Professional Documents
Culture Documents
Wiesel Elie - Noc
Wiesel Elie - Noc
La nuit
© 1958 by Les Éditions de Minuit
7, rue Bernard–Palissy, 75006 Paris
© Copyright for the Polish edition by
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007
Wydanie pierwsze
Redaktor prowadzący
Lucyna Kowalik
Redakcja
Maria Wolańczyk
Korekta
Ewa Kochanowicz, Anna Rudnicka, Krzysztof Lisowski
Projekt okładki i stron tytułowych
Agnieszka Winciorek
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
ISBN 978-83-08-03959-5
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2007
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Druk i oprawa: ABEDIK S.A.
Pamięci rodziców i siostry Tzipory
PRZEDMOWA
François Mauriac
PRZEDMOWA AUTORA
DO NOWEGO WYDANIA
Getto budziło się ze snu. W kolejnych oknach zaczęły zapalać się światła.
Wszedłem do domu jednego z przyjaciół ojca. Obudziłem gospodarza,
siwobrodego staruszka, przygarbionego od długich, nie przespanych nocy
spędzonych na studiowaniu ksiąg.
– Proszę wstawać. Proszę wstawać. Proszę się szykować do drogi. Jutro
wypędzają z getta pana, pańską rodzinę i wszystkich Żydów. Dokąd?
Proszę mnie o nic nie pytać, proszę nie zadawać mi pytań. Tylko Bóg
mógłby panu na te pytania odpowiedzieć. Niech pan wstaje, na miłość
boską...
Nic z tego nie rozumiał. Pewnie myślał, że postradałem zmysły.
– Co ty opowiadasz? Mam się szykować do drogi? Jakiej znowu drogi?
Dlaczego? Co się dzieje? Czyś ty oszalał?
Wpatrywał się we mnie jeszcze trochę nieprzytomnym, przerażonym
wzrokiem, jakby liczył, że w końcu wybuchnę śmiechem i się przyznam:
„Może pan wracać do łóżka. I spokojnie spać. Absolutnie nic się nie stało.
To był tylko żart...”.
Słowa mi więzły w wyschniętym gardle. Nic więcej nie byłem w stanie z
siebie wydusić.
Wtedy zrozumiał. Wstał i zaczął się machinalnie ubierać. Potem
podszedł do łóżka, w którym spała jego żona, i czule dotknął jej czoła.
Zdawało mi się, że otworzyła oczy i delikatnie się uśmiechnęła. W końcu
podszedł do łóżek dzieci i niewiele myśląc, wyrwał je gwałtownie ze snu.
Czmychnąłem.
Czas szybko mijał. Zrobiła się czwarta rano. Umęczony ojciec dwoił się i
troił: to dodawał otuchy przyjaciołom, to biegł do Rady, żeby sprawdzić,
czy przypadkiem nie odwołano zarządzenia. Do ostatniej chwili tlił się w
naszych sercach płomyk nadziei.
Kobiety gotowały jajka, piekły mięso, przygotowywały ciasta, szyły
worki, dzieci snuły się ze spuszczonymi głowami, nie wiedząc, co z sobą
począć, gdzie się podziać, żeby nie przeszkadzać dorosłym. Nasze
podwórko wyglądało jak plac targowy. Pod cudownie błękitnym niebem, na
pylistej ziemi, leżały sterty kosztowności, cennych dywanów, srebrnych
świeczników, ksiąg modlitewnych, Biblii i innych przedmiotów kultu,
żałosnych bytów, które zdawały się nigdy do nikogo nie należeć.
Cały dzień nie mieliśmy nic w ustach. Ale nie chciało nam się jeść.
Byliśmy śmiertelnie znużeni.
Ojciec odprowadził wysiedleńców do bramy getta. Najpierw
zaprowadzono ich do wielkiej synagogi, gdzie dokładnie ich przeszukano,
żeby sprawdzić, czy nie zabrali ze sobą złota, srebra lub innych
kosztowności. Nie obeszło się bez ataków histerii i okładania pałkami.
– Kiedy nasza kolej? – zapytałem ojca.
– Pojutrze. Chyba że... że sprawy się jakoś ułożą. Może zdarzy się cud...
Dokąd zabierają ludzi? Wciąż nie wiadomo? Nie wiadomo, pilnie strzegą
tajemnicy.
Zapadła noc. Tego wieczoru poszliśmy wcześnie spać. Ojciec
powiedział:
– Śpijcie spokojnie, dzieci. To dopiero pojutrze, we wtorek.
Poniedziałek przemknął jak letni obłok po niebie, jak sen przedranny.
Zajęci pakowaniem, pieczeniem chleba i ciast, nie myśleliśmy już o
niczym. Wyrok zapadł.
Wieczorem matka zapędziła nas wcześnie do łóżek, byśmy nabrali sił,
jak powiedziała. Po raz ostatni spędzaliśmy noc w domu.
O świcie byłem na nogach. Chciałem zdążyć się pomodlić. Wróciłem
około ósmej. Nadeszła dobra wiadomość: nie opuszczamy dziś miasta,
tylko przenosimy się do małego getta. Tam będziemy czekać na ostatni
transport. Wyjedziemy ostatni.
O dziewiątej powtórzyły się sceny z niedzieli. Żandarmi uzbrojeni w
pałki wrzeszczeli:
– Żydzi, wychodzić!
Byliśmy gotowi do drogi. Wyszedłem pierwszy. Nie chciałem patrzeć na
twarze rodziców. Nie chciałem się rozpłakać. Siedzieliśmy jak tamci dwa
dni temu na ulicy. Tak samo piekło słońce. Tak samo chciało się nam pić.
Ale nie było już nikogo, kto by nam przyniósł wody.
Patrzyłem na dom, w którym spędziłem tyle lat na poszukiwaniu Boga,
na przestrzeganiu postu, mającego przyspieszyć nadejście Mesjasza, na
wyobrażaniu sobie przyszłego życia. Wcale mi nie było smutno. Nie
myślałem o niczym.
– Powstań! Odlicz!
Wstajemy. Odliczamy. Siadamy. Jeszcze raz wstajemy. Znowu siadamy. I
tak bez końca. Nie możemy się doczekać, kiedy nas zabiorą. Na co
właściwie czekamy? Wreszcie padł rozkaz:
– Naprzód!
Ojciec płakał. Pierwszy raz widziałem, jak płacze. Nigdy bym nie
przypuszczał, że potrafi. Matka szła zamyślona, z nieprzeniknioną twarzą,
bez słowa. Patrzyłem na młodszą siostrę Tziporę, siedmioletnią
dziewczynkę, na jej gładko zaczesane jasne włosy i narzucony na ramiona
czerwony płaszczyk. Uginała się pod ciężarem dźwiganego na plecach
tobołka. Zaciskała zęby; wiedziała, że na nic się nie zda biadolenie.
Żandarmi nie żałowali pałek:
– Szybciej!
Nie miałem siły. Pokonaliśmy ledwie kawałek drogi, a ja już czułem się
straszliwie słaby...
– Szybciej! Szybciej! Ruszać się, lenie! – wrzeszczeli węgierscy
żandarmi.
