Professional Documents
Culture Documents
Epage - Pub Przekrt Najwkanciarze PRL I III RP Pleskot P
Epage - Pub Przekrt Najwkanciarze PRL I III RP Pleskot P
Epage - Pub Przekrt Najwkanciarze PRL I III RP Pleskot P
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
estem pewny, że wszystkich bohaterów tej książki zafascynowałby serial
J Gra o tron. Czesława Bojarskiego wciągnęłyby tajemnice Cytadeli w Starym
Mieście, a może i „naukowe” eksperymenty maestera Qyburna. Czesław Śliwa
bez wątpienia kibicowałby karłowi Tyrionowi. Zbyszek Nowak chciałby posiąść
moc kapłanów Czerwonego Boga, a jego ulubioną sceną byłoby ożywienie
Johna Snowa. Jerzy Kalibabka – ten skupiałby się na scenach erotycznych.
Podobnie Anastazja Potocka. Spodobałaby się jej postać Shae, z wyjątkiem
brutalnego zakończenia jej burzliwego związku z Tyrionem. Eligiusz
Naszkowski trzymałby kciuki za lorda Varysa i jego „ptaszki”, ewentualnie za
wiecznego spiskowca Littlefingera. A Zdzisław Najmrodzki chętnie przeleciałby
się na smoku.
Wszyscy z radością obrabowaliby z ostatniej wilczej skóry prostolinijnego
Neda Starka. Tak naprawdę jednak każde z nich, bez wyjątku, oddałoby wiele
tylko za jedno: znalezienie się w sali masek Boga o Wielu Twarzach w Domu
Czerni i Bieli w Braavos. Możliwości, jakie zyskała w szóstym sezonie serialu
Arya Stark – umiejętność doskonałego kamuflażu i całkowitego utożsamienia
fizycznego z odgrywaną postacią – to spełnienie najskrytszych marzeń postaci,
o których tu piszę.
Bardzo wiele je różni. Między zupełnie niewinnym Zbyszkiem Nowakiem
a gwałcicielem i złodziejem Jerzym Kalibabką zionie przepaść. Niewiele
mniejsza odległość dzieli genialnego fałszerza Bojarskiego i bynajmniej
niearystokratyczną Marzenę Domaros, czyli Anastazję P. Fantazyjny oszust
Śliwa budzi sympatię, płaszczący się donosiciel Naszkowski – niechęć. Każda
z tych osób to osobna historia, osobne motywacje, działania i różne
konsekwencje.
Jest jednak parę spraw i cech, które je łączą. To przede wszystkim
nieprzeparte pragnienie założenia maski, udawania kogoś innego, wyjścia poza
siebie. Chęć przeskoczenia muru ograniczeń środowiskowych, biedy, ciasnoty
rodzinnego domu, prowincjonalnego braku perspektyw. Dążenie do udawania
kogoś innego. Po co? Po to, by zyskać poklask, uznanie. Poczuć się
dowartościowanym, lepszym i doskonalszym. Zdobyć szacunek, a także – sławę.
No i pieniądze – bo o nie chodzi równie wyraźnie. „Oszukiwać innych, by
zarobić” – to motyw napędzający (prawie) wszystkie opisywane tu postaci.
W połączeniu z brakiem skrupułów, często też empatii i wrażliwości, a zarazem
dużą fantazją i szaleńczą nieraz pewnością siebie daje to przepis na oszusta.
Sławnego i bogatego oszusta – przynajmniej do czasu.
Te wspólne cechy zadecydowały o doborze tak zróżnicowanej obsady
przedstawienia, które opiszę w siedmiu aktach-rozdziałach. Wybór aktorów to
moja arbitralna decyzja. Kierowałem się właściwie tylko trzema wytycznymi. Po
pierwsze, chodziło mi o ludzi urodzonych w Polsce. Po drugie, wziąłem pod
uwagę postaci w miarę współczesne: działające w drugiej połowie XX wieku
i obecnie. I tak część z nich już nie żyje. Po trzecie, założyłem, że sięgnę do tych
biografii, do których można znaleźć jakąkolwiek podstawę źródłową, choćby
najskromniejszą: wspomnienia, relacje, historyczne materiały filmowe,
archiwalia przechowywane w Instytucie Pamięci Narodowej (a w jednym
przypadku także dokumenty francuskie).
Arbitralność zakłada subiektywizm. Nie twierdzę, że moje szkice zawierają
jedyne słuszne i prawdziwe sądy. Na pewno nie uwzględniają wszystkich
szczegółów. Nie chodziło też o to, by kogoś skompromitować czy ośmieszyć. Po
prostu znalazłem w tych ludziach pewne łączące ich cechy. To jednak tylko
moje spojrzenie, niewykluczające innych interpretacji.
Maski Boga o Wielu Twarzach to tylko filmowa (i literacka) fikcja. Tym
bardziej imponuje zadziwiająca nieraz zdolność opisywanych tutaj prawdziwych
bohaterów do transformacji, mimikry i aktorskich kreacji. Zdolność realizowana
w dodatku często w szarej, PRL-owskiej rzeczywistości. I tak Czesław Bojarski
był wynalazcą, artystą, komiwojażerem i fałszerzem. Czesław Śliwa –
żydowskim chemikiem, austriackim konsulem generalnym, izraelskim
szpiegiem, inżynierem górnictwa i krewnym barona Rothschilda. Zbyszek
Nowak – stolarzem, sadownikiem, handlarzem dewocjonaliami, biznesmenem,
cudotwórcą, jasnowidzem i uzdrowicielem. Jerzy Kalibabka – rybakiem,
złotnikiem, alfonsem, cinkciarzem, seksoholikiem, żigolakiem. Anastazja
Potocka – hrabiną, prostytutką, dziennikarką, piosenkarką, kelnerką. Eligiusz
Naszkowski – opozycjonistą, szpiclem, esbekiem, defektorem, mitomanem.
Zdzisław Najmrodzki – mistrzem kierownicy, poetą, smakoszem, postrachem
peweksów i polonezów.
Siedem postaci, dziesiątki ról. Jedno pragnienie sławy i pieniędzy. Chęć
wybicia się ponad przeciętną – ale drogą na skróty. I kosztem innych.
Dosłownie – kosztem.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ałszowanie pieniądza jest tak stare, jak sam pieniądz. Wielu już
F próbowało, z lepszym lub gorszym skutkiem. Czesław Bojarski,
zapomniany geniusz z Polski mieszkający we Francji, osiągnął jednak to, co
nie udało się jeszcze nikomu: sfałszowane przez niego franki są dzisiaj
cenniejsze niż oryginały. To tak, jakby podrobiony Picasso był droższy od
autentycznego dzieła. Nie wierzycie? Poznajcie historię tego niezwykłego
oszusta. I artysty, który w przewrotny sposób udowodnił, że wartość sztuki
może pokonać siłę pieniądza. Prawdziwego pieniądza.
Pod koniec września 1963 r. do lokalu poczty przy rue Turgot w 9 dzielnicy
Paryża (według niektórych źródeł chodziło o placówkę w 17 dzielnicy) wszedł
przystojny, niebieskooki blondyn, trochę po trzydziestce. Zbliżył się do okienka.
Pracownica kojarzyła tego sympatycznego, dobrze ubranego mężczyznę
o owalnej, wzbudzającej zaufanie twarzy i słowiańskim typie urody. Nie
przyszedł tu po raz pierwszy. Jak zwykle zamierzał zakupić obligacje skarbu
państwa. Lekko słowiański akcent, z jakim wypowiadał swą prośbę, dodawał mu
tylko uroku. Tradycyjnie już wyciągnął plik 10 nowiutkich stufrankowych
banknotów (równowartość bardzo dobrej miesięcznej pensji), tak zwanych
bonapartówek, i wymienił je na warte tę samą sumę obligacje.
Uśmiechając się niefrasobliwie, opuścił lokal, odprowadzany wzrokiem
urzędniczki.
Od tej pory wydarzenia potoczyły się szybko. Bez problemu ustalono personalia
właściciela mieszkania: był nim 36-letni Alexis Chouvaloff (Szuwałow),
Rosjanin naturalizowany we Francji, wywodzący się z licznej społeczności
emigrantów rosyjskich, osiedlających się w Paryżu od czasu rewolucji
bolszewickiej. Policja zaczęła uważnie obserwować podejrzanego i gromadzić
dane na jego temat. Pracował jako sprzedawca samochodów, miał młodą żonę,
właśnie spodziewającą się dziecka. Na pierwszy rzut oka wiódł zupełnie
normalne życie. Szybko jednak ustalono, że mniej więcej kilka miesięcy
wcześniej to życie uległo istotnemu przeobrażeniu. Alexis kupił wygodne
mieszkanie (właśnie przy place de la Porte de Champerret) i zaczął prowadzić
tryb życia, który trudno było uzasadnić skromnymi dochodami sprzedawcy
samochodów.
Zauważono również, że państwo Chouvaloffowie nie udzielali się
towarzysko. Bardzo często odwiedzał ich jednak pewien mężczyzna w średnim
wieku i średniej postury. Okazał się nim 47-letni polski emigrant, Antoni
Dowgierd, pracujący jako tłumacz specjalista w jednej z państwowych instytucji
o profilu technicznym. Był żonaty i mieszkał przy rue Soyer w Neuilly-sur-
Seine, tuż przy granicy Paryża.
Szybko wyjaśnił się powód częstych odwiedzin Antoniego u państwa
Chouvaloffów: żona Antoniego była siostrą Alexisa. Policjanci byli
rozczarowani – ta okoliczność w naturalny sposób wyjaśniała bliskie kontakty
obu mężczyzn. Jedna rzecz nie dawała im jednak spokoju: Dowgierd, podobnie
jak Alexis, prowadził tryb życia, który nie za bardzo korespondował z jego
ograniczonymi zarobkami. Nie była to jakaś ostentacja, ale przy skrupulatnej
inwigilacji drobne sprawy łatwo wychodziły na wierzch i dawały do myślenia.
Czerwona lampka alarmowa zaświeciła w momencie, gdy funkcjonariusze
stwierdzili, że Dowgierd, tak jak Chouvaloff, ma zwyczaj robienia licznych, acz
drobnych zakupów, posługując się stufrankowymi banknotami.
„Bingo” – pomyślał Benhamou.
Kim był Czesław Bojarski? Jak się okazuje, w pojedynkę potrafił przez lata
spędzać sen z powiek wielu francuskim bankierom i policjantom, a także rzucić
wyzwanie całemu przemysłowi środków płatniczych. Nie wpadłby, gdyby nie
krótkowzroczne działania wspólników. Był inżynierem, architektem,
żołnierzem, tułaczem, emigrantem, artystą, rzemieślnikiem. Pechowym
i niedocenionym wynalazcą. Fałszerzem i oszustem. Dzielił z pozostałymi
bohaterami tej książki głęboką pasję: żarliwe, silniejsze od rozsądku i norm
etycznych pragnienie bycia kimś innym, niż jest się w rzeczywistości; potrzebę
ukrywania swej prawdziwej tożsamości. Chęć zakładania maski
i przekonywania innych, że to prawdziwa twarz.
Pragnienie to nierozerwalnie łączyło się z żądzą przezwyciężenia ograniczeń
środowiskowych i materialnych; nie tyle wyrwania się z zaklętego kręgu
ubóstwa, ile rozerwania tego kręgu drogą oszustwa; pójścia na skróty
w kierunku bogactwa lub/i sławy. Spośród opisywanych w poszczególnych
rozdziałach postaci Bojarski zapewne najmniej pragnął właśnie sławy. Pieniądze
w zupełności mu wystarczały. Bez wahania można go też uznać za
autentycznego artystę. Autentycznego, choć fałszerza.
O jego polskim życiu nie wiadomo za wiele. Czesław Jan Bojarski urodził
się w październiku 1912 r. w Łańcucie, jeszcze w zaborze austriackim. Wcześnie
stracił matkę. W wolnej Polsce ukończył szkołę powszechną, gimnazjum i zdał
maturę. Rozpoczął studia w Politechnice Lwowskiej, by potem przenieść się do
Wyższej Szkoły Technicznej w ówczesnym Wolnym Mieście Gdańsk. Nie
wiadomo, czym była spowodowana ta przeprowadzka. W każdym razie
w 1939 r., tuż przed wojną, Bojarski ukończył studia z tytułem inżyniera
architekta. Takie wykształcenie potwierdza jego zdolności manualne
i techniczne.
Jego wojenne losy są trudne do ustalenia. Jako że posiadał wyższe
wykształcenie, w kampanii wrześniowej służył w randze podoficera.
Prawdopodobnie po wrześniu dostał się do niewoli i jakiś czas przebywał na
terenie Węgier. Według innych źródeł uciekł z niemieckiego transportu Polaków
udających się na roboty przymusowe do Rzeszy. W każdym razie na pewno
udało mu się zbiec i przedostać do Francji, gdzie dołączył do polskiej armii.
Związek ten nie był jednak zbyt silny, gdyż w 1940 r. Bojarski nie ewakuował
się wraz z innymi żołnierzami do Wielkiej Brytanii, tylko pozostał
w okupowanej wówczas przez Niemców Francji. Osiadł w malowniczej
miejscowości Vic-sur-Cère na środkowym południu, na granicy dzisiejszego
Parku Regionalnego Wulkanów Owernii (gdzieś w tamtych stronach ukrywał się
główny bohater powieści Pachnidło).
Pobyt na głębokiej prowincji w marionetkowym państwie Vichy pozwalał na
stosunkowo normalne życie w cieniu wielkiej wojny. Choć nie dotykała ona
bezpośrednio Vic-sur-Cère, w okupacyjnej rzeczywistości trudno było związać
koniec z końcem. Czesław imał się różnych zajęć. Liczył też na swoją
pomysłowość. W 1943 r. opatentował projekt specjalnej, sferycznej zatyczki do
pojemników. Skonstruował też model ruchomego fotela z drewna. Nie był to
jednak czas sprzyjający tego typu wynalazkom.
Tuż po wojnie, jeszcze w 1945 r., przeniósł się do Paryża, licząc, że
w wielkim mieście otworzą się przed nim szersze perspektywy. Pogrążone
w kryzysie Miasto Świateł, z całą armią bezrobotnych, nie oferowało jednak
wielu możliwości – szczególnie że Bojarski słabo znał francuski. W związku
z tym mógł podejmować się tylko najprostszych prac. Na krótko znalazł
zatrudnienie w przemyśle obuwniczym jako zwykły robotnik. Takie zajęcie nie
odpowiadało jednak ani jego ambicjom, ani wykształceniu. Postanowił je rzucić
i żyć jedynie ze swoich wynalazków. W 1946 r. opatentował autorski projekt
szczoteczki do zębów i kolejną wersję zatyczki na pojemniki. Zaprojektował też
prekursorski plastikowy ołówek, nowy rodzaj maszynki do golenia, a także
model kapsułek na kawę (w tym czasie rozwijano technologię elektrycznych
ekspresów do kawy). Chcąc rozpocząć produkcję tych wynalazków, powołał do
życia przedsiębiorstwo o nazwie Obtura. Niestety, firma splajtowała. 34-letni
wynalazca był bankrutem.
Przed stoczeniem się na dno uratowała Bojarskiego kobieta: w kwietniu
1948 r. ożenił się z kilka lat młodszą Francuzką, Suzanne Teissedre. Stosunkowo
zamożni rodzice Suzanne kupili piętrowy domek w Bobigny pod Paryżem,
a młoda para mogła w nim zamieszkać. Wkrótce małżonkowie doczekali się
dwójki dzieci. Można jednak wyobrazić sobie rozgoryczenie Czesława:
wykształcony inżynier i architekt, zdolny wynalazca poniósł klęskę biznesową
i, borykając się z brakiem zatrudnienia, żył skromnie, właściwie na utrzymaniu
swych teściów. Ambitny mężczyzna czuł się niedoceniany, a jednocześnie
uważał, że jemu i jego rodzinie należy się więcej. Zapewne to właśnie
pragnienie, spotęgowane niepowodzeniami legalnych przedsięwzięć i zranioną
ambicją, pchnęło go na drogę oszustwa.
Był już wieczór 17 stycznia 1964 r. Policjanci od kilku godzin przeszukiwali cal
po calu posiadłość Bojarskiego. Żona i dzieci nie wiedziały, o co chodzi.
Czesław był coraz bardziej wściekły, widząc systematyczne demolowanie jego
własności. Funkcjonariusze nie oszczędzali stropów i futryn. W samochodzie
odnaleziono prawie 7 tysięcy franków. Prawdziwych. Co chwila któryś
z policjantów informował o złotej monecie czy przedmiocie, albo o kolejnym
pliku obligacji skarbowych. W sumie wartość odnalezionych bonów zbliżyła się
do 72 mln (w starych frankach), co było olbrzymią sumą: tysiąckrotnością
średniej pensji. Odkryto również warsztat z dziwnymi, podejrzanymi
urządzeniami, ale bez jakichkolwiek śladów fałszywek. Oczywiście pojawiły się
pytania, jak w zasadzie bezrobotny Bojarski mógł to wszystko zdobyć i do czego
służył warsztat. Znalezione materiały nie były jednak kompromitujące, nie
mogły też posłużyć jako dowody na fałszerską działalność Polaka.
Benhamou czuł coraz większą bezsilność. Czy miał przegrać w chwili, gdy
znalazł się tak blisko rozwiązania najważniejszej sprawy w swoim życiu?
W miarę upływu czasu Bojarski, mimo wściekłości, zyskiwał na pewności
siebie, a nerwy coraz lepiej ukrywał pod maską drwiny.
I w tej pewności by wytrwał, gdyby nie całkowity przypadek. Policjanci
skrupulatnie przeszukiwali warsztat usytuowany obok gabinetu Bojarskiego,
coraz mniej jednak wierząc w sukces. Bojarski tłumaczył, że pracował tutaj nad
swoimi wynalazkami, co akurat było prawdą. W kącie warsztatu stał sejf.
Właściciel pokrętnie tłumaczył, że zgubił do niego klucz. Po tym, jak Benhamou
zadecydował, że w takim razie wezwie specjalistów z Sûreté, Czesław
z ociąganiem zmienił zdanie, nie chcąc najpewniej, by wizyta funkcjonariuszy
się przedłużyła. Odnalazł klucz i otworzył sejf. W środku znajdowała się
największa z dotychczasowych kupka franków i obligacji. Całkowicie
prawdziwych.
W tym momencie źródła nieco różnią się w opisie wypadków. Według
niektórych jeden z policjantów miał przypadkiem rozlać wodę w kącie warsztatu
i ze zdumieniem spostrzec, że spływa ona niżej. Według innych funkcjonariusz
o nazwisku Martinet nagle postanowił mocno uderzyć nogą w podłogę. Liczył,
że może natrafi na jakąś skrytkę z fałszywkami. Odgłos okazał się podejrzanie
głuchy. Rozgorączkowani funkcjonariusze odrzucili kilka warstw linoleum
i zaczęli systematycznie walić w drewnianą podłogę. Głuchy odgłos zaprowadził
ich w pobliże małej kuchenki zamocowanej w warsztacie. Podłoga trzymała
jednak mocno, nic nie wskazywało na to, by coś się pod nią kryło.
Nie wiedząc, co robić dalej, policjanci odsunęli kuchenkę. Tętno Bojarskiego
skoczyło do góry. Jeden z funkcjonariuszy dostrzegł czarną obudowę z czymś na
kształt włącznika. Bezwiednie, bez specjalnego namysłu, włączył przycisk.
Bojarski spuścił głowę. Było tak blisko!
Zdumieni policjanci zamarli, obserwując wolno unoszącą się część podłogi,
napędzaną cichym, malutkim silnikiem elektrycznym domowej roboty.
