Epage - Pub Przekrt Najwkanciarze PRL I III RP Pleskot P

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 315

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
estem pewny, że wszystkich bohaterów tej książki zafascynowałby serial
J Gra o tron. Czesława Bojarskiego wciągnęłyby tajemnice Cytadeli w Starym
Mieście, a może i „naukowe” eksperymenty maestera Qyburna. Czesław Śliwa
bez wątpienia kibicowałby karłowi Tyrionowi. Zbyszek Nowak chciałby posiąść
moc kapłanów Czerwonego Boga, a jego ulubioną sceną byłoby ożywienie
Johna Snowa. Jerzy Kalibabka – ten skupiałby się na scenach erotycznych.
Podobnie Anastazja Potocka. Spodobałaby się jej postać Shae, z wyjątkiem
brutalnego zakończenia jej burzliwego związku z Tyrionem. Eligiusz
Naszkowski trzymałby kciuki za lorda Varysa i jego „ptaszki”, ewentualnie za
wiecznego spiskowca Littlefingera. A Zdzisław Najmrodzki chętnie przeleciałby
się na smoku.
Wszyscy z radością obrabowaliby z ostatniej wilczej skóry prostolinijnego
Neda Starka. Tak naprawdę jednak każde z nich, bez wyjątku, oddałoby wiele
tylko za jedno: znalezienie się w sali masek Boga o Wielu Twarzach w Domu
Czerni i Bieli w Braavos. Możliwości, jakie zyskała w szóstym sezonie serialu
Arya Stark – umiejętność doskonałego kamuflażu i całkowitego utożsamienia
fizycznego z odgrywaną postacią – to spełnienie najskrytszych marzeń postaci,
o których tu piszę.
Bardzo wiele je różni. Między zupełnie niewinnym Zbyszkiem Nowakiem
a gwałcicielem i złodziejem Jerzym Kalibabką zionie przepaść. Niewiele
mniejsza odległość dzieli genialnego fałszerza Bojarskiego i bynajmniej
niearystokratyczną Marzenę Domaros, czyli Anastazję P. Fantazyjny oszust
Śliwa budzi sympatię, płaszczący się donosiciel Naszkowski – niechęć. Każda
z tych osób to osobna historia, osobne motywacje, działania i różne
konsekwencje.
Jest jednak parę spraw i cech, które je łączą. To przede wszystkim
nieprzeparte pragnienie założenia maski, udawania kogoś innego, wyjścia poza
siebie. Chęć przeskoczenia muru ograniczeń środowiskowych, biedy, ciasnoty
rodzinnego domu, prowincjonalnego braku perspektyw. Dążenie do udawania
kogoś innego. Po co? Po to, by zyskać poklask, uznanie. Poczuć się
dowartościowanym, lepszym i doskonalszym. Zdobyć szacunek, a także – sławę.
No i pieniądze – bo o nie chodzi równie wyraźnie. „Oszukiwać innych, by
zarobić” – to motyw napędzający (prawie) wszystkie opisywane tu postaci.
W połączeniu z brakiem skrupułów, często też empatii i wrażliwości, a zarazem
dużą fantazją i szaleńczą nieraz pewnością siebie daje to przepis na oszusta.
Sławnego i bogatego oszusta – przynajmniej do czasu.
Te wspólne cechy zadecydowały o doborze tak zróżnicowanej obsady
przedstawienia, które opiszę w siedmiu aktach-rozdziałach. Wybór aktorów to
moja arbitralna decyzja. Kierowałem się właściwie tylko trzema wytycznymi. Po
pierwsze, chodziło mi o ludzi urodzonych w Polsce. Po drugie, wziąłem pod
uwagę postaci w miarę współczesne: działające w drugiej połowie XX wieku
i obecnie. I tak część z nich już nie żyje. Po trzecie, założyłem, że sięgnę do tych
biografii, do których można znaleźć jakąkolwiek podstawę źródłową, choćby
najskromniejszą: wspomnienia, relacje, historyczne materiały filmowe,
archiwalia przechowywane w Instytucie Pamięci Narodowej (a w jednym
przypadku także dokumenty francuskie).
Arbitralność zakłada subiektywizm. Nie twierdzę, że moje szkice zawierają
jedyne słuszne i prawdziwe sądy. Na pewno nie uwzględniają wszystkich
szczegółów. Nie chodziło też o to, by kogoś skompromitować czy ośmieszyć. Po
prostu znalazłem w tych ludziach pewne łączące ich cechy. To jednak tylko
moje spojrzenie, niewykluczające innych interpretacji.
Maski Boga o Wielu Twarzach to tylko filmowa (i literacka) fikcja. Tym
bardziej imponuje zadziwiająca nieraz zdolność opisywanych tutaj prawdziwych
bohaterów do transformacji, mimikry i aktorskich kreacji. Zdolność realizowana
w dodatku często w szarej, PRL-owskiej rzeczywistości. I tak Czesław Bojarski
był wynalazcą, artystą, komiwojażerem i fałszerzem. Czesław Śliwa –
żydowskim chemikiem, austriackim konsulem generalnym, izraelskim
szpiegiem, inżynierem górnictwa i krewnym barona Rothschilda. Zbyszek
Nowak – stolarzem, sadownikiem, handlarzem dewocjonaliami, biznesmenem,
cudotwórcą, jasnowidzem i uzdrowicielem. Jerzy Kalibabka – rybakiem,
złotnikiem, alfonsem, cinkciarzem, seksoholikiem, żigolakiem. Anastazja
Potocka – hrabiną, prostytutką, dziennikarką, piosenkarką, kelnerką. Eligiusz
Naszkowski – opozycjonistą, szpiclem, esbekiem, defektorem, mitomanem.
Zdzisław Najmrodzki – mistrzem kierownicy, poetą, smakoszem, postrachem
peweksów i polonezów.
Siedem postaci, dziesiątki ról. Jedno pragnienie sławy i pieniędzy. Chęć
wybicia się ponad przeciętną – ale drogą na skróty. I kosztem innych.
Dosłownie – kosztem.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ałszowanie pieniądza jest tak stare, jak sam pieniądz. Wielu już
F próbowało, z lepszym lub gorszym skutkiem. Czesław Bojarski,
zapomniany geniusz z Polski mieszkający we Francji, osiągnął jednak to, co
nie udało się jeszcze nikomu: sfałszowane przez niego franki są dzisiaj
cenniejsze niż oryginały. To tak, jakby podrobiony Picasso był droższy od
autentycznego dzieła. Nie wierzycie? Poznajcie historię tego niezwykłego
oszusta. I artysty, który w przewrotny sposób udowodnił, że wartość sztuki
może pokonać siłę pieniądza. Prawdziwego pieniądza.

17 stycznia 1964 r., chłodnym popołudniem, w zimowym Paryżu, komisarz


Emile Benhamou, funkcjonariusz biura ds. zwalczania fałszerstw Sûreté
Nationale (policji), zaparkował wóz jakieś 200 metrów od eleganckiej,
nowoczesnej piętrowej willi przy avenue de Sé​nart w podparyskim miasteczku
Montgeron. Obok dyskretnie zatrzymali się towarzyszący mu policjanci. 45-letni
Benhamou urodził się w Algierii. Karierę w Sûreté rozpoczął po wojnie: od
1946 r. specjalizował się w zwalczaniu przemytu złota i walut, a kilka lat później
skupił się na wykrywaniu fałszerstw pieniędzy. Osiągał spektakularne wyniki:
odkrył ponad 20 tajnych drukarni i rozwikłał wiele głośnych spraw. Ściśle
współpracował z Interpolem, jeździł z wykładami po całym świecie, był
konsultantem FBI. Otrzymał liczne odznaczenia francuskie i zagraniczne, w tym
jedno bezpośrednio z rąk prezydenta Dwighta Eisenhowera – za pomoc
w rozwiązaniu sprawy przemytu fałszywych dolarów.
Był wysokim, nieco otyłym mężczyzną o krótkich, czarnych
i przerzedzonych włosach, a jego posturę podkreślał tubalny głos, jowialny styl
i umiłowanie życiowych przyjemności. Często współpracował z inspektorem
Albertem-René Ducassou, kościstym pięćdziesięciolatkiem o trójkątnej twarzy,
haczykowatym nosie, delikatnych wąsach i w niewielkich okularach.
W zestawieniu z Benhamou inspektor wyglądał odrobinę karykaturalnie.
Obaj czekali właśnie na swą kolejną ofiarę. Około 17.30 z eleganckiej willi
wyszedł jakiś mężczyzna. Szczupły, niewysoki, z lekko kręconymi włosami
i powyżej pięćdziesiątki, wyglądał niepozornie, ale sprawiał wrażenie
dystyngowanego. Schowane za złotymi okularami oczy błyszczały inteligencją.
Dobrze ubrany – szary garnitur, zimowa kurtka z foczego futra. Dopiero co
wrócił wraz z żoną i dwójką dzieci z wyjazdu na narty. Jego zielony citroën DS
stał w garażu.
„To on” – pomyślał z satysfakcją Benhamou. „Czesław Bojarski”. Widok
mężczyzny zdziwił jednak komisarza: spodziewał się raczej uzbrojonego
bandyty, a nie filigranowego dżentelmena. Na umówiony sygnał trzech
policjantów spokojnie wyszło naprzeciw eleganckiemu panu, pozorując chęć
rozmowy. Mężczyzna nie wyglądał na zaniepokojonego czy przestraszonego.
Nagle funkcjonariusze rzucili się na niego, przygwoździli go do ziemi
i skrępowali. Bojarski próbował stawiać opór, ale szybko uznał, że nie ma to
sensu. Przestał walczyć. Wtedy podjechały pozostałe samochody. Benhamou
energicznie trzasnął drzwiami. Cała grupka skierowała się w stronę willi.
Wchodząc przez żelazną bramę, policjanci nie mogli nie zauważyć
zadbanego ogrodu i pięknego balkonu na pierwszym piętrze. Gdy znaleźli się
w domu, uderzył ich luksus umeblowania. Benhamou nie zamierzał jednak
podziwiać wnętrz. Kazał odprowadzić zaskoczoną żonę Bojarskiego i jego
dzieci do salonu, sam zaś zamknął się z aresztowanym w kuchni i kazał mu
usiąść.
– Cóż zamierza pan robić w moim domu? – zapytał gniewnie gospodarz
z wyraźnym słowiańskim akcentem, widząc, że policjanci rozpoczęli
skrupulatne przeszukiwanie mieszkania.
Zamiast odpowiedzieć, Benhamou pokazał mu plik fałszywych banknotów
stufrankowych i bez zbędnych wstępów oświadczył, że dwóch wspólników
Bojarskiego zostało już złapanych i do wszystkiego się przyznało.
Bojarski, choć wzburzony, odparł spokojnie, nawet z lekką satysfakcją:
– Panowie, nie traćcie czasu. Niczego tu nie znajdziecie.
Jak Benhamou wpadł na trop polskiego fałszerza?

Pod koniec września 1963 r. do lokalu poczty przy rue Turgot w 9 dzielnicy
Paryża (według niektórych źródeł chodziło o placówkę w 17 dzielnicy) wszedł
przystojny, niebieskooki blondyn, trochę po trzydziestce. Zbliżył się do okienka.
Pracownica kojarzyła tego sympatycznego, dobrze ubranego mężczyznę
o owalnej, wzbudzającej zaufanie twarzy i słowiańskim typie urody. Nie
przyszedł tu po raz pierwszy. Jak zwykle zamierzał zakupić obligacje skarbu
państwa. Lekko słowiański akcent, z jakim wypowiadał swą prośbę, dodawał mu
tylko uroku. Tradycyjnie już wyciągnął plik 10 nowiutkich stufrankowych
banknotów (równowartość bardzo dobrej miesięcznej pensji), tak zwanych
bonapartówek, i wymienił je na warte tę samą sumę obligacje.
Uśmiechając się niefrasobliwie, opuścił lokal, odprowadzany wzrokiem
urzędniczki.

Kilka dni później pracownik Banku Francji przyciągnął do swego biurka


w jednym z pomieszczeń technicznych siedziby głównej banku w Hôtel de
Toulouse w 1 dzielnicy Paryża pokaźny worek wypełniony banknotami.
Banknoty te nie przeszły egzaminu w jednej z nowych, wówczas
supernowoczesnych, maszyn weryfikujących autentyczność pieniędzy
napływających z różnych instytucji państwowych. Maszyny odrzucały banknoty
niespełniające wymogów: najczęściej były po prostu bardzo zużyte. Albo
podejrzane. Następnie odrzucone jednostki trafiały automatycznie do
specjalnych worków. Wypełnione worki przejmował wyznaczony pracownik,
którego zadaniem było ręczne skontrolowanie, czy wszystko jest w porządku.
I do tej pracy zabrał się w początkach października 1963 r. wspomniany
urzędnik, kiedy wreszcie usiadł przy biurku. Jak zwykle szybko uporał się
z większością zawartości worka – podartymi i zużytymi banknotami. Nagle
jednak jego wzrok natrafił na 10 doskonale zachowanych stufrankówek. Zaczął
im się uważnie przyglądać. Nie mógł zrozumieć, dlaczego maszyna je odrzuciła.
Wyglądały na pierwszy rzut oka zupełnie normalnie. „Pora przyjrzeć im się
uważniej” – pomyślał zaciekawiony.
Standardowo zaczął od przetestowania papieru – wydawał się w porządku,
jednak doświadczone palce urzędnika podpowiadały mu, że może być
nieznacznie cieńszy. Wprawnym okiem przeanalizował znak wodny. Tutaj
odpadały już praktycznie wszystkie fałszywki. Bardzo rzadko zdarzało się, by
fałszerze byli w stanie choćby zamarkować tę formę zabezpieczeń. Zdumiony
pracownik stwierdził jednak, że znaki wodne w podejrzanych stufrankówkach są
na swoim miejscu. Zrozumiał, że natrafił na zupełnie wyjątkową sprawę.
Podniecony, zaczął badać znaki wodne milimetr po milimetrze i porównywać je
z oznaczeniami na stuprocentowo prawdziwym banknocie. Doświadczenie
pozwoliło mu wyłapać niuanse: w podejrzanym znaku wodnym dostrzegł
delikatne niedokładności. Oblicze Napoleona, widoczne bez problemu na
oryginale, tutaj było... jakby rozmazane?
Odkładając lupę, ekspert głęboko odetchnął. Zdał sobie sprawę z dwóch
rzeczy: po pierwsze, banknoty rzeczywiście były sfałszowane. Po drugie, nigdy
w swej karierze nie zetknął się z tak doskonałymi podróbkami. Nie zwlekając,
poinformował o tym ważnym odkryciu przełożonych.
Okazało się, że najwyżsi urzędnicy Banku Francji spotkali się już
z podobnymi przypadkami. Od kilku miesięcy współpracowali w tej sprawie
z Biurem do Walki z Fałszerstwem Pieniędzy francuskiej policji (znanym pod
skrótem OCRFM), w którym działali Benhamou i Ducassou. Do tej pory, oprócz
samych informacji o pojawieniu się banknotów, brakowało jakiegokolwiek
punktu zaczepienia dla śledztwa. Teraz, w październiku 1963 r., nastąpił
przełom: udało się ustalić, że zidentyfikowany przez eksperta plik został
przekazany z lokalu poczty przy rue Turgot w 9 dzielnicy Paryża.

– Ach, tak, przypominam sobie – odparła po chwili wahania urzędniczka poczty.


Dwaj policjanci, wysłani na rue Turgot przez komisarza Benhamou, spytali
ją właśnie, czy kojarzy osobę posługującą się plikami nowych banknotów
stufrankowych. Prawdę mówiąc, nie liczyli na wiele, i teraz mile się
rozczarowali.
– Ten pan był tu ostatnio pod koniec września – kontynuowała kobieta. –
Wymienił równowartość tysiąca franków na obligacje państwowe.
Zapamiętałam go dlatego, że regularnie do nas przychodził i zawsze kupował
tylko małą liczbę obligacji.
Skoro przychodził do tej pory, mógł przyjść ponownie. Benhamou zlecił
dyskretną obserwację lokalu poczty. Czuł, że pochwycił trop.

Kilka tygodni później, na początku grudnia, sympatyczny blondyn zjawił się


w swoim ulubionym urzędzie pocztowym. Jak zwykle podszedł z uśmiechem do
okienka i poprosił o obligacje państwowe, wyciągając plik stufrankowych
banknotów. Pouczona przez policję urzędniczka obsłużyła go, jak gdyby nigdy
nic.
Mężczyzna pożegnał się i wyszedł bez pośpiechu. W ślad za nim dyskretnie
ruszyli funkcjonariusze Sûreté.
– Nie chcę przypadkowego pośrednika – ostrzegł ich wcześniej Benhamou. –
Chcę złapać całą bandę!
Blondyn długo kręcił się po mieście, robił różne zakupy, zatrzymał się
w kawiarni. Wreszcie wszedł do budynku przy place de la Porte de Champerret
w 17 dzielnicy Paryża, po czym otworzył drzwi jednego z lokali. Policyjni
obserwatorzy uznali, że to jego mieszkanie. Nie pomylili się.

Od tej pory wydarzenia potoczyły się szybko. Bez problemu ustalono personalia
właściciela mieszkania: był nim 36-letni Alexis Chouvaloff (Szuwałow),
Rosjanin naturalizowany we Francji, wywodzący się z licznej społeczności
emigrantów rosyjskich, osiedlających się w Paryżu od czasu rewolucji
bolszewickiej. Policja zaczęła uważnie obserwować podejrzanego i gromadzić
dane na jego temat. Pracował jako sprzedawca samochodów, miał młodą żonę,
właśnie spodziewającą się dziecka. Na pierwszy rzut oka wiódł zupełnie
normalne życie. Szybko jednak ustalono, że mniej więcej kilka miesięcy
wcześniej to życie uległo istotnemu przeobrażeniu. Alexis kupił wygodne
mieszkanie (właśnie przy place de la Porte de Champerret) i zaczął prowadzić
tryb życia, który trudno było uzasadnić skromnymi dochodami sprzedawcy
samochodów.
Zauważono również, że państwo Chouvaloffowie nie udzielali się
towarzysko. Bardzo często odwiedzał ich jednak pewien mężczyzna w średnim
wieku i średniej postury. Okazał się nim 47-letni polski emigrant, Antoni
Dowgierd, pracujący jako tłumacz specjalista w jednej z państwowych instytucji
o profilu technicznym. Był żonaty i mieszkał przy rue Soyer w Neuilly-sur-
Seine, tuż przy granicy Paryża.
Szybko wyjaśnił się powód częstych odwiedzin Antoniego u państwa
Chouvaloffów: żona Antoniego była siostrą Alexisa. Policjanci byli
rozczarowani – ta okoliczność w naturalny sposób wyjaśniała bliskie kontakty
obu mężczyzn. Jedna rzecz nie dawała im jednak spokoju: Dowgierd, podobnie
jak Alexis, prowadził tryb życia, który nie za bardzo korespondował z jego
ograniczonymi zarobkami. Nie była to jakaś ostentacja, ale przy skrupulatnej
inwigilacji drobne sprawy łatwo wychodziły na wierzch i dawały do myślenia.
Czerwona lampka alarmowa zaświeciła w momencie, gdy funkcjonariusze
stwierdzili, że Dowgierd, tak jak Chouvaloff, ma zwyczaj robienia licznych, acz
drobnych zakupów, posługując się stufrankowymi banknotami.
„Bingo” – pomyślał Benhamou.

Nadszedł ranek 17 stycznia 1964 r. Po trzech miesiącach obserwacji polskiego


i rosyjskiego emigranta wreszcie można było przystąpić do działania. Krótko
przed południem Chouvaloff odwiedził swego szwagra w biurze przy rue de
Provence, gdzie ten ostatni pracował. Rosjanin wyszedł już po pięciu minutach,
niosąc w ręku skórzaną teczkę. Funkcjonariusze uznali to za dobry pretekst do
interwencji. Podeszli do Alexisa i zażądali ujawnienia zawartości teczki, nie
podając konkretnych powodów.
Mimo wszystko zaskoczyło ich nagłe zdenerwowanie Chouvaloffa.
Mężczyzna potulnie otworzył teczkę. Policjanci nie mogli lepiej trafić: w środku
znajdowały się obligacje oraz sto fałszywych banknotów stufrankowych.
Zdumienie funkcjonariuszy wzrosło jeszcze bardziej, kiedy Alexis nagle
zupełnie się rozsypał i spontanicznie, w rozgorączkowaniu, zaczął pośpiesznie
wyrzucać z siebie słowa:
– To mój szwagier, Antoni Dowgierd, wciągnął mnie w tę całą historię! On
zna kogoś, kto produkuje fałszywe banknoty. Płaci mu równowartość 62,5
prawdziwego franka za jeden stufrankowy banknot! Ale ten fałszerz przyjmuje
tylko obligacje skarbowe albo złoto!
Alexis został zatrzymany, wkrótce potem aresztowano też jego szwagra.
Przesłuchanie Dowgierda odbyło się w pomieszczeniach ORFM w obecności
komisarza Benhamou. Dowgierd szybko zdradził nazwisko owego fałszerza: to
Polak, Czesław Bojarski, mieszkający w Montgeron, w eleganckiej willi.
Benhamou postanowił działać błyskawicznie. Obawiał się, że Bojarski
w każdej chwili może zniknąć. Wziął kilku podwładnych. Mężczyźni pobiegli
w stronę samochodów.
– Uważajcie! – ostrzegł policjantów Benhamou, spodziewając się
ryzykownej przeprawy z domniemanym hersztem złodziejskiej bandy – Bojarski
może być uzbrojony, może chcieć chronić swoją wolność. Jeśli będzie trzeba,
nie wahajcie się użyć broni!
Policjanci ruszyli z piskiem opon. Mieli podwójne szczęście: po pierwsze,
niczego nieświadomy Bojarski akurat tego samego dnia wrócił do domu
z rodzinnego wyjazdu w góry. Po drugie, nie był żadnym szefem gangu i miał
raczej pokojowe zamiary.
Przed 16.00 policyjne wozy zajechały do Montgeron.

Kim był Czesław Bojarski? Jak się okazuje, w pojedynkę potrafił przez lata
spędzać sen z powiek wielu francuskim bankierom i policjantom, a także rzucić
wyzwanie całemu przemysłowi środków płatniczych. Nie wpadłby, gdyby nie
krótkowzroczne działania wspólników. Był inżynierem, architektem,
żołnierzem, tułaczem, emigrantem, artystą, rzemieślnikiem. Pechowym
i niedocenionym wynalazcą. Fałszerzem i oszustem. Dzielił z pozostałymi
bohaterami tej książki głęboką pasję: żarliwe, silniejsze od rozsądku i norm
etycznych pragnienie bycia kimś innym, niż jest się w rzeczywistości; potrzebę
ukrywania swej prawdziwej tożsamości. Chęć zakładania maski
i przekonywania innych, że to prawdziwa twarz.
Pragnienie to nierozerwalnie łączyło się z żądzą przezwyciężenia ograniczeń
środowiskowych i materialnych; nie tyle wyrwania się z zaklętego kręgu
ubóstwa, ile rozerwania tego kręgu drogą oszustwa; pójścia na skróty
w kierunku bogactwa lub/i sławy. Spośród opisywanych w poszczególnych
rozdziałach postaci Bojarski zapewne najmniej pragnął właśnie sławy. Pieniądze
w zupełności mu wystarczały. Bez wahania można go też uznać za
autentycznego artystę. Autentycznego, choć fałszerza.
O jego polskim życiu nie wiadomo za wiele. Czesław Jan Bojarski urodził
się w październiku 1912 r. w Łańcucie, jeszcze w zaborze austriackim. Wcześnie
stracił matkę. W wolnej Polsce ukończył szkołę powszechną, gimnazjum i zdał
maturę. Rozpoczął studia w Politechnice Lwowskiej, by potem przenieść się do
Wyższej Szkoły Technicznej w ówczesnym Wolnym Mieście Gdańsk. Nie
wiadomo, czym była spowodowana ta przeprowadzka. W każdym razie
w 1939 r., tuż przed wojną, Bojarski ukończył studia z tytułem inżyniera
architekta. Takie wykształcenie potwierdza jego zdolności manualne
i techniczne.
Jego wojenne losy są trudne do ustalenia. Jako że posiadał wyższe
wykształcenie, w kampanii wrześniowej służył w randze podoficera.
Prawdopodobnie po wrześniu dostał się do niewoli i jakiś czas przebywał na
terenie Węgier. Według innych źródeł uciekł z niemieckiego transportu Polaków
udających się na roboty przymusowe do Rzeszy. W każdym razie na pewno
udało mu się zbiec i przedostać do Francji, gdzie dołączył do polskiej armii.
Związek ten nie był jednak zbyt silny, gdyż w 1940 r. Bojarski nie ewakuował
się wraz z innymi żołnierzami do Wielkiej Brytanii, tylko pozostał
w okupowanej wówczas przez Niemców Francji. Osiadł w malowniczej
miejscowości Vic-sur-Cère na środkowym południu, na granicy dzisiejszego
Parku Regionalnego Wulkanów Owernii (gdzieś w tamtych stronach ukrywał się
główny bohater powieści Pachnidło).
Pobyt na głębokiej prowincji w marionetkowym państwie Vichy pozwalał na
stosunkowo normalne życie w cieniu wielkiej wojny. Choć nie dotykała ona
bezpośrednio Vic-sur-Cère, w okupacyjnej rzeczywistości trudno było związać
koniec z końcem. Czesław imał się różnych zajęć. Liczył też na swoją
pomysłowość. W 1943 r. opatentował projekt specjalnej, sferycznej zatyczki do
pojemników. Skonstruował też model ruchomego fotela z drewna. Nie był to
jednak czas sprzyjający tego typu wynalazkom.
Tuż po wojnie, jeszcze w 1945 r., przeniósł się do Paryża, licząc, że
w wielkim mieście otworzą się przed nim szersze perspektywy. Pogrążone
w kryzysie Miasto Świateł, z całą armią bezrobotnych, nie oferowało jednak
wielu możliwości – szczególnie że Bojarski słabo znał francuski. W związku
z tym mógł podejmować się tylko najprostszych prac. Na krótko znalazł
zatrudnienie w przemyśle obuwniczym jako zwykły robotnik. Takie zajęcie nie
odpowiadało jednak ani jego ambicjom, ani wykształceniu. Postanowił je rzucić
i żyć jedynie ze swoich wynalazków. W 1946 r. opatentował autorski projekt
szczoteczki do zębów i kolejną wersję zatyczki na pojemniki. Zaprojektował też
prekursorski plastikowy ołówek, nowy rodzaj maszynki do golenia, a także
model kapsułek na kawę (w tym czasie rozwijano technologię elektrycznych
ekspresów do kawy). Chcąc rozpocząć produkcję tych wynalazków, powołał do
życia przedsiębiorstwo o nazwie Obtura. Niestety, firma splajtowała. 34-letni
wynalazca był bankrutem.
Przed stoczeniem się na dno uratowała Bojarskiego kobieta: w kwietniu
1948 r. ożenił się z kilka lat młodszą Francuzką, Suzanne Teissedre. Stosunkowo
zamożni rodzice Suzanne kupili piętrowy domek w Bobigny pod Paryżem,
a młoda para mogła w nim zamieszkać. Wkrótce małżonkowie doczekali się
dwójki dzieci. Można jednak wyobrazić sobie rozgoryczenie Czesława:
wykształcony inżynier i architekt, zdolny wynalazca poniósł klęskę biznesową
i, borykając się z brakiem zatrudnienia, żył skromnie, właściwie na utrzymaniu
swych teściów. Ambitny mężczyzna czuł się niedoceniany, a jednocześnie
uważał, że jemu i jego rodzinie należy się więcej. Zapewne to właśnie
pragnienie, spotęgowane niepowodzeniami legalnych przedsięwzięć i zranioną
ambicją, pchnęło go na drogę oszustwa.

Zapewne wtedy właśnie narodził się pomysł fałszowania pieniędzy. Szwendając


się w poszukiwaniu pracy, Czesław miał dużo czasu na myślenie. I czytanie –
w 1949 r. zaczął pilnie studiować specjalistyczne prace dotyczące produkcji
materiałów papierniczych. Liczył, że w połączeniu z jego praktyczną
wyobraźnią wynalazcy przyniesie to jak najlepsze efekty.
Nie przeliczył się. U pewnego handlarza starzyzną kupił za bezcen stary,
okrągły pojemnik, umieszczony w swego rodzaju drewnianej ramie. Po
odpowiednich poprawkach zaczął on przypominać miniaturową kadź, w której
dało się wytwarzać masę papierniczą. Bojarski pod byle pretekstem przygotował
na pierwszym piętrze domku mały warsztat. Nie pozwalał nikomu do niego
wchodzić. W tajemnicy przed żoną zainstalował tam ową kadź wraz
z własnoręcznie wykonaną przekładnią. Pracował tylko nocą, by nie budzić
podejrzeń najbliższych. Eksperymentował z różnymi materiałami, których
połączenie w efekcie miało dać papier do złudzenia przypominający ten
używany do produkcji banknotów.
Postanowił skupić się na produkcji banknotów tysiącfrankowych
z podobizną kardynała Richelieu (chodziło o tzw. stare franki, sprzed
denominacji z 1960 r.). W pracy wykorzystywał swój niedoceniony pionierski
ołówek z plastiku. Po roku prób był gotowy: wypuścił pierwsze banknoty. Nie
były jeszcze doskonałe, ale Bojarski postępował cierpliwie i ostrożnie. Dzięki
temu nie wpadł i powoli zwiększał swoje aktywa. Po pewnym czasie zakupił
kolejne urządzenia, części i przedmioty, które przerabiał na sprzęt do
minifabryki pieniędzy, przeniesionej ze składziku na piętrze do dobrze
osłoniętego zakątka w ogrodzie. Wciąż w tajemnicy przed rodziną. Zbywał
pytania o źródła dochodów, a że wpływy nie były jeszcze imponujące,
ogólnikowe tłumaczenia o działalności handlowej w zupełności wystarczały.
Często podróżował po kraju, skupował duże ilości papierosów, długopisów,
pędów kwiatów i krzesiwa, co uwiarygadniało jego tłumaczenia. Wszystkich
tych rzeczy nie potrzebował jednak do handlu.
W połowie lat pięćdziesiątych był w stanie upłynniać 1500 banknotów
miesięcznie (dało się za to kupić dwa dobre samochody). Miał zwyczaj
podróżowania po Francji nocnymi pociągami. Dzięki temu mógł upłynniać
podróbki w różnych, odległych od siebie miejscach, nie korzystając przy tym
z hoteli i nie pozostawiając widocznych śladów swojej obecności. Rozwiązanie
proste i skuteczne. Jak sam potem obliczał, do czasu wprowadzenia nowej
stufrankówki wyprodukował podróbki warte ok. 300 mln starych franków –
równowartość ponad 1,5 mln butelek czerwonego wina stołowego.
Proceder stawał się jednak niebezpieczny, a policja i banki coraz bardziej
gorączkowo szukały źródeł fałszywek. W 1957 r. Bojarski skupił się więc na
bardziej dochodowym i chwilowo bezpieczniejszym fałszerstwie: podrabianiu
banknotów pięciotysięcznych nazywanych „terre et mer” („ziemia i morze”)
według wzoru z 1949 r. Choć nie był całkowicie zadowolony z efektu,
zaryzykował i wykorzystał podrobione pieniądze podczas rodzinnych wakacji
w nadmorskiej miejscowości Royan w Akwitanii. Wcześniej tego nie robił.
Teraz płacił w Royan fałszywkami w hotelu i na stacji benzynowej, kupował
ubrania i robił niewielkie zakupy. I choć nie wpadł, w obiegu znalazło się na tyle
dużo podrobionych pieniędzy, by wzbudziło to zainteresowanie nie tylko policji
oraz banków, ale nawet polityków. Wszyscy byli przekonani, że pojawiła się
potężna i niebezpieczna grupa przestępcza. Oceniano, że w proces fałszowania
musiało być zaangażowanych co najmniej dziesięciu specjalistów, nie licząc
członków gangu odpowiedzialnych za upłynnianie towaru. Liczono się
z istnieniem profesjonalnej siatki operującej na terenie całej Francji, a może
i dalej. Bojarski po raz kolejny nie został doceniony.
Przez kolejne kilka lat niespełniony wynalazca bezkarnie, ale z wyczuciem
i ostrożnie, korzystał ze swych zasobów. W 1960 r. – tym samym, kiedy
przeprowadzono denominację i rozpoczęto wymianę pieniędzy – kupił ziemię
w podparyskim Montgeron i rozpoczął budowę wymarzonego domu. Mógł
wreszcie wyżyć się jako architekt, wydając przy okazji setki tysięcy franków –
częściowo fałszywych, częściowo pochodzących od zawsze hojnych teściów.
We wrześniu 1960 r. rodzina Bojarskich przeniosła się do eleganckiego
domostwa. Zachwycona żona i ucieszone dzieci nie zastanawiały się zbytnio,
jakim cudem niezatrudniony nigdzie mąż i ojciec jest w stanie zapewnić im tak
wysoki komfort życia.
Członkowie rodziny nie wiedzieli też, że Czesław przemyślnie ukrył
w zabudowaniach nowe, doskonale wyposażone laboratorium, gdzie zamierzał
się zmierzyć z największym wyzwaniem swego fałszerskiego życia – nowym
frankiem. Miał do dyspozycji minifabrykę papieru, domowej roboty blaszane
matryce, mieszalnię tuszów, naczynia do podrabiania znaków wodnych, a nawet
autorską maszynę do postarzania pieniędzy. A przede wszystkim – talent,
pomysłowość i brak skrupułów.
Stufrankowy „bonaparte” był jednym z najnowocześniejszych banknotów
ówczesnej Europy. Olbrzymim nakładem kosztów udało się państwu
francuskiemu wytworzyć serię środków płatniczych z niezwykle
zaawansowanymi znakami wodnymi o niespotykanym stopniu szczegółowości.
Tym większe było zaskoczenie bankierów i policjantów, gdy po pewnym czasie
na rynku pojawiły się fałszywe nowe stufrankówki, na pierwszy rzut oka nie do
odróżnienia od oryginalnych.
Bojarski doskonale zdawał sobie sprawę, że najważniejszy jest papier. Jeśli
sprzedający nie nabierze podejrzeń co do jego faktury, nie będzie dalej
sprawdzał autentyczności pieniądza. Jak zatem rozwiązać problem
z nowoczesnym papierem stufrankówki? Wystarczyły czas i pomysłowość: by
uzyskać specyficzną fakturę, Bojarski rozpuszczał w wodzie bibułę od
papierosów i papier kalkowy, po czym całą masę mieszał w mieszarce własnej
konstrukcji. Żmudne eksperymenty z tuszami, gromadzonymi w pojemnikach po
mleku skondensowanym, pozwoliły na uzyskanie właściwego koloru „farby”.
Dzięki swym zdolnościom artystycznym Bojarski wykorzystywał ją do pełnych
precyzji, ale i finezji prac grawerskich. Chałupniczo dostosowana prasa
(z własnoręcznie wykonanymi mosiężnymi matrycami) formowała arkusze we
właściwym kształcie i o odpowiedniej grubości. Gotowe banknoty twórca
wrzucał do elektrycznego miksera własnego pomysłu i mieszał je z... kurzem
i popiołem (zbieranym często w kościołach), co dawało świetny efekt
postarzenia. Niczym naukowiec i odkrywca przez długie noce eksperymentował,
przeprowadzał próby i doświadczenia, szukając jak najlepszego rozwiązania.
Efekt był oszałamiający. Jeszcze żadnej fałszerskiej szajce nie udało się tak
dobrze podrobić jednocześnie faktury papieru, znaków wodnych i grafiki.
Bojarski osiągnął poziom, który po dziś dzień pozostaje świętym graalem dla
oszustów i nocnym koszmarem dla bankowców. Dopiero kilkugodzinna analiza
eksperta była w stanie wykazać minimalne różnice między fałszywką
a oryginałem. Bojarski nie zdołał odtworzyć wszystkich zabezpieczeń.
Z niektórych nawet nie zdawał sobie sprawy: stawały się one widoczne tylko
przy użyciu specjalistycznego sprzętu, konstruowanego według tajnych
specyfikacji w zakładach pracujących dla państwa.
Ponadto pod mikroskopem uwidaczniały się niedostrzegalne gołym okiem
nieścisłości. Jeden z kosmyków włosów Napoleona był odrobinę za długi.
Zabrakło jednego płatka w malutkim kwiatku odwzorowanym w lewym górnym
rogu banknotu. Róż pokrywający kołnierzyk cesarza Francji przy dłuższej
obserwacji wydawał się ciut za żywy. Czarna farba drukarska – niemal
niedostrzegalnie zbyt mało nasycona. Warstwa farby, nie do odróżnienia od
oryginału jeśli chodzi o wygląd, przy dokładnym dotyku specjalisty okazywała
się minimalnie za gruba.
Były to różnice tak niewielkie, że właściwie tylko podkreślały niesłychaną
precyzję i jakość fałszywek. Można powiedzieć, że indywidualny geniusz,
pracowitość i konsekwencja w dążeniu do celu raz jeszcze przechytrzyły
biurokratyczną machinę. Szkoda, że w oszustwie.
Tymczasem śledczy, z Emile’em Benhamou i Albertem-René Ducassou na
czele, zaalarmowani krążącymi fałszywkami, nie zdawali sobie sprawy, że za
nierozwiązaną zagadką banknotów z lat pięćdziesiątych i obecną aferą stoi jedna
i ta sama osoba. Jedna – i jedyna. Ciągnące się miesiącami śledztwo nie
przynosiło żadnych rezultatów. Do czasu kiedy Bojarski popełnił pierwszy błąd
i dopuścił do swego biznesu ludzi znacznie mniej inteligentnych i ostrożnych niż
on sam.

Biorąc pod uwagę cierpliwość i rozwagę Bojarskiego, a także niezwykły jak na


oszusta brak zbytniej zachłanności, można przypuszczać, że mógłby wodzić za
nos wszystkich francuskich policjantów, ekspertów i bankierów do końca życia.
Prowadziłby sielskie i anielskie życie w podparyskiej willi. Adorowałby żonę,
codziennie odwoził dzieci do liceum swym zielonym citroënem, a nocami
zamykał się w tajemniczym warsztacie, o którym nikt nie wiedział. Sąsiedzi
wciąż uważaliby go za dyskretnego, eleganckiego pana, może trochę
zadzierającego nosa. I tak pobił wszelkie fałszerskie rekordy, pozostając
bezkarnym przez ładnych kilkanaście lat. I to nie on osobiście doprowadził do
wpadki. Zgubiła go – mimo wszystko – zachłanność i chęć wykorzystania
dodatkowego sposobu upłynniania fałszywek. Ale także pragnienie pomocy
rodakowi w potrzebie. W tym biznesie sentymenty okazują się jednak
śmiertelnie niebezpieczne.
Genialny szef i niezbyt rozgarnięci pomocnicy automatycznie kojarzą się
z duńskimi komediami o gangu Olsena. Sprawa Bojarskiego jest jednak nieco
bardziej skomplikowana. Początek drogi do upadku można wyznaczyć na koniec
1962 r., kiedy to do willi Bojarskiego zapukał Antoni Dowgierd, nerwowo
przestępując z nogi na nogę. Panowie nie byli może przyjaciółmi, ale dość
dobrymi znajomymi. Spotykali się nieraz w Montgeron, wcześniej w Bobigny.
Obaj byli polskimi emigrantami i to ich łączyło.
Teraz Dowgierd bardzo liczył na tę narodową solidarność. Borykając się
z trudnościami finansowymi, chciał bowiem prosić Bojarskiego o pożyczkę. Ten
nie tylko zgodził się pożyczyć koledze 2 tysiące nowych franków, ale też
później – kiedy ten skarżył się na trudności z oddaniem sumy – zaproponował
mu, w najgłębszej tajemnicy, interes. Dowgierd miał pomóc oszustowi
w upłynnianiu fałszywych banknotów. Z każdych podrobionych 100 franków
zobowiązał się oddawać Bojarskiemu 62,5 prawdziwego, a resztę mógł
zachować dla siebie. Skąd taka dziwna proporcja? Początkowo fałszerz chciał
zachować dla siebie dwie trzecie, Dowgierd przekonał go jednak do dodania
jeszcze „kosztów upłynnienia” w wysokości kilku franków – równowartości
paczki papierosów. Krakowskim (czy raczej podparyskim) targiem stanęło na
62,5 do 100.
Bojarski dobitnie tłumaczył nowemu wspólnikowi, że może wymieniać
banknoty tylko na obligacje skarbowe, ewentualnie złote monety („ludwiki”).
Absolutnie zabronione było upłynnianie pieniędzy w tym samym miejscu.
Zawsze trzeba było wybierać inny urząd. No i oczywiście Dowgierd miał
nikomu o niczym nie mówić! Wspólnik solennie przyrzekł przestrzegać tych ​‐
zasad.
Interes zaczął się kręcić. W kolejnych miesiącach Antoni upłynnił tysiące
fałszywych franków. Wiosną 1963 r., coraz bardziej pewny siebie, zapomniał
o przestrogach Bojarskiego. Wtajemniczył w całą sprawę szwagra – Alexisa
Chouvaloffa. Chciał tylko pomóc jemu i swojej siostrze. Wcześniej jednak
lojalnie poinformował Bojarskiego o swych zamiarach. Fałszerz, któremu coraz
trudniej było jednocześnie fabrykować trudne do podrobienia franki i upłynniać
je w czasie długich i męczących podróży, drugi raz uległ chciwości. Zgodził się
podjąć ryzyko. I w jego przypadku sprawdziła się stara zasada, że apetyt rośnie
w miarę jedzenia.
W przeciwieństwie do wykształconych i doświadczonych Polaków młodszy
Rosjanin nie cechował się jednak zbytnią ostrożnością i wyobraźnią. Co prawda
Dowgierd przekazał mu wszystkie ostrzeżenia Bojarskiego, ale natrafiły one na
twardy grunt. Antoni nie przewidział, że beztroski Chouvaloff szczególnie
upodobał sobie pewną pocztę przy rue Turgot...

Był już wieczór 17 stycznia 1964 r. Policjanci od kilku godzin przeszukiwali cal
po calu posiadłość Bojarskiego. Żona i dzieci nie wiedziały, o co chodzi.
Czesław był coraz bardziej wściekły, widząc systematyczne demolowanie jego
własności. Funkcjonariusze nie oszczędzali stropów i futryn. W samochodzie
odnaleziono prawie 7 tysięcy franków. Prawdziwych. Co chwila któryś
z policjantów informował o złotej monecie czy przedmiocie, albo o kolejnym
pliku obligacji skarbowych. W sumie wartość odnalezionych bonów zbliżyła się
do 72 mln (w starych frankach), co było olbrzymią sumą: tysiąckrotnością
średniej pensji. Odkryto również warsztat z dziwnymi, podejrzanymi
urządzeniami, ale bez jakichkolwiek śladów fałszywek. Oczywiście pojawiły się
pytania, jak w zasadzie bezrobotny Bojarski mógł to wszystko zdobyć i do czego
służył warsztat. Znalezione materiały nie były jednak kompromitujące, nie
mogły też posłużyć jako dowody na fałszerską działalność Polaka.
Benhamou czuł coraz większą bezsilność. Czy miał przegrać w chwili, gdy
znalazł się tak blisko rozwiązania najważniejszej sprawy w swoim życiu?
W miarę upływu czasu Bojarski, mimo wściekłości, zyskiwał na pewności
siebie, a nerwy coraz lepiej ukrywał pod maską drwiny.
I w tej pewności by wytrwał, gdyby nie całkowity przypadek. Policjanci
skrupulatnie przeszukiwali warsztat usytuowany obok gabinetu Bojarskiego,
coraz mniej jednak wierząc w sukces. Bojarski tłumaczył, że pracował tutaj nad
swoimi wynalazkami, co akurat ​było prawdą. W kącie warsztatu stał sejf.
Właściciel pokrętnie tłumaczył, że zgubił do niego klucz. Po tym, jak Benhamou
zadecydował, że w takim razie wezwie specjalistów z Sûreté, Czesław
z ociąganiem zmienił zdanie, nie chcąc najpewniej, by wizyta funkcjonariuszy
się przedłużyła. Odnalazł klucz i otworzył sejf. W środku znajdowała się
największa z dotychczasowych kupka franków i obligacji. Całkowicie
prawdziwych.
W tym momencie źródła nieco różnią się w opisie wypadków. Według
niektórych jeden z policjantów miał przypadkiem rozlać wodę w kącie warsztatu
i ze zdumieniem spostrzec, że spływa ona niżej. Według innych funkcjonariusz
o nazwisku Martinet nagle postanowił mocno uderzyć nogą w podłogę. Liczył,
że może natrafi na jakąś skrytkę z fałszywkami. Odgłos okazał się podejrzanie
głuchy. Rozgorączkowani funkcjonariusze odrzucili kilka warstw linoleum
i zaczęli systematycznie walić w drewnianą podłogę. Głuchy odgłos zaprowadził
ich w pobliże małej kuchenki zamocowanej w warsztacie. Podłoga trzymała
jednak mocno, nic nie wskazywało na to, by coś się pod nią kryło.
Nie wiedząc, co robić dalej, policjanci odsunęli kuchenkę. Tętno Bojarskiego
skoczyło do góry. Jeden z funkcjonariuszy dostrzegł czarną obudowę z czymś na
kształt włącznika. Bezwiednie, bez specjalnego namysłu, włączył przycisk.
Bojarski spuścił głowę. Było tak blisko!
Zdumieni policjanci zamarli, obserwując wolno unoszącą się część podłogi,
napędzaną cichym, malutkim silnikiem elektrycznym domowej roboty.
Zaświecili latarkami. Ich oczom ukazał się zarys niewielkich, drewnianych
schodków prowadzących w głąb. Tego żaden z poszukujących się nie
spodziewał. Liczyli na jakąś skrytkę, odnaleźli prawdziwy sezam.
Trzech funkcjonariuszy ostrożnie, w pochylonej pozycji, zagłębiło się
w otwór. Nagle, pod zbyt dużym ciężarem, delikatne schody się załamały.
Pierwszy policjant z krzykiem wpadł w czarną dziurę, dwaj pozostali zdołali się
zatrzymać, nie szczędząc przekleństw. Tymczasem pechowy funkcjonariusz
powoli podnosił się z ziemi dwa metry niżej, otrzepując mundur z kawałków
drewna. Z włączoną latarką rozejrzał się dookoła. Światło prześliznęło się po
dwóch niewielkich prasach drukarskich, ręcznie przerabianych, po jakiegoś
rodzaju wirówce, dużej szklanej butli umocowanej drutami do góry dnem
(z kauczukowymi rurami wystającymi z szyjki), ściennym wentylatorze,
pojemnikach po mleku skondensowanym, a także po mniej więcej dwudziestu
warstwach dziwnych deseczek umieszczonych na kolejnej butli, pokrytych
jakimś białym, włóknistym materiałem i rozdzielonych centymetrowymi,
czarnymi podpórkami. Wyglądało to jak laboratorium szalonego naukowca.
Po chwili na każdej z deseczek policjant ujrzał skrupulatnie rozłożone w trzy
rzędy po pięć sztuk, suszące się stufrankówki. Inne, wysuszone już banknoty
leżały setkami na uboczu, na specjalnych rusztach.
– Mamy to! Wszystko tu jest! – zawołał policjant z radością mimo bólu
spowodowanego upadkiem.

Późnym wieczorem Bojarski, pozostawiając swych najbliższych w głębokim


szoku, został zawieziony do siedziby ORFM w centrum Paryża. Zaczęło się
przesłuchanie. Rozpaczliwie szukając czegoś na swoją obronę, polski emigrant
z uporem wypierał się każdego zarzucanego mu czynu. Wiedział jednak
o obciążających go zeznaniach Dowgierda i Chouvaloffa, a policjanci znaleźli
dowody. Nie miał szans. Pękł w czwartej godzinie przesłuchania, w środku
nocy. Wtedy przyznał się do wszystkiego.
Przekonywał śledczych i Benhamou, że działał absolutnie sam. Dwaj
wspólnicy pomagali mu od niedawna i w bardzo ograniczonym zakresie. Był
niemile zaskoczony brakiem odpowiedzialności, jakim wykazał się Chouvaloff,
łamiąc podstawowe zasady bezpieczeństwa. Przesłuchujący początkowo nie
chcieli uwierzyć słowom Bojarskiego i sugerowali, że chce po prostu ochraniać
swych ludzi. Po czasie jednak okazało się, że mówił prawdę.
Benhamou był szczerze zdumiony. Zaczął żywić w stosunku do oszusta
wręcz coś na kształt zawodowego podziwu. Cóż, miał do tego silne podstawy.
Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy Czesław, z własnej woli, przyznał się do
wcześniejszych oszustw, do wieloletniego fałszowania banknotów frankowych
przed denominacją. Ze znawstwem i szczegółami opowiadał o swej pracy,
technice, wieloletnich doświadczeniach i eksperymentach. Był wyraźnie dumny
ze swojego dzieła, co później jeszcze nieraz okazywał. Doświadczeni oficerowie
słuchali z otwartymi ustami. Nigdy jeszcze nie spotkali tak niezwykłego
człowieka.
Bojarski próbował też tłumaczyć, co skłoniło go do wejścia na drogę
oszustwa. Tutaj nie mógł już zaimponować śledczym. Choć nie był przecież
przesadnie zachłanny, jego motywacje okazały się typowe i mało atrakcyjne.
Argumenty, których używał, to mało strawna mieszanka przekonania o własnej
wartości, poczucia krzywdy i wiary w swe czyste intencje. Mężczyzna dowodził,
że choć działał poza prawem, to przecież nikogo nie skrzywdził ani nie zranił.
Chciał po prostu godniej żyć. Na poziomie, na jaki zasługiwał. Pragnął bogatej,
beztroskiej egzystencji dla siebie i dla swych najbliższych, do których był
szczerze przywiązany i którym mógłby przychylić nieba. Przyznawał, że
odpychali go ludzie pracujący w pocie czoła za niegodne pieniądze. Taka
wegetacja nie była dla niego.
Następnego dnia Bojarski wraz z dwoma niezbyt ostrożnymi wspólnikami
został zaprowadzony do sądowego fotografa. Zdjęcie trójki oszustów można
znaleźć w Internecie. Formalnie rozpoczęto postępowanie sądowe, a wkrótce
i proces. W sprawę wciągnięto Bank Francji, Ministerstwo Finansów
i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Szukano fałszywek, obliczano straty.
Okazało się, że szkody wywołane działalnością Bojarskiego sięgnęły
równowartości 3 mln nowych franków.
21 czerwca 1964 r. Benhamou i Ducassou, odpowiadając na wielkie
zainteresowanie mediów, przygotowali konferencję prasową, podczas której
szczegółowo i fachowo scharakteryzowali działalność polskiego fałszerza.
Policjanci podkreślali – co było zresztą w ich interesie – że odkryty proceder
zaliczał się do największych afer fałszerskich w dwudziestowiecznej Francji.
– Trzeba było położyć kres obiegowi fałszywek. Mogło to zachwiać
stabilnością francuskich banków – przekonywał Benhamou. Czy w tych słowach
nie można doszukać się śladu pewnego żalu?
Po głośnym procesie, dodatkowo przedłużonym ze względu na apelację,
ostatecznie dopiero w maju 1966 r. sąd apelacyjny departamentu Seine
z siedzibą w Paryżu wydał ostateczny wyrok. Chouvaloff i Dowgierd zostali
uniewinnieni, ponieważ gorliwie współpracowali z policją i złożyli obszerne,
obciążające wspólnika zeznania. Czesława Bojarskiego ukarano surowo –
otrzymał wyrok 20 lat pozbawienia wolności.
W tym czasie polski oszust mógł cieszyć się sławą, której przed nim nie
zaznał chyba żaden jego rodak. Pisano o Bojarskim na pierwszych stronach
gazet, mówiono o nim na ulicy, pokazywano go w telewizji. Popularny tygodnik
„Paris Match” w jednym z numerów wydrukował w olbrzymim zbliżeniu
reprodukcję jednego z fałszywych banknotów. Podobnie jak Jerzy Kalibabka
(bohater jednego z kolejnych rozdziałów) był inspiracją dla twórców polskiego
serialu Tulipan, a amerykański oszust Frank Abagnale – dla superprodukcji
Stevena Spielberga Złap mnie, jeśli potrafisz, tak postać Bojarskiego już
w 1966 r. w luźny sposób zainspirowała powstanie komedii Le Jardinier
d’Argenteuil z Jeanem Gabinem w roli głównej. Wątki z biografii Bojarskiego
pojawiały się również w ówczesnych sztukach teatralnych i powieściach. Czy to
nam się podoba, czy nie, w epoce poprzedzającej czasy polskiego papieża
i „Solidarności” wielu Francuzom sformułowanie „emigrant z Polski” kojarzyło
się właśnie z Czesławem Bojarskim. Ewentualnie z Chopinem.
Jednak najbardziej niespodziewaną reperkusją całej afery była szokująca
decyzja Banku Francji. Równolegle z prowadzeniem śledztwa i procesu
zastanawiano się, jak ściągnąć fałszywe banknoty z rynku. W pewnym
momencie stwierdzono, że wymaga to zbyt dużych środków. Zadanie było
trudne nie tylko ze względu na relatywnie niewielką liczbę fałszywek, ale też ich
doskonałą jakość. Bez specjalistycznych badań przeciętni użytkownicy nie mieli
szans na odróżnienie oryginałów od podróbek. Wtedy podjęto bezprecedensową
decyzję. Zwołano konferencję prasową, na której ogłoszono, że Bank Francji
zwróci pieniądze posiadaczom fałszywek Bojarskiego, którzy się ujawnią. Było
to szokujące przyznanie się do porażki i bezsilności. Jak skomentowano w „Le
Monde”, „Bojarski powinien docenić ten hołd oddany jego talentowi”1.
Z czasem zdecydowano też o całkowitym wycofaniu stufrankowych
„napoleonów” i wyprodukowaniu nowego banknotu. Uznano to za tańsze
i skuteczniejsze rozwiązanie niż żmudne śledzenie każdej fałszywki. Nigdy
wcześniej coś takiego nie wydarzyło się w historii bankowości w wyniku działań
jednego człowieka. I pewnie już się nie powtórzy.
Można półżartem stwierdzić, że cały późniejszy ruch alterglobalistów nie
odniósł tak wyraźnego zwycięstwa w walce z „banksterami”, jak sam jeden
Bojarski. Polski fałszerz w pewien sposób zadrwił również... z samego
Napoleona, który przed wojną z carską Rosją w 1810 r. kazał fałszować
papierowe ruble w państwowych wytwórniach francuskich.
Według niektórych źródeł śledztwo w sprawie fałszywych stufrankówek
przyniosło jeszcze jedną rewelację, tym razem ukrytą przed mediami: Antoni
Dowgierd okazał się tajnym współpracownikiem francuskiej służby wywiadu
i kontrwywiadu SDECE. Był jednak miernym agentem i Francuzi uznali
z czasem jego werbunek za nieużyteczny. Jak widać, nie był na tyle skutecznie
kontrolowany, by nie mógł sobie dorabiać na boku.

Scenarzyści pragnący nakręcić sequel biografii Czesława Bojarskiego nie


mieliby z tym większych trudności. Uwięzienie polskiego oszusta nie jest
bowiem finałem całej historii. Geniusz fałszerstwa skrywał w rękawie jeszcze
parę asów. I znowu: skrywałby je pewnie dalej, gdyby nie pechowy zbieg
okoliczności. Tym razem nie zawinił niezbyt lotny wspólnik, tylko... pęknięta
rura.
Wpierw jednak Bojarski został osadzony w ​więzieniu La Santé w 14
dzielnicy Paryża. Willę w Montgeron zaplombowano, a Suzanne z dziećmi
musiała się wyprowadzić. Zamieszkała z równie jak ona zaszokowanymi
rodzicami. Nie rozwiodła się jednak z mężem. Ten pisał do niej z więzienia listy,
w których naiwność przeplatała się z egocentryzmem: „skoro teraz zawarłem
z bankiem rozejm, może dadzą mi popracować w laboratorium?”2. Wbrew
krążącym plotkom Bojarski nie podzielił jednak losu Franka Abagnale’a, który
jako więzień (a później wolny człowiek) został ekspertem FBI. Polski emigrant
tkwił w więzieniu, stopniowo wyzbywając się złudzeń i osuwając w cień
zapomnienia. Jego dobra i aktywa zostały zlicytowane: państwu udało się w ten
sposób odzyskać około miliona franków, po czym dano Bojarskiemu spokój.
Inaczej było z inspektorem Benhamou: głośna sprawa Bojarskiego pozwoliła mu
na dalsze awanse. Został dyrektorem ds. stosunków międzynarodowych Banku
Francji, a potem związał się z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych.
Bojarski był jednak człowiekiem cierpliwym i zapobiegliwym. Dzięki
dobremu zachowaniu mógł opuścić więzienne mury po 13 latach odsiadywania
wyroku. Wydawało się, że w 1977 r., podobnie jak tuż po wojnie, znalazł się
w Paryżu bez pieniędzy i większych perspektyw. Nie była to jednak prawda. Po
pierwsze, miał rodzinę. Wierna żona i anielsko wyrozumiali teściowie dali mu
szansę na nowe życie. Były fałszerz osiadł z małżonką (dzieci były już dorosłe)
w podparyskim Évry, w mieszkaniu wynajętym przez teściową. Po drugie,
w zanadrzu ukrywał jeszcze to i owo.
Pewnie byśmy o tym nie wiedzieli, gdyby nie zwykły pech. Bojarski akurat
przebywał poza Évry: bawił z żoną na wakacjach w górach Masywu
Centralnego – okolicach, które znał z czasów wojny. Po raz drugi w jego
fałszerskim życiu wakacje okazały się feralne. Podczas nieobecności małżonków
doszło do przypadkowego zalania mieszkania. Sytuacja była na tyle poważna, że
wezwano strażaków, przybyła też policja. Służby wkroczyły do pomieszczenia
w poszukiwaniu źródła przecieku. Trzeba było użyć kilofa i rozbić przepierzenie
za kuchenką. Okazało się, że znajduje się tam niewielka wnęka, a w niej –
plastikowa torba. Niedługo potem zdumieni policjanci, którym przekazano
torbę, znaleźli w niej dziesięć sztab złota i blisko 800 złotych monet, każda
o wartości 20 nowych franków.
Polski emigrant ponownie został poddany serii przesłuchań. Media nagle
sobie o nim przypomniały. Oszust zarzekał się, że pieniądze należały do jego
żony i teściowej. Sąd jednak orzekł przejęcie majątku: państwo przypomniało
sobie, że Bojarski był mu jeszcze co nieco winien. 7 lutego 1980 r. rozpoczął się
nowy proces przed sądem w Évry. Tym razem sprawa trwała krótko: już miesiąc
później sąd orzekł przepadek znalezionej sumy na rzecz Banku Francji. Nie
udowodniono jednak, że złoto zostało zgromadzone w wyniku fałszerskiej
działalności Bojarskiego, nie został więc on po raz drugi skazany na więzienie.
Wobec takiego obrotu sprawy obrońcy nie złożyli apelacji.
Ten nieoczekiwany epizod udowadnia, jak pokrętne potrafią być ścieżki
winy i kary. Jeśli za bezprecedensowy można uznać fakt spłacenia przez Bank
Francji fałszywek Bojarskiego, to równie niezwykłe jest to, że sam Bojarski –
chcąc nie chcąc – spłacił dużą część szkód, jakie w wyniku jego działalności
poniosło państwo francuskie. Bank, który płaci za podrobione pieniądze?
Oszust, który spłaca długi? Cóż, życie bywa ciekawsze od fikcji.
Po tym drugim skandalu Bojarski pozwolił wreszcie historii odpocząć od
siebie. Nie znamy dalszych szczegółów jego życia. Prawdopodobnie w pewnym
momencie zaczął zmagać się z chorobą Alzheimera. Poznawał tylko swą żonę.
Zmarł w maju 2003 r. w wieku ponad 90 lat, kilkanaście miesięcy po
wprowadzeniu do obiegu nowej europejskiej waluty – euro.

Czesław Bojarski nie był ani pierwszym, ani jedynym fałszerzem pieniędzy
w historii. Za jednego z najwcześniejszych oszustów w tej dziedzinie uważa się
Polikratesa, tyrana greckiej wyspy Samos z VI w. p.n.e., który wypłacił żołd
najemnikom ze Sparty fałszywymi monetami. Nieco wcześniej ateński
prawodawca Solon wydał edykt skazujący fałszerzy pieniędzy na karę śmierci.
W samej Francji ponad sto lat przed Bojarskim niebywałą karierę zrobił Eugène-
François Vidocq – wpierw oszust i fałszerz, a później słynny „pies gończy”
policji, sportretowany przez Gérarda Depardieu w filmie Pitofa z 2001 r.
Kilkanaście lat starszy od Bojarskiego był z kolei Francis „Flag” Lagrange,
sympatyczny malarz fałszujący pieniądze, obrazy i znaczki, zmarły w więzieniu
w Gujanie Francuskiej w 1964 r. – roku pochwycenia Bojarskiego.
Przed II wojną światową świat usłyszał również o innych genialnych
fałszerzach: banknot o nominale 500 lirów, podrabiany przez Paolo Ciulliego,
był bliski ideału. Z kolei rosyjski Żyd, Salomon Smolianoff, jako pierwszy
z powodzeniem sfałszował banknot studolarowy. Wywodzący się z Polski
Bojarski na pewno kojarzył również jedną z największych afer fałszerskich
w historii II RP: w 1933 r. – trudnym okresie wielkiego kryzysu – policjantom
udało się złapać kolporterów banknotów dwudziestozłotowych. Okazało się, że
pracowali oni na warszawskim Dworcu Głównym jako kasjerzy i wydawali
resztę za kupowane u nich bilety podrobionymi pieniędzmi. Tradycja
fałszowania pieniędzy na ziemiach polskich sięga zresztą samych początków
naszej państwowości.
Według wielu historyków największą w historii akcję fałszowania pieniędzy
przeprowadziły nazistowskie Niemcy w ramach tzw. operacji „Bernhard”. Po
wybuchu II wojny światowej Hitler zamierzał walczyć z Brytyjczykami nie
tylko zbrojnie, ale też na polu ekonomicznym. Dlatego, w najgłębszej tajemnicy,
dowództwo III Rzeszy zleciło specjalistom opracowanie programu mającego na
celu destabilizację gospodarki Zjednoczonego Królestwa. Chodziło o zalanie
brytyjskiego rynku potopem podrobionych banknotów o nominałach 5, 10, 20
i 50 funtów. Pod komendą mjr Bernharda Krügera stu kilkudziesięciu fałszerzy –
głównie więźniów z Sachsenhausen i Auschwitz – przystąpiło do wytężonej
pracy. W tej grupie znalazł się wspomniany Salomon Smolianoff. W końcu
1943 r. wypuszczano miesięcznie około miliona fałszywych funtów, które
„prano” głównie we Włoszech (m.in. płacono nimi za importowane towary).
Historia została wykorzystana w austriackim filmie Fałszerze, nagrodzonym
Oscarem w 2008 r. w kategorii najlepszy film obcojęzyczny.
Akcja wyrządziła trudne do oceny szkody i została tylko częściowo
zneutralizowana dzięki brytyjskiemu wywiadowi. Po wojnie Londyn podjął
drastyczną decyzję o wycofaniu z obiegu wszystkich banknotów o nominale
powyżej 5 funtów, a brytyjska waluta znacznie straciła na wartości. W tym
jednym nazistowska machina dorównała osiągnięciom Bojarskiego. Co ciekawe,
już po wojnie wielu byłych więźniów pochlebnie oceniało Krügera, uznając, że
dzięki fałszerskiemu procederowi przetrwali wojnę.
I dzisiaj nie brakuje ludzi skłonnych zaryzykować wiele, by szybko
i nieuczciwie się wzbogacić. Tylko w 2010 r. z obiegu wycofano około 750 tys.
fałszywych banknotów euro – najczęściej o nominałach 20 i 50 (do tego doszło
około 300 tys. fałszywych monet). Być może najbliższy dziedzictwa
Bojarskiego był Amerykanin Albert Talton, specjalizujący się w fałszowaniu
studolarówek. Do momentu kiedy został złapany w 2008 r., zdołał puścić
w obieg około 7 mln dolarów. Okazało się, że pracował na sprzęcie zakupionym
w zwykłej sieci handlowej z materiałami biurowymi, a w celu uzyskania faktury
zbliżonej do oryginalnych banknotów mieszał papier gazetowy z... toaletowym.
Doskonałe podróbki dolarów produkował też Niemiec Hans-Jürgen Kuhl, który
kilka lat temu opuścił więzienie. Do produkcji fałszywek wykorzystywał
technikę offsetu i sitodruku – niczym drukarze drugiego obiegu wydawniczego
w schyłkowym PRL. Kuhl zyskał w Niemczech wręcz status celebryty.
W odróżnieniu od wielu uczciwych gwiazd i gwiazdeczek popkultury
przynajmniej miał jakiś talent.
W tym samym 2008 r. policja aresztowała w Krakowie Krzysztofa W., od
kilku lat z powodzeniem podrabiającego w swojej szopie monety pięciozłotowe.
Wyprodukował około 85 tys. sztuk, ciężko pracując całymi dniami. Monety
różniły się od prawdziwych właściwie tylko wagą – kilkoma setnymi grama.
Biegli podczas procesu nie kryli swego uznania dla dzieła utalentowanego
amatora, mogącego się pochwalić tylko ukończeniem podstawówki.
Aresztowany miał zresztą do tej szkoły sentyment: z pieniędzy zarobionych na
upłynnianiu pięciozłotówek ufundował jej dużą mapę ścienną.

Mimo wszystko Bojarski był w gronie fałszerzy postacią wyjątkową. Przede


wszystkim dlatego, że działał samotnie, i dlatego, że osiągnął tak wysoki
poziom. W polskiej prasie można znaleźć informacje, że Bojarski pomylił się
tylko o włos. A konkretnie – o jeden włos Napoleona, którego wizerunek
umieszczono na nowej stufrankówce. Źródła francuskie nie potwierdzają
jednoznacznie tej informacji. Była już mowa o subtelnych szczegółach
różniących oryginał od falsyfikatu. Nie tylko nie kwestionują, ale wręcz
potwierdzają one kunszt Bojarskiego jako fałszerza. Trzeba zresztą pamiętać, że
każdy podrobiony banknot jest do pewnego stopnia niepowtarzalny. Mógł
posiadać indywidualne cechy i błędy.
Historia polskiego geniusza (i oszusta, nie zapominajmy o tym!) to
prawdziwy koszmar dla bankowców, który stał się rzeczywistością. Przez
dłuższy czas jeden jedyny człowiek, nieposiadający zaawansowanego,
profesjonalnego sprzętu, mógł wyrządzać olbrzymie szkody i narażać bankowe
finanse na dotkliwe straty. Co więcej, wpadł tylko przez nieuwagę swoich
wspólników, w wyniku nieszczęśliwych zbiegów okoliczności. Gdyby nie to,
działałby najpewniej dalej – pomimo kosztownych inwestycji banków w system
zabezpieczeń i kontroli. Jeden człowiek, pracując rzemieślniczo w swym
podmiejskim domu, potrafił osiągnąć poziom wykonawstwa, którym chwalił się
cały finansowany przez państwo przemysł środków płatniczych. Nie dziwne, że
do dziś piszą o nim w swych wspomnieniach emerytowani funkcjonariusze
policji i bankowcy francuscy. Utarło się nazywanie Bojarskiego Cézanne’em
(czasem też Rembrandtem) fałszerzy.
Między nim a Cézanne’em i innymi klasykami malarstwa jest jednak
zasadnicza różnica. Czy wyobrażacie sobie, by za podróbki Graczy w karty czy
serii Wielkie kąpiące się płacić więcej niż za oryginał? Absurd. Ale nie
w przypadku banknotów Bojarskiego. To bodaj jedyny w historii sztuki
przypadek, kiedy fałszywki stały się bardziej łakomym kąskiem dla
kolekcjonerów i koneserów niż oryginały. Są bardziej wartościowe i unikalne.
Prowadzi to do niezwykłego paradoksu: sfałszowany obraz Cézanne’a jest warty
tyle, co oryginalny, dopóki nie wyjdzie na jaw oszustwo. W przypadku
banknotów Bojarskiego jest odwrotnie: odkrycie, że mamy do czynienia
z podróbkami, gwałtownie podbija ich wartość i atrakcyjność w kolekcjonerskim
świecie.
Gdyby oszukani przez Bojarskiego klienci o tym wiedzieli, pewnie nie
skorzystaliby z wyjątkowej propozycji Banku Francji. Zwłaszcza stufrankówki
„bonaparte” zyskały wręcz status kultowych i uchodzą za autentyczne (nomen
omen) dzieła sztuki. Dowód? Wystarczy prześledzić specjalistyczne aukcje.
W 2008 r. kupiec z miejscowości Chinon nabył jeden z takich sfałszowanych
banknotów za ponad 5,5 tys. euro. W 2015 r. przebił go kolekcjoner z Paryża,
płacąc za datowane na 1 lutego 1961 r. dzieło Bojarskiego ponad 7 tys. euro. Dla
porównania warto dodać, że na podobnych aukcjach autentyczny banknot
stufrankowy, z taką samą datą, wart jest co najwyżej 250 euro – kilkanaście razy
mniej! Wydawnictwa Fayette we współpracy z Bankiem Francji stworzyły
nawet bazę ponad 7 tys. egzemplarzy podróbek Bojarskiego, dzięki której każdy
posiadacz stufrankówki typu „bonaparte” może sprawdzić, czy posiada
prawdziwy pieniądz, czy prawdziwe dzieło sztuki.
Czy jakikolwiek miłośnik sztuki zapłaciłby za kopię obrazu Cézanne’a o tyle
właśnie więcej niż za oryginał? Nigdy. Oto być może najefektowniejsze
zwycięstwo Bojarskiego: z jednej strony zwycięstwo sztuki i przedsiębiorczości
genialnej jednostki nad machiną finansową, ale z drugiej też zwycięstwo
podróbki nad oryginałem, oszustwa nad uczciwością. W tym przypadku
klasyczna zasada Kopernika-Greshama, że gorszy pieniądz wypiera lepszy,
nabiera zupełnie nowych kontekstów.
Co więcej, dochodzi na tym polu do zadziwiającej zbitki słownej: w świecie
marchandów mówi się o „autentycznym Bojarskim” – czyli fałszywych
banknotach, ale wytworzonych bez wątpienia przez samego polskiego geniusza.
Podróbka może więc być jak najbardziej prawdziwa. Nie spotkałem się jednak
z informacją, by ktoś próbował tę podróbkę podrobić. Fałszowanie fałszerza – to
dopiero byłoby coś! I wcale nie brzmi to nieprawdopodobnie: w dzisiejszym
świecie o wiele częściej zdarza się podrabianie okazów kolekcjonerskich niż
oryginalnych pieniędzy. Jest łatwiejsze do wykonania i trudniejsze do wykrycia.
Można powiedzieć, że Bojarski został „oszukany” w inny sposób. W latach
dziewięćdziesiątych XX w. pewien szwajcarski przedsiębiorca wykorzystał
projekty polskiego wynalazcy przy produkcji kapsułek na kawę. Zarobił na nich
majątek. Gdyby chciał, mógłby sobie kupić trochę „autentycznych Bojarskich”.
Może by nawet wypadało.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ie tak łatwo zostać dyplomatą. Zwłaszcza konsulem Austrii
N w gomułkowskiej Polsce. Szczególnie byłemu więźniowi bez matury,
który nawet nie zna niemieckiego. Dla Czesława Śliwy nie stanowiło to
jednak większego problemu. Potrzeba wcielania się w wymyślone
tożsamości była dla niego czymś więcej niż tylko sposobem na oszustwa
i wyłudzenia. To była kwestia życia i śmierci. I to dosłownie: gdyby nie
wcielił się w rolę polskiego Cześka, zginąłby podczas Holokaustu jako 10-
letni Icek Silber. Odtąd zawsze potrzebował być kimś innym. Może dlatego
był taki dobry. No a przy okazji nieźle zarobił – choć marnie skończył.

