Professional Documents
Culture Documents
Niespokojne Serca Agata Sawicka t1
Niespokojne Serca Agata Sawicka t1
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2020
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem
wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami,
przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Cytat na s. 6 pochodzi z: Tomasz à Kempis, O naśladowaniu Chrystusa, tłum. Wiesław Szymona OP,
Wydawnictwo M, Kraków 2014.
ISBN 978-83-8172-447-0
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Od autorki
Mojej prababci Emilii, której historia była inspiracją jednego z wątków tej
powieści
Miłość czuwa i nawet podczas snu nie zasypia.
W trudach nie czuje znużenia, związana nie traci swobody, wśród trwogi
pozostaje nieulękniona: jak płomień drgający i płonąca pochodnia rwie się ku
górze i bezpiecznie wszystko przenika.
Tomasz à Kempis
Ich miłość była zaklęta we dworze
Ich serca były zaklęte w sobie
Lecz kto pokochał w zaklętym dworze
Zatracał siebie w samotnej udręce
To był bez wątpienia najgorszy dzień w jej życiu. Dzień, w którym skumulowały
się wszelkie możliwe niepowodzenia i cały świat zwrócił się przeciwko niej.
Dzień, który zmienił wszystko, przerwał ciągłość normalnego, rutynowego,
spokojnego życia, wybuchł jak bomba i spowodował tak trwałe odkształcenia, że
powrót do stanu poprzedniego nie był już możliwy.
Czy wcześniej widziała jakieś symptomy nadchodzącej katastrofy? Poza
wylaną na odświętne ubranie z samego rana czarną, pełną fusów kawą, poza
podwójnym oczkiem w pończosze i wywinięciem koziołka na asfalcie po drodze
na uczelnię? Tak, były, i Julianna dobrze wiedziała, że to, co się stało dzisiaj,
było do przewidzenia. Nie przypuszczała jednak, że będzie to miało aż tak
daleko idące konsekwencje i że zbiegnie się to z jeszcze innym przykrym
wydarzeniem. Dlaczego wyrzucenie jej z prawa na Uniwersytecie Warszawskim
było do przewidzenia? A dlatego, że od początku sobie z nim nie radziła, że
czas, który powinna była przeznaczyć na naukę przedmiotów związanych
z prawem, dzieliła na przyswajanie sobie łaciny, dziejów średniowiecza czy
bitew II wojny światowej. Starała się, owszem, i to bardzo, ale po prostu
nienawidziła prawa i wszystkich przedmiotów, których na tym kierunku kazano
jej się uczyć.
Ktoś mógłby więc zapytać, dlaczego poszła na prawo, skoro w ogóle jej to nie
interesuje, mało tego – skoro pała do tego taką niechęcią. Odpowiedź na to
pytanie była zaskakująco prosta. Bo tak kazali jej rodzice. Bo tego od niej
wymagali. Bo tak od jej urodzenia planowali jej karierę zawodową. I pewnie
niewielu mogłoby to dziwić, w końcu jej ojciec Mirosław Zabłocki, jeden
z najlepszych prawników w kraju, a już najpewniej w stolicy, specjalista od
wszelkich spraw trudnych, nie mógłby przecież nawet wyobrazić sobie innej
przyszłości dla swojej jedynej córki. A i jego żona Jadwiga Zabłocka, sędzia
Sądu Okręgowego w Warszawie, dołożyła do tego planu swoje trzy grosze. To
znaczy bez żadnych wątpliwości zgodziła się z mężem i tym samym
przypieczętowała prawniczą przyszłość Julianny. I wszystko poszłoby zgodnie
z ich zamysłem, gdyby nie to, że Julianna była zupełnie inna, niż wymarzyli ją
sobie rodzice. Zamiast prawa pokochała historię i rok wcześniej, to znaczy zaraz
po ukończeniu liceum, kiedy musiała dokonać wyboru odnośnie do swojego
dalszego kształcenia, w tajemnicy przed rodzicami zapisała się na jeszcze jeden
kierunek oprócz prawa – oczywiście historię.
Nie była osobą, która regularnie sprzeciwiała się rodzicom. O nie. Wręcz
przeciwnie. Rodzice powiedzieli: „Oprócz dodatkowych zajęć z matematyki
i kółka z wiedzy o społeczeństwie idź na lekcje z języka angielskiego” –
i poszła, mimo że oznaczało to, iż już zupełnie nie będzie miała czasu, by czytać
ukochane książki historyczne. Rodzice powiedzieli: „Idź do najlepszego liceum
w Warszawie” – też poszła, mimo że jej najlepsza przyjaciółka wybrała liceum
o tylko jeden stopień niżej w rankingu. Innym jeszcze razem powiedzieli:
„Wyślemy cię do ciotki do Londynu na całe wakacje, żebyś nauczyła się języka
obcego w praktyce” – i ona pojechała, mimo że od tak dawna marzył jej się
chociaż tydzień w jakiejś zacisznej wsi czy w górach. Nigdy im się nie
sprzeciwiała, zresztą to i tak nie miałoby większego sensu, bo rodzice potrafili
wyegzekwować od niej posłuszeństwo chociażby poprzez sankcje finansowe.
Toteż kiedy powiedzieli jej: „Idź na studia prawnicze” – poszła, ale…
równolegle rozpoczęła też swój wymarzony kierunek. A co miało wpływ na to,
że po raz pierwszy zrobiła coś, czego chciała ona, a nie jej rodzice? Chyba jej
świętej pamięci dziadek Anatol, który zmarł raptem kilka dni przed
rozpoczęciem rekrutacji, a którego najczęściej powtarzane słowa zapadły jej
głęboko w pamięć i krzyczały w jej głowie, kiedy internetowo rejestrowała się
na studia. „Pamiętaj – mawiał bowiem dziadek – rób to, co kochasz, idź swoją
drogą, życie jest za krótkie i zbyt cenne, żeby wszystkich zadowolić”.
Nie miała odwagi, żeby kompletnie sprzeciwić się rodzicom i wybrać tylko
historię, dlatego studiowała i to, i to, a skutki były takie, że o ile pierwszy rok
historii zdała śpiewająco, o tyle z prawa ją wyrzucili. Dzisiaj.
− Po raz kolejny nie zdała pani przedmiotu z pierwszego semestru i nie
zaliczyła trzech przedmiotów z drugiego. Chyba rozumie pani, że w tej sytuacji
mam podstawy, by podać w wątpliwość pani dalszą karierę na naszym
wydziale – powiedział jej pan dziekan, u którego zresztą chwilę wcześniej oblała
jeden z egzaminów.
Nie miała siły się bronić, mało tego, uznała, że nie ma to sensu, bo
najzwyczajniej w świecie miał on rację. Nie była w stanie poradzić sobie ze
studiami prawniczymi, chyba że rzuciłaby historię. A tego nie mogła zrobić. Nie
po tym cudownym roku, kiedy szła na uczelnię szczęśliwa, że znowu nauczy się
czegoś ciekawego, nie po tym, jak mianowano ją przewodniczącą Koła
Miłośników Historii Polski działającego na jej wydziale, i nie po tym, jak została
wyznaczona na jedną z prelegentów na międzyuczelnianej konferencji
dotyczącej historycznych uwarunkowań wojny na Ukrainie, która miała się
odbyć w październiku. Poznała już, co znaczy robić to, co się kocha, i nie
potrafiła tego odpuścić. Zresztą przypuszczała, że nawet jeśli zrezygnowałaby
z historii, to i tak nie udałoby jej się ukończyć studiów prawniczych. Nie
nadawała się do tego i nic nie mogła na to poradzić.
Powiedziała więc profesorowi, że w tym wypadku rezygnuje z prawa, po
czym zabrała papiery z dziekanatu i opuściła wydział już jako nie-studentka.
A przed budynkiem czekał na nią uśmiechnięty Marcin, chłopak z jej (byłej)
grupy na prawie, z którym spotykała się od kilku miesięcy.
− Hej, i jak tam? – Uśmiechnął się do niej lekko, jakby od niechcenia i objął
ją ramieniem.
Julianna poczuła, jak do oczu mimowolnie napływają jej łzy. Mimo tego, że
studiowanie prawa zupełnie jej się nie podobało, to fakt, że praktycznie
wyrzucili ją z tego kierunku, był ciosem dla jej ambicji i samooceny. Bała się, że
jeśli od razu opowie Marcinowi o tym, co się stało, to popłacze się publicznie,
więc wzruszyła tylko ramionami.
− Chodźmy gdzieś – wyszeptała, chwyciła go za rękę i poprowadziła przed
siebie. Jak najdalej od tej przeklętej uczelni.
Musiał wyczuć jej nastrój, bo przyjrzał jej się badawczo i nieco mocniej
uścisnął jej dłoń. Drogę do mieszkania, które wynajmował, a które znajdowało
się zaledwie dziesięć minut od uczelni, pokonali w milczeniu. Julianna
zastanawiała się, czy on w ogóle zrozumie jej sytuację, bo w przeciwieństwie do
niej był wzorowym studentem prawa, któremu jeszcze ani razu nie powinęła się
noga.
Weszli do jego mieszkania, zamknęli za sobą drzwi, a wtedy automatycznie,
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Julianna się rozpłakała.
− Znowu nie zdałam tego okropnego egzaminu i wyrzucili mnie – wyszeptała,
ocierając łzy, i oparła się o wysoki blat stołu.
Marcin spojrzał na nią zupełnie zaskoczony. Kosmyk jego jasnych, kręconych
włosów opadał mu lekko na prawe oko, które zmrużył pod wpływem jej słów.
Julianna nie mogłaby powiedzieć, że to najprzystojniejszy chłopak, jakiego
w życiu spotkała, ale podobał jej się właśnie taki, jaki był. Miał regularne,
młodzieńcze rysy twarzy i wesołe, pełne życia spojrzenie. Bardzo dowcipny
i gadatliwy, bez wątpienia był duszą towarzystwa, w przeciwieństwie do niej –
raczej cichej i nieśmiałej, choć otwierającej się w gronie najbliższych
znajomych. Czasami zastanawiała się, co w niej widział, nie była bowiem typem
studenckiej piękności. Owszem, dużo osób w rodzinie mówiło jej wielokrotnie,
że wyrosła na piękną dziewczynę: o szczupłej posturze ciała, delikatnych,
subtelnych rysach twarzy, ciemnobrązowych, falowanych włosach i zielono-
niebieskawych oczach po matce, ale ona podchodziła do tych opinii z dość
dużym dystansem. Po pierwsze, powszechnie wiadomo, że opinie członków
rodziny dalekie są od obiektywizmu, a po drugie, obserwowała otaczający ją
świat i wiedziała, że do wzorowej modelki bardzo dużo jej brakuje. A już na
pewno do Klaudii, wysokiej blondynki z jej grupy, która wyjątkowo przepadała
za Marcinem i nie przepuściła żadnej okazji, by okazać Juliannie, jak wielką
darzy ją niechęcią. Doszły ją nawet kiedyś słuchy, że podobno ona i Marcin byli
przez jakiś krótki czas razem, bo znali się jeszcze z liceum, ale nie dawała
stuprocentowej wiary w te plotki, a Marcina nigdy o to nie pytała, bo uznała, że
to, co było kiedyś, przed nią, jest jego prywatną sprawą.
Stała teraz zupełnie załamana w jego kuchni i patrzyła bezradnie w okno, a on
podszedł do niej i ją przytulił.
− Jak to cię wyrzucili? – zapytał, gładząc ją po plecach. – Tak po prostu…?
− Po prostu dziekan zasugerował mi dość dosadnie, że nie widzi mnie na
Wydziale Prawa i Administracji, a biorąc pod uwagę moje wyniki w nauce, nie
miałam podstaw, żeby się z nim sprzeczać, więc postanowiłam zachować resztki
honoru i przyznałam mu rację, a potem podpisałam stosowne dokumenty. I tyle.
Tak po prostu – odpowiedziała, głęboko wzdychając na sam koniec.
− O kurde, no to faktycznie się podziało. I co teraz zrobisz?
Julianna potarła czerwone od płaczu oczy, rozmazując tym samym resztki
tuszu, który ostał się na jej rzęsach.
− W zasadzie nie ma sensu, żebym robiła jakiekolwiek plany. Rodzice mnie
zabiją, kiedy się dowiedzą.
− Nie dramatyzuj, Lio. – Marcin niespodziewanie wtulił się w jej włosy,
a jego szept połaskotał ją w ucho.
Lia było zdrobnieniem od jej imienia. Składało się z trzech leżących obok
siebie liter w środkowej części jej imienia. Nie pamiętała, kiedy dokładnie
zaczęła używać tego zdrobnienia, ale już od wielu lat właśnie tak zwracali się do
niej znajomi i przyjaciele, a czasami nawet członkowie rodziny. W zasadzie
sama w ten sposób przedstawiała się nieraz ludziom. Podobała jej się ta wersja
jej imienia. Przywoływała na myśl jakąś lekką, delikatną nutę, może nawet
trochę orientalną, a już na pewno mniej poważną niż pełne brzmienie jej imienia.
− Nie musisz na razie nic mówić swoim rodzicom – wymruczał i mocniej
przytulił ją do siebie, jednocześnie zbliżając usta do jej twarzy. – Dopiero
zaczynają się wakacje. Zapomnij o kłopotach i chodźmy to uczcić. – Chciał ją
pocałować, ale ona stanowczo odsunęła się od niego.
− Marcin! – zrugała go. – Przestań, proszę, ja naprawdę nie jestem w nastroju
do żartów!
− Ja nie żartuję, Lio – odsapnął zirytowany, a potem podszedł do niej
i gwałtownie przyciągnął do siebie.
Spojrzała wprost w jego zielone, nieco wąskie oczy, w których zobaczyła
pożądanie. Onieśmieliło ją to, a jednocześnie poczuła ukłucie złości, że po
głowie chodzą mu takie rzeczy, kiedy ona ma taki poważny problem i chce jej
się płakać. Czy on naprawdę tego nie rozumie?
− Proszę… − jęknęła. – Zróbmy sobie lepiej coś do picia, muszę się
uspokoić… − Pogładziła jego policzek i chciała wymknąć się z jego objęć, ale
on nadal mocno przytrzymywał ją przy sobie.
− Wyluzuj, kochanie – wyszeptał, zbliżając swoje usta do jej ucha. – Nie myśl
już o tym. Poddaj mi się, a obiecuję, że zapomnisz o wszystkich kłopotach.
Wiem, co zrobić, żeby przegonić twoje smutki… − Zaczął całować ją po szyi.
Przeszedł ją dreszcz, ale zaraz opanowała się i pokręciła przecząco głową.
− Boże, przestań – nakazała całkiem stanowczo. – To nie jest dobry
moment. – Wyswobodziła się z jego uścisku i poprawiła nieco rozmierzwione
włosy.
Marcin przeklął pod nosem i spojrzał na nią wzrokiem, w którym pożądanie
stopniowo ustępowało miejsca gniewowi i frustracji spowodowanym
niezaspokojonym pragnieniem.
− Dla ciebie nigdy nie ma dobrego momentu – warknął, krzyżując ręce na
piersiach. – Jesteśmy razem już od sześciu miesięcy, a jeszcze nigdy nie byliśmy
ze sobą w ten sposób. O co ci chodzi, co? – Ton jego głosu brzmiał coraz
oschlej. – Oboje jesteśmy dorośli, skończyliśmy pierwszy rok studiów, mamy
wakacje…
− Ty skończyłeś – poprawiła go Julianna. – Mnie wyrzucili z prawa.
− Przestań! – zdenerwował się Marcin. – Nie dramatyzuj. Masz jeszcze tę
swoją głupią historię.
Sposób, w jaki nazwał jej pasję, ugodził ją boleśnie w serce. Wiedziała, że
chłopak nie podziela jej zainteresowań, ale okazywanie przez niego takiego
lekceważenia, i to jeszcze w obecnej, już i tak trudnej dla niej sytuacji, przelało
czarę goryczy. Skrzyżowała ręce na piersiach, odetchnęła głęboko i drżącym ze
zdenerwowania głosem powiedziała:
− Ja nie dramatyzuję. Za to ty myślisz tylko o sobie! W ogóle nie interesuje
cię, przez co teraz przechodzę i co czuję. Myślisz tylko o… − powstrzymała się
zażenowana i poczuła, jak mimowolnie rumieńce wypełzają jej na policzki.
− O seksie – dokończył za nią Marcin, wyraźnie akcentując to słowo. – To
taki sposób na okazanie sobie uczuć i przeżycie trochę przyjemności, którą może
dać sobie dwoje ludzi, wiesz?
Zawstydzona do granic możliwości Julianna obróciła się na pięcie i podeszła
do okna, byle tylko nie patrzeć teraz na Marcina.
− Tak, wiem – wybąkała, chwytając się za ramiona, jakby to miało jej dodać
poczucia bezpieczeństwa i pewności siebie. – I wiem też, że trzeba to zrobić
z odpowiednią osobą i kiedy się jest na to gotowym. A ja nie jestem. Znamy się
dopiero od kilku miesięcy i…
Nie dał jej dokończyć.
− Daruj sobie, Lio – mówił podniesionym głosem, ale przynajmniej już nie
krzyczał. – Tylko mi nie mów, że jesteś z tych, co to czekają do ślubu, bo…
− A nawet jeśli, to co?! – odparowała coraz bardziej zdenerwowana. Serce
waliło jej w piersi jak oszalałe, a krew szumiała w uszach.
− Trzeba mi było powiedzieć to od razu, a nie wodzić mnie za nos jak
jakiegoś psa! – wykrzyknął i mocno zacisnął pięści.
Julianna odwróciła się od okna, podeszła do blatu stołu, na którym zostawiła
torebkę i ciężko westchnęła. Mimo że krew buzowała w jej żyłach ze
zdenerwowania, postanowiła się uspokoić, bo wiedziała, że ta kłótnia do niczego
nie prowadzi. Poza tym nagle poczuła się tak zmęczona i przytłoczona tym
wszystkim, że jedyne, na co miała teraz ochotę, to położyć się, przespać
i odświeżyć umysł.
− Marcin, chyba najlepiej będzie, jak na razie zakończymy ten temat. Nie
jestem dzisiaj w nastroju do takich rozmów, bardzo cię przepraszam. Lepiej
będzie, jak się uspokoimy i wtedy ewentualnie wrócimy do tej rozmowy. –
Pomyślała, że dobrze by było, gdyby chociaż przytuliła go na pożegnanie, ale
nadal była zbyt zdenerwowana i urażona, żeby to zrobić. – To co, widzimy się
wieczorem na przyjęciu u mnie w domu, prawda?
Jej rodzice organizowali uroczystą kolację, na której mieli być obecni ich
liczni znajomi z kręgów prawniczo-sędziowskich. Ojciec Marcina, znaczący
adwokat, również był na to przyjęcie zaproszony wraz z żoną i synem. Julianna
z ogromnym trudem znosiła tego typu spotkania, ale w tej kwestii nie miała
wiele do powiedzenia. Wiedziała, że z rodzicami nie wygra, a oni oczekiwali od
niej obecności na każdej z takich imprez. Zaciskała więc zęby, przybierała
uprzejmy uśmiech i towarzyszyła rodzicom, ukrywając swoje znudzenie
i zmęczenie zaproszonym przez nich towarzystwem. Miała jednak nadzieję, że
dzisiaj będzie inaczej, bo z Marcinem będzie jej na pewno o wiele raźniej.
− Ja się nie wybieram – odpowiedział tymczasem szorstko chłopak. – Dzisiaj
jest też nasza wydziałowa impreza w klubie i idę właśnie tam.
Julianna spojrzała na niego zupełnie zaskoczona.
− Myślałam, że przyjdziesz z rodzicami… Że będziemy dzisiaj razem…
− A zapytałaś mnie o to? Pomyślałaś o tym, czego ja chcę? Też bym chciał
spędzić ten wieczór z tobą, ale niekoniecznie w gronie naszych starych.
− Ja… − zawahała się, bo przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć –
założyłam, że to oczywiste, że przyjdziesz razem z twoimi rodzicami. Zresztą
też wolałabym robić cokolwiek innego niż siedzieć na tej kolacji, ale wiesz
przecież, że rodzice w życiu nie pozwoliliby mi jej opuścić.
− Dorośnij, Lio – rzucił oschle. Ton jego głosu brzmiał wyjątkowo
nieprzyjaźnie i Julianna nie mogła uwierzyć, że jeszcze dwadzieścia minut temu
szli ulicą, trzymając się za ręce. – Zacznij wreszcie żyć po swojemu, a nie
tańczyć, jak ci zagrają twoi starzy.
Dziewczyna przełknęła gulę, która ścisnęła jej gardło. Gdyby to było takie
proste, żyć po swojemu, już dawno by to zrobiła. Ale nie, ona miała
apodyktycznych, wpływowych rodziców, od których nadal była zależna, a co za
tym idzie, z którymi musiała się liczyć. Uwagę Marcina puściła jednak mimo
uszu, bo i tak nie potrafiłby zrozumieć jej położenia. Jego rodzice byli inni, nie
przymuszali go do niczego, nie układali za niego przyszłości, pozwalali mu
dokonywać swobodnych wyborów we wszystkich sprawach w jego życiu,
a pomimo tego wspierali go finansowo i pomagali mu się usamodzielnić.
Jakżeby miał więc zrozumieć jej zupełnie odmienną sytuację?
− Czyli cię nie będzie? – wybąkała tylko w odpowiedzi na jego słowa.
− Nie. Dzisiaj wychodzę z przyjaciółmi.
− Zamiast ze swoją dziewczyną… − Może to była kąśliwa uwaga, ale nie
mogła się powstrzymać, żeby jej nie poczynić. Postawa Marcina zbulwersowała
ją i uraziła.
Wzruszył ramionami i mruknął coś pod nosem, ale nie dosłyszała co.
− Słucham? – zapytała rozdrażniona.
− Nic. Powiedziałem: „jak zwał, tak zwał”. Twierdzisz, że jesteś moją
dziewczyna, ale wcale się tak nie zachowujesz.
Julianna popatrzyła na niego, zupełnie zbita z tropu.
− Wiesz, jaka jest różnica pomiędzy przyjaciółką a dziewczyną? –
kontynuował chłopak, pochwyciwszy jej zdziwione spojrzenie. – Pomiędzy
przyjaźnią a miłością?
− Zasadnicza – wybąkała.
− Ale wiesz, jaka konkretnie?
Julianna odetchnęła głęboko. Zupełnie nie rozumiała, do czego on zmierza.
− Przyjaźń jest bardzo silna i wszechstronna, ale miłość to coś jeszcze
większego od niej. To przywiązanie i oddanie, gotowość do poświęcenia się dla
drugiej osoby, to traktowanie kogoś, jakby był ważniejszy od nas samych, to
ogromna bliskość pomiędzy dwiema osobami i…
− No właśnie – nie dał jej dokończyć. – Bliskość jest kluczem do całej tej
zagadki.
Julianna uważnie zmierzyła go wzrokiem. W głowie miała zamęt, powoli
docierało do niej, o co mu chodzi, ale nie mogła uwierzyć, że naprawdę
rozumuje w ten sposób.
− Miałam na myśli przede wszystkim duchową bliskość, tę w sercu… −
odpowiedziała ostrożnie.
Marcin machnął lekceważąco ręką.
− Jasne, to też, ale jest też ta bardziej przyziemna i ludzka bliskość, której
pomiędzy nami nie ma. Póki co żyjemy jak przyjaciele, Lio. Niestety, taka jest
prawda.
− Boże! Czy ja dobrze zrozumiałam, że przestałeś uważać mnie za swoją
dziewczynę tylko dlatego, że nie poszłam z tobą jeszcze do łóżka?! – krzyknęła
kompletnie wytrącona z równowagi. Aż trudno było jej uwierzyć, że naprawdę
tak powiedział. − To takie prostackie… − Pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
Marcin zaśmiał się nerwowo pod nosem.
− Cóż, ja bym to nazwał normalnością, nie prostactwem.
Niespodziewanie podszedł do niej i położył swoje dłonie na jej ramionach,
delikatnie je masując. Popatrzyła mu w oczy, ale nie potrafiła skupić na nim
uwagi, bo w głowie kotłowało jej się tysiące myśli, których nie potrafiła tak
szybko zebrać.
− Chyba powinniśmy oboje zastanowić się, czego oczekujemy od naszej
znajomości i w jakim powinna ona pójść kierunku – powiedział tymczasem
Marcin spokojnym i pewnym głosem. − Chcesz mnie mieć za przyjaciela czy za
chłopaka, Lio? Ja chciałbym, żebyś była moją dziewczyną, prawdziwą
dziewczyną – zaakcentował te słowa − ale decyzja należy do ciebie… −
Delikatnie wsunął jej niesforny kosmyk włosów za ucho.
Julianna zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, żeby spróbować uporządkować
myśli i odzyskać panowanie nad targającymi nią emocjami. Czy on dawał jej
właśnie ultimatum, że jeśli nie pójdzie z nim do łóżka, to z nią zerwie? Nie
musiała się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Popatrzyła mu prosto w oczy,
a potem powoli zbliżyła swoje usta do jego ucha. Marcin zjechał dłońmi do jej
talii i gestem zwycięzcy przyciągnął ją mocniej do siebie. A ona, starając się,
żeby jej głos zabrzmiał w miarę spokojnie, wyszeptała:
− Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Po tym wyswobodziła się z jego uścisku, co nie było wcale takie trudne,
zważywszy na to, że jej odpowiedź tak go zaskoczyła, że odjęło mu kompletnie
mowę. Następnie skierowała się w stronę wyjścia.
− A tak w ogóle, to masz co do mnie rację… – Obróciła się, zanim jeszcze
otworzyła drzwi wyjściowe. – Jestem dziewczyną, która poczekałaby do ślubu.
A wiesz dlaczego? – Ze wzburzenia i złości, patrząc na niego, zmrużyła oczy. −
Żeby przypadkiem nie oddać się takiemu dupkowi jak ty – dokończyła, po czym,
nie czekając na jego odpowiedź, wyszła na klatkę schodową i zatrzasnęła za
sobą drzwi.
***
Kiedy znalazła się na zewnątrz, natychmiast ruszyła w stronę domu, bo bała się,
że pomimo tego, co mu powiedziała, Marcin mógłby wybiec za nią i chcieć
kontynuować rozmowę, na którą ona kompletnie nie miała już ani ochoty, ani
siły. Jedyne, czego teraz chciała, to znaleźć się w jakimś bezpiecznym miejscu
na ziemi, gdzie mogłaby pobyć sama ze sobą i się uspokoić.
Ze zdenerwowania serce waliło jej w piersi jak oszalałe, a ręce drżały jak
przed najbardziej stresującym egzaminem. Do oczu napłynęły jej łzy, ale były
one oznaką nagromadzonych wewnątrz emocji, które szukały ujścia, a nie
tęsknoty czy żalu za Marcinem. Owszem, w ciągu ostatnich miesięcy stał się jej
bliski i myślała o nim poważnie, ale czy go kochała? Bardzo lubiła spędzać
z nim czas, dzieliła się z nim swoimi przemyśleniami i otwierała przed nim,
troszczyła się o niego i zależało jej na nim. Ale to nie była jeszcze taka
zapierająca dech w piersiach miłość, o której pisano w książkach, kręcono filmy
albo opowiadano między sobą. Może taka miłość przyszłaby z czasem, kiedy
oboje staliby się dojrzalsi, a może nigdy by jej do Marcina nie poczuła?
A zresztą nawet gdyby kochała go tak mocno, to i tak po tym, jak dzisiaj się
zachował i co mówił, nie chciałaby mieć z nim już nic wspólnego. Bo szukała
prawdziwej miłości i akceptacji, a nie szantażu i wykorzystywania.
Nie zorientowała się, kiedy doszła do domu. Była tak pochłonięta swoimi
emocjami i myślami, że nawet nie skorzystała z autobusu i przeszła kilka
kilometrów piechotą. Pchnęła furtkę i weszła na teren przydomowego,
zadbanego ogródka, a potem zadzwoniła do drzwi. Wiedziała, że mama została
dzisiaj w domu, żeby przygotować wszystko na wieczorną imprezę. Pomagały
jej też zatrudnione na tę okazję dwie kobiety, które zajmowały się zarówno
sprzątaniem, jak i gotowaniem. Drzwi otworzyła jej właśnie jedna z takich pań,
więc przywitała się z nią uprzejmie i korzystając z okazji, że mamy nie było
w pobliżu, czmychnęła szybko na górę, gdzie mieścił się jej pokój. Potrzebowała
chociaż chwilę odpocząć i nie miała zbytniej ochoty rozmawiać z nikim na temat
egzaminu. Rodzice wiedzieli, że nie radzi sobie najlepiej z niektórymi
przedmiotami na studiach, ale nie byli świadomi, że te problemy były aż tak
duże. Nie śledzili szczegółowo jej edukacji, widocznie uważając za naturalne to,
że ostatecznie sobie poradzi. Kto jak nie ona, córka znakomitego prawnika
i szanowanej sędzi? A ona nie wyrywała się wcześniej, żeby ich wyprowadzić
z błędu, wierząc, że faktycznie uda jej się zaliczyć ten rok. Ale dzisiaj nie miała
już żadnych złudzeń i wiedziała, że będzie musiała wyznać im prawdę.
Zostawiła torbę na podłodze obok biurka i rzuciła się na łóżko, wzdychając
jednocześnie z ulgą. Boże – pomyślała – co za pokręcony dzień. Lepiej, żeby się
już skończył, bo kto wie, co się jeszcze może wydarzyć.
W domu słychać było odgłosy krzątaniny, rozmów i sprzątania, ale ona była
tak zmęczona, że po chwili poczuła, jak pomimo hałasu zaczyna zapadać w sen.
Nagle jednak z błogiego stanu nieświadomości wyrwał ją dzwonek do drzwi
i głos taty. Zdziwiła się, że tak szybko wrócił do domu, ale widocznie on też
chciał przygotować się na dzisiejszą kolację i dopilnować, żeby wszystko było
perfekcyjnie zorganizowane.
Wtuliła się w poduszkę i spróbowała na nowo zasnąć. Była właśnie gdzieś na
granicy jawy i snu, kiedy drzwi jej pokoju otworzyły się głośno i usłyszała nieco
podenerwowany głos mamy:
− Lio, tutaj jesteś, dziecko. Pani Marysia powiedziała mi, że już wróciłaś.
Dlaczego nie przyszłaś się przywitać?
Julianna przeklęła w duchu poirytowana, że już drugi raz ktoś nie pozwala jej
zasnąć, i przysiadła na łóżku.
− Przepraszam, mamo – odpowiedziała rozespanym głosem. – Byłam
zmęczona. Miałam dzisiaj ciężki dzień i chciałam trochę odpocząć przed
wieczorem.
Mama zmierzyła ją uważnym spojrzeniem.
− Ale wszystko w porządku? – zapytała, a w jej głosie dało się wyczuć nutkę
zaniepokojenia.
Jej pytanie zupełnie otrzeźwiło i rozbudziło Juliannę. Serce zaczęło jej bić
mocniej ze zdenerwowania, bo wiedziała, że zaraz będzie musiała wyznać
prawdę o swojej zakończonej prawniczej karierze. Odetchnęła głęboko i już
miała się odezwać, kiedy usłyszały wołanie ojca z dołu:
− Lio! Lio! Chodź no tutaj!
− Tata ma dla ciebie dobrą wiadomość – pospieszyła z wyjaśnieniami mama,
jakby zupełnie zapominając o zadanym wcześniej pytaniu. – Zejdź na dół.
Julianna westchnęła w duchu. Z jednej strony odczuwała ulgę, że moment
prawdy został odwleczony, ale z drugiej strony wolałaby mieć go już za sobą.
Pospiesznie wstała z łóżka i zeszła do obszernego, nowocześnie urządzonego
salonu, gdzie na fotelu siedział ojciec. Mimo że dobiegał już pięćdziesiątki,
nadal był szczupłym, postawnym mężczyzną o budzących respekt, poważnych
rysach twarzy i krótko przystrzyżonych wąsach. Na widok córki podniósł się
z fotela i poprawił swoją doskonale skrojoną marynarkę, jakby zaczynał
spotkanie z kolejnym klientem, a nie z własnym dzieckiem w swoim domu.
− Rozmawiałem dzisiaj z moim przyjacielem Januszem – odezwał się
pewnym głosem i zmierzył Juliannę uważnym spojrzeniem. – Jak wiesz,
prowadzi on jedną z najlepszych kancelarii w stolicy, która świadczy usługi
w wielu dziedzinach prawa.
Kiedy Julianna usłyszała, czego ma dotyczyć rozmowa, poczuła, jak przez jej
wnętrze przetacza się fala stresu. Objęła się ramionami i głęboko odetchnęła,
żeby się uspokoić i dodać sobie otuchy. Ojciec tymczasem kontynuował:
− Wiem, że zarówno Adrian, syn Jacka, jak i córka przyjaciółki twojej matki,
którzy są obecnie na drugim roku, odbywają już praktyki w kancelariach swoich
rodziców. Wiem również, że Karol zamierza posłać twojego chłopaka Marcina
na tego typu praktyki, i w związku z tym uważam, że nie powinnaś mieć
gorszych możliwości niż oni. Postanowiłem więc, że od pierwszego lipca
zaczniesz przyuczać się do zawodu.