W tym momencie poczułem do nich nienawiść będącą do dziś jedynym
uczuciem, które mnie z nimi łączy. Byli naszymi pierwszymi oprawcami.
Pierwszym obliczem piekła i śmierci.
Kazali nam biec. Przyspieszyliśmy kroku. Kto by pomyślał, że mamy
jeszcze tyle sił? Zza okiennic przyglądali się nam ziomkowie.
W końcu dotarliśmy do celu. Zrzuciliśmy toboły i padliśmy na ziemię:
– „O Panie Wszechświata, zmiłuj się nad nami w swym wielkim
miłosierdziu...”.
Małe getto. Jeszcze trzy dni temu mieszkali tu ludzie. Do nich należały
przedmioty, które teraz nam służą. Zostali wypędzeni. A myśmy już
całkiem o nich zapomnieli.
W małym getcie panował jeszcze większy rozgardiasz niż w dużym.
Wyglądało to tak, jakby mieszkańców wyrzucono z domów znienacka.
Poszedłem obejrzeć mieszkanie wuja. Na stole stał nie dojedzony talerz
zupy. Ktoś nie zdążył wstawić do pieca ciasta. Po podłodze poniewierały
się książki. Może wuj zamierzał je zabrać?
Udało się nam jakoś zadomowić. (Co za słowo!) Poszedłem po drewno,
siostry rozpaliły pod kuchnią.
Matka, nie zważając na zmęczenie, zabrała się do przygotowywania
posiłku.
– Musimy jakoś wytrzymać, wytrzymać – powtarzała.
Nastroje nie były najgorsze – ludzie zaczęli oswajać się z sytuacją. Na
ulicach można było usłyszeć optymistyczne rozmowy. Nie zdążą nas
Szwaby wywieźć, mówili... Dla tych, których deportowano, nic się już nie
da zrobić. Ale nam pozwolą pewnie wieść tu nasz nędzny żywot do końca
wojny.
Getto nie było strzeżone. Można było swobodnie wejść i wyjść.
Odwiedziła nas nasza dawna służąca, Maria. Płakała rzewnymi łzami,
błagając, byśmy pojechali do niej na wieś, gdzie przygotowała dla nas
bezpieczną kryjówkę.
Ojciec nie chciał o tym słyszeć. Powiedział do starszych sióstr i do mnie:
– Jedźcie, jeśli chcecie. Ja z mamą i małą zostanę...
Nie zgodziliśmy się rzecz jasna na rozłąkę.
Noc. Nikt nie modlił się o to, by szybko minęła. Gwiazdy były jak iskry z
trawiącego nas wielkiego ognia. Gdy któregoś dnia ogień zgaśnie, na niebie
pozostaną już tylko wypalone gwiazdy przypominające martwe oczy.
Nie było wyjścia, musieliśmy położyć się spać do łóżek wypędzonych.
Odpocząć, nabrać sił.
O świcie na twarzach nie było już widać śladu smutku. Ludzie czuli się jak
na wakacjach. Mówili:
– Kto wie, może to dla naszego dobra nas wywożą. Front jest tuż-tuż,
niedługo usłyszymy działa. Dlatego ewakuują ludność cywilną...
– Pewnie się boją, że pójdziemy do partyzantki.
– A ja uważam, że cała ta sprawa z wywózką to jedna wielka farsa.
Naprawdę, nie ma się co śmiać. Szwaby chcą nas po prostu obrabować z
biżuterii. Wiedzą, że wszystko jest zakopane i że będą musieli przeszukać
całą okolicę, a o wiele łatwiej będzie im to zrobić, jeśli nas wyślą na
wakacje...
Na wakacje!
Te optymistyczne zapewnienia, w które nikt nie wierzył, wypełniały nam
jakoś czas. Parę dni, które przyszło nam w tym miejscu spędzić, upłynęło w
miarę przyjemnie i spokojnie. Ludzie nadzwyczaj przyjaźnie się do siebie
odnosili. Nie było już bogaczy, dygnitarzy, wszyscyśmy byli skazani na
identyczną, jeszcze nieznaną karę.
Nie było mowy o tym, byśmy mogli wszyscy naraz się położyć czy choćby
przysiąść. Postanowiliśmy siadać na zmianę. Brakowało powietrza.
Szczęśliwcy, którzy mieli miejsce przy oknie, mogli podziwiać po drodze
ukwiecone łąki.
Po dwóch dniach podróży zaczęło nam doskwierać pragnienie. Upał
stawał się coraz bardziej nieznośny.
Młodzi ludzie, nie czując się już jak na cenzurowanym, szli otwarcie za
głosem instynktu, nie stroniąc pod osłoną nocy od kontaktów seksualnych,
jakby byli sami na tym świecie, nie przejmując się nikim. Reszta udawała,
że niczego nie widzi.
Mieliśmy jeszcze zapasy. Ale nigdy nie najadaliśmy się do syta.
Nauczyliśmy się oszczędzać z myślą o jutrze. Jutro mogło się okazać
jeszcze gorsze.
Pociąg zatrzymał się w Kaschau1, małym miasteczku na granicy
czechosłowackiej. Wtedy zrozumieliśmy, że nie zostaniemy na Węgrzech.
Otworzyły nam się oczy. Za późno.
Drzwi wagonu rozsunęły się. Zjawił się niemiecki oficer w asyście
węgierskiego porucznika, który miał za chwilę tłumaczyć jego słowa:
– Od tej chwili przechodzicie pod nadzór armii niemieckiej. Każdy, kto
ma przy sobie złoto, srebro, zegarek, powinien je bezzwłocznie oddać. Ci, u
których zostanie później coś wykryte, będą rozstrzelani na miejscu. I
jeszcze jedno: osoby chore mogą przejść do wagonu szpitalnego. To
wszystko.
Węgierski porucznik przeszedł się z koszykiem po wagonie i zebrał
resztki dobytku tych, którzy nie chcieli już więcej czuć goryczy strachu.
– W każdym wagonie jest osiemdziesiąt osób. Jeżeli kogoś zabraknie,
wszystkich wystrzelamy jak psy...
Zniknęli. Drzwi ponownie się zamknęły. Wpadliśmy w potrzask. Drzwi
były zaryglowane, droga powrotu ostatecznie odcięta. Szczelnie zamknięty
wagon stał się całym naszym światem.
Jechała z nami niejaka pani Schächter, około pięćdziesięcioletnia kobieta
z dziesięcioletnim synkiem, który siedział skulony w kącie. Jej męża i
dwóch starszych synów wywieziono przez pomyłkę w pierwszym
transporcie. Rozłąka z rodziną była dla niej straszliwym ciosem.
Znałem ją dobrze. Często do nas zaglądała. Spokojna kobieta o
rozgorączkowanym spojrzeniu. Jej mąż, człowiek nadzwyczaj pobożny,
spędzał w domu modlitewnym całe dni i noce, a na utrzymanie rodziny
zarabiała ona.
Pani Schächter postradała rozum. Już pierwszego dnia podróży zaczęła
jęczeć i zadręczać wszystkich pytaniem, dlaczego oddzielono ją od rodziny.
