Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 124

Tytuł oryginału

La nuit
© 1958 by Les Éditions de Minuit
7, rue Bernard–Palissy, 75006 Paris
© Copyright for the Polish edition by
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007
Wydanie pierwsze
Redaktor prowadzący
Lucyna Kowalik
Redakcja
Maria Wolańczyk
Korekta
Ewa Kochanowicz, Anna Rudnicka, Krzysztof Lisowski
Projekt okładki i stron tytułowych
Agnieszka Winciorek
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
ISBN 978-83-08-03959-5
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2007
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Druk i oprawa: ABEDIK S.A.
Pamięci rodziców i siostry Tzipory
PRZEDMOWA

Odwiedzają mnie często zagraniczni dziennikarze. Przed każdą z takich


wizyt truchleję. Boję się, że przedstawiając otwarcie swoje poglądy, mogę
im mimo woli dać do ręki broń – nie wiem przecież, kim są i jakie żywią
wobec Francji uczucia. Dlatego staram się unikać w tego rodzaju sytuacjach
szczególnej zażyłości.
Ale młody Izraelczyk, który przyszedł na wywiad dla telawiwskiej
gazety, od razu wzbudził we mnie sympatię, przed którą nie musiałem się
zresztą długo bronić, i rozmowa zeszła w mgnieniu oka na osobiste tory.
Nie zawsze najbardziej nas poruszają zdarzenia, w które byliśmy uwikłani
my sami. Zwierzyłem się młodemu gościowi, że żaden obraz z tamtych
ponurych lat tak bardzo mną nie wstrząsnął jak wagony zatłoczone
żydowskimi dziećmi na dworcu Austerlitz... Mimo że ja sam ich nie
widziałem. Opisała mi je żona, która długo nie potrafiła się z tego koszmaru
otrząsnąć. Nie mieliśmy wówczas pojęcia o nazistowskich metodach
zagłady. Któż mógłby się takich rzeczy domyślać? Ale już te owieczki
wydarte matkom były czymś, co przerastało naszą wyobraźnię. Chyba po
raz pierwszy dotknąłem owego dnia tajemnicy nieprawości, której
objawienie przypieczętowało kres jednej ery i narodziny drugiej. Wyśniony
w XVIII wieku przez człowieka Zachodu nowy świat, którego jutrzenka
zabłysła w 1789 roku i który, dzięki zdobyczom wiedzy i nauki, rósł w
potęgę do drugiego sierpnia 1914 roku, rozpadł się dla mnie w chwili, gdy
usłyszałem o tamtych wagonach zatłoczonych dziećmi – a przecież do
głowy by mi nie przyszło, że dzieci te trafią do komór gazowych i
krematoriów.
Musiałem o tym wszystkim powiedzieć izraelskiemu dziennikarzowi, a
gdy westchnąłem: „Ileż to razy o nich myślałem!”, wyznał: „Jestem jednym
z nich”. Był jednym z nich! Widział, jak jego matka, młodsza siostra i
wszyscy bliscy z wyjątkiem ojca znikali w piecu, w którym palono żywymi
ludźmi. Dzień w dzień był świadkiem udręki, agonii i wreszcie śmierci
ojca. I to jakiej śmierci! O jej okolicznościach i o tym, jak jemu samemu
udało się jej uniknąć, pisze w swojej książce, która powinna znaleźć równie
szerokie grono czytelników jak dziennik Anny Frank.
Śmiem twierdzić, że to kolejne świadectwo opisujące potworności, po
których można by sądzić, że wszystkiegośmy już doświadczyli, jest
niepodobne do innych, szczególne, jedyne w swoim rodzaju. Już samo to,
co spotkało Żydów z małego miasteczka Sighet w Transylwanii – ich ślepa
uległość wobec losu, którego zdołaliby uniknąć, gdyby nie poddali mu się
bezwolnie, głusi na przestrogi i błagania ocalałego z zagłady naocznego
świadka, nie dając wiary jego słowom, biorąc go za szaleńca – mogłoby z
pewnością stanowić kanwę niepowtarzalnego dzieła.
Jest w tej niezwykłej książce coś, co szczególnie mnie poruszyło.
Chłopiec, który opowiada nam swą historię, był wybrańcem Boga. Odkąd
zaczęła się w nim budzić duchowa świadomość, żył wyłącznie dla Niego.
Nie ustawał w lekturze talmudycznych ksiąg, pragnął zgłębiać tajniki
kabały, oddał się bez reszty Wiekuistemu. Czy pomyśleliśmy kiedykolwiek
o skutkach podłości mniej widocznej, mniej uderzającej niż inne, ale
przecież dla nas, wierzących, najstraszliwszej ze wszystkich: o śmierci
Boga w duszy dziecka, którego oczom jawi się nagle zło absolutne?
Spróbujmy sobie wyobrazić, co się z nim dzieje, gdy patrzy na
rozpływające się na niebie chmury czarnego dymu buchającego z pieca, do
którego trafią po tysiącach innych ofiar jego młodsza siostra i matka:
„Nigdy nie zapomnę tej nocy, pierwszej nocy spędzonej w obozie, która
zamieniła moje życie w mroczne, zaryglowane więzienie.
Nigdy nie zapomnę tego dymu.
Nigdy nie zapomnę drobnych twarzyczek dzieci, których ciała
zamieniały się na moich oczach w kłęby dymu pod milczącym niebem.
Nigdy nie zapomnę płomieni, które strawiły doszczętnie moją wiarę.
Nigdy nie zapomnę tej nocnej ciszy, która odebrała mi na wieki chęć do
życia.
Nigdy nie zapomnę tych chwil, które zabiły mego Boga i moją duszę, ani
obróconych wniwecz marzeń.
Nigdy tego wszystkiego nie zapomnę, choćbym miał żyć tak długo jak
sam Bóg”.
Wtedy zrozumiałem, co mnie natychmiast ujęło w młodym Izraelczyku:
jego spojrzenie Łazarza, który, choć wskrzeszony, pozostał więźniem
krainy mroku i wciąż się po niej błąkał, potykając się o zbezczeszczone
zwłoki. Sformułowanie Nietzschego: „Bóg umarł!” zdawało się
potwierdzać jego własne odczucia: Bóg umarł, Bóg miłości, czułości i
wszelkiej pociechy. Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba rozpłynął się na oczach
tego dziecka w dymach zagłady rozpętanej w imię Rasy, najbardziej
drapieżnego z bóstw. Iluż pobożnych Żydów doświadczyło tego samego! I
ten przerażający dzień, pośród tylu innych strasznych dni, kiedy będąc
świadkiem powieszenia swego rówieśnika, który – jak pisze – miał twarz
smutnego anioła, usłyszał, jak ktoś za nim spytał: „Gdzie jest Bóg? Gdzie
On jest?”. Na co jakiś głos w nim samym odpowiedział: „Jak to – gdzie?
Tu, wisi na szubienicy”.
Ostatniego dnia roku żydowskiego uczestniczy w uroczystym
nabożeństwie z okazji Rosz Haszana. Słyszy tysiące ludzi wołających
jednym głosem: „Bądź pochwalony, Wiekuisty Boże nasz!”. Jeszcze
niedawno on też padłby na kolana, przepełniony uwielbieniem, bojaźnią i
miłością. A dziś stoi, gotów zmierzyć się z Bogiem. Upodlona i znieważona
w sposób niepojęty dla rozumu i serca istota buntuje się przeciwko ślepemu
i głuchemu Bogu: „Dziś już nie błagałem. Nie potrafiłem się żalić. Co
więcej, czułem się mocny. Oskarżałem. A oskarżonym był Bóg.
Przejrzałem na oczy i poczułem się straszliwie samotny na tym świecie,
świecie bez Boga i ludzi. Bez miłości i miłosierdzia. Byłem już popiołem,
niczym więcej, ale czułem się silniejszy niż Wszechmogący, który
zajmował dotąd tak ważne miejsce w moim życiu. Byłem pośród tego
rozmodlonego tłumu kimś w rodzaju przygodnego świadka”.
Cóż mogłem na to powiedzieć ja, wierzący w Boga, memu młodemu
rozmówcy, w którego oczach wciąż tlił się żal będący echem smutku anioła
ujrzanego niegdyś w twarzy powieszonego chłopca? I co mu naprawdę
powiedziałem? Czy wspomniałem o Żydzie, który był może do niego jak
brat podobny, o Ukrzyżowanym, którego cierpienia rzuciły na kolana
świat? I o tym, że Jego męka stała się dla ludzi takich jak ja kamieniem
węgielnym ich wiary? Że podobieństwo krzyża i cierpienia jest według
mnie kluczem niezbadanej tajemnicy, w której zagubiła się jego dziecięca
wiara? Synowie Syjonu zmartwychwstali na przekór wszystkiemu z
krematoriów i zbiorowych mogił. Naród żydowski odrodził się z milionów
umarłych. To dzięki nim właśnie na powrót żyje. Nie znamy ceny krwi ani
łez. Wszystko jest łaską. Jeżeli Nieśmiertelny jest nieśmiertelny, do Niego
należy ostatnie słowo w sprawach naszego losu. Oto co powinienem był
powiedzieć żydowskiemu chłopcu. Ale zdołałem tylko z płaczem go
uściskać.

François Mauriac
PRZEDMOWA AUTORA

DO NOWEGO WYDANIA

Gdybym miał napisać jedną tylko książkę, napisałbym właśnie tę.


Wszystkie następne, niczym przeszłość, która żyje w teraźniejszości, noszą
jej piętno, bez względu na to, czy poruszają tematykę biblijną, talmudyczną
czy chasydzką. Nie zrozumie ich ten, kto nie czytał Nocy.
Dlaczego ją napisałem?
Żeby nie oszaleć czy – wręcz przeciwnie – żeby poczuć się szaleńcem i
dzięki temu lepiej szaleństwo zrozumieć; wielkie, straszliwe szaleństwo,
które opętało niegdyś umysły ludzkości, zmuszonej zmagać się z potęgą zła
i jednocześnie z cierpieniem jego ofiar?
Czy po to, by w postaci tych słów i wspomnień przekazać potomnym
spuściznę, która być może pozwoli im się uchronić przed powtórką z
historii i przed przemocą, będącą, jak się zdaje, nieodpartą potrzebą
ludzkości?
A może po prostu po to, by przetrwał ślad po tym, czego doświadczyłem
jako kilkunastoletni chłopiec, czyli w wieku, w którym człowiek ociera się
zwykle o zło i śmierć jedynie w książkach?
Niektórzy czytelnicy mi mówią, że przeżyłem właśnie po to, by powstał
ten tekst. Nie jestem taki pewien. Nie wiem, jak udało mi się ocaleć: byłem
straszliwie słaby i nieśmiały i nie zrobiłem nic, by się uratować. Ktoś
mógłby powiedzieć, że to cud. Ale nie ja. Albowiem gdyby niebiosa mogły
lub chciały cudem mnie uratować, powinny były to uczynić z tymi, którzy
bardziej na to zasługiwali. Zatem zawdzięczam to jedynie przypadkowi.
Ale skoro już przeżyłem, należało nadać temu ocaleniu jakiś sens. Czyżby
więc kierowała mną potrzeba odnalezienia sensu w świecie z gruntu
bezsensownym?
Prawdę mówiąc, nie wiem, a może raczej nie pamiętam, co chciałem tym
pisaniem osiągnąć. Wiem tylko, że bez tej niewielkiej książeczki moja
pisarska droga, a właściwie całe moje życie nie byłoby tym, czym jest:
życiem świadka, który uważa za swój moralny, ludzki obowiązek
zapobieżenie temu, by wróg nie odniósł jeszcze jednego, pośmiertnego
zwycięstwa i nie wymazał swych zbrodni z pamięci ludzkości.
Dziś, dzięki autentycznym dokumentom docierającym do nas z
najrozmaitszych źródeł, sprawa staje się oczywista: o ile na początku swego
władania SS dążyło do zbudowania społeczeństwa bez Żydów, o tyle na
końcu stawiało sobie za cel zamienienie świata w jedno wielkie rumowisko
i zatarcie wszelkich śladów po Żydach. Dlatego właśnie na Ukrainie, na
Litwie, w Rosji, wszędzie tam, gdzie Einsatzgruppen realizowały plan
„ostatecznego rozwiązania”, rozstrzeliwując ponad milion Żydów –
mężczyzn, kobiet i dzieci – których ciała wrzucano do ogromnych
zbiorowych mogił, wykopywanych przez same ofiary, specjalne jednostki
wygrzebywały potem zwłoki i paliły je pod gołym niebem. I tak, po raz
pierwszy w dziejach, dwukrotnie zamordowani Żydzi nie mogli być
pochowani na cmentarzu.
Innymi słowy, wojna, którą Hitler i jego wspólnicy wytoczyli Żydom,
wymierzona była także w żydowską religię, kulturę, tradycję, czyli w
żydowską pamięć.

W pewnym momencie zrozumiałem, że skoro Historia zostanie kiedyś


poddana pod publiczny osąd, winienem świadczyć w imieniu ofiar. Tyle że
nie za bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać. Miałem tyle do
powiedzenia, a brakowało mi słów. Świadom ubóstwa środków, czułem, że
ogranicza mnie język. Ktoś powinien był wymyślić inny. Czy można
oczyścić i ucywilizować język wypaczony i zatruty przez wroga? Głód,
pragnienie, strach, transport, selekcja, ogień, komin – każde z tych słów coś
znaczy, ale w tamtych czasach znaczyło coś całkiem innego. Pisząc w
ojczystym, też okaleczonym języku, raz po raz dochodziłem do wniosku, że
„to nie to”. I zaczynałem pisać od nowa. Inne czasowniki, inne obrazy, raz
jeszcze tłumione łzy. Wciąż było „nie to”. „To”, czyli co? Coś, co się
wymyka, głęboko ukrywa, by nie trafić w niepowołane ręce i nie ulec
zbezczeszczeniu. Słowa zaczerpnięte ze słownika wydawały mi się płytkie,
tandetne, nijakie. Skąd wziąć słowa, którymi można by opisać ostatnią
podróż w nieznane w zaplombowanych wagonach? I zetknięcie z
obłąkanym, wyzbytym uczuć światem, w którym bycie nieludzkim nie
świadczyło jakoby o braku człowieczeństwa, gdzie wykształceni ludzie,
przywdziawszy posłusznie mundury, przyjeżdżali zabijać, a przerażone
dzieci i wycieńczeni starcy umierać? I rozłąkę pośród rozświetlonej
płomieniami nocy, i rozpad wszelkich więzów, rozbicie całej rodziny, całej
ludzkiej wspólnoty? I odejście na wieki mądrej, uroczej, złotowłosej
żydowskiej dziewczynki o smutnym uśmiechu, zabitej wraz z matką
pierwszej nocy? Jak to zrobić, by nie zadrżała mi przy pisaniu ręka i nie
pękło serce?
Czułem w głębi duszy, podobnie jak czasem dziś, że moje świadectwo
nie przekona ludzi. Tylko ci, którzy przeżyli Auschwitz, wiedzą, co
naprawdę to słowo znaczy. Inni nigdy się tego nie dowiedzą.
Ale może przynajmniej spróbują to pojąć?
Czy ci, dla których bezwzględnym, szlachetnym ludzkim obowiązkiem
jest troska o słabych, leczenie chorych, kochanie dzieci, okazywanie
szacunku osobom starszym i wymaganie tego od innych, zdołają
zrozumieć, że władcy tego przeklętego świata zawzięcie maltretowali
słabych, zabijali chorych, mordowali starców i dzieci?
Czy nie uda im się tego zrozumieć dlatego, że to ja nieporadnie operuję
płytkim słowem? Chyba jednak nie. To nie z mojej winy nie da się tego
pojąć, lecz dlatego, że komuś, kto tego nie przeżył, nie mieści się to w
głowie.
A przecież coś mi w sercu mówiło, że nie wolno mi milczeć, nawet jeśli
mówienie przychodzi mi z trudem, czy wręcz mi nie wychodzi.
Postanowiłem być wytrwały. I opowiadać bez słów. Próbować zaufać
ciszy, która je wypełnia, otula i przerasta. Powtarzając sobie, że garść
popiołu tam, w Birkenau, znaczy więcej niż wszystko, co człowiek zdoła
opowiedzieć o tym wyklętym miejscu. Albowiem mimo moich usilnych
starań zmierzających do opisania tego, czego opisać się nie da, wciąż się
okazywało, że to „nie to”.
Czy to dlatego rękopis mojej książki zatytułowanej A świat milczał,
przetłumaczony na francuski, a potem na angielski z jidysz, odrzucony
został przez najwybitniejszych francuskich i amerykańskich wydawców, i
to mimo niezmordowanych wysiłków samego François Mauriaca? W
końcu, po wielomiesięcznych zabiegach, udało mu się kogoś nim
zainteresować.
Mimo olbrzymiej ilości skrótów wersja oryginalna w jidysz jest długa.
Redakcji skróconej wersji francuskiej podjął się legendarny szef
niewielkiego, acz renomowanego wydawnictwa Les Éditions de Minuit,
Jérôme Lindon. Zgodziłem się z jego sugestiami, podzielając jego pogląd,
że należy usunąć z tekstu wszystko, co zbędne. Liczyło się samo sedno.
Chciałem uniknąć przeładowania. Bardziej się bałem powiedzieć za dużo
niż za mało. Grzebanie w najgłębszych pokładach pamięci jest równie
groźne jak wezbranie jej rwącego strumienia.
Weźmy przykład. W wersji jidysz opowieść zaczyna się od takich oto
gorzkich refleksji:
„Na początku była wiara – dziecinna, ufność – niepotrzebna i złudzenie –
niebezpieczne.
Wierzyliśmy w Boga, ufaliśmy ludziom i żyliśmy złudzeniem, że każdy z
nas przechowuje w sobie święty blask światła Szekiny, nosi w oczach i w
duszy odbicie obrazu Boga.
Było to źródłem, jeśli nie głównym powodem wszystkich naszych
nieszczęść”.

W innym znowu miejscu cytuję kolejne fragmenty z wersji jidysz. O


śmierci ojca, o wyzwoleniu. Może by je włączyć do nowego przekładu?
Coś mi się jednak zdaje, że są to refleksje zbyt osobiste i lepiej je czytać
między wierszami. Chociaż...
Przypominam sobie tamtą noc, jedną z najbardziej przygnębiających
nocy w moim życiu:
„Lejzor, chodź do mnie, synu... Chcę ci coś powiedzieć... Boję się, że
ktoś usłyszy... Chodź, nie zostawiaj mnie samego... Lejzor...”.
Słyszałem jego głos, rozumiałem, co mówi, i byłem świadom tragizmu
sytuacji, a jednak się nie ruszyłem.
To było jego ostatnie życzenie – chciał, bym przy nim był, kiedy będzie
konał, gdy jego dusza wyrywać się będzie z umęczonego ciała – a ja
życzenia nie spełniłem.
Bałem się.
Bałem się, że mnie pobiją.
Dlatego byłem głuchy na jego płacz.
Zamiast machnąć ręką na swoje parszywe, plugawe życie, pójść do
niego, wziąć go za rękę, pocieszyć, pokazać, że nie jest sam, że jestem przy
nim, że czuję jego ból, nie zrobiłem nic. Leżałem nieporuszony na łóżku i
modliłem się do Boga, żeby przestał mnie wołać, żeby przestał krzyczeć, bo
dopadnie mnie i obije blokowy i jego ludzie.
Ale ojciec był już nieprzytomny.
Mimo to wciąż mnie wzywał płaczliwym, przedśmiertnym,
rozdzierającym krzykiem.
Co było dalej? Esesman wpadł w złość, podszedł do ojca i zdzielił go w
głowę: „Zamknij się, staruchu! Zamknij się!”.
Ojciec nie czuł uderzeń pałki. Ja czułem. A mimo to nie zrobiłem nic.
Pozwoliłem, by esesman go bił. I by stary ojciec konał w samotności.
Gorzej: byłem na niego zły, że robi tyle hałasu, płacze i prowokuje tamtego
do zadawania ciosów...
„Lejzor! Lejzor! Chodź, nie zostawiaj mnie...”.
Głos dobiegał z daleka, a przecież z tak bliska. Nawet nie drgnąłem.
Nigdy sobie tego nie wybaczę.
Nigdy nie wybaczę światu, że tak mnie odczłowieczył, że zrobił ze mnie
kogoś całkiem innego, że obudził we mnie diabła, wyzwolił najniższe
uczucia, najdziksze instynkty.
(...)
Ostatnim słowem, jakie powiedział, było moje imię. Wołał o pomoc. A ja
mu jej odmówiłem.

W wersji jidysz opowiadanie nie kończy się na odbiciu ujrzanym w lustrze,


tylko na dość pesymistycznych refleksjach na temat ówczesnego świata:
„...A teraz, dziesięć lat po Buchenwaldzie, zaczynam zdawać sobie
sprawę, że świat o wszystkim zapomina. Niemcy są suwerennym
państwem. Armia niemiecka została wskrzeszona. Ilse Koch, sadystka z
Buchenwaldu, ma dzieci i jest szczęśliwa. Zbrodniarze wojenni spacerują
spokojnie po ulicach Hamburga i Monachium. Przeszłość się zatarła,
skazana na zapomnienie.
Niemcy i antysemici opowiadają światu, że cała ta historia z sześcioma
milionami wymordowanych Żydów to zwykła bajka, a świat jeśli nie dziś,
to jutro lub pojutrze naiwnie w to uwierzy...
...Nie jestem na tyle niemądry, by wierzyć, że ta książka zmieni bieg
historii i wstrząśnie ludzkimi sumieniami.
Książki nie mają dziś takiej mocy jak dawniej.
Ci, którzy wczoraj milczeli – i jutro będą milczeć”.

Czytelnik mógłby zechcieć mnie zapytać o jeszcze jedno: po co to nowe


wydanie, skoro już raz książkę opublikowano czterdzieści pięć lat temu?
Jeśli nie była dostatecznie bliska prawdy czy udana, dlaczego tak długo
zwlekano z wydaniem innej, lepszej i bliższej oryginałowi?
To, co powiem o tłumaczeniu angielskim, dotyczy także wersji
francuskiej. Czy muszę przypominać, że w tamtych czasach byłem nikomu
nie znanym debiutantem, a mój angielski, podobnie zresztą jak francuski,
pozostawiał nieco do życzenia? Więc kiedy dowiedziałem się od agenta
wydawnictwa Les Éditions de Minuit, Georges’a Borchardta, że wydawca z
Londynu znalazł tłumaczkę, mogłem się tylko z tego cieszyć. Przeczytałem
przekład, który wydał mi się całkiem dobry. A potem już do niego
ponownie nie zaglądałem. Część przekładów moich kolejnych utworów
zawdzięczam żonie Marion, nadzwyczaj utalentowanej tłumaczce, która na
dodatek potrafi czytać w moich myślach i przekazać je jak nikt inny. Na
szczęście zgodziła się na prośbę wydawnictwa Farrar, Straus & Giroux
zrobić nowy przekład książki. Jestem pewien, że czytelnicy będą jej za to
wdzięczni. Dzięki niej mogłem poprawić w paru miejscach niezręczne
sformułowania prowadzące do fałszywych wniosków. Na przykład:
opisując pierwszą podróż nocą w zaplombowanych wagonach, wspominam,
że niektóre osoby pozwalały sobie pod osłoną ciemności na kontakty
seksualne. To nieprawda. W wersji jidysz piszę, że „młodzi chłopcy i
dziewczęta dawali upust rozbudzonym erotycznym instynktom”.
Sprawdziłem, jak to rzeczywiście było, w wielu absolutnie pewnych
źródłach. Podczas podróży pociągiem rodziny trzymały się jeszcze razem.
Parę tygodni spędzonych w getcie nie mogło nas do tego stopnia
zdeprawować, byśmy gwałcili odwieczne konwenanse, obyczaje i prawa.
Możliwe, że dochodziło do jakichś nieporadnych pieszczot. Ale to
wszystko. Nikt nie posunął się dalej. Skoro tak, to dlaczego napisałem to w
jidysz i pozwoliłem, by tak zostało w przekładzie francuskim i angielskim?
Jedyne możliwe wytłumaczenie jest takie, że mówiłem o sobie. I
piętnowałem samego siebie. Widocznie nastolatek w wieku dojrzewania,
choć nadzwyczaj pobożny, nie potrafił się oprzeć erotycznym fantazjom
rozbudzonym fizyczną bliskością kobiet i mężczyzn.
Inny, mniej istotny przykład; tym razem skrót myślowy. Opisując
improwizowaną zbiorową wieczorną modlitwę w przeddzień święta Rosz
Haszana, piszę, że poszedłem ucałować ojca w rękę, jak zwykłem to robić
w domu. Zapomniałem zaznaczyć, że zgubiliśmy się wcześniej w tłumie.
To Marion, jak zawsze dbała o ścisłość, wyłapała ten szczegół.

Jednak czytając to świadectwo po latach, dochodzę do wniosku, że mimo


wszystko miałem rację, nie zwlekając z nim zbyt długo. W miarę upływu
czasu coraz częściej przyłapywałem się na tym, że mam wątpliwości –
zresztą niesłusznie – co do autentyczności niektórych zdarzeń. Pisałem, jak
wyglądała nasza pierwsza noc w obozie. Pierwszy kontakt ze światem za
drutami kolczastymi. Przestrogi jednego z najstarszych stażem więźniów,
który nam przykazywał, byśmy broń Boże nie podawali prawdziwego
wieku: ojciec miał się odmłodzić, a ja dodać sobie parę lat. Selekcja. Marsz
w kierunku kominów wznoszących się ku obojętnemu niebu. Niemowlęta
wrzucane do dołu buchającego ogniem... Nie napisałem, czy palono je
żywcem, choć tak mi się zdawało. Potem sobie pomyślałem: nie,
niemożliwe, gdyby tak było, z pewnością bym oszalał. A przecież inni
więźniowie też to widzieli: wrzucano je żywcem do ognia. Potwierdzili to
historycy tak uznani jak Telford Taylor. A ja wcale nie oszalałem. Ta
straszliwa scena pojawi się w nowym wydaniu.

Chciałbym jeszcze na koniec wyrazić przekonanie, że każda książka,


podobnie jak każda istota, żyje własnym życiem. Jedne budzą smutek, inne
radość. A czasem i jedno, i drugie.
Wspomniałem wcześniej o trudnościach związanych z publikacją książki
czterdzieści pięć lat temu. Mimo życzliwych recenzji źle się sprzedawała.
Nikogo nie obchodził ten bolesny, jak uważano, temat. Jeśli nawet jakiś
rabin wspomniał o niej w kazaniu, zawsze znalazł się ktoś, kto musiał sobie
pogderać: „Po co zasmucać dzieci ponurą przeszłością?”. Z czasem
sytuacja się zmieniła. Moja niewielka książka spotyka się dziś z
nadspodziewanie dobrym przyjęciem. Czyta ją przede wszystkim młodzież
w szkołach i na uczelniach. Mam tam całkiem szerokie grono czytelników.
Jak wytłumaczyć to zjawisko? Przede wszystkim trzeba je przypisać
zmianom, jakie zaszły w świadomości masowego odbiorcy. O ile w latach
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ludzie urodzeni przed wojną lub w czasie
wojny mieli jakby bezwiednie obojętny i pobłażliwy stosunek do tego, co –
jakże zdawkowo – nazywa się Holokaustem, o tyle dziś takiej postawy się
już raczej nie zauważa.
Niewielu wydawców zdobywało się w tamtych latach na publikowanie
książek na ten temat. Dziś wydają je regularnie wszyscy, niektórzy nawet
co miesiąc. Podobnie sprawy się mają w środowisku szkolnym i
akademickim. W tamtych czasach tylko w nielicznych szkołach średnich i
wyższych odbywały się lekcje i wykłady poświęcone tej tematyce. Dziś
stanowią one integralną część programów nauczania. I cieszą się
olbrzymim powodzeniem.
Temat Auschwitz stał się elementem kultury ogólnej. Powstają filmy,
sztuki teatralne, powieści, wystawy, odbywają się międzynarodowe
konferencje i uroczystości z udziałem najważniejszych osobistości w kraju
– sprawa stała się przedmiotem powszechnego zainteresowania.
Najbardziej dobitnym tego przykładem jest Muzeum Holokaustu w
Waszyngtonie, przez które przewinęło się od dnia otwarcia w 1993 roku
ponad dwadzieścia dwa miliony zwiedzających.
Świadom tego, że pokolenie ocalonych z Zagłady z dnia na dzień się
wykrusza, dzisiejszy student i czytelnik coraz chętniej sięga do jego
pamięci.
Ponieważ w ostatecznym rozrachunku chodzi tu o pamięć, jej początki,
jej zasięg i jej owoce. Jak już mówiłem, wzbierająca pamięć może poczynić
nie mniejsze szkody niż pamięć, z której wszystko się wymaże. Do nas
należy znalezienie odpowiedniej miary, miejmy nadzieję, że bliskiej
prawdy.
Dla ocalonego, który czuje się świadkiem, sprawa jest prosta: ma
obowiązek dawać świadectwo, zarówno wobec zmarłych, jak i żywych, ale
przede wszystkim wobec następnych pokoleń. Nie wolno nam pozbawiać
ich przeszłości będącej elementem zbiorowej pamięci.
Zapomnienie to zagrożenie i zniewaga. Zapomnieć o zmarłych to tak,
jakby ich po raz wtóry pogrzebać. O ile nikt z wyjątkiem zabójców i ich
wspólników nie ponosi winy za ich pierwszą śmierć, o tyle my ponosimy
odpowiedzialność za drugą.