Julianna jęknęła w duchu. Tylko nie to… Wiedziała, że przyznanie się
rodzicom do tego, że nie jest już studentką prawa, będzie teraz o wiele
trudniejsze. A przede wszystkim ich gniew będzie jeszcze poważniejszy.
Wiedziała jednak, że nie może ukrywać dłużej prawdy. Na chwilę przymknęła
oczy, odetchnęła głęboko i odezwała się:
− Tato, ale ja…
− Jeszcze nie dokończyłem – przerwał jej ojciec i podniósł dłoń do góry
w geście nakazującym milczenie. Julianna wypuściła wstrzymywane dotąd
w płucach powietrze. – Wiem, że po pierwszym roku wciąż niewiele się umie,
ale uważam, że powinnaś już zacząć obcować z kwestiami prawnymi
w praktyce. Przez dwa dni w tygodniu będziesz więc uczęszczała do mojej
kancelarii, gdzie będę zapoznawał cię z podstawami tej pracy, a dodatkowo
w środy i piątki będziesz chodziła do kancelarii Janusza. Zgodził się przyjąć cię,
mimo że nigdy jeszcze nie wziął pod swoje skrzydła studenta na niższym
stopniu edukacji niż czwarty rok. To dla ciebie ogromne wyróżnienie
i niepowtarzalna szansa. Wiesz, trudno mi się do tego przyznać, ale uważam
Janusza za jeszcze lepszego specjalistę ode mnie, więc współpraca z nim będzie
dla ciebie nieocenioną pomocą na drodze ku twojej prawniczej przyszłości.
Z takimi referencjami…
− Tato… − jęknęła Julianna, bo już dłużej nie była w stanie znieść jego
wywodów. – Tato, posłuchaj mnie…
Ojciec zupełnie zbagatelizował jej słowa.
− Oczywiście, kiedy zaczniesz rok akademicki, będziesz uczęszczała do
kancelarii tylko w takich godzinach, które nie będą kolidowały z twoimi
zajęciami. Póki co jednak masz wakacje, więc powinnaś je wykorzystać…
− Tato! – podniosła nieco głos, mając nadzieję, że wreszcie uda jej się dojść
do głosu.
Podziałało. Ojciec zamilkł w pół zdania i spojrzał na nią ze zdziwieniem
i irytacją w oczach, wywołaną tym, że zdecydowała się mu przerwać. Julianna
ze stresu zacisnęła swoją prawą dłoń na lewym nadgarstku, tak że aż zbielały jej
czubki palców, po czym spojrzała ojcu prosto w oczy i powiedziała:
− Tato, ja muszę wam coś powiedzieć. Strasznie mi przykro, ale nie jestem już
studentką prawa.
Zauważyła, jak oczy ojca zrobiły się ogromne z niedowierzania, a na czole
pojawiła się nerwowa zmarszczka, która zazwyczaj poprzedzała jego atak furii.
− Pamiętasz, jak mówiłam wam, że mam problemy z zaliczeniem niektórych
przedmiotów? – zapytała, ale zaraz potem dodała: − Dzisiaj po raz kolejny nie
zdałam egzaminu u profesora Kozińskiego, dziekana, który dał mi jasno do
zrozumienia, że nie widzi mnie już na studiach prawniczych, i zrezygnowałam.
Mirosław Zabłocki poczerwieniał ze zdenerwowania, zaczął szybko oddychać
i desperacko rozluźniać krawat.
− Jadwigo! – huknął stłumionym głosem. – Jaaaadwigoooo!!!
Do salonu wparowała mama Julianny z ozdobnym wazonem w ręce, który
zamierzała przystroić na wieczorną uroczystość.
− Ludzie! Co tak krzyczysz?! – zirytowała się. – Pali się czy co?!
− Gorzej! – wrzasnął ojciec, w porywie gniewu zdarł z siebie krawat i rzucił
nim o ziemię. – Nasza córka została wyrzucona z uczelni!
Na te słowa z rąk Jadwigi omal nie wyślizgnął się kryształowy wazon, ale na
szczęście w ostatnim momencie złapała go za wygiętą krawędź.
− Co takiego?! – Wpatrzyła się w Juliannę przenikliwym wzrokiem. – Jak to
możliwe?!
Julianna chwyciła się za brzuch, bo z nerwów przeraźliwie rozbolał ją
żołądek.
− To prawda – wyszeptała. – Od samego początku nie radziłam sobie
z prawem. Starałam się, jak mogłam, ale to naprawdę nie jest dla mnie. Bardzo
przepraszam…
− Prawo nie jest dla niej! – wybuchnął ojciec i rzucił żonie ironiczne
spojrzenie, jednocześnie ręką wskazując swoją córkę. – Prawo nie jest dla niej –
powtórzył, jakby nie mógł zrozumieć sensu tych słów. – To w takim razie co jest
dla ciebie?! – zwrócił się tym razem do Julianny.
− Historia – odpowiedziała spokojnie. – To moja prawdziwa pasja. Zdałam
wszystkie egzaminy bez żadnego problemu i z bardzo wysokimi wynikami.
Najprawdopodobniej od października dostanę stypendium rektora dla
najlepszych studentów i…
− Jaka historia?! – przerwała jej zupełnie zaskoczona matka. – O czym ty
mówisz, dziecko?!
Julianna nerwowo przygryzła wargę.
− Chodzi o to, że studiowałam dwa kierunki. Prawo, bo tak chcieliście wy,
i historię, bo tego chcę ja.
Jej wyznanie sprawiło, że obojgu rodzicom na chwilę odjęło mowę.
− Czy ja dobrze rozumiem, że oszukałaś nas i potajemnie studiowałaś jeszcze
historię? – pierwsza odezwała się drżącym głosem Jadwiga.
− Nie oszukałam – broniła się Julianna. – Owszem, zataiłam przed wami
prawdę, bo wiedziałam, że nigdy nie zgodzilibyście się na moje wymarzone
studia, ale nie zrezygnowałam z prawa. Po prostu miałam nadzieję, że uda mi się
pogodzić oba kierunki i…
− I nigdy nie dowiemy się prawdy? – dokończyła za nią mama.
− I spełnię moje marzenie. I udowodnię wam, że mogę połączyć waszą wizję
z moją…
− Ale się nie udało… − wtórowała jej Jadwiga.
Temu Julianna nie mogła zaprzeczyć, więc tylko nerwowo przygryzła wargę
i skinęła głową.
− Bardzo mi przykro, że was zawiodłam… − powiedziała po chwili. –
Naprawdę… Ale proszę, spróbujcie mnie zrozumieć. Historia jest moją
prawdziwą pasją, odnajduję się w niej i kocham się jej uczyć…
− Z historii nie wyżyjesz! – wrzasnął niespodziewanie ojciec, który do tej
pory zachował dziwne milczenie, na przemian tylko czerwieniąc się i blednąc na
twarzy. – Cholera jasna! Z pasji się nie utrzymasz! Nie opłacisz czynszu, nie
kupisz jedzenia, nie ubierzesz się…! – wyliczał. – Jak chcesz potem żyć?!
Juliannę boleśnie ugodziły jego słowa. Zupełnie nie zgadzała się z ojcem.
Poczuła, że zdenerwowanie bierze nad nią górę, a słowa same cisną jej się na
usta.
− Historyk to też zawód, tato! – podniosła głos. – Taki sam jak każdy inny.
Mogę potem normalnie pracować i zarabiać na swoje utrzymanie. Nie możesz
ciągle myśleć, że twój zawód jest najlepszy i jedyny na świecie.
− Najlepszy i jedyny to może nie, ale na pewno bardzo szanowany, porządny
i opłacalny! Zapewnia godne życie!
− Bycie historykiem też może zapewnić godne życie, tato!
− A czy ty wiesz, ile zarabia taki, pożal się Boże, historyk?! – wrzasnął
i zaczął impulsywnie wymachiwać rękami w jej stronę. – Grosze! Grosze!
− Pieniądze to nie wszystko!
− Nie?! Rozejrzyj się, dziewczyno… – Wskazał rękami w obie strony. – To,
że masz taki wielki dom z ogrodem, własny pokój, codziennie pod dostatkiem
jedzenia, ubrania jakiekolwiek zapragniesz, jeden z najnowszych telefonów, to
myślisz, że skąd się wzięło, co?! – Zrobił pauzę, żeby odetchnąć, a zaraz potem
dodał: − Gdybyś skończyła tę twoją historię, to nigdy nie byłoby cię stać na te
wszystkie udogodnienia. Póki co zawdzięczasz je ciężkiej pracy matki i mojej,
ale kiedyś nas zabraknie, a ty będziesz musiała zadbać o siebie sama.
− Wiem to – odrzekła Julianna.
− Więc wiesz, to rozumiesz też zapewne, że powinnaś zrezygnować z historii
i od października rozpocząć od nowa prawo! Tym razem na poważnie i z pełnym
oddaniem!
Julianna poczuła, jak na samą myśl o tym ogarnia ją przerażenie. W wielu
sprawach mogłaby być posłuszna rodzicom i ulec ich woli, ale nie wówczas,
kiedy w grę wchodziła jej ogromna pasja. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie
idącej każdego ranka do kancelarii, gdzie do samej nocy zajmowałaby się
jakimiś paragrafami. I codziennie marzyła o tym, żeby zmienić swoje życie.
Odetchnęła głęboko i mocno splotła dłonie, żeby dodać sobie odwagi.
Popatrzyła ojcu prosto w oczy i wyszeptała:
− Nie zrobię tego, tato. Przepraszam, ale nigdy nie zrezygnuję z historii. To
jest to, z czym wiążę swoją przyszłość i co sprawia mi radość. Chcę żyć po
swojemu i robić to, co kocham, a nie codziennie męczyć się, udając, że jestem
kimś, kim wcale nie jestem. Prawo nie jest dla mnie, tato. Zrozum mnie, proszę.
Mimo że Julianna zużyła całą energię, żeby przekonać ojca do swoich racji,
na jego czole pojawiła się złowieszcza zmarszczka, świadcząca o tym, że
w najmniejszym stopniu nie podziela zdania córki. Westchnął głośno, podszedł
do okna i nie patrząc na Juliannę, odpowiedział:
− Jeśli tak postąpisz, to nie licz na żadną pomoc z naszej strony. Chcesz być
dorosła i żyć po swojemu, to zacznij być za siebie odpowiedzialna i na siebie
zarabiać. Proszę bardzo. Uważasz, że pieniądze to nie wszystko – zobaczymy,
jak sobie poradzisz, kiedy będziesz musiała sama się utrzymać. Więc zastanów
się bardzo poważnie, czy chcesz bawić się w dziecinną marzycielkę, czy być
odpowiedzialną kobietą.
− Co masz na myśli? – zapytała Julianna, którą słowa ojca zupełnie
zaskoczyły.
− To, co powiedziałem. Że albo się opamiętasz, albo nie licz na kieszonkowe,
nowe ubrania czy inne twoje zachcianki.
To ostatnie słowo zabolało ją najbardziej. Zachcianki. Zabrzmiało to, jakby
była jakąś rozpieszczoną dziewuchą, która na każdym kroku doi swoich
rodziców z pieniędzy. A ona nigdy za taką się nie uważała. Mimo że niczego jej
nie odmawiali, to nie lubiła ich o nic prosić i starała się robić to jak najrzadziej.
Już dawno znalazłaby pracę, gdyby nie to, że fizycznie nie dałaby rady pogodzić
jej z dwoma kierunkami studiów.
− I co? – odezwał się ojciec, cały czas patrząc w okno zamiast na nią. – Nadal
uważasz, że można żyć pasją, nie myśląc o pieniądzach? – ostatnie zdanie
wybrzmiało ironicznie.
− Można żyć, robiąc to, co się kocha, i utrzymywać się z tego. Mogę nie mieć
najnowszego telefonu, najmodniejszych ubrań i ogromnego domu, a i tak być
szczęśliwa – mówiąc to, poczuła dumę, że zdobyła się na odwagę, żeby bronić
swojej postawy. Dodało jej to jeszcze więcej siły i pewności, że postępuje
słusznie. Po tym, co powiedziała, nie mogła się już wycofać, zdradziłaby wtedy
swoje przekonania i na nic byłaby jej dzisiejsza walka.
Mężczyzna pokręcił z niedowierzaniem głową i nerwowo zacisnął pięści.
− W takim razie zobaczymy, jak sobie poradzisz bez naszego wsparcia.
I kiedy zmądrzejesz. Tymczasem postaram się wytłumaczyć jakoś panu
Januszowi, żeby odłożył w czasie twoje praktyki w jego kancelarii.
A więc ojciec nadal nie traktował jej intencji poważnie. Był pewien, że po raz
kolejny zmusi ją do uległości swoimi pieniędzmi. Krew się w niej zagotowała.
Miała już dość. Dość życia tak, jak chcieli rodzice, dość dostosowywania się na
siłę do tego, jaką chcieliby ją widzieć, dość rezygnowania ze swoich marzeń!
Nagle poczuła, że absolutnie nie może już tego dłużej znosić, że chce uciec jak
najdalej stąd, żeby sobie wszystko przemyśleć i odpocząć. I wtedy podjęła
decyzję.
− Słuchaj, tato – powiedziała drżącym głosem. – Naprawdę nic z tego nie
będzie. Ja wyjeżdżam.
Ojciec spojrzał na nią zupełnie zaskoczony. Widać było, że nie tego się
spodziewał.
− Julianno! – wycedził z gniewem. – Chyba sobie żartujesz! Nigdzie nie
pojedziesz! Zostaniesz i zaczniesz uczyć się…
− A właśnie, że pojadę! – przerwała mu doprowadzona do ostateczności. –
Jestem dorosła i postanowiłam, że wyjeżdżam, więc to zrobię! – Spojrzała na
ojca po raz ostatni, po czym obróciła się i odeszła szybkim krokiem w stronę
schodów na piętro.
− Dobrze! Jedź sobie! – usłyszała po chwili jego rozwścieczony głos. –
Ciekawe, skąd weźmiesz pieniądze?! Proszę bardzo! Zobaczymy, kiedy wrócisz
z podkulonym ogonem!
Julianna nic już nie odpowiedziała. Wparowała do pokoju jak burza,
wyciągnęła z szafy walizkę na kółkach i zaczęła pospiesznie ładować do niej
rzeczy, które wpadły jej w ręce. Bielizna, skarpetki, spodnie, bluzki, jakiś sweter,
buty, kosmetyki, ulubiona książka. Nie była w stanie przemyśleć ani tego, co
robi, ani co pakuje. W pośpiechu, drżącymi rękami zamknęła walizkę, po czym
podeszła do komody, na której stała jej skarbonka, i wyciągnęła z niej wszystkie
oszczędności, jakie miała. Dwieście sześćdziesiąt złotych. Mogło być gorzej.
Nie posiadała ani swojej karty i konta w banku, ani własnych pieniędzy, bo na
wszystkie jej bieżące potrzeby dawali jej rodzice. Natomiast to, co się uchowało
w skarbonce, było pozostałością po sumie, jaką dostała na urodziny od siostry
mamy, cioci Moniki. Wsunęła pieniądze do kieszeni spodni, po czym chwyciła
torbę i podręczną torebkę i wyszła z pokoju.
W korytarzu, który prowadził do drzwi wyjściowych, natknęła się na mamę,
która wyszła właśnie z kuchni, niosąc w rękach półmisek z przekąskami na
wieczór.
− Boże! Dziecko! – Spojrzała na nią z przerażeniem. – Ty chyba nie mówiłaś
poważnie?!
Julianna stanęła na chwilę i odetchnęła głęboko.
− Mówiłam zupełnie poważnie, mamo. Tak samo jak tata.
− Ludzie, co za dzień! Same katastrofy… – Jadwiga pokręciła nerwowo
głową. − Mireeeeek! – zawołała męża. – Chodź tutaj natychmiast!
− Mamo, proszę, przestań. To i tak nic nie da. Ja już postanowiłam – odezwała
się stanowczo Julianna i ruszyła w stronę wyjścia.
− Co się dzieje?! – krzyknął nabuzowany jeszcze ojciec.
− Julianna się gdzieś wybiera! – odkrzyknęła Jadwiga. – Jakże to tak?! Zrób
coś!
− A niech idzie, gdzie chce! – W głosie Mirka dało się słyszeć pobrzękujący
ironią, lekceważeniem i pewnością swojej racji śmiech. – Zobaczysz, że
niedługo wróci!
− Ale Mirek! Dzisiaj jest kolacja, co my powiemy znajomym? Że córka nam
uciekła z domu?!
− Mamo – Julianna położyła rękę na klamce, po czym obróciła się w jej
stronę – powiesz po prostu, że wyjechałam na wakacje. Taka jest prawda. Jestem
dorosła i mam prawo po całym roku ciężkich studiów pojechać sobie gdzieś
odpocząć. Do zobaczenia – pożegnała się, ale mama nie dawała za wygraną.
− Ale gdzie ty jedziesz?! Na ile?!
− Nie wiem, mamo – odpowiedziała Julianna, znużona już całą tą sytuacją.
Marzyła teraz tylko o tym, żeby wreszcie opuścić mury tego domu i zostawić to
wszystko za sobą. – Nie martw się o mnie. – Chciała wyjść, ale w oczach
Jadwigi zobaczyła niepokój, co sprawiło, że zrobiło jej się żal mamy. Przecież to
z ojcem najbardziej się pokłóciła, nie z nią, a to właśnie ona teraz cierpiała.
Zostawiła na chwilę bagaż, podeszła do Jadwigi i przytuliła się do niej. U nich
w domu rzadko okazywano sobie uczucia, czy to słowem, czy gestem, ale w tej
sytuacji zdobyła się, żeby to zrobić. – Wszystko będzie dobrze, mamo. Kocham
was i zadzwonię.
− Uważaj na siebie, Julianno. I wracaj szybko – odpowiedziała Jadwiga i też
ją przytuliła.
Córka posłała jej słaby uśmiech, zabrała walizkę i wyszła z domu, zostawiając
w nim całe swoje dotychczasowe życie.
***
Skierowała się w stronę położonego niedaleko przystanku. Wsiadła do jednego
z autobusów, którym podjechała na Dworzec Centralny. To było pierwsze
miejsce, jakie przyszło jej do głowy. Bo gdzie indziej mogłaby pojechać, jak nie
tam, gdzie krzyżuje się wiele dróg i węzłów komunikacyjnych?
Nie miała żadnego planu, żadnego pomysłu, w którym kierunku jechać, do
tego zupełnie nie dowierzała temu, że zdecydowała się na taką wyprawę. Na
dworcu od razu podeszła do okienka kasy, za którym siedziała posępna kobieta
w wielkich okularach i ze ściągniętymi do tyłu ciemnymi włosami. Ta spojrzała
na nią beznamiętnym wzrokiem osoby, której już dzisiaj nic nie zdziwi, po czym
odezwała się nieco zachrypniętym głosem:
− W czym mogę pomóc?
Julianna zmieszała się trochę i odpowiedziała:
− Poproszę bilet do… − zamilkła, bo zupełnie nie wiedziała, jaką
miejscowość powinna wybrać. Nie zdążyła nawet spojrzeć na tablice odjazdów
i przemyśleć celu podróży. – Dokąd odjeżdża najbliższy pociąg?
Pani w okienku spojrzała na nią zaskoczona. Gdyby Julianna nie była taka
zdenerwowana całą dzisiejszą sytuacją, poczułaby się wyróżniona, że udało jej
się jednak zadziwić tę pochłoniętą rutyną i znudzoną pracą kobietę.
− Najbliższy? – rzuciła, jakby chcąc się upewnić, że dobrze usłyszała, po
czym, dojrzawszy potwierdzające skinienie głowy Julianny, zaczęła przeglądać
leżący na biurku rozkład jazdy. – Do Warszawy Wschodniej. – Spojrzała na
Juliannę zza okularów.
− Nie – odpowiedziała stanowczo, nieco rozbawiona tą propozycją. –
Chciałabym gdzieś dalej.
Kobieta ponownie pochyliła się nad rozkładem, a Julianna zobaczyła za sobą
powiększającą się kolejkę. Widocznie byli to przejezdni, którzy wysiedli przed
chwilą z jednego z pociągów i chcieli kupić bilet do jakiegoś innego miejsca.
Miała szczęście, że kiedy ona tu przyszła, jeszcze ich nie było.
− Za pięć minut do Legionowa Piaski – usłyszała odpowiedź kobiety, która
zaczynała ją nieco irytować.
− A nie ma jakiegoś pociągu na drugi koniec Polski?
Kobieta westchnęła zirytowana i znowu pochyliła się nad rozkładem,
a Julianna mimowolnie zerknęła nieco w tył i napotkała zniecierpliwiony wzrok
mężczyzny stojącego w kolejce. Zaczęła się stresować.
− Trzynasta czterdzieści pięć do Lublina, trzynasta czterdzieści siedem do
Szczecina albo trzynasta pięćdziesiąt do Krakowa.
Julianna szybko przesiewała usłyszane informacje. Szczecin nie, bo nie
przepadała zbytnio za morzem, zresztą już tam kiedyś była. Lublin… Lublin
albo Kraków.
− Mam szukać jeszcze dalej? – zniecierpliwiła się kobieta w okienku. –
O czternastej dziesięć jest do Moskwy – rzuciła jej nieco drwiące spojrzenie.
− Poproszę do Krakowa – zdecydowała pospiesznie Julianna. – Ulgowy. Mam
legitymację studencką. – Sięgnęła do torebki po portfel i wyciągnęła z niego
dokument oraz banknot stuzłotowy.
− Zaraz, zaraz – powstrzymała ją kasjerka. − Bilety na ten pociąg trzeba
wcześniej rezerwować. Zaraz sprawdzę, czy mają jeszcze jakieś wolne miejsce.
Julianna ciężko westchnęła i pomyślała, że może jeszcze okazać się, że
ostatecznie faktycznie wyląduje w podwarszawskim Legionowie i na tym
skończy się jej eskapada.
− Ma pani szczęście – odezwała się tymczasem kobieta. – Płaci pani
sześćdziesiąt osiem złotych i jedenaście groszy.
Julianna podała jej pieniądze, zapisując sobie jednocześnie w pamięci, że
musi odłożyć taką samą sumę na powrót, i kalkulując, ile jej jeszcze zostanie na
jakiś nocleg i coś do jedzenia. Wynik tego obliczania był przerażający, więc
nerwowo przygryzła wargi. Co ona właściwie robi?! Wybiera się do nieznanego
Krakowa, na drugi koniec Polski, i to praktycznie bez pieniędzy!
− Proszę. – Jej rozważania przerwała kobieta w okienku, która podała jej bilet
i resztę. – Peron trzeci, tor czwarty. Proszę się pospieszyć, ma pani mało czasu.
Julianna skinęła głową na pożegnanie i pospiesznie udała się w stronę wejścia
na perony. Odnalazła swój pociąg bez problemu, weszła do jednego z wagonów
i zajęła miejsce naprzeciwko siwego pana w średnim wieku, który pomógł jej
umieścić bagaż na półce nad ich głowami. Po kilku minutach rozległ się gwizd
i pociąg powoli ruszył przed siebie, nabierając stopniowo prędkości.
Julianna przymknęła oczy i wsłuchała się w miarowy stukot kół pociągu.
Tutut, tutut, tutut… Z każdym kolejnym oddalała się coraz bardziej… Czyż nie
tego chciała? Zostawiała wszystko za sobą: apodyktycznych, rządzących nią
rodziców wraz z ich planami na jej przyszłość i sztuczną kolację, na której miała
być dzisiaj obecna; znienawidzone studia prawnicze; Marcina, któremu tylko
jedno w głowie; przewidywalne do bólu dotychczasowe życie, składające się
z obowiązków i zadowalania innych… To wszystko zostało w tyle. Uwalniała
się właśnie od tego, chociaż na chwilę… Ruszała za swoim pragnieniem.
Pragnieniem niezależności i życia w zgodzie z samą sobą, swoimi wartościami
i marzeniami. Ruszała w nieznane, naprzeciw przygodzie…
Otworzyła szeroko oczy i wpatrzyła się w krajobraz za oknem. Mijała teraz
nieznane już sobie podmiejskie tereny. Tutut, tutut, tutut… Pociąg pędził coraz
szybciej… Nie czuła zdenerwowania ani stresu, ani lęku. Tylko radosny
dreszczyk emocji, powiew szczęścia, satysfakcję, że odważyła się pójść za
głosem serca.
I wtedy po raz pierwszy pomyślała, że ten dzień wcale nie był taki najgorszy.
To był po prostu nowy początek. A nowe początki bywają trudne.
ROZDZIAŁ 2
Danusia obudziła się już o świcie, kiedy pierwsze promienie słońca wpadły do
jej pokoju. Był ciepły lipcowy poranek. Idealny, żeby przed pójściem do pracy
przespacerować się jeszcze po lesie.
Wstała i podeszła do okna, żeby wpuścić do pokoju trochę świeżego
powietrza. Niemal zachłysnęła się orzeźwiającym i letnim zarazem zapachem
zwilżonej rosą trawy i budzącego się z nocnego snu lasu. Nigdy w życiu nie
zamieniłaby Bielunia na inne miejsce na ziemi. Za żadne skarby świata nie
zdołałaby opuścić tego miejsca, gdzie każdego ranka budziła się z jeszcze
większą chęcią do życia niż poprzedniego dnia.
Pospiesznie pościeliła łóżko, a potem podeszła do stoliczka z lusterkiem, które
stało za łóżkiem, a które zastępowało jej toaletkę, i przysiadła na taborecie.
Ostrożnie, żeby nie rozchlapać wody na drewnianą podłogę, umyła twarz i zęby
w misie z wodą, a potem zaplotła swoje długie brązowe włosy w warkocz po
lewej stronie głowy. Następnie podeszła do dużej, drewnianej szafy stojącej
naprzeciwko łóżka i wyciągnęła z niej białą, sięgającą kolan sukienkę
w czerwono-brązowe prążki, zwężoną zapinanym w pasie paseczkiem. Nusia
okręciła się wokoło, podziwiając, jak sukienka faluje wokół jej ud. Zazwyczaj
trzymała ją na szczególne okazje, a nie do pracy, ale dzisiaj dzień był tak uroczy,
że sama również miała ochotę wyglądać wyjątkowo.
Zbiegła po schodach do kuchni, gdzie krzątała się już ciotka Frania. Była to
pięćdziesięcioletnia kobieta o surowym wyrazie twarzy, srogim spojrzeniu
i ustach wykrzywionych lekko w dół, jakby w grymasie. Ciotka, bo tak
nazywała ją Nusia, była tak naprawdę drugą żoną jej ojca Antoniego, mężczyzny
o równie surowym i pragmatycznym usposobieniu. O ile Nusia mogła
stwierdzić, że ciotka Frania i Antoni pasują do siebie, o tyle nigdy nie potrafiła
zrozumieć, jakim cudem jej ojciec i jej prawdziwa mama Emilia związali się
węzłem małżeńskim. Stanowili w końcu swoje zupełne przeciwieństwa. Emilia
była bowiem kobietą pogodną, pełną życiowej radości i energii, marzycielką,
często zatopioną w myślach. Zawsze wylewnie okazywała swoje uczucia
w stosunku do córki, bawiła się z nią, opowiadała jej różne historie, nauczyła
uśmiechać się do życia bez względu na to, co przynosi. I właśnie taką Nusia ją
zapamiętała, mimo że Emilia, wykończona ciężką chorobą, zmarła, jeszcze
zanim Nusia skończyła jedenaście lat. Dziewczynka po śmierci mamy była
zdruzgotana i długo dochodziła do siebie, ale dzięki temu, że odziedziczyła po
niej osobowość, otrząsnęła się po tej tragedii i ponownie pokochała życie. Im
była starsza, tym więcej cech matki dostrzegała w sobie, a jej radości
i entuzjazmu nie mogli utemperować nawet twardo stąpający po ziemi, surowi
Antoni i ciotka Frania.
Teraz kobieta zerknęła na nią uważnie znad kaflowego pieca, na którym coś
gotowała, i zrobiła niezadowoloną minę.
− A gdzieś ty się tak wystroiła jak stróż w Boże Ciało? Myślisz, że krowy
dadzą więcej mleka, jak je wydoisz w tej kolorowej szmatce, albo kury zniosą
więcej jajek? Do roboty byś się wzięła, do jakiej jesteś stworzona, a nie robiła
się na nie wiadomo kogo…
− Idę do pracy, ciociu. – Nusia uśmiechnęła się pomimo kąśliwych uwag
macochy, do których zresztą była już przyzwyczajona. – Chcę ładnie wyglądać.
− Głupoty ci w głowie, gąsko! – prychnęła Frania i podała jej wiadro. – Idź,
lepiej wydój krowy i przynieś mi mleko. Ojciec zaraz wstanie i będzie chciał
jeść.
Nusia przepasała się fartuszkiem, żeby nie pobrudzić sukienki, wzięła wiadro
i wyszła na podwórko. Od razu przybiegł do niej pies Tolek i w wirze
niepohamowanej radości wskoczył na nią przednimi łapami. Pogłaskała go po
dużej mordce, przytuliła do siebie, a potem zaczęła gonić się z nim i wygłupiać.
Dopiero kiedy usłyszała trzask otwieranych drzwi i w progu pojawił się ojciec,
zatrzymała się zdyszana i przypomniała sobie, po co właściwie wyszła.
− Danuśka, na miłość boską, ile ty masz lat?! – zawołał do niej Antoni. –
Zamiast latać jak głupia, zrób, o co cię Franka prosiła!
Nusia zaśmiała się pod nosem, obciągnęła sukienkę, która podwinęła jej się
podczas wygłupów i odkrzyknęła za ojcem, który właśnie wszedł z powrotem do
domu i zamykał za sobą drzwi:
− Prawie osiemnaście, tato!
Z Tolkiem skaczącym u jej boku pobiegła wydoić krowy. Kiedy wróciła,
kazano jej jeszcze nakarmić zwierzęta i zamieść w przedpokoju. Dopiero gdy już
wywiązała się ze swoich obowiązków, pospiesznie pochłonęła śniadanie,
wskoczyła na rower i co sił pognała w stronę dworu w Zaleszycach.
***
− Nusia! Całe szczęście, że już jesteś! – przywitała ją od podwórka pani
Michasia, prowadząca stołówkę. − Leć, dziecko, natychmiast do kuchni! Nie ma
czasu do stracenia! Oj, Boże, Boże, co to będzie?! Jak my damy radę… −
Przyłożyła swoją pulchną dłoń do obfitej piersi i ciężko dysząc, pobiegła do
dworu.
Zupełnie zaskoczona jej zachowaniem Nusia pospiesznie odprowadziła rower
do budynku gospodarczego z boku posiadłości, po czym pobiegła do kuchni.
W środku roiło się od kucharek. Do gotowania oddelegowane zostały nawet
dziewczyny, które tak jak Nusia zazwyczaj odpowiadały za prowadzenie sali,
czyli nakrywanie do stołu, sprzątanie, prasowanie obrusów, a potem również
wydawanie posiłków.
− Co tu się dzisiaj dzieje? – Nusia zaczepiła Jagodę, młodą dziewczynę,
z którą pracowała.
− Nieszczęście – mruknęła tamta i ciężko westchnęła. Nie wyjaśniła jednak,
o co chodzi, tylko uciekła na drugi koniec kuchni i zabrała się za obieranie
ziemniaków.
Zdezorientowana Nusia dołączyła więc do innej dziewczyny, Marceli, która
obierała w kącie marchewki.
− Co się stało? – zapytała ją coraz bardziej wystraszona.
− Złe wieści. – Marcela pokiwała smutno głową. – Gości będziemy mieli.
Nusia spojrzała na nią zupełnie zbita z tropu.
− Gości?! – zdziwiła się. – Tyle zamieszania z powodu przyjazdu gości?
Boże, ja już myślałam, że stało się nie wiadomo co, a to po prostu goście. To
raczej dobrze dla nas, wreszcie coś nowego. – Uśmiechnęła się zaintrygowana.
Tym razem to Marcela popatrzyła na nią dziwnie.
− I ty się z tego cieszysz?!
− No… tak – odpowiedziała trochę zmieszana Nusia. – Co jest złego
w gościach?
− Nie poznaję cię. – Marcela pokręciła głową z dezaprobatą. – Gdyby to byli
normalni goście, to pewnie też bym się cieszyła, ale sowieccy żołnierze? Co to,
to nie!
Nusia wytrzeszczyła na nią oczy.
− Jak to sowieccy żołnierze?! Już nic z tego nie rozumiem – jęknęła.