Z czasem jęki zamieniły się w histeryczny krzyk.
Trzeciej nocy, kiedy jedni spali w tłoku na siedząco, inni na stojąco, ciszę
przeszył rozdzierający krzyk:
– Ogień! Widzę ogień! Widzę ogień!
Przez chwilę zapanowała panika. Kto tak krzyczy? Pani Schächter. W
bladym świetle wpadającym przez okna wagonu przypominała uschnięte
drzewo pośród łanów zbóż. Pokazując coś za oknem, wołała:
– Patrzcie! Patrzcie! Ogień! Straszny ogień! Litości! Co za ogień!
Ludzie przywarli do krat. Niczego nie było widać oprócz ciemności.
Długo nie mogliśmy dojść do siebie po tej straszliwej pobudce. Wciąż
trzęśliśmy się ze strachu. Ilekroć na szynach zazgrzytały koła, wydawało
nam się, że lada moment rozstąpi się nam pod stopami ziemia. Nie mogąc
uśpić niepokoju, próbowaliśmy się pocieszyć:
– Oszalała, biedaczka...
Żeby ją uspokoić, położyliśmy jej na czole mokrą szmatkę. Ale ona
wciąż wrzeszczała:
– Ogień! Pali się, pali!
Synek płakał, czepiał się jej spódnicy i szukając jej rąk, mówił:
– Nic się nie stało, mamo! Nic się nie stało... Usiądź...
Było to dla mnie bardziej bolesne niż krzyki jego matki. Kobiety starały
się ją pocieszyć:
– Już niedługo zobaczy pani męża i synów... Za parę dni...
Ale ona wciąż krzyczała, zanosząc się szlochem:
– Posłuchajcie mnie, Żydzi: widzę ogień! Ogromny ogień! Prawdziwe
pogorzelisko!
Jakby wstąpił w nią i przemawiał z głębi jej jestestwa zły duch.
O wiele bardziej po to, by się uspokoić, niż ją pocieszyć, staraliśmy się to
sobie jakoś wytłumaczyć:
– Pewnie strasznie się chce biedaczce pić! Dlatego mówi, że trawi ją
ogień...
Jednak nic to nie pomogło. Czuliśmy, że jeszcze chwila i nasz strach
rozsadzi ściany wagonu. I poniosą nas nerwy. Aż nas bolała skóra.
Jakbyśmy i my mieli popaść w szaleństwo. Nie byliśmy już w stanie tego
znieść. Paru młodych ludzi posadziło ją siłą, związało i włożyło do ust
knebel.
Znowu zapanowała cisza. Chłopczyk siedział obok matki i płakał.
Zacząłem na powrót normalnie oddychać. Dobiegał mnie odgłos kół
wybijających na szynach monotonny rytm. Znów można było się
zdrzemnąć, odpocząć, zatopić się w snach...
Tak upłynęła godzina lub dwie. I ponownie zmroził nam krew w żyłach
jej krzyk. Uwolniła się z więzów i wrzeszczała jeszcze głośniej niż
przedtem:
– Patrzcie! Ogień! Płomienie, wszędzie płomienie...
Młodzi ludzie znów ją związali i zakneblowali. Nawet ją parę razy
uderzyli. Dodawaliśmy im animuszu:
– Niech wreszcie zamilknie ta wariatka! Nie jest tu sama! Niech stuli
gębę!...
Zdzielili ją kilka razy w głowę tak, że o mało jej nie zabili. Synek czepiał
się jej spódnicy bez jednego krzyku, bez słowa. Już nawet nie płakał.
Noc zdawała się nie mieć końca. O świcie pani Schächter uspokoiła się.
Siedziała skulona w kącie z tępym, pustym wzrokiem. Już nas nie widziała.
Siedziała tak cały dzień, milcząca, nieobecna, wyobcowana. Gdy zapadła
noc, znowu zaczęła wrzeszczeć:
– Pali się, tam!
Wskazywała wciąż ten sam punkt w oddali. Już nam się odechciało ją
bić. Dusiliśmy się z gorąca, pragnienia, smrodu, ale to było nic w
porównaniu z jej rozdzierającym krzykiem. Jeszcze parę dni i też
zaczęlibyśmy wyć.
Na szczęście dojechaliśmy do jakiegoś dworca. Ci, którzy byli bliżej
okien, przeczytali na głos nazwę stacji:
– Auschwitz.
Nikt nigdy o czymś takim nie słyszał.
Pociąg nie odjeżdżał. Dobiegało końca długie popołudnie. Wreszcie
rozsunęły się drzwi wagonu. Pozwolono dwóm osobom wysiąść i pójść po
wodę.
Opowiedziały nam po powrocie, że dały komuś złoty zegarek i dzięki
temu czegoś się dowiedziały. Dojechaliśmy do stacji końcowej. Niedługo
będziemy wysiadać. Tuż obok jest obóz pracy. Warunki są całkiem znośne.
Nie będzie rozdzielania rodzin. Tylko młodzi pójdą pracować do fabryk.
Starcy i chorzy będą pracować w polu.
Zaczęliśmy od razu ufniej patrzyć w przyszłość. Uwolniliśmy się od
dręczących nas w ciągu minionych nocy lęków. Wyraziliśmy za to
wdzięczność Bogu.
Pani Schächter siedziała w kącie skulona, milcząca, obojętna na
optymistyczny nastrój, jaki zapanował dookoła. Synek głaskał ją po ręku.
Do wnętrza wagonu wdzierało się powoli światło zmierzchu. Zaczęliśmy
jeść ostatnie zapasy. O dziesiątej wieczorem wszyscy znaleźli sobie
dogodną pozycję do drzemki i wkrótce potem zasnęli. I raptem krzyk:
– Ogień! Pali się! Patrzcie, tam!...
Zerwaliśmy się na równe nogi i skoczyliśmy do okien. I tym razem
uwierzyliśmy jej przez chwilę. Ale na dworze panowały kompletne
ciemności. Wróciliśmy zawstydzeni na miejsca, mimo woli nękani
strachem. Ponieważ w dalszym ciągu wrzeszczała, znowu jej parę razy
dołożyliśmy i w końcu, z wielkim trudem, udało nam się ją uciszyć.
Nasz wagonowy „nadzorca” zawołał niemieckiego oficera spacerującego
po peronie i poprosił, by zabrano chorą do wagonu szpitalnego.
– Cierpliwości – odpowiedział tamten – cierpliwości. Niedługo ją
zabierzemy.
Około jedenastej pociąg znowu ruszył. Cisnęliśmy się do okien. Wagony
toczyły się wolno po szynach. Kwadrans później pociąg jeszcze bardziej
zwolnił. Przez okna widać było druty kolczaste. Domyśliliśmy się, że to
obóz.
Całkiem zapomnieliśmy o pani Schächter. Nagle rozległo się przeraźliwe
wołanie:
– Patrzcie, Żydzi! Patrzcie na ten ogień! Na te płomienie!
Pociąg właśnie stanął i tym razem ujrzeliśmy na tle czarnego nieba
dobywające się z wysokiego komina płomienie.