Wiosną 1970 r. w areszcie śledczym we Wrocławiu zjawił się 36-letni


dziennikarz Jerzy Urban. Przygotowywał właśnie dla tygodnika „Kulisy”
reportaż o pewnym słynnym na całą Polskę oszuście, czekającym na proces
i wyrok. Urban został wprowadzony do pokoju widzeń. Po chwili strażnik
przyprowadził więźnia, niemalże rówieśnika przyszłego rzecznika rządu PRL.

Stanął przede mną szczupły, lekko pochylony mężczyzna o dłoniach


pianisty wykonujących gesty kupca bławatnego. Rysy twarzy i cera
ascety, ale tę twarz raz po raz rozświetlał zawadiacki uśmiech i błysk
oka. Ruda broda z resztkami czarnego mazidła na koniuszku
kontrastowała z włosami na głowie pozbawionymi jakiegokolwiek
odcienia rudości. Konsul był ubrany w starannie wyprasowane ubranie
z brązowego tropiku, nieskazitelnie białą koszulę i krawat. Na
ozdobionej kolorową, jedwabną chusteczką kieszonce marynarki nosił
naszyty herb Wielkiej Brytanii [...].
– Ja zawsze mam szlema pełnego w ręku – rzekł konsul. – Ja nigdy
nie przegrywam. Ja z jednej krańcowości przechodzę w drugą.
Bezwzględnie jestem inteligentny. Ja fikam1.

Jak przyznawał Urban w swym reportażu, niemal uwierzył, że jego


rozmówcą wcale nie jest Czesław Śliwa, notoryczny kłamca i oszust. Meteor,
który błyskawicznie przemknął (przefikał?) przez „ludową” Polskę w smutnym
czasie między Marcem 1968 r. a Grudniem 1970 r.

Nic nie zapowiadało, że urodzony w lipcu 1932 r. pod Rzeszowem Icek (Jacek)
Silber (względnie Silberzweig, Silbercfajg) będzie w przyszłości fikał ze
szlemem w ręku. Nie był jednak typowym przedstawicielem prowincjonalnej
ludności żydowskiej w przedwojennej Polsce. Jego ojciec prowadził gorzelnię
i gospodarstwo rolne we wsi (dzisiaj mieście) Błażowa. Poza
„dyplomatycznym” epizodem chyba tylko wtedy, jako kilkuletni chłopiec, Icek
mógł zaznać dostatniego życia z dala od trosk materialnych.
Nic więcej na ten temat o jego młodości nie wiemy; nawet tego, czy miał
rodzeństwo. Pewnie z czasem odziedziczyłby interesy ojca. Wybuchła jednak
wojna. Silberowie doskonale wiedzieli, jak III Rzesza traktuje Żydów.
Desperacko szukali ratunku. Udało im się namówić znajomą rodzinę Śliwów,
polskich katolików, do zaopiekowania się małym Ickiem. W efekcie został
adoptowany przez Stanisława i Rozalię i po raz pierwszy w swoim życiu
otrzymał zmyśloną tożsamość: został Czesławem Śliwą. To jedyne prawdziwe
oszustwo, jeśli tak można powiedzieć, w jego życiu. A na pewno oszustwo
usprawiedliwione i w jakiś sposób wypełnione treścią. Niestety, w sposób
tragiczny: rodzice dawnego Icka zginęli w Holokauście. Ocalał jako jedyny
z całej rodziny, włączając w to bliższych i dalszych krewnych. Musiał stać się
Cześkiem już na zawsze. Ale wcale nie chciał.
Trzeba podkreślić, że Śliwowie wykazali się niemałą odwagą i prawdziwym
bohaterstwem, chroniąc Icka. Przecież całej rodzinie groziła za to kara śmierci.
Na szczęście wojna się skończyła, ale Icek wciąż musiał grać Czesława – nie
miał już innej tożsamości do wyboru. Dlatego w całym swoim późniejszym
życiu taki wybór starał się sobie zapewnić. Skończył szkołę podstawową,
próbował uczyć się dalej, a nawet zdać maturę, ale bez powodzenia. Już wtedy,
jako kilkunastoletni chłopiec marzył o innym życiu niż to, które oferowała mu
trudna powojenna polska rzeczywistość. Pewnie dostrzegał różnicę między
skromnym życiem Śliwów, prowadzących zakład fotograficzny w Rzeszowie,
a dostatnią egzystencją w domu bogatego żydowskiego przedsiębiorcy. Może
idealizował szczęśliwe czasy dzieciństwa, może nie układało mu się życie
z przybranymi rodzicami. Potem się do nich nie przyznawał, a i oni nie
wykazywali chyba większego zainteresowania losem swego podopiecznego.
Po niepowodzeniach chłopak uciekał w fantazje. Trudno nazwać to
niezwykłą cechą. Wyjątkowość Czesława-Icka polegała jednak na tym, że ze
wszystkich sił starał się te fantazje wprowadzać w życie. Na początku lat
pięćdziesiątych, jako 18-letni młodzieniec, który właśnie oblał maturę,
postanowił wysłać specjalną prośbę na adres MSW. „Jestem narodowości
żydowskiej i z uwagi na osobistą decyzję zdeklarowanego wyjazdu z Polski do
Izraela zmiana obywatelstwa jest w swym argumentalnym stadium zasadna” –
pisał w swym charakterystycznym, zawile pompatycznym stylu2. Nie wiadomo,
czy była to szczera decyzja, nieznana jest też jakakolwiek reakcja ze strony
resortu spraw wewnętrznych.

Jedno jest pewne: maturzysta bez matury opuścił przybrany dom i wyjechał do
Bytomia, gdzie został krojczym w zakładzie krawieckim. Miał niewątpliwie
prawdziwy talent plastyczny. Szybko postanowił z niego skorzystać. Skoro nie
udało mu się dostać na prawdziwe studia, mógł przecież udawać, że to
nieprawda. Tak jak udawał (aż do śmierci), że wciąż wiedzie żydowskie życie.
Przeniósł się do Wałbrzycha, gdzie nawiązał kontakty z branżą górniczą.
Podczas rozmów z dyrekcjami kopalni pokazywał dyplom inżyniera górnictwa
nadany przez Akademię Górniczo-Hutniczą oraz dokumenty i rekomendacje
wystawione przez państwowe zjednoczenie węglowe. Podróbki nie były
doskonałe, ale Czesław miał dar przekonywania. Został ekspertem górniczym
i choć praktycznie nigdzie nie pracował i nic jako ekspert nie robił (na dłużej
zatrzymał się tylko w Kopalni Węgla Kamiennego „Wałbrzych”), wywierał
odpowiednie wrażenie. Pieniądze zdobywał innym sposobem: sfałszował
książeczkę wojskową, dorobił sobie legendę oficera wojskowego
(podpułkownika), po czym – sprawnie manipulując kłamstwami i wizerunkiem
inżyniera z AGH – wyłudzał od znajomych i przygodnie napotkanych ludzi
pieniądze pod pretekstem załatwienia talonów na samochody. Innym obiecywał
z kolei załatwienie studiów – za drobną opłatą.
Pewnego razu, w 1956 lub 1957 r., dwudziestokilkuletni Czesław poznał
w jednej z wałbrzyskich knajp dziewczynę – Marię. Był szarmancki. I hojny.
Zostali parą, a już wkrótce planowali wspólne życie. Maria nie przejmowała się
tym, że narzeczony nigdzie w zasadzie nie pracuje, a wciąż ma pieniądze.
Pompatyczny ślub odbył się w połowie 1957 r. Czesław, do końca grając swoją
rolę, paradował w mundurze inżyniera górnika. Ostentacyjne zachowanie
wzbudziło zainteresowanie milicji. Cała mistyfikacja szybko się wydała. Został
aresztowany i skazany 13 lipca 1957 r. przez Sąd Rejonowy w Wałbrzychu na
7,5 roku pozbawienia wolności za oszustwa, fałszerstwa i wyłudzenia.
Efektowny – i fatalny w skutkach – ślub pokazał cechę osobowości Icka-
Czesława, która w pełni uwidoczniła się dopiero później. Pokusa ciągłego
udawania, połączona z silną potrzebą poklasku, uznania i życia w splendorze,
pchała go aż do skrajnej nieodpowiedzialności i doprowadziła do wpadki. Nikt
mu munduru zakładać nie kazał. Wiedział, że zbyt wiele dociekliwych oczu
będzie na niego patrzeć, ale po prostu nie mógł się powstrzymać.
Trafił do więzienia w Strzelcach Opolskich (podobnie jak Zdzisław
Najmrodzki, bohater jednego z kolejnych rozdziałów) i odsiedział prawie całą
karę. Także tutaj dał się poznać jako fantasta i autor niestworzonych historii.
Zdradzał np. współwięźniom, oczywiście w wielkiej tajemnicy, że w kopalni
węgla „Mieszko” odkrył podziemny skład broni, gdzie stało m.in. 20 czołgów
i tyleż samolotów. Wyszedł dopiero po ogłoszeniu amnestii w listopadzie
1964 r. W międzyczasie żona zerwała z nim kontakty, choć do formalnego
rozwodu nie doszło.
Przyszły „konsul” udał się teraz na Górny Śląsk z nowymi pomysłami. Jeśli
lekcja pobrana w więzieniu czegoś go nauczyła, to tego, by częściej zmieniać
miejsca pobytu i tożsamości. Przygotował sobie nowy zestaw sfałszowanych
dokumentów. Wypełnił fikcyjne ankiety personalne, dyplomy, zaświadczenia.
Zapragnął teraz zostać inżynierem włókiennikiem. Tym razem poszedł na
całość – poddał się dawnemu marzeniu i przybrał nowe imię i nazwisko: Jacek
Elizeusz Zielberzweig, urodzony rzekomo w 1935 r. Otoczenie przekonywał, że
„Czesław Śliwa” był tylko pseudonimem wojennym. Może i on sam
rzeczywiście tak to odbierał.
W skórze włókiennika szło mu jeszcze lepiej niż w mundurze górnika. Udało
mu się znaleźć normalne zatrudnienie w trzech kolejnych przedsiębiorstwach
(z ostrożności nie zatrzymywał się w żadnym zbyt długo). Wydaje się, że radził
sobie bardzo dobrze i nie dawał powodów do narzekań. Nie byłby jednak sobą,
gdyby nie chciał więcej zarobić i bardziej udawać. Jako producent odzieży
nawiązał kontakty z handlarzami z Podhala i obiecał im dostarczenie
pożądanych wtedy na rynku płaszczy ortalionowych. Można było na nich
zarobić fortunę. Zielberzweig jak zwykle był przekonujący, sympatyczny
i wzbudzał zaufanie. Pokazywał dokumenty, zamówienia, rachunki. W maju
i czerwcu 1965 r. pobierał zaliczki, ale nigdy nie przywiózł góralom ani jednego
ortalionu. Nabrał w sumie siedem osób.
Nie mógł się powstrzymać przed najbardziej absurdalnymi kłamstwami –
byle tylko zaistnieć, wzbudzić zainteresowanie, zdumienie, a najlepiej podziw.
Raz zwierzył się znajomym, że wynalazł specjalny rodzaj spadochronu do
hamowania samolotów odrzutowych. Innym razem przyznał, że jest oficerem
armii izraelskiej. O jego losie zadecydowała jednak inna malwersacja: szybko
wykazano, że zdefraudował pieniądze Spółdzielni Inwalidów „Przyjaźń”
w Bytomiu, gdzie przez jakiś czas pracował jako kierownik techniczny.
W połowie 1965 r. po raz kolejny trafił za kratki.

O ile jego pierwsze przedstawienie trwało stosunkowo długo (mniej więcej dwa
lata), o tyle teraz bawił się niewiele ponad pół roku. W styczniu 1966 r. Sąd
Rejonowy w Bytomiu orzekł czteroletni wyrok i znowu słuch o Icku-Czesławie
zaginął. Karę odbywał w Nowym Sączu, Bytomiu, a od marca 1966 r.
w więziennym ośrodku pracy w Czarnem (powiat Człuchów). Wszędzie starał
się grać swoją rolę. Nie przyznawał się już więcej do Czesława Śliwy
i wcześniejszego pobytu w więzieniu. Przeciął swą biografię ostrym cięciem.
Uparcie twierdził – i będzie to robił praktycznie aż do śmierci – że nie jest
żadnym Śliwą. Kim więc był? Tutaj sam nie miał jasno ustalonej wersji.
W różnej formie zapisywał nazwisko. Zielberzweig stał się Silberzweigiem,
potem Silbersteinem. W zakwestionowanych fałszywkach jako data urodzenia
widniał rok 1935, później „konsul” przesunął tę datę na 1932 r. Jeśli początkowo
był ledwie magistrem, teraz mianował się doktorem.
Za wszelką cenę chciał zainteresować swą osobą współwięźniów, strażników
i ludzi z zewnątrz. Wysyłał na przykład, jako „dr Silberzweig”, listy i pisma
z prośbą o wsparcie finansowe do różnych osób oraz instytucji. Napisał m.in. do
fabryki Volkswagena i ambasadora Wielkiej Brytanii w Warszawie.
Manifestował swoje żydowskie pochodzenie i miał wykazywać sympatię
do RFN.
Co więcej, rozpowiadał, że tak naprawdę współpracował z wywiadem
Izraela. Jednego z towarzyszy z celi próbował nawet zwerbować. Nie osiągnął
jednak wiele na tym polu. Wprawdzie z końcem maja 1968 r. w Czarnem
pojawił się oficer kontrwywiadowczego Wydziału II pobliskiej KW MO
w Koszalinie z zamiarem wybadania rewelacji więźnia, ale nie potraktował go
poważnie. Kontrwywiad akurat nie uległ urokowi Śliwy. Sceptyczni byli też
nadzorcy więzienni: zachowała się opinia o Śliwie z lutego 1965 r., w której
został określony jako „więzień skryty i nieszczery”, próbujący wkraść się
w łaski służby więziennej.
Mimo to bez większych przeszkód pod koniec czerwca 1969 r. opuścił
więzienie. Mógł wziąć głęboki oddech przed największym show w swoim życiu.

Pomysł z konsulem nie narodził się jednak od razu, nie był też raczej głęboko
przemyślanym planem. Śliwa tak nie działał. Opuszczając ośrodek w Czarnem,
po prostu cieszył się wolnością i pewnie nie wiedział, co konkretnie będzie robił.
Wiedział za to, że będzie Jackiem Silberzweigiem czy Silbersteinem
(co brzmiało lepiej), któremu należą się pieniądze i wygody. Po raz pierwszy
w życiu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udało mu się zyskać jeden jedyny
niesfałszowany dowód na istnienie swego alter ego. Wieloletnia gra więźnia
przyniosła bowiem pewien skutek: prawem biurokratycznego rozpędu kancelaria
więzienna wpisała mu w zaświadczeniu o zwolnieniu nazwisko „Silberzweig vel
Śliwa”. Na tej wątłej podstawie Icek w krótkim czasie zbuduje imperium.
A ściślej: austriacki konsulat.
Ten czas miał dopiero nadejść. Nie wiadomo, co robił w pierwszych dniach
i tygodniach po wyjściu z więzienia. W lipcu, a może dopiero w sierpniu,
pojawił się w Warszawie jako inżynier Silberstein, ze starannie ułożoną brodą
i z zamiarem złożenia podania o wyjazd do Izraela w ambasadzie Królestwa
Niderlandów na podstawie swego szczęśliwie pomylonego zaświadczenia.
Czemu akurat tam? A czemu nie? Dodajmy, że Śliwa wyczuwał ducha czasu: ze
względu na antysemicką nagonkę i wydarzenia Marca 1968 r. nie on jeden takie
podanie składał, a Polskę opuszczało wtedy wielu Polaków pochodzenia
żydowskiego.
W drodze powrotnej z ambasady wsiadł do taksówki. Z typową dla siebie
swadą zaczął zwierzać się kierowcy, że jest bogatym inżynierem, który
postanowił wyemigrować do Izraela. Taksówkarz, być może chcąc
zaimponować pasażerowi, stwierdził, że jego tata ukrywał Żydów w czasie
wojny. Pozwolił sobie podkoloryzować fakty – w istocie Józef P. dawał przez
pewien czas schronienie grupce brytyjskich jeńców zbiegłych ze stalagu.
– A gdzie? – zapytał uprzejmie Śliwa.
– W Sławęcinie – odparł kierowca.
– W Sławęcinie?! – wykrzyknął wyraźnie podekscytowany pasażer. – A jak
się pański ojciec nazywa? – dodał w napięciu, a kiedy usłyszał nazwisko, omal
nie objął taksówkarza i radośnie stwierdził: – Kochany panie! Od lat go szukam!
To właśnie mi jako dziecku uratował życie!
Taksówkarz, pod wpływem chwili, zawrócił pojazd i podjechał pod swój
dom. Pan inżynier nie musiał rzecz jasna płacić za kurs. Józef P. był na miejscu.
Jacek, wyraźnie wzruszony, ze łzami w oczach rzucił się w objęcia
zaskoczonego „wybawcy”.
– Tatusiu, tyś mi drugi raz życie podarował! – wykrzyknął.
Lody nieufności szybko pękły. Wzruszona rodzina musiała się sobą
nacieszyć. Potem jednak zaczęły się interesy. Silberstein, pragnąc choć
w skromny sposób odwdzięczyć się Józefowi, postanowił ofiarować mu 9 tys.
dolarów, które przechowywał na swym koncie dewizowym.
To była wtedy prawdziwa fortuna. Bliscy taksówkarza nie mogli uwierzyć
w swoje szczęście. Co tam niewinne kłamstewko w obliczu takiej sumy! Nie
wiedzieli jednak, że komedię odgrywają obie strony, i to nie im powierzono
główną rolę. Może właściwszym określeniem byłaby „tragifarsa”: w końcu
i Śliwa, i państwo P. cynicznie wykorzystywali bohaterstwo tych Polaków
(choćby przybranych rodziców Icka!), którzy rzeczywiście, z narażeniem życia,
ratowali Żydów przed Zagładą.
Z okazji wyjątkowego spotkania Silberstein został podjęty uroczystym
obiadem. Potem wraz z Józefem P., całym w skowronkach, pojechał do
kancelarii adwokackiej, gdzie miał zostać spisany akt darowizny. Skrupulatnie
wypełnili wszelkie potrzebne dokumenty. Trzeba było tylko czekać na
dopełnienie formalności i odbiór pieniędzy. W międzyczasie zawstydzony Jacek
zwrócił się do swego „dobroczyńcy” z małą prośbą: czy mógłby mu pożyczyć
trochę złotówek na pokrycie niedoboru, z jakim zmagała się fabryka, w której
był dyrektorem? Potem potrzebował jeszcze nieco pieniędzy na transport cennej
biblioteki do Izraela. W sumie wyciągnął od liczącego już swe przyszłe dolary
Józefa P. blisko 84 tys. złotych – równowartość prawie czteroletniej ówczesnej
pensji! Obiecywał, że zwróci pożyczkę przekazem z Wiednia.
Wkrótce doszło do pożegnalnej, zakrapianej kolacji. W ciepłej, serdecznej
atmosferze gorąco się uściskano i pożegnano, po czym taksówkarz, syn Józefa,
odwiózł (oczywiście za darmo) Jacka pod ambasadę USA, gdzie ten rzekomo
pomieszkiwał. Nazajutrz Śliwa osobiście pofatygował się na Okęcie i wysłał
stamtąd pożegnalną pocztówkę. Po czym zawrócił. Państwo P. nie zobaczyli już
ani dawnego „podopiecznego”, ani swoich złotówek, ani obiecanych dolarów.
W ciągu następnych paru tygodni powtórzył ten manewr co najmniej raz, ale
być może takich spraw było więcej. Później śledczym trudno było odnaleźć
wszystkich świadków i ustalić pełną listę poszkodowanych: interesy, w jakie
wchodzili z cudownie odnalezionym żydowskim dzieckiem, miały zazwyczaj
nielegalny charakter. Lepiej więc było przełknąć gorycz upokorzenia i uniknąć
kolizji z prawem. Na pewno Śliwie udało się nabrać kolejnego taksówkarza –
tym razem z Katowic.
Wyłudzał też pieniądze w inny sposób. W Łodzi, w restauracji jednego
z hoteli, zapoznał pewnego bogatego lokalnego wytwórcę karniszy. Panowie
przy kieliszku szybko się zbratali. W pewnym momencie, w wielkim zaufaniu,
Icek zwierzył się kompanowi, że otrzymał od stryja mieszkającego w Anglii
kilka milionów funtów w spadku. Żalił się przy tym, że musi wyemigrować do
Izraela. „Takie czasy!” – wzdychał i z wdzięcznością patrzył na okazującego mu
zrozumienie producenta karniszy. Nad ranem wzruszony milioner obiecał
koledze darowiznę w wysokości kilku tysięcy dolarów. Potrzebował tylko
drobnej pożyczki na załatwienie wyjazdu.
W ciągu kolejnych dni z pożyczek uzbierało się grubo ponad 100 tys.
złotych. Na pożegnanie ​szczęśliwy spadkobierca podał koledze numer konta, na
które obiecał przelać odpowiednią sumę. Konto rzeczywiście istniało. Należało
do pewnego zagranicznego studenta, korzystającego z bardzo skromnego
stypendium.

Śliwa ponosił też porażki – na razie bez ​konsekwencji. Pewnego letniego dnia
w Warszawie wstąpił na pocztę, by nadać list. Spojrzał na śliczną dziewczynę
siedzącą w okienku. Delikatnym ruchem przebiegł palcami po brodzie i, patrząc
dziewczynie prosto w oczy, zaczął swoją historię: był inżynierem, ale też
żydowskim poetą. Właśnie miał zamiar wyemigrować, ale od pierwszego
wejrzenia zakochał się w swej rozmówczyni. Gdyby wyszła za niego za mąż,
dałby jej za pośrednictwem rządu RFN 10 tys. dolarów, za które mogłaby
urządzić sobie salon piękności w Tel Awiwie.
Dziewczyna miała na imię Ela. Nie wiedziała, co powiedzieć. Umówili się
na randkę w kawiarni. Jacek był w swoim żywiole. Twierdził, że jest synem
chirurga z Wiednia i asystentki Alberta Einsteina. Tym razem chyba jednak
przesadził w chęci zaimponowania dziewczynie – ta nie zdecydowała się na ślub
i wyjazd. Amant był jednak nieustępliwy. Ponownie zjawił się na poczcie dwa
tygodnie później i stwierdził, że w Izraelu nie mógł żyć bez ukochanej i wrócił
do Polski jako kurier dyplomatyczny, już jako podpułkownik izraelskiej armii.
Ela nie miała chyba dobrego rozeznania w mechanizmach dyplomacji i służb
mundurowych, bo dłużej się nie broniła. Rodzice, oczarowani bogatym
narzeczonym, szybko wyprawili huczne zaręczyny. W pewnym momencie
ciekawska oblubienica zajrzała oblubieńcowi do aktówki. Znalazła tam znane
nam zaświadczenie o zwolnieniu z więzienia. Podobno też pornograficzne
zdjęcia. Po ciężkiej awanturze więcej swego niedoszłego męża już nie
zobaczyła.
Ten jednak o niej nie zapomniał. Przesłał jej potem list, w którym w typowy
dla siebie sposób pisał:

Moja kochana Elżuniu! Może refleks lub jakiś nieuzasadniony motyw


uczynił, żeś pozwoliła sobie na tę ignorancję mojej osoby. Ja się
obawiam, że tym sprefabrykowanym incydentem tyś zapewniła
rozbieżność [...]. Tyś jest dla mnie relikwią miłości. Tyś jest dla mnie
tym, czym prochy matki. [...] Odsuwam się w cień życia.

Ofiarował jej także jeden ze swych wierszy:

Przytul do serca tę wiązankę kwiatów


W nich znajdziesz wszystko, całą istotę
Mą wielką miłość i wielką tęsknotę3.

To niezwykłe, jak wielu bohaterów tej książki zdradza ambicje artystyczne.

Po czasie siewu przychodzą żniwa. Latem 1969 r. metodą „na żydowskie


dziecko” Icek ukradł większą część z około 400 tys. złotych, jakie według sądu
zdołał wyłudzić. Sam twierdził, że zebrał milion, ale wierzyć słowom
Silbersteina bym nie radził.
Od chwili, kiedy pewnego wrześniowego dnia znalazł się we Wrocławiu,
zaczął więcej wydawać, niż kraść. W jednym i drugim był, co trzeba przyznać,
bardzo pomysłowy. Zaczynał się najbardziej niezwykły okres w jego życiu.
Rola konsula narodziła się najpewniej z przypadku i pod wpływem
natchnienia, które tak często Śliwę nachodziło. Zgodnie ze swą taktyką po
przybyciu do Wrocławia wsiadł do taksówki, prowadzonej tym razem przez
Ryszarda P. Kierowca, często czatujący na bogatych klientów przy lotnisku,
wyczuł, że może ​trafić na żyłę złota. Uprzejmy, gadatliwy, elegancki pasażer
przedstawił się jako Jacek Ben Silberstein (skąd wytrzasnął to „Ben” – nie
wiadomo). Stwierdził, że jest rabinem zatrudnionym w ambasadzie Austrii
w Warszawie. Wypytywał kierowcę, gdzie mógłby się zatrzymać i odświeżyć.
Usłużny taksówkarz zaproponował gościnę w swoim własnym domu:
– Po co wydawać pieniądze na drogie hotele? Zapraszam do mnie! –
przekonywał.
Zadowolony rabin przyjął propozycję. Kiedy taksówka podjechała pod blok
Ryszarda P., Śliwa wyskoczył do pobliskiej kwiaciarni i kupił bukiet kwiatów
dla małżonki uprzejmego kierowcy.
Obok kwiaciarni ujrzał 18-letnią Janinę S., praktykantkę z pobliskiego
zakładu fryzjerskiego. Okazało się, że to znajoma Ryszarda P. Gość i piękna
dziewczyna zostali sobie przedstawieni. Według innej, bardziej prozaicznej
wersji to Ryszard, dobrze już zakumplowany z „konsulem”, zaczął organizować
damskie towarzystwo na wieczór. Na pewno pod wpływem Janiny Śliwa
zapomniał o „Elżuni” (o swym formalnie wciąż obowiązującym związku
małżeńskim nie wspominając), coraz rzadziej określał się też jako rabin.
Natychmiast kupił po bukiecie kwiatów dla Janiny oraz jej szefowej z zakładu
fryzjerskiego w zamian za wypuszczenie uczennicy na kolację do najlepszego
hotelu w mieście – Monopolu.
Później, w wywiadzie dla pisma „Prawo i Życie”, Janina podała swoją
wersję wydarzeń, dając przy okazji wyraz specyficznej mentalności ówczesnej
młodzieży:

Zadzwonił do mnie P.: „Znajomy pragnie cię poznać, w Monopolu stolik


zarezerwowany, przyjdziesz?”. Co miałabym nie przyjść. Ten gość miał
długą brodę, ale tak w ogóle to elegancki. Złożył przede mną niski ukłon.
„Jacek Ben Silberstein, jestem Żydem, na stałe mieszkam w Wiedniu,
zostałem tu mianowany konsulem generalnym Austrii”. Wręczył 10 róż
i bombonierkę z PKO. Jeszcze tego wieczoru pojechali my na dansing.
Na parkiecie nucił mi do ucha: „Kiedy znów zakwitną białe bzy...”.
Takiego egzemplarza jeszcze nie widziałam4.

Nazajutrz oboje poszli do jednego ze sklepów dewizowych PKO


(późniejszych peweksów), gdzie za obce waluty można było kupić – za fortunę –
wszystko to, czego brakowało w zwykłych sklepach. Zakochany rabin nie liczył
się jednak z kosztami. Ryszardowi P. kupił drogą zapalniczkę (wartą połowę
ówczesnej miesięcznej pensji), a Janinie – moc wspaniałych ciuchów. Gdy
kasjerka poprosiła o dowód osobisty (takie były przepisy), Jacek-Czesław się
oburzył. „Ja dyplomata obcy ambasada!” – wykrzyknął z godnością5.
To jednak nie wszystko. „Konsul” zapragnął, by fryzjerka wyszła za niego
za mąż i została Niną Ben Silberstein. Pojechali do jubilera, gdzie zakupił złoty
pierścionek i dwie złote obrączki. W sumie wydał tego dnia 250 dolarów.
Oszołomionych podarunkami nowych znajomych Śliwy jakoś nie zdziwiło
to, że ich dobroczyńca raz lepiej, a raz gorzej mówi po polsku. Nie zwrócili też
uwagi, że zmienił się ton wypowiedzi „Austriaka”: zniknął gdzieś rabin, pojawił
się dyplomata austriackiej ambasady. I to nie zwykły dyplomata, a świeżo
mianowany konsul generalny, który został wyznaczony do powołania placówki
na terenie Wrocławia. Ryszard nie zdziwił się, że dyplomata chciał zamieszkać
kątem u niego, a nie w hotelu. Nie skojarzył, że w hotelu trzeba było się
zameldować i posługiwać dowodem. Również oczarowana i zdumiona Janina
nie zastanowiła się, jakim cudem wpływowy dyplomata tak zafascynował się
młodą pomocnicą fryzjera i chciał się z nią ożenić. Jej rzeczowy, lekko cyniczny
i zdystansowany ton z późniejszej wypowiedzi dla „Prawa i Życia” nie zmienia
faktu, że wtedy, we wrześniu 1969 r., był dla niej księciem z bajki. A która 18-
letnia pomocnica fryzjera w tamtych czasach, choćby nawet i wcześniej
„dotrzymywała towarzystwa różnym nieznajomym”, nie marzyła o takim
księciu? Zgoda, ten szczupły, średniego wzrostu Żyd z długą brodą nie miał
może wyglądu Daniela Olbrychskiego czy Stanisława Mikulskiego, ale był
bogaty, szarmancki i obiecywał życie jak z pięknego snu. W końcu sama Janina
przyznawała, że „takiego egzemplarza” jeszcze nie widziała.
To był jednak dopiero początek przygód. Zakochany dyplomata powiedział
Ryśkowi, że właśnie wziął z Janiną ślub w synagodze (dziewczyna na szczęście
tego nie słyszała), i kazał się zawieźć do Zakopanego, gdzie mieli hucznie uczcić
tę nadzwyczajną chwilę. Jak wspominała później niedoszła Nina Silberstein,
„cudowny wieczór zaliczyłam w górskiej stolicy Polski. Do restauracji «Watra»
włożyłam długą suknię, złoto na brązowym tle. Jacek wystąpił w smokingu
z lśniącymi lampasami. Grali nam Cyganie. Ktoś zawołał: «Niech żyje konsul!».
Rozległy się oklaski”6.
Wydaje się, że Śliwa całkowicie improwizował i chciał po prostu
zaimponować Janinie. Uznał, że wyda się bardziej atrakcyjny jako wpływowy
dyplomata, a nie rabin. Stąd wypalił z pomysłem konsula. Jak zauważył
w 1970 r. Jerzy Urban, Icek „zjawiał się na scenie w jakimś robiącym wrażenie
kostiumie, po czym zdarzenia toczyły się już same, zmuszając go do sprostania
raz przyjętej roli”7.
Dalej było podobnie. A rola – coraz bardziej szalona.

Po upojnej nocy w Zakopanem Icek ni stąd, ni zowąd po prostu poprosił panią


konsulową o pożyczenie 2 tys. złotych. Dziewczyna tyle nie miała, ale obiecała,
że skontaktuje kochanka ze swoim znajomym, Lefterisem Comisem, greckim
imigrantem, zamożnym hodowcą owiec i baranów. Dziewczyna umówiła
spotkanie przez telefon.
W powojennej Polsce osiadło sporo uchodźców z Grecji, gdzie aż do 1949 r.
tliła się wojna domowa między konserwatystami a partyzantką komunistyczną.
Część imigrantów osiadła na stałe, a niektórzy dorobili się nawet majątku. Tak
jak Lefteris. Panowie spotkali się we Wrocławiu. Grek bez mrugnięcia okiem
pożyczył 2 tysiące, a Śliwa, niczym wytrawny łowca, z lubością wciągnął
w nozdrza zapach zwierzyny. I to bynajmniej nie baranów.
„Konsul” szybko zaproponował Comisowi intratny biznes. Co by powiedział
na sprzedaż 6680 dolarów za 300 tys. złotych? Cena była, jak to na czarnym
rynku, niewygórowana, a zarazem bardziej opłacalna niż kurs oficjalny. Obie
strony mogły skorzystać. Sama propozycja nie dziwi: wielu prawdziwych
dyplomatów, chcąc uniknąć obrabowania przez państwo na skandalicznym
kursie, uciekało się wtedy do takich zabiegów. Więc i nasz Grek nie udawał
Greka. Na początek, ze słuszną ostrożnością, zaproponował wymianę 30 tys.
złotych. Dał je Śliwie a conto, licząc, że „dyplomata” wkrótce dostarczy walutę,
która miała już lada chwila przyjść z Wiednia. Jako dowód dokonania
walutowego przelewu „konsul” wręczył Grekowi... wniosek o otwarcie konta.
Panowie postanowili oblać interes. Comis wyprawił kolację, na której zjawił
się w towarzystwie żony i swojego znajomego, Theofilosa Mawromatisa. Jacek
przyszedł z Janiną. W pełnej radości, jedzenia i picia atmosferze „konsul”
oświadczył, że na gwałt potrzebuje personelu. Proponował czterogodzinny dzień
pracy, 4250 złotych miesięcznie, 220 złotych dziennej diety i crème de la
crème – 270 dolarów miesięcznego dodatku (czyli równowartość rocznej
pensji!). Co ciekawe, sam konsul miał zarabiać mniej. Oczarowani biesiadnicy
tylko kiwali głowami. Szef tworzonej placówki stwierdził, że 18-letnia Janina
świetnie nadaje się na wicekonsula (później Icek wpisywał ją w hotelowych
recepcjach jako Ninę, urodzoną w 1942 r.). Comis byłby znakomitym attaché
ekonomicznym, a Mawromatis – pełnomocnikiem ds. inwestycyjnych. Umowa
miała obowiązywać od następnego dnia.
W kolejnych tygodniach do trupy dyplomatycznego iluzjonisty dołączyło
jeszcze parę osób, m.in. 25-letnia Danuta P., 18-letnia Danuta Z., studentka
I roku geologii we Wrocławiu, która dla posady w tworzonym konsulacie rzuciła
studia, a także kilku szoferów, rekrutowanych spośród taksówkarzy. Nie
wiadomo, czy Ryszard P. nie chciał wejść w biznes, czy też taka była wola
Śliwy – w każdym razie taksówkarze zmieniali się często. „Konsul” wybierał
tylko tych, którzy mieli mercedesy. Proponował im pracę marzeń, a na razie
prosił, by zdarli z pojazdów emblematy swego zawodu, doczepili wywieszki CD
(od corps diplomatique) i przez krótki czas – w obliczu przejściowej sytuacji
tworzenia placówki – wozili konsula po kraju. Oczywiście gratis, na poczet
przyszłych zarobków.
Tak oto powstała trupa fałszywego konsula. Personel austriackiej placówki
dyplomatycznej złożony z dwóch frywolnych nastolatek, niewiele starszej
sekretarki, greckiego hodowcy owiec, jego bezrobotnego rodaka oraz kilku
łapczywych taksówkarzy ruszał w tournée po Polsce.

Między pierwszym aresztowaniem w 1957 r. a śmiercią w 1971 r. Czesław


Śliwa spędził na wolności zaledwie 12 miesięcy, jako 32-latek i 37-latek.
Zabawa w konsula trwała tylko nieco ponad dwa miesiące. Było to jednak życie
na pełnej petardzie – można by powiedzieć dzisiejszym językiem. Przez te
kilkadziesiąt dni przeżył więcej niż niejeden z nas przez całe życie. A na
pewno więcej nakradł i nakłamał.
Wymyślona naprędce historyjka z tworzonym we Wrocławiu konsulatem
okazała się genialnie skuteczna. Dawała to, na czym żeruje każdy dobry
wyłudzacz: prowizoryczność, pewną nieokreśloność sytuacji i obietnicę
ostatecznego załatwienia spraw w przyszłości. Tworzenie od zera konsulatu było
świetną wymówką do wyjaśnienia nie wszystkich, ale jednak wielu zachowań
„dyplomaty”, które w innych okolicznościach mogłyby wydawać się dziwne.
Dlaczego musiał podróżować po całej Polsce? Załatwiał przecież sprawy
siedziby placówki, letniej rezydencji, przeniesienia dokumentacji itp. Z tego
samego powodu nie miał jeszcze biura, oficjalnych oznak swojej funkcji
(chociażby samochodu służbowego); z tego też względu oferował przygodnie
zapoznanym znajomym wielce korzystną pracę. No i najważniejsze: wciąż
czekał na fundusze – na siedzibę, pensje, wydatki, opłaty... Zamieszanie
organizacyjne przy tworzeniu placówki zmuszało go przecież tylko do
czasowych, krótkoterminowych pożyczek od swych podwładnych. Wkrótce
mieli zarabiać krocie, mogli więc dać chlebodawcy drobne kredyty. Zresztą
Śliwa, wykorzystując wcześniej wyłudzone, duże przecież pieniądze, nie skubał
swych „cyrkowców” aż tak bardzo.
Trochę jednak skubał. Kierowcy płacili za benzynę, pozostali (głównie
Comis i jego rodzina) pomagali w regulowaniu rachunków w restauracjach.
Pożyczali mu również inni, przygodnie napotkani ludzie, licząc na późniejszą
wdzięczność.
Kilkadziesiąt dni działalności „konsulatu” przemieniło się w feerię przyjęć,
zabaw, szybkich romansów, litry alkoholu, kilogramy jedzenia, grube pliki
banknotów. Podróże, restauracje, wycieczki i – od czasu do czasu – interesy.
„Najciekawsze migawki w tej całej mojej aferze to jest świat gastronomiczny” –
wspominał w 1970 r. Śliwa w swym barokowym stylu. „Kelnerzy, szefowie,
bogowie nocy i dnia, wielcy i mali. W barze, w koktajlbarze, w barku i za
kulisami. Pan konsul na sali, dyplomata [...]. Inne stoliki nie były obsłużone, ja
byłem. Dla mnie była każda wódka i każda potrawa, i każda muzyka
w orkiestrze”8.
Szastającego pieniędzmi brodacza zapamiętała kelnerka warszawskiej
restauracji Kameralna. Jak zeznawała w sądzie, „pił pejsachówkę. Rachunek
wynosił 1800 [zł]. Napiwku dał 500. Mówił o sobie z uszanowaniem w trzeciej
osobie: «Jacek zamawia jeszcze pół litra». Twierdził, że wyjeżdża do Kanady
i przyśle mi stamtąd piękne upominki. Zapisał mój adres. Przychodził zawsze
z szoferem”9.
Śliwa był w swoim żywiole, to były najszczęśliwsze dni w jego życiu.
O rozmachu i śmiałości planów „konsula” najlepiej świadczą odnotowane przez
Danutę Z. niektóre wydatki lotnej placówki: wydatki monopolowe – 9 tys.
złotych, papier do pisania – tysiąc złotych. Preliminarz budżetowy na 1970 r.
zakładał 200 tys. dolarów i 4,6 mln złotych na potrzeby konsulatu. Przyjęcie
inaugurujące stałą działalność miało pochłonąć 300 tys. złotych – równowartość
5,5 tysiąca butelek wódki albo ponad 1,5 tony czekolady, ewentualnie
3 ciągników Ursus! Zapobiegliwy konsul przewidział też aż 230 tys. złotych na
szkolenie personelu. Biorąc pod uwagę fakt, że Danuta Z. zwykła pisać
„pieczontka”, być może nie byłaby to chybiona inwestycja. Jak podsumował
w 1970 r. Jerzy Urban, „Śliwa był z pewnością najintensywniej i na najwyższej
stopie żyjącym dyplomatą obcym, jakiego nosi polska ziemia”10.

Tymczasem poszukiwania odpowiedniej siedziby dla placówki – pretekst do


ciągłych podróży i przyjęć – przypominały teatr. Może kiepski z punktu
widzenia sztuki, ale genialnie zabawny jako scenki z prawdziwego życia
(przynajmniej dla bezstronnego widza!). Pewnego jesiennego dnia przed pewną
posiadłość we Wrocławiu zajechał mercedes, nie wiedzieć czemu kojarzący się
z taksówką. Z pojazdu dostojnie wynurzył się szczupły, brodaty mężczyzna
w wypucowanych lakierkach, ubrany w odprasowany smoking. Na kieszeni miał
wyszyty emblemat z orłem. Właścicielka willi nie zauważyła (trudno ją za to
winić), że orzeł był węgierski. Dyplomata wręczył kobiecie wizytówkę
i przedstawił się jako dr Jacek Ben Silberstein. Towarzyszył mu architekt,
wynajęty do oszacowania wartości budynku. Ten wziął się do pracy, badał
i opiniował stan posiadłości, a konsul zasiadł w fotelu. Zachowywał się
uprzejmie, choć wyniośle. Gdy architekt skończył ekspertyzę, Silberstein wsunął
mu do kieszeni 2 tys. złotych i odprawił. Zaczął oferować za posiadłość
niebotyczne sumy. Zdumienie właścicielki wzrosło jeszcze bardziej, gdy
w pewnej chwili, zupełnie nieoczekiwanie, zapytał prosto z mostu:
– Czy może mi pani ufarbować brodę?
Kiedy z Wiednia przyszła rzekomo informacja, że konsulat ma być jednak
otwarty w Krakowie, dr Silberstein zainteresował się pałacykiem przy
ul. Krupniczej, gdzie przed wojną rzeczywiście mieścił się austriacki konsulat –
Śliwa był coraz lepiej przygotowany do roli. Kilka lat wcześniej tuż obok
otwarto szkołę podstawową, „tysiąclatkę”. Dzieci uczyły się i w budynku
szkolnym, i w pałacyku. Teraz jednak sprawa wykorzystywania przez uczniów
tego ostatniego mogła stać się nieaktualna. „Konsul” napisał bowiem pismo do
prezydenta miasta, w którym oferował odkupienie posiadłości. Władze miasta
wpadły w euforię. Wysłano nawet pismo do Miejskiej Rady Narodowej
z poleceniem rozpoczęcia procedury przekazania budynku Austriakom. Gdyby
Śliwa nie wpadł, doprowadziłby do przepędzenia Bogu ducha winnych dzieci
z historycznych pomieszczeń.
Z okazji rozpoczęcia intratnego biznesu „konsul” wydał dla krakowskich
włodarzy wielkie przyjęcie we wrocławskim hotelu Monopol, gdzie mieściła się
tymczasowa siedziba konsulatu. Śliwa wynajął tam duży apartament nr 113
i zgłosił rezerwację na pół roku do przodu. Oświadczył, że niedługo warszawska
ambasada pokryje koszty funkcjonowania placówki. Właściciele hotelu robili
więc wszystko, by zaspokoić potrzeby wpływowego cudzoziemca.
Oznaczało to również zachowanie dyskrecji, kiedy trzeba. Sama impreza
z udziałem krakowskich urzędników była bowiem tak huczna, że po
zatrzymaniu oszusta postanowiono usunąć dokumentację dotyczącą kontaktów
Silbersteina z krakowskimi władzami. Według plotek w Monopolu bawili –
oprócz polityków i członków „konsulatu” z rodzinami – m.in. dygnitarze MO,
znalazła się tam nawet romska królewska rodzina Łakatoszów. W sumie 40
osób. Trudno odmówić Ickowi straceńczej fantazji. Cała sprawa z dworkiem to
być może największa kompromitacja władz w sprawie Śliwy – niestety, ukryta
dziś za zasłoną tajemnicy.
W Zakopanem miała z kolei powstać letnia rezydencja dla konsula i jego
personelu. W tym celu szef zamierzał także tutaj kupić odpowiednią willę. Gdy
właściciele obiektu, który wpadł Śliwie w oko – państwo K. – zorientowali się
na pierwszym spotkaniu, że potencjalnym nabywcą może być opływający
w pieniądze bogaty dyplomata, wymyślili fortel. W czasie kolejnej rozmowy,
patrząc klientowi w oczy, uprzejmie stwierdzili, że właśnie skontaktowali się
z kierownictwem austriackiej ambasady w Warszawie i doszli do ugody.
Ustalona jakoby cena była o 500 tys. złotych wyższa od pierwotnej. Kłamstwo
rodzi kłamstwo, a oszustwo podtrzymuje iluzję. W takich chwilach aż chce się
Śliwie kibicować.
„Wszyscy rwali się, żeby mnie oszukać” – powie później Icek. „Jestem taki
sam jak inni, tylko sprytniejszy”. Doda również: „Musiałem brnąć dalej.
Wchodziłem do poważnych urzędów, nie spostrzegali, że mam fałszywe papiery
i pieczęcie. [...] Oni dawali mi pieniądze, a ja w zamian ofiarowałem im fikcję,
namiastkę lepszego życia, którego wszyscy pragnęli. Nie tylko ja byłem kłamcą,
wszyscy wokół kłamali. Patrzyłem, jak daleko się posuną”11. Oszust sumieniem
narodu? Hmm...

W tym czasie dopracował swoją biografię, a raczej biografie – bo często


zmieniał szczegóły. Raz był Żydem polskiego pochodzenia, który w wojennej
zawierusze wywędrował do Austrii. W innej wersji był synem austriackich
Żydów, bogatych przemysłowców, którzy wyemigrowali do przedwojennej
Polski. W czasie wojny trafili jednak do łódzkiego getta, a potem zostali
zamordowani. Jacek ocalał jako jedyny, dzięki pomocy Polaków. Nigdy tak
bardzo nie zbliżył się do prawdy, jak w tej wersji. Na prawdziwym dramacie
budował jednak komedię: wraz z Janiną S. pojechał do Łodzi i udawał, że na
terenie byłego getta szuka grobu rodziców. Klękał na ulicy, zapalał świece.
Może taki był jego sposób na radzenie sobie z trudną przeszłością?
Im dalej od wojny i od przemiany Icka w Cześka, tym „konsul” mocniej
uciekał w fantazję. Po wojnie, dzięki wrodzonemu talentowi, piął się po
szczeblach kariery dyplomatycznej. W końcu otrzymał pracę w ambasadzie
Austrii w Warszawie. Szybko dostał odpowiedzialne zadanie utworzenia
konsulatu we Wrocławiu. Nie wiadomo, dlaczego przedstawiał się jednak jako
doktor chemii. Co ma chemia wspólnego z dyplomacją?
Z czasem zmienił zdanie: gdy nawet najbliżsi pracownicy zaczęli się dziwić,
że tworzenie placówki trwa tak długo, Śliwa odbył sfingowaną podróż do
Wiednia, a po powrocie stwierdził, że otrzymał polecenie przeniesienia
konsulatu do Krakowa, który miał lepsze połączenie lotnicze z Warszawą.
Przeniesienie nieistniejącej instytucji – to też sztuka. Do sprytu dochodziła
jednak bufonada, której Śliwa nie był w stanie się pozbyć. Twierdził, że Wiedeń
zamierza zlikwidować warszawską ambasadę i ograniczyć się do stosunków
konsularnych z Polską. Jednak sam Silberstein miał otrzymać tytuł ambasadora.
Jego zachowanie bywało dziwne: nieustannie wymyślał niestworzone
historie. Jak jakiś komediant – i to kiepski. Zabraniał ponętnej Danucie
Z. tańczyć na dancingach, twierdząc, że wszyscy adoratorzy to nasłani agenci,
pragnący wyciągnąć z niej austriackie tajemnice państwowe. Pewnego razu
z sali restauracyjnej hotelu Monopol udał się do toalety z jakimś nagabującym
go człowiekiem. Wyszedł z zabandażowaną ręką i stwierdził, że został
postrzelony. Nie chciał jednak pójść do lekarza, a następnego dnia opatrunek
zniknął. Innym razem Danuta Z. usłyszała, jak konsul jęczy w łóżku. Sapiąc,
stwierdził, że ma atak serca. Gdy jednak sekretarka chciała wezwać pogotowie,
natychmiast ozdrowiał.
Nigdy nie wyjechał z Polski, potrafił jednak podczas niezliczonych imprez
i kawiarnianych posiedzeń barwnie i z przekonaniem opowiadać o urokach
Wiednia. A że zdecydowana większość jego słuchaczy nigdy nie wyjeżdżała
z gomułkowskiego PRL, miał szerokie pole do popisu. Kiedy dwaj goście
w pewnej restauracji posprzeczali się o to, czy w Wiedniu stoją tak wysokie
wieżowce jak w Nowym Jorku, i poprosili konsula o rozstrzygnięcie sprawy, ten
bez wahania odrzekł:
– Oczywiście! Sam mieszkam na 95 piętrze.
Dodał, że wieżowiec ma w sumie 110 pięter.

W czasie tych szalonych dni Silberstein nie skupiał się wyłącznie na swych
dyplomatycznych obowiązkach. Nie zawsze przebywał też w towarzystwie
trupy – znikał niekiedy na parę dni pod pozorem wyjazdów do Warszawy, na
Wybrzeże czy do Wiednia. Wykorzystywał te momenty na, powiedzmy,
poboczne projekty. Raz udało mu się wyłudzić aż 170 tys. złotych od Leona W.,
zamieszkałego w Radymnie pod Przemyślem. Śliwa zaoferował mu bardzo
okazyjną sprzedaż samochodu Renault, a także zachodnich farb do obrazów
olejnych. Leon zgłosił się na milicję dopiero 8 grudnia 1969 r., już po
aresztowaniu oszusta.
Śliwa wykorzystywał też sztuczkę, na którą nabrał swego attaché
ekonomicznego. Różnym świeżo poznanym osobom, które zaczęły kręcić się
wokół szastającego pieniędzmi cudzoziemca, proponował dobry interes.
Twierdził, że posiada konta dolarowe, ale przepisy zabraniają mu wywozić
zachodnią walutę – a musi właśnie jechać do Wiednia. Kurs państwowy był
zupełnie nieopłacalny: może więc pan X chciałby sprzedać trochę złotówek na
bardziej korzystnych warunkach niż państwowe, ale nie po kursie
czarnorynkowym? Po załatwieniu formalności z kontami obiecywał wypłatę
umówionej sumy. Innym ofiarom – trochę jak w 1965 r. – proponował
sprowadzenie zagranicznych samochodów albo też pomoc w wyjeździe do
Austrii. Oczywiście za opłatą. Ilu zareagowało pozytywnie na te różne
propozycje – nie wiadomo.
Potrafił też okazać bezinteresowną pomoc, przynajmniej według niektórych
zachowanych relacji. W Szklarskiej Porębie dał podobno pewnej kobiecie
2 dolary na witaminy dla dziecka. Innym razem wręczył 100 złotych małemu
żebrzącemu Romowi. Zlitował się też ponoć nad pewnym taksówkarzem,
któremu chciał okazyjnie wcisnąć mercedesa austriackiej ambasady. Zobaczył
jednak nędzne warunki życia ofiary, jego żony i trójki dzieci. Zmienił plan. Co
prawda wyłudził od niego uciułane na auto pieniądze, ale kupił za nie
taksówkarzowi lodówkę, telewizor i zabawki dla dzieci. Uradowanej rodzinie
powiedział, że to dar od Republiki Austriackiej. Mercedesa jednak nie
dostarczył.
Śliwa miał pojemne serce i Nina Silberstein bynajmniej nie mogła go
wypełnić. Liczba przelotnych romansów, jakie przeżył w czasie swej
dyplomatycznej kariery Czesław, nie jest znana. Na pewno było mu daleko do
Jerzego Kalibabki. I on jednak miał talent, wdzięk oraz siłę przekonywania.
Znana jest historia pewnej pielęgniarki z Zabrza, która ponadprzeciętnie długo
opierała się wdziękom eleganckiego, brodatego amanta o lekko szelmowskim
uśmiechu.
Piła właśnie z koleżanką kawę w restauracji Fregata, gdy nagle kelnerka
przyniosła jej wizytówkę siedzącego nieopodal tajemniczego brodacza
o wyglądzie cudzoziemca. „Dr inż. Jack Ben Silberstein Consul General
Österreich”, zdążyła przeczytać dziewczyna. Gdy uniosła wzrok, ujrzała
właściciela wizytówki, który właśnie podszedł i z ukłonem zaproponował coś do
wypicia. Kobieta odmówiła. Niezrażony mężczyzna z wyszukaną galanterią
zapytał, jakiego w takim razie prezentu życzyłaby sobie dama.
– Brody! – z sarkazmem odparła niedostępna bogini, chcąc pozbyć się
natręta.
Wydawało się, że odniosła sukces. Jacek wyszedł z kawiarni. Po niedługim
czasie jednak wrócił, a w ręku trzymał paczuszkę. Wręczył ją zdziwionej
pielęgniarce. Jej zdumienie jeszcze wzrosło, gdy w środku ujrzała drogie
rajstopy i pończochy. No, to inna rozmowa. Dziewczyna wyszła z dyplomatą.
Wsiedli do czarnego mercedesa z tabliczką CD. Tam znalazła kolejne prezenty:
buty, sukienkę, swetry. Nowa ukochana „konsula” nawet się nie zorientowała,
kiedy auto ruszyło w drogę. Jak sama wspominała:
popędziliśmy [...] do Zakopca. Na zakręcie zatrzymała nas drogówka.
Jacek pokazał paszport dyplomatyczny, milicjanci stanęli na baczność,
salutowali. W Nowym Targu otrzymałam od niego kożuch za 6 tys.
Z Zakopanego przeskoczyliśmy do Jaworzna, skąd blisko do moich
rodziców. „Przedstawiam wam mojego przyszłego męża” – strzeliłam od
progu. „Od dziś nie pracuję, jedziemy w Polskę”12.

Młodzi wyjechali do Warszawy, gdzie „Jacek składał wizyty w ambasadach,


a ja chodziłam po sklepach”13. Zaaferowana narzeczona nie widziała więc, by
Śliwa zajrzał do jakiejś placówki... Potem zakochani znaleźli się w Gdyni, gdzie
Silberstein miał omawiać sprawę transportu zagranicznego samochodu. Był
przyjmowany przez dyrekcję Polskich Linii Oceanicznych ze wszystkimi
honorami należnymi konsulowi. Narzeczeni zaplanowali, że ślub odbędzie się
w Wiedniu. Jacek, nie wiedzieć czemu, zalecał pośpiech. Dziewczyna wróciła na
parę dni do Zabrza, by załatwić formalności. Kiedy znalazła się na Okęciu, gdzie
się umówili, kochanka nie było. Zaniepokojona, nie wiedząc, co robić, wróciła
do domu. Tam dostała telegram: Romeo miał wypadek, leży w szpitalu i się
kuruje. Kocha i tęskni. Kolejną kartkę otrzymała już z więzienia. Czesiek
przesyłał noworoczne życzenia. Niedoszła narzeczona odpisała, a na
przesłuchaniu przyznała, że chciałaby jeszcze kiedyś zobaczyć Jacka. Została jej
po nim tylko fotografia.

Jako „konsul” Śliwa po raz pierwszy działał w grupie. Utrzymanie iluzji jest
w takiej sytuacji o wiele trudniejsze niż wobec przypadkowych osób. W dodatku
tak szalonej iluzji. I choć, łagodnie mówiąc, współpracownicy „konsula” nie
grzeszyli wyobraźnią, nawet oni nabrali pewnych wątpliwości. Tygodnie mijały,
pieniądze nie nadchodziły, a długi Silbersteina rosły. Dziwnie wyglądało to, że
pan konsul porusza się po Polsce taksówkami i – przynajmniej na początku –
stara się unikać hoteli.
Biorąc pod uwagę piramidalną konstrukcję całego oszustwa z konsulatem
i nieodpartą skłonność Icka do fantazjowania, fakt, że udało mu się tak długo
wodzić za nos swoich współpracowników (o służbach państwowych nie
wspominając), można uznać za prawdziwe mistrzostwo. Przecież nawet nie znał
niemieckiego! Talent trzeba jednak podeprzeć ciężką pracą. I rzeczywiście,
Śliwa ciężko pracował, by karmić złudzenia oskubywanych „podwładnych”.
Robił to z wdziękiem, talentem i chyba świetnie się przy tym bawił. A i po
latach te działania to chyba najbardziej komiczny i fascynujący zarazem wątek
całej historii.
Sztukę wodzenia za nos członków swego „personelu” opanował do perfekcji.
Trzeba ich było oczarować – zwłaszcza podejrzliwego hodowcę owiec Comisa,
który potrafił dać głośno upust swemu zdziwieniu zachowaniem konsula:
dlaczego pracownicy muszą za wszystko płacić? Gdzie pensje? Gdzie
samochody? Dlaczego ciągle jeździmy po kraju?
Nic nie robi takiego wrażenia, jak dokumenty, pieczęcie i zaświadczenia.
Cóż to za dyplomata bez wizytówki? Jednym z pierwszych posunięć Śliwy było
wyrobienie sobie odpowiedniej karty wizytowej. Kazał na niej napisać „Dr inż.
Jack Ben Silberstein. Consul General Österreich. 17, Vien, Pradergasse 174.
Hotel Monopol, Orbis”. W Wiedniu znana jest ulica Pramergasse, a po
niemiecku pisze się „Konsul”, a nie „consul” (a w ogóle „konsul generalny” to
„Generalkonsul”) – ale kto z ofiar Śliwy mógł o tym wiedzieć?
Wizytówka to było jednak za mało, by na dłużej zyskać zaufanie personelu,
zwłaszcza krnąbrnych Greków. Dlatego też Śliwa w jednej z wrocławskich
wytwórni (jak najbardziej legalnej, państwowej) przy ul. Kołłątaja zamówił
specjalne pieczęcie dla siebie i swych attaché. Wytwórnia skrupulatnie zgłosiła
lakoniczny tekst pieczęci do miejscowej cenzury, tam jednak machnięto ręką
i stwierdzono, że działalność dyplomatyczna nie leży w zakresie kompetencji
tego urzędu. To nie tak rzadki w tamtych czasach przypadek, kiedy
biurokratyczne lenistwo wygrało z naturą systemu o totalitarnych aspiracjach.
Śliwie się upiekło – nie po raz pierwszy i nie ostatni.
W Krakowie, gdzie zamówił wymyślony przez siebie komplet dokumentów
paszportowych, po prostu przekupił drukarza. Owe blankiety sporządzone były
w tak fantastycznie niewiarygodny sposób, że doprawdy zdumiewa, jakim
cudem „konsul” był w stanie się nimi posługiwać. Nosiły nazwę „Paschporte
Consulare”, co bardziej przypomina dziecinne zabawy słowne niż jakikolwiek
język obcy. Jak potem stwierdzili biegli, nieszczęsny „paszport” to „mieszanina
przypominająca polski, włoski i łacinę, z częściowym uwzględnieniem
transkrypcji niemieckiej”14. Nie było wątpliwości, że fałszerz nie miał pojęcia,
jak powinien wyglądać dokument dyplomatyczny, o znajomości języka nie
wspominając. Cóż, jego ofiary też nie wiedziały i nie znały. W naturalny sposób
narzuca się tutaj skojarzenie z oficerem Crabtreem – nieudolnie imitującym
język francuski Brytyjczykiem z serialu Allo, allo!.
Wręczenie dokumentów dyplomatycznych personelowi konsulatu odbyło się
z należytą pompą. Jak kpiarsko wspominał sam Śliwa: „dokumenty
wystawiałem i to ich przekonywało o wielkości. Czuli się bardzo dumnie.
W dniu, w którym im wręczyłem te dokumenty, duży koniak, duża radość, duże
gratulacje, duża uciecha i później pospolity, duży ochlaj”15.
Dokumenty paszportowe musiały jednak mieć odpowiednie pieczęcie. Nic
prostszego: wystarczyło umoczyć w tuszu zdobytą gdzieś plakietkę – taką, jaką
noszą na dresach sportowcy. Co prawda Śliwie udało się zdobyć tylko godło
węgierskie, a nie austriackie, ale uznał, że to wystarczy. Odciskając je
w „austriackim” paszporcie, wskrzesił niejako cesarsko-królewskie Austro-​‐
Węgry. Dokument był z atencją przyjmowany przez hotelarzy, urzędników
i milicjantów, którzy szybko odstępowali od wręczania mandatów
przekraczającemu dozwoloną prędkość dyplomacie. Dzięki paszportom
„konsul” nie poniósł żadnych konsekwencji wypadku pod Mławą, do którego
doprowadził. Co ciekawe, ponad 25 lat później niedaleko od tego miejsca
wypadkowi uległ inny bohater tej książki – Zdzisław Najmrodzki.
Jak w każdym urzędzie, i w lotnym konsulacie Śliwy nie mogło zabraknąć
odpowiedniej biurokracji. Danuta Z. otrzymała od przełożonego skoroszyty –
miała w nich zapisywać wydatki i dochody, o których już pisaliśmy. Oprócz
tego skoroszyt uwzględniał preliminarz poborów. Był sporządzony bardzo
starannie. Dzielił się na rubryki, z których każda dotyczyła jednego
z pracowników. Co jednak ciekawe, zapisywano ich personalia w bardzo
familiarny sposób: „Jacek”, „Nina”, „Danusia” itp. Był tylko jeden szkopuł:
rubryki pozostawały niezapełnione.
Konsul zaprowadził też dziennik urzędowy. W raporcie nr 1/69 osobiście
stwierdzał: „z polecenia ambasady Austrii przedstawiciel consularny dr inż. Jack
Ben Silberstein, pełniący obowiązki consula generalnego, attaché technicznego
oraz attaché kulturalnego, przejął obowiązki urzędowe w zorganizowaniu
placówki samodzielnej w randze corpusu consularnego umiejscowionego we
Wrocławiu. W wstępnej organizacji skompletowano personel pomocniczy,
uwzględniając etaty osobowe w urzędzie konsularnym”. Całkiem nieźle
opanował uniwersalną sztukę tworzenia sprawozdawczej papki. Na pierwszej
stronie skoroszytu wpisał uroczyście: „zatwierdzone w MSZ Austrii, Consulat
Generalny Austrii w Polsce, siedziba we Wrocławiu”. Dla pewności dopisał
obok: „zatwierdzam – dr inż. Jack Silberstein, Consul Generalny”.
Dokumentacja nie zastąpi jednak żywej gotówki. Jak wpłynąć na szczególnie
niespokojnego Lefterisa Comisa (w końcu attaché ekonomicznego)?
Wystarczyło wręczyć mu książeczkę czekową. W tym celu Śliwa otworzył
w PKO konto z minimalnym wkładem. Otrzymał książeczkę, na grzbiet której
nakleił pasek papieru z pieczęcią ambasady austriackiej. Wyciął ją z jakiegoś
ogłoszenia, które wziął sobie z poczekalni dla interesantów w tej właśnie
warszawskiej placówce. W środku, w rubryce „stan konta”, wpisał po prostu
mazakiem odpowiednie sumy: lekką ręką skreślił 10 mln złotych i 300 tys.
dolarów. Następnie pokazał Comisowi tak sporządzony dokument i stwierdził,
że pieniądze już czekają, tylko blokuje je Wiedeń.
Zyskał na krótko spokój, ale ponoszący większość kosztów hodowca owiec
wkrótce znowu zaczął się denerwować. Wtedy „konsul” zdecydował się na inny
fortel: zapowiedział, że wyrusza do Wiednia, by załatwić wreszcie sprawę
pieniędzy, i zniknął na kilka dni. W istocie pojechał tylko do Krakowa. Po
powrocie stwierdził, że owszem, sprawa się ruszyła. A raczej ruszył się konsulat:
jak już była mowa, Silberstein postanowił – na polecenie kanclerza Austrii
(a jakże!) – zamienić Wrocław na Kraków. Niestety, wiązało się to z czasową
blokadą środków finansowych placówki. Posunięcie było sprytne: wyjaśniało
zaległości pieniężne, uspokajało personel (dając zarazem nowy cel działań)
i pozwalało opuścić hotel Monopol. A przebywanie w jednym miejscu było
przecież niebezpieczne.
Pewnego dnia Śliwa zabrał nawet Comisa i część „personelu” do Warszawy,
by pokazać im, jak wiele znaczy. Rzeczywiście, wchodził do urzędów, nawet
niektórych ambasad, kręcił się trochę w środku, wymieniał uściski i wychodził.
Wrażenie było duże.

Najlepszym narzędziem podtrzymywania iluzji była bowiem oficjalna, jawna


działalność. Który oszust by się na to poważył? „Żaden” – całkiem rozsądnie
myślały ofiary Śliwy. „Ja!” – bez wahania na takie pytanie odpowiedziałby sam
Icek. Pisałem już o spotkaniach z władzami samorządowymi i bankietach
w Monopolu, ale też na przykład w krakowskim ratuszu. Po imprezie w tym
ostatnim jeden z nadgorliwych urzędników zadzwonił do warszawskiej
ambasady Austrii i spytał o konsula Silbersteina. Usłyszał, że nikt taki nie jest
ambasadzie znany. Wtedy speszony urzędnik pomyślał, że po prostu przekręcił
nazwisko. Magia Śliwy działała na odległość.
Kiedy kierownictwo hotelu Monopol uprzejmie pytało, kiedy przyjdą
oficjalne dokumenty i czeki, Ben Silberstein odpowiadał, że sprawa przeciąga
się z winy poczty. W zamian jednak przedstawił swym sponsorom kopię pisma,
jakie złożył u... Mariana Spychalskiego, przewodniczącego Rady Państwa. Była
to improwizacja Śliwy na temat listów uwierzytelniających: „uwierzytelniając
listę Corpusu Dyplomatycznego Austrii dla Corpusu Generalnego w Polskiej
Rzeczpospolitej Ludowej, Urząd Kanclerski Austrii powołał na lat czterech [sic]
Consula Generalnego Austrii w PRL Dr ing. Jacka Ben Silbersteina, nadając mu
rangę consularną”. To bełkotliwe pismo przesłał do formalnej głowy państwa na
kartce wyrwanej ze skoroszytu. Tak bezczelne, że aż genialne. A że Spychalski
przebywał akurat za granicą, autor mógł nieco dłużej nacieszyć się swym
żartem.
W wielu wypadkach Śliwa tylko imitował działalność. Dzwonił z różnych
miejsc w Polsce do swoich podwładnych i udawał, że właśnie przebywa
w Austrii lub w warszawskiej centrali. Jak wiemy, zmyślił też podróż do
Wiednia i skłonił Danutę Z., by dała mu alibi. Równie często jednak
funkcjonował jak najbardziej autentycznie. Naprawdę wysłał „listy
uwierzytelniające” do Spychalskiego, naprawdę odwiedzał ambasady, rady
narodowe, a nawet Urząd Rady Ministrów. Wraz z Comisem gościł w siedzibie
Prezydium Rady Narodowej Wrocławia, gdzie uzyskał obietnicę pomocy
w znalezieniu dla konsulatu odpowiedniego miejsca, jak tylko z MSZ napłyną
stosowne dokumenty. Śliwa zapewniał, że są już w drodze.
Wystawiał różne zaświadczenia, np. dla Danuty Z., która wykorzystała
rekomendację swego chlebodawcy, kiedy wyrabiała dowód osobisty i starała się
pozałatwiać sprawy z porzuconymi studiami. Niekiedy uczynny dyplomata
interweniował w instytucjach państwowych, starając się, jako konsul, pomóc
różnym znajomym. W zamian za drobne wyrazy wdzięczności. W tymczasowej
siedzibie w Monopolu z rzadka prowadził też prawdziwie konsularną
aktywność. Zlecił np. Danucie Z., by załatwiła formalności wizowe pewnej
rodzinie Cyganów, marzącej o wyjeździe z Polski. Przyjmowała interesantów...
podczas hotelowego dancingu.
Niektóre z tych działań pachną karygodnym cynizmem: Śliwa poważył się,
jako przedstawiciel Austrii, złożyć wieniec w miejscu pamięci na terenie obozu
koncentracyjnego w Treblince. Może chciał w ten niezwykle pokrętny sposób
przypomnieć jakoś swoich rodziców? Czy ta szopka była próbą oswojenia
wojennej traumy? A może tylko wyrazem bezmyślnej i niesmacznej bufonady?
Trudno ocenić. Może przejawem tej ostatniej było złożenie wieńców w innym
miejscu: na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem, gdzie mieścił się cmentarz dla
zasłużonych. „Konsul” uczcił tam pamięć m.in. Witkacego i Tytusa
Chałubińskiego. Temu pierwszemu taki gest mógłby się nawet podobać.
20 listopada 1969 r. samolot An-24, obsługujący połączenie Wrocław–
Warszawa, został zmuszony przez dwóch porywaczy do zawrócenia
i skierowania się w stronę wiedeńskiego lotniska Schwechat. Głośna sprawa
poruszyła również naszego konsula generalnego. Nie omieszkał natychmiast
osobiście złożyć kondolencji dyrektorowi PLL LOT. W zamian otrzymał
okolicznościowy upominek.

