Takeshi 3. Pałac Umarłych - Maja Lidia Kossakowska

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 252

Spis treści

Karta tytułowa
Spis cyklu
Jesień i sprawy poważne
Zima w sercu
Antilia w ogniu
Krwiste czerwone mięso
Pulsujące czarne zło
Upiory, i sny, i pożądania
Więzień, mnich i kot
Gorzkie róże
Ostatni taniec martwego potwora
Rozdarta Skała
Prawo Tygrysa
Głos wyroczni
Wiosna w sercu
Zew selvy
Herbata i łzy
Złamana Wierzba
Atak Tygrysa
Dusza naszej planety
Maja Lidia Kossakowska
Karta redakcyjna
Okładka
Jesień i sprawy poważne

S
mutek, mgielny i błękitny, spowił Zimną Wodę. Wokoło zamierało lato. Słońce
ostatnich upalnych dni wybarwiało zieleń liści, przydając im oliwkowego
odcienia. Przyroda szykowała się na przyjęcie płomienistej, oranżowej jesieni,
lecz w sercach i umysłach mieszkańców wioski panował chłód zimowych
przymrozków.
Bali się. Lękali nocnych ciemności, nagłych dźwięków, obcych przybyszów.
Słowem, wszystkiego, co w jakikolwiek sposób różniło się od rutyny codziennego dnia.
Porwanie Haru wstrząsnęło nimi do głębi. Skoro coś takiego mogło się stać
w zamożnym, potężnym i silnie strzeżonym domostwie szanownego daimio, to nikt, ale
to nikt nie mógł czuć się bezpiecznie.
Gadano o demonach, szajce porywaczy dzieci, gangsterach, mistrzach
Rozerwanego Kręgu, a nawet tajnych agentach z Antilii. W ogóle dużo gadano. Ale
szeptem. Po cichutku, po kątach, w ukryciu, jakby naprawdę sądzono, że dzięki temu
Zło nie usłyszy. Nie nadejdzie i nie zburzy na zawsze spokoju osady.
Wójt Takasuke w żaden sposób nie mógł ochronić swych podopiecznych, gdyż
odchodził od zmysłów po stracie córki. Skurczył się, zmalał, schudł i posiwiał.
W niczym już nie przypominał dawnego postawnego, pełnego energii i charyzmy
naczelnika wsi. Teraz przywodził na myśl zasuszonego świerszcza, coś starego,
wyschniętego, kruchego i podatnego na zgniecenie. Pusty kokon ciała, z którego
uleciała cała wola, siła, energia i witalność. Takasuke stał się cienkościennym
naczyniem po wręby wypełnionym rozpaczą, a przy tym zagubioną istotą niezdolną do
żadnego działania.
Nie, ten człowiek nie potrafił już zadbać o bezpieczeństwo mieszkańców. Bo jak
mógłby tego dokonać złamany nieszczęściem staruszek?
Nad wioską unosił się więc powiew trwożnych szeptów.
Zimna Woda wrzała od podskórnych lęków, podejrzeń, przypuszczeń i spiskowych
teorii. Utraciwszy swoją księżniczkę, straciła też pogodę ducha i stabilność, jakby Haru
naprawdę była iskrą niosącą im radość oraz nadzieję.
Wszyscy mieszkańcy osady wierzyli, że kto jak kto, ale córka wójta na pewno
daleko zajdzie. I dokąd doprowadziło ją przeznaczenie? Do zguby.
W nic już więc nie warto było wierzyć, nikomu ufać, nawet bogom, losowi czy
karmie. Koło przemian znów się obróciło, dobitnie pokazując, jakie jest przewrotne
i nieprzewidywalne. Bezlitośnie przejechało przez Zimną Wodę, miażdżąc spokój
i poczucie zadowolenia mieszkających w niej wieśniaków.

Poważny, skupiony na pracy, rozsądny Kazuya nie należał do grona szczególnie


towarzyskich młodych ludzi. Owszem, miał kilku bliższych znajomych, a także
serdecznego przyjaciela, syna miejscowego garncarza, lecz po zniknięciu Haru odsunął
się od nich wszystkich. Wieść o porwaniu uderzyła w niego jak lawina i dosłownie zbiła
z nóg. Przyjmował na siebie, jeden po drugim, ciężkie, raniące kamienie szoku,
niedowierzania, lęku i rozpaczy. Nie, na początku po prostu nie potrafił przyjąć do
wiadomości, że jego księżniczka z Zimnej Wody celowo, rozmyślnie została
wykradziona z dworu Omury i wywieziona w dal przez nieznanych opryszków. Haru?
Córka wójta? Dziewczyna, którą pamiętał, gdy była malutkim szkrabem drepczącym za
tatą na pulchnych, dziecięcych nóżkach? Nie, takie rzeczy się po prostu nie działy. Może
w jakichś starych romansidłach, w których tak się zaczytywała. Jakichś niemal
zapomnianych, zamierzchłych opowieściach o dawnych książętach, cesarzach, damach
dworu i magicznych stworzeniach. Ale w zwykłej, codziennej, nudnawej rzeczywistości
Zimnej Wody? To się nie mieściło w głowie.
No po prostu nie mogło mieć miejsca!
Ale miało.
A kiedy ta bolesna, nieznośna świadomość dotarła do Kazui, zrozumiał także, że
może już nigdy nie ujrzeć tej jednej jedynej twarzy, która rozświetlała od dawna ścieżkę
jego życia.
Haru zniknęła. Przeleciała mu nad głową, chłodna i niedosiężna jak kometa.
I zgasła.
Na wszystkich bogów Wysokiej Równiny Niebios, nie mógł do tego dopuścić!
Zwłaszcza że los dziewczyny z pewnością musiał być straszny. Porwana. Ale po co?
Do burdelu gdzieś w Nowym Edo, czy może nawet Antilii? Dla perwersyjnej radości
jakiegoś bogatego starca, który będzie zmuszał ją do okropnych rzeczy? Jako obiekt
strasznych eksperymentów przeprowadzanych przez mistrzów któregoś z owianych złą
sławą Zakonów? Na narządy? Bo i to się ponoć zdarzało, choć Kazuya zawsze uważał
pogłoski tego rodzaju za głupoty rozpowiadane przez stare, niedouczone baby. Ale już
nie teraz, nie teraz, kiedy Haru tak bardzo, przerażająco nie było.
Ilekroć wyobrażał sobie kolejny sposób, w jaki ktoś mógł teraz wykorzystywać lub
krzywdzić jego księżniczkę, Kazuya umierał. Ze strachu. Z rozpaczy. Z bezsilności.
Z tęsknoty. Każda nowa, okropna możliwość wbijała się w niego jak sztylet tanto
podczas seppuku. Chłopak zaś w żaden sposób nie potrafił uciec od tej udręki. Stracił
apetyt, przestał spać, a kiedy już zdrzemnął się na chwilę, zmęczony cierpieniem,
dręczyły go niewyobrażalne koszmary. Wychudł, posmutniał, opuścił się w pracy
i nauce, a kiedy tylko mógł, uciekał z wioski w góry, gdzie spędzał samotnie całe dnie,
rozmyślając nad nieszczęsnym losem małej Haru.
Przełom przyszedł niespodziewanie, wraz z początkiem prawdziwej jesieni.
Kazuya siedział na płaskim kamieniu, a za jego plecami wznosiła się surowa, spękana
ściana skalnej grani, omszała oranżem i seledynem porostów. Szary, poszarpany masyw
górował nad okolicą, przytłaczający i nieprzyjazny. Zimny, potężny i nieporuszony
niczym samo przeznaczenie. Zaś w dolinie poniżej, podobne do zgubionego cekinu
z kostiumu tancerki, szkliło się i błękitniało Jezioro Węża. Las porastający zbocza gór,
choć jeszcze zielony, już tracił swą świeżą barwę, rudziejąc, wyzłacając się
i czerwieniąc na powitanie nadciągających chłodów.
I właśnie wtedy Kazuya posłyszał ten przejmujący, odległy zew. Daleki, bardzo
daleki cień dźwięku. Przeciągły, niemal płaczliwy ryk wodnego wołu.
Chłopak drgnął i poderwał głowę, nasłuchując. Lecz odgłos się nie powtórzył.
Ostatni targ bydła w tym roku! – zrozumiał nagle pomocnik wójta. Wkrótce
wszystkie ogromne, porosłe gęstym futrem, rogate zwierzęta, od wczesnej wiosny
wypasane w górach, dopełnią swego losu i pojadą do miasta, by stać się krwistymi
tuszami. A Zimna Woda opustoszeje, zamrze, zamarznie na całą zimę, skuta chłodem,
pogrążona w letargu martwej, zimnej pory, aż do czasu gdy śniegi znów zaczną się
topić.
Wyjadą pasterze, handlarze, hodowcy, najemni pracownicy, drobni cwaniacy,
złodziejaszki, wędrowni artyści i rzemieślnicy.
Co oznacza, że nie pozostanie żaden potencjalny świadek, żaden człowiek, który
mógł coś wiedzieć lub słyszeć o porwaniu Haru.
Wszelki ślad po jego księżniczce zaginie, tym razem na zawsze.
Na to Kazuya za nic nie mógł się zgodzić.
Muszę pędzić na targowisko, pomyślał w popłochu. Jak najszybciej!
Porwał się więc na nogi i zwinnie zaczął zbiegać po zboczu w dolinę.

Od tego dnia nieustannie, niezmordowanie starał się odnaleźć wszystkie tropy, które
mogły doprowadzić go do Haru. Zbierał plotki, pogłoski, strzępy informacji, wrażenia
i opinie mieszkańców Zimnej Wody oraz licznych pobliskich wiosek. Analizował każdą
bzdurę, każdą najbardziej nawet szaloną i nieprawdopodobną teorię, każdą dziwaczną
przesłankę. Kolekcjonował je niczym cenne eksponaty, próbował pogrupować w jakieś
kategorie, spisać, narysować, wyznaczyć mapę prawdopodobieństw, aby odtworzyć
bieg minionych wydarzeń. Rozdając promienne uśmiechy, słodycze i drobne upominki,
zdołał nawet dotrzeć do służących z domu pana Omury.
I to właśnie ich trajkotanie o panience Fumiko, jej nowej pokojówce, jakimś
wędrownym mnichu, holopacykarzu i gangsterach z szajki lokalnego watażki
doprowadziło go wreszcie na ślad wiodący do prawdy.
Haru została porwana przez okrutnych i bezwzględnych ludzi Imokoriego Ashihei.
A przynajmniej ta wersja uprowadzenia wydawała się najbardziej
prawdopodobna.
Na miłosierną Kannon! To oznaczało, że może być teraz bita, torturowana
i gwałcona dla zdobycia jakichś informacji, które ponoć znała. Albo całkiem bez
powodu, bo Ashihei słynął z dzikiej, złej i nieprzewidywalnej natury. Tylko dobry Jizo
wie, co mógł zrobić z nieszczęsną córką wójta.
Z pewnością nie kupował jej koronkowych sukienek ani ozdób do włosów.
Biedny Kazuya doskonale zdawał sobie sprawę, że jego przypuszczenia dotyczące
miejsca przetrzymywania Haru opierają się na kruchych przesłankach, ale tylko ta
wersja wydarzeń wydawała się mieć choćby cień sensu. Nie łudził się, że pan Takasuke,
nawet zdesperowany do granic rozpaczy, zdoła w jakikolwiek sposób wyrwać
ukochaną córkę z rąk potężnego przestępcy.
Pozostawał więc tylko jeden jedyny człowiek na całym świecie, który powinien tego
dokonać.
On sam.
Ta świadomość przytłoczyła go i zmobilizowała jednocześnie. Jeśli chciał
przywrócić Zimnej Wodzie utraconą księżniczkę, a sobie radość i spokój duszy, musiał
obmyślić plan, w jaki sposób dostać się do rezydencji Ashihei.
Olśnienie przyszło jeszcze tego samego dnia, gdy z ulubionego kamienia spoglądał
na tonące w wieczornym półmroku Jezioro Węża. Jego spokojna tafla, muskana
różowymi i błękitnawymi smugami zmierzchu, przypominała teraz lusterko zgubione
przypadkiem przez gejszę. Spokój wypełniał dolinę leciutkim, opalizującym tchnieniem
nadciągającej mgły.
Może to kami mieszkające w niebieskich toniach jeziora lub starożytne wężowe
bóstwa, których duchy od wieków zamieszkiwały nadbrzeżną kapliczkę, w tej chwili
ciszy i zamyślenia podszepnęły Kazui jedyne sensowne rozwiązanie problemu? Lub
czarno-czerwone widmo panienki Mariko, przechadzające się czasami po plaży, na
której zakończyła swój żywot? A może sam na to wpadł?
Dość, że nagle pojął, co powinien zrobić. I choć wydawało się to szalenie
ryzykowne i niepewne, nie mógł zrozumieć, dlaczego wcześniej nie przyszedł mu do
głowy ten oczywisty przecież pomysł.
Kiedy wstawał, żeby wrócić do wioski i spakować najpotrzebniejsze rzeczy, usta
miał zacięte w wyrazie determinacji, a oczy twarde i chłodne jak polerowane szkło.

Dla każdej żywej istoty, podobnie jak dla całej przyrody, nastaje kiedyś czas przemiany.
Zielone, szumiące, przetykane złotem lato kończy się, ustępując miejsca płomienistej
jesieni. Las deszczowy wybucha płaczem pory monsunów. Szczenię dorasta,
przemieniając się w dorodnego, rudego lisa. Młody kot staje się dostojnym kocurem,
a zwinna, drapieżna wodna pantera traci siły i podupada na zdrowiu, pogrążając się
w zmierzchu starości.
Podobnie człowiek musi czasem zmierzyć się z nieuniknioną zmianą. Bogowie, los
czy wydarzenia stawiają go wobec sytuacji, w których dawny ład zostaje bezlitośnie
zburzony. Teraźniejszość wali się w gruzy, przeszłość napiera, zaś przyszłość jawi się
jako zamglona, niebezpieczna, pełna pułapek górska ścieżka.
I choć Rei nie był w pełni człowiekiem, wiedział doskonale, że oto właśnie na tę
ścieżkę wstępuje. Podąża drogą, która co prawda doprowadzi go do pełnej wiedzy
o naturze własnego jestestwa, lecz równocześnie zawiedzie w tak mroczne, straszne
i okrutne dziedziny własnej duszy, że drżał cały z obawy, kim tak naprawdę się okaże.
Potworem, podpowiadał mu instynkt.
W dodatku tak przerażającym, że mistrzowie Rozerwanego Kręgu wydadzą się
przy nim niewinnymi dziećmi.
Zacisnął z determinacją zęby i westchnął.
Tak, prawdopodobnie intuicja go nie myliła. Przecież nigdy wcześniej nie myliła.
Mimo to zdecydował jednak pogrążyć się w jaskiniach własnej pamięci i bez
względu na cenę przypomnieć sobie podłości, tajemnice i koszmary, które przez całe
wieki stanowiły zrąb jego osobowości. Odrzucił je dawno temu, pogrzebał na zawsze,
jak wtedy naiwnie sądził, wyegzorcyzmował sam siebie z pomocą ptasich mnichów
z leśnej świątyni, lecz teraz musiał znów przyjąć swój ohydny, zgniły dług karmiczny
niczym obrzydliwą, wstydliwą chorobę i pozwolić, żeby własne minione uczynki
ponownie go zbrukały.
Nie był bowiem ani łagodnym, wędrownym mnichem o oczach nakrapianych
tęczą, ani nawet byłym adeptem Czarnej Wody, ale stworem starszym niż świat.
A przy tym bardzo, bardzo złym.
Takeshiego zwano niegdyś Cieniem Śmierci. Lecz cień, który przytłaczał i ogarniał
Rei jak upiorna, nagrobna skała, można było nazwać tylko Cieniem Zagłady.
Trudno. Musiał teraz zmierzyć się z prawdą i znów scalić w jedno tych dwóch
skrajnie różnych Rei: człowieka, którego Takeshi pokochał jak brata, oraz potwora
z przeraźliwie zamierzchłej przeszłości, który wciąż mieszkał w duszy tego pierwszego,
uśpiony teraz i niemal zapomniany.
Jeśli wędrowny mnich znowu miał stanąć do walki, żeby uratować przyjaciela, była
mu potrzebna moc, siła i umiejętności istoty spoza czasu. Swojego prawdziwego,
pełnego, przerażającego wcielenia.
Pradawnego, odwiecznego mieszkańca tej ziemi, obcego teraz, obcego od wieków,
i jakże różnego od wszystkich stworzeń tego świata. Niepasującego do cywilizacji ludzi
przybyłych niegdyś na jego planetę tunelem nad i pod gwiazdami.
Tak, nadszedł czas, gdy Rei musiał przypomnieć sobie wszystkie poprzednie życia.
Te, które przeżywał, oraz te, które odbierał w imię przetrwania.

Wciągnął w nozdrza głęboki, żywiczny zapach lasu. Przebył długą drogę, aby tu
powrócić. Do swojej przeszłości. Pozostawił za sobą Przystań Wiatrów, do której
przybył o świcie na pokładzie małego statku handlowego. Brodząc po kolana w gęstym
poszyciu puszczy, ominął szerokim łukiem teren sanktuarium, w którym ukrył niegdyś
miecz Takeshiego, ponieważ nie chciał być widziany przez żadnego z mieszkańców
przybytku. Nie teraz, kiedy musiał skupić całą swą siłę i uwagę, aby skierować je w głąb
samego siebie. Nic i nikt nie powinny go w tej chwili rozpraszać.
Znał doskonale tutejsze okolice, ponieważ nim jeszcze trafił do Czarnej Wody, jako
mały chłopiec wychowywał się w tutejszej leśnej świątyni, a mgliste, odległe
wspomnienie podpowiadało, że zanim przejął ciało dziecka, którego wątły jeszcze
umysł tak szybko i całkowicie zapomniał, wyparł bez reszty przeszłość swego nowego
nosiciela, mieszkał w tej świątyni przez przynajmniej jedno poprzednie wcielenie. Bez
trudu rozpoznał zarośniętą, ledwie widoczną ścieżkę wiodącą do niewielkiej, skalnej
groty, położonej na zboczu porośniętym wiekowymi drzewami. Ich splątane korzenie
przyjaźnie otulały wejście do jamy, tak że stawało się niemal niewidoczne.
Doskonałe miejsce na medytację, kiedy trzeba sięgnąć w głąb umysłu,
a jednocześnie być tak blisko natury, ziemi, przyrody jak tylko można, żeby z niej także
czerpać wiedzę o swoich minionych bytach. By z gleby, powietrza i skał wyczytać
historię swego pochodzenia.
Bo jednego Rei był całkowicie pewien. On i tylko on należał do tego miejsca, tego
świata, o wiele bardziej niż jakikolwiek mieszkaniec Wakuni czy Antilii. Wyrastał
wprost jak jedno z okolicznych drzew. Lecz korzeniami sięgał o wiele głębiej.
Aż do zarania dziejów.
Teraz kiedy ujrzał już grotę, która miała się stać grobowcem dawnego Rei,
a jednocześnie kokonem, z którego wykluje się nowy, wędrowny mnich nie czuł lęku
ani wahania. Pewnym ruchem odgarnął buzujące nad wejściem kłęby kłączy
blaszkolistu i pogrążył się w szarozielonym półmroku kamiennego wnętrza.
Tu aż zachłysnął się wibrującą, ciężką, prastarą emanacją tego tajemniczego
przybytku. To musiał być jakiś rodzaj świątyni lub innego obiektu kultu. Z pewnością
tak, bo ściany znaczyły konstelacje i rozpryski niezrozumiałych, przedwiecznych rytów.
Na chropawym kamieniu prężyły się do skoku nieistniejące już zwierzęta, długie,
wąskie, gibkie stworzenia, pokryte pręgami łusek, podobne gadzim łasicom czy
jaszczuropanterom. Żyłami mineralnych nacieków płynęły drapieżne ptakoryby
i kolczaste bąble pękatych, skrzydlatych nietoperzy. Na cętkowanych złotem połaciach
miki odcisnęły się piętna skręconych, wężowych ośmiornic czy może ślimacznic,
obdarzonych spiralnymi stożkami muszli. Ponad nimi, na szarawym sklepieniu groty,
szybowały wiotkie, smukłe wilcze ważki, a ich wąskie, uśmiechnięte pyski pełne były
ostrych, romboidalnych kłów. Na wszystkich ścianach tego podziemnego sanktuarium
wiły się też i przeplatały wstęgi na wpół zatartych osobliwych figur. Przerwanych
okręgów, niepełnych trójkątów, poprzecinanych linii i kombinacji przenikających się
kwadratów, pulsujących zapomnianą, zamierzchłą magią.
Niewielka jaskinia powstała co prawda w sposób naturalny, ale nikt nie mógł mieć
wątpliwości, że liczne skomplikowane rysunki z pewnością zostały wykonane celowo,
i to przez istoty obdarzone inteligencją. Teraz – stanowiły swoisty testament upadłej
cywilizacji.
Świadectwo istnienia wymarłego przed wiekami ludu.
Mojego ludu, pomyślał Rei z nagłą pewnością.
Usiadł na zimnym, kamiennym podłożu jaskini. Skrzyżował nogi, otwarte dłonie
złożył na kolanach i zamknął oczy.
Błękit i Blask ułożył uprzednio w progu groty.
Teraz mógł już bez przeszkód rozpocząć medytację.
Był. Istniał tu i teraz. Lecz także niegdyś. Kiedyś. W przeszłości. Odległej i niejasnej.
Zebrawszy wszystkie siły i moce umysłu, cofał się uporczywie pod prąd czasu,
powracając pamięcią do wszystkich przejęć, których dokonał. Przypomniał sobie
bandziora na drodze, pochłoniętego tak błyskawicznie i żarłocznie, gdy wycieńczony,
na skraju śmierci, podróżował w umyśle Takeshiego. Z bólem i zażenowaniem
uświadomił sobie, z jaką łatwością wniknął wtedy do osobowości przyjaciela i jak
niewiele brakowało, by zaczął go transformować.
A potem cofnął się jeszcze dalej, aż do przejęcia Yoshitoshiego, chłopaka, który nie
przeszedł próby w Czarnej Wodzie.
Na razie płynął wstecz z trudem, lecz wytrwale. Ale oto pojawiło się ono. Dziecko.
To dziecko, zagarnięte z łapczywością, dawno, dawno temu, gdy umierał z głodu. O tak,
ono stanowiło kamień milowy w tej podróży. Wędrówce w głąb wcieleń. To ono
sprawiło, że zapomniał. Zbyt młode ciało, za mało wykształcony mózg, zbyt krucha
osobowość malutkiego chłopca załamały się pod ciężarem nosiciela obdarzonego
pamięcią całych pokoleń. To wtedy Rei postradał większość wspomnień. Przez malucha,
którego bezlitośnie zagarnął i łyknął jednym haustem.
Żeby żyć.
Żeby przetrwać.
Bo dzika, szalona potrzeba istnienia, przetrwania, stanowiła podstawę wszelkich
działań i dążeń, do których zdolna była istota później nazywana Rei.
Teraz walczył. Cofał się. Parł. Naciskał. Uderzał i odpadał, nieprzerwanie,
uporczywie.
Bił we wrota swojej pamięci, zdeterminowany, by wyłamać zasuwę.
Aż bariera zapomnienia pękła, a niegdysiejszy wędrowny mnich runął głową w dół
wprost w studnię swych dawnych bytów. Zanurzył się w niej całkowicie, nurkując
w głąb i w głąb, aż do dna.
W mrok. W straszny, czarny mrok prawdy.
A kiedy już dobrze, o, jakże doskonale, zdał sobie sprawę z sumy swych uczynków,
gdy łańcuch wcieleń zamknął się w okrąg, zazębiony klamrą pierwszych narodzin
w świecie tak niewiarygodnie innym niż ten dzisiejszy, obcym, zamierzchłym
i nieludzkim, Rei wybudził się z medytacji.
Twarz miał bladą, ściągniętą, usta wykrzywione złym, bolesnym, sardonicznym
uśmiechem.
A oczy? Gdzie podziały się nakrapiane kolorami oczy godne boga? Znikły. Stały się
teraz jednolicie, przepastnie czarne, naznaczone tysiącem srebrzystych rozbłysków.
Tęcza zgasła pochłonięta przez nieskończoną głębię kosmosu.
To, czego dowiedział się w trakcie medytacyjnego transu, załamałoby i zniszczyło
dawnego Rei. Lecz nowy, twardszy i silniejszy, z rozpaczą i wstydem zmusił się, żeby
zaakceptować prawdziwą tożsamość. Dla małej Haru, niewinnej, przepełnionej
naturalną dobrocią. Dla Fumiko, która z pewnością potrzebowała teraz porady
i duchowego wsparcia. A przede wszystkim dla Takeshiego. Brata krwi i serca, jedynego
prawdziwego przyjaciela, jaki mu pozostał.
Bo chociaż szczególna więź, łącząca byłego mnicha z umysłem Cienia Śmierci, nie
powróciła, Rei podczas swej podróży w głąb wcieleń doznał szczególnego przeczucia,
jakiegoś drgnienia intuicji, podpowiadającego, że Takeshi żyje.
A przynajmniej, że nie jest to wykluczone. Żyje, tylko znów znajduje się
w niebezpieczeństwie, i to, niestety, o wiele poważniejszym niż do tej pory. Nie potrafił
określić rodzaju tego zagrożenia, lecz czuł jego ciężką, mściwą i chorobliwą naturę.
Wydawało mu się, że zawisa nad Cieniem Śmierci czarną, złowrogą mgłą jak widmo
upiora z przeszłości.
To zaś w zupełności wystarczyło, by Rei ocknął się i zaczął działać.
Kamienna świątynia wymarłej cywilizacji od lat pełniła funkcję jego kryjówki
i tajnej skrytki. Tutaj przechowywał niewielką sumę pieniędzy na czarną godzinę, kilka
kosztownych przedmiotów oraz nieco cennej biżuterii. Ponieważ czarna godzina
nadeszła, niegdysiejszy mnich uznał, że pora posłużyć się zgromadzonymi
oszczędnościami.
Postanowił wrócić do dworu Omury, gdyż tam po raz ostatni widział przyjaciela.
W zbieraniu informacji, które pokierują go dalej, przyda mu się też na pewno pomoc
Fumiko. Tak, to najlepszy pomysł. Wróci do prowincji nadbrzeżnych i zacznie szukać
śladów Cienia Śmierci.
Jednak żeby jak najszybciej dotrzeć do celu, musiał dostać się do najbliższego
większego miasta i kupić solidny, szybki, kilkumiejscowy bolid. Taki, który zapewniłby
mu odpowiednią niezależność.
Na szczęście stać go było na pewno na jakiś porządny, choćby używany model.
Zebrał wszystkie potrzebne zasoby, sięgnął po Błękit i Blask, gotów od razu
wyruszyć w drogę.
– Jeszcze zabłyśniesz, przyjacielu – szepnął, ważąc w dłoniach piękny miecz
Takeshiego. – Kiedy oddam cię właścicielowi. Nie czas na odpoczynek.
Wiedział, że tę ostatnią uwagę powinien skierować także do siebie. Czekało go
trudne i niebezpieczne zadanie.
Zamierzał je wypełnić z całą gorliwością.
Zima w sercu

K
iedy powoli odzyskujesz przytomność, wciąż jeszcze nieco otępiały, obolały,
rozbity, i zdajesz sobie sprawę, że zostałeś właśnie porwany, mogą ci
towarzyszyć różne, czasem skrajne emocje. Szok, niedowierzanie, przerażenie,
oszołomienie, a nawet rezygnacja.
Ale nie wtedy, gdy jesteś adeptem Czarnej Wody. Takie sytuacje, choć niebezpieczne
i, szczerze mówiąc, ekstremalne, stają się integralną częścią twego życia. Po prostu się
zdarzają. A ty zawsze powinieneś pamiętać, jak się wtedy zachować. Bo to może się
okazać bardzo, bardzo pomocne.
Takeshi, który ocknął się zaledwie przed chwilą, wciąż leżał nieruchomo na
siedzeniu pojazdu, udając głęboką nieświadomość. Czuł kołysanie bolidu, słyszał odgłos
silnika, oddechy i lekkie westchnienia współpasażerów, lecz nie zamierzał w żaden
sposób zdradzić, że wrócił do przytomności. Dopiero po dłuższym czasie ośmielił się
odrobinę uchylić powieki. Powitał go miękki, granatowy, gęsty poblask wieczoru.
Nadchodził zmierzch.
Wiele godzin musiało minąć, odkąd zabrano go z kryjówki Yoshitakiego.
Napastnicy z pewnością byli zmęczeni poranną akcją i długą, monotonną podróżą.
Nie zachowywali należytej czujności. Niektórzy nawet przysnęli, bo do uszu Cienia
Śmierci dochodziło ciche, równe pochrapywanie. Takeshi na razie nie był w stanie
zorientować się, ilu porywaczy znajduje się w kabinie, bo panował tam półmrok, a on
nie chciał ryzykować i szeroko otwierać oczu. Rzucał tylko krótkie spojrzenia spod rzęs.
Szybko zorientował się, ku swej radości, że przeciwnicy go nie docenili. Nie
pofatygowali się nawet, żeby związać mu ręce. Dla nich był pewnie ledwo ciepłym
półtrupem.
A to błąd, w dodatku bardzo poważny, za który mogli wkrótce zapłacić najwyższą
cenę. Życia.
Niedoszły kadawer nie pozwolił sobie na uśmiech wdzięczności dla Bogów
Szczęścia, lecz podziękował im serdecznie w głębi duszy.
Łatwiej pokonać głupców, którzy nie dostrzegają niebezpieczeństwa, niż ludzi
ostrożnych i odpowiednio wyszkolonych. A pasażerowie bolidu odpowiednio
wyszkoleni na pewno nie byli.
Dobre i to. Mały, maleńki, błyszczący odprysk fartu, niewart więcej niż drobna
moneta, ale i tak godny, by się po niego schylić.
Adept Wody dość szybko zorientował się, że pojazd, w którym się znalazł, jest
obszerną maszyną przeznaczoną do przewozu około dziesięciu osób. Jednak sporo
siedzeń zapewne pozostawało pustych. Instynkt i doświadczenie podpowiadały
Takeshiemu, że ma do czynienia z pięcioma, sześcioma porywaczami. Chyba że gdzieś
w kabinie znajdowała się też córka wójta. Lecz tego Takeshi nie potrafił stwierdzić. Nie
wiedział nawet, czy dziewczyna żyje, czy także została porwana, a może po prostu
zabita w domu Lala lub w lesie. Jeśli zdołała uciec, jej los także nie przedstawiał się
najlepiej. Bo co miałaby począć zupełnie sama, w głębokim lesie, z dala od jakiejkolwiek
cywilizacji?
Cień Śmierci doskonale rozumiał, że nie wolno mu teraz zajmować myśli małą
Haru. Aby przeżyć i wyrwać się z pułapki, musiał przede wszystkim szybko i sprawnie
rozprawić się z napastnikami, opanować bolid, a dopiero później zastanawiać się, co
robić dalej.
Skoncentrował więc wszystkie zmysły, napiął mięśnie i przyczaił się, czekając na
dogodny moment, by uderzyć na wrogów. Musiał być opanowany, spokojny i absolutnie
pewny swoich poczynań. A to oznaczało jedno. Czas ruszyć do grobowej polki.

Jesteś tu i teraz. Twoje serce bije równo, spokojnie. Słyszysz je. Słyszysz bębny
świątynne. Łagodne fale przyboju. Cepy wieśniaków młócące ryż w równym tempie.
Oddychasz. Istniejesz. Jesteś tu i teraz, wtopiony w rzeczywistość, a jednak od niej
odległy. Masz pełen ogląd spraw i zdarzeń. Każdą komórką ciała odczuwasz to, co jest
i za moment nastanie. To jak mała nirwana. Trwanie w chwili i czasie. Wdech, wydech.
Spokojne, spokojne serce. Bezruch tchnienia. Jeden maleńki punkt w przestrzeni.
Zanurzasz się w nim, a potem uderzasz.
Uderzasz właśnie teraz.
Porywacz siedzący po twej lewej ręce śpi. Wierci się jednak na siedzeniu, pomrukując,
a ponieważ Bogowie Szczęścia kochają cię teraz jak własnego, najdroższego syna,
przekręca ciało tak, że w twoim zasięgu pojawia się nagle rękojeść przypiętego do jego
pasa sztyletu tanto.
Dzięki, dobrzy, boscy przyjaciele.
Wystarczy jedno mgnienie, jedno króciutkie mrugnięcie powieką, a srebrzysta
błyskawica ostrza wysuwa się z pochwy, żeby ugodzić w bok swego dotychczasowego
pana. Broń wbija się głęboko, uderza jak kieł żmii, natychmiast wyszarpnięta ręką
Cienia Śmierci, gotowa kąsać kolejnych wrogów.
Senny spokój panujący w kabinie przerywa przejmujący wrzask rannego. Bluzga
krew, w półmroku ciemna jak płynny karmin. Zalewa wnętrze bolidu, aż wszystko
zrobi się wężowo śliskie. Takeshi uderzył bardzo mocno, celując prosto w wątrobę, więc
porywacz ma małe szanse na przeżycie.
Nieważne. Nieważne teraz, czy śmierć rozewrze przed nim ramiona. Chodzi o to,
by zatrzymać, wyeliminować, pozbawić możliwości walki wszystkich przeciwników.
Trywialna żądza zabijania nie ma tu nic do rzeczy. Co więcej, przeszkadza.
Teraz trzeba przecież tańczyć.
Były adept Wody przymyka lekko powieki, starając się w pełni zestroić z otaczającą
go przestrzenią i momentem. Zatrzymać obraz chwili i spojrzeć z innej perspektywy.
Z zewnątrz. Wniknąć w niego, zbadać dogłębnie i wnikliwie. Słowem, dostroić umysł
i ciało do rytmu grobowej polki.
To nic, że ciasnota, że naciskają wokół ściany bolidu i ciała porywaczy. Żeby stąpać
w rytm polki, nie potrzeba dużo miejsca. Szczerze mówiąc, wystarczy wprowadzić myśl
i ciało w stan skupionego, niemal nawiedzonego transu. Podążać przed siebie, jakby się
sierpem cięło ryż. Każda przeszkoda to źdźbła. Tylko źdźbła, które tak łatwo przeciąć.
Gdy to zrozumiesz, zwyciężysz.
Właśnie dlatego Takeshi rzuca się teraz w przód, próbując lewym ramieniem
przytrzymać za szyję mężczyznę siedzącego przed nim. Przydusić go do oparcia fotela,
jednocześnie zadając cios prawą ręką. Niestety, nic z tego. Napadnięty wyślizguje się
z uchwytu. Teraz ważne, żeby błyskawicznie cofnąć ramię i uniknąć zranienia.
Pamiętaj, to tylko taniec ze źdźbłami, nad którym masz absolutną kontrolę.
Ponieważ zaatakowany sam próbuje wyprowadzić cios, Cień Śmierci płynnie cofa
się, przykleja do zamkniętych drzwi pojazdu. Nóż przeciwnika dźga rozpaczliwie
powietrze, na szczęście nie dosięgając skulonego na siedzeniu Takeshiego. Wszystko to
dzieje się tu i teraz. Trwa może tyle co dwa, trzy oddechy. Na pewno nie więcej, gdyż
ciało konającego gangstera majestatycznie, z wolna osuwa się, osłaniając adepta Wody
przed gwałtownym atakiem trzeciego najemnika, tego, który siedzi po lewej ręce
umierającego.
Na szczęście on też nie ma broni palnej. To znaczy ma, ale jakimś cudem
zapomniał ją naładować. Słyszysz tylko kliknięcie zamka i soczyste przekleństwo.
Czy dziękowałeś już za to Bogom Szczęścia i dobrotliwemu Darumie?
A potem karuzela przyspiesza, pędzi na łeb, wyjąc i wizgając, zmienia się
w upiorną kolejkę górską rwącą w dół, do zatracenia, bo wszystko zaczyna się dziać
w jednej chwili.
Ktoś wrzeszczy wysokim piskliwym głosem, kogucim z przerażenia:
– Nie zabijać go! Nie zabijać!
W tle słychać szloch dziecka. Haru?
Ktoś przepycha się przez ciało umarlaka z dziurą w wątrobie. Zza siedzenia przed
tobą jak jakaś zła, diabelska kukiełka co chwila wyskakuje i chowa się ramię zbrojne
w nóż.
Z tyłu dochodzi odgłos szamotaniny i przekleństw.
Oddychasz i uderzasz. Przecież to tylko źdźbła. Ryż, ryż, piękny, zielony ryż do
ścięcia.
Ryk bólu i przeciągły, rwany krzyk:
– Kur…waaaaa!
Więcej pienistego karminu. Jeden snopek ścięty.
Ale to nie koniec, niestety. Ten z boku rzuca się na ciebie. Nóż o włos mija twoją
pierś i dobrze wiesz, że następny cios cię dosięgnie. Bo czego byś nie wymyślił, nie
zdołasz zrobić uniku, wciśnięty między fotel a drzwi. Odruchowo zasłaniasz się
ramieniem. Lepiej niech przebije rękę, a nie mostek. Srebrne ostrze uderza, ale…
– NIE ZABIJAJ! Etsuke zrobi z ciebie krwawą mielonkę, jeśli go załatwisz! Będziesz
konał tygodniami, kretynie!!!
Etsuke?! Ta Etsuke?! Na Buddę Amidę! Niemożliwe!
Szok i zaskoczenie powodują, że wybijasz się z rytmu. Źdźbła drżą. Bolid kołysze
się niebezpiecznie. Tuż nad sobą widzisz wykrzywioną wściekłością twarz najemnika,
z którym walczysz. Zamierza się na ciebie kolbą pistoletu. Za mgnienie uderzy cię
w skroń i zapadnie długa, smutna, samotna noc. Noc porażki.
Szarpiesz głową, równocześnie próbując wbić mu swoje tanto w brzuch.
Robi się coraz ciemniej. Niemal czarno.
Czy wspominałeś już o nocy?
– Zapal światło! Światło w kabinie! – pieje kogutek z tylnego siedzenia.
– Zaraz, szefie! Zaraz, szefie! Benu cholernie krwawi, muszę mu teraz pomóc!
To chyba kierowca.
Pojazd zaczyna się strasznie trząść, zataczać na boki. Obijacie się o siebie
z napastnikiem jak gruszki w koszu na pace starego biostwora. Zabójcze gruszeczki
wciąż próbujące dźgnąć się nożem lub powalić kawałem ciężkiego metalu.
Udaje ci się wreszcie przejechać nożem przez podbrzusze i biodro przeciwnika, ale
to chyba za mało, żeby na dłużej przestał cię bić. Słyszysz jego krzyk i przekleństwa,
a ciężka kolba pistoletu ląduje tuż obok twojej skroni, niemal się o nią ocierając.
– Chuj z Benu! – ryczy tymczasem kogutek. – Prowadź ten jebany bolid! Tu
wszędzie są drzewa!
No są. Dużo drzew. I co się dziwić? W końcu to las.
– Ale Benu…!
– KURRWAAA! – w piskliwym głosie słychać nuty paniki.
Bo las nagle przypomina sobie o prawie gościnności i postanawia wkroczyć do
kabiny pojazdu, żeby godnie powitać gości, którzy tak wesoło poczynają sobie w jego
wnętrzu.
– BUM! – mówi maska bolidu głuchym, pełnym protestu stęknięciem.
– Dobry wieczór – odpowiada gruby pień dorodnego świerkowca rozłożystego.
Wstrząs rozchodzi się po całym pojeździe metalicznym, potężnym spazmem.
Wszyscy lecą do przodu, tak jakby bardzo uprzejmie kłaniali się otaczającej głuszy.
Ciemność robi się wszechwładna.
Nastaje pora nocy.
W momencie gdy Takeshi niespodziewanie zaatakował, Taku wpadł w totalną panikę.
Wiedział, że musi dowieźć więźnia żywego do kuzyneczki Etsuke, bo inaczej krwawa
suka przerobi go na surowe kotlety. Tyle że za pomocą jej osobliwej sztuki kotlety wciąż
żywe, jeszcze przez wiele dni. A jednocześnie bardzo bał się, że adept Wody też
wykorzysta swoją wiedzę, nabytą przez lata ćwiczeń w Zakonie, żeby pozabijać
wszystkich porywaczy w bolidzie. W tym jego samego, rzecz jasna.
Siedział na tylnym siedzeniu, tuż za Takeshim, przez chwilę zupełnie
sparaliżowany strachem, a czas hulał jak wicher w nawałnicy, straszliwie szybko
i bardzo niebezpiecznie. Rozszerzone z przerażenia oczy adepta Kręgu patrzyły, jak
ciało Daku pręży się w przedśmiertnych drgawkach, a wrzaski przechodzą w chrapliwe
jęki agonii, lecz umysł nie chciał przyjąć tych obrazów do wiadomości.
Przecież z dziwnej, białej chaty w górach zabrali nieprzytomnego, ledwo żywego
półtrupa! Jakim cudem on teraz zabija?
Ale zabijał, a przynajmniej usilnie się starał.
Tymczasem Misaki też próbował zabić. Tyle że Cienia Śmierci! Debil pieprzony!
Taku nie mógł na to pozwolić. Nie, kiedy Etsuke chciała więźnia żywego.
Musiał powstrzymać najemnika i zrobił to, strasząc groźbą krwawej kuzynki i jej
pracowni w spichlerzu. Takeshi i Misaki wciąż walczyli zacięcie, a Benu z przedniego
siedzenia także próbował obezwładnić adepta Wody. Szamotanina zmieniała się we
wściekły chaos.
Wszędzie była krew, pojazd dygotał, podskakując spazmatycznie, za oknami
czarne, złowrogie pnie drzew gęstniały jak procesja głodnych duchów podczas Święta
Jadła.
A wtedy zwykły, ludzki strach o własne życie kazał adeptowi Kręgu wziąć się
w garść i natychmiast opanować sytuację. Bo miał w zasięgu ręki narzędzie, dzięki
któremu mógł tego dokonać! Tak! Właśnie sobie przypomniał. W sakwie przy boku
trzymał przecież strzykawkę zawierającą cudowny, niezawodny specyfik uwarzony
przez mistrzów Rozerwanego Kręgu. Wspaniały, niemal magiczny eliksir, który
natychmiast po wstrzyknięciu na wiele godzin odbierał przytomność potraktowanej
nim ofierze. To właśnie dzięki niemu Krąg zdobywał „mięso” do swoich licznych
eksperymentów.
Zaraz, gdzie ta zbawcza strzykawka? Przecież Taku na pewno ma ją przy sobie, do
cholery. Nigdzie się bez niej nie ruszał.
Zaczął gorączkowo przeszukiwać torbę. Palce nerwowo przebierały pośród jakichś
gratów, które tam niepotrzebnie zgromadził, nie mogąc natrafić na właściwy
przedmiot.
Nie ma jej! Nie ma strzykawki, panikował Taku aż do momentu, gdy wreszcie obły,
podłużny kształt sam wpadł mu w dłoń.
Jest! Jest moje cudo! Mój upragniony ratunek!
Porwał iniektor, zębami ściągnął nakładkę zabezpieczającą igłę i wychylił się
ostrożnie, lękliwie poza oparcie fotela, żeby błyskawicznie dźgnąć szamoczącego się na
siedzeniu przed nim Cienia Śmierci.
Miał jedną szansę. Tylko jedną. Wiedział o tym. Jeśli chybi, igła może się zgiąć lub
złamać, a wtedy, kurwa, koniec!
Skupił całą swą podłą wolę, zamierzył się i… poczuł gwałtowne szarpnięcie za
ramię. Aż wrzasnął z oburzenia i zawodu. Kto, do pierdolonej kurwy nędzy, ośmielił się
mu przeszkodzić?
Wściekły, obrócił głowę i spojrzał wprost w bladą, przerażoną twarz Haru.
No tak. Ona. Ta jebana mała suczka. Zapomniał o niej. Bo przecież leżała obok jak
tobół pełen starych szmat. Równie cicha i bezużyteczna.
A teraz paczcie ją! Nawiedzona nagle duchem walki.
Trzasnął dziewczynę na odlew w pysk. Zaszlochała, ale zamiast upaść, rzuciła się
na niego z pazurami. Klnąc z gniewu, walnął ją znowu, tym razem mocniej.
No, na szczęście padła na siedzenie, wreszcie nieruchoma.
Taku zamierzył się znów strzykawką, lecz właśnie w tej chwili bolid zaczął
podskakiwać, zataczać się i pląsać niczym pijany chłop na dożynkach. W dodatku
zmrok przeradzał się w absolutną ciemność.
– Zapal światło w kabinie! – zdążył wykrzyczeć do kierowcy.
Ale za późno. Kiedy ten jebany kretyn zajmował się rannym kumplem, wielki
świerkowiec rozłożysty postanowił bliżej zapoznać się z rozpędzonym pojazdem oraz
jego pasażerami, a wszechwładna ciemność kraksy zarzuciła czarny koc na nieszczęsny
bolid i wszystkich, których mieścił w swoim wnętrzu.

Powoli wracasz do przytomności. To uczucie przypomina powrót z dalekiej podróży do


krainy nieistnienia. Oberwałeś w łeb podczas wypadku, bo pod czaszką masz wirującą
loterię poszarpanych wspomnień. Krótkie przebłyski obrazów walki, którą przed
chwilą stoczyłeś. Twój przeciwnik to już na szczęście ścięty snopek. Żyje i wrzeszczy,
lecz do niczego więcej się aktualnie nie nadaje. Podobnie jak jego noga, wygięta pod
nienaturalnym kątem, z której wystaje ciekawie biała, ostra drzazga strzaskanej kości.
Świerkowiec wyświadczył ci wielką przysługę, pamiętaj, żeby mu podziękować.
W bladym, świetliczym blasku awaryjnych lampek, które zapaliły się w momencie
kraksy, widzisz, że kierowca leży twarzą na desce rozdzielczej i nie wykazuje oznak
świadomości. To dobrze. Na razie ci nie zagraża.
Został ten na siedzeniu przed tobą. Też już z wolna wraca do siebie. Za chwilę
będzie stanowił źródło problemów. Więc trzeba go jak najszybciej zgasić.
Już, już szykujesz się do ciosu, gdy nagle czujesz ostry, niespodziewany ból
w barku. Jak ukąszenie bardzo wrednego, bardzo jadowitego owada.
Tyle że w bolidzie żadnych owadów nie było.
Obracasz się odruchowo i widzisz wykrzywioną w szyderczym, złym uśmieszku
gębę jakiegoś szczeniaka. Jest młody, ale podstępna, złośliwa wredota aż z niego paruje.
Gówniarz wygląda jak jakiś okrutny gnom, upiorny chochlik żerujący na cudzym
nieszczęściu. Skurwiel musiał się zaczaić na tylnym siedzeniu, a teraz czymś cię dźgnął.
Czymś bardzo, bardzo paskudnym, bo czujesz, że kraina nieistnienia znów się o ciebie
upomina.
Świetliki awaryjnych lampek przygasają, twoje ciało robi się nagle kamiennie
ciężkie, leci gdzieś w dół, w pustkę czerni. Rozpaczliwie chwytasz się świadomości, ale
wyślizguje ci się z umysłu jak ryba z podartej sieci.
W ostatnim przebłysku przypominasz sobie, że już widziałeś tę złowrogo
zadowoloną, podstępnie roześmianą twarz. Bo to on właśnie sprowadził bandytów do
kryjówki Yoshitakiego i odpowiada za twoje porwanie.
Ale nic już nie możesz zrobić.
Staczasz się w ciemność.
Tym razem noc nastaje na bardzo długo.
Taku odetchnął z ulgą. Wrzaski rannego Mikego oraz charakterystyczny, żelazisty
zapach krwi dodawały mu wigoru i odwagi, rozlewając się falą przyjemnego ciepła
w żyłach. Siedzący na przednim siedzeniu Benu klął w żywy kamień, obwiązując sobie
zranioną rękę zaimprowizowanym bandażem z odciętego rękawa. Młody najemnik,
kierowca, którego imienia adept Kręgu nie zapamiętał, w ogóle nie wydawał dźwięków,
bo widocznie stracił przytomność, kiedy walnął bolidem w drzewo.
Los najemników w ogóle nie obchodził Taku. Zamierzał wyrzucić do lasu ciało tego
tam Daku. Chętnie zostawiłby także bezużytecznego Mikego ze złamaną nogą, ale
przypuszczał, że Benu oraz kierowca mu na to nie pozwolą.
Trudno tam, jebać! Może i lepiej pokazać Etsuke, z jakimi trudnościami musiał się
borykać, żeby schwytać dla niej Cienia Śmierci.
„Drogi kuzynek” w duchu pogratulował sobie przezorności. Dobrze, że zajął
miejsce na tyle bolidu, możliwie daleko od adepta Wody. Jak widać nawet na wpół
zdechły tygrys potrafi wysunąć pazury.
Spojrzał na nieruchome ciało Takeshiego ze zdziwieniem i rodzajem niechętnego
podziwu.
Ten się chyba nigdy nie poddaje, pomyślał. No dobra, ale co mu z tego przyszło?
Magia Kręgu okazała się silniejsza od jego determinacji. Jak zwykle. Nikt nie jest
w stanie pokonać Zakonu, który przezwyciężył zarówno śmierć, jak i odwieczny
łańcuch wcieleń.
Taku uśmiechnął się złośliwie.
A leż sobie, leż, truchło. Ciekawe, jak będziesz się wydzierał, gdy Etsuke się za
ciebie zabierze. Słynne próby, które przechodziłeś w Czarnej Wodzie, wydadzą ci się
wtedy dziecinnymi igraszkami. Tylko adepci Kręgu są w stanie zadać taki ból, jakiego
nie doświadczyła nigdy żadna żywa istota. Wkrótce sam się przekonasz.
Na tę myśl Taku poczuł kolejne uderzenie przyjemnego ciepła.
Jak to dobrze, że ta kurwa, rzekoma kuzynka, dała mu błyskawicznie działający
środek usypiający, który zdołał powalić nawet byłego członka Wody. A niby tacy to są
niezniszczalni, odporni i nieugięci. No i co? Kto jest teraz górą, ha? Właśnie on, Taku.
Odważny, sprytny, bystry adept Kręgu, zdolny i ambitny, który nie obawia się wkroczyć
na ścieżkę wiodącą wprost do godności mistrzowskiej. Bo o tym, że niezadługo zostanie
mistrzem, „kochany kuzynek” był całkowicie i niezbicie przekonany.
Jeszcze raz rzucił przelotne spojrzenie na Cienia Śmierci. Tym razem jednak
pogardliwe.
– Spokojnej drzemki, kolego – syknął zjadliwie. – Pośpisz sobie parę dobrych
godzin, a może i całą dobę. A kiedy się ockniesz, czeka cię prawdziwa niespodzianka.
Chcę zobaczyć twoją minę, gdy obudzisz się w pracowni Etsuke. Po prostu muszę ją
zobaczyć. Bo wiesz co? Nie wyobrażam sobie większej frajdy.
Takeshi jednak nie mógł usłyszeć wyszeptanych z nienawiścią pogróżek, gdyż jego
umysł pogrążył się głęboko w ciemnym, otchłannym, odurzającym oparze trucizny
uwarzonej przez wiedźmę Etsuke.
Taku cieszył się jak dziecko, które dostało w prezencie ptaszka w klatce. Ptaszka,
któremu można będzie powoli, pękami wyrywać piórka, połamać nóżki, a na końcu
z szaloną satysfakcją ukręcić łeb. Jego łup, cudna ptaszyna z Zakonu Czarnej Wody nie
dawała żadnych oznak życia i jak kłoda leżała na siedzeniu.
Co za satysfakcja.
W dodatku okazało się, że bolid, choć uszkodzony i znacznie wolniejszy niż jego
sprawni towarzysze, da radę dowieźć więźnia do dworu Urakamich. No i świetnie, bo
był najlepiej uzbrojony, opancerzony, a przy tym zupełnie nieźle odporny na zderzenia,
czego dowiodło ostatnie spotkanie z drzewem. Wyruszając w drogę po więźnia, Taku
dysponował jeszcze drugim siedmioosobowym pojazdem, ten jednak nie dorównywał
klasą jego osobistemu bolidowi. Dlatego bez żalu porzucił go w lesie pod chatą
Yoshitakiego. Tak samo jak dwa zwykłe, małe ścigacze. Takeshi walczył jak natchniony
i jakimś cudem udało mu się zabić aż czternastu napastników, a trzech nieźle poranić.
Skurwysyny z Czarnej Wody miotają się jak wściekłe zwierzęta, jeśli ich przyprzeć do
muru. Ale trzeba jebańcom przyznać, że są skuteczni.
Adept Kręgu nie spodziewał się, że na miejscu zastanie jeszcze dziewczynę, ale ją
także postanowił zabrać do Etsuke. A nuż okaże się potrzebna. Niby dlaczego droga
„kuzyneczka” ma wpaść w szał, dowiedziawszy się, że zostawił w leśnej kryjówce
świadka? W ostateczności, jeśli mała suka nic nie znaczy, po prostu trafi do spichlerza.
Po co miałoby się „mięso” marnować?
Taku wpakował więźniów do swojego dużego bolidu, pozostali polecieli
mniejszymi. Zdecydował się zabrać na akcję tylko dwa siedmioosobowe pojazdy. Reszta
najemników poleciała niewielkimi, ledwie czteromiejscowymi ścigaczami, żeby łatwo
manewrować w lesie, pomiędzy pniami. Na szczęście adept Kręgu nie musiał
przesiadać się do małego bolidu, skoro najlepszy działał całkiem przyzwoicie. Nawet
kierowca otrząsnął się na tyle, żeby znów siąść za sterami. Choć tak naprawdę chuj
z nim. W razie czego „kuzynek” był gotów sam poprowadzić. Oczywiście, mógł zabrać
nieprzytomnego Takeshiego do któregoś z mniejszych pojazdów, ale zwyczajnie się bał,
bo wtedy miałby w kabinie tylko kierowcę i jednego dodatkowego człowieka. A to
zdecydowanie za mało. Cień Śmierci, choć teraz niby całkiem nieświadomy, jak
pokazały niedawne wydarzenia, potrafił nieźle zaskoczyć. Zwyczajnie, zasraniec był
niebezpieczny, nawet gdy leżał nieruchomo jak martwa tusza.
Ale został pokonany, pomyślał adept Kręgu z mściwą satysfakcją.
Tak, przegrał. Taku go dorwał, zniszczył, zgniótł swą mocną pięścią i zdeptał
władczym butem.
Zwycięstwo smakowało naprawdę słodko.
Syty chwały, „drogi kuzynek” wsiadł do kabiny, zatrzasnął drzwi. Przedtem
upchnął w pozostałych bolidach wszystkich rannych w potyczce z adeptem Wody,
a sam wymienił całą załogę pojazdu na zdrowych i krzepkich podwładnych. Co prawda
Benu, ten skurwiel, ośmielił się pyskować, że ma poranioną rękę, więc nie może
prowadzić, ale Taku kazał mu się zamknąć i słuchać rozkazów.
Też mi problem, pomyślał oburzony adept. Parę dziurek od scyzoryka i już niby
niezdolny do żadnej pracy.
Na szczęście, kiedy przypomniał draniowi, jak bardzo Etsuke nie lubi
darmozjadów, a tym bardziej pyskaczy sprawiających problemy, bydlak usiadł za
sterami, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Niech zdycha, uśmiechnął się złośliwie „kuzynek”. Muszę zadbać o własne
bezpieczeństwo i mieć czterech zdrowych, sprawnych ludzi w kabinie, a reszta mnie
chuj obchodzi.
– Ruszaj! – zakomenderował własnemu kierowcy.
Silnik zajęczał jak zajeżdżony biostwór, ale odpalił. Dwa z czterech reflektorów nie
nadawały się do użytku, lecz pozostałe zapłonęły, choć nierówno i migotliwie.
Bolid oderwał się od ziemi, nieco niepewnie, i pomknął przez las, odprowadzany
szklanym, pustym wzrokiem posadzonego pod drzewem martwego Daku.

Słońce wczesnej jesieni, łagodne jak sen bodhisattwy, wyzłacało gałęzie i poszycie lasu.
Słoneczna patyna spływała po liściach i pniach aż na ziemię, zamieniając mchy i igliwie
w puchaty dywan, skrzący się pomarańczem i żółcieniem. Było tak słodko, że aż mdło
i niepokojąco.
A ptaki milczały.
Milczał też cały las, jakby zamarł. Nieruchomy, pokryty metaliczną pozłotą
promieni.
Gdy jesteś adeptem Czarnej Wody, takie drobne szczegóły, nagłe nastanie ciszy,
przesadny spokój, bezruch przyrody, budzą z miejsca czujność i lęk.
Kiedy Yoshitaki dotarł wreszcie do budynku stacji, od razu poczuł, wchłonął
w siebie i zrozumiał ten nienaturalny brak dźwięku, zwiastujący nieszczęście.
A przecież jeszcze przed chwilą, przed momentem, parkując bolid, przedwcześnie
pozwolił sobie na myśl pełną ulgi.
I znowu w domu.
Ale ten dom, ta gładka, biała czasza, kapsuła czasu z zamierzchłej przeszłości,
nikomu już nigdy nie miała dać schronienia. Wystarczył jeden rzut oka, by rudy adept
zorientował się, że jego siedziba padła ofiarą napaści. Jedna z panoramicznych szyb
została strzaskana. Lśniące, ostre odłamki rosiły ziemię soplami potłuczonego szkła.
W blasku popołudniowych promieni mrugały smutno do pana domu, jakby
przepraszając, że nie zdołały obronić budowli przed najściem.
Wchodząc do środka, Yoshi miał nerwy napięte, a wszystkie zmysły wyczulone,
choć cisza spowijająca domostwo mgłą smutku i ostateczności świadczyła o tym, że
z pewnością nikogo nie zastanie w środku.
To znaczy nikogo żywego.
Plamy krwi rozlane na podłodze mówiły tylko o śmierci. Stado czerwonych,
padłych ptaków, rozpościerających na posadzce szkarłatne skrzydła, rozwarte do
ostatniego lotu ku wieczności. Rozmazane, postrzępione, abstrakcyjne kształty, które
przemawiały jasno i czytelnie do każdego, kto potrafił zrozumieć ich język. A Yoshitaki
był w tym naprawdę dobry. Ślady posoki, tak wyraźne na bieli kuchennych kafelków,
bardzo szybko opowiedziały mu, kto, gdzie, jak i czemu zginął. Obrazu dopełniały trupy
leżące w kuchni i w mesie. Nieruchome manekiny z byłego ciała i niegdysiejszych
wnętrzności, zamieniających się powoli, bardzo powoli, lecz nieuchronnie, w galaretę
rozkładu, starannie uplasowane na tej makiecie agresji i gwałtowności. Wyznaczały
punkty zwrotne, interwały i antrakty koncertu walki, rozpisanego na kilku
uczestników. Ale wirtuoz był tutaj tylko jeden.
Mistrz jedynego cichego, zwinnego i bezwzględnego instrumentu na świecie.
Miecza.
Rozbryzgi krwi na ścianach, alfabet przemocy, tak łatwy do odczytania przez
każdego, kto para się śmiercią, dopowiedziały resztę. Rudy adept byłby w stanie tak
dokładnie odtworzyć przebieg walki, jakby widział ją, narysowaną kadr po kadrze, na
ścianach i posadzce własnego domu.
Nie wiedział tylko, niestety, co stało się z Takeshim, Haru i Lalem.
Na ich temat stara stacja badawcza milczała.
Co prawda z układu rozprysków krwi wynikało, że ktoś wyniósł jedno ciało na
podwórze, lecz Yoshi nie umiał dociec, kto został wyniesiony i czy pozostawał wówczas
przy życiu. Może porwany zakładnik? A może ktoś ważny dla napastników. Dowódca
lub cenny specjalista?
Nie miał pojęcia.
Pozostawało mu jedynie starać się zachować spokój i postępować tak
profesjonalnie, jak tylko potrafił.
Starannie, metodycznie obszukał wszystkie zakamarki stacji. Ulga, jaką poczuł, gdy
stwierdził, że w domu na pewno nie ma ciał przyjaciół, była krótka, chwilowa
i niepewna.
Przecież mogły leżeć gdzieś w lesie. Nie dało się też wykluczyć, że zabrali je
agresorzy. Zdarzało się, że zleceniodawca żądał takiego dowodu, zanim zapłacił
zabójcom obiecaną nagrodę. Kto jednak mógłby pragnąć głowy Takeshiego? Mistrzowie
Czarnej Wody, którzy jakimś cudem wytropili kryjówkę w starej stacji badawczej?
Gangster Ashihei? Organizacja poszukująca swojego serum?
Nie, to jakoś nie bardzo chciało się trzymać kupy.
– Dobra, nie świruj! – nakazał sobie Yoshitaki, w którego głowie myśli zaczęły się
gonić w kółko jak koniki z karuzeli. Kręciły się tylko i kręciły, tworząc ogłupiający wir. –
Przeszukaj porządnie okoliczny las i przekonaj się, czy nie leży tam nikt z przyjaciół.
Nie musiał długo szukać.
Zdeptana trawa, połamane gałązki, wyrwany mech i naruszone poszycie szybko
zawiodły go na miejsce.
Biedny Lal spoczywał na ziemi pod wysokim jawornikiem, tak martwy jak tylko
może być zepsuta bezpowrotnie maszyna. Już nie wyglądał jak biały bodhisattwa
o złocistych oczach. Tylko stary android, pierwotnie zaprojektowany jako gigolo do
towarzystwa, a następnie przerobiony tak, by mógł pełnić funkcję służącego i stewarda
na stacji badawczej. Odkąd kami jeziora opuściło go pod postacią białego smoka, znów
stał się przedmiotem.
Przedmiotem, w którym mieszkał bóg.
Yoshitaki ze smutkiem spoglądał na szczątki martwego przyjaciela.
– Odpoczywaj w spokoju – szepnął. – Nie wiem, czy wkroczyłeś między szprychy
koła przemian i czy powrócisz odrodzony w innym ciele. Życzę ci, aby tak się stało
i żebyś prowadził szczęśliwszy żywot. Zasłużyłeś na to w pełni. Nikt nie mógłby mieć
lepszej karmy. Zawsze byłeś wierny, oddany, łagodny i dobry. Dobry tak, jak mało który
człowiek potrafi. Żegnaj, Lal. Będzie mi ciebie brakowało.
Nie chciał pozostawić zwłok na ziemi, jakby wysłużony android był rzeczywiście
tylko zepsutą maszyną, ale nie miał możliwości przygotować stosu pogrzebowego
z prawdziwego zdarzenia. Zaniósł więc pokiereszowaną powłokę Lala nad jeziorko
z wodospadem. Ułożył na brzegu, a potem tak długo obkładał kamieniami, aż powstał
solidny kopczyk, którego nie mogły naruszyć leśne zwierzęta.
Postał jeszcze chwilę w zadumie, a potem odszedł, pozostawiając przyjaciela
pogrążonego w ostatecznym śnie.
Nigdzie w pobliżu nie znalazł ciał Takeshiego ani Haru, a ślady pozostawione przez
napastników mogły wskazywać, że zostali porwani. Tej nadziei postanowił się teraz
trzymać.
Musiał przede wszystkim dowiedzieć się, kto dokonał uprowadzenia. Im głębiej się
nad tym zastanawiał, tym większego nabierał przekonania, że jednak Organizacja. Bo
któż by inny? Ashihei po prostu zabiłby Takeshiego i Haru, bo nie byli mu już do
niczego potrzebni. Mistrzowie Czarnej Wody mogliby porwać adepta odstępcę, ale nie
dziewczynę. Zabiliby ją lub zostawili na miejscu. Tylko członkowie mafii mogliby się
zdecydować na porwanie, żeby wydusić z zakładników informację, gdzie znajduje się
teraz Yoshitaki i co stało się z cennym serum. Tak, ta opcja wydawała się najtrafniejsza.
Dlatego jedyne, co Yoshi mógł teraz zrobić, to powrócić do Tygrysa, a potem
przycisnąć panią Nishikawę oraz jej ludzi i zmusić, aby wyjawili, gdzie jest Takeshi. Na
razie nie potrafił wymyślić żadnego sensowniejszego planu.
Skierował się więc do budynku stacji, który przez kilka lat był jego domem, żeby
spakować swoje rzeczy, załadować do bolida, odjechać i nie powrócić już nigdy. Jedna
z kardynalnych zasad, których nauczył się w Zakonie, głosiła, że spalona kryjówka jest
spalona na zawsze. Postanowił się do niej zastosować.

Tymczasem nad jeziorem powoli zapadał wieczorny mrok, niebieskawy, spokojny


i łagodny, jak jedwabna tkanina. Spowił drzewa, krzewy i opadł na wodę głębokim,
lśniącym granatem. Tylko w miejscu, gdzie spadająca kaskada łączyła się z taflą, przez
chwilę kłębiła się biała, perłowa piana. A może to był grzbiet przepływającego smoka?
Któż może wiedzieć to na pewno?

Gdy Rei zapukał do drzwi rezydencji daimio Omury, nie wiedział, czy w ogóle zostanie
przyjęty. Był przecież nikim, ubogim wędrownym mnichem. Nie musiał jednak długo
czekać pod bramą. Służący bezzwłocznie zaprowadził go do pokojów, które zajmowała
adeptka Zakonu Uśpionej Wierzby. Fumiko ucieszyła się na widok starego przyjaciela.
O ile ucieszyć się może ktoś żywcem zabalsamowany. Piękna dama bowiem, choć jak
zwykle niesłychanie elegancka, zadbana i wykwintna, wydawała się jednocześnie
zupełnie pozbawiona siły witalnej. Lekka, pusta, podatna na porywy wiatru jak lalka
z papieru. Jakby wspaniałe, błękitne kimono, po którego jedwabnej toni przepływały
misternie haftowane karpie koji, spowijało nicość, bezobecność. Jakby kunsztowna
fryzura, te wszystkie kosztowne, zdobione klejnotami szpile do włosów, staranny
makijaż, drogi strój oblekały tylko cień, widmo nieistniejącej już kobiety. Skrywały
sekret jej nieistnienia. Fumiko, którą znał niegdyś Rei, odeszła. Zniknęła. Umarła.
Pozostała tylko funkcja. Pusta skorupka przepięknie wymalowana kolorami szminek
i sukien. Wyzuta z wszelkiej żywotności. Półmartwa. Negocjatorka Zakonu Wierzby.
Całkowicie pozbawiona osobowości, marzeń, pragnień i potrzeb. Kwintesencja służby
i powinności. Kukiełka w rękach mistrzów.
Na widok jej lalczynej, nieruchomej, obojętnej twarzy były mnich poczuł
dojmujący smutek.
Jak wiele straciliśmy, pomyślał. Bezwiednie, zupełnie bez własnej winy Cień
Śmierci pochłonął ich oboje, na zawsze pogrążając w mroku. Ani Rei, ani Fumiko nie
będą już nigdy tacy jak przedtem. Dlaczego? Co spowodowało, że los poprowadził ich
właśnie taką ścieżką?
Przypadek? Przeznaczenie? Nie wiedział. Ale i on, i ona wkroczyli w ciemność,
a stamtąd wraca się odmienionym.
Nalewała herbatę z czajniczka wystudiowanymi, mechanicznymi ruchami.
Z uśmiechem, który przypominał ranę, serwowała śliczne, delikatne czarki, cienkie jak
muszla skrwawnika. Światło prześwitywało przez porcelanę, tak samo jak
prześwitywało przez jej papierową skórę o pięknym odcieniu orzecha. Trudno się
dziwić, skoro w środku królowała pustka. Dama Fumiko stała się lampionem
rozświetlonym jedynie blaskiem dawnych wspomnień. Nadal jeszcze złocistych, lecz
zimnych mdłym światłem zapomnianego próchna.
Choć jak zawsze niewiarygodnie piękna, adeptka Wierzby w ciągu krótkiego czasu
postarzała się o wieczność. Nie, to zjawisko w żadnym stopniu nie dotyczyło jej
fizyczności. To nie ciało upadło, lecz duch.
Został tylko zewnętrzny szkielet. Służba. Powinność. Posłuszeństwo.
Nie poznaję jej, pomyślał Rei z głęboką troską.
Fumiko skostniała, zdrewniała, opancerzyła się na zawsze w kokonie swego
poświęcenia. Jak wiele innych Wierzb przed nią. Oddała się bez reszty Zakonowi.
I na zawsze chyba utraciła osobowość.
Podejmowała mnicha z przyjazną, nostalgiczną, obojętną rezygnacją. Jakby był
cieniem z dawnych wcieleń. Jakby nie żył ani on, ani ona. Stara, przebrzmiała karma.
Już dokonana ostatecznie. Nie było ani powodu, ani motywacji, by coś zmieniać.
Zaledwie sentyment. Bladziutki, słaby, ledwo mżący, niczym wypełzły hologram.
Nie mówili wiele. Rei smutnym wzrokiem spoglądał na wewnętrzny upadek
przyjaciółki. Popijali herbatę. Konwersacja snuła się między nimi nudną mgłą.
O pogodzie, o panu Omurze, o niczym. To były mnich nie wytrzymał tego marazmu, tej
studni pełnej mętnej wody, tej zatęchłej stagnacji.
– Fumiko – powiedział w pewnym momencie – sądzę, że Takeshi żyje.
Lekko targnęła głową, jakby ukąsił ją owad.
Potem westchnęła głęboko i przymknęła oczy.
– Nie.
– Co nie? – zdziwił się Rei.
Piękne, wypielęgnowane ptaki jej dłoni opadły martwe na kolana.
– Nie żyje – powiedziała głucho.
– Skąd wiesz? Jesteś pewna?
– Tak.
Ciężkie milczenie zaległo nad czajniczkiem z herbatą. Fumiko wyglądała, jakby
popadła w trans. Powieki jej opadły, usta rozchyliły się delikatnie.
– Fumiko? – zaniepokoił się Rei. – Słyszysz mnie?
Znów westchnęła z głębi piersi.
– Nie wolno nam się łudzić. To nas zniszczy. Cień Śmierci jest bardziej martwy niż
jego przydomek. Odszedł. Zginął w rezydencji gangstera Ashihei.
Niegdysiejszy adept Wody nie zamierzał jednak ustąpić.
– Nie masz co do tego żadnych wątpliwości? Jakim cudem? Byłaś przy tym?
Widziałaś ciało?
Nawet się nie poruszyła.
– Nasz szpieg tam był. – Jej usta prawie nie drgnęły. – Widział jego śmierć i martwe
ciało. Czy to ci wystarcza? Satysfakcjonuje?
Rei przygryzł wargę. Czuł się rozbity i przytłoczony. Nie, chyba mu to nie
wystarczało. Świetnie pamiętał głębię i moc swego przeczucia podczas podróży w głąb
wcieleń. Takeshi żył! Przynajmniej powinien żyć, jeśli były mnich ma być pewien
własnej tożsamości i przeszłości.
A był.
– Nie wiem – przyznał.
– Mnie wystarcza – powiedziała. – Nie sposób ciągle żyć przeszłością. Ona już
odeszła, przeminęła. Tak samo jak Cień Śmierci. Oto jedyna prawda, jaką znam.
Wszystko przemija, Rei. Ja. Ty. Życie. Pokolenia przychodzą jedne po drugich. Nie da się
walczyć z rzeczywistością. Wybacz, ale to głupota.
Adept Wody poczuł się zirytowany jej biernością.
– Nie mam zamiaru walczyć z rzeczywistością, tylko dociec prawdy – odpowiedział
ostro.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy spojrzała na niego bystro i z uwagą.
– Zmieniłeś się – stwierdziła.
Przytaknął skinieniem głowy.
– Tak. Rzeczywiście się zmieniłem. Długo medytowałem i odbyłem podróż w głąb
wcieleń. Wierz mi, to było wstrząsające doświadczenie. Odkryłem prawdę o sobie, ale
bardzo dużo mnie to kosztowało.
Natychmiast straciła zainteresowanie.
– No tak – rzekła obojętnie. – Medytowałeś. To oczywiste, skoro jesteś mnichem. Ja
oddaję się obowiązkom. To mi wystarcza.
Nie miał siły podejmować dyskusji. Milczał.
Wtedy właśnie, niczym znak od losu, pojawił się służący Omury.
– Pani – powiedział – przyszły właśnie listy, na które czekałaś. Nasz szanowny
daimio przyjmie cię w swoim gabinecie.
Fumiko posłusznie wstała.
– Wybacz, Rei. Muszę iść. To ważne sprawy. Najemnicy Urakamiego spustoszyli
sporny port leżący przy granicy z ich ziemiami. W obliczu zagrożenia, jakie stanowi
Ashihei, mój pan za nic nie może sobie pozwolić na otwartą wojnę z sąsiadem. Staram
się załagodzić sytuację, lecz to niezwykle trudne negocjacje. Musimy odzyskać miasto
bez rozlewu krwi.
– Rozumiem. Masz mnóstwo pracy, Fumiko. – Starał się, żeby zdanie nie zabrzmiało
zbyt sarkastycznie, ale chyba mu się nie udało.
Uśpiona Wierzba odczekała chwilę w drzwiach, a gdy służący się oddalił, dodała
tylko:
– Spotkajmy się nocą nad jeziorem, w altanie, w godzinie wysokiego księżyca. Tam
spokojnie porozmawiamy.
I odeszła pośpiesznie, szeleszcząc błękitem jedwabi, nie czekając na odpowiedź.
Noc stała nad jeziorem bardzo chłodna, obojętna, przybrana w błyszczące kryształem
kolie gwiazd. Czarna, szklana od pierwszych przymrozków. Po tafli wody prześlizgiwał
się biały wąż, blask księżyca.
Rei i Fumiko siedzieli w nadbrzeżnej altanie, spowici w ciemność i grube płaszcze,
które wcale nie chroniły ich przed zimnem rozpaczy. Bladzi, nieruchomi, milczący. Dwa
posągi smutku.
Pierwszy odezwał się były mnich, a jego cichy głos skruszył cieniutką, lodową
warstewkę panującej między nimi żałoby.
– Naprawdę sądziłem, że Takeshi jednak żyje. To było bardzo silne przeczucie.
Wierzba pochyliła tylko głowę.
– Fałszywe, zapewniam cię. Ja też bardzo chciałam wierzyć, że nie zginął. Niestety.
Znam już wszystkie fakty. Nasz szpieg w szeregach gangstera Ashihei dokładnie
wywiedział się, co wtedy zaszło. Jego pan przyjął do pracy nowego najemnika, który jak
się potem okazało, należał do Zakonu Czarnej Wody. Rozpoznał w Takeshim renegata,
poszukiwanego przez mistrzów, zastrzelił go dla nagrody, a na dowód zabrał ciało. Taka
jest prawda, Rei. Nie mamy się co łudzić. Ja już opłakałam Cienia Śmierci. Teraz czas,
żebyś i ty pogodził się z jego odejściem.
– Nie mogę – westchnął. – To bardzo ciężkie.
– Ale musisz – podkreśliła z naciskiem. – Teraz gdy znasz już tajemnicę swoich
poprzednich wcieleń, powinieneś zająć się pokutą i odkupieniem. Masz wielkie
szczęście, że znasz ciężar swoich win. To szczególna łaska. Dar od litościwych bogów.
Wykorzystaj go.
Rei skrzywił się boleśnie, z goryczą.
– Łaska, mówisz? Wybacz, ale tylko brzemię, nieznośne do poniesienia. Dla mnie
nie ma już ani odkupienia, ani litości.
Poprawiła płaszcz.
Jej głos był matowy, zgaszony, przepełniony apatią.
– Lepiej, żebyś to przemyślał. W obliczu mieszkańców Wysokiej Równiny Niebios
nigdy nie jest za późno na skruchę. Zostaniesz u mnie w gościnie? Być może
moglibyśmy znaleźć jakąś pociechę we wspólnym żalu?
Spojrzał jej prosto w twarz. Mimo panujących ciemności widział wyraźnie, że jej
piękne oczy już nie są ślepiami potężnej tygrysicy. Mieszkały w nich smutek
i rezygnacja godne starej kobiety pogodzonej z okrucieństwem losu. Fumiko się
poddała. Jaką mogliby czerpać korzyść z wzajemnego pogrążania się w pustce porażki?
Jedyne, co w końcu mogliby sobie ofiarować, to gorycz samooskarżeń. A nie chciał jej
krzywdzić w ten sposób.
– Nie. – Potrząsnął głową. – Odejdę o poranku. Każde z nas musi podążyć własną
drogą. Tak będzie lepiej.
– Pewnie masz rację – zgodziła się bez żalu. – Mnie pozostanie bezwzględna
lojalność wobec Zakonu, tobie ścieżka mnicha.
Nie wyprowadzał jej z błędu. Niech lepiej myśli, że powróci do klasztoru, czego nie
miał zamiaru robić. Stanie się za życia głodnym duchem, zjawą błąkającą się na
odludziu, ostatnim, wyblakłym wspomnieniem po swojej przeklętej rasie. Bo nigdy już,
nigdy więcej nie dokona przejęcia ciała. Nawet gdyby umierał w męczarniach.
Ciemność zalegała w altanie, ciemność także zapadła między Rei i Fumiko. Tylko
niestrudzony biały wąż wciąż ślizgał się po ciemnej tafli jeziora.
– A dziewczyna? – przypomniał sobie nagle były adept. – Wiesz, co się z nią stało?
– Dziewczyna? – powtórzyła ze zdziwieniem Wierzba.
Nie pamięta jej, uświadomił sobie z niepokojem Rei. Nie pamięta Haru. To
niepodobne do dawnej damy Fumiko.
– Twoja pokojówka. Córka wójta z Zimnej Wody. Takeshi ją tu przyprowadził.
Została porwana razem z nim.
– Ach, ona – westchnęła. – Nie wiem. Przepadła. Nie ma jej w siedzibie Ashihei.
Może ją sprzedał albo zabił? W każdym razie nie ma jej nigdzie w jego domu.
Uderzyła go ta zimna, bezduszna obojętność. Los małej Haru nie obchodził adeptki
więcej niż los zwiędłego kwiatu. Była. Znikła. Jakie to ma znaczenie?
Fumiko roztarła ręce zesztywniałe od wieczornego chłodu.
– Pójdę już. Powinnam się położyć. Jutro czeka mnie masa obowiązków.
– Ja jeszcze chwilę zostanę w ogrodzie. Chciałbym przez jakiś czas pobyć sam.
– Rozumiem. – Skinęła głową. – Zobaczymy się jutro? Każę służbie zaopatrzyć cię
na drogę w zapasy i jakieś cieplejsze ubrania.
– Dobrze – zgodził się. – Do jutra, Fumiko.
Nie odpowiedziała, tylko odeszła, odległa i zimna jak opar mgły.

Ciemność lubi mieć swoje tajemnice. Pomaga cichym, cierpliwym i skupionym.


Niewielkim istotom, małym drapieżnikom, stworzeniom, które pragną pozostać
w ukryciu. A także szpiegom. W mroku nocnego ogrodu różne uszy nasłuchują czujnie.
Łasica czeka na szelest poruszającej się myszy, sowa też oczekuje chrobotania chomika
w kępie trawy, jaszczurka schowana pod kamieniem pragnie wyczuć cichy dźwięk
chitynowych odnóży żuka. Tymczasem młody srebrny lis imieniem Michi z wielką
uwagą chłonął każde słowo Rei i Fumiko. Futro na grzbiecie aż jeżyło mu się
z podekscytowania. Bo i co to były za wieści! Arcyważne! Nawet jeśli niezbyt pomyślne,
niestety. Ale za to niesłychanie istotne. Natychmiast musi popędzić do rezydencji
gangstera Ashihei i przekazać panu Nekomacie smutną wiadomość, że wybraniec
wyroczni nie żyje. Człowiek, którego szuka cały Księżyc Utajony! A teraz właśnie on,
mały Michi, jedyny z Zakonu wie, co się z nim stało.
Dzięki ci, łaskawy Inari! Dzięki, dobry Darumo. Gdyby magiczny lis miał
spełniającą życzenia figurkę beznogiego mnicha, z pewnością dorysowałby mu drugie
oko w podzięce za ziszczenie się wielkiego marzenia. Nie miał jednak i wcale nie umiał
rysować, co nie przeszkadzało mu pękać z dumy i podskakiwać ze szczęścia.
Nareszcie okazał się przydatny! Nareszcie wykaże się swoją lojalnością wobec
Zakonu, a jego misja nabierze prawdziwej wagi. Takie wieści! Taka tajemnica
rozwiązana!
Wprost nie mógł uwierzyć, że to właśnie on dowiedział się jako pierwszy, co
spotkało Cienia Śmierci. I choć nie było to nic, co mogłoby ucieszyć przywódcę klanu
magicznych kotów, Michi, biegnąc przez nocny ogród, uśmiechał się szeroko całym
pyskiem.
Prawdę mówiąc, okropnie nudził się w domostwie Omury. Kiedy starszyzna klanu
lisów uznała, że to akurat on ma podjąć się zadania szpiegowania na dworze daimio,
Michi był rozczarowany. Obawiał się, że celowo wysłano go tam, gdzie na pewno nie
wydarzy się nic ciekawego. Był młody i niedoświadczony, więc taka decyzja wydawała
się oczywista. Lekki dreszczyk emocji czuł tylko wtedy, gdy odwiedzał pana Nekomatę
w siedzibie Ashihei, przynosząc wieści od Księżyca Utajonego i przekazując starszyźnie
to, czego dowiedział się przywódca klanu kotów. W końcu to była rezydencja gangstera,
pełna złych i niebezpiecznych ludzi.
Zwykle jednak snuł się po gospodarstwie i podsłuchiwał, o czym plotkuje służba, co
robi sam daimio i negocjatorka z Zakonu Wierzby, ale od czasu, gdy przybył do siedziby
Omury, nie dowiedział się niczego interesującego. Aż do dziś.
Widocznie wiadomość o smutnym losie Cienia Śmierci dotarła do damy Fumiko,
zanim Michi został szpiegiem we dworze, a potem już z nikim o tym nie rozmawiała.
Nic dziwnego, skoro ten mężczyzna wkroczył między szprychy koła przemian. Nie żył
i już. Dopiero gdy pojawił się mnich, miała powód, żeby wspominać o wybrańcu.
A on, mały Michi, był tam i uważnie słuchał każdego słowa. Teraz zaś przekaże te
niesłychanie ważne informacje samemu Nekomacie i wreszcie udowodni wszystkim,
jak jest bystry, lojalny, sprytny i ważny dla Zakonu!
Wypadł biegiem z gospodarstwa Omury i pędził przez las tak szybko, że jego łapy
niemal nie dotykały poszycia. Z pyska zaś nie schodził mu szeroki uśmiech triumfu.

Rei pozostał sam w ciemności altany. Ale teraz piękny pawilon wydał mu się nagle
ponury i przygnębiający jak grobowa świątynia. Nie, zdecydowanie nie chciał snuć
tutaj ostatnich wspomnień po utraconym przyjacielu. Wyszedł więc w mrok ogrodu
i zaczął przechadzać się po ścieżkach. Patrzył na zamrożone piękno jesiennego
krajobrazu, na wdzięcznie ułożone ozdobne głazy, na kamienne latarenki przycupnięte
na starannie przystrzyżonych połaciach trawy lub na wpół ukryte pod konarami drzew,
na szemrzące kaskady strumyków, wypielęgnowane rośliny i ostatnie kwitnące kwiaty,
złociste i czerwone jak samo życie. Ale wszędzie widział tylko smutek przemijania.
Schyłkowość, rozpad, upadek, nieuchronną surowość kresu. Nadchodzącą zimę
w sercu, która zamrozi go na zawsze.
Przechodząc obok ogromnego miodownika, którego strzępiaste liście wybarwiły się
już czystym szkarłatem, pod spływającymi w dół gałęziami dostrzegł niewielką,
kamienną ławkę. Ponieważ nie miał najmniejszej ochoty wracać do pełnego służby
dworu Omury, nie bacząc na chłód, usiadł na niej i pogrążył się w rozmyślaniach.
Przeszłość otworzyła się przed nim jak drzwi gościnnego domostwa, a on przemierzał
kolejno, jeden za drugim, pokoje pamięci, bo tylko w ten sposób mógł znów choć na
chwilę przywołać mglistą już i odległą zjawę dawnego przyjaciela.
Obojętna noc przechadzała się nadal po niebie nad ogrodem, lśniąc zimnym
światłem gwiazd.
Antilia w ogniu

S
anchez zajął gabinet po zmarłym Mero, ale niestety, nie czuł się w nim zbyt
dobrze. Oczywiście, to nie znaczyło, że męczyły go jakieś skrupuły czy wyrzuty
sumienia. Po prostu miał wrażenie, że jest przytłoczony przez wizję nikłego,
a jednak wyrazistego ducha dawnego przywódcy. Jakby w pokoju nieustannie unosił się
fantom, wciąż obecny zwid, dziwna skaza znacząca ściany pomieszczenia, cień
niegdysiejszego oddechu, ślad przebrzmiałego istnienia. Na tym fotelu siadywał, w tym
sekretarzyku trzymał papiery, na blacie tego biurka podpisywał dekrety. Jego
niewidzialna obecność jakby wisiała w powietrzu, dyszała mu w kark, odbierała
pewność siebie, nie pozwalała spokojnie zebrać myśli. Sanchez nie bardzo potrafił
odciąć się od tego wrażenia. Czy były prezydent pijał tę samą whisky z tej samej
szklanki i karafki? Czy raczej wolał porto? Czy podziwiał rozległy widok na zatokę,
usadowiony na tym oto wygodnym krześle, czy raczej wolał zaszyć się w kącie, przy
małym stoliczku i stojącej lampie? Gdzie odkładał teczki z dokumentami? Do szuflad
czy szafek, teraz opróżnionych, wrogo ziejących przytłaczającą, pełną oczekiwania
pustką? Wolał układać książki po prawej czy po lewej ręce, żeby nie przeszkadzały
w pisaniu?
Nowa głowa państwa, zamiast sytuacją w kraju, zamartwiała się takimi właśnie
drobiazgami.
Dlatego kiedy do byłej pracowni Mero ostrym, zamaszystym krokiem
wmaszerował Selleck, Sanchez aż podskoczył na krześle.
– John? – Starał się zachować oschły i profesjonalny ton. – Co znowu?
Niczym niezrażony zastępca, promieniujący mocą jak rozpalony kominek gorącem,
rozsiadł się naprzeciw towarzysza. Jego poza była swobodna, wręcz ostentacyjnie
wyzywająca. Mało brakowało, a oparłby nogi w drogich trzewikach na blacie biurka
zwierzchnika.
– Już czas, Garcia – oznajmił.
Sanchez próbował ukryć zdziwienie.
– Na co czas, bo nie bardzo rozumiem?
Paskudny uśmiech rozświetlił twarz Sellecka. Przypominał ćmiącą się lampkę
w celi skazańca.
– Jak to na co? Trzeba jak najszybciej zacząć montować bojówki. Nie pamiętasz?
Nasze zbrojne ramię.
– Ach, to – westchnął nowy prezydent. – Wiesz, nie jestem pewien, czy to dobry
pomysł. Tylko zaogni nastroje, a ludzie i tak są nabuzowani. Nie powinniśmy teraz
zwalać sobie na łby zamieszek.
Selleck aż pochylił się do przodu.
– Ależ powinniśmy! Jak najbardziej. Tłuszczę trzeba natychmiast wziąć za mordę.
Byle szybciej i byle mocniej. Inaczej nie utrzymamy wywalczonej władzy. Musimy
zbrojnie zgnieść wszystkie ogniska oporu. Teraz, Sanchez. Bo później faktycznie będzie
za późno.
Garcia skapitulował. Sytuacja zupełnie go przerastała. Pucz, prezydentura, opór
ludności, szantaże wojskowych, żądania Jastrzębi, wizja wojny z Wakuni, zabójstwo
Meru. Gubił się w tym i trochę żałował, że w ogóle dał się wciągnąć w takie awantury.
Wolał już scedować decyzje na zastępcę. Ten przynajmniej sprawiał wrażenie, że
doskonale wie, co robić.
– No więc co radzisz? – westchnął.
Oczy zastępcy zabłysły.
– Od razu zabieram się za stworzenie kilku, a może kilkunastu rzekomo
niezależnych bojówek, które będziemy szkolić, uzbrajać i finansować. Rozumiesz, że
niby powstał natychmiast taki oddolny ruch przeciw zabobonowi i terrorowi
szamanów. Postaram się zebrać najgorsze szumowiny, ludzi bez żadnych skrupułów
i kręgosłupa moralnego, zdolnych do wszystkiego za odpowiednią kasę. Oczywiście,
zgromadzę pośród nich także prawdziwych fanatyków, którzy naprawdę szczerze
nienawidzą kapłanów, wegetalistów, religijnych mrzonek, objawień duchów i całego
tego żałosnego gówna. Przydadzą się, żeby podgrzewać atmosferę i nadawać ruchowi
społecznemu autentyczność. Porobimy kilka prowokacji, coś tam sprofanujemy, może
i kogoś zabijemy albo poważnie uszkodzimy. Wiesz, takie zwykłe postępowanie przy
wprowadzaniu niezbędnych, rewolucyjnych zmian. Tych mistyczno-duchowych
durniów przecież tak łatwo sprowokować. Wystarczy coś oblać farbą, wywrzeszczeć,
zniszczyć jakąś świątynię, wywrócić statuę, obszczać, osrać, a nawet napisać parę
wulgaryzmów. Są jak dzieci, mówię ci. Zaraz robią z tego splugawioną świętość.
I dobrze. W to nam graj. Jeśli ich odpowiednio mocno przyciśniemy, sami eksplodują
nam w rękach i narobią bydła. A wtedy do akcji wkroczy wojsko i spacyfikuje
sukinsynów na równo. Już czas zabrać się do pracy, Garcia. Przysięgam ci. Trzeba
zniszczyć gniazdo ciemnoty i zabobonu. Do szczętu.
Sanchez patrzył na zastępcę z lekkim niepokojem.
– Nie wiem, czy jestem za takimi siłowymi rozwiązaniami – przyznał.
– Musisz! Inaczej nie uratujemy Antilii! Pogrąży się w chaosie demoniczno-
spirytystycznych bredni i upadnie! Przecież ustaliliśmy, że to jedyny sposób, żeby ocalić
nasz kraj.
Rzecz w tym, że wcale nie wiem, czy ty tak naprawdę pragniesz go ocalić,
zastanowił się nowy prezydent. Coś mi się widzi, że grasz w jakieś znaczone karty,
Selleck.
Jednak nie znalazł w sobie ani siły, ani argumentów, żeby przeciwstawić się
doradcy. W końcu w dużej mierze się z nim zgadzał. Religijny i okultystyczny zabobon
powinien zostać wypleniony z Antilii. I to jak najszybciej, na zawsze. Takie żywił
przekonania i tę misję uważał za cel całego swojego życia. Uwolnić państwo od terroru
szamanów.
Inna rzecz, że metody Sellecka wydawały mu się zbyt radykalne.
Ale może jednak zastępca miał rację? Może lepiej od razu wyciąć i wypalić cały
wrzód, niż odsączać go latami po odrobinie? Tak czy inaczej, zbrojny odłam władzy
mógł się bardzo przydać. Wcale nie do pacyfikacji, tylko do zaprowadzenia ładu
i porządku w kraju. Wojsku przecież nie do końca ufał i nie mógł w pełni oprzeć się na
lojalności armii. Wydawało mu się wręcz, że każdy z wyższych dowódców chce ukręcić
własne lody. Może więc pomysł Sellecka nie był wcale taki kontrowersyjny.
Chyba jestem zbyt zachowawczy, pomyślał ciężko.
Westchnął, splótł palce i spojrzał na podwładnego.
– Dobrze więc, John. – Skinął głową. – Zabierz się za tworzenie naszych własnych
oddziałów. Tylko niech obędzie się bez zbędnej przemocy! To mój warunek.
– Oczywiście, Garcia. O bezsensownej brutalności nie może być mowy. Tylko
stanowcza prewencja. – Selleck uśmiechał się jakoś tak lisio.
Tylko czy ja ci wierzę, zmartwił się nowy prezydent. Czy wierzę komukolwiek?
Nawet samemu sobie?
– Wybiorę najlepszych ludzi, jakich zdołam znaleźć – obiecał zastępca. – Twardych,
oddanych, rozsądnych, zdolnych do rzetelnej pracy za godziwą opłatę. No i oczywiście
pozbawionych wszelkich sentymentów.
– W to nie wątpię – w głosie prezydenta pobrzmiewał sarkazm.
Selleck udał, że go nie słyszy.
– Zbieram się więc do pracy! – stwierdził zdecydowanie.
Wstał i odszedł, nie pożegnawszy się w inny sposób.
Sanchez został sam. W bardzo pustym, bardzo przygnębiającym, bardzo obcym mu
gabinecie, oddychając niemą, choć niezwykle przytłaczającą obecnością ducha
zamordowanego Mero.

Odkąd w mieście zrobiło się niebezpiecznie, Pepe starał się siedzieć w domu i możliwie
rzadko go opuszczać. Jednak w tę sobotę odwiedził go stary kumpel Samson, który tak
długo nudził, żeby wyskoczyli na piwo i coś do jedzenia do Mamy Gonzalez, że
Chudzina w końcu się zgodził. Pogoda była przepiękna i ciepła, jakby wciąż trwało lato.
Lekki wiatr przepędzał po niebie skłębione owieczki obłoków, ale głównie
przygrzewało złociste słońce jesieni. W powietrzu, zwłaszcza w ocienionych miejscach,
czuło się już rześkość nadciągających chłodów, lecz przyjaciołom to nie przeszkadzało.
Zamówili chilli, ostre jak sam diabeł, a do tego piwo Angel, potem zaś, w tym
niebiańsko-infernalnym towarzystwie, gawędzili o zwykłych sprawach na tarasie baru
Mamity.
Jednak w pewnym momencie ich spokój zakłóciły szlochy i lamenty dobiegające
z ulicy. Zaciekawiony Samson wstał, żeby wyjrzeć za barierkę.
– To pani Himenez – oświadczył. – Rozpacza tak, jakby nagle straciła cały majątek.
Pepito uśmiechnął się lekko, bo sąsiadka słynęła w dzielnicy z wyjątkowego
skąpstwa.
– Doña Felipa! – zawołał Samson. – Co się stało, na litość Panienki?
Starsza kobieta, wciąż wstrząsana spazmami płaczu, wparowała do ogródka
knajpki, opadła na krzesło przy stoliku chłopaków i od razu chciwą ręką chwyciła za
szklankę Chudego.
– Dajcie się napić, synkowie! Na uspokojenie. – Pociągała żwawo łyk za łykiem
piwa.
– Na uspokojenie polecam doskonałe zioła – oznajmił kwaśno Pepito.
Spojrzała na niego i znów zalała się łzami.
– Nie pomogą, dzieciaku! Nic nie pomoże. Ach, na wszystkich miłosiernych loa, co
za tragedia! Jaka rozpacz!
– Ale co się takiego stało, droga pani?
Sąsiadka teatralnym gestem złożyła dłoń na obfitym biuście, pod którym biło
lamentujące, rozszlochane serce.
– Zabili go! Na śmierć zabili! – oznajmiła grobowym głosem. – Nie ma go już, bo
leży martwy i nigdy nie powstanie.
– No ale kto zabił? I kogo? – zirytował się Pepe.
Doña Felipa aż sapnęła z oburzenia na tę jego haniebną niewiedzę.
– Naszego Juana Ramireza, a kogo! – krzyknęła dramatycznie.
Przyjaciele otworzyli usta ze zdumienia. I nie, wcale nie dlatego, że mężczyzna
o tym nazwisku zakończył życie w tak dramatyczny sposób. Wszyscy w dzielnicy się
tego spodziewali, a co więcej, szczerze mówiąc, wszyscy mu tego serdecznie życzyli.
Bowiem ten ogólnie znany i nieszanowany przywódca miejscowego gangu słynął
z brutalności, bezwzględności oraz bezprzykładnego okrucieństwa. Terroryzował
sklepikarzy, przedsiębiorców, a nawet zwykłych mieszkańców, żyjących w wiecznym
strachu, że zapuka do ich drzwi, wykrzywi paskudną mordę, a potem zażąda
rujnującego comiesięcznego haraczu. Z pewnością cała dzielnica ucieszyła się, że
wreszcie umarł.
– Ależ, doña Felipa! – nie wytrzymał Samson. – Czemu pani tak płacze! Przecież to
był wyjątkowy skurwysyn!
Starsza dama z powagą skinęła głową.
– No był. Ale nasz, własny, znajomy, jak każdy zaułek! A teraz co? Na jego miejsce
przyjdą jakieś obce mendy i co począć? Co robić?
– Może nie przyjdą… – niepewnie zasugerował Chudzina.
Pani Himenez obrzuciła go ciężkim spojrzeniem i westchnęła.
– Ech, wy, młodzi! Życia nie znacie. Ot co!
Paroma łykami dopiła piwo Pepita, a potem, znów lamentując i krzycząc, wróciła
na ulicę, żeby oznajmiać każdemu z mieszkańców tragiczną wieść.
– Weźmy jeszcze po kufelku, Pepe – zaproponował Samson. – Jakoś tak czuję, że
i nam przyda się coś na uspokojenie.
Tym razem Chudy nie zaproponował ziół, tylko w pełni zgodził się z przyjacielem.
Bitwa ulicznych gangów z bojówkami Sancheza trwała kilka dni. Niebezpiecznie
zrobiło się nawet w cichym zakątku, w którym mieszkał młody wegetalista. I w dzień,
i w nocy słychać było strzały, plamy krwi na ulicach krzyczały świeżą czerwienią, obie
strony rankami zbierały do bolidów trupy towarzyszy.
A następnie stało się to, czego w sumie nikt nie oczekiwał. Wściekle rozszczekały
się megafony, warkliwymi głosami wykrzykujące hasła, których zdumiewającej,
zaskakującej treści nikt za bardzo nie rozumiał. Do dzielnicy wjechały wielkie,
opancerzone pojazdy, świecąc białymi i czerwonymi napisami na bokach, zaroiło się od
obcych, uzbrojonych ludzi w paramilitarnych ubraniach.
Synowie Rozumu, Krzewiciele Porządku, Silni przeciw Zabobonom oraz inne
organizacje dokonały tego, czego przez dziesięciolecia nie zdołała zrobić policja.
Rozgromiły gangi działające w stolicy. Przywódcy bojówkarzy albo się dogadali
z niedobitkami, albo zwyczajnie ich wystrzelali.
Ponad dachami Antilii wstawał świt nowej ery.
Co miał przynieść miastu i mieszkańcom? Obawiano się, że nic dobrego.

Pepe był tak zajęty nauką i ćwiczeniami z panem Bakeneko, że ostatnio rzadko
wypuszczał się gdzieś dalej od domu. W pobliskich sklepikach słyszał pogłoski o tym, że
w mieście zrobiło się niebezpiecznie, wszędzie panoszą się Synowie Rozumu oraz
członkowie innych bojówek, którzy brutalnie zaprowadzają własne porządki, ale nie
przywiązywał do tych plotek jakiejś ogromnej wagi. Sąsiadki zawsze za bardzo mieliły
ozorami i wymyślały niestworzone bujdy, oczywiście mnożąc przy tym wszelkie
możliwe nieszczęścia i kłopoty. Takie już były i tyle. Po prostu cieszył się, że ktoś
wreszcie wygrał, a w dzielnicy zapanowała normalność. Ustały nocne strzelaniny,
nożownicze pojedynki w środku dnia, przypadkowe wystrzały wybijające okna
i wzniecające eksplozje tynku. Nikt już nie podkładał bomb ani nie wysadzał lokali,
mieszkańcy nie musieli przemykać chyłkiem pod murami, żeby załatwić sprawunki lub
iść do pracy, ustalono nowe haracze i dodatkowe opłaty, przez liczne ręce przepłynęły
łapówki. Nic nowego, zwyczajnie, jedni skurwysyni zajęli miejsce żerowania dotąd
należące do innych i tyle.
Tak było zawsze i nikt rozumny temu się nie dziwił. Powrócił błogi antilijski spokój.
Mieszkańcy zaś nie mieli z tym całym burdelem wiele wspólnego. I dobrze.
Dlatego kiedy Pepe wreszcie wybrał się na wielki bazar wegetalistów, położony
w centrum dzielnicy, po składniki niezbędne do mikstur i leków, przeżył przykre
i niespodziewane rozczarowanie.
Większość straganów była na głucho zamknięta, niektóre drzwi i okna zabito
deskami. Liczne sklepiki nosiły ślady aktów wandalizmu, poważniejszych lub lżejszych
uszkodzeń. Z niektórych pozostały smętne zgliszcza.
Ściany poznaczone zostały krwistoczerwonymi wrzaskami antyszamańskich haseł,
wyzwiskami i groźbami.
Chudzina szedł przez to bazarowe cmentarzysko coraz mniej pewnym krokiem,
zmartwiony i co tu kryć, odrobinę wystraszony. Nieliczni ludzie, których mijał,
przemieszczali się alejkami szybko, szybciutko jak spłoszone myszy, kuląc się do
murów i drewnianych przepierzeń.
Kiepsko to wszystko wyglądało. Smutno, przygnębiająco i raczej strasznie.
Co tu się mogło wydarzyć? – zastanawiał się Pepito. Cholera, wszystko wskazuje na
to, że któraś z bojówek spacyfikowała bazar. Czy sprzedawcy się nie bronili? Dlaczego
pozwolili wszystko zniszczyć? Czyżby wkroczyło tu wojsko?
Taki scenariusz nie mieścił mu się w głowie.
Przemykał świetnie znanymi sobie uliczkami, które zamiast tętnić życiem, jak
dawniej, straszyły teraz powybijanymi szybami, zniszczonymi witrynami oraz
powyrywanymi drzwiami i okiennicami w większości budynków.
Bazar upiór był nieodwołalnie martwy i nic nie wskazywało, żeby kiedyś zdołał
zmartwychwstać.
Dlatego Pepito aż podskoczył z przerażenia, gdy usłyszał tuż za sobą skrzypnięcie
zawiasów, a cichy, strwożony głos zawołał go po imieniu.
Chudzina obrócił się momentalnie, a wtedy dostrzegł w ciemnościach małego
sklepiku znajome oblicze Ojczulka Martineza, jednego z lepszych i bardziej
szanowanych sprzedawców magicznych utensyliów.
– Ojczulku! Co tu się stało? – wykrzyknął zdumiony.
Stary człowiek zaprosił go do wnętrza natarczywym skinieniem dłoni.
– Chodź, chodź, Pepito! Szybko! Na ulicy nie jest bezpiecznie.
Gdy młody wegetalista znalazł się w środku, w słabym, mdłym świetle padającym
przez zabite belkami okna zauważył zdemolowane wnętrze sklepu. Ladę rozwaloną na
drzazgi, zapewne ciosami siekiery, poprzewracane i połamane regały z produktami,
rozsypane i podeptane na pył zioła, których ostry zapach drażnił nos. Wszędzie walały
się porozbijane ceramiczne miseczki, moździerze, amulety, talizmany oraz całe
mnóstwo innych magicznych przedmiotów. Porwane i zdeptane pęki piór, rozsypane
paciorki, zgniecione lub połamane świece. Główki potłuczonych świętych figurek
patrzyły na Pepita przerażonymi oczami, ich twarzyczki wydawały się pobladłe ze
strachu. Szkło na podłodze, pochodzące z rozbitych słoików i butelek, lśniło bladziutko
jak konstelacje martwych gwiazd.
– Ojcze Martinezie! Co tu się działo?! – powtórzył zszokowany Chudzina.
Staruszek załamał ręce gestem niemal teatralnym.
– Ach, Pepe! Coś strasznego! Istne piekło! Przyszli w środku dnia, kiedy panował
największy ruch. Uzbrojeni po zęby, wściekli i bezlitośni. Wyciągnęli pałki, a potem bez
wstępów rzucili się na ludzi niczym oszalałe chupacabry! Pałowali wszystkich! Stare
kobiety, małe dzieci, dziewczęta. Pamiętasz taką śliczną Inez z mercato? Poroniła od
tego bicia nie dalej niż kilka przecznic stąd! To było potworne. Niszczyli stragany,
sklepiki, wszystko, co napotkali po drodze. Rozwalali kolbami, którymi też tłukli co
młodszych i silniejszych mężczyzn.
– Mieli broń?! – jęknął oszołomiony Pepe.
Stary sklepikarz skinął zdecydowanie głową.
– Oczywiście. Karabiny, synku. I pistolety. Straszyli, że na miejscu zastrzelą
każdego, kto stawi im opór. Nie mieliśmy szansy się bronić! Nie spodziewaliśmy się
ataku aż takiej wściekłości i nienawiści. Ludzie zaczęli uciekać. W popłochu!
Właściciele straganów porzucali dorobek całego życia i ratowali się tak, jak stali. Bez
niczego. A potem zaczęły się rabunki. Napastnicy wpadali do sklepów, wygarniali
wszystkie pieniądze z kasy i przywłaszczali sobie. Kiedy już się nasycili, zabrali się za
podpalanie. Mieli kanistry z paliwem. Ale przywódcy wtedy zaczęli krzyczeć, że nie, że
nie wolno palić bazaru, bo nie takie były instrukcje. Wtedy zaczęli demolkę na dobre.
Niszczyli stoisko za stoiskiem, stragan za straganem! Piekło, synku. Przysięgam ci! Na
koniec rzucili jeszcze kilka granatów dymnych, żeby wykurzyć tych, którzy mogli się
ukrywać wśród ruin, i odjechali. A myśmy zostali na gruzach. Dopiero na drugi dzień
niektórzy z nas mieli siłę, żeby wrócić, zabezpieczyć to, co zostało, i ocalić nędzne
resztki towaru. Zamiast wielu moich przyjaciół z targu musieli przyjść krewni albo
przyjaciele, bo tamci byli zbyt dotkliwie pobici, żeby się ruszać. Nie dam głowy, czy ktoś
nie umarł po tym potwornym ataku!
Przerażony Pepito przyglądał się zniszczeniom oczami wielkimi ze strachu.
– Ale kto to był? Kto się tego dopuścił, Ojczulku?
Staruszek westchnął boleśnie.
– Nie wiem, synku. Nie mam pojęcia. Powiadają, że Synowie Rozumu albo inna
z tych nowo powstałych bojówek. Oni się nazywają Krzewicielami Porządku. Tylko co
to za porządek, Pepito? Rozpacz i zbrodnia, ot co!
– Przyszedłem po składniki do mikstur i maści. Zioła, korzenie, dziki miód –
szepnął bezradnie młody wegetalista. – Lecz tutaj chyba już nic nie dostanę, prawda?
Sprzedawca ze smutkiem opuścił ręce.
– Nic nie mam, Pepe. Zniszczyli wszystko. Nikt nie ma towaru. Nasz bazar został
zamordowany. Pewnie nigdy się nie podniesie. Lepiej idź do domu, chłopcze. Przecież
oni mogą tu wrócić!
– Tak zrobię – gorliwie zgodził się Chudy. – Tak mi przykro, Ojczulku. Z całego serca
współczuję. To, co się stało, jest straszne i niedopuszczalne!
Biedny Martinez znów ciężko westchnął.
– Jest. Ale nikogo to nie obchodzi! Mówią, że to nowa władza szczuje tych drani na
ludzi. Finansuje, daje uzbrojenie i pozwolenie na podłość. No, tak powiadają. Ja tam
przecież nic nie wiem. Dobrze, że mam rodzinę, będzie gdzie się podziać na starość.
Dość już mam tego miasta. Pojadę do syna, w góry. Podobno tam jest bezpieczniej.
Pepe serdecznie uścisnął rękę starego znajomego.
– Powodzenia, Ojcze – powiedział z uczuciem. – Jedź szczęśliwie i odpoczywaj po
długiej pracy.
Oczy starego człowieka zaszkliły się od łez.
– Dziękuję, Pepito. Dobry z ciebie chłopak. Niech i tobie się powiedzie! A teraz
uciekaj. No, zmykaj. To teraz smutne i niebezpieczne miejsce.
– Do widzenia – pożegnał się Chudzina, choć w głębi ducha sądził, że nigdy więcej
nie ujrzy już sympatycznego sprzedawcy.
Jak najszybciej uciekł z upiornego bazaru, marząc tylko o tym, żeby niezwłocznie
zatrzasnąć za sobą drzwi swego małego mieszkanka.
Jednak los to przewrotne bydlę, więc ta możliwość nie miała mu być dzisiaj dana.

