Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 279

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: Martyna Góra


Opracowanie graficzne i skład: Robert Kupisz
Projekt okładki: Maciej Pieda
Konwersja do ePub i mobi: mBooks. marcin siwiec
Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © Aprilphoto, © Boiko Olha, © Marcin-linfernum, © SJ Travel Photo
and Video © Terdsak L (front); archiwum prywatne autorki (skrzydełko)

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2020

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem
wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami,
przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Cytat na s. 6 pochodzi z: Tomasz à Kempis, O naśladowaniu Chrystusa, tłum. Wiesław Szymona OP,
Wydawnictwo M, Kraków 2014.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.


ul. Barlickiego 7
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-447-0

Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275

Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na:


www.troy.net.pl

Znajdź nas na:


www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA
Spis treści

Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Od autorki
Mojej prababci Emilii, której historia była inspiracją jednego z wątków tej
powieści
Miłość czuwa i nawet podczas snu nie zasypia.
W trudach nie czuje znużenia, związana nie traci swobody, wśród trwogi
pozostaje nieulękniona: jak płomień drgający i płonąca pochodnia rwie się ku
górze i bezpiecznie wszystko przenika.
Tomasz à Kempis
Ich miłość była zaklęta we dworze
Ich serca były zaklęte w sobie
Lecz kto pokochał w zaklętym dworze
Zatracał siebie w samotnej udręce

I tylko jedna istniała sposobność


By cofnąć czar rzucony na dwór
To była miłość, miłość zaklęta
Gotowa zginąć, przelać swą krew

Bo tylko miłość, która poświęca


Swój własny los dla swego wybranka
Gotowa złamać kajdany zaklęcia
Pokonać zło, naprawić świat

Fragment utworu Miłość zaklęta we dworze autorstwa Wiktora Zaleszyckiego.


Wiersz ten powstał najprawdopodobniej podczas II wojny światowej,
a odnaleziony został wśród osobistych notatek dziedzica podczas prac
remontowych we dworze w Zaleszycach w 2017 roku.
Julianna, 2017 r.
ROZDZIAŁ 1

To był bez wątpienia najgorszy dzień w jej życiu. Dzień, w którym skumulowały
się wszelkie możliwe niepowodzenia i cały świat zwrócił się przeciwko niej.
Dzień, który zmienił wszystko, przerwał ciągłość normalnego, rutynowego,
spokojnego życia, wybuchł jak bomba i spowodował tak trwałe odkształcenia, że
powrót do stanu poprzedniego nie był już możliwy.
Czy wcześniej widziała jakieś symptomy nadchodzącej katastrofy? Poza
wylaną na odświętne ubranie z samego rana czarną, pełną fusów kawą, poza
podwójnym oczkiem w pończosze i wywinięciem koziołka na asfalcie po drodze
na uczelnię? Tak, były, i Julianna dobrze wiedziała, że to, co się stało dzisiaj,
było do przewidzenia. Nie przypuszczała jednak, że będzie to miało aż tak
daleko idące konsekwencje i że zbiegnie się to z jeszcze innym przykrym
wydarzeniem. Dlaczego wyrzucenie jej z prawa na Uniwersytecie Warszawskim
było do przewidzenia? A dlatego, że od początku sobie z nim nie radziła, że
czas, który powinna była przeznaczyć na naukę przedmiotów związanych
z prawem, dzieliła na przyswajanie sobie łaciny, dziejów średniowiecza czy
bitew II wojny światowej. Starała się, owszem, i to bardzo, ale po prostu
nienawidziła prawa i wszystkich przedmiotów, których na tym kierunku kazano
jej się uczyć.
Ktoś mógłby więc zapytać, dlaczego poszła na prawo, skoro w ogóle jej to nie
interesuje, mało tego – skoro pała do tego taką niechęcią. Odpowiedź na to
pytanie była zaskakująco prosta. Bo tak kazali jej rodzice. Bo tego od niej
wymagali. Bo tak od jej urodzenia planowali jej karierę zawodową. I pewnie
niewielu mogłoby to dziwić, w końcu jej ojciec Mirosław Zabłocki, jeden
z najlepszych prawników w kraju, a już najpewniej w stolicy, specjalista od
wszelkich spraw trudnych, nie mógłby przecież nawet wyobrazić sobie innej
przyszłości dla swojej jedynej córki. A i jego żona Jadwiga Zabłocka, sędzia
Sądu Okręgowego w Warszawie, dołożyła do tego planu swoje trzy grosze. To
znaczy bez żadnych wątpliwości zgodziła się z mężem i tym samym
przypieczętowała prawniczą przyszłość Julianny. I wszystko poszłoby zgodnie
z ich zamysłem, gdyby nie to, że Julianna była zupełnie inna, niż wymarzyli ją
sobie rodzice. Zamiast prawa pokochała historię i rok wcześniej, to znaczy zaraz
po ukończeniu liceum, kiedy musiała dokonać wyboru odnośnie do swojego
dalszego kształcenia, w tajemnicy przed rodzicami zapisała się na jeszcze jeden
kierunek oprócz prawa – oczywiście historię.
Nie była osobą, która regularnie sprzeciwiała się rodzicom. O nie. Wręcz
przeciwnie. Rodzice powiedzieli: „Oprócz dodatkowych zajęć z matematyki
i kółka z wiedzy o społeczeństwie idź na lekcje z języka angielskiego” –
i poszła, mimo że oznaczało to, iż już zupełnie nie będzie miała czasu, by czytać
ukochane książki historyczne. Rodzice powiedzieli: „Idź do najlepszego liceum
w Warszawie” – też poszła, mimo że jej najlepsza przyjaciółka wybrała liceum
o tylko jeden stopień niżej w rankingu. Innym jeszcze razem powiedzieli:
„Wyślemy cię do ciotki do Londynu na całe wakacje, żebyś nauczyła się języka
obcego w praktyce” – i ona pojechała, mimo że od tak dawna marzył jej się
chociaż tydzień w jakiejś zacisznej wsi czy w górach. Nigdy im się nie
sprzeciwiała, zresztą to i tak nie miałoby większego sensu, bo rodzice potrafili
wyegzekwować od niej posłuszeństwo chociażby poprzez sankcje finansowe.
Toteż kiedy powiedzieli jej: „Idź na studia prawnicze” – poszła, ale…
równolegle rozpoczęła też swój wymarzony kierunek. A co miało wpływ na to,
że po raz pierwszy zrobiła coś, czego chciała ona, a nie jej rodzice? Chyba jej
świętej pamięci dziadek Anatol, który zmarł raptem kilka dni przed
rozpoczęciem rekrutacji, a którego najczęściej powtarzane słowa zapadły jej
głęboko w pamięć i krzyczały w jej głowie, kiedy internetowo rejestrowała się
na studia. „Pamiętaj – mawiał bowiem dziadek – rób to, co kochasz, idź swoją
drogą, życie jest za krótkie i zbyt cenne, żeby wszystkich zadowolić”.
Nie miała odwagi, żeby kompletnie sprzeciwić się rodzicom i wybrać tylko
historię, dlatego studiowała i to, i to, a skutki były takie, że o ile pierwszy rok
historii zdała śpiewająco, o tyle z prawa ją wyrzucili. Dzisiaj.
− Po raz kolejny nie zdała pani przedmiotu z pierwszego semestru i nie
zaliczyła trzech przedmiotów z drugiego. Chyba rozumie pani, że w tej sytuacji
mam podstawy, by podać w wątpliwość pani dalszą karierę na naszym
wydziale – powiedział jej pan dziekan, u którego zresztą chwilę wcześniej oblała
jeden z egzaminów.
Nie miała siły się bronić, mało tego, uznała, że nie ma to sensu, bo
najzwyczajniej w świecie miał on rację. Nie była w stanie poradzić sobie ze
studiami prawniczymi, chyba że rzuciłaby historię. A tego nie mogła zrobić. Nie
po tym cudownym roku, kiedy szła na uczelnię szczęśliwa, że znowu nauczy się
czegoś ciekawego, nie po tym, jak mianowano ją przewodniczącą Koła
Miłośników Historii Polski działającego na jej wydziale, i nie po tym, jak została
wyznaczona na jedną z prelegentów na międzyuczelnianej konferencji
dotyczącej historycznych uwarunkowań wojny na Ukrainie, która miała się
odbyć w październiku. Poznała już, co znaczy robić to, co się kocha, i nie
potrafiła tego odpuścić. Zresztą przypuszczała, że nawet jeśli zrezygnowałaby
z historii, to i tak nie udałoby jej się ukończyć studiów prawniczych. Nie
nadawała się do tego i nic nie mogła na to poradzić.
Powiedziała więc profesorowi, że w tym wypadku rezygnuje z prawa, po
czym zabrała papiery z dziekanatu i opuściła wydział już jako nie-studentka.
A przed budynkiem czekał na nią uśmiechnięty Marcin, chłopak z jej (byłej)
grupy na prawie, z którym spotykała się od kilku miesięcy.
− Hej, i jak tam? – Uśmiechnął się do niej lekko, jakby od niechcenia i objął
ją ramieniem.
Julianna poczuła, jak do oczu mimowolnie napływają jej łzy. Mimo tego, że
studiowanie prawa zupełnie jej się nie podobało, to fakt, że praktycznie
wyrzucili ją z tego kierunku, był ciosem dla jej ambicji i samooceny. Bała się, że
jeśli od razu opowie Marcinowi o tym, co się stało, to popłacze się publicznie,
więc wzruszyła tylko ramionami.
− Chodźmy gdzieś – wyszeptała, chwyciła go za rękę i poprowadziła przed
siebie. Jak najdalej od tej przeklętej uczelni.
Musiał wyczuć jej nastrój, bo przyjrzał jej się badawczo i nieco mocniej
uścisnął jej dłoń. Drogę do mieszkania, które wynajmował, a które znajdowało
się zaledwie dziesięć minut od uczelni, pokonali w milczeniu. Julianna
zastanawiała się, czy on w ogóle zrozumie jej sytuację, bo w przeciwieństwie do
niej był wzorowym studentem prawa, któremu jeszcze ani razu nie powinęła się
noga.
Weszli do jego mieszkania, zamknęli za sobą drzwi, a wtedy automatycznie,
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Julianna się rozpłakała.
− Znowu nie zdałam tego okropnego egzaminu i wyrzucili mnie – wyszeptała,
ocierając łzy, i oparła się o wysoki blat stołu.
Marcin spojrzał na nią zupełnie zaskoczony. Kosmyk jego jasnych, kręconych
włosów opadał mu lekko na prawe oko, które zmrużył pod wpływem jej słów.
Julianna nie mogłaby powiedzieć, że to najprzystojniejszy chłopak, jakiego
w życiu spotkała, ale podobał jej się właśnie taki, jaki był. Miał regularne,
młodzieńcze rysy twarzy i wesołe, pełne życia spojrzenie. Bardzo dowcipny
i gadatliwy, bez wątpienia był duszą towarzystwa, w przeciwieństwie do niej –
raczej cichej i nieśmiałej, choć otwierającej się w gronie najbliższych
znajomych. Czasami zastanawiała się, co w niej widział, nie była bowiem typem
studenckiej piękności. Owszem, dużo osób w rodzinie mówiło jej wielokrotnie,
że wyrosła na piękną dziewczynę: o szczupłej posturze ciała, delikatnych,
subtelnych rysach twarzy, ciemnobrązowych, falowanych włosach i zielono-
niebieskawych oczach po matce, ale ona podchodziła do tych opinii z dość
dużym dystansem. Po pierwsze, powszechnie wiadomo, że opinie członków
rodziny dalekie są od obiektywizmu, a po drugie, obserwowała otaczający ją
świat i wiedziała, że do wzorowej modelki bardzo dużo jej brakuje. A już na
pewno do Klaudii, wysokiej blondynki z jej grupy, która wyjątkowo przepadała
za Marcinem i nie przepuściła żadnej okazji, by okazać Juliannie, jak wielką
darzy ją niechęcią. Doszły ją nawet kiedyś słuchy, że podobno ona i Marcin byli
przez jakiś krótki czas razem, bo znali się jeszcze z liceum, ale nie dawała
stuprocentowej wiary w te plotki, a Marcina nigdy o to nie pytała, bo uznała, że
to, co było kiedyś, przed nią, jest jego prywatną sprawą.
Stała teraz zupełnie załamana w jego kuchni i patrzyła bezradnie w okno, a on
podszedł do niej i ją przytulił.
− Jak to cię wyrzucili? – zapytał, gładząc ją po plecach. – Tak po prostu…?
− Po prostu dziekan zasugerował mi dość dosadnie, że nie widzi mnie na
Wydziale Prawa i Administracji, a biorąc pod uwagę moje wyniki w nauce, nie
miałam podstaw, żeby się z nim sprzeczać, więc postanowiłam zachować resztki
honoru i przyznałam mu rację, a potem podpisałam stosowne dokumenty. I tyle.
Tak po prostu – odpowiedziała, głęboko wzdychając na sam koniec.
− O kurde, no to faktycznie się podziało. I co teraz zrobisz?
Julianna potarła czerwone od płaczu oczy, rozmazując tym samym resztki
tuszu, który ostał się na jej rzęsach.
− W zasadzie nie ma sensu, żebym robiła jakiekolwiek plany. Rodzice mnie
zabiją, kiedy się dowiedzą.
− Nie dramatyzuj, Lio. – Marcin niespodziewanie wtulił się w jej włosy,
a jego szept połaskotał ją w ucho.
Lia było zdrobnieniem od jej imienia. Składało się z trzech leżących obok
siebie liter w środkowej części jej imienia. Nie pamiętała, kiedy dokładnie
zaczęła używać tego zdrobnienia, ale już od wielu lat właśnie tak zwracali się do
niej znajomi i przyjaciele, a czasami nawet członkowie rodziny. W zasadzie
sama w ten sposób przedstawiała się nieraz ludziom. Podobała jej się ta wersja
jej imienia. Przywoływała na myśl jakąś lekką, delikatną nutę, może nawet
trochę orientalną, a już na pewno mniej poważną niż pełne brzmienie jej imienia.
− Nie musisz na razie nic mówić swoim rodzicom – wymruczał i mocniej
przytulił ją do siebie, jednocześnie zbliżając usta do jej twarzy. – Dopiero
zaczynają się wakacje. Zapomnij o kłopotach i chodźmy to uczcić. – Chciał ją
pocałować, ale ona stanowczo odsunęła się od niego.
− Marcin! – zrugała go. – Przestań, proszę, ja naprawdę nie jestem w nastroju
do żartów!
− Ja nie żartuję, Lio – odsapnął zirytowany, a potem podszedł do niej
i gwałtownie przyciągnął do siebie.
Spojrzała wprost w jego zielone, nieco wąskie oczy, w których zobaczyła
pożądanie. Onieśmieliło ją to, a jednocześnie poczuła ukłucie złości, że po
głowie chodzą mu takie rzeczy, kiedy ona ma taki poważny problem i chce jej
się płakać. Czy on naprawdę tego nie rozumie?
− Proszę… − jęknęła. – Zróbmy sobie lepiej coś do picia, muszę się
uspokoić… − Pogładziła jego policzek i chciała wymknąć się z jego objęć, ale
on nadal mocno przytrzymywał ją przy sobie.
− Wyluzuj, kochanie – wyszeptał, zbliżając swoje usta do jej ucha. – Nie myśl
już o tym. Poddaj mi się, a obiecuję, że zapomnisz o wszystkich kłopotach.
Wiem, co zrobić, żeby przegonić twoje smutki… − Zaczął całować ją po szyi.
Przeszedł ją dreszcz, ale zaraz opanowała się i pokręciła przecząco głową.
− Boże, przestań – nakazała całkiem stanowczo. – To nie jest dobry
moment. – Wyswobodziła się z jego uścisku i poprawiła nieco rozmierzwione
włosy.
Marcin przeklął pod nosem i spojrzał na nią wzrokiem, w którym pożądanie
stopniowo ustępowało miejsca gniewowi i frustracji spowodowanym
niezaspokojonym pragnieniem.
− Dla ciebie nigdy nie ma dobrego momentu – warknął, krzyżując ręce na
piersiach. – Jesteśmy razem już od sześciu miesięcy, a jeszcze nigdy nie byliśmy
ze sobą w ten sposób. O co ci chodzi, co? – Ton jego głosu brzmiał coraz
oschlej. – Oboje jesteśmy dorośli, skończyliśmy pierwszy rok studiów, mamy
wakacje…
− Ty skończyłeś – poprawiła go Julianna. – Mnie wyrzucili z prawa.
− Przestań! – zdenerwował się Marcin. – Nie dramatyzuj. Masz jeszcze tę
swoją głupią historię.
Sposób, w jaki nazwał jej pasję, ugodził ją boleśnie w serce. Wiedziała, że
chłopak nie podziela jej zainteresowań, ale okazywanie przez niego takiego
lekceważenia, i to jeszcze w obecnej, już i tak trudnej dla niej sytuacji, przelało
czarę goryczy. Skrzyżowała ręce na piersiach, odetchnęła głęboko i drżącym ze
zdenerwowania głosem powiedziała:
− Ja nie dramatyzuję. Za to ty myślisz tylko o sobie! W ogóle nie interesuje
cię, przez co teraz przechodzę i co czuję. Myślisz tylko o… − powstrzymała się
zażenowana i poczuła, jak mimowolnie rumieńce wypełzają jej na policzki.
− O seksie – dokończył za nią Marcin, wyraźnie akcentując to słowo. – To
taki sposób na okazanie sobie uczuć i przeżycie trochę przyjemności, którą może
dać sobie dwoje ludzi, wiesz?
Zawstydzona do granic możliwości Julianna obróciła się na pięcie i podeszła
do okna, byle tylko nie patrzeć teraz na Marcina.
− Tak, wiem – wybąkała, chwytając się za ramiona, jakby to miało jej dodać
poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie. – I wiem też, że trzeba to zrobić
z odpowiednią osobą i kiedy się jest na to gotowym. A ja nie jestem. Znamy się
dopiero od kilku miesięcy i…
Nie dał jej dokończyć.
− Daruj sobie, Lio – mówił podniesionym głosem, ale przynajmniej już nie
krzyczał. – Tylko mi nie mów, że jesteś z tych, co to czekają do ślubu, bo…
− A nawet jeśli, to co?! – odparowała coraz bardziej zdenerwowana. Serce
waliło jej w piersi jak oszalałe, a krew szumiała w uszach.
− Trzeba mi było powiedzieć to od razu, a nie wodzić mnie za nos jak
jakiegoś psa! – wykrzyknął i mocno zacisnął pięści.
Julianna odwróciła się od okna, podeszła do blatu stołu, na którym zostawiła
torebkę i ciężko westchnęła. Mimo że krew buzowała w jej żyłach ze
zdenerwowania, postanowiła się uspokoić, bo wiedziała, że ta kłótnia do niczego
nie prowadzi. Poza tym nagle poczuła się tak zmęczona i przytłoczona tym
wszystkim, że jedyne, na co miała teraz ochotę, to położyć się, przespać
i odświeżyć umysł.
− Marcin, chyba najlepiej będzie, jak na razie zakończymy ten temat. Nie
jestem dzisiaj w nastroju do takich rozmów, bardzo cię przepraszam. Lepiej
będzie, jak się uspokoimy i wtedy ewentualnie wrócimy do tej rozmowy. –
Pomyślała, że dobrze by było, gdyby chociaż przytuliła go na pożegnanie, ale
nadal była zbyt zdenerwowana i urażona, żeby to zrobić. – To co, widzimy się
wieczorem na przyjęciu u mnie w domu, prawda?
Jej rodzice organizowali uroczystą kolację, na której mieli być obecni ich
liczni znajomi z kręgów prawniczo-sędziowskich. Ojciec Marcina, znaczący
adwokat, również był na to przyjęcie zaproszony wraz z żoną i synem. Julianna
z ogromnym trudem znosiła tego typu spotkania, ale w tej kwestii nie miała
wiele do powiedzenia. Wiedziała, że z rodzicami nie wygra, a oni oczekiwali od
niej obecności na każdej z takich imprez. Zaciskała więc zęby, przybierała
uprzejmy uśmiech i towarzyszyła rodzicom, ukrywając swoje znudzenie
i zmęczenie zaproszonym przez nich towarzystwem. Miała jednak nadzieję, że
dzisiaj będzie inaczej, bo z Marcinem będzie jej na pewno o wiele raźniej.
− Ja się nie wybieram – odpowiedział tymczasem szorstko chłopak. – Dzisiaj
jest też nasza wydziałowa impreza w klubie i idę właśnie tam.
Julianna spojrzała na niego zupełnie zaskoczona.
− Myślałam, że przyjdziesz z rodzicami… Że będziemy dzisiaj razem…
− A zapytałaś mnie o to? Pomyślałaś o tym, czego ja chcę? Też bym chciał
spędzić ten wieczór z tobą, ale niekoniecznie w gronie naszych starych.
− Ja… − zawahała się, bo przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć –
założyłam, że to oczywiste, że przyjdziesz razem z twoimi rodzicami. Zresztą
też wolałabym robić cokolwiek innego niż siedzieć na tej kolacji, ale wiesz
przecież, że rodzice w życiu nie pozwoliliby mi jej opuścić.
− Dorośnij, Lio – rzucił oschle. Ton jego głosu brzmiał wyjątkowo
nieprzyjaźnie i Julianna nie mogła uwierzyć, że jeszcze dwadzieścia minut temu
szli ulicą, trzymając się za ręce. – Zacznij wreszcie żyć po swojemu, a nie
tańczyć, jak ci zagrają twoi starzy.
Dziewczyna przełknęła gulę, która ścisnęła jej gardło. Gdyby to było takie
proste, żyć po swojemu, już dawno by to zrobiła. Ale nie, ona miała
apodyktycznych, wpływowych rodziców, od których nadal była zależna, a co za
tym idzie, z którymi musiała się liczyć. Uwagę Marcina puściła jednak mimo
uszu, bo i tak nie potrafiłby zrozumieć jej położenia. Jego rodzice byli inni, nie
przymuszali go do niczego, nie układali za niego przyszłości, pozwalali mu
dokonywać swobodnych wyborów we wszystkich sprawach w jego życiu,
a pomimo tego wspierali go finansowo i pomagali mu się usamodzielnić.
Jakżeby miał więc zrozumieć jej zupełnie odmienną sytuację?
− Czyli cię nie będzie? – wybąkała tylko w odpowiedzi na jego słowa.
− Nie. Dzisiaj wychodzę z przyjaciółmi.
− Zamiast ze swoją dziewczyną… − Może to była kąśliwa uwaga, ale nie
mogła się powstrzymać, żeby jej nie poczynić. Postawa Marcina zbulwersowała
ją i uraziła.
Wzruszył ramionami i mruknął coś pod nosem, ale nie dosłyszała co.
− Słucham? – zapytała rozdrażniona.
− Nic. Powiedziałem: „jak zwał, tak zwał”. Twierdzisz, że jesteś moją
dziewczyna, ale wcale się tak nie zachowujesz.
Julianna popatrzyła na niego, zupełnie zbita z tropu.
− Wiesz, jaka jest różnica pomiędzy przyjaciółką a dziewczyną? –
kontynuował chłopak, pochwyciwszy jej zdziwione spojrzenie. – Pomiędzy
przyjaźnią a miłością?
− Zasadnicza – wybąkała.
− Ale wiesz, jaka konkretnie?
Julianna odetchnęła głęboko. Zupełnie nie rozumiała, do czego on zmierza.
− Przyjaźń jest bardzo silna i wszechstronna, ale miłość to coś jeszcze
większego od niej. To przywiązanie i oddanie, gotowość do poświęcenia się dla
drugiej osoby, to traktowanie kogoś, jakby był ważniejszy od nas samych, to
ogromna bliskość pomiędzy dwiema osobami i…
− No właśnie – nie dał jej dokończyć. – Bliskość jest kluczem do całej tej
zagadki.
Julianna uważnie zmierzyła go wzrokiem. W głowie miała zamęt, powoli
docierało do niej, o co mu chodzi, ale nie mogła uwierzyć, że naprawdę
rozumuje w ten sposób.
− Miałam na myśli przede wszystkim duchową bliskość, tę w sercu… −
odpowiedziała ostrożnie.
Marcin machnął lekceważąco ręką.
− Jasne, to też, ale jest też ta bardziej przyziemna i ludzka bliskość, której
pomiędzy nami nie ma. Póki co żyjemy jak przyjaciele, Lio. Niestety, taka jest
prawda.
− Boże! Czy ja dobrze zrozumiałam, że przestałeś uważać mnie za swoją
dziewczynę tylko dlatego, że nie poszłam z tobą jeszcze do łóżka?! – krzyknęła
kompletnie wytrącona z równowagi. Aż trudno było jej uwierzyć, że naprawdę
tak powiedział. − To takie prostackie… − Pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
Marcin zaśmiał się nerwowo pod nosem.
− Cóż, ja bym to nazwał normalnością, nie prostactwem.
Niespodziewanie podszedł do niej i położył swoje dłonie na jej ramionach,
delikatnie je masując. Popatrzyła mu w oczy, ale nie potrafiła skupić na nim
uwagi, bo w głowie kotłowało jej się tysiące myśli, których nie potrafiła tak
szybko zebrać.
− Chyba powinniśmy oboje zastanowić się, czego oczekujemy od naszej
znajomości i w jakim powinna ona pójść kierunku – powiedział tymczasem
Marcin spokojnym i pewnym głosem. − Chcesz mnie mieć za przyjaciela czy za
chłopaka, Lio? Ja chciałbym, żebyś była moją dziewczyną, prawdziwą
dziewczyną – zaakcentował te słowa − ale decyzja należy do ciebie… −
Delikatnie wsunął jej niesforny kosmyk włosów za ucho.
Julianna zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, żeby spróbować uporządkować
myśli i odzyskać panowanie nad targającymi nią emocjami. Czy on dawał jej
właśnie ultimatum, że jeśli nie pójdzie z nim do łóżka, to z nią zerwie? Nie
musiała się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Popatrzyła mu prosto w oczy,
a potem powoli zbliżyła swoje usta do jego ucha. Marcin zjechał dłońmi do jej
talii i gestem zwycięzcy przyciągnął ją mocniej do siebie. A ona, starając się,
żeby jej głos zabrzmiał w miarę spokojnie, wyszeptała:
− Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Po tym wyswobodziła się z jego uścisku, co nie było wcale takie trudne,
zważywszy na to, że jej odpowiedź tak go zaskoczyła, że odjęło mu kompletnie
mowę. Następnie skierowała się w stronę wyjścia.
− A tak w ogóle, to masz co do mnie rację… – Obróciła się, zanim jeszcze
otworzyła drzwi wyjściowe. – Jestem dziewczyną, która poczekałaby do ślubu.
A wiesz dlaczego? – Ze wzburzenia i złości, patrząc na niego, zmrużyła oczy. −
Żeby przypadkiem nie oddać się takiemu dupkowi jak ty – dokończyła, po czym,
nie czekając na jego odpowiedź, wyszła na klatkę schodową i zatrzasnęła za
sobą drzwi.
***
Kiedy znalazła się na zewnątrz, natychmiast ruszyła w stronę domu, bo bała się,
że pomimo tego, co mu powiedziała, Marcin mógłby wybiec za nią i chcieć
kontynuować rozmowę, na którą ona kompletnie nie miała już ani ochoty, ani
siły. Jedyne, czego teraz chciała, to znaleźć się w jakimś bezpiecznym miejscu
na ziemi, gdzie mogłaby pobyć sama ze sobą i się uspokoić.
Ze zdenerwowania serce waliło jej w piersi jak oszalałe, a ręce drżały jak
przed najbardziej stresującym egzaminem. Do oczu napłynęły jej łzy, ale były
one oznaką nagromadzonych wewnątrz emocji, które szukały ujścia, a nie
tęsknoty czy żalu za Marcinem. Owszem, w ciągu ostatnich miesięcy stał się jej
bliski i myślała o nim poważnie, ale czy go kochała? Bardzo lubiła spędzać
z nim czas, dzieliła się z nim swoimi przemyśleniami i otwierała przed nim,
troszczyła się o niego i zależało jej na nim. Ale to nie była jeszcze taka
zapierająca dech w piersiach miłość, o której pisano w książkach, kręcono filmy
albo opowiadano między sobą. Może taka miłość przyszłaby z czasem, kiedy
oboje staliby się dojrzalsi, a może nigdy by jej do Marcina nie poczuła?
A zresztą nawet gdyby kochała go tak mocno, to i tak po tym, jak dzisiaj się
zachował i co mówił, nie chciałaby mieć z nim już nic wspólnego. Bo szukała
prawdziwej miłości i akceptacji, a nie szantażu i wykorzystywania.
Nie zorientowała się, kiedy doszła do domu. Była tak pochłonięta swoimi
emocjami i myślami, że nawet nie skorzystała z autobusu i przeszła kilka
kilometrów piechotą. Pchnęła furtkę i weszła na teren przydomowego,
zadbanego ogródka, a potem zadzwoniła do drzwi. Wiedziała, że mama została
dzisiaj w domu, żeby przygotować wszystko na wieczorną imprezę. Pomagały
jej też zatrudnione na tę okazję dwie kobiety, które zajmowały się zarówno
sprzątaniem, jak i gotowaniem. Drzwi otworzyła jej właśnie jedna z takich pań,
więc przywitała się z nią uprzejmie i korzystając z okazji, że mamy nie było
w pobliżu, czmychnęła szybko na górę, gdzie mieścił się jej pokój. Potrzebowała
chociaż chwilę odpocząć i nie miała zbytniej ochoty rozmawiać z nikim na temat
egzaminu. Rodzice wiedzieli, że nie radzi sobie najlepiej z niektórymi
przedmiotami na studiach, ale nie byli świadomi, że te problemy były aż tak
duże. Nie śledzili szczegółowo jej edukacji, widocznie uważając za naturalne to,
że ostatecznie sobie poradzi. Kto jak nie ona, córka znakomitego prawnika
i szanowanej sędzi? A ona nie wyrywała się wcześniej, żeby ich wyprowadzić
z błędu, wierząc, że faktycznie uda jej się zaliczyć ten rok. Ale dzisiaj nie miała
już żadnych złudzeń i wiedziała, że będzie musiała wyznać im prawdę.
Zostawiła torbę na podłodze obok biurka i rzuciła się na łóżko, wzdychając
jednocześnie z ulgą. Boże – pomyślała – co za pokręcony dzień. Lepiej, żeby się
już skończył, bo kto wie, co się jeszcze może wydarzyć.
W domu słychać było odgłosy krzątaniny, rozmów i sprzątania, ale ona była
tak zmęczona, że po chwili poczuła, jak pomimo hałasu zaczyna zapadać w sen.
Nagle jednak z błogiego stanu nieświadomości wyrwał ją dzwonek do drzwi
i głos taty. Zdziwiła się, że tak szybko wrócił do domu, ale widocznie on też
chciał przygotować się na dzisiejszą kolację i dopilnować, żeby wszystko było
perfekcyjnie zorganizowane.
Wtuliła się w poduszkę i spróbowała na nowo zasnąć. Była właśnie gdzieś na
granicy jawy i snu, kiedy drzwi jej pokoju otworzyły się głośno i usłyszała nieco
podenerwowany głos mamy:
− Lio, tutaj jesteś, dziecko. Pani Marysia powiedziała mi, że już wróciłaś.
Dlaczego nie przyszłaś się przywitać?
Julianna przeklęła w duchu poirytowana, że już drugi raz ktoś nie pozwala jej
zasnąć, i przysiadła na łóżku.
− Przepraszam, mamo – odpowiedziała rozespanym głosem. – Byłam
zmęczona. Miałam dzisiaj ciężki dzień i chciałam trochę odpocząć przed
wieczorem.
Mama zmierzyła ją uważnym spojrzeniem.
− Ale wszystko w porządku? – zapytała, a w jej głosie dało się wyczuć nutkę
zaniepokojenia.
Jej pytanie zupełnie otrzeźwiło i rozbudziło Juliannę. Serce zaczęło jej bić
mocniej ze zdenerwowania, bo wiedziała, że zaraz będzie musiała wyznać
prawdę o swojej zakończonej prawniczej karierze. Odetchnęła głęboko i już
miała się odezwać, kiedy usłyszały wołanie ojca z dołu:
− Lio! Lio! Chodź no tutaj!
− Tata ma dla ciebie dobrą wiadomość – pospieszyła z wyjaśnieniami mama,
jakby zupełnie zapominając o zadanym wcześniej pytaniu. – Zejdź na dół.
Julianna westchnęła w duchu. Z jednej strony odczuwała ulgę, że moment
prawdy został odwleczony, ale z drugiej strony wolałaby mieć go już za sobą.
Pospiesznie wstała z łóżka i zeszła do obszernego, nowocześnie urządzonego
salonu, gdzie na fotelu siedział ojciec. Mimo że dobiegał już pięćdziesiątki,
nadal był szczupłym, postawnym mężczyzną o budzących respekt, poważnych
rysach twarzy i krótko przystrzyżonych wąsach. Na widok córki podniósł się
z fotela i poprawił swoją doskonale skrojoną marynarkę, jakby zaczynał
spotkanie z kolejnym klientem, a nie z własnym dzieckiem w swoim domu.
− Rozmawiałem dzisiaj z moim przyjacielem Januszem – odezwał się
pewnym głosem i zmierzył Juliannę uważnym spojrzeniem. – Jak wiesz,
prowadzi on jedną z najlepszych kancelarii w stolicy, która świadczy usługi
w wielu dziedzinach prawa.
Kiedy Julianna usłyszała, czego ma dotyczyć rozmowa, poczuła, jak przez jej
wnętrze przetacza się fala stresu. Objęła się ramionami i głęboko odetchnęła,
żeby się uspokoić i dodać sobie otuchy. Ojciec tymczasem kontynuował:
− Wiem, że zarówno Adrian, syn Jacka, jak i córka przyjaciółki twojej matki,
którzy są obecnie na drugim roku, odbywają już praktyki w kancelariach swoich
rodziców. Wiem również, że Karol zamierza posłać twojego chłopaka Marcina
na tego typu praktyki, i w związku z tym uważam, że nie powinnaś mieć
gorszych możliwości niż oni. Postanowiłem więc, że od pierwszego lipca
zaczniesz przyuczać się do zawodu.
Julianna jęknęła w duchu. Tylko nie to… Wiedziała, że przyznanie się
rodzicom do tego, że nie jest już studentką prawa, będzie teraz o wiele
trudniejsze. A przede wszystkim ich gniew będzie jeszcze poważniejszy.
Wiedziała jednak, że nie może ukrywać dłużej prawdy. Na chwilę przymknęła
oczy, odetchnęła głęboko i odezwała się:
− Tato, ale ja…
− Jeszcze nie dokończyłem – przerwał jej ojciec i podniósł dłoń do góry
w geście nakazującym milczenie. Julianna wypuściła wstrzymywane dotąd
w płucach powietrze. – Wiem, że po pierwszym roku wciąż niewiele się umie,
ale uważam, że powinnaś już zacząć obcować z kwestiami prawnymi
w praktyce. Przez dwa dni w tygodniu będziesz więc uczęszczała do mojej
kancelarii, gdzie będę zapoznawał cię z podstawami tej pracy, a dodatkowo
w środy i piątki będziesz chodziła do kancelarii Janusza. Zgodził się przyjąć cię,
mimo że nigdy jeszcze nie wziął pod swoje skrzydła studenta na niższym
stopniu edukacji niż czwarty rok. To dla ciebie ogromne wyróżnienie
i niepowtarzalna szansa. Wiesz, trudno mi się do tego przyznać, ale uważam
Janusza za jeszcze lepszego specjalistę ode mnie, więc współpraca z nim będzie
dla ciebie nieocenioną pomocą na drodze ku twojej prawniczej przyszłości.
Z takimi referencjami…
− Tato… − jęknęła Julianna, bo już dłużej nie była w stanie znieść jego
wywodów. – Tato, posłuchaj mnie…
Ojciec zupełnie zbagatelizował jej słowa.
− Oczywiście, kiedy zaczniesz rok akademicki, będziesz uczęszczała do
kancelarii tylko w takich godzinach, które nie będą kolidowały z twoimi
zajęciami. Póki co jednak masz wakacje, więc powinnaś je wykorzystać…
− Tato! – podniosła nieco głos, mając nadzieję, że wreszcie uda jej się dojść
do głosu.
Podziałało. Ojciec zamilkł w pół zdania i spojrzał na nią ze zdziwieniem
i irytacją w oczach, wywołaną tym, że zdecydowała się mu przerwać. Julianna
ze stresu zacisnęła swoją prawą dłoń na lewym nadgarstku, tak że aż zbielały jej
czubki palców, po czym spojrzała ojcu prosto w oczy i powiedziała:
− Tato, ja muszę wam coś powiedzieć. Strasznie mi przykro, ale nie jestem już
studentką prawa.
Zauważyła, jak oczy ojca zrobiły się ogromne z niedowierzania, a na czole
pojawiła się nerwowa zmarszczka, która zazwyczaj poprzedzała jego atak furii.
− Pamiętasz, jak mówiłam wam, że mam problemy z zaliczeniem niektórych
przedmiotów? – zapytała, ale zaraz potem dodała: − Dzisiaj po raz kolejny nie
zdałam egzaminu u profesora Kozińskiego, dziekana, który dał mi jasno do
zrozumienia, że nie widzi mnie już na studiach prawniczych, i zrezygnowałam.
Mirosław Zabłocki poczerwieniał ze zdenerwowania, zaczął szybko oddychać
i desperacko rozluźniać krawat.
− Jadwigo! – huknął stłumionym głosem. – Jaaaadwigoooo!!!
Do salonu wparowała mama Julianny z ozdobnym wazonem w ręce, który
zamierzała przystroić na wieczorną uroczystość.
− Ludzie! Co tak krzyczysz?! – zirytowała się. – Pali się czy co?!
− Gorzej! – wrzasnął ojciec, w porywie gniewu zdarł z siebie krawat i rzucił
nim o ziemię. – Nasza córka została wyrzucona z uczelni!
Na te słowa z rąk Jadwigi omal nie wyślizgnął się kryształowy wazon, ale na
szczęście w ostatnim momencie złapała go za wygiętą krawędź.
− Co takiego?! – Wpatrzyła się w Juliannę przenikliwym wzrokiem. – Jak to
możliwe?!
Julianna chwyciła się za brzuch, bo z nerwów przeraźliwie rozbolał ją
żołądek.
− To prawda – wyszeptała. – Od samego początku nie radziłam sobie
z prawem. Starałam się, jak mogłam, ale to naprawdę nie jest dla mnie. Bardzo
przepraszam…
− Prawo nie jest dla niej! – wybuchnął ojciec i rzucił żonie ironiczne
spojrzenie, jednocześnie ręką wskazując swoją córkę. – Prawo nie jest dla niej –
powtórzył, jakby nie mógł zrozumieć sensu tych słów. – To w takim razie co jest
dla ciebie?! – zwrócił się tym razem do Julianny.
− Historia – odpowiedziała spokojnie. – To moja prawdziwa pasja. Zdałam
wszystkie egzaminy bez żadnego problemu i z bardzo wysokimi wynikami.
Najprawdopodobniej od października dostanę stypendium rektora dla
najlepszych studentów i…
− Jaka historia?! – przerwała jej zupełnie zaskoczona matka. – O czym ty
mówisz, dziecko?!
Julianna nerwowo przygryzła wargę.
− Chodzi o to, że studiowałam dwa kierunki. Prawo, bo tak chcieliście wy,
i historię, bo tego chcę ja.
Jej wyznanie sprawiło, że obojgu rodzicom na chwilę odjęło mowę.
− Czy ja dobrze rozumiem, że oszukałaś nas i potajemnie studiowałaś jeszcze
historię? – pierwsza odezwała się drżącym głosem Jadwiga.
− Nie oszukałam – broniła się Julianna. – Owszem, zataiłam przed wami
prawdę, bo wiedziałam, że nigdy nie zgodzilibyście się na moje wymarzone
studia, ale nie zrezygnowałam z prawa. Po prostu miałam nadzieję, że uda mi się
pogodzić oba kierunki i…
− I nigdy nie dowiemy się prawdy? – dokończyła za nią mama.
− I spełnię moje marzenie. I udowodnię wam, że mogę połączyć waszą wizję
z moją…
− Ale się nie udało… − wtórowała jej Jadwiga.
Temu Julianna nie mogła zaprzeczyć, więc tylko nerwowo przygryzła wargę
i skinęła głową.
− Bardzo mi przykro, że was zawiodłam… − powiedziała po chwili. –
Naprawdę… Ale proszę, spróbujcie mnie zrozumieć. Historia jest moją
prawdziwą pasją, odnajduję się w niej i kocham się jej uczyć…
− Z historii nie wyżyjesz! – wrzasnął niespodziewanie ojciec, który do tej
pory zachował dziwne milczenie, na przemian tylko czerwieniąc się i blednąc na
twarzy. – Cholera jasna! Z pasji się nie utrzymasz! Nie opłacisz czynszu, nie
kupisz jedzenia, nie ubierzesz się…! – wyliczał. – Jak chcesz potem żyć?!
Juliannę boleśnie ugodziły jego słowa. Zupełnie nie zgadzała się z ojcem.
Poczuła, że zdenerwowanie bierze nad nią górę, a słowa same cisną jej się na
usta.
− Historyk to też zawód, tato! – podniosła głos. – Taki sam jak każdy inny.
Mogę potem normalnie pracować i zarabiać na swoje utrzymanie. Nie możesz
ciągle myśleć, że twój zawód jest najlepszy i jedyny na świecie.
− Najlepszy i jedyny to może nie, ale na pewno bardzo szanowany, porządny
i opłacalny! Zapewnia godne życie!
− Bycie historykiem też może zapewnić godne życie, tato!
− A czy ty wiesz, ile zarabia taki, pożal się Boże, historyk?! – wrzasnął
i zaczął impulsywnie wymachiwać rękami w jej stronę. – Grosze! Grosze!
− Pieniądze to nie wszystko!
− Nie?! Rozejrzyj się, dziewczyno… – Wskazał rękami w obie strony. – To,
że masz taki wielki dom z ogrodem, własny pokój, codziennie pod dostatkiem
jedzenia, ubrania jakiekolwiek zapragniesz, jeden z najnowszych telefonów, to
myślisz, że skąd się wzięło, co?! – Zrobił pauzę, żeby odetchnąć, a zaraz potem
dodał: − Gdybyś skończyła tę twoją historię, to nigdy nie byłoby cię stać na te
wszystkie udogodnienia. Póki co zawdzięczasz je ciężkiej pracy matki i mojej,
ale kiedyś nas zabraknie, a ty będziesz musiała zadbać o siebie sama.
− Wiem to – odrzekła Julianna.
− Więc wiesz, to rozumiesz też zapewne, że powinnaś zrezygnować z historii
i od października rozpocząć od nowa prawo! Tym razem na poważnie i z pełnym
oddaniem!
Julianna poczuła, jak na samą myśl o tym ogarnia ją przerażenie. W wielu
sprawach mogłaby być posłuszna rodzicom i ulec ich woli, ale nie wówczas,
kiedy w grę wchodziła jej ogromna pasja. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie
idącej każdego ranka do kancelarii, gdzie do samej nocy zajmowałaby się
jakimiś paragrafami. I codziennie marzyła o tym, żeby zmienić swoje życie.
Odetchnęła głęboko i mocno splotła dłonie, żeby dodać sobie odwagi.
Popatrzyła ojcu prosto w oczy i wyszeptała:
− Nie zrobię tego, tato. Przepraszam, ale nigdy nie zrezygnuję z historii. To
jest to, z czym wiążę swoją przyszłość i co sprawia mi radość. Chcę żyć po
swojemu i robić to, co kocham, a nie codziennie męczyć się, udając, że jestem
kimś, kim wcale nie jestem. Prawo nie jest dla mnie, tato. Zrozum mnie, proszę.
Mimo że Julianna zużyła całą energię, żeby przekonać ojca do swoich racji,
na jego czole pojawiła się złowieszcza zmarszczka, świadcząca o tym, że
w najmniejszym stopniu nie podziela zdania córki. Westchnął głośno, podszedł
do okna i nie patrząc na Juliannę, odpowiedział:
− Jeśli tak postąpisz, to nie licz na żadną pomoc z naszej strony. Chcesz być
dorosła i żyć po swojemu, to zacznij być za siebie odpowiedzialna i na siebie
zarabiać. Proszę bardzo. Uważasz, że pieniądze to nie wszystko – zobaczymy,
jak sobie poradzisz, kiedy będziesz musiała sama się utrzymać. Więc zastanów
się bardzo poważnie, czy chcesz bawić się w dziecinną marzycielkę, czy być
odpowiedzialną kobietą.
− Co masz na myśli? – zapytała Julianna, którą słowa ojca zupełnie
zaskoczyły.
− To, co powiedziałem. Że albo się opamiętasz, albo nie licz na kieszonkowe,
nowe ubrania czy inne twoje zachcianki.
To ostatnie słowo zabolało ją najbardziej. Zachcianki. Zabrzmiało to, jakby
była jakąś rozpieszczoną dziewuchą, która na każdym kroku doi swoich
rodziców z pieniędzy. A ona nigdy za taką się nie uważała. Mimo że niczego jej
nie odmawiali, to nie lubiła ich o nic prosić i starała się robić to jak najrzadziej.
Już dawno znalazłaby pracę, gdyby nie to, że fizycznie nie dałaby rady pogodzić
jej z dwoma kierunkami studiów.
− I co? – odezwał się ojciec, cały czas patrząc w okno zamiast na nią. – Nadal
uważasz, że można żyć pasją, nie myśląc o pieniądzach? – ostatnie zdanie
wybrzmiało ironicznie.
− Można żyć, robiąc to, co się kocha, i utrzymywać się z tego. Mogę nie mieć
najnowszego telefonu, najmodniejszych ubrań i ogromnego domu, a i tak być
szczęśliwa – mówiąc to, poczuła dumę, że zdobyła się na odwagę, żeby bronić
swojej postawy. Dodało jej to jeszcze więcej siły i pewności, że postępuje
słusznie. Po tym, co powiedziała, nie mogła się już wycofać, zdradziłaby wtedy
swoje przekonania i na nic byłaby jej dzisiejsza walka.
Mężczyzna pokręcił z niedowierzaniem głową i nerwowo zacisnął pięści.
− W takim razie zobaczymy, jak sobie poradzisz bez naszego wsparcia.
I kiedy zmądrzejesz. Tymczasem postaram się wytłumaczyć jakoś panu
Januszowi, żeby odłożył w czasie twoje praktyki w jego kancelarii.
A więc ojciec nadal nie traktował jej intencji poważnie. Był pewien, że po raz
kolejny zmusi ją do uległości swoimi pieniędzmi. Krew się w niej zagotowała.
Miała już dość. Dość życia tak, jak chcieli rodzice, dość dostosowywania się na
siłę do tego, jaką chcieliby ją widzieć, dość rezygnowania ze swoich marzeń!
Nagle poczuła, że absolutnie nie może już tego dłużej znosić, że chce uciec jak
najdalej stąd, żeby sobie wszystko przemyśleć i odpocząć. I wtedy podjęła
decyzję.
− Słuchaj, tato – powiedziała drżącym głosem. – Naprawdę nic z tego nie
będzie. Ja wyjeżdżam.
Ojciec spojrzał na nią zupełnie zaskoczony. Widać było, że nie tego się
spodziewał.
− Julianno! – wycedził z gniewem. – Chyba sobie żartujesz! Nigdzie nie
pojedziesz! Zostaniesz i zaczniesz uczyć się…
− A właśnie, że pojadę! – przerwała mu doprowadzona do ostateczności. –
Jestem dorosła i postanowiłam, że wyjeżdżam, więc to zrobię! – Spojrzała na
ojca po raz ostatni, po czym obróciła się i odeszła szybkim krokiem w stronę
schodów na piętro.
− Dobrze! Jedź sobie! – usłyszała po chwili jego rozwścieczony głos. –
Ciekawe, skąd weźmiesz pieniądze?! Proszę bardzo! Zobaczymy, kiedy wrócisz
z podkulonym ogonem!
Julianna nic już nie odpowiedziała. Wparowała do pokoju jak burza,
wyciągnęła z szafy walizkę na kółkach i zaczęła pospiesznie ładować do niej
rzeczy, które wpadły jej w ręce. Bielizna, skarpetki, spodnie, bluzki, jakiś sweter,
buty, kosmetyki, ulubiona książka. Nie była w stanie przemyśleć ani tego, co
robi, ani co pakuje. W pośpiechu, drżącymi rękami zamknęła walizkę, po czym
podeszła do komody, na której stała jej skarbonka, i wyciągnęła z niej wszystkie
oszczędności, jakie miała. Dwieście sześćdziesiąt złotych. Mogło być gorzej.
Nie posiadała ani swojej karty i konta w banku, ani własnych pieniędzy, bo na
wszystkie jej bieżące potrzeby dawali jej rodzice. Natomiast to, co się uchowało
w skarbonce, było pozostałością po sumie, jaką dostała na urodziny od siostry
mamy, cioci Moniki. Wsunęła pieniądze do kieszeni spodni, po czym chwyciła
torbę i podręczną torebkę i wyszła z pokoju.
W korytarzu, który prowadził do drzwi wyjściowych, natknęła się na mamę,
która wyszła właśnie z kuchni, niosąc w rękach półmisek z przekąskami na
wieczór.
− Boże! Dziecko! – Spojrzała na nią z przerażeniem. – Ty chyba nie mówiłaś
poważnie?!
Julianna stanęła na chwilę i odetchnęła głęboko.
− Mówiłam zupełnie poważnie, mamo. Tak samo jak tata.
− Ludzie, co za dzień! Same katastrofy… – Jadwiga pokręciła nerwowo
głową. − Mireeeeek! – zawołała męża. – Chodź tutaj natychmiast!
− Mamo, proszę, przestań. To i tak nic nie da. Ja już postanowiłam – odezwała
się stanowczo Julianna i ruszyła w stronę wyjścia.
− Co się dzieje?! – krzyknął nabuzowany jeszcze ojciec.
− Julianna się gdzieś wybiera! – odkrzyknęła Jadwiga. – Jakże to tak?! Zrób
coś!
− A niech idzie, gdzie chce! – W głosie Mirka dało się słyszeć pobrzękujący
ironią, lekceważeniem i pewnością swojej racji śmiech. – Zobaczysz, że
niedługo wróci!
− Ale Mirek! Dzisiaj jest kolacja, co my powiemy znajomym? Że córka nam
uciekła z domu?!
− Mamo – Julianna położyła rękę na klamce, po czym obróciła się w jej
stronę – powiesz po prostu, że wyjechałam na wakacje. Taka jest prawda. Jestem
dorosła i mam prawo po całym roku ciężkich studiów pojechać sobie gdzieś
odpocząć. Do zobaczenia – pożegnała się, ale mama nie dawała za wygraną.
− Ale gdzie ty jedziesz?! Na ile?!
− Nie wiem, mamo – odpowiedziała Julianna, znużona już całą tą sytuacją.
Marzyła teraz tylko o tym, żeby wreszcie opuścić mury tego domu i zostawić to
wszystko za sobą. – Nie martw się o mnie. – Chciała wyjść, ale w oczach
Jadwigi zobaczyła niepokój, co sprawiło, że zrobiło jej się żal mamy. Przecież to
z ojcem najbardziej się pokłóciła, nie z nią, a to właśnie ona teraz cierpiała.
Zostawiła na chwilę bagaż, podeszła do Jadwigi i przytuliła się do niej. U nich
w domu rzadko okazywano sobie uczucia, czy to słowem, czy gestem, ale w tej
sytuacji zdobyła się, żeby to zrobić. – Wszystko będzie dobrze, mamo. Kocham
was i zadzwonię.
− Uważaj na siebie, Julianno. I wracaj szybko – odpowiedziała Jadwiga i też
ją przytuliła.
Córka posłała jej słaby uśmiech, zabrała walizkę i wyszła z domu, zostawiając
w nim całe swoje dotychczasowe życie.
***
Skierowała się w stronę położonego niedaleko przystanku. Wsiadła do jednego
z autobusów, którym podjechała na Dworzec Centralny. To było pierwsze
miejsce, jakie przyszło jej do głowy. Bo gdzie indziej mogłaby pojechać, jak nie
tam, gdzie krzyżuje się wiele dróg i węzłów komunikacyjnych?
Nie miała żadnego planu, żadnego pomysłu, w którym kierunku jechać, do
tego zupełnie nie dowierzała temu, że zdecydowała się na taką wyprawę. Na
dworcu od razu podeszła do okienka kasy, za którym siedziała posępna kobieta
w wielkich okularach i ze ściągniętymi do tyłu ciemnymi włosami. Ta spojrzała
na nią beznamiętnym wzrokiem osoby, której już dzisiaj nic nie zdziwi, po czym
odezwała się nieco zachrypniętym głosem:
− W czym mogę pomóc?
Julianna zmieszała się trochę i odpowiedziała:
− Poproszę bilet do… − zamilkła, bo zupełnie nie wiedziała, jaką
miejscowość powinna wybrać. Nie zdążyła nawet spojrzeć na tablice odjazdów
i przemyśleć celu podróży. – Dokąd odjeżdża najbliższy pociąg?
Pani w okienku spojrzała na nią zaskoczona. Gdyby Julianna nie była taka
zdenerwowana całą dzisiejszą sytuacją, poczułaby się wyróżniona, że udało jej
się jednak zadziwić tę pochłoniętą rutyną i znudzoną pracą kobietę.
− Najbliższy? – rzuciła, jakby chcąc się upewnić, że dobrze usłyszała, po
czym, dojrzawszy potwierdzające skinienie głowy Julianny, zaczęła przeglądać
leżący na biurku rozkład jazdy. – Do Warszawy Wschodniej. – Spojrzała na
Juliannę zza okularów.
− Nie – odpowiedziała stanowczo, nieco rozbawiona tą propozycją. –
Chciałabym gdzieś dalej.
Kobieta ponownie pochyliła się nad rozkładem, a Julianna zobaczyła za sobą
powiększającą się kolejkę. Widocznie byli to przejezdni, którzy wysiedli przed
chwilą z jednego z pociągów i chcieli kupić bilet do jakiegoś innego miejsca.
Miała szczęście, że kiedy ona tu przyszła, jeszcze ich nie było.
− Za pięć minut do Legionowa Piaski – usłyszała odpowiedź kobiety, która
zaczynała ją nieco irytować.
− A nie ma jakiegoś pociągu na drugi koniec Polski?
Kobieta westchnęła zirytowana i znowu pochyliła się nad rozkładem,
a Julianna mimowolnie zerknęła nieco w tył i napotkała zniecierpliwiony wzrok
mężczyzny stojącego w kolejce. Zaczęła się stresować.
− Trzynasta czterdzieści pięć do Lublina, trzynasta czterdzieści siedem do
Szczecina albo trzynasta pięćdziesiąt do Krakowa.
Julianna szybko przesiewała usłyszane informacje. Szczecin nie, bo nie
przepadała zbytnio za morzem, zresztą już tam kiedyś była. Lublin… Lublin
albo Kraków.
− Mam szukać jeszcze dalej? – zniecierpliwiła się kobieta w okienku. –
O czternastej dziesięć jest do Moskwy – rzuciła jej nieco drwiące spojrzenie.
− Poproszę do Krakowa – zdecydowała pospiesznie Julianna. – Ulgowy. Mam
legitymację studencką. – Sięgnęła do torebki po portfel i wyciągnęła z niego
dokument oraz banknot stuzłotowy.
− Zaraz, zaraz – powstrzymała ją kasjerka. − Bilety na ten pociąg trzeba
wcześniej rezerwować. Zaraz sprawdzę, czy mają jeszcze jakieś wolne miejsce.
Julianna ciężko westchnęła i pomyślała, że może jeszcze okazać się, że
ostatecznie faktycznie wyląduje w podwarszawskim Legionowie i na tym
skończy się jej eskapada.
− Ma pani szczęście – odezwała się tymczasem kobieta. – Płaci pani
sześćdziesiąt osiem złotych i jedenaście groszy.
Julianna podała jej pieniądze, zapisując sobie jednocześnie w pamięci, że
musi odłożyć taką samą sumę na powrót, i kalkulując, ile jej jeszcze zostanie na
jakiś nocleg i coś do jedzenia. Wynik tego obliczania był przerażający, więc
nerwowo przygryzła wargi. Co ona właściwie robi?! Wybiera się do nieznanego
Krakowa, na drugi koniec Polski, i to praktycznie bez pieniędzy!
− Proszę. – Jej rozważania przerwała kobieta w okienku, która podała jej bilet
i resztę. – Peron trzeci, tor czwarty. Proszę się pospieszyć, ma pani mało czasu.
Julianna skinęła głową na pożegnanie i pospiesznie udała się w stronę wejścia
na perony. Odnalazła swój pociąg bez problemu, weszła do jednego z wagonów
i zajęła miejsce naprzeciwko siwego pana w średnim wieku, który pomógł jej
umieścić bagaż na półce nad ich głowami. Po kilku minutach rozległ się gwizd
i pociąg powoli ruszył przed siebie, nabierając stopniowo prędkości.
Julianna przymknęła oczy i wsłuchała się w miarowy stukot kół pociągu.
Tutut, tutut, tutut… Z każdym kolejnym oddalała się coraz bardziej… Czyż nie
tego chciała? Zostawiała wszystko za sobą: apodyktycznych, rządzących nią
rodziców wraz z ich planami na jej przyszłość i sztuczną kolację, na której miała
być dzisiaj obecna; znienawidzone studia prawnicze; Marcina, któremu tylko
jedno w głowie; przewidywalne do bólu dotychczasowe życie, składające się
z obowiązków i zadowalania innych… To wszystko zostało w tyle. Uwalniała
się właśnie od tego, chociaż na chwilę… Ruszała za swoim pragnieniem.
Pragnieniem niezależności i życia w zgodzie z samą sobą, swoimi wartościami
i marzeniami. Ruszała w nieznane, naprzeciw przygodzie…
Otworzyła szeroko oczy i wpatrzyła się w krajobraz za oknem. Mijała teraz
nieznane już sobie podmiejskie tereny. Tutut, tutut, tutut… Pociąg pędził coraz
szybciej… Nie czuła zdenerwowania ani stresu, ani lęku. Tylko radosny
dreszczyk emocji, powiew szczęścia, satysfakcję, że odważyła się pójść za
głosem serca.
I wtedy po raz pierwszy pomyślała, że ten dzień wcale nie był taki najgorszy.
To był po prostu nowy początek. A nowe początki bywają trudne.
ROZDZIAŁ 2