Pani Schächter zamilkła tym razem sama. Znów na wszystko obojętna,
myślami nieobecna, wróciła do swojego kąta.
Patrzyliśmy na płomienie rozświetlające ciemności. W powietrzu unosiła
się wstrętna woń. Raptem drzwi wagonu otworzyły się. Do środka
wskoczyli dziwni osobnicy odziani w pasiaste kurtki i czarne spodnie.
Uzbrojeni w latarki i kije. Zaczęli okładać wszystkich, jak popadnie, i
krzyczeć:
– Wysiadać! Wszystko zostawić w wagonie! I to już!
Wyskoczyłem z wagonu. Spojrzałem po raz ostatni na panią Schächter.
Synek trzymał ją za rękę.
Przed nami płomienie. W powietrzu odór palonego ciała. Musiała być
północ. Dotarliśmy na miejsce. Do Birkenau.
ROZDZIAŁ III
Nigdy nie zapomnę tej nocy, pierwszej nocy spędzonej w obozie, która
zamieniła moje życie w mroczne, zaryglowane więzienie.
Nigdy nie zapomnę tego dymu.
Nigdy nie zapomnę drobnych twarzyczek dzieci, których ciała
zamieniały się na moich oczach w kłęby dymu pod milczącym niebem.
Nigdy nie zapomnę płomieni, które strawiły doszczętnie moją wiarę.
Nigdy nie zapomnę tej nocnej ciszy, która odebrała mi na wieki chęć do
życia.
Nigdy nie zapomnę tych chwil, które zabiły mego Boga i moją duszę, ani
obróconych wniwecz marzeń.
Nigdy tego wszystkiego nie zapomnę, choćbym miał żyć tak długo jak
sam Bóg. Nigdy.
Zaprowadzili nas do długiego baraku. Miał w dachu parę niebieskawych
okienek. Tak pewnie wygląda przedsionek piekieł. Tłum ludzi, nieustające
krzyki, przerażające bestialstwo.
Powitały nas dziesiątki uzbrojonych w kije więźniów, którzy nie
wiedzieć czemu tłukli na oślep każdego, kto im się nawinął pod rękę.
Rzucali rozkazy:
– Rozbierać się do naga! Szybko! Raus! Wolno zatrzymać tylko paski i
buty...
Kazali nam zostawić ubrania w głębi baraku. Już ich tam leżała cała
sterta. Nowiutkie i znoszone garnitury, podarte płaszcze i łachmany.
Staliśmy nago. I dygotaliśmy z zimna.
Paru oficerów SS kręciło się po baraku i wypatrywało silnych mężczyzn.
Skoro siła była w takiej cenie, może trzeba było udawać siłaczy? Ojciec
myślał całkiem inaczej. Lepiej się nie wyróżniać. I dzielić los innych. (Z
czasem okazało się, że miał rację. Ci, których tego dnia wybrano, zostali
wcieleni do Sonderkommando, komanda pracującego w krematorium. Bela
Katz, syn zamożnego kupca z naszego miasta, przyjechał do Birkenau w
pierwszym transporcie na tydzień przed nami. Kiedy dowiedział się o
naszym przyjeździe, przekazał nam liścik, w którym pisał, że wybrany jako
ten silny, osobiście wrzucał zwłoki ojca do krematoryjnego pieca).
Nie dawali nam chwili wytchnienia:
– Marsz do fryzjera!
Poszedłem posłusznie z paskiem i butami w ręku w stronę miejsca, w
którym uwijali się fryzjerzy. Golili, czy raczej wyrywali maszynkami włosy
i wszelki zarost. Wciąż chodziła mi po głowie jedna myśl: muszę
koniecznie trzymać się ojca.
Uwolniwszy się z rąk fryzjerów, zaczęliśmy krążyć wśród tłumu,
spotykając raz po raz przyjaciół i znajomych. Wybuchaliśmy na ich widok
radością, tak, tak, radością: „Bogu niech będą dzięki! Więc żyjesz!...”.
Ale byli i tacy, którzy płakali. Chociaż resztkami sił. „Dlaczego daliśmy
się tu przywieźć? Dlaczego nie umarliśmy we własnym domu?”, pytali,
szlochając.
Nagle ktoś rzucił mi się na szyję i uściskał mnie. Był to Yechiel, brat
rabina z Sighet. Płakał rzewnymi łzami. Myślałem, że szlocha z radości, że
żyje.
– Nie płacz, Yechiel – powiedziałem. – Też mi tamtych żal...
– Nie płakać, mówisz? Jesteśmy o krok od śmierci. Lada moment nas
dosięgnie. Rozumiesz? I jak tu nie płakać?
Za niebieskawymi szybami w dachu rozpraszały się powoli ciemności.
Już się nie bałem. Padałem ze zmęczenia.
Wspomnienie o nieobecnych zacierało się z wolna w pamięci. Jeszcze się
o nich mówiło: „Bóg raczy wiedzieć, co się z nimi stało”, ale nikt się
szczególnie nie przejmował ich losem. Nie byliśmy w stanie o niczym
myśleć. Odrętwiały nam zmysły, wszystko rozpływało się we mgle. Nie
było się czego uchwycić. Instynkt przeżycia, samoobrony, ambicje –
wszystko gdzieś przepadło. W ostatnim przebłysku świadomości
pomyślałem sobie, że jesteśmy niczym błądzące w krainie nicości
potępione dusze, skazane po kres dziejów na tułaczkę po wszechświecie w
poszukiwaniu odkupienia, w pogoni za zapomnieniem, bez większej wiary
w to, że kiedykolwiek ich zaznają.
Około piątej rano wypędzono nas z baraku. Kapo znowu zaczęli nas bić,
ale ja nie czułem już bólu. Chłostał nas lodowaty wiatr. Staliśmy nago, z
paskami i butami w rękach. Padł rozkaz: „Biegiem!”. Ruszyliśmy. Po paru
minutach biegu – kolejny barak.
Przy wejściu beczka z naftą. Dezynfekcja. Każdy musi się zanurzyć.
Potem gorący prysznic. Raz-dwa. I znów wyganiają nas na dwór. I znowu
biegiem. Jeszcze jeden barak: magazyn. Nieprawdopodobnie długie stoły.
Stosy więziennych ubrań. Biegniemy. Każdy chwyta w locie przydziałowe
spodnie, kurtkę, koszulę i skarpetki.
W ciągu paru chwil przestaliśmy wyglądać jak ludzie. W mniej
tragicznej sytuacji pękalibyśmy ze śmiechu. Banda przebierańców! Meir
Katz, prawdziwy olbrzym, dostał chłopięce spodnie, a chuderlawy Stern –
kurtkę, w której zmieściłoby się paru takich jak on. Od razu zaczęliśmy się
tym wymieniać.
Zerknąłem na ojca. Był nie do poznania. Oczy straciły dawny blask.
Miałem ochotę coś mu powiedzieć, ale nie wiedziałem co.