Na czym polegał fenomen Czesława Śliwy? To bardzo złożona sprawa i każdy


musi tak naprawdę sam się nad tym zastanowić. W tym rozdziale można
zapoznać się z faktami, które pomogą sformułować odpowiedź na to pytanie.
Każdy element takiej odpowiedzi z osobna nie jest satysfakcjonujący. Na pewno
liczyły się wrodzony talent, niezwykły wdzięk, błyskotliwość, dar
przekonywania i szaleńcza pewność siebie, z jaką działał „konsul”. Bez wahania
rzucał się w ogień. Niezwykłe jest to, że nawet oszukane przez niego osoby
często później mówiły o nim z sympatią, nawet szacunkiem. Wspominana
pielęgniarka z Zabrza chciała go znowu zobaczyć. Kobieta z Zakopanego, od
której Śliwa próbował kupić willę, na rozprawie od razu rozpoznała sprawcę
i pełnym szacunku tonem stwierdziła: „tak, to jest pan ambasador”. Państwo
Comisowie przyznawali, że był bardzo sympatyczny, choć obnażenie całego
oszustwa wywarło na nich przytłaczające wrażenie.
Niedoszła Nina Ben Silberstein miała zaś powiedzieć: „był wspaniałym
oszustem. Chciał fajnie żyć i my fajnie żyliśmy przy nim [...]. Oszust, ale
z klasą, elegancki i hojny. Oszukiwał tych, którzy mieli”16. A kogo miał
oszukiwać? – można by dopytać. Akurat uczennica fryzjera przeżyła dzięki
„konsulowi” wspaniałą przygodę, za którą nie zapłaciła, bo nie miała z czego.
W wydanej w 1974 r. książce Pitawal wrocławski pada wręcz stwierdzenie, że
pozostali członkowie „personelu” wspominali panią „konsulową” z niechęcią:
„ona jedyna spośród nich nie była oszukaną, ale współoszukującą”17. Czy
jednak robiła to świadomie?
Danuta Z., niedoszła sekretarka, która po całej aferze wróciła na studia, nie
mogła potem zrozumieć, jakim cudem uległa urokowi „konsula”. Analizując
przeszłość, zaczęła dostrzegać w każdym niemalże ruchu Silbersteina kiepski
teatr. Jak przyznawał w 1970 r. jeden z oszukanych taksówkarzy, Śliwa „miał
podejście do ludzi. Wszyscy mu wierzyli, a szczególnie kobiety. Zawsze miał
portfel wypchany pieniędzmi [...]. Kilka razy po tej brodzie się pogłaskał,
spojrzał na dziewczynę i była jego”. Inny kierowca stwierdził, że „to jakoś by
głupio wyglądało”, gdyby chciał kwestionować postępowanie swego
chlebodawcy (czy raczej chlebobiorcy). Również dyrekcja Monopolu miała jak
najlepsze zdanie o wyjątkowym gościu. „Zachowywał się nienagannie, miał
doskonałe maniery” – opowiadał „Gazecie Robotniczej” przedstawiciel hotelu.
„Mówił rzeczowo, choć tylko po polsku. Nie było w nim nic, co mogłoby
wzbudzić podejrzenia”18.
Śliwa nie tylko lubił oszukiwać ludzi. Po prostu lubił ludzi. W jego
mentalności jedno nie przeczyło drugiemu. Kradł, mataczył, wyłudzał, ale też
obdarowywał prezentami, nie żałował pochlebstw, kawioru i alkoholu.
Naprawdę lubił zadowalać innych i to chyba najbardziej zadziwiająca cecha jego
osobowości. Miał przy tym nieprawdopodobne wręcz szczęście: pisałem już
o urzędniku, któremu zdawało się, że przekręcił nazwisko konsula, o cenzurze,
której nie chciało się sprawdzić pieczątek, o Danucie Z., która przekonywała, że
była z przełożonym w Wiedniu, o chciwych właścicielach willi w Zakopanem.
Najwięcej szczęścia Śliwa miał jednak w sytuacji, o której nawet nie miał
pojęcia. Pewnego dnia Lefteris Comis postanowił bowiem sam udać się do
warszawskiej ambasady Austrii i raz na zawsze ustalić prawdę. Grek zjawił się
u przedstawiciela handlowego ambasady, który – w ramach klasycznej
„spychologii” – odesłał interesanta do innego działu placówki, mieszczącego się
w innej części miasta. Zanim Comis tam dotarł, skończyły się godziny
urzędowania, niepocieszony Grek opuścił stolicę, a Icek uniknął dekonspiracji.
Opatrzność potrafi mieć złośliwe poczucie humoru.
Żeby było jednak jasne: przynajmniej pod względem finansowym Śliwa (nie
tylko jako „dyplomata”) wyrządził więcej krzywd, niż przyniósł dobrego; i tej
perspektywy nie można tracić z oczu. Nie ulegajmy zbytnio urokowi „konsula”.
Na procesie próbował udawać Robin Hooda, mówiąc: „Nie jestem łajdakiem.
Jednym zabierałem, drugim dawałem”. No nie, panie Silberstein.
Sam chyba nie do końca wiedział, na czym polega jego fenomen. To się po
prostu działo. „Nie potrzebowałem brać, sami dawali, gdy tylko usłyszeli, że
przybywam z zagranicy, czyli z dolarami” – tłumaczył dziennikarzowi
Krzysztofowi Gradowskiemu w reportażu Konsul i inni z 1970 r. Dlaczego?
Działał tu mit bogatego cudzoziemca, silny w prowincjonalnej, do pewnego
stopnia odgrodzonej od świata Polsce. Jak twierdził Śliwa, wystarczyło machnąć
dokumentem „i tak każdy sztywniał, jakby się gipsu najadł [...]. Są dyrektorzy
napuszeni, do których nie wolno dojść. Ale gdy przyszedł taki pan dyplomata, to
tracili głowę i zapomnieli sprawdzić, czy jest tym, za kogo się podaje”.
Rozmówca Gradowskiego przypisywał też sobie, raczej na wyrost, snucie
przebiegłych planów: „żeby zostać dyplomatą, to nie tylko sztuka chęci. Do
dyplomacji potrzeba trochę gry [...], trzeba być i psychologiem, i aktorem.
Trzeba umieć wyreżyserować, stworzyć coś”19. Akurat w przypadku Śliwy
najistotniejsza była właśnie ta „sztuka chęci”.
Icek z brawurą przekuwał swe słabości w atuty. Nie znał niemieckiego,
udawał więc, że stara się mówić tylko po polsku, chcąc jak najszybciej nauczyć
się języka i sprawić polskim rozmówcom przyjemność. I rzeczywiście sprawiał,
wzbudzając od razu sympatię i zrozumienie. Wciąż jednak trudno zrozumieć, jak
mógł przez tyle czasu karmić siebie i otoczenie wierutnymi bzdurami, które
wygadywał i wypisywał. Kilkadziesiąt dni to obiektywnie niedługo, ale jak na
czas trwania konsularnej farsy – to niemal epoka. Fenomen ten starał się również
zrozumieć m.in. Jerzy Urban:

Pracownicy administracji są przyzwyczajeni, że sprawy wiszą gdzieś


pomiędzy resortami i toczą się w powolnym, papierkowym rytmie. Nie
są zaś przyzwyczajeni do zjawiania się w ich gabinetach fałszywych
reprezentantów państw obcych i to jeszcze mających farbowaną brodę.
Z takich to przyczyn powtórne zjawienie się Śliwy w tym samym
budynku nie powodowało wezwania milicji20.

Być może oszust podświadomie wykorzystywał pewien mechanizm


psychologiczny, równie podświadomie pojawiający się wśród jego ofiar.
Zachowanie, słowa i czyny Silbersteina były tak bezczelne, absurdalne
i nieprawdopodobne, że... nie sposób było uwierzyć, że to tylko zwykłe
kłamstwa. Kto by się odważył na coś takiego? Przecież nie oszust – ci działają
skrycie, wyrachowanie, mierzą siły na zamiary. Zwłaszcza w ustroju, który – jak
zauważył jeden z komentatorów kariery „konsula” – miał przecież monopol na
kłamstwo. Jacek nie sprawiał wrażenia osoby, która coś knuje, kręci, planuje.
Był szczery w swym kłamstwie, jeśli tak można powiedzieć. Jak nieco
przesadnie zauważył po rozmowie ze Śliwą Jerzy Urban, „był bowiem tak
prawdziwie konsulem, jak przywódcy sekt czują się wybrańcami Boga, a dzieci
wojownikami i kosmonautami”21. Był gotowy grać aż do zatracenia – i ludzie
tego nie rozumieli.
„Konsul” potrafił też świetnie, intuicyjnie wykorzystywać fakt, że jego
ofiary same miały grzeszki na sumieniu. Kłamstwa Danuty Z., właścicieli willi
w Zakopanem, rzekomych „wybawców” z czasów wojny... Wielu liczyło na
oszukanie naiwnego cudzoziemca w interesach, nie wahało się wchodzić
w nielegalny obrót walutą. Podrywane przez szarmanckiego brodacza
dziewczyny wstydziły się potem przyznać, że z próżności gotowe były rzucić
wszystko dla bogatego nieznajomego.

Iluzja nie może jednak trwać wiecznie. Im bardziej szalona, tym efektowniejsza,
ale i krótsza. Proza szarej rzeczywistości dopadła również naszego niebieskiego
ptaka. Chmury zaczęły się zbierać nad „konsulem” praktycznie od
końca października, a więc ledwie parę tygodni po rozpoczęciu przygody. To, że
złapanie oszusta zajęło milicji jeszcze miesiąc, dowodzi niskiej skuteczności jej
działania. Przecież Śliwę znały tłumy: od kelnerów po władze miejskie. Znali go
również sami milicjanci, nieraz salutujący przed czarnym mercedesem
z tabliczką CD; znali urzędnicy z rewerencją wpatrujący się w bełkotliwy
„Paschporte Consulare”. Jeszcze w połowie listopada Ben Silbersteinowi udało
się wyjednać zwolnienie z aresztu syna Mawromatisa, zatrzymanego za kradzież
w Jaworznie. W tamtejszej komendzie „konsul” gościł ostatni raz już po
rozesłaniu listów gończych, w których zawarte były fałszywe personalia i dość
dokładny rysopis Śliwy. Nie wpadł tylko dlatego, że w komendzie opieszały
szyfrant za późno odczytał komunikat nadany w Krakowie.
Nawet jednak niezbyt lotne organy ścigania musiały wreszcie dopaść tak
charakterystyczną postać. Trudno było jej nie zauważyć. A wszystko wzięło się
z tego, że „konsul”, jak to nieraz widzieliśmy, chciał grać do końca swoją rolę,
bez względu na wszystko. Oficjalne działania „dyplomatyczne” musiały
w końcu przekłuć balon kłamstwa, który i tak pęczniał zaskakująco długo.
Do siedziby ambasady Austrii przy ul. Gagarina zaczęły przychodzić listy
adresowane na nazwisko niejakiego dr Jacka Ben Silbersteina, konsula
generalnego. Początkowo automatycznie zwracano je na pocztę, z czasem
jednak sprawa wydała się podejrzana. W przedstawicielstwie handlowym zjawił
się jakiś człowiek, który twierdził, że austriacki konsul zamierza kupić od niego
willę. Innego razu ktoś zadzwonił z pytaniem, kiedy zostanie otwarta placówka
we Wrocławiu. Z MSZ przyszło pismo z prośbą o informację o ewentualnych
planach rozwinięcia przez Austrię stosunków konsularnych z Polską. Niedługo
później austriackie linie lotnicze przesłały wiadomość, że u dyrektora LOT-u
gościł austriacki konsul. Wreszcie 10 listopada z hotelu Monopol we Wrocławiu
nadeszło dalekopisem uprzejme zapytanie, czy ambasada potwierdza wynajem
apartamentu i czterech pokoi na pół roku, w okazyjnej cenie 600 tys. złotych
w skali rocznej. Płatne gotówką. Tego było już za wiele: ambasada odpisała, że
niczego nie potwierdza, ale na wszelki wypadek odbyła szybkie konsultacje
z centralą w Wiedniu. Tam też nikt nic nie wiedział. Placówka wystąpiła więc
z oficjalnym pismem do polskiego MSZ, zawiadamiającym o niepokojących
działaniach wokół niej.
W tym czasie MO i SB pełną parą poszukiwały już fałszywego konsula.
Hotel Monopol utrzymywał stałe kontakty z miejscową komendą wojewódzką
i poinformował ją o kłopotach pewnie wcześniej niż austriacką ambasadę.
Zapytania tej ostatniej tym bardziej zaalarmowały organy ścigania. Już od
16 października SB otrzymywała od swoich tajnych współpracowników
z Wrocławia pierwsze informacje o pojawieniu się dziwnego dyplomaty –
najpewniej oszusta wyłudzającego pieniądze. Rozkręcono spiralę ustaleń
i poszukiwań, sprawdzano meldunki w hotelach.
20, 21 i 22 listopada 1969 r. centralny Departament II MSW, zajmujący się
kontrwywiadem, wypuścił serię szyfrogramów dotyczących poszukiwania
oszusta. Co ciekawe, sprawą Śliwy z pozycji centrali zajmował się Janusz
Sereda, późniejszy szef kontrwywiadu. Już 20 listopada Wydział II KW MO
w Krakowie ustalił, że Silberstein i jego świta zamieszkali w hotelu Polonia.
Czesław uwiódł przy okazji recepcjonistkę, 24-letnią Zofię M. Wieczorem
dwóch pracowników wydziału udało się po cywilnemu do hotelu, by pod byle
pretekstem wylegitymować podejrzanego i sprawdzić, jakimi dokumentami się
posługuje. Ptaszek i tym razem się wywinął: zapewne zaalarmowany
wylegitymowaniem, opuścił hotel tego samego wieczora, choć miał zostać dzień
dłużej. Poza tym esbecy i milicjanci mylnie założyli, że poruszał się trabantem
kombi, a nie (jak w rzeczywistości) mercedesem. Fałszywy trop poprowadził
ścigających aż do Nowego Sącza. Tymczasem Śliwa, przez nikogo nie
niepokojony, bawił w Jaworznie, gdzie załatwiał zwolnienie syna Mawromatisa
z aresztu. Łagodnie rzecz ujmując, organy ścigania się nie popisały.
Wreszcie 27 listopada po godz. 23.00 misja konsula generalnego, attaché
technicznego i kulturalnego w jednym dobiegła końca. Jechał właśnie swym
mercedesem wraz z szoferem Tadeuszem M. i Danutą Z. do Katowic.
W pewnym momencie wydało mu się, że ktoś ich śledzi. Kazał przyspieszyć.
Mknący pojazd wzbudził jednak ciekawość drogówki. Gdzieś na rogatkach
miasta funkcjonariusze kazali mu się zatrzymać. Wokół pojawiło się nagle kilka
radiowozów.
– Chyba mnie zabiorą – powiedział do Danuty, jakby pogodzony z losem.
Tym razem milicjanci nie zasalutowali na widok magicznych „Paschporte
Consulare”. Wyciągnęli za to kajdanki.
Cała trójka trafiła do aresztu w Katowicach. „Konsula” zrewidowano.
Znaleziono przy nim m.in. dokumentację „konsulatu”, świadectwo zwolnienia
z więzienia w Czarnem, ale również Kodeks karny, Kodeks wykonawczy,
Kodeks postępowania karnego i Kodeks postępowania administracyjnego
(czyżby Śliwa zamierzał zostać prawnikiem?), a także trzy flamastry, poduszkę
do tuszu, 60-kartkowy zeszyt z poezją (własną), tomik wierszy Broniewskiego,
pastę do butów oraz zdjęcie kobiety, na odwrocie którego widniał napis:
„Ukochanemu, szlachetnemu i wielkiemu Jackowi – Marta, Łódź”.
Po nocy spędzonej w areszcie, kiedy to, nie wychodząc z roli, „konsul” żądał
respektowania swego immunitetu, cała trójka została przewieziona do
Wrocławia, gdzie prowadzono formalne dochodzenie w sprawie fałszywego
dyplomaty. Po drodze Silberstein przekonywał Danutę, że to tylko przewidziane
przez austriacki rząd ćwiczenia, mające sprawdzić lojalność pracowników.
Dziewczyna ze wstydem przyznawała później, że nawet wtedy wierzyła swemu
rozmówcy. A raczej chciała wierzyć.
Kłamstwo z ćwiczeniami to tylko początek całej serii coraz bardziej
niewiarygodnych historii, które Śliwa sprzedawał (tym razem za darmo)
przesłuchującym go funkcjonariuszom. Z początku wciąż udawał konsula,
powoływał się na immunitet. Twierdził, że jest Austriakiem. Nie rozumiał
jednak zadawanych przez oficerów po niemiecku pytań. Na pytanie, kto jest
prezydentem Austrii, wypalił bez wątpienia: „Benchort”. A szefem MSZ?
„Wiliam Prescher”22. Jeśli nie miał wiedzy, to na pewno posiadał refleks.
Kabaret Mumio i ich „kopytko” z reklamy pewnej sieci telefonicznej to ledwie
słaba kopia oryginału.
Z początku mógł kłamać o tyle swobodnie, że dopiero 3 grudnia ostatecznie
ustalono, że Jack Ben Silberstein to w istocie Czesław Śliwa. Po pewnym czasie,
kiedy nie było już choćby najmniejszego punktu zaczepienia dla bajki o konsulu,
zmienił zdanie. Stwierdził, że jest wybitnym naukowcem, autorem
przełomowych dzieł Textyllorvitt i Styllopolonit. Ukończył studia politechniczne
w Wiedniu, a w PRL reprezentował firmę Textil Chemike Verke. Ukradziono
mu bezcenne wynalazki, w związku z czym domaga się spotkania
z dostojnikami państwowymi.
To na dłuższą metę nie mogło się sprawdzić. Wrócił zatem do pomysłu
wykorzystanego już w więzieniu w Czarnem. Po długim ociąganiu przyznał
wreszcie, że nie jest prawdziwym konsulem. To tylko przykrywka dla innej
działalności: był bowiem przysłanym do Polski z misją szefem komórki
wywiadu izraelskiego, która podlegała grupie Szymona Wiesenthala w Wiedniu.
W PRL tworzył siatkę szpiegowską złożoną z osób o żydowskim pochodzeniu.
To już było (trochę) mniej szalone: w Wiedniu rzeczywiście działał ośrodek
prowadzony przez Wiesenthala, wyspecjalizowany w ściganiu zbrodniarzy
nazistowskich. Niewykluczone, że Icek szczerze chciałby być pracownikiem
tego centrum. Wymyślał coraz to nowe nazwiska współpracowników i określał
cele działalności grupy: rozpoznanie polskiego przemysłu zbrojeniowego
(zwłaszcza w rejonie Radom–Kielce–Pionki) oraz zbadanie nastrojów ludności.
Zdradził też milicjantom, że wszedł w posiadanie wielkiej fortuny,
ukrywanej w prywatnym hotelu Dawida Salomona. Nie było ani fortuny, ani
hotelu, ani żadnego Dawida Salomona, ale Czesław popisał się chociaż
znajomością imion królów żydowskich. Milicjanci żmudnie jednak podążali
każdym podsuniętym im tropem, szukali skarbu i sprawdzali personalia
członków rzekomej siatki wywiadowczej. Zwłaszcza ten ostatni wątek był dla
SB istotny – komuniści zawsze mieli inklinację do tropienia szpiegów.
Wynikiem drobiazgowego śledztwa było kilkanaście tomów akt.
W tym czasie, wciąż jako Ben Silberstein, Śliwa pisał listy do swych
znajomych, próbując wyłudzić pieniądze na adwokata i wciąż przekonując, że
jest niecnie oskarżonym konsulem, ofiarą politycznego spisku, względnie
pomyłki. Nie omieszkał napisać nawet do swego kochanego kuzyna z Paryża,
barona Edmonda de Rothschilda. W bardzo arystokratycznym tonie: „Muszę
przetrwać okresową rozłączność. Ufam bardzo Twej gestii. Stadium nasze jest
argumentalne. Ściskam Twą prawicę, mój bracie. Honorem naszej rodowości
jest szlachetność i wspaniałomyślność czynu”23. Pisał rzecz jasna po polsku.
Sporządził nawet pismo do izraelskiego premiera Lewi Eszkola, który... zmarł
w lutym 1969 r.
Typowe przesłuchanie (jak relacjonowała ówczesna prasa) wyglądało mniej
więcej tak:
– Więc nie nazywa się pan „Śliwa”?
– Nie, to musi być jakaś pomyłka.
– Nie pochodzi pan z Rzeszowskiego?
– Nie!
– Żona nie mieszka w Wałbrzychu?
– Nie.
– No to jak się pan nazywa?
– Mówiłem już: Jacek Silbercfajg.
Ogólnie Śliwa bawił się na pewno lepiej niż zapracowani śledczy. Gdyby
rzecz toczyła się w latach stalinowskich, Śliwie nie dano by tak „fikać” i nie
przejmowano by się zbytnio śledczymi wątkami. Być może nie pozwolono by
mu na to i teraz (Gomułka jakoś nie miał oporów przed biciem studentów
i strzelaniem do robotników), gdyby nie jeden istotny fakt: „konsul” stał się
sławny. Po aresztowaniu zyskał to, czego brakowało mu do tej pory:
popularność i zainteresowanie mediów. Teraz pisały o nim największe dzienniki.
Wspominały radio i telewizja. Materiał o Śliwie ukazał się nawet w dzienniku
„Lubbock Avalanche” z Teksasu. Dziennikarze ustawiali się w kolejce, by
umówić się na wywiad. Władze niekiedy ulegały: w ten sposób wiosną
z „konsulem” spotkał się Jerzy Urban, a niedługo później Krzysztof Gradowski,
który nakręcił na podstawie sfilmowanej rozmowy dokument pt. Konsul i inni.
Głównym wątkiem filmu, dostępnego dzisiaj w Internecie, jest rozmowa
z Czesławem. Jeśli ktoś chce dotknąć fenomenu „konsula”, musi to zobaczyć.
Na swą specjalną prośbę Jacek został ucharakteryzowany na ortodoksyjnego
Żyda. Występuje w peruce, sztucznych pejsach i z doklejoną brodą., Choć
przyznaje się do oszustwa, nadal utrzymuje, że jest Jackiem Silbersteinem,
potomkiem bogatej rodziny Silbersteinów, która zginęła podczas Zagłady. On,
uratowany, przeżył i ukończył Politechnikę Łódzką, a potem obronił doktorat
z chemii. W potoku słów trudno uchwycić spójne wątki. Jak wspominał sam
Gradowski, Śliwa kojarzył mu się z nastolatkiem, który na okrągło ogląda
telewizję i zdobywa mnóstwo nieuporządkowanych, wybiórczych informacji,
lecz tylko powierzchownie (choć efektownie) potrafi je przetworzyć.
Jego zachowanie zaskakująco przypomina postawę Jerzego Kalibabki,
innego więźnia-celebryty. Obaj byli wyraźnie rozdarci: chcieliby podtrzymać
swój mit, iluzję, którą stworzyli, ale jednocześnie mieli nieodpartą potrzebę
pochwalenia się własnymi dokonaniami, czuli dumę z „osiągnięć” i uważali, że
muszą się zdemaskować, by móc liczyć na poklask i uznanie. I śmieszne,
i straszne.
Oprócz weryfikowania mniej lub bardziej fantastycznych opowieści oszusta
milicja i SB lizały własne rany. Przeprowadzono dochodzenie wyjaśniające
opóźnienie w przepływie szyfrogramów dotyczących Śliwy. Analizowano
godzina po godzinie komunikację między KW MO w Krakowie a komendą
miejską w Jaworznie. Badano, dlaczego tamtejszy areszt zgodził się wypuścić
syna Teofila Mawromatisa po interwencji „konsula”. Narzekano, że milicjanci
nie orientowali się w dokumentacji dyplomatycznej i wykazywali zbytnią
uległość w stosunku do rzekomych dyplomatów. Zarządzono szkolenia w tym
zakresie. Sam szef MSW w piśmie do KW MO w Krakowie z marca 1970 r.
wzywał do dyscyplinarnego ukarania pracowników odpowiedzialnych za
zaniedbania.

Proces „konsula”, rozpoczęty 19 maja 1970 r., trwał zaledwie cztery dni.
Dziennikarze walczyli o miejsca na sali rozpraw Sądu Wojewódzkiego we
Wrocławiu. Podczas głośnej, namiętnie relacjonowanej przez media rozprawy
Śliwa prezentował się swobodnie i pewnie. Czuł, że to może być ostatnie pięć
minut jego sławy. Znowu ufarbował brodę. Zaczął od nowa przekonywać, że jest
austriackim dyplomatą i doktorem chemii. Na sprawdzające pytanie o prosty
wzór chemiczny cyjanku potasu i miedzi stwierdził dziarsko: „Wiem, ale nie
powiem!”. Gdy przedstawiono mu wyniki badań daktyloskopijnych, które
niezbicie wykazały, że był Czesławem Śliwą, odparł równie pewnie:
„Ekspertyza to bzdura. Mam inne linie papilarne, niż podano w orzeczeniu”.
Podczas procesu zeznawali świadkowie – niektóre, zidentyfikowane ofiary.
Na rozprawę ściągnięto ponadto m.in. Rozalię Śliwę, która rozpoznała
adoptowanego syna. Podobnie jak żona Czesława, Maria, którą zobaczył po raz
pierwszy od 12 lat. Udał jednak, że nie zna ani Rozalii, ani Marii. Mógł
przyznać się do wszystkiego, ale nie do tego, że jest zwykłym, przaśnym Śliwą.
Dlatego też do końca życia, przynajmniej publicznie, twierdził, że jest Jackiem
Silbersteinem (ewentualnie Zielberzweigiem czy Silbercfajgiem). Czyli pewnie
tak naprawdę Ickiem.
Niemniej oskarżony w końcu potwierdził, że przynajmniej konsulat był jego
całkowitym wymysłem. Nawet on nie był w stanie ciągnąć tego kłamstwa dalej.
– Wymyślony przeze mnie konsulat, proszę Wysokiego Sądu, to był żart
towarzyski.
– Znajomi oskarżonego wiedzieli, że to był żart?
– Nie chcieli wiedzieć – wzruszał ramionami Śliwa. On na pewno bawił się
doskonale.
Najbliżej prawdy było stwierdzenie oskarżonego, że jego wspólnicy byli
niewinni i należałoby ich traktować jako ofiary. W efekcie zostali
uniewinnieni – oprócz Janiny S., skazanej na 3 lata więzienia w zawieszeniu.
Śliwa, jako recydywista, otrzymał w ramach ogłoszonego 9 czerwca wyroku
karę 7 lat bezwzględnego pozbawienia wolności i 200 tys. złotych grzywny.
W sumie większość swego dorosłego życia spędził w więzieniu.
Po ogłoszeniu wyroku wciąż fikał: uprzejmie wyraził uznanie dla znakomitej
pracy sądu i prokuratury, po czym dał wyraz zdziwieniu, iż otrzymał tak niską
karę. Uznał, że jak najbardziej na nią zasłużył. Na koniec chyba zupełnie
szczerze poprosił, by jednak wciąż zwracać się do niego per „Jacek Ben
Silberstein”.

Trafił do więzienia w Wołowie. Niektórzy strażnicy darzyli go autentyczną


sympatią. W celi były konsul znalazł nową pasję: pisanie wierszy. Nie zwykłych
wierszy, lecz utworów patriotycznych, wychwalających Naród, Ojczyznę
i Polskę Ludową. Pod piórem osoby, która chyba nigdy nie zaakceptowała do
końca swej polskości i za wszelką cenę chciała podtrzymywać żydowską
tożsamość, słowa te nie wyglądały, łagodnie mówiąc, szczerze. Uwielbienie dla
komunizmu w perspektywie grudniowej masakry na Wybrzeżu wyglądało tym
bardziej niesmacznie. Śliwa liczył zapewne na to, że wkradnie się w łaski nowej
ekipy Edwarda Gierka i zyska ułaskawienie. Łasił się już przecież wcześniej,
kiedy przebywał w Czarnem. A przy tym zabijał czas i dawał upust
grafomańskim ambicjom. Próżna chęć ukazania talentu lirycznego to kolejna
cecha łącząca go chociażby z Jerzym Kalibabką czy Zdzisławem Najmrodzkim.

Ze szkieletu ruin, z gruzu pogorzelisk


Ze zniszczeń naród polski wydźwignął Ojczyznę,
W bratniej przyjaźni, kolektywnej pracy
Rozkwitło radosne życie wolnej demokracji24.

W sumie zapisał kilkanaście 80-kartkowych zeszytów. Liczba utworów szła


w setki. Jeden z nich podyktował Marianowi Spychalskiemu, który formalnie
decydował o ułaskawieniach. Wiersz nie był większą fikcją niż wcześniejsze
listy uwierzytelniające, przesłane temu samemu adresatowi.
W większości poezji roiło się od honoru, krwi, sztandarów, białych orłów,
proletariatu, Związku Radzieckiego, Armii Ludowej i PZPR. Pojawiła się jednak
i Armia Krajowa. Domorosły agitator musiał jeszcze poćwiczyć. Niemniej
pragnął, by jego dzieła opublikowało wydawnictwo Ministerstwa Obrony
Narodowej, wprowadziło do szkół i uwieczniło dla wdzięcznej pamięci
potomnych.

Ojczyzno, płonie stos cierpień; płonie ogień grozy,


ten, co Cię opasał przez wieki, stulecia.
Nadszedł czas Odrodzenia, rwij wrogie powrozy,
przed Tobą światłość niepodległa. Nowe Tysiąclecia25

Sam wieszcz nie miał jednak przed sobą „nowych tysiącleci”. Bardzo szybko
okazało się, że gra, którą cały czas prowadził, jest niebezpieczna. I to
śmiertelnie. Jeśli oszukiwanie i zmiana tożsamości uratowały Ickowi Silberowi
w czasie wojny życie, to teraz, w bezpiecznym – wydawałoby się – więzieniu,
jeden z forteli „konsula” przyniósł tragiczny skutek.
Był 18 listopada 1971 r., kiedy na ostry dyżur szpitala w Wołowie trafił
dławiący się i krwawiący z gardła więzień z pobliskiego zakładu karnego.
Nazywał się Czesław Śliwa. Zaledwie dwa lata wcześniej bawił się jeszcze jako
„konsul”. Teraz, mimo wysiłków lekarzy, zmarł. Okazało się, że połknął jakiś
ostry, metalowy przedmiot. Najpewniej nie była to próba samobójcza, tylko chęć
wywołania problemów zdrowotnych. W ten sposób Icek chciał uzyskać
przeniesienie do zakładu o mniejszym rygorze i lepszych warunkach. Tym
razem jednak oszukał sam siebie. Został pochowany na cmentarzu Osobowickim
we Wrocławiu. „Konsul” powrócił tam, gdzie na początku chciał zakładać swój
konsulat.
To jednak wcale nie koniec tej historii. Niewielkim tylko nadużyciem będzie
stwierdzenie, że Śliwa potrafił oszukiwać nawet po śmierci. Oto
w komentarzach na jednym z portali internetowych można znaleźć wypowiedź
pewnego więźnia, który w lutym 1977 r. trafił na oddział szpitala zakaźnego
w areszcie śledczym w Bydgoszczy. Jak przekonuje, jedną z osób dzielących
z nim celę był niejaki Czesław Śliwa. Niewiele mówił o sobie. Więźniowie
najczęściej grali w warcaby, szachy lub czytali. Po dwóch miesiącach Śliwa
został przeniesiony. Dopiero wtedy ów więzień dowiedział się, że to był słynny
„konsul”. Twierdzi, że znana powszechnie data śmierci Czesława to bzdura.
„Konsul” miał tak bardzo narazić się władzy komunistycznej, że ta sfingowała
jego śmierć i postanowiła nigdy nie wypuścić. Miał być jednocześnie
podtruwany przez służbę więzienną – przekonuje internauta.
Cóż, oszustwo Jacka Silbersteina żyło (nomen omen) swoim własnym
życiem. Mówiąc nieładnie, Icek potrafił „fikać” zza grobu. Tylko jeden wątek
z powyższej wypowiedzi wystarcza do stwierdzenia jej fałszywości: Śliwa na
pewno nie mówiłby niewiele o sobie.
W 1989 r. Icek/Jacek doświadczył reinkarnacji i przybrał postać... Piotra
Fronczewskiego, który wcielił się w tytułowego Konsula – bohatera komedii
kryminalnej w reżyserii Mirosława Borka. W przeciwieństwie do filmów
zainspirowanych losami innych bohaterów tej książki – Jerzego Kalibabki czy
Czesława Bojarskiego – narracja Konsula nie odbiega tak bardzo od
rzeczywistości. Nie brakuje rzecz jasna różnic: Śliwa stał się Wiśniakiem, a 18-
letnia Janina S. – dojrzałą, zamężną kobietą o imieniu Anka, graną przez Marię
Pakulnis. Różnic w szczegółach jest o wiele więcej. Ogólnie postać konsula
została nieco uszlachetniona, zgolono mu nawet brodę. „Prawdziwy” fałszywy
konsul byłby chyba dość zadowolony z kreacji Fronczewskiego. Może tylko
uwypukliłby wątki żydowskie i zrezygnowałby z tego nieszczęsnego
„Wiśniaka”, równie prozaicznego co „Śliwa”.
Pięć lat po premierze Konsula nasz bohater wywinął jeszcze jeden numer.
„Uciekł” z własnego grobu, który... zniknął. No dobrze, rzeczywistość jest
bardziej prozaiczna: nieopłacany, komunalny grób Czesława Śliwy został po
prostu zlikwidowany w 1994 r., a kwaterę sprzedano komuś innemu. Silberstein
na pewno potrafiłby wysnuć z tego jakąś fantastyczną teorię.
Nie ma już grobu, ale żyją naśladowcy. W 2011 r. policja złapała niejakiego
Janusza P., który podawał się za niemieckiego dyplomatę i grasował na Dolnym
Śląsku. Ofiarowywał pomoc w znalezieniu dobrej pracy w Niemczech, pobierał
zaliczki – i znikał. Cóż, marna kopia Jacka Ben Silbersteina – nawet nie założył
własnej placówki dyplomatycznej. Janusza P. zdemaskował pewien mechanik
mieszkający w Zielonej Górze, który zorientował się w jego działaniach po
obejrzeniu w telewizji kolejnej powtórki Konsula. Dawno nieżyjący oszust,
który demaskuje innego oszusta – taka historia mogłaby się Ickowi spodobać.
„Jestem przekonany, że w obecnej chwili znajdują się jeszcze ludzie, na
wolności, którzy również są mistyfikatorami. Tak samo potrafią przyjmować
jakieś komiczne swoje pozy, czy jakoś, bliżej, śmieszne uniformy. Uważają się
za Bóg wie kogo wielkiego” – stwierdzał proroczo w 1970 r. Jacek Ben
Silberstein w swym sarmackim stylu26.
Czesław Śliwa ma wiele cech wspólnych z innymi bohaterami tej książki. Bez
wątpienia był łasy na pieniądze, wygodne życie, uwielbiał się zabawić, zjeść
i wypić. Mamił i uwodził naiwne kobiety. Nie miał skrupułów, by bezczelnie,
w żywe oczy kłamać i wykorzystywać innych ludzi, okradać ich niekiedy
z oszczędności całego życia, a nawet cynicznie żerować na tragedii Holokaustu.
Za wszelką cenę chciał być kimś innym, wyrwać się z ograniczeń własnej
biografii. Był złodziejem i przestępcą, słusznie skazanym na więzienie.
Coś zmusza jednak do spojrzenia na „konsula” również od innej strony.
Pozostali bohaterowie tej książki zakładali różne, oryginalne nieraz maski tylko
dlatego, że chcieli. Zmuszały ich do tego ambicja, chciwość, przekonanie
o krzywdzie, cokolwiek – zawsze jednak był to akt woli. Moim zdaniem
w wypadku Icka/Jacka Silbera było inaczej. On musiał grać, musiał udawać.
Inaczej nie potrafił. Nie chcę uprawiać taniej psychologii, ale doprawdy trudno
nie zwrócić uwagi na przełomowe wydarzenie w jego dzieciństwie: wcielenie się
w postać Cześka Śliwy nie tylko uratowało mu życie, ale też zadecydowało
o jego przyszłej biografii. Wydaje się, że w kolejnych wcieleniach, kolejnych
oszustwach i w kolejnych, coraz to bardziej nieprawdopodobnych kłamstwach
„konsul” szukał utraconej podczas wojny tożsamości, chciał w pokrętny sposób
odtworzyć świat dzieciństwa, może przywrócić w ten sposób do życia rodziców.
Wpisując w sfałszowane dokumenty nazwisko Zielberzweig, Silberzweig,
Silberstein i Ben Silberstein, chciał wskrzesić 8-letniego Icka sprzed wojny.
Udając inżyniera, doktora, włókniarza czy wreszcie konsula, szukał siebie. Po
prostu musiał „fikać” – jak sam mógłby powiedzieć.
Już jego „sekretarka”, Danuta Z., trafnie ​zauważyła, że Śliwa chorobliwie
poszukiwał aplauzu, szacunku. Musiał ciągle potwierdzać swą wartość, budzić
zachwyt. Nie znosił samotności, a podstawowym zadaniem jego „personelu”
było tak naprawdę dotrzymywanie mu towarzystwa. Można dodać, że odgrywali
rolę publiczności. Jednocześnie Icek całym sobą utożsamiał się z odgrywanymi
rolami, uciekając od swego prawdziwego „ja”. Dzięki temu był tak
przekonujący. Dlaczego uciekał? Być może tak naprawdę nie wiedział, jakie to
„ja” jest. Chciał znów być przedwojennym Ickiem, ale był nim na tyle krótko, że
podświadomie, w miarę upływu czasu, przestawał wiedzieć, jak tym Ickiem być.
Czuł się obco z samym sobą. Odgrywane role, kłamstwa i oszustwa działały tu
jak rezonans, odbijały echem wątpliwości, rozterki i poczucie braku własnej
tożsamości. Działały też jak lustra, w których Icek próbował znaleźć swoje
odbicie.
To znamienne, że każda z odgrywanych przez niego postaci miała żydowski
profil. Za wszelką cenę unikał zaś przyznania się do bycia Czesławem Śliwą. Do
jedynego prawdziwego kłamstwa. Jedynego moralnie usprawiedliwionego
oszustwa. I jedynej roli, która była śmiertelnie niebezpieczna. Zerwanie maski
oznaczałoby bowiem śmierć jego samego i dzielnej polskiej rodziny Śliwów.
Czy Icek był szaleńcem? W wymiarze medycznym – nie wiadomo. Zlecone
podczas śledztwa w 1970 roku rutynowe badania, przeprowadzone przez
biegłych, nie wykazały choroby, choć padały sugestie, że cierpiał na paranoję.
Wątku tego nie rozwinięto jednak podczas procesu, a sędzia i prokurator chcieli
jak najszybciej zamknąć sprawę. Po latach trudno więc wyrokować. Na pewno
Jacek nie został kompleksowo przebadany. Można też snuć przypuszczenia. Na
pewno cechował się szaleńczą brawurą. Tak naprawdę nie planował swych akcji,
dawał się porywać fantazji i okolicznościom. W tym szaleństwie była metoda –
w szarej, gomułkowskiej rzeczywistości, w sidłach biurokratycznej inercji
i niesamodzielności, w splocie trudności materialnych dotykających zwykłych
ludzi, nawyków, przyzwyczajeń i unikania samodzielnego myślenia
funkcjonował jak niebieski ptak, meteor, który spadł z nieba. I jako taki meteor
świecił, przyciągał, mamił – efektownie, ale krótko.
Bezczelność i absurdalność kariery „konsula” na krótką metę była –
paradoksalnie – przyczyną jej rozkwitu, ale na dłuższą – źródłem klęski. Trudno
spodziewać się, by logicznie myślący człowiek, choćby oszust i złodziej, nie
rozumiał tego mechanizmu. Logicznie myślący oszust nie składałby listów
uwierzytelniających u przewodniczącego Rady Państwa. Nie grałby swojej roli
do samobójczego wręcz dla przedstawienia końca. W tym braku logiki działania
Śliwy najwyraźniej chyba widać zaburzenie równowagi psychicznej,
destrukcyjny przymus udawania, wypierający inne, typowe dla oszusta potrzeby:
sławy, pieniędzy, poklasku. Najważniejsza była gra, potem liczyły się oklaski
publiczności, a dopiero na końcu – honorarium za występ.
Śliwa kłamał tak namiętnie, że nawet kancelista z więzienia w Czarnem
bezwiednie wpisał mu w dokumenty adnotację „Silberzweig vel Śliwa”. Później
zaś oszust zmusił aparat partyjno-państwowy PRL do usunięcia sporej części
kompromitującej władze dokumentacji. W pozostałych zachowanych
materiałach nie brak sprzeczności i pomyłek. Również w artykułach prasowych
z epoki, a także współczesnych, pełno jest sprzecznych danych, zmienionych
nazwisk i dat, pomieszanych faktów. Czasem trzeba wybierać między
wykluczającymi się wersjami, nie mając pewności, która jest właściwa. Icek
Silber wciąż płata figle i przeszkadza w ustaleniu faktycznych wydarzeń ze
swojego życia. Z tych wszystkich powodów pewnie i w tym tekście nie udało się
uniknąć błędów. Jeśli jednak stałem się ofiarą matactw Śliwy, to zupełnie
nieświadomie.

Jest jeszcze jeden wymiar działalności „konsula”, widoczny i w niektórych


innych historiach, ale tu szczególnie uderzający. Na pewno instynktowną
sympatię budzi fakt, że potrafił zagrać na nosie komunistycznym instytucjom:
korzystał z ogólnej niekompetencji, nieporadności MO, lenistwa SB, ociężałości
oficjalnych instytucji, chciwości lokalnych bossów partyjnych. Do uczucia
sympatii dojdzie pewien niepokój, gdy zrozumiemy, że – mimo brawury, talentu
i daru przekonywania – nie udawałoby mu się dokonać tylu oszustw, gdyby nie
intuicyjna umiejętność wykorzystywania naiwności, pazerności, chciwości
innych ludzi, ich bezmyślnego ulegania błyskotkom (aura bogatego dyplomaty),
gotowości do lewych interesów, kultu bogactwa i próżności. I choć sama
naiwność i naturalna skłonność do postrzegania drugiej osoby taką, jaką się
przedstawia, jest tak naprawdę cechą pozytywną, to pozostałe – już nie.
Zaślepieni chciwością i łasi na łatwy zarobek ludzie, ciaśni intelektualnie i słabo
rozeznani w mechanizmach „wielkiego świata”, tracili rozum i gotowi byli
uwierzyć w najbardziej absurdalne kłamstwo. Takie jak choćby czterogodzinny
dzień pracy i niebotyczna pensja.
Śledząc historię Śliwy, musiałem odsuwać od siebie niewygodną, natrętnie
powracającą myśl. Jak bym się zachował ja, autor, albo jak postąpiłbyś Ty,
Czytelniku, gdyby przyszedł do Ciebie austriacki konsul, spojrzał Ci głęboko
w oczy i zaproponował pracę w placówce dyplomatycznej za – powiedzmy –
10 tys. euro miesięcznie?
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
zy zdarzyło Wam się siedzieć przed telewizorem z wyciągniętymi
C rękami i co jakiś czas energicznie klaskać na komendę
uśmiechniętego pana z ekranu, który te ruchy zapożyczył zresztą z islamu?
Jeśli tak, to na pewno poznaliście Zbyszka Nowaka – człowieka
przekazującego energię kwantową przez zdjęcia, ekrany i butelki wody. To
niewątpliwie zręczny biznesmen i osobowość obdarzona dużą charyzmą. No
ale leczenie fotografią?... Przepraszam, ja tego nie kupuję. Dosłownie
i w przenośni.

Żeby było jasne – nie zamierzam tu przedstawiać jedynie słusznego,


ostatecznego wyroku w sprawie Zbigniewa Nowaka i bioenergoterapii. Nie
jestem ani specjalistą, ani wyrocznią w tych sprawach. Nowak to niewątpliwie
najbardziej pozytywna postać tej książki, wręcz nieprzystająca do innych. Nie
popełnił żadnego przestępstwa, nikomu bez pozwolenia nie zabrał pieniędzy,
nikogo bezpośrednio nie skrzywdził. Powiem wręcz, że w niektórych
przypadkach naprawdę mógł pomóc – zarażając swoim optymizmem, dając
wiarę, nadzieję i... efekt placebo. To autentycznie sympatyczny facet.
Po co więc o nim pisać? Po prostu nie wierzę w tę historię o mocy i energii.
Nie wierzę w nieskazitelny wizerunek genialnego cudotwórcy, kreowany
chociażby na stronie internetowej uzdrowiciela. Moim zdaniem Nowak oparł
całą swą karierę na dobrze wyreżyserowanym oszustwie. Oszustwie niewinnym,
może nawet nieraz owocującym czymś dobrym, ale i kosztownym – bynajmniej
nie dla samego Nowaka. Ponadto dostrzegam ​cechy wspólne tej postaci oraz
innych bohaterów książki: chęć wyrwania się z ograniczeń środowiskowych
i rodzinnych, przekroczenia zaklętego kręgu biedy; niechęć do podążania
utartymi ścieżkami społecznego awansu; determinację w dążeniu do osiągnięcia
sławy i bogactwa „na skróty”; a przede wszystkim – potrzebę bycia kimś innym,
założenia maski kogoś niezwykłego, niepowtarzalnego, lepszego. A tę ostatnią
najskuteczniej realizuje się za pomocą oszustwa.
Oto subiektywne i – przyznaję – nieco złośliwe spojrzenie na działalność
Zbyszka Nowaka. Niech ta złośliwość będzie traktowana jako przejaw zazdrości
piszącego te słowa wobec talentu bohatera. Cały szkic można też uznać za próbę
spojrzenia okiem badacza tekstów źródłowych na to, co sam Nowak pisze
o sobie, uzupełnioną o materiały archiwalne oraz opinie osób trzecich.
Podkreślam jednak wyraźnie: w przeciwieństwie do innych postaci, tutaj nie ma
żadnych prawnych, obiektywnych podstaw do stwierdzenia, że kiedykolwiek był
on przestępcą i oszustem.

Wątki biograficzne, jakimi dzieli się Zbyszek Nowak (a właściwie Marian, bo


takie jest jego pierwsze imię), mogą kojarzyć się z pełnymi cudów historiami
z żywotów świętych. Coś ze św. Franciszka? Nie ma problemu: „Odkąd
pamiętam, zawsze zajmowałem się chorymi kwiatami, roślinkami, drzewami
dużymi i małymi, psami, kotkami i różnymi innymi zwierzątkami, nawet
żabkami” – pisze z rozrzewnieniem1.
Kiedy kilkuletni Zbyszek szedł z babcią do przedszkola, dostrzegł na
poboczu drogi małego ptaszka. Stworzenie umierało. Przejęty chłopiec bez
wahania, delikatnie wziął ptaszka w rączkę. Przyjrzał mu się, a następnie czule,
lekko na niego pochuchał. Wtem, niespodziewanie, ptaszek poderwał się,
rozwinął skrzydełka i odleciał ku niebu. Jak po latach podkreśla Nowak, żył
wówczas w przekonaniu, „że każde dziecko uzdrawia dotykiem zwierzęta,
a wszystkie kwiaty rosną jednakowo szybko”2. Ale to jego tulipany, sadzone
w szkolnych donicach, były zawsze najbardziej dorodne.
*

Dziecięce uzdrowienia i dziwne zachowania? No pewnie: pewnego razu mama


Zbyszka poważnie zachorowała. Nic nie pomagało, lekarze byli bezradni.
W końcu wypisali kobietę ze szpitala i odesłali do domu – właściwie tylko po to,
by mogła w spokoju pożegnać się z najbliższymi. Smutny Zbyszek,
powodowany impulsem, uklęknął przy jej łóżku, na dywaniku. Po chwili położył
ręce na brzuchu matki. „No i mamusia żyła jeszcze 50 lat!” – podkreślał
w rozmowie z „Gazetą Krakowską”3.
„Dorosłemu mężczyźnie spojrzałem w oczy, to ten zaraz spuszczał wzrok” –
dodawał. „A uścisk dłoni miałem mocny, że ludzie siadali z wrażenia”4. Nie
lubił mięsa, wolał marmoladę. W przedszkolu stał grzecznie w kącie, by się nie
ubrudzić. Nie chciał grać z kolegami w piłkę. Wolał zbierać z babcią zioła. Był
dziwny, inni go nie rozumieli: „zawsze byłem brzydkim kaczątkiem, wszyscy
mnie popychali, obrażali, gardzili mną, bili”5. Czy nie przypomina nam to
Cole’a – chłopca z filmu Szósty zmysł? To „zawsze” i „wszyscy” skłania do
myślenia o przesadzie.

A może teleportacja i podróże w czasie? Proszę bardzo: było lato 1958 r., 13-
letni Zbyszek wraz ojcem i bratem przebywał akurat na Mazurach. Nad jeziorem
Miętkie i w okolicznym lesie porobił nieco zdjęć aparatem marki Druh, bez
większego przekonania. Kilka miesięcy później, któregoś zimowego wieczoru,
przypomniał sobie o niewywołanych kliszach. Kiedy na papierze zaczął
uwidaczniać się zarys pierwszej fotografii, Zbyszek przeżył metamorfozę:

Już nie słyszę wyjącego za oknem wiatru, nie czuję solidnego mrozu,
który zakrada się do mieszkania przez cienkie szyby. Jestem nad
jeziorem, słyszę szum lasu, na plecach czuję wyraźnie ciepłe promienie
słoneczne. Naprawdę jestem nad jeziorem? To niemożliwe, muszę to
sprawdzić, wchodzę do wody... Po chwili znów byłem w pracowni, ale
zauważyłem, że mam spodnie mokre aż do kolan, a z butów muszę
powylewać wodę!6

Oto prozaiczna strona cudów.

A może ponadprzeciętne wyniki sportowe? Oczywiście: w 1960 r. 15-letni


Zbyszek wziął udział w rajdzie ​rowerowym w Zielonej Górze. Startowało
kilkaset osób. Wcześniej chłopak jechał samotnie kilka dni rowerem, by dotrzeć
na miejsce. Po drodze odwiedził Jasną Górę. Chodząc po klasztorze, zajrzał do
sali rycerskiej. Na jednej ze ścian odczytał wyrzeźbiony napis: „Pozostała wiara
i cześć dla Najświętszej Maryi Panny, na którym to fundamencie i reszta
zbudowana być może”7. Słowa wyraźnie pokrzepiły Zbyszka.
Przypomniał je sobie tuż po wyścigu, kiedy to wraz z drugim chłopakiem
zajął ex aequo pierwsze miejsce, a komisja rajdu zarządziła losowanie
zwycięzcy. Oczywiście padło na Zbyszka.

Przydałoby się jeszcze kontrolowanie pojazdów mechanicznych albo


przynajmniej skuteczne kontakty w Niebie. Wystarczy przenieść się do
początków stycznia 1982 r. Stan wojenny bardzo utrudniał przemieszczanie się,
podobnie jak trzaskający mróz. Mimo to Zbyszek Nowak, handlujący wówczas
dewocjonaliami, postanowił ruszyć w ryzykowną podróż na Jasną Górę.
Doczepiona do samochodu przyczepa wypełniona była obrazkami z Matką
Boską Częstochowską.
Nowakowi udało się załatwić przepustkę i wyruszył. Jechał pustymi ulicami,
tylko na skrzyżowaniach stały czołgi i przechadzali się żołnierze. Kilkakrotnie
był zatrzymywany na kontrolę, ale w końcu dotarł na stromy podjazd pod Jasną
Górę od strony Opola:

Tamtego dnia cały pokryty był śniegiem i lodem, mimo to


zdecydowałem się jechać. Kiedy byłem już niemal u szczytu,
spostrzegłem przechodzące przez drogę dziecko. Zatrzymałem się
i wtedy zacząłem zsuwać się w dół, zdając sobie sprawę, że dyszel od
przyczepy zaraz się złamie i cały mój delikatny towar [...] ulegnie
zniszczeniu.
Do dziś pamiętam, jak w trwodze krzyczałem: „Boże, o Boże!”.
I dobry Bóg mnie wysłuchał, jechałem przecież do Matki. Zsunąłem się
na sam dół, ale nic się nie stało. Zrobiło mi się gorąco i poczułem, jak łzy
wdzięczności napływają mi do oczu. Zostałem ocalony8.

Według żony Zbyszka Nowaka potrafił on nawet wyczarować... miejsce do


parkowania. Wyznała w jednym z wywiadów, że niejednokrotnie wołała
w myślach „Zbyszek, pomóż!”, gdy jeździła zatłoczonymi miejskimi ulicami,
śpieszyła się i nie mogła znaleźć skrawka chodnika na postój. Nawiązany
„kontakt mentalny” z mężem okazywał się niezawodny – miejsce od razu się
znajdowało. Nowak, słysząc te słowa, ujmująco się uśmiechał i dodawał: „żona
przezywa mnie androidem [...]. Właściwie nigdy nie jestem zmęczony, zawsze
jestem wypoczęty”9. Zaliczyliśmy więc i nadzwyczajne zdolności fizyczne.

Czy na takiej liście mogłoby zabraknąć daru prorokowania? Niemożliwe.


Zachęcając do kupna audiobooka pt. Ocean czasu (w faktycznie
niewygórowanej cenie 15 złotych), za pośrednictwem zakładki „Produkty” na
stronie Zbyszka Nowaka, administratorzy podkreślają: „to szansa poznania
innych niż uzdrowicielskie możliwości” autora. Książka oferuje zapis
eksperymentu, któremu poddał się uzdrowiciel i podczas którego roztoczył wizje
godne najlepszego medium. Jedna z nich miała być „wręcz potwierdzona
naukowo”. Jak wyjaśniono, energia, do której Nowak ma dostęp, to
„umiejętności podobne do wizjonerstwa słynnego przedwojennego jasnowidza –
Stefana Ossowieckiego”10.
Ossowiecki robił furorę w II RP, przyznawał się bowiem m.in. do zdolności
telepatycznych, telekinetycznych, bilokacyjnych i jasnowidzenia. W jego
seansach uczestniczyli nawet Józef Piłsudski i Ignacy Paderewski, a filozof
Jeremi Wasiutyński wykorzystał sesje z Ossowieckim do napisania... biografii
Kopernika. Ossowiecki dawał też wykłady o prehistorycznym życiu zwierząt
w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego, opierając się na swych
wizjach. Jak widać, zaściankowość międzywojennej Polski to mit. Wizjoner
zmarł jednak w tragicznych okolicznościach, zamordowany przez gestapo
w trakcie powstania warszawskiego.
W informacji o książce Ocean czasu zastrzeżono, że Nowak nie miał niestety
możliwości rozwijania swego daru prorokowania, gdyż całkowicie skupiał się na
uzdrawianiu.

Niezwykły człowiek to również niezwykłe myśli, którymi dzieli się


z otoczeniem. Nie inaczej jest w przypadku Zbyszka Nowaka. Maksymy
uzdrowiciela na pewno budzą zadumę: dla niektórych będzie to refleksja nad ich
banalnością, dla innych – nad ich głębokością.
Co Nowak może powiedzieć o człowieku? „Każdy człowiek ma jedno życie
i jedno sumienie” – odkrywa. „Sumienie jest sędzią” – dodaje. A życie? „Życie
jest jak worek, w którym zbierają się dobre i złe uczynki”. Trudno się nie
zgodzić. Z człowiekiem, sumieniem i życiem nierozerwalnie związany jest czas,
który „zdarzeniami zapisuje puste kartki naszego życia. Wypełnia nasze
przeznaczenie”11. Mamy przy tym wybór: „można mylić się dwojako, wierzyć
w coś, co nie jest prawdą, lub nie wierzyć w coś, co jest prawdą”12.
Na temat życia ma Nowak jeszcze jedną teorię: „życie wyszło z wody
morskiej, dlatego mówię «matka morze»”. I ma rację. Niewątpliwie nie sposób
mu też odmówić słuszności, gdy wypowiada się o pięknie: „Patrzymy często na
piękno i nie widzimy tego, co powinniśmy zobaczyć. Zacząłem robić zdjęcia,
aby się uczyć zapamiętanego fotografią piękna. Nie tylko dla siebie, ale i dla
tych, którzy chcieliby podążać moim śladem”. Chociaż może nieskromny,
Zbyszek Nowak myśli, jak widać, o innych.
Niekiedy popada w czystej wody „coelhizm”, który trudno jakoś połączyć
z wcześniej wspomnianą atencją dla Matki Boskiej:

Świat jest następstwem myśli.


Pozytywne myślenie stwarza pozytywny świat.
Negatywne myślenie stwarza zły świat.
Brak myślenia to brak świata.
Nasze umysły tworzą przyszłość13.

Klasyczny postmodernizm, wypadałoby powiedzieć, podobnie jak o tej


maksymie: „Myśl stwarza doświadczenie i rzeczywistość. Można rzec, że cała
rzeczywistość jest stworzona przez myśl”14. „W umyśle każdego człowieka jest
zapisane całe życie” – dodaje Nowak i odkrywczo stwierdza: „Nie można uciec
przed samym sobą”15.

Autor tych niezwykłych słów i czynów urodził się pod koniec sierpnia 1945 r.
w Łodzi jako Marian Zbigniew Nowak. Z rozsianych tu i ówdzie wypowiedzi
samego Nowaka trzeba żmudnie odsiewać fakty na temat jego życia od mitów,
a możliwość zweryfikowania wielu informacji – zwłaszcza tych
„metafizycznych” – jest znikoma. Niemniej pewne fakty wydają się
niepodważalne i pozwalają na interpretacje, które idą w kierunku niekoniecznie
pożądanym przez naszego bohatera.
Jak twierdzi Nowak, jego dziadek był lekarzem, a babcia zielarką. Mama
zawodowo zajmowała się finansami, ojciec zaś był przedsiębiorcą (na miarę
możliwości PRL) i domowym wynalazcą. Czy to po nim Zbyszek mógł
odziedziczyć niechęć do stałej, niesamodzielnej pracy i pragnienie ręcznego
sterowania swym losem? Nie wiadomo. Po kilku latach mieszkania w Łodzi
Zbyszek z rodzicami i bratem przeprowadzili się do podwarszawskiego
Milanówka. Gdy miał 5 lat, po raz pierwszy pojechał nad morze. Stało się ono
jego fascynacją. Jak wspomina, niemalże uczył się czytać na miesięczniku
„Morze”.
Gdy miał 10 lat, przeżył rozpad rodziny: rodzice się rozwiedli, matka
z młodszą siostrą się wyprowadziły, a Zbyszek i jego brat zostali z ojcem.
Chłopak mocno to przeżył, tęsknił za mamą. Zaczął mieć problemy w szkole,
musiał powtarzać piątą klasę. Stracił wielu kolegów, poczuł się zepchnięty na
margines. Znalazł jednak oparcie w miejscowym kościele. Przesiadywał
w bibliotece parafialnej i – jak przekonuje – zaczytywał się w żywotach
świętych i zapamiętywał w rozmowach z proboszczem. Już jako dziecko miał
smykałkę do handlu, podobnie jak jego ojciec, który mieszał glinę z piachem
zalegającym przy domu, wpychał urobioną w ten sposób masę do pojemniczków
i sprzedawał jako środek do czyszczenia zamszowych butów. Starał się także
produkować chałupniczo poszukiwane wówczas cienie do powiek.
Zbyszek nie zaniedbywał (mimo niechęci do piłki nożnej) Nie zaniedbywał
(mimo niechęci do piłki nożnej) rozwoju fizycznego: ćwiczył szermierkę, dzięki
czemu wyrobił sobie mocne dłonie.
Gdy ukończył szkołę, planował związać się zawodowo z morzem, ale po
podstawówce miał do wyboru tylko szkołę rybołówstwa morskiego w Darłowie.
Nie zagrzał tam długo miejsca, zniechęcony poziomem i atmosferą tej placówki.
Ostatecznie w 1960 r. – wtedy, kiedy wygrał pamiętny wyścig rowerowy –
Zbyszek rozpoczął naukę w Zasadniczej Szkole Drzewnej w Aleksandrowie
Kujawskim. Być może wybór tego miejsca wiązał się z kolejną przeprowadzką –
brak tu pewności. Jak podkreśla sam Nowak, należał tym razem do
wyróżniających się uczniów, prowadził m.in. szkolną bibliotekę. Ambitny
chłopak nie zamierzał kończyć edukacji na minimalnym poziomie zawodowym,
co być może planował dla niego ojciec. W 1963 r. 18-letni młodzieniec dostał
się do Technikum Przemysłu Drzewnego w położonej kilkadziesiąt kilometrów
dalej Bydgoszczy. Tu również wykazywał się ponadprzeciętną aktywnością:
pełnił funkcję sekretarza lokalnego Stowarzyszenia Inżynierów i Techników
Leśnictwa i Drzewnictwa, a także wygłaszał specjalistyczne wykłady na zlecenie
bydgoskiego oddziału Naczelnej Organizacji Technicznej. Zaangażował się
również w sport: ćwiczył boks, karate, judo.
Nowak nie zdradza, czy planował podjęcie studiów. W każdym razie tego
nie uczynił: w 1966 r. znalazł zatrudnienie w przedsiębiorstwie państwowym
Desa (Dzieła Sztuki i Antyki). Nie był jednak zadowolony ze skromnej pensji
i rutyny, z którą wiązała się państwowa posada. Równolegle do oficjalnego
zatrudnienia angażował się w inne projekty. W 1967 r. rozpoczął budowę domu
w malowniczej i pełnej zieleni Podkowie Leśnej, a także gręplarni wełny, która
miała zarabiać zarabiać i na budowę, i na dom, w którym wkrótce miał
zamieszkać z własną rodziną. Niestety, inwestycja w warsztat nie przynosiła
spodziewanych dochodów. Mimo to w 1968 r. ostatecznie rzucił pracę w Desie
i rozpoczął własną działalność. Trzeba przyznać, że w warunkach PRL była to
odważna decyzja, a żywot prywatnego przedsiębiorcy wymagał wielu
wyrzeczeń, cierpliwości i nie gwarantował bynajmniej sukcesu finansowego.
Tak też było ze Zbyszkiem Nowakiem, który praktycznie do końca istnienia
„ludowej” Polski nie zaznał stabilizacji zawodowej i finansowej, wymyślając
coraz to nowe zajęcia i zainteresowania. Niewątpliwie stał się przy tym
człowiekiem wielu talentów i umiejętności. Jak sam wymienia, założył warsztat
stolarski, kierował zakładem przeróbki włókien, uprawiał ogrodnictwo
szklarniowe (kwiaciarstwo i warzywnictwo) we własnoręcznie zbudowanej
szklarni, prowadził wytwórnię galanterii drzewnej, sprzedawał dewocjonalia.
Można przypuszczać, że usilnie starał się wybić ponad przeciętność i osiągnąć
sukces finansowy według własnego pomysłu. Nic w tym przecież złego.
Na początku lat siedemdziesiątych otrzymał nietypowe zlecenie –
poproszono go o wykonanie drewnianego ołtarza, podestu oraz klęczników do
kaplicy Sióstr Terezjanek, tworzonej w dużym domu, który siostry właśnie
kupiły w Podkowie Leśnej. Nowak nawiązał z nimi kontakt, gdy zamierzał
umieścić swoją córkę w żłobku prowadzonym przez zakonnice. Jak podkreśla,
wraz z matką przełożoną udał się do Warszawy, do prywatnej kaplicy
bp. Bronisława Dąbrowskiego (wieloletniego sekretarza generalnego
Konferencji Episkopatu Polski), której kopia miała powstać u terezjanek. Mimo
trudności projektu zlecenie udało się wykonać w terminie.
Życie prywatnego przedsiębiorcy pełne było wzlotów i upadków. Minimalną
stabilizację zapewniała jedynie żona, która pracowała w zakładzie fryzjerskim
swego ojca. Jeden z poważniejszych kryzysów miał jednak podłoże rodzinne. Na
początku Zbyszek ściśle współpracował ze swoim bratem. W połowie lat
siedemdziesiątych, przynajmniej według relacji uzdrowiciela, brat zachował się
jednak nielojalnie: wystąpił z założonej przez rodzeństwo spółki i stwierdził, że
dom i świeżo wybudowana szklarnia należą do niego. Działka została zakupiona
na jego nazwisko, więc Zbyszek stał na straconej pozycji. Brat odciął go nawet
od telefonu. Udało się go jednak przekonać, by dał Zbyszkowi i rodzinie dwa
lata na wyprowadzenie się i znalezienie kąta do zamieszkania.
Przez kolejne miesiące w garażu nieswojego już domu, w niewielkim
warsztacie, Nowak chałupniczo produkował dewocjonalia: wizerunki Maryi,
Serca Jezusa itp. Wreszcie pod koniec 1976 r. udało mu się uzyskać kredyt
w banku spółdzielczym, dzięki któremu kupił na obrzeżach Podkowy Leśnej
nieco ponad 2 hektary ziemi z dwiema niewielkim szklarniami. W 1977 r.
zbudował skromny dom, do którego przeprowadził się z rodziną, rozpoczynając
nowe życie, pełne jednak starych problemów.
Nowak podkreślał, że w tym długim, acz słabo udokumentowanym okresie
pracy rzemieślniczej i chałupniczej angażował się również w działalność
społeczną, m.in. w budowę przychodni (był skarbnikiem komitetu społecznego
powołanego w tej sprawie), a później i przedszkola w Podkowie Leśnej.
Nowoczesna przychodnia została ukończona w czerwcu 1980 r. Aktywność na
polu samorządowym była nie tylko okazją do realizacji pożytecznych inicjatyw,
ale też sposobem na zaistnienie i budowanie pozycji wśród lokalnej
społeczności.
W sumie jednak Nowak wciąż prowadził życie pełne niepewności, ciągle
próbując związać koniec z końcem. Jak wspomina, „nieraz ledwo starczało na
życie i na wyprodukowanie moich obrazków, często brakowało na benzynę”16.
Zdarzało się, że jadąc z towarem na Jasną Górę, prosił o paliwo, obiecując, że
odda pieniądze w drodze powrotnej. Prawdopodobnie również w latach
osiemdziesiątych Nowak rozwiódł się z pierwszą żoną, choć sam nie podaje
konkretnej daty. Do dnia dzisiejszego doczekał się dwóch córek z pierwszego
małżeństwa i kilkorga wnucząt.

Wreszcie w połowie lat osiemdziesiątych natrafił na żyłę złota – założył biznes,


który dał mu sławę i pieniądze. Nie wiemy, co ostatecznie skłoniło go do
pełnego zaangażowania się w bioenergoterapię. Rozwód? Zwietrzenie interesu?
Autentyczne przekonanie? Niewątpliwie w schyłkowym okresie komunizmu
w krajach bloku wschodniego ezoteryka – wbrew wciąż oficjalnej, ale coraz
słabszej ideologii – robiła szybką karierę. Słynny hipnotyzer Anatolij
Kaszpirowski pojawiał się w reżimowej sowieckiej telewizji, a w warszawskim
Pałacu Kultury i Nauki organizowano zjazdy radiestetów. Różdżkarzy było
coraz więcej. Sławę w tej dziedzinie zdobywał Zbigniew Klimkiewicz z Lublina,
któremu sprzyjał nawet hierarcha Kościoła, bp Bolesław Pylak. Najwyraźniej
rodził się perspektywiczny rynek.
Sam Nowak tłumaczy, że swoje cudowne zdolności zauważył już
w dzieciństwie (o czym mogliśmy się już przekonać). Wpierw był jednak
przekonany, że wszyscy tak mają, i przeżył „olbrzymie rozczarowanie”, gdy
zrozumiał, że jest wyjątkowy: „przez wiele lat ukrywałem swoje możliwości,
żeby nikt nie zauważył, że jestem inny. Swoją pomoc ograniczałem do kręgu
rodziny i znajomych, obawiając się ludzkiej nietolerancji i niezrozumienia”17.
Nie pojmował natury swego talentu. Zdarzało się, że gdy kogoś bolała głowa,
prowadził tę osobę w kąt mieszkania, kładł jej ręce na głowę – i ból ustępował.
Zakłopotany Zbyszek prosił wtedy uzdrowionego o dyskrecję.
Chyba jednak nie do końca tak było, jeśli wierzyć słowom Nowaka o tym, że
już w latach siedemdziesiątych do jego niewielkiego domku na obrzeżach
Podkowy Leśnej schodzili się ludzie poszukujący pomocy. Okupowali kuchnię,
łazienkę, przedpokój. Pewnego dnia do tak zaludnionego mieszkania zajrzał
proboszcz pobliskiej parafii, ks. Leon Kantorski, o którym będzie jeszcze mowa.
Zdziwionemu kapłanowi Nowak odpowiedział: „Tak jest od lat, jestem trochę
ogrodnikiem, trochę rzemieślnikiem, a tak naprawdę to «naprawiam ludzi»”18.
Cóż więc z ową nietolerancją i niezrozumieniem? Czy Nowak nie postanowił
w swych wspomnieniach przenieść późniejszych praktyk w przeszłość, do lat
siedemdziesiątych, by w ten sposób pokazać, że od zawsze wykorzystywał swój
talent? Taki zabieg mógł neutralizować pytania o to, co właściwie robił z mocą
i energią przez pierwsze 40 lat życia.
W pewnym bliżej nieokreślonym momencie uzdrowiciel postanowił
przebudować swój domek i urządzić specjalny pokój, gdzie przyjmował
„podopiecznych”. O Nowaku rzeczywiście musiało robić się głośno, skoro
w połowie lat osiemdziesiątych wyjechał dwukrotnie do Kuwejtu i Kataru,
gdzie – jak sam mówi – zajmował się leczeniem miejscowej ludności.
Bardzo trudno poprawnie zinterpretować ten przełomowy moment. Tak
ważne wydarzenie zostało tylko zdawkowo opisane przez Nowaka, a trudno
o inne, niezależne źródła. Nie wiadomo dokładnie, co doprowadziło do tego
niecodziennego wyjazdu, nie znamy ciągu zdarzeń, szczegółów podróży.
Przemycane tu i ówdzie przez uzdrowiciela informacje pozwalają jedynie
z grubsza i z jego perspektywy odtworzyć ten wątek. W pewnym momencie
Nowak, jak sam twierdzi, pomógł w poprawie zdrowia Urszuli Szymek i jej
dzieciom. Wdzięczna kobieta sprawiła, że do Podkowy Leśnej zajrzał jej mąż –
obywatel Kuwejtu Abdullah Mohammed Al-Harmi, parający się handlem m.in.
z PRL. Można przypuszczać, że Nowak dostrzegł w tej znajomości obiecujące
perspektywy. Panowie zacieśniali znajomość, a z polecenia Al-Harmiego
Nowaka odwiedzali inni mieszkańcy Bliskiego Wschodu. Chcąc wykorzystać
ten „rynek”, uzdrowiciel utworzył nawet bliżej nieznane Towarzystwo Przyjaźni
Polsko-Kuwejckiej. Wreszcie w 1985 r. udało mu się załatwić wyjazd do
Kuwejtu i Kataru. Rok później wyjechał ponownie, po czym jego
bliskowschodnia kariera dobiegła końca.
Nie sposób opisać bliżej tego, co faktycznie Nowak tam robił. Twierdzi
tylko, że na Bliskim Wschodzie dokonał „szeregu spektakularnych
i udokumentowanych” uzdrowień. Jak przekonuje, po tym doświadczeniu
uwierzył, że może pomagać ludziom „na znacznie większą skalę”: „Porzuciłem
więc wszelkie dotychczasowe zajęcia i poświęciłem się wyłącznie
energoterapii”19. Jak pisze w innym miejscu, „Gdy w 1986 roku od burmistrza
stolicy państwa Katar otrzymałem medal za pomoc dziesiątkom obywateli tego
kraju, zdałem sobie sprawę, że nie da się być trochę ogrodnikiem, trochę
rzemieślnikiem, a trochę terapeutą. I wtedy zdecydowałem: będę pomagał
ludziom w odzyskiwaniu i utrzymywaniu zdrowia”20. W materiałach
internetowych rzeczywiście można znaleźć awers i rewers medalu z napisem
„City of Doha” i wizerunkiem żaglowca na tle zabudowań. Z tym że nie
widnieje tam ani rok, ani nazwisko Nowaka.
Niewątpliwie w czasie tych podróży Nowak zafascynował się islamem.
„Nigdy nie sądziłem, że jest tak potężny” – przyznawał21. Siła i moc wiary
muzułmanów zrobiła na nim wielkie wrażenie. Po powrocie do Polski, widząc
letnią atmosferę podczas katolickich mszy, stwierdził, że Kościół potrzebuje
odnowy. Z Bliskiego Wschodu Nowak przywiózł też zainspirowany modlitwą
muzułmanów pomysł „trzech gestów” służących energetyzowaniu
i odpromienianiu, który będzie rozwijał w kolejnych latach.
Tymczasem sława bioenergoterapeuty rosła. Do Podkowy Leśnej zjeżdżało
się coraz więcej Polaków i Polek albo spragnionych sensacji, albo desperacko
pragnących doznać uzdrowienia, którego nie znajdowali u lekarzy. Wielu z nich,
oprócz znaku krzyża, zaczęło naśladować „trzy gesty”.