O szesnastej trzydzieści, kiedy wysiadła już z pociągu i ruszyła tłoczną


krakowską ulicą, głodna, spragniona i bez konkretnego planu, już tak nie
myślała. O ile podróż była relaksująca i pełna nadziei, o tyle samotny pobyt
w obcym mieście, wśród tłumu nieznajomych ludzi, skłonił ją ku
racjonalniejszym przemyśleniom. Na przykład gdzie się zatrzyma na noc? I czy
wystarczy jej na to pieniędzy?
Na razie jednak była tak głodna, że nie potrafiła zebrać swoich myśli, więc
skierowała się w stronę najbliższej galerii handlowej i poszukała tam
McDonalda. Pamiętając o potrzebie oszczędzania, nie skusiła się na żadne
wykwintniejsze burgery, lecz zamówiła dwa najprostsze zestawy z dwiema
kanapkami, colą i frytkami. Pochłonęła wszystko migiem, a potem oparła się
wygodnie na siedzeniu i popijając colę, zapatrzyła się na spacerujących po
galerii ludzi. Czy wśród nich była chociaż jedna osoba, która tak jak ona nie
miała dzisiaj gdzie przenocować?
Nagle poczuła się tu strasznie samotna i zagubiona. Była przyzwyczajona do
dużego miasta, tłoku i mijających ją ludzi o anonimowych twarzach, ale to
wszystko działo się w Warszawie, gdzie od urodzenia mieszkała, a tutaj? W tej
właśnie chwili, w tym ułamku sekundy mogłaby zdecydować się cofnąć czas,
przełknąć gorycz kłótni z ojcem, ulec rodzicom i nie wyjeżdżać. Albo
natychmiast kupić bilet powrotny i wrócić do domu.
Ale ten ułamek sekundy zaraz minął, a ona mrugnęła powiekami i przywołała
się do porządku. Nie! Nie po to postawiła wszystko na jedną kartę, nie po to tak
dosadnie i stanowczo sprzeciwiła się ojcu, nie po to odważyła się jechać
w nieznane, żeby wrócić jeszcze dzisiaj i udowodnić tym samym, że on miał
rację, a ona musi podporządkować się jego nieomylnej woli. Zaraz też
przywołała w pamięci to wspaniałe uczucie, jakie towarzyszyło jej, kiedy
w stukoczącym pociągu zostawiała za sobą Warszawę. Była wtedy taka
szczęśliwa, lekka i wolna… I pewna, że postępuje słusznie.
Dopiła do końca colę, posprzątała po sobie ze stołu i wyszła z galerii
handlowej na ruchliwą krakowską ulicę. Rozejrzała się dookoła, próbując
poukładać sobie myśli i zdecydować, co dalej. Zawsze chciała zobaczyć
Kraków, przejść się po rynku, odwiedzić Sukiennice i kościół Mariacki, nie
miała wątpliwości, że bardzo by jej się tu podobało, ale czy było to odpowiednie
miejsce, gdzie miałaby się dzisiaj zatrzymać? Przejechała tyle kilometrów,
zostawiając za sobą gwarną Warszawę po to, żeby zaszyć się teraz w niemal
równie gwarnym Krakowie? I kolejne, najracjonalniejsze pytanie: czy było ją
w ogóle stać, żeby przenocować tutaj chociaż jedną noc?
Wiedziała, że nie. I wiedziała też, że wolałaby uniknąć błąkania się w nocy po
obcym mieście. Spojrzała na zegarek. Dochodziła już siedemnasta, a ona nie
znalazła jeszcze miejsca, gdzie mogłaby się zatrzymać. Na nocleg w Krakowie
nie było jej stać, więc doszła do wniosku, że jak najszybciej powinna się z niego
wydostać. Zapytała jakąś kobietę na ulicy o drogę do najbliższego dworca
autobusowego, a ta pospiesznie wytłumaczyła jej, że powinna wrócić do galerii
i dworca kolejowego, a tam znajdzie tabliczki kierujące ją na dworzec
autobusowy. Julianna dostosowała się do jej wskazówek i po chwili przeklinała
w duchu swoją nieuwagę, bo już wcześniej mijała te tabliczki, a ich nie
zauważyła.
Kiedy doszła na miejsce, zobaczyła tłum i stojące na różnych stanowiskach
autokary. Nagle jednak jej uwagę przykuł niewielki busik, do którego po drugiej
stronie ulicy właśnie wsiadali ludzie. Niewiele myśląc, szybko podbiegła
w tamtą stronę i zaczepiła kierowcę, który palił papierosa przy otwartym oknie.
− Przepraszam – wychrypiała trochę zdyszana. – Dokąd jedzie ten bus?
Kierowca spojrzał na nią trochę zaskoczony, powoli wypuścił dym i dopiero
wtedy odburknął ledwo słyszalnym głosem:
− Wadowice.
Julianna zamyśliła się na chwilę. Nie była pewna, jaki kierunek podróży
powinna obrać, ale na razie najważniejsze było to, żeby wydostała się
z Krakowa.
− To jedzie czy nie jedzie? – zniecierpliwił się kierowca, który wyrzucił już
niedopałek papierosa na ziemię i najwyraźniej uznał, że najwyższy czas
wyruszyć w dalszą drogę.
− Jedzie! – odparowała szybko Julianna.
− No i bardzo dobrze. Dziesięć złotych się należy.
Julianna wyciągnęła z portfela banknot, podała go mężczyźnie i razem
z walizką szybko weszła do busika. Wystarczył rzut oka, żeby zorientować się,
że pojazd jest praktycznie cały pełny i dziewczyna może mieć problem ze
znalezieniem miejsca. Dopiero w przedostatnim rzędzie siedzeń było jedno
wolne obok jakiegoś drzemiącego mężczyzny w kapturze. Nie widziała jego
twarzy, bo czoło opierał o siedzenie przed sobą. Szybko usiadła obok, a walizkę
postawiła w przejściu busa, pomiędzy siedzeniami. Było tak ciasno, że gdyby
jakaś osoba za nią chciała podejść do drzwi, to najpierw musiałaby wyjść
Julianna ze swoim bagażem.
Kierowca ruszył, a ona przez okno podziwiała krakowski krajobraz. Niemal
nie mogła uwierzyć w to, że naprawdę tutaj przyjechała, i to na dodatek tylko na
godzinę, by zaraz ponownie wyruszyć w nieznane. Pewnie tu jeszcze wróci.
W innych okolicznościach chętnie zwiedzi Kraków. A wtedy przypomni jej się
dzień, w którym sprzeciwiła się ojcu i wyjechała w samotną podróż. Może
kiedyś będzie się z tego śmiać i żartować. Może. Ale teraz miała na głowie
trochę zmartwień.
Kiedy oddalili się od Krakowa, a wielkomiejski krajobraz zmienił się na
spokojniejszy, ponownie się rozluźniła. Tak jak wtedy w pociągu, kiedy
opuszczała Warszawę. Znowu czuła dreszczyk emocji, ulgę i zadowolenie, że
zdecydowała się na tę podróż. Wyciągnęła z torebki telefon i sprawdziła
godzinę. Było już po siedemnastej. Gdyby była teraz w domu, pewnie musiałaby
już przygotowywać się na wieczorną kolację i niemal ćwiczyć przed lustrem
wesoły uśmiech, ojciec nerwowo przechadzałby się po domu w oczekiwaniu na
swoich wpływowych gości, a mama w swoim szale perfekcyjnej pani domu
poprawiałaby ostatnie jeszcze nieco krzywo ustawione półmiski z jedzeniem
albo sztućce. Na samą myśl przeszedł ją dreszcz niechęci. Zamrugała oczami,
żeby odgonić od siebie tę niechcianą wizję. Owszem, mogła być tam, ale była
tutaj. Naprawdę była na drugim końcu Polski, gdzieś pomiędzy Krakowem
a Wadowicami. Co za ulga!
Nagle poczuła, jak ktoś szturcha ją w lewe ramię. Wszystkie jej rozmyślania
ulotniły się, a ona spojrzała na siedzącego obok niej młodego mężczyznę, który
już się obudził i teraz patrzył w jej kierunku mętnym, acz zaciekawionym
wzrokiem. Oczy miał zaczerwienione i podkrążone, był nieogolony, a na jego
policzku widać było siny ślad, zapewne po jakiejś niedawnej bójce.
− Aaa gdzie jaaa jestem? – wybełkotał, a głowa lekko mu się zachwiała.
− W drodze do Wadowic – odpowiedziała grzecznie Julianna, a jednocześnie
przeklęła w duchu swój pech. Nic dziwnego, że akurat miejsce obok niego było
wolne, kiedy wsiadała.
W odpowiedzi mężczyzna czknął, po czym chwiejnie podał jej rękę.
− Sss…Siergiej.
Boże! I co ja mam teraz zrobić?! – pomyślała zmieszana Julianna, ale
ostatecznie przełamała się i podała mu dłoń.
− Julianna.
Potrząsnął nią lekko, ale wydawało się, że nie zamierza tak szybko jej
wypuścić, więc sama cofnęła dłoń.
− Ja.. ja.. nnnie z Polski. Ze… ze Wsch…odu ja. Aaa ty?
− Z Warszawy – odpowiedziała szybko, modląc się w duchu, żeby przestał ją
zagadywać.
− Aaa… Ja byyył tam. Aaa gdzie jeee…dzie?
− Do Wadowic.
Chłopak zamilkł na chwilę, a Julianna zapatrzyła się w okno. Na zewnątrz
jakoś pociemniało przez nagromadzone na niebie chmury, a na szybie widać
było pierwsze krople deszczu.
− Ja... ja mmmiał wy...siąść w Kalwarii, ale ja…jak ona do Wado...wic
jeeedzie, to ja też.
O nie, tylko nie to! Jeszcze tego mi brakuje, żeby się do mnie przyczepił jakiś
pijany facet! – pomyślała Julianna i ciężko westchnęła. Tymczasem za oknem
rozpadało się już na dobre.
− Chceee ona coś dooo piiicia? – podsunął jej puszkę z piwem, a że kierowca
akurat gwałtownie zahamował, to Julianna dostała nią prosto w nos.
− Boże… − wybąkała zirytowana i odsunęła od siebie puszkę. –
W autobusach nie pije się alkoholu.
− Eeeh tam… − machnął ręką. – Nieeech nieee udajeee takiej grzeeecznej. –
Otworzył puszkę, z której natychmiast wylało się trochę spienionego piwa.
Oczywiście kilka kropel spadło też na jej spodnie. – Nuuu zdrowie! – Machnął
piwem w jej kierunku i zaczął pić.
Julianna ciężko westchnęła w duchu i nerwowo splotła dłonie. Miała nadzieję,
że mężczyzna zaraz zaśnie i da jej święty spokój. On jednak po kilku łykach
piwa znowu zwrócił się w jej stronę, a jego alkoholowy oddech przyprawił ją
niemal o mdłości.
− Ja praaacował u Warszawy kiiilka miesięcy…
Opowiadał jej historię swojej życia, ale Julianna szybko się wyłączyła. Ze
strzępków informacji, jakie do niej dotarły, zrozumiała tylko, że pracował niemal
we wszystkich większych miastach w Polsce, że teraz ma remontować jakiś dom
w Kalwarii Zebrzydowskiej, że pobił się z kolegą, ale nie wiedziała już o co. Co
jakiś czas kiwała głową, żeby myślał, że go słucha, i zastanawiała się, co zrobi,
jeśli on faktycznie pojedzie za nią aż do Wadowic…
− A czomu taaaka łaaadna dziew...czyna sama jeeedzie, co? – zapytał
w którymś momencie i jednocześnie jakby przysunął się trochę w jej stronę, tak
że stykali się teraz nogami.
Julianna dyskretnie przesunęła się jeszcze bardziej na skraj swojego siedzenia.
− Jadę na wakacje do rodziny – skłamała.
Mężczyzna dopił piwo, po czym pochylił się znowu w jej stronę. Chciał coś
powiedzieć, ale w tym samym momencie rozległo się wołanie kierowcy:
− Kalwaria Zebrzydowska!
Bus zatrzymał się, a jakaś starsza kobieta siedząca z przodu pojazdu
poderwała się z miejsca i ruszyła w stronę wyjścia.
− To chyba pana przystanek – nerwowo zasugerowała Siergiejowi Julianna,
kiedy zobaczyła, że wcale nie zbiera się do wyjścia.
− Aaa gdzie jesteśmy? – wybełkotał i spojrzał na nią uciekającym wzrokiem.
− W Kalwarii – powiedziała dosadnie i wyraźnie akcentując każdą sylabę.
W tym samym czasie drzwi busa zamknęły się za starszą kobietą i kierowca
powoli ruszył.
− Jeszcze nie! – krzyknęła szybko Julianna. – Jeszcze taki pan tu z tyłu
wysiada!
Kierowca gwałtownie zahamował.
− No to na co czeka?! Szybko! – odkrzyknął wyraźnie podenerwowany.
Julianna pospiesznie wstała z siedzenia, żeby przepuścić Siergieja.
− Proszę! – Grzecznie machnęła ręką w stronę wyjścia.
− Aaale ja nnnie – zaprotestował. – Ja dalej jaaadę.
− No wysiada ktoś czy nie?! – wrzasnął zdenerwowany kierowca.
− Tak! – odkrzyknęła Julianna.
− Nie! – wybąkał Siergiej jednak na tyle głośno, że kierowca go usłyszał.
− Żarty sobie stroicie, smarkate dzieciaki! Jadę dalej! – przeklął jeszcze pod
nosem i ruszył z piskiem opon.
Julianna nerwowo zacisnęła powieki. Sytuacja zaczynała wyglądać groźnie.
Przecież kiedy dojadą do Wadowic, to wszyscy ludzie rozejdą się każdy w swoją
stronę, bo w przeciwieństwie do niej mają zapewne gdzie mieszkać, a ona
zostanie z Siergiejem w obcym mieście i bez dachu nad głową.
Poczuła szturchnięcie w ramię.
− Aaa da mi swój nuuumer tele...fonu? – Zaczął przeszukiwać swoje kieszenie
w poszukiwaniu komórki.
− Ja… nie… − wybąkała Julianna, ale on w ogóle nie zwrócił na to uwagi.
− Ja zguuubił – oznajmił po chwili beznamiętnym głosem, a ona odetchnęła
z ulgą. – Ale mam to. – Wyciągnął po chwili ze swojego plecaka długopis
i wręczył go Juliannie. – Tuuu mi napi…sze. – Wskazał nadgarstek swojej lewej
ręki.
Julianna dla świętego spokoju wzięła długopis i napisała mu na ręce kilka
cyfr, jakie przyszły jej w tej chwili do głowy.
− Aaa ile ma lat? – Mężczyzna nachylił się jeszcze bliżej niej, kiedy
z powrotem wrzucił już długopis z powrotem do plecaka, nie zasuwając go
nawet.
− Szesnaście – skłamała szybko. – Jestem jeszcze bardzo młoda. Za młoda –
to ostatnie dodała już niemal sama do siebie. Miała nadzieję, że podany przez
nią wiek ostudzi trochę zapał mężczyzny.
Odniosła wrażenie, że faktycznie zmieszał się na chwilę, ale zaraz potem
wybąkał:
− Ojej, taaaka młoda… − Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Ale nie
mmmartwi się. Ja… ja się zaopie...kuję nią. – Niespodziewanie położył rękę na
jej kolanie.
Tego już dla Julianny było za wiele. Niewiele myśląc, poderwała się
z siedzenia jak oparzona, szybko zabrała swoją walizkę i przecisnęła się do
przodu busa.
− Przepraszam bardzo – zwróciła się kierowcy. – Czy mógłby mnie pan tu
wysadzić? Błagam – wyszeptała zdesperowana.
Mężczyzna spojrzał na nią kompletnie zaskoczony.
− Ale jak to? Tutaj?! W środku jakiejś wsi?! Żarty sobie stroisz, dziewczyno?!
Ja się tutaj nie zatrzymuję… Proszę poczekać na przystanek w Wadowicach.
− Ale ja bardzo proszę – powiedziała nerwowo. – Mam tutaj rodzinę.
− Daj spokój, dziewczyno! Tutaj nawet nie ma przystanku!
Julianna żałośnie westchnęła. Z przestrachem zerknęła w stronę Siergieja,
który wodził za nią wzrokiem zbity z tropu i próbował wydostać się z pułapki
siedzeń, żeby pójść za nią.
− Ale ja się źle czuję! – podjęła jeszcze jedną desperacką próbę zmuszenia
kierowcy, żeby ją tutaj wypuścił. – Zaraz zwymiotuję! – Zaczęła wymuszać
kaszel.
− Do jasnej cholery! – krzyknął wyprowadzony już kompletnie z równowagi
kierowca. – To masz tu rodzinę czy chce ci się rzygać…? Smarkula jedna!
W tym samym momencie zwolnił jednak i po chwili zatrzymał się na trawie
przy drodze.
Julianna poczuła, jak kamień spada jej z serca.
− Proszę, wysiadaj! Same problemy z tobą! Już drugi raz sobie ze mnie żarty
stroi! Dawno nie trafił mi się taki okropny pasażer…
W normalnych okolicznościach Juliannę uraziłyby te słowa, ale nie w tej
chwili, bo teraz liczyło się tylko to, żeby uciec przed Siergiejem. Zerknęła
jeszcze w jego stronę i zauważyła, że właśnie przewalił się na jakąś kobietę
siedzącą na siedzeniu przed nimi, więc raczej nie miał szans, żeby wyjść za nią.
Chwyciła walizkę i wyskoczyła na zewnątrz.
− Dziękuję. Do widzenia – powiedziała jeszcze, ale kierowca zamykał już
drzwi i po chwili bus odjechał, zostawiając ją zupełnie samą na drodze w środku
jakiejś miejscowości, której nazwy nawet nie znała.
Dobrze, że chociaż przestało padać i przez chmury przebijały się pojedyncze
promienie słońca. Wyciągnęła telefon i sprawdziła godzinę. Dochodziła już
osiemnasta. Za jakieś trzy godziny zapadnie zmrok, a ona nadal nie miała gdzie
przenocować. Postanowiła, że pójdzie wzdłuż drogi, a jak tylko dotrze do jakiejś
miejscowości, to zaraz rozpyta tam o noclegi. Szła powoli, bo coraz bardziej
doskwierało jej zmęczenie spowodowane intensywnością i przeżyciami tego
dnia. Walizka, którą ciągnęła za sobą, co chwilę zapadała się w rozmiękłej,
błotnistej ziemi. Co jakiś czas mijał ją jakiś samochód i tuż przy niej zwalniał,
żeby nie oblać jej wodą z kałuży. Była kierowcom za to ogromnie wdzięczna, bo
jeszcze tylko tego jej dzisiaj brakowało, żeby wykąpała się w błotnistej
deszczówce.
Zamyślona mijała domki jednorodzinne, działki i przydomowe ogrody.
Dopiero teraz zdołała też lepiej się przyjrzeć otaczającym ją terenom. Widziała
pagórki przeplatające się z płaskim terenem, skąpane w słońcu pola i łąki. Czuła
się tutaj niemal jak w górach i bardzo jej się to podobało.
Minęła lekki zakręt na drodze i jej oczom ukazała się przepięknie przystrojona
kwiatami kapliczka. Tuż obok niej stała mała, drewniana ławka. Pomyślała, że
nie zaszkodzi jej, jeśli odpocznie tutaj przez chwilę. Zanim jednak zdążyła
zboczyć z drogi, usłyszała za sobą warkot jakiegoś większego pojazdu i zza
zakrętu wyjechał biały busik, podobny do tego, którym jechała wcześniej. Zanim
kierowca ją zauważył i zdążył zwolnić, pojazd minął ją, wjeżdżając przy tym do
przydrożnej kałuży, a woda z impetem rozchlapała się w jej kierunku. Julianna
wypuściła z rąk walizkę i pospiesznie odskoczyła w bok, ale nawet to nie mogło
jej już uratować. Spodnie miała prawie całe mokre od wody i błota, a na białej
bluzce pełno było ciemnych plamek.
− Tylko nie to… − jęknęła załamana, przetarła dłonią pochlapany policzek
i chwyciła torbę. – Zaraz zwariuję, jak Boga kocham, zwariuję…
Tymczasem sprawca jej nieszczęścia zatrzymał się na poboczu drogi, wysiadł
z busa i ruszył w jej stronę.
− O ludzie! Ja naprawdę przepraszam. Za późno panią zauważyłem i nie
zdążyłem zahamować… Bardzo mi przykro… Nic pani nie jest? – Podszedł do
niej i przyjrzał jej się uważnie.
− Wszystko w porządku – mruknęła Julianna.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni chusteczkę i podał jej.
− Jest pani brudna – powiedział zmieszany. – Tu… − Wskazał palcem
w kierunku jej policzka.
Wzięła chusteczkę i przetarła wskazane miejsce.
− Już lepiej chyba nie będzie – rzuciła. – Ale dziękuję panu za pomoc.
− A gdzie się pani wybiera? – zapytał i niecierpliwie zerknął w stronę
swojego busa, który utrudniał innym przejazd. – Mieszka pani tu niedaleko?
Julianna pokręciła przecząco głową.
− Nie, ja… − zawahała się. – Chciałam się dostać do jakiegoś najbliższego
miasteczka.
− To może mógłbym w ramach zadośćuczynienia podwieźć panią gdzieś za
darmo? Jadę w kierunku Zaleszyc. To jakieś piętnaście kilometrów stąd.
− Dobrze – zgodziła się szybko Julianna, bo ta propozycja w obecnej sytuacji
była dla niej wybawieniem. Może jednak jej pech nie jest totalny i nawet okaże
się całkiem pomocny…
Tymczasem mężczyzna posłał jej uśmiech winowajcy, któremu choć trochę
udało się zrekompensować wyrządzoną krzywdę, wziął od niej torbę
i poprowadził ją do busa.
− Jeszcze raz bardzo panią przepraszam – powiedział, zanim weszła do
środka, a potem szybko wsiadł za nią, uruchomił silnik i ruszył przed siebie.
Julianna zajęła miejsce w drugim rzędzie, obok starszej kobiety, która
uważnie zmierzyła ją wzrokiem.
− Ale panią urządził. – Pokręciła z dezaprobatą głową. – Już ja bym mu dała!
− Na szczęście zaoferował, że mnie podwiezie – odparła Julianna. – To miło
z jego strony.
− A spróbowałby nie! – oburzyła się staruszka. – Zawsze powtarzam mu, że
jeździ za szybko, a on dalej swoje. To w końcu napytał sobie biedy, szkoda
tylko, że twoim kosztem, kochanieńka.
− To pani go zna? – zdziwiła się Julianna.
− No oczywiście! To mój siostrzeniec! Też mieszka w Zaleszycach.
− Aha…− Skinęła głową i zaśmiała się pod nosem, bo cała ta sytuacja
zaczynała ją bawić. – Mimo wszystko proszę nie być dla niego zbyt surową. –
Spojrzała pogodnie na staruszkę.
− Dziękuję pani bardzo! – odkrzyknął kierowca, który słyszał całą ich
rozmowę. – Jest pani wyjątkowo wspaniałomyślna, że zdecydowała się bronić
mnie przed ciotką! – Obrócił na chwilę głowę w jej stronę i puścił do niej oczko.
Julianna dopiero teraz zwróciła uwagę, że mógł być tylko trochę starszy od niej.
Miał jasne, naturalnie rozczochrane włosy i radosne zielone oczy.
− Ty się już lepiej, Arturze, nie odzywaj! – zrugała go ciotka. – A ja się może
przedstawię – zwróciła się do Julianny. – Jestem Marlena. – Podała jej rękę.
− Julianna. – Uścisnęła jej dłoń. – Bardzo mi miło panią poznać.
− Julianna – powtórzyła do siebie kobieta. – To w skrócie jak się do ciebie
zwracać, dziecko, Julia czy Anna?
− Lia – odpowiedziała. – To trzy środkowe litery mojego imienia, które łączą
ze sobą obie części – wyjaśniła.
Staruszka zrobiła niezadowoloną minę.
− Ta Lia to jakoś tak obco brzmi, tak jakoś filmowo, po amerykańsku… Ja
jednak wolę Julię, jeśli nie masz nic przeciwko temu, kochanieńka…
− Oczywiście, że nie – odparła Julianna. – Proszę się do mnie zwracać, jak
pani wygodnie.
− Dziękuję. – Skinęła głową. – A więc, powiedz mi, moja droga, co cię
sprowadza do naszej okolicy?
Julianna zamyśliła się, analizując, co powinna właściwie odpowiedzieć. Jak
wyjaśnić dopiero co poznanej staruszce to wszystko, co dzisiaj się zdarzyło? To,
że zdecydowała się uciec od swojego dotychczasowego życia, gdzie musiała
udawać kogoś, kim nie jest, i postanowiła na drugim końcu kraju odnaleźć
siebie, choć przez chwilę poczuć się wolna.
− Przyjechałam na odpoczynek – odpowiedziała tylko. – Bardzo mi się tutaj
podoba. Właśnie, może pani będzie w stanie mi pomóc? – Spojrzała na nią
z nadzieją. – Szukam jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym się zatrzymać na noc.
Jakiś pensjonat, motel, wolne pokoje…
− No, dojechaliśmy, proszę państwa – oznajmił tymczasem kierowca
i zatrzymał się przy słupie z tabliczką informującą, że tutaj mieści się
przystanek.
Julianna chwyciła walizkę i wraz z pozostałymi ludźmi wysiadła na zewnątrz.
− Bardzo dziękuję za podwiezienie – powiedziała na pożegnanie do pana
Artura.
− Nie ma za co! – Puścił do niej oczko. – Służenie pomocą pięknym damom
w opałach to dla mnie czysta przyjemność.
− No, szczególnie, jeśli sam je w nie wpędzasz – nie omieszkała zauważyć
pani Marlena i pogroziła palcem w jego stronę.
− Niech się ciocia już tak nie gorączkuje o to – zaśmiał się Artur. – I wujka
Zbyszka pozdrowi! No, do widzenia! – Machnął ręką w ich stronę i odjechał.
− Miło cię było poznać, kochanieńka – odezwała się do Julianny pani
Marlena, kiedy zostały same. – I życzę ci miłego pobytu w Zaleszycach.
Julianna pożegnała się z nią, a potem ruszyła przed siebie, zastanawiając się,
czy uda jej się tu znaleźć jakiś nocleg.
− Anno! – usłyszała po chwili głos pani Marleny. Pomyślała, że pewnie woła
jakąś swoją znajomą, a może nawet wnuczkę. – Anno! Anno!
Kobieta wołała coraz bardziej desperacko, więc Julianna w końcu obróciła się,
żeby zobaczyć, czy pani Marlena nie potrzebuje czasem pomocy.
− No nareszcie, Anno! – Machnęła ręką w jej stronę i zatrzymała się
zdyszana. – Wołam cię i wołam, ogłuchłaś, dziecko, czy co?!
Juliannę zatkało. Zawróciła w stronę kobiety.
− Ja przepraszam, ale nie wiedziałam, że to o mnie chodzi…
− Jak to? – zdziwiła się tamta. − Czyż nie tak masz właśnie na imię?
− No… nie do końca – odparła zmieszana. – Jestem Julianna.
− Dokładnie. Julia Anna. Przecież mówiłam ci w busie, że będę cię nazywać
Anną.
Julią – pomyślała Julianna – chciała mnie pani nazywać Julią. Ale nie
zamierzała przekomarzać się ze staruszką, więc potulnie skinęła głową.
− No więc, kochanieńka – zaczęła kobieta i otarła chusteczką pot z czoła –
przypomniało mi się, że pytałaś mnie przecież o jakieś noclegi. Idź prosto,
a przy najbliższym rozwidleniu skręć w lewo pomiędzy domami i tak dojdziesz
do rynku. A tam będzie piekarnia U Małgosi, właścicielka wynajmuje pokoje
turystom, więc pewnie znajdzie też coś dla ciebie.
Julianna ucieszyła się w duchu, a w jej serce wstąpiła nadzieja. Podziękowała
pani Marlenie za informacje, pożegnała się z nią i ruszyła we wskazanym
kierunku. Po drodze nie mogła się nadziwić, że trafiła do tak pięknego miejsca.
Uliczka tutaj nie była asfaltowa, lecz wybrukowana. Po obu jej stronach stały
jednorodzinne, wyglądające na dość stare, lecz zadbane domy. Niektóre z nich
były nawet drewniane. Z pootwieranych na oścież okien słychać było brzęk
naczyń, radosne śmiechy i strzępki rozmów.
Dziewczyna zauważyła wąską uliczkę pnącą się nieco w górę, więc zaraz tam
skręciła. Po chwili znalazła się na niewielkim prostokątnym rynku otoczonym
niemal ze wszystkich stron domkami. Na głównym placu rosła starannie
przystrzyżona trawa, pomiędzy którą wiły się kamienne ścieżki prowadzące do
ustawionych w różnych miejscach ławeczek. Szczególnie spodobała jej się ta
stojąca pod wierzbą płaczącą. Długie gałęzie drzewa chroniły ją nie tylko przed
słońcem, ale też przed spojrzeniami ciekawskich mieszkańców. Na środku
ryneczku stała również kamienna fontanna, z której poszczególnych poziomów
nieustannie przelewała się woda, by w końcu wpaść do największej, głównej
misy.
Julianna ruszyła wzdłuż pnącego się nieco w górę, stromego rynku. Minęła
kilka domów, na ganku jednego z nich jakieś starsze małżeństwo właśnie siadało
do kolacji. Następnie przeszła obok niewielkiej księgarni, za której witryną
dojrzała kilkanaście okładek książek. Rozpoznała wśród nich parę najnowszych
tytułów, jak również takich, które sugerowały, że ich tematyka dotyczy
najbliższych okolic. Z przyjemnością weszłaby do środka, bo uwielbiała
zarówno czytać, jak i kupować książki, ale na tabliczce wiszącej na drzwiach
przeczytała, że ta jest już mniej więcej od dwóch godzin nieczynna. Ruszyła
więc dalej i po chwili minęła również sklep spożywczy mieszczący się na
parterze piętrowego domku jednorodzinnego, fryzjera i kosmetyczkę,
kawiarenkę o nazwie Niebiańska Przyjemność i dostojną dwupiętrową
kamieniczkę, w której mieściły się urząd gminy i poczta.
Przez cały ten czas nie mogła nadziwić się też widokom, jakie się przed nią
roztaczały. Miasteczko znajdowało się bowiem na wzniesieniu, a właściwie
górce, więc widziała stąd również sąsiednie pagórki, strzępki łąk i pól oraz
leżących w dole wiosek. Czuła się tutaj, jakby była w zupełnie innym świecie.
Aż ciężko było jej uwierzyć, że raptem kilka godzin temu chodziła jeszcze
gwarnymi, betonowymi ulicami Warszawy.
Tymczasem po drugiej stronie rynku minęła również restaurację Domowa
Gospoda, kilka kolejnych domów i wreszcie dotarła do poleconej jej piekarni
U Małgosi. Julianna z ulgą przeczytała, że jest czynna do dwudziestej, więc
z nadzieją i mocno bijącym w piersi sercem weszła do środka.
− Dobry wieczór – przywitała się, ale za ladą nie zauważyła nikogo. Za to na
sam zapach świeżego pieczywa i innych słodkich wypieków natychmiast
poczuła się strasznie głodna. Łapczywie przyjrzała się apetycznym bułkom
leżącym na drewnianej półce oraz wielkiej drożdżówce obficie wypełnionej
makiem.
− Witam serdecznie. W czym mogę służyć? – usłyszała nagle kobiecy głos.
Obróciła się za siebie i zobaczyła pulchną kobietę w średnim wieku
o kruczoczarnych, zaczesanych w kok włosach i w białym fartuchu. W ręce
trzymała koszyk wypełniony brązowymi rogalikami.
− Dobry wieczór. Nazywam się Julianna Zabłocka – przedstawiła się
uprzejmie. – Przyjechałam z daleka i szukam jakiegoś pokoju do wynajęcia na
noc albo dwie. Pani Marlena poradziła mi, żebym przyszła do pani w tej
sprawie.
Kobieta przyjrzała jej się uważnie, a potem wyminęła ją, podeszła do lady
i postawiła na niej koszyk.
− Mówi pani, że Marlena ją tu przysłała? – Chwyciła się pod boki. – Jest pani
jakąś jej daleką krewną albo znajomą?
− Nie… Poznałyśmy się dzisiaj w busie – wyjaśniła Julianna, trochę
zmieszana pytaniem ekspedientki. – Tak jak mówiłam, szukam…
− Tak, tak, wiem – nie dała jej dokończyć kobieta. – To prawda, wynajmuję
pokoje turystom, ale niestety do końca przyszłego tygodnia mam już rezerwacje
na dwa pierwsze pokoje, a w pozostałych dwóch pomieszkuje teraz rodzina,
która przyjechała na urlop z miasta. Tak więc bardzo mi przykro, ale nie będę
mogła pani pomóc.
− A czy jest może ktoś jeszcze, kto mógłby mnie tutaj dziś przenocować?
Oczywiście zapłacę…
− W Zaleszycach tylko ja. Ale w sąsiedniej miejscowości na pewno też ktoś
się znajdzie. Nie wiem tylko, czy busy jeszcze kursują o tej porze…
Julianna poczuła, jak serce zaciska jej się w piersi ze zmartwienia. I co ona
teraz zrobi? Czy przebyła te wszystkie kilometry i pokonała tyle przeszkód, by
znaleźć idealne dla siebie miejsce… i usłyszeć, że nie ma tu dla niej noclegu?
− Dobrze, dziękuję. – Westchnęła zrezygnowana. – W takim razie spróbuję
złapać jakiegoś busa.
Ruszyła w stronę wyjścia, ale usłyszała za sobą głos kobiety:
− Proszę to wziąć. – Podała jej świeżego rogalika. – Smacznego.
Julianna wzięła go z wielką przyjemnością, bo z tego wszystkiego zapomniała
już, jak bardzo była głodna. Chciała sięgnąć po portfel, żeby zapłacić, ale
ekspedientka ją powstrzymała.
− To podarunek. – Uśmiechnęła się lekko. – Mam nadzieję, że znajdzie pani
to, czego szuka.
***
Kilka minut później, kiedy Julianna stanęła przed tabliczką z rozkładem busów
i zobaczyła, że ostatni odjechał stąd niecałą godzinę temu, wiedziała już na
pewno, że nie znajdzie dziś noclegu. Pierwszy raz w życiu przyjdzie jej nocować
na dworze. Przerażała ją ta perspektywa, a zarazem odczuwała ulgę na myśl, że
spędzi tę noc w spokojnych Zaleszycach, a nie w gwarnym, pełnym ludzi
i niebezpieczeństw mieście.
Z walizki wyciągnęła sweterek, bo zrobiło jej się chłodno, po czym wróciła na
ryneczek i rozsiadła się na ławce pod wierzbą płaczącą. Odetchnęła głęboko
i w zamyśleniu zaczęła pochłaniać jeszcze ciepłego rogalika. Czy gdyby
wiedziała, do czego doprowadzi ją dzisiejsza podróż, mimo wszystko by się na
nią zdecydowała?
Nagle usłyszała dzwonek swojej komórki. Wyciągnęła ją z torebki
i zobaczyła, że to mama. Odetchnęła głęboko i odebrała.
− Tak, mamo?
− Julianno? Co się dzieje, na miłość boską?! Kiedy wrócisz? – W jej głosie
pobrzmiewała nerwowa nutka, a w tle dało się słyszeć brzęk naczyń i wesołe
głosy gości.
− Mamo, przecież wiesz, że wyjechałam – odpowiedziała spokojnie. – Nie
wiem jeszcze, kiedy wrócę.
− Dziecko, myślałam, że się opamiętasz! Wiesz, jaki jest ojciec, nie musisz
brać wszystkich jego słów na poważnie. Nawet on zaczął się już o ciebie
niepokoić. Wracaj lepiej, nie będziesz się błąkać po nocach…
− Nie martwcie się o mnie, mamo. Wszystko u mnie w porządku. Naprawdę –
skłamała, choć nie zwykła tego robić.
− Ale gdzie jesteś, Julianno? Powiedz tylko, a ojciec albo ja zaraz po ciebie
przyjedziemy!
Pomyślała o swoim bezpiecznym pokoju, wygodnym, ciepłym łóżku, lodówce
pełnej jedzenia, toalecie i prysznicu… Była wykończona, mokra i brudna.
Perspektywa powrotu do domu zawisła w jej umyśle jak natrętna myśl.
Wystarczyło tylko jedno jej słowo, żeby za kilka godzin skończyły się te
wszystkie niedogodności, jakich doświadczała teraz, żeby wróciła do domu…
i do starego życia.
− Julianno? Słyszysz mnie? – wyrwał ją z zamyślenia głos w słuchawce. –
Powiedz tylko…
− Jestem w bezpiecznym miejscu, mamo – odpowiedziała pewnym tonem. –
I chcę tu na razie zostać.
− Dziecko drogie! – załamała się Jadwiga. – Jesteś tak samo uparta jak ojciec!
− Mamo, nie martw się o mnie, naprawdę…
− Uważaj na siebie i wracaj szybko. I gdyby coś, to od razu dzwoń…
− Dobrze – zgodziła się Julianna, choć nie zamierzała skorzystać z tej
propozycji i miała nadzieję, że nie zdarzy się nic takiego, co by ją do tego
zmusiło. Zadzwonienie do rodziców po pomoc oznaczałoby bowiem dla niej
porażkę na całej linii. – Trzymajcie się oboje, mamo. I udanej kolacji.
Jadwiga podziękowała i rozłączyła się, a Julianna dokończyła rogalika
i odpłynęła w swoich myślach. W jakkolwiek niekomfortowym znajdowała się
obecnie położeniu, to i tak czuła się tu o wiele szczęśliwsza, niż byłaby na
przyjęciu w rodzinnym domu. No i zakładając, że przeżyje tę dzisiejszą noc na
dworze, zaoszczędzi pieniądze i będzie mogła zostać na dłużej w jakiejś
sąsiedniej miejscowości, gdzie zamierzała się jutro udać pierwszym busem
o świcie.
Przymknęła oczy, bo nagle poczuła się bardzo zmęczona. W końcu mogłaby
powiedzieć, że przeżyła dziś więcej niż przez kilka ostatnich miesięcy razem
wziętych.
Gdzieś z oddali dochodził brzęk latającej muchy, zadźwięczał dzwonek
jakiegoś roweru, ktoś coś powiedział, ale nie umiała już skupić się na otaczającej
ją rzeczywistości. Odpłynęła w sen. Ostatnią myślą, jaka kotłowała się w jej
głowie, zanim zasnęła, było to, że po raz pierwszy w życiu jest tak wolna.
***
Ktoś zapukał do drzwi.
− Julianno, otwórz! – rozległ się krzyk mamy. – To pewnie pierwsi goście, a ja
jeszcze muszę dokończyć się malować!
Julianna niechętnie otworzyła oczy i wstała z łóżka. Spojrzała na swoje
ubranie i z przerażeniem stwierdziła, że musiała przespać całe popołudnie, bo
nadal miała na sobie strój z dzisiejszego feralnego egzaminu. Mama ją za to
zabije. Gdy tylko przywita gości, od razu pobiegnie się przebrać!
Zeszła na dół i otworzyła drzwi, w których stał nie kto inny, jak rodzice jej
byłego chłopaka, oczywiście również zaproszeni na dzisiejszą kolację. Marcina
na szczęście nie było, tak jak zapowiedział jej dziś rano.
− Witaj, Julianno – przywitała ją szczupła, zadbana kobieta z wyrazistym
makijażem i czerwonymi jak krew ustami.
− Dobry wieczór państwu. – Skinęła uprzejmie głową i zdobyła się na
wymuszony uśmiech. – Zapraszam serdecznie. – Otworzyła szerzej drzwi.
W tym samym momencie z salonu wyłonił się ojciec. Uścisnął dłonie gościom
i poprowadził ich do stołu, a Julianna tymczasem szybko czmychnęła do
swojego pokoju. Zrzuciła z siebie dotychczasowe ubranie i włożyła
ciemnogranatową sukienkę do kolan z falbanką u dołu. Przeczesała włosy,
przetarła rozmazany pod oczami tusz do rzęs i z ciężkim sercem zeszła na dół.
W salonie oprócz rodziców Marcina siedziało już kilku innych gości, wśród
nich najlepszy przyjaciel taty, pan Janusz Gołębiewski.
− O, dobrze, że jesteś, Julianko – ucieszył się Mirosław, a oczy wszystkich
zebranych zwróciły się w jej stronę. Nie lubiła skupiać na sobie uwagi, od razu
poczerwieniała na policzkach. – Usiądź, proszę, chcę ci coś powiedzieć, zanim
jeszcze przyjdą pozostali goście.
Julianna posłusznie zajęła miejsce naprzeciwko ojca i skrępowana zacisnęła
dłonie na kolanie. Ojciec tymczasem uśmiechnął się, jakby miał jej zaraz
obwieścić nowinę życia. Julianna aż bała się, co też to może być.
− Jak wiesz, pan Janusz – pełnym szacunku gestem wskazał przyjaciela – jest
znakomitym prawnikiem. Próżno szukać lepszych w naszej branży. Prowadzi
w Warszawie renomowaną kancelarię, do której bardzo trudno się dostać nawet
na miesięczne praktyki studenckie, a co dopiero na kilkumiesięczny staż.
Na potwierdzenie jego słów pan Janusz znacząco skinął głową i dumnie
wypiął pierś. Juliannę przeszył dreszcz przerażenia.
− I wyobraź sobie – ciągnął tymczasem ojciec – że zgodził się przyjąć cię
w charakterze praktykantki! – Z zadowoleniem klasnął w dłonie. – Będziesz
u niego gościć dwa razy w tygodniu, to znaczy w środy i piątki. To dla ciebie
ogromna szansa! Spełnienie twoich marzeń! – Uśmiechnął się radośnie do córki.
Juliannie na te słowa zaschło w gardle, a serce w panice podeszło jej do
gardła. Czy mogło być jeszcze gorzej? Jak ma teraz powiedzieć ojcu, że dzisiaj
wyrzucili ją ze studiów? Jak najszybciej! – podpowiadał jej rozum. Wyrzuć to
z siebie!
− No i co, Julianno? – zapytał ojciec, trochę zbity z tropu jej milczeniem. –
Powiedz coś. Pewnie jesteś bardzo zaskoczona, to dla ciebie wielka rzecz.
Wcale nie – pomyślała – to spełnienie moich największych koszmarów.
Odetchnęła głęboko, żeby dodać sobie odwagi. Wszyscy zebrani patrzyli na nią
wyczekująco.
− Tato, ja… − zaczęła, a w tym samym momencie usłyszała szczekanie
jakiegoś psa. – Wyrzucili mnie ze studiów prawniczych – dokończyła, ale jej
słowa zagłuszyło coraz natarczywsze ujadanie.
− Niech ktoś uciszy tego psa! – zezłościł się ojciec.
Ale zwierzak nadal szczekał. Tak głośno, że po chwili Juliannie obraz rozmył
się przed oczami, a potem wypełniony gośćmi salon zniknął i ogarnęła ją
zupełna ciemność.
A wtedy usłyszała też coś jeszcze. Jakby brzęczenie muchy i dochodzący
gdzieś z oddali dziecięcy głos. Skąd u nas w domu wzięło się dziecko? –
pomyślała. I co to za mucha, której nie widzę?
− Proszę pani – głos dziecka był całkiem wyraźny. – Niech się pani obudzi.
W jednej chwili Julianna oprzytomniała. Otworzyła szeroko oczy
i gwałtownie zamknęła je z powrotem, bo oślepiło ją zachodzące słońce. Gdy
otworzyła je ponownie, wytężyła wszystkie siły, żeby przyzwyczaić się do
blasku. Po chwili rozejrzała się dookoła. Znajdowała się na ławce pod opadającą
wierzbą na zaleszyckim rynku. Odetchnęła z ulgą. A więc to był tylko zły sen.
Mara, która odeszła, kiedy dziewczyna otworzyła oczy.
Dopiero teraz skupiła swoją uwagę na chłopczyku, który cały czas przyglądał
jej się z zainteresowaniem, a wielki owczarek niemiecki u jego boku zajadle na
nią szczekał.
− Dobrze, że się pani obudziła. – Chłopczyk uśmiechnął się do niej
przyjaźnie. – Nie powinna pani spać, bo ktoś ukradnie pani torbę. – Wskazał
głową na jej walizkę.
Była mu tak wdzięczna, że ją obudził i wyrwał z sennego koszmaru, że omal
nie wstała i nie uścisnęła mu dłoni. Powstrzymał ją wyrywający się w jej stronę
pies, którego chłopczyk ledwo utrzymywał na smyczy.
− Przepraszam za Sherlocka – powiedział, jakby wyczuwając jej myśli. –
Zawsze tak szczeka na obcych. I bardzo nie lubi bezdomnych, ale nic pani nie
zrobi. To dobry pies.
− Nie jestem bezdomna – wypaliła zupełnie zaskoczona Julianna i się
zarumieniła. W końcu, jakby się nad tym dłużej zastanowić, to chyba faktycznie
dzisiaj nią była.
− Nie? – zdziwił się jej młody rozmówca. – To dlaczego śpi pani na ławce? –
Spojrzał na nią podejrzliwie i rezolutnie chwycił się pod boki.
− Ja… − zawahała się Julianna, bo zupełnie nie była przygotowana do tego
typu rozmowy. – Ja po prostu…
− Krzysiu! – rozległo się nagle czyjeś donośne nawoływanie. Julianna
spojrzała w bok i zobaczyła stojącą na drodze niedaleko wysoką blondynkę,
która machała w ich stronę. – Chodź no tutaj natychmiast!
Chłopczyk popatrzył na Juliannę nieco zawiedziony.
− To moja mama Beata – wytłumaczył. – Muszę już iść. Może się jeszcze
kiedyś spotkamy. – Uśmiechnął się pocieszająco, po czym ruszył w kierunku
rodzicielki, skupiając wszystkie swoje siły na tym, żeby nakłonić swojego psa
do zostawienia Julianny w spokoju i pójścia w jego ślady.
Po chwili obrócił się do Julianny i pomachał jej, a ona odpowiedziała mu tym
samym. Zaraz potem potarła rozespane oczy i rozejrzała się dookoła. Słońce
chowało się coraz niżej za horyzontem, oświetlając pomarańczową poświatą
zaleszyckie domki, brukowane uliczki i pagórki widoczne w oddali. Pięknie –
zachwyciła się widokiem. Ciekawe, czy wschód słońca jest tutaj równie uroczy?
Nagle jej uwagę przykuła starsza, puszysta kobieta, która lekko kulejąc,
powoli dreptała w jej stronę. Julianna speszyła się trochę i wystraszyła, bo nie
miała ochoty, żeby kolejna osoba wzięła ją za bezdomną albo jakąś dziwną
przybłędę. W przeciwieństwie do dużych miast małe miasteczka faktycznie mają
to do siebie, że nie można w nich liczyć na anonimowość i pozostanie
niezauważonym. Przebywała tu zaledwie od około dwóch godzin, a już zdążyła
poznać panią Marlenę, panią Małgosię, Krzysia, a zaraz jeszcze tę kobietę…
− Dobry wieczór, dziecino – przywitała się starsza pani, która stanęła
naprzeciwko niej. – Jestem Nusia. – Uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.
Julianna oceniła, że mogła mieć około siedemdziesięciu lat. Była ubrana
w sięgającą połowy łydek brązową sukienkę w czerwone prążki, a w pasie
zawiązała sobie biały sweterek. Siwe włosy upięła w gruby kok, spod którego
uwolniło się kilka falowanych pasemek opadających jej przy uszach. Z jej
ramienia zwisał czarny plecaczek, a w ręku trzymała torbę z zakupami.
– A ty pewnie jesteś tą zabłąkaną turystką z daleka, co szuka noclegu –
bardziej stwierdziła, niż spytała staruszka.
Julianna skinęła głową twierdząco.
− Zgadza się. – Uśmiechnęła się lekko i podniosła się z ławki, bo nie chciała
rozmawiać na siedząco ze stojącą starszą kobietą. – Nazywam się Julianna
Zabłocka i przyjechałam z Warszawy.
− Z Warszawy? – Nusia spojrzała na nią jakby zafascynowana. – Z samej
stolicy. – Klasnęła energicznie w dłonie. – Będzie mi bardzo miło cię gościć,
jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Julianna, zupełnie zaskoczona, wytrzeszczyła na nią oczy.
− Miałaś szczęście, że przyjechałam dzisiaj do Zaleszyc – powiedziała kobieta
i spojrzała na nią radośnie zza grubych, okrągłych okularów – i spotkałam panią
Małgosię, która opowiedziała mi o twoim problemie. A tak się składa, że ja
również wynajmuję od czasu do czasu pokoje w moim domku w Bieluniu. To
mała wieś jakieś siedem kilometrów stąd.
− Ojej – jęknęła Julianna. – Bardzo się cieszę. Z nieba mi pani spada, bo już
myślałam, że będę musiała nocować dzisiaj pod gołym niebem. Już i tak
niektórzy wzięli mnie za bezdomną, co właściwie w zaistniałej sytuacji nie mija
się zbytnio z prawdą. – Uśmiechnęła się, bo staruszka budziła w niej zaufanie
i pozytywne emocje, a jej propozycja noclegu sprawiła, że Juliannie kamień
spadł z serca i momentalnie się rozluźniła.
− To chodź, dziecko. – Starsza pani znów radośnie klasnęła w dłonie. – Zaraz
zapadnie zmrok, a musimy jeszcze dojechać do domu. I pewnie jesteś bardzo
głodna. I muszę przygotować ci pokój, przewietrzyć, uszykować pościel… −
wyliczała z entuzjazmem.
− Proszę się nie kłopotać – szepnęła Julianna, ciągnąc po trawniku swoją
walizkę w stronę drogi. – Niestety nie przyjechałam na długo. Wystarczy mi, że
dostanę jakiś kąt.
− Ale co ty mówisz, dziecko! – przeraziła się kobieta i przytknęła dłoń do
serca, jakby zaraz miała dostać zawału. – Gość w dom, Bóg w dom, jak to
mówią! Ugoszczę cię najlepiej, jak potrafię! Aha, no i jeszcze musiałabym
szybko zamieść podłogę w twoim pokoju, bo mogło się troszkę nakurzyć.
Julianna uśmiechnęła się rozbawiona postawą pani Nusi. Mimo swojego
podeszłego wieku była niesamowicie energiczną i pełną entuzjazmu osobą.
Dziewczyna poczuła do niej wielką sympatię.
Wyszły na brukowaną drogę, po czym skręciły z rynku w jedną
z odchodzących od niego uliczek. Julianna zastanawiała się, czy podjadą czymś
do wsi, czy będą szły piechotą.
− Przy dworze zaparkowałam wóz – powiedziała Nusia, jakby czytała w jej
myślach.
Juliannę rozbawiło określenie „wóz” w jej wykonaniu. To raczej młodzi
mężczyźni używali tego słowa w stosunku do swoich szybkich i nowoczesnych
samochodów. Była też ciekawa, jak będzie wyglądało auto pani Nusi, i była pod
wrażeniem tego, że starsza kobieta potrafi prowadzić.
− Dawno zrobiła pani prawo jazdy? – zagadnęła.
Starsza pani spojrzała na nią zupełnie zaskoczona.
− A ja nie mam – odpowiedziała. – A to trzeba jakieś prawo mieć, żeby
jeździć?
Tym razem to Julianna spojrzała na nią kompletnie zbita z tropu.
− No… tak – wyjąkała. – Inaczej może pani dostać mandat.
− O matko moja! – wystraszyła się kobieta. – Ale to może mi darują, w końcu
ja już taka stara jestem. I doświadczenie duże mam. Całe życie jeżdżę.
Julianna przeraziła się, ale już nic się nie odezwała. Skręciły w boczną,
zalesioną uliczkę i zaczęły piąć się lekko pod górkę. Kiedy wyłoniły się zza
zakrętu, ich oczom ukazał się dostojny dwór szlachecki. Ze wszystkich stron
otoczony był laskiem, a do jego frontu wiodła alejka, po której obydwu stronach
również wznosiły się drzewa. Przed dworem rozpościerał się obszerny plac, na
środku którego rosła zielona, krótko przystrzyżona trawa, a wśród niej polne
kwiatki. W świetle zachodzącego słońca było w tym widoku coś
urzekającego… magicznego. Juliannę aż przeszył dziwny dreszcz.
− No, jesteśmy na miejscu, dziecino – zwróciła się do niej Nusia. – Musimy
się spieszyć, bo nie przepadam za jeżdżeniem po zmroku. To już nie te same
oczy, co za młodu… − westchnęła z nostalgią, a Juliannie zdało się nawet, że jej
głos lekko zadrżał.
Rozejrzała się w poszukiwaniu samochodu pani Nusi, ale na placu przed
dworem, oprócz wozu, do którego zaprzężony był brązowy koń, nie zobaczyła
żadnego innego pojazdu. Tymczasem starsza kobieta ruszyła właśnie w tamtą
stronę.
− Zawsze tutaj parkuję, kiedy przyjeżdżam do miasteczka, żeby nie blokować
drogi – odezwała się. – Pani Janina, która opiekuje się dworem, na szczęście nie
ma nic przeciwko temu. – Uśmiechnęła się zadowolona, po czym podeszła do
konia i pogłaskała jego ciemną grzywę. – No już, Kasztanku, jedziemy do
domku…
Julianna tymczasem stanęła obok zupełnie oszołomiona. Dopiero teraz
zrozumiała też sens ich wcześniejszej konwersacji o prawie jazdy. Więc pani
Nusia mówiła o „wozie” dosłownie, podczas gdy jej nawet do głowy nie
przyszło, że mogło chodzić o prawdziwy konny zaprzęg!
Kobieta tymczasem wrzuciła siatkę z zakupami na tył wozu wyłożony słomą
i usadowiła się na okrytej kocem ławce z przodu.
− O rany! – wykrzyknęła po chwili. – Ale ze mnie nieuprzejma baba!
Powinnam przecież pomóc ci załadować walizkę. Na pewno jest bardzo
ciężka. – Z powrotem zabrała się do wysiadania, ale powstrzymała ją Julianna,
która po pierwszym szoku odzyskała zdolność poruszania się i mowy.
− Ale nie ma problemu – wybąkała. – Poradzę sobie sama.
Uśmiechnęła się uspokajająco, po czym z niemałym trudem podniosła swoją
walizkę i wrzuciła ją obok zakupów pani Nusi. Zaraz potem ostrożnie weszła do
wozu i usiadła obok kobiety, która natychmiast podała jej koc.
− Nakryj się, dziecino, żebyś się nie przeziębiła, bo robi się coraz chłodniej.
Julianna posłusznie wykonała jej polecenie, a zaraz potem mocno chwyciła
się drewnianej poręczy. Jeszcze nigdy nie miała okazji jechać prawdziwym
wozem, więc oprócz podekscytowania i niedowierzania czuła też dreszczyk
strachu.
Nusia tymczasem pognała konia do drogi i wóz powoli ruszył. Julianna
jeszcze raz zerknęła w stronę okrytego już w większości cieniem dworu. Był
murowany i pomalowany na jasnokremowo. Na ganek, wsparty po obydwu
stronach parą kolumn, prowadziło kilka niskich schodków. Dwuskrzydłowe
drzwi wejściowe oraz obramowanie malutkich okienek wraz z ich otwartymi
okiennicami wykonane były z ciemnobrązowego drewna. Na parapetach stały
donice z czerwonymi, różowymi i białymi kwiatami. Dwór był duży, parterowy,
ale musiał mieć również strych, gdyż na dachu widać było dwa niewielkie okna.
− Piękny, prawda? – zapytała z nutką nostalgii Nusia, która pochwyciła
zainteresowany wzrok Julianny.
Dziewczyna skinęła głową. Wyjechały na zalesioną alejkę, zostawiając dwór
za sobą.
− Przed wojną należał do rodziny Zaleszyckich, która mieszkała tam od
pokoleń – kontynuowała Nusia. − Wcześniej dwór był drewniany, ale po
pierwszej wojnie światowej wzniesiono go praktycznie od nowa, już jako
murowany. Dzięki Bogu przetrwał kolejną wojnę. Za komuny mieszkali w nim
pracownicy państwowego gospodarstwa rolnego, mieściła się tu także stołówka,
w której nawet przez jakiś czas pracowałam. Przyjeżdżali tu też sowieccy
żołnierze na ćwiczenia. Mieszkali wtedy w namiotach na placu i na łące
w pobliżu, a stołowali się właśnie we dworze.
− A po upadku komunizmu? – zainteresowała się szczerze Julianna. – Czy
dworek wrócił do rodziny Zaleszyckich?
Nusia nic nie odpowiedziała. Wpatrywała się twardo przed siebie, tak jakby
nie usłyszała jej słów, więc Julianna powtórzyła pytanie nieco głośniej. Kiedy
nadal nie uzyskała odpowiedzi, zaniepokojona zerknęła w jej stronę.
− Pani Nusiu – delikatnie dotknęła jej ramienia – czy pani mnie słyszy?
Kobieta lekko zadrżała i spojrzała na Juliannę nieobecnym wzrokiem. W jej
iskrzących się lekko oczach widoczne były wspomnienia, których Julianna nie
potrafiła odczytać. Ten moment zawieszenia pomiędzy teraźniejszością
a przeszłością trwał jednak bardzo krótko, bo po chwili starsza pani zamrugała
powiekami i spojrzała na Juliannę już całkiem przytomnie.
− Co mówiłaś, dziecino? – zapytała tak cichutko, że stukot końskich kopyt
omal nie zagłuszył jej słów. – Przepraszam cię, chyba się zamyśliłam…
− Nic nie szkodzi – odpowiedziała nieco zmieszana Julianna. – Pytałam tylko
o to, co się stało z dworem po upadku komunizmu. Czy wrócił do rodziny
Zaleszyckich?
− Nie. – Staruszka pokręciła przecząco głową. Jej głos z powrotem nabrał
barwy i ostrości. – Niestety, związany z dworem ród Zaleszyckich wymarł. Pani
Karolina i pan Bogusław, którzy byli jego właścicielami przed wojną, mieli tylko
jednego syna Wiktora, a on nie zostawił po sobie żadnego potomka.
− To przykre – odezwała się Julianna, a Nusia jej przytaknęła.
− Tak więc dwór stał się własnością państwową. Obecnie opiekuje się nim
pani Janina. Dwór przeszedł ostatnio gruntowny remont. Jeszcze w tym miesiącu
ma zostać oddany do dyspozycji zwiedzających, a w jednej z sal już tydzień
temu otwarto kawiarenkę.
− To dobrze, że zadbano o niego, a nie zostawiono na pastwę losu, żeby
niszczał, aż w końcu sam się zawali. To by była naprawdę ogromna strata
i marnotrawstwo. Jest taki piękny… i jest niemym świadkiem toczącej się tutaj
historii.
− Cieszę się, że ci się podoba, dziecino. – Uśmiechnęła się pani Nusia. – Mam
nadzieję, że dwór stanie się wizytówką Zaleszyc i całego regionu.
Wyjechały już z miasteczka, a że położone ono było na wzniesieniu, jechały
teraz drogą z górki. Zmierzchało, więc podczas podróży mogły podziwiać
iskrzące się w okolicznych wioskach w dole światła. Nusia wyciągnęła biały
lampion, jaki można było kupić w każdym sklepie z ozdobami do domu, po
czym zapałkami zapaliła znajdującą się w środku świeczkę.
− Trzymaj, dziecino. – Podała go Juliannie. – Zaraz będzie kompletnie
ciemno.
Wyjechały na główną drogę, po której z zawrotną prędkością gnały
samochody, wyprzedzając ich wóz przy każdej możliwej okazji. Kiedy po chwili
Julianna obróciła się za siebie, zobaczyła ciągnący się za nimi długi sznur
samochodów.
− Nie martw się. – Uśmiechnęła się do niej uspokajająco pani Nusia. – Zaraz
odbijemy w prawo w leśną, boczną drogę. Ja już jestem przyzwyczajona do
tego, że kierowcy mnie nienawidzą – zachichotała się.
Po chwili faktycznie skręciły w leśną, już nie asfaltową drogę. Juliannę od
razu uderzył upajający zapach lasu i wilgotnej ziemi. Ale było w nim też coś
jeszcze, coś nie do uchwycenia w żadnym innym momencie. W powietrzu czuło
się bowiem zapach nadchodzącej nocy. Jej tajemniczości, rześkości,
kompromisu pomiędzy wieczornym chłodem a gorącem mijającego dnia. Lekki
wiaterek poruszał liśćmi na drzewach, których szum przetaczał się dookoła
niemal jak echo. Pobliskie gałęzie, na które padała jasna poświata z jej
lampionu, tworzyły baśniowy, niemal upiorny widok poruszających się chudych
cieni. Julianna aż zadrżała, a na jej ciele pojawiła się gęsia skórka.
− Zimno ci – zmartwiła się pani Nusia i troskliwie poprawiła koc, który zsunął
się z ramienia dziewczyny. – Jak tylko przyjedziemy do domu, to zrobię ci
gorącą herbatę z miodem i cytryną, żebyś mi się przypadkiem, biedaczko, nie
przeziębiła.
Julianna nie wyprowadziła jej z błędu, bo wstyd jej było przyznać, że wcale
nie marzła, a najzwyczajniej w świecie obleciał ją strach. Tymczasem po lewej
stronie dróżki skończył się las, a ukazały się oświetlone tylko poświatą księżyca
pola i łąki. Dróżka tutaj była wyboista i pagórkowata. Kiedy zjechały z jednego
z takich wzniesień, Julianna zobaczyła kilka oświetlonych domów. Od razu też
dobiegło ją szczekanie psów, które niosło się echem po całej okolicy.
− Mój dom położony jest nieco dalej od innych, na samym końcu wioski –
odezwała się starsza kobieta. – Ale w pięć minut powinnyśmy dojechać.
− Nie ma pośpiechu, pani Nusiu. – Uśmiechnęła się Julianna. – Taka
wieczorna przejażdżka naprawdę bardzo mi się podoba i zrobi mi dobrze na sen.
− Ale jaka tam pani Nusia! – oburzyła się. – Tutaj wszyscy mówią do mnie
babcia Nusia albo po prostu Nusia. „Pani” brzmi jakoś tak obco i poważnie,
a tutaj wszyscy jesteśmy jak jedna rodzina. A ty, dziecino? Masz jakieś
przezwisko, którym zwracają się do ciebie przyjaciele?
− Lia – odpowiedziała bez wahania i wytłumaczyła kobiecie pochodzenie tego
zdrobnienia.
− Lia – powtórzyła Nusia z entuzjazmem. – Jak to ładnie brzmi! Podoba mi
się. Jeśli nie masz nic przeciwko, to też chętnie będę się tak do ciebie zwracać.
− Ależ oczywiście. Będzie mi bardzo miło.
Zostawiły domy za sobą i znowu pogrążyły się w niemal kompletnym mroku.
Las skończył się już i po obu stronach mijały teraz pola. Po chwili skręciły
jednak w prawo i Julianna znowu dojrzała w oddali linię drzew. Już zastanawiała
się, czy ponownie przyjdzie im jechać drogą przez las, kiedy po prawej stronie
dojrzała zarys domu.
− No i jesteśmy na miejscu – zakomunikowała wesoło Nusia i wjechała na
podwórko. – Wysiądź już, dziecino, i wejdź do domu, bo chłodno jest, a ja
jeszcze oporządzę Kasztanka i zaraz do ciebie dołączę.
Julianna najchętniej zaproponowałaby jej pomoc, ale zupełnie nie znała się na
koniach, więc szybko porzuciła ten pomysł. Zeskoczyła z wozu, zabrała swoją
walizkę i ruszyła w stronę budynku. W ciemności dojrzała tylko, że był piętrowy
i dość stary. Przy drzwiach wejściowych stała drewniana ławeczka, a na niej
wietrzyła się pościel. Julianna już miała nacisnąć klamkę, żeby wejść do środka,
kiedy nagle poczuła, jak coś ociera się o jej nogi. Omal nie krzyknęła ze strachu.
Gwałtownie się cofnęła, potykając się o to coś, co w tym samym momencie
przeraźliwie miauknęło. W ciemności dojrzała puchatą czarną kulkę
z błyszczącymi oczami.
− Boże! – wyszeptała z ręką na sercu i odetchnęła z ulgą. – To tylko kot –
zaśmiała się głupkowato pod nosem. – To zwykły kot, a ja już wyobrażałam
sobie nie wiadomo co! Chodź! – Przykucnęła i wyciągnęła rękę do zwierzęcia.
Podeszło do niej ostrożnie i wtuliło się łebkiem w jej dłoń. – Przepraszam, że
omal cię nie zadeptałam. – Pogładziła mięciutką sierść. Zwierzak cicho
zamruczał.
Po chwili podniosła się, wzięła walizkę i uważając na kota, który nadal
wałęsał się pod jej nogami, podeszła do drzwi i otworzyła je. W środku panował
mrok, więc pomacała ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. Odnalazła go
po chwili, a gdy oświetliła pomieszczenie, ujrzała przed sobą wielkiego psa,
który przyglądał jej się uważnie. Wystraszona cofnęła się o krok, a zwierzak
tymczasem, radośnie machając ogonem, podbiegł do niej, obwąchał, po czym
podskoczył i oparł się o nią przednimi łapami.
− Cześć, piesku – wyszeptała, głaszcząc go po wielkim, posiwiałym już
w niektórych miejscach łbie. – Wystraszyłeś mnie niemal tak jak twój przyjaciel
kot.
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich
Nusia.
− O, widzę, że Huguś cię polubił. – Uśmiechnęła się przyjaźnie i czule
pogłaskała zwierzę. – A teraz, Lio, chodź ze mną do kuchni. Zjesz coś, a potem
pokażę ci twój pokój.
Julianna poszła za nią i po chwili znalazła się w całkiem przestronnej kuchni.
Był tu całkiem nowoczesny piec z piekarnikiem, lodówka oraz kilkuosobowy
stół ustawiony pod dużym oknem. Wnętrze było przyjemnie urządzone, ściany
pomalowane na delikatny odcień żółtego idealnie współgrały z kremowymi
kafelkami. Na półkach stały ozdobne pojemniki na kawę, sól, cukier i inne
przyprawy. Jednak tym, co najbardziej przyciągnęło uwagę Julianny, był stojący
po lewej stronie stary piec kaflowy z zapieckiem, na którym leżał złożony
pstrokaty kocyk.
− Ojej – nie mogła powstrzymać zdziwienia. – Nie wiedziałam, że takie piece
jeszcze istnieją. – Była pod tak głębokim wrażeniem, że nie zważając na zasady
dobrego wychowania, podeszła do pieca i go pogładziła. – Jest super!
Nusia radośnie klasnęła w dłonie.
− Cieszę się, że tak ci się podoba, dziecino. – Uśmiechnęła się. – Jest bardzo
stary. Z reguły już na nim nie gotuję, ale jak jest zimno, to chętnie ogrzewam
nim kuchnię. Uwielbiam wtedy leżeć na zapiecku i czytać książkę albo
rozwiązywać krzyżówki. W któryś dzień nagrzeję go, żebyś mogła zobaczyć, jak
to jest. – Puściła do niej oczko. – A teraz usiądź sobie, zaraz odgrzeję ci
kotlecik, co został z obiadu, razem z ziemniaczkami i surówką.
Julianna posłusznie zajęła miejsce przy stole, a po chwili Nusia podała jej
kubek z gorącą herbatą. Dziewczyna otoczyła go dłońmi i powoli upiła łyk.
Herbata była idealnie doprawiona, jeszcze nigdy nie piła smaczniejszej.
− A więc, Lio, powiem ci, jak wygląda sytuacja – odezwała się starsza
kobieta, kiedy postawiła przed nią talerz z obiadem. – Na co dzień mieszkam
tutaj sama. Nigdy nie wyszłam za mąż, nie mam dzieci. – Czy Juliannie się tylko
zdawało, czy jej głos lekko zadrżał? – Od czasu do czasu wynajmuję pokoje
zabłąkanym w nasze strony duszyczkom, które pragną oderwać się od
codziennych spraw, odpocząć, pobyć trochę z naturą… − Uśmiechnęła się. –
Jedz. – Wskazała dłonią na jej talerz.
Julianna posłusznie odkroiła kawałek mięsa i wsunęła je sobie do ust. Było
miękkie i bardzo dobre.
– Taką duszyczką jest też pan Henryk – kontynuowała tymczasem Nusia. –
Mieszka już tutaj od miesiąca. Jest bardzo cichy, zazwyczaj przesiaduje
w swoim pokoju albo chodzi na samotne spacery, ale mam nadzieję, że mimo to
będziesz miała okazję go poznać.
− Pa… babciu Nusiu… – poprawiła się w porę Julianna. Musiała przyznać, że
nazwanie kobiety babcią przyszło jej całkiem łatwo, bo to określenie idealnie
pasowało do charakteru i postawy Nusi. Jedna prawdziwa babcia Julianny,
Renata Zabłocka, zmarła, zanim Julianna zdążyła ją poznać, a druga, Marzena
Tomalik, pomimo swojego wieku była bardzo nowoczesną kobietą, która
zamiast zajmować się domem czy wnukami wolała raczej spotykać się
z koleżankami w klubach seniorów czy nadal udzielać konsultacji lekarskich we
wszystkich możliwych szpitalach, gdzie jej to zaproponowano. Jeśli więc
Julianna miałaby opisać, jak wyobraża sobie babcię z prawdziwego zdarzenia, to
jako przykład podałaby właśnie panią Nusię. – Chciałabym jeszcze zapytać, jak
to wygląda od strony finansowej. To znaczy, ile kosztuje jeden nocleg? –
zapytała, a kiedy napotkała niewyraźne spojrzenie kobiety, pospieszyła
z wyjaśnieniami. – Bo chodzi o to, że mam dość ograniczone środki, i…
− Dziecino – przerwała jej poważnym głosem Nusia – jesteś moim gościem.
Pierwsza noc jest całkowicie za darmo, a potem zastanowimy się, co zrobić
dalej, tak żeby było dobrze. – Puściła do niej oczko i uśmiechnęła się
przyjaźnie. – Aha! – wykrzyknęła nagle. – I à propos tutejszych domowników…
Konia Kasztanka już poznałaś, kota Albrechta i psa Hugusia też. Jest jeszcze
drugi koń Dąbik, kilka kur, króliki i krowa Mućka. A teraz – wstała od stołu,
podeszła do Julianny i serdecznie uścisnęła jej ramię – pozwól, dziecino, że
zostawię cię na chwilę samą, żebyś spokojnie sobie zjadła, a ja w tym czasie
przygotuję ci pokój.
Zanim wyszła, Julianna powiedziała jeszcze:
− Dziękuję, Nusiu. Jestem szczęśliwa, że do ciebie trafiłam.
***
Kiedy Julianna zjadła, Nusia zaprowadziła ją po dość wąskich, drewnianych,
lecz obitych dywanem schodach na górę. Znajdował się tam hol, na środku
którego stał drewniany stary stolik zrobiony z maszyny do szycia, a na nim
kolorowy wazon ze świeżymi polnymi kwiatami i szklany dzbanek z wodą.
− Kiedy mam gości, to daję tutaj zawsze wodę, żeby można się było napić
w nocy bez konieczności schodzenia na dół. Szklankę postawiłam ci w twoim
pokoju – wyjaśniła Nusia.
Od holu odchodziły cztery pomieszczenia. Drzwi do jednego z nich, po
prawej stronie, były lekko uchylone.
− To moja sypialnia – wskazała na nie Nusia. – Pokój obok zajmuje teraz pan
Henryk. Na prawo od schodów jest wspólna łazienka, a twój pokój znajduje się
tutaj. – Poprowadziła Juliannę na lewo do ostatnich drzwi i otworzyła je.
Kiedy wątła poświata żarówki oświetliła wnętrze pomieszczenia, Julianna
nieśmiało weszła do środka, ciągnąc za sobą walizkę.
− Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie, dziecino. – Uśmiechnęła się
Nusia. – Czuj się jak u siebie w domu. Zostawię cię, żebyś mogła rozpakować
się i odpocząć, bo już późno. Wyśpij się, a jak się obudzisz, to zapraszam na
śniadanko.
Julianna podziękowała serdecznie, a kiedy Nusia wyszła, rozejrzała się
z ciekawością po pokoju. Naprzeciwko drzwi znajdowało się średniej wielkości
okno z podwójną białą ramą, zasłonięte koronkową firanką. Po jego obu
stronach zwisała brązowa zasłona.
Julianna podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz, ciekawa widoku, ale było
już tak ciemno, że nic nie potrafiła dojrzeć. Zasłoniła więc zasłony i podeszła do
dużej, brązowej, drewnianej szafy. W środku oprócz kilku wieszaków
i zawieszki na mole nie było niczego. Pomyślała, że rozpakuje się potem, więc
zamknęła szafę i przejechała dłonią po wyrzeźbionych na jej drzwiach
wzorkach. Teraz rzadko spotykało się już takie meble, misternie wykonane przez
prawdziwych rzemieślników i być może jedyne w swoim rodzaju.
Obok szafy stała też wykonana w tym samym stylu komoda z trzema
szufladami, a na jej półce wyścielonej serwetką tykał stary zegar. Wskazywał już
dwudziestą drugą trzydzieści.
Od razu podeszła też do znajdującego się po lewej stronie okna małego stołu
z dwoma krzesłami. Przykryty był on białym, haftowanym gdzieniegdzie
w kolorowe kwiaty obrusem. Blisko stołu znajdowało się gniazdko, więc od razu
podłączyła komórkę do ładowania, a potem usiadła na przylegającym do ściany
po drugiej stronie jednoosobowym łóżku. Stała przy nim szafka nocna, a na niej
taki sam jak podczas podróży biały lampion z podgrzewaczem i leżącą obok
zapalniczką. Tuż za łóżkiem natomiast, obok drzwi wejściowych umieszczony
był stoliczek z lusterkiem na wzór toaletki i mały taboret. Ściany pokoju były
pomalowane na kremowo, nad łóżkiem wisiał krzyż, a nad stołem – obraz
przedstawiający młodą dziewczynę na tle wiejskiej scenerii. Podłoga była
drewniana, a na środku pomieszczenia znajdował się brązowo-czerwony dywan.
Julianna musiała przyznać, że jej nowa sypialnia, reprezentująca dość
staroświecki i wiejski styl, zdecydowanie różniła się od jej nowoczesnego,
przestronnego i jasnego pokoju w Warszawie. Nie miała jednak nic przeciwko
temu. Nowoczesny styl, owszem, podobał jej się, ale nigdy nie dostrzegała
w nim duszy. Natomiast ten pokój był przytulny, a każdy jego element,
naznaczony jakimś śladem przeszłości, znajdował się na swoim miejscu.
Julianna czuła się tu bardzo dobrze, mało tego, czuła się tu lepiej niż w domu
i chyba to najbardziej ją zaskoczyło.
Nucąc cichutko pod nosem, rozpakowała swoje rzeczy do szafy i komody.
Zdawała sobie sprawę, że jest to trochę bez sensu, bo z powodów finansowych
nie będzie mogła zostać tutaj na długo. Pomimo tego chciała się tutaj urządzić,
żeby przez ten czas, który tutaj spędzi, poczuć się tak, jakby była u siebie.
Kiedy skończyła, cichutko zakradła się do łazienki, żeby wziąć kąpiel.
Niewielka wanna nosiła już ślady zużycia, a Julianna męczyła się dobre pięć
minut, żeby ustawić odpowiednią temperaturę wody. Raz leciała zbyt gorąca, raz
zbyt zimna, w końcu umyła się w letniej. Ale nawet to nie było w stanie osłabić
jej entuzjazmu ani zepsuć dobrego humoru spowodowanego przyjazdem tutaj.
Po powrocie do swojego pokoju zapaliła podgrzewacz w lampionie i dopiero
wtedy zgasiła światło. W półmroku zdjęła z łóżka narzutę, weszła pod kołdrę,
podciągnęła ją niemal pod samą szyję i wtuliła się w miękką poduszkę.
− Boże, jak tu cudownie – wyszeptała do siebie i uśmiechnęła się z lubością.
Kto by pomyślał, że po całym dniu pełnym przeżyć trafi właśnie tutaj. Jeszcze
dwie godziny temu była pewna, że spędzi noc na zaleszyckiej ławce pod gołym
niebem, a teraz wylegiwała się w wygodnym łóżku w swoim (niestety
tymczasowym) pokoju. Ile rzeczy musiało się zdarzyć, że tutaj dzisiaj trafiła?
Wyrzucenie jej ze studiów, zerwanie z Marcinem, kłótnia z ojcem, spontaniczny
wybór Krakowa jako celu podróży, potem Siergiej, przez którego wysiadła
wcześniej i nie dojechała do Wadowic, pan Artur, który ją ochlapał i w ramach
zadośćuczynienia podwiózł do Zaleszyc, i wreszcie pani Nusia, która
niespodziewanie pojawiła się na jej drodze i zaproponowała pomoc. Czy to
wszystko było tylko zbiegiem okoliczności, czy też świadomym działaniem
losu, przeznaczeniem, które przywiodło ją dzisiaj do starego domku w Bieluniu?
Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Czas pokaże, co się jeszcze wydarzy –
pomyślała sennie, po czym zdmuchnęła świeczkę i zapadła się w puchatą
poduszkę. Czuła się zupełnie tak, jakby znalazła się w odpowiednim miejscu
i w odpowiednim czasie.
Danusia (Nusia), 1964 r.
ROZDZIAŁ 3

Danusia obudziła się już o świcie, kiedy pierwsze promienie słońca wpadły do
jej pokoju. Był ciepły lipcowy poranek. Idealny, żeby przed pójściem do pracy
przespacerować się jeszcze po lesie.
Wstała i podeszła do okna, żeby wpuścić do pokoju trochę świeżego
powietrza. Niemal zachłysnęła się orzeźwiającym i letnim zarazem zapachem
zwilżonej rosą trawy i budzącego się z nocnego snu lasu. Nigdy w życiu nie
zamieniłaby Bielunia na inne miejsce na ziemi. Za żadne skarby świata nie
zdołałaby opuścić tego miejsca, gdzie każdego ranka budziła się z jeszcze
większą chęcią do życia niż poprzedniego dnia.
Pospiesznie pościeliła łóżko, a potem podeszła do stoliczka z lusterkiem, które
stało za łóżkiem, a które zastępowało jej toaletkę, i przysiadła na taborecie.
Ostrożnie, żeby nie rozchlapać wody na drewnianą podłogę, umyła twarz i zęby
w misie z wodą, a potem zaplotła swoje długie brązowe włosy w warkocz po
lewej stronie głowy. Następnie podeszła do dużej, drewnianej szafy stojącej
naprzeciwko łóżka i wyciągnęła z niej białą, sięgającą kolan sukienkę
w czerwono-brązowe prążki, zwężoną zapinanym w pasie paseczkiem. Nusia
okręciła się wokoło, podziwiając, jak sukienka faluje wokół jej ud. Zazwyczaj
trzymała ją na szczególne okazje, a nie do pracy, ale dzisiaj dzień był tak uroczy,
że sama również miała ochotę wyglądać wyjątkowo.
Zbiegła po schodach do kuchni, gdzie krzątała się już ciotka Frania. Była to
pięćdziesięcioletnia kobieta o surowym wyrazie twarzy, srogim spojrzeniu
i ustach wykrzywionych lekko w dół, jakby w grymasie. Ciotka, bo tak
nazywała ją Nusia, była tak naprawdę drugą żoną jej ojca Antoniego, mężczyzny
o równie surowym i pragmatycznym usposobieniu. O ile Nusia mogła
stwierdzić, że ciotka Frania i Antoni pasują do siebie, o tyle nigdy nie potrafiła
zrozumieć, jakim cudem jej ojciec i jej prawdziwa mama Emilia związali się
węzłem małżeńskim. Stanowili w końcu swoje zupełne przeciwieństwa. Emilia
była bowiem kobietą pogodną, pełną życiowej radości i energii, marzycielką,
często zatopioną w myślach. Zawsze wylewnie okazywała swoje uczucia
w stosunku do córki, bawiła się z nią, opowiadała jej różne historie, nauczyła
uśmiechać się do życia bez względu na to, co przynosi. I właśnie taką Nusia ją
zapamiętała, mimo że Emilia, wykończona ciężką chorobą, zmarła, jeszcze
zanim Nusia skończyła jedenaście lat. Dziewczynka po śmierci mamy była
zdruzgotana i długo dochodziła do siebie, ale dzięki temu, że odziedziczyła po
niej osobowość, otrząsnęła się po tej tragedii i ponownie pokochała życie. Im
była starsza, tym więcej cech matki dostrzegała w sobie, a jej radości
i entuzjazmu nie mogli utemperować nawet twardo stąpający po ziemi, surowi
Antoni i ciotka Frania.
Teraz kobieta zerknęła na nią uważnie znad kaflowego pieca, na którym coś
gotowała, i zrobiła niezadowoloną minę.
− A gdzieś ty się tak wystroiła jak stróż w Boże Ciało? Myślisz, że krowy
dadzą więcej mleka, jak je wydoisz w tej kolorowej szmatce, albo kury zniosą
więcej jajek? Do roboty byś się wzięła, do jakiej jesteś stworzona, a nie robiła
się na nie wiadomo kogo…
− Idę do pracy, ciociu. – Nusia uśmiechnęła się pomimo kąśliwych uwag
macochy, do których zresztą była już przyzwyczajona. – Chcę ładnie wyglądać.
− Głupoty ci w głowie, gąsko! – prychnęła Frania i podała jej wiadro. – Idź,
lepiej wydój krowy i przynieś mi mleko. Ojciec zaraz wstanie i będzie chciał
jeść.
Nusia przepasała się fartuszkiem, żeby nie pobrudzić sukienki, wzięła wiadro
i wyszła na podwórko. Od razu przybiegł do niej pies Tolek i w wirze
niepohamowanej radości wskoczył na nią przednimi łapami. Pogłaskała go po
dużej mordce, przytuliła do siebie, a potem zaczęła gonić się z nim i wygłupiać.
Dopiero kiedy usłyszała trzask otwieranych drzwi i w progu pojawił się ojciec,
zatrzymała się zdyszana i przypomniała sobie, po co właściwie wyszła.
− Danuśka, na miłość boską, ile ty masz lat?! – zawołał do niej Antoni. –
Zamiast latać jak głupia, zrób, o co cię Franka prosiła!
Nusia zaśmiała się pod nosem, obciągnęła sukienkę, która podwinęła jej się
podczas wygłupów i odkrzyknęła za ojcem, który właśnie wszedł z powrotem do
domu i zamykał za sobą drzwi:
− Prawie osiemnaście, tato!
Z Tolkiem skaczącym u jej boku pobiegła wydoić krowy. Kiedy wróciła,
kazano jej jeszcze nakarmić zwierzęta i zamieść w przedpokoju. Dopiero gdy już
wywiązała się ze swoich obowiązków, pospiesznie pochłonęła śniadanie,
wskoczyła na rower i co sił pognała w stronę dworu w Zaleszycach.
***
− Nusia! Całe szczęście, że już jesteś! – przywitała ją od podwórka pani
Michasia, prowadząca stołówkę. − Leć, dziecko, natychmiast do kuchni! Nie ma
czasu do stracenia! Oj, Boże, Boże, co to będzie?! Jak my damy radę… −
Przyłożyła swoją pulchną dłoń do obfitej piersi i ciężko dysząc, pobiegła do
dworu.
Zupełnie zaskoczona jej zachowaniem Nusia pospiesznie odprowadziła rower
do budynku gospodarczego z boku posiadłości, po czym pobiegła do kuchni.
W środku roiło się od kucharek. Do gotowania oddelegowane zostały nawet
dziewczyny, które tak jak Nusia zazwyczaj odpowiadały za prowadzenie sali,
czyli nakrywanie do stołu, sprzątanie, prasowanie obrusów, a potem również
wydawanie posiłków.
− Co tu się dzisiaj dzieje? – Nusia zaczepiła Jagodę, młodą dziewczynę,
z którą pracowała.
− Nieszczęście – mruknęła tamta i ciężko westchnęła. Nie wyjaśniła jednak,
o co chodzi, tylko uciekła na drugi koniec kuchni i zabrała się za obieranie
ziemniaków.
Zdezorientowana Nusia dołączyła więc do innej dziewczyny, Marceli, która
obierała w kącie marchewki.
− Co się stało? – zapytała ją coraz bardziej wystraszona.
− Złe wieści. – Marcela pokiwała smutno głową. – Gości będziemy mieli.
Nusia spojrzała na nią zupełnie zbita z tropu.
− Gości?! – zdziwiła się. – Tyle zamieszania z powodu przyjazdu gości?
Boże, ja już myślałam, że stało się nie wiadomo co, a to po prostu goście. To
raczej dobrze dla nas, wreszcie coś nowego. – Uśmiechnęła się zaintrygowana.
Tym razem to Marcela popatrzyła na nią dziwnie.
− I ty się z tego cieszysz?!
− No… tak – odpowiedziała trochę zmieszana Nusia. – Co jest złego
w gościach?
− Nie poznaję cię. – Marcela pokręciła głową z dezaprobatą. – Gdyby to byli
normalni goście, to pewnie też bym się cieszyła, ale sowieccy żołnierze? Co to,
to nie!
Nusia wytrzeszczyła na nią oczy.
− Jak to sowieccy żołnierze?! Już nic z tego nie rozumiem – jęknęła.
− No przecież tłumaczę ci cały czas, że dzisiaj przyjeżdżają do nas w gości
sowieccy żołnierze.
− Wcześniej mówiłaś tylko o gościach – zauważyła trzeźwo Nusia.
− Nieprawda. Mówiłam…
− Dobra – przerwała jej, bo nie chciała wdawać się w kłótnię. – Powiedz mi
lepiej, czego oni od nas chcą.
− Podobno jakieś szkolenie będą tutaj mieli. Na terenie zaleszyckiego dworu.
A jadać będą u nas, w stołówce. Z powodu jakiejś pomyłki pani Michasia
dowiedziała się dopiero dzisiaj i jest kompletnie wyprowadzona z równowagi.
− Boże… Teraz wszystko rozumiem… − westchnęła Nusia. – Długo
zamierzają zawracać nam głowę?
− Podobno dwa miesiące. Tak mówi pan Zbyszek.
− Niedobrze. To musimy w takim razie źle gotować, może szybciej wyjadą –
zażartowała.
− Nuśka, Nuśka... – Tamta spojrzała na nią z politowaniem. – Obce wojsko
przyjeżdża do naszych kochanych Zaleszyc i nie wiadomo, co tu będą robić...
Jeszcze Sowieci… – dodała ledwo słyszalnym szeptem i popatrzyła na nią
znacząco. – Chyba wiesz, że szczególnie kobiety powinny na nich uważać.
A ciebie się jeszcze żarty trzymają!
− Daj już spokój. – Machnęła ręką lekko urażona Nusia. Przecież ona też nie
życzyła sobie w ich stronach sowieckich żołnierzy, ale też nie zaprosiła ich tutaj
i nie miała na ich przyjazd żadnego wpływu. Zamiast więc rozpaczać i robić
z tego tragedię, trzeba zacisnąć zęby i jakoś to przeżyć. Tak właśnie zamierzała
postąpić, jak widać w przeciwieństwie do Marceli. – Pójdę lepiej nakryć do
stołu.
***
Około czternastej rozległo się wycie silników samochodów i pod dwór zaczęły
podjeżdżać wojskowe ciężarówki i samochody. Rozgorączkowana pani Michasia
wybiegła na zewnątrz, a dziewczyny w kuchni stłoczyły się przy oknach, żeby
obserwować rozwój sytuacji. Tylko Nusia, Marcela, Jagoda i starsza kucharka
Kazia zostały przy pracy, nakładając na talerze parujące potrawy.
− Wysiadają! – zakomunikowała głośno Marlena, młodsza siostra Jagody. –
Wyskakują z tych ciężarówek! Dwa, cztery, sześć… O ludzie! Jest ich chyba ze
czterdziestu!
− Jak my ich wykarmimy? – jęknęła cicho pani Kazia.
− Ten jeden podszedł do pani Michasi i pana Zbyszka. Wita się z nimi. Coś
gadają, ale nie wiem co… − kontynuowała przejęta Marlena.
− Odejdź od tego okna, głupia! – zrugała ją Jagoda.
− Cicho! – zirytowała się Marlena. – Daj mi spokój! Nie moja wina, żeś taka
dzikuska, co się chowa za garami!
Jagoda aż zagotowała się ze zdenerwowania, ale tylko pokręciła z dezaprobatą
głową i wybąkała pod nosem:
− Znalazła się ciekawska jak stara baba… Ciekawość to pierwszy stopień do
piekła.
− Idą do stołówki! – relacjonowała tamta. – Patrzą się! Chować się! –
Gwałtownie przykucnęła, a że za nią stała inna pracownica, to uderzyła brodą
o parapet tak mocno, że aż przeraźliwie jęknęła.
− Dobrze jej tak – zachichotała pod nosem Jagoda i zerknęła znacząco na
Nusię.
Ta odpowiedziała jej niewinnym uśmiechem i spojrzała ze współczuciem na
Marlenę.
W tym samym momencie do kuchni wparowała pani Michasia i klaszcząc,
krzyczała od progu:
− Dziewczyny, szybko! Podajemy zupę w wazach, a potem drugie każdemu
osobno! Szybko! Szybko!
Nusia spuściła głowę i jeszcze skrupulatniej zabrała się za nakładanie jedzenia
na talerze. Nie chciała, żeby wysłano ją dzisiaj na salę. Natomiast dziewczyny,
które wcześniej bezczynnie wgapiały się w okno, teraz musiały zanosić posiłki
gościom.
− I co? Jak tam było? – zapytała Marcela, kiedy z sali wróciła Marlena.
− Normalnie – odparła tamta. – Są całkiem zwyczajni, niektórzy wydają się
nawet sympatyczni… i całkiem przystojni – zachichotała Marlena, a dziewczyny
przy kuchni pokręciły z dezaprobatą głowami.
− Krzyż nam kazali zdjąć! – Do kuchni wparowała oburzona Julia. – Przeklęte
bolszewiki! Rządzą się tu jak u siebie.
− Daj go tutaj – zarządziła Nusia. – Mam pewien pomysł.
Po chwili dziewczyna przyniosła jej krzyż, a Nusia schowała go do kieszeni
fartuszka.
− Roznosić drugie! – krzyknęła po kilku minutach pani Michasia, po czym
wręczyła zaskoczonej Nusi dwa talerze. – Idź, dziecko – zarządziła i sama
wyszła, niosąc w pulchnych rękach aż trzy.
Zaskoczona dziewczyna rozejrzała się dookoła, szukając ratunku, bo chciała
za wszelką cenę uniknąć bliskiego spotkania z radzieckimi żołnierzami. W tym
samym momencie do kuchni weszła Marlena po kolejne talerze, więc Nusia,
niewiele się zastanawiając, wręczyła jej te, które trzymała.
− Przyszykuję ci już następne. – Uśmiechnęła się do dziewczyny niewinnie,
piętnując się jednocześnie w duszy za to, że się nią wysługuje.
Przeszły jej jednak wyrzuty sumienia, kiedy zobaczyła, jak przed wyjściem na
salę Marlena przegląda się jeszcze w lustrze, uśmiecha się do swojego odbicia
i dumnie opuszcza kuchnię. Skoro tak jej się to podoba, to niech obsługuje
ruskich za mnie. Obie jesteśmy z tego zadowolone – pomyślała, szykując
następne talerze.
Po około czterdziestu pięciu minutach najedzeni żołnierze wyszli ze stołówki,
a na ich miejsce przyszli wygłodniali pracownicy PGR-u. Dopiero o szesnastej,
kiedy na sali nie było już nikogo, ostrożnie wyszła tam Nusia i razem z innymi
dziewczynami posprzątała po posiłku. Na samym końcu w małej graciarni
znajdującej się obok kuchni wyszukała gwóźdź oraz młotek, a potem stanęła
obok dużego okna w stołówce, odchyliła lekko zasłonę i zaczęła wbijać gwóźdź
jak najbliżej ramy okna. Drgnęła przerażona, kiedy niespodziewanie usłyszała
kroki tuż za sobą, a młotek zamiast w gwóźdź uderzył w jej palec. Syknęła
z bólu i gwałtownie odwróciła się za siebie.
− Nuśka, na miłość boską, co ty wyrabiasz?! – Kilka kroków za nią stała pani
Michasia i patrzyła na nią kompletnie zaskoczona.
Danusia rozmasowała sobie palec.
− Ja tylko… − Głęboko westchnęła, zastanawiając się, jak ma wyjaśnić pani
kierowniczce swoje zachowanie. Nie zwykła kłamać, więc zdecydowała się
powiedzieć prawdę. Zresztą i tak żadne inne sensowne wytłumaczenie nie
przychodziło jej teraz do głowy. – Ruscy kazali zdjąć krzyż, więc postanowiłam
wbić go za zasłoną. Nie będą go widzieli, ale on i tak tutaj będzie. I wszyscy
będą w miarę zadowoleni.
− Ano masz rację, dziecko – odpowiedziała poważnie kobieta. – Może
i bolszewiki są bezbożne, ale i tak lepiej, żeby czuwał nad nimi Pan Bóg, kiedy
będą w naszej stołówce. A raczej nad nami, póki oni sobie stąd nie pójdą –
poprawiła się. – Zaczekaj! – rozkazała trochę oniemiałej Nusi, po czym
wybiegła z sali, wołając swojego męża.
Kiedy go przyprowadziła, Zbyszek wziął od Nusi młotek i krzyż, żeby, jak
powiedział, „załatwić to po męsku”, a Michasia zabrała dziewczynę do kuchni,
żeby opatrzyć jej lekko opuchnięty i zaczerwieniony palec.
− I na drugi raz, Nuśka, zamiast sama brać się za taką robotę, po prostu kogoś
poproś – powiedziała, kiedy już jej go zabandażowała. – Mam nadzieję, że
szybko się zagoi, bo choćbyś i głowę straciła, a nie palec, nie dam ci teraz
wolnego.
Nusia podziękowała jej szczerze, a potem złożyła starannie swój fartuszek,
włożyła go do szafki i pożegnała się z dziewczynami, które zostawały na drugą
zmianę, czyli na kolację. Ostrożnie przemknęła do budynku gospodarczego
i wyprowadziła z niego swój rower.
Zauważyła, że na terenie przylegającym do dworu żołnierze porozkładali już
wojskowe namioty, a wokół nich walały się różne przedmioty i sprzęty, których
przeznaczenia niekiedy nawet nie znała. Zrobiło jej się przykro, że tak piękne,
uporządkowane i spokojne miejsce przekształciło się teraz w chaotyczne
obozowisko. Trudno, jakoś będzie trzeba to przeżyć – pomyślała gorzko
i wsiadła na rower.
Zawiał wiatr i rozwiał kosmyki jej włosów, które przez cały dzień pracy
zdążyły wyswobodzić się z warkocza. Podmuch podwinął jej też nieco w górę
sukienkę, więc szybko opuściła ją ręką. Usadowiła się wygodnie na rowerze,
podniosła głowę i…
Radziecki żołnierz stał przy jednym z namiotów z papierosem w ręku i patrzył
w jej kierunku. Dzieliła ich dość duża odległość, ale nawet stąd Nusia mogła
dostrzec, że był wysokim i postawnym mężczyzną o ciemnych jak smoła
włosach. Zdało jej się nawet, że lekko lśniły w promieniach letniego słońca, co
sprawiło, że przez te kilka sekund żołnierz jawił jej się niemal jak magiczna
postać z baśni.
Gwałtowny podmuch wiatru uderzył ją w twarz tak, że aż przymknęła oczy,
a kiedy ponownie je otworzyła, on nadal stał nieruchomo i patrzył wprost na nią.
Słońce jednak się schowało, a wraz z nim przyszło otrzeźwienie.
Szybko odepchnęła nogami rower i pedałując, zawróciła. Nie odwracała się za
siebie. Jak najszybciej mogła, okrążyła dwór z drugiej strony, wyjechała na
drogę i popędziła w stronę Bielunia.
***
− Od samego rana latają po lesie – zakomunikowała Jagoda, kiedy Nusia
przyszła następnego dnia do pracy. – Bez śniadania, ale za to obiad mamy podać
już o dwunastej – wyjaśniła z niechęcią w głosie.
Pobyt radzieckich żołnierzy na terenie dworu w Zaleszycach stał się głównym
tematem rozmów zarówno wśród pracowników dworu, jak i okolicznych
mieszkańców. Tylko wczoraj po południu przejeżdżającą przez rynek Nusię
zaczepiło w tej sprawie pięciu przechodniów. Z kolei dzisiaj rano dziewczyna
spóźniła się do pracy, bo musiała wytłumaczyć starszej, chorowitej staruszce, że
to nie żadna wojna, tylko ćwiczenia wojskowe. Większość ludzi niepokoił pobyt
obcych wojsk w miasteczku, ale byli też tacy, którzy traktowali to jak sensację
i oderwanie od zwykłej codzienności.
− Nie są aż tacy źli – skomentowała Marlena, myjąc naczynia, i spojrzała
zadziornie na siostrę. – Jeden z nich uśmiechnął się wczoraj do mnie i coś
powiedział, ale nie zrozumiałam. Może mu się spodobałam. – Uśmiechnęła się
zadowolona, na co Jagoda przewróciła oczami.
− Dziewczęta, do roboty! – pogoniła je pani Michasia i sama też zabrała się za
lepienie pierogów. – Nie wiem, ile trzeba ich zrobić, żeby wykarmić całą hordę
żołnierzy…
Przez cały dzień Nusia uwijała się w kuchni, a kiedy przyszli żołnierze, za
wszelką cenę wymigiwała się od pójścia na salę. Ochoczo zastępowała ją
Marlena, która zazwyczaj zajmowała się pracami w kuchni, a od wczoraj
nieustannie wyrywała się do roznoszenia posiłków i obsługiwania gości.
Parę minut po szesnastej Nusia pożegnała się z dziewczynami, wyszła
z dworu i ruszyła w stronę budynku gospodarczego, gdzie przechowywała swój
rower. Zauważyła, że na wcześniej pogodnym niebie pojawiły się teraz kłębiaste
granatowoszare chmury. Wiedziała, że musi się spieszyć, jeśli chce dojechać do
domu przed deszczem.
Nagle jej uwagę przykuły odgłosy męskich rozmów i śmiechów.
Zaniepokojona spojrzała w prawo, gdzie przed jednym z namiotów zgromadziło
się kilku wojskowych. Jedni siedzieli na trawie i grali w karty, inni przechadzali
się, dyskutując o czymś żywo. Nusia miała nadzieję, że jej nie zauważą. Szybko
przemknęła do budynku gospodarczego i już miała uchylić drewniane drzwi,
kiedy dostrzegła pochyloną postać mężczyzny siedzącego na pniu drzewa przy
wejściu do lasu. Ubrany był tylko w wojskowe spodnie i buty. Nie miał na sobie
koszuli, więc Nusia, chcąc nie chcąc, dojrzała zarys jego dobrze zbudowanej
sylwetki, silnych ramion i szerokiej klatki piersiowej. Żołnierz w skupieniu
pochylał się nad bronią, przy której majstrował coś pobrudzonymi od smaru
dłońmi. Z ust wystawał mu koniuszek dymiącego papierosa.
Wtem, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, mężczyzna podniósł głowę
i spojrzał wprost na nią. Dostrzegła jego regularne, męskie rysy twarzy i lekki
zarost na szerokiej szczęce. Jednak tym, co sprawiło, że przez ciało Nusi
przebiegł dziwny dreszcz, a na rękach pojawiła się gęsia skórka, było ciepłe,
a zarazem nieprzeniknione spojrzenie jego ciemnych oczu oraz czarne,
zmierzwione przez wiatr włosy, które od razu rozpoznała.
To był ten sam żołnierz, którego widziała wczoraj. Ten sam, który wydał jej
się niemal wytworem wyobraźni. Wczoraj był tak odległy, bo całkowicie
anonimowy, nieprawdziwy, dzisiaj z kolei już całkiem realny, osiągalny, tylko
kilka kroków od niej.
I znowu cały czas patrzył na nią, a ona na niego.
Na jej czoło spadła z nieba pierwsza kropla deszczu. Była jak otrzeźwienie.
Nusia gwałtownie odwróciła głowę i chciała pójść po rower, ale nogi zrobiły jej
się jak z waty i niebezpiecznie zachwiała się po pierwszym kroku.
Odetchnęła głęboko i wytężyła wszystkie siły, żeby zapanować nad swoimi
ruchami. Pospiesznie wywlokła z budynku gospodarczego rower, obijając sobie
przy tym nogi, ale zupełnie nie zwróciła na to uwagi. Kątem oka dostrzegła, że
mężczyzna idzie w jej kierunku. Niewiele myśląc, rozpędziła się, wskoczyła na
rower i pognała w stronę rynku.
Rozpadało się już na dobre, kiedy wjechała na leśną dróżkę prowadzącą do
Bielunia. Zimne krople deszczu chłodziły jej ciało, ale mimo to nadal było jej
nieznośnie gorąco, a policzki piekły ją jak w chorobie. W głowie kotłowały jej
się różne myśli, a wyobraźnia cały czas podsuwała obraz tego obcego, a zarazem
już dziwnie znajomego żołnierza. Był bardzo młody, ale oceniła, że na pewno
starszy od niej o kilka lat, do tego przystojny, niezaprzeczalnie silny, jego
spojrzenie mogło się nawet wydawać sympatyczne. Ale był też żołnierzem.
Mało tego, radzieckim żołnierzem.
Potrząsnęła głową, żeby wyrzucić ze wspomnień jego twarz, nagi tors, czarne
jak smoła włosy i nieprzeniknione oczy. Nie będzie już o nim więcej myślała!
Nie pozwoli, żeby przechodził ją dreszcz, kiedy na nią popatrzy, ani żeby słabły
jej nogi, kiedy jest blisko. Pierwszy raz w życiu doznała takich dziwnych uczuć
i zrobi wszystko, żeby już więcej nią nie zawładnęły.
A jutro będzie jeszcze ostrożniejsza niż dzisiaj. Zanim wyjdzie z dworu,
zobaczy przez okno, czy żołnierzy nie ma w pobliżu, i oczywiście, nawet pod
groźbą od samej Michasi, nie wyjdzie obsługiwać na sali. Już więcej nie spotka
tego żołnierza. A kiedy po wakacjach wojsko wyjedzie z Zaleszyc, wszystko
wróci do normy.
Zaczęła pedałować jeszcze szybciej, żeby wiatr wywiał jej z głowy niechciane
myśli. Rozpostarła szeroko ramiona, aby poczuć wolność, która zwróci jej
wcześniejszą pewność siebie.
Kiedy dojechała do domu, myślała już tylko o tym, co musi zrobić przed
pójściem spać. Po kolacji, tak jak lubiła, przeszła się z Tolkiem na spacer do
lasu, nazbierała polnych kwiatów do wazonika w pokoju, a przed snem
poczytała książkę.
I wszystko wróciłoby do normy, gdyby nie to, że kiedy zgasiła lampę
i zamknęła oczy, znowu zobaczyła siedzącego na pniu drzewa żołnierza
o czarnych jak smoła włosach.
***
Przez następne dwa dni pracowała na drugą zmianę, zaczynając wtedy, kiedy
żołnierze byli na ćwiczeniach w terenie, i kończąc, gdy zapadał zmrok. W dużej
mierze to właśnie dzięki temu udało jej się przemykać przez nich niezauważoną.
Przez ten czas ani razu nie natknęła się też na mężczyznę, którego obraz pomimo
usilnych starań i toczonych w myślach bojów, nadal prześladował ją
w wyobraźni.
W piątek znowu pracowała na pierwszą zmianę. O czternastej żołnierze
przyszli na obiad, a Nusia już tradycyjnie zajęła się w kuchni nakładaniem
posiłków na talerze, zostawiając zadowolonej Marlenie ich roznoszenie.
W pewnym momencie do okienka łączącego jadalnię z kuchnią podeszło kilku
żołnierzy, prosząc o dokładkę. Obsługiwała ich pani Michasia, ale kiedy Nusia
przypadkiem spojrzała w tamtą stronę, omal nie dostała zawału serca. W jednym
z mężczyzn od razu rozpoznała bowiem tego, którego tak bardzo nie chciała
więcej spotkać. On też ją dostrzegł i przez ułamek sekundy ich spojrzenia się
spotkały. Zaraz jednak Nusia odwróciła głowę i skupiła całą uwagę na
rozgniataniu ziemniaków z masłem.
Doszła do siebie jednak dopiero wtedy, kiedy żołnierze skończyli jeść
i wrócili do swoich zajęć. Na ich miejsce przyszli natomiast pracownicy PGR-
u i tym razem Nusia wyszła nawet na salę, żeby ich obsłużyć. Godzinę później
wraz z trzema koleżankami zabrała się za sprzątanie kuchni po obiedzie.
Marlena i Krysia myły naczynia, a Jagoda i Nusia wycierały je i chowały do
szafek.
− Babranie się z naczyniami to najnudniejsze zajęcie, jakie znam – marudziła
Marlena. – Mówię wam, kiedyś znajdę sobie bogatego męża, zatrudnię gosposię
i już nigdy w życiu nie dotknę nawet brudnego widelca!
− Jak cię jaki zechce – zaśmiała się z przekąsem Jagoda. – I w Zaleszycach
raczej takich nie uświadczysz. Musiałabyś jechać do Krakowa, jeśli już.
− A pojadę, żebyś wiedziała… – odburknęła poirytowana Marlena, ale weszła
jej w słowo Krysia i uwaga wszystkich pozostałych dziewczyn skupiła się na
niej.
− A ja powiem wam, à propos męża, że byłam ostatnio na weselu… Moja
kuzynka z wioski pod Wadowicami za mąż wychodziła. Ale mówię wam! –
zaśmiała się głośno. – Co to za tańce były!
− Też bym potańczyła – rozmarzyła się Jagoda. – Może zrobią u nas wreszcie
jakąś potańcówkę…
− Ale słuchajcie – kontynuowała Krysia. – Poznałam tam jednego z przyjaciół
pana młodego, którego przydzielono mi w parze jako niezamężnej druhnie.
Dziewczęta znacząco spojrzały po sobie i zaczęły się podśmiechiwać.
− I co? I co? – podpytywała ją Jagoda. – Tańczyliście ze sobą?
Krysia wybuchła śmiechem.
− I to jeszcze jak! – Wypuściła pokryty pianą talerz z powrotem do miski
z wodą, po czym z ociekającymi wodą rękami wyszła na środek kuchni.
Wszystkie dziewczęta z zaciekawieniem spojrzały w jej stronę, a Krysia
wyciągnęła przed siebie ręce, udając, że trzyma je na ramionach partnera.
− Tak to było – zaczęła tłumaczyć. − Słuchajcie, on zamiast położyć mi rękę
w talii albo na plecach, to chwycił mnie za ramię – wybuchła śmiechem. – I to
jeszcze tak, jakby trzymał własnego syna, a nie partnerkę do tańca. Marlena,
chodź tu! – zarządziła, chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą na środek. –
Muszę mieć na kim to zademonstrować. – Ustawiła ją naprzeciwko siebie
i chwyciła za ramię całą dłonią, zaginając palce na obojczyku. – On mnie tak!
A ja go tak! – Położyła swoją dłoń na plecach Marleny i wybuchnęła
śmiechem. – No bo co miałam zrobić?!
W kuchni zrobiło się głośno od chichotów i przekomarzanek. Marlena
i Krysia tańczyły po całej kuchni, a Jagoda i Nusia im przyklaskiwały.
− Nuśka! – wykrzyknęła po chwili Marlena. – Teraz twoja kolej! Zaśpiewaj
nam!
Nusia przecząco pokręciła głową, ale do prośby dołączyły też pozostałe
dziewczęta.
− Nuśka, nie bądź taka… Śpiewaj! Śpiewaj! – skandowały.
− Ale co ja mam wam zaśpiewać? – Dziewczyna przewiesiła sobie ścierkę
przez ramię i spojrzała na nie zrezygnowana.
− To co zawsze! – odparła Jagoda. – Wymyśl coś. Twoje przyśpiewki są
najlepsze.
Nusia wiedziała, że koleżanki nie dadzą za wygraną. Westchnęła głęboko,
a potem spojrzała na nie i pogroziła żartobliwie palcem.
− Niech wam będzie. Zaśpiewam, ale pod jednym warunkiem. Będziemy
dalej myć naczynia, bo nie chcę spędzić tutaj następnej godziny, kiedy na
dworze taka piękna pogoda.
Dziewczęta przytaknęły jej zadowolone i wróciły do pracy. Nusia tymczasem,
wycierając jednocześnie miskę, zaczęła kołysać się lekko na boki i w rytm
spokojnej, przepełnionej zarówno nostalgią, jak i nadzieją melodii wymyślała
słowa piosenki:

Oj, gdzieś tam za oknem daleko,


Oj, gdzieś tam, gdzie wzrok mój nie sięga,
Zieleni się piękna polana,
A na niej jabłoń niejedna.
Zieleni się piękna polana,
A na niej jabłoń niejedna.

A pod tą najwyższą jabłonią


Spoczywa chłopiec z dziewczyną.
I patrząc w niebo błękitne,
Miłość swą zaprzysięgają.
I patrząc w niebo błękitne,
Miłość swą zaprzysięgają.

Nusia tak wczuła się w wymyślaną przez siebie piosenkę, że aż odstawiła na bok
wycieraną miskę, przymknęła oczy i jeszcze mocniej kołysała się w jej rytm.
Oczyma wyobraźni widziała niemal jak żywą zakochaną parę tulącą się do
siebie pod słodko pachnącą jabłonią. On miał czarne jak smoła włosy, w które
ona wtopiła swoją bladą, delikatną dłoń. Patrzyli sobie prosto w oczy i szeptali
miłosne wyznania. Zaraz jednak sceneria gwałtownie zmieniła się z letniej
i sielankowej na jesienną i ponurą, bo dla ich związku nadeszła próba…

Lecz lato odeszło za szybko


I jesień nadeszła znienacka.
Dziewczyna musiała wyjechać
I jabłoń listkami płakała.
Dziewczyna musiała wyjechać
I jabłoń listkami płakała.

Powrócę ja znowu do ciebie,


Gdy jabłoń zakwitnie różowo.
Czekaj tam na mnie, mój chłopcze,
Twą miłość rozpalę na nowo.
Czekaj tam na mnie, mój chłopcze.
Twą miłość rozpalę na nowo.