Noc dobiegła końca. Na niebie jaśniała poranna zorza. A ja stałem się
niepostrzeżenie całkiem innym człowiekiem. Dawny uczeń szkoły
talmudycznej, niewinne dziecię umarło strawione ogniem. Została ze mnie
jedynie cielesna powłoka. Mroczny płomień wkradł mi się do duszy i
doszczętnie ją pochłonął.
Tyle rzeczy wydarzyło się w ciągu paru godzin, że całkowicie straciłem
poczucie czasu. Jak dawno opuściliśmy domy? A getto? A pociąg? Czyżby
upłynął od tej pory ledwie tydzień? A może tylko noc, jedna jedyna noc?
Jak długo staliśmy na lodowatym wietrze? Godzinę? Zwykłą godzinę?
Sześćdziesiąt minut?
Musiało mi się to wszystko śnić.
– Wszyscy wychodzić!
Do naszego strażnika dołączyła dziesiątka innych Cyganów. Świstały w
powietrzu pałki i pejcze. Nogi same mnie niosły. Próbowałem chować się
przed ciosami za innymi. Świeciło wiosenne słońce.
– Piątkami, zbiórka!
Tuż obok pracowali więźniowie, których widziałem przez chwilę rano.
Ani śladu strażnika w pobliżu, tylko cień komina... Rozleniwiony
promieniami słońca i rozmarzony poczułem raptem, że ktoś mnie ciągnie za
rękaw.
– Rusz się, synku – usłyszałem głos ojca.
Szliśmy dalej. Wciąż otwierały się i zamykały drzwi. Wszędzie dookoła
druty kolczaste pod napięciem. Co krok biała tablica z trupią czaszką. I
napis: „Uwaga! Grozi śmiercią!”. Czyste kpiny – czy jest tu choć jedno
miejsce, w którym nie grozi człowiekowi śmierć?
Cyganie zatrzymali się przy jednym z baraków. Zastąpili ich esesmani.
Otoczyli nas. Rewolwery, pistolety maszynowe, policyjne psy.
Szliśmy jakieś pół godziny. Rozejrzałem się dookoła i stwierdziłem, że
druty zostały za nami. Wyszliśmy poza teren obozu.
Był piękny majowy dzień. W powietrzu unosiły się wiosenne wonie.
Słońce chyliło się ku zachodowi.
Po niedługim marszu ujrzeliśmy kolczaste druty innego obozu. I żelazną
bramę, nad którą był napis: „Praca czyni wolnym”.
Auschwitz.
Mijały dni. Rano czarna kawa. W południe zupa. (Od trzeciego dnia jadłem
już z apetytem każdą). O szóstej wieczorem apel. Potem chleb i coś tam
jeszcze. O dziewiątej spanie.
Byliśmy w Auschwitz od tygodnia. Skończył się apel, czekaliśmy już
tylko na końcowy gong. Nagle usłyszałem, że ktoś chodzi od szeregu do
szeregu i pyta:
– Jest tu gdzieś Wiesel z Sighet?
Okazał się malutkim człowieczkiem w okularach, o pomarszczonej,
postarzałej twarzy. Ojciec odparł:
– Tak, to ja.
Niepozorny mężczyzna przyglądał mu się dłuższą chwilę, mrużąc oczy:
– Nie poznaje mnie pan... Nie poznaje... Jesteśmy krewnymi, nazywam
się Stein. Już mnie pan nie pamięta? Stein! Stein z Antwerpii. Mąż Reizel.
Pańska żona jest jej ciotką. Często do nas pisała listy... i to jakie!
Ojciec rzeczywiście go nie poznał. Musiał go bardzo słabo znać, bo całe
życie tkwił po uszy w sprawach gminy, kiepsko zaś orientował się w
sprawach rodzinnych. Zawsze błądził gdzieś myślami. (Kiedyś przyjechała
do nas z wizytą kuzynka. Chociaż mieszkała w naszym domu i siadała z
nami do stołu, ojciec dopiero po dwóch tygodniach ją zauważył). Nie, nie
mógł pamiętać Steina. Za to ja poznałem go od razu. Znałem jego żonę,
Reizel, która potem wyjechała do Belgii. Oto co nam powiedział:
– Wywieźli mnie w 1942 roku. A teraz usłyszałem, że przyjechał z
waszych stron transport, więc zacząłem was szukać. Pomyślałem sobie, że
może wiecie, co się dzieje z Reizel i z moimi dwoma synkami, którzy
zostali w Antwerpii...
Nic nie wiedziałem. Matka nie dostała od nich od 1940 roku ani jednego
listu. Ale skłamałem:
– Tak, pańska żona pisała do matki. Wszyscy mają się świetnie, i Reizel,
i dzieci...
Płakał z radości. Chciałby pewnie pobyć z nami trochę dłużej,
dowiedzieć się czegoś więcej, nasłuchać do syta pomyślnych wiadomości,
ale zobaczył nadchodzącego esesmana i musiał nas opuścić. Zdążył tylko
zawołać, że następnego dnia znów zajrzy.
Zadźwięczał gong, można się było rozejść. Poszliśmy po wieczorny
posiłek: chleb i margarynę. Byłem straszliwie głodny i niewiele myśląc,
połknąłem na miejscu całą rację. Ojciec zauważył:
– Nie wolno zjadać wszystkiego od razu. Trzeba myśleć o jutrze...
Widząc, że za późno dotarła do mnie jego rada, nawet nie ruszył swojej
porcji:
– Nie jestem głodny – powiedział.
Pewnej niedzieli, gdy połowa z nas, w tym ojciec, była w pracy, reszta, ze
mną włącznie, z rozkoszą się rano wylegiwała.
Około dziesiątej zaczęły wyć syreny. Alarm. Blokowi zapędzili
wszystkich do budynków, esesmani pobiegli do schronów. Ponieważ
podczas alarmu strażnicy schodzili z wież i wyłączano prąd w drutach
kolczastych, stosunkowo łatwo było zbiec z obozu. Dlatego esesmani
dostali rozkaz zabijania każdego, kto znalazłby się poza blokiem.
Po paru chwilach obóz przypominał opuszczony okręt. Na drogach
między blokami żywej duszy. Niedaleko kuchni, dwa dobrze widoczne,
prawie pełne kotły gorącej, dymiącej zupy: Dwa nie strzeżone kotły zupy!
Jakaż by to była uczta! Cóż za pokusa! Wpatrują się w nie setki
błyszczących pożądaniem oczu. Są jak para jagniąt, na którą czyha stado
wilków. Para jagniąt bez pasterza, prawdziwa gratka. Ale kto się odważy?
Strach był silniejszy niż głód.
Nagle zobaczyliśmy, że ktoś ostrożnie otwiera drzwi bloku 37. Wyłonił
się z nich człowiek, który zaczął pełznąć jak robak w kierunku kotłów.
Setki oczu śledziły każdy jego ruch. Setki oczu pełzły wraz z nim i wraz
z nim kaleczyły się o kamienie. Wszystkim mocniej biły serca – przede
wszystkim z zazdrości. Że on się odważył.
Gdy dowlókł się do pierwszego kotła, serca załomotały nam jeszcze
gwałtowniej: udało mu się. Zazdrość trawiła nas jak ogień stogi słomy. Ani
przez chwilę nie przyszło nam do głowy, że godzien jest podziwu.