− No przecież tłumaczę ci cały czas, że dzisiaj przyjeżdżają do nas w gości
sowieccy żołnierze.
− Wcześniej mówiłaś tylko o gościach – zauważyła trzeźwo Nusia.
− Nieprawda. Mówiłam…
− Dobra – przerwała jej, bo nie chciała wdawać się w kłótnię. – Powiedz mi
lepiej, czego oni od nas chcą.
− Podobno jakieś szkolenie będą tutaj mieli. Na terenie zaleszyckiego dworu.
A jadać będą u nas, w stołówce. Z powodu jakiejś pomyłki pani Michasia
dowiedziała się dopiero dzisiaj i jest kompletnie wyprowadzona z równowagi.
− Boże… Teraz wszystko rozumiem… − westchnęła Nusia. – Długo
zamierzają zawracać nam głowę?
− Podobno dwa miesiące. Tak mówi pan Zbyszek.
− Niedobrze. To musimy w takim razie źle gotować, może szybciej wyjadą –
zażartowała.
− Nuśka, Nuśka... – Tamta spojrzała na nią z politowaniem. – Obce wojsko
przyjeżdża do naszych kochanych Zaleszyc i nie wiadomo, co tu będą robić...
Jeszcze Sowieci… – dodała ledwo słyszalnym szeptem i popatrzyła na nią
znacząco. – Chyba wiesz, że szczególnie kobiety powinny na nich uważać.
A ciebie się jeszcze żarty trzymają!
− Daj już spokój. – Machnęła ręką lekko urażona Nusia. Przecież ona też nie
życzyła sobie w ich stronach sowieckich żołnierzy, ale też nie zaprosiła ich tutaj
i nie miała na ich przyjazd żadnego wpływu. Zamiast więc rozpaczać i robić
z tego tragedię, trzeba zacisnąć zęby i jakoś to przeżyć. Tak właśnie zamierzała
postąpić, jak widać w przeciwieństwie do Marceli. – Pójdę lepiej nakryć do
stołu.
***
Około czternastej rozległo się wycie silników samochodów i pod dwór zaczęły
podjeżdżać wojskowe ciężarówki i samochody. Rozgorączkowana pani Michasia
wybiegła na zewnątrz, a dziewczyny w kuchni stłoczyły się przy oknach, żeby
obserwować rozwój sytuacji. Tylko Nusia, Marcela, Jagoda i starsza kucharka
Kazia zostały przy pracy, nakładając na talerze parujące potrawy.
− Wysiadają! – zakomunikowała głośno Marlena, młodsza siostra Jagody. –
Wyskakują z tych ciężarówek! Dwa, cztery, sześć… O ludzie! Jest ich chyba ze
czterdziestu!
− Jak my ich wykarmimy? – jęknęła cicho pani Kazia.
− Ten jeden podszedł do pani Michasi i pana Zbyszka. Wita się z nimi. Coś
gadają, ale nie wiem co… − kontynuowała przejęta Marlena.
− Odejdź od tego okna, głupia! – zrugała ją Jagoda.
− Cicho! – zirytowała się Marlena. – Daj mi spokój! Nie moja wina, żeś taka
dzikuska, co się chowa za garami!
Jagoda aż zagotowała się ze zdenerwowania, ale tylko pokręciła z dezaprobatą
głową i wybąkała pod nosem:
− Znalazła się ciekawska jak stara baba… Ciekawość to pierwszy stopień do
piekła.
− Idą do stołówki! – relacjonowała tamta. – Patrzą się! Chować się! –
Gwałtownie przykucnęła, a że za nią stała inna pracownica, to uderzyła brodą
o parapet tak mocno, że aż przeraźliwie jęknęła.
− Dobrze jej tak – zachichotała pod nosem Jagoda i zerknęła znacząco na
Nusię.
Ta odpowiedziała jej niewinnym uśmiechem i spojrzała ze współczuciem na
Marlenę.
W tym samym momencie do kuchni wparowała pani Michasia i klaszcząc,
krzyczała od progu:
− Dziewczyny, szybko! Podajemy zupę w wazach, a potem drugie każdemu
osobno! Szybko! Szybko!
Nusia spuściła głowę i jeszcze skrupulatniej zabrała się za nakładanie jedzenia
na talerze. Nie chciała, żeby wysłano ją dzisiaj na salę. Natomiast dziewczyny,
które wcześniej bezczynnie wgapiały się w okno, teraz musiały zanosić posiłki
gościom.
− I co? Jak tam było? – zapytała Marcela, kiedy z sali wróciła Marlena.
− Normalnie – odparła tamta. – Są całkiem zwyczajni, niektórzy wydają się
nawet sympatyczni… i całkiem przystojni – zachichotała Marlena, a dziewczyny
przy kuchni pokręciły z dezaprobatą głowami.
− Krzyż nam kazali zdjąć! – Do kuchni wparowała oburzona Julia. – Przeklęte
bolszewiki! Rządzą się tu jak u siebie.
− Daj go tutaj – zarządziła Nusia. – Mam pewien pomysł.
Po chwili dziewczyna przyniosła jej krzyż, a Nusia schowała go do kieszeni
fartuszka.
− Roznosić drugie! – krzyknęła po kilku minutach pani Michasia, po czym
wręczyła zaskoczonej Nusi dwa talerze. – Idź, dziecko – zarządziła i sama
wyszła, niosąc w pulchnych rękach aż trzy.
Zaskoczona dziewczyna rozejrzała się dookoła, szukając ratunku, bo chciała
za wszelką cenę uniknąć bliskiego spotkania z radzieckimi żołnierzami. W tym
samym momencie do kuchni weszła Marlena po kolejne talerze, więc Nusia,
niewiele się zastanawiając, wręczyła jej te, które trzymała.
− Przyszykuję ci już następne. – Uśmiechnęła się do dziewczyny niewinnie,
piętnując się jednocześnie w duszy za to, że się nią wysługuje.
Przeszły jej jednak wyrzuty sumienia, kiedy zobaczyła, jak przed wyjściem na
salę Marlena przegląda się jeszcze w lustrze, uśmiecha się do swojego odbicia
i dumnie opuszcza kuchnię. Skoro tak jej się to podoba, to niech obsługuje
ruskich za mnie. Obie jesteśmy z tego zadowolone – pomyślała, szykując
następne talerze.
Po około czterdziestu pięciu minutach najedzeni żołnierze wyszli ze stołówki,
a na ich miejsce przyszli wygłodniali pracownicy PGR-u. Dopiero o szesnastej,
kiedy na sali nie było już nikogo, ostrożnie wyszła tam Nusia i razem z innymi
dziewczynami posprzątała po posiłku. Na samym końcu w małej graciarni
znajdującej się obok kuchni wyszukała gwóźdź oraz młotek, a potem stanęła
obok dużego okna w stołówce, odchyliła lekko zasłonę i zaczęła wbijać gwóźdź
jak najbliżej ramy okna. Drgnęła przerażona, kiedy niespodziewanie usłyszała
kroki tuż za sobą, a młotek zamiast w gwóźdź uderzył w jej palec. Syknęła
z bólu i gwałtownie odwróciła się za siebie.
− Nuśka, na miłość boską, co ty wyrabiasz?! – Kilka kroków za nią stała pani
Michasia i patrzyła na nią kompletnie zaskoczona.
Danusia rozmasowała sobie palec.
− Ja tylko… − Głęboko westchnęła, zastanawiając się, jak ma wyjaśnić pani
kierowniczce swoje zachowanie. Nie zwykła kłamać, więc zdecydowała się
powiedzieć prawdę. Zresztą i tak żadne inne sensowne wytłumaczenie nie
przychodziło jej teraz do głowy. – Ruscy kazali zdjąć krzyż, więc postanowiłam
wbić go za zasłoną. Nie będą go widzieli, ale on i tak tutaj będzie. I wszyscy
będą w miarę zadowoleni.
− Ano masz rację, dziecko – odpowiedziała poważnie kobieta. – Może
i bolszewiki są bezbożne, ale i tak lepiej, żeby czuwał nad nimi Pan Bóg, kiedy
będą w naszej stołówce. A raczej nad nami, póki oni sobie stąd nie pójdą –
poprawiła się. – Zaczekaj! – rozkazała trochę oniemiałej Nusi, po czym
wybiegła z sali, wołając swojego męża.
Kiedy go przyprowadziła, Zbyszek wziął od Nusi młotek i krzyż, żeby, jak
powiedział, „załatwić to po męsku”, a Michasia zabrała dziewczynę do kuchni,
żeby opatrzyć jej lekko opuchnięty i zaczerwieniony palec.
− I na drugi raz, Nuśka, zamiast sama brać się za taką robotę, po prostu kogoś
poproś – powiedziała, kiedy już jej go zabandażowała. – Mam nadzieję, że
szybko się zagoi, bo choćbyś i głowę straciła, a nie palec, nie dam ci teraz
wolnego.
Nusia podziękowała jej szczerze, a potem złożyła starannie swój fartuszek,
włożyła go do szafki i pożegnała się z dziewczynami, które zostawały na drugą
zmianę, czyli na kolację. Ostrożnie przemknęła do budynku gospodarczego
i wyprowadziła z niego swój rower.
Zauważyła, że na terenie przylegającym do dworu żołnierze porozkładali już
wojskowe namioty, a wokół nich walały się różne przedmioty i sprzęty, których
przeznaczenia niekiedy nawet nie znała. Zrobiło jej się przykro, że tak piękne,
uporządkowane i spokojne miejsce przekształciło się teraz w chaotyczne
obozowisko. Trudno, jakoś będzie trzeba to przeżyć – pomyślała gorzko
i wsiadła na rower.
Zawiał wiatr i rozwiał kosmyki jej włosów, które przez cały dzień pracy
zdążyły wyswobodzić się z warkocza. Podmuch podwinął jej też nieco w górę
sukienkę, więc szybko opuściła ją ręką. Usadowiła się wygodnie na rowerze,
podniosła głowę i…
Radziecki żołnierz stał przy jednym z namiotów z papierosem w ręku i patrzył
w jej kierunku. Dzieliła ich dość duża odległość, ale nawet stąd Nusia mogła
dostrzec, że był wysokim i postawnym mężczyzną o ciemnych jak smoła
włosach. Zdało jej się nawet, że lekko lśniły w promieniach letniego słońca, co
sprawiło, że przez te kilka sekund żołnierz jawił jej się niemal jak magiczna
postać z baśni.
Gwałtowny podmuch wiatru uderzył ją w twarz tak, że aż przymknęła oczy,
a kiedy ponownie je otworzyła, on nadal stał nieruchomo i patrzył wprost na nią.
Słońce jednak się schowało, a wraz z nim przyszło otrzeźwienie.
Szybko odepchnęła nogami rower i pedałując, zawróciła. Nie odwracała się za
siebie. Jak najszybciej mogła, okrążyła dwór z drugiej strony, wyjechała na
drogę i popędziła w stronę Bielunia.
***
− Od samego rana latają po lesie – zakomunikowała Jagoda, kiedy Nusia
przyszła następnego dnia do pracy. – Bez śniadania, ale za to obiad mamy podać
już o dwunastej – wyjaśniła z niechęcią w głosie.
Pobyt radzieckich żołnierzy na terenie dworu w Zaleszycach stał się głównym
tematem rozmów zarówno wśród pracowników dworu, jak i okolicznych
mieszkańców. Tylko wczoraj po południu przejeżdżającą przez rynek Nusię
zaczepiło w tej sprawie pięciu przechodniów. Z kolei dzisiaj rano dziewczyna
spóźniła się do pracy, bo musiała wytłumaczyć starszej, chorowitej staruszce, że
to nie żadna wojna, tylko ćwiczenia wojskowe. Większość ludzi niepokoił pobyt
obcych wojsk w miasteczku, ale byli też tacy, którzy traktowali to jak sensację
i oderwanie od zwykłej codzienności.
− Nie są aż tacy źli – skomentowała Marlena, myjąc naczynia, i spojrzała
zadziornie na siostrę. – Jeden z nich uśmiechnął się wczoraj do mnie i coś
powiedział, ale nie zrozumiałam. Może mu się spodobałam. – Uśmiechnęła się
zadowolona, na co Jagoda przewróciła oczami.
− Dziewczęta, do roboty! – pogoniła je pani Michasia i sama też zabrała się za
lepienie pierogów. – Nie wiem, ile trzeba ich zrobić, żeby wykarmić całą hordę
żołnierzy…
Przez cały dzień Nusia uwijała się w kuchni, a kiedy przyszli żołnierze, za
wszelką cenę wymigiwała się od pójścia na salę. Ochoczo zastępowała ją
Marlena, która zazwyczaj zajmowała się pracami w kuchni, a od wczoraj
nieustannie wyrywała się do roznoszenia posiłków i obsługiwania gości.
Parę minut po szesnastej Nusia pożegnała się z dziewczynami, wyszła
z dworu i ruszyła w stronę budynku gospodarczego, gdzie przechowywała swój
rower. Zauważyła, że na wcześniej pogodnym niebie pojawiły się teraz kłębiaste
granatowoszare chmury. Wiedziała, że musi się spieszyć, jeśli chce dojechać do
domu przed deszczem.
Nagle jej uwagę przykuły odgłosy męskich rozmów i śmiechów.
Zaniepokojona spojrzała w prawo, gdzie przed jednym z namiotów zgromadziło
się kilku wojskowych. Jedni siedzieli na trawie i grali w karty, inni przechadzali
się, dyskutując o czymś żywo. Nusia miała nadzieję, że jej nie zauważą. Szybko
przemknęła do budynku gospodarczego i już miała uchylić drewniane drzwi,
kiedy dostrzegła pochyloną postać mężczyzny siedzącego na pniu drzewa przy
wejściu do lasu. Ubrany był tylko w wojskowe spodnie i buty. Nie miał na sobie
koszuli, więc Nusia, chcąc nie chcąc, dojrzała zarys jego dobrze zbudowanej
sylwetki, silnych ramion i szerokiej klatki piersiowej. Żołnierz w skupieniu
pochylał się nad bronią, przy której majstrował coś pobrudzonymi od smaru
dłońmi. Z ust wystawał mu koniuszek dymiącego papierosa.
Wtem, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, mężczyzna podniósł głowę
i spojrzał wprost na nią. Dostrzegła jego regularne, męskie rysy twarzy i lekki
zarost na szerokiej szczęce. Jednak tym, co sprawiło, że przez ciało Nusi
przebiegł dziwny dreszcz, a na rękach pojawiła się gęsia skórka, było ciepłe,
a zarazem nieprzeniknione spojrzenie jego ciemnych oczu oraz czarne,
zmierzwione przez wiatr włosy, które od razu rozpoznała.
To był ten sam żołnierz, którego widziała wczoraj. Ten sam, który wydał jej
się niemal wytworem wyobraźni. Wczoraj był tak odległy, bo całkowicie
anonimowy, nieprawdziwy, dzisiaj z kolei już całkiem realny, osiągalny, tylko
kilka kroków od niej.
I znowu cały czas patrzył na nią, a ona na niego.
Na jej czoło spadła z nieba pierwsza kropla deszczu. Była jak otrzeźwienie.
Nusia gwałtownie odwróciła głowę i chciała pójść po rower, ale nogi zrobiły jej
się jak z waty i niebezpiecznie zachwiała się po pierwszym kroku.
Odetchnęła głęboko i wytężyła wszystkie siły, żeby zapanować nad swoimi
ruchami. Pospiesznie wywlokła z budynku gospodarczego rower, obijając sobie
przy tym nogi, ale zupełnie nie zwróciła na to uwagi. Kątem oka dostrzegła, że
mężczyzna idzie w jej kierunku. Niewiele myśląc, rozpędziła się, wskoczyła na
rower i pognała w stronę rynku.
Rozpadało się już na dobre, kiedy wjechała na leśną dróżkę prowadzącą do
Bielunia. Zimne krople deszczu chłodziły jej ciało, ale mimo to nadal było jej
nieznośnie gorąco, a policzki piekły ją jak w chorobie. W głowie kotłowały jej
się różne myśli, a wyobraźnia cały czas podsuwała obraz tego obcego, a zarazem
już dziwnie znajomego żołnierza. Był bardzo młody, ale oceniła, że na pewno
starszy od niej o kilka lat, do tego przystojny, niezaprzeczalnie silny, jego
spojrzenie mogło się nawet wydawać sympatyczne. Ale był też żołnierzem.
Mało tego, radzieckim żołnierzem.
Potrząsnęła głową, żeby wyrzucić ze wspomnień jego twarz, nagi tors, czarne
jak smoła włosy i nieprzeniknione oczy. Nie będzie już o nim więcej myślała!
Nie pozwoli, żeby przechodził ją dreszcz, kiedy na nią popatrzy, ani żeby słabły
jej nogi, kiedy jest blisko. Pierwszy raz w życiu doznała takich dziwnych uczuć
i zrobi wszystko, żeby już więcej nią nie zawładnęły.
A jutro będzie jeszcze ostrożniejsza niż dzisiaj. Zanim wyjdzie z dworu,
zobaczy przez okno, czy żołnierzy nie ma w pobliżu, i oczywiście, nawet pod
groźbą od samej Michasi, nie wyjdzie obsługiwać na sali. Już więcej nie spotka
tego żołnierza. A kiedy po wakacjach wojsko wyjedzie z Zaleszyc, wszystko
wróci do normy.
Zaczęła pedałować jeszcze szybciej, żeby wiatr wywiał jej z głowy niechciane
myśli. Rozpostarła szeroko ramiona, aby poczuć wolność, która zwróci jej
wcześniejszą pewność siebie.
Kiedy dojechała do domu, myślała już tylko o tym, co musi zrobić przed
pójściem spać. Po kolacji, tak jak lubiła, przeszła się z Tolkiem na spacer do
lasu, nazbierała polnych kwiatów do wazonika w pokoju, a przed snem
poczytała książkę.
I wszystko wróciłoby do normy, gdyby nie to, że kiedy zgasiła lampę
i zamknęła oczy, znowu zobaczyła siedzącego na pniu drzewa żołnierza
o czarnych jak smoła włosach.
***
Przez następne dwa dni pracowała na drugą zmianę, zaczynając wtedy, kiedy
żołnierze byli na ćwiczeniach w terenie, i kończąc, gdy zapadał zmrok. W dużej
mierze to właśnie dzięki temu udało jej się przemykać przez nich niezauważoną.
Przez ten czas ani razu nie natknęła się też na mężczyznę, którego obraz pomimo
usilnych starań i toczonych w myślach bojów, nadal prześladował ją
w wyobraźni.
W piątek znowu pracowała na pierwszą zmianę. O czternastej żołnierze
przyszli na obiad, a Nusia już tradycyjnie zajęła się w kuchni nakładaniem
posiłków na talerze, zostawiając zadowolonej Marlenie ich roznoszenie.
W pewnym momencie do okienka łączącego jadalnię z kuchnią podeszło kilku
żołnierzy, prosząc o dokładkę. Obsługiwała ich pani Michasia, ale kiedy Nusia
przypadkiem spojrzała w tamtą stronę, omal nie dostała zawału serca. W jednym
z mężczyzn od razu rozpoznała bowiem tego, którego tak bardzo nie chciała
więcej spotkać. On też ją dostrzegł i przez ułamek sekundy ich spojrzenia się
spotkały. Zaraz jednak Nusia odwróciła głowę i skupiła całą uwagę na
rozgniataniu ziemniaków z masłem.
Doszła do siebie jednak dopiero wtedy, kiedy żołnierze skończyli jeść
i wrócili do swoich zajęć. Na ich miejsce przyszli natomiast pracownicy PGR-
u i tym razem Nusia wyszła nawet na salę, żeby ich obsłużyć. Godzinę później
wraz z trzema koleżankami zabrała się za sprzątanie kuchni po obiedzie.
Marlena i Krysia myły naczynia, a Jagoda i Nusia wycierały je i chowały do
szafek.
− Babranie się z naczyniami to najnudniejsze zajęcie, jakie znam – marudziła
Marlena. – Mówię wam, kiedyś znajdę sobie bogatego męża, zatrudnię gosposię
i już nigdy w życiu nie dotknę nawet brudnego widelca!
− Jak cię jaki zechce – zaśmiała się z przekąsem Jagoda. – I w Zaleszycach
raczej takich nie uświadczysz. Musiałabyś jechać do Krakowa, jeśli już.
− A pojadę, żebyś wiedziała… – odburknęła poirytowana Marlena, ale weszła
jej w słowo Krysia i uwaga wszystkich pozostałych dziewczyn skupiła się na
niej.
− A ja powiem wam, à propos męża, że byłam ostatnio na weselu… Moja
kuzynka z wioski pod Wadowicami za mąż wychodziła. Ale mówię wam! –
zaśmiała się głośno. – Co to za tańce były!
− Też bym potańczyła – rozmarzyła się Jagoda. – Może zrobią u nas wreszcie
jakąś potańcówkę…
− Ale słuchajcie – kontynuowała Krysia. – Poznałam tam jednego z przyjaciół
pana młodego, którego przydzielono mi w parze jako niezamężnej druhnie.
Dziewczęta znacząco spojrzały po sobie i zaczęły się podśmiechiwać.
− I co? I co? – podpytywała ją Jagoda. – Tańczyliście ze sobą?
Krysia wybuchła śmiechem.
− I to jeszcze jak! – Wypuściła pokryty pianą talerz z powrotem do miski
z wodą, po czym z ociekającymi wodą rękami wyszła na środek kuchni.
Wszystkie dziewczęta z zaciekawieniem spojrzały w jej stronę, a Krysia
wyciągnęła przed siebie ręce, udając, że trzyma je na ramionach partnera.
− Tak to było – zaczęła tłumaczyć. − Słuchajcie, on zamiast położyć mi rękę
w talii albo na plecach, to chwycił mnie za ramię – wybuchła śmiechem. – I to
jeszcze tak, jakby trzymał własnego syna, a nie partnerkę do tańca. Marlena,
chodź tu! – zarządziła, chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą na środek. –
Muszę mieć na kim to zademonstrować. – Ustawiła ją naprzeciwko siebie
i chwyciła za ramię całą dłonią, zaginając palce na obojczyku. – On mnie tak!
A ja go tak! – Położyła swoją dłoń na plecach Marleny i wybuchnęła
śmiechem. – No bo co miałam zrobić?!
W kuchni zrobiło się głośno od chichotów i przekomarzanek. Marlena
i Krysia tańczyły po całej kuchni, a Jagoda i Nusia im przyklaskiwały.
− Nuśka! – wykrzyknęła po chwili Marlena. – Teraz twoja kolej! Zaśpiewaj
nam!
Nusia przecząco pokręciła głową, ale do prośby dołączyły też pozostałe
dziewczęta.
− Nuśka, nie bądź taka… Śpiewaj! Śpiewaj! – skandowały.
− Ale co ja mam wam zaśpiewać? – Dziewczyna przewiesiła sobie ścierkę
przez ramię i spojrzała na nie zrezygnowana.
− To co zawsze! – odparła Jagoda. – Wymyśl coś. Twoje przyśpiewki są
najlepsze.
Nusia wiedziała, że koleżanki nie dadzą za wygraną. Westchnęła głęboko,
a potem spojrzała na nie i pogroziła żartobliwie palcem.
− Niech wam będzie. Zaśpiewam, ale pod jednym warunkiem. Będziemy
dalej myć naczynia, bo nie chcę spędzić tutaj następnej godziny, kiedy na
dworze taka piękna pogoda.
Dziewczęta przytaknęły jej zadowolone i wróciły do pracy. Nusia tymczasem,
wycierając jednocześnie miskę, zaczęła kołysać się lekko na boki i w rytm
spokojnej, przepełnionej zarówno nostalgią, jak i nadzieją melodii wymyślała
słowa piosenki:
Nusia tak wczuła się w wymyślaną przez siebie piosenkę, że aż odstawiła na bok
wycieraną miskę, przymknęła oczy i jeszcze mocniej kołysała się w jej rytm.
Oczyma wyobraźni widziała niemal jak żywą zakochaną parę tulącą się do
siebie pod słodko pachnącą jabłonią. On miał czarne jak smoła włosy, w które
ona wtopiła swoją bladą, delikatną dłoń. Patrzyli sobie prosto w oczy i szeptali
miłosne wyznania. Zaraz jednak sceneria gwałtownie zmieniła się z letniej
i sielankowej na jesienną i ponurą, bo dla ich związku nadeszła próba…
Nusię tak pochłonęła piosenka, że zupełnie nie zwróciła uwagi na to, co działo
się przez ten czas w kuchni. Nie zauważyła, że inne dziewczęta przestały
pracować i wlepiły w nią znaczące spojrzenia. I nie zauważyła, że już od
dłuższego czasu grono jej słuchaczy powiększyło się o dwie osoby.
Dwóch radzieckich żołnierzy przysłuchiwało jej się uważnie. Wyższy z nich,
o ciemnych jak smoła włosach, gestem ręki nakazał pozostałym dziewczynom,
aby nie przerywały Nusi, i teraz, oparłszy się o futrynę drzwi, nie odrywał od
niej wzroku.
Nusia tymczasem zrobiła pauzę, żeby przemyśleć dalsze słowa piosenki i jej
zakończenie. Czy dziewczyna wróci do młodzieńca, który będzie na nią
cierpliwie czekał, czy też zapomni o nim albo on nie będzie jej wierny…?
Głośno westchnęła i rozchyliła powieki, a wtedy kątem oka dostrzegła Jagodę,
która stała sztywna jak kij od szczotki, z przerażeniem wypisanym na twarzy
i gestem ręki wskazywała na coś, co było za Nusią.
Dziewczyna w jednej chwili otrząsnęła się z artystycznego nastroju
i gwałtownie obróciła za siebie. Spojrzała wprost w ciemne oczy żołnierza
o czarnych jak smoła włosach. Takich samych, jakie miał młodzieniec z jej
piosenki… I zarazem takich samych, jakich nie chciała już więcej zobaczyć…
− Boże… − wyszeptała oszołomiona, a mokra ścierka wypadła jej z ręki.
Niższy z żołnierzy zaczął się śmiać i klaskać z rozbawieniem w dłonie, a ten
o czarnych włosach, całkiem poważny, zbliżył się do niej, podniósł z ziemi
ścierkę i podał ją zaskoczonej Nusi. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy,
ale jej wydawało się, że ta chwila trwała bardzo długo. Jego spojrzenie było
ciepłe, sympatyczne, zdało jej się, że dostrzegła w nim jakąś nutkę fascynacji
albo podziwu. Ale najbardziej zaskoczyło ją to, że w jego oczach zobaczyła coś
znajomego, tak jakby łączyło ich coś, o czym wiedzieli tylko oni. Może to było
tych kilka chwil, kiedy już wcześniej pochwycili się wzrokiem, a może jabłoń
z jej piosenki, pod którą oboje siedzieli…?
Onieśmielona Nusia spuściła wzrok i poczuła, jak pieką ją policzki.
Zastanawiała się też, czy któraś z obecnych tutaj osób postronnych również
uchwyciła moment, w którym oni przenieśli się poza granicę czasu
i rzeczywistości.
W tym samym momencie na korytarzu rozległo się charakterystyczne
szuranie butów pani Michasi. Nusia obróciła się tyłem do żołnierza i z powrotem
wzięła się za wycieranie naczyń. Jagoda poszła w jej ślady. Krysia popatrzyła
z przerażeniem na obu żołnierzy, a Marlena rzuciła się w stronę zlewu i po
chwili, poślizgnąwszy się na mokrej podłodze, z piskiem upadła na posadzkę.
Wszyscy popatrzyli w jej stronę. Jeden z żołnierzy wybuchnął gardłowym
śmiechem, a ten, który wcześniej podał Nusi ścierkę, podszedł do Marleny
i pomógł jej wstać.
− Co tu się dzieje?! – wykrzyknęła pani Michasia, która w tej samej chwili
weszła do kuchni. – A panowie co tu robią? – zapytała już trochę spokojniej.
Wszystkie dziewczyny spojrzały po sobie, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na
szczęście głos zabrał niższy żołnierz, który po rosyjsku wyjaśnił pani Michasi,
że chcieli prosić o dzbanek wody albo kompotu z obiadu.
Kiedy zarówno wojskowi, jak i pani Michasia wyszli, dziewczęta odetchnęły
z ulgą i wszystkie oprócz Nusi zaniosły się śmiechem.
− Matko! Ale by było, gdyby Michasia weszła, jak tańczyłyśmy albo jak
Nuśka śpiewała! – chichotała zgięta w pół Krysia.
− A widziałyście jej minę, gdy zobaczyła w kuchni tych żołnierzy?! –
wtórowała jej Marlena. – Myślałam, że wybuchnie. Kto wie, co sobie
w pierwszej chwili pomyślała – dodała zadziornie ze znaczącym uśmieszkiem.
− Nuśka! – zawołała ją Krysia. – A ty co taka ponura? Przecież nic się nie
stało!
− Stało się – odpowiedziała zirytowana. – Zrobiłam z siebie idiotkę. Dlaczego
nie ostrzegłyście mnie, że przyszli żołnierze? – Spojrzała na koleżanki
z wyrzutem.
− Chciałyśmy – odezwała się Jagoda. – Ale ten z czarnymi włosami nakazał
nam, żebyśmy nic ci nie mówiły. Chyba podobało im się, jak śpiewasz.
− Tak – odburknęła. – A wy oczywiście ich posłuchałyście. – Potrząsnęła
z dezaprobatą głową. – Dobre z was koleżanki, nie ma co.
Jagoda potulnie spuściła wzrok, a Marlena chwyciła się pod boki i spojrzała
na Nusię zirytowana.
− Oj, już nie przesadzaj. – Machnęła ręką. – Nic się wielkiego nie stało. Po
prostu pośmiali się i tyle. Jutro już nie będą pamiętać z czego. – Opłukała ostatni
talerz, a potem westchnęła z rozmarzeniem. − A ten wysoki żołnierz z czarnymi
włosami… Taki z niego przystojniak! Już wcześniej zwróciłam na niego uwagę,
jest najlepszy z nich wszystkich! Chyba nazywa się Grisza. Tak przynajmniej na
niego wołają. I taki szarmancki jest – trajkotała przejęta. – Pomógł mi podnieść
się z podłogi. Może mu się nawet spodobałam…
Jagoda i Krysia popatrzyły na Marlenę z politowaniem, a Nusia nawet nie
podniosła głowy znad wycieranych sztućców. Tylko, nie wiedzieć czemu,
nerwowo przygryzła wargę.
Grisza − to imię zapadło jej głęboko w umysł i serce, choć za nic w świecie
by się do tego nie przyznała. Grisza… Grisza… Grisza…
I tylko pomyślała sobie, że może to i lepiej, że Marlena nie dostrzegła, jak
podnosząc ją z podłogi, Grisza cały czas spoglądał właśnie na Nusię.
***
Przez następne dwa dni, czyli sobotę i niedzielę, Nusia robiła wszystko, żeby
zapomnieć jego imię. Ten weekend, co przyjęła z ogromną ulgą, miała akurat
wolny, więc każdą chwilę, kiedy nie musiała wykonywać prac domowych,
spędzała na wyprawach z Tolkiem. Biegała po zielonych, kwitnących łąkach,
plotła wianki z kwiatów, chodziła po lesie, pływała w jeziorze. A wszystko po
to, żeby oczyścić umysł i serce. Żaden Grisza dla mnie nie istnieje – powtarzała
sobie w myślach jak jakąś litanię. To tylko zwykły radziecki żołnierz, nieznajomy,
obcy i wrogi, który razem z innymi przyjechał na kilka tygodni na ćwiczenia,
a kiedy się skończą, wyjedzie i już nigdy więcej się nie spotkamy.
Ale wszystkie starania Nusi spełzły na niczym. Kiedy w poniedziałek wsiadła
na rower i pojechała do pracy, im bardziej zbliżała się do dworu, tym szybciej
i szybciej biło jej serce. Tam był Grisza…
Kiedy wjechała na teren dworu, bardzo uważała, żeby nie rozglądać się na
boki. Już wcześniej postanowiła sobie, że więcej na niego nie spojrzy.
Zostawiła rower w budynku gospodarczym, a potem pospiesznie przemknęła
do kuchni. Podczas pory obiadowej nie dość, że tradycyjnie już nie wyszła
obsługiwać na salę, to jeszcze trzymała się z dala od okienka łączącego kuchnię
z jadalnią, żeby przypadkiem go tam nie zobaczyć. Po południu szybko uwinęła
się ze sprzątaniem i ruszyła do budynku gospodarczego po rower.
A wtedy wszystkie jej dzisiejsze starania poszły na marne, bo on siedział na
pniu drzewa przy wejściu do lasu, dokładnie tam, gdzie zobaczyła go po raz
drugi, i patrzył wprost na nią. Ich oczy się spotkały, ale Nusia natychmiast
odwróciła wzrok zmieszana. Choć wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy,
i tak od jego spojrzenia przeszył ją dreszcz, a serce zabiło jej mocniej.