Zbyszek Nowak, mimo fascynacji islamem, jeszcze częściej zaczął podkreślać


swoje bliskie związki z wiarą katolicką. „Wszelka moc płynie od tronu Boga,
naszego Ojca w Duchu Świętym przez Zbawiciela Jezusa Chrystusa, który
w imieniu Boga, Stwórcy świata działa przez Ojca Świętego” – deklaruje
dobitnie22. W dzieciństwie pilnie służył do mszy jako ministrant. Przekonuje, że
w trudnym okresie po rozwodzie rodziców Kościół był dla niego „jedyną
pociechą”: „Będąc w kościele, zazwyczaj wpatrywałem się w duży obraz Matki
Boskiej Częstochowskiej i nagle podczas mszy świętej wydało mi się, że Matka
Boska przytula mnie i się do mnie uśmiecha. Wtedy wybrałem ją na swoją
matkę”23. Chłopak trzymał to doświadczenie w tajemnicy, zdradzając ją tylko
przed proboszczem. Kapłan zaopiekował się Zbyszkiem i załatwił mu obiady
u sióstr urszulanek.
Przywiązanie do Matki sprawiło, że Nowak zajął się produkcją
dewocjonaliów (co nie musi się kłócić z bardziej przyziemnym przekonaniem,
że można na tym zarobić). Ta aktywność pozwoliła mu nawiązać pewne
znajomości na Jasnej Górze i w instytucjach działających wokół Episkopatu
Polski. Twierdzi wręcz, że kontakt z wytworzonym przez niego wizerunkiem
Maryi doprowadził do nawrócenia pewnego mężczyzny.
Nowak podkreśla także swój szacunek do ks. Leona Kantorskiego,
proboszcza parafii pod wezwaniem św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej.
Nawiązał z nim bliższe relacje na początku lat siedemdziesiątych, kiedy
przygotowywał wystrój kaplicy Sióstr Terezjanek. Ukończenie kaplicy uczczono
uroczystą, acz prywatną mszą świętą, w której uczestniczyli (według wspomnień
Nowaka) tylko proboszcz, przyszły uzdrowiciel i zakonnice. Po mszy odbyła się
równie prywatna i uroczysta kolacja: „Już samo to, że siedzę naprzeciw
proboszcza i że mnie, prostemu stolarzowi usługuje sama matka generalna,
napawa mnie dumą i ogromnym uniesieniem”24.
Od tej pory regularnie uczestniczył w mszach odprawianych przez ks. Leona.
Jak podkreśla, stanowiły oparcie w trudach codziennego życia, pozwalały
łagodzić konflikty rodzinne: „każdy kontakt z ks. Leonem dodaje mi sił i rozwija
mnie duchowo. Rozważam głoszone przez niego kazania i cytaty z Pisma
Świętego, a co najważniejsze, odwiedzam Matkę”25. Ciekawe, że Nowak
pominął fakt dużej popularności ks. Kantorskiego (słynnego chociażby
z organizacji pierwszych w Polsce tzw. mszy beatowych dla młodzieży) i jego
pięknej karty opozycyjnej: wspierał KOR, a w 1980 r. w parafii św. Krzysztofa
doszło do słynnej głodówki w obronie więźniów politycznych. Z tego powodu
duchowny był represjonowany przez SB, a po wprowadzeniu stanu wojennego
został na krótko internowany. Być może uzdrowiciel uznał, że dodawanie tych
informacji przy jednoczesnym podkreślaniu swych związków z duchownym
byłoby zbyt jaskrawą autoreklamą.
W każdym razie to ks. Leon miał wpłynąć na załagodzenie konfliktu
z bratem (choć podobno do tej pory w pełni się nie pogodzili) i popierać
inicjatywy społeczne, w które angażował się Nowak. Duchowny miał nawet
sprzyjać jego aktywności uzdrowicielskiej – według Nowaka sam się u niego
leczył, a nawet przyprowadzał mu pacjentów26. Wręcz pomógł Zbyszkowi
w podjęciu decyzji o zajęciu się tylko uzdrowicielstwem. Tak zrodził się
(deklarowany) sojusz energii i ołtarza – być może podpatrzony u wspomnianego
Zbigniewa Klimkiewicza – a właściciel „rąk, które leczą” pozostał mu wierny do
dzisiaj.
Uzdrowiciel podkreśla również swoją fascynację Janem Pawłem II
i szacunek dla instytucji następcy św. Piotra. Po wyborze Karola Wojtyły na
papieża w 1978 r. był wniebowzięty: „podskakiwałem do sufitu, z oczu same
leciały mi łzy wzruszenia, głośno i zupełnie bezwiednie powtarzałem w kółko:
«Matko, Matko, Matko...»” – wspomina w rzewnym tonie. „Jest w nim ogromna
moc i chwała” – dodaje. „Wpływ Ojca Świętego nieustannie mnie budował,
bywały całe okresy w moim życiu, kiedy starałem się nawet upodobnić
brzmienie swojego głosu do jego głosu, zastanawiając się cały czas, co ja,
zwykły i niepozorny, nikomu nieznany człowiek, mogę zrobić dla innych
ludzi”27. Jakoś te słowa nie pasują do innych, wskazujących na cudowność
biografii właściciela „rąk, które leczą”.
Najbardziej doniosłym przejawem bliskości Nowaka z Kościołem jest
historia słynnej podróży figurki Matki Boskiej Antarktycznej na biegun,
a ściślej: do Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego na Wyspie Króla
Jerzego. Uzdrowiciel, jak sam relacjonuje, od dziecka marzył o tym, by szerzyć
kult Maryi. Przejął się objawieniami fatimskimi i zapowiedzią, że świat uniknie
zagłady, jeżeli zostanie oddany sercu Najświętszej Maryi Panny. Wyobraził
sobie, że Matce Boskiej najlepiej byłoby symbolicznie objąć świat opieką
z wysokości bieguna. Jak jednak zrealizować tak śmiały plan?
Wszystko zaczęło się – a jakże – od uzdrowienia. Tym razem chodziło
o Jacka Krysta, pracownika Instytutu Ekologii PAN, cierpiącego na
zwyrodnienie stawów barkowych. Pod koniec lat siedemdziesiątych, dzięki
pomocy Nowaka, Kryst mógł wyruszyć do pracy w stacji im. Arctowskiego.
W 1988 r. został kierownikiem technicznym trzynastej wyprawy na stację.
Nowak wpadł na pomysł, by – korzystając z życzliwości szefa ekspedycji – do
ekipy podróżników dołączyć figurę Maryi (tak przynajmniej wynika z jego
własnej opowieści). Mimo licznych trudności i przeciwności udało mu się
zyskać poparcie abp. Bronisława Dąbrowskiego i pomoc finansową od Księgarni
św. Jacka w Katowicach. Rzeźbę wykonał sąsiad Nowaka z Podkowy Leśnej.
Poświęcenie figury, z udziałem m.in. ks. Kantorskiego, nastąpiło w prywatnej
kaplicy abp. Dąbrowskiego 16 października 1988 r. Ostatecznie – jeśli wierzyć
relacji uzdrowiciela – duża i ciężka rzeźba trafiła w tajemnicy na sowiecki statek
jako mienie urzędu bezpieczeństwa. To ostatnie stwierdzenie nie brzmi zbyt
wiarygodnie – może chodziło po prostu o kamuflaż wśród sprzętu polskiej
ekipy. W każdym razie w dokumentacji SB brak jakiejkolwiek wzmianki o całej
tej historii, co pośrednio dowodzi skuteczności kamuflażu.
Jak podkreśla Nowak, na trwającej miesiąc zimowej trasie statek nie
napotkał praktycznie żadnych trudności, a morze było zdumiewająco spokojne.
W czasie całej wyprawy nie zdarzyło się nic złego, a figura bezpiecznie dotarła
na miejsce i została przytwierdzona do skały, gdzie tkwi po dziś dzień.
„Udowodniłem, że stojąc na fundamencie wiary i mając za sprzymierzeńca
naszą Matkę, można pokonać wszelkie przeciwności”28 – podsumował
bogobojnie, acz z pewnością siebie.
Nie można zanegować wewnętrznej potrzeby i szczerego przekonania
w motywacji Nowaka, mocno zaangażowanego w całe przedsięwzięcie. Na
pewno nie jest ono przy tym zwykłym wymysłem, a o Matce Boskiej
Antarktycznej wspominają niezależne źródła. Intuicja podpowiada jednak, że
cała akcja mogła w rzeczywistości być większą improwizacją, niż opisuje to
uzdrowiciel. Ze jego słów można wyczytać, że pierwotny pomysł zakładał tylko
wykonanie figury, a okazja do jej wysłania na biegun trafiła się dzięki
szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Warto ponadto zauważyć, że projekt
pozwolił Nowakowi na zyskanie życzliwości i wsparcia ze strony
prominentnego hierarchy kościelnego, który później w aprobującym tonie wpisał
się do księgi gości w gabinecie uzdrowiciela i ofiarował mu książkę o ojcu Pio
(czym Nowak nie omieszkał się pochwalić). Ta manifestacja bliskich więzi
z Kościołem miała miejsce akurat w momencie wzrostu popularności Nowaka
jako bioenergoterapeuty po jego powrocie z Bliskiego Wschodu i po decyzji
o całkowitym poświęceniu się uzdrawianiu. Na pewno jego uzdrowicielskiej
karierze nie zaszkodziła.

Przełomowym momentem tej kariery były lata 1990–1991. W gorącym, pełnym


zawrotnych wzlotów i spektakularnych upadków czasie wolności gospodarczej
i politycznej raczkującej III RP coraz bardziej znany bioenergoterapeuta poczuł
się jak ryba w wodzie. W 1990 r. zaczął organizować masowe spotkania
w różnych stronach Polski. W folderze pt. Fenomen bioterapii, który rozszedł
się w półmilionowym nakładzie, zostało wydrukowane energetyczne zdjęcie
Zbyszka Nowaka. Rok później, nakładem Polskich Nagrań, ukazała się kaseta
wideo pod tym samym tytułem. W tym samym 1991 r. uzdrowiciel założył firmę
Marian Zbigniew Nowak SUN, świadczącą usługi bioenergoterapeutyczne
(istnieje do dzisiaj). Zaczął budować ośrodek medycyny niekonwencjonalnej
w Podkowie Leśnej.
Szczyt popularności Nowaka przypadł jednak nieco później. Telewizyjna
kariera uzdrowiciela rozpoczęła się w 1994 r., kiedy to dziennikarz Andrzej
Woyciechowski zaprosił go do udziału w pierwszym polskim talk-show, Na
każdy temat w Polsacie. Nowak zdecydował się wtedy na genialny zabieg
socjotechniczny: zabrał ze sobą osoby, które były przekonane, że im pomógł.
Świadectwa ludzi miały ogromną moc oddziaływania i przekonały telewidzów
do uzdrowiciela znacznie skuteczniej, niż mógłby to uczynić on sam. Przy okazji
udało się przemycić adres, pod którym urzędował terapeuta. Efekt był
piorunujący: jak opowiadał sam Nowak na portalu Fakt24.pl, od stacji kolejowej
w Podkowie Leśnej do bramy jego domu po obu stronach drogi stały
samochody, a setki ludzi czekały na spotkanie.
Sympatyczny, ujmujący i pewny siebie Zbyszek zrobił tak dobre wrażenie,
że wkrótce otrzymał w stacji Polsat własny program, noszący znamienny tytuł
Ręce, które leczą. Program wystartował w 1996 r. Skromnie udekorowane
studio, stolik, butelka wody ze zdjęciem Nowaka i niewielka publiczność
wystarczały, by zafascynować widzów w całej Polsce. Gdy naturopata
zapowiadał „główny, potężny przekaz energetyczny”, wstrzymywano oddech.
To wtedy energetyzował wodę i kazał strzepywać energię w trzech ruchach rąk,
inspirowanych islamem. Tysiące mieszkańców katolickiego kraju, zwróconych
ku telewizorom niczym w stronę Mekki i wykonujących ruchy zbliżone do
muzułmańskich rytuałów – to niewątpliwie największy cud Mariana Zbigniewa
Nowaka. Co bardziej krewcy islamiści mogliby to wręcz uznać za akt masowego
bluźnierstwa. Osoby z większym poczuciem humoru odebrałyby może tę scenę
jako świetny numer rodem z Monty Pythona.
Niezależnie od interpretacji pozostaje faktem, że Nowak osiągnął
gigantyczny sukces. Popularność programu przekładała się na zyski firmy SUN.
Uzdrowiciel przyjmował w swej posiadłości w Podkowie Leśnej pięć dni
w tygodniu. Wybudował specjalny namiot, który mógł każdorazowo przyjąć
około tysiąca klientów. Pięć dni w tygodniu, dwa razy dziennie (o godz. 9.00
i 13.00) namiot był szczelnie wypełniony. Bioterapeuta występował również
w największych salach w Polsce: Sali Kongresowej w Warszawie, hali Wisły
w Krakowie. Można by zapytać: po co ludzie tak naprawdę przyjeżdżali, skoro –
jak tłumaczył Nowak – jego energia przenika przez ekrany i zdjęcia? Ale
nadzieja jest przecież irracjonalna, a i sam uzdrowiciel nie wydaje się
zainteresowany rozstrzyganiem tej kwestii.
Nowak hipnotyzował tysiące Polaków przez kilka lat. Gdy oglądalność
zaczęła spadać (jak widać, nawet uzdrowiciele ulegają modom), program został
przeniesiony do stacji TV4. Obecnie Nowaka można zobaczyć raz w miesiącu
w Superstacji. Spadek popularności tłumaczył z wrodzoną skromnością: „skoro
wszystkich wyleczyłem, to po co mają mnie odwiedzać”29. Wciąż jednak potrafi
utrzymać się na rynku. Dotyczy to również funkcjonowania firmy SUN. Dzięki
zyskom pochodzącym od 10 tys. klientów tygodniowo (w najlepszym okresie
połowy lat dziewięćdziesiątych) Nowak zainwestował i rozbudował swój
uzdrowicielski kompleks. Wykupił kilkunastohektarowe grunty bliżej centrum
Podkowy Leśnej, ze stawem i jachtem. Pobudowano tam domki letniskowe,
które można wynająć. Zniknął prowizoryczny niebieski namiot.
W uzdrowicielskim kompleksie działa swego rodzaju izba przyjęć.
Bezpośrednie usługi, czyli spotkania indywidualne i grupowe, Nowak świadczy
z reguły przez pierwsze trzy dni tygodnia. W pozostałe dojeżdża do dziewięciu
miast w Polsce. W skali roku każde z nich odwiedza kilkakrotnie. Jak zapewnia,
indywidualnie jest w stanie przyjąć od 20 do 40 osób dziennie. Nie ukrywa, że
jest pracoholikiem. Wstaje przed świtem, wolne ma tylko niedziele (i to nie
wszystkie) i kilka tygodni w wakacje.
Niewątpliwie firma prowadzona jest sprawnie. Może pochwalić się
dyplomami za zasługi dla rozwoju gospodarki RP, dla rzemiosła polskiego,
podziękowaniami od państwa za promowanie przedsiębiorczości, tytułami
„lidera przedsiębiorczości” czy „firmy z jakością”.
W spotkaniach grupowych uczestniczy dzisiaj przeważnie kilkadziesiąt osób.
To daleko od poziomu ze szczytowego okresu popularności, niemniej taka
frekwencja pozwala na spokojne funkcjonowanie firmy – zwłaszcza gdy
dodamy do tego dodatkowe zyski, czerpane ze sprzedaży książek, audiobooków,
gadżetów czy tajemniczego Trybu Intensywnej Opieki Przez Zdjęcie, o którym
będzie jeszcze mowa.
Jak każdy dobrze prosperujący przedsiębiorca Nowak zatrudnia niewielki
sztab pracowników: asystentów, pielęgniarki, kierowcę, osoby do dbania
o gospodarstwo, a także ochroniarzy, towarzyszących chlebodawcy
w podróżach. Ktoś przecież musi czuwać nad grafikiem zajęć, prowadzić
korespondencję. Liczba personelu jest zmienna, zależy od zapotrzebowania.
Ważną rolę odgrywa druga żona Zbyszka, Aleksandra, odpowiedzialna za
kontakty z mediami. Trudno o bardziej zaufanego współpracownika. Jak zdradza
dziennikarce Onetu, „Zbyszek ma niesamowitą umiejętność przekuwania
porażek na sukcesy”. Żyje się z nim „ciężko, ale idealnie. To nie jest
sprzeczność”30.
Zyski firmy SUN pozwoliły Zbyszkowi Nowakowi rozwijać pasje
i zainteresowania. Od lat jest zapalonym pszczelarzem, produkuje własne miody.
Oddaje się również fotografii i żeglarstwu. Posiada wysoki patent kapitana
żeglugi wielkiej, ma własny jacht, który po części sam wybudował. Uwielbia
podróże: był w wielu zakątkach świata. Regularnie ćwiczy na siłowni, chodzi do
sauny i rzeczywiście wygląda wyjątkowo młodo i sprawnie. Systematycznie
wzbogaca też swą kolekcję legitymacji i certyfikatów, zwiększając przy tym
wiarygodność firmy. Jest więc Mistrzem Bioenergoterapii, Mistrzem
Naturoterapii, członkiem Cechu Radiestetów i Bioenergoterapeutów z siedzibą
w Katowicach. W latach 2006–2012 pełnił nawet funkcję biegłego Sądu
Okręgowego w Warszawie – nie wiadomo jednak, w jakich sprawach brał udział
i ile ich było. Z wnioskiem o włączenie w poczet biegłych może wystąpić
praktycznie każdy.

Licząc się ze sceptycyzmem, Zbyszek Nowak stara się na różne sposoby


przekonać innych do prawdziwości swojego daru. Dla zwolenników „szkiełka
i oka” ma zawiłe, pełne trudnych słów wywody o „kręgosłupie kwantowym”
i kwantowym przenikaniu energii. Dla miłośników medycyny
niekonwencjonalnej – też niezbyt przystępne ustępy o czakrach, aurach
i karmach. Dla metafizyków – wzniosłe, postmodernistyczne maksymy w stylu
„coelhizmów”, które już przytaczałem. Dla interesujących się New Age –
treningi pozytywnego myślenia. A żeby nie zrazić tradycjonalistów – od czasu
do czasu dodaje coś o Ojcu Świętym, Bogu i Maryi. Dużo tu słów,
a zaskakująco mało treści.
Największy jednak problem w tym, że – mówiąc wprost – to wszystko nie
trzyma się kupy. Jak ma się katolicyzm do ezoteryki, mechanika kwantowa do
postmodernizmu, pozytywne, stwarzające świat myślenie do przesyłania energii
przez zdjęcie, eteryczna filozofia do biznesowego podejścia w sprzedawaniu
„produktów”? Pewne luki logiczne, niekonsekwencje czy niedopowiedzenia,
widoczne (przynajmniej dla mnie) na wielu poziomach, w największym stopniu
wpływają na obranie sceptycznej postawy wobec projektu sygnowanego przez
Mariana Zbigniewa Nowaka.
Poznęcajmy się nieco nad kwantami. Po konsultacjach ze specjalistami
odważę się na stwierdzenie (rzecz jasna wciąż subiektywne), że to, co można na
ten temat wyczytać na stronie internetowej Zbyszka Nowaka, nie ma nic
wspólnego z obecnym stanem nauki (by ująć rzecz łagodnie). Odnosi się
wrażenie, że zawiłość wywodów służy nie wyjaśnianiu, lecz zaimponowaniu
czytelnikowi i ukryciu braku naukowych konkretów.
Dajmy się wypowiedzieć samemu Nowakowi: „Moja pomoc jest
uniwersalna i natychmiastowa, ponieważ dotyczy działania na planie
zasadniczego fundamentu, decydującego o życiu i jego jakości. Tym
fundamentem jest kręgosłup kwantowy, odpowiedzialny za prawidłowe funkcje
każdego żywego organizmu”. A co z bezkręgowcami? Idźmy jednak dalej:
„Kręgosłup kwantowy jest niezbywalnym planem niematerialnym (ponieważ
jest zbudowany z energii), a to oznacza, że nawet po usunięciu którejkolwiek
części materialnej żywego organizmu jej część niematerialna pozostaje
nietknięta i tylko harmonizacja na poziomie kwantowym może uśmierzyć ból,
na przykład amputowanej nogi”31. Rozumiecie coś? Fizycy kwantowi też nie.
Kręgosłup kwantowy ściśle wiąże się z częstotliwością (rozumianą jak
w klasycznej fizyce), niepowtarzalną dla każdego organizmu. Tak oto Nowak
dokonuje syntezy fizyki klasycznej i kwantowej, co nie udało się jeszcze
żadnemu badaczowi. „Dar, którym natura mnie obdarzyła [a więc jednak nie
Bóg – P.P.], polega na możliwości odczytywania częstotliwości i zamienieniu
tych, które organizmowi szkodzą, na te, które mu służą”. Też przez telewizor
i zdjęcie? „Ja poruszam się na poziomie kwantowym, jestem w stanie
zharmonizować pracę organizmu zarówno w bezpośrednim kontakcie, jak i na
odległość” – ucina wszelkie wątpliwości Nowak i zapewnia, że energia jest
czysto fizycznym procesem, nie czymś nadprzyrodzonym. On jej zresztą nie
generuje, tylko ją transformuje32. I wszystko jasne.
Kwanty przenikają ekrany, klisze i piksele: „działanie na odległość nie jest
niczym więcej niż pracą na częstotliwościach. Posiadając zdjęcie, umiem
zarówno odebrać informację o problemie, jak i wpłynąć na jego usunięcie”33.
„Zdjęcie jest nośnikiem informacji. Twoim energetycznym portretem. Dzięki
niemu energia płynąca ode mnie precyzyjnie i skutecznie trafia do Ciebie”34. Ze
zdjęcia uzdrowiciel potrafi odczytać częstotliwość i umie dostrzec na nim
kręgosłup kwantowy pacjenta. Nieźle.
A co ze zdjęciami Nowaka kupionymi przez pacjentów? Nie wiadomo. Brak
tu wielu konkretów. „Każde moje zdjęcie promieniuje, jest energetycznie
czynne” – mówi tylko35. Zaraz, przecież miał być tylko transformatorem, a nie
generatorem! I czy zdjęcie samo potrafi odnajdować częstotliwość i kręgosłup
kwantowy klienta? Może i może, bo – jak pisze w innym miejscu Nowak –
„wszystkie organizmy są ze sobą połączone. Stale występuje między nimi
wymiana informacji, najczęściej ponad poziomem świadomości”36.
Prawie jak Internet. I jeszcze próbka teorii Nowaka na ten temat: „Kwantowe
pole energii łączy całą materię. Wszystko jest połączone, dlatego energia
dawcy nie musi się przemieszczać [...]. Odległość natomiast nie ma wpływu na
efekt. Siła pochodzi z kwantowego wzorca, który możemy określić jako
«świadomy i inteligentny umysł». Ten umysł jest matrycą wszelkiej energii.
A więc mamy wszelką moc, jakiej potrzebujemy, aby stworzyć zmiany, które
wybierzemy”. Witamy w Nowej Erze.
„Wszystko jest wszystkim. Każdy wybiera ze wszystkiego coś dla siebie”.
To powinno rozwiać wszelkie wątpliwości. Jeśli nie, to dorzućmy jeszcze jedną
prawdę: „Nie istnieje miejsce, w którym czyjeś ciało naprawdę się kończy, ani
miejsce, w którym się zaczyna”37. Toć to istny koszmar dla systemu rezerwacji
miejsc w samolotach.
Jeszcze nieprzekonani? No to spróbujmy inaczej. Korzystając z terminologii
wierzeń dharmicznych i ezoteryki, Nowak wykorzystuje do swoich celów
pojęcie „czakr”. Opisuje je jako „silne pola elektryczne, niewidoczne dla oka,
ale całkiem realnie istniejące. Można je określić jako wiry”38. Jest ich podobno
siedem, od głowy do stóp. W zdrowym organizmie te wiry obracają się
żywiołowo, zapewniając właściwy poziom energii życiowej. W chorym jednak
spowalniają, pogarszając ogólny stan zdrowia i przyspieszając starzenie.
Wystarczy jednak kontakt z Nowakiem, by czakry zaczęły pracować ze swą
normalną prędkością. Nie wiadomo, jak mają się czakry do kwantów.
Nowak podkreśla, że dokłada wszelkich starań, by w swych działaniach
zachowywać pełnię odpowiedzialności. Obok dobrej energii czai się przecież
także zła. „Istnieje powszechna odpowiedzialność, przez niektórych nazywana
prawem skutku i przyczyny, czyli karmą”. Taka definicja pojęcia znanego
z buddyzmu i hinduizmu nie przekracza poziomu Wikipedii. Jest jednak
potrzebna do wytłumaczenia zjawiska odpromieniania i energetyzowania wody.
Nowak twierdzi, że każdy bioterapeuta powinien wypracować mechanizm
strząsania „śmieci energetycznych”, by nie zaszkodzić pacjentom. Takie
odpromienianie „to automatyczny gest woli wspomagany chmurą chłodnego
pyłu wodnego, którym zraszamy dłonie, następnie wystarczy kilka razy
klasnąć”39. Czy gest woli może być automatyczny? W każdym razie jemu
samemu wodny pyłek nie wystarczy – jak przyznaje, po seansie musi wziąć
prysznic i zmienić ubranie.
Dlaczego woda? Dla zapalonego żeglarza, jakim jest Nowak, wybór zdaje
się oczywisty. Przekonując o cudownych właściwościach tej cieczy, uzdrowiciel
szczegółowo i zawile referuje koncepcje zagranicznych gwiazd ezoteryki
i medycyny alternatywnej. Ciekawią was koncepcja dematerializacji
bioenergoterapii i model siedmiu poziomów energetycznych rzeczywistości?
Mnie też nie. Na pewno nie są one zgodne z nauką Kościoła, której wierność
deklaruje Nowak. W każdym razie chodzi o to, że woda przenosi nie tylko
energię, ale nawet emocje, dźwięki i obrazy. Przynajmniej nie zapachy.
„W każdej jednostce czasu zdarzenia dzieją się, pozostawiając trwałe ślady,
które w przypadku człowieka są magazynowane w cząsteczkach wbudowanej
w nas wody. Jednym z przykładów pamięci wody jest homeopatia” – tłumaczy
nasz bohater. I znowu trudno powstrzymać się od złośliwości: czy pozbywając
się części tych cząsteczek w toalecie, tracimy pamięć?
Te wywody mają jednak służyć wyjaśnieniu dość ekwilibrystycznego
pomysłu, że podpisana imieniem i nazwiskiem butelka wody może uzdrawiać
konkretną osobę, nawet gdy nie miała ona styczności z guru. „Woda staje się
zenergetyzowanym archetypem pola informacyjnego, podczas energetyzacji
wody określonego imieniem i nazwiskiem osoby, dla której woda jest
energetyzowana. Archetyp ten dostarcza czegoś, co koryguje [...] pole
energetyczne chorej osoby i powoduje jej wyleczenie”. Jakieś inne pytania? To
miłe uzyskać świadomość, że zapisując na karteczce imię i nazwisko, tworzę
archetyp pola informacyjnego. Aż strach rozdawać autografy.
„Metody stosowane w bioenergoterapii i radiestezji można wykorzystać do
wykazania istnienia wyższego porządku rzeczywistości, dla której alternatywą
jest mechanistyczny, materialistyczny model nauki ze wszystkimi jego
problemami”40 – stwierdza Nowak, pokazując oblicze odmienne od wizerunku
przyjaciela lekarzy i Kościoła. Co ciekawe, słowa te wygłosił na zjeździe Cechu
Radiestetów i Bioenergoterapeutów w Bielsku-Białej w listopadzie 2005 r.
W tym towarzystwie nie musiał dbać o wizerunek pobożnego chrześcijanina.
Zapewne najsłabszym intelektualnie ogniwem teorii Nowaka jest leczenie przez
zdjęcie. Nawet pomysł z energetyzowaniem wody daje się łatwiej obronić.
Magiczne ruchy przy butelce są całkiem przekonujące. Co ciekawe, jak się
wydaje, obecnie firma Nowaka traktuje ten butelkowy produkt drugoplanowo,
w każdym razie nie jest on szczególnie eksponowany na jej stronie internetowej.
Tymczasem pomysł ze zdjęciami daje łatwą sposobność do złośliwości. Czy
zdjęcie cyfrowe jest skuteczniejsze niż to wywołane z kliszy? Czy większa
rozdzielczość zwiększa przepustowość energii? Czy fotografia o dokładności 20
mln megapikseli jest skuteczniejsza niż ta z 10 mln? Czy autokorekta ułatwia
działanie mocy? Lepsze jest paszportowe czy legitymacyjne? Lepiej wysyłać
naturopacie własne fotki czy skupować podobizny uzdrowiciela? Darujmy
jednak sobie te tanie żarty i zobaczmy, w jaki sposób Zbigniew Nowak próbuje
przekonać klientów do tej metody.
W budzących wątpliwości kwestiach najlepiej odwołać się do autorytetu.
Tak też czyni Nowak, raz jeszcze przywołując postać ks. Leona Kantorskiego.
W opisie genezy historii Matki Boskiej Antarktycznej wspomina o pewnej
młodej prawniczce, której on i o. Leon chcieli pomóc. Dziewczyna w ciężkim
stanie znalazła się na oddziale intensywnej terapii, a lekarze zabronili
uzdrowicielowi dostępu do szpitala. „Zafrasowany i zmartwiony” ks. Kantorski
miał przekazać tę wiadomość Nowakowi. Wtedy poprosił on, by przyniesiono
mu jak najszybciej zdjęcie młodej kobiety. Niedługo potem jej ojciec wraz z ks.
Leonem przynieśli fotografię. Według opowiadania byli „ogromnie zaskoczeni,
kiedy, patrząc na zdjęcie, zacząłem wymieniać jej dolegliwości, które znała
tylko najbliższa rodzina”. Poczuł moc „działania energetycznego” i lojalnie
ostrzegł, że dziewczyna może mieć wysoką gorączkę, mdłości i przejściowe
wypryski. Po kilku dniach wyszła ze szpitala „zupełnie zdrowa”. Tak twierdzi
Nowak i podsumowuje: „o. Leon przekonał się osobiście o możliwości pomocy
w trybie intensywnej opieki przez zdjęcie”41.
Skoro tak uczynił zasłużony kapłan, to przeciętny Polak nie powinien
postępować inaczej. Oprócz odwołania się do autorytetu warto jednak jeszcze
zastosować jakiś chwyt marketingowy. Tak też uczynił Nowak, ogłaszając
ostatecznie w 2000 r. TIOPZ, czyli Tryb Intensywnej Opieki Przez Zdjęcie.
W tym sloganie zmieściła się cała „naukowa” analiza dla zaawansowanych,
o której była już mowa, połączona z praktyką „trzech gestów” – dzięki niej
właściciel zdjęcia może nawiązać „kontakt mentalny” z bioenergoterapeutą
(a może raczej kwanto-energo-terapeutą?). „Produkt ten stale się rozwija” –
zapewnia firma SUN, chwaląc się, że z usługi korzysta kilkanaście tysięcy
klientów. Pewnie dla firmy lepiej by było, by ci klienci nie wnikali zbyt
szczegółowo w teorię i skupili się na samym sloganie.

Ostatni wątek prowadzi nas do ważnego, jeśli nie najważniejszego, wymiaru


działalności przedsiębiorstwa o nazwie Zbyszek Nowak: komercyjnego.
Filozofia filozofią, metafizyka postmodernizmem, a kwanty karmą, ale firma
musi przecież zarabiać. Co samo w sobie jest przecież zrozumiałe. W tę lekko
materialną filozofię (nomen omen) wpisuje się ton tekstów zamieszczanych na
stronach internetowych Nowaka – często czytamy tu o produktach, usługach,
ofercie.
Wzmiankowany powyżej TIOPZ, przy całej tajemniczości swojego
działania, realizuje się w całkiem materialny i przyziemny sposób. Firma
proponuje siedem kroków prowadzących do sukcesu: 1. Wyślij zdjęcie do
Zbyszka Nowaka, pocztą lub mailem. 2. Wpłać 60 złotych na konto (koszt
miesięcznego „abonamentu”). 3. Nawiąż kontakt z Nowakiem (e-mail, list,
telefon, SMS) i opisz problem w specjalnym formularzu (dostępnym na stronie
internetowej). Gdy odeślesz formularz, uwolnisz się od problemu. 4. Wysyłaj do
Nowaka informacje przynajmniej raz na dwa tygodnie, by „wzmocnić funkcję
przekazu energii” (za darmo!). 5. Rozważ kupno książek lub innych produktów
firmy SUN. 6. Zastanów się, „co może blokować swobodny dopływ energii”.
Papierosy? Zła dieta? Nerwy w pracy? 7. Myśl o swoim guru, czyli utrzymuj
z nim kontakt mentalny42.
Najważniejszy jest jednak towarzyszący tym punktom komunikat, że TIOPZ
absolutnie nie zwalnia z konieczności kontaktu z lekarzem, zażywania
(na stronie internetowej przez „rz”) przepisanych leków i poddawania się
zalecanym zabiegom. Jeśli ktoś dzięki Nowakowi rzuci palenie, to chwała mu za
to. Ale 60 złotych miesięcznie razy kilkanaście tysięcy klientów – to robi
wrażenie.
Niejako rewersem TIOPZ jest „kontakt mentalny”, czyli adorowanie zdjęcia
samego Zbyszka Nowaka. „Moje zdjęcie jest dla Ciebie sposobem szybszego
i pełniejszego skontaktowania się z przepływającą przeze mnie energią”43.
Codziennie o godz. 20.00 lub 22.00 wystarczy przez trzy minuty wpatrywać się
w uśmiechnięte oblicze sympatycznego bioterapeuty i (dobrze) o nim myśleć,
a na koniec wykonać słynne „trzy gesty”, strzepnąć dłonie i zaklaskać. Dla
nowoczesnych filmową wersję takiego seansu zamieszczono na stronie
internetowej Nowaka. I znowu uzdrowiciel ostrzega, że kontakt ze zdjęciem
może wywołać m.in. gorączkę, swędzenie, wysypkę, a także – no cóż –
zmienioną barwę i zapach stolca oraz moczu. Dodajmy, że w tych godzinach
podczas kontaktu mentalnego, kiedy to również Nowak myśli o nas wszystkich,
możemy sami naenergetyzować butelkę wody, koniecznie jednak z kupioną
u terapeuty kartką (deseczką) wodną z wypisanym imieniem i nazwiskiem.
Osoby, które nie do końca dowierzają leczeniu na odległość, nie są
bynajmniej zniechęcane przez Nowaka. Wręcz przeciwnie: zgodnie z zasadą
„nasz klient, nasz pan” naturopata oferuje przecież najbardziej ekskluzywne
wizyty indywidualne w cenie 250 złotych za 10-minutowy seans. Co ciekawe,
nigdzie wprost nie stwierdza, że takie wizyty są bardziej skuteczne od TIOPZ
czy spotkań grupowych, choć mogłaby to sugerować wyższa cena. Jednak
wówczas Nowak niechcący przyznawałby rację wątpiącym w magiczne
właściwości kwantów ze zdjęć i energii z wody. Oto jedna z owych
niekonsekwencji, o których wspominałem. Jak widać, zyski niekiedy
przeszkadzają uzdrawianiu, i na odwrót.
Prościej jest na spotkaniach grupowych – czy to w Podkowie, czy „na
wyjeździe”. To prawdziwy interes w interesie. Wchodzi się tylko po zakupie
biletów (ich cenę można poznać, jedynie dzwoniąc). Przed wejściem można
zakupić butelki z wodą, która zostanie naenergetyzowana na spotkaniu, a także
różne „dewocjonalia”: deseczki, karteczki, plakaty. Ponadto miód w pięciu
smakach.
Na spotkaniu Nowak lojalnie przestrzega, że kontakt z nim może wywołać
gorączkę, a także wymioty, no i biegunkę. Ale to tylko przejawy wydalania
toksyn i ozdrowieńczego przepływu energii. Potem uczestnicy na karteczkach
podpisują butelki z wodą imieniem i nazwiskiem, podają także krótką
charakterystykę swych dolegliwości. Dzięki temu Zbyszek Nowek może
spersonalizować energetyzowanie. Potem taką wodę można pić w domu lub
przykładać na bolące miejsca. I znowu w tej praktyce objawia się z całą
ostrością słabość teorii: czy kwanty umieją czytać? Czy Nowak pamięta
i kojarzy każdą osobę, która spisała swe dane? Przecież to niemożliwe, nigdzie
zresztą tak nie twierdzi. Może więc leczyć nieświadomie i bez skupiania się na
konkretnej osobie? Jeśli tak, to po co organizuje spotkania indywidualne? 250
złotych w 10 minut, hmmm...
Spotkania kończą się słynnymi „trzema gestami”. Pierwszy gest:
wyciągnięcie rąk do przodu. Nowakowa energia gromadzi się na powierzchni
dłoni widzów. Drugi gest – zbliżenie dłoni do siebie, bez ich składania. Energia
„ulega uformowaniu”. Uwaga, może parzyć. Trzeci gest – położenie rąk na
klatce piersiowej. I na koniec szybko odrzucamy i strzepujemy dłonie oraz
klaszczemy. Zła energia ucieka. Nowak zapewnia, że w grupie jest równie
skuteczny jak indywidualnie: „dla jednego człowieka muszę ściągnąć tyle
energii, ile mu potrzeba. Do czerech tyle, aby pokryć zapotrzebowanie na tych
czterech. Do stu – tyle, ile potrzebuje stu itd. Ale podczas przekazu każdy
otrzymuje całość. Zatem im więcej ludzi na spotkaniu, tym większe korzyści”44.
Finansowe na pewno.
Wspomniane przed chwilą „dewocjonalia” same w sobie stanowią stałe
źródło dochodu. Można je nabyć również przez Internet. Znów doświadcza się
tutaj dziwnego zderzenia metafizycznych opisów działania bioenergii z prozą
sklepiku internetowego. Czy mniejsza i tańsza deseczka wodna umożliwiająca
energetyzację wody działa gorzej niż średnia i największa (odpowiednio 4, 6
i 10 złotych)? A może lepsza jest specjalna kartka wodna ułatwiająca kontakt
mentalny z guru (2,5 złotego)? W jaki zresztą sposób następuje takie
wzmocnienie mocy? Czy magnesy na lodówkę z fotografią dłoni Nowaka mają
taki sam „kręgosłup kwantowy” jak zdjęcia? Skuteczniejsze są magnesy
w kolorze czerwonym czy pomarańczowym (oba rodzaje po 2 złote)? Nie
wiadomo, jakie konkretne właściwości ma warta 12 złotych świeca. Nowak
przekonuje tylko, że dzięki licznym podróżom po świecie i lekturze „mądrych
ksiąg” doszedł do wniosku, iż ogień chroni przed „złymi emocjami”45.
Chętni spragnieni dłuższej bliskości guru mogą wynająć pokój w którymś
z domków letniskowych w jego posiadłości w centrum Podkowy. Do dyspozycji
jest 9 pokoi w dwóch obiektach. Starszy, sosnowy, oferuje pokoje po
kilkadziesiąt złotych za dobę, w nowocześniejszym trzeba zapłacić dwa razy
więcej.
Indywidualni klienci mogą dodatkowo przejść serię testów, które za jedyne
kilkadziesiąt złotych pozwalają w kilka minut stworzyć portret energetyczny
danej osoby i określić funkcjonowanie jej czakr. Tylko po co, można spytać,
skoro Zbyszek Nowak sam potrafi odczytać ich częstotliwość i odnaleźć
kręgosłup kwantowy? Nieważne. „Specjalistyczne urządzenie elektroniczne AM
Scan EVBS” potrafi przeprowadzić „elektroakupunkturowe testowanie metodą
R. Volla”, „test wegetatywno-rezonansowy Schimmela (Vegatest)”
i „ekspresowy test scaningowy”46. Brzmi poważnie. Bo przecież bioterapia to
część nauki i wiedzy.
W reklamach oferty sprzedaży następuje zadziwiające rozmnożenie talentów
i mocy Nowaka, które nie są widoczne w tekstach biograficznych
i „naukowych”. Pisałem już o potencjale jasnowidzenia drzemiącym we
właścicielu „rąk, które leczą”. To jednak nic. Deseczki wodne podobno uławiają
dzieciom naukę i koncentrację. Plakaty (w cenie 8–10 złotych) mają
właściwości... odgrzybiające. I grzewcze: jednej z klientek plakat zaczął
ogrzewać mieszkanie. Na ścianie można powiesić też kalendarz
z energetycznym zdjęciem. Kalendarz kieszonkowy zawiera zdjęcia, tyle że
mniejsze. Nie wiadomo niestety, jak wpływa to na ich skuteczność.

Tymczasem aż prosiłoby się o uczciwe postawienie sprawy i konsekwentne


przedstawienie klientom stopnia efektywności poszczególnych punktów oferty.
Dlaczego nie można się dowiedzieć, czy zdjęcia z kalendarza są tak samo
skuteczne jak indywidualna wizyta? A gdzie w tym spektrum mieści się TIOPZ?
W jakim stopniu deseczki, karteczki i buteleczki tę skuteczność wzmacniają?
Czy jeśli ktoś pomyli się w opisie buteleczki, ryzykuje zdrowiem? Pytania
można mnożyć. Katarzyna Janiszewska z „Gazety Krakowskiej” zapytała
pracowników Nowaka na przykład o to, czy jedno indywidualne spotkanie jest
wystarczające. „To zależy” – usłyszała. „Od dolegliwości?” – dopytywała. „Od
tego, jak będzie pani odbierała energię pana Zbyszka”47.
Nigdzie Nowak nie traci tyle wiarygodności, co w swojej konkretnej ofercie.
Na zdrowy rozum ewentualne uzdrowienie powinno być możliwe wyłącznie
w bezpośrednim, zindywidualizowanym kontakcie. Dotyk, nałożenie rąk,
wywiad medyczny – w porządku, można w to nie wierzyć, ale można też
dopuścić, że w takiej formie hipotetyczna moc uzdrowiciela rzeczywiście
zadziała. Ale przez telewizor? Zdjęcie? Wodę (nawet podpisaną), deseczkę
i magnes na lodówkę? Jakim cudem na przykład obejrzenie w Superstacji
powtórki programu może mieć ożywczy efekt? Jakim cudem tysiące zdjęć
Nowaka mogą stanowić źródło energii – choćby i nieznanej, kwantowej czy
jakiejkolwiek, ale przecież nie nieskończonej? Jak zauważa dziennikarz Piotr
Cielebiaś, „gdyby każdy fotos leczył, Nowak musiałby być jakimś
supernadajnikiem [...], wręcz dobrem narodowym w zakresie energetyki”48.
Tymczasem energia szefa firmy SUN zdaje się rzeczywiście nie mieć
granic – przynajmniej w ofercie handlowej. Wspierając się świadectwami,
Nowak przekonuje, że potrafi leczyć raka, cofać wielkie guzy, uzdrawiać
niepłodność, odwracać deformacje w życiu płodowym dzieci.
Już po pierwszym kontakcie „rozkurczają się naczynia krwionośne
i poprawia wchłanianie [...], a krew zaczyna sprawniej krążyć, dzięki czemu
szybciej po całym ciele rozprowadzany jest tlen, witaminy i minerały. Organizm
zaczyna pracować sprawniej i szybciej”49. Nowak byłby pewnie w stanie ożywić
Johna Snowa. „Ktoś odzyskał wzrok, ktoś inny słuch. Wielu odrzucało ​kule,
a było i tak, że pewien pan wykradziony ze szpitala przez rodzinę i przyniesiony
na noszach wstał i bez niczyjej pomocy przeszedł przez całą salę, żeby mnie
o tym zawiadomić”50. Miejmy nadzieję, że nie został wprowadzony przez dziurę
w dachu, jak paralityk w Nowym Testamencie.
To jednak nic. Energia naturopaty naprawia nie tylko zdrowie, ale
i sumienie: „pojawia się potrzeba bycia uczciwym. Zaczyna się dostrzegać
pewne wartości i przestrzegać pewnych zasad. Wzrasta wrażliwość na drugiego
człowieka. Widzę, jak ludzie, z którymi mam kontakt, wyzbywają się egoizmu”.
To dopiero początek: „W codziennych relacjach pomiędzy ludźmi pojawia się
spokój, tolerancja i dystans [...]. Alkoholik przestaje pić. Ustają awantury,
znajduje pracę, wraca na łono rodziny. Nerwowa matka przestaje wyżywać się
na swoim dziecku [...]. Wzrasta wrażliwość na piękno, potrzeba obcowania ze
sztuką, potrzeba pogłębiania wiedzy. [Ludzie – P.P.] zaczynają pisać wiersze,
malować, ​rzeźbić...”51.
To bardzo odważne, by nie powiedzieć: zuchwałe obietnice. Do granic
śmieszności? Ci, którym je składa, z reguły nie mogą liczyć na nic innego
i wcale im do śmiechu nie jest. Czy Nowak daje im zatem ostatni promyk
nadziei, czy bezwzględnie żeruje na desperacji i nieszczęściu? Pomaga – choćby
sugestią i optymizmem? Bezczelnie wykorzystuje prawdziwe ludzkie tragedie?
Niech każdy sam odpowie sobie na te pytania. Nie brakuje świadectw zarówno
uzdrowionych, jak i oszukanych.
Firma SUN proponuje w swym bogatym portfolio również zupełnie
„świecką” i nieezoteryczną ofertę: coaching i kursy pozytywnego myślenia.
Potencjalnymi klientami są tutaj nie chorzy i potrzebujący, tylko biznesmeni,
twórcy, menadżerowie. Jak wzmiankowano, terapia Zbyszka Nowaka nie tylko
leczy, ale i ​działa na zasadzie dopingu: „Poprawia się pamięć, nauka przychodzi
z łatwością, wzrasta chęć do pracy, do działania, do tworzenia, do bycia
aktywnym, kreatywnym i niezależnym [...]. Stać nas na odważne ruchy,
sprawniej pracujący mózg podsuwa nowe rozwiązania”52. Po co szkolenia
i treningi motywacyjne – lepiej zamówić parę seansów u Nowaka. „Tylko ty
masz władzę w swoim świecie” – trener daje próbkę treningu pozytywnego
myślenia. „Będziesz miał to, na co nastawisz swoją myśl. Ta chwila ujawnia
twoją moc!”53. Jerzy Kalibabka podpisałby się pod tymi słowami obiema dłońmi
(by pozostać tylko przy tych częściach ciała). „Ty też masz w sobie potęgę i jeśli
zechcesz, ja swoją energią mogę pomóc Ci ją świadomie wykorzystać” –
reklamuje się Nowak54.
Powtórzmy: zderzenie teoretycznych rozważań Nowaka z konkretną ofertą
handlową nieuchronnie wywołuje jakiś niepokój i niejasne poczucie, że ktoś nas
robi w balona. Obie sfery dzieli przepaść głęboka jak odległość między myślą
stwarzającą świat a odgrzybiającym plakatem.
Na stronie internetowej Zbyszka Nowaka można znaleźć link do bloga.
Nowak nie jest jednak aktywnym blogerem. Ostatni w momencie pisania tych
słów wpis pochodzi ze stycznia 2016 r. i zawiera informację o podwyższeniu
stawek za spotkania indywidualne, grupowe i za miesięczny abonament TIOPZ.
Przeglądając stronę internetową Zbyszka Nowaka, nie sposób nie natrafić na
bogaty dział, w którym prezentowane są najróżniejsze rekomendacje,
certyfikaty, wyróżnienia i świadectwa uzdrowionych. Na te ostatnie natykamy
się zaraz po otwarciu strony głównej. ​Trudno z nimi polemizować: to
wypowiedzi osób przekonanych o cudownym działaniu mocy Nowaka. Zarazem
w Internecie, na zasadzie negatywu, można znaleźć mnóstwo krytycznych
komentarzy. Z charakterystycznego dla sieci hejtowania da się wyłowić
świadectwa ludzi przeświadczonych o tym, że zostali oszukani i bezwzględnie
wykorzystani. Słowo za słowo, świadectwo za świadectwo.
Po co jednak Nowak na swej stronie prezentuje aż tak wiele najróżniejszych
materiałów mających nas przekonać o jego wiarygodności i skuteczności? Brak
dostępu do Internetu od reklamy nie chroni: w poczekalni w Podkowie Leśnej na
imponującej tablicy ogłoszeń interesant może obejrzeć zdjęcia uzdrowiciela ze
znanymi postaciami: jest nawet fotografia z byłą amerykańską sekretarz stanu
Madeleine Albright, zdjęcie podziękowań od Jana Nowaka-Jeziorańskiego.
Można wręcz odnieść wrażenie pewnego przesytu, co nieodparcie budzi
skojarzenie, że Nowak się przed nami tłumaczy. Dlaczego musi się tłumaczyć?
Czy na stronach internetowych szpitali, nawet prywatnych, znajdziemy aż tak
dużo rekomendacji i autoreklamy? Mam wrażenie, że nie. Jak ma się
deklarowana przez niego skromność do tak otwartego chlubienia się
osiągnięciami? Jeśli są takie duże, to dlaczego wymagają uporczywego
eksponowania?
Nie będę tu analizował zamieszczanych na stronie internetowych świadectw.
To osobiste historie ludzi, którzy mają prawo do swojego zdania i prywatności.
Nie zamierzam oceniać ich słów i opinii. Przyjrzyjmy się za to niektórym
rekomendacjom. Kogóż tam nie ma... Znana nam już Urszula Szymek, ale też
wspomniany Jan Nowak-Jeziorański, gen. Jerzy Skalski, abp Bronisław
Dąbrowski, dr Marian Zembala. Zacznijmy od wspominanej Szymek. Jej
świadectwo z 1988 r. nie jest jednoznaczne. Przede wszystkim skan z księgi
wpisów zawiera inne słowa i inną datę niż umieszczony pod skanem drukowany
tekst, w innych wypadkach powielający nie zawsze łatwe do odczytania wpisy
odręczne. Z tego drukowanego fragmentu wynika, że ani ona, ani trójka jej
dzieci nie byli obłożnie chorzy. Sama nie zdefiniowała swych problemów (za to
w odręcznym wpisie można znaleźć informację o „gruczolaku przysadki
mózgowej”), stwierdziła tylko, że po seansie z uzdrowicielem najpierw była
„mocno rozbita”, a potem „dużo silniejsza i spokojniejsza”. Zdradziła przy tym
swoją fascynację leczeniem niekonwencjonalnym. Co do dzieci – Szymek
wymieniła nerwicę, niedotlenienie serca, dolegliwości związane z przewodem
pokarmowym, niedobory witamin i mikroelementów.
Czy to nie aby wyolbrzymione problemy, związane z trybem życia i dietą?
Zasługa Nowaka miała przy tym polegać na trafnej i szybkiej diagnozie
(do stwierdzenia powyższych dolegliwości nie trzeba ezoterycznych zdolności)
oraz na tym, że po terapii w Podkowie Leśnej, jak stwierdziła Szymek: „stan
zdrowia moich dzieci [...] ulega błyskawicznej poprawie, dzieci są odporniejsze
i dużo weselsze”55. Czy nie może być to efekt autosugestii
i zdroworozsądkowych porad Nowaka, by lepiej się odżywiać i żyć zdrowiej?
Co zaś tak naprawdę napisał były minister zdrowia Marian Zembala?
Zacytujmy większość jego słów:

Bardzo cenię sobie to pierwsze spotkanie. [...] mam jeszcze wielkie


uczucie pokory wobec ludzi dotkniętych przez los, którym nie zawsze
potrafimy pomóc. Ten entuzjazm, radość życia i poczucie wiary
w drugiego człowieka cenię bardzo u p. Zbyszka Nowaka. Nie stracił
swojej skromności. Jako lekarz proszę go, aby wspomagał nas i naszą
medycynę wszędzie tam, gdzie chory człowiek uzna to za konieczne.
Wszystkiego najlepszego56.

Nie pada tu ani jedno słowo o skuteczności uzdrawiającej mocy Nowaka.


Zembala docenia po prostu fakt, że bioterapeuta potrafi dać nadzieję ludziom,
którym medycyna naukowa takiego daru dać nie może. Swoją drogą, śledząc
internetowe strony Nowaka, trudno jakoś natrafić na ślady skromności. Bardziej
jednoznaczna, acz lakoniczna jest wypowiedź samego Jana Nowaka-
Jeziorańskiego, według którego ręce Nowaka „leczą i łagodzą cierpienie”57. Tu
istotnie jest się czym chwalić.
Nie powinno się na zasadzie prostego kontrastu zestawiać tych podpisanych
rekomendacji z wypowiedziami anonimowych hejterów. Większą wiarygodność
można przyznać opiniom zbieranym przez dziennikarzy i publikowanym potem
w prasie. Jak pisze o Nowaku dziennikarka Katarzyna Janiszewska, „pracownicy
chodzą wpatrzeni w niego jak w obraz, nazywają mistrzem. Starzy, schorowani
ludzie wierzą mu bezkrytycznie. Są gotowi wydać ostatnie pieniądze na
«cudowne» deseczki, karteczki, kalendarze z jego podobizną”58. Cóż, może nie
pozostało im nic innego.
Fenomen Nowaka stara się w tym duchu tłumaczyć psycholog społeczny
Zbigniew Nęcki w wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej”. „To guru” – wyjaśnia
uczony. „Ma ogromny autorytet i wiarygodność. Działa tu dysonans poznawczy.
Osoba chora rozpaczliwie potrzebuje nadziei, chce wierzyć, że znajdzie się
rozwiązanie jej problemu. Wszystko, co może za tym przemawiać, przyjmuje,
a fakty, które temu przeczą – odrzuca jako fałszywe”. To zresztą zupełnie
naturalny proces i może mieć dobroczynny wpływ na organizm. Jeśli Nowak
rzeczywiście pomaga, to dzięki temu, że daje nadzieję, a nie przekazuje jakąś
energię. „Trzeba dać ludziom nadzieję. Ale nie można żerować na ich
naiwności” – zastrzega Nęcki i dodaje: „Ale nie dla wszystkich przecież jest on
guru [...]. Najbardziej podatni na jego ofertę są starsi, chorzy. Bo będą patrzeć
tendencyjnie. Przez chwilę poczują się lepiej – a poczują się – i uznają, że
Nowak im pomógł. To dobry showman, ładnie mówi, wie, jak zagrać. Ma
wiedzę. To bez wątpienia bystry człowiek [...]. Szamani istnieli przecież od
wieków”59.
Rzeczywiście, przekaz Nowaka wyraźnie nastawiony jest na osoby starsze.
Uzdrowiciel nie jest zbyt aktywny w mediach społecznościowych. Podkreślanie
związków z Kościołem i rzewny, cukierkowy wizerunek widoczny w jego
tekstach i wypowiedziach mogłyby wręcz zniechęcać młodszych klientów.
Znacznie bardziej surowy dla Nowaka jest prof. Andrzej Gregosiewicz,
wprost nazywający bioenergoterapię oszustwem, a jej promowanie – głupotą lub
nieuczciwością, żerującą na ograniczeniach medycyny konwencjonalnej. Jak
przekonuje, irracjonalna nadzieja stanowi pożywkę „dla wszelkiej maści
nawiedzonych uzdrowicieli i oszustów”60.
Wiele negatywnych opinii zapisał dziennikarz Onetu, który wypytywał
o Nowaka jego sąsiadów i mieszkańców Podkowy Leśnej. Niektórzy nie chcieli
się wypowiadać, inni udawali, że nie wiedzą, o kogo chodzi. Jeden z sąsiadów,
twierdzący, że zna Nowaka od kilkudziesięciu lat, powiedział jednak:
„Wyleczyć – wyleczył, ale z pieniędzy”. W sklepach dziennikarz nieraz usłyszał
określenia typu „szarlatan”, „oszust”. I stwierdzenia, że dzisiaj jeżdżą do niego
tylko „moherowe berety”. Inni rozmówcy zwracali jednak uwagę, że wielu
mieszkańcom miasteczka po prostu przeszkadza sukces Nowaka. Na zawiść
otoczenia wskazuje też sam naturopata. Wspomina, że w latach
dziewięćdziesiątych sąsiedzi donosili policji na jego klientów parkujących
samochody w niedozwolonych miejscach (biorąc pod uwagę ówczesną liczbę
chętnych na spotkanie z uzdrowicielem, ​można podejrzewać, że było to
uciążliwe). Nowak ma też żal do władz miasta, że nie wykorzystały jego
popularności dla poprawy lokalnej infrastruktury: nie wybudowały restauracji,
hotelu. Sugeruje wręcz, że władze mogły nazwać którąś z ulic jego imieniem
i wykorzystać go do reklamy miasta. A przy okazji – reklamy Nowaka61.
Nie zawsze chyba jednak chodzi o zawiść. Czasem to również żal, poczucie
straconej nadziei i nadużytego zaufania. Dla równowagi pamiętajmy
o entuzjastycznych opiniach o Nowaku, demonstrowanych na jego stronie
internetowej i manifestowanych podczas spotkań. Przekonanie o dobroczynnym
działaniu Nowaka wskazuje też część osób przepytywana przez dziennikarzy.
Wspomniany przez prof. Nęckiego „dysonans poznawczy” zmusza jednak do
ostrożnego ich traktowania. Ów dysonans może zresztą być źródłem również
negatywnych komentarzy. Ale co zrobić z najbardziej znanymi,
udokumentowanymi medycznie przypadkami: chociażby z historią małego
Adasia, któremu w połowie lat dziewięćdziesiątych nieoczekiwanie zniknęła
torbielowata narośl przy prawym płacie skroniowym? Albo 65-letniej Barbary,
której śmiertelny guz w czaszce nagle się wchłonął? Oboje odbyli indywidualne
seanse z Nowakiem. Czy to właśnie zadecydowało o wyleczeniu?
Tego typu historii jest zbyt wiele, by je zlekceważyć. Nie twierdzę, że znam
odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące Nowaka. Po prostu uważam, że
terapeuta byłby o wiele bardziej wiarygodny, gdyby wprost przyznał, że nie wie,
na jakiej zasadzie działa jego (domniemana) moc – a nie wymyślał zawiłe teorie,
dalekie moim zdaniem od jakiegokolwiek sensu. I gdyby skupił się na
indywidualnym uzdrawianiu, a nie narzucaniu ludziom oferty, której nie sposób
uzasadnić inaczej niż nieokreśloną ezoteryką.

Spróbujmy jednak zastanowić się, w czym tkwi tajemnica sukcesu Mariana


Zbigniewa Nowaka. W kręgosłupie kwantowym? Mocy przenikającej przez
ekrany, klisze i piksele? Przecież w Polsce funkcjonowały i funkcjonują tysiące
innych bioenergoterapeutów, chwalących się podobnymi, jeśli nie większymi
umiejętnościami. A jeśli zawierzymy Nowakowi, to dlaczego mielibyśmy nie
wierzyć i im?
Moim zdaniem da się znaleźć co najmniej kilka przyczyn wyjątkowości
Nowaka. Po pierwsze – trwałość marki. Zaczął być rozpoznawalny już w latach
osiemdziesiątych i stał się jednym z pierwszych poważnych graczy na rodzącym
się wtedy rynku. Transformacja ustrojowa jako katalizator zapotrzebowania
i mody na ezoterykę, niezwykłe metody na codzienne kłopoty i potrzebę
cudowności to fenomen, który do dzisiejszego dnia nie został jeszcze całościowo
i przekonująco opisany przez socjologów. Nagłe wyrwanie z ustroju realnego
socjalizmu przy gwałtownym zderzeniu z problemami demokracji, konkurencji
i uwalniającego się rynku owocowało z jednej strony erupcją wolności ekspresji
i myśli, swego rodzaju rozregulowaniem starego kodu kulturowego (na czym
stracili nie tylko komuniści, ale i Kościół), a z drugiej – dojmującym poczuciem
niepewności i obawą przed jutrem. Ezoteryka i cudowni uzdrowiciele żerowali
na obu tych procesach. Stąd tak wielka popularność rosyjskiego hipnotyzera
Anatolija Kaszpirowskiego. Jego nieruchoma twarz i monotonne liczenie „adin,
dwa, tri” to wręcz jeden z symboli początku lat dziewięćdziesiątych.
Nowakowi udało się zostać polskim Kaszpirowskim i jako pierwszemu
dostać największy kawałek ezoterycznego tortu (choć sam nie lubi porównań
z rosyjskim terapeutą). To niewątpliwie najważniejsza przyczyna sukcesu
uzdrowiciela. Drugą jest jego specyficzna postawa, którą można by nazwać
ekumenizmem połączonym ze skutecznym lobbingiem. Dzięki dużej sile
przekonywania i umiejętności zjednywania ludzi (to kolejna cecha łącząca go
z częścią bohaterów tej książki) udało mu się wykorzystać do autoreklamy
nazwiska znanych osobistości, które – mniej lub bardziej świadomie
i wyraźnie – udzieliły mu poparcia, jak choćby Jan Nowak-Jeziorański czy
Marian Zembala.
Co może jeszcze ważniejsze: udało mu się zyskać przychylność niektórych
ludzi Kościoła. A to dla potencjalnych klientów Nowaka, rekrutujących się
najczęściej z grona starszych ludzi, emerytów i przedstawicieli mniejszych
społeczności, bardzo ważny argument. Jeśli wielu bioenergoterapeutów jest
postrzeganych jako przeciwnicy katolicyzmu i wzbudza krytykę Kościoła, to
Nowakowi zawsze udawało się uniknąć takiego zaszufladkowania. Jak
widzieliśmy, bardzo często podkreśla on swoje przywiązanie do Kościoła,
papieża, Maryi. Swego czasu na tym przywiązaniu zarabiał, handlując
dewocjonaliami. Później uznał je za skuteczne narzędzie do neutralizowania
ewentualnych oporów konserwatywnych klientów. Trudno zarazem oczekiwać,
by ci ostatni wczytywali się w teoretyczne wywody swojskiego Zbyszka
i dostrzegali sprzeczność opowieści o różnych czakrach i karmach z nauką
katolicką.
Oparcie na Kościele i autorytetach jest wzmocnione jeszcze jednym
zabiegiem taktycznym – Nowak nie krytykuje wprost medycyny
konwencjonalnej. Wyraźnie zastrzega, że jego terapia nie może oznaczać
rezygnacji z tradycyjnego leczenia. Stara się w ten sposób nie zrażać do siebie
środowiska lekarskiego. Lekarze zaś, nie widząc możliwości dalszego leczenia
danego pacjenta, na ogół nie sprzeciwiają się eksperymentom z kwantowymi
teoriami Nowaka – a przynajmniej o takich sprzeciwach nie jest głośno.
„Z jednej strony jest Zbyszek, z drugiej lekarz”, przekonuje dyplomatycznie
terapeuta62. Pamiętajmy jednak, że promując homeopatię i hołdując różnym
ezoterycznym teoriom, Nowak nie tylko sprzeciwia się niektórym punktom
nauczania Kościoła, ale też poglądom większości ludzi związanych z medycyną.
Nowak z każdym stara się żyć w zgodzie i jest w tym skuteczny. Nie
wykluczam, że sam, może już dawno temu, uwierzył w swoje możliwości. Efekt
placebo połączony z darem przekonywania, silną osobowością z jednej strony
oraz autosugestią pacjenta (klienta), naturalną zdolnością organizmu do
regeneracji i nieuchwytnym dla medycyny konwencjonalnej ożywczym
działaniem wiary i nadziei z drugiej – może przecież implikować jak najbardziej
realne skutki. Tak jak być może w przypadku wspominanych Adasia i Barbary.
Do tego dochodzi pracowitość, skrupulatność i zapobiegliwość
(w gromadzeniu certyfikatów, dokumentacji medycznej itp.), smykałka do
biznesu, a także specyficzna mieszanka skromności i pewności siebie,
charakterystyczna dla Nowaka. „Nie mogę wszystkiego, wszystko może Bóg” –
stwierdził w TVN. Przekonywał zarazem, że dysponuje możliwościami, „które
pozwalają w wielu przypadkach przynieść skuteczną pomoc”63. Taki
wieloskładnikowy zestaw, serwowany w świetnie wyważonej proporcji, stanowi
receptę na sukces. Płatną w gotówce lub kartą.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
rosty rybak z Dziwnowa, którego nazwisko przeszło do języka
P potocznego jako określenie amanta. Przystojny blondyn, który
w więzieniu dostawał dziesiątki listów miłosnych i z celi udzielał wywiadów
zaintrygowanym dziennikarzom. Aresztowany elegant, dla którego
milicjanci starali się o żelazko, suszarkę i perfumy Old Spice. Awanturnik,
którego życie stało się kanwą popularnego serialu Tulipan. Nieźle, można by
pomyśleć. Prawdziwy casanova z Dziwnowa. Prawda jest jednak taka, że
Jerzy Kalibabka był gwałcicielem, stręczycielem, złodziejem i uwodzicielem
nieletnich. I tak naprawdę nie znosił kobiet.

Kochany Jurku [...]. Jestem dziewczyną w Twoim typie. Mam 15 lat,


ładne blond włosy, niebieskie oczy, piękną figurę, a najważniejsze:
jestem cnotliwa [...]. Nie wiem dlaczego, ale bardzo Cię kocham za to, że
jesteś. Mój kochany Casanovo, mój książę z bajki! Już myślałam, że nie
ma takich mężczyzn jak Ty. Wiem, dlaczego kradłeś. Kradłeś jednym, by
uszczęśliwiać inne. [...] Rozumiem Cię. Tylko ja potrafię Cię zrozumieć
i rozgrzeszyć [...]. Będę pisała i kwitła tylko dla Ciebie. Mój kochany
książę! Anka1.

Ten list, datowany na kwiecień 1983 r., dotarł do Jerzego Kalibabki


w momencie, gdy „książę” już od kilku miesięcy siedział w celi na trzecim
piętrze Zakładu Karnego w Nowym Sączu. Każdy adresowany do niego list był
sprawdzany, niekiedy cenzurowany. Strażnikom udawało się nieraz
przechwytywać też grypsy, przemycane przez wielbicielki.
„Cwaniaczek! Zobaczy pan, jaki to cwaniaczek” – być może z nutką
zazdrości w głosie powiedział w tym samym 1983 r. jeden ze strażników
Leszkowi Konarskiemu, dziennikarzowi, który zamierzał przygotować reportaż
o Kalibabce dla popularnego programu „​Express reporterów”.

A jeszcze nie tak dawno Kalibabka żył jak w przyspieszonym filmie


(erotycznym). Szybkość, z jaką zmieniał miejsca pobytu i dziewczyny, mogła
zawrócić w głowie. Oto typowy tydzień Kalibabki z początku lat
osiemdziesiątych.
W pociągu jadącym na Śląsk postanowił przejść się po wagonach
i przedziałach. W pewnym momencie wypatrzył samotną dziewczynę. Miała
jakieś 20 lat – nieco więcej, niż chciałby Kalibabka. Był jednak w potrzebie, nie
miał grosza przy duszy. Postanowił się przysiąść. Tak się spodobał, że
dziewczyna zapragnęła go zabrać do mieszkania w jednej ze śląskich
miejscowości, które należało do jej narzeczonego, przebywającego akurat
w szpitalu.
Następnego dnia chcieli już razem pojechać na wczasy. Potrzebne były
jednak pieniądze: ​dziewczyna postanowiła pojechać do rodziców mieszkających
w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Opolu i poprosić o wsparcie.
Kalibabka, z kluczami do mieszkania w kieszeni, odprowadził „kocmołucha”
(jak zwykł określać swe ofiary2) na dworzec PKS i czule się pożegnał. Gdy
autobus odjechał, Jerzy wstąpił do pobliskiej restauracji. Tam poznał Marię –
dziewczynę ładniejszą i, przede wszystkim, młodszą od poprzedniczki. Zabrał ją
do zwolnionego mieszkania. Tam oddawali się nie tylko przyjemnościom
cielesnym, ale i kradzieży: zabrali m.in. magnetofon, biżuterię, dwie butelki
wódki – i następnego dnia wyjechali. Do Szczecina.
Podróż była długa, a Kalibabka się nudził. W jednym z przedziałów poznał
Agatę. Postanowił wysiąść z nią w Poznaniu. Maria, niczego nieświadoma,
jechała dalej. Oczywiście bez biżuterii.
Z Agatą spędził kolejnych kilka dni. W końcu, znowu znudzony, postanowił
się pozbyć również jej. Na dworcu PKS (mieli razem jechać do rodziców
dziewczyny) zostawili w szatni bagaże i przysiedli w kawiarni. Jerzy
przypomniał sobie, że zostawił coś w walizce, i powiedział Agacie, że za chwilę
wróci. Rzeczywiście, poszedł do szatni, wziął rzeczy swoje i dziewczyny, po
czym wsiadł w pierwszy lepszy pociąg.
Kiedy zaniepokojona Agata wciąż czekała w kawiarni, Kalibabka przysiadł
się już do innej dziewczyny. Wysiedli razem po dwóch godzinach jazdy.
„Nie pamiętam, jaka to była miejscowość” – wspominał kilka lat później.
„Nie wiem nawet, w jakim kierunku ten pociąg jechał. Dziewczyna zaprosiła
mnie do swego domu, przedstawiła rodzicom i tam spędziłem z nią jedną noc.
Zapamiętałem tylko, że miała 25 lat. A zapamiętałem to dlatego, że tej nocy
straciła cnotę, i gdy dowiedziałem się, ile ma lat, bardzo się z niej śmiałem, że
do tego czasu czekała. Wcześnie rano zabrałem jej kożuch i wyszedłem”3.

Można powiedzieć, że poznaliśmy już Kalibabkę w wersji light. Nie było tu


przemocy, gwałtów, seksu z nieletnimi. Do tego jeszcze dojdziemy. Jakie były
jednak początki jego nieustannych sekspodróży po Polsce?
Przyszedł na świat w marcu 1956 r. w Kamieniu Pomorskim, a mieszkał
i wychował się w położonym dwa kilometry dalej Dziwnowie, między Zatoką
Wrzosowską a wybrzeżem Bałtyku. Jego ojciec, urodzony w 1932 r. Florian
Kalibabka, był dość dobrze prosperującym rybakiem, miał własny kuter
i niewielką przystań. Nieźle sobie radził w komunistycznej rzeczywistości, był
nawet swego czasu członkiem Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej
(ORMO). Jerzy Julian Kalibabka od dziecka wypływał z ojcem w morze i miał
go w przyszłości zastąpić. Można domniemywać, że łączyła ich bliska więź.
Zdjęcie kilkuletniego Jurka znalazło się nawet w jednym z numerów „Kuriera
Szczecińskiego”. Dumny chłopiec z trudem trzyma w rękach dwa wielkie
łososie, złowione przez ojca. „Jerzy Kalibabka, najmłodszy rybak Pomorza
Zachodniego” – głosi podpis pod zdjęciem.
Edukacja Jerzego skończyła się na miejscowej szkole podstawowej. Miał
przecież zostać rybakiem. Gdy jednak Florian zmarł przedwcześnie w 1972 r.,
zaczęły się problemy. Nastoletni Jerzy, przechodzący właśnie burzliwy okres
dorastania, nagle musiał zadbać o całe gospodarstwo. Wymagająca matka nie
wyobrażała sobie dla niego innego życia jak los rybaka. Chłopak nie mógł się
z tym pogodzić. Coraz częściej dochodziło do awantur. W międzyczasie wyrósł
na szczupłego, proporcjonalnie zbudowanego, choć niezbyt wysokiego (według
milicyjnego rysopisu miał 175 cm wzrostu) przystojnego blondyna o owalnej
twarzy i niebieskich oczach. Jak podkreślał, koledzy już wtedy zazdrościli mu
powodzenia u dziewczyn. Zapewne dojrzewała w nim myśl, że może prowadzić
o wiele ciekawsze życie i zarabiać więcej pieniędzy, korzystając z atutów, jakimi
obdarzyła go natura.
Pewnego sierpniowego wieczoru 1977 r. nastąpił przełom. 21-letni Jerzy jak
zwykle wprowadził kuter do przystani i poszedł na kolację do domu. Od razu
doszło do kolejnej ostrej kłótni z matką. Miarka się przebrała. Kalibabka
odwrócił się na pięcie i tak, jak stał, w rybackim kombinezonie, wyszedł,
trzaskając drzwiami. Niewiele myśląc, udał się w stronę kutra. Nie zatrzymał się
jednak przy łodzi. Rozgrzebując piasek wysokimi gumiakami, poszedł przed
siebie wzdłuż wybrzeża. Gumiaki poniosły go w stronę Międzyzdrojów.
Tak rozpoczęła się jego niemal pięcioletnia odyseja. Rzucił sieci, by łowić
ludzi. A ściślej: dziewczyny. A raczej nie tyle je łowić, co się na nich obławiać.