Uśmiercaliśmy w myślach nieszczęsnego bohatera, który gotów był zginąć
dla miski zupy.
Leżał obok kotła, usiłując się podnieść i dosięgnąć ręką krawędzi. Czy to
z powodu wycieńczenia, czy ze strachu zastygł na jakiś czas w tej pozycji,
zbierając pewnie resztki sił. W końcu udało mu się wspiąć. Przez chwilę
wyglądało to tak, jakby się przeglądał w zupie, wypatrując własnego
odbicia, odbicia człowieka widma. Po czym niespodziewanie wydał z siebie
przeraźliwy okrzyk, straszliwe rzężenie, i rzucił się łapczywie na dymiącą
ciecz. Na dźwięk strzału podskoczyliśmy do góry. Mężczyzna upadł na
ziemię, z twarzą umazaną zupą, przez parę sekund wił się z bólu, po czym
zamarł w bezruchu.
Wtedy usłyszeliśmy nadlatujące samoloty. Niemal natychmiast zatrzęsły
się baraki.
– Bombardują Bunę! – zawołał ktoś.
Pomyślałem o ojcu. Ale mimo to się cieszyłem. Czyż to nie wspaniała
zemsta napawać oczy widokiem fabryki, którą pochłania ogień?
Słyszeliśmy wprawdzie o kolejnych klęskach wojsk niemieckich na
rozmaitych frontach, ale nie byliśmy pewni, czy można w to wierzyć. Dziś
mieliśmy namacalny dowód!
Nikt się nie bał. A przecież gdyby na bloki spadła bomba, pochłonęłaby
za jednym zamachem setki ofiar. Ale my nie czuliśmy lęku przed śmiercią,
w każdym razie nie przed taką. Każda spadająca bomba napełniała nas
radością, przywracała nam wiarę w życie.
Nalot trwał ponad godzinę. Żałowaliśmy, że nie stokroć dłużej... A potem
znów nastała cisza. Uleciały z wiatrem odgłosy ostatniego amerykańskiego
samolotu, a my zostaliśmy na naszym cmentarzysku. Na horyzoncie unosiła
się potężna smuga czarnego dymu. Znów zawyły syreny. Dobiegł końca
alarm.
Wyszliśmy z bloków. Chłonęliśmy całą piersią powietrze przesiąknięte
zapachem ognia i dymu, a oczy skrzyły się nam nadzieją. Pośrodku obozu,
obok placu apelowego, spadła bomba, ale nie wybuchła. Musieliśmy ją
wynieść na zewnątrz.
Komendant w asyście zastępcy i naczelnego kapo szedł wzdłuż bloków i
dokonywał inspekcji. Po obchodzie wyglądał na mocno wystraszonego.
Pośrodku obozu spoczywało ciało jedynej ofiary nalotu – mężczyzny z
twarzą ochlapaną zupą. Kotły zabrano do kuchni.
Esesmani wrócili na stanowiska przy karabinach maszynowych na
wieżach wartowniczych. Skończyły się żarty.
Po godzinie nadeszły, jak zwykle równym krokiem, wracające z pracy
komanda. Na widok ojca podskoczyłem z radości.
– Zrównali z ziemią wiele budynków, ale magazyn ocalał... –
powiedział.
Po południu pomaszerowaliśmy ochoczo odgruzowywać rumowisko.
Tydzień później po powrocie z pracy ujrzeliśmy na placu apelowym czarną
szubienicę.
Powiedziano nam, że zupę dostaniemy dopiero po apelu. Apel trwał
dłużej niż zwykle. Esesmani rzucali rozkazy bardziej oschłym niż
zazwyczaj tonem, coś dziwnego wisiało w powietrzu.
– Czapki zdjąć! – wrzasnął nagle komendant obozu.
Dziesięć tysięcy czapek natychmiast zniknęło z głów.
– Czapki włóż!
Dziesięć tysięcy czapek błyskawicznie wróciło na miejsce.
Otworzyła się brama obozu. Zjawił się pluton SS i nas otoczył: co trzy
kroki esesman, karabiny maszynowe na wieżach wycelowane w plac
apelowy.
– Boją się zamieszek – szepnął Julek.
Dwóch esesmanów podążyło w kierunku karceru. Wrócili, prowadząc
skazańca. Był to młody chłopak z Warszawy. Miał za sobą trzy lata obozu.
Silny, dobrze zbudowany, w porównaniu ze mną kolos.
Stał pobladły tyłem do szubienicy, obrócony twarzą w stronę swego
sędziego, komendanta obozu, bardziej przejęty niż przerażony. Ręce skute
łańcuchem wcale mu nie drżały. Patrzył chłodnym wzrokiem na setki
esesmanów i tysiące więźniów.
Komendant zaczął czytać wyrok, mocno akcentując każde zdanie:
– W imieniu Himmlera... więzień nr... ukradł w trakcie alarmu...
Zgodnie z ustawą... paragraf... więzień nr... zostaje skazany na karę śmierci.
Niech to służy za ostrzeżenie i przykład dla reszty więźniów.
Nikt nawet nie drgnął.
Czułem, jak mocno bije mi serce. Przestały już robić na mnie wrażenie
tysiące ludzi ginących dzień w dzień w krematoryjnych piecach Auschwitz
i Birkenau. Ale kiedy patrzyłem na tego chłopaka opartego o czekającą nań
szubienicę, byłem głęboko wstrząśnięty.
– Długo jeszcze potrwa ta ceremonia? Jeść mi się chce... – mamrotał pod
nosem Julek.
Na znak komendanta Lagerkapo podszedł do skazańca. W wykonaniu
zadania pomagali mu dwaj więźniowie. Za dwie miski zupy.
Kapo chciał zawiązać skazańcowi oczy, ale ten zaprotestował.
Kapo chwilę się ociągał, po czym założył mu na szyję sznur. Miał już
dawać pomocnikom znak, by wysunęli więźniowi krzesło spod nóg, gdy ten
wykrzyknął donośnym, spokojnym głosem:
– Niech żyje wolność! Przeklęte Niemcy! Przeklęte! Prze...
Kaci dopełnili dzieła.
Powietrze przeszył jak sztylet rozkaz:
– Czapki zdjąć!
Dziesięć tysięcy więźniów oddało cześć zmarłemu.
A potem cały obóz, blok po bloku, musiał przemaszerować przed
powieszonym i patrzyć na jego zgasłe oczy i zwisający język. Kapo i
blokowi pilnowali, by każdy patrzył nieboszczykowi prosto w twarz.
Potem pozwolono nam wrócić do bloków na posiłek.
Pamiętam, że tego wieczoru zupa wydała mi się nadzwyczaj smaczna...
Odszedł Akiba Drumer. Padł ofiarą tej samej selekcji. Od jakiegoś czasu
snuł się po obozie zagubiony, z zamglonym wzrokiem, i opowiadał
dookoła, jak mu ciężko:
– Nie daję rady... To już koniec...