Następnego dnia Grisza znowu tam był. W tym samym miejscu, w tym
samym czasie, tak jakby specjalnie na nią czekał. I z jednej strony wywołało to
w niej falę radosnego podekscytowania, a z drugiej strony ją przeraziło.
Dlaczego on to robił? Dlaczego znowu był tutaj? I dlaczego ona ucieszyła się na
jego widok?
Dlatego też w środę, częściowo wbrew sobie, postanowiła, że wyjdzie z pracy
później. Myślała, że może w ten sposób uda jej się uniknąć spotkania
z żołnierzem, który będzie musiał wrócić do swoich obowiązków. Im dłużej
jednak zwlekała, tym bardziej była niespokojna i podekscytowana, więc
w końcu wyszła z pracy nieco wcześniej, niż zamierzała.
I on znowu siedział na pniu przy wejściu do lasu. Nusia natomiast pospiesznie
weszła do budynku gospodarczego po rower, żeby jak najszybciej stąd wyjechać.
Nagle usłyszała skrzypnięcie drewnianych drzwi i w progu pojawił się on.
Powoli wszedł do środka. Powiew wiatru pchnął drzwi, które zamknęły się za
nim. Byli zupełnie sami, oderwani od otoczenia.
Nusia spojrzała w jego kierunku, a przez jej ciało przeszedł dreszcz. Tym
razem nie był on jednak spowodowany podekscytowaniem jego bliskością, lecz
strachem. Przerażeniem, które w jednej chwili opanowało ją od stóp do głów
i sprawiło, że nie była w stanie uczynić nawet drobnego ruchu. Gdyby
jakikolwiek mężczyzna wszedł za nią do opuszczonego budynku gospodarczego,
wywołałoby to u niej najgorsze obawy. A tym bardziej, jeśli był to wojskowy,
rosyjski żołnierz. W głowie kotłowały jej się słowa Marceli, kiedy ta opowiadała
jej, że do Zaleszyc mają przyjechać sowieccy żołnierze: „Chyba wiesz, że
szczególnie kobiety powinny na nich uważać”.
Wiedziała. Nieraz słyszała szeptane gdzieś w ukryciu opowieści o tragediach
kobiet podczas „wyzwalania” Polski przez Sowietów. A teraz sama była
zamknięta w starym, praktycznie nieużywanym budynku gospodarczym
z jednym z nich.
W zacienionym wnętrzu nie widziała dobrze jego twarzy, a z jego oczu nie
potrafiła wyczytać zupełnie nic. Promień słońca, który przedarł się przez jakąś
szparę w drewnianych belkach, oświetlał jego brodę i kawałek munduru
z rozpiętym guzikiem pod szyją.
Grisza powoli zrobił krok w jej stronę. To wyrwało Nusię ze spowodowanego
strachem odrętwienia. Zostawiła rower i wycofała się powoli. Zdawała sobie
sprawę, że nie ma najmniejszych szans ani w walce z nim, ani na ucieczkę
głównym wyjściem, które częściowo sobą zasłaniał. Znała jednak budynek
gospodarczy na tyle dobrze, żeby wiedzieć, iż w tylnej ścianie wyłamana jest
jedna z tworzących ją belek, a dwie sąsiednie są bardzo poluzowane. Mogła się
tam zmieścić, mogła i nie, ale musiała spróbować, bo był to jedyny sposób
ucieczki.
W skroniach pulsowała jej krew, w głowie szumiało, a serce waliło jej tak
mocno, że czuła je aż w gardle. Grisza coś powiedział, wyciągnął rękę, a ona
w tym samym momencie odskoczyła w stronę dziurawej ściany. Z niebywałą dla
siebie siłą spowodowaną przypływem adrenaliny chwyciła stare krzesło
zasłaniające wyrwę i odrzuciła je za siebie. Następnie upadła na kolana,
pospiesznie odsunęła chwiejące się belki i na kuckach przecisnęła się przez
szparę.
W pobliżu nie było nikogo. Nie chciała wracać do dworu, bo musiałaby
wytłumaczyć wszystkim, co się stało, a tego bała się i wstydziła. Uciekła więc
do pobliskiego lasu. Biegła ile sił w nogach, ciężko dysząc i sapiąc, ale nie miała
odwagi ani się zatrzymać, ani obejrzeć za siebie.
Po policzkach cały czas ciekły jej łzy. Tak mało brakowało, żeby doszło do
tragedii. Wziąłby ją sobie siłą, bo przecież nie zdołałaby się obronić, zabawiłby
się nią, a potem zostawił jak zużytą rzecz i wrócił do swoich zajęć. Żadnych
świadków, żadnych dowodów. A ona nigdy nie odważyłaby się wyznać
komukolwiek, co ją spotkało. Dla niej byłby to koniec wszystkiego. Wolałaby
umrzeć niż żyć po tym, co by jej zrobił.
Grisza… − na samo jego wspomnienie aż zakłuło ją w sercu z rozżalenia.
Dlaczego akurat on chciał ją skrzywdzić? On, o którym wcześniej potajemnie
myślała, którego ciemne oczy i czarne jak smoła włosy wywoływały u niej
nieznane dotąd uczucia?
Oj, jak bardzo nie chciała go już znać! Jak bardzo życzyłaby sobie, żeby
zniknął natychmiast z Zaleszyc razem z tym swoim wojskiem! Jak bardzo
pragnęła o nim zapomnieć!
Kiedy wreszcie zatrzymała się pod jednym z drzew, ciężko dysząc, naszła ją
też jeszcze jedna myśl. Cała ta sytuacja miała też jakąś pozytywną stronę. Odtąd
już na pewno serce nie zabije jej mocniej na jego widok ani nie przejdzie ją
dreszcz podekscytowania, gdy on będzie blisko. Przynajmniej nie z powodu
zauroczenia.
Ani silny wiatr, ani deszcz, ani codzienne obowiązki nie były w stanie
wypędzić go z jej serca.
Dzisiaj Grisza zrobił to sam.
***
Nusia doszła do domu, kiedy ojciec i ciotka Frania kończyli już jeść kolację.
Była kompletnie wykończona, nie tylko po dzisiejszym wydarzeniu i szaleńczej
ucieczce, ale również po tym, jak te kilka kilometrów, które zazwyczaj
pokonywała na rowerze, dzisiaj musiała przebyć piechotą.
− Gdzieś ty się włóczyła?! – przywitała ją od samego progu zdenerwowana
ciotka. – Miałaś dzisiaj wrócić wcześniej i pomóc mi umyć okna. A tak
musiałam zrobić wszystko sama!
− Tak się nie robi, Danuto – poparł żonę Antoni. – I coś zrobiła z ręką?! –
Wskazał na jej czerwoną od zaschniętej krwi dłoń.
Podczas swojej ucieczki Nusia zupełnie nie zwróciła uwagi na to, że
przeciskając się przez belki, zahaczyła o jakiś wystający gwóźdź, a ten wyrył na
środku jej dłoni głęboką szramę. Rana przez długi czas bardzo krwawiła, Nusia
aż się zmartwiła, że będzie ją trzeba szyć. Na szczęście, zanim dziewczyna
doszła do domu, jej obwiązana apaszką dłoń przestała krwawić.
Teraz schowała ją za siebie i najobojętniej, jak była w stanie, wzruszyła
ramionami.
− To nic. Przewróciłam się na rowerze – skłamała. – Czy mamy jakiś plaster?
− Zobacz w szafce – odrzekła oschle ciotka. – I tyle z ciebie pożytku. Teraz
już na pewno mi nie pomożesz.
− Powinnaś bardziej uważać. – Poklepał ją po ramieniu ojciec.
W szafce Nusia nie znalazła żadnego opatrunku, więc odkaziła ranę
alkoholem, a potem przyłożyła do niej chusteczkę i zawiązała ją sznurkiem.
Z tego wszystkiego nie była nawet głodna. Podziękowała za kolację i poszła
do łóżka. Zasnęła, zanim jeszcze zdążyła o czymkolwiek pomyśleć.
I tylko pies Tolek, jakby wyczuwając jej nastrój, podreptał za nią do łóżka,
ułożył się w nogach i położył duży pysk na jej obolałej dłoni.
Następnego dnia nie poszła do pracy. Nie mogła się przełamać, żeby pojechać
do dworu. Nawet potworny gniew pani Michasi był lepszą perspektywą niż
spotkanie z Griszą.
− A ty co? – zezłościła się na nią ciotka Frania. – Nawet do roboty już ci się
nie chce jechać? Gorsze skaleczenia ludzie mają i jakoś pracują. A z ciebie taki
delikates, że koniec świata…
Nusia nic nie odpowiedziała, bo nie miała zamiaru tłumaczyć ciotce
prawdziwego powodu jej dzisiejszego pobytu w domu.
− Tylko nie myśl sobie, że nic dzisiaj robić nie będziesz – mamrotała tamta
dalej. – Zaraz obiad pójdziesz robić!
− Mogę nawet już, ciociu. – Nusia podreptała do kuchni i zabrała się za
obieranie ziemniaków.
Tuż przed obiadem odwiedziła ją Jagoda i przyprowadziła jej rower.
− Boże kochany, Nuśka! – wykrzyknęła od progu. – Ale nas wystraszyłaś!
Zostawiłaś wczoraj rower, a dzisiaj nie przyszłaś do pracy. Co się, na miłość
boską, stało?!
Nusia wzięła koleżankę pod rękę i poprowadziła w stronę ławki w ogrodzie.
− Przepraszam. Po prostu dzisiaj rano bardzo źle się czułam i nie byłam
w stanie iść do pracy. A rower zostawiłam wczoraj, bo była taka ładna pogodna,
że zachciało mi się iść piechotą – skłamała z ciężkim sercem.
− A twoja ręka?
Nusia pospiesznie schowała ją za siebie.
− Przecięłam się wczoraj, pomagając ojcu reperować płot – znowu
skłamała. – A pani Michasia bardzo jest na mnie zła? – szybko zmieniła temat.
− Raczej przestraszona. Martwiła się, że coś ci się stało.
− Zupełnie niepotrzebnie. Przeproś ją, proszę, ode mnie i powiedz, że jutro
postaram się być.
Cokolwiek się zdarzyło, nie mogła rzucić pracy, a im szybciej się przełamie
i wróci do dworu, tym lepiej.
Przespacerowały się jeszcze wokół domu, a potem pożegnały i Jagoda poszła
z powrotem do pracy.
***
Nusię kosztowało wiele nerwów, żeby następnego ranka wsiąść na rower
i pojechać do dworu. Już od trzeciej nad ranem nie mogła spać, a kiedy po
długich męczarniach wreszcie przysnęła sobie tuż przed budzikiem, przyśnił jej
się koszmar. Znowu była w budynku gospodarczym. Grisza stanął w drzwiach,
zagradzając jej wyjście. Kiedy zaczął się do niej zbliżać, tak jak
w rzeczywistości, rzuciła się w stronę wyrwy w belkach, ale ku jej przerażeniu
nie było jej tam. Wszystkie belki były na swoim miejscu, zabite gwoździami.
Przerażona szamotała się od jednej ściany do drugiej, ale nie mogła znaleźć
żadnego innego wyjścia, żadnej dziury ani nawet okna. A Grisza był coraz
bliżej…
Kiedy zadzwonił budzik, cała trzęsła się ze strachu. Tak samo zresztą, jak
kiedy jakiś czas później dojeżdżała do dworu. Boże, spraw, żeby go tam nie
było – modliła się w duchu. Żeby już nigdy więcej nawet na mnie nie spojrzał.
I kiedy dojechała, faktycznie go nie było. Cały oddział żołnierzy już z samego
rana wyruszył bowiem na ćwiczenia w terenie. Nusia odetchnęła więc z ulgą,
a potem, przywołując na twarz uśmiech, weszła do kuchni.
− Nuśka, dziecino! A coś ty taka blada? – zdemaskowała ją od progu pani
Michasia.
− Ja… − zacięła się na chwilę. – Jeszcze chyba nie wróciłam w pełni do
zdrowia. Przepraszam, że mnie wczoraj nie było, pani Michasiu, ale bardzo źle
się czułam.
− Jagoda mi mówiła. – Kobieta czule objęła ją ramieniem. – Nie martw się,
Nusiu, nic się nie stało. Mam tylko nadzieję, że czujesz się już lepiej. Dasz radę
dzisiaj pracować?
W odpowiedzi dziewczyna skinęła głową. Pani Michasia uśmiechnęła się
z zadowoleniem i ulgą, a następnie zarządziła:
− Dla naszej Nuśki dzisiaj tylko drobne zajęcia. Żeby się nam zbytnio nie
przemęczyła i szybko doszła do siebie!
Kiedy wyszła, Krysia i Jagoda uścisnęły ją radośnie na powitanie, a potem
Nusia zabrała się za robienie surówki do obiadu. Wszystkie czynności
wykonywała mechanicznie, pogrążona w swoich myślach. Już teraz martwiła
się, co zrobi, kiedy skończy pracę i będzie musiała pójść po rower. Zostawiła go
jak najbliżej wejścia, żeby potem tylko sięgnąć po niego, nie musząc wchodzić
do środka, ale i tak bała się, że Grisza mógłby pójść za nią.
Była tak zamyślona, że dochodziły do niej tylko strzępki rozmów
prowadzonych przez koleżanki.
− Wczoraj byłam na spotkaniu z Ignacym… – chwaliła się Krysia.
− Nie powinnaś była pozwolić mu się pocałować… – odpowiadała jej potem
Jagoda.
− …ale kwiaty w ogrodzie pani Malwiny są bezsprzecznie najpiękniejsze
w okolicy… − znowu po jakimś czasie odezwała się Krysia.
− … i nie mogłam tak po prostu odmówić mu tego kotleta… − śmiała się
jeszcze później Marcela.
− … to ten, który był tu wczoraj − tym razem usłyszała głos Marleny. – Sama
widziałaś, że jest zabójczo przystojny! Przyznaj się, że tobie też wpadł w oko.
Jakieś dziwne przeczucie kazało Nusi skupić się na tym wątku konwersacji.
Wytężyła słuch i odgoniła rozpraszające ją myśli.
− Może i tak. Ale to nie zmienia faktu, że jest radzieckim żołnierzem!
Powinnaś trzymać się od niego z daleka, a już na pewno mu nie nadskakiwać –
odpowiedziała twardo Marcela.
− Ale sama widziałaś, że wczoraj ze mną rozmawiał. To on przyszedł do
kuchni i mnie zaczepił. On zaczął.
− Rozmawiał z tobą, bo nawinęłaś mu się jako pierwsza, ale nie o ciebie mu
chodziło – odpowiedziała jej z nutką złośliwości Jagoda, a Nusia poczuła, jak
przechodzi przez nią dreszcz przerażenia. Czy to możliwe, żeby Grisza
przyszedł tu wczoraj po nią, czy też popada już w prawdziwą paranoję?! – No
właśnie! – zawołała Jagoda. – Nuśka! Wczoraj…
− Nie… − wyszeptała nieco za głośno przerażona Nusia.
− Co nie? – zdziwiła się Jagoda.
− Nic. Ja…
− No i co, że pytał o nią? – obruszyła się tymczasem Marlena. – To o niczym
nie świadczy. I nie zmienia też faktu, że z was wszystkich to do mnie zagaił.
− Boże… − wyszeptała bezgłośnie Nusia i aż usiadła na najbliższym krześle,
bo poczuła, że robi jej się słabo.
− Dziewczyno, kiedy ty zmądrzejesz?! – zwróciła się do siostry Jagoda. –
Zabierz się lepiej do roboty, a nie głupoty ci w głowie! W każdym razie…
Nuśka, zgadnij, kto nas wczoraj odwiedził w kuchni?
„Grisza” – chciała odpowiedzieć Nusia, ale powstrzymała się i udała obojętną.
− Kto?
− Jeden z tych żołnierzy, którzy przyszli, kiedy ostatnio śpiewałaś. Ten
wyższy z czarnymi włosami.
Nusia skinęła głową.
− I wyobraź sobie, że pytał o ciebie! – kontynuowała z entuzjazmem Jagoda.
− O mnie? A co mówił?
− Pytał o tę dziewczynę, co tak ładnie śpiewała. Czy jesteś w pracy i jak ci na
imię. Marlena powiedziała, że jesteś chora, ale będziesz dzisiaj. Chyba naprawdę
zależało mu, żeby pilnie z tobą porozmawiać, bo wyglądał na zawiedzionego.
Może przyjdzie dzisiaj… Jak myślisz, czego on może od ciebie chcieć?
Nusia poczuła, jak wokół jej żołądka zaciska się stalowa pętla strachu.
Przerażało ją to, że Grisza posunął się aż do tego, żeby nachodzić ją w pracy. Co
on chce przez to osiągnąć? Przecież chyba nie zrobi jej krzywdy przy reszcie
pracowników… A może jednak byłby do tego zdolny?
− Nusia? – usłyszała zaniepokojony głos Jagody. – Coś ty tak pobladła?
Wiesz, o co mu może chodzić?
Nusia pokręciła przecząco głową.
− Może chce, żebyś im zaśpiewała na ognisku? – wtrąciła się Krysia. –
Przedwczoraj wieczorem rozpalili ogień i bawili się przez pół nocy.
− Może – powiedziała słabym głosem Nusia.
− A może tak po prostu był ciebie ciekawy. Dowiedział się, czego chciał, i już
więcej nie przyjdzie – spróbowała pocieszyć ją Jagoda, zdziwiona nieco reakcją
Nusi. – Nie musisz się martwić, to na pewno nic poważnego.
− Tak. Tylko proszę was, dziewczyny, na drugi raz nie mówcie nikomu
obcemu ani jak mam na imię, ani kiedy pracuję. Po prostu mnie nie znacie
i tyle. – Podniosła się z krzesła i z ciężkim sercem zabrała za przygotowywanie
obiadu.
Podczas wydawania posiłków żołnierzom Nusia trzymała się jak najdalej od
okienka, gdzie podchodzono po dokładki. Z powodu zranionej ręki przynajmniej
nie musiała się martwić też o to, że pani Michasia wyśle ją do obsługi jadalni.
Cały obiad minął jej więc stosunkowo spokojnie, nie licząc oczywiście stresu
i strachu, który cały czas zaciskał pętlę wokół jej żołądka. Na szczęście Grisza
nie pojawił się w kuchni ani też nie zauważyła go nigdzie w pobliżu. Kiedy sala
opustoszała, a Nusia zabrała się za zmywanie naczyń, nagle przybiegła do
kuchni zdyszana Krysia, która porządkowała jadalnię.
− Nuśka! – Chwyciła ją za rękę. – Ten żołnierz przyszedł i znowu o ciebie
pyta! Zaczepił mnie i Marlenę na sali. Jej kazał zostać, a mnie wysłał, żebym cię
przyprowadziła.
Po tych słowach Nusi aż wyślizgnęła się szklanka, którą trzymała w ręce,
upadła z hukiem na podłogę i rozbiła się na drobne kawałki.
− Powiedz mu, że już tutaj nie pracuję. Poszłam do domu. Nie ma mnie –
wychrypiała przez zaciśnięte gardło.
− Nusia, no coś ty! – Tamta popatrzyła na nią zdziwiona. – Nie mogę tak
zrobić. Przecież on doskonale wie, że tutaj jesteś. Idź, porozmawiaj z nim i już.
Przecież to nic wielkiego.
Nusią aż zatrzęsło z oburzenia. Nic wielkiego! Ciekawe, co by zrobiła Krysia,
gdyby ścigał ją od wczoraj żołnierz, który omal nie rzucił się na nią dwa dni
wcześniej! Nie mogła mieć jednak pretensji do koleżanki, bo ta o niczym nie
wiedziała.
− Nie znam rosyjskiego – wybąkała Nusia. – Rozmowa ze mną będzie
daremna.
− Nie szkodzi! On całkiem dobrze mówi po polsku. Z nami się dogadał, to
z tobą na pewno też! Chodź już, na miłość boską! – Chwyciła ją za rękę
i pociągnęła w stronę jadalni.
Nusia na drżących nogach weszła za nią do sali, gdzie przy jednym ze
stolików stał dumnie wyprostowany Grisza, a obok wdzięczyła się Marlena,
głośno się z czegoś śmiejąc. Kiedy żołnierz zobaczył Nusię, jego poważna twarz
jakby lekko się rozpromieniła. Wbił w nią spojrzenie swoich ciemnych oczu,
a Nusia aż zatrzymała się w miejscu, niezdolna uczynić ani kroku dalej. Chciała
zawrócić i uciec, ale wiedziała, że nie może tego zrobić.
Grisza powoli ruszył w jej stronę, a Nusia uczepiła się kurczowo ramienia
Krysi.
− Witaj – odezwał się po polsku, choć z wyraźnym rosyjskim akcentem.
Nic nie odpowiedziała. Wbiła wzrok w końcówki swoich butów i skupiła się
na tym, żeby uspokoić łopoczące ze strachu przed nim serce.
− Poprosiłem, żeby koleżanki przyprowadziły cię do mnie, bo chciałem z tobą
porozmawiać. I nie chciałem, żebyś się mnie bała – kontynuował niezrażony. –
Dziewczyny – spojrzał znacząco na Krysię i Marlenę – poczekajcie tutaj, aż
skończymy.
Krysia skinęła głową, wyswobodziła się z uścisku Nusi i przysiadła na krześle
obok Marleny.
− Chodźmy – zwrócił się tymczasem do Nusi Grisza i zaoferował jej ramię,
ale nie skorzystała. Schował więc ręce do kieszeni i powoli ruszył w stronę
przeciwległego końca sali. Zmieszana dziewczyna ruszyła za nim. – Wczoraj nie
było cię w pracy – zagadnął, siląc się na swobodny ton.
− Nie było – potwierdziła oschle, obejmując się mocno ramionami.
− To przeze mnie, prawda?
− Możliwe.
− Posłuchaj… – Przystanął i chwycił ją lekko za ramiona, ale ona gwałtownie
odskoczyła do tyłu. – To, co zdarzyło się przedwczoraj… to nie tak, jak mogłaś
sobie pomyśleć. Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Chciałem tylko porozmawiać.
Nic się nie odezwała, tylko pokręciła głową, wyrażając swoją dezaprobatę.
− Gdybym wiedział, że tak zareagujesz, nie zrobiłbym tego – kontynuował,
patrząc na nią, lecz ona unikała jego wzroku. – Naprawdę myślałem, że nie
będziesz miała nic przeciwko temu, że porozmawiamy…
− Porozmawiać można też na dworze – przerwała mu zdenerwowana. − Albo
w każdym innym miejscu, niekoniecznie zamykając się z dziewczyną
w opuszczonym budynku gospodarczym i zagradzając sobą drzwi – wycedziła.
− Niczego nie zagradzałem – jego głos wybrzmiał nieco ostrzej niż
wcześniej. – Po prostu tam stałem. Gdybyś powiedziała, że chcesz wyjść,
puściłbym cię. To ty pomyślałaś sobie nie wiadomo co i uciekłaś przede mną jak
przed jakimś zboczeńcem.
− A nie jesteś nim? – wycedziła.
W jego dotąd spokojnych oczach pojawiły się nerwowe iskierki.
− Nie.
− No to w takim razie zostaw mnie, proszę, w spokoju raz na zawsze. Nie
nachodź mnie i trzymaj się ode mnie z daleka. – Odwróciła się na pięcie
i ruszyła w stronę kuchni, ale dwoma szybkimi krokami dogonił ją, chwycił za
ramię i zatrzymał.
− Nie wierzysz mi – powiedział.
− To nie ma znaczenia. Puść mnie! – Chciała się wyrwać z jego uścisku, ale
jej na to nie pozwolił.
− Przeciwnie. Dla mnie ma. Nie miałem wobec ciebie żadnych złych
zamiarów. Przysięgam ci na życie własnej matki, że nie zrobiłbym nic wbrew
twojej woli.
− Aha… – Spojrzała na niego, mrużąc z oburzenia oczy. – Nie zrobiłbyś nic
wbrew mojej woli, ale to nie oznacza, że nie miałeś wobec mnie niecnych
zamiarów.
Zamurowało go. Spuścił głowę.
− Teraz wiem, że się pomyliłem i źle cię oceniłem. To, co sobie wtedy
myślałem, nie ma już znaczenia. Jeszcze raz przepraszam, że cię przestraszyłem.
I przysięgam, że nie zrobiłbym ci nic złego. – Puścił jej ramię i odsunął się nieco
do tyłu.
Spojrzała mu w oczy. Były chmurne, zdradzały jego zdenerwowanie, ale
wydały jej się również szczere. Czy mógł kłamać, czy też naprawdę nie chciał
zrobić jej wtedy krzywdy?
Jeszcze raz przeanalizowała sobie tamten moment w budynku, gdy stali
zupełnie sami naprzeciwko siebie. Zasłaniał sobą drzwi, ale faktycznie ich nie
blokował. Wyciągnął do niej rękę i rzeczywiście coś powiedział, ale ona uciekła.
Gdyby chciał, mógłby z łatwością ją dogonić, ale tego nie zrobił. I dzisiaj
przyszedł ją przeprosić w obecności jej dwóch koleżanek, żeby nie czuła się
zagrożona. Przypomniała też sobie pierwsze wrażenie, jakie na niej wywarł. Nie
czuła strachu ani niepokoju – jawił jej się niemal jak magiczna postać z baśni.
Postać, która wcale nie była zła. Wcześniej nie obawiała się go, a wręcz widziała
w nim kogoś, w kim mogłaby się zakochać…
− Dobrze – wyjąkała. – Wierzę ci. Faktycznie wyciągnęłam pochopne
wnioski.
Na jego twarzy pojawił się pogodny uśmiech. Przeczesał dłonią bujne włosy,
które niemal zalśniły w promieniach przedzierającego się przez okno słońca, jak
wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy.
− Nie musisz się mnie bać – wyszeptał, a potem niespodziewanie podszedł do
niej i chwycił jej prawą dłoń. W pierwszym odruchu, onieśmielona tym gestem,
chciała ją cofnąć, ale lekko ją przytrzymał. Pod wpływem jego dotyku przeszył
ją dreszcz. – To stało się, kiedy przede mną uciekałaś, prawda? – Uważnie
obejrzał ranę, delikatnie gładząc szorstkim palcem jej krawędzie. Blada i drobna
dłoń Nusi stanowiła kontrast do jego potężnej i brązowej od słońca dłoni.
Na potwierdzenie jego słów skinęła głową.
− To nic poważnego.
− Musiało bardzo boleć i krwawić.
− Zdarzały mi się gorsze rzeczy.
− To moja wina. Bardzo mi przykro.
Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich prawdziwą troskę i skruchę.
− Powinnaś dobrze ją opatrzyć, żeby nie wdało się zakażenie – dodał.
W tym samym momencie usłyszeli stukające obcasy zbliżającej się pani
Michasi. Grisza powoli puścił jej dłoń, a potem uśmiechnął się do niej
i zasalutował.
− Uwidimsja. Do zobaczenia.
Wyszedł, zanim jeszcze zdążyła dotrzeć do jadalni pani Michasia. Nusia
odprowadziła go wzrokiem. Dłoń niemal ją parzyła od jego dotyku. Jak to
możliwe, że w jednej chwili na nowo zagościł w jej sercu? A może jednak nigdy
naprawdę go nie opuścił?
***
Gdy tylko znalazła się z powrotem w kuchni, doskoczyły do niej Jagoda
i Marcela.
− I co?
− Czego od ciebie chciał? – dopytywały się jedna przez drugą.
Nusia westchnęła ciężko w duchu, bo nie miała ochoty rozgłaszać wszystkim
dookoła tego, co zdarzyło się pomiędzy nią a Griszą.
− Po prostu chciał porozmawiać. Nic więcej – odpowiedziała ciekawskim
koleżankom.
− Ale o czym? – zdziwiła się Jagoda, a kiedy Nusia nic nie odpowiedziała,
zaczepiła siostrę. – Marlena, byłaś z nią. Co się stało?
− Nic. – Zirytowana dziewczyna wzruszyła ramionami. – Po prostu z nią
gadał i tyle.
− To po co i wyście tam z nią siedziały?
− Bo nie chciał, żeby Nusia czuła się niezręcznie, będąc z nim sam na sam –
wtrąciła się Krysia. – To miłe z jego strony.
Jagoda zrobiła minę, która świadczyła o tym, że nie jest do końca przekonana
o dobrych intencjach radzieckiego żołnierza.
− A o czym rozmawiali? – zapytała Marcela.
− A myśmy tam nie podsłuchiwały – wzruszyła ramionami Krysia. – Poszli na
drugi koniec sali, więc nie słyszałyśmy dobrze, co mówią. Dajcie już spokój,
dziewczyny – upomniała je lekko zirytowana, a Nusia posłała jej pełne ulgi
i wdzięczności spojrzenie.
Podziałało. Jagoda i Marcela, choć zawiedzione, że nie udało im się uzyskać
więcej informacji, zamilkły i wróciły do pracy.
Kiedy jakiś czas później Nusia wyszła z dworu, zobaczyła stojący przed
wejściem do budynku gospodarczego swój rower. Zdziwiła się bardzo, bo
przecież pamiętała, że zostawiła go w środku, nie na zewnątrz.
Rozejrzała się dookoła, ale po Griszy nie było ani śladu.
Ostrożnie podeszła do roweru, a wtedy dostrzegła, że coś leżało w koszyczku.
Ze zdziwieniem wyjęła z niego bandaż w opakowaniu, wodę utlenioną oraz
złożoną na pół kartkę. Zaraz ją otworzyła. Był to krótki list. Litery układały się
w dość koślawe znaczki, czasami zdarzały się błędy, ale bez problemu
zrozumiała treść wiadomości:
Nusja,
ten rower to żebyś nie bała się, że czekam ukryty gdzieś w budynku, żeby cię
napaść.
Zdezynfekuj dobrze ranę, owiń ją bandażem i oszczędzaj rękę!
Przyjdę sprawdzić, czy dobrze się goi i jak się czujesz.
Grisza
Zapiski Emilii
Bieluń, 21.06.1946 r.
Kiedy skończyła, w oczach miała łzy, a głos lekko jej drżał. Julianna zupełnie
nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować. Nie wiedziała też, czy
wzruszenie Nusi było spowodowane pozytywnymi, czy raczej bolesnymi
wspomnieniami.
− Śpiewałam tę piosenkę w kuchni, nie wiedząc, że on mnie słyszy… −
wyszeptała tymczasem starsza pani, patrząc w dal, a potem znowu zamilkła.
− Kto? – zapytał delikatnie Henryk, patrząc z zakłopotaniem na Juliannę.
− Żołnierz – odparła cichutko kobieta. – On. Grisza.
− Kochałaś go, babciu Nusiu? – zaryzykowała mało dyskretne pytanie
Julianna.
Starsza pani sprawiała jednak wrażenie, jakby jej myśli zupełnie gdzieś
odpłynęły i nie usłyszała pytania. Na dworze zawiało mocniej i wiatr uderzył
gałązką rosnącego przed domem drzewa w okno, zakłócając ciszę. Sprawiło to,
że Nusia otrząsnęła się z letargu. Rozejrzała się po kuchni jeszcze nieobecnym
wzrokiem, jak człowiek dopiero po przebudzeniu, a potem westchnęła głęboko,
wytarła łzę z kącika oka i podniosła się z krzesła.
− Pójdę oporządzić zwierzęta przed nocą – oznajmiła. – Robi się już późno…
− Przepraszam, babciu Nusiu… − wyszeptała Julianna, pełna poczucia winy,
że wprawiła staruszkę w ten smutny nastrój. – Ja nie chciałam…
− Ale za co, dziecinko? – zdziwiła się kobieta. – Przecież nic się nie stało! –
Uśmiechnęła się do niej uspokajająco. – Zostańcie sobie jeszcze tutaj, jak
chcecie, jest tak przyjemnie ciepło…
− Ja pójdę z tobą, babciu Nusiu. – Poderwała się zaraz na nogi Julianna. –
Chętnie ci pomogę. − Miała nadzieję, że tym razem uda jej się porozmawiać
z kobietą na osobności, choć jednocześnie czuła się coraz gorzej z myślą, że
będzie musiała powiedzieć babci Nusi coś tak złego o Henryku, którego ta
traktowała jak wnuka. Wiedziała jednak, że musi to zrobić ze względu na
bezpieczeństwo ich obu.
− Dziękuję ci bardzo, kochanie, ale może innym razem. Masz jutro rano
rozmowę o pracę. Musisz być wypoczęta.
− Babcia Nusia ma rację – przytaknął zaraz Henryk. – Ty idź się położyć, a ja
pójdę pomóc przy zwierzętach.
− Ale… − chciała zaprotestować Julianna, lecz mężczyzna zmroził ją
wzrokiem, po czym dodał spokojnym głosem:
− Chociaż raz nas posłuchaj. To dla twojego dobra. Przygotuj się do
jutrzejszej rozmowy i śpij dobrze.
Babcia Nusia uśmiechnęła się do niej z troską, a potem oboje z Henrykiem
zniknęli za drzwiami. Julianna jeszcze długo patrzyła za nimi z niepokojem.