W tę sierpniową noc Kalibabka zaczynał zupełnie od zera. Jak się okaże, nie
będzie to ostatni raz. Trzeba przyznać, że niewielu byłoby w stanie przeistoczyć
się z wędrującego po plaży bez grosza przy duszy rybaka (niezbyt pewnie ładnie
pachnącego...) w króla parkietów. Jerzemu się udało.
Do Międzyzdrojów dotarł nad ranem. Pierwszą napotkaną przez niego osobą
okazała się znajoma kelnerka z knajpy Bursztynowa, gdzie Jerzy czasami
zaglądał. Teraz udało mu się „zbajerować” (jak mówił) nieco starszą od siebie
dziewczynę – wysoką, zgrabną brunetkę. Poszli do wynajmowanego przez nią
mieszkania w jednym z bloków. Wieczorem dziewczyna wyszła do pracy, ale
tylko po to, by ją rzucić: chciała zacząć nowe życie z uroczym rybakiem
w gumiakach. Idylla trwała dwa dni. Kiedy kelnerka poszła raz jeszcze do
Bursztynowej załatwić jakieś sprawy, Kalibabka zabrał jej dżinsy, białą koszulę,
sweter i białe chodaki, po czym wyszedł i już nie wrócił. Na pamiątkę zostawił
swój kombinezon i gumiaki.
Dziwacznie ubrany w damskie ciuchy, w dodatku niedopasowane, wsiadł do
autobusu i pojechał na przystań promową. Szybko zapoznał się tam z dwiema
Niemkami. Z młodszą, 18-letnią, spędził dzień na plaży. Wieczorem oboje
znaleźli się w hotelowym pokoju, gdzie spała o kilka lat starsza druga
dziewczyna. Szybko się obudziła.
Rano obie Niemki postanowiły sprawić kochankowi normalne ubranie.
W peweksie kupiły mu wszystko, co trzeba. Odtąd czas mijał im w kawiarniach,
restauracjach i na dyskotekach. Jerzy za nic nie płacił. Po tygodniu dziewczyny
musiały jednak wracać. Zostawiły chłopakowi na pocieszenie nieco pieniędzy.
W kolejnych dniach Kalibabka znowu zachodził na przystań
w Międzyzdrojach, licząc na kolejne łowy. Nie przeliczył się. Na kilka tygodni
zamieszkał u żony pewnego Szweda, który lekkomyślnie sam wrócił do Szwecji.
Potem przez dwa tygodnie utrzymywały go przybyłe z zagranicy matka i córka,
które poznał równie przypadkowo. Dostał od nich nieco pieniędzy i wyjechał do
Szczecina. Przez kilka miesięcy, do grudnia 1977 r., pędził żywot seksualnego
nomady, zmieniając noclegi i kochanki. Później chwalił się (chyba mimo
wszystko z przesadą), że rekordowo utrzymywał relacje z sześcioma kobietami
naraz.
„U jednej jadłem śniadanie, u drugiej obiad, a u trzeciej kolację, następnego
dnia szedłem do czwartej, piątej i szóstej, potem zmieniałem kolejność i tak
w kółko. Od każdej pożyczałem pieniądze, których nigdy nie zwracałem. Nie
musiałem ich zwracać, bo przecież z nimi spałem” – cierpliwie wyjaśniał
później dziennikarzom.

Pod koniec roku na dłużej związał się z trzema prostytutkami, które –


zauroczone jego umiejętnościami tanecznymi – zapewniły mu lokal
i zafundowały skrócony kurs przygotowawczy na alfonsa. Szkolenie
przewidywało wizytę u krawca, nową fryzurę i zmianę wizerunku: Kalibabka
zaczął nosić białe brazylijskie kozaki z wąskimi czubami, sygnety, obcisłe
skórzane kurtki. Na szyi zawiesił ciężki złoty łańcuch typu „krzyż południa”,
ofiarowany mu pewnego dnia przez wdzięczną żonę inżyniera, który wyjechał
na kontrakt do Libii.
Kurs przewidywał także ćwiczenia w terenie: pewnego dnia, na początku
znajomości ze swymi trzema muzami, w knajpie Kaskada Kalibabka został
dotkliwie pobity przez konkurencję. Paru osiłków wyciągnęło go na zewnątrz
i skopało. Zakrwawiony „kursant” z trudem podniósł się z ziemi. W takim stanie
nie mógł liczyć na pomoc znajomych dziewczyn. Z podkulonym ogonem uciekł
do Dziwnowa, do domu. Gdy tylko nieco wydobrzał, wrócił jednak do
Szczecina – nie mógł znieść ciągłych wyrzutów matki, która wcale nie
przywitała syna gorąco.
Nadszedł czas zemsty. Modnie ubrany, wrócił do Kaskady. Znajome trio
prostytutek przywitało go z radosnym zdziwieniem – dziewczyny myślały, że
nie żyje albo przynajmniej uciekł na zawsze. Z premedytacją szukał zaczepki
i mocno pobił jednego z obecnych na sali cinkciarzy, czyli specjalistów od
nielegalnego handlu obcymi walutami. Przeszedł chrzest bojowy.
Zimą nad morzem nie było wielu dewizowych klientów, dziewczyny
z Kalibabką postanowiły więc pojechać do Karpacza, a ściślej: do hotelu Skalny.
Tam Jerzemu wpadła w oko inna prostytutka – Ela. Zostawiwszy trzy gracje,
które w swej zazdrości przypominały teraz bardziej harpie – wyjechał z Elą do
Warszawy. Niedoświadczonemu alfonsowi trudno było jednak odnaleźć się
w tak dużym mieście. Ela zaczęła go lekceważyć – to chyba pierwszy i ostatni
przypadek, w którym Kalibabka został porzucony, a nie sam porzucił.
Jak niepyszny wrócił na chwilę do Dziwnowa, a potem znowu zawitał
w Szczecinie. Kaskadę omijał jednak szerokim łukiem – przestał wierzyć
w interesy z prostytutkami. Postanowił działać na własny rachunek jako
cinkciarz. Był to jednak ciężki kawałek chleba. Mimo chłodów godzinami
przemierzał ulice bez płaszcza i ciepłych butów. Poważnie się rozchorował.
Trzeba przyznać, że koledzy cinkciarze zachowali się, jak ​trzeba – na
kradzionych dokumentach wysłali go na leczenie do szpitala.
Miał tam sporo czasu na przemyślenia. Być może wtedy zadecydował, że
najlepiej będzie korzystać w pełni ze swych wdzięków i siły oddziaływania,
a nie parać się zajęciami niegodnymi takiego amanta. Po kilkunastu dniach
uciekł ze szpitala (już wtedy znajdował się pod lupą milicji ze względu na swą
cinkciarską działalność) i pojechał taksówką do Dziwnowa. Po raz kolejny
zaczynał od zera. I ponownie odrodził się jak feniks z popiołów.

W Dziwnowie, zamiast do domu, udał się do miejscowej dyskoteki. Spotkał tam


Marka, znajomego, który obsługiwał elektryczne bilardy. Kilka godzin i butelek
później Jerzy nie tylko przespał się z 18-letnią dziewczyną Marka, ale też skłonił
kolegę do ruszenia w Polskę. Jak widać, zazdrość nie była cechą wyróżniającą
nowego kompana Kalibabki. Świeżo upieczeni wspólnicy, pełni entuzjazmu,
postanowili uwodzić i okradać kobiety.
„Jestem najprzystojniejszy w tym kraju i nie ma potrzeby, abym niszczył
sobie ręce; tylko chamy i motory pracują” – tłumaczył później Jerzy.
Przez kolejne tygodnie przemierzali nadmorskie miejscowości
w poszukiwaniu znudzonych i bogatych wczasowiczek (było to najpewniej już
lato 1978 r.). Kobiety, najczęściej starsze od obu mężczyzn, płaciły rachunki
i obdarowywały swych kochanków prezentami. Z tego okresu Jerzy zapamiętał
dwie nauczycielki z Jeleniej Góry, w tym jedną o skłonnościach
masochistycznych.
W ślad za pedagożkami pojechali potem na Dolny Śląsk. Zgubili jednak
adres i nauczycielek już nie spotkali. Pod wpływem impulsu ruszyli do Zielonej
Góry, poszukując nowych wrażeń. To w tym mieście Kalibabka poznał Elżbietę,
pracownicę zakładów jubilerskich, która dużo opowiadała mu o swojej pracy.
Odtąd Jerzy często będzie podawał się za złotnika, wyłudzając dzięki temu
kosztowności od pełnych ufności kochanek. Elżbieta stała się też pierwszą ofiarą
techniki „pracy z haremem”, którą Kalibabka wykształcił w następnych latach.
Otóż – opuszczając Marka – pojechał z nową wybranką nad morze.
W wynajętym mieszkaniu zamykał ją na klucz, wychodził i podrywał inne
dziewczyny, a potem je okradał. Pewnego dnia zastał swą niewolnicę z innym
mężczyzną, który zapewne wytrychem otworzył drzwi zaryglowanego pokoju.
Kalibabka go wygonił, ale Elżbietę brutalnie pobił. Pokazał tym samym w pełni
swą zaborczość i brutalność. Sam wrócił do Zielonej Góry i pożalił się Markowi
na nieznośną kobietę.
Potem znowu ruszyli w Polskę, okradali napotkane dziewczyny i właścicieli
kwater czy domów, w których się zatrzymywali. Przywłaszczali sobie biżuterię,
kożuchy, sprzęt elektroniczny, a nawet rzeźby. Z czasem jednak się pokłócili –
Kalibabka znowu próbował odbić Markowi dziewczynę. Tym razem wspólnik
miał już dość. Oddajmy głos naszemu casanovie:

Poszedłem więc na całego i w pokoju hotelowym wydymałem mu tę jego


dziewczynę. Zrobiłem to ze złości, aby ukarać Marka za to, że nie
poprosił mnie do swego stolika4.
No tak, oczywiście.
Następnego dnia po rozstaniu z Markiem poznał Mariolę. Energiczna
dziewczyna zaproponowała mu napad na pocztę, nie było to jednak w stylu
Kalibabki. W zamian obrabowali nielubianą przez Mariolę siostrę, a potem
wujka dziewczyny. Sceny z mieszkania wuja zasłońmy kurtyną milczenia.
Miłośnikom Gry o tron niech wystarczy wspomnienie o relacjach rodzinnych
Lannisterów.
Burzliwy związek szybko się skończył. Wzbogacony Kalibabka wrócił na
chwilę do Szczecina i Dziwnowa, a po perypetiach z milicją, o których będzie
mowa dalej, ruszył po raz kolejny w Polskę, bez pieniędzy i w samych
spodniach.

Szybko jednak znalazł sponsorki, przeżył też liczne pociągowe romanse – jak te
opisane na początku. Wkrótce (trudno tu o precyzyjne daty, niemożliwe okazało
się pełne zrekonstruowanie ich przez śledczych, ofiary i samego Kalibabkę)
poznał nowego wspólnika: Zbyszka, nazywanego „Czarnym Markiem” lub –
excusez le mot – „Trzęsidupą”. Obaj grasowali m.in. w Kielcach, Krakowie
i Zakopanem, uwodząc i okradając najczęściej naiwne i bogate nastolatki.
W Krakowie poznali też tajemniczego i bogatego narkomana, który płacił im za
uprawianie seksu z nastręczonymi dziewczynami w jego obecności.
W tym okresie wydarzyło się coś, co dobrze oddaje mentalność Kalibabki.
Pewnego dnia, gdy Jerzy i świeżo poznana Ala cieszyli się romantycznym
spacerem po krakowskim Starym Mieście, przeszła obok nich młoda
dziewczyna. Kalibabka rozpoznał w niej jedną z uczestniczek orgii
organizowanych przez narkomana w wagonie sypialnym pociągu do Zielonej
Góry. Miała na sobie kurtkę Czarnego Marka. Jerzy grzecznie przeprosił Alę
i niepostrzeżenie wciągnął tamtą dziewczynę do bramy, żądając zwrotu kurtki.
Dziewczyna odmówiła. Oddajmy głos samemu Kalibabce:
Powiedziałem, że jeżeli da mi tutaj, od razu, to natychmiast o wszystkim
zapomnę i nie powiem, że okradła kolegę. Zgodziła się. Poszliśmy do
najbliższej otwartej piwnicy. Tam ją wydymałem, a potem kurtkę i tak
z niej zdjąłem. Osiemnaście lat dziewczyna, straszne kurwisko5.

Potem Jerzy wrócił do czekającej na ulicy Ali. Wzięli się pod ręce
i spokojnie ruszyli dalej. Porzucił ją w pociągu do Szczecina parę dni później,
wykorzystując moment, w którym zasnęła.
Kolejne tygodnie to nużące wręcz pasmo kolejnych miejscowości, podbojów
i kradzieży. Karuzela kręciła się do wiosny 1980 r. Wtedy Jerzy rozstał się
z Czarnym Markiem. Poznał za to dziewczynę, dzięki której rozpoczął się nowy
etap w jego przestępczej działalności.

16-letnia Jarka, córka pewnego poważanego dyrektora i nauczycielki, była


„kocmołuchem”, z którym Kalibabka związał się na dłużej niż zwykle. Poznał ją
pod koniec 1979 r. w kawiarni w Zielonej Górze. Była koleżanką znanej nam
pracownicy zakładu jubilerskiego, Elżbiety. Fortelem zwabił Jarkę do hotelowej
restauracji i opowiedział jej o swoich rzekomo bogatych rodzicach,
zagranicznych podróżach i zawodzie jubilera. Dziewczyna po raz pierwszy nie
wróciła do domu na noc.
Jarka i Jerzy zaczęli podróżować po całej Polsce. Kochanek zabrał swej
wybrance pierścionek, argumentując, że żadne skarby nie mogą się dla nich
liczyć. Ofiarował jej piękny kożuch, który ukradł przypadkowo napotkanej
Bułgarce, obdarowywał dziewczynę prezentami. Ta początkowo myślała, że jej
ukochany handluje biżuterią.
Jerzy szlifował swój własny, oryginalny styl. Podróżowanie z Jarką miało
ten plus, że zwiększało kredyt zaufania u przygodnie napotkanych ludzi.
Sympatycznej parze łatwiej było znaleźć nocleg niż samotnemu mężczyźnie.
Jeździli więc po turystycznych miejscowościach, gdzie zatrzymywali się
w prywatnych kwaterach. Kalibabka wybierał miejsca, gdzie przy rodzinie
mieszkały młode dziewczyny, najlepiej 15–17-letnie. Używając języka naszego
bohatera, można by stwierdzić, że zajmował się „pukaniem złotych
kocmołuchów” (to jedno z łagodniejszych stosowanych przez niego
określenień). Wykorzystując naiwność i cnotę dziewcząt, okradał kolejne
kwatery. W tym czasie Jarka siedziała w zamkniętym od zewnątrz na klucz
pokoju. Potem szybko wyjeżdzali do kolejnej miejscowości. Kalibabka coraz
częściej bił oszołomioną dziewczynę. Czar bogatego jubilera prysł.
Problemy zaczęły się latem 1980 r., kiedy okazało się, że Jarka jest
w trzecim miesiącu ciąży. Stała się nerwowa. „Opiekuńczy” Jerzy postanowił
znaleźć jej służącą, a jednocześnie seksualną niewolnicę dla siebie. Dosłownie.
Na dyskotece w Sarbinowie poznał 15-letnią Beatę. Zabrał ją na nocny
spacer po pustej plaży i tam zgwałcił. Potem zaproponował jej podróż po Polsce
razem z Jarką. Początkowo nie chciała się zgodzić. Nazajutrz jednak podjechał
do niej wynajętym mercedesem i zapewnił, że nie może bez niej żyć.
Dziewczyna uciekła od rodziców, zabrawszy 100 dolarów. Kalibabka
oczywiście odebrał jej pieniądze. Był przekonany, że najlepszym
wynagrodzeniem dla Beaty będzie fakt, że od czasu do czasu dostąpi zaszczytu
oddania się swemu panu.
Beata (zapewne to ją pierwszą Kalibabka zaczął nazywać „grzałą”) szybko
przekonała się, że jej książę z bajki jest bezlitosnym tyranem. Miała usługiwać
„pani” (czyli Jarce) i towarzyszyć jej podczas długich wieczornych godzin
nieobecności Jerzego. Dzień jego „pracy” zaczynał się po południu. Casanova
siadał przed lustrem, układał fryzurę, zakładał najmodniejsze ciuchy i buty
robione na zamówienie w Warszawie. Potem wychodził na dyskotekę czy
dancing. Wracał późną nocą lub rano. Raz nawet nie było go kilka dni.
Dziewczyny siedziały pod kluczem.
Z czasem taka sytuacja stała się nie do zniesienia. Im bardziej rósł brzuch
Jarki, tym mniej podobała się Kalibabce. W łóżku coraz częściej zastępowała ją
Beata. Ciężarna kobieta robiła awantury. W końcu Jerzy postanowił pozbyć się
Beaty: „zgubił” ją pewnego dnia na Dworcu Centralnym. Znudzony, niewiele
później zostawił w tym samym miejscu bliską rozwiązania Jarkę. Zadzwonił do
jej rodziców i zasugerował, by ją sobie odebrali.

Po pewnym czasie i kolejnych podbojach Kalibabka postanowił odnowić


znajomość z Jarką i poznać nowo narodzonego synka. Nie chodziło jednak
o ojcowskie wyrzuty sumienia. Jerzy porwał kobietę z wózkiem z jednej
z warszawskich ulic i wywiózł ją taksówką do Piotrkowa Trybunalskiego.
Niedługo potem rozpoczął nową serię podróży i wyłudzeń. Dziecko stanowiło
przecież tak doskonałe alibi! Z jednej z dyskotek sprowadził nową „grzałę”,
zauroczoną swym panem. Dziewczyna została piastunką dziecka, damą do
towarzystwa zamykanej jak dawniej na klucz Jarki, a także, rzecz jasna,
kochanką Jerzego.
Druga wersja „haremu” Kalibabki przetrwała co najwyżej kilka miesięcy.
W tym czasie z kwatery w Mrągowie zniknęło 4,7 tys. niemieckich marek, 60
dolarów, dwie obrączki; z Lądku Zdroju – dwa magnetofony, 480 marek,
zegarek; z Suchej Beskidzkiej – dwa złote pierścionki, naszyjnik, obrączka;
z Piotrkowa Trybunalskiego – 83 tys. złotych, 7 obrączek, 5 pierścionków...
Można by tak długo.
Kalibabka nie był jednak szczęśliwy. Nie mógł znieść tego, że Jarka tyle
czasu poświęcała dziecku. „Byłem tak zazdrosny, że nocami płakałem” – żalił
się później6. Pozbył się „pani” i „grzały” w czasie podróży z Zaniemyśla do
Poznania. Jechali razem z gospodynią kwatery w Zaniemyślu, którą Jerzy
namówił do okazyjnego kupna dolarów. „Harem” został w Kórniku,
a w Poznaniu Jerzy zniknął z 96 tys. złotych, które wręczyła mu naiwna
gospodyni.
Stan przejściowy, w którym dziewczyny, kożuchy i pierścionki zlewały się
później Kalibabce w jedną całość, zakończył się dokładnie 22 lipca 1981 r.
W święto PRL, obchodzone w niezwykłej epoce legalnej „Solidarności”,
Kalibabka poznał bowiem swoją ostatnią „panią” – 16-letnią Małgorzatę Z.,
zwaną Niusią. Zostanie ona później zatrzymana przez milicję razem z nim,
wiemy więc na jej temat nieco więcej. Była niewątpliwie piękną, acz znudzoną
dziewczyną, pochodziła z Łodzi. Została jednocześnie wspólniczką i ofiarą
Kalibabki, który w tym okresie stał się bardziej brutalny. Wpływ na tę ewolucję
mogła też mieć śmierć matki Jerzego. Nie mógł przyjechać na pogrzeb z obawy
przed milicją. Nie widział grobu. Na Wszystkich Świętych przesłał pocztą dwa
duże wieńce dla swych rodziców. Brak pożegnania i rozliczenia się z tak ważną
(mimo wszystko) w jego życiu osobą bez wątpienia wpłynął na jego osobowość.
Jerzy i Niusia poznali się w Dąbrowie Górniczej. Ćwicząca regularnie lekką
atletykę, smukła i zgrabna Niusia siedziała właśnie samotnie na ławce. Jerzy
przedstawił się jako Patryk Miller, przybyły z Włoch złotnik, i niemal od razu
zaproponował jej wspólny wyjazd nad morze. Niusia zgodziła się bez większych
oporów i nawet nie poinformowała o tym rodziców. W Giżycku zaczął zamykać
ją w pokoju i chodzić na dyskoteki. Stamtąd sprowadził nową „grzałę” –
służącą. Wcześniej jednak odbył z „kandydatką” stosunek na klatce schodowej,
a następnie przy jeziorze. Oba „egzaminy” przeszła pozytywnie. Miała na imię
Agnieszka. Z czasem okazała się jednak zbyt męcząca. W Charzykowach została
więc wymieniona na mniej temperamentną nastolatkę.
Sposób funkcjonowania trzeciego „haremu” zakładał bardziej czynne role
dla „pani” i „grzały”. Pomagały one typować dziewczyny w wieku 15–17 lat,
zwłaszcza te, które nosiły biżuterię. „Pani” lub „grzała” oferowała ofierze jakąś
korzystną transakcję finansową, sprzedaż futra itp., a następnie zapoznawała ją
z Kalibabką. Biorąc od uwagę fakt, że był on już od dłuższego czasu
poszukiwany w całej Polsce, taka strategia była bezpieczniejsza. Jerzy,
z czarującym uśmiechem, przedstawiał się jako jubiler, syn ambasadora,
sportowiec itp. i wyłudzał pożądany towar. Potem mógł zdarzyć się krótki
romans lub gwałt, ale seks był teraz tylko ewentualnym dodatkiem do zwykłych
kradzieży. Równolegle, tak jak dawniej, przestępcze trio okradało kwatery,
w których się zatrzymywało. Trudno w tym działaniu dostrzec cechy
romantycznych przygód polskiego casanovy, na którego pozował sam
Kalibabka. Stał się po prostu szefem niewielkiej szajki złodziei i oszustów.
W tym czasie Kalibabka nie kontrolował już swej skłonności do przemocy.
Znęcał się fizycznie i psychicznie nad Niusią i kolejnymi „grzałami”. Gdy
chciały odejść z własnej woli, szantażował je i bił. Niusia nieraz miała rozbity
nos i głowę. Była bita za samo spojrzenie na obcego mężczyznę. Co najmniej
raz Jerzy z premedytacją poparzył ją wrzątkiem; groził, że potnie jej twarz
żyletką. „Grzałce” obrywało się nawet za przypalone mleko. Pewnego razu, gdy
Niusia chciała odejść, pociął jej wszystkie ubrania, a nawet buty. Groził, że
wszędzie ją znajdzie, że nawet jej dzieci nie zaznają spokoju. Obiecywał, że
wyśle do jej rodziców list z informacją, że Małgorzata umarła.
Jednocześnie Jerzy wprowadził istotne usprawnienia w pracy „haremu”.
Zaczął grozić swym ofiarom – podrywanym „kocmołuchom”. Przekonał się
bowiem, że łatwiej jest dziewczynę poderwać i okraść, niż potem się jej pozbyć.
Wypracował więc ze swym „zespołem” nową technikę. Pod byle pretekstem,
korzystając z pomocy swego „haremu”, wywoził dziewczyny do lasu, tam kazał
im się rozbierać. Zabierał im kosztowności, pieniądze. Gdy się opierały, bił je.
W biciu uczestniczyły też dziewczyny. Małgorzata Z. wspomina, że raz uderzyła
„kocmołucha” z główki w nos. Dziewczyna przewróciła się i rozpłakała.
Po rozebraniu kazał „grzale” lub „pani” robić ofierze zdjęcia. Sam stawał
przeważnie przy niej, w ubraniu lub bez. Jeśli miał ochotę, gwałcił dziewczynę.
Fotografia była formą zabezpieczenia – ofiary bały się odtąd wyjawić, że zostały
obrabowane czy zgwałcone. Kalibabka groził, że jeżeli coś powiedzą, ich nagie
zdjęcia zostaną wysłane rodzicom, do szkoły czy do zakładu pracy. Dlatego
trudniej było potem ustalić skalę przestępstw dokonanych przez szajkę. Za
rekord należy uznać sytuację, kiedy „pan”, „pani” i „grzała” wywieźli do lasu aż
trzy dziewczyny tego samego dnia.
„Musiałem znaleźć sposób, aby się od jednych uwolnić, by zrobić miejsce
dla drugich” – objaśniał powody tego procederu.
Zachowały się niektóre z tych zdjęć. Przygnębiające wrażenie robią
nastolatki pozujące obok dumnego jak łowca po udanym polowaniu Kalibabki,
starające się ukryć wstyd i strach pod wymuszonymi uśmiechami. Większość
dziewcząt chodziła jeszcze do szkoły. Najmłodsza miała 14 lat.
Do rabunków dochodziło nie tylko w lesie. Oto typowy przykład:
w Zakopanem Jerzy poznał nastolatkę, której zaproponował kupno skórzanego
płaszcza za 17 tys. złotych. W umówionym miejscu i o wyznaczonym czasie
dziewczyna spotkała się z Jerzym, któremu towarzyszyła Niusia. Obecność
drugiej dziewczyny ułatwiła ofierze podjęcie decyzji o przekazaniu pieniędzy.
Cała trójka stanęła przed jedną z bram na Krupówkach. Niusia weszła w głąb
bramy, rzekomo z zamiarem odbioru futra. W tym czasie Jerzy zajął się
dziewczyną w charakterystyczny dla siebie sposób. Niusia długo nie wracała.
Dziewczyna zaczęła się niepokoić. Kalibabka, udając podobne zaniepokojenie,
stwierdził, że pójdzie jej poszukać. Oczywiście nie wrócił. Brama była
przechodnia.
Stan wojenny utrudnił szajce przemieszczanie się po Polsce. Najpewniej to
właśnie obostrzenia wprowadzone 13 grudnia przez gen. Jaruzelskiego
przyczyniły się do aresztowania Jerzego i Małgorzaty. Nastąpiło to jednak
dopiero 15 kwietnia 1982 r. Do tego czasu Kalibabka z Niusią próbowali
przeczekać trudny okres w pewnej kwaterze w Krakowie. Casanova nie
zrezygnował jednak z wieczornych eskapad po dancingach i dyskotekach.
Dbając o swój rozwój, zapisał się nawet na kurs tańca i śpiewu. Niusia
większość czasu spędzała pod kluczem w mieszkaniu.
Na wiosnę, gdy rygory stanu wojennego zelżały, „zatrudnił” nową służącą –
Ewę (poznaną na kursie tańca) – i wraz z nią i Niusią ruszył w ostatnią, jak się
okazało, podróż po Polsce.

„Harem” pojechał do Rabki. Jerzy szybko pozbył się Ewy, która nie nadawała
się do „bajerowania kocmołuchów”. Kwatera, w której zamieszkali, okazała się
jednak wymarzonym żerem. Gospodarze byli majętni, a do tego mieli 15-letnią
córkę. Kalibabka przystąpił do akcji. Przedstawił się jako Czarek, złotnik, który
chętnie pomógłby wycenić rodzinną biżuterię. Gdy dziewczyna przyniosła
kosztowności, Jerzy z Niusią zabrali wszystko i po prostu wyszli. Złoto było
warte około miliona złotych.
Z Rabki pojechali do Limanowej, a potem do Warszawy, Gdańska
i Krakowa, po czym wrócili w góry. 15 kwietnia 1982 r., kiedy jedli śniadanie
w restauracji Halka w Szczawnicy, Jerzy został rozpoznany przez jednego
z milicjantów po służbie, który akurat się tam znalazł w roli konsumenta
i skojarzył Kalibabkę ze zdjęciem w listach gończych. Dyskretnie wezwał
posiłki. Niusia i Jerzy zostali aresztowani jeszcze w trakcie śniadania.
Doprowadzono ich do aresztu śledczego w Komendzie Wojewódzkiej MO
w Nowym Sączu.
Wśród zostawionych w szatni rzeczy Kalibabki milicjanci znaleźli m.in.
notes, samochodowy atlas Polski i zeszyt z początkiem jakiegoś opowiadania.
„Gdzie mieszkam, gdzie mój dom?” – pisał Kalibabka na pierwszej stronie
w krótkiej notatce zatytułowanej Rachunek sumienia. „Wydaje mi się, że jestem
Indianinem, który błądzi po prerii. A może Odyssem? A celem jego jest Itaka”.
Właściwe opowiadanie, które wcześniej dyktował jednej z „grzał”, rozpoczynało
się zdaniem: „W piękny, czerwcowy dzień, drogą E-14 jedzie przystojny
mężczyzna ubrany w czarny garnitur. Z jego pięknych niebieskich oczu można
wyczytać zmęczenie życiem”7. Dalsze losy mężczyzny były wariacją na temat
przygód Kalibabki – z jedną zasadniczą różnicą: bohater opowiadania miał
świetne relacje z matką i często ją odwiedzał. Dla milicjantów najciekawsza była
jednak mapa Polski, na której Jerzy skrupulatnie zaznaczał miejsca, gdzie
przebywał, gdzie go rozpoznano i gdzie można było jeszcze bezpiecznie
pojechać. Tych ostatnich było najmniej.

Ktoś mógłby powiedzieć: skąd my to wszystko wiemy? Czy nie dajemy się
ponieść wybujałej wyobraźni Jerzego Kalibabki? Czy nie wyolbrzymiał on
swych działań i po prostu się nie przechwalał? Do jego słów rzeczywiście należy
podchodzić ostrożnie. Chwalił się na przykład, że spał z dwoma tysiącami
kobiet. Nie da się tego zweryfikować. Podobnie jak informacji przytaczanej
przez współczesne tabloidy, że ma 28 dzieci. Nie znajduje też powierdzenia
przechwałka samego Kalibabki, że udało mu się uciec organom ścigania aż 27
razy (inny bohater książki, Zdzisław Najmrodzki, przyznawał się do 29
ucieczek).
Wszystko jednak, o czym była mowa powyżej, zostało potwierdzone
podczas drobiazgowego, kilkumiesięcznego śledztwa, które prowadzono po
zatrzymaniu Jerzego. Niewątpliwie miało ono swój polityczny wymiar: władze
chciały pokazać, jak dokładnie i w słusznej sprawie działa znienawidzona przez
wielu, szczególnie w stanie wojennym, Milicja Obywatelska. Niemniej nie ma
żadnych podstaw, by móc podważyć wnioski, do jakich doszli śledczy. Nie
zrobił tego zresztą sam Kalibabka. Obserwując jego zachowanie po zatrzymaniu,
trudno oprzeć się wrażeniu, że rozczarowanie i złość z powodu zatrzymania
ustępowały poczuciu dumy z „osiągnięć”, o których dowiadywała się cała
Polska.
Podczas śledztwa, prowadzonego przez Prokuraturę Wojewódzką w Nowym
Sączu, doliczono się dziesiątek przestępstw. W odtworzeniu wielu bardzo
pomogła Niusia, którą milicjanci chwalili za fotograficzną pamięć. Śledczy
otrzymali na własny użytek czarną wołgę i przemierzali nią, wraz z Niusią, całą
Polskę tropem przestępczego szlaku Kalibabki. Wartość wyłudzeń i kradzieży,
jakich się dopuścił, oceniano na co najmniej 15 mln złotych.
Prokuratura musiała wysłać osobny samochód, by przewieźć 20 tomów akt
sprawy do Sądu Rejonowego w Nowym Targu, gdzie miał toczyć się proces.
Podczas długich posiedzeń, odbywanych za zamkniętymi drzwiami,
przesłuchano 230 świadków, w tym 200 nastoletnich dziewcząt. Ilu nie
zidentyfikowano, ile postanowiło milczeć – tego się już nie dowiemy.
Kalibabka miał na ten temat własną teorię. Uznał, że na sali rozpraw zjawiły
się tylko te kobiety, które okradł. Szczęśliwe nie przyszły. Nie zaprzeczał
większości zarzutów. Nie zgadzał się tylko z oskarżeniami o gwałt,
wykorzystując to, że nierzadko trudno było wytyczyć ścisłe granice między
przymusem a przyzwoleniem. Na sali sądowej, zgodnie z przyjętą linią obrony,
przekonywał, że działał jedynie z miłości, wszystkie dziewczyny kochał,
zabierał innym, by dać drugim; musiał kraść, by utrzymać liczne romanse,
wymagające olbrzymich sum. „Całe moje życie było jedną wielką euforią
miłosną” – tłumaczył. Wciąż szukał uczucia, stał się „niewolnikiem miłości”,
miał potrzebę bycia kochanym. „Miłość mi wszystko wybaczy” – twierdził
z patosem, być może świadomie parafrazując słowa słynnego przedwojennego
szlagieru.
Wraz z Jerzym na sali rozpraw zasiedli Niusia (Małgorzata Z.), jedna
„grzała” (Małgorzata M.) oraz Czarny Marek (Zbigniew J.). Przeciągający się
proces trwał blisko rok. Ostatecznie postawiono głównemu oskarżonemu ponad
100 zarzutów. Dopiero 8 marca 1984 r. Kalibabka został skazany na 15 lat
pozbawienia wolności i ponad milion złotych grzywny. Uznano go winnym
oszustw, wyłudzeń, pobić i uwodzenia nieletnich. Uzasadnienie wyroku
odczytywano przez 5 godzin. Pozostali wspólnicy otrzymali niższe kary. Wyrok
zapadł akurat w Dzień Kobiet.
„Gdybym żył w Ameryce, dostałbym 380 lat” – po latach stwierdził
chełpliwie Kalibabka.

Aresztowanie było dla Kalibabki końcem wolności, ale i początkiem sławy. Jej
przebłyski pojawiły się już wcześniej. Po epizodzie ze zdjęciem w „Kurierze
Szczecińskim” z początku lat sześćdziesiątych drugim zwiastunem przyszłej
kariery medialnej Kalibabki był wywiad, jakiego udzielił latem 1980 r. telewizji.
Pewnego dnia na ulicy w Krakowie zaczepiła go dziennikarka i zapytała, czy nie
chciałby wziąć udziału w programie poświęconym „szpanowi” młodzieżowemu.
Miała, trzeba przyznać, dobrego nosa. Jerzy, choć poszukiwany przez milicję,
chętnie się zgodził. Następnego dnia w kawiarni Pasaż Bielaka nagrał wywiad
poświęcony modzie. Potem ekipa telewizyjna towarzyszyła gościowi na
dyskotece i sfilmowała jego taniec „z takim fajnym kocmołuchem” (jak mówił
już w więzieniu sam Kalibabka). Ciekawe, że ten materiał nie przyczynił się do
złapania przestępcy.
Sława Kalibabki jako nieuchwytnego żigolaka narastała w okresie
„Solidarności”. Rozkwitła w czasie stanu wojennego, kiedy w mediach raz po
raz pojawiały się komunikaty o poszukiwaniach sprytnego złodzieja, a milicjanci
w całym kraju zapoznawali się z listami gończymi za Jerzym, a z czasem i za
Niusią. Szeroko nagłośnione zostało aresztowanie i osądzenie Kalibabki.
Dlaczego władze godziły się na wpuszczanie dziennikarzy do aresztu i więzienia
(choć nie na proces)? Dlaczego pozwalano mu przebierać się do rozmów
z mediami w modne ciuchy? Skąd ta usłużność milicjantów, którzy byli gotowi
dostarczyć Kalibabce suszarkę i drogie perfumy, byle tylko zgodził się na
wywiad? Dlaczego już w 1982 r. powstał film dokumentalny o tej sprawie? Skąd
tak duże zainteresowanie największych dzienników, tygodników, radia,
„Ekspresu reporterów”?
Chodziło tutaj w dużej mierze o względy polityczne. Władze uznały
przypadek Kalibabki za świetne narzędzie propagandy. Wreszcie MO mogła
pochwalić się realnym sukcesem i złapać autentycznego przestępcę, pokazać
ludzkie oblicze, udowodnić, że władza potrafi chronić obywateli; a przy okazji –
dać społeczeństwu lekki prztyczek w nos, ukazując przejawy zepsucia
moralnego i rozwiązłości, na których żerował aresztowany uwodziciel. A że
przy okazji promowano złodzieja i gwałciciela – to już mniejszy problem. Stąd
Kalibabka mógł liczyć na dużą pobłażliwość. Nie na darmo współwięźniowie
nazywali go „Książę” i „Delon”. Jeden ze strażników zapamiętał, że gdy Jerzy
szedł więziennymi korytarzami na przesłuchania, zapach perfum Old Spice
mieszał się z fetorem kiszonej kapusty, którą gotowano dla więźniów. Z kolei
kiedy redaktor „Przeglądu Tygodniowego” Leszek Konarski, chcąc wkupić się
w łaski więźnia, przemycił dla niego kilka paczek sportów, Kalibabka spokojnie
wyciągnął z kieszeni chesterfieldy.
Ta wątpliwa etycznie aktywność medialna wokół Kalibabki objawiła się
również w wolnej Polsce. Przykładem jest chociażby jeden z odcinków
programu Seks bez tajemnic stacji TLC, do którego zaproszono podstarzałego
już Jerzego. Pytanie: po co? Z kolei w 2003 r. Kalibabka gościł w Rozmowach
w toku, dołączając do galerii osobliwości tego talk-show. Czy naprawdę warto
promować tę postać? Można ripostować, że przecież współcześnie jest już
wolnym człowiekiem i odbył całą karę. Czy jednak oznacza to, że dajemy mu
zupełnie czystą kartę? Niech każdy sam odpowie sobie na to ​pytanie.

Już w latach osiemdziesiątych do języka potocznego przeszło słowo „kalibabka”


jako synomim uwodziciela i podrywacza. Prasa wykorzystywała to określenie
w opisach podobnych historii. W społecznej świadomości następowało
specyficzne przesunięcie: w cień odchodziła mroczna strona osobowości
i działań Kalibabki, ale także wychowawczo-moralizatorski wydźwięk
materiałów medialnych mu poświęconych. Pozostała tylko aura spryciarza,
czarusia i uwodziciela. Mit ten utrwalił popularny serial Tulipan z 1987 r.
w reżyserii Janusza Dymka, wzorowany na losach Kalibabki. W tytułową rolę
wcielił się Jan Monczka, który wykreował postać o wiele bardziej pozytywną niż
pierwowzór.
Co prawda według badaczki mediów Justyny Bucknall-Hołyńskiej Tulipan
to przykład antybohatera, który zostaje w końcu ujęty przez stróża prawa, ale
budzi sympatię „swym niekonwencjonalnym działaniem, obnażającym ludzkie
niedoskonałości, takie jak próżność, pazerność, naiwność, łatwowierność,
głupota”8. Kalibabka stał się wręcz „ucieleśnieniem marzeń kobiet z prowincji
o lepszym życiu” – sugeruje Helena Kowalik z „Wprost”9. Podkreślmy jednak
dobitnie: Kalibabka to nie Czesław Śliwa i na pewno nie budzi sympatii.
Medialna kariera Kalibabki – szczególnie w wersji z Tulipana – to z jednej
strony koszmar dewotek: oto nagłaśniany jest los zepsutego moralnie człowieka,
którego powodzenie dowodzi zarazem zepsucia i rozwiązłości społeczeństwa.
Z drugiej strony to koszmar feministek: oto historia egoistycznego samca,
przedstawianego w pobłażliwy sposób, przy jednoczesnym powielaniu
stereotypu młodych kobiet jako naiwnych, niesamodzielnych i słabych istot,
łatwo ulegających czarowi mężczyzny.
Co ciekawe, słowo „kalibabka” zrobiło również pewną karierę w...
dokumentacji tajnych służb. W rejestrze współpracowników Wojskowych Służb
Wewnętrznych (WSW) z drugiej połowy lat osiemdziesiątych można znaleźć
przy jednym z nazwisk pseudonim „Kalibabka”. Podobny pseudonim otrzymał
pewien kontakt operacyjny (KO – jedna z kategorii tajnego współpracownika)
Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Rzeszowie. Ciekawe, czy
wybór operacyjnej ksywy był decyzją funkcjonariuszy, czy samych tajnych
współpracowników.

Kalibabka stał się sławny na całą Polskę nie tylko ze względu na swoje podboje.
Podobnie jak niektórzy z bohaterów tej książki niejednokrotnie wymykał się
milicjantom – raz w przypadkowy i szczęśliwy, raz w przemyślany i pomysłowy
sposób. Uwielbiał też zmieniać tożsamość: posługiwał się co najmniej 20
dowodami osobistymi (do kradzionych dokumentów wklejał swoje zdjęcia),
nałogowo zmieniał fryzury. Skłonność do zakładania i zmieniania masek to też
cecha łącząca go z innymi opisywanymi tu postaciami.
Po raz pierwszy uciekł milicji jeszcze w Szczecinie, na początku 1978 r.
Podczas popijawy, którą urządził z okazji znalezienia nowego lokalu do
zamieszkania, doszło do potężnej awantury. Chodziło oczywiście o dziewczyny.
Jeden z gości, obrażony na Jerzego, poszedł później na komendę i zdradził adres
meliny. W momencie, w którym funkcjonariusze wtargnęli do mieszkania,
Kalibabka przebywał akurat w łóżku sąsiadki, szczecińskiej artystki. Przez
cienką ścianę usłyszał, jak milicjanci wyważyli drzwi i przeszukali jego kwaterę,
nikogo nie znajdując. Nad ranem wymknął się od sąsiadki i czmychnął,
przechodząc obok zaplombowanego mieszkania, w którym zostały wszystkie
jego rzeczy. Znowu zaczynał od zera – bez pieniędzy i ubrania. To wtedy
właśnie się rozchorował.
Po raz kolejny miał bezpośrednią styczność z milicją kilka bądź kilkanaście
miesięcy później. Jak wiemy, po przygodach z krewką Mariolą wrócił do
Szczecina. Tam szybko został aresztowany i doprowadzony do prokuratury.
Prokurator nie zdawał sobie jednak sprawy ze skali przestępstw, jakich dopuścił
się Kalibabka, i po rozmowie ostrzegawczej wypuścił go na wolność.
Uszczęśliwiony Jerzy z rozmachem zajechał taksówką pod dom w Dziwnowie,
obiecał matce poprawę i rozdawał prezenty. Następnie także taksówką zabrał
matkę oraz kilkuletnią córeczkę swej siostry na wycieczkę. Pojechali... do
Częstochowy. Tam wynajęli pokój w hotelu Patria, chodzili do drogich
restauracji. Zachwycona dziewczynka dostawała drogie zabawki.
Idylla nie trwała jednak długo. Po powrocie Kalibabki do Dziwnowa jeden
z sąsiadów doniósł milicji, że w domu przy ul. Kościelnej, u matki, przebywa
poszukiwany Jerzy. Milicjanci otoczyli podwórko. Tym razem Jerzy się nie
wymknął.
Został przewieziony do aresztu w Kamieniu Pomorskim. Następnego dnia
zatrzymany, skarżąc się na uporczywe bóle w okolicach serca, poprosił
o prześwietlenie klatki piersiowej. Milicjanci zaprowadzili go w kajdankach do
przychodni rejonowej. W pracowni rentgenowskiej trzeba było zdjąć metalowe
kajdanki. Na to właśnie czekał Jerzy. Zamiast udać się w stronę aparatu, rzucił
się w stronę okna i wyskoczył z pierwszego piętra. Czym prędzej zanurkował
w rzece Świniec. I tyle go widziano. Był wolny. Znowu – który to już raz? –
zaczynał wszystko od początku, bez dokumentów i rozebrany do pasa.
Wystarczyło jednak szybko znaleźć dziewczynę i było po kłopocie. A z tym
Jerzy problemów nie miał.
Latem 1980 r. Kalibabka poznał pewną sprzedawczynię w sklepie w Suchej
Beskidzkiej. Nie spodobało mu się jednak, że dziewczynę bardziej interesowały
pieniądze niż on sam. W wynajętym mieszkaniu, po wypiciu butelki wina,
stwierdził więc, że jej nie kocha, a w ogóle to ma zbyt mały biust i krzywe nogi.
Gdy wychodziła, zrobiło mu się jej – o dziwo! – żal i umówił się z nią
następnego dnia pod kinem.
Dziewczyna – znów o dziwo! – przyszła. Tyle że w asyście milicjantów.
Kalibabka został doprowadzony do aresztu. Po kilku dniach udało mu się jednak
znowu uciec w trakcie przesłuchania. Znalazł się na wolności – oczywiście bez
dokumentów i ubrania. Podobnie było i innym razem, gdy uciekł
funkcjonariuszowi w czasie legitymowania, czy w Szklarskiej Porębie, gdy
udało mu się zbiec z aresztu (niekompletność dokumentów nie pozwala na
bardziej szczegółowe ujęcie tego wątku). Byłoby to śmieszne czy wręcz nudne,
gdyby nie było prawdziwe.
Kalibabka w poczynaniach z milicjantami pozwalał sobie na brawurę. Kiedy
zmarła jego matka, funkcjonariusze w cywilu obstawili praktycznie cały
Dziwnów, licząc na przyjazd syna. Jak wiemy, Jerzy przesłał wieńce. Była to
jednak tylko jedna z dwóch przesyłek. Drugą – widokówkę z Zakopanego
z odręcznym tekstem „Bardzo żałuję, że nie jestem z Wami” – przesłał na adres
posterunku milicji w Kamieniu Pomorskim. Żart skrywał zapewne prawdziwą
gorycz z powodu nieobecności na grobie matki.

Kalibabka został wypuszczony z więzienia już w 1993 r., na mocy amnestii.


Jego dalsze losy trudno ustalić ze względu na niedostępność policyjnych źródeł.
Wiadomo, że znowu zaczął popadać w konflikty z prawem, to trochę siedział, to
trochę się ukrywał. Próbował nawiązać do „złotych czasów”, ale i on sam był
starszy, i epoka inna. Po kilku latach nieustabilizowanego życia przyszła zmiana:
w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie się ukrywał, poznał młodszą o blisko 30 lat
Karinę, modelkę, z którą postanowił się ożenić. Jak twierdzi, w tym czasie miał
dwie inne kochanki, które były w ciąży.
Na przełomie wieków małżeństwo doczekało się pierwszego potomka. Do
momentu pisania tych słów dochowali się pięciorga dzieci. Kalibabka wymógł,
by jego córki otrzymały imiona stosowne do zainteresowań ojca: Moda i Gracja.
Szanując prywatność rodziny, oszczędzę sobie bliższych informacji na ich
temat.
Ważniejsze jest coś innego: w odróżnieniu od dawnych czasów Kalibabka
borykał się z ciągłymi kłopotami finansowymi. W rodzinnym Dziwnowie
utrzymywał się z niewielkiego straganu z warzywami, przycupniętego przy
rodzinnym domu. Jak jednak zdradzali dziennikarzom wrogo nastawieni
sąsiedzi, częstym gościem zaniedbanego obejścia był komornik, pojawiał się też
sanepid, a rodzina tonęła w długach. Nie tracąc fantazji, Kalibabka próbował
dorobić, zakładając rodzinny zespół muzyczny Kalibabki, wykonujący szlagiery
lat siedemdziesiątych, bez większych sukcesów. Sporadycznie organizował też
kursy uwodzenia kobiet, jednak w Internecie można wyszukać tylko garść
informacji na ten temat. Reklamował swój dom jako agencję modelek.
Kilkakrotnie pojawił się też mediach. 60-letni eksamant, z ubytkami zębów
i zmarszczkami, nie wygląda już tak pociągająco jak kiedyś.
W rozmowie z dziennikarzami „Super Expressu” Kalibabka przyznał
również, że nie jest do końca szczęśliwy w roli męża i ojca. Choć jest dumny
z wysportowanych, uzdolnionych tanecznie córek i przystojnych synów
(oczywiście podobnych do ojca), stwierdza jednak:
„Jestem stworzony do innego życia! [...] Cierpię okrutnie. Przychodzi młoda
dziewczyna, moja siostrzenica. Patrzy mi w oczy. Wiem, że wystarczy tylko
chwila, tylko parę słów, by była moja. Ale ja tego nie chcę. No, może chcę. Ale
lepiej nie mówić za wiele...”10.
No właśnie.

W historii Kalibabki najbardziej zadziwiające jest to, że w istocie gardził on


kobietami. Owa wzgarda, czy nawet nienawiść, przebija się w niektórych jego
wypowiedziach. „Kobiety nadają się do oszukiwania, wykorzystywania” –
mówił w 1982 r. w wywiadzie telewizyjnym. „Czasami gardzę kobietami,
traktuję je jak rzeczy, które można kupić” – dodawał z krygującym uśmiechem,
wyraźnie licząc na to, że zaimponuje rozmawiającemu z nim dziennikarzowi lub
nim wstrząśnie. W tym materiale filmowym, dostępnym dziś m.in. na portalu
YouTube, doskonale widać, jak Kalibabka (podobnie jak Czesław Śliwa) walczy
ze sobą: z jednej strony, licząc na łagodny wyrok, próbuje pozować na
romantycznego amanta, który „kochał wszystkie kobiety”, z drugiej jednak
pragnie olśnić otoczenie swym wizerunkiem cynicznego macho, dla którego
„miłość była zawodem”, specjalizacją. Wyraźny brak elokwencji, w połączeniu
z niezbyt charyzmatycznym, delikatnym brzmieniem głosu, przeszkadza
w osiągnięciu tych celów. W tej drugiej roli Jerzy jest jednak zdecydowanie
bardziej przekonujący.
Najnaturalniej wypada zaś w następującej scence:
– Kochałem je wszystkie, co niektóre bardziej – deklaruje w pewnym
momencie.
– Czy z miłości się je biło? – pyta po chwili milczenia dziennikarz.
– Czy biło... – waha się Kalibabka, siląc się na filozoficzną zadumę. – Były
moje! – dodaje po chwili, jak gdyby tłumaczył coś oczywistego11.
Niewątpliwie Kalibabka miał niebywały talent do nawiązywania
przygodnych znajomości i wzbudzania zaufania. Robił bardzo dobre wrażenie.
Był inteligentny i ujmujący, z dużą fantazją. Potrafił oczarować nie tylko
dziewczyny, ale i milicjantów, dzięki czemu tyle razy udawało mu się uciec.
Zbigniew Lew-Starowicz dodaje, że do perfekcji opanował sztukę kamuflażu;
był typem Don Juana, łączącym przebojowość i skuteczność podbojów.
W połączeniu z pewnością siebie i atrakcyjną aparycją dawało to piorunujący
efekt12.
Kalibabka nie wykorzystywał jednak tych atutów do poszukiwania miłości,
tylko do zaspokojania popędu, potrzeby dominacji i dla prozaicznych korzyści
finansowych. Wypracował przy tym specyficzny i autorski model działania: nie
tylko wykorzystywał naturalne predyspozycje i nieustannie zmieniał miejsce
pobytu, ale też stał na czele kobiecego gangu, co – jak zauważa kryminolog
Brunon Hołyst – było niespotykaną dla oszustów-uwodzicieli metodą
działania13. Można dodać, że, przynajmniej od pewnego momentu, Kalibabka
był po prostu bardziej złodziejem niż uwodzicielem. Umiał bezwględnie grać na
uczuciach naiwnych nastolatek i robił to z powodzeniem.
Czy zatem da się jego zachowanie wytłumaczyć względami
psychologicznymi? Czy przyczyny takiego postępowania tkwiły
w przedwczesnej śmierci ojca, który – jak się wydaje – był dla Jerzego ważnym
punktem odniesienia? „Gdy straciłem ojca, to zabrakło mi kogoś, kto kierowałby
mną” – mówił po latach14. Czy nie była to jednak tylko próba
samousprawiedliwienia? Może również skomplikowane relacje z matką miały
wpływ na podświadomą niechęć Jerzego do kobiet? A czy jest przypadkiem, że
większość jego ofiar miała mniej więcej tyle lat, ile on sam w momencie, kiedy
stracił ojca?
Niewątpliwie ucieczka z domu była w jego przekonaniu wyzwoleniem
z krępujących więzów, szansą na spełnienie. „Chciałem być niezależny,
chciałem się wyzwolić” – tłumaczył i dodawał wręcz, że „czuł w sobie
nadczłowieka”. Pasmo podróży, podbojów i przestępstw było dla niego okazją
do potwierdzenia swojej wartości. Zdobywając, upokarzając i okradając kolejne
„kocmołuchy”, dowodził w swym przekonaniu, że jest owym
„nadczłowiekiem”. Podobnie intepretował swoje ucieczki przed organami
ścigania. Uważał je, jak mówił, za „egzamin – że jestem kimś, jestem
nieosiągalny, że jednak ja jestem górą”15.
Nad „syndromem Kalibabki” debatowali już w latach osiemdziesiątych
seksuolodzy, psycholodzy, dziennikarze. Nie zdiagnozowano jednak u niego
choroby psychicznej. Bo czy można zdiagnozować wynaturzony egoizm?
Całkowite lekceważenie potrzeb i uczuć innych ludzi? Zupełny brak zahamowań
etycznych czy moralnych? Do tego ostatniego przyznaje się zresztą sam
Kalibabka. Współcześnie, przepytywany przez dziennikarkę stacji TLC (warto
zwrócić uwagę, jakim wzrokiem Jerzy na nią patrzy...), przyznaje: „mnie nie
interesowały normy etyczne, żyłem, jak chciałem. Tak, ja je kochałem. Ale
przede wszystkim kochałem siebie”16.
Na jednej ze stron internetowych można znaleźć 10 strategii podrywu –
wymyślony przez Kalibabkę program, entuzjastycznie referowany przez jednego
z uczestników rzadkich „warsztatów” prowadzonych przez bohatera tej
opowieści. Darujemy sobie streszczania większości wynurzeń „casanovy
z Dziwnowa”. Można je odnaleźć w jednym z numerów „Wprost”. Wystarczy
parę fragmentów: „Możesz zrobisz wszystko, aby zdobyć kobietę, jak nie wejdę
w ten sposób, to wejdę inaczej. Zawsze jest sposób na każdą kobietę”. „Gdy
podchodzisz do innej kobiety, to bez żadnego wahania. Masz abso-kurwa-lutną
pewność, że ona będzie twoja, bo jesteś królem”. „Wprost” cytuje też wiersz,
jakim Kalibabka ubogacił kursantów:

Tylko ślepy nie ma ochoty


na kobiety.
Bo ich nie widzi.
Cóż, niestety.
Jak się poruszają,
jak prowokują.
Tylko konsument
wie, jak smakują17.

Można powiedzieć, że to tylko dość nieudolna próba „pozytywnego


myślenia” spod znaku różnych „kursów sukcesu”, które czekają na naiwnych
czy zdesperowanych. Wydaje się jednak, że Kalibabka świetnie się w tym
myśleniu odnajduje. Jak z podziwem zauważył autor bloga, który zacytował 10
strategii podrywu, Kalibabka miał je wszystkie „zainstalowane w sobie na 100%
poziomie”18.
Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że bohater tej historii zasługuje na
miano socjopaty. Niekoniecznie w znaczeniu medycznym (nie jestem lekarzem,
więc nie mogę tego ocenić) – po prostu mamy do czynienia z człowiekiem, który
do pewnego momentu nie potrafił funkcjonować w społeczeństwie w ramach
obowiązujących w nim norm. Człowiekiem, w którym brak empatii był
zespolony z wybujałym egoizmem, nieuporządkowaną psychiką, skłonnością do
okrucieństwa, chciwością i najzwyklejszym popędem płciowym.

Czy z całej tej historii można wyciągnąć jakiś morał? Na pierwszy rzut oka –
nie. Kalibabka został co prawda złapany i osądzony, ale nie przeszkodziło mu to
w zostaniu komunistycznym celebrytą i inspiracją dla twórców filmowych.
Z więzienia wyszedł wcześnie i początkowo kontynuował (na mniejszą skalę)
dawny tryb życia. Współczesne wypowiedzi sugerują, że nie zmienił swych
poglądów. Trudno tu więc mówić o resocjalizacji, autorefleksji, poczuciu winy
i odkupieniu.
Fakt, że założył rodzinę i doczekał się gromadki dzieci, dowodzi jednak
zmiany w jego życiu. Przechwałki z kursów dla podrywaczy (wydaje się zresztą,
że mają one efemeryczny charakter) przypominają bardziej puste prężenie
muskułów przez podstarzałego faceta desperacko potrzebującego pieniędzy niż
porady geniusza melanżu. Gorzkim i słabym powodem do satysfakcji mógłby
być tylko fakt, że ekscasanova od lat boryka się z poważnymi problemami
finansowymi. Życie bandyty i żigolaka na dłuższą metę nie popłaca – nieco na
siłę można by moralizować.
Niech podsumowaniem wzlotów i upadków Kalibabki będzie tytuł artykułu
z „Super Expressu”, poziomem nieodbiegający od „poezji” i „pouczeń” samego
Jerzego:
Miałem 2000 kobiet, a teraz sprzedaję pomidory.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ohaterka tej opowieści jest prawdziwą matrioszką. „Anastazja P.” to
B autorka erotycznych memuarów w scenerii polskiego Sejmu, które na
krótko wstrząsnęły polską opinią publiczną na początku lat
dziewięćdziesiątych. Z książki wynika, że „P.” to skrót od szlacheckiego
nazwiska „Potocka”. Sama Anastazja przyznaje jednak, że naprawdę
nazywa się Marzena Domaros i nie jest żadną hrabianką, tylko
dziennikarką i korespondentką w Sejmie. Szybko okazało się, że i to jest
kłamstwem: nie miała żadnej akredytacji ani dziennikarskiego
wykształcenia. A to jeszcze nie wszystko. Wyszło również na jaw, że nawet
nie napisała samodzielnie własnych wspomnień – uczynił to pewien autor
widmo, który zresztą szybko się zdekonspirował. Niewykluczone, że
matrioszka panny Domaros ukrywa jeszcze jedną, niewidoczną gołym
okiem lalkę, wyjętą prosto z szafy Lesiaka... Co nam pozostanie, gdy
zdejmiemy ze skandalistki wszystkie pseudobiograficzne warstwy?

Był ranek, wrzesień 1992 r., Kraków. Jerzego Skoczylasa, dziennikarza


związanego wówczas m.in. z radiem RMF FM, obudził dzwonek telefonu.
– Słucham? – wysapał do słuchawki.
– Czytujesz „Nie”? – Usłyszał głos Romana Górskiego, szefa
kontrowersyjnego wydawnictwa BGW, wówczas jednego z największych
w branży.
– Czasami. – Pytanie było retoryczne, bo obaj utrzymywali kontakty
z Jerzym Urbanem i jego pismem.
– A czytałeś o tej kur..., co się pie... z połową posłów z Sejmu?
– Czytałem. – Skoczylas oczywiście kojarzył sprawę pewnej korespondentki
„Le Figaro”, podpisującej się jako Anastazja Potocka, która zapowiedziała
ujawnienie sensacji dotyczących intymnego życia posłów. O sprawie
informował w wywiadzie z Potocką właśnie brukowiec „Nie”.
– Jesteś z nią umówiony na jutro – stwierdził Górski i, nie czekając na
odpowiedź, odłożył słuchawkę.
Obaj spotkali się kilka godzin później. Górski dał Skoczylasowi milion
złotych (odpowiednik dzisiejszych 100 złotych), by ten zaprosił kobietę na obiad
i wybadał, czy jej rewelacje są coś warte.
Skoczylas pojechał do Warszawy, spotkał się z „hrabianką” w umówionym
miejscu. Z początku był sceptyczny. 25-letnia, dość elegancko ubrana, nie za
szczupła, mierząca około 170 cm wzrostu kobieta o okrągłej twarzy wzbudziła
jego nieufność. Nie rozumiał, co ci wszyscy posłowie mogli w niej widzieć.
Ocenił jej urodę jako banalną, zwrócił uwagę na grube łydki i głęboki dekolt.
„Czy to prawda, co wypisuje o niej «Nie»?”, pomyślał.
Szybko przyłapał ją na kilku niepotrzebnych kłamstwach. Był bliski
zakończenia rozmowy.
– Nie znasz siły kobiecej zemsty – oznajmiła nagle zdeterminowana
Marzena Domaros. – Zgwałcił mnie marszałek Andrzej Kern!
Skoczylas spojrzał na nią przeciągle. Kern, marszałek sejmu, był
współzałożycielem prawicowego ugrupowania Porozumienie Centrum (na czele
z Jarosławem Kaczyńskim), dawnym działaczem opozycji z piękną kartą
obrońcy w procesach politycznych.
– Podpiszesz się pod tym? – zapytał Skoczylas.
Chwilę potem szybko umówił się na kolejne spotkanie i pożegnał
z „hrabianką”.
– Prezesie, mamy hit! – wykrzyknął do słuchawki, kiedy wykręcił numer do
Górskiego.
Zaledwie miesiąc później maszynopis sporządzony przez Skoczylasa był
gotowy. Nazwę drukarni znały tylko cztery osoby – tak, by nikt z sejmu nie
mógł zablokować publikacji. Niedługo potem 400 tys. egzemplarzy cienkiej
książeczki zalało rynek i rozeszło się jak świeże bułeczki. Skoczylas otrzymał 4
procent od ceny hurtowej egzemplarza.

Autoryzowany życiorys Marzeny Domaros to tylko lakoniczna wzmianka we


wstępie do Erotycznych immunitetów. Rzekoma autorka pamiętników przyznaje,
że urodziła się w prozaicznym Zblewie koło Starogardu Gdańskiego 15 czerwca
1967 r. Jej ojciec pracował jako palacz kotłowy, matka była pracownikiem
umysłowym. Marzena miała też młodszą siostrę. Ukończyła liceum
ogólnokształcące w Starogardzie i próbowała dostać się na polonistykę na
Uniwersytet Gdański, bez powodzenia. Podjęła więc pracę jako nauczycielka
języka polskiego w podstawówce, starając się kontynuować naukę na studiach
zaocznych. Na drugim roku zrezygnowała, niedługo potem znalazła zatrudnienie
w Starogardzkim Centrum Kultury.
Prowincjonalne życie było jednak za ciasne dla młodej, ambitnej (choć
niezbyt pracowitej) dziewczyny. Wyjechała do Gdańska, gdzie w marcu 1989 r.
zaczepiła się w Centrum Edukacji Teatralnej Dzieci i Młodzieży. W sierpniu
1990 r. miała pomagać w organizacji Igrzysk „Solidarności” – widowiska
zorganizowanego z okazji 10-lecia porozumień sierpniowych. „Sporadycznie” –
jak pisał Skoczylas – współpracowała z Radiem Gdańsk. Dzięki nawiązanym
tam kontaktom i pobieżnej znajomości języka francuskiego (którego uczyła się
w liceum, ponadto spędziła dwa tygodnie we Francji na wymianie
międzyszkolnej) zdobyła zatrudnienie w „Wieczorze Wybrzeża” – pracowała
tam od lipca do listopada 1991 r. na pół etatu.
Wiosną 1992 r. znalazła się w Warszawie – nie zdradziła, dlaczego podjęła
decyzję o przeprowadzce. ​Twierdziła za to, że uzyskała akredytację sejmową
jako korespondentka francuskiego dziennika „Le Figaro”, podobno dzięki
znajomości z pewnym francuskim dziennikarzem przebywającym w Polsce.
Ten rys biograficzny zawiera prawdy, półprawdy i kłamstwa. Domaros
niewątpliwie podzielała pragnienie większości, jeśli nie wszystkich bohaterów
tej książki: wyzwolenia się z zamkniętego kręgu społecznego, wypłynięcia na
szersze wody, przeistoczenia się w kogoś innego, lepszego, bardziej
atrakcyjnego; założenia maski, z którą można by się utożsamić i dzięki której
można by łatwo i szybko się wzbogacić, w dodatku czerpiąc satysfakcję
z oszukiwania innych ludzi. Z niektórymi opisywanymi tutaj postaciami łączyły
ją również brak skrupułów, wybujały egoizm i przeświadczenie o własnej
wyjątkowości.
W istocie Domaros wychowała się we wsi Góra pod Starogardem Gdańskim,
w niewielkim pokoju z kuchnią w czworakach, pozostałościach po PGR.
Mieszkała tam z rodzicami, siostrą Lucyną, a potem i córeczką Nadzieją,
o której nic w pamiętnikach nie pisze (może to i dobrze). Lucyna pamięta, że
Marzena – zgodnie ze swym imieniem – od zawsze marzyła, by wyrwać się
z tych ponurych dekoracji i osiągnąć coś więcej niż debiut w „Kociewskim
Magazynie Regionalnym”.
Skala współpracy Domaros z Radiem Gdańsk jest trudna do odtworzenia. Za
to rzeczywiście pracowała na pół etatu w „Głosie Wybrzeża”. W Gdańsku,
o czym milczą jej wspomnienia, poznała wszelkie cienie i blaski miejskiego
życia: imprezy, romanse, picie i palenie. Zaszła w ciążę i urodziła dziecko, które
wychowywali głównie dziadkowie i opiekunki. Z Gdańska wyniosła też
przekonanie o możliwościach, jakie dają własne ciało i łóżko.
Nauczyła się również oszukiwać i kraść. Sama przyznawała potem
w tygodniku „Nie”, że podczas tzw. Igrzysk „Solidarności” zdefraudowała część
pieniędzy, które powierzali jej różni ludzie na potrzeby tej imprezy. W sumie
wyłudziła kilkanaście milionów złotych, czyli równowartość ówczesnej średniej
rocznej pensji. Wykradła również firmową pieczątkę „Głosu Wybrzeża”
i wyłudzała pieniądze od firm, obiecując im miejsca reklamowe w dzienniku1.
Korzystała z każdej nadarzającej się okazji. Pewnej znanej w Trójmieście
lekarce zabrała dwa złote pierścionki. Sąsiedzi stracili pieniądze, zbierane przez
Domaros rzekomo na blokowy domofon. Inne mieszkanie opuściła bez płacenia
czynszu. Zabrała nawet pieniądze emerytce, która opiekowała się jej córeczką.
Gdy grunt pod nogami zaczął się jej palić, a ofiary kradzieży pukały do redakcji
„Głosu Wybrzeża”, postanowiła uciekać dalej2. Na żer wybrała sobie Warszawę.

Jakim cudem dostała się jednak do sejmowych kuluarów?


Cud nie był potrzebny. Wystarczyły kobiece wdzięki, nieco zaradności
i odpowiednia reakcja posłów – tej niezwykłej zbiorowości, będącej emanacją
młodej polskiej demokracji i efektem pierwszych w pełni wolnych wyborów
z jesieni 1991 r. W barwnej grupie parlamentarzystów znalazło się miejsce i dla
żartownisiów z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, i dla zasłużonych
opozycjonistów, i dla starych (post)komunistycznych wyjadaczy. Dla wielu
sejmowa przygoda była pierwszym (a nierzadko i ostatnim) zetknięciem
z wielką polityką. Co równie ważne, w gronie posłów było bardzo mało kobiet.
Był kwiecień 1992 r., miesiąc przed słynną ustawą lustracyjną i „nocną
zmianą”, w wyniku której upadł rząd Jana Olszewskiego. W tym gorącym
okresie Marzenie, dopiero co osiadłej w stolicy, udało się poznać dwóch
polityków, zasłużonych działaczy „Solidarności”. Tadeusz Jedynak miał jej
zaproponować masaż stóp, a Alojzy Pietrzyk – masaż piersi. Brak
rozstrzygających dowodów, że tak było naprawdę. To jednak oni, jak się
wydaje, istotnie wprowadzili tajemniczą „hrabiankę” do Sejmu.
Przedsiębiorcza kobieta wyskrobała żyletką z dowodu osobistego nazwisko
„Domaros” i słowo „Zblewo” (gdzie się faktycznie urodziła), wpisała w zamian
„Potocka” i „Kraków”. Z nędznie podrobionym dowodem i kapeluszem na
głowie zdobyła akredytację dla dziennikarzy, umożliwiającą jej poruszanie się
po Sejmie. Rozpowiadała, że jest nieślubną córką hrabiego Potockiego, która
przyjechała do Polski z Francji, by odzyskać rodowy majątek Walewice (nigdy
nie należał on do tej rodziny). Co jeszcze śmieszniejsze, przekonywała, że jest
byłą żoną Bogusława Lindy. W swej fantazji niekiedy zbliżała się, jak widać, do
poziomu Czesława Śliwy. Kłamstwo o pracy korespondenta „Le Figaro” było
przy tym niemalże niewinne i wyrafinowane. Można tylko zachodzić w głowę,
jak poszukiwana przez policję oszustka, posługująca się marnie podrobionymi
dokumentami i grubymi kłamstwami, mogła przez kilka miesięcy krążyć po
salach parlamentu i alkowach poselskich hoteli. Ale skoro Śliwa mógł wcześniej
zostać konsulem generalnym i krewnym barona Rothschilda, to i Domaros
mogła uchodzić za arystokratkę.
Sama Anastazja miała na to pytanie prostą odpowiedź: „Każdy, kto zobaczy
moje piersi, zrobi wszystko, czego zażądam”. „Każdą najbrzydszą babę
wystarczy wpuścić do Sejmu na 24 godziny, by wyleczyć ją z kompleksów [...].
Większość myśli tylko o tym, żeby napić się i popieprzyć. Seks, wóda i ploty” –
z właściwym sobie stylem, wyszlifowanym przez Skoczylasa, tłumaczyła
w „pamiętnikach”3. Co jednak znamienne, nie była to opinia odosobniona. Jerzy
Dziewulski, sam były poseł, pytany o te sprawy przez dziennikarzy
„Newsweeka”, przyznawał: „W Sejmie dominują samce, które obracają się
wyłącznie w swoim towarzystwie. Jak zobaczą babę, to głupieją”4. Z kolei
w rozmowie z dziennikiem „Polska The Times” dodawał: „Panowie przy
Wiejskiej obracali się cały czas w swoim gronie, trochę już sobą i tym męskim
towarzystwem zmęczeni [...]. Anastazja P. wzbudzała zainteresowanie, na
dodatek była kobietą do poderwania. W każdym razie, jak to się mówi, nie
trzeba się było nachodzić, żeby ją poderwać”5.
Domaros nie uchodziła za kanoniczną piękność. Jerzy Dziewulski tak ją
opisał: „trochę pulchna, z wielkim biustem, nic szczególnego”. Nie dostrzegał
w niej dobrego stylu. Ale podobno miała zmysłowy głos i niezwykły dar
słuchania. Wpatrywała się w mówiącego z szeroko otwartymi oczami,
wyrażającymi pełne uwielbienie i przekonanie o mądrości rozmówcy. „Była
z tych kobiet, które mężczyźni uwielbiają: słuchała, kokietowała, sprawiała, że
rozmówca czuł się najważniejszym i najmądrzejszym facetem na ziemi” –
powiedział „Polsce...” inny polityk, pragnący zachować anonimowość6. Gdy do
wielkich oczu dodamy obcisły żakiet nałożony na nagie ciało i mniej lub
bardziej skąpą mini, uzyskamy receptę na sukces. Kto by się w takiej sytuacji
przyglądał dowodowi osobistemu i badał związki z „Le Figaro”?!
„Siadywała na parapecie, a koło niej wianuszek posłów” – wspominały
cytowane w „Gazecie Wyborczej” pracownice sejmowych sekretariatów.
„Chodziła w kapeluszu, w marynareczce zapiętej na jeden guziczek, a pod
spodem... nic. [...] Anastazja ma trzydziechę albo nawet pięć więcej. Mocno
wypudrowana. Nogi długie, ale bez przesady; piersi – mała trójka; duże
niebieskie oczy i czarny kapelusz na głowie. Miła, rozmowna, inteligentna,
uśmiech wyreżyserowany, i w ogóle niezbyt go dużo. Już po dwóch minutach
mówimy sobie po imieniu”7. Jak dodaje Hanna Rydlewska z portalu ​natemat.pl,
hrabianka wzorowała się na aktorkach z serialu Dynastia, ale efekt przypominał
co najwyżej kreacje z pierwszej polskiej telenoweli W labiryncie8.
Podobnie jak na przykład Jerzy Kalibabka łatwo nawiązywała kontakty,
miała tupet. Świetnie wykorzystywała plotki o tym, z kim to „francuska
korespondentka” już nie spała. Potrafiła budować wiele z (prawie) niczego – oto
podstawowa umiejętność oszusta. Okolicznością sprzyjającą była też aura
arystokratyczności, którą kreowała Potocka. „Nie było ważne, czy jestem mądra
czy głupia, ładna czy brzydka, najistotniejsze było to, że każdy cham może sobie
posiedzieć z hrabianką” – pisał w imieniu Domaros Skoczylas i te słowa akurat
mogły zawierać cząstkę prawdy. Podobnie jak inny fragment: „Było w dobrym
tonie pójść na kawę czy koniak z Potocką, tak żeby wszyscy wiedzieli i każdy
widział. Potem zrozumiałam, że większość z nich na bazie wspólnie wypitej
kawy czy koniaku budowało całą konstrukcję seksualną, była podstawa do
rozpowiadania: «Panowie, miałem też tę przyjemność»”9. Dodajmy, że podobną
konstrukcję stworzyła i sama Domaros, dyktując swe „wspomnienia”.
Co ciekawe, Walewice jako miejsce domniemanej własności Anastazji nie
były całkowitą fantazją. Majątek ten istniał naprawdę i był najpewniej
elementem kolejnego planowanego przez Domaros oszustwa. Trudno tu
o pewniki, bo materiały śledcze policji nie są dostępne. Sama „Anastazja”
niejasno pisała, że pewnego razu, nudząc się okropnie, wraz z dwiema
koleżankami wpadła na pomysł powołania Stowarzyszenia Pani Walewskiej,
która miała „wpływać na politykę poprzez seks”. Chodziło więc w istocie
o agencję towarzyską dla polityków. Wybrały pałacyk w Walewicach, należący
do niejakiego „Maciejewskiego” i – ukrywając prawdziwy cel stowarzyszenia –
planowały to miejsce wynająć. Zorganizowały też wystawny bankiet, na którym
miał zjawić się m.in. Józef Oleksy „z kumplem”. Domaros pisze, że majątek
miał zostać przejęty przez skarb państwa, a ona sama próbowała utworzyć
specjalną fundację, której państwo miałoby tę posiadłość przekazać. Lobbowała
w tej sprawie u posłów, ale nic nie wskórała. To zaskakująco otwarty, choć
ogólnikowy opis i w zasadniczym zrębie nieodbiegający zapewne od prawdy10.