Zaświecili latarkami. Ich oczom ukazał się zarys niewielkich, drewnianych
schodków prowadzących w głąb. Tego żaden z poszukujących się nie
spodziewał. Liczyli na jakąś skrytkę, odnaleźli prawdziwy sezam.
Trzech funkcjonariuszy ostrożnie, w pochylonej pozycji, zagłębiło się
w otwór. Nagle, pod zbyt dużym ciężarem, delikatne schody się załamały.
Pierwszy policjant z krzykiem wpadł w czarną dziurę, dwaj pozostali zdołali się
zatrzymać, nie szczędząc przekleństw. Tymczasem pechowy funkcjonariusz
powoli podnosił się z ziemi dwa metry niżej, otrzepując mundur z kawałków
drewna. Z włączoną latarką rozejrzał się dookoła. Światło prześliznęło się po
dwóch niewielkich prasach drukarskich, ręcznie przerabianych, po jakiegoś
rodzaju wirówce, dużej szklanej butli umocowanej drutami do góry dnem
(z kauczukowymi rurami wystającymi z szyjki), ściennym wentylatorze,
pojemnikach po mleku skondensowanym, a także po mniej więcej dwudziestu
warstwach dziwnych deseczek umieszczonych na kolejnej butli, pokrytych
jakimś białym, włóknistym materiałem i rozdzielonych centymetrowymi,
czarnymi podpórkami. Wyglądało to jak laboratorium szalonego naukowca.
Po chwili na każdej z deseczek policjant ujrzał skrupulatnie rozłożone w trzy
rzędy po pięć sztuk, suszące się stufrankówki. Inne, wysuszone już banknoty
leżały setkami na uboczu, na specjalnych rusztach.
– Mamy to! Wszystko tu jest! – zawołał policjant z radością mimo bólu
spowodowanego upadkiem.
Czesław Bojarski nie był ani pierwszym, ani jedynym fałszerzem pieniędzy
w historii. Za jednego z najwcześniejszych oszustów w tej dziedzinie uważa się
Polikratesa, tyrana greckiej wyspy Samos z VI w. p.n.e., który wypłacił żołd
najemnikom ze Sparty fałszywymi monetami. Nieco wcześniej ateński
prawodawca Solon wydał edykt skazujący fałszerzy pieniędzy na karę śmierci.
W samej Francji ponad sto lat przed Bojarskim niebywałą karierę zrobił Eugène-
François Vidocq – wpierw oszust i fałszerz, a później słynny „pies gończy”
policji, sportretowany przez Gérarda Depardieu w filmie Pitofa z 2001 r.
Kilkanaście lat starszy od Bojarskiego był z kolei Francis „Flag” Lagrange,
sympatyczny malarz fałszujący pieniądze, obrazy i znaczki, zmarły w więzieniu
w Gujanie Francuskiej w 1964 r. – roku pochwycenia Bojarskiego.
Przed II wojną światową świat usłyszał również o innych genialnych
fałszerzach: banknot o nominale 500 lirów, podrabiany przez Paolo Ciulliego,
był bliski ideału. Z kolei rosyjski Żyd, Salomon Smolianoff, jako pierwszy
z powodzeniem sfałszował banknot studolarowy. Wywodzący się z Polski
Bojarski na pewno kojarzył również jedną z największych afer fałszerskich
w historii II RP: w 1933 r. – trudnym okresie wielkiego kryzysu – policjantom
udało się złapać kolporterów banknotów dwudziestozłotowych. Okazało się, że
pracowali oni na warszawskim Dworcu Głównym jako kasjerzy i wydawali
resztę za kupowane u nich bilety podrobionymi pieniędzmi. Tradycja
fałszowania pieniędzy na ziemiach polskich sięga zresztą samych początków
naszej państwowości.
Według wielu historyków największą w historii akcję fałszowania pieniędzy
przeprowadziły nazistowskie Niemcy w ramach tzw. operacji „Bernhard”. Po
wybuchu II wojny światowej Hitler zamierzał walczyć z Brytyjczykami nie
tylko zbrojnie, ale też na polu ekonomicznym. Dlatego, w najgłębszej tajemnicy,
dowództwo III Rzeszy zleciło specjalistom opracowanie programu mającego na
celu destabilizację gospodarki Zjednoczonego Królestwa. Chodziło o zalanie
brytyjskiego rynku potopem podrobionych banknotów o nominałach 5, 10, 20
i 50 funtów. Pod komendą mjr Bernharda Krügera stu kilkudziesięciu fałszerzy –
głównie więźniów z Sachsenhausen i Auschwitz – przystąpiło do wytężonej
pracy. W tej grupie znalazł się wspomniany Salomon Smolianoff. W końcu
1943 r. wypuszczano miesięcznie około miliona fałszywych funtów, które
„prano” głównie we Włoszech (m.in. płacono nimi za importowane towary).
Historia została wykorzystana w austriackim filmie Fałszerze, nagrodzonym
Oscarem w 2008 r. w kategorii najlepszy film obcojęzyczny.
Akcja wyrządziła trudne do oceny szkody i została tylko częściowo
zneutralizowana dzięki brytyjskiemu wywiadowi. Po wojnie Londyn podjął
drastyczną decyzję o wycofaniu z obiegu wszystkich banknotów o nominale
powyżej 5 funtów, a brytyjska waluta znacznie straciła na wartości. W tym
jednym nazistowska machina dorównała osiągnięciom Bojarskiego. Co ciekawe,
już po wojnie wielu byłych więźniów pochlebnie oceniało Krügera, uznając, że
dzięki fałszerskiemu procederowi przetrwali wojnę.
I dzisiaj nie brakuje ludzi skłonnych zaryzykować wiele, by szybko
i nieuczciwie się wzbogacić. Tylko w 2010 r. z obiegu wycofano około 750 tys.
fałszywych banknotów euro – najczęściej o nominałach 20 i 50 (do tego doszło
około 300 tys. fałszywych monet). Być może najbliższy dziedzictwa
Bojarskiego był Amerykanin Albert Talton, specjalizujący się w fałszowaniu
studolarówek. Do momentu kiedy został złapany w 2008 r., zdołał puścić
w obieg około 7 mln dolarów. Okazało się, że pracował na sprzęcie zakupionym
w zwykłej sieci handlowej z materiałami biurowymi, a w celu uzyskania faktury
zbliżonej do oryginalnych banknotów mieszał papier gazetowy z... toaletowym.
Doskonałe podróbki dolarów produkował też Niemiec Hans-Jürgen Kuhl, który
kilka lat temu opuścił więzienie. Do produkcji fałszywek wykorzystywał
technikę offsetu i sitodruku – niczym drukarze drugiego obiegu wydawniczego
w schyłkowym PRL. Kuhl zyskał w Niemczech wręcz status celebryty.
W odróżnieniu od wielu uczciwych gwiazd i gwiazdeczek popkultury
przynajmniej miał jakiś talent.
W tym samym 2008 r. policja aresztowała w Krakowie Krzysztofa W., od
kilku lat z powodzeniem podrabiającego w swojej szopie monety pięciozłotowe.
Wyprodukował około 85 tys. sztuk, ciężko pracując całymi dniami. Monety
różniły się od prawdziwych właściwie tylko wagą – kilkoma setnymi grama.
Biegli podczas procesu nie kryli swego uznania dla dzieła utalentowanego
amatora, mogącego się pochwalić tylko ukończeniem podstawówki.
Aresztowany miał zresztą do tej szkoły sentyment: z pieniędzy zarobionych na
upłynnianiu pięciozłotówek ufundował jej dużą mapę ścienną.
Nic nie zapowiadało, że urodzony w lipcu 1932 r. pod Rzeszowem Icek (Jacek)
Silber (względnie Silberzweig, Silbercfajg) będzie w przyszłości fikał ze
szlemem w ręku. Nie był jednak typowym przedstawicielem prowincjonalnej
ludności żydowskiej w przedwojennej Polsce. Jego ojciec prowadził gorzelnię
i gospodarstwo rolne we wsi (dzisiaj mieście) Błażowa. Poza
„dyplomatycznym” epizodem chyba tylko wtedy, jako kilkuletni chłopiec, Icek
mógł zaznać dostatniego życia z dala od trosk materialnych.
Nic więcej na ten temat o jego młodości nie wiemy; nawet tego, czy miał
rodzeństwo. Pewnie z czasem odziedziczyłby interesy ojca. Wybuchła jednak
wojna. Silberowie doskonale wiedzieli, jak III Rzesza traktuje Żydów.
Desperacko szukali ratunku. Udało im się namówić znajomą rodzinę Śliwów,
polskich katolików, do zaopiekowania się małym Ickiem. W efekcie został
adoptowany przez Stanisława i Rozalię i po raz pierwszy w swoim życiu
otrzymał zmyśloną tożsamość: został Czesławem Śliwą. To jedyne prawdziwe
oszustwo, jeśli tak można powiedzieć, w jego życiu. A na pewno oszustwo
usprawiedliwione i w jakiś sposób wypełnione treścią. Niestety, w sposób
tragiczny: rodzice dawnego Icka zginęli w Holokauście. Ocalał jako jedyny
z całej rodziny, włączając w to bliższych i dalszych krewnych. Musiał stać się
Cześkiem już na zawsze. Ale wcale nie chciał.
Trzeba podkreślić, że Śliwowie wykazali się niemałą odwagą i prawdziwym
bohaterstwem, chroniąc Icka. Przecież całej rodzinie groziła za to kara śmierci.
Na szczęście wojna się skończyła, ale Icek wciąż musiał grać Czesława – nie
miał już innej tożsamości do wyboru. Dlatego w całym swoim późniejszym
życiu taki wybór starał się sobie zapewnić. Skończył szkołę podstawową,
próbował uczyć się dalej, a nawet zdać maturę, ale bez powodzenia. Już wtedy,
jako kilkunastoletni chłopiec marzył o innym życiu niż to, które oferowała mu
trudna powojenna polska rzeczywistość. Pewnie dostrzegał różnicę między
skromnym życiem Śliwów, prowadzących zakład fotograficzny w Rzeszowie,
a dostatnią egzystencją w domu bogatego żydowskiego przedsiębiorcy. Może
idealizował szczęśliwe czasy dzieciństwa, może nie układało mu się życie
z przybranymi rodzicami. Potem się do nich nie przyznawał, a i oni nie
wykazywali chyba większego zainteresowania losem swego podopiecznego.
Po niepowodzeniach chłopak uciekał w fantazje. Trudno nazwać to
niezwykłą cechą. Wyjątkowość Czesława-Icka polegała jednak na tym, że ze
wszystkich sił starał się te fantazje wprowadzać w życie. Na początku lat
pięćdziesiątych, jako 18-letni młodzieniec, który właśnie oblał maturę,
postanowił wysłać specjalną prośbę na adres MSW. „Jestem narodowości
żydowskiej i z uwagi na osobistą decyzję zdeklarowanego wyjazdu z Polski do
Izraela zmiana obywatelstwa jest w swym argumentalnym stadium zasadna” –
pisał w swym charakterystycznym, zawile pompatycznym stylu2. Nie wiadomo,
czy była to szczera decyzja, nieznana jest też jakakolwiek reakcja ze strony
resortu spraw wewnętrznych.
Jedno jest pewne: maturzysta bez matury opuścił przybrany dom i wyjechał do
Bytomia, gdzie został krojczym w zakładzie krawieckim. Miał niewątpliwie
prawdziwy talent plastyczny. Szybko postanowił z niego skorzystać. Skoro nie
udało mu się dostać na prawdziwe studia, mógł przecież udawać, że to
nieprawda. Tak jak udawał (aż do śmierci), że wciąż wiedzie żydowskie życie.
Przeniósł się do Wałbrzycha, gdzie nawiązał kontakty z branżą górniczą.
Podczas rozmów z dyrekcjami kopalni pokazywał dyplom inżyniera górnictwa
nadany przez Akademię Górniczo-Hutniczą oraz dokumenty i rekomendacje
wystawione przez państwowe zjednoczenie węglowe. Podróbki nie były
doskonałe, ale Czesław miał dar przekonywania. Został ekspertem górniczym
i choć praktycznie nigdzie nie pracował i nic jako ekspert nie robił (na dłużej
zatrzymał się tylko w Kopalni Węgla Kamiennego „Wałbrzych”), wywierał
odpowiednie wrażenie. Pieniądze zdobywał innym sposobem: sfałszował
książeczkę wojskową, dorobił sobie legendę oficera wojskowego
(podpułkownika), po czym – sprawnie manipulując kłamstwami i wizerunkiem
inżyniera z AGH – wyłudzał od znajomych i przygodnie napotkanych ludzi
pieniądze pod pretekstem załatwienia talonów na samochody. Innym obiecywał
z kolei załatwienie studiów – za drobną opłatą.
Pewnego razu, w 1956 lub 1957 r., dwudziestokilkuletni Czesław poznał
w jednej z wałbrzyskich knajp dziewczynę – Marię. Był szarmancki. I hojny.
Zostali parą, a już wkrótce planowali wspólne życie. Maria nie przejmowała się
tym, że narzeczony nigdzie w zasadzie nie pracuje, a wciąż ma pieniądze.
Pompatyczny ślub odbył się w połowie 1957 r. Czesław, do końca grając swoją
rolę, paradował w mundurze inżyniera górnika. Ostentacyjne zachowanie
wzbudziło zainteresowanie milicji. Cała mistyfikacja szybko się wydała. Został
aresztowany i skazany 13 lipca 1957 r. przez Sąd Rejonowy w Wałbrzychu na
7,5 roku pozbawienia wolności za oszustwa, fałszerstwa i wyłudzenia.
Efektowny – i fatalny w skutkach – ślub pokazał cechę osobowości Icka-
Czesława, która w pełni uwidoczniła się dopiero później. Pokusa ciągłego
udawania, połączona z silną potrzebą poklasku, uznania i życia w splendorze,
pchała go aż do skrajnej nieodpowiedzialności i doprowadziła do wpadki. Nikt
mu munduru zakładać nie kazał. Wiedział, że zbyt wiele dociekliwych oczu
będzie na niego patrzeć, ale po prostu nie mógł się powstrzymać.
Trafił do więzienia w Strzelcach Opolskich (podobnie jak Zdzisław
Najmrodzki, bohater jednego z kolejnych rozdziałów) i odsiedział prawie całą
karę. Także tutaj dał się poznać jako fantasta i autor niestworzonych historii.
Zdradzał np. współwięźniom, oczywiście w wielkiej tajemnicy, że w kopalni
węgla „Mieszko” odkrył podziemny skład broni, gdzie stało m.in. 20 czołgów
i tyleż samolotów. Wyszedł dopiero po ogłoszeniu amnestii w listopadzie
1964 r. W międzyczasie żona zerwała z nim kontakty, choć do formalnego
rozwodu nie doszło.
Przyszły „konsul” udał się teraz na Górny Śląsk z nowymi pomysłami. Jeśli
lekcja pobrana w więzieniu czegoś go nauczyła, to tego, by częściej zmieniać
miejsca pobytu i tożsamości. Przygotował sobie nowy zestaw sfałszowanych
dokumentów. Wypełnił fikcyjne ankiety personalne, dyplomy, zaświadczenia.
Zapragnął teraz zostać inżynierem włókiennikiem. Tym razem poszedł na
całość – poddał się dawnemu marzeniu i przybrał nowe imię i nazwisko: Jacek
Elizeusz Zielberzweig, urodzony rzekomo w 1935 r. Otoczenie przekonywał, że
„Czesław Śliwa” był tylko pseudonimem wojennym. Może i on sam
rzeczywiście tak to odbierał.
W skórze włókiennika szło mu jeszcze lepiej niż w mundurze górnika. Udało
mu się znaleźć normalne zatrudnienie w trzech kolejnych przedsiębiorstwach
(z ostrożności nie zatrzymywał się w żadnym zbyt długo). Wydaje się, że radził
sobie bardzo dobrze i nie dawał powodów do narzekań. Nie byłby jednak sobą,
gdyby nie chciał więcej zarobić i bardziej udawać. Jako producent odzieży
nawiązał kontakty z handlarzami z Podhala i obiecał im dostarczenie
pożądanych wtedy na rynku płaszczy ortalionowych. Można było na nich
zarobić fortunę. Zielberzweig jak zwykle był przekonujący, sympatyczny
i wzbudzał zaufanie. Pokazywał dokumenty, zamówienia, rachunki. W maju
i czerwcu 1965 r. pobierał zaliczki, ale nigdy nie przywiózł góralom ani jednego
ortalionu. Nabrał w sumie siedem osób.
Nie mógł się powstrzymać przed najbardziej absurdalnymi kłamstwami –
byle tylko zaistnieć, wzbudzić zainteresowanie, zdumienie, a najlepiej podziw.
Raz zwierzył się znajomym, że wynalazł specjalny rodzaj spadochronu do
hamowania samolotów odrzutowych. Innym razem przyznał, że jest oficerem
armii izraelskiej. O jego losie zadecydowała jednak inna malwersacja: szybko
wykazano, że zdefraudował pieniądze Spółdzielni Inwalidów „Przyjaźń”
w Bytomiu, gdzie przez jakiś czas pracował jako kierownik techniczny.
W połowie 1965 r. po raz kolejny trafił za kratki.
O ile jego pierwsze przedstawienie trwało stosunkowo długo (mniej więcej dwa
lata), o tyle teraz bawił się niewiele ponad pół roku. W styczniu 1966 r. Sąd
Rejonowy w Bytomiu orzekł czteroletni wyrok i znowu słuch o Icku-Czesławie
zaginął. Karę odbywał w Nowym Sączu, Bytomiu, a od marca 1966 r.
w więziennym ośrodku pracy w Czarnem (powiat Człuchów). Wszędzie starał
się grać swoją rolę. Nie przyznawał się już więcej do Czesława Śliwy
i wcześniejszego pobytu w więzieniu. Przeciął swą biografię ostrym cięciem.
Uparcie twierdził – i będzie to robił praktycznie aż do śmierci – że nie jest
żadnym Śliwą. Kim więc był? Tutaj sam nie miał jasno ustalonej wersji.
W różnej formie zapisywał nazwisko. Zielberzweig stał się Silberzweigiem,
potem Silbersteinem. W zakwestionowanych fałszywkach jako data urodzenia
widniał rok 1935, później „konsul” przesunął tę datę na 1932 r. Jeśli początkowo
był ledwie magistrem, teraz mianował się doktorem.
Za wszelką cenę chciał zainteresować swą osobą współwięźniów, strażników
i ludzi z zewnątrz. Wysyłał na przykład, jako „dr Silberzweig”, listy i pisma
z prośbą o wsparcie finansowe do różnych osób oraz instytucji. Napisał m.in. do
fabryki Volkswagena i ambasadora Wielkiej Brytanii w Warszawie.
Manifestował swoje żydowskie pochodzenie i miał wykazywać sympatię
do RFN.
Co więcej, rozpowiadał, że tak naprawdę współpracował z wywiadem
Izraela. Jednego z towarzyszy z celi próbował nawet zwerbować. Nie osiągnął
jednak wiele na tym polu. Wprawdzie z końcem maja 1968 r. w Czarnem
pojawił się oficer kontrwywiadowczego Wydziału II pobliskiej KW MO
w Koszalinie z zamiarem wybadania rewelacji więźnia, ale nie potraktował go
poważnie. Kontrwywiad akurat nie uległ urokowi Śliwy. Sceptyczni byli też
nadzorcy więzienni: zachowała się opinia o Śliwie z lutego 1965 r., w której
został określony jako „więzień skryty i nieszczery”, próbujący wkraść się
w łaski służby więziennej.
Mimo to bez większych przeszkód pod koniec czerwca 1969 r. opuścił
więzienie. Mógł wziąć głęboki oddech przed największym show w swoim życiu.