Przybytek Panienki z Veracopa stojący przy Placu Salvatora, szumnie nazywany


świątynią przez mieszkańców dzielnicy, tak naprawdę był zaledwie kapliczką. Gdy
w białym budyneczku odprawiano uroczystości na cześć Pani, w środku mieścił się
tylko kapłan i troje, góra czworo wiernych, o ile nie mieli nadwagi. Jednak to święte
miejsce cieszyło się wielką czcią w mieście. Powiadano nawet, że kiedyś zdarzył się tam
cud, ale nikt już nie pamiętał jego natury. Tak czy inaczej zawsze w pobliżu świątyńki
kręciło się kilka starszych pań wymieniających zwiędłe kwiaty i uprzątających resztki
wypalonych świec.
Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Pod świątyńką rozgrywały się jakieś
okropne sceny. Krzyki kobiet i wyzwiska niosły się już kilka przecznic od placu. Musiało
się tam dziać coś bardzo złego, co zastąpiło zwykłą, spokojną krzątaninę i pogawędki.
Wystraszony, ale też i zaciekawiony Pepe, gotów w każdej chwili dać nogę, wyjrzał
ostrożnie zza węgła narożnego domu, a potem zamarł.
Obok kapliczki stał zaparkowany duży więzienny bolid. Drzwi pojazdu były
szeroko otwarte, w oknach straszyły grube kraty.
Żandarmeria, stwierdził zaskoczony Chudzina. Niedobrze, bo to straszne
skurwiele. Co oni tu robią, do cholery?
Za chwilę już nie było co do tego wątpliwości.
Jeden z funkcjonariuszy, wymachując pałką, wrzeszczał na przerażone starsze
panie, wyraźnie starając się przepędzić je sprzed przybytku. Przytulały się do siebie,
zbite w gromadkę jak wystraszone kury. Tymczasem mężczyzna kopał ustawione pod
progiem świeczki, deptał kwiaty i darł wotywne obrazki z wizerunkami Panienki.
Ale dużo gorzej przedstawiało się to, co robił drugi żandarm. Mianowicie szarpał
się z jedną ze staruszek, próbując zaciągnąć ją do więziennej suki.
Oczy Pepego rozszerzyły się ze zdumienia i grozy, gdy rozpoznał kobietę.
To była doña Clara de Agustino! Bardzo uboga, bardzo religijna, pracowita wdowa,
która opiekowała się Chudym w dzieciństwie.
Lubił ją ogromnie i szanował głęboko.
Kiedy później rozmyślał o tej chwili, w jakimś sensie przełomowej dla całego jego
przyszłego życia, nie potrafił sobie przypomnieć, jaki impuls skłonił go do działania.
Może jednak lekcje z panem Bakeneko dodały mu nieco odwagi i pewności siebie?
A może zadziałało zwykłe poczucie przyzwoitości? Nie miał pojęcia.
Dość, że dawny Pepe po prostu wycofałby się cichcem z placu, żeby nie narobić
sobie kłopotów. Nowy biegiem puścił się na ratunek staruszce.
– Co wy robicie, ludzie?! Tak nie można! To tylko zwykła starsza pani z dzielnicy!
Taka sama jak wasze matki! Puśćcie ją zaraz! Przecież nic złego nie zrobiła.
Ale żandarm miał, niestety, zupełnie inne zdanie na ten temat.
– Tu jest jeszcze jeden wichrzyciel! – wrzasnął do tego z pałką. – Zatrzymaj go!
Biedny Chudzina rzucił się do ucieczki, lecz było już na to za późno.
Poczuł tylko, jak łapią go ciężkie, twarde łapska i w żadnym wypadku nie
zamierzają wypuścić.
– Nie! – krzyknął rozpaczliwie. – Auuua! Co ty robisz?!
Próbował kopać, szarpać się i wyrywać, jednak bez żadnego skutku.
– Dokonuję aresztowania – warknął wściekle żołdak.
Siłą wykręcił ręce Pepita do tyłu, aż zrobiło mu się mdło z bólu, a potem brutalnie
i bezceremonialnie zaczął go wlec w stronę więziennego bolidu.
– Zamknij ryj, szczeniaku, i nie próbuj stawiać oporu, bo ci powyłamuję te
niemrawe, chude łapy! I to z radością! – syknął.
Chudzina próbował zapierać się nogami o bruk, ale nie miał dość siły, by się
przeciwstawić dorodnemu, krzepkiemu mężczyźnie, w dodatku przeszkolonemu do
aresztowań.
Obok doña Clara de Agustino walczyła z napastnikiem z furią zranionej wodnej
pantery, ale ona także nie miała najmniejszych szans. Pepe kątem oka dostrzegł, jak
rozwścieczony żandarm w pewnej chwili wymierzył kobiecie silny cios pięścią w twarz.
Staruszka zalała się krwią, lecz nie wydała nawet jęku.
Wtedy Chudzina poczuł, że pęka w nim ta srebrzysta, lśniąca, połyskliwa nić, która
zawsze oddzielała tchórzostwo zabiedzonego sieroty ze slumsów od sumienia
i poczucia przyzwoitości prawdziwego Antilijczyka.
Uderzył moją doñę Clarę! – uświadomił sobie Pepe z rosnącym gniewem. Tę
właśnie, która choć sama biedna jak śmietnikowy kot, zawsze dzieliła się ze mną
ostatnim kęsem, kiedy byłem mały. Próbowała się mną opiekować, w zimne noce
zabierała do swojej nędznej, biedniutkiej, drewnianej szopki, żebym nie zamarzł.
A kiedy zachorowałem, oddała mi swój jedyny koc, za ostatnie grosze kupiła
szamańskich leków i doglądała mnie, aż wyzdrowiałem.
Ziołowy, lekko zakurzony zapach tego dziurawego koca kojarzył się Chudemu
z domem. Jedynym, jaki miał.
A teraz ten skurwiel bije doñę Clarę! – wściekłość Pepego narastała z każdą
sekundą. I wlecze do więzienia! Nie, do cholery! Tak nie może być!
– Ty fiucie zasrany! – wrzasnął na cały głos do żandarma. – Przestań się znęcać nad
staruszką! Sumienia nie masz! Panienka patrzy na ciebie i tego drugiego chuja
z obrzydzeniem i gniewem! Puść zaraz doñę de Agustino, słyszysz!
– Morda w kubeł, pieprzony gówniarzu! – ryknął funkcjonariusz trzymający
Chudego, zakładając mu równocześnie taką dźwignię na ramię, że biedny wegetalista
zobaczył z bólu fruwające przed oczami konstelacje złotych iskier.
– Aaaa! – krzyknął rozpaczliwie, jednak oprawca tylko mocniej go przydusił.
Tymczasem jego towarzysz silnym kopniakiem podciął starszej kobiecie nogi, a gdy
upadła, zaczął ją wlec po bruku jak tobół brudnego prania. Doña Clara się nie
poruszała, więc Pepe przeraził się, że mogła stracić przytomność.
Jego zrozpaczony wzrok prześlizgiwał się po twarzach zgromadzonych na placu
kobiet i po fasadzie przybytku Panienki, pełnej wężowych, czarnych oplotów. Wiły się
po niej jak klątwy. Rozwarte gadzie pyski ukazywały zęby lśniące od jadu.
Tajemni strażnicy Pani. Narzędzia jej zemsty.
– A bodaj was te węże zeżarły! – zaczął wrzeszczeć z całą mocą Pepito. – Oby
ogryzły do kości wasze wstrętne, przeklęte czaszki! Pożarły wnętrzności! Niech was
pokąsają, rozerwą na strzępy, zatrują śmiertelnym tchnieniem, zatopią w was zabójcze
kły! Skurwiele bez serc! Obyście zdechli zaduszeni w ich uścisku! Obyście…
Nie wiadomo, skąd się wzięły. Chyba zaczęły wypełzać spomiędzy kamieni
brukowych na placu. Większość wykłębiła się, wylazła, wypełzała spod fundamentów
kaplicy. Dziesiątki, setki, całe tysiące gibkich, długich, czarnych węży. Wiły się, sycząc
przeraźliwie. Ich oczy lśniły ciemnym, zielonym blaskiem butelkowego szkła. Białe
ćwieki kłów wydawały się przeraźliwie ostre i zabójczo groźne.
Zgromadzone pod kapliczką kobiety zaczęły krzyczeć ze strachu, lecz gady nie
zamierzały im zrobić krzywdy.
Nie im.
Czarną masą falujących splotów ruszyły w stronę żandarmów, a potem
błyskawicznie rzuciły się na nich, kąsając wściekle. Okręcały się wokół kostek, wspinały
po nogach i pełzły dalej w górę po tułowiach, aż docierały do twarzy i głów
zaatakowanych żołnierzy. Choć gładkie, zimne ciała ocierały się o ubranie i skórę
młodego wegetalisty, żaden z węży go nie tknął.
Wszystko to nie trwało nawet sekundy. Wyjący z bólu i przerażenia żandarm
natychmiast zwolnił uścisk, w którym trzymał Pepego, i bezskutecznie próbował
zerwać z siebie kłęby wijących się, kąsających gadów.
Chudzina padł na czworaki i szybko odczołgał się od czarnego wiru
rozwścieczonych splotów, w które zamienił się jego prześladowca. Podbiegł do doñi
Clary, pomógł wstać i wspierając ramieniem, odprowadził staruszkę do świątyni, pod
opiekę pobladłych sąsiadek.
Tymczasem dwaj żandarmi stracili już całkowicie ludzkie kształty, zmieniwszy się
w czarne, rozedrgane, skręcone słupy wijących i przeplatających się gadzich supłów.
Wciąż słychać było ich straszne, przejmujące wrzaski, przechodzące stopniowo
w jękliwe zawodzenie. Węże żarły ich, odgryzając wielkie kawały skóry i mięśni,
wgryzały się w brzuchy, wpełzając między śliskie festony wnętrzności, jakby właziły do
gniazda swoich pobratymców. Czarne cielska lśniły miedziano od krwi, całe spowite
glazurą posoki.
Upiorny spektakl trwał kilka minut, które zdawały się nosić imię wieczności.
Wstrząśnięty Pepito mógł tylko stać i patrzeć, zdjęty przerażeniem.
Ja to zrobiłem, uświadomił sobie nagle. Ja sprowadziłem te węże!
Grupka kobiet też nie miała co do tego wątpliwości. Słyszał przecież ich trwożne
szepty.
Obaj żandarmi konali. Upadli na bruk wstrząsani przedśmiertnymi drgawkami.
W końcu ich jęki ucichły. Wtedy dopiero węże odstąpiły od swoich ofiar. Odpełzły dalej
na plac, pozostawiając zakrwawione, zmasakrowane ciała. Wtedy zamarły bez ruchu,
a następnie zaczęły się kruszyć, jakby wietrzały. Ulegały najpierw wyschnięciu,
skurczeniu, liofilizacji, a potem procesowi podobnemu do erozji. Rozpadały się,
przekształcając w czarny pył przywodzący na myśl sadzę lub spalony papier. Gdy już
całkowicie przemieniły się w ten dziwaczny niby-popiół, ponad placem zerwał się
niespodziewanie ostry podmuch wiatru, który rozwiał ostatnie resztki
nadprzyrodzonych gadów.
Nic już nie świadczyło o ich niedawnej obecności. Pozostały tylko okrutnie
okaleczone trupy żandarmów.
Sąsiadki wpatrywały się w Pepita z lękiem i grozą. Kilka odsunęło się od niego
odruchowo.
Obwiniają mnie o tę masakrę, pomyślał z przestrachem Chudy. I na wszystkie
litościwe loa, chyba słusznie! Zostanę teraz wyrzutkiem! Wygnają mnie z dzielnicy,
a może w ogóle z miasta. Dobrze, jeśli tylko na tym się skończy. Bo przecież mogą
próbować mnie zabić! Łaskawa Panienko, co mam teraz zrobić?!
Sytuację uratowała jednak doña Clara.
Niespodziewanie zamknęła Pepita w mocnym uścisku, przytuliwszy zapłakaną
twarz do jego piersi.
– Mój wybawca! – zawołała. – Święty człowiek! Wybraniec Panienki! Uratował
mnie! Uratował nas wszystkie!
Kobiety spojrzały po sobie, a potem skinęły głowami.
– Tak! – krzyknęła doña Milagros z zapałem. – Widziałyśmy to! Młody Alvarez
uczynił cud za sprawą Panienki! To ona go wybrała, naprawdę!
– Zbawca świątyni! – dodała doña Inez. – Nie pozwolił zbezcześcić przybytku, a nas
zawlec do więzienia, gdzie z pewnością byśmy skonały!
– Prawda, święta prawda!
Sąsiadki obstąpiły młodego wegetalistę ciasnym kręgiem.
– Podziękujmy mu! To nasz wybawca! – krzyczała z emfazą doña Felipa.
– Podziękujcie lepiej Panience – wymamrotał Pepe.
Szczerze mówiąc, miał ochotę uciekać. Hołdy pań z dzielnicy wcale go nie cieszyły.
Co ja zrobiłem? – myślał w popłochu. I jak? Co jeszcze się stanie? Co tak naprawdę
potrafię? Zlituj się, Panienko. Nie chcę być cudotwórcą! To zbyt niebezpieczne! Chcę
prowadzić normalne, spokojne życie! Pomocy!
Ale pomoc znikąd nie nadeszła.
Za to sąsiadki nie zamierzały odpuścić.
– Chodźmy do naszych mężów! – zaproponowała doña Milagros. – Chodźmy
rozgłosić wszystkim, że stał się cud! Panienka przysłała nam obrońcę. Wielkiego
szamana! To nasz dzielny, kochany Pepito! Nie pozwoli nas skrzywdzić! Nie da nam
odebrać naszej wiary! To sama Pani go do nas przysłała! Niech będą jej dzięki! Zbawca
ochroni nas przed wszelkim złem w jej imieniu!
Niedoczekanie twoje, pomyślał ponuro wegetalista.
Ale już było za późno. Rozentuzjazmowane damy, krzycząc, płacząc i wychwalając
Panią, poprowadziły Pepita główną ulicą dzielnicy, wszędzie rozpowiadając o cudzie.
Ludzie wyglądali ze swoich warsztatów, wychodzili ze sklepów, porzucali pracę
i dołączali do wiwatującego tłumu. Wszędzie krzyczano o Zbawcy. Wszyscy chcieli go
zobaczyć na własne oczy, uściskać, podać rękę, przemówić. Pokazać innym, że od
dawna się znają i pozostają w przyjaźni, nawet jeśli to nie była prawda. Korowód
podekscytowanych ludzi płynął przez dzielnicę, a prym pośród nich wiodły sąsiadki,
które stały się świadkami cudownego wydarzenia.
Oszołomiony Chudzina nie miał pojęcia, ani co mówić, ani robić w obliczu takiego
szaleństwa.
Ucieszył się tylko z jednej jedynej rzeczy. Że oddalili się znacznie od Placu
Salvatora, zanim policja lub żandarmeria zdążyła znaleźć zmasakrowane trupy
w resztkach mundurów.
Chociaż i tak zaraz całe miasto będzie wiedziało, kto stoi za tym domniemanym
„cudem”.
No to mam nieźle przesrane, doszedł do niewesołego wniosku Pepito.
Nic jednak nie mógł już zrobić. Dzielnica miała swego Zbawcę i nie zamierzała
szybko wypuścić go z rąk.

Pan Bakeneko założył nogę na nogę i krytycznie przyjrzał się swemu podopiecznemu.
Pepito zaś spoglądał na sterty darów, które przynieśli mu sąsiedzi, z dość głupkowatym
uśmiechem zadowolenia.
Wśród prezentów były różne przysmaki, nowe ubrania, buty, poduszki i koce,
a nawet nowiutki komplet garnków od Juana Mety, żeby wybraniec Panienki mógł
przygotowywać potrawy w porządnych naczyniach, a nie jakichś obtłuczonych, starych
rondlach bez uchwytów. Co prawda Chudzina wcale nie umiał gotować, ale gapił się
z zachwytem na te garnki, jakby były czarami obfitości.
– Widzę, Pepito, że jakoś szybko przywykłeś do rozgłosu – ton członka Księżyca
Utajonego brzmiał dosyć ostro.
Pepe tylko wzruszył ramionami.
– Co w tym złego? Nigdy nie miałem tylu rzeczy. Jakbyś zapomniał, to zawsze
byłem bardzo ubogi. A teraz już nie. I to mnie cieszy.
– Nie zapomniałem. Ale ty powinieneś pamiętać, że powinnością szamana jest
służenie społeczności, a nie pławienie się w luksusach.
Pepito się rozzłościł.
– No jeśli kilka nowych garnków i patelnia to mają być luksusy, to ja cię
przepraszam!
Bakeneko pochylił się i oparł łokcie o stół.
– Doskonale wiesz, że mam co innego na myśli. Odkąd zrobiłeś ten słynny cud pod
kapliczką, w ogóle nie chcesz ćwiczyć, uczyć się ani zgłębiać wiedzy o świecie duchów.
Tylko łazisz po sąsiadach, wpraszając się na darmowe posiłki, cygara i rum. Nie tędy
droga!
Chudy aż przewrócił oczami.
– Daj spokój! Ciągle pleciesz o nauce i powinnościach. A przecież mnie też należy
się chwila odpoczynku.
– Chwila? – sarknął kocur w ludzkim ciele. – Chyba ciąg chwil, który trwa już od
jakiegoś tygodnia. Rusz się, Pepe. Do roboty! Nikt tego za ciebie nie zrobi. A łaska tłumu,
na którą tak radośnie i naiwnie się zdajesz, może się okazać niebezpieczna jak rwąca
rzeka. Uważaj, żeby cię nie porwała.
– Kraczesz i kraczesz – obruszył się młody wegetalista. – Wreszcie mam to, o czym
zawsze marzyłem. Osiągnąłem pewną pozycję, ludzie mnie lubią i szanują, bogacę się.
A ty jesteś po prostu zazdrosnym sierściuchem! Ot co!
Bakeneko wstał, kopniakiem odtrącił krzesło. W jego bursztynowych, niezbyt
ludzkich oczach gotowała się wściekłość. Gdyby teraz miał ogon, z pewnością
wymachiwałby nim ze złością.
Pepe się trochę wystraszył. Poczuł, że chyba nieźle przesadził. Bakeneko był bardzo
wysokim, bardzo silnym, zwinnym i bezwzględnym adeptem sztuki noża. A w dodatku
magiem. No i zwierzęciem, które tylko czasem przybierało postać człowieka. Jego
natura z pewnością była dzika i nieprzewidywalna.
– To znaczy… eee… no wiesz… – plątał się Chudzina. – Tak mi się wyrwało.
Przepraszam.
Lecz członek Zakonu Księżyca Utajonego już długimi krokami zbliżał się do drzwi.
– Wychodzę – oznajmił zimno. – Straciłem dziś do ciebie całą cierpliwość. Wrócę
jutro, bo mam obowiązek uczyć cię i ochraniać. A ty lepiej przemyśl sobie swoje
podejście do obowiązków, bo wyłazi z ciebie teraz rozwydrzony bachor!
Kiedy wyszedł, Pepe podrapał się w zamyśleniu w czubek głowy.
Też mi przygadał, pomyślał. Ale to nic, do jutra mu przejdzie.
Rozejrzał się po opustoszałym mieszkanku, a potem przypomniał sobie, że obiecał
wpaść na kolację do doñi Milagros, która robi dziś empanady. A przecież nie ma nic
lepszego na poprawę humoru niż świeżutkie, pyszne empanady prosto z blachy.
Słońce już wybarwiało niebo delikatnym tiulem wieczornego różu, więc Pepito
uznał, że to doskonała pora na wizytę u sąsiadów. Z lekkim sercem, w dużo lepszym
nastroju, przekręcił klucz w zamku i przeszedł przez ulicę. Z zadowoleniem stwierdził,
że przez kuchenne okno napłynęły do niego lube aromaty przyrządzanego jedzenia.
Zjawił się w samą porę.
Pepe siedział w domu i grzał się w cieple kaganka swej świeżo rozgorzałej chwały, gdy
spokój słonecznego popołudnia zakłóciły dobiegające z ulicy okrzyki, a po chwili odgłos
silnego łomotania do drzwi. Chudzina zerwał się z krzesła, przestraszony.
– Bojówkarze! – jęknął. – Przyszli po mnie! Wszystkie dobrotliwe loa, co mam teraz
robić?!
Pan Bakeneko, odziany w stylowe futro kocura, zmrużył złote oczy.
– To mi nie brzmi jak groźby, Pepito – mruknął spokojnie, nastawiając uszu. –
Krzyczą coś o jakimś „obrońcy Panienki” i „zbawcy Veracopa”. Znasz takiego?
Młody wegetalista spojrzał z wyrzutem na kota.
– No wiesz, nie pora na drwiny – sarknął.
Kołatanie do drzwi rozległo się znowu.
– Pepe Alvarez! Otwórz! Musimy pogadać! To ja, Juan, i Pedro, i reszta ludzi
z dzielnicy. Jest ważna sprawa!
– Dlaczego właśnie teraz? – stęknął z niechęcią Pepito.
Bakeneko wykrzywił pyszczek w czymś w rodzaju ironicznego uśmieszku.
– Sława to kapryśna kochanka. I wymagająca. Tłumaczyłem ci przecież. A teraz
lepiej ich wpuść, zanim ci zamek wyłamią.
– Idę! Idę! – krzyknął Chudy.
Ledwo zdążył przekręcić klucz, do jego małego mieszkanka wlała się cała masa
ludzi. Sami sąsiedzi z dzielnicy. Sklepikarze, robotnicy, drobni przedsiębiorcy,
gospodynie domowe. Dwa razy tylu niespodziewanych gości stało na chodniku, bo nie
zmieścili się w środku.
Znał ich wszystkich, przynajmniej z widzenia.
– Co się stało? – Pepe ze zdziwienia aż rozłożył ręce w geście oznaczającym
bezradność.
Nie miał najmniejszego pojęcia, czego ten cały tłum może od niego chcieć.
Bo gdyby miał, to już wczorajszego dnia, nie bacząc na nic, wyprowadziłby się ze
stolicy.
– Napadli na świątynię Panienki! – wykrzyknął z pasją Juan.
Aż poczerwieniał na twarzy z oburzenia i grozy.
– Chcą zbezcześcić!
– Grożą, że zburzą!
– Ośmielili się podnieść rękę na świętość naszej Pani!
– Dranie bez sumienia!
– Skurwysyny, a nie żadni Synowie Rozumu!
– Tak, napadli. Zbrojnie! Co teraz będzie?! – rozległy się liczne okrzyki
zgromadzonych.
– Drugi raz? – zdziwił się Chudzina, który był pewny, że znów chodzi o małą
kapliczkę na Placu Salvatora.
– Nie! Nie drugi raz! Pierwszy! – Juan aż się cały trząsł ze zdenerwowania. –
I ostatni, jeśli o nas chodzi! Nie pozwolimy! Obronimy Panienkę i jej święte miejsce! Nie
dojdzie do żadnej profanacji! Póki żyjemy, świątynia będzie bezpieczna! Zbieraj się,
Alvarez! Musimy jechać. Nie ma ani chwili!
Oszołomiony Pepe niczego nie rozumiał.
Kto napadł, gdzie napadł i po co? Myśli kłębiły mu się w głowie, kołowały
i podskakiwały na kształt wagoników w diabelskim młynie. Zupełnie nie potrafił pojąć,
o co chodzi wzburzonym sąsiadom.
– Czemu mamy jechać na Plac Salvatora? – spytał zdumiony. – Przecież to stąd dwa
kroki!
Juan, zirytowany, machnął ręką.
– Nie, nie na plac! Do Veracopa! Skurwiele ośmielili się napaść na Sanktuarium!
– No! – przytaknął gorliwie Pedro. – Są tam wszystkie bojówki. I wojsko! Mnóstwo
wojska, Chudy. Z całej Antilii ludzie jadą ratować Panienkę! I my też musimy!
Natychmiast.
Pepito bardzo pobladł.
– Zaraz, ale skąd macie pewność, że to nie jakieś plotki? – szepnął słabo. – Albo
i prowokacja?
– Żadna tam prowękacja! – wtrąciła się stanowczo doña Rosita. – W gazetach piszą!
Wszyscy już wiedzą, tylko ty siedzisz w tej swojej dziupli jak sowa!
– No już, Pepe. Zbieraj rzeczy – oznajmił stanowczo Juan. – Kto jak kto, ale szaman
cudotwórca i obrońca Panienki, taki jak ty, musi zaraz stawić się w Veracopa
i udowodnić zasranym niedowiarkom, jaka jest moc naszej Pani! A my cię tam
dowieziemy! Rosita, pakuj go! Bielizna, coś ciepłego, bo w górach są zimne noce, co tam
jeszcze się przyda, no sama wiesz, jak to kobita. Synu, gdzie masz jakąś torbę?
– Nie mam! – stęknął Chudzina. – Jestem na to za biedny. Nigdy nie wyjeżdżałem
i teraz też nie…
– Nie szkodzi. Rosa zawinie twoje łachy w koc. No dalej, jedziemy! Czas ucieka,
a Panienka nas potrzebuje.
– Nnnniiie mogę jechać! – głos młodego wegetalisty zrobił się cienki i łamliwy,
kruchy, kruchutki słabością pierwszego jesiennego przymrozku. – Muszę… muszę
pozałatwiać różne sprawy! Chorzy na mnie czekają!
– Na pewno nic im nie będzie. – Juan położył ciężką dłoń na ramieniu chłopaka. –
Zaopatrzyłeś ich w doskonałe leki. Ruszaj się, chłopcze.
Pepe rozejrzał się rozpaczliwie po pokoju, aż jego wzrok spoczął na nieruchomej,
czarnej sylwetce siedzącej na stole. Ślepia pana Bakeneko były zmrużone. Nie wiadomo,
z niepokoju czy rozbawienia.
Chudy wskazał zwierzaka rozpaczliwym gestem.
– Ale ja muszę zostać! Mam pod opieką kota! – krzyknął w desperacji.
Doña Rosita obrzuciła go taksującym spojrzeniem, kiedy zrozumiała, jak grubymi
nićmi szyta jest ta wymówka.
– Nic się nie martw, Pepe – powiedziała stanowczo. – Moja mama może się zająć
twoim futrzakiem. Zresztą on nie wygląda na takiego, który nie umie sobie poradzić.
Szczerze mówiąc, to kawał dorodnego kociska i paskudnie mu ze ślipiów patrzy. To
pewno niezły zbir, a nie bezradny kociak, tak mnie się widzi.
Co prawda, to prawda, Chudy musiał się zgodzić z sąsiadką. Pan Bakeneko, nawet
w formie kota, wyglądał na prawdziwego zakapiora, a może i urodzonego zabójcę.
– Dość żartów, Alvarez. Czas jechać – zakomenderował Juan i bezceremonialnie
wypchnął młodego szamana na ulicę.
– Moje rzeczy! – stęknął tylko Pepe.
– Rosita, spakowałaś go? – rzucił przez ramię rzemieślnik.
– Tak, już wszystko gotowe! – odkrzyknęła ze środka.
Wybiegła z mieszkania i wepchnęła prowizoryczny tobół w objęcia niechętnego
szamana. Odruchowo przytulił go jak ostatniego przyjaciela. W końcu tylko parę szmat
mu ocalało z dotychczasowego, spokojnego życia.
I tak oto „obrońca Panienki”, całkowicie wbrew własnej woli, w towarzystwie
krewkich sąsiadów oraz zawiniątka z kraciastego koca, który do tej pory leżał sobie
spokojnie na fotelu w jego małym mieszkanku, Pepe Alvarez udał się w odległe góry, by
stanąć twarzą w twarz z własnym przeznaczeniem.
Sam.
Zupełnie samotny, opuszczony, zatrwożony i niespokojny o swoją chwiejną,
nieznaną, nieokreśloną przyszłość.
Wiedziony w eskorcie rozwścieczonych wyznawców Panienki nie mógł zauważyć,
jak z okna pokoju, który przed chwilą opuścił, wyskakuje smukły cień, czarny jak niebo
bez księżyca, i na zwinnych czterech łapach podąża za grupą obrońców Veracopa.

O dziwo, samą podróż do Sanktuarium Pepito wspominał potem całkiem miło. Dostał
miejsce do spania w wielkim biostworze transportowym Estebana, który obrońcy
Veracopa szybko przerobili na coś w rodzaju zbiorowej sali noclegowej na gąsienicach.
Co prawda dostał tylko śpiwór oraz zrolowany pled pełniący rolę poduszki, ale nie
przywykł do luksusów, więc taki standard w zupełności mu wystarczył. Jechał
z młodymi ludźmi z dzielnicy, niektórzy nawet byli jego bliższymi lub dalszymi
kumplami. W wozie panował nastrój raczej wesoły i buńczuczny niż ponury czy
zaciekły. Chłopaki nie mieli wątpliwości, że bez trudu rozgromią zarówno tchórzliwych
żołnierzy, jak i parszywych bojówkarzy.
W końcu wszyscy wiedzieli, że wojsko to zbiorowisko głupoli i nieudaczników,
a członkowie bojówek to jakaś zbieranina łachmaniarzy i szmondaków.
– Skurwysynowie Rozumu! – pohukiwano w blaszanym brzuchu biostwora. –
Krzywdziciele Porządku! A może lepiej Zasrane Dupy Wołowe! Połkniemy ich na jeden
kęs bez popijania! No właśnie! Diego, polej no rumu! Pusto mamy w kubkach.
Bo i rum tam był. I cygara. A także wesołe gadki, śmiechy, zaczepki
i przekomarzania.
W sumie może i niezła przygoda, pomyślał Pepe tak jakoś na trzeci dzień podróży.
Wieczorami płonęły ogniska, sąsiadki gotowały proste, gorące, sycące potrawy, ktoś
wyciągał małą, podróżną gitarę, ktoś inny mandolinę. Pojawiały się karty i kości.
Pięknie mijało to pielgrzymowanie. Ludzie mieli serca pełne otuchy, czuli, jak otula
ich, koi i uspokaja duch wspólnoty, to cudowne poczucie, że znajdują się wśród
przyjaciół, którzy razem mają zamiar zrobić coś dobrego, mądrego oraz pożytecznego.
Słodka mgławica wzajemnej serdeczności. Ułudny opar przekonania, że przecież nic
złego nie może się przydarzyć.
Oby kiedykolwiek mógł okazać się prawdziwy.
Chudzina coraz lepiej się bawił w tym jakże optymistycznym, barwnym,
różnorodnym towarzystwie.
Okazało się bowiem, że do Veracopa ciągnie cała karawana pojazdów. Biostwory
transportowe i przemysłowe, małe oraz wielkie bolidy, jakieś wózki samoróbki, a nawet
autobus komunikacji miejskiej.
To wielkie i spontaniczne powstanie w obronie Panienki może i przypominało
chaotyczny, kolorowy i groteskowy tabor cyrkowy, ale dzielnie pchało się coraz
węższymi i bardziej stromymi drogami wprost w góry.
Które stanęły na drodze pielgrzymów ogromne, spowite w kryształowo biały
majestat wiecznych śniegów, okrywających szczyty płachtami lśniących, błękitnawych
poncho. Otworzyły przed nimi zapraszająco ramiona dolin, jakby zachęcały do
kontynuowania podróży.
Panienka czeka, zdawały się mówić. Panienka was potrzebuje.
Wiedzieli o tym. Dlatego wspinali się ochoczo, choć drogi zamieniły się
w kamieniste ścieżki, straszyły głębokimi rozpadlinami, usypiskami i ostrymi
krawędziami urwisk. Konwój często się teraz zatrzymywał, żeby mężczyźni mogli
odrzucić zagradzające drogę kamienie, a nawet spore głazy. Na jednej z górskich
serpentyn musieli porzucić autobus, bo zupełnie nie radził sobie z przyprawiającymi
o zawrót głowy zakrętami. Tymczasem jednak biostwór Estebana ciągnął dzielnie
w górę, posapując i stękając.
Chudzinę góry jednocześnie fascynowały, zachwycały i przerażały. Miejski
dzieciak, który rzadko opuszczał swoją dzielnicę, oglądał teraz krajobrazy zupełnie
nierzeczywiste w jego mniemaniu. Czuł się, jakby trafił w zaświaty albo do jakiejś baśni
snutej dla niego przez przyrodę.
Nigdy nie widział tylu drzew. Ogromnych, potężnych, nieruchomych spokojem istot
przekonanych o swojej sile i trwałości. Woda w strumieniach była straszliwie zimna,
jasna, jakby świeciła, przepełniona elektryczną wręcz witalnością. Pepemu przez
chwilę zdawało się, że ta woda stanowi prawdziwy krwiobieg starożytnego lasu.
Wypływała przecież gdzieś spod tych białych, oślepiających peleryn narzuconych na
skalne szczyty. Potoki toczyły się w dół po zboczach srebrzystymi, sprutymi nićmi
cienkich strug, lecz nie były w stanie nijak umniejszyć potęgi odwiecznych lodowców.
Spękane, szare granie wydawały się starsze od świata, od kosmosu. Rządziły tu
niepodzielnie, dyktując prawa i zagarniając dla siebie całą przestrzeń. W ich chłodnym
cieniu wszyscy stawali się maleńcy, delikatni i podatni na unicestwienie. Ludzkie
iskierki gasnące tak szybko jak skry z ognisk rozpalanych o zmroku przez pielgrzymów.
A noce? Noce w górach, kiedy lodowate powietrze zdawało się ciąć niczym
kryształowy nóż?
Biedny Chudzina był zupełnie przytłoczony bezmiarem gwiazd, karuzelami
konstelacji, przepychem tego czarnego, a jednocześnie świetlistego firmamentu.
Jakby aniołowie wysypywali je wiadrami, te gwiazdy, zdumiał się w duchu. Zimne,
jasne, wiekuiste, zamrożone dusze tych, którzy umarli.
Nie rozumiał, skąd brały się u niego takie myśli. Ale pchały się do głowy wręcz
natrętnie. Czasami nawet odnosił wrażenie, że słyszy bardzo ciche, bardzo dźwięczne,
odległe szepty. Że mówią do niego te strzeliste, wyniosłe drzewa, ta rozpłomieniona
energią woda, te grafitowe, nieustępliwe, zaciekłe skały. Że je słyszy, słyszy wołającą go
przyrodę, która do czegoś zmusza, czegoś żąda, o czymś nieustannie przypomina.
Zaczął się bać tych głosów, bo w ciemnym brzuchu biostwora, gdy wszyscy wokół
spali, rozbrzmiewały tak natarczywie, że wyrywały go nawet z głębi sennych marzeń.
Przyroda mówiła do Chudego, odzywała się pradawnym językiem szamanów,
przypominając mu o dziedzictwie dziadka, Wprost ku Światłu, lecz on zatykał
uporczywie uszy, chcąc pozostać głuchym, zwykłym, przeciętnym i spokojnym.
Ale spokój i przeciętność to nie jest ścieżka wyznaczona dla szamana.
Choć Pepe, na razie, nie zdawał sobie z tego sprawy.
Dlatego też bardzo się ucieszył, gdy późnym wieczorem piątego dnia podróży
usłyszał towarzyszy wznoszących pełne ekscytacji okrzyki:
– Jest! Popatrzcie! To Veracopa!
– Widzę Sanktuarium! Ooo, ale ogromne! To chyba całe miasto!
– Tam! Świątynia Panienki! Widać wieże!
– Tu przyszła po raz pierwszy, tu się objawiła!
– Miej nas w opiece, Pani! Dotarliśmy na miejsce!
Karawana wozów zatrzymała się, aby wszyscy pielgrzymi mieli okazję wysiąść
i spojrzeć na białe, odległe zabudowania Sanktuarium. Górowało nad nimi, potężne,
majestatyczne, całe spowite w śnieżystą jasność murów o barwie mleka. Osiadło na
szczycie wysokiego wzgórza, niemal nierzeczywiste w swej chwale. Olbrzymi cumulus
z kamienia, cegieł i zaprawy, tak naprawdę spojony mistyczną mocą swej Posiadaczki
oraz gorącą wiarą tysięcy wyznawców. Chmurna twierdza, obłoczny zamek, miasto ze
lśniących mgliście opali zawieszone w cudowny sposób między światami, ziemskim
oraz nadprzyrodzonym. Lodowy śnieżny pałac rozjarzony zimną jasnością. Zupełnie
nieziemska, nierzeczywista, eteryczna świątynia wzniesiona z marzeń, modłów,
pragnień i rozpaczy nieskończonych istnień ludzkich.
Święte Veracopa.
Niektórzy wierni klękali, inni zaczynali śpiewać pieśni pochwalne do ukochanej
Panienki, niemal wszyscy modlili się na głos lub w duchu. Tylko Pepe stał nieruchomy,
oszołomiony ogromem i potęgą emanującą z tego miejsca.
Ziemia aż krzyczała mocą. Zaświaty wydawały się tuż, na wyciągnięcie ręki.
Powietrze drżało od nadprzyrodzonej energii, napięte, wzdęte, w każdej chwili gotowe
pęknąć i eksplodować potęgą. Istoty, istnienia, byty z tamtej strony napierały na umysł
młodego szamana, szukając drogi, by w niego wniknąć. Były ich nieskończone ilości.
Całe wiry, kipiele, wichury duchów, tych, które niegdyś żyły, i takich, jakie nigdy nie
miały się narodzić. Dusze ludzi, zwierząt, magicznych istot, demonów, loa, dawnych
szamanów, a nawet gór, jezior czy lasów ułożone w szaloną, a przy tym logiczną
mozaikę, przepełniającą nierzeczywistość, która się właśnie przed nim otwierała. Czuł
je, czuł wszystkie, opływające go, wzywające, błagające, by nawiązał z nimi kontakt, by
przeszedł do ich wymiaru.
Teraz. Natychmiast! W tej chwili.
Gdybym tylko zamknął oczy, pomyślał Chudzina. Gdybym zrobił jeden krok…
Czuł, jak słodki i kuszący jest ten zew, jak głośno woła, jaki jest silny. Już, no już
prawie miał mu ulec, gdy nagle zrozumiał, że wtedy odwrotu nie będzie. Zatraci się na
zawsze w tym huraganie mocy, w wezwaniu z innego, nadprzyrodzonego świata,
zatonie gdzieś tam, gdzie zwykli śmiertelni nie mają wstępu, przepadnie na zawsze
i nigdy, nigdy, w żadnym wypadku nie będzie potem sobą. Pepe Alvarezem, którego
doskonale znał, w którym żył i wychowywał się od dziecka i którego nie chciał utracić.
Nie! – krzyknął w duchu. Nie ma mowy!
Ale opór okazał się daremny. Ku swemu przerażeniu Pepito poczuł, że wypływa,
wysuwa się z ciała, opuszcza je wbrew woli, pozbywa się wylinki doczesności,
wyślizguje jak dłoń ze zbyt obszernej rękawiczki, aby lecieć gdzieś w górę, wysoko, hen,
ku cumulusom niebiańskiego Sanktuarium, gdzie za nic nie chciał się teraz znaleźć.
Podświadomie złapał się mocno otwartych drzwiczek biostwora, zaciskając z całej
siły palce, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc.
Nie! Nie! Nie! – darł się do swej nieposłusznej duszy. Zostaję! Słyszysz? ZOSTAJĘ!
I właśnie w tej jednej przerażającej chwili, kiedy był już zupełnie pewien, że jego
bezwładne zwłoki runą za mgnienie na drogę, a on sam poszybuje do świata duchów,
poczuł, że jego niematerialne jestestwo skapitulowało. Wpadł z trzaskiem z powrotem
w cielesność, w głąb tkanek, mięśni, krwi, kości, wnętrzności oraz wszystkiego, co
mieści się w mięsnym worku zwanym ciałem człowieka.
Spocony, roztrzęsiony, pobladły, na nogach miękkich jak kauczuk, zasmarkany, ze
łzami płynącymi po policzkach. Żywy i realny.
Ale zew ustał. Ustał zupełnie. Chudego otaczał teraz zwykły las. Otulała zwyczajna
zimna, górska noc.
Dzięki, łaskawa Panienko, czy kto mi tam pomógł, pomyślał z niewypowiedzianą
ulgą. Dziękuję z całego serca.
Gdzieś w środku rozumiał, że odrzucił właśnie wielki i niepowtarzalny dar, ale nie
czuł się na niego gotowy.
Wczołgał się do biostwora, zwalił na swój materac, bezskutecznie usiłując zasnąć,
a jedyną wibracją, jaką teraz odczuwał w powietrzu, był entuzjazm rozmodlonego
tłumu.
Kiedy wreszcie, tej samej nocy, karawana pielgrzymów dotarła za białe mury
Sanktuarium, Pepe był tak nieludzko zmęczony, że mało co pamiętał. Zabrał swój
tobołek w kratkę i objął kwaterę, którą mu wyznaczył jeden z niższych rangą kapłanów.
Matę z juki w wielkiej, zbiorowej sali. Dobre i to. Nie zamierzał narzekać. Padł na
posłanie i natychmiast zapadł w długi, ciemny sen bez żadnych majaków czy wizji.

Ledwo świtało, gdy poczuł, że coś ciepłego i miękkiego ociera mu się o policzek.
Wystraszony, że to szczur albo inne odrażające bydlę, natychmiast otworzył oczy. Żeby
zobaczyć przed sobą czarny, wąsaty, bardzo znajomy pyszczek.
Pan Bakeneko.
Pepito tylko jęknął i zasłonił ramieniem oczy.
– O rany! To znowu ty! – poskarżył się płaczliwie. – Nigdy się ode mnie nie
odczepisz!
Ślepia kocura zapłonęły.
– Kiedyś tak. Jak już zostaniesz porządnym szamanem. Przyszedłem się tylko
przywitać, ale zaraz się zbieram. Sprawdzę to i owo, wybadam sytuację, spróbuję
ustalić, co się naprawdę dzieje, i wrócę. Spodziewaj się mnie niedługo. Muszę sobie
znaleźć jakieś ubranie. Nie zamierzam paradować goły po świątyni.
– Ukradniesz? – zdziwił się Chudy. – Tyle gadasz o przeznaczeniu, poświęceniu
i górnolotnych bredniach, a teraz zamierzasz kraść?
– Pożyczyć – oznajmił z naciskiem kot. – I bardzo wątpię, żebym trafił na coś
porządnej jakości, w odpowiednim fasonie. Sami oberwańcy wokoło, nikt tu nie umie
się porządnie nosić. A przecież to święte mury! No trudno, poradzę sobie. Nawet
w nędznych łachmanach.
W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie i nutka żalu.
– To idź już! – Pepe niecierpliwie machnął dłonią. – Ja się muszę jeszcze przespać.
Jestem wykończony podróżą.
I nie tylko, pomyślał z niechęcią Bakeneko. Dopiero co zatrzasnąłeś kopniakiem
drzwi do swojego prawdziwego życia. Cóż, szkoda. Nie udało się teraz, spróbujemy
później. Wepchnę cię do świata duchów przez okno albo przez komin, wszystko jedno
jak. Ale musisz się tam pojawić, młody. To twoje miejsce. A ja dopilnuję, żebyś się w nim
znalazł. Po to tu przecież jestem.
Na cichych miękkich łapach wybiegł z sali noclegowej i wtopił się w szary
przedświt, sam podobny bardziej do ducha niż żywego kocura.
Krwiste czerwone mięso

Ź
le, bardzo źle jest być magicznym kotem na dworze wiedźmy z Rozerwanego
Kręgu. Wyczulone zmysły obojga adeptów, Etsuke i Taku, mogły z łatwością
wykryć w pobliżu obecność nadprzyrodzonego stworzenia z wrogiego klanu.
W ogóle niedobrze być małym zwierzęciem w domostwie rządzonym przez
psychopatkę i opanowanym przez jej najemników, którzy dla zabawy tylko byliby
w stanie zabić lub torturować kota. Przecież to świetna rozrywka, no nie?
Dlatego Nekomata starał się zachować jak największą ostrożność. Trzymał się
w cieniu, przemykał po dachach i kalenicach rozległej siedziby, za dnia chowając się
w zakamarkach budynków gospodarczych. Stamtąd jego bystre, zielone oczy
obserwowały działalność „uroczej kuzyneczki” oraz jej towarzysza. Patrzyły uważnie
i zapamiętywały szczegóły, które mogły potem okazać się ważne.
Na większą zuchwałość Buchi pozwalał sobie po zapadnięciu zmroku. Wszak noc
to matka kotów. A księżyc jest ich wypróbowanym przyjacielem. W perłowym,
rozedrganym blasku srebrnej tarczy Nekomata odbywał wyprawy badawcze, niemal
niewidzialny, zwiewny i nierzeczywisty niczym widmo. Duch kota o sprawnym umyśle
i świetnej pamięci.
Dzięki temu z przerażeniem i grozą odkrywał mroczne, krwawe tajemnice dworu
rodu Urakami.
Etsuke, dokonująca swych morderczych rytuałów, całkowicie zanurzona w euforii
krwi, nie domyślała się nawet, że spod belek dachowych starego spichlerza na ryż,
w którym urządziła dla siebie upiorną pracownię, obserwuje jej czarnomagiczną sztukę
sędzia surowy, nieustępliwy i skrupulatny niczym sumienie, którego sama nie miała.
O, jakże Buchi nienawidził adeptki Kręgu, jak bezradny się czuł, słuchając wycia
i jęków kolejnego „mięsa”, którym zabawiała się akurat zabójcza wiedźma. Bił ogonem
po bokach, zaciskał bezwiednie pyszczek lub roztwierał go w bezgłośnym syku protestu
i odrazy, rozdarty i do głębi poruszony, choć zdawał sobie doskonale sprawę, że nic nie
może zrobić, w żaden sposób pomóc, ani jako kot, ani człowiek.
Osamotniony, wściekły i przerażony, patrzył tylko, patrzył i zapamiętywał
w nadziei, że kiedyś zaświadczy przeciwko Etsuke i jej nieludzkim praktykom.
Potem zaś, skulony na brudnej szmacie czy stercie starej słomy, w jakimś
prowizorycznym schronieniu, gdy groza i gniew nie pozwalały mu zasnąć, szeptał tylko
do siebie te same słowa, powtarzane po wielokroć zaklęcie:
– Przegrasz, wiedźmo! Przegrasz! Kiedyś zapłacisz za swoje uczynki!
Lecz odpowiadała mu cisza, zatrwożona i smutna jak jego bijące przyspieszonym
rytmem serce.

Aż przyszła wreszcie noc, ważka jak obrót szprych w kole przemian, która rozdarła
upiorną rutynę rytualnych zabaw „mięsem”. Noc, którą Nekomata miał zapamiętać
przez wszystkie siedem kocich wcieleń. Powrócił Taku, wysłany przedtem w jakąś
tajemną, nieznaną Buchiemu misję.
Wysoko, z perspektywy dachu dworu magiczny kot wyraźnie widział, jak na
podwórzec zajeżdżają bolidy Etsuke. Adept Kręgu wyskoczył z pierwszego pojazdu
i pędem, łomocząc podeszwami sandałów, wpadł do budynku, nawet nie zdjąwszy
butów. Pojazd miał poważnie uszkodzoną maskę, a jego silnik, zanim zgasł, wył
w wibrujący, nieprzyjemny sposób, jakby skomlał o pomoc.
Musiało zajść coś bardzo doniosłego.
Już w chwili, gdy Taku znalazł się na dziedzińcu, w wyczulone nozdrza Buchiego
uderzył smród czarnej magii. Żelazisty zapach krwi zmieszany z odorem rozkładu
i zgnilizny. Kocur zjeżył się z obrzydzenia, zaczął nerwowo przestępować z łapy na
łapę.
Coś się stało! Coś złego. Na pewno. Miłosierny Jizo! Dobry Inari! Miejcie mnie
w opiece, bo coś mi się zdaje, że będę jej bardzo potrzebował, pomyślał zdenerwowany
kot.
Miał rację.
Najemnicy Etsuke zaczęli bowiem wywlekać z bolidu okrwawione ciało. Nekomata
wpatrywał się w nie z przerażeniem.
Mężczyzna. Szczupły, nawet chudy. Sylwetka żylasta, choć muskularna. A twarz?
Świetlista Kannon! Racz pozwolić, żeby smuga światła padła na twarz.
Bogini chyba wysłuchała błagań swego wyznawcy, gdyż w tym samym momencie
drzwi dworu rozwarły się, a na podwórcu rozbłysły ostrym blaskiem latarnie.
Adept Księżyca Utajonego mimowolnie wbił pazury głęboko w drewno gontu.
Poczuł, że ogarnia go przerażenie.
Bo więzień wyglądał znajomo, boleśnie znajomo.
Och nie! – jęknął w duchu Buchi. Niech to nie będzie człowiek z przepowiedni!
Tylko nie on.
Ale był. Jego rysy nie pozostawiały cienia wątpliwości. Pociągła twarz, wąski nos,
prosta kreska warg.
Przyszły wybawca Księżyca Utajonego leżał na bruku dziedzińca, okrwawiony
i całkowicie bezwładny.
Martwy? Tego Nekomata nie potrafił stwierdzić.
Dostrzegł natomiast, że najemnicy wywlekają z pojazdu kolejnego więźnia. Jakąś
drobną, rozczochraną postać w brudnym i pomiętym ubraniu.
Kocur zmrużył oczy.
Dziewczyna. Niemal dziecko jeszcze. Całkiem bezwolna, szarpana jak tobół szmat,
zapewne pogrążona w głębokim szoku.
Biedactwo, pomyślał ze współczuciem.
Musiał nieźle nastawiać uszu, by usłyszeć choć strzępy słów wypowiadanych
daleko, na dole. Dowódca najemników wydał krótki rozkaz. Jeden z jego ludzi
bezceremonialnie zarzucił sobie na plecy pojmaną dziewczynę. Zwisała jak pokraczny,
źle uszyty plecak. Nie zaprotestowała w żaden sposób, nawet nie wydała jęku.
Podwładny szybko zniknął wraz ze swym pakunkiem między zabudowaniami
gospodarczymi dworu.
Zabiera ją tam, gdzie wiedźma trzyma innych więźniów, zrozumiał Nekomata. Do
„chłodni z mięsem”, jak uroczo nazywała dawną, kamienną suszarnię ryb, przerobioną
teraz na jedną dużą celę, przeznaczoną dla przyszłych ofiar jej eksperymentów.
Magicznego kota przeszedł dreszcz.
Nieszczęsna mała, stwierdził. Już po niej.
Ale nie mógł dłużej zamartwiać się losem nieznanej dziewczyniny. Musiał skupić
się na wybrańcu wyroczni, który wciąż nie dawał znaku życia. Blady, nieruchomy
demon w okrwawionym, podartym odzieniu. Wojownik ze starożytnego, klasycznego
tatuażu członków Organizacji, jakimś cudem wytrawiony na bruku rezydencji
Urakamich.
I, podobnie jak obraz nakreślony tuszem, z pewnością nieżywy.
Buchi poczuł, że ogarnia go rozpacz i groza.
A więc szanse na uratowanie Zakonu Księżyca Utajonego są na zawsze pogrzebane!
Martwe jak ten Cień Śmierci. Widocznie Wyrocznia słusznie nazwała go tym mianem,
bo zamiast nadziei przyniesie tylko zagładę. Księżycowi, a może i całemu światu.
Biedny magiczny kocur nie zdążył nawet w pełni pojąć rozmiaru klęski, gdy noc
eksplodowała gęstym, zapierającym dech, zgniłym odorem czarnej magii. Ohydny, trupi
smród rozkładu sprawił, że Nekomata odruchowo zmarszczył nos, rozwarł pysk
i z trudem zdołał powstrzymać wymioty. Ział tylko ciężko, aż boki mu się zapadały.
Oto przybyła Etsuke.
Niemal płynęła nad ziemią, niesiona wzdętymi skrzydłami czerwonego kimona.
Z twarzą ściągniętą, wykrzywioną z emocji, nadciągała, ptasia i padlinożercza jak sęp.
A za nią wlókł się skłębiony, buzujący nimb mroku. Moc wiedźmy z Kręgu.
Gdy tylko ujrzała leżące na podwórcu ciało, wrzasnęła histerycznie. W tym krzyku
wibrował triumf, nienawiść i radość tak podła jak trucizna.
Nekomata zadrżał, położył uszy po sobie.
Adeptka przyklękła, szarpnęła leżącego za włosy, obracając jego twarz ku światłu.
Uśmiech, który wypłynął na jej usta jak trup z głębi bagien, byłby w stanie zmrozić
i rozbić na drzazgi mrozu samą Yukionnę, Lodową Panią.
Potem pochyliła się i wyszeptała coś do ucha nieruchomego mężczyzny. Zbyt cicho,
by dźwięk dotarł nawet do kocich uszu.
Wstała, wyprostowała się dumnie. Krwawy słup do tortur w szkarłacie kimona,
spływającego do jej stóp posoką jedwabiu.
– Zabierzcie go do spichlerza! – nakazała. – Natychmiast!
Ten rozkaz Buchi usłyszał bardzo wyraźnie.
I struchlał.
Czyżby więzień jednak żył? W takim razie biada mu, bo czeka go los gorszy niż
wędrówka przez wszystkie szesnaście buddyjskich piekieł.
Zesztywniały z przerażenia, drżący kocur zrozumiał nagle, że przeznaczenie
najpewniej powiedzie go tą samą drogą.
Bo jeśli wybraniec Wyroczni nie umarł, to właśnie on, Buchi, będzie musiał podjąć
rozpaczliwą próbę wyzwolenia nieszczęśnika z rąk wiedźmy.
Gdy, nie bacząc na ogrom niebezpieczeństwa, po daszkach i belkach zeskoczył na
dziedziniec, by pobiec do pracowni koszmarnej Etsuke, serce waliło mu głucho
i żałośnie dźwiękiem żałobnego gongu.
Struchlały, przemykał pod ścianami budynków, prześlizgiwał się między sprzętami
gospodarczymi, starając ukrywać w głębokiej ciemności. Przebiegał od kępy wysokich
traw do rozczochranych, gęstych krzaków ciernika, którymi zarastały zapuszczone
dziedzińce i podwórce domostwa Urakamich, gdy nagle zelektryzował go
niespodziewany szelest. Dźwięk rozgarnianych liści! Nekomata odruchowo wygiął
grzbiet w łuk. Nastroszony ogon uniósł się w górę, pazury wysunęły, wbijając się
w grunt, ślepia wpatrzyły czujnie w mrok. Jeśli został dostrzeżony, nie zamierzał
poddać się bez walki. O nie! Był kocurem odważnym i zaprawionym w bojach, a noc
stała mu się sprzymierzeńcem. Napiął wszystkie mięśnie, szykując się do skoku wprost
na twarz napastnika. Niemal czuł, jak zatapia pazury głęboko w jego skórze.
Wyszczerzył kły, z trudem powstrzymując się, żeby nie syczeć. Hałas przecież mógłby
zdradzić dokładne miejsce, w którym się ukrywał.
– Nekomato! – usłyszał drżący, przestraszony głosik. – To tylko ja, panie! Michi!
Buchiemu z ulgi zakręciło się w głowie. Michi! Młody lis w służbie Kitsune, który
obserwował sytuację w siedzibie Omury i od czasu do czasu przynosił wiadomości od
Księżyca Utajonego.
Dzięki ci, dobry Darumo i błogosławiony Inari!
Wizyta adepta wypadła co prawda bardzo nie w porę, ale nie niosła ze sobą
żadnego niebezpieczeństwa. Co więcej, stwarzała możliwość, żeby przekazać Tomoe
wieści o mężczyźnie z wyroczni. Kocur nie przypuszczał, by młodziutki
i niedoświadczony lisek zdołał mu pomóc odbić więźnia. Mógłby tylko przeszkadzać.
Ale za to świetnie sprawdzi się jako posłaniec.
Nekomata nerwowo machnął ogonem, gdy adept, srebrny niczym smuga
księżycowego światła, wślizgnął się w gęstwinę krzewów i usiadł przed nim.
– Nie mam teraz czasu, Michi, jestem bardzo zajęty, więc powiem krótko. Pędź
natychmiast do swoich i zawiadom Księżyc Utajony, że wojownik zwany Cieniem
Śmierci znajduje się w rękach suki z Kręgu imieniem Etsuke, a ja właśnie próbuję go
ocalić. Rozumiesz? To bardzo ważne! Pani Kitsune musi się o tym jak najprędzej
dowiedzieć. Osobiście!
Ślepia lisa zrobiły się całkiem okrągłe ze zdumienia.
– Cień Śmierci, panie?! Jest tutaj? Przecież on nie żyje!
– Nie żyje?! – wykrzyknął przerażony Buchi. – Jak to możliwe?! Czyżby suka zabiła
go od razu? Teraz, w tej chwili?! Widziałeś to, Michi? Widziałeś na własne oczy?
Lisek zamrugał z oszołomienia. Zupełnie niczego już nie rozumiał.
– Nnnie. Nie widziałem. Nie mogłem. Ten mężczyzna zginął dłuższy czas temu,
w rezydencji gangstera Ashihei. W żadnym wypadku nie miałem szansy wtedy być przy
tym…
Nekomata zaczął tracić cierpliwość. Czas płynął nieubłaganie, a ten szczeniak
bredził coś od rzeczy.
– Nieważne, co ci się zdaje. Ja wiem, że Cień Śmierci jest teraz w rękach wiedźmy
Etsuke, adeptki Rozerwanego Kręgu. Natychmiast pędź do starszyzny. Pani Kitsune
powinna się jak najszybciej dowiedzieć, że staram się właśnie uwolnić wybrańca
z niewoli. Rozumiesz?
– Tak, panie Nekomata. Już biegnę. Najpierw jednak muszę…
– Właśnie że nie musisz! – prychnął zirytowany Buchi. – Jeśli to nic pilnego,
natychmiast wykonaj polecenie!
– Ale to jest pilne! – pisnął Michi. – Bardzo pilne! Wędrowny mnich przybył do
rezydencji daimio Omury. Rozmawiał na osobności z damą Fumiko. W ogrodzie, na
brzegu jeziora. Podsłuchałem, o czym mówili! Wierzba powiedziała, że Cień zginął
w domu pana Ashihei. Miał go zabić inny adept Wody, którego gangster właśnie przyjął
na służbę. Okazało się potem, że on także jest z Czarnej Wody. Miał zabić wybrańca,
żeby zgarnąć nagrodę za jego głowę, a na dowód zabrał ciało. To są słowa pani Fumiko!
Mnich ma na imię Rei. Bardzo się zmartwił, gdy usłyszał o śmierci wybrańca wyroczni.
Nie chciał uwierzyć, że to prawda. On szukał tego mężczyzny! Chciał mu pomóc. To jego
dawny przyjaciel. Padły słowa: Cień Śmierci! Jestem tego pewien! Jeśli dama Fumiko się
myli, a Cień jest właśnie tutaj, jak mówisz, to może ten mnich mógłby nam pomóc go
uwolnić? Chyba bardzo mu zależało na przyjacielu.
– Co ty opowiadasz?! – Ślepia Buchiego rozświetliły się turkusową zielenią. Dwa
lampiony pośród ciemności nocy.
Michi nerwowo oblizał pyszczek.
– Mnich szuka Cienia Śmierci. I jakoś tak dziwnie pachnie. Jakby… obco? – Adept
Księżyca lekko zmarszczył nos.
Ale Nekomata wcale go nie słuchał. Myślał. Myślał i kalkulował. Informacje kłębiły
mu się w głowie jak wielobarwne karpie koji w ozdobnym stawiku. Co robić? Jak
postąpić? Bardzo pragnął zasięgnąć rady Tamamo, ale to było, niestety, niemożliwe.
Sam musiał ponieść ciężar odpowiedzialności za tę niezwykle trudną decyzję. Dopuścić,
by nieznajomy poznał sekrety Księżyca Utajonego, i poinformować go o Cieniu Śmierci
czy zrezygnować z wszelkiej potencjalnej pomocy? Co za dylemat. Ale sam miał nikłe
szanse uratowania wybrańca. Może faktycznie przyda się nieznany sprzymierzeniec?
Czyżby tak stanowiły wyroki przeznaczenia? Buchi wciąż nie był pewien, lecz lata
przesłużone w Zakonie przekonały go, że zbiegi okoliczności nie istnieją.
Niewykluczone, że sam wielki Inari postawił na jego drodze tego tajemniczego mnicha.
Kim jest jeden bury kot, nawet magiczny, by odrzucać wyciągniętą rękę boga? Nie, to
nie wyglądało jak przypadek. Mnich wszakże przybył dokładnie w chwili, gdy wiedźma
z Kręgu schwytała wybrańca wyroczni, żeby go torturować i zabić. To musi być znak.
Potencjalny wybawca powinien poznać fakty. Jak najszybciej.
Kocur westchnął odruchowo.
– Michi, skoro jest tak, jak mówisz, biegnij teraz do tego mnicha i powiedz mu,
gdzie znajdzie przyjaciela. Obudź go, jeśli zajdzie potrzeba. Dopiero potem zawiadom
starszyznę klanu lisów o wszystkim, co wiesz. Niech natychmiast wyślą kogoś do
siedziby Księżyca.
– Tak, panie – potwierdził Michi z przejęciem.
Buchi uważnie przyjrzał się srebrzystemu liskowi. Na Kannon, wydawał się taki
młody i drobny. Czy powinien zlecać dzieciakowi tak odpowiedzialne i niebezpieczne
zadanie? Nie, to byłoby nierozważne. Poza tym nie darowałby sobie, gdyby adepta
spotkało coś złego.
– Michi, zmieniłem zdanie – oświadczył. – Pędź do starszyzny. Niech oni wybiorą
starszego, doświadczonego lisa, który spotka się z mnichem.
– Nie, panie! Proszę! – szczeknął błagalnie młody lisek. – Ja to zrobię! Dam radę!
Przysięgam. Zresztą stracimy za dużo czasu, jeśli pobiegnę najpierw do siedziby klanu!
Ten nieznajomy pomoże! Wiem to! Czuję w sercu! Zaufaj mi, panie! Ja… ja zrobię
wszystko dla dobra Księżyca Utajonego! Nie zawiodę!
Buchi znów spojrzał na małego, tym razem dużo przyjaźniej, z odrobiną czułości.
Przypomniał sobie młodego, pełnego zapału kocura, którym sam kiedyś był, wiele,
wiele lat temu. Mąż pani Kitsune, szlachetny Genkuro, dał mu wtedy szansę,
a Nekomata nadal jeszcze odczuwał za to wdzięczność. Michi, choć niedoświadczony,
miał wielką i serdeczną potrzebę służby Zakonowi. Aż płonął srebrzystą pochodnią
zapału. A takiej potrzeby nie wolno odtrącać.
– Dobrze więc – zgodził się Buchi. – Gnaj do mnicha! Tylko uważaj na siebie!
Powyrywam ci łapy i ogon, jeśli pozwolisz sobie zrobić krzywdę!
– Tak, panie! Pędzę, panie! – rozpromienił się Michi.
I smuga srebrnego futra pognała w noc.
Nekomata został sam w obozie wroga, doskonale zdając sobie sprawę, że czy mnich
przybędzie, czy nie, on sam będzie musiał stawić czoła mrocznej potędze Zakonu
Rozerwanego Kręgu. Jak miał tego dokonać? Żadne sensowne rozwiązanie nie przyszło
mu do głowy.
Inari pomoże, pomyślał z nadzieją. I inni dobrzy bogowie.
Ale zimne, rozgwieżdżone niebo wydawało się tak obojętne i odległe, jakby
mieszkańców Wysokiej Równiny Niebios nie obchodziły ani sprawy ludzkie, ani
pobożne życzenia magicznych zwierząt.

Michi dobrze znał siedzibę pana Omury. Spędził w niej wiele dni, poznając
domowników i sekrety domostwa. Obserwował, analizował i zapamiętywał wszystko,
co działo się w rezydencji. Nawet nieistotne z pozoru szczegóły. Dostojny pan Fuchi,
przywódca klanu srebrnych lisów z południowych prowincji, dobrze wiedział, kogo
skierować do takiej misji. Młodziak okazał się bystry, chętny do pracy i z całego serca
oddany Zakonowi. A w spokojnym gospodarstwie daimio nie powinien być narażony na
szczególne niebezpieczeństwo.
Biegł teraz przez kolejne podwórce, węsząc intensywnie. W duchu błagał
dobrotliwego patrona klanu, boskiego Inariego, by pozwolił mu jak najszybciej
odszukać mnicha i wypełnić ważne zadanie. Przed chwilą spenetrował dokładnie
kwatery dla pośledniejszych gości, gdzie Fumiko umieściła dawnego adepta Wody, ale
tam go nie zastał. Czyżby wędrowiec jednak zdecydował się odejść w środku nocy?
Błogosławieni Bogowie Szczęścia, sprawcie, żeby tak się nie stało! Przyjaciel Cienia
Śmierci był bardzo potrzebny panu Nekomacie i całemu Księżycowi Utajonemu. Co do
tego akurat Michi żywił absolutną pewność.
Może dlatego, że dostrzegł coś niezwykłego w gwiaździstych oczach mnicha,
a może z powodu zapachu, obcego, a jednocześnie tak dobrze znanego jak las,
w którym Michi się wychował?
Zapach! No właśnie! To on jest kluczowy, najważniejszy!
Srebrzysty lis zatrzymał się, podniósł pyszczek i zaczął intensywnie wąchać słabe
powiewy wiatru nadpływające znad jeziora. Mulista woda, trzciny, aromat
przekwitających anemonii, rybny zapach karpi koji i jeszcze zanikająca nuta woni
królika, przez którą poczuł nagle, jak bardzo jest głodny. Oblizał się, wciągając
w nozdrza wszystkie zapachy domu i ogrodu.
Królik… tak, to na pewno on.
Przez ułamek sekundy chciał pobiec za tropem, ale natychmiast się zreflektował.
Michi, ty kretynie! To nie czas na polowanie ani opychanie się mięsem! Skup się na
zadaniu!
Zamknął oczy, wytężył wszystkie zmysły i wtedy poczuł. To on! Mnich! Z jego
obcym, delikatnym, dziwacznym śladem zapachowym. Musi wciąż być w ogrodzie. Co
za wspaniałe odkrycie! Będzie miał okazję porozmawiać z nieznajomym na osobności,
w dodatku w znanym sobie, naturalnym środowisku, a nie w czterech ścianach
domostwa. Chwała niech będzie łaskawemu Inariemu i innym dobrym bogom
z Wysokiej Równiny Niebios.
Wciąż intensywnie węsząc, ruszył na poszukiwanie nieznajomego. I wkrótce go
odnalazł. Nawet ostry, żywiczny i słodki zapach miodowca nie mógł zamaskować
charakterystycznej woni obcego. Mnich tu był! Siedział na ławce ukrytej głęboko pod
opadającymi nisko gałęziami szkarłatnego drzewa. Wydawał się samotny i smutny.
A jednocześnie tak pełen sił witalnych, mocny i żywotny jak sama przyroda. Jakby
wcale nie różnił się od roślin w ogrodzie, wody jeziora, wiatru, ziemi, skał, nieba, które
Michi znał od urodzenia. Z jednej strony wydawał się bardzo obcy temu światu, zaś
z drugiej stanowił jego duszę, kwintesencję i skumulowaną energię. Biedny lisek
zupełnie nie pojmował tej niespotykanej dwoistości. Kim był wędrowny mnich? A może
lepiej zapytać czym? Ożywczym deszczem? Powiewem wichru? Burzą pośród nocy?
Wartkim strumieniem? Ciszą przedświtu? Zielnym, słodkawym, cierpkim sokiem
budzących się do życia pąków? Żelazistym zapachem omszałego głazu? Żyzną ziemią?
Odwieczną tajemnicą?
Od nadmiaru aromatów i sekretów niedoświadczonemu Michiemu zaczęło się
kręcić w głowie.
Jesteś bogiem? – zapytał w duchu nieznajomego. Choć chyba raczej demonem, bo
wyczuwał w nim mrok, obcy dla wszystkich innych istot. Ale równocześnie wiedział, że
ten dziwny wędrowiec niesie w sobie również ogromne pokłady dobra, które pożerały
zło z dawnych wieków, jak fermentujące drożdże pochłaniają cukier. Nie, dusza tego
mnicha, choć pełna bólu, rozpaczy, zatruta przez dawne podłe uczynki, z pewnością nie
poddała się ohydzie. Wprost przeciwnie, oczyszczała się, by zostać w końcu
przejrzystym klejnotem. Sercem prawdziwego bodhisattwy.
Zapach, znów zdumiał się Michi. Wszystko to jestem w stanie odczytać z zapachu.
Chwała niech będzie Inariemu, że uczynił mnie zwierzęciem. Dzięki temu wiem więcej
i czuję głębiej. A on, ten niezwykły nieznajomy, ta enigma… Sądzę, że wiem już, kim
jest. To potężne, bardzo stare i bardzo zagubione kami. Tak, na pewno tak. Nie mogę się
mylić.
Jest kami dawnej, przebrzmiałej i wymarłej rasy. Dobry Darumo, jakże to możliwe,
że odkrywam tak niezwykłe i zamierzchłe tajemnice? Ja, mały srebrny lis z klanu
południowych prowincji, skoro nie wie tego nawet potężny pan Nekomata ani nasza
starszyzna?
Lecz Michi był zbyt lojalny wobec klanu i skupiony na zadaniu, żeby długo
zastanawiać się nad niezwykłością swego położenia. Przede wszystkim musiał
zawiadomić mnicha, co dzieje się właśnie z Cieniem Śmierci. Potem ewentualnie może
rozważać, czy naprawdę zrozumiał naturę tak skomplikowanej postaci, jak wędrowiec
siedzący na ławce ukrytej głęboko w czułych ramionach miodnego drzewa. Grunt, żeby
nie poczuł strachu i nie zawiódł szlachetnego przywódcy klanu kotów, własnej
starszyzny oraz błogosławionej pani Kitsune, która przewodziła całemu Zakonowi
Księżyca Utajonego.
Zebrał się na odwagę i, opuściwszy kryjówkę w szuwarach, pobiegł w głęboki,
słodki, ciemny jak patoka cień miodownika, aby zmierzyć się z przeznaczeniem.

Lis poruszał się niemal bezszelestnie, lecz Rei natychmiast wyczuł pojawienie się
intruza. Jego dłoń spoczęła na rękojeści sztyletu ukrytego głęboko w fałdach szaty,
mięśnie się napięły, a zmysły wyostrzyły. Ktoś tu był. Ktoś nadszedł niepostrzeżenie
i wkroczył w mroczną samotność pod gałęziami miodownika. Chyba zwierzę.
W każdym razie stworzenie małe, czujne i ostrożne. Ale to niekoniecznie znaczy, że
niegroźne.
Adept Wody, nawet były, zawsze musiał obawiać się ataku. Z różnej, nawet
z pozoru zupełnie niewinnej strony. Czekał więc, spokojny, lecz przygotowany na każdą
ewentualność.
Czegoś takiego jednak się nie spodziewał.
Przejęty i drżący Michi wczołgał się pod wykrot między sękatymi, potężnymi
korzeniami drzewa. Gdy zdecydował się przemówić, ze zdenerwowania jego głos
zabrzmiał zupełnie jak szczeknięcie.
To tylko lis, pomyślał uspokojony Rei.
Lecz zaraz znów zamarł w napięciu, bo w ciemności rozległ się kolejny dźwięk, tym
razem znacznie wyraźniejszy. Który jednak wcale nie przypominał głosu lisa.
W każdym razie na pewno nie takiego zwykłego.
– Panie! – pisnął Michi. – Szanowny wędrowcze…
I umilkł, gdyż przypomniał sobie wagę swojej misji i gardło ścisnęło mu się ze
strachu.
Rei poruszył się niespokojnie.
– Kto tu jest? – spytał szeptem. – I po co?
– To tylko ja! – Biedny lis aż przywarł do ziemi. Przypominał teraz rozciągnięty
płasko srebrzysty kołnierz czy inny element garderoby zagubiony w ogrodzie.
Galaktyki ukryte w oczach mnicha rozbłysły.
– Wyjdź i pokaż się. Nie zrobię ci krzywdy.
Ponieważ polecenie brzmiało bardzo stanowczo, Michi wyczołgał się spod korzeni.
Usiadł na ogonie i spojrzał prosto w długą, końską twarz rozmówcy. Teraz musiał być
bardzo dzielny.
W razie czego ucieknę, pomyślał z determinacją. Ten chudy dryblas prędzej zabije
się w ciemności o własne nogi, niż zdoła mnie złapać. Kami, demon czy duch,
w ludzkiej postaci na pewno nie okaże się tak zwinny i szybki jak mieszkaniec lasu.
– Magiczny lis! – Były adept Wody nie potrafił ukryć zdumienia.
– Tak, panie. W samej rzeczy. Mam ci do przekazania niezwykle ważne informacje
od szlachetnego pana Nekomaty, przywódcy klanu kotów z Zakonu Księżyca Utajonego.
Brwi zaskoczonego mnicha uniosły się w górę ze zdziwienia.
– Zaraz, spokojnie. O czym ty mówisz? Gadające lisy, koty, Zakon zrzeszający
aktorów, gejsze, artystów, mistrzów iluzji? Co niby mają wspólnego, bo nie rozumiem?
Michi nie umiał powstrzymać prychnięcia pełnego irytacji. Wypiął dumnie pierś
i szczeknął:
– Księżyc Utajony nie zrzesza żadnych magików ani iluzjonistów. To odwieczna
siedziba wszystkich magicznych zwierząt w Wakuni. Przewodzi im klan lisów pod
przywództwem szacownej pani Kitsune, wdowy po nieodżałowanym, szlachetnym
panu Gensuke.
Rei podrapał się w nos.
– Nie wiedziałem – przyznał z niejaką konsternacją.
Zdawał sobie sprawę, że magiczne stworzenia istnieją na świecie, ale nie
podejrzewał, że od wieków ukrywają się za iluzoryczną, mistyczną i tajemniczą zasłoną
Księżyca Utajonego.
Michi poczuł przypływ pewności siebie.
– Zapewne nie masz także pojęcia, że nasza organizacja, podobnie jak ty, panie, od
pewnego czasu poszukuje informacji o losie człowieka zwanego kiedyś Cieniem
Śmierci.
Rei aż drgnął.
– Na bogów Równiny Niebios! Co wiecie o Takeshim? I czemu obchodzi was jego
położenie?!
Lisek położył uszy po sobie i nieco stracił rezon.
– To trochę skomplikowane – przyznał. – Szczerze mówiąc, nawet bardzo. Jestem
tylko posłańcem i sam nie wszystko rozumiem. Ale wiem, że ostatnio w Wakuni dzieją
się jakieś niepokojące rzeczy. I na całym świecie też! Starszyzna Zakonu bardzo się
martwi. Pani Kitsune poprosiła klan smoków o przepowiednie. Są zawsze trafne
i pomocne. Potężny pan Ryujin odprawił rytuał, z którego wynikało, że kluczową rolę
w powstrzymaniu zła i chaosu może mieć mężczyzna zwany Cieniem Śmierci. Od tej
chwili wszystkie magiczne istoty usilnie go poszukują.
Do tej pory były mnich słuchał z napiętą uwagą. Lecz gdy usłyszał ostatnie słowa,
opuścił ciężko głowę i westchnął. Jego ręce spoczęły na kolanach w geście wyrażającym
bezradność i żal.
– No to możecie darować sobie poszukiwania – oznajmił ponuro. – Mój przyjaciel
Takeshi, były adept Czarnej Wody, znany kiedyś pod tym imieniem, nie żyje. Zastrzelił
go nieznany najemnik w rezydencji gangstera Ashihei, a potem uciekł, zabierając ciało.
Przez jakiś czas łudziłem się, że mój dawny towarzysz jednak nie umarł, ale teraz znam
już prawdę. Możesz ją przekazać pani Kitsune czy komu tam chcesz. Cień Śmierci
wkroczył między szprychy odwiecznego koła przemian. Jego los się dopełnił. A smoki
lub inne gady będą sobie musiały poszukać nowego wybrańca wyroczni.
– Ależ nie! Mylisz się! – krzyknął Michi. Ze zdenerwowania aż zamiatał ogonem. –
Cień Śmierci żyje! Tylko chyba już niezbyt długo, bo dostał się do niewoli wiedźmy
z Rozerwanego Kręgu, która ma na imię Etsuke.
– CO?!
Rei zerwał się z ławki i złapał za głowę.
To wszystko nie mogło być prawdą! Nie, w żadnym wypadku! Chyba po prostu
oszalał i roi teraz jakiś wariacki, obłąkańczy sen. Miraż spleciony z dawnych
wspomnień i lęków. Bo skąd niby wzięłaby się tu Etsuke? Ta krwawa żmija,
przekleństwo sprzed lat? Ona, akurat ona?! Nie ma mowy! Takie przypadki się nie
zdarzają. Tego lisa też zapewne nie ma. To złuda, iluzja wykreowana przez umysł
zmącony rozpaczą. No jasne! Na pewno. I nawet logiczne w jakiś pokrętny sposób. Stąd
przecież wzięła się wzmianka o Księżycu Utajonym, Zakonie mistrzów magii
i oszukańczych sztuczek.
Śnię na jawie, pomyślał z niepokojem. A to znaczy, że źle ze mną. Muszę się
natychmiast uspokoić, a złudne wizje znikną.
Tyle że wcale zniknąć nie chciały.
Rei zamykał i otwierał oczy, potrząsał głową, tarł dłońmi policzki, a nawet szczypał
się w ucho, ale srebrny futrzak nadal siedział na ogonie, przypatrując mu się czarnymi
klejnotami ślepi.
– Czy dobrze się czujesz, panie? – spytał z troską. – Wybacz, rozumiem, że zapewne
znalazłeś się w szoku od nadmiaru niezwykłych nowin, ale czas ucieka, a Cień Śmierci
pozostaje w rękach adeptki Kręgu. To zaś może okazać się bardzo niebezpieczne dla
jego życia i zdrowia…
Dobra, postanowił w końcu mnich, skoro oszalałem, to porozmawiam z moją iluzją.
Co mi szkodzi? I tak nie chce rozwiać się w szary dym niebytu. Może to podświadomość
wysyła mi jakiś komunikat? Albo sam los? Kto wie.
Pochylił się i wpatrzył uważnie w srebrzystą zjawę.
– Utrzymujesz, że Etsuke porwała Takeshiego i gdzieś go przetrzymuje? Ta sama
wiedźma z Kręgu, która od lat jest jego najzacieklejszym wrogiem? Jak to możliwe?
Skąd by się naraz wzięła?
Michi oblizał nos.
– Nie mam pojęcia, czy to ta sama adeptka. Wiem tylko, że tak nazywa się
czarownica z tego przeklętego Zakonu, która pojmała Cienia Śmierci. Może to zupełnie
inna kobieta. Ale bardzo, bardzo zła i groźna. Zabije wybrańca tak, jak zamęczyła już
niejednego porwanego człowieka. Pan Nekomata próbuje go odbić, ale sam może
ponieść klęskę. Pomyślałem, że ty, panie, mógłbyś pomóc. Jesteś przecież przyjacielem
wybrańca wyroczni i szukasz go od dawna.
Rei popadł w krótkie zamyślenie, ale po chwili potrząsnął przecząco głową.
– Zaraz, coś mi się nie zgadza. Niby gdzie Etsuke trzyma więźniów i dokonuje
swoich morderczych rytuałów? Chyba nie chcesz mi wmówić, że w lesie?
– Ależ skąd! W rezydencji pana Urakamiego. Rządzi się tam jak na swojej ziemi.
Młody dziedzic nad niczym już nie ma kontroli, odkąd przybyła. Adeptka udaje jego
kuzynkę, a tak naprawdę to Odrodzona. Urakami poprosił o pomoc Rozerwany Krąg
i, na nasze utrapienie, natychmiast ją otrzymał. Najemnicy Etsuke dokonali napaści na
port pana Omury i pozabijali wielu mieszkańców. Wiedźma ma mnóstwo pieniędzy
i własne siły zbrojne złożone ze zbirów bez sumienia i skrupułów. A teraz w jakiś
sposób dowiedziała się, gdzie przebywa wybraniec, i porwała go! Dysponuje potężną
i strasznie czarną magią. Karmi swoją moc krwawymi rytuałami, które odprawia
w dawnym spichlerzu na ryż. Wiem to wszystko od pana Nekomaty. On śledzi wiedźmę
już od wielu dni. Ale dopiero dziś dostała w swoje ręce Cienia Śmierci. Właśnie tej nocy.
Błagam cię, panie, pomóż! Może jest jeszcze szansa, żeby go uratować!
Im dłużej lis mówił, tym bardziej Rei nabierał przerażającego przekonania, że
jednak nie śni. Owszem, głęboko w myślach jak ognik świątynnej lampki zapalała się
też blada iskra nadziei, że Takeshi jednak zdołał przeżyć. Ale jeśli faktycznie znalazł się
w niewoli adeptki Rozerwanego Kręgu… Bogowie Wysokiej Równiny Niebios! Miejcie
go w opiece, bo bardzo jej potrzebuje.
Były mnich przykucnął przed lisem. Wpatrzył się uważnie w lśniące, czarne oczy
zwierzęcia. I dostrzegł w nich prawdę.
– Ty nie kłamiesz – szepnął. – Ktoś, kto może okazać się Takeshim, faktycznie wpadł
w łapy jakiejś czarownicy z Kręgu.
Michi energicznie skinął łebkiem.
– Tak. Pan Nekomata jest zupełnie sam w siedzibie Urakamich. A my, miejscowe
magiczne lisy, nie dysponujemy zdolnościami przemiany jak on. Od dawna nie
przybieramy ludzkiej postaci. Bylibyśmy zbyt słabi, żeby mu pomóc. Nie wszystkie
zwierzęta z Księżyca Utajonego są tak potężne jak przywódcy klanów. Znajomość mowy
i kilka magicznych sztuczek to całe nasze umiejętności. Pomożesz, panie? Boję się, że
szlachetny Nekomata, choć waleczny i bardzo mądry, nie zdoła uwolnić wybrańca. Nie
mogę dopuścić do tego, by zginął, a wraz z nim Cień Śmierci!
Rei zamyślił się.
– Widziałeś wiedźmę z Kręgu?
Lis aż zadrżał ze strachu i obrzydzenia.
– Tak. Wydaje się niewinna, dziewczęca i wesoła, ale jest jak robaczywy owoc.
Śmierdzi złem. Ubiera się w kolorowe sukienki lub tradycyjne stroje, wdzięczy,
szczebiocze i śmieje, ale tak naprawdę jest straszna. Ładna tylko z pozoru. Ma owalną
twarz, wielkie, niebieskie oczy i gęste, kasztanowe włosy. Udaje rozgadaną ślicznotkę
z miasta, ale to potwór. Przysięgam, panie. Nawet diabły drżałyby przed nią
z przerażenia.
Rei poczuł nagłe uderzenie lęku, ostre niczym cięcie sztyletem. Bogowie Szczęścia!
To jednak ona. Mały lis bezbłędnie opisał odwieczną nieprzyjaciółkę Takeshiego. Jak to
możliwe, na szprychy koła przemian? Nie miał pojęcia. Ale nie mógł też tracić czasu na
jałowe rozważania. Cień Śmierci znalazł się w straszliwym niebezpieczeństwie.
– Dobrze znasz gospodarstwo Urakamich? – spytał.
– Nieźle – przytaknął młody adept.
– Dobrze. Więc opowiedz mi teraz dokładnie, jak do niego dotrzeć, i opisz rozkład
wszystkich budynków.
Michi znów posłusznie skinął głową i zaczął mówić. A kiedy już skończył i śmignął
w noc srebrzystym błyskiem futra, były adept Wody pozostał sam ze swymi myślami,
gorzkimi jak zatrute migdały. Bo im dłużej zastanawiał się nad sytuacją, tym bardziej
rozpaczliwie mu się jawiła. Jak jeden zaczarowany kot i jeden wojownik, nawet
wybitny, mają odbić więźnia z rodowej siedziby daimio? To wydawało się zupełnie
nierealne. Fumiko zaś jasno dała do zrozumienia, że Omura nie zamierza kiwnąć
palcem w tej sprawie. Tymczasem gdzieś głęboko w duszy Rei zakiełkowało, a teraz
rozkwitało chwastem paskudne przekonanie, że okrutna kuzynka dziedzica Urakamich
z pewnością musi być tą samą Etsuke, której obaj z Takeshim tak szczerze nienawidzili.
Bo ile adeptek Kręgu o takim imieniu może mieć kasztanowe włosy i niewinne
z pozoru, błękitne oczęta? Tak, tylko parszywy dżos, to przeklęte przeznaczenie było
w stanie znów skrzyżować ścieżki tych dwojga i wepchnąć Cienia Śmierci wprost
w wypielęgnowane szpony dawnej nieprzyjaciółki.
Z pewnością było w stanie.
Pulsujące czarne zło

W
ięc miała go! Miała. Dostała wreszcie w swoje ręce. Nieprzyjaciela. Wroga
z przeszłości. Swoją jedyną klęskę. Los jej sprzyjał. Co tam los! Cały świat
musiał pokornie pochylić się przed mocą wiedźmy z Kręgu. Czuła się
potężna i władcza. Silna jak nigdy przedtem. Dopadła go. Dorwała Takeshiego. Na
Księgę Wrzasku! Co za upojna chwila. Niech zatrzyma się na wieczność!
Niemal nie potrafiła uwierzyć w swoje szczęście. Brudna, złośliwa radość otulała
Etsuke płaszczem triumfu. Cesarską szatą zwycięstwa.
Podążała do spichlerza, jakby udawała się na koronację. Własną koronację, która
zapewniłaby jej boski status. Tak, stała się właśnie boginią. Ucieleśnioną władczynią
zemsty. Przeznaczeniem dzierżącym w dłoni nóż. Ostrze, którym przetnie nici żywota
podłego wroga.
A przedtem dostarczy sobie całe morze nieprzebranej radości i mocy.
Nikt, nikt z żywych ani umarłych nie mógł bezkarnie stawać na drodze kuzynki
Etsuke. Adept Czarnej Wody za chwilę się o tym boleśnie przekona. Niezwykle boleśnie
i długo. Od przenikliwego wycia aż do charczenia ostatniego, udręczonego oddechu. Bo
ona sama przełamie po kolei wszystkie wpojone mu w Zakonie bariery, tak jak łamać
będzie kości.
Nieunikniona kara właśnie nadciągała. Surowa i bezwzględna. Tu zabraknie
miejsca na skruchę i wybawienie. Nastąpi tylko spektakl krwi, męki i ostatecznej
zagłady. Już zaraz, za chwilę, sztuka zatriumfuje nad materią.
Tkankami ciała, narządami, ścięgnami, żyłami i skórą. Całym tym workiem gówna,
którym tak naprawdę jest każda żyjąca istota.
Sztuko, trwaj! Jesteś najpotężniejsza.
Gdy weszła do pracowni i ujrzała rozciągnięte na stole ciało Takeshiego, jej zgniłe
serce zaczęło kołatać ze szczęścia.
Łup! Łup! Łup! Cóż to będzie za trup!
Lecz zaraz potem Etsuke poczuła drgnienie niepokoju.
Zaraz. Zaraz! Coś tu było cholernie nie tak.
Dlaczego adept Wody leży nieruchomo na blacie? Czy jest już przykuty?
W ubraniu?
Owszem, uwielbiała powoli odzierać mięso z odzienia, celowo kalecząc skórę
i rozkoszując się strachem swoich ofiar. Perłami spływającego potu i rubinami posoki,
jakimi inkrustowała ciała obiektów sztuki.
Ale ten egzemplarz należał do szczególnie niebezpiecznych.
Na pewno stawiał opór. Na pewno potrzeba było kilku silnych mężczyzn, by go
obezwładnić i przypiąć do stołu sekcyjnego. Dlaczego więc leżał bezwładnie, nie
okazując ani lęku, ani wściekłości, ani determinacji? Czemu nadal udawał
nieprzytomnego, tak jak na podwórcu dziedzińca? Czy to jakaś sztuczka?
Nie wiedziała. Lecz od razu poczuła dreszcz niepokoju. Takeshi był wyśmienitym
wojownikiem, świetnie wyszkolonym członkiem swego Zakonu. Okazałaby głupotę,
lekceważąc go. A Etsuke nie była głupia.
Coś knuł. Coś wymyślił. Ale co to mogło być?
Ostrożnie, z nożem w ręce, przysunęła się do stołu. Więzień faktycznie został
przykuty, lecz tylko za nadgarstki i kostki. Nadal nie dawał znaku życia.
Adeptka Kręgu poczuła dreszcz lęku.
Nie wstanie z tego blatu, przekonywała sama siebie. Nikt nie dałby rady tego
dokonać. Ani demon, ani bóg.
Lecz strach nadal trącał ją chłodnymi palcami wzdłuż kręgosłupa.
Pochyliła się, zacisnęła dłoń na zmierzwionych i brudnych włosach przyszłej
ofiary.
– Jestem tu! – syknęła złowieszczo. – Tak, to ja, Cieniu Śmierci. Twój nędzny,
obsrany, żałosny koniec. Za chwilę zostaniesz padliną. Poznajesz mnie? Pamiętasz? Bo
ja zapamiętam cię przez wszystkie kolejne żywoty.
Powieki Takeshiego nawet nie drgnęły. Leżał tylko, jakby już dawno był martwy.
Na krwawych mistrzów! – pomyślała zdezorientowana Etsuke. Bezwładny jak
kadawer! Jak on to robi, do diabła? I po co? Zdechł po drodze czy co? No nie! To by było
doprawdy nie do zniesienia.
Niewiele myśląc, zaczęła szybkimi ruchami rozcinać ubranie więźnia, nie bacząc,
czy rani ciało. Wyszarpywała płaty rozciętej tkaniny z nienawiścią i pasją, jakby
odzierała ofiarę ze skóry.
– Wydobędę cię z tego kokonu! Z tej przeklętej obojętności. Z tego kurewskiego
bezruchu! – warczała mściwie. – Zobaczysz! Wkrótce zobaczysz!
Lecz Cień Śmierci niczego nie widział, gdyż oczy miał zamknięte, a twarz
nieruchomą. Jego ciało znaczyły liczne szramy. Niektóre stare, cienkie i białe jak
zadrapania rysikiem, inne szerokie i wyraźne, wytyczające drogi niebezpiecznego
życia. Sporo było świeżych, ale już zabliźnionych, lśniących bielą nowej tkanki, jak
wtręty kryształów w marmurze. Na udzie, ramieniu i boku czerwieniły się długie
zadrapania, ale tylko jedna otwarta rana wydawała się nieco głębsza. Ta pod lewym
ramieniem, zadana niedawno ostrym narzędziem. Lecz nie zagrażała życiu i już
przestała krwawić.
Gdy adeptka zdarła z Takeshiego ostatni kawałek ubrania, przekonała się, że jego
pierś unosi się w płytkim, lecz regularnym oddechu.
Na ten widok ogarnęło ją zdumienie i niepohamowana złość. Coś tu tak strasznie
nie pasowało, aż miała ochotę wrzeszczeć z frustracji.
Oszukana! Zdradzona! Zawiedziona! Och, na szesnaście kurewskich piekieł, tak
właśnie się teraz czuła!
Zadrwił z niej znowu! Zrobił w konia! W bambuko! W kukso! Nabił w butelkę!
Wystrychnął na dudka! Tylko jak, na parszywą zarazę?! W jaki sposób?!
Etsuke znała się doskonale na cierpieniu, znała także na śmierci i naprawdę
wyjątkowo sprawnie uprawiała swą krwawą sztukę. Dlatego umiała rozpoznać, kiedy
ofiara jest nieprzytomna. Pogrążona w głębokim stanie utraty świadomości.
Jak Takeshi właśnie teraz.
Skurwysyn zemdlał! Zemdlał naprawdę. I nic nie wskazywało, żeby miał się szybko
ocknąć.
Kurwa jebana mać! Tego się nie spodziewała.
Płonąc wysoką, czerwoną pochodnią gniewu, podeszła do stolika z instrumentami
i wybrała nieduże, płaskie szczypce. Potem podeszła do więźnia, ujęła jego lewą rękę
i z wielką wprawą, powoli, by sprawić jak najwięcej bólu, wyrwała mu paznokieć
z małego palca.
Nic! No nic! Choćby drgnienia ust, powieki, słabego, słabiutkiego skurczu któregoś
mięśnia na twarzy.
Po prostu bezużyteczna, nieczuła kłoda.
Etsuke zaczęła się trząść z wściekłości i nienawiści.
Nie udało się! Dostała go, a przecież znowu jej uciekł! A tak pragnęła, tak łaknęła
umazać się krwią wroga! No i niby wciąż mogła to zrobić. Tylko po co, na pieprzonego
chuja, skoro skurwiel nic nie czuje?!
Próbowała się uspokoić, przekonać, że w końcu Cień Śmierci odzyska przytomność,
lecz wściekłość kąsała ją jak rój pszczół.
Musiała, no po prostu musiała się na kimś wyładować! Znaleźć winnego, który
zepsuł najwspanialsze, najbardziej wyczekiwane mięso, z jakim miała pracować.
I był ktoś taki. Pewnie, że był. Bezczelny, głupi, zasrany kuzynek Taku. Czekaj no,
kuzynku! Ależ ja z tobą potańcuję! Aż będziesz przytupywał do taktu!

Jeśli Taku sądził, że w nagrodę za przywiezienie cennego więźnia Etsuke pozwoli mu


rozkoszować się swą sztuką uprawianą w dawnym spichlerzu lub może nawet zgodzi
się łaskawie, aby poćwiczył własne umiejętności, to srodze się przeliczył. Adeptka nie
miała zamiaru z nikim dzielić chwili triumfu. Takeshi był jej i tylko jej.
Dlatego Taku, zmęczony akcją w chacie Yoshitakiego i długą podróżą, po prostu
poszedł spać.
Lecz nie cieszył się długo zasłużonym odpoczynkiem. Ledwo zdążył zamknąć oczy,
a zbudził go złowieszczy dźwięk. Korytarzem domostwa Urakamich nadciągała bowiem
nawałnica. Skondensowana, szkarłatna wściekłość. Jedwabna furia w burzowych
kłębach kimona.
Kuzynka Etsuke.
Nawet nie usiłowała zachować pozorów. Wrzeszcząc i plując przekleństwami,
wparowała do pokoju adepta, straszna jak Górska Starucha.
– Wstań! Wstawaj, śmieciu, albo pokroję cię na plastry na tym brudnym,
przepoconym futonie!
Taku zerwał się na nogi, zdumiony i przestraszony. Za cholerę nie potrafił
zrozumieć, co takiego zrobił, by narazić się na szał gniewu przełożonej.
– Ja… – wymamrotał. – Nie wiem, o co…?
Ale nie dane mu było dokończyć pytania. Etsuke machnęła ręką, zaś adept chwycił
się za pierś z okrzykiem bólu. Ciepła czerwień, płynąca z czterech głębokich zranień,
zaczęła mu ściekać po palcach.
Etsuke uniosła w górę dłoń. W jej oczach płonęła groźba. Poświata księżyca,
wpadająca przez okno, wysrebrzyła pięć ostrych, zakrzywionych, metalowych
szponów, które wiedźma nosiła zamiast paznokci.
Taku cofnął się odruchowo. Adeptka Kręgu wydawała się teraz tknięta całkowitym
obłędem.
– Czemu? – stęknął słabo.
Twarz „kuzynki” zmieniła się w maskę furii.
– Przywiozłeś mi zepsute mięso! – syknęła z nienawiścią.
Adept osłupiał.
No nie! Ona jest naprawdę szalona! – pomyślał. Walnięta jak jenot, który za długo
był czajnikiem. Odbiło jej wreszcie na dobre. I co teraz?
Wyszkolona wiedźma z Kręgu, która postradała właśnie zdrowe zmysły, mogła
stanowić poważny problem.
Ale Etsuke wcale nie zwariowała. A jeśli tak, to straciła nad sobą panowanie
skutkiem dymiącej, czerwonej wściekłości, zalewającej jej umysł.
– Nie rozumiesz, debilu, co? – wrzasnęła. – Widzę wyraźnie po tępocie malującej ci
się na mordzie! Dlaczego więzień jest nieprzytomny?! No?! Mów prawdę, bo tym razem
oberwiesz po pysku, a ja zadbam, żeby przy okazji wypłynęło ci oko!
Taku przestraszył się nie na żarty. Adeptka była zdolna do wszystkiego. Nie raz się
o tym przekonał.
– Wszczął bójkę w bolidzie! – jęknął. – Poranił kilku moich ludzi. Jednego zabił!
A przedtem załatwił aż czternastu, zanim zdołaliśmy go schwytać! To potwór!
Musiałem go powstrzymać, żeby nas nie pozabijał i nie uciekł. Ryzykując własne życie,
podałem mu środki nasenne i uspokajające, byle tylko przywieźć ci go żywego, tak jak
kazałaś. Droga była daleka, myślałem…
Umilkł, bo źrenice Etsuke płonęły ponurym blaskiem krematoryjnego pieca.
– On jest z Czarnej Wody! – wycedziła. – Rozumiesz, szmato zasrana?! Z Wody! Ich
adepci nigdy nie tracą przytomności!
– Ale on tak – bronił się rozpaczliwie Taku. – Zwiądł od razu po zastrzyku!
Wrzasnęła ze złości głosem wrony.
– Dlaczego, na Księgę Wrzasku?! Coś ty mu dał?
– To, co zwykle podajemy mięsu. Sama przygotowałaś mieszankę, pani.
Wściekła, zdenerwowana i wytrącona z równowagi Etsuke bezwiednie zaczęła
szarpać palcami rękawy kimona. Jedwabne płatki posypały się na posadzkę, gdy tylko
srebrne szpony dotknęły tkaniny.
Przez chwilę naprawdę szczerze pragnęła wypruć flaki z Taku, lecz lata szkoleń
w Zakonie nauczyły ją choć trochę panować nad swoją dziką naturą. Nawet ona nie
mogła sobie pozwolić na to, by zabić podwładnego, który tak naprawdę nie dopuścił się
uchybienia.
– To niemożliwe! Niemożliwe! – mamrotała do siebie. – No nic. Muszę się teraz
skupić i nabrać mocy. Potem dowiem się, jakim cudem to ścierwo zemdlało. Dlaczego
środki nasenne zadziałały? Nie wiem, kurwa! No nie wiem! Ale znajdę odpowiedź. Na
pewno znajdę. Taku!
Adept, który schylił się, żeby sięgnąć po prześcieradło i z jego pomocą zatamować
krew, znów poderwał się do pionu.
– Zabierz więźnia do jednej ze specjalnych, nowych cel w spichlerzu. Są solidne
i mają mocne zasuwy – rozkazała wiedźma z Kręgu. – Nie chcę, żeby wyszkolony
wojownik Wody ocknął się pośród reszty mięsa. Jeszcze by skłonił tę żałosną bandę do
buntu. Aha, przyprowadź mi inny obiekt w jego miejsce. Byle był silny i krzepki. Muszę
zaczerpnąć dużo świeżej energii. No już, rusz się! Potem się zajmiesz tymi
zadrapaniami! Potrzebuję natychmiast odświeżyć umysł i skupić myśli. A nic tak nie
pomaga, jak uprawianie sztuki.
– Tak, kuzynko – zgodził się pokornie Taku. – Będzie, jak każesz.
– No pewnie, że będzie! – fuknęła i wyszła, nie obejrzawszy się na podwładnego.
Na prześcieradle, które przyciskał do piersi, już wykwitały czerwone maki krwi.
To już po moim spokojnym śnie, pomyślał gorzko.
Wiedział, że przy mdłym świetle nocnej lampki będzie musiał opatrzyć sobie rany
zadane szponami Etsuke, by rano znów zgłosić się do służby bez skargi czy oznak
gniewu. Odchylił nieco rąbek prześcieradła. Krwawa bruzda natychmiast zaczęła się
rosić posoką. Niewykluczone, że nie obejdzie się bez szwów, stwierdził ponuro. Obyś
zdechła, śliczna kuzynko!
Tymczasem adeptka Kręgu podążała do spichlerza, nie poświęcając już swemu
podwładnemu żadnej myśli. Dla niej mógłby nie istnieć. Liczył się tylko Takeshi
i niepojęta tajemnica jego omdlenia.
Wydrę ją! – postanowiła. Wydrę, choćbym miała temu poświęcić całe miesiące!
Buzując wściekłością, czekała niecierpliwie na kolejne mięso, dzięki któremu zdoła
ochłonąć i opanować dręczące myśli. Sztuka zawsze przynosiła jej radość i ukojenie.
Tak też będzie i tym razem. Na pewno.

Wszechobecna szarość szoku ogarnęła i zupełnie zawładnęła umysłem Haru.


Dziewczyna owinęła się nią jak starym, brudnym kocem i zapadła w letarg pustki,
chłodu oraz całkowitego braku zdziwień. Haru nie broniła się, nie płakała, kiedy po
rozdzieleniu z Takeshim zawleczono ją do jakiegoś ponurego, ciemnego baraku
i wrzucono przez drzwi na twardą, zimną podłogę. Los godny tobołu ze starzyzną.
Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież od dawna tak ją traktowano. Jako niepotrzebny
balast. Coś, co przerzuca się z miejsca na miejsce, porywa, więzi, przetrzymuje wbrew
woli. Coś absolutnie pozbawionego znaczenia. Przedmiot.
Zamknęła się więc w tej definicji, tej bezwolnej przedmiotowości, jakby naprawdę
zgadzała się zostać rzeczą. W tej chwili zupełna otępiałość koiła i przynosiła ulgę.
Przede wszystkim dlatego, że pozwalała pozbyć się wszelkich myśli. A co za tym
idzie obaw. Nie bała się. Skądże znowu. Rzeczy nie są przecież zdolne do odczuwania
strachu, prawda?
Trwała. Nawet nie próbowała przy tym zdać się na los, przeczekać, pozwolić sobie
na jakąkolwiek nadzieję czy pociechę. Nie. Haru po prostu odruchowo, bezwiednie
przełączyła się w stan zawieszenia, jak zepsuty automat.
Ale umysł ludzki ma to do siebie, że nie potrafi nieustannie pozostawać w transie
otumanienia. Powoli, bardzo powoli do dziewczyny znów zaczęły docierać pierwsze
bodźce. Na razie te najbardziej pierwotne. Chłód. Pragnienie. Ciemność. Dopiero potem
z wolna zaczęła jej wracać świadomość.
Kim jest. Gdzie jest. Co się właściwie stało.
Po raz kolejny została uprowadzona. Lal zginął. Takeshi został zabrany w inne
miejsce. A ona znalazła się tutaj.
Czyli gdzie? – rodziło się oczywiste pytanie.
W niewoli. Co do tego miała pewność. Kamienna podłoga, drzwi zatrzaśnięte na
kłódkę i wszechobecny mrok nie budziły wątpliwości. Trafiła do celi.
I coś jej podpowiadało, że nie była tu sama. Oszołomienie, ten stary, wypróbowany,
choć niezbyt rozsądny przyjaciel, zaczęło ją w końcu opuszczać, a wtedy usłyszała
szmer ludzkich oddechów, ciche westchnienia, stłumiony cień czyjegoś szlochu, słaby,
słabiutki, jakby przerażony śmiałością swojego zaistnienia.
Wokół Haru, w ciemnościach więzienia, siedzieli inni osadzeni. Zbyt wylękli, zbyt
przejęci własnym losem i ogromem swego nieszczęścia, żeby zareagować na pojawienie
się nowego więźnia. Skupieni wyłącznie na sobie, zatrzaśnięci w skorupach swoich
przeżyć, obojętni na stłoczonych wokół bliźnich. Ludzie-kamienie, człekokształtne głazy
zastygłego przerażenia.
Nikt nie zamierzał do niej podejść, odezwać się, pocieszyć. Udzielić najmniejszej
chociaż pomocy. Wymienić jakichkolwiek słów, informacji, komunikatów. Tak po
prostu, po ludzku, ulec potrzebie wspólnoty. Podzielić z nią wspólny strach
i zwątpienie, by stały się choć odrobinę bardziej znośne.
Pośród tych obcych, przerażonych ludzi Haru była tak strasznie sama, tak
rozpaczliwie samotna, jak nigdy w życiu.
Miała rację. Stała się przedmiotem, który zupełnie nikogo nie obchodził.
Zapłakałaby, ale łzy nie chciały popłynąć. Rzeczy przecież nie płaczą.
Tak naprawdę w tej strasznej, smutnej, ciemnej godzinie córka wójta po raz
pierwszy z całego serca pożałowała, że pamiętnej nocy butnie i buńczucznie rzuciła
wyzwanie demonom, oczekując, że po nią przyjdą i na zawsze odmienią jej życie.
Przyszły. A jakże, oczywiście, że przyszły. Zawsze przecież przybywają. Zło słucha
próśb głupców. Wysłuchuje ich z lubością.
Na świetlistą Kannon! Na dobrego Jizo i mądrego Darumę! Jak mogła tak
beznadziejnie, tak durnie nie doceniać tego, co dostała od losu? Cudownego ojca, który
ją rozpieszczał. Wspaniałego, dostatniego, przyjaznego domu. Kochanego, słodkiego
Księcia Genji. Wesołych, oddanych służących, którzy ją lubili i pobłażali. Zimnej Wody,
takiej znajomej, takiej swojskiej i dobrej. I nawet jego. Tego nieznośnego na pozór
Kazui, który pojawiał się zawsze, kiedy go potrzebowała.
Dlaczego ich opuściła? Dla jakiej szalonej, bzdurnej zachcianki? Co nią
powodowało, na Wysoką Równinę Niebios? Absurdalna, niepojęta teraz żądza przygód?
Nuda, wynikająca wyłącznie z tępoty i zarozumiałości? Jak mogła czuć się inna, lepsza
od mieszkańców wioski? Czym niby się od ich różniła? Tylko głupotą. Bezbrzeżną,
pustą, żałosną głupotą.
Nabiła sobie dziecięcą, naiwną głowę niewyobrażalnymi bredniami. Chciała zostać
księżniczką, heroiną romansu, bohaterką rodem z dawnych wierszy i pieśni. A jak
skończyła? Czym była teraz?
Niczym i nikim. Przerażoną, zahukaną dziewczyniną w brudnym, porwanym,
cudzym ubraniu i złachanych niebieskich tenisówkach.
Nie, ani przez chwilę nie żałowała swoich pięknych strojów, fatałaszków,
koroneczek, błyskotek i diademików. Żal odczuwała tylko z powodu utraty najbliższych.
Gdyby Siedmiu Bogów Szczęścia wiedziało, jak strasznie za nimi tęskniła, może
zmiłowałoby się nad głupią, nic niewartą, słabą istotą, w którą się teraz przeistoczyła,
i pozwoliłoby jej wrócić do domu.
Och, o niczym więcej nie marzyła. O niczym. Tylko żeby zobaczyć tatę. Przytulić
kota. Zasnąć we własnym łóżku.
Ale nie mogła liczyć na tyle szczęścia. Rzeczywistość śmiała się szyderczo z jej
nierealnych pragnień. Haru była tu i teraz. Szczur w pułapce.
Nie myślała nawet, czy zasłużyła na swoją karę, bo nie doceniała cudownego życia,
jakie wiodła w Zimnej Wodzie. Takie kwestie wydawały jej się teraz zbyt
skomplikowane. Po prostu brakowało jej domu i rodziny. Brakowało z całego serca.
I właśnie wtedy, gdy w pełni zdała sobie sprawę ze straty, jakiej doznała, zaniosła
się rozpaczliwym, do głębi smutnym łkaniem.
Nikt nawet nie spróbował jej uciszyć.