Jeden z artykułów poświęconych aferze z Anastazją P. rozpoczyna się


znamiennymi słowami: „Marzena Domaros wrzuciła do szamba granat. Nieźle
wtedy ochlapało naszą młodą, jeszcze pachnącą świeżością demokrację”11. Co
tak naprawdę zrobiła? Zaskakująco niewiele. To, że na jej temat niezwykle
zwięźle i niechętnie wypowiadali się sami posłowie, można jeszcze zrozumieć –
zwłaszcza kiedy te wypowiedzi mogły usłyszeć ich żony. Jednak i sama
Domaros, piórem Skoczylasa, niewiele tak naprawdę mówi. Gdy z jej
„pamiętników” zedrzeć lukier (a może błoto) plotek, złośliwości, pustosłowia
i autokreacji (bardzo niekiedy widocznej), odsłoni się tak naprawdę tylko garść
sensacji, i to niesprawdzonych.
Anastazja może i wrzuciła granat, ale ofiar śmiertelnych było mało.
Najbardziej ucierpiał pierwszy „bohater” wspomnień – ówczesny marszałek
sejmu Andrzej Kern. „Hrabianka”, prawie jak Hitchcock, zaczyna od trzęsienia
ziemi i już na początkowych stronach oskarża polityka o gwałt. „Położył dłoń na
swojej męskości i powiedział: Weź tego skur...syna”12. Tak zaczyna się cała
historia. Już te parę słów pokazuje przy okazji – powiedzmy – specyficzny styl
„wspomnień”. Z racji tej poetyki nie będę tutaj przytaczać ich większych
fragmentów. Spragnieni taniej i niewysokich lotów sensacji mogą zerknąć do
oryginału.
Można by się zastanawiać, czy nie podchodzimy do sprawy zbyt lekko.
Gwałt to przecież przestępstwo i krzywda – co z tego, że wyrządzona oszustce.
Poruszamy się tu jednak po bardzo cienkiej linii interpretacyjnej. Brakuje
rozstrzygających dowodów. Ani Domaros, ani Kern nie weszli na drogę
postępowania sądowego. Bez wątpienia kobieta chciała się na marszałku
zemścić – powodem rzeczywiście mógł być gwałt, ale nie można wykluczyć
innych przyczyn. Wątek ten jeszcze się pojawi. W każdym razie były marszałek
zmarł w 2007 r. i nie może się już bronić – trudno go zatem oskarżać.
Dodatkowy smaczek całej sprawie dodaje fakt, że akurat tuż przed rozpoczęciem
kariery Domaros, Polska żyła historią ucieczki córki Kerna, Moniki,
z ukochanym. Rok później na tej podstawie Marek Piwowski nakręcił film
Uprowadzenie Agaty.
– Choć, jak każdy mężczyzna, noszę przy sobie narzędzie gwałtu, nikogo nie
zgwałciłem – mało elegancko przekonywał Kern po publikacji „pamiętników”.
Twierdził, że autorka pomówień nie zasługuje nawet na to, by wytoczyć jej
proces – co było zgrabnym wybiegiem. Dwie publiczne afery związane
z marszałkiem w tak krótkim czasie spowodowały jednak, że jego kariera
polityczna legła w gruzach. Zasłużony działacz opozycji, zaangażowany
w niezależne inicjatywy już od 1956 r., a rozsławiony bronieniem
opozycjonistów w procesach politycznych lat osiemdziesiątych, nigdy nie wrócił
już do pierwszej ligi polityków. W 1993 r. nie ubiegał się o reelekcję.
Inaczej niż u Hitchcocka (czy nawet Piwowskiego), na dalszych kartach
„pamiętnika” napięcie nie narasta. Poza wzmiankami o rzekomych zbliżeniach
z Aleksandrem Kwaśniewskim i Leszkiem Millerem (obaj w ogóle tych
rewelacji nie skomentowali) brakuje już praktycznie konkretów. No bo czemu,
jeśli nie naciąganej sensacji, służą zdania typu „każdy facet miał to w oczach:
zerżnął by [tak w oryginale – P.P.] nas na każdym stopniu schodów, bez
mrugnięcia okiem”; „posłowie z PSL lubią trzy rzeczy: pić, pieprzyć i bić się”;
„Donka Tuska widziałam kiedyś w krótkich spodenkach, było mu w tym «do
twarzy»”; „Lech Kaczyński pocałował mnie w rękę. Tydzień jej nie myłam”;
„Krzysztof Ibisz, takie małe stworzonko z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, rżnie
wszystko, co ma dwie nogi”13. Jest akurat prawdą, że znany prezenter był przez
krótki czas parlamentarzystą z ramienia dziwnego tworu polskiej demokracji:
realnie istniejącej Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. I to chyba jedyny konkret, jaki
można znaleźć w tych fragmentach. Widać wyraźnie, jak Domaros i Skoczylas
wręcz na siłę próbują wepchnąć do „pamiętników” każde znane nazwisko.

Czy z „pamiętników” da się więc wyciągnąć jakieś fakty dotyczące Domaros


i jej sejmowych przygód? To trudne zadanie, mamy bowiem do czynienia ze
swego rodzaju podwójną zasłoną: po pierwsze, Domaros zmyśla i wiele
prawdziwych informacji miesza z plotkami, pomówieniami. Oddzielenie faktów
od mitów to jak wybieranie maku z popiołu w bajce o Kopciuszku. Po drugie,
taką mieszankę funduje ostatecznie Jerzy Skoczylas, a nie sama Anastazja – nie
wiemy więc, w jakim stopniu dziennikarz zapisywał jej myśli i fantazje, a ile
dodał od siebie.
W rezultacie pewnych stwierdzeń jest jak na lekarstwo. W kilku miejscach
uwidaczniają się zapewne poglądy Domaros (albo Skoczylasa...): „Ja
chronicznie nie cierpię kobiet, a młodych dziewczyn w szczególności, bo są
głupie” – pisze w pewnym momencie. Czy to szczere przekonanie, czy może
niewinny żart Skoczylasa z samej Anastazji?...
Domaros czuła ponadto wyraźną sympatię do lewicy: „Lewica to mój
ulubiony klub” – deklarowała w książce. „Moim zdaniem jest tam największy
potencjał intelektualny. Są to mądrzy, inteligentni, elokwentni ludzie. Jako
pierwszego z lewicy poznałam Aleksandra Kwaśniewskiego. Poznałam, bo
chciałam. Miewam czasami takie kaprysy i wtedy zawsze dopinam swego”.
Złośliwie można by dodać, że bardziej niż słowo „dopinam” pasowałoby
„odpinam”. Ostatnie zdanie pokazuje również, że Domaros kreuje się na silną,
wyzwoloną, nowoczesną kobietę, która wie, czego chce. Kobietę, która jest
wymagająca w łóżku i oczekuje czegoś więcej niż „faktu odbycia kilku ruchów
i zakończenia samozadowoleniem samca”. Ta kreacja kłóci się z zapamiętanym
przez Dziewulskiego obrazem zachwyconej dziewczyny, wpatrzonej sarnimi
oczami w rozmówcę.
W każdym razie Skoczylas opisał „hrabiankę” jako kobietę o wyraźnie
lewicowych poglądach, popierającą aborcję, krytycznie nastawioną do
konserwatywnych wartości. Stwierdziła, że gdyby zaszła w ciążę ze Stefanem
Niesiołowskim, usunęłaby ją. Lubowała się w obnażaniu (często dosłownym)
hipokryzji i obłudy, którą dostrzegała wśród posłów prawicy. Ostro krytykowała
dekomunizację. Wykpiła słynny projekt lustracji, który przyczynił się do
obalenia rządu Jana Olszewskiego: twierdziła, że przez niedyskrecję posłów
trzymała w ręku listę parlamentarzystów – tajnych współpracowników SB. Była
za to wyrozumiała dla „lwów lewicy”: w Kwaśniewskim podobał jej się
„złośliwy humor”, Miller miał być znakomitym kochankiem, a Józef Oleksy –
„świetnym politykiem, świetnym dyplomatą, bardzo inteligentnym
człowiekiem”.
Na podstawie książki można też odtworzyć w ogólnym zarysie tryb życia
Domaros w tym ledwie kilkumiesięcznym okresie sejmowym. Jeśli to, z kim
konkretnie spała, flirtowała i rozmawiała, pozostanie zagadką nie do
rozstrzygnięcia, sam fakt, że prowadziła się lekko, łatwo i przyjemnie, nie
powinien budzić wątpliwości. Przez pewien czas mieszkała u koleżanki
(nazywanej Iwoną), która najwyraźniej miała problemy z alkoholem. Sama
Anastazja zarzekała się, że pić nie lubi – co nie znaczy, że tego nie robiła.
Rzekomo mieszkała nawet krótko z Ewą Spychalską, szefową
postkomunistycznej centrali związkowej OPZZ i posłanką SLD. Nazywała ją
„świetną babą” i „jedynym facetem z jajami”. Pomieszkiwała i samotnie, a także
z pewnym mężczyzną, o którym w pamiętnikach nie ma ani słowa. Ta
tajemnicza postać pojawi się później.
Za dnia większość czasu spędzała w przysejmowych kawiarenkach
i restauracjach, w ogródku między Sejmem a hotelem poselskim, nocą zaś
bywała w knajpach, pokojach posłów i senatorów, a także na prywatnych
imprezach towarzyskich (powiedzmy wprost: popijawach). „Kiedyś z dwiema
koleżankami poszłyśmy zobaczyć nowy «Night Club» na Chmielnej”;
„Wieczorem pojechaliśmy do chińskiej restauracji «Mekong»”; „Po kolacji
wybieraliśmy się na balety do hotelu »Grand»” – oto typowe sposoby spędzania
wolnych wieczorów.
Lubiła się wyzywająco ubierać, nie miała większych oporów przed
przyjmowaniem dwuznacznych (a czasem zupełnie jednoznacznych) zaproszeń
i propozycji. „Nigdy mężczyźnie nie mówi się «nie»” – stwierdziła wprost
w „pamiętnikach”. Dlatego tak trudno ocenić sytuację, do której doszło
w pokoju marszałka Kerna. Poszła tam dobrowolnie. Swą „śmiałość” tłumaczyła
chęcią dotarcia do źródeł informacji, ale w jej wspomnieniach nie ma ani
jednego, dosłownie żadnego fragmentu, w którym zostałaby opisana konkretna
praca dziennikarska (jest tylko parę ogólnikowych wypowiedzi lub kłamstw –
np. o pracy w miesięczniku „Ona”). Co prawda to nie Domaros wymyśliła
metodę zdobywania interesujących materiałów przez łóżko, ale twórczo tę
metodę zmodyfikowała: zatrzymała się bowiem na samym łóżku i to o nim
zamierzała pisać14.
We wstępie do swych „pamiętników” Domaros, piórem Jerzego Skoczylasa,
stwierdziła, że do napisania książki przystąpiła „po tym, jak wiele gazet zaczęło
plotkować o jej prywatnych kontaktach z posłami”15. Prawda mogła być o wiele
bardziej prozaiczna. Anastazja chciała za wszelką cenę zaistnieć. Początkowo
zapewne cieszyła się z oszustwa, jakiego udało jej się dokonać. Jej krótka
kariera „dziennikarki” dobiegała końca, kłamstwo nie mogło trwać wiecznie.
Coraz lepiej było widać, że „korespondentka” bardziej interesuje się łóżkami niż
artykułami. Coraz więcej drzwi było dla niej zamkniętych. Trzeba było działać –
i stąd pomysł na „wspomnienia”.
Po raz pierwszy sprawę Anastazji zaczął nagłaśniać Jerzy Urban w swoim
„Nie”. Jak sam wspomina, latem 1992 r. przebywał w Sopocie. Pewnego razu
zatrzymał się przy straganie, chcąc kupić sandały. Sprzedawca zapytał go, czy
nie chciałby poznać historii jego znajomej, Marzeny, która weszła w relacje
z wieloma posłami.
„Przyszła do naszej redakcji i zaczęła opowiadać, jak buszowała w Sejmie” –
mówił niedawno Urban „Newsweekowi”. „Traciła już wzięcie [...]. Posłowie
zaczynali się jej bać, a ona chciała zaistnieć [...]. Nikt nie miał pewności, że to,
co mówi, to stuprocentowa prawda, ale jak się rozmowa ukazała w «Nie», to
moi ówcześni koledzy nie zaprzeczali”16.
Po latach były rzecznik rządu PRL zarzeka się, że to nie on doprowadził do
powstania „wspomnień” w celu skompromitowania swych przeciwników
politycznych. Pozostaje faktem, że użyczył Domaros miejsca na ​łamach swego
pisma. To również on polecił „hrabiankę” dobremu znajomemu, Romanowi
Górskiemu z wydawnictwa BGW. Górski walnie przyczynił się do rozkręcenia
biznesu z pismem „Nie”, wypłacając dwa lata wcześniej Urbanowi
astronomiczne honorarium za jego prześmiewczą, acz ciekawą książkę Alfabet
Urbana – największy bestseller polityczny młodej polskiej demokracji. Teraz
mógł odwdzięczyć się koledze i zainteresować go historią Anastazji P. Górski
zaś, jak wiemy, zlecił zbadanie sprawy Jerzemu Skoczylasowi, blisko zresztą
związanemu (według niektórych opinii) z Urbanem.
Autor widmo przypomina sobie, że spisywał wynurzenia Potockiej cztery
dni, a potem przez mniej więcej trzy tygodnie usiłował na tej podstawie sklecić
książkę.
„Materiał był marny” – stwierdził wprost w rozmowie z dziennikarzami
„Newsweeka”. Potencjał miała tylko sprawa Kerna oraz może jeszcze Millera
i Kwaśniewskiego. „Reszta to były bzdety, które trzeba było rozdąć, by zrobić
z tego książkę”.
Skoczylas, słuchając Anastazji, miał przy tym żartować: „Idź do Sejmu
i prześpij się z kimś jeszcze”17.
Słabość materiału wpłynęła również na to, że jego nazwisko nie znalazło się
na okładce książki. Specjalnie jednak nie ukrywał, że był prawdziwym autorem.
Jak tłumaczył „Dziennikowi”, miał „za mało czasu, by wszystko zweryfikować.
Potem się okazało, że część ​była prawdą, część bujdą, a kluczowa sprawa,
z Kernem, sprawą chyba nierozstrzygniętą”18. Na pewno nie ucierpiał na książce
finansowo.
„Dzięki tej książce przez dwa lata mogłem nie robić nic i żyć bardzo
rozrywkowo” – nie ukrywa autor widmo, tym razem przed „Newsweekiem”19.
„Takiego przeboju dawno nie było. Kolejki ustawiające się przed
księgarniami na długo przed ich otwarciem to obrazek, jakiego księgarze nie
widzieli już od kilku lat. Bukiniści mówią, że od czasów Alfabetu Urbana nic nie
sprzedawało się tak dobrze” – donosiła „Gazeta Stołeczna” w listopadzie 1992 r.
„Wczoraj, w trzy dni po ukazaniu się książki, trzeba już było na nią polować.
W większości księgarni była już nieosiągalna”20.

Marzenie Domaros nie było dane długo cieszyć się prawdziwą, choć wątpliwej
jakości sławą. Szczyt jej popularności przypadł na jesień 1992 r. Podczas
promocji książki zapowiadała kandydowanie do sejmu. Myślała o startowaniu
z Łodzi, gdzie jej rywalem byłby... Leszek Miller. Jak widać, ciągnęło wilka do
lasu, ale żaden komitet wyborczy jej nie chciał. Ogłosiła też rozpoczęcie kariery
muzycznej.
Atrakcja sezonu z natury nie może jednak trwać wiecznie. Również dobra
passa Anastazji powoli się kończyła. Do Sejmu mogłaby wrócić rzeczywiście
tylko jako posłanka, bo w innym wypadku – jako miejsce żerowania – był już
spalony. W dodatku na początku listopada 1992 r. uwodzicielka została
zatrzymana przez policję pod zarzutem niezapłacenia rachunków w hotelu
Sobieski. Tego brzydkiego nawyku nabawiła się jeszcze w Gdańsku. Wyszła po
paru dniach za kaucją. Kłopoty z prawem będą od tej pory jej chlebem
powszednim, choć żaden z posłów nie wystąpił na drogę sądową z powodu
„pamiętników” – z wyjątkiem Stefana Niesiołowskiego, który wygrał rozprawę
z pewnym łódzkim dziennikiem przedrukowującym fragmenty książki.
W kolejnych miesiącach i latach Domaros próbowała – z coraz bardziej
żałosnym skutkiem – wzbudzać zainteresowanie opinii publicznej. Latem
1993 r., niedługo przed przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi, na słupach
ogłoszeniowych można było dostrzec plakat przedstawiający Marzenę
w czarnym kapeluszu. Zdjęciu towarzyszył duży napis „Anastazja P. śpiewa”
i tytuł Oczy Stefana. Drobniejszym drukiem informowano: „Naga prawda
o kandydatach na posłów do Sejmu RP”, „Już w sprzedaży na kasecie i płycie
kompaktowej”. Tytułowy utwór, utrzymany w stylu rosyjskiej ballady
z dodatkiem discopolowej aranżacji i zmysłowego saksofonu, bawi i straszy:

Oczy Stefana jak czarna kawa,


Włosy Stefana – płynąca lawa,
Usta Stefana – pąsowy kwiat,
Ach, zabierz mnie, Stefan, w daleki świat!21.

Domaros wyśpiewuje strofy z uczuciem i ekspresją, popisując się zresztą


całkiem przyjemnym, choć nieco płaskim głosem. I potrafi autentycznie
rozśmieszyć. Kasetę można dziś kupić na portalach aukcyjnych. Jedna z wersji
okładki przedstawia nagą kobietę, widoczną od ud do szyi (na pewno nie
Anastazję), „ubraną” w dwa sztuczne kwiatki. Czerwony napis zapowiada
„Piosenki Anastazji P.” z adnotacją „nie ocenzurowano”. Dla zachęty podano też
tytuły paru innych utworów: Nocny zmazio, Akademia posła Jurka, Wodzuś,
Marsz oszołomów. Prawdziwie arystokratyczny zestaw. Niewykluczone zresztą,
że kaseta, którą widziałem, była piracka. Jak widać, oszusta też można oszukać.
Póki Domaros miała pieniądze ze sprzedaży pamiętników, starała się bywać
w towarzystwie, śpiewać, tańczyć, wydawać książki – słowem: wypracowywać
pozycję celebryty. Dziś, w dobie Internetu, portali społecznościowych i reality
show, miałaby znacznie łatwiej. Doprawdy, żeby pojawić się na Plotku czy
Pomponiku wystarczy „osiągnąć” znacznie mniej niż nasza bohaterka. Ponad
dwadzieścia lat temu nie było takich możliwości. Przedsiębiorcza kobieta
próbowała inwestować, sprawdzić się w biznesie. Trudno tu jednak o konkrety.
Sama twierdziła, że pracowała na Śląsku i zajmowała się... eksploatacją hałd
węglowych. Innym razem przekonywała swych znajomych, że jest prezesem
firmy paliwowej. Kilka lat temu ponownie pojawiła się u Jerzego Urbana,
pozując na kobietę interesu. Ze swoimi skłonnościami do konfabulacji oraz
elastycznym podejściem do litery prawa – by użyć możliwie oględnego
sformułowania – nie mogła na trwałe zaistnieć w tej sferze. I nie zaistniała.
To, co wiadomo o dalszych losach Domaros, to często trudne do
sprawdzenia plotki i strzępy informacji. Wbrew pozorom przy ustalaniu
współczesnych faktów trudniej nieraz o dokumenty i materiały niż przy badaniu
czasów historycznych. Podobno więc Marzena w 1994 r. spędziła trzy miesiące
w areszcie w Ostródzie za wyłudzenia, na początku XXI w. pracowała w jakiejś
firmie konsultingowej, uciekła z pewnego biurowca, gdzie nie płaciła czynszu
(podobnie jak na początku lat dziewięćdziesiątych)...
Świadectwem jej upadku był desperacki wyjazd do Japonii i praca w barze.
Właściciel innej knajpy, tym razem w Warszawie, rozpowiadał, że kelnerka
roznosząca piwo to słynna Anastazja P. Od czasu kiedy w pośpiechu opuściła
Gdańsk, nigdy nie pojechała do rodzinnej Góry. Zerwała kontakty z rodzicami,
a także z córką Nadzieją, do niedawna studentką zarządzania w Gdańsku.
Zdaniem „Newsweeka” Nadzieja wie o matce tylko tyle, ile można wyczytać
w gazetach i w Internecie. W tym kontekście dość przygnębiająco brzmią słowa
zapisane przez samą Marzenę: „Chciałabym, żeby mojej córce, gdy dorośnie,
wizerunku matki nie przesłoniły poselskie sypialnie”. To chyba próżna (nomen
omen) nadzieja.
Mimo wszystko Domaros próbowała – mało przekonująco – dystansować się
od „pamiętników”, stwierdzając między innymi: „W publikacji nie ma
przekłamań, lecz jest ona niesmaczna i wulgarna. Przeczytałam ze trzy rozdziały
i też odniosłam wrażenie, jakbym miała do czynienia z prymitywną panienką
z prowincji, z osobą, której intelekt mieści się między udami”22.
Od kilku lat ustały nawet różne plotki i mniej lub bardziej wiarygodne
pogłoski. Podobno widziano ją jakiś czas temu w rodzinnej Górze – czy zatem
jednak zdecydowała się wrócić do domu? Inne głosy sugerują, że osiadła pod
Tczewem. Czy to jednak aż tak ważne? Może dzisiaj 50-letnia Domaros woli
anonimowość? Miejsce jej pobytu najpewniej zna jej siostra, Lucyna. Nie chce
go jednak zdradzić.
– Dajcie jej już żyć – poprosiła dziennikarzy „Newsweeka”.

Jak pisałem na wstępie, w biografii Anastazji P. kryje się być może jeszcze
jedna rola. Całkiem poważna i może bardziej dotykająca (nomen omen)
polityków niż realne czy urojone łóżkowe igraszki naszej bohaterki. Niektóre
tropy wskazują bowiem na związki Marzeny Domaros ze służbami specjalnymi,
a konkretniej: z Urzędem Ochrony Państwa, w 1992 r. młodą jeszcze formacją,
budowaną w długim cieniu komunistycznej Służby Bezpieczeństwa.
Sam Skoczylas postanowił poruszyć wątek UOP we „wspomnieniach”
Domaros. Pojawia się on w paru miejscach książki, w tonie humorystyczno-
absurdalnym. I tak Leszek Miller miał rzekomo powiedzieć:
– Wiesz, jest silna frakcja w lewicy, która uważa, że jesteś agentem
Jola II.
– Dlaczego dwa? – zapytałam lekko urażona.
– Bo Jola-jeden to żona Kwaśniewskiego. A Jola-dwa miała być
przysłana z Moskwy, aby zburzyć nowe struktury lewicy w tym kraju.
To miała być zemsta KGB za dopuszczenie do upadku komunizmu
w Polsce [...]. Ale wybaczymy ci przynależność do wszystkich
wywiadów, jeżeli się przyznasz, że nie jesteś z Mossadu. Bo przecież
pracujesz dla kilku wywiadów, prawda?”.

W innym miejscu pojawiło się stwierdzenie o „krążącej famie o mojej


agenturze”. O związki ze służbami miał „Anastazję” posądzać też jakiś
biznesmen z Gdańska, „gdy sobie popił”23.
Temu wątkowi został poświęcony cały (choć krótki) ostatni rozdział książki
pt. Mili chłopcy z UOP. I tutaj trudno oprzeć się wrażeniu, że autorom chodzi
tylko o wykorzystanie chwytliwego tematu. Jak zwykle na początku Skoczylas
raczy nas sensacją:

Weszłam na Agrykolę, minęłam pałac i w tym momencie ktoś mi


zarzucił sznurek z tyłu na szyję. Miałam wrażenie, że ten ktoś wcale nie
chciał mnie udusić. Zarzucił sznurek, przejechał po szyi i uciekł24.

Historyjka tyleż efektowna, co niesprawdzalna.


Oprócz tego „Anastazja” opisuje niespodziewaną wizytę dwóch
funkcjonariuszy UOP. Mieli zapukać do jej mieszkania któregoś popołudnia po
wakacjach, wciąż w 1992 r. Wręczyli jej do podpisania oświadczenie, że
zachowa rozmowę w tajemnicy. Domaros podpisała, ale – jak widać – nie
zachowała, co zmusza do podania całej historii w wątpliwość. W każdym razie
następnie „mili chłopcy” mieli wypytywać o kontakty z Kwaśniewskim.
W kolejnych dniach i tygodniach doszło do kilku innych spotkań, m.in. w jakimś
mieszkaniu konspiracyjnym w okolicach MDM. Funkcjonariusze znowu
wypytywali o lewicę, oferowali pożyczkę, a nawet – jak twierdzi Domaros –
„wpadli na pomysł, jak by to było świetnie, gdyby mnie dobrze wydać za mąż”.
Tajemniczo dodaje, że być może „pewne sytuacje” prowokował „ktoś jeszcze”.
Cóż, brzmi to dobrze.

Co zaskakujące, absurdalny wątek z małżeństwem jest akurat zapewne


najbliższy rzeczywistości. Nim jednak z powrotem zajrzymy do tym razem
prywatnej alkowy Marzeny Domaros, musimy cofnąć się do sierpnia 1969 r.,
kiedy to 24-letni Jan Lesiak, syn małorolnego chłopa spod Tuszyna i student
warszawskiej SGGW, podjął pracę w Departamencie III MSW jako inspektor.
Departament ten zajmował się głównie zwalczaniem opozycji. Zdolny esbek
szybko awansował, a tuż przed zaprzysiężeniem rządu Tadeusza
Mazowieckiego, we wrześniu 1989 r., dochrapał się stopnia podpułkownika.
Wcześniej zajmował się m.in. rozpracowywaniem Jacka Kuronia i Jarosława
Kaczyńskiego.
W momencie likwidacji SB i powołania UOP nie przeszedł weryfikacji.
Został jednak przyjęty do pracy w urzędzie m.in. dzięki rekomendacji... Jacka
Kuronia (przynajmniej według niektórych doniesień25). I tutaj nad jego
działaniami zawisa cień tajności źródeł. Wiemy, że po pierwszych w pełni
wolnych wyborach parlamentarnych z jesieni 1991 r. w MSW powstał
nieformalny, kilkuosobowy zespół z udziałem Lesiaka, który aż do połowy lat
dziewięćdziesiątych zajmował się nielegalną inwigilacją partii politycznych.
Układ sił w służbach specjalnych, połączonych licznymi więzami z dawnym
ustrojem, powodował, że interesowano się głównie prawą stroną sceny
politycznej, a nie lewicą, jak sugerował w przytaczanych powyżej słowach
Skoczylas. Lesiak – upraszczając – w III RP nierzadko rozpracowywał tych
samych ludzi, co w PRL.
Skandal wybuchł w momencie, kiedy na początku 1993 r. do mediów
przeniknęła informacja o istnieniu tajnej instrukcji nr 0015/92, wydanej
w październiku 1992 r. przez dyrektora Biura Analiz i Informacji UOP Piotra
Niemczyka (zarazem członka wspomnianego już nieformalnego zespołu).
Jakkolwiek pełna treść instrukcji pozostawała tajna, rozpowszechniła się
informacja, że dokument pozwalał na czynną inwigilację (włącznie
z pozyskiwaniem tajnych informatorów i działaniami dezintegrującymi) partii
uznawanych w UOP za „ekstremistyczne”, w tym Porozumienia Centrum, KPN,
PPS czy Ruchu dla Rzeczpospolitej. Na podstawie instrukcji powstał również
specjalny zespół kierowany przez Lesiaka, który miał rozwijać i kontynuować
działalność zainicjowaną po wyborach z 1991 r. Większość członków zespołu
niegdyś pracowała w SB. Cóż, fachowcy w swojej dziedzinie.
Wydawało się, że skandal szybko przycichnie. Ówczesny szef UOP,
Gromosław Czempiński, i szef MSW, Andrzej Milczanowski, gorąco
zaprzeczali, by dochodziło do rozpracowywania partii politycznych. Instrukcję
nr 0015/92 szybko wycofano, przez co Trybunał Konstytucyjny przestał
zajmować się tą sprawą. Sam Lesiak przekonywał, że instrukcja nie odnosiła się
do jego zespołu. Sprawy nie dało się jednak zamieść pod dywan: trup wypadł
z szafy (Lesiaka) w lipcu 1997 r., kiedy to w pokoju nr 1646 w siedzibie MSW
przy ul. Rakowieckiej, w obecności szefa UOP Andrzeja Kapkowskiego
i ministra koordynatora służb specjalnych Zbigniewa Siemiątkowskiego,
dokonano otwarcia owej szafy, w której Jan Lesiak (już pułkownik)
przechowywał kilkaset dokumentów wytworzonych przez jego zespół.
Nie sposób dziś w pełni wyjaśnić, dlaczego ówczesny postkomunistyczny
rząd zdecydował się na taką akcję. Oficjalnie tłumaczono, że ujawnienie akt
było reakcją na złożoną szefostwu UOP przez Lesiaka propozycję, by rozpocząć
rozpracowywanie i działania dezintegracyjne wobec konsolidującej się prawicy.
Oburzeni podobno przełożeni mieli kategorycznie się temu przeciwstawić.
Otwarcie szafy nastąpiło jednak dopiero kilka miesięcy po sugestii Lesiaka.
W mediach zastanawiano się także nad słowami samego pułkownika, według
którego decydujący okazał się nieudany werbunek agenta w jednym z banków,
który miał obsługiwać elitę SLD. Trudno wierzyć w szlachetne intencje UOP
i MSW, a zarazem w pełni ufać słowom Lesiaka i różnym pogłoskom. Kwestię
motywacji władz uznajmy za nierozstrzygniętą.
Większość materiałów z szafy Lesiaka po dziś dzień – mimo zmian rządów –
pozostaje niedostępna. Prowadzone w latach 1997–1999 śledztwo pozwala
jednak na dostrzeżenie kilku tropów. Pierwszy niekomunistyczny minister spraw
wewnętrznych Krzysztof Kozłowski zeznawał, że UOP nie prowadził czynnych
operacji wobec partii politycznych. Pragnął za to orientować się w ogólnej
sytuacji politycznej w kraju – dlatego też miało powstać Biuro Analiz
i Informacji, któremu zakazano prowadzenia działalności operacyjnej.
Kozłowski nie dodał jednak, że zespół Lesiaka był traktowany jak kontrwywiad
wewnętrzny, nie tylko podejmujący działania operacyjne, ale też pracujący nad
nietypowymi zadaniami, jak choćby... poszukiwanie córki marszałka Kerna.
Podczas umorzonego w 1999 r. śledztwa nie stwierdzono wielu faktów.
Przesłuchiwani oficerowie twierdzili, że Porozumienie Centrum nie budziło
większego zainteresowania zespołu, który skupiał się na rozpracowywaniu
przecieków z urzędów czy aferach gospodarczych z udziałem polityków.
Pośrednio potwierdzono jednak m.in. zainteresowanie Antonim Macierewiczem.
Więcej faktów udało się ustalić kilka lat później, po dojściu do władzy PiS,
w rozpoczętym w 2006 r. procesie przeciwko Janowi Lesiakowi. Co prawda –
wbrew zapowiedziom – nie ujawniono wszystkich materiałów z szafy, opinia
publiczna poznała jednak m.in. dwa dokumenty, z których niezbicie wynikało,
że zespół Lesiaka prowadził kombinacje operacyjne i dezintegracyjne przeciwko
partiom prawicy z wykorzystaniem tajnych współpracowników i metod
inspirowania prasy. Po kilku miesiącach sąd pierwszej instancji orzekł, że
zarzuty postawione Lesiakowi (chodziło głównie o przekraczanie uprawnień)
przedawniły się. Sąd oficjalnie uznał jednak, że pułkownik istotnie podejmował
działania dezintegracyjne wobec legalnych partii politycznych.
Dla nas ważniejsze jest co innego: otóż już w aktach z pierwszego
postępowania w sprawie zawartości szafy Lesiaka znalazły się informacje
dotyczące Marzeny Domaros.

Nie ulega wątpliwości, że Erotyczne immunitety uderzają przede wszystkim


właśnie w polityków prawicy. Pomijając lewicowe poglądy ich bohaterki, trzeba
zwrócić uwagę, że „Anastazja” niby opisuje „samców” różnych opcji, ale
najbardziej dostaje się właśnie konserwatystom. Jeszcze jaskrawiej widać to
w „twórczości” muzycznej Domaros. Reklamowane przed kolejnymi wyborami
parlamentarnymi piosenki uderzają już tylko i wyłącznie w liderów prawicy.
Ewidentnie stają się elementem kampanii mającej ich skompromitować.
Jest znamienne, że marszałek Andrzej Kern, główna ofiara książki Domaros
i Skoczylasa, był jednym z najważniejszych polityków Porozumienia Centrum,
ugrupowania założonego i kierowanego przez Jarosława Kaczyńskiego.
W szafie płk. Lesiaka odnaleziono wiele szczegółowych informacji dotyczących
życia politycznego, ale też prywatnego najważniejszych działaczy PC,
z Kaczyńskim włącznie. Funkcjonariusze UOP wiedzieli, ile lat ma jego kot, co
Kaczyński lubi przyrządzać do jedzenia i dlaczego się nie ożenił. Jednocześnie
PC było postrzegane jako jedno z głównych zagrożeń dla starego establishmentu
i części jego przywilejów, którym nie zaszkodziła zbytnio transformacja
ustrojowa. I tak pod koniec maja 1992 r. ugrupowanie to poparło projekt
uchwały lustracyjnej, a kilka dni później broniło rządu Jana Olszewskiego przed
„nocną zmianą”. Już po wybuchu afery z Erotycznymi immunitetami, 1 lutego
1993 r., partia wysunęła postulat dymisji prezydenta Lecha Wałęsy. Co jeszcze
bardziej istotne, 5 marca tego roku to właśnie Jarosław Kaczyński poinformował
o istnieniu tajnej instrukcji UOP nr 0015/92, a dwa tygodnie później to on
zreferował jej treść. Z oczywistych względów Porozumienie Centrum nie było
więc ulubieńcem „miłych chłopców z UOP”.
Nie jest też żadną tajemnicą, że pomysł na „wspomnienia” narodził się
w środowiskach związanych z postkomunistyczną lewicą. Rola Urbana i jego
tygodnika „Nie” co prawda nie jest jasna, niemniej to właśnie tam Domaros
skierowała swe pierwsze kroki. „Nie” zaangażowało się też w nagłaśnianie jej
historii. Również wydawnictwo BGW utrzymywało bliskie związki z politykami
dawnego systemu. Szef oficyny, Roman Górski, znany był z wypłacania
horrendalnych honorariów byłym tuzom PRL, którzy publikowali u niego swoje
mniej lub bardziej pokrętne memuary.
Zastanawiający jest jeszcze jeden wątek: czy rzeczywiście aura tandetnej
arystokratyczności i głęboki dekolt mogły wystarczyć Marzenie Domaros do
rozpoczęcia sejmowego (po)życia? Dziennikarz Mateusz Matyszkowicz wątpi
w taki scenariusz. Ścigana za oszustwa i kradzieże dziennikarka stażystka
z Gdańska, która przenika do Sejmu, rozsiewając absurdalne kłamstwa na swój
temat i posługując się amatorsko sfałszowanym dowodem? To wciąż brzmi dla
niego mało wiarygodnie. „Gdzie były służby”? – pyta, słusznie zauważając, że
ich zadaniem było przecież chronić polityków przed takimi „hrabiankami”.
Można dopowiedzieć, że służby miały chronić również na przykład przed
samozwańczymi konsulami, z czego wywiązywały się średnio. Skoro Czesław
Śliwa mógł samowolnie (choć krótko) działać w epoce późnego Gomułki, to
dlaczego Domaros nie mogła pozostawać bezkarna (też niedługo) w chaotycznej
epoce raczkującej III RP?
Szybkość kariery Anastazji P. pozwala na formułowanie przez niektórych
badaczy hipotezy o tym, że „hrabianka” przeniknęła do środowiska
parlamentarzystów na polecenie i dzięki pomocy służb. Taka wersja ma jednak
swoje słabe strony. Zakłada bowiem, że macki UOP sięgały naprawdę głęboko
i wyłowiły pannę Domaros jeszcze w Gdańsku lub tuż po przyjeździe do
Warszawy. Trudno byłoby w to uwierzyć, gdyby nie jeden wątek. I tutaj musimy
powrócić do porzuconej sprawy prywatnej alkowy Anastazji P.
Po otwarciu szafy Lesiaka wśród dokumentów odnaleziono informacje, które
miały pochodzić właśnie od Domaros. Materiały te nie są dostępne dla badaczy,
choć można zapoznać się z zeznaniami świadków. W rozpoczętym w 1997 r.
śledztwie starano się odpowiedzieć na pytanie, czy Anastazja P. działała na
polecenie służb, a ściślej: zespołu płk. Lesiaka. Nieznany z nazwiska oficer UOP
niejasno stwierdzał, że informacje dostarczała nie sama Domaros, lecz „jakaś
osoba związana z zespołem Lesiaka”26. Oficer nie potrafił odpowiedzieć na
pytanie, czy Anastazja świadomie uczestniczyła w przekazywaniu tych danych.
Z kolei prezes BGW, Roman Górski, przekonywał, że Domaros często mówiła
mu o swoich związkach z UOP; przekonywała, że dobrze zna niektórych
oficerów. Miała raz nawet zaaranżować w swoim mieszkaniu spotkanie
Górskiego z Gromosławem Czempińskim – ostatecznie nie doszło ono jednak do
skutku.
Śledczy nie ukrywali sceptycznego podejścia do zapewnień Domaros
referowanych przez Górskiego – i chyba słusznie. Sama Anastazja również
została wezwana na przesłuchanie. Przez chwilę znowu znalazła się w centrum
zainteresowania. Zachowawczo przekonywała jednak, że nigdy nie
współpracowała z UOP.
W 1998 r. prokuratura wystąpiła do Urzędu z oficjalnym zapytaniem, czy
Marzena Domaros była współpracownikiem lub pracownikiem tajnych służb.
Nie doczekała się odpowiedzi, co tylko podsycało plotki. Jeden z członków
sejmowej komisji służb specjalnych miał dowodzić, że w czasie swej sejmowej
kariery Anastazja spotykała się z niektórymi osobami w mieszkaniach
konspiracyjnych UOP. Urząd miał pokrywać część jej wydatków i płacić za
przejazdy. Podobno została wysłana do Gdańska z misją znalezienia materiałów
kompromitujących Mieczysława Wachowskiego, szarą eminencję gabinetu
Lecha Wałęsy. Nie sposób udowodnić tych rewelacji. We „wspomnieniach”
Domaros pojawia się jednak sprawa wyjazdu do Gdańska, gdzie wspomniany
wcześniej tajemniczy „biznesmen” miał obawiać się jej kontaktów właśnie
z UOP. Czyżby w tej opowiastce kryło się zatem ziarno prawdy?
W toczonym w latach 1997–1999 śledztwie pojawił się wątek, który być
może jest kluczem (wytrychem?) do wyjaśnienia całej sprawy. Roman Górski
w swych zeznaniach stwierdził bowiem, że Domaros mieszkała z oficerem UOP,
a on zapewniał jej ochronę. Sama Domaros rozwinęła ten wątek: twierdziła, że
żyła w związku z byłym, a nie czynnym funkcjonariuszem, który postanowił
wykorzystać romans z Marzeną i jej wiedzę do ponownego wkupienia się
w łaski Urzędu. Mężczyzna o inicjałach M.F. „napisał jakieś notatki i chciał,
żebym się pod nimi podpisała. Ale ja tego nie zrobiłam” – tłumaczyła pokrętnie
Anastazja27. Ta historia ma się zresztą nijak do opisów spotkań z Erotycznych
immunitetów.
Nie można wykluczyć, że to kolejna konfabulacja Domaros. Jednak fakt, że
wątek chłopaka z UOP i przekazywania tej służbie informacji pojawia się
w różnych źródłach, zdaje się wskazywać na jego autentyczność. Otwarte
pozostaje pytanie, jaki był rzeczywisty charakter kontaktów Domaros z tajnymi
służbami (zespołem Lesiaka?) oraz jakie wpływy i możliwości miał jej
ówczesny partner.
Czy zatem zyskaliśmy podstawę do stwierdzenia, że uderzenie w Andrzeja
Kerna rewelacjami Anastazji P. było elementem walki służb specjalnych, tak
mocno naznaczonych piętnem minionej epoki, z niechętnym im ugrupowaniem
politycznym? Na pewno Domaros mogła dostarczyć pretekstu, który UOP
wykorzystał. Brakuje jednak rozstrzygających dowodów. Na pewno związki
z UOP pasowałyby do psychiki Marzeny Domaros. Jej potrzeba zaistnienia, chęć
udowodnienia własnej wartości i próżność sprawiłyby, że gdyby funkcjonariusze
UOP pragnęli z nią współpracować, z chęcią by taką współpracę podjęła. Skoro
bawiła się w dziennikarkę, mogła również bawić się w szpiega. Pytanie, czy
UOP był taką współpracą serio zainteresowany. Bez odtajnienia wszystkich
materiałów nigdy się tego nie dowiemy.
Jako hipotezę można podać następujące wyjaśnienie: Domaros z własnej
inicjatywy wkręciła się do Sejmu i rozpoczęła życie Anastazji P., ale w pewnym
momencie jej potencjał zaczął być z oczywistych względów wykorzystywany
przez służby, bardzo wówczas aktywne w inwigilowaniu polityków, zwłaszcza
tych dążących do rozliczeń z komunistyczną przeszłością. Być może rację ma
zatem Jerzy Skoczylas, gdy mówi: „Udział UOP-u w tym wszystkim? Pewnie
coś chciał ugrać, ale nie wierzę, że to zaplanował”28. Nie da się jednak
całkowicie wykluczyć skrajnej wersji, która zakłada, że Domaros została
zwerbowana jeszcze w Gdańsku i wysłana z wiadomą misją do Warszawy.
Uznaję ją jednak za o wiele mniej prawdopodobną.

Co zatem kryje się w matrioszce, którą jest postać Marzeny Domaros? Dla
prawicowych publicystów to prostytutka pracująca dla służb. Bronisław
Wildstein dodaje, że Erotyczne immunitety to opis „doświadczeń prostytutki
występującej pod pseudonimem Anastazja Potocka”. Wspomnienia te
„skutecznie zużyte zostały przeciw przeciwnikom politycznym (głównie
prawicy, ale nie tylko) naczelnego «Nie»”29. Wypowiedzi publicystów
lewicowych (np. cytowanego już Urbana) tak naprawdę nie różnią się w ocenie
zachowania Domaros, choć zaprzeczają hipotezom o jej związkach z UOP czy
„Nie”.
Już w 1993 r. Włodzimierz Kalicki przekonywał w „Gazecie Wyborczej”, że
Marzena była produktem swej epoki: „w normalnych czasach dostałaby od
rektora w akademiku pokój dla samotnej matki i wyżywałaby się co najwyżej
w akademickim radiowęźle. W naszych niezbyt normalnych czasach, gdy
kwalifikacje kierownika klubu lub organizatora studenckich rajdów wystarczają,
by kierować partiami politycznymi, grzać ławy poselskie i zza rządowych biurek
przebudowywać kraj, Marzena-Anastazja miast gwiazdą akademika została
hrabiną, francuską korespondentką i heroiną sejmu”30. Heroiną i afrodyzjakiem.
Zostawmy jednak na chwilę zagadkę, czy mamy do czynienia z ambitną
dziewczyną z prowincji, sejmową kurtyzaną, czy agentką UOP. Przyjrzyjmy się
osobowości Anastazji. Doprawdy nie sposób znaleźć tu wielu pozytywów, choć
oczywiście bardzo ostrożnie powinno się oceniać drugiego człowieka. Biografia
Domaros skłania jednak do stwierdzenia, że była nieczułą, egoistyczną,
spragnioną sławy oszustką, wykorzystującą swoje ciało do odnoszenia różnych
korzyści. Można zrozumieć, że chciała się wyrwać z prowincji, być kimś
ważnym, znanym, bogatym. Kimś innym, niż była w rzeczywistości. Szła
jednak – jak inni bohaterowie tej książki – na skróty. Nie wahała się kraść,
oszukiwać. Porzuciła córkę, by prowadzić bogate „życie towarzyskie
i uczuciowe” w Warszawie.
To prawda: nie każdej fałszywej dziennikarce udaje się sprzedać 400 tys.
egzemplarzy książki, której nawet nie napisała, a w której – jak przyznaje
rzeczywisty autor – znajdują się prawie same „bzdety”. Marzena Domaros
została celebrytką, zanim to stało się modne.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
ohater tej opowieści sztukę wkładania kolejnych masek opanował do
B perfekcji. Jako Eligiusz Naszkowski był działaczem opozycji,
piastował kierownicze stanowisko w „Solidarności”. Pracował jako
prowincjonalny nauczyciel, instruktor w domu kultury. Jako „Grażyna”
współpracował z SB, a potem, jako Karol Wolski, był oficerem elitarnego
Biura Studiów MSW i wywiadu PRL. W końcu uciekł z kraju, by przejść na
stronę Amerykanów. W każdej roli dawał z siebie wszystko. Najciekawsze,
że właściwie nie wiadomo, która z tych masek była jego prawdziwą twarzą.
Pewne jest jedno: Naszkowski za wszelką cenę chciał zaistnieć, wybić się
ponad przeciętność, a drogę do tego celu widział w oszukiwaniu wszystkich
dookoła. Od działaczy opozycji po kierownictwo Służby Bezpieczeństwa.
A może i Amerykanów. Osiągnął na tym polu niemało. Jak to możliwe,
skoro był tylko pozbawionym finezji konfabulantem i średnio uzdolnionym
fantastą?

Był początek kwietnia 2006 r. Zbliżały się święta wielkanocne. Do rzędu


taksówek stojących przed dworcem PKP w Pile zbliżył się 50-letni, elegancko
ubrany mężczyzna. Niósł nesesery, torbę na laptopa. Towarzyszyła mu kobieta.
Wsiedli do pierwszego pojazdu.
– Dzień dobry – odezwał się zdawkowo mężczyzna.
Kierowca przyglądał się przez chwilę klientowi.
– To pan? – zapytał z niedowierzaniem.
– To jeszcze mnie w Pile ludzie pamiętają? – Pasażer zareagował
z uśmiechem, a po chwili dodał: – Poproszę na Jadwiżyn.
Podczas krótkiej drogi mężczyzna mówił niewiele. Zdradził tylko, że
obecnie mieszka we Francji. Kiedy wysiadał, dał kierowcy dodatkowo dziesięć
dolarów. Za to, że go rozpoznał.
Tak się złożyło, że taksówkarz ponad 35 lat wcześniej miał kolegę, który
woził szefa pilskiej SB. „Bywało – przekonywał później lokalnego
dziennikarza – że kolega woził Naszkowskiego służbowym samochodem do
Warszawy. Ja osobiście nie zapomnę jednego widoku: przejeżdżałem kiedyś
koło komendy wojewódzkiej MO, nagle z budynku wybiega Naszkowski,
zatrzymuje mnie, każe się gdzieś zawieźć. Wtedy mi podpadł”1.
Słowa kierowcy budzą pewne wątpliwości. Ostentacyjne podkreślanie
kontaktów z szefem SB i wyjazdy do Warszawy brzmią mało przekonująco. Ale
sam fakt spotkania po latach – niekoniecznie. Zresztą w kolejnych
przedświątecznych dniach Naszkowskiego miał widzieć jeszcze jeden
taksówkarz.

Minęły prawie trzy lata. 7 lutego 2009 r. pewien starszy już mężczyzna wszedł
właśnie do budynku dworca PKP w Pile. Śpieszył się na pociąg do Poznania.
Nagle, tuż po tym jak wszedł na górę schodami z tunelu, dostrzegł dziwnie
znajomą postać.
– Eligiusz, to ty? – zapytał niepewnie.
– Przepraszam – odpowiedział zmieszany przechodzień i czym prędzej
zszedł do tunelu, taszcząc dwie walizki.
Mężczyzna nie był pewien, czy się nie pomylił. Ostatni raz widział
Naszkowskiego co najmniej 35 lat wcześniej. Pracowali razem w Szkole
Podstawowej nr 4 im. Mikołaja Kopernika. „Tylko od czasu do czasu czytałem
o nim w gazetach – opowiadał lokalnym mediom mężczyzna – ale nie zmienił
się tak bardzo, bym go nie poznał”2.
Tym razem jednak taksówkarze nie mogli sobie przypomnieć pasażera
odpowiadającego rysopisowi tajemniczego podróżnego.

Podstawowe informacje dotyczące Naszkowskiego zdołał już ustalić dr


Grzegorz Majchrzak z IPN. Nie znaczy to, że wszystko o tajemniczym agencie
wiemy. Eligiusz Romuald Naszkowski, syn Aleksandry i Czesława, urodził się
na początku lutego 1956 r. w Sierakowie Wielkopolskim niedaleko
Międzychodu. Miał dwóch młodszych braci. Ciekawe, skąd wziął się pomysł na
oryginalne imię chłopca. Nosił je przecież słynny zabójca pierwszego
prezydenta II RP, Gabriela Narutowicza.
Nie wiadomo jednak nic na temat tego, by ojciec Eligiusza, Czesław,
urodzony w 1928 r., sprzyjał środowiskom endeckim i chciał uczcić pamięć
rozstrzelanego w 1923 r. na stokach Cytadeli Eligiusza Niewiadomskiego. Pod
koniec wojny, jako nastoletni chłopak, Czesław został za to żołnierzem Armii
Krajowej, a po zakończeniu wojny w konspiracyjnym Zrzeszeniu Wolność
i Niezawisłość kontynuował przez pewien czas walkę z instalowanymi przez
Rosjan władzami komunistycznymi. Nosił pseudonim „Józek” i ukrywał się
w lasach.
Po ogłoszeniu amnestii postanowił się ujawnić w kwietniu 1947 r. Dwa lata
później 21-letni Czesław podzielił los większości partyzantów, którzy uwierzyli
w dobre intencje władz: został aresztowany i skazany na 12 lat pozbawienia
wolności. Opuścił więzienie dzięki odwilży, a zaraz potem wziął ślub z 20-letnią
Aleksandrą. Wkrótce urodził się Eligiusz.
Czesław nie dał jednak o sobie zapomnieć organom ścigania: między 1956
a 1976 r. był siedmiokrotnie skazywany na więzienie (od 6 miesięcy do
2,5 roku), m.in. za kradzieże, uszkodzenie ciała (nie swojego, rzecz jasna)
i zniewagę urzędnika. Niewątpliwie miał krewki charakter. W drugiej połowie
lat siedemdziesiątych przeszedł jednak na rentę i wyraźnie się uspokoił. Dorabiał
w piekarni jako robotnik fizyczny. W tych latach Aleksandra zajmowała się
gospodarstwem domowym i wychowywaniem dzieci. W domu z pewnością się
nie przelewało.
Naszkowski junior po części odziedziczył niepokorną naturę seniora.
W 1969 r. jako 13-letni wyrostek włamał się w rodzinnej Pile do samochodu
marki Volkswagen i ukradł różne przedmioty o wartości około 900 złotych
(równowartość 100 kg szynki lub odkurzacza). Został złapany, ale sprawę
umorzono. Próbował później ukrywać te niewygodne fakty dotyczące własnych
oraz ojcowskich zatargów z prawem. Całkiem skutecznie. Na kradzieży już
więcej go nie przyłapano.
Być może imię Eligiusz było po prostu wyrazem ambicji rodziny i chęci
wyróżnienia chłopca spośród rówieśników. Jeden z jego braci otrzymał równie
oryginalne imię: Wenancjusz (drugi z braci był bardziej zwyczajnym
Arkadiuszem). Czesław i Aleksandra, którym los nie pozwolił na zdobycie
wykształcenia, pragnęli innego życia dla swoich dzieci. Wysokimi ambicjami
kierował się na pewno też sam Eligiusz. Po ukończeniu szkoły podstawowej
w 1971 r. i liceum w Pile w maju 1975 r. postanowił pójść na studia.
Rok wcześniej doszło do wydarzenia, które po latach wzbudziło wielką
ciekawość SB: do mieszkania państwa Naszkowskich przybył z wizytą, wraz
z małżonką, Joachim Kannengiesser – działacz partii chadeckiej i członek senatu
Berlina Zachodniego. Obie rodziny poznały się przypadkowo rok wcześniej,
kiedy niemieckie małżeństwo bawiło w Pile w ramach turystycznej eskapady
i szukało noclegu. Trafili do Naszkowskich. Na tyle miło wspominali ten pobyt,
że rok później przybyli do Piły ponownie. Przyjechali znów w 1975 lub 1976 r.,
tym razem w towarzystwie córki. W ramach rewanżu Kannengiesserowie
dwukrotnie gościli najstarszego syna Naszkowskich, Eligiusza, u siebie: ponad
dwa tygodnie w 1976 i 10 dni w 1979 r. Finansowali też jego przejazd do RFN
w czasie tego drugiego pobytu.
Na miejsce studiów Naszkowski wybrał niedaleki Poznań i Wydział Nauk
Politycznych (jego bracia wybiorą później studia muzyczne i historyczne). Zdał
egzaminy i w październiku 1975 r. rozpoczął naukę. Zamieszkał w domu
studenckim Jowita. W odróżnieniu od tradycyjnych kierunków
humanistycznych, jak historia czy polonistyka, politologia była dopiero
wprowadzana do systemu akademickiego w PRL. Stąd i nasycenie ideologiczne
tych studiów było z reguły ponadprzeciętne. Co ciekawe, jedne z zajęć, na które
uczęszczał Naszkowski, poświęcone były technikom manipulacji. Być może to
one najbardziej przydały mu się w późniejszym życiu.
Niewątpliwie Eligiusz uczył się dobrze. Mógł wybrać indywidualny tok
nauczania i w 1979 r. uzyskał tytuł magistra, broniąc pracy poświęconej
zagadnieniu „wodzostwa w faszyzmie niemieckim”. Prawdopodobnie nie był
jednak osobą lubianą w studenckim towarzystwie. Choć dość wysoki blondyn
o słowiańskiej, nieco szerokiej twarzy i zielonych oczach robił na pierwszy rzut
oka przyjemne wrażenie, przy bliższym poznaniu raczej tracił, niż zyskiwał. Jak
donosiła na początku lutego 1980 r. SB, „dał się poznać jako człowiek
o wybujałych ambicjach, bezwzględny w dążeniu do obranego celu. Był bardzo
nielubiany przez kolegów za egoizm i chęć wywyższania się spośród ogółu”3.
Uważano go (przynajmniej według MSW) za osobę „kontrowersyjną
i dwulicową”, a nawet „niezrównoważoną psychicznie”, bezpardonowo
traktującą nawet najbliższych. A przy tym przekonaną o własnej wyjątkowości.
Niewykluczone, że opinia była przesadzona. Sama chęć górowania nad
otoczeniem może przecież cechować uzdolnionych liderów. W przypadku
Naszkowskiego tak chyba jednak nie było. To, co osiągnął, wynikało bardziej
z owej bezwzględności, uporu, braku oporów etycznych i nielojalności wobec
bliskich i współpracowników, a nie z wybitnych zdolności. Znowu wypada
powtórzyć słowa padające w praktycznie każdym z rozdziałów tej książki – tak
jak inni, Naszkowski za wszelką cenę chciał się wyrwać z więzów
środowiskowych, prowincjonalnych i ograniczających możliwości rozwoju czy
też prowadzenia takiego życia, jakie sobie wymarzył. To marzenie mogło mieć
zresztą bardzo przyziemny, finansowy wymiar. Przemożna chęć łączyła się –
świadomie czy nie – z pragnieniem udawania kogoś innego. Taka maska, jeśli
działała na otoczenie, służyła podbudowie własnego ego i była narzędziem
pomagającym wybić się ponad przeciętność.

Już podczas studiów Naszkowski rozwinął swą technikę budowania czegoś na


niczym, którą będzie stosował przez całe życie, wprowadzając w zakłopotanie
nie tylko swoje ówczesne otoczenie, ale i badaczy dzisiaj. W materiałach SB
można znaleźć informację, że na studiach „działał, względnie sympatyzował
z SKS”, czyli Studenckim Komitetem Solidarności – niezależną strukturą
tworzoną w różnych miejscach Polski w reakcji na śmierć krakowskiego
studenta Stanisława Pyjasa w 1977 r. Ponadto „czynnie uczestniczył
w działalności duszpasterstwa akademickiego”. Mieszkając w popularnym
akademiku, musiał, chcąc nie chcąc, zetknąć się z tymi środowiskami.
Inaczej uważali niektórzy jego koledzy i koleżanki ze studiów,
podejrzewając, że był współpracownikiem SB. Sam zresztą miał to sugerować
i powoływać się na bliżej nieokreślone kontakty. Dawał również do
zrozumienia, że ma jakąś ważną rolę do odegrania na uczelni. Manewr ten
będzie stosował jeszcze później w relacjach z funkcjonariuszami SB, a do
pewnego stopnia i z kolegami z „Solidarności”. Zapewne również
z Amerykanami z CIA. Oto właśnie klasyczne dla niejednego oszusta
budowanie wokół siebie aury tajemniczości i władzy. Budowanie nawet nie na
piasku, lecz w powietrzu.
Kontakty Naszkowskiego z SKS czy duszpasterstwem miały zapewne – choć
sam sugerował inaczej – niewinny charakter. Eligiusz chciał być zawsze tam,
gdzie coś się działo. Obie struktury były popularne wśród studentów, a ambitny
chłopak szukał możliwości zaistnienia. Jeśli jednak skłonność do konfabulacji
w przyszłości miała bardzo owocnie zaprocentować, teraz obróciła się przeciw
niemu.
Świeżo upieczony magister politologii postanowił bowiem zostać agentem
bezpieki. Nie miał ciekawych perspektyw zawodowych w prowincjonalnej Pile.
Już podczas studiów rozglądał się za interesującymi ofertami zawodowymi, ale
nic nie znalazł. Myślał nad pracą doktorską i rozważał związanie się
z Instytutem Zachodnim w Poznaniu, ale takie życie nie gwarantowało
satysfakcji na gruncie materialnym. Frustrację musiały pogłębiać nieudane
próby wkradzenia się w łaski SB. Starania Naszkowskiego z tego okresu to dość
rzadki przypadek ochotnika, którego służby nie chciały. Przeważnie to SB –
szantażem, prośbą czy groźbą – wyznaczała na „ochotników” osoby, które
uznała za przydatne. Z Eligiuszem był ten problem, że za dużo gadał –
rozsiewane przez niego samego plotki o współpracy z bezpieką wzbudzały
w oficerach podejrzliwość i ostrożność. Na zasadzie sprzężenia zwrotnego
służyły z kolei Naszkowskiemu do rekompensowania sobie nieudanych prób
nawiązania współpracy.
A Eligiusz naprawdę chciał współpracować. Prawdopodobnie do pierwszego
bezpośredniego kontaktu doszło w marcu 1979 r., jeszcze w czasie studiów.
Naszkowski, który właśnie wrócił z pobytu RFN (przebywał tam w gościnie
u wspomnianej rodziny Kannengiesserów), z własnej woli zgłosił się do pilskiej
KW MO, pragnąć podziękować za wydanie paszportu. Szczególnie nie
indagowany, spontanicznie zaczął opowiadać o nawiązanych znajomościach
z obcokrajowcami – nie tylko spotkanymi w Niemczech, ale też tymi, których
poznał w Polsce. Doniósł ponadto na kolegę ze studiów, Janusza
Szydłowskiego, który miał handlować dolarami „na wielką skalę”. Niesiony
swymi własnymi słowami, Eligiusz chełpił się rzekomymi kontaktami z jakimś
oficerem poznańskiej SB noszącym imię Cezary, z którym miał rozmawiać
właśnie o dolarowym podziemiu. Jeszcze nieraz wróci do tej metody
podkreślania swych tajemniczych kontaktów z wpływowymi osobami. Na
koniec obiecał, że przyniesie na kolejne spotkanie listy, które przywiózł z RFN.
Tak też zrobił kilka dni później, kiedy to pokazał małomównym
funkcjonariuszom dwa otwarte listy. Jak pokrętnie się tłumaczył, były na tyle
lekko zaklejone, że same się otworzyły, więc je przeczytał. W odpowiedzi
esbecy umówili się na kolejne spotkanie.
Doszło do niego w samym końcu marca. Specjaliści z Wydziału
T (Technicznego) KW MO w Poznaniu, specjalnie zamówieni na tę okazję,
zadbali o to, by zostało nagrane. Warto przeanalizować słowa, jakie wtedy
wypowiedział Naszkowski. Być może były – w pewnym sensie – bardziej
szczere niż zwykle. Eligiusz wprost stwierdził, że chciałby pracować
w „arystokracji milicji”, czyli Służbie Bezpieczeństwa. Na chwilę puszczając
wodze fantazji, znów powoływał się na jakieś kontakty z oficerami, a nawet
z samym szefem SB w Poznaniu. Relacjonował rzekome nastroje poznańskich
funkcjonariuszy: „są zawiedzeni, narzekają, że stoją na baczność, narzekają na
szefów, narzekają na to, że byli przyzwyczajeni do postępowania racjonalnego,
a tymczasem wszystko jest na rozkaz, często jest bezmyślna robota”. Ten opis
pasuje praktycznie do każdej firmy.
Takie nastroje bynajmniej nie zniechęcały samego Naszkowskiego.
Przekonywał, że jest to praca ​jego marzeń. Wyjątkowo szczerze przyznawał:
„Sądzę, że na tym odcinku czeka mnie awans”. „Lubię być dostrzegany –
dodawał – lubię być nagradzany, niekoniecznie w formie materialnej. Lubię to,
że ktoś mi ufa”. W kontekście jego przyszłej działalności jako tajnego
współpracownika, a potem defektora, brzmi to wręcz złowieszczo. Najwyraźniej
Naszkowski najbardziej lubił nie tyle zaufanie zdobywać, ile je wykorzystywać,
upajając się poczuciem, że wie coś, czego nie wie „ofiara”.
Potem padły być może najbardziej znamienne słowa. W odpowiedzi na
pytanie zachowujących dystans funkcjonariuszy, dlaczego tak bardzo chce
związać się z SB, Naszkowski wypalił: „Bo chcę zyskać wasze zaufanie
i pracować dla CIA. A tak naprawdę to bardzo śmieszne pytanie, ja chcę w tym
robić, rozumie pan, ja chcę to robić”. Które zdanie jest żartem, a które prawdą?
Z czasem okazało się, że Naszkowski w pełni zrealizował obie te zapowiedzi.