Pomysł z konsulem nie narodził się jednak od razu, nie był też raczej głęboko
przemyślanym planem. Śliwa tak nie działał. Opuszczając ośrodek w Czarnem,
po prostu cieszył się wolnością i pewnie nie wiedział, co konkretnie będzie robił.
Wiedział za to, że będzie Jackiem Silberzweigiem czy Silbersteinem
(co brzmiało lepiej), któremu należą się pieniądze i wygody. Po raz pierwszy
w życiu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udało mu się zyskać jeden jedyny
niesfałszowany dowód na istnienie swego alter ego. Wieloletnia gra więźnia
przyniosła bowiem pewien skutek: prawem biurokratycznego rozpędu kancelaria
więzienna wpisała mu w zaświadczeniu o zwolnieniu nazwisko „Silberzweig vel
Śliwa”. Na tej wątłej podstawie Icek w krótkim czasie zbuduje imperium.
A ściślej: austriacki konsulat.
Ten czas miał dopiero nadejść. Nie wiadomo, co robił w pierwszych dniach
i tygodniach po wyjściu z więzienia. W lipcu, a może dopiero w sierpniu,
pojawił się w Warszawie jako inżynier Silberstein, ze starannie ułożoną brodą
i z zamiarem złożenia podania o wyjazd do Izraela w ambasadzie Królestwa
Niderlandów na podstawie swego szczęśliwie pomylonego zaświadczenia.
Czemu akurat tam? A czemu nie? Dodajmy, że Śliwa wyczuwał ducha czasu: ze
względu na antysemicką nagonkę i wydarzenia Marca 1968 r. nie on jeden takie
podanie składał, a Polskę opuszczało wtedy wielu Polaków pochodzenia
żydowskiego.
W drodze powrotnej z ambasady wsiadł do taksówki. Z typową dla siebie
swadą zaczął zwierzać się kierowcy, że jest bogatym inżynierem, który
postanowił wyemigrować do Izraela. Taksówkarz, być może chcąc
zaimponować pasażerowi, stwierdził, że jego tata ukrywał Żydów w czasie
wojny. Pozwolił sobie podkoloryzować fakty – w istocie Józef P. dawał przez
pewien czas schronienie grupce brytyjskich jeńców zbiegłych ze stalagu.
– A gdzie? – zapytał uprzejmie Śliwa.
– W Sławęcinie – odparł kierowca.
– W Sławęcinie?! – wykrzyknął wyraźnie podekscytowany pasażer. – A jak
się pański ojciec nazywa? – dodał w napięciu, a kiedy usłyszał nazwisko, omal
nie objął taksówkarza i radośnie stwierdził: – Kochany panie! Od lat go szukam!
To właśnie mi jako dziecku uratował życie!
Taksówkarz, pod wpływem chwili, zawrócił pojazd i podjechał pod swój
dom. Pan inżynier nie musiał rzecz jasna płacić za kurs. Józef P. był na miejscu.
Jacek, wyraźnie wzruszony, ze łzami w oczach rzucił się w objęcia
zaskoczonego „wybawcy”.
– Tatusiu, tyś mi drugi raz życie podarował! – wykrzyknął.
Lody nieufności szybko pękły. Wzruszona rodzina musiała się sobą
nacieszyć. Potem jednak zaczęły się interesy. Silberstein, pragnąc choć
w skromny sposób odwdzięczyć się Józefowi, postanowił ofiarować mu 9 tys.
dolarów, które przechowywał na swym koncie dewizowym.
To była wtedy prawdziwa fortuna. Bliscy taksówkarza nie mogli uwierzyć
w swoje szczęście. Co tam niewinne kłamstewko w obliczu takiej sumy! Nie
wiedzieli jednak, że komedię odgrywają obie strony, i to nie im powierzono
główną rolę. Może właściwszym określeniem byłaby „tragifarsa”: w końcu
i Śliwa, i państwo P. cynicznie wykorzystywali bohaterstwo tych Polaków
(choćby przybranych rodziców Icka!), którzy rzeczywiście, z narażeniem życia,
ratowali Żydów przed Zagładą.
Z okazji wyjątkowego spotkania Silberstein został podjęty uroczystym
obiadem. Potem wraz z Józefem P., całym w skowronkach, pojechał do
kancelarii adwokackiej, gdzie miał zostać spisany akt darowizny. Skrupulatnie
wypełnili wszelkie potrzebne dokumenty. Trzeba było tylko czekać na
dopełnienie formalności i odbiór pieniędzy. W międzyczasie zawstydzony Jacek
zwrócił się do swego „dobroczyńcy” z małą prośbą: czy mógłby mu pożyczyć
trochę złotówek na pokrycie niedoboru, z jakim zmagała się fabryka, w której
był dyrektorem? Potem potrzebował jeszcze nieco pieniędzy na transport cennej
biblioteki do Izraela. W sumie wyciągnął od liczącego już swe przyszłe dolary
Józefa P. blisko 84 tys. złotych – równowartość prawie czteroletniej ówczesnej
pensji! Obiecywał, że zwróci pożyczkę przekazem z Wiednia.
Wkrótce doszło do pożegnalnej, zakrapianej kolacji. W ciepłej, serdecznej
atmosferze gorąco się uściskano i pożegnano, po czym taksówkarz, syn Józefa,
odwiózł (oczywiście za darmo) Jacka pod ambasadę USA, gdzie ten rzekomo
pomieszkiwał. Nazajutrz Śliwa osobiście pofatygował się na Okęcie i wysłał
stamtąd pożegnalną pocztówkę. Po czym zawrócił. Państwo P. nie zobaczyli już
ani dawnego „podopiecznego”, ani swoich złotówek, ani obiecanych dolarów.
W ciągu następnych paru tygodni powtórzył ten manewr co najmniej raz, ale
być może takich spraw było więcej. Później śledczym trudno było odnaleźć
wszystkich świadków i ustalić pełną listę poszkodowanych: interesy, w jakie
wchodzili z cudownie odnalezionym żydowskim dzieckiem, miały zazwyczaj
nielegalny charakter. Lepiej więc było przełknąć gorycz upokorzenia i uniknąć
kolizji z prawem. Na pewno Śliwie udało się nabrać kolejnego taksówkarza –
tym razem z Katowic.
Wyłudzał też pieniądze w inny sposób. W Łodzi, w restauracji jednego
z hoteli, zapoznał pewnego bogatego lokalnego wytwórcę karniszy. Panowie
przy kieliszku szybko się zbratali. W pewnym momencie, w wielkim zaufaniu,
Icek zwierzył się kompanowi, że otrzymał od stryja mieszkającego w Anglii
kilka milionów funtów w spadku. Żalił się przy tym, że musi wyemigrować do
Izraela. „Takie czasy!” – wzdychał i z wdzięcznością patrzył na okazującego mu
zrozumienie producenta karniszy. Nad ranem wzruszony milioner obiecał
koledze darowiznę w wysokości kilku tysięcy dolarów. Potrzebował tylko
drobnej pożyczki na załatwienie wyjazdu.
W ciągu kolejnych dni z pożyczek uzbierało się grubo ponad 100 tys.
złotych. Na pożegnanie szczęśliwy spadkobierca podał koledze numer konta, na
które obiecał przelać odpowiednią sumę. Konto rzeczywiście istniało. Należało
do pewnego zagranicznego studenta, korzystającego z bardzo skromnego
stypendium.
Śliwa ponosił też porażki – na razie bez konsekwencji. Pewnego letniego dnia
w Warszawie wstąpił na pocztę, by nadać list. Spojrzał na śliczną dziewczynę
siedzącą w okienku. Delikatnym ruchem przebiegł palcami po brodzie i, patrząc
dziewczynie prosto w oczy, zaczął swoją historię: był inżynierem, ale też
żydowskim poetą. Właśnie miał zamiar wyemigrować, ale od pierwszego
wejrzenia zakochał się w swej rozmówczyni. Gdyby wyszła za niego za mąż,
dałby jej za pośrednictwem rządu RFN 10 tys. dolarów, za które mogłaby
urządzić sobie salon piękności w Tel Awiwie.
Dziewczyna miała na imię Ela. Nie wiedziała, co powiedzieć. Umówili się
na randkę w kawiarni. Jacek był w swoim żywiole. Twierdził, że jest synem
chirurga z Wiednia i asystentki Alberta Einsteina. Tym razem chyba jednak
przesadził w chęci zaimponowania dziewczynie – ta nie zdecydowała się na ślub
i wyjazd. Amant był jednak nieustępliwy. Ponownie zjawił się na poczcie dwa
tygodnie później i stwierdził, że w Izraelu nie mógł żyć bez ukochanej i wrócił
do Polski jako kurier dyplomatyczny, już jako podpułkownik izraelskiej armii.
Ela nie miała chyba dobrego rozeznania w mechanizmach dyplomacji i służb
mundurowych, bo dłużej się nie broniła. Rodzice, oczarowani bogatym
narzeczonym, szybko wyprawili huczne zaręczyny. W pewnym momencie
ciekawska oblubienica zajrzała oblubieńcowi do aktówki. Znalazła tam znane
nam zaświadczenie o zwolnieniu z więzienia. Podobno też pornograficzne
zdjęcia. Po ciężkiej awanturze więcej swego niedoszłego męża już nie
zobaczyła.
Ten jednak o niej nie zapomniał. Przesłał jej potem list, w którym w typowy
dla siebie sposób pisał:
W czasie tych szalonych dni Silberstein nie skupiał się wyłącznie na swych
dyplomatycznych obowiązkach. Nie zawsze przebywał też w towarzystwie
trupy – znikał niekiedy na parę dni pod pozorem wyjazdów do Warszawy, na
Wybrzeże czy do Wiednia. Wykorzystywał te momenty na, powiedzmy,
poboczne projekty. Raz udało mu się wyłudzić aż 170 tys. złotych od Leona W.,
zamieszkałego w Radymnie pod Przemyślem. Śliwa zaoferował mu bardzo
okazyjną sprzedaż samochodu Renault, a także zachodnich farb do obrazów
olejnych. Leon zgłosił się na milicję dopiero 8 grudnia 1969 r., już po
aresztowaniu oszusta.
Śliwa wykorzystywał też sztuczkę, na którą nabrał swego attaché
ekonomicznego. Różnym świeżo poznanym osobom, które zaczęły kręcić się
wokół szastającego pieniędzmi cudzoziemca, proponował dobry interes.
Twierdził, że posiada konta dolarowe, ale przepisy zabraniają mu wywozić
zachodnią walutę – a musi właśnie jechać do Wiednia. Kurs państwowy był
zupełnie nieopłacalny: może więc pan X chciałby sprzedać trochę złotówek na
bardziej korzystnych warunkach niż państwowe, ale nie po kursie
czarnorynkowym? Po załatwieniu formalności z kontami obiecywał wypłatę
umówionej sumy. Innym ofiarom – trochę jak w 1965 r. – proponował
sprowadzenie zagranicznych samochodów albo też pomoc w wyjeździe do
Austrii. Oczywiście za opłatą. Ilu zareagowało pozytywnie na te różne
propozycje – nie wiadomo.
Potrafił też okazać bezinteresowną pomoc, przynajmniej według niektórych
zachowanych relacji. W Szklarskiej Porębie dał podobno pewnej kobiecie
2 dolary na witaminy dla dziecka. Innym razem wręczył 100 złotych małemu
żebrzącemu Romowi. Zlitował się też ponoć nad pewnym taksówkarzem,
któremu chciał okazyjnie wcisnąć mercedesa austriackiej ambasady. Zobaczył
jednak nędzne warunki życia ofiary, jego żony i trójki dzieci. Zmienił plan. Co
prawda wyłudził od niego uciułane na auto pieniądze, ale kupił za nie
taksówkarzowi lodówkę, telewizor i zabawki dla dzieci. Uradowanej rodzinie
powiedział, że to dar od Republiki Austriackiej. Mercedesa jednak nie
dostarczył.
Śliwa miał pojemne serce i Nina Silberstein bynajmniej nie mogła go
wypełnić. Liczba przelotnych romansów, jakie przeżył w czasie swej
dyplomatycznej kariery Czesław, nie jest znana. Na pewno było mu daleko do
Jerzego Kalibabki. I on jednak miał talent, wdzięk oraz siłę przekonywania.
Znana jest historia pewnej pielęgniarki z Zabrza, która ponadprzeciętnie długo
opierała się wdziękom eleganckiego, brodatego amanta o lekko szelmowskim
uśmiechu.
Piła właśnie z koleżanką kawę w restauracji Fregata, gdy nagle kelnerka
przyniosła jej wizytówkę siedzącego nieopodal tajemniczego brodacza
o wyglądzie cudzoziemca. „Dr inż. Jack Ben Silberstein Consul General
Österreich”, zdążyła przeczytać dziewczyna. Gdy uniosła wzrok, ujrzała
właściciela wizytówki, który właśnie podszedł i z ukłonem zaproponował coś do
wypicia. Kobieta odmówiła. Niezrażony mężczyzna z wyszukaną galanterią
zapytał, jakiego w takim razie prezentu życzyłaby sobie dama.
– Brody! – z sarkazmem odparła niedostępna bogini, chcąc pozbyć się
natręta.
Wydawało się, że odniosła sukces. Jacek wyszedł z kawiarni. Po niedługim
czasie jednak wrócił, a w ręku trzymał paczuszkę. Wręczył ją zdziwionej
pielęgniarce. Jej zdumienie jeszcze wzrosło, gdy w środku ujrzała drogie
rajstopy i pończochy. No, to inna rozmowa. Dziewczyna wyszła z dyplomatą.
Wsiedli do czarnego mercedesa z tabliczką CD. Tam znalazła kolejne prezenty:
buty, sukienkę, swetry. Nowa ukochana „konsula” nawet się nie zorientowała,
kiedy auto ruszyło w drogę. Jak sama wspominała:
popędziliśmy [...] do Zakopca. Na zakręcie zatrzymała nas drogówka.
Jacek pokazał paszport dyplomatyczny, milicjanci stanęli na baczność,
salutowali. W Nowym Targu otrzymałam od niego kożuch za 6 tys.
Z Zakopanego przeskoczyliśmy do Jaworzna, skąd blisko do moich
rodziców. „Przedstawiam wam mojego przyszłego męża” – strzeliłam od
progu. „Od dziś nie pracuję, jedziemy w Polskę”12.
Jako „konsul” Śliwa po raz pierwszy działał w grupie. Utrzymanie iluzji jest
w takiej sytuacji o wiele trudniejsze niż wobec przypadkowych osób. W dodatku
tak szalonej iluzji. I choć, łagodnie mówiąc, współpracownicy „konsula” nie
grzeszyli wyobraźnią, nawet oni nabrali pewnych wątpliwości. Tygodnie mijały,
pieniądze nie nadchodziły, a długi Silbersteina rosły. Dziwnie wyglądało to, że
pan konsul porusza się po Polsce taksówkami i – przynajmniej na początku –
stara się unikać hoteli.
Biorąc pod uwagę piramidalną konstrukcję całego oszustwa z konsulatem
i nieodpartą skłonność Icka do fantazjowania, fakt, że udało mu się tak długo
wodzić za nos swoich współpracowników (o służbach państwowych nie
wspominając), można uznać za prawdziwe mistrzostwo. Przecież nawet nie znał
niemieckiego! Talent trzeba jednak podeprzeć ciężką pracą. I rzeczywiście,
Śliwa ciężko pracował, by karmić złudzenia oskubywanych „podwładnych”.
Robił to z wdziękiem, talentem i chyba świetnie się przy tym bawił. A i po
latach te działania to chyba najbardziej komiczny i fascynujący zarazem wątek
całej historii.
Sztukę wodzenia za nos członków swego „personelu” opanował do perfekcji.
Trzeba ich było oczarować – zwłaszcza podejrzliwego hodowcę owiec Comisa,
który potrafił dać głośno upust swemu zdziwieniu zachowaniem konsula:
dlaczego pracownicy muszą za wszystko płacić? Gdzie pensje? Gdzie
samochody? Dlaczego ciągle jeździmy po kraju?
Nic nie robi takiego wrażenia, jak dokumenty, pieczęcie i zaświadczenia.
Cóż to za dyplomata bez wizytówki? Jednym z pierwszych posunięć Śliwy było
wyrobienie sobie odpowiedniej karty wizytowej. Kazał na niej napisać „Dr inż.
Jack Ben Silberstein. Consul General Österreich. 17, Vien, Pradergasse 174.
Hotel Monopol, Orbis”. W Wiedniu znana jest ulica Pramergasse, a po
niemiecku pisze się „Konsul”, a nie „consul” (a w ogóle „konsul generalny” to
„Generalkonsul”) – ale kto z ofiar Śliwy mógł o tym wiedzieć?
Wizytówka to było jednak za mało, by na dłużej zyskać zaufanie personelu,
zwłaszcza krnąbrnych Greków. Dlatego też Śliwa w jednej z wrocławskich
wytwórni (jak najbardziej legalnej, państwowej) przy ul. Kołłątaja zamówił
specjalne pieczęcie dla siebie i swych attaché. Wytwórnia skrupulatnie zgłosiła
lakoniczny tekst pieczęci do miejscowej cenzury, tam jednak machnięto ręką
i stwierdzono, że działalność dyplomatyczna nie leży w zakresie kompetencji
tego urzędu. To nie tak rzadki w tamtych czasach przypadek, kiedy
biurokratyczne lenistwo wygrało z naturą systemu o totalitarnych aspiracjach.
Śliwie się upiekło – nie po raz pierwszy i nie ostatni.
W Krakowie, gdzie zamówił wymyślony przez siebie komplet dokumentów
paszportowych, po prostu przekupił drukarza. Owe blankiety sporządzone były
w tak fantastycznie niewiarygodny sposób, że doprawdy zdumiewa, jakim
cudem „konsul” był w stanie się nimi posługiwać. Nosiły nazwę „Paschporte
Consulare”, co bardziej przypomina dziecinne zabawy słowne niż jakikolwiek
język obcy. Jak potem stwierdzili biegli, nieszczęsny „paszport” to „mieszanina
przypominająca polski, włoski i łacinę, z częściowym uwzględnieniem
transkrypcji niemieckiej”14. Nie było wątpliwości, że fałszerz nie miał pojęcia,
jak powinien wyglądać dokument dyplomatyczny, o znajomości języka nie
wspominając. Cóż, jego ofiary też nie wiedziały i nie znały. W naturalny sposób
narzuca się tutaj skojarzenie z oficerem Crabtreem – nieudolnie imitującym
język francuski Brytyjczykiem z serialu Allo, allo!.
Wręczenie dokumentów dyplomatycznych personelowi konsulatu odbyło się
z należytą pompą. Jak kpiarsko wspominał sam Śliwa: „dokumenty
wystawiałem i to ich przekonywało o wielkości. Czuli się bardzo dumnie.
W dniu, w którym im wręczyłem te dokumenty, duży koniak, duża radość, duże
gratulacje, duża uciecha i później pospolity, duży ochlaj”15.
Dokumenty paszportowe musiały jednak mieć odpowiednie pieczęcie. Nic
prostszego: wystarczyło umoczyć w tuszu zdobytą gdzieś plakietkę – taką, jaką
noszą na dresach sportowcy. Co prawda Śliwie udało się zdobyć tylko godło
węgierskie, a nie austriackie, ale uznał, że to wystarczy. Odciskając je
w „austriackim” paszporcie, wskrzesił niejako cesarsko-królewskie Austro-‐
Węgry. Dokument był z atencją przyjmowany przez hotelarzy, urzędników
i milicjantów, którzy szybko odstępowali od wręczania mandatów
przekraczającemu dozwoloną prędkość dyplomacie. Dzięki paszportom
„konsul” nie poniósł żadnych konsekwencji wypadku pod Mławą, do którego
doprowadził. Co ciekawe, ponad 25 lat później niedaleko od tego miejsca
wypadkowi uległ inny bohater tej książki – Zdzisław Najmrodzki.