Czasem mnie ludzie pytają, czy znam „odpowiedź na Auschwitz”. Mówię,


że nie znam. Nie wiem nawet, czy to możliwe przy takim ogromie tragedii.
Za to wiem, że „odpowiedź” wiąże się z odpowiedzialnością.
„Odpowiedzialność” to słowo klucz w kontekście tamtych przeklętych,
ponurych lat, tak bliskich i tak odległych.
Jeśli świadek się przemógł i zdecydował dawać świadectwo, uczynił to
dla dzisiejszych młodych i dla tych, którzy dopiero się narodzą; nie chce,
by jego przeszłość stała się ich przyszłością.
ROZDZIAŁ I

Nazywaliśmy go Mosze Stróż, jakby nigdy nie miał nazwiska. Był


człowiekiem na posyłki w chasydzkiej synagodze. Żydzi z miasteczka
Sighet w Transylwanii, w którym spędziłem dzieciństwo, wyjątkowo go
lubili. Był bardzo biedny i wiódł nędzne życie. Większość moich ziomków
pomagała wprawdzie biedakom, ale nie darzyła ich szczególną sympatią.
Mosze był wyjątkiem. Nikomu nie zawadzał. Nikomu nie wchodził w
drogę. Opanował po mistrzowsku sztukę bycia nijakim i stawania się
niewidzialnym.
Przypominał z wyglądu pokracznego klauna. Wszyscy się życzliwie
uśmiechali na widok tego nieśmiałego sieroty. Lubiłem jego wielkie,
rozmarzone, błądzące w oddali oczy. Z rzadka się odzywał. Śpiewał, a
właściwie podśpiewywał sobie pod nosem. W strzępkach pieśni, które
dawało się usłyszeć, była mowa o boskim cierpieniu, o wygnaniu
Opatrzności, której wyzwolenie miało się dokonać według kabały poprzez
wyzwolenie człowieka.
Poznałem go pod koniec 1941 roku. Miałem dwanaście lat. Byłem
głęboko wierzący. W dzień studiowałem Talmud, nocą biegłem do
synagogi, by opłakiwać zburzenie Świątyni.
Pewnego dnia poprosiłem ojca, żeby mi znalazł nauczyciela, który byłby
moim przewodnikiem w studiowaniu kabały.
– Za wcześnie – odparł. – Dopiero w wieku trzydziestu lat wolno się
człowiekowi zanurzyć w niebezpieczny świat mistyki, nauczał
Majmonides. Najpierw musisz posiąść podstawową, przystępną dla siebie
wiedzę.
Ojciec był człowiekiem wykształconym i nieskorym do wzruszeń.
Żadnej wylewności, nawet w rodzinnym gronie. Bardziej się zajmował
innymi niż sobą. Ludność żydowska z Sighet darzyła go najwyższym
szacunkiem; często zasięgano jego rady w sprawach publicznych, a nawet i
prywatnych. Miał czwórkę dzieci. Najstarsza była Hilda, po niej Bea, ja,
jedyny syn, byłem trzeci, a najmłodsza Tzipora.
Rodzice mieli sklep. Pomagały im w pracy Hilda i Bea. Moje miejsce,
jak mówili, było w domu nauki.
– W Sighet nie ma kabalistów – powtarzał ojciec.
Chciał mi wybić z głowy ten pomysł. Ale mu się nie udało. Sam sobie
znalazłem nauczyciela w osobie Moszego Stróża.
Któregoś dnia przyglądał mi się, gdy modliłem się o zmierzchu.
– Dlaczego płaczesz, kiedy się modlisz? – zapytał, jakbyśmy się od
dawna znali.
– Nie wiem – odpowiedziałem mocno zakłopotany.
Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby zadać sobie to pytanie. Płakałem,
bo... bo coś czuło we mnie potrzebę płaczu. Tylko tyle wiedziałem.
– Dlaczego się modlisz? – zapytał po chwili.
Dlaczego się modlę? Dziwne pytanie. A dlaczego żyję? I dlaczego
oddycham?
– Nie wiem – powiedziałem jeszcze bardziej zakłopotany i nieswój. –
Naprawdę nie wiem.
Od tego dnia często się z nim spotykałem. Tłumaczył mi zawzięcie, że
każde pytanie ma w sobie siłę, której nie zawiera już odpowiedź...
– Człowiek wznosi się ku Bogu poprzez pytania, które Mu zadaje – lubił
powtarzać. – Człowiek pyta, Bóg odpowiada. Ale nie rozumie Jego
odpowiedzi. Nie sposób ich zrozumieć. Albowiem pochodzą z głębi duszy i
pozostają tam aż do śmierci. Prawdziwe odpowiedzi znajdziesz tylko w
sobie.
– A dlaczego ty się modlisz, Mosze?
– Modlę się do Boga, którego noszę w sobie, by dał mi siłę do
zadawania Mu mądrych pytań.
Rozmawialiśmy tak prawie co wieczór. Po wyjściu wiernych z synagogi
siedzieliśmy sami w ciemnościach, w których migotało światło na wpół
wypalonych świec.
Pewnego wieczoru wyznałem mu, jak bardzo boleję nad tym, że nie
mogę znaleźć w Sighet kogoś biegłego w zgłębianiu Zoharu, kabalistycznej
księgi, w której zawarte są tajemnice mistyki żydowskiej. Uśmiechnął się
pobłażliwie. Przez dłuższą chwilę milczał, po czym powiedział:
– Nieskończona jest ilość wrót wiodących do ogrodu mistycznej prawdy.
Każdy z nas ma swoje. Nie wolno się pomylić i próbować wejść innymi. To
niebezpieczne dla tego, kto wchodzi, i dla tych, którzy już są w ogrodzie.
Mosze Stróż opowiadał mi godzinami o mądrościach i tajemnicach
kabały. To on zaczął mnie wprowadzać w ten świat. Czytaliśmy wspólnie
dziesiątki razy tę samą stronę Zoharu. Nie po to, by nauczyć się jej na
pamięć, lecz by uchwycić istotę boskości.
Nabrałem podczas tych wieczorów przekonania, że Mosze Stróż
zawiedzie mnie do wieczności, wymiaru, w którym pytanie i odpowiedź
stają się JEDNYM.

Aż któregoś dnia wypędzono z Sighet obcych Żydów. A Mosze był obcy.


Wtłoczeni do bydlęcych wagonów przez węgierskich żandarmów, płakali
ukradkiem. Staliśmy na peronie, z którego odjeżdżali, i płakaliśmy z nimi.
Pociąg zniknął za horyzontem. Został po nim tylko gęsty, brudny dym.
Jakiś Żyd za mną westchnął i powiedział:
– No cóż... W końcu jest wojna...
Szybko zapomniano o wysiedleńcach. Parę dni po ich wyjeździe
mówiono, że trafili do Galicji, gdzie pracują i nawet są zadowoleni ze
swego losu.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Życie wróciło do normy. We wszystkich
domach znów powiało spokojem. Kupcy robili interesy, uczniowie spędzali
czas pośród książek, a dzieci bawiły się na ulicy.
Pewnego dnia, wchodząc do synagogi, zobaczyłem na ławce przy
drzwiach Moszego Stróża.
Opowiedział mi, co spotkało jego i jego towarzyszy. Pociąg z
wysiedleńcami przejechał przez węgierską granicę i znalazł się na
terytorium Polski, gdzie przejęło go gestapo. Tam się zatrzymał. Żydzi
musieli opuścić wagony i wsiąść do ciężarówek. Ciężarówki pojechały w
stronę lasu. Kazano im wysiąść. I kopać ogromne doły. Kiedy skończyli
pracę, gestapowcy przystąpili do swojej. Beznamiętnie, bez pośpiechu
zabijali więźniów. Każdy więzień musiał podejść do dziury w ziemi i
nadstawić kark. Niemowlęta podrzucali do góry i strzelali do nich z
pistoletu maszynowego jak do tarczy. Działo się to w galicyjskim lesie
niedaleko Kołomyi. A jak on, Mosze Stróż, się uratował? Cudem. Był
ranny w nogę, myśleli, że nie żyje...
Przez wiele dni i nocy wędrował Mosze Stróż od domu do domu i
opowiadał Żydom o młodej dziewczynie Małce i jej trzydniowym konaniu,
o krawcu Tobim, który błagał, by zabito najpierw jego, a dopiero potem
jego synów...
Mosze się zmienił. Nie miał już w oczach radosnego blasku. Nie śpiewał.
Nie mówił mi o Bogu ani o kabale, tylko o tym, co widział. Ludzie nie
chcieli w te opowieści wierzyć, co więcej: nie chcieli ich słuchać.
– Próbuje wzbudzić w nas litość. Ale ma wyobraźnię...
Lub:
– Zwariował, biedaczysko.
A on zawodził:
– Słuchajcie, Żydzi, co mówię. Tylko o to was proszę. Nie o pieniądze i
nie o litość mi chodzi. Lecz o to, byście mnie wysłuchali – wołał w
synagodze między modlitwą o zmierzchu a modłami wieczornymi.
Ja też mu nie wierzyłem. Siadałem z nim wieczorami po nabożeństwie,
słuchałem jego opowieści i próbowałem pojąć jego smutek. Było mi go żal,
nic więcej.
– Biorą mnie za wariata – skarżył się, a z oczu płynęły mu łzy jak krople
wosku.
Pewnego razu go spytałem:
– Dlaczego tak bardzo chcesz, żeby ci wierzyli? Na twoim miejscu
byłoby mi wszystko jedno...
Przymknął oczy, jakby chciał uciec przed czasem:
– Nie rozumiesz – powiedział załamany. – Nie jesteś w stanie
zrozumieć. Cudem się uratowałem. Udało mi się wrócić. Skąd wziąłem
siłę? Chciałem wrócić do Sighet, by opowiedzieć wam o swojej śmierci.
Byście mogli się przygotować póki czas. Życie... już mi na życiu nie zależy.
Nie mam nikogo. Ale chciałem wrócić, żeby was ostrzec. Tylko że nikt
mnie nie słucha...
Był koniec 1942 roku.

Potem życie wróciło do normy. Radio Londyn, którego słuchaliśmy co


wieczór, nadawało radosne wieści: codzienne naloty na Niemcy, Stalingrad,
przygotowania do utworzenia drugiego frontu. Więc my, Żydzi z Sighet,
czekaliśmy na lepsze czasy, które tym razem miały już rychło nadejść.
W dalszym ciągu poświęcałem dużo czasu na naukę. W dzień zgłębiałem
Talmud, w nocy kabałę. Ojciec zajmował się sklepem i miejscową gminą.
Na święto Nowego Roku przyjechał dziadek, by uczestniczyć w
nabożeństwach odprawianych przez sławnego rabina z Borsze. Matka coraz
częściej przemyśliwała, że najwyższy czas znaleźć Hildzie odpowiedniego
chłopca.
Tak upłynął 1943 rok.

Wiosna 1944. Napływały nadzwyczaj pomyślne wiadomości z rosyjskiego


frontu. Nikt tym razem nie wątpił, że Niemcy poniosą klęskę. To już była
wyłącznie kwestia czasu: miesięcy, a może nawet tygodni.
Drzewa były obsypane kwiatami. Rok niczym się nie różnił od innych;
wraz z nadejściem wiosny przyszły zaręczyny, śluby i narodziny.
Ludzie mówili:
– Armia Czerwona w błyskawicznym tempie posuwa się naprzód...
Hitler, choćby nie wiem jak chciał, nie zdąży wyrządzić nam krzywdy...
Ani przez chwilę nie wierzyliśmy, że zamierza nas całkowicie wytępić.
Miałby unicestwić cały naród? Wymordować ludzi rozproszonych po
tylu krajach? Tyle milionów istnień? Jakim cudem? I to w połowie
dwudziestego wieku?!
Dlatego ludzie interesowali się wszystkim – strategią, dyplomacją,
polityką, syjonizmem – z wyjątkiem własnego losu.
Nawet Mosze Stróż umilkł. Znużyło go mówienie. Snuł się po synagodze
lub po ulicach zgarbiony, ze spuszczonym wzrokiem, unikając cudzych
spojrzeń.
W tamtych czasach można było jeszcze kupić wizę emigracyjną do
Palestyny. Poprosiłem ojca, żeby wszystko sprzedał, zlikwidował i byśmy
wyjechali.
– Jestem za stary, synu – odparł. – Za stary na rozpoczynanie nowego
życia. Na zaczynanie wszystkiego od początku w dalekim kraju...
Radio Budapeszt podało wiadomość o przejęciu władzy przez faszystów.
Miklós Horthy musiał się zwrócić do jednego z przywódców partii Nyilas z
prośbą o utworzenie nowego rządu.
Nawet to nas nie zaniepokoiło. Słyszeliśmy wprawdzie o faszystach, ale
wciąż pozostawali dla nas abstrakcją. Zwykła zmiana w rządzie, nic więcej.
Następnego dnia kolejna alarmująca wiadomość: wojska niemieckie
wkroczyły za zgodą rządu na terytorium Węgier.
Ten i ów zaczynał odczuwać w głębi duszy niepokój. Jeden z naszych
przyjaciół, Berkovitz, opowiedział nam po powrocie ze stolicy:
– Żydzi w Budapeszcie żyją w atmosferze lęku i strachu. Na ulicach i w
pociągach dochodzi dzień w dzień do antysemickich zajść. Faszyści
napadają na żydowskie sklepy i synagogi. Robi się coraz groźniej...
Wiadomości rozeszły się po Sighet lotem błyskawicy. Wkrótce potem
wszędzie o tym mówiono. Ale nie za długo. Szybko zaczął wracać
optymizm.
– Niemcy tu nie przyjdą. Zostaną w Budapeszcie. Ze względów
strategicznych, politycznych...
Nie minęły trzy dni i zjawiły się na ulicach pojazdy niemieckiej armii.

Strach. Niemieccy żołnierze z trupią czaszką na stalowych hełmach.


A przecież pierwsze wrażenie było jak najlepsze. Oficerów
zakwaterowano w prywatnych domach, także żydowskich. Odnosili się do
gospodarzy z rezerwą, ale uprzejmie. Nie żądali rzeczy niemożliwych, nie
robili przykrych uwag, a czasem nawet uśmiechali się do pani domu. Jeden
z niemieckich oficerów mieszkał w budynku naprzeciwko nas. Miał pokój u
Kahnów. Mówiono o nim, że jest uroczym mężczyzną: spokojnym, miłym i
grzecznym. Trzy dni po wprowadzeniu się podarował pani Kahn pudełko
czekoladek. Optymiści cieszyli się:
– No i co? Nie mówiliśmy? Nie chcieliście wierzyć. Teraz możecie sami
się przekonać. No więc? Możecie nam podać przykład osławionego
niemieckiego bestialstwa?
Niemcy byli w mieście, faszyści u władzy, wyrok zapadł, a Żydzi z
Sighet nie przestawali się uśmiechać.
Osiem dni święta Pesach.
Była cudowna pogoda. Matka krzątała się po kuchni. Nie było już
otwartych synagog. Ludzie gromadzili się w prywatnych domach: lepiej
było nie drażnić Niemców. Niemal każde mieszkanie rabina zamieniało się
w miejsce modlitw.
Ludzie jedli, pili i śpiewali. Biblia nakazywała radować się i kosztować
szczęścia przez cały świąteczny tydzień. Tyle że nikt nie miał na to ochoty.
Od paru dni serca biły nam rzeczywiście mocniej. Ale jednocześnie
chcieliśmy, by skończyło się wreszcie to świętowanie, żeby nie musieć
dłużej odgrywać komedii.
Siódmego dnia święta Pesach wszystko stało się jasne: Niemcy
zatrzymali przywódców gminy żydowskiej.
A potem już sprawy potoczyły się w błyskawicznym tempie. Zaczął się
wyścig ze śmiercią.
Pierwsza decyzja: zabrania się Żydom pod karą śmierci opuszczania
miejsca zamieszkania przez trzy dni.
Przybiegł do nas Mosze Stróż i zawołał do ojca:
– Ostrzegałem was... – I nie czekając na odpowiedź, popędził dalej.
Tego samego dnia we wszystkich żydowskich domach pojawiła się
węgierska policja: zakazano Żydom pod karą śmierci posiadania i
przechowywania w domu złota, biżuterii i innych kosztowności; należało
przekazać je w całości władzom. Ojciec pobiegł do piwnicy i zakopał
oszczędności.
Matka nadal zajmowała się domem. Od czasu do czasu przerywała
zajęcie i przyglądała się nam w milczeniu.
Po trzech dniach nowe zarządzenie: każdy Żyd ma nosić na rękawie żółtą
gwiazdę.
Przywódcy gminy żydowskiej przyszli dowiedzieć się od ojca, który znał
parę wysoko postawionych osób w węgierskiej policji, co o tym wszystkim
sądzi. Ojciec nie był najgorszej myśli, a może po prostu nie chciał ich
dobijać:
– Mamy nosić żółtą gwiazdę? No to co? Od tego się nie umiera...
(Mój ty biedaku! A od czego sam umarłeś?) Ale już ogłaszano kolejne
dekrety. Zabroniono nam wstępu do restauracji i kawiarń, jeżdżenia koleją,
chodzenia do synagogi i wychodzenia na ulicę po godzinie szóstej
wieczorem.
A potem było getto.
W Sighet powstały dwa. Duże getto zajmowało cztery ulice w środku
miasta, małe – kilka uliczek na przedmieściach. Ulica Węży, na której
mieszkaliśmy, leżała na terenie pierwszego. Dzięki temu nie musieliśmy
wyprowadzać się z domu. Ale ponieważ była to ulica graniczna, trzeba było
zamurować okna wychodzące na teren za gettem. Kilka pokojów
odstąpiliśmy krewnym wyrzuconym z mieszkań.
Życie stopniowo wracało do normy. Druty kolczaste, które otaczały nas
niczym potężny mur, nie budziły w nas większego lęku. Czuliśmy się nawet
dość dobrze: byliśmy wyłącznie wśród swoich. Taka mała żydowska
republika... Utworzono Radę Żydowską, policję, sekcję samopomocy
społecznej, biuro pośrednictwa pracy, inspektorat higieny – cały aparat
administracyjny.
Wszyscy byli zachwyceni. Nie musieliśmy więcej oglądać wrogich
twarzy i nienawistnych spojrzeń. Skończyły się lęki i niepokoje. Żyliśmy
wśród Żydów, naszych braci...
Chociaż nie zawsze było miło. Niemcy przychodzili codziennie po ludzi
do załadunku węgla dla wojska. Niewielu było chętnych do tego rodzaju
pracy. Ale ogólnie rzecz biorąc, wszyscy mieli poczucie spokoju i
bezpieczeństwa.
Powszechnie uważano, że zostaniemy w getcie do końca wojny, do
nadejścia Armii Czerwonej. Potem znów wszystko będzie jak dawniej. Nie
Niemcy i nie Żydzi panowali w getcie – rządy sprawowały tu złudne
nadzieje.
W sobotę poprzedzającą święto Szawuot ludzie spacerowali beztrosko w
promieniach wiosennego słońca po zatłoczonych ulicach. Gawędzili
wesoło. Dzieci grały na chodnikach w orzechy. Ja z paroma kolegami
studiowałem w ogrodzie Ezry Malika jeden z talmudycznych traktatów.
Nadeszła noc. Na naszym podwórku zebrało się około dwudziestu osób.
Ojciec opowiadał im dykteryjki i przedstawiał swój pogląd na sytuację. Był
wspaniałym gawędziarzem.
Raptem uchyliła się brama. Wszedł Stern, dawny sklepikarz, który był
teraz policjantem, i wziął ojca na bok. Mimo zapadających ciemności
zauważyłem, że ojciec zbladł.
– O co chodzi? – zapytał go ktoś.
– Nie wiem. Wzywają mnie na nadzwyczajne posiedzenie Rady.
Musiało się coś stać.
Nie dane nam było usłyszeć końca zabawnej historyjki, którą opowiadał.
– Już tam idę – powiedział. – Postaram się jak najszybciej wrócić.
Wszystko wam opowiem. Zaczekajcie na mnie.
Gotowi byliśmy czekać choćby i godzinami. Podwórko przypominało
przedsionek sali operacyjnej. Czekaliśmy na otwarcie drzwi, na
rozstąpienie się niebios. Dołączyli do nas inni sąsiedzi, do których doszły
słuchy o tym, co się stało. Patrzyliśmy na zegarki. Czas płynął bardzo
powoli. Co mogło oznaczać przedłużające się posiedzenie Rady?
– Mam złe przeczucia – powiedziała matka. – Dziś po południu
widziałam w getcie nowe twarze. Dwóch oficerów niemieckich, chyba z
gestapo. Do tej pory nie było ich widać...
Dochodziła północ. Nikt nie miał ochoty iść spać. Jedni szli na chwilę do
domu, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, i wracali. Inni
prosili, by ich zawiadomić, gdy tylko ojciec się zjawi.
W końcu drzwi się otworzyły i stanął w nich ojciec. Był blady.
Natychmiast go wszyscy obiegli:
– Czego się pan dowiedział? Niech pan powie, co się dzieje! Niech pan
coś powie...
Byliśmy spragnieni jakiegoś słowa otuchy, zapewnienia, że nie ma
powodu do obaw, że była to zwykła, rutynowa narada dotycząca bieżących
spraw społecznych, sanitarnych... Jednak wystarczyło spojrzeć na
przygnębioną twarz ojca, żeby się domyślić prawdy.
– Mam straszną wiadomość – wyrzucił z siebie wreszcie. – Czeka nas
wysiedlenie.
Niemcy planowali całkowitą likwidację getta. Już następnego dnia mieli
zacząć wyjeżdżać mieszkańcy kolejnych ulic.
Chcieliśmy się dowiedzieć czegoś więcej. Zdruzgotała nas ta wiadomość,
ale postanowiliśmy wychylić do dna kielich goryczy.
– Dokąd nas zawiozą?
To była tajemnica. Dla wszystkich z wyjątkiem jednej osoby:
przewodniczącego Rady Żydowskiej. Ale on nie chciał, nie mógł
powiedzieć. Gestapo zagroziło mu, że go rozstrzela, jeśli coś komuś powie.
Ojciec napomknął złamanym głosem:
– Chodzą słuchy, że wywiozą nas do pracy w cegielniach na Węgrzech.
Podobno dlatego, że jesteśmy za blisko frontu...
Po chwili milczenia dodał:
– Wolno ze sobą zabrać tylko rzeczy osobiste. Tobołek, jedzenie, parę
ubrań. Nic więcej.
I znów zapanowała przytłaczająca cisza.
– Idźcie budzić sąsiadów – powiedział ojciec. – Niech się szykują.
Ludzkie cienie ocknęły się jakby z głębokiego snu. I rozeszły w
milczeniu we wszystkich kierunkach.

Zostaliśmy przez chwilę sami. Nagle weszła do pokoju Batia Reich,


krewna, która z nami mieszkała:
– Ktoś puka do zamurowanego okna, tego, które wychodzi na zewnątrz!
Dopiero po wojnie dowiedziałem się, kto to był: inspektor węgierskiej
policji, przyjaciel ojca. Nim znaleźliśmy się w getcie, powiedział: „Bądźcie
spokojni. Jeśli cokolwiek wam będzie grozić, ostrzegę was”. Gdyby
tamtego wieczoru udało mu się z nami skontaktować, zdążylibyśmy uciec...
Ale nim zdołaliśmy wykuć w murze otwór, było za późno. Nikogo już na
dworze nie było.

Getto budziło się ze snu. W kolejnych oknach zaczęły zapalać się światła.
Wszedłem do domu jednego z przyjaciół ojca. Obudziłem gospodarza,
siwobrodego staruszka, przygarbionego od długich, nie przespanych nocy
spędzonych na studiowaniu ksiąg.
– Proszę wstawać. Proszę wstawać. Proszę się szykować do drogi. Jutro
wypędzają z getta pana, pańską rodzinę i wszystkich Żydów. Dokąd?
Proszę mnie o nic nie pytać, proszę nie zadawać mi pytań. Tylko Bóg
mógłby panu na te pytania odpowiedzieć. Niech pan wstaje, na miłość
boską...
Nic z tego nie rozumiał. Pewnie myślał, że postradałem zmysły.
– Co ty opowiadasz? Mam się szykować do drogi? Jakiej znowu drogi?
Dlaczego? Co się dzieje? Czyś ty oszalał?
Wpatrywał się we mnie jeszcze trochę nieprzytomnym, przerażonym
wzrokiem, jakby liczył, że w końcu wybuchnę śmiechem i się przyznam:
„Może pan wracać do łóżka. I spokojnie spać. Absolutnie nic się nie stało.
To był tylko żart...”.
Słowa mi więzły w wyschniętym gardle. Nic więcej nie byłem w stanie z
siebie wydusić.
Wtedy zrozumiał. Wstał i zaczął się machinalnie ubierać. Potem
podszedł do łóżka, w którym spała jego żona, i czule dotknął jej czoła.
Zdawało mi się, że otworzyła oczy i delikatnie się uśmiechnęła. W końcu
podszedł do łóżek dzieci i niewiele myśląc, wyrwał je gwałtownie ze snu.
Czmychnąłem.
Czas szybko mijał. Zrobiła się czwarta rano. Umęczony ojciec dwoił się i
troił: to dodawał otuchy przyjaciołom, to biegł do Rady, żeby sprawdzić,
czy przypadkiem nie odwołano zarządzenia. Do ostatniej chwili tlił się w
naszych sercach płomyk nadziei.
Kobiety gotowały jajka, piekły mięso, przygotowywały ciasta, szyły
worki, dzieci snuły się ze spuszczonymi głowami, nie wiedząc, co z sobą
począć, gdzie się podziać, żeby nie przeszkadzać dorosłym. Nasze
podwórko wyglądało jak plac targowy. Pod cudownie błękitnym niebem, na
pylistej ziemi, leżały sterty kosztowności, cennych dywanów, srebrnych
świeczników, ksiąg modlitewnych, Biblii i innych przedmiotów kultu,
żałosnych bytów, które zdawały się nigdy do nikogo nie należeć.

O ósmej rano zmęczenie zastygło w żyłach, kończynach i mózgu niczym


roztopiony ołów. Byłem w trakcie modlitwy, gdy nagle rozległy się na ulicy
krzyki. Szybko zdjąłem filakterie i podbiegłem do okna. Do getta wkroczyli
węgierscy żandarmi i wrzeszczeli na sąsiedniej ulicy:
– Wszyscy Żydzi wychodzić! Szybko!
Żydowscy policjanci wchodzili do domów i mówili złamanym głosem:
– Stało się... Trzeba się z tym wszystkim rozstać...
Węgierscy żandarmi tłukli kolbami i pałkami, jak popadło, bez powodu,
bez opamiętania, starców i kobiety, dzieci i kaleki.
Domy stopniowo pustoszały, a ulice zapełniały się obładowanymi
tobołkami ludźmi. O dziesiątej wszyscy byli na dworze. Żandarmi co rusz
stawiali ich do apelu. Było niemiłosiernie gorąco. Twarze i ciała zlewał pot.
Dzieci błagały z płaczem o wodę.
Woda była tuż obok, w domach, na podwórkach, ale czekającym na
wymarsz nie wolno było opuszczać szeregu.
– Wody, mamo, wody!
Żydowskim policjantom udało się napełnić ukradkiem wodą kilka
dzbanków. Ja z siostrami, jako osoby przydzielone do ostatniego transportu,
czyli mające jeszcze prawo swobodnie się po getcie poruszać, pomagaliśmy
im z całych sił.
O pierwszej po południu padło hasło do wymarszu.
Zapanowała ogólna radość, najprawdziwsza radość. Pewnie ludziom się
zdawało, że nie ma gorszych mąk w piekle wymyślonym przez Boga niż
siedzenie w spiekocie na ulicznym bruku wśród stert tobołków, że wszystko
inne jest lepsze. Ruszyli w drogę, nie spoglądając nawet w stronę pustych
ulic, opustoszałych, wymarłych mieszkań, ogrodów, płyt nagrobnych... Z
tobołkami na grzbiecie i udręką w zapłakanych oczach zmierzali powoli,
ociężale ku bramie getta.
Stałem na chodniku jak skamieniały i patrzyłem na maszerujący kondukt.
Pamiętam rabina z przygarbionymi plecami, ogoloną twarzą i workiem na
plecach. Już sama jego obecność wśród wysiedleńców sprawiała, że scena
zdawała się nierealna. Czułem się, jakbym patrzył na ryciny z jakiejś baśni
czy powieści historycznej o niewoli babilońskiej lub inkwizycji w
Hiszpanii.
Przechodzili przede mną nauczyciele, przyjaciele i cała reszta, ci, których
się bałem, i ci, z których może kiedyś się naśmiewałem, ludzie, z którymi
spędziłem całe lata. Szli upokorzeni, skuleni jak zbite psy, taszcząc na
grzbiecie tobół i bagaż życia, żegnając się z rodzinnym domem i latami
dzieciństwa.
Nawet na mnie nie spojrzeli. Musieli mi zazdrościć.
Pochód znikł za rogiem. Po chwili marszu znalazł się za murem getta.
Ulica przypominała opuszczone w popłochu targowisko. Czego tam nie
było! Walizki, teczki, torby, noże, talerze, banknoty, dokumenty, pożółkłe
fotografie. Rzeczy, które wysiedleńcy zamierzali początkowo ze sobą
zabrać, lecz w końcu zostawili. Przestały mieć jakąkolwiek wartość.
Wszędzie pootwierane pokoje. Rozwarte na oścież drzwi i okna z
widokiem na pustkowie. Wszystko było wspólne, bo niczyje. Wystarczyło
sięgnąć ręką. Jak do otwartego grobu.
Świeciło gorące wiosenne słońce.