Nie sposób było podnieść go na duchu. Nie słuchał, co się do niego
mówi. W kółko tylko powtarzał, że z nim koniec, że nie ma już dość sił ani
wiary, by dalej walczyć. Oczy zrobiły mu się puste, wyglądały jak dwie
otwarte rany, dwie przerażające czeluści.
Nie tylko on utracił wiarę w dniach selekcji. Znałem rabina z
niewielkiego polskiego miasteczka, zgarbionego starca, który nie
przestawał poruszać ustami. Wiecznie się modlił: w bloku, w pracy, stojąc
w szeregu. Recytował z pamięci całe stronice Talmudu, dyskutował sam ze
sobą, zadawał sobie pytania i na nie odpowiadał. Ale któregoś dnia mi
powiedział:
– To już koniec. Bóg nas opuścił.
I jakby żałując, że wyrzucił z siebie te słowa tak obojętnym, suchym
tonem, dodał zgaszonym głosem:
– Wiem, że nie wolno mówić takich rzeczy. Dobrze wiem. Człowiek jest
zbyt małą, zbyt marną istotą, by mógł pojąć tajemnicze drogi Pana. Ale cóż
mam począć? Nie jestem ani mędrcem, ani sprawiedliwym, ani świętym.
Jestem człowiekiem z krwi i kości. Przeżywam duchowe i cielesne udręki. I
nie jestem ślepy: widzę, co się tu wyprawia. Gdzie się podziało boskie
miłosierdzie? Jakże mam wierzyć w Boga litościwego?
Biedny Akiba Drumer... Gdyby potrafił nadal wierzyć w Boga i dostrzec
w swym krzyżu próbę, na którą On go wystawia, wyszedłby cało z selekcji.
Ale on, widząc, że jego wiara kruszeje, przestał walczyć i z wolna ruszył na
spotkanie ze śmiercią.
Gdy zbliżała się selekcja, z góry było wiadomo, że padnie jej ofiarą, bo
sam kładł głowę pod topór. Poprosił nas tylko o jedno:
– Za trzy dni już mnie tu nie będzie... Odmówcie za mnie kadisz.
Przyrzekliśmy mu, że za trzy dni, widząc unoszący się z komina dym,
skierujemy ku niemu nasze myśli. Zbierzemy dziesięciu mężczyzn i
zorganizujemy okolicznościowe nabożeństwo. Wszyscy przyjaciele
odmówią kadisz.
Usłyszawszy te słowa, ruszył niemal pewnym krokiem w stronę szpitala,
nie oglądając się ani razu za siebie. Tam czekał już ambulans, który miał go
zawieźć do Birkenau.
Nastały straszne dni. Dostawaliśmy więcej batów niż jedzenia, a pracy
tyle, że ledwieśmy dyszeli. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy odmówić
kadisz za Akibę Drumera.
Przyszła zima. Dni stały się krótkie, a nocą ziąb był nie do zniesienia.
Wczesnym świtem chłostał nas lodowaty wiatr. Dostaliśmy zimowe ubrania
– nieco grubsze pasiaste bluzy. Weterani znowu mieli okazję do drwin:
– Dopiero teraz naprawdę poczujecie, co to znaczy obóz!
Chodziliśmy do pracy jak zwykle, tyle że przemarznięci do kości.
Kamienie były tak zlodowaciałe, że dotykając ich, mieliśmy wrażenie, iż
przymarzają nam do rąk. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Boże Narodzenie i Nowy Rok były dniami wolnymi od pracy.
Dostaliśmy mniej lurowatą zupę.
Tego samego dnia o czwartej po południu rozległ się jak zwykle gong
wzywający blokowych do raportu.
Wrócili zdruzgotani. Zdołali z siebie wydusić jedno jedyne słowo:
„ewakuacja”. Mieli nas wszystkich wywieźć z obozu i wysłać na tyły.
Dokąd? Gdzieś w głąb Niemiec. Do innych obozów, jest ich tam bez liku.
– Kiedy?
– Jutro wieczorem.
– Może Rosjanie przyjdą wcześniej...
– Może.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie przyjdą.
Zapadała noc. Śnieg przestał sypać. Szliśmy jeszcze parę godzin i wreszcie
dotarliśmy na miejsce. Ujrzeliśmy obóz dopiero w chwili, gdy stanęliśmy
przed bramą.
Kapo rozmieścili nas szybko w barakach. Zrobił się ścisk, szamotanina,
jakbyśmy dobili do jakiejś cudownej przystani, która miała być naszym
zbawieniem. Deptaliśmy po zbolałych ciałach i pokiereszowanych
twarzach. Nikt nawet nie zakrzyczał, rozległo się ledwie parę jęków.
Napierająca ludzka fala powaliła nas obu na ziemię. Spod nóg dobiegło nas
czyjeś rzężenie:
– Zaraz mnie zgnieciecie... Litości!
Głos wydał mi się znajomy.
– Wszystko mi połamiecie... Litości! Litości!
Już gdzieś słyszałem ten przytłumiony, gardłowy głos. Kiedyś z tym
kimś rozmawiałem. Gdzie? Kiedy? Przed laty? Nie, to mogło być tylko w
obozie.
– Litości!
Czułem, że rzeczywiście go zgniatam. Nie mógł złapać przeze mnie tchu.
Chciałem wstać, próbowałem się przesunąć, żeby mógł normalnie
oddychać. Ale mnie z kolei przygniatał ktoś inny. Ledwie dyszałem.
Wbijałem paznokcie w nieznajome twarze. Kąsałem wszystkich dookoła,
żeby się dopchać do powietrza. Nikt nawet nie krzyknął.
Raptem sobie przypomniałem. Julek! Chłopak z Warszawy, który grał na
skrzypcach w orkiestrze w Bunie...
– To ty, Julek?
– Eliezer... Dwadzieścia pięć batów... No jasne... Pamiętam.
Zamilkł. Minęła dłuższa chwila.
– Julek! Julek, słyszysz mnie?
– Tak... – powiedział słabym głosem. – O co chodzi?
Nie umarł.
– Jak się czujesz? – zapytałem, nie tyle, żeby się tego dowiedzieć, ile po
to, by się upewnić, że mówi, że żyje.
– Dobrze, Eliezerze... Da się wytrzymać... Trochę za mało powietrza...
Jestem zmęczony. Spuchły mi nogi. Miło jest sobie odpocząć, ale martwię
się o skrzypce...
Myślałem, że postradał rozum. Jakie znowu skrzypce?
– Co za skrzypce?
Oddychał ciężko:
– Boję się... Boję się... że połamią mi skrzypce... Zabrałem je ze sobą.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Ktoś runął na mnie całym ciałem,
zasłaniając mi twarz. Nie mogłem oddychać ani ustami, ani nosem. Po
czole i plecach spływały mi strużki potu. To był koniec, znalazłem się u
kresu drogi. Cicha śmierć przez uduszenie. Nie ma jak wołać o pomoc.