Jak w każdym urzędzie, i w lotnym konsulacie Śliwy nie mogło zabraknąć
odpowiedniej biurokracji. Danuta Z. otrzymała od przełożonego skoroszyty –
miała w nich zapisywać wydatki i dochody, o których już pisaliśmy. Oprócz
tego skoroszyt uwzględniał preliminarz poborów. Był sporządzony bardzo
starannie. Dzielił się na rubryki, z których każda dotyczyła jednego
z pracowników. Co jednak ciekawe, zapisywano ich personalia w bardzo
familiarny sposób: „Jacek”, „Nina”, „Danusia” itp. Był tylko jeden szkopuł:
rubryki pozostawały niezapełnione.
Konsul zaprowadził też dziennik urzędowy. W raporcie nr 1/69 osobiście
stwierdzał: „z polecenia ambasady Austrii przedstawiciel consularny dr inż. Jack
Ben Silberstein, pełniący obowiązki consula generalnego, attaché technicznego
oraz attaché kulturalnego, przejął obowiązki urzędowe w zorganizowaniu
placówki samodzielnej w randze corpusu consularnego umiejscowionego we
Wrocławiu. W wstępnej organizacji skompletowano personel pomocniczy,
uwzględniając etaty osobowe w urzędzie konsularnym”. Całkiem nieźle
opanował uniwersalną sztukę tworzenia sprawozdawczej papki. Na pierwszej
stronie skoroszytu wpisał uroczyście: „zatwierdzone w MSZ Austrii, Consulat
Generalny Austrii w Polsce, siedziba we Wrocławiu”. Dla pewności dopisał
obok: „zatwierdzam – dr inż. Jack Silberstein, Consul Generalny”.
Dokumentacja nie zastąpi jednak żywej gotówki. Jak wpłynąć na szczególnie
niespokojnego Lefterisa Comisa (w końcu attaché ekonomicznego)?
Wystarczyło wręczyć mu książeczkę czekową. W tym celu Śliwa otworzył
w PKO konto z minimalnym wkładem. Otrzymał książeczkę, na grzbiet której
nakleił pasek papieru z pieczęcią ambasady austriackiej. Wyciął ją z jakiegoś
ogłoszenia, które wziął sobie z poczekalni dla interesantów w tej właśnie
warszawskiej placówce. W środku, w rubryce „stan konta”, wpisał po prostu
mazakiem odpowiednie sumy: lekką ręką skreślił 10 mln złotych i 300 tys.
dolarów. Następnie pokazał Comisowi tak sporządzony dokument i stwierdził,
że pieniądze już czekają, tylko blokuje je Wiedeń.
Zyskał na krótko spokój, ale ponoszący większość kosztów hodowca owiec
wkrótce znowu zaczął się denerwować. Wtedy „konsul” zdecydował się na inny
fortel: zapowiedział, że wyrusza do Wiednia, by załatwić wreszcie sprawę
pieniędzy, i zniknął na kilka dni. W istocie pojechał tylko do Krakowa. Po
powrocie stwierdził, że owszem, sprawa się ruszyła. A raczej ruszył się konsulat:
jak już była mowa, Silberstein postanowił – na polecenie kanclerza Austrii
(a jakże!) – zamienić Wrocław na Kraków. Niestety, wiązało się to z czasową
blokadą środków finansowych placówki. Posunięcie było sprytne: wyjaśniało
zaległości pieniężne, uspokajało personel (dając zarazem nowy cel działań)
i pozwalało opuścić hotel Monopol. A przebywanie w jednym miejscu było
przecież niebezpieczne.
Pewnego dnia Śliwa zabrał nawet Comisa i część „personelu” do Warszawy,
by pokazać im, jak wiele znaczy. Rzeczywiście, wchodził do urzędów, nawet
niektórych ambasad, kręcił się trochę w środku, wymieniał uściski i wychodził.
Wrażenie było duże.
Iluzja nie może jednak trwać wiecznie. Im bardziej szalona, tym efektowniejsza,
ale i krótsza. Proza szarej rzeczywistości dopadła również naszego niebieskiego
ptaka. Chmury zaczęły się zbierać nad „konsulem” praktycznie od
końca października, a więc ledwie parę tygodni po rozpoczęciu przygody. To, że
złapanie oszusta zajęło milicji jeszcze miesiąc, dowodzi niskiej skuteczności jej
działania. Przecież Śliwę znały tłumy: od kelnerów po władze miejskie. Znali go
również sami milicjanci, nieraz salutujący przed czarnym mercedesem
z tabliczką CD; znali urzędnicy z rewerencją wpatrujący się w bełkotliwy
„Paschporte Consulare”. Jeszcze w połowie listopada Ben Silbersteinowi udało
się wyjednać zwolnienie z aresztu syna Mawromatisa, zatrzymanego za kradzież
w Jaworznie. W tamtejszej komendzie „konsul” gościł ostatni raz już po
rozesłaniu listów gończych, w których zawarte były fałszywe personalia i dość
dokładny rysopis Śliwy. Nie wpadł tylko dlatego, że w komendzie opieszały
szyfrant za późno odczytał komunikat nadany w Krakowie.
Nawet jednak niezbyt lotne organy ścigania musiały wreszcie dopaść tak
charakterystyczną postać. Trudno było jej nie zauważyć. A wszystko wzięło się
z tego, że „konsul”, jak to nieraz widzieliśmy, chciał grać do końca swoją rolę,
bez względu na wszystko. Oficjalne działania „dyplomatyczne” musiały
w końcu przekłuć balon kłamstwa, który i tak pęczniał zaskakująco długo.
Do siedziby ambasady Austrii przy ul. Gagarina zaczęły przychodzić listy
adresowane na nazwisko niejakiego dr Jacka Ben Silbersteina, konsula
generalnego. Początkowo automatycznie zwracano je na pocztę, z czasem
jednak sprawa wydała się podejrzana. W przedstawicielstwie handlowym zjawił
się jakiś człowiek, który twierdził, że austriacki konsul zamierza kupić od niego
willę. Innego razu ktoś zadzwonił z pytaniem, kiedy zostanie otwarta placówka
we Wrocławiu. Z MSZ przyszło pismo z prośbą o informację o ewentualnych
planach rozwinięcia przez Austrię stosunków konsularnych z Polską. Niedługo
później austriackie linie lotnicze przesłały wiadomość, że u dyrektora LOT-u
gościł austriacki konsul. Wreszcie 10 listopada z hotelu Monopol we Wrocławiu
nadeszło dalekopisem uprzejme zapytanie, czy ambasada potwierdza wynajem
apartamentu i czterech pokoi na pół roku, w okazyjnej cenie 600 tys. złotych
w skali rocznej. Płatne gotówką. Tego było już za wiele: ambasada odpisała, że
niczego nie potwierdza, ale na wszelki wypadek odbyła szybkie konsultacje
z centralą w Wiedniu. Tam też nikt nic nie wiedział. Placówka wystąpiła więc
z oficjalnym pismem do polskiego MSZ, zawiadamiającym o niepokojących
działaniach wokół niej.
W tym czasie MO i SB pełną parą poszukiwały już fałszywego konsula.
Hotel Monopol utrzymywał stałe kontakty z miejscową komendą wojewódzką
i poinformował ją o kłopotach pewnie wcześniej niż austriacką ambasadę.
Zapytania tej ostatniej tym bardziej zaalarmowały organy ścigania. Już od
16 października SB otrzymywała od swoich tajnych współpracowników
z Wrocławia pierwsze informacje o pojawieniu się dziwnego dyplomaty –
najpewniej oszusta wyłudzającego pieniądze. Rozkręcono spiralę ustaleń
i poszukiwań, sprawdzano meldunki w hotelach.
20, 21 i 22 listopada 1969 r. centralny Departament II MSW, zajmujący się
kontrwywiadem, wypuścił serię szyfrogramów dotyczących poszukiwania
oszusta. Co ciekawe, sprawą Śliwy z pozycji centrali zajmował się Janusz
Sereda, późniejszy szef kontrwywiadu. Już 20 listopada Wydział II KW MO
w Krakowie ustalił, że Silberstein i jego świta zamieszkali w hotelu Polonia.
Czesław uwiódł przy okazji recepcjonistkę, 24-letnią Zofię M. Wieczorem
dwóch pracowników wydziału udało się po cywilnemu do hotelu, by pod byle
pretekstem wylegitymować podejrzanego i sprawdzić, jakimi dokumentami się
posługuje. Ptaszek i tym razem się wywinął: zapewne zaalarmowany
wylegitymowaniem, opuścił hotel tego samego wieczora, choć miał zostać dzień
dłużej. Poza tym esbecy i milicjanci mylnie założyli, że poruszał się trabantem
kombi, a nie (jak w rzeczywistości) mercedesem. Fałszywy trop poprowadził
ścigających aż do Nowego Sącza. Tymczasem Śliwa, przez nikogo nie
niepokojony, bawił w Jaworznie, gdzie załatwiał zwolnienie syna Mawromatisa
z aresztu. Łagodnie rzecz ujmując, organy ścigania się nie popisały.
Wreszcie 27 listopada po godz. 23.00 misja konsula generalnego, attaché
technicznego i kulturalnego w jednym dobiegła końca. Jechał właśnie swym
mercedesem wraz z szoferem Tadeuszem M. i Danutą Z. do Katowic.
W pewnym momencie wydało mu się, że ktoś ich śledzi. Kazał przyspieszyć.
Mknący pojazd wzbudził jednak ciekawość drogówki. Gdzieś na rogatkach
miasta funkcjonariusze kazali mu się zatrzymać. Wokół pojawiło się nagle kilka
radiowozów.
– Chyba mnie zabiorą – powiedział do Danuty, jakby pogodzony z losem.
Tym razem milicjanci nie zasalutowali na widok magicznych „Paschporte
Consulare”. Wyciągnęli za to kajdanki.
Cała trójka trafiła do aresztu w Katowicach. „Konsula” zrewidowano.
Znaleziono przy nim m.in. dokumentację „konsulatu”, świadectwo zwolnienia
z więzienia w Czarnem, ale również Kodeks karny, Kodeks wykonawczy,
Kodeks postępowania karnego i Kodeks postępowania administracyjnego
(czyżby Śliwa zamierzał zostać prawnikiem?), a także trzy flamastry, poduszkę
do tuszu, 60-kartkowy zeszyt z poezją (własną), tomik wierszy Broniewskiego,
pastę do butów oraz zdjęcie kobiety, na odwrocie którego widniał napis:
„Ukochanemu, szlachetnemu i wielkiemu Jackowi – Marta, Łódź”.
Po nocy spędzonej w areszcie, kiedy to, nie wychodząc z roli, „konsul” żądał
respektowania swego immunitetu, cała trójka została przewieziona do
Wrocławia, gdzie prowadzono formalne dochodzenie w sprawie fałszywego
dyplomaty. Po drodze Silberstein przekonywał Danutę, że to tylko przewidziane
przez austriacki rząd ćwiczenia, mające sprawdzić lojalność pracowników.
Dziewczyna ze wstydem przyznawała później, że nawet wtedy wierzyła swemu
rozmówcy. A raczej chciała wierzyć.
Kłamstwo z ćwiczeniami to tylko początek całej serii coraz bardziej
niewiarygodnych historii, które Śliwa sprzedawał (tym razem za darmo)
przesłuchującym go funkcjonariuszom. Z początku wciąż udawał konsula,
powoływał się na immunitet. Twierdził, że jest Austriakiem. Nie rozumiał
jednak zadawanych przez oficerów po niemiecku pytań. Na pytanie, kto jest
prezydentem Austrii, wypalił bez wątpienia: „Benchort”. A szefem MSZ?
„Wiliam Prescher”22. Jeśli nie miał wiedzy, to na pewno posiadał refleks.
Kabaret Mumio i ich „kopytko” z reklamy pewnej sieci telefonicznej to ledwie
słaba kopia oryginału.
Z początku mógł kłamać o tyle swobodnie, że dopiero 3 grudnia ostatecznie
ustalono, że Jack Ben Silberstein to w istocie Czesław Śliwa. Po pewnym czasie,
kiedy nie było już choćby najmniejszego punktu zaczepienia dla bajki o konsulu,
zmienił zdanie. Stwierdził, że jest wybitnym naukowcem, autorem
przełomowych dzieł Textyllorvitt i Styllopolonit. Ukończył studia politechniczne
w Wiedniu, a w PRL reprezentował firmę Textil Chemike Verke. Ukradziono
mu bezcenne wynalazki, w związku z czym domaga się spotkania
z dostojnikami państwowymi.
To na dłuższą metę nie mogło się sprawdzić. Wrócił zatem do pomysłu
wykorzystanego już w więzieniu w Czarnem. Po długim ociąganiu przyznał
wreszcie, że nie jest prawdziwym konsulem. To tylko przykrywka dla innej
działalności: był bowiem przysłanym do Polski z misją szefem komórki
wywiadu izraelskiego, która podlegała grupie Szymona Wiesenthala w Wiedniu.
W PRL tworzył siatkę szpiegowską złożoną z osób o żydowskim pochodzeniu.
To już było (trochę) mniej szalone: w Wiedniu rzeczywiście działał ośrodek
prowadzony przez Wiesenthala, wyspecjalizowany w ściganiu zbrodniarzy
nazistowskich. Niewykluczone, że Icek szczerze chciałby być pracownikiem
tego centrum. Wymyślał coraz to nowe nazwiska współpracowników i określał
cele działalności grupy: rozpoznanie polskiego przemysłu zbrojeniowego
(zwłaszcza w rejonie Radom–Kielce–Pionki) oraz zbadanie nastrojów ludności.
Zdradził też milicjantom, że wszedł w posiadanie wielkiej fortuny,
ukrywanej w prywatnym hotelu Dawida Salomona. Nie było ani fortuny, ani
hotelu, ani żadnego Dawida Salomona, ale Czesław popisał się chociaż
znajomością imion królów żydowskich. Milicjanci żmudnie jednak podążali
każdym podsuniętym im tropem, szukali skarbu i sprawdzali personalia
członków rzekomej siatki wywiadowczej. Zwłaszcza ten ostatni wątek był dla
SB istotny – komuniści zawsze mieli inklinację do tropienia szpiegów.
Wynikiem drobiazgowego śledztwa było kilkanaście tomów akt.
W tym czasie, wciąż jako Ben Silberstein, Śliwa pisał listy do swych
znajomych, próbując wyłudzić pieniądze na adwokata i wciąż przekonując, że
jest niecnie oskarżonym konsulem, ofiarą politycznego spisku, względnie
pomyłki. Nie omieszkał napisać nawet do swego kochanego kuzyna z Paryża,
barona Edmonda de Rothschilda. W bardzo arystokratycznym tonie: „Muszę
przetrwać okresową rozłączność. Ufam bardzo Twej gestii. Stadium nasze jest
argumentalne. Ściskam Twą prawicę, mój bracie. Honorem naszej rodowości
jest szlachetność i wspaniałomyślność czynu”23. Pisał rzecz jasna po polsku.
Sporządził nawet pismo do izraelskiego premiera Lewi Eszkola, który... zmarł
w lutym 1969 r.
Typowe przesłuchanie (jak relacjonowała ówczesna prasa) wyglądało mniej
więcej tak:
– Więc nie nazywa się pan „Śliwa”?
– Nie, to musi być jakaś pomyłka.
– Nie pochodzi pan z Rzeszowskiego?
– Nie!
– Żona nie mieszka w Wałbrzychu?
– Nie.
– No to jak się pan nazywa?
– Mówiłem już: Jacek Silbercfajg.
Ogólnie Śliwa bawił się na pewno lepiej niż zapracowani śledczy. Gdyby
rzecz toczyła się w latach stalinowskich, Śliwie nie dano by tak „fikać” i nie
przejmowano by się zbytnio śledczymi wątkami. Być może nie pozwolono by
mu na to i teraz (Gomułka jakoś nie miał oporów przed biciem studentów
i strzelaniem do robotników), gdyby nie jeden istotny fakt: „konsul” stał się
sławny. Po aresztowaniu zyskał to, czego brakowało mu do tej pory:
popularność i zainteresowanie mediów. Teraz pisały o nim największe dzienniki.
Wspominały radio i telewizja. Materiał o Śliwie ukazał się nawet w dzienniku
„Lubbock Avalanche” z Teksasu. Dziennikarze ustawiali się w kolejce, by
umówić się na wywiad. Władze niekiedy ulegały: w ten sposób wiosną
z „konsulem” spotkał się Jerzy Urban, a niedługo później Krzysztof Gradowski,
który nakręcił na podstawie sfilmowanej rozmowy dokument pt. Konsul i inni.
Głównym wątkiem filmu, dostępnego dzisiaj w Internecie, jest rozmowa
z Czesławem. Jeśli ktoś chce dotknąć fenomenu „konsula”, musi to zobaczyć.
Na swą specjalną prośbę Jacek został ucharakteryzowany na ortodoksyjnego
Żyda. Występuje w peruce, sztucznych pejsach i z doklejoną brodą., Choć
przyznaje się do oszustwa, nadal utrzymuje, że jest Jackiem Silbersteinem,
potomkiem bogatej rodziny Silbersteinów, która zginęła podczas Zagłady. On,
uratowany, przeżył i ukończył Politechnikę Łódzką, a potem obronił doktorat
z chemii. W potoku słów trudno uchwycić spójne wątki. Jak wspominał sam
Gradowski, Śliwa kojarzył mu się z nastolatkiem, który na okrągło ogląda
telewizję i zdobywa mnóstwo nieuporządkowanych, wybiórczych informacji,
lecz tylko powierzchownie (choć efektownie) potrafi je przetworzyć.
Jego zachowanie zaskakująco przypomina postawę Jerzego Kalibabki,
innego więźnia-celebryty. Obaj byli wyraźnie rozdarci: chcieliby podtrzymać
swój mit, iluzję, którą stworzyli, ale jednocześnie mieli nieodpartą potrzebę
pochwalenia się własnymi dokonaniami, czuli dumę z „osiągnięć” i uważali, że
muszą się zdemaskować, by móc liczyć na poklask i uznanie. I śmieszne,
i straszne.
Oprócz weryfikowania mniej lub bardziej fantastycznych opowieści oszusta
milicja i SB lizały własne rany. Przeprowadzono dochodzenie wyjaśniające
opóźnienie w przepływie szyfrogramów dotyczących Śliwy. Analizowano
godzina po godzinie komunikację między KW MO w Krakowie a komendą
miejską w Jaworznie. Badano, dlaczego tamtejszy areszt zgodził się wypuścić
syna Teofila Mawromatisa po interwencji „konsula”. Narzekano, że milicjanci
nie orientowali się w dokumentacji dyplomatycznej i wykazywali zbytnią
uległość w stosunku do rzekomych dyplomatów. Zarządzono szkolenia w tym
zakresie. Sam szef MSW w piśmie do KW MO w Krakowie z marca 1970 r.
wzywał do dyscyplinarnego ukarania pracowników odpowiedzialnych za
zaniedbania.
Proces „konsula”, rozpoczęty 19 maja 1970 r., trwał zaledwie cztery dni.
Dziennikarze walczyli o miejsca na sali rozpraw Sądu Wojewódzkiego we
Wrocławiu. Podczas głośnej, namiętnie relacjonowanej przez media rozprawy
Śliwa prezentował się swobodnie i pewnie. Czuł, że to może być ostatnie pięć
minut jego sławy. Znowu ufarbował brodę. Zaczął od nowa przekonywać, że jest
austriackim dyplomatą i doktorem chemii. Na sprawdzające pytanie o prosty
wzór chemiczny cyjanku potasu i miedzi stwierdził dziarsko: „Wiem, ale nie
powiem!”. Gdy przedstawiono mu wyniki badań daktyloskopijnych, które
niezbicie wykazały, że był Czesławem Śliwą, odparł równie pewnie:
„Ekspertyza to bzdura. Mam inne linie papilarne, niż podano w orzeczeniu”.