Czy istnieje na świecie istota, czy to człowiek, magiczne zwierzę lub obcy z zamierzchłej
przeszłości, która nie zastanawia się nad tym, czym właściwie jest los i dlaczego chadza
takimi, a nie innymi ścieżkami? Czemu stawia nas w sytuacjach, które nas przerastają?
Dlaczego nieustannie musimy mierzyć się z najtrudniejszymi decyzjami? Po co
wiecznie piętrzy przed nami przeszkody, utrudnia, a nawet uniemożliwia osiągnięcie
wewnętrznego spokoju? Czemu jątrzy, judzi, przeszkadza, krzywdzi, jakby był zajadłym
demonem?
Tak, podobne rozważania mają zazwyczaj gorzki smak.
Tę gorycz, tę żółć gniewu i wzburzenia odczuwał właśnie Rei. Bardzo głęboko
i bardzo silnie.
No bo czy istnieje przyczyna, dla której Takeshi, jego najlepszy przyjaciel, niemal
brat, musiał wpaść w wygłodniałe szpony tej suki z Kręgu, tej wiedźmy, tego zła
o słodkich usteczkach i zatrutej duszy? W Wakuni mieszkają przecież setki tysięcy
ludzi. Z jakiego powodu Cień Śmierci napotkał na swojej drodze akurat ją, swego
najstarszego, najbardziej zapiekłego wroga? Dlaczego ją, na świetlistą Kannon! Niestety,
nasuwała się tylko jedna odpowiedź.
Bo los to krwawy i złośliwy skurwysyn. Ot co!
Rei wiele rozumiał, wiele potrafił wybaczyć, zwłaszcza że sam żadnego wybaczenia
nie oczekiwał. Ale podobne okrucieństwo nie mieściło mu się w głowie. Czemu bogowie
w ogóle do tego dopuścili? Czyżby ludzkie istnienia wcale ich nie obchodziły? A może
istoty nadprzyrodzone są tylko mglistymi duchami, słabymi i bezradnymi,
stanowiącymi jedynie odbicie pragnień i płonnych nadziei swoich wyznawców?
Nie wiedział. Prawdę mówiąc, nie wiedział i nie pojmował już niczego na tym
świecie.
Pozostał mu tylko jeden cel, jedno zadanie do wykonania, którego pod żadnym
pozorem nie mógł spieprzyć. Musiał wyrwać przyjaciela z niewoli u Etsuke. Po prostu
musiał i tyle.
Ale jak?
Rozmyślał nad tym bardzo długo, tak długo, aż nastała ciemność skropiona
zimnymi łzami gwiazd. Jego umysł analizował różne fakty, rozpracowywał starannie
i metodycznie każdy wariant. I tylko jedna jedyna możliwość wydawała się nieść nikłą
nadzieję na zwycięstwo.
Ta najgorsza. Najtrudniejsza.
No cóż, oczywiście. Taki dżos, no nie? Zawsze tylko taki.
Serce podpowiadało mu, że musi się spieszyć, natychmiast, w tej chwili uratować
przyjaciela, bo wiedźma Etsuke na pewno zadaje mu straszne cierpienia, lecz rozum
prastarego drapieżcy studził tę rozpaczliwą potrzebę lodowym chłodem rozsądku.
Czarownica, tak stęskniona, tak żądna ukochanej zemsty, z pewnością nie zabije wroga
od razu. O nie. Zechce go dręczyć miesiącami, może nawet latami, żeby jak najdłużej
czerpać rozkosz z jego bólu.
A Takeshi wytrzyma. Musi. O miłosierna Kannon, spraw, żeby wytrzymał. Jest
przecież silny, odporny i odważny. A pomoc już nadchodzi. Już jest w drodze. Za parę
godzin Cień Śmierci powinien być wolny!
Rei bardzo pragnął w to wierzyć, jakby samo przekonanie niosło w sobie moc
sprawczą.
Bo niosło!
Suka się skusi. Na pewno skusi. Ponieważ dostanie więcej, niż kiedykolwiek śmiała
pragnąć. A za taki dar zgodzi się zrezygnować nawet z upragnionej zemsty.
O świcie, jasnoróżowym, nieśmiałym, przysłoniętym woalem fioletowawej mgiełki,
były wędrowny mnich, który nawet nie zauważył, jak jest skostniały i przemoczony od
rosy, miał nakreślony pełen plan działania.
Wiedział, co powinien zrobić, choć ten uczynek miał kosztować go więcej niż życie.
Musiał odkryć przed wiedźmą swój największy sekret, a potem modlić się, żeby
połknęła przynętę.
Tylko że ten nowy Rei, o oczach jak nocne niebo, modlić się już nie potrafił.
Wstał więc, zabrał leżący obok miecz i bez wahania wyruszył wypełnić swą
powinność wobec Cienia Śmierci.
Decyzja została podjęta. Nad czym tu więcej dumać?
Teraz los znów uczyni to, co będzie chciał.
Upiory, i sny, i pożądania

K
iedy Taku, wciąż z krzywą, gniewną miną, której nie potrafił ukryć, poprosił
o widzenie z ukochaną kuzyneczką, Etsuke miała ochotę od razu go odprawić.
Ten beznadziejny głupek nigdy nie będzie prawdziwym adeptem,
pomyślała ze złością. Nie panuje nad emocjami, popełnia błędy i irytuje swoim
nieprofesjonalnym zachowaniem. Na przerwane koło wcieleń, po co mistrzowie
przysłali mi tego idiotę?
Nawet się nie zorientował, że przez cały czas obserwowała go przez sekretną
szczelinę w parawanach. Kretyn. Mięso. No normalnie mięso do rozczłonkowania.
Była pewna, że głupek zechce znów się tłumaczyć lub przepraszać, a nie miała
zamiaru znosić tak żałosnego zachowania. Ale służąca, która przekazała prośbę
drogiego kuzynka, plotła coś o jakichś wieściach, a to mogło oznaczać, że przyszły nowe
rozkazy z Zakonu. Tego zaś Etsuke nie powinna w żadnym razie lekceważyć.
Zgodziła się więc przyjąć Taku.
Czy uczyniłaby tak, gdyby wiedziała, że właśnie ta jedna decyzja zaważy na całym
jej życiu? Stanie się zwrotnicą, która przestawi wszystko, co do tej pory zbudowała,
wszystko, w co wierzyła i czemu poświęciła większość wysiłków?
Ale los, niczym kot, chadza własnymi ścieżkami. I podobnie igra z ludźmi jak
wąsaty drapieżca z myszami.
Nie, Etsuke nie miała prawa wiedzieć, że wieści, które przyniesie Tako na zawsze
odmienią nie tylko jej własną przyszłość, lecz również przyszłość całego świata.
Zabawne, prawda?
Potężna wiedźma z Rozerwanego Kręgu, dysponująca mroczną magią i złowrogimi
umiejętnościami, wobec przeznaczenia pozostawała tylko naiwną, głupią dziewczyną.
No cóż. Tak bywa. Taki dżos.
Taku wszedł i skłonił się sztywno.
– No? – parsknęła opryskliwie jego rzekoma piękna kuzynka. – Czego znowu
chcesz?
– Pani… znaczy moja droga – poprawił się szybko pod morderczym spojrzeniem
niebieskich oczu. – Przed bramą stoi jakiś wędrowny mnich i prosi o spotkanie z tobą…
Nie dokończył, bo spoliczkowała go błyskawicznie i mocno.
– To poszczuj go psami, debilu, a nie zawracaj mi głowę! – syknęła nienawistnie.
Nie no, ten kretyn sam pchał się jej pod nóż! Na własne życzenie!
Taku nawet nie podniósł dłoni do twarzy.
– On zna twoje imię – powiedział, siląc się na spokój. – I wie, że przetrzymujesz
więźniów. Powiedział, że przybywa w sprawie Takeshiego oraz Haru. W dodatku
twierdzi, że go znasz. Nazywa się podobno Rei. Pomyślałem, że to może być ważna
sprawa.
– Co? Co?! – Etsuke zbladła jak ryżowy papier.
Gdyby wszyscy mistrzowie Kręgu przybyli w tym momencie na dwór Urakamiego
i wyzwali ją na pojedynek, nie mogłaby być bardziej zdumiona.
I przerażona, szczerze mówiąc.
O nie, nie, nie! To na pewno nie przypadek. Dziwaczny, a więc niebezpieczny
wyrok losu? Zrządzenie przeznaczenia? Znak, na pewno znak! Lecz czy dobry, czy zły?
Nie wiedziała. Myśli zderzały się jej pod czaszką jak szalone, wybuchały fajerwerkami
lęku, niepewności i zaskoczenia. Najpierw Cień Śmierci, a teraz on, ten zwid
z zamierzchłej przeszłości, przychodzi pod dach domostwa, w którym zamieszkała.
Dwóch najgorszych wrogów, z jakimi kiedykolwiek się zmierzyła, znów staje jej na
drodze. Co prawda jednego zdołała już pokonać i poskromić. Ale ten drugi… Ten drugi!
Zawsze obawiała się Rei. Niby taki zwykły, a emanujący jakąś nieposkromioną, obcą
potęgą. Wyczulonymi zmysłami czarownicy z Kręgu odbierała tę aurę, ten mrok
otaczający mnicha, jakby w jego wnętrzu ukrywał się smok albo demon.
Stary.
Stary jak świat.
– Kuzynko? Kuzynko Etsuke? Wszystko w porządku? – wyrwał ją z gorączkowych
rozmyślań zaniepokojony głos Taku.
Zamrugała i lekko potrząsnęła głową, próbując otrząsnąć się z szoku.
– Ttttak. Oczywiście.
Poruszyła się i ze zdziwieniem stwierdziła, że siedzi na podłodze.
Na wszystkie przeklęte dusze, co się ze mną dzieje?! – pomyślała wystraszona.
– Zasłabłaś – oznajmił Tako z wyraźną satysfakcją w głosie. – Już dobrze? Pomóc ci
wstać?
– Spróbuj, to ci odgryzę rękę! – fuknęła wściekle, podrywając się na nogi. – A teraz
precz! Wynoś się! Muszę pomyśleć!
– Skoro taka twoja wola. – Adept ukłonił się, ale zdążyła zauważyć jego wredny,
drwiący uśmieszek.
A czego się spodziewała? Sama była sobie winna. Okazała słabość, więc musi za to
zapłacić. Nie miała jednak głowy do tego, żeby przejmować się bezczelnym
zachowaniem Taku. Później go skarci. Rei, o tak, Rei stanowił teraz o wiele
niebezpieczniejszą zagadkę.
Rozmyślała. Rozważała. Zastanawiała się. Odtwarzała w myślach przeróżne
scenariusze tego niebywałego spotkania. Oczywiście, doskonale wiedziała, że
wędrowny mnich jest z Czarnej Wody i nawet nieuzbrojony, potrafi być śmiertelnie
niebezpieczny. Jeśli wpuści go do domu, zaryzykuje konfrontację z rozwścieczonym
tygrysem. Ale to nie szermierza się obawiała, nie wojownika, nie wroga. Nie adepta
najgroźniejszego Zakonu w Wakuni, lecz tej ukrytej, niezrozumiałej mocy, którą
wyczuwała w Rei. Niepojętej, a zatem niemożliwej do kontrolowania.
Czas sypał się piaskiem przez palce, a ona rozważała, rozmyślała, zastanawiała się.
Aż wreszcie wrodzona buta i szalona ciekawość zaczęły przeważać nad
rozsądkiem.
Co mi zrobi? No co takiego zrobi w moim dworze? – myślała. Zabije mnie? Niech
spróbuje! Mam najemników, samurajów, żołnierzy. Nie zdoła wszystkich pokonać.
Nawet on nie jest do tego zdolny. Przez cały czas zatrzymam przy sobie Taku. Jest
nędznym członkiem Kręgu, ale zupełnie nieźle radzi sobie z bronią. A Rei? Och, zobaczę
go… Znów spojrzę w jego tęczowe, nienawistne oczy. Dowiem się, czego chce to
śmierdzące obcością ścierwo. Chociaż już się domyślam, już wiem. On pragnie
uratować kościstą dupę Cienia Śmierci. Dureń! Zabawny, sentymentalny idiota. Nic
z tego nie będzie, nędzny mnichu! Takeshiego już schwytałam i nie wypuszczę z rąk,
póki nie zamieni się w skrwawiony, oskórowany ochłap tuszy. Żarcie dla świń. Tak
właśnie skończy twój przyjaciel, szanowny panie Rei. Tak, a nie inaczej!
Krążąc po pokoju, zacierając ręce i mamrocząc do siebie, sprawiała wrażenie
obłąkanej, a może nawiedzonej. I faktycznie, nienawiść do mnicha pozbawiła ją
znacznej części zdrowych zmysłów. Ani się spostrzegła, gdy zaczęła snuć krwawe,
niezdrowe fantazje o tym, że uda jej się zwieść i uwięzić także i tego odwiecznego
nieprzyjaciela.
A potem nastanie już tylko czerwona euforia krwi.
Cudowna wizja otumaniła ją do tego stopnia, że Etsuke pozbyła się nagle wszelkich
lęków i niepewności.
Kiedy kura pcha się do nory lisa, rudy drapieżnik nie waha się ani chwili, prawda?
A była przecież drapieżnikiem. Zawsze, w każdej chwili życia. Urodzona, żeby
zadawać ból i zwyciężać! Odradzając się w Kręgu, pokonała dwie największe potęgi
w kosmosie. Śmierć i karmę. Miałaby się teraz wycofać? Przestraszyć? Kogo? Starego
chudzielca Rei? Jakiejś jego rzekomej a ukrytej mocy, której nigdy nikomu nie
zademonstrował?
Bo pewnie nie umie, parsknęła w myślach.
Bzdury! – stwierdziła. Żałosne, tanie sztuczki. Nic się nie kryje za zasłoną tych
plamistych, kolorowych ślepi. Zupełnie nic. Żadna tajemnica, która mogłaby zaszkodzić
wytrawnej, wyszkolonej adeptce Kręgu.
Więc niech będzie, niech będzie, jeśli tego chce los! Przyjmie mnicha.
I zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby jego również, tak jak Takeshiego, skazać na
niekończące się piekło za życia.
Ta wspaniała myśl dodała jej odwagi i determinacji.
Gdy wołała Taku i wydawała mu szczegółowe instrukcje, jak rozbroić, obszukać
i unieszkodliwić mnicha, jej głos był ochrypły z emocji.
A jednak przestraszyła się, gdy Rei wszedł do pokoju. Jeśli niegdyś byłego szermierza
Wody otaczał słaby, bladziutki nimb niezrozumiałej energii, to teraz po prostu buzował
skoncentrowanym, potężnym, budzącym lęk mrokiem. Starszym i silniejszym niż
u najwytrawniejszych mistrzów Kręgu.
Z trudem rozpoznawała to surowe, ściągnięte, zaciekłe oblicze, które przecież
kiedyś tak dobrze znała. Odruchowo cofnęła się o pół kroku, gdy spojrzał na nią zimny,
pusty kosmos jego źrenic.
– Rei? – wyszeptała słabo. – Rei…
– Wiedźmo – syknął z jawną nienawiścią.
Głos miał twardy, metaliczny. Władczy. Podobny do szczęku stali.
Wędrowny mnich zawsze był wysoki, ale teraz wydawał się wręcz ogromny.
Górował nad dziewczyną i Taku jak słup nad kołkami w płocie.
Co się z nim stało, na wszystkie szprychy koła wcieleń? – zdumiała się.
Uniosła wysoko głowę, starając się wyglądać na silną i opanowaną, choć wcale tak
się nie czuła.
– Wiem, po co przyszedłeś – oznajmiła oschle. – Na pewno masz czelność żądać,
żebym uwolniła tego gnojka, Takeshiego, którego uważasz za przyjaciela, tak?
– To prawda – rzekł spokojnie nowy Rei.
Etsuke natychmiast odzyskała znaczną część pewności siebie.
Prosił, a to zawsze stawiało go w pozycji słabszego.
– Jak możesz być takim durniem, żeby sądzić, że się zgodzę? Te wszystkie
medytacje i obrzędy rozmiękczyły ci chyba mózg. Będziesz mnie przekonywać, żebym
spełniła dobry uczynek? Paradne! I co? Mam ci potem dać jałmużnę?
Niewzruszony, spoglądał na nią tym głębokim, niezwykłym kosmosem oczu, aż
przeszły ją dreszcze.
Ludzie tak nie wyglądają, pomyślała zaniepokojona. A przede wszystkim ludzie tak
nie patrzą.
– Z pewnością zauważyłaś, jak się zmieniłem? – spytał.
– O tak! Na wymioty mi się zbiera na widok twojej paskudnej gęby. Jesteś o wiele
starszy, słabszy i jeszcze brzydszy niż zwykle – parsknęła, choć to, oczywiście,
w żadnym razie nie była prawda.
Znów zaczęła się go bać. Wydawał się tak obcy i tak silny jednocześnie.
Zupełnie zignorował zaczepkę. Tylko na usta wypłynął mu niedobry, jadowity
uśmieszek. Jak wąż spod wody.
Otaczają mnie wyszkoleni wojownicy, myślała gorączkowo. Obserwują nas, gotowi
do natychmiastowej obrony, gdyby mnie zaatakował. Najemnicy, samuraje Urakamiego.
Obok stoi Taku, uzbrojony w broń palną i miecz. A wróg ma tylko gołe ręce. Nic mi nie
grozi. Nawet jego można przecież zabić, tego nowego, przerażającego Rei. Każdego
można.
– Odeślij obstawę – odezwał się, jakby czytał w myślach.
Aż się wzdrygnęła, a on tylko pogłębił paskudny uśmieszek.
– Nawet średnio uzdolniony adept Czarnej Wody wyczułby obecność twojej
ochrony, wiedźmo. A ja byłem całkiem dobry.
– Dlaczego miałabym to robić, skoro jesteś taki wyśmienity? – warknęła.
Wzruszył tylko ramionami.
– Jak chcesz. Mnie tam wszystko jedno. Tylko jeśli nadal będą tu sterczeć po kątach,
poznają sekret, który miałem zaoferować wyłącznie tobie, jako kartę przetargową za
życie Takeshiego i Haru.
– Sekret? – zaśmiała się z pogardą. – To strasznie tania sztuczka, Rei. Spodziewałam
się po tobie czegoś oryginalniejszego. No dalej, oświeć mnie, jaką to tajemnicę miałeś
mi ujawnić! Aż się trzęsę z oczekiwania, żeby się dowiedzieć. I porządnie, serdecznie
uśmiać.
– Nieśmiertelność – powiedział po prostu. – Prawdziwą, rzeczywistą
nieśmiertelność w ludzkim ciele, a nie jakieś żałosne mrzonki o odradzaniu się w Kręgu
i pokonaniu karmy. Nie wmówisz mi, że wierzysz w te bzdury, Etsuke. Umrzesz
i powrócisz w innym wcieleniu do swojego zasranego Zakonu? Bla, bla, bla… To są
dopiero tanie, nędzne sztuczki. Bo zawsze po drodze napotkasz śmierć, prawda?
Śmierć, której tak rozpaczliwie się boisz. Zawsze tam jest, zawsze czyha. Nieunikniona.
A ja nauczę cię, jak się jej wymykać. Przez wieki, wiedźmo. Przez tysiąclecia. Zawsze.
Spójrz na mnie. No, spójrz na mnie! Kim jestem?
Poczuła nagle pełnię jego mocy, potęgę i przeraźliwą, zamierzchłą wiekowość.
A jednocześnie niezakłóconą, czystą, kwitnącą witalność. O tak, był stary jak świat i tak
samo pełen życia. Pełen aż po brzegi.
Potężna siła buchała wprost z Rei, otaczała ją, przygniatała i niemal powaliła na
kolana. Gdzieś w oddali, za tą czarną, przytłaczającą emanacją nieznanej, obcej magii,
usłyszała słaby jęk Taku.
On także ugiął się pod uderzeniem woli byłego wędrownego mnicha.
Wtedy ucisk zelżał, a Etsuke przypomniała sobie, jak się oddycha.
– To jak będzie, wiedźmo? – zagadnął niemal uprzejmie renegat z Czarnej Wody.
– Moi ludzie odejdą tylko kilka kroków… – wyszeptała ochryple. – Na odgłos
okrzyku. Nawet cichego. Nic nie zobaczą i nie usłyszą. Taku zostaje ze mną.
– Jak chcesz. – Znowu wzruszył ramionami. – Ostrzeż ich jednak, żeby przybiegli
tylko na twój osobisty rozkaz. Bo niedługo zrobi się tu bardzo głośno. Wymyśl coś.
Powiedz, że będę odprawiał rytuał odpędzający demony albo wyganiający złe duchy.
I żeby pod żadnym pozorem nie przeszkadzali, bo zło mogłoby przylgnąć do nich.
Twarz miał obojętną i niewzruszoną, choć w duszy bardzo się ucieszył.

Wygrał. Wiedział, że wygra, bo paniczny lęk przed śmiercią charakteryzował


wszystkich członków Zakonu Rozerwanego Kręgu. Buńczucznie zapewniali, że się nie
boją, że przezwyciężyli cykl przemian i długi karmiczne, ale naprawdę wcale nie byli
tego pewni. Kres to w końcu kres. Może faktycznie po drugiej stronie życia czekało ich
chwalebne odrodzenie i powrót na łono Zakonu. Lecz równie dobrze mogła czaić się
nicość albo, co znacznie gorsze, ciąg wszystkich szesnastu buddyjskich piekieł,
w których, z pewnością, spędziliby wieczność za karę za straszne okrucieństwa, jakich
dopuszczali się na ziemi.
Dlatego Rei był pewien, że Etsuke zgodzi się zaryzykować.
Przecież doskonale znał tę krwawą, odrażającą dziwkę.
Pokusa miała okazać się zbyt silna i na szczęście tak się stało.
Adeptka Kręgu połknęła przynętę.
Z początku Rei rozważał, czy po prostu nie zabić znienawidzonej nieprzyjaciółki,
jeśli tylko znalazłby po temu okazję. Lecz szybko, choć nie bez żalu, zrezygnował z tego
pomysłu. Musiał przede wszystkim odbić Takeshiego i Haru. Inaczej czekałaby ich
przerażająca i bardzo długa śmierć.
Co by zyskał, gdyby zgładził adeptkę? Niewiele, a może nawet nic. Zostałby
zupełnie sam pośrodku domostwa Urakamiego, otoczony jego wasalami, służbą
i najemnikami, nie mając nawet pojęcia, w jakim miejscu rozległego dworu
przetrzymywani są więźniowie. Nie dostrzegał też najmniejszej szansy, żeby przejąć
Etsuke podczas demonstracji swoich niezwykłych umiejętności. Suka była silna, dobrze
wyedukowana w zabójczej, parszywej magii Kręgu, naładowana potęgą
makabrycznych, krwawych rytuałów, które regularnie odprawiała. Na pewno nie
poddałaby się bez walki, lecz stawiała potężny opór.
Rei z ręką na sercu musiał przyznać, że nie wie, które z nich wygrałoby taki
pojedynek.
Nie, zagarnięcie i przekształcenie odrażającej dziwki nie wchodziło w grę.
A to, niestety, oznaczało, że nie zostanie mu inne wyjście niż zabicie jakiejś
niewinnej osoby. Bolał nad tym bardzo, ale znając już pełnię swojej natury, zdawał
sobie doskonale sprawę, że robił to setki, nawet tysiące razy przedtem.
On był już na wieki stracony. Nigdy, w żaden sposób nie odpracuje tak straszliwej,
haniebnej karmy. Co robić? Widać taki dżos. Jednak życie przyjaciela i małej Haru
stanowiło wartość najwyższą. Za wszelką cenę musiał ich ocalić.
A człowiek, który za nich zginie, i tak jest już tylko chodzącym trupem, skoro dostał
się w łapy szalonej Etsuke.
Stała teraz, wpatrzona w niego z oczekiwaniem i napięciem. Na nieskazitelnym
błękicie jej tradycyjnego kimona, który pięknie podkreślał niebieskość oczu, barwne
kolibry fruwały pośród wyszywanych złotem orchidei.
Lecz elegancki ubiór i śliczna twarz adeptki nie zwiodły Rei. Wiedział, że przyjdzie
mu się zaraz zmierzyć z potworem niemal tak bezwzględnym i podłym jak on sam.
Przypomniała mu się nagle stara sztuczka, którą stosowali myśliwi, gdy chcieli
złapać małpę. Do ciasnej dziupli wciskali na siłę smakołyk, któremu zwierzę nie umiało
się oprzeć. Wsadzało więc dłoń w otwór, chwytało przysmak i już za nic nie mogło
wydobyć go na zewnątrz, bo zaciśnięta pięść nie przechodziła przez wąską dziurę
w drzewie. Gdy nadbiegali łowcy, małpa nie potrafiła zrezygnować z pysznego kęsa,
porzucić go i uciec. Łakomstwo zwyciężało nad rozsądkiem.
Mam cię, małpo, pomyślał z satysfakcją, patrząc w rozszerzone pożądaniem
źrenice suki z Kręgu. Tego kąska nigdy nie wypuścisz. Za nic.
– Będę potrzebował jednego okazu służącego do twoich nocnych eksperymentów –
powiedział. – Najlepiej nienaruszonego.
– Dobrze – zgodziła się głosem chropawym od napięcia.
Mało brakowało, a zaczęłaby się oblizywać, jak pies na widok kiełbasy.
Pachnie ci ta nieśmiertelność, wiedźmo, stwierdził Rei. Obyś się nią udławiła.
Obiekt okazał się wiejskim chłopakiem, chuderlawym, zgarbionym i chyba nieco
przygłupim. Były mnich złapał się na tym, że podświadomie odczuł niewielką ulgę na
jego widok, jakby odebranie życia takiej istocie miało być mniejszym złem niż zabranie
go komuś sprawniejszemu umysłowo.
Natychmiast zganił się za takie postawienie sprawy.
Nie ma mniejszego zła. Wiedział to przecież od dawna. A potem zasmucił się
bardzo, kiedy zrozumiał, że tak myśli ten nowy, odwieczny, prastary Rei, który znów
zbudził się w jego duszy.
Kim się stałem i dlaczego sądzę, że jestem lepszy niż Etsuke? – pomyślał z bólem.
Ale to nie był czas na podobne rozważania. Rei musiał natychmiast przystąpić do
działania, jeśli chciał wygrać to niebezpieczne starcie.
Zebrał się na odwagę i przywołał na usta ostry, nieprzyjemny uśmiech.
– A teraz najlepsza część zabawy, wiedźmo – odezwał się pewnym, spokojnym
głosem. – Wyjmij spomiędzy fałd kimona to prześliczne, zabójcze tanto, które tam
ukrywasz, i zabij mnie.
– Co? – stęknęła, zupełnie zaskoczona. – Co ty gadasz? Oszalałeś?
– Nie. Po prostu chcę, żebyś mnie zabiła. Własnymi rękami. To proste. Zabijałaś już
przecież tyle razy. No dalej, nie wahaj się. Wolę, żebyś to zrobiła sama. Tylko wtedy
uwierzysz, że nie wymyśliłem żadnej sztuczki, żadnego podstępu i naprawdę umieram.
Znasz się przecież doskonale na śmierci.
Przez moment patrzyła na niego ze zdumieniem.
Na martwych i odrodzonych mistrzów! – pomyślała. On nie kłamie. Pragnie, żebym
pozbawiła go życia. Zwariował. To pewne. Postradał rozum. Ale zarazem daje mi tak
nieprawdopodobną, kuszącą okazję! Tak niebywałą satysfakcję! A więc dobrze, skoro
tego chce los!
Jednym ruchem wyszarpnęła sztylet spod szaty i zadała dziki, szalony, zajadły cios.
Kiedy trysnęła krew, a w powietrzu rozszedł się jej żelazisty aromat, adeptkę Kręgu
ogarnął szał. Dźgała i dźgała wroga, znacząc ręce, twarz i ubranie czerwonymi
pieczęciami posoki, póki wędrowny mnich nie runął na podłogę. Bezwładny, niemal
wypatroszony i zdecydowanie konający. Przypominał paskudną kukłę z patyków
i szmat, unurzaną w karminowym atramencie. Ofiarę absurdalnego mordu na strachu
na wróble.
Etsuke oddychała szybko, jej serce tłukło jak miedziany gong. Słodko dzięki
spełnionej zemście, a jednocześnie gorączkowo od emocji.
Umiera, stwierdziła z zawodową pewnością. No i koniec. Zabiłam tego gnojka Rei.
Tylko czemu miało służyć to bezsensowne widowisko? Chciał w ten sposób popełnić
samobójstwo? Ależ to bez sensu.
Ale już za ułamek sekundy wszystko stało się jasne. Choć tak totalnie, zaskakująco,
szokująco niemożliwe.
Upośledzony chłopak krzyknął. Ten krzyk narastał i potężniał, w miarę jak jego
ciało przechodziło przerażającą transformację. Kości twarzy przesuwały się pod skórą,
pęki mięśni na szczęce i policzkach zmieniały miejsce, żuchwa rozsuwała, formując
chude, pociągłe oblicze Rei. Włosy wypadały, cera jaśniała, nos się uwydatniał. Reszta
ciała także poddawała się przemianie. Kręgosłup prostował z koszmarnym trzaskiem,
ręce i nogi wydłużały, ramiona, barki i klatkę piersiową dosłownie wypełniały od
środka suche, żylaste muskuły wędrownego mnicha. Korpus zapadał się w jednych
miejscach, a pęczniał w drugich, żebra falowały, struny ścięgien wężowymi ruchami
przesuwały się na nowe miejsca.
Jakaś niepojęta moc kształtowała od środka tkanki nieszczęsnego dzieciaka,
przeistaczając go w byłego adepta Czarnej Wody.
Gdy przemiana dobiegła końca, Rei, cały i zdrowy, patrzył triumfalnie na
oszołomioną Etsuke czarnym kosmosem źrenic.
Łachmany chłopaka wisiały na nim w strzępach, dzięki czemu jeszcze wydatniej
było widać, że podczas przerażającego rytuału nie doznał żadnego uszczerbku.
Wiedźma z Kręgu mogła tylko stać, porażona tym pokazem najpotężniejszej
mrocznej potęgi, jak tknięta nagłym wyładowaniem elektrycznym. Otwierała jedynie
i zamykała usta, spazmatycznie łykając powietrze.
Nie, takiej magii nie widziała nigdy.
I zapewne nigdy więcej nie miała ujrzeć.
Bo nikt na całym pieprzonym świecie nie potrafił dokonać tego, co Rei.
Kiedy się odezwał, poderwała ręce do twarzy, wydając stłumiony, histeryczny pisk.
– Każ swojemu przydupasowi obejrzeć ciało, które nosi teraz moje ubranie –
powiedział spokojnie.
Lecz Taku nie mógł tego zrobić, bo klęczał na podłodze, kiwając się monotonnie
w przód i w tył, a rękami wyrywał sobie pasma włosów. Szok pochłonął go zupełnie.
– W…wwwy… – zaświstała przez szczękające zęby Etsuke, ale głos uwiązł jej
w gardle ością milczenia i nie zdołała wyartykułować żadnych zrozumiałych słów.
Wobec tego Rei sam podszedł do leżących w pokoju zwłok i pogardliwie obrócił je
nogą. Ani twarz, ani sylwetka zmarłego w niczym go nie przypominały.
– Jak… jak…? – zdołała wreszcie wykrakać adeptka Kręgu głosem wrony.
Spazmatycznie zaciskała i rozwierała palce, miętosząc skrwawione kimono.
– Tak po prostu, wiedźmo. Siłą i mocą, którą daje mi ten świat, ta planeta. Mój
świat. Narodziłem się w nim przed wiekami, na długo przed tym, zanim twój lud
przybył tutaj tunelem nad i pod gwiazdami. Niegdyś, na początku, mój gatunek nie
potrafił przezwyciężać śmierci. Rodziliśmy się więc i marli, jak wszystkie inne
stworzenia. Ale lękaliśmy się śmierci, baliśmy się jej panicznie, podobnie jak wy, w tym
waszym Rozerwanym Kręgu. Byliśmy istotami praktycznymi i pragmatycznymi.
Zagadka istnienia nie fascynowała nas, lecz przerażała. Z chęci życia i przetrwania
uczyniliśmy naszą najważniejszą, właściwie jedyną potrzebę. A wtedy niektórym
z naszych największych, najpotężniejszych mędrców udało się znaleźć sposób, żeby tę
potrzebę realizować zawsze, przez wieki, kosztem innych. Wśród nich znajdowałem się
i ja. Sięgnęliśmy głęboko, bardzo głęboko do samego sedna, serca naszego świata,
i powrócili stamtąd bogatsi o bezcenną wiedzę. W jaki sposób ominąć śmierć. Nie
odbywało się to wcale łagodnie ani bezkrwawo. O nie. Żeby przeżyć, musieliśmy
dokonywać przejęć. Licznych przejęć przez cały nasz niewiarygodnie długi cykl istnień.
Na początku mieliśmy jeszcze opory. Pochłanialiśmy tylko tych, którzy dopuścili się
poważnych przestępstw i odstępstw od naszych praw. Lecz to nie wystarczało.
Potrzebowaliśmy więcej żywych nośników do transformacji. Pochłanialiśmy więc
obcych, którzy nie należeli do naszych plemion, klanów bądź rodzin. Do czasu. Tylko do
momentu, gdy wystarczały nam ich ciała. A to trwało zaskakująco krótko. Kiedy ich
zabrakło, straciliśmy wszelką przyzwoitość. Pochłanialiśmy własnych braci, przodków,
konkubiny i potomstwo. Przemieniliśmy się w potwory opętane żądzą życia. Gdy nie
starczyło krewnych, co nieuniknione, rzuciliśmy się sobie do gardeł. Walczyliśmy,
pożeraliśmy się nawzajem, przekształcaliśmy bez litości, wysyłając się w krainę
śmierci. – Pochylił się nad oszołomioną, przerażoną Etsuke, a upiorna czerń jego oczu
wydała się jej pusta jak grób, który dopiero na niego czekał. – I wiesz co, moja słodka,
śliczna wiedźmo? W końcu pozostałem tylko ja. Ja, sam jeden. Najstraszliwszy
z ohydnych potworów. Pożarłem cały swój gatunek. To ci jest dopiero wyczyn, co? Który
z waszych nędznych, krwawych mistrzów potrafiłby dokonać czegoś podobnego?
Przeżyłem wszystko i wszystkich. Przetrwałem. Bo taki był mój dżos, moje
przeznaczenie. Żyć za wszelką cenę. Kiedy wy, ludzie, dotarliście do mojego świata,
znajdowałem się u kresu żywota. Nie pozostał już nikt z mego ludu, kogo mógłbym
przejąć. Upadłem tak nisko, że próbowałem nawet wnikać w zwierzęta, jednak bardzo
szybko umierały. Przeskakiwałem więc często z jednego w drugie, wysysając ich iskry
życiowe. Co to było za podłe, nędzne istnienie. Snułem się po lesie otumaniony, półdziki,
pozbawiony większości wspomnień, niepoczytalny jak demon, polując i żywiąc się
surowym mięsem. Trwałem. Ponieważ muszę trwać. Sam się skazałem na nieustanną
wędrówkę przez kolejne ciała. Nigdy nie zapomnę, kiedy pojawiliście się wy i mogłem
wreszcie pochłonąć pierwszą od niepamiętnych czasów inteligentną istotę. Ach,
wiedźmo! Uwierz mi! Co to był za cudowny moment! Wtedy odżyłem, ocknąłem się,
przebudziłem na nowo, wyrywając z mroku zwierzęcej nieświadomości. I rozpocząłem
cykl przemian na nowo. Pochłaniałem, żeby przetrwać. Lecz muszę przyznać, że wasza
cywilizacja, wasze normy, wasza uczuciowość powoli zaczęły mnie zmieniać.
Zrozumiałem, co to przyjaźń i może nawet, choć pewnie nie do końca, prawdziwa
miłość. Uczłowieczałem się niejako. Z każdym wcieleniem mocniej. Dlatego w pewnym
momencie zdecydowałem, że pragnę odnaleźć spokój i zostać mnichem. W odległej,
leśnej świątyni ptasi mistrzowie miecza nauczyli mnie zarówno szermierki, jak
i trudnej sztuki pogodzenia się z własną naturą. Wyparłem wspomnienia, skupiając się
na aktualnej inkarnacji. Lecz los jest bezlitosny, zawsze wyszczerzy zęby, jak wściekły
pies gotów kąsać. Porwałaś Takeshiego, mego przyjaciela. A ja, żeby go ratować,
musiałem poświęcić spokój własnego serca. Przyznaj, to obiektywnie niewielka cena,
biorąc pod uwagę ciężar moich występków? Mniejsza o to. Przyszedłem tu
zaproponować wymianę. Puścisz wolno Takeshiego i Haru, a ja w zamian nauczę cię
nieśmiertelności. Zgadzasz się?
Etsuke, wciąż oszołomiona, wciąż w szoku, nie potrafiła ani logicznie myśleć, ani
nawet dobyć głosu ze ściśniętego, wyschłego gardła.
– Chh...cę… – wychrypiała słabo. – Chhhcę!
Rei skinął głową z udanym zrozumieniem.
– Jasne, że chcesz. Kto by nie chciał? Ale najpierw dowiedziesz, że Cień Śmierci
i dziewczyna żyją.
Adeptka Kręgu posłusznie ruszyła ku drzwiom. Poruszała się sztywno, z trudem,
nieco powłócząc nogami. Kiwała się przy tym odrobinę na boki.
Były mnich zatrzymał ją zdecydowanie, zagradzając drogę.
– Tylko nie pokazuj się swoim ludziom w tym stanie, na miłosierną Kannon!
Zawołaj, że zaraz do nich wyjdę. Niech zaprowadzą mnie do więźniów. Twój
podwładny ma zdjąć ubranie i oddać mi. Nie mogę się pojawić na dziedzińcu w takich
porwanych łachmanach, a moje mnisie szaty, które tak uroczo pocięłaś sztyletem, są
całe unurzane we krwi. – Wskazał na Taku, który nadal klęczał na podłodze obok
zwłok, pogrążony w głębokim szoku, miętosząc i wyrywając sobie włosy.

Wypuściła go. No tak, wypuściła. Zgodziła się, żeby zaufany służący, który przedtem
przyprowadził na jej rozkaz durnowatego chłopaka, poszedł z nim do starego,
nieużywanego od dawna budynku na tyłach dworu, gdzie więziła swoje przyszłe ofiary
i odprawiała koszmarne, krwawe rytuały. Ściany tego biednego, zwykłego spichlerza na
ryż stały się teraz świadkami takich okrucieństw, że budowla z pewnością była już
nawiedzona.
Nie obchodziło to Etsuke. Dość, że dawny skład ryżowy leżał na uboczu i miał
solidne drzwi, a to wystarczało do jej celów.
I właśnie tam, daleko od podwórca i głównej bryły domu, podążał teraz buchający
magią wędrowny mnich.
Bo mu na to pozwoliła.
Wypuściła Rei! A powinna go schwytać, obezwładnić, skuć i zamknąć w jednej
z prowizorycznych cel. Taki był plan, tak pierwotnie miała się skończyć wizyta
niegdysiejszego adepta Czarnej Wody.
Ale to, co jej pokazał! Ta magia, to szaleństwo, ta niepojęta potęga zupełnie
wytrąciły ją z równowagi. Dobrze, niech będzie. Wpędziły w głęboki szok
i niedowierzanie. Była wstrząśnięta do głębi swego jestestwa. Poruszona bardziej niż
lata temu, gdy wstępowała do Kręgu. Rei bowiem nie obiecywał jej upragnionej
nieśmiertelności, tak jak uczynili to niegdyś mistrzowie. On ją po prostu posiadał.
I zademonstrował jak zwykłą jarmarczną sztuczkę. Niemal szastał, ot tak, mocą, która
wprost przechodziła ludzkie pojęcie. Na ten widok Etsuke straciła na chwilę i rozum,
i czujność, a może nawet zdrowe zmysły. Przeżyła najpotężniejszą traumę w całym
swym dotychczasowym życiu. Dlatego, zupełnie bezwolna, zgodziła się na to, żeby
zobaczył Takeshiego. W dodatku za towarzysza mając tylko jednego, niezbyt dobrze
wyszkolonego sługę. Owszem, pod drzwiami celi, w której przebywał Cień Śmierci
postawiła wytrawnego najemnika, ale szczerze wątpiła, żeby stanowił naprawdę
poważną przeszkodę dla byłego adepta Czarnej Wody.
Czy to błąd, za który zapłaci?
Etsuke nie wiedziała.
Lecz jej z gruntu zły, żelazny umysł powoli zaczynał wyzwalać się z oparów
oszołomienia. Jeśli chciała wygrać, musiała działać, a nie pozwalać sobie na żadne
słabości.
Podeszła do Taku i wymierzyła mu trzy siarczyste policzki. Podniósł na nią
nieprzytomny wzrok.
– Widziałeś to? – syknęła. – Widziałeś, jak umiera, a potem wnika w ciało tego
małego gnojka i przemienia je w siebie samego?
– T...tak! – wyjąkał adept. – O, na szprychy koła przemian! Widziałem! To demon!
To…
Nie dokończył, bo znów go uderzyła.
– Żaden demon, debilu. Obcy. Starożytny obcy. W dodatku obdarzony
niewiarygodnymi umiejętnościami magicznymi. Musi mnie tego nauczyć. Po prostu
musi. Zabiję go milion, miliard razy, jeśli będzie potrzeba, na kolejny miliard
najokrutniejszych sposobów, aż w końcu wyduszę z niego tajemnicę! Jeśli potrafi
przeskakiwać z człowieka na człowieka, to znaczy, że ja też będę mogła. Bo to się
przenosi między ludźmi, ha! Rozumiesz? Przenosi! Też będę umiała tego dokonać,
a wtedy… Życie wiecznie! Czy ty to pojmujesz? Wiecznie! Tu i teraz, w tej
rzeczywistości, na tej ziemi! Żegnaj na zawsze, śmierci! Stanę się najpotężniejszą istotą
na świecie. I wykorzystam to, wykorzystam, żeby przejąć władzę nad całą planetą, ba,
całym kosmosem, nie tak jak ten idiota Rei, który zadowala się zwykłym przetrwaniem.
Zaczęła krążyć po pokoju, gestykulując nerwowo i gorączkowo. Chaotycznie
przemawiała przy tym trochę do siebie, a trochę do Taku.
– Dobrze! Dobrze! Jeszcze niczego nie zawaliłam, wszystko da się naprawić. Dorwę
mnicha w swoje ręce. Wciąż jest na terenie mojego dworu. Odwiedziny u więźniów
zajmą mu trochę czasu. Dostaniemy go, Taku. Zobaczysz! Tylko musimy działać szybko
i zdecydowanie. Przebierz się u siebie i pędź zaraz do szefa straży. Zażądaj, żeby
przyprowadził do mnie świątobliwego męża, który poszedł na stronę …eee… żeby się
oczyścić. Ma go przywlec nawet siłą, bo… bo… mnich się przestraszył i nie ukończył
rytuału. A powinien go przeprowadzić prawidłowo, żeby złe duchy nie rozpełzły się po
domostwie. Wszyscy słyszeli te wrzaski, więc pewnie uwierzą. No już, rusz się! Potem
pobiegnij po starą Fuki. Ona wie, co robię nocą w dawnym spichlerzu. Sprząta tam po
mnie, więc musi wiedzieć. Niech przyniesie mi nowe ubranie i coś, czym będzie mogła
zmyć krew z podłogi. Choćby prowizorycznie. Plamy nakryjemy czystymi matami.
A potem wracaj do mnie natychmiast, bo trzeba szybko wymyślić, jak pozbyć się zwłok,
z których wyszedł Rei. No nie gap się tak! Ruszaj!
Adept, wciąż nieco oszołomiony, skinął posłusznie głową.
– Tak, pani. Znaczy kuzynko. Ja… Wszystko jedno! Już biegnę!
– Galopem! – ponagliła go ostro. – Pożałujesz, że się urodziłeś, jeśli pozwolisz
obcemu uciec!
Nie miał zamiaru pozwolić. Natychmiast ruszył do drzwi, zostawiając Etsuke samą,
z szaleństwem myśli ścierających się teraz w jej głowie jak prawdziwe, walczące ze
sobą demony.
Więzień, mnich i kot

P
an Nekomata, ukryty wysoko wśród belek starego spichlerza, pod postacią
burego kota zielonymi ślepiami uważnie obserwował wydarzenia we dworze.
Martwił się, bo wiedział, że zostało mu bardzo niewiele czasu. Ledwie nastanie
noc, a straszna czarownica z Kręgu zawlecze wybrańca losu do swojej koszmarnej sali
tortur i przerobi na krwawą rąbankę.
A do tego Buchi za nic nie mógł dopuścić. Przecież według przepowiedni smoka ten
były adept Czarnej Wody miał pomóc nie tylko uratować Zakon Księżyca Utajonego, ale
prawdopodobnie także cały świat.
Mnich co prawda przybył, ale na razie niewiele się działo. Najpierw czekał przed
bramą, a teraz, rozbrojony i niegroźny, wszedł do głównego budynku domostwa. I, jak
na razie, nie wracał. Nekomata nie podzielał głębokiego przekonania Michiego, że
chudy jak kij, dziwaczny mężczyzna może jakoś realnie pomóc w ucieczce Cieniowi
Śmierci. Niby jak? Sam jeden, bez broni? Miałby się przeciwstawić wiedźmie z Kręgu
i drugiemu adeptowi? Niemożliwe. Z pewnością już nie żyje, a czas ucieka jak krew
z rozciętej tętnicy.
Nie, mnich na nic się nie zda. Nie ma co na niego liczyć.
Kocur sam musiał natychmiast uwolnić Takeshiego i umożliwić mu ucieczkę
z domostwa Urakamiego. Tylko jak? Choć wysilał umysł, starając się wykorzystać swój
wrodzony spryt łowcy, żaden sensowny pomysł nie chciał mu przyjść do głowy.
A adept Wody był przecież w ogromnym niebezpieczeństwie!
Nekomata postanowił więc zdać się na instynkt. I odrobinę magii. W końcu Księżyc
Utajony patronował istotom parającym się złudą, iluzją, ale także snami. Co prawda
Buchi nie potrafił nikogo uśpić siłą woli, ale mógł przecież poprosić o pomoc zbrukane
krwią kami tego starego budynku. Kiedyś spichlerz stanowił przecież dobre, przyjazne
miejsce, gdzie przechowywano żywność. Święty ryż, podstawę pożywienia. A teraz?
Szkoda wspominać! Te same mury, które roztaczały wokoło aurę zasobności
i dobrobytu, dzisiaj aż wibrowały od negatywnej energii.
Kocur skupił się i ostrożnie, delikatnie sięgnął pod powierzchnię rzeczywistości,
żeby skontaktować się z duchem budynku. Gniew i oburzenie zbezczeszczonych
kamienia i drewna uderzyły w niego jak fala. Kocur odruchowo zjeżył ogon i rozwarł
pyszczek do bezgłośnego fuknięcia.
– Wiem, wiem, co ci zrobiono! – szepnął uspokajająco. – Ale proszę cię, pomóż mi
teraz, a obiecuję, że uczynię, co w mojej mocy, żeby uwolnić chociaż jednego więźnia.
Otul mnie ciemnością, stłum odgłos moich kroków, żebym tylko miał szansę pozbyć się
tego okropnego człowieka, który go teraz pilnuje.
Wtedy ściany, dach i plątanina belek odpowiedziały cichym tchnieniem, a Buchi
uśmiechnął się lekko pod wąsem.
– Doskonale, to świetny pomysł. Dziękuję. – Pochylił głowę w lekkim ukłonie.
Niemal w tym samym momencie we wnętrzu spichlerza zrobiło się jakby
mroczniej, ciszej, nieco dusznawo. I bardzo, bardzo sennie.
Ze swojego stanowiska tuż pod drewnianym sklepieniem budynku Nekomata
widział, że znudzony strażnik, siedzący na podłodze celi pod drzwiami, zaczyna się
wiercić i ziewać szeroko.
Zaśnij! Zaśnij, draniu! – hipnotyzował go adept Księżyca, tak pogrążony w pełnym
napięcia oczekiwaniu, że koniuszek jego ogona drgał nerwowo.
Musiała jednak minąć wieczność, odmierzona wahadłem kociego ogona, nim
najemnik Etsuke zamknął wreszcie oczy, pogrążając się w drzemce, tak ciężkiej
i głębokiej jak jego dług karmiczny.
– Nie zapomnę ci tego, dobry spichlerzu! – szepnął z wdzięcznością Buchi i z gracją
zbiegł po belkach aż na podłogę budynku.
Skulony w ciemnym kącie odczekał jeszcze parę oddechów, chcąc uspokoić umysł
i przemyśleć plan działania.
Żeby zabić strażnika i uratować Takeshiego, musiał teraz przybrać ludzką postać,
co, niestety, oznaczało, że przyjdzie mu tego dokonać zupełnie nago. W całym budynku,
który spenetrował dokładnie jeszcze jako kot, nie znalazł bowiem żadnej szmaty,
starego worka czy skrawka materiału, jakim mógłby się przewiązać.
Trudno. Poradzi sobie. A po otwarciu drzwi do celi i ewentualnym ocuceniu
więźnia po prostu od razu znów zmieni się w kota.
Przeistoczył się więc zwinnie, następnie zaś cicho, cichutko, jak przystało na
wytrawnego myśliwego, podkradł się do śpiącego. Miękkim, niemal czułym ruchem
wyciągnął nóż z pochwy przytroczonej do pasa strażnika. Zamarł z napięcia, bo
najemnik poruszył się z westchnieniem, lecz czar rzucony przez skrzywdzone kami
budowli nie pozwolił się przełamać. Mężczyzna tylko lekko zatrzepotał powiekami
i znów opadł w otchłań snu.
Buchi odetchnął z ulgą.
Ależ tu będzie straszyć w przyszłości! – pomyślał przelotnie, zdziwiony, jak potężną
moc wykazuje energetyczna dusza zbrukanego zbrodnią spichlerza.
A potem pochylił się i jednym płynnym zamachem ramienia poderżnął strażnikowi
gardło. Ten zdołał tylko poderwać dłonie do rozpłatanej szyi, wytrzeszczyć oczy
i zamiast okrzyku wydać okropny bulgot, gdy pienista kaskada krwi wypłynęła z niego
strugą gorącej czerwieni.
Nekomata odskoczył, żeby uniknąć ochlapania, a potem, nie czekając, aż trup do
końca wyzionie ducha i znieruchomieje, sięgnął po klucze do celi.
Przepierzenia z grubych desek, solidne drzwi i zasuwy, dzielące dawny spichlerz
na niewielkie pomieszczenia do przetrzymywania więźniów, były nowe, bo Etsuke
kazała je zbudować, gdy tylko zjechała do domu Urakamiego. Klucz obrócił się więc
swobodnie w zamku, wydając tylko ciche zgrzytnięcie.
Adept Księżyca Utajonego wślizgnął się błyskawicznie do środka.
I byłby natychmiast padł bez przytomności na podłogę, gdyby zdumiony Takeshi,
który stał przyczajony przy ścianie, w ostatniej chwili nie wyhamował ciosu pięści.
– Dlaczego jesteś goły? – spytał zardzewiałym, schrypłym głosem.
Sam także był zupełnie nagi, pokryty fioletowymi i czarnymi wybroczynami
sińców, pokreślonymi napuchłymi, czerwonymi arabeskami ledwo zabliźniających się
ran.
– Bo musiałem zrzucić futro – odpowiedział zupełnie zaskoczony Nekomata, zanim
zdał sobie sprawę, jak bardzo absurdalnie zabrzmi to wytłumaczenie.
– Futro? – powtórzył Cień Śmierci, nie mniej zdumiony niż Buchi.
Zdenerwowany adept Księżyca nerwowo machnął ręką.
– Bo jestem kotem. Magicznym kotem. Zmieniam postać. Nieważne! Przyszedłem
cię uwolnić. Proszę, uciekajmy! Zanim ta koszmarna czarownica z Rozerwanego Kręgu
dorwie nas obu!
Na wzmiankę o Etsuke twarz Takeshiego stężała i pobladła.
Przypomniał ją sobie, o tak! Śliczną buzię widzianą w gorączkowych,
nieprzytomnych majakach, gdy leżał zemdlony, prześlizgując się tuż pod powierzchnią
rzeczywistości. Miał nadzieję, że suka z Kręgu była tylko złym duchem z przeszłości,
okrutnym demonem nawiedzającym jego sny, lecz niestety, okazała się zupełnie realna.
I bardzo, przeraźliwie groźna.
W duchu liczył, że los w życiu już go nie zetknie z tą toksyczną, ohydną żmiją, ale
teraz przekonał się boleśnie, jak bardzo się mylił. A skoro akurat właśnie Etsuke
schwytała go i uwięziła, to oznacza, że ma w swoich wypielęgnowanych, splamionych
krwią rękach także córkę wójta z Zimnej Wody.
Ta myśl zmroziła go w jednej chwili.
– Haru! – wyszeptał przerażony.
A potem spojrzał głęboko w fosforyczne, turkusowe oczy Nekomaty.
– Posłuchaj, była ze mną dziewczyna. Przywieźli nas razem. Wiesz może, co się
z nią stało?
Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jaki los spotkał nieszczęsną dziewczynę z rąk
obłąkanej adeptki. Na samą myśl czuł ucisk w piersi i łomot tętna w skroniach.
Magiczny kocur skinął głową.
– Tak. Została zamknięta z resztą więźniów w innym budynku, na tyłach tego
spichlerza. Widziałem, jak was przywieźli i rozdzielili. Sądzę, że wiedźma jeszcze jej nie
tknęła. Od razu zabrała się za ciebie. A potem, gdy cię wynieśli, wzięła jakiegoś innego
mężczyznę. To się zdarzyło zeszłej nocy, a we dnie czarownica nigdy tutaj nie
przychodzi.
Takeshiemu z ulgi zakręciło się w głowie. Musiał oprzeć się ręką o ścianę i wziąć
głęboki oddech.
Dzięki ci, miłosierna Kannon! – pomyślał. Dzięki, dobrotliwy Jizo! Przez całe życie
wam się za to nie wywdzięczę!
– Musimy uwolnić Haru i zabrać ze sobą! – nakazał stanowczo.
– Dobrze, dobrze! – zgodził się śpiesznie Buchi. – Tylko uciekajmy już stąd, na litość
łagodnego Darumy, zanim zrobi się za późno! Mam złe przeczucia!
A przeczucia kotów, zwłaszcza magicznych, mają to do siebie, że często się
sprawdzają. I nigdy, pod żadnym pozorem nie należy ich lekceważyć.
Bowiem w tym samym momencie z korytarza dobiegł trzask otwieranych drzwi
i odgłos kroków. Zaś jedno westchnienie później krótki, stłumiony okrzyk i podejrzany
rumor.
– Już po nas! – pisnął przestraszony Nekomata.
Głos mu się załamał, brzmiąc całkiem jak miauknięcie.
Nie miał zamiaru zostawiać Cienia Śmierci na pastwę losu, a nawet gdyby
zdecydował się na szaloną, desperacką ucieczkę w ciele niewielkiego, zwinnego
i szybkiego drapieżnika, którego obecności w tym miejscu nikt się przecież nie
spodziewał, transformacja, choć krótka, trwałaby zdecydowanie za długo. Na pewno
zostałby schwytany.
Wzorem Takeshiego przygotował się więc do nierównej walki, zapewne ostatniej
w życiu.
Kitsune! – pomyślał tylko tęsknie. Jak strasznie, rozpaczliwie mi żal, że już nigdy cię
nie zobaczę!
Dwaj więźniowie czekali w napięciu, aż uchylą się drzwi celi, i choć oczekiwanie
trwało ledwie chwilę, dla nich stało się nieskończonością odmierzaną przyspieszonymi
uderzeniami serc.
W celi panował półmrok, przez podłużny, wąski otwór zapewniający wentylację
spichlerza wpadało niewiele światła i to była właściwie jedyna okoliczność sprzyjająca
uwięzionym.
Wnętrze pomieszczenia było bowiem zupełnie puste. Etsuke nie zapewniła
swojemu „mięsu” nawet czarki wody czy zgniłej derki służącej za posłanie.
Cień Śmierci przytulił się do chropowatej ściany z desek gotów zaatakować
natychmiast, gdy tylko drzwi się otworzą.
Lecz drugi raz tego samego, przedziwnego dnia w ostatnim momencie musiał
wstrzymać cios.
– Rei! – wykrzyknął osłupiały na widok kościstego, pociągłego oblicza wędrownego
mnicha, które pojawiło się nagle na tle framugi.
Jeśli przybyły zdziwił się na widok dwóch nagich mężczyzn przyczajonych
w ciemnawym wnętrzu jednej celi, to okazał to jedynie lekkim uniesieniem brwi.
– Kto to? – spytał krótko wędrowny mnich, ruchem głowy wskazując Nekomatę.
– Podobno magiczny kot. Przyszedł mnie uwolnić. I wie, gdzie jest Haru.
– Świetnie. Nie traćmy więc czasu. Trzeba stąd jak najszybciej znikać.
Takeshi i Buchi zgadzali się w zupełności z tym zdaniem. W pośpiechu opuścili
celę.
– Weźmy broń zabitego strażnika. – Cień Śmierci już pochylał się nad ciałem.
Sam schwycił za miecz, adeptowi Wody podał porzucony pistolet, a kocurowi
wręczył sztylet tanto.
– Umiesz się tym posłużyć? – spytał.
Na usta adepta Księżyca wypłynął krzywy uśmieszek.
– Pewnie. Całkiem jak pazurami.
– Dobra, w takim razie spróbuj odciąć od kimona tego trupa jakieś dwa długie,
możliwie czyste pasy materiału. Nie zwykłem stawać do walki, dyndając klejnotami.
Tobie też się przyda jakiś kawałek szmaty.
– Lepiej weźcie to. – Rei zdjął z siebie wierzchnią warstwę ubrania Taku.
Nekomata przeciął bluzę jednym cięciem, tak sprawnie, jakby posługiwał się
uzbrojonymi w pazury łapami. Obaj z Takeshim błyskawicznie okręcili się
pozyskanymi w ten sposób prowizorycznymi przepaskami.
– Gotowi? To biegiem! – przynaglił ich Rei.
– Za mną! – zawołał Buchi. – Zaprowadzę was do dziewczyny.
Takeshi musiał zmrużyć oczy, bo słońce oślepiło go niczym wizja Amaterasu.
– Na tyły spichlerza. – Adept Księżyca Utajonego wskazał drogę ruchem ręki.
Biegli przez zapuszczony podwórzec pełen chwastów.
– Będą tam strażnicy? – zapytał Cień Śmierci.
– Nie sądzę. Zwykle ich nie ma.
Oby kot miał rację, pomyślał adept Wody. Czuł się zmęczony, rozbity i nieco
wytrącony z równowagi. Wolałby jak najdłużej unikać walki. Ale stare nawyki
zwyciężyły, więc z każdym krokiem lepiej skupiał myśli i czujniej obserwował
otoczenie.
– Cii! Stop. – Buchi zatrzymał się przy ścianie sporego kamiennego budynku. – To
suszarnia ryb. Tu wiedźma trzyma pozostałych więźniów. Zmienię się w kota
i sprawdzę, czy wystawiła straże.
Obaj adepci skinęli głowami.
Buchi podał sztylet Takeshiemu, wyślizgnął się z przepaski, a potem rozpoczął
metamorfozę. Pochylił się w przód, a potem zaczął się składać dosłownie jak origami.
Błyskawicznie zmieniał kształt, stając się jednocześnie coraz mniejszy i mniejszy. Gdy
skończył, na ziemi przed Rei i Cieniem Śmierci siedział dorodny bury kocur.
Przyglądali mu się ze zdumieniem i uznaniem.
– Dobra, idę – miauknął i zniknął za węgłem.
Nie musieli długo czekać. Minęło ledwie kilka oddechów, gdy szara, pręgowana
smuga przemknęła wśród traw i chaszczy, a potem przysiadła przed nimi.
– Nikogo nie ma. Inari i dobrotliwy Daruma widać dziś nam sprzyjają.
Oby okazywali swą łaskawość przez cały dzień, pomyślał nieco ponuro Takeshi.
Nekomata znów zaczął metamorfozę, tym razem rozkładając się znów do postaci
człowieka. Przyodział się w przepaskę i odebrał od Cienia Śmierci swoje tanto.
– Na razie bardziej się przydam w ludzkiej postaci – stwierdził.
Nie mogli się z nim nie zgodzić.
Szybko stanęli przed solidnymi drzwiami z grubych desek, zamkniętymi na ciężką,
metalową sztabę, zwieńczoną solidną kłódką.
– W pewnym sensie szkoda, że nie wystawili strażnika. Gdybyśmy go zabili,
mielibyśmy klucz – powiedział Rei.
Takeshi spojrzał w oczy przyjaciela i ujrzał w nich zimną, roziskrzoną głębię
kosmosu.
Na Kannon o Tysiącu Twarzy, pomyślał ze smutkiem. Drogo cię musiała kosztować
próba uratowania mnie i Haru. Bardzo drogo.
– Odsuńcie się. Spróbuję przeciąć kłódkę.
Miecz zabrany najemnikowi był kiepskiej jakości, niemniej adept Czarnej Wody
wiedział, jak uderzyć. Musiał ciąć trzy razy, nim kłódka puściła. Ostrze nieco się
wyszczerbiło, lecz broń wciąż nadawała się do użytku.
Były mnich otworzył na oścież drewniane drzwi i do dawnej suszarni wlała się
kaskada światła.
Gorzkie róże

G
dy Pepito przybył do górskiego Sanktuarium, sytuacja w tym uświęconym
miejscu nie przedstawiała się różowo. Długie negocjacje oficerów z kapłanami
zakończyły się fiaskiem. Duchowni, niektórzy szamani i wegetaliści postanowili
wycofać się w głąb kompleksu świątynnego, aby tam właśnie, w samym sercu Veracopa,
zamknąć się w przybytku Panienki, żeby czekać na rozwój wydarzeń, a w razie smutnej
konieczności stawić czoła świętokradczym najeźdźcom.
Jednak spora część szamanów, a także niektórzy kapłani uznali taki czyn za zdradę
i dołączyli do grona wiernych, protestujących na rozległych błoniach otaczających
Sanktuarium, tam gdzie zwykle odprawiano obrzędy na cześć Pani podczas
największych poświęconych jej świąt.
Tam też, zdaniem „gwardii przybocznej” Chudziny, miało być i jego miejsce.
Już wczesnym rankiem Pablo, Esteban, Juan i Pedro wywlekli Pepita z łóżka,
a potem ziewającego i rozczochranego poprowadzili na plac przed Sanktuarium.
Wierni koczowali tam całą noc, naprzeciw zaimprowizowanego obozu wojskowego.
O ile godziny ciemności minęły w miarę spokojnie, o świcie ów spokój prysł.
Zaczęli, jak zwykle, bojówkarze. Stanęli przed tłumem, uzbrojeni i groźni,
obrzucając wyznawców wyzwiskami, drwiąc z ich wiary, negując istnienie Panienki
oraz innych bóstw, a także szydząc niemiłosiernie z ciemnoty zabobonnego ludu.
To, oczywiście, nie mogło się spodobać obrońcom Veracopa. W stronę Synów
Rozumu posypały się inwektywy, a nawet groźby.
Zaniepokojeni sytuacją oficerowie wydali odpowiednie rozkazy, ustawiając swoich
podkomendnych w szyku i pod bronią, zamiast mediować z tłumem i uspokajać
wściekłych członków bojówek.
Teraz już nikt ze zgromadzonych na placu nie miał wątpliwości, że armia to wróg,
a żołnierze wcale nie przybyli tu, żeby pomóc. Wytyczne Sancheza wydawały się jasne
i klarowne. Zniszczyć Veracopa. A na to wierni nie mogli przystać nawet za cenę życia.
Gniew tłumu buzował jak żar pod warstwą popiołu. Nawet drobny incydent mógł
doprowadzić do wybuchu potężnego pożaru, którego nie dałoby się już ugasić.
I, rzecz jasna, taki incydent nastąpił.
Jeden z Synów Rozumu, wielki chłop z czarną brodą, zaczął nagle rozpinać portki,
a potem ściągnął je i wypiął się w kierunku wiernych. Łysnęły bielą obnażone pośladki.
– Sram na tą kurwę, waszą jebaną Panienkę! Taka z niej panna jak ze mnie
prawiczek! Przelecę ją z rozkoszą! Przelecimy ją wszyscy, jeśli tylko ośmieli się pokazać!
Przez tłum przewalił się wrzask wściekłości i oburzenia. Nie, ten świętokradczy
skurwiel nie będzie dłużej lżył i obrażał Pani!
Stare kobiety zaczęły pluć i złorzeczyć, młode histerycznie wykrzykiwać wyzwiska,
mężczyźni zaciskać pięści i rzucać groźbami jak kamieniami.
No właśnie! Kamienie! W otoczeniu górskiego Sanktuarium było ich przecież
pełno. Trzeba je natychmiast przynieść!
W czasie gdy dwóch kolejnych dupków dołączyło do towarzysza i obnażyło się
przed wiernymi, wyszydzając Panienkę oraz zaprzeczając jej istnieniu, wśród
obrońców Veracopa rozległy się liczne okrzyki, nawołujące do zbierania i gromadzenia
w sterty ostrych, białych odłamków skalnych, które pokrywały całe wzgórze świątynne.
– Zbierajcie je! Zanoście tutaj! – krzyczeli ludzie.
– Wyjebiemy ją! Wyjebiemy tę waszą pieprzoną Panienkę! Tyle że jej nie ma! Nie
ma, suki, bo NIE ISTNIEJE! – darli się Synowie Rozumu.
– Rozejść się! – wrzeszczeli wojskowi, ale ich akurat nikt nie miał zamiaru słuchać.
Gołe tyłki świeciły biało w blasku słońca, a stosy kamieni rosły.
W końcu zrobił się taki chaos, emocje wybuchały petardami wyzwisk i gróźb, że
nikt już chyba nie wierzył, aby konflikt dało się rozwiązać pokojowo.
Tymczasem „straż przyboczna” Chudziny, czyli czterech krzepkich chłopów z jego
dzielnicy, konsekwentnie przepychało się przez ludzkie morze, prąc niczym
lodołamacze, żeby wypchnąć biednego „zbawcę Panienki” jak najbliżej pierwszego
rzędu protestujących, tam gdzie stali najpotężniejsi wegetaliści, szamani z selvy i ci
spośród kapłanów Pani, którzy nie posłuchali swoich przełożonych i nie wycofali się do
Sanktuarium, lecz pozostali na placu, z wiernymi. Pepe wcale nie był zadowolony, że
ma się znaleźć na samym przedzie, jak jakiś cholerny przywódca buntu, w którym,
szczerze mówiąc, wcale nie miał ochoty uczestniczyć. Marzył tylko o tym, żeby znów
zaszyć się w swoim skromnym, przytulnym mieszkanku, gdzie było może i ciasno, ale
przynajmniej bezpiecznie.
Tutaj o żadnym bezpieczeństwie nie mogło być mowy. Wprost przeciwnie.
Zapewne nigdy w swoim niedługim przecież życiu Pepito nie znalazł się w tak groźnej
dla życia sytuacji. Chyba nawet wtedy, gdy ścigał go gang dzikich i szalonych loa
Criminel.
Biedny, dygotał ze strachu, gotów uciec w każdej sposobnej chwili, lecz
samozwańczy „przyjaciele”, Pedro, Juan, Esteban i Pablito, nie spuszczali go z oczu ani
na sekundę.
Dlaczego zgodziłem się przyjechać w to okropne miejsce? – zastanawiał się
z rozpaczą. Czemu nie sprzeciwiałem się bardziej stanowczo? Po jaką cholerę w ogóle
wdałem się w tą aferę ze świątynią Panienki? Raz, od wielkiego dzwonu, chciałem
dobrze i proszę! Teraz zapłacę za to głową! A jeśli jakimś niezwykłym cudem nie zginę,
to wyląduję na resztę życia w pierdlu, bity, torturowany i gwałcony. Co za scenariusz,
Chudy! W coś ty się, durniu, wpakował?
Ale na gorzkie rozmyślania było już stanowczo za późno. Tkwił tu, wpakowany tak
bardzo, jak się tylko dało.
Tymczasem napięcie w tłumie rosło, tym bardziej że żołnierze wyciągnęli
megafony i zaczęli wrzeszczeć do wiernych, że mają się natychmiast rozejść, inaczej
zostaną spacyfikowani.
Pepito tak rozpaczliwie nie chciał zostać spacyfikowany, aż zbierało mu się na
płacz.
Za to wyznawcy nie zamierzali ustąpić. Natarczywe, rozkazujące skrzeki
szczekaczek spowodowały efekt odwrotny od zakładanego. Bo ogromna, zwarta fala
obrońców Sanktuarium bardzo powoli, lecz konsekwentnie ruszyła z miejsca,
napierając na szeregi mundurowych. Płynęła jak magma, gorąca od wściekłości, plując
erupcjami wyzwisk, gotując się z oburzenia i żądzy sprzeciwu. Porwała za sobą
nieszczęsnego Pepita, wciąż pilnowanego przez osobistą bandę czworga.
Zrobiło się źle. Bardzo, bardzo kiepsko, szczerze mówiąc.
Megafon szczekał cały czas, monotonnie i rozkazująco, żołnierze co prawda jeszcze
nie celowali do wiernych, lecz wyraźnie trzymali broń w gotowości, za to członkowie
bojówki już podrywali karabiny do strzału.
Pepe gapił się z niepokojem w złowrogie ślepia luf i chyba nigdy w życiu nie czuł
się tak odsłonięty, wyraźny, zupełnie odkryty, a przy tym nieznośnie bezbronny. Robal
na białym lukrze tortu. Coś, co zaraz zostanie z obrzydzeniem usunięte.
Skutecznie. Z pewnością skutecznie.
Zabiją mnie tutaj, uświadomił sobie ze zgrozą.
Jego aniołowie stróże, Juan, Pedro, Pablito i Esteban, wypchnęli go przecież na sam
środek, do pierwszego rzędu, a teraz okrążali ciasno jak psy zagubioną owcę.
A trzeba przyznać, że strasznie pragnął być teraz naprawdę zagubiony. Zaszyty
gdzieś w gęstym lesie, na zboczu odległej, dzikiej góry, w ostępach selvy, wszystko jedno
gdzie, byle nie tu.
Na litościwą Panienkę, na pewno nie tu!
Spróbował jakoś tak dyskretnie, ale stanowczo wycofać się głębiej między ludzi,
żeby nie stać tak cholernie, niemożliwie na widoku. Zaskoczony Esteban nawet nie
protestował, wpatrzony w śmiertelne oczy karabinów. Jednak mimo wysiłków Pepito
wciąż pozostawał całkowicie widoczny dla agresorów. Stał teraz pomiędzy zażywną
starszą damą, okręconą pasiastym poncho, która pociła się obficie zapewne zarówno ze
strachu, jak i z gorąca, oraz piękną młodziutką dziewczyną o ciemnej cerze i włosach
czarnych i aksamitnych jak górski miód. Jej twarz była pełna skupienia, usta poruszały
się w niemej modlitwie. Całą swoją postawą oraz mimiką wyrażała absolutne, głębokie
oddanie Pani. Przypominała wotywne figurki, które pielgrzymi stawiali przed
ołtarzami bogini, była jednak od nich o niebo piękniejsza. Spojrzała na młodego
wegetalistę ciemnymi, wielkimi oczami, w których mieszkała powaga, a także spokój
widoczny zwykle w źrenicach starych ludzi, całkowicie pogodzonych z własnym życiem
i losem. Ale brakło w nich rezygnacji, zmęczenia czy zniechęcenia starości. Za to jasno
płonęła wyciszona, szczera radość, młodzieńcza żywotność i ciekawość świata.
Jakiś szczęściarz kiedyś pojmie tę cudowną dziewczynę za żonę, pomyślał Pepe
z uczuciem. Ale ja nawet nie mógłbym marzyć o podobnej, bo jest dla mnie o niebo za
dobra. Tylko bym wszystko spieprzył.
Mimo to uśmiechnął się do niej tak czarująco jak tylko potrafił, a ona
odpowiedziała niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy i znów pogrążyła się
w żarliwej modlitwie.
Tymczasem sytuacja na placu stawała się coraz bardziej napięta. Szczekaczki
warczały groźnie, jak sfora rozwścieczonych psów. Ponad głowami ludzi unosiło się
głuche dudnienie, pogłos nadciągającej nawałnicy:
– ROZEJŚĆ SIĘ! ROZEJŚĆ SIĘ! ROZEJŚĆ SIĘ!
Ale tłum nie zamierzał ustąpić. Mruczał, burczał, hałasował, zanosił się
jednocześnie kanonadą wyzwisk, wrzasków i gróźb, zatopioną w kaskadzie religijnych
pieśni oraz recytacji nieustających modłów. Brzmiał jak ocean w czasie przyboju, ten
nabożny, gwałtowny, gniewny szum nieustępliwych wiernych.
Najświętsze miejsce, Sanktuarium Pani, dom, w którym spoczywała i obdarzała
łaskami ukochanych wyznawców, znalazł się w niebezpieczeństwie. Nie zamierzali
pozwolić, by wrogowie podnieśli na niego rękę. Za żadną cenę.
Nie wiadomo skąd posypały się pierwsze kamienie. Z boku, czy może ze środka
ludzkiego morza? Dość, że poszybowały w powietrzu, godząc w szeregi najeźdźców,
białe jak lica Panienki, czyste niczym jej litościwe serce. Rzucającym zdawało się, że to
właśnie ich intencje uderzają w agresorów, tak samo czyste, nieskalane, szlachetne
i słuszne.
Choć przy tym niewątpliwie ciężkie oraz kanciaste.
Ogarnięci religijnym podnieceniem ciskali i ciskali, z radością patrząc, jak
mundurowi, a także członkowie bojówek łapią się za głowy, twarze, piersi, krzycząc,
jęcząc i krwawiąc. Na ten widok obrońcy Sanktuarium zaczęli wydawać radosne
okrzyki. Jakże cieszyli się z tego małego sukcesu, przekonani, że wrogowie, przerażeni
ich potęgą, natychmiast odstąpią.
Nie odstąpili. Megafony tylko krzyknęły głośniej, bardziej wściekle, bardziej
stanowczo, bełkocząc coś o srogich konsekwencjach i użyciu przemocy.
Jedyną odpowiedzią była kolejna lawina śnieżystych, ostrych jak słuszny gniew
intencji.
A potem stało się to, co od początku było oczywiste.
Nie, to nie wojsko zaczęło strzelać pierwsze, mimo że wielu wiernych potem tak
właśnie twierdziło. Strzały padły, rzecz jasna, ze strony bojówkarzy. Zaciekłych,
niesionych fanatyzmem i żądzą narzucania innym swojej woli, władzy oraz poglądów,
nasiąkłych nietolerancją i pogardą dla innych jak stara szmata zgnilizną.
Ten nienawistny, przerażający dźwięk, ten huk napełniony, nabrzmiały śmiercią,
wstrząsnął Sanktuarium, wzbił się w nieboskłon jak krzyk, uderzył w błękit i spadł
gradem pocisków na zgromadzonych wiernych.
Cały świat zwolnił, zalany melasą szoku i grozy. Pepe patrzył ze zdumieniem
i zupełnym brakiem zrozumienia, jak Pablito powoli, powolutku składa się do przodu
jak zamykany nóż, a potem przewraca się na białą połać żwiru. W tej samej chwili
zaczął też upadać Juan i kilku innych ludzi z pierwszego rzędu.
– Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! – darli się przez szczekaczki oficerowie, ale
szaleńcy z bojówek nie zamierzali ich słuchać.
Sanktuarium miało zostać zniszczone, a kult tej nieprawdziwej, nieistniejącej,
znienawidzonej suki z Veracopa na zawsze wypleniony jako szkodliwy zabobon. Tu
i teraz. Natychmiast. Już!
Bez dys-ku-sji!!!
Dlatego strzały padły ponownie.
A Pepe stał, stał i patrzył, nieruchomy, zbyt wstrząśnięty, by paść na ziemię,
przeturlać się czy odczołgać lub zrobić cokolwiek innego, żeby uniknąć postrzału.
Stał. Po prostu zamarł bez ruchu.
– Uważaj! – krzyknęła rozmodlona piękność.
Poczuł, że popchnęła go, odtrąciła, jakby w swej anielskiej czystości nie była zdolna
znieść jego fizycznej bliskości.
A potem po prostu osunęła się, wpadła mu w ramiona, taka wiotka, taka bezwolna,
nagle pozbawiona podpory kości, zwiędła, bez czucia, woli i siły.
Martwa, zrozumiał Chudzina.
Jeszcze zanim jej piękne ciało dotknęło ziemi, Pepe wiedział, że dziewczyna nie
żyje.
Uratowała go, odepchnęła z linii strzału, ale sama zginęła. Na litość łaskawej
Panienki! Dlaczego to zrobiła?! Czemu postąpiła w tak szalony, nieodpowiedzialny
sposób?! W imię miłości do swojej bogini? W zwykłym odruchu? Bez powodu?
Z wrodzonej ofiarności?
Tego Pepe już nigdy się nie dowie.
Klęczał na żwirze, podtrzymując tę niesamowitą, cudowną, kruchą, nieżywą istotę,
która poświęciła dla niego życie. Jej krew, jeszcze gorąca, tak pełna buzującej,
karminowej siły witalnej, wsiąkała w biel dziedzińca, lała się na ręce i ubranie
oszołomionego, zdruzgotanego Pepita.
Ona nie żyje.
Tylko to się teraz liczyło. Nic więcej.
Nie szlochy i krzyki przerażonego tłumu, nie gniewne wrzaski żołnierzy,
próbujących przyprowadzić do porządku i rozbroić członków bojówek, nawet nie
obrona świątyni w Veracopa.
Jedynie fakt jej śmierci i tego, że blask na zawsze zgasł w jej sarnich, głębokich
oczach.
Chudy nie potrafił się z tym pogodzić, nie umiał zaakceptować tego prostego,
okrutnego faktu. Ani za żadną cenę przejść nad tym do porządku dziennego.
Dlatego wstał i cały umazany szkarłatem ruszył wprost na szeregi żołnierzy.
Cały tłum zamarł, kiedy ten młody, szalony, zaciekły, niesiony straszliwym
gniewem wegetalista samotnie sprzeciwił się agresorom.
A on szedł, zdecydowanym, pewnym krokiem, jakby udawał się do urzędu czy
banku załatwić pewną pilną sprawę. Załatwić ostatecznie.
– NIE! – krzyknął najgłośniej jak umiał.
Krew tej dziewczyny, tej przepięknej, czystej, rozmodlonej dziewczyny,
z pewnością jeszcze nastoletniej, spływała mu po dłoniach, naznaczała piętnem
czerwieni zapłakane oblicze.
– NIE! PRZESTAŃCIE STRZELAĆ! NATYCHMIAST PRZESTAŃCIE ZABIJAĆ
NIEWINNYCH!
Przepychał się przez tłum, podążając w pojedynkę naprzeciw żołnierzom, podczas
gdy ludzka fala, porażona grozą śmierci, cofała się niczym odpływ odwagi
i determinacji.
Lecz tych cech nie brakowało młodemu szamanowi. Szedł wprost na wycelowane
karabiny, blady, gniewny, młody tak, że wydawał się niemal dziecięcy, rozczochrany
i chudy jak drut.
W szeregach uzbrojonych bojówkarzy wzbudził jedynie szydercze śmiechy, gwizdy
i potok wyzwisk.
Lecz nie zatrzymał się, tylko wydłużył krok, rozpaczliwie samotny na białej połaci
żwirowanego placu, na którym odprawiano rytuały na cześć Pani. Ciemna kreska,
wydłużony cień, czarny przecinek na czystej kartce. Nawet nie pojedynczy człowiek,
lecz coś nieważnego, bez znaczenia, pomijalnego, po prostu zabrudzenie, które zaraz
miały usunąć kule z broni palnej.
– Przestańcie nas zabijać! – krzyczał.
Śmiali się. Grubo, rechotliwie, bez wesołości, z nienawiścią i pogardą.
A on zupełnie zapomniał o samym sobie, o swoim bezpieczeństwie, niemal
o własnym istnieniu. Pozwolił, by niósł go gniew, niema wściekłość tłumu cofającego się
pod naporem przemocy, jego frustracja, bezradność i niewykrzyczana niezgoda. Och,
strach oczywiście także. Głuchy, tępy, odbierający godność lęk, który zawsze czują
bezbronni wobec uzbrojonych agresorów.
Tyle że Pepe właściwie nie zdawał sobie sprawy z tych uczuć. Coś w nim pękło po
tym, jak czarnowłosa dziewczyna osunęła mu się w ramiona, żeby oddać ostatnie
tchnienie. Coś przełamało jego zachowawcze myślenie, nieustanne obawy, tchórzliwość
i małostkowość. Pozwolił, aby przemówiła przez niego i poprowadziła nieznana siła,
taka, jakiej działania nigdy dotąd nie doświadczył.
Ktoś, ktoś ogromny i wszechpotężny, dzierżył teraz we własnej, mocarnej dłoni jego
serce, a Chudzina nie mógł zrobić nic więcej, tylko to, co podpowiadało mu bijące tętno.
Sprzeciwić się. Nie pozwolić. Zatrzymać kroczącą wraz z żołnierzami śmierć.
– W IMIĘ LITOŚCIWEJ PANIENKI Z VERACOPA, NAKAZUJĘ WAM RZUCIĆ BROŃ
I ODEJŚĆ!!!
No, teraz to naprawdę wzbudził rozbawienie oraz eksplozję drwin. Oczywiście, że
był śmieszny. Rozczochrany dzieciak z twarzą wykrzywioną gniewem naprzeciw
wściekłych bojówkarzy i mundurowych z karabinami.
Co on mógł znaczyć? Nic. Tyle co chuderlawy kogutek, podskakujący idiotycznie
świerszczyk, durny malutki kociak, który stroszy grzbiet i puszy ogon, żeby wydawać
się groźny. Przecież to tylko komiczne, no nie?
Pewnie, że nie mieli zamiaru pozwolić mu żyć.
– Zastrzel go – powiedział chłodno porucznik do starszego sierżanta. – Należy się
wyrywnemu szczeniakowi jak kozie za obierki.
– To rozkaz? – upewnił się podwładny.
– Jasne, że rozkaz, Ramon.
Żołnierz wycelował starannie i spokojnie, delikatnie wyczuwając spust. Już za
ułamek sekundy, za moment krótszy niż mrugnięcie miał paść strzał, który posłałby
Chudzinę na białe piaski placu przed Sanktuarium.
To wydawało się tak oczywiste, tak pewne, tak realne, jakby już nastąpiło, choć
chłopak ciągle szedł z zaciśniętymi pięściami i furią w ciemnych oczach.
Problem jednak tkwił w tym, czego ludzie Sancheza nie mogli wówczas wiedzieć.
Że Pepito wcale nie jest sam.
Że palce, które do tej pory ściskały jego serce, powodując ciałem i umysłem,
właśnie powoli, konsekwentnie i boleśnie zaczęły je rozrywać niczym dojrzały owoc.
I nawet gdyby Pepe bardzo chciał i bardzo próbował temu przeszkodzić, za nic nie
potrafił.
Musiał, po prostu musiał się poddać.
Dobrze, szepnął w duszy do tej istoty, która włamywała się do niego jak złodziej do
sejfu. Przybądź i wejdź! Otwieram się dla ciebie.
Potężny huk wstrząsnął powietrzem. Młody wegetalista przez chwilę jeszcze
utrzymywał się na nogach, a potem padł sztywno i martwo, jakby sam był
przewracającą się, pustą trumną.
Wierni wydali zbiorowy jęk rozpaczy i przerażenia.
I właśnie wtedy, w tym jednym momencie, gdy upadał ich samozwańczy
przywódca, ich nadzieja i pokrzepienie, z góry, z niebieskości nietkniętej bielą ani
jednej chmurki rozległ się przeraźliwy, upiorny, rozdzierający dźwięk.
Ni to wrzask, ni to jęk, jakby metaliczny odgłos darcia czy rżnięcia monstrualnie
olbrzymiej blachy. Odgłos straszny i niewytłumaczalny, przerażający i nieznany.
To pękał nieboskłon.
Szeroka, brocząca srebrem szrama rozcięła nagle błękit od horyzontu po horyzont.
Tak, oczywiście, nic podobnego nie mogło się stać, tak jak widnokrąg nie mógł się
rozszczepić, ale tak właśnie było i nie dało się temu zaprzeczać.
Ludzie po prostu stali, zamarli z przerażenia.
Wtem ktoś krzyknął, wskazał ręką na pokaleczone, ranne niebo. Zaraz rozległy się
kolejne okrzyki, a oczy tłumu zwróciły się na słońce.
Było czarne.
Emitowało jednak jaskrawy, niemal porażający blask. Nagle zaczęło pękać,
otwierając pośrodku coraz większą szczelinę, długi, srebrny sztylet jasności. I to z tej
srebrzystości, z tego świetlistego rozdarcia wysunął się niespodziewanie czarny wijący
się kształt.
Wąż! – struchleli ludzie.
Ale to nie gad wypełzał z wnętrza słońca, lecz giętki, długi pęd, cały najeżony
ostrzami lśniących obsydianowo kolców. Za nim wystrzeliły następne, oplatając
świetlistą tarczę wieńcem ciernistych gałęzi.
Obrońcy Sanktuarium jeden po drugim padali na kolana, szlochając i jęcząc, zaś
otępiali żołnierze zamarli bez ruchu, gapiąc się na nadprzyrodzone zjawisko.
Lecz właśnie gdy zdawało się już, że złowróżbny znak przyniesie wszystkim
nieszczęście, spośród cierni zaczęły wykwitać róże. Ogromne, złociste, emanujące
nieziemskim blaskiem.
Krzyki i westchnienia przepłynęły przez tłum potężną falą.
Złote róże płonęły, barwiąc niebo wszystkimi kolorami ognia.
I choć zdawało się, że cud musi za chwilę wypalić się i zgasnąć, on trwał.
Stał ponad głowami ludzi zamrożoną, utrwaloną chwilą spotkania
z nierzeczywistym.
Nikt nie dostrzegł, skąd przybyła. Później wielu upierało się, że spoza słońca. Inni
zaś twierdzili, że wykluła się z róż, cała w złocistościach. A może po prostu
zmaterializowała się nagle z ognistożółtej pustki nieba?
Nie znaleziono odpowiedzi na to pytanie.
Po prostu była.
Ogromna, jasna, porażająca.
Sunęła nad dachami swego Sanktuarium, piękna, lecz straszna.
Twarz miała bladą, wręcz białą, okoloną chmurą ciemnych loków. Pod wyraźnymi
łukami brwi płonęły te palące, srebrzyste, hipnotyczne oczy o nieruchomych źrenicach,
których spojrzenia nikt ze zgromadzonych nie miał zapomnieć do końca swoich dni.
Płakały łzami barwy ołowiu, podbite czarnymi półksiężycami sińców. Usta także były
czarnosine, maleńkie, zaciśnięte jak uschły owoc.
Ponad głową zjawy unosiła się rozpostarta wachlarzem aureola z ogromnych,
oksydowanych gwoździ.
Długą, smukłą szyję postaci otaczał zapleciony w kształt naszyjnika czarny wąż.
A suknia? Cóż, suknia pulsowała, zapadała się i wskrzeszała tysiącami
pączkujących i więdnących na przemian złotych róż. Martwe płatki sypały się na głowy
zebranych osobliwym, mrocznym błogosławieństwem.
Szła niebem, płynęła, sunęła ponad tłumem, roztaczając wokoło oszałamiający
zapach kwiatów i ciężkiej, wilgotnej, żyznej ziemi.
Panienka z Veracopa.
Władczyni ludzkich serc i żywotów.
Pani tej ziemi, niepodzielna, królująca, budząca przestrach i uwielbienie.
Przybyła wesprzeć swych wiernych i ocalić swoje święte włości. Wzgórze oraz
Sanktuarium, gdzie od wieków oddawano jej cześć.
O, jakże była nieludzka w całym tym różanym, niepojętym majestacie.
W wykwitach pąków, olśniewającym przepychu dojrzałych kwiatów i czarnym smutku
więdnących płatków. Nieogarniona jak zaświat, a równocześnie znajoma
w odwiecznym cyklu umierającej i odradzającej się natury. Surowa i przerażająca
w zamkniętym kręgu istnienia i odchodzenia. Piękna urodą gwiazd nocą, świtu
zasnutego bladym oparem mgły, wzburzonego morza czy boleśnie ostrego uroku
skalnych grani.
Zawładnęła całym niebem, ciągnąc za sobą rozświetlone welony płonących róż,
lampionów wskazujących wiernym właściwą drogę prowadzącą do niej i tylko do niej.
Złote kule łask przeznaczone dla ukochanych wyznawców. Spływały na nich
blaskiem, otaczając wybranych aureolami złocistości. A oni padali na ziemię, pogrążeni
w ekstazie, z zachwytem zamarłym na obliczach, nieruchomi, przytłoczeni ogromem jej
miłości.
Przepływała tak nad tłumem, darząc mu i błogosławiąc, aż przeszła przez niego jak
burza miłosierdzia i opieki, okrywając swój lud całunem złocistej protekcji.
Potem zaś zatrzymała się, zwracając straszliwą, cudowną twarz wprost na
żołnierzy i członków bojówek. Srebrzyste oczy rozjarzyły się atomową bielą, tak jasną,
że aż przepalającą do kości. To pałające srebro, te oszałamiające, boskie halogeny
wpatrywały się teraz wprost we wrogów Sanktuarium. Krzyczeli pod tym nieludzkim,
elektrycznym wzrokiem, padając na ziemię i wijąc się w konwulsjach.
Wtedy uniosła dłoń, wskazała ich palcem. Róże jej sukni zbladły jakby pod
wpływem wielkiego gniewu, rozjarzyły się płonącym srebrem, czystym i tak
przeraźliwie jasnym, że cały świat utonął w morzu szalejącej bieli.
Wówczas przeszła nad szeregami ludzi Sancheza, potworna siłą nuklearnego
wybuchu. Olbrzymia, władcza, smutna i karząca.
A gdy już dokonała aktu sprawiedliwości, uniosła się w górę, znowu ku słońcu.
Aureola z gwoździ rozsypała się nagle, rażąc powalonych wrogów czarnymi cierniami
ćwieków. Ona wznosiła się zaś i wznosiła, osiągając coraz wyższy pułap nieba.
Wspaniała różana szata zaczęła ciemnieć i więdnąć. Opadała zbrązowiałymi płatkami
w dół, deszczem boskich łez. Wkrótce ani jeden pąk nie rozkwitał na sukni, ani jeden
kwiat nie otwierał się w blasku jej królującej, nierzeczywistej obecności. Rozsypywała
się jesiennie i ostatecznie, pozostawiając przeraźliwą pustkę nieobecności
nadprzyrodzonego. Czarny wąż ożył, oplótł jej szyję ruchliwą spiralą i ukrył się
w gęstwie loków, nieruchomych jak u rzeźby, nietkniętych najmniejszym oddechem
wiatru.
Wówczas Pani uniosła ramiona, rozłożyła je, jakby pragnęła objąć, przygarnąć
wzgórze świątynne i budynki Sanktuarium, a następnie znikła.
Wypalony węgiel słońca znów zaczął się rozżarzać gorącą, jakże znajomą
i wyczekiwaną złocistością, a cud objawienia wygasł zupełnie.
Ludzie, oszołomieni kontaktem z namacalną i realną boskością zjawy, rozdygotani
podnosili się z ziemi, niektórzy słaniając się czy zataczając. Z ich oczu, z ich twarzy bił
blask duchowości. Wielu płakało cichymi, oczyszczającymi łzami. Ci zaś, którzy
dostąpili łaski bezpośredniego kontaktu z boginią, wciąż jeszcze wydawali się
nieprzytomni, owładnięci nieziemskim zdumieniem, niezdolni pojąć tego, co się
wydarzyło. Byli jak naczynia, wypalone w oczyszczającym ogniu i przepełnione aż do
przelania cudownym eliksirem życia. Uzdrowieni, odrodzeni, powstali z martwych
swej dotychczasowej doczesności. Uśmiechali się łagodnie, mrugając oczami, porażeni
eksplozją boskiego doznania.
Niektórzy szeptali coś, inni śpiewali, radośni, lecz w zgaszony, spokojny, łagodny,
nieogarniony rozumem sposób radowania się z kontaktu z absolutem.
Tłum falował i drgał w rytm niedawnego objawienia, zbyt jeszcze świeżego, by
wyznawcy potrafili się z niego otrząsnąć.
Niemniej byli tacy, którzy dochodzili do siebie szybciej. Gdzieniegdzie rozlegały się
triumfalne okrzyki, śmiechy i wiwaty.
Wygrali przecież! Zwyciężyli. Ocalili Sanktuarium oraz swoją wiarę. I to w jaki
sposób! W jaki wspaniały, niewiarygodny, nieziemski sposób.
Była tu! Była na pewno. Nigdy, przenigdy tego nie zapomną. Przybyła na ich
wezwanie, usłuchała próśb i błagań swego ludu, nie porzuciła ich, nie odtrąciła.
Zstąpiła z błękitnych niebios swojej doskonałości, by ochronić wiernych i porazić
należytą karą ich dręczycieli.
Czy można być bardziej przekonanym o słuszności własnych poczynań? Własnej
niepodważalnej wiary? W końcu wszyscy na wzgórzu byli świadkami wielkiego,
realnego cudu.
Panienka z Veracopa wyraźnie opowiedziała się za wyznawcami i pognębiła
wrogów.
No właśnie, a co się tak naprawdę stało z żołnierzami? Zabiła ich? Ta łaskawa,
miłosierna, dobrotliwa Pani? To byłoby oczywiście całkowicie zrozumiałe i właściwe,
lecz jakoś tak po ludzku nie mieściło się w głowach.
Ale nie. Jednak nie. Bojówkarze i trepy Sancheza nie pomarli. Gramolili się wszak
z ziemi, powoli, z wysiłkiem, tak dziwnie niemrawo, niezbornie.
Ich twarze wydawały się zupełnie puste, podobnie jak oczy, przypominające dwa
guziki naszyte na matowym, pobladłym materiale oblicza.
Ludzie kukły. Wielkie, wielgaśne wypchane szmaciane lalki. Tak samo bezmyślne,
uległe i niezdarne.
Niektórzy żołnierze siedzieli po prostu na ziemi, przerzucając palcami grudki
żwiru, inni kręcili się w kółko na czworakach, czołgali się na kolanach, mało który
zdolny był ustać na nogach.
Patrzyli po sobie bez zrozumienia, bez cienia sensownej myśli, a na ich twarze
powoli zaczynało wpełzać przerażenie.
Rozlegały się coraz głośniejsze szepty, pełne skargi i grozy.
Kim ja jestem? Gdzie jestem? Co tu robię? Kim są ci wszyscy inni? Dlaczego są tak
samo ubrani? I co tu robią te dziwne, metalowe przedmioty, tak zimne i tak
złowróżbne?
Ci, którzy ośmielili się dotknąć broni, odrzucali ją daleko od siebie z obrzydzeniem
i zgrozą. Inni odsuwali się od karabinów, odczołgiwali, pojękując i zasłaniając z odrazy
oczy. Wielu płakało rozpaczliwym szlochem porzuconych, zagubionych dzieci.
Ale Wielka Matka z Sanktuarium osierociła ich na zawsze.
Zdruzgotani stratą, pozbawieni pamięci, wspomnień i osobowości, mogli już tylko
pełzać pod znowu błękitnym, cudownie czystym niebem górskiej krainy, kwiląc
i lamentując niemowlęco. Nieporadne, zdane tylko na siebie, raczkujące po żwirze
dorosłe oseski.
Ktoś odważny podszedł, trącił jednego z bojówkarzy kijem, przemówił szorstko.
Lecz w odpowiedzi dostał tylko łzawe, bezrozumne spojrzenie i kilka żałosnych,
płaczliwych okrzyków. Kiedy inni obrońcy świątyni poszli w jego ślady, usłyszeli
jedynie dziecięcy, bezbronny szloch.
Po chwili nie było już wątpliwości. Miłosierna Panienka z Veracopa tknęła swych
wrogów całkowitą amnezją. Już nigdy nie mieli napastować jej wyznawców i niszczyć
jej ukochanego wzgórza. Sanktuarium było bezpieczne.
I wolne.
A komu zawdzięczali tę wolność? Kto skanalizował wszystkie modlitwy, skierował
je ku przestworzom i ostatecznie przywołał Panią? No, kto to zrobił?
Przecież wszyscy widzieli. On. Ten młody wegetalista ze stolicy. Nie zapomną, jak
stanął przed wojskiem i uzbrojonymi, agresywnymi bojówkarzami i na niewinną krew
ofiar ich przemocy zaczął przyzywać boginię. Dokonał tego w akcie ogromnej odwagi,
a Panienka przybyła ujęta jego mocą i siłą charakteru.
Czy zdecydowałaby się bronić swych wyznawców, gdyby ten dzielny, potężny, choć
ledwie dorosły szaman nie wezwał jej pomocy? Kto wie? Być może nie.
Tak czy inaczej z pewnością przyczynił się w ogromnej mierze do niedawnego
cudu. Zgromadzeni nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie minęło wiele
czasu, a cały tłum zgodnie przyznawał, że chudy, młodociany wegetalista z miasta ocalił
Sanktuarium.
Zaraz, ale gdzie on się podział? Zniknął? Nie, to przecież niemożliwe. Chociaż co
bardziej egzaltowani wyznawcy zaczęli szerzyć teorię, że to był anioł, który
zdematerializował się zaraz po objawieniu Panienki, większość ludzi uważała inaczej.
– Wczoraj kupował u mnie gorące empanady! – wykrzykiwała starsza kobiecina
w pasiastym poncho. – Poparzył się gorącym tłuszczem, ale śmiał się z tego i mówił, że
dobre! Jaki tam anioł, ludziska. Żadnych skrzydeł nie widziałam!
– A myśmy go przywieźli ze stolicy po tym, jak nie pozwolił zbezcześcić świątyni
Panienki! Też wtedy cud zrobił, ale mniejszy! To nie żaden nadprzyrodzony stwór, tylko
chłopak z krwi i kości. W karty z nami grał wieczorem, przy ogniu. Jaki anioł grywa
w karty, co? – zarzekał się Sancho, z którym Pepe dzielił podróżny wóz w drodze do
Sanktuarium.
– No! No! – potwierdzał tylko jego brat Lazarus, intensywnie kiwając głową.
– To człowiek! Szaman, wegetalista. Szukajmy go wszyscy! – rozległy się liczne
okrzyki.
A ponieważ wśród zgromadzonych wciąż panowało wzburzenie, nie opadły jeszcze
emocje wywołane obroną świątyni i spotkaniem z nadprzyrodzonym, wierni zaczęli
gorliwie przeszukiwać błonia i teren Sanktuarium.
No przecież musieli odnaleźć i odpowiednio uhonorować wybrańca Pani i swego
zbawcę. Nie godziło się postąpić inaczej. Wkrótce mieli to za święty i niepodważalny
obowiązek, który zaczęli od razu gorliwie wypełniać.

– Przepadłem – szepnął zdruzgotany Pepe. – Znajdą mnie! Litości, miłosierna Panienko


od Wszystkich Smutków! Nie pozwól im mnie dopaść.
Siedział przykucnięty, schowany za stertami wotywnych sztandarów, noszonych
w czasie procesji na cześć Pani. Z ogromnych, wąskich płacht materiału rozpiętych na
drewnianych ramach patrzyły na niego hipnotyczne, srebrzyste oczy bogini,
obmalowane czarnymi półksiężycami sińców. Zimne, żółte ślepia jej totemicznych
węży. Zielone, fosforyczne tęczówki jaguarów. Paciorki ślepek poświęconych bóstwu
łasiczek i demoniczne, krwiste spojrzenia niosących ją na grzbietach byków.
Cały ten barwny zwierzyniec gapił się na biednego, skulonego Pepita
z dezaprobatą.
Co tu robisz? – zdawał się pytać. Skąd się wziąłeś, żałosny oszuście, i jakim prawem
obudziłeś naszą Panią z jej bolesnego, sennego letargu jesieni? Jak tego dokonałeś,
skoro nie jesteś nawet prawdziwym szamanem?
Chudy nie wiedział. Naprawdę nie miał pojęcia, jakim sposobem wezwał Panienkę.
Po prostu poczuł nagle, jak gniew i sprzeciw przeciwko zniszczeniu świątyni
przepływają przez niego straszliwą, gwałtowną nawałnicą mocy, jakby był
piorunochronem, w który właśnie huknął grom, a potem ona już była i płynęła niebem
ponad tłumami, zaś on leżał na placu, otwartymi szeroko oczami wpatrując się
w ogromną, jaśniejącą zjawę.
Kiedy cud wypalił się i ziścił, Pepe także poczuł się przepalony i pusty, a przy okazji
tak przerażony, że mógł tylko uciec i schronić się w magazynie sztandarów.
Które teraz świdrowały go złym wzrokiem, pełne wyrzutów i niechęci.
Niestety, nieszczęsny młodociany wegetalista nie zdawał sobie sprawy, że
obserwują go jeszcze jedne oczy, całkiem żywe, nie namalowane. Okrągłe, żółte
i uważne.
Pan Bakeneko w postaci kota, schowany pod stertą drewnianych stelaży, uważnie
obserwował swego podopiecznego.
Niedobrze, pomyślał. Chłopak nie jest w stanie udźwignąć ciężaru
odpowiedzialności za swój dar. Trzeba mu pomóc. I to w sposób możliwie radykalny.
Ubranie. Gdzie ja zostawiłem swoje ubranie? A, już wiem. Czas zmienić skórę i wpłynąć
na bieg wydarzeń. W końcu od tego tu jestem.
Długimi susami wybiegł z magazynu, żeby znów przeistoczyć się w wysokiego,
smukłego mężczyznę o skórze czarnej jak nocne niebo.

– Tu jest! Tu się ukrywa! – ten okrzyk sprawił, że Pepito cały zesztywniał i spiął się
z przerażenia.
W dodatku brzmiał jakoś znajomo. Niepokojąco, a zarazem wkurzająco
rozpoznawalnie.
– Chodźcie tu! Jest w magazynie sztandarów! – rozległ się znów gromki głos.
Chudzina zaklął szpetnie pod nosem.
Bakeneko, ty draniu! Zabiję cię, zdrajco! – pomyślał z rozpaczą i wściekłością.
Ale po krótkiej chwili nie miał już głowy do tego, żeby rozmyślać o zemście na
kocurze, ponieważ ludzka fala wtargnęła do magazynu i porwała go w swoje, jakże
liczne objęcia, a następnie, niczym rzeka występująca z brzegów, popłynęła przez
dziedzińce i place Sanktuarium, niosąc z sobą biednego Pepita, jakby był słomką,
źdźbłem, patyczkiem czy listkiem.
Jednakże źdźbłem niesłychanie ważnym i wartościowym.
Unosząc się na powierzchni tej tłumnej powodzi, czuł się początkowo tylko
rozpaczliwie wystraszony, lecz gdzieś w głębi serca zaczynał się w nim rozpalać
delikatny, malutki, bardzo ciepły płomyczek przyjemności.
To ciebie tak uhonorowali, szeptał cichuteńko ten ognik. To na twoją cześć wznoszą
okrzyki. Ciebie wychwalają, dziękują tobie. Obiecują modlitwy w twojej intencji.
Słuchaj, Chudzino. Słuchaj, dzieciaku ze slumsów. Wsłuchuj się w te głosy i rośnij!
Wzrastaj potężnym, wielkim, silnym i niepokonanym jak cibolijski grotnik. Nabieraj
mocy i pewności siebie. Czerp z tego, co ci ofiarowują. Wykorzystaj to. Wykorzystaj
dobrze, Pepito, bo to szansa, na którą czekałeś całe życie.
Na razie jednak młody wegetalista płynął na ramionach wyznawców Pani,
oszołomiony, zdumiony, wciąż lekko wystraszony, ale także pełen nowej, rodzącej się
właśnie dumy ze swojej pozycji i niedawnych poczynań.
Rozentuzjazmowani ludzie ponieśli swego „wybawcę” w głąb Sanktuarium, do
apartamentów gościnnych, przeznaczonych dla najznamienitszych pielgrzymów,
wielkich szamanów, kapłanów lub wizjonerów.
Nieprzywykły do luksusów Chudzina wielkimi oczami oglądał pełne przepychu
pokoje, ogromne łoże, wspaniałe, wygodne sofy, łazienkę lśniącą jak wyszlifowany
diament, większą niż całe jego nędzne mieszkanko w stolicy, kryształowe żyrandole,
dywany miększe niż runo jagnięcia, lustra w złotych oprawach i wszystkie te
niewiarygodne, cudowne, przepiękne rzeczy, o których marzył przez całe życie.
To sen, myślał sobie zupełnie ogłupiały. Ale na razie wcale nie chcę się obudzić.
A sen z biegiem czasu tylko nabierał rozmachu, rozkręcał się kolorowym wirem
przepychu, olbrzymiał i pęczniał. Piękne dziewczęta przyniosły mu wino i słodycze.
Zażywne kucharki nastawiały przed jego długim nosem całe mnóstwo obłędnie
pachnących przysmaków. Mężczyźni częstowali doskonałym rumem i drogimi
cygarami. Skądś, nie wiadomo skąd, może z szafy, jak mu się przez chwilę wydawało,
wyskoczył cały zespół mariachi z trąbkami i gitarami, który natychmiast, spontanicznie
zaczął improwizować utwór o czynach wielkiego, choć tak młodego wegetalisty ze
stolicy.
Całe to szaleństwo zalało i pochłonęło Chudego, wprowadzając go w rodzaj
błogiego transu oraz kompletnie odrywając od rzeczywistości. Szybował teraz
w oparach słodkiego zdumienia i onirycznego niedowierzania.
Śnię, śnię, śnię! – stwierdzał. Pięknie śnię i niech on jeszcze trwa, ten majak
urokliwy, bo to, co się teraz absolutnie nie dzieje na jawie, to przecież największe
marzenie mojego życia.
Rzucił się więc w nie głową w dół, jak skacze się z zawrotnie wysokiej skały wprost
w błękitną, chłodną, zachwycającą, choć straszną głębię morskiej toni, a z każdym
łykiem wina czy rumu, z każdym kęsem przepysznych potraw, z uśmiechem ślicznej
dziewczyny robiło się wokół niego bardziej niebiesko, kobaltowo, magicznie, aż zapadł
się zupełnie w szafirowym, oceanicznym wręcz zatraceniu, nurkując w nie głębiej
i głębiej, aż do dna.

Bakeneko, znów w postaci kota, siedział na ogonie i oglądał z uwagą cały ten korowód
ekstatycznego wariactwa, który tłum wiernych fundował właśnie jego
niedoświadczonemu, młodemu podopiecznemu.
Zaraz upije się na sztywno i padnie na stół, stwierdził fachowo. No i dobrze. Dość
już tego cyrku zachwytów i hołdów. Jutro znów na poważnie zajmiemy się edukacją.
A dziś skosztuj, Pepito, jak smakuje zachwyt tłumów. Tylko postaraj się nie zadławić,
bardzo cię proszę. Ja tymczasem przygotuję na rano jakiś mocny specyfik na ból głowy.