Cały dzień nie mieliśmy nic w ustach. Ale nie chciało nam się jeść.
Byliśmy śmiertelnie znużeni.
Ojciec odprowadził wysiedleńców do bramy getta. Najpierw
zaprowadzono ich do wielkiej synagogi, gdzie dokładnie ich przeszukano,
żeby sprawdzić, czy nie zabrali ze sobą złota, srebra lub innych
kosztowności. Nie obeszło się bez ataków histerii i okładania pałkami.
– Kiedy nasza kolej? – zapytałem ojca.
– Pojutrze. Chyba że... że sprawy się jakoś ułożą. Może zdarzy się cud...
Dokąd zabierają ludzi? Wciąż nie wiadomo? Nie wiadomo, pilnie strzegą
tajemnicy.
Zapadła noc. Tego wieczoru poszliśmy wcześnie spać. Ojciec
powiedział:
– Śpijcie spokojnie, dzieci. To dopiero pojutrze, we wtorek.
Poniedziałek przemknął jak letni obłok po niebie, jak sen przedranny.
Zajęci pakowaniem, pieczeniem chleba i ciast, nie myśleliśmy już o
niczym. Wyrok zapadł.
Wieczorem matka zapędziła nas wcześnie do łóżek, byśmy nabrali sił,
jak powiedziała. Po raz ostatni spędzaliśmy noc w domu.
O świcie byłem na nogach. Chciałem zdążyć się pomodlić. Wróciłem
około ósmej. Nadeszła dobra wiadomość: nie opuszczamy dziś miasta,
tylko przenosimy się do małego getta. Tam będziemy czekać na ostatni
transport. Wyjedziemy ostatni.
O dziewiątej powtórzyły się sceny z niedzieli. Żandarmi uzbrojeni w
pałki wrzeszczeli:
– Żydzi, wychodzić!
Byliśmy gotowi do drogi. Wyszedłem pierwszy. Nie chciałem patrzeć na
twarze rodziców. Nie chciałem się rozpłakać. Siedzieliśmy jak tamci dwa
dni temu na ulicy. Tak samo piekło słońce. Tak samo chciało się nam pić.
Ale nie było już nikogo, kto by nam przyniósł wody.
Patrzyłem na dom, w którym spędziłem tyle lat na poszukiwaniu Boga,
na przestrzeganiu postu, mającego przyspieszyć nadejście Mesjasza, na
wyobrażaniu sobie przyszłego życia. Wcale mi nie było smutno. Nie
myślałem o niczym.
– Powstań! Odlicz!
Wstajemy. Odliczamy. Siadamy. Jeszcze raz wstajemy. Znowu siadamy. I
tak bez końca. Nie możemy się doczekać, kiedy nas zabiorą. Na co
właściwie czekamy? Wreszcie padł rozkaz:
– Naprzód!
Ojciec płakał. Pierwszy raz widziałem, jak płacze. Nigdy bym nie
przypuszczał, że potrafi. Matka szła zamyślona, z nieprzeniknioną twarzą,
bez słowa. Patrzyłem na młodszą siostrę Tziporę, siedmioletnią
dziewczynkę, na jej gładko zaczesane jasne włosy i narzucony na ramiona
czerwony płaszczyk. Uginała się pod ciężarem dźwiganego na plecach
tobołka. Zaciskała zęby; wiedziała, że na nic się nie zda biadolenie.
Żandarmi nie żałowali pałek:
– Szybciej!
Nie miałem siły. Pokonaliśmy ledwie kawałek drogi, a ja już czułem się
straszliwie słaby...
– Szybciej! Szybciej! Ruszać się, lenie! – wrzeszczeli węgierscy
żandarmi.
W tym momencie poczułem do nich nienawiść będącą do dziś jedynym
uczuciem, które mnie z nimi łączy. Byli naszymi pierwszymi oprawcami.
Pierwszym obliczem piekła i śmierci.
Kazali nam biec. Przyspieszyliśmy kroku. Kto by pomyślał, że mamy
jeszcze tyle sił? Zza okiennic przyglądali się nam ziomkowie.
W końcu dotarliśmy do celu. Zrzuciliśmy toboły i padliśmy na ziemię:
– „O Panie Wszechświata, zmiłuj się nad nami w swym wielkim
miłosierdziu...”.

Małe getto. Jeszcze trzy dni temu mieszkali tu ludzie. Do nich należały
przedmioty, które teraz nam służą. Zostali wypędzeni. A myśmy już
całkiem o nich zapomnieli.
W małym getcie panował jeszcze większy rozgardiasz niż w dużym.
Wyglądało to tak, jakby mieszkańców wyrzucono z domów znienacka.
Poszedłem obejrzeć mieszkanie wuja. Na stole stał nie dojedzony talerz
zupy. Ktoś nie zdążył wstawić do pieca ciasta. Po podłodze poniewierały
się książki. Może wuj zamierzał je zabrać?
Udało się nam jakoś zadomowić. (Co za słowo!) Poszedłem po drewno,
siostry rozpaliły pod kuchnią.
Matka, nie zważając na zmęczenie, zabrała się do przygotowywania
posiłku.
– Musimy jakoś wytrzymać, wytrzymać – powtarzała.
Nastroje nie były najgorsze – ludzie zaczęli oswajać się z sytuacją. Na
ulicach można było usłyszeć optymistyczne rozmowy. Nie zdążą nas
Szwaby wywieźć, mówili... Dla tych, których deportowano, nic się już nie
da zrobić. Ale nam pozwolą pewnie wieść tu nasz nędzny żywot do końca
wojny.
Getto nie było strzeżone. Można było swobodnie wejść i wyjść.
Odwiedziła nas nasza dawna służąca, Maria. Płakała rzewnymi łzami,
błagając, byśmy pojechali do niej na wieś, gdzie przygotowała dla nas
bezpieczną kryjówkę.
Ojciec nie chciał o tym słyszeć. Powiedział do starszych sióstr i do mnie:
– Jedźcie, jeśli chcecie. Ja z mamą i małą zostanę...
Nie zgodziliśmy się rzecz jasna na rozłąkę.

Noc. Nikt nie modlił się o to, by szybko minęła. Gwiazdy były jak iskry z
trawiącego nas wielkiego ognia. Gdy któregoś dnia ogień zgaśnie, na niebie
pozostaną już tylko wypalone gwiazdy przypominające martwe oczy.
Nie było wyjścia, musieliśmy położyć się spać do łóżek wypędzonych.
Odpocząć, nabrać sił.

O świcie na twarzach nie było już widać śladu smutku. Ludzie czuli się jak
na wakacjach. Mówili:
– Kto wie, może to dla naszego dobra nas wywożą. Front jest tuż-tuż,
niedługo usłyszymy działa. Dlatego ewakuują ludność cywilną...
– Pewnie się boją, że pójdziemy do partyzantki.
– A ja uważam, że cała ta sprawa z wywózką to jedna wielka farsa.
Naprawdę, nie ma się co śmiać. Szwaby chcą nas po prostu obrabować z
biżuterii. Wiedzą, że wszystko jest zakopane i że będą musieli przeszukać
całą okolicę, a o wiele łatwiej będzie im to zrobić, jeśli nas wyślą na
wakacje...
Na wakacje!
Te optymistyczne zapewnienia, w które nikt nie wierzył, wypełniały nam
jakoś czas. Parę dni, które przyszło nam w tym miejscu spędzić, upłynęło w
miarę przyjemnie i spokojnie. Ludzie nadzwyczaj przyjaźnie się do siebie
odnosili. Nie było już bogaczy, dygnitarzy, wszyscyśmy byli skazani na
identyczną, jeszcze nieznaną karę.

Na dzień wysiedlenia wybrano sobotę. Dzień wcześniej zasiedliśmy do


tradycyjnej szabasowej wieczerzy. Odmówiliśmy jak zwykle modlitwę
dziękczynną za chleb i wino i spożyliśmy bez słowa kolejne dania.
Czuliśmy, że siedzimy po raz ostatni razem wokół rodzinnego stołu. Noc
spędziłem na wspomnieniach i rozmyślaniach, ani przez chwilę nie
zmrużywszy oka.
O świcie staliśmy na ulicy gotowi do wymarszu. Tym razem nie było
węgierskich żandarmów. W myśl porozumienia zawartego z Radą
Żydowską ta ostatnia miała wszystko sama zorganizować.
Pochód ruszył w kierunku wielkiej synagogi. Miasto wydawało się
wymarłe. Ale zza okiennic zerkali na nas niedawni przyjaciele, czekając na
chwilę, kiedy wreszcie będą mogli przystąpić do plądrowania naszych
domów.
Synagoga przypominała ogromną halę dworcową: gdziekolwiek
spojrzysz bagaże i łzy. Zburzony ołtarz, zerwane gobeliny, ogołocone
ściany. I taki ścisk, że ledwie człowiek dyszał. Nie mogąc wyjść z budynku,
ludzie załatwiali się po kątach.

Następnego dnia rano poszliśmy na dworzec, gdzie czekały na nas bydlęce


wagony. Węgierscy żandarmi wcisnęli do każdego z nich osiemdziesiąt
osób. Zostawili parę bochenków chleba i kilka wiader wody. Sprawdzili dla
pewności kraty w oknach. Założyli na wagony plomby. W każdym wagonie
wyznaczyli kogoś w charakterze nadzorcy. W razie czyjejś ucieczki mieli
go rozstrzelać.
Po peronie spacerowało dwóch uśmiechniętych oficerów gestapo;
słowem, wszystko poszło gładko.
Powietrze przeszył przeciągły gwizd. Zazgrzytały koła. Pociąg ruszył.
ROZDZIAŁ II

Nie było mowy o tym, byśmy mogli wszyscy naraz się położyć czy choćby
przysiąść. Postanowiliśmy siadać na zmianę. Brakowało powietrza.
Szczęśliwcy, którzy mieli miejsce przy oknie, mogli podziwiać po drodze
ukwiecone łąki.
Po dwóch dniach podróży zaczęło nam doskwierać pragnienie. Upał
stawał się coraz bardziej nieznośny.
Młodzi ludzie, nie czując się już jak na cenzurowanym, szli otwarcie za
głosem instynktu, nie stroniąc pod osłoną nocy od kontaktów seksualnych,
jakby byli sami na tym świecie, nie przejmując się nikim. Reszta udawała,
że niczego nie widzi.
Mieliśmy jeszcze zapasy. Ale nigdy nie najadaliśmy się do syta.
Nauczyliśmy się oszczędzać z myślą o jutrze. Jutro mogło się okazać
jeszcze gorsze.
Pociąg zatrzymał się w Kaschau1, małym miasteczku na granicy
czechosłowackiej. Wtedy zrozumieliśmy, że nie zostaniemy na Węgrzech.
Otworzyły nam się oczy. Za późno.
Drzwi wagonu rozsunęły się. Zjawił się niemiecki oficer w asyście
węgierskiego porucznika, który miał za chwilę tłumaczyć jego słowa:
– Od tej chwili przechodzicie pod nadzór armii niemieckiej. Każdy, kto
ma przy sobie złoto, srebro, zegarek, powinien je bezzwłocznie oddać. Ci, u
których zostanie później coś wykryte, będą rozstrzelani na miejscu. I
jeszcze jedno: osoby chore mogą przejść do wagonu szpitalnego. To
wszystko.
Węgierski porucznik przeszedł się z koszykiem po wagonie i zebrał
resztki dobytku tych, którzy nie chcieli już więcej czuć goryczy strachu.
– W każdym wagonie jest osiemdziesiąt osób. Jeżeli kogoś zabraknie,
wszystkich wystrzelamy jak psy...
Zniknęli. Drzwi ponownie się zamknęły. Wpadliśmy w potrzask. Drzwi
były zaryglowane, droga powrotu ostatecznie odcięta. Szczelnie zamknięty
wagon stał się całym naszym światem.
Jechała z nami niejaka pani Schächter, około pięćdziesięcioletnia kobieta
z dziesięcioletnim synkiem, który siedział skulony w kącie. Jej męża i
dwóch starszych synów wywieziono przez pomyłkę w pierwszym
transporcie. Rozłąka z rodziną była dla niej straszliwym ciosem.
Znałem ją dobrze. Często do nas zaglądała. Spokojna kobieta o
rozgorączkowanym spojrzeniu. Jej mąż, człowiek nadzwyczaj pobożny,
spędzał w domu modlitewnym całe dni i noce, a na utrzymanie rodziny
zarabiała ona.
Pani Schächter postradała rozum. Już pierwszego dnia podróży zaczęła
jęczeć i zadręczać wszystkich pytaniem, dlaczego oddzielono ją od rodziny.
Z czasem jęki zamieniły się w histeryczny krzyk.
Trzeciej nocy, kiedy jedni spali w tłoku na siedząco, inni na stojąco, ciszę
przeszył rozdzierający krzyk:
– Ogień! Widzę ogień! Widzę ogień!
Przez chwilę zapanowała panika. Kto tak krzyczy? Pani Schächter. W
bladym świetle wpadającym przez okna wagonu przypominała uschnięte
drzewo pośród łanów zbóż. Pokazując coś za oknem, wołała:
– Patrzcie! Patrzcie! Ogień! Straszny ogień! Litości! Co za ogień!
Ludzie przywarli do krat. Niczego nie było widać oprócz ciemności.
Długo nie mogliśmy dojść do siebie po tej straszliwej pobudce. Wciąż
trzęśliśmy się ze strachu. Ilekroć na szynach zazgrzytały koła, wydawało
nam się, że lada moment rozstąpi się nam pod stopami ziemia. Nie mogąc
uśpić niepokoju, próbowaliśmy się pocieszyć:
– Oszalała, biedaczka...
Żeby ją uspokoić, położyliśmy jej na czole mokrą szmatkę. Ale ona
wciąż wrzeszczała:
– Ogień! Pali się, pali!
Synek płakał, czepiał się jej spódnicy i szukając jej rąk, mówił:
– Nic się nie stało, mamo! Nic się nie stało... Usiądź...
Było to dla mnie bardziej bolesne niż krzyki jego matki. Kobiety starały
się ją pocieszyć:
– Już niedługo zobaczy pani męża i synów... Za parę dni...
Ale ona wciąż krzyczała, zanosząc się szlochem:
– Posłuchajcie mnie, Żydzi: widzę ogień! Ogromny ogień! Prawdziwe
pogorzelisko!
Jakby wstąpił w nią i przemawiał z głębi jej jestestwa zły duch.
O wiele bardziej po to, by się uspokoić, niż ją pocieszyć, staraliśmy się to
sobie jakoś wytłumaczyć:
– Pewnie strasznie się chce biedaczce pić! Dlatego mówi, że trawi ją
ogień...
Jednak nic to nie pomogło. Czuliśmy, że jeszcze chwila i nasz strach
rozsadzi ściany wagonu. I poniosą nas nerwy. Aż nas bolała skóra.
Jakbyśmy i my mieli popaść w szaleństwo. Nie byliśmy już w stanie tego
znieść. Paru młodych ludzi posadziło ją siłą, związało i włożyło do ust
knebel.
Znowu zapanowała cisza. Chłopczyk siedział obok matki i płakał.
Zacząłem na powrót normalnie oddychać. Dobiegał mnie odgłos kół
wybijających na szynach monotonny rytm. Znów można było się
zdrzemnąć, odpocząć, zatopić się w snach...
Tak upłynęła godzina lub dwie. I ponownie zmroził nam krew w żyłach
jej krzyk. Uwolniła się z więzów i wrzeszczała jeszcze głośniej niż
przedtem:
– Patrzcie! Ogień! Płomienie, wszędzie płomienie...
Młodzi ludzie znów ją związali i zakneblowali. Nawet ją parę razy
uderzyli. Dodawaliśmy im animuszu:
– Niech wreszcie zamilknie ta wariatka! Nie jest tu sama! Niech stuli
gębę!...
Zdzielili ją kilka razy w głowę tak, że o mało jej nie zabili. Synek czepiał
się jej spódnicy bez jednego krzyku, bez słowa. Już nawet nie płakał.
Noc zdawała się nie mieć końca. O świcie pani Schächter uspokoiła się.
Siedziała skulona w kącie z tępym, pustym wzrokiem. Już nas nie widziała.
Siedziała tak cały dzień, milcząca, nieobecna, wyobcowana. Gdy zapadła
noc, znowu zaczęła wrzeszczeć:
– Pali się, tam!
Wskazywała wciąż ten sam punkt w oddali. Już nam się odechciało ją
bić. Dusiliśmy się z gorąca, pragnienia, smrodu, ale to było nic w
porównaniu z jej rozdzierającym krzykiem. Jeszcze parę dni i też
zaczęlibyśmy wyć.
Na szczęście dojechaliśmy do jakiegoś dworca. Ci, którzy byli bliżej
okien, przeczytali na głos nazwę stacji:
– Auschwitz.
Nikt nigdy o czymś takim nie słyszał.
Pociąg nie odjeżdżał. Dobiegało końca długie popołudnie. Wreszcie
rozsunęły się drzwi wagonu. Pozwolono dwóm osobom wysiąść i pójść po
wodę.
Opowiedziały nam po powrocie, że dały komuś złoty zegarek i dzięki
temu czegoś się dowiedziały. Dojechaliśmy do stacji końcowej. Niedługo
będziemy wysiadać. Tuż obok jest obóz pracy. Warunki są całkiem znośne.
Nie będzie rozdzielania rodzin. Tylko młodzi pójdą pracować do fabryk.
Starcy i chorzy będą pracować w polu.
Zaczęliśmy od razu ufniej patrzyć w przyszłość. Uwolniliśmy się od
dręczących nas w ciągu minionych nocy lęków. Wyraziliśmy za to
wdzięczność Bogu.
Pani Schächter siedziała w kącie skulona, milcząca, obojętna na
optymistyczny nastrój, jaki zapanował dookoła. Synek głaskał ją po ręku.
Do wnętrza wagonu wdzierało się powoli światło zmierzchu. Zaczęliśmy
jeść ostatnie zapasy. O dziesiątej wieczorem wszyscy znaleźli sobie
dogodną pozycję do drzemki i wkrótce potem zasnęli. I raptem krzyk:
– Ogień! Pali się! Patrzcie, tam!...
Zerwaliśmy się na równe nogi i skoczyliśmy do okien. I tym razem
uwierzyliśmy jej przez chwilę. Ale na dworze panowały kompletne
ciemności. Wróciliśmy zawstydzeni na miejsca, mimo woli nękani
strachem. Ponieważ w dalszym ciągu wrzeszczała, znowu jej parę razy
dołożyliśmy i w końcu, z wielkim trudem, udało nam się ją uciszyć.
Nasz wagonowy „nadzorca” zawołał niemieckiego oficera spacerującego
po peronie i poprosił, by zabrano chorą do wagonu szpitalnego.
– Cierpliwości – odpowiedział tamten – cierpliwości. Niedługo ją
zabierzemy.
Około jedenastej pociąg znowu ruszył. Cisnęliśmy się do okien. Wagony
toczyły się wolno po szynach. Kwadrans później pociąg jeszcze bardziej
zwolnił. Przez okna widać było druty kolczaste. Domyśliliśmy się, że to
obóz.
Całkiem zapomnieliśmy o pani Schächter. Nagle rozległo się przeraźliwe
wołanie:
– Patrzcie, Żydzi! Patrzcie na ten ogień! Na te płomienie!
Pociąg właśnie stanął i tym razem ujrzeliśmy na tle czarnego nieba
dobywające się z wysokiego komina płomienie.
Pani Schächter zamilkła tym razem sama. Znów na wszystko obojętna,
myślami nieobecna, wróciła do swojego kąta.
Patrzyliśmy na płomienie rozświetlające ciemności. W powietrzu unosiła
się wstrętna woń. Raptem drzwi wagonu otworzyły się. Do środka
wskoczyli dziwni osobnicy odziani w pasiaste kurtki i czarne spodnie.
Uzbrojeni w latarki i kije. Zaczęli okładać wszystkich, jak popadnie, i
krzyczeć:
– Wysiadać! Wszystko zostawić w wagonie! I to już!
Wyskoczyłem z wagonu. Spojrzałem po raz ostatni na panią Schächter.
Synek trzymał ją za rękę.
Przed nami płomienie. W powietrzu odór palonego ciała. Musiała być
północ. Dotarliśmy na miejsce. Do Birkenau.
ROZDZIAŁ III

W wagonie zostały ukochane przedmioty, które wlekliśmy ze sobą przez


całą drogę, a wraz z nimi resztki złudzeń.
Co dwa metry stał esesman z wycelowanym w naszą stronę pistoletem
maszynowym. Szliśmy ręka w rękę z tłumem.
Wyszedł nam na spotkanie podoficer SS uzbrojony w pałkę. Rzucił
rozkaz:
– Mężczyźni na lewo! Kobiety na prawo!
Parę słów wypowiedzianych spokojnym, obojętnym, wyzutym z emocji
głosem. A przecież był to moment, w którym miałem się rozstać z matką.
Nie zdążyłem jeszcze o tym pomyśleć, kiedy poczułem uścisk dłoni ojca;
zostaliśmy sami. Przez ułamek sekundy widziałem, jak matka i siostry szły
w prawą stronę. Tzipora trzymała mamę za rękę. Matka głaskała ją po
jasnych włosach, jakby chciała ją w ten sposób chronić, ja szedłem dalej z
ojcem i resztą mężczyzn. Nie miałem pojęcia, że rozstaję się z mamą i
Tziporą na zawsze. Szedłem dalej. Ojciec trzymał mnie za rękę.
Jakiś starzec za mną zwalił się na ziemię. Chwilę potem esesman stojący
obok chował pistolet do kabury.
Coraz mocniej trzymałem ojca za rękę. Myślałem wyłącznie o jednym:
oby tylko go nie stracić. I nie zostać sam.
Padł rozkaz:
– Piątkami w szeregach, zbiórka!
Zrobiło się zamieszanie. Coraz bardziej czułem, że musimy trzymać się
razem.
– Hej, chłopcze, ile masz lat? – zagadnął mnie jeden z więźniów.
Nie widziałem jego twarzy, miał zmęczony i jednocześnie ciepły głos.
– Niedługo skończę piętnaście.
– Jakie piętnaście. Osiemnaście.
– Nie, piętnaście – upierałem się.
– Nie bądź durniem. Słuchaj, co ci mówię.
Potem zapytał o to samo ojca, który odparł:
– Pięćdziesiąt.
Jeszcze bardziej rozeźlony, powiedział:
– Nie pięćdziesiąt. Czterdzieści. Osiemnaście i czterdzieści.
Zrozumiano?
I rozpłynął się w ciemnościach. Za chwilę zjawił się drugi; usta miał
pełne przekleństw:
– Po coście tu przyjechali, sukinsyny? No po co?
Ktoś odważył się odpowiedzieć:
– A jak pan myśli? Że dla przyjemności? Żeśmy się o to dopraszali?
Jeszcze chwila, a tamten by go udusił.
– Zamknij się, dupku, bo cię jak robaka rozdepczę! Trzeba się było w
domu powiesić, zamiast tu przyjeżdżać. Nie wiedzieliście, co się tu dzieje,
co się wyczynia w Auschwitz? Nie wiedzieliście? W 1944 roku?
Nie wiedzieliśmy. Nikt nam o tym nie powiedział. Nie wierzył własnym
uszom. Mówił coraz bardziej gwałtownym tonem:
– Widzicie ten komin? Widzicie? I te płomienie? (Pewnie, że widzimy).
Tam was zaprowadzą. Tam jest wasz grób. Nie rozumiecie jeszcze?
Naprawdę nie rozumiecie? Spalą was! Puszczą z dymem! Zamienią w
popiół!
Jego wściekłość coraz bardziej nabierała cech histerii. Staliśmy jak
skamieniali. Toż to jakiś koszmar! Niewyobrażalny koszmar!
Tu i ówdzie słychać było głosy:
– Musimy coś zrobić. Nie możemy dać się tak wymordować, iść
potulnie jak bydło na rzeź. Trzeba się zbuntować.
Było wśród nas kilku krzepkich mężczyzn. Mieli przy sobie noże.
Zaczęli namawiać innych do zaatakowania uzbrojonych strażników. Jakiś
młody chłopak zawołał:
– Niech świat się dowie o istnieniu Auschwitz! Niech dowiedzą się
wszyscy ci, którzy mogą się jeszcze przed tym uchronić...
Ale starsi błagali dzieci, by nie robiły głupstw:
– Nie wolno tracić otuchy nawet wtedy, gdy miecz wisi nam nad
głowami. Tak uczyli nasi mędrcy.
Ucichł powiew buntu. Doszliśmy do skrzyżowania. Pośrodku, w asyście
innych oficerów, stał osławiony doktor Mengele (typowy oficer SS:
okrutna, nie pozbawiona inteligencji twarz, w oku monokl). Trzymał w
ręku pałeczkę dyrygenta i machał nią bez przerwy, to w prawo, to w lewo.
Stanąłem przed nim.
– Ile masz lat? – zapytał, jak mu się chyba zdawało, ojcowskim tonem.
– Osiemnaście – odpowiedziałem drżącym głosem.
– Zdrowy?
– Zdrowy.
– Zawód?
Powiedzieć, że student?
– Rolnik – usłyszałem własną odpowiedź.
Rozmowa trwała najwyżej parę sekund. Ale mnie się zdawało, że całą
wieczność.
Machnął pałeczką w lewo. Zrobiłem pół kroku do przodu. Chciałam się
najpierw przekonać, dokąd poślą ojca. Gdyby poszedł w prawo,
pobiegłbym za nim. Pałeczka po raz wtóry powędrowała w lewo. Kamień
spadł mi z serca.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, który kierunek jest dobry, w lewo czy w
prawo; która droga prowadzi do miejsca kaźni, a która do krematorium.
Mimo to byłem szczęśliwy: byliśmy razem. Kolumna kroczyła z wolna do
przodu.
Podszedł do nas kolejny więzień:
– I co, zadowoleni?
– Tak – odpowiedział ktoś.
– Biedacy, idziecie do krematorium.
Wyglądało na to, że mówił prawdę. Z pobliskiego dołu wzbijały się w
górę potężne płomienie. Coś w nim palono. Do jamy w ziemi podjechała
ciężarówka, z której wyrzucono ładunek: małe dzieci. Niemowlęta!
Widziałem to, na własne oczy... Płonące dzieci! (Czy można się dziwić, że
do dziś spędza mi to sen z powiek?)
Oto co nas czeka. Kawałek dalej będzie inny, większy dół, tym razem dla
dorosłych.
Aż się musiałem uszczypnąć. Czy aby na pewno żyję? Czy nie śnię? Nie
byłem w stanie w to uwierzyć. Jak to możliwe, że palą ludzi, dzieci, a świat
milczy? Nie, to nie może być prawda. To jakiś zły sen... Zaraz się obudzę,
zerwę z bijącym sercem na równe nogi i stwierdzę, że jestem w swoim
dziecięcym pokoju pośród książek...
Wyrwał mnie z zadumy głos ojca:
– Szkoda... Szkoda, że nie poszedłeś z matką... Sporo dzieci w twoim
wieku tak zrobiło...
Miał straszliwie smutny głos. Czułem, że wolałby nie widzieć, co ze mną
zrobią. Nie chciał patrzyć, jak palą jego jedynego syna.
Czoło pokrywał mu zimny pot. Powiedziałem, że nie wierzę, żeby w
naszych czasach palono ludzi, że ludzkość nigdy by na coś takiego nie
pozwoliła.
– Ludzkość? A co ją nasz los obchodzi? Dziś wszystko wolno. Wszystko
jest możliwe, nawet krematoryjne piece...
Głos wiązł mu w gardle.
– Jeśli to prawda, ojcze, nie chcę dłużej czekać. Rzucę się na druty pod
napięciem. Lepsze to niż wielogodzinne konanie w płomieniach.
Nic mi na to nie odpowiedział. Płakał. Był roztrzęsiony. Wszyscy
dookoła płakali. Ktoś zaczął odmawiać kadisz, modlitwę za zmarłych. Nie
wiem, czy w długich dziejach narodu żydowskiego zdarzyło się
kiedykolwiek, by ludzie odmawiali za samych siebie kadisz.
– Jisgadel wejskadasz Szmej raba... Niech będzie wywyższone i
poświęcone Imię Jego wielkie... – szeptał ojciec.
Po raz pierwszy poczułem narastający we mnie bunt. Dlaczego miałbym
wysławiać Jego imię? Pan Wszechświata, Wiekuisty, Wszechmogący i
surowy, milczał jak grób. Za co miałbym Mu dziękować?
Szliśmy dalej. Byliśmy coraz bliżej dołu, z którego bił straszliwy żar.
Jeszcze dwadzieścia kroków. Jeśli miałem się zabić, należało to zrobić
teraz. Zostało kilkanaście kroków. Zagryzałem usta, żeby ojciec nie słyszał,
jak mi szczękają zęby. Jeszcze dziesięć. Osiem. Siedem. Szliśmy powoli,
jak za własnym karawanem. Jeszcze tylko cztery. Trzy. Dół ziejący ogniem
był tuż-tuż. Zbierałem resztki sił, by wyrwać się z szeregu i rzucić na druty.
Żegnałem się w duchu z ojcem, z całym światem i wbrew samemu sobie
szeptałem: Jisgadel wejskadasz Szmej raba... Niech będzie wywyższone i
poświęcone Imię Jego wielkie... Czułem, że za chwilę pęknie mi serce.
Klamka zapadła. Stałem twarzą w twarz z aniołem śmierci.
Otóż nie. O dwa kroki od dołu kazali nam skręcić w lewo, a potem wejść
do baraku.
Trzymałem mocno ojca za rękę. A on zapytał:
– Pamiętasz panią Schächter, tę z pociągu?