Podczas procesu zeznawali świadkowie – niektóre, zidentyfikowane ofiary.
Na rozprawę ściągnięto ponadto m.in. Rozalię Śliwę, która rozpoznała
adoptowanego syna. Podobnie jak żona Czesława, Maria, którą zobaczył po raz
pierwszy od 12 lat. Udał jednak, że nie zna ani Rozalii, ani Marii. Mógł
przyznać się do wszystkiego, ale nie do tego, że jest zwykłym, przaśnym Śliwą.
Dlatego też do końca życia, przynajmniej publicznie, twierdził, że jest Jackiem
Silbersteinem (ewentualnie Zielberzweigiem czy Silbercfajgiem). Czyli pewnie
tak naprawdę Ickiem.
Niemniej oskarżony w końcu potwierdził, że przynajmniej konsulat był jego
całkowitym wymysłem. Nawet on nie był w stanie ciągnąć tego kłamstwa dalej.
– Wymyślony przeze mnie konsulat, proszę Wysokiego Sądu, to był żart
towarzyski.
– Znajomi oskarżonego wiedzieli, że to był żart?
– Nie chcieli wiedzieć – wzruszał ramionami Śliwa. On na pewno bawił się
doskonale.
Najbliżej prawdy było stwierdzenie oskarżonego, że jego wspólnicy byli
niewinni i należałoby ich traktować jako ofiary. W efekcie zostali
uniewinnieni – oprócz Janiny S., skazanej na 3 lata więzienia w zawieszeniu.
Śliwa, jako recydywista, otrzymał w ramach ogłoszonego 9 czerwca wyroku
karę 7 lat bezwzględnego pozbawienia wolności i 200 tys. złotych grzywny.
W sumie większość swego dorosłego życia spędził w więzieniu.
Po ogłoszeniu wyroku wciąż fikał: uprzejmie wyraził uznanie dla znakomitej
pracy sądu i prokuratury, po czym dał wyraz zdziwieniu, iż otrzymał tak niską
karę. Uznał, że jak najbardziej na nią zasłużył. Na koniec chyba zupełnie
szczerze poprosił, by jednak wciąż zwracać się do niego per „Jacek Ben
Silberstein”.
Sam wieszcz nie miał jednak przed sobą „nowych tysiącleci”. Bardzo szybko
okazało się, że gra, którą cały czas prowadził, jest niebezpieczna. I to
śmiertelnie. Jeśli oszukiwanie i zmiana tożsamości uratowały Ickowi Silberowi
w czasie wojny życie, to teraz, w bezpiecznym – wydawałoby się – więzieniu,
jeden z forteli „konsula” przyniósł tragiczny skutek.
Był 18 listopada 1971 r., kiedy na ostry dyżur szpitala w Wołowie trafił
dławiący się i krwawiący z gardła więzień z pobliskiego zakładu karnego.
Nazywał się Czesław Śliwa. Zaledwie dwa lata wcześniej bawił się jeszcze jako
„konsul”. Teraz, mimo wysiłków lekarzy, zmarł. Okazało się, że połknął jakiś
ostry, metalowy przedmiot. Najpewniej nie była to próba samobójcza, tylko chęć
wywołania problemów zdrowotnych. W ten sposób Icek chciał uzyskać
przeniesienie do zakładu o mniejszym rygorze i lepszych warunkach. Tym
razem jednak oszukał sam siebie. Został pochowany na cmentarzu Osobowickim
we Wrocławiu. „Konsul” powrócił tam, gdzie na początku chciał zakładać swój
konsulat.
To jednak wcale nie koniec tej historii. Niewielkim tylko nadużyciem będzie
stwierdzenie, że Śliwa potrafił oszukiwać nawet po śmierci. Oto
w komentarzach na jednym z portali internetowych można znaleźć wypowiedź
pewnego więźnia, który w lutym 1977 r. trafił na oddział szpitala zakaźnego
w areszcie śledczym w Bydgoszczy. Jak przekonuje, jedną z osób dzielących
z nim celę był niejaki Czesław Śliwa. Niewiele mówił o sobie. Więźniowie
najczęściej grali w warcaby, szachy lub czytali. Po dwóch miesiącach Śliwa
został przeniesiony. Dopiero wtedy ów więzień dowiedział się, że to był słynny
„konsul”. Twierdzi, że znana powszechnie data śmierci Czesława to bzdura.
„Konsul” miał tak bardzo narazić się władzy komunistycznej, że ta sfingowała
jego śmierć i postanowiła nigdy nie wypuścić. Miał być jednocześnie
podtruwany przez służbę więzienną – przekonuje internauta.
Cóż, oszustwo Jacka Silbersteina żyło (nomen omen) swoim własnym
życiem. Mówiąc nieładnie, Icek potrafił „fikać” zza grobu. Tylko jeden wątek
z powyższej wypowiedzi wystarcza do stwierdzenia jej fałszywości: Śliwa na
pewno nie mówiłby niewiele o sobie.
W 1989 r. Icek/Jacek doświadczył reinkarnacji i przybrał postać... Piotra
Fronczewskiego, który wcielił się w tytułowego Konsula – bohatera komedii
kryminalnej w reżyserii Mirosława Borka. W przeciwieństwie do filmów
zainspirowanych losami innych bohaterów tej książki – Jerzego Kalibabki czy
Czesława Bojarskiego – narracja Konsula nie odbiega tak bardzo od
rzeczywistości. Nie brakuje rzecz jasna różnic: Śliwa stał się Wiśniakiem, a 18-
letnia Janina S. – dojrzałą, zamężną kobietą o imieniu Anka, graną przez Marię
Pakulnis. Różnic w szczegółach jest o wiele więcej. Ogólnie postać konsula
została nieco uszlachetniona, zgolono mu nawet brodę. „Prawdziwy” fałszywy
konsul byłby chyba dość zadowolony z kreacji Fronczewskiego. Może tylko
uwypukliłby wątki żydowskie i zrezygnowałby z tego nieszczęsnego
„Wiśniaka”, równie prozaicznego co „Śliwa”.
Pięć lat po premierze Konsula nasz bohater wywinął jeszcze jeden numer.
„Uciekł” z własnego grobu, który... zniknął. No dobrze, rzeczywistość jest
bardziej prozaiczna: nieopłacany, komunalny grób Czesława Śliwy został po
prostu zlikwidowany w 1994 r., a kwaterę sprzedano komuś innemu. Silberstein
na pewno potrafiłby wysnuć z tego jakąś fantastyczną teorię.
Nie ma już grobu, ale żyją naśladowcy. W 2011 r. policja złapała niejakiego
Janusza P., który podawał się za niemieckiego dyplomatę i grasował na Dolnym
Śląsku. Ofiarowywał pomoc w znalezieniu dobrej pracy w Niemczech, pobierał
zaliczki – i znikał. Cóż, marna kopia Jacka Ben Silbersteina – nawet nie założył
własnej placówki dyplomatycznej. Janusza P. zdemaskował pewien mechanik
mieszkający w Zielonej Górze, który zorientował się w jego działaniach po
obejrzeniu w telewizji kolejnej powtórki Konsula. Dawno nieżyjący oszust,
który demaskuje innego oszusta – taka historia mogłaby się Ickowi spodobać.
„Jestem przekonany, że w obecnej chwili znajdują się jeszcze ludzie, na
wolności, którzy również są mistyfikatorami. Tak samo potrafią przyjmować
jakieś komiczne swoje pozy, czy jakoś, bliżej, śmieszne uniformy. Uważają się
za Bóg wie kogo wielkiego” – stwierdzał proroczo w 1970 r. Jacek Ben
Silberstein w swym sarmackim stylu26.
Czesław Śliwa ma wiele cech wspólnych z innymi bohaterami tej książki. Bez
wątpienia był łasy na pieniądze, wygodne życie, uwielbiał się zabawić, zjeść
i wypić. Mamił i uwodził naiwne kobiety. Nie miał skrupułów, by bezczelnie,
w żywe oczy kłamać i wykorzystywać innych ludzi, okradać ich niekiedy
z oszczędności całego życia, a nawet cynicznie żerować na tragedii Holokaustu.
Za wszelką cenę chciał być kimś innym, wyrwać się z ograniczeń własnej
biografii. Był złodziejem i przestępcą, słusznie skazanym na więzienie.
Coś zmusza jednak do spojrzenia na „konsula” również od innej strony.
Pozostali bohaterowie tej książki zakładali różne, oryginalne nieraz maski tylko
dlatego, że chcieli. Zmuszały ich do tego ambicja, chciwość, przekonanie
o krzywdzie, cokolwiek – zawsze jednak był to akt woli. Moim zdaniem
w wypadku Icka/Jacka Silbera było inaczej. On musiał grać, musiał udawać.
Inaczej nie potrafił. Nie chcę uprawiać taniej psychologii, ale doprawdy trudno
nie zwrócić uwagi na przełomowe wydarzenie w jego dzieciństwie: wcielenie się
w postać Cześka Śliwy nie tylko uratowało mu życie, ale też zadecydowało
o jego przyszłej biografii. Wydaje się, że w kolejnych wcieleniach, kolejnych
oszustwach i w kolejnych, coraz to bardziej nieprawdopodobnych kłamstwach
„konsul” szukał utraconej podczas wojny tożsamości, chciał w pokrętny sposób
odtworzyć świat dzieciństwa, może przywrócić w ten sposób do życia rodziców.
Wpisując w sfałszowane dokumenty nazwisko Zielberzweig, Silberzweig,
Silberstein i Ben Silberstein, chciał wskrzesić 8-letniego Icka sprzed wojny.
Udając inżyniera, doktora, włókniarza czy wreszcie konsula, szukał siebie. Po
prostu musiał „fikać” – jak sam mógłby powiedzieć.
Już jego „sekretarka”, Danuta Z., trafnie zauważyła, że Śliwa chorobliwie
poszukiwał aplauzu, szacunku. Musiał ciągle potwierdzać swą wartość, budzić
zachwyt. Nie znosił samotności, a podstawowym zadaniem jego „personelu”
było tak naprawdę dotrzymywanie mu towarzystwa. Można dodać, że odgrywali
rolę publiczności. Jednocześnie Icek całym sobą utożsamiał się z odgrywanymi
rolami, uciekając od swego prawdziwego „ja”. Dzięki temu był tak
przekonujący. Dlaczego uciekał? Być może tak naprawdę nie wiedział, jakie to
„ja” jest. Chciał znów być przedwojennym Ickiem, ale był nim na tyle krótko, że
podświadomie, w miarę upływu czasu, przestawał wiedzieć, jak tym Ickiem być.
Czuł się obco z samym sobą. Odgrywane role, kłamstwa i oszustwa działały tu
jak rezonans, odbijały echem wątpliwości, rozterki i poczucie braku własnej
tożsamości. Działały też jak lustra, w których Icek próbował znaleźć swoje
odbicie.
To znamienne, że każda z odgrywanych przez niego postaci miała żydowski
profil. Za wszelką cenę unikał zaś przyznania się do bycia Czesławem Śliwą. Do
jedynego prawdziwego kłamstwa. Jedynego moralnie usprawiedliwionego
oszustwa. I jedynej roli, która była śmiertelnie niebezpieczna. Zerwanie maski
oznaczałoby bowiem śmierć jego samego i dzielnej polskiej rodziny Śliwów.
Czy Icek był szaleńcem? W wymiarze medycznym – nie wiadomo. Zlecone
podczas śledztwa w 1970 roku rutynowe badania, przeprowadzone przez
biegłych, nie wykazały choroby, choć padały sugestie, że cierpiał na paranoję.
Wątku tego nie rozwinięto jednak podczas procesu, a sędzia i prokurator chcieli
jak najszybciej zamknąć sprawę. Po latach trudno więc wyrokować. Na pewno
Jacek nie został kompleksowo przebadany. Można też snuć przypuszczenia. Na
pewno cechował się szaleńczą brawurą. Tak naprawdę nie planował swych akcji,
dawał się porywać fantazji i okolicznościom. W tym szaleństwie była metoda –
w szarej, gomułkowskiej rzeczywistości, w sidłach biurokratycznej inercji
i niesamodzielności, w splocie trudności materialnych dotykających zwykłych
ludzi, nawyków, przyzwyczajeń i unikania samodzielnego myślenia
funkcjonował jak niebieski ptak, meteor, który spadł z nieba. I jako taki meteor
świecił, przyciągał, mamił – efektownie, ale krótko.
Bezczelność i absurdalność kariery „konsula” na krótką metę była –
paradoksalnie – przyczyną jej rozkwitu, ale na dłuższą – źródłem klęski. Trudno
spodziewać się, by logicznie myślący człowiek, choćby oszust i złodziej, nie
rozumiał tego mechanizmu. Logicznie myślący oszust nie składałby listów
uwierzytelniających u przewodniczącego Rady Państwa. Nie grałby swojej roli
do samobójczego wręcz dla przedstawienia końca. W tym braku logiki działania
Śliwy najwyraźniej chyba widać zaburzenie równowagi psychicznej,
destrukcyjny przymus udawania, wypierający inne, typowe dla oszusta potrzeby:
sławy, pieniędzy, poklasku. Najważniejsza była gra, potem liczyły się oklaski
publiczności, a dopiero na końcu – honorarium za występ.
Śliwa kłamał tak namiętnie, że nawet kancelista z więzienia w Czarnem
bezwiednie wpisał mu w dokumenty adnotację „Silberzweig vel Śliwa”. Później
zaś oszust zmusił aparat partyjno-państwowy PRL do usunięcia sporej części
kompromitującej władze dokumentacji. W pozostałych zachowanych
materiałach nie brak sprzeczności i pomyłek. Również w artykułach prasowych
z epoki, a także współczesnych, pełno jest sprzecznych danych, zmienionych
nazwisk i dat, pomieszanych faktów. Czasem trzeba wybierać między
wykluczającymi się wersjami, nie mając pewności, która jest właściwa. Icek
Silber wciąż płata figle i przeszkadza w ustaleniu faktycznych wydarzeń ze
swojego życia. Z tych wszystkich powodów pewnie i w tym tekście nie udało się
uniknąć błędów. Jeśli jednak stałem się ofiarą matactw Śliwy, to zupełnie
nieświadomie.
A może teleportacja i podróże w czasie? Proszę bardzo: było lato 1958 r., 13-
letni Zbyszek wraz ojcem i bratem przebywał akurat na Mazurach. Nad jeziorem
Miętkie i w okolicznym lesie porobił nieco zdjęć aparatem marki Druh, bez
większego przekonania. Kilka miesięcy później, któregoś zimowego wieczoru,
przypomniał sobie o niewywołanych kliszach. Kiedy na papierze zaczął
uwidaczniać się zarys pierwszej fotografii, Zbyszek przeżył metamorfozę:
Już nie słyszę wyjącego za oknem wiatru, nie czuję solidnego mrozu,
który zakrada się do mieszkania przez cienkie szyby. Jestem nad
jeziorem, słyszę szum lasu, na plecach czuję wyraźnie ciepłe promienie
słoneczne. Naprawdę jestem nad jeziorem? To niemożliwe, muszę to
sprawdzić, wchodzę do wody... Po chwili znów byłem w pracowni, ale
zauważyłem, że mam spodnie mokre aż do kolan, a z butów muszę
powylewać wodę!6
Autor tych niezwykłych słów i czynów urodził się pod koniec sierpnia 1945 r.
w Łodzi jako Marian Zbigniew Nowak. Z rozsianych tu i ówdzie wypowiedzi
samego Nowaka trzeba żmudnie odsiewać fakty na temat jego życia od mitów,
a możliwość zweryfikowania wielu informacji – zwłaszcza tych
„metafizycznych” – jest znikoma. Niemniej pewne fakty wydają się
niepodważalne i pozwalają na interpretacje, które idą w kierunku niekoniecznie
pożądanym przez naszego bohatera.
Jak twierdzi Nowak, jego dziadek był lekarzem, a babcia zielarką. Mama
zawodowo zajmowała się finansami, ojciec zaś był przedsiębiorcą (na miarę
możliwości PRL) i domowym wynalazcą. Czy to po nim Zbyszek mógł
odziedziczyć niechęć do stałej, niesamodzielnej pracy i pragnienie ręcznego
sterowania swym losem? Nie wiadomo. Po kilku latach mieszkania w Łodzi
Zbyszek z rodzicami i bratem przeprowadzili się do podwarszawskiego
Milanówka. Gdy miał 5 lat, po raz pierwszy pojechał nad morze. Stało się ono
jego fascynacją. Jak wspomina, niemalże uczył się czytać na miesięczniku
„Morze”.
Gdy miał 10 lat, przeżył rozpad rodziny: rodzice się rozwiedli, matka
z młodszą siostrą się wyprowadziły, a Zbyszek i jego brat zostali z ojcem.
Chłopak mocno to przeżył, tęsknił za mamą. Zaczął mieć problemy w szkole,
musiał powtarzać piątą klasę. Stracił wielu kolegów, poczuł się zepchnięty na
margines. Znalazł jednak oparcie w miejscowym kościele. Przesiadywał
w bibliotece parafialnej i – jak przekonuje – zaczytywał się w żywotach
świętych i zapamiętywał w rozmowach z proboszczem. Już jako dziecko miał
smykałkę do handlu, podobnie jak jego ojciec, który mieszał glinę z piachem
zalegającym przy domu, wpychał urobioną w ten sposób masę do pojemniczków
i sprzedawał jako środek do czyszczenia zamszowych butów. Starał się także
produkować chałupniczo poszukiwane wówczas cienie do powiek.
Zbyszek nie zaniedbywał (mimo niechęci do piłki nożnej) Nie zaniedbywał
(mimo niechęci do piłki nożnej) rozwoju fizycznego: ćwiczył szermierkę, dzięki
czemu wyrobił sobie mocne dłonie.
Gdy ukończył szkołę, planował związać się zawodowo z morzem, ale po
podstawówce miał do wyboru tylko szkołę rybołówstwa morskiego w Darłowie.
Nie zagrzał tam długo miejsca, zniechęcony poziomem i atmosferą tej placówki.
Ostatecznie w 1960 r. – wtedy, kiedy wygrał pamiętny wyścig rowerowy –
Zbyszek rozpoczął naukę w Zasadniczej Szkole Drzewnej w Aleksandrowie
Kujawskim. Być może wybór tego miejsca wiązał się z kolejną przeprowadzką –
brak tu pewności. Jak podkreśla sam Nowak, należał tym razem do
wyróżniających się uczniów, prowadził m.in. szkolną bibliotekę. Ambitny
chłopak nie zamierzał kończyć edukacji na minimalnym poziomie zawodowym,
co być może planował dla niego ojciec. W 1963 r. 18-letni młodzieniec dostał
się do Technikum Przemysłu Drzewnego w położonej kilkadziesiąt kilometrów
dalej Bydgoszczy. Tu również wykazywał się ponadprzeciętną aktywnością:
pełnił funkcję sekretarza lokalnego Stowarzyszenia Inżynierów i Techników
Leśnictwa i Drzewnictwa, a także wygłaszał specjalistyczne wykłady na zlecenie
bydgoskiego oddziału Naczelnej Organizacji Technicznej. Zaangażował się
również w sport: ćwiczył boks, karate, judo.