Nusię tak pochłonęła piosenka, że zupełnie nie zwróciła uwagi na to, co działo
się przez ten czas w kuchni. Nie zauważyła, że inne dziewczęta przestały
pracować i wlepiły w nią znaczące spojrzenia. I nie zauważyła, że już od
dłuższego czasu grono jej słuchaczy powiększyło się o dwie osoby.
Dwóch radzieckich żołnierzy przysłuchiwało jej się uważnie. Wyższy z nich,
o ciemnych jak smoła włosach, gestem ręki nakazał pozostałym dziewczynom,
aby nie przerywały Nusi, i teraz, oparłszy się o futrynę drzwi, nie odrywał od
niej wzroku.
Nusia tymczasem zrobiła pauzę, żeby przemyśleć dalsze słowa piosenki i jej
zakończenie. Czy dziewczyna wróci do młodzieńca, który będzie na nią
cierpliwie czekał, czy też zapomni o nim albo on nie będzie jej wierny…?
Głośno westchnęła i rozchyliła powieki, a wtedy kątem oka dostrzegła Jagodę,
która stała sztywna jak kij od szczotki, z przerażeniem wypisanym na twarzy
i gestem ręki wskazywała na coś, co było za Nusią.
Dziewczyna w jednej chwili otrząsnęła się z artystycznego nastroju
i gwałtownie obróciła za siebie. Spojrzała wprost w ciemne oczy żołnierza
o czarnych jak smoła włosach. Takich samych, jakie miał młodzieniec z jej
piosenki… I zarazem takich samych, jakich nie chciała już więcej zobaczyć…
− Boże… − wyszeptała oszołomiona, a mokra ścierka wypadła jej z ręki.
Niższy z żołnierzy zaczął się śmiać i klaskać z rozbawieniem w dłonie, a ten
o czarnych włosach, całkiem poważny, zbliżył się do niej, podniósł z ziemi
ścierkę i podał ją zaskoczonej Nusi. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy,
ale jej wydawało się, że ta chwila trwała bardzo długo. Jego spojrzenie było
ciepłe, sympatyczne, zdało jej się, że dostrzegła w nim jakąś nutkę fascynacji
albo podziwu. Ale najbardziej zaskoczyło ją to, że w jego oczach zobaczyła coś
znajomego, tak jakby łączyło ich coś, o czym wiedzieli tylko oni. Może to było
tych kilka chwil, kiedy już wcześniej pochwycili się wzrokiem, a może jabłoń
z jej piosenki, pod którą oboje siedzieli…?
Onieśmielona Nusia spuściła wzrok i poczuła, jak pieką ją policzki.
Zastanawiała się też, czy któraś z obecnych tutaj osób postronnych również
uchwyciła moment, w którym oni przenieśli się poza granicę czasu
i rzeczywistości.
W tym samym momencie na korytarzu rozległo się charakterystyczne
szuranie butów pani Michasi. Nusia obróciła się tyłem do żołnierza i z powrotem
wzięła się za wycieranie naczyń. Jagoda poszła w jej ślady. Krysia popatrzyła
z przerażeniem na obu żołnierzy, a Marlena rzuciła się w stronę zlewu i po
chwili, poślizgnąwszy się na mokrej podłodze, z piskiem upadła na posadzkę.
Wszyscy popatrzyli w jej stronę. Jeden z żołnierzy wybuchnął gardłowym
śmiechem, a ten, który wcześniej podał Nusi ścierkę, podszedł do Marleny
i pomógł jej wstać.
− Co tu się dzieje?! – wykrzyknęła pani Michasia, która w tej samej chwili
weszła do kuchni. – A panowie co tu robią? – zapytała już trochę spokojniej.
Wszystkie dziewczyny spojrzały po sobie, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na
szczęście głos zabrał niższy żołnierz, który po rosyjsku wyjaśnił pani Michasi,
że chcieli prosić o dzbanek wody albo kompotu z obiadu.
Kiedy zarówno wojskowi, jak i pani Michasia wyszli, dziewczęta odetchnęły
z ulgą i wszystkie oprócz Nusi zaniosły się śmiechem.
− Matko! Ale by było, gdyby Michasia weszła, jak tańczyłyśmy albo jak
Nuśka śpiewała! – chichotała zgięta w pół Krysia.
− A widziałyście jej minę, gdy zobaczyła w kuchni tych żołnierzy?! –
wtórowała jej Marlena. – Myślałam, że wybuchnie. Kto wie, co sobie
w pierwszej chwili pomyślała – dodała zadziornie ze znaczącym uśmieszkiem.
− Nuśka! – zawołała ją Krysia. – A ty co taka ponura? Przecież nic się nie
stało!
− Stało się – odpowiedziała zirytowana. – Zrobiłam z siebie idiotkę. Dlaczego
nie ostrzegłyście mnie, że przyszli żołnierze? – Spojrzała na koleżanki
z wyrzutem.
− Chciałyśmy – odezwała się Jagoda. – Ale ten z czarnymi włosami nakazał
nam, żebyśmy nic ci nie mówiły. Chyba podobało im się, jak śpiewasz.
− Tak – odburknęła. – A wy oczywiście ich posłuchałyście. – Potrząsnęła
z dezaprobatą głową. – Dobre z was koleżanki, nie ma co.
Jagoda potulnie spuściła wzrok, a Marlena chwyciła się pod boki i spojrzała
na Nusię zirytowana.
− Oj, już nie przesadzaj. – Machnęła ręką. – Nic się wielkiego nie stało. Po
prostu pośmiali się i tyle. Jutro już nie będą pamiętać z czego. – Opłukała ostatni
talerz, a potem westchnęła z rozmarzeniem. − A ten wysoki żołnierz z czarnymi
włosami… Taki z niego przystojniak! Już wcześniej zwróciłam na niego uwagę,
jest najlepszy z nich wszystkich! Chyba nazywa się Grisza. Tak przynajmniej na
niego wołają. I taki szarmancki jest – trajkotała przejęta. – Pomógł mi podnieść
się z podłogi. Może mu się nawet spodobałam…
Jagoda i Krysia popatrzyły na Marlenę z politowaniem, a Nusia nawet nie
podniosła głowy znad wycieranych sztućców. Tylko, nie wiedzieć czemu,
nerwowo przygryzła wargę.
Grisza − to imię zapadło jej głęboko w umysł i serce, choć za nic w świecie
by się do tego nie przyznała. Grisza… Grisza… Grisza…
I tylko pomyślała sobie, że może to i lepiej, że Marlena nie dostrzegła, jak
podnosząc ją z podłogi, Grisza cały czas spoglądał właśnie na Nusię.
***
Przez następne dwa dni, czyli sobotę i niedzielę, Nusia robiła wszystko, żeby
zapomnieć jego imię. Ten weekend, co przyjęła z ogromną ulgą, miała akurat
wolny, więc każdą chwilę, kiedy nie musiała wykonywać prac domowych,
spędzała na wyprawach z Tolkiem. Biegała po zielonych, kwitnących łąkach,
plotła wianki z kwiatów, chodziła po lesie, pływała w jeziorze. A wszystko po
to, żeby oczyścić umysł i serce. Żaden Grisza dla mnie nie istnieje – powtarzała
sobie w myślach jak jakąś litanię. To tylko zwykły radziecki żołnierz, nieznajomy,
obcy i wrogi, który razem z innymi przyjechał na kilka tygodni na ćwiczenia,
a kiedy się skończą, wyjedzie i już nigdy więcej się nie spotkamy.
Ale wszystkie starania Nusi spełzły na niczym. Kiedy w poniedziałek wsiadła
na rower i pojechała do pracy, im bardziej zbliżała się do dworu, tym szybciej
i szybciej biło jej serce. Tam był Grisza…
Kiedy wjechała na teren dworu, bardzo uważała, żeby nie rozglądać się na
boki. Już wcześniej postanowiła sobie, że więcej na niego nie spojrzy.
Zostawiła rower w budynku gospodarczym, a potem pospiesznie przemknęła
do kuchni. Podczas pory obiadowej nie dość, że tradycyjnie już nie wyszła
obsługiwać na salę, to jeszcze trzymała się z dala od okienka łączącego kuchnię
z jadalnią, żeby przypadkiem go tam nie zobaczyć. Po południu szybko uwinęła
się ze sprzątaniem i ruszyła do budynku gospodarczego po rower.
A wtedy wszystkie jej dzisiejsze starania poszły na marne, bo on siedział na
pniu drzewa przy wejściu do lasu, dokładnie tam, gdzie zobaczyła go po raz
drugi, i patrzył wprost na nią. Ich oczy się spotkały, ale Nusia natychmiast
odwróciła wzrok zmieszana. Choć wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy,
i tak od jego spojrzenia przeszył ją dreszcz, a serce zabiło jej mocniej.
Następnego dnia Grisza znowu tam był. W tym samym miejscu, w tym
samym czasie, tak jakby specjalnie na nią czekał. I z jednej strony wywołało to
w niej falę radosnego podekscytowania, a z drugiej strony ją przeraziło.
Dlaczego on to robił? Dlaczego znowu był tutaj? I dlaczego ona ucieszyła się na
jego widok?
Dlatego też w środę, częściowo wbrew sobie, postanowiła, że wyjdzie z pracy
później. Myślała, że może w ten sposób uda jej się uniknąć spotkania
z żołnierzem, który będzie musiał wrócić do swoich obowiązków. Im dłużej
jednak zwlekała, tym bardziej była niespokojna i podekscytowana, więc
w końcu wyszła z pracy nieco wcześniej, niż zamierzała.
I on znowu siedział na pniu przy wejściu do lasu. Nusia natomiast pospiesznie
weszła do budynku gospodarczego po rower, żeby jak najszybciej stąd wyjechać.
Nagle usłyszała skrzypnięcie drewnianych drzwi i w progu pojawił się on.
Powoli wszedł do środka. Powiew wiatru pchnął drzwi, które zamknęły się za
nim. Byli zupełnie sami, oderwani od otoczenia.
Nusia spojrzała w jego kierunku, a przez jej ciało przeszedł dreszcz. Tym
razem nie był on jednak spowodowany podekscytowaniem jego bliskością, lecz
strachem. Przerażeniem, które w jednej chwili opanowało ją od stóp do głów
i sprawiło, że nie była w stanie uczynić nawet drobnego ruchu. Gdyby
jakikolwiek mężczyzna wszedł za nią do opuszczonego budynku gospodarczego,
wywołałoby to u niej najgorsze obawy. A tym bardziej, jeśli był to wojskowy,
rosyjski żołnierz. W głowie kotłowały jej się słowa Marceli, kiedy ta opowiadała
jej, że do Zaleszyc mają przyjechać sowieccy żołnierze: „Chyba wiesz, że
szczególnie kobiety powinny na nich uważać”.
Wiedziała. Nieraz słyszała szeptane gdzieś w ukryciu opowieści o tragediach
kobiet podczas „wyzwalania” Polski przez Sowietów. A teraz sama była
zamknięta w starym, praktycznie nieużywanym budynku gospodarczym
z jednym z nich.
W zacienionym wnętrzu nie widziała dobrze jego twarzy, a z jego oczu nie
potrafiła wyczytać zupełnie nic. Promień słońca, który przedarł się przez jakąś
szparę w drewnianych belkach, oświetlał jego brodę i kawałek munduru
z rozpiętym guzikiem pod szyją.
Grisza powoli zrobił krok w jej stronę. To wyrwało Nusię ze spowodowanego
strachem odrętwienia. Zostawiła rower i wycofała się powoli. Zdawała sobie
sprawę, że nie ma najmniejszych szans ani w walce z nim, ani na ucieczkę
głównym wyjściem, które częściowo sobą zasłaniał. Znała jednak budynek
gospodarczy na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż w tylnej ścianie wyłamana jest
jedna z tworzących ją belek, a dwie sąsiednie są bardzo poluzowane. Mogła się
tam zmieścić, mogła i nie, ale musiała spróbować, bo był to jedyny sposób
ucieczki.
W skroniach pulsowała jej krew, w głowie szumiało, a serce waliło jej tak
mocno, że czuła je aż w gardle. Grisza coś powiedział, wyciągnął rękę, a ona
w tym samym momencie odskoczyła w stronę dziurawej ściany. Z niebywałą dla
siebie siłą spowodowaną przypływem adrenaliny chwyciła stare krzesło
zasłaniające wyrwę i odrzuciła je za siebie. Następnie upadła na kolana,
pospiesznie odsunęła chwiejące się belki i na kuckach przecisnęła się przez
szparę.
W pobliżu nie było nikogo. Nie chciała wracać do dworu, bo musiałaby
wytłumaczyć wszystkim, co się stało, a tego bała się i wstydziła. Uciekła więc
do pobliskiego lasu. Biegła ile sił w nogach, ciężko dysząc i sapiąc, ale nie miała
odwagi ani się zatrzymać, ani obejrzeć za siebie.
Po policzkach cały czas ciekły jej łzy. Tak mało brakowało, żeby doszło do
tragedii. Wziąłby ją sobie siłą, bo przecież nie zdołałaby się obronić, zabawiłby
się nią, a potem zostawił jak zużytą rzecz i wrócił do swoich zajęć. Żadnych
świadków, żadnych dowodów. A ona nigdy nie odważyłaby się wyznać
komukolwiek, co ją spotkało. Dla niej byłby to koniec wszystkiego. Wolałaby
umrzeć niż żyć po tym, co by jej zrobił.
Grisza… − na samo jego wspomnienie aż zakłuło ją w sercu z rozżalenia.
Dlaczego akurat on chciał ją skrzywdzić? On, o którym wcześniej potajemnie
myślała, którego ciemne oczy i czarne jak smoła włosy wywoływały u niej
nieznane dotąd uczucia?
Oj, jak bardzo nie chciała go już znać! Jak bardzo życzyłaby sobie, żeby
zniknął natychmiast z Zaleszyc razem z tym swoim wojskiem! Jak bardzo
pragnęła o nim zapomnieć!
Kiedy wreszcie zatrzymała się pod jednym z drzew, ciężko dysząc, naszła ją
też jeszcze jedna myśl. Cała ta sytuacja miała też jakąś pozytywną stronę. Odtąd
już na pewno serce nie zabije jej mocniej na jego widok ani nie przejdzie ją
dreszcz podekscytowania, gdy on będzie blisko. Przynajmniej nie z powodu
zauroczenia.
Ani silny wiatr, ani deszcz, ani codzienne obowiązki nie były w stanie
wypędzić go z jej serca.
Dzisiaj Grisza zrobił to sam.
***
Nusia doszła do domu, kiedy ojciec i ciotka Frania kończyli już jeść kolację.
Była kompletnie wykończona, nie tylko po dzisiejszym wydarzeniu i szaleńczej
ucieczce, ale również po tym, jak te kilka kilometrów, które zazwyczaj
pokonywała na rowerze, dzisiaj musiała przebyć piechotą.
− Gdzieś ty się włóczyła?! – przywitała ją od samego progu zdenerwowana
ciotka. – Miałaś dzisiaj wrócić wcześniej i pomóc mi umyć okna. A tak
musiałam zrobić wszystko sama!
− Tak się nie robi, Danuto – poparł żonę Antoni. – I coś zrobiła z ręką?! –
Wskazał na jej czerwoną od zaschniętej krwi dłoń.
Podczas swojej ucieczki Nusia zupełnie nie zwróciła uwagi na to, że
przeciskając się przez belki, zahaczyła o jakiś wystający gwóźdź, a ten wyrył na
środku jej dłoni głęboką szramę. Rana przez długi czas bardzo krwawiła, Nusia
aż się zmartwiła, że będzie ją trzeba szyć. Na szczęście, zanim dziewczyna
doszła do domu, jej obwiązana apaszką dłoń przestała krwawić.
Teraz schowała ją za siebie i najobojętniej, jak była w stanie, wzruszyła
ramionami.
− To nic. Przewróciłam się na rowerze – skłamała. – Czy mamy jakiś plaster?
− Zobacz w szafce – odrzekła oschle ciotka. – I tyle z ciebie pożytku. Teraz
już na pewno mi nie pomożesz.
− Powinnaś bardziej uważać. – Poklepał ją po ramieniu ojciec.
W szafce Nusia nie znalazła żadnego opatrunku, więc odkaziła ranę
alkoholem, a potem przyłożyła do niej chusteczkę i zawiązała ją sznurkiem.
Z tego wszystkiego nie była nawet głodna. Podziękowała za kolację i poszła
do łóżka. Zasnęła, zanim jeszcze zdążyła o czymkolwiek pomyśleć.
I tylko pies Tolek, jakby wyczuwając jej nastrój, podreptał za nią do łóżka,
ułożył się w nogach i położył duży pysk na jej obolałej dłoni.
Następnego dnia nie poszła do pracy. Nie mogła się przełamać, żeby pojechać
do dworu. Nawet potworny gniew pani Michasi był lepszą perspektywą niż
spotkanie z Griszą.
− A ty co? – zezłościła się na nią ciotka Frania. – Nawet do roboty już ci się
nie chce jechać? Gorsze skaleczenia ludzie mają i jakoś pracują. A z ciebie taki
delikates, że koniec świata…
Nusia nic nie odpowiedziała, bo nie miała zamiaru tłumaczyć ciotce
prawdziwego powodu jej dzisiejszego pobytu w domu.
− Tylko nie myśl sobie, że nic dzisiaj robić nie będziesz – mamrotała tamta
dalej. – Zaraz obiad pójdziesz robić!
− Mogę nawet już, ciociu. – Nusia podreptała do kuchni i zabrała się za
obieranie ziemniaków.
Tuż przed obiadem odwiedziła ją Jagoda i przyprowadziła jej rower.
− Boże kochany, Nuśka! – wykrzyknęła od progu. – Ale nas wystraszyłaś!
Zostawiłaś wczoraj rower, a dzisiaj nie przyszłaś do pracy. Co się, na miłość
boską, stało?!
Nusia wzięła koleżankę pod rękę i poprowadziła w stronę ławki w ogrodzie.
− Przepraszam. Po prostu dzisiaj rano bardzo źle się czułam i nie byłam
w stanie iść do pracy. A rower zostawiłam wczoraj, bo była taka ładna pogodna,
że zachciało mi się iść piechotą – skłamała z ciężkim sercem.
− A twoja ręka?
Nusia pospiesznie schowała ją za siebie.
− Przecięłam się wczoraj, pomagając ojcu reperować płot – znowu
skłamała. – A pani Michasia bardzo jest na mnie zła? – szybko zmieniła temat.
− Raczej przestraszona. Martwiła się, że coś ci się stało.
− Zupełnie niepotrzebnie. Przeproś ją, proszę, ode mnie i powiedz, że jutro
postaram się być.
Cokolwiek się zdarzyło, nie mogła rzucić pracy, a im szybciej się przełamie
i wróci do dworu, tym lepiej.
Przespacerowały się jeszcze wokół domu, a potem pożegnały i Jagoda poszła
z powrotem do pracy.
***
Nusię kosztowało wiele nerwów, żeby następnego ranka wsiąść na rower
i pojechać do dworu. Już od trzeciej nad ranem nie mogła spać, a kiedy po
długich męczarniach wreszcie przysnęła sobie tuż przed budzikiem, przyśnił jej
się koszmar. Znowu była w budynku gospodarczym. Grisza stanął w drzwiach,
zagradzając jej wyjście. Kiedy zaczął się do niej zbliżać, tak jak
w rzeczywistości, rzuciła się w stronę wyrwy w belkach, ale ku jej przerażeniu
nie było jej tam. Wszystkie belki były na swoim miejscu, zabite gwoździami.
Przerażona szamotała się od jednej ściany do drugiej, ale nie mogła znaleźć
żadnego innego wyjścia, żadnej dziury ani nawet okna. A Grisza był coraz
bliżej…
Kiedy zadzwonił budzik, cała trzęsła się ze strachu. Tak samo zresztą, jak
kiedy jakiś czas później dojeżdżała do dworu. Boże, spraw, żeby go tam nie
było – modliła się w duchu. Żeby już nigdy więcej nawet na mnie nie spojrzał.
I kiedy dojechała, faktycznie go nie było. Cały oddział żołnierzy już z samego
rana wyruszył bowiem na ćwiczenia w terenie. Nusia odetchnęła więc z ulgą,
a potem, przywołując na twarz uśmiech, weszła do kuchni.
− Nuśka, dziecino! A coś ty taka blada? – zdemaskowała ją od progu pani
Michasia.
− Ja… − zacięła się na chwilę. – Jeszcze chyba nie wróciłam w pełni do
zdrowia. Przepraszam, że mnie wczoraj nie było, pani Michasiu, ale bardzo źle
się czułam.
− Jagoda mi mówiła. – Kobieta czule objęła ją ramieniem. – Nie martw się,
Nusiu, nic się nie stało. Mam tylko nadzieję, że czujesz się już lepiej. Dasz radę
dzisiaj pracować?
W odpowiedzi dziewczyna skinęła głową. Pani Michasia uśmiechnęła się
z zadowoleniem i ulgą, a następnie zarządziła:
− Dla naszej Nuśki dzisiaj tylko drobne zajęcia. Żeby się nam zbytnio nie
przemęczyła i szybko doszła do siebie!
Kiedy wyszła, Krysia i Jagoda uścisnęły ją radośnie na powitanie, a potem
Nusia zabrała się za robienie surówki do obiadu. Wszystkie czynności
wykonywała mechanicznie, pogrążona w swoich myślach. Już teraz martwiła
się, co zrobi, kiedy skończy pracę i będzie musiała pójść po rower. Zostawiła go
jak najbliżej wejścia, żeby potem tylko sięgnąć po niego, nie musząc wchodzić
do środka, ale i tak bała się, że Grisza mógłby pójść za nią.
Była tak zamyślona, że dochodziły do niej tylko strzępki rozmów
prowadzonych przez koleżanki.
− Wczoraj byłam na spotkaniu z Ignacym… – chwaliła się Krysia.
− Nie powinnaś była pozwolić mu się pocałować… – odpowiadała jej potem
Jagoda.
− …ale kwiaty w ogrodzie pani Malwiny są bezsprzecznie najpiękniejsze
w okolicy… − znowu po jakimś czasie odezwała się Krysia.
− … i nie mogłam tak po prostu odmówić mu tego kotleta… − śmiała się
jeszcze później Marcela.
− … to ten, który był tu wczoraj − tym razem usłyszała głos Marleny. – Sama
widziałaś, że jest zabójczo przystojny! Przyznaj się, że tobie też wpadł w oko.
Jakieś dziwne przeczucie kazało Nusi skupić się na tym wątku konwersacji.
Wytężyła słuch i odgoniła rozpraszające ją myśli.
− Może i tak. Ale to nie zmienia faktu, że jest radzieckim żołnierzem!
Powinnaś trzymać się od niego z daleka, a już na pewno mu nie nadskakiwać –
odpowiedziała twardo Marcela.
− Ale sama widziałaś, że wczoraj ze mną rozmawiał. To on przyszedł do
kuchni i mnie zaczepił. On zaczął.
− Rozmawiał z tobą, bo nawinęłaś mu się jako pierwsza, ale nie o ciebie mu
chodziło – odpowiedziała jej z nutką złośliwości Jagoda, a Nusia poczuła, jak
przechodzi przez nią dreszcz przerażenia. Czy to możliwe, żeby Grisza
przyszedł tu wczoraj po nią, czy też popada już w prawdziwą paranoję?! – No
właśnie! – zawołała Jagoda. – Nuśka! Wczoraj…
− Nie… − wyszeptała nieco za głośno przerażona Nusia.
− Co nie? – zdziwiła się Jagoda.
− Nic. Ja…
− No i co, że pytał o nią? – obruszyła się tymczasem Marlena. – To o niczym
nie świadczy. I nie zmienia też faktu, że z was wszystkich to do mnie zagaił.
− Boże… − wyszeptała bezgłośnie Nusia i aż usiadła na najbliższym krześle,
bo poczuła, że robi jej się słabo.
− Dziewczyno, kiedy ty zmądrzejesz?! – zwróciła się do siostry Jagoda. –
Zabierz się lepiej do roboty, a nie głupoty ci w głowie! W każdym razie…
Nuśka, zgadnij, kto nas wczoraj odwiedził w kuchni?
„Grisza” – chciała odpowiedzieć Nusia, ale powstrzymała się i udała obojętną.
− Kto?
− Jeden z tych żołnierzy, którzy przyszli, kiedy ostatnio śpiewałaś. Ten
wyższy z czarnymi włosami.
Nusia skinęła głową.
− I wyobraź sobie, że pytał o ciebie! – kontynuowała z entuzjazmem Jagoda.
− O mnie? A co mówił?
− Pytał o tę dziewczynę, co tak ładnie śpiewała. Czy jesteś w pracy i jak ci na
imię. Marlena powiedziała, że jesteś chora, ale będziesz dzisiaj. Chyba naprawdę
zależało mu, żeby pilnie z tobą porozmawiać, bo wyglądał na zawiedzionego.
Może przyjdzie dzisiaj… Jak myślisz, czego on może od ciebie chcieć?
Nusia poczuła, jak wokół jej żołądka zaciska się stalowa pętla strachu.
Przerażało ją to, że Grisza posunął się aż do tego, żeby nachodzić ją w pracy. Co
on chce przez to osiągnąć? Przecież chyba nie zrobi jej krzywdy przy reszcie
pracowników… A może jednak byłby do tego zdolny?
− Nusia? – usłyszała zaniepokojony głos Jagody. – Coś ty tak pobladła?
Wiesz, o co mu może chodzić?
Nusia pokręciła przecząco głową.
− Może chce, żebyś im zaśpiewała na ognisku? – wtrąciła się Krysia. –
Przedwczoraj wieczorem rozpalili ogień i bawili się przez pół nocy.
− Może – powiedziała słabym głosem Nusia.
− A może tak po prostu był ciebie ciekawy. Dowiedział się, czego chciał, i już
więcej nie przyjdzie – spróbowała pocieszyć ją Jagoda, zdziwiona nieco reakcją
Nusi. – Nie musisz się martwić, to na pewno nic poważnego.
− Tak. Tylko proszę was, dziewczyny, na drugi raz nie mówcie nikomu
obcemu ani jak mam na imię, ani kiedy pracuję. Po prostu mnie nie znacie
i tyle. – Podniosła się z krzesła i z ciężkim sercem zabrała za przygotowywanie
obiadu.
Podczas wydawania posiłków żołnierzom Nusia trzymała się jak najdalej od
okienka, gdzie podchodzono po dokładki. Z powodu zranionej ręki przynajmniej
nie musiała się martwić też o to, że pani Michasia wyśle ją do obsługi jadalni.
Cały obiad minął jej więc stosunkowo spokojnie, nie licząc oczywiście stresu
i strachu, który cały czas zaciskał pętlę wokół jej żołądka. Na szczęście Grisza
nie pojawił się w kuchni ani też nie zauważyła go nigdzie w pobliżu. Kiedy sala
opustoszała, a Nusia zabrała się za zmywanie naczyń, nagle przybiegła do
kuchni zdyszana Krysia, która porządkowała jadalnię.
− Nuśka! – Chwyciła ją za rękę. – Ten żołnierz przyszedł i znowu o ciebie
pyta! Zaczepił mnie i Marlenę na sali. Jej kazał zostać, a mnie wysłał, żebym cię
przyprowadziła.
Po tych słowach Nusi aż wyślizgnęła się szklanka, którą trzymała w ręce,
upadła z hukiem na podłogę i rozbiła się na drobne kawałki.
− Powiedz mu, że już tutaj nie pracuję. Poszłam do domu. Nie ma mnie –
wychrypiała przez zaciśnięte gardło.
− Nusia, no coś ty! – Tamta popatrzyła na nią zdziwiona. – Nie mogę tak
zrobić. Przecież on doskonale wie, że tutaj jesteś. Idź, porozmawiaj z nim i już.
Przecież to nic wielkiego.
Nusią aż zatrzęsło z oburzenia. Nic wielkiego! Ciekawe, co by zrobiła Krysia,
gdyby ścigał ją od wczoraj żołnierz, który omal nie rzucił się na nią dwa dni
wcześniej! Nie mogła mieć jednak pretensji do koleżanki, bo ta o niczym nie
wiedziała.
− Nie znam rosyjskiego – wybąkała Nusia. – Rozmowa ze mną będzie
daremna.
− Nie szkodzi! On całkiem dobrze mówi po polsku. Z nami się dogadał, to
z tobą na pewno też! Chodź już, na miłość boską! – Chwyciła ją za rękę
i pociągnęła w stronę jadalni.
Nusia na drżących nogach weszła za nią do sali, gdzie przy jednym ze
stolików stał dumnie wyprostowany Grisza, a obok wdzięczyła się Marlena,
głośno się z czegoś śmiejąc. Kiedy żołnierz zobaczył Nusię, jego poważna twarz
jakby lekko się rozpromieniła. Wbił w nią spojrzenie swoich ciemnych oczu,
a Nusia aż zatrzymała się w miejscu, niezdolna uczynić ani kroku dalej. Chciała
zawrócić i uciec, ale wiedziała, że nie może tego zrobić.
Grisza powoli ruszył w jej stronę, a Nusia uczepiła się kurczowo ramienia
Krysi.
− Witaj – odezwał się po polsku, choć z wyraźnym rosyjskim akcentem.
Nic nie odpowiedziała. Wbiła wzrok w końcówki swoich butów i skupiła się
na tym, żeby uspokoić łopoczące ze strachu przed nim serce.
− Poprosiłem, żeby koleżanki przyprowadziły cię do mnie, bo chciałem z tobą
porozmawiać. I nie chciałem, żebyś się mnie bała – kontynuował niezrażony. –
Dziewczyny – spojrzał znacząco na Krysię i Marlenę – poczekajcie tutaj, aż
skończymy.
Krysia skinęła głową, wyswobodziła się z uścisku Nusi i przysiadła na krześle
obok Marleny.
− Chodźmy – zwrócił się tymczasem do Nusi Grisza i zaoferował jej ramię,
ale nie skorzystała. Schował więc ręce do kieszeni i powoli ruszył w stronę
przeciwległego końca sali. Zmieszana dziewczyna ruszyła za nim. – Wczoraj nie
było cię w pracy – zagadnął, siląc się na swobodny ton.
− Nie było – potwierdziła oschle, obejmując się mocno ramionami.
− To przeze mnie, prawda?
− Możliwe.
− Posłuchaj… – Przystanął i chwycił ją lekko za ramiona, ale ona gwałtownie
odskoczyła do tyłu. – To, co zdarzyło się przedwczoraj… to nie tak, jak mogłaś
sobie pomyśleć. Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Chciałem tylko porozmawiać.
Nic się nie odezwała, tylko pokręciła głową, wyrażając swoją dezaprobatę.
− Gdybym wiedział, że tak zareagujesz, nie zrobiłbym tego – kontynuował,
patrząc na nią, lecz ona unikała jego wzroku. – Naprawdę myślałem, że nie
będziesz miała nic przeciwko temu, że porozmawiamy…
− Porozmawiać można też na dworze – przerwała mu zdenerwowana. − Albo
w każdym innym miejscu, niekoniecznie zamykając się z dziewczyną
w opuszczonym budynku gospodarczym i zagradzając sobą drzwi – wycedziła.
− Niczego nie zagradzałem – jego głos wybrzmiał nieco ostrzej niż
wcześniej. – Po prostu tam stałem. Gdybyś powiedziała, że chcesz wyjść,
puściłbym cię. To ty pomyślałaś sobie nie wiadomo co i uciekłaś przede mną jak
przed jakimś zboczeńcem.
− A nie jesteś nim? – wycedziła.
W jego dotąd spokojnych oczach pojawiły się nerwowe iskierki.
− Nie.
− No to w takim razie zostaw mnie, proszę, w spokoju raz na zawsze. Nie
nachodź mnie i trzymaj się ode mnie z daleka. – Odwróciła się na pięcie
i ruszyła w stronę kuchni, ale dwoma szybkimi krokami dogonił ją, chwycił za
ramię i zatrzymał.
− Nie wierzysz mi – powiedział.
− To nie ma znaczenia. Puść mnie! – Chciała się wyrwać z jego uścisku, ale
jej na to nie pozwolił.
− Przeciwnie. Dla mnie ma. Nie miałem wobec ciebie żadnych złych
zamiarów. Przysięgam ci na życie własnej matki, że nie zrobiłbym nic wbrew
twojej woli.
− Aha… – Spojrzała na niego, mrużąc z oburzenia oczy. – Nie zrobiłbyś nic
wbrew mojej woli, ale to nie oznacza, że nie miałeś wobec mnie niecnych
zamiarów.
Zamurowało go. Spuścił głowę.
− Teraz wiem, że się pomyliłem i źle cię oceniłem. To, co sobie wtedy
myślałem, nie ma już znaczenia. Jeszcze raz przepraszam, że cię przestraszyłem.
I przysięgam, że nie zrobiłbym ci nic złego. – Puścił jej ramię i odsunął się nieco
do tyłu.
Spojrzała mu w oczy. Były chmurne, zdradzały jego zdenerwowanie, ale
wydały jej się również szczere. Czy mógł kłamać, czy też naprawdę nie chciał
zrobić jej wtedy krzywdy?
Jeszcze raz przeanalizowała sobie tamten moment w budynku, gdy stali
zupełnie sami naprzeciwko siebie. Zasłaniał sobą drzwi, ale faktycznie ich nie
blokował. Wyciągnął do niej rękę i rzeczywiście coś powiedział, ale ona uciekła.
Gdyby chciał, mógłby z łatwością ją dogonić, ale tego nie zrobił. I dzisiaj
przyszedł ją przeprosić w obecności jej dwóch koleżanek, żeby nie czuła się
zagrożona. Przypomniała też sobie pierwsze wrażenie, jakie na niej wywarł. Nie
czuła strachu ani niepokoju – jawił jej się niemal jak magiczna postać z baśni.
Postać, która wcale nie była zła. Wcześniej nie obawiała się go, a wręcz widziała
w nim kogoś, w kim mogłaby się zakochać…
− Dobrze – wyjąkała. – Wierzę ci. Faktycznie wyciągnęłam pochopne
wnioski.
Na jego twarzy pojawił się pogodny uśmiech. Przeczesał dłonią bujne włosy,
które niemal zalśniły w promieniach przedzierającego się przez okno słońca, jak
wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy.
− Nie musisz się mnie bać – wyszeptał, a potem niespodziewanie podszedł do
niej i chwycił jej prawą dłoń. W pierwszym odruchu, onieśmielona tym gestem,
chciała ją cofnąć, ale lekko ją przytrzymał. Pod wpływem jego dotyku przeszył
ją dreszcz. – To stało się, kiedy przede mną uciekałaś, prawda? – Uważnie
obejrzał ranę, delikatnie gładząc szorstkim palcem jej krawędzie. Blada i drobna
dłoń Nusi stanowiła kontrast do jego potężnej i brązowej od słońca dłoni.
Na potwierdzenie jego słów skinęła głową.
− To nic poważnego.
− Musiało bardzo boleć i krwawić.
− Zdarzały mi się gorsze rzeczy.
− To moja wina. Bardzo mi przykro.
Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich prawdziwą troskę i skruchę.
− Powinnaś dobrze ją opatrzyć, żeby nie wdało się zakażenie – dodał.
W tym samym momencie usłyszeli stukające obcasy zbliżającej się pani
Michasi. Grisza powoli puścił jej dłoń, a potem uśmiechnął się do niej
i zasalutował.
− Uwidimsja. Do zobaczenia.
Wyszedł, zanim jeszcze zdążyła dotrzeć do jadalni pani Michasia. Nusia
odprowadziła go wzrokiem. Dłoń niemal ją parzyła od jego dotyku. Jak to
możliwe, że w jednej chwili na nowo zagościł w jej sercu? A może jednak nigdy
naprawdę go nie opuścił?
***
Gdy tylko znalazła się z powrotem w kuchni, doskoczyły do niej Jagoda
i Marcela.
− I co?
− Czego od ciebie chciał? – dopytywały się jedna przez drugą.
Nusia westchnęła ciężko w duchu, bo nie miała ochoty rozgłaszać wszystkim
dookoła tego, co zdarzyło się pomiędzy nią a Griszą.
− Po prostu chciał porozmawiać. Nic więcej – odpowiedziała ciekawskim
koleżankom.
− Ale o czym? – zdziwiła się Jagoda, a kiedy Nusia nic nie odpowiedziała,
zaczepiła siostrę. – Marlena, byłaś z nią. Co się stało?
− Nic. – Zirytowana dziewczyna wzruszyła ramionami. – Po prostu z nią
gadał i tyle.
− To po co i wyście tam z nią siedziały?
− Bo nie chciał, żeby Nusia czuła się niezręcznie, będąc z nim sam na sam –
wtrąciła się Krysia. – To miłe z jego strony.
Jagoda zrobiła minę, która świadczyła o tym, że nie jest do końca przekonana
o dobrych intencjach radzieckiego żołnierza.
− A o czym rozmawiali? – zapytała Marcela.
− A myśmy tam nie podsłuchiwały – wzruszyła ramionami Krysia. – Poszli na
drugi koniec sali, więc nie słyszałyśmy dobrze, co mówią. Dajcie już spokój,
dziewczyny – upomniała je lekko zirytowana, a Nusia posłała jej pełne ulgi
i wdzięczności spojrzenie.
Podziałało. Jagoda i Marcela, choć zawiedzione, że nie udało im się uzyskać
więcej informacji, zamilkły i wróciły do pracy.
Kiedy jakiś czas później Nusia wyszła z dworu, zobaczyła stojący przed
wejściem do budynku gospodarczego swój rower. Zdziwiła się bardzo, bo
przecież pamiętała, że zostawiła go w środku, nie na zewnątrz.
Rozejrzała się dookoła, ale po Griszy nie było ani śladu.
Ostrożnie podeszła do roweru, a wtedy dostrzegła, że coś leżało w koszyczku.
Ze zdziwieniem wyjęła z niego bandaż w opakowaniu, wodę utlenioną oraz
złożoną na pół kartkę. Zaraz ją otworzyła. Był to krótki list. Litery układały się
w dość koślawe znaczki, czasami zdarzały się błędy, ale bez problemu
zrozumiała treść wiadomości:

Nusja,
ten rower to żebyś nie bała się, że czekam ukryty gdzieś w budynku, żeby cię
napaść.
Zdezynfekuj dobrze ranę, owiń ją bandażem i oszczędzaj rękę!
Przyjdę sprawdzić, czy dobrze się goi i jak się czujesz.
Grisza

Powoli złożyła list i wsadziła go do kieszeni sukienki. Popatrzyła w niebo i na


iskrzące się w górze słońce, aż oczy zaszły jej czarnymi plamkami i zaczęły
łzawić.
Kim był ten żołnierz, którego poznała kilka dni temu w takie samo słoneczne
i wietrzne popołudnie jak dzisiaj? Jaki był mężczyzna, którego czarne,
zmierzwione przez wiatr włosy lśniły w promieniach słońca?
W głowie miała kompletny mętlik. A w nim jasne było tylko jedno słowo.
Przyjdę.
Tak napisał Grisza.
Julianna, 2017 r.
ROZDZIAŁ 4

Z zewnątrz dochodziły odgłosy śpiewu ptaków, poszczekiwania psa i brzęczenia


owadów. W powietrzu unosił się wpadający przez uchylone okno ożywczy
zapach lasu i trawy.
Julianna, wciąż nie otwierając oczu, rozciągnęła się z lubością w miękkiej
pościeli, po czym na nowo wtuliła głowę w poduszkę. Tak dobrze nie spała od
bardzo dawna. I nie chodziło tylko o wygodne łóżko, ciszę i świeże powietrze,
lecz także, a może przede wszystkim o wewnętrzny spokój, relaks i beztroskę.
Mogłaby tak jeszcze drzemać, ale była zbyt ciekawa otaczającej ją nowej
rzeczywistości, więc powoli rozchyliła powieki. Zamrugała kilka razy, a potem
rozejrzała się dookoła. W dziennym, naturalnym świetle jej pokój prezentował
się jeszcze lepiej i przytulniej niż wczoraj wieczorem.
Powoli wstała z łóżka, podeszła do okna i rozsunęła brązowe materiałowe
zasłony. Kiedy wyjrzała na zewnątrz, jej oczom ukazał się urzekający wiejski
krajobraz. W ogrodzie przy drewnianym płocie wyznaczającym granice
gospodarstwa Nusi rosły kolorowe kwiaty i krzewy. Gdzieniegdzie wznosiły się
też pojedyncze drzewa, czy to owocowe, czy zwykłe o soczystych zielonych
liściach. Naprzeciw domu za ubitą, nieasfaltową drogą rozciągały się
pagórkowate złociste pola i zielone, kwieciste łąki, a w oddali kępy drzew
i krzewów. Z kolei kiedy Julianna popatrzyła na prawo, zobaczyła graniczący
z posesją las.
− Tu jest jak w jakimś innym świecie – wyszeptała z podziwem, chłonąc
każdy szczegół krajobrazu. Wiejskie widoki były tak kompletnie inne od tych
wielkomiejskich, jakie widywała na co dzień. – To moje wymarzone miejsce na
ziemi.
Wciągnęła głęboko do płuc świeże powietrze, a potem, nucąc pod nosem
wesołą melodię, starannie pościeliła łóżko i się ubrała. Wybrała zwykłe krótkie
spodenki i kremową koszulkę polo. Włosy związała w kucyk.
Kiedy zeszła na dół, Nusia gotowała coś w kuchni, słuchając radia. Na jej
widok staruszka rozpromieniła się jeszcze bardziej i klasnęła z zadowoleniem
w dłonie.
− Dziecino, jak dobrze cię widzieć! Już myślałam, że się nigdy nie obudzisz. –
Uśmiechnęła się do Julianny życzliwie. – Usiądź, proszę, przygotowałam ci
kanapki.
Julianna zerknęła na zegarek i dopiero teraz z przerażeniem spostrzegła, że
dochodziła już jedenasta. Zazwyczaj była rannym ptaszkiem, jeszcze nigdy nie
zdarzyło jej się spać tak długo.
Usiadła przy stole, a Nusia postawiła przed nią kubek gęstego mleka i talerz
kolorowych kanapek z jajkiem, pomidorem, rzodkiewką i ogórkiem.
− Jedz, na zdrowie.
Julianna podziękowała jej z wdzięcznością, a potem zabrała się za śniadanie,
bo w brzuchu już od dłuższego czasu burczało jej z głodu.
− To co, jakie masz na dzisiaj plany, dziecino? – zapytała Nusia, wycierając
ubrudzone mąką ręce w fartuch i przyglądając jej się z zaciekawieniem.
Julianna popiła kanapkę ciepłym mlekiem, jednocześnie zastanawiając się nad
odpowiedzią.
− W zasadzie to nie mam żadnych konkretnych planów – odpowiedziała
zgodnie z prawdą. – Ale marzę o tym, żeby przejść się po okolicy. Wczoraj
wieczorem niewiele już mogłam zobaczyć, a Bieluń wydaje mi się czarujący.
− To prawda. − Nusia uśmiechnęła się pod nosem ze zrozumieniem. – Wiesz
co? – W jej oczach pojawiły się entuzjastyczne iskierki. – Przygotuję ci zaraz
jakiś prowiant i kocyk. Będziesz mogła zrobić sobie piknik po drodze. Nie ma
nic lepszego od posiłku na świeżym powietrzu w taki piękny letni dzień.
− Ale babciu Nusiu… − Julianna chciała powstrzymać ją przed sprawianiem
sobie dodatkowego kłopotu, ale starsza kobieta domyśliła się, o co jej chodzi,
i weszła jej w słowo:
− Żadnego ale, Lio. Jesteś moim gościem. Chcę, żebyś czuła się u mnie jak
najlepiej i żebyś mogła pokochać Bieluń tak samo jak ja.
Po śniadaniu Lia wzięła więc przygotowany przez Nusię plecak i żegnana
przez nią ciepło wyruszyła na pieszą wędrówkę.
Pomimo że to las najbardziej przyzywał ją do siebie, zwiedzanie Bielunia
postanowiła jednak rozpocząć od części mieszkalnej wsi. Las zostawiła sobie na
koniec, żeby gdzieś w jego zaciszu móc zjeść przygotowane przez Nusię
smakołyki.
Szła drogą, podziwiając pagórkowate pola i łąki. Złociste łany zbóż kołysały
się zgodnie w stronę, którą dyktował im delikatny wiaterek. Widok ten
przeplatał się z zielonymi pasmami łąk, których trawy gdzieniegdzie wyrosły już
na imponującą wysokość. Gdyby tak było w Warszawie, Julianna uznałaby to za
przejaw zaniedbania i niechlujstwa, tutaj natomiast było to dla niej źródłem
podziwu i inspiracji.
Nagle zapragnęła zrobić coś zupełnie szalonego! Niewiele się zastanawiając,
zboczyła w trawę i pobiegła przed siebie z szeroko rozpostartymi ramionami.
Śmiała się przy tym jak dziecko, podskakiwała, wymachiwała rękami i okręcała
się wokoło.
Zupełnie nie zwracała uwagi na to, gdzie biegnie. Podążała po prostu przed
siebie, bez żadnego celu czy planu, w nieznane, skręcając tam, gdzie miała
ochotę. Czuła się taka lekka i wolna, beztroska i pełna energii.
W końcu zatrzymała się, ciężko dysząc i śmiejąc się, po czym rozejrzała się
dookoła. Pokonała całkiem spory kawałek od głównej drogi i teraz znajdowała
się niedaleko granicy lasu. Po swojej lewej stronie zobaczyła stojące nieco
w oddali domki. Wiedziała, że jeśli skręci w ich kierunku, dojdzie do drogi. Już
miała tam zawrócić, kiedy jej uwagę przykuła stojąca na skraju lasu stara,
drewniana, popadająca w ruinę chatka. Julianna przez dłuższy czas świdrowała
ją wzrokiem, zastanawiając się, co zrobić, ale w końcu ciekawość zwyciężyła.
Dziewczyna ruszyła w jej stronę.
Chatka była zewsząd otoczona wysokimi trawami i tylko od tyłu niemal
stykała się z lasem. Drewniany płotek naokoło był przekrzywiony
i wybrakowany, ogród porośnięty chaszczami. Dało się jednak rozpoznać wśród
nich krzaki jeżyn i malin.
Julianna oceniła, że dom na pewno nie jest zamieszkany już od bardzo dawna.
Okna były gdzieniegdzie powybijane, a zwisające w nich firanki – postrzępione
i poszarzałe. Po lewej stronie dachu znajdowała się wielka dziura, a na innych
jego częściach wyrosły mech i trawa. Drzwi, na pół wyważone, trzymały się
tylko na jednym zawiasie i były otoczone chwastami.
Pomimo tragicznego stanu chatki Julianna poczuła do niej jakiś
niewytłumaczalny pociąg i sentyment. Była ona pozostałością po dawnych,
nieznanych jej czasach, po ludziach, którzy kiedyś kochali to miejsce,
przeżywali w nim swoje radości i cierpienia, ludziach, którzy dawno temu
odeszli, a świetność ich domu przeminęła wraz z nimi.
Julianna odetchnęła głęboko, a potem powoli ruszyła z powrotem. Po jakimś
czasie doszła do drogi i ruszyła nią dalej przed siebie. Mijała okoliczne domy,
jedne pamiętające jeszcze czasy przedwojenne, inne nieco nowsze, ale wieś i tak
sprawiała wrażenie, jakby czas zatrzymał się tutaj kilkadziesiąt lat temu.
Na polu przy jednym z gospodarstw pasły się krowy. Jedna z nich podniosła
łeb i uważnie śledziła każdy ruch Julianny. W jeszcze innej zagrodzie
dziewczyna zobaczyła stado dziobiących ziemię kur, na polu obok kolejnej
leniwie przechadzały się trzy konie. W małym baseniku przy jednym z domów
kąpały się dwie małe dziewczynki, piszcząc przy tym wesoło i rozchlapując
wodę na wszystkie strony.
Julianna zboczyła w prawo i po jakimś czasie doszła do niewielkiego
drewnianego kościółka. Widniała przy nim tabliczka informująca, że jest on pod
wezwaniem Świętej Rodziny i powstał w osiemnastym wieku. Zaciekawiona
weszła do środka. Od samego progu uderzył ją zapach stęchlizny i drewna, ale
zupełnie jej to nie przeszkadzało. Dla niej był to po prostu zapach upływającego
czasu, historii, która z jednej strony przeminęła, a z drugiej nadal się tworzyła.
Kościół był mały, z jednym głównym ołtarzem i pięcioma rzędami ławek po
obu stronach przejścia. Dokładnie obejrzała widniejące na ścianach malowidła
i ustawione w różnych miejscach drewniane rzeźby, a potem uklękła w jednej
z ławek i zaczęła się cichutko modlić.
Jej rodzice nigdy nie przywiązywali zbytniej wagi do religijności. Mimo to
Julianna wyrosła na wierzącą i praktykującą osobę. Wartość wiary zaszczepił
w niej dziadek. Nigdy nie przymuszał jej do chodzenia do kościoła czy
codziennej modlitwy, po prostu sam to robił, dawał jej przykład, za którym ona
zdecydowała się pójść.
Nagle usłyszała skrzypnięcie drzwi, a kiedy obejrzała się za siebie, zobaczyła
starszego pana z laską, który na chwiejnych nogach i z pochyloną głową powoli
posuwał się do przodu. Kiedy ją dostrzegł, gwałtownie przystanął i wlepił w nią
zaskoczone spojrzenie. Julianna uprzejmie skinęła głową w jego stronę. Nic nie
odpowiedział, tylko przysiadł na skraju ostatniej ławki i pogrążył się
w modlitwie.
Julianna klęczała w skupieniu jeszcze przez chwilę, a potem cichutko
podreptała w kierunku wyjścia. Na jej widok starszy pan również poderwał się
na nogi i stukając głośno laską, ruszył za nią.
Kiedy znaleźli się na zewnątrz, odezwał się lekko drżącym ze starości głosem:
− A panienka to chyba nie stąd?
Julianna zatrzymała się i przyjrzała mu się uważnie. Na głowie miał
ciemnozielony kapelusz rybacki, spod którego wystawały siwe włosy,
a pomarszczoną twarz częściowo przesłaniały wielkie okulary. Był
przygarbiony, a ręce nieco mu drżały. Oceniła, że mógł mieć około
osiemdziesięciu lat.
− To prawda – przyznała. – Jestem z Warszawy. Przyjechałam do Bielunia na
kilka dni.
− Ma tu panienka jakąś rodzinę?
− Nie. Po prostu…
− A rodzice wiedzą, że panienka tutaj jest? – wtrącił pytanie, które zupełnie ją
zaskoczyło. Z tego też powodu nie od razu odpowiedziała, a starszy pan
widocznie uznał jej milczenie za potwierdzenie jakichś swoich przypuszczeń.
Skinął głową ze zrozumieniem, robiąc przy tym minę profesora, który przyłapał
studenta na niewiedzy, po czym machnął ręką w jej stronę. – Przejdźmy się,
panienko.
Zdziwiona i nieco zmieszana Julianna ruszyła powoli ramię w ramię ze
starszym panem, który zaraz zabrał głos:
− Od razu, jak panienkę zobaczyłem, to wyczułem, że coś jest nie tak –
odetchnął głęboko i przetarł spocone czoło bawełnianą chusteczką. − Taka
młoda we wsi na końcu świata. To nie wróży nic dobrego. – Spojrzał na nią
z troską. – Jakiekolwiek panienka ma problemy, na litość boską, to nie powód,
żeby uciekać z domu! – Julianna oniemiała. Musiała mieć przy tym adekwatną
minę, bo starszy pan zaraz dodał: − Pewnie się panienka zastanawia, jak ją
przejrzałem. Taki już jestem. – Uśmiechnął się z triumfem. – Znam się na
ludziach!
− Ale ja wcale… − próbowała się bezskutecznie tłumaczyć.
− Niech się nie boi. Nie wydam jej policji. Ale musi panienka wrócić do
domu, bo rodzice na pewno szaleją z niepokoju.
− Ale ja…
− Nie ma innego wyjścia – powiedział rezolutnie starszy pan. – Jest panienka
jeszcze za młoda, żeby podróżować sama po kraju.
− … jestem pełnoletnia – dokończyła pospiesznie Julianna.
Tym razem to starszy pan spojrzał na nią kompletnie zaskoczony.
− Ale nie kłamie mi tutaj. Ja może i stary jestem, ale nie ślepy. – Pogroził jej
po chwili palcem.
Julianna załamała się w duchu. Myślała, że poprzedniego dnia wyczerpała już
pulę dziwnych przypadków, ale jak widać, wcale nie. Nowy dzień, nowa ja, nowe
przypały – pomyślała, a potem zaczęła naprędce przeszukiwać plecak, w którym
schowała portfel, a w nim dowód osobisty. Nie miała już innego pomysłu, jak
przekonać mężczyznę.
− Rodzice wiedzą, że wyjechałam, ale to prawda, nie powiedziałam im gdzie.
Nie powiedziałam im, bo jestem dorosła i mam do tego prawo. Potrzebuję pobyć
trochę sama ze sobą. Nie robię nic złego – tłumaczyła, wyciągając portfel.
W pewnym momencie niespodziewanie starszy pan położył rękę na jej dłoni.
− Niech pani nie pokazuje. Wierzę już pani. Gdyby była pani ukrywającą się
małolatą, to pewnie już dawno uciekłaby pani ode mnie, a nie szukała dowodu
osobistego. Wygłupiłem się, przepraszam. – Posępnie spuścił głowę. – Ale
wygląda panienka tak młodo, że miałem prawo się pomylić… − Westchnął
z rezygnacją. – Do widzenia! – Zdjął czapkę i uprzejmie skinął jej głową. –
Jeszcze raz przepraszam za kłopot. – Zawrócił, zostawiając ją samą.
Juliannie zrobiło się go żal. Wyglądał na bardzo sympatycznego, nie miała mu
niczego za złe. Niewiele się zastanawiając, podbiegła do niego.
− Ale proszę pana, niech pan nie odchodzi. Przecież nic się nie stało. –
Uśmiechnęła się pogodnie. – Jestem Julianna Zabłocka. – Podała mu rękę.
Mężczyzna zastygł na chwilę, jakby nie dowierzając, że po tej całej pomyłce
zdecydowała się z nim dalej rozmawiać, po czym uśmiechnął się szeroko
i uścisnął jej dłoń.
− Ignacy Zawada. Mieszkam w drugim domu na lewo od kościoła. Ma
panienka ochotę na mały spacerek? – Zaoferował jej swoje ramię.
W odpowiedzi uśmiechnęła się pogodnie i chwyciła go pod rękę.
− Czyli mówi panienka, że przyjechała z dalekiej Warszawy – zagadnął, kiedy
powoli ruszyli przed siebie. – A co panienkę do nas sprowadza?
− Potrzeba wyciszenia, zmiany otoczenia, przemyślenia pewnych spraw… −
odpowiedziała. – Poniekąd ma pan nawet rację. – Spojrzała na niego z ukosa. –
W pewnym sensie uciekłam z domu, od rodziny, swojego dotychczasowego
życia. Sprzeciwiłam się rodzicom. Oni chcieli, żebym studiowała prawo, a ja
kocham historię. Może się to wydawać głupim powodem do ucieczki z domu,
ale ja naprawdę nie mogłam tam zostać ani chwili dłużej. Zrobiłam to, co
podyktowało mi serce. – Sama nie wiedziała, dlaczego zwierzała się temu
dopiero co napotkanemu starszemu panu, ale podświadomie czuła, że może mu
zaufać.
Zerknął na nią uważnie zza wielkich okularów. Znowu miał minę profesora,
który zaraz skarci swojego studenta, ale powiedział zupełnie coś innego, niż się
spodziewała:
− Czasami tak trzeba. Walka o marzenia jest warta trudu, poświęcenia,
a niekiedy nawet rzucenia się na głęboką wodę. Jest bitwą pełną ryzyka,
kalkulacji strat i zysków, niepewności zwycięstwa. Jeśli się ją przegra, będzie się
cierpieć, ale będzie się jednocześnie usatysfakcjonowanym, bo sama walka
o marzenia to już ich spełnianie. A jeśli się ją wygra, będzie się szczęśliwym, bo
za sprawą całego tego trudu nagroda jest o stokroć większa. Tak naprawdę
przegranym jest tylko ten, kto nigdy o marzenia nie zawalczył.
Zaskoczona jego słowami Julianna w zadumie skinęła głową.
− Tchórzem jest ten, kto nie podejmuje walki. A nawet największy przegrany,
który taką walkę podjął, jest godny wieńca zwycięzcy. Czym byłby człowiek bez
marzeń? – Ignacy drżącą ręką poprawił zsuwające się z nosa okulary. – Czasami
tylko one nam zostają. Są częścią nas, mówią nam o tym, kim jesteśmy. Trzeba
o nie walczyć, tak samo jak walczyłoby się o własne życie.
− Chyba podjęłam tę walkę – odpowiedziała Julianna. – Ale boję się, że na nic
to się zda. Za dzień, może dwa muszę wrócić do domu i być może będę jednak
zmuszona ulec rodzicom. Są rzeczy, na które nie mamy wpływu.
− Czy w takim razie czułabyś się lepiej, gdybyś nie podjęła swojej walki i nie
wyjechała?
− Nie – przyznała bez wahania.
− Więc dobrze zrobiłaś. A wracając do twoich słów, że są rzeczy, na które nie
mamy wpływu… Mój wielki święty imiennik powiedział kiedyś tak: „Módl się
tak, jakby wszystko zależało od Boga. Działaj tak, jakby wszystko zależało od
ciebie”.
− Ignacy Loyola. – Uśmiechnęła się Julianna.
− Skąd wiedziałaś? – zdziwił się starszy pan.
− To był pierwszy wielki i święty Ignacy, jaki przyszedł mi do głowy.
Minęli stojącą w oddali chatkę, która już wcześniej zafascynowała Juliannę,
i umilkli na chwilę, każdy pochłonięty swoimi rozmyślaniami. Julianna musiała
przyznać, że rozmowa ze starszym panem podniosła ją na duchu.
− Przypomina mi pan mojego dziadka – odezwała się po jakimś czasie. – Też
był zawsze taki wyrozumiały i mądry. W każdych okolicznościach miał dla mnie
nieocenioną radę. I też zachęcał mnie do podążania w życiu własną drogą. To
w dużej mierze dzięki niemu tutaj dzisiaj jestem.
− Z twoich słów wywnioskowałem, że już zmarł. – Pan Ignacy spojrzał na nią
ze współczuciem i troską. – Ale skoro był do mnie podobny, to musisz wiedzieć,
że na pewno jest teraz z ciebie bardzo dumny, Ju… Przepraszam, panienko, jak
ty się właściwie nazywałaś, bo widzisz, ja już mam sklerozę, szczególnie co do
imion.
− Julianna. – Uśmiechnęła się. – Ale może łatwiej będzie panu nazywać mnie
Lią. To taki skrót od mojego imienia.
− Lia – powtórzył. – Chyba zapamiętam.
− Dziękuję bardzo za to, co mi pan powiedział – wyszeptała ze łzami
w oczach, które pojawiły się na wspomnienie dziadka. – Zazdroszczę pana
wnukom, że mają takiego mądrego dziadka. – Uścisnęła z wdzięcznością jego
ramię.
− Jest panienka bardzo miła. – Uśmiechnął się w zamyśleniu straszy pan. –
Ale wnuki już chyba nie potrzebują moich rad. Są dorośli, mają już swoje
sprawy… Kiedyś było inaczej, całe pokolenia żyły ze sobą w jednym domu.
Ludzie spotykali się codziennie, spędzali razem czas, rozmawiali. A teraz?
Młodzi już nie chcą mieszkać ze starymi, a tym bardziej na wsi. Uciekają do
miasta za szkołą, pracą, potem zakładają tam rodziny, a my, starzy, zostajemy
tutaj. Ale cóż – westchnął ciężko – tak to już w życiu jest. Nie można im mieć
tego za złe. Każdy ma prawo podążać za swoimi marzeniami. – Uśmiechnął się
do Julianny, choć jego oczy pozostały smutne.
− Gdzie mieszkają, jeśli mogę zapytać?
− Syn i wnuczka w Krakowie, córka w Wadowicach, jeden wnuk w Anglii,
a drugi w Gdańsku.
− Ale pewnie pana odwiedzają…
− Ależ oczywiście, że tak! – odpowiedział pewnie i z takim entuzjazmem, że
aż wydało się to Juliannie udawane. – Przyjadą na święta, czasem na urodziny.
Ostatnio przyjechała Maja z Krakowa, jakoś w święta… Bożego Narodzenia…
zeszłe… – Wyraźnie posmutniał, a jego głos stał się słaby, nie było już w nim
ani krzty udawanego wcześniej entuzjazmu. – Ech – machnął ręką. − Jak jeszcze
żyła żona, to dbała o to, żeby na każde święta zjeżdżali się wszyscy do domu.
Nikt nie mógł jej odmówić. Była spoiwem naszej rodziny. Ale potem… To już
nie to samo…
Juliannie aż łzy zakręciły się w oczach. Zrobiło jej się szkoda tego starszego
człowieka, którego rodzina zostawiła samego, rozjeżdżając się po całej Polsce
i nie racząc go odwiedzić nawet w święta. Przecież on też był kiedyś młody, też
założył rodzinę, oddał jej całego siebie, żeby zapewnić swoim dzieciom dobrą
przyszłość, a one zostawiły go akurat teraz, kiedy najbardziej ich potrzebował.
Rozumiała, że można mieć własne życie, wybrać swoje miejsce na ziemi nawet
na drugim końcu świata, ale jak można zapomnieć o najbliższych, tego nie
rozumiała.
− Na pewno bardzo pana kochają i chcieliby przyjechać, ale wie pan, czasami
praca na to nie pozwala… − wyszeptała przez zaciśnięte z żalu gardło, próbując
go pocieszyć. Choć wiedziała, że to zapewne nie jest prawdą.
− Tak, tak. – Pokiwał potulnie głową. – Na pewno tak właśnie jest. Panienka
najlepiej to wie, bo w końcu z Warszawy. – Uśmiechnął się. – A gdzie teraz
mieszka? – zapytał, kiedy zbliżali się do rozwidlenia drogi.
− U pani Nusi. Tam… – Wskazała ręką w prawo, gdzie w oddali pod lasem
widać już było dach jej domu.
− Ach, u naszej Danusi – rozweselił się staruszek. – To dobrze panienka
trafiła. Nie znam lepszej gospodyni niż Nusia. Oczywiście nie licząc mojej
świętej pamięci żony Krysi. – Wzniósł oczy ku górze i uśmiechnął się lekko.
Julianna skinęła głową, w stu procentach zgadzając się z tym, że nie mogła
trafić lepiej.
− A wie pan co? – zagaiła po chwili, bo w jej głowie narodził się pewien
pomysł. – Mam przy sobie kocyk i prowiant, który przygotowała mi pani
Nusia – spojrzała na staruszka znacząco – może zgodziłby się pan wybrać ze
mną na piknik?
− Ja… na piknik…? − zmieszał się staruszek. Zdjął z głowy kapelusz
i podrapał się po czole, marszcząc przy tym brwi. – Nie wiem…
− A dlaczego by nie? – nie dała mu dokończyć Julianna. − Usiedlibyśmy
sobie gdzieś pod laskiem, zjedli coś dobrego, porozmawiali. Taka piękna
pogoda, że szkoda siedzieć w domu… − próbowała go przekonać.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, potem na jego twarzy pojawił się
nieśmiały uśmiech, a w oczach zamigotały radosne ogniki.
− A właściwie to ma panienka rację! Już od tak dawna nie byłem na żadnym
pikniku! Chodźmy więc. – Pomimo wieku i lekkiej zadyszki jeszcze
przyspieszył. – Znam piękne miejsce na skraju lasu.
Rozłożyli koc przy wielkim dębie, żeby zapewnić sobie trochę cienia i osłony
przed palącym słońcem. Z prawej strony otaczały ich drzewa, a z pozostałych
stron zielono-żółta polana. W całkiem niewielkiej odległości od nich stąpał sobie
dostojnie bocian, co chwilę pochylając łebek do ziemi w poszukiwaniu pokarmu.
Wokół unosił się zapach nagrzanej słońcem trawy i kwitnących kwiatów,
a nieustanny brzęk owadów skutecznie zakłócał ciszę, której w tak
odosobnionym miejscu można by się spodziewać.
Na szczęście koc był wystarczająco duży, żeby bez problemu pomieścili się na
nim oboje. Julianna usiadła po jego nasłonecznionej części, a pan Ignacy
rozłożył się w cieniu pod drzewem, żeby móc oprzeć się o jego konar.
− Kiedy Krysia jeszcze żyła, to nawet na stare lata przychodziliśmy w to
miejsce – powiedział drżącym głosem. – To było nasze schronienie od wszelkich
problemów i zmartwień. Kiedy coś nas w życiu przytłaczało, kiedy byliśmy
nerwowi i czuliśmy, że jakaś sytuacja wymyka się nam spod kontroli,
przychodziliśmy właśnie tutaj. Człowiek poprzez kontakt z naturą nabiera
dystansu do otaczającego go świata.
Julianna skinęła głową ze zrozumieniem i wyciągnęła z plecaka dwa
pojemniki. W jednym z nich znajdowały się cztery zwinięte w rulonik naleśniki
z dżemem truskawkowym, a w drugim podsmażane pierogi ruskie. Oprócz tego
w plecaku były też owinięte w papier śniadaniowy kanapki z jajkiem
i pomidorem.
− Musieli państwo być dobrym małżeństwem – zagadnęła.
Starszy pan pokiwał głową i uśmiechnął się do swoich wspomnień.
− Nie ma złych małżeństw. Są tylko ludzie, którzy nie wiedzą, jak one
działają.
Julianna spojrzała na pana Ignacego z podziwem, bo już drugi raz poruszyły
ją jego słowa.
− Proszę się częstować. – Przysunęła w jego stronę przygotowane przez panią
Nusię dobroci.
Wziął do ręki jeden naleśnik, a ona drugi.
− Pyszny – zawyrokował. – Przekaż moją szczerą pochwałę Danusi.
Przez jakiś czas raczyli się posiłkiem w milczeniu, ciesząc się pięknymi
widokami i odgłosami świata przyrody.
− A co tam u Henryka? – zapytał starszy pan, kiedy przełknął ostatniego
pieroga.
Julianna zmieszała się nieco.
− Jeszcze nie miałam okazji go poznać – wyznała.
− Ojej – zdziwił się. – To wielka szkoda. Henryk może sprawiać wrażenie
dość skrytego i samotnika, ale to bardzo dobry człowiek. Niestety wędkarz
z niego kiepski – zaśmiał się i machnął ręką ze zrezygnowaniem. – Ale za to
znakomity kompan na grzyby! Panienko, jakeśmy ostatnio nazbierali! Zrobiłem
potem pyszną jajeczniczkę na masełku… – Cmoknął z rozmarzeniem.
Julianna ucieszyła się, że pan Ignacy zaprzyjaźnił się z lokatorem babci Nusi.
Pewnie obaj byli już starszymi, samotnymi ludźmi, a teraz przynajmniej mogli
wspólnie spędzać czas. Ciekawił ją ten pan Henryk coraz bardziej. Może
przyjechał tutaj, żeby w spokojnym i pięknym miejscu korzystać z emerytury,
a może zmarła mu żona i uciekł tutaj leczyć rany, a może po prostu lekarz zalecił
mu zmianę otoczenia na wiejskie i mniej zanieczyszczone?
− Ja jeszcze nigdy w życiu nie byłam na grzybach – przyznała się Julianna. –
W Warszawie to tak ciężko raczej. – Uśmiechnęła się.
− Nie może być! – Pokręcił głową pan Ignacy. – W takim razie musi się
panienka koniecznie wybrać razem z nami!
Posiedzieli jeszcze przez jakiś czas, ciesząc się piękną pogodą, a potem
spakowali puste pojemniki po obiedzie oraz koc i wyruszyli w drogę powrotną.
− Dziękuję, panienko – powiedział pan Ignacy, kiedy doszli do jego domu. –
To był wspaniały dzień i bardzo pyszny piknik. Już dawno nie spędziłem czasu
tak miło, a już na pewno nie w obecności tak uroczej młodej damy. –
Uśmiechnął się pogodnie i spojrzał na nią z życzliwością w oczach. – Proszę
mnie jeszcze odwiedzić. Jeśli tylko panienka będzie miała chęć, to zapraszam do
siebie o każdej porze dnia.
− To ja dziękuję, panie Ignacy. – Uścisnęła mu dłoń Julianna. – Dodał mi pan
otuchy swoimi radami i pokazał mi cudowne miejsce na skraju lasu. Jeśli tylko
będę mogła, to zawitam tam jeszcze razem z panem. – Wiedziała jednak, że
najprawdopodobniej nie będzie jej to dane, bo najwyżej pojutrze musiała stąd
wyjechać.
− I życzę panience, żeby wygrała walkę o swoje marzenia. – Puścił do niej
oczko, skinął kapeluszem, a potem wszedł do swojego domu.
ROZDZIAŁ 5

Następnego dnia Julianna wstała skoro świt, żeby móc maksymalnie


wykorzystać swój ostatni dzień pobytu w Bieluniu. Co prawda ani pani Nusia
nie dała jej w żadnym sensie do zrozumienia, że powinna wyjechać, ani też nie
rozmawiały wczoraj o zapłacie za zakwaterowanie, ale Julianna wiedziała, że nie
przystoi jej wykorzystywać czyjejś gościnności i dobroć serca. Postanowiła
więc, że dzisiaj odda pani Nusi część swoich pieniędzy jako zapłatę, a za resztę
kupi sobie bilety powrotne do domu.
Z ciężkim sercem podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz, wdychając całą
sobą zapach lasu o poranku. Jutro poczuje go po raz ostatni. Boże, ja nie wiem,
co to będzie, kiedy wrócę do domu – myślała. Gdyby tylko był jakiś sposób,
żebym mogła tutaj zostać jeszcze chociaż na chwilkę… Przecież marzenia
czasami się spełniają…
Owszem, twoje marzenie mogłoby się spełnić – przyszła jej do głowy myśl,
która wybrzmiała głosem jej ojca – gdybyś miała środki na swoje utrzymanie,
mogłabyś tutaj zamieszkać tak długo, jak ci się spodoba. I co? Nadal uważasz, że
pieniądze to nie wszystko? Że można żyć pasją, nie myśląc o pieniądzach?
− Przynajmniej stoczyłam walkę – wyszeptała do siebie, przypomniawszy
sobie wczorajszą rozmowę z panem Ignacym. – Próbowałam.
Odeszła od okna, przejrzała się w lustrze, a potem cichutko, żeby nie obudzić
pana Henryka, którego wciąż jeszcze nie poznała, zeszła do kuchni.
− O! Lio, cieszę się, że cię widzę, ale dlaczego tak wcześnie wstałaś,
dziecino? Masz wakacje, powinnaś odpoczywać – przywitała ją krzątająca się
Nusia.
Julianna przysiadła na krześle i ciężko westchnęła w duchu.
− Dzisiaj taki piękny dzień – odpowiedziała, starając się nie dać po sobie
poznać, jak bardzo cierpi z powodu wizji jutrzejszego powrotu do domu. – Chcę
jak najlepiej go wykorzystać.
Nusia postawiła przed nią kubek z ciepłym mlekiem i talerz z parówkami.
− A jakie masz dzisiaj plany? – zapytała.
− Chyba takie jak wczoraj. – Uśmiechnęła się Julianna. – Przejdę się po lesie,
po polach, potem może odwiedzę pana Ignacego, który mieszka niedaleko
kościoła…
− Ach, pan Ignacy! – rozpromieniła się kobieta. – Kochany człowiek, dusza
naszej wsi, tylko że bardzo samotny i schorowany.
− Tak, opowiadał mi wczoraj. – Skinęła smutno głową Julianna. – Szkoda, że
rodzina tak go zostawiła.
− Ten jeden syn to już z kilka lat będzie, jak się tutaj nie pokazuje. – Pokiwała
głową z dezaprobatą Nusia. – Szkoda gadać… Ale cieszę się, że się z nim
zaprzyjaźniłaś. – Uśmiechnęła się na nowo. − Zresztą pan Henryk też. Często
wychodzą gdzieś razem. Przynieśli mi ostatnio trochę grzybów, zrobiłam z nich
farsz do pierogów, ale już zjedliśmy. – Rozłożyła bezradnie ręce. – Może jak
jeszcze coś nazbierają, to będziesz miała okazję spróbować.
− Tak… − odpowiedziała Julianna, choć wiedziała, że to niestety nie
nastąpi. – Dziękuję bardzo za pyszne śniadanko, babciu Nusiu.
− Ależ dziecino, przecież nie zjadłaś nawet połowy! – przeraziła się kobieta. –
Źle się czujesz? Chora jesteś? – Podeszła do niej i dotknęła ręką jej czoło. –
Gorączki nie masz…
Julianna aż uśmiechnęła się pod nosem. Owszem, nie miała apetytu, ale nie
było to spowodowane złym stanem jej zdrowia, lecz perspektywą powrotu do
domu. Nie zwierzyła się jednak z tego Nusi, bo nie chciała wymuszać na niej,
żeby pozwoliła jej jeszcze tutaj zostać.
− Wszystko ze mną w porządku, babciu Nusiu – odpowiedziała, wstając od
stołu. – Proszę się nie martwić, obiecuję, że na obiad zjem więcej.
− No dobrze, dziecino. – Kobieta zmierzyła ją badawczym spojrzeniem. – Ale
pamiętaj, że jak coś, to zawsze możesz się do mnie zwrócić o pomoc.
− Dziękuję.
− Aha, Lio! − zawołała ją Nusia, kiedy dziewczyna wychodziła z kuchni
z zamiarem pójścia na spacer. – Bo ja tak sobie pomyślałam, że może miałabyś
ochotę przejechać się do Zaleszyc na rowerze. Zwiedziłabyś sobie miasteczko,
a przy okazji miałabym do ciebie małą prośbę…
− Oczywiście! Nie ma problemu – zgodziła się od razu Julianna, bo szczerze
spodobał jej się ten pomysł. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio jeździła na
rowerze, a kiedyś bardzo to lubiła.
− Ale jesteś pewna, że nie zepsuję twoich planów? – zaniepokoiła się Nusia. –
Jeśli wolisz robić coś innego, to nic nie szkodzi…
− Ale ja chętnie pojadę – przerwała jej z uśmiechem. – Proszę tylko
powiedzieć, co mam zrobić.
− W takim razie dziękuję ci bardzo, dziecino. – Klasnęła w dłonie Nusia
i spojrzała na Juliannę jak na wybawczynię. – Pojechałabym sama, ale widzisz,
obiecałam dzisiaj przyjaciółce, że pomogę jej umyć okna. Jutro przyjeżdżają do
niej wnuki i chce mieć czyściutko, a bardzo schorowana już jest… − Otworzyła
szufladę i zaczęła ją przeszukiwać. – Kup mi proszę, dziecino, dwa kilo mąki,
olej i kilo cukru. A potem zajrzyj na pocztę i zapłać rachunki. – Podała jej
portfel. – Pieniądze i dokumenty znajdziesz tutaj.
Julianna skinęła głową i schowała wszystko do torebki. Nusia poprowadziła ją
do starej szopy, z której po chwili wyprowadziła damski rower z koszykiem
z przodu.
− Trafisz, dziecino? – zapytała.
− Myślę, że tak. – Uśmiechnęła się uspokajająco Julianna. – W razie czego
zapytam kogoś o drogę.
Wsiadła na rower i zaczęła ostrożnie pedałować. Nie robiła tego już od tak
dawna, że przez chwilę bała się nawet, czy się nie przewróci.
− Gdyby mnie nie było, to po prostu wejdź do domu. Drzwi będą otwarte! –
krzyknęła jeszcze za nią Nusia.
− Miłego dnia! Do zobaczenia! – Pomachała jej Julianna.
Wyjechała na drogę i rozpędzała się coraz pewniej. Rozpuszczone włosy,
upięte z jednej strony spinką, trzepotały jej na wietrze jak flaga. Na chwilę
oderwała jedną rękę od kierownicy i rozpostarła ją na bok, żeby poczuć w sobie
jeszcze bardziej wolność i energię, jakie niósł powiew wiatru. Zaraz jednak
z powrotem chwyciła kierownicę, bo podskoczyła na jakimś wyboju
i niebezpiecznie się zachwiała.
Mijała pola, łąki i domy. Obraz przesuwał jej się przed oczami tak, jakby
jechała samochodem, tyle że w zdecydowanie wolniejszym tempie. Dzięki temu
miała wystarczająco dużo czasu, żeby przyjrzeć się mijanym miejscom,
a jednocześnie się nimi nie znudzić. Przejażdżka rowerem była idealna, żeby
w stosunkowo krótkim czasie zwiedzić całkiem dużą część okolicy.
Kiedy wjechała w leśną drogę, otulił ją przyjemny chłód. Zwolniła, bo pełno
było tutaj nierówności i podstępnie wystających gałęzi. Przyspieszyła natomiast,
gdy znalazła się na głównej szosie. Samochody co rusz wymijały ją nerwowo,
ale starała się tym nie przejmować. Najtrudniejszym odcinkiem do pokonania
było wzniesienie, na którym znajdowało się miasteczko. Julianna z trudem
pedałowała pod górkę, ale ogromny wysiłek rekompensował jej cudowny widok,
jaki roztaczał się wokoło. A im wyżej wjeżdżała, tym był lepszy.
Zaleszyce przywitały ją gwarną i radosną atmosferą. Uliczkami rynku
przechadzali się ludzie, dyskutując ze sobą i przekazując sobie ciekawe wieści.
Julianna zeszła z roweru i prowadząc go obok siebie, odszukała pocztę.
Zapłaciła rachunki, a kiedy wyszła na zewnątrz, zobaczyła idącą w jej stronę
panią Marlenę.
− O, kochanieńka! – wykrzyknęła kobieta na jej widok. – Co za
niespodzianka! Ale Małgosia mówiła, że nie miała już miejsca, żeby przyjąć cię
na nocleg, gdzie się więc zatrzymałaś?
− Dzień dobry – przywitała się z uprzejmym uśmiechem Julianna. – Goszczę
teraz w Bieluniu.
− O, w Bieluniu! − zareagowała entuzjastycznie pani Marlena. − Pięknie tam
jest. A to kto tam pokoje wynajmuje, jeśli mogę wiedzieć?
− Pani Danusia – odpowiedziała Julianna, zastanawiając się jednocześnie, czy
kobieta będzie wiedziała, o kogo chodzi. − Bardzo się cieszę, że do niej trafiłam.
− Ach, Nusia… − wyszeptała już bez entuzjazmu, co wydało się Juliannie
nieco dziwne. – Znam ją. Pracowałyśmy kiedyś razem we dworze – wyjaśniła
kobieta. – Całkiem ją lubiłam, ale potem… − wyszeptała niemal do siebie
i pokręciła głową. – Ech, stare dzieje!
Juliannę zupełnie zaskoczyły jej słowa, ale pomimo ogromnej ciekawości nie
zdobyła się na odwagę, żeby zapytać, co starsza kobieta miała na myśli. Zresztą
ona sama otrząsnęła się ze wspomnień i jakby nigdy nic dodała:
− Cóż, życz jej ode mnie miłego dnia. Do widzenia, kochanieńka. – Uścisnęła
Juliannie ramię na pożegnanie i pospiesznie weszła do budynku poczty.
Julianna tymczasem powędrowała do najbliższego sklepu i kupiła produkty,
o które poprosiła ją Nusia. Zaraz potem wsiadła na rower, ale zamiast zawrócić
do Bielunia postanowiła jeszcze przejechać się po okolicy. Powoli objechała
ryneczek, delektując się jego małomiasteczkową, spokojną, a zarazem żywą
atmosferą. Następnie skręciła w jedną z odchodzących od niego uliczek
i podziwiając okoliczne domki, skierowała się w stronę leśnej drogi prowadzącej
do dworu.
Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale to miejsce przyciągało ją do siebie jak
magnes. Zauroczyło ją już od momentu, kiedy zobaczyła je po raz pierwszy.
Dwór, piękny i dostojny, był niemym świadkiem przemijających czasów
i ludzkich losów. Julianna jako pasjonatka historii dostrzegała jego wartość,
a jako osoba o sentymentalnym usposobieniu chciała słuchać zaklętych w nim
opowieści. Będąc więc prawdopodobnie po raz ostatni w Zaleszycach, nie mogła
go nie odwiedzić.
Z dreszczykiem podekscytowania, jaki towarzyszył jej zawsze, gdy
odwiedzała jakieś zabytkowe miejsca, wjechała na plac przy dworze. Oprócz
jednego małego samochodu i kilku rowerów nie było tam więcej śladów
obecności innych ludzi.
Julianna zostawiła rower w wyznaczonym do tego miejscu, po czym powoli
pokonała stopnie prowadzące na ganek. Zauważyła przy tym, że kilka okien
było szeroko otwartych, a wiatr wywiewał na zewnątrz białe koronkowe firanki.
W pewnym momencie z wnętrza doszedł ją nawet zapach parzonej kawy. Na
lewym skrzydle drzwi wejściowych przyklejona była niewielka karteczka
z napisem: Przyjmę do pracy w charakterze przewodnika po dworze. Więcej
informacji w kawiarni.
Julianna aż wstrzymała oddech, kiedy zobaczyła tę informację. Ach, Boże,
gdyby tylko tutaj mieszkała, od razu zgłosiłaby się do pracy na tym stanowisku!
Nawet za darmo, z czystej pasji. Chętnie opowiadałaby ludziom o historii
związanej z tym miejscem, a przede wszystkim przebywałaby tu na co dzień, co
pozwoliłoby jej lepiej poznać i zrozumieć dwór wraz z jego dawnymi
mieszkańcami. W ten sposób stałaby się jednym z nich.
Ale to nie było możliwe, bo jutro miała na zawsze opuścić Zaleszyce i Bieluń.
Otworzyła drzwi i powoli weszła do środka. W nieco podłużnym holu wielkości
zwykłego pokoju stały stolik z wazonem pełnym świeżych kwiatów, dostawione
do niego trzy krzesła oraz niewielka, stylizowana na starą kanapa. Na
śnieżnobiałych ścianach wisiały dwa wielkie, oprawione w masywne brązowe
ramy obrazy. Jeden z nich przedstawiał scenę z polowania, gdzie dostojny
mężczyzna na koniu trąbił w róg, a psy u jego boku nerwowo ujadały w stronę
znikającego pomiędzy drzewami jelenia. Drugi natomiast był rodzinnym
portretem. Dumnie wyprostowany mężczyzna w okrągłych okularach
i z cienkim, długim wąsem patrzył hardo gdzieś w przestrzeń. Surowe rysy
twarzy i mocno zaciśnięta szczęka kazały domniemywać, że był on bardzo
praktycznym, twardo stąpającym po ziemi, a zarazem chłodnym człowiekiem.
Dłoń trzymał na szczupłej dłoni swojej żony, sztywno i nieco jakby sztucznie.
Miała ona czarne, zaplecione w kok włosy, brązowe oczy i poważną twarz. Tuż
obok niej odważnie patrzył przed siebie młody mężczyzna o ciemnobrązowych,
starannie zaczesanych włosach i przystojnej twarzy. Wyglądał na równie
dostojnego, co jego rodzice, ale delikatnie rozchylone wargi układające się
w subtelny uśmiech kazały sądzić, że ma on przyjaźniejsze usposobienie niż oni.
Julianna delikatnie pogładziła kciukiem ramę obrazu i jeszcze raz rozejrzała
się po pomieszczeniu, zatrzymując wzrok na reklamie z napisem Kawiarnia
Zaleszycki Dwór i strzałką wskazującą na prawe drzwi. Z kolei pod spodem
widniała informacja: Otwarcie dworu dla zwiedzających 15 lipca 2017 r.
o godzinie 14.00. Z tej okazji wstęp wolny dla wszystkich. Serdecznie
zapraszamy!
Pomimo tej informacji Julianna nie mogła powstrzymać się, żeby nie nacisnąć
klamki drzwi po przeciwległej stronie. Wbrew jej oczekiwaniom okazały się one
jednak zamknięte. Najwidoczniej prowadziły do reszty dworu, która nie była
jeszcze oficjalnie otwarta dla zwiedzających.
Juliannie nie pozostało więc nic innego, jak zrekompensować sobie
niemożność zwiedzenia dworu wizytą w kawiarni. Kiedy tylko otworzyła drzwi
po prawej stronie holu, od razu uderzył ją jeszcze intensywniejszy niż wcześniej
zapach kawy oraz różnych słodkości. Poczuła, że robi się głodna.
Pomieszczenie było dość duże. Ściany zostały pomalowane na jasnobeżowy
odcień, a w całej sali były porozstawiane małe drewniane stoliczki wraz
z krzesłami. Na lewo znajdowała się lada z wystawionymi w szklanej lodówce
ciastami i deserami. Julianna podeszła tam i przyjrzała się uważnie słodkim
wypiekom.
− Dzień dobry – usłyszała kobiecy głos. – W czym mogę służyć?
Za ladą stała kobieta w średnim wieku o farbowanych blond włosach
zebranych w wysoki kucyk. Julianna miała dziwne wrażenie, że gdzieś już ją
kiedyś widziała, ale nie mogła skojarzyć ani gdzie, ani kiedy.
− Dzień dobry – przywitała się. – Chciałam prosić o cappuccino i jakieś dobre
ciasto. Właśnie się zastanawiam, które… − Urwała na chwilę i przyjrzała się
intensywniej dwóm rodzajom ciasta: szarlotce z bezą i dwukolorowej kremówce.
− To może ja pani coś polecę. – Uśmiechnęła się sprzedawczyni. – Proszę tu
na mnie poczekać. – Zniknęła na chwilę na zapleczu, a kiedy wróciła, trzymała
w rękach imponujący biały tort udekorowany płatkami różnokolorowych
kwiatów. – To nasza specjalność – oznajmiła z dumą. – Tort oblany białą
czekoladą z jadalnymi kwiatami. Dopiero co wyszedł spod ręki naszej
znakomitej mistrzyni cukiernictwa. W ramach zachęty dodam jeszcze, że kwiaty
pochodzą z mojego ogródka, który jest uważany za jeden z najpiękniejszych
w okolicy.
− Bardzo proszę – zdecydowała się Julianna. Nie trzeba jej było dłużej
przekonywać do wyboru tego znakomitego tortu. Jeszcze nigdy nie jadła też
kwiatów, więc tym bardziej chciała wypróbować nieznany sobie dotąd specjał.
− Nie pożałuje pani. – Puściła do niej oczko sprzedawczyni i uśmiechnęła się
zachęcająco. – A pani to chyba nie stąd? – zagadnęła, krojąc tort.
− Zgadza się. Przyjechałam z Warszawy – odpowiedziała Julianna. Jakaż to
była różnica, że w dużych miastach było się prawie zawsze anonimowym i nikt
nikogo o nic nie pytał, a tutaj, w małym miasteczku, ludzie od razu dostrzegali
obcych.
− Beata! – rozległo się nagle wołanie z zaplecza. – Beatko, przyjdź no tutaj na
chwilkę!
Sprzedawczyni spojrzała na nią przepraszająco i wytarła ręce w kolorowy
fartuch.
− Proszę sobie usiąść, zaraz przyniosę pani kawę i ciasto. – Zniknęła na
zapleczu, a Julianna przysiadła przy stoliczku pod oknem. Znajdował się na nim
elegancki wazon ze świeżymi kwiatami, co sprawiło, że pomyślała, iż nazwa
„kwiatowa” idealnie pasowałoby do tej kawiarni.
Dopiero teraz przyjrzała się też siedzącym w środku gościom. Po drugiej
stronie pomieszczenia para starszych ludzi rozmawiała i delektowała się
lodowymi deserami. Niedaleko nich popijały kawę dwie eleganckie kobiety
w średnim wieku, a przy stoliku obok siedziała matka z dwójką dzieci, które
łapczywie pochłaniały jakieś kremowe ciasto. Ostatnim gościem był siedzący
samotnie przy stoliku młody mężczyzna o nieco zmierzwionych ciemnoblond
włosach, które niesfornie opadały na lewą stronę czoła. Zdawał się kompletnie
pochłonięty swoimi myślami, o czym świadczyły, po pierwsze, jego nieobecny,
utkwiony gdzieś w oddali wzrok, a po drugie dłonie, które nerwowo obracały
filiżankę.
Z zamyślenia wyrwało ją stukanie obcasów i do jej stolika podeszła pani
Beata, niosąc zamówione przez nią cappuccino i duży kawałek tortu, elegancko
podany na przystrojonym dodatkowymi kwiatami talerzyku.
− Życzę smacznego. – Uśmiechnęła się pogodnie. – I przy okazji zapraszam
panią na otwarcie i zwiedzanie naszego dworu.
Julianna podziękowała, ale kiedy kobieta chciała odejść, powstrzymała ją, bo
coś jeszcze bardzo ją ciekawiło.
− Przepraszam, chciałam o coś zapytać. Ten wielki obraz w holu dworu
przedstawia rodzinę Zaleszyckich, tak?
− Tak. Zgadza się. Jest to najmłodsze i zarazem ostatnie pokolenie ich rodu.
Pan Bogusław, pani Karolina i panicz Wiktor.
− Dziękuję bardzo – odpowiedziała Julianna.
− Ależ nie ma za co. – Mrugnęła do niej kobieta. – Historia ich rodziny jest
bardzo ciekawa. Zamożni, szczęśliwi ludzie, których dotyka przekleństwo
wojny. Odbiera im cały dobytek, dziedzictwo i renomę. I do tego niestety Wiktor
nie pozostawia po sobie potomka. Z rodziną łączy się też legenda o tajemniczej
ukochanej Wiktora, która ponoć pochodziła z niższej warstwy społecznej, więc
jego rodzice nie chcieli zaakceptować tego związku. Może to tylko legenda,
a może jest w niej też ziarenko prawdy? – Zrobiła tajemniczą minę, a potem
uśmiechnęła się zachęcająco. – Proszę przyjść na otwarcie. Będzie ciekawie! –
I pospiesznie oddaliła się do czekających przy ladzie nowych klientów.
Julianna w zamyśleniu upiła łyk gorącej kawy i skosztowała tortu. Wewnątrz
składał się on z trzech warstw jasnego biszkoptu przekładanych dwoma
rodzajami kremu. W jednym z nich wyraźnie wyczuła różaną nutkę. Musiała
przyznać, że choć podczas różnych uroczystości z rodzicami próbowała już
wielu wykwintnych tortów i ciast, to żadne z nich nie dorównywało smakiem
temu, które jadła tutaj.
Kiedy skończyła, odsunęła od siebie talerzyk i powoli dopiła kawę. Starsi
państwo zjedli już lody i wyszli z kawiarni, również dwie eleganckie kobiety
szykowały się właśnie do wyjścia, a samotny mężczyzna siedział nadal przy
stole i patrzył w stronę okna. Nagle jednak obrócił głowę i ich spojrzenia na
chwilę się spotkały. Julianna, sama nie wiedząc dlaczego, zmieszała się
i pospiesznie spuściła wzrok, interesując się swoją filiżanką.
− Dzień dobry. − W tym samym momencie do kawiarni wszedł chłopczyk,
którego Julianna od razu rozpoznała. On ją widocznie też, bo na jego twarzy
z początku pojawił się wyraz zdziwienia, a zaraz potem zastąpił go szeroki
uśmiech.
− Krzysiu! – Pani Beata wyszła zza lady i przytuliła go mocno do siebie. – Co
tu robisz, synku?
Julianna dopiero teraz poskładała wszystkie kawałki układanki. Przecież
widziała kilka dni temu panią Beatę, kiedy ta wołała rozmawiającego z nią
Krzysia.
− Mamo, chciałem coś słodkiego. – Uśmiechnął się słodko chłopczyk. – Ale
zobacz! Chodź! – Pociągnął rodzicielkę w stronę stolika, przy którym siedziała
Julianna. – To ta bezdomna pani, o której ci opowiadałem. Ta, którą razem
z Sherlockiem obudziliśmy, gdy spała na ławce na rynku.
Na słowo „bezdomna”, które chłopczyk wypowiedział tak samo głośno, jak
pozostałe zdania, oczy wszystkich obecnych zwróciły się w stronę Julianny. Na
szczęście nie było ich akurat wielu, ale wśród nich znalazł się również
mężczyzna, przed którego wzrokiem niedawno uciekła. Teraz, jakby
dostrzegając jej zażenowanie, uśmiechnął się do niej lekko, a ona zawstydziła
się jeszcze bardziej.
− Cześć, Krzysiu. – Wstała od stolika i przywitała się z chłopcem. –
Tłumaczyłam ci już ostatnio, że wcale nie jestem bezdomna – wyszeptała, siląc
się na spokojny i miły ton.
− Bardzo panią przepraszam – odezwała się pani Beata. – Mój syn czasami
nie wie, co gada! – Rzuciła mu karcące spojrzenie. − Krzysiu, tak nie wolno…
Ta pani przyjechała do nas z Warszawy. Jest turystką.
Julianna lekko uciekła wzrokiem w stronę stolika, przy którym siedział tamten
mężczyzna, ale on już wyszedł, nie słysząc tego wyjaśnienia.
− Ale jak to? – zdziwił się chłopczyk i spojrzał na Juliannę zmieszany. – A ja
myślałem, że skoro spała pani w parku…
− To źle myślałeś, synu – nie dała mu dokończyć pani Beata. – Uspokój się,
na miłość boską, i nie odstawiaj już kabaretu.
Teraz to Krzysiu zaczerwienił się po same uszy i zażenowany spuścił głowę.
Juliannie zrobiło się go żal, więc szybko powiedziała:
− Ale nic się nie stało. Proszę się nie denerwować. – Przykucnęła przy
chłopcu i podała mu rękę. – Jestem Julianna, ale możesz mi mówić Lia.
Ostrożnie podniósł wzrok i uścisnął jej rękę.
− Przepraszam – wybełkotał.
− Nie ma za co. – Uśmiechnęła się i poczochrała jego jasną czuprynę. – Miło
mi znowu cię zobaczyć.
− Ja też się cieszę – rozpromienił się. – Mamo, mogę zjeść lody z Lią? –
Spojrzał błagalnie na rodzicielkę i kurczowo chwycił jej rękę.
Na twarzy kobiety w miejsce wcześniejszego wyrazu irytacji i zawstydzenia
wykwitł uśmiech, a w oczach pojawiły się czułe ogniki.
− Ależ oczywiście, że tak! – Pogłaskała synka po głowie. – Lody dla was
obojga na koszt firmy!
Julianna z początku chciała odmówić, bo była już pełna, ale nie chciała
zawieść chłopczyka, więc wcisnęła w siebie jeszcze dwie gałki lodów.
Rozmawiała przy tym z Krzysiem, który z entuzjazmem opowiadał jej o swoich
przygodach z Sherlockiem oraz wypytywał o jej podróż i o Warszawę.
Kiedy skończyli jeść, pani Beata wysłała synka na spacer z psem, a Julianna
pożegnała się, wsiadła na rower i odjechała w stronę Bielunia.
***
Była mniej więcej w połowie drogi, kiedy przypadkiem obróciwszy się za siebie,
dojrzała innego jadącego za nią rowerzystę. Mignął jej gdzieś pomiędzy
drzewami, więc nie od razu go rozpoznała. Dopiero kiedy usłyszała, że
podjechał bliżej, i ponownie obróciła się za siebie, oniemiała ze zdziwienia.
Jechał bowiem za nią nie kto inny, jak mężczyzna z kawiarni.
Przyspieszyła nieco, a on też się z nią nie zrównał, zachowując dystans
pomiędzy ich rowerami. Niedługo po tym, jak wyjechali z lasu, musiał jednak
skręcić do jakiegoś domu, bo przestała go słyszeć, a kiedy po jakimś czasie
obróciła się za siebie, już go nie było.
Dojechała do domu Nusi około południa. Schowała rower w szopie, pobawiła
się chwilę z psem, a potem zapukała do drzwi. Nikt jej jednak nie odpowiedział
ani nie otworzył, więc tak jak poleciła jej Nusia, sama weszła do środka.
Przywitał ją miły chłód. Była tak zmęczona rowerową wyprawą do
miasteczka przy ponadtrzydziestostopniowym upale, że od razu skierowała się
do kuchni, żeby odłożyć zakupy i się napić.
Posiedziała trochę w przyjemnie chłodnym i zacisznym pomieszczeniu,
a potem zebrała się w sobie, żeby pomimo niechęci i ogromnego przygnębienia
tą perspektywą pójść na górę i spakować swoje rzeczy.
Właśnie miała wyjść z kuchni, kiedy usłyszała dźwięk otwieranych cichutko
drzwi. Ucieszyła się, że Nusia wróciła, i poszła ją przywitać, ale zamiast niej
w progu domu stał zupełnie ktoś inny. Ktoś, kogo zupełnie się tutaj nie
spodziewała.
Mężczyzna z kawiarni!
W jednej chwili serce podeszło jej do gardła z przerażenia. Dlaczego wszedł
tutaj bez pukania? Czyżby ją śledził? W ułamku sekundy przeanalizowała cały
swój dzień. Kiedy weszła do kawiarni, on raczej już tam był. Wyglądał na
nerwowego. Natrafiła na jego spojrzenie, w pewnym momencie nawet lekko się
do niej uśmiechnął. Potem zniknął, ale w lesie pojawił się tuż za nią. I znowu
zniknął, a teraz stał w domu chwilowo nieobecnej Nusi. Julianna była z nim
całkiem sama.
Dziewczynie zdało się, że kiedy ją dostrzegł, przez jego twarz przebiegła
nutka zaskoczenia. Zaraz jednak z powrotem przybrała ona obojętny wyraz.
Teraz też mogła mu się lepiej przyjrzeć. Był wysokim mężczyzną o przystojnych
rysach twarzy i niebieskich oczach. Jego ciemnoblond włosy, jeszcze bardziej
rozczochrane niż w kawiarni, częściowo zasłaniały mu lewą część czoła. Czarna
sportowa koszulka, pomimo że leżała na nim dość luźno, ciasno opinała jego
barki. Oceniła, że musiał być starszy od niej o dobre kilka lat. Prawdopodobnie
zbliżał się do trzydziestki.
− Co pan tutaj robi? – wyszeptała wystraszona i cofnęła się lekko. – Proszę
stąd wyjść.
− Mógłbym zadać ci to samo pytanie – odpowiedział.
− Słucham? – zdziwiła się Julianna.
Mężczyzna wzruszył ramionami i jakby nigdy nic ruszył w stronę schodów
prowadzących na piętro.
− Mieszkam tu – rzucił spokojnym głosem.
W Juliannie zagotowała się krew ze zdenerwowania, a serce ścisnęło jej się ze
strachu. Kimkolwiek był ten mężczyzna, wszedł do domu Nusi bez pukania,
a teraz jeszcze perfidnie ją okłamywał.
− Nie sądzę – wycedziła. – Tutaj mieszka tylko para starszych ludzi – pani
Nusia i pan Henryk, a chwilowo również ja. Jeśli przyszedł pan odwiedzić panią
Nusię, to teraz jej nie ma, a jeśli pana Henryka, to proszę zaczekać na zewnątrz,
a ja zobaczę, czy jest u siebie.
Na twarzy nieznajomego pojawiło się zaskoczenie, a zaraz potem nieco
kpiący uśmieszek. Spojrzał na Juliannę jak na wariatkę.
− Nie kłopocz się. Henryk jest w domu. Pójdę na górę. – Wskazał ręką schody
i ruszył przed siebie.
Julianna w mgnieniu oka dobiegła do poręczy.
− To w końcu mieszka pan tutaj czy przyszedł odwiedzić pana Henryka, co? –
wycedziła, coraz bardziej wyprowadzona z równowagi. − Niech pan natychmiast
wyjdzie z tego domu albo wezwę policję!
Julianna przysięgłaby, że oczy mężczyzny pociemniały i nabrały niemal
granatowego odcienia. Rzucił jej gniewne spojrzenie.
− Daj mi spokój! – podniósł na nią głos.
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich
Nusia.
− Lia, Henryk, a co wy tak krzyczycie, na miłość boską?! – Spojrzała na nich
zdziwiona i chwyciła się pod boki. – Już się wystraszyłam, że coś się stało.
Julianna oniemiała na te słowa. Popatrzyła wpierw na Nusię, a potem na
mężczyznę, próbując zrozumieć całą tę sytuację. Jak to Henryk? Czyż nie miał
on być przygarbionym i posiwiałym mężczyzną w jesieni życia, który przyjechał
do Bielunia, by w spokoju cieszyć się emeryturą? A może to ona stworzyła sobie
w głowie taki jego obraz, zupełnie nie dopuszczając do siebie innych opcji? Ale
z drugiej strony, skąd miała wiedzieć, że to on jest Henrykiem, przecież nie
powiedział jej tego wprost…
− Już wszystko w porządku – odezwał się mężczyzna na schodach i spojrzał
znacząco na Juliannę. – Mówiłem koleżance, że tu mieszkam, ale chyba byłem
za mało przekonujący, bo coś nie chciała mi uwierzyć. Cóż – uśmiechnął się
z ukosa – jakby nie było, wykazała się dużą ostrożnością i przezornością. Można
to uznać za plus.
Julianna zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć, więc po prostu w milczeniu
wpatrywała się w podłogę, byle tylko nie patrzeć na niego. Była zażenowana
swoją pomyłką i tym, jak go potraktowała. Ze wstydu paliły ją policzki.
− Zjesz z nami obiad, Henryku? – odezwała się swobodnie Nusia, odwracając
uwagę od niezręcznej sytuacji.
− Dziękuję, jadłem w miasteczku – odpowiedział. – Ale chętnie przyjdę na
kolację. – Uśmiechnął się lekko. – A teraz bardzo przepraszam, ale pójdę już do
siebie.
Kiedy zniknął na piętrze, Nusia troskliwie objęła ramieniem Juliannę
i poprowadziła do kuchni.
− A więc jak tam było w miasteczku, dziecino? – zagadnęła.
− Wszystko w porządku – odpowiedziała Julianna, w myślach wciąż
przeżywając swoją wpadkę. – Zakupy i portfel położyłam na blacie. Spotkałam
przy poczcie panią Marlenę. Prosiła, żebym przekazała ci, babciu Nusiu,
życzenia miłego dnia.
− Marlenka życzyła mi miłego dnia… − wyszeptała niemal do siebie starsza
pani i złożyła dłonie jak do modlitwy. – Coś takiego!
Julianna spojrzała na nią zaciekawiona, ale nie zdobyła się na odwagę, żeby
zapytać, co w przeszłości podzieliło obie kobiety. Zdecydowała się jednak
poruszyć zupełnie inny temat. Usiadła na krześle, wzięła głęboki oddech i siląc
się na obojętny ton, powiedziała:
− Babciu Nusiu, postanowiłam już, że jutro wyjeżdżam.
Kobieta zastygła w bezruchu, trzymając w ręce miskę z sałatą, a Julianna
sięgnęła do swojej torebki i wyciągnęła z portfela odliczoną już wcześniej dla
Nusi kwotę.
− Proszę to przyjąć jako zapłatę za moje zakwaterowanie i wyżywienie. Tylko
tyle mogę zaoferować w podziękowaniu za wspaniałą gościnę. Nigdy nie
zapomnę ani ciebie, babciu Nusiu, ani tego miejsca. Naprawdę czułam się tutaj
bardzo szczęśliwa, to były jedne z najpiękniejszych dni w moim życiu… −
powiedziała całkiem szczerze, pragnąc tym samym wyrazić swoją ogromną
wdzięczność i zachwyt.
− Więc dlaczego chcesz stąd tak szybko wyjeżdżać? – zdziwiła się Nusia. –
Przecież nikt cię stąd nie wygania.
Julianna zmieszała się nieco, zastanawiając się, jak odpowiedzieć na to
pytanie. Choć sprawa była bardzo prosta.
− Tak, ja wiem, ale…
− Pracujesz w Warszawie? – zapytała ją stanowczo Nusia.
− Nie…
− Studiujesz w czasie wakacji?
− Nie…
− No więc o co chodzi? – zdziwiła się jeszcze bardziej.
Julianna ciężko westchnęła.
− Niestety nie mam już więcej pieniędzy, żeby zapłacić za swoje utrzymanie –
wyznała szczerze. – Naprawdę muszę już wracać.
− I tylko to jest powodem twojego wyjazdu? – Starsza pani spojrzała na nią
tak, jakby powiedziała jej właśnie największą bzdurę na świecie.
− No… tak – odpowiedziała nieco zdziwiona Julianna. – Przecież nie mogę
mieszkać i stołować się u pani, Nusiu, za darmo.
Słysząc to, kobieta odstawiła miskę z sałatą i przysiadła na krześle obok
Julianny.
− Dlaczego przyjechałaś w nasze okolice, Lio? – zapytała, zupełnie
zmieniając temat ich rozmowy.
Julianna spojrzała najpierw na nią, potem na swoje splecione dłonie i znowu
na nią. Ufała Nusi i bardzo ją polubiła, dlatego też postanowiła opowiedzieć jej
w skrócie, co sprawiło, że się tutaj znalazła. Kobieta wysłuchała ją z uwagą, co
jakiś czas kręcąc głową albo drapiąc się w czoło, a kiedy Julianna skończyła,
powiedziała:
− Postąpiłaś słusznie, wybierając swoją drogę i podążając za swoimi
marzeniami. Nawet rodzice nie powinni układać życia swoim dzieciom. Każdy
ma je tylko jedno, musi je przeżyć tak, żeby być z niego zadowolonym.
Julianna skinęła głową.
− Pan Ignacy też wziął moją stronę.
− No widzisz. – Chwyciła ją za rękę Nusia, jakby chciała dodać jej otuchy. –
A pan Ignacy wie, co mówi. Uchodzi w naszej wsi za wzór mądrości. –
Uśmiechnęła się. – Musisz dalej walczyć o swoje marzenia, Julianko. –
Babcinym gestem pogładziła jej brodę. – Sama zdecydujesz, co zrobić, ale ja
chciałam ci przedstawić pewną propozycję. – Zrobiła tajemniczą minę. Julianna
spojrzała na nią zaciekawiona, a Nusia odetchnęła głęboko i powiedziała: −
Możesz tutaj zostać, ile chcesz. Bardzo cię polubiłam i byłabym niezmiernie
szczęśliwa, gdybym mogła dalej cieszyć się twoim towarzystwem. O koszty się
nie martw. Będziesz moim gościem. W zamian możesz mi tylko czasem pomóc
w domu czy na podwórku.
Juliannę tak zaskoczyły jej słowa, że nie była w stanie się odezwać.
− Decyzja należy do ciebie, Julianko – kontynuowała tymczasem Nusia. –
Przemyśl to sobie na spokojnie, a kiedy coś postanowisz, powiesz mi o tym. –
Troskliwie poklepała jej dłoń.
− Babciu Nusiu – odezwała się w końcu Julianna. – Twoja propozycja jest
bardzo wspaniałomyślna i niezwykła. Ale aż ciężko mi to wszystko zrozumieć.
Jestem ci praktycznie obca, poznałaś mnie niespełna kilka dni temu, a jesteś
w stanie za darmo przygarnąć mnie pod swój dach…
− Dziecino – uśmiechnęła się do niej – odkąd cię tylko poznałam, czułam, że
jesteś osobą, z którą łączy mnie, że tak to określę, pokrewieństwo dusz i z którą
mogłabym się zaprzyjaźnić. Gdyby tak nie było, nie złożyłabym ci tej
propozycji. Mało tego, wydaje mi się, że Bóg celowo połączył nasze drogi, bo
ma w tym jakiś cel. Tamtego dnia, kiedy cię spotkałam, wcale nie miałam jechać
do Zaleszyc. To, że się tam pojawiłam właśnie wtedy, było czymś
niespotykanym, bo zazwyczaj nie wybieram się do miasteczka popołudniową
czy wręcz wieczorową porą. Mogłabym ci wyliczyć cały splot dziwnych
wydarzeń, które sprawiły, że wybrałam się wtedy do Zaleszyc, ale szkoda na to
czasu. – Machnęła ręką. – Ja tam swoje wiem. Możesz to nazwać zbiegiem
okoliczności albo ślepym losem, ale ja nie wierzę w przypadki.
− Rozumiem. – Skinęła głową Julianna. – Ja też miałam podobne odczucia co
do mojego pojawienia się w Zaleszycach. Wystarczyłoby tylko, żeby jedna
drobna rzecz wydarzyła się inaczej, a nigdy bym tutaj nie dotarła…
− No widzisz! – Uśmiechnęła się Nusia. – A poza tym to, jak już dobrze
wiesz, mieszkam tutaj sama, nie mam rodziny, a chętnie bym komuś
pomatkowała albo pobabkowała – roześmiała się wesoło. – Cóż, kochanie,
decyzja należy do ciebie. Zrobisz, co uważasz za słuszne. Jednak cokolwiek
postanowisz, wiedz, że mój dom będzie zawsze stał przed tobą otworem.
Juliannie aż zakręciła się łezka ze wzruszenia. Nusia była zdecydowanie jedną
z najlepszych osób, jakie w życiu spotkała. Czuła się u niej jak w domu, już od
początku traktowała ją jak babcię, ale czy to był wystarczający powód, by mogła
zostać tutaj na dłużej?
Nusia wstała od stołu. Zaczęła krzątać się w kuchni i przygotowywać obiad.
− Babciu Nusiu, a czy pan Henryk też jest takim twoim gościem, jakim
miałabym być ja? – zapytała pół żartem, pół serio, choć faktycznie była tego
ciekawa.
− Henryk stał się dla mnie jak wnuk – przyznała. – Ale zanim go bliżej
poznałam, kiedy umawiał się ze mną na wynajem pokoju, zapłacił mi z góry za
trzy miesiące zakwaterowania. No cóż… ale Henryk to Henryk. Poradzi sobie.
A ty, Julianko, jesteś moim gościem specjalnym. Wnuczki zawsze mają większe
fory u dziadków. – Spojrzała na nią z żartobliwymi iskierkami w oczach
i postawiła na stole talerz z apetycznie pachnącym rosołkiem.
***
Po obiedzie Julianna poszła na górę się położyć, bo trochę rozbolała ją głowa,
a kiedy już poczuła się lepiej, wymknęła się na spacer do lasu.
Co powinna zrobić? To pytanie nie dawało jej spokoju. Męczyła się z nim,
przechadzając się leśnymi dróżkami. Bo choć teraz niczego nie pragnęła
bardziej, niż by móc zostać w Bieluniu, to jednak czułaby się źle, będąc u Nusi
„darmozjadem”.
Zatrzymała się na polanie, gdzie ostatnio piknikowała z panem Ignacym,
i przysiadła na powalonym konarze wielkiego drzewa. I tam, patrząc na
roztaczający się przed nią cudowny widok pól i łąk oraz pagórków w oddali,
jeszcze raz przeanalizowała wszystkie „za” i „przeciw” pozostania w Bieluniu
bądź powrotu do Warszawy.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, wiedziała już, co zrobi. Z lekkim sercem,
pewna decyzji, jaką podjęła, wróciła do domu na kolację.
Pan Henryk siedział już za stołem, a Nusia kończyła właśnie doprawiać
sałatkę jarzynową.
− Lio, dziecino, przyszłaś w samą porę! – Ucieszyła się na jej widok. – Umyj
ręce i siadaj do stołu.
Juliannę rozczulało to, z jaką troską traktowała ją Nusia. Zupełnie jakbym była
małą dziewczynką – pomyślała z rozbawieniem. Posłusznie umyła ręce, a potem
zajęła miejsce po lewej stronie stołu, obok Nusi i naprzeciw pana Henryka.
− I jak tam, Lio? Myślałaś o naszej rozmowie? – zagadnęła ją starsza pani,
kiedy raczyli się już jajecznicą przyrządzoną na maśle i wędlinie oraz
drożdżowymi bułeczkami własnej roboty Nusi.
Julianna skinęła głową, upiła łyk kakao i powiedziała:
− Podjęłam decyzję, żeby skorzystać z twojej gościnności, babciu Nusiu.
Na twarzy starszej pani pojawił się szeroki uśmiech, a oczy się rozpromieniły.
− No to doskonale! – Klasnęła w dłonie. – Uważam, że podjęłaś słuszną
decyzję, Lio.
− Tak – potwierdziła. – Ale jest coś jeszcze… Chciałabym spróbować znaleźć
pracę, żeby móc choć dokładać się do kosztów mojego utrzymania. To znaczy…
− zawahała się na chwilę – wiem, że poszukują kogoś do pracy we dworze
w Zaleszycach i postanowiłam zgłosić swoją kandydaturę.
− Lio, wiesz, że jesteś moim gościem, ale jeśli chcesz podjąć pracę, to
w porządku. Myślę, że to dobry pomysł… − Uścisnęła jej dłoń. – Cieszę się, że
zostajesz. Trzeba to jakoś uczcić! – Wstała od stołu, podeszła do kredensu
i wyciągnęła z niego butelkę czerwonego wina. – Henryku, otwórz i rozlej nam,
proszę – poleciła.
Mężczyzna zręcznym ruchem wyciągnął korek, a potem napełnił kieliszki.
Julianna zauważyła jednak, że nalał jej zdecydowanie mniej niż sobie czy Nusi.
Nie żeby miała mu to za złe, bo nie przepadała za alkoholem, ale po prostu
wydało jej się to dość dziwne.
− No to, moi kochani, za odwagę, marzenia i nowe początki. Zdrowie! –
wzniosła toast Nusia i wszyscy troje stuknęli się kieliszkami.
Kolacja minęła im w miłej atmosferze, choć Julianna musiała przyznać, że
obecność pana Henryka nieco ją krępowała. Nie wiedziała, co zrobić ze swoim
wzrokiem, więc najczęściej patrzyła w talerz. Pomimo tego kilka razy natrafiła
na spojrzenie jego niebieskich oczu. Miała wtedy wrażenie, że przenika ją do
głębi i czyta z niej jak z otwartej księgi.
− To może jeszcze się napijemy? – zaproponowała wesolutko Nusia, kiedy po
kolacji zjedli lody.
Pan Henryk posłusznie napełnił kieliszek starszej pani. Julianna miała zamiar
podziękować, bo wino było dla niej dość ciężkie, a że nie była przyzwyczajona
do picia alkoholu, to już po kilku łykach zaczęła odczuwać tego negatywne
skutki. Paliły ją policzki i co rusz oblewały fale gorąca. Nie zdążyła jednak
nawet nic powiedzieć, bo pan Henryk skutecznie ją ominął, nalał sobie
i odstawił butelkę, nawet nie proponując, że doleje jej alkoholu.
− Lio, a ty? – zapytała za niego Nusia. – Napijesz się jeszcze z nami?
− To nie jest dobry pomysł – odpowiedział za nią mężczyzna. – Jest jeszcze za
młoda na alkohol.
Nusia popatrzyła na niego zdziwiona, a potem głośno się roześmiała,
a Julianna poczuła, jak ze wzburzenia krew zaczyna krążyć jej jeszcze szybciej.
Zupełnie zaskoczyły ją jego słowa, ale teraz przynajmniej zrozumiała, dlaczego
wcześniej nalał jej tak mało wina. Miał ją za małolatę. Sama nie wiedziała,
dlaczego tak ją to poruszyło i dlaczego tak jej to przeszkadzało. Może to wino,
a może coś zupełnie innego sprawiło, że odczuwała wszystkie emocje
intensywniej i że zdecydowała się zrobić coś, czego normalnie by nie zrobiła.
− Jestem pełnoletnia – odezwała się hardo. – I tak, chętnie napiję się jeszcze.
Mężczyzna znowu przeszył ją spojrzeniem, a ona szybko odwróciła wzrok
i zaczęła nerwowo bawić się swoimi dłońmi. Nalał jej tym razem pełen kieliszek
wina, a Nusia wzniosła kolejny toast:
− Za nas troje i wasz cudowny pobyt w Bieluniu!
Julianna, w milczeniu popijając wino, przysłuchiwała się rozmowie babci
Nusi i pana Henryka. Od czasu do czasu zaśmiała się, kiedy powiedzieli coś
wesołego, albo skinęła twierdząco głową, zgadzając się z ich słowami, sama
jednak nie włączała się do rozmowy. Po jakimś czasie poczuła potworne
znużenie. Jej powieki stały się bardzo ciężkie, policzki piekły ją niemiłosiernie,
a w głowie trochę jej szumiało.
− No, kochani – powiedziała w pewnym momencie Nusia i wstała z krzesła. –
Wy tu sobie posiedźcie jeszcze spokojnie, a ja tymczasem pójdę na wieczorny
obchód do zwierząt. – Uśmiechnęła się do nich i wyszła na podwórko.
Kiedy zostali sami, zapadła kompletna cisza, przerywana jedynie tykaniem
starego zegara i brzęczeniem zabłąkanej muchy. Julianna najchętniej wstałaby
i poszła do pokoju, ale nie była pewna, czy jej się to uda. Czuła się dziwnie
otępiała.
− Czyli to ty jesteś tą Julianną, którą tak zachwycał się pan Ignacy – po jakimś
czasie pan Henryk przerwał milczenie i przyjrzał jej się uważnie.
Nieco zaskoczona Julianna skinęła głową i znowu natrafiła na spojrzenie jego
niebieskich oczu, co sprawiło, że aż zakręciło jej się w głowie.
− Chyba tak… − wybąkała. – Zna go pan? – zapytała, zanim zdążyła
pomyśleć. Oczywiście, że się znali. I ona dobrze o tym wiedziała.
− Dobra, dobra… nie jestem aż taki stary, żebyś musiała mi mówić na „pan” –
zaśmiał się. – À propos twojego pytania, to raczej muszę go znać, skoro
chodzimy razem na ryby i na grzyby. Pan Ignacy mówił, że wspomniał ci trochę
o naszych wypadach.
Zażenowana swoją wpadką skinęła głową. On tymczasem przyjrzał jej się
z uśmieszkiem, który sugerował, że dobrze bawi się jej kosztem.
− Przepraszam za dzisiejszą sytuację – powiedziała Julianna, zmieniając
temat. – Pomyliłam się. Nie wiedziałam, że pa… ty − w porę się poprawiła – to
ten Henryk, o którym wspominała babcia Nusia. Trochę inaczej sobie ciebie
wyobrażałam.
− Tak? – Pochylił się lekko w jej stronę i podparł brodę na splecionych
dłoniach. – To znaczy jak? – W jego oczach migotały rozbawione ogniki.
− Nieważne – wzruszyła ramionami.
− Niech zgadnę… – Lekko zmrużył oczy. – Myślałaś, że jestem niepozornym
dziadkiem o siwych włosach i przedwojennych wąsach.
Zmieszała się i zirytowała jednocześnie, że tak szybko ją przejrzał i odgadł jej
myśli.
− Może… − wybąkała. – W każdym razie zgadłam, że jest pan niepozorny –
powiedziała tak, żeby mu dopiec, bo miała wrażenie, że on cały czas nie traktuje
jej poważnie. Normalnie nie przyszłoby jej do głowy, żeby odpowiedzieć
komukolwiek w tak zaczepny sposób, ale prawie dwie lampki mocnego
słodkiego wina robiły swoje.
Zaśmiał się, choć w jego oczach na chwilę pojawiło się zaskoczenie.
− Może cię to zdziwi, ale o to mi właśnie chodzi, żeby wyglądać
niepozornie. – Uśmiechnął się, a ona zaczęła zastanawiać się nad jego słowami.
Zaraz jednak dodał: − Cóż, ja też sobie ciebie inaczej wyobrażałem…
Popatrzyła na niego zaskoczona.
− Zawiodłam twoje oczekiwania? – nie mogła się powstrzymać, żeby nie
zadać mu tego pytania.
− A znaczy to coś dla ciebie?
− Nie – rzuciła zirytowana. Miała już dość tych jego zawiłych podchodów
i tego, że cały czas ją peszył. – Lepiej już pójdę. Jestem bardzo zmęczona.
Powoli odsunęła krzesło i wstała, a wtedy na chwilę zawirowało jej w głowie
i omal nie straciła równowagi. Zanim się spostrzegła, Henryk stał przy niej
i podtrzymywał jej ramię.
− Mówiłem, że jesteś za młoda na alkohol – powiedział z rozbawieniem, po
czym otoczył ją opiekuńczo ramieniem i poprowadził w stronę schodów.
Od jego nagłej bliskości Juliannie znowu zakręciło się w głowie, a przez jej
ciało przeszedł dreszcz. Coś bardzo dziwnego się z nią dzisiaj działo…
− Nie jestem pijana – broniła się. – Ja tylko…
− Jesteś troszeczkę podpita.
− Tak. Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło – wyznała szczerze.
− Wiem.
− Nie wierzysz mi? – Jego słowa odebrała jako sarkazm.
− Wierzę – odpowiedział całkiem poważnie. – Gdybyś robiła to częściej, nie
zaszkodziłoby ci półtorej lampki wina.
Nie odezwała się, ale poczuła ulgę, że nie wyciągnął błędnych wniosków na
jej temat. Zaczęła powoli piąć się po schodach w górę, a on towarzyszył jej na
każdym kroku, cały czas podtrzymując jej rękę i zabezpieczając każdy jej ruch
swoim ramieniem. Czuła bijące od niego ciepło i siłę, a jego oddech lekko
muskał czubek jej głowy, kiedy patrzył, czy dobrze stawia kroki. Nie mogła
powstrzymać myśli, że czuje się z nim nadzwyczaj bezpiecznie. Ba… ledwo
stłumiła w sobie pokusę, żeby rzucić się do tyłu i przekonać się, jakie to uczucie
spadać w dół, bo on i tak zaraz by ją złapał.
− Jesteśmy na miejscu – powiedział, kiedy doszli pod drzwi jej pokoju. –
Dalej powinnaś już sobie poradzić.
Skinęła głową.
− Dziękuję.
Uśmiechnął się lekko i puścił ją, a w tym samym momencie ona poczuła się
tak, jakby ktoś pozbawił ją kamizelki ratunkowej na statku płynącym po
niespokojnym morzu albo płaszcza podczas trzydziestostopniowego mrozu.
Powoli weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi, a potem położyła się do
łóżka. Była tak zmęczona, że zwinęła się w kłębek i zaraz zasnęła.
Nie zauważyła nawet, jak Henryk wszedł do jej pokoju, postawił na szafce
nocnej szklankę wody, przykrył ją kocem, a potem zgasił światło i wyszedł.
ROZDZIAŁ 6