Nigdy nie zapomnę tej nocy, pierwszej nocy spędzonej w obozie, która
zamieniła moje życie w mroczne, zaryglowane więzienie.
Nigdy nie zapomnę tego dymu.
Nigdy nie zapomnę drobnych twarzyczek dzieci, których ciała
zamieniały się na moich oczach w kłęby dymu pod milczącym niebem.
Nigdy nie zapomnę płomieni, które strawiły doszczętnie moją wiarę.
Nigdy nie zapomnę tej nocnej ciszy, która odebrała mi na wieki chęć do
życia.
Nigdy nie zapomnę tych chwil, które zabiły mego Boga i moją duszę, ani
obróconych wniwecz marzeń.
Nigdy tego wszystkiego nie zapomnę, choćbym miał żyć tak długo jak
sam Bóg. Nigdy.
Zaprowadzili nas do długiego baraku. Miał w dachu parę niebieskawych
okienek. Tak pewnie wygląda przedsionek piekieł. Tłum ludzi, nieustające
krzyki, przerażające bestialstwo.
Powitały nas dziesiątki uzbrojonych w kije więźniów, którzy nie
wiedzieć czemu tłukli na oślep każdego, kto im się nawinął pod rękę.
Rzucali rozkazy:
– Rozbierać się do naga! Szybko! Raus! Wolno zatrzymać tylko paski i
buty...
Kazali nam zostawić ubrania w głębi baraku. Już ich tam leżała cała
sterta. Nowiutkie i znoszone garnitury, podarte płaszcze i łachmany.
Staliśmy nago. I dygotaliśmy z zimna.
Paru oficerów SS kręciło się po baraku i wypatrywało silnych mężczyzn.
Skoro siła była w takiej cenie, może trzeba było udawać siłaczy? Ojciec
myślał całkiem inaczej. Lepiej się nie wyróżniać. I dzielić los innych. (Z
czasem okazało się, że miał rację. Ci, których tego dnia wybrano, zostali
wcieleni do Sonderkommando, komanda pracującego w krematorium. Bela
Katz, syn zamożnego kupca z naszego miasta, przyjechał do Birkenau w
pierwszym transporcie na tydzień przed nami. Kiedy dowiedział się o
naszym przyjeździe, przekazał nam liścik, w którym pisał, że wybrany jako
ten silny, osobiście wrzucał zwłoki ojca do krematoryjnego pieca).
Nie dawali nam chwili wytchnienia:
– Marsz do fryzjera!
Poszedłem posłusznie z paskiem i butami w ręku w stronę miejsca, w
którym uwijali się fryzjerzy. Golili, czy raczej wyrywali maszynkami włosy
i wszelki zarost. Wciąż chodziła mi po głowie jedna myśl: muszę
koniecznie trzymać się ojca.
Uwolniwszy się z rąk fryzjerów, zaczęliśmy krążyć wśród tłumu,
spotykając raz po raz przyjaciół i znajomych. Wybuchaliśmy na ich widok
radością, tak, tak, radością: „Bogu niech będą dzięki! Więc żyjesz!...”.
Ale byli i tacy, którzy płakali. Chociaż resztkami sił. „Dlaczego daliśmy
się tu przywieźć? Dlaczego nie umarliśmy we własnym domu?”, pytali,
szlochając.
Nagle ktoś rzucił mi się na szyję i uściskał mnie. Był to Yechiel, brat
rabina z Sighet. Płakał rzewnymi łzami. Myślałem, że szlocha z radości, że
żyje.
– Nie płacz, Yechiel – powiedziałem. – Też mi tamtych żal...
– Nie płakać, mówisz? Jesteśmy o krok od śmierci. Lada moment nas
dosięgnie. Rozumiesz? I jak tu nie płakać?
Za niebieskawymi szybami w dachu rozpraszały się powoli ciemności.
Już się nie bałem. Padałem ze zmęczenia.
Wspomnienie o nieobecnych zacierało się z wolna w pamięci. Jeszcze się
o nich mówiło: „Bóg raczy wiedzieć, co się z nimi stało”, ale nikt się
szczególnie nie przejmował ich losem. Nie byliśmy w stanie o niczym
myśleć. Odrętwiały nam zmysły, wszystko rozpływało się we mgle. Nie
było się czego uchwycić. Instynkt przeżycia, samoobrony, ambicje –
wszystko gdzieś przepadło. W ostatnim przebłysku świadomości
pomyślałem sobie, że jesteśmy niczym błądzące w krainie nicości
potępione dusze, skazane po kres dziejów na tułaczkę po wszechświecie w
poszukiwaniu odkupienia, w pogoni za zapomnieniem, bez większej wiary
w to, że kiedykolwiek ich zaznają.
Około piątej rano wypędzono nas z baraku. Kapo znowu zaczęli nas bić,
ale ja nie czułem już bólu. Chłostał nas lodowaty wiatr. Staliśmy nago, z
paskami i butami w rękach. Padł rozkaz: „Biegiem!”. Ruszyliśmy. Po paru
minutach biegu – kolejny barak.
Przy wejściu beczka z naftą. Dezynfekcja. Każdy musi się zanurzyć.
Potem gorący prysznic. Raz-dwa. I znów wyganiają nas na dwór. I znowu
biegiem. Jeszcze jeden barak: magazyn. Nieprawdopodobnie długie stoły.
Stosy więziennych ubrań. Biegniemy. Każdy chwyta w locie przydziałowe
spodnie, kurtkę, koszulę i skarpetki.
W ciągu paru chwil przestaliśmy wyglądać jak ludzie. W mniej
tragicznej sytuacji pękalibyśmy ze śmiechu. Banda przebierańców! Meir
Katz, prawdziwy olbrzym, dostał chłopięce spodnie, a chuderlawy Stern –
kurtkę, w której zmieściłoby się paru takich jak on. Od razu zaczęliśmy się
tym wymieniać.
Zerknąłem na ojca. Był nie do poznania. Oczy straciły dawny blask.
Miałem ochotę coś mu powiedzieć, ale nie wiedziałem co.
Noc dobiegła końca. Na niebie jaśniała poranna zorza. A ja stałem się
niepostrzeżenie całkiem innym człowiekiem. Dawny uczeń szkoły
talmudycznej, niewinne dziecię umarło strawione ogniem. Została ze mnie
jedynie cielesna powłoka. Mroczny płomień wkradł mi się do duszy i
doszczętnie ją pochłonął.
Tyle rzeczy wydarzyło się w ciągu paru godzin, że całkowicie straciłem
poczucie czasu. Jak dawno opuściliśmy domy? A getto? A pociąg? Czyżby
upłynął od tej pory ledwie tydzień? A może tylko noc, jedna jedyna noc?
Jak długo staliśmy na lodowatym wietrze? Godzinę? Zwykłą godzinę?
Sześćdziesiąt minut?
Musiało mi się to wszystko śnić.

Nieopodal pracowali więźniowie. Jedni kopali doły, inni wozili piasek.


Żaden z nich nawet na nas nie spojrzał. Byliśmy jak uschnięte drzewa
pośród pustyni. Ludzie z tyłu rozmawiali. Nie miałem najmniejszej ochoty
słuchać, kto i o czym mówi. Nikt nie śmiał odezwać się głośniej, choć nie
było w pobliżu żadnego strażnika. Wszyscy mówili szeptem. Może z
powodu gęstego, cuchnącego dymu drapiącego w gardle...
Kazali nam wejść do kolejnego baraku, na terenie obozu cygańskiego.
Piątkami.
– I nie ruszać się!
Nie było podłogi. Tylko dach i ściany. Nogi grzęzły nam w błocie. Znów
zaczęło się wyczekiwanie. Zasnąłem na stojąco. Śniło mi się łóżko,
pieszczoty matki. Obudziłem się i poczułem, że stoję w błocie. Obok mnie
jedni przewracali się na ziemię, drudzy natychmiast podnosili krzyk:
– Czyście oszaleli? Powiedzieli, że mamy stać. Chcecie ściągnąć na
wszystkich nieszczęście?
Jakby nie zwaliły się już na nas wszelkie możliwe niedole. Po jakimś
czasie wszyscy siedzieli w błocie. Ale trzeba się było natychmiast
podrywać, ilekroć jakiś kapo przychodził sprawdzić, czy ktoś nie ma
przypadkiem nowych butów. Należało mu je oddać. Nie warto się było
stawiać; najpierw bił bez opamiętania, a potem i tak buty zabierał.
Traf chciał, że miałem nowe buty. Ale ponieważ były straszliwie
zabłocone, nikt tego nie zauważył. Podziękowałem modlitwą Bogu za to, że
stwarzając swój nieskończenie piękny świat, nie zapomniał o błocie.
Nagle zapadła przytłaczająca cisza. Wszedł oficer SS. Poczuliśmy dotyk
anioła śmierci. Wpiliśmy się wzrokiem w jego mięsiste wargi. Przemówił
do nas ze środka baraku:
– Jesteście w obozie koncentracyjnym. W Auschwitz...
Przerwał na chwilę. Czekał na reakcję. Do dziś utkwiła mi w pamięci
jego twarz: wysoki trzydziestolatek, który na twarzy i w oczach miał
wypisaną zbrodnię. Patrzył na nas jak na stado wynędzniałych kundli
czepiających się rozpaczliwie życia.
– Zapamiętajcie to sobie. Zapamiętajcie raz na zawsze. Wyryjcie to
sobie w pamięci. Jesteście w Auschwitz. A Auschwitz to nie jakiś tam
kurort. To obóz koncentracyjny. Tu trzeba pracować. Bo jak nie, traficie do
komina. Do krematorium. Praca albo krematorium – wybierajcie.
Niemało przeżyliśmy tej nocy i zdawało nam się, że nic już nie zdoła nas
wystraszyć. Ale po tych słowach przeszły nas ciarki. Słowo „komin” nie
było tu pustym dźwiękiem; unosiło się nam w kłębach dymu nad głowami.
Kto wie, może tylko ono zachowało tu sens. Esesman wyszedł z baraku.
Zjawili się z krzykiem kapo:
– Wszyscy fachowcy – ślusarze, stolarze, elektrycy, zegarmistrze –
wystąp!
Resztę więźniów przeniesiono do innego, tym razem murowanego
budynku. Pozwolono nam usiąść. Pilnował nas więzień Cygan.
Ojca złapała nagle kolka. Wstał, podszedł do Cygana i zapytał grzecznie:
– Przepraszam... Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie są szalety?
Cygan mierzył go przez chwilę uważnie wzrokiem. Jakby chciał się
upewnić, że człowiek, który do niego mówi, jest istotą z krwi i kości,
żywym stworzeniem posiadającym ciało i brzuch. Po czym, jakby wyrwany
z letargicznego snu, uderzył go tak mocno w twarz, że ten runął na ziemię i
dowlókł się na miejsce na czworakach.
Nawet nie drgnąłem. Co się ze mną, u diabła, stało? Ktoś na moich
oczach bije ojca, a ja stoję i przyglądam się temu, nie mrugnąwszy okiem?
Jeszcze wczoraj rozszarpałbym pewnie tego bandytę. Czy aż tak bardzo się
zmieniłem? Tak szybko? Zaczęło mnie gryźć sumienie. Pomyślałem tylko:
nigdy im tego nie wybaczę. Ojciec odgadł chyba moje myśli. Szepnął mi do
ucha: „To nie bolało”. Na twarzy miał jeszcze czerwony ślad po uderzeniu.

– Wszyscy wychodzić!
Do naszego strażnika dołączyła dziesiątka innych Cyganów. Świstały w
powietrzu pałki i pejcze. Nogi same mnie niosły. Próbowałem chować się
przed ciosami za innymi. Świeciło wiosenne słońce.
– Piątkami, zbiórka!
Tuż obok pracowali więźniowie, których widziałem przez chwilę rano.
Ani śladu strażnika w pobliżu, tylko cień komina... Rozleniwiony
promieniami słońca i rozmarzony poczułem raptem, że ktoś mnie ciągnie za
rękaw.
– Rusz się, synku – usłyszałem głos ojca.
Szliśmy dalej. Wciąż otwierały się i zamykały drzwi. Wszędzie dookoła
druty kolczaste pod napięciem. Co krok biała tablica z trupią czaszką. I
napis: „Uwaga! Grozi śmiercią!”. Czyste kpiny – czy jest tu choć jedno
miejsce, w którym nie grozi człowiekowi śmierć?
Cyganie zatrzymali się przy jednym z baraków. Zastąpili ich esesmani.
Otoczyli nas. Rewolwery, pistolety maszynowe, policyjne psy.
Szliśmy jakieś pół godziny. Rozejrzałem się dookoła i stwierdziłem, że
druty zostały za nami. Wyszliśmy poza teren obozu.
Był piękny majowy dzień. W powietrzu unosiły się wiosenne wonie.
Słońce chyliło się ku zachodowi.
Po niedługim marszu ujrzeliśmy kolczaste druty innego obozu. I żelazną
bramę, nad którą był napis: „Praca czyni wolnym”.
Auschwitz.

Pierwsze wrażenie: lepiej niż w Birkenau. Zamiast drewnianych baraków


dwupiętrowe murowane budynki. Tu i ówdzie ogródki. Zaprowadzili nas do
jednego z bloków. Usiedliśmy na ziemi przed wejściem i znów zaczęło się
czekanie. Od czasu do czasu wpuszczano kogoś do środka. Była tam łaźnia,
do której każdy musiał wejść. Nawet jeśli przechodził wiele razy w ciągu
dnia z obozu do obozu.
Po wyjściu spod gorącego prysznica dygotaliśmy w ciemnościach z
zimna. Ubrania zostały w bloku, obiecali nam dać inne.
Około północy kazali nam biec:
– Szybciej! – wrzeszczeli strażnicy. – Im szybciej będziecie biec, tym
szybciej pójdziecie spać.
Po paru minutach szalonego biegu dotarliśmy do kolejnego bloku.
Czekał tam na nas blokowy, młody Polak. Powitał nas uśmiechem. Zaczął
mówić, a my, mimo zmęczenia, słuchaliśmy go cierpliwie.
– Koledzy, jesteście w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Przed wami
długa droga usłana cierpieniem. Ale nie traćcie otuchy. Udało wam się
przebrnąć przez najgorsze, czyli przez selekcję. Więc zbierajcie teraz siły i
nie załamujcie się. Wszyscy dożyjemy dnia wyzwolenia. Zachowajcie
wiarę, niezłomną wiarę w życie. Odgońcie od siebie rozpaczliwe myśli, a
oddalicie śmierć. Piekło nie trwa wiecznie... A teraz prośba, a raczej rada:
bądźcie dla siebie życzliwi. Jesteśmy wszyscy braćmi i doświadczamy tego
samego losu. Nad naszymi głowami unosi się ten sam dym. Pomagajcie
sobie nawzajem. Tylko w ten sposób zdołacie przeżyć. No, dość już tego
gadania, jesteście zmęczeni. I jeszcze jedno: to jest blok 17; odpowiadam tu
za porządek; każdy może do mnie przyjść, gdyby chciał się na kogoś
poskarżyć. To wszystko. Idźcie spać. Po dwóch na pryczy. Dobranoc.

Pierwsze ludzkie słowa.


Wdrapaliśmy się na prycze i od razu zapadliśmy w twardy sen.
Następnego dnia rano starsi więźniowie obeszli się z nami łagodnie.
Poszliśmy do umywalni. Dali nam nowe ubrania. Przynieśli czarną kawę.
Około dziesiątej wyszliśmy z bloku, bo miało być sprzątanie.
Rozgrzaliśmy się na słońcu. Byliśmy w znacznie lepszym nastroju. Sen
okazał się prawdziwym dobrodziejstwem. Spotkaliśmy kilku przyjaciół,
zamieniliśmy z nimi parę słów. Rozmawialiśmy o wszystkim i o
wszystkich, tylko nie o tych, którzy odeszli. Panowało przekonanie, że
wojna niebawem się skończy.
Około południa dostaliśmy po misce gęstej zupy. Choć skręcałem się z
głodu, nawet jej nie tknąłem. Wciąż jeszcze byłem rozpieszczonym
dzieckiem z Sighet. Ojciec zjadł łapczywie całą moją porcję.
Potem zrobiliśmy sobie w cieniu bloku małą sjestę. Oficer SS z
zabłoconego baraku najwyraźniej nas oszukał – Auschwitz był
najprawdziwszym kurortem...
Po południu ustawili nas w szeregach. Trzech więźniów przyniosło stół i
narzędzia lekarskie. Każdy z nas musiał podejść do stołu z podciągniętym
lewym rękawem. Trzech starszych więźniów uzbrojonych w strzykawki
wytatuowało nam na lewym przedramieniu numer. Ja zostałem A-7713. Od
tej chwili nie miałem nazwiska.
O zmierzchu odbył się apel. Komanda wróciły z pracy. Orkiestra grała
przy bramie marsze wojskowe. Dziesiątki tysięcy więźniów stały na
baczność, a esesmani sprawdzali, czy nikogo nie brakuje.
Po apelu więźniowie ze wszystkich bloków rozeszli się po obozie w
poszukiwaniu przyjaciół, krewnych i sąsiadów przybyłych z ostatnim
transportem.

Mijały dni. Rano czarna kawa. W południe zupa. (Od trzeciego dnia jadłem
już z apetytem każdą). O szóstej wieczorem apel. Potem chleb i coś tam
jeszcze. O dziewiątej spanie.
Byliśmy w Auschwitz od tygodnia. Skończył się apel, czekaliśmy już
tylko na końcowy gong. Nagle usłyszałem, że ktoś chodzi od szeregu do
szeregu i pyta:
– Jest tu gdzieś Wiesel z Sighet?
Okazał się malutkim człowieczkiem w okularach, o pomarszczonej,
postarzałej twarzy. Ojciec odparł:
– Tak, to ja.
Niepozorny mężczyzna przyglądał mu się dłuższą chwilę, mrużąc oczy:
– Nie poznaje mnie pan... Nie poznaje... Jesteśmy krewnymi, nazywam
się Stein. Już mnie pan nie pamięta? Stein! Stein z Antwerpii. Mąż Reizel.
Pańska żona jest jej ciotką. Często do nas pisała listy... i to jakie!
Ojciec rzeczywiście go nie poznał. Musiał go bardzo słabo znać, bo całe
życie tkwił po uszy w sprawach gminy, kiepsko zaś orientował się w
sprawach rodzinnych. Zawsze błądził gdzieś myślami. (Kiedyś przyjechała
do nas z wizytą kuzynka. Chociaż mieszkała w naszym domu i siadała z
nami do stołu, ojciec dopiero po dwóch tygodniach ją zauważył). Nie, nie
mógł pamiętać Steina. Za to ja poznałem go od razu. Znałem jego żonę,
Reizel, która potem wyjechała do Belgii. Oto co nam powiedział:
– Wywieźli mnie w 1942 roku. A teraz usłyszałem, że przyjechał z
waszych stron transport, więc zacząłem was szukać. Pomyślałem sobie, że
może wiecie, co się dzieje z Reizel i z moimi dwoma synkami, którzy
zostali w Antwerpii...
Nic nie wiedziałem. Matka nie dostała od nich od 1940 roku ani jednego
listu. Ale skłamałem:
– Tak, pańska żona pisała do matki. Wszyscy mają się świetnie, i Reizel,
i dzieci...
Płakał z radości. Chciałby pewnie pobyć z nami trochę dłużej,
dowiedzieć się czegoś więcej, nasłuchać do syta pomyślnych wiadomości,
ale zobaczył nadchodzącego esesmana i musiał nas opuścić. Zdążył tylko
zawołać, że następnego dnia znów zajrzy.
Zadźwięczał gong, można się było rozejść. Poszliśmy po wieczorny
posiłek: chleb i margarynę. Byłem straszliwie głodny i niewiele myśląc,
połknąłem na miejscu całą rację. Ojciec zauważył:
– Nie wolno zjadać wszystkiego od razu. Trzeba myśleć o jutrze...
Widząc, że za późno dotarła do mnie jego rada, nawet nie ruszył swojej
porcji:
– Nie jestem głodny – powiedział.

Byliśmy w Auschwitz od trzech tygodni. Nie mieliśmy nic do roboty. Dużo


spaliśmy. Po południu i w nocy.
Naszym jedynym zmartwieniem było: jak się uchronić przed
wywiezieniem z obozu. Chcieliśmy tu zostać jak najdłużej. Nie było to aż
takie trudne; wystarczyło nie podawać się za robotnika
wykwalifikowanego. Niewykwalifikowani mieli wyjechać na końcu.
Na początku trzeciego tygodnia nasz blokowy został odwołany – uznano,
że jest zanadto ludzki. Nowy okazał się bezlitosny, a za pomocników miał
prawdziwych drani. Skończyły się dobre czasy. Zaczęliśmy się zastanawiać,
czy nie byłoby lepiej dostać się do pierwszej wyjeżdżającej grupy.
Krewny z Antwerpii, Stein, nadal nas odwiedzał, przynosząc czasem pół
racji chleba:
– Masz, Eliezerze, to dla ciebie.
Kiedy to mówił, łzy spływały mu po policzkach, tężały i zastygały
nieruchomo. Często ojcu powtarzał:
– Uważaj na syna. Jest taki wątły, wychudzony. Dbajcie o siebie, żeby
uniknąć selekcji. Musicie jeść! Wszystko jedno, co i kiedy. Pałaszujcie, ile
się da. Słabeusze długo tu miejsca nie zagrzeją...
A sam był chudy jak szczapa i taki słaby...
– Jedyne, co mnie trzyma przy życiu – mawiał – to świadomość, że
Reizel i chłopcy żyją. Gdyby nie to, chybabym się poddał.
Pewnego dnia przyszedł z rozpromienioną twarzą.
– Przyjechał transport z Antwerpii. Jutro do nich pójdę. Na pewno będą
mieli jakieś wiadomości...
I poszedł.
Więcej się nie pojawił. Dostał wiadomości. Tym razem prawdziwe.

Wieczorem, leżąc na pryczach, próbowaliśmy śpiewać chasydzkie pieśni.


Niski, głęboki głos Akiby Drumera rozdzierał nam serca.
Niektórzy rozprawiali o Bogu, Jego tajemniczych drogach, grzechach
narodu żydowskiego i przyszłym odkupieniu. Ja przestałem się modlić.
Jakże rozumiałem Hioba! Nie wyrzekłem się wiary w istnienie Stwórcy, ale
zwątpiłem w Jego absolutną sprawiedliwość.
Akiba Drumer mówił:
– Bóg wystawia nas na próbę. Chce się przekonać, czy jesteśmy w stanie
zapanować nad złymi instynktami, zniszczyć w sobie szatana. Nie wolno
nam tracić nadziei. Surowa kara, którą nam zesłał, jest widomym znakiem
Jego bezgranicznej miłości...
Hersz Genud, znawca kabały, mówił o końcu świata i o nadejściu
Mesjasza.
Słuchałem ich dysput i raz po raz nachodziła mnie myśl: „Co z mamą...
co z Tziporą...”.
– Mama jest jeszcze młoda – powiedział kiedyś ojciec. – Na pewno
trafiła do jakiegoś obozu pracy. A z Tzipory też już dorosła panienka.
Pewnie także jest gdzieś w obozie...
Jakżebyśmy chcieli w to wierzyć! Udawaliśmy obaj, że wierzymy. Ale
czy on naprawdę żywił tę nadzieję?
Wszystkich wykwalifikowanych robotników wysłano do innych obozów.
Została już tylko setka takich jak my.
– Dziś wasza kolej – zapowiedział pisarz blokowy. – Jedziecie z
pierwszym transportem.
O dziesiątej wydali nam codzienną rację chleba. Otoczyło nas kilkunastu
esesmanów. Policzyli nas. Po chwili byliśmy na skąpanej w słońcu
wiejskiej drodze. Po niebie płynęło parę niewielkich białych obłoków.
Szliśmy powoli. Strażnikom się nie spieszyło. Mogliśmy tylko się z tego
cieszyć. Przechodząc przez wsie, widzieliśmy sporo Niemców patrzących
na nas bez większego zdziwienia. Pewnie już niejeden taki pochód
widzieli...
Spotkaliśmy po drodze młode Niemki. Strażnicy zaczęli się do nich
zalecać. Dziewczęta chichotały. Pozwalały się obściskiwać, podszczypywać
i raz po raz wybuchały śmiechem. Przez znaczną część drogi całe to
towarzystwo śmiało się, żartowało, prawiło sobie czułe słówka.
Przynajmniej nie musieliśmy znosić krzyków i okładania kolbą.
Po czterech godzinach marszu dotarliśmy do kolejnego obozu. Do Buny2.
Zatrzasnęła się za nami jeszcze jedna żelazna brama.
ROZDZIAŁ IV

Obóz wyglądał jak po przejściu zarazy: opustoszały i wymarły. Między


blokami spacerowało ledwie paru przyzwoicie ubranych więźniów.
Na początku skierowano nas oczywiście do łaźni. Przyszedł do nas
komendant obozu – potężny, dobrze zbudowany, barczysty mężczyzna o
masywnym karku, wydatnych ustach i kręconych włosach. Wyglądał dość
dobrodusznie. W jego szaroniebieskich oczach pojawiał się raz po raz
wesoły błysk. W naszym transporcie było kilkoro dziesięcio- i
dwunastoletnich dzieci. Zainteresował się nimi i kazał przynieść im
jedzenie.
Dali nam nowe ubrania, po czym umieścili w dwóch namiotach.
Mieliśmy tam czekać na przydział do jednego z komand roboczych, a
potem przejść do bloków.
Wieczorem komanda wróciły z pracy. Odbył się apel. Zaczęliśmy szukać
znajomych, wypytywać starszych więźniów, do którego komanda i bloku
najlepiej się dostać. Wszyscy zgodnie odpowiadali:
– Buna to całkiem przyzwoity obóz. Da się wytrzymać. Najważniejsze,
żeby nie trafić do komanda budowlanego...
Jakbyśmy mieli prawo wyboru.

Komendantem namiotu był Niemiec. Miał twarz mordercy, mięsiste wargi,


ręce jak wilcze łapy. Obozowy wikt wyraźnie mu służył; z trudem się
poruszał. Podobnie jak komendant obozu lubił dzieci. Ledwieśmy się
zjawili, kazał nam przynieść chleb, zupę i margarynę. (Jak się później
okazało, nie robił tego bezinteresownie: wśród tutejszych
homoseksualistów kwitł handel dziećmi). Zakomunikował nam:
– Będziecie u mnie trzy dni na kwarantannie. Potem pójdziecie do pracy.
Jutro zbada was lekarz.
Podszedł do mnie jeden z jego przybocznych – chłopak o łobuzerskim
spojrzeniu i zaciętej twarzy:
– Chcesz być w dobrym komandzie?
– No chyba. Ale pod jednym warunkiem: że będę z ojcem.
– Dobrze – powiedział. – Mogę ci to załatwić. Za bezcen: dasz mi swoje
buty. Przyniosę ci inne.
Nie zgodziłem się. Buty były ostatnią rzeczą, jaka mi została.
– Mogę ci za to dać kawałek chleba z margaryną.
Spodobały mu się moje buty. Ale ich nie dostał. (A jednak później mi je
zabrali. Tyle że tym razem nic z tego nie miałem).
Badanie lekarskie na dworze bladym świtem. Na ławce trzech lekarzy.
Pierwszy nawet mnie nie osłuchał. Zapytał tylko:
– Dobrze się czujesz?
Któż by odważył się powiedzieć, że nie?
Za to dentysta wydawał się bardziej dociekliwy: kazał wszystkim
otwierać szeroko usta. Okazało się jednak, że nie szuka chorych, tylko
złotych zębów. Każdego, kto miał w ustach złoto, wpisywał na listę. Ja
miałem jedną koronę.
Przez trzy dni nic szczególnego się nie zdarzyło. Czwartego dnia o
świcie, kiedy staliśmy przed namiotem, zjawili się kapo. Zaczęli wybierać
mężczyzn, którzy, nie wiedzieć czemu, przypadli im do gustu.
– Ty... ty... i ty... – wskazywali palcem jak kupcy wybierający bydło lub
inny towar na targu.
Poszliśmy za naszym kapo, młodym chłopakiem. Kazał nam się
zatrzymać przed wejściem do pierwszego bloku, w pobliżu obozowej
bramy. Przed blokiem orkiestry. Byliśmy zaskoczeni. No bo cóż my mamy
wspólnego z muzyką?
Orkiestra grała wciąż ten sam marsz wojskowy. Dziesiątki komand
maszerowały do pracy równym wojskowym krokiem. Kapo skandowali:
„Lewa, prawa, lewa, prawa!”.
Oficerowie SS z piórem i notesem w ręku zapisywali liczbę
wychodzących. Orkiestra grała marsza, dopóki nie wyszło za bramę
ostatnie komando. Wtedy dyrygent przestał machać batutą. Orkiestra
ucichła gwałtownie, a kapo wrzasnął:
– W szeregu zbiórka!
Ustawiliśmy się z muzykami po pięciu w szeregu. Wyszliśmy z obozu,
już bez muzyki, ale jednak, jak tamci, równym wojskowym krokiem. Wciąż
pobrzmiewały nam w uszach dźwięki marsza.
– Lewa, prawa! Lewa, prawa!
Zaczęliśmy rozmawiać z członkami orkiestry. Byli to niemal sami Żydzi:
Julek, Polak – okularnik z cynicznym uśmiechem na bladej twarzy; Louis –
słynny skrzypek z Holandii, który się żalił, że nie może grać Beethovena
(Żydzi mieli zakaz wykonywania utworów kompozytorów niemieckich).
Hans – młody, nadzwyczaj dowcipny berlińczyk. Podmajstrzy Franek –
student z Warszawy, był Polakiem.
Julek wszystko mi objaśnił:
– Pracujemy w składzie sprzętu elektrycznego, niedaleko stąd. Praca nie
jest ani ciężka, ani niebezpieczna. Ale Idek, kapo, ma czasem napady szału
i wtedy lepiej zejść mu z oczu.
– Masz szczęście, mały – powiedział Hans z uśmiechem. – Trafiłeś do
dobrego komanda...
Dziesięć minut później staliśmy przed składem. Wyszedł nam naprzeciw
majster, ubrany po cywilnemu Niemiec. Nie bardziej się nami przejął niż
handlarz odbierający dostawę starzyzny.
Nasi współtowarzysze mieli rację: praca rzeczywiście nie była ciężka.
Siedziało się na ziemi i liczyło śruby, żarówki i drobny sprzęt elektryczny.
Kapo długo nam tłumaczył, jak ważne jest to zajęcie, ostrzegając, że każdy,
kto okaże się leniem, będzie miał z nim do czynienia. Nowi koledzy z
miejsca mnie uspokoili:
– Nie masz co się bać. Musi tak mówić ze względu na majstra.
W składzie pracowało wielu Polaków spoza obozu i parę Francuzek.
Przywitały muzyków życzliwym spojrzeniem.
Franek, podmajstrzy, wziął mnie na bok:
– Nie zaharowuj się, nie spiesz. Ale uważaj, żeby cię na tym nie
przyłapał esesman.
– Panie podmajstrzy... Chciałbym być z ojcem.
– W porządku. Będziecie pracować razem.
Udało nam się.
Do naszej grupy dołączyło dwóch chłopców: Yossi i Tibi, bracia z
Czechosłowacji, których rodzice zginęli w Birkenau. Byli sobie oddani
ciałem i duszą.
Szybko zostaliśmy przyjaciółmi. Należeli kiedyś do syjonistycznej
organizacji młodzieżowej i znali mnóstwo hebrajskich pieśni. Zdarzało nam
się nucić po cichu melodie wysławiające spokojne wody Jordanu oraz
piękno i majestat Jerozolimy. Rozmawialiśmy też często o Palestynie. Ich
rodzice, podobnie jak moi, nie odważyli się wszystkiego zlikwidować i
wyjechać z kraju, póki był na to czas. Postanowiliśmy, że jeśli uda nam się
dożyć wyzwolenia, nie zostaniemy w Europie ani dnia dłużej. Wsiądziemy
na pierwszy statek odpływający do Hajfy.
Akiba Drumer, wciąż zatopiony w kabalistycznych wizjach, odkrył w
Biblii werset, który rozpatrywany w kategoriach numerologicznych
zwiastował w ciągu najbliższych tygodni wyzwolenie.