– Łeb mi pęka! – skarżył się żałośnie Chudzina.


– To oczywiste, kiedy się chla jak wieprz – oznajmił pan Bakeneko.
– Mogłem wczoraj zginąć!
– Ale żyjesz i miewasz się świetnie – oznajmił pan Bakeneko.
– O mało mnie nie zabili!
– Och, przestańże jęczeć! – Ogromny czarnoskóry mężczyzna złapał młodego
szamana za ramiona i potrząsnął jak niemowlak grzechotką. Złote oczy płonęły. – Masz
przecież dokładnie to, czego chciałeś. Pragnąłeś zostać wielkim, sławnym wegetalistą.
I teraz nim jesteś.
– To wcale nie tak! – chłopak bronił się uporczywie. – Ja tylko chciałem wyrwać się
z biedy. Z tej cholernej, przytłaczającej, przeklętej nędzy. Myślałem, że będę po prostu
udawać szamana. Dla picu i pieniędzy. I tak naprawdę cały czas udawałem. A teraz co?
Ten cały tłum przed wejściem żąda, żebym został ich przywódcą! Poprowadził
przeciwko bojówkom i wojskom rządowym! Nie chcę, kocurze! Nie ma mowy! Boję się
jak diabli i ucieknę przy najbliższej okazji. Żebyś wiedział! Tylko popatrz, w co ty mnie
wpakowałeś!
Dramatycznym ruchem wskazał na okno, za którym widać było ludzi kłębiących
się na dziedzińcu.
Bakeneko prychnął z irytacją, zupełnie po kociemu.
– Spuścizna Wprost ku Światłu oczyści cię w końcu z tchórzostwa i oszukaństwa.
Masz zostać liderem tego buntu, to zostaniesz. Taka moc nie może się zmarnować.
– Ale ja nie chcę! – wrzasnął Pepe. – Nie i już! Jestem tylko sierotą ze slumsów, a nie
jakimś zbawcą Veracopa! Wracam do domu, zatrzasnę się w mieszkaniu i przeczekam
cały ten burdel!
Czarny nożownik przyskoczył ku niemu jednym zwinnym ruchem, mocno chwycił
za podbródek. Ślepia miał rozjarzone, pełne gniewu.
– Przestań skamleć, Pepito! Wypełnisz swoje przeznaczenie jak każdy szanujący się
szaman. Mocy, która drzemie w tobie, jest nadto, żeby rozsadzić całą Antilię. A ja
dopilnuję, żeby się w końcu ocknęła i popłynęła we właściwym kierunku. Zrozumiałeś?
Chudzina się przestraszył. Patrzył tylko bezradnie na kocura w ludzkiej skórze, nie
śmiąc nawet przełknąć śliny. Odezwał się dopiero, gdy Bakeneko go puścił.
– Nie jestem na to gotowy – jęknął słabo. – Brakuje mi sił i odwagi.
– Popracujemy nad tym – burknął czarny kot. – Najlepiej zacząć od teraz. Ogarnij
się, zrób dumną minę i wyjdź do tłumu. No już! To twoje pięć minut sławy, o które
niedawno tak zabiegałeś. Idź, przemów do ludzi. Może być krótko. Czekają na ciebie.
– Nie! Nigdy w życiu! – Chłopak aż się zatrząsł ze zgrozy. – Nie mam pojęcia, co do
nich gadać! Nie potrafię!
– Zdaj się na wenę – poradził Bakeneko. – Improwizacja wychodzi ci najlepiej.
Bezceremonialnie złapał podopiecznego za kark i wypchnął za drzwi w słoneczną
jasność pięknego, rześkiego dnia górskiej prowincji Veracopa.
Trzask zamykającego się zamka brzmiał dla Pepita jak odgłos zatrzaskiwanego
wieka od trumny.
Pozostał całkiem sam ze wzburzonym morzem swojego nowo zwerbowanego ludu.
Żeby cię wszyscy diabli popieścili, panie Bakeneko, pomyślał z wściekłością
i przerażeniem.
Odetchnął głęboko, na ułamek sekundy przymknął powieki.
To zupełnie tak samo, jakbym zachwalał na ulicy swoje specyfiki, próbował sam się
przekonać. Dokładnie tak samo. Muszę się tylko uśmiechnąć, a potem powiedzieć to,
czego ode mnie oczekują. Nic więcej. Poradzę sobie. Jak na straganie czy w sklepiku.
Piękne, wyczekiwane brednie. Łatwizna, Chudy. Nie łam się, tylko działaj. No dalej!
A potem mógł już tylko otworzyć usta i pozwolić, by poniósł go wrodzony talent do
wciskania innym kitu.

– To była zupełnie udana mowa – mruknął z krzywym uśmieszkiem człowiek kot. – Jak
na pierwszy raz.
Pepito obrzucił go ciężkim spojrzeniem.
– Daj mi spokój, co? Jestem wykończony. Idę się położyć.
Bakeneko zmarszczył z dezaprobatą nos.
– Nie pora na to, mały. Obawiam się, że to właśnie ty będziesz musiał zadecydować,
co zrobić z oczadziałymi żołnierzami. Plączą się tylko po Sanktuarium bez sensu, trzeba
się nimi zajmować, karmić, pilnować, żeby się zbytnio nie rozłazili. Ludzie tracą przez
nich czas i zapasy.
Chudzina tylko wzruszył ramionami.
– Nie obchodzą mnie.
– Muszą obchodzić – powiedział z naciskiem kocur. – Zostałeś przywódcą, więc do
ciebie należy rozstrzyganie takich kwestii.
– No to odeślij ich do Sancheza, w końcu to jego armia – prychnął Pepe.
Bakeneko tylko pokręcił głową.
– Dzieciaku, Sanchez przyśle nam tutaj dużo więcej wojska, rozumiesz? Czas, żebyś
zdał sobie z tego sprawę.
– Nie chcę – ton Pepita był marudny i kapryśny. – Może i przyśle. Co mi do tego?
W każdym razie na pewno nie dziś. Idę spać, dobranoc.
– Jest środek dnia – zauważył kwaśno członek Księżyca Utajonego.
– No to co? Głowa mnie boli. Muszę się położyć. Aha, i powiedz komuś, żeby
przyniósł coś do picia. Byle nie rum!
Odwrócił się ostentacyjnie i powłócząc nogami, zatrzasnął się w sypialni.
Bakeneko wzniósł oczy ku sufitowi.
– Święta cierpliwości – mruknął. – Obym cię miał więcej, niż mogę sobie wyobrazić.
A potem usiadł na ogonie i zaczął się zastanawiać, jak rozwiązać wszystkie te
cholerne, nierozwiązywalne problemy, które spadły mu na głowę.
Ostatni taniec martwego potwora

T
en nagły huk, ta przerażająca jasność oślepiły i zdetonowały Haru. Pisnęła cicho,
głosem godnym myszy. Małego, nieważnego, bezbronnego gryzonia,
umierającego teraz ze strachu. Wokół niej rozległy się podobne jęki, szlochy
i słabe zawodzenia.
Nadchodziła groza. Przybywało coś straszliwego.
Zagłada.
Ale kiedy śmierć we własnej osobie wkroczyła do wnętrza więzienia, córka wójta,
zamiast krzyknąć z lęku, zaniemówiła i tylko szeroko rozwarła oczy. Czyżby miała
przywidzenia? Nie, naprawdę pokryty bliznami, czarny od sińców upiór, który pojawił
się w starej suszarni ryb, przybrał postać półnagiego Takeshiego.
Jak to możliwe? Czyżby po każdego przychodziła taka śmierć, jakiej pragnie?
Haru zamrugała, przytłoczona i zadziwiona wizją.
W smudze światła wpadającej przez drzwi drobiny kurzu zalegającego na
podłodze uniosły się i zaczęły tańczyć. Maleńkie, ledwo widoczne duszki zashiki
warashi. Wysłannicy z nadprzyrodzonego świata.
Lecz gdy w tym mistycznym i magicznym momencie domniemany upiór zakaszlał
w znajomy, charakterystyczny sposób, w duszy Haru wybuchła gejzerem radości
oszalała, nieprawdopodobna nadzieja.
– Takeshi! – krzyknęła z całej siły. – Takeshi!
– Haru? Gdzie jesteś? Nic ci się nie stało?
Nie takich słów oczekuje się od śmierci. I to wcale nie śmierć je wyrzekła.
Córka wójta Zimnej Wody poderwała się na równe nogi i rzuciła ku demonicznej
zjawie. Łkała i krztusiła się łzami, ale płakała teraz ze szczęścia.
Przyszedł! Przyszedł! Żyje! A teraz przybył, żeby ją uratować! Miłosierny Jizo!
A przecież już całkiem straciła nadzieję. Zwątpiła w niego. Jak mogła? Była podła! A on
taki szlachetny! Nie zapomniał o niej! Nie porzucił na pastwę losu! Zjawił się i ocalił jej
życie! O Kannon! O świetlista Amaterasu! Tak bardzo wam dziękuję, że przeżył
i przybył na pomoc!
Przywarła do Takeshiego z całej siły, wtulając mokrą twarz w jego pierś.
– Och, jesteś! Jesteś! A ja… nie wierzyłam! Przepraszam! – szlochała urywanie
i niezrozumiale.
– Za co przepraszasz? – Takeshi nic nie potrafił pojąć z jej łkania. – Co się dzieje?
Tymczasem Rei i Nekomata podnosili na nogi oszołomionych, zszokowanych
więźniów.
– Uciekajcie. Rozproszcie się. Nie zbijajcie w grupy. Starajcie się poruszać cicho.
Trzymajcie się zarośli, a potem kierujcie prosto do lasu. No już! Ruszajcie się! Jesteście
wolni.
Pojmowali. Powoli, z trudem, ale cudowna prawda w końcu do nich docierała.
Zostali uwolnieni! Jeśli zachowają ostrożność, wrócą do domu, do dawnego życia. To
zdawało się niepojęte, ale przecież właśnie się działo. Mieli szansę uciec! Uciec z piekła
nie mniej przerażającego niż te szesnaście płomiennych i lodowych, o których uczyli
mnisi! O Buddo Amido! Dzięki ci i chwała!
Pierwszy zdecydował się opuścić suszarnię krzepki robotnik. Pochylony, skulony,
śmignął przez drzwi i od razu padł w gąszcz krzewów. Za nim do ucieczki rzucali się
inni. Kobiety, młodzieńcy, wieśniacy, pasterze i niedorostki. W sumie
w prowizorycznym więzieniu przebywało pewnie ponad dwadzieścia osób.
– Dadzą radę? Nie złapią ich? – zastanowił się Buchi.
Kosmos spojrzał na niego chłodno i surowo.
– Przynajmniej mają szansę.
– Lepiej my wykorzystajmy swoją – przypomniał Takeshi. – Czas się stąd zbierać.
Jak najszybciej. Haru, możesz iść?
Przytaknęła.
– Musimy się dostać do lasu – powiedział Rei. – Mam tam ukryty bolid.
– Ruszajmy. – Nekomata pierwszy przekroczył próg. – Tylko ostrożnie!
Ale na ostrożność było, niestety, za późno.
Przez podwórze od strony spichlerza biegli już najemnicy Etsuke. I, gdyby nie
kazano im przyprowadzić mnicha żywcem, Takeshi oraz jego towarzysze zapewne już
oglądaliby ulotne dziedziny krainy zmarłych. Jednak słudzy adeptki Kręgu zlekceważyli
przeciwników. Bo co takiego mogli im zrobić wędrowny egzorcysta, dwóch chudych
nagusów i rozczochrana, chlipiąca dziewczynka?
A przecież pomylili się srodze.
Rei błyskawicznym ruchem podniósł broń i strzelił do biegnącego na przedzie
dowódcy. Na czole mężczyzny natychmiast rozwarło się czerwone, trzecie oko, które
dało mu wgląd w tajemnice zaświatów i w jednej chwili ostatecznie uwolniło od trosk
doczesności. Wpatrzony w szprychy koła przemian, najemnik upadł na kolana,
porażony odwieczną potęgą śmierci. Zanim martwe ciało zwaliło się na ziemię, adept
Wody zdążył już zastrzelić kolejnego napastnika.
– Nie możemy tu utknąć! – Takeshi natychmiast zdał sobie sprawę z powagi
sytuacji. – W suszarni nas powybijają! Atakujmy! Haru, schowaj się!
Ciężki, nieporęczny miecz wykonany z kiepskiej stali nagle zatańczył w jego
dłoniach. Poderwał się do lotu, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył, a stare, ospałe
kami zamieszkujące ostrze ocknęło się i przebudziło do walki, kreśląc w powietrzu
wzory, których przedtem nie poznało. Zdumione i nieco wystraszone poddało się
jednak wprawnym, wyćwiczonym ruchom szermierza, który czysto i precyzyjnie
rysował przed sobą starożytne sutry, aktywujące Obręcz Ashurów. Potężna magia
zawibrowała wokół, zaśpiewała, zapachniała czystym, białym ozonem, jakby niosła
w sobie burzę. Oręż natychmiast zrosił się słabą, seledynową poświatą i aż jęknął ze
sprzeciwu, ale zaklęcia Mistrzów Czarnej Wody zmusiły go do posłuszeństwa. Tarcza
stanęła. Lecz nie, nie pojawił się niestety tak znajomy i upragniony krystaliczny, czysty
błękit, który lekko i z finezją roztoczyłby wokół swego pana Blask. Przed Takeshim
otwierał się półksiężycowaty, niewyraźny nimb, mżący bladą, mętnawą mgiełką
zszarzałej zieleni.
Nędzna ochrona. Cholernie nędzna.
Ale lepsza niż nic.
Z pewnością zaś dużo, dużo skuteczniejsza niż naga skóra i stara, brudna szmata.
Takeshi spodziewał się tak czy inaczej, że pociski najemników wbiją się weń
z zabójczą łatwością, klekocząc grubym rechotem wystrzałów. Radosną pogardą
zadawania łatwej, niemal prostackiej śmierci. Eksplozją krwi, tryskającą
z podziurawionego, bezbronnego ciała.
Tymczasem stało się niemożliwe. Mdła, seledynowa tarcza przetrzymała pierwszy
atak. A Takeshi skoczył do przodu, wciąż wywijając mieczem. Za jego plecami kryli się
przyjaciele, także objęci zielonkawą ochroną wzniesioną przez Obręcz Ashurów.
Rykoszety odbijały się od mglistej osłony jak grad od pancernej szyby. Brzęczące,
metalowe osy w przypadkowy sposób zmieniały kierunek lotu, bzycząc ze złości
i frustracji, gdy nie napotkały na swej drodze miękkich, podatnych na śmierć tkanek.
Niektóre zwróciły swój gniew przeciwko strzelcom, rażąc ich w chaotycznym odwrocie,
wymuszonym spotkaniem z tarczą Takeshiego.
Rozległy się pojedyncze okrzyki, któryś z najemników Etsuke padł na ziemię,
zanosząc się wrzaskiem.
Potem zapadła cisza, rozedrgana jeszcze hukiem niedawnych wystrzałów,
przerwana tylko rozpaczliwym klikaniem luzowanych magazynków.
Panom Cholernym Mądralom pokończyła się amunicja, zrozumiał z satysfakcją
Takeshi.
I, nie tracąc ani chwili, ruszył na wrogów.
Dzikie wycie i bojowe krzyki wypełniły cichy dziedziniec, gdy trzej wojownicy
natarli na przeciwników. Nie, tępi cyngle Etsuke wcale nie potrafili posługiwać się
Ścieżką Stali. Cień Śmierci i były mnich natychmiast się o tym przekonali. Z radością.
Z wielką, pieprzoną, radością, jakże pełną miłego zadziwienia. Raz wreszcie los
postanowił uśmiechnąć się łaskawie. A oni doskonale wiedzieli, jak wykorzystać taką
okazję. Spadli na najemników niczym dzikie, zajadłe tengu. Podarte odzienie śmigało
wokół nich na kształt skrzydeł, gdy błyskawicznie atakowali, wyprowadzając pewne,
oszczędne, precyzyjne ciosy. Takeshi zmuszał stary miecz do czynów tak śmiałych, że
niemal niemożliwych, zaś Rei kroczył Ścieżką Stali z wyczuciem i talentem. Nekomata
zaś okazał się natchnionym mistrzem noża. Po kociemu zwinny i szybki, prześlizgiwał
się między przeciwnikami, zadając ostrzem tanto głębokie, śmiertelne rany, intuicyjnie,
z wyczuciem, jakby posługiwał się własnymi pazurami.
Nie minęło więcej niż kilka oddechów, a trzej uciekinierzy stali nad trupami
wszystkich wrogów.
Rei rozejrzał się uważnie.
Dziedziniec i okoliczne budynki wydawały się puste.
– Za mną do lasu! – zakomenderował. – Poprowadzę was do bolidu.
Ale los, jak to on, okazał się przewrotny. Raz się uśmiechnął, żeby zaraz
wyszczerzyć szyderczo zęby.
Spomiędzy gęstwiny drzew rozległy się bowiem odgłosy wystrzałów i okrzyki
przerażenia. Ludzie Etsuke wytropili uciekinierów z suszarni ryb, a teraz próbowali
wszystkich wyłapać lub zabić. A to oznaczało tylko jedno. Droga ucieczki została
odcięta.
Takeshi i Rei wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Co teraz? – spytał mnich.
– Musimy spróbować przebić się przez całe obejście aż do lasu po drugiej stronie
drogi.
Ciemność w gwiezdnych oczach obcego zdawała się jeszcze bardziej przepastna
i głęboka. Jakby zasmucił się kosmos.
– Z Haru?
Cień Śmierci poczuł, że ogarnia go gorzka, cierpka fala rezygnacji. No tak. Trzej
doświadczeni wojownicy mogli zaryzykować i podjąć próbę przedarcia się przez teren
dworu Urakamiego, ale nie wystraszona, niewyszkolona dziewczynka. Nie dadzą rady
jej upilnować ani ochronić.
Dżos zachowywał się wobec nich naprawdę cholernie nie w porządku. Ale czy
kiedyś było inaczej?
– Ja wiem, jak się stąd wydostać – odezwał się Nekomata.
Jego głos ze zdenerwowania brzmiał cienko i miaukliwie, lecz wyraz twarzy
zdradzał zdecydowanie i determinację.
– Dobrze znam całe gospodarstwo. I mam pomysł, w jaki sposób możemy je
opuścić. Razem z dziewczyną.
Takeshi i Rei tylko raz spojrzeli po sobie, a potem obaj skinęli głowami. Magiczny
kocur okazał się dzielny i lojalny, więc mieli solidne podstawy, żeby mu teraz zaufać.
Zwłaszcza że czas ciekł im przez palce jak świeża krew.

– Tym? – stęknął zdumiony Rei. – Naprawdę chcesz, żebyśmy przejechali przez wrogi
teren tą kupą futra i metalu?
Turkusowe oczy Buchiego rozbłysły.
– Jest nowy, solidny, ogromny i bardzo wytrzymały. W kabinie znajdzie się dość
miejsca dla was i Haru, zwłaszcza gdy znów zmienię się w kota.
– Ale cholernie powolny! To istne szaleństwo paradować przez wszystkie
dziedzińce i podwórce dworu w maszynie, przy której spasiony jenot wydaje się ścigły
i rączy!
– Niekoniecznie – szepnął Takeshi. – Możemy zmusić to wielkie, tępe bydlę do
niezłego galopu.
– Niby jak? Ma usunięte obwody bólu i strachu. W furię też nie potrafi wpaść.
Chcesz go zmusić do biegu, przekupując przysmakami z biomasy? – Rei skrzywił się
sceptycznie.
– Nie. Wystarczy włączyć obwód awaryjny na wypadek kataklizmu w przyrodzie.
Na pewno ma wbudowane takie coś.
– A umiesz to odpalić?
Zmęczony uśmiech Takeshiego wyglądał jak jeszcze jedna blizna.
– Zobaczymy.

Biostwór naprawdę był wielki. Pękata wyspa metalu i lśniącej, brązowej sierści
zaparkowana na tyłach nowego spichlerza. Łeb zwisał nisko przy ziemi, a fasetowe
oczy wydawały się teraz martwe, gdyż maszyna nie była włączona. Szerokie nozdrza
nadawały się do oprysków i zraszań, olbrzymi pysk przeradzał się w lemiesz pługa, kły
także były przystosowane do rycia w ornym gruncie, a tam, gdzie powinny znajdować
się rogi, wyrastały dwie wielofunkcyjne maszyny rolnicze, pokryte nalotem brunatnej,
ochronnej oksydy. Przednie nogi, o płaskich, metalowych racicach, doskonale nadawały
się do usuwania kamieni, karczy i innych przeszkód, które można napotkać na polu.
Zamiast tylnych zaś zamontowano gąsienice, pomagające biostworowi poruszać się
nawet w grząskim terenie. Na grzbiecie znajdowała się niewielka, przeszklona kabina.
Centrum dowodzenia, zaklęta szkatułka, w której zamknięto całą siłę życiową tej na
wpół zwierzęcej istoty.
Biostwór, którego wybrał Buchi, istotnie był nowy. A przy tym monstrualny,
potężny i z pewnością niezwykle odporny. Kupiła go Etsuke, kiedy tylko przejęła
majątek Urakamiego. Zakon Rozerwanego Kręgu zrzeszał co prawda samych szalonych
psychopatów, lecz od samego początku uczył ich także praktycznego podejścia do życia.
Po co pola Urakamich mają leżeć odłogiem, skoro można je obsiewać ryżem i czerpać
korzyści finansowe?
Dwa stare, straszliwie wysłużone, wyliniałe i pogięte biostwory pana domu
wyglądały przy tej nowoczesnej maszynie rolniczej jak zasuszone, skurczone eksponaty
z zapyziałej, wiejskiej szkoły na jakimś zadupiu. Słabo spreparowane i nieudolnie
wypchane modele wykonane przez domorosłego majsterkowicza.
Rei, wciąż nie do końca przekonany, klepnął dłonią gładki, lśniący bok potwora.
– Dobra, ale jak na to wleźć? – spytał.
– Z drugiej strony – podpowiedział Nekomata.
Faktycznie, po drugim boku machiny pięła się przyrośnięta do skóry drabinka,
spleciona z grubego brunatnego włosia. Pozostałości po jakiejś naturalnej grzywie czy
sierści zwierzęcia, którego geny posłużyły do produkcji biostwora.
– Sprytne! – stwierdził Takeshi i szybko zaczął wspinać się do kabiny.
– Przemienię się lepiej – oznajmił Buchi. – Wewnątrz nie jest zbytnio przestronnie.
Natychmiast zgiął się wpół, a potem błyskawicznie zaczął składać się ciasno
i precyzyjnie, jak kartka papieru w rękach mistrza origami. Mogły minąć zaledwie dwa,
trzy mrugnięcia, nim stał się z powrotem pokaźnym, burym kocurem o ślepiach jak
morze pełne zielonego turkusu.
Haru westchnęła ze zdumienia. Po raz pierwszy na jej bladej, smutnej twarzy
pojawił się słabiutki cień uśmiechu. Maleńki promyk w mroku lęku i desperacji.
– Jesteś magicznym zwierzęciem? – spytała z przejęciem. – To one naprawdę
istnieją?
– Pewnie. – Nekomata wygiął grzbiet i z lekkim obrzydzeniem przeskoczył zmiętą
szmatę, która służyła mu dotąd za przepaskę. – Oczywiście, że istnieją. Witam cię
w imieniu Zakonu Księżyca Utajonego, który od wieków jest domem istot takich jak ja.
– Więc jest was więcej? Są magiczne lisy, borsuki, węże…?
– A także psy. I smoki. Ale one nie należą do Zakonu. Mają się za stworzenia o wiele
lepsze od nas. Za bogów, wyobrażasz sobie? Pyszałkowate gadziny! – Buchi z oburzenia
aż lekko nastroszył ogon.
– Pośpieszcie się – syknął zniecierpliwiony Rei. – Haru, właź na górę! Nie mamy
czasu na gadaninę o magii!
Faktycznie, do tej pory mieli szczęście. Kocur poprowadził ich okrężną drogą
między licznymi budynkami gospodarstwa na pusty teraz, przez nikogo niestrzeżony
parking biostworów. Ale słudzy Etsuke mogli tu wparować dosłownie w każdej chwili.
Nigdzie w gospodarstwie Urakamiego ani w jego pobliżu nie było bezpiecznie.
Córka wójta posłusznie zaczęła się wspinać po drabince, zaś Nekomata po prostu
zatopił pazury w sierści maszyny i znalazł się na górze szybciej niż dziewczyna.
Takeshi już usadowił się w kabinie i zaczął majstrować przy przyrządach
sterowniczych. Otwarta, szklana klapa włazu przypominała owadzie skrzydło, które nie
wiedzieć czemu wyrosło na grzbiecie biomachiny.
Ostatni wdrapał się wędrowny mnich. Takeshi zatrzasnął drzwiczki, a wtedy
w środku zrobiło się naprawdę ciasno. W kabinie do siedzenia nadawało się tylko
siodełko operatora, które przypominało raczej wklęsły taboret. Przyjaciele, sprasowani
jak kimchi w puszce, na próżno próbowali przybrać jakieś choćby odrobinę
wygodniejsze pozycje. Haru wylądowała na kościstych kolanach Rei, który wbijał je
boleśnie w plecy Cienia Śmierci, a Buchi kiwał się niebezpiecznie na ramieniu
Księżniczki z Zimnej Wody.
– Jeśli naprawdę myślicie, że to dobry pomysł… – zaczął były mnich.
Lecz nigdy nie dowiedzieli się, co chciał powiedzieć, bo jego słowa zagłuszył
donośny, huczący jak grom z nieba, głęboki ryk biostwora.
Teraz zrobiło się już za późno na jakąkolwiek zmianę planów.

– Jasna cholera! Mówiłem, że jest za wolny! – wrzeszczał Rei, wczepiając twarde, sękate
palce w ramiona Takeshiego.
Cień Śmierci rozpaczliwie szarpał wolant i przestawiał dźwignie.
Biostwór ruszył przed siebie, majestatycznie przestawiając potężne nogi.
Zdecydowanie zbyt majestatycznie. I strasznie powoli. Lazł przez dziedziniec w tempie
leniwego ślimaka. Dwuletnie dziecko nie miałoby problemów, żeby go prześcignąć.
Albo kulawy starzec.
– Dodaj gazu, Takeshi! Wrogowie zaraz tu będą!
Były holopacykarz nadal majstrował przy przyrządach. Pociągnął za jakiś uchwyt,
a potem przycisnął manetkę, ale zyskał tylko tyle, że machina zniżyła łeb, wbijając
lemiesz pyska w żwir parkingu. Drobne kamyki posypały się na wszystkie strony,
a w gruncie powstała głęboka, poszarpana blizna bruzdy.
– Nie, kurwa, nie chcę, żebyś orał, tylko biegł! – Sfrustrowany Takeshi walnął
pięścią w konsolę.
Nawet jeśli rolniczy potwór usłyszał, to całkowicie zignorował życzenie
niekompetentnego operatora. Szczerze mówiąc, miał je chyba głęboko gdzieś. Nadal rył
parking krzywymi zakosami. Teraz byłemu adeptowi Wody nie udawało się nawet
utrzymać go w linii prostej.
– Opanuj to bydlę! – Rei darł się prosto w ucho Cienia Śmierci. – Już są! Zaraz
zaczną do nas strzelać!
Struchlała Haru i wystraszony Buchi nie śmieli nawet głośno oddychać.
– Gdybyś nie przeszkadzał, może byłoby mi łatwiej! – Takeshi na oślep przyciskał
guziki i ciągnął za manetki.
Wreszcie biostwór odrobinę przyspieszył. Przekopywał dziedziniec z zapałem
i werwą, trzęsąc się, kołysząc i bucząc silnikiem. Kręcił się przy tym, tupał i wykonywał
niespodziewane zwroty, jakby tańczył jakiś specjalny taniec obfitości, należący do
tajemnej tradycji plemienia machin rolniczych. Pasażerowie w kabinie obijali się
o siebie i szklane ściany w rytm czołgnięć i podrzutów maszynerii na wpół ożywionej.
– Nisko! – zakomenderował nagle mnich, spychając Haru z kolan. – Walą do nas!
Faktycznie, zza węgła nowego spichlerza wyłoniło się kilku napastników z bronią
palną. Rozległ się huk wystrzałów, lecz obrośnięty brązową sierścią metalowy kolos
wykonywał właśnie wdzięczne, choć ciężkawe taneczne pas, więc żaden z pocisków nie
zdołał trafić w kabinę. Kilka zagłębiło się w cielsko potwora, ale widocznie nie uczyniły
mu żadnej krzywdy, bo nadal kontynuował swoje orne pląsy.
Takeshi walczył z maszyną ze wszystkich sił. Na białych jak ryżowy papier
policzkach wykwitły dwie plamy ceglastych rumieńców, czoło zrosił pot. Rei nakrywał
Haru własnym ciałem, a dziewczyna mocno ściskała w ramionach burego kocura.
Cień Śmierci szarpał się z manetkami i dźwigniami, gdy znów huknęły wystrzały.
Tym razem na przyjaciół posypał się rzęsisty deszcz drobniutkich, szklanych kropel.
Srebrzysta ulewa, gwałtowna, choć na szczęście krótkotrwała. Jedna z szyb w kabinie
została strzaskana pociskiem.
– Ktoś ranny? – krzyknął Takeshi z napięciem w głosie.
– Nie! Wynośmy się stąd, do diabła, bo zaraz będzie z nas siekanina teppanyaki!
Napastnicy biegli przez dziedziniec, celując do biostwora. Na szczęście mieli tylko
broń krótką, zwykłe pistolety lub rewolwery. Żaden nie dysponował karabinem. Słaba
pociecha, bo zaraz mógł się przecież pojawić strzelec z cięższym sprzętem.
Znowu rozległ się głośny, charkotliwy kaszel kanonady. I znów sypnęło ulewą
szklanych kropli. Jednak tym razem kałuża szkła na podłodze pojazdu podbarwiła się
świeżym szkarłatem.
– Rei?! – przestraszył się Cień Śmierci.
– Nie oberwałem. To tylko parę zadrapań na plecach.
Przez półokrągłą, panoramiczną przednią szybę były adept Wody dostrzegł, że
napastnicy znów przeładowują broń. Nie miał zamiaru dopuścić, żeby im się to udało.
Do tej pory uciekinierzy mieli szczęście, ale ono zwykle nie trwa dłużej niż kilka
uderzeń serca. Podczas kolejnej strzelaniny ktoś mógł zginąć.
Znów zaczął przestawiać dźwignie i wciskać guziki. Tym razem poszło
zdecydowanie lepiej. W jednej chwili biostwór zatupał, grzebnął o żwir prawą racicą,
obrócił się ku najemnikom i natarł na nich lemieszem pyska, jednocześnie młócąc nisko
nad ziemią ostrzami obu maszyn rolniczych. Niestety, wciąż poruszał się znacznie za
wolno. Napastnicy spokojnie mogli po prostu się przed nim rozstąpić.
– Co z tym trybem awaryjnym? – w głosie Rei brzmiała desperacja.
Takeshi sięgnął głęboko pod konsolę, przekręcił wajchę, a potem mocno wcisnął
pomarańczowy przycisk.
– Chy...ba ...mam!
I miał.
Bo biostwór nagle zadrżał, sprężył się i znowu ryknął donośnie. Ale to nie był
okrzyk protestu, jak poprzednim razem, lecz rozgłośny sygnał ostrzegawczy.
Alarm! Alarm! Katastrofa w przyrodzie!
I katastrofa nastała.
Bo machina poderwała w górę przednie nogi, a potem z impetem uderzyła
kopytami o grunt. Zawyły turbiny doładowania. W fasetowych, fioletowych ślepiach
błysnęło coś niepokojąco podobnego do paniki. Zwierzokombajn uniósł łeb, wypuścił
z nozdrzy kłąb pary, a potem poniósł.
Rzucił się prosto na napastników, zapędzając ich pod tylną ścianę spichlerza.
Jednego z nich od razu przygniótł swym mocarnym, metalowo-cielesnym bokiem.
Ściana drgnęła. Pojawiła się na niej ostra, czarna kreska pęknięcia, jak znak nakreślony
tuszem. A pod nią widniała duża, czerwona pieczęć odciśnięta nie lakiem, lecz krwią
i narządami wewnętrznymi sługi Etsuke.
Ciało nie zdążyło jeszcze osunąć się na ziemię, gdy machina, zaczepiwszy o mur
rozwirowanym, wibrującym ostrzem rogu, zostawiła w nim głęboką szramę
pokaleczonych cegieł.
I wtedy spłoszyła się naprawdę, jakby poczuła się przytłoczona klaustrofobiczną
ciasnotą parkingu.
Ratunku! Trzeba uciekać! Nie ma którędy, a przecież nastąpiła katastrofa
w przyrodzie!
Biostwór targnął łbem, wydał rozpaczliwy ryk i rzucił się do ucieczki.
No, teraz to zaczęła się jazda! Istny cholerny galop po plaży. Pęd, demolka
i prawdziwa hulanka na byku. Sport stary, szacowny, lecz ciut niebezpieczny.
Maszyna gnała przed siebie na oślep, tratując wszystkie napotkane po drodze
przeszkody. W tym także, na szczęście, cyngli Etsuke. Rozpierzchli się przed potworem,
rzuciwszy się do rozpaczliwej ucieczki, lecz od dwóch z nich Bogowie Szczęścia
wyraźnie odwrócili dzisiaj wzrok. Jeden potknął się i upadł prosto pod nogi biostwora.
Ogromna, chromowana racica w jednej chwili zrobiła z niego krwawą marmoladę.
Kolejny tak niefortunnie próbował odskoczyć przed zagładą nadciągającą w formie
kupy metalu i mięsa, że nadział się na jedno z ostrzy spulchniających glebę. Przez
chwilę machał rozpaczliwie rękami i wrzeszczał, gdy kieł glebogryzarki wgryzał mu się
w trzewia. Błyskawiczny ruch łba i najemnik, otwarty na oścież niczym brama do
zaświatów, padł martwy na ziemię.
Ale zwierzokombajn jeszcze nie pokazał, co naprawdę potrafi. Przebijał się przez
gospodarstwo Urakamich jak srebrzysto-brunatny tajfun, tratując, co mu pod racice
wpadło. Parł naprzód burzą sierści i metalu, siejąc spustoszenie oksydowanymi
błyskawicami odpalonych na pełną moc maszyn rolniczych.
– Takeshi! Szopa! – wrzasnął Rei, gdy na drodze agrarnej zagłady pojawił się nagle
drewniany, otynkowany wapnem budynek.
Ale Cień Śmierci nie miał już żadnej kontroli nad biostworem.
Pojazd w pełnym pędzie zniżył łeb i uderzył w szopę. Pług pyska wbił się głęboko,
druzgocząc deski. Prawy róg błyskawicznie wniknął w ocalałe drewno, miażdżąc je na
drzazgi. Biało-brązowe, sękate ćmy odprysków zawirowały wokół kabiny, na chwilę
przesłaniając widoczność.
A biostwór parł naprzód, nie zwalniając pędu.
Głuchy, nieprzyjemny klekot, który rozległ się z boku, zdradził Takeshiemu niemiłą
tajemnicę. Ktoś wreszcie pobiegł po broń długą. Seria karabinowa ugodziła w bok
machiny, dość wysoko, wyrywając kilka dziur w brunatnej skórze. Z ran natychmiast
polała się spieniona biomasa. Maszyna wydała kolejny głuchy ryk, lecz nie ustała
w biegu.
Adept Wody, przestawiając rozpaczliwie dźwignie i przekładnie, próbował
zapanować chociaż nad kierunkiem ucieczki, w duchu dziękując Siedmiu Bogom
Szczęścia, że żaden pocisk nie dosięgnął kabiny. W końcu udało mu się skierować
zwierzokombajn w lewo, za jeden z położonych na głównym podwórcu solidnych
budynków gospodarczych. Rozpoznawał układ budowli, bo nie odbiegał od
tradycyjnego, klasycznego schematu siedzib innych daimio. Znajdowali się właśnie
w pobliżu głównego domostwa, w samym sercu dworu.
A to nie napawało optymizmem.
Ni cholerę nie napawało.
– Kierujesz maszyną? – miauknął gdzieś głęboko spod spodu Nekomata.
– Tak, chyba daję radę.
Kocur zdecydowanie wyślizgnął się z objęć przerażonej Haru.
– Poprowadzę cię najbezpieczniejszą drogą w las. Dobrze znam teren. Tylko muszę
usiąść na twoim ramieniu.
Takeshi poczuł falę ulgi. Dobry Darumo, przynajmniej ktoś wiedział, jak się stąd
wydostać.
– Właź! – rzucił do kota i po chwili poczuł na plecach i barku ostre pazury
Buchiego.
– W prawo za pralnię i potem ostro w bok, na lewo – zakomenderował Nekomata.
Cień Śmierci sięgnął do przekładni, zmuszając do posłuszeństwa ciężko
galopującego biostwora. Miał bardzo poważne i uzasadnione obawy, że kolejne
spotkanie z Panem Pieprzonym Karabinem może się skończyć tragicznie, zarówno dla
nich wszystkich, jak i dla dzielnej biomachiny.
Niestety, za pralnią znów przywitał ich odgłos wystrzałów. Pojedynczych, lecz
przez to wcale nie mniej zabójczych. Jakiś pocisk trafił wprost w płaskie, rozległe jak
orne pole czoło pojazdu, lecz odbił się rykoszetem. Napastników było tylko trzech.
Chowali się w podcieniach budynku, za barwnymi płachtami rozwieszonych do
wyschnięcia obrusów i kołder.
Biostwór tymczasem parł przed siebie, plując biomasą z pyska. Strużka
zielonkawej, bulgocącej cieczy spływała mu także z prawego nozdrza. Widocznie
wreszcie liczne postrzały zrobiły swoje i maszyna zaczęła się psuć.
To nie brzmiało jak dobre wieści.
Takeshi poczuł, że czas już skończyć tę baśń o żelaznym bawole.
Zwłaszcza że Nekomata, nastroszony jak szczotka do mycia butelek, miauczał mu
w ucho:
– Nie zwalniaj! Za następnym budynkiem zaczyna się rozciągać las! Trzeba tylko
wspiąć się na zbocze!
Cień Śmierci nie miał wcale zamiaru zwalniać. Za to pociągnął za wolant,
zmuszając rolniczy pojazd, by zaatakował ukrywających się w pralni napastników.
Olbrzymie wirujące ostrze, zamiast spulchniać glebę, w jednej chwili przemieliło
kolorowe tkaniny na fruwające w powietrzu zielone, czerwone i błękitne konfetti.
Rozległy się okrzyki przerażenia, cyngle Etsuke wycofali się do pralni, zatrzaskując za
sobą drzwi.
Takeshi tylko na to czekał. Szarpiąc za manetki i przestawiając dźwignie, zmusił
zwierzokombajn do szaleńczego pędu. Góra tkanek i metalu rzuciła się do ostatecznej
ucieczki, krwawiąc zieloną posoką biomasy. Przecisnęła się pomiędzy ostatnimi
budynkami gospodarstwa, właściwie bez wysiłku stratowała drewniany płot i zaczęła
się wspinać po zboczu, za którym rozciągał się zielony pas zbawczego lasu.
Z początku były adept Czarnej Wody prowadził pojazd zakosami, bojąc się, że
monstrualna maszyna może stracić równowagę na stromiźnie, stoczyć się, koziołkując,
i zmiażdżyć pasażerów, lecz biostwór doskonale dawał sobie radę. Ciągnął ostro pod
górę, wlokąc za sobą na gąsienicach odwłok wielkiego cielska. Racice wbijały się mocno
w grunt i choć Cieniowi Śmierci zdawało się, że wspinaczka trwa wieczność, machina
dość sprawnie pokonała wzniesienie.
Dzielne bydlę, pochwalił ją w myślach Takeshi. Dobry, głupi, nieszczęsny potwór.
Nie łudził się, że po tej dramatycznej ucieczce poharatanego stwora da się jeszcze
naprawić. To był już złom i kupa tkanek tkniętych wkrótce ostatecznym rozkładem.
– Którędy, Rei? – krzyknął, gdy już znaleźli się w lesie.
– Daj w lewo i potem po szerokim okręgu głębiej między drzewa.
Niegdysiejszy holopacykarz posłusznie wykonał polecenie. Mnich z pewnością
dobrze zapamiętał, gdzie ukrył swój pojazd. Pomiędzy grubymi, porośniętymi mchem
pniami musieli poruszać się wolniej i ostrożniej, lecz Cień Śmierci i tak starał się
śpieszyć. Wkrótce najemnicy Etsuke odpalą swoje bolidy i ruszą na poszukiwania
zbiegów. A przecież maszyna rolnicza zostawiała za sobą głęboki, wyraźny ślad.
Mimo to Takeshi kierował ją coraz dalej w las.
Parli naprzód w milczeniu, przysłuchując się coraz bardziej rzężącemu,
chrapliwemu oddechowi machiny. Cień Śmierci wyłączył obie glebogryzarki i wszelkie
inne funkcje maszynorogów, żeby odciążyć silnik, lecz nie na wiele to się zdało. Po
niedługim czasie biostwór zaczął krztusić się biomasą, podrygiwać i trząść. Szedł coraz
wolniej, z trudem przestawiając nogi. W końcu zarył lemieszem pyska w ziemię,
zostawiając po sobie ostatnią orną bruzdę. Bezsensowny znak swojej pokornej posługi
wobec człowieka, wyryty w wilgotnym, pełnym igliwia poszyciu.
Wkrótce zaczął ustawać. Biomasa lała mu się z nozdrzy, fioletowe, fasetowe oczy
gasły.
Nadchodził koniec.
– Takeshi – miauknął zaniepokojony Buchi – on chyba zdycha. Wysiądźmy, zanim
się przewróci!
To był dobry pomysł i doskonały moment. Ledwo uciekinierzy zdołali zejść po
włosianej drabince i oddalić się o kilka metrów, machina chrząknęła, stęknęła, przez jej
zwierzęcą skórę przeszedł ostatni dreszcz, wydała z siebie ciche, żałosne beknięcie
i runęła na bok z głuchym, tępym odgłosem, całkowicie niszcząc przy tym szklaną
kabinę.
Przyjaciele ewakuowali się w ostatniej chwili.
Takeshi poczuł ukłucie smutku. Co prawda machina, którą zajeździł na śmierć,
nigdy nie była tak naprawdę żywa, lecz i tak zrobiło mu się przykro.
Żegnaj, dzielny zwierzokombajnie, pomyślał. Dziękuję, że uratowałeś nam życie.
Jeśli miałeś jakiekolwiek kami, życzę ci, by odnalazło spokój w tym lesie.
Jednak spoczywający na boku biostwór wydawał się tak samotny, ostateczny
i martwy, jak tylko może się zdawać beznadziejnie zepsuta maszyna.
– Tędy! Pośpieszcie się! – Rei pewnie wskazywał drogę.
Biegli za nim przez las, jakby brali udział w jakimś szalonym obrzędzie.
Egzorcyzmie, który miał wyzwolić ich od złej karmy i odpędzić czarną, burzową
chmurę magii Etsuke. Pochodzie szalonych, choć bardzo zdeterminowanych duchów.
Brudni, rozczochrani, w strzępach odzienia sunęli przez las, jakby przemierzali karty
traktatu o nawiedzeniach, stanowiąc osobliwą rycinę nakreśloną szybkimi konturami
światła i cienia. Widma przekreślone czarnymi kreskami pni. Na czele podążał
wędrowny mnich, za nim niemal nagi mężczyzna, bury kot i dziewczyna w złachanych,
niebieskich tenisówkach.
– Tutaj!
Adept Wody o oczach jak kosmos zatrzymał się opodal zwalonego drzewa. Takeshi
zamrugał ze zdziwieniem. Nigdzie nie dostrzegał śladu ukrytego pojazdu.
Rei obiegł splątany węzeł wyrwanych korzeni, a potem zniknął pod nim, jakby
pochłonęła go rozwarta nagle paszcza potwora.
Zanim Takeshi zdążył się odezwać, dobiegł go głos przyjaciela:
– Za wykrotem! Pomóżcie mi odwalić gałęzie.
Dopiero gdy były holopacykarz wychylił się i spojrzał w dół, w głąb jaru, który
przesłaniał zwalony pień, dostrzegł, jak dobrze wędrowny mnich ukrył bolid. Pojazd
wydawał się wisieć na zboczu. Zielono-błękitny owad, jakaś ogromna ćma czy żuk
o smukłym kształcie, zakuty w pancerz metalu i szkła. Bolid, obłożony dodatkowo
szerokimi liśćmi paprotników, okazał się dość wąski, choć pokaźny i na pewno
pojemny. Miał dużą kabinę z przodu oraz rozległą przestrzeń bagażową z tyłu. Musiał
zostać wyposażony w potężny silnik i solidną konstrukcję, skoro zdołał zaparkować na
tak nachylonej powierzchni.
Takeshi zsunął się po zboczu do Rei i zaczął odgarniać gałęzie. Haru też starała się
pomóc. Nawet Nekomata, wskoczywszy na dach pojazdu, łapami spychał pachnący
lasem, roślinny kamuflaż.
Gdy bolid otaczała już spora sterta gałęzi, Rei zwrócił się do przyjaciela:
– Lepiej się przebierz w coś wygodniejszego. W luku bagażowym znajdziesz czyste
ubrania odpowiedniego rozmiaru, a nawet jakieś cięższe buty. Zabrałem na wszelki
wypadek, gdyby nasze łachy okazały się zbyt brudne lub zakrwawione.
Takeshi z uznaniem skinął głową. Co jak co, lecz były adept Wody wiedział, jak
przygotować się do akcji.
Ze wzruszeniem odkrył Blask spoczywający na małej stercie starannie złożonych
spodni i bluz. Ująwszy w ręce kij kryjący ostrze, przytulił go do czoła, jakby witał
dawno niewidzianego przyjaciela.
– Witaj – szepnął. – Nie sądziłem, że cię jeszcze ujrzę.
Odłożywszy na chwilę miecz, szybko naciągał przygotowane ubranie. W tym czasie
Haru i Buchi zajęli już miejsca z tyłu kabiny. Cień Śmierci wskoczył więc na siedzenie
obok kierowcy, wreszcie znów uzbrojony we własny oręż.
– Uwaga, startujemy! – Rei zapuścił silnik.
Błękitno-zielona ćma drgnęła, a potem posłusznie i dość łagodnie oderwała się od
ziemi. Szybko wyrównała poziom i wzniosła się ponad poszycie lasu.
– Dokąd teraz? – zapytał Takeshi.
– Byle dalej stąd! – Wędrowny mnich dodał gazu, pewnie prowadząc bolid między
kolumnami pni.
– Pan Yoshitaki pojechał do szoguna – odważyła się szepnąć córka wójta. – Chyba…
chyba chciałby wiedzieć, co się z nami stało. Pewnie będzie nas szukać.
Przerwała, bo głos jej się zaczął łamać na wspomnienie spokojnego białego
budynku stacji badawczej i biednego Lala, który oddał życie, żeby ją uratować.
Przedmiot, w którym mieszkał bóg, był teraz już tylko pustą skorupą z syntetycznych
kości i tkanek. Pomodliła się w duchu o dobrą inkarnację dla przyjaciela, choć wcale nie
była pewna, czy android naprawdę wkroczył między szprychy koła wcieleń, czy po
prostu pogrążył się na zawsze w ciemnościach niebytu.
– Wleźć w pysk Tygrysa, żeby odnaleźć Yoshiego? Sam nie wiem, czy to dobry
pomysł. Ale chyba lepszy, niż znów zwalać się do posiadłości Omury. Nie wiadomo, jak
by nas przyjął. Na razie nie jesteśmy mu do niczego potrzebni – powiedział Takeshi.
Rei skinął głową.
– Racja. Mam trochę oszczędności. Wystarczy, żeby wynająć coś skromnego
w pobliżu zamku szoguna i rozejrzeć się za Yoshitakim. Jesteś pewien, że okaże się
lojalny wobec nas?
– Uratował mi życie, ryzykując własne. – Zielone oczy adepta Wody rozbłysły. –
Pogrążył wszystkie swoje nadzieje i interesy, żeby ocalić Haru i mnie. Jak myślisz, Rei?
Kosmos pełen gwiazd pozostał ciemny i chłodny. Jakby w pustce między
galaktykami zabrakło już miejsca na wszelkie uczucia.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
– Chyba warto odwiedzić Rozdartą Skałę – miauknął Buchi. – Tam na pewno
możemy liczyć na pomoc mojego Zakonu. Księżyc Utajony z łatwością odnajdzie
waszego przyjaciela i skontaktuje was z nim.
– Dobrze więc – zgodził się obcy, który niegdyś przybrał postać mnicha – obiorę
kierunek na leże Tygrysa. Po drodze naradzimy się, czy nie zmienić zdania. Na razie po
prostu się stąd wynośmy!
– Tak! – przytaknął Nekomata, marszcząc wąsy. – Nawet tu czuję paskudny smród
czarnej magii Kręgu!
Cień Śmierci poprawił się w fotelu i przymknął oczy. Dopiero teraz zaczynał czuć,
jak bardzo jest zmęczony.
Później, pomyślał. Później wszystko przemyślę na spokojnie. Tygrys, Yoshi, Etsuke,
Fumiko. Wirowali mu w głowie jak osobliwy zodiak. Jedne znaki były przyjazne, inne
wrogie albo neutralne. Na razie nie potrafił się skupić i ułożyć ich w jakichś
rozpoznawalnych konfiguracjach. Po prostu brakło mu na to siły.
Mimo że wcale nie miał tego zamiaru, poczuł, że osuwa się powoli w ciemność
i spokój snu.
Rozdarta Skała

K
iedy stoisz i spoglądasz prosto w żółte, przenikliwe ślepia tygrysa, czujesz się
bardzo niepewnie. Nawet gdy zwierz wydaje się spokojny, nieporuszony,
posągowo obojętny. A może zwłaszcza wtedy. Szczególnie jeśli masz do
czynienia z tym Tygrysem.
A Yoshitaki miał.
Szogun siedział za biurkiem z czerwonej laki, lekkim, niemal zwiewnym,
kunsztownym meblem, który mocno kontrastował z potężną, zwalistą posturą
mężczyzny. Siedział i milczał.
Na powitania i ukłony najemnika odpowiedział tylko lekkim skinieniem głowy.
Gdy się wreszcie odezwał, jego głos wydawał się zupełnie pozbawiony emocji.
– Zanim wyjechałeś przywieźć tu swego przyjaciela z Czarnej Wody, przedstawiłeś
mi liczne dowody zdrady jednego z członków stowarzyszenia, z którym niekiedy
współpracuję dla dobra całej Wakuni. Przeanalizowałem je.
Zimne, nieprzeniknione spojrzenie drapieżcy sprawiło, że Yoshi poczuł się jak
tusza przygotowana do sprawienia. I pożarcia, rzecz jasna. Nie było to miłe
doświadczenie.
Tygrys przez dłuższą chwilę trzymał w niepewności swego nowego podwładnego.
Lecz kiedy znów przemówił, najemnik poczuł zalewającą go falę ulgi.
– Rzeczywiście, nie ma wątpliwości, że Shunsho mnie zawiódł. Sprawdziłem to
bardzo starannie i czuję się rozczarowany jego wyjątkowo głupim postępkiem. Nie
należy nadużywać mojego zaufania. Shunsho już się o tym przekonał. Niestety,
przekupił kogoś z Organizacji i zdołał uciec. To kolejny wyjątkowo głupi postępek, gdyż,
oczywiście, doskonale wiem, gdzie on obecnie przebywa. Nic w Rozdartej Skale nie
ukryje się przed moim wzrokiem.
Raczej przed wzrokiem twoich gangsterów, pomyślał Yoshi, jednak dalej
w skupieniu słuchał słów szoguna, pochyliwszy z szacunkiem głowę.
– Bardzo nie lubię, gdy podwładni okazują rażącą głupotę – westchnął Tygrys. – Nie
toleruję w swoim otoczeniu ani głupców, ani zdrajców. Tacy muszą ponieść zasłużoną
karę. Dlatego mam dla ciebie zadanie. Zabijesz tych żałosnych idiotów, którzy pomagają
ukrywać się Shunsho, a jego samego obezwładnisz i przyprowadzisz do mnie. Przyjdź
potem na audiencję razem ze swym przyjacielem, Cieniem Śmierci, bo tak go chyba
zwą, o ile pamiętam.
– Niestety, tego ostatniego zadania nie mogę wypełnić, panie – rzekł rudzielec ze
smutkiem. – Podczas gdy przebywałem w Rozdartej Skale, nieznani napastnicy
spustoszyli moją kryjówkę w górach, a przyjaciół zabili lub uprowadzili. Podejrzewam,
że dopuściła się tego Organizacja.
Brwi Kiriyamy uniosły się ze zdziwienia. Poruszył palcami prawej dłoni w taki
sposób, jakby chciał wbić pazury w blat.
– To byłaby głupota jeszcze większa niż zdrada Shunsho. Przecież obiecałem ci
ochronę i zatrudnienie.
– Oczywiście, panie. Wystąpić jawnie przeciw twojej woli to czyste szaleństwo.
Pozwól mi jednak sprawdzić, czy Nishikawa nie maczała aby swoich stalowych
paznokci w zaginięciu Takeshiego. Niektórzy ludzie czasem po prostu tracą rozsądek
lub stają się zbyt pewni siebie.
Uśmiech, który wypłynął na wąskie usta Tygrysa, był drapieżny i nieco okrutny.
– W porządku – zgodził się. – Masz moją zgodę na to, by porządnie nastraszyć
Nishikawę. To jej tylko dobrze zrobi. Każdy powinien znać swoje miejsce. Ale najpierw
schwytaj i przywlecz tu żywego tego śmiecia Shunsho. Zajmę się nim w odpowiedni
sposób.
Pozorny spokój szoguna na jedno mgnienie prysnął i głos przez moment
przypominał warkot rozwścieczonego drapieżnika.
Zdrada wysoko postawionego członka Organizacji musiała boleśnie zranić dumę,
a nawet pychę faktycznego władcy Wakuni.
Nie drażni się Tygrysa. Nie tego.
Bo to za drogo kosztuje.
Shunsho z pewnością był już tak samo martwy, jakby spoczywał na pogrzebowym
stosie, choć jego serce jeszcze biło trwożnie na myśl o zemście pomarańczowego,
pręgowanego zwierza szczerzącego z monu szoguna żarłoczne, ostre kły.

Kiedy Yoshitaki po długich poszukiwaniach odnalazł wreszcie budynek, w którym miał


się ukrywać Shunsho, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
No nie! Ale na serio? Nie dość, że zdrajca szoguna wcale nie opuścił Rozdartej
Skały, to w dodatku zadekował się pod samym nosem Tygrysa, w należącej do
Organizacji gorzelni sake.
Niezły numer. Ale czy na pewno taki głupi? Przecież tutaj nikt by go nie szukał.
Oczywiście, nikt oprócz świetnie wyszkolonego adepta Czarnej Wody. Wystarczyło,
że Yoshi włączył myślenie, zaczął analizować fakty, zyski i straty oraz układy
w gangsterskim świecie, i po jakimś czasie domyślił się, kto może być zamieszany
w interesy z Shunsho do tego stopnia, żeby ułatwić mu ucieczkę przed gniewem
szoguna. A potem musiał tylko przycisnąć kilku kolesi, niektórych zastraszyć,
niektórym obiecać, że nic nie wspomni o ich udziale w oszukiwaniu Kiriyamy, i proszę.
Oto stanął właśnie na progu tradycyjnego browaru.
Uśmiech na twarzy rudzielca od razu się pogłębił.
Fajne miejsce, naprawdę fajne. A po pracy można jeszcze spróbować, jak smakuje
nowa partia ryżowego wina. Kula upleciona z jedliny i ziół, zawieszona nad wejściem
do zakładu, oznajmiała wszystkim chętnym, że świeża sake została właśnie uwarzona.
Liczne wstążeczki fruwały wokół zielonej ozdoby kolorowymi motylkami jedwabiu,
zachęcając do nabycia butelki, a może i beczułki trunku.
Najemnik przez jakiś czas obserwował budynek, wzniesiony dokładnie tak, jak
nakazywała prastara tradycja. Czarny dach, czarna podmurówka. Pośrodku,
usadowiona jak gruba, stara gejsza, wieżyczka przysadzista i kwadratowa, zwieńczona
czarnymi dachówkami fryzury. Od bieli ścian krzykliwie odcinały się czarne i czerwone
napisy, poświadczające wysoką jakość i wieloletnią ciągłość warzenia szlachetnego
napoju.
Ot, klasyczny browar sake zwany „kura”, którego wizerunek spokojnie nadawałby
się na holopocztówki. Obrazek iście sielankowy, wręcz wesoły, niosący w sobie
zapowiedź relaksu i dobrej zabawy.
Tylko że pan Shunsho niezbyt długo już miał się cieszyć urokami rozrywek
w gorzelni. Yoshi wiedział, że zagwarantuje mu to osobiście.
Za chwilę przestanie tu być tak spokojnie, pomyślał nieco złośliwie.
Nie opracował żadnego planu, musiał się zdać na rozwój wypadków. Doskonale
rozumiał, dlaczego jest tutaj sam, bo zadanie, które zlecił mu Kiriyama, miało być po
prostu sprawdzianem jego umiejętności.
Zamierzał zdać ten test śpiewająco.
Uzbrojony był tradycyjnie. Zabrał ze sobą Śmigłego i stary, wierny pistolet marki
Ryu, czyli Smok, produkowany w Wakuni, oraz zapasowy magazynek do niego. Broń
mieściła dziewięć naboi. Luksusowy model, drogi i trudny do zdobycia. Zwykłe
pistolety były sześciostrzałowe. Regulował to niesłychanie wiekowy przepis, z czasów
lotów nad i pod gwiazdami, który dotyczył mieszkańców wszystkich nowych światów.
Owszem, mogli mieć broń palną, ale liczba kul w magazynkach nie miała prawa
przekraczać dziewięciu. Czemu tak zdecydowano? Yoshitaki słabo to pamiętał. Chodziło
o bezpieczeństwo na nowych ziemiach, ograniczenie przemocy, wojen czy jakieś inne
głupoty. Owszem, słyszał legendy opowiadające o tym, że w Dawnym Kraju istniała
broń krótka, której magazynki mogły pomieścić nawet i kilkanaście pocisków, ale
uważał to za wierutne brednie. Jakieś wariackie fantazje dla naiwnych. Kto w ogóle
mógłby sobie wyobrazić takie pistolety? Jak by miały wyglądać i funkcjonować?
Całkowity absurd.
Dekret potwierdziła sama Wielka Bogini Prezes oraz Bóg Pierwszy Udziałowiec. Co
czyniło go wartościowym i niejako uświęconym. Takie samo prawo obowiązywało
także w Antilii. No jasne. Bo jakże by miało być inaczej?
Broń była sześcio- i dziewięciostrzałowa od zawsze. To mu wystarczało.
Wytwarzały ją wyspecjalizowane warsztaty rusznikarskie tradycyjnymi, znanymi od
stuleci metodami. Dzięki temu rozkwitała prawdziwa sztuka walki, szermierka
mieczem, a także Ścieżka Stali.
Wszystko funkcjonowało więc tak, jak powinno.
Yoshi spojrzał z dumą na pochwę kryjącą Śmigłego i lekko ją poklepał. Wkrótce
jego srebrzysty przyjaciel będzie miał co robić. To mógł mu na pewno obiecać.
Prowadząc poszukiwania zdrajcy, Yoshitaki zdołał jedynie ustalić, że Shunsho
schronił się w gorzelni w towarzystwie kilku zaufanych ochroniarzy. Informatorzy nie
byli w stanie stwierdzić, ilu gangsterów pozostało wiernych swojemu panu, ale niezbyt
wielu. Czterech, może pięciu. Zapewne także zamieszanych w zdradę, przekonanych, że
nie mogą liczyć na łaskę szoguna.
I słusznie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie byłby skłonny sądzić, że pasiasty
drapieżca przebaczy nielojalność. Szczególnie członkom Organizacji.
Yoshitaki jeszcze przez dłuższą chwilę obserwował budynek browaru, starając się
wyobrazić sobie rozkład pomieszczeń w środku, a potem doszedł do wniosku, że nie ma
już po co zwlekać.
Czas narobić tu trochę bałaganu, stwierdził.
Wysiadł z bolidu, w którym ukrywał się przed wzrokiem postronnych, zabrał broń
i surowy jak sama sprawiedliwość ruszył do pokazowej akcji ukarania zdrajcy.
A zamierzał ją przeprowadzić błyskawicznie, perfekcyjnie i spektakularnie.
Z mnóstwem fajerwerków.
Niech no teraz stare Tygrysisko zobaczy, co potrafi samotny wojownik z Czarnej
Wody.

W momencie gdy Yoshitaki przekracza próg browaru, trafia do innego świata. Otwiera
wrota do nowej, nierzeczywistej realności, nieznanej i niebezpiecznej, gdzie w oparach
białego tumanu przemykają istoty szybkie jak mrugnięcie oka, ciemne, płaskie, cieniste
i nie do końca materialne. Władcza, wszechobecna para bucha przez drzwi, wciągając
najemnika w swe opalizujące, perłowe, niemal szkliste wnętrze, w świat porcelanowej
bieli i majaczących we mgle wodnego pyłu ogromnych parowników do ryżu. Tych
garnców, kopców, wzgórz i wulkanów, z których wydobywa się mglisty, gorący dym.
W nozdrza natychmiast uderza mocny, drożdżowy zapach wyrastającego chleba.
Ale to nie chleb wydaje tę woń, lecz drobne, lśniące, wypolerowane na błysk
ziarna. Skarb browaru, klejnoty pozyskane z wiotkich, koronkowych kłosów specjalnie
wyselekcjonowanych gatunków. Tych kiści eterycznych drobin, wyzłoconych słońcem,
wyszytych bladym złotem na bagiennym, brunatnym kilimie rolnej ziemi.
Ryż.
Święty, nieskalany, ręcznie przebierany ryż do sake, czysty jak bodhisattwowie i tak
samo pozbawiony skazy.
W świecie-zaświecie gorzelni, chmurnej od buchającej z kotłów pary, najemnik
słyszy ciche szemranie wodnej krynicy, źródła tryskającego w środku budynku,
strumienia poprowadzonego rozgałęzionym systemem drewnianych koryt aż do
płytkich, rozległych sadzawek, płukalni wypolerowanego ziarna.
Kierując się tym dźwiękiem, podąża w głąb browarnianej krainy, z początku
niezauważony przez żadnego z pracowników. W kłębach gorącej, utrudniającej oddech
bieli jest tylko jednym z wielu poruszających się duchów.
Za to jedynym, który nie poddaje się przymusowi nieustającej, pracowitej
krzątaniny.
Garnce do parowania ryżu dyszą wilgotnym całunem upału, pod nimi błyszczy
lawa czerwonego żaru. Głęboki, chlebowy zapach aż dławi.
Jeszcze nikt z kurabito, gorzelników sake, nie dostrzegł intruza, nie krzyknął
z trwogą na widok obnażonego ostrza miecza. Praca w browarze nadal toczy się
ustalonym rytmem, niezrozumiałym dla obcych, swoistym i uświęconym wiekami
tradycji.
Yoshi mija płukaczy ryżu, postacie z teatru cieni, rozpięte na białym welonie
falującej pary, poruszające się rytmicznie nad drewnianymi kadziami, w których
zanurzają długie, bambusowe wiosła do przegarniania wody. Wilgotny opar tłumi
dźwięki, lecz Yoshi słyszy, jak płukacze śpiewają starożytną pieśń, jękliwą, podobną
klangorowi żurawi, a przy tym równie tęskną i rzewną.
Szuranie narzędzi po drewnianym dnie zgrywa się z brzmieniem refrenów.
Adept Wody, nieco oszołomiony baśniową niezwykłością gorzelni, porusza się
ostrożnie, starając się zawczasu dostrzec potencjalnych napastników. Widzi jednak
tylko kolejne zjawy kurabito, pochłonięte metodycznym, starannym trudem.
Czy Shunsho i jego ludzie posunęliby się tak daleko, żeby dla skuteczniejszej
ochrony pracować ręka w rękę z browarnikami?
Rudy najemnik bardzo w to wątpi. Członkowie Organizacji, a zwłaszcza szefowie są
zbyt zadufani w sobie, za dumni i pyszni, żeby zniżyć się do wykonywania fizycznej
pracy. Chyba że w grę wchodzi zabijanie lub stosowanie tortur.
Niektórzy nawet bardzo w tym gustują.
Nie, zdrajcy Tygrysa muszą się ukrywać gdzieś w tym mlecznym świecie mgieł
i oparów. Tutaj, bardzo blisko, za kotarami pary.
I być może któryś z nich właśnie uważnie śledzi każdy ruch intruza.
Na pewno tak, bo Yoshi czuje na karku nieznośne, charakterystyczne swędzenie.
Ktoś na niego patrzy.
Ktoś o bardzo, bardzo niedobrych zamiarach.
Rudzielec obraca się błyskawicznie, o mgnienie, ten strzęp sekundy przed atakiem
napastnika, i staje twarzą w twarz z krzepkim, krępym mężczyzną uzbrojonym
w miecz. Jeszcze nim gangster zdąży złożyć się do ciosu, Yoshitaki atakuje. Piorun
z niebios to bardzo dobra zagrywka w tym chmurnym, obłocznym świecie ryżu, upału
i drewna. Śmigły jest naprawdę przerażająco szybki. Płynie w powietrzu poruszany
sprawnymi dłońmi adepta Wody. Utrata palca w niczym nie wpłynęła na umiejętności
szermiercze najemnika. Wystarczyło solidnie poćwiczyć, by pełna sprawność
powróciła. Widać to, widać doskonale właśnie teraz, gdy ostrze miecza uderza w oręż
przeciwnika. Gangsterowi udaje się wyblokować cios, lecz czyni to z najwyższym
trudem. Yoshi uderza nawałnicą na jeziorze, Śmigły przecina warstwy odzieży na klatce
piersiowej członka Organizacji. Czerwona błyskawica barwiąca ubranie oznajmia
triumfalnie, że trafił. Na twarzy rannego mężczyzny pojawia się wyraz przerażenia.
Czuje, że szprychy koła przemian właśnie się dla niego obracają. Uskakuje w bok,
w mroczny, mglisty las rozgrzanych parowników. Pomiędzy wysokie garnce stojące
gęsto jak pnie starodrzewi, próbując schronić się choćby częściowo w kłębach pary.
Ciasno tam i upiornie gorąco. Adept Wody klnie cicho, bo wie, że przeciwnik ma
przewagę. Zna teren. Wyprowadza teraz rozpaczliwe cięcie, z pozoru dziwne,
bezsensowne, bo jakoś tak w górę i skosem, nad głową rudzielca. Yoshitaki rzuca się do
ataku, żeby bezlitośnie przygwoździć przeciwnika, lecz w tym samym momencie spada
na niego upiór. Gorąca, wilgotna, straszna istota, która mogła się zrodzić tylko w takim
miejscu. Najemnik błyskawicznie zdziera ją z pleców i twarzy, choć czuje bolesne
ukąszenia oparzeń. Płachta nakrywająca wierzch parownika z ryżem opada na
podłogę. Wielka, martwa meduza otoczona mackami sznura, który przed momentem
przeciął drań z Organizacji.
Ale gdzie on się podział, do kurwy nędzy?
Ach, jest! Yoshitaki dostrzega uciekający cień. Sadzi za nim susami, omijając
płonące paleniska, zlany potem i omal ugotowany żywcem. Wpadają do korytarza
łączącego pomieszczenia browaru. Tu pary jest mniej, choć dalej panuje nieznośny
upał.
Jest tu ktoś jeszcze. Młody kurabito, który właśnie stara się wciągnąć na wyższe
piętro ogromny drewniany kubeł pełen parującego ryżu. Uwieszony na sznurze, zdołał
już niemal wywindować parzący ładunek na górę, gdy spostrzega walczących.
Z okrzykiem przestrachu puszcza linę akurat w chwili, kiedy mija go uciekający
gangster. Yoshi nie czeka. Jeden silny zamach i drewniane klepki kubła ustępują przed
stalowym ostrzem Śmigłego.
Z niebios ciemnego sufitu spada na klepisko deszcz perłowych ziaren.
Cholernie gorący deszcz.
Opalizujący, mleczny płacz ryżowy.
Kurabito kuli się, krzycząc. Ochroniarz Shunsho wrzeszczy, wymachując rękami,
jakby oganiał się przed stadem rozwścieczonych szerszeni. W całym tym ryżowo-
browarnianym armagedonie tylko rudzielec zachowuje spokój.
Jest bardzo opanowany i bardzo zabójczy. Bo wystarczy jeden krok, jeden
precyzyjny i pewny cios, żeby gangster ze zdumieniem i grozą ujrzał, jak otwiera się
jego brzuch, wypuszczając na podłogę uwięzione w środku węże wnętrzności.
Kłębowisko lepkich, cuchnących sinoczerwonych żmij. Opuszczają go jak demony po
rytuałach egzorcysty.
Na śniegu zdeptanego ryżu rozkwitają karminowe piwonie krwi.
Przeciwnik Yoshitakiego próbuje się jeszcze obrócić, ciągnąc za sobą tren flaków,
jak dama, której zaczepił się rąbek welonu, a potem ciężko zwala się na krwisty
kontrast czerwieni i bieli.
Adept Wody nie zaszczyca go nawet spojrzeniem, bo oto z obłocznego oparu
pomieszczenia z parownikami biegnie już ku niemu nowy wróg. Tym razem żylasty,
chudy i zwinny jak sam tengu.
Tymczasem z głębi browaru zaczynają dochodzić żałosny lament i okrzyki
przerażenia. Pracownicy już wiedzą, że w gorzelni dzieje się coś, czego w żadnym razie
nie dopuszcza i nie toleruje wielowiekowa tradycja warzenia trunku.
Przemoc.
Chudzielec doskakuje do Yoshitakiego. Próbuje uderzyć skosem przez pierś
najemnika, ale adept Wody blokuje cios. Stal śpiewa wysokim głosem ostrą, bojową
pieśń żelaza i krwi. Miecze krzyżują się, góra – dół, skos – skos i znowu góra. Metaliczna
melodia nabiera tempa. Ten gangster jest zdecydowanie lepszym szermierzem od
poprzednika.
Ale na pewno nie tak dobrym jak Yoshi.
Śmigły krzyczy wysoko, gniewnie, uderzając w miecz przeciwnika. Wodna pantera
wśród trzcin w jednej chwili przechodzi w osiem igieł, które tworzą szpon orła. Jeszcze
żeniec wśród kłosów i niezbyt subtelny, ale piekielnie silny i chudy tengu zaczyna się
bać. Już nie atakuje, broni się rozpaczliwie, cofając się i cofając pod naporem ciosów.
W jego oczach rudzielec dostrzega paniczną chęć ucieczki. Ale nie zamierza na to
pozwolić. Składa się, żeby uderzyć jednym, precyzyjnym cięciem w odsłonięty bok
gangstera i zakończyć pojedynek, lecz w tej samej chwili zwierzęcy przestrach zwycięża
i żylasty mężczyzna okręca się błyskawicznie, żeby rzucić się do szalonej ucieczki.
Ostrze Śmigłego mija jego tors dosłownie o włos. Broń nie napotyka oporu, więc ciągnie
Yoshitakiego za sobą siłą samego zamachu. Rudzielec musi zrobić wykrok, by odzyskać
równowagę, a ten jeden przebłysk chwili członek Organizacji wykorzystuje na
rejteradę. Rzuca się w głąb budynku z nadzieją, że w trzewiach browaru znajdzie
schronienie przed nieubłaganą surowością miecza adepta Czarnej Wody. Yoshi rusza
w pogoń, ale nagle jego stopy gubią rytm, natykając się na jakieś luźne, nieduże, chyba
drewniane przedmioty, zgromadzone na progu pomieszczenia.
Szczotki? Małe polana? Stateczki z kory? Co to jest, do czorta?!
Rudzielec, potykając się i klnąc, spogląda pod nogi.
Sandały. Całe mnóstwo większych i mniejszych butów zaściela podłogę.
Cholera, zupełnie zapomniał, że dla zachowania perfekcyjnej czystości pracownicy
muszą zmieniać obuwie przed wejściem do każdego sektora w gorzelni.
No dobra, a gdzie jest teraz chudzielec z mieczem?
Aaa, tam! Włazi po schodach na górę, do sali, w której na matach i płóciennych
płachtach stygną spokojnie wielkie zaspy opłukanego i poddanego parowaniu ryżu.
Lśniąco białe stada ryżowych owiec spoczywające obok siebie w błogostanie ciszy
i komfortu. Zastygłe i milczące, dyszące ulatującym pod sufit gorącem.
Yoshi wbiega po schodach za przeciwnikiem. Biały, kleisty redyk zagradza drogę
obu mężczyznom. Nie sposób przecież walczyć, brodząc po kolana w ciepłych stertach
ugotowanych ziaren. Pozostają wąskie ścieżki pomiędzy matami. Równiutkie, schludne,
krzyżujące się zawsze pod kątem prostym. Najemnik czuje się, jakby zmuszono go do
pojedynku na równoważni. Albo do udziału w planszowej grze w charakterze pionka,
bo obaj z chudym tengu przesuwają się nerwowymi ruchami w przód, w tył i na boki.
Yoshitaki atakuje ostro, prze do chybkiego zakończenia walki. Żylasty jest zmęczony,
jego ubranie znaczą krwawe zygzaki draśnięć. Śmigły tańczy wesoło w rękach
najemnika, a oręż przeciwnika zachowuje się jak wiekowa, pulchna dama, która, choć
bardzo się stara, nie potrafi dotrzymać kroku młodemu partnerowi.
Zapraszam do pląsów! – zdaje się wołać złośliwie miecz Yoshitakiego. Jeszcze jedna
prosta dróżka między wzgórzami stygnącego ryżu, jeszcze cięcie, blok, cięcie i półobrót,
ale starcie powoli i nieubłaganie dobiega końca. Yoshi składa się do serii ciosów, które
mają otworzyć przed chudzielcem bramy wieczności. Atakuje błyskawicznie
księżycowym promieniem, wiedząc, że gangster powinien dać radę zablokować to
uderzenie i znaleźć się wtedy w pozycji, w jakiej najłatwiej dosięgnąć go żmiją
w jeziorze. Tak więc srebrny promień zmienia się płynnie w węża i kąsa odsłonięty bok
przeciwnika. Mężczyzna stęka z niedowierzaniem, jakby nie potrafił zrozumieć, skąd
bierze się ta cała krew, plamiąca mu kurtkę, zmieniająca niebieski materiał ubrania
w lepki, lśniący pancerz świeżej laki. Wtedy wystarczy już tylko wypuścić na wolność
kota w wyskoku i ciąć mocno, wysoko przez bark członka Organizacji.
A potem patrzeć, jak ten otwiera się, rozchyla niczym książka, która już nigdy nie
zdradzi swoich tajemnic, wylewając na lśniąco śnieżysty ryż swoją pulsującą,
szkarłatną opowieść.
Krew bryzga na ryżowe zaspy, kazi ich bieluchną niewinność surową, żelazistą
srogością nieprzejednanego przeznaczenia, wsiąka w serca ziaren, bezpowrotnie
niszcząc ich nieskazitelną białość.
Oto rzeź niewiniątek, pogrom wśród jagniąt, śmierć w przybytku uświęconej,
wielowiekowej tradycji, gwałt zadany produktowi najwyższej jakości.
Browar staje się zbrukaną, zbezczeszczoną świątynią, bo Yoshi wie, że już nigdy nie
da się tu warzyć sake. Słynna, tak starannie hołubiona czystość gorzelnianych
pomieszczeń została bezpowrotnie utracona.
Nie dba o to. Niech się martwi Organizacja. Jemu potrzebny jest tylko Shunsho.
Huk wystrzału wstrząsa posadami starego budynku. Najemnik błyskawicznie,
właściwie bezwiednie zaczyna kreślić wyuczone znaki ostrzem Śmigłego. Tarcza
Ashurów aktywuje się momentalnie, otaczając rudzielca lśniącą, turkusową poświatą.
W ostatniej chwili, bo kolejny strzał już rykoszetuje od zbawczej, przejrzystej osłony.
Yoshitaki nie czeka na następny. Otoczony Tarczą, rusza przed siebie, w stronę,
skąd padły wystrzały. Przeciwnik z pewnością przyczaił się gdzieś w ukryciu, lecz
najemnik ma zamiar wykurzyć go stamtąd i dorwać. Biegiem wpada do następnego
pomieszczenia. To koji muro, miejsce, gdzie stoi stół nakryty grubymi warstwami
bawełnianych płacht, na którym na wyłożony ryż wysypuje się spory hołubionego od
wieków, bezcennego grzyba koji, odpowiedzialnego za fermentację sake. Każda
gorzelnia chroni go jak skarb, przechowuje w idealnej czystości i dba o najlepsze
warunki jego wzrostu, bo od niego pochodzi jedyny w swoim rodzaju, specyficzny smak
wina.
Bije tu serce browaru. Tu kryje się jego tajemnica. Miejsce najświętsze ze
wszystkich, swoiste ryżowo-drożdżowe sanktuarium, ołtarz, na którym dokonuje się
cud fermentacji.
Pod ścianami leżą szerokie, drewniane szuflady, gdzie odpoczywa ryż, już zalężony
zarodnikami koji. Dostojne, ciężkie, niemal sakralne, przepełnione godnością i dumą
przyszłego zacieru.
Słysząc odgłos kroków i rumor, Yoshitaki obraca się błyskawicznie w stronę drzwi,
ale to nie wrogowie, tylko korowód przerażonych, uciekających duchów. Pracownicy
browaru, łomocząc sandałami jak spłoszone stado saren, szukają bezpiecznej drogi
ewakuacji. Na widok wymachującego mieczem najemnika stają jak wryci w progu,
wydając chóralny wrzask przestrachu. Ci z tyłu, niesieni impetem ucieczki, wpadają na
plecy kolegów, ktoś się przewraca, panuje chaos nie do opisania. Kurabito lecą na siebie
jak kręgle, padają na kolana i grzbiety, kopią w powietrzu nogami, zawodząc ze zgrozy.
– Wstawać i zwiewać! – krzyczy do nich Yoshi. – No już! Nic wam nie zrobię!
Nic nie wskazuje, żeby go zrozumieli. Są zbyt przerażeni.
Baaam! – pada kolejny strzał.
Pada też, niestety, jeden z pracowników browaru i leży na podłodze zupełnie
bezwładnie, martwo. On już chyba nie musi się troszczyć o sprawy doczesne. Za to
pozostali ze strasznym krzykiem i piskiem rozpierzchają się jak stado wystraszonych
małpek. W panicznej ucieczce obijają się o siebie, o wypełnione zaczynem skrzynie
i ogromny, zasłany białym kopcem ryżu stół pośrodku pomieszczenia. Fala
umykających kurabito rozstępuje się tylko przed rudzielcem i jego furkoczącym
w powietrzu ostrzem. A potem, wreszcie, zaczyna spływać w dół schodami i znikać.
I kiedy już Yoshi ma nadzieję, że wszyscy pracownicy gorzelni, poza tym
zastrzelonym, opuścili budynek, pojawia się on. Drobny, chudziutki staruszek o twarzy
i posturze małej, przeraźliwie smutnej żabki. Na widok spustoszenia dokonanego w koji
muro unosi ręce w geście ostatecznej rozpaczy. Zanosi się przenikliwym jękiem,
a potem wybucha lamentem żałobnym i ostatecznym. Po pomarszczonych,
zapadniętych policzkach płyną rzewne łzy, czyste jak źródlana, browarniana woda. To
płacz zranionej duszy, pękniętego serca, rozumu zmuszonego pojąć niepojmowalne.
Ostateczny upadek gorzelni.
Tyle wysiłku, tyle lat poświęconych ukochanemu trunkowi tak brutalnie,
bezczelnie zmarnowanych w jednej chwili. Tej nieodwracalnej chwili, gdy w browarze
ośmielono się rozlać krew.
Ten dziadek to Toji, pojmuje Yoshitaki w nagłym przebłysku. Naczelnik gorzelni.
Niezmordowany, nieugięty strażnik najświętszej tradycji warzenia sake.
A starzec rozpacza przejmująco, jakby opłakiwał najukochańszą żonę,
najcudowniejsze dziecko, przyjaciela, za którego gotów by był oddać życie. Wyciągając
chude, ptasie ramiona, zaciska pięści, przeklinając rudzielca, grożąc mu, przekuwając
swój dojmujący ból w nienawiść. Do niego. Sprawcy haniebnego morderstwa browaru.
Tymczasem Yoshi widzi cień w sąsiednim pomieszczeniu, przesuwający się
pomiędzy wielkimi kadziami, w których powinien spocząć zaczyn. To z pewnością
jeden z ochroniarzy Shunsho.
Krótki błysk prześlizgujący się po metalicznej powierzchni w dłoni przeciwnika
zdradza najemnikowi, że za ułamek sekundy padnie kolejny strzał.
Niewiele myśląc, chwyta dziadka za kark, tak jakby złapał chuderlawego kurczaka,
i odrzuca go na bok, między szuflady z fermentującym ryżem.
W ostatniej chwili, bo pocisk trafia w podłogę dokładnie tam, gdzie stał mgnienie
temu lamentujący Toji.
Yoshi, nie przejmując się więcej staruszkiem, skupia całą uwagę na strzelającym
przeciwniku.
Wielkie kadzie, w których fermentuje zaczyn, emanują intensywnym zapachem
świeżego chleba. Najemnik prześlizguje się między nimi, starając się wszystkimi
zmysłami wyczuć, gdzie ukrywa się przeciwnik. Ale słyszy tylko gderliwy odgłos bąbli
pękających na powierzchni przyszłej sake, jakby płyn w naczyniach protestował,
oburzony, że ktoś ośmiela się zakłócać jego drożdżowy spokój.
Yoshitaki porusza się ostrożnie w labiryncie kadzi, wytężając wzrok i słuch. Nic.
Pomiędzy wielkimi, metalowymi tubami panuje nienaturalna cisza. Wtem adept Wody
dostrzega porzuconą na podłodze kankę, która służy do regulowania temperatury
zacieru. Wlewa się w nią gorącą wodę i miesza w kadzi, by podgrzać zawartość. Teraz
jednak bańka poderwie się do lotu i pofrunie, robiąc po drodze jak najwięcej hałasu.
Może to wypłoszy drania z Organizacji?
Rudzielec chwyta naczynie i ciska nim z całej siły, starając się rzucić jak najdalej.
Na szczęście kanka jest pusta, ale i tak szybuje ciężko, z wdziękiem metalowej kaczki.
Obija się o wysokie kadzie z głośnym brzękiem, a potem ląduje ociężale na podłodze.
Nagły ruch i dźwięk dobiegający z drugiego końca pomieszczenia dowodzi, że
sztuczka zadziałała. Yoshi wie już, gdzie jest przeciwnik. Zmierza tam, otoczony Tarczą,
żeby załatwić sukinsyna, kiedy niespodziewanie kolejny wystrzał rozdziera
browarnianą ciszę jak zetlałą firankę. Pocisk rykoszetuje od metalowej powierzchni
kadzi, aby wbić się w ścianę naprzeciw.
Tylko że wcale nie pada z tej strony, z której powinien się znajdować trzeci
gangster.
A zatem skurwieli jest dwóch.
A to pięknie! No, kurwa, zajebiście!
Żeby zachować ochronę Obręczy Ashurów, najemnik musi zawsze mieć za plecami
solidną barierę. Na przykład wielki, metalowy walec pełen buzującego trunku. Albo
ścianę. Ściana byłaby znakomita. Dlatego adept Wody zaczyna przemieszczać się
w stronę muru budynku, klejąc się do ciepłych boków ogromnych naczyń. Tym razem
panująca w pomieszczeniu ciasnota mu sprzyja, jednak przerwy między bekami
z fermentującą sake stanowią poważny problem. Jeśli ktoś dobrze strzela, z łatwością
trafi między odsłonięte łopatki, których nie chroni zielonkawa, półkolista poświata
Tarczy.
Yoshitaki nie ma zamiaru przekonywać się, jak dobrze celują członkowie
Organizacji.
Stara się więc poruszać błyskawicznie, maksymalnie wykorzystując obecność
zbawczych kadzi.
A jednak pociski się sypią. Wystrzał. Wystrzał. Wystrzał. I kolejne bumm! Jedna
kula dosłownie ociera się o krawędź tarczy. Yoshi słyszy jękliwy furkot rykoszetu. Stara
się kręcić, wirować, lawirować między metalowymi tubami naczyń, ale gangsterzy nie
odpuszczają.
Następne bęg! Coś płynie po plecach najemnika, ale na szczęście to tylko pot. Ściana
jest coraz bliżej. Wystarczy jeden krok, dwa, obrót, a potem jeszcze krótki wyskok
i rudzielec przywiera wreszcie do zimnego muru. Co za ulga. Teraz Tarcza chroni go
całkowicie, więc może przesuwać się wzdłuż ściany, starając się wyśledzić i zabić
ukrywających się w pomieszczeniu przeciwników.
Jakiś cień porusza się między kadziami, więc Yoshi na ułamek sekundy
dezaktywuje świetlistą ochronę i dwukrotnie strzela. Niestety, chybia. Cień przesuwa
się dalej i odpowiada ogniem. Na próżno. Zielonkawa zasłona znów spowija najemnika.
Przeciwnik chowa się za tubami pełnymi zaczynu, niezdecydowany, co robić.
Zapewne stwierdza, że najbezpieczniej będzie porzucić Shunsho na pastwę losu i uciec,
bo przeskakuje między bekami, wyraźnie kierując się w stronę wyjścia. W pewnym
momencie Yoshi bardzo wyraźnie widzi jego czarno-białą, spowitą w garnitur postać.
Strzela, jak zwykle, dwa razy, trochę w stylu snajpera. Alfa górna, alfa dolna. Ale jakimś
zasranym cudem znów nie trafia, bo gość w ostatniej chwili rzuca się szczupakiem za
najbliższą kadź. Kurwa! Facet ma dziś kupę szczęścia.
Tymczasem kolejny huk, tym razem dochodzący z lewej strony, odbija się echem
w pomieszczeniach gorzelni. Tak jakby obaj członkowie Organizacji nie mogli uwierzyć
w realność Tarczy Ashurów i za wszelką cenę próbowali ją przebić.
Rudzielec odwraca głowę w kierunku strzelca i nagle zdaje sobie sprawę, że
wyraźnie widzi jego sylwetkę. Wróg przebiega między kadziami, szukając ochrony za
metalowymi walcami pełnymi ryżu.
Ale nie jest dość szybki.
Za to Yoshitaki owszem.
Strzela błyskawicznie, intuicyjnie, dubletem. Słyszy okrzyk, a potem odgłos
upadającego ciała.
No i świetnie. O jednego bydlaka mniej.
Teraz problem stanowi ostatni strzelec. Rudy najemnik musi go dorwać, żeby
potem spokojnie poszukać Shunsho. Mur go chroni, ale równocześnie utrudnia
poruszanie. A tymczasem ostatni ochroniarz szefa Organizacji przestaje strzelać. Po
śmierci swego kumpla wyraźnie zrozumiał, że waląc w Tarczę Ashurów, tylko marnuje
amunicję.
Zaraz, ale ile on jej właściwie wystrzelał? Yoshitaki nie wie. Stracił rachubę. No
i z pewnością sukinsyn ma przy sobie drugi magazynek. Teraz na pewno przyczai się
na dłuższy czas, żeby zmęczyć adepta Wody i zmusić go do zdjęcia ochrony.
Yoshi przesuwa się wzdłuż ściany, nadal wymachując Śmigłym.
A sukinsyn widać nie porzucił myśli, żeby ewakuować się z browaru, bo rudzielec
dostrzega nagły ruch. To przeciwnik, który rzuca się do drzwi, żeby zniknąć
w sąsiednim pomieszczeniu. Tym razem adept Wody oddaje tylko jeden strzał. Słyszy
bolesne stęknięcie i rumor. A więc bydlak dostał. Pytanie tylko, jak skutecznie.
Najemnik ostrożnie, powoli zbliża się do otworu drzwiowego, wciąż osłonięty
Tarczą. W chwili gdy decyduje się zerknąć za futrynę, pada strzał.
A zatem skurwiel jest żywy. I to aż za bardzo.
Yoshitaki cofa się i zastanawia, co robić. Musi się dostać do pomieszczenia i zabić
wroga. Łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Bydlak pewnie już gdzieś się ukrył. Może
ślady krwi pokażą gdzie, trudno jednak na to liczyć. Widocznie kula ledwo drasnęła
przeciwnika.
Na wszelki wypadek wymienia magazynek, bo nie słyszy, żeby wróg skradał się do
drzwi z zamiarem przypuszczenia ataku.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wkracza do rozlewni, osłonięty Tarczą. A wtedy coś
potwornie ciężkiego wali się na niego z boku, przewracając na podłogę. Niestety,
najemnik obrywa tym w bark i głowę. Przez chwilę, jeden drobny ułamek sekundy, jest
nieco oszołomiony, ale to już wystarczy gangsterowi. Kiedy Yoshi próbuje odepchnąć to
wielkie, obłe, zimne coś, przeciwnik kopniakiem posyła pistolet rudzielca hen, daleko,
w stronę królującej pośrodku pomieszczenia gigantycznej prasy do odciskania sake.
Co może się wydawać zdumiewające, chwyta Śmigłego i zamiast po prostu uciąć
najemnikowi głowę, odrzuca miecz w kąt, daleko od siebie.
Malutki, krzywy uśmieszek Bogów Szczęścia w stronę adepta Wody. Widocznie
ochroniarz Shunsho jest nisko w hierarchii Organizacji i nie umie się fechtować. Zdarza
się.
Dzięki wszystkim cholernym mieszkańcom Wysokiej Równiny Niebios za ten
drobny, lecz jakże istotny fart.
Wszystko to trwa może tyle co mrugnięcie, niewiele mniej. Yoshitaki podrywa się
na nogi, ale jest bezbronny. Ciężki potwór, który się na niego rzucił, to metalowy
pojemnik do zlewania odciśniętej sake, wyższy niż przeciętny człowiek. Kranik
spustowy sterczy mu w dole brzucha jak smętny, zgięty penis. A obok, przy ścianie,
stoją rzędem towarzysze podstępnego kotła.
Yoshi nie mógł przewidzieć, że będą się tam znajdować, bo zwykle w browarach
takie naczynia stoją z tyłu, za prasą. Przeciwnik zna rozkład gorzelni, co daje mu
przewagę.
Którą zamierza bezwzględnie wykorzystać.
Na stwierdzenie, co zaszło, wystarcza adeptowi Wody tylko jedno spojrzenie.
Drugie spojrzenie nie przynosi, niestety, żadnej pociechy. Bo rudzielec zdaje sobie
sprawę, że patrzy na niego bardzo zimne, bardzo czarne oko lufy.
No to żegnaj, służbo u Tygrysa, myśli ponuro. Koncertowo dałem ciała.
Nie ma czasu na inne, głębsze przemyślenia. Ponieważ odzywa się złowrogie klik
spustu.
Szprychy koła wcieleń obracają się, wirują w zawrotnym tempie. To już nawet nie
mgnienia, nie oddechy czy mrugnięcia, zanim najemnik pomiędzy nie wkroczy.
To dzieje się teraz.
Ale dżos dziś bawi się niczym rozpuszczony, złośliwy dzieciak.
Na szczęście tym razem jego psikus wymierzony jest w członka Organizacji.
Bo żaden pocisk nie opuszcza lufy, jej oko patrzy teraz bezradnie i niepewnie.
Skurwielowi skończyła się amunicja. Lecz to niewielka radość dla Yoshitakiego, bo
drań na pewno ma drugi magazynek. Rudzielec błyskawicznie rzuca się do przodu,
żeby wytrącić go przeciwnikowi z rąk, ale patrząc w ogłupiałe, puste oczy wroga, zdaje
sobie sprawę, że głupek miał tylko jeden. W zamieszaniu widocznie nie zadbał
o zapasowy. Błąd, który się często mści.
Yoshi owszem, ma swój drugi przy sobie, ten, w którym nadal drzemią dwa pociski,
jakże cudowne, wybawicielskie i przyjazne, tylko jego magazynek za chuja nie pasuje
do broni ochroniarza. Nie ten model pistoletu. To nie ryu, a tora. Tygrys.
Co za chichot losu, no nie?
Gangster jest młody, w sumie to niemal dzieciak. Ale zna Ścieżkę Stali. Niestety. No
i ma pistolet, a adept Wody tylko gołe ręce. Będzie ciężko.
Rudzielec czuje, że chłopak ma zamiar uciec, ale nie chce na to pozwolić. Bo
przeciwnik mógłby wtedy zabrać broń któremuś z zabitych towarzyszy i zastrzelić
Yoshiego, kiedy ten będzie się zajmował ściganiem Shunsho.
A ten wariant wydarzeń zdecydowanie nie przypada mu do gustu.
Rzuca się więc na członka Organizacji, a ten, niestety, dość skutecznie broni się
pistoletem. Yoshi przyjmuje potężny cios na przedramię i zdaje sobie sprawę, że długo
tak nie pociągnie. Blokuje kolejne uderzenie drugą ręką, ale to chyba tylko kwestia
czasu, zanim któraś kość pęknie. Na razie buzująca adrenalina nieco tłumi ból, lecz
wkrótce sam bitewny amok nie wystarczy.
Ach, jacy kapryśni są dziś bogowie Wysokiej Równiny Niebios. Adept Wody próbuje
przechwycić pistolet przeciwnika, jednak młody jest zbyt szybki. Wyślizguje się
z uchwytu i wali najemnika w ramię. Yoshitaki ucieka unikiem w dół i wtedy widzi, że
dżos ma dla niego niespodziankę. Na podłodze, tuż w zasięgu ręki, leży gruba,
metalowa rurka służąca do przedłużania wylewu w pojemniku z gotową sake.
Rudzielec błyskawicznie po nią sięga. Palce dotykają zimnego, ciężkiego przedmiotu,
zaciskają się na nim. Wszystko to trwa ułamek sekundy. Najemnik prostuje się i zadaje
uderzenie w nadgarstek zaskoczonego wroga. Jednak po raz kolejny okazuje się, że
gangster ma refleks. Nie dość, że nie wypuszcza broni z garści, to jeszcze zastawia się
skutecznie przed następnym uderzeniem. Jednocześnie rzuca krótkie, baczne
spojrzenie na duże, otwarte okno znajdujące się na ścianie, tuż za masywem prasy.
Yoshi, cały czas zaciekle walcząc, zastanawia się, co dzieciak kombinuje. Ma zamiar
wyskoczyć przez okno i zwiać? To bardzo głupie, ale widocznie chodzi mu jednak po
głowie, bo chłopak cofa się cały czas, konsekwentnie zbliżając się do prasy.
Żeby dosięgnąć okna, musiałby na nią wskoczyć, co jest niemal niemożliwe, gdy się
kroczy Ścieżką Stali. A jednak musi mieć taki plan, bo nagle wykonuje wyskok w górę.
Adept Wody jednak nie pozwala mu się zgubić.
Niemal równocześnie wskakują na drewniany panel stojący tuż obok masywnego
urządzenia do odciskania ryżu. Powinny się w nim znaleźć worki wypełnione
zaczynem, ale na razie nadal jest pusty. Walczący cały czas są w zwarciu, blisko, bardzo
blisko. Yoshitaki nie daje przeciwnikowi złapać dystansu. Gangster cofa się jednak
i cofa, widocznie zdeterminowany, żeby uciec z browaru. Najemnik nie pozwala mu za
bardzo się oddalić. Broń wali o metal twardymi, zdecydowanymi sekwencjami. Klang!
Klang! I jeszcze raz. Klang wprost w bęg!
Chłopak zdobywa się na wielkie ryzyko i skacze nagle na prasę do sake. Jednak
rudzielec powtarza ten ruch, przyklejony do wroga jak złowrogi cień.
Obaj balansują na drewnianej krawędzi ramy. Dwa piękne żurawie w tańcu, choć
wcale nie godowym. Bo to pląs śmierci. Żwawy, choć niewesoły obertas, który tym
razem wcale nie przypomina grobowej polki. Nie czas tu na trans bitewny. Teraz
potrzebne jest maksymalne skupienie i kontrola każdego ruchu. Walka linoskoczków
na dwóch postawionych na sztorc deskach.
Pomiędzy nimi, w dole, drzemią napęczniałe pęcherze worków pełnych gotowej do
odciśnięcia sake, pogrążone w błogich, alkoholowych snach. Nad głowami wznosi się
ciężki, złowrogi baldachim prasy, groźny jak nawis skalny. W nozdrza uderza mocny
zapach trunku. Walczą zaciekle. Yoshi przejmuje uderzenie na rurkę, ale nie daje rady
wyprowadzić ciosu w nadgarstek wroga i wytrącić mu broni. Młody jest naprawdę
niezły. Padają błyskawiczne uderzenia. Szczęk stali przypomina krzyk. Dzieciak
naciera, najemnik blokuje. Yoshitaki odwija się, próbuje zadać uderzenie niżej, ale tam
już czeka tygrys gangstera. Atak, blok, brzęk! Atak, blok, trzask! Ręce poruszają się
z ogromną prędkością, broń uderza w metal. Żaden z walczących nie może spróbować
kopnąć przeciwnika, nie ryzykując upadku.
W końcu jednak któreś z kapryśnych Bóstw Szczęścia postanawia ponownie
uśmiechnąć się do rudzielca.
Pistolet gangstera ześlizguje się po rurce, chłopak na chwilę traci równowagę
i odruchowo, choć tragicznie głupio, próbuje ją odzyskać, rozkładając ręce. To
wystarczy.
Adept Wody zadaje potężny cios.
Skroń i łuk brwiowy gangstera zakwitają makami posoki, a najemnik wymierza
kolejne uderzenie. Przeciwnik chwieje się, a potem ciężko zwala na łoże z worów
pełnych trunku. Nie porusza się. Widocznie stracił przytomność. Yoshitaki
błyskawicznie zeskakuje z prasy i biegnie po swoją broń. Cholera, gdzie ona jest? Ach,
tam, pod ścianą. Chwyta broń i pędzi z powrotem. W ostatniej chwili, bo członek
Organizacji już zaczyna się niemrawo poruszać. Najemnik wskakuje na kufer służący
do przechowywania pustych worków, żeby lepiej wycelować, bo prasa jest głęboka.
Oddaje dwa strzały w pierś półprzytomnego wroga.
Tors wybucha czerwienią, z przebitych worków leje się sake, mieszając z gorącym
szkarłatem.
Krew i wino. Czegóż chcieć więcej?
Yoshi zeskakuje lekko z drewnianej konstrukcji, rozglądając się bacznie po
browarze. Natychmiast biegnie po Śmigłego.
Jesteś, stary, myśli z czułością. To dobrze.
Z prasy do sake leje się różowy płyn. Nowa odmiana. Ryżowe wino rose.
W budynku panuje cisza. Wszyscy ochroniarze Shunsho nie żyją.
Został już tylko zdrajca Kiriyamy.
Który gdzieś tu musi się ukrywać. Może w rozlewni? To ostatnie pomieszczenie
w gorzelni. Potem jest już tylko magazyn beczek, usytuowany na dworze.
Rudzielec musi to sprawdzić. Ostrożnie rusza w stronę sali pełnej wysokich
pojemników z gotową sake, gdy nagle zdaje sobie sprawę, że słyszy podejrzany dźwięk.
Lecz nie ze strony rozlewni, ale za sobą.
Odwraca się i zastyga.
I niespodzianie staje oko w oko z wrogiem.
Aaa, więc jest! Pan Shunsho we własnej osobie. Objawia się nagle, wychynąwszy
zza kadzi do płukania ryżu, na kształt tłustawego ducha. Yoshi doskonale go pamięta.
Od razu rozpoznaje drania. To on wymyślił, żeby podstępnie zrobić z rudzielca królika
doświadczalnego do testowania serum.
A teraz nadchodzi czas odpłaty. Yoshitaki zamierza odliczyć ją co do grosza.
Wszystko dzieje się niezwykle szybko, ułamki sekund fruwają jak spłoszone stado
wróbli, świat kręci się wokoło niczym bąk, browar także zdaje się obracać, śmigać
wokoło, wirować, gdy zdrajca Tygrysa unosi broń. Puste, czarne oko lufy zerka wprost
na adepta Wody, ale najemnik zachowuje spokój i trzeźwy umysł. Czeka, czeka w tym
chaosie do ostatniej chwili, ostatniego tchnienia, nim broń wroga przemówi, i wtedy
podrywa Śmigłego do góry, a potem precyzyjnymi, błyskawicznymi ruchami aktywuje
Tarczę Ashurów.
I tak! Ryzyko się opłaca. W przejrzystą, lśniącą zieleń uderzają pociski. Jeden!
Drugi! Trzeci rykoszet! Ale to nie koniec, bo w migotliwy środek tarczy leci jeszcze
jedna kula. Czwarta.
Nie do wiary! Głupek Shunsho wyprztykał się bez sensu z czterech naboi. Niezły
początek.
Yoshitaki, wciąż osłonięty Tarczą, rusza na wroga. Gangster już nie strzela. Wie, że
popełnił błąd. Obraca się i zaczyna uciekać.
Yoshi rzuca się w pogoń, ale nagle słyszy za sobą podejrzany szelest. Odwraca
głowę i bezwiednie robi krok w tył, bo widzi, że ranny ochroniarz Shunsho, którego
miał za martwego, stoi chwiejnie na nogach, celując do niego z pistoletu. Biała niegdyś
koszula barwi się szkarłatną czerwienią. Strużka posoki tego samego koloru cieknie
zbirowi po brodzie, malując usta upiorną, krwawą szminką.
To już trup, ale trup, który sam sieje śmierć.
Rudzielec cofa się odruchowo przed tym zabójczym upiorem i wtedy czuje, że coś
wali go silnie w plecy, zmuszając do upadku na kolana. Wnętrzem browaru wstrząsa
huk wystrzału.
Był tam jeszcze jeden gangster, który postrzelił mnie od tyłu? – nie może pojąć
Yoshi.
Ale nie. Nie czuje żadnego bólu. Za to pod nogami ma coś niewygodnego, twardego,
długiego. Jakiś kij? Nie, cholerne drewniane grabie do rozgarniania ryżu. Cudowne,
wspaniałe, zbawcze narzędzie, które uratowało mu życie. Bo na nie nadepnął.
Żywy kadawer szykuje się do kolejnego strzału, lecz umiera, więc celuje niemrawo,
niezbornie, wolno. Najemnik jest o wiele szybszy. Na wszelki wypadek strzela dwa razy
wprost w krzykliwą czerwień koszuli.
Gangster upada, łapiąc się za brzuch. Broń wypada mu z ręki, kiedy przewraca się
na podłogę z agonalnym jękiem.
Adept Wody nie poświęca mu więcej uwagi. Rusza w pogoń za Shunsho. Pulchny
skurwiel nie może mu przecież uciec. Yoshi spaliłby się ze wstydu, gdyby miał świecić
potem oczami przed Tygrysem.
W głowie łomocze mu absurdalna piosenka czy wyliczanka. „Czterech ich było,
tych dzielnych zuchów. Trzech już w piachu, znaczy w ryżu, a ten czwarty jakiś smutny,
bo ma dziurę w brzuchu”.
Ale i on wkrótce powinien przejść się pomiędzy szprychami koła przemian, więc
zostaje tylko Shunsho.
Yoshi wybiega z budynku na plac, gdzie mieści się magazyn beczułek z sake.
I znajduje się nagle w sielskim ogrodzie, jakiejś rajskiej krainie zabawy, przyjemności,
trunku, muzyki i śmiechu. Wszystko to krzyczy mu w oczy tęczą kolorów, zachęca
bukolicznymi scenkami, pcha się do rąk bukietami kwiecia, umaja latającymi
klejnocikami ptaszków, nadmiarem kokard, złocistych frędzli, czerwonych, lakowych
pieczęci i girlandami ryżowych kłosów. Ten ogród rozkoszy, ta nakreślona prostymi
konturami płaska, wielobarwna sielanka jest nieco przesadna, kiczowata, wesoła
w odrobinę wymuszony sposób w swoim rozbuchanym natłoku.
Beczki leżą wszędzie. Piętrzą się w rzędach na wysokich, odkrytych regałach,
tworząc ściany skalne wąwozu utworzonego z setek etykiet od sake namalowanych na
okręconych ryżowymi matami bokach i denkach beczułek. Pijackie niebo z papieru,
pokolorowane farbkami i upstrzone zamaszyście wykaligrafowanymi nazwami
różnych rodzajów wina ryżowego.
Tu piękna gejsza gra na koto młodzieńcowi pijącemu sake, tam dziewczyna dolewa
hojnie trunku staruszkowi w żółtym kimonie, gdzie indziej grupa samurajów raczy się
sake z czareczek pod baldachimem kwitnących wiśni. A nad tym wszystkim fruwają
ptaki i motyle, szemrają trzciny, rozkwitają kiście kwiatów, dojrzewają owoce.
Istny park miejski w Nowym Edo w dzień urodzin Drugiego Syna Niebios.
Ale to nie jubileusz cesarza ani zabawa na błoniach, a miejsce pościgu za zdrajcą
Kiriyamy. Yoshitaki dobrze o tym pamięta.
Gdzie się mógł ukryć ten przeklęty drań, między rzędami leżakujących beczek?
Tam! Widać jego przemykający cień. Rudzielec biegnie za nim, trzymając się blisko
ściany z beczułek, żeby osłonić się przed strzałem. Wygląda ostrożnie zza węgła.
Bammm!
Huk jest potężny, pocisk przelatuje tuż obok twarzy najemnika i trafia w brzuch
wesołego staruszka w żółtym kimonie, tak udatnie przedstawionego na pobliskiej
beczce. Zimna kaskada sake oblewa plecy Yoshitakiego. W powietrzu unosi się ostry,
lecz przyjemny aromat trunku. Tymczasem malowany starzec w szafranach gapi się na
dziurę w brzuchu, z której leje się wino, z miną tak samo rozradowaną jak zawsze.
Która to kula? – myśli gorączkowo adept Wody. Chyba piąta. Tak, na pewno piąta.
Pistolet Shunsho mieści dziewięć nabojów. A cztery pociski to jeszcze cholernie dużo.
Yoshi sam nie chce strzelać, żeby przypadkiem nie zepsuć towaru cennego dla
Tygrysa. To by było bardzo nie na miejscu i źle świadczyło o jego umiejętnościach
wyniesionych z Zakonu.
Może jednak sprowokować przeciwnika do wystrzału. I to właśnie ma zamiar
zrobić.
Naciska spust i kolejna beczka żegna się ze swoją zawartością, a dwie śliczne gejsze
z etykiety rozpadają się na strzępki i wióry drzazg i kolorowego papieru.
Teraz najtrudniejsze. Trzeba się wystawić tak, żeby nie oberwać. Ruda czupryna
jest świetnie widoczna nawet na pstrokatym tle drukowanego pikniku, więc Yoshi
ostrożnie wychyla się zza regału z beczkami.
Bęg! Do kolorowankowego nieba lecą teraz samuraje popijający pod wiśnią,
a trunek znów leje się na ziemię pod nogi najemnika.
Udało się. Skurwiel zmarnował kolejny nabój. No, to teraz trzeba trochę pobiegać.
Tylko kawałek, za następny rząd beczułek. Tylko że taka przebieżka bardzo łatwo może
zakończyć się w mglistej i mrocznej dziedzinie umarłych. Bo adept Wody nie może
znów aktywować Tarczy Ashurów. Shunsho nie będzie już taki głupi, żeby znów
strzelać na próżno do opalizującej zasłony.
Yoshi bierze głęboki oddech i rusza długimi susami przed siebie. Za nim pędzi
przerażony cień, cały wydłużony ze strachu. Rudzielec teraz także chciałby być chudy,
chudziutki, cienki i płaski, żeby stanowić jak najmniejszy cel. Jest jednak taki jak
zawsze. Wysoki i krzepki. Biegnie jak najszybciej potrafi, krótkimi, gwałtownymi
zakosami, by uniknąć trafienia. Kolejny strzał Shunsho wzbija wulkanik kurzu
z klepiska magazynu tuż obok stopy Yoshitakiego.
Tańczę, fruwam, płynę w przestworzu, lekki i niedosiężny, latawiec w niebiosach,
myśli w tym czasie najemnik, starając się jeszcze przyspieszyć bieg.
Dlaczego do tego cholernego regału jest tak kurewsko daleko?
Huk znowu wstrząsa pijackim parkiem rozrywki, a zdumiony adept Wody
stwierdza, że wciąż żwawo przebiera nogami i zdaje się być zupełnie nietknięty. To
mokre to przecież żadna krew, tylko dobra, gatunkowa sake.
Jeden pocisk! – zdaje sobie sprawę Yoshi. Pierdolcowi został tylko jeden.
Dopada w końcu zbawiennej ściany beczek i dyszy przez chwilę nie tyle z wysiłku,
ile z emocji.
Teraz trzeba drania zmusić, żeby zmarnował swoją ostatnią szansę. No dobra, ale
od jednej kuli też można cholernie łatwo umrzeć. Za łatwo jak na gust rudzielca.
Shunsho strzela jak pizda, ale i piździe zdarzy się czasem sukcesik. A tego najemnik
zdecydowanie nie pragnie.
Stoi za podwójnym rzędem kolorowych beczek i usilnie się zastanawia.
Może którąś potoczyć w stronę drania? Albo poprzewracać kilka i narobić hałasu.
Ale czy to ma sens? Dobra, trudno. Zaryzykować zawsze warto. A nuż zdrajca Tygrysa
spanikuje i wystrzeli?
Yoshitaki chwyta pierwszą z brzegu beczkę i posyła ją pewnym ruchem wzdłuż
alejki wytyczonej przez setki jej sióstr. Baryłka toczy się po klepisku, hurkocząc. Powoli
wytraca jednak swój pęd, a rudzielec traci nadzieję, że podstęp się udał.
Gdy wtem u wylotu alejki ukazuje się pulchna zjawa w garniturze. Gangster
podrywa rękę z bronią w tej samej chwili, gdy ostrze Śmigłego zaczyna kreślić
magiczne znaki. Zielonkawa poświata wstaje dokładnie w momencie, gdy powietrze
przecina ostatni pocisk. Yoshi wie już, że go trafi, mimo to robi błyskawiczny unik. Kula
przechodzi przez Tarczę, śmiga swobodnie dalej, a potem łagodnie, niemal
pieszczotliwie ociera się o bok adepta Czarnej Wody. Właściwie dziurawi tylko ubranie,
zostawiając na skórze zaledwie piekącą, czerwoną kreskę.
Dopiero wtedy najemnik przypomina sobie, jak się oddycha. Nabiera więc haust
powietrza i biegnie.
Bo skurwielowi nie została już żadna kula.
Yoshi pędzi długimi susami z uśmiechem na twarzy. Ależ kochają go dziś Bogowie
Szczęścia. Jak nikogo innego.
Teraz trzeba być śmiglejszym od tajfunu. Bo Shunsho na pewno chce szybko
wymienić magazynek. Ale nie będzie z tego nic. Nie może. Przecież dzielny
Bishamonten i powabna Benten darzą dziś byłego adepta Wody szczególnymi łaskami.
Yoshi rzuca się na przeciwnika, dopada go szalonym susem i powala na ziemię.
Potężnym szarpnięciem wyrywa z ręki wroga magazynek, rzuca daleko za siebie.
Gangster broni się z całych sił.
I w ten sposób najemnik znów musi wkroczyć na Ścieżkę Stali. Broń uderza o broń,
przeciwnicy wyprowadzają na przemian ciosy i bloki. Raz pistolet Shunsho niemal
ociera się o kość policzkową Yoshitakiego. W tej samej chwili gangster próbuje
odepchnąć rudzielca kopniakiem, ale jego noga trafia w pustkę. Yoshi bez trudu unika
uderzenia. Jeszcze przez jakiś czas obaj podążają Ścieżką, lecz Shunsho jest pulchny
i chyba od dawna zaniedbywał ćwiczenie sztuk walki, bo zaczyna się męczyć. Jego
okrągłą twarz rosi pot, oddech staje się krótki, urywany. Urodzony drapieżca z Czarnej
Wody wie, że czas kończyć rozgrywkę. Łup jest już właściwie w jego rękach. Szef
Organizacji broni się coraz słabiej. Jeden cios, jedno powalające uderzenie i wystarczy
tylko zapakować prezent dla Tygrysa.
Yoshi nie waha się go zadać.
Uderza z całej siły w głowę Shunsho, a ten więdnie, pogrążając się w odmętach
nieświadomości. Rudzielec bezceremonialnie przewraca bezwładne ciało, skuwa
nadgarstki zdrajcy wydobytymi z kieszeni kajdankami. Potem bez trudu zarzuca sobie
na ramiona ciężar zdobyczy.
Szogun powinien się ucieszyć, myśli. Zdrajca przybędzie do niego cały i zdrowy, nie
licząc guza na łbie.
Niosąc pojmanego wroga do bolidu, słyszy z głębi browaru rozpaczliwy lament
nieszczęsnej żabki Toji, ale nie przywiązuje do tego żadnej wagi.
Prawo Tygrysa