Następnego dnia obudził ją dzwonek komórki. Na początku chciała go


zignorować, ale dzwonił tak natarczywie i głośno, że w końcu zdobyła się na to,
by rozchylić ociężałe powieki i poszukać telefonu. Nie było go jednak na szafce
nocnej, na której za to stała szklanka z wodą. Julianna nie miała pojęcia, jakim
cudem się tam znalazła. Telefonu nie było też pod poduszką ani na podłodze.
W końcu, kiedy dzwonił już po raz trzeci, przypadkiem dotknęła ręką kieszeni
spodni i zorientowała się, że jest właśnie tam.
− Boże drogi, jak ja mogłam doprowadzić się do takiego stanu? – jęknęła
cicho, po czym przyłożyła telefon do ucha. – Halo?
− Julianno! – Mama była wyraźnie zdenerwowana. – Na miłość boską,
dlaczego nie odbierasz?!
− Spałam – wybąkała i zaraz potem ziewnęła.
− Jak to? – zdziwiła się Jadwiga. – O dwunastej?
Słysząc to, Julianna poderwała się z łóżka i ze zdziwieniem spojrzała na
zegarek. Faktycznie wskazywał, że za dziesięć minut wybije południe. Jeszcze
nigdy nie zdarzyło jej się spać tak długo.
− Julianno? – zaniepokoiła się mama. – Jesteś tam?
− Oczywiście.
− I wszystko u ciebie w porządku?
− Jak najlepszym.
− Kiedy wracasz? – padło drażliwe pytanie.
− Nie wiem, mamo – odpowiedziała szczerze. – Na razie nie wybieram się do
Warszawy. Dobrze mi tutaj. Postanowiłam, że na razie zostaję.
− Jak to zostajesz? – przeraziła się Jadwiga. – Musisz natychmiast wracać,
ojciec załatwił ci praktyki i korepetycje. Nie możesz tego zmarnować.
Ciągle to samo – pomyślała ze znużeniem Julianna. Czy oni kiedykolwiek
zrozumieją, że to już definitywny koniec mojej kariery prawniczej?
− Nie wracajmy już do tego tematu, mamo – powiedziała. – Podziękuj tacie,
ale nie skorzystam. Wiesz, bardzo cię przepraszam, ale muszę już kończyć. –
Nie miała ochoty po raz kolejny roztrząsać tamtej sprawy.
− Julianno – nie dała się zbyć mama. – Gdzie ty w ogóle mieszkasz? Jak ty
żyjesz? Za co?
− Jestem w gościnie u pewnej bardzo miłej starszej pani. Zamierzam znaleźć
sobie jakąś pracę, a tymczasem mam jeszcze resztki oszczędności.
− Powiedz jej, że ma natychmiast wracać! – usłyszała w słuchawce
dochodzący nieco z oddali, wzburzony głos ojca.
− Boże drogi… − jęknęła tymczasem Jadwiga. – A jak się nazywa ta
miejscowość?
Julianna wiedziała, że jeśli wyjawiłaby nazwę, to rodzice natychmiast
przyjechaliby tutaj i niemal siłą ściągnęli ją z powrotem do Warszawy.
− Muszę kończyć. Kocham cię, mamo. Pozdrów tatę. I proszę, zrozumcie
wreszcie, że cokolwiek się stanie, ja i tak nie wrócę już na prawo.
W telefonie zapadła cisza.
− Trzymaj się, mamo. I nie martw się o mnie – dopowiedziała jeszcze
Julianna.
− Do zobaczenia, Julianno. I proszę cię, przemyśl sobie wszystko i nie rób
głupstw.
Julianna rozłączyła się, a potem opadła z powrotem na poduszkę. Czy
podążanie za własnymi marzeniami i zainteresowaniami można nazwać
„głupstwem”? Zdecydowanie nie. Po rozmowie z matką jeszcze bardziej
utwierdziła się w przekonaniu, że postąpiła słusznie, zostając w Bieluniu.
Z radością w sercu i lekkim bólem głowy wstała z łóżka, wypiła całą szklankę
wody, wyszykowała się i zeszła na dół. Babcia Nusia siedziała na zapiecku
i przeglądała lokalną gazetę.
− Julianko, jak dobrze cię widzieć – rozpromieniła się. – Już zaczynałam się
martwić, że się pochorowałaś. Chyba obydwie przesadziłyśmy wczoraj z tym
winem. – Żartobliwie puściła do niej oczko. – Siadaj, dziecino, zrobię ci kakao
i jakąś kanapkę. Od razu poczujesz się lepiej.
Julianna podziękowała serdecznie, a chwilę później zabrała się za spóźnione
śniadanie.
− Zobacz. – Nusia położyła przed nią gazetę „Życie Bielunia” i wskazała
ogłoszenie na samym dole strony. – Nawet tutaj piszą, że szukają przewodnika
do pracy we dworze.
− Jutro o dziesiątej ma być rozmowa kwalifikacyjna z kandydatami –
przeczytała na głos Julianna. – Pojadę. Ale boję się, że mam bardzo marne
szanse na dostanie tej pracy. W końcu nie mieszkam w okolicy i kiedyś będę
musiała wrócić do domu, a oni mogą chcieć kogoś na stałe.
Nusia pogłaskała jej dłoń.
− Co ma być, to będzie, Julianko. Ale powinnaś być dobrej myśli. Pamiętaj,
że nic nie dzieje się przypadkiem. – Uśmiechnęła się do niej z otuchą.
Po śniadaniu Julianna pomogła babci Nusi przygotować rzeczy do obiadu, ale
ponieważ żadna z nich nie była jeszcze głodna, postanowiły przełożyć posiłek na
później. Julianna tymczasem zdecydowała się zrobić sobie spacerek i przy okazji
odwiedzić pana Ignacego.
− O, Julianka! – ucieszył się szczerze na jej widok. – Zapraszam cię na
ciasteczka i herbatkę. – Poprowadził ją do niewielkiego salonu, gdzie na fotelu
przy oknie siedziała jeszcze jedna osoba. Henryk.
Na jego widok Juliannie stanęło przed oczami wspomnienie wczorajszego
wieczoru. Jego silnego i pewnego ramienia, które prowadziło ją na piętro i które
otaczało ją troskliwie, żeby nie spadła ze schodów. Poczuła dziwne mrowienie
w brzuchu, a na policzki wypełzł jej rumieniec.
Zdało jej się, że on też lekko zmieszał się na jej widok, zaraz jednak przybrał
obojętny wyraz twarzy.
− I co, lepiej się już czujesz? – zapytał ze znaczącym uśmieszkiem.
− A dlaczego miałaby się źle czuć? – zaraz podchwycił temat pan Ignacy. –
Coś ci się stało, Lio?
Julianna zmieszała się, zastanawiając się, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji,
ale ku jej zaskoczeniu Henryk pospieszył jej na ratunek:
− Nie, wszystko w porządku, tylko wczoraj wieczorem musiało jej coś
zaszkodzić…
− Tak? – zainteresował się staruszek. – Może to nasze mleko prosto od krowy,
a nie ze sklepu, albo swojskie produkty bez konserwantów? Tam, w Warszawie,
pewno o takich nawet nie słyszeli…
− Bardzo możliwe – zgodził się Henryk. – Na szczęście Julianna wie już, że
pewnych produktów powinna unikać. – Spojrzał na nią z zadziornym błyskiem
w oku.
− Tak zrobię – ucięła lekko już poirytowana dziewczyna. Dlaczego on się tak
jej uczepił z tym alkoholem? Przecież nie jest ani jej rodzicem, ani krewnym,
żeby miało go interesować, czy i ile pije.
− No, a myśmy właśnie rozmawiali z Henrykiem o mojej wnuczce, co to ma
za mąż za niedługo wychodzić – zmienił temat pan Ignacy. – A ten jej
narzeczony to starszy jest od niej o sześć lat. – Zrobił minę sugerującą, że nie do
końca wie, co myśleć o tej sytuacji. – Syn nie widzi w tym problemu, ale bo ja
wiem, czy nie lepiej by było, gdyby znalazła sobie kogoś bardziej w swoim
wieku… − Spojrzał na Juliannę, jakby oczekiwał od niej jakiejś rady.
− Ja nie wiem… − wybąkała trochę zmieszana – ale wydaje mi się, że jeśli się
naprawdę kochają, to wiek nie ma znaczenia. A sześć lat to nie jest jeszcze taka
duża różnica.
− Moim zdaniem sześć lat to znacząca różnica – odezwał się Henryk. – Może
potem to się zaciera, ale kiedy jest się jeszcze młodym, można nadawać na
zupełnie innych falach. Jak dla mnie to maksymalnie dwa, trzy lata wchodzą
w grę, ale nie więcej.
Nie wiedzieć czemu te słowa uderzyły Juliannę zbyt mocno. Poczuła jakiś
dziwny niepokój.
− Nie pomagasz mi, Henryku. – Pokręcił głową ze zmartwieniem pan Ignacy.
− A jeśli mogę wiedzieć, to ile mają lat? – zapytała Julianna.
Pan Ignacy zamyślił się na chwilę.
− Martynka dwadzieścia cztery, no a on trzydzieści – wyliczył.
− To tak jak ja – zauważył Henryk, co Julianna od razu wychwyciła. Tak więc
było pomiędzy nimi dziesięć lat różnicy. Może to dlatego cały czas traktował ją
jak małolatę.
− A pan i pana żona byliście w tym samym wieku, panie Ignacy? – zapytała.
− Nie… − odpowiedział. – Krysia była ode mnie o cztery lata młodsza.
− No widzi pan. A mimo to byliście takim udanym i szczęśliwym
małżeństwem – powiedziała stanowczo. – Te dwa lata więcej w przypadku pana
wnuczki i jej narzeczonego zapewne nie zrobią żadnej różnicy.
− Może masz rację – odezwał się po chwili starszy pan, a na jego twarzy
pojawił się wyraz ulgi. – Myśmy z Krysią to naprawdę bardzo się kochali…
Zapamiętajcie to sobie, dzieci – zwrócił się do Julianny i Henryka. – W miłości
nie chodzi o własne szczęście, ale o szczęście drugiej osoby. I można kłócić się
i kłócić do woli, ale nigdy nie wolno zapomnieć o tym, żeby umieć się potem
przeprosić i pogodzić. A wiecie, co w tym najbardziej pomaga? – przerwał na
chwilę i spojrzał na nich uważnie, po czym dodał: − Myśl, że być może widzisz
tę osobę po raz ostatni, że jutro mogłoby jej już zabraknąć. Kiedy sobie to
uświadomisz, nagle wszystko staje się mniej ważne, a liczy się tylko to, że
jesteście razem.
Oboje skinęli głowami, bo trudno było się z tym nie zgodzić. Po chwili
Henryk zaczął dyskutować ze panem Ignacym o kolejnej wyprawie na grzyby,
a Julianna, w milczeniu sącząc herbatę, jeszcze raz wróciła myślami do ich
rozmowy o różnicy wieku.
***
Godzinę później, kiedy Julianna pomogła już panu Ignacemu posprzątać ze stołu
i pozmywać naczynia, ruszyła razem z Henrykiem w stronę domu. Szli ramię
w ramię, zachowując jednak taką odległość pomiędzy sobą, by przypadkiem nie
otrzeć się ramionami.
W powietrzu panował zaduch, który zwiastował bliskie nadejście burzy
i obfitego deszczu. Potwierdzały to również ciemne, kłębiące się na niebie
chmury, które nadchodziły do Bielunia od strony Zaleszyc. Julianna przyglądała
się im z prawdziwym podziwem. Nie należała bowiem do osób, które bały się
burz. Lubiła wręcz, kiedy granatowe niebo rozcinały srebrzyste gromy, a ona
mogła podziwiać je z zacisza swojego domu. Grzmoty, choć czasami
wywoływały w niej dreszczyk strachu, były odgłosem, na który zawsze podczas
burzy czekała. A im były dłuższe czy głośniejsze, tym większą miała frajdę.
− To miło z twojej strony, że odwiedziłaś pana Ignacego – odezwał się po
jakimś czasie Henryk. – Jest bardzo samotny, widziałem, jak się ucieszył, kiedy
przyszłaś.
− Tak – przyznała. – Bardzo mi przykro, że rodzina tak o nim zapomniała.
Jest cudownym człowiekiem i ma zawsze w zanadrzu jakąś cenną życiową
radę. – Uśmiechnęła się na wspomnienie wygłoszonej przez starszego pana
uwadze o miłości. – Zresztą ty też bardzo się z nim zaprzyjaźniłeś. To na pewno
wiele dla niego znaczy.
Przez chwilę szli w milczeniu. W oddali dało się słyszeć pierwszy przeciągły
grzmot. Tym razem odezwała się Julianna:
− Dziękuję ci, że pomogłeś mi wczoraj, kiedy… − Urwała na chwilę
i zażenowana spuściła głowę. – Sam wiesz…
− W porządku. – Uśmiechnął się. – Po prostu nie rób tego więcej.
− To bardzo miło z twojej strony, że się tak o mnie zatroszczyłeś. – Posłała mu
pełen wdzięczności uśmiech.
− Cóż, nie jesteś pierwszą damą w opałach, której pomogłem. Zrobiłbym to
dla każdego – jego uwaga wybrzmiała ostro i chłodno.
Julianna zawstydziła się, że mógł odebrać jej słowa tak, jakby poczuła się
przez niego wyróżniona, i dlatego odpowiedział jej tym tonem. Ale czyż kiedy
prowadził ją po schodach i wspomógł swoim opiekuńczym ramieniem, nie
poczuła się nadzwyczajnie? Czy to nie sprawiło, że dzisiaj miała wrażenie, że są
bardziej spoufaleni? Inaczej zapewne nie zabolałaby ją jego uwaga…
− A więc przyjechałaś tutaj, żeby uciec od rodziców i ich planu na twoje
życie? – zagadnął ją w pewnym momencie Henryk, a kiedy spojrzała na niego
zaskoczona, dodał: − Pan Ignacy mi się wygadał. Nie miej mu tego za złe. On po
prostu taki już jest.
Skinęła głową ze zrozumieniem. Nie gniewała się. Tymczasem ciemne
chmury zdążyły już ich dogonić i oboje dostrzegli teraz lekki błysk.
− Tak. Musiałam wreszcie zmienić coś w swoim życiu i wziąć je w swoje
ręce – odpowiedziała Julianna.
− To pewnie wymagało sporo odwagi.
− Byłam zdesperowana. – Uśmiechnęła się, próbując zapomnieć o tym, co
powiedział wcześniej.
− A nie sądzisz, że twoi rodzice mogą mieć trochę racji? Ile masz lat? –
zapytał niespodziewanie, patrząc na nią jak na małą dziewczynkę. –
Osiemnaście, dziewiętnaście? Nie masz jeszcze zbyt dużego pojęcia o życiu…
Jego słowa uderzyły w nią tak, jak w tym samym momencie piorun w jakieś
drzewo w oddali. W jednej chwili poczuła, jak zalewa ją fala nieokiełznanego
wzburzenia.
− Dwadzieścia! – niemal mu to wykrzyczała. – I nic nie wiesz ani o mnie, ani
o moich rodzicach, ani o moim życiu. I nie prosiłam cię, żebyś się wtrącał.
Swoją uwagą przelał czarę goryczy, którą nosiła w sobie już po jego
wcześniejszych słowach. Straciła wszelką ochotę zarówno na dalszą rozmowę
z nim, jak i na powrót do domu w jego towarzystwie.
Zboczyła na łąkę i ruszyła do przodu, w stronę lasu i położonej w oddali
opuszczonej chatki. Tej samej, która zainteresowała ją już podczas pierwszego
dnia pobytu w Bieluniu i pod którą wówczas podeszła.
− Gdzie ty idziesz?! Oszalałaś? – krzyknął za nią kompletnie zaskoczony
Henryk. – Przecież zaraz będzie potężna ulewa!
− Nie jestem z cukru. Nic mi nie będzie – odkrzyknęła, nawet nie oglądając
się na niego.
− Daj spokój. To niebezpieczne! – nie dawał za wygraną.
Tym razem obróciła się za siebie. Emocje wzięły górę i sprawiły, że nie mogła
się powstrzymać, żeby nie powiedzieć:
− Nie musisz ciągle ratować dam w opałach. Daruj sobie. Dam sobie radę.
Nic już nie odpowiedział, a ona obróciła się na pięcie i biegiem rzuciła
w stronę stojącej na skraju lasu chatki. Kiedy była już prawie na miejscu, niebo
przecięła potężna błyskawica, a zaraz po niej rozległ się tak głośny huk, że aż
zadrżała pod nią ziemia. Na jej głowę spadły pierwsze wielkie krople deszczu.
Poczuła strach. Co innego podziwiać burzę w zaciszu swojego bezpiecznego
domu, a co innego znaleźć się bez dachu nad głową w samym jej środku.
Kolejny grzmot, jeszcze głośniejszy i dłuższy od poprzedniego, zakłócił
spokój mieszkańców Bielunia. Julianna, która dotąd stała przy drewnianym
płotku i przyglądała się chatce z neutralnej odległości, rzuciła się w stronę
przekrzywionych, półotwartych drzwi i porastających je chaszczy. Ze zdwojoną
siłą przedarła się przez nie i weszła do zacienionego, dusznego domu.
Ostrożnie rozejrzała się dookoła. W środku znajdował się niewielki,
przewrócony do góry nogami stół, którego jedna noga była w połowie
nadłamana. W rogu piętrzyły się trzy nałożone na siebie zniszczone drewniane
krzesła. Jednemu z nich brakowała oparcia. Pod częściowo rozbitym oknem
stała drewniana ławka, a pod nią zgniecione puszki po piwie, które sprawiały
wrażenie, jakby leżały tam już od co najmniej dekady. Wszędzie walały się
śmieci, odłamki szkła, siano i patyki. Drewniane, niegdyś pomalowane na biało
ściany były odrapane i wyglądały obskurnie, odpychająco. Drzwi prowadzące do
drugiego pomieszczenia ledwo trzymały się na zawiasach.
Huknął kolejny grzmot, a Julianna aż podskoczyła z przerażenia. Przez dziurę
w dachu do środka zaczął obficie lać się deszcz. Stała i w zamyśleniu patrzyła
na powiększającą się na podłodze kałużę. Nie miała odwagi, żeby zrobić
jakikolwiek ruch, marzyła tylko o tym, żeby burza się skończyła, a ona mogła
wrócić do domu. I przeklinała w duchu swoją zawziętość i skłonność do
poddawania się emocjom.
Tuż za nią zaskrzypiały drzwi, a powiew wiatru omiótł jej plecy. Serce
zamarło jej z przerażenia, a wyobraźnia podsuwała wizje jak z najgorszego
koszmaru albo horroru. Oplotła się ramionami, żeby powstrzymać drżenie,
zamknęła oczy i zaczęła powtarzać sobie w duchu, że to tylko wiatr i jej
wyostrzona wyobraźnia. Kolejny grzmot, a potem skrzypnięcie drewnianej
podłogi. Raz i drugi. Czyjeś kroki.
Ogarnęła ją panika. Piszcząc z przerażenia, obróciła się za siebie i nawet
kiedy rozpoznała stojącego w drzwiach Henryka, nie mogła się uspokoić.
Zdumiony jej reakcją mężczyzna podniósł ręce w geście poddania i odezwał się
podniesionym głosem, żeby go usłyszała:
− Julianno, przestań piszczeć, to tylko ja! Przestań, na miłość boską! Nie bój
się!
Jego słowa dotarły do niej z opóźnieniem. Zamilkła, ale wciąż ciężko dysząc
i drżąc ze strachu, wybełkotała:
− Nigdy tak mnie nie strasz! Nie rób tego więcej!
− Ale ja cię wcale nie miałem zamiaru straszyć. Po prostu martwiłem się
i przyszedłem sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku.
− W najlepszym – rzuciła oschle.
− Właśnie widzę.
− Posłuchaj – odetchnęła głęboko. – Już ci mówiłam, że możesz sobie
odpuścić troskę o mnie. Sama sobie poradzę. Wbrew temu, co zapewne o mnie
sądzisz, nie jestem już małym dzieckiem.
− Ale się tak zachowujesz.
Poczuła, jak ponownie zagotowuje się w niej krew.
− Idź sobie! To moje miejsce – wycedziła przez zaciśnięte zęby, a kiedy się
nie ruszył, dodała: − Albo wiesz co, lepiej ja stąd pójdę.
Wyminęła go i już miała wyjść z chatki, kiedy przytrzymał ją za rękę.
− Daj spokój. Wiesz, jak tam leje?! – powiedział, a kiedy próbowała mu się
wyrwać, dodał już spokojniejszym tonem: − Tak naprawdę to przyszedłem cię
też przeprosić.
Oniemiała, zupełnie zaskoczona jego słowami. Henryk puścił ją, przetarł
dłonią mokre od deszczu włosy i ponownie się odezwał:
− Wiem, że dzisiaj przesadziłem. Taki już jestem, że czasami się mądrzę i nie
potrafię utrzymać języka za zębami… Ale wiem, że nie powinienem wtrącać się
do twojego życia. Masz prawo postępować wedle własnego uznania. – Ukrył
ręce w kieszeniach spodni i popatrzył na nią z ukosa. Wyglądał teraz naprawdę
potulnie i sympatycznie. – Przykro mi, że cię zdenerwowałem.
Julianna spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich prawdziwą skruchę. Nie
było w nich już rozbawionych, kpiących czy zadziornych ogników. Miała
wrażenie, że po raz pierwszy potraktował ją na poważnie i jako równą sobie. Był
w stosunku do niej szczery, zdecydował się przyznać do błędu i ukazał kawałek
prawdziwego siebie. Doceniła to.
Dzisiaj zobaczyła go w zupełnie innym świetle. Pod spodem często przez
niego przybieranej maski obojętności czy ironii krył się odważny, wrażliwy na
innych ludzi mężczyzna.
Przekrzywiła lekko głową i uśmiechnęła się do niego.
− Zapomnijmy o tym. I chodźmy lepiej rozejrzeć się po tej chatce.
Na zewnątrz potężna ulewa z grzmotami nadal nie ustawała, a oni tymczasem
przechadzali się po wnętrzu opuszczonego domu. Panował tu półmrok –
zarówno za sprawą granatowych chmur na niebie, jak i małych okien, które nie
przepuszczały do środka zbyt dużej ilości światła. W powietrzu unosił się odór
stęchlizny i butwiejącego drewna, a teraz również deszczu i wilgotnego lasu.
Julianna podeszła do okna i ostrożnie rozchyliła na wpół zerwaną, sztywną od
brudu firankę. Przez poczerniałą szybę zobaczyła łąkę i pola smagane przez
ulewę i silny wiatr.
− Dom wygląda na bardzo stary – odezwał się Henryk, rozglądając się
dookoła i zręcznie omijając przewrócony stół. – Na moje oko jeszcze
przedwojenny.
Julianna odsunęła się od okna i przyjrzała się zniszczonemu obrazowi, który
o dziwo przetrwał tutaj tyle lat i nadal wisiał nad drzwiami prowadzącymi do
drugiego pokoju. Przedstawiał kilka młodych kobiet, które pracowały w polu
pełnym złocistych snopków siana.
− Kiedyś mieszkali tu ludzie, mieli swoje życie, troski i radości, a dzisiaj
została po nich tylko waląca się chatka… − powiedziała w zamyśleniu.
− Takie już jest życie, że przemija – odpowiedział Henryk. – Ludzie
przychodzą i odchodzą, ale zawsze zostawiają po sobie jakiś ślad. Najpierw są
częścią teraźniejszości, tworzą przyszłość, choć jednocześnie korzystają
z dorobku przeszłości, a potem sami się nią stają.
− Każde życie ma sens – dodała, gładząc stary obraz.
− Jesteśmy jednostkami zupełnie indywidualnymi, ale równocześnie
stanowimy też większą całość, czego czasami nie jesteśmy nawet świadomi.
Skinęła głową, a potem spojrzała na Henryka i roześmiała się.
− Ale nas wzięło na filozofowanie.
On też się uśmiechnął.
− Zazwyczaj człowiek nie zastanawia się nad życiem, ale są takie momenty,
które sprzyjają przemyśleniom.
− Na przykład taki jak ten?
− Może. A może bardziej wtedy, gdy widzisz kruchość ludzkiego życia
i uświadamiasz sobie, że ty możesz być następny… − dodał jakby do siebie, ale
mimo to go usłyszała.
Jego słowa nieco ją zdziwiły, a nawet przestraszyły. Chciała go zapytać, co
miał na myśli, ale on zmienił temat:
− Jakby tu trochę posprzątać i załatać dziurę w dachu, byłoby całkiem
znośnie.
Skinęła głową, ale odezwała się dopiero po chwili. Zaryzykowała dość
osobiste pytanie, ale wyszła z założenia, że skoro Henryk wie już o niej całkiem
sporo, to może mu je zadać.
− Co sprawiło, że tutaj przyjechałeś?
Spojrzał na nią, a przez jego czoło w ułamku sekundy przebiegła nerwowa
zmarszczka.
− To samo, co przywiodło tu ciebie – wzruszył ramionami.
− Przed czym uciekasz? – zapytała.
Nagle zesztywniał, a jego twarz przybrała srogi wyraz. Jego oczy w jednej
chwili pociemniały.
− Przed niczym – uciął krótko.
Zmieszała się jego nerwową reakcją.
− Przepraszam – wybąkała na wszelki wypadek. – Myślałam, że też przed
czymś uciekasz. Tak jak ja przed dawnym życiem, despotycznymi rodzicami
i ich planem na moją przyszłość… − wyjaśniła.
− Przyjechałem odpocząć, zebrać myśli i tak dalej – odpowiedział, po czym
zerknął za okno. – Burza już przeszła, deszcz pewnie też zaraz ustanie
i będziemy mogli wrócić do domu.
− Tak. – Uśmiechnęła się niepewnie, wciąż analizując jego zachowanie i to,
jak szybko uciął temat. Zupełnie nie potrafiła go rozszyfrować. Raz był taki
przyjazny i otwarty, gdy rozmawiali na przykład na temat życia, a zaraz potem
zamykał się przed nią i stawał bardzo nerwowy. Bała się już go pytać
o cokolwiek. – Zobaczę, co jest w drugim pomieszczeniu – powiedziała i powoli
ruszyła w stronę rozwartych drzwi.
Pokój ten był nieco mniejszy, ale też praktycznie całkowicie pusty. Oprócz
nagromadzonych tu przez lata śmieci i brudu znajdowały się w nim tylko
pożółkły dziurawy materac i przewrócona mała szafeczka. Julianna powoli
ruszyła w stronę okna, żeby zobaczyć, jaki widok będzie się z niego roztaczał.
Nie zauważyła, że jedna z drewnianych desek w podłodze zdecydowanie
odstawała od innych. Potknęła się o nią i z krzykiem upadła na ziemię.
W ostatniej chwili odruchowo wyciągnęła do przodu ręce, co nieco
zminimalizowało skutki upadku. Miała też ogromne szczęście, że nie upadła
kilka centymetrów dalej, bo wtedy uderzyłaby głową o drewniany parapet.
− Julianno! – Do pokoju wparował Henryk. – Nic ci nie jest?! – Podbiegł do
niej i chwycił ją za ramię, żeby pomóc jej się podnieść. – Kurka wodna, spuścić
cię na chwilę z oka, to zaraz omal się nie zabijasz…
− Potknęłam się – wybąkała i uchwyciła się ręką niewielkiego parapetu, żeby
łatwiej jej było wstać. – Wszystko w po… − Nagle urwała i zastygła
w bezruchu, skupiając się na tym, co wyczuła palcami.
− Co się stało? – zaniepokoił się Henryk.
− Tam coś jest – wyszeptała coraz bardziej zaciekawiona. – Pod parapetem
jest jakiś papier albo gazeta.
Oboje przykucnęli i przyjrzeli się przestrzeni pod parapetem. Pełno tam było
pajęczyn, ale w pewnym miejscu znajdowała się też mała wnęka, a z niej
wystawał niewielki pakunek. Henryk wyciągnął go delikatnie, a następnie pod
czujnym spojrzeniem Julianny rozpakował z gazety, którą był owinięty. Ich
oczom ukazała się poszarzała okładka jakiegoś bardzo starego zeszytu.
Julianna z należną pieczołowitością wzięła go do ręki i uważając, żeby nie
rozleciał się na kawałki, otworzyła na pierwszej stronie. Henryk tymczasem
uważnie przyjrzał się gazecie.
− Jeśli dobrze widzę, to pochodzi z czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego
szóstego roku – zakomunikował.
Julianna była już jednak pochłonięta zupełnie czymś innym.
− To chyba czyjś pamiętnik – wyszeptała przez zaciśnięte gardło. – Jest nawet
podpisany. – Wskazała Henrykowi pierwszą stronę, gdzie w prawym dolnym
rogu widniał całkiem wyraźny podpis.
− Emilia Świerkot – przeczytał na głos Henryk.
− Wygląda na całkiem dobrze zachowany – oznajmiła Julianna. – Może uda
się go odczytać…
Henryk przysunął się bliżej niej, zaglądając jej przez ramię, a ona otworzyła
zeszyt na drugiej stronie, od której zaczynały się zapiski, i wzięła głęboki
oddech, żeby uspokoić walące w piersi z podekscytowania serce. A potem
półgłosem zaczęła czytać…

Zapiski Emilii

Bieluń, 21.06.1946 r.

Nazywam się Emilia Świerkot, mieszkam w Bieluniu i mam dwadzieścia sześć


lat. Jest dwudziesta druga trzydzieści. Za oknem panuje gęsty mrok, a ja siedzę
przy stoliku przy świetle świecy, z długopisem w ręku. Mam niecałe sześć godzin
do wschodu słońca. Niecałe sześć godzin, żeby opisać na kartach zeszytu historię
mojego życia, a właściwie historię miłości, która stała się całym moim życiem.
Opiszę ją, bo tak jest mi łatwiej zostawić to wszystko za sobą. Wyjawię
kartkom papieru mój sekret, który zapewne nigdy nie ujrzy światła dziennego.
Ale tutaj będzie na zawsze. Tak jak na zawsze pozostanie w moim sercu.
Jutro, kiedy wstanie świt, zamknę na zawsze ten rozdział, zostawię to wszystko
za sobą, odejdę i rozpocznę nowe życie. Będę żyła dalej tak, jakby to wszystko
nigdy się nie wydarzyło, jakbym wycięła ze swojego życiorysu całe osiem lat.
Taki jest warunek, który muszę spełnić, żeby zacząć od nowa.
Dla dobra nas wszystkich…
***
W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku skończyłam osiemnaście lat. Już
wówczas mój ojciec bardzo podupadł na zdrowiu, przez większość czasu
zmuszony był leżeć w domu. Matka codziennie pracowała na gospodarstwie za
ich dwoje, ale pomimo tego żyło nam się bardzo ciężko. Ledwo starczało nam,
żeby przetrwać. Nie gardziliśmy nawet najmniejszym okruszkiem choćby
i czerstwego chleba, a jedliśmy przede wszystkim to, co zrodziła nasza ziemia
albo co sami zrobiliśmy z jej darów. Nie miałam ani siostry, ani brata, którzy
mogliby nam pomóc. Z tego też względu zdecydowaliśmy wspólnie, że powinnam
porzucić pracę w domu oraz na gospodarstwie i znaleźć zatrudnienie u kogoś
w miasteczku.
Ukończyłam jedynie szkołę podstawową, choć z bardzo wysokim wynikiem.
Uwielbiałam się uczyć i chętnie kształciłabym się dalej, jednak rodzice
zdecydowali, że powinnam zostać w domu i pomagać im w gospodarstwie. Nie
miałam im nigdy tego za złe ani nie buntowałam się przeciwko ich decyzji, bo
życie na wsi było jedynym, jakie znałam. Nie wiedziałam, że może być jakieś
inne.
Kiedy zaczęłam szukać pracy, nie łudziłam się nawet, że znajdę jakąś posadę
o większym znaczeniu, na poczcie czy nawet w sklepie. Byłam na to za biedna
i za mało wykształcona. Od razu zatrudniłam się więc jako pomoc domowa,
sprzątaczka bądź kucharka w różnych domach w Zaleszycach.
Nie zarabiałam dużo, ale pomimo tego nasza sytuacja rodzinna uległa lekkiej
poprawie. Za pierwsze zaoszczędzone pieniądze opłaciłam dla ojca wizytę
jednego z lepszych lekarzy w okolicy. Ku naszemu przerażeniu medyk orzekł, że
ojciec ma gruźlicę i zostało mu niewiele czasu. Faktycznie niebawem zmarł,
zostawiając nas zupełnie same.
To był bardzo ciężki okres zarówno dla mnie, jak i dla matki, która po śmierci
ukochanego męża kompletnie się załamała i również podupadła na zdrowiu. Do
tego jeszcze zbliżały się jesień i zima, co oznaczało dla nas jeszcze większe
trudności w zdobyciu pożywienia, bo naturalnie w tym okresie ziemia nie
obradzała, a nasze zapasy były niewystarczające. Jakby i tego było mało,
w tamtym czasie spotkała mnie też okropna sytuacja. Mąż kobiety, u której
pracowałam, zaczął składać mi niemoralne propozycje, które wkrótce stały się
coraz bardziej nachalne i napastliwe. Uciekłam i podjęłam decyzję, żeby nigdy
więcej tam nie wracać. Skutkowało to jednak równocześnie tym, że straciłam
znaczne źródło dochodu.
Jakieś dwa tygodnie po tamtym wydarzeniu doszły mnie słuchy, że państwo
Zaleszyccy szukają dodatkowej pomocy domowej. Praca w przepięknym dworze
u najzamożniejszej w okolicy szlacheckiej rodziny wydawała mi się oczywiście
poza moim zasięgiem. Byłam tylko zwykłą, wiejską, niewykształconą dziewczyną,
a Zaleszyccy nawet służbę mieli na wysokim poziomie. Ciężka sytuacja
finansowa zmusiła mnie jednak do tego, żeby pomimo uprzedzenia i wizji porażki
zgłosić się do dworu.
W dniu, kiedy tam poszłam, włożyłam swoją najlepszą, niedzielną sukienkę,
która niestety i tak znacznie odbiegała od panującej mody, ale przynajmniej była
elegancka. Z sercem walącym w piersi jak oszalałe zapukałam do drzwi i po
chwili ukazała się w nich gospodyni państwa Zaleszyckich. Zmierzyła mnie
uważnie srogim spojrzeniem, które jeszcze spoważniało, gdy wyjaśniłam, po co
przyszłam.
− A gotować dziewczyna umie? – zapytała mnie starsza kobieta.
Skinęłam twierdząco głową, bo od dziecka byłam uczona prowadzenia domu.
− A sprzątać dokładnie? – kontynuowała kobieta.
Ponownie skinęłam głową, coraz bardziej zmieszana i przestraszona.
− A męża albo dziecko ma?
− Słucham? – nie byłam pewna, czy aby na pewno dobrze usłyszałam jej
pytanie.
− Dobrze dziewczyna usłyszała – odezwała się z drwiącym uśmiechem
gospodyni. – Pytam, czy ma męża albo dzieci. Potrzebujemy kogoś
dyspozycyjnego i pewnego, kto będzie mógł w pełni poświęcić się pracy we
dworze.
Od razu z niepokojem pomyślałam, że jakby mnie zatrudnili, to musiałabym
zrezygnować z pozostałych prac dorywczych. Zaraz jednak uświadomiłam sobie,
że przecież zarobek z pracy we dworze zrekompensowałby mi zapewne
w dwójnasób dochody ze wszystkich moich prac razem wziętych.
− Mam tylko matkę – odpowiedziałam. – Jestem dyspozycyjna i zapewniam,
że zrobię wszystko, aby byli państwo zadowoleni z mojej służby.
Starsza kobieta przekrzywiła głowę, przyglądając mi się badawczo, po czym
machnęła ręką i wpuściła mnie do środka.
− Dobra, dobra – wymamrotała przy tym. – Zobaczymy zaraz, czy się nadaje.
Zanim przedstawię dziewczynę pani Karolinie Zaleszyckiej, to najpierw
osobiście ją przetestuję.
Przez dużą i bogato urządzoną salę – z kominkiem, pięknymi kanapami
i fotelami oraz ustawionymi po prawej stronie, połączonymi ze sobą podłużnymi
stołami – zaprowadziła mnie do obszernej kuchni. Gotowały już tam dwie inne
kobiety, które zaraz zaciekawiły się na mój widok. Czułam na sobie ich
badawcze spojrzenia.
− Niech się rozbierze – nakazała mi starsza kobieta. – A potem ugotuje jakieś
danie i upiecze jakieś ciasto, które jej zdaniem godne jest podniebienia
właścicieli dworu. Potrzebne składniki znajdzie w spiżarni, która znajduje się po
prawej stronie. Wrócę tutaj za trzy godziny – oznajmiła, po czym dostojnie
odkaszlnąwszy, wyszła.
Rozejrzałam się dookoła kompletnie zdezorientowana. Nie przypuszczałam, że
zostanę dzisiaj poddana takiej próbie.
− Nie martw się – odezwała się nagle jedna z pracujących w kuchni kobiet.
Była przypuszczalnie w wieku mojej matki, choć upływający czas zdecydowanie
oszczędził jej twarz i dłonie. Nie były aż tak zniszczone i spracowane jak te mojej
rodzicielki. – Każda z nas musiała przez to przejść. Ale nie jest tak źle. –
Uśmiechnęła się uspokajająco. – I pani Barbara nie jest aż taka surowa, jak się
wydaje.
Zmusiłam się do uprzejmego uśmiechu, choć wewnątrz cała drżałam ze
zdenerwowania.
− Jestem Matylda – powiedziała kobieta. – A to moja siostrzenica Amelia. –
Wskazała na drugą, młodszą kucharkę.
Podałam im rękę na powitanie i również się przedstawiłam. Zaraz potem
Matylda zaprowadziła mnie do spiżarni wypełnionej po brzegi różnymi
produktami. Jeszcze nigdy nie widziałam takich zapasów. Od samego widoku
zaburczało mi w brzuchu, co przypomniało mi, że od rana praktycznie nic
jeszcze nie jadłam.
− Co wyście przygotowały? – zagadnęłam, jednocześnie usilnie zastanawiając
się, co mogłabym przyrządzić.
− Ja gęś z kapustą, a na deser dwupiętrową szarlotkę z bitą śmietaną,
natomiast Amelka zrobiła coś z łososia i kasztanów.
Zmieszana skinęłam głową. Nie potrafiłam gotować takich rarytasów. Po
długich przemyśleniach zdecydowałam się na moje ulubione, proste danie:
pierogi z ziemniakami, serem i cebulką, a na deser postanowiłam zrobić tort na
spodzie biszkoptowym ze śmietanowym kremem i płatkami kwiatów. Pamiętam,
że tylko raz w życiu upiekłyśmy z mamą taki bogaty tort, ale przepis i smak
zapadły mi w pamięć po dziś dzień.
Kiedy po ponad dwóch godzinach ciężkiej pracy prawie skończyłam
przygotowywać posiłki, wyszłam na chwilę w stronę ogrodu, żeby zerwać płatki
kwiatów. Na szczęście wczesną jesienią rosły jeszcze bratki, więc zaczęłam
obrywać ich kolorowe płatki.
− Co ty robisz, na Boga?! – usłyszałam nagle za sobą zdenerwowany męski
głos.
Obróciłam się za siebie i w zbliżającym się w moją stronę mężczyźnie w stroju
ogrodnika rozpoznałam Antoniego, dziesięć lat starszego ode mnie syna kowala
z Bielunia, który według mojej matki od małego się we mnie podkochiwał. Ja
uważałam go jednak za mało atrakcyjnego, zbyt poważnego i twardo
stąpającego po ziemi mężczyznę. Ze względu na ogromne różnice w naszym
charakterze nie potrafiłam nigdy nawet bliżej się z nim zakolegować.
− Emilio, a co ty tutaj robisz? – zdziwił się na mój widok. – Pracujesz we
dworze? – dodał, spoglądając na mój fartuch.
− Jeszcze niezupełnie… − wybąkałam, równie zaskoczona co on, bo ja też nie
wiedziałam, że tutaj pracuje. – Muszę zrobić swoje popisowe dania, a do tortu
potrzebne są mi płatki kwiatów. Chyba nie zrobiłam nic złego…
− To nie jest łąka w Bieluniu, żebyś mogła sobie zrywać kwiatki, kiedy tylko
masz na to ochotę – przerwał mi. – To dworski ogród. Tutaj wszystko ma swoje
miejsce i podlega specjalnej opiece i ochronie.
− Ja… przepraszam… − wybąkałam zmieszana. – Nie chciałam sprawić
kłopotu…
Przez chwilę spoglądał na mnie srogim wzrokiem, ale po chwili jego chuda,
podłużna twarz nieco złagodniała i pojawił się na niej koślawy uśmiech.
– Dobra już, nie przejmuj się tak. – Podszedł do mnie i wyciągnął rękę, jakby
chciał pogłaskać mnie po twarzy, ale tego nie zrobił i po chwili speszony
schował dłoń do kieszeni spodni. Odetchnęłam z ulgą. – Chodź, powiem ci, które
możesz pozbierać, bo inaczej obydwoje możemy mieć kłopoty. – Zaprowadził
mnie na tył ogrodu i pomógł mi zebrać płatki z rosnących tam bratków
i chryzantem.
Kiedy miseczka, którą przyniosłam, wypełniła się już nimi po brzegi, Antoni
odprowadził mnie do kuchni, życząc mi powodzenia i wyrażając pragnienie,
żebyśmy mogli spotykać się tutaj częściej. Uprzejmie skinęłam głową, choć
pomyślałam sobie jednocześnie, że wcale bym tego nie chciała.
W kuchni dokończyłam tort, a jego wierzch starannie udekorowałam płatkami
kwiatów.
− Na Boga! – wykrzyknęła Matylda, kiedy zobaczyła go w pełnej okazałości. –
Wygląda niesamowicie! Odkąd tylko sięgam pamięcią, w zaleszyckim dworze
jeszcze czegoś takiego nie było! Jeśli smakuje tak samo, jak wygląda, to pani cię
stąd nie wypuści.
Zawstydziłam się trochę jej pochwałą, choć jednocześnie niezmiernie
ucieszyłam. W moje serce wstąpiła nadzieja.
Dziesięć minut później do kuchni weszła pani Barbara, która zleciła mi to
zadanie, a teraz miała sprawdzić jego rezultaty.
− A cóż to jest?! – wykrzyknęła, patrząc ze zdziwieniem na mój deser.
− Tort z płatkami kwiatów – wyjaśniłam spokojnie, choć serce waliło mi
w piersi jak oszalałe.
Przyjrzała mu się uważnie.
− Chce nas dziewczyna otruć? – zapytała ostro i przeniosła na mnie
spojrzenie swoich małych, ciemnych oczu.
Zrobiło mi się przykro.
− To jadalne kwiaty – pospieszyłam zaraz z odpowiedzią. – Nikomu nic się nie
stanie.
− A skąd ty się, dziewczyno, na kwiatach znasz?! – odburknęła kobieta,
z pogardą lustrując mój tort.
− Mieszkam na wsi, to się znam – odpowiedziałam hardo, wyprowadzona już
częściowo z równowagi.
W tym samym momencie do kuchni weszła pani Karolina Zaleszycka.
Poznałam ją od razu. Była wysoką kobietą o czarnych, przetykanych już
gdzieniegdzie siwizną, splecionych w kok włosach i w eleganckiej sukience. Na
jej widok wszystkie stanęłyśmy wyprostowane i skinęłyśmy uprzejmie głowami na
powitanie.
− Dzień dobry – powiedziała, a potem podeszła wprost do mnie. – To ty jesteś
tą młodą dziewczyną, która chciałaby u nas pracować?
− Tak – odpowiedziałam lekko zawstydzona.
Przyjrzała mi się uważnie, szczególnie długo zatrzymując wzrok na mojej
podniszczonej sukience.
− Mieszkasz na wsi? – zapytała po chwili.
− Tak, w Bieluniu.
− Kim są twoi rodzice? – Coraz bardziej nie podobały mi się jej pytania.
Najchętniej wyszłabym stąd jak najszybciej, ale wiedziałam, że nie mogę tego
zrobić.
− Ojciec nie żyje, a matka zajmuje się domem – odpowiedziałam mimo
wszystko.
Skinęła głową ze zrozumieniem, uśmiechając się chłodno.
− Rozumiem, że nie jesteś wykształcona… − raczej stwierdziła, niż zapytała.
− Skończyłam szkołę podstawową – odpowiedziałam, siląc się na uprzejmy
ton. – Umiem czytać i pisać. Znam się na elementarnych sprawach.
− Zapewne – skwitowała, a potem podeszła do blatu kuchennego, na którym
stały ugotowane przeze mnie pierogi oraz tort. – Cóż, w naszym dworze
zatrudniamy tylko najlepszych – oznajmiła takim tonem, jakby chciała mi dać do
zrozumienia, że ja do nich nie należę. − Kilka kobiet próbowało już przed tobą,
ale odprawiłam je z kwitkiem. Zobaczmy więc, co ty potrafisz. – Sięgnęła po
widelec, a potem ukroiła kawałek pieroga i wsunęła go sobie do ust.
Zamarłam, czekając na werdykt.
− Nic specjalnego – oznajmiła po chwili, a ja poczułam, jak oblewa mnie
zimny pot. Zresztą czego ja głupia się spodziewałam! To oczywiste, że jako
prosta wieśniaczka nie potrafię przyrządzać wytwornych dań dla bogaczy.
Pani Karolina Zaleszycka podeszła natomiast do tortu i przyjrzała mu się
z zaciekawieniem.
− Poproszę o mały kawałek.
Ukroiłam jej go i podałam na małym talerzyku. Przyjrzała mu się jeszcze raz,
potem powąchała kwiaty, zamrugała z uznaniem oczami i spróbowała deseru.
Na chwilę zapanowała pełna nerwowego oczekiwania cisza, która zdawała mi
się trwać niemal wieczność.
− Coś takiego… − wyszeptała do siebie pani Karolina Zaleszycka, po czym
wzięła do ust kolejny kęs mojego wypieku. – Ten tort jest wyśmienity! W życiu nie
jadłam lepszego. I zarazem nie widziałam równie zachwycającego! – orzekła po
chwili z entuzjazmem, jakiego się po niej nie spodziewałam.
Zaskoczona jej reakcją i sukcesem, który odniosłam, oblałam się rumieńcem.
Pani Zaleszycka tymczasem dyskretnie przetarła usta serwetką, po czym
przyjrzała mi się uważnie i oznajmiła:
− Cóż, co prawda gotować to ty raczej nie potrafisz, ale za to twój tort jest
godny najwyższej ceny. Proponuję ci więc pracę we dworze w charakterze pani
sprzątającej. Natomiast gdy będziemy wyprawiać przyjęcia, będziesz
przychodziła do kuchni i robiła swój tort oraz inne słodkie wypieki. Co ty na to?
Oszołomiona jej propozycją skinęłam twierdząco głową, bo nie byłam w stanie
wykrztusić słowa. Praca we dworze była dla mnie szczytem marzeń, czymś, co
wydawało mi się nieosiągalne. Aż do tej pory…
Na twarzy pani Zaleszyckiej pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. Skinęła
głową zadowolona, a potem majestatycznym krokiem ruszyła w stronę wyjścia.
− Do zobaczenia jutro o ósmej. Pani Barbara wytłumaczy ci, co masz robić –
dodała tylko na odchodnym i wyszła.
Odetchnęłam, wciąż zaskoczona tym, co się stało, a potem ze szczęścia
uśmiechnęłam się szeroko, nie mogąc już dłużej powstrzymywać emocji.
Natrafiłam również na radosne i dodające otuchy uśmiechy pani Matyldy
i Amelii. Tylko pani Barbara zachowała powagę, a jej twarz ani na moment nie
zrobiła się mniej sroga.
− Nie masz się z czego cieszyć, dziewczyno. To ciężka praca. Zobaczymy, czy
sobie poradzisz – powiedziała, a potem gestem ręki dała mi do zrozumienia, że
powinnam już iść.
Skinęłam kucharkom głową na pożegnanie, a potem wyszłam za panią
Barbarą, która odprowadziła mnie aż do samych drzwi wyjściowych.
− Widzę cię tu jutro punkt ósma i ani minuty później – oznajmiła mi na
pożegnanie.
Pomimo jej nieprzyjemnego zachowania nie straciłam radości ze zdobycia
nowej pracy. Gdy tylko wyszłam z dworu i zniknęłam na drodze za zakrętem,
puściłam się biegiem w stronę miasteczka, podskakując jak mała dziewczynka
i śmiejąc się wniebogłosy. Byłam naprawdę szczęśliwa.
Następnego dnia pojawiłam się we dworze już dziesięć minut wcześniej.
Odczekałam jednak przed drzwiami i zapukałam dopiero punkt ósma, bo nie
chciałam narazić się pani Barbarze zbyt wczesnym przyjściem. Otworzyła mi
z taką samą miną jak zeszłego dnia, a potem zaprowadziła mnie do niewielkiego
pomieszczenia, gdzie znajdowały się miotły, szmaty i wiadra.
− To wszystko, co jest ci potrzebne – oznajmiła. – Twoim zadaniem jest
staranne wysprzątanie całej części mieszkalnej dworu. Jadalnią oraz kuchnią
zajmie się już dzisiaj ktoś inny. – Wsadziła mi do ręki szmatkę i miotłę, a potem
kazała mi pójść za sobą. − Staraj się wykonywać swoje obowiązki tak, żeby nie
przeszkadzać państwu – powiedziała, kiedy weszłyśmy do obszernego, bogato
urządzonego saloniku z kominkiem, dywanami, komodami i dwiema eleganckimi
sofami. Na ścianach wisiały obrazy, a w rogu pokoju stało piękne stare
pianino. – Masz być dla nich niewidzialna, cicho wykonywać swoją pracę i iść
dalej. Mają na ciebie nie zwrócić nawet najmniejszej uwagi.
Skinęłam głową ze zrozumieniem, jednocześnie dyskretnie rozglądając się, czy
nie ma gdzieś w pobliżu jakichś domowników. Pani Barbara najwidoczniej to
zauważyła, bo dodała:
− Pani Karolina Zaleszycka poszła odwiedzić przyjaciółkę, a pan Bogusław
i panicz Wiktor pojechali gdzieś w interesach. Wrócą dopiero na obiad –
wyjaśniła. − Sprzątanie zaczynaj zawsze od salonu, potem drzwiami na prawo
przejdziesz do dalszej części domu, a na wprost do gabinetu pana i biblioteczki.
Na początku ścieraj zawsze kurze, potem czyść podłogi. Zrozumiałaś?
Pokiwałam twierdząco głową.
− Jak już skończysz, to zamelduj się u mnie. Będę prawdopodobnie gdzieś
w kuchni – dodała kobieta i ruszyła w stronę wyjścia. – Aha! – Zatrzymała się
jeszcze w drzwiach. – Nie zapomnij posprzątać również poddasza. Są tam dwa
pokoje gościnne, ale lubi tam przebywać również panicz Wiktor, trzeba więc
zadbać o porządek.
Kiedy zostałam sama, odetchnęłam z ulgą, choć serce waliło mi w piersi ze
strachu, jak sobie z tym wszystkim poradzę. Zaraz jednak przywołałam się do
porządku, myśląc sobie, że zmartwienia nic mi nie dadzą, a pomóc może mi tylko
moja solidna praca.
Posprzątanie salonu zajęło mi dwie godziny, potem przeszłam prawymi
drzwiami do niewielkiego holu, z którego odchodziło troje drzwi oraz drewniane
schody na poddasze. Za pierwszymi drzwiami znajdowała się sypialnia z wielkim
łożem, szafą i okrągłym stoliczkiem z dwoma krzesłami. Domyśliłam się, że
zapewne śpią tutaj państwo Karolina i Bogusław Zaleszyccy. Zaraz obok ich
pokoju znajdowała się łazienka z wanną i klozetem, o których ja mogłam tylko
pomarzyć. Trzecie pomieszczenie należało zapewne do panicza Wiktora, gdyż
było stosunkowo niewielkie, wyposażone w pojedyncze łóżko, szafę i stoliczek.
Na ścianie wisiały dwie skrzyżowane szable. Posprzątanie wszystkich tych
pomieszczeń zajęło mi prawie trzy godziny.
Potem wąskimi, drewnianymi schodami udałam się na strych. Znajdowały się
tam dwa dość małe i zdecydowanie skromniej urządzone pokoje. Dla mnie
jednak i tak były wyrazem bogactwa, a skośny dach sprawiał, że wydawało się tu
bardzo przytulnie. Nie dziwiłam się więc paniczowi Wiktorowi, że to właśnie te
pomieszczenia tak sobie upodobał. Ze sprzątaniem uwinęłam się w czterdzieści
minut, a schodząc do holu, umyłam schody. Już miałam pójść zameldować się
pani Barbarze, kiedy przypomniałam sobie, że zapomniałam o porządkach
w gabinecie!
Udałam się tam pospiesznie, a kiedy otworzyłam drzwi, zamarłam z zachwytu.
Gabinet nie był duży, ale przy wszystkich jego ścianach stały wznoszące się aż
pod sufit regały z półkami szczelnie wypełnionymi książkami. Przerwę
w biblioteczce stanowiło jedynie wąskie pasmo ściany z oknem. Na środku
pokoju stało mosiężne biurko z szufladkami i szerokie, obite eleganckim
materiałem krzesło.
Zaczęłam zamiatać pomieszczenie, ale moją uwagę nadal przyciągała ta
bogata biblioteczka. Lubiłam czytać, choć z powodu braku czasu, pieniędzy
i dostępu do książek robiłam to bardzo rzadko. Będąc jednak w pokoju
wypełnionym tyloma książkami, nie mogłam się powstrzymać przed tym, żeby nie
obejrzeć każdej z półek i nie zobaczyć, jakie tytuły czy jakich autorów tam
znajdę. Odstawiłam miotłę, a potem powoli przeszłam się po całym
pomieszczeniu, zatrzymując się w końcu przy ściance biblioteczki
umiejscowionej po lewej stronie okna.
Przymknęłam oczy i przejechałam opuszkami palców po nieco zakurzonych
grzbietach książek, intuicyjnie wybierając jedną z nich, którą wyciągnęłam
z szeregu. Nie spoglądając nawet na tytuł, otworzyłam ją na pierwszej lepszej
stronie i zaczęłam czytać od nowego akapitu. Nie pamiętam już, o czym była, ale
wiem, że zaśmiałam się, rozbawiona opisywaną w niej sceną. Nie mogłam się
oderwać od czytania i byłam ciekawa, jak dalej potoczy się akcja, więc
przewróciłam kilkadziesiąt stron do przodu i zatrzymałam się na kolejnym
losowo wybranym akapicie. Było w nim coś, co doprowadziło mnie do
wzruszenia. Pomyślałam sobie wtedy, że książki są niesamowite, skoro potrafią
wywołać we mnie w tak krótkim czasie tak skrajne emocje.
Czytałam dalej, pochłonięta tą powieścią bez reszty. W końcu świadoma tego,
że było niemożliwe, abym zdążyła przeczytała całość, i jednocześnie bardzo
ciekawa zakończenia przewróciłam kartki aż do kilku ostatnich stron. I znowu
zaczytałam się, zapominając o bożym świecie.
− Nie powinno się czytać od końca – do mojej świadomości przebił się nagle
czyjś spokojny głos. – To tak, jakby przeżyć życie, zapominając o wszystkim
u jego kresu. Jesteśmy świadomi tego, kim jesteśmy obecnie, ale nigdy nie
zrozumiemy, co nas ukształtowało.
Zaskoczona podniosłam wzrok i zobaczyłam opartego o futrynę drzwi
młodego mężczyznę z ciemnobrązowymi, starannie zaczesanymi włosami
i w eleganckim garniturze. Był to panicz Wiktor Zaleszycki!
Przerażona szybko zamknęłam książkę i odłożyłam ją na miejsce. Kiedy
ponownie na niego spojrzałam, na twarzy miał wyraz rozbawienia i delikatny
uśmiech.
− Przepraszam – wyjąkałam, przeklinając w duchu swoją ciekawskość.
Dzisiejszy wybryk mógł mnie kosztować utratę wymarzonej pracy.
Mężczyzna zbliżył się w moją stronę, zupełnie ignorując to, co powiedziałam.
− Proszę. – Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i mi ją podał.
Spojrzałam na niego kompletnie zaskoczona.
Zaśmiał się.
− Ma pani mokre od łez policzki – wyjaśnił po chwili, a ja, jeszcze bardziej
zmieszana, wzięłam od niego chusteczkę i otarłam twarz. Gdyby nie jego uwaga,
nawet nie zorientowałabym się, że płakałam.
− Dziękuję… − wyszeptałam. – I przepraszam…
− Ależ za co? – Przyjrzał mi się z wesołym błyskiem w oku. – To nie mnie
powinna panienka przepraszać, tylko autora tej książki, który tak się namęczył,
żeby wszystko czytelnikowi dokładnie wyjaśnić, a panienka przeczytała jego
dzieło w niecałe piętnaście minut. Nie byłby raczej z tego zadowolony.
Jego słowa sprawiły, że przeraziłam się jeszcze bardziej, a jednocześnie
oblałam rumieńcem.
− Obserwował mnie pan? – zapytałam.
Zawadiacko, a zarazem szarmancko oparł się o półkę z książkami i schował
ręce do kieszeni.
− Po prostu wszedłem do gabinetu, bo chciałem trochę popracować,
a panienka nawet mnie nie usłyszała, tak była pochłonięta lekturą. Ostatecznie
nie mogłem odmówić sobie przyjemności obserwowania jej, kiedy o tym nie
wiedziała. I muszę przyznać, że dużo się o panience dowiedziałem w tym
czasie…
Ponownie mnie zaskoczył.
− Przepraszam, ale ja chyba nie rozumiem… − wyjąkałam, myśląc sobie, że
albo to on specjalnie prowadzi rozmowę w tak niejasny sposób, albo to ja, prosta
wieśniaczka, nie potrafię tego pojąć.
− Czasami nasze emocje zdradzają, kim jesteśmy. Kiedy człowiek coś mówi
albo robi, będąc świadomym towarzystwa innych osób, to zazwyczaj w jakiś
sposób się kontroluje. Natomiast gdy myśli, że jest sam, nie musi się starać i jest
w pełni sobą. A poza tym emocji nie da się oszukać – wyjaśnił.
Jego wypowiedź tylko rozbudziła moją ciekawość.
− W takim razie czego się pan o mnie dowiedział? – zdobyłam się na pytanie.
Uśmiechnął się pod nosem, a jednocześnie spuścił wzrok, jakby tym razem to
on się zawstydził.
− Nie wiem, czy to stosowne, żebym wyjawił…
− Skoro już pan zaczął…
Odetchnął głęboko, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. A potem
mówił zdecydowanym głosem, aczkolwiek uważnie dobierając słowa. Czasami
milkł, jakby szukając odpowiedniego, i kontynuował dopiero, gdy takowe
znalazł. A ja słuchałam, niezdolna mu przerwać, choć serce biło mi coraz
mocniej, a policzki płonęły mi coraz bardziej.
− Doskonale poznałem panienkę w te piętnaście minut. I wiem, że kiedy się
panienka uśmiecha, to jej twarz jaśnieje jak od blasku słońca. Jej uśmiech jest
szeroki i pełen radości. Nie sztuczny czy wymuszony, ale autentyczny. Oznacza
to, że jest panienka osobą prostą, pogodną i szczerą. Kiedy panienka się skupia,
to wyostrzają się panience rysy twarzy, choć nadal są bardzo delikatne, a na jej
czole pojawia się ledwo dostrzegalna zmarszczka. Trzeba bardzo dokładnie się
przyjrzeć, żeby ją zobaczyć. Natomiast kiedy panienka płacze, to tak, jakby na
dworze padał deszcz w czasie suszy. Deszcz jest sam w sobie przygnębiający, ale
każda jego kropla bardzo cenna. Pobudza do życia. Jest panienka osobą, która
silnie wszystko przeżywa, potrafi wczuwać się w emocje innych ludzi i jest
bardzo wrażliwa.
Byłam poruszona jego opisem, a zwłaszcza tym, że był on tak niezmiernie
prawdziwy. Jeszcze nigdy w życiu nikt nie wczuł się we mnie aż tak. W jednej
chwili odniosłam wrażenie, jakby stojący przede mną, jeszcze minutę temu obcy
człowiek stał się kimś bardzo mi bliskim. Bo jak inaczej miałam się poczuć, skoro
tak doskonale mnie rozumiał… I skoro opisał mnie w tak niezwykły sposób?
− Przepraszam, nie chciałem panienki zawstydzić – odezwał się, kiedy
zaskoczona nadal milczałam. – Lepiej już pójdę…
Wyszedł, a ja znowu zostałam w pomieszczeniu sama. Choć gdzieś głęboko
w sercu wciąż czułam jego obecność.

Julianna oderwała kawałek starej gazety i oznaczyła nim stronę w zeszycie, na


której zakończyli lekturę. Najchętniej czytałaby dalej, bo historia Emilii bardzo
ją zaciekawiła, ale przestało padać i musieli wracać do babci Nusi, która
zapewne już od dłuższego czasu się o nich niepokoiła.
− Chyba przez przypadek natrafiliśmy na jakąś tajemnicę z przeszłości –
odezwał się Henryk i wyjrzał przez okno. – Lepiej już wracajmy, bo ze wschodu
znowu nadciągają jakieś chmury.
− Nie ma przypadków – wyszeptała przejęta Julianna, gładząc palcami
okładkę starego zeszytu. – Widocznie tak miało być, że przyszliśmy tutaj i to
znaleźliśmy.
Henryk popatrzył na nią nieprzeniknionym wzrokiem, więc nie była w stanie
rozszyfrować, czy się z nią zgadza, czy raczej traktuje jej pogląd jako kolejny
dowód jej niedojrzałości i dziecinności.
− Co zrobimy z zeszytem? – zapytał, zerkając ze zniecierpliwieniem na
zewnątrz, gdzie w oddali nadal grzmiało, a ciemne chmury niebezpiecznie
szybko zbliżały się w ich stronę.
− Zostawimy go tutaj tak, jak go znaleźliśmy – zadecydowała Julianna. –
Należy do tego miejsca i do kobiety, która go tutaj ukryła. Jeśli będziemy chcieli
poznać jej dalszą historię, wrócimy tutaj. A na razie myślę, że powinniśmy
zachować to wszystko w tajemnicy.
− Wiesz, cokolwiek się zdarzyło, to było bardzo dawno temu, myślę, że nie
musimy robić z tego aż takiego sekretu… − powiedział, kiedy opakowała
z powrotem zeszyt w starą gazetę i włożyła go do wnęki pod parapetem.
− Najpierw przeczytajmy sami, a potem zdecydujemy, co zrobić.
− Aha, czyli my możemy zaglądać do czyichś tajemnic z przeszłości, ale już
nikt inny nie? – zapytał z lekką kpiną Henryk.
Julianna posłała mu pełne irytacji spojrzenie.
− My go znaleźliśmy, więc jesteśmy teraz za niego odpowiedzialni. A poza
tym mamy pewność, że nas na pewno nie dotyczy. Nie może tego powiedzieć
nikt, kto mieszka w tej okolicy. Nie wiemy, jaki sekret może skrywać w sobie
zeszyt, więc musimy podejść do niego ostrożnie. Sobie możemy ufać, ale nie
opowiadajmy o naszym znalezisku, dopóki nie będziemy pewni, że nie zrobi to
komuś krzywdy.
Jej argumenty chyba musiały go przekonać, bo skinął tylko głową i już się nie
odezwał.
Kiedy wyszli z chatki, od razu uderzyło ich rześkie, chłodne powietrze
niosące ze sobą zapach wilgotnej gleby i skąpanego deszczem lasu. Przez
mokrą, wysoką trawę ruszyli w stronę drogi.
− Jest tutaj zupełnie inaczej niż w Warszawie, co? – zagadnął ją w pewnym
momencie Henryk. – I nie chodzi mi tylko o wiejski krajobraz czy ciszę i spokój,
ale chyba przede wszystkim o nastrój, jaki tu panuje. Tak, jakby czas stanął
w miejscu albo co najmniej płynął znacznie wolniej niż w mieście. – Zamyślił
się na chwilę, jakby szukając odpowiednich słów. – Człowiek może po prostu
zatrzymać się i pomyśleć nad swoim życiem. Albo spojrzeć w niebo
i uświadomić sobie, że życie to coś więcej niż codzienna bieganina, obowiązki
czy twarde reguły gry. Życie jest w nas, wolność jest w nas, jeśli sobie to
uświadomimy.
− Tak – przyznała Julianna. – Tutaj człowiek czuje, że żyje, a może przede
wszystkim poznaje, co to jest życie. To te nieuchwytne chwile, które jednak
udało się złapać. Głucha cisza przed burzą, zapach deszczu, szum kołysanych na
wietrze łanów zbóż. W mieście często człowiek tego nie dostrzega.
Henryk spojrzał na Juliannę tak, jakby uświadomił sobie, że ona też może go
zrozumieć albo wręcz nadawać na tych samych falach.
− A ty też jesteś z Warszawy? – zapytała go po chwili.
Odniosła wrażenie, że zawahał się, zanim odpowiedział.
− Jestem z Piaseczna. To, jak pewnie dobrze wiesz, miasto pod Warszawą.
Skinęła głową. Najchętniej zapytałaby go, dlaczego przyjechał do Bielunia,
ale bała się, że znowu się przed nią zamknie, więc tego nie zrobiła.
Kiedy dochodzili do domu, zauważyli wyglądającą przez okno Nusię.
Zobaczywszy ich, pomachała energicznie ręką, a potem wybiegła im naprzeciw.
− Dzieci drogie! – wykrzyknęła ze zmartwieniem na twarzy. – Taka ulewa!
Gdzieście się, na miłość boską, podziewali?!
− Byliśmy u pana Ignacego – wyjaśnił Henryk. – A potem siedzieliśmy
w jakiejś opuszczonej chatce, czekając, aż na dworze trochę się uspokoi,
żebyśmy mogli wrócić do domu.
− No to chociaż tyle dobrze, żeście się aż tak nie zmoczyli i znaleźli
schronienie. – Nusia pokręciła głową, patrząc na nich z troską. – Chodźcie,
odgrzeję wam obiad.
Kiedy weszli do domu, Henryk poszedł do swojego pokoju, a Julianna
pomogła babci Nusi przygotować posiłek.
− Chyba polubiliście się z Henrykiem – zagadnęła w pewnym momencie
starsza pani i spojrzała na Juliannę z uśmiechem. Nie był to jednak uśmiech
wścibski ani pełen domysłów i insynuacji, przemawiały przez niego po prostu
życzliwość i subtelne zainteresowanie.
Julianna zamyśliła się na chwilę, analizując swoje relacje z Henrykiem.
Oprócz dzisiejszej kłótni czy kilku wcześniejszych niesnasek w zasadzie
wszystko było w porządku. W każdym razie, szczerze mówiąc, lubiła go. Czy on
ją też, tego nie potrafiła odgadnąć.
− Chyba tak… − wybąkała tylko w odpowiedzi. – Właściwie dopiero się
poznaliśmy…
− Cieszę się, że oboje jesteście młodzi i możecie dotrzymywać sobie
nawzajem towarzystwa. Będzie wam raźniej, bo tutaj we wsi nie ma zbyt dużo
osób w waszym wieku.
− No nie wiem – powiedziała Julianna, przypominając sobie zachowanie
Henryka i jego dzisiejsze uwagi odnośnie do różnicy wieku. – Wydaje mi się, że
on wolałby do towarzystwa jednak kogoś nieco starszego… Ale cóż, póki co jest
skazany na mnie. – Uśmiechnęła się, obracając wszystko w żart. – Rodziców
i sąsiadów się nie wybiera.
Babcia Nusia też się zaśmiała, ale jednocześnie spojrzała na nią przenikliwym
wzrokiem. Tak jakby była świadoma czegoś, o czym ona nie miała jeszcze
pojęcia. A może Juliannie tylko tak się zdawało?
− Rozlej, Julianko, herbatki, a potem zawołaj, proszę, Henryka. Pewnie oboje
jesteście już bardzo głodni… − Staruszka położyła na stole cieniutkie kotlety
z kurczaka w złoto-brązowej panierce.
Julianna skinęła głową, napełniła szklanki gorącą herbatą, a potem weszła na
półpiętro i zawołała Henryka. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, więc pokonała
dalszą część schodów i zapukała do drzwi jego pokoju.
− Henryku, kolacja.
Odpowiedziała jej cisza.
− Henryku! – Ponownie zapukała. – Słyszysz mnie?
Ponieważ nie doczekała się z jego strony żadnej reakcji, nacisnęła klamkę
i powoli uchyliła drzwi. Nie chciała zakłócać jego spokoju ani naruszać osobistej
przestrzeni, ale w obecnej sytuacji nie widziała już innej możliwości.
Nieśmiało zajrzała do środka i zobaczyła, że Henryk stał na balkonie tyłem do
niej, trzymając w ręce przyciśniętą do ucha komórkę. Zrozumiała więc, dlaczego
nie słyszał ani jej pukania, ani nawoływania. Nie chciała mu przeszkadzać, więc
postanowiła, że wróci po niego za chwilę. Już miała się wycofać, kiedy przez
szeroko otwarte drzwi balkonowe dobiegł ją jego przyciszony, a zarazem
zdenerwowany głos:
− Nie, kurwa! Tłumaczyłem ci już. Macie działać sami. Nikt nie może się
dowiedzieć, gdzie jestem!
Julianna mimowolnie zatrzymała się w miejscu, a serce podeszło jej do
gardła. Słowa Henryka kompletnie ją zaskoczyły i wyprowadziły z równowagi.
Po tym, co usłyszała, nie mogła tak po prostu wyjść z jego pokoju i udać, że
niczego nie słyszała. Tymczasem nastała krótka chwila ciszy, kiedy zapewne
rozmówca Henryka przedstawiał swoje racje, a potem ponownie doszły do niej
słowa mężczyzny:
− Groźny, kurwa, nie żyje! A wiesz, kto może być następny?! Musimy dopaść
tych skurwysynów, zanim oni dopadną nas!
Nastąpiła kolejna przerwa. Henryk nerwowo walnął pięścią w poręcz balkonu,
a Julianna aż podskoczyła ze strachu. Po chwili znowu się odezwał:
− Nie chcę tu widzieć żadnych psów! A jak zobaczę, to…
Nie była już w stanie dłużej tego słuchać. Przerażona wybiegła z pokoju,
niechcący zatrzaskując za sobą drzwi znacznie głośniej, niż chciała. Dyszała
ciężko z przerażenia. Zbiegła na dół, omal się nie potykając o własne nogi,
i wparowała do kuchni jak burza.
− Lio, kochana, a co ci się stało?! – Wystraszyła się na jej widok Nusia. –
Uważaj na tych schodach, bo są całkiem strome, można łatwo sobie zrobić
krzywdę…
Julianna skupiła się na tym, żeby uspokoić oddech i kołaczące w piersi serce.
W głowie miała mętlik. Myśli kłębiły się jak oszalałe. A więc Henryk jest
jakimś bandytą, przestępcą ukrywającym się przed policją, a może nawet
mordercą!
− Boże… − wyszeptała nieświadomie.
− Lio, na miłość boską, co się stało?! – przeraziła się już nie na żarty babcia
Nusia.
Julianna wbiła w nią wzrok, jednocześnie łamiąc sobie głowę, jak ma jej
przekazać to, czego była świadkiem. Przecież w obecnej sytuacji obie
znajdowały się w śmiertelnym niebezpieczeństwie!
Wzięła głęboki oddech.
− Henryk… − zaczęła, a w tym samym czasie usłyszała dobiegające z góry
trzaśnięcie drzwiami i kroki na schodach. − Henryk… – powiedziała jeszcze
ciszej, żeby przypadkiem jej nie usłyszał. – On jest…
− Tutaj! – rozległ się jego wesoły głos, kiedy wbiegł do kuchni. – Już
jestem! – Rozsiadł się swobodnie na krześle i przysunął bliżej siebie talerz
z zupą. Po jego wcześniejszym zdenerwowaniu nie zostało śladu. – Julianno… –
Rzucił jej pogodne spojrzenie, choć w jego wzroku dojrzała też jakąś ostrą nutę.
Ostrzeżenie. – Nie musiałaś tak się skradać. Gdybyś zapukała i poczekała na
odpowiedź, powiedziałbym ci, że się przebieram.
Wytrzeszczyła na niego oczy, zupełnie nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
Dopiero kiedy usłyszała cichutki chichot babci Nusi i zobaczyła, jak oboje
wymieniają znaczące, żartobliwe spojrzenia, zorientowała się, co miał na myśli.
W jednej chwili zrobiła się czerwona.
− Siadaj, Lio – zachęciła ją radośnie Nusia. – Jedzcie już, dzieci, bo zaraz
wszystko będzie zimne.
Przerażona, a zarazem zażenowana Julianna zajęła miejsce obok starszej pani.
Naprzeciwko niej siedział Henryk, ale ona uparcie unikała jego wzroku. Co za
paskudny, podstępny, obleśny kłamca! Jak on mógł narobić jej tyle wstydu?!
I przede wszystkim – jak mógł być przestępcą?! To było w tym wszystkim
najgorsze. Może był często nieznośny i arogancki, ale nigdy nie pomyślałaby, że
mógł być niebezpieczny. Nie mieściło jej się to w głowie, a jednak…
Kolacja minęła jej na milczącym przysłuchiwaniu się beztroskim rozmowom
prowadzonym pomiędzy Nusią a Henrykiem. Po tym, co się wydarzyło, zupełnie
straciła apetyt, ale mimo to zmusiła się do jedzenia. Nie chciała wzbudzać
podejrzeń, choć ostatecznie i tak babcia Nusia zauważyła, że coś jest z nią nie
w porządku.
− A co ty taka cichutka, Lio? – zaniepokoiła się. – Nie krępuj się już tą
sytuacją. – Rzuciła jej pełne wyrozumiałości spojrzenie. – Nic się przecież nie
stało.
− Właśnie – dodał zaraz Henryk, a Julianna mimowolnie na niego popatrzyła.
Po jego twarzy błądził kpiący uśmieszek. W tym momencie to ona miała ochotę
go zabić. – Nie będę ci przecież tego pamiętał. Na drugi raz po prostu pukaj
i czekaj na odpowiedź.
Miała ochotę natychmiast wykrzyczeć, jaka była prawda, ale powstrzymała
się, kalkulując, że lepiej i bezpieczniej będzie, jeśli porozmawia z babcią Nusią
w cztery oczy. Miała tylko nadzieję, że starsza pani uwierzy jej pomimo tego, że
wydawała się bardzo zaprzyjaźniona z Henrykiem.
Dokończyli obiadokolację, a potem Julianna pomogła Nusi posprzątać
i pozmywać naczynia. Liczyła, że uda jej się zostać z nią sam na sam, ale
Henryk, co było do niego raczej niepodobne, nie poszedł do siebie na górę, lecz
najpierw im pomógł, a potem rozsiadł się przy stole, czytając gazetę. Pilnuje
mnie – myślała z przerażeniem Julianna. Boi się, zresztą słusznie, że zdradzę
babci Nusi prawdę o nim.
Kiedy kuchnia była już kompletnie czysta, starsza pani zaproponowała, że
rozpali ogień w piecu, bo załamanie pogody przyniosło znaczące ochłodzenie.
Było to bardzo odczuwalne szczególnie w starych domach. Kiedy pomieszczenie
wypełniło przyjemne ciepło, zaprosiła Juliannę, żeby usiadła sobie na zapiecku.
Dziewczyna zrobiła to z wielką chęcią, bo odkąd po raz pierwszy odwiedziła
kuchnię babci Nusi, zachwyciła się zapieckiem i marzyła, by go wypróbować.
Skuliła się teraz na nim i opatuliła pstrokatym kocykiem, na chwilę zapominając
o gnębiącym ją problemie.
Henryk tymczasem siedział przy stole, niby nadal czytając gazetę, choć
Julianna zdążyła już zauważyć, że ślęczał nad tą samą stroną już od co najmniej
dziesięciu minut. Babcia Nusia usiadła obok niego, podparła brodę dłońmi
i wyszeptała:
− Nieraz marzyłam sobie, że będę miała wnuki, którym w taki chłodny
wieczór jak ten będę mogła snuć opowieści przy ciepełku ognia…
Słysząc jej słowa, Julianna oderwała wzrok od jakiegoś bliżej nieokreślonego
punktu w dali i przeniosła go na Nusię. Poczuła w sercu zarówno współczucie,
jak i troskę. Zauważyła też, że Henryk odłożył gazetę na bok i pochylił się bliżej
starszej pani.
− A dzisiaj czuję się tak, jakby moje marzenie się spełniło – oznajmiła Nusia
z błyszczącymi ze wzruszenia oczami. – Jestem szczęśliwa, że mogę mieć was
przy sobie… − Uśmiechnęła się do nich.
− Babciu Nusiu – odezwała się Julianna – to w takim razie opowiedz nam
jakąś historię ze swojego życia.
Kobieta zaśmiała się pod nosem.
− Oj, dziecinko, moje życie było bardzo zwyczajne. Spędziłam je prawie całe
w Bieluniu. Moja mama zmarła, gdy byłam jeszcze dzieckiem, a potem
wychowywali mnie ojciec i jego druga żona. Nie mieli własnych dzieci, więc
kiedy zmarli, dostałam w spadku całe gospodarstwo. I tak sobie żyję tutaj aż do
dziś.
− A jak to było, babciu Nusiu, kiedy pracowałaś we dworze w Zaleszycach? –
zapytała Julianna, bo ten epizod życia kobiety zainteresował ją najbardziej.
Doskonale pamiętała błądzący we wspomnieniach wzrok starszej pani, gdy
opowiadała jej pierwszego dnia o tym, że tam pracowała.
Nastała cisza. Nusia wpatrzyła się w dal, a Julianna zbeształa się w duchu, że
być może przywołała jakieś bolesne czy trudne chwile z przeszłości. Obiecała
sobie, że już więcej sama nie poruszy tego tematu.
− Ach, przypomniałam sobie… − powiedziała po chwili starsza pani. – Słowa
piosenki, którą śpiewałam tamtego dnia we dworze…
Julianna i Henryk spojrzeli na nią zaciekawieni, a Nusia głęboko westchnęła,
po czym cichutko zaśpiewała

Oj, gdzieś tam za oknem daleko,


Oj, gdzieś tam, gdzie wzrok mój nie sięga,
Zieleni się piękna polana,
A na niej jabłoń niejedna.
Zieleni się piękna polana,
A na niej jabłoń niejedna.
Powrócę ja znowu do ciebie,
Gdy jabłoń zakwitnie różowo.
Czekaj tam na mnie, mój chłopcze,
Twą miłość rozpalę na nowo.
Czekaj tam na mnie, mój chłopcze.
Twą miłość rozpalę na nowo.