Przeprowadziliśmy się z namiotów do bloku muzyków. Każdy dostał koc,


miskę i kawałek mydła. Blokowym był niemiecki Żyd.
Dobrze było mieć przełożonego Żyda. Miał na imię Alfons. Był młodym
człowiekiem o steranej twarzy, bezgranicznie oddanym sprawie „swojego”
bloku. Ilekroć mógł, załatwiał kocioł zupy dla najmłodszych, najbardziej
wycieńczonych, dla wszystkich tych, którzy bardziej marzyli o dodatkowej
porcji jedzenia niż o wolności.

Pewnego dnia po powrocie ze składu wezwał mnie do siebie pisarz


blokowy:
– A-7713?
– Tak, to ja.
– Po jedzeniu pójdziesz do dentysty.
– Ale... mnie zęby nie bolą...
– Masz iść i już!
Poszedłem do bloku szpitalnego. Przed drzwiami stała kolejka około
dwudziestu więźniów. Niebawem mieliśmy się dowiedzieć, w jakim celu
nas wezwano: będą nam wyrywać złote zęby.
Dentysta, czeski Żyd, miał trupią twarz i przeraźliwie pożółkłe, zepsute
zęby, które było widać, ilekroć otwierał usta. Usiadłem na fotelu i
zapytałem go pokornie:
– Co pan zamierza zrobić?
– Nic szczególnego, usunąć ci złotą koronę – odparł obojętnym tonem.
Przyszło mi do głowy, żeby udać, że się źle czuję:
– Nie mógłby pan parę dni zaczekać, panie doktorze? Nie najlepiej się
czuję, mam gorączkę...
Zmarszczył czoło, zadumał się na chwilę i zmierzył mi puls.
– Dobrze, mój mały. Przyjdź, kiedy się lepiej poczujesz. Ale żebym nie
musiał cię wzywać!
Zgłosiłem się po tygodniu. Z podobną wymówką: chyba jeszcze nie
całkiem wyzdrowiałem. Nie okazał zdziwienia i, szczerze mówiąc, nie
wiem, czy mi uwierzył. Chyba był zadowolony, że przyszedłem bez
ponaglania. Jeszcze raz mi odroczył termin.
Parę dni po mojej wizycie gabinet został zamknięty, a samego dentystę
osadzono w więzieniu. Mieli go powiesić. Okazało się, że handlował
pokątnie złotymi zębami więźniów. Ani trochę nie było mi go żal. Byłem
wręcz zadowolony, że go to spotkało. Uratowałem złotą koronę. Mogła mi
się kiedyś przydać. Mogłem za nią kupić kromkę chleba, garstkę życia.
Obchodziła mnie już tylko codzienna miska zupy i kawałek czerstwego
chleba. Chleb, zupa – to było całe moje życie. Byłem już wyłącznie ciałem.
A może jeszcze gorzej: wygłodniałym żołądkiem. Tylko on czuł upływ
czasu.

Często pracowałem w składzie obok młodej Francuzki. Nie rozmawialiśmy


ze sobą: ona nie znała niemieckiego, ja francuskiego.
Wydawało mi się, że jest Żydówką, chociaż uchodziła za Aryjkę.
Przyjechała tu jako robotnica przymusowa.
Któregoś dnia Idek dostał swojego napadu szału, a ja napatoczyłem mu
się pod rękę. Rzucił się na mnie jak bestia, okładał pięściami po piersi, po
głowie, odpychał, chwytał na powrót, tłukł coraz bezlitośniej, dopóki nie
zalałem się krwią. Zagryzałem wargi, żeby nie wyć z bólu, ale on wziął
chyba moje milczenie za oznakę pogardy i jeszcze zacieklej mnie bił.
Nagle się uspokoił i jak gdyby nigdy nic kazał mi wracać do pracy.
Jakbyśmy ze sobą walczyli jak równy z równym.
Dowlokłem się do swojego kąta. Wszystko mnie bolało. Poczułem, że
ktoś ociera mi chłodną ręką zakrwawione czoło. Była to francuska
robotnica, o której wcześniej wspomniałem. Uśmiechnęła się do mnie
smutno i wsunęła mi do ręki kawałek chleba. Patrzyła mi prosto w oczy.
Czułem, że miała ochotę coś powiedzieć, ale dławił ją strach. Trwało to
dłuższą chwilę, po czym twarz jej pojaśniała i powiedziała niemal
bezbłędnie po niemiecku:
– Zaciśnij zęby, braciszku... Nie płacz. Odłóż złość i nienawiść na
później. Przyjdzie na to czas, ale nie teraz... Poczekaj. Zaciśnij zęby i
czekaj...

Wiele lat później jechałem paryskim metrem i czytałem gazetę.


Naprzeciwko mnie siedziała piękna ciemnowłosa kobieta o zamyślonych
oczach. Już gdzieś te oczy wcześniej widziałem. To była ona.
– Nie poznaje mnie pani?
– Nie znam pana.
– Była pani w 1944 roku w Niemczech, w Bunie, prawda?
– Owszem...
– Pracowała pani w składzie elektrycznym...
– Tak – powiedziała, odrobinę zmieszana. A po chwili: – Zaraz, zaraz...
Już wiem...
– Idek, kapo... żydowski chłopiec... pani ciepłe słowa...
Po wyjściu z metra usiedliśmy w kawiarnianym ogródku. Spędziliśmy
cały wieczór na przywoływaniu wspomnień. Nim się z nią rozstałem,
zapytałem:
– Mogę pani zadać pytanie?
– Nawet wiem jakie... Proszę.
– Jakie?
– Czy jestem Żydówką? Tak, jestem. I to z praktykującej rodziny.
Załatwiłam sobie podczas okupacji fałszywe papiery i podawałam się za
Aryjkę. Dzięki temu znalazłam się wśród robotników przymusowych i po
wywiezieniu do Niemiec uniknęłam obozu koncentracyjnego. Nikt w
składzie nie wiedział, że mówię po niemiecku. Inaczej zaczęliby coś
podejrzewać. Tych parę słów, które do pana powiedziałam, to była
nieostrożność, ale czułam, że mnie pan nie zdradzi...

Innym razem kazali nam pod nadzorem niemieckich żołnierzy ładować do


wagonów silniki Diesla. Idek przypominał kłębek nerwów. Z trudem nad
sobą panował. Nagle wpadł w szał. I wyładował całą złość na moim ojcu.
– Ty stary nierobie! – wrzasnął. – To ma być praca?
I zaczął okładać ojca żelaznym prętem. Ojciec skulił się najpierw od
ciosów, potem zgiął wpół jak rażone piorunem wyschłe drzewo – i runął.
Przyglądałem się całej scenie, nawet nie drgnąwszy. Nie odezwałem się
słowem. Myślałem raczej o tym, żeby zejść Idkowi z oczu i nie narazić się
na ciosy. Powiem więcej: nie na kapo byłem wściekły, tylko na ojca.
Miałem mu za złe, że doprowadził tamtego do wściekłości. Oto co może z
człowieka zrobić obóz koncentracyjny...

Franek, podmajstrzy, zauważył któregoś dnia, że mam złotą koronę.


– Daj mi swoją koronę, mały.
Odpowiedziałem, że to niemożliwe, że bez korony nie będę mógł jeść.
– Mówisz, jakby ci dawali nie wiem ile żarcia!
Znalazłem inny wykręt: podczas badania lekarskiego koronę wpisano na
listę: możemy na siebie ściągnąć niemałe kłopoty.
– Jeśli mi jej nie dasz, będzie cię to kosztowało o wiele drożej!
Sympatyczny, bystry chłopak zmienił się nagle nie do poznania. W
oczach pojawił mu się błysk zazdrości. Powiedziałem, że muszę poradzić
się ojca.
– Niech ci będzie. Ale jutro muszę mieć odpowiedź.
Kiedy opowiedziałem o tym ojcu, zbladł, milczał przez dłuższą chwilę,
po czym powiedział:
– Nie, synu, nie możemy tego zrobić.
– Będzie się na nas mścił!
– Nie odważy się.
Niestety, Franek dobrze wiedział, jak się do sprawy zabrać. Ojciec nigdy
nie był w wojsku i nie potrafił maszerować. A w obozie, ilekroć szło się w
grupie, trzeba było iść równym krokiem. Franek korzystał z każdej okazji i
dzień w dzień bezlitośnie go katował. Lewa, prawa i buch go pięścią! Lewa,
prawa i chlast po twarzy!
Postanowiłem sam trochę ojca podszkolić, nauczyć go zmieniać krok i
utrzymywać tempo. Zaczęliśmy ćwiczenia. Rzucałem przed blokiem
komendy: „lewa, prawa!”, a ojciec maszerował. Więźniowie sobie z nas
podkpiwali:
– Patrzcie, jak nasz mały oficer szkoli starego... Hej, generałku, ile
porcji chleba staruszek ci za to daje?
Ale ojciec robił ledwie widoczne postępy i ciągle dostawał od Franka
straszliwe cięgi.
– Wciąż nie umiesz maszerować równym krokiem, stary leniu?
Trwało to dwa tygodnie. Dłużej nie mogliśmy tego wytrzymać. Trzeba
się było poddać. Franek wybuchnął dzikim śmiechem:
– Wiedziałem, dobrze wiedziałem, że wygram, mały. Lepiej późno niż
wcale. Ale ponieważ kazałeś mi czekać, będzie cię to kosztowało
dodatkowo rację chleba. Dla jednego z moich kumpli, sławnego
warszawskiego dentysty. Za zdjęcie korony.
– Co takiego? Mam ci oddać s w o j ą rację chleba, żebyś ty mógł mi
zabrać m o j ą koronę?
Franek uśmiechał się.
– A niby jak mam to załatwić? Wybić ci zęby pięścią?
Tego samego wieczoru warszawski dentysta zerwał mi w latrynie koronę
zardzewiałą łyżeczką.
Franek zrobił się znowu milszy. Od czasu do czasu dawał mi nawet
dokładkę zupy. Ale nie trwało to długo. Dwa tygodnie później wszystkich
Polaków przeniesiono do innego obozu. Nie dość, że straciłem koronę, to
jeszcze nic z tego nie miałem.

Na kilka dni przed wyjazdem Polaków miałem kolejne przejście.


Była niedziela rano. Tego dnia nasze komando miało wolne. Ale Idek nie
chciał słyszeć o pozostaniu w obozie. Trzeba było pomaszerować do
składu. Zdziwił nas jego nagły zapał do pracy. W magazynie przekazał nas
Frankowi, mówiąc:
– Róbcie, co chcecie. Ale róbcie. Bo jak nie, pokażę wam, co potrafię...
I zniknął.
Zmęczeni siedzeniem w kucki, zaczęliśmy się włóczyć po składzie, w
nadziei, że znajdziemy jakiś kawałek chleba zapomniany przez któregoś z
robotników.
Doszedłem do końca budynku i usłyszałem dobiegające z niewielkiego
pomieszczenia obok odgłosy. Podszedłem bliżej i zobaczyłem na słomiance
Idka z młodą Polką, półnagich. Teraz już wiedziałem, dlaczego nie chciał z
nami zostać w obozie. Ściągnął tu setkę więźniów tylko po to, by się
przespać z dziewczyną! Tak mnie to rozbawiło, że wybuchnąłem
śmiechem.
Idek zerwał się na równe nogi, odwrócił się i mnie zobaczył, dziewczyna
próbowała zasłonić sobie piersi. Miałem ochotę uciec, ale nogi wrosły mi w
ziemię. Idek skoczył mi do gardła:
– Już ja ci pokażę, mały... Zobaczysz, jak się płaci za samowolne
opuszczenie miejsca pracy... Niedługo się przekonasz... A teraz jazda do
roboty...
Pół godziny przed spodziewanym końcem pracy kapo zwołał całe
komando. Apel. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Apel o tej porze? Tutaj?
Tylko ja wiedziałem, i to aż za dobrze. Kapo wygłosił krótką mowę:
– Zwykły więzień nie ma prawa mieszać się w cudze sprawy. Wygląda
na to, że jeden z was tego nie pojął, więc postaram się jasno mu to
wytłumaczyć, raz na zawsze.
Czułem, że pot spływa mi po plecach.
– A-7713!
Wystąpiłem z szeregu.
– Dać mi skrzynię!
Ktoś przyniósł skrzynię.
– Kładź się! Na brzuchu!
Zrobiłem, co kazał.
A potem czułem już tylko razy zadawane pejczem.
– Raz... dwa!... – liczył.
Robił to bez pośpiechu. Tylko na początku naprawdę mnie bolało.
Słyszałem, jak liczy:
– Dziesięć... jedenaście!...
Jego spokojny głos docierał do mnie jakby zza grubej ściany.
– Dwadzieścia trzy...
Jeszcze dwa, pomyślałem na wpół przytomny. Kapo chwilę odczekał.
– Dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć!
Już było po wszystkim. Ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, straciłem
przytomność. Dopiero gdy wylali na mnie wiadro zimnej wody, poczułem,
że wracam do siebie. Wciąż leżałem na skrzyni. Widziałem tylko, i to jak
przez mgłę, mokrą ziemię wokół. Po chwili usłyszałem wrzask. To musiał
być kapo. Zaczęło do mnie powoli docierać, o co mu właściwie chodzi:
– Wstawać!
Próbowałem chyba się podnieść, bo poczułem, że opadam na skrzynię. A
tak chciałem się z niej zwlec!
– Wstawaj! – wrzeszczał coraz głośniej.
Gdybym chociaż mógł się odezwać, gdybym mógł mu powiedzieć, że nie
mam siły się ruszyć... Ale nie byłem w stanie otworzyć ust.
Na rozkaz Idka dwóch więźniów podniosło mnie i zaprowadziło do
niego.
– Spójrz mi w oczy!
Patrzyłem, nie widząc. Myślałem o ojcu. Musiał cierpieć bardziej niż ja.
– Posłuchaj, sukinsynu! – powiedział zimno Idek. – To była kara za
twoje wścibstwo. Ale dostaniesz pięć razy tyle, jeśli ośmielisz się komuś
powiedzieć, co widziałeś! Jasne?
Kiwnąłem głową, raz, drugi, dziesiąty; kiwałem nią bez końca. Jakby
moja głowa postanowiła już zawsze mówić „tak”.

Pewnej niedzieli, gdy połowa z nas, w tym ojciec, była w pracy, reszta, ze
mną włącznie, z rozkoszą się rano wylegiwała.
Około dziesiątej zaczęły wyć syreny. Alarm. Blokowi zapędzili
wszystkich do budynków, esesmani pobiegli do schronów. Ponieważ
podczas alarmu strażnicy schodzili z wież i wyłączano prąd w drutach
kolczastych, stosunkowo łatwo było zbiec z obozu. Dlatego esesmani
dostali rozkaz zabijania każdego, kto znalazłby się poza blokiem.
Po paru chwilach obóz przypominał opuszczony okręt. Na drogach
między blokami żywej duszy. Niedaleko kuchni, dwa dobrze widoczne,
prawie pełne kotły gorącej, dymiącej zupy: Dwa nie strzeżone kotły zupy!
Jakaż by to była uczta! Cóż za pokusa! Wpatrują się w nie setki
błyszczących pożądaniem oczu. Są jak para jagniąt, na którą czyha stado
wilków. Para jagniąt bez pasterza, prawdziwa gratka. Ale kto się odważy?
Strach był silniejszy niż głód.
Nagle zobaczyliśmy, że ktoś ostrożnie otwiera drzwi bloku 37. Wyłonił
się z nich człowiek, który zaczął pełznąć jak robak w kierunku kotłów.
Setki oczu śledziły każdy jego ruch. Setki oczu pełzły wraz z nim i wraz
z nim kaleczyły się o kamienie. Wszystkim mocniej biły serca – przede
wszystkim z zazdrości. Że on się odważył.
Gdy dowlókł się do pierwszego kotła, serca załomotały nam jeszcze
gwałtowniej: udało mu się. Zazdrość trawiła nas jak ogień stogi słomy. Ani
przez chwilę nie przyszło nam do głowy, że godzien jest podziwu.
Uśmiercaliśmy w myślach nieszczęsnego bohatera, który gotów był zginąć
dla miski zupy.
Leżał obok kotła, usiłując się podnieść i dosięgnąć ręką krawędzi. Czy to
z powodu wycieńczenia, czy ze strachu zastygł na jakiś czas w tej pozycji,
zbierając pewnie resztki sił. W końcu udało mu się wspiąć. Przez chwilę
wyglądało to tak, jakby się przeglądał w zupie, wypatrując własnego
odbicia, odbicia człowieka widma. Po czym niespodziewanie wydał z siebie
przeraźliwy okrzyk, straszliwe rzężenie, i rzucił się łapczywie na dymiącą
ciecz. Na dźwięk strzału podskoczyliśmy do góry. Mężczyzna upadł na
ziemię, z twarzą umazaną zupą, przez parę sekund wił się z bólu, po czym
zamarł w bezruchu.
Wtedy usłyszeliśmy nadlatujące samoloty. Niemal natychmiast zatrzęsły
się baraki.
– Bombardują Bunę! – zawołał ktoś.
Pomyślałem o ojcu. Ale mimo to się cieszyłem. Czyż to nie wspaniała
zemsta napawać oczy widokiem fabryki, którą pochłania ogień?
Słyszeliśmy wprawdzie o kolejnych klęskach wojsk niemieckich na
rozmaitych frontach, ale nie byliśmy pewni, czy można w to wierzyć. Dziś
mieliśmy namacalny dowód!
Nikt się nie bał. A przecież gdyby na bloki spadła bomba, pochłonęłaby
za jednym zamachem setki ofiar. Ale my nie czuliśmy lęku przed śmiercią,
w każdym razie nie przed taką. Każda spadająca bomba napełniała nas
radością, przywracała nam wiarę w życie.
Nalot trwał ponad godzinę. Żałowaliśmy, że nie stokroć dłużej... A potem
znów nastała cisza. Uleciały z wiatrem odgłosy ostatniego amerykańskiego
samolotu, a my zostaliśmy na naszym cmentarzysku. Na horyzoncie unosiła
się potężna smuga czarnego dymu. Znów zawyły syreny. Dobiegł końca
alarm.
Wyszliśmy z bloków. Chłonęliśmy całą piersią powietrze przesiąknięte
zapachem ognia i dymu, a oczy skrzyły się nam nadzieją. Pośrodku obozu,
obok placu apelowego, spadła bomba, ale nie wybuchła. Musieliśmy ją
wynieść na zewnątrz.
Komendant w asyście zastępcy i naczelnego kapo szedł wzdłuż bloków i
dokonywał inspekcji. Po obchodzie wyglądał na mocno wystraszonego.
Pośrodku obozu spoczywało ciało jedynej ofiary nalotu – mężczyzny z
twarzą ochlapaną zupą. Kotły zabrano do kuchni.
Esesmani wrócili na stanowiska przy karabinach maszynowych na
wieżach wartowniczych. Skończyły się żarty.
Po godzinie nadeszły, jak zwykle równym krokiem, wracające z pracy
komanda. Na widok ojca podskoczyłem z radości.
– Zrównali z ziemią wiele budynków, ale magazyn ocalał... –
powiedział.
Po południu pomaszerowaliśmy ochoczo odgruzowywać rumowisko.
Tydzień później po powrocie z pracy ujrzeliśmy na placu apelowym czarną
szubienicę.
Powiedziano nam, że zupę dostaniemy dopiero po apelu. Apel trwał
dłużej niż zwykle. Esesmani rzucali rozkazy bardziej oschłym niż
zazwyczaj tonem, coś dziwnego wisiało w powietrzu.
– Czapki zdjąć! – wrzasnął nagle komendant obozu.
Dziesięć tysięcy czapek natychmiast zniknęło z głów.
– Czapki włóż!
Dziesięć tysięcy czapek błyskawicznie wróciło na miejsce.
Otworzyła się brama obozu. Zjawił się pluton SS i nas otoczył: co trzy
kroki esesman, karabiny maszynowe na wieżach wycelowane w plac
apelowy.
– Boją się zamieszek – szepnął Julek.
Dwóch esesmanów podążyło w kierunku karceru. Wrócili, prowadząc
skazańca. Był to młody chłopak z Warszawy. Miał za sobą trzy lata obozu.
Silny, dobrze zbudowany, w porównaniu ze mną kolos.
Stał pobladły tyłem do szubienicy, obrócony twarzą w stronę swego
sędziego, komendanta obozu, bardziej przejęty niż przerażony. Ręce skute
łańcuchem wcale mu nie drżały. Patrzył chłodnym wzrokiem na setki
esesmanów i tysiące więźniów.
Komendant zaczął czytać wyrok, mocno akcentując każde zdanie:
– W imieniu Himmlera... więzień nr... ukradł w trakcie alarmu...
Zgodnie z ustawą... paragraf... więzień nr... zostaje skazany na karę śmierci.
Niech to służy za ostrzeżenie i przykład dla reszty więźniów.
Nikt nawet nie drgnął.
Czułem, jak mocno bije mi serce. Przestały już robić na mnie wrażenie
tysiące ludzi ginących dzień w dzień w krematoryjnych piecach Auschwitz
i Birkenau. Ale kiedy patrzyłem na tego chłopaka opartego o czekającą nań
szubienicę, byłem głęboko wstrząśnięty.
– Długo jeszcze potrwa ta ceremonia? Jeść mi się chce... – mamrotał pod
nosem Julek.
Na znak komendanta Lagerkapo podszedł do skazańca. W wykonaniu
zadania pomagali mu dwaj więźniowie. Za dwie miski zupy.
Kapo chciał zawiązać skazańcowi oczy, ale ten zaprotestował.
Kapo chwilę się ociągał, po czym założył mu na szyję sznur. Miał już
dawać pomocnikom znak, by wysunęli więźniowi krzesło spod nóg, gdy ten
wykrzyknął donośnym, spokojnym głosem:
– Niech żyje wolność! Przeklęte Niemcy! Przeklęte! Prze...
Kaci dopełnili dzieła.
Powietrze przeszył jak sztylet rozkaz:
– Czapki zdjąć!
Dziesięć tysięcy więźniów oddało cześć zmarłemu.
A potem cały obóz, blok po bloku, musiał przemaszerować przed
powieszonym i patrzyć na jego zgasłe oczy i zwisający język. Kapo i
blokowi pilnowali, by każdy patrzył nieboszczykowi prosto w twarz.
Potem pozwolono nam wrócić do bloków na posiłek.
Pamiętam, że tego wieczoru zupa wydała mi się nadzwyczaj smaczna...

Widziałem niejedną egzekucję przez powieszenie. Ale nigdy nie


zauważyłem, żeby któryś ze skazańców płakał. Ich wyschłe ciała od dawna
już nie pamiętały gorzkiego smaku łez.
Raz tylko było inaczej. Oberkapo pięćdziesiątego drugiego komanda
pracującego przy kablach był Holendrem. Prawdziwy, ponaddwumetrowy
olbrzym. Nadzorował pracę siedmiuset więźniów, którzy kochali go jak
brata. Nigdy nikogo nie uderzył ani nie znieważył.
Miał jako pomocnika jedno z tych dzieci, które w obozie nazywano
pipel. Chłopca o delikatnej, pięknej twarzy – rzecz tutaj niebywała.
(Pipel byli znienawidzeni w Bunie: bywali często okrutniejsi od
dorosłych. Widziałem kiedyś, jak jeden z nich, trzynastolatek, okładał
własnego ojca za to, że nie posłał jak należy łóżka. Stary człowiek płakał
cichutko, a chłopak wrzeszczał: „Jeśli natychmiast nie przestaniesz beczeć,
nie przyniosę ci więcej chleba! Zrozumiano?”. Ale małego pomocnika
Holendra wszyscy uwielbiali. Miał twarz smutnego anioła).

Pewnego dnia wybuchła w Bunie elektrownia. Wezwane na miejsce gestapo


stwierdziło, że to sabotaż. Wpadli na trop. Trop wiódł do bloku
holenderskiego Oberkapo. A tam podczas rewizji znaleziono sporą ilość
broni.
Natychmiast go aresztowali. Przez całe miesiące katowali go bez skutku.
Nikogo nie wydał. Przenieśli go do Auschwitz. I słuch o nim zaginął.
Mały pipel został w karcerze w naszym obozie. Też go torturowali, ale i
on milczał jak głaz. Więc skazali go na śmierć, podobnie jak dwóch innych
więźniów, u których znaleziono broń.
I kiedyś po powrocie z pracy zastaliśmy na placu apelowym trzy
szubienice. Wyglądały jak trzy czarne ptaszyska. Apel. Wokół placu
esesmani z wycelowanymi w naszą stronę lufami karabinów maszynowych:
tradycyjny ceremoniał. Pośrodku trzech zakutych w łańcuchy skazańców, a
wśród nich mały pipel, anioł o smutnych oczach.
Esesmani wydawali się bardziej zdenerwowani i niespokojni niż zwykle.
To nie takie proste powiesić małego chłopca na oczach tysięcy widzów.
Komendant obozu odczytał wyrok. Wszyscy patrzyli na dziecko. Chłopiec
był trupio blady, zagryzał wargi, ale wydawał się niemal spokojny. Skrywał
go cień szubienicy.
Tym razem Lagerkapo nie zgodził się pełnić roli kata. Zastąpiło go trzech
esesmanów.
Trzech skazańców weszło na krzesła. Na trzech szyjach zacisnęły się w
tej samej chwili pętle.
– Niech żyje wolność! – wykrzyknęło dwóch dorosłych.
Mały milczał.
– Gdzie jest Bóg, gdzie On jest? – zapytał ktoś za mną.
Na znak komendanta przewróciły się trzy krzesła.
W obozie zapanowała martwa cisza. Na horyzoncie zachodziło słońce.
– Czapki zdjąć! – wrzasnął komendant obozu chrapliwym głosem. A
myśmy płakali.
– Czapki włóż!
Potem zaczął się przemarsz przed szubienicami. Dwóch dorosłych już
nie żyło. Zwisały im z ust opuchnięte, zsiniałe języki. Ale trzeci sznur
wciąż się kołysał: chłopiec był tak lekki, że ciągle jeszcze żył...
Ponad pół godziny walczył ze śmiercią, konając na naszych oczach. A
my jak zwykle musieliśmy patrzeć mu prosto w twarz. Kiedy
przechodziłem przed nim, wciąż żył. Miał jeszcze różowy język i
przytomne oczy.
Usłyszałem za sobą ten sam męski głos, który raz jeszcze zapytał:
– Gdzie jest Bóg, gdzie On jest?
Na co jakiś głos we mnie odpowiedział:
– Jak to – gdzie? Tu, wisi na szubienicy...
Tego wieczoru zupa miała trupi smak.
ROZDZIAŁ V

Lato dobiegało końca. Kończył się rok żydowski.