Nowak nie zdradza, czy planował podjęcie studiów. W każdym razie tego
nie uczynił: w 1966 r. znalazł zatrudnienie w przedsiębiorstwie państwowym
Desa (Dzieła Sztuki i Antyki). Nie był jednak zadowolony ze skromnej pensji
i rutyny, z którą wiązała się państwowa posada. Równolegle do oficjalnego
zatrudnienia angażował się w inne projekty. W 1967 r. rozpoczął budowę domu
w malowniczej i pełnej zieleni Podkowie Leśnej, a także gręplarni wełny, która
miała zarabiać zarabiać i na budowę, i na dom, w którym wkrótce miał
zamieszkać z własną rodziną. Niestety, inwestycja w warsztat nie przynosiła
spodziewanych dochodów. Mimo to w 1968 r. ostatecznie rzucił pracę w Desie
i rozpoczął własną działalność. Trzeba przyznać, że w warunkach PRL była to
odważna decyzja, a żywot prywatnego przedsiębiorcy wymagał wielu
wyrzeczeń, cierpliwości i nie gwarantował bynajmniej sukcesu finansowego.
Tak też było ze Zbyszkiem Nowakiem, który praktycznie do końca istnienia
„ludowej” Polski nie zaznał stabilizacji zawodowej i finansowej, wymyślając
coraz to nowe zajęcia i zainteresowania. Niewątpliwie stał się przy tym
człowiekiem wielu talentów i umiejętności. Jak sam wymienia, założył warsztat
stolarski, kierował zakładem przeróbki włókien, uprawiał ogrodnictwo
szklarniowe (kwiaciarstwo i warzywnictwo) we własnoręcznie zbudowanej
szklarni, prowadził wytwórnię galanterii drzewnej, sprzedawał dewocjonalia.
Można przypuszczać, że usilnie starał się wybić ponad przeciętność i osiągnąć
sukces finansowy według własnego pomysłu. Nic w tym przecież złego.
Na początku lat siedemdziesiątych otrzymał nietypowe zlecenie –
poproszono go o wykonanie drewnianego ołtarza, podestu oraz klęczników do
kaplicy Sióstr Terezjanek, tworzonej w dużym domu, który siostry właśnie
kupiły w Podkowie Leśnej. Nowak nawiązał z nimi kontakt, gdy zamierzał
umieścić swoją córkę w żłobku prowadzonym przez zakonnice. Jak podkreśla,
wraz z matką przełożoną udał się do Warszawy, do prywatnej kaplicy
bp. Bronisława Dąbrowskiego (wieloletniego sekretarza generalnego
Konferencji Episkopatu Polski), której kopia miała powstać u terezjanek. Mimo
trudności projektu zlecenie udało się wykonać w terminie.
Życie prywatnego przedsiębiorcy pełne było wzlotów i upadków. Minimalną
stabilizację zapewniała jedynie żona, która pracowała w zakładzie fryzjerskim
swego ojca. Jeden z poważniejszych kryzysów miał jednak podłoże rodzinne. Na
początku Zbyszek ściśle współpracował ze swoim bratem. W połowie lat
siedemdziesiątych, przynajmniej według relacji uzdrowiciela, brat zachował się
jednak nielojalnie: wystąpił z założonej przez rodzeństwo spółki i stwierdził, że
dom i świeżo wybudowana szklarnia należą do niego. Działka została zakupiona
na jego nazwisko, więc Zbyszek stał na straconej pozycji. Brat odciął go nawet
od telefonu. Udało się go jednak przekonać, by dał Zbyszkowi i rodzinie dwa
lata na wyprowadzenie się i znalezienie kąta do zamieszkania.
Przez kolejne miesiące w garażu nieswojego już domu, w niewielkim
warsztacie, Nowak chałupniczo produkował dewocjonalia: wizerunki Maryi,
Serca Jezusa itp. Wreszcie pod koniec 1976 r. udało mu się uzyskać kredyt
w banku spółdzielczym, dzięki któremu kupił na obrzeżach Podkowy Leśnej
nieco ponad 2 hektary ziemi z dwiema niewielkim szklarniami. W 1977 r.
zbudował skromny dom, do którego przeprowadził się z rodziną, rozpoczynając
nowe życie, pełne jednak starych problemów.
Nowak podkreślał, że w tym długim, acz słabo udokumentowanym okresie
pracy rzemieślniczej i chałupniczej angażował się również w działalność
społeczną, m.in. w budowę przychodni (był skarbnikiem komitetu społecznego
powołanego w tej sprawie), a później i przedszkola w Podkowie Leśnej.
Nowoczesna przychodnia została ukończona w czerwcu 1980 r. Aktywność na
polu samorządowym była nie tylko okazją do realizacji pożytecznych inicjatyw,
ale też sposobem na zaistnienie i budowanie pozycji wśród lokalnej
społeczności.
W sumie jednak Nowak wciąż prowadził życie pełne niepewności, ciągle
próbując związać koniec z końcem. Jak wspomina, „nieraz ledwo starczało na
życie i na wyprodukowanie moich obrazków, często brakowało na benzynę”16.
Zdarzało się, że jadąc z towarem na Jasną Górę, prosił o paliwo, obiecując, że
odda pieniądze w drodze powrotnej. Prawdopodobnie również w latach
osiemdziesiątych Nowak rozwiódł się z pierwszą żoną, choć sam nie podaje
konkretnej daty. Do dnia dzisiejszego doczekał się dwóch córek z pierwszego
małżeństwa i kilkorga wnucząt.
W tę sierpniową noc Kalibabka zaczynał zupełnie od zera. Jak się okaże, nie
będzie to ostatni raz. Trzeba przyznać, że niewielu byłoby w stanie przeistoczyć
się z wędrującego po plaży bez grosza przy duszy rybaka (niezbyt pewnie ładnie
pachnącego...) w króla parkietów. Jerzemu się udało.
Do Międzyzdrojów dotarł nad ranem. Pierwszą napotkaną przez niego osobą
okazała się znajoma kelnerka z knajpy Bursztynowa, gdzie Jerzy czasami
zaglądał. Teraz udało mu się „zbajerować” (jak mówił) nieco starszą od siebie
dziewczynę – wysoką, zgrabną brunetkę. Poszli do wynajmowanego przez nią
mieszkania w jednym z bloków. Wieczorem dziewczyna wyszła do pracy, ale
tylko po to, by ją rzucić: chciała zacząć nowe życie z uroczym rybakiem
w gumiakach. Idylla trwała dwa dni. Kiedy kelnerka poszła raz jeszcze do
Bursztynowej załatwić jakieś sprawy, Kalibabka zabrał jej dżinsy, białą koszulę,
sweter i białe chodaki, po czym wyszedł i już nie wrócił. Na pamiątkę zostawił
swój kombinezon i gumiaki.
Dziwacznie ubrany w damskie ciuchy, w dodatku niedopasowane, wsiadł do
autobusu i pojechał na przystań promową. Szybko zapoznał się tam z dwiema
Niemkami. Z młodszą, 18-letnią, spędził dzień na plaży. Wieczorem oboje
znaleźli się w hotelowym pokoju, gdzie spała o kilka lat starsza druga
dziewczyna. Szybko się obudziła.
Rano obie Niemki postanowiły sprawić kochankowi normalne ubranie.
W peweksie kupiły mu wszystko, co trzeba. Odtąd czas mijał im w kawiarniach,
restauracjach i na dyskotekach. Jerzy za nic nie płacił. Po tygodniu dziewczyny
musiały jednak wracać. Zostawiły chłopakowi na pocieszenie nieco pieniędzy.
W kolejnych dniach Kalibabka znowu zachodził na przystań
w Międzyzdrojach, licząc na kolejne łowy. Nie przeliczył się. Na kilka tygodni
zamieszkał u żony pewnego Szweda, który lekkomyślnie sam wrócił do Szwecji.
Potem przez dwa tygodnie utrzymywały go przybyłe z zagranicy matka i córka,
które poznał równie przypadkowo. Dostał od nich nieco pieniędzy i wyjechał do
Szczecina. Przez kilka miesięcy, do grudnia 1977 r., pędził żywot seksualnego
nomady, zmieniając noclegi i kochanki. Później chwalił się (chyba mimo
wszystko z przesadą), że rekordowo utrzymywał relacje z sześcioma kobietami
naraz.
„U jednej jadłem śniadanie, u drugiej obiad, a u trzeciej kolację, następnego
dnia szedłem do czwartej, piątej i szóstej, potem zmieniałem kolejność i tak
w kółko. Od każdej pożyczałem pieniądze, których nigdy nie zwracałem. Nie
musiałem ich zwracać, bo przecież z nimi spałem” – cierpliwie wyjaśniał
później dziennikarzom.
Szybko jednak znalazł sponsorki, przeżył też liczne pociągowe romanse – jak te
opisane na początku. Wkrótce (trudno tu o precyzyjne daty, niemożliwe okazało
się pełne zrekonstruowanie ich przez śledczych, ofiary i samego Kalibabkę)
poznał nowego wspólnika: Zbyszka, nazywanego „Czarnym Markiem” lub –
excusez le mot – „Trzęsidupą”. Obaj grasowali m.in. w Kielcach, Krakowie
i Zakopanem, uwodząc i okradając najczęściej naiwne i bogate nastolatki.
W Krakowie poznali też tajemniczego i bogatego narkomana, który płacił im za
uprawianie seksu z nastręczonymi dziewczynami w jego obecności.
W tym okresie wydarzyło się coś, co dobrze oddaje mentalność Kalibabki.
Pewnego dnia, gdy Jerzy i świeżo poznana Ala cieszyli się romantycznym
spacerem po krakowskim Starym Mieście, przeszła obok nich młoda
dziewczyna. Kalibabka rozpoznał w niej jedną z uczestniczek orgii
organizowanych przez narkomana w wagonie sypialnym pociągu do Zielonej
Góry. Miała na sobie kurtkę Czarnego Marka. Jerzy grzecznie przeprosił Alę
i niepostrzeżenie wciągnął tamtą dziewczynę do bramy, żądając zwrotu kurtki.
Dziewczyna odmówiła. Oddajmy głos samemu Kalibabce:
Powiedziałem, że jeżeli da mi tutaj, od razu, to natychmiast o wszystkim
zapomnę i nie powiem, że okradła kolegę. Zgodziła się. Poszliśmy do
najbliższej otwartej piwnicy. Tam ją wydymałem, a potem kurtkę i tak
z niej zdjąłem. Osiemnaście lat dziewczyna, straszne kurwisko5.
Potem Jerzy wrócił do czekającej na ulicy Ali. Wzięli się pod ręce
i spokojnie ruszyli dalej. Porzucił ją w pociągu do Szczecina parę dni później,
wykorzystując moment, w którym zasnęła.
Kolejne tygodnie to nużące wręcz pasmo kolejnych miejscowości, podbojów
i kradzieży. Karuzela kręciła się do wiosny 1980 r. Wtedy Jerzy rozstał się
z Czarnym Markiem. Poznał za to dziewczynę, dzięki której rozpoczął się nowy
etap w jego przestępczej działalności.
„Harem” pojechał do Rabki. Jerzy szybko pozbył się Ewy, która nie nadawała
się do „bajerowania kocmołuchów”. Kwatera, w której zamieszkali, okazała się
jednak wymarzonym żerem. Gospodarze byli majętni, a do tego mieli 15-letnią
córkę. Kalibabka przystąpił do akcji. Przedstawił się jako Czarek, złotnik, który
chętnie pomógłby wycenić rodzinną biżuterię. Gdy dziewczyna przyniosła
kosztowności, Jerzy z Niusią zabrali wszystko i po prostu wyszli. Złoto było
warte około miliona złotych.
Z Rabki pojechali do Limanowej, a potem do Warszawy, Gdańska
i Krakowa, po czym wrócili w góry. 15 kwietnia 1982 r., kiedy jedli śniadanie
w restauracji Halka w Szczawnicy, Jerzy został rozpoznany przez jednego
z milicjantów po służbie, który akurat się tam znalazł w roli konsumenta
i skojarzył Kalibabkę ze zdjęciem w listach gończych. Dyskretnie wezwał
posiłki. Niusia i Jerzy zostali aresztowani jeszcze w trakcie śniadania.
Doprowadzono ich do aresztu śledczego w Komendzie Wojewódzkiej MO
w Nowym Sączu.
Wśród zostawionych w szatni rzeczy Kalibabki milicjanci znaleźli m.in.
notes, samochodowy atlas Polski i zeszyt z początkiem jakiegoś opowiadania.
„Gdzie mieszkam, gdzie mój dom?” – pisał Kalibabka na pierwszej stronie
w krótkiej notatce zatytułowanej Rachunek sumienia. „Wydaje mi się, że jestem
Indianinem, który błądzi po prerii. A może Odyssem? A celem jego jest Itaka”.
Właściwe opowiadanie, które wcześniej dyktował jednej z „grzał”, rozpoczynało
się zdaniem: „W piękny, czerwcowy dzień, drogą E-14 jedzie przystojny
mężczyzna ubrany w czarny garnitur. Z jego pięknych niebieskich oczu można
wyczytać zmęczenie życiem”7. Dalsze losy mężczyzny były wariacją na temat
przygód Kalibabki – z jedną zasadniczą różnicą: bohater opowiadania miał
świetne relacje z matką i często ją odwiedzał. Dla milicjantów najciekawsza była
jednak mapa Polski, na której Jerzy skrupulatnie zaznaczał miejsca, gdzie
przebywał, gdzie go rozpoznano i gdzie można było jeszcze bezpiecznie
pojechać. Tych ostatnich było najmniej.
Ktoś mógłby powiedzieć: skąd my to wszystko wiemy? Czy nie dajemy się
ponieść wybujałej wyobraźni Jerzego Kalibabki? Czy nie wyolbrzymiał on
swych działań i po prostu się nie przechwalał? Do jego słów rzeczywiście należy
podchodzić ostrożnie. Chwalił się na przykład, że spał z dwoma tysiącami
kobiet. Nie da się tego zweryfikować. Podobnie jak informacji przytaczanej
przez współczesne tabloidy, że ma 28 dzieci. Nie znajduje też powierdzenia
przechwałka samego Kalibabki, że udało mu się uciec organom ścigania aż 27
razy (inny bohater książki, Zdzisław Najmrodzki, przyznawał się do 29
ucieczek).
Wszystko jednak, o czym była mowa powyżej, zostało potwierdzone
podczas drobiazgowego, kilkumiesięcznego śledztwa, które prowadzono po
zatrzymaniu Jerzego. Niewątpliwie miało ono swój polityczny wymiar: władze
chciały pokazać, jak dokładnie i w słusznej sprawie działa znienawidzona przez
wielu, szczególnie w stanie wojennym, Milicja Obywatelska. Niemniej nie ma
żadnych podstaw, by móc podważyć wnioski, do jakich doszli śledczy. Nie
zrobił tego zresztą sam Kalibabka. Obserwując jego zachowanie po zatrzymaniu,
trudno oprzeć się wrażeniu, że rozczarowanie i złość z powodu zatrzymania
ustępowały poczuciu dumy z „osiągnięć”, o których dowiadywała się cała
Polska.
Podczas śledztwa, prowadzonego przez Prokuraturę Wojewódzką w Nowym
Sączu, doliczono się dziesiątek przestępstw. W odtworzeniu wielu bardzo
pomogła Niusia, którą milicjanci chwalili za fotograficzną pamięć. Śledczy
otrzymali na własny użytek czarną wołgę i przemierzali nią, wraz z Niusią, całą
Polskę tropem przestępczego szlaku Kalibabki. Wartość wyłudzeń i kradzieży,
jakich się dopuścił, oceniano na co najmniej 15 mln złotych.
Prokuratura musiała wysłać osobny samochód, by przewieźć 20 tomów akt
sprawy do Sądu Rejonowego w Nowym Targu, gdzie miał toczyć się proces.
Podczas długich posiedzeń, odbywanych za zamkniętymi drzwiami,
przesłuchano 230 świadków, w tym 200 nastoletnich dziewcząt. Ilu nie
zidentyfikowano, ile postanowiło milczeć – tego się już nie dowiemy.
Kalibabka miał na ten temat własną teorię. Uznał, że na sali rozpraw zjawiły
się tylko te kobiety, które okradł. Szczęśliwe nie przyszły. Nie zaprzeczał
większości zarzutów. Nie zgadzał się tylko z oskarżeniami o gwałt,
wykorzystując to, że nierzadko trudno było wytyczyć ścisłe granice między
przymusem a przyzwoleniem. Na sali sądowej, zgodnie z przyjętą linią obrony,
przekonywał, że działał jedynie z miłości, wszystkie dziewczyny kochał,
zabierał innym, by dać drugim; musiał kraść, by utrzymać liczne romanse,
wymagające olbrzymich sum. „Całe moje życie było jedną wielką euforią
miłosną” – tłumaczył. Wciąż szukał uczucia, stał się „niewolnikiem miłości”,
miał potrzebę bycia kochanym. „Miłość mi wszystko wybaczy” – twierdził
z patosem, być może świadomie parafrazując słowa słynnego przedwojennego
szlagieru.
Wraz z Jerzym na sali rozpraw zasiedli Niusia (Małgorzata Z.), jedna
„grzała” (Małgorzata M.) oraz Czarny Marek (Zbigniew J.). Przeciągający się
proces trwał blisko rok. Ostatecznie postawiono głównemu oskarżonemu ponad
100 zarzutów. Dopiero 8 marca 1984 r. Kalibabka został skazany na 15 lat
pozbawienia wolności i ponad milion złotych grzywny. Uznano go winnym
oszustw, wyłudzeń, pobić i uwodzenia nieletnich. Uzasadnienie wyroku
odczytywano przez 5 godzin. Pozostali wspólnicy otrzymali niższe kary. Wyrok
zapadł akurat w Dzień Kobiet.
„Gdybym żył w Ameryce, dostałbym 380 lat” – po latach stwierdził
chełpliwie Kalibabka.
Aresztowanie było dla Kalibabki końcem wolności, ale i początkiem sławy. Jej
przebłyski pojawiły się już wcześniej. Po epizodzie ze zdjęciem w „Kurierze
Szczecińskim” z początku lat sześćdziesiątych drugim zwiastunem przyszłej
kariery medialnej Kalibabki był wywiad, jakiego udzielił latem 1980 r. telewizji.
Pewnego dnia na ulicy w Krakowie zaczepiła go dziennikarka i zapytała, czy nie
chciałby wziąć udziału w programie poświęconym „szpanowi” młodzieżowemu.
Miała, trzeba przyznać, dobrego nosa. Jerzy, choć poszukiwany przez milicję,
chętnie się zgodził. Następnego dnia w kawiarni Pasaż Bielaka nagrał wywiad
poświęcony modzie. Potem ekipa telewizyjna towarzyszyła gościowi na
dyskotece i sfilmowała jego taniec „z takim fajnym kocmołuchem” (jak mówił
już w więzieniu sam Kalibabka). Ciekawe, że ten materiał nie przyczynił się do
złapania przestępcy.
Sława Kalibabki jako nieuchwytnego żigolaka narastała w okresie
„Solidarności”. Rozkwitła w czasie stanu wojennego, kiedy w mediach raz po
raz pojawiały się komunikaty o poszukiwaniach sprytnego złodzieja, a milicjanci
w całym kraju zapoznawali się z listami gończymi za Jerzym, a z czasem i za
Niusią. Szeroko nagłośnione zostało aresztowanie i osądzenie Kalibabki.
Dlaczego władze godziły się na wpuszczanie dziennikarzy do aresztu i więzienia
(choć nie na proces)? Dlaczego pozwalano mu przebierać się do rozmów
z mediami w modne ciuchy? Skąd ta usłużność milicjantów, którzy byli gotowi
dostarczyć Kalibabce suszarkę i drogie perfumy, byle tylko zgodził się na
wywiad? Dlaczego już w 1982 r. powstał film dokumentalny o tej sprawie? Skąd
tak duże zainteresowanie największych dzienników, tygodników, radia,
„Ekspresu reporterów”?