Kiedy skończyła, w oczach miała łzy, a głos lekko jej drżał. Julianna zupełnie
nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować. Nie wiedziała też, czy
wzruszenie Nusi było spowodowane pozytywnymi, czy raczej bolesnymi
wspomnieniami.
− Śpiewałam tę piosenkę w kuchni, nie wiedząc, że on mnie słyszy… −
wyszeptała tymczasem starsza pani, patrząc w dal, a potem znowu zamilkła.
− Kto? – zapytał delikatnie Henryk, patrząc z zakłopotaniem na Juliannę.
− Żołnierz – odparła cichutko kobieta. – On. Grisza.
− Kochałaś go, babciu Nusiu? – zaryzykowała mało dyskretne pytanie
Julianna.
Starsza pani sprawiała jednak wrażenie, jakby jej myśli zupełnie gdzieś
odpłynęły i nie usłyszała pytania. Na dworze zawiało mocniej i wiatr uderzył
gałązką rosnącego przed domem drzewa w okno, zakłócając ciszę. Sprawiło to,
że Nusia otrząsnęła się z letargu. Rozejrzała się po kuchni jeszcze nieobecnym
wzrokiem, jak człowiek dopiero po przebudzeniu, a potem westchnęła głęboko,
wytarła łzę z kącika oka i podniosła się z krzesła.
− Pójdę oporządzić zwierzęta przed nocą – oznajmiła. – Robi się już późno…
− Przepraszam, babciu Nusiu… − wyszeptała Julianna, pełna poczucia winy,
że wprawiła staruszkę w ten smutny nastrój. – Ja nie chciałam…
− Ale za co, dziecinko? – zdziwiła się kobieta. – Przecież nic się nie stało! –
Uśmiechnęła się do niej uspokajająco. – Zostańcie sobie jeszcze tutaj, jak
chcecie, jest tak przyjemnie ciepło…
− Ja pójdę z tobą, babciu Nusiu. – Poderwała się zaraz na nogi Julianna. –
Chętnie ci pomogę. − Miała nadzieję, że tym razem uda jej się porozmawiać
z kobietą na osobności, choć jednocześnie czuła się coraz gorzej z myślą, że
będzie musiała powiedzieć babci Nusi coś tak złego o Henryku, którego ta
traktowała jak wnuka. Wiedziała jednak, że musi to zrobić ze względu na
bezpieczeństwo ich obu.
− Dziękuję ci bardzo, kochanie, ale może innym razem. Masz jutro rano
rozmowę o pracę. Musisz być wypoczęta.
− Babcia Nusia ma rację – przytaknął zaraz Henryk. – Ty idź się położyć, a ja
pójdę pomóc przy zwierzętach.
− Ale… − chciała zaprotestować Julianna, lecz mężczyzna zmroził ją
wzrokiem, po czym dodał spokojnym głosem:
− Chociaż raz nas posłuchaj. To dla twojego dobra. Przygotuj się do
jutrzejszej rozmowy i śpij dobrze.
Babcia Nusia uśmiechnęła się do niej z troską, a potem oboje z Henrykiem
zniknęli za drzwiami. Julianna jeszcze długo patrzyła za nimi z niepokojem.
Bała się, czy powinna była zostawić babcię Nusię sam na sam z Henrykiem,
który może się okazać nawet mordercą, a już na pewno groźnym przestępcą. Ale
co innego mogła jeszcze zrobić? Zresztą dlaczego mężczyzna miałby krzywdzić
Nusię, skoro ta nie zdążyła nawet dowiedzieć się prawdy? Do tej pory nie zrobił
jej nic złego i Julianna miała nadzieję, że teraz też tego nie zrobi.
Ciężko westchnęła i poszła do swojego pokoju. Postanowiła, że jutro znajdzie
okazję, żeby porozmawiać z babcią Nusią. Henryk przecież nie może chodzić za
nią w nieskończoność!
Wzięła szybki prysznic, a potem zostawiła uchylone drzwi w swoim pokoju
i przysiadła na ziemi, żeby w ciszy nasłuchiwać powrotu babci Nusi i Henryka.
Nie mogłaby zasnąć, gdyby nie upewniła się, że starsza pani wróciła bezpiecznie
do domu. Czas jednak nieubłagalnie mijał, a ich nadal nie było. Julianna miała
już przed oczami przerażające wizje, jak Henryk zabija babcię Nusię w stodole,
zakopuje jej ciało w lesie, a potem przychodzi po nią… Co by wtedy zrobiła?
Gdzie by się ukryła?
Nagle usłyszała trzask otwieranych drzwi na dole. Była tak pochłonięta
snuciem swoich czarnych scenariuszy, że aż podskoczyła z przerażenia i omal
nie krzyknęła.
− Ale oczywiście, Henryku, jak tylko będziesz miał ochotę, to śmiało możesz
zabrać Kasztanka na przejażdżkę – usłyszała wesoły głos Nusi i odetchnęła
z ulgą. – Jazda konna to jedna z największych przyjemności tego świata…
Henryk się zaśmiał i coś odpowiedział, ale Julianna już nie słuchała. Cichutko
zamknęła drzwi pokoju, a potem zabrała się za robienie barykady. Nie
zmrużyłaby oka przez całą noc, gdyby nie zabezpieczyła drzwi, do których
niestety nie miała klucza.
Starając się nie narobić hałasu, który mógłby wzbudzić czyjeś podejrzenia,
dostawiła do drzwi stoliczek, który służył za toaletkę, oraz taboret. Przyniosła
jeszcze dwa krzesła i nimi również zabarykadowała wejście. Najlepiej byłoby
dołożyć do tego szafę albo większy stół, ale były za ciężkie i nie udałoby jej się
samodzielnie cicho ich przenieść. Musiała zadowolić się więc takim
zabezpieczeniem, jakie udało jej się zrobić. Zdawała sobie sprawę, że jeśli
Henryk będzie chciał, to całkiem łatwo sforsuje barykadę, ale narobiłoby to
takiego hałasu, że obudziłoby ją i na pewno również Nusię.
Zgasiła światło i wślizgnęła się do łóżka. Nie była jednak w stanie zasnąć, bo
w głowie kotłowało jej się mnóstwo myśli dotyczących zarówno jutrzejszej
rozmowy o pracę, jak i sprawy z Henrykiem. Po jakimś czasie udało jej się je
wyciszyć i już błądziła pomiędzy jawą a snem, kiedy otrzeźwiło ją skrzypienie
podłogi przed drzwiami jej pokoju.
Przerażona usiadła na łóżku i wpatrzyła się w mrok, wśród którego
wyróżniały się niewyraźnie kontury barykady.
Usłyszała cichutkie pukanie do drzwi.
− Julianno, to ja…
Henryk!
Struchlała ze strachu i podciągnęła kołdrę pod samą brodę, jakby to miało jej
zapewnić bezpieczeństwo. Przez chwilę zastanawiała się, czy lepiej będzie
zacząć krzyczeć, żeby zaalarmować Nusię, czy raczej czekać z nadzieją, że
napastnik sobie pójdzie.
Mężczyzna zapukał po raz drugi. Julianna zacisnęła pięści i jeszcze bardziej
wytężyła wzrok. W mroku zdało jej się, że klamka lekko się poruszyła. A może
to było tylko złudzenie?
Usłyszała westchnienie i skrzypnięcie podłogi, a potem oddalające się kroki.
Rozluźniła pięści, opuściła kołdrę w dół i kilka razy nabrała głęboko do płuc
powietrza, żeby uspokoić kołatanie serca.
Po jakimś czasie opadła z powrotem na poduszkę, ale jeszcze długo
nasłuchiwała alarmujących dźwięków. W końcu, wyczerpana czuwaniem,
zapadła w głęboki sen.
ROZDZIAŁ 7

Budzik zadzwonił o ósmej rano. Kiedy otworzyła oczy, z ulgą stwierdziła, że jej
barykada nie została naruszona, a ona nadal żyje. Pospiesznie wstała, uprzątnęła
pokój, wyszykowała się i zbiegła do kuchni. Miała nadzieję, że uda jej się
porozmawiać z Nusią, zanim Henryk się obudzi.
On jednak już tam był.
Siedział przy stole i czytając gazetę, popijał kawę. Na jej widok uśmiechnął
się lekko, a Juliannę aż przeszył dreszcz. Czuła się coraz bardziej osaczona.
Widocznie nie doceniała go, naiwnie myśląc, że w końcu przestanie jej
pilnować.
− Julianko, dziecinko, jak samopoczucie przed rozmową? – zapytała z troską
Nusia, podając jej filiżankę z herbatą.
Dziewczyna oplotła ją kurczowo dłońmi i przycupnęła na krześle możliwie
najbardziej oddalonym od tego, na którym siedział Henryk.
− Trochę się stresuję, ale mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze… −
wybąkała.
− Na pewno, kochanie. – Uśmiechnęła się Nusia. – Zjedz tosty, póki
cieplutkie, i nie martw się. My tu oboje kibicujemy ci z całego serca, a Henryk
zaproponował nawet, że pojedzie z tobą do dworu.
Julianna aż się zakrztusiła, kiedy to usłyszała. Zaskoczona Nusia podbiegła do
niej i poklepała ją po plecach, żeby pomóc jej odkaszlnąć.
− Nie… ja… nie chcę – wybąkała, gdy tylko doszła do siebie. – To znaczy,
wolę jechać sama, bo towarzystwo tylko bardziej by mnie zestresowało –
wyjaśniła, siląc się na beztroski i przekonujący ton.
− Dobrze, spokojnie, Julianko. – Uśmiechnęła się do niej Nusia. – Skoro tak,
to pojedziesz sama. Chcieliśmy tylko dodać ci otuchy…
− Tak… ja wiem. Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna i zerknęła na
Henryka. Miał mocno zaciśnięte usta, a na jego czole pojawiła się nerwowa
zmarszczka, ale się nie odezwał.
Julianna dokończyła śniadanie, a potem pożegnała się z Nusią, która
wyściskała ją i życzyła udanej rozmowy.
− Powodzenia – rzucił też Henryk, kiedy wychodziła z kuchni, ale jego twarz
pozostała poważna, nie było na niej choćby cienia uśmiechu czy życzliwości.
W odpowiedzi Julianna skinęła głową, po czym wybiegła z domu, wsiadła na
rower i pognała w stronę Zaleszyc. Przez całą drogę oglądała się za siebie
z lękiem, że zobaczy jadącego tam Henryka, ale ku jej wielkiej uldze się nie
pojawił.
Zostawiła rower na placu przed wejściem do dworu i poszła prosto do
kawiarni. Przy ladzie tak jak ostatnio stała pani Beata i z namaszczeniem
nakładała kawałek kwiatowego tortu na talerzyk.
− O, Julianna! – wykrzyknęła na jej widok i uśmiechnęła się pogodnie. – Jak
miło cię znowu widzieć.
− Dziękuję bardzo, panią również – odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem.
− Na co masz ochotę dzisiaj? – zapytała zachęcająco kobieta. – Mamy pyszny
tort czekoladowy przekładany kremem z wiśni i płatkami bratków.
− Nie, ja… − zawahała się Julianna i nerwowo splotła dłonie. – Dzisiaj
przyszłam w całkiem innej sprawie…
Kobieta spojrzała na nią z żywym zaciekawieniem.
− Coś takiego! A w jakiej?
− Przyszłam na rozmowę o pracę – wyjaśniła nieśmiało Julianna. –
Przeczytałam, że ma się odbyć dzisiaj o dziesiątej.
Na twarzy pani Beaty z początku pojawiło się zdziwienie, ale zaraz potem
zastąpił je uśmiech.
− Ale nowina! Planujesz zostać u nas na dłużej?
− Jeszcze nie wiem, to zależy…
− No tak – zgodziła się kobieta, zanim Julianna zdążyła dokończyć swoją
wypowiedź. – Wiadomo, że praca jest potrzebna, żeby się utrzymać, szczególnie
w nowym miejscu.
− Właśnie…
− O dziesiątej ma być tutaj pani Janina, która jest odpowiedzialna za dwór,
a także dyrektor nowo otwartego muzeum, pan Tokarski. To oni będą
przeprowadzać rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami. A na razie usiądź sobie
tam. – Wskazała stolik, przy którym siedziała już grupka ludzi. – To pozostali
aplikanci.
Julianna skinęła głową i powoli ruszyła w tamtą stronę.
− Julianko! – zawołała ją jeszcze pani Beata, a kiedy obróciła się za siebie,
kobieta ścisnęła kciuki obu dłoni. – Będzie dobrze! Trzymam za ciebie kciuki.
Pamiętaj, że jak cię przyjmą, musimy koniecznie to uczcić jakimś pysznym
tortem. – Uśmiechnęła się tak życzliwie, że Juliannie aż zrobiło się cieplej na
sercu.
− Tak zrobimy – odpowiedziała z wdzięcznością. – Dziękuję bardzo!
Przysiadła na ostatnim wolnym krześle przy stole, gdzie siedziały już dwie
młode dziewczyny, mniej więcej w jej wieku, nieco zaniedbana kobieta, która
mogła mieć około czterdziestu lat, i dwóch młodych mężczyzn. Kiedy się
przywitała, odpowiedziała jej tylko najstarsza z kobiet i chłopak o jasnych
włosach. Reszta towarzystwa wpatrywała się zamyślona w ekrany swoich
smartfonów.
Julianna poczuła się nieswojo wśród grupki nieznanych sobie ludzi, z którymi
przyjdzie jej konkurować. Szukając jakiegoś pocieszenia, rozejrzała się po sali
i natrafiła wzrokiem na stolik, przy którym siedział Henryk, kiedy po raz
pierwszy go zobaczyła. Był zamyślony, nieco nerwowy, przystojny i w pewnym
sensie intrygujący. Od razu zwrócił jej uwagę. I od samego początku ją peszył.
Tak, czerwieniła się, kiedy ich oczy się spotykały.
Nagle wbrew sobie poczuła dziwną tęsknotę za nim. Niemal zapragnęła, żeby
był teraz przy niej, siedział przy tym samym stoliczku co ostatnio i rzucał jej
ukradkowe spojrzenia. W pewnym sensie poznała już go trochę, stał się jej jakoś
bliski, znajomy. Lubiła go. Jak bardzo żałowała, że okazał się przestępcą! I być
może chciał jej zrobić krzywdę po tym, jak tyle się o nim dowiedziała.
− Witam wszystkich bardzo serdecznie – z zamyślenia wyrwał ją pewny,
męski głos. Spojrzała w stronę drzwi wejściowych i zobaczyła stojącego tam
mężczyznę w średnim wieku z krótkimi, posiwiałymi włosami i w dużych
okularach. Obok niego stała elegancka starsza pani w kapeluszu i uśmiechała się
pogodnie w ich stronę. – Nazywam się Wiesław Tokarski, a to jest pani Janina
Przybył. – Wskazał z szacunkiem na kobietę. – Zaraz przeprowadzimy
z państwem rozmowę dotyczącą zatrudnienia w naszym nowo otwartym
Dworskim Muzeum imienia Zaleszyckich. Prosimy, żeby podchodzili państwo
pojedynczo do naszego stolika na drugim końcu sali.
Mężczyzna skłonił się uprzejmie w ich stronę, po czym razem z panią Janiną
usiedli w najdalszym rogu kawiarni. Pierwsza podeszła do nich dziewczyna
o blond włosach z różowymi pasemkami, ubrana w czarną, krótką sukienkę.
− Ona raczej nie ma szans – odezwał się do Julianny siedzący obok chłopak
z jasnymi włosami. – Nie wyobrażam sobie, żeby dziewczyna z taką fryzurą
oprowadzała ludzi po dworze Zaleszyckich. – Uśmiechnął się, a Julianna
zauważyła, że w prawym policzku pojawił mu się dołek.
− Nie wiem… − wyszeptała. – Może jest mądra i zna się na rzeczy.
Chłopak niemal się roześmiał.
− Nie. Uwierz mi, Kamila nie. Znam ją, chodziliśmy kiedyś razem do szkoły.
− Jesteście stąd?
Skinął głową.
− Mieszkam w jednym z domów na rynku. A ty?
− W Bieluniu – odparła Julianna, bo nie miała ochoty wdawać się
w szczegóły.
W tym samym czasie dziewczyna z różowymi pasemkami wstała od stołu
i bez słowa wyszła z kawiarni.
− Szybko poszło – skomentował zaraz chłopak, odprowadzając ją
rozbawionym wzrokiem. – Wiedziałem, że tak będzie.
Mężczyzna o ciemnych włosach podniósł się z krzesła i podszedł do pana
Wiesława i pani Janiny jako drugi.
− Masz Facebooka? – zapytał tymczasem Juliannę jej rozmówca.
Trochę zaskoczona skinęła głową.
− Jak się nazywasz? – zapytał, wyciągając z kieszeni telefon. – Znajdę cię.
− Julianna Zabłocka – wyjawiła trochę niechętnie.
Chłopak zaczął stukać palcem w ekran smartfona, po czym przysunął go do
Julianny.
− Która to ty, bo nie mogę cię znaleźć?
− Nie mam zdjęcia – wyjaśniła. – O, tutaj. – Wskazała jeden z profili.
Chłopak uśmiechnął się, po czym zabrał się za przeglądanie zamieszczonych
tam informacji o niej.
− Jesteś z Warszawy? – zdziwił się po chwili.
− Tak – przyznała Julianna. – Przyjechałam do Bielunia na wakacje.
− Masz tutaj rodzinę?
− W pewnym sensie tak. – Uznała, że nie musi się tłumaczyć obcemu
chłopakowi, a poza tym Nusia przez te kilka dni stała się dla niej jak prawdziwa
babcia.
− Aha – odpowiedział z nosem w smartfonie, nadal studiując jej profil. –
Zaprosiłem cię do znajomych.
„Dzięki” – chciała rzucić z ironią, ale ostatecznie się powstrzymała. Wolała
nie zrażać do siebie dopiero co poznanej osoby, nawet jeśli jej zachowanie
zupełnie jej się nie spodobało.
Mężczyzna o ciemnych włosach wyszedł z kawiarni, a jej towarzysz poderwał
się na równe nogi i podszedł do stolika, przy którym odbywały się rozmowy
kwalifikacyjne.
Julianna rozejrzała się wokoło, a potem od niechcenia wyciągnęła komórkę
i weszła na Facebooka. Chłopak faktycznie wysłał jej zaproszenie do grona
znajomych, które ostatecznie zaakceptowała. Nazywał się Piotr Koźlik i był
w jej wieku.
Wyłączyła aplikację i już miała schować telefon do torebki, kiedy nagle
przyszła jej do głowy pewna myśl. Z powrotem uruchomiła portal
społecznościowy i wpisała w jego wyszukiwarce: „Henryk Piaseczno” – niestety
nie wiedziała, jakie mężczyzna ma nazwisko.
Po chwili wyskoczyło jej osiem profili Henryków mieszkających
w Piasecznie. Pięciu z nich miało całkiem wyraźne zdjęcia profilowe, więc od
razu się zorientowała, że żaden z nich nie był tym właściwym. Po
dokładniejszym przestudiowaniu informacji o szóstym okazało się, że to pan po
pięćdziesiątce pracujący w szkole, siódmy miał w tle zdjęcie ze swoimi
nastoletnimi dziećmi, a ósmy, który nie wstawił żadnego zdjęcia profilowego,
zameldował się dwa dni temu w Rzymie. Żaden z nich nie był Henrykiem,
którego szukała.
Tymczasem Piotrek zakończył swoją rozmowę kwalifikacyjną i podszedł do
Julianny całkiem zadowolony.
− Muszę już lecieć, słońce, powodzenia! – Puścił do niej oczko. – Mam
nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Wyszedł z kawiarni, co Julianna przyjęła ze sporą ulgą. Słońce – pomyślała
z odrazą. Jak on może mnie tak nazywać, skoro poznaliśmy się niespełna
czterdzieści minut temu?
W kolejce przed nią została już tylko kobieta w średnim wieku. Julianna
poczuła, że ogarnia ją stres. Taki sam, jak zazwyczaj przed egzaminami. Żeby
nie myśleć o czekającym ją wyzwaniu, postanowiła zająć się dalszymi
poszukiwaniami Henryka. Tym razem „Henryk Piaseczno” wpisała już
w wyszukiwarce Google. Jako pierwsza wyskoczyła jej mapa Piaseczna, potem
informacje o jakimś wiekowym Henryku, który obchodził swoje
dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny, potem o jeszcze innym, który zajmował
się wywozem śmieci, i o kolejnym, oskarżonym o molestowanie dzieci
i aresztowanym. Z przerażeniem weszła na portal, który podawał tę informację,
ale okazało się, że ów Henryk miał ponad czterdzieści lat, więc odetchnęła
z ulgą.
W międzyczasie kolejna młoda dziewczyna opuściła kawiarnię, a na rozmowę
kwalifikacyjną udała się pani w średnim wieku. Julianna wciąż czekała na swoją
kolej. Przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł, więc wpisała
w wyszukiwarce internetowej hasło: „Henryk przestępca gangster Piaseczno”.
Wstrzymała oddech, a kiedy pojawiły się wyniki wyszukiwania, zaczęła je
studiować z mocno bijącym w piersi sercem. Jedna z informacji podawała, że
jakiś osiemnastoletni Henryk R. napadł ostatnio staruszkę i ukradł jej wypłatę.
Inna donosiła o Henryku K. i Jacku M. zatrzymanym za korupcję, jednak po
przeczytaniu artykułu Julianna dowiedziała się, że aktualnie obaj siedzą
w więzieniu. Na samym dole widniała informacja o aresztowanym trzy miesiące
temu Dariuszu K., który był jednym z przywódców groźnego gangu działającego
w Warszawie i okolicach. Aresztowali go w jednym z należących do niego lokali
w Piasecznie policjanci z Centralnego Biura Śledczego. Przestępcy zajmowali
się przemytem narkotyków, handlem ludźmi, sutenerstwem i praniem brudnych
pieniędzy. Jak donosił portal: Grupa przestępcza nie została jednak w pełni
rozbita, a nieformalnie mówi się o kilku jej najgroźniejszych członkach, którzy
uciekli policji i ukrywają się w niewiadomym miejscu.
Czy Henryk mógł być jednym z nich? – pomyślała z przerażeniem Julianna,
a potem kliknęła na kolejny artykuł dotyczący tej sprawy, tym razem z ponad
miesiąca wstecz. Jego wstęp brzmiał: Policjant, który brał udział w zatrzymaniu
Dariusza K., zwanego „Daro”, został znaleziony martwy przy swoim
samochodzie. Czy to zemsta gangsterów?
− Pani też na rozmowę? – dotarł do niej nagle czyjś głos.
Podniosła znad telefonu zamyślone spojrzenie i spostrzegła, że są w niej
utkwione oczy zarówno pana Wiesława, jak i pani Janiny. Pani w średnim
wieku, która była w kolejce przed nią, już wyszła i Julianna pozostała ostatnią
kandydatką.
W mgnieniu oka podniosła się z krzesła, przeklinając jednocześnie w duchu
swoją nieuwagę i sprawę tego całego Henryka, przez którą się zagapiła.
− Ja… bardzo przepraszam… − wyszeptała, czerwieniąc się. – Kompletnie się
zamyśliłam.
− Właśnie widzieliśmy – skomentował pan Wiesław i wskazał jej krzesło
naprzeciwko siebie. – Proszę usiąść.
Speszona i jeszcze bardziej zestresowana niż wcześniej Julianna zajęła
miejsce przy stole i nerwowo splotła dłonie na kolanie. Mężczyzna spojrzał na
nią surowo, za to kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie i powiedziała:
− Proszę się nam przedstawić, opowiedzieć coś o sobie i swoich
zainteresowaniach.
Julianna nabrała powietrza głęboko do płuc, żeby się uspokoić, po czym
powiedziała, jak się nazywa, skąd pochodzi i gdzie obecnie mieszka. Uczciwie
wyjaśniła, że przyjechała tu tylko na wakacje, ale pomimo tego chętnie podejmie
pracę, która wydaje jej się bardzo ciekawa.
− Interesuję się historią – dodała na końcu. – To moja ogromna pasja, dla
której jestem w stanie poświęcić naprawdę wiele.
Oboje rozmówcy przyjrzeli jej się uważnie, a potem pan Wiesław zapytał:
− A co najbardziej pociąga panią w historii, jeśli można wiedzieć?
Zamyśliła się na chwilę, szukając odpowiednich słów.
− Może to, że jest częścią nas… − odpowiedziała. – Nie żyjemy oderwani od
przeszłości, poznając ją, poznajemy samych siebie i swoje dzieje.
− Mądrze powiedziane. – Pan Tokarski pokiwał głową. – A proszę
powiedzieć, dlaczego uważa pani, że to właśnie ona powinna pracować we
dworze?
Julianna nie lubiła tego typu pytań, które wymagały opowiadania o własnych
zaletach. Była zdania, że w stosunku do siebie nie można być obiektywnym.
Musiała jednak jakoś wybrnąć z tego kłopotliwego pytania, więc powiedziała:
− Uważam, że przewodnikiem we dworze powinna zostać osoba, która
zrozumie dwór i jego historię, która go doceni i pokocha, będzie potrafiła
wsłuchać się w… jakkolwiek to zabrzmi… szepty jego przeszłości. Dwór nie
jest tylko budynkiem, który stoi sobie i ma przynosić zyski, jest miejscem,
w którym kiedyś toczyło się życie i nadal zresztą się toczy. Jest pełen uczuć
i emocji, które kiedyś przeżywali tu jego mieszkańcy, pozostaje wiecznym
strażnikiem ich tajemnic. Jest przesiąknięty ich życiem. To serce rodziny
Zaleszyckich i nie tylko ich… Serce, które nadal bije.
Odetchnęła głęboko i spojrzała na swoich rozmówców. Pani Janina słuchała
jej z wymalowanym na twarzy głębokim skupieniem, a pan Tokarski uśmiechał
się lekko. Julianna nie potrafiła odgadnąć, czy to wyraz zadowolenia, czy raczej
politowania i kpiny. Zawstydziła się, że dała się tak ponieść emocjom i tym
sentymentalnym rozważaniom. Ale cóż, taka już była, gdy chodziło o historię.
Znów odetchnęła i żeby w miarę logicznie zakończyć swoją wypowiedź,
dodała:
− Potrzebny jest ktoś, dla kogo ten dwór będzie naprawdę coś znaczył.
Zapadła niezręczna cisza, którą dopiero po chwili przerwał pan Tokarski:
− I rozumiem, że właśnie pani jest tą osobą?
− Nie wiem, ale zrobiłabym wszystko, żeby tak było.
− Rozumiem. – Skinął głową pan Tokarski. – To już wszystko z naszej strony.
Dziękuję pani bardzo za rozmowę. Proszę jeszcze tylko zapisać swój numer
telefonu i godność – przysunął w jej stronę długopis i kartkę, na której
wypisanych było już kilka innych nazwisk i numerów kontaktowych – a my
w razie czego oddzwonimy.
Julianna zrobiła, o co prosił, a potem pożegnała się i odeszła od stolika. Nie
potrafiła pozbyć się wrażenia, że słowa: „a my w razie czego oddzwonimy”
oznaczały tyle, co: „nie jesteśmy zainteresowani pani kandydaturą”.
− I jak poszło? Powiedzieli ci coś? – zaczepiła ją z nadzieją pani Beata.
− Że w razie czego oddzwonią. – Uśmiechnęła się smutno Julianna.
− Nie martw się. Pewnie wszystkim tak mówią – spróbowała pocieszyć ją
sprzedawczyni. – Chodź, usiądź na chwilkę, zrobię ci kawkę i zjemy kawałek
tortu. – Uśmiechnęła się przemiło, ale Julianna była zbyt przygnębiona, żeby
skorzystać z tej propozycji. Jedyne, o czym teraz marzyła, to wrócić do
spokojnego Bielunia i zaszyć się gdzieś samotnie, żeby w spokoju pomyśleć, co
dalej.
− Dziękuję bardzo, pani Beatko, ale spieszę się do domu – odpowiedziała
przepraszająco. – Ale obiecuję, że jeśli do mnie oddzwonią, to skuszę się nie na
jeden, a na dwa kawałki tortu, oczywiście razem z panią.
− Trzymam cię za słowo, Julianko. Jestem pewna, że tak właśnie będzie.
− Dziękuję. – Julianna była poruszona jej życzliwością i tym, że kobieta tak
jej kibicowała, mimo że praktycznie dopiero co się poznały. – Miłego dnia!
− Nawzajem i wpadaj do nas częściej. – Pomachała jej na pożegnanie.
Gdy tylko Julianna wsiadła na rower, od razu popędziła w stronę Bielunia.
Czuła podskórnie, że nie zostanie zatrudniona we dworze, i było jej z tego
powodu bardzo przykro. Tym bardziej że oznaczało to, iż dalej nie będzie miała
środków na swoje utrzymanie i niebawem czeka ją powrót do Warszawy.
Zresztą, czego ja się spodziewałam? – napominała się w duchu, przemierzając
w zadumie drogę na wzniesieniu, wokół której roztaczał się przepiękny widok
na okoliczne pagórki, wioski, pola i lasy. Jednak nawet ten krajobraz nie mógł
jej teraz rozweselić. Nie dość, że pochodzę z daleka i praktycznie nic nie wiem
o dworze, to jeszcze jestem dyspozycyjna tylko w okresie wakacji. Przecież od
początku byłam skazana na porażkę. Dobre chęci i sentyment do tego miejsca
w moim przypadku nie wystarczą – rozmyślała.
Praktycznie przez całą drogę jej myśli krążyły wokół poniesionej dzisiaj
porażki. Dopiero kiedy wjechała w bieluński las, trochę oderwała się od tych
myśli, bo przypomniała sobie o innym problemie. Mianowicie o Henryku. Czy
nadal siedzi w domu i czeka, aż Julianna wróci z miasteczka, żeby dalej jej
pilnować? I co powinna w związku z tym zrobić? Jak ma porozmawiać z babcią
Nusią? A jeśli wyjawi jej, co usłyszała, to jak powinny postąpić w dalszej
kolejności?
Minęła kościół i dom pana Ignacego, po czym rozpędziła się jeszcze bardziej,
pragnąc, by wiatr wywiał z jej głowy wszystkie te pytania i wątpliwości.
Pragnęła na nowo cieszyć się beztroską, którą odczuwała jeszcze wczoraj.
Zanim Henryk okazał się przestępcą i zanim straciła nadzieję na możliwość
pracy we dworze.
W pewnym momencie jej wzrok mimowolnie powędrował do otoczonej
polami chatki pod lasem. Chatki Emilii, która tak jak ona marzyła niegdyś
o pracy we dworze, będącej praktycznie poza jej zasięgiem. A jednak się
udało…
Nagle poczuła silne pragnienie, żeby wrócić do chatki. Owładnęła ją ogromna
ciekawość dalszych losów tej kobiety, której nigdy nie poznała, a która stawała
się jej coraz bliższa. Wspólne tajemnice łączą, a jeszcze bardziej łączą te same
marzenia czy uczucia.
Julianna nie zastanawiała się dłużej. Zsiadła z roweru i prowadząc go,
przemierzała wysokie trawy. Mimo że od rana świeciło słońce, po wczorajszej
ulewie gdzieniegdzie pod jej nogami nadal chlupotała woda.
Kiedy doszła na miejsce, była spocona i ciężko dyszała, bo taszczenie ze sobą
roweru przez wysokie trawy wymagało od niej wiele siły i energii. Położyła go
na ziemi, żeby zasłoniła go trawa i nie był widoczny z drogi, po czym wślizgnęła
się do chatki. Od razu otulił ją przyjemny cień i kompletna cisza, tak jakby na
chwilę ustał nawet szum wiatru i śpiew ptaków. Poczuła się, jakby przekroczyła
granicę prowadzącą do jakiegoś innego świata. Minionego świata przeszłości.
Świata, który należał do Emilii Świerkot, a Julianna była tylko jego chwilowym
gościem.
Bez wahania przeszła do drugiego pokoju i pod skrytką w parapecie
wymacała opakowany w gazetę zeszyt. Leżał tam nienaruszony, tak jak go
wczoraj zostawili. Z drżącym z podekscytowania sercem wyciągnęła go,
a potem odpakowała z gazety. Pasjonowało ją to, że zawierał w sobie nieznaną
dotąd historię, tajemnicę, którą mogła w każdej chwili odkryć.
Być może wystarczyło tylko zajrzeć na ostatnią stronę…
Nie powinno się czytać od końca. To tak, jakby przeżyć życie, zapominając
o wszystkim u jego kresu. Jesteśmy świadomi tego, kim jesteśmy obecnie, ale
nigdy nie zrozumiemy, co nas ukształtowało – niespodziewanie przemknęły jej
przez głowę słowa Wiktora. Wydały jej się tak wyraźne i żywe, jakby znajdował
się tutaj razem z nią i właśnie je wypowiedział.
Mimowolnie zadrżała i rozejrzała się dokoła, ale była w chatce zupełnie sama.
Tylko na zewnątrz coś nagle zaszeleściło. Jakby czyjeś buty ugniatały trawę…
Julianna potrząsnęła głową, żeby odgonić od siebie te dziwne skojarzenia
i zdusić w zarodku budzącą się wyobraźnię. A potem ostrożnie, uważając, żeby
nie potknąć się na tej co wczoraj wystającej desce, wróciła do większego pokoju
i przysiadła na stojącej tam pod oknem ławce. Otworzyła zeszyt w miejscu,
w którym skończyła czytać ostatnio, i już miała zacząć lekturę, gdy nagle
usłyszała skrzypnięcie drzwi i do środka wszedł… Henryk!
Na jego widok poderwała się gwałtownie i cofnęła, omal nie potykając się
o ławkę, na której wcześniej siedziała. Jak to możliwe, że ją tutaj znalazł?
Przecież nikomu nie mówiła, że wracając z Zaleszyc, wstąpi do chatki…
− Ładnie to tak czytać zapiski Emilii beze mnie? – zapytał niespodziewanie
mężczyzna i jakby nigdy nic ruszył w jej stronę.
Julianna była tak przerażona, że nie potrafiła odezwać się ani słowem.
Wiedziała, że jeśli Henryk będzie chciał zrobić jej krzywdę, nikt jej tutaj nie
usłyszy ani nie znajdzie…
− Mogłaś mnie uprzedzić, przyszedłbym razem z tobą. W końcu oboje
znaleźliśmy ten zeszyt, według ciebie to nie był przypadek, a teraz go sobie
przywłaszczasz.
Julianna spojrzała na niego zaskoczona.
− Nie wiedziałam, że to cię tak interesuje.
− Jeszcze dużo rzeczy o mnie nie wiesz.
Słowa Henryka sprawiły, że przeszły ją ciarki.
Mężczyzna wskazał jej tymczasem ławkę, żeby usiadła, a ona zaskoczona całą
tą sytuacją ostatecznie go posłuchała. Zajął miejsce tuż obok niej. Czuła jego
bliskość, a gdy przypadkiem otarli się ramionami, przeszedł ją dziwny dreszcz.
Ale najbardziej zaskoczyło ją to, że nagle przestała się bać. Ogarnęło ją
przemożne poczucie bezpieczeństwa, zupełnie jak tamtego wieczoru, gdy
opiekuńczo prowadził ją po schodach, bo za dużo wypiła.
− No to gdzie skończyliśmy ostatnio? – zapytał.
Julianna ponownie otworzyła zeszyt i wskazała zaznaczone miejsce.
− Tutaj. Możesz czytać.
Pokręcił przecząco głową.
− Wolę słuchać ciebie.
Nie naruszał jej przestrzeni osobistej, ale był tak blisko niej, że poczuła jego
oddech na swoim policzku. Tak bardzo ją onieśmielał, że nie była w stanie
podnieść głowy i spojrzeć mu w oczy ani tym bardziej mu się sprzeciwić.
Odetchnęła głęboko, żeby uspokoić skołatane serce, a potem półgłosem zaczęła
czytać…

Zapiski Emilii

Szybko przyzwyczaiłam się do pracy we dworze i swoich nowych obowiązków.


A co najważniejsze, z całego serca polubiłam spędzać tam czas. Codziennie rano
z radością wsiadałam na rower, żeby pojechać do Zaleszyc, a po całym dniu
pracy, choć często byłam nieziemsko zmęczona, opuszczałam to miejsce z lekkim
żalem. Stało się dla mnie drugim domem, niejako innym, nieosiągalnym światem,
którego jednak stałam się częścią. Pani Barbara nadal traktowała mnie bardzo
oschle i surowo, za to z pozostałymi kobietami pracującymi we dworze bardzo
się zaprzyjaźniłam. Nie potrafiłam natomiast zaprzyjaźnić się z Antonim, nawet
pomimo tego, że teraz częściej się widywaliśmy i nieraz wracaliśmy razem do
Bielunia.
Trzy tygodnie po podjęciu przeze mnie pracy rozchorowała się Marta – jedna
ze służących, które usługiwały państwu przy posiłkach, i zostałam wyznaczona,
aby ją zastąpić. Tego dnia akurat wracał z wyjazdu w interesach dziedzic Wiktor,
którego swoją drogą nie widziałam od pamiętnego spotkania w gabinecie.
Z okazji jego powrotu pani Karolina zarządziła przygotowanie uroczystej
kolacji, na którą miałam zrobić tort. Zaproszeni zostali na nią również goście,
więc jeszcze bardziej się denerwowałam swoją rolą.
Pamiętam, że kiedy weszłam do jadalni, aby rozlać herbatę, od razu
dostrzegłam siedzącego po prawej stronie pana Wiktora. Głęboko w sercu
ucieszyłam się na jego widok i zdałam sobie jednocześnie sprawę, jak bardzo nie
mogłam się doczekać, żeby go znowu zobaczyć. Zaraz jednak zdusiłam w sobie tę
myśl i z pochyloną głową, nie patrząc nikomu w oczy i tak, jak pouczyła mnie
pani Barbara, starając się pozostać niezauważoną, przystąpiłam do
wykonywania swoich obowiązków.
Kolacja zakończyła się późnym wieczorem, a kiedy sala opustoszała, od razu
zabrałam się za sprzątanie. W pracy zostałyśmy już tylko ja oraz pani Barbara
z panią Matyldą, które myły naczynia po przyjęciu, więc znosząc serwis z pustej
sali, podśpiewywałam sobie pod nosem. W pewnym momencie, kiedy zbierałam
ze stołu filiżanki, usłyszałam za sobą czyjeś kroki. Zupełnie nie spodziewając się
nikogo, tak się wystraszyłam, że aż krzyknęłam, a cztery filiżanki wyślizgnęły mi
się z rąk i z hukiem roztrzaskały na podłodze.
− Na Boga, nie chciałem panienki wystraszyć…
To był panicz Wiktor. Stał kilka kroków ode mnie. Pamiętam, że w jego oczach
odbijały się tańczące płomienie palącego się w kominku ognia. Tak
zahipnotyzował mnie ten widok, że przez chwilę wpatrywałam się w niego,
niezdolna wykonać jakiegokolwiek ruchu.
Otrzeźwiły mnie dopiero zbliżające się dudniące kroki pani Barbary, którą
najwidoczniej musiał zaniepokoić hałas. Szybko przykucnęłam, żeby sprzątnąć
rozbite fragmenty porcelany. Kiedy weszła do sali, skinęła z szacunkiem głową
w stronę panicza Wiktora, a potem obróciła się do mnie i zaczęła na mnie
krzyczeć:
− Na miłość boską, co z ciebie za służąca, co tłucze serwis! Ty wiejska
dziewucho – podeszła do mnie i trzepnęła mnie w ramię − wiedziałam od
początku, że nie będzie z ciebie żadnego pożytku. Tylko straty państwu
przynosisz! – W tym samym momencie ponownie skinęła z szacunkiem głową
w stronę panicza Wiktora, a mnie zebrało się na płacz. Ramię praktycznie mnie
nie bolało, ale urażona godność i sposób, w jaki mnie potraktowała, już tak. –
Zobaczysz, potrącę ci z wypłaty i…
Znowu zamachnęła się, jakby chciała mnie uderzyć, ale podszedł do niej
panicz Wiktor.
− Dosyć już tego – nakazał stanowczym głosem. – Niechże się Barbara
uspokoi, bo nie będę tolerował takiego zachowania pod moim dachem.
Kobieta cofnęła się i spojrzała na niego zdziwiona.
− Ale ta… − rzuciła mi pełne pogardy spojrzenie – …wieśniaczka stłukła
właśnie ulubiony serwis pańskiej matki, przywieziony prosto z Francji przez
pańskiego ojca z okazji okrągłej rocznicy ich ślubu!
− Wiem, co to za serwis – warknął wyraźnie już podenerwowany panicz
Wiktor. – Był wystarczająco długo w naszej rodzinie i widocznie nadeszła pora,
żeby go zmienić.
− Ale… − próbowała jeszcze coś dodać pani Barbara, lecz mężczyzna nie
pozwolił jej dojść do głosu.
− I proszę przyjąć do wiadomości, że ta dziewczyna nie jest niczemu winna.
To ja ją wystraszyłem i tym samym ponoszę odpowiedzialność za ten niefortunny
wypadek. Tak też przedstawię tę sytuację mojej matce.
Pani Barbara, cała czerwona ze złości i zażenowania tym, że została
skrzyczana zamiast mnie, rzuciła mi gniewne spojrzenie, skłoniła się niechętnie
paniczowi Wiktorowi, po czym ruszyła w stronę wyjścia.
− Niech to porządnie posprząta – rzuciła jeszcze nerwowo w moją stronę. –
Nie chcę tu widzieć ani kawałka szkła! – Po czym wyszła, zostawiając nas
samych.
Dopiero wtedy podniosłam się i uciekając wzrokiem, żeby mężczyzna nie
zobaczył w moich oczach zabłąkanych łez, wyszeptałam: „Dziękuję”.
Wymigałam się potrzebą przyniesienia miotły i wybiegłam z jadalni.
Kiedy znalazłam się sama w komórce z miotłami, popłakałam się, dając upust
emocjom. Z jednej strony czułam się okrutnie poniżona przez panią Barbarę,
a z drugiej nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego panicz Wiktor zdecydował się
stanąć w mojej obronie. Przecież nie musiał tego robić. Nawet jeśli mnie
wystraszył, to jednak ja rozbiłam te filiżanki i w związku z tym powinnam zostać
ukarana.
Gdy po chwili wróciłam do sali, ku mojemu zaskoczeniu panicz Wiktor nadal
tam był. Klęczał nad rozbitym szkłem, którego większe fragmenty zebrał już
w jedną kupkę.
− Proszę się nie przejmować, to tylko filiżanki, naprawdę nic się nie stało –
powiedział, kiedy pochyliłam się z miotełką, żeby posprzątać.
− Czasami drobne rzeczy dużo dla nas znaczą – odpowiedziałam.
− Ale nie aż tyle, żeby były ważniejsze od ludzi. Pani Barbara nie powinna
była tak panienki potraktować ani tym bardziej podnieść na nią ręki. Jeśli zdarzy
się to raz jeszcze, obiecuję, że osobiście ją zwolnię.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Chciałam zapytać, dlaczego tak interesuje
się moim losem i jest gotowy stanąć w mojej obronie, ale w tej samej chwili
zauważyłam, że z palca prawej ręki leci mu krew.
− Zranił się pan.
− Ach, to nic! – Zgiął palec, żeby nie było widać przecięcia. – Zaraz
przestanie krwawić. Nic mi nie będzie.
Poprosiłam go jednak, żeby usiadł i poczekał, a sama poszłam po alkohol do
dezynfekcji i opatrunek. Kiedy wróciłam, przysiadłam na krześle obok niego,
sięgnęłam po jego rękę i zaczęłam opatrywać przecięcie. Nie było duże ani
głębokie, ale nadal sączyła się z niego krew.
− Jak panienka ma na imię? – zapytał w pewnym momencie, przyglądając mi
się uważnie.
− Emilia – odpowiedziałam, nieśmiało oddając mu spojrzenie.
− Emilia – wyszeptał niemal bezgłośnie, a mnie przeszył dreszcz. – Mila… −
dodał po chwili. – Nazywał tak ktoś kiedyś panienkę?
Potrząsnęłam przecząco głową. Zarówno w domu, jak i na zewnątrz zawsze
byłam dla wszystkich tylko Emilią, nikt nigdy nie zdrabniał mojego imienia.
− Więc od dzisiaj ja będę nazywał cię Milą – postanowił. – Podoba ci się?
Zerknęłam na niego sponad opatrunku, czując jednocześnie, jak oblewa mnie
rumieniec. Zdało mi się, że nasze relacje odbiegają od tych tradycyjnych, jakie
panują pomiędzy gospodarzem a służbą, i nie wiedziałam, co o tym sądzić.
− Bardzo ładnie – przyznałam jednak szczerze. – Brzmi tak delikatnie
i świeżo…
Uśmiechnął się.
− Idealnie do ciebie pasuje.
Skończyłam mu opatrywać palec i delikatnie odłożyłam jego dłoń na blat
stołu.
− Gotowe – oznajmiłam. – Jak to powtarzała mi zawsze mama, do wesela się
zagoi. – Uśmiechnęłam się lekko.
− Dziękuję, Milu – odpowiedział, spoglądając mi w oczy. Szybko spuściłam
wzrok, a on podniósł się z krzesła i wyciągnął z kieszeni marynarki notatnik. –
Właściwie to nie przyszedłem dzisiaj do ciebie bez powodu. Widzisz, mój
przyjaciel pisze wiersze. Nie jest on żadnym poetą czy nawet obdarzonym
talentem amatorem, ale po prostu lubi to robić. Podzielił się ze mną ostatnio
swoją twórczością, a ja chciałbym przekazać ją tobie. Byłbym ciekaw twojej
opinii. – Podał mi notatnik, a ja spojrzałam na niego zaskoczona.
− To bardzo miło z pana strony, ale nie wydaje mi się, żebym była
odpowiednią osobą do wyrażania opinii na temat poezji. Ja nie jestem ani
wykształcona, ani…
− Mylisz się – nie dał mi dokończyć. – Milu, nie ma wśród moich znajomych
odpowiedniejszej osoby, żeby przeczytać te wiersze. Poezji nie rozumie się przez
pryzmat wykształcenia czy gotowych wzorców, których trzeba się wcześniej
nauczyć, ale przez pryzmat serca… i jego wrażliwości. To one są kluczem do
interpretacji słowa.
Skinęłam głową i ostatecznie wzięłam od niego notatnik. Zaimponowało mi, że
uznał mnie za równą sobie osobę, z którą chciał podzielić się twórczością
przyjaciela.
Zaraz pożegnał się ze mną i wyszedł, a ja dokończyłam sprzątać i wróciłam do
domu. Mimo że było już bardzo późno, a ja padałam ze zmęczenia, nie mogłam
powstrzymać się, żeby nie zacząć czytać. Leżąc na łóżku przy zapalonej
świeczce, przeniosłam się w świat poezji i tak się w niego wciągnęłam, że
w jedną noc przeczytałam wszystkie wiersze. Ich tematyka była różna, od
fascynacji zachodem słońca po rozważania na temat życia czy śmierci.
Wyczuwałam w nich emocje poety, ich zmienność w zależności od danego
utworu, jego lęk przed tym, co nieznane, starania, by zrozumieć świat,
i pragnienie miłości oraz zrozumienia.
Ostatni utwór brzmiał tak:

Wiem, czym jest życie…


To ten uśmiech podpatrzony ukradkiem na jej delikatnej twarzy…
To te łzy, co spłynęły dyskretnie z jej niewinnych oczu…
To ciche westchnienie, gdy błądzi wzrokiem po kartach lektury…
Ten blask słońca, co odbija się w kosmykach jej włosów…
I ten miarowy oddech, gdy myślami odpływa daleko…
Znam cię…
Byłaś zawsze we mnie, jak życie, które jest moją częścią…
Choć dopiero dzisiaj odkryłem, czym naprawdę jest…
Wtedy zrozumiałam, że poetą wcale nie był żaden przyjaciel panicza Wiktora,
lecz on sam. A ja byłam tą, o której pisał…
Kilka dni później natknęliśmy się na siebie w gabinecie pana Zaleszyckiego.
Panicz Wiktor wszedł tam, kiedy właśnie sprzątałam, nucąc sobie pod nosem
jakąś wiejską przyśpiewkę. Gdy go zobaczyłam, zastygłam w bezruchu,
a w myślach usłyszałam słowa jego ostatniego wiersza. Czułam się zbyt
zawstydzona, żeby patrzeć mu w oczy. Miałam wrażenie, że przez lekturę jego
osobistych utworów poznałam najgłębsze zakamarki jego duszy.
On tymczasem uśmiechnął się lekko, a potem podszedł bliżej jakby nigdy nic
i zapytał, czy przeczytałam wiersze.
− Tak – odpowiedziałam i podałam mu notatnik, który na wszelki wypadek
cały czas nosiłam przy sobie w kieszeni fartuszka. – Były… niezwykłe.
Przyjrzał mi się uważnie i lekko się uśmiechnął.
− Tak sądzisz?
Skinęłam potwierdzająco głową.
− Było w nich tyle emocji, że w końcu miałam wrażenie, jakbym sama je
odczuwała – wyznałam.
− Hmm, to chyba dobrze. Tak właśnie powinna działać poezja… Sprawiać,
żeby odbiorca stawał się współautorem utworów. A który z nich najbardziej ci się
spodobał? – zapytał po chwili.
Zawstydzona spuściłam wzrok. Nie wiedziałam, czy robi to specjalnie, żeby
mnie sprawdzić, czy jest to tylko niewinna ciekawość. Postanowiłam jednak, że
będę z nim zupełnie szczera.
− Ten o słońcu w dniu ostatecznym i… ten ostatni. – Poczułam, że oblewam
się rumieńcem.
− Wiedziałem, że zrozumiesz, Milu. – Kąciki ust drgnęły mu w nieśmiałym
uśmiechu. – Czy teraz wiesz już, dlaczego byłaś najodpowiedniejszą osobą, żeby
je przeczytać?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć ani co o tym wszystkim sądzić. Miałam
wrażenie, że coraz bardziej się do siebie zbliżamy, choć przecież byliśmy
z dwóch różnych światów, pomiędzy którymi rozciągała się szeroka przepaść.
Choć całą sobą pragnęłam poddać się jego romantycznej grze, wiedziałam, że
nie mogę pozwolić, aby zawładnęła ona moim sercem. Musiałam przywołać się
do porządku.
− Paniczu Wiktorze, to były najpiękniejsze wiersze, jakie w życiu miałam
okazję przeczytać, ale nadal nie uważam, żebym była stosowną osobą…
− Jestem Wiktor – powiedział, przerywając moją wypowiedź. – Mów mi
Wiktor.
Spojrzałam na niego jeszcze bardziej zdumiona.
− Ale to nie wypada… − wybąkałam. – Ja przecież… pan…
− Kiedy ludzie się poznają, to mówią do siebie po imieniu – powiedział
stanowczo.
− Ale my… nie znamy się aż tak dobrze – broniłam się, bo nie wyobrażałam
sobie, żeby mówić do pracodawcy po imieniu. Tym bardziej że był on członkiem
znakomitego rodu, dziedzicem, a ja zwykłą wieśniaczką.
− Jak to nie? – zdziwił się. – Ja przecież dobrze poznałem cię już ostatnio,
a teraz i ty poznałaś mnie. Nie da się poznać poety głębiej niż przez pryzmat jego
wierszy i współodczuwanie z nim tych samych emocji.
Nagle podszedł do mnie i niespodziewanie sięgnął po moją dłoń. W pierwszym
odruchu chciałam ją cofnąć, ale przytrzymał ją, a potem nakazał mi zamknąć
oczy.
− Wsłuchaj się w swoje serce, przypomnij sobie, co czytałaś, a teraz powiedz
mi, jaki jestem… − rzekł, splatając swoje palce wraz z moimi.
Serce waliło mi w piersi, a w głowie szumiało mi, jakby szalała w niej potężna
wichura. Stopniowo jednak zaczęłam się uspokajać. Skupiłam się na naszych
złączonych dłoniach, na tym dotyku, tej bliskości… Wsłuchiwałam się w swój
nierówny oddech, który po chwili złączył się z jego – spokojnym
i równomiernym. I gdy poczułam tę spajającą nas jedność, moje myśli
powędrowały na karty notatnika, gdzie zapisane były jego wiersze…
− Jesteś bardzo wrażliwy – wyszeptałam. – Dostrzegasz w świecie rzeczy, na
które inni często nie zwracają uwagi. Odczuwasz emocje bardzo intensywnie, nie
potrafisz ich nazwać, ale za to doskonale je opisujesz. Masz w sobie prostotę, bo
potrafi zachwycić cię nawet źdźbło trawy uginające się na wietrze albo okrągła
kropelka rosy na małym listku o poranku. Szukasz odpowiedzi na nurtujące cię
pytania, czym jest życie i dokąd prowadzi… Dotąd nie zadowoliły cię
wyjaśnienia uczonych, sam musisz do tego dotrzeć, to zrozumieć. Pragniesz
miłości, uważasz ją za coś ponadziemskiego, choć w żadnym utworze nie
nazywasz jej po imieniu. Boisz się, że w obliczu jakiejś nieznanej sytuacji
zatracisz siebie. Tęsknisz za wolnością taką, jaką ma wiatr, że może sam
decydować o sobie, bo nad nim nie ma już niczego innego, co by nim
kierowało. – Odetchnęłam głęboko, a potem rozchyliłam powieki i patrząc mu
prosto w oczy, cichutko dodałam: − Właśnie taki jesteś… Wiktorze.

Julianna zaznaczyła miejsce, w którym zakończyli lekturę zapisków Emilii,


a potem zamknęła zeszyt i podniosła się z ławki. Z chęcią kontynuowałaby
czytanie, bo historia Emilii coraz bardziej ją wciągała, ale dzisiaj czuła się nieco
niezręcznie w obecności Henryka i wolała nie być z nim sam na sam.
− Powinniśmy już wracać – powiedziała, zerkając na niego z niepokojem.
Zastanawiała się, czy pozwoli jej bezpiecznie odejść do domu, czy też będzie
chciał w jakiś sposób wyegzekwować, aby nikomu nie wyjawiła tego, co
usłyszała podczas jego rozmowy. – Babcia Nusia pewnie czeka na wieści, jak mi
poszła rozmowa o pracę.
Mężczyzna skinął twierdząco głową, a gdy poszła odłożyć zeszyt do skrytki,
nieustannie śledził ją wzrokiem, jakby bojąc się, że mogłaby uciec.
− I co o tym wszystkim myślisz? – zapytał, kiedy powoli ruszyli w stronę
wyjścia.
− Wygląda na to, że Wiktora i Emilię połączyło coś więcej… − odpowiedziała
Julianna. – Ciekawe tylko, czy miał wobec niej szczere zamiary, czy chciał ją
tylko wykorzystać.
− Chyba dowiemy się tego, gdy przeczytamy dalszą część, ale wydaje mi się,
że naprawdę doceniał Emilię i traktował ją poważnie. Dał jej do przeczytania
swoje wiersze, takich rzeczy nie powierza się byle komu.
− Obyś miał rację – westchnęła Julianna. – Im dłużej czytam wspomnienia
Emilii, tym bardziej się z nią identyfikuję. Chciałabym, żeby ta historia miała
dobre zakończenie…
Dziewczyna zabrała rower sprzed domu i ruszyli w drogę powrotną. Słońce
wyszło zza chmur i rozświetliło łąkę. Trawa szeleściła pod ciężarem ich kroków
tak, że ledwo dosłyszała słowa Henryka.
− Wiem, że wczoraj usłyszałaś coś, czego nie powinnaś była usłyszeć...
A więc jednak zdecydował się poruszyć ten temat – pomyślała z niepokojem
Julianna i na wszelki wypadek nieznacznie przyspieszyła kroku, żeby jak
najszybciej znaleźć się na głównej drodze. Sama nie wiedziała już, co czuje.
Jakaś cząstka niej sądziła, że nie musi się go obawiać, inna kazała uciekać.
− I mogłaś wyciągnąć błędne wnioski… − dodał Henryk, zerkając na nią
z ukosa.
− Błędne, to znaczy jakie? – wycedziła Julianna, spoglądając na niego
z niepokojem.
− To zależy, ile usłyszałaś i co sobie pomyślałaś – odpowiedział, nie wdając
się w szczegóły, co wyprowadziło ją nieco z równowagi.
Wyszli już na główną drogę, więc poczuła się bezpieczniej.
− Wystarczająco, żeby wiedzieć, że coś jest z tobą nie w porządku –
odpowiedziała.
Pokręcił z dezaprobatą głową.
− Nic nie rozumiesz.
− To mi wytłumacz – odrzekła hardo, a kiedy się nie odezwał, dodała już
spokojniej, patrząc na niego uważnie: − Kim ty jesteś, Henryku, i przed czym
uciekasz?
Milczał twardo, idąc przed siebie z rękami w kieszeniach spodni.
− Albo wiesz co? – zdenerwowała się Julianna. – Wolę jednak nie wiedzieć.
Nie chcę być współsprawcą jakichś twoich szemranych interesów. Trzymaj się
z daleka ode mnie i od babci Nusi!
Miała już dość tej rozmowy i jego towarzystwa, więc wsiadła na rower, żeby
zostawić Henryka za sobą i jak najszybciej znaleźć się w domu. Mężczyzna
podbiegł do niej jednak w mgnieniu oka i chwycił niespodziewanie za rękę, żeby
ją zatrzymać. Juliannę przeszył dreszcz zgrozy.
− Posłuchaj – powiedział, patrząc na nią pociemniałymi z gniewu oczami. –
Proszę cię tylko o jedno. Zachowaj wszystko, co wczoraj usłyszałaś, dla siebie.
Dla własnego dobra zapomnij o tym i nie mów nikomu.
− Grozisz mi?! – Julianna próbowała wyswobodzić rękę z jego uścisku, ale
Henryk był od niej zdecydowanie silniejszy. – Aua! To boli!
− Proszę. I daję ci dobrą radę. – Zwolnił nieco uścisk, ale nie na tyle, by
mogła swobodnie odjechać.
− A jeśli nie posłucham, to co? – wyszeptała przez zaciśnięte z emocji gardło
i popatrzyła mu hardo w oczy. – To zrobisz mi krzywdę, tak?
Na ułamek sekundy w oczach Henryka pojawiło się coś na kształt zdziwienia.
A zaraz potem na jego twarzy wykwitł drwiący uśmieszek.
− Jeśli o to chodzi, to ani ty, ani babcia Nusia nie musicie się mnie obawiać.
Nie zamierzam robić wam nic złego.
Juliannę zupełnie zaskoczyła jego odpowiedź. Spojrzała mu prosto w oczy,
zastanawiając się, kim on właściwie jest…
− Zrobimy tak – odezwał się ponownie Henryk. – Ty zapomnisz o tym, co
wczoraj usłyszałaś, a ja dam tobie i babci Nusi gwarancję, że z mojej strony nic
wam nie grozi. To chyba uczciwa propozycja.
− To brzmi raczej jak szantaż.
− Nazywaj to sobie, jak chcesz.
− A mam inne wyjście? – zapytała Julianna, patrząc na Henryka, który
górował nad nią postawą i wzrostem, a przede wszystkim znajdował się bardzo
blisko niej. Zbyt blisko…
− Nie.
Skinęła ze zrozumieniem głową.
− Wczoraj nic nie słyszałam. Dzisiejszej rozmowy też nie było. A ja nie chcę
mieć z tobą nic wspólnego.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie i chwyciła mocno kierownicę roweru. Henryk
puścił jej ramię i pozwolił jej odjechać.
ROZDZIAŁ 8

Otwarcie dworu miało się odbyć już za cztery dni, a Julianna nie dostała jeszcze
żadnej wiadomości odnośnie do swojej kandydatury na przewodniczkę.
Z każdym dniem martwiła się coraz bardziej, że wkrótce będzie musiała opuścić
Bieluń, bo pomimo zapewnień babci Nusi, że może zostać, ile zechce, nie miała
zamiaru nadużywać jej dobrego serca i gościnności. Póki co jednak postanowiła,
że zostanie tutaj przynajmniej do otwarcia dworu i w pełni wykorzysta i doceni
każdą chwilę spędzoną na wsi.
Codziennie chodziła więc na spacery do lasu, przemierzała okoliczne pola
i łąki, jeździła na rowerze, odwiedzała pana Ignacego i uczyła się gotować razem
z babcią Nusią. Potrafiła już ulepić pierogi, zrobić naleśniki i przygotować
idealną panierkę do kotleta tak, żeby był chudziutki, chrupiący
i złocistobrązowy. Jedyne, czego nie robiła przez te dni, to odwiedzanie chatki
na skraju lasu i czytanie zapisków Emilii. Nie żeby nie była ciekawa i nie
pragnęła poznać jej dalszych losów, wręcz przeciwnie, nie potrafiła przestać
o tym myśleć. Problem polegał jednak na tym, że po ostatniej uwadze Henryka,
że przywłaszcza sobie ten zeszyt, czuła się w obowiązku poinformować go,
gdyby zechciała ponownie zagłębić się w lekturze, a tego wolała nie robić. Nie
miała z nim ochoty ani rozmawiać, ani tym bardziej spędzać czasu. Z tego więc
powodu, choć z ciężkim sercem, odmawiała sobie wizyty w chatce.
Tymczasem również Henryk zdawał się jej unikać, jak tylko mógł. Większość
czasu spędzał zamknięty w swoim pokoju, ignorując nieraz nawet posiłki, albo
też wybierał się na długie spacery czy przejażdżki rowerowe. Ich rozmowa
ograniczała się do grzecznościowych „cześć”, „smacznego”, „dobranoc”. Ich
chłodne zachowanie wobec siebie nawzajem nie umknęło uwadze babci Nusi,
która pewnego dnia zapytała Juliannę, czy coś się stało pomiędzy nią
a Henrykiem.
− Wcześniej wydawało mi się, że się polubiliście, a teraz prawie w ogóle ze
sobą nie rozmawiacie, nie chodzicie razem do pana Ignacego… − powiedziała,
patrząc na nią z troską.
− Nie martw się, babciu Nusiu – odpowiedziała jej wtedy zmieszana
Julianna. – Po prostu każde z nas ma swój sposób spędzania wolnego czasu.
I jakoś nie było okazji do wspólnego wyjścia…
− No tak – westchnęła kobieta. Juliannie zdało się, że nie była do końca
przekonana. – Henryk od początku był dość skryty, gdy przyjechałaś, to trochę
się otworzył, a teraz znowu zamknął się w swoim świecie. Cóż, może po prostu
taki już jest…
Albo ma coś do ukrycia – pomyślała Julianna, ale nie wypowiedziała tego na
głos. Umowa pod tytułem: „milczenie za bezpieczeństwo”, którą zawarła
z Henrykiem, nadal obowiązywała. I jak dotąd oboje jej przestrzegali.
Julianna wstała z łóżka, ubrała się, a potem zeszła na dół. Była co prawda
dopiero siódma trzydzieści rano, ale warkot silnika kosiarki nie pozwalał jej
dalej cieszyć się spokojnym snem. Nie zastała babci Nusi w kuchni, ale
domyśliła się, że być może starsza pani urządziła sobie śniadanie na podwórku,
tak jak ostatnio coraz częściej robiły. Faktycznie, kiedy wyszła na zewnątrz,
zobaczyła siedzącą przy nakrytym stole Nusię, która popijała kawę i jadła
kanapki z jajkiem.
− Usiądź, Julianko – zachęciła ją radośnie, gdy tylko zobaczyła dziewczynę. –
Czyż nie jest dzisiaj pięknie na dworze tak z samego rana? I do tego ten
odurzający zapach koszonej trawy… To działa bardzo pobudzająco na apetyt –
zaśmiała się znad filiżanki kawy.
Julianna przywitała się i z chęcią dołączyła do Nusi. Nalała sobie soku
z pomarańczy i zrobiła kanapkę z pomidorem.
− Jest już bardzo gorąco – zauważyła. – Coś czuję, że to będzie jeden
z najupalniejszych dni tego lata.
Nusia skinęła twierdząco głową.
− W telewizji ostrzegali wczoraj, żeby najlepiej nie wychodzić na zewnątrz
w samo południe, a jeśli już, to koniecznie zaopatrzyć się w nakrycie głowy
i przebywać jak najwięcej w cieniu. Ach, gdybym tylko była młodsza, to
pojechałabym nad jeziorko. To idealny dzień na kąpiel… − rozmarzyła się
Nusia. – Kiedyś potrafiłam siedzieć tam od rana do nocy.
− Nad jeziorkiem? – zainteresowała się żywo Julianna. – Gdzieś tutaj
w Bieluniu?
− Ano oczywiście! Nie dotarłaś tam jeszcze?
− No… nie – przyznała się i upiła łyk soku. – Chodzę zazwyczaj w te same
miejsca, żeby się nie zgubić. A daleko jest to jeziorko?
− Jakieś pół godziny piechotą. Położone jest nieco w głębi lasu. Zewsząd
otaczają je drzewa, ale z jednej strony jest też obszerna łąka. Trochę zarośnięta,
bo nikt nie kosi tam trawy, ale można się na niej rozłożyć i piknikować do woli.
W dzisiejszych czasach już mało kto tam przychodzi, bo ludzie wolą siedzieć
w domach, więc często ma się całe jeziorko tylko dla siebie.
− Musi być tam pięknie – rozmarzyła się Julianna i obiecała sobie, że któregoś
dnia na pewno się tam wybierze. – Jeszcze nigdy nie byłam nad jeziorkiem
w środku lasu, aż trudno mi to sobie wyobrazić…
− Oj tak – przytaknęła jej Nusia. – I można tam spotkać bociany kroczące po
łące… A wiesz, jak nazywa się to jeziorko? – Spojrzała na Juliannę
zaintrygowana i zadowolona, że może jej opowiedzieć coś nowego. – To znaczy
ma aż dwie nazwy. Jedni mówią na nie „anielskie rozlewisko”, inni „czarcie
rozlewisko”. A wszystko dlatego, że można nad nim spotkać bieluń
dziędzierzawę, roślinę, której kwiaty mają podłużny, rozwarty na końcu kształt
kojarzący się z dzwonkami albo właśnie anielskimi trąbkami. Z drugiej strony
roślina ta jest bardzo trująca i niebezpieczna, może powodować halucynacje,
omdlenia, wysoką temperaturę, a w dalszej perspektywie nawet śmierć. Dlatego
właśnie bywa nazywana „czarcim zielem”.
− Ojejku, nie wiedziałam. Występowanie tego gatunku tłumaczy też nazwę
wsi – wyszeptała z żywym zainteresowaniem Julianna.
− Jest jeszcze taka nasza wiejska legenda, która opowiada o pewnej młodej
dziewczynie, która była bardzo piękna i jej wdzięki podziwiali wszyscy
w okolicy. Uroda nie szła jednak w parze z charakterem. Była ona bowiem
bardzo wyniosła, wybredna, rozpustna i złośliwa. Któregoś dnia, kiedy zbierała
w lesie chrust na ognisko, zagapiła się i zanim się zorientowała, zaszło już
słońce, a ona znajdowała się aż nad jeziorkiem. A była to akurat noc
świętojańska, noc, podczas której wszystko jest możliwe… Dziewczyna
zaniepokoiła się i wystraszyła, że wśród zapadającego mroku nie uda jej się
znaleźć drogi do domu, a wtedy zza drzew od strony jeziorka wyłonił się młody
mężczyzna. Jego przystojna twarz była doskonale widoczna nawet w cieniu,
a jego odzienie zrobione było z liści drzew i okolicznych roślin. Młodzieniec
zachwycił się urodą dziewczyny, a ona od razu zakochała się w jego błękitnych
oczach i ciemnych, bujnych włosach. Spędzili ze sobą noc, pływając nago
w jeziorku, szepcząc do siebie w świetle księżyca słowa pełne miłości i tańcząc
na łące razem z sennym wiatrem. Nad ranem, zanim wzeszło słońce,
młodzieniec odprowadził dziewczynę na skraj lasu, skąd mogła bezpiecznie
wrócić do domu, i poprosił ją, by obiecała, że będzie mu wierna, a on za rok,
w kolejną noc świętojańską, powróci nad jeziorko i znowu złączą się
w miłosnym pocałunku. Dziewczyna nie rozumiała, dlaczego nie mogą spotykać
się każdego dnia, ale mimo to zgodziła się i zaprzysięgła mu swoją duszę i swoje
ciało. Nie minął jednak nawet miesiąc, kiedy spodobał jej się syn kowala i tym
razem to jemu oddała swoje serce. A potem kolejnym mężczyznom… Kiedy
nadeszła noc świętojańska, nie przyszła nad jezioro, żeby wypełnić przysięgę
złożoną tamtemu młodzieńcowi. A był to leśny duch jeziorka, który mógł
przybrać ludzką postać i ukazać się ludziom tylko w noc świętojańską. Zezłościł
się on bardzo na niewierność dziewczyny, a gorycz i cierpienie, które go
wypełniły, przemieniły go z pięknego młodzieńca w pomarszczonego,
przygarbionego starca. Z dawnej postaci zostały tylko jego piękne błękitne oczy,
które odzwierciedlały dobre i pełne miłości wnętrze. Właśnie te oczy rozpoznała
dziewczyna, gdy kolejnej nocy świętojańskiej przywiódł ją nad jeziorko przy
użyciu swoich niezwykłych mocy. Wyznał jej, jak bardzo cierpiał z powodu jej
niewierności i jak bardzo ją kocha, a potem poprosił, by go pocałowała, bo tylko
jej pocałunek może przywrócić mu dawną postać pięknego młodzieńca. Ona
jednak wyśmiała go i odtrąciła, brzydząc się nim i szydząc z niego. Wtedy on
rozgniewał się potwornie i zmienił ją w kwiat. W bieluń, który choć smukły
i delikatny jak jej uroda, potrafi zatruć i zrobić krzywdę. Ludzie z miasteczka
nigdy nie odnaleźli ciała dziewczyny, za to od tamtej nocy bieluń zaczął rosnąć
w pobliżu jeziorka…
− Ciekawa legenda… − odezwała się Julianna, kończąc trzecią kanapkę
i popijając ją sokiem. – O tym, jak zachowanie innych ludzi, odtrącenie czy
nieodwzajemniona miłość mogą wywołać w nas emocje, które zatrują i zniszczą
nas od środka. Ciekawa jestem tylko, jak dalej potoczyły się losy leśnego
młodzieńca. Czy kiedy dał upust swojemu żalowi i zemścił się na dziewczynie,
odzyskał swoją dawną postać i spokój, czy też pozostał taki już na zawsze?…
− Legenda o tym nie mówi – odpowiedziała babcia Nusia. – Ale czy nie jest
w życiu tak, że zemsta nie rozwiązuje problemu, nie przywraca spokoju, tylko
jeszcze bardziej zatruwa serce człowieka?
Julianna skinęła twierdząco głową.
− W takim razie można się domyślać, że stracił również swoje piękne błękitne
oczy, bo skalał zemstą i złem swoje wnętrze, które one odzwierciedlały.
− Mogło tak być. – Babcia Nusia się uśmiechnęła. – Różne sytuacje, różni
ludzie i różne emocje, które żywimy, mogą na nas niekorzystnie wpływać. Ale to
od nas zależy, co z tym ostatecznie zrobimy. Czy pozwolimy, żeby nas to
zatruwało, czy pójdziemy dalej mądrzejsi o doświadczenie. Jedno jest pewne,
dopóki zachowamy dobroć serca i nie damy się złu, dopóty ono nas nie zniszczy.
To my sami poprzez nasze zachowanie albo emocje, które w sobie pielęgnujemy,
możemy zatracić siebie i swoje życie.
− Całkiem mądra ta legenda – przyznała Julianna.
− Każda legenda ma w sobie ziarenko prawdy. – Puściła do niej oczko
Nusia. – No, kochanie, na mnie już czas. – Podniosła się z krzesła i pozbierała
brudne naczynia. – Pójdę trochę posprzątać.
− Zaraz ci pomogę, babciu Nusiu – zaoferowała się natychmiast Julianna.
− Najpierw dopij sobie na spokojnie sok i naciesz się trochę pięknym
porankiem. – Uśmiechnęła się z troską starsza pani, po czym zniknęła we
wnętrzu domu.
Julianna spojrzała na malujący się w oddali las i wsłuchała się w odgłos
kosiarki. Promienie słońca rozpieszczały ją przyjemnym ciepłem, a delikatny
wiatr ochładzał skórę. Poczuła, jak jej duszę ogarnia spokój.
Przez ostatnie dni pozwoliła, by rozwijało się w niej napięcie spowodowane
zarówno perspektywą wyjazdu z Bielunia, jak i sytuacją z Henrykiem. Nie
mogła przez to w pełni cieszyć się z pobytu tutaj. Nie chciała już jednak dłużej
pielęgnować w sobie niepokoju, nie chciała, żeby dalej psuł jej radość
i beztroskę, które czuła, gdy tutaj przyjechała, nie chciała zatracić swoich
„błękitnych oczu”.
Przymknęła powieki, odetchnęła głęboko i pomyślała, że co ma być, to
będzie. Teraz jestem tutaj, mam przed sobą piękny dzień i jestem szczęśliwa!
Wystawiła twarz do słońca i zanurzyła się na chwilę w swoich rozmyślaniach
i błogim nastroju.
Kiedy z powrotem otworzyła oczy, zobaczyła, że Henryk zaczął kosić odcinek
ogrodu, w którym właśnie przebywała. Koszulkę miał przepasaną w pasie,
czapkę z daszkiem założoną na odwrót, a z ust wystawał mu papieros. Nie uszły
jej uwadze jego dobrze zbudowany tors i umięśnione ramiona. W pewnym
momencie mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę, a ona speszona szybko
spuściła wzrok.
− Lio – usłyszała w tym samym momencie głos babci Nusi. Starsza pani stała
w drzwiach za jej plecami i patrzyła na nią z rozbawionym uśmiechem na
twarzy. Zapatrzona w Henryka Julianna wcześniej zupełnie nie zauważyła jej
przybycia, co sprawiło, że jeszcze bardziej się zawstydziła. – Henryk wie, gdzie
jest to jeziorko. Wystarczy go poprosić, a na pewno cię tam zaprowadzi.
Nusia puściła do niej oczko, po czym zabrała ze stołu pusty dzbanek po kawie
i z powrotem zniknęła we wnętrzu domu.
Poczerwieniała na twarzy Julianna szybko podniosła się z krzesła i zabrała się
za sprzątanie po śniadaniu. Kiedy skończyła, zaoferowała babci Nusi swoją
dalszą pomoc, a kobieta poprosiła ją, żeby odkurzyła we wszystkich
pomieszczeniach na górze. Julianna zaczęła od łazienki, potem wysprzątała hol,
swój pokój i sypialnię Nusi, ale kiedy przyszedł czas na pokój Henryka,
zatrzymała się niepewnie przed drzwiami. Pomyślała jednak, że babcia Nusia
wyraźnie powiedziała: „wszystkie pokoje”, a poza tym Henryka tam nie było, bo
kosił trawę, więc ostatecznie ostrożnie uchyliła drzwi i weszła do środka.
W pomieszczeniu panował lekki chaos, na krześle wisiały niedbale rzucone
dwie koszulki, na stole leżał niedomknięty plecak i dwa puste, brudne kubki,
a na łóżku zmiętolona kołdra. Julianna nie mogła się powstrzymać, żeby nie
zrobić tu choć drobnego porządku. Kubki zniosła na dół do zlewu, uchyliła
okno, żeby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza, a potem starannie
złożyła koszulki. Na końcu ułożyła je pieczołowicie jedna na drugiej
i wygładziła dłonią, a przez głowę przebiegła jej myśl: To są jego koszulki. On je
nosił na sobie.
Przebiegł ją dziwny dreszcz i zawstydziła się, że w ogóle mogły jej przyjść do
głowy takie myśli. Szybko zabrała się za odkurzanie, a potem za ścielenie łóżka.
Rozłożyła równiutko kołdrę i podniosła poduszkę, a wtedy zamarła
z przerażenia.
Znajdował się pod nią czarny pistolet!
− Co ty tu robisz? – nagle usłyszała kroki i głos Henryka.
Było już za późno, żeby przykryć broń poduszką i udać, że nic nie widziała.
Przerażona obróciła się za siebie. Mężczyzna widząc, co się dzieje, pchnął
drzwi, które natychmiast się zatrzasnęły, a potem stanął z założonymi ramionami
i zmroził Juliannę wzrokiem.
− Mieliśmy umowę. Oznaczała ona też, że trzymasz się z daleka od moich
spraw, ale chyba tego nie zrozumiałaś.
− A ty zapewniałeś, że nic nam nie grozi z twojej strony – odpowiedziała
drżącym ze strachu głosem. – W takim razie po co ci ta… broń? – ostatnie słowo
wypowiedziała z odrazą.
− Nie twoja sprawa.
− Mam tego dosyć – powiedziała, sięgając jednocześnie po telefon do kieszeni
spodni. – Dzwonię po policję.
− Nie rób tego – nakazał stanowczym, ale spokojnym głosem. –
Porozmawiajmy.
− O czym? – Pokręciła zrezygnowana głową. – Nie jestem twoją wspólniczką,
żebyś mieszał mnie w twoje szemrane sprawy. Nie chcę mieć żadnych kłopotów,
tym bardziej z prawem. Pytałam cię tyle razy, kim jesteś, ale nie miałeś ochoty
ze mną o tym rozmawiać, więc dlaczego teraz miałbyś wyjawić mi prawdę?
Zresztą już jej nie chcę. Chodzi mi tylko o to, żebyśmy były z babcią Nusią
bezpieczne. – Cały czas zerkając na niego z niepokojem, odblokowała telefon,
żeby wybrać numer alarmowy.
− Odłóż ten telefon.
− Bo co? Bo mnie zastrzelisz? – wyszeptała, patrząc na niego z żalem i ze
strachem. Przykro jej było, że sprawy tak się potoczyły, że zamiast ze sobą
rozmawiać i wspólnie zagłębiać się w tajemnicę Emilii Świerkot, stali
naprzeciwko siebie jak śmiertelni wrogowie, gotowi do ostatecznego pojedynku.
Zaśmiał się drwiąco pod nosem.
− Skończ już z tym! Przestań się wygłupiać! – podniósł na nią głos, ale to nie
powstrzymało Julianny.
Zaczęła pospiesznie wybijać na klawiaturze cyfry numeru alarmowego.
Wtedy Henryk w ułamku sekundy podbiegł do niej i próbował wyrwać jej
telefon. Szarpała się z całej siły, ale mężczyzna był silniejszy. Wytrącił jej
komórkę z dłoni, a potem wygiął jej ręce do tyłu, uniemożliwiając ucieczkę,
i siłą posadził na krześle.
− Siadaj! – rozkazał ostro, a ona, świadoma swojej porażki, posłuchała. –
Jesteś upartą, ciekawską dziewuchą, którą powinienem aresztować za
utrudnianie śledztwa!
Zamarła oszołomiona jego słowami, a on tymczasem podszedł do komody
i wygrzebał z niej odznakę i legitymację, a potem rzucił je na stół obok niej.
− Czytaj!
Wzięła je do ręki i obejrzała uważnie.
− Komisarz Daniel Porębski – wyszeptała i spojrzała na niego kompletnie
zaskoczona. – Centralne Biuro Śledcze Policji…
− Jestem funkcjonariuszem Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej
Przestępczości Kryminalnej. W wyniku działań operacyjnych przeciwko
członkom gangu działającym w Warszawie i okolicach musiałem opuścić swoje
miejsce zamieszkania i zaszyć się gdzieś na jakiś czas. Wybrałem Bieluń,
spokojną wieś na końcu świata, gdzie wynająłem pokój u miłej, niewścibskiej
starszej pani, i wszystko było w porządku, dopóki nie pojawiłaś się ty…
− Ja… nie wiedziałam… − wybąkała zmieszana Julianna i spuściła wzrok.
Nagle stanął jej w pamięci artykuł, który przeczytała kilka dni temu
w internecie. – Policjanci Centralnego Biura Śledczego aresztowali trzy miesiące
temu w Piasecznie gangstera o pseudonimie Daro – wyszeptała, patrząc na niego
uważnie. − Jesteś z Piaseczna i…
Henryk, a właściwie Daniel westchnął zirytowany i dopowiedział:
− Tak, to między innymi ja ich rozpracowywałem i byłem przy zatrzymaniu
Daro. Chyba zdajesz sobie sprawę, że skoro wiesz o mnie to wszystko, musisz
mi przyrzec, że nikomu o tym nie powiesz.
Julianna zlekceważyła jego słowa.
− Skoro jesteś policjantem, to dlaczego kilka dni temu krzyczałeś do telefonu,
że nie chcesz tu widzieć żadnej policji?
− Nie odpuścisz, co? – Spojrzał na nią ze zrezygnowaniem, a zarazem
gniewem w oczach.
− Jeśli mam ci uwierzyć, zaufać i cię kryć, to muszę najpierw poznać całą
prawdę.
Wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalił.
− Nie w domu – upomniała go Julianna.
− Możesz wyjść w każdej chwili, jeśli ci to nie odpowiada – odrzekł chłodno,
a potem zaciągnął się dymem tytoniowym i powiedział: − Gang Daro jest bardzo
niebezpieczny, ma siatkę powiązań i wpływów nawet wśród polityków,
prawników, sędziów czy nawet policjantów. Nie udało nam się wytropić ich
wszystkich i być może nigdy się nie uda, ale jeśli złapiemy tych
najgroźniejszych, którzy są mózgiem całej organizacji, to w ten sposób ją
rozbijemy albo przynajmniej znacząco osłabimy. Niestety ich też jeszcze nie
dorwaliśmy, choć byliśmy bardzo blisko. Razem z jeszcze jednym
funkcjonariuszem uczestniczyłem w śledztwie od samego początku, oboje
przeniknęliśmy nawet do środka gangu, dzięki czemu udało nam się częściowo
go rozpracować, aresztowaliśmy Daro… A pewnego dnia ten funkcjonariusz
został znaleziony martwy przy swoim samochodzie.
− Groźny – wyszeptała Julianna, przypominając sobie rozmowę telefoniczną
Henryka.
Skinął twierdząco głową.
− Od razu wiedzieliśmy, że to sprawka Daro, a właściwie jego ludzi. I chyba
domyślasz się, że ja byłbym następny…? To właśnie dlatego musiałem zostawić
na jakiś czas śledztwo i się ukryć. Jestem dla nich wrogiem numer jeden.
Człowiekiem, który rozpracował ich bossa, a do tego jeszcze przeniknął do
gangu, co uczyniło mnie najważniejszym świadkiem w sprawie.
− Rozumiem – wyszeptała Julianna.
− O moim pobycie tutaj wiedzą tylko najbardziej zaufane osoby i tak musi
pozostać, dopóki sytuacja się nie uspokoi, a najgroźniejsi bandyci nie trafią za
kratki. Kolega proponował mi ostatnio, że przydzieli mi do ochrony jeszcze
kilku policjantów, ale ja jestem zdania, że mogę liczyć tylko na siebie, bo tylko
sobie w pełni ufam. Gdybyś zadzwoniła na policję, spaliłabyś mnie, musiałbym
szukać innej kryjówki, a i wam groziłoby niebezpieczeństwo. Nie mówię, że
wszyscy funkcjonariusze są poplecznikami Daro, ale uwierz mi, jego macki
mogą sięgać tak daleko, że lepiej nie ufać nikomu.
Julianna skinęła głową ze zrozumieniem i oddała mu dokument oraz odznakę.
− Mnie możesz zaufać.
− Nie mam innego wyjścia. – Zgasił papierosa, a niedopałek wyrzucił przez
okno. – Bezpieczniej dla ciebie byłoby nie wiedzieć o mnie tego wszystkiego,
ale stało się, więc musisz teraz zachować maksymalną ostrożność, żeby nikomu
nic nie zdradzić i nie sprowadzić kłopotów na nas oboje.
− Możesz na mnie liczyć. A poza tym uważam, że dobrze się stało, że
poznałam prawdę. Przynajmniej teraz wszystko rozumiem i wiem już, że nie
musimy się ciebie obawiać… – Zrobiło jej się głupio na myśl, że wcześniej
podejrzewała go o bycie przestępcą i mordercą, a tymczasem było dokładnie
odwrotnie. – A po drugie, zawsze raźniej jest podzielić się sekretem z jakąś
osobą i nosić jego ciężar we dwoje…
− To się okaże. – Nie próbował nawet ukryć, że nie jest zadowolony z faktu,
że poznała prawdę, ale Julianna się tym nie przejmowała. – W każdym razie
przepraszam, że musiałem dzisiaj użyć wobec ciebie trochę siły. Mam nadzieję,
że nie sprawiłem ci bólu…
− Już mi przeszło. A ja przepraszam, że miałam cię za bandytę, przestępcę
i najgorszego drania.
− Nie ma za co. Muszę przyznać, że mimo wszystko wykazałaś się
ostrożnością, trzeźwością umysłu i odwagą. Z tym tylko zastrzeżeniem, że
gdybym był prawdziwym przestępcą, to już dawno bym cię załatwił.
− Dzięki. Dobrze wiedzieć – odparła trochę zmieszana. – A tak w ogóle, to
imię Henryk od początku mi do ciebie nie pasowało.
− Wiem. Wybrałem je specjalnie. Mój pradziadek tak się nazywał. –
Uśmiechnął się szczerze po raz pierwszy dzisiaj. – Ale obawiam się, że
w obecności innych osób nadal musisz tak się do mnie zwracać.
W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu Julianny. Daniel podniósł go
z podłogi, gdzie leżał nieopodal łóżka, i jej podał. Na wyświetlaczu widniał
nieznany numer.
− Słucham? – odezwała się nieśmiało.
− Czy to Julianna Zabłocka? – zapytał męski głos w słuchawce.
− Przy telefonie – potwierdziła. – A z kim mam przyjemność?
− Z tej strony Wiesław Tokarski, dyrektor Muzeum Dworu w Zaleszycach.
Dzwonię, żeby zapytać, czy nadal jest pani zainteresowana pracą u nas
w charakterze przewodniczki.
Julianna poczuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej.
− Tak – odpowiedziała stanowczo, starając się, żeby głos jej zbytnio nie
zadrżał. – Jak najbardziej.
− Cieszę się – powiedział pan Tokarski, po czym głośno odchrząknął. –
W takim razie pragnę panią poinformować, że chcielibyśmy podjąć z panią
współpracę. Uważamy, że jest pani najodpowiedniejszą osobą, żeby zostać
przewodniczką w naszym dworze…
Julianna już dłużej nie potrafiła skupić się na jego słowach. Poczuła, jak całe
jej serce rozsadza przeogromna radość połączona z domieszką niedowierzania
i ogromnej wdzięczności. Spojrzała dziękczynnie w górę, a potem uśmiechnęła
się szeroko do Daniela. Zrozumiał dlaczego. Uniósł kciuk w górę, a potem
odwzajemnił jej uśmiech. Był szczery i prawdziwy.
ROZDZIAŁ 9