Równolegle do tych pierwszych kontaktów, w kwietniu 1979 r., Eligiusz został


wezwany na rozmowę operacyjną z powodu naruszenia przepisów
paszportowych: jak wiemy, miesiąc wcześniej wyjechał do RFN, ale w KW MO
w Pile ustalono, że miał pozwolenie tylko na odwiedzenie Berlina Zachodniego.
W pilskiej SB zastanawiano się, czy go przy tej okazji nie zwerbować. Dlatego
przed rozmową, wziąwszy pod uwagę dotychczasowe spotkania, wszczęto
standardową procedurę tzw. opracowania kandydata na tajnego
współpracownika. Argumentowano, że kontakty nawiązane w zachodnich
Niemczech mogą się okazać pożyteczne dla wywiadu PRL.
Pokaz godny prymusa z pierwszej ławki, jaki urządzał podekscytowany
Naszkowski podczas tych pierwszych kontaktów z SB w marcu i kwietniu,
ostatecznie odstraszył jednak pełnych dystansu funkcjonariuszy. Jak
argumentowali, „Wykazywał znaczne podniecenie. Z jego zachowania wynikało
również, że posiada szereg informacji z zakresu naszej pracy [...]. Był też
podniecony możliwością udzielania nam pomocy oraz wykonywania
określonych zadań”. Chełpił się, że będzie bardziej skuteczny niż Andrzej
Czechowicz – słynny polski szpieg, który infiltrował dziesięć lat wcześniej
siedzibę Radia Wolna Europa.
Chyba nic nie może bardziej zniechęcić oficerów służby specjalnej niż zbyt
gorliwy ochotnik. Po głębszym zastanowieniu jego rewelacje z kolejnych
spotkań budziły więcej wątpliwości niż nadziei. Niech za ocenę kandydata
posłuży fragment pisma KW MO w Pile z początku 1980 r.: „N.E. jest
niezrównoważony psychicznie o skłonnościach [do] manii wielkościowej”. Nic
dodać, nic ująć. Przez pewien czas nie zamykano jednak sprawy. Z urzędniczego
rozpędu zastanawiano się nad werbunkiem Eligiusza na zasadzie
„współobywatelskiej odpowiedzialności” i ze względu na „uczucia
patriotyczne”. Opracowanie kandydata ostatecznie zamknięto akurat
w momencie, kiedy w Polsce wybuchła „Solidarność”. W uzasadnieniu wniosku
o zakończenie sprawy stwierdzono, że Naszkowski był nieszczery w kontaktach
z SB, a wiele z jego słów było „prawdopodobnie rezultatem [...] wybujałej
fantazji”. Podejrzewano go o kontakty z SKS, przemyt drugoobiegowej
literatury na Zachód (chodziło o twórczość Stanisława Barańczaka
i oświadczenia SKS) i przywiezienie do Poznania paryskiej „Kultury”.
Kuriozalny był fakt, że dowiedziano się o tym... od samego Naszkowskiego,
który bez oporów opowiadał o wszystkim. Nie ukrywał swych kontaktów
z Kannengiesserami, wyjazdów na Zachód. Jego słowa obróciły się tym razem
przeciw niemu – choć, jak się okazało, tylko do czasu. Jednym z nielicznych
„autorskich” ustaleń Wydziału II KW MO w Poznaniu było odkrycie „złej”
biografii ojca Eligiusza, Czesława: jego działalności w podziemiu i późniejszych
wyroków. Ciekawe, że w tych materiałach nigdzie w sposób wyraźny nie jest
rozważana ewentualność współpracy Eligiusza z obcym wywiadem. Nieraz
w SB poważnie podchodzono do zagrożenia, na jakie mógł narazić służby
podstawiony przez wrogi wywiad ochotnik. W tym przypadku tak nie było.
Może konfabulacje Naszkowskiego były zbyt prymitywne, a może
funkcjonariuszom pilskiej SB zabrakło wyobraźni? Dlaczego jednak
zlekceważono tak oczywiste fakty, jak chociażby kontakty z Kannengiesserem?
Sam Naszkowski nie był świadomy tych ocen i działań SB wokół swojej
osoby. Pewnie dziwił się i frustrował faktem, że jego oferta z wiosny 1979 r. nie
przełożyła się na konkretne decyzje. Obronił pracę magisterską i z niepokojem
patrzył w przyszłość. Mijały miesiące, nic się nie działo. Skoro nie udało się
w Pile, może warto spróbować bezpośrednio w Poznaniu? W grudniu 1979 r.
Naszkowski po prostu złożył tam podanie o przyjęcie do służby. „Chciałbym –
o ile będzie to możliwe – połączyć pracę w SB z dalszym badaniem zagadnień
organizacji i funkcjonowania systemów politycznych RFN i jego
ukoronowaniem w postaci dysertacji doktorskiej” – tłumaczył. Nie zamierzał
więc rezygnować z ambicji naukowych – chęć łapania dwóch srok za ogon to
również jego znak rozpoznawczy. Być może uznał przy tym, że specjalizacja
„na odcinku” niemieckim wyda się atrakcyjna. Podanie zostało jednak
odrzucone.
Zniechęcony, próbował zatrudnić się jako lektor KW PZPR w Pile, ale nie
był członkiem partii, więc jego podanie i tu rozpatrzono negatywnie. Na krótko
związał się z Instytutem Nauk Ekonomicznych i Społecznych Politechniki
Poznańskiej, wyjechał nawet pod koniec maja 1980 r. na trzy tygodnie do RFN
w celu zebrania materiałów do doktoratu, szybko jednak został zwolniony
z uczelni ze względu na lekceważenie obowiązków, a także arogancję wobec
kolegów i przełożonych.
Do pracy się nie przykładał, bo najpewniej liczył, że kolejna próba wejścia
w szeregi SB zakończy się powodzeniem. Niestrudzony (i coraz bardziej
zdesperowany) Naszkowski w czerwcu 1980 r. złożył nowe podanie – tym
razem wybrał mniej atrakcyjnego, ale potencjalnie łatwiejszego do przekonania
adresata: ponownie KW MO w Pile. Czy prowincjonalna bezpieka, która
wcześniej nie zdecydowała się na werbunek, mogła teraz pogardzić
absolwentem politologii z UAM? Pełen nadziei Eligiusz przekonywał
w podaniu, że bardzo dokładnie przemyślał decyzję o pracy w „organach
ścigania” i jest do niej „w pełni przygotowany”. Nie zdając sobie sprawy
z negatywnych opinii na swój temat, z pewnością przyjął kolejną odmowę ze
zdumieniem i niedowierzaniem.
Z poczuciem porażki, spaliwszy mosty w Poznaniu, przyjął wreszcie
w sierpniu 1980 r. ofertę pracy nauczyciela historii w miejscowej podstawówce.
I być może na zawsze pozostałby sfrustrowanym, prowincjonalnym
pedagogiem, gdyby nagle nie pojawiła się „Solidarność”.
Niespodziewane narodziny masowego fenomenu społecznego, jakim okazał się
ruch solidarnościowy, otworzyły zupełnie nowe perspektywy. Przyniosły
nadzieję nie tylko ludziom spragnionym wolności, ale i ambitnym jednostkom
żądnym sławy. „Solidarność” nieoczekiwanie dała też Naszkowskiemu drugą
szansę na nawiązanie współpracy z SB. W pełni ją wykorzystał.
W sierpniu i wrześniu 1980 r. droga do kariery w służbach wydawała się tak
daleka, jak nigdy dotąd. Pilska bezpieka zamknęła sprawę kandydata na TW,
a Eligiusz zwietrzył szansę awansu w tworzących się na gorąco strukturach
„Solidarności” w Pile. Od razu zapisał się do związku. Wygadany, pewny siebie
nauczyciel, magister z Poznania, chwalący się kontaktami z SKS i bliżej
nieokreślonymi znajomościami w NSZZ, stał na dobrej pozycji. W dodatku nie
miał większych oporów, by tę pozycję wszelkimi dostępnymi środkami
umacniać. Łatwo zyskiwał zwolenników, bez skrępowania wygłaszając
radykalne hasła i postulaty. Zaczął być uważany w MSW za ekstremistę
i demagoga – i akurat w tych sądach było dużo racji.
Nie licząc się z konsekwencjami, Naszkowski był gotowy wygłosić tyradę
na każdy temat, byle tylko zyskać poklask i uznanie. Podważając oficjalną linię
„Solidarności”, atakował bezpośrednio PZPR, a nawet sowiecką Rosję. Na
przykład 15 listopada 1980 r. na zebraniu dla nauczycieli ze Złotowa
wykrzykiwał: „Partia to banda złodziei i oszustów!”. Wołał, że „Solidarność”
może żądać, czego chce, bo ma dużą siłę. W reakcji na krytykę przemówienia ze
strony jednego z nauczycieli bez wahania stwierdził, że adwersarz był
otumaniony socjalistyczną propagandą. 17 listopada, na spotkaniu z władzami
miasta Wałcz, stwierdził, że traktuje PZPR tak, jak np. Szkolny Związek
Sportowy. Trzy dni później, podczas plenum Międzyzakładowego Komitetu
Założycielskiego (MKZ) orzekł, że w rządzie „więksi złodzieje biją
mniejszych”, a 24 listopada powiedział na zebraniu Komisji Zakładowej „S”
w Czarnkowie, że trzeba powyrzucać „starych pierdzieli” – dyrektorów. Z kolei
w czasie spotkania w jednym z pilskim zakładów, 27 listopada, wykrzykiwał:
„Wzmacniajmy się, a później strzelajmy do ludzi!”. Określił też władze PRL
mianem złodziei i kazał wyrzucać legitymacje starych związków zawodowych
do kanałów. Dwa dni później zażądał od nauczycieli z Wielunia, wskazując na
portret Lenina: „Weźcie tego bolszewika i wyrzućcie na mróz!”.
1 grudnia na spotkaniu założycielskim KZ „S” w pilskim ZUS wygłosił
jedną ze swych najbardziej znanych maksym: stwierdził, że na najbliższym
plenum PZPR spodziewa się „strzelaniny i spadania ze stołków”. Z kolei
funkcjonariuszy resortu nazwał „psami gończymi rządu i klakierami”. „Ludzie
w MO są pozbawieni inteligencji i nie można z nimi rozmawiać” – stwierdzał.
A Naszkowski przecież tak bardzo próbował – można by dodać. Tymi słowami
odgrywał się zapewne za nieudane starania o zatrudnienie w SB. W podobnym
tonie wypowiadał się na początku 1981 r., np. na plenarnym posiedzeniu
pilskiego MKZ w styczniu tego roku mówił o goebbelsowskiej propagandzie
władz. 5 lutego (pięć dni przed zwerbowaniem) na tym samym forum zapewniał:
„Jako 35-milionowy naród jesteśmy w stanie w każdej chwili wywalczyć sobie
niepodległość”. Państwowe media określił mianem „środków masowego
rażenia”, co – trzeba przyznać – jest dość chwytliwe. Trzy dni wcześniej w hucie
szkła w Ujściu oświadczył, że system kartkowy to „program zagłodzenia
narodu”. Jeszcze parę dni wcześniej na spotkaniu z mieszkańcami Węgrowca
chełpliwie zapewniał, że Polska może zatrzymać ZSRR gołymi rękami.
Już jako tajny współpracownik SB (o czym za chwilę) w lipcu ukuł nowe
powiedzenie: na pytanie, co sądzi o Stanisławie Kani, wypalił: „Jeżeli chcecie
zobaczyć klauna, to idźcie do cyrku”. 1 sierpnia, podczas spotkania pilskiej „S”
z Andrzejem Gwiazdą, uznał, że „nasza partia i propaganda komunistyczna są
podobne do propagandy faszystowskiej”. Tydzień później na podobnym
spotkaniu z Janem Lityńskim przekonywał, że „wprowadzenie stanu
wyjątkowego będzie początkiem wojny domowej”, a „ustrój komunistyczny jest
cichym kolonializmem”.
Oprócz wygłaszania efektownych bon motów podejmował też konkretne
działania. Pewnego razu na lekcji historii przeczytał wiersze Miłosza
i fragmenty innych „antysocjalistycznych” dzieł. Namawiał dyrektorów pilskich
szkół do wywieszania flag na znak poparcia protestów nauczycieli w Gdańsku.
Silnie lobbował też za społeczną akcją przekazania ukończonego właśnie
nowego budynku KW MO w Pile na potrzeby służby zdrowia. W tej sprawie
jego zapędy musiała nawet temperować Krajowa Komisja Porozumiewawcza
„Solidarności”. Po tym jak podjął współpracę z SB, w swym opozycyjnym
wcieleniu doprowadził do przyjęcia 27 marca 1981 r. uchwały potępiającej
„prowokację bydgoską”. Być może na skutek instrukcji SB zaczął jednak
później pokazywać łagodniejsze oblicze, np. doprowadził w lipcu do
załagodzenia konfliktów w Wałczu, co spowodowało oburzenie części bardziej
krewkich działaczy.
Pozując przez długi czas na jastrzębia, szybko awansował – mimo młodego
przecież wieku. Już we wrześniu 1980 r. został przewodniczącym komisji koła
„Solidarności” przy szkole podstawowej nr 4. W listopadzie został na krótko
wiceprzewodniczącym, a potem pełniącym obowiązki przewodniczącego
Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” w Pile.
Wkrótce, jeszcze w grudniu 1980 r., został pełnoprawnym przewodniczącym
Zarządu Regionu Pilskiego. Funkcję tę sprawował aż do wprowadzenia stanu
wojennego. W tym samym czasie włączono go ponadto w skład Krajowej
Komisji Porozumiewawczej (KKP). W kolejnych miesiącach jeszcze zyskiwał
na znaczeniu w skali ogólnokrajowej i regionalnej. W styczniu 1981 r. stanął na
czele Komisji Zakładowej Pracowników Oświaty i Wychowania
w województwie pilskim. W marcu brał udział w Wojewódzkim Zjeździe
Delegatów „Solidarności”. Dwa miesiące później został przewodniczącym
Komisji ds. Interwencji przy KKP.
Wrzesień i październik 1981 r. to szczytowy moment solidarnościowej
kariery Naszkowskiego: jest przewodniczącym Zarządu Regionu Pilskiego
„Solidarności”, delegatem na I Krajowy Zjazd Delegatów w Gdańsku,
członkiem najważniejszej centralnej organizacji związku – Komisji Krajowej
(KK). Podczas zjazdu bierze udział w pracach Komisji Programowej, w KK zaś
zostaje pełnomocnikiem ds. rencistów i emerytów. Należy do szerokiego grona
kierownictwa NSZZ „Solidarność”. Wbrew informacjom MSW nie wyjeżdża
jednak z delegacją „Solidarności” do Francji w październiku 1981 r.
Wielu kolegów i podwładnych Naszkowskiego nie miało o nim dobrej
opinii. Niekiedy wychodziły z niego arogancja i pycha. Pewien działacz z Piły
na forum internetowym Dawna Piła (www.dawna.pila.pl) wspomina, że
pewnego razu, w czasie strajku ostrzegawczego w Zakładach Naprawczych
Taboru Kolejowego z 27 marca, Naszkowski, obserwując krzątających się
robotników, stwierdził nagle: „Zbyszek, zobacz, jak łatwo kierować tymi
robolami”.
Mimo tego nikt z członków „Solidarności” nie wiedział, że z początkiem
1981 r. Eligiusz Naszkowski zmienił płeć. W pewnym sensie – został bowiem
Grażyną. A ściślej: tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Grażyna”.

Nie może dziwić, że błyskawiczna kariera Naszkowskiego wzbudziła żywe


zainteresowanie SB. W grudniu 1980 r., po ostatecznym mianowaniu Eligiusza
przewodniczącym MKZ, Wydział III KW MO w Pile wszczął sprawę
operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Politolog”. W pierwotnych
zamysłach nie marzono nawet o zwerbowaniu „ekstremisty” i „demagoga”.
Jednoznacznie postrzegano go jako wroga i zamierzano go rozpracowywać,
neutralizować, kompromitować i ewentualnie skazać na podstawie
zgromadzonych informacji. Pamięć SB okazała się zadziwiająco krótka:
w pierwszej chwili nie skojarzono, że przecież ten sam Naszkowski jeszcze kilka
miesięcy wcześniej prosił o przyjęcie do służby.
W tym wypadku na niekorzyść SB zadziałała zapewne podstawowa zasada
pracy służb specjalnych: wewnętrzna konspiracja ograniczająca do minimum
obieg informacji. Już tylko niezrozumiałym bałaganem można tłumaczyć inne
kuriozum: rozpracowanie zamknięto dopiero w marcu 1984 r., tłumacząc to
„ustaniem przyczyn, które były podstawą założenia sprawy”. Do tego czasu
Naszkowski zdążył już być TW i oficerem. Przez pewien czas w resortowej
dokumentacji funkcjonował zatem jako figurant sprawy operacyjnej, tajny
współpracownik i pracownik MSW. Rzadko kto istniał w aktach SB w trzech
postaciach jednocześnie.
Żeby jeszcze przybliżyć panujący w resorcie chaos, dodajmy, że niezależnie
i bez wiedzy pilskiej SB własne działania przeciw Naszkowskiemu (jako
członkowi KKP) prowadził centralny Departament IIIA MSW. Panowała tu
opinia, że Eligiusz jest „człowiekiem o przerośniętej ambicji, żądnym sukcesu,
dwulicowym”, a przy tym „nieprzyjaźnie ustosunkowanym do istniejącej
rzeczywistości”. I tu zamierzano go więc skompromitować. Z pomocą kolegi ze
studiów, Jacka Badochy, przygotowano jeszcze w grudniu 1980 r. anonim,
przesłany z Poznania do pilskiej „Solidarności”. Tym razem wykorzystano
w nim kompromitujące zabiegi Eligiusza i jego starania o pracę w KW
MO. Spowodowano nawet, że miejscowy kurator oświaty i wychowania
oficjalnie wystąpił z zapytaniem o tę sprawę. W odpowiedzi otrzymał kopię
podania Naszkowskiego z czerwca 1980 r. Ziarno zostało zasiane. Od tej pory
w środowisku „Solidarności” tliły się podejrzenia odnośnie do Naszkowskiego.
On sam tłumaczył się, że padł obiektem prowokacji i esbeckich fałszywek.
Prowokacja okazała się zresztą niekorzystna przede wszystkim dla bezpieki:
chociaż rzeczywiście służyła kompromitacji, to jednak powodowała utratę
zaufania do Naszkowskiego w środowisku opozycji, co potem fatalnie odbiło się
na możliwościach pracy TW „Grażyna”. Co znamienne, niecałe dwa lata później
Naszkowski będzie pracował razem ze wspomnianym Badochą w jednej
komórce SB. Czasem bardzo łatwo przeskoczyć przepaść między wrogością
a sojuszem. Badocha nie mógł jednak podejrzewać, że jego kolega postanowi
skoczyć jeszcze dalej...
Tymczasem w MSW szybko uznano, że kompromitacja to za mało. Skoro
Eligiusz tak bardzo chciał kiedyś pracować w resorcie, to dlaczego by go teraz
nie zwerbować – zwłaszcza że pełni ważne funkcje w „Solidarności”? Może
gdyby pomyślano o tym wcześniej, nie zdecydowano by się na efektowne, ale na
dłuższą metę mało sensowne działania. Na początku 1981 r. do Naszkowskiego
w dyskretny sposób podszedł jego były nauczyciel, Sylwester Chęciński,
wówczas kierownik Wydziału Pracy Ideowo-Wychowawczej KW PZPR w Pile.
Po zdawkowych przywitaniach Chęciński zaproponował byłemu uczniowi
niezobowiązujące spotkanie z komendantem wojewódzkim MO, Kazimierzem
Pjanką.
10 lutego 1981 r., w przerwie posiedzenia miejscowej Wojewódzkiej Rady
Narodowej, panowie spotkali się w miejscu zapewniającym elementarną
dyskrecję: w toalecie. Jak niefortunnie zapisano w dokumentach MSW, obaj
„badali się wzajemnie”. Naszkowski był w każdym razie chętny do współpracy.
Spotkali się jeszcze tego samego wieczora „poza terenem Piły” i kontynuowali
wzajemne badanie. Naszkowski dopytywał o możliwości pracy w SB. Jako szef
lokalnej „Solidarności”! Chciał też koniecznie poznać nazwiska tajnych
współpracowników w lokalnych strukturach NSZZ. W jednej i w drugiej
sprawie otrzymał wymijające odpowiedzi. Stanęło na tym, że Pjanka miał
przemyśleć możliwość zwerbowania Naszkowskiego.
W rzeczywistości chciał tylko zyskać na czasie, by poinformować o całej
sprawie kierownictwo resortu. Bezpiece trafiła się prawdziwa gratka. Chętny do
współpracy lokalny lider „Solidarności” – to niemal jak wygrana na loterii. Czy
zastanawiano się poważnie nad przyczynami działań Naszkowskiego? Dopiero
później uznano, że pewnie działał na polecenie zachodniego wywiadu. Takie
wyjaśnienie nie wydaje się satysfakcjonujące, o czym jeszcze będzie mowa.
Także dziś trudno wniknąć w jego motywacje: czy od początku swej
solidarnościowej kariery planował zdradę? A może najpierw rzucił się w wir
pokojowej rewolucji, widząc w niej trampolinę dla swojej kariery, potem zaś,
w reakcji na propozycję Pjanki, postanowił zagrać na dwóch fortepianach? Na
początku 1981 r. mógł stwierdzić, że wyżej w hierarchii związku już nie zajdzie.
Postanowił więc zostać superagentem. Może zawsze o tym marzył? Może zraził
się do „Solidarności”? Może chciał zagrać wszystkim na nosie? A może
w istocie nie rozważał głęboko motywów swoich działań?
Następnego dnia wiceminister spraw wewnętrznych Adam Krzysztoporski
zaakceptował pomysł werbunku. 18 lutego, podczas kolejnego spotkania,
Eligiusz własnoręcznie podpisał zobowiązanie do współpracy i wybrał sobie
pseudonim – „Grażyna”. Ze skruchą stwierdzał, że przez swoją aktywność
publiczną przyczynił się do „wzrostu napięć społecznych w Pile
i województwie”: „Błędy i wypaczenia, które zrobiłem, proszę przypisać memu
stosunkowo młodemu wiekowi, brakowi większego doświadczenia życiowego
oraz ogólnej fali nastrojów społecznych”. Wyznanie win zostało przyjęte.
Nadszedł czas na pokutę.

Świeżo zwerbowany agent dostał garść dobrych rad i 2 tys. złotych na dobry
początek. Choć w oficjalnych dokumentach twierdzono, że został pozyskany
w wyniku usilnych starań, w pilskiej SB panowała opinia, że praktycznie sam się
zwerbował. Pjanka był tak przejęty (albo nieuważny), że zarejestrował werbunek
bez podania prawdziwych personaliów „Grażyny”. Doprowadziło to do
kuriozalnej sytuacji: parę miesięcy po pozyskaniu nowego współpracownika
niczego nieświadomi funkcjonariusze Wydziału III KW MO w Pile próbowali...
zwerbować Naszkowskiego. Bez powodzenia.
Jest przy tym równie zdumiewające, że tak cenny agent – jeden z najwyżej
uplasowanych w hierarchii „Solidarności” czynnych tajnych współpracowników
SB – był prowadzony tak niechlujnie. Zlekceważono zastrzeżenia formułowane
przez pilską KW MO w 1979 i 1980 r. Nie przejęto się kontaktami i wyjazdami
zagranicznymi „Grażyny”. Nie przebadano, skąd brał zagraniczne waluty
wykorzystywane podczas pobytów w RFN. Przez dłuższy czas nie opracowano
dla niego nawet konkretnego planu działań. Później formułowano zaś postulaty
ogólne i niedostosowane do jego możliwości. Praktycznie nie kontrolowano jego
doniesień, co było tym dziwniejsze, że przecież niewiele wcześniej odrzucono
jego podania o pracę, motywując to skłonnością do konfabulacji i wybujałą
wyobraźnią kandydata.
Niezależnie od chaosu organizacyjnego w SB Naszkowski współpracował
chętnie i gorliwie. Może tylko dzięki temu uchronił nieporadne MSW przed
kompromitacją i zmarnowaniem niecodziennej szansy, jaką niósł jego werbunek.
Jednocześnie mógł niemal bezkarnie wygadywać, co tylko chciał. Od lutego
do grudnia 1981 r. przekazał łącznie 42 donosy – średnio jeden tygodniowo
(były tak obszerne, że najczęściej nagrywano je na magnetofonie, by Eligiusz
nie męczył ręki pisaniem). Choć nie zawsze były to informacje szczególnie
wartościowe, a często już SB znane, to jednak niejako z automatu oceniano je
pozytywnie. Niewątpliwie szczegółowe plotki i historie z życia pilskiej
i wojewódzkiej „Solidarności”, a także relacje z posiedzeń władz krajowych
związku były pomocne w projektowaniu prowokacji i zbieraniu
kompromitujących materiałów. Jaki ich procent mijał się jednak z prawdą? Tego
nie wiemy do dziś. Do tej niewiedzy przyznała się zresztą... sama SB w notatce
sporządzonej w 1985 r. – już po ucieczce Naszkowskiego na Zachód. Doprawdy,
trudno o większą kompromitację.
Tymczasem w 1981 r. z miesiąca na miesiąc coraz bardziej ufano
„Grażynie” i powierzano mu nowe, coraz ważniejsze zadania. W sprawę
włączono centralny Departament III MSW. Wzorowego agenta chwalono jako
człowieka inteligentnego, o dobrej prezencji, łatwo nawiązującego kontakty.
Zauważano jednak, że ma „wysokie aspiracje”. Co zdumiewające,
w charakterystyce otwierającej teczkę personalną TW powtórzono opinię, że jest
on „niezrównoważony psychicznie”. Nie przeszkadzało to w obdarzaniu go
pełnym zaufaniem i pochwałami. „Był współpracownikiem lojalnym
i prawdomównym, odważnie wykonywał zlecone zadania” – dodawano później.
I kto tu zwariował?
Nagrywano nie tylko donosy „Grażyny”: tajny współpracownik otrzymywał
też zadania rejestracji na taśmie spotkań i dyskusji działaczy solidarnościowych.
Nagrywał w ten sposób posiedzenia KKP. Miał też wpływać na ogólną politykę
NSZZ: nawiązać bliższą znajomość z „radykałami” (takimi jak Zbigniew Bujak,
Jacek Kuroń, Andrzej Gwiazda czy Karol Modzelewski), wzmacniać linię
umiarkowaną, a jednocześnie starać się rozszyfrowywać realne zamierzenia
kierownictwa „Solidarności”, formułowane gdzieś w kuluarach. W ostatnich
miesiącach roku zmodyfikowano nieco ten plan: „Grażyna” powinien
deklarować radykalizm (zwłaszcza w kontaktach z liderami poszczególnych
regionów), ale jednocześnie dyskretnie wspierać Wałęsę, a przy tym wciąż
budować swoją pozycję w związku. Jak widać, stał się aktywnym narzędziem
polityki władz (czy MSW) wobec „Solidarności”, nastawionej na
antagonizowanie Wałęsy i innych liderów. Chciano, by rozeznawał się
w nieformalnych zależnościach personalnych, wpływach KOR, badał finanse
związku. Zalecano mu aktywny udział w krajowym zjeździe i wejście do grupy
odpowiedzialnej za program NSZZ. Instrukcje te z sukcesem zrealizował.
Można powiedzieć, że jego kariera w opozycji była do pewnego stopnia
sterowana przez SB.
I Zjazd Krajowy Delegatów był priorytetowym wydarzeniem nie tylko dla
samej „Solidarności”, ale i dla bezpieki. Naszkowski poprosił wręcz
o dodatkowe spotkanie, pragnąc skonsultować z SB swoje wystąpienie na
zjeździe. Był zdenerwowany: wywołał kontakt ze swym oficerem
prowadzącym – zastępcą komendanta pilskiej MO Kazimierzem
Wesołowskim – w trybie alarmowym i żalił się na krążące plotki na temat jego
rzekomej pracy w MSW. Wesołowski zdroworozsądkowo stwierdził, że
„Grażyna” powinien temu kategorycznie zaprzeczać i żądać dowodów.
Naszkowski otrzymał też konkretne zadania na czas zjazdu: miał skupić się na
dezawuowaniu Rulewskiego i antagonizowaniu go z Wałęsą. Miał przy tym
wkraść się w łaski szefa „Solidarności” i deklarować pełne poparcie dla niego.
Szczyt tych konsultacji przypadł na II turę zjazdu. Między 25 września
a 9 października Naszkowski spotkał się z Wesołowskim aż 15 razy. Zastępca
komendanta chwalił swego agenta za zaangażowanie, sumienność i inicjatywę.
„Grażyna” oddał SB nawet swoją legitymację delegata. Szczegółowo
relacjonował nieoficjalną stronę obrad. Niektóre z tych informacji służyły potem
do wszczynania konkretnych działań operacyjnych. Najpiękniejszą kartę
w historii tajnego współpracownika, a najbrzydszą w roli członka kierownictwa
„Solidarności”, Naszkowski zapisał jednak nieco później.
3 grudnia 1981 r. w Radomiu odbyło się przedostatnie legalne posiedzenie
Komisji Krajowej „Solidarności” z udziałem przewodniczących zarządów
regionalnych. „Grażyna”, choć zdenerwowany, skrupulatnie, w ścisłej
współpracy z kierownictwem MSW, nagrał przebieg obrad. Według niektórych
źródeł tak mu było śpieszno z dostarczeniem nagrania do Warszawy, że znacznie
przekroczył dozwoloną prędkość i otrzymał mandat. Poświęcenie opłaciło się:
taśma posłużyła do jednej z najważniejszych akcji propagandowych mających
przygotować społeczeństwo na wprowadzenie stanu wojennego – 7 grudnia na
falach Polskiego Radia nadano odpowiednio dobrane i często wyrwane
z kontekstu fragmenty wypowiedzi dyskutantów. Znalazły się tam m.in. słynne
słowa Wałęsy o „targaniu po szczękach” w konfrontacji z władzą. Przekaz był
prosty: liderzy związku posunęli się już tak daleko, że władza nie mogła cofnąć
się przed radykalnymi rozwiązaniami. „Grażyna” nie miał nic przeciw takiemu
scenariuszowi – zwłaszcza że za tę przysługę otrzymał od SB wyjątkowo
wysokie wynagrodzenie: 50 tys. złotych (czyli ówczesną równowartość ponad
półrocznej pensji). Nie zapomniano też o pokryciu kosztów mandatu. O agenta
trzeba dbać.
Agent prymus z dużym poświęceniem nagrywał również ostatnie
posiedzenie KK w Warszawie, które rozpoczęło się 11 grudnia, a zakończyło
dzień później koło północy. Dla większości dyskutantów zresztą –
internowaniem. „Grażyna” schował nadajnik w butach, które przez to zrobiły się
za ciasne. Mimo bólu wytrzymał. 13 grudnia, około pierwszej w nocy,
wykończony, zgłosił się do naczelnika Wydziału III Departamentu IIIA MSW
Władysława Kucy. Referując przebieg obrad, w rozgorączkowaniu
zaproponował Kucy szybką akcję, mającą na celu aresztowanie Zbigniewa
Bujaka, który uniknął internowania na Wybrzeżu.
Wtedy stała się rzecz zdumiewająca, odnotowana w dokumentacji MSW:
Kuca „nie wyraził zgody na propozycję «Grażyny», lecz zagotował wodę
i zmusił go do długotrwałego moczenia stóp”. Jakże wzruszający musiał być ten
obrazek. Starszy, blisko 50-letni oficer, pamiętający jeszcze czasy
stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, łagodnie, acz stanowczo namawiający
swego ulubionego, prawie o połowę młodszego agenta, pełnego żarliwości
chłopaka, do odpoczynku i wymoczenia ofiarnych w służbie stóp. Tę
zadziwiającą słabość do Naszkowskiego Kuca będzie wykazywał również
w kolejnych latach. Na swoją zgubę.

Wprowadzenie stanu wojennego „Grażyna” przyjął z dużą satysfakcją. Aby


uwiarygodnić legendę działacza „Solidarności”, 16 grudnia został internowany
i przewieziony do Wronek. Zatrzymanie miało symboliczny charakter: już 6 dni
później został wypuszczony i mógł spędzić święta w domu (jeszcze w 1980 r.
zawarł związek małżeński z rok młodszą Mirosławą, również absolwentką
politologii pochodzącą z Piły; z tego związku przyszła na świat córka).
W świątecznym prezencie otrzymał od swych mocodawców butelkę szampana,
dwie butelki wódki, kawę, mięso, wędliny i czekoladę. „Grażyna” zasłużył na
godną Wigilię. Dodajmy, że w całej swej karierze aktywnego TW, trwającej
około półtora roku, otrzymał łącznie około 136 tys. złotych. Mógłby za to kupić
małego fiata – ówczesny symbol klasy średniej à la PRL.
Dzień przed wypuszczeniem z Wronek, 22 ​grudnia, Naszkowskiego
przewieziono do Urzędu Rady Ministrów, gdzie spotkał się z ministrem
ds. związków zawodowych, Stanisławem Cioskiem. Odbyli bardzo interesującą
rozmowę. Władze zastanawiały się bowiem wtedy nad przywróceniem
„Solidarności” do życia – ale „Solidarności” znacznie okrojonej, spacyfikowanej
i całkowicie zdominowanej politycznie. A także operacyjnie: np. na czele
regionu gdańskiego miał stanąć tajny współpracownik o pseudonimie „Albinos”.
W planowanym kierownictwie pilskiej „Solidarności” na 15 członków z SB
współpracowało... 11. Co ciekawe, nie przewidywano obecności Naszkowskiego
w tym gronie. „Grażyna” marzył, by sterować odtworzonym związkiem
z ukrycia.
W sumie cały pomysł z „neo-Solidarnością” przypominał nieco manewr ze
słynną V Komendą Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość – ubecką prowokacją,
wydmuszką od początku wymyśloną przez Urząd Bezpieczeństwa pod koniec lat
czterdziestych w celu wyciągnięcia ostatnich partyzantów z lasów. Akcja ta,
realizowana w ramach gry operacyjnej „Cezary” w latach 1948–1952, była
niedościgłym wzorem dla kolejnych pokoleń funkcjonariuszy aparatu represji.
Naszkowski pozytywnie odniósł się do pomysłu Cioska. Co ciekawe,
sondowani przez SB tajni współpracownicy również w większości opowiadali
się wtedy przeciw delegalizacji „Solidarności”. Eligiusz, oprócz zapowiedzi
wypuszczenia z Wronek, otrzymał zadanie skontaktowania się po świętach
„z drugim, trzecim czy też czwartym garniturem komisji zakładowych”
w regionie pilskim i nawiązywania relacji z możliwie najliczniejszym gronem
działaczy z innych województw.
Zadanie okazało się jednak praktycznie nie do wykonania. Tak szybkie
zwolnienie Naszkowskiego z internowania tylko spotęgowało podejrzenia
w stosunku do jego osoby. Później uznano w SB tę decyzję za poważną
pomyłkę – kolejną po zbyt pochopnej próbie kompromitacji Eligiusza na
początku 1981 r. Teraz miarka się przebrała. Wielu dawnych kolegów
i współpracowników odwróciło się od byłego szefa. Przypomniano sobie
wcześniejsze pogłoski o jego prawdziwej roli. Ukrywający się wtedy Władysław
Frasyniuk jeszcze przed stanem wojennym otrzymał od zaprzyjaźnionych
funkcjonariuszy MO z Piły informację o współpracy Naszkowskiego z SB.
Brakowało jednak niepodważalnych dowodów, więc nie drążył tej sprawy.
Podobne podejrzenia żywił działacz „S” z Poznania Lech Dymarski, który znał
paru kolegów Eligiusza ze studiów. O swych wątpliwościach informował
niektórych członków KKP i KK. Ponownie nie zajęto się poważniej tą sprawą.
Nieufny mógł być też Wałęsa, który, jak żalił się Naszkowski, miał do niego
chłodny stosunek. Szczyt podejrzeń przypadł na listopad 1981 r., kiedy to
specjalna komisja pilskiej „Solidarności” rozpatrywała zarzut nagrywania dla SB
posiedzeń tamtejszych struktur NSZZ przez Naszkowskiego. Zarzut został
wtedy obalony, ale niesmak pozostał.
Teraz wszystkie podejrzenia odżyły z podwójną siłą. Ludzie przypominali
sobie też arogancję Naszkowskiego i gorszące fakty z jego działalności jako
przewodniczącego zarządu regionu pilskiego: picie alkoholu w pracy, używanie
służbowego auta do prywatnych celów, zbytnie spoufalanie się z PZPR
i miejskimi władzami Piły. Pamiętano, że z powodu nadużyć w listopadzie
1981 r. jedynie niewielką większością głosów został ponownie wybrany
przewodniczącym pilskiej „Solidarności” podczas II Walnego Zebrania
Delegatów.
Po wyjściu z Wronek Naszkowski szybko zatem poczuł się opuszczony.
Większość dawnych współpracowników uznała go za konfidenta, szpiega
i zdrajcę, a w bardziej „optymistycznej” wersji – za szczwanego lisa, który
z każdym się dogada. Nie brakło postaw agresywnych. Powodowało to frustrację
i rozczarowanie Eligiusza – zwłaszcza że wizja utworzenia wydmuszkowej
„Solidarności” stawała się coraz bardziej mglista. Znajomym próbował żałośnie
tłumaczyć, że zwolniono go tylko po to, by go skompromitować w pilskim
środowisku opozycyjnym (cóż – tak właśnie się stało). Zwierzał się
przypadkowo napotkanemu koledze (a zarazem TW o żeńskim pseudonimie
„Barbara”), że jest załamany psychicznie i myśli nawet o samobójstwie.
Prawdopodobnie znów dał się ponieść autokreacji. Tak przynajmniej uważał
„Barbara” (ciekawa jest ta skłonność pilskich działaczy do przyjmowania
żeńskich pseudonimów). Jedno było pewne: podstawowe zadanie TW
„Grażyna” stało się misją niemożliwą.
Zdawano sobie z tego sprawę w SB. W ocenie oficerów nieufność (a nawet
wrogość) dawnych działaczy NSZZ do Naszkowskiego i jego mało atrakcyjna
praca w pilskim domu kultury powodowały, że możliwości „Grażyny” stały się
niewielkie, a nawet „bodaj żadne” – jak pisano w jednej z notatek. Nie widziano
przed nim perspektyw inwigilowania pilskiej opozycji. Dopiero po trzech latach
częściowo przyznano się do błędu, ​uznając, że przedwczesne zwolnienie
„Grażyny” było strzałem w stopę. Na tę „ranę” miska z wodą Władysława Kucy
nie mogła tym razem pomóc.
Naszkowski starał się jednak za wszelką cenę podtrzymać zainteresowanie
SB swoją osobą i dowieść własnej użyteczności. Donosił dosłownie na wszystko
i wszystkich: współwięźniów z Wronek, unikających go kolegów
przebywających na wolności, żony i partnerki uwięzionych działaczy,
relacjonował nawet przypadkowe spotkania na ulicy. Imał się też ambitniejszych
zadań: na początku marca opracował dokument pt. Głos w dyskusji nad
propozycjami Komitetu RM ds. Związków Zawodowych w sprawie ruchu
związkowego, w którym domagał się intensyfikacji walki propagandowej
z „Solidarnością” i dalszego ograniczania prawa do strajków. Prawdopodobnie
napisał też materiał pt. Założenia programowe „Solidarności” w okresie stanu
wojennego. SB potrzebowała tych opracowań na potrzeby projektów
wydmuszkowej „Solidarności”. „Grażyna” sporządził też szczegółową,
wnikliwą charakterystykę osobowości Lecha Wałęsy. Zdaniem Grzegorza
Majchrzaka była to najlepsza tego typu analiza spośród wszystkich, jakimi
dysponowały władze PRL4.
Na dłuższą metę taka sztucznie pompowana aktywność była jednak nie do
utrzymania. Naszkowski zdawał sobie sprawę z tej okrutnej dla siebie ewolucji.
Odsunięcie na boczny tor, powrót do prowincjonalnego, nic nieznaczącego
życia – taki scenariusz był dla niego katastrofą. Porażkę można jednak przecież
przekuć w sukces. Powodowany tą ideą Naszkowski wrócił do swego
pierwotnego pomysłu – ponownie zapragnął zostać oficerem SB. Miał w ręku
silne, jak najbardziej realne argumenty: po pierwsze, liczne dowody swej
ofiarnej pracy dla resortu. Po drugie – obiektywne powody końca misji
„Grażyny”. Jako tajny współpracownik był spalony. Ostatni donos jako
„Grażyna” sporządził w maju 1982 r. W tym czasie usilnie, wręcz namolnie już,
starał się o przyjęcie w poczet „arystokracji milicji”.
Miał jeszcze jeden, być może najmocniejszy atut: sympatię Władysława
Kucy. Tak się złożyło, że Kuca właśnie stanął na czele nowej, elitarnej jednostki
centrali MSW – powołanego oficjalnie 1 czerwca 1982 r. Biura Studiów.
Głównym celem biura stało się inwigilowanie i kompromitowanie przywódców
zdelegalizowanej „Solidarności”.

Tymczasem Naszkowski po raz drugi w życiu musiał doświadczyć frustrującego


i zapewne w swoim mniemaniu upokarzającego okresu oczekiwania,
niepewności i niewiedzy. W styczniu 1982 r. podjął pracę jako instruktor
w Młodzieżowym Domu Kultury w Pile – tylko dlatego, by jakoś przeczekać
trudny okres. Zarabiał marnie, otoczenie odnosiło się do niego z rezerwą
i nieufnie.
O pragnieniu ukadrowienia (czyli zatrudnienia na resortowy etat szczególnie
zasłużonego agenta) raz po raz zapewniał jeszcze w październiku 1981 r. swego
przełożonego z Piły, Kazimierza Wesołowskiego. To jednak centrala MSW,
w sumie słabiej znająca osobowość „Grażyny”, była bardziej skłonna przychylić
się do jego prośby. Na początku 1982 r. naczelnik Władysław Kuca przesłał do
Piły polecenie zatrudnienia swojego pupila. Komendant tamtejszej MO
sprzeciwił się tej decyzji, logicznie argumentując, że w tym niewielkim
województwie Naszkowski jest powszechnie rozpoznawalny i jego zatrudnienie
w Pile mijałoby się z celem. Zgadzając się z tą argumentacją, Kuca zwrócił się
do dyrektora Departamentu Kadr MSW z prośbą o znalezienie „Grażynie”
jakiegoś stanowiska. Co ciekawe, i stamtąd przyszła w kwietniu negatywna
ocena, znów oparta na trudnej do obalenia logice (i szczerości): dowodzono, że
skoro Naszkowski raz sprzedał „Solidarność”, to „to samo może zrobić z nami”.
Proponowano, by w podziękowaniu za jego pracę wysłać go... na zagraniczną
budowę.
Sprawa Naszkowskiego znalazła się w impasie. Sfrustrowany Eligiusz
wegetował w Pile. 1 czerwca nastąpiło wreszcie przesilenie: Kuca znacznie
awansował i został mianowany dyrektorem wspomnianego Biura Studiów. Teraz
to on rozdawał karty. Nie zapomniał o ofiarnym agencie z Piły. Mimo
wątpliwości Departamentu Kadr, a przy poparciu gen. Władysława Ciastonia
(tego samego, który dwa lata później współuczestniczył w zabójstwie
ks. Jerzego Popiełuszki), przeforsował kandydaturę Eligiusza. 1 lipca 1982 r. 26-
latek spełnił swoje młodzieńcze marzenia i został przyjęty do pracy w aparacie
represji.

Rafał Kotomski z „Uważam Rze” stwierdza, że Biuro Studiów MSW tworzyło


„około 100 najinteligentniejszych esbeków”5. Historia Naszkowskiego pokazuje
jedno: jeśli tak wyglądało funkcjonowanie tej elitarnej komórki, to aż strach
pomyśleć, jak działały mniej prestiżowe jednostki z mniej inteligentnymi
funkcjonariuszami.
Późniejsza kontrola resortowa wykazała, że przy załatwianiu formalności po
prostu sfałszowano dokumentację dotyczącą Naszkowskiego. Znalazły się tam
wyssane z palca informacje, na przykład o tym, że w czasie studiów był
aktywnym działaczem reżimowego Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej.
Ważniejsze było jednak to, czego w dokumentacji zabrakło – a nie było w niej
choćby informacji o... działalności w „Solidarności”! Nie wiadomo, dlaczego nie
przyjrzano się negatywnym opiniom o Eligiuszu formułowanym przez pilską SB
w latach 1979–1980. Nie powrócono do porzuconych wtedy wątków: głównie
wyjazdów do RFN i kontaktów z obywatelami niemieckimi. Najpewniej
zadziałało tu osobiste wstawiennictwo Kucy: skoro dyrektor popierał
Naszkowskiego, nie widziano potrzeby dogłębnego przyglądania się
kandydatowi. Układy, nieformalne zabiegi personalne i korporacyjny
oportunizm były silniejsze niż instrukcje i wymogi bezpieczeństwa. Nawet
w elitarnym Biurze Studiów.
Po latach odkryto, że niektórzy koledzy Eligiusza podejrzewali go o związki
z obcym wywiadem i uważali go za niebezpiecznego człowieka znikąd. Wobec
protekcji, jaką się najwidoczniej cieszył, nie decydowali się jednak na żadne
działania. Ewentualne wątpliwości prysły ostatecznie jesienią, kiedy pozycja
dyrektora Kucy stała się nie do podważenia: wierchuszka partyjno-państwowa
uznała go za głównego autora sukcesu operacji mającej skompromitować Lecha
Wałęsę przed Komitetem Noblowskim. Szef „Solidarności” był głównym
kandydatem do zdobycia Pokojowej Nagrody Nobla w 1982 r., dlatego też Biuro
Studiów rozpoczęło bombardowanie Oslo materiałami kompromitującymi
Wałęsę, sugerującymi jego wciąż aktualną współpracę z SB. Do dziś nie
wiadomo, na ile te działania wpłynęły na decyzję Komitetu. Jest faktem, że
Wałęsa nagrody wówczas nie dostał, a w MSW można było ogłosić zwycięstwo.
Kuca triumfował.
Naszkowski został formalnie przydzielony do Wydziału III Biura Studiów
MSW. Szybko złożył podanie o eksternistyczny egzamin oficerski i ostatecznie
w maju 1983 r. otrzymał stopień podporucznika. Po ukadrowieniu przeprowadził
się z żoną do Warszawy, co jednak zostało utajnione. Już w grudniu 1982 r.
otrzymał służbowe M-4 przy ul. Igańskiej, a także fałszywy dowód osobisty na
fikcyjne nazwisko Karol Wolski. W resortowej dokumentacji obok tej tzw.
legitymizacji legalizacyjnej wystawionej na porucznika Wolskiego posługiwał
się też drugim dokumentem – majora Wojciecha Koperskiego.
Teoretycznie miał najpierw przejść okres próbny, w którym nie byłby
dopuszczany „do konkretnych spraw i obsługi tajnych współpracowników”.
W przyszłości chciano go wykorzystywać do bliżej niesprecyzowanych „zadań
nietypowych”, a na razie miał realizować równie enigmatyczne „zadania zlecone
przez kierownictwo”. Taka nieokreśloność obowiązków w połączeniu
z własnym tupetem i protekcją dyrektora Kucy sprawiała, że Naszkowski (vel
Wolski vel Koperski) miał w istocie więcej możliwości działania i znacznie
większą wiedzę niż zwykły funkcjonariusz etatowy.
W pierwszych trzech tygodniach pracy urzędował w pokoju zastępcy
naczelnika Wydziału III Andrzeja Kuczy (nie mylić z Kucą!). Wbrew zasadom
konspiracji brał udział w ustalaniu adresów inwigilowanych osób, pośredniczył
w przekazywaniu tzw. kart sprawdzeniowych (z informacjami
o rozpracowywaniu danej osoby lub jej współpracy z SB). Jak zauważa
Grzegorz Majchrzak, Naszkowski stał się prawdziwym specjalistą od Lecha
Wałęsy. Brał czynny udział w akcji kompromitowania lidera „Solidarności”
przed Komitetem Noblowskim – np. odebrał z ambasady Norwegii
w Warszawie wysłany tam wcześniej przez SB list zawierający rzekomo
oryginalne zobowiązanie do współpracy podpisane przez Wałęsę. Współtworzył
spreparowane nagranie Stanisława i Lecha Wałęsów, oparte na rozmowie braci,
do której doszło we wrześniu 1982 r. w Arłamowie, gdzie Lech był internowany.
Fragmenty tej słynnej dyskusji zostały wyemitowane rok później przez
telewizję. Zostały tak zmontowane, by lider „Solidarności” wyszedł na
prymitywnego egoistę, opanowanego żądzą pieniędzy.
Eligiusz uczestniczył także w akcjach preparowania nagrań innych,
ukrywających się liderów opozycji. Wyżywał się również jako autor
niewyszukanych sloganów i haseł mających oczerniać Wałęsę. W porzuconych
przez niego materiałach odnaleziono później m.in. takie bon moty: „Leszku,
żony pilnować trzeba. Bo Jankowski nie pójdzie do nieba”; „Ukradłeś miliony,
musisz być strzeżony” czy „Leszka gadanie jest dobre na sranie”6. Zadziwiająco
wielu bohaterów tej książki okazuje widoczną słabość do mowy wiązanej.
Cechują się również podobnym gustem.
Co ciekawe, o nowej pracy Eligiusza nie wiedzieli jego najbliżsi, nie miała
o niej pojęcia nawet jego żona. Po przeprowadzce do Warszawy tłumaczył, że
znalazł zatrudnienie w MSZ. Rzeczywiście, takie było oficjalne (tzw.
legalizacyjne) miejsce jego pracy. Nic o swym życiu zawodowym jednak nie
mówił, wykazując zupełnie dla niego nietypową skrytość. Rodzina żony zresztą
za nim nie przepadała: jak zeznawała potem jego szwagierka, miał skłonność do
„dominacji nad innymi członkami rodziny” i „demonstrowania swojej
wyższości”. Naszkowski mógł łatwo zmieniać maski, ale nie charakter.
Pewnego razu miał powiedzieć szwagierce, że musiał wiać z Berlina
Zachodniego, „ponieważ zaproponowali mu współpracę, której odmówił”.
Znowu zmyślał? W każdym razie do tej informacji SB dotarła dopiero po jego
ucieczce.

Bardzo szybko, bo zaledwie po kilku tygodniach od zatrudnienia, Naszkowki


otrzymał nowe zadanie: miał pełnić dyżury w Biurze Studiów. Jeśli byłby wtedy
agentem obcego wywiadu, nie mógłby trafić lepiej. Na blisko dwa następne lata
(do sierpnia 1984 r.) uzyskał dostęp do wszystkich najważniejszych telefonów.
Podobno miał zwyczaj używania aparatów swych przełożonych podczas ich
nieobecności. Korzystał też z ksero. Wydzwaniał do różnych oficerów różnych
jednostek, kontaktował się z lokalnymi strukturami MSW. Przez jego biurko
przechodziły najrozmaitsze dokumenty, m.in. dotyczące struktury SB, ponadto
wykazy obsady stanowisk kierowniczych w MSW i MO, spisy telefonów, teczki
z informacjami dziennymi dla Gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych,
niekiedy nawet materiały z konkretnych spraw operacyjnych i akta opracowane
w innych jednostkach. Specyfika Biura Studiów powodowała, że stosunkowo
łatwo mogło ono zapoznawać się z efektami pracy innych pionów MSW. Tym
bardziej dziwi, że do tajemnicy służbowej podchodzono w tym elitarnym
urzędzie z tak dużą swobodą.
Oprócz pełnienia dyżurów Naszkowski uczestniczył w innych pracach.
Zaangażował się w projekt stworzenia rzekomo podziemnego, a naprawdę
wydawanego przez Departament PESEL MSW (sic!) pisemka „Bez dyktatu” –
kolejnej esbeckiej wydmuszki. Służyło ono sianiu zamętu wśród działaczy
opozycji. Pismo, wychodzące od listopada 1982 r. do lipca 1983 r. (ukazało się
10 numerów), sygnowane było przez Międzyregionalną Komisję Obrony
„Solidarności” – strukturę widmo stworzoną w MSW. Naszkowski udzielał się
w tym piśmie jako twórca tekstów. Ciekawski oficer uczestniczył też
w konferencjach Akademii Spraw Wewnętrznych.
Zdarzało się, że kierownictwo biura konsultowało z nim różne opracowania
i raporty dotyczące „Solidarności”. Wynikało to z jego doświadczenia w pracy
dla związku, ale dla wielu kolegów z SB, nieorientujących się dobrze
w przeszłości dyżurnego, było przejawem jego tajemniczych, nieformalnych
wpływów i pozasłużbowych znajomości. Eligiusz nie byłby Eligiuszem, gdyby
z tego nie skorzystał. Budował wokół siebie atmosferę władzy i możliwości. Jest
wręcz śmieszne, jak potrafił żerować na służbowym oportunizmie, naiwności
i strachliwości elitarnego przecież grona oficerów. Z późniejszych zeznań
wynika, że u niektórych wzbudzał nawet strach. Bez skrępowania chwalił się
znajomościami wśród różnych wpływowych osób, także spoza resortu.
Tymczasem w opinii służbowej na jego temat z czerwca 1986 r. Władysław
Kuca ograniczył się do wyświechtanej formułki. Oceniał, że Naszkowski „jest
pracownikiem zdyscyplinowanym, sumiennym, wykonującym zadania z dużym
zaangażowaniem, a jego strona etyczno-moralna nie budzi zastrzeżeń”. Amen.
Jeśli jednak Naszkowski zręcznie potrafił grać pozorami i przesłankami, to –
jak zwykle – tracił na wiarygodności, gdy pozwalał sobie popuszczać wodze
fantazji. Przypomina w tej tendencji Czesława Śliwę. Chełpił się konszachtami
m.in. z Mieczysławem Rakowskim (ten polityk nie miał akurat zbyt dobrej
opinii w MSW), określał się protegowanym członka Biura Politycznego,
„twardogłowego” Stefana Olszowskiego, chwalił kontaktami z gen. Mirosławem
Milewskim czy Jerzym Urbanem. Kierowany wręcz obsesyjną potrzebą
imponowania otoczeniu i zaskakiwania go, rozpowiadał, że ma kochankę, której
ojciec jest bardzo wpływową postacią w MSZ, w związku z czym zamierza
wkrótce się rozwieść.
Popisywał się wiedzą o kolegach, którą zdobywał podczas swych dyżurów.
Wiedział nawet, że jeden z nich pisze wiersze (bynajmniej nie paszkwile na
Wałęsę). Ciekawe, czy tą niedyskrecją zawstydził wrażliwego, jak widać,
oficera. W każdym razie nie zawarł w pracy bliższych znajomości. Tłumaczono
to później jego „antagonistycznym usposobieniem i uciążliwością w codziennym
obcowaniu”. Szukał kontaktu tylko z tymi ludźmi, którzy mogli mu się do
czegoś przydać.
Ciekawą opinię o osobowości Naszkowskiego wydała komisja lekarska przy
MSW jeszcze przed formalnym przyjęciem go do służby. Potwierdza ona
opisane tutaj przypuszczenia. Stwierdzono w niej, że Eligiusz cechuje się
przeciętną inteligencją, ale jest człowiekiem „o bardzo silnej potrzebie
potwierdzania własnej wartości, zajmowania wśród innych pozycji
dominującej”.
Najdziwniejszy jest fakt, że ta bańka, którą nadmuchał wokół siebie
Naszkowski – często posługując się zupełnie niewiarygodnymi fantazjami –
pękła dopiero po jego ucieczce. Tak naprawdę to sam Eligiusz tą ucieczką ją
przebił. Jak to się stało, że zarozumiały mitoman, przyszywany oficer
nadużywający swych kompetencji, najpierw nie został właściwie sprawdzony
(nie wyrejestrowano go nawet jako TW „Grażyna”!), a potem szybko go
zwolniono? Jak mógł tak długo liczyć na wyrozumiałość dyrektora Kucy? To
już zwykli pilscy funkcjonariusze okazali się bardziej rozsądni w ocenie
Naszkowskiego kilka lat wcześniej. Cała ta sprawa wystawia, delikatnie
mówiąc, nie najlepsze świadectwo kondycji ówczesnego aparatu represji.
A prawdziwy skandal dopiero miał wybuchnąć.

Najpewniej już podczas pracy na dyżurce w głowie Naszkowskiego powstał plan


ucieczki. Kariera oficera dyżurnego nie była przecież spełnieniem jego marzeń.
Z pewnością liczył na więcej: szybki awans, pełne przygód życie, nagrody
i pochwały. Pragnął kariery godnej Jamesa Bonda, tymczasem we własnym
przekonaniu niewiele różnił się od sekretarki. To prawda, że często przekraczał
swoje kompetencje i wchodził na zawodowe obszary, do których nie powinien
mieć wstępu, ale trudno było to uznać za satysfakcjonujące i trwałe rozwiązanie.
No i ile można wyżywać się na Wałęsie? W dodatku nieskutecznie – jesienią
1983 r. lider „Solidarności” otrzymał w końcu Pokojową Nagrodę Nobla.
Eligiusz mógł czuć się rozgoryczony. Starał się czerpać pełnymi garściami
z uprzywilejowanego życia oficera SB, ale nie zawsze było to możliwe. Dużo
zachodu wymagało załatwianie dotacji na urządzenie mieszkania służbowego.
W jego mniemaniu rzucano mu w tej sprawie kłody pod nogi, choć ostatecznie
otrzymał – i to z naruszeniem przepisów – blisko 700 tys. złotych bezzwrotnego
(sic!) dofinansowania. Pewnym pocieszeniem było przekonanie gen. Kiszczaka,
by ten zmienił datę jego przyjęcia do MSW na 1 września 1980 r. „Wolski”
motywował to rzekomym wykonywaniem „specjalnych zadań” wewnątrz
„Solidarności”. Było to całkowite kłamstwo, ale podanie zyskało poparcie
życzliwych przełożonych i Kiszczak rozpatrzył je pozytywnie.
Stała zagrywka Naszkowskiego – powoływanie się na tajemnicze wpływy
i znajomości połączone z tupetem i pewnością siebie – była formą jakiejś
rekompensaty za resortowe rozczarowania. Na pewno nieformalnie zwiększała
jego możliwości, ale jak długo można było mamić kolegów?
A gdyby tak uciec i powtórzyć wyczyn słynnego wicedyrektora
Departamentu X MBP Józefa Światły, który od 1954 r. demaskował na falach
Radia Wolna Europa działania Urzędu Bezpieczeństwa i przyczynił się do
głębokiego kryzysu tej struktury? To byłoby coś na miarę aspiracji Eligiusza.
Nie jest zapewne przypadkiem, że już wtedy, jako dyżurny Biura Studiów,
szczególnie interesował się pracą komórki specjalizującej się w produkowaniu
tzw. dokumentów legalizacyjnych (fałszywych paszportów, dowodów
osobistych i innych), wykorzystywanych m.in. przez oficerów wywiadu. Nie jest
też przypadkiem, że kopiował znaczne ilości materiałów, jaskrawo przekraczając
swoje obowiązki służbowe.
W pierwszych miesiącach 1983 r. zaczął podejmować starania
o przeniesienie z Biura Studiów do wywiadowczego Departamentu I MSW. To
przeniesienie miało mu z kolei umożliwić wyjazd za granicę. Wybrał jednak
najgorszy z możliwych sposobów załatwiania sprawy. Sam chyba uwierzył
w magiczną moc swych rozlicznych, acz nieokreślonych znajomości i zgłosił się
bezpośrednio do wicedyrektora Departamentu I, Bronisława Zycha, z prośbą
o przyjęcie do wywiadu. Uczynił to za plecami swych przełożonych z Biura
Studiów. W dodatku bez skrępowania żalił się na swą pracę i marnowanie
możliwości. Zapewniał, że w wywiadzie pokaże, na co go stać. Zychowi jednak
zbytnio nie zaimponował. Został poproszony, by sprawę przeniesienia załatwiał
za pośrednictwem macierzystej placówki.
Naszkowski zapewne odebrał to jako osobistą obrazę. Nie zamierzał Zycha
słuchać. Niedługo potem, latem 1983 r., na złość wicedyrektorowi (i własnej
jednostce) zgłosił się od razu do dyrektora Departamentu I. Spotkał go kolejny
zawód – nie został nawet przyjęty. Na kilka miesięcy sprawa ugrzęzła.
Kierownictwo Biura Studiów było wściekłe na nielojalnego pracownika.
Stosunek Kucy do dawnego faworyta uległ ochłodzeniu – przejściowemu, jak
się okazało.
Na początku 1984 r. Naszkowski obrał nową taktykę: zaczął wszem wobec
skarżyć się, że on i jego rodzina są nękani przez działaczy podziemia. W reakcji
Kuca odbył z niesfornym podwładnym trzy rozmowy ostrzegawcze, dopytując
się, czy nie nawiązał on jakichś relacji z opozycją albo kimś z Zachodu.
W sumie nie wyciągnięto jednak żadnych konsekwencji służbowych,
a znerwicowany oficer trafił na trzy tygodnie do sanatorium w Międzyzdrojach.
Mimo to Naszkowski był coraz bardziej sfrustrowany i zdesperowany. I żądny
ucieczki. Marną pociechą było przyjęcie go w listopadzie na kandydata do
członkostwa w PZPR. Być może – co sugerowano później – posunięcia Kucy
nie tylko nie wyjaśniły niesprecyzowanych podejrzeń co do Naszkowskiego, ale
wręcz sprawiły, że poczuł się on zagrożony i tym usilniej dążył do ucieczki.
Rzeczywiście – w maju 1984 r. postanowił spróbować raz jeszcze. Jest
intrygujące, że te długotrwałe wysiłki nie wzbudziły podejrzeń kierownictwa.
Czy nie zadano sobie prostego pytania o rzeczywiste motywy Eligiusza
i wiarygodność jego argumentów? Tym razem oficer zyskał wpierw poparcie
dyrektora Kucy, po czym zwrócił się z osobistym pismem do wiceministra
spraw wewnętrznych Władysława Ciastonia. Generał raz pomógł mu już
w zatrudnieniu w MSW, Eligiusz liczył więc na ponowną protekcję. Obrał
jednak inną strategię: nie pisał wprost o chęci pracy dla wywiadu, tylko
o pragnieniu wyjazdu z Polski (ale i dalszej pracy dla resortu). Z mimowolną
dozą śmieszności próbował grać na uczuciach Ciastonia. Przekonywał, zgodnie
z przyjętą na początku roku taktyką, że jego żona miała „stany lękowe”
i cierpiała „na skutek najmniejszego przejawu działalności pogrobowców
«Solidarności»”. Nawet mała córka Eligiusza (o równie oryginalnym co jej
ojciec imieniu Astrida) miała otrzymywać pogróżki od tych „pogrobowców”.
Sam Eligiusz najbardziej obawiał się Jerzego Kropiwnickiego, Andrzeja
Gwiazdy i Mariana Jurczyka (w rozmowach z przełożonymi dodawał, że
szczególnie boi się jeszcze Andrzeja Słowika). Tak więc, „powodowany troską
o zdrowie psychiczne rodziny i własne bezpieczeństwo”, prosił o załatwienie
wyjazdu.
Zaszczuty oficer SB pragnący wyemigrować z kraju w obawie o własne
bezpieczeństwo? Tego jeszcze nie było. Za to wielu działaczy „Solidarności”,
którą ów oficer zwalczał, jak najbardziej realnie znalazło się w podobnej
sytuacji, i to nie urojonej.
Władysław Kuca nie miał do tej argumentacji zastrzeżeń. W sierpniu,
w porozumieniu z gen. Kiszczakiem (tak przynajmniej później tłumaczył, co
i tak nie uratowało jego kariery), wpisując się w żale Eligiusza, zaproponował
Ciastoniowi przeniesienie Naszkowskiego na etat wywiadu i wysłanie go pod
legendą dyplomaty (sekretarza ambasady) do dalekiej Mongolskiej Republiki
Ludowej, gdzie solidarnościowi „pogrobowcy” na pewno nie mogli go dopaść.
Co ciekawe, kilka lat wcześniej do ambasady w Ułan Bator wysłano innego
zasłużonego oficera – słynnego kapitana Andrzeja Czechowicza.

We wrześniu 1984 r. Naszkowski dostał upragniony etat wywiadowczy i zaczął


przygotowania do wyjazdu. Przeszedł szybki kurs na agenta wywiadu: pouczono
go, jak ma się zachowywać w terenie, w jaki sposób zdobywać informacje.
Odbył też krótką praktykę w MSZ (oficjalnym miejscu pracy), przygotowując
się do roli dyplomaty. Zabiegi te traktowano jednak jak formalność:
zdominowana przez ZSRR, oddalona od wielkiego świata Mongolia nie była
nawet drugorzędną areną działań wywiadów. Stanowiła doskonałą przystań dla
zasłużonych agentów. Jak się okazało, nie dla Eligiusza.
27 września 1984 r. po raz ostatni zjawił się w biurze. Otrzymał paszporty
konsularne dla siebie, córki i żony, a także bilety lotnicze do Ułan Bator –
z przesiadką w Moskwie. Tego dnia odwiedził jeszcze na krótko swą
„przyjaciółkę” (tak pisano w raporcie SB) pracującą w Instytucie Pracy i Spraw
Socjalnych. Chciał się pewnie pożegnać. Dzień przed wylotem, 29 września,
wbrew planom nie zgłosił się ani do MSW, ani do MSZ, by dopełnić ostatnich
formalności. Nie zdał legitymacji służbowej. Fakt ten wydział kadr
Departamentu I zgłosił 1 października wicedyrektorowi wywiadu. Ten zwrócił
się do Władysława Kucy z prośbą o ustalenie miejsca pobytu protegowanego,
który właśnie powinien lądować w Mongolii. Nie pojawił się jednak ani w Ułan
Bator, ani w urzędzie w Warszawie. Kuca, znowu najwyraźniej pod urokiem
dawnej „Grażyny”, nie przejął się zbytnio: sugerował, że Naszkowski mógł po
drodze zatrzymać się w Moskwie. Nie potrafił jednak logicznie uzasadnić tej
argumentacji.
Nie było go jednak i w Moskwie. Coraz bardziej zaniepokojony wywiad
przestał liczyć na Kucę i pod koniec października przesłał do rezydentury
w Ułan Bator zapytanie, czy krnąbrny „dyplomata” pojawił się w pracy.
Odpowiedź przyszła szybko i była negatywna. Skłoniło to kierownictwo
departamentu do dyskretnej akcji poszukiwawczej na punktach granicznych. Nic
nie przyniosła. Dyskrecja wynikała z tego, że wywiad podejrzewał Biuro
Studiów MSW o prowadzenie jakiejś niejasnej gry z Naszkowskim
i dezinformowanie Departamentu I. Gdyby Eligiusz wiedział, jaki komiczny
wręcz zamęt wywołał, na pewno pękałby z dumy.
W tym czasie przebywał już w RFN. Co tak naprawdę stało się w ostatnich
dniach września 1984 r.? 28 września, dzień po odebraniu paszportu,
Naszkowski zjawił się w Poznaniu. Wcześniej umówił się telefonicznie na
dworcu PKP z ojcem i bratem. Około 21.00 doszło do spotkania z ojcem,
Wenancjusz przybył nieco później. Naszkowskiemu towarzyszyły żona i córka,
miał też ze sobą torbę podróżną i neseser. Przeprosił, że wezwał mężczyzn tak
nagle. Mirosława i Astrida udały się do hotelu, a mężczyźni wstąpili na kolację
do pobliskiej Adrii. W restauracji Eligiusz poprosił ojca i brata o pomoc
w załatwieniu formalności związanych z warszawskim mieszkaniem. Twierdził,
że właśnie szykuje się do podróży do... Chin.
Czesław zeznał potem funkcjonariuszom SB, że Eligiusz był „znacznie
podenerwowany”, „wyraźnie coś go gnębiło”. Rozgorączkowany, twierdził, że
dopiero o 1.00 ma pociąg do Warszawy, więc nie ma sensu, by ojciec i brat
czekali z nim tak długo. Po krótkiej wymianie zdań najpierw wyszedł
Wenancjusz (śpieszył się na randkę), a potem Czesław. Więcej Eligiusza już nie
zobaczyli.
W rzeczywistości tego dnia Naszkowski wykupił trzy bilety do Berlina
Zachodniego, w specjalnie wydzielonym wagonie. Posługiwał się dokumentami
dyplomatycznymi. Najpewniej jego żona i córka pozostawały nieświadome
rzeczywistego celu podróży do ostatniej chwili. Pociąg do Berlina Zachodniego
ruszył o 1.45, już 29 września. Rano, bez większych przeszkód (na granicy nie
stwierdzono żadnych wydarzeń odbiegających od normy), pociąg dojechał do
celu. Naszkowski znał dobrze miasto z wcześniejszych podróży. Zapewne
wiedział, gdzie należy się skierować. Z czasem najpewniej znalazł się w Stanach
Zjednoczonych.
Tymczasem w Warszawie 28 i 29 września na Naszkowskiego nadaremnie
czekało małżeństwo Larysy i Ryszarda Wolaninów, pracujące w Biurze
Studiów, które miało przejąć służbowe M-4. Czekał też inny funkcjonariusz,
z którym Eligiusz umówił się na sprzedaż sprzętu audio. Zaniepokojony
Wolanin upewniał się w biurze, kiedy Naszkowski ma wylecieć. Usłyszał, że
30 września o godz. 14.00 z Okęcia (według innych źródeł: o 15.45). Tego dnia,
około południa, zaskoczony Wolanin odnalazł w M-4, do którego do tej pory
bezskutecznie się dobijał, Naszkowskiego – ale Czesława, ojca Eligiusza, który
poprosił, by telefonicznie umówili się na przekazanie kluczy. Mimo to wściekły
Wolanin wraz z żoną czym prędzej udał się na lotnisko. Eligiusza tam jednak nie
było. Następnego dnia trójka oszukanych przez Naszkowskiego esbeków
zgłosiła się do dyrektora Kucy z prośbą o interwencję. Jak jednak wiemy,
dyrektor okazywał zdumiewającą opieszałość. Nie mógł po prostu uwierzyć
w zdradę swego pupila.
Kilka dni po ucieczce Eligiusza sekretarz organizacji partyjnej w Biurze
Studiów wydał o nim pozytywną opinię jako przyszłym członku partii: „jest
świadomym swego wyboru, rozumiejącym cele i zadania partii, dążącym do
wcielania idei socjalizmu poprzez wzorowe wypełnianie swoich obowiązków
zawodowych i partyjnych”. Bareja nie wymyśliłby lepszego gagu.

Zniknięcie Naszkowskiego wprawiło w osłupienie całe MSW. Dopiero


w grudniu 1984 r. powołana w celu wyjaśnienia zniknięcia oficera wewnętrzna
komisja Biura Studiów sporządziła raport z dotychczasowych ustaleń. Jak się
okazało, dyrektor Kuca, coraz bardziej desperacko ratując reputację, opóźniał
działania komisji i bagatelizował ucieczkę swego faworyta. Na jego sugestię
z pierwotnej wersji raportu wykreślono nawet fragment o tym, że Eligiusz
prawdopodobnie uciekł na Zachód, choć komisja dysponowała zeznaniami
kasjerów z poznańskiego dworca o zakupie biletów przez tajemniczego
mężczyznę z dyplomatycznymi papierami. Takie działania przypominały
powstrzymywanie ręką pękniętej tamy.
Naszkowskiego wciąż nie było, a afera z jego zniknięciem dotarła na szczyty
aparatu partyjno-państwowego. W marcu 1985 r. gen. Kiszczak powołał
specjalny zespół do zbadania sprawy. Kierownictwo MSW było w tym czasie
szczególnie wrażliwe: dopiero co zakończył się tzw. proces toruński przeciw
esbekom, którzy zamordowali ks. Jerzego Popiełuszkę. Zespół gorliwie zabrał
się do pracy: mozolnie odtwarzał pozostawione przez Naszkowskiego papiery,
zniszczone notatki i brudnopisy. Znaleziono tam fragmenty kilkudziesięciu
dokumentów z klauzurą „tajne” i „tajne specjalnego znaczenia”. Zespół
przesłuchał ponadto 114 funkcjonariuszy, a pobrał oświadczenia od 52 innych.
Rezultaty badań zespołu, ogłoszone (oczywiście niepublicznie) trzy miesiące
później, były gorsze od oczekiwanych i kompromitujące dla Biura Studiów, jeśli
nie dla całej SB. Teraz wyszły na jaw wszystkie zaniedbania i fałszerstwa
związane z prowadzeniem Naszkowskiego jako TW „Grażyna” i zatrudnieniem
go w MSW. Elitarna jednostka okazała się biurokratyczną machiną, przeżartą
nieformalnymi układami i hierarchiami, bezwładnie pchaną siłą urzędniczego
konformizmu. Okazało się, że przełożeni nie potrafili precyzyjnie ustalić, jaki
był zakres obowiązków Naszkowskiego. Odkryto, że – oprócz całej wiedzy, jaką
nabył, realizując powierzone mu zadania w macierzystej jednostce – najpewniej
poznał też agenturę ulokowaną w paryskim Komitecie Koordynacyjnym
„Solidarności” i nabył ogólną wiedzę wywiadu o emigracyjnych strukturach
solidarnościowych; rozszyfrował kilku tajnych współpracowników z otoczenia
Lecha Wałęsy, znał adresy co najmniej dwóch lokali konspiracyjnych SB (latem
1982 r. przez krótki czas po prostu w nich mieszkał po przeprowadzce do
Warszawy), miał wiadomości na temat struktury wielu jednostek MSW;
wiedział o sposobach pracy z agenturą i współpracy z mediami; znał telefony do
całej wierchuszki resortu.
Sama lista działań operacyjnych, z którymi miał się zapoznać Naszkowski,
liczyła 43 pozycje. Miał też utrzymywać kontakty z ponad 100 osobami, w tym
kilkoma cudzoziemcami. W jego mieszkaniu znaleziono wizytówki kilku
amerykańskich dyplomatów. W raporcie z fatalizmem stwierdzano, że mógł być
to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie wiedziano (nie wiemy tego do dziś), ile
materiałów (kserokopii) wywiózł ze sobą. Z przesadą stwierdzano, że dezerter
był najlepiej poinformowaną osobą w Biurze Studiów. Mit Eligiusza tlił się
nawet po jego ucieczce.
Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że Naszkowski swą
ucieczką doprowadził do zastopowania błyskotliwej kariery Władysława Kucy.
Być może został on po prostu wybrany na kozła ofiarnego (podobnie jak
Andrzej Kucza). Do tej roli nadawał się jednak doskonale: od pierwszych
sygnałów o zniknięciu Naszkowskiego dyrektor Biura Studiów szedł w zaparte
i jeszcze kilka miesięcy później żałośnie przekonywał, że jego podopieczny na
pewno przebywa w Moskwie. Tymczasem Eligiusz zrobił po prostu to, co lubił
najbardziej: bezwzględnie wykorzystał zaufanie drugiej osoby.
W ten sposób tkliwy oficer, przejmujący się w nocy 13 grudnia 1981 r.
stanem stóp swego agenta, stał się pośmiewiskiem. Oszukany
i skompromitowany, nie mógł już dłużej kierować elitarnym, czy raczej
„elitarnym”, Biurem Studiów. W 1985 r. oddał się do dyspozycji dyrektora
Departamentu Kadr. Tam usłyszał propozycję, którą trzy lata wcześniej ten sam
departament skierował pod adresem Naszkowskiego: Kuca mógł sobie wyjechać
na zagraniczną budowę. I rzeczywiście – przez kolejne trzy lata pracował jako...
asystent dyrektora firmy budującej oczyszczalnię ścieków w Kłajpedzie, na
terenie litewskiej republiki sowieckiej.

Tymczasem po kilku miesiącach od ucieczki na falach Wolnej Europy


i w zachodnich mediach („Die Welt”, „Le Monde”) Naszkowski odgrywał
kolejną rolę (w tragifarsie?): podwójnego agenta, który – niczym Konrad
Wallenrod albo przynajmniej Ryszard Kukliński – z narażeniem życia
infiltrował wrogie MSW. Wszedł do paszczy lwa, by następnie z niej wyjść
(tyłem?...), brawurowo uciec i zdemaskować działania aparatu represji PRL.
Przedstawiał się jako infiltrator (po polsku: kret), który na polecenie
Amerykanów przeistoczył się najpierw w tajnego współpracownika, a potem
w oficera – jednego z najbardziej wpływowych ludzi w MSW, kierującego się
jednym celem: chęcią wykradzenia technik działania komunistycznych służb
specjalnych.
Nie pierwszy raz w życiu wpadł jednak we własne sidła. Tak jak
w przypadku Czesława Śliwy, skłonność do brawurowej konfabulacji i chęć
zaimponowania otoczeniu za wszelką cenę była przyczyną jego sukcesów, ale
i porażek. Mówiąc wprost, zaczął po prostu wygadywać bzdury. Cóż z tego, że
potrafił trafnie charakteryzować niektóre metody pracy MSW, wskazywał na
przykłady dezinformacji i prowokacji czy zdradził sam fakt istnienia głęboko
zakonspirowanego Biura Studiów MSW – skoro mieszał te fakty
z fantastycznymi teoriami o tym, że aparat bezpieczeństwa nie był zupełnie
w stanie dotrzeć do opozycyjnego podziemia albo że „Solidarność” z łatwością
infiltrowała resort spraw wewnętrznych. Upojony swymi wywodami,
przekonywał, że gdyby Wałęsa nie dostał w 1983 r. Pokojowej Nagrody Nobla,
zostałby zamordowany. W ten sposób tracił na wiarygodności. Planowane przez
SB w 1985 r. tajemnicze działania mające na celu dyskredytowanie
Naszkowskiego w oczach obcych wywiadów okazały się niepotrzebne.
W sumie nie został tak znanym szpiegowskim celebrytą jak choćby Józef
Światło. Media szybko o nim zapomniały. Na chwilę próbował jeszcze zaistnieć
w momencie transformacji ustrojowej. W 1990 r. z własnej inicjatywy
zadzwonił z Paryża do „Tygodnika Nowego”. Próbował sprzedawać swoje stare-
nowe rewelacje. Sugerował, że Lech Wałęsa był TW o pseudonimie „Bolek”, co
podchwycił Jerzy Urban w swym piśmie „Nie”, wykorzystując słowa
Naszkowskiego do dyskredytowania ubiegającego się o urząd prezydencki lidera
„Solidarności”. W drugim wywiadzie dla „Tygodnika Nowego” Naszkowski
tajemniczo stwierdzał, że nie może zdradzić obecnego miejsca pracy. Twierdził
tylko, że jest dziennikarzem. Jego historia nie wzbudziła jednak większego
zainteresowania opinii publicznej. Później interesowali się nim co najwyżej
historycy.