Chodziło tutaj w dużej mierze o względy polityczne. Władze uznały
przypadek Kalibabki za świetne narzędzie propagandy. Wreszcie MO mogła
pochwalić się realnym sukcesem i złapać autentycznego przestępcę, pokazać
ludzkie oblicze, udowodnić, że władza potrafi chronić obywateli; a przy okazji –
dać społeczeństwu lekki prztyczek w nos, ukazując przejawy zepsucia
moralnego i rozwiązłości, na których żerował aresztowany uwodziciel. A że
przy okazji promowano złodzieja i gwałciciela – to już mniejszy problem. Stąd
Kalibabka mógł liczyć na dużą pobłażliwość. Nie na darmo współwięźniowie
nazywali go „Książę” i „Delon”. Jeden ze strażników zapamiętał, że gdy Jerzy
szedł więziennymi korytarzami na przesłuchania, zapach perfum Old Spice
mieszał się z fetorem kiszonej kapusty, którą gotowano dla więźniów. Z kolei
kiedy redaktor „Przeglądu Tygodniowego” Leszek Konarski, chcąc wkupić się
w łaski więźnia, przemycił dla niego kilka paczek sportów, Kalibabka spokojnie
wyciągnął z kieszeni chesterfieldy.
Ta wątpliwa etycznie aktywność medialna wokół Kalibabki objawiła się
również w wolnej Polsce. Przykładem jest chociażby jeden z odcinków
programu Seks bez tajemnic stacji TLC, do którego zaproszono podstarzałego
już Jerzego. Pytanie: po co? Z kolei w 2003 r. Kalibabka gościł w Rozmowach
w toku, dołączając do galerii osobliwości tego talk-show. Czy naprawdę warto
promować tę postać? Można ripostować, że przecież współcześnie jest już
wolnym człowiekiem i odbył całą karę. Czy jednak oznacza to, że dajemy mu
zupełnie czystą kartę? Niech każdy sam odpowie sobie na to pytanie.
Kalibabka stał się sławny na całą Polskę nie tylko ze względu na swoje podboje.
Podobnie jak niektórzy z bohaterów tej książki niejednokrotnie wymykał się
milicjantom – raz w przypadkowy i szczęśliwy, raz w przemyślany i pomysłowy
sposób. Uwielbiał też zmieniać tożsamość: posługiwał się co najmniej 20
dowodami osobistymi (do kradzionych dokumentów wklejał swoje zdjęcia),
nałogowo zmieniał fryzury. Skłonność do zakładania i zmieniania masek to też
cecha łącząca go z innymi opisywanymi tu postaciami.
Po raz pierwszy uciekł milicji jeszcze w Szczecinie, na początku 1978 r.
Podczas popijawy, którą urządził z okazji znalezienia nowego lokalu do
zamieszkania, doszło do potężnej awantury. Chodziło oczywiście o dziewczyny.
Jeden z gości, obrażony na Jerzego, poszedł później na komendę i zdradził adres
meliny. W momencie, w którym funkcjonariusze wtargnęli do mieszkania,
Kalibabka przebywał akurat w łóżku sąsiadki, szczecińskiej artystki. Przez
cienką ścianę usłyszał, jak milicjanci wyważyli drzwi i przeszukali jego kwaterę,
nikogo nie znajdując. Nad ranem wymknął się od sąsiadki i czmychnął,
przechodząc obok zaplombowanego mieszkania, w którym zostały wszystkie
jego rzeczy. Znowu zaczynał od zera – bez pieniędzy i ubrania. To wtedy
właśnie się rozchorował.
Po raz kolejny miał bezpośrednią styczność z milicją kilka bądź kilkanaście
miesięcy później. Jak wiemy, po przygodach z krewką Mariolą wrócił do
Szczecina. Tam szybko został aresztowany i doprowadzony do prokuratury.
Prokurator nie zdawał sobie jednak sprawy ze skali przestępstw, jakich dopuścił
się Kalibabka, i po rozmowie ostrzegawczej wypuścił go na wolność.
Uszczęśliwiony Jerzy z rozmachem zajechał taksówką pod dom w Dziwnowie,
obiecał matce poprawę i rozdawał prezenty. Następnie także taksówką zabrał
matkę oraz kilkuletnią córeczkę swej siostry na wycieczkę. Pojechali... do
Częstochowy. Tam wynajęli pokój w hotelu Patria, chodzili do drogich
restauracji. Zachwycona dziewczynka dostawała drogie zabawki.
Idylla nie trwała jednak długo. Po powrocie Kalibabki do Dziwnowa jeden
z sąsiadów doniósł milicji, że w domu przy ul. Kościelnej, u matki, przebywa
poszukiwany Jerzy. Milicjanci otoczyli podwórko. Tym razem Jerzy się nie
wymknął.
Został przewieziony do aresztu w Kamieniu Pomorskim. Następnego dnia
zatrzymany, skarżąc się na uporczywe bóle w okolicach serca, poprosił
o prześwietlenie klatki piersiowej. Milicjanci zaprowadzili go w kajdankach do
przychodni rejonowej. W pracowni rentgenowskiej trzeba było zdjąć metalowe
kajdanki. Na to właśnie czekał Jerzy. Zamiast udać się w stronę aparatu, rzucił
się w stronę okna i wyskoczył z pierwszego piętra. Czym prędzej zanurkował
w rzece Świniec. I tyle go widziano. Był wolny. Znowu – który to już raz? –
zaczynał wszystko od początku, bez dokumentów i rozebrany do pasa.
Wystarczyło jednak szybko znaleźć dziewczynę i było po kłopocie. A z tym
Jerzy problemów nie miał.
Latem 1980 r. Kalibabka poznał pewną sprzedawczynię w sklepie w Suchej
Beskidzkiej. Nie spodobało mu się jednak, że dziewczynę bardziej interesowały
pieniądze niż on sam. W wynajętym mieszkaniu, po wypiciu butelki wina,
stwierdził więc, że jej nie kocha, a w ogóle to ma zbyt mały biust i krzywe nogi.
Gdy wychodziła, zrobiło mu się jej – o dziwo! – żal i umówił się z nią
następnego dnia pod kinem.
Dziewczyna – znów o dziwo! – przyszła. Tyle że w asyście milicjantów.
Kalibabka został doprowadzony do aresztu. Po kilku dniach udało mu się jednak
znowu uciec w trakcie przesłuchania. Znalazł się na wolności – oczywiście bez
dokumentów i ubrania. Podobnie było i innym razem, gdy uciekł
funkcjonariuszowi w czasie legitymowania, czy w Szklarskiej Porębie, gdy
udało mu się zbiec z aresztu (niekompletność dokumentów nie pozwala na
bardziej szczegółowe ujęcie tego wątku). Byłoby to śmieszne czy wręcz nudne,
gdyby nie było prawdziwe.
Kalibabka w poczynaniach z milicjantami pozwalał sobie na brawurę. Kiedy
zmarła jego matka, funkcjonariusze w cywilu obstawili praktycznie cały
Dziwnów, licząc na przyjazd syna. Jak wiemy, Jerzy przesłał wieńce. Była to
jednak tylko jedna z dwóch przesyłek. Drugą – widokówkę z Zakopanego
z odręcznym tekstem „Bardzo żałuję, że nie jestem z Wami” – przesłał na adres
posterunku milicji w Kamieniu Pomorskim. Żart skrywał zapewne prawdziwą
gorycz z powodu nieobecności na grobie matki.
Czy z całej tej historii można wyciągnąć jakiś morał? Na pierwszy rzut oka –
nie. Kalibabka został co prawda złapany i osądzony, ale nie przeszkodziło mu to
w zostaniu komunistycznym celebrytą i inspiracją dla twórców filmowych.
Z więzienia wyszedł wcześnie i początkowo kontynuował (na mniejszą skalę)
dawny tryb życia. Współczesne wypowiedzi sugerują, że nie zmienił swych
poglądów. Trudno tu więc mówić o resocjalizacji, autorefleksji, poczuciu winy
i odkupieniu.
Fakt, że założył rodzinę i doczekał się gromadki dzieci, dowodzi jednak
zmiany w jego życiu. Przechwałki z kursów dla podrywaczy (wydaje się zresztą,
że mają one efemeryczny charakter) przypominają bardziej puste prężenie
muskułów przez podstarzałego faceta desperacko potrzebującego pieniędzy niż
porady geniusza melanżu. Gorzkim i słabym powodem do satysfakcji mógłby
być tylko fakt, że ekscasanova od lat boryka się z poważnymi problemami
finansowymi. Życie bandyty i żigolaka na dłuższą metę nie popłaca – nieco na
siłę można by moralizować.
Niech podsumowaniem wzlotów i upadków Kalibabki będzie tytuł artykułu
z „Super Expressu”, poziomem nieodbiegający od „poezji” i „pouczeń” samego
Jerzego:
Miałem 2000 kobiet, a teraz sprzedaję pomidory.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ohaterka tej opowieści jest prawdziwą matrioszką. „Anastazja P.” to
B autorka erotycznych memuarów w scenerii polskiego Sejmu, które na
krótko wstrząsnęły polską opinią publiczną na początku lat
dziewięćdziesiątych. Z książki wynika, że „P.” to skrót od szlacheckiego
nazwiska „Potocka”. Sama Anastazja przyznaje jednak, że naprawdę
nazywa się Marzena Domaros i nie jest żadną hrabianką, tylko
dziennikarką i korespondentką w Sejmie. Szybko okazało się, że i to jest
kłamstwem: nie miała żadnej akredytacji ani dziennikarskiego
wykształcenia. A to jeszcze nie wszystko. Wyszło również na jaw, że nawet
nie napisała samodzielnie własnych wspomnień – uczynił to pewien autor
widmo, który zresztą szybko się zdekonspirował. Niewykluczone, że
matrioszka panny Domaros ukrywa jeszcze jedną, niewidoczną gołym
okiem lalkę, wyjętą prosto z szafy Lesiaka... Co nam pozostanie, gdy
zdejmiemy ze skandalistki wszystkie pseudobiograficzne warstwy?
Marzenie Domaros nie było dane długo cieszyć się prawdziwą, choć wątpliwej
jakości sławą. Szczyt jej popularności przypadł na jesień 1992 r. Podczas
promocji książki zapowiadała kandydowanie do sejmu. Myślała o startowaniu
z Łodzi, gdzie jej rywalem byłby... Leszek Miller. Jak widać, ciągnęło wilka do
lasu, ale żaden komitet wyborczy jej nie chciał. Ogłosiła też rozpoczęcie kariery
muzycznej.
Atrakcja sezonu z natury nie może jednak trwać wiecznie. Również dobra
passa Anastazji powoli się kończyła. Do Sejmu mogłaby wrócić rzeczywiście
tylko jako posłanka, bo w innym wypadku – jako miejsce żerowania – był już
spalony. W dodatku na początku listopada 1992 r. uwodzicielka została
zatrzymana przez policję pod zarzutem niezapłacenia rachunków w hotelu
Sobieski. Tego brzydkiego nawyku nabawiła się jeszcze w Gdańsku. Wyszła po
paru dniach za kaucją. Kłopoty z prawem będą od tej pory jej chlebem
powszednim, choć żaden z posłów nie wystąpił na drogę sądową z powodu
„pamiętników” – z wyjątkiem Stefana Niesiołowskiego, który wygrał rozprawę
z pewnym łódzkim dziennikiem przedrukowującym fragmenty książki.
W kolejnych miesiącach i latach Domaros próbowała – z coraz bardziej
żałosnym skutkiem – wzbudzać zainteresowanie opinii publicznej. Latem
1993 r., niedługo przed przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi, na słupach
ogłoszeniowych można było dostrzec plakat przedstawiający Marzenę
w czarnym kapeluszu. Zdjęciu towarzyszył duży napis „Anastazja P. śpiewa”
i tytuł Oczy Stefana. Drobniejszym drukiem informowano: „Naga prawda
o kandydatach na posłów do Sejmu RP”, „Już w sprzedaży na kasecie i płycie
kompaktowej”. Tytułowy utwór, utrzymany w stylu rosyjskiej ballady
z dodatkiem discopolowej aranżacji i zmysłowego saksofonu, bawi i straszy:
Jak pisałem na wstępie, w biografii Anastazji P. kryje się być może jeszcze
jedna rola. Całkiem poważna i może bardziej dotykająca (nomen omen)
polityków niż realne czy urojone łóżkowe igraszki naszej bohaterki. Niektóre
tropy wskazują bowiem na związki Marzeny Domaros ze służbami specjalnymi,
a konkretniej: z Urzędem Ochrony Państwa, w 1992 r. młodą jeszcze formacją,
budowaną w długim cieniu komunistycznej Służby Bezpieczeństwa.
Sam Skoczylas postanowił poruszyć wątek UOP we „wspomnieniach”
Domaros. Pojawia się on w paru miejscach książki, w tonie humorystyczno-
absurdalnym. I tak Leszek Miller miał rzekomo powiedzieć:
– Wiesz, jest silna frakcja w lewicy, która uważa, że jesteś agentem
Jola II.
– Dlaczego dwa? – zapytałam lekko urażona.
– Bo Jola-jeden to żona Kwaśniewskiego. A Jola-dwa miała być
przysłana z Moskwy, aby zburzyć nowe struktury lewicy w tym kraju.
To miała być zemsta KGB za dopuszczenie do upadku komunizmu
w Polsce [...]. Ale wybaczymy ci przynależność do wszystkich
wywiadów, jeżeli się przyznasz, że nie jesteś z Mossadu. Bo przecież
pracujesz dla kilku wywiadów, prawda?”.
Co zatem kryje się w matrioszce, którą jest postać Marzeny Domaros? Dla
prawicowych publicystów to prostytutka pracująca dla służb. Bronisław
Wildstein dodaje, że Erotyczne immunitety to opis „doświadczeń prostytutki
występującej pod pseudonimem Anastazja Potocka”. Wspomnienia te
„skutecznie zużyte zostały przeciw przeciwnikom politycznym (głównie
prawicy, ale nie tylko) naczelnego «Nie»”29. Wypowiedzi publicystów
lewicowych (np. cytowanego już Urbana) tak naprawdę nie różnią się w ocenie
zachowania Domaros, choć zaprzeczają hipotezom o jej związkach z UOP czy
„Nie”.
Już w 1993 r. Włodzimierz Kalicki przekonywał w „Gazecie Wyborczej”, że
Marzena była produktem swej epoki: „w normalnych czasach dostałaby od
rektora w akademiku pokój dla samotnej matki i wyżywałaby się co najwyżej
w akademickim radiowęźle. W naszych niezbyt normalnych czasach, gdy
kwalifikacje kierownika klubu lub organizatora studenckich rajdów wystarczają,
by kierować partiami politycznymi, grzać ławy poselskie i zza rządowych biurek
przebudowywać kraj, Marzena-Anastazja miast gwiazdą akademika została
hrabiną, francuską korespondentką i heroiną sejmu”30. Heroiną i afrodyzjakiem.
Zostawmy jednak na chwilę zagadkę, czy mamy do czynienia z ambitną
dziewczyną z prowincji, sejmową kurtyzaną, czy agentką UOP. Przyjrzyjmy się
osobowości Anastazji. Doprawdy nie sposób znaleźć tu wielu pozytywów, choć
oczywiście bardzo ostrożnie powinno się oceniać drugiego człowieka. Biografia
Domaros skłania jednak do stwierdzenia, że była nieczułą, egoistyczną,
spragnioną sławy oszustką, wykorzystującą swoje ciało do odnoszenia różnych
korzyści. Można zrozumieć, że chciała się wyrwać z prowincji, być kimś
ważnym, znanym, bogatym. Kimś innym, niż była w rzeczywistości. Szła
jednak – jak inni bohaterowie tej książki – na skróty. Nie wahała się kraść,
oszukiwać. Porzuciła córkę, by prowadzić bogate „życie towarzyskie
i uczuciowe” w Warszawie.
To prawda: nie każdej fałszywej dziennikarce udaje się sprzedać 400 tys.
egzemplarzy książki, której nawet nie napisała, a w której – jak przyznaje
rzeczywisty autor – znajdują się prawie same „bzdety”. Marzena Domaros
została celebrytką, zanim to stało się modne.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ohater tej opowieści sztukę wkładania kolejnych masek opanował do
B perfekcji. Jako Eligiusz Naszkowski był działaczem opozycji,
piastował kierownicze stanowisko w „Solidarności”. Pracował jako
prowincjonalny nauczyciel, instruktor w domu kultury. Jako „Grażyna”
współpracował z SB, a potem, jako Karol Wolski, był oficerem elitarnego
Biura Studiów MSW i wywiadu PRL. W końcu uciekł z kraju, by przejść na
stronę Amerykanów. W każdej roli dawał z siebie wszystko. Najciekawsze,
że właściwie nie wiadomo, która z tych masek była jego prawdziwą twarzą.
Pewne jest jedno: Naszkowski za wszelką cenę chciał zaistnieć, wybić się
ponad przeciętność, a drogę do tego celu widział w oszukiwaniu wszystkich
dookoła. Od działaczy opozycji po kierownictwo Służby Bezpieczeństwa.
A może i Amerykanów. Osiągnął na tym polu niemało. Jak to możliwe,
skoro był tylko pozbawionym finezji konfabulantem i średnio uzdolnionym
fantastą?
Minęły prawie trzy lata. 7 lutego 2009 r. pewien starszy już mężczyzna wszedł
właśnie do budynku dworca PKP w Pile. Śpieszył się na pociąg do Poznania.
Nagle, tuż po tym jak wszedł na górę schodami z tunelu, dostrzegł dziwnie
znajomą postać.
– Eligiusz, to ty? – zapytał niepewnie.
– Przepraszam – odpowiedział zmieszany przechodzień i czym prędzej
zszedł do tunelu, taszcząc dwie walizki.
Mężczyzna nie był pewien, czy się nie pomylił. Ostatni raz widział
Naszkowskiego co najmniej 35 lat wcześniej. Pracowali razem w Szkole
Podstawowej nr 4 im. Mikołaja Kopernika. „Tylko od czasu do czasu czytałem
o nim w gazetach – opowiadał lokalnym mediom mężczyzna – ale nie zmienił
się tak bardzo, bym go nie poznał”2.
Tym razem jednak taksówkarze nie mogli sobie przypomnieć pasażera
odpowiadającego rysopisowi tajemniczego podróżnego.
Świeżo zwerbowany agent dostał garść dobrych rad i 2 tys. złotych na dobry
początek. Choć w oficjalnych dokumentach twierdzono, że został pozyskany
w wyniku usilnych starań, w pilskiej SB panowała opinia, że praktycznie sam się
zwerbował. Pjanka był tak przejęty (albo nieuważny), że zarejestrował werbunek
bez podania prawdziwych personaliów „Grażyny”. Doprowadziło to do
kuriozalnej sytuacji: parę miesięcy po pozyskaniu nowego współpracownika
niczego nieświadomi funkcjonariusze Wydziału III KW MO w Pile próbowali...
zwerbować Naszkowskiego. Bez powodzenia.
Jest przy tym równie zdumiewające, że tak cenny agent – jeden z najwyżej
uplasowanych w hierarchii „Solidarności” czynnych tajnych współpracowników
SB – był prowadzony tak niechlujnie. Zlekceważono zastrzeżenia formułowane
przez pilską KW MO w 1979 i 1980 r. Nie przejęto się kontaktami i wyjazdami
zagranicznymi „Grażyny”. Nie przebadano, skąd brał zagraniczne waluty
wykorzystywane podczas pobytów w RFN. Przez dłuższy czas nie opracowano
dla niego nawet konkretnego planu działań. Później formułowano zaś postulaty
ogólne i niedostosowane do jego możliwości. Praktycznie nie kontrolowano jego
doniesień, co było tym dziwniejsze, że przecież niewiele wcześniej odrzucono
jego podania o pracę, motywując to skłonnością do konfabulacji i wybujałą
wyobraźnią kandydata.