Dzień, w którym dwór w Zaleszycach otwarto dla zwiedzających, był bardzo


upalny i piękny. Stał się również znakomitą okazją do wspólnego świętowania
i spotkań towarzyskich, toteż zgromadził sporą rzeszę zarówno ludzi z okolicy,
jak i turystów.
Na placu przed głównym wejściem ustawiono kilkanaście budek, gdzie
okoliczni mieszkańcy mogli zaprezentować swoje wyroby. Znalazły się wśród
nich zarówno wytwory rękodzielnicze, takie jak plecione koszyczki z kwiatami,
drewniane zabawki, haftowane serwetki czy własnoręcznie wykonana biżuteria,
jak i produkty spożywcze. Sprzedawcy miodów, dżemów, serów, kiełbas
i wypieków z szerokimi uśmiechami na twarzach zachęcali do zakupu swoich
wyrobów i częstowali nimi przybyłych gości. Kobiety z okolicznych wiosek,
w tym również Nusia, przygotowały różnego rodzaju ciasta i przekąski, których
mógł skosztować zupełnie za darmo każdy, kto przybył na uroczystość.
Na łące z tyłu dworu kilkoro wolontariuszy z domu kultury prowadziło
konkursy i zabawy dla najmłodszych. Dzieci krzyczały radośnie, ścigając się
pod las czy pokonując specjalnie przygotowany tor przeszkód.
Z kolei starszych uczestników przyciągała niewielka scena umiejscowiona po
lewej stronie dworu, na której dzieci, młodzież i inni okoliczni artyści recytowali
wiersze, śpiewali i tańczyli. Wokół panowała gwarna i radosna atmosfera, pełna
oczekiwania na gwóźdź programu, czyli otwarcie i zwiedzanie Muzeum Dworu
w Zaleszycach.
Julianna w stylizowanej na starodawną, długiej jasnoróżowej sukni stała przed
wejściem do dworu tuż obok pana Tokarskiego i Piotrka, chłopaka, którego
poznała podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Jak się okazało, on również został
przewodnikiem i miał pracować z nią na zmianę.
Rozejrzała się dookoła i natrafiła na spojrzenie Daniela. Stał przy stoisku,
które obsługiwały babcia Nusia z koleżankami, i raczył się kawałkiem ciasta.
Oboje pomachali jej w tym samym czasie, chcąc dodać jej otuchy.
− Szanowni państwo – odezwał się tymczasem pan Tokarski i nerwowo
spojrzał na zegarek. – Proszę o uwagę. Czas już przejść do najważniejszego
punktu naszej dzisiejszej uroczystości. – Głosy wokół przycichły nieco, ale i tak
dało się słyszeć dobiegające z oddali śmiech i krzyk biorących udział
w zabawach dzieci. – Dwór w Zaleszycach jest sercem naszej miejscowości. Był
wśród nas od wielu pokoleń, ale po raz pierwszy zostanie udostępniony dla tak
szerokiej publiczności, jaką tworzymy. Przypomnę tylko, że został on
wzniesiony w tysiąc siedemset osiemdziesiątym szóstym roku, najpierw
w swojej pierwotnej, drewnianej postaci, przez szlachcica Onufrego
Zaleszyckiego. Wielokrotnie przebudowywany i odnawiany spłonął w dużej
części podczas pierwszej wojny światowej. Po odzyskaniu przez Polskę
niepodległości został niejako wzniesiony na nowo już w wersji murowanej. Stał
się wówczas miejscem, gdzie często organizowano bale i spotkania towarzyskie.
W czasie drugiej wojny światowej we dworze stacjonowali Niemcy, a po jej
zakończeniu komunistyczna władza przejęła majątek rodziny Zaleszyckich,
która już nigdy do niego nie powróciła. Zresztą pani Karolina i pan Bogusław
zmarli jeszcze w czasie wojny, natomiast ich syn Wiktor odszedł z tego świata
bardzo młodo, bo w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku w wieku zaledwie
trzydziestu dwóch lat, nie zostawiając żadnego potomka. Został pochowany
w Krakowie, gdzie wraz z małżonką spędził ostatnie lata swojego życia. –
Mężczyzna zamilkł na chwilę, pogrążony w dość przygnębiających
rozmyślaniach o losach rodu Zaleszyckich, po czym westchnął i przywołał na
twarz pogodny uśmiech. − A dzisiaj, po wielu latach naszych starań i prac, dwór
odzyskał swoją dawną świetność i na naszych oczach ponownie zaczyna tętnić
życiem. Niech będzie więc domem nas wszystkich, miejscem, które będzie nas
łączyć z przeszłością, gdzie wspólnie będziemy tworzyć przyszłość i dokąd
będziemy chcieli powracać. Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, przed wami
zaleszycki dwór w całej okazałości! Zapraszam wszystkich do zwiedzania! –
zawołał z entuzjazmem i odpowiedziały mu huczne brawa.
Ludzie powoli ustawiali się w kolejce do wejścia. Ci, którym bardziej się
spieszyło, wchodzili bez przewodnika, natomiast ci, którzy woleli zostać
profesjonalnie oprowadzeni, zbierali się w dziesięcioosobowe grupki, których
pilotowali na zmianę Piotr z Julianną.
Na początku Julianna bardzo się stresowała. Nie należała bowiem do osób
śmiałych, doskonale odnajdujących się w towarzystwie obcych ludzi. Bała się
również, że będzie mówić zbyt chaotycznie albo że zabraknie jej słów, albo
jeszcze że ktoś zaskoczy ją pytaniem, na które nie będzie potrafiła
odpowiedzieć. Z każdą kolejną minutą jednak coraz bardziej przyzwyczajała się
do nowej pracy, z coraz większą pasją i swobodą wczuwała się w swoją rolę.
Wkrótce odłożyła na bok ściągawki, na których było napisane, co powinna
mówić, i zaczęła opowiadać to wszystko z pamięci. Z uśmiechem na twarzy
oprowadzała zwiedzających po kolejnych pomieszczeniach, wskazywała na ich
wyposażenie, a w historyczną opowieść wplatała anegdotki z życia rodziny
Zaleszyckich.
Przebywając we dworze, nie mogła też przestać myśleć o tym, co przeczytała
w zapiskach Emilii. W biblioteczce, gdzie znajdował się gabinet, oczyma
wyobraźni widziała zaczytaną dziewczynę i obserwującego ją Wiktora, a gdzieś
wewnątrz siebie słyszała ich głosy: Wsłuchaj się w swoje serce, przypomnij
sobie, co czytałaś, a teraz powiedz mi, jaki jestem… Pragniesz miłości, uważasz
ją za coś ponadziemskiego, choć w żadnym utworze nie nazywasz jej po imieniu.
Czasami aż nie wierzyła, że pracuje w tym samym miejscu, co kiedyś Emilia,
i nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nie znalazła się tu przypadkowo, że jest
częścią tego miejsca. Czuła się z nim w jakiś sposób związana, może dlatego, że
od początku je pokochała. Albo dlatego, że wiedziała o jego mieszkańcach nieco
więcej, niż mówiła zwiedzającym. Była strażniczką sekretu Emilii. Sekretu,
którego jeszcze do końca nie poznała, ale zamierzała to zrobić.
Wśród zwiedzających, których oprowadzała, znalazł się między innymi pan
Ignacy, który szepnął jej na koniec:
− Jestem z ciebie dumny, Julianko…
Była i pani Marlena z wnukiem, i mały Krzysiu, i pani Małgosia z piekarni.
W ostatniej turze sobotniego zwiedzania wziął również udział Daniel, który co
jakiś czas posyłał jej lekki uśmiech albo znaczące spojrzenie, na przykład gdy
znaleźli się w biblioteczce, o której wspólnie czytali w zapiskach Emilii.
Wsparta na jego ramieniu kroczyła też Nusia, która patrząc na Juliannę w roli
przewodniczki, wręcz kipiała radością i dumą.
O osiemnastej trzydzieści zwiedzanie się skończyło, a wtedy Julianna
przebrała się i wspólnie z Danielem oraz Nusią udali się do dworskiej kawiarni,
w której za czasów zarówno Emilii, jak i Nusi mieściła się jadalnia.
− Widzisz, kochana! – wykrzyknęła z entuzjazmem pani Beata zza lady, gdy
tylko ją zobaczyła. – Mówiłam ci, że wszystko będzie dobrze! – Podeszła do niej
i uściskała ją mocno. – A mój Krzysiu był zachwycony tym, jak oprowadzałaś
zwiedzających. Powiedział, że ani przez chwilę się nie nudził. – Uśmiechnęła się
pogodnie, a potem wskazała wolny stolik. – Siadajcie, moi drodzy. Zaraz
przyniosę wam nasz dzisiejszy specjał: tort czekoladowy polany gorącymi
wiśniami i oczywiście posypany płatkami kwiatów!
Kiedy wszyscy troje rozsiedli się wygodnie przy okrągłym stoliczku, Nusia
rozejrzała się uważnie po całym pomieszczeniu.
− Za moich czasów było tu zupełnie inaczej – powiedziała. – Kiedyś mieściła
się tutaj zwykła pracownicza stołówka, dzisiaj jest piękna kawiarnia. Czas leci,
wszystko się zmienia, tylko wspomnienia zostają…
Na chwilę zapadła cisza, po czym Nusia westchnęła głęboko, przeniosła
wzrok na Juliannę i poklepała ją po dłoni. W oczach starszej pani dziewczyna
dojrzała jednak migoczące łzy, których nie dało się zamaskować.
− Byłaś cudowna, kochanie. – Uśmiechnęła się pogodnie Nusia. – I nie chcę
tutaj niczego ujmować twojemu koledze z pracy, Piotrowi, ale mówiąc między
nami, nie jest nawet w połowie tak dobry jak ty!
− A skąd, babciu Nusiu, to wiesz? – zdziwiła się Julianna, a kobieta zrobiła
tajemniczą minę.
− Bo poszła zwiedzać dwór dwa razy – wyjaśnił rozbawiony Daniel. – Raz
z tym całym Piotrkiem, a raz z tobą.
Julianna parsknęła śmiechem.
− Cała babcia Nusia!
W tym momencie do ich stolika podeszła pani Beata, niosąc trzy talerzyki
z dużymi kawałkami tortu.
− Smacznego, moi drodzy. Czy napijecie się czegoś?
Poprosili o dwie herbaty owocowe dla Julianny i Nusi oraz kawę dla Daniela.
Kiedy pani Beata odeszła, Nusia zwróciła się do nich z entuzjazmem:
− Słuchajcie, byłabym zapomniała… Rozmawiałam dzisiaj z moją
przyjaciółką, która też mieszka w Bieluniu, i mam wam do przekazania uroczą
wiadomość. Otóż wszyscy zostaliśmy zaproszeni na ślub jej wnuka w sobotę
dwunastego sierpnia w naszym bieluńskim kościele. A później w jej ogrodzie
odbędzie się zabawa weselna na świeżym powietrzu. Prawdziwe wiejskie
wesele! – Klasnęła radośnie w dłonie. – Dawno już na takim nie byłam, a wy to
pewnie nawet nigdy… Zobaczycie, jakie to cudowne przeżycie!
Julianna rzuciła Danielowi zmieszane spojrzenie. On również zdawał się
zaskoczony zaproszeniem.
− Ale babciu Nusiu – powiedziała ostrożnie. – Przecież my nawet nie znamy
państwa młodych…
− No i co z tego? – zdziwiła się starsza pani. – To będzie znakomita okazja,
żeby się poznać!
− Myślę, że Julianna ma rację – wtrącił się Daniel. – To bardzo miło ze strony
twojej sąsiadki, ale chyba nie wypada, żebyśmy szli na wesele osób, których
nigdy nie widzieliśmy na oczy…
Pani Beata przyniosła im herbatę i kawę, po czym wróciła za bar, przy którym
ustawiło się już kilka innych osób i wybierało ciasta. Nusia tymczasem
odpowiedziała:
− Zasada numer jeden, jaka panuje w naszej wsi, jest taka, że jej mieszkańcy
są jak jedna rodzina. Jeśli ktoś urządza tu wesele, to automatycznie wszyscy są
zaproszeni. Dotyczy to również was. – Uśmiechnęła się zachęcająco. – Zresztą
nie wypada odmówić, kiedy proszą, a poza tym naprawdę warto pójść. Mam
więc nadzieję, że oboje będziecie mi towarzyszyć.
− Skoro tak mówisz, babciu Nusiu, to możesz na mnie liczyć – oznajmiła
Julianna. – Obawiam się teraz tylko, że nie mam odpowiedniego stroju…
− Nie martw się, kochanie! Coś wymyślimy. – Puściła jej oczko. – A ty,
Henryku? – Spojrzała na mężczyznę. − W tej sytuacji chyba też wybierzesz się
razem z nami…
− Nie przepadam za ślubami – mruknął znad filiżanki z kawą. – Lepiej
zostanę w domu. Zresztą to dopiero za miesiąc, nie wiadomo, co się może
wydarzyć do tego czasu…
− A co by się miało wydarzyć? – zdziwiła się Nusia. – Przecież pokój masz
wynajęty i opłacony do końca sierpnia, chyba nie zamierzasz wyjechać
wcześniej…? – W jej głosie dało się wyczuć nutkę niepokoju.
Julianna zerknęła na Daniela, który w skupieniu przyglądał się zawartości
swojej filiżanki i zataczał palcem kółka po jej krawędziach. Wiedziała, co miał
na myśli… Jego pobyt tutaj był uzależniony od rozwoju sytuacji z gangsterami
Daro, od tego, czy wpadną w ręce policji, czy też nadal będzie musiał się przed
nimi ukrywać...
− Oczywiście, że nie – odezwał się tymczasem Daniel i podniósł na Nusię
obojętny wzrok. – Miałem raczej na myśli wypadki losowe… Mógłbym przecież
złamać nogę albo się rozchorować…
− Ale głupoty gadasz! – zrugała go starsza pani, kręcąc z dezaprobatą
głową. – Coś ty taki uprzedzony do tych ślubów, co? – Spojrzała na niego
z rozbawieniem.
Wzruszył ramionami.
− Ludzie składają sobie przysięgi, których nie potrafią dotrzymać. To nie ma
sensu. Małżeństwo, które w zamyśle powinno być trwałe, staje się tylko pustą
farsą.
− Dlaczego tak sądzisz? – zainteresowała się Nusia i pochyliła się w jego
stronę.
Również Julianna skupiła się na ich rozmowie, chcąc poznać zdanie Daniela.
On tymczasem dopił do końca kawę i odpowiedział:
− Moi rodzice byli zgodnym, kochającym się małżeństwem przez pierwsze
piętnaście lat mojego życia. Zawsze powtarzali sobie, jak bardzo się kochają
i jacy są ze sobą szczęśliwi. A potem nagle z dnia na dzień wszystko zaczęło się
psuć. Najpierw drobne sprzeczki i kąśliwe uwagi, potem karczemne awantury
i w końcu matka wyprowadziła się z domu. Wtedy okazało się, że już wcześniej
miała kogoś na boku. Rodzice wzięli rozwód i tak skończyła się ich przygoda
z małżeństwem.
− Bardzo mi przykro – wyszeptała Nusia, patrząc na niego z prawdziwą
troską.
Juliannie też zrobiło się go bardzo żal. Gdyby była odważniejsza, położyłaby
swoją dłoń na jego dłoni, żeby dodać mu otuchy, bo żadne krzepiące słowa nie
przychodziły jej do głowy.
− Mnie już nie – odpowiedział z kwaśnym uśmiechem. – Przeszło mi jakieś
dziesięć lat temu, ale wnioski, które wyciągnąłem z tamtej lekcji, zapamiętałem
do dzisiaj.
− Mimo wszystko uważam, że mogą być one błędne – powiedziała Nusia. –
Istnieje wiele małżeństw, które kochały się aż do śmierci…
− Nie mówię, że nie, ale…
− Zresztą tak samo jest z miłością – wtrąciła starsza pani. − Kiedy mówisz
komuś, że go kochasz, to nie możesz już się z tego wycofać, nie możesz przestać
darzyć go tym uczuciem, bo wtedy zaprzeczyłbyś idei miłości, która jest ze swej
natury nieodwracalna i nieskończona.
Przyznał jej rację skinieniem głowy.
− Dlatego właśnie nigdy nie powiedziałem nikomu, że go kocham. Dla mnie
słowa mają znaczenie, biorę za nie odpowiedzialność i zawsze ich dotrzymuję.
Nagle ich rozważania przerwał huk zbliżającej się burzy. Nusia pospiesznie
dopiła herbatę.
− Wracajmy lepiej, kochani. Konie nie lubią grzmotów.
Zapłacili rachunek, pożegnali się z panią Beatą – która wyraziła wielką
radość, że będzie teraz spotykać Juliannę prawie codziennie – i wyszli na
zewnątrz. Plac przed dworem praktycznie już opustoszał. Ludzie rozeszli się do
domów, budki w większości poskładano, a po scenie nie było ani śladu. Od
wschodu nadciągały za to ciemnogranatowe chmury, zerwał się również silny
wiatr, który sprawiał, że okoliczne drzewa głośno szumiały, zwiastując
nadchodzące załamanie pogody.
Kiedy doszli do wozu, babcia Nusia pogłaskała uspokajająco Kasztanka po
ciemnej grzywie, a potem usiadła na ławce z samego przodu.
− Wolisz tym razem z przodu czy z tyłu na sianie? – zapytał Juliannę Daniel.
W drodze do dworu jechała na ławeczce obok Nusi, więc teraz zdecydowała,
że spróbuje czegoś nowego.
− Z tyłu.
Zanim zdążyła zrobić jakikolwiek ruch, Daniel chwycił ją w pasie i pomógł
jej wspiąć się na górę. Mimo że z jego strony był to zapewne tylko zwykły gest
pomocy, Julianna zaczerwieniła się po same uszy.
− Dzięki – wyszeptała tylko, a potem usadowiła się wygodnie na
wyścielonym sianem wozie.
Daniel usiadł tymczasem obok babci Nusi i powoli ruszyli w stronę Bielunia.
Julianna nie mogła opanować dziecinnej radości, jaką czuła, podróżując wozem.
To siedziała przodem do kierunku jazdy, to znowu obracała się i podziwiała
krajobraz, jaki zostawiali za sobą. Urocze pagórki, oświetlone promieniami
zachodzącego słońca z jednej strony oraz ciemnogranatowe, kłębiące się chmury
z drugiej stanowiły idealny kontrast, od którego nie potrafiła oderwać oczu.
Co jakiś czas rozlegał się pomruk krążącej w okolicy burzy, a kiedy wjechali
do bieluńskiego lasu, zaczęło padać.
− Masz. Nakryj się. – Daniel podał jej koc, w który chętnie się wtuliła.
Nusia tymczasem zanuciła wesołą piosenkę:

Oj, jak pada, pada deszcz.


Oj, jak moczy, moczy nas.
Zaraz zmoczy cały las.

− Babciu Nusiu, czy ty na każdą okazję masz w zanadrzu jakąś piosenkę? –


zagadnęła Julianna, która nie mogła powstrzymać uśmiechu.
− Ano jeszcze się nie zdarzyło, żeby mi jakiejś zabrakło – zaśmiała się starsza
pani. – Spróbuj wymyślić drugą zwrotkę.
Julianna głęboko zamyśliła się nad słowami, których mogłaby użyć. Zaczęła
nucić melodię, aż w końcu słowa same ułożyły jej się w głowie:

Oj, pada, oj, pada,


Jest dobra zabawa...
Zanim całkiem zmoczy nas.

Wszyscy troje roześmiali się, nawet zazwyczaj skryty i poważny Daniel. Dobry
humor nie opuszczał ich już przez cały wieczór. W domu Julianna pomogła Nusi
przygotować kolację, a Daniel w tym czasie oporządził konia. A potem wszyscy
troje zasiedli do wspólnego posiłku.
Jedząc, śmiejąc się i rozmawiając z Nusią i Danielem, Julianna nie potrafiła
oprzeć się wrażeniu, że oboje stali się dla niej jak rodzina. Była tutaj niezmiernie
szczęśliwa. Jak jeszcze nigdy dotąd. Czuła w sercu radość, entuzjazm i wolę
działania.
I tylko jedna sprawa nie dawała jej spokoju…
Historia Emilii, którą pragnęła poznać do końca. I chatka na skraju lasu, która
przyciągała ją do siebie jak magnes…
ROZDZIAŁ 10

Julianna pracowała we dworze w różnych godzinach, w zależności od tego, jak


uzgadniała to z Piotrem i z panem Tokarskim. W pierwszych dniach po otwarciu
zaczynała o dziesiątej, a kończyła o czternastej, a już dalej do zamknięcia, czyli
do osiemnastej, zwiedzających oprowadzał Piotr.
Praca we dworze bardzo jej się podobała, codziennie wychodziła do niej
z uśmiechem na twarzy i z takim samym wracała później do Bielunia. Zanim
jednak przyjeżdżała do domu, zatrzymywała się jeszcze w chatce pod lasem,
gdzie w tajemnicy przed wszystkimi spędzała czas na sprzątaniu i przywracaniu
w niej względnego porządku. Nie musiała tego robić, ale chciała. Skoro mieli
spędzać w chatce czas na czytaniu zapisków Emilii, wolała robić to w miłym
i schludnym otoczeniu. Taka już była, że ceniła sobie porządek i estetykę.
A poza tym czuła w sercu, że Emilia chciałaby, żeby ktoś zaopiekował się jej
domem.
W ciągu zaledwie trzech dni umyła okna, przynajmniej te, które wciąż były
całe, zmiotła pajęczyny, wytarła kurz z mebli, uporządkowała znajdujące się
w chatce przedmioty i umyła podłogi. Na samym końcu pokusiła się nawet
o zakup na targu w Zaleszycach białych firanek, które powiesiła w miejsce
tamtych starych, brudnych i podartych.
− Od razu lepiej – wyszeptała do siebie zadowolona, gdy przyjrzała się
efektowi końcowemu. Co prawda chatce daleko jeszcze było do normalności, ale
przynajmniej już tak nie straszyła.
Następnego dnia Julianna postanowiła więc zaproponować Danielowi, żeby
wznowili czytanie zapisków Emilii.
− Myślałem, że już nie masz na to czasu – odpowiedział. – Praca i tak dalej…
− No coś ty – oburzyła się. – Nie mogę przestać myśleć o historii tej kobiety.
− To czytaj, kiedy tylko chcesz. Nie musisz się mną przejmować.
− Jak to? – zdziwiła się. – Przecież mówiłeś, że to nasza wspólna sprawa i że
powinniśmy czytać razem.
− Powiedziałem tak, bo musiałem mieć cię na oku po tym, jak podsłuchałaś
moją rozmowę. Ale teraz to już bez znaczenia, skoro poznałaś prawdę
i zrozumiałaś, że nie możesz jej nikomu wyjawić.
Zawiedziona Julianna skinęła tylko głową i siląc się na obojętny ton, rzuciła:
− Jeśli jednak miałbyś ochotę przyjść, to będę w chatce jutro o piętnastej.
Kiedy następnego dnia przyjechała tam po pracy, Daniela nie było.
Wyciągnęła więc zeszyt Emilii z jego kryjówki pod parapetem i usiadła na
krześle w mniejszym pokoju. Już miała zacząć czytać, kiedy usłyszała
skrzypnięcie drzwi i czyjeś kroki.
− Julianno, jesteś tutaj?
To był Daniel. Zdziwiła się i ucieszyła zarazem, że jednak przyszedł.
− Jestem tutaj! W małym pokoju! – odkrzyknęła i poczuła jednocześnie, jak
serce mocniej bije jej w piersi.
− Co się stało z tą chatą? – zapytał, rozglądając się dookoła zaskoczony. – To
ty ją posprzątałaś?
Skinęła głową i posłała mu uśmiech.
− Chciałam, żeby stała się przyjemnym miejscem. W końcu zamierzam
spędzać tu coraz więcej czasu.
− Musiałaś się nieźle napracować – zauważył, siadając na krześle obok niej. –
Ale to miło z twojej strony.
− A ja cieszę się, że przyszedłeś.
Uśmiechnął się pod nosem.
− I tak nie miałem nic lepszego do roboty.
Otworzyła zeszyt w miejscu, w którym ostatnio zakończyli lekturę, i spojrzała
na Daniela zachęcająco.
− Nie – powiedział. – Już ci mówiłem, że wolę, kiedy ty czytasz.
Wzięła głęboki oddech i czując na plecach gęsią skórkę, rozpoczęła…

Zapiski Emilii

Zaczęliśmy widywać się z Wiktorem niemal codziennie. Niby przypadkiem


znajdował się w gabinecie ojca, w pokoju na strychu albo w swojej sypialni
właśnie wtedy, kiedy tam sprzątałam. Czasami nic nie mówił, ale czułam na
sobie jego wzrok. Innymi razy zagadywał mnie, wypytywał o moją rodzinę i życie
prywatne. Interesował się zdrowiem mojej matki i tym, jak ja się czuję. Często
rozmawialiśmy też o poezji i literaturze. Wiktor przynosił mi książki, które
brałam następnie do domu, z przyjemnością czytałam w każdej wolnej chwili,
a potem dzieliliśmy się swoimi przemyśleniami. Był on człowiekiem bardzo
mądrym i światłym, a mimo to dyskutował ze mną, która skończyłam tylko szkołę
podstawową, jak równy z równym. Z początku obawiałam się wypowiadać na
różne poważniejsze tematy, nie chciałam się bowiem zbłaźnić ani zrobić złego
wrażenia, ale z czasem zaczęłam się przed nim otwierać.
− Nie ma złych odpowiedzi – mawiał nieraz, żeby dodać mi odwagi. – Na
świecie tyle jest różnych idei, ilu ludzi. Każdy widzi tę samą rzecz na swój
własny sposób. Dzieląc się pomiędzy sobą spostrzeżeniami, możemy lepiej
zrozumieć świat, a może nawet wspólnie stworzyć coś wielkiego.
Poczułam, że przy nim mogę być sobą, swobodnie wyrażać swoje myśli, a on
zawsze będzie ich słuchał z tym samym żywym zainteresowaniem i szacunkiem.
Powoli przyzwyczajałam się do tych naszych rozmów i spotkań, nie mogłam
się wręcz ich doczekać. Aż w końcu zrozumiałam, że z każdym dniem coraz
bardziej zakochuję się w Wiktorze…
Wiedziałam, że to uczucie, które do niego żywię, nie powinno się było
narodzić, że ja, prosta dziewczyna ze wsi, nie powinnam nawet spojrzeć na niego
w taki sposób, a jednak nie potrafiłam nic z tym zrobić.
Tym bardziej, że on również zdawał się w ogóle nie przejmować dzielącymi
nas różnicami. Któregoś dnia sprzątałam salon, akurat kiedy siedział tam
i słuchał muzyki sączącej się z gramofonu.
− Muzyka jest jednym ze sposobów wyrażania przez człowieka własnej
duszy – powiedział w pewnym momencie. – Tak jak literatura i poezja.
Skinęłam głową.
− Ją też można zrozumieć tylko sercem – dodałam, czując ogarniający mnie
nostalgiczny nastrój, który wywoływała we mnie roznosząca się po pokoju
melodia.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Nagle podniósł się z fotela, podszedł do
mnie i wyciągnął rękę:
− Zatańcz ze mną.
Zmieszana potrząsnęłam przecząco głową.
− Nie potrafię.
− Nie da się nie potrafić tańczyć – odpowiedział. – Każdy porusza się
w swoim własnym rytmie, który wybija mu serce. Zresztą – spojrzał na mnie
z lekkim uśmiechem – ja cię poprowadzę.
W końcu podałam mu dłoń, a on delikatnie zaprowadził mnie na środek
salonu, objął w talii i przyciągnął bliżej siebie. Onieśmielona całą tą sytuacją,
a przede wszystkim jego bliskością spuściłam wzrok.
− Nie patrz w dół – powiedział wtedy, dłonią obejmując moją brodę
i podnosząc ją w górę. – Weź głęboki oddech, zamknij oczy i wsłuchaj się
w melodię.
Zrobiłam, o co prosił, a on delikatnie przesunął moją dłoń ze swojego
ramienia na pierś. Pod opuszkami palców czułam regularne uderzenia jego
serca.
− Czujesz, jak bije? – wyszeptał, a mnie aż przeszedł dreszcz. – Skup się na
nim, spróbuj poruszać się w jego rytmie… Raz, dwa, trzy… − policzył, a potem
zaczął kołysać się razem ze mną to w prawo, to w lewo.
Nigdy nie tańczyłam w ten sposób, tak blisko drugiego człowieka. Na początku
czułam się trochę niezręcznie, ale to szybko minęło. Jego ramiona dawały mi
dziwne poczucie pewności i bezpieczeństwa. Wkrótce tak skupiłam się na melodii
i jej rytmie, że dałam się ponieść tańcowi, coraz śmielej odpowiadając na kroki
Wiktora i dopasowując się do jego ruchów. Pamiętam, że piosenka się skończyła,
a my dalej tańczyliśmy. W pewnym momencie usłyszeliśmy kroki pod drzwiami,
a on szybko mnie puścił i cofnął się.
To była pani Karolina Zaleszycka.
− Tutaj jesteś, synu – powiedziała, gdy weszła do środka, zupełnie ignorując
moją obecność. – Ojciec już na ciebie czeka. Musicie się pospieszyć, jeśli
chcecie zdążyć na przedpołudniowy pociąg do Krakowa.
− Już idę, matko.
Ruszył za nią w stronę wyjścia. Zanim zniknął za drzwiami, posłał mi jeszcze
szybkie spojrzenie i skinął lekko głową.
I wtedy uświadomiłam sobie, że byliśmy równi tylko wtedy, gdy byliśmy sami.
W obecności innych osób znowu stawałam się prostą służącą ze wsi, a on
szlachetnie urodzonym dziedzicem majątku w Zaleszycach.
***
Wkrótce nadeszła zima, a wraz z nią święta Bożego Narodzenia, które
w większości spędziłam, pracując we dworze, do którego zjechali krewni
państwa Zaleszyckich. W tym okresie Wiktor był bardzo ostrożny i praktycznie do
mnie nie przychodził. Mijaliśmy się tylko w biegu gdzieś w różnych częściach
domu. Obdarzał mnie wtedy przelotnym, ale pełnym jakiejś niewypowiedzianej
tęsknoty spojrzeniem, które rozumieliśmy tylko my dwoje.
Czy nie przeszkadzało mi to, że wobec innych ludzi niemal się mnie wyrzekał?
Wtedy jeszcze nie, bo miałam świadomość tego, jak bardzo się od siebie różnimy,
kim jestem ja, a kim on. Zresztą to ja byłam w nim zakochana, a czy on we mnie
też, tego do końca nie wiedziałam. Rozmawiał ze mną dużo i traktował mnie
zupełnie odmiennie niż pozostali, dostrzegałam, że on też czuje do mnie coś
więcej. Ale czy to była miłość? A jeśli nawet, to przecież i tak nie miała
przyszłości…
Wtedy jednak zdarzyło się coś, co zupełnie przewróciło mi w głowie, coś, co
zmieniło wszystko…
Państwo Zaleszyccy wyprawili uroczyste przyjęcie w noc sylwestrową, na
które piekłam torty, a potem również usługiwałam gościom. Zjechali na nie
zarówno starsi znajomi pana Bogusława i pani Karoliny, jak i młodzi przyjaciele
Wiktora. Widziałam, jak się razem bawili i tańczyli, podczas gdy ja zbierałam
brudne naczynia i roznosiłam aromatyczne, wykwintne dania. Nieraz
spoglądałam w stronę Wiktora, ale on, zajęty swoim towarzystwem i pełnieniem
funkcji gospodarza, nawet tego nie zauważał.
Tuż przed północą wymknęłam się na chwilę na zewnątrz, żeby z dala od
muzyki i głośnych rozmów, w ciszy i samotności przywitać nowy rok tysiąc
dziewięćset trzydziesty dziewiąty. Pamiętam, jak patrzyłam wtedy w niebo, na
gwiazdy, które na nim świeciły, i zastanawiałam się, co przyniesie mi ten kolejny
rok. Z oddali dochodziło głośne odliczanie gości: dziesięć… dziewięć… osiem…
Nagle coś zaszeleściło tuż za mną, a gdy się obróciłam, zobaczyłam Wiktora.
− Tutaj jesteś. – Uśmiechnął się lekko i podszedł bliżej. – Już się bałem, że cię
nie znajdę…
− Powinieneś być ze swoimi gośćmi – zauważyłam trzeźwo.
− Tę niezwykłą chwilę chciałem spędzić z tobą…
W tym momencie rozległ się krzyk: „Jeden!” i pełne entuzjazmu, głośne
brawa.
− Wszystkiego dobrego, Milu. Oby ten rok był jeszcze lepszy niż poprzedni.
Nagle poczułam, jak obejmuje mnie od tyłu ramionami i przyciąga do siebie.
Przeszył mnie dreszcz.
− Wiktorze…
− Cśś… − wyszeptał mi wprost do ucha, a potem zaczął składać delikatne
pocałunki na moim policzku.
Gdy dotarł bardzo blisko ust, nie wytrzymałam i przekrzywiłam lekko głowę
w jego stronę. Następny pocałunek złożył już na moich ustach, a gdy go
odwzajemniłam, obrócił mnie do siebie i namiętnie pocałował.
− Milu… – Pogładził delikatnie mój policzek, gdy odłączyliśmy się od siebie,
i uśmiechnął się lekko. Jego oczy błyszczały w mroku. – Marzyłem o tej chwili,
odkąd cię zobaczyłem…
− Boże mój, Wiktorze, ale to niemożliwe, żebyś ty… żebym ja…
− Dla miłości nie ma rzeczy niemożliwych, Milu – wyszeptał i pocałował mnie
w rękę.
Długo tuliliśmy się do siebie tamtej nocy, obserwując gwiazdy i płatki śniegu,
które opadały z nieba. A potem oboje wróciliśmy do naszych dwóch różnych
światów. On do zabawiania swoich gości, ja do usługiwania im.
I tylko my wiedzieliśmy, że gdzieś ponad tym wszystkim był jeszcze inny,
magiczny świat, który sami sobie stworzyliśmy. To w nim żyły teraz nasze serca,
które biły w tym samym rytmie.
***
Kolejne miesiące były jednymi z najszczęśliwszych i najpiękniejszych w moim
życiu. Wszystko nabrało nagle intensywnych barw i niezwykłości. Nic nie mogło
mnie zasmucić ani złamać. Każdy problem wydawał się błahostką, czułam, jakby
cały świat stał przede mną otworem.
A to za sprawą miłości do Wiktora, która wprost mnie rozpierała. Nieustannie
o nim myślałam i czekałam tylko na kolejne spotkania z nim. Nie potrafiłam już
wyobrazić sobie życia bez niego.
Widywaliśmy się niemal codziennie we dworze. Zawsze starał się znaleźć
jakąś sposobność, żebyśmy mogli pobyć chociaż przez chwilę sami. Odrywał
mnie wtedy od pracy, przyciągał do siebie i namiętnie całował albo długo tulił
w swoich ramionach. Rozmawialiśmy, dzieliliśmy się swoimi najgłębszymi
przemyśleniami i sekretami, tańczyliśmy i śmialiśmy się…
A to wszystko w tajemnicy przed pozostałymi domownikami. Nikt nie wiedział
o uczuciu, które nas połączyło. I w tamtym okresie było to coś, co oboje
odbieraliśmy raczej pozytywnie niż negatywnie. Ten wspólny sekret spajał nas ze
sobą jeszcze bardziej i dodawał naszej miłości uroku i dreszczyku ekscytacji. Nie
myśleliśmy wówczas o tym, co będzie dalej, po prostu żyliśmy tu i teraz, dając się
kompletnie ponieść magii miłości.
Pamiętam, jak uwielbiałam to uczucie, gdy dla wszystkich innych byłam tylko
prostą dziewczyną ze wsi, służącą, a dla Wiktora ukochaną kobietą, która znała
jego serce jak nikt inny, a on znał jej. Rozumieliśmy się bez słów, wystarczyło
nam nieraz tylko spojrzenie, uśmiech, dotyk rąk. Często nawet w obecności
innych Wiktor rzucał mi ukradkowe spojrzenia, idąc korytarzem, delikatnie
muskał moją dłoń lub niby przypadkiem ocierał się o mnie ramieniem… Takie
drobne gesty znaczyły dla mnie bardzo wiele. W ten sposób okazywał mi
zainteresowanie i uwagę, przypominał o swoim uczuciu i łączącej nas
tajemnicy…
W tamtym czasie znaczącą rolę odegrał też w naszym życiu Antoni, który
również był zatrudniony we dworze. Wiedziałam, że mu się podobam. Ja
oczywiście, na zabój zakochana w Wiktorze, nie odwzajemniałam jego uczucia,
ale i tak starałam się być dla niego zawsze uprzejma i miła. Choć próbowałam
tego unikać, nieraz jednak przychodziliśmy do pracy albo wracaliśmy z niej
razem. Któregoś dnia Wiktor musiał mnie zobaczyć w jego towarzystwie, bo
kiedy spotkaliśmy się we dworze, miał poważną i zaniepokoją minę.
− Co się stało? – zapytałam, od razu wyczuwając, że coś jest nie tak.
Wzruszył tylko ramionami i zapatrzył się w okno.
− Wiktorze… − Podeszłam do niego i położyłam mu dłoń na ramieniu.
Lekko drgnął.
− Lubisz go? – zapytał niemal bezgłośnie.
− Kogo? – wyszeptałam zdziwiona.
Westchnął nerwowo.
− Tego ogrodnika Antka, który u nas pracuje.
Uśmiechnęłam się, kiedy to usłyszałam, a moje serce napełniło się radością.
− Jesteś zazdrosny… − wyszeptałam, wtulając się w jego ramię i gładząc jego
kark.
Nie odezwał się.
− Wiktorze, to tylko mój sąsiad z Bielunia. Czasami idziemy razem z pracy
albo do pracy, nic poza tym, przynajmniej z mojej strony. Nie musisz się martwić.
Nagle obrócił się do mnie i przygarnął mnie do siebie, wtulając twarz w moje
włosy. Przytuliłam go mocno i pocałowałam.
− Milu – wyszeptał potem, patrząc mi prosto w oczy i gładząc mój policzek. –
Obiecaj mi coś…
− Obiecuję…
− Jeszcze nie wiesz co.
− I tak obiecuję.
Westchnął.
− Milu, obiecaj mi, że będziesz zawsze moja. Że twoje serce będzie należało
tylko do mnie, tak jak moje należy do ciebie. Cokolwiek się stanie.
Wzruszona pogładziłam jego szorstki policzek.
− Wiktorze, przecież wiesz, że tak. Obiecuję ci to.
Długo tuliliśmy się do siebie i całowaliśmy.
Wiktor już więcej nie pokazywał po sobie zazdrości o Antka ani nie wracał do
tego tematu, mimo że zapewne jeszcze wielokrotnie widział nas razem. Dwa
miesiące później zrobił jednak coś niespodziewanego. Zaproponował bowiem
Antkowi, że opłaci mu kurs w szkole rolniczej i stancję w oddalonej
o kilkadziesiąt kilometrów od Bielunia miejscowości. Dla Antka była to ogromna
szansa, bo był zdolny i chciał się dalej uczyć, czego jednak wcześniej nie mógł
zrealizować ze względu na ciężką sytuację finansową swojej rodziny. Propozycję
Wiktora przyjął więc z ogromnym zaskoczeniem i wdzięcznością. Na początku
czerwca wyjechał z Bielunia, a wrócić miał dopiero pod koniec listopada. W ten
właśnie sposób Wiktor przynajmniej na jakiś czas pozbył się rywala.

Julianna odłożyła zeszyt na miejsce, a potem oboje z Danielem ruszyli łąką


w stronę głównej drogi.
− Niezłe ziółko z tego Wiktora – zaśmiała się dziewczyna, wciąż analizując
to, co przed chwilą przeczytali. – Tak załatwić konkurenta…
− Zrobił to z klasą – odpowiedział w zamyśleniu Daniel. – Tak, że wszyscy
troje byli zadowoleni.
− Ale to jest prawdziwie romantyczna historia – westchnęła, skubiąc palcami
źdźbło trawy. − Miłość prostej dziewczyny ze wsi i dziedzica wielkiego majątku
z Zaleszyc. Dla miłości nie istnieją granice, które stawiają jej ludzie. Pieniądze,
pochodzenie, status społeczny… to wszystko traci znaczenie w obliczu
prawdziwego uczucia.
− Racjonalność i rozum też schodzą na dalszy plan. Niestety. Ludzie
zapominają, że nie można żyć tylko miłością.
Julianna spojrzała na niego zaskoczona.
− Sugerujesz, że Wiktor nie powinien spotykać się z Emilią?
− Nie wiem – wzruszył ramionami. – Ale nie można poświęcać czy
ryzykować wszystkiego dla uczucia, które zresztą może okazać się kruche
i niestałe.
− Boże… − zirytowała się Julianna. – Czy ty w ogóle kiedykolwiek kogoś
kochałeś? – powiedziała to bardziej do siebie niż do niego, ale i tak to usłyszał.
− Nie. Przynajmniej nie w ten sposób. Za to ty pewnie tak. I to przynajmniej
kilka razy, skoro już tak dobrze wiesz, na czym polega miłość – zadrwił.
Julianna zaczerwieniła się i spojrzała na niego ze złością.
− Wcale nie. Po prostu potrafię sobie wyobrazić, co to znaczy prawdziwie
kochać. I znam wiele historii o prawdziwej miłości…
− Tak, typowe – wszedł jej w słowo. – Nastoletnia romantyczka z głową
w chmurach, która na podstawie książek i zmyślonych, tandetnych opowieści
wyrobiła sobie zdanie o tym, czym jest miłość. I pewnie czekasz teraz na
idealnego księcia z bajki, który…
− Przestań! – rozkazała wzburzona. – Może jestem marzycielką
i romantyczką, ale nie na tyle głupią, żeby uważać, że miłość jest tylko
kolorowa. A i owszem, mam nadzieję, że kiedyś prawdziwie zakocham się
w mężczyźnie, który będzie dla mnie tym jedynym, tak jak ja będę tą jedyną dla
niego. No i co z tego? Mam prawo marzyć, o czym chcę, a ty za to nie masz
prawa ze mnie drwić, bo jesteś zgorzkniałym, podstarzałym i cynicznym typem,
który odstrasza ludzi wokoło! – wykrzyczała mu prosto w twarz i puściła się
biegiem w stronę drogi, bo nie miała już dłużej ochoty z nim rozmawiać.
− Jestem po prostu praktycznym realistą! – zawołał jeszcze za nią. – Jasne,
uciekaj! Histeryczko!
Julianna nawet się nie obróciła w jego stronę, tylko dobiegła do drogi i omal
nie wpadła na pana Ignacego, który powoli dreptał w stronę swojego domu.
− Julianna? – zdziwił się na jej widok. – A coś ty robiła w tej trawie?
− Ja… − zmieszała się, nie do końca wiedząc, co odpowiedzieć. Kwestię
chatki wolała bowiem utrzymać w tajemnicy. – Byłam na spacerze z…
Henrykiem.
− Z Henrykiem? A gdzie on jest? – zdziwił się jeszcze bardziej pan Ignacy.
− Tam. – Julianna wskazała palcem kroczącego wśród wysokiej trawy
Daniela. – Zaraz tutaj będzie.
Starszy pan obejrzał się w jego stronę i ręką dał mu znak, żeby do nich
dołączył.
− Mam do niego sprawę – wyjaśnił. – A co u ciebie, moje dziecko? – zapytał,
przypatrując się Juliannie z troską.
− Wspaniale – odpowiedziała. – Bardzo lubię pracę we dworze i jestem
przeszczęśliwa, że mogę zostać w Bieluniu na całe wakacje.
− Ja też bardzo się z tego cieszę. – Uśmiechnął się szczerze. – A jak
zareagowali na to twoi rodzice, Lio?
Westchnęła, wspominając swoją ostatnią rozmowę z matką, którą odbyła
dzień po tym, jak dostała pracę w Zaleszycach. Poinformowała wówczas
rodzicielkę, że wrócić do Warszawy zamierza dopiero pod koniec wakacji, bo
znalazła pracę. Oczywiście, nadal nie zdradziła nazwy miejscowości, gdzie
przebywała. Wyjaśniła tylko, że pracuje we dworze szlacheckim w charakterze
przewodniczki. „Boże” – powiedziała matka załamanym głosem – „kto to
widział, żeby mając takie możliwości, pracować jako gadacz w jakimś
podstarzałym budynku!”. Julianna tylko nerwowo przygryzła wargę i się nie
odezwała, bo wiedziała, że to i tak nic by nie dało. Mama by tego nie
zrozumiała. „Nie będę nawet mówić o tym ojcu, bo wpadnie w furię” – dodała
kobieta na koniec rozmowy. – „Wracaj do domu, póki chce cię jeszcze widzieć”.
− Cóż, chyba nie mogę od nich oczekiwać, żeby rozumieli moją pasję. Mają
prawo mieć na ten temat inne zdanie, a ja i tak zrobię to, co dyktuje mi serce i co
uważam za słuszne – odpowiedziała panu Ignacemu.
− Mądra dziewczyna. – Pstryknął ją palcem w czubek nosa, tak jak zwykli
nieraz robić dziadkowie swoim wnukom bądź ojcowie dzieciom, gdy byli z nich
dumni. – Znaleźć w życiu swoje powołanie nie jest rzeczą prostą i jeśli się uda,
można to uznać za prawdziwy i wielki dar. Nieskorzystanie z niego byłoby
niemal grzechem.
− Dzień dobry, panie Ignacy – przywitał się tymczasem Daniel, który wyszedł
właśnie na drogę. – Jak zdrowie?
− A po japońsku… Jako tako, jak to mówią – odpowiedział z uśmiechem. –
Za to ochota na wędkowanie nigdy mnie nie opuszcza. – Spojrzał na mężczyznę
znacząco i puścił mu oczko.
− Jestem gotów w każdej chwili. Mówi pan gdzie i kiedy, a ja się stawiam.
− Wiedziałem, że zawsze mogę na ciebie liczyć, synku – ucieszył się starszy
pan. – To co, może w niedzielę, tam gdzie zawsze i o tej samej porze?
− Stoi – zgodził się Daniel i uścisnęli sobie dłonie.
− Olaboga! – wykrzyknął zaraz pan Ignacy i spojrzał na Juliannę. – Wybacz
nam, Lio, że nie pomyśleliśmy wcześniej i tak cię pominęliśmy, prawda,
w naszych planach. Ale może ty również miałabyś ochotę wybrać się z nami na
ryby?
− Ja? – zdziwiła się szczerze dziewczyna. – Ja się na tym w ogóle nie znam.
Jeszcze nigdy nie łowiłam ryb…
− No to najwyższy czas spróbować! – wykrzyknął z entuzjazmem pan Ignacy.
− Z całym szacunkiem – zabrał głos Daniel – ale wydaje mi się, że Julianna
się do tego nie nadaje. Zanudzi się tylko na śmierć albo przepłoszy nam
wszystkie ryby.
Zrobiło jej się przykro, że tak powiedział, dając tym samym do zrozumienia,
że wolałby iść bez niej.
− Mylisz się, mój drogi! – Pan Ignacy spojrzał tymczasem na niego spod
zadziornie uniesionej brwi. – Na piękne dziewczyny to i ryby biorą. Zapamiętaj
moje słowa. – Poklepał go żartobliwie po plecach, a potem spojrzał życzliwie na
zarumienioną twarz Julianny. – To jak będzie, dziecino, dotrzymasz nam
w niedzielę towarzystwa?
− Ja… nie wiem… − zawahała się.
− Bardzo prosimy – zachęcił ją starszy pan. – Będzie mi bardzo miło spędzić
ten czas również w twoim towarzystwie.
− No dobrze – postanowiła w końcu ze względu na niego. – Spróbuję. Ale
Henryk ma rację, ja…
− W takim razie do zobaczenia w niedzielę o czwartej trzydzieści pod lasem –
rzucił uradowany, nie zważając na jej słowa, po czym pożegnał się i odszedł
w swoją stronę.
− Czy wpół do piątej to trochę nie za późno na ryby? – zapytała Julianna, gdy
razem z Danielem ruszyli w stronę domu Nusi.
− Za późno? – zdziwił się. – To o której ty byś chciała tam iść?
− No nie wiem. Może o piętnastej – zasugerowała z nadzieją, że wyjdzie na
chociaż trochę obytą z wędkarstwem.
Spojrzał na nią jak na ostatnią dziwaczkę i parsknął śmiechem.
− Żartujesz, prawda?
Zupełnie zaskoczona jego reakcją pokręciła przecząco głową. Nie mogła
zrozumieć, co aż tak go rozbawiło.
− Pan Ignacy powiedział wyraźnie: czwarta trzydzieści. Dosłownie, Julianna.
Czwarta trzydzieści rano.
Zaczerwieniła się, przeklinając w duchu swoją skłonność do wpadek. Przez
resztę drogi już więcej się nie odezwała, za to Daniel co spojrzał na nią, to po raz
kolejny parskał śmiechem albo kręcił głową z niedowierzaniem.
ROZDZIAŁ 11

Następnego dnia po kolacji Nusia poprosiła Juliannę, żeby została dłużej


w kuchni, bo chce zdjąć z niej miarę na sukienkę, którą zamierzała wyszykować
dla niej na ślub sąsiadów z Bielunia.
− Mam w szafie piękną sukienkę, którą nosiłam lata temu – powiedziała,
mierząc ją w pasie i biuście. – Przerobię ją troszkę, dostosuję nieco do
dzisiejszych czasów i dam jej nowe życie. Myślę, że ci się spodoba. –
Uśmiechnęła się tajemniczo.
Julianna była jej za to ogromnie wdzięczna, bo nie miała czasu, chęci ani
pieniędzy, żeby szukać jakiejś odpowiedniej kreacji w sklepach. Uznała zresztą,
że babcia Nusia wie, co robi, więc może jej spokojnie zaufać w tej kwestii.
− Słuchaj, Lio – powiedziała jej starsza pani, gdy już skończyła pomiary. –
Jutro po południu w domu mojej przyjaciółki Joli – pamiętasz, to właśnie jej
wnuk niedługo się żeni – odbędzie się spotkanie naszego koła gospodyń
wiejskich. I chciałam cię zapytać, czy może miałabyś ochotę wybrać się tam
razem ze mną. – Mrugnęła do niej zachęcająco.
− Dobrze, babciu Nusiu, chętnie pójdę – zgodziła się Julianna. − Ale chyba
już wiesz, że nie jestem wzorem gospodyni… − zaśmiała się na wspomnienie
naleśników, które ostatnio przypaliła.
− Oj tam! – Machnęła ręką kobieta. – Na naszych spotkaniach chodzi przede
wszystkim o to, żeby pobyć w miłym towarzystwie i dobrze się bawić. Wszystko
inne to tylko pretekst, aczkolwiek bardzo przyjemny.
Następnego dnia Julianna wybrała się więc razem z Nusią do pani Joli. Nie do
końca wiedziała, czego może się spodziewać na takim spotkaniu i obawiała się,
czy nie popełni jakiejś gafy. Miała jednak nadzieję, że przyjemnie spędzi czas,
a do tego pozna kilka nowych osób, z którymi zapewne zobaczy się również na
sierpniowym weselu.
Dom pani Joli znajdował się niedaleko kościoła i domu pana Ignacego. Był
otoczony praktycznie z każdej strony wielkim ogrodem, więc Julianna nie
dziwiła się, że to właśnie tutaj państwo młodzi mają zamiar zorganizować
przyjęcie.
− Witajcie, moje kochane! – przywitała je od progu uradowana gospodyni,
krępa starsza pani o krótkich, farbowanych na burgundowo włosach i szerokim
uśmiechu. – A ty pewnie jesteś tą cudowną Lią, którą tak polubiła nasza kochana
Nusia – zwróciła się uprzejmie do Julianny i puściła jej oczko. – Cieszę się
niezmiernie, że wreszcie mogę cię poznać!
Zaprowadziła je wąskim korytarzem do przestronnego salonu-jadalni, na
środku którego stał podłużny wieloosobowy stół, a przy nim siedziało już
kilkanaście kobiet. Julianna zauważyła, że były one w różnym wieku – od
zapewne ponadosiemdziesięcioletniej pomarszczonej staruszki z chustą na
głowie, przez kobiety w średnim wieku czy młodą dziewczynę, która mogła
mieć tyle lat co ona, po około pięcioletnią dziewczynkę ze ślicznymi, jasnymi
warkoczykami.
− Witajcie, moje drogie – przywitała się radośnie Nusia. – Przyprowadziłam
dzisiaj kogoś nowego. – Wskazała na Juliannę. – Nazywa się Julianna
i przyjechała do nas aż z Warszawy, choć obecnie mieszka ze mną w Bieluniu
i pracuje w Zaleszycach.
− Dzień dobry – przywitała się dziewczyna nieco zawstydzona, a tymczasem
wszystkie kobiety zaczęły podnosić się z miejsca i się przedstawiać.
Julianna nie była w stanie spamiętać imion ich wszystkich, ale najbardziej
utkwiła jej w pamięci Zosia, która okazała się studentką trzeciego roku filologii
niemieckiej, mała Natalka oraz pani Angelika, matka ich obu. Julianna
pomyślała sobie, że to naprawdę cudowne, że w dzisiejszych czasach kobiety
wszystkich pokoleń potrafią wspólnie spędzać czas.
Usiadła przy stole obok Nusi i Zosi, a pani Jola tymczasem przyniosła im
filiżanki z kawą.
− Częstujcie się, moje drogie – zachęciła je serdecznie, wskazując ręką na
zapełniony ciastami i innymi smakołykami stół. Każda z kobiet przynosiła na
spotkanie jakieś danie własnej roboty. Nusia również miała w tym swój udział –
upiekła kruche babeczki z owocami.
Kiedy już trochę się posiliły i porozmawiały przy kawie, gospodyni wraz
z kilkoma innymi kobietami uprzątnęły nieco stół i przyniosły do pokoju
kartonowe pudła wypełnione niewielkimi słoiczkami miodu, naklejki oraz
bibułę, wstążki i kolorowe materiały.
− Moje kochane, tak jak ustaliłyśmy już wcześniej, dzisiaj zajmiemy się
przygotowaniem upominków dla gości na weselu mojego wnuka – oznajmiła
pani Jola. – Bardzo wam dziękuję, że zdecydowałyście się mi pomóc. –
Uśmiechnęła się radośnie. – Zabawa polega na tym, że bierzecie słoik miodu
z mojej pasieki, przyklejacie na nim naklejkę z imionami państwa młodych
i datą ślubu, a następnie przyozdabiacie ten słoik tak, żeby wyglądał
nadzwyczajnie. Życzę nam miło spędzonego czasu!
Przy stole zapanował gwar, szum i pełna ekscytacji atmosfera. Wszystkie
kobiety, również Julianna, z pasją i oddaniem ozdabiały słoiczki miodów. Z rąk
niektórych pań wychodziły prawdziwe dzieła sztuki. Słoiczki były dekorowane
kwiatami z bibuły i innymi ciekawymi ozdobami. Julianna natomiast, jako że nie
była specjalnie uzdolniona w dziedzinie rękodzieła, ograniczyła się tylko do
nakładania na nakrętkę odpowiednio wyciętego skrawka ładnego, kolorowego
materiału i przewiązywania go sznureczkiem albo wstążką.
Czas płynął im bardzo szybko, w radosnej atmosferze. Podczas pracy
wszystkie kobiety rozmawiały ze sobą i śpiewały. W tym ostatnim prym wiodła
Nusia, która co rusz zaczynała jakąś przyśpiewkę, a reszta kobiet powtarzała za
nią słowa:

Oj, jak miło płynie czas,


Wspólny plan dziś goni nas,
A umila go nasz śpiew,
La la la i hejże hej!

Natomiast gdy słońce zaczęło chylić się już ku zachodowi, Nusia wraz
z kilkoma innymi kobietami zaśpiewały:

Idzie wieczór, zaraz noc,


Pójdziem spać z modlitwą tą,
By mój miły, co gdzieś jest,
Znalazł mnie i porwał wnet!

A wtedy głos zabrała Zosia:

Już mój miły znalazł mnie,


Jutro przyjdzie zabrać stąd,
Dom zbuduje niczym dwór,
Synów, córki będziem mieć!

Na to zawtórowało jej kilka starszych pań:

Ej, ci w głowie taka rzecz!


Lepiej ucz się, w domu siedź,
Bo twój miły chłop niegłupi,
Łatwej nie chce mieć dziewuchy!

Na te słowa wszystkie kobiety wybuchnęły śmiechem i po chwili wzajemne


przyśpiewki zaczęły się od nowa.
− Ciekawe, kto złapie bukiet Marzenki – odezwała się w pewnym momencie
Zosia do Julianny.
− Cóż, ktoś na pewno – odpowiedziała dziewczyna. – Chciałabyś ty? –
zapytała, by podtrzymać rozmowę.
Dziewczyna skinęła głową.
− Będzie ze mną mój chłopak Kamil. Nie pogniewałabym się, gdyby dostał
taki znak. – Puściła do Julianny oczko. – A ty masz kogoś?
Julianna potrząsnęła przecząco głową.
− Miałam kiedyś, ale się rozstaliśmy. To była dobra decyzja.
− A teraz? – zapytała z żywą ciekawością dziewczyna. – Podoba ci się ktoś?
W pierwszym momencie Julianna chciała zaprzeczyć, ale tego nie zrobiła. Był
bowiem ktoś, kto jej się podobał, nawet jeśli czasami strasznie działał jej na
nerwy. I musiała przyznać sama przed sobą, że jeszcze nikt, nawet Marcin, nie
wzbudził w niej takich uczuć jak on. Ten ktoś nazywał się Daniel.
W odpowiedzi nieśmiało skinęła głową, a oczy Zosi rozszerzyły się
z podekscytowania.
− Jaki on jest? – zadała zaraz kolejne pytanie. – Wie, że ci się podoba?
− Chyba nie – wzruszyła ramionami. – Zresztą i tak nic z tego nie będzie, bo
on nie interesuje się mną… w ten sposób.
− E tam! – Zosia machnęła ręką. – Tego nie możesz wiedzieć. A on jest
z naszej okolicy czy z Warszawy?
Juliannę zaczęła irytować jej ciekawość. Nie była z tych, którzy lubią
zwierzać się dopiero co poznanym osobom ze swoich sekretów.
− To dość skomplikowane, Zosiu. Wolałabym o tym nie rozmawiać.
− Dlaczego? – zdziwiła się dziewczyna. − Nie wstydź się! Obiecuję, że będę
milczeć jak grób. – Podniosła do góry dwa złączone ze sobą palce.
− Wiem, dziękuję ci bardzo, ale ja naprawdę…
− To powiedz chociaż, czy znasz go z pracy?
Julianna spojrzała na nią zaskoczona.
− W sensie, czy pracuje razem z tobą? – dopowiedziała dziewczyna.
− Nie. A dlaczego o to pytasz?
Zosia uśmiechnęła się szeroko.
− Ale Piotrka, który też jest przewodnikiem we dworze, chyba znasz?
− Znam – potwierdziła.
− To mój kuzyn – wyznała Zosia. – Miałam nadzieję, że może to on wpadł ci
w oko…
Julianna gwałtownie zaprzeczyła, bo kto jak kto, ale Piotrek ani trochę jej się
nie podobał.
− Cóż, szkoda… − roześmiała się Zosia. – A ten twój będzie na ślubie?
− Nie jest mój – zauważyła trzeźwo Julianna, choć to określenie wywołało
poruszenie gdzieś w głębi jej serca.
− No ale…
− Pobawisz się ze mną? – przerwała ich rozmowę mała Natalka i pociągnęła
Juliannę za rękę. – Mam dwie lalki, a mama nie chce się ze mną bawić.
Z wielką ulgą wstała od stołu, usiadła razem z dziewczynką na dywanie i już
przez resztę wieczoru została towarzyszką jej zabaw. Mimo że trochę się
nudziła, to jednak wolała bawić się z Natalką niż znosić ciekawskie pytania
Zosi.
Tuż po dwudziestej pierwszej, kiedy wszystkie słoiczki miodu zostały już
przystrojone, kobiety w doskonałych humorach opuszczały dom pani Joli, która
serdecznie dziękowała każdej z nich za pomoc.
− Pamiętajcie, następnym razem zabieramy się za wyrób biżuterii! Zaprosiłam
już do nas moją znajomą, która się tym zajmuje i obiecała pokazać, jak to się
robi – oznajmiła jeszcze na zakończenie.
Julianna i Nusia wyszły na zewnątrz i trzymając się pod rękę, powoli ruszyły
w stronę domu. W powietrzu czuć było zapach zbliżającej się nocy i leciutki
wiaterek, który spokojnie poruszał źdźbłami trawy, jakby chciał je ukołysać do
snu. Ciszę wieczoru zakłócały tylko cykanie świerszczy i dochodzące czasami
z oddali szczekanie psów. Na tle zmierzchającego nieba wyraźnie rysowała się
ciemniejsza linia lasu i okolicznych pagórków.
− Nie wiem, czy istnieje piękniejsza pora na wsi niż właśnie wieczór –
odezwała się Julianna, chłonąc całą sobą otaczającą ją rzeczywistość.
Nusia skinęła w zadumie głową.
− Na wsi wszystko ma swój niepowtarzalny urok, niezaburzony przez
człowieka porządek rzeczy – powiedziała. – Ranek, południe, wieczór, noc… do
każdej z pór dnia natura przygotowuje nam inną scenerię. W cudowny sposób
potrafi współpracować z ludźmi. Weźmy na przykład ranek, gdy radosny śpiew
ptaków wręcz pobudza człowieka do działania, jest jak elektryzujący i dodający
energii impuls. Tymczasem wieczorem… Ta dziwna cisza, którą respektuje
nawet wiatr, te świerszcze i zapach... Człowiek od razu robi się senny.
Julianna zamyśliła się nad jej słowami. W mieście nie dostrzegała piękna
natury, ale tutaj uświadamiała je sobie na każdym kroku. Była jak małe dziecko,
które dopiero poznaje świat i zachwyca się wszystkim dookoła. Tyle że ona
miała już dwadzieścia lat… Może czasami człowiek naprawdę musi stać się jak
małe dziecko, żeby na nowo dostrzec piękno…
Nagle zobaczyły nadchodzącego w ich stronę Daniela.
− Na miłość boską – powiedział, gdy się spotkali – przepadłyście jak kamień
w wodę. Już się zaczynałem martwić.
Nusia zaśmiała się i poklepała go po ramieniu.
− Ach, do czego to doszło, żeby na stare lata ktoś jeszcze krzyczał na mnie,
kiedy wracam późno do domu!
− Uprzedźcie mnie na drugi raz, zanim znikniecie na cały wieczór. Kolacja już
dawno wystygła.
− Zrobiłeś nam kolację? – zdziwiła się Nusia, a Julianna zastanowiła się nad
jego reakcją. Czy martwił się o nie tak po prostu, czy też uważał, że mogłoby im
grozić jakieś niebezpieczeństwo związane z jego sytuacją?
− Nie było was i nie było, więc zrobiłem tosty w piekarniku. – Wzruszył
ramionami. – Nic szczególnego.
− To miło z twojej strony – uśmiechnęła się Julianna, a Nusia jej przytaknęła.
Wszyscy troje ruszyli w kierunku domu, a Julianna już po raz kolejny
pomyślała sobie, że są dla niej jak prawdziwa rodzina i że jest z nimi naprawdę
szczęśliwa. Miała tylko nadzieję, że nic im tego szczęścia nie zakłóci…
ROZDZIAŁ 12

Kiedy w niedzielę budzik w telefonie Julianny zadzwonił o czwartej nad ranem,


miała ochotę wyłączyć go, zapomnieć o wszystkim i z powrotem odpłynąć
w krainę snu. W pierwszym momencie nawet to zrobiła. Zaraz jednak
w wyobraźni zobaczyła usatysfakcjonowaną i drwiącą minę Daniela, kiedy
będzie wypominał jej, że nie wstała, więc ciężko westchnęła i ostatecznie
podniosła się z łóżka.
Walcząc z zamykającymi się oczami, zrobiła poranną toaletę, po czym
włożyła spodnie i koszulkę, które jako pierwsze wpadły jej w ręce. Kiedy zeszła
do ciemnej i pustej o tej porze kuchni, Daniel już tam był i w zamyśleniu popijał
kawę.
− Proszę, proszę – zaśmiał się zaczepnie na jej widok – jednak wstałaś
o właściwej czwartej.
Była zbyt zaspana, żeby wdawać się z nim w dyskusję. Ziewnęła tylko
dyskretnie i przysiadła na krześle.
− Napij się. – Daniel podał jej kubek z kawą. – Powinna ci pomóc.
− Zrobiłeś mi kawę? – zdziwiła się. – Dziękuję.
Uśmiechnął się tylko lekko i nic nie odpowiedział. Kiedy oboje dopili kawę,
Daniel wziął przygotowany wcześniej plecak i uważając, żeby nie narobić
zbytniego hałasu i nie obudzić Nusi, wyszli na zewnątrz.
− Co z wędkami? – zauważyła trzeźwo Julianna, kiedy zamknęli za sobą
drzwi.
− Pan Ignacy ma wszystko, czego potrzeba – odpowiedział. – Chodź, pewnie
już na nas czeka.
Faktycznie, gdy po chwili doszli w umówione miejsce, starszy pan już tam
był. Trzymał w ręce trzy długie wędki.
− Ach, moi drodzy, ale się cieszę, że was widzę! – wykrzyknął uradowany. –
Coś czuję, że dzisiaj nam się poszczęści! Taką kolację sobie urządzimy, że hej!
− No, niech pan Ignacy lepiej nie zapesza – zaśmiał się Daniel, po czym
włączył latarkę i ruszył przodem. – Trzymajcie się blisko mnie.
Szli w milczeniu, skupiając się na tym, by nie zboczyć z drogi ani nie uderzyć
się o jakąś wystającą gałąź. Leśna dróżka była tutaj bowiem bardzo wąska,
nierówna i zarośnięta. Po długim marszu ich oczom w końcu ukazała się
połyskująca i niemal zastygła w bezruchu tafla leśnego jeziora. Z każdej strony
rozciągały się drzewa, a naprzeciwko również okryta poranną mgłą łąka. Niebo
wokoło przybrało gdzieniegdzie delikatny różowofioletowy odcień, ale słońca
jeszcze nie było widać na horyzoncie. Cała ta sceneria sprawiała magiczne,
baśniowe wrażenie. Woda zdawała się niemal przyzywać do siebie, aby pochylić
się nad nią i w jej tafli odkryć jakąś tajemnicę. Może tę dotyczącą leśnego ducha
jeziora i przemienionej w bieluń dziewczyny?
Julianna nie sądziła, że zwykłe jezioro w lesie może być aż tak zachwycające
i wywołać w niej tak silne emocje.
− Kto wcześnie wstaje, temu Pan Bóg daje. – Pan Ignacy uśmiechnął się do
niej, równie zauroczony widokiem, jak i ona.
Skinęła głową.
− Chyba zacznę przychodzić tu częściej. To naprawdę niezwykłe miejsce.
Daniel tymczasem rozłożył na brzegu dwa krzesełka rybackie dla siebie i pana
Ignacego oraz koc dla Julianny. Przysiadła na nim, przyciągnęła kolana pod
brodę i dalej podziwiała piękny krajobraz, podczas gdy mężczyźni
przygotowywali wędki. W pewnym momencie podszedł do niej Daniel i podał
jej jedną z nich.
− Ta będzie twoja – oznajmił z błąkającym się po twarzy kpiącym
uśmieszkiem. – Powodzenia!
− Ale ja nie wiem, jak to się robi – wybąkała zmieszana. – Jeszcze nigdy…
− To bardzo proste. Zarzucasz – stanął obok niej i zamachnął się, rzucając
żyłkę wędki do wody – a potem czekasz i w razie czego nas powiadamiasz. –
Podał jej wędkę. – Tylko proszę, uważaj, żeby nie wpadła ci do jeziora.
Daniel zajął stanowisko kilka kroków na lewo od niej, a pan Ignacy na prawo.
Julianna mocno chwyciła wędkę, a potem odpłynęła myślami do piękna świtu
nastającego nad leśnym jeziorem. Małe, pomarańczowożółte słońce wychylało
się zza horyzontu i lekko oświetlało dygocącą taflę jeziora. Coraz częściej ciszę
przerywał chlupot wody, szelest traw i drzew albo śpiew ptaków w pobliskim
lesie. W pewnym momencie Julianna zobaczyła nadlatującego od strony lasu
bociana, który zatoczył krąg nad jeziorem, a potem wylądował na łące
naprzeciwko nich.
− Widzieliście? – wykrzyknęła uradowana. – Bocian! Jaki cudowny!
− Cśś… − zirytowany Daniel przyłożył palec do ust. – Nie gadaj, bo spłoszysz
nam ryby.
Speszona już się nie odezwała i tylko okryła się szczelniej kocem, bo robiło
jej się coraz chłodniej.
Przesiedziała tak cały ranek, aż słońce zupełnie już wstało i zrobił się jasny,
gorący dzień. Teraz również nad jeziorkiem było przepięknie, ale narastający
głód nie pozwalał jej skupić się na jego podziwianiu. Bała się jednak powiedzieć
o tym Danielowi, żeby znowu jej nie skrzyczał, że płoszy ryby. A poza tym
zorientowała się, że zupełnie zapomniała przygotować sobie coś do jedzenia
i w rezultacie nic ze sobą nie wzięła.
Czas dłużył jej się niemiłosiernie, czuła, jak kiszki grają jej marsza.
W pewnym momencie Daniel podniósł się z krzesełka i zaczął szukać czegoś
w plecaku.
− Czas na śniadanie – oznajmił, po czym podszedł do Julianny i podał jej
butelkę wody mineralnej oraz dwie opakowane w papier kanapki.
Julianna omal nie uściskała go z radości.
− Dziękuję – wyszeptała, patrząc na niego ze szczerą wdzięcznością. – Jesteś
cudowny, że o mnie pamiętałeś.
− Nie ma za co. Musiałem to wziąć na siebie, bo tobie nawet nie przyszło do
głowy, że możesz zgłodnieć.
− Nie wiedziałam, że spędzimy tutaj aż tyle czasu…
− Tyle? – parsknął Daniel. – Przecież to dopiero początek. Wrócimy do domu
najwcześniej na drugą, trzecią po południu.
A była raptem dziewiąta. Julianna przeraziła się w duchu na myśl, że będzie
musiała spędzić tutaj praktycznie w bezczynności następnych kilka godzin.
Owszem, bardzo jej się tu podobało, ale już zaczynała się nudzić. Żałowała, że
nie wzięła ze sobą jakiejś książki do czytania albo chociaż telefonu…
Wszyscy troje tymczasem zabrali się za posiłek. Julianna miała dwie kanapki,
jedną z pasztetem, drugą z kilkoma grubymi plasterkami szynki. Jako że nie
przepadała za wędliną, dyskretnie ściągnęła z chleba jej nadmiar i zawinęła
w papier. Niestety Daniel to zauważył.
− Nie smakuje ci?
Zmieszała się, bo nie chciała go urazić ani zdenerwować. Swoimi kanapkami
w końcu uratował jej dzisiaj życie.
− Są bardzo dobre – odpowiedziała. – Tylko że ja po prostu nie przepadam za
szynką…
− Mogłaś powiedzieć. Daj, zjem za ciebie, szkoda, żeby się zmarnowało. –
Podszedł do niej i wziął plasterki wędliny, które zostawiła. – Jeśli jesteś jeszcze
głodna, to weź sobie z plecaka batonik.
− Dziękuję. – Spojrzała na niego zaskoczona. – Ale zostawię sobie na później,
skoro będziemy tu jeszcze tyle czasu.
Po posiłku znowu nastała pomiędzy nimi kompletna cisza. Julianna
zastanawiała się, jaki sens ma wspólne spędzanie wolnego czasu na rybach,
skoro nie można nawet odezwać się do siebie nawzajem.
Około południa, kiedy słońce grzało najmocniej, Daniel wstał i powiedział, że
idzie się wykąpać, a potem zniknął gdzieś pomiędzy drzewami. Julianna
pomyślała więc, że tylko żartował, ale zmieniła zdanie, gdy po chwili zobaczyła
go stojącego bez koszulki nieco dalej od nich, po lewej stronie jeziora.
Mężczyzna rozejrzał się wokoło, a potem wskoczył do wody. Julianna
z podziwem, ale i lekkim niepokojem śledziła, jak przepływa różne odległości,
zamaszyście wymachując ramionami.
− Możesz do niego dołączyć, Julianko – odezwał się w pewnym momencie
pan Ignacy. – Kąpiel w taki upał każdemu dobrze zrobi.
Potrząsnęła przecząco głową.
− Niestety nie potrafię pływać.
− To niedobrze – zasępił się. – Gdybym był młodszy, to bym cię chętnie
nauczył, no ale to już nie te siły i możliwości… Ale może Henryk mógłby ci
udzielić kilku lekcji.
Juliannę na samą myśl przeszył dziwny dreszcz.
− Nie, lepiej nie – odpowiedziała. – Boję się takiej głębokiej wody. Zresztą
straciłby tylko czas i energię, bo jestem już chyba za stara na naukę pływania.
− E tam! – Machnął ręką pan Ignacy. – Nigdy nie jest za późno, żeby nauczyć
się czegoś nowego. Życie roztacza przed nami różne możliwości; żeby uczynić
je ciekawym, warto z nich skorzystać. Zresztą przy brzegu jest całkiem płytko. –
Uśmiechnął się zachęcająco.
Tymczasem wrócił do nich Daniel, który miał na sobie tylko ociekające wodą
spodenki, w których wcześniej wskoczył do wody. Koszulkę zawiązał sobie na
głowie niczym pirat. Julianna aż zaczerwieniła się na widok jego dobrze
zbudowanego nagiego torsu, więc szybko odwróciła wzrok.
− Ogólnie nie jest głęboko – powiedział, usłyszawszy ostatni fragment ich
rozmowy. – Tyle że dno jeziora jest dość nierówne, dlatego trzeba uważać. A co,
boisz się popływać? – zapytał Julianny.
− Nasza Julianka nie umie jeszcze pływać – odpowiedział za nią pan Ignacy. –
Pomyślałem sobie, że mógłbyś spróbować ją nauczyć.
− Nie mam stroju kąpielowego – oznajmiła Julianna.
− Może innym razem – dodał wymijająco Daniel i z powrotem usiadł na
swoim stołku.
Nie minęło nawet pięć minut, kiedy Julianna poczuła nagłe szarpnięcie wędki.
Omal nie wypadła jej z rąk, więc przerażona dziewczyna uchwyciła ją z całej
siły.
− Mam coś! – krzyknęła. – Ratunku!
Daniel szybko do niej podbiegł, odebrał jej wędkę i zaczął wyciągać zdobycz
z wody. Po chwili ich oczom ukazała się średniej wielkości ryba, która zawzięcie
trzepotała płetwami.
− Brawo – pochwalił ją Daniel. – Co jak co, ale nie sądziłem, że uda ci się coś
złapać.
− Boi się – zauważyła ze współczuciem Julianna. – Wypuść ją –
zawyrokowała.
Spojrzał na nią kompletnie zaskoczony.
− Oszalałaś? Chyba nie po to sterczałaś przez pół dnia z wędką, żeby
wypuścić teraz swoją jedyną zdobycz… Wiesz, jaka będzie dobra po
przyrządzeniu? Babcia Nusia zrobi nam ją dzisiaj na kolację.
− Żartujesz sobie ze mnie? – wycedziła coraz bardziej zirytowana Julianna. –
W życiu jej nie zjem!
− Ryb też nie jadasz? – Popatrzył na nią z wyraźnie wymalowaną na twarzy
dezaprobatą.
− Jadam… Te ze sklepu… − dodała po chwili z wahaniem.
− Nie mogę! – Pokręcił głową. – A myślisz, że skąd one się biorą? W fabryce
ich nie…
− Na pewno nie z mojej wędki – weszła mu w słowo Julianna. – Wypuść ją,
proszę… − wyszeptała już spokojniej, patrząc mu błagalnie w oczy. – Przecież
macie już kilka waszych, to chociaż tę wypuść…
Pokręcił z niezadowoleniem głową, ale posłuchał jej i wypuścił rybę do wody.
− Wariatka – mruknął tylko pod nosem. – Ta ryba i tak zaraz napatoczy się na
moją wędkę, a wtedy na pewno jej już nie daruję.
Julianna uśmiechnęła się kwaśno, póki co usatysfakcjonowana faktem, że
postawiła na swoim i ocaliła życie niewinnej rybce. Daniel tymczasem zabrał jej
wędkę i wrócił z nią na swoje stanowisko.
− To bez sensu, żebyś ją miała, skoro tak wygląda to twoje łowienie –
wyjaśnił. – Lepiej będzie, jak sam zarzucę dwie.
Julianna odetchnęła z ulgą, bo miała już dość pilnowania wędki. Rozłożyła się
teraz swobodnie na kocu, ale po jakimś czasie poczuła, że musi iść za potrzebą.
− Pójdę się przejść – powiedziała i podniosła się z ziemi. – Zaraz wrócę.
Daniel spojrzał na nią podejrzliwie.
− Tylko nie odchodź za daleko, żebyś się nie zgubiła.
Skinęła głową i weszła w pobliski las. Szła ostrożnie przed siebie, nie
zbaczając zbytnio ani w prawo, ani w lewo i co chwilę oglądając się za siebie.
W oddali cały czas dostrzegała zarys sylwetek obu mężczyzn, więc w obawie, że
mogliby coś dojrzeć, dalej parła do przodu. W końcu, gdy oprócz drzew nie
widziała już zupełnie nic, załatwiła się i już miała wracać, ale zobaczyła
w pobliżu krzaczki z dojrzałymi jagodami. Była znowu głodna, więc
postanowiła zboczyć nieco i podjeść trochę owoców, a przy okazji zebrać też
garstkę dla Daniela i pana Ignacego. Nucąc sobie pod nosem jakąś wesołą
piosenkę i podążając za kolejnymi krzaczkami, nieświadomie coraz bardziej
oddalała się od jeziorka.
Dopiero gdy się posiliła i postanowiła wracać, zorientowała się, że już nie
wie, z której strony przyszła. Przerażona rozejrzała się dookoła, ale oprócz gęsto
rosnących z każdej strony drzew nie potrafiła dojrzeć nic innego. Ani tafli
jeziorka w oddali, ani tym bardziej swoich towarzyszy.
Zaraz, zaraz… Kiedy szłam w stronę jeziorka, zboczyłam za jagodami
w prawo, więc teraz powinnam iść w lewo, a potem znowu w prawo, i wtedy
wyjdę gdzieś przy jeziorku – dedukowała, próbując uspokoić narastającą w jej
sercu panikę.
Tak też zrobiła. Nie miała ze sobą zegarka, ale oceniła, że szła na pewno
ponad dziesięć minut. Tymczasem nadal nie doszła do jeziorka, choć przecież
powinna, bo wcześniej nie oddalała się od niego aż tak, żeby powrót miał zająć
jej więcej niż pięć minut…
Ogarniało ją coraz większe przerażenie.
− Henryku! – zawołała najgłośniej, jak mogła, mając nadzieję, że może ją
usłyszy. – Hen-ry-ku!
Odpowiedziała jej tylko cisza.
Wtem usłyszała gdzieś za sobą trzask łamanej gałązki. Rozejrzała się dookoła,
ale nie zobaczyła nikogo ani niczego.
− Henryku! Panie Ignacy! Ignacy! Henryku! – krzyczała coraz wścieklej. –
Gdzie jesteście?! Zgubiłam się!
Nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu. Ciężko dysząc, oparła się o jedno
z drzew, wypuściła z ręki wszystkie jagody i ukryła twarz w dłoniach, próbując
się uspokoić. Przeklinała się w duchu za swoją lekkomyślność. Jak mogła nie
wziąć ze sobą nawet telefonu! I po co w ogóle odchodziła tak daleko w las,
przecież nikt by jej specjalnie nie podglądał! A do tego jeszcze te głupie jagody,
które zachciało jej się zbierać! Przecież znała już siebie wystarczająco długo,
aby wiedzieć, że „dziwne przygody” to jej drugie imię. Powinna była zachować
większą ostrożność…
− Boże… − wyszeptała przerażona. – Zrób coś…
Odsunęła się od drzewa i ponownie rozejrzała dookoła.
− Przyszłam stamtąd – powiedziała do siebie, wskazując drzewa na wprost. –
Albo nie, stamtąd… – Popatrzyła na prawo. – Boże… Nie, przyszłam na pewno
z naprzeciwka, bo potem obróciłam się, kiedy opierałam się o drzewo.
Ruszyła w tamtą stronę, ponownie klucząc wśród drzew. Pisnęła, kiedy omal
nie wpadła na rozciągniętą pomiędzy nimi pajęczynę z wielkim, obrzydliwym
pająkiem.
W końcu zupełnie straciła poczucie czasu. Nie miała pojęcia, ani gdzie się
znajduje, ani która jest godzina, ani też ile czasu błąka się już po lesie. To
uczucie całkowitego braku kontroli i orientacji doprowadzało ją do paniki.
Nagle jej prawa noga zapadła się w ziemi, a Julianna zachwiała się i upadła.
Dziura, w którą niefortunnie wdepnęła, nie była głęboka, ale spowodowała, że
Julianna poczuła przeszywający ból w kostce. Oparła się o najbliższe drzewo
i zaczęła ją masować.
− Proszę, tylko nie to… tylko nie to – jęczała, a do oczu napłynęły jej łzy. –
Jeszcze tylko tego mi brakowało…
W końcu, mimo że ból nie ustał, podniosła się z ziemi i zaczęła kuśtykać.
Zupełnie straciła już orientację, ale doszła do wniosku, że w ten sposób prędzej
wyjdzie z lasu, niż gdyby miała bezczynnie siedzieć pod drzewem. Po jakimś
czasie zdyszana i obolała przysiadła jednak, żeby odpocząć. Zrezygnowana
ukryła twarz w dłoniach, a po policzkach potoczyły jej się łzy.
W oddali usłyszała szelest liści, ale nawet nie podniosła głowy, tylko ze
strachu schowała ją pomiędzy ramionami. Otrzeźwiło ją dopiero wołanie, które
sprawiło, że w jej serce wstąpiły nadzieja i nowa energia.
− Julianno! Julianno!
To był Daniel. − Tutaj jestem! – krzyknęła z całych sił. – Henryku! Tutaj!
Wytężyła wzrok, rozglądając się na wszystkie strony, i po chwili pomiędzy
drzewami mignęła jej jego postać.
− Tutaj! – Pomachała mu intensywnie ręką, a drugą dłonią szybko przetarła
mokre policzki.
Po chwili on też ją dojrzał i biegiem rzucił się w jej stronę.
− Boże, Julianno! – wysapał, kiedy znalazł się przy niej. – Przecież miałaś się
nie oddalać. Na miłość boską, szukamy cię już dobre pół godziny!
− Przepraszam… Przepraszam, ja nie chciałam… – wyszeptała, z trudem
podnosząc się z ziemi.
− Coś ci się stało? – zaniepokoił się Daniel.
− Nic. – Wzruszyła ramionami, próbując udawać twardą. – Tylko noga trochę
mnie boli, wpadłam do dziury…
− Po co ty w ogóle szłaś do tego lasu? Jesteś nieodpowiedzialna. Wiesz, co by
było, gdybyśmy cię nie znaleźli…?
Spróbowała iść normalnie, ale gdy stanęła na prawej nodze, przeszył ją taki
ból, że aż syknęła i się zachwiała. Daniel momentalnie podtrzymał ją za rękę.
− Chyba nie dasz rady dojść o własnych siłach – powiedział ostro, po czym
niespodziewanie wziął ją na ręce. – Złap mnie za szyję – polecił, gdy spojrzała
na niego kompletnie zaskoczona.
Nieśmiało objęła go rękami, splatając jednak swoje dłonie tak, żeby nie
dotknąć jego nadal nagiego torsu. Daniel tymczasem ruszył do przodu pewnym
krokiem.
− Przepraszam… − wyszeptała po raz kolejny, zaglądając mu w oczy. Ich
twarze były tak blisko siebie, że aż poczuła, jak przechodzi ją dreszcz.
− Najważniejsze, że się odnalazłaś – powiedział już spokojniejszym głosem.
Czuła we włosach jego oddech. – Ale na drugi raz nie zapuszczaj się sama w las,
jeśli go nie znasz.
Skinęła głową ze skruchą.
− Dobrze, że przyszedłeś. Ja już myślałam, że nigdy się stąd nie wydostanę…
To była chyba najgorsza przygoda w moim w życiu.
− Wiem coś o tym. Kiedyś też zgubiłem się w lesie.
− Ty? – zaśmiała się. – Nie wierzę…
Spojrzał na nią z góry, w jego oczach również zabłysły wesołe iskierki.
− Tyle że ja byłem wtedy pięcioletnim dzieckiem.
− Opowiedz mi o tym. Proszę… − wyszeptała, robiąc słodkie oczka. – Jestem
naprawdę ciekawa.
Potrząsnął z rozbawieniem głową, a potem zaczął jej opowiadać, jak kiedyś
spędzał wakacje razem ze swoimi kuzynami u babci i dziadka na wsi. Ich
gospodarstwo graniczyło z lasem, więc któregoś dnia, gdy z pozostałymi
dziećmi grał w chowanego, postanowił ukryć się właśnie tam. I tak się schował,
że aż sam zgubił drogę do domu. Siedział gdzieś za drzewem aż do momentu,
kiedy znaleźli go przerażony dziadek wraz z sąsiadem. A najlepsze było to, że
przez cały czas znajdował się naprawdę blisko gospodarstwa, tyle że przez
chaszcze i krzaki nie był w stanie odnaleźć drogi powrotnej.
Julianna, słuchając go z zaciekawieniem i rozbawieniem, nie do końca
świadomie rozluźniła uścisk, jedną ręką oplotła kark Daniela, a drugą przeniosła
na jego pierś. Wyczuła, że lekko drgnął. A może tylko jej się zdawało?
On tymczasem zakończył swoją opowieść i zapadła pomiędzy nimi cisza
przerywana tylko ćwierkaniem ptaków, szelestem ściółki leśnej pod nimi i ich
oddechami.
− Dlaczego zostałeś policjantem? – zapytała, zerkając na niego nieśmiało.
− Tak wyszło – odparł.
Zirytowało to nieco Juliannę.
− Zawsze taki jesteś?
− Jaki? – zdziwił się.
− No taki jak teraz. Nie da się z tobą prawie w ogóle porozmawiać. Jesteś
taki… zamknięty i… szorstki.
Wzruszył ramionami.
− Cóż, taki mam charakter. Nie musisz się ze mną zadawać, jeśli coś ci się we
mnie nie podoba.
− Nie mogę z tobą. Znowu to robisz. – Zrezygnowana opuściła rękę, ale po
chwili znowu położyła ją na piersi Daniela. – Od razu zamykasz się na innych.
Nie obrażaj się tak, kiedy ktoś mówi ci o swoich odczuciach.
− Nie obrażam się – warknął. – Po prostu mówię, że jak coś ci się nie podoba,
to…
− … nie muszę się z tobą zadawać – dokończyła za niego, kręcąc
z dezaprobatą głową. – Naprawdę nie zależy ci na relacjach z innymi ludźmi,
twoimi bliskimi czy przyjaciółmi, czy… ze mną? – wydusiła to w końcu
z siebie. – Czasami traktujesz mnie z lekceważeniem i niechęcią, a przecież nie
zrobiłam ci nic złego. Chcę po prostu, żeby było miło, a ty zawsze musisz mi
dopiec…
Spojrzał na nią ze szczerym zdziwieniem wypisanym na twarzy.
− Kiedy źle cię potraktowałem? Już nie pamiętasz, jak pomogłem ci, gdy
byłaś pijana…
− Lekko podpita – poprawiła go zawstydzona Julianna.
− Nieważne – zirytował się. – Albo jak kibicowałem ci na otwarciu dworu,
albo jak znalazłem cię dzisiaj w lesie… To nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
− Owszem, to ma dla mnie znaczenie – odpowiedziała. – Dlatego
powiedziałam wyraźnie, że czasem… Czasem traktujesz mnie w niezbyt
sympatyczny sposób. Na przykład kiedy nie chciałeś, żebym poszła z wami na
ryby, albo gdy mnie zbywasz.
Ciężko westchnął.
− I z rybami to chyba miałem rację…
Tym razem to Julianna ciężko westchnęła.
− Dobra – dodał zaraz Daniel. – Nie ma sensu się teraz kłócić. Po prostu taki
już jestem, przepraszam, jeśli cię uraziłem. A policjantem zostałem dlatego, że
chciałem walczyć z tym, co kiedyś omal mnie nie pokonało. Nie zawsze byłem
po właściwej stronie prawa, za młodu trochę się pogubiłem, ale dzięki pomocy
pewnego policjanta wyszedłem na prostą. A potem poszedłem w jego ślady.
Zadowolona? – Spojrzał na Juliannę z góry.
− Nie – odburknęła, bo jego ton świadczył o tym, że odpowiedział jej na
pytanie tylko dla świętego spokoju.
− Boże drogi… To może problem jest w tobie, a nie we mnie.
− Wiesz co? Postaw mnie, proszę, na ziemi. Dalej pójdę już o własnych
siłach – zarządziła.
− Daj spokój. Nie mam czasu, żeby skakać z tobą po lesie.
− To idź sobie sam, a mnie zostaw w spokoju. Już wolę siedzieć tutaj sama niż
znosić twoje zachowanie!
Zaśmiał się ironicznie pod nosem.
− Już zapomniałaś, jak to jest zgubić się w lesie?
To jeszcze bardziej ją rozwścieczyło.
− Po prostu mnie puść. – Zaczęła się wiercić, chcąc go zmusić, żeby ją
wypuścił.
Jednak Daniel w odpowiedzi przytrzymał ją i przygarnął do siebie jeszcze
bardziej, nie pozwalając jej wyrwać się ze swoich ramion.
− Przestań, Julianno, radziłem sobie już w gorszych sytuacjach – powiedział,
gdy nie przestawała się z nim siłować.
− Jesteś… okropny! – wycedziła.
− Wiem. Ty też – odpowiedział spokojnie.
W końcu dała za wygraną, uspokoiła się i zmęczona oparła głowę na jego
ramieniu.
− Nienawidzę cię − wyszeptała.
− Czyżby? – Zerknął na nią z rozbawieniem, a jego bliskość przyprawiła ją
o zawrót głowy.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że on nadal nie zwolnił uścisku i trzymał ją
równie mocno jak wcześniej, gdy się wyrywała. I nagle poczuła się tak
bezpiecznie i błogo, że aż przeszła jej złość, którą jeszcze przed chwilą
odczuwała. Chciała, by ta chwila trwała wiecznie, by już na zawsze mogła być
tak blisko niego, bezbronna i krucha w jego silnych ramionach.
Zawstydzona tą myślą i swoimi odczuciami odetchnęła głęboko, żeby
przywołać się do porządku.
− Wszystko okej? – zapytał.
− Tak – wyjąkała.
− Zaraz będziemy na miejscu.
Pod palcami spoczywającymi na jego piersi wyczuła rytmiczne, trochę
przyspieszone bicie serca. Nie była już w stanie powstrzymać się przed tym,
żeby nie zrobić czegoś więcej.
− Danielu – wyszeptała. Pogładziła dłonią jego kark, a drugą ręką objęła go,
wtulając się w niego jeszcze bardziej. – Dziękuję.
Spojrzał jej w oczy i tym razem zobaczyła w nich coś, czego jeszcze nigdy
dotąd nie widziała.
ROZDZIAŁ 13

Miejscowy lekarz, który jeszcze tego samego dnia zbadał Juliannę, stwierdził, że
na szczęście noga jest tylko skręcona. Przepisał jej maść i dał zwolnienie z pracy
na kilka dni. Nie była z tego zadowolona, ale z drugiej strony wiedziała, że nie
ma innej możliwości, bo przecież nie będzie jeździła na rowerze ani chodziła pół
dnia po dworskim muzeum z obolałą nogą.
Została więc w domu na kilka dni, a Nusia zaopiekowała się nią z wielką
troską i zaangażowaniem. Kazała jej leżeć albo siedzieć i absolutnie nie
nadwyrężać nogi, co chwilę karmiła ją jakimiś smakołykami i nadskakiwała jej,
jak tylko mogła. I nie przemawiało do niej tłumaczenie zmieszanej Julianny, że
to tylko lekkie skręcenie kostki, a nie ciężki przypadek grypy czy jakiejś
śmiertelnej choroby.
W odwiedziny przyszedł do niej nawet zatroskany pan Ignacy, który nie
wiedzieć czemu czuł się winny całemu nieszczęściu, skoro to przecież on
zachęcił Juliannę do wyprawy na ryby. I nie dało się mu w żaden sposób
przetłumaczyć, że to był po prostu zwykły wypadek, a jeśli ktoś był za niego
w jakikolwiek sposób odpowiedzialny, to raczej tylko Julianna, która przez
swoją nieuwagę i brak ostrożności zabłądziła w lesie.
W każdym razie dziewczynie było miło, że wszyscy tak się o nią troszczą. No
może nie wszyscy, bo wyjątkiem był Daniel, który jak nigdy dotąd wychodził
z domu skoro świt i wracał dopiero późnym popołudniem. I ani babcia Nusia,
ani Julianna nie wiedziały, gdzie się przez ten czas podziewał. Dopiero w ostatni
dzień zwolnienia chorobowego Julianny wrócił do domu na obiad i oznajmił jej,
że chciałby zabrać ją na spacer. Zgodziła się, choć była bardzo zaskoczona jego
propozycją.
− Lio, tylko proszę cię, nie nadwyrężaj zbytnio nogi – poprosiła ją z troską
babcia Nusia, gdy wychodzili z domu. – A ty, Henryku, dopilnuj tego.
Ruszyli powoli przed siebie, Julianna pozwoliła, by to Daniel wybrał trasę.
− Cieszysz się, że jutro wracasz już do pracy? – zapytał, zapalając papierosa.
Skinęła twierdząco głową.
− Babcia Nusia jest przekochana, ale jak Boga kocham, chybabym umarła
z nudów, gdybym musiała leżeć albo siedzieć jeszcze choć przez jeden dzień –
zaśmiała się, a on jej przytaknął.
− Traktuje cię jak wnuczkę.
− Traktuje nas oboje jak wnuki – poprawiła go Julianna. – Zresztą wydaje mi
się, że wszyscy staliśmy się tutaj niczym prawdziwa rodzina. Jestem w tym
miejscu i z wami wszystkimi naprawdę szczęśliwa. – Westchnęła w zadumie. –
A ty? – zapytała po chwili.
− Myślę, że też – jak zwykle odpowiedział bardzo zwięźle i bez emocji.
− A tam, w Piasecznie, ktoś na ciebie czeka? – zapytała, ale zaraz zdała sobie
sprawę, że mogło to zabrzmieć dość dziwnie, więc szybko dopowiedziała: −
Rodzice, dziadkowie, przyjaciele…?
− Moja matka mieszka ze swoim… partnerem w Warszawie, a ojciec zmarł na
raka kilka lat temu. Dziadków już od dawna nie mam, zresztą tak jak
i rodzeństwa, bo byłem jedynakiem.
− Przykro mi – wyszeptała Julianna, ale zupełnie to zbył.
− A przyjaciele… − kontynuował. − Cóż, ciężko o takich w dzisiejszych
czasach. Mam kolegów i koleżanki, ale przyjaciela miałem tylko jednego…
Zamilkł, a Julianna podświadomie czuła, że nie powinna drążyć tego tematu.
Po chwili Daniel sam się jednak odezwał:
− Nazywał się Paweł Woźnicki, pseudonim Groźny. I został zamordowany
przez tego skurwysyna, który teraz próbuje dopaść również mnie.
Julianna wstrzymała oddech, kompletnie zszokowana informacją, że policjant,
który razem z Danielem przeniknął do gangu Daro, a potem został zastrzelony
przez bandziorów, był jego przyjacielem.
− Boże… naprawdę bardzo mi przykro, Danielu… − Czule pogłaskała jego
ramię, pragnąc dodać mu otuchy. Był przecież jeszcze bardzo młody, a już tak
samotny i doświadczony przez los. Czy to właśnie dlatego nieraz zachowywał
się w taki sposób?
− Nie musisz mnie żałować – odburknął nieco zirytowany.
− Nie żałuję – odparła zaskoczona jego reakcją. − Po prostu mi przykro.
− Nie musisz się tym przejmować. Już się z tym sam uporałem i jak widzisz,
idę dalej.
− To dobrze – przyznała. – Ale pamiętaj, proszę, że nie zawsze jest dobrze
dźwigać wszystko samemu. Gdybyś chciał ze mną porozmawiać albo jeśli
mogłabym ci jakoś pomóc…
− Właśnie z tobą porozmawiałem – zauważył trzeźwo. – I bardzo cię teraz
proszę, do jasnej cholery, nie zachowuj się jak psychoterapeutka – zirytował się
jeszcze bardziej.
Julianna podniosła ręce w geście poddania, bo czuła, że jeżeli zaraz nie
przerwie tej dyskusji, ich spacer zakończy się jedną wielką kłótnią.
− Dobrze. Przepraszam – powiedziała. – Chciałam dobrze.
Przez chwilę szli w milczeniu. Po paru minutach Daniel jeszcze raz się
odezwał:
− Nie, to ja przepraszam. Nie powinienem był się na ciebie zdenerwować.
Skinęła głową, a potem się zaśmiała.
− Wiesz, co myślę? – zapytała, lekko przekrzywiając głowę. – Że to twoje
surowe i zimne zachowanie to tylko taki pancerz, który zakładasz, żeby poradzić
sobie z otaczającym cię złem i żeby nie dać się zranić. W głębi duszy jesteś
bardzo wrażliwy i dobry.
− Może. – Wzruszył ramionami. – Ale i tak jestem draniem, więc lepiej
trzymać się ode mnie z daleka. – Spojrzał na nią z ukosa i zaśmiał się.
Już za późno − pomyślała Julianna, patrząc w jego niebieskie oczy. Już
przepadłam.
Skręcili z głównej drogi na łąkę i powoli ruszyli w stronę chatki Emilii.
− Ale tym razem to ty czytasz – odezwała się Julianna i żartobliwie
szturchnęła go w ramię.
Spojrzał na nią dziwnie zniesmaczony.
− Nie zmuszaj mnie do tego. Ten pamiętnik powinnaś czytać ty, bo napisała
go kobieta ze swojej perspektywy. Pomyśl tylko, jak by to brzmiało, gdybym ja
czytał, że bardzo drżało jej serce, gdy Wiktor trzymał ją w objęciach…
Na te słowa oboje wybuchli śmiechem.
− Dobra. Wygrałeś – odpowiedziała Julianna. – Ten argument jak najbardziej
do mnie przemawia.
Po chwili doszli do chatki. Daniel otworzył drzwi i przepuścił ją, żeby weszła
jako pierwsza. Gdy Julianna znalazła się w środku, z zaskoczenia zaparło jej
dech w piersiach. Chatka wyglądała bowiem zupełnie inaczej, niż kiedy widziała
ją ostatnim razem. Stół, który do tej pory leżał do góry nogami z nadłamaną
nogą, stał teraz naprawiony po lewej stronie izby, a do niego dostawione były
krzesła. Dziura w dachu została zabezpieczona i prowizorycznie załatana, tak że
deszcz i liście już nie mogły wedrzeć się do środka. Ściany natomiast były
świeżo pomalowane na jasnokremowy odcień, a na środku pokoju leżał wielki
brązowy dywan.
− Boże mój… − Julianna popatrzyła na Daniela z niedowierzaniem. Stał tuż
za nią z lekkim uśmiechem na twarzy. – Ty to zrobiłeś? – wyszeptała. –
Wyremontowałeś chatkę?
Wzruszył ramionami.
− Trochę ją ogarnąłem. Niestety farby wystarczyło tylko na ten pokój, no
ale…
Wzruszona Julianna, niewiele się zastanawiając, mocno się do niego
przytuliła.
− Jesteś niesamowity, Danielu! Dziękuję! Dziękuję!
Po chwili on też objął ją ramionami i delikatnie pogładził po włosach.
− Cieszę się, że ci się podoba.
Zarumieniona i podekscytowana odłączyła się od niego i jeszcze raz uważnie
przyjrzała się chatce po remoncie.
− A ten dywan… − Pogładziła go dłonią. – Piękny jest. Skąd go wziąłeś? –
zapytała zaciekawiona.
− W zeszłym miesiącu pomagałem panu Ignacemu przy remoncie jego salonu.
Nie chciał już tego dywanu, ale szkoda mu było go wyrzucić, więc schował go
w kącie swojego pokoju. Był przeszczęśliwy, kiedy wczoraj postanowiłem go od
niego zabrać i nawet nie pytał po co.
Nagle Julianna wszystko zrozumiała.
− To dlatego przez ostatnie dni praktycznie nie było cię w domu –
powiedziała, mrużąc oczy, a on skinął twierdząco głową.
Tymczasem Julianna podeszła do drzwi prowadzących do drugiego pokoju,
które również były naprawione, i weszła do środka. W tym pomieszczeniu
jednak wszystko wyglądało jak dawniej, więc wzięła tylko ze skrytki zapiski
Emilii i wróciła do Daniela, który rozsiadł już się wygodnie na krześle przy
stole.
− To co, zaczynamy? – zapytał z uśmiechem na twarzy.
− Tak, tylko…
− Tylko co? – zdziwił się.
Popatrzyła mu czule w oczy. Tym, co zrobił z chatką, podbił jej serce. Jego
pomysł, żeby odnowić wnętrze, i trud, który w to włożył, znaczyły dla niej
więcej, niżby mógł sobie wyobrazić. Może i Daniel był nieraz oschły i sprawiał
wrażenie niesympatycznego, ale czynami potrafił wyrazić więcej niż słowami.
A przecież to się właśnie najbardziej w życiu liczyło.
− Tak bardzo ci dziękuję – wyszeptała. – Jest tu teraz tak pięknie i przytulnie.
Oswoiłeś to miejsce i sprawiłeś, że stało się nasze.
− Razem to zrobiliśmy. Już nie pamiętasz, jak posprzątałaś całą chatkę?
A teraz czytaj, Lia, czytaj, bo jestem ciekawy…
Jeszcze raz popatrzyła mu prosto w oczy i uśmiechnęła się. To był cały
Daniel. Z wierzchu oschły i twardy, ale w jego wnętrzu biło czułe i dobre serce.
Serce, w którym się zakochała.