E
nchi miał kamienny wyraz twarzy, kiedy oznajmił Yoshitakiemu, że równo
w południe szogun oczekuje jego oraz innych swoich zaufanych ludzi
w Czerwonym Pokoju.
– A co to jest za miejsce? – zdziwił się najemnik.
– Zobaczysz – zbył go podwładny Kiriyamy.
Rudzielec tylko wzruszył ramionami, przekonany, że będzie musiał uczestniczyć
w jakimś nudnym, dworskim rytuale. Mylił się jednak. Ceremonia, która miała się
odbyć, w niczym nie przypominała żadnego pałacowego protokołu.
Już samo usytuowanie Czerwonego Pokoju mogło budzić pewną obawę, ponieważ
pomieszczenie znajdowało się bardzo głęboko w trzewiach Rozdartej Skały, tam gdzie
w innych zamkach umiejscawiało się lochy.
Wielkie, mroczne, kamienne schody prowadziły w dół i w dół, gdzieś w sam środek
ziemi, surowej, twardej i bezwzględnej. Wraz z Yoshim, w niezrozumiałym dla niego
milczeniu, po stopniach kroczyło także kilkunastu samurajów szoguna. Spośród nich
znał tylko Enchiego, który wydawał się jednak obcy w swoim pełnym powagi
skupieniu.
Co oni zamierzają tam wyrabiać? – zachodził w głowę były adept Wody. Byle nie
jakieś magiczne rytuały albo co gorsza, lojalnościowe, sekciarskie bzdety. Nie znosił
takiego gówna.
Schodzili w głąb Skały tak długo, aż kamienne ściany korytarza zaczęły się rosić
drobnymi, srebrzystymi wykwitami wilgoci.
Jesteśmy pod poziomem morza, zrozumiał Yoshitaki. Ciekawe, czy będziemy
musieli złazić aż na samo dno?
Nie musieli jednak. Bo wtem korytarz zakręcał, kończąc się ogromnymi, ciężkimi,
podwójnymi drzwiami, pokrytymi smolistą tonią czarnej laki. Ich lico było zupełnie
pozbawione ozdób. Na gładkiej tafli osadzono tylko dwa wielkie, podłużne uchwyty.
Niby pokój czerwony, a wejście czarne? – skrzywił się nieco rudzielec.
Niekonsekwencja.
Gdy wszyscy wezwani na rozkaz szoguna ludzie Kiriyamy zgromadzili się u progu,
skrzydła otworzyły się bezszelestnie, jakby za sprawą magii. Choć zapewne musiała się
za tym kryć jakaś starożytna, zapomniana już technologia. Tygrys przecież uwielbiał
popisywać się podobnymi sztuczkami. Yoshi z trudem powstrzymał się przed
dotknięciem brzucha przeciętego blizną. Tego popisu pradawnej medycznej sztuki na
pewno nigdy nie zapomni.
Pomieszczenie, do którego weszli, faktycznie aż krzyczało czerwienią. I nie mogło
tu być mowy o żadnej niekonsekwencji. Szkarłat pokrywał sufit, spływał ze ścian na
podłogę, którą także zalewał niepodzielnie gorącą falą krwistej barwy. Były adept Wody
nie potrafił dostrzec żadnego źródła światła, jednak w komnacie nie było ciemno.
Rozświetlał ją stłumiony, różowawy blask. Gdy wszyscy znaleźli się w środku,
tajemnicze drzwi zamknęły się, ukazując skrzydła pokryte gładką, czerwoną laką. Po tej
stronie jednak uchwytów nie zamontowano.
Jestem w żołądku, a może raczej macicy potwora, pomyślał Yoshi i przeszedł go
lekki dreszcz.
Stał, zdumiony i zaskoczony, pośrodku Czerwonego Pokoju, gapiąc się na krwisty
sufit w poszukiwaniu jakichś lamp czy innego oświetlenia, aż Enchi pociągnął go lekko
za rękaw i ruchem głowy wskazał, by, podobnie jak pozostali, zajął miejsce pod ścianą.
Samurajowie Kiriyamy już się tam ustawili, każdy w lekkim rozkroku, z ramionami
splecionymi na piersi. Przypominali w tych pozach posągi świątynne, milczące
i nieruchome, wykute w murze w równych od siebie odległościach wokół trzech ścian
pomieszczenia. Ta po przeciwległej stronie od wejścia pozostawała pusta.
To jakiś absurd, pomyślał Yoshi z lekkim niesmakiem, lecz nie zamierzał
protestować i stanął po prawej ręce Enchiego.
Przez chwilę panowała cisza, a potem, nagle, dokładnie naprzeciw drzwi z laki,
zapłonął głęboką, bardzo ciemną czerwienią mon Kiriyamy. Ogromny łeb tygrysa.
Zupełnie niespodzianie drapieżca rozwarł paszczę, a później wypuścił karbowany ozór
schodów, po których na posadzkę zstąpił sam szogun Wakuni, ubrany w szkarłatne
kimono. W dłoni dzierżył niezwykle starożytny, przepiękny miecz, którego uroda
i kunszt wykonania dosłownie zaparły rudzielcowi dech.
To Pazur! – zrozumiał. Legendarna broń Kiriyamów wykonana wieki temu
w Dawnym Kraju, o wiele, wiele wcześniej, niż ktokolwiek mógł marzyć o tunelach nad
i pod gwiazdami.
Niepokojąca, mroczna i groźna energia potężnego kami, które zamieszkiwało oręż,
w mgnieniu oka napełniła cały Czerwony Pokój, czyniąc komnatę miejscem naprawdę
przeszywającym grozą.
Sam Kiriyama demon, Kiriyama duch, bóstwo z zamierzchłych czasów o twarzy
surowej i twardej niczym skała, na której wzniesiono jego zamek, stojąc nieruchomo
pośród krwawych ścian Czerwonego Pokoju, zdawał się jakąś nierzeczywistą,
nadprzyrodzoną istotą, osobliwym kami tego miejsca, a także władzy i godności samego
szogunatu.
To chyba jednak wariat, zastanowił się Yoshitaki. Ale niewątpliwie wariat wielki.
Nie dziwię się, że jego ludzie traktują go jak prawdziwego daimio.
Nie miał jednak czasu, żeby dłużej zastanawiać się nad fenomenem charyzmy
Tygrysa, gdyż drzwi z laki znów rozchyliły się bezszelestnie, a dwaj słudzy siłą
wciągnęli do pomieszczenia opierającego się i szamoczącego mężczyznę średniej
postury. Więzień miał worek po ryżu wciśnięty na głowę, zawiązany postronkiem
wokół szyi. Podwładni Kiriyamy wepchnęli pojmanego człowieka na środek pokoju
i szybkim ruchem ściągnęli płócienny wór, a wtedy zgromadzonym ukazała się
przerażona i zszokowana twarz pana Shunsho.
Zobaczywszy otwarte drzwi, przez które właśnie w pośpiechu wychodzili słudzy,
zdrajca szoguna rzucił się do ucieczki, lecz samurajowie Tygrysa natychmiast
udaremnili tę rozpaczliwą próbę oszukania przeznaczenia.
Będzie się działo, pomyślał zaciekawiony Yoshi.
Shunsho stanął więc przed obliczem drapieżcy w szkarłatach, zmalały nagle,
drżący i pobladły.
– Szlachetny panie – mamrotał bełkotliwie – czcigodny szogunie, ja nie rozumiem…
zupełnie nie wiem, co się stało…
– Ale ja wiem, Shunsho – odezwał się Kiriyama głosem tylko na pozór spokojnym,
w którym jednak głuchym warkotem wibrował gniew godny prawdziwego zwierza. –
Zdradziłeś mnie. Oszukałeś. Zawiodłeś moje zaufanie. A tego nie warto robić.
Zastępca pani Nishikawy ze strachu zaczął się trząść. Jego wytrzeszczone
z przerażenia oczy prześlizgiwały się po obliczach samurajów, jakby tam wypatrując
ratunku. W końcu wzrok więźnia zatrzymał się na twarzy Yoshitakiego.
– To on! – zapiał kogucim tenorem Shunsho, celując w rudzielca dygoczącym
spazmatycznie palcem. – To przez niego! Wrobił mnie! Sfałszował dowody! Z zemsty za
to cholerne serum! Że mu próbowaliśmy wstrzyknąć! Tak! Tak! On za tym stoi,
wszechmocny panie! Nie wierz mu! Kłamie! A ja jestem niewinny! Niewinny! Nigdy
bym cię nie zdradził, przysięgam!
Twarz Tygrysa pozostała niewzruszona i surowa jak wyroki karmy.
– Nie pogrążaj się, głupcze – parsknął gniewnie. – Kazałem sprawdzić wszystkie
dowody. Od miesięcy przywłaszczasz sobie pieniądze, które należą się mnie za opiekę
i ochronę możnych przedsiębiorców. Kradzież to zdrada, Shunsho. A teraz za nią
zapłacisz.
W normalnym świecie taka protekcja za kasę nazywa się po prostu haracz,
pomyślał rudzielec z lekkim rozbawieniem.
Musiał jednak przyznać, że Kiriyama potrafił przedstawić rzecz w taki sposób,
jakby pieniądze faktycznie należały mu się w świetle prawa. Biło od niego autentyczne,
głębokie oburzenie oraz karmazynowy opar pogardy wobec zdrajcy.
Nieszczęsny gangster padł na kolana.
– Błagam, litości! – załkał.
Skalną grań oblicza szoguna przeciął grymas czystego obrzydzenia.
– Nie masz ani krzty honoru, nędzny złodzieju! Nie przysługuje ci prawo do litości.
Żyłeś jak świnia, więc zginiesz jak świnia!
Energicznym ruchem Kiriyama wsunął Pazur z powrotem do pochwy, starożytnym
zwyczajem zadbawszy o to, by skaleczyć się leciutko w palec, aby ostrze mogło napić się
krwi. Ale tylko godnej i szlachetnej.
– Ichi! – rozkazał, wyciągnąwszy dłoń do jednego z podwładnych.
Ten natychmiast podał swemu panu klasyczny rzeźnicki nóż.
Na ten widok Shunsho wydał z siebie histeryczny, niemal kobiecy pisk.
– Nie! Nie chcę umierać! Nie zabijaj mnie!
Szogun nie raczył odpowiedzieć. Z nożem w dłoni ruszył ku przerażonemu zdrajcy.
Zdesperowany gangster skoczył na niego, próbując wyrwać ostrze. Ale Tygrys
pochwycił go płynnym, niemal sennym, zaskakująco fachowym ruchem, a potem bez
trudu powalił na czerwoną posadzkę. Przycisnąwszy błyskawicznie kolanem klatkę
piersiową ofiary, unikając z łatwością chaotycznych ciosów obalonego, wykonał jedno
zdecydowane, głębokie cięcie i z rozpłatanego gardła pana Shunsho bluznął gorący
gejzer posoki. Zastępca Nishikawy przez chwilę trzepał się w konwulsjach agonii, ale
szybko znieruchomiał.
Co ciekawe, żaden z samurajów Tygrysa nie drgnął nawet podczas walki i nie
próbował udzielić pomocy swemu daimio.
No cóż. Yoshi nie musiał długo zastanawiać się dlaczego. Ponieważ Kiriyama
żadnej pomocy nie potrzebował ani jej sobie nie życzył.
Niezły jest, pomyślał rudzielec. Naprawdę niezły. Walczyłem z Shunsho i choć nie
był ani w połowie tak niebezpieczny, jak pragnął, nie okazał się także kompletnie
nieprzygotowanym przeciwnikiem. Gdyby nie był tłusty i bez kondycji, to kto wie?
Ale gdzie mu do Tygrysa. Albo do mnie, pomyślał z uśmiechem.
Szogun Wakuni powstał, oddał Ichiemu zakrwawiony nóż, a potem przemówił:
– Jesteście wolni, panowie, możecie powrócić do swoich zajęć.
Samurajowie pokłonili się głęboko swemu daimio i zaczęli wychodzić przez
otwierane właśnie drzwi z laki. Dwóch służących powróciło pośpiesznie do komnaty,
żeby zająć się ciałem.
Kiriyama zdążył już zniknąć w głębi szkarłatnej paszczy swego rodowego monu.

U szczytu kamiennych schodów, gdy atmosfera znacznie się rozluźniła i rozpoczęły


pierwsze rozmowy, były adept Wody zagadnął Enchiego.
– Trzeba przyznać, że Tygrys ma klasę. Co za widowisko! Przez chwilę sądziłem, że
załatwi Shunsho Pazurem, ale taki miecz jest zbyt dobry dla gnoja jego pokroju. Nie
zasłużył na szlachetną śmierć zadaną tak wspaniałym orężem. To jest broń stworzona
do prawdziwych pojedynków.
Samuraj zmierzył go wzrokiem i uśmiechnął się lekko.
– W Czerwonym Pokoju odbywają się pojedynki. Czasem pan Kiriyama zaszczyci
szlachetnego przeciwnika propozycją odbycia walki. Uczestniczyłem w kilku takich
spotkaniach.
– I co? – zainteresował się rudzielec. – Pewnie nie staliście tak nieruchomo pod
ścianami, kiedy coś poszło nie tak?
Na wąskiej twarzy Enchiego pojawił się nieodgadniony wyraz.
– To Tygrys, Yoshi – powiedział cicho. – Pod groźbą śmierci nie wolno nam nigdy
ingerować w wynik pojedynku.
Najemnik aż gwizdnął ze zdumienia.
– Rany! Co za gość! Jak sądzę, nigdy nie przegrał, tak?
Podwładny szoguna skinął głową.
– Musisz coś zrozumieć, chłopie. On jest wyjątkowy. Drugiego takiego nie ma
w całej Wakuni. A z tego, co wiem, Czerwony Pokój istnieje od ponad dwudziestu lat.
– Szacun, cholera. Naprawdę szacun. Nie wiem jak ty, ale ja po takim spektaklu
chętnie bym się napił. Pokażesz mi miasto?
Enchi uśmiechnął się szeroko i szczerze.
– Jasne! Świetny pomysł.

Dom pani Nishikawy, przywódczyni Organizacji, nie znajdował się ani w Rozdartej
Skale, ani w Nowym Edo lub jego okolicy. Na swoją siedzibę królowa gangsterów
wybrała dość odludne miejsce, sielankowe miasteczko Jabłoniowe Wzgórze. Był to po
trosze kurort dla majętnych, starszych ludzi, łaknących przede wszystkim spokoju, a po
trosze senna, choć bardzo urokliwa mieścina, gdzie życie płynie w tempie
przelewającej się melasy, a wszyscy mieszkańcy znają się i pozdrawiają, spotkawszy się
przypadkiem w sklepie czy na ulicy.
Dla miejscowych Nishikawa była po prostu miłą, bogatą damą w mocno średnim
wieku, która wprowadziła się kilka lat temu do dużego, piętrowego domu na skraju
miasta, otoczonego oszałamiająco pięknym ogrodem. I wystarczająco grubym, wysokim
murem z kamienia.
Nie dziwili się wcale, że starszą panią odwiedzają często rzesze kuzynów,
bratanków i innych krewnych. Wszak dobrze sytuowana, bezdzietna starsza pani
z pewnością właśnie któremuś z nich zostawi kiedyś majątek. Warto było zatem
zabiegać o jej względy.
Niektórzy gościli u ciotki przez dłuższy czas, co także nie budziło niczyjej
ciekawości. Widocznie doskwierała jej samotność i nuda, a wizyty młodych ludzi
wnosiły do domu ożywczy powiew świeżości.
O tym, że często wnosiły również zapach świeżej krwi i wieści o bezwzględnych
mordach lub torturach zlecanych na jej rozkaz, nie miał pojęcia żaden z poczciwych
mieszczan z Jabłoniowego Wzgórza.
Pani Nishikawa czuła się zupełnie bezpiecznie w swoim gniazdku na obrzeżach
miasta. Zdecydowanie zbyt bezpiecznie, o czym przekonał się z satysfakcją Yoshitaki,
stanąwszy głęboką nocą pod murem jej rezydencji.
Bez trudu przeskoczył wysokie ogrodzenie i już po krótkim rekonesansie przekonał
się, że ogród nie jest w żaden sposób pilnowany. Uliczne latarnie dawały akurat tyle
światła, żeby mógł ocenić rozkład domu. Zdecydował się wejść od tyłu, do
pomieszczenia, które mogło się okazać spiżarnią, składzikiem lub pralnią. Z łatwością
wyłamał zamek w wąskim oknie i przecisnął się do środka. Nie pomylił się. Stał
w porządnie zaopatrzonej spiżarni. W słabym blasku lamp oleiście połyskiwały
ustawione na półkach ciemne flaszki z sosem rybnym i ryżowym winem. Cicho jak kot
na łowach rudy najemnik przedostał się ze spiżarki do opustoszałej teraz kuchni.
Zamarł przy drzwiach wiodących na korytarz, nasłuchując. Ale z wnętrza uśpionego
domu nie dobiegł go na razie żaden dźwięk. Lepiąc się do ścian niczym cień, Yoshi
dotarł do obszernego holu. Tam się zatrzymał, a na usta wypłynął mu drwiący
uśmieszek.
Szogun miał bowiem rację. Przywódczyni Organizacji zdecydowanie należał się
porządny wstrząs psychiczny. A jeśli nie jej samej, to na pewno zatrudnianym przez nią
ochroniarzom.
Bo na przykład ten, który miał pilnować drzwi wejściowych, spał w najlepsze,
rozciągnięty wygodnie na grubym, puchatym dywanie ozdobionym motywem
kwitnących chryzantem. Rudzielec bez wahania wstąpił na tę złocistą wyspę
pluszowego luksusu i jednym sprawnym ruchem wbił palce w szyję niefrasobliwego
gangstera, pozbawiając go przytomności przez nagły ucisk głównej żyły
doprowadzającej krew do mózgu. Przytrzymał dłoń wystarczająco długo, by ochroniarz
pozostał przez dłuższy czas w stanie nieświadomości, nie zabił go jednak. Tygrys
wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie rozlewu krwi w tym domu.
Yoshi wyprostował się i znów uważnie wsłuchał w odgłosy dochodzące z wnętrza.
Parter był cichy, pogrążony w spokojnym mroku podmiejskiej nocy, nieruchomy jak
ciemny staw. Z góry jednak dochodziły słabe, urywane dźwięki. Odgłosy szurania,
ledwie dosłyszalny szelest odzieży oraz pojedyncze wypowiedziane szeptem słowa.
Co oznaczało, że na piętrze ktoś jednak czuwał.
Najemnik bezgłośnie wspiął się po schodach, a zatrzymawszy się u szczytu,
zaryzykował szybkie zerknięcie w głąb korytarza.
Wówczas jego drwiący uśmiech tylko się pogłębił.
No nie, to już było naprawdę zabawne. Nishikawa chyba się starzała i traciła
kontrolę nad swymi ludźmi. Bo kiedy jeden podwładny śpi, a dwóch kolejnych zabawia
się grą w go przy mdłym, mrugającym świetle przytłumionej lampki, trudno mówić
o jakiejkolwiek skutecznej ochronie.
A już na pewno nie przed adeptem Czarnej Wody.
Yoshitaki sięgnął za pazuchę po krótką, gumową pałkę, a potem spadł nagle na
niespodziewających się ataku gangsterów z siłą i precyzją sowy opadającej na gniazdo
nieuważnych myszy. A przy okazji tak samo cicho i skutecznie.
Powaleni dwoma potężnymi ciosami amatorzy go osunęli się na podłogę,
nieruchomi i bezwładni. Dwa teatralne rekwizyty. Kukły członków Organizacji, tak
samo niegroźne, jakby naprawdę były tylko marionetkami w nocnym spektaklu cieni.
No i tyle, jeśli chodzi o ochronę tego domostwa, pomyślał najemnik z pogardą.
Nie musiał się specjalnie zastanawiać, która sypialnia należy do Nishikawy.
Z pewnością ta, pod której drzwiami rozgrywał się pojedynek w go.
Łatwo cię wyłuskać z łupiny, pesteczko, pomyślał Yoshi o przywódczyni
najgroźniejszej mafii w Wakuni.
Ale przecież w Zakonie mistrzowie od dziecka uczyli go technik, dzięki którym
potrafił dokonywać skutecznych włamań.
Bez wahania nacisnął klamkę. I specjalnie się przy tym nie zdziwił, gdy drzwi od
razu ustąpiły. Ba, nawet się spodziewał, że przy takim poziomie profesjonalizmu wcale
nie będą zamknięte na klucz.

Nie, pani Nishikawa z pewnością nie spodziewała się, że o tej porze do jej sypialni
wejdzie ktokolwiek inny niż służąca z czarką gorącego napoju z ziół. Albo kieliszkiem
grzanego wina na sen.
Tym razem jednak to nie sen na nią czekał, ale koszmar.
Na widok intruza wkraczającego do pokoju wydała ptasi pisk przestrachu.
Teraz gdy na jej twarzy nie leżały pokłady szminki i różu, widać było, że naprawdę
posunęła się w latach. Pęki zmarszczek rozchodziły się z kącików oczu, policzki straciły
jędrność i smętnie obwisły, usta opadły łukowato ku brodzie.
Nie była teraz silną i dumną przywódczynią gangu, lecz wystraszoną starą kobietą.
Ale Yoshitakiemu wcale nie zrobiło się jej żal. Ani trochę. Doskonale wiedział, jaką
przeszłość ma za sobą Nishikawa i do czego jest zdolna. Robaczywą przeszłość, bez
dwóch zdań.
Porwała się z pościeli i usiadła na łóżku. Wielkim, ciemnym korabiu z rzeźbionego
drewna, zwieńczonym żaglem ciężkiego, purpurowego baldachimu. Łoże zdawało się
płynąć przez sypialnię po wełnach błękitno-zielonego dywanu.
Wprost w ręce rudowłosego korsarza.
– Czego chcesz? – wyjąkała drżącym głosem pani domu.
Yoshi uśmiechnął się krzywo.
– A, pogadać sobie trochę.
Wargi Nishikawy drgnęły. Doskonale zdawała sobie sprawę, na czym zwykle
polegały podobne pogaduszki. Wiele razy rozmawiano w ten sposób na jej zlecenie.
A potem zazwyczaj na świątynnym dziedzińcu płonął pogrzebowy stos.
Spróbowała jednak opanować strach.
– Yoshitaki – syknęła. – Kto by się spodziewał? Jesteś jak schwytana żmija. Wijesz
się w rękach, wyślizgujesz, a w końcu kąsasz. I to wtedy, kiedy wydawało się, że już po
tobie. Nieźle narozrabiałeś z tym serum, wiesz?
Najemnik wzruszył ramionami.
– Zawsze tak się dzieje, kiedy przeciwnik lekceważy adepta Czarnej Wody.
– Nie byliśmy przeciwnikami! Pracowałeś dla mnie!
– Ta, jasne! – parsknął najemnik. – Do czasu aż przyszło wam do pustych głów truć
mnie tym waszym pieprzonym serum. Głupota boli, Nishikawa. Nie wiesz o tym?
Zbladła lekko.
– W porządku. Teraz ty jesteś górą. Wkradłeś się nocą do mego domu, więc
zapewne nie mam co liczyć na pomoc moich ludzi. W dodatku jesteś teraz
protegowanym Tygrysa, więc praktycznie nic nie mogę ci zrobić. Wygrałeś, przyznaję.
Czego chcesz? To on cię przysłał, żebyś mnie załatwił, bo ten dureń Shunsho postanowił
go okradać? Nic o tym nie wiedziałam. I nigdy nie przystałabym na taki popis głupoty.
– Ja to wiem, Tygrys wie – zaśmiał się rudzielec. – Szogun nie ma teraz czasu ani
ochoty zajmować się tobą, Nishikawa. Nie łudź się, już nic go nie obchodzisz.
– Więc po prostu pragniesz zemsty? – głos jej nieco zadrżał.
Yoshi uśmiechnął się pogardliwie.
– Zemsty? Na tobie? Nie, bicie staruszek zupełnie mi nie pasuje. To zbyt żałosne.
Jestem człowiekiem praktycznym, więc powinnaś się domyślić, czego potrzebuję.
Informacji. Gdzie jest Takeshi?
Zamrugała ze zdziwienia.
– Kto?
– Cień Śmierci – powiedział twardo. – Mój przyjaciel. Także adept Wody.
– Nie wiem. – Potrząsnęła głową. – Nie znam go. Nie mam pojęcia, kto to ani gdzie
się podziewa.
Yoshi wiedział, że przywódczyni Organizacji potrafi kłamać równie pięknie
i wdzięcznie, jak gejsze przeprowadzać ceremonię parzenia herbaty, więc jej nie
uwierzył.
– Kazałaś swoim przydupasom odnaleźć moją kryjówkę w górach na północy,
splądrować ją i porwać lub zabić moich przyjaciół. Takeshiego i towarzyszącą mu
dziewczynę. Nie wypieraj się. Nikt inny nie mógł tego zrobić.
– Nie mam i nie miałam nigdy najmniejszego pojęcia, gdzie może się mieścić twoja
kryjówka! Po prostu zniknąłeś z naszym serum. Gdybym wiedziała, w jakim miejscu się
chowasz, natychmiast wysłałabym tam moich ludzi! A jakiś tam twój przyjaciel
kompletnie mnie nie obchodzi. Zrozum, nie znalazłam żadnej twojej chaty w górach.
Nie mogłam więc nikogo posłać w miejsce, o którego istnieniu zupełnie nic nie
wiedziałam!
Yoshitakiemu zaczęło świtać, że być może przywódczyni gangsterów mówi prawdę.
Bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby starej bazy chatą w górach. Ale
i tak jej nie wierzył. Za dobrze ją znał. Nishikawa, siostra elektrycznego węgorza, była
równie śliska i toksyczna jak rybi braciszek.
Jednym błyskawicznym skokiem znalazł się na łóżku, przygniótł kolanem klatkę
piersiową kobiety. Błysk srebra i zimny pocałunek metalu na szyi uświadomiły
królowej Organizacji, że została przygwożdżona, a za chwilę może być także
zaszlachtowana jak świnia na Święto Jesieni.
Z przerażenia łapała szybkie i płytkie oddechy. Węgorz na piasku, przygnieciony
butem wędkarza.
– Gdzie jest Takeshi? – syknął złowrogo Yoshitaki.
Takie oczy, błękitne lodowce, mógł mieć śnieżny pies górski, szykujący się
rozszarpać szczura.
Zabije mnie teraz, uświadomiła sobie Nishikawa, a jej serce roztrzepotało się
spazmami histerii. Musiała się jednak opanować, jeśli chciała żyć. A chciała bardzo.
– Yoshi? – szepnęła zdławionym przez strach głosem. – Czy dom był splądrowany?
Czy znalazłeś ślady poszukiwań serum?
Przed oczami najemnika natychmiast ukazała się krwawa akwarela zdobytej bazy.
Czerwono biała mapa odbytej walki.
I… nie. Z pewnością nie ukazywała tych cholernych, pieprzonych śladów.
Wkurzony i rozczarowany najemnik zacisnął usta.
Jak mogłem tak koncertowo dać dupy? – zastanowił się z goryczą. No przecież to
oczywiste, że Nishikawa szukałaby głównie serum. Cień Śmierci tak naprawdę nie był
jej do niczego potrzebny.
Kurwa! – pomyślał wściekle. Nożeż kurwa mać! To kto go porwał, do cholery?
Jednak Ashihei? A może Woda?
Nie miał pojęcia. Myśli wirowały mu w głowie jak szprychy koła przemian.
Nishikawa dygotała pod nim, wstrząsana febrą przerażenia. Niechętnie cofnął kolano
i wstał.
Stara kobieta drżącymi rękami naciągnęła kołdrę aż pod brodę. Jej twarz
wydawała się bielsza od poduszek. Zwiędła, zmięta poszewka na jasiek z dwiema
czarnymi od lęku dziurami oczu.
– Udawajmy, że ci uwierzyłem. Na razie. – Rudzielca zalewały fale złości i wstydu,
ale z pozoru wyglądał na całkowicie opanowanego.
Schował nóż i ruszył w stronę drzwi.
– Albo rzuć to wszystko i wybierz się na emeryturę, albo zrób jutro popisową jatkę
swoich żałosnych ochroniarzy, niedołężna starowino. Wybór należy do ciebie – rzucił
jeszcze z ręką na klamce.
Przywódczyni Organizacji zapadała tymczasem w odmęty białej jedwabnej
pościeli, niema, wstrząśnięta, sparaliżowana przebytym stresem. Ot, brzydka, stara,
zepsuta lalka. Nic więcej. Zabawka porzucona przez pomarańczowego, pręgowanego
drapieżcę.
Faktycznie, woli Tygrysa stało się zadość. Pani Nishikawa otrzymała lekcję. Bardzo
przykrą i bardzo pouczającą.
Yoshitaki wyszedł na korytarz, ale wściekłość na własną głupotę tak go roznosiła,
że po drodze wymierzył serdecznego kopa jednemu z powalonych ochroniarzy,
roztrącając przy tym tokeny do go, które potoczyły się po posadzce małą, kamienną
lawiną.
Głos wyroczni

N
owy prezydent Garcia Sanchez czuł się zmęczony i zniechęcony. A przy tym
poirytowany oraz nieco przygnębiony. Atmosfera szpitala przytłaczała. I to
jakiego szpitala! Psychiatrycznego. Wydawało mu się, że powietrze ma tu inny
smak i zapach, jakiś niezdrowo gorzki, kwaśnawy, przesiąknięty oparami szaleństwa.
Jakby obłęd mógł się czaić w kątach, atakować podstępnie niczym mikroby, przykleić
się do włosów, skóry, wraz z oddechem wniknąć do ciała, a potem podstępnie
prześlizgnąć się w głąb umysłu.
Tu, w schludnym i sterylnym gabinecie ordynatora, taka myśl zdawała się zupełnie
sensowna.
Wirusy szaleństwa. Bakterie wariactwa. Jakieś osobliwe prątki, którymi
przesiąknięte było to miejsce. Czuł, jak dyszą, jak zieją mu w kark swoją grozą, obecne,
realne, niebezpieczne.
I, och, oczywiście, że przeklęte drobnoustroje nie mają żadnych tchawek ani
skrzeli, niemniej jednak wiedział, czuł, że oddychają. Tym kwasem spleśniałej cytryny,
goryczą siłą wmuszanych pigułek, mdłym, słodkawym smakiem starych rzygowin.
Rany, jak on nienawidził takich miejsc!
Szpitali, przytułków dla starców, schronisk dla samotnych matek, a nawet szkół,
pełnych rozwrzeszczanych, wkurzających bachorów. Musiał je odwiedzać, udawać, że
się przejmuje, bo to należało do obowiązków głowy państwa.
Bardzo, bardzo przykrych obowiązków.
A teraz jeszcze to! Ta popaprana, dziwaczna, tajemnicza sprawa, której nie potrafili
zrozumieć ani rozwiązać najbardziej utytułowani lekarze psychiatrzy. Cały szpital
wypełniony oczadziałymi, zdurniałymi żołnierzami, o umysłach i pamięci godnych
dwulatków. Ponura i żałosna banda niemowlaków w mundurach.
Co teraz z tym zrobić, do kurwy nędzy?
Krótka rozmowa z ordynatorem nie przyniosła żadnych rozwiązań. Doktor tylko
bezradnie rozkładał ręce.
Nie wiemy. Nie rozumiemy. Rokowania w tej chwili są bardzo złe. Nic nie przynosi
poprawy.
No pięknie! Więc teraz ma na łbie całą kupę zdziecinniałych, tkniętych amnezją
byłych wojskowych larw w pieluchach.
Nie pisał się na takie rzeczy, kiedy sięgał po władzę. Na pewno nie.
Zacisnął pięść i uderzył mocno w kolano. Nie pomogło. No bo i jak miałoby pomóc?
Siedział za wielkim, białym biurkiem jak za kopą śniegu i czekał na pojawienie się
Sellecka. A podwładny jakoś wcale się nie kwapił z przybyciem.
No, wreszcie! – pomyślał ze złością, słysząc trzask otwieranych drzwi.
John, jak zwykle, wkroczył do pomieszczenia, otoczony fertyczną aurą witalności.
Po prostu promieniował energią. Mały, podły, lecz bardzo pomocny ludzki reaktor.
– Nie śpieszyłeś się! – powitał go kwaśno prezydent.
– Zbierałem informacje.
Sanchez aż prychnął z irytacją.
– Informacje! – żachnął się. – A niby jakie? Że zamiast doborowych żołnierzy mamy
teraz bandę śliniących się, pozbawionych pamięci idiotów? To widać gołym okiem,
Selleck! Co więcej, żaden lekarz nie jest w stanie ustalić przyczyny! Mam uwierzyć, że
ta jakaś tam nadprzyrodzona dziwa z Veracopa naprawdę się zjawiła i ukarała moich
chłopców?! Wiem, wiem, w Antilii dzieje się wiele niewytłumaczalnych rzeczy, ale to
już chyba przesada!
Doradca odsunął krzesło i usiadł, zupełnie nie przejmując się wybuchem szefa.
Westchnął tylko, splótł palce i krzywo się uśmiechnął.
– Garcia – zaczął spokojnie – pomyśl tylko. Kto bronił wtedy Sanktuarium?
– No ludzie przecież! Zupełnie zwykli ludzie! Nie rób ze mnie idioty!
– Na pewno tacy zwykli? Przecież było wśród nich pełno szamanów. I to
najbardziej znanych w całym kraju.
– I co z tego? – rozzłościł się prezydent. – Sugerujesz, że oni skrzyknęli się razem,
żeby zrobić ten rzekomy cud i pozbawić zdrowych, dorosłych mężczyzn wszelkich
władz umysłowych? Błagam cię, John!
Selleck stanowczo pokręcił głową.
– Nie żaden cud. Po prostu użyli swoich umiejętności. Rozumiesz? To wegetaliści.
Całe życie pracują z truciznami, narkotykami, substancjami psychoaktywnymi i diabli
wiedzą jakim jeszcze świństwem. Zatruli naszych żołnierzy. Rozpylili coś w powietrzu.
Nie wiem co. Spory grzybów? Pyłki jakichś innych, cholernie toksycznych roślin?
Przecież nie mam pojęcia! Ale oni tak. Znają się na takich sztuczkach. I to doskonale!
Sanchez się zamyślił.
Cholera, teoria Johna zdawała się mieć sens. Jako jedyna ze wszystkich innych,
także tych przedstawianych przez lekarzy. Wegetaliści byliby zdolni do takiej zbrodni.
To w końcu cyniczni naciągacze, truciciele i bandyci żerujący na ciemnocie
Antilijczyków. A z roślinami i grzybami stykają się niemal od dziecka.
– Tak myślisz? – spytał z powątpiewaniem. – Więc dlaczego tłum wiernych się nie
otruł?
Selleck wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Jakoś to zorganizowali. Przecież doskonale potrafią. Wykorzystali
kierunek wiatru czy co? A może zawczasu rozlali lub rozsypali toksyny po ziemi
i żwirze? Albo dodali do wody lub racji żywnościowych naszych chłopaków? Taka
trucizna mogła też działać z opóźnieniem, długofalowo, prawda?
– Masz rację – zgodził się prezydent.
Z ulgi aż zawirowało mu w głowie.
Teraz mógł wreszcie odetchnąć spokojnie. Miał na kogo zrzucić winę za otrucie
żołnierzy! Oczywiście, że zrobili to szamani! Podstępni, złowrodzy, okrutni i podli. Bez
namysłu doprowadzili dzielnych obrońców ojczyzny do stanu gorszego niż śmierć!
Winni czy nie, wegetaliści odpowiedzą za tę zbrodnię. Obywatele już nie będą mogli
zgłaszać pretensji do prezydenta, że nie zadbał należycie o bezpieczeństwo
mundurowych. Dowiedzą się też, jakie jest prawdziwe oblicze tych rzekomo
bohaterskich szamanów i kapłanów z Sanktuarium. Bo i cholerni święci mężowie od tej
zasranej Panienki na pewno maczali w tym łapy. Do diabła, przydatny ten Selleck,
trzeba przyznać. Bardzo przydatny, bystry sukinsyn. Takich trzeba dobrze traktować.
I uważać na każdy ich krok, to na pewno. Bo ufać to im można tyle, co wściekłej
chupacabrze.
Prezydent Antilii pozwolił sobie na lekki uśmiech.
– Świetna robota, John! – pochwalił podwładnego. – Tylko jak tu teraz posłać
następne oddziały do Veracopa? Jeśli zaryzykujemy życie i zdrowie kolejnych żołnierzy,
dostaniemy w pysk taką falą protestów, że nas zmyje ze stołków.
Chytry uśmiech rozświetlił oblicze doradcy.
– Wcale ich tam nie posyłajmy, Garcia. Bo i po co? Tłum durniów będzie sobie
koczował pod Sanktuarium, aż zabraknie jedzenia i wody. Ludzie się znudzą szybciej,
niż myślisz. Zapragną wrócić do domów, bo uznają, że świątynia jest bezpieczna.
W końcu muszą też pracować, nie? Najczęściej to biedacy, nie mają wiele. Nie stać ich
na to, żeby całymi dniami siedzieć w namiotach i gapić się na białe budynki. Za tydzień
wszyscy wrócą do siebie, zobaczysz. Szamani też szybko się stamtąd zabiorą. Przecież
muszą zbijać kasę na głupocie i naiwności wyznawców. A nie zrobią tego, tkwiąc pod
Veracopa. I pewnie zaraz się między sobą pokłócą, który z nich większy i mądrzejszy. To
banda szmatławców i skurwysynów. Nie martw się o nich. Będziemy ich potem po
cichutku wyłuskiwać z selvy albo mieścin, w których się ukryją. I wsadzać do pierdla!
Niezły plan, co?
– Rewelacyjny – zgodził się Sanchez. – A kiedy Sanktuarium opustoszeje, po prostu
wkroczymy tam z błyskawiczną akcją, zgarniemy kapłanów pod zarzutem otrucia
żołnierzy i zniszczymy świątynię. Rozwalimy ją do zera, John! Nie zostanie ani jeden
biały kamyk w tym przeklętym miejscu!
Doradca odchylił się na krześle. Jego przebiegłe, lisie oczy zalśniły.
– Widzę, że wszystko łapiesz w lot, Garcia! Tak zrobimy. I nie ma możliwości, żeby
tym razem coś nie wypaliło.
– Pewnie! – Prezydent poczuł przypływ energii i pewności siebie, jakby reaktor
Sellecka przelał w niego mnóstwo płynnego, gorącego żaru. – A teraz chodźmy stąd! Nie
cierpię szpitali! Rzygać mi się chce, kiedy tylko przekraczam próg.
– To zupełnie jak mi! – John już wstawał z krzesła. – Może zabawimy się trochę po
takim ciężkim dniu? Każemy się zawieźć do jakiegoś fajnego klubu ze ślicznymi
laskami i baterią dobrych trunków? W mig nam załatwię obstawę i ochroniarzy.
Odpoczniemy, odprężymy się nieco. Co ty na to? Znam kilka naprawdę niezłych miejsc.
– Ty to masz dzisiaj same świetne pomysły! – zachwycił się prezydent Antilii.
Pepe ziewnął szeroko. Nie, wcale nie dlatego, że był niewyspany. Po prostu ziewał
z nudów. Dni mijały jeden za drugim. Monotonne, identyczne, puste. Białe kartki
z notatnika, które przewracał czas. Chudzina zaś nabierał coraz głębszego przekonania,
że siedząc w Sanktuarium, marnuje tylko każdą chwilę, jaką mógłby przeznaczyć na
coś innego. Z pewnością ciekawszego.
Bo do roboty nie było tu absolutnie nic.
Nieustanne modlitwy i skomplikowane, dłużące się obrzędy zupełnie go nie
interesowały. Nie był specjalnie religijny, prawdę mówiąc. Łasy na sławę i zaszczyty to
już tak, i owszem. Zdenerwował się, kiedy banda żołdaków i pieprzonych bojówkarzy
próbowała zniszczyć świątynię, a nawet zaczęła strzelać do bezbronnych ludzi. Ale
żeby siedzieć od rana do nocy pod ołtarzem i zawracać Panience głowę ciągłymi
litaniami? Nie ma o tym mowy!
Nudził się więc Pepito rozpaczliwie, a przy okazji coraz mocniej tęsknił za
dawnym, miejskim życiem. Chciał znów zobaczyć się z Salomonem i innymi kumplami,
skoczyć na piwo albo i rum, zjeść w ulubionej knajpce. Może nawet pójść gdzieś
potańczyć, pobawić się trochę, wypić coś pod czarnym obrusem nieba wyszywanym
gwiazdami, wśród śmiechów, skwierczenia grilli oraz wesołej muzyki na żywo, zanim
noce zrobią się naprawdę zimne. Poderwać ładną dziewczynę, postawić jej drinka
i zabrać na parkiet. Takie wieczory były jak zastawiony stół. Wyborne i kuszące. Tęsknił
za nimi.
Po prostu pragnął znów żyć jak zwykły chłopak z Antilii.
Doszło nawet do tego, że zaczęło mu brakować własnego ciasnego mieszkanka,
choć jako gość świątyni miał o wiele większe i wygodniejsze lokum.
Tak, pora wracać, pomyślał.
Zerknął tylko z lekkim niepokojem na pana Bakeneko, który siedział w fotelu pod
oknem, milczący i zamyślony.
Jego nauczyciel ostatnio dużo czasu spędzał w postaci kota, lecz dzisiaj pojawił się
u Pepita w ludzkiej skórze. Skądś udało mu się skombinować krwistoczerwoną,
jedwabną koszulę oraz wąskie, czarne spodnie. Buty też nosił czarne, lakierowane
i wyglansowane na błysk. W tym krzyczącym karminie przypominał sztandar zatknięty
na dwóch długich kijach.
Chudzina zawsze czuł przed nim pewien respekt, jednak w tej sprawie zamierzał
pozostać nieugięty.
Jedzie do domu i już!
Zdobył się więc na odwagę, zaczerpnął głęboko powietrza i otworzył usta.
– Chłopaki z dzielnicy wracają jutro do miasta – słowa wytoczyły się z nich jak
małe, metalowe kulki, gładkie i krągłe. – Zabieram się z nimi. Dość już tu strawiłem
czasu. Sanktuarium jest bezpieczne, a moja misja skończona.
Ku zdumieniu Pepita ludzki kocur nie zareagował. Czyżby był tak pogrążony
w myślach, że nie usłyszał? A może po prostu zignorował stwierdzenie swego
podopiecznego? Chudzina ostatnio nie potrafił rozgryźć mentora.
Bakeneko wydawał się jakby nieco wytrącony z równowagi. Stracił odrobinę swojej
pałającej pochodnią samozadowolenia, nieprzełamywalnej pewności siebie. Zdawałoby
się, że na coś czeka. Jakiś znak, wydarzenie, drogowskaz? Pepe tego nie rozumiał.
– Bakeneko? – zagadnął trochę głośniej.
Wysoki, ciemnoskóry mężczyzna westchnął.
– Tak, słyszałem – jego głos brzmiał płasko, cicho, bez przekonania. Blada, cienka
linia przerywana pauzami bezradności. – Skoro taka twoja wola, to zabierzemy się
jutro z Pedrem i Estebanem. Wrócę o świcie. Lepiej, żebym przez całą podróż
pozostawał kotem.
Wstał i ruszył ku wyjściu z apartamentu. Twarz miał mroczną, zaciętą.
– Stało się coś? – ośmielił się spytać Pepe.
Nożownik wegetalista spojrzał na niego bardzo zimnymi, bardzo żółtymi oczami.
Dwa lodowate ogniska, w których gorzał gniew.
– Nie! – warknął. – O to chodzi, że nic się nie stało, ot co!
Odwrócił się bez pożegnania. Chudy aż się wzdrygnął, kiedy w głębi mieszkania
trzasnęły drzwi.
Co go ugryzło? – zastanowił się.
Ale szybko doszedł do wniosku, że nie będzie tego dociekał.
Przecież to kot, pomyślał. A koty są chimeryczne i dziwaczne.
Nie zamierzał się zamartwiać fochami kocura w ludzkiej postaci ani psuć sobie
radości z rychłego powrotu do miasta.
Bo wracał! I to było teraz najważniejsze.

Dlaczego?! – zamartwiał się tymczasem adept Księżyca Utajonego. Dlaczego nic się nie
dzieje? Żadnego znaku, sygnału, wizji, omenu? Nic! Głucha cisza!
Przedtem wyraźnie czuł, że wnuk Wprost ku Światłu podążał za własnym
przeznaczeniem, a on sam kierował go zawsze na właściwe ścieżki. Teraz to
przekonanie zgasło jak wypalony lampion na ołtarzyku nieprzychylnego loa.
Bakeneko nie miał najmniejszego pojęcia, co robić. Gdzieś w głębi kociej, magicznej
duszy żywił pewność, że Pepito za nic nie powinien wracać do stolicy. Jeśli miał przejąć
dziedzictwo dziadka, powinien usłyszeć głos selvy i podążyć za nim do dżungli.
Rzecz w tym, że nie słyszał.
A kocur nie otrzymał żadnej wskazówki, ani od antilijskich bytów
nadprzyrodzonych, ani bóstw z Wakuni. Milczał nawet Księżyc, choć adept wysłał do
pani Kitsune kilka pilnych, naglących wiadomości.
Lecz zewsząd odpowiadało dręczące, kamienne milczenie.
Koci wegetalista próbował wykorzystać całą swą szamańską moc, żeby wybadać
przyszłość. Rozsypywał wewe z żółtej mąki kukurydzowca, lał słodkie wino i rum,
układał misterne ofiary z kwiatów, owoców oraz mięsa, i na podłodze kwatery, i na
rozstajach, i na skalistej ziemi, a nawet na brzegu świętego źródła Panienki z Veracopa.
Przyzywał przeróżnych loa, próbując ich przekupić drogimi podarkami, tytoniem albo
szlachetnymi trunkami, ale nie raczyli odpowiedzieć.
W desperacji kupił i w fachowy sposób zarżnął czarnego koguta, by z jego krwi
wyczytać znaki, lecz widział tylko chaos krwawych smug.
Zwrócił się więc do bogów Wakuni, lecz i oni milczeli pogardliwie, mimo że
starannie kaligrafował sutry na czerwonym papierze, palił karteczki nad płomieniem,
by przesłanie trafiło wprost na Wysoką Równinę Niebios, a potem godzinami
medytował w pozycji lotosu, nieruchomy niczym czarny obelisk.
Niebo milczało.
Błagał zatem o pomoc Panią tego Sanktuarium, godzinami koczując pod ołtarzem
w nadziei, że bogini przypomni sobie o własnym wybrańcu, a potem za pomocą
cudownego znaku zweryfikuje jego los, jednak białolica, sinooka Panienka nigdy nie
wydawała się bardziej martwa, zimna, drewniana i obojętna.
Różana kukła w aureoli gwoździ, stąpająca po moście z węży, równie sztucznych
i tandetnych jak ona sama.
Bakeneko kończył magiczne praktyki zmęczony, pełen rezygnacji i niechęci.
Trudno, no trudno! Niech chłopak wraca do domu, skoro tak chce! Nic nie poradzę.
A jednak bardzo, z całej duszy pragnął poradzić coś na tę niepewną i, jak sądził,
prawdopodobnie niebezpieczną dla Pepego sytuację.
Czy naprawdę wszystkie nadprzyrodzone istoty z tego świata odwróciły się od
wnuka starego, potężnego Wprost ku Światłu? To byłoby straszne.
Nie poddawał się więc. Po prostu nie mógł. Została jeszcze jedna, ostatnia ścieżka.
Bardzo stara, bardzo pierwotna magia, przypisana do jego zwierzęcej natury.
Postanowił po nią sięgnąć. Potrzebna mu była wielogwiezdna noc, na której czarnym
suknie los postawi kryształową szklankę pełną księżycowego blasku. Lecz na niebie
zamiast świecącego, srebrzystego koła połyskiwała tylko cienka, mżąca metalicznie
podkowa.
Trudno, tyle kosmicznej jasności musiało teraz wystarczyć.
Bakeneko wspinał się długo, cały czas pod górę, po wyciągniętej macce białej grani,
aż znalazł miejsce, które wydawało się dobre na odprawienie pradawnego rytuału.
W dali, hen, na dnie wąwozu widział ułożone w kształt okręgu budynki Sanktuarium
z dumną świątynią pośrodku, czystą, strzelistą, śnieżną, niczym jeszcze jeden górski
szczyt, lecz tym razem wzniesiony rękami człowieka, a nie siłą natury.
Lecz to właśnie do niej, do przyrody, musiał się teraz odwołać koci wegetalista.
Zapomnieć o wszystkich nawykach, jakich nabył podczas swego ludzkiego wcielenia.
Znów stać się małym drapieżnikiem o smolistej sierści i złocistych klejnotach ślepi.
Zapomnieć o swoim, nieprzydatnym teraz, człowieczeństwie. Usiadł pod wielkim,
zwalonym pniem świerkownika, wpatrzył się uważnie w głęboką dziuplę, drzewne,
otwarte szeroko usta pośród szarozielonej, gęstej, skłębionej brody mchów.
– Usłysz mnie i odpowiedz! – prosił bezgłośnie. – Usłysz mnie, wpuść mnie, pozwól
mi zobaczyć i wiedzieć! W tobie jest potęga, w tobie jest siła, w tobie mieszka moc!
Przemów do mnie, lesie, wodo, ziemio, strumieniu, skało, niebo. Przynależę do was.
Jesteśmy tej samej krwi! Jesteśmy tej samej krwi! JESTEŚMY TEJ SAMEJ KRWI!
Sztywny, wyprostowany, skupiony do granic możliwości wpatrywał się w dziuplę,
hipnotycznie i zachłannie.
Odpowiedź musiała nadejść. Wiedział, że musi.
Wpatrywał się w ciemne wnętrze drzewa, ładując w czerń całą swoją magiczną
energię. Wypływała z niego wielkimi, złotymi okręgami, raz za razem, znikając
w otworze ziejącym pośród kory. Jeszcze i jeszcze. Coraz więcej złocistości. Olbrzymi
huragan mocy. Jeden za drugim, jeden za drugim, kręgi przyspieszały, wpadały w pęd,
zmieniały się w długi, pałający ogniście tunel.
Cała rzeczywistość znikła.
Była tylko surowa czarność dziupli zalewana złocistą, elektryczną esencją woli oraz
kunsztu czarodziejskiego kocura. I wreszcie pośród bezgwiezdnego kosmosu wewnątrz
drzewa rozbłysły dwa jasne, zielonkawe punkty, świecące złudnym, błędnym
poblaskiem próchna.
Lecz to nie próchno lśniło. Na pewno nie.
Wyrocznia odpowiedziała.
A Bakeneko w całej pełni zdał sobie sprawę, że aby uzyskać znak, będzie musiał
stoczyć walkę z nadprzyrodzoną istotą, która objawi się w ciemności.
Prawdziwą walkę dwojga zwierząt, kończącą się z chwilą, gdy o jedno z nich
upomni się śmierć.

To staje się nagle. Las, skały, niebo i ziemia przestają istnieć. Nie ma horyzontu. Księżyc
jest wszędzie. Dziupla rozwiera się, stając ogromną norą, z której wyłania się istota.
Długa, obła, o wąskim pysku, rozjarzonych zielono oczach i małych, okrągłych uszach,
teraz, w przedbitewnym skupieniu niemal przyklejonych do czaszki. Jest większa od
kocura, przednie łapy ma mocarne, umięśnione, krzywe, jakby zostały stworzone do
kopania w ziemi. Zakończone są olbrzymimi, ostrymi pazurami. Jeden celny cios
rozprułby Bakeneko jak urodzinową piniatę. Ciało zwierza jest gibkie i silne. Ogon
długi, ciężki, łuskowany. Z pewnością także świetnie nadaje się do zadawania ciosów.
Grzbiet również pokrywają łuski, wydające słaby, seledynowy poblask. Boki porasta
gęsta, zielonoszara, skołtuniona sierść. Istota wydaje ostry, nieznany adeptowi zapach.
Głęboki, błotny, mulisty.
Oto przeciwnik. Oto stworzenie, które wychynęło z głębin czasu, starożytne,
magiczne zwierzę, dysponujące wiedzą o rzeczach przyszłych.
Lecz niechętne, by się nią podzielić.
A teraz ty, właśnie ty, czarny kot z Księżyca Utajonego, intruz, który dawno temu
przybył na tę ziemię tunelem nad i pod gwiazdami, musi stawić mu czoła i siłą wyrwać
upragniony znak albo zginąć.
Bo miałeś tyle odwagi, a raczej głupoty, żeby ośmielić się go wezwać.
Więc to dzieje się teraz. Walka. Wasze starcie.
Odwieczny stwór wydaje gulgoczący, podobny do syku dźwięk, w upiornym
uśmiechu prezentując dwa rzędy białych, ostrych zębów.
I skacze na ciebie.

Cały jesteś napięciem. Elektryzującym, wyrazistym, czystym epicentrum napływających


doznań. Świecącym jaskrawo szkieletem żywej adrenaliny. Ażurowym modelem kota,
złożonym z samych odsłoniętych nerwów. Bodźce uderzają w ciebie zewsząd, wnikają
w strukturę twoich tkanek, niosąc nieskończoną ilość złożonych informacji.
To dobrze, bo dzięki nim możesz skutecznie walczyć.
Stwór atakuje przednimi łapami, nożycowe pazury niemal prześlizgują się po
twojej sierści, gdy odskakujesz zwinnie, żeby ugodzić przeciwnika w odsłonięty bok.
Udaje się. Zaczepiasz własnymi pazurami o gęstą, mszystą sierść, ale chyba nie
rozcinasz skóry. Zwierz wyślizguje ci się, wykonuje obrót, próbując chlasnąć cię długim,
ciężkim ogonem. Chybia, bo jesteś szybszy. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, robisz
zamach, by ugodzić w płaskie, wąskie nozdrza. Wielozębna paszcza kłapie tuż koło
twojej głowy, ale manewr się udaje. Na pysku istoty pojawiają się głębokie nacięcia.
Dzikie, świecące ślepia rozjarza blask gniewu. Krzywe łapy znów uderzają. Wywijasz
się spod nich, lecz zdajesz sobie sprawę, że znajdujesz się właśnie pod brzuchem
stworzenia, narażony na atak silnych, tylnych nóg. Sam kopiesz więc z całej siły,
jednocześnie gryząc kosmatą, korzennie pachnącą skórę przeciwnika. Jest cięższy od
ciebie, ale jakimś cudem udaje ci się go przewrócić na bok.
Bo jest wolniejszy i mniej zwinny, pojmujesz w nagłym przebłysku!
To starożytna istota, przybyła z innego czasu. Przywykła do walki z innym
rodzajem zwierząt. I to jest twój jedyny atut.
Walczycie w zwarciu. Pazury i zęby. Kły i pazury. Przetaczacie się, kłębicie,
tarzacie, usiłując dosięgnąć najbardziej wrażliwych miejsc na ciele, a ty, jakimś
niewiarygodnym sposobem, wciąż żyjesz i nie jesteś chyba poważnie ranny.
Wtem zwierz przetacza się nad tobą zielonkawą, czarną burzą skołtunionego futra.
Przygniata do ziemi, dusi. Jego wąska, upiorna paszcza celuje prosto w twoje gardło.
Wijesz się pod nim, świadom swojego rozpaczliwego położenia. Jego tylne łapy są
przeraźliwie blisko twoich boków, usilnie próbują je rozpruć.
Jesteś kotem z Wakuni, małym drapieżnikiem i właśnie teraz giniesz.
Ale koty są jak woda. Mogą przybrać niemal dowolny kształt.
Więc zamiast rozciągać ciało, by przypuścić atak, tak jak spodziewa się przeciwnik,
kulisz się cały w sobie, a potem uderzasz wszystkimi kończynami w podbrzusze istoty,
prując pazurami z całej mocy. Czujesz, że przebijasz się przez warstwę sierści
i docierasz do tkanek. Stwór, całkowicie zaskoczony, bulgocze wściekle, unosząc się
nieco na łapach. Ten moment ci wystarcza. Przypłaszczasz się znów do ziemi, aby
błyskawicznie wyczołgać się spod wrogiego cielska. Starożytny drapieżca wydaje się
zaskoczony. Wizgając, rzuca się na ciebie, ale popełnia błąd, oceniając odległość.
Natychmiast to wykorzystujesz. Wyskakujesz wysoko w górę i walisz go pazurami po
pysku, celując prosto w fosforyczne, próchnicze ślepia. Udaje się! Tryska gęsta,
niebieska posoka, zalewając oczodoły przeciwnika żywym błękitem. Stwór potrząsa
głową, chcąc odzyskać pełne pole widzenia, ale nie możesz na to pozwolić. Rzucasz się
na niego, gryząc i drapiąc w furii. Broni się zaciekle, ale tak! Jesteś szybszy
i zwinniejszy.
Musisz to bezwzględnie wykorzystać. Nie masz wyjścia, jeśli chcesz żyć.
A przecież pragniesz przetrwać to starcie, tak bardzo jak nigdy przedtem.
Walczysz z istotą spoza czasu i powoli, bardzo powoli zaczynasz uzyskiwać
przewagę. Nic jeszcze nie jest przesądzone, lecz czujesz ciepłe promienie pewności
siebie, ogrzewające twoje strwożone dotąd serce.
Jesteś adeptem Księżyca! Jesteś kocurem z Wakuni! Jesteś nożownikiem
i wegetalistą!
Reprezentujesz nowy świat, przed którym stary powinien ustąpić.
Dlatego płynnym ruchem przesuwasz się pod uniesionym łbem zwierza, pazurami
obu łap rozdzierając mu gardło.
Istota wydaje wysoki, upiorny gwizd, ale nie stać cię na litość. Wgryzasz kły w ranę
i szarpiesz z całych sił. Zwierz próbuje zedrzeć cię z siebie, ale szybko traci siły. Musisz
gryźć, gryźć, gryźć i nie puszczać!
Jesteś bardzo zmęczony, u kresu wytrzymałości, twoje szczęki drżą z wysiłku, ale
starasz się jeszcze wzmocnić uścisk.
Umieraj! – krzyczysz w duchu.
I stworzenie umiera. Czujesz, jak słabnie, jak życie wylewa się z niego niebieską,
gorącą falą. Wiotczeje, upada, wierzga jeszcze spazmatycznie łapami, ale w końcu
zamiera ostatecznie.
Zwyciężyłeś.
Wygrałeś.
Udało ci się przeżyć.
Teraz możesz już wreszcie otworzyć pysk.
Cały się trzęsiesz ze zmęczenia, patrząc na ciało starożytnego stwora. Teraz już nie
wydaje się taki wielki. Leży, skręcony, cały umazany niebieską posoką. Bardziej niż
zwierzę, przypomina stary, spróchniały kawał konaru, pokryty szarozielonym mchem
sierści. Nawet łapy wyglądają jakoś tak drzewnie, z połamanymi odłamkami
pazurogałęzi.
Ale przecież był żywym drapieżcą. Walczyłeś z nim i pokonałeś.
Gdy się oblizujesz, czujesz smak jego krwi. Dziwny, gorzkawy, żywiczny. Ciepły
nutą rozgrzanych słońcem liści intensywnie pachnącego, nieznanego ziela. Leśnej
polany porośniętej wysokimi, strzelistymi roślinami o błękitnych baldachach
kwiatostanów i bladych, seledynowych łodygach. To one wydają ten aromat. Głęboki,
upajający, goryczkowy.
Poddajesz mu się, bo musisz. Nie masz innego wyjścia. Toniesz w niebieskim
kwieciu. Wciąga cię w dół, w głębię, bo to przecież wcale nie łan ziół, tylko czysta,
błękitnawa, bezdenna woda. Leśne jezioro, które zabiera cię na zawsze, zamyka, więzi
w swej akwamarynowej doskonałości, odbierając wolę życia i odruch stawiania oporu,
kołysząc, kołysząc, kołysząc łagodnie, czule, delikatnie do wiecznego snu.

Płyniesz w błękicie. Jest krystaliczny, oczyszczający, jasny. Jesteś w nim zamknięty.


Figurka w szklanej kuli. Bibelocik umieszczony w butelce. Nigdy stąd nie wyjdziesz.
Możesz jednak zbliżyć się do ścianki przezroczystego więzienia. Wtedy widzisz.
Oto ona. Twoja wizja.
Majaczy wśród niebieskości.
Blada, niewyraźna. Ale twoja własna. Jedyna. Kochasz ją, bo przecież poświęciłeś
życie, by ją zdobyć.
A zatem darzysz głębokim uczuciem te pręty. Ciemne, cienkie, chyba żelazne
patyki, utknięte jeden za drugim gdzieś w tkance błękitu. Co to może być? Nie masz
pojęcia. Najprawdopodobniej metalowe drągi.
Jesteś przeszczęśliwy.
Odnalazłeś je. Jakie to cudowne!
Więc chce ci się płakać, kiedy zaczynają się rozpływać, jakby się rozpuszczały.
Plum, plum, zamieniają się w smugi atramentu, sepii, którą wypuściła nieistniejąca
ośmiornica.
Wyciągasz kocie łapy, by je zatrzymać, ale rozmywają się w akwamarynowej
nicości.
Twój smutek jest bezbrzeżny. Pożegnałeś je, swoje ukochane pręty. Jak będziesz bez
nich istniał?
Ale co to? Ach, cóż to?! Zaraz! Spośród błękitności wyłania się inny kształt. Jaki
piękny!
Zamierasz w zachwycie.
Tak, tak! Teraz rozpoznajesz! To klucze. Cudownie smukłe, wspaniale
ukształtowane, odrobinę tylko zardzewiałe klucze. Cały, duży, urzekająco wyśmienity
pęk! Podziwiasz je wszystkie. Dłuższe i krótsze, bardziej masywne i drobniejsze,
srebrzyste bądź czarne. To najpiękniejsza rzecz, jaką widziałeś. I jeszcze to urocze,
metalowe kółko, na którym są zawieszone.
Wspaniałość. Czysta wspaniałość.
Dlatego kiedy i one zaczynają się rozpuszczać wśród błękitu, ogarnia cię
prawdziwa, szarpiąca za serce rozpacz.
– Nie! – krzyczysz ile sił. – Nie! Och, nie!
Twój głos odbija się od ścianek butelki, zwielokrotnia, nawarstwia się, powraca
wszechpotężną falą strasznego, niemożliwego do zniesienia huku. Dźwięk uderza
z mocą w niebieskie szkło, rozsadzając je od środka, w lawinie ciekłego błękitu
i ostrych, kaleczących, szklanych łez.
Uwolniony ze swego cudwięzienia spadasz z łomotem na zimną, czarną, mokrą
ziemię poznaczoną mozaikami białych otoczaków.
Łup!
Oto koniec wizji.

Bakeneko ocknął się, wewnętrznie rozbity, słaby i skołowany. W głowie mu huczało,


pod czaszką hulała karuzela niebieskich rozbłysków. Pić mu się chciało, język miał
wyschnięty i szorstki.
Powlókł się do strumienia, którego bystre, czyste srebro omywało zwalony pień,
i wychłeptał nieco lodowatej wody.
Od razu poczuł się trochę lepiej.
Spróbował sobie przypomnieć, co ujrzał podczas transu, ale obrazy były zamglone
i niepewne. Akwarela, na którą ktoś wylał dzbanek wody.
Co ja właściwie widziałem? – zastanawiał się mętnie. Pęk kluczy? Chyba tak.
I jakieś rozmazane, niejasne cienie drzew, gałęzi, nie, raczej prętów? Metalowych
prętów osadzonych jedne obok drugich. Co to mogło znaczyć, u diabła? Niestety, nic
z tego nie zdołał zrozumieć.
Po cholerę mi jakieś przeklęte klucze? – myślał ze złością.
Wyczerpany, upadł na ziemię, ciężko dysząc. Czuł, że mógłby tak leżeć aż do pełni.
Brakowało mu sił, żeby choćby poruszyć łapami.
Muszę odpocząć, myślał. Choć trochę odpocząć, zanim wrócę na dół, żeby kolejny
raz przybrać ludzką postać.
Wydawała mu się teraz strasznie obca, nienaturalna. Ciężki, duszący, gorący
kostium, w którym zmuszony był chodzić znacznie za często. Krępował ruchy, zabijał
przyrodzony wdzięk i swobodę poruszania się, wymuszał nienaturalną, męczącą
postawę pionową, korzystanie z łap, jakby były rękami i nogami. A w dodatku wpierał
w umysł tę irytująco ludzką perspektywę, która każe temu gatunkowi wierzyć, że jest
jedyny w swoim rodzaju, nieomylny, wszechwiedzący i w jakiś bezsensowny, niepojęty
sposób wybrany.
Do czego, na moc Pięciu Żywiołów? Do rządzenia innymi istotami? Przypisywania
sobie z gruntu błędnego mniemania, że to właśnie oni, ludzie, mają prawo decydować
o życiu i śmierci wszystkich żywych stworzeń, choć tak naprawdę zawsze było to
niezbywalne i uświęcone prawo natury?
Któż miałby im udzielić takiej potęgi? Którzy bogowie? Jaki dżos? Wszak szprychy
koła przemian obracają się tak samo dla każdego.
Teraz gdy po latach przypomniał sobie, co to naprawdę znaczy być kotem,
z niechęcią myślał o wślizgnięciu się na powrót w ludzką skórę. Wiedział jednak, że dla
dobra Wakuni oraz całego Księżyca Utajonego będzie musiał wkrótce to zrobić.
Już niedługo, przekonywał sam siebie. Za chwilę. Tymczasem pocieszę się jeszcze
jakiś czas odnalezioną, właściwą mi naturą. Duszą małego, zwinnego drapieżnika. Tak
przyjemnie było odczuwać świat za pomocą zwierzęcych, wyczulonych zmysłów.
Zupełnie jakby przedtem chodził cały czas z zatyczkami w nosie i w uszach, językiem
wyszorowanym ściernym papierem, w dodatku w okularach tak czarnych, że
przesłaniały mu cały świat jak ciemnoszary dym.
Leżał więc na boku, wciągając głęboko oddech i pijąc smaki, zapachy, barwy oraz
cały ten niewiarygodny zgiełk bodźców napływających spomiędzy pni zanurzonego
w nocy, strzelistego, górskiego lasu.
Błogość, błogość i błogość.
Wtem gdzieś z tyłu, w niepokojącej bliskości ogona, usłyszał charakterystyczny
szelest. Niezwykle charakterystyczny i bardzo niebezpieczny.
Wąż! – zrozumiał natychmiast.
Zamarł bez ruchu, przerażony, zesztywniały ze strachu.
Ty stary idioto! – ganił się w myślach, wściekły na siebie, spanikowany.
Zachwycałeś się kocią naturą tak bardzo, że zapomniałeś o naturalnych wrogach.
A teraz, żałosny kretynie, ten gad zatopi w tobie jadowe zęby i błyskawicznie zmieni
w czarne, kosmate truchło. Wiesz dlaczego? Bo może! Węże nie pytają, czemu miałyby
kąsać. Po prostu to robią!
Zebrał w sobie całą odwagę, której przecież miał niemało. Lecz teraz wydawała się
nie większa niż mrówka. Zamiast przypływu brawury poczuł jednak tylko, jak coś
paskudnego, szorstkiego, skłębionego podchodzi mu do gardła. Zmięty, obśliniony kłak
futra, zalegający w przełyku. Znał go dobrze. Nosił przecież imię Przerażenie.
Nie mógł pozwolić, żeby nim zawładnęło.
Jeśli umrę, to trudno! – pomyślał desperacko. Widać los tak zdecydował.
Skupił się, spiął mięśnie, a potem wyskoczył w górę czarną, zjeżoną sprężyną,
wykonując przy tym obrót w powietrzu. Spokój nocy rozdarł koci bojowy wrzask.
Bakeneko spadł na cztery łapy, szykując do walki pazury i kły.
Przynajmniej zginę jak kocur! – przebiegło mu przez myśl.
Głos, który usłyszał, był pełen niedowierzania i zdumienia.
– Nie poznajesz mnie, Kuro?! Jak to możliwe?!
Dygoczący adept Księżyca wytrzeszczył oczy. Skóra na nim drgała, przez wygięty
w pałąk grzbiet przebiegały liczne dreszcze, koniec napuszonego ogona poruszał się
spazmatycznie.
Z rozdziawionym pyskiem przyglądał się zwiniętej wśród kamieni żmii zielonej,
najbardziej jadowitemu gadowi w Wakuni.
W Wakuni, kretynie. Nie w Antilii.
Z trudem przełknął ślinę.
– Ai? – wykrztusił. – To naprawdę ty?
Nerwowy, błyskawiczny, rozdwojony język wężycy badał odruchowo smaki
i zapachy, trzepocząc chaotycznie pośród kamyków. Drugi maleńki gad, ukryty między
kłami magicznej żmii.
Wydawała się zbita z tropu.
– Naprawdę mnie nie poznałeś – powiedziała ze zdziwieniem. – Sądziłam, że to
jakiś głupi żart, ale takie błazeństwa nie są w twoim stylu. Może jakiegoś młodego,
niedoświadczonego jenota. Witaj, Bakeneko. Księżyc mnie przysłał. Panią Kitsune
zaniepokoiły twoje rozterki.
No i koniec rojeń o mojej dzikiej, pierwotnej, zwierzęcej naturze, pomyślał gorzko
kocur. Nie dość, że nie usłyszałem zbliżającej się Ai, to w dodatku nie zdołałem jej
rozpoznać ani po zapachu, ani w żaden inny sposób. No świetnie! Ale wstyd. Oj, stary
sierściuchu, naprawdę za długo tłukłeś się po świecie w ludzkiej postaci. Zaszkodziło ci,
nie ma co kryć.
W duchu jednak bardzo się ucieszył, że Zakon zareagował na jego prośbę o pomoc.
– Pojawiły się jakieś znaki? – spytał z nadzieją. – Wyrocznia odkryła przyszłość?
Wężyca tylko smutno pokręciła głową.
– Niestety nie, Kuro. Wizje były niejasne, splątane, niemożliwe do odczytania. Los
chłopaka jest przed nami zakryty. Musimy zdać się na przeznaczenie.
Magiczny kocur posmutniał. Wąsy mu opadły. Ogon smętnie wylądował na ziemi.
– Liczyłem na coś więcej – przyznał.
– Wiem – westchnęła Ai. – Przykro mi, naprawdę. Ale skoro przebyłam taki kawał,
żeby się z tobą zobaczyć, to może pogadamy sobie trochę w jakimś ciepłym miejscu,
dobrze? Zmarzłam na tym pustkowiu, a to mi nie służy.
No tak, przypomniał sobie Bakeneko. Węże są przecież zmiennocieplne.
– Chodźmy do mojej kwatery – zaproponował. – Tam jest całkiem przytulnie. Mam
coś dobrego do jedzenia i picia. Co ty na to?
– Doskonale! – zgodziła się chętnie. – Ale będziesz mi musiał pożyczyć jakieś
ubranie. Gdyby ktoś przypadkiem do ciebie zawitał, z pewnością zniósłby widok kota
w pokoju, ale żmii? Bardzo wątpię.
– Dam ci moje poncho.
Zachichotała sykliwie, ale dla kocura ten dźwięk brzmiał bardzo przyjemnie. Znał
Ai od dawna i darzył przyjaźnią. Była mądra, sprytna, inteligentna i zabawna, choć
zawsze zrównoważona. W kryzysowych sytuacjach nie traciła głowy. A to pożyteczna
cecha.
– No, no, Bakeneko! Naga kobieta w samym poncho? W kwaterze mężczyzny,
w sercu Sanktuarium Panienki? Stracisz reputację, jeśli mnie ktoś zobaczy.
– No to co? Jutro wyjeżdżam – uśmiechnął się adept Księżyca.
Ruszyli w dół zbocza.
Koci wegetalista z przyjemnością spoglądał na zwinny, zielony zygzak sunący obok
niego po białych kamieniach.
– Gbur ze mnie, Ai. Zapomniałem powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że cię widzę.
Uniosła głowę. Gadzie oczy zalśniły czystym srebrem gwiazd.
– Będziemy mieli teraz więcej okazji do spotkań. Pani Kitsune zdecydowała, że
Shibu powinien pozostać przez dłuższy czas w Wakuni, pod opieką Zakonu. Jest
zupełnie wykończony po misji w głąb selvy. Ja mam go teraz zastąpić.
– Biedny Shibu. Należy mu się wypoczynek. Faktycznie, wyglądał jak zmięta
szmata, kiedy go ostatnio widziałem. Za to ty prezentujesz się wyjątkowo pięknie, Ai.
Tryskasz energią.
– Kłamczuch! – syknęła zalotnie wężyca. – Ale szarmancki jak zawsze, muszę
przyznać. Ciebie też miło znowu zobaczyć. Będziemy mieli sporo czasu na pogaduszki.
Mogę zostać aż do świtu.
– Zapowiada się cudowna noc! – uśmiechnął się Bakeneko. – A tak przy okazji, jak
mnie znalazłaś w ciemnym lesie?
Ze zdziwienia aż wystawiła język.
– No co ty? Po prostu szłam po twoich śladach zapachowych. Były bardzo wyraźne.
Moja prawdziwa, kocia tożsamość, pomyślał ze wstydem. Wyliniała, wyłysiała
i stetryczała. Ja bym jej przecież w ten sposób nie znalazł. Jednak Ai zrobiła to bez
trudu. Ech! Powinienem dużo częściej przebywać w zwierzęcej postaci.
Zeszli z grani i niepostrzeżenie wślizgnęli się między białe budynki Sanktuarium.
Srebrzysta podkowa księżyca trzymała się jeszcze wysoko na niebie, a magiczny kocur
z ulgą stwierdził, że do świtu wciąż daleko.
Naprawdę zapowiadała się fantastyczna noc.
Wiosna w sercu

M
iasto Rozdarta Skała, przycupnięte u podnóża monumentalnej twierdzy
Tygrysa, nie było jakąś wielką metropolią, lecz niezbyt dużą miejscowością
o zwartej zabudowie, zawsze gwarną i ludną, z uwagi na tłumy petentów
oczekujących na audiencje u szoguna oraz turystów ciekawych, jak wygląda z bliska
legendarny w Wakuni zamek Kiriyamy. Na głównych ulicach robiło się tłoczno już od
rana. Liczne hotele, pensjonaty i zajazdy codziennie przyjmowały nowych gości. Te
najlepsze ciągnęły się wzdłuż głównego deptaka sznurem różnobarwnych klocków, tak
że pasaż przypominał witrynę sklepu z zabawkami zastawioną domkami dla lalek
przygotowanymi na Święto Dziewczynek.
Samych lalek także w Skale nie brakowało. Zwłaszcza nocą, gdy otwierały się liczne
kluby dla dorosłych, salony masażu, kasyna i drink bary. Piękne, ładne i całkiem
przeciętne panienki lekkich obyczajów wylegały na uliczki miasta wkrótce po północy,
żeby do świtu wabić klientów uśmiechami, zapraszającymi gestami i rozdawanymi
dyskretnie bilecikami. Na więcej nie mogły sobie pozwolić, bo szogun, który jednak
cenił spokój oraz porządek, zakazywał bardziej śmiałych prób pozyskania chętnych na
ich usługi. Kolorowe ptaki nocy, wielu płci tudzież orientacji, spacerowały więc
samotnie lub grupkami, szczebiocząc wesoło, choć w ich oczach zazwyczaj mieszkały
smutek i determinacja. Były wśród nich tradycyjnie ubrane gejsze z uczernionymi
zębami, dziewczęta w szkolnych mundurkach, wyzywająco ubrane dominy całe
w oplotach skórzanych pasów, pobrzękujące srebrnie metalem łańcuchów i kolczyków,
pawioszumne donny rozbłyskające tęczowym blaskiem wielobarwnych fryzur oraz
strojów, które mrugały oczami cekinów i wystrzelały pękami złotych, turkusowych,
szkarłatnych i papuzio zielonych piór. Słowem, Rozdarta Skała rozkładała przed
amatorami nocnych rozrywek wielokolorowy wachlarz usług szeroko pojętej branży
rozrywkowej.
W pierwszej chwili rudy najemnik był nieco zaskoczony, że spokojna i dość
stateczna siedziba Tygrysa przemienia się po zmroku w dzielnicę rozrywek, ale szybko
przypomniał sobie, że sam Kiriyama, podobnie jak jego miasto, miał dwie zupełnie
różne twarze. Za dnia godny podziwu i niezłomny szogun Wakuni, po zapadnięciu
zmierzchu zmieniał się w bezwzględnego szefa Organizacji, który mocno trzymał mafię
swoją pręgowaną łapą.
Jednak były adept Wody nie miał tej nocy ochoty ani na hazard, ani na seks, może
najwyżej na parę drinków w jakimś spokojnym, małym barze, szedł więc przed siebie,
nieczuły na pięknouste uśmiechy prostytutek. Chciał minąć najgwarniejszą część
centrum i poszukać zacisznego lokaliku gdzieś dalej, pod koniec deptaku, gdzie
malutkie, rozzłocone lampionami tawerny i knajpki oferowały dobry alkohol za równie
dobrą cenę. Niewielkie, przytulne gospody, owe architektoniczne oazy komfortu
i odpoczynku, nanizane na nić głównego bulwaru.
Tak, dziś zdecydowanie miał ochotę tylko na taką zabawę. Utrata kryjówki
w górach, śmierć Lala oraz zaginięcie Takeshiego i dziewczyny przygnębiły go
i rozstroiły. Co więcej, wszystkie tropy się urywały, a on sam nie wiedział już, jak ma
kontynuować poszukiwania.
Dziewczyna wyrosła przed nim nagle, jakby była zjawą, jakąś boginką czy kami,
które nagle postanowiło się po prostu zmaterializować. Yoshi o mało na nią nie wpadł.
I od pierwszego spojrzenia, od tego jedynego, olśniewającego zachwytu wydała mu się
skończoną pięknością.
Widział tylko jasną twarz w kształcie serca, okoloną wirem spiętej w luźny kok
rozpalonej miedzi, i świecące szmaragdem najbardziej zielone oczy, w jakie
kiedykolwiek spoglądał. Dziewczyna była tak niewiarygodnie ruda, że czerwone włosy
najemnika wydawały się przy jej czuprynie wyblakłe. Kolor cery i loków podkreślała
jeszcze zielonoturkusowa barwa jej kimona. Po falach morskiego jedwabiu leniwie
przepływały haftowane oranżem, bielą i czernią trójkolorowe koty.
Na Buddę Amidę, jaka kobieta zakłada suknię zdobioną motywem kotów?
No właśnie ta. Jedna jedyna i wyjątkowa.
Yoshi gapił się na nią, zapomniawszy zupełnie, że posiada zdolność artykułowanej
mowy.
A ona stała z uśmiechem na wąskich ustach, potem zaś lekko skinęła głową, jakby
akceptowała, że jest odpowiednim kandydatem, że to faktycznie on i może się do czegoś
nadać.
Lecz magia trwa tylko ułamek chwili, jeden, może dwa oddechy, uderzenia serca,
westchnienia.
Bo gdy boginka wcisnęła mu niespodzianie w rękę złożony w kostkę świstek
papieru, pękła mydlana bańka marzenia.
Cóż, kogo miał się spodziewać o tej porze na głównym deptaku Skały? Wróżki
z księżyca? Czarodziejskiej istoty? Nadprzyrodzonej zjawy? No jasne, że tylko
prostytutki.
Najemnik patrzył na własną dłoń z wyrazem rozczarowania i abominacji, jakby
nieziemska wróżka napluła mu w garść, choć zupełnie nie potrafił zrozumieć, czemu
zrobiło mu się aż tak przykro.
Seks za pieniądze. Ot, zwykła rzecz. Czego chcieć? Życie.
Gdy wreszcie podniósł wzrok, nie dojrzał nigdzie dziewczyny. Jakby wróciła znów
do dziedziny zjaw. A przecież oszałamiająca rudość jej włosów powinna świecić jak
pochodnia w blasku ulicznych lamp.
No nic. Poszła. Może i dobrze? Tak, z pewnością, bo nie życzył sobie, żeby go
nagabywała.
Szkoda, że taka śliczna i świeża dziewczyna się kurwi, pomyślał Yoshitaki. Już miał
rzucić papierek na ziemię, lecz jakiś impuls kazał mu na niego zerknąć. Piękność
w turkusowym kimonie naprawdę bardzo mu się spodobała. Może kiedyś... może gdyby
to nie było dla niej przykre… Właściwie nigdy nie korzystał z usług prostytutek. Chwalił
się tym, że nie musiał, bo partnerki zawsze zgadzały się sypiać z nim z własnej woli, bez
żadnej zapłaty. Ale w tej dziewczynie było coś niezwykłego, tajemniczego
i pociągającego. To coś, co powoduje, że serce mężczyzny zaczyna szybciej bić,
a marzenia stają się śmielsze i o wiele bardziej realne. Rudowłosa tajemnica co prawda
rozpłynęła się w tłumie, lecz zostawiła sekretną wiadomość. Ślad, który może kiedyś go
do niej doprowadzi. Kto wie?
Lecz kiedy rozwinął świstek ryżowego papieru i przeczytał słowa nakreślone
mocnym, kanciastym, zamaszystym pismem, zdumiał się tak bardzo, że zachłysnął się
wciąganym gwałtownie powietrzem.

Yoshi, czekam jutro w południe „Pod Lisem i Kotem”. Adres znajdziesz na drugiej
stronie kartki. Musimy pogadać. Takeshi.
A żebyś wiedział, że to na pewno ja, przypominam, co powiedziałem po Klęsce
Czworga: Jeśli mistrzowie nie mają ani krzty honoru i lojalności, to ja pierdolę cały ten
pieprzony Zakon. A ty odpowiedziałeś: Z całym szacunkiem, ale skoro zamierzasz
wypierdolić starszyznę i wszystkich adeptów, potrzebujesz pomocy. Idę z tobą.
Dobrze, że obaj nadal nie wkroczyliśmy między szprychy koła przemian, przyjacielu.
Do zobaczenia jutro.

Cholera jasna! Przecież o tym naprawdę mógł wiedzieć tylko Cień Śmierci.
I charakter pisma wydawał się taki znajomy. Tak, wszystko wskazywało na to, że
Takeshi jednak przeżył i jakimś cudem znalazł się w Rozdartej Skale. Choć przecież
istniała możliwość, że ktoś przywiózł go tutaj siłą, a potem zmusił do napisania tego
listu.
Wzburzony, lecz także podekscytowany najemnik przez dłuższy czas gapił się na
niezwykłą kartkę, rozważając, co robić. Impuls kazał mu natychmiast podążyć pod
wskazany adres, przeszukać lokal od piwnic po dach, zastraszyć personel i odbić
uwięzionego Takeshiego, ale rozsądek zwyciężył i rudzielec postanowił jednak
poczekać do wyznaczonej godziny spotkania. Gdyby teraz wtargnął niespodziewanie
„Pod Lisa i Kota”, mógłby narazić zdrowie i życie przyjaciela, nic nie zyskawszy swoim
szalonym najściem. W dodatku istniała całkiem realna możliwość, że Cienia Śmierci na
razie tam wcale nie było, że ukrywa się lub jest przetrzymywany zupełnie gdzie indziej.
Niech to diabli! Nie znosił czekać!
Ale nie pozostawało mu teraz nic innego. Starannie schował liścik w kieszeni
i długim krokiem człowieka poruszonego do głębi ruszył do pobliskiego baru ukoić
nerwy szklaneczką dobrej whisky.
Oczywiście, nie mógł wiedzieć, że każdy jego ruch uważnie obserwuje mała,
trójkolorowa kotka ukryta za załomem muru. Teraz gdy przekonała się już, że zadanie
zostało wykonane, triumfalnie uniosła w górę ogon i pobiegła żwawym truchtem
w noc, w sobie tylko znanych, kocich sprawach.
I tylko maleńki skrawek turkusowego jedwabiu, wystający z pudła na pobliskim
śmietniku, mógł zdradzić jej tajemnicę, lecz na szczęście nikt go nie zauważył.

Knajpka „Pod Lisem i Kotem” okazała się uroczym, kameralnym lokalem położonym
w cichej uliczce w samym centrum Rozdartej Skały. Yoshitaki, który spodziewał się
ujrzeć jakąś smętną, ponurą spelunę na krańcu miasta, mocno się zdziwił na widok
czystych mat, miękkich poduszek, drewnianej podłogi pokrytej delikatnym,
cętkowanym wzorem naturalnych słojów drogiego palisandrowca oraz tradycyjnych
parawanów wygradzających we wnętrzu przytulne gabineciki. Holoptaszki wdzięcznie
machały wachlarzami skrzydełek na pastelowych powierzchniach jedwabi, delikatne,
ażurowe liście drżały na nieistniejącym wietrze złotem, szkarłatem i seledynem
perfekcyjnych pociągnięć pędzla, kiście dojrzałych owoców rumieniły się barwami
zachodzącego słońca, a idealna, szklana tafla namalowanego jeziora skrzyła się
błękitnie i srebrzyście iluzją prawdziwej wody.
Słowem, doskonałe miejsce na spotkanie dla dwóch starszych pań w leniwe
popołudnie. Ploteczki, ciasteczka, herbata, może mały kieliszek wina ostróżynowego,
słodkiego jak cały wystrój tej restauracyjki.
Yoshitaki nie czuł się tutaj swojsko. Odkąd tylko wszedł i usiadł na jasnej, plecionej
macie, odnosił wrażenie, że ktoś siłą wcisnął go do pudełka na słodycze, a potem mocno
zatrzasnął wieko. Wszystko tu było urocze, śliczne, ciaśniutkie, pstrokate, wesołe
i cukierkowe, jak w lalczynym pokoiku. Za małe. A może to po prostu on sam okazał się
znacznie, znacznie za duży na to pozytywkowe wnętrze.
Dość, że wiercił się, kręcił i rozglądał nerwowo, sącząc ciepłą, zupełnie smaczną
sake z czareczki – skorupki orzeszka, która niemalże niknęła w jego dłoni.
Wszystko, co go otaczało, wydawało się w jakiś niezrozumiały sposób
nierzeczywiste. Jakby wlazł prosto w środek bajki pełnej magicznych stworzeń
i przerysowanych, zakręconych krajobrazów.
Ale życie to nie bajka, o czym Yoshi przekonał się wielokrotnie i boleśnie, więc
niepokoił go idylliczny, infantylny i przesadnie kolorowy nastrój, którym knajpka „Pod
Lisem i Kotem” dosłownie promieniowała.
Cholera, pomyślał z irytacją, już wolałbym jakąś paskudną, zarzyganą mordownię.
Tam przynajmniej wiedziałbym, jak się zachowywać. A w tym słodziusim przedszkolu
kawaii dla chochlików zashiki warashi, małych kapp i dzieci ze skrzydełkami aż mi
ciarki latają po plecach.
Dlatego też wzdrygnął się, wylewając kropelkę sake ze swej łupinki drobinki, gdy
cicho jak zefirek objawiła się tuż obok jego maty śliczna, młodziutka kelnerka
w zielonym, haftowanym kwieciście kimonie, z wdziękiem niosąc tacę, na której stała
malutka buteleczka z trunkiem. Wprost z czarnej emalii naczynia złoty kot maneki
neko przyjaźnie machał Yoshitakiemu łapką.
Co ty knujesz, kocie? – zastanowił się podenerwowany najemnik.
– Czy życzysz sobie, by nalać ci nieco sake, szanowny gościu? – spytała uprzejmie
ukwiecona panna.
– Tak, proszę – odrzekł rudzielec, w ostatniej chwili powstrzymawszy się od
pytania, czy nie mają tu może chociaż trochę większych miseczek do picia.
– Już służę, z radością i szacunkiem. Lecz jeśli zechcesz wybaczyć, może pozwolisz,
bym podała ci napój za tamtym parawanem? – Wskazała dłonią zaciszny narożny
gabinecik, odgrodzony od głównej części sali drewnianym przepierzeniem ozdobionym
malunkami peonii, motyli i wesołych małpek uganiających się po gałęziach wierzby
rosochatej.
Yoshi natychmiast poczuł ukłucie niepokoju. To było najbardziej odosobnione
miejsce w całym lokalu.
– Czemu miałbym się na to zgodzić?
Dziewczyna łąka uśmiechnęła się delikatnie wisienką czerwonych ust.
– Bo tam spotkasz się z przyjacielem, który cię tu zaprosił, panie.
Były adept Wody stłumił westchnienie. Szczerze mówiąc, propozycja nie brzmiała
atrakcyjnie. Jak by na to nie patrzeć, raczej do dupy. Lecz w końcu przyszedł tutaj, żeby
dowiedzieć się czegoś o Takeshim i Haru, więc powinien zaryzykować.
– Nie mam tu żadnych przyjaciół – rzekł, wstając.
Wiosenna kelnerka znów obdarzyła go uśmiechem.
– Mylisz się, szanowny gościu. Masz wśród nas same życzliwe i przyjazne dusze.
Takie gadki zawsze zwiastują kłopoty, pomyślał Yoshitaki ponuro, ale podążył za
dziewczyną, by wkroczyć do malowanego ogrodu motyli i małpek.

Spiął się lekko, gdy gabinecik okazał się pusty. I bardzo ciasny. Solidne, drewniane
ściany budynku na pewno nie były łatwe do sforsowania. Drewniane, barwne
przepierzenie też stanowiło trudniejszą do pokonania przeszkodę niż papierowe
parawany.
No pięknie. Idealne miejsce na zasadzkę.
Stał samotnie, pośród plątaniny hololiści i ogromnych, sennych, różowych peonii,
których rozczochrane głowy kłoniły się po ścianach, bo nawet nie zauważył, kiedy
zielona dziewczyna odpłynęła jak powiew kwietniowego wiatru.
Na podłodze leżały wygodne maty, ale nie zdecydował się usiąść. Jeśli przedtem
czuł ciarki na plecach, to teraz odnosił wrażenie, że wzdłuż kręgosłupa biegają mu całe
tłumy myszy.
Tchnienie, rozbłysk soczystej zieleni, delikatne białe i żółte plamki płatków
łąkowych kwiatów i wiosna z tacą znów do niego przybyła. Tym razem jednak
przyniosła duży, pękaty czajnik ozdobiony brązowymi i czarnymi płomykami emalii.
– Przyniosłam herbatę – oznajmiła łagodnym głosem, stawiając naczynie na
podłodze.
– Nie zamawiałem herbaty! – nastroszył się Yoshitaki.
W tej samej chwili czajnik podskoczył, drgnął, zatrząsł się, wypluwając z szyjki
fontannę gorącej wody, a potem zaczął się kręcić, zwijać, pęcznieć i dygotać w sposób
całkowicie obcy ceramice. Rozkładał się jak magiczne pudełko, brązowe i czarne smugi
zdobień ożyły, zaczęły splatać się wzajemnie, przenikać i skręcać, tworząc korpus, łapy
i głowę sporego, brunatnego stworzenia. Nie minęła chwila, a dorodny jenot usiadł
przed Yoshim na ogonie, przeciągnął się niczym po długim śnie, a następnie obdarzył
osłupiałego najemnika bardzo zębatym uśmiechem zadowolonej paszczy.
– Ale ja zamawiałem – powiedział wesoło i mrugnął porozumiewawczo.
Jeśli do tej pory w życiu byłego adepta Wody nie nastąpiła jeszcze chwila, gdy,
dosłownie, z całkowitego zdumienia i zaskoczenia, musiał zbierać z podłogi szczękę, to
właśnie nastała.
Owszem, słyszał coś niecoś o magicznych zwierzętach, gadających lisach, kotach
nekromantach i całym tym nadprzyrodzonym szajsie, ale szczerze mówiąc, nie bardzo
w to wierzył. Może gdzieś w odległych wioskach, niedostępnych górach, nieprzebytych
lasach kryły się jakieś czarodziejskie stworzenia, lecz Yoshi nie dawał wiary, że
mogłyby tak po prostu, zwyczajnie przechadzać się, a nawet mieszkać między ludźmi.
Jednak pojawienie się mówiącego jenota, który właśnie, dokładnie jak w zabawnej
ludowej opowiastce, na jego oczach przemienił się z naczynia na herbatę w magiczne
zwierzę, przeczyło temu, o czym był przekonany przez całe życie.
Wierzcie czy nie wierzcie, mówcie sobie, co tam chcecie, ale jenot wam powiada,
magia rządzi na tym świecie.
Czy uśmiech dziewczyny wiosny, gdy spoglądała na oszołomionego rudzielca,
mrugającego ze zdumienia i kręcącego z niedowierzaniem głową, choć nadal łagodny,
nie stał się też odrobinę kpiący? No może trochę.
– Przyniosę teraz sake, szanowny gościu. Coś mi mówi, że z przyjemnością się
napijesz.
Sake! – zrozumiał Yoshi. Na pewno był w nim otumaniający narkotyk! Stąd te wizje.
Uważaj, chłopie, bo za chwilę ktoś się na ciebie rzuci!
Nie nastąpiło jednak nic z tych rzeczy. Grubawy jenot tymczasem usadowił się na
macie i zachęcającym gestem wskazał najemnikowi miejsce naprzeciw siebie.
– Wiem, że mój niewinny żarcik nieco cię zaskoczył, panie, lecz wybacz mi proszę,
nie potrafiłem się powstrzymać. Poza tym ta mała demonstracja miała na celu
przekonanie cię o faktycznym istnieniu Zakonu zrzeszającego magiczne istoty oraz
o naszych skromnych umiejętnościach i sztuczkach.
Jenot się do mnie śmieje, myślał w tej chwili nadal ogłupiały rudzielec. Nie ma co,
to na pewno ta cholerna sake!
Usiadł jednak posłusznie, bo poczuł, że nogi lekko się pod nim uginają. Chociaż nie
z powodu trunku, tylko doznanego przed chwilą szoku.
– Jak już wspomniałem – ciągnął niezrażony zwierzak, wpatrując się w najemnika
czarnymi cekinami oczu – ja, a także cała obsługa tego skromnego lokaliku należymy
do Zakonu Księżyca Utajonego…
Yoshitaki odetchnął z ulgą.
– A, więc stąd ta iluzja!
Brązowy zwid jenota energicznie pokręcił głową.
– Nie, nie, nie! Nie rozumiesz, szanowny gościu! My naprawdę jesteśmy
magicznymi zwierzętami, które przez wieki oszukiwały was, ludzi, udając kuglarzy,
sztukmistrzów, iluzjonistów i aktorów. Z wielkim powodzeniem. To, że w dzisiejszych
czasach mało kto wierzy w istnienie czarodziejskich stworzeń, bardzo ułatwia nam
działanie. Jestem całkowicie rzeczywisty. Sam się przekonaj, proszę. Możesz mnie
dotknąć. Tylko nie wyrywaj futra. Nie lubię tego. – Wyciągnął łapę w stronę adepta
Czarnej Wody, ale Yoshi się nie poruszył.
– Nie, dziękuję. Wiem, że wasze ułudy potrafią być bardzo rzeczywiste.
W tej chwili w gabinecie ponownie pojawiła się panna wiosna z butelką sake
i czarkami.
– Dziękuję, Mai. – Jenot lekko skłonił łeb.
Powabna, ukwiecona kelnerka obdarzyła go ciepłym uśmiechem i wyszła.
– Węże potrafią się tak pięknie poruszać – skwitował brunatny zwierzak. – Jakby
tańczyły. A przy tym zupełnie bezszelestnie, prawda?
Yoshi wytrzeszczył na niego zdziwione oczy.
– Tak, Mai jest wężem. Zieloną kobrą, dla ścisłości. Jeśli tylko zechcesz, poproszę ją,
by zaraz się przy tobie przemieniła.
– Nie ma takiej potrzeby. Wiem, że magia Księżyca Utajonego potrafi być bardzo
przekonująca.
Jenot wzruszył lekko ramionami.
– Jak chcesz, drogi gościu. Wkrótce jednak poznasz wielu z nas i przekonasz się, że
mówię prawdę. Wystarczy nawet, że porozmawiasz z przyjacielem, który potwierdzi
prawdziwość moich słów.
– Z przyjacielem? – Najemnik poczuł przypływ zaintrygowania. – Masz na myśli
Takeshiego?
– Tak, oczywiście. A kogóż by innego? Nasz Zakon poszukiwał go od długiego czasu.
Dzięki zaangażowaniu wielu magicznych zwierząt i szalonej wprost odwadze
przywódcy klanu kotów, szanownego Buchi Nekomaty, Cień Śmierci został uwolniony
z rąk okrutnej wiedźmy z Rozerwanego Kręgu i w tej chwili znajduje się pod opieką
Księżyca Utajonego tu, w Rozdartej Skale. Ponieważ poprosił, żeby w jego imieniu
skontaktować się z tobą, pozwoliłem sobie zaprosić cię do mojego lokalu i wyjaśnić całą
sytuację.
Yoshitakiego ogarnęła konsternacja.
– Nie rozumiem zupełnie nic z tego, co mi powiedziałeś. Jaka wiedźma? Dlaczego
Rozerwany Krąg miałby interesować się Takeshim? I po co go porywać? Wybacz, ale to
brzmi jak jakaś wymyślona naprędce bajeczka.
Jenot zaśmiał się pogodnie.
– Najważniejsze, że bajeczka ma szczęśliwe zakończenie. Chcesz się zobaczyć
z przyjaciółmi? Jeszcze dziś, bardzo niedługo?
Najemnik miał już zupełny mętlik w głowie.
– To ich jest więcej? – spytał niezbyt lotnie.
– Pewnie – uśmiechnął się kosmaty właściciel „Lisa i Kota”. – Cień Śmierci
przyprowadził ze sobą rozczochraną dziewczynkę i wędrownego mnicha o oczach jak
najgłębszy kosmos. Swoją drogą, dziwny ten świątobliwy mąż. Pachnie magią. I to jaką!
Bardzo starożytną…
– Litości! – jęknął Yoshitaki. – Nie mam pojęcia, o czym gadasz! Dobra, jedno
wydaje się jasne. Zaprowadzisz mnie do Takeshiego, tak?
Jenot zamrugał i przepraszającym gestem położył łapę na nosie.
– Oj, wybacz. Trochę się zagalopowałem. To mi się zdarza. Tak, zaraz możemy
ruszyć do kwatery twoich przyjaciół. Muszę tylko dokonać przemiany. Nie mogę
paradować po ulicach w swojej prawdziwej postaci. Pies czy kot nie budzą sensacji, ale
jenot spacerujący po centrum miasta? Zbytnio byśmy zwracali uwagę.
– A nie będziemy zwracali, gdy pojawię się na bulwarze z gadającym czajnikiem
pod pachą? – spytał kąśliwie najemnik, lekko zirytowany paplaniną rozgadanego
futrzaka.
Jenot nie zwrócił uwagi na ironię w jego głosie. Roześmiał się wesoło.
– Nie, nie będę czajnikiem! To oczywiste, że przemienię się w człowieka. My, jenoty,
mamy taką zdolność, że potrafimy przybrać dowolną formę. Kiedyś jeden z naszych
najstarszych mistrzów przemienił się w całą wyspę, z portem i statkami. A innym
razem…
– Proszę! – Yoshi był już naprawdę u kresu cierpliwości. – Chodźmy wreszcie!
– Dobrze, dobrze. Już się zmieniam – uspokoił go magiczny zwierzak. – A tak przy
okazji, mam na imię Makoto. Zapomniałem się od razu przedstawić. Gdzie moje
maniery?
Jeśli o mnie chodzi, to w dupie, rozzłościł się rudzielec. Ale nic nie powiedział, tylko
znacząco przewrócił oczami.