Bała się, czy powinna była zostawić babcię Nusię sam na sam z Henrykiem,
który może się okazać nawet mordercą, a już na pewno groźnym przestępcą. Ale
co innego mogła jeszcze zrobić? Zresztą dlaczego mężczyzna miałby krzywdzić
Nusię, skoro ta nie zdążyła nawet dowiedzieć się prawdy? Do tej pory nie zrobił
jej nic złego i Julianna miała nadzieję, że teraz też tego nie zrobi.
Ciężko westchnęła i poszła do swojego pokoju. Postanowiła, że jutro znajdzie
okazję, żeby porozmawiać z babcią Nusią. Henryk przecież nie może chodzić za
nią w nieskończoność!
Wzięła szybki prysznic, a potem zostawiła uchylone drzwi w swoim pokoju
i przysiadła na ziemi, żeby w ciszy nasłuchiwać powrotu babci Nusi i Henryka.
Nie mogłaby zasnąć, gdyby nie upewniła się, że starsza pani wróciła bezpiecznie
do domu. Czas jednak nieubłagalnie mijał, a ich nadal nie było. Julianna miała
już przed oczami przerażające wizje, jak Henryk zabija babcię Nusię w stodole,
zakopuje jej ciało w lesie, a potem przychodzi po nią… Co by wtedy zrobiła?
Gdzie by się ukryła?
Nagle usłyszała trzask otwieranych drzwi na dole. Była tak pochłonięta
snuciem swoich czarnych scenariuszy, że aż podskoczyła z przerażenia i omal
nie krzyknęła.
− Ale oczywiście, Henryku, jak tylko będziesz miał ochotę, to śmiało możesz
zabrać Kasztanka na przejażdżkę – usłyszała wesoły głos Nusi i odetchnęła
z ulgą. – Jazda konna to jedna z największych przyjemności tego świata…
Henryk się zaśmiał i coś odpowiedział, ale Julianna już nie słuchała. Cichutko
zamknęła drzwi pokoju, a potem zabrała się za robienie barykady. Nie
zmrużyłaby oka przez całą noc, gdyby nie zabezpieczyła drzwi, do których
niestety nie miała klucza.
Starając się nie narobić hałasu, który mógłby wzbudzić czyjeś podejrzenia,
dostawiła do drzwi stoliczek, który służył za toaletkę, oraz taboret. Przyniosła
jeszcze dwa krzesła i nimi również zabarykadowała wejście. Najlepiej byłoby
dołożyć do tego szafę albo większy stół, ale były za ciężkie i nie udałoby jej się
samodzielnie cicho ich przenieść. Musiała zadowolić się więc takim
zabezpieczeniem, jakie udało jej się zrobić. Zdawała sobie sprawę, że jeśli
Henryk będzie chciał, to całkiem łatwo sforsuje barykadę, ale narobiłoby to
takiego hałasu, że obudziłoby ją i na pewno również Nusię.
Zgasiła światło i wślizgnęła się do łóżka. Nie była jednak w stanie zasnąć, bo
w głowie kotłowało jej się mnóstwo myśli dotyczących zarówno jutrzejszej
rozmowy o pracę, jak i sprawy z Henrykiem. Po jakimś czasie udało jej się je
wyciszyć i już błądziła pomiędzy jawą a snem, kiedy otrzeźwiło ją skrzypienie
podłogi przed drzwiami jej pokoju.
Przerażona usiadła na łóżku i wpatrzyła się w mrok, wśród którego
wyróżniały się niewyraźnie kontury barykady.
Usłyszała cichutkie pukanie do drzwi.
− Julianno, to ja…
Henryk!
Struchlała ze strachu i podciągnęła kołdrę pod samą brodę, jakby to miało jej
zapewnić bezpieczeństwo. Przez chwilę zastanawiała się, czy lepiej będzie
zacząć krzyczeć, żeby zaalarmować Nusię, czy raczej czekać z nadzieją, że
napastnik sobie pójdzie.
Mężczyzna zapukał po raz drugi. Julianna zacisnęła pięści i jeszcze bardziej
wytężyła wzrok. W mroku zdało jej się, że klamka lekko się poruszyła. A może
to było tylko złudzenie?
Usłyszała westchnienie i skrzypnięcie podłogi, a potem oddalające się kroki.
Rozluźniła pięści, opuściła kołdrę w dół i kilka razy nabrała głęboko do płuc
powietrza, żeby uspokoić kołatanie serca.
Po jakimś czasie opadła z powrotem na poduszkę, ale jeszcze długo
nasłuchiwała alarmujących dźwięków. W końcu, wyczerpana czuwaniem,
zapadła w głęboki sen.
ROZDZIAŁ 7
Budzik zadzwonił o ósmej rano. Kiedy otworzyła oczy, z ulgą stwierdziła, że jej
barykada nie została naruszona, a ona nadal żyje. Pospiesznie wstała, uprzątnęła
pokój, wyszykowała się i zbiegła do kuchni. Miała nadzieję, że uda jej się
porozmawiać z Nusią, zanim Henryk się obudzi.
On jednak już tam był.
Siedział przy stole i czytając gazetę, popijał kawę. Na jej widok uśmiechnął
się lekko, a Juliannę aż przeszył dreszcz. Czuła się coraz bardziej osaczona.
Widocznie nie doceniała go, naiwnie myśląc, że w końcu przestanie jej
pilnować.
− Julianko, dziecinko, jak samopoczucie przed rozmową? – zapytała z troską
Nusia, podając jej filiżankę z herbatą.
Dziewczyna oplotła ją kurczowo dłońmi i przycupnęła na krześle możliwie
najbardziej oddalonym od tego, na którym siedział Henryk.
− Trochę się stresuję, ale mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze… −
wybąkała.
− Na pewno, kochanie. – Uśmiechnęła się Nusia. – Zjedz tosty, póki
cieplutkie, i nie martw się. My tu oboje kibicujemy ci z całego serca, a Henryk
zaproponował nawet, że pojedzie z tobą do dworu.
Julianna aż się zakrztusiła, kiedy to usłyszała. Zaskoczona Nusia podbiegła do
niej i poklepała ją po plecach, żeby pomóc jej odkaszlnąć.
− Nie… ja… nie chcę – wybąkała, gdy tylko doszła do siebie. – To znaczy,
wolę jechać sama, bo towarzystwo tylko bardziej by mnie zestresowało –
wyjaśniła, siląc się na beztroski i przekonujący ton.
− Dobrze, spokojnie, Julianko. – Uśmiechnęła się do niej Nusia. – Skoro tak,
to pojedziesz sama. Chcieliśmy tylko dodać ci otuchy…
− Tak… ja wiem. Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna i zerknęła na
Henryka. Miał mocno zaciśnięte usta, a na jego czole pojawiła się nerwowa
zmarszczka, ale się nie odezwał.
Julianna dokończyła śniadanie, a potem pożegnała się z Nusią, która
wyściskała ją i życzyła udanej rozmowy.
− Powodzenia – rzucił też Henryk, kiedy wychodziła z kuchni, ale jego twarz
pozostała poważna, nie było na niej choćby cienia uśmiechu czy życzliwości.
W odpowiedzi Julianna skinęła głową, po czym wybiegła z domu, wsiadła na
rower i pognała w stronę Zaleszyc. Przez całą drogę oglądała się za siebie
z lękiem, że zobaczy jadącego tam Henryka, ale ku jej wielkiej uldze się nie
pojawił.
Zostawiła rower na placu przed wejściem do dworu i poszła prosto do
kawiarni. Przy ladzie tak jak ostatnio stała pani Beata i z namaszczeniem
nakładała kawałek kwiatowego tortu na talerzyk.
− O, Julianna! – wykrzyknęła na jej widok i uśmiechnęła się pogodnie. – Jak
miło cię znowu widzieć.
− Dziękuję bardzo, panią również – odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem.
− Na co masz ochotę dzisiaj? – zapytała zachęcająco kobieta. – Mamy pyszny
tort czekoladowy przekładany kremem z wiśni i płatkami bratków.
− Nie, ja… − zawahała się Julianna i nerwowo splotła dłonie. – Dzisiaj
przyszłam w całkiem innej sprawie…
Kobieta spojrzała na nią z żywym zaciekawieniem.
− Coś takiego! A w jakiej?
− Przyszłam na rozmowę o pracę – wyjaśniła nieśmiało Julianna. –
Przeczytałam, że ma się odbyć dzisiaj o dziesiątej.
Na twarzy pani Beaty z początku pojawiło się zdziwienie, ale zaraz potem
zastąpił je uśmiech.
− Ale nowina! Planujesz zostać u nas na dłużej?
− Jeszcze nie wiem, to zależy…
− No tak – zgodziła się kobieta, zanim Julianna zdążyła dokończyć swoją
wypowiedź. – Wiadomo, że praca jest potrzebna, żeby się utrzymać, szczególnie
w nowym miejscu.
− Właśnie…
− O dziesiątej ma być tutaj pani Janina, która jest odpowiedzialna za dwór,
a także dyrektor nowo otwartego muzeum, pan Tokarski. To oni będą
przeprowadzać rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami. A na razie usiądź sobie
tam. – Wskazała stolik, przy którym siedziała już grupka ludzi. – To pozostali
aplikanci.
Julianna skinęła głową i powoli ruszyła w tamtą stronę.
− Julianko! – zawołała ją jeszcze pani Beata, a kiedy obróciła się za siebie,
kobieta ścisnęła kciuki obu dłoni. – Będzie dobrze! Trzymam za ciebie kciuki.
Pamiętaj, że jak cię przyjmą, musimy koniecznie to uczcić jakimś pysznym
tortem. – Uśmiechnęła się tak życzliwie, że Juliannie aż zrobiło się cieplej na
sercu.
− Tak zrobimy – odpowiedziała z wdzięcznością. – Dziękuję bardzo!
Przysiadła na ostatnim wolnym krześle przy stole, gdzie siedziały już dwie
młode dziewczyny, mniej więcej w jej wieku, nieco zaniedbana kobieta, która
mogła mieć około czterdziestu lat, i dwóch młodych mężczyzn. Kiedy się
przywitała, odpowiedziała jej tylko najstarsza z kobiet i chłopak o jasnych
włosach. Reszta towarzystwa wpatrywała się zamyślona w ekrany swoich
smartfonów.
Julianna poczuła się nieswojo wśród grupki nieznanych sobie ludzi, z którymi
przyjdzie jej konkurować. Szukając jakiegoś pocieszenia, rozejrzała się po sali
i natrafiła wzrokiem na stolik, przy którym siedział Henryk, kiedy po raz
pierwszy go zobaczyła. Był zamyślony, nieco nerwowy, przystojny i w pewnym
sensie intrygujący. Od razu zwrócił jej uwagę. I od samego początku ją peszył.
Tak, czerwieniła się, kiedy ich oczy się spotykały.
Nagle wbrew sobie poczuła dziwną tęsknotę za nim. Niemal zapragnęła, żeby
był teraz przy niej, siedział przy tym samym stoliczku co ostatnio i rzucał jej
ukradkowe spojrzenia. W pewnym sensie poznała już go trochę, stał się jej jakoś
bliski, znajomy. Lubiła go. Jak bardzo żałowała, że okazał się przestępcą! I być
może chciał jej zrobić krzywdę po tym, jak tyle się o nim dowiedziała.
− Witam wszystkich bardzo serdecznie – z zamyślenia wyrwał ją pewny,
męski głos. Spojrzała w stronę drzwi wejściowych i zobaczyła stojącego tam
mężczyznę w średnim wieku z krótkimi, posiwiałymi włosami i w dużych
okularach. Obok niego stała elegancka starsza pani w kapeluszu i uśmiechała się
pogodnie w ich stronę. – Nazywam się Wiesław Tokarski, a to jest pani Janina
Przybył. – Wskazał z szacunkiem na kobietę. – Zaraz przeprowadzimy
z państwem rozmowę dotyczącą zatrudnienia w naszym nowo otwartym
Dworskim Muzeum imienia Zaleszyckich. Prosimy, żeby podchodzili państwo
pojedynczo do naszego stolika na drugim końcu sali.
Mężczyzna skłonił się uprzejmie w ich stronę, po czym razem z panią Janiną
usiedli w najdalszym rogu kawiarni. Pierwsza podeszła do nich dziewczyna
o blond włosach z różowymi pasemkami, ubrana w czarną, krótką sukienkę.
− Ona raczej nie ma szans – odezwał się do Julianny siedzący obok chłopak
z jasnymi włosami. – Nie wyobrażam sobie, żeby dziewczyna z taką fryzurą
oprowadzała ludzi po dworze Zaleszyckich. – Uśmiechnął się, a Julianna
zauważyła, że w prawym policzku pojawił mu się dołek.
− Nie wiem… − wyszeptała. – Może jest mądra i zna się na rzeczy.
Chłopak niemal się roześmiał.
− Nie. Uwierz mi, Kamila nie. Znam ją, chodziliśmy kiedyś razem do szkoły.
− Jesteście stąd?
Skinął głową.
− Mieszkam w jednym z domów na rynku. A ty?
− W Bieluniu – odparła Julianna, bo nie miała ochoty wdawać się
w szczegóły.
W tym samym czasie dziewczyna z różowymi pasemkami wstała od stołu
i bez słowa wyszła z kawiarni.
− Szybko poszło – skomentował zaraz chłopak, odprowadzając ją
rozbawionym wzrokiem. – Wiedziałem, że tak będzie.
Mężczyzna o ciemnych włosach podniósł się z krzesła i podszedł do pana
Wiesława i pani Janiny jako drugi.
− Masz Facebooka? – zapytał tymczasem Juliannę jej rozmówca.
Trochę zaskoczona skinęła głową.
− Jak się nazywasz? – zapytał, wyciągając z kieszeni telefon. – Znajdę cię.
− Julianna Zabłocka – wyjawiła trochę niechętnie.
Chłopak zaczął stukać palcem w ekran smartfona, po czym przysunął go do
Julianny.
− Która to ty, bo nie mogę cię znaleźć?
− Nie mam zdjęcia – wyjaśniła. – O, tutaj. – Wskazała jeden z profili.
Chłopak uśmiechnął się, po czym zabrał się za przeglądanie zamieszczonych
tam informacji o niej.
− Jesteś z Warszawy? – zdziwił się po chwili.
− Tak – przyznała Julianna. – Przyjechałam do Bielunia na wakacje.
− Masz tutaj rodzinę?
− W pewnym sensie tak. – Uznała, że nie musi się tłumaczyć obcemu
chłopakowi, a poza tym Nusia przez te kilka dni stała się dla niej jak prawdziwa
babcia.
− Aha – odpowiedział z nosem w smartfonie, nadal studiując jej profil. –
Zaprosiłem cię do znajomych.
„Dzięki” – chciała rzucić z ironią, ale ostatecznie się powstrzymała. Wolała
nie zrażać do siebie dopiero co poznanej osoby, nawet jeśli jej zachowanie
zupełnie jej się nie spodobało.
Mężczyzna o ciemnych włosach wyszedł z kawiarni, a jej towarzysz poderwał
się na równe nogi i podszedł do stolika, przy którym odbywały się rozmowy
kwalifikacyjne.
Julianna rozejrzała się wokoło, a potem od niechcenia wyciągnęła komórkę
i weszła na Facebooka. Chłopak faktycznie wysłał jej zaproszenie do grona
znajomych, które ostatecznie zaakceptowała. Nazywał się Piotr Koźlik i był
w jej wieku.
Wyłączyła aplikację i już miała schować telefon do torebki, kiedy nagle
przyszła jej do głowy pewna myśl. Z powrotem uruchomiła portal
społecznościowy i wpisała w jego wyszukiwarce: „Henryk Piaseczno” – niestety
nie wiedziała, jakie mężczyzna ma nazwisko.
Po chwili wyskoczyło jej osiem profili Henryków mieszkających
w Piasecznie. Pięciu z nich miało całkiem wyraźne zdjęcia profilowe, więc od
razu się zorientowała, że żaden z nich nie był tym właściwym. Po
dokładniejszym przestudiowaniu informacji o szóstym okazało się, że to pan po
pięćdziesiątce pracujący w szkole, siódmy miał w tle zdjęcie ze swoimi
nastoletnimi dziećmi, a ósmy, który nie wstawił żadnego zdjęcia profilowego,
zameldował się dwa dni temu w Rzymie. Żaden z nich nie był Henrykiem,
którego szukała.
Tymczasem Piotrek zakończył swoją rozmowę kwalifikacyjną i podszedł do
Julianny całkiem zadowolony.
− Muszę już lecieć, słońce, powodzenia! – Puścił do niej oczko. – Mam
nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Wyszedł z kawiarni, co Julianna przyjęła ze sporą ulgą. Słońce – pomyślała
z odrazą. Jak on może mnie tak nazywać, skoro poznaliśmy się niespełna
czterdzieści minut temu?
W kolejce przed nią została już tylko kobieta w średnim wieku. Julianna
poczuła, że ogarnia ją stres. Taki sam, jak zazwyczaj przed egzaminami. Żeby
nie myśleć o czekającym ją wyzwaniu, postanowiła zająć się dalszymi
poszukiwaniami Henryka. Tym razem „Henryk Piaseczno” wpisała już
w wyszukiwarce Google. Jako pierwsza wyskoczyła jej mapa Piaseczna, potem
informacje o jakimś wiekowym Henryku, który obchodził swoje
dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny, potem o jeszcze innym, który zajmował
się wywozem śmieci, i o kolejnym, oskarżonym o molestowanie dzieci
i aresztowanym. Z przerażeniem weszła na portal, który podawał tę informację,
ale okazało się, że ów Henryk miał ponad czterdzieści lat, więc odetchnęła
z ulgą.
W międzyczasie kolejna młoda dziewczyna opuściła kawiarnię, a na rozmowę
kwalifikacyjną udała się pani w średnim wieku. Julianna wciąż czekała na swoją
kolej. Przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł, więc wpisała
w wyszukiwarce internetowej hasło: „Henryk przestępca gangster Piaseczno”.
Wstrzymała oddech, a kiedy pojawiły się wyniki wyszukiwania, zaczęła je
studiować z mocno bijącym w piersi sercem. Jedna z informacji podawała, że
jakiś osiemnastoletni Henryk R. napadł ostatnio staruszkę i ukradł jej wypłatę.
Inna donosiła o Henryku K. i Jacku M. zatrzymanym za korupcję, jednak po
przeczytaniu artykułu Julianna dowiedziała się, że aktualnie obaj siedzą
w więzieniu. Na samym dole widniała informacja o aresztowanym trzy miesiące
temu Dariuszu K., który był jednym z przywódców groźnego gangu działającego
w Warszawie i okolicach. Aresztowali go w jednym z należących do niego lokali
w Piasecznie policjanci z Centralnego Biura Śledczego. Przestępcy zajmowali
się przemytem narkotyków, handlem ludźmi, sutenerstwem i praniem brudnych
pieniędzy. Jak donosił portal: Grupa przestępcza nie została jednak w pełni
rozbita, a nieformalnie mówi się o kilku jej najgroźniejszych członkach, którzy
uciekli policji i ukrywają się w niewiadomym miejscu.
Czy Henryk mógł być jednym z nich? – pomyślała z przerażeniem Julianna,
a potem kliknęła na kolejny artykuł dotyczący tej sprawy, tym razem z ponad
miesiąca wstecz. Jego wstęp brzmiał: Policjant, który brał udział w zatrzymaniu
Dariusza K., zwanego „Daro”, został znaleziony martwy przy swoim
samochodzie. Czy to zemsta gangsterów?
− Pani też na rozmowę? – dotarł do niej nagle czyjś głos.
Podniosła znad telefonu zamyślone spojrzenie i spostrzegła, że są w niej
utkwione oczy zarówno pana Wiesława, jak i pani Janiny. Pani w średnim
wieku, która była w kolejce przed nią, już wyszła i Julianna pozostała ostatnią
kandydatką.
W mgnieniu oka podniosła się z krzesła, przeklinając jednocześnie w duchu
swoją nieuwagę i sprawę tego całego Henryka, przez którą się zagapiła.
− Ja… bardzo przepraszam… − wyszeptała, czerwieniąc się. – Kompletnie się
zamyśliłam.
− Właśnie widzieliśmy – skomentował pan Wiesław i wskazał jej krzesło
naprzeciwko siebie. – Proszę usiąść.
Speszona i jeszcze bardziej zestresowana niż wcześniej Julianna zajęła
miejsce przy stole i nerwowo splotła dłonie na kolanie. Mężczyzna spojrzał na
nią surowo, za to kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie i powiedziała:
− Proszę się nam przedstawić, opowiedzieć coś o sobie i swoich
zainteresowaniach.
Julianna nabrała powietrza głęboko do płuc, żeby się uspokoić, po czym
powiedziała, jak się nazywa, skąd pochodzi i gdzie obecnie mieszka. Uczciwie
wyjaśniła, że przyjechała tu tylko na wakacje, ale pomimo tego chętnie podejmie
pracę, która wydaje jej się bardzo ciekawa.
− Interesuję się historią – dodała na końcu. – To moja ogromna pasja, dla
której jestem w stanie poświęcić naprawdę wiele.
Oboje rozmówcy przyjrzeli jej się uważnie, a potem pan Wiesław zapytał:
− A co najbardziej pociąga panią w historii, jeśli można wiedzieć?
Zamyśliła się na chwilę, szukając odpowiednich słów.
− Może to, że jest częścią nas… − odpowiedziała. – Nie żyjemy oderwani od
przeszłości, poznając ją, poznajemy samych siebie i swoje dzieje.
− Mądrze powiedziane. – Pan Tokarski pokiwał głową. – A proszę
powiedzieć, dlaczego uważa pani, że to właśnie ona powinna pracować we
dworze?
Julianna nie lubiła tego typu pytań, które wymagały opowiadania o własnych
zaletach. Była zdania, że w stosunku do siebie nie można być obiektywnym.
Musiała jednak jakoś wybrnąć z tego kłopotliwego pytania, więc powiedziała:
− Uważam, że przewodnikiem we dworze powinna zostać osoba, która
zrozumie dwór i jego historię, która go doceni i pokocha, będzie potrafiła
wsłuchać się w… jakkolwiek to zabrzmi… szepty jego przeszłości. Dwór nie
jest tylko budynkiem, który stoi sobie i ma przynosić zyski, jest miejscem,
w którym kiedyś toczyło się życie i nadal zresztą się toczy. Jest pełen uczuć
i emocji, które kiedyś przeżywali tu jego mieszkańcy, pozostaje wiecznym
strażnikiem ich tajemnic. Jest przesiąknięty ich życiem. To serce rodziny
Zaleszyckich i nie tylko ich… Serce, które nadal bije.
Odetchnęła głęboko i spojrzała na swoich rozmówców. Pani Janina słuchała
jej z wymalowanym na twarzy głębokim skupieniem, a pan Tokarski uśmiechał
się lekko. Julianna nie potrafiła odgadnąć, czy to wyraz zadowolenia, czy raczej
politowania i kpiny. Zawstydziła się, że dała się tak ponieść emocjom i tym
sentymentalnym rozważaniom. Ale cóż, taka już była, gdy chodziło o historię.
Znów odetchnęła i żeby w miarę logicznie zakończyć swoją wypowiedź,
dodała:
− Potrzebny jest ktoś, dla kogo ten dwór będzie naprawdę coś znaczył.
Zapadła niezręczna cisza, którą dopiero po chwili przerwał pan Tokarski:
− I rozumiem, że właśnie pani jest tą osobą?
− Nie wiem, ale zrobiłabym wszystko, żeby tak było.
− Rozumiem. – Skinął głową pan Tokarski. – To już wszystko z naszej strony.
Dziękuję pani bardzo za rozmowę. Proszę jeszcze tylko zapisać swój numer
telefonu i godność – przysunął w jej stronę długopis i kartkę, na której
wypisanych było już kilka innych nazwisk i numerów kontaktowych – a my
w razie czego oddzwonimy.
Julianna zrobiła, o co prosił, a potem pożegnała się i odeszła od stolika. Nie
potrafiła pozbyć się wrażenia, że słowa: „a my w razie czego oddzwonimy”
oznaczały tyle, co: „nie jesteśmy zainteresowani pani kandydaturą”.
− I jak poszło? Powiedzieli ci coś? – zaczepiła ją z nadzieją pani Beata.
− Że w razie czego oddzwonią. – Uśmiechnęła się smutno Julianna.
− Nie martw się. Pewnie wszystkim tak mówią – spróbowała pocieszyć ją
sprzedawczyni. – Chodź, usiądź na chwilkę, zrobię ci kawkę i zjemy kawałek
tortu. – Uśmiechnęła się przemiło, ale Julianna była zbyt przygnębiona, żeby
skorzystać z tej propozycji. Jedyne, o czym teraz marzyła, to wrócić do
spokojnego Bielunia i zaszyć się gdzieś samotnie, żeby w spokoju pomyśleć, co
dalej.
− Dziękuję bardzo, pani Beatko, ale spieszę się do domu – odpowiedziała
przepraszająco. – Ale obiecuję, że jeśli do mnie oddzwonią, to skuszę się nie na
jeden, a na dwa kawałki tortu, oczywiście razem z panią.
− Trzymam cię za słowo, Julianko. Jestem pewna, że tak właśnie będzie.
− Dziękuję. – Julianna była poruszona jej życzliwością i tym, że kobieta tak
jej kibicowała, mimo że praktycznie dopiero co się poznały. – Miłego dnia!
− Nawzajem i wpadaj do nas częściej. – Pomachała jej na pożegnanie.
Gdy tylko Julianna wsiadła na rower, od razu popędziła w stronę Bielunia.
Czuła podskórnie, że nie zostanie zatrudniona we dworze, i było jej z tego
powodu bardzo przykro. Tym bardziej że oznaczało to, iż dalej nie będzie miała
środków na swoje utrzymanie i niebawem czeka ją powrót do Warszawy.
Zresztą, czego ja się spodziewałam? – napominała się w duchu, przemierzając
w zadumie drogę na wzniesieniu, wokół której roztaczał się przepiękny widok
na okoliczne pagórki, wioski, pola i lasy. Jednak nawet ten krajobraz nie mógł
jej teraz rozweselić. Nie dość, że pochodzę z daleka i praktycznie nic nie wiem
o dworze, to jeszcze jestem dyspozycyjna tylko w okresie wakacji. Przecież od
początku byłam skazana na porażkę. Dobre chęci i sentyment do tego miejsca
w moim przypadku nie wystarczą – rozmyślała.
Praktycznie przez całą drogę jej myśli krążyły wokół poniesionej dzisiaj
porażki. Dopiero kiedy wjechała w bieluński las, trochę oderwała się od tych
myśli, bo przypomniała sobie o innym problemie. Mianowicie o Henryku. Czy
nadal siedzi w domu i czeka, aż Julianna wróci z miasteczka, żeby dalej jej
pilnować? I co powinna w związku z tym zrobić? Jak ma porozmawiać z babcią
Nusią? A jeśli wyjawi jej, co usłyszała, to jak powinny postąpić w dalszej
kolejności?
Minęła kościół i dom pana Ignacego, po czym rozpędziła się jeszcze bardziej,
pragnąc, by wiatr wywiał z jej głowy wszystkie te pytania i wątpliwości.
Pragnęła na nowo cieszyć się beztroską, którą odczuwała jeszcze wczoraj.
Zanim Henryk okazał się przestępcą i zanim straciła nadzieję na możliwość
pracy we dworze.
W pewnym momencie jej wzrok mimowolnie powędrował do otoczonej
polami chatki pod lasem. Chatki Emilii, która tak jak ona marzyła niegdyś
o pracy we dworze, będącej praktycznie poza jej zasięgiem. A jednak się
udało…
Nagle poczuła silne pragnienie, żeby wrócić do chatki. Owładnęła ją ogromna
ciekawość dalszych losów tej kobiety, której nigdy nie poznała, a która stawała
się jej coraz bliższa. Wspólne tajemnice łączą, a jeszcze bardziej łączą te same
marzenia czy uczucia.
Julianna nie zastanawiała się dłużej. Zsiadła z roweru i prowadząc go,
przemierzała wysokie trawy. Mimo że od rana świeciło słońce, po wczorajszej
ulewie gdzieniegdzie pod jej nogami nadal chlupotała woda.
Kiedy doszła na miejsce, była spocona i ciężko dyszała, bo taszczenie ze sobą
roweru przez wysokie trawy wymagało od niej wiele siły i energii. Położyła go
na ziemi, żeby zasłoniła go trawa i nie był widoczny z drogi, po czym wślizgnęła
się do chatki. Od razu otulił ją przyjemny cień i kompletna cisza, tak jakby na
chwilę ustał nawet szum wiatru i śpiew ptaków. Poczuła się, jakby przekroczyła
granicę prowadzącą do jakiegoś innego świata. Minionego świata przeszłości.
Świata, który należał do Emilii Świerkot, a Julianna była tylko jego chwilowym
gościem.
Bez wahania przeszła do drugiego pokoju i pod skrytką w parapecie
wymacała opakowany w gazetę zeszyt. Leżał tam nienaruszony, tak jak go
wczoraj zostawili. Z drżącym z podekscytowania sercem wyciągnęła go,
a potem odpakowała z gazety. Pasjonowało ją to, że zawierał w sobie nieznaną
dotąd historię, tajemnicę, którą mogła w każdej chwili odkryć.
Być może wystarczyło tylko zajrzeć na ostatnią stronę…
Nie powinno się czytać od końca. To tak, jakby przeżyć życie, zapominając
o wszystkim u jego kresu. Jesteśmy świadomi tego, kim jesteśmy obecnie, ale
nigdy nie zrozumiemy, co nas ukształtowało – niespodziewanie przemknęły jej
przez głowę słowa Wiktora. Wydały jej się tak wyraźne i żywe, jakby znajdował
się tutaj razem z nią i właśnie je wypowiedział.
Mimowolnie zadrżała i rozejrzała się dokoła, ale była w chatce zupełnie sama.
Tylko na zewnątrz coś nagle zaszeleściło. Jakby czyjeś buty ugniatały trawę…
Julianna potrząsnęła głową, żeby odgonić od siebie te dziwne skojarzenia
i zdusić w zarodku budzącą się wyobraźnię. A potem ostrożnie, uważając, żeby
nie potknąć się na tej co wczoraj wystającej desce, wróciła do większego pokoju
i przysiadła na stojącej tam pod oknem ławce. Otworzyła zeszyt w miejscu,
w którym skończyła czytać ostatnio, i już miała zacząć lekturę, gdy nagle
usłyszała skrzypnięcie drzwi i do środka wszedł… Henryk!
Na jego widok poderwała się gwałtownie i cofnęła, omal nie potykając się
o ławkę, na której wcześniej siedziała. Jak to możliwe, że ją tutaj znalazł?
Przecież nikomu nie mówiła, że wracając z Zaleszyc, wstąpi do chatki…
− Ładnie to tak czytać zapiski Emilii beze mnie? – zapytał niespodziewanie
mężczyzna i jakby nigdy nic ruszył w jej stronę.
Julianna była tak przerażona, że nie potrafiła odezwać się ani słowem.
Wiedziała, że jeśli Henryk będzie chciał zrobić jej krzywdę, nikt jej tutaj nie
usłyszy ani nie znajdzie…
− Mogłaś mnie uprzedzić, przyszedłbym razem z tobą. W końcu oboje
znaleźliśmy ten zeszyt, według ciebie to nie był przypadek, a teraz go sobie
przywłaszczasz.
Julianna spojrzała na niego zaskoczona.
− Nie wiedziałam, że to cię tak interesuje.
− Jeszcze dużo rzeczy o mnie nie wiesz.
Słowa Henryka sprawiły, że przeszły ją ciarki.
Mężczyzna wskazał jej tymczasem ławkę, żeby usiadła, a ona zaskoczona całą
tą sytuacją ostatecznie go posłuchała. Zajął miejsce tuż obok niej. Czuła jego
bliskość, a gdy przypadkiem otarli się ramionami, przeszedł ją dziwny dreszcz.
Ale najbardziej zaskoczyło ją to, że nagle przestała się bać. Ogarnęło ją
przemożne poczucie bezpieczeństwa, zupełnie jak tamtego wieczoru, gdy
opiekuńczo prowadził ją po schodach, bo za dużo wypiła.
− No to gdzie skończyliśmy ostatnio? – zapytał.
Julianna ponownie otworzyła zeszyt i wskazała zaznaczone miejsce.
− Tutaj. Możesz czytać.
Pokręcił przecząco głową.
− Wolę słuchać ciebie.
Nie naruszał jej przestrzeni osobistej, ale był tak blisko niej, że poczuła jego
oddech na swoim policzku. Tak bardzo ją onieśmielał, że nie była w stanie
podnieść głowy i spojrzeć mu w oczy ani tym bardziej mu się sprzeciwić.