Zapiski Emilii

Pokochałam Wiktora z całego serca. Każdego dnia z niecierpliwością


oczekiwałam na jakiś gest z jego strony. Na skradzioną wspólną chwilę tylko we
dwoje, pocałunek albo chociaż ukradkowe spojrzenie rzucone gdzieś w przelocie
przy innych domownikach.
Stałam się niewolnicą uczucia do mężczyzny, który nigdy nie mógł być do
końca mój.
I w końcu ta myśl coraz wyraźniej dobijała się do mojej świadomości, walcząc
nawet z uczuciem zakochania, które kazało mi naiwnie wierzyć, że istnieje dla
nas jakaś wspólna przyszłość…
Ale nie istniała. Boleśnie doświadczałam tego za każdym razem, gdy przy
innych ludziach musieliśmy wypierać się siebie nawzajem. Czyż nie jest to
ogromna tortura dla miłości, gdy musi się ją ukrywać, udawać, że wcale jej nie
ma? Że ten człowiek, tak drogi i bezgranicznie kochany, jest obcy i obojętny?
Coraz częściej więc borykałam się z tego typu odczuciami. Może i na początku
naszej znajomości, gdy nasza miłość dopiero się rodziła, to ukrywanie się
i udawanie mi nie przeszkadzały, ale teraz, gdy pokochałam Wiktora z całego
serca i pragnęłam z jego strony czegoś więcej, stały się udręką.
Któregoś dnia czara goryczy się przelała. Rano, przygotowując w dworskiej
kuchni tort na przyjęcie, byłam świadkiem rozmowy pomiędzy pracującymi ze
mną kobietami. Dotyczyła ona Wiktora i jego domniemanej przyszłej żony.
Matylda z przejęciem opowiadała, jak to państwo Zaleszyccy upatrzyli sobie na
synową pochodzącą z zamożnej rodziny panienkę Mirosławę Zarębowską, która
podobno studiowała wcześniej razem z Wiktorem. Miała pojawić się na
wieczornym przyjęciu, żeby młodzi mogli lepiej się poznać. Wiadomość ta była
dla mnie bardzo przytłaczająca, a to, co się stało bezpośrednio potem, dopełniło
tylko moje coraz przykrzejsze myśli, odczucia i przypuszczenia…
A było to tak, że oboje z Wiktorem cieszyliśmy się chwilą samotności w jego
salonie, przytulając się do siebie i obdarzając pocałunkami. Zajęci sobą, nie
zauważyliśmy, gdy do pomieszczenia wszedł starszy kuzyn Wiktora, który
przyjechał w odwiedziny na kilka lipcowych dni.
− Wiktorze, a cóż to ma znaczyć? − zapytał, patrząc na nas z oburzeniem.
Szybko odłączyliśmy się od siebie i na chwilę pomiędzy całą trójką
zapanowała pełna napięcia cisza.
− Panienko – zwrócił się do mnie po chwili Wiktor, patrząc na mnie ze
skruchą w oczach. – Niech przyniesie nam panienka kawę i jakieś ciasto, a teraz
zostawi nas samych.
Okrutnie zawstydzona spuściłam głowę i potulnie wyszłam z salonu. Kiedy
jakiś czas później wróciłam z kawą i ciastami, minęłam się w drzwiach
z kuzynem Wiktora, który chwycił mnie za ramię i na chwilę zatrzymał.
− Jest panienka jeszcze bardzo młoda, więc powiem to ze względu na jej
dobro. Jeśli ma panienka honor i godność, to proszę już więcej tego nie robić. To
niestosowne, żeby dziewczyna wdawała się w romanse z mężczyznami, którzy są
dla niej niedostępni i z którymi nie ma żadnej przyszłości. Proszę nie narobić
sobie kłopotów.
Spojrzał mi prosto w oczy, a potem poszedł w swoją stronę, a mi ze wstydu
i z żalu do oczu napłynęły łzy. Gdy po chwili weszłam do salonu, Wiktor stał
wyprostowany tyłem do drzwi i wpatrywał się w okno.
Położyłam tacę na stoliczku, po czym rozłożyłam talerzyki i filiżanki z kawą.
Gdy usłyszał brzęk naczyń, jakby otrząsnął się z zamyślenia, podszedł do mnie
i przyciągnął mnie do siebie.
− Wiktorze – powiedziałam, próbując się od niego odsunąć. – Nie możemy
teraz…
− Już tutaj nie wróci – odrzekł, całując mnie delikatnie w szyję.
− Co mu powiedziałeś?
− To nieistotne – wzruszył ramionami. – Grunt, że nie zdradzi nic moim
rodzicom.
Westchnęłam głęboko i wyswobodziłam się z ramion Wiktora.
− Wyjaw mi, proszę, co mu powiedziałeś.
Na chwilę pomiędzy nami zapanowała cisza, ale Wiktor niebawem dał za
wygraną i odezwał się cicho:
− Powiedziałem to, co musiałem. Wyjaśniłem mu, że to tylko chwilowa
słabość, że oboje mamy tego świadomość i że…
− I że? – zapytałam, gdy zamilkł.
− Że to już więcej się nie powtórzy – dokończył, wzdychając ciężko.
Widziałam, że wypowiedzenie tych słów sprawia mu tyle samo cierpienia, ile
mnie ich słuchanie. – Milu… – Chwycił mnie za obie dłonie. – Przecież wiesz, że
to nieprawda, powiedziałem to tylko po to, żeby nas chronić…
Spojrzałam na niego ze łzami w oczach.
− Wiktorze, ja już dłużej tak nie mogę… − wyszeptałam. – Nie jestem w stanie
dłużej znosić tego ukrywania się, wypierania i udawania przy innych, że nic
pomiędzy nami nie ma…
− Wiem, ukochana. – Pocałował mnie delikatnie w prawą dłoń. – Dla mnie to
też jest bardzo trudne, ale mogę cierpieć, żeby móc choć na chwilę cię zobaczyć,
przytulić, pocałować…
− Ale ile to ma jeszcze trwać…? − Pokręciłam ze smutkiem głową. –
Wiktorze, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. To się nigdy nie skończy, nie ma dla
nas przyszłości – powiedziałam drżącym głosem, a po policzkach popłynęły mi
łzy. – Kiedyś przyjdzie ci ożenić się z kobietą z twojej sfery i założyć rodzinę.
Może już całkiem niedługo… Nie ma w twoim życiu miejsca dla mnie,
Wiktorze…
− Milu, o czym ty mówisz? – Spojrzał na mnie z wyraźnym niepokojem. – Skąd
te wszystkie ponure myśli i przypuszczenia, że miałbym się ożenić?
Ciężko westchnęłam, czule głaszcząc jego dużą, męską, a zarazem delikatną
dłoń.
− Słyszałam o pannie Mirosławie Zarębowskiej – wyznałam, a on na dźwięk
jej imienia westchnął z dezaprobatą i niezadowoleniem. − Zresztą to i tak nie ma
znaczenia. Dla nas nie ma przyszłości, Wiktorze, nawet jeśli z całych serc
chcielibyśmy, żeby było inaczej…
− Milu, posłuchaj mnie, rodzice nie mogą mnie zmusić, żebym się z nią ożenił.
Nie zrobię tego.
Delikatnie dotknęłam jego chropowatego policzka i pogładziłam go dłonią
z przerażającą świadomością, że prawdopodobnie robię to po raz ostatni.
− I co dalej, Wiktorze? Co potem? Do końca życia będziemy spotykać się po
kryjomu i żadne z nas nie ułoży sobie życia? Prędzej czy później będziesz musiał
się ustatkować, założyć rodzinę i wychować potomka, który przejmie wasz
rodzinny majątek. Tego oczekują od ciebie rodzice i taka jest też twoja
powinność względem nich, twojego pochodzenia i dziedzictwa. To twoje
przeznaczenie.
− Przestań, Milu. – Pokręcił głową, jakby próbował odgonić od siebie te
wszystkie słowa, które przed chwilą wypowiedziałam. – Nie chcę tego słuchać!
Co się stało, że zaczęłaś mieć te wszystkie wątpliwości, że nagle przeszkadza ci
to, że jesteśmy razem i…
− Bo pokochałam cię prawdziwą miłością, Wiktorze – przerwałam mu,
patrząc przez łzy w jego smutne oczy. – Wcześniej byliśmy zakochani i to
przyćmiewało wszystkie nasze problemy, ale nawet jeśli nie chcieliśmy ich
widzieć, to one cały czas były. Ale ja już nie jestem w tobie tylko zakochana, ja
cię naprawdę kocham, tak bardzo, że nie potrafię już dłużej żyć w ten sposób.
Będąc razem, ranimy siebie, Wiktorze, zadajemy sobie cierpienie, żyjemy
złudzeniami i pragnieniami, które nigdy się nie spełnią. Ranimy siebie, bo
prawda jest taka, że nigdy nie będziemy mogli być całkowicie ze sobą i prędzej
czy później się rozstaniemy…
− Przestań, Milu… − Objął drżącymi dłońmi moją twarz. – Ja cię kocham…
− Wiem… − wyszeptałam, wtulając się w jego dłoń i całując jej wewnętrzną
stronę. – Dlatego właśnie musimy od siebie odejść…
− Milu, nie…
Wtuliłam się w niego, jak najmocniej potrafiłam, z trudem panując nad
targającym mną szlochem.
− Odejdę wraz z końcem miesiąca, żeby nie prowokować niepotrzebnych
plotek czy domysłów i żeby twoja matka mogła do tego czasu znaleźć kogoś na
moje miejsce. Kocham cię, Wiktorze, wybacz mi, proszę…
Pocałowałam go czule, a potem szybko odwróciłam się i wybiegłam z salonu,
zostawiając go samego.
***
Od razu poprosiłam panią Barbarę o trzy dni urlopu pod pretekstem
konieczności opieki nad matką, podczas gdy tak naprawdę po prostu nie byłam
w stanie normalnie funkcjonować po rozstaniu z Wiktorem. Cały następny dzień
przeleżałam w łóżku, na przemian szlochając i bezczynnie wpatrując się w sufit.
Ból spowodowany rozstaniem odczuwałam zarówno duchowo, jak i fizycznie.
Wszystko mnie bolało, byłam potwornie słaba i miałam nawet kłopoty
z oddychaniem.
A do tego zaczęły nękać mnie wątpliwości, czy aby na pewno słusznie
postąpiłam. Wiedziałam bowiem, że takie same katusze jak ja przeżywa na
pewno i Wiktor, i nie byłam w stanie pogodzić się z myślą, że to ja do tego
doprowadziłam. Ale czy było jakieś inne wyjście? On i ja byliśmy z dwóch
różnych światów, nie było dla nas wspólnej przyszłości. Mogliśmy albo brnąć
w to dalej, a potem być może cierpieć jeszcze bardziej, albo zakończyć to teraz,
póki oboje mieliśmy jeszcze szansę ułożyć sobie jakoś życie. Nie chciałam go
ranić, ale musiałam zrobić to dla naszego wspólnego dobra. I Bóg jeden wie, jak
bardzo sama wówczas cierpiałam. Ile razy, będąc już na skraju wytrzymałości,
miałam ochotę pobiec do niego, przytulić go i odwołać wszystko, co
powiedziałam… Ale wiedziałam, że byłoby to z mojej strony bardzo samolubne
i choć przyniosłoby poprawę naszego losu na chwilę, to w dalszej perspektywie
doprowadziłoby do jeszcze większego cierpienia nas obojga.
Przez pierwsze dwa dni siedziałam więc w domu i rozpaczałam, oczywiście
kryjąc się przed mamą i udając ciężki przypadek przeziębienia, lecz trzeciego
dnia postanowiłam, że muszę spróbować się podnieść i działać. Życie bowiem
toczyło się dalej, nie zważając na mój ból i cierpienie, a ja musiałam zapewnić
byt sobie i matce. Pojechałam więc z samego rana do miasteczka
w poszukiwaniu jakiejś innej pracy. Okazało się, że piekarz potrzebował
pomocnika, a że było kilku chętnych na to stanowisko, na razie zgodził się tylko
przemyśleć moją kandydaturę i kazał mi przyjść za kilka dni po odpowiedź.
Wracałam więc do domu zarówno z obawami, jak i nadzieją. Zanim jeszcze
weszłam do chatki, drzwi otworzyły się i w progu stanęła moja mama. Do dziś
pamiętam te rumieńce na jej zazwyczaj bladej, mizernej twarzy i delikatny
uśmiech, którego nie widziałam, odkąd ojciec zachorował, a potem zmarł.
− Masz gościa – wyszeptała, a zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, w drzwiach
tuż za nią pojawił się… Wiktor!
W jednej chwili poczułam ulgę, radość, smutek i żal – wszystko naraz. On
tymczasem podszedł do mnie powoli i ręką wskazał w stronę drogi.
− Przejdźmy się.
Zdumiona i onieśmielona ruszyłam u jego boku.
− Przemyślałem sobie wszystko – powiedział, gdy oddaliliśmy się nieco od
mojej chatki. – Nie mogę cię stracić, nie potrafię bez ciebie żyć. – Zatrzymał się,
chwycił mnie za ramiona i spojrzał mi głęboko w oczy.
− Wiktorze – wyszeptałam, czując, jak do moich oczu ponownie napływają
łzy. – Przecież wiesz, że to niemożliwe…
− Cśś… − Delikatnie przyłożył palec do moich ust. – Jeszcze nie skończyłem
mówić. – Odetchnął głęboko i chwycił mnie za obie dłonie. – Wyjdź za mnie,
Milu. Zostań moją żoną…
Pamiętam, jak bardzo zaskoczyły mnie jego słowa. Z wrażenia aż nogi się
pode mną ugięły i lekko się zachwiałam, a wtedy on delikatnie objął mnie
w pasie i przyciągnął do siebie.
− Powiedz coś, Milu. Kocham cię…
− Boże, Wiktorze, ja też cię kocham, nawet nie wiesz, jak bardzo… I niczego
w życiu nie pragnę bardziej niż tego, by zawsze trwać u twego boku, ale przecież
to niemożliwe, twoi rodzice…
− Sama powiedziałaś, że moją powinnością względem rodziny jest ożenić się
i wychować potomka, który przejmie nasze dziedzictwo. Zrobię więc to, czego
oczekują ode mnie rodzice, ale to ty będziesz moją żoną i matką moich dzieci.
Jego słowa zabrzmiały bardzo pewnie i stanowczo. Ze wzruszenia po
policzkach potoczyły mi się łzy. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Wiktor tymczasem wpatrywał się we mnie pełnym napięcia i oczekiwania
wzrokiem i delikatnie pogładził mój policzek.
− Milu, jeśli też kochasz mnie tak, jak ja ciebie, to…
− Zgadzam się – wyszeptałam drżącym głosem, całując wnętrze jego dłoni. –
Zgadzam się, Wiktorze!
Przytulił mnie mocno do siebie, a ja wtuliłam się w niego całą sobą. A potem
na przemian śmialiśmy się, całowaliśmy i szeptaliśmy wyznania miłości.
W pewnym momencie Wiktor wyciągnął z kieszeni marynarki małe pudełeczko
i wyjął z niego złoty, bogato zdobiony pierścień z fioletowym kamieniem.
− Należał do mojej babki – powiedział, przyklękając przede mną na jedno
kolano i wkładając mi go na palec. – Powiedz, Milu, proszę, chcę usłyszeć
jeszcze raz, jak mówisz, że mnie kochasz…
Pochyliłam się i czule pocałowałam go w czoło.
− Od dzisiaj będę ci to mówić codziennie, Wiktorze, każdego dnia naszego
wspólnego życia…
Oboje zgodnie ustaliliśmy, że nasze zaręczyny póki co pozostaną tajemnicą
dla wszystkich z wyjątkiem mojej mamy i rodziców Wiktora. O naszych planach
syn miał poinformować ich tego samego dnia po powrocie do dworu. Gdy
nazajutrz udałam się tam do pracy, pani Karolina Zaleszycka już czekała na
mnie przy wejściu dla służby.
− Wiktor nam powiedział – oznajmiła oschle, patrząc na mnie ze złością. –
I już wczoraj wybiliśmy mu to z głowy. Jeśli się z tobą ożeni, zostanie
natychmiast wydziedziczony. Nie dostaniesz ani grosza z naszego majątku.
Jej słowa ugodziły mnie prosto w serce.
− Nic nie chcę od państwa – wyszeptałam przez zaciśnięte z emocji gardło. –
Ja po prostu kocham pani syna…
− Bzdura! – podniosła na mnie głos. – Gdybyś go naprawdę kochała,
zostawiłabyś go w spokoju, a nie mąciła mu w głowie i ciągnęła go do ołtarza!
Popatrz tylko na siebie! – Szturchnęła mnie w ramię. − Jesteś prostą,
niewykształconą dziewuchą ze wsi… Nigdy nie będziesz w stanie uczynić mojego
syna szczęśliwym. Może teraz wydaje mu się, że piękne oczka i młode ciało
wystarczą, ale kiedyś przekona się, że jest też coś więcej, coś, czego ty nigdy nie
będziesz miała. On potrzebuje towarzyszki życia, która będzie dla niego
wsparciem, która pomoże mu w prowadzeniu dworu, z którą będzie mógł
porozmawiać na interesujące go tematy. Obie dobrze wiemy, że nie jesteś
odpowiednią osobą!
− To prawda – przyznałam, patrząc jej hardo w oczy. – Nie mam ani
pieniędzy, ani wykształcenia, ani obycia w towarzystwie. Jedyne, co mogę
zaoferować Wiktorowi, to moja szczera miłość i oddanie. Pójdę za Wiktorem,
gdziekolwiek on pójdzie, i będę przy jego boku, cokolwiek się stanie. Jestem
przyzwyczajona do ciężkiej pracy, nie boję się wyzwań i zrobię wszystko, co
w mojej mocy, żeby pomóc mu prowadzić dwór. I żeby był ze mną szczęśliwy.
Pani Karolina spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek i pokręciła
głową z dezaprobatą.
− Widzę, że dalej nic nie rozumiesz. Zresztą czego ja się mogłam spodziewać
po kimś takim jak ty! Posłuchaj – podeszła do mnie i zbliżyła swoją twarz do
mojej – wolę zobaczyć mojego syna w trumnie niż u twojego boku na ślubnym
kobiercu.
Przeszył mnie dreszcz zgrozy. Pani Karolina tymczasem wcisnęła mi do ręki
kilka banknotów.
− To twoja wypłata za pracę w lipcu do dzisiaj. Nie chcę cię tu już więcej
widzieć. – Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę domu, ale po chwili wróciła
i wskazała na pierścionek na moim palcu. – Byłabym zapomniała. To nie należy
do ciebie.
Bez słowa zdjęłam pierścionek i jej podałam, a ona po chwili zniknęła we
wnętrzu dworu, z hukiem zatrzasnąwszy za sobą drzwi.
Gdy zostałam sama, po policzkach potoczyły mi się łzy. Rozchyliłam dłoń
i pozwoliłam, by wiatr rozwiał banknoty na wszystkie strony, a potem szybkim
krokiem ruszyłam z powrotem. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć,
i jedyne, czego teraz chciałam, to jak najszybciej znaleźć się w mojej chatce
w Bieluniu.
Opuszczałam właśnie teren należący do dworu, kiedy usłyszałam za sobą
przyspieszone kroki. To był Wiktor. Dobiegł do mnie i chwycił mnie za rękę.
− Milu, zaczekaj, proszę. Musimy porozmawiać.
− Oszczędźmy sobie tego, Wiktorze. Ja naprawdę nie dam rady tego słuchać…
Twoja matka już wszystko mi powiedziała. Rozumiem twoją sytuację i nie mam ci
za złe, że jednak nie zdecydujesz się na małżeństwo ze mną.
− Milu, na miłość boską, co ty mówisz?! Ja nie zmieniłem zdania. Kocham cię
i nadal pragnę, żebyś została moją żoną.
Spojrzałam na niego kompletnie zaskoczona.
− Ale jak to? Wiktorze, twoja matka powiedziała jasno, że jeśli się
pobierzemy, stracisz cały majątek…
Wzruszył ramionami, a potem wziął moją twarz w swoje dłonie.
− Milu, Milu, nie interesuje mnie ani dwór, ani ziemia, ani pieniądze moich
rodziców, jeśli nie mogę dzielić tego wszystkiego z tobą. Już raz omal cię nie
straciłem i teraz wiem, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie, kiedy nie ma
ciebie…
Jego wyznanie i gotowość do poświęcenia wszystkiego w imię miłości do mnie
sprawiły, że do oczu napłynęły mi łzy wzruszenia. Czule ujęłam jego dłonie.
− A co, jeśli nie będziesz ze mną szczęśliwy? – zapytałam, bo słowa jego matki
nie dawały mi spokoju. – Jesteśmy z dwóch różnych światów, wiesz, że jestem
tylko prostą dziewczyną ze wsi i…
− Jesteś bardziej skomplikowana, niż ci się wydaje – przerwał mi w pół
zdania i uśmiechnął się lekko. – Patrzysz na świat sercem, dostrzegasz rzeczy, na
które inni nieraz nie zwracają uwagi, rozumiesz literaturę i poezję. To domena
ludzi o szerokich horyzontach. Milu – spojrzał mi głęboko w oczy – kochamy się
i tylko to się liczy. Nie pozwól, proszę, żeby strach, wątpliwości czy nawet
sprzeciw moich rodziców nam siebie zabrały.
Zrozumiałam, że ma rację. Nie mogliśmy zrezygnować z naszej miłości.
Gdybyśmy to zrobili, unieszczęśliwilibyśmy na zawsze siebie nawzajem. Czym
były pieniądze, majątek i pochodzenie wobec uczucia, które nas połączyło?
Skinęłam głową, dając Wiktorowi znak, że zgadzam się z jego słowami,
a potem mocno się w niego wtuliłam.
− Jesteś moim życiem, Wiktorze. Tak bardzo cię kocham.
***
Postanowiliśmy, że aż do ostatniej chwili nie powiemy rodzicom Wiktora, że
pomimo ich sprzeciwu weźmiemy ślub. O naszych planach wiedziała tylko moja
mama, która całym sercem była za nami. Zaproponowała nawet, że jeśli rodzice
Wiktora rzeczywiście wydziedziczą go po ślubie, to możemy zamieszkać razem
z nią. Kochana! Nie do końca chyba zdawała sobie sprawę z tego, w jakich
warunkach żył do tej pory Wiktor. Ku mojemu zaskoczeniu jego nie przerażała
perspektywa przeprowadzenia się ze szlacheckiego dworu do wiejskiej chatki.
Propozycję mojej mamy przyjął z wdzięcznością, aczkolwiek nie ukrywał, że za
swoje prywatne oszczędności zamierza kupić własny domek i jakiś niewielki
kawałek ziemi.
− Wystarczy jak na dobry początek, a potem pomyślimy nad czymś większym –
mawiał, gdy wymykaliśmy się na spacery po bieluńskim lesie. – Może nie będzie
nam łatwo, ale razem damy radę.
Zgadzałam się z nim w stu procentach. Najważniejsze było dla mnie to, żeby
być z Wiktorem, nieważne nawet gdzie i w jakich warunkach mielibyśmy żyć.
A poza tym perspektywa naszego własnego domku, choćby i bardzo małego, oraz
kawałka ziemi była dla mnie szczytem marzeń.
Tymczasem rozpoczęłam pracę w piekarni w Zaleszycach. Co prawda
zarabiałam teraz o wiele mniej, ale dzięki Bogu wystarczało na skromne życie
moje i mamy. Miałam też trochę oszczędności (choć była to kropla w morzu
potrzeb), które odłożyłam z pieniędzy z pracy we dworze, ale je trzymałam na
ślub i skromne wiano, które zamierzałam wnieść do małżeństwa z Wiktorem.
Zbliżał się koniec sierpnia, a datę naszego ślubu ustaliliśmy na dwudziestego
pierwszego października tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Miał
się on odbyć w drewnianym kościółku w Bieluniu. Kiedy zdziwiłam się, że Wiktor
nie chce iść do ołtarza w pięknym, murowanym zaleszyckim kościele,
odpowiedział, że ślub powinno się brać w parafii panny młodej, a zresztą mój
kościół bardzo mu się podoba. Cieszyłam się więc jeszcze bardziej, że to właśnie
tam złożę najważniejszą przysięgę w moim życiu.
Postanowiliśmy, że na uroczystość nie zaprosimy wielu osób, bo nie pozwalały
nam na to zarówno sytuacja z rodzicami Wiktora, jak i nasze środki finansowe.
Mieli być obecni tylko nasi rodzice i najbliżsi przyjaciele jako świadkowie. Po
mszy świętej planowaliśmy zabrać ich wszystkich na uroczysty obiad w domu
mojej matki albo we dworze, jeśli rodzice Wiktora wyraziliby taką chęć, w co
szczerze wątpiliśmy. Nasz ślub i wesele miały być bardzo skromne, ale to
zupełnie nam nie przeszkadzało. Najważniejsze było dla nas to, że będziemy
małżeństwem i że spędzimy całe życie razem.
Mieliśmy wspólne plany i marzenia. Byliśmy szczęśliwi i bezgranicznie
zakochani. Spotykając się potajemnie, z niecierpliwością odliczaliśmy dni do
ślubu, wierząc, że wszystko się ułoży i że nasza miłość pokona wszelkie
trudności, jakie staną nam na drodze.
Nie przewidzieliśmy tylko jednego.
Wojny.
Wybuchła ona pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego
dziewiątego roku, w dniu, w którym mama sprezentowała mi przepiękną suknię
ślubną, którą sama dla mnie uszyła.
ROZDZIAŁ 14

Julianna była szczęśliwa, że po kilkudniowej przerwie wreszcie powróciła do


pracy we dworze. Uwielbiała błąkać się po odnowionych pomieszczeniach,
w których nadal jednak czuć było ducha przeszłości, i wyobrażać sobie, jak
kiedyś przechadzali się nimi Wiktor i Emilia. Była też bardzo ciekawa, jak dalej
potoczyła się ich historia, i miała nadzieję, że szybko znajdą z Danielem czas,
aby powrócić do wyremontowanej, coraz przytulniejszej chatki i razem zagłębić
się w tę opowieść.
Tymczasem przez następnych kilka dni siedziała we dworze dłużej, żeby
odpracować nieco swoją nieobecność i dać odetchnąć Piotrkowi, który ją
wówczas zastępował. Pewnego dnia chłopak zaprosił nawet Juliannę na kawę
i ciastko, ale odmówiła, wykręcając się jakimiś obowiązkami w domu. Nie miała
ochoty się z nim spotykać ani też pisać z nim na Facebooku, bo coraz częściej
zarzucał ją wiadomościami typu: „Co u ciebie?”, „Jak leci?”, „Co tam porabiasz
ciekawego?”. Nie należała do osób, które ignorowały innych, więc co jakiś czas
od niechcenia przesyłała jakąś lakoniczną odpowiedź, mając jednocześnie
nadzieję, że w końcu przestanie się nią interesować.
Z kolei marzyła o tym, żeby Daniel gdzieś ją zaprosił, zabrał ją na spacer,
okazał jej więcej zainteresowania. Nie mogła już powstrzymać się od
rozmyślania o nim całymi dniami. Uśmiechała się nieraz bezwiednie na
wspomnienie tego, jak czule prowadził ją po schodach, gdy tamtego dnia trochę
się upiła, albo jak niósł ją na rękach przez las czy wreszcie jak odnowił dla niej
chatkę. Ale czy z jego strony oznaczało to coś więcej niż zwykłą dobroć lub
nawet przyjaźń? Miała nadzieję, że tak, a utwierdzała się w tym przekonaniu za
każdym razem, gdy ich wzrok się spotykał – a działo się tak coraz częściej i na
coraz dłużej. Odczuwała wówczas przyjemne łaskotanie w żołądku, dreszcz
przechodzący wzdłuż kręgosłupa i wszechogarniającą radość w sercu. Było to
coś, czego do tej pory nie zaznała, bo nawet Marcin nie wywoływał w niej
takich odczuć. Codziennie wracała więc do domu z dreszczykiem
podekscytowania i przyjemnego oczekiwania. Już zaraz znowu zobaczę
Daniela…
Któregoś sierpniowego dnia, gdy po południu skończyła pracę i tak jak
zwykle wstąpiła jeszcze do kawiarenki, żeby pożegnać się z panią Beatą, zastała
ją wyjątkowo przejętą i nawet przestraszoną.
− Lio, kochana, nawet nie wiesz, co się stało! – wykrzyknęła na jej widok. –
W Zaleszycach grasuje przestępca!
Julianna spojrzała na nią zaskoczona, a kobieta tymczasem nalała jej soku
i ukroiła kawałek ciasta.
− Jedz, kochana, pewnie jesteś głodna po całym dniu pracy.
− Ale co się stało? – zapytała Julianna.
Pani Beata wciągnęła głęboko powietrze, a potem zaczęła opowiadać:
− Wczoraj wieczorem, gdy wracałam do domu z siatką pełną zakupów,
podbiegł do mnie nagle jakiś mężczyzna i chciał wyrwać mi torebkę!
Krzyknęłam, puściłam siatkę i próbowałam się z nim szamotać, bo przecież
miałam tam pieniądze i dokumenty… − Pokręciła z przerażeniem głową. –
I w końcu ktoś wyjrzał przez okno i spłoszył tego bandytę. Całe szczęście nic mi
się nie stało i ostatecznie nie udało mu się mnie okraść.
− Boże… − wyszeptała oszołomiona Julianna. – A widziała pani jego twarz?
Zgłosiła to pani na policję?
− Oczywiście, że zgłosiłam! Ale nie potrafiłabym go rozpoznać, bo miał
kaptur na głowie i szalik aż po same oczy, a poza tym było już ciemno.
− Miejmy nadzieję, że go złapią… − Julianna pokręciła z przestrachem głową
i upiła łyk soku, a pani Beata dodała zaraz podenerwowanym głosem:
− Ale to jeszcze nie wszystko! Była u mnie przed chwilą pani Małgosia
z piekarni i powiedziała, że ją również napadł dzisiaj taki bandyta, gdy szła
drogą z naszego dworu w stronę rynku. Wyskoczył na nią zza jakiegoś drzewa,
zaskoczoną powalił na ziemię i okradł. A to wszystko w biały dzień! Niech Bóg
broni!
Teraz już Julianna przeraziła się nie na żarty. W końcu ona również
codziennie pokonywała tę trasę, co prawda na rowerze, ale to nie gwarantowało
jej bezpieczeństwa.
− A jak tam biedna pani Małgosia, mam nadzieję, że nic złego jej się nie
stało?
− Trochę się potłukła, ale na szczęście nic poważnego. Ona również zgłosiła
sprawę na policję, więc miejmy nadzieję, że zrobią coś, żeby zapewnić nam
bezpieczeństwo. Takie rzeczy w Zaleszycach! – Pokręciła z dezaprobatą
głową. – Przecież wszyscy tutaj całkiem dobrze się znamy. Kto mógłby zrobić
coś takiego?!
Julianna zastanowiła się chwilę.
− Może to nikt z miejscowych? – odpowiedziała po chwili. – Mamy teraz
w miasteczku dużo turystów, może to któryś z nich…
Dopiero kiedy wypowiedziała te słowa, naszła ją refleksja, że właściwie to
ona również należy do przyjezdnych, a tymczasem czuje się już częścią lokalnej
społeczności. Tymczasem pani Beata pokręciła energicznie głową na znak, że
zgadza się z Julianną.
− A to bardzo możliwe, bardzo możliwe! Tak się cieszyliśmy, że kiedy
otworzymy dwór, rozsławimy nasze Zaleszycce, zjedzie się więcej turystów,
będzie weselej, ciekawiej i wzbogacimy się nieco, a teraz się okazuje, że ta cała
turystyka ma też taki ukryty haczyk. Coraz mniej mi się to wszystko podoba…
− Ale niech pani Beatka nie wydaje jeszcze wyroków. – Uśmiechnęła się
uspokajająco Julianna. – To tylko moje przypuszczenia, zobaczymy, co ustali
policja. A jeśli nawet… to jednak warto pamiętać, że nie wszyscy turyści są źli.
Kobieta spojrzała na nią, czerwieniąc się lekko.
− No tak, oczywiście – przytaknęła. – Ale ty już nie jesteś turystką, Julianko,
ty jesteś jak miejscowa. – Pogłaskała ją czule po dłoni.
Juliannie aż zrobiło się cieplej na sercu.
− Dziękuję bardzo. – Uśmiechnęła się i dopiła do końca sok. – Będę już
uciekać, pani Beatko, miejmy nadzieję, że ta nieprzyjemna sprawa szybko się
wyjaśni.
− Tak. Uważaj na siebie, kochanie. I do zobaczenia jutro.
Kiedy Julianna znalazła się na zewnątrz, wsiadła na rower i pospiesznie
ruszyła w stronę Bielunia. Przez całą drogę z niepokojem rozglądała się na
wszystkie strony w obawie, że jej również mogłoby przydarzyć się coś złego. Na
szczęście jednak spokojnie dojechała do celu. Tam przy kolacji opowiedziała
babci Nusi i Danielowi o tym, co usłyszała.
− Boże drogi – zmartwiła się zaraz Nusia. – Najlepiej by było, Julianko,
gdybyś do czasu złapania tego rzezimieszka została w domu. Nigdy nie
wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy, może ci jeszcze zrobić jaką
krzywdę…
Julianna troskliwie pogłaskała ją po pulchnej, spracowanej dłoni.
− Nie mogę tak po prostu zrezygnować z pracy, babciu Nusiu. W Warszawie
na co dzień zdarzają się takie rzeczy, a mimo to wszyscy normalnie funkcjonują.
Nie martw się, nic mi się nie stanie.
− Oj, dziecko drogie… – Pokręciła ze zmartwieniem głową starsza pani,
a Julianna pożałowała, że w ogóle powiedziała jej o grasującym w Zaleszycach
złodzieju. – Tylko obiecaj mi, proszę, że w razie czego oddasz mu tę torebkę czy
co tam będzie chciał i uciekniesz, a nie będziesz z nim wojować, bo to jest
niebezpieczne.
− Dobrze, babciu Nusiu – zgodziła się Julianna. I tak nie nosiła przy sobie
dużej gotówki, a telefon i najważniejsze dokumenty postanowiła przez ten czas
nosić w kieszeni spodni.
Po kolacji Julianna wyszła na podwórko i usiadła na stojącej przed domem
ławeczce, by ze szklanką gorącego mleka delektować się cichym i spokojnie
zapadającym wieczorem. Patrząc w gwieździste niebo, myślała o tym, jak
bardzo jest tutaj szczęśliwa, i snuła też nieśmiałe marzenia, jak cudownie by
było pozostać tutaj na zawsze, z babcią Nusią i Danielem… Tylko że wiedziała,
jak nierealne są te pragnienia. Kiedyś będzie przecież musiała wyjechać stąd
i wrócić do Warszawy, do rodziców i na studia. Będzie jej wtedy bardzo
brakowało Bielunia i Zaleszyc wraz z ich mieszkańcami. Na pewno jeszcze tutaj
przyjedzie. Ale wówczas nie będzie już Daniela… Kiedyś przecież musi wrócić
do pracy, do Piaseczna. Co wtedy z nimi będzie?
− Chłodno już – nagle usłyszała jego głos. Podał jej koc i usiadł na ławce
obok niej. – Wieczory są tutaj piękne, prawda?
− Tu wszystko jest piękne – odpowiedziała, zerkając na niego nieśmiało. Jego
oczy błyszczały w srebrzystej poświacie księżyca, który był akurat w pełni. – Aż
jestem ciekawa, jak wygląda teraz bieluńskie jeziorko.
− Jak chcesz, to możemy tam jeszcze kiedyś wrócić – odpowiedział. – No,
może nie w nocy, ale za dnia też jest nad nim całkiem fajnie.
Julianna skinęła głową na znak, że się zgadza. Na samą myśl o wyprawie
z Danielem serce zabiło jej w piersi mocniej.
− Myślisz czasem o tym, co będzie, gdy to wszystko się skończy i oboje
będziemy musieli stąd wyjechać? – zdobyła się na pytanie.
Wzruszył lekko ramionami.
− Cóż, ja wrócę do pracy w policji i wszystko będzie jak dawniej. Ty masz
chyba większy problem. Co zrobisz, jeśli rodzice nadal nie pozwolą ci studiować
historii?
Julianna zamyśliła się na chwilę.
− Nie wiem – odpowiedziała w końcu. – Nie chcę sobie tego nawet
wyobrażać. Mam nadzieję, że w końcu zaakceptują mój wybór.
− Trzeba przyznać, że miałaś tupet, żeby tak uciec z domu – zaśmiał się,
spoglądając na nią z ukosa. – I wygląda na to, że całkiem dobrze sobie radzisz.
− Czy w takim razie nadal uważasz mnie za małolatę, która nie ma pojęcia
o życiu? – niemal zacytowała jego dawne słowa i szturchnęła go żartobliwie
w ramię.
Uśmiechnął się.
− Może i trochę znasz się na życiu, ale w dalszym ciągu jesteś smarkata.
Mimo że jego słowa zabrzmiały jak niewinna i żartobliwa przekomarzanka, to
Julianna wiedziała, że wciąż tak o niej właśnie myśli. I wcale jej się to nie
podobało, ale nie miała ochoty teraz się z nim kłócić, więc po prostu nic nie
odpowiedziała. Wyczuł jednak, że ją uraził, bo zaśmiał się i poczochrał jej
włosy. Jak młodszej siostrze.
− Hej! Nie gniewaj się, mała. Nie musisz się tak przejmować wszystkim, co
mówię.
− Nie pozwalaj sobie na zbyt dużo – warknęła zirytowana, gdy znowu chciał
ją poczochrać.
− Dobra, dobra, lepiej już sobie pójdę. – Nadal się śmiejąc, podniósł się
z ławki. − Ty też wracaj zaraz do domu, robi się już naprawdę chłodno.
Skrzyżowała ręce na piersiach pod kocem i wpatrzyła się w migoczące na
niebie gwiazdy, zupełnie ignorując Daniela. Myślała, że poszedł już do domu,
ale po chwili usłyszała jeszcze jego głos:
− Jutro na wszelki wypadek pojadę razem z tobą do pracy, a potem po ciebie
przyjadę.
I zanim zdążyła coś odpowiedzieć, odszedł, pozostawiając ją samą.
***
W nocy miała bardzo dziwny sen. Była we dworze razem z Danielem. To znaczy
wiedziała, że to jest właśnie Daniel, ale on miał postać Wiktora Zaleszyckiego.
Tańczyli razem w dworskim salonie, przytulając się do siebie. Czuła zarówno
wszechogarniające uczucie zakochania, jak i strach przed tym, że w każdej
chwili ktoś może zakłócić ich szczęście. Nagle usłyszała czyjeś kroki,
znieruchomiała w ramionach Daniela-Wiktora i kątem oka zobaczyła, jak drzwi
otwierają się i do środka wchodzi…
Wtedy ogarnęła ją ciemność, a po chwili doszedł do niej dźwięk jej własnego
sennego pomrukiwania, gdy z lubością wtulała się w rożek kołdry.
− Julianno – usłyszała nagle męski głos. – Julianno, obudź się.
Zaskoczona, niepewna, czy nadal śni, uchyliła oczy i jak przez mgłę
zobaczyła znajomą przystojną twarz.
− Wiktor… − wyszeptała zaskoczona, a po chwili, gdy doszło do niej to, co
się dzieje, gwałtownie przysiadła na łóżku.
− Jaki Wiktor? – zdziwił się Daniel, patrząc na nią z kpiącym uśmieszkiem. –
Co ty wygadujesz?
− Boże! Co ty tu robisz? – niemal wykrzyknęła. – Zaspałam? – Zaczęła
nerwowo szukać swojego telefonu, żeby sprawdzić godzinę.
− Nie, spokojnie. Dopiero szósta.
− To co się stało? – zapytała rozespana. – Dlaczego jesteś w moim pokoju?
− Martwiłem się – powiedział w zamyśleniu, przeczesując ręką włosy. –
Pomyślałem, że powinnaś znać jakieś podstawowe metody samoobrony, gdyby
ktoś zaatakował cię w Zaleszycach albo coś…
Julianna spojrzała na niego kompletnie zbita z tropu.
− I wdarłeś się o szóstej rano do mojego pokoju tylko po to, żeby mi to
powiedzieć?
Uśmiechnął się lekko pod nosem.
− Przyszedłem zabrać cię na ćwiczenia. Nauczę cię najprostszych, ale
skutecznych metod samoobrony.
− Teraz?
− No, a kiedy? Potem jesteś prawie cały dzień w pracy. Wstawaj, Julianno,
idziemy na podwórko!
Westchnęła i wygramoliła się z łóżka.
− Daj mi, proszę, dziesięć minut, ogarnę się i zejdę na dół.
Skinął głową i wyszedł, a ona, nadal zaskoczona całą tą sytuacją, pospiesznie
ubrała się, umyła zęby i zeszła do kuchni. Daniel siedział przy stole i popijał
kawę. Od razu podał jej drugą filiżankę.
− A tak w ogóle, to co ci przyszło do głowy, żeby nazywać mnie Wiktorem? –
Spojrzał na nią z lekkim uśmieszkiem.
Zaczerwieniła się.
− Miałam dziwny sen. Chyba za dużo myślę o historii Emilii. Ta kobieta stała
się tak mi bliska, że bardzo wczuwam się w jej przeżycia. Chciałabym, żeby
została żoną Wiktora i żeby byli razem.
− Cokolwiek się nie stanie, pamiętaj, że to już przeszłość. Nie jesteśmy
w stanie jej zmienić.
Skinęła głową i dopiła kawę.
− Chodź – zarządził zaraz Daniel. – Nie mamy zbyt wiele czasu.
Wyszli na podwórko i znaleźli tam ustronne miejsce za domem. Daniel
nakazał jej stanąć naprzeciw siebie, a potem powiedział:
− Wyobraź sobie, że jestem napastnikiem i chcę ci zrobić krzywdę. Jak się
obronisz?
− Ucieknę – odpowiedziała nadal jeszcze zaspana Julianna.
Daniel westchnął.
− Okej, masz rację. Po pierwsze, uciekaj, jeśli tylko możesz.
Niespodziewanie hardo ruszył w jej stronę, a ona zaskoczona zaczęła się
cofać. W pewnym momencie za plecami poczuła mur budynku. Daniel stał tylko
kilka centymetrów od niej. Nagle zdało jej się, że jego wysoka, postawna
i dobrze zbudowana sylwetka ją przytłacza.
− I co teraz? – zapytał.
Odetchnęła głęboko, a potem wyciągnęła ręce i spróbowała odepchnąć go od
siebie. Bez rezultatu. Nadal górował nad nią i nawet się nie zachwiał, gdy tak
nacierała na niego rękami. W końcu chwycił jej nadgarstki i przycisnął ją do
muru tak, że już dłużej nie mogła się bronić. Poczuła ukłucie strachu
przemieszane z podekscytowaniem. To, że była przy nim taka bezbronna,
o dziwo wcale jej nie przeszkadzało.
− Pudło, Julianno. Już przepadłaś. Nie możesz doprowadzić do takiej
sytuacji. – Puścił ją i zrobił krok do tyłu.
− Widzisz, ja się do tego nie nadaję. To tylko strata czasu.
− Powiedz to napastnikowi, jeśli nie daj Bóg kiedyś takiego spotkasz – fuknął
zirytowany, a potem rozkazał jej stanowczo: – Uderz mnie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
− Zrób to, Julianno. Musisz się przełamać. Uderz mnie najmocniej, jak
potrafisz.
Pokręciła przecząco głową.
− Jeszcze nigdy w życiu nikogo nie uderzyłam i nie zamierzam tego zmieniać.
− Wyobraź sobie, że jestem przestępcą, który chce zrobić ci krzywdę.
− Nie jesteś.
− Jestem. – Nagle pchnął ją do tyłu na tyle mocno, że bezwiednie cofnęła się
i uderzyła o mur domu.
− Nie rób tego! – nakazała oszołomiona.
Ale on zbliżył się znowu w jej stronę i złapał ją mocno za nadgarstek jednej
ręki.
− Puść mnie – zaczęła się wyrywać. – Bo zawołam babcię Nusię!
− Nie usłyszy cię, poszła z rana na spacer do lasu.
Wtedy Julianna przełamała się i uderzyła Daniela w rękę. Zaśmiał się tylko,
nie zwalniając uścisku.
− Bijesz jak czteroletnia córka mojego kumpla.
Uderzyła po raz drugi, tym razem nieco mocniej.
− Dalej, Julianno! – krzyknął. – Pokaż, że nie jesteś taka smarkata, za jaką cię
uważam!
Miała już tego dość. Zmobilizowała wszystkie swoje siły i wymierzyła mu
cios pięścią w brzuch, a gdy lekko się zgiął, wykorzystała ten moment, by
wyswobodzić się z jego uścisku.
Na twarzy Daniela pojawił się triumfalny uśmiech.
− Dobrze. Pierwsza lekcja już za nami.
− Drugiej nie będzie! – krzyknęła i ruszyła w stronę wejścia do domu.
Daniel dogonił ją i przytrzymał za ramię.
− O co ci znowu chodzi? – zapytał zaskoczony.
− Nie podoba mi się to. Wystraszyłam się, kiedy mnie tak popchnąłeś.
Przemoc nie jest dla mnie.
− Mój Boże… Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że zrobiłem to specjalnie,
żeby zmobilizować cię do użycia siły. Musisz wiedzieć, że w razie czego jesteś
do tego zdolna. Inaczej zatrzymasz się i nie będziesz w stanie uderzyć
prawdziwego napastnika. Julianno, chyba się mnie nie boisz? – Chwycił ją za
obie dłonie i spojrzał łagodnie prosto w oczy. Kosmyk jego zmierzwionych
włosów opadał mu na czoło tak, że miała ochotę go odsunąć. Nie odezwała się,
więc dodał: − Powinnaś wiedzieć, że nigdy bym cię nie skrzywdził. Robię to
wszystko dla twojego dobra.
Drgnęła, gdy niespodziewanie przyłożył dłoń do jej głowy i lekko musnął
palcem jej policzek.
− Chodź, teraz będzie już z górki. Nauczę cię kilku metod, które mogą ci się
przydać.
Poddała się i ruszyła za nim z powrotem. Gdy stanęli naprzeciw siebie,
powiedział:
− Celem samoobrony jest odparcie ataku przeciwnika. Nie musisz
unieszkodliwić go na amen, wystarczy, że zatrzymasz go na chwilę, którą
wykorzystasz do skutecznej ucieczki. Twoją przewagą nie jest siła, lecz
zaskoczenie, celność i spryt. Są punkty w ciele człowieka, które są bardzo
wrażliwe na ból i które powodują takie odruchy bezwarunkowe przeciwnika, że
traci nad tobą przewagę. Zobacz – zbliżył się do niej – jeśli jestem tak blisko,
powinnaś celować na przykład w moje oczy. Najlepiej kciukami. Albo w krtań.
Możesz mnie w nią uderzyć albo ścisnąć palcami. Nawet największy twardziel
wtedy wymięka. Spójrz, w ten sposób. – Ostrożnie i bez użycia siły
zademonstrował na niej, jak powinien wyglądać taki ruch. Następnie kazał jej
przećwiczyć go na sobie kilka razy, a gdy był już zadowolony z rezultatu,
kontynuował lekcję. – Następnym czułym miejscem jest też oczywiście krocze.
Pamiętaj jednak, żeby kopać piętą albo kolanem, nie palcami, bo wtedy niewiele
to da. Możesz też zadać cios w kolano, szczególnie tej nogi, na której przede
wszystkim opiera swój ciężar przeciwnik. W grę wchodzi też ciągnięcie za
włosy albo wyginanie palców.
Przez kilka minut Daniel wcielał się w rolę napastnika, a Julianna, używając
minimalnej siły, ćwiczyła każdy z tych wariantów. Musiała przyznać, że nie
spodziewała się, że w tak krótkim czasie opanuje chociaż „podstawę podstaw”
samoobrony. Wcześniej nie miała bladego pojęcia, jak miałaby się bronić
w razie zagrożenia, po lekcji Daniela to się zmieniło.
− Brawo. Całkiem nieźle ci idzie – pochwalił ją w końcu wyraźnie
zadowolony. – Jeszcze tylko nauczę cię prostego ruchu, w razie gdyby napastnik
zaatakował cię od tyłu, i na dzisiaj skończymy.
Ustawił ją tyłem do siebie, a potem złapał w pasie. Mimowolnie przeszył ją
dreszcz.
− Gdy ktoś złapie cię w ten sposób, zegnij się i chwyć jego wysuniętą nogę,
starając się doprowadzić do jego upadku. Możesz również uderzyć
w przeciwnika łokciami lub głową w jego twarz. Spróbuj – zarządził i zamknął
ją w swoich ramionach.
Jego bliskość i sposób, w jaki ją obejmował, sprawiły jednak, że zamiast
z nim walczyć, miała ochotę trwać tak w jego ramionach jak najdłużej. W końcu
jednak zmobilizowała się i zaczęła się wyrywać.
− Pamiętaj, co ci mówiłem – pouczył ją, gdy to nie przynosiło rezultatu.
Julianna jednak miała inny pomysł. Zgięła się lekko w pół i jęknęła:
− Aua, aua, ale boli…
Daniel automatycznie zwolnił chwyt, a wtedy przyłożyła mu łokciem,
wyswobodziła się z jego uścisku i triumfalnie skrzyżowała ręce na piersiach.
− Ty cwaniaro! – Popatrzył na nią spod przymrużonych oczu. – Gdybym to
nie był ja, nic by z tego nie wyszło! W takim razie zobaczymy, jak teraz sobie
poradzisz! – Chciał ją złapać, ale ona gwałtownie odskoczyła i śmiejąc się,
uciekła.
On również się roześmiał, a po chwili dobiegł do niej i zaczęli żartobliwie
szamotać się ze sobą. Gdy Daniel już prawie ją unieruchomił, dźgnęła go palcem
w bok, a on zgiął się jak małe dziecko, co wykorzystała, żeby na nowo mu uciec.
Jej przewaga nie trwała jednak zbyt długo, bo w końcu złapał ją od tyłu,
zamykając ją w swoich ramionach tak, że nie mogła nawet poruszyć rękami.
− Nie wygrasz ze mną, Julianno – szepnął jej zaczepnie do ucha, śmiejąc się
razem z nią. – Uspokój się, to cię puszczę.
Po chwili szamotania się, gdy ze śmiechu i zmęczenia ledwo dyszała, dała za
wygraną i znieruchomiała. Daniel zwolnił nieco uścisk, a wtedy znowu mu
uciekła. Zaraz jednak złapał ją z powrotem i przyciągnął do siebie. Ich twarze
znajdowały się teraz tylko kilka centymetrów od siebie. Roześmiani i zmęczeni
spojrzeli sobie prosto w oczy. Julianna już nie uciekała, a i on wcale nie
wypuszczał jej ze swoich objęć. Trwali tak przez kilka chwil, kiedy nagle
usłyszeli głos babci Nusi. Śpiewała coś sobie pod nosem, jednak zanim wyszła
zza domu i ich zobaczyła, zdążyli już odsunąć się od siebie.
− O, dzieci kochane, a co wy tu robicie? – zdziwiła się na ich widok.
Julianna się zawstydziła, a Daniel zaśmiał się i odpowiedział:
− Uczyłem Juliannę podstaw samoobrony. Powinna wiedzieć, jak się bronić,
gdyby coś się stało.
Nusia westchnęła zmartwiona.
− Lepiej, żeby nigdy nie musiała tego robić, ale to dobry pomysł, Henryku.
A teraz chodźcie na śniadanko. Nazbierałam trochę grzybów. Zrobimy na nich
jajecznicę. – Uśmiechnęła się do nich życzliwie i wszyscy troje ruszyli w stronę
domu.
Zanim jednak weszli, Daniel otoczył na chwilę Juliannę ramieniem i szepnął
jej zadziornie:
− Miałaś szczęście.
Zarumieniła się. I nie wiedziała tylko, czy chodziło mu o to, że gdyby nie
babcia Nusia, to pokonałby ją w walce, czy o coś zupełnie innego…
ROZDZIAŁ 15

Przez kolejnych kilka dni Daniel towarzyszył jej w podróżach do pracy


i z powrotem. Gdy po skończeniu swojej zmiany wychodziła z dworu, czekał już
na nią na zewnątrz z rowerem przygotowanym do drogi albo też siedział
w kawiarence, gdzie popijał sok lub kawę. Podczas wspólnej drogi dużo
rozmawiali, śmiali się i wygłupiali, ścigając się, kto pierwszy dojedzie do
określonego punktu, budynku czy drzewa. Juliannie udało się wygrać
z Danielem tylko raz, przypuszczała jednak, że pozwolił jej dojechać do mety
specjalnie, żeby nie czuła się wiecznie przegrana.
Uwielbiała te wspólnie spędzone z nim chwile, których było coraz więcej.
I mimo że bardzo podobało jej się w pracy, to zawsze z niecierpliwością czekała
na moment, gdy znowu zobaczy Daniela i razem z nim pojedzie do Bielunia.
Kiedy zbliżał się koniec jej zmiany, odczuwała ogromne podekscytowanie
i przyjemny ucisk w brzuchu, który, nie miała już wątpliwości, świadczył o tym,
że była w tym chłopaku kompletnie zakochana.
Zauważyła, że on również jakby bardziej otwierał się na nią. Coraz częściej
zamiast oschłej i gburowatej strony swojego charakteru ukazywał przy niej też tę
miłą, radosną, a nieraz nawet beztroską, gdy pędził leśną drogą na złamanie
karku, śmiejąc się razem z nią wniebogłosy. Uświadamiała sobie wówczas
jeszcze wyraźniej, że dał jej poznać takiego siebie, o którym wielu innych ludzi
nie miało pojęcia. I czuła się z tego powodu wyróżniona. Podczas gdy jedni
znali skrytego, spokojnego turystę Henryka, drudzy odważnego, twardego
policjanta Daniela, ona znała ich obu w jednej osobie. Do tego jeszcze miała
wrażenie, że coraz częściej w jej obecności ściągał wszystkie maski, które nosił,
i stawał się po prostu sobą. Danielem silnym i twardym, ale i wrażliwym,
opanowanym, jak również pełnym energii; nieraz oschłym, ale z czułym
i dobrym sercem.
Julianna coraz bardziej zakochiwała się we wszystkich tych jego odsłonach.
Któregoś dnia pani Beata przekazała jej wiadomość, że policja złapała
złodzieja, który napadał na kobiety i kradł im torebki. W ostatecznym
rozrachunku jego ofiarami padło sześć kobiet. Okazało się, że tak, jak
przypuszczała Julianna, był on turystą, który w ten sposób pragnął się wzbogacić
i miał nadzieję, że kiedy już tego dokona, wyjedzie z Zaleszyc niezauważony
i poza kręgiem podejrzanych. Tak się jednak nie stało i złapany przez
policyjnego obserwatora na gorącym uczynku, trafił do aresztu. Wyglądało na
to, że wszyscy wkoło cieszyli się z takiego obrotu sprawy. Oczywiście oprócz
złodzieja i… Julianny, która obawiała się, że teraz Daniel nie będzie już
towarzyszył jej w podróżach do pracy i z powrotem do domu. Z początku
przyszło jej nawet na myśl, żeby zataić przed nim nowinę o złapaniu złodzieja,
jednak szybko odrzuciła ten pomysł jako nieuczciwy i niedojrzały. Gdy
w drodze do domu z ciężkim sercem powiedziała mu o wszystkim, skwitował to
tylko słowami: „Całe szczęście. Teraz będzie bezpieczniej”.
A na drugi dzień wstał wcześnie rano, żeby tak jak przedtem pokonać razem
z nią drogę do dworu.
***
Pewnego dnia, gdy razem wracali do domu z Zaleszyc, wzrok Julianny
zatrzymał się na zatopionej w wysokiej łące, stojącej pod lasem chatce Emilii.
Mimo że właśnie ścigali się z Danielem, gwałtownie zahamowała i zsiadła
z roweru. Poczuła bowiem ogromną chęć, żeby odwiedzić chatkę i poznać
dalszą część skrywanej w zeszycie historii.
− Co się stało? – zdziwił się Daniel, gdy po chwili do niej dołączył.
− Dawno tam nie byliśmy – powiedziała niemal ze smutkiem, a on skinieniem
głowy przyznał jej rację.
− Ale wiesz, że za godzinę jesteśmy umówieni z panem Ignacym na spacer,
a babcia Nusia nie wypuści nas z domu bez obiadu – zauważył trzeźwo.
− Wiem – przyznała. – Ale nic się nie stanie, jeśli wejdziemy chociaż na
chwilę. Dosłownie kilka minut, a zawsze dowiemy się czegoś nowego… No
chodź! – Spojrzała na niego błagalnie.
− Dobra – zgodził się. – Ale z zegarkiem w ręku.
Ukryli rowery w wysokiej trawie tuż przy drodze, a dalej poszli już piechotą.
Gdy weszli do chatki, przywitał ich przyjemny chłód i znajomy zapach
wilgotnego, starego drewna, który był przełamany również wonią nie do końca
jeszcze wywietrzałej farby. Wszystko tu było tak, jak zostawili ostatnim razem.
Julianna poczuła się, jakby weszła do swojego domu. A właściwie do domu jej
i Daniela. Ta myśl spodobała jej się i wywołała rumieńce na jej twarzy. Ich
dom… Faktycznie, razem przywrócili to miejsce do porządku i tchnęli w nie
nowe życie. To, jak wyglądała teraz chatka, było ich wspólnym dziełem.
Daniel tymczasem wskazał jej krzesło, żeby usiadła, a sam poszedł do
drugiego pomieszczenia po zeszyt Emilii. Kiedy wrócił, dostawił sobie krzesło
bliżej Julianny i podał jej notes. Odetchnęła głęboko i zaczęła czytać…
Zapiski Emilii

Wojna jest takim wydarzeniem w życiu człowieka, które przychodzi znienacka jak
nieproszony gość i przewraca wszystko do góry nogami. Każdy ma plany,
marzenia, swoje codzienne sprawy, obowiązki i przyjemności, a w to wszystko
nagle wkrada się wojenna rzeczywistość. Tak dziwna i różna od tej, którą zna się
z lat pokoju.
Nagle na ulicach miasteczka zaczynają pojawiać się żołnierze. Niemieccy.
Wrogowie. Patrzą na każdego podejrzliwie, z wyższością i poczuciem triumfu.
Mimo że nie są na swojej ziemi, to od początku traktują ją jak coś, co
bezwzględnie im się należy, a mieszkających tam ludzi jak swoich podwładnych.
Narzucają swoje prawa i porządki, tworzą nowe zakazy i powinności. I nie
pytają przy tym nikogo o zgodę czy aprobatę. Nawet najmniejszy opór karany
jest przemocą.
Tego, czym jest wolność, dowie się dopiero ten, kto ją utracił.
Z początku starałam się żyć normalnie, tak jak wcześniej. W końcu żadnego
innego życia nie znałam. Codziennie jeździłam więc do Zaleszyc do pracy
w piekarni, spotykałam się potajemnie z Wiktorem, wykonywałam swoje
obowiązki domowe i opiekowałam się matką. Ot, rutyna, szara codzienność, tyle
że pod czujnym okiem uzbrojonych po zęby Niemców. W Zaleszycach starałam
się ich unikać, jak mogłam, a w Bieluniu nie było ich wcale, więc czasami
czułam się tu zupełnie jak wcześniej. Ale myli się ten, kto myśli, że wojna może
kogoś ominąć, okazać mu łaskawość albo przejść wobec niego obojętnie. Sama
się o tym przekonałam. Czwarty października tysiąc dziewięćset trzydziestego
dziewiątego roku był początkiem tragedii, która na zawsze zmieniła życie moje
i Wiktora…
Tego dnia Wiktor miał zabrać mnie do oddalonej o kilka kilometrów
miejscowości, żeby pokazać mi dom, który w przyszłości zamierzał dla nas kupić.
Byłam bardzo podekscytowana i już w nocy nie mogłam z tego powodu spać.
W końcu kupno własnego domu to niecodzienne i podniosłe wydarzenie.
Pamiętam, że z tej okazji włożyłam nawet niedzielną sukienkę i już godzinę przed
umówioną porą byłam gotowa. Czas wlókł mi się niemiłosiernie, kiedy tak
czekałam i czekałam na Wiktora, który nie przyszedł ani na jedenastą, jak
byliśmy umówieni, ani na szesnastą, kiedy to ogarnięta jakimś dziwnym
i niepokojącym przeczuciem wsiadłam na rower i pojechałam do Zaleszyc. Nie
wiedziałam, czy powinnam iść do dworu, bo przecież rodzice Wiktora nic jeszcze
nie wiedzieli o tym, że wbrew ich woli zdecydowaliśmy wziąć jednak ślub i nadal
się spotykamy. Lęk i niepokój o ukochanego kazały mi jednak zebrać się na
odwagę i zapukać do dworskich drzwi. Otworzyła mi pani Karolina Zaleszycka
we własnej osobie. Kiedy zobaczyłam ją z napuchniętymi od płaczu oczami
i czerwonymi policzkami, od razu wiedziałam, że stało się coś złego.
− Co ty tu robisz?! – zrugała mnie na sam widok.
− Przyszłam zobaczyć się z Wiktorem – odpowiedziałam w strachu, nie
starając się już nawet maskować prawdy.
− Wiktora nie ma. – Chciała zamknąć drzwi, ale zdeterminowana
przytrzymałam je ręką.
− Co z nim? – zapytałam przez zaciśnięte z przerażenia gardło. – Proszę mi
powiedzieć…
− To nie jest twoja sprawa – wycedziła, a mięśnie jej twarzy napięły się
jeszcze bardziej. – Wynoś się.
− Ale proszę mi tylko powiedzieć, co się z nim stało. Na Boga, błagam!
− Wiktora nie ma i nie będzie. Żegnam! – Siłą zatrzasnęła mi drzwi przed
nosem.
Pamiętam, jak ogarnął mnie pełen bezsilności i bezgranicznego lęku płacz.
Łkałam załamana, kuląc się pod drzwiami dworu. Jeszcze nigdy wcześniej nie
byłam tak zrozpaczona.
Gdy tak płakałam, nagle zobaczyłam zbliżającą się w moją stronę kobietę.
Dopiero po chwili rozpoznałam panią Barbarę. Podeszła bliżej i przyjrzała mi
się uważnie.
− Nie histeryzuje już i pójdzie stąd natychmiast, bo inaczej ściągnie na siebie
kłopoty – powiedziała oschle jak zawsze.
Przetarłam łzy i wytężyłam wszystkie swoje siły, żeby się podnieść. Ona
tymczasem kontynuowała nieco ściszonym głosem:
− Słyszałam waszą rozmowę. Pana Wiktora zabrali dzisiaj Niemcy na stację
kolejową. Podobno jutro z rana wywożą go razem z grupą innych
nieszczęśników na roboty do Rzeszy.
Gdy to usłyszałam, nogi się pode mną ugięły z przerażenia. Gdyby nie pani
Barbara, która szybko podeszła do mnie i chwyciła mnie mocno za rękę,
najprawdopodobniej upadłabym na ziemię.
− Cieszy się lepiej, że żyw jest – powiedziała, a potem pociągnęła mnie
w stronę wyjścia z posiadłości. – Do widzenia.
Musiałam przyznać jej rację. Jednak ta wiadomość, mimo że nie była
najgorszą, jaką mogłam usłyszeć, i tak wywołała we mnie wstrząs.
Na drżących nogach wsiadłam na rower i zaczęłam pedałować w stronę
centrum miasteczka. Łzy kapały mi po policzkach, gdy myślałam o tym, że Wiktor
ma zostać wywieziony setki kilometrów od Zaleszyc, a ja nie miałam szansy się
z nim nawet pożegnać. Nasz ślub, nasze plany na przyszłość, kupno domu, to
wszystko nagle zostało pogrzebane, przegrywając z wojną…
Wiktor… mój ukochany… najdroższy mojemu sercu. Nie mogłam tak po prostu
go zostawić. Musiałam go jeszcze zobaczyć…
Drogę do stacji kolejowej w sąsiedniej miejscowości pokonałam, jak
najszybciej potrafiłam, bojąc się nieustannie, że nie zdążę i wywiozą Wiktora,
zanim tam dotrę. Nie zastanawiałam się, co będzie dalej, wtedy liczyło się dla
mnie tylko to, żeby go zobaczyć.
Kiedy dojechałam na stację, ujrzałam stojący tam długi pociąg,
a gdzieniegdzie przy nim przechadzających się Niemców. Oparłam rower
o murek budynku, a potem cichutko podeszłam bliżej. Nie czułam strachu,
zagłuszały go emocje i determinacja.
Przechadzając się wzdłuż pociągu, zaglądałam do okien i wśród tłoczących
się w środku ludzi wypatrywałam Wiktora. Najchętniej bym go zawołała, ale
widziałam, że jeśli tak zrobię, to zdemaskuję się przed Niemcami. Jedno z okien
było uchylone, więc szepnęłam do stojącego najbliżej niego mężczyzny:
− Czy jedzie z wami Wiktor Zaleszycki?
Tamten zrezygnowany wzruszył ramionami.
− Pani, tyle nas tu jedzie, skąd mam wiedzieć…
− Niech pan zapyta, błagam…
Spojrzał na mnie z politowaniem, ale obrócił się do kolejnej osoby
w przedziale i przekazał jej, kogo szukam. Tym sposobem po chwili wiadomość
zaczęła wędrować z ust do ust, a we mnie wstąpiła odrobina nadziei. Nie
chciałam tracić czasu i ruszyłam do przodu, zaglądając do kolejnych okien.
Nagle usłyszałam stukanie w szybę. Dochodziło z poprzedniego przedziału.
Podeszłam tam i zobaczyłam, jak jakaś kobieta wskazuje ręką w stronę wnętrza
pociągu. Spojrzałam tam i wtedy go zobaczyłam. Stał otoczony tłumem ludzi,
w swoim eleganckim ubraniu i kaszkiecie. Wojna nie oszczędza nikogo, w obliczu
jej okrucieństwa wszyscy stają się równi i nieważne, czy wcześniej ktoś był
biednym chłopem, czy bogatym, szlachetnie urodzonym dziedzicem.
Gdy nasze oczy się spotkały, jego twarz na chwilę się ożywiła. Zaczął
przedzierać się w stronę okna, ale w tym tłumie ludzi nie był w stanie podejść na
tyle blisko, by się wychylić.
− Wiktor… − wyszeptałam, czując, jak do oczu napływają mi łzy. Widziałam
jego zmęczoną, bladą twarz i smutne oczy. – Kochany… − Przyłożyłam dłoń do
szyby.
− Mila… − usłyszałam jego przytłumiony głos. – Milu, uciekaj stąd!
Nie zamierzałam jednak tego robić. Wszystko było lepsze od życia bez niego,
dlatego wówczas podjęłam decyzję. Decyzję, by jechać razem z nim.
„Jedyne, co mogę zaoferować Wiktorowi, to moja szczera miłość i oddanie.
Pójdę za Wiktorem, gdziekolwiek on pójdzie, i będę przy jego boku, cokolwiek się
nie stanie” – brzęczały mi w uszach słowa, jakie kiedyś wypowiedziałam do pani
Karoliny.
− Kocham cię, kocham cię… − wyszeptałam, mając nadzieję, że mnie słyszy.
− Hände hoch! Ręce do góry! – krzyk stłumił moje słowa.
Obróciłam się za siebie i zobaczyłam mierzącego do mnie z karabinu
niemieckiego żołnierza. Zrobiłam, o co prosił, a potem jeszcze raz spojrzałam na
Wiktora... W jego przeszklonych łzami oczach malowało się prawdziwe
przerażenie.
Tymczasem żołnierz podszedł do mnie, chwycił mocno za ramię i zmusił,
żebym poszła z nim do budynku dworca. Zaprowadził mnie tam do jednego
z niewielkich pomieszczeń, gdzie za biurkiem siedział jakiś inny, jak
wywnioskowałam, wyższy rangą żołnierz. Ten, który przyłapał mnie pod
pociągiem, powiedział coś do tamtego po niemiecku, a potem zwrócił się do
mnie:
− Dokumenty!
Wyciągnęłam je i mu podałam. Tymczasem żołnierz siedzący za biurkiem
powiedział coś do mnie po niemiecku. Pokręciłam przecząco głową, że nie
rozumiem.
− Pan major pyta, co tu robiła – wyjaśnił mi drugi Niemiec. – Niech
odpowiada!
− Przyszłam zobaczyć się z narzeczonym – odpowiedziałam zgodnie
z prawdą. – Jutro ma zostać wywieziony do Rzeszy.
Tamten przetłumaczył moje słowa, a potem znowu odezwał się do mnie:
− To nie jest czas i miejsce na składanie wizyt!
− Ale ja również chcę jechać – powiedziałam hardo.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
− To nie są rodzinne wakacje, tylko praca! – podniósł głos.
− Wiem. – Pokornie skinęłam głową. – Jestem na to gotowa. Proszę mnie
zabrać.
Przyjrzał mi się podejrzliwie, a potem zaczął naradzać się z drugim
żołnierzem po niemiecku. Po dłuższej chwili oznajmił mi:
− Proszę bardzo. Pojedzie pani do pracy w Rzeszy. Gratuluję dobrego
wyboru. – Na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek.
Niemiec zza biurka wyszedł na chwilę do drugiego pomieszczenia, a ja
wykorzystałam ten moment, żeby zrobić jeszcze jedną rzecz.
− Czy mogłabym prosić o kartkę papieru i długopis? – poprosiłam
pilnującego mnie żołnierza. – Chcę napisać list do matki. Ona nic nie wie
o moim wyjeździe.
− Poinformujemy ją – odpowiedział oschle.
− Ale chcę się z nią pożegnać, bardzo proszę…
Rzucił mi nerwowe spojrzenie, ale po chwili podał mi skrawek papieru
i ołówek. Szybko nakreśliłam kilka zdań, w których informowałam mamę, że jadę
razem z Wiktorem do pracy w Rzeszy, że ma się o mnie nie martwić i że bardzo ją
kocham. Na końcu nakazałam jej też, aby wszystkie zaoszczędzone przeze mnie
pieniądze wydała na swoje utrzymanie. Potem szybko zgięłam list i podałam go
Niemcowi.
− Proszę jej to przekazać. Mieszka w Bieluniu, w chatce pod lasem. Błagam…
Nie do końca przekonany wziął mój list i pospiesznie ukrył w kieszeni swojego
munduru. Gdy po chwili wrócił drugi Niemiec, dopełnił ze mną formalności,
a następnie zostałam wsadzona do pociągu. Niestety nie do tej jego części,
w której przebywał Wiktor.
W środku panował ścisk i tłok. Ludzie stali ze zwieszonymi głowami i smętnie
wpatrywali się w podłogę, inni drzemali podparci gdzie popadnie, co
poniektórzy szeptali coś do siebie i pocieszali się wzajemnie. W pewnym
momencie poprosiłam stojącą obok mnie kobietę, żeby przekazała dalej
wiadomość dla Wiktora Zaleszyckiego, że jestem w pociągu i jadę razem z nim.
O siódmej rano nagle rozległ się gwizd i po chwili powoli ruszyliśmy do
przodu. Zmęczona po nieprzespanej nocy, osłabiona panującą w pociągu
duchotą i głodna patrzyłam przez okno, jak coraz bardziej oddalam się od znanej
mi okolicy. Dopiero teraz zaczęłam odczuwać strach o to, co ze mną będzie, czy
jeszcze wrócę do Bielunia i czy zobaczę matkę. Jednak ani przez chwilę nie
żałowałam swojej decyzji, by jechać z Wiktorem.
Podróż trwała ponad dobę, z przerwami i długimi postojami. Dostaliśmy
trochę jedzenia i picia, i choć były to niewielkie porcje, to dla nas zbawienne.
Przed południem następnego dnia po naszym wyjeździe pociąg zatrzymał się
w jednej z niemieckich miejscowości, żołnierze otworzyli drzwi i zaczęli
wyciągać niektórych pasażerów, głównie mężczyzn. Powstało zamieszanie.
Wystraszona rozglądałam się za Wiktorem. I w pewnym momencie dojrzałam go
w tłumie ludzi, gdy zbliżał się do wyjścia.
− Wiktor! – krzyknęłam głośno i również zaczęłam przepychać się do drzwi. –
Wiktor!
Usłyszał mnie, bo zwrócił głowę w moją stronę i na chwilę nasze spojrzenia
się spotkały. Z ruchu jego warg wyczytałam dwa słowa:
− Kocham cię…
A potem ktoś pchnął go do przodu i za moment zniknął, wyprowadzony
z pociągu. Z coraz większą determinacją pchałam się więc do wyjścia, nie
zwracając nawet uwagi na protesty i niezadowolone pomrukiwania
współpasażerów. W końcu znalazłam się już naprawdę blisko wyjścia, ale
wówczas Niemcy krzyknęli coś i zaczęli zamykać drzwi.
− Jeszcze ja! – zawołałam. – Ja też wysiadam!
− Więcej osób tutaj nie potrzebują – powiedział mi jakiś młody mężczyzna. –
Wysadzą panienkę gdzie indziej.
Ale ja, coraz bardziej zdeterminowana, wołałam dalej. W pewnym momencie
Niemiec, który zamykał drzwi, wrzasnął coś do mnie zirytowany i odepchnął
mnie kolbą karabinu tak, że zatoczyłam się do tyłu i wpadłam na jakąś kobietę.
Po chwili pociąg ruszył dalej, a ja, zanosząc się płaczem, wpatrywałam się
w okno, by choć jeszcze na chwilę dostrzec ukochaną twarz.
Ale Wiktor zniknął już wśród tłumu przybyłych Polaków, a ja z każdą sekundą
oddalałam się od niego coraz bardziej…
ROZDZIAŁ 16

W niedzielę, kiedy sierpniowe słońce grzało niemiłosiernie, a Julianna miała


wolne, Daniel zaproponował, żeby pojechali na rowerach nad bieluńskie
jeziorko.
− W taki upalny dzień nie ma nic lepszego od kąpieli na świeżym powietrzu –
mówił, kiedy wahała się nad jego pomysłem. – I zobaczysz, nauczę cię pływać.
W końcu Julianna uległa jego namowom. Chęć spędzenia czasu z Danielem
przewyższyła strach przed pływaniem w dzikim leśnym jeziorku. Nie miała ze
sobą stroju kąpielowego, więc postanowiła, że wykąpie się w zwykłych krótkich
spodenkach i biustonoszu sportowym, który ze sobą przywiozła. Wyprawę
zaproponowali też babci Nusi, ale ona tylko uśmiechnęła się dziwnie
i odmówiła. Julianna miała wrażenie, że starsza pani dostrzegła już tę więź,
która narodziła się pomiędzy nią a Danielem.
Gdy wychodzili, Nusia wręczyła im reklamówkę z prowiantem i nakazała
dobrze się bawić.
− I pilnuj jej, Henryku, żeby znowu się nie zgubiła – zażartowała jeszcze na
pożegnanie, machając im, gdy powoli odjeżdżali w stronę lasu.
− Tym razem nie spuszczę cię z oczu ani na chwilę – szepnął Juliannie Daniel
w odpowiedzi, a ona, nie wiedzieć czemu, oblała się rumieńcem.
Kiedy wjechali do lasu, otuliły ich przyjemny cień i chłód dający wytchnienie.
Dróżka tutaj była wąska, więc Daniel jechał przodem, a Julianna w niewielkim
odstępie tuż za nim.
− Jak ten czas szybko leci… − odezwała się do niego w pewnym momencie. –
Już za niecały tydzień ślub wnuka pani Joli i tym samym prawie połowa sierpnia
za nami…
− Tak – zgodził się Daniel. Julianna miała nadzieję, że ustosunkuje się do jej
uwagi o przemijającym czasie i może da jej jakiś znak, że ich znajomość nie
skończy się wraz z końcem pobytu w Bieluniu, ale on zwrócił uwagę na coś
zupełnie innego. − Zupełnie nie mam ochoty tam iść. Już mówiłem, że nie
cierpię ślubów, ale jeśli nie pójdę, to babcia Nusia zmyje mi głowę, więc nie
mam wyjścia.
− Może będzie fajnie – odpowiedziała. – W każdym razie ja nawet się cieszę.
Chętnie zobaczę, jak wygląda takie wiejskie wesele.
Wzruszył ramionami.
− Normalnie. Tańce, jedzenie i picie. Przynajmniej to trzecie zrekompensuje
mi chociaż trochę całe wydarzenie.
− Przestań – zrugała go zniesmaczona. – Nie o to przecież chodzi.
− Tak, oczywiście – w jego głosie rozbrzmiała ironia. – Miłość i przysięga.
Tylko że gdyby naprawdę tak było, to ludzie nie robiliby z tego wydarzenia
konsumpcyjnej szopki.
− Dla mnie to tradycja i sposób, żeby wyrazić swoją radość. Ale oczywiście
masz rację, ta cała weselna otoczka nie jest najważniejsza.
− Cieszę się, że się zgadzamy – mruknął pod nosem.
− A tak w ogóle, to twoja uwaga o piciu była bez sensu. Zabrzmiała, jakbyś
był jakimś zagorzałym miłośnikiem alkoholu, a tymczasem tylko raz widziałam,
żebyś pił. I to ja wtedy przesadziłam, nie ty.
Zaśmiał się.
− Masz rację. Piję tylko od święta i bardzo ostrożnie. Mam taki zawód, że
zawsze muszę zachowywać trzeźwość umysłu.
Julianna zamyśliła się na chwilę, zastanawiając się, czy może zadać następne
pytanie. W końcu jednak postanowiła zaryzykować.
− A jak sprawa z bandytami, którzy cię ścigają?
− Bez zmian – odrzekł tylko.
Dziewczyna zrozumiała, że wolał o tym nie rozmawiać. Nie ciągnęła tematu.
Po chwili ich oczom ukazała się błyszcząca w słońcu tafla jeziorka. Julianna
po raz kolejny zachwyciła się tym widokiem. Oboje zsiedli z rowerów
i rozłożyli duży koc na trawie w niewielkiej odległości od brzegu. Daniel
ściągnął koszulkę i spojrzał na Juliannę z uśmiechem.
− To co, gotowa na lekcję pływania?
− Ja… − zawahała się. – Może zaczekajmy jeszcze chwilę. Wolałabym
najpierw trochę sobie poleżeć.
Zaśmiał się w głos.
− Czyżby obleciał cię strach?
− Nie – odpowiedziała nie do końca szczerze. Faktycznie, bała się trochę
pływania, ale jeszcze bardziej onieśmielał ją fakt, że będzie musiała zdjąć przy
Danielu koszulkę, a potem oboje półnadzy będą taplać się w wodzie. Na samą
myśl o tym czuła, jak czerwienieją jej policzki.
− No dobra – zgodził się tymczasem Daniel i sięgnął po papierosa. – Ale nie
odpuszczę ci.
Gdy rozsiedli się wygodnie na kocu, Julianna wyciągnęła z plecaka mrożoną
herbatę babci Nusi i rozlała do plastikowych kubeczków. Tuż obok nich
postawiła też pojemnik ze zwiniętymi w ruloniki naleśnikami. Wzięła jeden
i spojrzała na Daniela, który zapatrzony w dal palił papierosa.
− To okropnie niezdrowe – skwitowała z odrazą.
Skinął tylko głową i wypuścił z płuc obłoczek dymu.
− Czasami pomaga.
− To znaczy kiedy? – Julianna spojrzała na niego z dezaprobatą.
− Uspokaja mnie.
− Cóż, nie sądzę, żeby takie uspokojenie było ci teraz potrzebne.
Popatrzył na nią z ukosa, a na jego czole pojawiła się zmarszczka.
− Nie czepiaj się mnie. Jestem dorosły, mogę palić, jeśli mi się to podoba.
Julianna upiła łyk mrożonej herbaty, a potem ponownie zwróciła się do
Daniela:
− W takim razie poczęstuj też mnie.
− Nie – jego głos zabrzmiał bardzo stanowczo.
− Dlaczego? – kontynuowała z nutką podstępu Julianna. – Jestem dorosła i…
− Paliłaś już kiedyś? – przerwał jej w pół zdania.
− Nie.
− To niech tak zostanie. To paskudny i niszczący nawyk.
− Nie możesz za mnie decydować.
− Mogę i będę. Przynajmniej w tej sprawie.
Julianna przyjrzała mu się z zaciekawieniem. Podobało jej się, że z taką
determinacją walczył o to, żeby nie paliła. Zupełnie tak, jakby mu na niej w jakiś
sposób zależało…
Nagle wytrąciła z palców Daniela, który niczego się nie spodziewał, tlący się
niedopałek i wyrzuciła go do wody. Spojrzał na nią zaskoczony, a wtedy
z uśmiechem dodała:
− To paskudny i niszczący nawyk. Będę za ciebie decydowała. Przynajmniej
w tej sprawie.
Pokręcił z rozbawieniem głową, a potem rzucił się na nią, chcąc wziąć ją na
ręce i zanieść do wody. Julianna jednak nie zamierzała na to pozwolić. Zaczęła
szamotać się i bronić rękami, piszcząc i śmiejąc się przy tym wniebogłosy.
W końcu Daniel dał za wygraną i opadł na kocu tuż obok niej, jednak nadal
trzymając rękę pod jej szyją.
− Niech ci będzie, młoda. Tym razem jeszcze ci daruję. Zemszczę się, kiedy
będziemy już w wodzie. – Zerknął na nią z ukosa.
Zaśmiała się, poprawiając się wygodnie na kocu u jego boku. Serce biło jej
w piersi jak oszalałe, gdy tak leżała z głową wspartą na jego ręce.
− Jejku, rodzina bocianów! – krzyknęła w pewnym momencie, patrząc, jak
trzy ptaki lecą na niebie tuż nad nimi. – Panie boćku, tutaj! – Pomachała im
żartobliwie. – Zobacz, Danielu, zobacz, jakie piękne i jak dostojnie lecą!
Zerknęła na niego, ciekawa, czy też zachwycił go ten widok, ale on, zamiast
patrzeć w niebo, patrzył wprost na nią. Po chwili delikatnie chwycił jej dłoń.
Nieśmiało odwzajemniła ten gest i ich palce splotły się w subtelnym uścisku.
− To niesamowite, że potrafisz zachwycić się nawet najprostszą rzeczą na
świecie. Wszystko cię cieszy, wszędzie dostrzegasz dobro… Jak ty to robisz? –
zapytał, patrząc jej w oczy.
− To proste – odpowiedziała, czule głaszcząc wierzch jego dłoni. – Musisz
tylko spojrzeć na świat tak, jakbyś widział go po raz pierwszy…
***
Była czternasta, kiedy postanowili pójść się wykąpać. Julianna podniosła się
z koca i odwróciwszy się tyłem do Daniela, zdjęła bluzkę. Oblała się
niechcianym rumieńcem, gdy zaraz potem po raz pierwszy zobaczył ją w samym
staniku. To dziwne, bo gdyby była w stroju kąpielowym, być może
zawstydziłaby się mniej niż teraz, stojąc przed nim w zwykłym sportowym
biustonoszu.
− To co, gotowa? – zapytał jakby nigdy nic, choć dostrzegła jego błądzący
przez chwilę po jej ciele wzrok.
Skinęła twierdząco głową.
Chwycili się za ręce i zaczęli powoli zbliżać się do jeziorka.
− Na „raz, dwa, trzy” wbiegamy – zaproponował Daniel.
− Okej, ale liczymy razem! – Uśmiechnęła się do niego Julianna.
− Raz, dwa, trzy! – wykrzyknęli oboje i nadal trzymając się za ręce, rzucili się
biegiem do wody.
Julianna pisnęła, kiedy jej nogi rozchlapały na wszystkie strony zimną wodę.
Jednak mimo to nadal biegła razem z Danielem do przodu. Z każdym krokiem
było to trudniejsze, bo jezioro robiło się coraz głębsze i woda stawiała im coraz
większy opór. W końcu, śmiejąc się i krzycząc jak rozbrykane dzieci, zatrzymali
się i zanurzyli całkowicie.
− Tego właśnie mi było trzeba – odezwał się Daniel, zanurkował i wynurzył
się po chwili, odgarniając do tyłu mokre włosy. Julianna z trudem odwróciła
wzrok od jego przystojnej twarzy.
− Czuję się, jakbym śniła – wyznała, rozglądając się z zachwytem dookoła.
Tafla leśnego jeziorka, w którym się kąpali, odbijała cień drzew i sunących na
niebie małych chmurek, mieniąc się przy tym w promieniach słońca. Jak okiem
sięgnąć, oprócz niej i Daniela nie było nikogo innego. Tak jakby ten kawałek
świata należał tylko do nich.
Julianna odchyliła głowę do tyłu, rozpostarła szeroko ramiona i okręciła się
dookoła, podziwiając, jak niebo wiruje tuż nad nią, a woda poddaje się jej
dotykowi i tworzy lekkie fale.
− Ale tu cudownie – wyszeptała, kiedy zanurzyła się z powrotem w wodzie
i spojrzała na Daniela. – Jestem taka szczęśliwa!
Mężczyzna uśmiechnął się lekko i odparł:
− A pomyśl, jakie to superuczucie, móc przepłynąć na drugi brzeg…
Julianna potrząsnęła przecząco głową.
− Tak też jest super.
− Julianno – upomniał ją. – Obiecałem, że nauczę cię pływać, i zrobię to. Nie
bój się – dodał spokojniej i zbliżył się do niej. – Rób po prostu to, co ci powiem,
a wszystko będzie dobrze. Nie masz pojęcia, co tracisz, nie umiejąc pływać. To
naprawdę bardzo fajne uczucie, a do tego nigdy nie wiesz, czy kiedyś ta
umiejętność nie uratuje życia tobie albo jakiejś innej osobie...
Julianna odetchnęła głęboko, próbując opanować swój strach. Daniel miał
rację, powinna nauczyć się pływać.
− Na początku zrobimy coś bardzo łatwego – powiedział i obrócił się do niej
tyłem. – Złap mnie obiema rękami za ramiona. Ja będę szedł do przodu, a ty
przez cały czas ruszaj nogami tak, jakbyś miała płynąć.
Julianna zrobiła, o co prosił, i po chwili Daniel ruszył przed siebie, ciągnąc ją
za sobą i oddalając się coraz bardziej od brzegu.
− Nie za daleko – wychrypiała, machając intensywnie nogami.
− Nie martw się i skup się na pracy nogami. Miarowo i spokojnie.
Posłuchała go i uspokoiła nieco swoje jak dotąd bardzo chaotyczne ruchy. Po
kilku minutach nauki Daniel zatrzymał się i oznajmił:
− Dobrze, powiedzmy, że to już opanowałaś. Chwila odpoczynku.
Julianna odetchnęła z ulgą i puściła się jego ramion, żeby postawić stopy na
dnie. Jednak po chwili z przerażeniem odkryła, że nie czuje go pod sobą.
− Boże! – krzyknęła zrozpaczona, machając rozpaczliwie rękami i nogami.
Daniel obrócił się do niej i chwycił ją w pasie, nie pozwalając jej zanurzyć się
całkowicie w wodzie.
− Spokojnie, Julianno – powiedział, ale ona w ataku paniki nadal szamotała
się na wszystkie strony. – Jestem przy tobie, trzymam cię, nie bój się…
Uspokoiła się nieco i zarzuciła mu ręce na ramiona.
− Zabierz mnie na brzeg! – wydyszała, drżąc na całym ciele. Sama nie
wiedziała, czy z zimna, czy ze strachu. – Chcę natychmiast stąd wyjść!
Daniel pokręcił przecząco głową i zaśmiał się.
− Nie ma mowy. Wiem, co robię. Mój instruktor w szkole policyjnej zawsze
powtarzał, że najlepszym sposobem na naukę czegokolwiek jest tak zwane
wypłynięcie na głęboką wodę, pokonanie własnego strachu i…
− Mam gdzieś twoje policyjne metody! – krzyknęła Julianna, szamocząc się
na nowo w jego objęciach. – Chcę na ląd! Na miłość boską, nie dosięgam dna!
− Ale ja dosięgam, Julianna. Przestań panikować! Nie pozwolę ci przecież
zginąć! – podniósł nieco głos, co trochę ją otrzeźwiło. – Oddychaj głęboko,
zrelaksuj się i przestań myśleć o strachu. Jestem przy tobie, zdaj się na mnie…
Na moment zamknęła oczy, spróbowała uspokoić oddech, a po chwili
otworzyła je i wyszeptała przez zaciśnięte zęby:
− Jesteś okrutny, straszny i… po prostu brak mi słów.
Daniel zaśmiał się i puścił ją na kilka sekund, a ona, przerażona, jeszcze
bardziej przylgnęła do niego, obejmując go kurczowo za szyję.
− Nie puszczaj mnie!
− To więcej mnie tak nie nazywaj – odpowiedział.
Julianna westchnęła ze złością, a on objął ją w pasie, tuląc do siebie. Kiedy
Julianna to sobie uświadomiła, przeszył ją dreszcz, a serce zaczęło łomotać jej
w piersi jeszcze mocniej. W jednej chwili gniew, który dotąd czuła, zamienił się
w ekscytację i radość. Wiedziała, że dałaby się wyprowadzić w głąb jeziora
jeszcze raz…
Daniel pogładził ją delikatnie wzdłuż pleców, a ona oparła głowę na jego
ramieniu i zamknęła oczy, rozkoszując się jego dotykiem.
− Już lepiej? – wyszeptał po chwili.
Skinęła twierdząco głową.
− Powinnaś bardziej mi ufać. Przecież nie pozwoliłbym, żeby coś ci się stało.
− Wiem… Przepraszam… − odpowiedziała.
− Ufasz mi?
− Tak – odparła z pewnością w głosie.
Zdało jej się, że przytulił ją jeszcze mocniej do siebie, a potem wziął ją na
ręce i lekko wynurzył.
− Teraz chciałbym, żebyś położyła się na wodzie. Pamiętaj, że cały czas będę
przy tobie.
Skinęła głową, odetchnęła głęboko i zrobiła, o co prosił. Wciąż trzymał ją
w swoich objęciach.
− Zanurz też głowę, rozluźnij się i myśl o czymś przyjemnym. Możesz
zamknąć oczy albo też je otworzyć, wybór należy do ciebie. Poddaj się tylko
wodzie, jej kołysaniu i prowadzeniu.
Kiedy głowa Julianny częściowo się zanurzyła, poczuła szum w uszach
i wypełniający ją spokój. Zdecydowała, by trzymać oczy zamknięte, bo tak
łatwiej było jej się skupić i pokonać lęk. Leżała, swobodnie unosząc się na
wodzie, a jej myśli mimowolnie popłynęły do Daniela… Do tego, jak ją
obejmował, jak bardzo blisko był niej, jak sunął dłonią po jej ciele i jak
bezpiecznie czuła się w jego objęciach. Całą sobą pragnęła przeżyć to jeszcze
raz.
Kiedy po dłuższej chwili wróciła myślami do rzeczywistości i rozchyliła
powieki, zorientowała się, że nie czuje obok siebie obecności Daniela, który
wcześniej ją podtrzymywał. Przestraszona zaczęła chaotycznie ruszać rękami
i nogami.
− Nie bój się, Julianno, jestem tuż obok – doszedł do niej jego spokojny głos.
Obróciła głowę i zobaczyła, że stoi w wodzie kilka kroków od niej. – Podpłyń
do mnie. Powoli ruszaj rękami i nogami.
Nie mając innego wyjścia, spróbowała zastosować się do jego wskazówek, ale
ruchom, które wykonywała, daleko jeszcze było do harmonii. Rozchlapując
wodę na wszystkie strony, dusząc się i krztusząc, po chwili dotarła do Daniela,
który szybko przygarnął ją do siebie. Objęła go ramionami, tak jak poprzednim
razem.
− Udało ci się, Julianno – powiedział, uśmiechając się z zadowoleniem. –
Przepłynęłaś. Nauczyłaś się pływać. Oczywiście trzeba popracować jeszcze nad
techniką, ale najtrudniejsze już za tobą.
Cały czas oszołomiona, nadal próbując uspokoić oddech, skinęła głową
i odgarnęła mokre włosy z czoła.
− Dziękuję – wyszeptała. – To było całkiem… fajne.
Oboje parsknęli śmiechem, wiedząc, że w tym momencie raczej wcale tak nie
sądziła.
− Na dzisiaj koniec, dobrze? – zapytała, spoglądając na Daniela z nadzieją.
Kosmyk mokrych włosów przywarł do jego czoła, nachodząc mu lekko na oko,
i nie mogła się powstrzymać, żeby delikatnie go nie odgarnąć. A potem pod
wpływem chwili zatrzymała dłoń na jego policzku i delikatnie go pogładziła.
Poczuła, jak Daniel jeszcze mocniej ją obejmuje i przytula do siebie.
Następnie wynurzył z wody jedną rękę i przyłożył do szyi Julianny, wplątując
się przy tym delikatnie w jej luźno spływające włosy.
Wiedziała, co się za chwilę wydarzy. Marzyła o tej chwili od bardzo dawna
i pragnęła tego całą sobą. Serce biło jej w piersi jak oszalałe, gdy z każdą chwilą
ich usta były coraz bliżej siebie. Przymknęła oczy, gdy ich wargi lekko się
musnęły. Trwało to ułamek sekundy, ale ona wiedziała, że to dopiero początek.
Jednak gdy po chwili wyczuła, jak kark Daniela sztywnieje, a on odsuwa się od
niej, zrozumiała, że coś się stało. Spojrzała na niego kompletnie zaskoczona.
− Wybacz, ale ja nie mogę… − wyszeptał, odsuwając ją delikatnie od siebie. –
My nie możemy.
− Dlaczego? – zapytała oszołomiona. Do oczu napłynęły jej łzy. – Masz
dziewczynę, tak? Albo żonę? Boże mój…
− Nie – stanowczo zaprotestował. – Przecież wiesz, że nie. To nie o to chodzi.
− To o co? – zdziwiła się Julianna. – Nie podobam ci się, tak? Nic do mnie nie
czujesz…
− Przestań, proszę – zirytował się lekko. – To nie to. Ja po prostu nie mogę ci
tego zrobić. Nie mogę dać ci nadziei, zawrócić ci w głowie… Jesteś jeszcze taka
młoda, taka niewinna i…
− Danielu, ale to miał być tylko pocałunek, ja nie pozwoliłabym na więcej…
− wyszeptała Julianna i się zarumieniła.
− Julianno, ale pocałunek też bardzo dużo znaczy, przynajmniej dla ciebie.
A ja nie mogę rozbudzać w tobie nadziei, których nie mógłbym potem spełnić.
Czuję się za ciebie odpowiedzialny…
− A dla ciebie pocałunek nic nie znaczy, tak? – Julianna skupiła się na
pierwszej części jego wypowiedzi, która wywołała w niej jeszcze większą
irytację. Puściła Daniela i cofnęła się. Dopiero teraz zorientowała się, że dotyka
dna własnymi stopami. Woda sięgała jej tutaj do ramion.
− To zależy z kim – odparł, nie panując już nad zdenerwowaniem.
− Aha – mruknęła ze złością. – A ze mną?
− Boże, przestań już… − zirytował się. − Właśnie o to chodzi, że pocałunek
z tobą dla mnie coś znaczy. Rozumiesz? Dlatego się powstrzymałem. Mylisz się,
jeśli myślisz, że było to dla mnie łatwe.
− W takim razie ja nadal nic z tego nie rozumiem… − załamała się Julianna. −
Danielu, dlaczego…
− Jesteśmy z dwóch różnych światów, Julianno. – Spojrzał na nią spod lekko
przymrożonych powiek. Rysy jego twarzy zdradzały napięcie. Wyciągnął rękę
i delikatnie pogładził jej policzek. Zaraz jednak cofnął dłoń. − Jesteś jeszcze taka
młoda, za młoda. Powinnaś spotykać się z kimś w twoim wieku, kto ma podobne
zainteresowania, podobne spojrzenie na świat, z kim dobrze byś się rozumiała…
A ja… Ja jestem od ciebie dużo starszy, pochodzę z zupełnie innego środowiska
niż ty, do tego wiesz, czym się zajmuję… Po prostu nie jestem dla ciebie. To by
się nie mogło udać, przykro mi…
Julianna poczuła, jak z żalu i ze zdenerwowania zaciska jej się żołądek,
a w gardle rośnie wielka gula. Po jej policzku potoczyła się łza, więc szybko
przemyła twarz wodą, żeby ukryć ją przed Danielem. A więc cały czas chodzi
mu o to, że jestem za młoda, że pomiędzy nami jest zbyt duża różnica wieku –
pomyślała smutno. Dla niej całe to tłumaczenie Daniela i jego argumenty były
po prostu bez sensu. Nie wiedziała już, w jaki sposób dotrzeć do niego i dać mu
do zrozumienia, że w miłości nie liczy się ani wiek, ani pochodzenie, ani też
praca, jaką się wykonuje. Była tak rozżalona, że po prostu postanowiła się
poddać.
− Kiedy się czegoś bardzo pragnie, to potrafi się pokonać wszystkie granice
i trudności. To nie świat tworzy problemy, tylko człowiek – szepnęła jedynie na
odchodnym i ruszyła w stronę brzegu.
Kiedy wyszła z wody, pospiesznie wytarła się ręcznikiem, nałożyła bluzkę
i spakowała ich rzeczy. A potem wsiadła na rower i powoli ruszyła w drogę
powrotną. Zanim zniknęła za zakrętem, obróciła się jeszcze za siebie i dojrzała,
jak Daniel dopływał właśnie do drugiego brzegu jeziora.
ROZDZIAŁ 17