W przeddzień Rosz Haszana, ostatniego dnia tego przeklętego roku,
wszyscy w obozie byli podminowani. Ostatni dzień... Dziwnie to w tym
miejscu brzmiało. A gdyby rzeczywiście miał się okazać ostatni?
Wydali nam wieczorny posiłek, nad podziw gęstą zupę, ale nikt jej nie
tknął. Chcieliśmy najpierw odmówić modlitwę. Tysiące milczących Żydów
o naznaczonych cierpieniem twarzach zebrały się na okolonym drutem
kolczastym placu apelowym.
Zapadała noc. Ze wszystkich bloków wciąż napływali więźniowie, zdolni
naraz ujarzmić czas i przestrzeń i podporządkować je sobie. „Kimże jesteś,
Panie Boże – myślałem z wściekłością – w porównaniu z tym zbolałym
tłumem, który tu przyszedł wykrzyczeć swą wiarę, swój gniew i swój bunt?
Cóż znaczy Twa wielkość, Panie Wszechświata, wobec tego bezmiaru
niemocy, upadku i upodlenia? Dlaczego jeszcze dręczysz ich zgnębione
dusze, ich słabowite ciała?”.
Na uroczyste nabożeństwo przyszło dziesięć tysięcy ludzi, w tym
blokowi i kapo, aniołowie śmierci.
– Wysławiajmy Wiekuistego...
Rozległ się głos prowadzącego nabożeństwo. Najpierw myślałem, że to
wiatr.
– Pochwalone niech będzie Imię Wiekuistego!
Tysiące ludzi powtarzały za nim błogosławieństwo, pochylając się ku
ziemi niczym drzewa miotane przez wichurę.
– Pochwalone niech będzie Imię Wiekuistego!
Właściwie dlaczego miałbym głosić Jego chwałę? Wszystko się we mnie
buntowało. Dlatego, że kazał spalić w dołach tysiące dzieci? Że za Jego
milczącym przyzwoleniem działało dzień i noc, w dni szabasu i w święta,
sześć krematoriów? Że stworzył w swej potędze Auschwitz, Birkenau,
Bunę i tyle innych obozów? Czyżbym miał Mu powiedzieć: „Bądź
pochwalony Wiekuisty Boże, Panie Wszechświata, który wybrałeś nas
spośród innych narodów, byśmy dniem i nocą znosili męki, patrzyli, jak
nasi ojcowie, matki i bracia dokonują żywota w krematorium? Niech będzie
pochwalone Twoje Święte Imię, o Ty, który nas wybrałeś, by nas
wymordowano na Twych ołtarzach?”.
Usłyszałem, jak prowadzący nabożeństwo coraz donośniej mówi
drżącym głosem pośród łkań, szlochów i westchnień:
– Cała ziemia i wszechświat należą do Boga!
Co chwila robił przerwę, jakby ciężko mu było pojąć sens
wypowiadanych słów. Głos wiązł mu w gardle.
A ja, jeszcze do niedawna mistyk, myślałem: „Tak, człowiek jest
silniejszy, wspanialszy niż Bóg. Kiedy zawiodłeś się, Panie, na Adamie i
Ewie, wypędziłeś ich z raju. Gdy przestało Ci się podobać pokolenie
Noego, sprowadziłeś na ziemię potop. Kiedy popadła u Ciebie w niełaskę
Sodoma, zesłałeś na nią deszcz ognia i siarki. A co robią ci, których
zdradziłeś, narażając ich na męki, masowe mordy, śmierć w komorach
gazowych i całopalenie w krematoryjnych piecach? Modlą się przed Tobą
na klęczkach! Sławią Twoje imię!”.
– Wszelkie stworzenie zaświadcza o wielkości Boga!
Kiedyś dzień Nowego Roku był w moim życiu dniem szczególnym.
Wiedziałem, że zasmucam grzechami Wiekuistego, i błagałem Go o
przebaczenie. Głęboko wierzyłem, że jednym uczynkiem, jedną modlitwą
zdołam zbawić świat.
Dziś już nie błagałem. Nie potrafiłem się żalić. Co więcej, czułem się
mocny. Oskarżałem. A oskarżonym był Bóg. Przejrzałem na oczy i
poczułem się straszliwie samotny na tym świecie, świecie bez Boga i bez
ludzi. Bez miłości i miłosierdzia. Byłem już tylko popiołem, niczym więcej,
ale czułem się silniejszy niż Wszechmogący, który tak wiele dotąd znaczył
w moim życiu. Byłem pośród tego rozmodlonego tłumu kimś w rodzaju
przygodnego świadka.
Na zakończenie nabożeństwa odmówiono kadisz. Wszyscy modlili się za
rodziców, dzieci, braci i za samych siebie.
Przez dłuższą chwilę nikt się z placu nie ruszył. Nikt nie miał odwagi
porzucić świata iluzji. Ale nadeszła pora snu i zaczęliśmy rozchodzić się z
wolna do bloków. Słyszałem, jak ludzie życzyli sobie szczęśliwego
Nowego Roku!
Pobiegłem szukać ojca. Bałem się w głębi duszy, że i ja będę musiał
życzyć mu szczęścia, doskonale wiedząc, że nie ma co na to liczyć.
Stał przygarbiony przed blokiem, jakby dźwigał straszliwy ciężar.
Podszedłem, ująłem jego dłoń i pocałowałem. Na dłoń spadła łza. Moja?
Jego? Żaden z nas się nie odezwał. Nigdyśmy się tak dobrze nie rozumieli.
Dźwięk gongu sprowadził nas na ziemię. Trzeba było iść spać.
Wracaliśmy z bardzo daleka. Podniosłem do góry oczy, by odnaleźć na jego
wychudłej, postarzałej twarzy znajomy uśmiech lub cokolwiek innego
świadczącego o tym, że to on. Niestety. Miał twarz całkowicie bez wyrazu.
Twarz człowieka, który się poddał.

Jom Kippur. Dzień Pojednania.


Czy należy przestrzegać postu? Toczyły się na ten temat gwałtowne
spory. Jedni twierdzili, że post może oznaczać szybszą, pewniejszą śmierć.
Tu głodówka trwała cały rok. Cały rok obchodziło się Jom Kippur. Inni
natomiast uważali, że należy zachować post właśnie dlatego, że to
niebezpieczne. Trzeba pokazać Bogu, że nawet tutaj, za bramą piekieł,
potrafimy głosić Jego chwałę.
Ja nie pościłem. Po pierwsze, żeby nie sprawić przykrości ojcu, który mi
tego zabronił. Po wtóre, nie miałem już powodu tego robić. Przestałem się
godzić z milczeniem Boga. Więc pałaszowałem miskę zupy, traktując to
jako akt sprzeciwu i buntu przeciwko Niemu, przekąszając ją raz po raz
przydziałową kromką chleba.
W sercu czułem wielką pustkę.

Esesmani zrobili nam wspaniały noworoczny prezent.


Wracaliśmy z pracy. Po przejściu przez obozową bramę wyczuliśmy od
razu, że coś się święci. Apel trwał krócej niż zwykle. Rozdano nam w
pośpiechu zupę, a myśmy ją błyskawicznie zjedli, dręczeni niepokojem.
Nie byliśmy już z ojcem w tym samym bloku. Przenieśli mnie do
komanda budowlanego. Musiałem dźwigać dzień w dzień przez dwanaście
godzin ciężkie bryły kamienia. Moim nowym blokowym był niemiecki
Żyd, niewysoki mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu. Oświadczył nam
tego dnia, że po wieczornej zupie nikt nie ma prawa opuszczać bloku. Zaraz
potem rozeszła się straszna wiadomość: będzie selekcja.
Wiedzieliśmy, co to oznacza. Przyjdzie nas zbadać esesman. Gdy
znajdzie jakiegoś cherlaka, muzułmana, zapisze jego numer i tym samym
wyda na niego wyrok: do krematorium!
Po zjedzeniu zupy zebraliśmy się między rzędami prycz. Starzy
więźniowie mówili:
– Macie szczęście, że tak późno was tu przywieźli. Teraz ten obóz to raj
w porównaniu z tym, co tu było dwa lata temu. Wtedy to było prawdziwe
piekło. Nie było wody, koców, dawano mniej zupy i chleba. Przy
trzydziestostopniowym mrozie spaliśmy prawie nago. Dzień w dzień
zbierano setki trupów. Praca była potwornie ciężka. Dziś to niemal raj.
Wtedy kapo musieli zabijać określoną liczbę więźniów dziennie. I co
tydzień odbywała się selekcja. Bezlitosna selekcja... Nawet nie wiecie, jakie
macie szczęście.
– Dość tego! Przestańcie! Kiedy indziej o tym opowiecie – błagałem.
Parsknęli śmiechem. W końcu byli weteranami, wiedzieli, co mówią.
– Boisz się? My też się baliśmy. Ale wtedy naprawdę było czego.
Starcy siedzieli, każdy w swoim kącie, milczący i skamieniali, jak
zaszczuta zwierzyna. Niektórzy się modlili.
Jeszcze godzina. Za godzinę poznamy werdykt: śmierć albo odroczenie.
A co będzie z ojcem? Dopiero teraz sobie o nim przypomniałem. Jak
przeżyje selekcję? Tak bardzo się postarzał...
Nasz blokowy trafił do obozu koncentracyjnego w 1933 roku. Przeszedł
przez niezliczone miejsca kaźni i fabryki śmierci.
Około dziewiątej stanął pośrodku nas:
– Achtung!
Natychmiast zapadła cisza.
– Posłuchajcie uważnie tego, co wam powiem. (Pierwszy raz zdarzyło
mi się słyszeć drżenie w jego głosie). Lada chwila rozpocznie się selekcja.
Będziecie musieli rozebrać się do naga. A potem stanąć kolejno przed
lekarzami z SS. Mam nadzieję, że uda wam się wyjść z niej cało. Ale
musicie sami zwiększyć swoje szanse. Przed wejściem do sąsiedniego
pomieszczenia trochę się poruszajcie, żeby nabrać choć odrobinę
rumieńców. A potem nie maszerujcie, tylko biegnijcie! Wyrywajcie, jakby
wam sam diabeł deptał po piętach! Nie patrzcie na esesmanów. Pędźcie
prosto przed siebie!
Przerwał na chwilę, po czym dodał:
– A najważniejsze to się nie bać!
Chętnie byśmy posłuchali tej rady.
Rozebrałem się, zostawiając ubranie na pryczy. Tym razem nie musiałem
się bać, że ktoś mi je ukradnie.
Przyszli do mnie Tibi i Yossi, których także przeniesiono do innego
komanda, i powiedzieli:
– Trzymajmy się razem. Będzie nam lżej.
Yossi mruczał coś pod nosem. Chyba się modlił. Nie wiedziałem, że jest
wierzący. Zawsze myślałem coś wręcz przeciwnego. Natomiast blady jak
ściana Tibi milczał. Wszyscy więźniowie z bloku stali nago między
pryczami. Tak pewnie człowiek wygląda na Sądzie Ostatecznym.
– Idą!
Wszedł osławiony doktor Mengele, który kiedyś przyjmował nas w
Birkenau, w asyście trzech oficerów SS. Blokowy, próbując się
uśmiechnąć, zapytał nas:
– Gotowi?
Tak, byliśmy gotowi. Lekarze z SS też. Doktor Mengele trzymał w ręku
listę z naszymi numerami. Dał blokowemu znak:
– Możemy zaczynać!
Jakby rzucał hasło do zabawy.
Zaczęli przegląd od „grubszych ryb”: Stubenälteste, kapo, podmistrzów –
ci byli rzecz jasna w doskonałej kondycji. Potem przyszła kolej na
zwykłych więźniów. Doktor Mengele mierzył wszystkich wzrokiem. Od
czasu do czasu notował jakiś numer. W głowie kołatała mi się jedna myśl:
oby tylko nie zapisał mojego numeru, oby tylko nie zatrzymał wzroku na
mojej lewej ręce.
Przede mną byli już tylko Tibi i Yossi. Przeszli. Zdążyłem zauważyć, że
nie zapisał ich numerów. Ktoś mnie popchnął. Nadeszła moja kolej.
Biegłem, nie oglądając się za siebie. Kręciło mi się w głowie. I wciąż
wracała myśl: jesteś wychudły, słaby, w sam raz do krematorium...
Wydawało mi się, że pędzę tak bez końca... Jesteś wychudły, słaby, w sam
raz do krematorium... Wreszcie ostatkiem sił dopadłem do mety. Gdy tylko
złapałem oddech, zapytałem Yossiego i Tibiego:
– Zapisał?
– Nie – odpowiedział Yossi. I dodał z uśmiechem: – Zresztą nie dałby
rady, pędziłeś jak szalony...
Zacząłem się śmiać. Byłem szczęśliwy. Miałem ochotę ich uściskać.
Niewiele mnie teraz obchodzili inni. Ważne, że mnie się udało!
Ci, którzy trafili na listę, stali na uboczu, zapomniani przez wszystkich.
Paru z nich cicho płakało.

Oficerowie SS poszli. Zjawił się blokowy; twarz miał podobnie umęczoną


jak my wszyscy.
– Wszystko dobrze. Nie macie się czego bać. Nikomu nic się nie stanie.
Nikomu...
Próbował się jeszcze uśmiechnąć. Jakiś wycieńczony, suchy jak szczapa
Żyd powiedział z niedowierzaniem, drżącym głosem:
– Ale przecież... przecież mnie zapisali, Blockelteste!
Blokowy wpadł w złość. Jak można mu nie wierzyć?!
– Co to ma znaczyć? Chcecie powiedzieć, że kłamię? Powtarzam raz
jeszcze: nic wam się nie stanie! Nikomu! Uwielbiacie się, durnie,
zamartwiać!
Zadźwięczał gong obwieszczający koniec selekcji w całym obozie.
Ruszyłem w te pędy do bloku 36. Po drodze spotkałem ojca – właśnie do
mnie szedł:
– No i co? Przeszedłeś?
– Tak. A ty?
– Też.
Odetchnęliśmy z ulgą. Ojciec miał dla mnie prezent: pół racji chleba,
którą od kogoś dostał za kawałek gumy znaleziony w składzie, akurat tyle,
ile potrzeba na zrobienie podeszwy.
Znowu gong. Trzeba się było rozstać i pójść spać. Gong rządził tu
wszystkim i wszystkimi. Rzucał rozkazy, które wykonywałem bez chwili
namysłu. Nienawidziłem go. Gdy zdarzało mi się marzyć o lepszym
świecie, pragnąłem nade wszystko, by nie było tam gongu.

Minęło parę dni. Nie myśleliśmy już o selekcji. Chodziliśmy do pracy i


ładowaliśmy wagony ciężkimi kamiennymi blokami. Wszystko było jak
dawniej, tylko racje żywności jeszcze bardziej się skurczyły.
Tego dnia wstaliśmy jak zwykle przed świtem. Dostaliśmy czarną kawę i
rację chleba. Mieliśmy właśnie iść do pracy. Przybiegł blokowy:
– Proszę o chwilę spokoju. Mam tu listę. Zaraz ją odczytam. Ci, których
wymienię, nie pójdą dziś do pracy: zostaną w obozie.
I odczytał słabym głosem około dziesięciu numerów. Wszystko było
jasne; chodziło o tych, których zapisano podczas selekcji. Doktor Mengele
nie zapomniał.
Blokowy poszedł w kierunku swojego pokoju. Obiegło go natychmiast
kilkunastu więźniów, chwytając kurczowo za ubranie:
– Niech pan nas ratuje! Przecież pan obiecał... Chcemy iść do pracy,
mamy dość sił. Przecież dobrze pracujemy. Możemy... chcemy...
Starał się ich uspokoić, dodać im otuchy, wytłumaczyć, że pozostanie w
obozie jeszcze nic nie oznacza, że to nic strasznego.
– Przecież ja codziennie tu zostaję.
Nie najlepszy był to argument. W mig się połapał, że palnął głupstwo,
nic już więcej nie powiedział i zamknął się w swoim pokoju.
Rozległ się gong.
– W szeregu zbiórka!
Nieważne już było, że czeka nas ciężka praca. Chodziło o to, żeby
znaleźć się jak najdalej od bloku, by wyrwać się ze śmiertelnego kręgu, z
otchłani piekieł.
Spostrzegłem biegnącego w moją stronę ojca. Przestraszyłem się:
– Co się stało?
Ciężko dyszał i z trudem z siebie wydusił:
– Ja też... ja też... Mnie też kazali zostać.
Nie zauważył wtedy, że zapisali jego numer.
– Co tu robić? – zapytałem wystraszony.
Chciał mi dodać otuchy:
– To jeszcze nic pewnego. Może uda mi się jakoś wywinąć. Dzisiaj ma
być druga selekcja... tym razem ostateczna.
Milczałem.
Mówił szybko. Bał się, że nie zdąży mi wszystkiego powiedzieć. Plątały
mu się słowa, głos wiązł w gardle. Wiedział, że lada chwila będę musiał
pomaszerować do pracy. A on zostanie sam... straszliwie sam.
– Weź ten nóż – powiedział. – Już mi nie będzie potrzebny. A tobie
może się przydać. I łyżkę. Nie sprzedawaj, proszę. No, już! Bierz, co ci
daję!
– Spadek?!...
– Nie mów tak. (Czułem, że za chwilę się rozpłaczę). Nie chcę, żebyś
tak mówił. Zatrzymaj łyżkę i nóż. Potrzebujesz ich tak samo jak ja.
Zobaczymy się wieczorem, po pracy.
Spojrzał na mnie przygasłymi oczyma. I powtórzył z naciskiem:
– Proszę cię, synu... Weź to. Nie mamy czasu... Posłuchaj ojca.
Kapo rzucił komendę „naprzód marsz!”.
Ruszyłem ze swoim komandem w stronę obozowej bramy. Lewa, prawa!
Zagryzałem wargi. Ojciec stał przy bloku oparty o ścianę. Nagle zaczął
biec, jakby chciał nas dogonić. Może zapomniał mi czegoś powiedzieć...
Ale my szliśmy za szybko... Lewa, prawa!
Byliśmy już przy bramie. Policzyli nas przy donośnych dźwiękach
marsza. Wyszliśmy na zewnątrz.
Przez cały dzień snułem się jak lunatyk. Tibi i Yossi starali się raz po raz
dodać mi otuchy. Kapo też próbował mnie pocieszyć. Dał mi lżejszą pracę.
Serce mi się ściskało. Tak serdecznie mnie traktowali! Całkiem jak sierotę.
Myślałem sobie: nawet teraz ojciec nie przestaje mi pomagać.
Sam nie wiedziałem, czy chcę, żeby dzień szybko minął czy nie. Bałem
się wieczoru, wiadomości, że zostałem sam. Najlepiej by było od razu
umrzeć!
W końcu ruszyliśmy w powrotną drogę. Jakże żałowałem, że nie każą
nam biec!
Marsz wojskowy. Brama. Obóz.
Pobiegłem w stronę bloku 36.
Czyżby zdarzały się jeszcze cuda? Żył. Wyszedł cało z drugiej selekcji.
Udało mu się udowodnić, że wciąż może się do czegoś przydać... Oddałem
mu nóż i łyżkę.

Odszedł Akiba Drumer. Padł ofiarą tej samej selekcji. Od jakiegoś czasu
snuł się po obozie zagubiony, z zamglonym wzrokiem, i opowiadał
dookoła, jak mu ciężko:
– Nie daję rady... To już koniec...
Nie sposób było podnieść go na duchu. Nie słuchał, co się do niego
mówi. W kółko tylko powtarzał, że z nim koniec, że nie ma już dość sił ani
wiary, by dalej walczyć. Oczy zrobiły mu się puste, wyglądały jak dwie
otwarte rany, dwie przerażające czeluści.
Nie tylko on utracił wiarę w dniach selekcji. Znałem rabina z
niewielkiego polskiego miasteczka, zgarbionego starca, który nie
przestawał poruszać ustami. Wiecznie się modlił: w bloku, w pracy, stojąc
w szeregu. Recytował z pamięci całe stronice Talmudu, dyskutował sam ze
sobą, zadawał sobie pytania i na nie odpowiadał. Ale któregoś dnia mi
powiedział:
– To już koniec. Bóg nas opuścił.
I jakby żałując, że wyrzucił z siebie te słowa tak obojętnym, suchym
tonem, dodał zgaszonym głosem:
– Wiem, że nie wolno mówić takich rzeczy. Dobrze wiem. Człowiek jest
zbyt małą, zbyt marną istotą, by mógł pojąć tajemnicze drogi Pana. Ale cóż
mam począć? Nie jestem ani mędrcem, ani sprawiedliwym, ani świętym.
Jestem człowiekiem z krwi i kości. Przeżywam duchowe i cielesne udręki. I
nie jestem ślepy: widzę, co się tu wyprawia. Gdzie się podziało boskie
miłosierdzie? Jakże mam wierzyć w Boga litościwego?
Biedny Akiba Drumer... Gdyby potrafił nadal wierzyć w Boga i dostrzec
w swym krzyżu próbę, na którą On go wystawia, wyszedłby cało z selekcji.
Ale on, widząc, że jego wiara kruszeje, przestał walczyć i z wolna ruszył na
spotkanie ze śmiercią.
Gdy zbliżała się selekcja, z góry było wiadomo, że padnie jej ofiarą, bo
sam kładł głowę pod topór. Poprosił nas tylko o jedno:
– Za trzy dni już mnie tu nie będzie... Odmówcie za mnie kadisz.
Przyrzekliśmy mu, że za trzy dni, widząc unoszący się z komina dym,
skierujemy ku niemu nasze myśli. Zbierzemy dziesięciu mężczyzn i
zorganizujemy okolicznościowe nabożeństwo. Wszyscy przyjaciele
odmówią kadisz.
Usłyszawszy te słowa, ruszył niemal pewnym krokiem w stronę szpitala,
nie oglądając się ani razu za siebie. Tam czekał już ambulans, który miał go
zawieźć do Birkenau.
Nastały straszne dni. Dostawaliśmy więcej batów niż jedzenia, a pracy
tyle, że ledwieśmy dyszeli. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy odmówić
kadisz za Akibę Drumera.

Przyszła zima. Dni stały się krótkie, a nocą ziąb był nie do zniesienia.
Wczesnym świtem chłostał nas lodowaty wiatr. Dostaliśmy zimowe ubrania
– nieco grubsze pasiaste bluzy. Weterani znowu mieli okazję do drwin:
– Dopiero teraz naprawdę poczujecie, co to znaczy obóz!
Chodziliśmy do pracy jak zwykle, tyle że przemarznięci do kości.
Kamienie były tak zlodowaciałe, że dotykając ich, mieliśmy wrażenie, iż
przymarzają nam do rąk. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Boże Narodzenie i Nowy Rok były dniami wolnymi od pracy.
Dostaliśmy mniej lurowatą zupę.

W połowie stycznia zaczęła mi puchnąć od zimna prawa stopa. Nie mogłem


już na niej stanąć. Poszedłem się zbadać. Doktor, wybitny żydowski lekarz,
więzień jak my, zawyrokował: Trzeba operować! Każda chwila zwłoki
grozi amputacją palców, a może i nogi.
Tylko tego brakowało! Ale nie miałem wyboru. Skoro lekarz postanowił,
że ma być operacja, nie było o czym dyskutować. Cieszyłem się w głębi
duszy, że to on podjął decyzję.
Położyli mnie do łóżka z białą pościelą. Zapomniałem już, że można spać
w pościeli.
W szpitalu było całkiem nieźle: dawali nam smaczny chleb i gęstą zupę.
Można było odetchnąć od gongu, apeli i od pracy. Czasem udawało mi się
podesłać ojcu kawałek chleba.
Na sąsiednim łóżku leżał węgierski Żyd cierpiący na biegunkę głodową.
Skóra i kości, przygasłe oczy. Czasem coś mówił – tylko to świadczyło o
tym, że żyje. Skąd czerpał siłę?
– Lepiej za wcześnie się nie ciesz, mój mały. Tu też są selekcje. Nawet
częściej niż gdzie indziej. Niemcy nie potrzebują chorych Żydów. Nie
jestem im potrzebny. Gdy tylko nadjedzie kolejny transport, dostaniesz
nowego sąsiada. Posłuchaj mojej rady: wyjdź ze szpitala przed selekcją!
Słysząc te słowa, dobywające się jakby spod ziemi, z jakichś
nieokreślonych kształtów bez twarzy, poczułem strach. W szpitalu jest
rzeczywiście bardzo ciasno – w razie przybycia kolejnych chorych trzeba
ich będzie przecież gdzieś ulokować.
Ale może mój sąsiad bez twarzy, bojąc się, że pierwszy padnie ofiarą tej
operacji, chce mnie po prostu wypłoszyć, bo zwolnione przeze mnie łóżko
zwiększy jego szansę przeżycia? Może chce mnie tylko wystraszyć? No
dobrze, a jeśli mówi prawdę? Postanowiłem czekać na rozwój wypadków.
Przyszedł lekarz i powiedział, że następnego dnia będą mnie operować.
– Nic się nie bój – dodał. – Wszystko będzie dobrze.
O dziesiątej rano zabrali mnie do salki operacyjnej. Był tam „mój”
doktor. Dodawało mi to otuchy. Czułem, że w jego obecności nie może mi
się stać nic złego. Każde jego słowo było niczym balsam, każde spojrzenie
niosło w sobie światełko nadziei.
– Trochę będzie bolało – powiedział. – Ale przejdzie. Zaciśnij zęby.
Operacja trwała godzinę. Bez uśpienia. Nie spuszczałem z oczu doktora.
A potem poczułem, że gdzieś się zapadam...
Kiedy się ocknąłem i otworzyłem oczy, ujrzałem najpierw niezmierzoną
biel – własnej pościeli, a potem pochyloną nade mną twarz doktora:
– Wszystko poszło gładko. Dzielny z ciebie chłopak. Pobędziesz tu dwa
tygodnie, odpoczniesz sobie i będzie po kłopocie. Podjesz sobie, odprężysz
się i odetchniesz...
Czytałem to wszystko z ruchów jego warg. Ledwie rozumiałem, co
mówi, ale szmer jego głosu działał na mnie jak balsam. Nagle pokrył mi
czoło zimny pot: straciłem czucie w nodze! Czyżby mi ją amputowali?
– Doktorze – wybełkotałem. – Doktorze...
– Co takiego, mały?
Nie miałem odwagi zadać mu tego pytania.
– Doktorze, chce mi się pić...
Kazał mi przynieść wody. Uśmiechał się. Zbierał się do wyjścia, musiał
zajrzeć do innych chorych.
– Doktorze...
– Tak?
– Czy będę miał jeszcze jakiś pożytek z nogi?
Przestał się uśmiechać. Okropnie się przestraszyłem. Zapytał:
– Ufasz mi, mały?
– Najzupełniej, doktorze.
– No to posłuchaj: za dwa tygodnie wrócisz całkowicie do zdrowia.
Będziesz mógł chodzić jak inni. Miałeś w stopie mnóstwo ropy.
Wystarczyło oczyścić torebkę. Nikt ci niczego nie amputował. Za dwa
tygodnie będziesz maszerował, że hej. Zobaczysz.
Nie pozostawało mi nic innego, jak czekać.
Ale dzień po mojej operacji rozeszły się po obozie słuchy, że front
niespodziewanie się zbliżył. Armia Czerwona maszeruje na Bunę –
mówiono – to już tylko kwestia godzin.
Zdążyliśmy przywyknąć do tego rodzaju pogłosek. Nie po raz pierwszy
fałszywy prorok przepowiadał nam rychłe nastanie pokoju na świecie,
rozmowy z Czerwonym Krzyżem w sprawie uwolnienia nas z obozu i tym
podobne... Często nawet w to wierzyliśmy... To było coś jak zastrzyk
morfiny.
Ale tym razem proroctwa brzmiały wiarygodnie. Przez kilka ostatnich
nocy z oddali dolatywał huk dział.
I wtedy mój sąsiad bez twarzy powiedział:
– Nie dajcie się zwieść. Hitler wyraźnie zapowiadał, że wytępi
wszystkich Żydów, nim zegar wybije północ, nim rozlegnie się jego
ostatnie uderzenie.
Wpadłem w gniew:
– I co z tego? Mamy go traktować jak proroka?
Jego przygasłe, zobojętniałe oczy znieruchomiały. W końcu rzekł:
– Bardziej wierzę Hitlerowi niż innym. Tylko on dotrzymał obietnic,
wszystkich obietnic danych narodowi żydowskiemu.

Tego samego dnia o czwartej po południu rozległ się jak zwykle gong
wzywający blokowych do raportu.
Wrócili zdruzgotani. Zdołali z siebie wydusić jedno jedyne słowo:
„ewakuacja”. Mieli nas wszystkich wywieźć z obozu i wysłać na tyły.
Dokąd? Gdzieś w głąb Niemiec. Do innych obozów, jest ich tam bez liku.
– Kiedy?
– Jutro wieczorem.
– Może Rosjanie przyjdą wcześniej...
– Może.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie przyjdą.

Obóz przypominał mrowisko. Ludzie biegali tam i z powrotem i bez


przerwy się nawoływali. We wszystkich blokach szykowano się do drogi.
Zapomniałem o chorej nodze. Do sali wszedł lekarz i powiedział:
– Jutro, zaraz po zapadnięciu zmroku, wszyscy wymaszerują z obozu.
Blok po bloku. Chorzy mogą zostać w ambulatorium. Nie będą
ewakuowani.
Wiadomość dała nam do myślenia. Czyżby esesmani zamierzali zostawić
w obozie paruset więźniów i pozwolić im się szwendać po szpitalnych
blokach w oczekiwaniu na wyzwolicieli? Czyżby Żydzi mieli usłyszeć
ostatnie uderzenie zegara? Oczywiście, że nie.
– Wszystkich chorych wystrzelają – powiedział człowiek bez twarzy. –
A ostatnią partię poślą do krematorium.
– Obóz jest na pewno zaminowany – zauważył ktoś inny. – Tuż po
ewakuacji wszystko wyleci w powietrze.
Sam nie myślałem o śmierci, tylko o tym, że nie chcę rozstać się z ojcem.
Tyleśmy się razem nacierpieli, tyle znieśli, a teraz miałaby nas czekać
rozłąka?
Wybiegłem na dwór, żeby go poszukać. Padał gęsty śnieg, okna bloków
pokrywał szron. Nie mogłem włożyć buta na prawą nogę, więc pędziłem z
nim w ręku, nie czując bólu ani zimna.
– Co robimy?
Ojciec nie odpowiedział.
– Co robimy, ojcze?
Bił się z myślami. Tym razem wybór należał do nas. Sami mogliśmy
zadecydować o własnym losie. Zostać obaj w szpitalu, w którym dzięki
pomocy doktora mogłem go ulokować jako chorego lub pielęgniarza, albo
podążyć za resztą więźniów.
Postanowiłem, że pójdę z ojcem, dokąd zechce.
– No więc?
Milczał.
– Chodźmy z innymi – rzuciłem.
Nie odpowiedział. Patrzył na moją nogę.
– Myślisz, że dasz radę?
– Chyba tak.
– Obyśmy tego nie żałowali, Eliezerze.