Kiedy przemierzał kręte uliczki Rozdartej Skały w towarzystwie krępego, zażywnego


jegomościa, w stroju właściwym dla kupca lub drobnego urzędnika, w którego
przeistoczył się Makoto, Yoshitaki czuł podekscytowanie zmieszane z odrobiną
niepokoju. Czy wszystko się uda? Faktycznie niedługo ujrzy chude, pociągłe oblicze
Cienia Śmierci? Końską gębę starego kumpla Rei, bo przecież tylko ten mnich mógł
towarzyszyć takiemu niespokojnemu duchowi jak Takeshi? Wciąż jeszcze tak dziecięcą
buzię małej Haru? Czy jak zwykły dureń dał się właśnie wciągnąć w pułapkę
zastawioną przez magików z Księżyca Utajonego na życzenie Organizacji, gangstera
Ashihei lub jeszcze innego przeklętego wroga, o którego istnieniu najemnik nie miał
pojęcia?
Kiedy skręcili w wąski zaułek, Yoshi uczuł lekkie ukłucie niepokoju, lecz zaraz jego
oczom zamiast spodziewanej zasadzki ukazał się mały, schludny domek, otoczony
donicami pełnymi kwiatów i maleńkich, owocowych drzewek.
Kolejna chatka z bajki, pomyślał na jego widok.
Makoto zastukał, a wtedy w drzwiach ukazała się drobniutka staruszka
w tradycyjnym kimonie, tak samo srebrzystym jak jej włosy, upięte w kunsztowny kok.
– Witajcie, witajcie, drodzy goście! – zawołała. – Wchodźcie, proszę! Kolacja jest już
prawie gotowa.
To riokan, klasyczny zajazd, a właściwie pensjonat z noclegami i wyżywieniem,
zorientował się rudzielec, ledwo zdjął sandały i wkroczył do środka.
Z wnętrza domu wyłonił się gospodarz, krągły dziadunio, kiwając się
w powitalnych ukłonach jak figurka Darumy.
– Zapraszam, zapraszam! Na pewno jesteście głodni i spragnieni.
Odsunął papierowe drzwi, aby jenot i najemnik mogli wejść do jadalni.
Nie da się opisać ulgi i radości Yoshitakiego, gdy ujrzał chudą, żylastą postać
siedzącą na skraju rozłożonej na podłodze maty. Znajomą. Tak przyjemnie znajomą.
– Takeshi! – aż krzyknął z radości.
– Tak, bracie, to ja. – Cień Śmierci uśmiechnął się spierzchniętą, popękaną szramą
ust.
Źle wyglądał. Właściwie nawet upiornie. Twarz miał bladą, ściągniętą, oczy podbite
czarnymi sińcami, policzki, ręce, każdy kawałek widocznej spod ubrania skóry
poraniony lub poznaczony czarnymi i fioletowymi plamami wybroczyn. Ale
w zielonych oczach płonął żywotny, jasny blask.
– Na miłosierną Kannon! – zdumiał się najemnik. – Człowieku, wyglądasz, jakbyś
zwiał z piekła.
– Bo zwiałem – zgodził się Takeshi.
– Grunt, że żyjesz. Tak się cieszę, że cię widzę. Szczerze mówiąc, byłem bardzo złej
myśli, kiedy zobaczyłem spustoszoną stację. No ale ciebie nie tak łatwo wykończyć. Na
szczęście. Cholera, naprawdę strasznie się cieszę na twój widok!
– Ja też. Nawet nie wiesz jak. Wciąż jestem. Ale z pewnością już by mnie nie było,
gdyby nie pomoc przyjaciół. Pani Mamoko – zwrócił się do srebrzystej staruszki – czy
zechce pani przyprowadzić pozostałych?
– Oczywiście, szanowny Cieniu. Zaraz ich poproszę. I podam gorącą kolację.
– Pani Mamoko znakomicie gotuje – oznajmił Takeshi. – Nie wiedziałem, że kuchnia
jenotów jest taka pyszna. No siadaj, Yoshi. Czego tak stoisz?
Ledwo najemnik zdążył opaść na matę, w jadalni pojawili się kolejni goście.
– Rei! Haru! – ucieszył się rudzielec.
Córka wójta z Zimnej Wody prezentowała się marnie. Blada, smutna, kuląca się
przy każdym gwałtowniejszym ruchu czy nagłym dźwięku, wydawała się przytłoczona
wydarzeniami, spłoszona i słaba. Uśmiechnęła się jednak na widok przyjaciela.
– Yoshi! Dobrze cię widzieć.
– Ciebie też, mała. Wierz mi, że tak. Rei, nie miałem pojęcia, że i ciebie tu spotkam,
chłopie. – Yoshitaki obrzucił mnicha uważnym spojrzeniem. – Ale zmieniłeś się przez te
lata. Nie żebym cię nie poznał, jednak…
Urwał, lekko speszony, gdy spojrzał na niego cętkowany gwiazdami, surowy
kosmos oczu.
– Musiałem – skwitował chłodno obcy ukryty w ciele człowieka i spokojnie zajął
miejsce obok Cienia Śmierci.
Najemnik podniósł wzrok na ostatniego z przybyłych gości, drobnego, smukłego
mężczyznę o miedzianej skórze.
– To Buchi Nekomata – przedstawił go Takeshi. – Najdzielniejszy, najodważniejszy
kot, jakiego w życiu spotkałem. Gdyby nie on, Etsuke przerobiłaby mnie na teppanyaki.
Żyjemy oboje z Haru tylko dzięki jego determinacji i przyjaźni. Oraz lojalności
i poświęceniu Rei. Nigdy wam tego nie zapomnę, przysięgam.
– Nie kadź tak, bo się podusimy od smrodu komplementów – fuknął były mnich. –
Pozwól pani Mamoko przynieść wreszcie jedzenie i popisać się prawdziwym kunsztem
kulinarnym.
– Etsuke? Kot? – wymamrotał skonsternowany najemnik.
– Popatrz na jego cień – szepnął Takeshi, gdy Nekomata zajmował miejsce. – I na
cienie Makoto oraz gospodarzy.
Faktycznie, po ścianach i podłodze ślizgały się czarne sylwetki magicznych
zwierząt.
– Księżyc Utajony? – spytał rudzielec.
Niegdysiejszy holopacykarz z uśmiechem skinął głową.
– Wiele się jeszcze możemy nauczyć o świecie, bracie. Naprawdę dużo. A teraz
jedzmy, bo ta fantastyczna kolacja faktycznie wystygnie.

Kuchnia pani jenotowej okazała się naprawdę wyborna. Po posiłku na macie pojawiły
się trunki, sake, whisky i wino ostróżynowe, a atmosfera stała o wiele mniej formalna.
Czarodziejskie stworzenia, ku zachwytowi Haru, przybrały swoje naturalne formy.
Wszyscy wymieniali informacje, opowiadali swoje przygody, a na koniec Makoto zaczął
opisywać najwspanialsze i najbardziej zuchwałe przemiany, jakie przechodzili jego
sławni futrzani pobratymcy.
W końcu Haru zaczęły się kleić oczy. Spojrzała na siedzącego obok Nekomatę
i nieśmiało wyciągnęła ku niemu rękę.
– Mogłabym cię trochę pogłaskać? – spytała. – Bardzo tęsknię za Genjim. To mój
kotek i najlepszy przyjaciel.
Buchi trochę się nastroszył.
– No nie wiem – mruknął. – To trochę dziwne, nie? I niestosowne. Nie wypada.
Jestem dorosłym facetem, a ty…
– Wcale nie dziwne. Przecież tak naprawdę jesteś kotem. Tylko udajesz mężczyznę.
Mój słodki Genji ze mną spał. To było takie miłe – rozmarzyła się. – Cudowne,
kochające, ufne stworzenie. A teraz musi spać całkiem sam. Pewnie bardzo tęskni,
biedaczek.
Nekomata spojrzał na smutną twarz dziewczyny, podkrążone oczy bez blasku,
pełne lęku i niepewności, a potem skapitulował.
– No dobrze, możesz mnie pogłaskać, ale krótko.
Zwinął się w kłębek obok dawnej księżniczki Zimnej Wody i nie zauważył nawet,
kiedy zaczął mruczeć pod jej dotykiem.
Każdemu potrzeba odrobiny czułości i przyjaźni w tych złych, niepewnych
czasach.

Pogrążeni w długiej rozmowie przyjaciele, Takeshi, Rei i Yoshitaki, nie zauważyli nawet,
kiedy nad Rozdartą Skałą rozgościła się chłodna, ciemna, aksamitna noc. Zarzuciła
czarny koc na dachy miejskich domów i górujący nad otoczeniem pałac regenta, leże
Tygrysa.
Poza nimi w zajeździe nie spał tylko Buchi Nekomata, magiczny kocur. Cichym
krokiem łowcy przemierzał korytarze, żeby sprawdzić, jak czuje się Haru. Jeszcze
w swojej kwaterze, leżąc na zbyt dużym, przeznaczonym dla człowieka futonie,
wyczulonym kocim słuchem odbierał ciche, żałosne westchnienia przepojone
ogromnym smutkiem i strachem. Te zachłyśnięcia, łkania, urywane oddechy, niemal
bezgłośne skargi, które wyzwala tylko ciemność i głęboka samotność. Od razu
zrozumiał, że to córka wójta śpi niespokojnie, pojękując, a nawet szlochając we śnie.
Czy mogło się wydawać dziwne, że po tym wszystkim, co przeszła biedna, dziecięca
księżniczka, dotychczas żyjąca w bezpiecznym świecie koronek, świecidełek
i niewinnych flircików, dręczyły ją teraz koszmarne wizje niedawnych wydarzeń?
Pewnie, że nie. Była tylko przerażoną, skrzywdzoną przez los małą dziewczynką,
która doświadczyła przeżyć, jakie złamałyby niejednego dorosłego mężczyznę.
Byli adepci Czarnej Wody, mistrzowie miecza, wojownicy o duszach ze stali,
ostrzejszych i bardziej niebezpiecznych niż klingi, którymi się posługiwali z takim
kunsztem oraz wprawą, nie mogli w niczym pomóc przestraszonemu, stęsknionemu za
domem biedactwu.
Ale on mógł.
Buchi wślizgnął się do jej pokoju, lekko wskoczył na posłanie. A potem położył się
obok dziewczyny i pozwolił, aby wtuliła gorący, mokry od łez policzek w miękkie, ciepłe
futerko.
Nie minęło wiele czasu, gdy oddech Haru się uspokoił, a płacz ucichł.
Odejdę przed świtem, pomyślał czarodziejski kocur. Do cholery, w końcu naprawdę
jestem kotem i nigdy nie powinienem o tym zapominać.
Leżał tak, cichutko pomrukując, aż w końcu i on spokojnie zasnął.

Tygrys przyjął Takeshiego łaskawie. W końcu drugi adept Wody na jego usługach mógł
się okazać bardzo przydatny. Ale patrząc w zaciętą, wilczą twarz Cienia Śmierci
i bardzo chłodne, bardzo zielone szkło oczu, zrozumiał, że tego wojownika nie
powinien naciskać w taki sposób jak Yoshitakiego. Kiriyama był wytrawnym graczem,
doskonałym dowódcą i chełpił się tym, że zna się na ludziach.
A ciemnowłosy, wysoki chudzielec wyglądał jak klinga miecza. Doskonałego,
wybornego, bardzo ostrego oręża, którego należy używać umiejętnie. Gdyby zgiąć za
mocno, ostrze mogłoby pęknąć lub odwinąć się i ugodzić swego pana.
A tego szogun z pewnością nie chciał.
Dlatego też nie zaproponował mu od razu przejścia na służbę, tak jak robił to
wobec innych roninów, lecz ofiarował pomoc i gościnę. Oczywiście, na własnych
warunkach.
Takeshi nie wydawał się zachwycony, ale na razie nie widział innego wyjścia.
Zgodził się więc przeprowadzić do zamku wraz z Haru i Rei, w zamian za usługi, które
miał świadczyć na rzecz Tygrysa.
Już pierwszego dnia jego pobytu w rezydencji szogun stanowczo zażądał, by gość
oddał się w ręce jego prywatnych lekarzy. Były adept Wody zjeżył się natychmiast,
urażony zbyt obcesowym traktowaniem, lecz Yoshi zdołał go w końcu przekonać.
– Chłopie, to prawdziwa okazja! – przysięgał. – Ja sobie wsadziłem kawał żelaza
w brzuch, a oni mnie poskładali dosłownie w kilka dni. Zobaczysz, będziesz jak nowo
narodzony. Najlepiej, żeby cię wsadzili do takiej specjalnej kapsuły. Posiedzisz tam
trochę i wyjdziesz młodszy o dziesięć lat. To jakaś starożytna technologia, ale łapiduchy
Tygrysa umieją wszystko obsłużyć. Zgódź się, zamiast wygłupiać. Przecież wyglądasz,
jakby cię zdjęli z pogrzebowego stosu. I to po kremacji.
Rudzielec tak długo nudził, aż Takeshi, rzeczywiście wycieńczony i osłabiony, dał
za wygraną. Udał się do skrzydła szpitalnego, a nawet pozwolił się wpakować do
kapsuły regeneracyjnej.
I nigdy tego kroku nie żałował.
Yoshi mówił prawdę. Po tygodniu terapii Cień Śmierci dosłownie rozkwitł. Tak
doskonale nie czuł się od wielu lat. Wróciły mu siły, sprawność, energia i czujność. Był
we wspaniałej formie, gotów znów rzucić wyzwanie wrogom, stawić czoła przyszłości
i stanąć do walki, do której mistrzowie Wody przygotowywali go przez całe życie.
A że tym razem przyjdzie mu ruszyć w bój pod zębatym monem Tygrysa?
Cóż, można było trafić gorzej. Naprawdę.
Haru źle zniosła przeprowadzkę do zamku Kiriyamy. W zajeździe prowadzonym przez
parę troskliwych i pogodnych jenotów czuła się bezpiecznie, a to właśnie poczucia
pewności najbardziej jej teraz brakowało. Tam miała obok siebie przyjaciół, którzy
nocowali w sąsiednich pokojach i często jadali wspólnie z nią posiłki. Od czasu
przybycia do Rozdartej Skały córka wójta Zimnej Wody właściwie nie opuszczała
gospody. Panicznie bała się wyjść poza próg zajazdu, nie interesowała jej ani
rezydencja szoguna, ani szeroki, gwarny bulwar i kolorowe uliczki miasta.
Teraz, gdyby mała Haru posiadła moc przemiany w magiczne zwierzę, najbardziej
pragnęłaby zostać myszą. Szarą, skuloną, niewidoczną, zawsze przyczajoną w kącie,
w cieniu, pod osłoną parawanów i mebli. O tak, mysz to wspaniałe stworzenie. Tak
ciche, nieważne, niezauważalne, wręcz marne. Bardzo chciała być marna. Nie stanowić
dla nikogo żadnej wartości. Niemal nie istnieć.
Może wtedy jej życie znów stałoby się spokojne i nieruchome jak tafla zimnej
wody?
Zimna Woda. Jakże do niej tęskniła. Ojciec, Genji, dawni znajomi, nawet Kazuya
wydawali się dzisiaj postaciami z jakiejś cudownej, ukochanej bajki. Opowiastki
z dzieciństwa, tak pięknej i słodkiej, aż zupełnie nierealnej. Złudne, cudne
wspomnienia, które chyba uroiły się tylko w jej pamięci, zasnutej teraz dymem smutku,
przerażenia i desperacji.
Znikła Haru z krwi i kości, pojawiła się w jej miejsce Haru zjawa, przestraszony
duch, spowity szarością traumy cień dawnej córki wójta.
Dziewczyna trzymała się jako tako, póki czuła przy sobie obecność Takeshiego, Rei,
Yoshiego oraz uroczego, pomocnego i przyjaznego Buchiego. Gdyby Promienny Książę
Genji był człowiekiem, pewnie też próbowałby ją pocieszyć lub rozbawić w równie miły
sposób. Ale świecący w mroku kocurek stał się tylko wyblakłym wspomnieniem,
holomalowidełkiem małej dziewczynki, która jest tak głupiutka i niedojrzała, że
rozmawia z obrazkami, zabawkami i zwidami.
Rzeczywistość zaś, jak zwykle, okazała się zimna, twarda, nieprzejednana,
naznaczona ostrymi, raniącymi odłamkami dni. Dokładnie jak Rozdarta Skała.
Natychmiast po przyjeździe do dworu szoguna dziewczynę rozdzielono
z przyjaciółmi. Takeshi i Yoshitaki zostali zakwaterowani w skrzydle przeznaczonym
dla samurajów Kiriyamy. Rei dostał jedną ze skromniejszych kwater w odległej części
zamku, gdzie zwykli nocować zaufani podwładni lub sekretarze ważniejszych gości
Tygrysa, a Nekomata przezornie się zmył i pozostał w mieście.
Tymczasem Haru trafiła do części domostwa, w której rezydowały służące o nieco
wyższym statusie niż zwykłe pomywaczki czy praczki. Pokojówki, garderobiane,
dziewczęta zajmujące się zastawą, biżuterią, fryzurami licznych dam przebywających
w rezydencji Kiriyamy. Piękne, pewne siebie, wesołe, rozkwitające w swej dopiero co
odkrytej urodzie, wiecznie rozszczebiotane, figlarne, trzepoczące połami i rękawami
kimon, wstążkami we włosach, koronkami sukienek barwne ptaszki, których zawsze
pełno na dworach znacznych daimio. Tylko podczas wykonywania obowiązków ściśle
trzymały się etykiety, z powagą wpinając szpile w bujne włosy swych chlebodawczyń
lub wnosząc rankiem do sypialń tace z egzotycznymi przysmakami i przepysznymi
słodyczami. Ale już podczas słania futonów, zmiany pościeli, czyszczenia ceramiki oraz
innych domowych czynności odbywających się bez udziału znamienitych dam i panów
wybuchały karminowym i cyklamenowym chichotem umalowanych usteczek, żartując,
plotkując, flirtując ze służącymi, bawiąc się i przekomarzając.
Haru, wycofana, nieobecna, odległa, pasowała do nich jak trup do weselników.
Nie, dziewczyny nie były dla niej okrutne. Czasem zdarzył się ostrzejszy żart,
kąśliwa uwaga, przytyk, ale ogólnie starały się nieco ożywić smutną, bierną,
nieruchawą towarzyszkę, patrzącą na przepych siedziby Tygrysa pustymi oczami
chorej sowy.
– Och, ona jest z głębokiej prowincji! – wzdychały znacząco.
Córka wójta nie oponowała. W gruncie rzeczy, wymarzony przecież niegdyś,
wspaniały, pełen blichtru i wyrafinowania świat pałacu Kiriyamy wydawał jej się
boleśnie pusty i mdły.
Dlaczego dawno, tak bardzo dawno temu, marzyła, żeby to wszystko zobaczyć,
żeby uczestniczyć w kolorowym, płaskim, pozbawionym sensu i znaczenia korowodzie
póz i rytuałów dworskiego życia? Nie potrafiła powiedzieć. Czemu aż do tęsknoty
pragnęła zobaczyć damy, samurajów, daimio, ich wykwintne rezydencje, wspaniałe
stroje, cudowne ogrody, niezwykłe dekoracje i meble? Nie wiedziała. Naprawdę nie
wiedziała.
Obojętnie spoglądała na kukły otulone chmurami jedwabi, kukły obwieszone
złotem, kukły o umalowanych twarzach, wypielęgnowanych rękach, włosach
roztaczających słodkie aromaty piekielnie drogich perfum.
Kukły, kukły, kukły.
Wydrążone wewnątrz puste marionety, dziwaczne zabawki, bezsensowne
podróbki prawdziwych istot.
Tak, jej największe marzenie się spełniło. Wszak znalazła się na dworze samego
szoguna, wszechpotężnego Tygrysa Kiriyamy. Niemal z każdej ściany szczerzył do niej
szydercze, głodne kły jego pręgowany mon.
Czy można było zajść wyżej? Księżniczka z Zimnej Wody, tak jak chciała,
doświadczała dworskiego życia w domostwie najważniejszego człowieka w Wakuni.
Owszem, spełniła swoje największe pragnienie. Ale miało ono ohydny, mdlący,
gnilny smak strachu i bolesnej tęsknoty za domem.
Nie minęło wiele czasu, nim okazało się, że mała Haru do niczego się nie nadaje na
dworze. Brakło jej umiejętności, by stać się pokojówką, wykwalifikowaną służącą lub
choćby garderobianą, oraz chęci, żeby się czegokolwiek nauczyć. Ponieważ jednak na
rozkaz szoguna została umieszczona w skrzydle dla dziewcząt parających się takimi
zajęciami, nikt nie śmiał jej stamtąd usunąć. Została więc zwykłym popychałem, nieco
niewygodnym meblem, który trzeba często przestawiać z miejsca na miejsce, żeby nie
przeszkadzał. Ale w końcu to wcale nie takie uciążliwe, prawda? Zwłaszcza jeśli zgodne
z wolą panującego niepodzielnie Tygrysa.
I być może córka wójta do końca swoich dni utkwiłaby w gwarnej, rojnej, pełnej
zabieganych służących rezydencji Kiriyamy, niczym żywy duch, osobliwa
i kontrowersyjna ozdoba, zapomniany manekin, gdyby nie biblioteka.
Haru odkryła ją, gdy snuła się bez celu po pustawych korytarzach starej
poczekalni. Petentów przybywało z każdym rokiem, więc szogun był zmuszony zmienić
rozkład swego zamczyska i urządzić na dole nową, dużo większą przestrzeń
przeznaczoną do przyjmowania interesantów.
Dawna poczekalnia zmieniła się więc w coś w rodzaju dodatkowego holu,
a czasem, w razie konieczności, pokoju dziennego dla służby gości przyjeżdżających
z ogromną świtą, co nie bywało na dworze rzadkością. A ponieważ Tygrys lubił
uchodzić za miłośnika sztuki i intelektualistę, wzniósł na dole nową bibliotekę,
dostępną dla oczekujących na audiencję.
Tymczasem o poprzedniej zapomniał świat. Czekała, zakurzona i pusta, aż ktoś
wreszcie otworzy drzwi, jak to zrobiła przed chwilą była księżniczka Zimnej Wody.
Oczekiwała przez lata, żeby właśnie dla niej stać się Krainą Olśnień.
Gdy tylko Haru, skuszona dużym napisem na drzwiach, oznajmiającym, co kryje
się wewnątrz, ośmieliła się odemknąć drewniane skrzydło, stanęła oniemiała w progu.
Książki. Książki były wszędzie, otaczały ją, zapraszały, kusiły. Stały na regałach,
leżały na półkach, z blatów stołów i stolików do czytania czarowały tajemnicami
barwnych ilustracji. Bardzo stare i zupełnie współczesne. Podniszczone lub lśniące
nowością lakierowanych okładek. Małe i duże. Grube i cienkie. Przeróżne. Otwierały się
przed Haru jak przyjazne, pomocne ramiona. Wielostronicowe tomiszcza starożytnych
traktatów, zbiory poezji i opowiadań, powieści, albumy, komiksy, poradniki, opowieści
podróżnicze.
Wszystko miała tu w zasięgu ręki.
Z początku tylko przyglądała się okładkom, muskała dłońmi grzbiety, zerkała na
obrazki, czytała urywki z otwartych stron.
Lecz w końcu magia książek, ta niezwykła, potężna moc słowa zaklętego w druku,
zadziałała i znów porwała córkę wójta w podróż przez marzenia, zachwyty
i oczarowania.
A zaczęło się od niepozornej książeczki, którą dziewczyna bardzo kochała
w dzieciństwie. „Pan Michizu i księżyc”. Gdy tylko zerknęła na dobrze znajome
ilustracje, żaby, jezioro i pełnię, srebrzyście ogromną, zawieszoną lampionem nad taflą
wody, poczuła ciepło rozlewające się w piersi. To było jak wspomnienie, smak i zapach
domu. Jej rodzinnego domostwa w Zimnej Wodzie.

Pan Michizu przechadza się z parasolem


– czytała –
Srebrnym
Okrągłym jak księżyc.
Kiedy go zamknie
Nastanie nów.
Żaby rozmawiają ściszonymi głosami.
Pan Michizu
Spaceruje pod księżycem.
Tylko nocą można dostrzec nieskończoność.
Żaby obserwują z powagą
Jak pan Michizu
Zachodzi za horyzont zdarzeń
W pierwszym blasku przedświtu.

Uwielbiała dziwny, nieco niepokojący, trochę surrealny klimat tego wiersza.


Gdy była mała, często budziła się w nocy podczas pełni, usiłując zobaczyć pana
Michizu krążącego po ogrodzie. Raz nawet wydawało jej się, że na ścieżce mignęło
pasiaste kimono i okrągła czasza otwartego parasola. Ale to musiało być jedynie
złudzenie.
Tuż po odkryciu zapomnianej biblioteki nie zachodziła do niej przez parę dni,
znów dając się wciągnąć lepkiej, duszącej szarości depresji. Lecz po jakimś czasie ze
zdumieniem stwierdziła, że tęskni. Brakuje jej czegoś, doskwiera jakiś niezrozumiały
dyskomfort.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy zrozumiała, czego tak naprawdę pragnie.
Otóż chciała czytać.
Pogrążać się głęboko, całym sercem w magii opowieści. Wraz z bohaterami
przeżywać niezwykłe zdarzenia, wielkie miłości, bolesne rozczarowania i trudne próby
charakteru.
Tak, teraz tylko literatura mogła jej dostarczyć bodźców potrzebnych do życia.
Zaczęła więc codziennie wymykać się do biblioteki, żeby pogrążać się w świecie
słowa. Zdań skreślonych ze swadą, precyzyjnie, umiejętnie, inteligentnie, bystro
i zabawnie. Tylko ten kunszt, zdolność do swobodnego posługiwania się literami,
tworzenia całych barwnych, niezwykłych, oszałamiających, wielopiętrowych światów
za pomocą czarnych znaków odbitych na papierze, robiły na niej wrażenie.
I tak oto książki uratowały Haru.
Wreszcie znów miała cel. Biegła do biblioteki, żeby pochłaniać tom za tomem.
A z każdym dniem na blade policzki powracał lekki rumieniec, w pustych dotąd oczach
zaczynał się rozpalać słaby, słabiutki płomyk ożywienia.
Posmutniała, przerażona, blada i mdła, niemalże martwa dusza córki wójta
powolutku znów otwierała się na nowe doznania.
Nie, dziewczyna nie zapomniała doznanych krzywd i strat. One wciąż w niej tkwiły
zadrami wspomnień i tak już miało pozostać na zawsze. Jednak przemożna siła
młodości pozwalała jej odwrócić się od potwornych obrazów z przeszłości i zacząć
poszukiwać ścieżki, którą mogłaby kroczyć dalej. W przód.
W tym powolnym, trudnym i dość bolesnym procesie bardzo pomógł jej Rei. Były
wędrowny mnich, choć sam poraniony i odmieniony, w swojej nowej oschłej surowości
znalazł jednak w duchu miejsce na troskę o losy Haru. Polubił dziewczynę od razu, gdy
tylko poznali się w rezydencji Omury, nie minęło więc wiele czasu, nim sobie o niej
przypomniał. Musiał włożyć nieco wysiłku, żeby odnaleźć ją w ogromnym zamku
Kiriyamy, gdzie była tylko jedną z mnóstwa służących, lecz jego starania w końcu się
opłaciły.
Pierwsze spotkanie ucieszyło oboje. Haru już w gospodzie jenotów zdążyła
przywyknąć do nowego wizerunku Rei, a spotkanie starego przyjaciela bardzo
podniosło ją na duchu. Wkrótce oboje zaczęli spędzać wiele czasu w bibliotece, czytając
po cichu lub na głos, recytując poezje, rozmawiając o różnych książkach, podziwiając
albumy i ucząc się nowych rzeczy z licznych podręczników i poradników.
Ten dwuosobowy klub literacki stał się niezłą terapią także dla Rei, udręczonego
wiedzą o swej mrocznej przeszłości. Siedząc wśród pootwieranych tomów z Haru
u boku, w absolutnym, niemal mistycznym spokoju pustej biblioteki choć na chwilę
zapominał o czynach, których się niegdyś dopuścił.
W ten sposób ożywcza, kojąca moc słowa pisanego spłynęła także na niego, prawie
uczłowieczonego przedstawiciela obcej, okrutnej cywilizacji.
Najwięcej dobra przyniosła jednak córce wójta.
Wrażliwa na sztukę dziewczyna po prostu nie mogła nie ulec urokowi
wytwornych, niezwykle wysublimowanych i wysmakowanych wnętrz rezydencji
szoguna. Tu na każdym kroku obcowała z kunsztem najwyższych lotów. Tygrys znał się
na rzeczy i był bardzo wybredny. Kupował tylko najpiękniejsze i najcenniejsze
przedmioty.
Tak więc ten nieustanny korowód piękna porwał i otoczył także Haru. W bajeczne
krajobrazy uwiecznione na wszechobecnych parawanach dosłownie można było wejść,
niczym w portale do niebiańskich zaświatów. Meble, delikatne i kruche, wydawały się
tak zwiewne, jakby wykonano je z tchnień wiatru, a nie drewna i laki. Tkaniny
przypominały ukwiecone łąki, tajemne ogrody, rozśpiewane barwami ptaszarnie.
Każde naczynie zachwycało delikatnością porcelany i tonami idealnej polewy.
W olbrzymiej świątyni sztuki użytkowej, którą była cała Rozdarta Skała, mała Haru
czuła się jak brzydki bibelot. Ale jednocześnie nie mogła nie chłonąć otaczającego ją
piękna.
Chłonęła więc, nawet bezwiednie. Chłonęła chcąc nie chcąc. Napawała się
osaczającą ją zewsząd sztuką.
A te doznania sprawiały, że otwierała się także na otaczającą ją rzeczywistość.
Już nie stała w kącie, usuwając się w cienie, lepiąc do ścian, usilnie próbując nie
istnieć. Zniknęło chore pisklę sowy. W jego miejscu pojawiła się młoda kobieta,
wycofana, cicha, ostrożna, lecz gotowa znów zacząć żyć.
Coraz częściej odpowiadała, zagadnięta przez koleżanki, z rodzącą się ciekawością
przyglądała się ich pracy, z łagodną pobłażliwością patrzyła na flirciki, ploteczki
i chichoty.
Przełom nastąpił niespodziewanie, gdy ujrzała Junko, pulchną, spokojną, bardzo
przyjazną pokojówkę, która wiele razy okazała jej życzliwość, starannie składającą
ubrania swojej pani.
Haru przypomniała sobie nagle, że przecież kiedyś w podobny sposób dbała
o kimona damy Fumiko.
W nagłym impulsie zdobyła się na odwagę i nieśmiało, ledwie słyszalnym szeptem
zagadnęła starszą dziewczynę:
– Pokażesz mi, jak to zrobić? Bardzo proszę…
Junko natychmiast obróciła ku niej okrągłą, uśmiechniętą twarz.
– Pewnie! Zaraz cię wszystkiego nauczę. Zobacz, najpierw musisz ułożyć suknię
równo i wygładzić wszystkie nierówności…
Sprawne dłonie garderobianej zdawały się śmigać wokół kosztownej materii
wyszywanego jedwabiu, a córka wójta patrzyła uważnie, starając się zapamiętać
kolejność wszystkich czynności.
Wówczas, od tej jednej eleganckiej sukni, zaczęło się jej odrodzenie.

W tych szczególnych dniach, gdy Haru wydobywała się ze skorupy przeżytej traumy,
powoli przestawała myśleć i skupiać się tylko na sobie, jak to dotąd robiła. Oczywiście,
nadal bardzo tęskniła do bliskich i rodzinnej Zimnej Wody, ale wypływając z wolna
z mętnych, mulistych odmętów własnego cierpienia, zaczęła zdawać sobie sprawę, jak
bardzo musi rozpaczać jej biedny ojciec. Na miłosierną Kannon i dobrego Buddę
Amidę! Przecież nie miał żadnych wieści o jej losie od bardzo dawna. Z pewnością
zamartwiał się na śmierć i wymyślał najgorsze scenariusze.
Jakżeż głupią, złą i niewdzięczną była córką, jeśli nie pomyślała o tym wcześniej!
Dlatego też przy kolejnym spotkaniu z Rei natychmiast zaczęła błagać mnicha, żeby
wysłał list do wójta wioski. Jako zwykła służąca nie miała możliwości ani pojęcia, jak
sama mogłaby tego dokonać.
Długa, końska twarz Rei zasępiła się jednak na tę prośbę.
– Boję się, że nie mogę nic zrobić bez zgody szoguna. Nie chodzi o ciebie, ale inne,
poważniejsze sprawy. Twój los jest połączony z losami Takeshiego i Yoshitakiego,
a przez to samego pana Kiriyamy. Nie wiem, jakie są jego zamysły i jakie sekrety
zamierza utrzymać w tajemnicy. Nie wolno mi napisać do twojego ojca, zanim Tygrys
nie wyrazi na to zgody. Inaczej mógłbym poważnie zaszkodzić i jemu, i tobie, i nam
wszystkim. Przykro mi, Haru.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Odmowa załamała ją zupełnie. Usta
zadrżały, broda zaczęła się trząść, a po policzkach popłynęły wielkie, ciężkie od smutku
łzy.
Były mnich bardzo chciał pocieszyć swoją małą przyjaciółkę, ale szczerze mówiąc,
nie wiedział jak. Tylko szogun był władny pochylić się z troską nad dramatem córki
wójta i wydać decyzję o wysłaniu listu, a jak wiadomo, tygrysy nie są skłonne do
przesadnej litości.
– Poczekaj, nie rozpaczaj. Porozmawiam z Takeshim. On ma bezpośredni dostęp do
Kiriyamy. Na pewno przekaże twoją prośbę. Jeśli szogun się zgodzi, zrobię wszystko,
żeby natychmiast wysłać posłańca do Zimnej Wody. Obiecuję.
Ale karma, jak to karma, bywa przewrotna i złośliwa, każąc słono płacić za dawne
błędy. Biedną niegdysiejszą koronkową księżniczkę, która tak pragnęła zażyć
prawdziwych przygód i buńczucznie wykrzykiwała z okna swego pokoju, że pragnie, by
porwały ją demony, czekało gorzkie rozczarowanie.
Tygrys zgody nie wyraził.
Za nic miał rozpacz zdruzgotanego, starego ojca. Przecież to tylko zwykły
podrzędny urzędniczyna, jakiś tam wójt czy naczelnik wioski.
Niestety, Rei się nie pomylił. Los małej Haru był powiązany z wydarzeniami, które
zupełnie ją przerastały. Gdyby bowiem naraz wszyscy w Zimnej Wodzie zaczęli skakać
z radości, że ich księżniczka nie wkroczyła jeszcze między szprychy koła przemian,
wkrótce również Ashihei dowiedziałby się, że dziewczyna żyje i w dodatku przebywa
w Rozdartej Skale. A wtedy bez trudu domyśliłby się, dzięki komu ocaliła życie. Bo
uratować mógł ją tylko Takeshi albo Yoshitaki, lub obaj naraz. To zaś musiałoby
oznaczać, że szogun nie tylko włączył się do gry, ale także wie o serum i zapewne
posiada jego próbkę. W dodatku dysponuje też wiedzą, że w rękach gangstera znajduje
się renegat z Zakonu Szczególnych Receptur, który pracuje dla Ashihei.
A taki obrót spraw był pręgowatemu drapieżcy wielce nie w smak.
W dyskrecję ojca Haru zupełnie nie był w stanie uwierzyć. Stary człowiek nie
umiałby ukryć swojej ulgi i radości, a nawet gdyby próbował, i tak jego przemiana
byłaby dla mieszkańców wioski aż nadto widoczna. W każdym razie na pewno w końcu
wypaplałby komuś radosne wieści. Chłopi już tacy się urodzili. Z młócącymi wiecznie
ozorami i tchórzliwymi sercami królików. Przecież to nie samuraje, na Buddę Amidę!
Mała powinna być wdzięczna, że zapewnił jej schronienie i pracę. Znalazła się przecież
w Rozdartej Skale. Siedzibie najpotężniejszego człowieka w Wakuni. Niech siedzi cicho
i korzysta z tej niezwykłej łaski.
Ojciec się martwił do tej pory, to może pomartwić się jeszcze trochę. Szczerze
mówiąc, jego los zupełnie nie obchodził szoguna. Ani losy jego córki, żeby już
powiedzieć całą prawdę. Ale Takeshi mógł się okazać przydatny, a żywił do dziewczyny
jakiś niezrozumiały sentyment. Romans? Eee, nie. Adept Czarnej Wody nie
zaangażowałby się w związek z pokojówką. Nieważne. Istotne są tylko fakty.
Listu, jak na razie, nikt nie będzie wysyłał.
Teraz nadszedł czas, żeby Kiriyama wycofał się w głąb swych prywatnych komnat
i wszystko dokładnie przemyślał. Potem ogłosi decyzję.
Niech czekają.
Czekali więc. Znów posmutniała, załamana Haru, Takeshi, Yoshitaki, Rei, a nawet
cały Zakon Księżyca Utajonego.
Bo wola Tygrysa stanowiła prawo nie tylko w jego rodzinnym mieście, ale także
w całej Wakuni.
Zew selvy

P
epito naprawdę się ucieszył, kiedy znów znalazł się w swoim małym mieszkanku
w stolicy. Życie wreszcie wróciło do normy. Żadne oddziały wojsk nie ośmieliły
się już zaatakować Sanktuarium. Widocznie Sanchez dostał odpowiednią
nauczkę. Bojówkarze także jakoś przestali rozbijać się po mieście, we wszystkich
dzielnicach zapanował spokój.
Ludzie z ulgą wrócili do swoich zajęć, wydawało się, że wszystko wpadło
z powrotem w stare, dobrze znane koleiny.
Bakeneko rzadziej teraz odwiedzał swego ucznia, więc młody Alvarez z radością
ruszył nadrabiać zaległości towarzyskie. Niemal co dzień spotykał się z Salomonem
i innymi chłopakami, bawił się, pił, tańczył i brylował, pławiąc się w blasku chwały
odważnego i potężnego wybrańca Panienki.
Przeżywał naprawdę cudowne chwile.
Dla podratowania budżetu, lecz prawdę mówiąc, głównie z powodu nacisków
sąsiadek znów rozpoczął praktykę szamańską. Co prawda na opustoszałym bazarze
hulał wiatr zmian, łomocząc okiennicami pustych sklepików, jednak niektórzy dawni
dostawcy zaczęli pokątnie sprzedawać zioła po domach, tak więc Pepito miał się gdzie
zaopatrzyć w podstawowe składniki.
Powoli zaczęło się wydawać, że rewolucja nowego prezydenta to jakiś zapomniany,
dawno przebrzmiały problem, z którego konsekwencjami, i owszem, należało się wciąż
jeszcze mierzyć, lecz wkrótce miano wszystko przywrócić do dawnego ładu. Ot, jakaś
wielka wichura czy powódź, jaka nawiedziła miasto, robiąc wiele szkód, ale odeszła
i raczej nie miała już stanowić realnego zagrożenia.
Antilia odetchnęła z ulgą. Życie stolicy toczyło się znów tak, jak powinno.
Czy to była tylko cisza przed zbliżającą się nawałnicą?
Dla biednego Chudziny, który nie miał o tym jeszcze najmniejszego pojęcia, na
pewno tak.

Nie przyszli nocą ani o świcie, tak jak można by się spodziewać. Skąd! Pojawili się na
ulicy w biały dzień, gdzieś tak w porze wczesnego obiadu. Było ich sześciu. Wielkich
chłopów w mundurach noszonych zwykle w czasie interwencji, z pełnym
oporządzeniem. Pałki, broń krótka, paralizatory, kajdanki, czort wie jeszcze co. Żeby
dopełnić obrazu grozy, dwóch miało przerzucone przez plecy karabiny.
Na wszystkie łagodne loa! Karabiny?! Żeby złapać jednego chudego,
nieuzbrojonego chłopaka? No co się porobiło z tym światem?
A jednak tak właśnie prezentowali się, maszerując samym środkiem dzielnicy.
Miny mieli zaciekłe, oczy złe i baczne. Wyćwiczone, aby wyśledzić najmniejszy odruch
oporu.
Ale kto by się tam opierał sześciu pistoletom i dwóm sztukom długiej broni?
Mieszkańcy dobrze wiedzieli, do czego jest zdolna żandarmeria. O tak, świetnie
zdawali sobie z tego sprawę. Dlatego też chowali się w głębi mieszkań, uciekali na
zaplecza sklepów, z bijącymi na alarm sercami kulili się za ladami, starali ukryć
w ciemnych kątach warsztatów.
Nikt nie ośmielił się sprzeciwić aresztowaniu.
Bo przecież oni po kogoś przyszli. Co do tego ludzie nie żywili żadnych wątpliwości.
Ale po kogo? Na kogo padło tym razem? Kto miał przepaść w zębatej, bezlitosnej
paszczy tak zwanego „wymiaru sprawiedliwości”?
Wkrótce to stało się jasne.
Idą po naszego Pepita!
Przerażony, niemal niewyczuwalny, mdły podmuch wiatru, który ledwo ośmielał
się dmuchać, niósł tę smutną wieść cichym, cichutkim, ledwie dosłyszalnym szeptem,
przekazywał dalej w delikatnym poruszeniu firanek, drgnięciu żaluzji, minimalnym
uniesieniu się rolet, stuknięciu okiennic.
Dzielnica patrzyła, lecz mogła tylko zamrzeć z bezsilności.
Po Pepego, po Pepego idą! – rozpaczał podmuch.
Mieszkańcy martwili się razem z nim.
Ale to było wszystko, co potrafili zrobić.
Schowani głęboko w swoich kryjówkach ludzie dygotali z gniewu, strachu,
frustracji oraz ulgi, że tym razem nie padło na nich.
Zaś Pepito? No cóż. Miał się dowiedzieć ostatni. I tak też właśnie się stało.
Siedział sobie spokojnie w domu, pochylony nad miską pysznej fasoli z mięsem,
którą przyniosła mu rankiem doña Pilar w podziękowaniu za wyleczenie uporczywych
bólów w kolanie. Sąsiadka gotowała jak kulinarna bogini, więc młody wegetalista
żwawo wymachiwał łyżką.
Która wypadła mu z ręki akurat w chwili, gdy drzwi do jego mieszkania, siłą
wykopane z framugi, z impetem runęły na podłogę.
Huk wstrząsnął całą kamieniczką, wydawało się, że nawet dachówki podskoczyły
ze strachu.
A już na pewno podskoczył Chudzina, który przez jedną szaloną chwilę w ogóle nie
potrafił zrozumieć, co się właściwie wydarzyło.
Ale jeśli miał jakieś wątpliwości, to wściekły ryk dowódcy oddziału natychmiast
rozwiał je wszystkie.
– Pepe Alvarez! Jesteś aresztowany! Nie próbuj stawiać oporu!
Człowiek nie zawsze myśli bądź zachowuje się logicznie w chwili nagłego
i niespodziewanego kryzysu. Więc Chudy zareagował tak, jak nakazał mu instynkt
ulicznego sieroty. Natychmiastową ucieczką.
Zerwał się z krzesła i niewiele myśląc, po prostu wyskoczył przez okno. Gdyby miał
większe lokum, z pewnością ta sztuczka by się nie udała. Ale ciasnota panująca
w mieszkanku sprzyjała lokatorowi. Szczupły, zwinny, szybki chłopak, który doskonale
znał rozkład pokoju, miał szansę uciec potężnym, barczystym, obciążonym sprzętem
żandarmom.
Postanowił tę szansę wykorzystać.
Błyskawicznie zsunął się po daszku, skulony, żeby stanowić mniejszy cel, przebiegł
po niedużym tarasie sąsiedniej posesji, przeskoczył ponad szczeliną w murze, a potem
na czworakach pokonał wąski gzyms i zeskoczył po drugiej stronie ogrodzenia wprost
na sąsiednią ulicę.
Goniły go przekleństwa i groźne okrzyki prześladowców.
Prawdę mówiąc, miał więcej szczęścia niż rozsądku, gdyż zginąłby niechybnie,
gdyby przedstawiciele władzy nie dostali surowego rozkazu, żeby przywieźć tego
„małego skurwysyna” żywego na komisariat. Pepe uciekał jak spłoszone zwierzę, nie
zdając sobie sprawy, że cały czas pozostawał wystawiony na strzał niczym betka na
jarmarcznym straganie.
Biegł teraz, pędził, kluczył między zaułkami, a podeszwy jego butów wybijały
szaleńczy rytm powtórzony przez werble panicznie walącego w skroniach pulsu. To
była jego dzielnica, jego miejsce! Otwierała przed nim troskliwie dobrze znane załomy
murów, głębokie pieczary bram, wąskie, kręte uliczki, mroczne od cieni arkady, czarno-
białe w ostrym słońcu łuki podcieni.
Uciekał nimi, tymi kanałami łaski, ścieżkami zbawienia, drogami wiodącymi ku
upragnionej wolności. Zwiewał ile sił, sam, samotny, za towarzysza mając tylko
wydłużonego, chudego, czarnego brata bliźniaka. Swój przerażony cień.
W panice wcale nie zdawał sobie sprawy, że znajome ulice są puste, wyludnione, że
nikt nie zamierza udzielić mu pomocy. Szczerze mówiąc, nawet na to nie liczył.
Nie miał prawa narażać przyjaciół, znajomych czy sąsiadów. Nie na kontakt
z żandarmerią. Jedyne przyrodzone prawo, jakie mu przysługiwało, to zew ucieczki.
Właściwe każdemu stworzeniu pragnienie ocalenia życia.
Biegł więc, biegł i biegł, klucząc pośród zabudowań.
Uciekaj, uciekaj, Pepe!
Chodnik też uciekał spod jego stóp. Rozgrzane jesiennym słońcem, popękane,
wypłowiałe płyty. Opiekunowie i sprzymierzeńcy wielu odwrotów dziecka ulicy.
Lecz po długim, wyczerpującym sprincie Pepemu zaczęło w końcu brakować sił.
Nogi pracowały coraz wolniej, serce z wysiłkiem pompowało krew, oddech stał się
świszczący i chrapliwy.
Chudzina ustawał w pędzie.
Ale jednocześnie ogarniała go coraz większa euforia. Miasto wokół było ciche
i puste. Nie słyszał odgłosów pościgu, nie widział nadciągających prześladowców.
Chyba się udało, myślał rozgorączkowany. Chyba jest dobrze. Wygrałem!
Zatrzymał się, dysząc ciężko. Pochylił, oparłszy dłonie na kolanach. Mało
brakowało, żeby padł na ulicę i leżał, łapiąc oddech.
Ciało było wykończone do granic możliwości. Ale serce, choć bardzo zmęczone,
śpiewało teraz triumfalną pieśń.
Zwiałem im! Uratowałem dupę! Zgubiłem ich! A teraz jestem wolny! Wolny! Co za
cudowne słowo!
Usta rozciągnęły mu się w mimowolnym uśmiechu.
Pepe Alvarez, szaman, wegetalista, wybraniec Panienki i sławny obrońca
Sanktuarium w Veracopa, ograł jak dzieci, wystawił do wiatru, zrobił w balona oddział
zasranej, przeklętej, budzącej grozę żandarmerii. Tak jest! Właśnie to zrobił! Juuuu-hu!
Ale numer! Chudzina, rządzisz! A tamci mogą ci naskoczyć na plery!
Jesteś wielki, Pe-pi-to!
Gdyby miał dość sił, odtańczyłby spontaniczny pląs radości.
Zamiast tego usiadł na pobliskim murku, pozwalając, żeby napięcie zsunęło się
z jego barków ciężką, wilgotną, krępującą ruchy derką, dając się zastąpić leciutkiej,
jedwabnej chuście ulgi.
Niestety, za wcześnie.
Bo właśnie w tej samej chwili w wylocie uliczki załomotały ciężkie buciory. Chudy
poderwał głowę, akurat po to, żeby zobaczyć ciemne, zwaliste sylwetki w mundurach
wlewające się do zaułka.
Miasto go zdradziło, dzielnica opuściła. Psy z żandarmerii miały jednak swoje
niezawodne sposoby, żeby dorwać każdego, kogo miały na celowniku.
– Ani drgnij! – usłyszał młody wegetelista. – Poddaj się albo zginiesz!
Sześć zimnych, czarnych, bezdusznych ślepi śmierci patrzyło na niego bez emocji.
Pepe, przyszpilony jak motyl do woskowej tacki, nie mógł zrobić nic innego, jak
tylko unieść ręce nad głowę i podporządkować się temu staremu, wrednemu draniowi,
zwanemu losem.

Choć nie stawiał żadnego oporu, żandarmi, skuwszy mu ręce na plecach, brutalnie
wepchnęli młodego wegetalistę do bolidu. Z równą bezwzględnością wywlekli potem
z pojazdu, żeby długim korytarzem doprowadzić do dużego, pustego pomieszczenia
o zakratowanych oknach.
Pokój przesłuchań na komisariacie dzielnicy, zrozumiał z przerażeniem Pepito.
Słynne miejsce. Złe, mroczne, okrutne i okryte najgorszą sławą. Stąd mało kto
wychodził w jednym kawałku.
Pod młodym szamanem ugięły się nogi. Ze strachu zrobiło mu się mdło i słabo.
Dobra Panienko! Tylko się nie zerzygaj, bo cię wtedy zabiją, powtarzał sobie
w myślach, zbyt przerażony, żeby skupić się na ważniejszych sprawach.
Zamglonymi z lęku oczami z trudem dostrzegał sylwetkę oficera, stojącego
pośrodku pomieszczenia.
– Ty jesteś Pepe Alvarez? – głos wojskowego brzmiał w uszach Chudziny głucho,
dudniąco, niemal niezrozumiale. Odbijał się wielokrotnym pogłosem, strasznym
dźwiękiem pogrzebowego dzwonu.
Varez, varez, varez, varez…
Ty jesteś…?
Ty..? Ty? Varez… varez… varez…
Czyjaś dłoń uderzyła go w twarz. Skąd się wzięła? Do kogo należała? Dlaczego biła?
Pepe nie potrafił powiedzieć. To musiała być ręka przeznaczenia. Inaczej nie umiał
sobie tego wytłumaczyć.
Chciał przyznać, że tak, że „varez” to on, ale nie słuchały go ani wargi, ani język.
Skinął więc tylko głową, choć od tego ruchu rój pszczół, który w niej mieszkał,
poderwał się nerwowo do lotu, niespokojnie obijając się o wnętrze czaszki.
Bzzz, bzzz, bzzz… Alvarez.
– Ty podżegałeś do ataku na naszych żołnierzy pod Sanktuarium w Veracopa?
Jesteś winien haniebnej zbrodni otrucia naszych dzielnych chłopców? Zrobiłeś to?
Bzzz, bzzzz, bzzz. Nie, nie, nie!
Dłoni nie spodobała się odpowiedź, więc nie miała litości.
Trzask, trzask, trzask. Z prawej, z lewej, z prawej.
– Byłeś tam wtedy? Byłeś w Veracopa, gdy doszło do wielokrotnej zbrodni?
Nie. Tak. Nie wiem!
– Byłeś, Alvarez?!
Srogo, groźnie, głośno. Przerażająco. Co zrobić? Co powiedzieć? Jaka jest prawda?
Byłem, byłem, byłem… Błagam, nie…
Jak przez mgłę Pepito ujrzał, że oficer wskazuje go żandarmom jednym
zdecydowanym ruchem podbródka.
Potem posypała się na niego lawina ciosów. Bili ze znawstwem, wytrawnie,
umiejętnie. Nie minęła chwila, a padł na podłogę, wprost pod ciężkie, wiązane w kostce
buciory.
Nie modlił się, nie krzyczał, nie prosił o zmiłowanie. Zwinięty w kłębek jak larwa
czekał, aż nastanie litościwa ciemność.
I wreszcie nastała.

Siedział skulony pod ścianą celi i płakał. Wiedział, że w ten sposób tylko przyczynia się
do jeszcze większego obrzęku rozkwaszonego nosa, ale nie umiał się powstrzymać.
Pozostawał mu przecież jedynie płacz.
Smarkał żałośnie krwawą wydzieliną i strupami, od czasu do czasu rozmazując je
po opuchniętych ustach i brodzie, ale nie dbał o to. W ogóle o nic już nie dbał. Sława,
pieniądze, ludzki szacunek, luksusy, na których mu kiedyś zależało, to były tylko śmieci,
łatwe do wymiecenia z jego życia. Tak, w każdej chwili mógł je pogardliwie wykopać
nogą za próg. Nic nie znaczyły.
Pragnął teraz wyłącznie tego, czego naprawdę potrzebował od dzieciństwa.
Spokojnego miejsca, w którym nikt nie będzie go bił, głodził, darł się na niego lub
krzywdził w jakiś inny sposób.
Ale niestety, los zrządził, że trafił znów do swego najgorszego koszmaru. Został
schwytany, zamknięty w więzieniu, dotkliwie pobity i skopany. Nie miał co jeść, a co
gorsza, nie pozostawiono mu także nic do picia. W celi nie było żadnych mebli, ani
nawet wiadra, żeby się wysikać. Ponure, szydercze, brudne i puste ściany.
W dodatku nie miał najmniejszego pojęcia, za co został aresztowany i czego od
niego chcą.
No cóż, to na pewno musiało mieć związek z wydarzeniami w Veracopa.
Z pewnością tak.
Biedny Pepito, obolały i przerażony, za nic nie mógł sobie darować, że w ogóle
wystąpił w obronie Sanktuarium, a potem pozwolił zrobić z siebie bohatera.
Po cholerę tam lazłem?! – myślał rozpaczliwie. Trzeba się było wmieszać w tłum.
Wycofać powolutku i zwiać w bezpieczne miejsce. A następnego dnia po prostu po
cichu wrócić do domu.
Zachciało mi się odstawiać ostatniego sprawiedliwego, i jak wylądowałem? Siedzę
w pierdlu, bojąc się o własne życie! Co mi przyszło z tego bohaterstwa? Syf i masakra!
Nic więcej. Och, Pepito, durny idioto! Dlaczego w ogóle pozwoliłeś się zawlec do tego
pieprzonego Veracopa?! Na co ci to było?!
Wstrząsnął nim następny spazm szlochu, od czego zabolały posiniaczone boki.
Na pewno mam połamane żebra, jęknął w duchu. I uszkodzone ważne narządy!
Tak naprawdę to pewnie umieram. Samotny, porzucony przez wszystkich przyjaciół,
opuszczony. Skonam w tym strasznym areszcie, bo mnie po prostu zabiją. Skopią na
amen. Zatłuką jak szczura. I pies z kulawą nogą się o mnie nie zatroszczy. To znaczy kot.
Przeklęty sierściuch! On sprowadził na mnie to nieszczęście! Mamił perspektywą
wielkiej kariery szamańskiej i wmawiał jakieś mętne moce po dziadku, który się na
mnie wypiął, gdy byłem mały, porzucił rodzinę na pastwę losu, a potem uciekł do
przeklętej, zasranej selvy. Niby że taki wielki szaman! Tak samo wielki, jak to głupie, złe
kocurzysko. I gdzie on teraz jest, ten cały Bakeneko? Taki niby odważny, potężny
nożownik, wegetalista. No i gdzie się podział? Uciekł, podły zapchleniec! Zostawił mnie.
Tak samo jak ta ich świątobliwa Panienka. Też mnie porzuciła. Zużyła do swoich
magicznych sztuczek i wyrzuciła jak brudną, wyciśniętą szmatę. A miałem być jej
wybrańcem! Dobre sobie. Wybraniec. Raczej smętny pajac. Nie zrobiła żadnego hokus-
pokus, żeby mnie stąd wyciągnąć. W takim razie i ja ją mam w głębokim poważaniu.
W dupie, szczerze mówiąc. Tak jak wszystkich innych, którzy mnie zostawili
w potrzebie! I już! Będę dbał sam o siebie, tak jak zawsze. Będę…
Nie dokończył litanii żalów i pretensji, bo w celi nagle zrobiło się dziwnie zimno.
I jakoś tak jakby ciemniej.
Kątem oka dostrzegł przebiegający po murze cień, więc podniósł głowę, spojrzał na
przeciwległą ścianę. Potem zaś wydał stłumiony, histeryczny pisk przestrachu.
Bo stała tam.
A właściwie unosiła się w powietrzu tak mniej więcej z pół metra nad podłogą.
Tak samo piękna, skupiona i poważna, jaką ją zapamiętał. Spokojna takim
spokojem, jaki nie należy do naszego świata. Dłonie trzymała złożone na brzuchu, jakby
podtrzymywała ogromny bukiet krwawych postrzałów, czerwone kwiecie licznych ran.
Dziewczyna, która uratowała mu życie.
Która stała obok w tłumie wiernych, taka rozmodlona.
Bojówkarze ją zabili. W życiu nie będzie umiał zapomnieć widoku gorącej, płynnej
czerwieni wsiąkającej w biały żwir placu przed Sanktuarium.
Nigdy nie poznał jej imienia.
A teraz przybyła do niego, do tej celi, mimo że od wielu dni nie żyła.
Patrzyła na Pepego chłodno, wydawać by się mogło, że wręcz obojętnie. Jakby nic
dla niej nie znaczył.
Jej urodziwa, nieruchoma, ciemna twarz pozostawała bez wyrazu.
Słowa też brzmiały sucho, bezdźwięcznie, choć bardzo stanowczo.
– Nigdy jej nie zawiedź, pamiętaj. Nie zdradź, nie wypieraj się, nie rozczaruj. Zostań
przy niej. Niech ci przez myśl nie przejdzie, żeby od niej odstąpić. Ostrzegam, trwaj
przy niej bez względu na okoliczności. Jeśli postąpisz inaczej, ona sama do ciebie
przyjdzie. A wierz mi, tego byś nie chciał.
Chudzina gapił się na zjawę z rozdziawionymi ustami. Naprawdę, nie potrafił
uwierzyć, że rzeczywiście ją widzi. A może widział?
Bo właśnie zaczęła znikać. Właściwie jakby zwijać się w kłębek ciemności, wir
rozmazanych czerni i brązów szybko wchłanianych przez brzydki, brudny tynk, aż
wreszcie zmieniła się w duży zaciek na ścianie. Pepego korciło, żeby podejść i dotknąć
plamy pozostałej po wizji, ale za bardzo się bał.
Co to było, u diabła? – myślał ze strachem. Chyba mi coś odbiło od tego bicia
w głowę. Przysnąłem na chwilę i miałem okropny koszmar. Tak, to na pewno zły sen.
Lecz w głębi ducha dobrze wiedział, że nie śnił, co wprawiało go w głęboką trwogę.
Panienka objawiła swoją moc. Lecz w zupełnie inny sposób, niż się spodziewał.
I wszystko wskazywało na to, że życzyła sobie zrobić z niego męczennika.
Z przerażenia aż zaczął dygotać.
Nie chcę! Nie mogę! – przekonywał sam siebie. Nie mam tyle siły. Brakuje mi
odwagi… wiary… i w ogóle! Jestem zwykłym dzieciakiem ze slumsowiska. Takim też
pragnę pozostać. Nie, nie ma mowy. Nie przeciwstawię się policji, żandarmerii, władzy.
Zrobię wszystko, czego zażądają! Tak właśnie postąpię. Bo się boję i chcę tylko, żeby
mnie wypuścili, zostawili w spokoju! Nie posłucham jej!
Lecz w tej samej chwili przed oczami Chudego znów pojawiła się twarz zabitej
dziewczyny.
„Bo inaczej sama do ciebie przyjdzie. A tego byś nie chciał. Tego byś nie chciał…” –
łomotało mu pod czaszką przerażające memento.
Nieszczęsny, zaszczuty, rozdarty i skrajnie wystraszony Pepito, ukrywszy twarz
w dłoniach, rozpłakał się na dobre.
Tym razem los wyciął mu naprawdę parszywy numer.

Rankiem do celi nieśmiało zajrzał zagubiony, złoty promyk słońca. Poświecił sobie
trochę, wpadłszy na krótko przez malutkie, zakratowane okno pod sufitem, lecz nie
przyniósł Alvarezowi pocieszenia.
Pepe siedział pod ścianą ponury, smutny, załamany i wystraszony jak mysz
w pułapce. Tak też się czuł. Mały gryzoń, schwytany szkodnik, dla którego z pewnością
nikt nie będzie miał ani odrobiny litości.
Przez noc kompletnie upadł na duchu.
Tymczasem jednak nadchodzący dzień rozproszył mrok niegdysiejszych
koszmarów. Chudzina spojrzał na zaciek, który tak przeraził go kilka godzin wcześniej,
zacisnął usta.
Wy-da-wa-ło mi się! – postanowił iść w zaparte. To był, kurwa, sen i tyle! Fatalnie
się czuję, w nocy na pewno miałem gorączkę. Tak, przyśnił mi się upiorny, gorączkowy
majak. Zdarza się. Zwłaszcza w tych okolicznościach. Przecież siedzę w areszcie. Jestem
pobity, nieszczęśliwy i wystraszony. To wszystko. Wystarczy, żeby roić okropne
koszmary. Żaden duch, żadna zjawa, nic nadprzyrodzonego do mnie nie przyszło. Tylko
paskudny, mroczny sen. Zrozumiałe w moim położeniu, no nie?
Nie-praw-da, szepnęła dusza. Była tu. Przyszła do ciebie. Widziałeś ją wyraźnie.
Doskonale wiesz, że to właśnie się stało.
Nie! – wrzasnął wściekle rozsądek. Nikogo nie było. Przywidziała mi się, bo jestem
roztrzęsiony.
Ty wiesz, ja wiem, upierała się podświadomość.
Ale dzienne światło i groza obskurnej, ponurej celi zrobiły swoje. Pepito postanowił
zapomnieć o wizji. Wymazać ją z pamięci. Skreślić ostatecznie.
Zwłaszcza że teraz musiał się martwić sprawami bardzo ziemskiej natury.
Bo zgrzyt klucza w zamku oznaczał dobitnie, że potwór władzy przypomniał sobie
o swojej ofierze. W drzwiach pojawił się żandarm, ponury jak cmentarz dla biedaków.
Spocznę na takim, jeśli tylko zrobię coś nie tak, jak sobie życzą, pomyślał Pepe
i zaczął się trząść.
– Alvarez, wstawaj, idziemy! – usłyszał warknięcie.
Podniósł się posłusznie, a wtedy mundurowy skuł mu ręce na plecach i popychając,
poprowadził znów do pokoju przesłuchań. Stało tam samotne, bardzo wystraszone,
krzywe krzesło, na którym go usadzono. Pod oknem panoszyło się wielkie biurko oraz
wygodny, skórzany fotel, skierowany plecami do ściany, żeby siedzący miał doskonały
widok na skulonego pośrodku pomieszczenia więźnia.
Przepadłem, struchlał Chudy.
Rozpłakałby się po raz kolejny, ale panicznie bał się, że to by się nie spodobało
władzy.
Dwóch żandarmów pilnujących drzwi wyglądało bardzo, bardzo mało przyjaźnie.
Na pewno odgłos szlochania i pociągania nosem nie przypadłby im do gustu.
A Pepito naprawdę nie chciał, żeby ręka przeznaczenia znów przemówiła.
Drgnął, kiedy do środka zamaszystym krokiem wszedł mężczyzna w mundurze
oficera. Siła, pewność siebie i autorytet wynikający z pełnienia ważnej funkcji
dosłownie z niego parowały. Wydawał się nabuzowany poczuciem władzy i własnej
wartości. Był jak kocioł do maglowania doñi Carmen, cały w oparach wrzącego
krochmalu.
Biednemu Chudzinie od razu zrobiło się duszno, gorąco i słabo na jego widok.
Przeraził się przeokropnie.
– Alvarez, tak? – burknął przybyły, przeglądając niedbale papiery leżące na blacie
biurka. – Wegetalista, szaman, terrorysta, podżegacz, piewca zabobonów, wróg państwa
i rządu, oszust, kłamca, a w dodatku bezwzględny truciciel. Jednostka wysoce
niebezpieczna. Niezła lista zbrodni, co? Starczyłoby na dziesięciu innych.
Struchlały Pepito milczał.
W głowie mu się kręciło, zupełnie nie wiedział, co ma mówić, żeby uniknąć
kolejnego bicia.
Oficer wyszczerzył do niego zęby, bardzo białe pod czarnym wąsem. Uśmiech nie
sięgał oczu.
– Nie pójdziesz siedzieć, Alvarez. O tym mogę cię zapewnić.
Więzień nerwowo poruszył się na krześle. Broda zaczęła mu drżeć.
Przesłuchujący wycelował w niego palec, gruby jak lufa pistoletu.
– Ty zawiśniesz, bracie! Zawiśniesz jak nic! Za takie rzeczy? To nawet za mało!
– Nikogo… nie… zabiłem! – głos, który z trudem wydobył się z gardła Pepego,
brzmiał tak piskliwie, jakby chłopak dmuchał w źdźbło trawy. Dzwoniły w nim
wysokie, szklane tony histerii.
– Nie zabiłeś? – syknął wojskowy. – A, tak! To akurat prawda. Byłeś o wiele, wiele
bardziej perfidny! Otrułeś naszych biednych, dzielnych chłopców! Wypaliłeś im mózgi
tymi jakimiś pieprzonymi, toksycznymi ziołami czy cholernymi grzybami. To gorzej niż
śmierć! Przysięgam, dużo gorzej. Widziałem ich płaczące matki, lamentujące żony,
ojców złożonych żałobą. Szlochające dzieci, których nigdy nie przytulą kochający
tatusiowie. I wszystko to przez twoją nienawiść, pałające zło, zawiść i żądzę bogactwa!
Latami jak pijawka wysysałeś żywą, czerwoną krew naszego udręczonego narodu!
A teraz, gdy zrozumiałeś, że nadchodzi triumf sprawiedliwości i wyzwolenia
uciśnionych mas, bojąc się utraty majątku i wpływów, bestialsko zatrułeś żołnierzy,
nieustraszonych obrońców i najlepszych synów Antilii! Nie zawahałeś się ani sekundy,
podły trucicielu!
Słowa przesłuchującego przelewały się przez głowę Pepita jak woda przez koryto.
Nic z nich nie rozumiał. Podżegacz? Do czego, na wszystkich dobrych loa? Jaki
morderca szlochających dzieci? Jakie grzyby? Nie pracował nigdy z grzybami.
A majątek? Przecież nadal jest prawie nędzarzem!
Słuchał usilnie i z całej tej kanonady zarzutów wyłowił jedno zdanie.
O pozbawionych pamięci żołnierzach. Dlatego też, zupełnie odruchowo, bezmyślnie
wykrzyknął na głos:
– To nie ja! To Panienka!
Zobaczył tylko krótki ruch podbródka. Jeden z żandarmów przy drzwiach
natychmiast podszedł i mocno uderzył go w twarz. Tym razem pięścią.
Cały pokój przepięknie zawirował, plamy na brudnych ścianach tańczyły,
schwyciwszy się za ręce, niemal słyszał, jak podśpiewują wesoło, kiedy z trudem
powstrzymywał mdłości. Coś ciekło mu po twarzy. Było ciepłe i łaskotało. Tymczasem
pomieszczenie wpadło w ruch wahadłowy, kołysane do snu miękkimi, długimi ruchami
podłogi.
– …jeszcze raz śmiał rozpowiadać w mojej obecności brednie, że te rzekome
bóstwa nie są tylko wytworem nietkniętego oświatą umysłu, bardzo pożałujesz!
Już żałował. Naprawdę, żałował z całego serca. Bał się spojrzeć na oficera, gapił się
więc na swoje kolana, na które padały teraz gęste, czerwone krople.
– Przyznajesz się do używania wiedzy o toksycznych związkach i stosowania
szamańskich sztuczek, żeby za pomocą odwaru z roślin i grzybów dokonać stałych
zniszczeń w umysłach członków antilijskiej armii?
Głowa Pepita poruszyła się sennie w lewo i w prawo.
– Nie… umiem… grzybów… – wybełkotał.
I, jak się okazuje, było to jedyne dobre posunięcie, jakie do tej pory zastosował
w rozmowie. Powiedzmy sobie szczerze, zupełnie bezwiednie.
Oficer obrzucił go bacznym spojrzeniem.
– Faktycznie… – urwał, jakby się zastanawiał. – Wydajesz się za młody na
wegetalistę. Powiedz prawdę. Ale szczerze. Teraz opłaca ci się tylko szczerość.
Przekupili cię? Zmanipulowali, tak? Zapłacili, żebyś wtedy samotnie ruszył na szpaler
żołnierzy? Prawdziwi szamani, wegetaliści i kapłani. Ty byłeś tylko pionkiem. I nie
wiedziałeś, że robią z ciebie kozła ofiarnego. Rzucają na żer jak przynętę rybom. Nie
znasz się wcale na szamaństwie. Jesteś zwykłym chłopakiem, tyle że zagubionym,
naiwnym i biednym. No wiesz, gdyby się okazało, że nie miałeś pojęcia o ich
zbrodniach, że zwyczajnie cię wrobili, to także byłbyś ofiarą, a nie trucicielem,
terrorystą i zdrajcą własnego kraju. Dostałbyś jakiś wyrok, ale krótki. A potem szybko
byś wyszedł za dobre sprawowanie. Bo widzę, że nie jesteś taki do szpiku zły, synu,
skoro płaczesz nad losem naszych nieszczęsnych niewinnych chłopców.
Ależ to skurwysyn! – pomyślał Chudy z podziwem i grozą.
Zatrząsł się ze strachu, gdy oficer podszedł i położył mu ciężką dłoń na ramieniu.
– No przyznaj wreszcie, Alvarez. Udawałeś tylko szamana. Nie znasz się zupełnie
na tych przeklętych, zakazanych sztuczkach. Chciałeś tylko zarobić trochę pieniędzy
i załapać się na chwilę sławy, żeby w spokoju prowadzić swój mały, oszukańczy
interesik, a wieczorami podrywać dupy w barach na urok znanego wegetalisty. Daj
spokój, oszustwo to zupełnie inna kategoria przestępstwa. Zupełnie. Przecież nie jesteś
szamanem i obaj świetnie to wiemy.
W pierwszej chwili Pepe miał zamiar zaprzeczyć. Łupało go pod czaszką, czuł się
osłabiony i chory. Z pewnością gorączkował. Strach omal nie odebrał mu rozumu.
Omal. Na szczęście.
Powieszą mnie, jeśli nie zrobię tego, czego on żąda, zrozumiał z wielką jasnością.
To właśnie ze mnie nowa władza zrobi kozła ofiarnego. Zginę za jakieś rzekome otrucie
żołnierzy, którego dopuściła się sama Panienka. W życiu się z tego nie wybronię. Zabiją
mnie, bo mogą i chcą. Potrzebują mieć winnego, żeby uspokoić opinię publiczną. Na
wszystkie litościwe loa, jakim sposobem znalazłem się w takiej sytuacji?
Niby się jeszcze zastanawiał, ale perspektywa rychłej śmierci, takiej prawdziwej,
brudnej, namacalnej i brutalnej, potrafi wiele zmienić nawet w duszy odważnego
człowieka.
A Pepito zbyt odważny nie był.
Dlaczego mam się wahać, żeby uratować głowę? – pomyślał. Przecież naprawdę
mnie zabiją!
Cichy, cichutki, syczący głosik już mu przecież podpowiadał właściwe rozwiązanie.
Co ty jesteś winien kapłanom, szamanom i wegetalistom? Co dla ciebie zrobili?
Przyjaźnisz się z nimi? Coś ci dali? W czymś pomogli? Nie! Pod Veracopa trzymali się
razem, tacy uświęceni, mądrzy, pyszni, dumni. Nie przyjęli cię do siebie, nawet nie
pogadali, żaden nie przyszedł choćby spytać o objawienie Panienki. Zupełnie cię olali.
Więc teraz czas olać ich. Kto tam może wiedzieć? Są starzy, sprytni, doskonale znają
swoją sztukę. A jeśli faktycznie otruli żołnierzy? Przecież nikt ci nie zaręczy, że tak się
nie stało. Panienka przyszła albo nie. Przywołałeś ją ty lub zbiorowa histeria tłumu.
Albo równie zbiorowe halucynacje, być może rzeczywiście wywołane jakimiś
szamańskimi środkami. Masz umierać za bandę cwanych starców? Mowy nie ma!
Przecież tak naprawdę nic złego nie zrobiłeś.
Instynkt przetrwania, potężny, odwieczny i silny jak żadna inna potęga, zwyciężył
w duchu i umyśle Pepita. Przecież młody Alvarez tak bardzo, tak rozpaczliwie pragnął
żyć!
Pociągnął żałośnie nosem. Wziął się w garść, a nadzieja dodała mu sił.
Zerknął chytrze na oficera. Nie pozwolił sobie na uśmiech, ale usta mu drgnęły. Nie
był teraz więcej wart niż chuderlawy, wystraszony szczeniak, który przymila się ze
strachu, machając z pokorą ogonem wciśniętym głęboko między łapy.
– Ma pan rację… señor capitano – wykrztusił. – Uczę się… uczyłem szamańskich
sztuczek. Już nie będę! Nic nie umiem. Nic prawdziwego! Przyszli, dali pieniądze,
powiedzieli, co robić. Zgodziłem się. To była duża suma dla takiego biedaka jak ja… Nie
wiedziałem, co planują, przysięgam, señor capitano! Bo w życiu bym na to nie przystał.
Nigdy w życiu! Tyle pieniędzy! Zawróciły mi w głowie, señor! Bo ja jestem ze slumsów,
sierota. Wychowała mnie ulica i tak jakoś… uległem.
Oficer uciszył go krótkim ruchem ręki. Pepe skulił się na krześle, ale tym razem nie
oberwał.
– Dobrze już, dobrze! Grunt, że zmądrzałeś. Nie ma to jak powiedzieć prawdę. Duża
ulga, no nie? Jeszcze trochę formalności i wszystko się wyjaśni – dobrotliwie oświadczył
śledczy.
– Mam coś podpisać? Jakieś zeznania? A potem mnie wypuścicie? – srebrzystym
gongiem w głosie Chudziny rozbrzmiewała świeżo wskrzeszona nadzieja. – Przysięgam,
nie będę sprawiać kłopotów!
– Nie tak szybko, synu! – zaśmiały się pełne, władcze usta pod czarnym wąsem. –
Owszem, podpiszesz i odczytasz. Głośno i wyraźnie. Na żywo, na wizji, we wszystkich
antilijskich nośnikach informacji. Mało tego, wystąpisz na ulicach jako bardzo
paskudna, bardzo żałosna holopanienka. Cały kraj się dowie o perfidii szamanów
i kapłanów z Sanktuarium. Będziesz wyskakiwał dosłownie z każdego kąta, z każdej
zapyziałej dziury. Pepe Alvarez rozgłosi każdemu obywatelowi w państwie, jakich
zbrodni dopuszczają się wegetaliści. Będą robić z tobą wywiady, pojawisz się wszędzie,
głosząc prawdę o żołnierzach otrutych pod Veracopa. Dopadnie cię sława, której tak
pragnąłeś. I nie próbuj się wywinąć, bo zadyndasz jak nic! Tak, powiesimy cię bez
skrupułów. I tę egzekucję także zaprezentujemy światu na żywo. Oczywiście, w imię
prawdy. Ocalisz życie jedynie, kiedy będziesz ściśle współpracował. Rozumiesz?
Szczegółowe oświadczenie odczytane osobiście w zamian za życie. Czy to dotarło?
Chudzina struchlał. Siedział pośrodku pokoju przesłuchań, przerażony
i zdruzgotany. Nie, tego się nie spodziewał. Na pewno nie. Ale jakie niby miał wyjście,
do kurwy nędzy? System porwał go, przemielił i z bezwzględnym okrucieństwem
zmusił do posłuszeństwa.
Co mu zostawało?
Poddać się.
Został złamany, wykorzystany i upodlony.
Ale śmierć to straszna perspektywa.
– Tak – wyszeptał słabo. – Dotarło.
– No i dobrze. – Wąsy uśmiechnęły się triumfalnie. – Zobaczysz, że warto, Alvarez.
Dwa czy trzy lata w pierdlu dla takiego młodziaka to nic. Życia się tam nauczysz.
A szubienica rzuca długi cień. Ostateczny.
Odwrócił się od Pepego, zatarł ręce i zwrócił się do żandarmów:
– No dobra. Pakujcie go do celi. Muszę się skonsultować z przełożonymi, żeby mi tu
w mig przysłali specjalistów od makijażu scenicznego, bo tak szczeniaka nie da się
pokazać na wizji. Ślepia ma bardziej podbite niż ta zasrana kurwa z Veracopa. Chyba
będzie trzeba poczekać kilka dni, aż mu opuchlizna choć trochę zejdzie. Do roboty,
chłopcy. Zabierajcie go.
Zabrali. Za kark, jak psiaka, który nasikał w przedpokoju. Bo tym tylko był i na
zawsze miał zostać. Bezdomnym psem, który zrobi wszystko za ochłap zgniłego żarcia.
Gardził sobą i nienawidził się za słabość charakteru.
Ale żył.
A przecież to najważniejsze, prawda?
Uległa, pokorna postawa szybko została nagrodzona. Tak właśnie tresuje się zwierzęta,
prawda? W ponurej, pustej celi Pepe zastał brudny, wystrzępiony materac, pokryty
wyrysowaną plamami z uryny mapą nieszczęść wielu uwięzionych tu przed nim. Do
tego podarty, szorstki koc. Wiadro na nieczystości. Z pokrywą! Blaszany kubek pełen
wody i miskę wodnistego, żółtawego kleiku z ziaren kukurydzowca.
Kurwa, ale luksusy otrzymał za swoją szmatławą, nędzną, służalczą zdradę.
Bo przecież kogoś zdradził. Czuł wyraźnie w gardle gorzki, paskudny, palący
posmak wstydu i pogardy dla samego siebie.
Chyba chodziło o ludzi z dzielnicy. O doñę Clarę, doñę Milagros, Juana, Estebana,
Pablita i pozostałych.
Tak, pewnie o nich. Musiało o nich chodzić. Mógłby się założyć, że nie spodziewali
się po nim takiego zaprzaństwa. Szanowali go. Lubili. Troszczyli się o niego. I co teraz?
Zawiódł ich. Ale każdy by tak zrobił! Każdy, kurwa mać! Nie miał co do tego
wątpliwości.
To dlaczego czuł się teraz jak smętny chuj?
Z rezygnacją zabrał się za mdłą, paskudną zupę. Nie smakowała mu. I dobrze. Na
nic więcej nie zasłużył.
Jedząc, nawet nie spojrzał na zaciek na ścianie. Prawdę mówiąc, w obliczu
niedawnych zdarzeń całkiem o nim zapomniał.
A nie powinien. Bo oprócz sąsiadów i przyjaciół z dzielnicy zdradził jeszcze kogoś
innego.
Parszywy traf winien, że akurat boginię.

Och, na wszystkie antilijskie loa i bóstwa z Wakuni! Jak okropnie, jak bardzo źle poczuł
się zawsze pewny siebie pan Bakeneko, gdy tylko dotarła do niego wieść o aresztowaniu
Alvareza. Był zdruzgotany, załamany i kompletnie rozbity. Zawiódł! Zawiódł na całej
linii wszystkich, na których mu zależało. Księżyc Utajony. Panią Kitsune. Własny kraj.
Biednych, dzielnych, uczciwych mieszkańców Antilii, którzy uwierzyli w szczególny
status młodego Alvareza. A już najbardziej jego. Nieszczęsnego Pepita, ucznia, którego
miał prowadzić ku przeznaczeniu. Niestety, zamiast tego prostą ścieżką powiódł go do
więzienia. Wydał w ręce oprawców, skazując na tortury oraz niechybną śmierć.
Wyrzucał sobie, że nie zrobił nic, żeby ochronić podopiecznego. Nie podjął żadnej
skutecznej próby namówienia go na wyjazd do selvy. Nie przewidział nawet, że może
po niego przyjść żandarmeria. Nie znalazł chłopakowi żadnej kryjówki, nie poszukał
innego mieszkania, nie opracował najprostszego choćby planu.
Postąpił jak kompletny dupek. Nie podołał zadaniu.
A teraz obwiniał się o wszystko, siedział zamknięty w domu i rozpaczał. Nie
powiadomił jeszcze Zakonu o strasznych wydarzeniach, bo nie umiał ubrać w słowa
własnej klęski. Był tak przepełniony smutkiem, że przemieniwszy się w kocura, musiał
nocą wbiec na dach, żeby wymiauczeć ogrom swojego nieszczęścia wprost w paszczę
zimnej, obojętnej nocy. Zyskał jednak tylko tyle, że ktoś cisnął w niego z okna patatem.
Nadmiar rozpaczy spowodował, że w kociej postaci zaczął intensywnie linieć, więc
na meblach w jego mieszkaniu zalegało mnóstwo sierści.
Dopiero rankiem przyszło opamiętanie.
Nie wolno mu siedzieć i płakać, obwiniać się o tę tragedię i załamywać. Jest
adeptem Zakonu Księżyca Utajonego, jego agentem w Antilii. Powinien natychmiast
zacząć działać. Może znajdzie jakiś sposób, żeby uwolnić Pepita, uratować go i sprawić,
by chłopak wypełnił swe przeznaczenie.
Już o świcie skontaktował się z Ai, która także znajdowała się w stolicy. Wężyca
zmartwiła się bardzo, ale cały czas próbowała podtrzymać przyjaciela na duchu.
– Wiesz, gdzie jest uwięziony Alvarez? – spytała.
Bakeneko skinął głową.
– Tak. W budynku aresztu w swojej dzielnicy.
– Dobrze, że nie przenieśli go do więzienia – w głosie żmii brzmiała ulga. – Areszt
jest dużo mniejszy, znajduje się w środku miasta. Łatwiej stamtąd uciec.
– Masz rację – zgodził się kocur. – Zaraz pobiegnę tam, żeby ocenić sytuację.
– Idź jako kot – poradziła Ai. – Jeśli pod budynkiem będzie się kręcił mężczyzna,
wyraźnie zainteresowany jego rozkładem i zabezpieczeniami, w dodatku ubrany
w strój wskazujący na profesję wegetalisty, na pewno wzbudzi podejrzenia. Nie
możemy sobie pozwolić, żebyś i ty został wsadzony do więzienia! Na kota nikt nie
zwróci uwagi.
Bakeneko ugryzł się w język i nie zaprotestował, że ma przecież także inne ubrania
oprócz szkarłatnych koszul i wąskich, czarnych spodni. Sytuacja była zbyt poważna na
takie przekomarzania.
– Tak właśnie zamierzałem postąpić – powiedział tylko. – Biegnę, Ai. A ty spróbuj
zorganizować jakieś bezpieczne miejsce i dyskretny transport do selvy, gdyby udało się
wyciągnąć Chudego z aresztu.
W wężowych oczach zalśniła troska.
– Uważaj na siebie!
– Oczywiście – przytaknął Bakeneko.
Biegł szybko, ile sił w łapach, niesiony jednocześnie głębokim niepokojem
i falującymi przypływami nadziei.
Może się uda! – myślał. Co tam, musi się udać! Uratujemy Pepita. Jeszcze nie wiem
jak, ale coś wymyślę.
Areszt miejski okazał się dużym, brzydkim, kwadratowym budynkiem, otoczonym
murem. Magiczny kot bez trudu przecisnął się przez okratowaną bramę, niemożliwą do
sforsowania przez człowieka. Mały, zwinny drapieżnik przemierzał truchtem
dziedziniec, przyglądając się uważnie ciężkiej, szarej budowli.
W dolnej kondygnacji prawie nie było okien. Tylko trzy wąskie, podłużne otwory,
zabezpieczone gęstą kratą. Za to na piętrze, nad niewielkim gzymsem, znajdowały się
spore okna, których broniły przed światem grube, metalowe pręty wprawione głęboko
w kamienne ramy.
Na sam ich widok Bakeneko poczuł, że zalewa go kaskada ogromnej ulgi.
Na moment znów zanurzył się w wodnym błękicie, aby ujrzeć czarne, wydłużone,
osadzone tuż obok siebie kształty ze swojej wizji.
Wyrocznia go nie zawiodła. To były one! Na pewno tak! Pręty w oknie aresztu.
A skoro odnalazł je w rzeczywistym świecie, to z pewnością także uda mu się
zdobyć pęk kluczy.
Którymi otworzy celę Pepita!
Teraz zrozumiał z ogromną jasnością, co pokazał mu starożytny zwierz spoza
czasu.
Sposób, w jaki Bakeneko zdoła uwolnić swego ucznia.
Podziękował w duszy wyroczni z głęboką pokorą i ufnością, przepraszając
jednocześnie, że śmiał zwątpić w sens swego widzenia. Nie miało znaczenia, że nie
zrozumiał go wtedy. Wizja rozpostarła się przed nim jak otwarta księga dopiero
wówczas, gdy stała się potrzebna.
Pełen świeżo obudzonego zapału, cały pałający nadzieją, zaczął uważnie
opracowywać drogę przyszłej ucieczki.
Spróbował obiec budowlę dookoła, ale okazało się, że od tyłu do ściany przylega
okalający posesję mur. Gruby, wysoki, zakończony szeregiem groźnych, metalowych
ostrzy.
Nikt nie mógłby się przez nie bezpiecznie przedrzeć.
To znaczy nikt spośród istot ludzkich.
Po raz kolejny kocur podziękował losowi. Bo jemu na pewno udałoby się
prześlizgnąć pomiędzy zabójczymi grotami. Wystarczyło kolejne bystre spojrzenie, by
Bakeneko aż miauknął z wdzięczności. Ponieważ pod murem stała wielka skrzynia
z piaskiem, ustawiona tam na wypadek pożaru.
Ach, to już był prawdziwy, szczery i radosny uśmiech losu.
Z tej skrzyni bowiem silny, duży kot mógł spokojnie doskoczyć do krawędzi muru,
unikając metalowych pazurów na jego szczycie. A potem podbiec do ściany, wskoczyć
na gzyms i dostać się do zakratowanego okna. Gdy spoglądał z dołu, wydawało mu się,
że zdołałby się przecisnąć między prętami.
Musiało tak być. Przecież wyrocznia nie pokazałaby mu ich bez powodu.
Magiczny kocur, zachowując wszelką możliwą ostrożność, wskoczył na ogrodzenie.
Zardzewiałe ostrza muskały mu futro, ale nie dbał o to. Zgrabnie przebiegłszy między
nimi, dotarł do gzymsu i skoczył. Kamienny występ był bardzo wąski, pazury
zazgrzytały, obsuwając się niebezpiecznie, ale kocur zdołał utrzymać się na ścianie.
Przylepiony do muru, dzielny i zdeterminowany koci gekon powolutku przesuwał się
w stronę parapetu.
Ufff… dotarł tam wreszcie. Przyczajony, rozpłaszczony na zimnej, płaskiej tafli,
zerknął nerwowo do środka.
I oniemiał, zdjęty radością.
Okno było otwarte!
Co więcej, pokój po drugiej stronie był niewielki. Wydawało się, że to magazyn. Pod
ścianą stała szafa na galowe mundury. Domyślił się od razu, bowiem zza
niedomkniętych drzwiczek wystawał fragment szamerowanego rękawa. Codzienne
mundury wisiały na wieszakach. Obok, z metalowych haków zwisały blade, smętne
penisy policyjnych pałek. Na blacie dużej szafki leżały napoczęte opakowania
z nabojami, niechlujnie porozrywane. Obłe, podłużne, złociste cykady pocisków
wysypywały się nieporządnie z pudełek.
A na przeciwległej ścianie, właśnie tam, wisiała najpiękniejsza rzecz, jaką
Bakeneko w życiu widział. Cudowna, przeszklona, porażająca pięknością, skrząca się
odblaskami kryształu oszklona gablota na klucze. Magiczny kocur natychmiast
rozpoznał swój pęk. Wisiał tam, na samym środku, prześliczny, srebrzysto-czarny,
pożądany i ulubiony.
Jeden jedyny, wprost z serca błękitnego snu.
Ach, dobrzy bogowie byli dziś bardzo łaskawi dla kota.
Bo kłódka, niedbale przełożona przez zamek gablotki, zwisała swobodnie,
zawieszona za otwarty pałąk.
Za dużo tego szczęścia. Naprawdę, za dużo!
Pokój był pusty, a kurz zalegający w kątach i na blatach mebli dobitnie świadczył,
że nie zaglądano tu bardzo często. Magazyn łączył się z czymś w rodzaju pomieszczenia
dziennego, a może kuchennego, wyraźnie widocznego przez otwarte drzwi. I to głównie
tam toczyło się życie posterunku. Przy wielkim stole, tylko częściowo znajdującym się
w polu widzenia kocura, siedział jeden z żandarmów. Ziewał szeroko nad kubkiem
porannej kawy. Drugi, niewidoczny z parapetu, zapewne czytał gazetę, bo czujne uszy
adepta Księżyca wyłapały charakterystyczny szelest.
Bakeneko uśmiechnął się po kociemu. Teraz wiedział już wszystko. Wizja wyroczni
podsunęła mu konkretny plan. Jeszcze raz podziękował w duchu starożytnemu
zwierzowi.
Odprawię rytuał w intencji twojego spokojnego odejścia z tego świata, obiecał
w myślach.
Po gzymsie przedostał się na mur, zwinnie zeskoczył na skrzynię z piaskiem. Teraz
pozostawał już tylko jeden problem. Brama.
Obejrzał ją z wielką uwagą, szczególny nacisk kładąc na konstrukcję zamka, wielki,
ciężki rygiel, dostępny tylko od środka, którego z pewnością nie dałby rady otworzyć
jako kot.
Ale jako człowiek już tak.
Chudzina nie był na pewno krzepki, lecz zdecydowanie powinien poradzić sobie
z takim zamkiem. Gdyby zaś akcja ratunkowa zakończyła się fiaskiem, o czym adept
Księżyca starał się nawet nie myśleć, jako kot mógłby umknąć przez bramę, a potem
zastanawiać się nad innymi sposobami wyzwolenia swego ucznia.
Zadowolony i nieco podniesiony na duchu, zdecydowanym truchtem ruszył
z powrotem do domu.
Świt przemieniał się w poranek, miasto budziło do życia, ale nikt, nikt zupełnie nie
zwracał uwagi na czarnego kota, biegnącego ulicami żwawo, jakby podążał do
konkretnego, znanego tylko sobie celu.

Tym razem to nie był żaden zaciek, wir brunatnych barw czy wykwit plam na ścianie.
O nie. Nie dało się nazwać tego zjawiska inaczej niż eksplozją. Wybuchem
niewiarygodnie jaskrawego, szalonego, nieziemskiego światła, któremu towarzyszył
wstrząs zdolny wprawić w drżenie mury całego budynku.
Pepito drżał na pewno, całym jego przerażonym ciałem wstrząsały spazmy
dreszczy. Leżał na brudnym materacu, przykryty kosmatym, szorstkim łachmanem
koca, z niemą grozą wpatrując się w przybyłą zjawę.
Zabita dziewczyna miała rację. Panienka przybyła osobiście.
I faktycznie, bardzo, bardzo pragnął teraz, żeby do tego nie doszło.
Olbrzymia twarz wisiała nad nim, blada, sinawa, niezdrowo zielonkawa, lecz
przeraźliwie realna. W czarnych czeluściach oczodołów pałały oczy koloru wrzącego
srebra. Na wszystkie życzliwe loa, one wprost buzowały gniewem! Przepalały Chudzinę
na wylot elektryczną, błękitnobiałą jasnością, aż skrzącą się od wyładowań wściekłości.
Nieruchome, grube sploty loków przypominały cielska zdechłych węży. Pomiędzy
długimi, ostrymi jak kły bretnalami aureoli przeskakiwały srebrzyste iskry potępienia.
Bardzo małe, bardzo ciemne usta z bliska przypominały otwór gębowy jakiejś
obrzydliwej pijawki czy ohydnej ryby głębinowej.
Poruszały się, ale głos wytrawiał palące słowa, głęboko wrzynające się w jaźń,
bezpośrednio w umyśle wegetalisty. Miał wrażenie, że cały jego mózg skwierczy,
usmażony jarzącą się srebrnie furią Panienki.
Odczuwał przemożne, okropne przekonanie, że zaraz popuści mocz ze strachu
i bólu.
Krzyczałby, gdyby potrafił, ale bogini kneblowała go swym niepohamowanym
gniewem, nie wypuszczając z pułapki elektrycznego potępienia.
Zniknęła przestrzeń i czas, zostało tylko parzące, przepalające srebro.
– ZDRADZIŁEŚ MNIE! ZDRADZIŁEŚ MNIE! ZDRADZIŁEŚ MNIE! ZDRADZIŁEŚ!
Ten straszny, nieludzki telegraf bombardował myśli Pepita niewiarygodnym
cierpieniem. Bezlitośnie wybijał wciąż ten sam rytm, kalecząc, raniąc, rozrywając
świadomość.
Był pewien, że umiera. Że Panienka, jeśli zechce się powstrzymać i nie zabierze mu
jednak życia, pozostawi go z wypalonym mózgiem, niezdolnego do normalnego
funkcjonowania, ślepego i głuchego na rzeczywistość, podobnie jak żołnierze, których
pokarała.
Z panicznego lęku przed losem dorosłego oseska zdobył się na straszliwy wysiłek
i w poprzek nurtu płonącego srebra spróbował wykrzyczeć swoją prawdę:
– Nnnnnieee… poddddd…pisssss…aaałeeeemmmm… nieee…!
Wodospad wściekłości zalewał go nadal, ale potworny głos odrobinę przycichł.
– WIEM. ZDRADZIŁEŚ W DUSZY. NIE WAŻ SIĘ! NIE WAŻ SIĘ! NIE WAŻ SIĘ!
ZAPAMIĘTAM.
Znikła natychmiast, w jednej chwili, jak gdyby dalszy pobyt w celi człowieka, który
ośmielił się jej sprzeniewierzyć, mierził ją i napełniał obrzydzeniem.
Przed mgnieniem oka była magnetyczną burzą furii, a teraz po prostu wyparowała.
Pepito nie potrafił złapać tchu. Normalny oddech go przerastał. Płuca nie działały,
serce się rozpadało, w brzuchu wszystkie narządy zdawały się wykonywać szalone
przewroty, kości płonęły porażone srebrną elektrycznością. Głowa bolała
nieprzytomnie.
Mógł tylko skulić się pod kocem, pojękując i szlochając, myśląc o tym, jak bardzo
ma przesrane.
Jeśli nie podpisze zeznań, zawiśnie. Jeżeli to zrobi, Panienka przemieni go
w krwawą mielonkę. Innej wersji wydarzeń nie było i nigdy być nie miało. Los aż
zanosił się szyderczym, podłym chichotem.
Umarłem, pomyślał z rozpaczą. Jestem chodzącym trupem. A przecież taki byłem
młody. Tyle jeszcze mogłem zrobić. Kurwa mać, dlaczego zawsze ja?! Dlaczego nigdy
nic nie może mi się udać?!
Odpowiedziała mu tylko głucha, obojętna cisza.
Biedny Chudzina leżał więc do świtu na materacu, wpadłszy w coś w rodzaju
panicznej katatonii. Czuł się jak wypchana kukła i tak też zachowywał. Rankiem
obejrzał go lekarz, który stwierdził stanowczo, że w takim stanie więzień nie nadaje się
do pokazania na wizji. Ale to oświadczenie autorytetu medycznego nie przyniosło
Pepemu ani krztyny nadziei.
Nocna wizyta Panienki złamała w nim ducha na dobre.
W ponurym milczeniu szykował się na śmierć. Wydawało mu się nawet, że słyszy
za plecami suchy, szeleszczący odgłos jej kościstych stóp. Wołała go. Nawoływała czule
jak matka, którą ledwo pamiętał.
A on, ogarnięty biernością i smutną rezygnacją, postanowił, że da się jej przytulić
bez zbędnego oporu. Może wreszcie w jej ciemnych, trumiennych, ostatecznych
ramionach odnajdzie to, o czym ostatnio marzył.
Spokój.

– Słuchajcie! – klarował trzem mężczyznom czarnoskóry wegetalista. – Wyznaczonej


nocy pójdziecie pod budynek aresztu. Pobłąkajcie się trochę po ulicy, pośmiejcie się,
pogadajcie. Nie za głośno, żeby was nie zwinęli, bo to by była katastrofa. Chcę, żebyście
wyglądali na grupkę kumpli wracających z baru. Możecie wziąć flaszkę rumu, ale
wypijcie tylko po łyku. Powinniście być trzeźwi i gotowi na różny rozwój wypadków.
Gdy młody Alvarez wyjdzie przez bramę, zaraz go zgarnijcie. Otoczcie tak, żeby był jak
najmniej widoczny. Włóżcie mu na głowę jakąś czapkę z daszkiem czy coś takiego.
A potem eskortujcie prędko do bolidu dostawczego. Takiego bez okien z tyłu. Najlepiej,
żeby stał parę ulic dalej, żeby nie był widoczny z okien aresztu. Ale nie za daleko,
dobra? Podam wam przedtem adres, pod który macie zawieźć Pepita. Wszystko jasne?
Cała trójka skinęła głowami.
W akcję ratunkową zaangażowali się Juan, Esteban i młody człowiek imieniem
Chocho. Ten ostatni był bratem Pabla, postrzelonego w brzuch pod Sanktuarium
w Veracopa. Biedny Pablito nadal poważnie niedomagał i istniało uzasadnione
podejrzenie, że nigdy w pełni nie dojdzie do siebie. Dlatego w oczach Chocha Bakeneko
dostrzegał zaciekłą determinację i wielki gniew.
Plan ucieczki ustalali na zapleczu warsztatu młodzika. Wszędzie w pomieszczeniu
leżały różne części wymontowane z bolidów, unosił się ostry zapach smaru, biomasy
i olejowego paliwa.
– A gdzie ty będziesz? – spytał Juan.
– Wejdę do aresztu, żeby go uwolnić. Ale nie wyjdę razem z Chudziną. Muszę użyć
kilku szamańskich zaklęć, żeby odwrócić uwagę żandarmów – wytłumaczył adept
Księżyca, po części zgodnie z prawdą. – Kto będzie kierował pojazdem?
– Salvador – odpowiedział Esteban.
Magiczny kot zdziwił się tym wyborem.
– Nie znam go. Jest godny zaufania? Pamiętajcie, że zamierzamy podpaść
najwyższej władzy całej Antilii. W końcu próbujemy wykraść z więzienia ważnego
osadzonego.
– Spokojnie – odezwał się Esteban z głębokim przekonaniem. – On stracił
w Veracopa bliskiego kuzyna. Wychowali się w jednym domu, całe życie byli jak bracia.
Na Salvadora można liczyć. Na pewno.
– To dobrze – ucieszył się Bakeneko. – Jeśli ucieczka się powiedzie, bezpieka
i żandarmeria mogą was nachodzić w domach, zastraszać, szantażować, napastować
wasze żony i dzieci. Zdajecie sobie z tego sprawę?
– Doskonale – warknął Chocho. – Dzielnica nic nie powie. Wszyscy będą milczeć.
A zastraszyć się nie damy!
– Mamy już pewne alibi na tę noc – wtrącił Juan. – Doña Clara robi wielką
potańcówkę w lokalu. Zbiorą się ludzie z wielu ulic. I wszyscy przysięgną, że tam
byliśmy. Więcej, Lolito, taki mały, zmyślny dzieciak, tak przerobi holofotki, że znajdą się
na nich nasze gęby. On żyje z fałszowania dokumentów. Żaden z zasranych psów
z żandarmerii nie domyśli się, że to podróbki. Gwarantuję własną głową.
– Świetnie. – Adept Księżyca był zadowolony. – W takim razie czekajcie na sygnał
ode mnie. Szczegóły podam wam tuż przed akcją. I powodzenia, panowie!
– Powodzenia! – odpowiedzieli.
Ich głosy brzmiały spokojnie i pewnie. Chocho miał rację. Dzielnicę nie tak łatwo
było przestraszyć.

Z sercem bijącym szybko, nerwowo, ostro czarny kocur przeskoczył bramę miejskiego
aresztu i znalazł się na dziedzińcu. Kilka razy bezwiednie, z napięcia, oblizał nos,
koniuszek ogona drgał nerwowo. Bakeneko otworzył lekko pyszczek i węszył. Zapachy
wydawały się normalne, zupełnie takie same jak poprzedniego dnia, gdy odbywał tu
rekonesans. To go jednak nie uspokoiło. Wiedział, że nieustannie musi utrzymywać
największą czujność.
Teraz wszystko zależy ode mnie, zdał sobie sprawę. I od losu.
Który powinien okazać się sprzyjający, jeśli wierzyć wizji wyroczni.
Adept Księżyca wierzył. I nie. Zawsze pozostawiał sobie margines niepewności. To
pomagało się skoncentrować i zachować ostrożność.
Przylepiony do muru jak jeden z nocnych, pospolitych, nieważnych cieni, przebiegł
wzdłuż ogrodzenia, lekkim skokiem dostał się na wierzch skrzyni z piaskiem.
Znów nerwowo oblizał pyszczek. Akcja odbicia Pepego właśnie się rozpoczynała.
Zerknął na gzyms, pamiętając, jak bardzo był wąski. I odległy. Majaczył w mroku
ciemną, prostą kreską narysowaną na cegłach.
Bakeneko spiął wszystkie mięśnie. Miał tylko jedną szansę, żeby po kryjomu, bez
hałasu, dostać się na okienny parapet. Gdyby spadł lub obsunął się, narobiłby za dużo
rumoru.
Teraz! – pomyślał.
Zebrawszy się na odwagę, wystrzelił w górę. Pazury zaszurały po kamieniu, rozległ
się niegłośny zgrzyt.
Spadam! – przeraził się kocur.
Jednak podciągnął się z całej siły przednimi łapami, tylnymi kopiąc mocno, i po
jednej okropnej, niepewnej, trwającej wieczność chwili, gdy balansował na krawędzi
gzymsu, w końcu odnalazł oparcie dla wszystkich kończyn i mógł przytulić drżący bok
do ściany.
Odpoczywał moment, trzęsąc się z wysiłku i zdenerwowania, a potem bardzo
ostrożnie, powolutku zaczął przesuwać łapy po wąziutkim występie muru. Cholerny
gzyms wydawał się nie mieć końca. Biedny kot pełzł łapa za łapą, a kiedy wreszcie
dotarł do zimnej, kamiennej tafli parapetu, futro miał zjeżone, ślepia zogromniałe
z lęku, pyszczek spazmatycznie zaciśnięty. Dygotał chyba każdy mięsień w jego kocim
ciele.
Spokojnie, spokojnie, nakazywał sobie. Zrobiłeś to, jesteś na oknie. Wszystko idzie
zgodnie z planem.
Kiedy ośmielił się zerknąć w głąb magazynu, odetchnął z ulgą.
Okno było otwarte! Rześkie, kryształowo zimne powietrze pogodnej, jesiennej nocy
wlewało się do środka szeroką kaskadą.
Pierwszy, jasny, szeroki i szczery uśmiech fortuny.
Doskonale!
Zajrzał do środka. Najważniejsza rzecz, którą zdołał dostrzec, wprawiła go niemal
w euforię. Właściwy pęk kluczy wisiał dokładnie tam, gdzie przedtem, a kłódka
w zamku pozostawała otwarta. W migotliwym, barwnym świetle holoekranu, grającego
w sąsiednim pokoju, kocie oczy bez trudu dostrzegały ten, jakże zbawienny, szczegół.
Co więcej, okazało się, że w ciągu dnia ktoś podsunął pod szafkę niewielki stolik. Na
blacie zalegała gruba warstwa zadrukowanych papierów.
Ach, jakże cudowne było to nagłe poczucie ulgi i wdzięczności, które poczuł na ten
widok.
Dzięki ci, starożytny zwierzu, dzięki, dobrzy bogowie i przychylne loa.
Kamień, jaki spadł mu z serca, mógłby przygnieść całe Sanktuarium w Veracopa.
Pierwotnie bowiem zakładał, że będzie musiał improwizować, żeby otworzyć
gablotę i zabrać klucze. Jako kot był za mały, żeby dosięgnąć szafki, a przemiana
w człowieka w obecności dwóch lub trzech żandarmów na nocnej zmianie, siedzących
w otwartym pokoju tuż obok, byłaby szaleństwem zakrawającym na samobójstwo.
No właśnie, gdzie oni się podziewali?
Zaryzykował, podczołgał się bliżej środka parapetu i uważnie wpatrzył w półmrok
panujący w pomieszczeniu.
Holoekran wydawał się jedynym źródłem światła, a w każdym razie
najmocniejszym. Bakeneko widział go bardzo wyraźnie. Strażnicy aresztu, dla umilenia
nocnej służby, puszczali sobie jakiś kanał erotyczny.
Naga holopanienka wiła się w pościeli, pojękując. Na jej twarzy malowało się
bezbrzeżne znudzenie, a oczy przypominały dwa guziki wszyte w oczodoły.
Wygląda, jakby oblazły ją pchły, pomyślał z lekkim niesmakiem adept Księżyca, bo
miał znacznie bardziej wykwintne gusta.
Ale zaraz skupił się na zadaniu, porzucając głupie skojarzenia.
Najważniejsze, gdzie są żandarmi i co robią? To było teraz kluczowe pytanie.
Zmrużył lekko ślepia.
Ach tak! Pierwszego udało mu się wypatrzyć bez trudu. Siedział w fotelu naprzeciw
ekranu, a obok na stole stała otwarta butelka rumu i w połowie napełniona szklanka.
W popielniczce leżało dymiące cygaro. W ogóle całe pomieszczenie spowijała szara,
ciężka, dusząca ektoplazma tytoniowego dymu. Mężczyzna w fotelu chyba drzemał, bo
Bakeneko widział nad oparciem kawałek jego przekrzywionej lekko głowy.
To były dobre wieści, wręcz znakomite.
A drugi strażnik?
Ze swojego miejsca na parapecie kocur nie mógł go, niestety, zobaczyć. Musiał się
zdać na słuch. Poruszył uszami, żeby wyłapać wszystkie możliwe dźwięki. Stękanie
holopanienki wybijało się na pierwszy plan, ale nagle usłyszał coś jeszcze. Odgłos
skrzypiących sprężyn i niegłośne mruknięcie. Adept Księżyca zamarł na chwilę. Lecz
nie minął długi czas, aż jego serce zakołatało z radości.
Bo, tak, na pewno! To nie ulegało wątpliwości. Jego czujnych uszu doszło ciche,
regularne, spokojne pochrapywanie. Drugi żandarm spał w najlepsze! Co za sprzyjająca
okoliczność.
Jeśli będę się zachowywał naprawdę ostrożnie, pomyślał z nadzieją, to szaleństwo
może się skończyć sukcesem!
Ostrożnie, delikatnie trącił łapą okienne skrzydło. Odchyliło się z wyraźnym
skrzypnięciem. Na ten dźwięk kocur aż przykucnął ze strachu, zacisnąwszy na
mgnienie powieki.
Ale nic się nie zdarzyło. Nic! Strażnik aresztu nie zareagował.
Pewnie nie usłyszał, pocieszał się Bakeneko. A nawet jeśli, uznał, że to wiatr telepie
oknem.
Przecisnął się przez pręty, które przyśniły mu się w widzeniu pod Veracopa. To
wydarzenie wydawało się teraz takie odległe, jakby miało miejsce w poprzednim życiu.
Kawałki metalu tkwiły w murze bardzo gęsto, ale koty są ciekłe jak woda, więc adept
Księżyca szybko pokonał tę przeszkodę.
Kiedy miękko, cicho wskoczył do wnętrza pokoju, grzbiet samoistnie wygiął mu się
w łuk, a ogon zjeżył na kształt szczotki do mycia butelek. Ale umysł miał bystry,
a zmysły wyczulone. Tanecznym krokiem, ledwie muskając łapami podłogę, podbiegł
pod gablotę z kluczami i wskoczył na podstawiony stolik. Nóżki się zachybotały,
zgrzytnęły o podłogę, lecz ten dźwięk utonął w spazmatycznym pojękiwaniu
holoekranu.
Co za szczęście.
Teraz adept musiał się podjąć najtrudniejszej części zadania. Bezszelestnie
otworzyć gablotę i wykraść klucze. A niełatwo tego dokonać, posługując się jedynie
łapami i zębami.
Magiczny kocur wsparł się na tylnych nogach i wyciągnąwszy się na całą długość,
zaczął manipulować przy kłódce.
Bardzo szybko przekonał się, że dla małego drapieżnika to cholernie trudne
zadanie. Gruby, metalowy pałąk wciąż wyślizgiwał mu się z pazurów, w pysku też nie
potrafił go utrzymać. Nie uzyskał nic prócz paskudnego, metalicznego posmaku na
języku. Zrozpaczony i zestresowany coraz mniej uważnie majstrował przy zamku.
Wyłaź wreszcie, przeklęte, zasrane kurewstwo! – myślał gorączkowo.
Czas mijał, łapy trzęsły się coraz bardziej, a pałąk złośliwie i nieugięcie tkwił w obu
metalowych uszach.
Co tu robić?! Co robić?! Adept Księżyca pogrążał się w panice.
I nie wiadomo, czy w tym jakże ważnym momencie zadziałał przypadek,
przeznaczenie, czy ingerencja starożytnej wyroczni. Dość, że pazury Bakeneko po raz
kolejny obsunęły się po pałąku, a wówczas lewa łapa wykonała odruchowy, szybki,
zupełnie bezwiedny gest, uderzając w kłódkę od dołu. Rozległ się zgrzyt i wygięty,
metalowy pręt podskoczył w górę, żeby gładko wysunąć się z obu uszu zamka.
Ciężki, spory, stalowy przedmiot runął prosto na stolik.
Huk, okropny, porażający, powracający wielokrotnym echem, rozbił na szklane
odpryski czarną, spokojną taflę nocy. W uszach futrzanego wegetalisty wybrzmiał
odgłosem gromu, armatnią kanonadą, trzaskiem budynków walących się na skutek
trzęsienia ziemi.
Bo oto właśnie nadeszło. To trzęsienie. Powaliło świat wokoło, by ostatecznie
zasypać gruzami klęski całą akcję ratowniczą.
Magiczny kot zamarł, struchlały.
Już po mnie, po mnie, po mnie, rozpaczał paniczny telegraf tętna.
Strażnik siedzący w fotelu poruszył się.
– Co, u diabła? – mruknął do siebie.
Ale nie wstawał. Nie podrywał się z fotela! Siedział spokojnie, zamroczony
drzemką i alkoholem. Z pewnością nasłuchiwał, czy dźwięk się nie powtórzy, ale
Bakeneko był teraz samą futrzastą, najeżoną, przejętą lękiem ciszą. Bał się nawet
oddychać. Czas ciekł mu między pazurami gęstą, bolesną, niemożliwą do zniesienia
krwią skapujących z wolna sekund, jednak nic poza tym się nie działo.
– Pierdolone okno – burknął żandarm bez złości.
Adept Księżyca Utajonego ujrzał jego rękę, sięgającą po szklankę z napitkiem.
Sam starał się teraz stać się tak bardzo utajonym, jak tylko potrafił. Odczekał, aż
minie kilka kolejnych wieczności, a potem ośmielił się znowu wziąć pełen oddech.
Spojrzał z niechęcią na kłódkę. Z pewnością uratowała go gruba warstwa
dokumentów, na które spadła. No i holoekran.
Inaczej jego kocia skórka z pewnością wisiałaby na którymś kołku w tym
magazynie.
Obudziłem go, pomyślał. Źle się stało, ale trudno. Może niedługo znów przyśnie.
Przycupnięty, siedział w bezruchu jeszcze przez dłuższy czas, a gdy ujrzał, że
czubek głowy mężczyzny w sąsiednim pokoju przestał się poruszać po oparciu,
postanowił kontynuować akcję.
Sięgnięcie po klucze okazało się łatwiejsze niż walka z przeklętą kłódką. Szybkimi,
zwinnymi ruchami łap Bakeneko zdołał otworzyć drzwiczki gabloty. Skrzypnęły, ale na
tyle cicho, że nie obawiał się reakcji zbudzonego żandarma. Kółko, na którym wisiał
pęk, także było dość oporne. Wypadało z łap, osuwało się z powrotem na hak, ale po
kilku próbach zdołał uchwycić je mocno w zęby i zdjąć.
Położył je delikatnie na papierach zaściełających blat stolika, żeby przez moment
odpocząć i nabrać sił. Przedtem przezornie zamknął łapami drzwi gabloty, by nie
wzbudzać żadnych podejrzeń. Teraz musiał przekraść się niepostrzeżenie obok
strażników siedzących w pokoju i dostać się na korytarz.
Szczerze mówiąc, było to cholernie trudne zadanie. Niemal niewykonalne.
Ale konieczne, żeby plan się powiódł.
Magiczny kocur westchnął i zabrał się do roboty.