Odetchnęła głęboko, żeby uspokoić skołatane serce, a potem półgłosem zaczęła
czytać…
Zapiski Emilii
Otwarcie dworu miało się odbyć już za cztery dni, a Julianna nie dostała jeszcze
żadnej wiadomości odnośnie do swojej kandydatury na przewodniczkę.
Z każdym dniem martwiła się coraz bardziej, że wkrótce będzie musiała opuścić
Bieluń, bo pomimo zapewnień babci Nusi, że może zostać, ile zechce, nie miała
zamiaru nadużywać jej dobrego serca i gościnności. Póki co jednak postanowiła,
że zostanie tutaj przynajmniej do otwarcia dworu i w pełni wykorzysta i doceni
każdą chwilę spędzoną na wsi.
Codziennie chodziła więc na spacery do lasu, przemierzała okoliczne pola
i łąki, jeździła na rowerze, odwiedzała pana Ignacego i uczyła się gotować razem
z babcią Nusią. Potrafiła już ulepić pierogi, zrobić naleśniki i przygotować
idealną panierkę do kotleta tak, żeby był chudziutki, chrupiący
i złocistobrązowy. Jedyne, czego nie robiła przez te dni, to odwiedzanie chatki
na skraju lasu i czytanie zapisków Emilii. Nie żeby nie była ciekawa i nie
pragnęła poznać jej dalszych losów, wręcz przeciwnie, nie potrafiła przestać
o tym myśleć. Problem polegał jednak na tym, że po ostatniej uwadze Henryka,
że przywłaszcza sobie ten zeszyt, czuła się w obowiązku poinformować go,
gdyby zechciała ponownie zagłębić się w lekturze, a tego wolała nie robić. Nie
miała z nim ochoty ani rozmawiać, ani tym bardziej spędzać czasu. Z tego więc
powodu, choć z ciężkim sercem, odmawiała sobie wizyty w chatce.
Tymczasem również Henryk zdawał się jej unikać, jak tylko mógł. Większość
czasu spędzał zamknięty w swoim pokoju, ignorując nieraz nawet posiłki, albo
też wybierał się na długie spacery czy przejażdżki rowerowe. Ich rozmowa
ograniczała się do grzecznościowych „cześć”, „smacznego”, „dobranoc”. Ich
chłodne zachowanie wobec siebie nawzajem nie umknęło uwadze babci Nusi,
która pewnego dnia zapytała Juliannę, czy coś się stało pomiędzy nią
a Henrykiem.
− Wcześniej wydawało mi się, że się polubiliście, a teraz prawie w ogóle ze
sobą nie rozmawiacie, nie chodzicie razem do pana Ignacego… − powiedziała,
patrząc na nią z troską.
− Nie martw się, babciu Nusiu – odpowiedziała jej wtedy zmieszana
Julianna. – Po prostu każde z nas ma swój sposób spędzania wolnego czasu.
I jakoś nie było okazji do wspólnego wyjścia…
− No tak – westchnęła kobieta. Juliannie zdało się, że nie była do końca
przekonana. – Henryk od początku był dość skryty, gdy przyjechałaś, to trochę
się otworzył, a teraz znowu zamknął się w swoim świecie. Cóż, może po prostu
taki już jest…
Albo ma coś do ukrycia – pomyślała Julianna, ale nie wypowiedziała tego na
głos. Umowa pod tytułem: „milczenie za bezpieczeństwo”, którą zawarła
z Henrykiem, nadal obowiązywała. I jak dotąd oboje jej przestrzegali.
Julianna wstała z łóżka, ubrała się, a potem zeszła na dół. Była co prawda
dopiero siódma trzydzieści rano, ale warkot silnika kosiarki nie pozwalał jej
dalej cieszyć się spokojnym snem. Nie zastała babci Nusi w kuchni, ale
domyśliła się, że być może starsza pani urządziła sobie śniadanie na podwórku,
tak jak ostatnio coraz częściej robiły. Faktycznie, kiedy wyszła na zewnątrz,
zobaczyła siedzącą przy nakrytym stole Nusię, która popijała kawę i jadła
kanapki z jajkiem.
− Usiądź, Julianko – zachęciła ją radośnie, gdy tylko zobaczyła dziewczynę. –
Czyż nie jest dzisiaj pięknie na dworze tak z samego rana? I do tego ten
odurzający zapach koszonej trawy… To działa bardzo pobudzająco na apetyt –
zaśmiała się znad filiżanki kawy.
Julianna przywitała się i z chęcią dołączyła do Nusi. Nalała sobie soku
z pomarańczy i zrobiła kanapkę z pomidorem.
− Jest już bardzo gorąco – zauważyła. – Coś czuję, że to będzie jeden
z najupalniejszych dni tego lata.
Nusia skinęła twierdząco głową.
− W telewizji ostrzegali wczoraj, żeby najlepiej nie wychodzić na zewnątrz
w samo południe, a jeśli już, to koniecznie zaopatrzyć się w nakrycie głowy
i przebywać jak najwięcej w cieniu. Ach, gdybym tylko była młodsza, to
pojechałabym nad jeziorko. To idealny dzień na kąpiel… − rozmarzyła się
Nusia. – Kiedyś potrafiłam siedzieć tam od rana do nocy.
− Nad jeziorkiem? – zainteresowała się żywo Julianna. – Gdzieś tutaj
w Bieluniu?
− Ano oczywiście! Nie dotarłaś tam jeszcze?
− No… nie – przyznała się i upiła łyk soku. – Chodzę zazwyczaj w te same
miejsca, żeby się nie zgubić. A daleko jest to jeziorko?
− Jakieś pół godziny piechotą. Położone jest nieco w głębi lasu. Zewsząd
otaczają je drzewa, ale z jednej strony jest też obszerna łąka. Trochę zarośnięta,
bo nikt nie kosi tam trawy, ale można się na niej rozłożyć i piknikować do woli.
W dzisiejszych czasach już mało kto tam przychodzi, bo ludzie wolą siedzieć
w domach, więc często ma się całe jeziorko tylko dla siebie.
− Musi być tam pięknie – rozmarzyła się Julianna i obiecała sobie, że któregoś
dnia na pewno się tam wybierze. – Jeszcze nigdy nie byłam nad jeziorkiem
w środku lasu, aż trudno mi to sobie wyobrazić…
− Oj tak – przytaknęła jej Nusia. – I można tam spotkać bociany kroczące po
łące… A wiesz, jak nazywa się to jeziorko? – Spojrzała na Juliannę
zaintrygowana i zadowolona, że może jej opowiedzieć coś nowego. – To znaczy
ma aż dwie nazwy. Jedni mówią na nie „anielskie rozlewisko”, inni „czarcie
rozlewisko”. A wszystko dlatego, że można nad nim spotkać bieluń
dziędzierzawę, roślinę, której kwiaty mają podłużny, rozwarty na końcu kształt
kojarzący się z dzwonkami albo właśnie anielskimi trąbkami. Z drugiej strony
roślina ta jest bardzo trująca i niebezpieczna, może powodować halucynacje,
omdlenia, wysoką temperaturę, a w dalszej perspektywie nawet śmierć. Dlatego
właśnie bywa nazywana „czarcim zielem”.
− Ojejku, nie wiedziałam. Występowanie tego gatunku tłumaczy też nazwę
wsi – wyszeptała z żywym zainteresowaniem Julianna.
− Jest jeszcze taka nasza wiejska legenda, która opowiada o pewnej młodej
dziewczynie, która była bardzo piękna i jej wdzięki podziwiali wszyscy
w okolicy. Uroda nie szła jednak w parze z charakterem. Była ona bowiem
bardzo wyniosła, wybredna, rozpustna i złośliwa. Któregoś dnia, kiedy zbierała
w lesie chrust na ognisko, zagapiła się i zanim się zorientowała, zaszło już
słońce, a ona znajdowała się aż nad jeziorkiem. A była to akurat noc
świętojańska, noc, podczas której wszystko jest możliwe… Dziewczyna
zaniepokoiła się i wystraszyła, że wśród zapadającego mroku nie uda jej się
znaleźć drogi do domu, a wtedy zza drzew od strony jeziorka wyłonił się młody
mężczyzna. Jego przystojna twarz była doskonale widoczna nawet w cieniu,
a jego odzienie zrobione było z liści drzew i okolicznych roślin. Młodzieniec
zachwycił się urodą dziewczyny, a ona od razu zakochała się w jego błękitnych
oczach i ciemnych, bujnych włosach. Spędzili ze sobą noc, pływając nago
w jeziorku, szepcząc do siebie w świetle księżyca słowa pełne miłości i tańcząc
na łące razem z sennym wiatrem. Nad ranem, zanim wzeszło słońce,
młodzieniec odprowadził dziewczynę na skraj lasu, skąd mogła bezpiecznie
wrócić do domu, i poprosił ją, by obiecała, że będzie mu wierna, a on za rok,
w kolejną noc świętojańską, powróci nad jeziorko i znowu złączą się
w miłosnym pocałunku. Dziewczyna nie rozumiała, dlaczego nie mogą spotykać
się każdego dnia, ale mimo to zgodziła się i zaprzysięgła mu swoją duszę i swoje
ciało. Nie minął jednak nawet miesiąc, kiedy spodobał jej się syn kowala i tym
razem to jemu oddała swoje serce. A potem kolejnym mężczyznom… Kiedy
nadeszła noc świętojańska, nie przyszła nad jezioro, żeby wypełnić przysięgę
złożoną tamtemu młodzieńcowi. A był to leśny duch jeziorka, który mógł
przybrać ludzką postać i ukazać się ludziom tylko w noc świętojańską. Zezłościł
się on bardzo na niewierność dziewczyny, a gorycz i cierpienie, które go
wypełniły, przemieniły go z pięknego młodzieńca w pomarszczonego,
przygarbionego starca. Z dawnej postaci zostały tylko jego piękne błękitne oczy,
które odzwierciedlały dobre i pełne miłości wnętrze. Właśnie te oczy rozpoznała
dziewczyna, gdy kolejnej nocy świętojańskiej przywiódł ją nad jeziorko przy
użyciu swoich niezwykłych mocy. Wyznał jej, jak bardzo cierpiał z powodu jej
niewierności i jak bardzo ją kocha, a potem poprosił, by go pocałowała, bo tylko
jej pocałunek może przywrócić mu dawną postać pięknego młodzieńca. Ona
jednak wyśmiała go i odtrąciła, brzydząc się nim i szydząc z niego. Wtedy on
rozgniewał się potwornie i zmienił ją w kwiat. W bieluń, który choć smukły
i delikatny jak jej uroda, potrafi zatruć i zrobić krzywdę. Ludzie z miasteczka
nigdy nie odnaleźli ciała dziewczyny, za to od tamtej nocy bieluń zaczął rosnąć
w pobliżu jeziorka…
− Ciekawa legenda… − odezwała się Julianna, kończąc trzecią kanapkę
i popijając ją sokiem. – O tym, jak zachowanie innych ludzi, odtrącenie czy
nieodwzajemniona miłość mogą wywołać w nas emocje, które zatrują i zniszczą
nas od środka. Ciekawa jestem tylko, jak dalej potoczyły się losy leśnego
młodzieńca. Czy kiedy dał upust swojemu żalowi i zemścił się na dziewczynie,
odzyskał swoją dawną postać i spokój, czy też pozostał taki już na zawsze?…
− Legenda o tym nie mówi – odpowiedziała babcia Nusia. – Ale czy nie jest
w życiu tak, że zemsta nie rozwiązuje problemu, nie przywraca spokoju, tylko
jeszcze bardziej zatruwa serce człowieka?
Julianna skinęła twierdząco głową.
− W takim razie można się domyślać, że stracił również swoje piękne błękitne
oczy, bo skalał zemstą i złem swoje wnętrze, które one odzwierciedlały.
− Mogło tak być. – Babcia Nusia się uśmiechnęła. – Różne sytuacje, różni
ludzie i różne emocje, które żywimy, mogą na nas niekorzystnie wpływać. Ale to
od nas zależy, co z tym ostatecznie zrobimy. Czy pozwolimy, żeby nas to
zatruwało, czy pójdziemy dalej mądrzejsi o doświadczenie. Jedno jest pewne,
dopóki zachowamy dobroć serca i nie damy się złu, dopóty ono nas nie zniszczy.
To my sami poprzez nasze zachowanie albo emocje, które w sobie pielęgnujemy,
możemy zatracić siebie i swoje życie.
− Całkiem mądra ta legenda – przyznała Julianna.
− Każda legenda ma w sobie ziarenko prawdy. – Puściła do niej oczko
Nusia. – No, kochanie, na mnie już czas. – Podniosła się z krzesła i pozbierała
brudne naczynia. – Pójdę trochę posprzątać.
− Zaraz ci pomogę, babciu Nusiu – zaoferowała się natychmiast Julianna.
− Najpierw dopij sobie na spokojnie sok i naciesz się trochę pięknym
porankiem. – Uśmiechnęła się z troską starsza pani, po czym zniknęła we
wnętrzu domu.
Julianna spojrzała na malujący się w oddali las i wsłuchała się w odgłos
kosiarki. Promienie słońca rozpieszczały ją przyjemnym ciepłem, a delikatny
wiatr ochładzał skórę. Poczuła, jak jej duszę ogarnia spokój.
Przez ostatnie dni pozwoliła, by rozwijało się w niej napięcie spowodowane
zarówno perspektywą wyjazdu z Bielunia, jak i sytuacją z Henrykiem. Nie
mogła przez to w pełni cieszyć się z pobytu tutaj. Nie chciała już jednak dłużej
pielęgnować w sobie niepokoju, nie chciała, żeby dalej psuł jej radość
i beztroskę, które czuła, gdy tutaj przyjechała, nie chciała zatracić swoich
„błękitnych oczu”.
Przymknęła powieki, odetchnęła głęboko i pomyślała, że co ma być, to
będzie. Teraz jestem tutaj, mam przed sobą piękny dzień i jestem szczęśliwa!
Wystawiła twarz do słońca i zanurzyła się na chwilę w swoich rozmyślaniach
i błogim nastroju.
Kiedy z powrotem otworzyła oczy, zobaczyła, że Henryk zaczął kosić odcinek
ogrodu, w którym właśnie przebywała. Koszulkę miał przepasaną w pasie,
czapkę z daszkiem założoną na odwrót, a z ust wystawał mu papieros. Nie uszły
jej uwadze jego dobrze zbudowany tors i umięśnione ramiona. W pewnym
momencie mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę, a ona speszona szybko
spuściła wzrok.
− Lio – usłyszała w tym samym momencie głos babci Nusi. Starsza pani stała
w drzwiach za jej plecami i patrzyła na nią z rozbawionym uśmiechem na
twarzy. Zapatrzona w Henryka Julianna wcześniej zupełnie nie zauważyła jej
przybycia, co sprawiło, że jeszcze bardziej się zawstydziła. – Henryk wie, gdzie
jest to jeziorko. Wystarczy go poprosić, a na pewno cię tam zaprowadzi.
Nusia puściła do niej oczko, po czym zabrała ze stołu pusty dzbanek po kawie
i z powrotem zniknęła we wnętrzu domu.
Poczerwieniała na twarzy Julianna szybko podniosła się z krzesła i zabrała się
za sprzątanie po śniadaniu. Kiedy skończyła, zaoferowała babci Nusi swoją
dalszą pomoc, a kobieta poprosiła ją, żeby odkurzyła we wszystkich
pomieszczeniach na górze. Julianna zaczęła od łazienki, potem wysprzątała hol,
swój pokój i sypialnię Nusi, ale kiedy przyszedł czas na pokój Henryka,
zatrzymała się niepewnie przed drzwiami. Pomyślała jednak, że babcia Nusia
wyraźnie powiedziała: „wszystkie pokoje”, a poza tym Henryka tam nie było, bo
kosił trawę, więc ostatecznie ostrożnie uchyliła drzwi i weszła do środka.
W pomieszczeniu panował lekki chaos, na krześle wisiały niedbale rzucone
dwie koszulki, na stole leżał niedomknięty plecak i dwa puste, brudne kubki,
a na łóżku zmiętolona kołdra. Julianna nie mogła się powstrzymać, żeby nie
zrobić tu choć drobnego porządku. Kubki zniosła na dół do zlewu, uchyliła
okno, żeby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza, a potem starannie
złożyła koszulki. Na końcu ułożyła je pieczołowicie jedna na drugiej
i wygładziła dłonią, a przez głowę przebiegła jej myśl: To są jego koszulki. On je
nosił na sobie.
Przebiegł ją dziwny dreszcz i zawstydziła się, że w ogóle mogły jej przyjść do
głowy takie myśli. Szybko zabrała się za odkurzanie, a potem za ścielenie łóżka.
Rozłożyła równiutko kołdrę i podniosła poduszkę, a wtedy zamarła
z przerażenia.
Znajdował się pod nią czarny pistolet!
− Co ty tu robisz? – nagle usłyszała kroki i głos Henryka.
Było już za późno, żeby przykryć broń poduszką i udać, że nic nie widziała.
Przerażona obróciła się za siebie. Mężczyzna widząc, co się dzieje, pchnął
drzwi, które natychmiast się zatrzasnęły, a potem stanął z założonymi ramionami
i zmroził Juliannę wzrokiem.
− Mieliśmy umowę. Oznaczała ona też, że trzymasz się z daleka od moich
spraw, ale chyba tego nie zrozumiałaś.
− A ty zapewniałeś, że nic nam nie grozi z twojej strony – odpowiedziała
drżącym ze strachu głosem. – W takim razie po co ci ta… broń? – ostatnie słowo
wypowiedziała z odrazą.
− Nie twoja sprawa.
− Mam tego dosyć – powiedziała, sięgając jednocześnie po telefon do kieszeni
spodni. – Dzwonię po policję.
− Nie rób tego – nakazał stanowczym, ale spokojnym głosem. –
Porozmawiajmy.
− O czym? – Pokręciła zrezygnowana głową. – Nie jestem twoją wspólniczką,
żebyś mieszał mnie w twoje szemrane sprawy. Nie chcę mieć żadnych kłopotów,
tym bardziej z prawem. Pytałam cię tyle razy, kim jesteś, ale nie miałeś ochoty
ze mną o tym rozmawiać, więc dlaczego teraz miałbyś wyjawić mi prawdę?
Zresztą już jej nie chcę. Chodzi mi tylko o to, żebyśmy były z babcią Nusią
bezpieczne. – Cały czas zerkając na niego z niepokojem, odblokowała telefon,
żeby wybrać numer alarmowy.
− Odłóż ten telefon.
− Bo co? Bo mnie zastrzelisz? – wyszeptała, patrząc na niego z żalem i ze
strachem. Przykro jej było, że sprawy tak się potoczyły, że zamiast ze sobą
rozmawiać i wspólnie zagłębiać się w tajemnicę Emilii Świerkot, stali
naprzeciwko siebie jak śmiertelni wrogowie, gotowi do ostatecznego pojedynku.
Zaśmiał się drwiąco pod nosem.
− Skończ już z tym! Przestań się wygłupiać! – podniósł na nią głos, ale to nie
powstrzymało Julianny.
Zaczęła pospiesznie wybijać na klawiaturze cyfry numeru alarmowego.
Wtedy Henryk w ułamku sekundy podbiegł do niej i próbował wyrwać jej
telefon. Szarpała się z całej siły, ale mężczyzna był silniejszy. Wytrącił jej
komórkę z dłoni, a potem wygiął jej ręce do tyłu, uniemożliwiając ucieczkę,
i siłą posadził na krześle.
− Siadaj! – rozkazał ostro, a ona, świadoma swojej porażki, posłuchała. –
Jesteś upartą, ciekawską dziewuchą, którą powinienem aresztować za
utrudnianie śledztwa!
Zamarła oszołomiona jego słowami, a on tymczasem podszedł do komody
i wygrzebał z niej odznakę i legitymację, a potem rzucił je na stół obok niej.
− Czytaj!
Wzięła je do ręki i obejrzała uważnie.
− Komisarz Daniel Porębski – wyszeptała i spojrzała na niego kompletnie
zaskoczona. – Centralne Biuro Śledcze Policji…
− Jestem funkcjonariuszem Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej
Przestępczości Kryminalnej. W wyniku działań operacyjnych przeciwko
członkom gangu działającym w Warszawie i okolicach musiałem opuścić swoje
miejsce zamieszkania i zaszyć się gdzieś na jakiś czas. Wybrałem Bieluń,
spokojną wieś na końcu świata, gdzie wynająłem pokój u miłej, niewścibskiej
starszej pani, i wszystko było w porządku, dopóki nie pojawiłaś się ty…
− Ja… nie wiedziałam… − wybąkała zmieszana Julianna i spuściła wzrok.
Nagle stanął jej w pamięci artykuł, który przeczytała kilka dni temu
w internecie. – Policjanci Centralnego Biura Śledczego aresztowali trzy miesiące
temu w Piasecznie gangstera o pseudonimie Daro – wyszeptała, patrząc na niego
uważnie. − Jesteś z Piaseczna i…
Henryk, a właściwie Daniel westchnął zirytowany i dopowiedział:
− Tak, to między innymi ja ich rozpracowywałem i byłem przy zatrzymaniu
Daro. Chyba zdajesz sobie sprawę, że skoro wiesz o mnie to wszystko, musisz
mi przyrzec, że nikomu o tym nie powiesz.
Julianna zlekceważyła jego słowa.
− Skoro jesteś policjantem, to dlaczego kilka dni temu krzyczałeś do telefonu,
że nie chcesz tu widzieć żadnej policji?
− Nie odpuścisz, co? – Spojrzał na nią ze zrezygnowaniem, a zarazem
gniewem w oczach.
− Jeśli mam ci uwierzyć, zaufać i cię kryć, to muszę najpierw poznać całą
prawdę.
Wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalił.
− Nie w domu – upomniała go Julianna.
− Możesz wyjść w każdej chwili, jeśli ci to nie odpowiada – odrzekł chłodno,
a potem zaciągnął się dymem tytoniowym i powiedział: − Gang Daro jest bardzo
niebezpieczny, ma siatkę powiązań i wpływów nawet wśród polityków,
prawników, sędziów czy nawet policjantów. Nie udało nam się wytropić ich
wszystkich i być może nigdy się nie uda, ale jeśli złapiemy tych
najgroźniejszych, którzy są mózgiem całej organizacji, to w ten sposób ją
rozbijemy albo przynajmniej znacząco osłabimy. Niestety ich też jeszcze nie
dorwaliśmy, choć byliśmy bardzo blisko. Razem z jeszcze jednym
funkcjonariuszem uczestniczyłem w śledztwie od samego początku, oboje
przeniknęliśmy nawet do środka gangu, dzięki czemu udało nam się częściowo
go rozpracować, aresztowaliśmy Daro… A pewnego dnia ten funkcjonariusz
został znaleziony martwy przy swoim samochodzie.
− Groźny – wyszeptała Julianna, przypominając sobie rozmowę telefoniczną
Henryka.
Skinął twierdząco głową.
− Od razu wiedzieliśmy, że to sprawka Daro, a właściwie jego ludzi. I chyba
domyślasz się, że ja byłbym następny…? To właśnie dlatego musiałem zostawić
na jakiś czas śledztwo i się ukryć. Jestem dla nich wrogiem numer jeden.
Człowiekiem, który rozpracował ich bossa, a do tego jeszcze przeniknął do
gangu, co uczyniło mnie najważniejszym świadkiem w sprawie.
− Rozumiem – wyszeptała Julianna.
− O moim pobycie tutaj wiedzą tylko najbardziej zaufane osoby i tak musi
pozostać, dopóki sytuacja się nie uspokoi, a najgroźniejsi bandyci nie trafią za
kratki. Kolega proponował mi ostatnio, że przydzieli mi do ochrony jeszcze
kilku policjantów, ale ja jestem zdania, że mogę liczyć tylko na siebie, bo tylko
sobie w pełni ufam. Gdybyś zadzwoniła na policję, spaliłabyś mnie, musiałbym
szukać innej kryjówki, a i wam groziłoby niebezpieczeństwo. Nie mówię, że
wszyscy funkcjonariusze są poplecznikami Daro, ale uwierz mi, jego macki
mogą sięgać tak daleko, że lepiej nie ufać nikomu.
Julianna skinęła głową ze zrozumieniem i oddała mu dokument oraz odznakę.
− Mnie możesz zaufać.
− Nie mam innego wyjścia. – Zgasił papierosa, a niedopałek wyrzucił przez
okno. – Bezpieczniej dla ciebie byłoby nie wiedzieć o mnie tego wszystkiego,
ale stało się, więc musisz teraz zachować maksymalną ostrożność, żeby nikomu
nic nie zdradzić i nie sprowadzić kłopotów na nas oboje.
− Możesz na mnie liczyć. A poza tym uważam, że dobrze się stało, że
poznałam prawdę. Przynajmniej teraz wszystko rozumiem i wiem już, że nie
musimy się ciebie obawiać… – Zrobiło jej się głupio na myśl, że wcześniej
podejrzewała go o bycie przestępcą i mordercą, a tymczasem było dokładnie
odwrotnie. – A po drugie, zawsze raźniej jest podzielić się sekretem z jakąś
osobą i nosić jego ciężar we dwoje…
− To się okaże. – Nie próbował nawet ukryć, że nie jest zadowolony z faktu,
że poznała prawdę, ale Julianna się tym nie przejmowała. – W każdym razie
przepraszam, że musiałem dzisiaj użyć wobec ciebie trochę siły. Mam nadzieję,
że nie sprawiłem ci bólu…
− Już mi przeszło. A ja przepraszam, że miałam cię za bandytę, przestępcę
i najgorszego drania.
− Nie ma za co. Muszę przyznać, że mimo wszystko wykazałaś się
ostrożnością, trzeźwością umysłu i odwagą. Z tym tylko zastrzeżeniem, że
gdybym był prawdziwym przestępcą, to już dawno bym cię załatwił.
− Dzięki. Dobrze wiedzieć – odparła trochę zmieszana. – A tak w ogóle, to
imię Henryk od początku mi do ciebie nie pasowało.
− Wiem. Wybrałem je specjalnie. Mój pradziadek tak się nazywał. –
Uśmiechnął się szczerze po raz pierwszy dzisiaj. – Ale obawiam się, że
w obecności innych osób nadal musisz tak się do mnie zwracać.
W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu Julianny. Daniel podniósł go
z podłogi, gdzie leżał nieopodal łóżka, i jej podał. Na wyświetlaczu widniał
nieznany numer.
− Słucham? – odezwała się nieśmiało.
− Czy to Julianna Zabłocka? – zapytał męski głos w słuchawce.
− Przy telefonie – potwierdziła. – A z kim mam przyjemność?
− Z tej strony Wiesław Tokarski, dyrektor Muzeum Dworu w Zaleszycach.
Dzwonię, żeby zapytać, czy nadal jest pani zainteresowana pracą u nas
w charakterze przewodniczki.
Julianna poczuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej.
− Tak – odpowiedziała stanowczo, starając się, żeby głos jej zbytnio nie
zadrżał. – Jak najbardziej.
− Cieszę się – powiedział pan Tokarski, po czym głośno odchrząknął. –
W takim razie pragnę panią poinformować, że chcielibyśmy podjąć z panią
współpracę. Uważamy, że jest pani najodpowiedniejszą osobą, żeby zostać
przewodniczką w naszym dworze…
Julianna już dłużej nie potrafiła skupić się na jego słowach. Poczuła, jak całe
jej serce rozsadza przeogromna radość połączona z domieszką niedowierzania
i ogromnej wdzięczności. Spojrzała dziękczynnie w górę, a potem uśmiechnęła
się szeroko do Daniela. Zrozumiał dlaczego. Uniósł kciuk w górę, a potem
odwzajemnił jej uśmiech. Był szczery i prawdziwy.
ROZDZIAŁ 9
Wszyscy troje roześmiali się, nawet zazwyczaj skryty i poważny Daniel. Dobry
humor nie opuszczał ich już przez cały wieczór. W domu Julianna pomogła Nusi
przygotować kolację, a Daniel w tym czasie oporządził konia. A potem wszyscy
troje zasiedli do wspólnego posiłku.
Jedząc, śmiejąc się i rozmawiając z Nusią i Danielem, Julianna nie potrafiła
oprzeć się wrażeniu, że oboje stali się dla niej jak rodzina. Była tutaj niezmiernie
szczęśliwa. Jak jeszcze nigdy dotąd. Czuła w sercu radość, entuzjazm i wolę
działania.
I tylko jedna sprawa nie dawała jej spokoju…
Historia Emilii, którą pragnęła poznać do końca. I chatka na skraju lasu, która
przyciągała ją do siebie jak magnes…
ROZDZIAŁ 10
Zapiski Emilii
Natomiast gdy słońce zaczęło chylić się już ku zachodowi, Nusia wraz
z kilkoma innymi kobietami zaśpiewały:
Miejscowy lekarz, który jeszcze tego samego dnia zbadał Juliannę, stwierdził, że
na szczęście noga jest tylko skręcona. Przepisał jej maść i dał zwolnienie z pracy
na kilka dni. Nie była z tego zadowolona, ale z drugiej strony wiedziała, że nie
ma innej możliwości, bo przecież nie będzie jeździła na rowerze ani chodziła pół
dnia po dworskim muzeum z obolałą nogą.
Została więc w domu na kilka dni, a Nusia zaopiekowała się nią z wielką
troską i zaangażowaniem. Kazała jej leżeć albo siedzieć i absolutnie nie
nadwyrężać nogi, co chwilę karmiła ją jakimiś smakołykami i nadskakiwała jej,
jak tylko mogła. I nie przemawiało do niej tłumaczenie zmieszanej Julianny, że
to tylko lekkie skręcenie kostki, a nie ciężki przypadek grypy czy jakiejś
śmiertelnej choroby.
W odwiedziny przyszedł do niej nawet zatroskany pan Ignacy, który nie
wiedzieć czemu czuł się winny całemu nieszczęściu, skoro to przecież on
zachęcił Juliannę do wyprawy na ryby. I nie dało się mu w żaden sposób
przetłumaczyć, że to był po prostu zwykły wypadek, a jeśli ktoś był za niego
w jakikolwiek sposób odpowiedzialny, to raczej tylko Julianna, która przez
swoją nieuwagę i brak ostrożności zabłądziła w lesie.
W każdym razie dziewczynie było miło, że wszyscy tak się o nią troszczą. No
może nie wszyscy, bo wyjątkiem był Daniel, który jak nigdy dotąd wychodził
z domu skoro świt i wracał dopiero późnym popołudniem. I ani babcia Nusia,
ani Julianna nie wiedziały, gdzie się przez ten czas podziewał. Dopiero w ostatni
dzień zwolnienia chorobowego Julianny wrócił do domu na obiad i oznajmił jej,
że chciałby zabrać ją na spacer. Zgodziła się, choć była bardzo zaskoczona jego
propozycją.
− Lio, tylko proszę cię, nie nadwyrężaj zbytnio nogi – poprosiła ją z troską
babcia Nusia, gdy wychodzili z domu. – A ty, Henryku, dopilnuj tego.
Ruszyli powoli przed siebie, Julianna pozwoliła, by to Daniel wybrał trasę.
− Cieszysz się, że jutro wracasz już do pracy? – zapytał, zapalając papierosa.
Skinęła twierdząco głową.
− Babcia Nusia jest przekochana, ale jak Boga kocham, chybabym umarła
z nudów, gdybym musiała leżeć albo siedzieć jeszcze choć przez jeden dzień –
zaśmiała się, a on jej przytaknął.
− Traktuje cię jak wnuczkę.
− Traktuje nas oboje jak wnuki – poprawiła go Julianna. – Zresztą wydaje mi
się, że wszyscy staliśmy się tutaj niczym prawdziwa rodzina. Jestem w tym
miejscu i z wami wszystkimi naprawdę szczęśliwa. – Westchnęła w zadumie. –
A ty? – zapytała po chwili.
− Myślę, że też – jak zwykle odpowiedział bardzo zwięźle i bez emocji.
− A tam, w Piasecznie, ktoś na ciebie czeka? – zapytała, ale zaraz zdała sobie
sprawę, że mogło to zabrzmieć dość dziwnie, więc szybko dopowiedziała: −
Rodzice, dziadkowie, przyjaciele…?
− Moja matka mieszka ze swoim… partnerem w Warszawie, a ojciec zmarł na
raka kilka lat temu. Dziadków już od dawna nie mam, zresztą tak jak
i rodzeństwa, bo byłem jedynakiem.
− Przykro mi – wyszeptała Julianna, ale zupełnie to zbył.
− A przyjaciele… − kontynuował. − Cóż, ciężko o takich w dzisiejszych
czasach. Mam kolegów i koleżanki, ale przyjaciela miałem tylko jednego…
Zamilkł, a Julianna podświadomie czuła, że nie powinna drążyć tego tematu.
Po chwili Daniel sam się jednak odezwał:
− Nazywał się Paweł Woźnicki, pseudonim Groźny. I został zamordowany
przez tego skurwysyna, który teraz próbuje dopaść również mnie.