Po wojnie dowiedziałem się, co spotkało tych, którzy zostali w szpitalu.


Dwa dni po ewakuacji wyzwolili ich Rosjanie.

Nie wróciłem już do szpitala. Poszedłem do bloku. Rana otworzyła się i


krwawiła; zostawiałem na śniegu krwawe ślady.
Blokowy rozdawał podwójne racje chleba i margaryny na drogę. W
magazynach można było nabrać tyle ubrań i koszul, ile się chciało.
Trzymał mróz. Poszliśmy spać.
Ostatnia noc w Bunie. Kolejna ostatnia noc. Ostatnia noc w domu,
ostatnia noc w getcie, ostatnia noc w pociągu, a teraz ostatnia noc tutaj. Jak
długo nasze życie wlec się będzie od jednej „ostatniej nocy” do drugiej?
Ani trochę nie spałem. Przez oszronione szyby widać było raz po raz
czerwone błyski. Nocną ciszę rozdzierał huk dział. Rosjanie byli tuż-tuż!
Dzieliła nas od nich jedna noc, nasza ostatnia noc. Wokół słychać było
szepty: przy odrobinie szczęścia dotrą przed ewakuacją. Pozostawał jeszcze
cień nadziei.
Ktoś zawołał:
– Spróbujcie zasnąć. Trzeba nabrać sił przed podróżą.
Przypomniało mi to ostatnie rady matki w getcie.
Ale nie udało mi się zasnąć. Czułem, jak pali mnie noga.

Rano obóz wyglądał całkiem inaczej niż zwykle. Więźniowie paradowali w


dziwacznych strojach. Prawdziwa maskarada. Wszyscy włożyli na siebie po
kilka ubrań, żeby się chronić od mrozu. Nieszczęśni tułacze, szersi niż
wyżsi, bliżsi śmierci niż życia, biedni klauni o twarzach upiorów
wyłaniających się ze stert lagrowych łachów! Pajace.
Próbowałem znaleźć większy but. Bez skutku. Podarłem koc i
obwiązałem nim chorą stopę. Potem poszedłem się przejść po obozie w
poszukiwaniu chleba i kartofli na drogę.
Ktoś powiedział, że wyślą nas do Czechosłowacji. Nie, do Gross-Rosen.
Nie, do Gliwic. Nie, do...
Była druga po południu. Wciąż padał gęsty śnieg.
Czas płynął teraz szybko. Zapadł zmierzch. Dzień rozpłynął się w mroku.
Blokowy nagle sobie przypomniał, że zapomnieliśmy posprzątać.
Rozkazał czterem więźniom wyszorować podłogę... Na godzinę przed
ewakuacją obozu! Po co? Dla kogo?
– Dla wyzwolicielskiej armii! – wykrzyknął. – Żeby wiedzieli, że żyli tu
ludzie, a nie świnie.
Więc byliśmy ludźmi? Blok został wysprzątany w każdym kącie.
O szóstej rozległ się gong. Dzwon żałobny. Za chwilę miał ruszyć
kondukt.
– Zbiórka! Biegiem!
Po paru chwilach staliśmy już w szeregach. Właśnie zapadła noc.
Wszystko odbywało się zgodnie z planem.
Zapaliły się reflektory. Z ciemności wyłoniły się setki uzbrojonych
esesmanów z psami. Wciąż padał śnieg.
Otworzyła się obozowa brama. Za nią zdawała się na nas czekać jeszcze
czarniejsza noc.
Wymaszerowały pierwsze bloki. A myśmy wciąż czekali. Czekaliśmy na
wyjście pięćdziesięciu sześciu bloków. Był potworny ziąb. W kieszeni
miałem dwa kawałki chleba. Najchętniej bym je spałaszował. Ale nie
mogłem. Nie teraz.
Zbliżała się nasza kolej: blok 53... 55...
– Blok 57, naprzód marsz!
A śnieg padał i padał.
ROZDZIAŁ VI

Wiał porywisty, lodowaty wiatr. Ale nikt nie narzekał.


Esesmani kazali nam przyspieszyć kroku.
– Szybciej, bydlaki, zawszone ścierwa!
Proszę bardzo! Przynajmniej się trochę rozgrzejemy. Krew szybciej
krążyła w żyłach. Mieliśmy uczucie, że powracamy do życia...
– Szybciej, zawszone łachudry!
Nie szliśmy już, tylko biegliśmy co sił. Jak automaty. Esesmani z bronią
w ręku też biegli. Wyglądało, jakbyśmy przed nimi uciekali.
Zapadła czarna noc. Od czasu do czasu rozbrzmiewał w ciemnościach
dźwięk strzału. Esesmani mieli rozkaz strzelania do wszystkich, którzy nie
byli w stanie wytrzymać tempa biegu. Robili to z wielką ochotą, cały czas
trzymając palce na cynglach. Gdy tylko ktoś na chwilę się zatrzymał,
szybkim strzałem likwidowali zawszone ścierwo.
Biegłem machinalnie przed siebie. Wlokłem ciało chude jak szkielet, a
mimo to straszliwie ciężkie. Gdybym tak mógł się go pozbyć! Choć
starałem się o niczym nie myśleć, czułem, że jest nas dwoje: moje ciało i ja.
Nienawidziłem go.
Powtarzałem sobie: „O niczym nie myśl, nie zatrzymuj się, biegnij”.
Ludzie padali dookoła w stratowany, brudny śnieg. I zaraz potem
rozlegały się strzały.
Obok mnie szedł młody chłopak z Polski, niejaki Zalman. Pracował w
Bunie w składzie sprzętu elektrycznego. Wszyscy się z niego naśmiewali,
ponieważ wciąż się modlił i spędzał mnóstwo czasu na rozważaniach
talmudycznych. Taki miał sposób na to, by uciec od rzeczywistości i nie
czuć zadawanych razów...
Nagle dostał kurczy żołądka.
– Boli mnie brzuch – szepnął mi do ucha. Nie był już w stanie dalej iść.
Musiał się na chwilę zatrzymać. Błagałem go:
– Zaczekaj chwilę, Zalman. Niedługo wszyscy się zatrzymamy. Nie
będziemy przecież tak biec do końca świata.
Ale on, nie przerywając biegu, zaczął rozpinać spodnie i wykrzyknął:
– Dłużej nie wytrzymam. Za chwilę mi rozsadzi brzuch...
– Postaraj się, Zalman... Spróbuj...
– Nie dam rady – jęczał.
Opuścił spodnie i osunął się na ziemię.
Takim go zapamiętałem. Nie sądzę, by wykończył go jakiś esesman, bo
nikt nie widział tego, co się stało. Musiały go stratować tysiące ludzi
biegnących za nami.
Szybko o nim zapomniałem. Zacząłem myśleć o sobie. Przy każdym
stąpnięciu wstrząsały mną dreszcze. „Jeszcze parę metrów – myślałem. –
Jeszcze parę metrów i będzie po wszystkim. Przewrócę się. Zobaczę mały
czerwony ognik... Usłyszę wystrzał”. Otaczała mnie śmierć, byłem jak
ogłuszony. Była o krok. Miałem wrażenie, że mogę jej dotknąć. Zaczęła
mnie fascynować myśl o śmierci, o odejściu w niebyt. Przestać żyć.
Przestać czuć w nodze nieznośny ból. Nie czuć już niczego: ani zmęczenia,
ani zimna. Wyrwać się z szeregu i paść na skraju drogi.
Jedyne, co mnie powstrzymywało, to widok ojca... Biegł obok resztkami
sił, zdyszany, jak zaszczute zwierzę. Nie wolno mi było umrzeć. Co on by
beze mnie zrobił? Byłem jego jedynym oparciem.
Tak mnie zaprzątnęły te myśli, że biegłem dalej, nie czując bólu nogi, nie
zdając sobie sprawy, że biegnę, nieświadom tego, że moje ciało pędzi drogą
jak szalone pośród tysięcy istot takich jak ja.
Ocknąłem się i próbowałem trochę zwolnić. Ale nie mogłem. Wezbrana
ludzka fala sunęła z takim impetem, że rozgniotłaby mnie jak mrówkę.
Poruszałem się jak lunatyk. Przymykałem raz po raz powieki i biegłem
jakby we śnie. Od czasu do czasu ktoś z tyłu raptownie mnie popychał i
wtedy się budziłem. Wrzeszczał na mnie: „Ruszaj się, ruszaj! Jeśli sam nie
masz ochoty szybciej biec, przepuść innych”. Ale starczyło znów zamknąć
na chwilę oczy, by ujrzeć przed sobą calutki świat i zatopić się w
marzeniach.
Droga zdawała się nie mieć końca. Dać się porwać ludzkiej rzece i
poddać ślepemu losowi. Zmęczonych esesmanów zastępowali inni. Ale nas
nie miał kto zastąpić. Skostniali z zimna, spragnieni, wygłodzeni, zdyszani,
biegliśmy dalej.
Byliśmy panami ziemi, panami świata. Zapomnieliśmy o wszystkim: o
śmierci, zmęczeniu, fizjologicznych potrzebach. Mimo zimna i głodu,
strzałów i pragnienia śmierci my, skazańcy-tułacze z numerami zamiast
nazwisk, byliśmy jedynymi ludźmi na świecie.
Wreszcie na szarym niebie pojawiła się poranna gwiazda. Na horyzoncie
majaczyło wątłe światło dnia. Nie dawaliśmy już rady, straciliśmy resztki
sił i złudzeń.
Komendant ogłosił, że od chwili wymarszu pokonaliśmy siedemdziesiąt
kilometrów. Byliśmy niemiłosiernie zmęczeni. Nogi poruszały się jakby
same z siebie, na przekór nam, bez naszego udziału.
Szliśmy przez opuszczone miasteczko. Nie spotkaliśmy żywej duszy.
Nawet żaden pies nie zaszczekał. Okna pustych domów otwarte były na
oścież. Parę osób wymknęło się z szeregu i próbowało się ukryć w którymś
z nich.
Po kolejnej godzinie marszu padła wreszcie komenda: spocznij.
Osunęliśmy się jak jeden mąż na śnieg. Ojciec zaczął mnie szturchać:
– Nie tu... Wstawaj... Kawałek dalej... Tam jest jakiś hangar... Chodź...
Nie miałem ani ochoty, ani siły wstać. Mimo to posłuchałem go. Nie był
to hangar, tylko cegielnia z dziurawym dachem, wybitymi szybami i
ścianami okopconymi sadzą. Nie było łatwo dostać się do środka. Przy
wejściu kłębiły się setki więźniów.
W końcu udało nam się wejść. Tu też leżała gruba warstwa śniegu.
Osunąłem się na ziemię. Dopiero teraz poczułem, jaki jestem zmęczony.
Śnieg przypominał puszysty, ciepły dywan. Zasnąłem.
Nie wiem, jak długo spałem. Parę chwil czy godzinę. Kiedy się
obudziłem, poczułem, że ktoś mnie klepie zmarzniętą ręką po policzku.
Zmusiłem się, żeby uchylić powieki, i ujrzałem ojca.
Mój Boże, jak on się od wczoraj postarzał! Skurczone, skulone ciało,
kamienny wzrok, blade, spieczone usta. Cały jego wygląd świadczył o
skrajnym wycieńczeniu. Mówił głosem przesiąkniętym łzami i płatkami
śniegu:
– Walcz ze snem, Eliezerze. Spanie na śniegu czasem się źle kończy.
Można zasnąć na wieki. No, chodź, mój mały, chodź. Wstawaj.
Łatwo mówić. Ale jak to zrobić? Jak się wydostać z tego rozkosznego
puchu? Słyszałem słowa ojca, ale wydawały mi się niedorzeczne, jakby
mnie prosił, bym podniósł do góry całą cegielnię...
– Chodź, synu, chodź...
Wstałem, zaciskając zęby. Otoczył mnie ramieniem i wyprowadził na
zewnątrz. A nie było to łatwe. Równie ciężko było stamtąd wyjść, jak tam
wejść. Ziemia usłana była niemiłosiernie stłoczonymi, stratowanymi,
konającymi ludźmi. Nikt na nich nie zważał.
Wyszliśmy na dwór. Po twarzy chłostał mnie lodowaty wiatr. Gryzłem
bez przerwy wargi, żeby mi nie zamarzły. Wszystko wokół zdawało się
wirować w śmiertelnym tańcu. Aż się od tego kręciło w głowie. Szedłem
przez cmentarzysko pośród zesztywniałych ciał i kłód drewna. Ani jednego
rozpaczliwego krzyku, ani jednej skargi, tylko milcząca zbiorowa agonia.
Nikt nie błagał o pomoc. Umierali, bo umrzeć musieli. Nie sprawiając
nikomu kłopotu.
W każdym zesztywniałym ciele widziałem samego siebie. Jeszcze trochę
i nie będę ich oglądał, stanę się jednym z nich. To już tylko kwestia godzin.
– Chodź, ojcze, wracajmy do cegielni...
Nie odpowiedział. Nie patrzył na zmarłych.
– Chodź. Tam jest lepiej. Będzie można chociaż na chwilę się położyć.
Na zmianę. Ja będę pilnował ciebie, a ty mnie. Jeden drugiemu nie pozwoli
zasnąć. Będzie go miał na oku.
Zgodził się. Depcząc żywych i umarłych, dotarliśmy do cegielni. Tam
padliśmy na ziemię.
– Śpij spokojnie, mały. Nie bój się. Będę czuwał.
– Nie, najpierw ty, ojcze.
Nie chciał na to przystać. Położyłem się i próbowałem usnąć, ale
daremnie. Bóg jeden wie, ile bym dał, by sobie uciąć krótką drzemkę. Choć
czułem w duchu, że sen oznacza śmierć. A coś się we mnie buntowało
przeciwko tej śmierci. Osaczała nas cichaczem ze wszystkich stron.
Dopadała śpiącego, wstępowała w jego ciało i powoli zżerała. Ktoś obok
próbował dobudzić sąsiada – brata, a może kolegę. Bez skutku.
Zrezygnowany położył się obok trupa i też zasnął. Kto jego obudzi?
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem go:
– Obudź się. To nie jest miejsce do spania...
Uchylił powieki:
– Nie potrzebuję twoich rad – powiedział zgaszonym głosem. – Jestem
wykończony. Daj mi spokój. Zjeżdżaj.
Ojciec też błogo spał. Nie było mu widać oczu. Twarz miał przykrytą
czapką.
– Obudź się – szepnąłem mu do ucha.
Podskoczył. Usiadł i rozejrzał się dookoła zbłąkanym, zadziwionym
wzrokiem. Jak sierota. Przebiegł oczyma po wszystkim, co go otaczało,
jakby postanowił nagle zinwentaryzować świat, w którym się znalazł,
zorientować się, gdzie jest, skąd się tu wziął i dlaczego. Po czym się
uśmiechnął.
Nigdy nie zapomnę tego uśmiechu. Z jakiego świata pochodził?
Śnieg wciąż sypał wielkimi płatkami na leżące wokół zwłoki.
Otworzyły się drzwi. Stanął w nich starzec z oszronionymi wąsami i
ustami zsiniałymi z zimna. Rabin z niewielkiej żydowskiej gminy w Polsce,
rabbi Eliahu. Przezacny człowiek, kochali go w obozie wszyscy, nawet
kapo i blokowi. Choć wiele przeżył, twarz wciąż mu promieniała
szlachetnym blaskiem. Był jedynym rabinem w Bunie, do którego zawsze
zwracano się „rabbi”. Przypominał jednego z tych dawnych proroków,
którzy żyli pośród swego ludu, gotowi go w każdej chwili pocieszyć. I nikt
się – o dziwo – nie zżymał, słysząc jego słowa pociechy. Bo miały w sobie
prawdziwie kojącą moc.
Wszedł do cegielni i zaczął się rozglądać, jakby kogoś szukał, a jego
oczy wydawały się jeszcze bardziej błyszczące niż zwykle:
– Nie widzieliście mojego syna?
Zgubił syna w tłumie. Najpierw szukał go wśród konających, ale nie
znalazł. Potem przekopywał rękoma zwały śniegu, w nadziei, że trafi
przynajmniej na zwłoki. Na próżno.
Przez trzy lata dzielnie się razem trzymali. Nie odstępowali od siebie ani
na krok: dzielili ból, chłostę, rację chleba i modlitwę. Przeżyli wspólnie trzy
lata obozów i selekcji. A teraz, gdy koniec zdawał się blisko, los ich
rozdzielił. Rabbi Eliahu podszedł do mnie i szepnął:
– To się stało na drodze. Zgubiliśmy się. Zostałem trochę z tyłu. Nie
miałem siły biec. A syn tego nie zauważył. Tylko tyle wiem. Co się z nim
stało? Gdzie mam go szukać? Może ty go widziałeś?
– Nie, rabbi Eliahu, nie widziałem.
Zniknął tak, jak się zjawił: jak cień zmieciony przez wiatr.
Gdy był już za drzwiami, przypomniałem sobie znienacka, że widziałem
jego syna biegnącego obok. Całkiem o tym zapomniałem.
Jednak zaraz potem przypomniałem sobie coś jeszcze. Syn dobrze
widział, że ojciec utyka, nie nadąża za resztą i zostaje z tyłu. Ale
najwyraźniej nie przejmował się tym zanadto i wyrywał dalej.
Przyszła mi do głowy straszna myśl: chciał się ojca pozbyć! Poczuł, że
ten opada z sił, pomyślał, że to koniec, i świadomie go zostawił, by nie
musieć dalej go ze sobą wlec, by uwolnić się od ciężaru, który mógł
zmniejszyć jego własne szanse przeżycia.
Dobrze się stało, że o tym zapomniałem. I cieszyłem się, że rabbi Eliahu
nie przestanie szukać ukochanego syna.
Ożyła mi nagle w pamięci modlitwa do Boga, w którego już nie
wierzyłem.
– Boże mój, Panie Wszechświata, dodaj mi sił, bym nigdy nie uczynił
tego, co syn rabbiego Eliahu.
Zapadł mrok, na dworze rozlegały się głośne okrzyki. Esesmani znów
nam kazali formować szeregi.
Ruszyliśmy w drogę. Za nami, na zaśnieżonym dziedzińcu, spoczywały
zwłoki umęczonych niezłomnych strażników pamięci. Nikt nie zadbał o ich
pochówek ani nie odmówił za nich modlitwy. Synowie porzucili ciała
zmarłych ojców, nie uroniwszy jednej łzy.
Śnieg padał i padał bez końca. Szliśmy coraz wolniej. Strażnicy też
wyglądali na zmęczonych. Przestała mnie boleć chora stopa. „Pewnie
całkiem zamarzła. Chyba będę musiał się z nią rozstać. Odpadła od ciała
jak koło od samochodu. Trudno”. Musiałem to sobie jakoś wytłumaczyć:
najwyżej będę żył z jedną nogą. Najważniejsze, żeby o tym nie myśleć.
Zwłaszcza teraz. Odłożyć myślenie na później.
Nikt już nie przestrzegał żadnej dyscypliny. Każdy szedł, jak chciał i jak
mógł. Nie było już słychać żadnych wystrzałów. Strażnicy musieli być
naprawdę zmęczeni.
Ale śmierć nie potrzebowała ich pomocy. Mróz wcale nie gorzej
dokonywał tego dzieła. Co chwila ktoś padał na ziemię i kończyła się jego
udręka.
Co jakiś czas przejeżdżali wzdłuż kolumny oficerowie SS na
motocyklach, próbując zwalczyć narastającą w szeregach apatię i dodać
nam animuszu:
– Trzymajcie się! Już niedaleko!
– Odwagi! Jeszcze tylko parę godzin!
– Lada moment będziemy w Gliwicach!
Choć słowa te pochodziły od oprawców, miały magiczną moc. Byliśmy o
krok od celu, nikt nie miał ochoty wypaść z gry. Wypatrywaliśmy w oddali
drutów kolczastych. Pragnęliśmy tylko jednego: znaleźć się jak najszybciej
w Gliwicach.

Zapadała noc. Śnieg przestał sypać. Szliśmy jeszcze parę godzin i wreszcie
dotarliśmy na miejsce. Ujrzeliśmy obóz dopiero w chwili, gdy stanęliśmy
przed bramą.
Kapo rozmieścili nas szybko w barakach. Zrobił się ścisk, szamotanina,
jakbyśmy dobili do jakiejś cudownej przystani, która miała być naszym
zbawieniem. Deptaliśmy po zbolałych ciałach i pokiereszowanych
twarzach. Nikt nawet nie zakrzyczał, rozległo się ledwie parę jęków.
Napierająca ludzka fala powaliła nas obu na ziemię. Spod nóg dobiegło nas
czyjeś rzężenie:
– Zaraz mnie zgnieciecie... Litości!
Głos wydał mi się znajomy.
– Wszystko mi połamiecie... Litości! Litości!
Już gdzieś słyszałem ten przytłumiony, gardłowy głos. Kiedyś z tym
kimś rozmawiałem. Gdzie? Kiedy? Przed laty? Nie, to mogło być tylko w
obozie.
– Litości!
Czułem, że rzeczywiście go zgniatam. Nie mógł złapać przeze mnie tchu.
Chciałem wstać, próbowałem się przesunąć, żeby mógł normalnie
oddychać. Ale mnie z kolei przygniatał ktoś inny. Ledwie dyszałem.
Wbijałem paznokcie w nieznajome twarze. Kąsałem wszystkich dookoła,
żeby się dopchać do powietrza. Nikt nawet nie krzyknął.
Raptem sobie przypomniałem. Julek! Chłopak z Warszawy, który grał na
skrzypcach w orkiestrze w Bunie...
– To ty, Julek?
– Eliezer... Dwadzieścia pięć batów... No jasne... Pamiętam.
Zamilkł. Minęła dłuższa chwila.
– Julek! Julek, słyszysz mnie?
– Tak... – powiedział słabym głosem. – O co chodzi?
Nie umarł.
– Jak się czujesz? – zapytałem, nie tyle, żeby się tego dowiedzieć, ile po
to, by się upewnić, że mówi, że żyje.
– Dobrze, Eliezerze... Da się wytrzymać... Trochę za mało powietrza...
Jestem zmęczony. Spuchły mi nogi. Miło jest sobie odpocząć, ale martwię
się o skrzypce...
Myślałem, że postradał rozum. Jakie znowu skrzypce?
– Co za skrzypce?
Oddychał ciężko:
– Boję się... Boję się... że połamią mi skrzypce... Zabrałem je ze sobą.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Ktoś runął na mnie całym ciałem,
zasłaniając mi twarz. Nie mogłem oddychać ani ustami, ani nosem. Po
czole i plecach spływały mi strużki potu. To był koniec, znalazłem się u
kresu drogi. Cicha śmierć przez uduszenie. Nie ma jak wołać o pomoc.
Próbowałem się uwolnić od niewidzialnego mordercy. Całą życiową
energię przelałem w paznokcie. Drapałem, walczyłem o choćby łyk
powietrza. Rozszarpywałem wstrętne ciało, z którego nie dobywał się żaden
głos. Nie byłem w stanie zepchnąć z siebie przygniatającej mnie
bezwładnej masy. A jeśli walczyłem z kimś, kto już nie żył?
Nigdy się tego nie dowiem. Tak czy owak jakoś sobie z nim poradziłem.
Udało mi się przedrzeć przez stos konających i złapać odrobinę powietrza.
– Jak się czujesz, ojcze? – zapytałem, gdy tylko zdołałem z siebie coś
wydusić.
Wiedziałem, że musi być gdzieś blisko.
– Dobrze – odpowiedział jakby z innego świata daleki głos. – Próbuję
zasnąć.
Próbował zasnąć. Czy dobrze robił? Czy powinien tu spać? Czy w
miejscu, w którym w każdej chwili może nas dopaść śmierć, można sobie
pozwolić choćby na moment nieuwagi?
Wyrwał mnie z tych rozmyślań dźwięk skrzypiec. W ponurym baraku, w
którym na żywych spoczywały ciała umarłych, ktoś grał na skrzypcach.
Tylko szaleniec może wpaść na taki pomysł, stojąc sam nad grobem. A
może to ja miałem majaki?
To musiał być Julek.
Grał fragment koncertu Beethovena. Nigdy nie słyszałem tak czystego
brzmienia. Pośród takiej ciszy.
Jak udało mu się wydostać? Jak się spode mnie niepostrzeżenie
wygrzebał?
Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Wsłuchiwałem się w
dźwięki skrzypiec i wyobrażałem sobie, że Julek gra nie smyczkiem, tylko
duszą. Że wygrywa na skrzypcach całe swoje życie. Że to ono pobrzmiewa
w każdym dźwięku struny. Stracone nadzieje, wypalona przeszłość,
niewiadoma przyszłość. Grał tak, jakby czuł, że nigdy już nie zagra.
Nigdy o tym chłopaku nie zapomnę. Jak mógłbym zapomnieć o kimś, kto
koncertował dla konających i zmarłych? Jeszcze dziś, słysząc Beethovena,
przymykam oczy i widzę wyłaniającą się z mroku bladą, smutną twarz
polskiego towarzysza niedoli żegnającego koncertem skrzypcowym tych,
którzy odchodzą do wieczności.
Nie wiem, jak długo grał. Zmorzył mnie sen. Kiedy się obudziłem,
ujrzałem w świetle dnia skulonego, martwego Julka. Obok leżały
podeptane, połamane skrzypce: niezwykły, wstrząsający niepozorny obraz
męczeństwa.

Byliśmy w Gliwicach trzy dni. Trzy dni bez jedzenia i picia. Nie wolno
nam było opuszczać baraku. Drzwi pilnowali esesmani.
Chciało mi się jeść i pić. Musiałem być straszliwie brudny, sądząc po
tym, jak wyglądali inni. Po chlebie z Buny już dawno nie było śladu. I nikt
nie wiedział, kiedy wydadzą nam nowe racje.

Front podążał za nami. Znów słychać było wystrzały. Ale nie mieliśmy już
siły ani odwagi po raz kolejny się łudzić, że niebawem nadejdą Rosjanie i
naziści nie zdążą dokonać ewakuacji.
Dowiedzieliśmy się, że mają nas wywieźć do środkowych Niemiec.
Trzeciego dnia o świcie wypędzili nas z baraków. Każdy zarzucił na
plecy parę koców, niczym szale modlitewne. Skierowali nas do bramy
dzielącej obóz na dwie części, gdzie czekała już grupa oficerów SS.
Rozeszła się pogłoska: będzie selekcja!
I rzeczywiście padł rozkaz: niedołężni – na lewo, zdolni do marszu – na
prawo.
Ojca skierowali na lewo. Pobiegłem za nim. Oficer SS wrzeszczał za
mną:
– Wracaj!
Wmieszałem się w tłum. Goniło mnie kilku esesmanów. Narobili takiego
zamętu, że sporo osób, między innymi ja z ojcem, zdołało przejść z
powrotem na prawą stronę. Padło jednak kilka strzałów i nie obyło się bez
ofiar.
Wyprowadzili nas z obozu. Po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się w
szczerym polu, przez które biegły tory kolejowe. Mieliśmy tam czekać na
przyjazd pociągu.
Sypał gęsty śnieg. Nie wolno było usiąść ani ruszyć się z miejsca. Na
kocach zebrała nam się gruba warstwa śniegu. Przynieśli nam chleb, taki
sam przydział jak zwykle. Rzuciliśmy się na niego łapczywie. Ktoś wpadł
na pomysł, żeby ugasić pragnienie śniegiem. Inni zaraz poszli za jego
przykładem. Ponieważ zabroniono nam się schylać, każdy z nas wyciągnął
łyżkę i jadł śnieg z pleców sąsiada. Kęs chleba, łyżka śniegu. Esesmani
przyglądali się nam, pękając ze śmiechu.
Mijały godziny. Byliśmy już zmęczeni wypatrywaniem pociągu, na który
czekaliśmy jak na zbawienie. Przyjechał dopiero późno wieczorem.
Nieprawdopodobnie długi pociąg złożony z odkrytych bydlęcych wagonów.
Esesmani wepchnęli nas do środka – po stu do każdego; tak byliśmy
wychudzeni! Konwój ruszył.
ROZDZIAŁ VII

Przytuleni do siebie, w nadziei, że łatwiej im będzie w ten sposób znieść


zimno, z nieopisaną pustką w ociężałej głowie, zanurzeni w wirze
zmurszałych wspomnień, coraz bardziej otępiali. Tu czy gdzie indziej – co
za różnica? Wyzionąć ducha dziś, jutro czy pojutrze? Noc się ciągnęła bez
końca...
Kiedy wreszcie pokazało się na horyzoncie szarawe światło, ujrzałem
wokół siebie kłębowisko stłoczonych, przykucniętych ludzkich ciał z
głowami wtulonymi w ramiona. Wyglądało to w porannym brzasku jak
gąszcz pokrytych pyłem kamieni nagrobnych. Próbowałem odróżnić tych,
którzy jeszcze żyli, od tych, którzy odeszli. Ale wyglądali tak samo.
Zatrzymałem przez dłuższą chwilę wzrok na jednym z nich. Patrzył przed
siebie pustymi oczyma, trupio bladą twarz przyprószył mu szron i śnieg.
Ojciec siedział skulony obok mnie, otulony w koc, przysypany grubą
warstwą śniegu. A jeśli on też umarł? Zagadnąłem go. Nie odezwał się.
Gdybym mógł, wrzeszczałbym na cały głos. Ani drgnął.
Raptem dotarła do mnie prawda oczywista: nie było już po co żyć i o co
walczyć.
Pociąg zahamował ostro w szczerym polu. Obudziło się kilku śpiących.
Zerwali się na równe nogi i rozglądali zdziwieni dookoła.
Esesmani biegali wzdłuż pociągu i wrzeszczeli:
– Wyrzucać wszystkie zwłoki! Ani jednego trupa w wagonie!
Ci, którzy pozostali przy życiu, cieszyli się. Zrobi się luźniej. Ochotnicy
wzięli się do roboty. Obmacywali dokładnie skulonych ludzi:
– Mam tu jednego! Bierzcie go!
Ściągali z niego ubranie, a potem dzielili między siebie łup, wpatrując się
weń łakomie. Po czym dwóch „grabarzy” chwytało trupa za głowę i nogi i
wyrzucało z wagonu jak worek mąki.
Zewsząd słychać było nawoływania:
– Chodźcie tutaj! Jest jeszcze jeden. Mój sąsiad. Już się nie rusza.
Ocknąłem się z odrętwienia dopiero wówczas, gdy paru mężczyzn
podeszło do ojca. Rzuciłem się na niego. Ciało miał zimne. Uderzyłem go
w twarz. Rozcierałem mu ręce, wołając:
– Ojcze! Ojcze! Obudź się, bo cię wyrzucą z wagonu!
Wciąż się nie ruszał.
Dwóch „grabarzy” złapało mnie za kołnierz:
– Daj mu spokój. Chyba widzisz, że nie żyje.
– Właśnie że żyje! – krzyknąłem. – Nie umarł! Jeszcze nie umarł!
Zacząłem go okładać z coraz większym zapamiętaniem. W końcu uniósł
znad zamglonych oczu powieki. Odetchnął słabo.
– Widzicie! – wykrzyknąłem.
Mężczyźni odeszli.
Z wagonu wyładowano około dwudziestu trupów. A potem pociąg
znowu ruszył, pozostawiwszy za sobą na zasypanym śniegiem polskim polu
kilkaset nagich ciał bez pochówku.