Niezależnie od chaosu organizacyjnego w SB Naszkowski współpracował
chętnie i gorliwie. Może tylko dzięki temu uchronił nieporadne MSW przed
kompromitacją i zmarnowaniem niecodziennej szansy, jaką niósł jego werbunek.
Jednocześnie mógł niemal bezkarnie wygadywać, co tylko chciał. Od lutego
do grudnia 1981 r. przekazał łącznie 42 donosy – średnio jeden tygodniowo
(były tak obszerne, że najczęściej nagrywano je na magnetofonie, by Eligiusz
nie męczył ręki pisaniem). Choć nie zawsze były to informacje szczególnie
wartościowe, a często już SB znane, to jednak niejako z automatu oceniano je
pozytywnie. Niewątpliwie szczegółowe plotki i historie z życia pilskiej
i wojewódzkiej „Solidarności”, a także relacje z posiedzeń władz krajowych
związku były pomocne w projektowaniu prowokacji i zbieraniu
kompromitujących materiałów. Jaki ich procent mijał się jednak z prawdą? Tego
nie wiemy do dziś. Do tej niewiedzy przyznała się zresztą... sama SB w notatce
sporządzonej w 1985 r. – już po ucieczce Naszkowskiego na Zachód. Doprawdy,
trudno o większą kompromitację.
Tymczasem w 1981 r. z miesiąca na miesiąc coraz bardziej ufano
„Grażynie” i powierzano mu nowe, coraz ważniejsze zadania. W sprawę
włączono centralny Departament III MSW. Wzorowego agenta chwalono jako
człowieka inteligentnego, o dobrej prezencji, łatwo nawiązującego kontakty.
Zauważano jednak, że ma „wysokie aspiracje”. Co zdumiewające,
w charakterystyce otwierającej teczkę personalną TW powtórzono opinię, że jest
on „niezrównoważony psychicznie”. Nie przeszkadzało to w obdarzaniu go
pełnym zaufaniem i pochwałami. „Był współpracownikiem lojalnym
i prawdomównym, odważnie wykonywał zlecone zadania” – dodawano później.
I kto tu zwariował?
Nagrywano nie tylko donosy „Grażyny”: tajny współpracownik otrzymywał
też zadania rejestracji na taśmie spotkań i dyskusji działaczy solidarnościowych.
Nagrywał w ten sposób posiedzenia KKP. Miał też wpływać na ogólną politykę
NSZZ: nawiązać bliższą znajomość z „radykałami” (takimi jak Zbigniew Bujak,
Jacek Kuroń, Andrzej Gwiazda czy Karol Modzelewski), wzmacniać linię
umiarkowaną, a jednocześnie starać się rozszyfrowywać realne zamierzenia
kierownictwa „Solidarności”, formułowane gdzieś w kuluarach. W ostatnich
miesiącach roku zmodyfikowano nieco ten plan: „Grażyna” powinien
deklarować radykalizm (zwłaszcza w kontaktach z liderami poszczególnych
regionów), ale jednocześnie dyskretnie wspierać Wałęsę, a przy tym wciąż
budować swoją pozycję w związku. Jak widać, stał się aktywnym narzędziem
polityki władz (czy MSW) wobec „Solidarności”, nastawionej na
antagonizowanie Wałęsy i innych liderów. Chciano, by rozeznawał się
w nieformalnych zależnościach personalnych, wpływach KOR, badał finanse
związku. Zalecano mu aktywny udział w krajowym zjeździe i wejście do grupy
odpowiedzialnej za program NSZZ. Instrukcje te z sukcesem zrealizował.
Można powiedzieć, że jego kariera w opozycji była do pewnego stopnia
sterowana przez SB.
I Zjazd Krajowy Delegatów był priorytetowym wydarzeniem nie tylko dla
samej „Solidarności”, ale i dla bezpieki. Naszkowski poprosił wręcz
o dodatkowe spotkanie, pragnąc skonsultować z SB swoje wystąpienie na
zjeździe. Był zdenerwowany: wywołał kontakt ze swym oficerem
prowadzącym – zastępcą komendanta pilskiej MO Kazimierzem
Wesołowskim – w trybie alarmowym i żalił się na krążące plotki na temat jego
rzekomej pracy w MSW. Wesołowski zdroworozsądkowo stwierdził, że
„Grażyna” powinien temu kategorycznie zaprzeczać i żądać dowodów.
Naszkowski otrzymał też konkretne zadania na czas zjazdu: miał skupić się na
dezawuowaniu Rulewskiego i antagonizowaniu go z Wałęsą. Miał przy tym
wkraść się w łaski szefa „Solidarności” i deklarować pełne poparcie dla niego.
Szczyt tych konsultacji przypadł na II turę zjazdu. Między 25 września
a 9 października Naszkowski spotkał się z Wesołowskim aż 15 razy. Zastępca
komendanta chwalił swego agenta za zaangażowanie, sumienność i inicjatywę.
„Grażyna” oddał SB nawet swoją legitymację delegata. Szczegółowo
relacjonował nieoficjalną stronę obrad. Niektóre z tych informacji służyły potem
do wszczynania konkretnych działań operacyjnych. Najpiękniejszą kartę
w historii tajnego współpracownika, a najbrzydszą w roli członka kierownictwa
„Solidarności”, Naszkowski zapisał jednak nieco później.
3 grudnia 1981 r. w Radomiu odbyło się przedostatnie legalne posiedzenie
Komisji Krajowej „Solidarności” z udziałem przewodniczących zarządów
regionalnych. „Grażyna”, choć zdenerwowany, skrupulatnie, w ścisłej
współpracy z kierownictwem MSW, nagrał przebieg obrad. Według niektórych
źródeł tak mu było śpieszno z dostarczeniem nagrania do Warszawy, że znacznie
przekroczył dozwoloną prędkość i otrzymał mandat. Poświęcenie opłaciło się:
taśma posłużyła do jednej z najważniejszych akcji propagandowych mających
przygotować społeczeństwo na wprowadzenie stanu wojennego – 7 grudnia na
falach Polskiego Radia nadano odpowiednio dobrane i często wyrwane
z kontekstu fragmenty wypowiedzi dyskutantów. Znalazły się tam m.in. słynne
słowa Wałęsy o „targaniu po szczękach” w konfrontacji z władzą. Przekaz był
prosty: liderzy związku posunęli się już tak daleko, że władza nie mogła cofnąć
się przed radykalnymi rozwiązaniami. „Grażyna” nie miał nic przeciw takiemu
scenariuszowi – zwłaszcza że za tę przysługę otrzymał od SB wyjątkowo
wysokie wynagrodzenie: 50 tys. złotych (czyli ówczesną równowartość ponad
półrocznej pensji). Nie zapomniano też o pokryciu kosztów mandatu. O agenta
trzeba dbać.
Agent prymus z dużym poświęceniem nagrywał również ostatnie
posiedzenie KK w Warszawie, które rozpoczęło się 11 grudnia, a zakończyło
dzień później koło północy. Dla większości dyskutantów zresztą –
internowaniem. „Grażyna” schował nadajnik w butach, które przez to zrobiły się
za ciasne. Mimo bólu wytrzymał. 13 grudnia, około pierwszej w nocy,
wykończony, zgłosił się do naczelnika Wydziału III Departamentu IIIA MSW
Władysława Kucy. Referując przebieg obrad, w rozgorączkowaniu
zaproponował Kucy szybką akcję, mającą na celu aresztowanie Zbigniewa
Bujaka, który uniknął internowania na Wybrzeżu.
Wtedy stała się rzecz zdumiewająca, odnotowana w dokumentacji MSW:
Kuca „nie wyraził zgody na propozycję «Grażyny», lecz zagotował wodę
i zmusił go do długotrwałego moczenia stóp”. Jakże wzruszający musiał być ten
obrazek. Starszy, blisko 50-letni oficer, pamiętający jeszcze czasy
stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, łagodnie, acz stanowczo namawiający
swego ulubionego, prawie o połowę młodszego agenta, pełnego żarliwości
chłopaka, do odpoczynku i wymoczenia ofiarnych w służbie stóp. Tę
zadziwiającą słabość do Naszkowskiego Kuca będzie wykazywał również
w kolejnych latach. Na swoją zgubę.
Czuł jednak zaciskającą się wokół szyi pętlę. Przez swą działalność zyskał nie
tylko poważanie światka przestępczego i pierwsze przejawy zainteresowania
mediów, ale też postawił na nogi służby milicyjne w całym kraju. Mnożyły się
ponadto problemy z żoną, która wolałaby mimo wszystko bardziej
ustabilizowane życie. Poszukiwany listem gończym, postanowił więc
w pierwszych miesiącach 1980 r. uciec za granicę. Razem z matką, z którą nie
chciał się rozstawać. Ruszyli na południe, marząc o dostaniu się do Wiednia.
Zostali jednak zatrzymani na zielonej granicy, już po stronie czechosłowackiej:
Sabina opóźniała ucieczkę i zwróciła uwagę czeskich strażników w okolicach
Brna. Zdzisław, swoim zwyczajem, rzucił się pędem do przodu. Ostatecznie
wylądował na czubku sosny otoczonej ujadającymi psami. Został ściągnięty
i pobity jak nigdy wcześniej i później.
Jakiś czas przebywał w Brnie, gdzie w tymczasowym areszcie podobno
siłował się na rękę z miejscowymi zbirami. Twierdził, że zawsze wygrywał.
Potem został przekazany Polakom w Cieszynie (wcześniej wolność odzyskała
Sabina). Trafił do niezbyt pilnie strzeżonego aresztu wojskowego. Jak zwykle –
postanowił uciec. W pewnej chwili rozpędził się, przeskoczył kolejny płot
w swoim życiu i puścił się biegiem przed siebie. Żołnierze biegali jednak lepiej
od milicjantów. Tym razem Szaszłyk został dogoniony i złapany.
Przez kolejne trzy lata szajka ukradła i upłynniła w ten sposób około 100
polonezów. Co więcej, w tym czasie Najmrodzkiemu udało się kilkakrotnie
uciec pościgom i wywinąć z pułapek. Nabił wtedy większość pozycji na swym
mitycznym liczniku 29 ucieczek. Często sam zastawiał na siebie sidła,
nagminnie łamiąc przepisy drogowe i nie zatrzymując się na wezwania
drogówki. A że umiał jeździć i szybko, i dobrze, bez trudu uciekał przed
radiowozami – zwłaszcza że sam zazwyczaj poruszał się lepszymi niż polonezy
samochodami. Oczywiście kradzionymi, z tym że na własny użytek (gdy mu się
znudziły, upłynniał je podobnie jak polonezy). Potrafił nawet omijać blokady
drogowe i znikać z piskiem opon. Ciężko pracował na legendę mistrza
kierownicy i ucieczek.
Nie może dziwić, że ujęcie Szaszłyka stawało się dla milicjantów sprawą
coraz pilniejszą i coraz bardziej prestiżową. Po wprowadzeniu stanu wojennego
i utrudnień z nim związanych, a także po wyciszeniu głównych protestów
społecznych wydawało się, że MO wreszcie może skupić się na tym zadaniu.
Rzeczywiście, Najmrodzki częściowo ograniczył swą aktywność i postanowił
przeczekać najtrudniejszy okres w Warszawie. Nie zapomniał o swych
zagranicznych planach – na czarnym rynku starał się o paszport. Myślał nawet
o... operacji plastycznej. Nie chodziło o tak drastyczny zabieg, jakiemu poddał
się choćby Steven Carrington z Dynastii, ale najpewniej o usunięcie
charakterystycznej brodawki na prawym policzku na wysokości ucha, może też
kilkucentymetrowej blizny na przegubie prawej ręki. Wiadomości o tych
znakach szczególnych do znudzenia powtarzano w milicyjnych komunikatach
i listach gończych.
Tymczasem gwałtowna zmiana sytuacji politycznej i siłowe zdławienie
opozycji walnie przyczyniły się – w zaskakujący może sposób – do wzrostu
popularności Szaszłyka i wielkiej kariery jego legendy, której zręby pojawiły się
już wcześniej. Oto sprytny złodziej grał na nosie znienawidzonym
mundurowym, którzy pałkami, czołgami i bronią rozprawili się z częścią
społeczeństwa. Ośmieszał milicjantów, a przez to i władzę. Zuchwale igrał
z systemem. Będzie przesadą stwierdzenie, że Najmrodzki stał się bohaterem
ludowym, ale dla części Polaków jego zwycięskie potyczki z funkcjonariuszami
mogły być jakąś formą rekompensaty za uderzenie władz w społeczeństwo;
mogły przynosić złośliwą czy ponurą satysfakcję. Wielu na pewno mu
kibicowało. Kpiono z komunikatów milicyjnych ogłaszanych w radiu,
wyśmiewano listy gończe, apele i prośby. Nie bez znaczenia mógł być fakt, że
niespełna 30-letni Zdzisław przypominał z wyglądu... Lecha Wałęsę.
Do podtrzymywania tego obrazu przyczyniała się także fama niesiona przez
samego Szaszłyka (choć głównie w następnych latach). Wielu Polaków sądziło,
że oto mają do czynienia nie tylko ze sprytnym, fantazyjnym i fartownym, ale
„zwykłym” przestępcą. Krążyły opowieści, że Najmrodzki ma swój kodeks
honorowy, okrada tylko bogatych, nie używa przemocy i szkodzi tylko „im”,
czyli państwu. Poszkodowanych właścicieli polonezów było zbyt mało, by
zmienić ten obraz. Szaszłyka/Saszłyka lepiej kojarzono z seryjnego łupienia
peweksów – symbolu niesprawiedliwości społecznej „ludowej” Polski.
Niektórzy fani Najmrodzkiego skrycie może marzyli o tym samym. Okradzenie
peweksu, źródła walutowych dochodów władz, odbierano niekiedy jako słuszną
zemstę na systemie. Najmrodzki, Robin „Saszłyk” Hood z żyrardowskich lasów,
zabierał bogatym i...
No właśnie. Wcale nie dawał ubogim. W zderzeniu z rzeczywistością mit
szlachetnego „króla ucieczek” pękał. Najmrodzki okradał peweksy i zabierał
polonezy, bo to szło mu najlepiej. Nie czynił tego z chęci walki z komunizmem,
lecz z chęci wzbogacenia. Co ważne – wzbogacenia samego siebie
(i ewentualnie wspólników). W tym czasie był już bardzo zamożny – bardziej
niż zdecydowana większość jego rodaków. Prowadził hulaszcze (choć mimo
wszystko skryte) życie, bawił się w drogich lokalach, trwonił pieniądze na
hazard. Jak się później okazało, okradał też zwykłych obywateli, jeśli miał taką
ochotę i sposobność do tego. W różnych skrytkach trzymał pieniądze
i kosztowności. Mało wyszukane słownictwo i wcale nie pokojowe nastawienie
do otoczenia oddalały go od symbolu złodzieja-dżentelmena. Miał dwa pistolety,
w tym jeden gazowy, którym na pewno się posługiwał.
Jeśli popatrzymy na niego przez pryzmat dokonywanych czynów, dojdziemy
do wniosku, że był pospolitym przestępcą. Tyle że z niepospolitą fantazją,
fartem i ogólnymi zdolnościami. A to – w połączeniu ze specyficzną sytuacją
polityczną i nieuchwytnością – przyczyniło się do stworzenia wizerunku, na jaki
tak naprawdę nie zasłużył.
Biorąc pod uwagę tryb życia Najmrodzkiego, a nawet doceniając jego zdolności
rajdowe i szczęście, wciąż dziwny wydawać się może fakt, że Szaszłykowi
udało się pozostać na wolności przez ponad dwa lata po wprowadzeniu stanu
wojennego. I w dodatku rozwijać jeszcze swoje interesy. W 1982 r. szybko
rozwiódł się z żoną, którą pozostawił w gliwickim sądzie i która w efekcie trafiła
do więzienia. Zapewne miała mu za złe, że uciekł sam. W tym samym roku,
dzięki poznanemu właśnie znanemu gangsterowi Antoniemu R., posługującemu
się ksywą „Inżynier”, zaczął wręcz współtworzyć zręby późniejszej mafii
samochodowej. Przezwisko nowego wspólnika odpowiadało prawdzie:
urodzony w Milanówku Antoni był inżynierem elektronikiem, absolwentem
Politechniki Warszawskiej i – podobno – poliglotą. Obaj, oprócz polonezów,
coraz częściej kradli pojazdy zachodnie. Milicja podejrzewała szajkę również
o rabowanie tirów wiozących zaopatrzenie do peweksów (np. japoński sprzęt
audio).
Kierownictwo MSW i MO miało już serdecznie dość poniżających porażek.
W 1983 r. w komendzie stołecznej stworzono nawet specjalną grupę operacyjną
MO o kryptonimie – a jakże – „Polonez”, zajmującą się wyłącznie sprawą
schwytania wymykającego się wciąż złodzieja. Początkowo nie odnosiła ona
sukcesów. W tym czasie Szaszłyk dorobił się już fortuny. Część przejadał
i przepijał, część chował, a część przeznaczył dla swojej ukochanej mamy: przez
pośredników kupił jej 3,5-hektarowe gospodarstwo z dużym domem
w miejscowości Wiskitki. Gdy chciał miał gest: ówczesnej dziewczynie wynajął
willę pod Warszawą.
Starał się jednak działać ostrożniej. W Warszawie posługiwał się dowodem
osobistym swego kuzyna, Józefa B. Lojalny członek rodziny udał, że zgubił
swój dokument, i wyłudził w urzędzie miejskim nowy. Szaszłyk nie potrafił
jednak zwalczyć fatalnej żądzy, która przyczyniała się do jego sławy, ale też do
poważnych kłopotów: miłości do szaleńczej jazdy, często po pijaku. Pewnego
dnia znowu spowodował wypadek, na szczęście bez ofiar. Występował jednak
jako Józef B. i nie został rozpoznany. Dostał tylko wezwanie do sądu.
W międzyczasie włamał się do milicyjnego laboratorium i skradł książkę analiz
krwi, chcąc uniknąć rozpoznania. W MO nie skojarzono tych dwóch spraw.
Szaszłyk, wciąż jako Józef B., stanął przed sądem i po krótkiej rozprawie dostał
zaledwie rok pozbawienia wolności w zawieszeniu – Józef cieszył się dobrą
opinią i był niekarany. Ta historia to dowód nie tylko na pobłażliwe traktowanie
pijanych kierowców przez ówczesny wymiar sprawiedliwości, ale też na kolejny
przejaw kuriozalnego wręcz gapiostwa organów ścigania.
Szaszłyk liczył na pomoc w ucieczkach – ale sam też pomagał. W czerwcu
1983 r. Inżynier uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu. Jego kradziony
polonez miał czołowe zderzenie. Mężczyzna trafił na ostry dyżur do szpitala na
Czerniakowie. Lekarze przez kilka godzin walczyli o uratowanie jego nogi.
Niedługo potem milicjanci zorientowali się, że rozbity samochód był kradziony.
Nie zdążyli jednak przesłuchać podejrzanego pacjenta – Najmrodzki wywiózł go
ze szpitala mercedesem. Oczywiście kradzionym. Następnie zamelinował gdzieś
Inżyniera, który musiał przejść żmudną rehabilitację, i działał dalej.
Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba
Korekta
Anna Niklewicz
Grażyna Rompel
Opracowanie ilustracji
Piotr Poniedziałek
ISBN 978-83-240-4190-9
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
woblink.com
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==