Julianna wstrzymała oddech, kompletnie zszokowana informacją, że policjant,
który razem z Danielem przeniknął do gangu Daro, a potem został zastrzelony
przez bandziorów, był jego przyjacielem.
− Boże… naprawdę bardzo mi przykro, Danielu… − Czule pogłaskała jego
ramię, pragnąc dodać mu otuchy. Był przecież jeszcze bardzo młody, a już tak
samotny i doświadczony przez los. Czy to właśnie dlatego nieraz zachowywał
się w taki sposób?
− Nie musisz mnie żałować – odburknął nieco zirytowany.
− Nie żałuję – odparła zaskoczona jego reakcją. − Po prostu mi przykro.
− Nie musisz się tym przejmować. Już się z tym sam uporałem i jak widzisz,
idę dalej.
− To dobrze – przyznała. – Ale pamiętaj, proszę, że nie zawsze jest dobrze
dźwigać wszystko samemu. Gdybyś chciał ze mną porozmawiać albo jeśli
mogłabym ci jakoś pomóc…
− Właśnie z tobą porozmawiałem – zauważył trzeźwo. – I bardzo cię teraz
proszę, do jasnej cholery, nie zachowuj się jak psychoterapeutka – zirytował się
jeszcze bardziej.
Julianna podniosła ręce w geście poddania, bo czuła, że jeżeli zaraz nie
przerwie tej dyskusji, ich spacer zakończy się jedną wielką kłótnią.
− Dobrze. Przepraszam – powiedziała. – Chciałam dobrze.
Przez chwilę szli w milczeniu. Po paru minutach Daniel jeszcze raz się
odezwał:
− Nie, to ja przepraszam. Nie powinienem był się na ciebie zdenerwować.
Skinęła głową, a potem się zaśmiała.
− Wiesz, co myślę? – zapytała, lekko przekrzywiając głowę. – Że to twoje
surowe i zimne zachowanie to tylko taki pancerz, który zakładasz, żeby poradzić
sobie z otaczającym cię złem i żeby nie dać się zranić. W głębi duszy jesteś
bardzo wrażliwy i dobry.
− Może. – Wzruszył ramionami. – Ale i tak jestem draniem, więc lepiej
trzymać się ode mnie z daleka. – Spojrzał na nią z ukosa i zaśmiał się.
Już za późno − pomyślała Julianna, patrząc w jego niebieskie oczy. Już
przepadłam.
Skręcili z głównej drogi na łąkę i powoli ruszyli w stronę chatki Emilii.
− Ale tym razem to ty czytasz – odezwała się Julianna i żartobliwie
szturchnęła go w ramię.
Spojrzał na nią dziwnie zniesmaczony.
− Nie zmuszaj mnie do tego. Ten pamiętnik powinnaś czytać ty, bo napisała
go kobieta ze swojej perspektywy. Pomyśl tylko, jak by to brzmiało, gdybym ja
czytał, że bardzo drżało jej serce, gdy Wiktor trzymał ją w objęciach…
Na te słowa oboje wybuchli śmiechem.
− Dobra. Wygrałeś – odpowiedziała Julianna. – Ten argument jak najbardziej
do mnie przemawia.
Po chwili doszli do chatki. Daniel otworzył drzwi i przepuścił ją, żeby weszła
jako pierwsza. Gdy Julianna znalazła się w środku, z zaskoczenia zaparło jej
dech w piersiach. Chatka wyglądała bowiem zupełnie inaczej, niż kiedy widziała
ją ostatnim razem. Stół, który do tej pory leżał do góry nogami z nadłamaną
nogą, stał teraz naprawiony po lewej stronie izby, a do niego dostawione były
krzesła. Dziura w dachu została zabezpieczona i prowizorycznie załatana, tak że
deszcz i liście już nie mogły wedrzeć się do środka. Ściany natomiast były
świeżo pomalowane na jasnokremowy odcień, a na środku pokoju leżał wielki
brązowy dywan.
− Boże mój… − Julianna popatrzyła na Daniela z niedowierzaniem. Stał tuż
za nią z lekkim uśmiechem na twarzy. – Ty to zrobiłeś? – wyszeptała. –
Wyremontowałeś chatkę?
Wzruszył ramionami.
− Trochę ją ogarnąłem. Niestety farby wystarczyło tylko na ten pokój, no
ale…
Wzruszona Julianna, niewiele się zastanawiając, mocno się do niego
przytuliła.
− Jesteś niesamowity, Danielu! Dziękuję! Dziękuję!
Po chwili on też objął ją ramionami i delikatnie pogładził po włosach.
− Cieszę się, że ci się podoba.
Zarumieniona i podekscytowana odłączyła się od niego i jeszcze raz uważnie
przyjrzała się chatce po remoncie.
− A ten dywan… − Pogładziła go dłonią. – Piękny jest. Skąd go wziąłeś? –
zapytała zaciekawiona.
− W zeszłym miesiącu pomagałem panu Ignacemu przy remoncie jego salonu.
Nie chciał już tego dywanu, ale szkoda mu było go wyrzucić, więc schował go
w kącie swojego pokoju. Był przeszczęśliwy, kiedy wczoraj postanowiłem go od
niego zabrać i nawet nie pytał po co.
Nagle Julianna wszystko zrozumiała.
− To dlatego przez ostatnie dni praktycznie nie było cię w domu –
powiedziała, mrużąc oczy, a on skinął twierdząco głową.
Tymczasem Julianna podeszła do drzwi prowadzących do drugiego pokoju,
które również były naprawione, i weszła do środka. W tym pomieszczeniu
jednak wszystko wyglądało jak dawniej, więc wzięła tylko ze skrytki zapiski
Emilii i wróciła do Daniela, który rozsiadł już się wygodnie na krześle przy
stole.
− To co, zaczynamy? – zapytał z uśmiechem na twarzy.
− Tak, tylko…
− Tylko co? – zdziwił się.
Popatrzyła mu czule w oczy. Tym, co zrobił z chatką, podbił jej serce. Jego
pomysł, żeby odnowić wnętrze, i trud, który w to włożył, znaczyły dla niej
więcej, niżby mógł sobie wyobrazić. Może i Daniel był nieraz oschły i sprawiał
wrażenie niesympatycznego, ale czynami potrafił wyrazić więcej niż słowami.
A przecież to się właśnie najbardziej w życiu liczyło.
− Tak bardzo ci dziękuję – wyszeptała. – Jest tu teraz tak pięknie i przytulnie.
Oswoiłeś to miejsce i sprawiłeś, że stało się nasze.
− Razem to zrobiliśmy. Już nie pamiętasz, jak posprzątałaś całą chatkę?
A teraz czytaj, Lia, czytaj, bo jestem ciekawy…
Jeszcze raz popatrzyła mu prosto w oczy i uśmiechnęła się. To był cały
Daniel. Z wierzchu oschły i twardy, ale w jego wnętrzu biło czułe i dobre serce.
Serce, w którym się zakochała.
Zapiski Emilii
Wojna jest takim wydarzeniem w życiu człowieka, które przychodzi znienacka jak
nieproszony gość i przewraca wszystko do góry nogami. Każdy ma plany,
marzenia, swoje codzienne sprawy, obowiązki i przyjemności, a w to wszystko
nagle wkrada się wojenna rzeczywistość. Tak dziwna i różna od tej, którą zna się
z lat pokoju.
Nagle na ulicach miasteczka zaczynają pojawiać się żołnierze. Niemieccy.
Wrogowie. Patrzą na każdego podejrzliwie, z wyższością i poczuciem triumfu.
Mimo że nie są na swojej ziemi, to od początku traktują ją jak coś, co
bezwzględnie im się należy, a mieszkających tam ludzi jak swoich podwładnych.
Narzucają swoje prawa i porządki, tworzą nowe zakazy i powinności. I nie
pytają przy tym nikogo o zgodę czy aprobatę. Nawet najmniejszy opór karany
jest przemocą.
Tego, czym jest wolność, dowie się dopiero ten, kto ją utracił.
Z początku starałam się żyć normalnie, tak jak wcześniej. W końcu żadnego
innego życia nie znałam. Codziennie jeździłam więc do Zaleszyc do pracy
w piekarni, spotykałam się potajemnie z Wiktorem, wykonywałam swoje
obowiązki domowe i opiekowałam się matką. Ot, rutyna, szara codzienność, tyle
że pod czujnym okiem uzbrojonych po zęby Niemców. W Zaleszycach starałam
się ich unikać, jak mogłam, a w Bieluniu nie było ich wcale, więc czasami
czułam się tu zupełnie jak wcześniej. Ale myli się ten, kto myśli, że wojna może
kogoś ominąć, okazać mu łaskawość albo przejść wobec niego obojętnie. Sama
się o tym przekonałam. Czwarty października tysiąc dziewięćset trzydziestego
dziewiątego roku był początkiem tragedii, która na zawsze zmieniła życie moje
i Wiktora…
Tego dnia Wiktor miał zabrać mnie do oddalonej o kilka kilometrów
miejscowości, żeby pokazać mi dom, który w przyszłości zamierzał dla nas kupić.
Byłam bardzo podekscytowana i już w nocy nie mogłam z tego powodu spać.
W końcu kupno własnego domu to niecodzienne i podniosłe wydarzenie.
Pamiętam, że z tej okazji włożyłam nawet niedzielną sukienkę i już godzinę przed
umówioną porą byłam gotowa. Czas wlókł mi się niemiłosiernie, kiedy tak
czekałam i czekałam na Wiktora, który nie przyszedł ani na jedenastą, jak
byliśmy umówieni, ani na szesnastą, kiedy to ogarnięta jakimś dziwnym
i niepokojącym przeczuciem wsiadłam na rower i pojechałam do Zaleszyc. Nie
wiedziałam, czy powinnam iść do dworu, bo przecież rodzice Wiktora nic jeszcze
nie wiedzieli o tym, że wbrew ich woli zdecydowaliśmy wziąć jednak ślub i nadal
się spotykamy. Lęk i niepokój o ukochanego kazały mi jednak zebrać się na
odwagę i zapukać do dworskich drzwi. Otworzyła mi pani Karolina Zaleszycka
we własnej osobie. Kiedy zobaczyłam ją z napuchniętymi od płaczu oczami
i czerwonymi policzkami, od razu wiedziałam, że stało się coś złego.
− Co ty tu robisz?! – zrugała mnie na sam widok.
− Przyszłam zobaczyć się z Wiktorem – odpowiedziałam w strachu, nie
starając się już nawet maskować prawdy.
− Wiktora nie ma. – Chciała zamknąć drzwi, ale zdeterminowana
przytrzymałam je ręką.
− Co z nim? – zapytałam przez zaciśnięte z przerażenia gardło. – Proszę mi
powiedzieć…
− To nie jest twoja sprawa – wycedziła, a mięśnie jej twarzy napięły się
jeszcze bardziej. – Wynoś się.
− Ale proszę mi tylko powiedzieć, co się z nim stało. Na Boga, błagam!
− Wiktora nie ma i nie będzie. Żegnam! – Siłą zatrzasnęła mi drzwi przed
nosem.
Pamiętam, jak ogarnął mnie pełen bezsilności i bezgranicznego lęku płacz.
Łkałam załamana, kuląc się pod drzwiami dworu. Jeszcze nigdy wcześniej nie
byłam tak zrozpaczona.
Gdy tak płakałam, nagle zobaczyłam zbliżającą się w moją stronę kobietę.
Dopiero po chwili rozpoznałam panią Barbarę. Podeszła bliżej i przyjrzała mi
się uważnie.
− Nie histeryzuje już i pójdzie stąd natychmiast, bo inaczej ściągnie na siebie
kłopoty – powiedziała oschle jak zawsze.
Przetarłam łzy i wytężyłam wszystkie swoje siły, żeby się podnieść. Ona
tymczasem kontynuowała nieco ściszonym głosem:
− Słyszałam waszą rozmowę. Pana Wiktora zabrali dzisiaj Niemcy na stację
kolejową. Podobno jutro z rana wywożą go razem z grupą innych
nieszczęśników na roboty do Rzeszy.
Gdy to usłyszałam, nogi się pode mną ugięły z przerażenia. Gdyby nie pani
Barbara, która szybko podeszła do mnie i chwyciła mnie mocno za rękę,
najprawdopodobniej upadłabym na ziemię.
− Cieszy się lepiej, że żyw jest – powiedziała, a potem pociągnęła mnie
w stronę wyjścia z posiadłości. – Do widzenia.
Musiałam przyznać jej rację. Jednak ta wiadomość, mimo że nie była
najgorszą, jaką mogłam usłyszeć, i tak wywołała we mnie wstrząs.
Na drżących nogach wsiadłam na rower i zaczęłam pedałować w stronę
centrum miasteczka. Łzy kapały mi po policzkach, gdy myślałam o tym, że Wiktor
ma zostać wywieziony setki kilometrów od Zaleszyc, a ja nie miałam szansy się
z nim nawet pożegnać. Nasz ślub, nasze plany na przyszłość, kupno domu, to
wszystko nagle zostało pogrzebane, przegrywając z wojną…
Wiktor… mój ukochany… najdroższy mojemu sercu. Nie mogłam tak po prostu
go zostawić. Musiałam go jeszcze zobaczyć…
Drogę do stacji kolejowej w sąsiedniej miejscowości pokonałam, jak
najszybciej potrafiłam, bojąc się nieustannie, że nie zdążę i wywiozą Wiktora,
zanim tam dotrę. Nie zastanawiałam się, co będzie dalej, wtedy liczyło się dla
mnie tylko to, żeby go zobaczyć.
Kiedy dojechałam na stację, ujrzałam stojący tam długi pociąg,
a gdzieniegdzie przy nim przechadzających się Niemców. Oparłam rower
o murek budynku, a potem cichutko podeszłam bliżej. Nie czułam strachu,
zagłuszały go emocje i determinacja.
Przechadzając się wzdłuż pociągu, zaglądałam do okien i wśród tłoczących
się w środku ludzi wypatrywałam Wiktora. Najchętniej bym go zawołała, ale
widziałam, że jeśli tak zrobię, to zdemaskuję się przed Niemcami. Jedno z okien
było uchylone, więc szepnęłam do stojącego najbliżej niego mężczyzny:
− Czy jedzie z wami Wiktor Zaleszycki?
Tamten zrezygnowany wzruszył ramionami.
− Pani, tyle nas tu jedzie, skąd mam wiedzieć…
− Niech pan zapyta, błagam…
Spojrzał na mnie z politowaniem, ale obrócił się do kolejnej osoby
w przedziale i przekazał jej, kogo szukam. Tym sposobem po chwili wiadomość
zaczęła wędrować z ust do ust, a we mnie wstąpiła odrobina nadziei. Nie
chciałam tracić czasu i ruszyłam do przodu, zaglądając do kolejnych okien.
Nagle usłyszałam stukanie w szybę. Dochodziło z poprzedniego przedziału.
Podeszłam tam i zobaczyłam, jak jakaś kobieta wskazuje ręką w stronę wnętrza
pociągu. Spojrzałam tam i wtedy go zobaczyłam. Stał otoczony tłumem ludzi,
w swoim eleganckim ubraniu i kaszkiecie. Wojna nie oszczędza nikogo, w obliczu
jej okrucieństwa wszyscy stają się równi i nieważne, czy wcześniej ktoś był
biednym chłopem, czy bogatym, szlachetnie urodzonym dziedzicem.
Gdy nasze oczy się spotkały, jego twarz na chwilę się ożywiła. Zaczął
przedzierać się w stronę okna, ale w tym tłumie ludzi nie był w stanie podejść na
tyle blisko, by się wychylić.
− Wiktor… − wyszeptałam, czując, jak do oczu napływają mi łzy. Widziałam
jego zmęczoną, bladą twarz i smutne oczy. – Kochany… − Przyłożyłam dłoń do
szyby.
− Mila… − usłyszałam jego przytłumiony głos. – Milu, uciekaj stąd!
Nie zamierzałam jednak tego robić. Wszystko było lepsze od życia bez niego,
dlatego wówczas podjęłam decyzję. Decyzję, by jechać razem z nim.
„Jedyne, co mogę zaoferować Wiktorowi, to moja szczera miłość i oddanie.
Pójdę za Wiktorem, gdziekolwiek on pójdzie, i będę przy jego boku, cokolwiek się
nie stanie” – brzęczały mi w uszach słowa, jakie kiedyś wypowiedziałam do pani
Karoliny.
− Kocham cię, kocham cię… − wyszeptałam, mając nadzieję, że mnie słyszy.
− Hände hoch! Ręce do góry! – krzyk stłumił moje słowa.
Obróciłam się za siebie i zobaczyłam mierzącego do mnie z karabinu
niemieckiego żołnierza. Zrobiłam, o co prosił, a potem jeszcze raz spojrzałam na
Wiktora... W jego przeszklonych łzami oczach malowało się prawdziwe
przerażenie.
Tymczasem żołnierz podszedł do mnie, chwycił mocno za ramię i zmusił,
żebym poszła z nim do budynku dworca. Zaprowadził mnie tam do jednego
z niewielkich pomieszczeń, gdzie za biurkiem siedział jakiś inny, jak
wywnioskowałam, wyższy rangą żołnierz. Ten, który przyłapał mnie pod
pociągiem, powiedział coś do tamtego po niemiecku, a potem zwrócił się do
mnie:
− Dokumenty!
Wyciągnęłam je i mu podałam. Tymczasem żołnierz siedzący za biurkiem
powiedział coś do mnie po niemiecku. Pokręciłam przecząco głową, że nie
rozumiem.
− Pan major pyta, co tu robiła – wyjaśnił mi drugi Niemiec. – Niech
odpowiada!
− Przyszłam zobaczyć się z narzeczonym – odpowiedziałam zgodnie
z prawdą. – Jutro ma zostać wywieziony do Rzeszy.
Tamten przetłumaczył moje słowa, a potem znowu odezwał się do mnie:
− To nie jest czas i miejsce na składanie wizyt!
− Ale ja również chcę jechać – powiedziałam hardo.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
− To nie są rodzinne wakacje, tylko praca! – podniósł głos.
− Wiem. – Pokornie skinęłam głową. – Jestem na to gotowa. Proszę mnie
zabrać.
Przyjrzał mi się podejrzliwie, a potem zaczął naradzać się z drugim
żołnierzem po niemiecku. Po dłuższej chwili oznajmił mi:
− Proszę bardzo. Pojedzie pani do pracy w Rzeszy. Gratuluję dobrego
wyboru. – Na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek.
Niemiec zza biurka wyszedł na chwilę do drugiego pomieszczenia, a ja
wykorzystałam ten moment, żeby zrobić jeszcze jedną rzecz.
− Czy mogłabym prosić o kartkę papieru i długopis? – poprosiłam
pilnującego mnie żołnierza. – Chcę napisać list do matki. Ona nic nie wie
o moim wyjeździe.
− Poinformujemy ją – odpowiedział oschle.
− Ale chcę się z nią pożegnać, bardzo proszę…
Rzucił mi nerwowe spojrzenie, ale po chwili podał mi skrawek papieru
i ołówek. Szybko nakreśliłam kilka zdań, w których informowałam mamę, że jadę
razem z Wiktorem do pracy w Rzeszy, że ma się o mnie nie martwić i że bardzo ją
kocham. Na końcu nakazałam jej też, aby wszystkie zaoszczędzone przeze mnie
pieniądze wydała na swoje utrzymanie. Potem szybko zgięłam list i podałam go
Niemcowi.
− Proszę jej to przekazać. Mieszka w Bieluniu, w chatce pod lasem. Błagam…
Nie do końca przekonany wziął mój list i pospiesznie ukrył w kieszeni swojego
munduru. Gdy po chwili wrócił drugi Niemiec, dopełnił ze mną formalności,
a następnie zostałam wsadzona do pociągu. Niestety nie do tej jego części,
w której przebywał Wiktor.
W środku panował ścisk i tłok. Ludzie stali ze zwieszonymi głowami i smętnie
wpatrywali się w podłogę, inni drzemali podparci gdzie popadnie, co
poniektórzy szeptali coś do siebie i pocieszali się wzajemnie. W pewnym
momencie poprosiłam stojącą obok mnie kobietę, żeby przekazała dalej
wiadomość dla Wiktora Zaleszyckiego, że jestem w pociągu i jadę razem z nim.
O siódmej rano nagle rozległ się gwizd i po chwili powoli ruszyliśmy do
przodu. Zmęczona po nieprzespanej nocy, osłabiona panującą w pociągu
duchotą i głodna patrzyłam przez okno, jak coraz bardziej oddalam się od znanej
mi okolicy. Dopiero teraz zaczęłam odczuwać strach o to, co ze mną będzie, czy
jeszcze wrócę do Bielunia i czy zobaczę matkę. Jednak ani przez chwilę nie
żałowałam swojej decyzji, by jechać z Wiktorem.
Podróż trwała ponad dobę, z przerwami i długimi postojami. Dostaliśmy
trochę jedzenia i picia, i choć były to niewielkie porcje, to dla nas zbawienne.
Przed południem następnego dnia po naszym wyjeździe pociąg zatrzymał się
w jednej z niemieckich miejscowości, żołnierze otworzyli drzwi i zaczęli
wyciągać niektórych pasażerów, głównie mężczyzn. Powstało zamieszanie.
Wystraszona rozglądałam się za Wiktorem. I w pewnym momencie dojrzałam go
w tłumie ludzi, gdy zbliżał się do wyjścia.
− Wiktor! – krzyknęłam głośno i również zaczęłam przepychać się do drzwi. –
Wiktor!
Usłyszał mnie, bo zwrócił głowę w moją stronę i na chwilę nasze spojrzenia
się spotkały. Z ruchu jego warg wyczytałam dwa słowa:
− Kocham cię…
A potem ktoś pchnął go do przodu i za moment zniknął, wyprowadzony
z pociągu. Z coraz większą determinacją pchałam się więc do wyjścia, nie
zwracając nawet uwagi na protesty i niezadowolone pomrukiwania
współpasażerów. W końcu znalazłam się już naprawdę blisko wyjścia, ale
wówczas Niemcy krzyknęli coś i zaczęli zamykać drzwi.
− Jeszcze ja! – zawołałam. – Ja też wysiadam!
− Więcej osób tutaj nie potrzebują – powiedział mi jakiś młody mężczyzna. –
Wysadzą panienkę gdzie indziej.
Ale ja, coraz bardziej zdeterminowana, wołałam dalej. W pewnym momencie
Niemiec, który zamykał drzwi, wrzasnął coś do mnie zirytowany i odepchnął
mnie kolbą karabinu tak, że zatoczyłam się do tyłu i wpadłam na jakąś kobietę.
Po chwili pociąg ruszył dalej, a ja, zanosząc się płaczem, wpatrywałam się
w okno, by choć jeszcze na chwilę dostrzec ukochaną twarz.
Ale Wiktor zniknął już wśród tłumu przybyłych Polaków, a ja z każdą sekundą
oddalałam się od niego coraz bardziej…
ROZDZIAŁ 16
Przez kolejne dni Julianna chodziła przygnębiona i zamyślona, choć starała się
maskować swoje uczucia przed innymi. Jednak babcia Nusia i tak domyśliła się,
że pomiędzy nią a Henrykiem wydarzyło się coś złego. Czujnej uwadze starszej
pani nie umknęło, jak bardzo w ostatnich dniach młodzi stronili od wzajemnego
towarzystwa. Chłopak ponownie zaczął zamykać się na całe dnie w swoim
pokoju albo wychodził gdzieś o wschodzie słońca i wracał dopiero późnym
popołudniem. Unikał też wspólnych posiłków, tłumacząc się brakiem apetytu
bądź jedzeniem „na mieście”. Julianna natomiast po pracy we dworze spędzała
czas na samotnych spacerach po Zaleszycach, byle tylko nie ryzykować
spotkania z Danielem w Bieluniu.
Któregoś dnia babcia Nusia odwiedziła ją w pokoju, gdy szykowała się do
snu.
− Miłość i przyjaźń często nie jest łatwa – powiedziała, przysiadając na łóżku
obok zaskoczonej Julianny, i podała jej kubek z gorącym kakao. – Nie wiem,
o co pokłóciliście się z Henrykiem, ale jeśli chciałabyś o tym porozmawiać, to
chętnie cię wysłucham. – Uśmiechnęła się czule i odgarnęła kosmyk włosów
z czoła dziewczyny.
Julianna ciężko westchnęła, upiła łyk gorącego płynu i spojrzała na babcię
Nusię przez łzy, które napłynęły jej do oczu na samo wspomnienie sytuacji
z Danielem.
− Oj, babciu, chodzi o to, że… − zawahała się i ściszyła głos − ja się w nim
zakochałam – wyznała nieco zawstydzona. – I czasami wydawało mi się, że on
też coś do mnie czuje, ale ostatnio dał mi jasno do zrozumienia, że nic z tego nie
będzie… Uważa, że jestem dla niego zbyt młoda i że do siebie nie pasujemy…
Babcia Nusia westchnęła i w ciszy przytuliła ją do siebie. Po chwili
powiedziała:
− Widzisz, kochanie, tak to już jest, że niektórzy czasami potrzebują więcej
czasu, aby zrozumieć pewne rzeczy. Ale jeśli Henryk jest ci pisany, to prędzej
czy później Bóg was ze sobą połączy, jestem tego pewna.
Telefon Julianny niespodziewanie zawibrował, wytrącając obie kobiety
z chwili zwierzeń.
− Zobacz, może to Henryk coś ci napisał. – Uśmiechnęła się babcia Nusia.
Julianna pokręciła ze smutkiem głową.
− To nie on. Nie mam nawet jego numeru telefonu. To mój kolega z pracy,
Piotrek. Ciągle do mnie wypisuje i namawia na spotkanie. Co za pech – zaśmiała
się gorzko. – Mężczyzna, na którym mi zależy, unika mnie jak ognia, a ten
z kolei cały czas mnie nęka. Szkoda, że nie może być na odwrót…
− Czyli nie zamierzasz się z nim spotkać?
− Nie.
− A ja myślę, że jednak powinnaś. – To, co powiedziała babcia Nusia,
zupełnie zaskoczyło Juliannę. – Taki koleżeński spacer czy wyjście do kawiarni
niczemu nie przeszkadza, a może nawet sprawić, że poczujesz się lepiej. Nie
powinnaś zamykać się na świat i nowych znajomych.
− Ale babciu Nusiu, ja go nawet nie lubię…
− Postąpisz, jak uważasz, ale myślę, że najgorsze, co możesz teraz zrobić, to
izolować się i smucić swoją sytuacją. Nigdy nie pozwól, żeby ktokolwiek lub
cokolwiek w życiu sprawiło, że przestaniesz być sobą. Radosną, pełną pasji
i życiowej energii. – Starsza pani uśmiechnęła się i pogłaskała Juliannę po
włosach. – Zawsze bądź sobą, dziecinko. Pamiętaj o tym. Nie pozwól, żeby coś
cię złamało.
Julianna w zadumie skinęła głową, a babcia Nusia wstała i lekko kulejąc,
wyszła z pokoju.
− Dziękuję – powiedziała jeszcze pełna wdzięczności Julianna, zanim starsza
pani zamknęła za sobą drzwi.
Zaraz potem podniosła się z łóżka i wyjrzała przez okno.
Babcia Nusia miała rację. Nie powinna tak się smucić i użalać nad sobą, bo to
tylko pogarszało jej samopoczucie. Jakkolwiek było jej przykro po sytuacji
z Danielem, to jednak życie toczyło się dalej… A ona nadal była w pięknym
Bieluniu, miała wymarzoną pracę i wakacje, których po ciężkim roku studiów
tak pragnęła.
Otworzyła szeroko okno i zaciągnęła się urzekającym powietrzem letniego
wieczoru.
− Jestem szczęśliwa – wyszeptała, uśmiechając się szeroko. – Taka jestem
i taka będę, cokolwiek się stanie.
***
Następnego dnia Julianna obudziła się pozytywnie nastawiona, radosna
i wypoczęta. Zjadła porządne śniadanie, a potem poszła odwiedzić pana
Ignacego. Przez całe dwie godziny grali w karty, popijając mrożony kompot
z jabłek. Widać było, że starszego pana bardzo ucieszyła jej wizyta.
Wracając do domu, postanowiła, że wreszcie odpisze Piotrkowi na wczorajszą
wiadomość, w której zapraszał ją na lody i spacer. Zgodziła się z nim spotkać,
w esemesie jednak specjalnie użyła określenia „koleżeński”, żeby nie zrobić mu
niepotrzebnej nadziei. Umówili się na osiemnastą, kiedy ona skończy pracę.
Przed wyjściem do dworu Julianna jeszcze raz podziękowała babci Nusi za
wczorajszą rozmowę i uprzedziła ją również, że wróci dzisiaj później, bo idzie
spotkać się z Piotrkiem.
− Może chcesz, żebym przyjechała po ciebie wozem? – zapytała nieco
zmartwiona starsza pani. – Wolałabym, żebyś nie wracała rowerem po nocy…
Julianna grzecznie odmówiła i uspokoiła Nusię, tłumacząc, że wróci do domu
najpóźniej o dwudziestej pierwszej, bo nie zamierza spędzić z Piotrkiem zbyt
wiele czasu. Po prostu lody i koleżeńska rozmowa. Tyle. A przy okazji poprosi
go, żeby wziął za nią zmianę w sobotę, kiedy miał się odbyć ślub wnuka pani
Joli.
O czternastej zaczynała pracę. Dzień minął jej bardzo szybko, bo dwór
odwiedziła dzisiaj liczna grupa młodzieży kolonijnej z pobliskiej miejscowości.
Przez większość czasu była więc tak zajęta, że nie miała możliwości myślenia
o Danielu.
Kiedy wyszła z pracy, Piotrek już na nią czekał. Przytulił ją na przywitanie,
zanim zdążyła podać mu rękę. Nie lubiła, gdy ktoś zbyt szybko się z nią
spoufalał.
− Cieszę się, że wreszcie udało mi się przekonać cię do dzisiejszego
spotkania. – Uśmiechnął się. – Nie będziesz żałować. Naprawdę najwyższy już
czas poznać się lepiej. Chodź, pójdziemy najpierw na lody.
Julianna poszła za nim do dworskiej kawiarni. Nie umknęło jej uwadze, że
chłopak wszedł tam pierwszy, nie przepuszczając jej w drzwiach. W dzisiejszych
czasach dżentelmeńskie maniery były uważane przez wielu za staroświeckie
i niepotrzebne, ona jednak miała na ten temat inne zdanie.
Kiedy usiedli przy stoliku, pani Beata przyniosła im menu i posłała Juliannie
porozumiewawczy uśmiech. Dziewczyna poczuła się nieco zażenowana na myśl,
że kobieta mogła wziąć Piotrka za jej sympatię.
Kiedy już wybrali dwa desery lodowe i złożyli zamówienie, chłopak odezwał
się:
− To co, opowiedz mi coś o sobie, Julianno…
Poczuła się jak na rozmowie o pracę, co wcale jej się nie podobało.
− Ja… studiuję historię – wybąkała. – To moja pasja.
− Historię? – zdziwił się nieco. – Raczej nie przepadałem za nią w szkole.
Szkoda czasu na rozmyślanie o czymś, co już było. Liczy się teraźniejszość, to
na tym trzeba się skupić.
Julianna nie zgadzała się z jego opinią. Już miała otworzyć usta, żeby
powiedzieć, jak bardzo historia determinuje teraźniejszość, że jest dla ludzkości
lekcją życia, dziedzictwem i elementem tożsamości, ale nie zdążyła, bo Piotrek
ponownie się odezwał:
− Ja studiuję dziennikarstwo. Fajna sprawa. Najważniejsze, że tak nie cisną
i da się przeżyć bez większej spiny.
− To twoja pasja? – zapytała Julianna, rozkoszując się niesamowitym
smakiem lodów różanych.
Piotrek zaśmiał się.
− Moja pasja to gry komputerowe. Dziennikarstwo to konik ojca. Poszedłem
dla świętego spokoju.
− Ja tak miałam z prawem. Rodzice uparli się, że powinnam je studiować. To
dlatego…
− No widzisz – przerwał jej. – To mamy już coś, co nas łączy. Oboje
ulegliśmy presji starych – zaśmiał się. − No, ale powiem ci, nie żałuję. Imprezy
z ludźmi z dziennikarstwa są nie do zastąpienia. O właśnie, w piątek jest
domówka u mojego kumpla z roku, może byś się ze mną wybrała?
− Nie mogę – odpowiedziała pospiesznie. Grzecznościowe słowo „niestety”
nie było w stanie przejść jej przez gardło. – W sobotę idę na wesele, więc muszę
się przygotować i być wypoczęta. Właściwie to chciałam cię prosić, żebyś wziął
w sobotę moją zmianę…
− Aha, no to może innym razem. – Wzruszył ramionami Piotrek. – Jasne,
popracuję za ciebie w sobotę, ale w takim razie fajnie by było, gdybyś została za
mnie w piątek. Mam popołudnie, a chętnie ogarnąłbym się przed imprą.