Nie dostawaliśmy żadnego jedzenia. Żywiliśmy się śniegiem – zastępował


nam chleb. Dni podobne były do nocy, a nocą dusze tonęły w mrocznej
otchłani.
Pociąg toczył się z wolna po szynach, często przystawał na parę godzin,
po czym jechał dalej. Bez przerwy padał śnieg. Dzień i noc siedzieliśmy
skuleni, przyciśnięci do siebie, nie odzywając się słowem. Każdy z nas był
już jedynie zziębniętym ciałem. I czekał tylko z zamkniętymi oczyma na
kolejny postój i wyładunek zmarłych.
Jechaliśmy tak dziesięć dni i dziesięć nocy. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy
przez niemieckie miasteczka, przeważnie wczesnym rankiem. Robotnicy
szli o tej porze do pracy. Zatrzymywali się i odprowadzali nas wzrokiem,
niezbyt zdziwieni.
Któregoś dnia na postoju jakiś robotnik wyciągnął z torby i wrzucił do
jednego z wagonów kawałek chleba. Wszyscy rzucili się na niego
nieprzytomnie. Setki wygłodniałych ludzi zabijały się o parę okruchów
chleba. Niemieccy robotnicy przyglądali się niecodziennemu widowisku z
prawdziwym zaciekawieniem.

Wiele lat później sam byłem świadkiem podobnej sceny, płynąc statkiem w
Adenie. Pasażerowie dla zabawy rzucali do wody monety tubylcom, a ci po
nie nurkowali. Pewnej paryżance o arystokratycznym wyglądzie bardzo się
spodobała ta zabawa. Nagle ujrzałem dwójkę dzieci bijących się bez
opamiętania – niewiele brakowało, a udusiłyby się nawzajem. Zawołałem
do kobiety błagalnym głosem:
– Proszę, niech pani więcej tego nie robi!
– Co w tym złego? – zapytała. – Lubię dawać jałmużnę...

W wagonie, do którego wpadł chleb, rozgorzała prawdziwa walka. Jedni


rzucali się na drugich, z nienawiścią w oczach; tratowali, drapali, gryźli. Jak
rozjuszone bestie, którym nagły przypływ energii wyostrzył kły i pazury.
Wzdłuż wagonów poustawiały się grupy robotników i zaintrygowanych
przechodniów. Nigdy chyba nie widzieli pociągu z takim ładunkiem. Po
chwili ze wszystkich stron zaczęły wpadać do wagonów kawałki chleba.
Ludzie gapili się na kościotrupy zabijające się o kęs chleba.
Do naszego wagonu też wpadł kawałek. Postanowiłem się nie ruszać.
Wiedziałem zresztą, że nie będę miał dość sił, by stawić czoło zdziczałej
gromadzie. Ujrzałem tuż obok pełznącego na czworakach staruszka. Wracał
z pola bitwy. Trzymał się za serce. Najpierw myślałem, że ugodzili go w
pierś. Ale po chwili wszystko stało się jasne: miał schowany pod kurtką
kawałek chleba. Wyjął go z nieprawdopodobną szybkością i podniósł do
ust. Rozbłysły mu oczy. Martwą twarz rozjaśnił uśmiech przypominający
grymas. Ale natychmiast zgasł. Z mroku wyłonił się jakiś cień. Rzucił się
na staruszka. A on, poturbowany, nieprzytomny z bólu, krzyczał:
– Meir! Nie poznajesz mnie, malutki? To ja, ojciec... Przestań, boli...
Chcesz zabić ojca... Mam chleb... dla ciebie też... dla ciebie też...
Upadł. Wciąż trzymał w zaciśniętej dłoni małą kromkę chleba. Chciał ją
podnieść do ust. Ale tamten rzucił się na niego i wyrwał mu ją. Staruszek
jeszcze coś wymamrotał, zarzęził i skonał pośród ogólnej obojętności. Syn
przeszukał mu ubranie, zabrał kawałek chleba i zaczął łapczywie jeść.
Jednak za bardzo się nie najadł. Wypatrzyło go i zaatakowało dwóch
mężczyzn. Po chwili dołączyli do nich inni. Gdy odeszli, obok mnie leżały
dwa martwe ciała – ojca i syna. Miałem wtedy piętnaście lat.

Jechał z nami w wagonie przyjaciel ojca, Meir Katz. Pracował w Bunie


jako ogrodnik i od czasu do czasu przynosił nam świeże warzywa.
Odżywiał się nie tak marnie jak my i mniej ucierpiał od obozowego wiktu.
Był w miarę silny i dlatego wyznaczyliśmy go na opiekuna wagonu.
Trzeciej nocy naszej podróży obudziłem się znienacka, czując, że ktoś
zaciska mi ręce na gardle, próbując mnie udusić. Ledwie zdążyłem
zawołać:
– Ojcze!
Tylko tyle. Czułem, że zaczynam tracić dech. Na szczęście ojciec się
obudził i złapał napastnika. Ale nie miał dość sił, by z nim walczyć, więc
wpadł na pomysł, żeby wezwać na pomoc Meira Katza.
– Chodź, szybko! Duszą mi syna!
Po paru chwilach byłem wolny. Do dziś nie wiem, dlaczego tamten
człowiek chciał mnie udusić.
Kilka dni potem Meir Katz powiedział ojcu:
– Robię się coraz słabszy, Szlomo. Opadam z sił. Dłużej nie
wytrzymam.
– Nie poddawaj się! – próbował dodać mu otuchy ojciec. – Nie wolno
ulegać takiej pokusie. Nie trać wiary w siebie!
Ale Meir Katz tylko głucho jęknął:
– Już nie mogę, Szlomo!... Nic na to nie poradzę... Nie mogę...
Ojciec objął go. A Meir Katz, krzepki mężczyzna, najsilniejszy z nas
wszystkich, po prostu się rozpłakał. Opłakiwał syna, którego stracił w
pierwszej selekcji. Dopiero teraz coś w nim pękło. Nie wytrzymał. U kresu
drogi.
Ostatniego dnia podróży zerwała się straszliwa wichura. I wciąż sypał
śnieg. Czuliśmy, że zbliża się koniec, prawdziwy koniec. Nie wytrzymamy
długo na lodowatym wietrze i wśród śnieżycy.
Ktoś wstał i zawołał:
– Przecież to głupota siedzieć przy takiej pogodzie! Zamarzniemy na
śmierć! Trzeba wstać i trochę się poruszać...
Wszyscyśmy wstali. Każdy starał się jak najszczelniej otulić
przemoczonym kocem. I próbował podreptać trochę w miejscu.
Nagle w wagonie rozległ się jęk, przypominający skowyt zranionego
zwierzęcia. Ktoś wydał ostatnie tchnienie.
Inni, czując, że też są o krok od śmierci, zaczęli w podobny sposób
zawodzić. Brzmiało to jak jęki zza grobu. Po chwili wszyscy już wydawali
z siebie jęki i krzyki. Jakby pośród wichury i śnieżycy rozpaczliwie wołali
o pomoc.
Udzieliło się to ludziom z innych wagonów. Z setek gardeł dobywał się
ryk. Nikt nie wiedział, przeciw komu tak pomstuje i po co. Przedśmiertne
rzężenie istot, które czują, że zbliża się koniec. Każdy z nich tu skończy.
Nic już nie byli w stanie zrobić. Byli u kresu sił. A czekała ich jeszcze
długa noc.
Meir Katz jęczał:
– Dlaczego od razu nas nie rozstrzelają?
Tego samego wieczoru dotarliśmy do celu.
Była późna noc. Strażnicy przyszli wypuścić nas z wagonów. Zmarli
zostali w środku. Wyszli tylko ci, którzy byli w stanie utrzymać się na
nogach.
Meir Katz został w wagonie. Ostatni dzień przyniósł najwięcej
śmiertelnych ofiar. Wsiadło nas do wagonu około stu – wysiadło
kilkunastu. Wśród nich ojciec i ja.
Dojechaliśmy do Buchenwaldu.
ROZDZIAŁ VIII

Przy obozowej bramie czekali oficerowie SS. Najpierw nas policzyli.


Potem skierowali na plac apelowy. Z głośników padały komendy:
– Ustawić się piątkami!
– Ustawić się w grupach po stu!
– Pięć kroków naprzód!
Mocno trzymałem ojca za rękę. Wrócił dawny, dobrze znajomy strach:
obym tylko go nie stracił.
Obok wznosił się wysoki komin krematoryjnego pieca. Już nie robił na
nas wrażenia. Ledwieśmy go zauważyli.
Stary więzień Buchenwaldu powiedział nam, że przed pójściem do
bloków udamy się do łaźni. Myśl o gorącej kąpieli wprawiła mnie w
zachwyt. Ojciec się nie odzywał. Stał obok mnie i ciężko dyszał.
– Jeszcze chwila, ojcze – powiedziałem. – Niedługo będziemy mogli się
położyć. Do łóżka. Będziesz mógł sobie odpocząć...
Nie odpowiedział. A ja byłem tak zmordowany, że nie przejąłem się jego
milczeniem. Jedyne, czego pragnąłem, to jak najszybciej się wykąpać i
położyć.
Ale niełatwo było dostać się pod prysznic. Przed wejściem kłębiły się
setki więźniów. Strażnicy nie byli w stanie nad nimi zapanować. Bili
każdego, kto im się nawinął pod rękę. Ci, którzy nie mieli siły się
przepychać ani nawet utrzymać na nogach, przysiedli na śniegu. Ojciec też
chciał tak zrobić.
– Już nie daję rady... To już koniec... Chyba tu umrę... – jęczał.
Zaciągnął mnie do sterty śniegu, z której wystawały ludzkie kształty w
strzępach koców.
– Zostaw mnie tu – prosił. – Dłużej nie wytrzymam... Zlituj się nade
mną... Posiedzę sobie, dopóki nie będzie można wejść do łaźni... Wtedy po
mnie przyjdziesz.
Chciało mi się płakać z wściekłości. Tyle razem przeżyliśmy, tyleśmy się
nacierpieli, a teraz miałem pozwolić mu umrzeć? Teraz, kiedy wreszcie
będziemy mogli wziąć gorącą kąpiel i się położyć?
– Ojcze! – krzyczałem. – Wstawaj! Nie marudź! Tu cię czeka śmierć...
Złapałem go za ramię. Nie przestawał jęczeć:
– Nie krzycz tak, synu... Zlituj się nad ojcem... Daj mi odpocząć...
Chociaż trochę... Proszę cię, jestem potwornie zmęczony... nie mam siły...
Coraz bardziej przypominał słabe, zalęknione, bezbronne dziecko.
– Nie możesz tu zostać – powiedziałem.
Pokazałem mu leżące dookoła zwłoki; oni też chcieli sobie odpocząć.
– Widzę, synu, widzę. Daj im pospać. Od tak dawna nie zmrużyli oka...
Są wycieńczeni... wycieńczeni...
Mówił to z prawdziwą czułością.
Próbowałem przekrzyczeć wiatr:
– Oni się już nigdy nie obudzą! Nigdy! Rozumiesz?
Spieraliśmy się tak przez dłuższą chwilę. A ja czułem, że już nie z nim
toczę spór, tylko ze śmiercią, którą sam wybrał.

Zawyły syreny. Alarm. W całym obozie zgasły światła. Strażnicy zapędzili


nas do bloków. Wszystkich wymiotło z placu apelowego. Byliśmy aż nadto
szczęśliwi, że nie musimy dłużej wystawać na lodowatym wietrze.
Padliśmy na piętrowe drewniane prycze. Nikt nie miał ochoty na zupę w
kotłach przy wejściu. Jedyne, co się liczyło, to sen.

Kiedy się obudziłem, było widno. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o


ojcu. Podczas alarmu pobiegłem za tłumem, nie przejmując się nim.
Wiedziałem, że jest wycieńczony, bliski agonii, a mimo to zostawiłem go
samego.
Poszedłem go szukać.
Ale w tej samej chwili zakiełkowała mi w głowie myśl: „Obym go nie
znalazł! Obym mógł uwolnić się od tego ogarniętego niemocą ciała i
walczyć ze wszystkich sił o własne przetrwanie, nie musząc się martwić o
nikogo oprócz siebie”. Od razu jednak zdjął mnie wstyd, którego nie
wyzbędę się do końca życia.
Szukałem go przez wiele godzin. W końcu dotarłem do bloku, w którym
wydawano czarną „kawę”. Ludzie stali w kolejce i bili się o nią.
Raptem usłyszałem za sobą jękliwy, błagalny głos:
– Eliezerze... przynieś mi... trochę kawy... synu...
Podskoczyłem do niego.
– Tyle czasu cię szukałem... Gdzie byłeś? Spałeś chociaż trochę?... Jak
się czujesz?
Musiała go palić gorączka. Jak bestia przedarłem się do kotła z kawą.
Udało mi się zdobyć jeden kubek. Wypiłem łyk. Resztę zostawiłem jemu.
Wypił łapczywie. Nigdy nie zapomnę wdzięczności, jaka się wtedy
malowała w jego oczach. Paroma łykami ciepłej lury przysporzyłem mu
więcej radości niż przez wszystkie lata dzieciństwa...
Leżał na pryczy... Miał posiniałą twarz, blade, spieczone usta, wstrząsały
nim dreszcze. Nie mogłem dłużej przy nim posiedzieć. Kazano się
wszystkim wynieść. Miało być sprzątanie. Tylko chorym wolno było
zostać.
Trzymali nas siedem godzin na dworze. Rozdali zupę. Gdy pozwolili
nam wreszcie wejść do bloków, pobiegłem w te pędy do ojca.
– Jadłeś coś?
– Nie.
– Dlaczego?
– Nic nam nie dali... Powiedzieli, że jesteśmy chorzy, niedługo umrzemy
i szkoda marnować jedzenie... Już nie mogę...
Dałem mu resztkę swojej zupy. Ale zrobiłem to z ciężkim sercem.
Czułem, że odstępuję mu ją bez przekonania. Okazałem się wcale nie
lepszy niż syn rabbiego Eliahu; jak on nie wytrzymałem próby.

Z dnia na dzień tracił siły, miał coraz bardziej zamglone oczy i twarz koloru
zbutwiałych liści. Trzeciego dnia po przyjeździe do obozu kazano
wszystkim pójść do łaźni. Nawet chorym. Ci mieli się tam udać ostatni.
Po wyjściu z łaźni musieliśmy długo czekać na dworze. Nie wysprzątano
jeszcze do końca bloków.
Ujrzałem w oddali ojca i pobiegłem w jego stronę. Przemknął koło mnie
jak widmo, nie zatrzymując się ani na mnie nie patrząc. Zawołałem go, ale
się nie odwrócił, więc ruszyłem za nim:
– Dokąd tak pędzisz, ojcze?
Popatrzył na mnie przez chwilę nieobecnym, nieprzytomnym wzrokiem,
z odmienioną twarzą. Ale zaraz potem znowu zaczął biec.

Cierpiący na biegunkę głodową ojciec leżał na pryczy z pięcioma innymi


chorymi. Siedziałem przy nim i czuwałem, nie próbując już nawet wierzyć,
że ujdzie śmierci. Mimo to robiłem wszystko, by dodać mu otuchy. Nagle
usiadł na posłaniu i szepnął mi gorączkowo do ucha:
– Eliezerze... Muszę ci powiedzieć, gdzie zakopałem złoto i srebro... W
piwnicy... Wiesz...
I zaczął mówić coraz szybciej, jakby się bał, że nie zdąży. Próbowałem
mu wytłumaczyć, że to jeszcze nie koniec, że wrócimy razem do domu, ale
nie chciał mnie słuchać. Czy raczej nie mógł. Był wycieńczony. Z ust ciekła
mu strużka śliny zmieszanej z krwią. Miał przymknięte oczy i urywany
oddech.

Za rację chleba udało mi się zamienić na prycze z więźniem z bloku ojca.


Po południu przyszedł lekarz. Próbowałem mu wytłumaczyć, że ojciec jest
ciężko chory.
– To go przyprowadź!
Przekonywałem go, że ojciec nie jest w stanie utrzymać się na nogach.
Ale on nie chciał o tym słyszeć. Cóż było robić, przywlokłem ojca. Lekarz
zmierzył go wzrokiem, po czym zapytał suchym tonem:
– Czego chcesz?
– Jest chory – odpowiedziałem za niego. – Ma biegunkę głodową...
– Biegunkę? To nie moja sprawa. Ja jestem chirurgiem. No, jazda! Nie
blokujcie miejsca innym!...
Na nic się zdały moje protesty.
– Już nie daję rady, synu... Odprowadź mnie do pryczy...
Odprowadziłem go i pomogłem mu się położyć. Miał dreszcze.
– Spróbuj trochę pospać, ojcze. Postaraj się zasnąć...
Miał ciężki, głuchy oddech. I zamknięte powieki. Mimo to byłem
pewien, że wszystko widzi. Że widzi teraz prawdę o wszelkiej rzeczy.
Do bloku wszedł kolejny doktor. Ale ojciec nie chciał już wstać.
Wiedział, że to nic nie da.
Lekarz przyszedł zresztą głównie po to, by pognębić chorych. Słyszałem,
jak im wymyśla od leni, którym chodzi wyłącznie o to, by móc się
wylegiwać... Miałem ochotę skoczyć mu do gardła i dusić. Ale nie miałem
dość odwagi ani sił. Byłem jak sparaliżowany. Zaciskałem aż do bólu
pięści. Coś we mnie krzyczało: „Udusić doktora i całą resztę! Podpalić
świat! Mordują mi ojca!”. Ale krzyk wiązł mi w gardle.
Po powrocie do bloku z przydziałowym chlebem zastałem ojca
płaczącego jak dziecko.
– Oni mnie biją, synu!
– Kto cię bije?
Myślałem, że majaczy.
– Ten Francuz... I Polak...
Raz jeszcze zranione serce i kolejne ziarno nienawiści. I jeszcze jeden
powód, by stracić chęć do życia.
– Eliezerze... Eliezerze... Powiedz im, żeby mi dali spokój. Nic złego im
nie zrobiłem... Dlaczego mnie biją?
Zacząłem wymyślać jego sąsiadom. A oni sobie ze mnie drwili.
Obiecywałem im chleb i zupę. Śmiali się do rozpuku. Na koniec wpadli w
złość. Nie mogli już ścierpieć obecności ojca, który nie był w stanie dowlec
się na dwór, żeby się załatwić.

Następnego dnia poskarżył mi się, że zabrali mu chleb.


– Wtedy, gdy spałeś?
– Nie. Rzucili się na mnie. Wyrwali mi chleb z rąk... I pobili... Znowu...
Dłużej tego nie wytrzymam, synu... Daj mi troszkę wody.
Wiedziałem, że nie wolno mu pić. Jednak tak usilnie i długo mnie prosił,
że w końcu ustąpiłem. Woda była dla niego najgorszą trucizną. Ale cóż
więcej mogłem dla niego zrobić? Z wodą czy bez wody, i tak niedługo się
to wszystko skończy...
– Przynajmniej ty miej dla mnie litość...
Mam okazać mu litość! Ja, jego jedyny syn!

Tak minął tydzień.


– To twój ojciec? – zapytał blokowy.
– Tak.
– Jest bardzo chory.
– Doktor nie chce mu pomóc.
Spojrzał mi prosto w oczy:
– Bo nie może. I ty też nie.
Położył mi na ramieniu owłosioną rękę i dodał:
– Posłuchaj, mały. Nie zapominaj, że jesteś w obozie koncentracyjnym.
Tu każdy musi walczyć o własne przetrwanie, a nie myśleć o innych.
Choćby to był jego ojciec. Tu nie ma ojca, brata ani przyjaciół. Każdy żyje i
umiera na własny rachunek, w samotności. Dam ci dobrą radę: nie oddawaj
więcej chleba i zupy staremu ojcu. Nic już nie możesz dla niego zrobić. A
siebie zabijasz. To ty powinieneś zjadać jego przydział...
Słuchałem go, nie odzywając się słowem. „Może i ma rację – myślałem
w duchu, choć nie miałem odwagi się do tego przed sobą przyznać. – Za
późno już na ratowanie starego ojca. Mógłbym mieć podwójną rację chleba
i zupy”.
Przez ułamek sekundy ogarnęło mnie poczucie winy. Pobiegłem po
odrobinę zupy i dałem ojcu. Ale on nie miał na nią ochoty; interesowała go
tylko woda.
– Nie pij wody, zjedz trochę zupy...
– Umieram z pragnienia... Dlaczego jesteś dla mnie taki niedobry, synu?
Daj mi wody...
Przyniosłem mu wody. Potem wyszedłem z bloku na apel. Ale po chwili
wróciłem. Położyłem się na górnej pryczy. Chorzy mieli prawo zostać w
bloku. Postanowiłem udawać, że jestem chory, nie chciałem zostawić go
samego.
Wokół panowała cisza, którą mąciły jedynie jęki. Esesmani rzucali przed
blokiem komendy. Jeden z oficerów wszedł do środka i zaczął iść wzdłuż
pryczy. Ojciec błagał:
– Synu, wody... Umieram z pragnienia... Palą mnie wnętrzności...
– Cicho tam! – wrzasnął oficer.
– Eliezerze, wody... – powtarzał uparcie ojciec.
Oficer podszedł do niego i krzyknął, żeby zamilkł. Ale on go nie słyszał.
Wciąż mnie wołał. Wtedy oficer zdzielił go z całych sił pałką w głowę.
Ani drgnąłem. Bałem się, bało się moje ciało, że i mnie się lada chwila
dostanie.
Ojciec wydał jeszcze z siebie chrapliwy dźwięk – wymamrotał moje
imię: Eliezer.
Wciąż słyszałem jego urywany oddech. I nadal nie ruszałem się z
miejsca. Kiedy zszedłem po apelu na dół, jeszcze coś szeptał drżącymi
wargami. Ponad godzinę stałem pochylony nad nim, próbując zapisać w
pamięci obraz jego ociekającej krwią twarzy i pokiereszowanej głowy.
Potem musiałem iść spać. Wdrapałem się na pryczę nad ojcem, który
jeszcze żył. Był dwudziesty ósmy stycznia 1945 roku.

Obudziłem się dwudziestego dziewiątego stycznia o świcie. Na miejscu


ojca leżał inny chory. Musieli go zabrać przed świtem i zanieść do
krematorium. Może jeszcze oddychał...
Nikt nie odmówił nad jego grobem modlitwy. Ani nie zapalił świeczki.
Ostatnim słowem, jakie wypowiedział, było moje imię. Wołał o pomoc, a ja
– nie odpowiedziałem.
Nie płakałem i żałowałem, że nie potrafię płakać. Ale wypłakałem już
wszystkie łzy. Lecz gdybym dokładnie się wsłuchał w najskrytsze
zakamarki mego wątłego sumienia, usłyszałbym pewnie głos: wolny,
nareszcie wolny!
ROZDZIAŁ IX

Byłem w Buchenwaldzie do jedenastego kwietnia. Nie będę opowiadał, jak


wyglądało w tym czasie moje życie. Nie ma to żadnego znaczenia. Od
śmierci ojca nic nie było w stanie mnie poruszyć.
Przenieśli mnie do bloku dziecięcego, gdzie było nas sześciuset.
Front coraz szybciej się zbliżał.
Dni spędzałem całkowicie bezczynnie. Jednego tylko pragnąłem:
jedzenia. Nie myślałem już ani o ojcu, ani o matce.
Od czasu do czasu zdarzało mi się marzyć. O odrobinie zupy. O dokładce
zupy.

Piątego kwietnia obróciło się koło historii.


Było późne popołudnie. Staliśmy wszyscy w bloku, czekając na przyjście
esesmana, który miał nas policzyć. Ale on się spóźniał. Odkąd znalazłem
się w Buchenwaldzie, nigdy nic takiego się nie zdarzyło. Musiało się coś
stać.
Dwie godziny później rozległ się z głośników głos komendanta: wszyscy
Żydzi na plac apelowy.
A więc jednak! Hitler dotrzymał słowa.
Wszystkie dzieci z naszego bloku pomaszerowały w stronę placu. Nie
było wyjścia: blokowy Gustaw przemawiał do nas kijem... Ale po drodze
spotkaliśmy paru więźniów, którzy rzucili nam szeptem:
– Wracajcie do bloku. Niemcy chcą was rozstrzelać. Wracajcie do bloku
i nie ruszajcie się stamtąd.
Tak też zrobiliśmy. Dowiedzieliśmy się po drodze, że obozowy ruch
oporu postanowił nie pozostawiać Żydów na łasce losu i zapobiec ich
likwidacji.
Ponieważ zrobiło się późno i zapanowało wielkie zamieszanie –
mnóstwo Żydów podawało się za Aryjczyków – komendant obozu
zadecydował, że następnego dnia odbędzie się ogólny apel. Mieli się na nim
stawić wszyscy więźniowie.
Odbył się apel. Komendant oświadczył, że obóz Buchenwald ulegnie
likwidacji. Ewakuować będą po dziesięć bloków dziennie. Od tej pory nie
dawali nam już ani chleba, ani zupy. Zaczęła się ewakuacja. Dzień w dzień
tysiące więźniów przekraczały bramę obozu, by więcej za nią nie powrócić.

Dziesiątego kwietnia było nas jeszcze w obozie dwadzieścia tysięcy, w tym


kilkaset dzieci. Postanowiono, że ewakuują nas wszystkich jednocześnie.
Nim zapadnie wieczór. A potem wysadzą obóz w powietrze.
Staliśmy stłoczeni piątkami na ogromnym placu apelowym w
oczekiwaniu na otwarcie bramy. Nagle zaczęły wyć syreny. Alarm.
Wróciliśmy do bloków. Za późno było na ewakuację. Została przełożona na
następny dzień.
Doskwierał nam głód; od sześciu dni nic nie jedliśmy, nie licząc
niewielkiej ilości trawy i znalezionych w okolicach kuchni obierek kartofli.
O dziesiątej rano esesmani rozeszli się po obozie i zaczęli spędzać na
plac apelowy niedobitki więźniów.
Wtedy ruch oporu postanowił rozpocząć planowaną akcję. Zewsząd
zaczęli się wyłaniać uzbrojeni ludzie. Rozległy się serie strzałów i wybuchy
granatów. My, dzieci, leżeliśmy plackiem na ziemi w naszym bloku.
Starcia nie trwały długo. Około południa znowu zapanował spokój.
Esesmani uciekli, a zarządzanie obozem przejęli ludzie z ruchu oporu.
Około szóstej wieczorem pod bramę Buchenwaldu zajechał pierwszy
amerykański czołg.

Rzuciliśmy się na prowiant. To było pierwsze, co uczyniliśmy jako ludzie


wolni. Myśleliśmy tylko o tym. Nie o zemście i nie o bliskich. Jedynie o
chlebie.
Zresztą nawet wtedy, gdy przestaliśmy odczuwać głód, nikt z nas nie
myślał o zemście. Następnego dnia paru młodych ludzi wyskoczyło do
Weimaru, żeby zdobyć trochę kartofli i ubrań, no i przespać się z
dziewczynami. Ale u nikogo nie wyczuwało się cienia chęci zemsty.
Trzy dni po wyzwoleniu Buchenwaldu ciężko się rozchorowałem: jakieś
zatrucie. Przenieśli mnie do szpitala, gdzie spędziłem dwa tygodnie na
granicy życia i śmierci.
Któregoś dnia zebrałem siły i wstałem. Chciałem przejrzeć się w lustrze,
które wisiało na przeciwległej ścianie. Nie robiłem tego od czasów getta.
Nie pamiętałem już, jak wyglądam.
Z głębi lustra spoglądał na mnie trup.
Nigdy nie zapomnę tego, co ujrzałem wówczas w jego oczach.
Przypisy

[←1]
Koszyce (przyp. red.).

[←2]
Buna – w latach 1942–1945 największy podobóz KL Auschwitz (przyp. red.).
SPIS TREŚCI

Przedmowa (François Mauriac)


Przedmowa Autora do nowego wydania
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX

You might also like