Przesuwał się bezszelestnie, na ugiętych łapach, ślizgając po ścianach, wnikając pod


meble, przyklejając się do każdej plamy ciemności. Sam stał się czarnym kleksem
mroku, cieniem wśród cieni, integralną częścią nocy. Czołgał się, sunął, szorując
brzuchem po ziemi, tak cichy jak tylko kot potrafi. Kółko z kluczami ciążyło mu
w pysku, głowę musiał trzymać nienaturalnie wysoko, żeby metal nie zgrzytał
o podłogę. To znacznie utrudniało przyjęcie naturalnej postawy, właściwej podczas
skradania się, ale trudno. Po prostu bardzo bał się narobić niepotrzebnego hałasu. Był
też drugi problem, jeszcze poważniejszy. Cholerne, prawie niemożliwe do uniknięcia
brzęczenie. Pokaźny pęk kluczy kolebał się w kocim pysku, śpiewając żelaziście
i srebrzyście wesołą piosenkę metalowych dzwonków. Bakeneko starał się unikać
gwałtownych ruchów, ale raźne pobrzękiwanie i tak dawało się słyszeć aż za często.
Na szczęście pozostawała jeszcze luba, błogosławiona holopanienka, do której
dołączyła niedawno koleżanka, więc podwójna symfonia jęczenia tłumiła żwawą
melodię kluczy.
Adept Księżyca, wciąż trzymając się ściany, zaczął ostrożnie okrążać żandarma na
fotelu. Przemknął pod szafką, przebiegł obok kanciastej, przysadzistej bryły niedużego
sejfu, żeby bezpiecznie schronić się w jego cieniu, a potem podczołgał się ku drzwiom,
mijając po drodze stojak na buty. Z tej pozycji mógł już widzieć tapczan, na którym
spokojnie drzemał drugi strażnik.
Na razie jest dobrze! Na razie jest doskonale! – przekonywał sam siebie, choć serce
mu biło rytmem przestrachu.
Na razie jest… O nie! Kurwa mać!
Bo drzwi, przeklęte, znienawidzone drzwi na korytarz były zamknięte!
Na początku zdawało mu się, że widzi nad progiem wąską smugę cienia w kształcie
mocno wydłużonego klina, sugerującą, że może jakimś cudem pozostają jednak
niedomknięte, ale z miejsca gdzie się teraz znajdował, wyraźnie dostrzegał, co wziął
przed chwilą za zbawczą szczelinę. Po prostu nadproże zostało pomalowane na czarno.
Droga ucieczki pozostawała więc odcięta.
Biedny Bakeneko zamarł w bezruchu, zdruzgotany. Wczołgał się w głębszy cień za
stojakiem i zaczął gorączkowo rozmyślać.
Mógłby spróbować cofnąć się do magazynu, wynieść klucze i podać je chłopakom
oczekującym pod bramą, ale co z tego, skoro nie mogli w żaden sposób dostać się na
teren aresztu? Komplet, który zdobył Bakeneko, otwierał tylko cele na dole, a magiczny
kot nie wiedział, które klucze otwierają główne drzwi budynku ani które pasują do
bramy wejściowej. Zresztą nie udźwignąłby tylu ciężarów naraz. W gablocie wisiało
jeszcze kilka rozmaitych pęków. W żaden sposób nie mógłby wynieść ich wszystkich.
Czuł się zupełnie bezradny, a za nic nie chciał przerwać teraz akcji i uciec.
Siedział więc skulony między butami, czekając na rozwój wydarzeń.
Los, który do tej pory tak pięknie uśmiechał się do adepta Księżyca, teraz
wyszczerzył kły w szyderczym chichocie.
Bakeneko cały stał się napiętym wyczekiwaniem. Przez futro przebiegały mu
nerwowe dreszcze, wąsy się nastroszyły, uszy przylgnęły do czaszki, jakby szykował się
do walki. Puls łomotał w skroniach, łapy drżały lekko.
Dlatego drgnął nagle, omal nie wypuszczając z pyska kluczy, gdy drzwi, ta cholerna
przeszkoda nie do przebycia, otworzyły się gwałtownie i stanął w nich trzeci żandarm!
Oczy magicznego kocura zrobiły się olbrzymie, okrągłe ze zdumienia i zaskoczenia.
Mężczyzna dopinał sobie właśnie pasek u spodni.
– Nie ma to jak się dobrze wysrać! – oświadczył z satysfakcją.
Strażnik z fotela obrócił ku niemu głowę.
– Spokój tam, na dole?
– Taaa, oba skurwysyny śpią. Pijak chrapie, a ten chuderlawy gnojek leży bez ruchu
z kolanami pod brodą. Patrz, wymiga się, skurwiel! A miałem nadzieję, że go powieszą
za to, co zrobił naszym chłopakom!
Od strony fotela rozległ się krótki rechot.
– Wyluzuj! Na pewno ludzie z bezpieki nie puszczą go wolno, jak już zrobi to swoje
szoł. Jakiś wypadek, jakaś bójka na noże i znajdą szczeniaka w rynsztoku czy innym
śmietniku. Chodź, napij się! Fajne laski się pieprzą. Jest na co popatrzeć.
– A, chętnie. – Nowo przybyły pociągnął za klamkę, ale wyczulony słuch Bakeneko
nie wychwycił charakterystycznego szczęknięcia zapadki.
Błagam, niech zostanie szpara! Błagam, błagam, błagam! – modlił się w duchu do
wszystkich przychylnych duchów.
I chyba został wysłuchany.
Trzeci strażnik podszedł do stołu, ciężko usiadł na krześle. Kumpel już mu nalewał
rumu.
Wytrzymaj jeszcze chwilę! – szeptał do siebie bezgłośnie adept Księżyca. Niech
sukinsyn się porządnie rozsiądzie i zagapi na ekran.
Z całej siły i duszy pragnął jak najszybciej opuścić ten kurewski pokój, ale
powściągał nerwy. I cały czas nie miał pewności, czy drzwi jednak się nie zatrzasnęły.
Wtedy walnąłby głową w drewnianą taflę, a następnie zostałby schwytany.
Pomóż mi, miłosierna Kannon i Bogowie Szczęścia! – poprosił w myślach bóstwa
Wakuni.
A potem puścił się biegiem.
Uderzył w drzwi z impetem, który poczuł w całym ciele.
Zaś one… ustąpiły!
Uchyliły się łaskawie na tyle, żeby zdołał uciec z pułapki.
– Hej, co to? Widziałeś?! – usłyszał okrzyk trzeciego żandarma. – Coś tam leciało!
Czarnego takiego. Może szczur? Aż drzwi się ruszyły.
– Pewno przeciąg – uspokoił go towarzysz. – A jutro rozsypię trutkę na szczury,
jeżeli ci zależy. I będzie po problemie.
Magiczny kocur już go nie słyszał. Pędził ile sił w dół, korytarzem prowadzącym do
cel osadzonych.

Kiedy znalazł się na parterze, bogatszy o ważną wiedzę, że więźniów jest tylko dwóch,
musiał na chwilę przemienić się w człowieka. Nie czuł się dobrze, biegając nago po
budynku aresztu miejskiego, ale nie znalazł innego wyjścia. Tylko w ludzkiej postaci
mógł zaglądać przez wizjery, żeby przekonać się, gdzie zamknięto Pepita, a potem
otworzyć zamek i uwolnić podopiecznego.
Znalazł go w trzeciej celi po prawej, licząc od strony klatki schodowej.
Błyskawicznie zaczął dobierać odpowiedni klucz. Czwarty pasował doskonale.
Bakeneko uchylił drzwi, zerknął do środka.
– Pepe! To ja! Wstawaj! Uciekamy!
Jeśli liczył, że uczeń się ucieszy, to się rozczarował. Chudzina popatrzył na niego
mętnym, niezbyt przytomnym, za to niezwykle smutnym spojrzeniem.
– Ty? – mruknął. – A to dopiero.
Ale nie ruszył się z materaca.
– Ocknij się! Uciekamy! Przyszedłem cię uratować! – szeptał gorączkowo magiczny
kot.
– No to chyba za późno – głos Pepita był pusty jak świeżo wykopany grób. – Ona
mnie i tak dorwie.
– Kto? – stęknął zaskoczony i nieźle wystraszony Bakeneko.
– Panienka.
– Och, dajżeż spokój! – Zirytowany adept Księżyca aż machnął ręką. – Na pewno to
dorwie cię bezpieka! I zamorduje, jak tylko zrobisz to, czego od ciebie żąda. Nie łudź się,
że będzie inaczej. Coś ty myślał? Że cię wypuszczą? Przecież nie jesteś idiotą! No już,
ruszaj się!
Ten argument poskutkował. Pepe zaczął się powoli gramolić z betów, a czarnoskóry
wegetalista natychmiast rozpoczął proces przemiany. Zdecydowanie wolał chodzić
w futrze, niż pozostawać goły. Tak naprawdę nie miał pojęcia, jaki układ
zaproponowano Pepitowi, ale dzięki krótkiej rozmowie żandarmów domyślił się, że
taki fakt miał miejsce, a podopieczny zgodził się na warunki dyktowane przez agenta
urzędu bezpieczeństwa.
A teraz pewnie uświadomił sobie, co mu grozi, jeśli pozostanie w zamknięciu, bo
zrobił się nagle jeszcze bledszy niż przedtem i cały zaczął dygotać.
– Chodź, biegiem! – Futrzany wegetalista pomknął szybko korytarzem.
Alvarez podążył za nim. Dopadli do drzwi aresztu, zamkniętych na wielką sztabę,
na szczęście, podobnie jak brama na posesję, otwieraną od wewnątrz.
Dzięki, dobry dżosie! – pomyślał kocur z wdzięcznością.
Szczerze mówiąc, bardzo liczył na to, że zamek będzie podobny jak tamten na
dziedzińcu.
Pepe stał bez ruchu, gapiąc się na drzwi.
– Otwieraj! – syknął kot. – Przecież ja nie mogę!
Chudzina zaczął dłubać przy ryglu.
– Ciężki – stęknął z niechęcią.
Bakeneko zaczął tracić cierpliwość.
Co się, u diabła, dzieje z tym dzieciakiem? – zastanawiał się z niepokojem.
– No już, przyłóż się trochę! – zachęcał.
Młody Alvarez westchnął i wrócił do walki z ryglem. Trochę to trwało, lecz w końcu
zamek ustąpił. Przez otwór drzwiowy powiało wszystkimi zapachami jesiennej,
miejskiej, rześkiej nocy. Adept Księżyca z ulgą wciągnął je w nozdrza.
– Zamknij za sobą drzwi – pouczył podopiecznego. – Nie zostawiajmy żadnych
śladów widocznych na pierwszy rzut oka.
Ruszył biegiem przez dziedziniec, zanim usłyszał szczęk zapadającej klamki. Pepe,
czarny, skulony, chudy cień, pomknął za nim. Zatrzymali się pod bramą. Z ulicy
dobiegły ich ciche, radosne okrzyki grupy ratunkowej, której członkowie widocznie
zauważyli sylwetkę uciekiniera po drugiej stronie ogrodzenia.
Pepe znów zagapił się na rygiel.
– Otwieraj, do cholery! – warknął kocur.
Alvarez zaczął się szarpać z zamkiem.
– Nie dam rady! – jęknął płaczliwie. – Za ciężki!
Magiczny kot bardzo nie chciał przemieniać się w człowieka tu i teraz, jednak
wiedział, że zrobi to, jeśli będzie musiał. Czas uciekał, a Chudzina zachowywał się tak,
jakby w areszcie wytrzepali mu mózg z czaszki.
– No dalej! Już! Pośpiesz się, młody! Zaraz stąd wyjdziesz!
Pepito wytężył wszystkie siły, zacisnął mocno palce, szarpnął gwałtownie
i wreszcie sztaba podniosła się w górę. Brama skrzypnęła cicho, a upragniona wolność
otwarła się przed uciekinierami, szeroka, obiecująca i pełna perspektyw.
– Zobaczę się z tobą dopiero w kryjówce! – miauknął Bakeneko i pognał w noc.
Młodego wegetalistę otoczyły zaś ramiona obejmujących go i poklepujących
kumpli. Ktoś wtłoczył mu na głowę za dużą czapkę. Daszek smętnie opadł chłopakowi
na nos. Pepe nie protestował jednak. Dał się po prostu powlec przyjaciołom, jak koźlak
wiedziony na postronku. Bez radości, bez słowa, bez siły.
– Chodź! Chodź szybko! – Ciągnęli go za sobą w głąb ulicy.
Poszedł. Poszedłby teraz z każdym, obojętny, bierny, zanurzony w oparach smutku
i cierpienia, bo wizja upiornej Panienki wciąż wisiała nad nim grobowym lampionem,
przypominając, że tak naprawdę nie jest niczym więcej, jak tylko chodzącym truchłem.
Cały okres ucieczki Pepito pamiętał mgliście, jakby znajdował się w osobliwej katatonii.
Zanurzony w kokonie szoku pozwalał, aby Bakeneko podejmował za niego wszystkie
decyzje i przejął pełną kontrolę nad operacją. Gdy Juan, Esteban i Chocho, młodszy brat
Pabla, zabrali go spod bramy aresztu i wsadzili do zaparkowanego kilka ulic dalej
bolidu, Chudy przebywał w krainie odległych snów oraz wizji. W końcu, gdy ktoś
ostatecznie pogodzi się ze śmiercią, trudno mu ot tak, po prostu, wrócić do krainy
żywych. Kumple z dzielnicy zawieźli go gdzieś bardzo daleko, na przedmieścia Antilii,
do miejsca, w którym nie był nigdy przedtem. Osiedle sprawiało wrażenie cichego,
spokojnego i osnutego swoistą martwotą, jakby mieszkali tu sami starcy, czekający już
tylko na ostatni obrót koła fortuny.
Pepe też się tak czuł. Stary, zużyty, smutny i pogodzony z ostatecznością.
Nie ożywił się nawet, gdy gospodynią domku, który na jedną noc stał się jego
kryjówką, okazała się wyjątkowo piękna i serdeczna kobieta, o rysach twarzy wyraźnie
wskazujących na wakunijskie pochodzenie. Wkrótce pojawił się Bakeneko, a dama
podała wykwintny posiłek.
Ale Chudzina nie czuł głodu. Ani zmęczenia, ani ulgi.
Po prostu chciał się położyć i zasnąć. Wybawcy mu na to pozwolili.
Nie pamiętał, jak długo spał. W każdym razie, gdy czarnoskóry wegetalista obudził
go i zmusił do wyjścia na dwór, słońce świeciło już w pełnej krasie. Magiczny kot
w ludzkiej skórze wepchnął ucznia na tył dużego, dostawczego pojazdu, zatrzasnął
drzwi, a potem ruszył.
Jechali bez wytchnienia całymi godzinami. Jeśli tylko adept Księżyca pytał
z siedzenia kierowcy, czy Pepe nie chce się zatrzymać, Chudzina odmawiał.
Kanapki, a nawet wodę pozostawił nietknięte. Przecież martwi nie potrzebują
prowiantu, prawda? A młody Alvarez czuł się zupełnie martwy w środku. Jakby
niedawne wydarzenia wypaliły go wewnętrznie równie skutecznie, jak interwencja
Panienki.
Jeśli Bakeneko martwił się o stan podopiecznego, to nie dawał tego poznać po
sobie. Prowadził przez całe dnie, a czasem też po zmroku, drogami spowitymi
bezgwiezdną ciemnością. Pogoda się popsuła, nadciągnęły jesienne chmury, ciężkie od
wilgoci, niosące deszcz.
Żaden z uciekinierów nie zwrócił na to uwagi. Podróż trwała już kilka dni, a Chudy
nie miał pojęcia, dokąd wiezie go kocur. Nie spytał nawet. Było mu to obojętne.
Przypuszczał, że mentor wybiera jakieś boczne drogi, kluczy i stara się zmylić
tropiących, ale to także mało go obchodziło.
W bolidzie głównie spał albo leżał, gapiąc się na sufit.
Nocowali w kilku dziwnych miejscach. Na zapleczu sklepu z odzieżą. W suszarni
ryb, obok chatki rybaka. W dużym, bogatym domostwie jakiegoś wegetalisty.
Pepe miał wszystko gdzieś.
Bakeneko zmuszał go do jedzenia, mycia się, funkcjonowania, bo Alvarez zapadł
się w sobie jak pęknięta empanada.
Po każdym noclegu zmieniali pojazd na inny, ale zawsze był to bolid z zamkniętym,
pozbawionym okien tyłem. Pepemu to odpowiadało. Rozległe widoki nieba czy
przestrzeni na zewnątrz napełniały go lękiem, przytłaczały.
Wolał pozostawać w stanie bliskim katalepsji.
Wbrew pozorom Bakeneko bardzo się martwił o stan umysłowy podopiecznego.
Udawał, że niczego nie widzi, żeby nie wprowadzać dodatkowego zamieszania podczas
ucieczki.
Złamali mi chłopaka, myślał z niepokojem. Niedobrze. Wręcz fatalnie. Jeśli selva go
nie uzdrowi, to sam już nie wiem co!
Uzdrowiła.
Zrobiła to szybko, prosto i bez wahania.
Wystarczyło, że Pepe zderzył się z nią jak z ogromną, zieloną, niemożliwą do
przebycia ścianą, a potem usłyszał jej zew.
To stało się nagle. Młody Alvarez wysiadł z bolidu, otępiały jak sowa wyciągnięta
z dziupli, ledwo świtało. Szary, perłowy opar spowijał osadę mglistą nostalgią. Dżungla,
szczelnie osłonięta popielatym poncho wilgotnej mgły, wydawała się majaczyć w oddali
niczym ogromny, cichy wodospad. Ptaki, małpy i inne stworzenia lasu dopiero za
chwilę miały rozpocząć codzienny koncert na powitanie słońca.
– Jesteśmy na miejscu, to koniec podróży – oświadczył Bakeneko. – Przez jakiś czas
będziemy się tutaj ukrywać.
Chudzina ziewnął szeroko.
– Chcę spać. Muszę odpocząć – głos miał chropawy, zardzewiały.
– Dobrze – zgodził się mentor. – Tylko najpierw coś zjedz.
Pepito niechętnie powlókł się za magicznym kocurem do najbliższej chaty.
Usiadłszy przy drewnianym stole, zdołał przełknąć kilka łyżek ugotowanego na mleku
kukurydzowca. Potrawa kusząco pachniała ziołami, których nie znał, ale i tak
brakowało mu apetytu. Kiedy Bakeneko wskazał uczniowi sypialną izbę, Pepe po prostu
rzucił się na pryczę i natychmiast pogrążył w sennym otępieniu.
Obudziła go ciepła, promienista, złocista jasność.
I głosy.
Wysokie, ostre nawoływania małp. Ćwierkanie, kląskanie, skrzeki, piski i trele
niezliczonych gatunków ptaków. Szklany odgłos spadających kropel, miękki szum liści,
szmer powiewu grającego na wiatrowych organach drzew.
Znajome. Znane od zawsze, ulubione, kojące. Rozpoznawał je wszystkie. Składały
się na splecioną z przeróżnych dźwięków, magiczną pieśń, która zdawała się aż
pulsować radością.
Wróciłeś do domu! Nareszcie! Tak bardzo cieszymy się z twego powrotu!
A przecież nigdy nie wyściubiał nosa poza stolicę. On, miejski dzieciak, uliczne
szczenię, osierocony syn każdego i nikogo w dzielnicy.
Dlaczego teraz czuł, że to miejsce go rozpoznaje?
Wyszedł na próg domku, zatrzymał się, wtedy zaś selva schwyciła go w ramiona,
otoczyła, objęła, przyjęła, wciągnęła w siebie, pochłonęła, zatraciła w sobie zupełnie.
Jej zew pulsował teraz, wibrował w każdej komórce ciała młodego szamana.
Dżungla płynęła w jego krwi, przepełniała serce, ogarniała myśli, docierała do każdego
zakątka jaźni.
Stał się selvą, a ona nim.
Frunął gdzieś wysoko, ponad niekończącą się zielonością tropikalnego lasu,
jednocześnie patrząc oczami wszystkich jego zwierząt. Małpy ukrytej wysoko w koronie
drzewa. Kolorowego ptaka szybującego niebem. Długonosego, kolczastego stworzonka,
ryjącego w wilgotnej, wonnej, roztaczającej korzenny zapach ziemi. Zwinnonogiej,
pasiastej antylopy, biegnącej przez malachitowe trzęsawiska. Wodnej pantery
przyczajonej w ciepłej, mulistej toni. Majestatycznego jaguara odpoczywającego na
zwalonym konarze.
Był wszystkimi istotami dżungli.
Słyszał je, rozumiał i jednoczył się z nimi.
Nawet nie poczuł, kiedy wysunął się z ciała. To doświadczenie zupełnie nie
przypominało poprzedniego, którego doznał w górach, w drodze do Sanktuarium. Tym
razem opuścił własne tkanki bez najmniejszego trudu i oporu, naturalnie, bezwiednie,
ufnie.
Płynął nad selvą, tak wolny, spokojny i szczęśliwy jak nigdy dotąd. Spełniony. Tak,
to było właściwe słowo. Odnalazł wreszcie swoje miejsce, własne przeznaczenie.
Dżungla kochała go i pragnęła otoczyć opieką.
On zaś chciał oddać się jej całkowicie.
Więc zrobił to. Zgodził się, by go wypełniła, by stali się jednością. Zapadł głęboko
w ten wieczny las, w sedno natury.
Gdy tylko zrozumiał, dokąd przynależy, odczuł ogromną ulgę, ukojenie i radość.
Teraz mogę otworzyć oczy, pomyślał.
Ocknął się z transu łagodnie, bez wstrząsu. Znów stał na progu, a niewielka, leśna
osada żyła obok niego swoim niezakłóconym rytmem. Mieszkańcy krzątali się przed
domami, jakaś kobieta wieszała pranie, jakiś mężczyzna rąbał drwa, staruszka
wyplatała koszyk.
Nikt nie zwracał na Pepita szczególnej uwagi.
Tylko Bakeneko podniósł się z krzywej ławeczki wystruganej z grubego pnia
i podszedł do ucznia.
– To tutaj, prawda? – szepnął Chudzina. – Tu mieszkał, żył i praktykował mój
dziadek, Wprost ku Światłu?
Magiczny kot uśmiechnął się szeroko, szczerze.
– Nie, Pepito. Wcale nie. Po prostu selva przemawia do każdego prawdziwego
szamana. A ja przed chwilą widziałem, jak mówi do ciebie. Piękny widok. Dobrze
wiedzieć, że moje starania nie poszły na marne.
Jestem szamanem. Naprawdę jestem. Dziedzictwo Wprost ku Światłu w końcu
mnie dopadło i owładnęło, pomyślał ze zdumieniem Pepe.
I co więcej, czuł się z tą świadomością doskonale, wręcz cudownie.
Nareszcie wiedział, kim jest i po co się narodził.
Szaman, powtórzył sobie w duchu. Nie żaden szarlatan, drobny oszust, uliczny
dzieciak, cwaniaczek spragniony blichtru i sławy. Człowiek, który zna magię i posiada
moc. Ja.
Rozpierała go duma, radość i ekscytacja. Ocknął się w jednej chwili do nowego,
intrygującego życia. Przeszłość zatrzasnęła się za nim jak krata aresztu, z którego
niedawno uciekł.
Na zawsze.
– Będziesz mnie uczył? – spytał czarnoskórego wegetalistę.
– Oczywiście – rozpromienił się adept Księżyca Utajonego. – Ale najpierw pokażę ci
wioskę i przedstawię ludziom, którzy zechcieli udzielić nam schronienia.
Pepe skinął głową.
Podążył za magicznym kocurem, gotów na to, by kroczyć ścieżką, którą poprowadzi
go przeznaczenie.
Herbata i łzy

K
iedy Kiriyama wreszcie ogłosił swą wolę, słaby, mdły, nikły kaganek nadziei
znów zapłonął w smutnym sercu Haru. Otóż okazało się, że Tygrys postanowił
ruszyć się ze swego leża i zmiażdżyć bandytę Ashihei, który tak długo
pozostawał bezkarny. Zanim jednak zdecydował się wysłać swe oddziały do północnej
prowincji nadmorskiej, zadbał o to, by zapewnić sobie pomoc Omury. Wystosował więc
list z rozkazami, które do rezydencji daimio mieli dostarczyć Takeshi i Yoshitaki.
Sprytny szogun wiedział, że pan Omura kojarzy Cienia Śmierci jako członka
Zakonu Czarnej Wody, a na pewno domyśli się, że rudy najemnik także odebrał tam
odpowiednie wyszkolenie.
W ten sposób chciał zasugerować, że ma pełne poparcie najpotężniejszego Zakonu
w Wakuni.
Córki wójta takie niuanse zupełnie nie obchodziły. Pragnęła tylko, żeby któryś
z przyjaciół przekazał jej ojcu, że żyje i jest bezpieczna.
Tylko tyle.
Aż tyle.
Ponieważ nie miała możliwości spotkać się z Takeshim, błagała Rei, żeby przekazał
mu jej prośbę.
Spojrzała na nią głęboka, kosmiczna ciemność oczu mnicha, rozjarzona chłodnym
blaskiem tysiąca gwiazd.
– Zrobię, co w mojej mocy – obiecał.
A potem odszedł, pozostawiając dziewczynę niepewną i pełną obaw.
Cień Śmierci z mieszanymi uczuciami powracał do siedziby Omury. Zastanawiał się, czy
Fumiko wciąż jeszcze służy daimio swoimi radami. Nie miał pojęcia, w jaki sposób
mogłoby przebiegać spotkanie z jego dawną miłością.
Czy czuliby się skrępowani? Czy wprost przeciwnie, przeżyliby rozkwit uczuć?
A może po prostu radość właściwą starym, dobrym przyjaciołom, którzy spotykają się
po długiej rozłące?
Nie potrafił powiedzieć. Jednak z całą pewnością nie spodziewał się tego, co
faktycznie miało nastąpić.
O nie. Na Buddę Amidę, tego z pewnością nie oczekiwał.

Kiedy już służba Omury rozlokowała ich w dużych, wygodnych pokojach gościnnych
z widokiem na ogród, okazało się, że swoją wizytę rozpoczną od oficjalnej ceremonii
parzenia herbaty. Był to wyraz szacunku wobec szoguna, mający pokazać, jak bardzo
pan domu poważa wysłanników szanownego, potężnego Kiriyamy.
Dobra, pomyślał Takeshi. Czemu nie?
Byli przecież zmęczeni długą podróżą, a dobrze przeprowadzona ceremonia
naprawdę mogła się okazać odprężająca. Nie zdziwił się też wcale, że gospodynią
wydarzenia będzie druga konkubina daimio. Przecież często się zdarzało, że to damy
z rodziny podejmowały ważnych gości herbatą.
Przebrali się więc akurat na czas, by powitać pana Omurę, także ubranego
w piękny, tradycyjny strój, który przybył, aby odbyć z nimi formalną, wymaganą przez
tradycję przechadzkę po ogrodzie, mającą na celu ukoić zmysły i wyciszyć umysł przed
ceremonią.
Przemierzali więc piaskowe i żwirowane ścieżki, podziwiając kwiaty, kamienne
latarnie, kompozycje ze starannie poprzycinanych krzewów, cicho szlochające
fontanny i egzotyczne drzewa o wielobarwnych liściach.
Piękny, lekki niczym tchnienie, delikatny pawilon herbaciany przycupnął nad
samą wodą, na brzegu jeziora, ażurowy jak puch dmuchawca.
Obok znajdowało się źródło z ujęciem wody, w którym można było przepłukać usta
i dłonie, by móc w pełni cieszyć się smakiem wyśmienitej herbaty. Gdy obaj adepci już
to uczynili, daimio zaprosił ich do wnętrza budynku sukiya.
Pierwszy próg przestąpił Yoshitaki, za nim Takeshi.
Na gości czekała już gospodyni ceremonii, przepiękna, uprzejmie uśmiechnięta,
idealna, wielobarwna farfurka, spowita w chłodne, błękitne niczym jeziorna tafla tonie
kimona.
Skłoniła się głęboko, a gdy uniosła ku nim ubieloną warstwą pudru, perfekcyjnie
umalowaną twarz, porcelanowe, kruche cudo w kształcie serca, Takeshi poczuł, jak
świat wokół niego pęka.
Fumiko.
Przecież to była dama Fumiko.
Nie. Po prostu nie.
A jednak.
Kiedy na moment, dosłownie mgnienie, ich oczy się spotkały, rzeczywistość runęła
w dół lawiną ostrych, szklanych odłamków, jakby los kopnął z rozmysłem w krzywe
zwierciadło. Prześmiewcze, szydercze lustro, które wszystko zohydzało i bezcześciło.
Takeshi stał tam, w bajecznym, urokliwym pawilonie herbacianym, niezdolny do
ruchu i chyba także zaczerpnięcia oddechu. Gdzieś między gardłem a klatką piersiową
pojawił się ucisk i wrażenie jakiegoś niepokojącego, dławiącego ruchu. Czołgnięć,
skurczów, obsunięć, jakby coś żywego, powstałego nagle w niezrozumiały sposób,
domagało się, by je połknął.
Ale on nie mógł tego zrobić.
No nie mógł i koniec.
Rosło w nim i olbrzymiało, nieznośne do zaakceptowania, choć obrzydliwie,
boleśnie obecne.
Krztusił się tym, dusił, zatruwał. Pragnął natychmiast, już, teraz, wybiec na
powietrze, odejść stąd, od widoku nieruchomej, niewzruszonej maski jej oblicza.
Zdołał zgiąć kolana i usiąść na tatami tylko dlatego, że Yoshitaki pociągnął go za
połę. Złożył się z trzaskiem składanego noża, a przynajmniej tak mu się wydawało.
Jakby przełamał się na pół, a wszyscy obecni, z nią na czele, słyszeli ten paskudny, zły
dźwięk.
Pan Omura usadowił się obok i upiorna, cyniczna ceremonia mogła się właśnie
zacząć. Od początku aż po gorzki koniec, od głowy do ogona, od deski do deski,
dokładnie tak jak tego wymaga pieprzona tradycja.
No to jazda!

Krok Pierwszy.
Bierze w palce jedwabną ściereczkę, cienką, cieniutką, wiotką i omdlałą jak
zdradzone nadzieje. I żeby się nikt nie zdziwił. Te smukłe, brązowe palce nawet nie
drgną. Skąd. Niby dlaczego? Po co? Są sprawne, spokojne, uważne. Pozbawione
wszelkich emocji. Ot, drewniane patyczki. Gałązki wierzby. Tej cholernej, przeklętej
Wierzby, która stoi niewzruszenie jak pień, sztywna, wyprostowana, ceremonialna tak,
aż chce ci się rzygać.
Co się dziwisz? Wszak nie ma uczuć. Drzewa ich nie posiadają.
Więc bierze w swe piękne, wypielęgnowane dłonie czareczkę po czareczce
i wyciera tym jedwabnym, ulotnym smutkiem, a potem starannie odstawia na miejsce.
Tymczasem ty czujesz, jakbyś połknął węża. Tak, wreszcie jakoś udaje ci się go
przełknąć. A ten wąż ma na imię gniew. Wije ci się w żołądku zimnym, śliskim,
mdlącym oplotem. Ściska.
Kon-ku-bi-na. KON-KU-BI-NA! – wali krew w tętnicach.
Ależ zasuwa w środku tych organicznych rurek, które wypełniają cię całego, niosąc
wściekłą czerwień do wszystkich komórek ciała. Żyły nabrzmiewają na ramionach
i dłoniach, każąc ci zaciskać pięści.
Konkubina! – złośliwie chichocze puls w skroniach.
A to słowo ma swoje znaczenie. Jasne, że ma. Bardzo, bardzo konkretne.
Siedzisz na matach, gapiąc się w podłogę, bo wiesz, że teraz nie mógłbyś spojrzeć
na Omurę.
Który siedzi tuż obok, taki zadowolony, taki wielki, tłustawy, obrosły w swój
majątek i majestat.
Nie, nie zadusiłbyś go ani nie pobił. Nawet nie uderzył. No bo przecież nie zrobił
nic złego. Wziął sobie urodziwą kobietę, którą dał mu Zakon. W dodatku mądrą,
elegancką, wykształconą, bywałą, biegłą w wielu sztukach.
No, naprawdę wielu.
To tak, jakby Uśpiona Wierzba ofiarowała mu piękną, zdrową, dorodną klacz.
Kto by się nie skusił? Tylko idiota.
A daimio z pewnością idiotą nie był.
Otrzymał w prezencie wierną służącą.
Perfekcyjną, idealną, posłuszną, doprawdy, wspaniale ujeżdżoną.
No to wziął. Wziął ją z radością.
Co do tego nie masz żadnych wątpliwości.
Teraz stoi przed wami, dokonując czarodziejskiej żonglerki ceramiką najlepszego
gatunku. Naczynia dosłownie fruwają w jej dłoniach. Czareczki – ptaki, miseczki –
motyle, ażurowe ważki bambusowych utensyliów.
Płyną w powietrzu, muskane jedwabiem. Cicho, cichutko, bez dźwięku opadają na
stolik.
Czy to nie prawdziwa magia?
Czarowne ruchy i latająca porcelana. Ach, ten urok tradycji.
Ale uwaga, uwaga! Zachowajcie spokój i rozwagę, moi panowie.
Oto zbliża się Krok Drugi.
Fumiko sięga po bambusową łyżeczkę, przesypuje do miseczki herbaciany puder.
Zielony jak sama zazdrość, zgniła żółć w trzewiach. Teraz trzeba wziąć bambusową
chochelkę, zalać susz wodą. Gorącą, lecz nie wrzącą. Żeby przypadkiem nie zepsuć
smaku tej cholernej, pieprzonej herbaty.
Patrzysz i podziwiasz, jak perfekcyjne, płynne są jej ruchy. To taki taniec na stojąco.
Spektakl. Na twoją cześć, nieszczęsny, zasrany durniu.
Nie, no. Kurde. Naprawdę ją podziwiasz.
Bo właśnie czas na Krok Trzeci.
Bierze teraz w dłoń pędzelek z bambusa i miesza delikatnie, prawie zmysłowo, aż
na powierzchni napoju utworzy się śliczna pianka. Idealna. Dokładnie taka, jaka
powinna powstać. I co z tego, skoro i tak wygląda jak plwocina?
Oj, bracie. Dżos ci splunął nie tylko do herbaty, ale również w gębę.
No nic. Wystarczy obetrzeć. Jak zwykle.
Pianka złudzeń cudnie krąży sobie po powierzchni napoju. Taka śliczniutka,
puchata, chmurkowa. Prawie niebiańska. Powinna unosić się między słońcem,
księżycem i gwiazdami. Tak samo pusta, żałosna i niedosiężna jak marzenia głupców.
W dodatku koi zmysły. Strasznie, kurwa, koi. Jak diabli.
Wąż w brzuchu syczy, żeby zwrócić twoją uwagę, bo przecież ceremonia trwa
nadal. Można nawet rzec: postępuje niczym paskudna, wstydliwa choroba.
Fumiko odkłada pędzelek, jakby to był najcenniejszy klejnot we wszechświecie.
A ty wiesz, że za chwilę na scenę wkroczy wyczekiwany Krok Czwarty.
Wtedy druga konkubina poda czarkę z naparem Yoshitakiemu, bo jest gościem,
który pierwszy wszedł do pawilonu.
No i proszę! Faktycznie nadciąga nieuchronnie Krok Czwarty.
Fumiko wyciąga do rudzielca ręce, w których dzierży naczynie.
I co teraz, Yoshi? Przełkniesz? Pewnie, że tak. Grzeczny chłopiec. Lata spędzone
w Zakonie zrobiły z ciebie prawdziwego twardziela. Kochanka i miłość (cholera, ale
brzmi to słowo!) twojego przyjaciela pieprzy się w najlepsze ze starawym, grubawym
daimio, jako jego oficjalna metresa, a ty siorbiesz sobie herbatkę, zachwycony jak kot
nad stertą martwych myszy.
Jesteś mądry, Yoshi. Rozumiesz, dlaczego twój kumpel jakoś nagle stracił humor. Bo
to już na zawsze, prawda? Na zawsze piękna Fumiko pozostanie własnością tego typa,
nadętego poczuciem własnej wartości. Sprzedała się. Nie, gorzej. Pozwoliła się sprzedać
jak zwierzę. Wierzby zawsze się gziły z byle kim. Łatwo wskakiwały do łóżek klientów,
wrogów, przestępców czy polityków, skoro istniała taka potrzeba. Cóż, specyfika pracy.
Nikt się specjalnie nie dziwił. Parę wygibasów, szybka kąpiel i zapominało się
o wszystkim.
Ale konkubinat to zupełnie co innego.
Co innego, chłopie, z czego świetnie zdajesz sobie sprawę, no nie?
I w świetle prawa, i obyczajów, i tej zasranej tradycji.
Dama Fumiko teraz należy jedynie i niepodzielnie do daimio Omury.
Na-zaw-sze.
I tu tkwi główny problem.
Który leży między wami jak martwy wół, wywala na ciebie gały i rechocze. Ależ się
zaśmiewa. Aż mu się trzęsą zdechłe boki.
Może też byś chciał zdechnąć. Tak po prostu. Przestać się męczyć, starać, walczyć.
Na chuja ci to, chłopie, tak naprawdę? Zdechnij, a wszystko stanie się prostsze.
Jednak gad w żołądku mówi, że nie wolno. I kąsa cię boleśnie w środku, żebyś
niczego nie przegapił. Bo odjechałeś gdzieś, hen, w zgniłe buraki i nie skupiasz się jak
należy. No co to za zachowanie w trakcie oficjalnej uroczystości? Wstyd!
Tymczasem uwaga, uwaga! Co za emocjonujący moment.
Yoshitaki wypił swoją porcję i oddaje pustą czarkę gospodyni.
A ta teraz znów sięgnie po zapłakany jedwab, żeby wytrzeć naczynko
i przygotować nowy napar.
Tobie.
Kurwa, jak to dobrze, że ta pieprzona ceremonia odbywa się w całkowitej ciszy. Bo
gdybyś zaczął mówić… Nie, nie dopuścimy do tego, przyjaciele. Cisza ma koić zmysły,
odprężać umysł i pozwalać skupić się wyłącznie na cudownym, orzeźwiającym smaku
napoju.
Ha, ha. Niezłe jaja, co?
Doskonale zdajesz sobie sprawę, że kiedy spróbujesz przełknąć pierwszy łyk,
gorąca herbata poparzy węża i nastanie katastrofa.
Brązowe dłonie Fumiko znów czarują ceramikę. Miseczki, czareczki, chochelki,
pędzelki. Jak z obrazka.
A potem, zaskakująco szybko, eleganckie naczynie frunie do ciebie przez stężałą,
gęstą przestrzeń i czas.
I wiesz co? Dzieje się coś niepojętego.
Zaskakujesz sam siebie, facet.
Twoje paskudne, pokryte bliznami palce biorą porcelanową skorupkę
z farfurkowych rąk damy, jakby świat wcale nie runął i nie płonął dzikim, szalonym
ogniem gniewu.
Sięgasz po naczynko jak gdyby nigdy nic, a potem wypijasz napar. Gorzki, ohydny,
zdradliwy.
Śmierdzi jak szczyny.
I tak też smakuje.
Oddajesz miseczkę drugiej konkubinie, następnie zaś pozostaje ci tylko poczekać,
aż pan domu dopełni rytuału.
Tym razem to trwa niesamowicie długo.
Chochelki, pędzelki, miseczki, czareczki, zaszlochana herbatą jedwabna szmatka.
Małe, ceremonialne smutki.
W końcu Omura też wyciąga ręce do Fumiko.
Ręce, które… którymi…
Nie, kurwa! Nie wolno ci tak myśleć! Za żadne skarby nie daj się wkręcić w to
gówno! Żadnej zazdrości, szoku, niedowierzania, pretensji.
Zrobiła, co chciała. Zawsze przecież mówiła, że Zakon jest dla niej najważniejszy.
A teraz to udowodniła.
To koniec, bracie. Finisz tego bezsensownego biegu donikąd. Złudy i mamiące
zwidy znikły. Rozpłynęły się jak pianka na herbacie.
Oto zakończyła się ceremonia.
Omura wstaje, kłania się sztywno i gestem zaprasza gości do opuszczenia
pawilonu. Wstaje Yoshitaki, wstajesz i ty.
Zawsze trzeba rozpoznać moment ostatecznego zakończenia.
Wychodzicie na kolorowy kilim jesiennego ogrodu. A druga konkubina zostaje
wśród bambusów, porcelany, jedwabiów i laki, żeby posprzątać cały ten pieprzony,
przeklęty bałagan.

Kiedy dotarli do swoich kwater, a za ostatnim służącym zasunęły się drzwi, Cień
Śmierci podszedł do solidnej, kamiennej ściany pokoju i z całej siły rąbnął w nią pięścią.
A potem jeszcze raz. I kolejny.
Gdy na powierzchni muru pojawiły się pierwsze smugi krwi, Yoshitaki nie
wytrzymał.
– Takeshi, proszę. Przecież to nie ma sensu.
Przyjaciel obrócił ku niemu gniewną, zaciętą twarz.
– Morda w kubeł, Yoshi – syknął. – I to ja proszę.
Widząc mroczny, dziki wyraz jego oczu, rudzielec posłuchał.
Tymczasem Cień Śmierci opanował się na tyle, żeby przestać okładać ścianę, za to
zatrzasnął się w swojej sypialni i tyle go Yoshi widział aż do wieczoru.
Najemnik rozejrzał się po saloniku, który dzielili wspólnie, w poszukiwaniu
jakiegoś trunku. Afera z Fumiko zdecydowanie wymagała kielicha na uspokojenie
nerwów.
Bo herbata w niczym nie pomogła.
Na szczęście, rudzielec od razu zauważył karafkę z bursztynowym płynem. Whisky,
stwierdził. Będzie jak znalazł.
Nalał sobie alkoholu na dobre trzy palce do stojącej obok szklanki i wychylił
pierwszy łyk. Trunek, choć ciepły, był wyśmienitej jakości.
Przynajmniej tyle dobrego w tym całym zasranym kurewstwie, pomyślał kwaśno.
Wieczorem zaś odbyło się przekazanie listów od szoguna szanownemu daimio Omurze.
Spotkanie odbywało się, oczywiście, w towarzystwie drugiej konkubiny. Mróz, jaki
panował między damą a jednym z wysłańców Tygrysa, mógłby w jednej chwili ściąć na
śmierć cały ogród rezydencji. Pan domu jednak wydawał się tego nie zauważać.
Nie ośmielił się w żadnym razie zakwestionować rozkazów Kiriyamy, zaniepokoił
go tylko problem stabilności granic własnego terytorium. W momencie gdy wraz
z oddziałami szoguna uderzyłby na Ashihei, jego podły sąsiad, niegodny miana daimio
Urakami, mógłby niecnie wykorzystać sytuację i zająć jeszcze więcej ziemi należącej do
Omury. Nie zawahał się przecież okupować Jadeitowej Skały.
– Nasz pan zadba o bezpieczeństwo prowincji – zapewnił Yoshitaki. – Pozostawi
część swoich ludzi w pobliżu granicy z klanem Urakamich.
W sumie, po przemyśleniu całej sprawy, Omura był dość zadowolony z interwencji
Kiriyamy. Z pomocą najpotężniejszego człowieka w państwie szybko pozbędzie się
gangstera, nie narażając zbytnio własnych samurajów.
Szczerze mówiąc, ten cholerny Ashihei zaczął się robić uciążliwy jak wrzód na
dupie. Naprawdę warto się go pozbyć. A najlepiej łapami Tygrysa.
Dalsza część narady dotyczyła dłuższego i dość upierdliwego omawiania
szczegółów, w którym uczestniczyła głównie dama Fumiko oraz Takeshi. Cień Śmierci
negocjował twardo i bardzo profesjonalnie.
Tymczasem spostrzegawczego Yoshitakiego martwiło, że przyjaciel cały czas
wypowiada się tak, jakby mówił przez zaciśnięte zęby. Gdyby pozwolił sobie naprawdę
otworzyć usta, mogłyby paść słowa zupełnie niewłaściwe i nieodwracalne.
Nie padły jednak.
Spotkanie się skończyło. Druga konkubina oddaliła się do swoich pokojów, a goście
zostali zaproszeni na kolację, która miała się odbywać bez obecności dam.
Całe szczęście, pomyślał rudzielec. Nie mógł jednak odetchnąć z ulgą. Jeszcze nie.
Na kolacji Takeshi nic nie jadł, za to dużo pił. Naprawdę dużo, nawet jak na swoją
mocną głowę. Siedział na poduszkach sztywny, jak trup podparty kijami, niemal
nieruchomy, stężały w niemej wściekłości. Mówił mało. I dobrze, bo uwagi, które zaczął
rzucać, bywały czasem zanadto kąśliwe. Dobrze, że Omura nieźle sobie podpił i był
w doskonałym humorze, co pozwalało mu nie zwracać uwagi na błyskotliwe
złośliwości Cienia Śmierci.
Yoshitaki podejrzewał, że podchmielony gospodarz w ogóle ich nie rozumiał.
Potem przyszła pora na zabawy i artystyczne występy. Na zupełnie dobrym
poziomie, trzeba przyznać. Jednak Takeshi gapił się na śliczne gejsze tak wilczym
wzrokiem, jakby miał zamiar je podusić.
Dlatego najemnik serdecznie się ucieszył, kiedy kolacja dobiegła końca. Przecież
w saloniku miał swoją karafkę – pocieszycielkę, bo na towarzystwo kumpla chyba nie
mógł jednak liczyć.
Nie pomylił się. Cień Śmierci od razu zamknął się w sypialni.
Żeby chociaż chciał się wygadać, pomyślał ze smutkiem rudzielec. Ulżyłoby mu na
pewno.
W samotności osuszył całą butelkę i położył się spać. W nocy nie powinna się
przecież wydarzyć żadna katastrofa, prawda?
Ale czy na pewno?
Złamana Wierzba

P
rzyjdzie. Jasne, że przyjdzie. Dałbyś sobie uciąć obie ręce, że tak się stanie.
Zawsze przychodzą. Jak to baby. Podobno „porozmawiać”. Ale o czym tu gadać,
do kurwy nędzy? Mleć te cholerne plewy na pył wzajemnych oskarżeń, pretensji
i zarzutów? Nie, dzięki bardzo. Nie masz zamiaru dać się w to wciągnąć.
Najlepiej, gdybyś jej w ogóle nie wpuścił. Udawał głuchego, pijanego, pogrążonego
we śnie. Nieobecnego.
Ale zaraz wąż gniewu wkurza ci się w żołądku.
No, nie. Hola, hola! Niby czemu masz cokolwiek udawać? Żeby wyszło, że się
płaszczysz albo boisz konfrontacji? To ona niech się boi. Zasrana pani konkubina.
Gadająca laleczka wielkiego daimio Omury. Szczerze mówiąc, to lepiej, żeby nic nie
mówiła.
Ani słówka.
Cicha, milcząca, pusta, niech siedzi sobie w swoim pokoju, okutana w te piękne
kimona. Bo jeśli odważy się tu przyjść… Jeśli będzie miała tyle tupetu, żeby do ciebie
przyleźć z jakimiś nędznymi tłumaczeniami…
No i proszę! Jest!
Przecież mówiłeś, że takie jak ona zawsze przychodzą.
Słyszysz, jak podkrada się pod twoje okno. Ciężka jak krowa. I tak samo mądra
w tym swoim bydlęcym uporze, żeby „porozmawiać”.
Oj, Wierzbo, Wierzbo, coś słabo was tam kształcą w bezszelestnym skradaniu
w tym twoim ukochanym Zakonie.
Skrobie w okiennicę jak jakiś kociak czy mała, wystraszona kuna. Tylko cichutko,
cichuteńko, żeby przypadkiem mężulek nie posłyszał. Bo to by był dopiero skandal!
Posłuszna, wyszkolona, łagodna i grzeczna klacz miałaby nagle się zbiesić i bryknąć
nocą do obcego faceta? Uuu, ale by się mistrzowie najedli wstydu. Aż do pęku.
Więc ignorujesz te żałosne, irytujące podrapywania, aż zamieniają się w ostrożne
stukanie. Takie słabiutkie, nędzniutkie „puk, puk, puk” przerażonej, nieśmiałej bidulki.
Tylko że to nie żadna bidulka stoi teraz pod oknem. Doskonale wiesz, że nie. To dama
Fumiko. Niezły numer, szczerze mówiąc. Ani naiwna, ani strachliwa, ani nerwowa.
Twarda jak zahartowane drewno. I tak samo uczuciowa.
Twój gniewny gad chichocze teraz złośliwie, czekając na rozwój wypadków.
No dalej, dalej, druga konkubino. Do boju. Odważysz się porządnie walnąć
w okiennicę? Tak żeby zatrząść całą chałupą? Pobudzić służących, szanownego
gospodarza, twoją nową rodzinkę i cały pieprzony dwór? Nie? Ano zobaczymy.
No to puka troszkę mocniej. Już nie mdławe „puk, puk, puk”, a porządne „bum,
bum, bum”.
A potem, ponieważ nie reagujesz, niestety, otwiera swój śliczny pyszczek i zaczyna
piszczeć:
– Takeshi! Proszę, otwórz. Myślałam, że nie żyjesz. Przysięgam. Wiesz, jakie to dla
mnie ciężkie? Wiesz, co teraz przeżywam? Otwórz! Musimy porozmawiać. Myślałam,
że umrę, kiedy cię zobaczyłam w tym pawilonie herbacianym…
No nie! Tego po prostu zwyczajnie nie możesz słuchać. Ani znieść. Czarna Woda
Czarną Wodą, lata szkolenia latami szkolenia, ale są rzeczy, których nawet ty nie
zdzierżysz.
Ona przeżywa? Ona o mało nie padła trupem?! Kurwa!
Sam nie wiesz, jak to się dzieje, że nogi niosą cię w kierunku okna, ręce otwierają
zasuwę, choć wcale, za żadne skarby nie miałeś zamiaru jej wpuszczać.
No, bywa, że tak się dzieje. Los robi, co chce, i zawsze wygrywa.
Stoi tam na wpół schowana w krzakach i patrzy na ciebie z miną skrzywdzonego
zwierzątka.
A ty, zupełnie wbrew sobie, zamiast zatrzasnąć na jej pięknej, wciąż umalowanej
twarzy tę pieprzoną okiennicę, syczysz tylko:
– Dobry wieczór, druga konkubino. Czy to aby nie za późna pora na wizytę
u obcego mężczyzny?

Dama Fumiko zamiera. Wydaje się zszokowana. Stoi w ciemności ogrodu, oświetlona
jedynie smugą jasności wydobywającą się z okna pokoju. Droga, porcelanowa lalka,
jakiś antyk kupiony do ozdoby domu, piękny bibelot pokryty emalią makijażu.
– Takeshi – szepcze. – To okrutne. I niepotrzebne.
Cień Śmierci ma nieruchomą twarz. Nie odzywa się.
– Nigdy nie będziesz dla mnie obcy. I dobrze o tym wiesz.
Tym razem adept Wody nie wytrzymuje. Ochronna bańka milczenia pęka.
– Słucham? Bo chyba się przesłyszałem. Wyszłaś za mąż, Fumiko. Nawet nie jako
pełnoprawna żona, tylko zwykła, podrzędna konkubina. Zakon cię sprzedał, a ty na to
pozwoliłaś.
– Byłam załamana. Myślałam, że cię straciłam.
Takeshi odsuwa się od okna.
– No bo straciłaś. Bezpowrotnie.
Wyciąga ku niemu ręce.
– Zaczekaj! Daj mi wszystko wytłumaczyć. Przecież w ten sposób nie możemy
rozmawiać! Pomożesz mi wejść?
Cień Śmierci krzyżuje ramiona na piersi.
– Nie.
A potem patrzy, jak żywa farfurka, spętana kłębami tkanin w tym samym stopniu
co swoją nieugiętą lojalnością wobec Zakonu, nieudolnie gramoli się na parapet. To
dosyć żałosne widowisko, trzeba przyznać. Sandały musi oczywiście porzucić
w wilgotnej, grząskiej ziemi. Stopy w skarpetkach białych jak obłoki w jasny dzień
natychmiast zapadają się w gruncie. Fumiko próbuje unieść nogę, lecz ruchy krępują jej
warstwy kimona. Walcząc z ubraniem, stara się znaleźć jakieś zaczepienie choćby dla
palców, ale ciągle ześlizguje się wprost w mokry czarnoziem. Nie poddaje się jednak, aż
wreszcie udaje jej się chwiejnie stanąć na wąskim gzymsie wieńczącym podmurówkę.
Rozpaczliwie wyrzuca w górę ramiona i chwyta się parapetu. Dyszy jednak z wysiłku
i bardzo niewiele brakuje, żeby odpadła od ściany i runęła na ziemię.
Próbuje się podciągnąć na rękach, ale wyraźnie brakuje jej sił. Ponad parapetem
ukazuje się tylko jej piękna, biała od pudrów twarz. Wykrzywiona wysiłkiem, spocona
i już odrobinę zapłakana.
No cóż, Wierzby też czasem pękają. I to nie tylko wtedy, gdy nadchodzi wichura.
Makijaż zaczyna już trochę płynąć, nadając obliczu damy nieco groteskowy,
żałosny wyraz.
– Pomóż – szepce upokorzona. – Proszę!
Ale Cień Śmierci pozostaje nieporuszony.
– Wybrałaś swoją ścieżkę, moja droga. Musisz sobie radzić sama.
Te słowa budzą w niej gniew. Zaciska usta i podrywa się w górę potężnym
wysiłkiem ramion. Zawisa teraz we framudze okna, trochę wewnątrz, a w połowie na
zewnątrz, stając się jakimś osobliwym, barwnym jedwabnym wahadłem, nie wiedzieć
po co zamontowanym w otworze okiennym.
Tak bardzo chciałaby prezentować się godnie i dumnie, ale przeklęty tradycyjny
strój czyni z niej zabawną, dziwaczną i lekko odpychającą dziecięcą zabawkę, coś
w rodzaju pająka podskakującego na drucie, nakręcanej żaby, ludzika na gumce
wspinającego się na drzewo czy kiwającego się ptaszka wprawianego w ruch dzięki
mechanizmowi wodnemu.
Hit sezonu dla twojego malucha! Obrotowa gejsza w oknie. Kup po okazyjnej cenie.
Takeshi nie jest tak okrutny, żeby się otwarcie uśmiechać. Drgają mu tylko kąciki
ust, a wściekłość nie pozwala pójść za głosem serca i po prostu wciągnąć jej do pokoju.
Fumiko, machając rozpaczliwie nogami, w końcu wpełza do środka. Opiera ręce na
podłodze i ciężko oklapuje na czyste, jasne maty.
Fryzura jej się wzburzyła, staranny niegdyś makijaż przypomina teraz obraz
początkującego abstrakcjonisty, elegancka szata jest pomięta, brudna i miejscami
porwana. W końcu udaje jej się wstać, obciągnąć kimono i powstrzymać upokarzający
odruch nerwowego otrzepywania materiału.
Podnosi jednak dumnie głowę i mówi:
– No i co? Zadowolony?
– Wcale – odpowiada Takeshi. – Nie zapraszałem cię tutaj, druga konkubino.
Żacha się na te słowa.
– Och, przestań! Nigdy ci nie przeszkadzał charakter mojej pracy. Nie udawaj
takiego świętego!
Cień Śmierci mrocznieje. Jego bardzo zimne, bardzo zielone oczy zaczynają świecić
jak diody w starożytnych urządzeniach uczynionych rękami mistrzów z Dawnego
Kraju.
– To było co innego! – mówi gniewnie. – Przygodny seks. Nawet nie romans. Tak jak
mówisz, po prostu praca. Ale teraz jesteś związana na zawsze!
Fumiko wzrusza ramionami.
– Nie widzę specjalnej różnicy. Zrobiłeś się strasznie małostkowy, Takeshi.
Adept Wody odruchowo cofa się o krok. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
Wierzba nie ma zapewne zupełnie żadnych skrupułów. Czy ona na głowę upadła? Nie
rozumie konsekwencji swojego związku z Omurą?
– Chcesz, żebym został twoim przydupasem na boku? – syczy ze złością.
– Chcę, żebyś rozumiał moje powinności wobec mistrzów. Tylko tyle.
– Myślisz, że twoi cholerni mistrzowie się ucieszą, gdy wyjdzie na jaw, że pieprzysz
się z adeptem Wody po tym, jak sprzedali cię Omurze?
Wierzba przygryza wargę.
– Nie dowiedzą się. Umiem być dyskretna. I mam prawo do prywatnego życia, o ile
nie kłóci się to z interesami Zakonu.
Uśmiech paskudny jak rana szpeci twarz Takeshiego.
– Co za wspaniała, pełna dumy deklaracja! Jestem pod wrażeniem. Tylko, widzisz,
słońce, kłóci się jak diabli! Bo konkubiny nie rozdają dupy na lewo i prawo, od kiedy
mają męża. A ja nie mam zamiaru stać w kolejce do twojego łóżka. Nie pochlebiaj sobie.
Fumiko blednie, co widać nawet pod grubą emalią pudru.
– Obrażasz mnie bez żadnego powodu! Po prostu jesteś wściekły i zazdrosny. To zaś
nie świadczy zbyt dobrze o sile twojego charakteru.
Ciężki kafar gniewu uderza w serce Cienia Śmierci i powoduje, że w krew
w skroniach łupie szaleńczo, złowrogo, niebezpiecznie.
– Ach, więc to ze mną jest coś nie tak?! Może mam się jeszcze pokajać, co?
Fumiko robi minę pełną niesmaku.
– Nie pamiętałam, żebyś dawniej był taki skłonny do histerii – fuka karcąco.
– Histerii?! – powtarza osłupiały Takeshi.
To już nie gniew w nim mieszka, ale czerwona, niepowstrzymana furia.
Druga konkubina lekko, leciutko wydyma wargi. Prawie niezauważalnie, a jednak
w ten sposób, żeby to dostrzegł.
Zna doskonale ten grymas. Wyraża rozczarowanie, irytację i niechęć podszytą
odrobiną pogardy.
Nim. Nim samym. No bo niby kimże innym?
– Nie panujesz nad nerwami, Takeshi – ćwierka wtedy ten głosik, ten nadęty tonik
nauczycielki, wychowawczyni, przełożonej. – Wybacz, ale w ten sposób nie będziemy
rozmawiać!
Szlag go trafia. Szlag elektryczny, piorunny, skrzący zimnym, piekielnym błękitem
wyładowania o sile równej nawałnicy.
Pochyla się nisko nad porcelanowym cudem jej oblicza i krzyczy prosto w ciemne,
orzechowe oczy:
– Nie będziesz rozmawiać?! Nagle nie będziesz?! No to świetnie! Przecież ja, kurwa,
w ogóle nie chciałem z tobą gadać!
Fumiko pociąga nosem.
A potem cofa się o krok z wyrazem głębokiego, nieprzejednanego oburzenia. I stoi
tak, opluty posąg świątobliwej bogini, zbezczeszczona statua dobrotliwego bodhisattwy,
obszczana figura łaskawego kami. Doprawdy, zbrukana świętość.
– Takeshi – odzywa się ze zgrozą – przecież ty jesteś pijany! Ja… nie mogę uwierzyć!
Jak do tego doszło? Jak mogłeś tak nisko upaść?! Nie, naprawdę, czuję się głęboko
wstrząśnięta i zaskoczona. To… to nie do przyjęcia! Niemożliwe! Niewybaczalne
i niegodne adepta Wody! Powinieneś się wstydzić!
No, teraz to pojechała! Prosto w krzaki, buraki i mroczne ostępy.
Tego już nie da się nie usłyszeć, zignorować, wyprzeć.
Tama pęka i oślepiająca, śmiertelna, białoniebieska elektryczność po prostu leci!
Leci przed siebie gdzie bądź, zmiatając wszystko po drodze.
Najpierw futon. Cień Śmierci porywa go w ręce, skręca i ciska w kąt, nie bacząc, że
po drodze wywraca się śliczna lakowa komódka z porcelaną i ceramiką. Kolorowe
odpryski potłuczonych naczyń układają się na podłodze osobliwą mozaiką. Ale to nie
koniec. Za futonem w powietrze wystrzeliwuje wir kołder i prześcieradeł. Opada białą
zaspą na skłębiony materac.
Jednym kopniakiem Takeshi posyła do diabła stoliczek z zastawą stołową. Mebelek
płynie przez pokój z wdziękiem wiewiórki polatuchy, żeby rozbić się ostatecznie
o ścianę i polec na podłodze, żałośnie drgając kikutami połamanych nóżek.
– Takeshi, przestań natychmiast! – woła przerażona Fumiko, ale demolka trwa
w najlepsze.
Cień Śmierci łapie przypadkowe przedmioty, ceramikę, bibeloty i ciska nimi
w przypadkowe strony. Urocza tacka z bambusowymi uchwytami i motywami
kaczuszek na wodzie przelatuje tuż obok ucha drugiej konkubiny.
– Chciałaś pijaka, to proszę bardzo! Masz pijaka! Degenerata, furiata i skurwysyna!
Właśnie tak! Wedle życzenia! – Takeshi ma w oczach zielone szaleństwo. Jakąś
zaciekłość świecącą, płonącą, niedobrą, flarę ostatecznej rozpaczy, wściekłości
i desperacji.
Ale ten sygnał, ten znak wołający SOS, nikomu nie przyniesie ratunku.
Nie podpłynie ratownicza łódź, nie pojawi się ambulans ani służby ratunkowe.
Wszystko przepadło.
Tak jak to przedstawił Fumiko. Bezpowrotnie.
To, co pękło, nie da się skleić. To, co rozdarło, pozaszywać. Świat ich dawnej miłości
nigdy już nie będzie taki sam. W ogóle nie będzie. A to boli, trzeba przyznać.
Katastrofa trwa w najlepsze, a niegdysiejszy adept Czarnej Wody, zamiast furii,
przepełnia się cały dojmującym, nieznośnym poczuciem straty.
Tymczasem Fumiko ma dość.
Oburzona, skrzywdzona, potraktowana najpierw jak prostytutka, a później zwykły
śmieć, nie chce ani chwili dłużej uczestniczyć w tej żałosnej, ohydnej aferze.
On oszalał! – myśl gorączkowo. Oszalał! Postradał zmysły na dobre!
Dama nie wie, co mu zrobili, co podali, jak skrzywdzili, ale ten wściekły,
niebezpieczny, agresywny mężczyzna nie jest w żadnym wypadku Cieniem Śmierci,
którego znała i niegdyś kochała.
O nie! Na pewno nie jest.
Więc rodzi się w niej przekonanie, że faktycznie, straciła go, tak jak przypuszczała,
nawet skoro przeżył. To już inny człowiek, inna istota, o której nic nie wie i wiedzieć nie
chce. Więc może wcale nie dokonała złego wyboru, ufając Zakonowi i oddając mu się
całkowicie? Bo cóż by teraz miała, gdyby odeszła z tym furiatem, z dzikim, dziwnym,
obcym mężczyzną, który tylko z pozoru wygląda jak dawny Takeshi?
Nic. Doprawdy nic.
Dlatego wspina się teraz na okno, kuca na parapecie, podtrzymując się okiennicy,
i skacze w noc, skacze w czerń, skacze przed siebie, w przyszłość, w której nie ma już
tej kłopotliwej, niegodnej, niewłaściwej miłości, a są zrozumiałe, stałe, wygodne reguły
i zobowiązania.
Ale los, jak zwykle los, to bydlę złośliwe i wredne.
Bardzo, bardzo cyniczne, choć niepozbawione parszywego poczucia humoru.
No więc, czy taki złośliwy stwór pozwoli godnie odejść biednej drugiej konkubinie?
Odpowiedź jest jasna. Pewno, że nie.
Poła kimona zaczepia się o mocowanie okiennicy, rozlega się suchy trzask
i Fumiko, miast wprost w objęcia nowego, teraz już tylko zakonnego życia, leci w rabaty
i mokre od nocnej rosy krzaki ogrodu swojego nowego męża.

Kiedy Yoshitaki, zdenerwowany i dość wkurzony hałasami dobiegającymi z sypialni


przyjaciela, otworzył drzwi i wparował do środka, ujrzał dziwny widok. Futon,
najwyraźniej gwałtownie odrzucony na bok, zmięty i skręcony, kulił się w kącie niczym
skarcone, wystraszone zwierzę, skłębiona pościel białą falą płótna rozlewała się po
sfałdowanych matach tatami, wywrócony stolik przywodził na myśl zdechłego owada,
a skorupy naczyń na podłodze zamarły jak osobliwe ślimaki o barwnych muszlach,
spłoszone niespodziewanym wtargnięciem nocnego gościa.
Zaś najbardziej zdumiewająco prezentował się sam Cień Śmierci. Kompletnie
ubrany, stał przed otwartym oknem z wazonem do ikebany w rękach, z nietęgą miną
gapiąc się na ogrodową rabatę.
– Co ty tu wyrabiasz, na miłosierną Kannon?! – syknął gniewnym szeptem Yoshi,
przekonany, że dość już dobiegało dźwięków z tego pokoju.
Wyraźnie zmieszany Takeshi obrócił ku niemu twarz.
– Dama wpadła – wyjaśnił. – I wypadła. To znaczy raczej spadła. Chyba tam leży.
Razem z okiennicą.
– Co ty bredzisz, człowieku? – Rudzielec bezceremonialnie odepchnął przyjaciela
od parapetu i spojrzał w noc.
No i była tam. Faktycznie. Druga konkubina pana Omury niemrawo gramoliła się
z ziemi, wijąc się w rabacie z wdziękiem przetrąconej gąsienicy. Bardzo brudna, cała
umazana błotem, ale na pierwszy rzut oka wciąż w jednym kawałku.
W przeciwieństwie do okiennicy, która spoczywała na grządce bez ruchu, boleśnie
połamana.
– Fumiko? – zdumiał się najemnik. – Nic ci nie jest?
– Nic – głos damy brzmiał słabo, lecz dźwięczały w nim też twarde nuty. – Dziękuję,
Yoshi. Wszystko w porządku.
Nie sądzę, pomyślał Yoshitaki. Bo dokładnie tak, jak się tego spodziewał, do drzwi
apartamentu dla gości już zaczęła dobijać się służba. Niestety, miłujący tradycję, dobre
obyczaje, a także własne bezpieczeństwo, pan Omura kazał zamontować zamki tylko
w sypialniach przeznaczonych dla niego samego oraz najbliższej rodziny.
– Ci cholerni służący zaraz się tu zwalą z pytaniami – zaniepokoił się rudzielec. –
Fumiko nie zdąży uciec. Nie w tych wąskich kiecach i boso. Nie wiem, coście tu
wyczyniali, ale teraz trzeba szybko coś wymyślić, inaczej wybuchnie skandal pod
niebiosa!
Cień Śmierci nadal wpatrywał się w ciemność za oknem.
– Takeshi? – zagadnął Yoshi. – Popatrz na mnie.
Wąska twarz adepta Wody wydawała się jakaś taka pusta i nieruchoma,
intensywną zieleń oczu zamglił opar matowy jak tiul pary wodnej nad jeziorem
w zimny dzień.
– Chłopie, przecież ty jesteś nieźle zalany – stwierdził najemnik fachowo, lecz nie
bez zdziwienia.
– Możliwe – przytaknął melancholijnie Takeshi. – To dla mnie dość nowe
doświadczenie, muszę przyznać.
– Zaraz, ale jak to możliwe? Przecież po próbie…
– Serum – przerwał Cień Śmierci. – Przez to pieprzone serum, jak mniemam.
Mniema? – zdziwił się Yoshi. No pięknie. Jest zrobiony bardziej, niż sądziłem.
W tym czasie służba Omury łomotała w drewnianą konstrukcję drzwi,
z niepokojem dopytując się o zdrowie i bezpieczeństwo gości.
– Wszystko w porządku! – krzyknął Yoshitaki, ale nie łudził się, że ich uspokoił.
Za moment pokojówki, pokojowi, a pewno i ochroniarz zdecydują się wejść do
środka i zobaczą cały ten elegancki, zasrany burdel.
Po prostu super.
Takeshi tymczasem mrugał nerwowo jak wywleczona z dziupli sowa.
Kim ja teraz jestem? – zastanawiał się rozpaczliwie. Kim się stałem? Bo po
niezniszczalnym, niezłomnym adepcie Czarnej Wody nie został we mnie ani ślad. Na
pewno nie. Ani po biednym, pokornym holopacykarzu, którego udawałem przez całe
siedem lat. O nie, nim to już na pewno nie zostałem. Więc kim, do cholery?
Niestabilnym psychicznie, skłonnym do pijaństwa i przemocy frustratem.
Wspaniale! No, kurwa, wspaniale!
Gratulacje, brachu. Uwalasz się na równo, wpuszczasz do pokoju Fumiko, choć jest
teraz oficjalną żoną daimio, u którego gościsz, a potem wszystko demolujesz,
wrzeszcząc i klnąc.
Toż to kompletny upadek. Jesteś wrakiem, degeneratem i nieodpowiedzialnym,
głupim kutasem.
Tyle właśnie z ciebie zostało. Czas to przyjąć do wiadomości.
Upadłeś na samo dno, pieprzony Cieniu Śmierci.
Opuścił bezwiednie ręce, pozwalając, żeby z palców wysunęło się naczynie do
ikebany.
Brzdęk! – powiedział smutno dzbanek, spadłszy na podłogę. I pękł.
– Ocknij się! – Rudzielec szarpnął przyjaciela za rękaw. – Służący już wchodzą,
postaraj się jakoś zachowywać. Dla Fumiko. Jak ją złapią, wszyscy będziemy mieli
przesrane na całej linii!
W tym samym momencie jeden ochroniarz, dwóch pokojowych i wyraźnie zaspana
dziewczyna służebna zdecydowali się wkroczyć do apartamentu dla gości. Kierując się
szmerem głosów dobiegających z sypialni Takeshiego, pobiegli tam od razu, a potem,
skonfundowani, zamarli w progu na widok bałaganu w pokoju, zdemolowanej
okiennicy oraz dwóch mężczyzn, z których jeden wciąż ubrany był w odświętne
kimono, zaś drugi paradował w samej bieliźnie.
Yoshitaki uspokajającym gestem uniósł dłoń.
– Nic się nie stało! Po prostu ćwiczyliśmy. To niezbędne, żeby utrzymać formę oraz
nieustanną czujność.
Takeshi sztywno skinął głową.
– Tak – powiedział przesadnie wyraźnie. – Oddawaliśmy się aktywności fizycznej
koniecznej w naszej pracy.
Służący popatrzyli po sobie znacząco, lecz surowa dyscyplina panująca na dworze
Omury nie pozwoliła im wyrazić wątpliwości co do słów podwładnych szoguna.
– Rozumiem, dostojni panowie – odezwał się ochroniarz. – Czy pozwolicie jednak,
abym obejrzał sypialnię i wyjrzał przez okno? Okiennica wypadła, może ktoś czai się
w ogrodzie?
Oczywiście, że się czai, pomyślał rudzielec rozpaczliwie. I tak się akurat składa, że
to druga konkubina waszego daimio. Miłosierni Bogowie Szczęścia! Co robić?
– Nie ma takiej potrzeby – powiedział stanowczo i umilkł, bo w głowie miał pustkę
ogromną jak sklepienie świątyni Diamentowego Buddy Amidy.
Tymczasem Cień Śmierci wziął się w garść i odzyskał kontrolę nad sytuacją.
– Pozorowany atak wroga – oświadczył. – To właśnie postanowiliśmy przećwiczyć.
Ja udawałem, że drzemię, przyjaciel miał mnie zaskoczyć, wdzierając się przez okno.
Przykro mi z powodu okiennicy. Myśleliśmy, że jest solidniejsza.
Ochroniarz miał bardzo nieprzekonaną minę, ale nie dociekał prawdy.
– Jutro rano wszystko naprawimy. Spokojnej nocy, szanowni goście.
Wyraz jego twarzy wyraźnie wskazywał, że z trudem powstrzymał się, by nie rzec:
„Tylko już bez ekscesów, proszę”.
– Miszi, posprzątaj! – nakazał dziewczynie.
Yoshitaki ziewnął ostentacyjnie.
– Nie, to także lepiej zrobić rano. Jesteśmy zmęczeni po długiej podróży, uczcie
i intensywnych ćwiczeniach, położymy się spać. Niech Miszi tylko ułoży futon i pościel.
– Jak sobie życzysz, panie. – Ochroniarz skłonił się lekko, niemal symbolicznie,
zaledwie tak, by okazać, jak mało naprawdę żywi szacunku dla uciążliwych, pijanych
wysłańców Tygrysa.
Wyszedł wraz z dwoma towarzyszami, a służąca szybko uporała się z łóżkiem.
Rudzielec zatrzymał ją w progu.
– Przynieś nam dużą flaszkę whisky. Sake też może być. Mieliśmy ciężki dzień.
Spojrzała na niego oczyma pełnymi lęku, ale nie odważyła się odmówić.
Po chwili na stoliku w salonie pojawiła się pękata karafka pełna bursztynowego
płynu.
Najemnik wyjrzał przez okno w sypialni przyjaciela i z ulgą stwierdził, że ubłocona
gejsza zniknęła spod krzaka.
I dobrze.
Wrócił do wspólnego pokoju i nalał sobie pełną szklankę trunku. Gdy sięgnął, by
napełnić kolejną dla Cienia Śmierci, Takeshi pokręcił przecząco głową.
– Nie ma mowy. Dość już wypiłem. I narozrabiałem – przyznał z pokorą.
Czuł się okropnie. Jakby bezpowrotnie stracił zaufanie do kogoś, kto zawsze był
jego niezawodną opoką. Do siebie samego i własnych, żelaznych zasad oraz przekonań.
Stał się chwiejny, kruchy, mdły, pozbawiony oparcia. Ot, blada, wiotka gałązka ścięta
pierwszym przymrozkiem. Patyczek, badylek, coś niesłychanie łatwego do
przełamania. Sucha trzcinka.
W życiu tak się nie wstydził.
Utracił kontrolę nad nerwami. Zatem utracił także zrąb całej swojej osobowości.
A to bolało. I czyniło go bezradnym, zagubionym, smutnym i przepełnionym
głębokim żalem.
– Wyszliśmy przeze mnie na jakichś strasznych, nałogowych porąbów – powiedział
ze smutkiem.
Na te słowa Yoshitaki wybuchnął nagle szczerym, głośnym śmiechem.
– Wyluzuj! Przynajmniej uratowaliśmy zgrabny tyłek Fumiko. Nie wygłupiaj się,
chłopie. Po prostu nie jesteś już taki niezatapialny jak dotąd. To przecież dobrze.
Odszedłeś z Czarnej Wody. Rzuciłeś Zakon w cholerę. Ale wszystkie zasady nadal
w tobie tkwiły. Trzeba wreszcie wydłubać ten cierń. A ty co? Całe życie chciałeś być
adeptem bez Zakonu?
– Chyba tak – przyznał Takeshi z westchnieniem.
– Masz, napij się. – Rudzielec podsunął mu kusząco złocistą szklankę. – Trzeba
przetestować twoje możliwości jako nowego, niemal normalnego człowieka. No już! To
będzie taki test. Ile serum w tobie zmieniło. W końcu na mnie też eksperymentowali
i też powinienem się dowiedzieć, jakie są teraz moje granice. Dawaj, Cieniu. Potraktuj to
jak program badawczy. I odpuść sobie choć trochę, bo żal na ciebie patrzeć. Tak
naprawdę nic się nie stało. Zabawna przygoda. Wszyscy żyją i mają się dobrze.
Mówiłem już, wyluzuj! To ci się naprawdę przyda.
– Nie powinienem – wymamrotał wciąż skruszony Takeshi.
– Wujek Dobra Rada mówi co innego. Witaj w nowym życiu, bracie. I ciesz się nim.
Wkrótce czeka nas walka z Ashihei. Wtedy się wykazuj.
Cień Śmierci zamyślił się głęboko. A może rudzielec ma rację?
Jeśli już połamało się tyle zasad, można wysadzić w powietrze kolejną, prawda? To
naprawdę był wieczór przemian. Wszystko miało się toczyć inaczej niż dotychczas.
Fumiko już nie była wolna, Rei przyjął prawdę o poprzednich wcieleniach i zmienił się
na zawsze, sam Takeshi de facto przyjął posadę u szoguna, wydarzenia toczyły się
i toczyły nieuchronnie ku przyszłości, którą zapisało przeznaczenie. Jak się przed tym
wszystkim bronić? Może faktycznie nadszedł czas, by definitywnie odciąć się od
Czarnej Wody i jej morderczych, stalowych reguł.
Cień Śmierci miał zniknąć, a pozostać jakiś nowy Takeshi, którego jeszcze nie znał
i nie rozumiał.
Widać taki dżos.
Westchnął znów i wyciągnął rękę.
– Daj tę whisky. Ale gdybym znów zaczął tracić nad sobą kontrolę, walnij mnie
w łeb i ułóż grzecznie spać, dobra?
– Obiecuję – uśmiechnął się Yoshitaki.

Nazajutrz okazało się, że wcale nie jest tak źle. Blokada nałożona podczas próby puściła
tylko dlatego, że Cienia Śmierci poniosły skrajne emocje. Jeśli zachowywał spokój, nadal
pozostawał właściwie odporny na działanie alkoholu.
Yoshitaki również nie zdołał się upić, choć próbował znacznie usilniej niż
przyjaciel.
Rano obudzili się trzeźwi, rzeczowi i skłonni do dalszej służby dla Tygrysa, co
niewątpliwie przyniosło Takeshiemu niemałą ulgę.
A mieli się czym zajmować, bo następnego dnia do rezydencji daimio Omury
powinni przybyć samurajowie Kiriyamy wraz z licznymi oddziałami jego osobistej
gwardii.
Wojna z gangsterem Ashihei stała się więc faktem.
Atak Tygrysa

T
rzeba przyznać, że kiedy Kiriyama coś robił, przygotowywał się do tego
porządnie. Nasprowadzał do rezydencji Omury tylu żołnierzy i sprzętu, że nie
udało się wszystkich pomieścić nawet w tak dużym i zasobnym domostwie. Na
dziedzińcach porozbijano namioty, kilka z nich musiało też stanąć na skraju ogrodu.
Ludzie kręcili się i kłębili wokoło. Zapracowani, zdyszani służący znosili potrzebne
sprzęty, futony, jedzenie.
Najwięcej roboty miała oczywiście Fumiko. Uśpiona Wierzba wydawała się
znajdować wszędzie i wszystkim zarządzać.
I bardzo dobrze. Takeshi naprawdę się ucieszył, że nie będzie musiał widywać jej
pięknej, posągowej twarzy.
Jeszcze więcej radości sprawił mu powrót przyjaciół. Z wojskiem szoguna
przyjechali bowiem Rei i Nekomata. Były mnich szybko przekonał Tygrysa, że ten
szczupły, zwinny mężczyzna służył przez dłuższy czas w domostwie Ashihei, pełniąc
tam rolę szpiega, dlatego doskonale zna rozkład wszystkich budynków. Była to po części
prawda, choć Rei nie wspomniał, że Buchi pomieszkiwał tam jako niechciany,
bezdomny kot. Ale jego pomoc naprawdę okazała się nieoceniona, kiedy przyszło do
nakreślania planów ataku, ponieważ w kocim futrze przemierzał wielokrotnie
przeróżne zakamarki gangsterskiego domu i obejścia. Yoshitaki, który pracował przez
pewien czas u Ashihei, też miał wiele do powiedzenia w sprawie rozkładu pomieszczeń,
obyczajów panujących wśród przestępców, miejsc składowania broni czy kwestii
obrony rezydencji.
Okazało się, że dowództwo operacji szogun przekazał Enchiemu, co Yoshi przyjął
z dużym zadowoleniem. Zaufany samuraj Kiriyamy zdążył zyskać szacunek i sympatię
rudzielca, mimo incydentu z fałszywym seppuku.
Enchi zajął kwaterę w domu Omury, Yoshitaki oraz Takeshi zachowali swoje
dotychczasowe sypialnie, zaś mnich i adept Księżyca Utajonego zostali skierowani do
skrzydła dla służby.
Atak miał się rozpocząć następnego dnia, nocą, choć blisko świtu.
Pręgowany drapieżnik wyruszył wreszcie na łowy.
Nikt nie planował zastosować elementu zaskoczenia. Bo nie musiał. Ogrom sił
zgromadzonych na ziemiach daimio Omury z pewnością świadczył o tym, że Tygrys
postanowił się włączyć w konflikt między skłóconymi sąsiadami, Urakamim oraz
Omurą. Robił już tak kilka razy w trakcie szogunatu, kiedy spory podwładnych
przestawały mu być na rękę.
Po prostu wkraczał zbrojnie na tereny obu zwaśnionych prowincji i twardą łapą
zaprowadzał porządek.
Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na to, że tak ma się stać i tym razem.
Nic bardziej mylnego. Kiriyama miał zamiar dosłownie zmiażdżyć gniazdo
przestępcy Ashihei i zrobić z tego akcję pokazową dla całej Wakuni.
Oczywiście, Imokori mógł się czuć zaniepokojony pojawieniem się wojsk Tygrysa
tak blisko terytoriów swojego małego imperium, ale dopóki sądził, że uwaga Kiriyamy
jest skierowana na obu daimio, zapewne nie planował jeszcze panicznej ucieczki. Może
liczył na to, że po prostu przeczeka te wstrząsy? Że dogada się z szogunem, który
przecież był równocześnie szefem Organizacji?
W każdym razie Takeshi żywił nadzieję, że Ashihei nie zechce pochopnie porzucić
majątku, który gromadził przez całe życie, i pozostanie w rezydencji. Pewnie nie będzie
umiał pozostawić wszystkich swoich cudownych-kunsztownych śliczności, pomyślał
złośliwie.
Tak czy inaczej, od momentu przybycia wojsk pieczętujących się monem
wyszczerzonego zwierza Cień Śmierci modlił się do wszystkich łaskawych bogów, żeby
gangster pozostał w domu do chwili ataku.
Bo chciał go dorwać.
Po prostu musiał to zrobić, żeby potem móc spokojnie patrzeć w lustrze w swoje
chłodne, zielone oczy.

Masakra rozpoczęła się głęboką nocą. Bo to była masakra, nic więcej. Całe przestępcze
imperium Ashihei, z którym nie umieli sobie poradzić ani stary Urakami, ani majętny
Omura, okazało się tak naprawdę pałacykiem z papieru, lalczynym domkiem
zmiecionym z powierzchni ziemi jednym ruchem gniewnej, pręgowanej łapy.
Wojska szoguna uderzyły równocześnie z trzech stron. Z głównej drogi, od
wybrzeża i z lasu. Uzbrojeni w długą i krótką broń żołnierze natarli na przestępcze
gniazdo cicho, precyzyjnie, bardzo profesjonalnie i tak samo zabójczo. Spadli na
zaskoczonych gangsterów jak polujące sowy.
Domostwo było ciche, pogrążone w ciemności, większość mieszkańców spała.
W oknach ćmiły nieliczne lampki. Widocznie nikt nie spodziewał się problemów.
Nieliczni strażnicy zginęli od razu, od ciosów samurajskich mieczy przybocznej
drużyny Tygrysa. Mało który zdążył wydać okrzyk przestrachu. Gangsterzy Ashihei
zaczęli się budzić dopiero, gdy padły pierwsze strzały. Niektórzy wybiegali na zewnątrz
w nocnych strojach, inni próbowali ubrać się w pośpiechu. Łapiąc przypadkową broń,
pędzili bronić swojego królestwa.
Na próżno.
Ponieważ na ich spotkanie wyjechała sama śmierć w postaci trójcy bestii. Tygrysa,
wodnej pantery i wilka.
Nikt nigdy w całej Wakuni nie widział podobnej broni. I nie wyobrażał sobie
nawet, że mogłaby istnieć. Kiriyama objawił światu swoją niewiarygodną potęgę. Na
jego rozkaz rusznikarze z Zakonu Osławionego Kunsztu stworzyli prawdziwe potwory.
Które teraz właśnie po raz pierwszy zostały wysłane do walki.
Spomiędzy szpaleru żołnierzy wyłoniły się nagle trzy żółwiowe biostwory. Pełzły
naprzód równo i niezmordowanie. Metalowe łapy zgrzytały po bruku. Wciągnięte
głęboko w pancerze małe, zredukowane głowy istot chroniły przed pociskami przyłbice
z hartowanego szkła. Na grzbiecie każdego stworzenia siedział operator. On również
był doskonale osłonięty grubymi, kuloodpornymi płytami odpowiednio
zmodyfikowanych skorup. Szylkretowe płyty zachodziły na siebie, tworząc półkolistą
zasłonę zwieńczoną przezroczystą, niemożliwą do przestrzelenia wizurą, która
zapewniała jednak jeźdźcowi dostateczną widoczność. Przez specjalne otwory
wystawały tylko potężne lufy zamontowanej na pancerzach broni. Każda zakończona
metalowym pyskiem jednego z wakunijskich drapieżników.
Wilka, tygrysa oraz wodnej pantery.
A imię tej broni brzmiało groza.
Nie miała bowiem żadnego standardowego magazynka, nie była też ręcznie
ładowana. Srebrne szerszenie nabojów spoczywały jeden przy drugim w długiej taśmie,
która przesuwając się, podawała kolejne i kolejne obłe, srebrzyste śmierci bezpośrednio
w paszcze luf. Ta stalowa wstęga mordu i zniszczenia zdawała się nie mieć końca.
Każdy z trzech ogromnych, przeraźliwie ciężkich karabinów, którego nie uniósłby ani
nie obsłużył żaden człowiek, terkotał spokojnie, miarowo, wystrzeliwując pocisk za
pociskiem.
Szatkowały gangsterów Ashihei jak jesienną brukwicę do kiszenia.
Zaatakowani nie mieli najmniejszych szans. Padali na bruk dziedzińca, rozpruci,
podziurawieni, naszpikowani kulami. Bryzgi krwi malowały na kamieniach arabeski
pożegnalnych epitafiów.
Ci przestępcy, którzy przebywali jeszcze w budynkach, na widok masakry rzucili
się do masowej, panicznej ucieczki przez okna i tylne wyjścia. Żołnierze Kiriyamy
rozstrzeliwali ich bez litości. Taki sam los spotkał też służbę pracującą w rezydencji. Bo
nikt, kto brał pieniądze od gangsterów, nie zasługiwał na łaskę.
W każdym razie nie w zimnych, żółtych ślepiach Tygrysa.
Tak właśnie, niemal w jednej chwili, upadło imperium zła Imokoriego Ashihei,
a jego domostwo zamieniło się w pałac umarłych.
W całym tym chaosie zabijania Takeshi poszukiwał tylko jednego człowieka. Wroga.
Pana tego domu.
Przemierzał krwawe krajobrazy baraków, pomieszczeń gospodarczych,
magazynów i spichlerzy, rozglądając się uważnie, czy aby nie dostrzeże gdzieś
umykającego szefa gangu.
Ale wśród biegających wokoło spanikowanych uciekinierów nie rozpoznawał
szczupłej sylwetki znienawidzonego Ashihei.
Zaraz?! A tam!? Między budynkami. Tam krył się ktoś drobny, ktoś zdecydowanie
znajomy, z postury dosyć podobny do poszukiwanego gangstera.
Czyżby to był on? Na miłosiernego Jizo i dobrego Darumę! Dobrotliwi bogowie,
sprawcie, żebym go teraz dorwał!
Cień Śmierci nie miał pewności, czy to na pewno Ashihei.
Ale musiał sprawdzić.
Po prostu musiał.
Ruszył więc biegiem w stronę podejrzanego cienia o kształcie mężczyzny.
Ten zaś od razu oderwał się od ściany i rzucił do ucieczki.
Adept Wody pomknął za nim. Żądza zemsty niosła go na swoich czarnych,
postrzępionych skrzydłach.
Gdy zobaczył, że ścigany wbiega do jakiegoś budynku, bez namysłu wpadł za nim
do pomieszczenia. Znalazł się w garażu.
No tak, jasne! Skurwiel próbuje uciec!
Rozejrzał się, obrzucając wnętrze szybkimi spojrzeniami. Barak był obszerny,
oświetlony ciepławym, pomarańczowym światłem technicznych lamp. Bolidy spały
w nim spokojnie, barwne, lśniące eleganckim połyskiem lakieru, obłe, podłużne
egzotyczne ryby z metalu i szkła, zanurzone w żółtej głębinie przyćmionej jasności.
Niektóre otulono troskliwie kocami plandeki. Wszystkie wydawały się cholernie
szybkie i cholernie drogie. Zapewne należały do prywatnej kolekcji samego pana
Ashihei.
Na Takeshim pojazdy nie zrobiły wrażenia. Ruszył powoli w głąb pomieszczenia,
gotów do natychmiastowego ataku. Czuł się wyśmienicie dzięki zabiegom medyków
szoguna. Wiedział, że posiada w sobie siłę i zwinność wodnej pantery. A także jej
bezwzględność. W dłoniach trzymał obnażony Blask, który nie lśnił już błękitno. Ostrze
pokrywała czerwona laka krzepnącej posoki.
Uciekinier, który niestety, w żadnym razie nie był szefem gangu, stał tam, pośrodku
garażu i nawet nie próbował się chować. Nie miał miecza, w ogóle zdawał się
bezbronny. Cień Śmierci jednak nie zamierzał okazać litości. Nie draniom, którzy
związali swój los z okrutnym psychopatą Ashihei.
Uniósł broń, składając się do ciosu.
Przeciwnik z przerażenia aż zachłysnął się powietrzem. Wydawał się bardzo
młody. A jego twarz… Ależ tak! Było w niej coś zdumiewająco znajomego.
Lecz w bitwie nie ma czasu na zdumienia.
Takeshi już miał uderzyć i zakończyć ziemską wędrówkę tego chłopaka, gdy nagle
usłyszał swoje imię, wyszeptane rwącym się z lęku głosem. Wtedy przypomniał sobie,
kto przed nim stoi.
A wówczas poczuł, jak ogarnia go gniew i rozczarowanie.
– Kazuya? – Nie mógł uwierzyć.
Syn wioskowego pisarza skinął szybko głową.
– Tak, to ja. Ale nie jestem gangsterem!
Były adept Wody nie zamierzał jednak słuchać mętnych tłumaczeń.
– Jak to: nie jesteś? Znajdujesz się w siedzibie Ashihei, jesteś wolny, więc należysz
do jego ludzi.
– Nie! Ja tylko chciałem dowiedzieć się, co się stało z Haru!
Takeshi zmarszczył brwi.
– I co, po prostu przyszedłeś zapytać? – zadrwił.
W głosie chłopaka zabrzmiała prawdziwa rozpacz.
– Udawałem gangstera, to prawda. Ale tylko po to, żeby pozyskać jakiekolwiek
informacje o jej losie! Cokolwiek. Ale to na nic się nie zdało. Wiem tylko, że jakiś rudy
najemnik ją zabrał. Razem z twoim martwym ciałem. Ja… nie mogłem znieść tej
niepewności. Zrozum, umierałem w środku od tego. Tu, w środku. – Położył dłoń na
piersi. – Nie wiem, czy jesteś mściwym duchem, czy demonem, ale błagam cię, zanim
mnie zabijesz, powiedz tylko, czy ona żyje? Czy Haru przeżyła?
Cień Śmierci opuścił miecz. Desperacja bijąca od nieszczęsnego Kazui niczym żar
z pieca przekonała go, że dzieciak mówił prawdę. Miłość do córki wójta otaczała
chłopaka ciemną, płomienistą aurą żalu, rozpaczy i niepewności.
– Haru żyje – powiedział krótko Takeshi.
Z ulgi pod Kazuyą naprawdę ugięły się nogi. Musiał się oprzeć o bok bolida, żeby
nie upaść. Cały zaczął dygotać, a po smagłym policzku spłynęła jedna jedyna ciężka łza.
Przejrzysty klejnot, diament, w który przepalił się i zmienił każdy dzień bolesnego
oczekiwania na choćby strzęp informacji o ukochanej.
– Miłosierna Kannon! – wargi chłopaka ledwo się poruszyły.
– Jest na dworze szoguna. Cała i bezpieczna.
– Na dworze…? – wyszeptał zaskoczony Kazuya.
I wtedy, nagle, kiedy już zrozumiał, kiedy dotarła do niego ta prawda, taka trudna
i smutna, taka twarda kamiennie, uwierająca i zimna, cały skurczył się, zapadł w sobie,
zwinął jak schnący liść, jakby zaczął nagle znikać.
Bo nic tak nie boli jak nagle odzyskana, a zaraz potem stracona nadzieja.
– Dobrze, że wreszcie spełniła swoje marzenia – powiedział cicho. – Szkoda tylko,
że nie uznała za słuszne powiadomić o tym ojca. Pan bardzo cierpi. Martwimy się
w wiosce o jego zdrowie.
Takeshi ze zniecierpliwieniem machnął ręką.
– Nic nie rozumiesz! Zapewniam cię, że Haru nie marzy o niczym innym, tylko
o powrocie do domu. Już dawno wysłałaby wiadomość, że żyje i dobrze się czuje, ale
Kiriyama na to nie zezwolił. Osobiście.
– Dlaczego? – wyjąkał oszołomiony chłopak.
– Skomplikowane sprawy między Tygrysem, Ashiheim i Organizacją. Ale teraz,
kiedy już doszło do walki z gangsterem, chyba możesz powiedzieć wójtowi, że jego
córka żyje i najprawdopodobniej wkrótce powróci do Zimnej Wody.
Światło nadziei znów zapłonęło dla Kazui, wysokie i jasne, rozświetlając jego twarz
nieśmiałym, pełnym niedowierzania uśmiechem.
– Wróci?
– Tak myślę – oświadczył Cień Śmierci. – Posłuchaj, zwiewaj stąd jak najszybciej do
wioski. To nie jest miejsce dla ciebie. Możesz powiedzieć ojcu Haru, że dziewczyna nie
zginęła. Tylko musi to utrzymywać w głębokiej tajemnicy. Jeśli Tygrys dowie się, że
złamaliśmy jego rozkaz, zeżre nas wszystkich. Mnie, ciebie, wójta i małą Haru na
dodatek. Rozumiesz? Nikomu ani słowa. Pewnie szogun niedługo pozwoli dziewczynie
wrócić, ale musi o tym zadecydować sam. Inaczej wszyscy pożałujemy, że koło
przemian przeznaczyło dla nas właśnie to wcielenie. Dotarło?
– Tak. – Kazuya energicznie skinął głową.
– To teraz uciekaj. Tylko nie pozwól się zabić, dobra?
– Postaram się. Teraz mam po co żyć. I… dziękuję! Dziękuję z całego serca.
– Idź! – Takeshi wskazał mu drzwi. – Ja muszę teraz zabić paru prawdziwych
gangsterów.
Kazuya już wybiegał w mrok.

Takeshi pędził jak oszalały tengu przez podwórce rezydencji. Po drodze wdał się
w kilka krótkich pojedynków, bezlitośnie kosząc podwładnych gangstera, jakby byli
wiązkami ćwiczebnych bambusów. Zostawił za sobą trzy trupy i jednego umierającego.
Pierwszemu po prostu odciął dłoń z pistoletem i rozpłatał gardło, dwóch kolejnych
dosłownie rozpruł na pół. Ci przeciwnicy nie mieli dla niego żadnego znaczenia. Niemal
nie zauważył, że ich zabił. Nie byli niczym więcej niż przeszkodami w drodze do celu.
Jak płot, który trzeba przeskoczyć, czy brama, którą należy otworzyć.
Otwierał więc ich po kolei, ukazując zdumionemu księżycowi sploty sinawych
wnętrzności lub białawe płaty płucne.
Szukał tylko jego jedynego.
Skurwysyna Ashihei.
To jemu pragnął odpłacić, z nim stanąć do walki, patrzeć, jak gaśnie życie w tych
wąskich, jakże arystokratycznych oczach.
O tak, bardzo tego chciał.
Całym sercem.
Wystarczyło kilka uważnych spojrzeń, żeby Cień Śmierci zorientował się, że szefa
gangu nie ma nigdzie na dziedzińcu. Ludzie szoguna już kończyli błyskawiczną,
perfekcyjnie zaplanowaną akcję. Na bruku leżały liczne trupy, ale bardzo niewielu
zabitych nosiło ubrania z monem Tygrysa.
Ashihei nie było ani pośród martwych, ani dobijanych właśnie rannych. Zatem
powinien znajdować się w domu, gdzie toczyły się ostatnie walki.
Bez namysłu adept Wody przekroczył próg domostwa. W tej samej chwili wyrósł
przed nim jakiś cień. Błysnęło ostrze. Takeshi odruchowo złożył się do cięcia. Miecz
przeciwnika trafił na blokadę. Blask zaśmiał się ostro, wysoko, metalicznie. A potem
uderzył. Miękki opór, który poczuł w dłoniach były holopacykarz, podpowiedział mu,
że błękitna klinga znów zwyciężyła. Jego miecz nie chybił. Napastnik z jękiem zwalił się
na kolana.
Adept Wody nie poświęcił mu więcej uwagi. Śpieszył się. Za nic nie mógł dopuścić,
żeby ktoś inny zabił lub pojmał Ashihei.
Drań należał do niego i tylko do niego.
Tak chciał dżos.
Dlatego Cień Śmierci przemierzał biegiem to święte królestwo gustu
i wyrafinowania, pałac luksusu, świątynię nieskończonego, rzemieślniczego piękna.
Dom gangstera. Nie, nic go nie obchodziły cudne stoliczki z inkrustowanej szlachetnymi
kamieniami laki, drewniane komódki kryjące niezwykłe skarby w brzuszkach
szufladek, gięte, bambusowe toaletki, kunsztowne sekretery z cennego drewna. Jeśli
ośmielały się stawać na drodze mściciela i osłaniać swego pana wątłymi ciałkami
malowanych blatów, intarsjowanych drzwiczek lub szklanymi oczami lusterek
wspartych na cienkich, drżących nóżkach z kutego metalu, Takeshi posyłał je
potężnymi kopniakami w kąty pokoju, gdzie konały, dygocząc wieczkami omdlałych
puzderek, drzazgami barwionego drewna, grzechocząc kośćmi połamanych bambusów.
Do diabła z tym gównem! – myślał ogarnięty coraz większym gniewem Cień
Śmierci. Pierdolić to.
Bo wszystkie te cudne, złudne, zwiewne i urokliwe przedmioty i przedmiociki
miały tylko jedno zadanie. Maskować prawdziwe oblicze gospodarza.
Gnijącą trupią czaszkę.
Pochodnia wściekłości płonęła w adepcie Wody jasno i wysoko.
I choć nieszczęsne meble nie potrafiły uciec przed jego nienawiścią, podwładni
gangstera robili to całkiem żwawo. Szczury opuszczały w popłochu okręt. A ponad
rezydencją szczerzyło się już pręgowane widmo klęski.
Takeshi biegł przez opustoszałe pokoje, tylko kątem oka dostrzegając umykające
cienie. I dobrze. Nie potrzebował publiczności podczas ostatniego pojedynku z Ashihei.
Gdzie on mógł się podziać? Gdzie był? Czy walczył, czy wolał się ukrywać, jak
ostatni tchórz?
Ach, tu! Tu się znalazł! Stał za biurkiem w małym, prywatnym gabinecie,
gorączkowo upychając do niewielkiej torby jakieś papiery, przedmioty, woreczki i małe
pakunki.
Pieprzony gangsterski dobytek odłożony na czarną godzinę.
Która właśnie nadeszła.
Na widok tej twarzy o rysach herosa ze starożytnych malowideł Takeshi poczuł, że
gniew przepala go jak pogrzebowy stos. Widział kunsztowną, samurajską fryzurę.
Bardzo wąskie, bardzo, bardzo ciemne oczy, klejnoty w jasnej oprawie cery. Prosty nos,
nieduże usta, wysokie kości policzkowe ozdobione tatuażami w kształcie stylizowanych
czaszek. Jednym spojrzeniem otaksował wykwintny ubiór. Te jedwabie szare, perłowe,
błękitne i granatowe, jakże eleganckie, jak doskonale dobrane, oprószone delikatnym
wzorem z niebieskiej i bordowej nici. Spojrzał na wypielęgnowane, idealne dłonie,
które właśnie sięgały po miecz.
Na wysoką, smukłą, wykwintną sylwetkę tej ślicznej kukły, która skrywała
w środku chorego z nienawiści i okrucieństwa potwora.
Pana Ashihei w samym jego jestestwie.
Jak bardzo go nienawidził. Jak bardzo.
Nie, nie mógł przecież sprawić, by zniknęli wszyscy Ashihei tego świata.
Ale mógł zabrać życie temu jednemu.
Zacisnął mocno pokryte bliznami palce na rękojeści miecza.
Wtedy gangster zaatakował.
Jego klinga świsnęła szybko, podstępnie, od dołu i skosem. Blask zdołał ją odbić,
choć czubek miecza przeciwnika prześlizgnął się niebezpiecznie blisko uda Takeshiego.
Cień Śmierci też uderzył skośnie, mierząc w odsłonięty bok gangstera. Ale Ashihei
zdołał uskoczyć, wyprowadzając jednocześnie cios w korpus adepta Wody. Blask
zablokował go błyskawicznie z gniewnym okrzykiem stali, gdy klingi starły się ze sobą.
Takeshi zręcznym ruchem uwolnił swoje ostrze, ciął natychmiast tygrysem na skale,
lecz Ashihei zdołał go uniknąć. Wykonał za to wysokie cięcie, znów odskakując w tył.
Były holopacykarz zaatakował niezwykle trudnym morskim wiatrem. Ostrze musnęło
popielate szarości i błękity na torsie przeciwnika. W tej samej chwili adept Wody
wyprowadził kolejne uderzenie. Piekielny kot wysunął pazury, ale schwytał tylko
powietrze.
Bo stała się oto rzecz niebywała.
Ashihei bowiem, zamiast kontynuować walkę, uderzył z całej siły plecami
w segment regału zdobiącego ścianę. Ceramiczne miseczki, czajniczki do herbaty,
fikuśne pudełeczka i miniaturki z bawolej kości zachichotały, obijając się o siebie.
Półka, na której stały, obróciła się błyskawicznie, pokazując Takeshiemu lite, drewniane
plecy, jakby nagle postanowiła się obrazić.
A Ashihei zniknął.
Cień Śmierci stał przez chwilę osłupiały ze zdumienia i rozczarowania.
Skurwiel uciekł! – zrozumiał w końcu. Zwiał przez tajne przejście!
Gniew rozpalił się w nim szaloną wściekłością.
Kilka razy zaciekle, potężnie uderzył w odwrócony regał. Drewno ani drgnęło.
Tylko gdzieś tam, w głębi, usłyszał ostry odgłos tłukącej się ceramiki. Widocznie po
jednym użyciu tajne przejście zatrzaskiwało się na dobre, zamkami i ryglami broniąc
tchórza, który przez nie przeszedł.
To niewiarygodne! Niewiarygodne! Niemożliwe!
Chciało mu się wyć ze złości i frustracji.
Miał już kurwiego synka na ostrzu Blasku! A teraz on uciekł! Jest wolny. Kurwa, no
przecież tak nie może być!
Nawet los nie wycina podobnych numerów. Nie jest chyba aż tak okrutny!
No i nie był.
Bo miotający się w rozpaczy Takeshi zerknął czystym przypadkiem przez okno.
Kolejny zaś łaskawy przypadek zrządził, że właśnie w tej chwili spomiędzy chmur
ukazała się świetlista, zatroskana twarz księżyca.
I to w jej blasku adept Wody dostrzegł charakterystyczną postać, przemierzającą
biegiem żwirowane alejki ogrodu. Srebrny promień poklepał ją po ramieniu,
prześlizgnął się jasną kroplą po miękkich, stonowanych błękitach i szarościach ubrania.
Tak, żeby rozwiać na pewno ostatnie wątpliwości.
Takeshi nie zastanawiał się nawet sekundy. Otworzywszy okno, natychmiast
wyskoczył na zewnątrz. Opadł w miękką, trawiastą zieloność.
A potem, z Blaskiem w dłoniach, puścił się w pogoń za wrogiem.