− Nie ma problemu – zgodziła się Julianna. – Jak twoje lody? – postanowiła
zmienić temat.
− Jadałem lepsze – odpowiedział z obojętnością. – Tobie smakują?
− Jeszcze jak! Te różane są nieziemsko pyszne.
− To fajnie. Idziemy już?
Zapłacili za lody, każde za siebie, a potem wyszli na zewnątrz i powoli ruszyli
w stronę centrum. Piotrek rozgadał się na temat swoich imprezowych przygód
i przez większość drogi raczył ją opowieściami o tym, „jak koledzy omal nie
puścili mu chałupy z dymem” czy „jak kumpel wracał do domu na czworakach”.
Julianna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że głównym hobby jej rozmówcy były
właśnie imprezy. Nie potrafiła też nic na to poradzić, że z każdą sekundą coraz
bardziej zrażała się do Piotrka i coraz bardziej się z nim nudziła.
Gdy doszli do głównego placu i usiedli na ławeczce pod wierzbą płaczącą,
chłopak zmienił temat:
− Widziałem na Facebooku, że interesujesz się książkami. Jakie lubisz czytać?
− Ja… zazwyczaj takie powieści dla kobiet. Najlepiej romans z historią w tle
albo… − Nagle jej uwagę przykuł mężczyzna, który usiadł na ławce niedaleko
nich i zapalił papierosa. Był to Daniel! Julianna patrzyła na niego kompletnie
zaskoczona, ale on albo jej nie zauważył, albo specjalnie unikał jej wzroku.
− Albo co? – usłyszała zniecierpliwiony głos Piotrka. – Julianno…
− … książki historyczne – dokończyła swoją poprzednią wypowiedź. –
A ty? – Cały czas przyglądała się Danielowi, nie mogąc pojąć, jak to możliwe,
że nagle pojawił się w tym samym miejscu i czasie co ona.
− Nie lubię czytać – odparł. – Ostatnie, co przeczytałem, to chyba Przygody
Tomka Sawyera – zaśmiał się, ale Julianny wcale to nie rozbawiło. – Co ty taka
spięta? – zapytał, przyglądając jej się uważnie. – Rozluźnij się, dziewczyno,
ciesz się chwilą! Uśmiechnij się trochę. – Niespodziewanie wyciągnął telefon
i zanim zdążyła zaprotestować, zrobił im wspólne zdjęcie.
− Ej, nie rób tego więcej – upomniała go, ledwo tłumiąc gniew. – Nie lubię,
kiedy ktoś robi mi zdjęcia.
− Daj spokój! – Machnął ręką, nie odrywając wzroku od ekranu smartfona. –
Przecież super wyglądasz!
Nagle zawibrowała jej komórka. Korzystając z tego, że Piotrek nadal skupiał
się na telefonie, wyciągnęła swój i z przerażeniem odkryła, że było to
powiadomienie o oznaczeniu jej na zdjęciu na Facebooku. Przedstawiało ono ją
i Piotrka, a nieco z tyłu również siedzącego na sąsiedniej ławce Daniela.
W opisie zdjęcia znalazła się też lokalizacja, co jeszcze bardziej rozwścieczyło
Juliannę. Nie po to ukrywała miejsce swojego pobytu przed wszystkimi,
w szczególności przed rodzicami, żeby teraz wydało się na Facebooku.
− Usuń natychmiast to zdjęcie – wycedziła ze złością. – Nie chcę być na
Facebooku.
Piotrek spojrzał na nią zupełnie zaskoczony.
− Chyba nie mówisz poważnie… Przecież to tylko zdjęcie. Wszyscy tak
robią.
− Usuń je natychmiast albo oskarżę cię o rozpowszechnianie mojego
wizerunku bez zgody! – podniosła głos i kątem oka dostrzegła, jak Daniel
obrócił głowę w ich stronę.
− Dobra, już dobra. – Chłopak dał za wygraną, patrząc na nią przy tym jak na
wariatkę. – Jesteś megadziwna, ale okej.
Po chwili zdjęcie zniknęło z Facebooka, ale zanim to się stało, jedna osoba
zdążyła je polubić. Był to Marcin, były chłopak Julianny, co przeraziło
dziewczynę. Miała nadzieję, że nie wygada jej rodzicom, gdzie obecnie
przebywa.
Piotrek tymczasem znowu zaczął bełkotać jej o tym, że powinna się
wyluzować, ale Julianna zupełnie go nie słuchała. Zerknęła ukradkiem na
Daniela i pomyślała o tym, jak bardzo różnił się on od Piotrka czy jej byłego
chłopaka Marcina. W przeciwieństwie do nich był dojrzałym, twardo stąpającym
po ziemi i odpowiedzialnym mężczyzną. Owszem, miał też swoje wady, ale
nagle wydały się one Juliannie nie tak dokuczliwe jak wcześniej. Wręcz za nimi
zatęskniła. Nieraz narzekała na jego chłodne, skryte usposobienie, a teraz
uświadomiła sobie, że ostatecznie to też ją w nim pociąga. Daniel mało mówił,
ale za to jego słowa miały sens, nie robił nic po to, żeby się komuś przypodobać,
lecz żeby być w porządku wobec samego siebie, był honorowy i szarmancki.
Nagle ogarnął ją taki smutek, że aż musiała odwrócić wzrok od Daniela, żeby
się nie rozpłakać. Był jedynym mężczyzną, jakiego znała, z którym chciałaby się
związać. Ale niestety on nie odwzajemniał tego uczucia…
− … Julianna? – usłyszała nagle głos Piotrka. – Gdzieś ty znowu odpłynęła,
dziewczyno? Nie gniewaj się już za…
− Wiesz, chyba już pójdę – powiedziała i podniosła się z ławki. – Dziękuję ci
za lody i spacer. Zobaczymy się jutro w pracy.
Na twarzy Piotrka pojawiło się zaskoczenie.
− Kurczę, szkoda, myślałem, że pójdziemy jeszcze do baru czegoś się napić,
no ale okej. Może innym razem. To do jutra. – Niespodziewanie objął ją
i przytulił do siebie, a potem zbliżył twarz do jej twarzy, jakby chciał ją
pocałować.
Julianna gwałtownie odsunęła się od niego.
− Co robisz?
− Nic. – Wzruszył ramionami. – Chciałem cię tylko pocałować, nic takiego.
Chyba sobie zasłużyłem, co? – Uśmiechnął się szeroko. – W końcu zazwyczaj
po randce…
− To nie była żadna randka, tylko koleżeńskie spotkanie – zaznaczyła
zdenerwowana Julianna. – Nie zbliżaj się więcej do mnie.
− Boże, jakaś ty staroświecka i zacofana…
Nie zdążył dokończyć, bo nagle pojawił się przy nich Daniel. Jego twarz była
poważna i nie zdradzała emocji, ale Julianna, która znała go już całkiem dobrze,
wyczuła, że był zdenerwowany.
− Do widzenia panu – powiedział, stając pomiędzy nią a Piotrkiem. – Radzę
liczyć się ze słowami i nie obrażać tej pani.
Piotrek spojrzał na niego zupełnie zaskoczony. Przy Danielu wydawał się
naprawdę kruchy i mały.
− Odczep się, gościu – wycedził mimo to. – Nie twoja sprawa.
− Piotrek, posłuchaj go lepiej – wtrąciła się nieco zaniepokojona Julianna.
Ostatnie, na co miała ochotę, to bójka pomiędzy nimi.
− Ale… − zaczął, lecz ostrym i stanowczym tonem przerwał mu Daniel:
− Zjeżdżaj stąd, gówniarzu.
Piotrek rzucił mu urażone spojrzenie, a potem klnąc na Daniela i Juliannę,
oddalił się szybkim krokiem. Kiedy zostali sami, mężczyzna odezwał się
pierwszy:
− Powinnaś lepiej dobierać sobie towarzystwo.
− Spróbuję – odpowiedziała słabym głosem Julianna, cały czas przeżywając
niespodziewane zajście. − Poradziłabym sobie z Piotrkiem sama, ale dziękuję, że
stanąłeś w mojej obronie.
Nic na to nie odpowiedział. Objął ją tylko lekko ramieniem i poprowadził
w stronę piekarni.
− Zostawiłem tam mój rower. Potem pójdziemy po twój i pojedziemy do
domu.
Skinęła głową.
− A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, że tutaj będę? Jakoś ciężko mi uwierzyć,
że spotkaliśmy się przypadkiem.
Zaśmiał się pod nosem, ale nic nie odpowiedział. Julianna jednak miała co do
tego pewne podejrzenia. Babcia Nusia. Tylko ona wiedziała o dzisiejszym
spotkaniu. Ciekawe tylko, czy wygadała się Danielowi przez przypadek, czy też
już wczoraj, kiedy namawiała ją na spotkanie z Piotrkiem, miała swój plan?
Słońce tymczasem zaczęło chylić się już ku zachodowi. Julianna i Daniel szli
powoli, on cały czas obejmował ją ramieniem. I Julianna pomyślała sobie, że
koniec końców, cokolwiek się pomiędzy nimi nie dzieje i jakkolwiek się nie
starają uciec od siebie, ostatecznie ona i tak ląduje zawsze w jego ramionach.
ROZDZIAŁ 18
W dniu ślubu wnuka pani Joli Julianna obudziła się już o szóstej rano
i z przerażeniem zorientowała się, że przez te zawirowania z Danielem
kompletnie zapomniała o sukience, którą miała przerobić jej babcia Nusia.
Dziewczyna przecież nie tylko nie miała okazji przymierzyć tej sukienki, ale
nawet nie widziała jej jeszcze na oczy. Miała tylko nadzieję, że babcia Nusia
o niej nie zapomniała.
Z tą myślą wstała z łóżka, wykąpała się, a potem zrobiła staranny makijaż.
Oprócz wytuszowania rzęs wyjątkowo użyła również delikatnych cieni do oczu
i zrobiła cieniutką kreskę na górnych powiekach. Starała się przy tym jedynie
podkreślić swoją urodę, pozostając jak najnaturalniejsza. Nie przepadała bowiem
za zbyt mocnym makijażem, nawet na imprezach czy uroczystościach.
Kiedy już się pomalowała, zeszła na dół, gdzie babcia Nusia kończyła właśnie
jeść śniadanie. Zaraz też postawiła przed Julianną talerz ze smakowicie
wyglądającymi kanapkami z jajkiem oraz pomidorem i nakazała jej najeść się do
syta.
− A teraz chodź, kochanie – powiedziała, gdy tylko talerz Julianny
opustoszał. – Nie mamy zbyt wiele czasu, a musimy zrobić się dzisiaj na
prawdziwe damy. – Puściła do niej oczko i zaprowadziła do swojego pokoju. –
Myślałaś już, jaką chciałabyś mieć fryzurę?
Nieco zaskoczona Julianna pokręciła przecząco głową.
− Szczerze mówiąc, myślałam, że po prostu zrobię sobie kucyk albo zwykły
kok, tak żeby nie było mi gorąco.
Babcia Nusia uśmiechnęła się pobłażliwie.
− Dzisiaj każda z nas powinna wyglądać olśniewająco. Idziemy w końcu na
ślub, to niezwykły dzień. Ufasz mi? – zapytała niespodziewanie Juliannę.
Dziewczyna skinęła twierdząco.
− No to usiądź na krześle i zrelaksuj się. Poszukam potrzebnych rzeczy i zaraz
przyjdę.
Wyszła z pokoju, a gdy po chwili wróciła, niosła w ręku wielki koszyk
wypełniony po brzegi kosmetykami i przyborami do włosów. Wśród nich
Julianna dojrzała nawet lokówkę.
– Do dzieła! – Uśmiechnęła się starsza pani i zaczęła delikatnie rozczesywać
jej włosy.
Julianna musiała przyznać, że to uczucie, kiedy siedziała sobie spokojnie na
krześle, a babcia Nusia robiła jej fryzurę, było bardzo przyjemne i rozluźniające.
Zamknęła oczy i zupełnie się temu poddała. Po godzinie pracy starsza pani
oznajmiła Juliannie, że skończyła, ale nie pozwoliła jej jeszcze przejrzeć się
w lustrze.
− Cierpliwości, kochanie. Efekt końcowy, kiedy zobaczysz się już w sukience,
będzie jeszcze lepszy – powiedziała z tajemniczym uśmiechem.
Przez kolejną godzinę to babcia Nusia się szykowała, a Julianna poszła
zadzwonić do rodziców, bo zobaczyła, że miała od nich jedno nieodebrane
połączenie. W pierwszym momencie śmiertelnie się wystraszyła, że może
Marcin zdradził im miejsce jej pobytu i dzwonią, żeby oznajmić jej, że właśnie
po nią jadą, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Chodziło im tylko o to, co
zawsze. Mianowicie kiedy wróci, bo powinna wreszcie zająć się nauką prawa.
A ona po raz kolejny tłumaczyła im, że ten rozdział swojego życia bezpowrotnie
zakończyła. Jednak rozmowa z rodzicami też pozytywnie ją zaskoczyła.
Odniosła bowiem wrażenie, że oni naprawdę stęsknili się za nią i chcieli, żeby
po prostu do nich wróciła. Jej również nieraz ich brakowało, ale była już dorosła.
Wybrała swoją drogę i nadal czuła się szczęśliwa, że ostatnio stała się tak
niezależna.
Tuż przed jedenastą zapukała do jej pokoju babcia Nusia. Kiedy weszła do
środka, Juliannie na chwilę aż odjęło mowę z zaskoczenia. Kobieta, pomimo
swojego podeszłego wieku, wyglądała po prostu cudownie! Długa, falowana
sukienka w kolorze brzoskwiniowym idealnie komponowała się z czarnymi
butami na lekkim obcasie i koronkowym żakiecikiem w tym samym kolorze.
Długie, siwe włosy babcia Nusia upięła w wytworny kok u dołu głowy, a oprócz
tego zaplotła warkocz, który okalał jej głowę niczym korona.
− Babciu Nusiu, wyglądasz przepięknie! – pochwaliła ją ze szczerym
zachwytem Julianna. – Jestem pewna, że niejedna kobieta pozazdrości ci dzisiaj
wdzięku i urody.
− Dziękuję ci, dziecinko. – Uśmiechnęła się. – Mam coś dla ciebie. – Podała
jej wieszak z zapakowaną w ciemny futerał sukienką. – Najwyższy czas, żebyś
ją włożyła.
Julianna z ciekawości aż wstrzymała oddech, kiedy zdejmowała pokrowiec.
Gdy to zrobiła, jej oczom ukazała się lawendowa sukienka na ramiączkach,
która w górnej części, zakończonej czarnym paseczkiem, pokryta była delikatną
koronką. Kiedy Julianna ją przymierzyła, zachwyciła się, jak sukienka od pasa
w dół skromnie spływała jej delikatnymi fałdkami materiału aż za kolana. Tam
zakończona była jeszcze jednym pasmem koronki tego samego typu, co
w górnej części.
− Boże, jest prześliczna – wyszeptała Julianna, okręcając się wokół własnej
osi jak mała dziewczynka przebrana za księżniczkę. – Babciu Nusiu, jesteś
cudowna! – powiedziała ze łzami w oczach i przytuliła starszą panią. – Tak
bardzo ci dziękuję!
− Musiałam ją dość mocno zmienić, żeby dostosować ją nieco do dzisiejszych
czasów. – Uśmiechnęła się, czule głaszcząc Juliannę po plecach. − Ale myślę, że
takie połączenie dawnej i obecnej mody prezentuje się całkiem ciekawie.
− Oj tak – przyznała szczerze Julianna. – Jeszcze nigdy nie miałam na sobie
piękniejszej kreacji. Czuję się w niej, jakby była stworzona dla mnie…
− Cóż, wydaje mi się, że właśnie to jest najważniejsze w strojach, które
nosimy. Mają wyrażać nasze usposobienie, uzewnętrzniać naszą duszę, nie
panującą modę.
Julianna skinęła ze zrozumieniem głową i przyjrzała się jeszcze raz swojej
fryzurze. Włosy miała poskręcane i rozpuszczone. Tylko pojedyncze pasma
zostały upięte z tyłu, żeby nie leciały jej na twarz i nie przeszkadzały podczas
zabawy.
Babcia Nusia tymczasem wyszła z pokoju, a kiedy wróciła, przyniosła jej
białe sandałki na niewielkim obcasiku. Były całkiem nowe i w idealnym
rozmiarze.
− To taki mały prezent ode mnie – oznajmiła starsza pani, a Juliannie przez
chwilę aż zrobiło się nieswojo, że tak ją rozpieszcza. – A to idealny dodatek do
twojej fryzury. – Wyciągnęła z kieszonki świeżo zerwany z ogródka biały kwiat
róży i przypięła go Juliannie z tyłu głowy. – Jesteś jak ten kwiat, Julianko –
szepnęła, czule uśmiechając się do niej. – Rozkwitasz. Ale to nie sukienka ani
fryzura czy makijaż to sprawiają, lecz twoje serce. Ta cała otoczka tylko
podkreśla prawdziwe piękno, które jest w tobie.
Julianna ledwo powstrzymała łzy wzruszenia. Przyjrzała się jeszcze raz
w lustrze i z zachwytem pomyślała, że naprawdę nie przypuszczała, że dzisiaj
będzie wyglądać tak pięknie. Nie miała głowy do tego, żeby przejmować się
dzisiejszym weselem, szukać kreacji czy fryzury, a tymczasem dzięki babci Nusi
czuła się po prostu nadzwyczajnie. Aż zachciało jej się zatańczyć na tym
weselu!
Kwadrans po jedenastej obie kobiety wyszły na podwórko, gdzie oparty
o murek czekał już na nie Daniel i dla zabicia czasu palił papierosa.
W eleganckim garniturze, starannie zaczesanych włosach i ciemnych okularach
przeciwsłonecznych wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Juliannie aż serce zabiło
mocniej, kiedy go zobaczyła. Pragnęła spotkać się z jego wzrokiem, zobaczyć,
czy też patrzy na nią tak, jak ona na niego, ale ciemne okulary skutecznie
maskowały jego oczy. Nawet jeśli na nią spojrzał, nie mogła tego dostrzec.
Daniel tymczasem zaoferował babci Nusi swoje ramię i wszyscy troje ruszyli
do bieluńskiego kościoła.
***
Niewielki kościółek wypełniony był po brzegi gośćmi państwa młodych. Babcia
Nusia, Daniel i Julianna zajęli miejsca w jednej z ostatnich ławek, gdyż te
przednie były przeznaczone dla najbliższej rodziny i krewnych nowożeńców.
Julianna siedziała po jednej stronie starszej pani, a Daniel po drugiej.
Uroczysta msza rozpoczęła się dokładnie w południe, kiedy to przy
akompaniamencie organów panna młoda została odprowadzona przez swojego
ojca pod sam ołtarz, gdzie czekał już na nią jej wybranek. Julianna z podziwem
śledziła wzrokiem jej długą, wąską, lecz rozszerzaną u dołu suknię ślubną.
Kobieta kroczyła do przodu dumnie wyprostowana, z uśmiechem na twarzy,
który zdradzał jej bezgraniczne szczęście.
Podczas uroczystości Julianna nie mogła przestać myśleć o Emilii i Wiktorze.
W trzydziestym dziewiątym roku oni również mieli wziąć ślub, ale wojna
bezwzględnie zniszczyła ich plany… Czy oboje ją przeżyli? Czy odnaleźli się
później i spełnili swoje marzenie o wspólnym życiu? Tego Julianna nie
wiedziała, ale miała nadzieję, że znajdzie odpowiedź w zapiskach Emilii.
Po mszy oraz po złożeniu życzeń nowożeńcom goście powoli udali się do
gospodarstwa pani Joli. W jej wielkim ogrodzie rozstawione były obszerne, białe
namioty, pod którymi znajdowały się stoły i krzesła. Eleganckie obrusy
udekorowano świeżymi kwiatami, a przy każdej zastawie postawiono upominek
dla gościa w postaci udekorowanego słoiczka miodu. Julianna uśmiechnęła się
na wspomnienie tamtego miłego wieczoru, gdy wraz z innymi kobietami
przygotowywała te podarki na spotkaniu koła gospodyń wiejskich.
Pani Jola, która wzięła na siebie rolę gospodyni dzisiejszej uroczystości,
witała się z każdym z osobna i kierowała go do danego namiotu, gdzie miał
przeznaczone miejsce. Tak jak w kościele, Daniel ponownie usiadł po
przeciwnej stronie babci Nusi. Dziewczyna zastanawiała się, czy zrobił to po
prostu z grzeczności, czy też celowo unikał jej bliskości. Było jej z tego powodu
nieco przykro, bo miała nadzieję, że uda im się dzisiaj trochę porozmawiać
i spędzić razem czas.
Po pysznym i obfitym obiedzie rozpoczęła się zabawa. Pierwszy taniec jak
zwykle należał do nowożeńców, którzy zachwycili wszystkich wcześniej
ułożonym i opanowanym do perfekcji układem. Następnie na parkiet ruszyli
pierwsi goście, ci najodważniejsi z odważnych. Jednak z każdą piosenką
dołączali do nich inni, którzy chcieli zakosztować zabawy pod gołym niebem.
Wśród nich Julianna rozpoznała też Zosię z jakimś młodym mężczyzną, który
zapewne musiał być jej chłopakiem.
Na stoły tymczasem wniesiono półmisy z owocami oraz lokalne słodkie
wyroby i różnego typu ciasta. Julianna skosztowała tylko dwóch z nich, bo po
obiedzie była już tak najedzona, że nie miała ochoty na więcej.
Część gości, głównie tych młodszych, pochłonął taniec, a pozostali siedzieli
pod namiotami i wesoło gawędzili przy kawie. Wśród weselników Julianna
zauważyła również pana Ignacego, który grał w karty z parą starszych ludzi.
Gdy ją dojrzał, uśmiechnął się szeroko i pomachał jej.
Czas mijał, a Julianna nadal siedziała przy stole pogrążona w myślach.
Pomimo panującej tu miłej atmosfery z każdą minutą czuła się coraz bardziej
nieswojo. Nie dość, że było tutaj bardzo dużo ludzi, a ona nie przepadała za
tłumami, to jeszcze dziewięćdziesięciu procent z nich w ogóle nie znała. Poza
tym miała nadzieję, że porozmawia dzisiaj z Danielem, że będą trzymać się
razem, spędzą ze sobą trochę czasu, a on siedział tylko przy stole i od początku
uroczystości nie odezwał się do niej ani słowem.
W pewnym momencie babcia Nusia przeprosiła ich i odeszła do sąsiedniego
namiotu, gdzie, jak wytłumaczyła, siedziały jej przyjaciółki. Julianna
postanowiła więc wykorzystać to, że znalazła się obok Daniela, i odezwała się
do niego jako pierwsza:
− Czy mógłbyś mi podać czekoladową babeczkę? – To było najlepsze, co
przyszło jej teraz do głowy, żeby rozpocząć rozmowę.
Daniel, niedaleko którego znajdowały się ciasta, bez słowa podał jej
babeczkę. Położyła ją na talerzu, licząc szczerze na to, że szybko przyjdzie jej na
nią ochota.
− Jak się bawisz? – zagadnęła ponownie.
− Julianno, daruj sobie te pytania – odparł, rzucając jej spojrzenie, które z całą
pewnością sklasyfikowała jako antypatyczne i pełne niechęci. – Przecież wiesz,
że nie lubię ślubów i wesel.
− No tak… − wybąkała zmieszana. Dlaczego dzisiaj znowu traktował ją tak
oschle? – Ale jest całkiem miło.
Pokiwał obojętnie głową.
− Pójdę zapalić. – Podniósł się z krzesła i odszedł, zostawiając ją samą wśród
nieznajomych ludzi siedzących przy stoliku.
Zanim zdążył wrócić, nagle podbiegła do niej Zosia i z szerokim uśmiechem
na twarzy zaczęła namawiać ją na wspólny taniec.
− Chodź, Julianno, pobawisz się trochę z nami! – Pociągnęła ją za rękę. –
I poznasz mojego Kamila!
Juliannie już dawno przeszła ochota na zabawę, ale nie chciała wyjść na
sztywną albo zrobić Zosi przykrości, więc wstała od stołu i popędziła za nią.
Kamil okazał się całkiem sympatycznym studentem fizyki. Najpierw we
trójkę, a potem jeszcze większą grupą tańczyli do najbliższych kilku piosenek,
aż do momentu, gdy prowadzący imprezę zaczął zbierać chętnych do weselnej
zabawy. Wtedy Julianna czmychnęła co prędzej z powrotem do stolika.
Daniel już wrócił na swoje miejsce, a babci Nusi nadal nie było obok nich.
Jednak Julianna, mając w pamięci, jak oschle mężczyzna potraktował ją
poprzednim razem, nie zamierzała ponownie rozpoczynać rozmowy. Siedzieli
więc w milczeniu, niemal obok siebie, a zarazem tak daleko… Jakby byli sobie
zupełnie obcy.
Kiedy wybiła osiemnasta i podano kolację, babcia Nusia wróciła do nich
i z szerokim uśmiechem na twarzy zapytała:
− I jak tam, moi drodzy? Potańcowaliście trochę?
Julianna spojrzała na Daniela, ale Daniel nie spojrzał na nią.
− Młoda trochę tańczyła – odpowiedział, kiwając głową w jej stronę. – Ja nie
potrafię.
− A to trzeba było tak od razu! – wykrzyknęła z entuzjazmem starsza pani. –
Zaraz po kolacji cię nauczę!
Julianna omal nie parsknęła śmiechem, a Daniel spojrzał zdziwiony na babcię
Nusię i już miał coś odpowiedzieć, kiedy go uprzedziła:
− No co? Chyba nie odmówisz starszej damie, kiedy cię prosi…
Tak więc gdy tylko po przerwie na posiłek muzyka zaczęła grać od nowa,
babcia Nusia pociągnęła Daniela do tańca. Julianna z rozbawieniem śledziła ich
poczynania na parkiecie. Musiała jednak przyznać, że Daniel tańczył całkiem
dobrze. Zapewne była to po prostu wymówka, którą obaliła właśnie babcia
Nusia.
− Niezłe z ciebie ziółko, Henryku – zaśmiała się starsza pani, gdy wrócili do
stolika. – Lio, widziałaś, jak on wywijał?! Myślałam, że wyzionę przy nim
ducha!
Julianna uśmiechnęła się, a ona wypiła szklankę wody i ponownie odeszła do
sąsiedniego namiotu, zostawiając ich samych.
− Cześć, jestem Ala. – Nagle jakaś młoda kobieta usiadła na miejscu babci
Nusi i wyciągnęła dłoń do Daniela. – Rodzina pana młodego czy panny młodej?
Daniel uścisnął jej dłoń, przedstawił się jako Henryk i powiedział, że został
zaproszony przypadkiem. Dzisiaj widział państwa młodych po raz pierwszy.
Ala okazała się kuzynką panny młodej, nie miała towarzysza, co podkreśliła
co najmniej dwa razy, i pochodziła z Katowic, gdzie pracowała w korporacji.
− Czyli przyjechałeś do Bielunia na wakacje? – powtórzyła, analizując to, co
powiedział jej wcześniej Daniel. – A tak to czym się zajmujesz? Gdzie
pracujesz?
− Jestem nauczycielem historii – odpowiedział, a Julianna omal nie parsknęła
śmiechem. Odczuwała przy tym jakiś rodzaj satysfakcji, że ona zna prawdę, a ta
kobieta, która zagadywała Daniela, a którą w sposób naturalny uznała za swoją
rywalkę, musi zadowolić się wymyśloną naprędce bajeczką.
− O, historii… − powiedziała z udawanym zainteresowaniem. – Zawsze
ciekawiły mnie te dawne czasy, wojny i powstania… No i super mieć aż dwa
miesiące wakacji. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, który Julianna uznała za
sztuczny.
Daniel skinął tylko głową, a ona zaczęła wypytywać go o wrażenia z pobytu
w Bieluniu. Julianna najchętniej przysłuchiwałaby się ich dalszej rozmowie, ale
znowu podeszła do niej Zosia i wyciągnęła ją do tańca. Julianna niechętnie
poszła za nią, a tańcząc, co chwilę zerkała w stronę Daniela. Za każdym razem,
gdy widziała, że nadal dyskutuje z Alą, odczuwała nieznane jej dotąd ukłucie
zazdrości.
Tymczasem słońce chyliło się ku zachodowi. Gdy powoli zaczęło się
ściemniać, rozbłysły lampiony i lampki przymocowane do namiotów oraz
świeczki na stołach. Atmosfera nagle zmieniła się na bardziej sentymentalną
i romantyczną. Z głośników popłynęła spokojna, nastrojowa muzyka. Gdy tylko
na parkiecie pojawiły się obejmujące się pary, Julianna uciekła do stolika.
Jednak Daniela już tam nie było. Julianna rozejrzała się dookoła, szukając go
pomiędzy gośćmi, i nagle mignął jej wśród tańczących par. Kołysał się w rytm
muzyki z Alą wspartą na jego ramieniu!
Juliannie ścisnęło się serce z żalu. Daniel praktycznie nie rozmawiał z nią
przez cały dzień, nie mówiąc już o wspólnym tańcu, a teraz na parkiecie niemal
przytulał się z dopiero co poznaną kobietą. Ala była na pewno starsza od niej,
mogła być nawet w wieku Daniela, do tego samotna, miała już pracę i była
piękną blondynką. Julianna wiedziała, że wypada przy niej bardzo blado…
Nagle ogarnęło ją wielkie przygnębienie. Chwyciła swoją torebkę i ruszyła
w stronę wyjścia. Jedyne, czego teraz pragnęła, to zaszyć się gdzieś samotnie,
z dala od zgiełku i tych wszystkich ludzi, których nie znała. I jak najdalej od
Daniela…
Przechadzając się pomiędzy gośćmi, jeszcze raz mimowolnie zerknęła w jego
stronę. Na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały. Szybko odwróciła wzrok
i starając się nie zwracać na siebie uwagi, wymknęła się z zabawy.
Zatopiła się w bujnej łące i powoli ruszyła przed siebie, zostawiając w tyle
dźwięk muzyki i bawiących się w jej rytm weselników. Z każdym krokiem czuła
się coraz bardziej wolna i swobodna. Mogła sobie pozwolić na okazanie emocji,
nie musiała się maskować ani udawać. Czasami samotność jest tym, czego
człowiek potrzebuje najbardziej…
Na dworze zapadał już zmrok. Na tle granatowego nieba majaczyły jeszcze
ciemniejsze kontury drzew i domów w oddali. Na skraju lasu dostrzegła też
zarys chatki Emilii. To tam skierowała swoje kroki.
Była już w połowie drogi, kiedy usłyszała za sobą dźwięk szeleszczącej trawy.
Wystraszona obróciła się i zobaczyła biegnącego w jej stronę Daniela.
− Julianno, zaczekaj! – zawołał, rozpinając w biegu marynarkę i przeskakując
wysokie chwasty.
Z powodu zaskoczenia nie była w stanie ruszyć dalej. Po chwili Daniel
znalazł się przy niej.
− Co się stało? – zapytała, unikając jego wzroku. Jego zmierzwione przez
wiatr włosy sprawiały, że wyglądał jeszcze lepiej niż rano.
− Mógłbym zadać ci to samo pytanie – odpowiedział, patrząc na nią ukosa. –
Wyszłaś w połowie wesela.
Julianna wzruszyła ramionami.
− To nic. Miałam po prostu ochotę uciec od tego całego zgiełku i trochę się
przejść. Niedługo wrócę. Nie musisz się o mnie martwić. Wracaj na zabawę. –
Przypuszczała, że znowu poczuł się za nią odpowiedzialny i bał się, że coś jej się
stanie. Nie chciała zatrzymywać go przy sobie tylko z tego powodu.
− Chyba cię rozumiem. Pojdę z tobą…
− Danielu – powstrzymała go. – Przepraszam, ale wolałabym być sama.
Potrzebuję chwili samotności.
Spojrzał jej prosto w oczy.
− Julianno, naprawdę chcesz iść tam sama? Naprawdę chcesz, żebym sobie
poszedł?
Wiatr zawiał mocniej i przeszył ją dreszcz. W sercu miała kompletny mętlik,
zupełnie już nie rozumiała zachowania mężczyzny.
− Nie wiem, Danielu – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – To ty musisz
wiedzieć, gdzie chcesz teraz być.
Ruszyła dalej, nie oglądając się za siebie. Serce biło w jej piersi jak oszalałe.
Drgnęła, gdy po chwili dotknął jej ręki.
− Z tobą – wyszeptał i splótł swoje palce z palcami jej dłoni.
***
W chatce Emilii panował gęsty mrok. Daniel włączył latarkę w swoim telefonie
i oboje poszli po zeszyt z zapiskami. Następnie rozsiedli się na krzesłach przy
stole. Daniel świecił latarką, a Julianna zaczęła czytać.
Zapiski Emilii