Przez kolejne dni Julianna chodziła przygnębiona i zamyślona, choć starała się
maskować swoje uczucia przed innymi. Jednak babcia Nusia i tak domyśliła się,
że pomiędzy nią a Henrykiem wydarzyło się coś złego. Czujnej uwadze starszej
pani nie umknęło, jak bardzo w ostatnich dniach młodzi stronili od wzajemnego
towarzystwa. Chłopak ponownie zaczął zamykać się na całe dnie w swoim
pokoju albo wychodził gdzieś o wschodzie słońca i wracał dopiero późnym
popołudniem. Unikał też wspólnych posiłków, tłumacząc się brakiem apetytu
bądź jedzeniem „na mieście”. Julianna natomiast po pracy we dworze spędzała
czas na samotnych spacerach po Zaleszycach, byle tylko nie ryzykować
spotkania z Danielem w Bieluniu.
Któregoś dnia babcia Nusia odwiedziła ją w pokoju, gdy szykowała się do
snu.
− Miłość i przyjaźń często nie jest łatwa – powiedziała, przysiadając na łóżku
obok zaskoczonej Julianny, i podała jej kubek z gorącym kakao. – Nie wiem,
o co pokłóciliście się z Henrykiem, ale jeśli chciałabyś o tym porozmawiać, to
chętnie cię wysłucham. – Uśmiechnęła się czule i odgarnęła kosmyk włosów
z czoła dziewczyny.
Julianna ciężko westchnęła, upiła łyk gorącego płynu i spojrzała na babcię
Nusię przez łzy, które napłynęły jej do oczu na samo wspomnienie sytuacji
z Danielem.
− Oj, babciu, chodzi o to, że… − zawahała się i ściszyła głos − ja się w nim
zakochałam – wyznała nieco zawstydzona. – I czasami wydawało mi się, że on
też coś do mnie czuje, ale ostatnio dał mi jasno do zrozumienia, że nic z tego nie
będzie… Uważa, że jestem dla niego zbyt młoda i że do siebie nie pasujemy…
Babcia Nusia westchnęła i w ciszy przytuliła ją do siebie. Po chwili
powiedziała:
− Widzisz, kochanie, tak to już jest, że niektórzy czasami potrzebują więcej
czasu, aby zrozumieć pewne rzeczy. Ale jeśli Henryk jest ci pisany, to prędzej
czy później Bóg was ze sobą połączy, jestem tego pewna.
Telefon Julianny niespodziewanie zawibrował, wytrącając obie kobiety
z chwili zwierzeń.
− Zobacz, może to Henryk coś ci napisał. – Uśmiechnęła się babcia Nusia.
Julianna pokręciła ze smutkiem głową.
− To nie on. Nie mam nawet jego numeru telefonu. To mój kolega z pracy,
Piotrek. Ciągle do mnie wypisuje i namawia na spotkanie. Co za pech – zaśmiała
się gorzko. – Mężczyzna, na którym mi zależy, unika mnie jak ognia, a ten
z kolei cały czas mnie nęka. Szkoda, że nie może być na odwrót…
− Czyli nie zamierzasz się z nim spotkać?
− Nie.
− A ja myślę, że jednak powinnaś. – To, co powiedziała babcia Nusia,
zupełnie zaskoczyło Juliannę. – Taki koleżeński spacer czy wyjście do kawiarni
niczemu nie przeszkadza, a może nawet sprawić, że poczujesz się lepiej. Nie
powinnaś zamykać się na świat i nowych znajomych.
− Ale babciu Nusiu, ja go nawet nie lubię…
− Postąpisz, jak uważasz, ale myślę, że najgorsze, co możesz teraz zrobić, to
izolować się i smucić swoją sytuacją. Nigdy nie pozwól, żeby ktokolwiek lub
cokolwiek w życiu sprawiło, że przestaniesz być sobą. Radosną, pełną pasji
i życiowej energii. – Starsza pani uśmiechnęła się i pogłaskała Juliannę po
włosach. – Zawsze bądź sobą, dziecinko. Pamiętaj o tym. Nie pozwól, żeby coś
cię złamało.
Julianna w zadumie skinęła głową, a babcia Nusia wstała i lekko kulejąc,
wyszła z pokoju.
− Dziękuję – powiedziała jeszcze pełna wdzięczności Julianna, zanim starsza
pani zamknęła za sobą drzwi.
Zaraz potem podniosła się z łóżka i wyjrzała przez okno.
Babcia Nusia miała rację. Nie powinna tak się smucić i użalać nad sobą, bo to
tylko pogarszało jej samopoczucie. Jakkolwiek było jej przykro po sytuacji
z Danielem, to jednak życie toczyło się dalej… A ona nadal była w pięknym
Bieluniu, miała wymarzoną pracę i wakacje, których po ciężkim roku studiów
tak pragnęła.
Otworzyła szeroko okno i zaciągnęła się urzekającym powietrzem letniego
wieczoru.
− Jestem szczęśliwa – wyszeptała, uśmiechając się szeroko. – Taka jestem
i taka będę, cokolwiek się stanie.
***
Następnego dnia Julianna obudziła się pozytywnie nastawiona, radosna
i wypoczęta. Zjadła porządne śniadanie, a potem poszła odwiedzić pana
Ignacego. Przez całe dwie godziny grali w karty, popijając mrożony kompot
z jabłek. Widać było, że starszego pana bardzo ucieszyła jej wizyta.
Wracając do domu, postanowiła, że wreszcie odpisze Piotrkowi na wczorajszą
wiadomość, w której zapraszał ją na lody i spacer. Zgodziła się z nim spotkać,
w esemesie jednak specjalnie użyła określenia „koleżeński”, żeby nie zrobić mu
niepotrzebnej nadziei. Umówili się na osiemnastą, kiedy ona skończy pracę.
Przed wyjściem do dworu Julianna jeszcze raz podziękowała babci Nusi za
wczorajszą rozmowę i uprzedziła ją również, że wróci dzisiaj później, bo idzie
spotkać się z Piotrkiem.
− Może chcesz, żebym przyjechała po ciebie wozem? – zapytała nieco
zmartwiona starsza pani. – Wolałabym, żebyś nie wracała rowerem po nocy…
Julianna grzecznie odmówiła i uspokoiła Nusię, tłumacząc, że wróci do domu
najpóźniej o dwudziestej pierwszej, bo nie zamierza spędzić z Piotrkiem zbyt
wiele czasu. Po prostu lody i koleżeńska rozmowa. Tyle. A przy okazji poprosi
go, żeby wziął za nią zmianę w sobotę, kiedy miał się odbyć ślub wnuka pani
Joli.
O czternastej zaczynała pracę. Dzień minął jej bardzo szybko, bo dwór
odwiedziła dzisiaj liczna grupa młodzieży kolonijnej z pobliskiej miejscowości.
Przez większość czasu była więc tak zajęta, że nie miała możliwości myślenia
o Danielu.
Kiedy wyszła z pracy, Piotrek już na nią czekał. Przytulił ją na przywitanie,
zanim zdążyła podać mu rękę. Nie lubiła, gdy ktoś zbyt szybko się z nią
spoufalał.
− Cieszę się, że wreszcie udało mi się przekonać cię do dzisiejszego
spotkania. – Uśmiechnął się. – Nie będziesz żałować. Naprawdę najwyższy już
czas poznać się lepiej. Chodź, pójdziemy najpierw na lody.
Julianna poszła za nim do dworskiej kawiarni. Nie umknęło jej uwadze, że
chłopak wszedł tam pierwszy, nie przepuszczając jej w drzwiach. W dzisiejszych
czasach dżentelmeńskie maniery były uważane przez wielu za staroświeckie
i niepotrzebne, ona jednak miała na ten temat inne zdanie.
Kiedy usiedli przy stoliku, pani Beata przyniosła im menu i posłała Juliannie
porozumiewawczy uśmiech. Dziewczyna poczuła się nieco zażenowana na myśl,
że kobieta mogła wziąć Piotrka za jej sympatię.
Kiedy już wybrali dwa desery lodowe i złożyli zamówienie, chłopak odezwał
się:
− To co, opowiedz mi coś o sobie, Julianno…
Poczuła się jak na rozmowie o pracę, co wcale jej się nie podobało.
− Ja… studiuję historię – wybąkała. – To moja pasja.
− Historię? – zdziwił się nieco. – Raczej nie przepadałem za nią w szkole.
Szkoda czasu na rozmyślanie o czymś, co już było. Liczy się teraźniejszość, to
na tym trzeba się skupić.
Julianna nie zgadzała się z jego opinią. Już miała otworzyć usta, żeby
powiedzieć, jak bardzo historia determinuje teraźniejszość, że jest dla ludzkości
lekcją życia, dziedzictwem i elementem tożsamości, ale nie zdążyła, bo Piotrek
ponownie się odezwał:
− Ja studiuję dziennikarstwo. Fajna sprawa. Najważniejsze, że tak nie cisną
i da się przeżyć bez większej spiny.
− To twoja pasja? – zapytała Julianna, rozkoszując się niesamowitym
smakiem lodów różanych.
Piotrek zaśmiał się.
− Moja pasja to gry komputerowe. Dziennikarstwo to konik ojca. Poszedłem
dla świętego spokoju.
− Ja tak miałam z prawem. Rodzice uparli się, że powinnam je studiować. To
dlatego…
− No widzisz – przerwał jej. – To mamy już coś, co nas łączy. Oboje
ulegliśmy presji starych – zaśmiał się. − No, ale powiem ci, nie żałuję. Imprezy
z ludźmi z dziennikarstwa są nie do zastąpienia. O właśnie, w piątek jest
domówka u mojego kumpla z roku, może byś się ze mną wybrała?
− Nie mogę – odpowiedziała pospiesznie. Grzecznościowe słowo „niestety”
nie było w stanie przejść jej przez gardło. – W sobotę idę na wesele, więc muszę
się przygotować i być wypoczęta. Właściwie to chciałam cię prosić, żebyś wziął
w sobotę moją zmianę…
− Aha, no to może innym razem. – Wzruszył ramionami Piotrek. – Jasne,
popracuję za ciebie w sobotę, ale w takim razie fajnie by było, gdybyś została za
mnie w piątek. Mam popołudnie, a chętnie ogarnąłbym się przed imprą.
− Nie ma problemu – zgodziła się Julianna. – Jak twoje lody? – postanowiła
zmienić temat.
− Jadałem lepsze – odpowiedział z obojętnością. – Tobie smakują?
− Jeszcze jak! Te różane są nieziemsko pyszne.
− To fajnie. Idziemy już?
Zapłacili za lody, każde za siebie, a potem wyszli na zewnątrz i powoli ruszyli
w stronę centrum. Piotrek rozgadał się na temat swoich imprezowych przygód
i przez większość drogi raczył ją opowieściami o tym, „jak koledzy omal nie
puścili mu chałupy z dymem” czy „jak kumpel wracał do domu na czworakach”.
Julianna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że głównym hobby jej rozmówcy były
właśnie imprezy. Nie potrafiła też nic na to poradzić, że z każdą sekundą coraz
bardziej zrażała się do Piotrka i coraz bardziej się z nim nudziła.
Gdy doszli do głównego placu i usiedli na ławeczce pod wierzbą płaczącą,
chłopak zmienił temat:
− Widziałem na Facebooku, że interesujesz się książkami. Jakie lubisz czytać?
− Ja… zazwyczaj takie powieści dla kobiet. Najlepiej romans z historią w tle
albo… − Nagle jej uwagę przykuł mężczyzna, który usiadł na ławce niedaleko
nich i zapalił papierosa. Był to Daniel! Julianna patrzyła na niego kompletnie
zaskoczona, ale on albo jej nie zauważył, albo specjalnie unikał jej wzroku.
− Albo co? – usłyszała zniecierpliwiony głos Piotrka. – Julianno…
− … książki historyczne – dokończyła swoją poprzednią wypowiedź. –
A ty? – Cały czas przyglądała się Danielowi, nie mogąc pojąć, jak to możliwe,
że nagle pojawił się w tym samym miejscu i czasie co ona.
− Nie lubię czytać – odparł. – Ostatnie, co przeczytałem, to chyba Przygody
Tomka Sawyera – zaśmiał się, ale Julianny wcale to nie rozbawiło. – Co ty taka
spięta? – zapytał, przyglądając jej się uważnie. – Rozluźnij się, dziewczyno,
ciesz się chwilą! Uśmiechnij się trochę. – Niespodziewanie wyciągnął telefon
i zanim zdążyła zaprotestować, zrobił im wspólne zdjęcie.
− Ej, nie rób tego więcej – upomniała go, ledwo tłumiąc gniew. – Nie lubię,
kiedy ktoś robi mi zdjęcia.
− Daj spokój! – Machnął ręką, nie odrywając wzroku od ekranu smartfona. –
Przecież super wyglądasz!
Nagle zawibrowała jej komórka. Korzystając z tego, że Piotrek nadal skupiał
się na telefonie, wyciągnęła swój i z przerażeniem odkryła, że było to
powiadomienie o oznaczeniu jej na zdjęciu na Facebooku. Przedstawiało ono ją
i Piotrka, a nieco z tyłu również siedzącego na sąsiedniej ławce Daniela.
W opisie zdjęcia znalazła się też lokalizacja, co jeszcze bardziej rozwścieczyło
Juliannę. Nie po to ukrywała miejsce swojego pobytu przed wszystkimi,
w szczególności przed rodzicami, żeby teraz wydało się na Facebooku.
− Usuń natychmiast to zdjęcie – wycedziła ze złością. – Nie chcę być na
Facebooku.
Piotrek spojrzał na nią zupełnie zaskoczony.
− Chyba nie mówisz poważnie… Przecież to tylko zdjęcie. Wszyscy tak
robią.
− Usuń je natychmiast albo oskarżę cię o rozpowszechnianie mojego
wizerunku bez zgody! – podniosła głos i kątem oka dostrzegła, jak Daniel
obrócił głowę w ich stronę.
− Dobra, już dobra. – Chłopak dał za wygraną, patrząc na nią przy tym jak na
wariatkę. – Jesteś megadziwna, ale okej.
Po chwili zdjęcie zniknęło z Facebooka, ale zanim to się stało, jedna osoba
zdążyła je polubić. Był to Marcin, były chłopak Julianny, co przeraziło
dziewczynę. Miała nadzieję, że nie wygada jej rodzicom, gdzie obecnie
przebywa.
Piotrek tymczasem znowu zaczął bełkotać jej o tym, że powinna się
wyluzować, ale Julianna zupełnie go nie słuchała. Zerknęła ukradkiem na
Daniela i pomyślała o tym, jak bardzo różnił się on od Piotrka czy jej byłego
chłopaka Marcina. W przeciwieństwie do nich był dojrzałym, twardo stąpającym
po ziemi i odpowiedzialnym mężczyzną. Owszem, miał też swoje wady, ale
nagle wydały się one Juliannie nie tak dokuczliwe jak wcześniej. Wręcz za nimi
zatęskniła. Nieraz narzekała na jego chłodne, skryte usposobienie, a teraz
uświadomiła sobie, że ostatecznie to też ją w nim pociąga. Daniel mało mówił,
ale za to jego słowa miały sens, nie robił nic po to, żeby się komuś przypodobać,
lecz żeby być w porządku wobec samego siebie, był honorowy i szarmancki.
Nagle ogarnął ją taki smutek, że aż musiała odwrócić wzrok od Daniela, żeby
się nie rozpłakać. Był jedynym mężczyzną, jakiego znała, z którym chciałaby się
związać. Ale niestety on nie odwzajemniał tego uczucia…
− … Julianna? – usłyszała nagle głos Piotrka. – Gdzieś ty znowu odpłynęła,
dziewczyno? Nie gniewaj się już za…
− Wiesz, chyba już pójdę – powiedziała i podniosła się z ławki. – Dziękuję ci
za lody i spacer. Zobaczymy się jutro w pracy.
Na twarzy Piotrka pojawiło się zaskoczenie.
− Kurczę, szkoda, myślałem, że pójdziemy jeszcze do baru czegoś się napić,
no ale okej. Może innym razem. To do jutra. – Niespodziewanie objął ją
i przytulił do siebie, a potem zbliżył twarz do jej twarzy, jakby chciał ją
pocałować.
Julianna gwałtownie odsunęła się od niego.
− Co robisz?
− Nic. – Wzruszył ramionami. – Chciałem cię tylko pocałować, nic takiego.
Chyba sobie zasłużyłem, co? – Uśmiechnął się szeroko. – W końcu zazwyczaj
po randce…
− To nie była żadna randka, tylko koleżeńskie spotkanie – zaznaczyła
zdenerwowana Julianna. – Nie zbliżaj się więcej do mnie.
− Boże, jakaś ty staroświecka i zacofana…
Nie zdążył dokończyć, bo nagle pojawił się przy nich Daniel. Jego twarz była
poważna i nie zdradzała emocji, ale Julianna, która znała go już całkiem dobrze,
wyczuła, że był zdenerwowany.
− Do widzenia panu – powiedział, stając pomiędzy nią a Piotrkiem. – Radzę
liczyć się ze słowami i nie obrażać tej pani.
Piotrek spojrzał na niego zupełnie zaskoczony. Przy Danielu wydawał się
naprawdę kruchy i mały.
− Odczep się, gościu – wycedził mimo to. – Nie twoja sprawa.
− Piotrek, posłuchaj go lepiej – wtrąciła się nieco zaniepokojona Julianna.
Ostatnie, na co miała ochotę, to bójka pomiędzy nimi.
− Ale… − zaczął, lecz ostrym i stanowczym tonem przerwał mu Daniel:
− Zjeżdżaj stąd, gówniarzu.
Piotrek rzucił mu urażone spojrzenie, a potem klnąc na Daniela i Juliannę,
oddalił się szybkim krokiem. Kiedy zostali sami, mężczyzna odezwał się
pierwszy:
− Powinnaś lepiej dobierać sobie towarzystwo.
− Spróbuję – odpowiedziała słabym głosem Julianna, cały czas przeżywając
niespodziewane zajście. − Poradziłabym sobie z Piotrkiem sama, ale dziękuję, że
stanąłeś w mojej obronie.
Nic na to nie odpowiedział. Objął ją tylko lekko ramieniem i poprowadził
w stronę piekarni.
− Zostawiłem tam mój rower. Potem pójdziemy po twój i pojedziemy do
domu.
Skinęła głową.
− A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, że tutaj będę? Jakoś ciężko mi uwierzyć,
że spotkaliśmy się przypadkiem.
Zaśmiał się pod nosem, ale nic nie odpowiedział. Julianna jednak miała co do
tego pewne podejrzenia. Babcia Nusia. Tylko ona wiedziała o dzisiejszym
spotkaniu. Ciekawe tylko, czy wygadała się Danielowi przez przypadek, czy też
już wczoraj, kiedy namawiała ją na spotkanie z Piotrkiem, miała swój plan?
Słońce tymczasem zaczęło chylić się już ku zachodowi. Julianna i Daniel szli
powoli, on cały czas obejmował ją ramieniem. I Julianna pomyślała sobie, że
koniec końców, cokolwiek się pomiędzy nimi nie dzieje i jakkolwiek się nie
starają uciec od siebie, ostatecznie ona i tak ląduje zawsze w jego ramionach.
ROZDZIAŁ 18

W dniu ślubu wnuka pani Joli Julianna obudziła się już o szóstej rano
i z przerażeniem zorientowała się, że przez te zawirowania z Danielem
kompletnie zapomniała o sukience, którą miała przerobić jej babcia Nusia.
Dziewczyna przecież nie tylko nie miała okazji przymierzyć tej sukienki, ale
nawet nie widziała jej jeszcze na oczy. Miała tylko nadzieję, że babcia Nusia
o niej nie zapomniała.
Z tą myślą wstała z łóżka, wykąpała się, a potem zrobiła staranny makijaż.
Oprócz wytuszowania rzęs wyjątkowo użyła również delikatnych cieni do oczu
i zrobiła cieniutką kreskę na górnych powiekach. Starała się przy tym jedynie
podkreślić swoją urodę, pozostając jak najnaturalniejsza. Nie przepadała bowiem
za zbyt mocnym makijażem, nawet na imprezach czy uroczystościach.
Kiedy już się pomalowała, zeszła na dół, gdzie babcia Nusia kończyła właśnie
jeść śniadanie. Zaraz też postawiła przed Julianną talerz ze smakowicie
wyglądającymi kanapkami z jajkiem oraz pomidorem i nakazała jej najeść się do
syta.
− A teraz chodź, kochanie – powiedziała, gdy tylko talerz Julianny
opustoszał. – Nie mamy zbyt wiele czasu, a musimy zrobić się dzisiaj na
prawdziwe damy. – Puściła do niej oczko i zaprowadziła do swojego pokoju. –
Myślałaś już, jaką chciałabyś mieć fryzurę?
Nieco zaskoczona Julianna pokręciła przecząco głową.
− Szczerze mówiąc, myślałam, że po prostu zrobię sobie kucyk albo zwykły
kok, tak żeby nie było mi gorąco.
Babcia Nusia uśmiechnęła się pobłażliwie.
− Dzisiaj każda z nas powinna wyglądać olśniewająco. Idziemy w końcu na
ślub, to niezwykły dzień. Ufasz mi? – zapytała niespodziewanie Juliannę.
Dziewczyna skinęła twierdząco.
− No to usiądź na krześle i zrelaksuj się. Poszukam potrzebnych rzeczy i zaraz
przyjdę.
Wyszła z pokoju, a gdy po chwili wróciła, niosła w ręku wielki koszyk
wypełniony po brzegi kosmetykami i przyborami do włosów. Wśród nich
Julianna dojrzała nawet lokówkę.
– Do dzieła! – Uśmiechnęła się starsza pani i zaczęła delikatnie rozczesywać
jej włosy.
Julianna musiała przyznać, że to uczucie, kiedy siedziała sobie spokojnie na
krześle, a babcia Nusia robiła jej fryzurę, było bardzo przyjemne i rozluźniające.
Zamknęła oczy i zupełnie się temu poddała. Po godzinie pracy starsza pani
oznajmiła Juliannie, że skończyła, ale nie pozwoliła jej jeszcze przejrzeć się
w lustrze.
− Cierpliwości, kochanie. Efekt końcowy, kiedy zobaczysz się już w sukience,
będzie jeszcze lepszy – powiedziała z tajemniczym uśmiechem.
Przez kolejną godzinę to babcia Nusia się szykowała, a Julianna poszła
zadzwonić do rodziców, bo zobaczyła, że miała od nich jedno nieodebrane
połączenie. W pierwszym momencie śmiertelnie się wystraszyła, że może
Marcin zdradził im miejsce jej pobytu i dzwonią, żeby oznajmić jej, że właśnie
po nią jadą, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Chodziło im tylko o to, co
zawsze. Mianowicie kiedy wróci, bo powinna wreszcie zająć się nauką prawa.
A ona po raz kolejny tłumaczyła im, że ten rozdział swojego życia bezpowrotnie
zakończyła. Jednak rozmowa z rodzicami też pozytywnie ją zaskoczyła.
Odniosła bowiem wrażenie, że oni naprawdę stęsknili się za nią i chcieli, żeby
po prostu do nich wróciła. Jej również nieraz ich brakowało, ale była już dorosła.
Wybrała swoją drogę i nadal czuła się szczęśliwa, że ostatnio stała się tak
niezależna.
Tuż przed jedenastą zapukała do jej pokoju babcia Nusia. Kiedy weszła do
środka, Juliannie na chwilę aż odjęło mowę z zaskoczenia. Kobieta, pomimo
swojego podeszłego wieku, wyglądała po prostu cudownie! Długa, falowana
sukienka w kolorze brzoskwiniowym idealnie komponowała się z czarnymi
butami na lekkim obcasie i koronkowym żakiecikiem w tym samym kolorze.
Długie, siwe włosy babcia Nusia upięła w wytworny kok u dołu głowy, a oprócz
tego zaplotła warkocz, który okalał jej głowę niczym korona.
− Babciu Nusiu, wyglądasz przepięknie! – pochwaliła ją ze szczerym
zachwytem Julianna. – Jestem pewna, że niejedna kobieta pozazdrości ci dzisiaj
wdzięku i urody.
− Dziękuję ci, dziecinko. – Uśmiechnęła się. – Mam coś dla ciebie. – Podała
jej wieszak z zapakowaną w ciemny futerał sukienką. – Najwyższy czas, żebyś
ją włożyła.
Julianna z ciekawości aż wstrzymała oddech, kiedy zdejmowała pokrowiec.
Gdy to zrobiła, jej oczom ukazała się lawendowa sukienka na ramiączkach,
która w górnej części, zakończonej czarnym paseczkiem, pokryta była delikatną
koronką. Kiedy Julianna ją przymierzyła, zachwyciła się, jak sukienka od pasa
w dół skromnie spływała jej delikatnymi fałdkami materiału aż za kolana. Tam
zakończona była jeszcze jednym pasmem koronki tego samego typu, co
w górnej części.
− Boże, jest prześliczna – wyszeptała Julianna, okręcając się wokół własnej
osi jak mała dziewczynka przebrana za księżniczkę. – Babciu Nusiu, jesteś
cudowna! – powiedziała ze łzami w oczach i przytuliła starszą panią. – Tak
bardzo ci dziękuję!
− Musiałam ją dość mocno zmienić, żeby dostosować ją nieco do dzisiejszych
czasów. – Uśmiechnęła się, czule głaszcząc Juliannę po plecach. − Ale myślę, że
takie połączenie dawnej i obecnej mody prezentuje się całkiem ciekawie.
− Oj tak – przyznała szczerze Julianna. – Jeszcze nigdy nie miałam na sobie
piękniejszej kreacji. Czuję się w niej, jakby była stworzona dla mnie…
− Cóż, wydaje mi się, że właśnie to jest najważniejsze w strojach, które
nosimy. Mają wyrażać nasze usposobienie, uzewnętrzniać naszą duszę, nie
panującą modę.
Julianna skinęła ze zrozumieniem głową i przyjrzała się jeszcze raz swojej
fryzurze. Włosy miała poskręcane i rozpuszczone. Tylko pojedyncze pasma
zostały upięte z tyłu, żeby nie leciały jej na twarz i nie przeszkadzały podczas
zabawy.
Babcia Nusia tymczasem wyszła z pokoju, a kiedy wróciła, przyniosła jej
białe sandałki na niewielkim obcasiku. Były całkiem nowe i w idealnym
rozmiarze.
− To taki mały prezent ode mnie – oznajmiła starsza pani, a Juliannie przez
chwilę aż zrobiło się nieswojo, że tak ją rozpieszcza. – A to idealny dodatek do
twojej fryzury. – Wyciągnęła z kieszonki świeżo zerwany z ogródka biały kwiat
róży i przypięła go Juliannie z tyłu głowy. – Jesteś jak ten kwiat, Julianko –
szepnęła, czule uśmiechając się do niej. – Rozkwitasz. Ale to nie sukienka ani
fryzura czy makijaż to sprawiają, lecz twoje serce. Ta cała otoczka tylko
podkreśla prawdziwe piękno, które jest w tobie.
Julianna ledwo powstrzymała łzy wzruszenia. Przyjrzała się jeszcze raz
w lustrze i z zachwytem pomyślała, że naprawdę nie przypuszczała, że dzisiaj
będzie wyglądać tak pięknie. Nie miała głowy do tego, żeby przejmować się
dzisiejszym weselem, szukać kreacji czy fryzury, a tymczasem dzięki babci Nusi
czuła się po prostu nadzwyczajnie. Aż zachciało jej się zatańczyć na tym
weselu!
Kwadrans po jedenastej obie kobiety wyszły na podwórko, gdzie oparty
o murek czekał już na nie Daniel i dla zabicia czasu palił papierosa.
W eleganckim garniturze, starannie zaczesanych włosach i ciemnych okularach
przeciwsłonecznych wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Juliannie aż serce zabiło
mocniej, kiedy go zobaczyła. Pragnęła spotkać się z jego wzrokiem, zobaczyć,
czy też patrzy na nią tak, jak ona na niego, ale ciemne okulary skutecznie
maskowały jego oczy. Nawet jeśli na nią spojrzał, nie mogła tego dostrzec.
Daniel tymczasem zaoferował babci Nusi swoje ramię i wszyscy troje ruszyli
do bieluńskiego kościoła.
***
Niewielki kościółek wypełniony był po brzegi gośćmi państwa młodych. Babcia
Nusia, Daniel i Julianna zajęli miejsca w jednej z ostatnich ławek, gdyż te
przednie były przeznaczone dla najbliższej rodziny i krewnych nowożeńców.
Julianna siedziała po jednej stronie starszej pani, a Daniel po drugiej.
Uroczysta msza rozpoczęła się dokładnie w południe, kiedy to przy
akompaniamencie organów panna młoda została odprowadzona przez swojego
ojca pod sam ołtarz, gdzie czekał już na nią jej wybranek. Julianna z podziwem
śledziła wzrokiem jej długą, wąską, lecz rozszerzaną u dołu suknię ślubną.
Kobieta kroczyła do przodu dumnie wyprostowana, z uśmiechem na twarzy,
który zdradzał jej bezgraniczne szczęście.
Podczas uroczystości Julianna nie mogła przestać myśleć o Emilii i Wiktorze.
W trzydziestym dziewiątym roku oni również mieli wziąć ślub, ale wojna
bezwzględnie zniszczyła ich plany… Czy oboje ją przeżyli? Czy odnaleźli się
później i spełnili swoje marzenie o wspólnym życiu? Tego Julianna nie
wiedziała, ale miała nadzieję, że znajdzie odpowiedź w zapiskach Emilii.
Po mszy oraz po złożeniu życzeń nowożeńcom goście powoli udali się do
gospodarstwa pani Joli. W jej wielkim ogrodzie rozstawione były obszerne, białe
namioty, pod którymi znajdowały się stoły i krzesła. Eleganckie obrusy
udekorowano świeżymi kwiatami, a przy każdej zastawie postawiono upominek
dla gościa w postaci udekorowanego słoiczka miodu. Julianna uśmiechnęła się
na wspomnienie tamtego miłego wieczoru, gdy wraz z innymi kobietami
przygotowywała te podarki na spotkaniu koła gospodyń wiejskich.
Pani Jola, która wzięła na siebie rolę gospodyni dzisiejszej uroczystości,
witała się z każdym z osobna i kierowała go do danego namiotu, gdzie miał
przeznaczone miejsce. Tak jak w kościele, Daniel ponownie usiadł po
przeciwnej stronie babci Nusi. Dziewczyna zastanawiała się, czy zrobił to po
prostu z grzeczności, czy też celowo unikał jej bliskości. Było jej z tego powodu
nieco przykro, bo miała nadzieję, że uda im się dzisiaj trochę porozmawiać
i spędzić razem czas.
Po pysznym i obfitym obiedzie rozpoczęła się zabawa. Pierwszy taniec jak
zwykle należał do nowożeńców, którzy zachwycili wszystkich wcześniej
ułożonym i opanowanym do perfekcji układem. Następnie na parkiet ruszyli
pierwsi goście, ci najodważniejsi z odważnych. Jednak z każdą piosenką
dołączali do nich inni, którzy chcieli zakosztować zabawy pod gołym niebem.
Wśród nich Julianna rozpoznała też Zosię z jakimś młodym mężczyzną, który
zapewne musiał być jej chłopakiem.
Na stoły tymczasem wniesiono półmisy z owocami oraz lokalne słodkie
wyroby i różnego typu ciasta. Julianna skosztowała tylko dwóch z nich, bo po
obiedzie była już tak najedzona, że nie miała ochoty na więcej.
Część gości, głównie tych młodszych, pochłonął taniec, a pozostali siedzieli
pod namiotami i wesoło gawędzili przy kawie. Wśród weselników Julianna
zauważyła również pana Ignacego, który grał w karty z parą starszych ludzi.
Gdy ją dojrzał, uśmiechnął się szeroko i pomachał jej.
Czas mijał, a Julianna nadal siedziała przy stole pogrążona w myślach.
Pomimo panującej tu miłej atmosfery z każdą minutą czuła się coraz bardziej
nieswojo. Nie dość, że było tutaj bardzo dużo ludzi, a ona nie przepadała za
tłumami, to jeszcze dziewięćdziesięciu procent z nich w ogóle nie znała. Poza
tym miała nadzieję, że porozmawia dzisiaj z Danielem, że będą trzymać się
razem, spędzą ze sobą trochę czasu, a on siedział tylko przy stole i od początku
uroczystości nie odezwał się do niej ani słowem.
W pewnym momencie babcia Nusia przeprosiła ich i odeszła do sąsiedniego
namiotu, gdzie, jak wytłumaczyła, siedziały jej przyjaciółki. Julianna
postanowiła więc wykorzystać to, że znalazła się obok Daniela, i odezwała się
do niego jako pierwsza:
− Czy mógłbyś mi podać czekoladową babeczkę? – To było najlepsze, co
przyszło jej teraz do głowy, żeby rozpocząć rozmowę.
Daniel, niedaleko którego znajdowały się ciasta, bez słowa podał jej
babeczkę. Położyła ją na talerzu, licząc szczerze na to, że szybko przyjdzie jej na
nią ochota.
− Jak się bawisz? – zagadnęła ponownie.
− Julianno, daruj sobie te pytania – odparł, rzucając jej spojrzenie, które z całą
pewnością sklasyfikowała jako antypatyczne i pełne niechęci. – Przecież wiesz,
że nie lubię ślubów i wesel.
− No tak… − wybąkała zmieszana. Dlaczego dzisiaj znowu traktował ją tak
oschle? – Ale jest całkiem miło.
Pokiwał obojętnie głową.
− Pójdę zapalić. – Podniósł się z krzesła i odszedł, zostawiając ją samą wśród
nieznajomych ludzi siedzących przy stoliku.
Zanim zdążył wrócić, nagle podbiegła do niej Zosia i z szerokim uśmiechem
na twarzy zaczęła namawiać ją na wspólny taniec.
− Chodź, Julianno, pobawisz się trochę z nami! – Pociągnęła ją za rękę. –
I poznasz mojego Kamila!
Juliannie już dawno przeszła ochota na zabawę, ale nie chciała wyjść na
sztywną albo zrobić Zosi przykrości, więc wstała od stołu i popędziła za nią.
Kamil okazał się całkiem sympatycznym studentem fizyki. Najpierw we
trójkę, a potem jeszcze większą grupą tańczyli do najbliższych kilku piosenek,
aż do momentu, gdy prowadzący imprezę zaczął zbierać chętnych do weselnej
zabawy. Wtedy Julianna czmychnęła co prędzej z powrotem do stolika.
Daniel już wrócił na swoje miejsce, a babci Nusi nadal nie było obok nich.
Jednak Julianna, mając w pamięci, jak oschle mężczyzna potraktował ją
poprzednim razem, nie zamierzała ponownie rozpoczynać rozmowy. Siedzieli
więc w milczeniu, niemal obok siebie, a zarazem tak daleko… Jakby byli sobie
zupełnie obcy.
Kiedy wybiła osiemnasta i podano kolację, babcia Nusia wróciła do nich
i z szerokim uśmiechem na twarzy zapytała:
− I jak tam, moi drodzy? Potańcowaliście trochę?
Julianna spojrzała na Daniela, ale Daniel nie spojrzał na nią.
− Młoda trochę tańczyła – odpowiedział, kiwając głową w jej stronę. – Ja nie
potrafię.
− A to trzeba było tak od razu! – wykrzyknęła z entuzjazmem starsza pani. –
Zaraz po kolacji cię nauczę!
Julianna omal nie parsknęła śmiechem, a Daniel spojrzał zdziwiony na babcię
Nusię i już miał coś odpowiedzieć, kiedy go uprzedziła:
− No co? Chyba nie odmówisz starszej damie, kiedy cię prosi…
Tak więc gdy tylko po przerwie na posiłek muzyka zaczęła grać od nowa,
babcia Nusia pociągnęła Daniela do tańca. Julianna z rozbawieniem śledziła ich
poczynania na parkiecie. Musiała jednak przyznać, że Daniel tańczył całkiem
dobrze. Zapewne była to po prostu wymówka, którą obaliła właśnie babcia
Nusia.
− Niezłe z ciebie ziółko, Henryku – zaśmiała się starsza pani, gdy wrócili do
stolika. – Lio, widziałaś, jak on wywijał?! Myślałam, że wyzionę przy nim
ducha!
Julianna uśmiechnęła się, a ona wypiła szklankę wody i ponownie odeszła do
sąsiedniego namiotu, zostawiając ich samych.
− Cześć, jestem Ala. – Nagle jakaś młoda kobieta usiadła na miejscu babci
Nusi i wyciągnęła dłoń do Daniela. – Rodzina pana młodego czy panny młodej?
Daniel uścisnął jej dłoń, przedstawił się jako Henryk i powiedział, że został
zaproszony przypadkiem. Dzisiaj widział państwa młodych po raz pierwszy.
Ala okazała się kuzynką panny młodej, nie miała towarzysza, co podkreśliła
co najmniej dwa razy, i pochodziła z Katowic, gdzie pracowała w korporacji.
− Czyli przyjechałeś do Bielunia na wakacje? – powtórzyła, analizując to, co
powiedział jej wcześniej Daniel. – A tak to czym się zajmujesz? Gdzie
pracujesz?
− Jestem nauczycielem historii – odpowiedział, a Julianna omal nie parsknęła
śmiechem. Odczuwała przy tym jakiś rodzaj satysfakcji, że ona zna prawdę, a ta
kobieta, która zagadywała Daniela, a którą w sposób naturalny uznała za swoją
rywalkę, musi zadowolić się wymyśloną naprędce bajeczką.
− O, historii… − powiedziała z udawanym zainteresowaniem. – Zawsze
ciekawiły mnie te dawne czasy, wojny i powstania… No i super mieć aż dwa
miesiące wakacji. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, który Julianna uznała za
sztuczny.
Daniel skinął tylko głową, a ona zaczęła wypytywać go o wrażenia z pobytu
w Bieluniu. Julianna najchętniej przysłuchiwałaby się ich dalszej rozmowie, ale
znowu podeszła do niej Zosia i wyciągnęła ją do tańca. Julianna niechętnie
poszła za nią, a tańcząc, co chwilę zerkała w stronę Daniela. Za każdym razem,
gdy widziała, że nadal dyskutuje z Alą, odczuwała nieznane jej dotąd ukłucie
zazdrości.
Tymczasem słońce chyliło się ku zachodowi. Gdy powoli zaczęło się
ściemniać, rozbłysły lampiony i lampki przymocowane do namiotów oraz
świeczki na stołach. Atmosfera nagle zmieniła się na bardziej sentymentalną
i romantyczną. Z głośników popłynęła spokojna, nastrojowa muzyka. Gdy tylko
na parkiecie pojawiły się obejmujące się pary, Julianna uciekła do stolika.
Jednak Daniela już tam nie było. Julianna rozejrzała się dookoła, szukając go
pomiędzy gośćmi, i nagle mignął jej wśród tańczących par. Kołysał się w rytm
muzyki z Alą wspartą na jego ramieniu!
Juliannie ścisnęło się serce z żalu. Daniel praktycznie nie rozmawiał z nią
przez cały dzień, nie mówiąc już o wspólnym tańcu, a teraz na parkiecie niemal
przytulał się z dopiero co poznaną kobietą. Ala była na pewno starsza od niej,
mogła być nawet w wieku Daniela, do tego samotna, miała już pracę i była
piękną blondynką. Julianna wiedziała, że wypada przy niej bardzo blado…
Nagle ogarnęło ją wielkie przygnębienie. Chwyciła swoją torebkę i ruszyła
w stronę wyjścia. Jedyne, czego teraz pragnęła, to zaszyć się gdzieś samotnie,
z dala od zgiełku i tych wszystkich ludzi, których nie znała. I jak najdalej od
Daniela…
Przechadzając się pomiędzy gośćmi, jeszcze raz mimowolnie zerknęła w jego
stronę. Na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały. Szybko odwróciła wzrok
i starając się nie zwracać na siebie uwagi, wymknęła się z zabawy.
Zatopiła się w bujnej łące i powoli ruszyła przed siebie, zostawiając w tyle
dźwięk muzyki i bawiących się w jej rytm weselników. Z każdym krokiem czuła
się coraz bardziej wolna i swobodna. Mogła sobie pozwolić na okazanie emocji,
nie musiała się maskować ani udawać. Czasami samotność jest tym, czego
człowiek potrzebuje najbardziej…
Na dworze zapadał już zmrok. Na tle granatowego nieba majaczyły jeszcze
ciemniejsze kontury drzew i domów w oddali. Na skraju lasu dostrzegła też
zarys chatki Emilii. To tam skierowała swoje kroki.
Była już w połowie drogi, kiedy usłyszała za sobą dźwięk szeleszczącej trawy.
Wystraszona obróciła się i zobaczyła biegnącego w jej stronę Daniela.
− Julianno, zaczekaj! – zawołał, rozpinając w biegu marynarkę i przeskakując
wysokie chwasty.
Z powodu zaskoczenia nie była w stanie ruszyć dalej. Po chwili Daniel
znalazł się przy niej.
− Co się stało? – zapytała, unikając jego wzroku. Jego zmierzwione przez
wiatr włosy sprawiały, że wyglądał jeszcze lepiej niż rano.
− Mógłbym zadać ci to samo pytanie – odpowiedział, patrząc na nią ukosa. –
Wyszłaś w połowie wesela.
Julianna wzruszyła ramionami.
− To nic. Miałam po prostu ochotę uciec od tego całego zgiełku i trochę się
przejść. Niedługo wrócę. Nie musisz się o mnie martwić. Wracaj na zabawę. –
Przypuszczała, że znowu poczuł się za nią odpowiedzialny i bał się, że coś jej się
stanie. Nie chciała zatrzymywać go przy sobie tylko z tego powodu.
− Chyba cię rozumiem. Pojdę z tobą…
− Danielu – powstrzymała go. – Przepraszam, ale wolałabym być sama.
Potrzebuję chwili samotności.
Spojrzał jej prosto w oczy.
− Julianno, naprawdę chcesz iść tam sama? Naprawdę chcesz, żebym sobie
poszedł?
Wiatr zawiał mocniej i przeszył ją dreszcz. W sercu miała kompletny mętlik,
zupełnie już nie rozumiała zachowania mężczyzny.
− Nie wiem, Danielu – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – To ty musisz
wiedzieć, gdzie chcesz teraz być.
Ruszyła dalej, nie oglądając się za siebie. Serce biło w jej piersi jak oszalałe.
Drgnęła, gdy po chwili dotknął jej ręki.
− Z tobą – wyszeptał i splótł swoje palce z palcami jej dłoni.
***
W chatce Emilii panował gęsty mrok. Daniel włączył latarkę w swoim telefonie
i oboje poszli po zeszyt z zapiskami. Następnie rozsiedli się na krzesłach przy
stole. Daniel świecił latarką, a Julianna zaczęła czytać.

Zapiski Emilii

Od miejsca, gdzie wysadzono Wiktora, jechaliśmy dalej przez około dwie


godziny, zanim pociąg zatrzymał się na następnej stacji. To tam wysiadłam wraz
z kolejną grupą osób. Jeszcze wcześniej udało mi się dowiedzieć od
współpasażerów, jak nazywała się miejscowość, gdzie wysiadł Wiktor. Ta
informacja była dla mnie na wagę złota.
Zakwaterowano mnie u bogatej, niemieckiej rodziny. Było to małżeństwo
w średnim wieku z czworgiem dorastających dzieci. Oprócz dużego murowanego
domu posiadali też drewniane budynki gospodarcze, a w nich konie, krowy,
świnie i kury.
Okolica była bardzo ładna: wysokie góry, rzeka, pola i lasy. Ale co z tego,
skoro ja całym sercem tęskniłam za Wiktorem i matką, za ukochanym Bieluniem i
Ojczyzną…
Nie mogę powiedzieć, żeby moi gospodarze byli dobrymi ludźmi. Traktowali
mnie gorzej od swoich zwierząt, wyzywali, poniżali, a nawet bili. Pracowałam
codziennie, od rana do nocy. Oporządzałam zwierzęta, dbałam o ogród
i obejście, sprzątałam dom, czasami też gotowałam. Od najmłodszych lat byłam
przyzwyczajona do ciężkiej pracy, bo życie mojej rodziny nie oszczędzało, ale
tutaj naprawdę ledwo dawałam radę. Tym bardziej że otrzymywałam niewielkie
racje żywnościowe. Moi gospodarze nie cierpieli głodu, tak samo ich zwierzęta,
które często dostawały więcej jedzenia niż ja.
W całym tym wielkim domu nie miałam też własnego kąta. Spałam w kuchni
na rozłożonej starej pierzynie, kiedy wszyscy domownicy rozeszli się już do
swoich pokoi. Przez cały mój pobyt u niemieckiej rodziny myślałam tylko
o jednym i tylko dla tego żyłam: kiedyś odnajdę Wiktora i znowu będziemy
razem.
Kiedy wracam wspomnieniami do tamtych dni, które przeżyłam na robotach
w Niemczech, do moich oczu ponownie napływają łzy i mimowolnie zaczynam
mieć dreszcze… Być może zrozumieją to tylko ci, którzy tak jak ja zostali
wywiezieni do obcego, wrogiego kraju, by z dala od wszystkiego, co się kocha,
pracować i dla tej pracy żyć… Ale najgorsze było jeszcze przede mną. Piekło
miało dopiero nadejść…
Tymczasem mijały dzień za dniem i miesiąc za miesiącem. To życie toczyło się
nadal, a ja coraz bardziej się do niego przyzwyczajałam. Polacy, którzy tak jak
i ja zostali przywiezieni tu na roboty, zaczęli się ze sobą spotykać w wolnym
czasie, odwiedzać się, wzajemnie podtrzymywać na duchu. Któregoś jesiennego
popołudnia, kiedy miałam akurat chwilę wolnego, bo pracy na gospodarstwie
nie było o tej porze roku tak dużo, poszłam do koleżanki, którą poznałam
podczas transportu. Jaka to była radość, kiedy mogłyśmy chociaż cichutko
porozmawiać po polsku, podzielić się swoimi troskami i doświadczeniami,
oderwać na chwilę od pracy. Kamila, bo tak nazywała się owa dziewczyna,
wpadła wówczas na pomysł, żebyśmy poszły na spacer do parku, tak po prostu,
jak normalni ludzie, za których wówczas nie byliśmy uważani.
Naszym obowiązkiem jako polskich robotników w Niemczech było noszenie na
prawej stronie piersi odznaki z literą „P”. To wyróżniało nas wśród innych
i sprawiało, że wiele rzeczy było nam zabronionych. Kamila zaproponowała
wówczas, żebyśmy zdjęły odznakę. I ja się zgodziłam.
Byłyśmy takie młode, chciałyśmy w tej wojennej, niewolniczej rzeczywistości
choć na chwilę poczuć się wolne…
Poszłyśmy do parku, do sklepu, przejechałyśmy się nawet autobusem, co było
nam zakazane bez posiadania specjalnego zezwolenia. Na chwilę
zapomniałyśmy o wojnie i o tym całym koszmarze. Przez moment stałyśmy się
znowu wolne i niemalże beztroskie…
Pech chciał jednak, że na jednej z alejek w parku spotkałam córkę moich
gospodarzy. Poskarżyła się na mnie swoim rodzicom i gdy wróciłam do domu,
strasznie mnie zwyzywali i pobili. Za karę też przez kilka dni w ogóle nie
dostawałam jedzenia. To było straszne, ale dla tych kilku chwil wolności było
warto.
W styczniu czterdziestego pierwszego roku ciężko się rozchorowałam. I wtedy
też zdałam sobie sprawę, że nie mogę już dłużej czekać i bezwiednie poddawać
się swojej niewoli, że wojna nie musi się tak prędko skończyć, a ja mogę umrzeć
gdzieś z dala od Ojczyzny i matki, nie zobaczywszy już więcej Wiktora…
I właśnie wtedy podjęłam decyzję, żeby uciec od niemieckich gospodarzy
i wyruszyć do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów miasteczka, gdzie tamtego
pamiętnego dnia na peronie widziałam Wiktora po raz ostatni…
Był początek maja, kiedy wymknęłam się w nocy z domu moich gospodarzy
i ruszyłam przed siebie. Ku wolności... Nie miałam praktycznie niczego.
Niemiecka rodzina nie płaciła mi wynagrodzenia i jedyne, co ze sobą wzięłam,
opuszczając ich dom, to bochenek chleba i kawałek kiełbasy.
Szłam leżącymi na uboczu wsiami, polami i lasami, starając się nie wzbudzać
niczyich podejrzeń. Nie byłam pewna, czy idę we właściwym kierunku, ale
kurczowo trzymałam się nadziei, że prędzej czy później dotrę do celu.
Minęły dwa dni, a ja nadal szłam. Skończyło mi się jedzenie i nie mogłam też
znaleźć wody. To zmusiło mnie do zatrzymania się w jednej ze wsi i poproszenia
o pomoc. Po miesiącach spędzonych w Niemczech znałam już całkiem dobrze
język, więc postanowiłam, że będę udawać Niemkę. Zatrzymałam się u pary
starszych ludzi, którzy przenocowali mnie, nakarmili, a nawet wskazali drogę.
Dzień później dotarłam już do miejscowości, gdzie został przewieziony Wiktor.
Nie miałam jednak bladego pojęcia, w którym gospodarstwie pracuje.
Postanowiłam więc chodzić po domach i pytać o możliwość zatrudnienia.
Miałam nadzieję, że ktoś przyjmie mnie do pracy, a wtedy będę mogła spokojnie
rozglądać się za Wiktorem. Nie pomyliłam się. Już w drugim domu starsza
kobieta najęła mnie do pomocy w gospodarstwie. Zanim to jednak zrobiła,
chciała zobaczyć moje dokumenty, bez tego nie chciała mnie zatrudnić. Nie
miałam więc innego wyjścia, jak przyznać się, że jestem Polką, i pokazać jej
moje papiery. Musiałam zaryzykować, jeśli chciałam odnaleźć Wiktora.
Zaczęłam pracę u nowej gospodyni. Była dobrą i poczciwą kobietą, której
dopiero co zmarł mąż, a jej jedyny syn już kilka lat wcześniej ożenił się
i wyjechał. Traktowała mnie bardzo dobrze, karmiła, a nawet przydzieliła mi mój
własny pokój. W niedzielę miałam wolne, i to wtedy udałam się po raz pierwszy
na spacer po wsi, żeby dyskretnie rozglądać się za Wiktorem albo rodakami,
którzy mogliby o nim coś wiedzieć.
Wówczas to spotkałam dwóch młodych chłopaków, rolników z pobliskiego
gospodarstwa, z literą „P” na piersi. Od razu ich zagadnęłam, tłumacząc, kogo
szukam. Niestety nie znali Wiktora, ale powiedzieli mi, że duża grupa polskich
mężczyzn pracuje przy budowie mostu i mieszka w specjalnych barakach około
trzech kilometrów stąd.
W moje serce wstąpiła ogromna nadzieja. Niestety nie mogłam pójść tam
jeszcze tego samego dnia, bo musiałam wracać już do mojej gospodyni, a poza
tym potrzebowałam obmyślić plan. Wiedziałam, że należy działać ostrożnie, nie
wzbudzając niczyich podejrzeń, bo przecież byłam uciekinierką.
Pamiętam, jak okropnie dłużył mi się każdy dzień, gdy oczekiwałam następnej
niedzieli. Głęboko wierzyłam, że uda mi się wreszcie odnaleźć Wiktora, i przez
cały czas wyobrażałam sobie moment naszego spotkania.
Było ciepłe czwartkowe popołudnie, kiedy ktoś mocno zastukał do drzwi. Moja
gospodyni odpoczywała właśnie w swoim pokoju, więc poszłam otworzyć. Na
progu stało dwóch gestapowców.
− Emilia Świerkot? – zapytał łamaną polszczyzną wyższy z nich, a mi serce
zamarło w piersi. Z przerażenia nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. –
Dokumenty! – rozkazał więc, a ja nie mając innego wyjścia, podałam mu je.
Spojrzał na mnie, potem znowu na mój dokument, zaśmiał się pod nosem,
i niespodziewanie wymierzył mi cios pięścią w twarz.
Runęłam na podłogę. W głowie mi dudniło, a przed oczami przez chwilę
widziałam tylko ciemność. Z ust i wybitych zębów lała mi się krew. Zanim sama
zdążyłam się pozbierać, Niemiec szarpnął mnie w górę i skierował do wyjścia.
Drugi tymczasem tłumaczył mojej gospodyni całe zajście. Okazało się, że ludzie,
u których wcześniej pracowałam, zgłosili moją ucieczkę. To i tak był cud, że
zostałam złapana dopiero po tylu dniach…
Przewieźli mnie samochodem na komisariat, tam brutalnie przesłuchiwali.
A potem wywieźli do piekła…
Do obozu koncentracyjnego Ravensbrück.
Czy można tak po prostu opisać słowami, co tam się działo? Ile cierpienia,
lęku i śmierci zgromadziło się w tym miejscu?
O wielu tych rzeczach nie potrafię jeszcze mówić… Mam takie wspomnienie
z obozu, kiedy dopiero co przyjechałam i na wstępie Niemcy ogolili mi głowę. Na
łyso. Moje ciemne, długie włosy, które były moją największą ozdobą, poszły
w zapomnienie. Może to dziwne, ale to wydarzenie odcisnęło ogromne piętno
w moim sercu i sprawiło, że w tamtej chwili po prostu się załamałam. I zaczęłam
płakać.
Wtedy podeszła do mnie jedna z więźniarek, dojrzała kobieta, która mogła być
w wieku mojej matki. Chwyciła mnie za rękę, pokręciła z dezaprobatą głową
i powiedziała: „Dziecko, włosy odrosną, ty się lepiej martw o swoje życie…”.
Jej słowa tak głęboko zapadły mi w serce, że w jednej chwili uspokoiłam się
i przestałam płakać. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, czym jest obóz,
w którym się znalazłam. Uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej już nigdy
nie zobaczę matki i Wiktora, że już nigdy nie wrócę do domu…
Byłam tylko młodą, niczemu niewinną dziewczyną, jedną z wielu, jakie
znalazły się w straszliwym miejscu, z którego nie było ucieczki. Owszem, istniała
jedna możliwość, żeby się stamtąd wyrwać. Śmierć.
Głód, bród, robactwo, praca ponad ludzkie siły, bicie i poniżanie, straszliwe
eksperymenty dokonywane na części więźniarek, ciągłe widmo śmierci i w końcu
jej nadejście. To wszystko było na porządku dziennym, to była nasza
codzienność…
W obozie przesiedziałam kilka lat, aż do jego likwidacji w czterdziestym
piątym roku. Jak udało mi się przeżyć, skoro tak wiele kobiet zginęło? Dlaczego
akurat ja przetrwałam, a nie one?
Ludzie często nie dostrzegają powagi ludzkiego cierpienia. Kiedy mówi się
o ofiarach jakichś zbrodni, podaje się ich liczby: jedna, dziesięć, sto, tysiąc,
dziesięć tysięcy… Te liczby przerażają, bez względu na to, jak są wielkie, ale
jeszcze bardziej przeraża coś, co trzeba sobie uświadomić. Ja uświadomiłam to
sobie właśnie w obozie.
Za każdą z tych liczb kryła się prawdziwa osoba. Ktoś, kto miał swoich
bliskich, których kochał, a oni kochali jego; ktoś, kto miał plany i marzenia;
swoje pasje i pracę; lubił coś, a czegoś nie znosił; był taki a taki; kochał, tęsknił,
czuł… Każda z tych osób była mną, a ja byłam każdą z tych osób. Tak niewiele
brakowało, żeby sytuacja się odwróciła: to ja szłabym na śmierć, a one byłyby
tego świadkami.
Śmierć każdej ze swoich współwięźniarek przeżywałam jak własną, bo
wiedziałam, że to ja mogłam być na ich miejscu albo że mogę być następna.
Przeżyłam, bo taką szansę dostałam od Boga, bo wszystko potoczyło się tak,
a nie inaczej. Przeżyłam akurat ja i teraz każdego dnia żyję z myślą o tych
wszystkich kobietach, które mogły być na moim miejscu. Już do końca życia będę
nosić w sercu nasz wspólny los, piętno Ravensbrück.
Wiem też, że ocalałam tylko dzięki Wiktorowi. Moje uczucie do niego okazało
się silniejsze od śmierci, której przedsmaku doświadczyłam. Tamtego dnia, kiedy
znalazłam się na jej granicy, uratowała mnie nasza miłość…
A było to tak, że bardzo ciężko zachorowałam. Praktycznie przez cały mój
pobyt w obozie miałam problemy ze zdrowiem, ale teraz to było coś innego.
Podświadomie czułam, że nieuchronnie zbliżam się do końca swych dni. Po tych
wszystkich latach spędzonych w obozie mój organizm był tak kompletnie
wykończony, że nie miał siły już dłużej walczyć. Poddałam się i pogodziłam ze
swoim losem.
Tymczasem przyszło wyzwolenie. KONIEC. WOLNOŚĆ. ŻYCIE.
A ja leżałam półprzytomna wśród innych ciężko chorych i tych, którzy już
skonali. Wiedziałam, że to już koniec, że w każdej chwili mogę umrzeć. Wcale się
tego nie bałam, co więcej, ja tego pragnęłam. Kiedy traciłam przytomność, nie
czułam okropnego bólu ani męczącego pragnienia, mój umysł był wolny od
tęsknoty i cierpienia. Chciałam, by było już tak zawsze. Z niecierpliwością
czekałam na śmierć.
Może to był sen, a może zwidy w gorączce albo stan agonalny, w którym
powracają wspomnienia… Nie wiem. W każdym razie nagle zobaczyłam
Wiktora. Był piękny, sierpniowy dzień, a my spacerowaliśmy po bieluńskiej łące
niedaleko mojego domu. Promienie słońca rozgrzewały moje ciało, w nozdrzach
czułam rześki zapach lata i kwiatów, słyszałam brzęczenie owadów i szelest liści.
I jego głos:
− Przemyślałem sobie wszystko. Nie mogę cię stracić, nie potrafię bez ciebie
żyć. – Zatrzymał się, chwycił mnie za ramiona i spojrzał mi głęboko w oczy.
− Wiktorze – wyszeptałam, czując, jak do moich oczu napływają łzy. –
Przecież wiesz, że to niemożliwe…
− Cśś… − Delikatnie przyłożył palec do moich ust, nie pozwalając mi
dokończyć. – Jeszcze nie skończyłem mówić. – Odetchnął głęboko i chwycił mnie
za obie dłonie. – Wyjdź za mnie, Milu. Zostań moją żoną… Powiedz coś, Milu,
kocham cię…
„Boże, Wiktorze, ja też cię kocham, nawet nie wiesz, jak bardzo…” –
chciałam odpowiedzieć, ale nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nie
potrafiłam się odezwać ani się poruszyć. Tymczasem obraz stał się
nieostry, zaczął się rozmazywać…
Wytężyłam wszystkie swoje siły, żeby przywołać Wiktora do siebie.
− Wiktorze…
Ale jego postać coraz bardziej oddalała się ode mnie, aż w końcu zniknęła
bezpowrotnie. Tymczasem ogarnęła mnie ciemność. A zaraz potem poczułam ból.
I usłyszałam czyjeś głosy.
− Wiktorze… − wychrypiałam przez suche z pragnienia gardło.
I to mnie uratowało.
− Boże, ona żyje! – krzyknęła jakaś kobieta.
Okazało się bowiem, że zostałam uznana za martwą. Gdybym się wtedy nie
odezwała, nikt nie udzieliłby mi pomocy. Tymczasem kobiety, które przyszły do
sali chorych szukać żywych, wyprowadziły mnie z otwartego już obozu
i zaprowadziły do najbliższego gospodarstwa.
Nie do końca wiem, co działo się ze mną przez następne dni albo tygodnie. Na
przemian traciłam i odzyskiwałam świadomość, spałam i budziłam się na chwilę,
by zaraz potem ponownie zapaść w sen. Ale jedno się zmieniło. Na nowo
odnalazłam w sobie wolę walki. Chciałam żyć. Musiałam przeżyć dla niego…
dla Wiktora. Głęboko wierzyłam w to, że on nadal żyje. I nie mogłam przecież
zostawić go na tym świecie samego. Musiałam wrócić i powiedzieć mu, jak
bardzo go kocham. Mieliśmy się pobrać.
W najgorszych chwilach mojego życia, kiedy tak ciężko chorowałam, zajęła
się mną pewna starsza kobieta, Niemka, u której zostawiły mnie kobiety z obozu.
To ona dawała mi jeść i pić, zbijała mi temperaturę i leczyła wszelkimi
dostępnymi środkami. Kiedy już doszłam do siebie, opowiedziała mi, jak bardzo
przypominałam jej córkę, która zmarła jeszcze przed wojną. Jej nie była już w
stanie pomóc, ale postanowiła, że zrobi wszystko, żeby uratować mnie.
Przebywałam u niej bardzo długo, zanim w pełni odzyskałam siły i mogłam
wyruszyć w drogę do domu. Kobieta żegnała mnie ze łzami w oczach.
Codziennie się za nią modlę.
Podróż do Polski była daleka i pełna niebezpieczeństw. Wszędzie panowały
powojenny chaos i bezprawie. Przeżyłam już roboty w Niemczech, aresztowanie
przez Gestapo i obóz koncentracyjny, ale na ostatniej prostej do domu mogło
mnie jeszcze spotkać wiele złego. Mogłam stracić nawet życie.
Ponownie przyszło mi zmierzyć się z głodem i pragnieniem, niewygodą
i różnymi dolegliwościami zdrowotnymi. Jednak niczego nie bałam się tak
bardzo, jak sowieckich żołnierzy. Zaczepiali napotkane kobiety, napastowali je
i gwałcili. Nieraz byłam świadkiem ich bezwzględnego zachowania je i tylko
cudem udało mi się przed nimi uchronić. Podczas podróży pociągiem przez cały
czas chowałam się w węglarce, żeby mnie nie zobaczyli.
Kiedy znalazłam się na terytorium Polski, popłakałam się. Było we mnie tyle
emocji! Ogromna radość, że przeżyłam, ulga, że wreszcie wróciłam do Ojczyzny,
żal za tym, co zniszczyła wojna… Cierpienie spowodowane wspomnieniem tych
wszystkich niewinnych ludzi, którzy zginęli… Znowu myślałam o kobietach
z obozu. Krysia, z którą się tam zaprzyjaźniłam, idąc na śmierć błagała, żebym,
jeśli sama przeżyję, wyryła jej imię na drzewie na polskiej ziemi. Tak rozpaczała,
że przyszło jej ginąć na obczyźnie…
Polska, moja Ojczyzna! Tyle ucierpiała podczas tej okrutnej wojny. Boże
mój…
Wojna wszystko zniszczyła, wywróciła świat do góry nogami. Już nic nie
mogło być takie samo, jak dawniej. Po tym, co przeżyłam, ja również nie byłam
już tą samą Emilią, która wyjeżdżała stąd za Wiktorem jesienią trzydziestego
dziewiątego roku. Ludzie, którzy ocaleli, nosili w sobie piętno i musieli nauczyć
się z nim żyć.
Pamiętam, że im bardziej zbliżałam się do domu, tym coraz większy strach
narastał w moim sercu. Wcześniejsza pewność, że Wiktor przeżył, ustępowała
miejsca niepewności. Jego strata byłaby dla mnie gorsza niż śmierć. Tak bardzo
bałam się o niego i o matkę…
Zapadał już wieczór, kiedy dotarłam do Bielunia. Serce ścisnęło mi się ze
wzruszenia, gdy pierwszy raz po tylu latach zobaczyłam znajomy krajobraz
pagórków, lasów i pól. Wieś wyglądała tak samo, jak kiedy widziałam ją po raz
ostatni. Zupełnie tak, jakby wojna kompletnie ją ominęła.
„Bezpieczna przystań wśród wzburzonych oceanów” – pomyślałam sobie
wówczas, przymykając oczy i wdychając pełną piersią znajomy, swojski zapach.
Gdy zobaczyłam zarys swojego domu, puściłam się biegiem przez pola.
Chciałam jak najszybciej znaleźć się w miejscu, o którym marzyłam przez te
wszystkie dni niewoli. Zatrzymałam się dopiero przed progiem, odetchnęłam
głęboko i ze łzami w oczach weszłam do środka.
Chatka tonęła w cieniu. Wszystko wyglądało niemal tak, jak wtedy, gdy
wyszłam stąd po raz ostatni. Tyle że panował tu przejmujący chłód, w powietrzu
unosił się kurz, firanki były pociemniałe z brudu…
Chatka sprawiała wrażenie opuszczonej.
− Mamo! – zaczęłam krzyczeć, chodząc po całym domu. Serce ścisnął mi
paniczny lęk. – Mamo, wróciłam! Gdzie jesteś, mamusiu?!
Wtedy usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Pamiętam, jak w ułamku sekundy
kamień spadł mi z serca. Wróciła!
Powoli obróciłam się za siebie i zobaczyłam panią Kazikową, naszą sąsiadkę.
− Boże mój! Dziecko! – zawołała, przykładając drżącą ze starości rękę do ust.
− Gdzie moja mama? – zapytałam.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy oznajmiła mi, że moja mama nie żyje.
Ogromny ból przeszył całe moje serce. Po policzkach potoczyły mi się łzy.
− Kiedy to się stało? – wyszeptałam przez ściśnięte gardło.
− W kwietniu czterdziestego czwartego roku. Była bardzo chora. Bardzo za
tobą tęskniła, do końca wierzyła, że żyjesz…
− Boże mój… − wyszeptałam, przygryzając bezwiednie wargę, aż poleciała mi
z niej krew. – To moja wina… Gdybym wtedy nie pojechała do Niemiec… −
Czułam się winna, że zostawiłam matkę samą, ruszając w ślad za Wiktorem.
Serce pękało mi z bólu na myśl, że umarła w osamotnieniu.
− Ale co ty pleciesz, dziecko! – przeraziła się starsza pani. – Była wojna. Nie
miałaś wpływu na to, co się działo. Niemcy powywozili prawie wszystkich
młodych z Bielunia i okolic. Wielu z nich pomarło na obczyźnie…
Nie odezwałam się, więc dodała jeszcze:
− Byłam z nią, kiedy to się stało. Pomagałam jej do końca. – Podeszła do
mnie i uścisnęła mi ramię. – Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia. Trzeba też
rozpalić w piecu. Musisz być silna, kochanie…
Kiedy zostałam sama, pozwoliłam, by zawładnęły mną tłumione dotąd emocje.
Tej nocy jeszcze długo płakałam, kuląc się z zimna przy piecu, w którym
rozpalony przez sąsiadkę ogień już dawno zgasł.
Na następnych kilka dni popadłam w jakiegoś rodzaju odrętwienie. Już nie
płakałam, tylko po prostu siedziałam bezczynnie i wpatrywałam się w przestrzeń.
Wspomnienia przejść wojennych, długa droga powrotna do domu, wiadomość
o śmierci matki i niepewność co do losu Wiktora zupełnie mnie przerosły.
Przez wszystkie wojenne lata myślałam tylko o tym, żeby po prostu wrócić do
domu i do ukochanych osób, ale powrót ten okazał się zdecydowanie trudniejszy,
niż myślałam. Nie potrafiłam się pozbierać i nie wiedziałam, jak mam zacząć
„normalnie” żyć.
I tak bardzo się bałam… Myśl, że Wiktor mógł nie przeżyć, paraliżowała mnie
do tego stopnia, że nie miałam odwagi dowiedzieć się prawdy. Nie byłam jeszcze
w stanie pojechać do dworu w Zaleszycach.
Jakoś tydzień po moim powrocie niespodziewanie odwiedził mnie Antek. Ten
sam, który przed wojną żywił do mnie sympatię i którego zazdrosny Wiktor
wysłał na kurs rolniczy kilkadziesiąt kilometrów od Bielunia.
− Jak tylko dowiedziałem się, że wróciłaś do domu, od razu przybiegłem –
powiedział, kiedy niechętnie zaprosiłam go do środka. – Boże, jak tu zimno. –
Wzdrygnął się. – Powinnaś grzać, żeby się nie przeziębić.
Podczas gdy ja siedziałam skulona na łóżku, on przyniósł drewno, rozpalił
w piecu i zrobił mi gorącej herbaty. Potem opowiedział, jak potoczyło się jego
życie w tej wojennej zawierusze. Otóż to wojna zastała go na tamtym kursie
rolniczym. Mimo wszystko udało mu się go dokończyć, a zaraz potem wrócił do
Bielunia. Jak się okazało, na swoje nieszczęście, bo już miesiąc później Niemcy
wywieźli go na przymusowe roboty. Miał jednak w tym wszystkim wiele
szczęścia, bo trafił do przyzwoitej rodziny, która bardzo dobrze go traktowała.
Przy okazji dużo się dowiedział o pracy na roli i prowadzeniu gospodarstwa.
Wrócił do domu zaraz po zakończeniu wojny, kilka miesięcy temu.
− Przykro mi z powodu twojej matki… − powiedział, dolewając mi herbaty. –
Każdy kogoś stracił podczas tej okropnej wojny. Ale dziękuję Bogu, że ty
wróciłaś cała i zdrowa. Szczerze powiedziawszy, już wszyscy straciliśmy
nadzieję. Ci, co ocaleli, już dawno wrócili do domu, a ciebie nie było i nie było.
I wszyscyśmy bardzo to przeżywali. Nawet dziedzic szukał cię przez Czerwony
Krzyż… − Antek dalej coś mówił, ale ja zupełnie go już nie słuchałam. W jednej
chwili zalała mnie fala gorąca, w uszach mi zaszumiało, a serce zaczęło mi bić
mocniej.
− Dziedzic… − wyszeptałam przez zaciśnięte gardło. – Dziedzic? –
powtórzyłam nieco głośniej.
− Co proszę? – zapytał zaskoczony Antek.
− Powiedziałeś, że szukał mnie dziedzic. Kogo miałeś na myśli? – Ręce mi
drżały.
− No… Wiktora Zaleszyckiego – odpowiedział Antek, a dla mnie czas jakby
się zatrzymał.
Wiktor przeżył! Mój ukochany żyje i szukał mnie! Jest gdzieś tutaj, Boże, tak
blisko! Te myśli kotłowały się w mojej głowie, a z serca w jednej chwili spadł mi
ogromny kamień. Poczułam, jak odrętwienie towarzyszące mi przez ostatni
tydzień odchodzi i na nowo wstępuje we mnie życie. Miałam ochotę śmiać się
i płakać jednocześnie, skakać z radości, jechać od razu do Zaleszyc. Wiedziałam
jednak, że muszę opanować swoje emocje i nie dać nic po sobie poznać.
Zagryzłam więc wargę i zapytałam:
− U niego wszystko w porządku?
− No… tak. Można tak to ująć. W końcu najważniejsze, że przeżył. Wrócił do
domu zaraz po mnie. Niestety, stracił rodziców, a do tego jeszcze komuniści
odebrali mu cały majątek. Biedak mieszka teraz w wynajętym pokoju u piekarza
w Zaleszycach. No ale powoli układa sobie życie. Jak my wszyscy.
Antek wkrótce poszedł do domu, a ja dorzuciłam drewna do pieca, nagrzałam
wody w garze i porządnie się wykąpałam. A potem położyłam się do łóżka,
wtuliłam w poduszkę i zasnęłam z myślą, że jutro pojadę do Zaleszyc i po tylu
latach wreszcie zobaczę Wiktora.
Tej nocy po raz pierwszy od wyjścia z obozu spałam spokojnie. I nie
nawiedziły mnie żadne wojenne koszmary.
Julianna zamknęła zeszyt i zapatrzyła się w dal. Ukradkiem otarła łzę, która
pojawiła się w kąciku jej oka. Bardzo wczuła się w historię Emilii. Czytając jej
zapiski, przeżywała wszystko niemalże tak, jakby sama była bohaterką tamtych
wydarzeń.
− Boże, ta kobieta tyle przeszła… − wyszeptała, gdy oboje z Danielem poszli
odłożyć zeszyt na miejsce. – Tak kochała tego Wiktora, że była w stanie
zaryzykować dla niego nawet własne życie. Całe szczęście, że oboje przeżyli
wojnę.
− Jesteś pewna, że nie chcesz czytać dalej? – zapytał Daniel, świecąc jej
latarką. – Nawet ja jestem ciekawy, jak wyglądało ich spotkanie po latach.
Julianna uśmiechnęła się.
− Za dużo emocji jak na jeden raz. Dokończymy następnym razem. Póki co
najważniejsze, że oboje przeżyli wojnę. Pewnie spotkają się i wszystko sobie
opowiedzą, potem wezmą ślub i zaczną nowe życie razem.
− Jak w bajce, co? – W jego głosie wyczuła nutkę ironii.
− Po tym wszystkim, przez co musieli przejść, zasłużyli na szczęśliwe
zakończenie.
− Ślub to nie zakończenie, to dopiero początek. Potem jest dalsze życie razem,
problemy, codzienna ciężka praca, nieraz i kłótnie. Nic nigdy nie jest tylko
kolorowe, Julianno.
− Masz rację – zgodziła się. – Mówiąc o szczęśliwym zakończeniu, nie
miałam wcale na myśli, że już zawsze będzie tylko idealnie. Chodzi mi raczej
o to, że o wiele łatwiej jest wspólnie stawiać czoła wszelkim trudnościom
i wyzwaniom dnia codziennego. Życie jest piękniejsze, kiedy dzieli się je
z osobami, które się kocha.
− No… tak – odparł po chwili. − Dobrze to ujęłaś.
− Czyżbyś właśnie przyznał mi rację? – zapytała Julianna, przyglądając mu
się spod przymrużonych powiek. – Sceptyczny Daniel po raz pierwszy zgodził
się ze mną w kwestii miłości. Chyba muszę zapisać to sobie w kalendarzu! –
Szturchnęła go żartobliwie w ramię.
− Już nie przesadzaj. Nie jestem chyba aż takim zimnym, pozbawionym uczuć
draniem…
− Szczerze?
Oboje się zaśmiali. Julianna miała wrażenie, że wspólne czytanie zapisków
Emilii rozluźniło ich oboje i sprawiło, że nie traktowali już siebie nawzajem
z takim dystansem jak podczas wesela.
− Słyszysz? – zapytał nagle Daniel.
− Co? – zdziwiła się Julianna i oboje umilkli. Wokół roznosił się dźwięk
cykających w pobliżu świerszczy i grającej w oddali romantycznej muzyki.
Nagle Daniel złapał Juliannę za rękę i delikatnie przyciągnął do siebie.
− Zatańcz ze mną, Julianno – wyszeptał, odkładając świecący telefon do
kieszeni. – Jeszcze nie tańczyliśmy dzisiaj ani razu…
Na chwilę jej serce zabiło mocniej z podekscytowania, ale zaraz przypomniała
sobie wcześniejsze oschłe, obojętne zachowanie Daniela i jego taniec z Alą.
Spuściła głowę, żeby nie patrzeć mu w oczy.
− Powinniśmy już wracać, bo jeszcze zaczną się martwić i nas szukać.
Chciała odejść, ale Daniel przytrzymał jej rękę.
− To niech nas szukają, jeśli chcą. Jesteśmy tu, gdzie powinniśmy teraz być,
Julianno. Ty i ja. Proszę cię o tylko jeden taniec…
− Mieliśmy całe popołudnie i wieczór, żeby tańczyć. Ale ty przez całą
uroczystość nie odzywałeś się do mnie, a potem poszedłeś tańczyć z tą Alą…
Westchnął poirytowany.
− Julianno, zatańczyłem z nią tylko dlatego, że sama mnie poprosiła. Nie
wypadało mi odmówić. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy bym sam jej tego nie
zaproponował…
− Boże, Danielu, daj mi dokończyć – powiedziała przez zaciśnięte z emocji
gardło. − Ja już naprawdę dłużej tak nie mogę. Cały czas mącisz mi w głowie…
Raz jesteś taki miły i bliski, a za chwilę traktujesz mnie, jakbym była ci zupełnie
obojętna. Tak jak dzisiaj. Przez całe wesele czułam się, jakbym była dla ciebie
obcą osobą, a potem nagle biegniesz za mną do chatki, spędzasz ze mną czas,
chcesz zatańczyć…
− Naprawdę nic nie rozumiesz, Julianno? – zapytał, patrząc jej prosto
w oczy. – Boże, ja po prostu przez cały ten czas próbowałem ze sobą walczyć…
Walczyć z tym, co poczułem do ciebie. Próbowałem trzymać się od ciebie
z daleka, zniechęcać cię do siebie, próbowałem trzymać dystans i skończyć
z tym wszystkim… Ale, kurna, nie potrafię tego zrobić. Nie jestem już w stanie
dłużej udawać. Chciałbym spróbować… Chciałbym z tobą być…
Oniemiała Julianna wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, a on
chwycił ją za obie dłonie i dodał:
− Dzisiaj, kiedy tańczyłem z tamtą kobietą i zobaczyłem, jak wychodzisz
z wesela, uświadomiłem sobie, że to przy tobie chcę być. Wtedy nad jeziorem
powiedziałaś mi, że to nie świat tworzy problemy, tylko my sami. I że jeśli
bardzo się czegoś pragnie, to potrafi się pokonać wszystkie granice i trudności. –
Odetchnął głęboko. − Jestem, jaki jestem. Dużo starszy od ciebie, twardo
stąpający po ziemi, zimny i sceptyczny, jak sama to słusznie określiłaś. Ale jeśli
zechcesz dać mi szansę…
W powietrzu czuć było zapach letniej nocy, przez okno chatki wpadała do
środka blada poświata księżyca, świerszcze cykały jeszcze intensywniej…
A z oddali dochodził dźwięk ulubionej piosenki Julianny, spokojnej
i romantycznej. Takiej, przy której zawsze chciała zatańczyć.
Delikatnie położyła lewą dłoń na ramieniu Daniela, a drugą chwyciła jego
rękę. Zrozumiał, o co chodzi. Objął ją w pasie i przyciągnął nieco bliżej siebie.
A potem zaczęli się kołysać w rytm melodii.

Powiedz coś, ja z ciebie rezygnuję


Przepraszam, że nie potrafiłem do ciebie dotrzeć
Poszedłbym za tobą dokądkolwiek
Powiedz coś, ja z ciebie rezygnuję

I czuję się taki mały


To mnie przerosło
Nie wiem już nic

I będę się potykać i upadać


Wciąż uczę się kochać
Dopiero zaczynam raczkować*

Daniel delikatnie pogładził jej policzek.


− Chciałbym coś zrobić – wyszeptał. – Ale jeśli nie chcesz, możesz mnie
powstrzymać.
Julianna przymknęła oczy, gdy palcem subtelnie obrysował kontur jej ust,
a potem zbliżył swoją twarz do jej twarzy. I wreszcie ją pocałował. Z początku
ostrożnie, niemal tylko musnął jej wargi, jakby bojąc się, że ona może tego nie
chcieć. Julianna jednak odpowiedziała mu tym samym.
Przed oczami mignęła jej cała ich historia. Przypomniała sobie, jak
bezpiecznie czuła się w jego ramionach, gdy pomagał jej wejść po schodach,
kiedy za dużo wypiła, albo gdy niósł ją po tym, jak skręciła w lesie nogę.
Przemknęły jej przez głowę wspomnienia, jak odnowił dla niej chatkę Emilii,
stanął w jej obronie przy Piotrku, uczył ją samoobrony i pływania… Widziała
ich kłótnie i wyrządzane sobie nawzajem przykrości, kiedy na przykład dawał jej
do zrozumienia, że traktuje ją jak małolatę, albo gdy ona przez pomyłkę uznała
go za bandytę, wygłupy, gdy pędzili rowerami po bieluńskim lesie, chwile
powagi i radości.
Miłość nigdy nie jest idealna. Ludzie nie są idealni. Kochać znaczy być.
Trwać. Ciągle kroczyć obok siebie, nawet jeśli droga jest bardzo wyboista.
Miłość to po prostu miłość.
*
A Great Big World & Christina Aguilera − Say Something [tłum. własne].
OD AUTORKI

Pisanie jest niezwykłą przygodą! Dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się


wybrać ze mną w podróż do Zaleszyc i Bielunia i poznać trzy niezwykłe
kobiety: Emilię, Danusię i Juliannę. To jeszcze nie koniec – wspólne chwile
z nimi będzie można przeżywać w kolejnej części sagi. Dodam tylko, że wyjdzie
wtedy na jaw wiele tajemnic… Niech historie bohaterek, z którymi każda z nas
może się w jakiś sposób utożsamić, będą inspiracją do tego, by podążać drogą
miłości, marzyć i być szczęśliwymi pomimo przeciwności losu.
Największe podziękowania zanoszę Panu Bogu za dary wyobraźni i przelewania
myśli na papier. Ogromnie dziękuję również moim pierwszym czytelniczkom:
mamie Ilonie i babci Basi; babci Krysi, która opowiedziała mi historię swojej
mamy; ukochanemu dziadkowi Józefowi – wiem, że cały czas nade mną czuwa
tam, z góry; przyjaciółce Annie Danielczyk za cudowne zdjęcie z naszego
wyjazdu; redaktorce Agnieszce Pietrzak oraz całemu zespołowi Wydawnictwa
Dragon za to, że odważyli się podjąć współpracę z debiutantką, a przez to
urzeczywistnili moje marzenie o wydaniu własnej książki.
Agata Sawicka

You might also like