Scena wygląda więc właśnie tak: Ashihei biegnie przez mroczną, nocną połać ogrodu.
Cień marionetki na tle płaskich papierowych dekoracji, odartych z głębi przez
wszechwładną ciemność. Wyegzorcyzmowany demon umykający do własnego piekła.
Ucieka, skurwysyn! – ten błysk myśli poraża cię gniewem.
Rzucasz się więc za nim w pogoń. Pędzicie, depcząc wypielęgnowane pagórki
skalnych kompozycji z roślin i kamieni, łamiecie gałęzie starannie poprzycinanych
krzewów, tłuczecie gliniane fontanienki i bambusowe korytka z wodą.
Biegniecie, a za wami ciągnie chaos i zniszczenie.
Jak płytko pod szlachetną patyną piękna i wysublimowania leży cała naga,
parszywa ohyda gangsterskiego biznesu. Wystarczy zmiażdżyć butem śliczne rabatki,
żeby wyłoniła się spod eleganckiej pozłotki w całej swojej niekrasie.
Ashihei umyka, pogrążając się coraz głębiej w mrokach ogrodu.
Uciekaj, uciekaj, tchórzliwy króliku!
Cień Śmierci jest tuż za tobą.
Tym razem zmierzycie się w pojedynku. Jak przystało wojownikom.
I zginiesz, piękny draniu starej krwi.
Nie pomogą wyrafinowane tatuaże, ubrania z najszlachetniejszych materii,
samurajski kok, maniery, którymi potrafisz się popisywać, znajomość sztuki i poezji.
Bo tak naprawdę jesteś małpą w przebraniu, chorym, zakażonym nienawiścią
szczurem, który połknął trutkę zła i teraz gnije od środka.
Otworzę cię jak wrzód i wyleję to zło na ziemię razem z flakami, krwią i gównem.
Kończy ci się czas, Ashihei! Kończy się właśnie teraz!
Biegniesz za nim i wiesz, że go dopadniesz.
On też to przeczuwa.
Dlatego tak zwiewa, podły skurwiel. Tylko dokąd, u cholery?
Zrozumiałbyś, gdyby próbował dostać się do garażu, wykraść bolid i uciec. Ale
dlaczego biega po ogrodzie jak wariat?
I nagle doznajesz olśnienia.
No tak! Gnój ma pewnie jakiś pojazd zamaskowany gdzieś w krzakach. To do niego
spróbuje wsiąść. Ale niedoczekanie! Kurwa, nie! Chyba że po twoim trupie!
Jesteś jedną buzującą wściekłością.
Starasz się jeszcze przyspieszyć bieg, gdy z tyłu, za sobą słyszysz czyjeś szybkie
kroki. Są lekkie i znajome.
Nekomata.
– Takeshi, to ja! – woła stłumionym głosem. – Idę z tobą!
No i dobrze. Niech sobie kocur popatrzy na prawdziwy pojedynek.
Ani przez chwilę nie tracisz z oczu ciemnej, śmigłej sylwetki uciekającego wroga.
Przypominacie ilustrację do starej bajki, narysowaną na brzegu książki. Najpierw
biegnie czarny królik, za nim ogarnięty furią zemsty wilk, a na końcu kot ze zjeżonym
ogonem.
Fajna będzie ta bajka! Już to czujesz, czujesz doskonale.
Krwawa, krótka i z pięknym morałem.
Skurwysyny kończą źle!
Płaskie papierowe dekoracje z wizerunkami krzewów, drzew i kamiennych latarni
przesuwają się szybko, bardzo szybko po scenie ogrodu. No i proszę, oto kolejny śliczny
kartonaż. Hop-siup! Jak spod ziemi wyłania się delikatna, zwiewna, elegancka
konstrukcja pawilonu herbacianego. Jesteś pewien, że gangster przebiegnie obok, nie
zwracając uwagi na budynek.
Ale nie.
Czeka cię niespodzianka.
Ashihei w pełnym pędzie wpada do wnętrza drewnianej budowli.
Oszalał czy co?
Tam na pewno nie zmieściłby zapasowego bolidu. Najwyżej jakiś skuter czy motor.
Ma zamiar uciekać przez ogród na motorze? Przecież to absurd!
Może trzyma w pawilonie ukrytą broń?
Wszystko jedno!
Wiesz, że teraz już się nie zatrzymasz w swojej zimnej zajadłości. Popędzisz za
wrogiem wszędzie, w każde miejsce, nie bacząc, co może cię tam czekać.
Choćby i śmierć!
Nienawidzisz skurwiela i zrobisz wszystko, żeby go dopaść.
Dlatego wpadasz do wnętrza budynku, jakbyś rzucał się w studnię czerni. Los musi
się dopełnić. Przeznaczenie wypalić jak lampion na grobie zmarłego.
Bo tylko jeden z was przeżyje.
To wiesz na pewno.
Nawet nie spostrzegasz, kiedy znajdujesz się w środku pawilonu. Otaczają cię
drewniane ściany.
Z których patrzą wygłodniałym, dzikim wzrokiem tłumy zanurzonych
w ciemnościach istot.
Przez chwilę stoisz bez ruchu, oszołomiony.
A one otaczają cię ciasnym kręgiem, osaczają, napierają, domagają się uwagi. Są
piękne. Niewiarygodnie piękne. Ale zupełnie szalone.
Patrzysz w białe twarze gejsz, cudownych kwiatów śniegu. Na surowe oblicza
dawnych samurajów. Choć przecież to pyski tygrysów i wodnych panter. Widzisz
ludzko szczurze pyski szubrawców, wykrzywione w paskudnych uśmieszkach.
Wychudłe czaszkowate głowy kobiet ważek o olbrzymich, fasetowych oczach.
Wilkomordy gangsterów. Tępe świnioryje chłopów i mieszczan. Chytre psogęby
handlarzy narkotykami. Zdruzgotane, sinośmiertne owadzie lica ich klientów. A ponad
tą obłąkaną menażerią króluje ona. Wyniosła, rozpłomieniona blaskiem wieczystej
furii, nieśmiertelna, choć utracona na zawsze panienka Mariko.
To malowidła, rozumieją twoje zdumione oczy.
Obrazy, które wyszły spod pędzla pana domu.
Zapewne już po śmierci przybranej siostry.
Stoisz w swoistej, dziwacznej kaplicy grobowej.
I patrzysz na żałobny orszak Imokoriego Ashihei.
Wymalowany ból, rozciągnięty na ścianach barwnym korowodem.
Cholera, jako były holopacykarz musisz z niechęcią przyznać, że skurwiel jest
genialny. Nie po prostu dobry czy utalentowany. To pieprzony geniusz.
Ale i tak wcale ci nie żal, że go zabijesz.
Dlaczego tu przybiegł? Pożegnać się z Mariko? Odebrać sobie życie
w nierzeczywistej obecności siostry?
Nie, to bez sensu. Idiotyzm. Zresztą wcale nie ma go w pawilonie. Księżyc daje
przecież dość światła, żebyś mógł to stwierdzić. Zatem gdzie on jest?
Na podeście słychać kroki. Obracasz się błyskawicznie z mieczem w dłoni, ale to
tylko zdyszany Nekomata.
– Uważaj! Ashihei tu wbiegł. I moim zdaniem nie wyszedł – mówisz. – Nie potrafię
zrozumieć, gdzie się mógł podziać.
Adept Księżyca rozgląda się uważnie po wnętrzu. Lecz nie patrzy wcale na
kolorowy obłęd obrazów.
Patrzy pod nogi.
– Podłoga, Takeshi – odzywa się szeptem.
Ty także kierujesz wzrok w dół.
Faktycznie, posadzka jest dziwna. Biała, lśniąca, pokryta liniami kolistych wgłębień
tworzących motyw wieloramiennej gwiazdy czy może promienistego słońca.
Przypomina wielki talerz.
No tak. Dziwaczna jak na podłogę. Ale w tym cholernym pawilonie wszystko
wydaje się nienormalne.
Tymczasem Buchi przyklęka, wodzi dłońmi po gładkiej bieli, a potem pomrukuje
triumfalnie.
– Ha! Znalazłem.
Kładzie rękę na podłodze i mocno naciska jakieś obłe wybrzuszenie.
I nagle zaczyna dziać się niezrozumiały czar.
Gwiaździsta posadzka ustępuje, otwiera się, rozsuwając białe płatki tafli.
Ukazuje się ziejący ciemnością otwór, rozświetlony tylko zimnym, mżystym, rybim
poblaskiem słabych, seledynowych lampek. Pochylasz się i widzisz wewnątrz
srebrzyste szczeble naściennej drabinki.
– Tam jest Ashihei – mówi ściszonym głosem Nekomata. – Na dole. Idziemy po
niego?
– Tak. Ale ja schodzę pierwszy – odpowiadasz.
I zdecydowanie, bez lęku zanurzasz się w gardzieli mrocznego lewiatana.
Czas, by Imokori naprawdę dołączył do swojej szalonej siostry.
A ty zamierzasz mu w tym dopomóc.

Ostrożnie schodzisz po stopniach. Stopa za stopą, srebro za srebrem. Zielone rybki


lampek mrugają do ciebie porozumiewawczo. Gdy już znajdujesz się na dole,
spostrzegasz, że przed tobą otwiera się korytarz. Jest dość szeroki i lepiej oświetlony.
Słyszysz, jak Nekomata zwinnie zeskakuje z drabinki.
– To wygląda jak jakaś konstrukcja starożytnych – szepcze ci do ucha.
Kiwasz głową, przyznając mu rację. Wnętrze odrobinę przypomina górską
kryjówkę Yoshitakiego. Tu też ściany byłyby białe i gładkie, gdyby nie pokrywały ich
obłędne wizje Ashihei. Powykrzywiane, upiorne twarze śledzą cię bacznie oczami ludzi
i bestii.
Podążacie powoli, ostrożnie korytarzem. Ty idziesz pierwszy, trzymając w dłoniach
Blask. Jesteś spięty i gotów do walki, kiedy pojawia się przed tobą zamknięta tafla
białych drzwi.
– Umiesz to otworzyć? – pytasz Buchiego.
– Chyba tak. Uważaj, gdy już się rozsuną. Ashihei może się za nimi czaić.
Adept Księżyca przez moment biedzi się z niewidzialnym zamkiem, aż wreszcie
skrzydła ustępują z cichym sykiem, jakby westchnieniem ulgi.
Nie, nikt się za nimi nie czai.
Stoisz teraz na progu dużego, półkolistego pomieszczenia. Jest tak jasno oświetlone,
że biel dosłownie krzyczy ci w twarz. Bo wszystko tu ma barwę śniegu. Dwa duże fotele
pośrodku, niewielki stolik pomiędzy nimi i lśniąca, polerowana skarpa z lakierowanego
metalu czy innego tworzywa, której przeznaczenia nie umiesz odgadnąć.
To właśnie przy tej konstrukcji stoi Ashihei. Jego palce poruszają się szybko, jakby
wygrywał niesłyszalną melodię na nieistniejących klawiszach.
Na blacie tego niebardzostołu muszą się znajdować jakieś przyciski, domyślasz się.
Nie masz pojęcia, do czego mogą służyć, ale teraz nic cię to nie obchodzi.
Liczy się tylko on. Wróg.
Na twój widok gangster chwyta za miecz. Jego twarz przybiera zaciekły wyraz,
oczy są skupione i złe, usta wykrzywia szyderczy uśmieszek.
– Witaj ponownie, holopacykarzu – mówi. – Podobają ci się moje dzieła? Ty nie
umiesz tak tworzyć, co?
Nie odpowiadasz. Nie ma mowy, żebyś dał się sprowokować, wciągnąć w jakieś
gierki i słowne przepychanki. Przyszedłeś tu zabijać, a nie gadać.
Rzucasz się więc na przeciwnika. Blask jest głodny i wściekły w twoich dłoniach.
Czujesz jego pewność i moc.
Ashihei nie cofa się, też atakuje. Szybki z niego drań. I dobry. Naprawdę dobry.
Uderza pewnie, precyzyjnie, z góry. Cięcie jest bardzo szybkie, płynie jak srebrny
piorun. Tnie błyskawicznie powietrze, aby w ostatniej chwili skręcić ostro i ugodzić cię
w brzuch. Jednak zamiast zagłębić się w miękkie tkanki, miecz gangstera natrafia na
zdecydowany, twardy opór Blasku.
Brzęk! – mówi gniewnie twój miecz. Odbija klingę Ashihei, żeby momentalnie
dosięgnąć go pazurem piekielnego kota. Jesteś mu całkowicie posłuszny. Robisz
dokładnie to, czego pragnie i oczekuje twoja broń. Oddajesz się jej bez reszty. Teraz
kami miecza splata się z twoją duszą. Tańczycie. Tańczycie oboje, a gangster jest już
tylko chodzącym trupem, który chce wam w tym tańcu przeszkodzić.
Bezskutecznie.
Bo Blask jest wszędzie tam, gdzie chciałoby znajdować się ostrze szefa gangu.
Płynie, jasny i okrutny, pełen chwały. To on walczy, ty tylko za nim podążasz. Atakujesz
wodną panterą o świcie i właśnie nią się teraz stajesz. Zwinnym, pełnym wdzięku
drapieżnikiem, który zna swoją moc. Atakujesz gwałtownie, z wykroku. Ostrze miecza
przesuwa się tuż przed przepiękną, okrutną twarzą przeciwnika. W klejnotach jego
oczu po raz pierwszy błyska zaniepokojenie. Próbuje odpowiedzieć ci wodnym wichrem,
ale cóż z tego, kiedy pantera płynnie przemienia się w przebudzonego tygrysa. Klingi
uderzają o siebie, krzycząc, krzycząc histerycznie. Pieśń wściekłości i metalu
rozbrzmiewa wielkim głosem w świecie płomienistej bieli otulającej was zewsząd,
uderza w sufit, powraca pełną furii wibracją. Masz wrażenie, że podłoga drży, ale to
chyba tylko mięśnie trzęsą się z wysiłku. Ashihei próbuje podstępnego, niskiego noża
w wodzie, lecz co może zrobić, kiedy tańczycie razem, ty i Blask. To już nie czas na gry.
To czas na ostateczność. Odbijasz z łatwością nóż i składasz się do pierwszej pozycji
bakeneko, niemożliwie trudnego stylu, którym potrafią walczyć tylko członkowie
Czarnej Wody. Ostrze wystrzela wysoko w górę, żeby błyskawicznie pofrunąć znowu
w dół, przecinając jednocześnie bark i korpus przeciwnika.
To dla ciebie, Buchi, nawiedza cię błysk myśli. Popatrz sobie.
Ashihei przeczuwa twój ruch i instynktownie próbuje zasłonić się klingą. A ty
przecież tylko na to czekasz. Bakeneko, kot-demon to w końcu mistrz przemian. Blask
w ostatniej chwili, w kompletnie niemożliwy sposób, zmienia trajektorię srebrzysto-
błękitnego lotu, żeby ciąć szefa gangu prosto i precyzyjnie przez brzuch. Dosięga,
wnika, wgryza się głęboko, przecinając warstwy ubrania i żywe mięso. Na koniec, na
sam koniec, dopełniając dzieła, podrywa się w górę, żeby rozpruć ciało krótkim,
pionowym pociągnięciem aż do mostka, w szyderczej parodii ceremonii seppuku.
Nie zasłużyłeś, ścierwo, ale masz! – myślisz mściwie. Giniesz jak samuraj. Ciesz się
z tego ochłapu łaski.
Ale Ashihei się nie cieszy. Łapie się za brzuch, jakby chciał powstrzymać lawinę
wypływających wnętrzności. Jego broń upada z brzękiem na posadzkę. Czarne oczy już
nie błyszczą, wydają się pełne płynnej smoły. Matowieją gwałtownie.
– Ty… – szepcze z niedowierzaniem. – Ty?
I zwala się na podłogę. Już ciężko, bez wdzięku. Martwota ogrania jego szczupłe,
zwinne ciało. To trup, choć jeszcze oddycha. Krew pieni mu się na ustach, barwi zęby
czerwoną laką. A on nagle, niespodziewanie wyszczerza je do ciebie w śmiertelnym
uśmiechu.
Śmieje się. To nie do uwierzenia, ale naprawdę się śmieje.
– Niezły jesteś… – charczy z trudem. – Przyznaję… Podobny… do mnie. Zabawne.
W innych okolicznościach… moglibyśmy zostać… przyjaciółmi…
Flaki ci się przewracają na samą myśl.
Nie! Na litość miłosiernej Kannon! Nie moglibyście! Brzydzisz się skurwielem,
który czerpie radość z cudzego bólu. Brzydzisz jak gnilnym czerwiem. Przypominasz
sobie rozpacz i przerażenie małej Haru. Przypominasz sobie…
Niech to cholera!
To bydlę musi zdechnąć.
Zamierzasz się mieczem, składasz do ostatecznego ciosu, który ma na zawsze
zamknąć te krwawe usta, ale nie, już nie trzeba. Piękna głowa o szlachetnych rysach
starożytnego herosa opada na bok zwiędłym, bladym kwiatem zła. W nieruchomym
ciele nie ma już życia. Pośrodku korpusu widnieje tylko pojedynczy szkarłatny znak
kanji wycięty ostrzem Blasku.
Swoisty podpis Cienia Śmierci.
Stoisz nad trupem, ciężko dysząc z emocji i zmęczenia. Musisz być naprawdę
bardzo wyczerpany fizycznie i nerwowo, bo zdaje ci się, że podłoga pomieszczenia się
kolebie, a ściany drżą.
No i co to za irytujący gwizd? Wysoki, piskliwy, ostry. W uszach ci dzwoni? Nie,
niemożliwe. Bo ten dźwięk naprawdę wypełnia przestrzeń. Dobiega jakoś z dołu, spod
posadzki.
Cholernie to wszystko dziwne.
Odrywasz wzrok od martwego gangstera i spoglądasz na Nekomatę. Co on robi,
u diabła? Dlaczego tak rozpaczliwie obmacuje drzwi?
Które są zamknięte. A przecież powinny być otwarte.
Rzeczywistość powoli zaczyna do ciebie docierać. Tryb bojowy się wyczerpał. Znów
zaczynasz myśleć trzeźwo i analizować sytuację.
I coś ci mówi, że wcale nie jest dobrze. Zupełnie nie.
Ponieważ Nekomata biega szaleńczo od zatrzaśniętego wejścia do konsoli
z przyciskami, ściany skrzypią, posadzka drga, a dziwne dźwięki przybierają na sile.
Dobry Buddo Amido! Brzmią jakoś tak ciężko, maszynowo. Zupełnie jak olbrzymi silnik.
Z hukiem wpadasz znowu w normalność, ale ten odgłos narasta i narasta do
wściekłego ryku.
A potem półokrągłe, białe pomieszczenie postanawia rzucić się w szalony tan.
Tylko że ponure przeczucia każą ci myśleć, że to chyba jego pożegnalna, grobowa
polka.

Cały świat zaczął nagle trząść się, dygotać i podskakiwać. Nie, to nie były jakieś
niewinne wstrząsy, coś, co można by wytłumaczyć nagłym, choć niezbyt groźnym
obsunięciem gruntu czy inną niewinną aberracją na granicy uskoku tektonicznego.
Podziemiami pawilonu herbacianego zaczęło dosłownie telepać. Rzucał się jak
wodna pantera w potrzasku. Ściany dygotały, podłoga drżała, sufit się kolebał. Ten
skurcz, spazm, napad dreszczy wprawił malowidła Ashihei w gorączkową nerwowość.
Twarze wykrzywiały się w dzikich grymasach trwogi, gniewu, szaleństwa i ekstazy.
Ludzkie nogi i ręce zdawały poruszać, gady pełznąć, zwierza sprężać się do skoku,
owady atakować. Cała ta nieziemska menażeria trzęsła się z podekscytowania
i niezdrowych oczekiwań.
Coś miało się wydarzyć.
Coś złego.
Jakby potwór budził się z długiego snu.
O tak, potwór z pradawnych snów znowu nabierał oddechu w dawno zmartwiałe
płuca, wyginał grzbiet, szorował pazurami po kamieniach. Powracał do świadomości,
pełen wiary we własną moc i siłę. Wiedział doskonale, po co się ocknął.
Żeby wzlecieć w powietrze, siejąc rozpacz i grozę. Razić ogniem, uderzać salwami
wściekłości, kąsać kłami potęgi.
Postaci z szalonej galerii Ashihei czekały na ten moment od tak dawna.
A teraz on właśnie nastawał.
W godzinie zemsty.
Twarze na holomalowidłach śmiały się radośnie z całą mocą zła.
Zginiesz! – wołały do Takeshiego bezgłośnie. Teraz właśnie umierasz! To ta chwila.
Może i zabrałeś życie naszemu stwórcy, ale on także zabiera twoje! Czyż to nie
wspaniałe! Och, mała, nędzna istoto ludzka! Bój się, bo jest czego!
Cień Śmierci stał nad trupem gangstera czujny, naprężony, jego mięśnie wciąż były
spięte, gotowe do walki. Ale jak walczyć z czymś, czego się nie zna i nie pojmuje? Blask
w jego dłoniach ociekał czerwienią krwi, dumny z własnej sprawności. Zwyciężył.
A może jednak nie?
Bo rzeczywistość wokół drgała, kopiąc jak spłoszony wierzchowiec. Coraz szybciej
i coraz gwałtowniej.
Nekomata przypadł ponownie do konsoli, ciemne, smukłe palce rozpaczliwie
naciskały różnobarwne przyciski, szarpały za dźwignie, przełączały wolanty. Ale biały
pulpit rozjarzył się w odpowiedzi całą symfonią kolorowych diod, a skurcze
rzeczywistości wcale nie zamierzały się wyciszyć. Zrozpaczony adept Księżyca porzucił
w końcu panel sterowania i rzucił się do drzwi, macając rozpaczliwie białą, litą,
nieustępliwą taflę. Była twarda i nieugięta jak lodowy olbrzym.
Świat brykał. Gdzieś z trzewi ziemi zaczął dochodzić niski, mroczny, niebezpieczny
pomruk, jakby zbudzona nagle bestia powoli zdawała sobie sprawę, jak bardzo jest
rozzłoszczona i głodna.
Pojedyncza szkarłatna kropla spadła z czubka miecza na białą podłogę.
Plum!
Odgłos wstrząsnął podziemną komnatą. Rozszedł się wściekłym rykiem po całym
pomieszczeniu, przechodząc w dziki, nieokiełznany wizg.
Adept Księżyca obrócił pobladłą twarz ku przyjacielowi. W jego oczach też świeciły
dwa zielone, ogromne księżyce. Lampiony lęku.
– Przepraszam – jęknął bezradnie. – Nic nie mogę zrobić! Za późno!
– Na co? – Takeshi nic nie rozumiał.
– Nie uciekniemy! Skurwysyn zatrzasnął grodzie. A on już startuje! Nie
powstrzymam tego! Nie potrafię!
Drgania i spazmy się nasiliły. Podziemny huk ogłuszał. Adept Wody z trudem
utrzymywał równowagę. Upiorne malowidła martwego gangstera śmiały się w głos,
śmiały szyderczo.
– Co startuje? Kto startuje? I po co?! – Takeshi musiał przekrzykiwać chóralny
rechot naściennych fresków.
– Statek kosmiczny! – rzucił Buchi z rozpaczą. – Właśnie startuje!
– Lecimy w kosmos?! – wrzasnął osłupiały Cień Śmierci. – Pawilonem
herbacianym?! Oszalałeś?
– Nie! To pojazd pozaziemski starożytnych! Nie mam pojęcia, jak się go prowadzi
ani dokąd nas zaniesie! Wiem tylko, że teraz podrywa się z ziemi, i niech miłosierna
Kannon raczy mieć nas w swojej opiece! Trzymaj się! Zaraz wystrzelimy w powietrze!
I wystrzelili.
Cały pojazd zadygotał, wstrząsnął się jak stary pies, który znów czuje zew
polowania, zawył wizgiem silników, zacharczał, zaszurał podwoziem po gruncie
więżącym go od tylu wieków, a potem poderwał się do góry, radosny, wolny,
nieokiełznany, wreszcie realizując powołanie, do którego został stworzony.
Pofrunął w kosmos, niosąc na pokładzie dwóch przerażonych, oszołomionych,
kompletnie nieprzygotowanych przyjaciół.
Martwy gangster pod konsolą szczerzył się do nich przyjaźnie. To miała być
przecież ostatnia podróż w jedną stronę i zgodnie z jego założeniami, mieli odbyć ją
razem.
Tak jak zaplanował.

Ci, którzy mieli okazję zobaczyć ten odlot, wspominali potem, że był to jeden
z najdziwniejszych widoków, jakie kiedykolwiek ujrzeli. Lekki, zwiewny i nadzwyczaj
miły dla oka budynek, służący prastarej ceremonii parzenia herbaty, rozsypał się nagle
w stos barwnych, drewnianych, połamanych bierek. Grunt, na którym dotąd stał, wpadł
na ten widok w histerię. Zadygotał, zadrgał, cały w spazmach i skurczach nagłej żałoby,
wzdrygał się, jakby dręczyły go mdłości. Zaszlochał drobinami gruzu, białymi
otoczakami łez. A potem niespodziewanie splunął fontanną ziemi i kamieni. Spod
powierzchni zaś zaczęło się wyłaniać to coś.
Okrągły, płaski kształt ze stali i szkła. Pękaty dysk, który wyłaził z głębi ogrodowego
czarnoziemu jak osobliwy, przerażający robak. Jakiś białawy czerw w pancerzu
metalowego karapaksu. Dygotał przy tym, szumiał, trząsł się, wydając wysoki, ciężki,
wysilony dźwięk.
Oglądał krajobraz nocy wielkim, pojedynczym ślepiem ogromnej, panoramicznej
szyby.
I nagle w swoim wzmożonym wysiłku zdołał wyrwać się z objęć ogrodu, przez
chwilę trwał bez ruchu, jakby w zamroczeniu, nie dowierzając, że wreszcie jest wolny,
a następnie znowu potrząsnął płatami pancerza, szykując się do powietrznej eskapady.
Nabrał głęboko tchu w dysze wszystkich silników i poderwał się ostro, dzielnie, śmiało
w górę, wypełnić misję, za którą tęsknił w uśpieniu przez wszystkie te trudne,
podziemne lata.
Cyklopi świetlik, rozjarzony kaskadami światełek błyszczących na kadłubie, znów
szybował wśród jesiennej ciemności, z miłością oglądając rozległe, rozpostarte ponad
nim krajobrazy nocy.
Frunął, oślepiony szczęściem maszyny, która po dekadach bezwładu znowu
wypełnia przyrodzoną powinność.
Leciał.
A lot ten, choćby i miał być ostatnim, przywracał nadzieję, budził tęsknotę za
spełnieniem największego, najważniejszego marzenia uwięzionego przez lata pojazdu.
Wreszcie, wreszcie, po smutnym, długim, podobnym do śmierci okresie snu
pawilon herbaciany pana Ashihei wyruszył w podróż ku gwiazdom.

Pędzili po nocnym niebie w górę i w górę. Choć czuli emanujący ze ścian pomieszczenia
wysiłek podrywającego się w kosmos statku, drgania i podskoki ustały. Maszyna
spokojnie i pewnie pruła przez granatowe odmęty nocy.
Takeshi i Buchi kompletnie nic nie mogli zrobić. Tylko zdać się na los. Spoglądali po
sobie bezradnie, w milczeniu.
W końcu Cień Śmierci pochylił się, wytarł starannie ostrze Blasku o ubranie
martwego gangstera i wsunął ostrze do pochwy.
– No to koniec – odezwał się głosem wypranym z emocji. – Możemy sobie usiąść
i popatrzeć na końcowy etap naszego życia. Trzeba przyznać, że dżos załatwił nam
całkiem ładne widoki.
Podszedł do jednego z dwóch wielkich, białych foteli, tkwiących jak osobliwe zaspy
naprzeciw ogromnej, panoramicznej szyby, przez którą do środka pojazdu zaglądały
teraz rozświetlone, zaciekawione konstelacje.
Ładnie to wyglądało. Naprawdę całkiem nieźle.
Adept Wody zasiadł w fotelu. Mebel okazał się całkiem wygodny.
Niegdysiejszy holopacykarz ze spokojną rezygnacją w oczach, zielonych jak
wiosenne liście, patrzył na noc.
A ona patrzyła na niego.
Nie było między nimi gniewu, pretensji czy nawet specjalnego smutku. Rozumieli
się dobrze. Bo choć to piękne, ciemne niebo za chwilę miało odebrać życie Takeshiego,
to przecież żegnało go sznurami najpiękniejszych na świecie, żałobnych lampionów.
Tak jakby wyprawiało dwóm zagubionym podróżnym swoiste święto.
Śmierć przecież w końcu musi przyjść.
Widocznie nadeszła teraz.
Adept Wody zamierzał przyjąć ją jak każde inne zdarzenie.
Ale Nekomata zachowywał wyjątkową nerwowość. Krążył po kabinie, zerkając
lękliwie w ogromny przestwór okna.
– Lepiej usiądź, przyjacielu – powiedział łagodnie Takeshi. – Co ma się stać, i tak
nastąpi. Już po wszystkim. Skończyło się. Właśnie wkraczamy między szprychy koła
przemian. Trzeba się z tym pogodzić.
Oczy Buchiego zrobiły się olbrzymie, turkusowe, rozmigotane. Świeciły własnym
blaskiem jak u prawdziwego kota. Mieszkało w nich przerażenie.
– Myślę, że za chwilę faktycznie wkroczymy w sam środek nieznanego, Takeshi –
przyznał adept Księżyca dość piskliwym głosem. – Ale czy to będzie śmierć? Naprawdę
nie wiem. Może coś o wiele gorszego!
Adept Wody ze zdumieniem uniósł brwi.
– O czym ty mówisz?
– Och! – jęknął nagle magiczny kocur, wskazując palcem górną krawędź okna. – Już
ją widać! Zmiłuj się nad nami, dobry Buddo Amido!
– Co znowu widać? – Cień Śmierci wpatrzył się w ciemność za szkłem.
I zamarł.
Bo tam, gdzie gwiaździsta noc kończyła się zdecydowanie i nieodwołalnie,
panoszyła się półpłynna, jakby chmurna, skłębiona, wielowymiarowa, przelewająca się
i wirująca warstwa złocistego pyłu. Ciągnęła się od horyzontu po horyzont. Tak,
oczywiście, to niemożliwe, ale tak właśnie wyglądała.
I była wszędzie.
Przypominała cukier puder gęsto rozpylony na powierzchni okrągłego ciastka.
Takeshi pamiętał takie słodycze. W środku znajdował się orzech, otoczony warstwą
kremu, a na zewnątrz całą kulkę oblepiała otoczka z lukru.
Jeśli więc planeta była orzechem, zaś atmosfera kremem, to pył, w który zaraz
mieli się zagłębić, musiał być taką właśnie warstwą lukru.
Ale poważny głosik w głębi duszy podpowiadał Cieniowi Śmierci, że to
doświadczenie wcale nie będzie słodkie.
Pylista złocistość przybliżała się tymczasem w zawrotnym tempie. Już zajmowała
prawie cały przestwór szyby.
– Zaraz w nią wlecimy! – jęknął Nekomata.
– Co to jest?! – krzyknął Takeshi. – W jaką nią wlecimy, Buchi?!
– Lepiej, żebyś nie wiedział!
Tyle zdążył powiedzieć adept Księżyca.
A potem wpadli wprost w płynne złoto.
I nie, zgodnie z przewidywaniami adepta Wody, niczego słodkiego tam nie znaleźli.
Dusza naszej planety

C
zujesz, że rozdzierasz się na strzępy. Długie, wąziutkie, suche skrawki
niepotrzebnej bibułki. Jesteś teraz papierową laleczką, która nie spełniła
życzenia, więc, za karę, została podarta na kawałeczki rączkami zawiedzionego
dziecka. Już nie istniejesz, zmieniony w kolorowe konfetti powoli gasnących myśli
i uczuć. Więc dlaczego, skoro cię nie ma, odnosisz to straszne, przerażające wrażenie
pochłonięcia, zagarnięcia, a nawet opętania, jakby miliard obcych istnień wlewał się
w ciebie równocześnie, przepełniając nieznośną, nieskończoną egzystencją? Są
wszędzie, próbują cię osaczyć, wniknąć w ciebie, dostać się do środka, do samego
twojego jestestwa. Przepływają wokół ciebie i przez ciebie. Kami. Duchy. Zwidy. Byłe,
a równocześnie nadal istniejące istoty. Jest ich pełno dookoła, są morzem istnień, do
którego wpadłeś i w którym teraz toniesz. Zalewają cię. Ach, więc to dlatego pękłeś,
rozszarpany, niemal eksplodowałeś, wypiwszy duszkiem te niemożliwe do wchłonięcia
ilości dusz. Masz je teraz wszystkie w sobie. Gdybyś umiał, tobyś krzyczał, wył
w proteście, ale cię dławią. Stajesz się nagle igłą, przez której uszko ktoś przepycha
o wiele za grubą nić. Za chwilę pękniesz. Właściwie już pękasz, rozłamujesz się,
trzaskasz z metalicznym zgrzytem.
To za dużo dla człowieka! Za dużo nawet dla boga! Stałeś się nagle kanałem,
tunelem, przez który płyną, kłębią się, ciągną nieznośne ilości duchowych istnień.
Przeobrażasz się nieustannie, bez przerwy, w zawrotnym tempie, co drgnienie serca,
w zupełnie inną istotę. Oto szaleństwo inkarnacji, tysięcy i tysięcy w jednej chwili,
jakby koło przemian oszalało i rozkręciło się w jakąś nieprzytomną, niepojętą,
zwariowaną wirówkę. Jesteś drzewem. Ale już nie. Teraz starym mężczyzną. Chorym
dzieckiem. Wodną panterą. Wojownikiem na polu bitwy.
Przez mniej, o wiele mniej niż mgnienie ciąży ci szara, potężna, odwieczna dusza
ogromnej skały. Lecz teraz już nie. Czujesz drobną, ulotną, krótkotrwałą duszę małego,
czerwonego ptaszka. Drgnienie życia delikatniejsze niż piórko. Żeby zaraz uderzyła
w ciebie goryczą dusza samotnej staruchy. Psa. Dorodnego jabłkownika. Samuraja
w średnim wieku. Młodej kobiety. Yukionny. Goblina tengu. Siłacza Momotaro. I nawet
bogów! Na litość Kannon, bogowie też są tutaj i pragną tobą zawładnąć, stać się tobą,
opętać cię.
Czujesz, jak ogarnia cię szaleństwo! Bóstwa wnikają w ciebie i przelewają się przez
najgłębsze pokłady twojej świadomości. Znasz ich moce, ich słabości, ich potęgę.
To nie do wytrzymania! Umierasz albo dawno już umarłeś, a teraz trafiłeś do
piekła.
Lecz oto karuzela przemian nagle przyśpiesza jeszcze bardziej. Kami zderzają się
ze sobą w szaleńczym tańcu, rozmazują, wnikają w siebie nawzajem, porywają,
pożerają, łączą w kłęby, wiry, całe leje przepełniających cię, przeraźliwie obcych
żywotów.
Krzyczysz, rozciągnięty, popękany, podarty całkowicie, na strzępy strzępków,
rozszarpany. Umierasz od natłoku nadprzyrodzonego, choć przecież już od dawna nie
istniejesz. Dławisz się, toniesz, puszczasz w szwach jak zetlały, zbyt przepełniony
bukłak.
A potem jest tylko jasność tysięcy słońc, która spala cię zupełnie, tak że nie zostaje
nawet popiół.
Jedynie pustka.

Świadomość wracała powoli, mglista jak szarówka przedświtu. Takeshi czuł się, jakby
przejechał po nim ogromny, rolniczy biostwór. Zaorał, wybronował i porzucił. Z trudem
zbierał myśli. W ustach mu zaschło, pod czaszką miał teraz rozsypane mrowisko
wypełnione kłębiącymi się bezradnie owadami. Oczy z trudem przyzwyczajały się do
jasnego światła w kabinie.
Obok gramolił się z podłogi równie oszołomiony Nekomata.
A widok, który roztaczał się teraz za olbrzymią, panoramiczną szybą pojazdu,
sprawił, że obaj nagle rozdziawili usta ze zdumienia. Przed nimi rozciągał się kosmos.
Czarny, otchłanny, bezdenny, przyprawiający o grozę swoją niebywałą potęgą. Nie miał
końca. Naprawdę, nie zdawał się bezkresny, tylko po prostu nie posiadał kresu.
Rozciągał się we wszystkie strony, usiany miliardami zimnych, obcych gwiazd.
Gdzieś tam musiała się znajdować dawna Ziemia. Zapomniana kraina, z której
wszyscy ludzie przybyli tutaj tunelami biegnącymi gdzieś pod czy pomiędzy srebrnymi
skrami rozsypanymi na nieskończoności wszechświata.
Adepci Wody i Księżyca za nic nie potrafili tego zrozumieć. Jak starożytni przybyli
na planetę? I w ogóle po co, skoro wokół mieli całe bogactwo niezmierzonych galaktyk?
Obydwaj poczuli się bardzo samotni i zagubieni.
Zginiemy tu, pomyślał smutno Takeshi.
W duchu cieszył się, że towarzyszy mu Nekomata, chociaż rozumiał, że to niegodne
myśli, które nie poprawią mu karmy. Jednak bardzo nie chciał umierać samotnie na
pokładzie zdumiewającego, latającego obiektu, zdany jedynie na towarzystwo
martwego gangstera, który uśmiechał się szyderczo, szczerząc zęby karminowe od
krwi.
Buchi przykucnął na piętach, jakby znów powróciły mu kocie nawyki. Bardzo
przypominał skulonego ze strachu kocura.
To on wypowiedział słowa, których nie chciał wyartykułować Cień Śmierci.
– Obawiam się, że możemy nie przeżyć tej przygody.
Były adept Wody krótko skinął głową.
– To faktycznie możliwe. Myślisz, że ten cholerny pojazd wyniesie nas w pustkę,
tam gdzieś, pomiędzy gwiazdy, i po prostu będzie się między nimi obijał aż do końca
czasu?
Widać było, że Nekomata rozmyśla usilnie, starając się ocenić sytuację.
– Nie mam pojęcia – przyznał. – Z tego, co wiem, statek tej wielkości nie mógł być
przeznaczony do lotów tunelem nad i pod gwiazdami. Jest zdecydowanie za mały.
Pewnie przenosił ludzi i towary z innego, ogromnego pojazdu bezpośrednio do Wakuni
lub Antilii. Tamte wielkie nie lądowały nigdy na ziemi.
– Skąd możesz to wiedzieć? – zdumiał się Takeshi.
– Zapominasz, że Zakon Księżyca Utajonego jest bardzo stary – uśmiechnął się
niewesoło Nekomata. – Niektórzy z nas pamiętają przylot na tę planetę. Choć byliśmy
wtedy wszyscy zwierzętami, szybko zyskaliśmy świadomość i zdolność mowy. Poza tym
nasz Zakon od wieków gromadzi wiedzę o dawnym świecie. Jestem prawie pewien, że
znaleźliśmy się na statku dostawczym. Będzie krążył wokół globu w poszukiwaniu
transportowca, ale go nie znajdzie.
– No to po nas – stwierdził Cień Śmierci. W jego głosie brzmiała rezygnacja.
– Niekoniecznie. Jeśli akurat zechcą nam sprzyjać Bogowie Szczęścia. Ashihei chyba
nie biegłby do pawilonu herbacianego, żeby zginąć w kosmosie. Obaj podejrzewaliśmy,
że chce uciec przed ludźmi Tygrysa. Skoro poderwał statek do lotu, to może wiedział,
dokąd on poleci. Raczej nie po śmierć. Starożytni posługiwali się także niedużymi
pojazdami latającymi, które w krótkim czasie potrafiły ich przenieść w inne, bardzo
odległe miejsce na ziemi. Na przykład z krańców Antilii wprost do Nowego Edo. Moi
towarzysze z Księżyca poszperali w swoich księgach i dowiedzieli się nieco
o przeszłości rodziny Ashihei. To byli przemytnicy, Takeshi. Dorobili się na
kontrabandzie. Jeśli los nam sprzyja, może trafiliśmy właśnie na przemytniczy statek.
A to znaczy, że on kiedyś gdzieś wyląduje.
– No zaraz! Niby jak? – żachnął się Takeshi. – Przecież nikt go nie pilotuje!
– Nie musi – powiedział z powagą Nekomata. – One umiały latać same, jeśli ktoś je
przedtem zaprogramował. W takim razie pofrunie tam, skąd poprzednio wyleciał.
Daleko od Wakuni. I może na to właśnie liczył Ashihei.
– Ale dlaczego nie przewracamy się, tylko chodzimy po podłodze, patrzymy w tę
przeklętą olbrzymią szybę, skąd jest światło i ciepło?
– Nie wiem. – Magiczny kocur rozłożył ręce. – My tak naprawdę nie znamy
technologii starożytnych. Coś tam pamiętamy, nie za wiele rozumiemy i tyle.
– No dobrze – nie ustępował Cień Śmierci. – A co to było tamto… Nie umiem nazwać
tego wrażenia. Coś, przez co przelecieliśmy, zanim straciliśmy przytomność? Ta dziwna,
mistyczna, okropna warstwa. Te nieludzkie doznania, że przebijamy się przez jakieś
piekło czy zaświaty? Tam było pełno istnień. Nadprzyrodzonych, Buchi. Przecież też to
czułeś. Magię. I coś jeszcze, czego nie potrafię nazwać. To jakaś kraina kami? Czy znów
dziwaczna technologia tych całych starożytnych?
Nekomata westchnął.
– Nie, to nie żadna technologia. Myślę… To znaczy tak mi się wydaje…
Nie skończył, bo nagle, w jednym momencie świat się wywrócił, jakby wywinął
kozła. Obaj przyjaciele poczuli napór, nacisk i zdumiewające wrażenie, że ich nogi
znalazły się tam, gdzie przed momentem były głowy. Jednocześnie zaś zupełnie nic się
nie zmieniło. Nie upadli, nawet nie stracili równowagi. W kabinie paliło się spokojnie
światło, żaden z przedmiotów nie spadł ani nie zmienił położenia. Nawet wykrzywiony
w śmiertelnym uśmiechu gangster siedział tak jak przedtem, wsparty o konsolę
sterowniczą. A przecież na pewno coś się wydarzyło.
– Co się dzieje? – spytał zaskoczony Cień Śmierci.
– Statek… chyba zmienił kierunek. I… och, Takeshi, patrz!
W okrzyku magicznego kota brzmiało zdumienie. I lęk. I jakiś niezwykły, nabożny
wręcz szacunek.
Bo jedno na pewno uległo zmianie. Widok za panoramiczną szybą kabiny.
– Na miłosierną Kannon i wszystkich Bogów Szczęścia! – wyszeptał zduszonym
głosem Takeshi. – Co to jest, Buchi?!
Czuł, jak wlewa się w niego strach, ciężką, palącą strugą rozgrzanego ołowiu,
paraliżując ruchy, wpychając oddech z powrotem do płuc, wprawiając serce w pełen
trwogi, paniczny galop.
Nie, to niemożliwe! Tego nie ma! To po prostu halucynacje wywołane szokiem
towarzyszącym koszmarnej, powietrznej, całkowicie nienaturalnej podróży. Pawilony
herbaciane nie latają. Nie ma więc też i tego, na co teraz patrzył, co też kompletnie,
absolutnie nie mieściło się w głowie.
– Oto Deosfera, przyjacielu. – Nekomata, pobladły i wyraźnie wstrząśnięty, ze
wzruszenia mówił z ogromnym trudem. Oczy miał wielkie, oszołomione, rozszerzone
zarówno z przerażenia, jak i zachwytu. – W Księżycu od dawna wiedzieliśmy o jej
istnieniu. Ale nigdy nikt z nas nie doświadczył zaszczytu ujrzenia jej osobiście! Aż do tej
chwili. Długo staraliśmy się odkryć naturę Deosfery. Aż w końcu pojęliśmy, czym jest. To
dusza naszej planety, Takeshi. Ogromne, tajemnicze, niezgłębione kami całego świata,
jedyne w swoim rodzaju. Otacza cały glob. Zawiera w sobie i rodzi wszystkie
nadprzyrodzone istoty oraz krainy, które znamy. Przelecieliśmy przez nią i nie
zginęliśmy. A teraz znajdujemy się ponad jej powierzchnią. Spójrz uważnie, proszę. Jeśli
masz siłę i odwagę, by się na to zdobyć! Przed tobą za chwilę otworzy się widok na
Wysoką Równinę Niebios! Zaraz obaj ujrzymy za życia siedzibę bogów! Czy potrafisz to
ogarnąć rozumem?
– Nie – odparł głęboko poruszony Cień Śmierci.
Popielato perłowa mgła falowała łagodnie, skrząc się tęczowymi klejnotami
odblasków. Szlachetna, jaśniejąca, blada szarość opalu naprawdę otulała planetę
delikatnym aksamitem lśniącej aury. Przejrzystym i możliwym do przeniknięcia
wzrokiem.
Patrzyli więc obaj, zdumieni, oniemiali, jak spośród mlecznawego oparu wyłania
się święta kraina. Takama-ga-hara. Przestwór Wysokich Niebios.
Rozległy płaskowyż zielonych pól i pastwisk. Niemal identyczny jak w Wakuni,
a jednak zupełnie odmienny. Boski, nadprzyrodzony, nieziemski. Tu każdy kolor był
wyrazisty, głęboki, pełen migoczących odcieni. Zdawał się nie tyle ciemniejszy, co
pełniejszy. Nasycony pigmentem aż do rozświetlonego boskością sedna. Bo one lśniły,
jaśniały, gorzały te nierzeczywiste barwy, jakby w każdej z nich mieszkał złoty pył.
Szmaragdowe połacie ryżowisk ciągnęły się w dal, pokrywając ziemię miękkim,
szemrzącym, kłaniającym się wiatrom kilimem źdźbeł. Cudowne kiście ryżowych
ziaren, perłowo idealnych, bogowie nanizali na kłosy, tworząc kolie klejnotów. Kłosy.
Ich szmer, wywołany delikatnym tchnieniem powiewu, przypomniał śmiech
szczęśliwych dzieci.
Tę roześmianą zieloność uprawnych pól przecinała szeroka, ciemna, nasycona
głębokim granatem wstęga wartkiej wody. Niebiańska Rzeka Spokoju. W jej toniach
o barwie wieczornej ultramaryny pluskały się ławice srebrzystych gwiazd. A tam,
w oddali, gdzie nurt przyspieszał, by opaść ogromnym, skłębionym, pienistym
wodospadem w dół, wprost w rozwarty firmament nocy, majaczył majestatyczny,
chmurny wysokim wypiętrzeniem jarzącej się bieli, migoczący tęczowymi odblaskami,
pływający most. Wydawał się większy od świata, choć właśnie tam prowadził. Do
krainy ludzi. To na nim stali właśnie przed wiekami bogowie, którzy zanurzywszy
długie włócznie w wodach wszechbytu, w stwórczym dziele wydobyli na powierzchnię
pierwsze skrawki lądu.
– Amanoukihashi! – wyszeptał z nabożnym lękiem Nekomata. – Most, na którym
spotkali się, żeby stworzyć Wakuni. O, wielki Buddo Amido! Nadal nie wierzę, że
pozwoliłeś mi go zobaczyć!
– Ja też nie – przyznał poruszony Takeshi.
Tymczasem pawilon herbaciany pana Ashihei płynął dalej ponad cudami Wysokiej
Równiny Niebios, niosąc na pokładzie dwóch osłupiałych i wstrząśniętych podróżnych.
Gdy zostawili za sobą nocną rzekę gwiazd i ogromny masyw niebiańskiego mostu,
krajobraz zaczął się zmieniać. Szmaragdowe ryżowiska ustąpiły miejsca pastwiskom
w brawie jadeitu. Łagodne, falujące, rozśpiewane delikatnym poszumem traw łany
rozlewały się zielonością aż do podnóży niebiańskich gór, których szczyty zraszała
świeżość pałającego bielą śniegu.
Wtem Cień Śmierci zauważył, że na drżącej, napiętej, pofałdowanej zielenią
tkaninie łąk poruszają się jakieś kształty, jakby boski malarz naniósł je na kanwę traw
lekkimi, krótkimi pociągnięciami pędzla. Z góry wydawały się obłe, wrzecionowate,
strzeliste. Pędziły jak groty, którymi Susanoo raził wrogów.
Rude, rdzawe, brunatne, ogniste, powiewające sztandarami ogonów i grzyw. Skry
rozrzucone na zielonym tle malowidła.
– To konie! – wykrzyknął w zachwycie Takeshi. – Popatrz, Buchi, to one! Boskie
rumaki!
– Nigdy nie widziałem koni – przyznał zdławionym głosem Nekomata. – A ty?
Były adept Wody skinął głową. Rzadko popadał w zachwyt, ale te wspaniałe,
dzielne stworzenia urzekły go i zafascynowały.
– Tak. Kiriyama je trzyma. Jego osobisty wierzchowiec ma na imię Płomień. Jest
ogromny. Cały złocisty, a tę złotą sierść pokrywają ciemnobrązowe pasy. Jego grzywa to
pęk iskier. Kiedy nią wstrząsa, wydaje się, że wybucha ogień. Ogon ścieli się po ziemi,
gęsty, krwistoczerwony jak buńczuk. Kopyta ma wielkie i twarde. Pęciny całe
obrośnięte złotymi nićmi sierści. To wielki wojownik. Szogun bardzo go kocha i nazywa
jedynym samurajem, który naprawdę uratował mu życie w bitwie. Bo Płomień walczy
wraz ze swoim panem. Widziałem kiedyś, jak odbywał ćwiczenia. Buchi, w życiu
niczego takiego nie oglądałem! Ten koń to naprawdę bojowa bestia! Jednym
kłapnięciem pyska potrafi zedrzeć człowiekowi twarz! Gdy uderzy kopytem, czaszka od
razu pęka, a z klatki piersiowej zostaje tylko krwawa miazga z wystającymi ostrzami
potrzaskanych żeber. Tygrys ceni Płomienia bardziej niż własnego syna. Mówię ci,
Buchi! Konie należą do boskiej dziedziny. Na pewno! Powinny pozostać w domu, na
Wysokiej Równinie Niebios. Nie wiem, skąd Kiriyama wziął swoje rumaki. Ale czasem
myślę, że dostał je bezpośrednio od bogów! Popatrz tylko na to stado na dole!
– Patrzę! – Magiczny kocur też uległ zachwytowi. – Ależ są szybkie! I jak pięknie się
poruszają! Wielkie jak smoki!
Kiedy konie przemknęły pod nimi, jeszcze długo odprowadzali je wzrokiem.
– Tam się pasą woły wodne! – zawołał podekscytowany Nekomata, pokazując
palcem dużą grupę zwierząt na pastwisku. – Ale jakie! Och, spójrz! Ich pancerze
grzbietowe są chyba ze srebra! I rogi też. Wyglądają jak żywe pagórki!
Faktycznie, miał rację.
Ogromne, zwaliste, silne i dzielne woły przypominały łańcuchy wzgórz pokryte
bordowym mchem gęstej szczeciny. Niesłychanie długie, bardzo ostre, wygięte
łukowato poroża lśniły wyraźnym, srebrzystym blaskiem, jakby każde ze stworzeń
nosiło księżyc na czole. Księżycowe były także wypolerowane do błysku romboidalne
płyty układające się na grzbietach w pancerze. Wydawały się jarzyć własnym
chłodnym, stonowanym światłem.
Zwykłe woły wodne z Wakuni zawsze postrzegano jako zwierzęta potężne,
majestatyczne i ogromne, ale gdzież im było do tych dalekich boskich krewnych. Przy
ciemnoczerwonych gigantach wyglądałyby jak chude szczeniaki.
Boskie bydło pasło się spokojnie, nie zwracając żadnej uwagi na lecący ponad ich
łbami pojazd. A on płynął nieśpiesznie ponad Wysoką Równiną, jakby obaj przyjaciele
byli członkami jakiejś szalonej, nadprzyrodzonej wycieczki turystycznej do dziedziny
bogów.
Patrzyli, zafascynowani, na zbliżające się ku nim łańcuchy ośnieżonych gór.
– Przelecimy nad nimi? – Takeshi się nieco zaniepokoił, bo lśniące, lodowe hełmy
na szczytach wydawały się znajdować niebezpiecznie blisko metalowego podbrzusza
statku.
– Mam nadzieję, że tak. Kraina bogów znajduję się wewnątrz Deosfery, a myśmy
przecież przez nią przelecieli.
Okazało się, że Nekomata miał rację. Przefrunęli bez problemów ponad skałami,
które wydawały się stworzone ze szlachetnych kamieni. Widzieli granie błękitne,
niebieskawe, przesycone morską barwą akwamarynu, ametystowo-fioletowe stoki,
głębokie szczeliny, w których zalegał cień w kolorze lapis lazuli.
Tu nawet góry okazały się dziełami sztuki i niezwykłego kunsztu.
Gdy zostawili je za sobą, ujrzeli ogromny płaskowyż, a na nim… Nie, to nie do
uwierzenia! Żaden śmiertelnik nie powinien, nie mógł oglądać tego, na co dozwolono
spoglądać im dwóm.
Z początku Takeshi zamknął oczy i skłonił głowę z szacunku i nabożnego
przerażenia. Ale Buchi chwycił go za ramię.
– Patrz! – szepnął. – Los obdarzył nas łaską oglądania boskiej ziemi! To na pewno
nasze przeznaczenie! Musi być jakiś powód, że możemy ją widzieć.
Cień Śmierci przyznał mu rację. Faktycznie, skoro podróżowali ponad Wysoką
Równiną Niebios, powinni się jej dobrze przyjrzeć. Może dzięki temu kiedyś uda im się
dokonać czegoś ważnego i niezwykłego? Dżos działał przecież jak przymus. Byli tu, bo
powinni i musieli tu być. Dlatego ośmielił się unieść powieki.
I aż zachłysnął się oddechem.
Przed nimi otwierał się olbrzymi, złocisty kompleks pałacowy samej Amaterasu.
Oślepiał go. Przytłaczał, oszałamiał. Od złotych budynków, pałających nieziemskim
blaskiem, biła tak potężna boska moc, że obaj przyjaciele z trudem tylko potrafili ją
znieść. Budowle rozmywały im się przed oczami, ćmiły, zamazywały. Były nasycone
nadprzyrodzoną potęgą, niedostępne dla oczu śmiertelnych, zbyt niebiańskie, by mogli
je właściwie postrzegać.
Po prostu unosili się ponad pałacem, chłonąc jego niezwykłość.
Czasem zdarzało im się rozpoznać któreś z zabudowań.
– Takeshi! Tam! – głos Nekomaty drżał z emocji. – Czy to nie Tkalnia, w której
świetlista Amaterasu spotkała się ze swym bratem, Susanoo?
Były adept Wody skinął z powagą głową.
– Tak myślę – potwierdził. – A tam? Dalej, popatrz! Ta złota poświata wszystko
zalewa i oślepia mnie. Ale to chyba Pawilon Płodów Jesiennych! Wzniesiony w podzięce
za pierwsze udane zbiory na Takama-ga-hara! Nie wierzę, że go oglądamy!
– Ja też nie – jęknął Buchi porażony boskością budowli. – Dobrze, że nie widzimy
bogów! Ja chyba nie potrafiłbym znieść ich majestatu! Musiałbym umrzeć, gdybym
ujrzał ich wszystkich tam, w dole!
Takeshi czuł się równie niegodny i przytłoczony. Wysoka Równina Niebios
porażała pięknem, ale nie były to widoki przygotowane dla śmiertelnych. Od nadmiaru
barw, świateł i emocji obu przyjaciołom zakręciło się w głowie.
Resztę podróży ponad krainą bogów przeżyli w głębokim, pełnym oszołomienia
transie. Patrzyli na kolejne i kolejne pałace, cudowne, ulotne, pałające mocą
nadprzyrodzone budowle, lecz żadnej już nie potrafili rozpoznać. Podziwiali, lecz nie
rozumieli. Zamarli z zachwytu, nie umieli w pełni pojąć, na co patrzą. Po prostu
wszystko tu było zbyt boskie, za potężne, zupełnie nieprzystające do doświadczeń
i doznań, jakie wynieśli z Wakuni.
Dlatego Cień Śmierci odetchnął głęboko, gdy Przestwór Wysokich Niebios pozostał
za nimi. Odpłynął cudownym, urokliwym, nieprześnionym snem, pozostawiając po
sobie tylko ulotne wrażenie niezwykłego piękna.
Przed kosmicznymi podróżnikami otwierał się teraz pas migoczącego błękitu. Też
pełen był życia, lecz całkiem inny niż Takama-ga-hara. Przepełniony mnóstwem
delikatnych, drobnych odbić, odblasków istnienia, migoczący krótkimi przebłyskami
małego, krótkotrwałego życia.
Takeshi zrozumiał, że statek przelatywał właśnie przez morską cieśninę
oddzielającą Wakuni od Antilii. Wysoka Równina Niebios rozciągała się nad całym
terytorium kraju, którym rządził drugi boski syn Amaterasu. Tymczasem ponad
widoczną częścią kontynentu Ciboli wisiała purpurowa, szkarłatna, gniewna,
rozpłomieniona czerwień nieustannej burzy.
– Co to ma być, Buchi? – zdumiał się i zaniepokoił Cień Śmierci.
Magiczny kocur westchnął.
– Odwieczny problem. Deosfera ponad Wakuni zazwyczaj zdaje się spokojna. Ale
ponad Antilią szaleje. I to od kilku stuleci. Kto wie, może i od początku kolonizacji?
Ostatnio zrobiło się gorzej. Znacznie gorzej, przyjacielu. Chyba nigdy dotąd nie
notowaliśmy w Księżycu tak wzmożonej, niebezpiecznej aktywności Deosfery ponad
powierzchnią Ciboli. Martwimy się, że to może oznaczać coś złego.
– No chyba, że złego! – zgodził się Takeshi.
Tak jak Takama-ga-hara zachwycała cudownością zieleni, złocistości i nasyconego
błękitu, mistyczny przestwór nad Antilią przerażał upiorną nawałnicą gniewnej,
srogiej, niespokojnej czerwieni i czerni. Karminowe, szkarłatne i smoliste wiry
wzburzonej energii przewalały się ponad wyjałowionym, martwym obszarem
ogromnej, popielatoszarej pustyni. Przecinały ją rzeki ognia, niosące w wartkiej toni
tysiące niebezpiecznych iskier, rozlewające się chaotycznie po tej ziemi-nieziemi
strugami płynnej, wrzącej miedzi. Zdawało się, że wcale nie płyną korytami, lecz
przelewają się według kaprysu, byle jak, gdziekolwiek, bez celu i sensu. Tworzyły
odsłonięty krwiobieg oskórowanego giganta, jakąś plątaninę pulsujących gorączką żył,
trawionych nieznaną zarazą. Bo on cierpiał, ten podziemny olbrzym, dygotał skutkiem
tajemnej, nieuleczalnej dolegliwości. Jego rozciągnięte na ziemi ciało, powierzchnię
nadprzyrodzonej krainy, co chwila nawiedzały potężne wstrząsy, jakby dręczyły go
nieustanne, uporczywe dreszcze. Skutkiem drgań i spazmów konającego molocha
wszędzie rozwierały się niespodzianie głębokie rany, pękające strupy szczelin
i przepaści, w których bulgotała lawa. Leżał więc ponad Antilią umierający, szary trup
mistycznej energii, zaś po jego drżącym cielsku biegał ogarnięty obłędem,
niebezpieczny szaleniec. Wiatr. Wrzeszcząc spazmami podmuchów, wzbijał ponad
pustynią słupy tornad, windował je w górę, w górę, wprost w pułap Deosfery, jakby
pragnął paluchami trąb powietrznych rozerwać purpurowe niebo i wyrwać się na
wolność. Ale ona trzymała się mocno, więc rozczarowany i zły, wył, wył, wył wśród
tumanu i ciskał kłęby popielnego piachu wprost w płonące magmą wrzody rozpadlin.
Nawet góry nie mogły doznać spokoju w tej przeklętej krainie. Każdy szczyt pluł szarą
mazią błotnej lawiny lub stroił się w pióropusz czarnego, złowrogiego dymu. Dymienice
na tułowiu zdychającego giganta. Lecz jego konanie nie miało się nigdy zakończyć.
Złamany cierpieniem, oszalały z wściekłości, udręczony i chory, aż ział gniewem, bólem
i żądzą zniszczenia. Nieodrodny syn tej nieziemskiej ziemi, jakieś chtoniczne,
zapomniane bóstwo, władca kataklizmów, nieszczęść i nieurodzajów, trzęsący się ze
złości, lecz nadal dzierżący w twardym uścisku całe terytorium Antilii.
– Co tam się dzieje? Czy ta pustynia żyje? – zdumiał się zaniepokojony Cień Śmierci.
– Co to jest albo kto? Wygląda… Dobry Buddo Amido! Nie da się opisać tego, jak
wygląda! To szmat ziemi, ale chyba przy okazji jakiś potwór! Co to może być, do
cholery?
– Nierównowaga – westchnął Nekomata bezradnie. – W każdym razie tak to
nazywamy w Zakonie. Ale mnie to patrzy raczej na totalną katastrofę.
– Nazywacie nierównowagą istotę, która przypomina zdychającego olbrzyma, ale
równocześnie jest ziemią, a co gorsza, w realnym świecie sąsiadującym z nami
państwem? Powariowaliście?
– Nie wiem. Ja już nic nie wiem! – jęknął adept Księżyca. – Z dołu to w ogóle niczego
takiego nie przypomina! Przecież nie widzimy Deosfery wiszącej w powietrzu! Nasi
mędrcy gadają coś o rozchwianiu, destabilizacji, a ja… ja chyba jestem pierwszym
magicznym zwierzęciem, które widzi to całe zdumiewające cholerstwo! Nie pytaj mnie,
co to jest, bo za diabła wcielonego, nie mam pojęcia!
– Dobra, spokojnie. Nie denerwuj się. Spróbuj ogarnąć jakieś fakty. Ile wie Zakon?
– Już mówiłem, że za mało! Tyle że Deosfera nad Antilią nie zachowuje się
normalnie. Świruje, jakby oszalała.
– Od zawsze tak się tutaj dzieje?
– Nie. Kiedyś było spokojniej. – Nekomata zdołał nieco opanować nerwy. – Ostatnio
robi się jednak o wiele bardziej niebezpiecznie. Z każdym dniem Deosfera nad Antilią
bardziej wariuje. A my zupełnie nie wiemy dlaczego. – Kot w ludzkiej skórze bezradnie
rozłożył ręce. – Pani Kitsune obawia się, że całemu światu może grozić kataklizm, jeśli
sytuacja tutaj choć trochę się nie unormuje. Tymczasem jest coraz gorzej. Obawiamy
się, że Deosfera może w jakiś sposób eksplodować, rozerwać się i zalać nasz świat, żeby
go zniszczyć. Mamy pewne podejrzenia, że kiedyś już do tego doszło, bardzo dawno
temu, gdy nie przybyliśmy jeszcze na tę planetę tunelami nad i pod gwiazdami. Ale to
tylko mgliste przypuszczenia, jak wszystko, co wiemy o duszy naszego świata. Nie
rozumiemy nawet, po co ona jest i co właściwie robi…
Urwał, zasmucony.
Takeshi uważnie wpatrywał się w panoramiczną szybę pojazdu.
– Patrz! – zawołał. – To chyba jakieś miasto!
Buchi zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć przez strzępy rwącego się, półprzejrzystego
szkarłatu spowijającego nadprzyrodzone niebiosa Antilii.
– Raczej ruiny – mruknął. – Przyjrzyj się uważnie, Cieniu.
Faktycznie. Niby miasto. Ale tak naprawdę ogromne pole gruzów. Może i coś tam
kiedyś było. Niewielkie rodzinne domki, małe kamieniczki, nieduże wille z ogródkami,
ładne, spore posesje. Lecz teraz zostały z nich smętne szczątki. Wbite głęboko
w podłoże, żałosne, brzydkie ślady po osiedlach i zabudowaniach. Niepotrzebne,
nieważne, szpecące, tłuste, brudne plamy na poszarpanym, porwanym obrusie gruntu.
Wszystko wyglądało, jakby monstrualny stwór rozdeptał to w ataku furii. Wszędzie
widać było ślady jego wściekłości. W parkach i na skwerach leżały powalone, uschłe
drzewa. Nie ocalał żaden budynek, żaden mur. Całe miasto poległo po tej radosnej
rozwałce. Nawet ulice wydawały się rozprute monstrualnym ościeniem czy łomem.
A może pazurem? Jezdnie zalegały powyrywane kamienie brukowe i kawałki
rozszarpanego asfaltu jak łuski wydarte z grzbietu wielkiego węża. Wielopiętrowe
gmachy w centrum, puste, trupie czaszki z betonu i stali, straszyły wypalonymi
skorupami ścian. Pustka i groza wyzierały z rzędów oślepionych, pozbawionych szyb
okien. Po czarnych wnętrzach obijały się, chichocząc iskrami płomieni, błędne ogniki
pożarów.
Miasto trup wydawało się leżeć całkowicie bez życia, zupełnie inaczej niż konająca
opodal pustynia.
Ale to były tylko pozory.
– Hej! – krzyknął nagle Buchi, wpatrzony w rozległą szybę pojazdu, sunącego
czernią kosmosu ponad przestworem antilijskiej Deosfery. – Biją się tam, na dole! Tylko
spójrz!
Miał rację.
Jakieś istoty toczyły walkę w ruinach umarłego miasta. Takeshi przyjrzał się
uważnie. Ależ tak! Rozpoznawał niektóre z nich. Rzucały się na siebie zaciekle, z furią,
oszalałe ze złości. Wyglądały jak tknięte jakąś okropną przypadłością, obłędem,
wścieklizną, zaćmieniem umysłowym? Sczepiały się z sobą w bezlitosnych, krwawych,
nieskończonych pojedynkach, rażąc się wzajemnie bronią wszystkich możliwych
rodzajów.
To zupełnie bez sensu, pomyślał, całkiem zbity z tropu. Dlaczego to robią? I po co?
Bo w karmazynowej głębi antilijskiej Deosfery ścierały się ze sobą chyba wszystkie
miejscowe bóstwa, istoty nadprzyrodzone, loa i duchy.
Na zwalonych w połowie schodach Rip van Winkle wymachiwał niezmordowanie
rapierem, godząc w wysoką, chudą, zwinną sylwetkę w nieodłącznym cylindrze.
Chudzielec odpierał ciosy potężnym kordelasem. Metal tłukł o metal, wzbijając w górę
rój pomarańczowych iskier. Małych, płonących złowrogo owadów gniewu.
– To… to Baron Samedi! – wyjąkał ze zdumieniem Cień Śmierci. – Czemu, do czorta,
nastaje na starego van Winkle’a?
– Lepiej popatrz tam! To Jeździec bez Głowy. Widzisz, z kim walczy? Przecież to
Ogun! Jeden z najpotężniejszych loa.
Faktycznie. Olbrzymi, zwalisty, odziany w skóry bóg z dzikim wyrazem twarzy
starał się rozpruć maczetą brzuch czarnego konia, którego dosiadał Jeździec. Usta miał
rozwarte do krzyku, oczy świecące jaskrawą czerwienią furii. Wydawało się, że zaraz
dopadnie wierzchowca, lecz ten za każdym razem uskakiwał zwinnie, podczas gdy jego
pan z zaskakującą precyzją wyprowadzał celne ciosy szablą.
Tymczasem przez gruzowisko biegła już Oya, smukła, piękna, niszczycielska
w samej swej naturze, zbrojna w dwa noże, otoczona purpurową burzą szaty. Tuż za
nią podążał Chango, wymachujący podwójną siekierą, wysoki, postawny, ciemny jak
hebanowiec. Ze straszliwą siłą oboje natarli na wielkoluda z hakiem zamiast dłoni,
który podążał ku nim wprost z czeluści częściowo zwalonej bramy. Jego plecy
przypominały kwadratową, stalową płytę, krótkie nogi poruszały się z ogromną
prędkością. Tuż za nim pędził gotowy do starcia Dyniogłowy, dzierżący w dłoniach
pałkę wykonaną z wielkiej, udowej kości. W baniastym lampionie pomarańczowego łba
groźnie świeciły ogniste ślepia. Walka zmieniła się natychmiast w chaotyczną wymianę
ciosów, istny kłąb wściekłości i zaciekłości.
Obaj przyjaciele patrzyli na tę scenę ze zdumieniem i niedowierzaniem.
– Chyba nikt nie jest w stanie naprawdę zwyciężyć – szepnął Buchi.
Takeshi skinął głową.
– Na to wygląda. Ale biją się, jakby losy całego świata miały od tego zależeć.
Faktycznie. Wszędzie na ulicach zrujnowanej metropolii loa rzucały się do starć
z innymi bóstwami. Potężny wąż Dambala dusił w uścisku wyrywającego się,
młócącego rękami Candymana. Obok dziwaczny potwór, ni to smok, ni koń ze
skrzydłami, ział ogniem z pyska na sforę skaczących mu do gardła chupacabr.
Ale prawdziwy spektakl toczył się na głównym placu upadłego miasta.
Tam starły się z sobą dwie najpotężniejsze siły Antilii, boginie o nieokiełznanej
mocy.
Biała, smukła, pałająca jasnością jak raca nadprzyrodzonej mocy i szara, cienista,
czarniawa, chuda, okutana pajęczymi, podziurawionymi szmatami burych łachmanów.
Ta świetlista, o oczach jak białe, elektryczne wyładowania, wyciągnąwszy przed siebie
ręce, skierowała ku tej szarej błyskawice sinobłękitnej energii. Jednocześnie z rękawów
jej szaty, z gęstwiny martwych, nieruchomych, czarnych loków, zaczęły wypełzać
niezliczone węże. Chuda, koścista łachmaniarka cięła je olbrzymią kosą jak pole śliskiej,
skłębionej, gadziej trawy. Rozpadały się w proch, znacząc ziemię czarnymi plamami
tłustej sadzy. Wtedy białopłomienista uderzyła podwójnie. Spod fałd jej szaty
wyskoczyły śmigłe, prężne, złociste smugi. Jaguary. Za nimi pędziły już brunatne,
wydłużone kreseczki łasic. Pazury zgrzytały o kamienie, wyszczerzone kły lśniły
najczystszą, mistyczną bielą. Magiczne zwierzęta rzuciły się na spowitą w szarości
żniwiarkę, lecz ta, rozwarłszy żółtawą, kościaną paszczę, poraziła je trującym,
jadowicie zielonym wyziewem. Upadały, upadały wszystkie, zwijając się i brązowiejąc
jak ugodzone przymrozkiem liście. Wściekłość elektrycznosrebrnej nie miała granic.
Podbite czarnymi cieniami oczy stały się srebrzystymi reflektorami gniewu, małe, sine
usta otwarły się do dzikiego krzyku. W odwecie natychmiast wystrzeliła
w przeciwniczkę chmarę lśniących, ostrych zabójczych bretnali i długich jak palec,
lekko zakrzywionych cierni. Koścista zasłoniła się od razu cienistą zasłoną swoich
szmat. Pociski, które ugodziły w materię, w jednej chwili spadły na ziemię. Czaszkolica
załopotała triumfalnie szmatami swoich sukien. Przypominała zatknięty na kościanym
drzewcu szary, postrzępiony sztandar chwały. Zaatakowała błyskawicznie. Ostrze kosy
przecięło powietrze i świetlistą jasność ciała elektrycznej antagonistki. Ta jednak nawet
się nie zachwiała. Otworzyła tylko usta do kolejnego krzyku, a jej srebrzyste oczy
rozjarzyły się wybuchową energią. Wrzasnęła światłem. Ta fala palącego srebra
odrzuciła mglistoszarą w tył, niemal ją powalając. Niemal. Bo kostusza nędzarka nie
zamierzała się poddać. Znów zamierzyła się kosą. Jej ostrze zaświeciło jak księżyc na
nowiu. Ale świetlista nie pozwoliła się zaskoczyć. Z bieli szaty znowu zaczęły się
wyłaniać waleczne jaguary, łasice i węże. Stała, niepokonana, pałając nawiedzoną
jasnością, podobnie nieugięta jak ta druga, szara, spowita w cienie śmierci.
Wyglądało na to, że walka nie miała się nigdy zakończyć.
– To Panienka z Veracopa – wyjąkał Nekomata, kiedy zdołał wreszcie wydobyć
z siebie głos. – Myślałem, że jest, no wiesz, łagodna…
– Chyba nie za bardzo, Buchi. A ta bura, w łachmanach, to sama Sanctisima Muerte.
One ścierają się w kółko, bez przerwy. Dlaczego? Przecież to bez sensu! Każda ma
mnóstwo własnych wyznawców.
– Nie wiem – stwierdził bezradnie adept Księżyca. – Ale dzięki temu jednemu
przelotowi dowiedzieliśmy się więcej o Deosferze niż wszyscy nasi mędrcy, odkąd
przybyliśmy na ten glob. Fatalnie by się stało, gdybyśmy teraz zginęli! Przepadłaby cała
ta niesamowita wiedza!
– Sam twierdziłeś, że może uda nam się wylądować.
– Tak – westchnął kocur w ludzkim ciele. – Mam nadzieję, że dżos będzie łaskawy.
Kitsune musi się dowiedzieć tego wszystkiego!
– Dżos – oznajmił spokojnie Takeshi – to straszny skurwysyn. Przecież dobrze o tym
wiesz, bracie.
Szmaragdowe, zielone oczy kota zrobiły się okropnie smutne.
– I to mnie właśnie martwi. Chyba mam trochę dość, stary.
Ignorując fotel obok Takeshiego, przysiadł w kucki na podłodze, opuszczając głowę.
Wyglądał tak żałośnie, że adept Wody miał ochotę poklepać go między uszami.
Oczywiście, wyłącznie wtedy, gdyby Nekomata zdecydował się na powrót przywdziać
futro.
– Popatrz, miasto się kończy. – Cień Śmierci starał się odwrócić uwagę przyjaciela.
Własne spostrzeżenie na temat losu wydało mu się teraz odrobinę nie na miejscu.
Nekomata naprawdę miał dość problemów i starał się z całych sił ocalić całą Wakuni.
A to niemało.
– Chyba zaraz opuścimy to parszywe, dziwaczne, nieprzyjazne miejsce – dodał. –
I dobrze. Dostaję dreszczy od całego tego boskiego gówna. Jak oni tam żyją, w tej
cholernej Antilii, mając taki syf nad głowami?
– Nie wiem – odrzekł Buchi ponuro. – Wiesz, to chyba od teraz będzie mój ulubiony
zwrot. Nie mam pojęcia. Durny jestem. Nie wiem nic o niczym. To przygnębiające jak
wszyscy diabli.
Muszę go czymś zająć, i to szybko, bo biedny futrzak gotów się zaraz załamać,
pomyślał Cień Śmierci.
– Wiesz co? Pić mi się zachciało. Nie poszukałbyś jakiejś wody czy czegoś takiego?
Może coś tu zostało z dawnych czasów? W sumie nie zdążyliśmy nawet pobieżnie
rozejrzeć się po statku.
– W porządku – rzekł kocur. – Sprawdzę też resztę zapasów. Jeden Budda wie, ile
czasu jeszcze spędzimy zamknięci w tej puszce. A nuż znajdę coś ciekawego? Jakieś
zdatne jedzenie albo sam nie wiem co.
– Jasne, poszukaj – zgodził się Cień Śmierci, nadal wpatrzony w szybę.
Kiedy minęli wreszcie rozesłane, ogromne truchło miasta, za wielkim,
panoramicznym oknem pojazdu ukazała się zupełna pustka kolejnej pustyni. Tym
razem brunatnej, rdzawej, płowej jak ugier. Na jej powierzchni nie działo się zupełnie
nic. Dosłownie. Jakby Takeshi patrzył na krótką, lśniącą sierść jakiegoś uśpionego,
nieruchomego zwierzęcia.
Długo patrzył.
Po chwili usłyszał głos adepta Księżyca Utajonego:
– Za tą główną kabiną są dwie małe koje z łóżkami. O, i łazienka! Całkiem nieźle!
Hej, a tam jest coś w rodzaju niedużej mesy. Stolik, dwa krzesła, szafki. Przejrzę je!
– Koniecznie.
– Znalazłem zapasy! Woreczki z jedzeniem do podgrzewania i zgrzewkę wody!
– Muszą mieć ze dwieście lat albo więcej. – Takeshi podszedł do znaleziska
z mniejszym entuzjazmem.
– Wcale nie! – zawołał wesoło Nekomata, bo to, co odkrył, znacznie poprawiło mu
humor. – Wszystko jest świeże. Daty ważności w porządku. Ashihei pewnie
zabezpieczał sobie odwrót na wszelki wypadek. A to dobry znak. Może jednak gdzieś
wylądujemy, bo sukinsyn wyraźnie szykował się do ewentualnej ucieczki tym statkiem.
O, do licha! Ale jazda! Znalazłem też piwo! Chcesz?
Jednak adept Wody nie odpowiedział, bo jego uwagę przykuła ciemna, szybko się
powiększająca smuga na horyzoncie.
– Hej! Podejdź tu, Buchi – Takeshi od razu zawołał przyjaciela. – Spójrz! Widzisz tę
zielonkawą plamę, daleko, za linią brązów? Może się mylę, ale tam się chyba coś
porusza.
Nekomata wytężył wzrok.
Rzeczywiście, za szkarłatno-czarną histerią antilijskiej zawieruchy i następującą po
niej brązową nicością rozciągała się połać szarawej zieleni. Falowała niespokojnie, co
chwila wystrzelając fajerwerkami szafirowych i turkusowych błysków, ale jej
aktywność w żadnym stopniu nie mogła się równać z gniewnymi erupcjami
karminowej wściekłości przelewającymi się ponad równiną cibolijską. Przypominała
rozległy przestwór morza, lecz morzem nie była. Buchi czuł wyraźnie bijącą od niej
energię. Głęboką, starą magię, może i najstarszą, z jaką się kiedykolwiek spotkał.
Pradawny świat, rządzący się własnymi prawami, surowy i nieprzewidywalny, często
okrutny, lecz piękny i dostojny w samej głębi swojej natury.
– To selva! – szepnął. – Niekończące się dżungle, które pokrywają cały kontynent.
Władza człowieka tam nie sięga. Nikt nigdy nie zapuścił się w głąb tej dziczy, Takeshi.
Nawet w Księżycu nie mamy pojęcia, jak daleko sięga tropikalny las, kiedy się kończy
i co może się za nim znajdować. Zajmujemy cholernie mały skrawek ziemi na tym
świecie, a zachowujemy się, jakby planeta w całości należała do nas. Na miłosierną
Kannon, popatrz tylko! Ależ to wielkie! Ciągnie się w nieskończoność. Deosfera jest tu
zdecydowanie bardziej aktywna. Mędrcy przewidywali, że i nad lasem dzieje się coś
potężnego.
– Ale nie szaleje tak jak nad Antilią – zauważył z pewną fascynacją Takeshi.
– Tak, masz rację. Tutaj aberracje są znacznie słabsze. Oczywiście, nie rozumiemy
czemu. Nawet nie zbliżyliśmy się do rozwiązania tej zagadki. Mój Zakon posłał do
dżungli emisariusza, żeby spróbował dowiedzieć się czegoś od Jaguara, ale jak
rozmawiać z istotą, która prawdopodobnie w ogóle nie istnieje? – w głosie Buchiego
pojawiła się nuta frustracji.
– A cóż to znowu za Jaguar? Taki wielki zwierzak z kłami i pazurami? Wybacz, ale
to będzie krótka rozmowa, chyba że posłaliście do niego smoka.
– Psa – westchnął Nekomata. – I nie, to nie taki zwykły zwierzak, tylko władca selvy.
Mistyczny, rzecz jasna. Też coś w rodzaju kami, duszy tropikalnego lasu. Kabokle
i szamani mieszkający w dżungli przysięgają, że on jest całkowicie realny. Zakon
podejrzewa, że to możliwe, ale jest ostrożny. Shibu, nasz posłaniec, poszedł go szukać.
To bardzo niebezpieczna misja. Mam nadzieję, że wróci cało, bo znamy się od lat
i bardzo lubimy.
– Więc jednak sporo wiecie w tym waszym Księżycu – stwierdził Takeshi na
pocieszenie.
Magiczny kocur smutno pokręcił głową.
– Za mało. Znacznie za mało, przyjacielu.
Porzuciwszy czerwone huragany Antilii, płynęli teraz nad przestworem
odwiecznego, tropikalnego lasu. Im głębiej się zapuszczali, tym zieleń stawała się
bardziej intensywna, nasycona, kojąca. Widzieli w dole cienie zwierząt, monumentalne
słupy ogromnych pni, rozłożyste korony wielkich drzew, wszystko zanurzone
w płynnym szmaragdzie odwiecznej mgły.
– Jak tu spokojnie – zdziwił się Buchi. – Deosfera zdaje się tu odpoczywać, nabierać
sił. Wyraźnie czuję jej łagodną, przyjazną energię.
– To prawda – zgodził się Takeshi. – Masz jakiś pomysł, o czym to może świadczyć?
Z przyjemnością pociągnął łyk piwa, które przyniósł Nekomata. Było zimne
i orzeźwiające. Jeśli mieli umrzeć, to przynajmniej nie z pragnienia.
– Trudno powiedzieć – zastanowił się adept Księżyca. – Chyba po prostu nie
jesteśmy tu mile widziani. Bałagan robi się tam, gdzie się osiedliliśmy. Deosfera
manifestuje nam, że nas nie lubi. Wyraźnie zdaje się mówić: wynocha, intruzi!
– Czyli stanowimy klasyczny wrzód na dupie – uśmiechnął się adept Wody. – Może
i tak. Ale nad Wakuni Deosfera nie wariuje.
– No nie – przyznał magiczny kocur. – W takim razie z jakiegoś tajemniczego
powodu to Antilijczycy są największym wrzodem na dupie planety? Ale dlaczego?
– Nie mam pojęcia – przyznał Takeshi.
Buchi wpatrzył się w szybę.
– Dżungla się kończy – oznajmił. – Za nią majaczy coś błękitnego, turkusowego,
ogromnego. Czy to woda?
– Chyba tak.
Gdy podlecieli bliżej, okazało się, że przestwór zielonkawej niebieskości jest
niezmierzony. Po prostu zalewał całą planetę głęboką, rozległą morskością,
pochłaniając horyzont i niebo. A przynajmniej tak się wydawało.
Cień Śmierci ugryzł się w język, choć korciło go, żeby wypowiedzieć swoje
przemyślenia na głos. Nie były one jednak pocieszające, a nie chciał dokładać
przyjacielowi zmartwień.
Bo skoro wody było tak dużo, a oni lecieli już dłuższy czas, to mogło oznaczać, że
lądowanie wypadnie na środku akwenu tak olbrzymiego jak na przykład ocean,
a wtedy? Wtedy mieliby kompletnie przesrane.
Przyjrzał się uważnie błękitowi pod sobą. Dziwna była ta niebieskość. O tak,
wyciszona, piękna i uspakajająca w swojej krystalicznej, akwamarynowej czystości. Ale
tajemniczo obca. W głębi turkusów i kobaltów poruszały się nieznane cienie. Niektóre
długie, wąskie, zębate. Ciągnęły za sobą pióropusze dwóch, a nawet i trzech ogonów.
Były bardzo duże, ogromne. Znacznie większe niż morskie zwierzęta znane w Wakuni
i Antilii. I, szczerze mówiąc, w ogóle tamtych nie przypominały. Ryby też wyglądały
tutaj zupełnie inaczej. Okrągłe, obłe, prześlizgiwały się pod powierzchnią rzędami
kolorowych, świetlistych lampionów. Ławice ciągnęły przez błękit sznurami rybich
latarni, jakby pragnęły oświetlić jakieś podwodne miasto, popłynąć jego uliczkami,
niosąc barwną jasność w głąb granatowych toni. Jednak to nie miasta majaczyły pod
spodem, pod podszewką przejrzystej akwamaryny, tylko spiętrzone zamki różowych,
złocistych, seledynowych i pałających fioletem raf. One także mżyły cichym,
podmorskim światłem. Podobnie jak tysiące innych, drobnych, wodnych istot
śmigających pośród wież i kolumn rafy, niczym bolidy krążące pomiędzy
nieskończonością wielopiętrowych parkingów. Fluorescencja zdawała się niepodzielnie
rządzić tym niezwykłym oceanem światła. Każdy najmniejszy nawet strzęp życia
pragnął świecić, jarzyć się i błyszczeć, żeby choć przez krótką chwilę podkreślić urodę
swojego ulotnego istnienia. Świecili pożerający i pożerani. Łowcy i ofiary. Ścigający
i ścigani. Ukryci oraz poszukujący.
Cały ocean światła.
Dwaj przyjaciele szybowali ponad różnorodnością świetlnej mozaiki, zachwyceni,
zdumieni i oszołomieni.
– Ależ tu pięknie – szepnął Nekomata. – W naszym morzu nic podobnego nie żyje.
– No nie – zgodził się Takeshi. – Nasze ryby nawet nie próbują udawać latarek.
Ciekawe, czemu te chcą?
Zielone oczy Buchiego rozbłysły.
– Ja wiem. A przynajmniej tak mi się wydaje. Zanim pierwsi koloniści sprowadzili
się na tę planetę, korporacja Yamauba dogadała się z tą drugą, która kupiła kontynent
Ciboli, i wspólnymi siłami dokonały terraformizacji. To znaczy zmieniły przyrodę tego
świata tak, żeby bardziej odpowiadała potrzebom ludzi i ich ziemskich zwierząt.
A teraz okazuje się, że chyba najwięcej uwagi poświęcili środowisku wokół Wakuni
i Antilii. Mamy niesamowitą okazję, żeby zobaczyć, jak wyglądał ocean przed naszym
przyjazdem, bracie! Na pewno też go pozmieniali, ale nie tak bardzo, jak nasze morze.
Wyobrażasz to sobie? Patrzymy na świat sprzed tysięcy lat!
– Zanurzony w pamięci Deosfery – dodał Takeshi. – To przecież jakieś szaleństwo!
Adept Księżyca skinął głową.
– Ciężko to pojąć, nie?
Cień Śmierci miał przytaknąć, ale nie zdążył.
Bo statek, który do tej pory przemierzał kosmiczne przestworza tak spokojnie
i dostojnie jak turystyczny biostwór, nagle znów postanowił wywinąć salto. I to
niejedno. Zwijał się i przewijał, przeskakując przez samego siebie, choć nadal w jakiś
niepojęty, nienaturalny sposób wszystkie przedmioty na pokładzie pozostawały
nienaruszone.
Jednak adept Wody i magiczny kocur czuli się tak, jakby ktoś wywracał ich
kilkakrotnie na prawą i lewą stronę, a przy okazji też próbował starannie wytrzepać.
Wstrząsani, obracani, wykręcani, lecz jedynie w sferze jestestwa, nie fizyczności, fikali
nieustanne kozły, choć przecież nadal siedzieli bezpiecznie w fotelach. Ich świadomość
odmawiała współpracy, wplątana w niemożliwą do pojęcia wirówkę. Umysły nie były
w stanie pojąć, gdzie powinny znajdować się nogi, a gdzie głowa i dlaczego w całej tej
oszalałej karuzeli błędnik wcale nie wariuje. Paskudne uczucie, naprawdę.
Gdy już wreszcie zmysły zdecydowały się zrozumieć, że ciała obu przyjaciół
naprawdę nadal znajdują się we właściwych pozycjach, czyli mózgiem do góry,
a stopami w dół, ci dwaj siedzieli jeszcze przez chwilę, oszołomieni, ogłuszeni
piskliwym szumem w uszach i kompletnie zaskoczeni widokiem rozciągającym się za
panoramiczną szybą.
Ponieważ po wszechwładnym dotąd przestworze niebieskości pozostał tylko wąski
pasek z lewej strony okna.
A pod nimi znów otwierała się zielono-żółta, zalesiona, gęsto zarośnięta połać lądu.
Cień Śmierci i kocur popatrzyli po sobie.
– Statek zmienił kierunek. Dość radykalnie, jak sądzę – Takeshi powiedział na głos
to, czego obaj zdążyli się domyślić. – Obrzydliwe doświadczenie. Jeszcze mi się we łbie
kolebie. No ale przynajmniej piwo się nie wylało. Chociaż nie mam pojęcia, jakim
cudem.
– Nie ciesz się za bardzo. Coś mi się zdaje, że zaraz się wyleje – głos Nekomaty
brzmiał poważnie. – Chyba lądujemy, bracie. Czuję wyraźnie, że ciągnie nas w dół.
Faktycznie, adept Wody też to poczuł.
Ciężkie, ssące, bardzo oddolne przyciąganie, jakby Deosfera przywoływała ich do
siebie niecierpliwie.
Podłoga pojazdu nagle zaczęła uciekać spod nóg, szybciej i szybciej. Nie było
wątpliwości. Statek lądował.
A właściwie spadał. Leciał z kamienną konsekwencją na spotkanie z ogromniejącą
z każdą chwilą, magiczną, mistyczną duszą planety.
I trzeba przyznać, śpieszyło mu się.
– Uwaga! – krzyknął Buchi. – Zaraz w nią wpadniemy!
Nie musiał dodawać, w co albo kogo. Obydwaj doskonale to wiedzieli.
Ich pojazd spadał na ziemię jak stęskniony meteor, prędzej i prędzej, nie mogąc już
doczekać się spotkania z powierzchnią.
Po drodze oczekiwała ich jednak równie wygłodniała tego spotkania mistyczna,
magiczna warstwa tajemniczej energii.
Już raz zdołali ją przebyć. Ale czy to oznaczało, że za drugim razem także się uda?
Cóż, za chwilę los miał im objawić, co dla nich przygotował.
Płonący tęsknotą meteor pruł w dół jak szalony.
Nie zdążyli nawet krzyknąć, gdy runęli wprost w objęcia Deosfery.

Niepotrzebnie się obawiali. Tym razem dusza planety przyjęła ich z radością, czule,
niemalże miłośnie. Rozpoznała jako swoich czy może tu, tak daleko od ludzkiej
cywilizacji, potrafiła pokazać swoją przyjazną, łagodną naturę?
Nie wiedzieli.
Ale obaj odczuwali wdzięczność za to jakże łaskawe potraktowanie.
Takeshi unosił się w bladym, delikatnym, perłowym powietrzu, przesyconym
spokojem. Miliony, miliardy, miriady istnień otaczały go odwiecznym, przyrodzonym,
właściwym i zrozumiałym kręgiem życia.
Nie pojmował, czemu kiedyś z nim walczył. Teraz po prostu pozwolił sobie stać się
jego częścią. Oczywiście, dusze przenikały przez niego i wypełniały jestestwo, lecz teraz
postrzegał ten proces jako całkowicie naturalny. Tak po prostu toczyło się koło
przeznaczenia.
Dżos nie mógł go już w żaden sposób skrzywdzić.
Wszystko, co się działo, było zaplanowane po to, by wznosić dwa najważniejsze
filary wszechświata.
Życie.
Dobro.
Dobro.
I życie.
Istniało i postępowało tylko w tym jednym celu.
By nieść, szerzyć, rozprzestrzeniać życie i dobro.
Choć proces ten postępował od zawsze, znajdując się poza obszarem Deosfery, na
ziemi, zupełnie nie potrafił tego dostrzec.
Teraz jednak widział w całej pełni.
Życie.
Dobro.
Były splecione ze sobą, niemal równoznaczne.
Każdy, kto starał się czynić dobrze, siał życie. Rzucał je garściami na żyzną glebę
miłości, przyjaźni, życzliwości, wybaczenia i pojednania.
Kiełkowało, wybuchając bujnie. Stanowiło cały sens i sedno egzystencji.
Życie podlegające dobru. Dobro skierowane ku życiu.
Niby takie proste. A nie do zrozumienia poza ciepłym, łagodnym kojącym
tchnieniem Deosfery.
Zwierzęta, przyroda, ludzie, magia, technologia, wszystko było połączone dążeniem
ku dobremu, godnemu, otwartemu na innych życiu.
W każdym razie powinno być.
Nierównowaga pojawiała się tam, gdzie zapominano o tej prostej regule.
– Jesteśmy! – wołały radośnie wszystkie byty zanurzone w łagodności Deosfery. –
Jesteśmy! Jesteśmy! Jesteśmy!
Różniły się znacznie między sobą. O tak. Różniły się bardzo. Nawet skrajnie.
A jednak w duszy planety znajdowało się miejsce dla każdego.
Tak objawiała się kwintesencja doskonałej pełni. We wspólnocie całkowicie
odmiennych jednostek. Tylko wtedy świat mógł funkcjonować spójnie i spokojnie.
Takeshi chłonął tę wiedzę, czując, jakby pił cudowną, ożywczą, leczniczą, zimną
i otrzeźwiającą wodę.
Napój wewnętrznego ładu i spokoju.
Perłowy blask Deosfery, choć nadal kojąco łagodny, zaczął się nagle jarzyć
mnóstwem niemożliwych kolorów. Ludzkie oko nigdy niczego takiego nie oglądało.
A jednak Cień Śmierci przyglądał się wszystkim, zamarły w zachwycie.
– To życie. To dobro – szepnęła do niego dusza świata. – Pamiętaj o tym. Pamiętaj.
Harmonia i równowaga.
A potem z hukiem i trzaskiem pękającej pod stopami lodowej tafli wypluła go bez
żadnych skrupułów wprost w czekającą na dole rzeczywistość.

A było to niebo. Takie zwyczajne, znajome, niebieskie. Tyle że pruli przez tę niebieskość
w dół, z siłą i determinacją spadającego kamienia. Statek gnał na oślep, byle ku ziemi,
wyrąbując sobie drogę wśród chmur. Białe obłoki strzępiły się, rozpadały w śnieżną
mgłę, zasnuwały szybę pojazdu skrzącymi się gwiazdami lodowych konstelacji, tak że
prawie nic nie można było dostrzec przez warstwę kosmicznego szkła.
– Spadamy! – zamiauczał Nekomata zupełnie po kociemu.
No cóż, nie dało się temu zaprzeczyć.
Rwali przez niebiosa, bezlitośnie drąc błękitną materię atmosfery.
Umieramy, pomyślał Takeshi z absolutnym, głębokim spokojem. A więc to koniec
mojej ścieżki. Widocznie tak trzeba. Taki los. Ten dzień zawsze nadchodzi
niespodziewanie.
Ale przeznaczenie lubi być zupełnie nieprzewidywalne.
Ani dla Cienia Śmierci, ani dla adepta Księżyca nie nadszedł jeszcze czas rozliczeń.
Bo statek, zamiast rąbnąć z całą siłą o ziemię, znów postąpił po swojemu. Nie, to
wcale nie oznacza, że zwolnił. A skąd. Za to znów zaczął się dziko wykręcać,
jednocześnie nie kręcąc się wcale.
No, teraz zafundował podróżnym naprawdę niezłą jazdę.
Skuleni w fotelach, trzymali się za głowy, zasłaniając dłońmi uszy. Chyba krzyczeli,
ale wcale nie mogli być tego pewni. Mówiąc prawdę, nie mogli być pewni niczego.
Gdzie góra, gdzie dół? Gdzie świat, a gdzie śmierć? Gdzie ciało, gdzie umysł?
Dusza? Tkanki? Myśli? Wola?
Każdy z tych elementów, tworzących podstawy solidnej, trwałej, swojskiej
i oswojonej osobowości, odkleił się od pozostałych i szybował teraz w niebycie
nierzeczywistości, obnażony, samotny, przerażony i niepewny.
Jestem? Nie-jestem, zdecydował Takeshi.
Nie pamiętał, jak się nazywa, po co istnieje ani gdzie się znajduje. Świat się rozpadł.
A co to w ogóle był ten świat? Puste słowo.
Wyparł go chaos, chaos, chaos oraz wir kręcących się, nieznanych energii.
I tak już chyba miało pozostać przez wieczność.
Ale przecież nie na tym statku. On uwielbiał, kochał niespodzianki. Dlatego
zaskoczył i tym razem.
– Hop! – oznajmił skołowanym, porozklejanym, rozpadłym umysłom podróżnych.
Spiął wszystkie siły, a potem wykonał pojedyncze, dalekie, niesamowite,
kompletnie niemożliwe do pojęcia salto w tył.
I znieruchomiał.
Gdyby umiał, to pewnie by się śmiał. Trochę wesoło, trochę szyderczo, odrobinę
złośliwie.
Ale nie umiał, rzecz jasna. Był kosmicznym pojazdem nasyconym tajemniczą
wiedzą starożytnych.
Więc tylko przez całą swoją zdecydowaną i bezsprzeczną nieruchomość zdawał się
dobitnie oznajmiać pasażerom:
KONIEC PODRÓŻY.
Wykonał zadanie, a teraz wyraźnie oczekiwał, żeby zostawić go w spokoju.
Cień Śmierci podzielał pragnienie maszyny. Bardzo. Marzył tylko o tym, żeby
pozostawiono go w ciszy i ciemności. Na jakiś czas. Powiedzmy: kilku wieczności.
Nie potrafił pojąć, co się przed chwilą stało, czy w ogóle przetrwał to obłędne
lądowanie ani czy pozostał tą samą istotą, co przedtem.
Dlatego gdy usłyszał cichutkie, piskliwe pytanie, dobiegające gdzieś z otchłani
sąsiedniego fotela, musiał się poważnie zastanowić.
– Takeshi, żyjesz? – głos Buchiego przypominał płacz kociaka.
– Tak – odrzekł po namyśle adept Wody. – Chyba tak. Ale nie na pewno.
– To tak jak ja! Wylądowaliśmy?
– Pewnie tak. W każdym razie to przeklęte pudło się nie rusza. Co widzisz za szybą?
– Las. Tylko jakiś dziwny. Nie znam tych roślin.
– Ja też widzę las – przytaknął Takeshi. – Więc chyba przetrzymaliśmy to całe
pieprzone lądowanie. Ale ciężko było.
– Ciężko – szepnął kocur.
Zesztywniali z szoku, dopiero teraz pozwolili sobie głębiej odetchnąć, poruszyć się,
spojrzeć po sobie.
Nekomata z westchnieniem przypominającym jęk opadł głębiej w fotel.
– Nie chciałbym doświadczyć tego ani razu więcej! – oświadczył słabo. Zerknął na
podręczny stoliczek pomiędzy obydwoma fotelami. – Spójrz! Piwo się nie rozlało! Chyba
się napiję. Ale później.
– Tak, później. – Takeshi skinął głową. – Zdecydowanie później.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, napawając się radością płynącą z tak
prostego procesu jak oddychanie.
Musieli dać sobie moment wytchnienia. Dłuższy moment.
Kosmiczna przygoda się zakończyła. Lecz jaka przyszłość czekała ich w tym
dzikim, nieznanym miejscu?
Odpowiedź znał tylko los.
Po długich, długich wiekach odpoczynku przyjaciele odrobinę doszli do siebie. Na tyle,
żeby przyjrzeć się uważnie otaczającej ich głuszy. Las, gęsty i wszechwładny, spowijał
ich intensywną zielonością. Ale zupełnie inną niż ta, którą znali z Wakuni albo Ciboli.
Większość drzew miała szerokie, szarawe pnie, wielkie, płaskie korony rozpięte na
grubych żerdziach konarów. Przypominały wetknięte w ziemię parasole. Jakby dla
kontrastu liście były drobne, strzępiaste, zwiewne. Oblepiały gałęzie jak puch. Ich kolor
wydawał się jaśniejszy, bardziej podbarwiony seledynem, jaskrawszy, niż miewały
liście w znanym świecie. Na niektórych drzewach rozkwitały kiście żółtych, bardzo
drobnych kwiatków.
Rosły tutaj także inne rośliny. Wielkie, strzeliste, skupione w ciasnych kępach. Te
z kolei w ogóle pozbawione były pni. Przywodziły na myśl zdziwaczałą sałatę.
O ile mogłaby istnieć sałata wielkości domu.
Ogromne liście wychylały się wprost z gruntu, żeby piąć się wysoko ku niebu. Ich
barwa przechodziła od bladawej żółci do ciemnej, nasyconej zieleni. Spomiędzy
liściastych baldachimów gdzieniegdzie wystrzelały długie, jędrne szypułki, zwieńczone
ciężkimi gronami okrągłych, czerwonych owoców.
Kielichowate palmowce, wąskie u podstawy, szerokie u korony, rozwierały do
słońca karbowane pióropusze zieleni.
Przypominające ogromne paprotniki, jaskrawoturkusowe pęki ulistnionych wici,
oplatały sąsiednie pnie i gałęzie.
Fioletowe, żółte i szkarłatne drzewokwiaty, pączkujące bezpośrednio z ziemi,
o płatkach w kształcie ostrzy włóczni, otulających delikatne, wiotkie pręciki
zakończone kosmatymi, wielobarwnymi kuleczkami nasion, ubarwiały las fontannami
koloru.
Długie, szarozielone tyczki obrośnięte cienkimi, ostrymi sztyletami malachitowych
liści zdawały się rosnąć szpalerami, jak naturalne ogrodzenia.
I właśnie one zwróciły uwagę magicznego kocura.
– Spójrz! – Wycelował palcem w szybę. – Widzisz te długie kije, jakby żerdzie?
Tamte w oddali rosną sobie spokojnie w górę. Ale te tutaj, blisko, wydają się jakoś
dziwnie powyginane. Jakby ktoś zrobił to celowo.
Takeshi wpatrzył się w okno.
– Rzeczywiście – stwierdził. – A tamta kępa, o tutaj? Wygląda jak jakaś cholerna
żywa wieża albo coś podobnego.
– To prawda. Zobacz! W środku jest jakaś jakby drabina? Chyba prowadzi na
szczyt. Na tę uplecioną z pnączy platformę. W życiu czegoś takiego nie widziałem.
– Ja też – zgodził się Takeshi. – Powinniśmy to sprawdzić. I tak nie możemy tu tkwić
w nieskończoność. Myślisz, że powietrze nadaje się do oddychania?
Nekomata się zamyślił.
– Pewnie tak. Planety do kolonizacji były wybierane specjalnie pod kątem
zgodności składu powietrza z ziemskim odpowiednikiem. To jeden z najważniejszych
czynników wyboru, bo bardzo trudno zmienić skład całej atmosfery. Zresztą taki zabieg
cholernie dużo kosztował i niósł ze sobą spore ryzyko niepowodzenia. Mogły nastąpić
anomalie klimatyczne i takie tam. A jeśli już zapadała decyzja, żeby przystosować
powietrze do potrzeb ludzi i zwierząt, proces dotyczył całej planety. Tak było łatwiej,
a poza tym korporacje optymistycznie zakładały, że kolonie zaczną się szybko rozrastać.
Potrzebowały więc ziemi i powietrza zdatnego do oddychania.
– Więc co? Wychodzimy? – Oczy Cienia Śmierci rozbłysły.
– Tak. – Buchi skinął głową. – Spróbuję otworzyć drzwi.
Podszedł do konsoli, coś poprzestawiał, pomajstrował, a potem śmiało ruszył do
wyjścia. Biała tafla rozsunęła się przed nim bezszelestnie.
– Chodź – zachęcił przyjaciela.
Takeshi, przechodząc obok panelu sterowania, pogardliwie kopnął ciało martwego
gangstera.
– Powinniśmy się pozbyć tego truchła!
Głowa, ufryzowana w tradycyjny kok, zakołysała się, jakby chciała powiedzieć: Nie,
nie, nie! Tak się nie robi.
Szlachetna, wąska twarz zdradzająca tyle pożądanych cech przynależności do
starej krwi wykrzywiła się ze złością. Usta kłapnęły gniewnie.
Należy mi się szacunek! Byłem genialnym artystą i wielkim szermierzem!
Cień Śmierci miał to w dupie.
Byłeś skurwysynem i psychopatą, pomyślał z niechęcią. Nic ci się nie należy.
– Później się tym zajmiemy – powiedział Nekomata. – Czas sprawdzić, gdzie też
trafiliśmy.
– Daleko od domu – mruknął adept Wody.
Przeszli ciemnawym korytarzem oświetlonym mdłymi świetlikami seledynowych
lampek, a gdy stanęli przed grodzią włazu, statek grzecznie otworzył im wygodną, białą
rampę.
Pierwszy łyk powietrza smakował jak lemoniada z roślinnych soków. Chłodny,
rześki, bardzo lesisty, żywiczny, wilgotny i z całą pewnością niezaprawiony żadną
trucizną.
Adept Księżyca odruchowo rozwarł lekko wargi i zawęszył jak kot.
– Ileż tu zapachów! Całe morze! Ale nie rozpoznaję ani jednego z nich – przyznał.
Tymczasem Takeshi zszedł już na ziemię.
Spojrzawszy pod stopy, stwierdził, że poszycie lasu stanowi dywan zwartego,
gęstego mchu, splecionego z arabesek jasnego fioletu, bladej zieleni i cytrynowej żółci.
– Cholernie tu dziwnie – powiedział w zamyśleniu. – Cholernie!
A potem przykucnął i przez chwilę zapatrzył się na mech.
Kiedy się wyprostował, jego czoło przecinała pionowa zmarszczka niepokoju,
a oczy zrobiły się zimne i uważne.
Buchi odszedł kawałek dalej, żeby z uwagą zbadać podejrzane żerdzie.
– To JEST ogrodzenie – zawołał z naciskiem. – Założę się, że ktoś je posadził
i posplatał celowo! Ciągnie się w obie strony przez las. Tylko po co, u licha? Na pewno
ktoś o nie dba. Łata dziury i w ogóle konserwuje. Widzę wplecione niedawno świeże
pędy. Są nadal zielone.
– Popatrz na ziemię – krzyknął Cień Śmierci. – Zauważyłeś?
– Ale co…? Och!
W głosie magicznego kocura zabrzmiało zdumienie.
– Ten mech! Został ułożony w jakieś znaki! Zaraz, żółty to przerywane linie i pasy.
Fioletowy tworzy kratki, jakby wydzielał oddzielne strefy. A jasnozielony to
wypełnienie. Co to może znaczyć, na Siedmiu Bogów Szczęścia?
– Po drugiej stronie, za statkiem, zobaczysz drugi taki płot z tyczek – powiedział
spokojnie Takeshi. – A tamta plątanina żerdzi i pnączy to faktycznie wieża. Podejdź do
mnie i sam zobacz, gdzie jesteśmy.
Nekomata wykonał polecenie. I aż westchnął z niedowierzania.
Ponieważ obaj przyjaciele stali na początku długiego, ogrodzonego pasa
startowego. Zaś oznaczenia z kolorowego mchu prowadziły dokładnie w miejsce, gdzie
wylądował ich statek. Wprost na okrągły plac, na granicy którego stała konstrukcja
z drewna, służąca do obserwacji nadlatujących jednostek kosmicznych.
– To kosmodrom – wyjąkał oszołomiony adept Księżyca. – Tyle że zrobiony z roślin,
jak jakiś pieprzony skalny ogródek! Zupełnie tego nie ogarniam.
– A ja tak – odpowiedział Takeshi z powagą. W jego głosie brzmiał metaliczny,
zimny ton niepokoju. – Nie jesteśmy tutaj sami, Buchi. To już wiemy na pewno. Wiemy
też coś jeszcze. Ktoś, kto zbudował to cudactwo, wyraźnie czekał na przylot
kosmicznego statku. Prawdopodobnie tego właśnie kosmicznego statku. Teraz się
doczekał. A to oznacza, że wkrótce możemy się spodziewać wizyty stęsknionego twórcy
tego twojego skalnego ogródka. I wcale nie wiem, czy to dobra wiadomość.
Las jakby nagle zrobił się mniej przyjazny. Tajemnicze odgłosy, nieznane zapachy,
egzotyczny krajobraz kryły w sobie mrok niepewności.
Znaleźli się zupełnie sami, w nieoswojonym obcym świecie, niewiarygodnie
odległym od rzeczywistości, którą znali i rozumieli.
Zagubieni, samotni, zdezorientowani.
Człowiek i kot. Dwie dusze, zdane tylko na siebie.
Podróżnicy zaplątani w czasie i przestrzeni. Rozbitkowie z nadprzyrodzonej
Deosfery.
Bezlitośnie wyrzuceni na niebezpiecznie ludną wyspę nieznanego.
Co miała przynieść przyszłość?
Nie potrafili powiedzieć.
Choć obaj żywili pewne głębokie przeświadczenie.
Że z pewnością nie będzie to upragniony przez nich święty spokój.

Koniec tomu trzeciego


COPYRIGHT © BY Maja Lidia Kossakowska
COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023

WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-894-8
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób
reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA


Eryk Górski
Robert Łakuta

GRAFIKA NA OKŁADCE, PROJEKT OKŁADKI ORAZ ILUSTRACJE


blackgear Paweł Zaręba

OPRACOWANIE OKŁADKI
Konrad Kućmiński | Grafficon

REDAKCJA
Dominika Repeczko

KOREKTA
Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ


pan@drewnianyrower.com

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl

WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
www.facebook.com/fabryka
instagram.com/fabrykaslow

You might also like