Próbowałem się uwolnić od niewidzialnego mordercy. Całą życiową
energię przelałem w paznokcie. Drapałem, walczyłem o choćby łyk
powietrza. Rozszarpywałem wstrętne ciało, z którego nie dobywał się żaden
głos. Nie byłem w stanie zepchnąć z siebie przygniatającej mnie
bezwładnej masy. A jeśli walczyłem z kimś, kto już nie żył?
Nigdy się tego nie dowiem. Tak czy owak jakoś sobie z nim poradziłem.
Udało mi się przedrzeć przez stos konających i złapać odrobinę powietrza.
– Jak się czujesz, ojcze? – zapytałem, gdy tylko zdołałem z siebie coś
wydusić.
Wiedziałem, że musi być gdzieś blisko.
– Dobrze – odpowiedział jakby z innego świata daleki głos. – Próbuję
zasnąć.
Próbował zasnąć. Czy dobrze robił? Czy powinien tu spać? Czy w
miejscu, w którym w każdej chwili może nas dopaść śmierć, można sobie
pozwolić choćby na moment nieuwagi?
Wyrwał mnie z tych rozmyślań dźwięk skrzypiec. W ponurym baraku, w
którym na żywych spoczywały ciała umarłych, ktoś grał na skrzypcach.
Tylko szaleniec może wpaść na taki pomysł, stojąc sam nad grobem. A
może to ja miałem majaki?
To musiał być Julek.
Grał fragment koncertu Beethovena. Nigdy nie słyszałem tak czystego
brzmienia. Pośród takiej ciszy.
Jak udało mu się wydostać? Jak się spode mnie niepostrzeżenie
wygrzebał?
Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Wsłuchiwałem się w
dźwięki skrzypiec i wyobrażałem sobie, że Julek gra nie smyczkiem, tylko
duszą. Że wygrywa na skrzypcach całe swoje życie. Że to ono pobrzmiewa
w każdym dźwięku struny. Stracone nadzieje, wypalona przeszłość,
niewiadoma przyszłość. Grał tak, jakby czuł, że nigdy już nie zagra.
Nigdy o tym chłopaku nie zapomnę. Jak mógłbym zapomnieć o kimś, kto
koncertował dla konających i zmarłych? Jeszcze dziś, słysząc Beethovena,
przymykam oczy i widzę wyłaniającą się z mroku bladą, smutną twarz
polskiego towarzysza niedoli żegnającego koncertem skrzypcowym tych,
którzy odchodzą do wieczności.
Nie wiem, jak długo grał. Zmorzył mnie sen. Kiedy się obudziłem,
ujrzałem w świetle dnia skulonego, martwego Julka. Obok leżały
podeptane, połamane skrzypce: niezwykły, wstrząsający niepozorny obraz
męczeństwa.
Byliśmy w Gliwicach trzy dni. Trzy dni bez jedzenia i picia. Nie wolno
nam było opuszczać baraku. Drzwi pilnowali esesmani.
Chciało mi się jeść i pić. Musiałem być straszliwie brudny, sądząc po
tym, jak wyglądali inni. Po chlebie z Buny już dawno nie było śladu. I nikt
nie wiedział, kiedy wydadzą nam nowe racje.
Front podążał za nami. Znów słychać było wystrzały. Ale nie mieliśmy już
siły ani odwagi po raz kolejny się łudzić, że niebawem nadejdą Rosjanie i
naziści nie zdążą dokonać ewakuacji.
Dowiedzieliśmy się, że mają nas wywieźć do środkowych Niemiec.
Trzeciego dnia o świcie wypędzili nas z baraków. Każdy zarzucił na
plecy parę koców, niczym szale modlitewne. Skierowali nas do bramy
dzielącej obóz na dwie części, gdzie czekała już grupa oficerów SS.
Rozeszła się pogłoska: będzie selekcja!
I rzeczywiście padł rozkaz: niedołężni – na lewo, zdolni do marszu – na
prawo.
Ojca skierowali na lewo. Pobiegłem za nim. Oficer SS wrzeszczał za
mną:
– Wracaj!
Wmieszałem się w tłum. Goniło mnie kilku esesmanów. Narobili takiego
zamętu, że sporo osób, między innymi ja z ojcem, zdołało przejść z
powrotem na prawą stronę. Padło jednak kilka strzałów i nie obyło się bez
ofiar.
Wyprowadzili nas z obozu. Po półgodzinnym marszu znaleźliśmy się w
szczerym polu, przez które biegły tory kolejowe. Mieliśmy tam czekać na
przyjazd pociągu.
Sypał gęsty śnieg. Nie wolno było usiąść ani ruszyć się z miejsca. Na
kocach zebrała nam się gruba warstwa śniegu. Przynieśli nam chleb, taki
sam przydział jak zwykle. Rzuciliśmy się na niego łapczywie. Ktoś wpadł
na pomysł, żeby ugasić pragnienie śniegiem. Inni zaraz poszli za jego
przykładem. Ponieważ zabroniono nam się schylać, każdy z nas wyciągnął
łyżkę i jadł śnieg z pleców sąsiada. Kęs chleba, łyżka śniegu. Esesmani
przyglądali się nam, pękając ze śmiechu.
Mijały godziny. Byliśmy już zmęczeni wypatrywaniem pociągu, na który
czekaliśmy jak na zbawienie. Przyjechał dopiero późno wieczorem.
Nieprawdopodobnie długi pociąg złożony z odkrytych bydlęcych wagonów.
Esesmani wepchnęli nas do środka – po stu do każdego; tak byliśmy
wychudzeni! Konwój ruszył.
ROZDZIAŁ VII
Wiele lat później sam byłem świadkiem podobnej sceny, płynąc statkiem w
Adenie. Pasażerowie dla zabawy rzucali do wody monety tubylcom, a ci po
nie nurkowali. Pewnej paryżance o arystokratycznym wyglądzie bardzo się
spodobała ta zabawa. Nagle ujrzałem dwójkę dzieci bijących się bez
opamiętania – niewiele brakowało, a udusiłyby się nawzajem. Zawołałem
do kobiety błagalnym głosem:
– Proszę, niech pani więcej tego nie robi!
– Co w tym złego? – zapytała. – Lubię dawać jałmużnę...
Z dnia na dzień tracił siły, miał coraz bardziej zamglone oczy i twarz koloru
zbutwiałych liści. Trzeciego dnia po przyjeździe do obozu kazano
wszystkim pójść do łaźni. Nawet chorym. Ci mieli się tam udać ostatni.
Po wyjściu z łaźni musieliśmy długo czekać na dworze. Nie wysprzątano
jeszcze do końca bloków.
Ujrzałem w oddali ojca i pobiegłem w jego stronę. Przemknął koło mnie
jak widmo, nie zatrzymując się ani na mnie nie patrząc. Zawołałem go, ale
się nie odwrócił, więc ruszyłem za nim:
– Dokąd tak pędzisz, ojcze?
Popatrzył na mnie przez chwilę nieobecnym, nieprzytomnym wzrokiem,
z odmienioną twarzą. Ale zaraz potem znowu zaczął biec.
[←1]
Koszyce (przyp. red.).
[←2]
Buna – w latach 1942–1945 największy podobóz KL Auschwitz (przyp. red.).
SPIS TREŚCI