W skomplikowanej biografii Naszkowskiego jest jeszcze jeden tajemniczy


epizod. Tajemniczy tym bardziej, że dysponujemy w tym wypadku jedynie
szczątkową dokumentacją. 26 grudnia 1987 r. Eligiusz miał wejść do biura PLL
„LOT” na wiedeńskim lotnisku Schwechat i zażądać przekazania pocztą
kapitańską (lotniczą) koperty z ważną informacją dla pewnego konkretnego
oficera MSW. Trzymana przez Naszkowskiego koperta była jednak
niezaadresowana. Personel biura nie wyraził zgody. Wobec tego natrętny gość
chciał uzyskać połączenie telefoniczne z resortem spraw wewnętrznych.
Numery, które zapamiętał, były już jednak nieaktualne.
Ze złością oświadczył, że w takim razie jedzie do ambasady PRL, po czym
opuścił biuro. 20 minut później zadzwonił tam i stwierdził, że nadał przesyłkę
innym kanałem. Nie wiemy, czy była to prawda i co zawierała koperta.
Z materiałów SB wynika jednak, że Naszkowski miał już wcześniej kręcić się
wokół biur LOT i Orbisu w Wiedniu. Pracownice placówek wyznały, że
próbował nawiązać z nimi kontakty towarzyskie.
Całą sprawę uznano za prowokację zachodnich służb z wykorzystaniem
Naszkowskiego. W efekcie kontrwywiad zagraniczny poinstruował
przedstawicielstwa tych firm poza krajem, by nie przyjmowały od
Naszkowskiego żadnych materiałów i nie nawiązywały z nim jakichkolwiek
kontaktów. Gdyby sprawiał problemy, zalecano wzywać lokalną policję. Być
może w związku z tą sprawą na krótko, w latach 1988–1989, Eligiuszem
ponownie zainteresowało się Biuro Studiów MSW, rejestrując go jako tzw.
zabezpieczenie operacyjne. Materiały jednak potem zniszczono, nie wiemy
więc, co chciano dzięki temu ustalić.
Trzeba przyznać, że jeśli była to prowokacja, to bardzo marna
i przeprowadzona po amatorsku. Cała sprawa bardziej wygląda na desperacki
wysiłek jednego człowieka, pragnącego wzbudzić zainteresowanie polskich
służb. Dlaczego w SB nie wzięto pod uwagę możliwości, że Eligiusz znów chce
uciec? Zdradzić tym razem Amerykanów? A może to właśnie badano w ramach
„zabezpieczenia operacyjnego”? Niewykluczone, że w MSW wszyscy mieli już
po prostu dość Naszkowskiego i jego zdrad. Zaczynała się przy tym
transformacja ustrojowa i na horyzoncie pojawiły się nowe priorytety. I nowi
sojusznicy.

Cała ta historia – wraz z opisanym wyżej tajemniczym epizodem – skłania do


postawienia kluczowego pytania: dla kogo tak naprawdę pracował Eligiusz
Naszkowski? Kim był? Czy został zwerbowany przez Amerykanów już
w początkach 1979 r., podczas pobytu w RFN? Miał przecież już wtedy
wiedzieć zaskakująco dużo na temat pracy MSW. Sami funkcjonariusze pilskiej
SB nie traktowali jednak takiej możliwości poważnie. Może to był błąd?
Czy Eligiusz, tak chętnie biegający na spotkania z polskimi służbami, nie
mógł również pobiec w ​Berlinie Zachodnim lub RFN do tamtejszych służb? Tak
właśnie sądzili specjaliści z Zarządu Ochrony Funkcjonariuszy MSW, którzy na
początku 1985 r. wszczęli sprawę o kryptonimie „Asystent”, mającą zbadać
przypadek Naszkowskiego. Ich zdaniem został on zwerbowany „przez jedną ze
służb specjalnych państw NATO” w latach siedemdziesiątych, podczas pobytu
w Berlinie Zachodnim. Dlatego tak usilnie zabiegał o wstąpienie do SB w 1979
i 1980 r., a potem tak chętnie przystał na „wzajemne badanie się”
z Kazimierzem Pjanką – miał w ten sposób realizować zadania wywiadowcze.
Nie tłumaczyło to jednak jego późniejszego zaangażowania w „Solidarność”.
Taki scenariusz wydaje się mimo wszystko mniej prawdopodobny niż
hipoteza zakładająca brak współpracy Eligiusza z zachodnim wywiadem aż do
momentu ucieczki. Nie chodzi nawet o motywacje samego Naszkowskiego –
jeśli weźmiemy pod uwagę jego mentalność, powyższy scenariusz może wydać
się akurat całkiem możliwy. Bardzo jednak wątpliwe, by Amerykanie (czy
Niemcy) takiego ochotnika (w żargonie esbeckim nazywanego „oferentem”)
potraktowali poważnie. Zdawano sobie sprawę, że „oferenci” bywali często
prowokatorami i do ich ofert podchodzono bardzo ostrożnie i nieufnie. Kilka
krótkich podróży do zachodnich Niemiec nie mogło raczej wystarczyć do
zweryfikowania oferenta i nawiązania z nim trwałej współpracy, mającej
w dodatku tak ryzykowne i poważne cele jak infiltracja MSW.
Warto zwrócić też uwagę na inny fakt: Naszkowski po ucieczce zaistniał
w mediach dopiero po upływie kilku miesięcy. Wtedy zapewne zgłosił się do
RWE czy placówek amerykańskich w Niemczech (np. ambasady) i przeszedł
procedurę weryfikacyjną. A że Eligiusz fakty mieszał z mitami, procedura trwała
długo.
Czyżby więc, chcąc nie chcąc, funkcjonariusze prowadzący sprawę
„Asystent” ulegli do pewnego stopnia mitowi, jaki tworzył sam Naszkowski?
Można na pewno wykluczyć możliwość werbunku na terenie Polski. Mimo
znalezienia w pozostawionych przez uciekiniera materiałach wizytówek
dyplomatów amerykańskich trzeba przyjąć, że utrzymywanie kontaktów
z ambasadą amerykańską w Warszawie byłoby skrajną głupotą i szybko
zostałoby wykryte. W sumie więc bardziej prawdopodobna (co nie znaczy, że
w pełni udowodniona) jest druga skrajność: aż do momentu ucieczki
Naszkowski nie miał żadnych relacji z Amerykanami (czy Niemcami). Ale
pewnie chciał je mieć.
Od kiedy zaczął myśleć o zdradzie kolejnej – po „Solidarności” – instytucji,
czyli MSW? Od samego początku? Jak sugerowałem, stało się to pewnie wtedy,
kiedy uznał, że jego roszczenia nie są realizowane, a ambicje spełniane. Kłopoty
z dotacją mieszkaniową, trudności w przeniesieniu się do wywiadu, biurowa
praca przy telefonie – te i podobne czynniki mogły w decydujący sposób
wpłynąć na jego decyzję. A zdradzanie było dla niego znacznie łatwiejsze niż
zachowywanie lojalności. Ucieczka była formą zagrania niewdzięcznym (w jego
mniemaniu) esbekom na nosie.
Niewykluczone, że na Zachodzie scenariusz się powtórzył. Eligiusz, po
chwili medialnego zainteresowania, mógł znowu poczuć się zdradzony (choć to
słowo akurat w jego biografii brzmi dziwnie) i niedoceniony. Być może
zapragnął urządzić wielki come back? Jeśli rzeczywiście tak było, wyglądało to
żałośnie. Sprawa pozostaje otwarta.
Jedno jest pewne: Naszkowski pracował głównie dla samego siebie. Inni
ludzie niezbyt go obchodzili. Nieraz okazywał pogardę dla osób, które uznawał
za gorsze od siebie. Trudno w nim odnaleźć empatię, poczucie przyzwoitości,
skrupuły. Za wszelką cenę chciał się wybić. Czy osiągnął wyznaczone sobie
cele? Czy stał się drugim Józefem Światłą albo Michałem Goleniewskim –
słynnym defektorem? Cóż, przeszedł do historii i z pewnością wybił się ponad
przeciętność. Dziś pisze się o nim książki i artykuły. A że ceną za to były
kłamstwa i szkodzenie wielu osobom, często bliskim znajomym? Że pisze się
o nim najczęściej w kontekście obrzydliwie gorliwego donoszenia SB? Może to
dla niego nieistotne.
Naszkowski bez wątpienia osiągnął jedno: pokazał całą przaśność
i amatorszczyznę elitarnych, jak mogło się wydawać, struktur Służby
Bezpieczeństwa i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przygotowujący się do
40-lecia swej działalności, gwałtownie rozwijający się i zyskujący na
znaczeniu – w kontekście „Solidarności” i stanu wojennego – aparat
bezpieczeństwa okazał się instytucją, której potrafi zagrać na nosie zwykły
fantasta i oszust. Prowincjonalny nauczyciel z Piły, słabo zweryfikowany, acz
ofiarny i zasłużony tajny współpracownik przebojem wdarł się na esbeckie
salony, a raczej do tajnych pomieszczeń i dokumentów. Niczym dziwaczne
wcielenie Edka z Tanga Mrożka obnażył niechlujność pracy w SB, ocierającą
się nieraz wręcz o wątki rodem z filmów Barei.
Podobnie jak Edek – nie budzi sympatii. Udało mu się jednak osiągnąć to, do
czego nie doszło wielu znacznie bardziej utalentowanych od niego oszustów:
wciąż tak naprawdę nie wiemy, kim jest.

Na forum internetowym „Faktów Pilskich” ktoś trafnie podsumował, że


o Naszkowskim można by nakręcić film. Nie wiadomo tylko, czy w duchu
Pułkownika Kwiatkowskiego, czy Jamesa Bonda. Od komicznego, ale mającego
dobre intencje bohatera granego przez Marka Kondrata różnią go całkowity brak
skrupułów i fatalna karta „Grażyny”. A od Jamesa Bonda różni go – no cóż –
prawie wszystko. Jego historia jest na pewno fascynująca, tajemnicza, ale
czasem niebezpiecznie bliska podskórnej, wręcz nieprzyzwoitej śmieszności.
Najmniej widać ją w działaniach przeciw „Solidarności” – tu realnie szkodził
prawdziwym ludziom. Jednak momenty, w których ten arogancki, niezbyt
ciekawy i niezbyt głęboki człowiek, niewykazujący żadnych wybitnych
zdolności wodzi za nos kierownictwo dumnej z siebie Służby Bezpieczeństwa,
nieuchronnie pobudzają do uśmiechu – może gorzkiego, a może drwiącego.
Trudno jednak z Naszkowskim się utożsamiać.
Jak przekonują lokalne media, 60-letni dziś Eligiusz przyjeżdża do Piły dość
regularnie. Widziano go niejeden raz, choć matka Naszkowskiego nieustannie
zaprzecza, by takie wizyty miały miejsce. „Pewnie ze wstydu” – komentuje
jeden z internautów.
Drugi, o nicku „Obibok”, jest bardziej dosadny w swych sądach: „Eligiusz
Naszkowski – zdrajca Solidarności, na którego w stanie wojennym wydano
«wyrok śmierci» przez podziemną Solidarność. Niech się lepiej nie pokazuje
w Pile; nie słyszałem, aby wyrok anulowano”7.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
filmie Złap mnie, jeśli potrafisz Leonardo DiCaprio uciekał Tomowi
W Hanksowi wielokrotnie i z dużą fantazją. Nie może równać się
jednak z naszym rodakiem, Zdzisławem Najmrodzkim, który przez
kilkanaście lat potrafił wymykać się z obław, pościgów, aresztów i więzień.
Swojski, niepozorny „janusz” z wąsem i bokobrodami nieoczekiwanie dla
milicjantów okazywał się świetnym sprinterem (kolejne filmowe
skojarzenie: Forrest Gump) i kierowcą rajdowym (Mistrz kierownicy ucieka).
Okradał głównie peweksy i przywłaszczał sobie nowe polonezy. Uwielbiał
przy tym szaszłyki i pisywał wiersze. Król ucieczek? Polski Robin Hood?
Niezupełnie. Wbrew legendzie to też bezwzględny złodziej niecofający się
przed okradaniem zwykłych ludzi. Ze skłonnością do alkoholu, przez który
doprowadził do strasznej tragedii.

David Copperfield i inni magicy potrzebują schować się za zasłoną, by zniknąć.


Zdzisław Najmrodzki żadnej zasłony nie potrzebował. I naprawdę zapadł się pod
ziemię. Dosłownie.
Była niedziela, 3 września 1989 r. W Polsce galopowała inflacja, cena dolara
przekroczyła właśnie 10 tys. złotych. Trwały ostatnie przygotowania do
oficjalnego powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego po wojnie
niekomunistycznego premiera. Za parę dni rozwiązane miało być ZOMO –
symbol komunistycznych represji. Na środę planowano wybory w RPA
i Holandii, a tydzień wcześniej sonda Voyager 2 minęła Neptuna.
W Areszcie Śledczym w Gliwicach żywe emocje budziły omawiane przez
polityków kwestie amnestii dla więźniów. Komitet Helsiński w Polsce zwracał
uwagę na przeludnienie zakładów karnych i złe warunki w nich panujące. Tu
i ówdzie dochodziło do buntów. Wiatr historii wiał i wśród więziennych murów.
Jednak niedzielny poranek upływał rutynowo i spokojnie. Można było
zapomnieć na chwilę o ważnych wydarzeniach i wielkiej polityce.
Kiedy niecałe dwa lata wcześniej do gliwickiego więzienia trafił słynny
„król ucieczek” – Zdzisław Najmrodzki, zwany „Szaszłykiem” lub
„Saszłykiem” – wprowadzono bezprecedensowe środki ostrożności. Więzień
dobrze znał gliwicki zakład. Nieraz stąd uciekał. Władze aresztu, po
początkowym, pełnym napięcia okresie, powróciły jednak do rutyny. Mijały
miesiące, a „król ucieczek” wciąż grzecznie siedział w celi i spacerował po
podwórzu. Strażnicy przyzwyczaili się do jego obecności. Więzienne życie
toczyło się zwyczajnym rytmem. Aż do 3 września 1989 r.
Zgodnie z przyjętymi regułami o 10.30 Najmrodzki został wypuszczony na
spacerniak. Towarzyszył mu współwięzień, Edward Stołowski, który miał go
stale pilnować, niezależnie od służby więziennej. Wokół pięły się grube mury,
druty kolczaste i budki strażnicze. Dwaj strażnicy, Jerzy Moroczka i Jan
Chrapek, rutynowo śledzili każdy ruch Szaszłyka. Stosunkowo duży, ale
zamknięty z czterech stron spacerniak, częściowo wyłożony chodnikiem,
częściowo pokryty fragmentami trawnika, sąsiadował z ulicą i ślamazarnie
remontowanym zespołem szkół mechanicznych.
Najmrodzki, w więziennym kombinezonie, spokojnie spacerował.
Intensywnie wpatrywał się raz w podłoże, raz w zawieszoną u góry siatkę, ale
nie był to powód do wszczynania alarmu. Po chwili lekko przyspieszył, wszedł
na trawnik, podniósł wzrok. Dostrzegł niewielki kawałek blachy wplątanej
w metalową siatkę rozciągniętą nad podwórzem spacerniaka. Nagle wziął krótki
rozbieg, a w miejscu, które jakby było oznaczone przez tę blaszkę, wziął zamach
i podskoczył najwyżej, jak potrafił. Wtedy... zniknął. Zdumiony Stołowski
i oszołomieni strażnicy patrzyli na tę scenę jak urzeczeni. Przez chwilę, która
zdała im się wiecznością, wpatrywali się nieruchomo w miejsce, gdzie jeszcze
sekundę wcześniej zatrzymał się Najmrodzki.
Podbiegli i dostrzegli czarną, dwumetrową dziurę w ziemi.
Z przekleństwami na ustach strażnicy zawrócili i włączyli alarm. Całe więzienie
nagle wypełniło się nieprzyjemnym brzęczeniem, odgłosami szybkich kroków
i gniewnymi okrzykami. W tym czasie Szaszłyk pędził już na motorze ku
wolności. Odegrał najwspanialsze przedstawienie w swoim życiu. Sztukę, którą
omawiano w dzienniku telewizyjnym, mediach, na ulicach, bazarach i w domu
każdej chyba polskiej rodziny.

Jak w przypadku każdej postaci z tej książki i historia Szaszłyka ma swoją


specyfikę. Co prawda – podobnie jak Jerzy Kalibabka czy Marzena Domaros,
o Czesławie Śliwie nie wspominając – Najmrodzki również zakładał różne
maski, posługiwał się fałszywymi dokumentami, a nawet planował operację
plastyczną (na to nie wpadł żaden inny nasz bohater), ale to jednak nie zabawy
z tożsamością są kluczem do zrozumienia jego działań. Podobnie jak pozostali
miał coś, co odróżniało go od zwykłych przestępców, fałszerzy, złodziei czy
pospolitych oszustów. Pewien specyficzny dar, talent wybijający go ponad
przeciętność. U Najmrodzkiego była to nadzwyczajna fantazja i doprowadzona
do wirtuozerii sztuka ucieczki. Potrafił przy tym – tak jak inni – umiejętnie
budować i wykorzystywać mit własnej osoby.
Jednak sztuka iluzji, którą opanowały omawiane w poszczególnych
rozdziałach tej książki postacie, zasłania często bardzo prozaiczny wymiar ich
działań: brak skrupułów, żądzę pieniędzy i – w większości przypadków – jak
najbardziej realną działalność przestępczą.
Upowszechniło się stwierdzenie, że Szaszłyk uciekł milicji 29 razy. Na
podstawie zgromadzonych dokumentów i opracowań nie udało się
zweryfikować tej liczby. W każdym razie ucieczek było na tyle dużo, że ich
szczegóły uległy zatarciu, zarówno w pamięci samego Najmrodzkiego, jak
i funkcjonariuszy MO. Dokumenty zawierają informacje niepełne lub nawet ze
sobą sprzeczne. Wiele sprzeczności znaleźć też można w artykułach prasowych
poświęconych „królowi ucieczek”. Z tych wszystkich względów poniższa próba
rekonstrukcji chronologii i przebiegu wydarzeń jest do pewnego stopnia
hipotetyczna i możliwa do rewizji.

Wczesna biografia Zdzisława Najmrodzkiego to gotowy przepis na pięknie


wypieczonego gangstera. Początki PRL-owskiego „księcia złodziei” były więcej
niż skromne. Urodził się w sierpniu 1954 r. we wsi Czermno w dzisiejszym
województwie świętokrzyskim jako syn Władysława i Sabiny (z domu
Biernackiej). Oto kolejny bohater z głębokiej prowincji. Z czasem rodzina
osiadła kilkadziesiąt kilometrów dalej na północ, w jeszcze mniejszej leśnej
osadzie Sokule pod Żyrardowem. Najmrodzcy mieszkali w piętrowym domku
z czerwonej cegły z innymi rodzinami. Ojciec Zdzisława pracował jako robotnik
fizyczny, matka dorabiała, prowadząc stragan czy mały sklepik. Klepali
przysłowiową wręcz, mazowiecką biedę.
Po latach Zdzisław wstydził się pokazać dziennikarzom, gdzie spędził
dzieciństwo. Bez wątpienia jako nastolatek marzył, by wyrwać się z tego
zaścianka i zaznać lepszego życia. To kolejna cecha łącząca go z innymi
bohaterami książki.
Nie wiadomo, jakie były jego relacje z ojcem. Prawdopodobnie przeszkodą
w ich budowaniu był alkohol. Zdzisław – choć nie jedynak – był za to blisko
związany z matką, która będzie go wspierać, na dobre i na złe, przez wiele lat.
Bez jej pomocy Szaszłyk zapewne nie zasłużyłby na tytuł mistrza ucieczek. Po
latach sam zdawkowo określał swe dzieciństwo jako szczęśliwe i pogodne.
Młodemu chłopakowi udało się skończyć zaledwie pięć klas podstawówki.
Po prostu sobie nie radził. Miał problem z mówieniem i pisaniem. Pewna wada
wymowy pozostanie mu już na stałe. Nie jest pewne, z czego wynikały te
kłopoty. Według jednej z niepotwierdzonych pogłosek Najmrodzki miał ulec
nieszczęśliwemu wypadkowi: spadł z drzewa i doznał obrażeń głowy, które
wywołały te trudności. Dla niektórych dziennikarzy szybki koniec edukacji
świadczył o małej lotności Zdzisława – jego późniejsze, pełne fantazji przygody
każą wykluczyć tę wersję. Może po prostu cierpiał na formę dysleksji i dysgrafii.
W latach sześćdziesiątych na mazowieckiej prowincji trudno było jednak
o właściwą diagnozę. Tak czy inaczej, niesforny uczeń stanowił doskonały
przykład zaniedbań ówczesnej edukacji. Zamiast zapewnić mu pomoc, uznano
go za niezdolnego do dalszej nauki i wysłano do szkoły specjalnej o profilu
samochodowym.
Pierwszy punkt przepisu na gangstera – zaniedbania edukacyjne
i zamknięcie głównych dróg rozwoju społecznego i zawodowego – został
spełniony. Drugim było wyposażenie go w odpowiednie umiejętności. Zadanie
to z nawiązką wypełniła „samochodówka”, gdzie Zdzisław miał się wyuczyć
zawodu na miarę jego rzekomo ograniczonych możliwości. Tam zapałał
prawdziwą miłością do wszystkiego, co wiązało się z samochodami. Okazał się
zupełnie bystrym i zdolnym nastolatkiem. Marzył o karierze rajdowca, śniły mu
się pieniądze i sława. Poznał od podszewki budowę wielu modeli aut. Włącznie
z systemami zabezpieczeń. Dowiedział się, jak otwierać zamki, odpalać silnik
bez kluczyków, wyjmować szyby... Zdobył wiedzę, którą z powodzeniem
wykorzysta w swej złodziejskiej działalności: no bo skoro samochodu nie mógł
kupić, to przecież był w stanie go ukraść.
Zanim jednak uległ tej logice, został wezwany przed komisję wojskową.
Mierzący około 175 cm, pewny siebie 19-latek, szczupły, wysportowany,
z burzą ciemnych włosów i piwnymi oczami, zrobił na komisji jak najlepsze
wrażenie. Szybko okazało się, że jest bardzo szybki w sprincie i świetnie rzuca
granatem. Doskonałe wyniki na poligonie sprawiły, że cieszył się większą
swobodą niż inni rekruci. Często dostawał przepustki, mógł wychodzić
z jednostki w cywilnym ubraniu. Jednak pewnego dnia, tuż przed kolejnymi
ćwiczeniami, zmieniono atrapy granatów obronnych. Nieświadomy tego
Zdzisław tak nieszczęśliwie rzucił nowym modelem, że poważnie uszkodził
sobie bark. Przez to nie mógł wystąpić na zawodach w wojskowym trójboju.
Mimo to jego predyspozycje wzbudziły zainteresowanie skautów z elitarnej
jednostki komandosów: 62. Kompanii Specjalnej z Bolesławca. Najmrodzki
w tajemnicy zgodził się przejść specjalny test. Z jednostki w Żaganiu (znanym
ze słynnej ucieczki alianckich oficerów z niemieckiego oflagu w czasie wojny)
miał niepostrzeżenie, bez przepustki, przedostać się do rodzinnych Sokulów i nie
dać się złapać funkcjonariuszom Wojskowej Służby Wewnętrznej. Został
ostrzeżony, że w razie wpadki nikt się za nim nie wstawi i zostanie oskarżony
o dezercję. Stawka była wysoka, ale Zdzisław się zgodził. Ruszył w podróż.
Ostatecznie w Warszawie, wskakując w ostatniej chwili do pociągu, zgubił
pogoń.
W ten sposób państwo zaaplikowało mu darmowy kurs sztuki ucieczki,
kończąc sporządzanie przepisu na gangstera. Na własny koszt wyhodowano
znawcę samochodów i ucieczek, niemającego przed sobą atrakcyjnych
perspektyw zawodowych i zdemoralizowanego wojskową szkołą życia.

Zdzisław nie zamierzał bowiem zostać komandosem. Być może był to


najpoważniejszy błąd w jego życiu. Nie chciał jednak znowu rozstawać się
z ukochaną matką. Wrócił do Sokulów. Wciąż marzył o karierze rajdowca, ale
trudno było ją realizować w leśnej wiosce pod Żyrardowem. Poszukując pracy,
jesienią 1975 r. trafił aż do Gliwic, gdzie znalazł zatrudnienie w warsztacie
samochodowym, a wkrótce ożenił się i zameldował u teściów. Światek,
w którym się obracał, nie należał – łagodnie mówiąc – do najuczciwszych,
a dotychczasowe doświadczenia z „samochodówki” i wojska na pewno nie
służyły kształtowaniu postaw obywatelskich. Zaczęło się picie i pewnie
pierwsze, jeszcze nieodnotowane przestępstwa. Najmrodzki pogłębiał zarazem
swoją wiedzę na temat samochodów i poznawał sztuczki, których pewnie
w szkole nie uczono.
Zdzisław nie zapominał jednak o ukochanej matce. Być może po krótkim
okresie, kiedy chciał się usamodzielnić i założyć własną rodzinę, doszedł do
wniosku, że to był błąd. Często odwiedzał Sabinę, która zaczęła wygrywać
rywalizację z synową o jego uczucia. Podobno nawet wytatuował sobie na
piersiach litery PSM: skrót od „Pamiętaj słowa matki”. Właśnie w czasie
jednych z odwiedzin, w październiku 1977 r., uczestniczył w bójce, jaka
wybuchła wieczorem w knajpie pod Żyrardowem. Trafił na Rakowiecką
w Warszawie. Choć tłumaczył, że tylko bronił się przed agresywnymi
osobnikami, którzy okazali się esbekami, został oskarżony o czynną napaść na
funkcjonariuszy i skazany na półtora roku więzienia.
Wkrótce powrócił do Gliwic, ale w kajdankach. Po raz pierwszy zapoznał się
z kompleksem miejscowego aresztu śledczego, skąd nieraz miał jeszcze uciekać.
Traktowano go łagodnie, mógł pracować w więziennym warsztacie jako
mechanik samochodowy. Nie było to jednak życie dla niego. Czekał na okazję
do ucieczki.
Ta przyszła szybko, kiedy Najmrodzki wraz z innym więźniem zostali
wezwani do Warszawy jako świadkowie w sprawie bójki, do jakiej doszło
w areszcie na Rakowieckiej. Zakuci w kajdanki, w towarzystwie dwóch
milicjantów, zajęli cały przedział w pociągu udającym się do stolicy. Nudne
godziny trzeba było jakoś wypełnić – na przykład piwem. Najmrodzki miał
pieniądze i chętnie stawiał browary. Mijały kilometry, pustych butelek
przybywało, a atmosfera stawała się coraz luźniejsza. W pewnej chwili
podchmieleni funkcjonariusze zdjęli więźniom, a teraz już kompanom do picia,
kajdanki.
Dalsze szczegóły tej pierwszej z serii słynnych ucieczek Najmrodzkiego nie
są precyzyjnie ustalone. Według jednej wersji rozanieleni milicjanci po prostu
zasnęli, według innej – zostali pobici po tym, jak zdjęli więźniom kajdanki.
Najmrodzki wyskoczył przez okno; uznał to później za najlepszy skok w życiu,
godny olimpiady. „Zobaczyłem bociana za oknem i poczułem zew wolności” –
koloryzował po latach1. Nie wiadomo, co się stało z drugim więźniem. Jedno
jest pewne: tak oto zaczęła się efektowna, wieloletnia zabawa w kotka i myszkę,
w którą Najmrodzki wciągnął PRL-owskie organy ścigania. Jej wspaniałym
finałem będzie zniknięcie ze spacerniaka we wrześniu 1989 r.
Tymczasem wolny Zdzisław pojawił się znowu w Gliwicach. Nawet się nie
ukrywał – po prostu unikał milicji. Nie mógł jednak znaleźć legalnej pracy, nie
dysponował sfałszowanym dowodem. Trudno mu było prowadzić normalne,
rodzinne życie, choć znikał z mieszkania teściów tylko na czas rutynowych
inspekcji. Wtedy zaprocentowały znajomości z gliwickiej celi: pewien poznany
tam znajomy, znający zamiłowanie kolegi do szybkiej jazdy, skontaktował go
z pewną grupą przestępczą, która „zatrudniła” Najmrodzkiego jako kierowcę.
Oto podręcznikowy wręcz przykład porażki idei resocjalizacji.

Gang, operujący głównie na terenie Trójmiasta, specjalizował się w przemycie


różnych towarów (dostarczanych przez marynarzy) z Wybrzeża do Terespola
i na teren ZSRR. Były to najczęściej dżinsy i kawa. Niekiedy zdobywano towar
przez włamania do peweksów – nowego wynalazku socjalistycznej gospodarki.
Trudno o lepszy przykład schizofrenicznej natury PRL niż ta sieć sklepów,
stanowiących obiekt pożądania każdego niemal Polaka. Zarządzało nimi
utworzone w 1972 r. Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego „Pewex” (już
samo określenie „eksport wewnętrzny” mogło budzić zdumienie). W peweksie
można było kupić wszystko: od markowych perfum przez luksusowe alkohole
i czekolady po modne ciuchy i piękne zabawki. A wszystko nowe, lśniące i – co
najważniejsze – zachodnie. Słowem, miejsca te stanowiły całkowite
przeciwieństwo zwykłych sklepów. W czym tkwił haczyk? Kupić można było
wszystko, ale tylko płacąc zachodnimi walutami. Przytłaczająca większość
Polaków nie mogła nawet marzyć o poniesieniu takich kosztów i nie była
w stanie pozwolić sobie na luksusowe atrakcje.
Być może peweksy okazały się o wiele groźniejszym wrogiem
komunistycznej propagandy niż cała „antysocjalistyczna” ideologia Zachodu.
Sprawiały, że ludzie mogli poczuć (dosłownie też) powiew kapitalizmu
wielkiego, bogatego świata, ale nie mieli do niego dostępu. Peweksy były
obiektami pożądania, ale i źródłem frustracji. Przyciągały swą atrakcyjnością,
ale też drażniły, ponieważ uwypuklały szarzyznę, przaśność i biedę codziennej
rzeczywistości „ludowej” Polski. Nie dziwne, że były celem także dla złodziei.
Tymczasem Najmrodzki mógł wyżywać się jako kierowca. Podobno jego
bossowie fundowali mu nawet naukę rajdowej jazdy. W każdym razie na ogół
jeździł przed głównym transportem jako wabik i odciągał uwagę milicjantów od
właściwego „konwoju”, bawiąc się z nimi w kotka i myszkę. A wabikiem był
dobrym – jeździł pomarańczowym fiatem mirafiori, prawdziwą rzadkością
w tych czasach. Nieraz wyrywał się milicji, dopisując do swojej listy kolejne
ucieczki. „Byłem chyba najlepszym kierowcą w Polsce” – chwalił się później2.
Okazał się jednak nie tylko zdolnym kierowcą, lecz także przedsiębiorczym
i ambitnym gangsterem. Rola kierowcy i wabika, choć ekscytująca, szybko
przestała mu wystarczać. Wrócił na Śląsk i zaczął działać na własną rękę, po
czym sprawnie – dzięki silnej osobowości, pomysłowości i dobremu
„biznesplanowi” – zmontował szajkę złożoną z około dziesięciu osób:
młodszych od siebie o kilka lat chłopaków, wiernych swemu charyzmatycznemu
liderowi. Grupa wyspecjalizowała się właśnie w okradaniu peweksów. Dając
dowód swej fantazji, Najmrodzki stosował specyficzną metodę kradzieży: „na
plakat”. Trzeba pamiętać, że w tym czasie systemy zabezpieczeń, nawet
w peweksach – miejscach przechowywania bezcennych dóbr, były jeszcze
prymitywne i łatwe do obejścia. Jak jednak ukryć przed osobami z zewnątrz sam
fakt czyszczenia sklepowych półek z towaru, co przecież zajmuje dużo czasu?
Wystarczy odrobinę pomyśleć. Grupa Najmrodzkiego działała prosto
i skutecznie: wycinano stosunkowo niewielki otwór w szybie wystawowej.
Jedna lub kilka osób wchodziły do środka, a wspólnik, który został na zewnątrz,
zaklejał otwór plakatem (np. reklamą filmu) – tak, by nie rzucał się w oczy.
W tym czasie złodzieje mogli spokojnie wkładać do worków najbardziej
pożądane towary. Skupiali się na sprzęcie RTV, słodyczach, alkoholu,
zabawkach i dżinsach. Czasem kradziono konkretny towar dla konkretnego
„klienta”, czasem zabierano wszystko, co akurat znalazło się pod ręką. Potem
złodzieje wychodzili przez odsłonięty na chwilę otwór. W następnych dniach
towar był upłynniany u paserów oraz na bazarach, których w PRL przecież nie
brakowało.
Bandyci krążyli po całej Polsce. Mogli wybierać spośród kilkuset
istniejących wtedy peweksów. Z zasady unikali Warszawy, gdzie
niebezpieczeństwo wpadki było zbyt duże. Nie jest do końca pewne, ile sklepów
obrabowali – później oskarżono Najmrodzkiego o złupienie ponad 70 placówek,
ale być może przypisywano mu kradzieże, których nie dokonał. Tak czy inaczej,
stanowiło to kilkanaście procent wszystkich peweksów w kraju!

W ciągu kolejnych kilku lat przestępcza kariera Najmrodzkiego nabrała


niezwykłego tempa. Podziwiano jego skuteczność i doskonałą organizację.
Wtedy uwidoczniły się też najważniejsze cechy przyszłego „króla ucieczek”.
Uwielbiał dobrze zjeść i wypić. Dużą część złupionych pieniędzy przepuszczał
w knajpach i bardziej ekskluzywnych restauracjach. Choć był stosunkowo
szczupły, o jedzeniu mógł mówić długo i z pasją. Szczególnie gustował
w ówczesnym symbolu luksusowego dania: szaszłyku z ryżem pilaw
gotowanym z papryką, serwowanym np. w restauracjach hoteli Orbis. Dlatego
też zaczęto nazywać go Szaszłykiem albo Saszłykiem, ponieważ
z charakterystyczną dla siebie wadą wymowy w ten właśnie sposób wypowiadał
to słowo. Sam nie przepadał jednak za tym przezwiskiem. Jak na polskiego
Arsène’a Lupina, którym chciał być, nie był to przecież zbyt wyszukany
pseudonim.
Być może jeszcze bardziej niż szaszłyki uwielbiał szybką jazdę
samochodami. Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, nie organizował
jeszcze na ​szerszą skalę ich kradzieży, ale przecież już jako kierowca
pierwszego gangu, w którym pracował, korzystał z kradzionych pojazdów
i szalał na nierównych polskich szosach. W tym burzliwym okresie zapuścił też
„wałęsowski” wąs, lubił dobrze się ubrać. Tryskał pewnością siebie i szykiem
PRL-owskiego macho. Jak potem sugerował, nie narzekał na brak
zainteresowania kobiet. Tymczasem pożycie małżeńskie nie układało się dobrze.
Żona namawiała Zdzicha, by odsiedział wyrok, ten zarzekał się, że przecież był
niewinny. Nie zmienia to faktu, że kobieta została włączona w działalność
gangu.
Ciekawe, że mimo zuchwałości i skłonności do wystawnego życia,
zdecydowanie niezgodnych z zasadami konspiracji, Najmrodzki tak długo nie
został schwytany. Przynajmniej raz było jednak bardzo blisko: w pewnym
momencie, nie mogąc znieść narzekań żony, przeprowadził się do zajazdu
w Strzelcach Opolskich (10 lat później powrócił do tego miasta jako więzień).
Spragniony rozrywek, często bywał w Opolu, dla niepoznaki przemieszczając
się taksówkami. Pewnego dnia bawił w restauracji Europa, znanej z dancingów
ze striptizem. Płacił dolarami, co wzbudziło podejrzenia jednego z kelnerów,
który powiadomił milicję o dziwnym gościu. Funkcjonariusze dyskretnie
podeszli do stolika zajmowanego przez Najmrodzkiego. Zaskoczony gangster
dał się zaprowadzić do radiowozu. Samochód ruszył w stronę aresztu przy
ul. Powolnego. Gdy się zatrzymał, Szaszłyk, korzystając z pewnego chaosu
towarzyszącego wysiadaniu, rzucił się do przodu, sprawnie przeskoczył mur nad
pobliskim kanałem, przepłynął wpław dłuższy odcinek i zaszył się na wyspie
Bolko. Po raz kolejny wykorzystał swą sprawność fizyczną. Czekał tak długo, aż
zmęczeni poszukiwaniami milicjanci skończyli swą zmianę. Rano dyskretnie
wyszedł z krzaków.

Czuł jednak zaciskającą się wokół szyi pętlę. Przez swą działalność zyskał nie
tylko poważanie światka przestępczego i pierwsze przejawy zainteresowania
mediów, ale też postawił na nogi służby milicyjne w całym kraju. Mnożyły się
ponadto problemy z żoną, która wolałaby mimo wszystko bardziej
ustabilizowane życie. Poszukiwany listem gończym, postanowił więc
w pierwszych miesiącach 1980 r. uciec za granicę. Razem z matką, z którą nie
chciał się rozstawać. Ruszyli na południe, marząc o dostaniu się do Wiednia.
Zostali jednak zatrzymani na zielonej granicy, już po stronie czechosłowackiej:
Sabina opóźniała ucieczkę i zwróciła uwagę czeskich strażników w okolicach
Brna. Zdzisław, swoim zwyczajem, rzucił się pędem do przodu. Ostatecznie
wylądował na czubku sosny otoczonej ujadającymi psami. Został ściągnięty
i pobity jak nigdy wcześniej i później.
Jakiś czas przebywał w Brnie, gdzie w tymczasowym areszcie podobno
siłował się na rękę z miejscowymi zbirami. Twierdził, że zawsze wygrywał.
Potem został przekazany Polakom w Cieszynie (wcześniej wolność odzyskała
Sabina). Trafił do niezbyt pilnie strzeżonego aresztu wojskowego. Jak zwykle –
postanowił uciec. W pewnej chwili rozpędził się, przeskoczył kolejny płot
w swoim życiu i puścił się biegiem przed siebie. Żołnierze biegali jednak lepiej
od milicjantów. Tym razem Szaszłyk został dogoniony i złapany.

W przypadku Szaszłyka zatrzymanie nie oznaczało jednak końca aktywności,


tylko trampolinę do sławy i co najwyżej chwilową niedogodność. Ostatecznie
trafił do aresztu w Warszawie. Wpadło też paru wspólników i świeżo upieczona
(a już niezadowolona) małżonka. Za zgromadzone w wyniku kradzieży
pieniądze pozostali członkowie gangu z pomocą wiernej Sabiny opłacili
doświadczonego adwokata, który załatwił przeniesienie Najmrodzkiego do
dobrze mu znanego aresztu w Gliwicach, gdzie miał czekać na proces.
Wykorzystując znajomość zasad funkcjonowania tej placówki i uzyskane od
innych aresztantów informacje, Zdzisławowi udało się przemycić grypsy,
w których narysował wspólnikom plan miejscowego sądu i cel, gdzie sądzeni
czekali na rozprawy. Według niektórych relacji pisał też dużymi literami
wskazówki na kartce, którą wystawiał przez okno celi. Jeden z jego wspólników,
Michał K., odczytywał znaki, posługując się lornetką.
W efekcie lojalni towarzysze, zachęcani przez matkę osadzonego, dyskretnie
przepiłowali kraty w oknie sądowej celi, korzystając w ten czy inny sposób
z planów przekazanych przez Szaszłyka. Podobnie zresztą potraktowali okno
w pobliskiej toalecie. Zdaniem niektórych świadków kraty własnoręcznie
piłowała sama Sabina, wpierw spędziwszy wiele czasu na poszukiwaniu
w Gliwicach odpowiedniego narzędzia.
Proces państwa Najmrodzkich i kilku ich wspólników rozpoczął się
w gliwickim sądzie 23 lipca 1980 r. Szaszłyk i inni w asyście milicjantów
zasiedli w ławie oskarżonych. Po odczytaniu długiego aktu oskarżenia sędzia
zarządził przerwę. Najmrodzki trafił do celi-poczekalni na trzecim piętrze
gmachu sądu. Nagle szybko podbiegł do okna, z łatwością wyłamał
przepiłowane kraty i sprawnie – jak przystało na niedoszłego komandosa –
spuścił się w dół na cienkiej, niemalże niewidocznej lince. Brzmi to jak kiepski
kryminał – ale tak właśnie było. W tej ucieczce ujawniły się zresztą cechy
dobrego planisty, jakim był Szaszłyk: liczyły się dla niego rozpoznanie,
cierpliwość, przewidywanie ruchów przeciwnika i jego zaskoczenie.
W kraju miesiąc później wybuchła „Solidarność”, a Najmrodzki znowu mógł
cieszyć się wolnością. O jego brawurowej ucieczce stało się głośno. On sam
wykorzystywał specyficzną atmosferę solidarnościowego „karnawału”. Milicja
Obywatelska przeżywała wówczas okres pewnego rozprzężenia, niektórzy
funkcjonariusze chcieli nawet utworzyć własny niezależny związek zawodowy.
Milicyjni konfidenci stali się niesforni. W tym nieco chaotycznym czasie trudno
było skutecznie prowadzić akcję poszukiwawczą. Choć po kraju krążyły listy
gończe za Najmrodzkim, niewiele z tego wynikało.

Po ucieczce Szaszłyk odbudował swoją szajkę i kontynuował napady na


peweksy. Najlepiej mu znany, ale też najbardziej wyeksploatowany Śląsk
stanowił teraz raczej bazę wypadową do innych regionów kraju i innych
sklepów. Z czasem Najmrodzki coraz bardziej skupiał się zresztą na swej drugiej
specjalizacji: kradzieży samochodów. Gustował szczególnie w polonezach, które
znał najlepiej. Interesowały go przede wszystkim nowe modele, z numerem
seryjnym 2000 (była to limitowana seria z dwulitrowym silnikiem). Najłatwiej
było je „wyczyścić”, a potem upłynnić.
Jak zwykle Najmrodzki działał pomysłowo i metodycznie. Włamywał się do
urzędów gmin w różnych częściach Polski i wykradał formularze, dokumenty
i pieczątki, które służyły do stworzenia fałszywej dokumentacji kradzionych
samochodów. Przygotował też sieć melin rozsianych głównie w okolicach
Warszawy, gdzie miały trafiać polonezy. Banda uprowadzała pojazdy głównie
z Mazowsza, gdzie Szaszłyk czuł się najpewniej. Przed kradzieżą niekiedy
przeprowadzano prawdziwe rozpoznanie trybu życia właściciela auta, dyskretnie
go obserwowano. Wybierano osoby mieszkające na uboczu. Potem czekano na
właściwy moment i ruszano do akcji.
Również tutaj Szaszłyk dał się poznać jako twórca własnej techniki
i autorskich metod. Typowy przebieg kradzieży był następujący: wpierw szybko
i sprawnie zdejmowano uszczelkę i tylną szybę pojazdu, starając się niczego nie
uszkodzić. Następnie jedna osoba wchodziła do środka, zwalniała hamulec
ręczny czy inną blokadę, nastawiała bieg, a reszta dyskretnie i po cichu spychała
auto w inne miejsce. W ten sposób dźwięk włączonego silnika nie alarmował
właściciela. Dopiero po kilkuset metrach odpalano silnik metodą „na drucik”.
Auto ruszało z kopyta i w jak najkrótszym czasie lądowało w melinie-
warsztacie.
Tam przeprowadzano legalizacyjny „tuning”. Zmieniano numery seryjne
silnika, przybijano numery nadwozia, wyrabiano dokumenty: dowody osobiste,
gwarancyjne, rejestracyjne, ubezpieczeniowe, prawa jazdy, a nawet talony na
benzynę – z wykorzystaniem bankietów wykradzionych z urzędów. Tak
przygotowany pojazd (i jego fikcyjny właściciel) często już następnego dnia
trafiał na jedną z licznych giełd samochodowych. W dobie papierowych
systemów rejestracji, braku sieci komputerowych i innych rodzajów systemów
kontrolnych podróbki były niemalże nie do wykrycia. Wspólnicy
Najmrodzkiego (sam był już na tyle rozpoznawalny, że unikał podobnych
miejsc), odgrywając komedię nieszczęsnych posiadaczy, których los zmusił do
sprzedaży nowego poloneza, wciskali wśród lamentu i narzekań kradzione auto
nieświadomemu nabywcy, który cieszył się z udanego interesu.

Przez kolejne trzy lata szajka ukradła i upłynniła w ten sposób około 100
polonezów. Co więcej, w tym czasie Najmrodzkiemu udało się kilkakrotnie
uciec pościgom i wywinąć z pułapek. Nabił wtedy większość pozycji na swym
mitycznym liczniku 29 ucieczek. Często sam zastawiał na siebie sidła,
nagminnie łamiąc przepisy drogowe i nie zatrzymując się na wezwania
drogówki. A że umiał jeździć i szybko, i dobrze, bez trudu uciekał przed
radiowozami – zwłaszcza że sam zazwyczaj poruszał się lepszymi niż polonezy
samochodami. Oczywiście kradzionymi, z tym że na własny użytek (gdy mu się
znudziły, upłynniał je podobnie jak polonezy). Potrafił nawet omijać blokady
drogowe i znikać z piskiem opon. Ciężko pracował na legendę mistrza
kierownicy i ucieczek.
Nie może dziwić, że ujęcie Szaszłyka stawało się dla milicjantów sprawą
coraz pilniejszą i coraz bardziej prestiżową. Po wprowadzeniu stanu wojennego
i utrudnień z nim związanych, a także po wyciszeniu głównych protestów
społecznych wydawało się, że MO wreszcie może skupić się na tym zadaniu.
Rzeczywiście, Najmrodzki częściowo ograniczył swą aktywność i postanowił
przeczekać najtrudniejszy okres w Warszawie. Nie zapomniał o swych
zagranicznych planach – na czarnym rynku starał się o paszport. Myślał nawet
o... operacji plastycznej. Nie chodziło o tak drastyczny zabieg, jakiemu poddał
się choćby Steven Carrington z Dynastii, ale najpewniej o usunięcie
charakterystycznej brodawki na prawym policzku na wysokości ucha, może też
kilkucentymetrowej blizny na przegubie prawej ręki. Wiadomości o tych
znakach szczególnych do znudzenia powtarzano w milicyjnych komunikatach
i listach gończych.
Tymczasem gwałtowna zmiana sytuacji politycznej i siłowe zdławienie
opozycji walnie przyczyniły się – w zaskakujący może sposób – do wzrostu
popularności Szaszłyka i wielkiej kariery jego legendy, której zręby pojawiły się
już wcześniej. Oto sprytny złodziej grał na nosie znienawidzonym
mundurowym, którzy pałkami, czołgami i bronią rozprawili się z częścią
społeczeństwa. Ośmieszał milicjantów, a przez to i władzę. Zuchwale igrał
z systemem. Będzie przesadą stwierdzenie, że Najmrodzki stał się bohaterem
ludowym, ale dla części Polaków jego zwycięskie potyczki z funkcjonariuszami
mogły być jakąś formą rekompensaty za uderzenie władz w społeczeństwo;
mogły przynosić złośliwą czy ponurą satysfakcję. Wielu na pewno mu
kibicowało. Kpiono z komunikatów milicyjnych ogłaszanych w radiu,
wyśmiewano listy gończe, apele i prośby. Nie bez znaczenia mógł być fakt, że
niespełna 30-letni Zdzisław przypominał z wyglądu... Lecha Wałęsę.
Do podtrzymywania tego obrazu przyczyniała się także fama niesiona przez
samego Szaszłyka (choć głównie w następnych latach). Wielu Polaków sądziło,
że oto mają do czynienia nie tylko ze sprytnym, fantazyjnym i fartownym, ale
„zwykłym” przestępcą. Krążyły opowieści, że Najmrodzki ma swój kodeks
honorowy, okrada tylko bogatych, nie używa przemocy i szkodzi tylko „im”,
czyli państwu. Poszkodowanych właścicieli polonezów było zbyt mało, by
zmienić ten obraz. Szaszłyka/Saszłyka lepiej kojarzono z seryjnego łupienia
peweksów – symbolu niesprawiedliwości społecznej „ludowej” Polski.
Niektórzy fani Najmrodzkiego skrycie może marzyli o tym samym. Okradzenie
peweksu, źródła walutowych dochodów władz, odbierano niekiedy jako słuszną
zemstę na systemie. Najmrodzki, Robin „Saszłyk” Hood z żyrardowskich lasów,
zabierał bogatym i...
No właśnie. Wcale nie dawał ubogim. W zderzeniu z rzeczywistością mit
szlachetnego „króla ucieczek” pękał. Najmrodzki okradał peweksy i zabierał
polonezy, bo to szło mu najlepiej. Nie czynił tego z chęci walki z komunizmem,
lecz z chęci wzbogacenia. Co ważne – wzbogacenia samego siebie
(i ewentualnie wspólników). W tym czasie był już bardzo zamożny – bardziej
niż zdecydowana większość jego rodaków. Prowadził hulaszcze (choć mimo
wszystko skryte) życie, bawił się w drogich lokalach, trwonił pieniądze na
hazard. Jak się później okazało, okradał też zwykłych obywateli, jeśli miał taką
ochotę i sposobność do tego. W różnych skrytkach trzymał pieniądze
i kosztowności. Mało wyszukane słownictwo i wcale nie pokojowe nastawienie
do otoczenia oddalały go od symbolu złodzieja-dżentelmena. Miał dwa pistolety,
w tym jeden gazowy, którym na pewno się posługiwał.
Jeśli popatrzymy na niego przez pryzmat dokonywanych czynów, dojdziemy
do wniosku, że był pospolitym przestępcą. Tyle że z niepospolitą fantazją,
fartem i ogólnymi zdolnościami. A to – w połączeniu ze specyficzną sytuacją
polityczną i nieuchwytnością – przyczyniło się do stworzenia wizerunku, na jaki
tak naprawdę nie zasłużył.

Biorąc pod uwagę tryb życia Najmrodzkiego, a nawet doceniając jego zdolności
rajdowe i szczęście, wciąż dziwny wydawać się może fakt, że Szaszłykowi
udało się pozostać na wolności przez ponad dwa lata po wprowadzeniu stanu
wojennego. I w dodatku rozwijać jeszcze swoje interesy. W 1982 r. szybko
rozwiódł się z żoną, którą pozostawił w gliwickim sądzie i która w efekcie trafiła
do więzienia. Zapewne miała mu za złe, że uciekł sam. W tym samym roku,
dzięki poznanemu właśnie znanemu gangsterowi Antoniemu R., posługującemu
się ksywą „Inżynier”, zaczął wręcz współtworzyć zręby późniejszej mafii
samochodowej. Przezwisko nowego wspólnika odpowiadało prawdzie:
urodzony w Milanówku Antoni był inżynierem elektronikiem, absolwentem
Politechniki Warszawskiej i – podobno – poliglotą. Obaj, oprócz polonezów,
coraz częściej kradli pojazdy zachodnie. Milicja podejrzewała szajkę również
o rabowanie tirów wiozących zaopatrzenie do peweksów (np. japoński sprzęt
audio).
Kierownictwo MSW i MO miało już serdecznie dość poniżających porażek.
W 1983 r. w komendzie stołecznej stworzono nawet specjalną grupę operacyjną
MO o kryptonimie – a jakże – „Polonez”, zajmującą się wyłącznie sprawą
schwytania wymykającego się wciąż złodzieja. Początkowo nie odnosiła ona
sukcesów. W tym czasie Szaszłyk dorobił się już fortuny. Część przejadał
i przepijał, część chował, a część przeznaczył dla swojej ukochanej mamy: przez
pośredników kupił jej 3,5-hektarowe gospodarstwo z dużym domem
w miejscowości Wiskitki. Gdy chciał miał gest: ówczesnej dziewczynie wynajął
willę pod Warszawą.
Starał się jednak działać ostrożniej. W Warszawie posługiwał się dowodem
osobistym swego kuzyna, Józefa B. Lojalny członek rodziny udał, że zgubił
swój dokument, i wyłudził w urzędzie miejskim nowy. Szaszłyk nie potrafił
jednak zwalczyć fatalnej żądzy, która przyczyniała się do jego sławy, ale też do
poważnych kłopotów: miłości do szaleńczej jazdy, często po pijaku. Pewnego
dnia znowu spowodował wypadek, na szczęście bez ofiar. Występował jednak
jako Józef B. i nie został rozpoznany. Dostał tylko wezwanie do sądu.
W międzyczasie włamał się do milicyjnego laboratorium i skradł książkę analiz
krwi, chcąc uniknąć rozpoznania. W MO nie skojarzono tych dwóch spraw.
Szaszłyk, wciąż jako Józef B., stanął przed sądem i po krótkiej rozprawie dostał
zaledwie rok pozbawienia wolności w zawieszeniu – Józef cieszył się dobrą
opinią i był niekarany. Ta historia to dowód nie tylko na pobłażliwe traktowanie
pijanych kierowców przez ówczesny wymiar sprawiedliwości, ale też na kolejny
przejaw kuriozalnego wręcz gapiostwa organów ścigania.
Szaszłyk liczył na pomoc w ucieczkach – ale sam też pomagał. W czerwcu
1983 r. Inżynier uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu. Jego kradziony
polonez miał czołowe zderzenie. Mężczyzna trafił na ostry dyżur do szpitala na
Czerniakowie. Lekarze przez kilka godzin walczyli o uratowanie jego nogi.
Niedługo potem milicjanci zorientowali się, że rozbity samochód był kradziony.
Nie zdążyli jednak przesłuchać podejrzanego pacjenta – Najmrodzki wywiózł go
ze szpitala mercedesem. Oczywiście kradzionym. Następnie zamelinował gdzieś
Inżyniera, który musiał przejść żmudną rehabilitację, i działał dalej.

To naprawdę zadziwiające, że Najmrodzki jeszcze wiele miesięcy po tej sprawie


bezkarnie okradał peweksy i przywłaszczał sobie mercedesy, rozwścieczając
bezsilnych milicjantów i zyskując popularność nieznaną innym przestępcom.
Wpadł na dłużej dopiero 3 marca 1984 r. W filmowych okolicznościach,
najbliższych chyba komedii sensacyjnej. Lub parodii.
Szaszłyk od niedawna cieszył się „swoim” BMW 827, ukradzionym
pewnemu Libańczykowi. Cieszył się na swój sposób – pędził trasą od strony
Ciechanowa w kierunku Warszawy z prędkością 200 km na godzinę. Kiedy
pojazd przemknął tuż przed nosem drogówki, zaczął się pościg. Milicjanci,
wyczuleni na „atrakcje”, jakie często fundował im Najmrodzki, nie zamierzali
odpuścić. BMW było nie do doścignięcia, ale MO miało niepodważalny atut –
możliwość współpracy z innymi jednostkami. Postanowiono na nogi całą
komendę stołeczną. Zaczął się szalony pościg. Jak w porządnym kinie akcji –
nie zabrakło strzałów. Jedna z kul przebiła tylną szybę BMW. Radiowozy
przekazywały sobie komunikaty o pędzącym z zawrotną prędkością pojeździe
z przestrzeloną szybą.
Zapewne Najmrodzkiemu i tym razem udałoby się uciec, gdyby nie pech –
w wyniku kolejnych strzałów (albo innego przypadku losowego) pękła mu
opona. Nie mogąc dobrze panować nad autem, skręcił na pobocze, zatrzymał się
i chwycił swój pistolet gazowy. Wkrótce ścigający go milicjanci dostrzegli
porzucone BMW. Stwierdzili, że jest puste, i założyli, że kierowca ucieka dalej
pieszo. Pojechali boczną drogą i wkrótce ujrzeli jakiegoś człowieka biegnącego
przez pole. Zażądali, by się zatrzymał. Ten tylko przyspieszył. W reakcji
milicjanci oddali podobno aż osiem strzałów ostrzegawczych. Jeden
z funkcjonariuszy rzucił się w pogoń, a drugi oddalił się radiowozem
z zamiarem odcięcia drogi uciekinierowi.
Tymczasem Najmrodzki dobiegł do jakiegoś gospodarstwa. Chwilę się
rozglądał. Dostrzegł rower. Wskoczył na siodełko i ruszył. Przedsiębiorczy
milicjant wynalazł jednak motorower i kontynuował slapstickowy pościg. Nagle
zdyszany już nieco uciekinier ze zdumieniem spostrzegł, że niedaleko, na
drodze, stoi jakiś polonez, a przed nim nieznana mu kobieta macha w jego stronę
rękami. Zdziwiony, ale i uradowany, postanowił skorzystać z daru losu.
Tym razem dał się jednak w naiwny sposób podejść. Gdy tylko zbliżył się do
poloneza na kilka metrów, leżący na tylnym siedzeniu milicjant gwałtownie
otworzył drzwi i wycelował do Szaszłyka z broni. Okazało się, że drugi
funkcjonariusz, prowadzący radiowóz, starając się odciąć zbiega od dróg
ucieczki, wypatrzył na ​szosie poloneza i kazał jego właścicielce odegrać scenkę
z machaniem. Po chwili pojawił się pierwszy milicjant i też wycelował
w mężczyznę. Szaszłyk, zrezygnowany, odrzucił swój gazowy pistolet i podniósł
ręce do góry.
– Wiecie, panowie, kogo złapaliście? – wysapał do skuwających go
milicjantów. – Jestem Zdzisław Najmrodzki. Dzisiaj to wy mieliście szczęście.
Milicjanci początkowo nie uwierzyli złapanemu. Miał przy sobie dowód
osobisty wystawiony na niejakiego Romana D. Trafił do aresztu śledczego na
Mokotowie, zrobiono mu rutynowe zdjęcia. Kiedy tylko dotarły do grupy
operacyjnej „Polonez”, wybuchła wrzawa. Funkcjonariusze z zespołu od razu
przejęli sprawę i otoczyli staranną opieką przestępcę, który tyle lat grał im na
nosie. Przy zachowaniu wielkiej ostrożności zaczęły się przesłuchania
(prowadzone w siedzibie Komendy Stołecznej MO, przemianowanej na
Stołeczny Urząd Spraw Wewnętrznych – SUSW) w Pałacu Mostowskich.
Trwały przygotowania do procesu.
Reżimowe media trąbiły z satysfakcją o ujęciu niebezpiecznego przestępcy.
Chwalono determinację i profesjonalizm MO. Sprawę starano się wykorzystać
do kreowania przyjaznego wizerunku organów ścigania. W kampanię
propagandową wprzęgnięto twórców telewizyjnych: na zlecenie MSW
filmowiec Zdzisław Mac przygotował fabularyzowany dokument pt. Arsène ​‐
Lupin po polsku, który został wyemitowany w programie drugim Telewizji
Polskiej 7 listopada 1984 r. Polska żyła akurat sprawą porwania i brutalnego
zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki. Bez wątpienia emisja filmu była dość
żałosną próbą pokazania lepszego oblicza służb mundurowych PRL. Sam
dokument nie był jednak jednoznacznie krytyczny wobec Szaszłyka. Szybkie
samochody i opisy ucieczek mogły wręcz bardziej fascynować, niż umoralniać
widza. Na koniec aktor wcielający się w Najmrodzkiego stwierdzał: „Ja i tak
stąd ucieknę”. W efekcie produkcja tylko wzmacniała legendę „króla ucieczek”
i „księcia złodziei”.
Film okazał się proroczy. Pilnie strzeżony Szaszłyk przez wiele miesięcy nie
mógł jednak zrealizować obietnicy danej w jego imieniu przez aktora. Czekał na
swoją okazję. Z biegiem czasu rozgorączkowanie milicjantów opadło, a środki
ostrożności spowszedniały. Prawie rok po zatrzymaniu, 5 lutego 1985 r., około
14.00, szedł właśnie na przesłuchanie do jednego z pomieszczeń w Pałacu
Mostowskich. Prowadził go tylko jeden funkcjonariusz w cywilu – st. sierż.
Bogdan Górski. Dlaczego pozwolono sobie na taką lekkomyślność? Nie
wiadomo.
W pewnym momencie, w odludnej części gmachu, kiedy obaj mężczyźni
znaleźli się poza zasięgiem wzroku innych pracowników, Najmrodzki
niespodziewanie podbiegł do Górskiego i z całej siły uderzył go skutymi rękoma
w głowę. Według innej wersji użył do tego masywnego dziurkacza i zaatakował
w trakcie przesłuchania. Sam Szaszłyk przekonywał, że tak naprawdę przekupił
Górskiego obietnicą astronomicznej łapówki 5 tys. dolarów. Obaj poszli do
toalety, gdzie upozorowali pobicie. Ta wersja wydaje się najmniej wiarygodna.
W każdym razie poważnie zraniony funkcjonariusz bezwładnie osunął się na
ziemię. Szaszłyk wydobył z kieszeni swego więziennego ubrania prowizoryczny
wytrych ze skuwki od długopisu i rozpiął kajdanki. Niewiele myśląc, zdjął
Górskiemu marynarkę i włożył ją. Zabrał też legitymację funkcjonariusza, jego
dowód osobisty i prawo jazdy.
Nie czekając dłużej, wziął głęboki oddech i pewnym, spokojnym, acz
szybkim krokiem ruszył w dół. Przy wyjściu machnął wartownikowi
lekceważąco legitymacją. Ten bez słowa przepuścił „milicjanta”. „Mistrz
ucieczek” znów był wolny.

Można sobie wyobrazić, co działo się w całym resorcie spraw wewnętrznych po


tak kompromitującej organy ścigania kolejnej, najbardziej do tej pory
brawurowej ucieczce Szaszłyka/Saszłyka. Komenda Główna MO zarządziła
„poszukiwania krajowe nadzwyczajne”. Po całej Polsce znów rozesłano listy
gończe. Największe gazety ustawicznie podawały rysopis sprawcy i ogłaszały
nagrody za jego ujęcie. Po raz kolejny mnożyły się komunikaty w radiu
i telewizji. W informacjach wewnętrznych dla MSW podkreślano, że
Najmrodzki „ciężko zranił” funkcjonariusza MO. Specjalnie zaznaczano, nie
podając szczegółów tego zranienia (które nie okazało się groźne dla życia), że
zaatakował jednego z „naszych”. Dodawano – w sumie niezgodnie z prawdą –
że Najmrodzki okazał się szczególnie niebezpiecznym przestępcą. Tu już
naprawdę nie było żartów.
Do wszystkich jednostek urzędu spraw wewnętrznych: wojewódzkich,
miejskich i gminnych wysyłano szczegółowe informacje i instrukcje
postępowania. Dotyczyły one nie tylko milicji, lecz także komórek Służby
Bezpieczeństwa. Każdy z pracowników (z pionów operacyjnych
i administracyjnych), a nawet członków ORMO miał zostać zapoznany ze
sprawą i rysopisem Najmrodzkiego. Informatorzy milicyjni i tajni
współpracownicy SB mieli zawiesić dotychczasowe zadania i skupić się na
poszukiwaniu zbiega. MO we współpracy z SB miała wzmóc kontrole melin,
hoteli, moteli, restauracji, a także giełd samochodowych. Szczególną wagę
przywiązywano do wzmożenia częstotliwości patroli drogowych, weryfikacji
dokumentów, analizy kradzieży samochodów itp.
Zamierzano objąć kontrolą operacyjną rozpoznane do tej pory kontakty
poszukiwanego. I rzeczywiście – ostrzegano bliskich i znajomych zbiega, że
każdy, kto mu pomoże, trafi do więzienia. Przeszukano gospodarstwo jego
matki, znajdując przy okazji biżuterię i pieniądze zakopane w słoiku na polu.
Przewidywano nawet, że Najmrodzki mógł planować ukrycie się w zamkniętym
zakładzie psychiatrycznym – sprawdzano więc i te placówki. Ostrzegano przy
tym: „Podczas zatrzymywania zachować szczególne środki ostrożności”.
Lekko licząc, jakieś kilkaset tysięcy ludzi w całej Polsce zostało
zobligowanych do rozpoczęcia polowania na Szaszłyka. Wciągnięto w nie nawet
jednostki wojska. W całej tej akcji wykazano więcej determinacji niż
w poszukiwaniach ukrywających się działaczy „Solidarności”. W wewnętrznej
dokumentacji nie ukrywano, że akcja miała ogromne znaczenie. Szybkie ujęcie
ośmieszającego służby przestępcy było jedyną szansą uratowania choćby
szczątków mundurowej reputacji.
Sprawa była jednak przegrana. Wielu Polaków nigdy wcześniej tak mocno
nie trzymało jeszcze kciuków za sprytnego gangstera. Jego popularność sięgnęła
zenitu – choć pośrednio okazało się, że „polski Arsène Lupin” jednak nie unika
przemocy. Kpiny z mundurowych trafiły na szczególnie podatny grunt: akurat
dwa dni po ucieczce Szaszłyka zakończył się tzw. proces toruński, w którym
sądzono morderców ks. Popiełuszki, ale też ohydnie atakowano zabitego
kapłana.
Światek przestępczy nie był jednak tak sentymentalny. Bezprecedensowe
działania milicji w całym kraju, a także mieszanka próśb i gróźb oraz pokusa
finansowa sprawiły, że od zbiega odwrócili się potencjalni i dawni sojusznicy.
Szaszłyk nie mógł liczyć na przestępcze zaplecze, nawet w najbezpieczniejszym
dla siebie Śląsku. Przełom nastąpił tym razem szybko. Już 7 lutego 1985 r.
ustalono, że poprzedniej nocy Najmrodzki ukradł w Warszawie
pomarańczowego poloneza. 12 i 13 lutego, posługując się legitymacją oficerską
na nazwisko Piotr Lipecki (wydobytą z jednej z wielu melin), zameldował się
w Hotelu Olimpijskim w Opolu. Ukradł tam 26 tys. złotych i zbiegł, ale został
rozpoznany. Natychmiast telegramami rozesłano po całej Polsce tę informację
wraz z dokładnym opisem uciekiniera: miał na sobie ciemną kurtkę z króliczych
skór, popielaty sweter, jasną koszulę, niebieskie dżinsy i białe skarpetki. Nosił
bokobrody i krótkie wąsy, w ręce trzymał też brązową torbę z długimi uszami
zapinaną na zamek błyskawiczny.
Najmrodzki zdołał się jeszcze tym razem wywinąć. Kierownictwo MSW
było wściekłe. Gdański Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w piśmie
z końca lutego, skierowanym do swych jednostek terenowych dawał temu
wyraz: „biorąc pod uwagę, że [...] Najmrodzki ma liczne kontakty przestępcze
i towarzyskie w całym kraju, niezrozumiałym jest, że dotychczas nie uzyskano
wartościowych informacji operacyjnych”. Zażądano „kategorycznego
sprawdzania”, czy wszyscy pracownicy poszczególnych placówek zostali
zapoznani z instrukcjami dotyczącymi poszukiwań i czy dotarły one do sieci
agenturalnej.
Szaszłyk rzeczywiście działał sprytnie. Unikał kontaktów, co do których
miał podejrzenie, że były znane milicji. Mimo wszystko szczegółowych danych
było zbyt dużo, czasu na kamuflaż zbyt mało, a akcja poszukiwawcza okazała
się zbyt zaawansowana, by Najmrodzki mógł uciec na dłużej. Ostatecznie
17 marca 1985 r. został zatrzymany „w następstwie kombinacji operacyjnej”
przez funkcjonariuszy SUSW w Warszawie. O co chodziło?
Sprawa pozostaje tajemnicza. Prawdopodobnie zdesperowany i osaczony
Najmrodzki chciał poddać się operacji plastycznej. Wykorzystując swe kontakty,
umówił się z pewnym chirurgiem w podwarszawskiej willi. Plan przejrzeli
jednak ścigający go funkcjonariusze. Specjalnie wyznaczona ekipa przygotowała
zasadzkę. Kiedy Najmrodzki wszedł do środka, budynek został otoczony, a kilku
funkcjonariuszy wbiegło na pierwsze (według innych relacji drugie) piętro
i wtargnęło do pokoju, w którym przebywał Szaszłyk. Ten, w swoim stylu,
błyskawicznie rzucił się w stronę balkonu i zeskoczył. Wpadł jednak prosto
w ramiona członka grupy zabezpieczającej.

Pechowy tym razem Szaszłyk został przewieziony do aresztu w Białołęce.


Media huczały od informacji o zatrzymaniu „niebezpiecznego bandyty”.
Zdzisław jeszcze nie wiedział, że zaczynał się najdłuższy w jego życiu, ponad 4-
letni okres pozbawienia wolności. Władze nie zamierzały tym razem pozwolić
mu na ucieczkę. Wprowadzono nadzwyczajne środki ostrożności. Więzień był
non stop pilnowany przez wyspecjalizowane jednostki. Zaczęło się żmudne
śledztwo. Trzeba było odtworzyć historie dziesiątków obrabowanych peweksów,
dziesiątków ukradzionych samochodów. Postępowanie ciągnęło się miesiącami.
Bardzo trudno było zebrać materiał dowodowy z całej Polski, zeznania od setek
poszkodowanych. Po początkowym okresie fascynacji media z czasem straciły
zainteresowanie gargantuicznym śledztwem.
Tymczasem w areszcie Najmrodzki miał okazję do sporadycznych
kontaktów z więźniami politycznymi. Przez pewien czas siedział razem
z Piotrem Niemczykiem – jednym z liderów Ruchu Wolność i Pokój,
a w początkach III RP – wpływowym funkcjonariuszem UOP. To on miał być
autorem słynnej instrukcji operacyjnej nr 0015/92, o której wspomniałem
w historii Anastazji P.3. W każdym razie Niemczyk wspominał po latach, że
Szaszłyk potrafił godzinami opowiadać o jedzeniu i swoich ulubionych
restauracjach.
Władze były same sobie winne, że wkrótce ponownie wzbudziły
zainteresowanie społeczeństwa Najmrodzkim. W nowym programie
telewizyjnym – Magazynie Kryminalnym 997, który wystartował w Dwójce
jesienią 1986 r. – poświęcano mu wiele miejsca. Pierwszy prowadzący ten
program, płk Jan Płócienniczak, opisywał Szaszłyka w najczarniejszych
barwach. Przekonywał, że był on prymitywnym bandytą o ograniczonym
umyśle, lubującym się w najmniej wyszukanych rozrywkach. „Śmieciarzem”,
kradnącym wszystko, co mu wpadnie w ręce. W Dzienniku Telewizyjnym
twierdzono nawet, że Szaszłyk nie umie pisać. W ten sposób, chcąc nie chcąc,
tylko przypominano Polakom o tej postaci.
Czy obraz budowany przez Płócienniczaka i Dziennik... trafiał do
przekonania widzów? Trudno to ocenić. Zapewne działał tu raczej mechanizm,
który wywołał wcześniej dokument Arsène Lupin po polsku. Bez wątpienia
wielu odbiorców zdawało sobie sprawę, że 997 zaczęto emitować w ramach
akcji propagandowej, mającej w ciekawej formie pokazać dobrą stronę MO i jej
sukcesy w walce z przestępczością. Niemniej program na pewno cieszył się
sporym powodzeniem. Nie ma za to wątpliwości, że ucieczka Najmrodzkiego
z 1989 r. ostatecznie pogrzebała ewentualne efekty takiej czarnej propagandy.
Sami mundurowi swymi konkretnymi posunięciami zdawali się przeczyć
kreowanemu przez media wizerunkowi prymitywnego bandyty. W 1987 r.
rozpoczął się wreszcie proces Szaszłyka. Milicja wolała dmuchać na zimne:
gmach Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, gdzie toczyła się rozprawa,
przypominał twierdzę. Ściągnięto nawet komandosów z Krakowa, nazywanych
w prasie „krakowskimi rambo”. Środki bezpieczeństwa były większe niż przy
wizycie zagranicznej głowy państwa. To wszystko robiło wrażenie na mediach
i Polakach. Przypominano dotychczasowe ucieczki „króla”.
Sam Najmrodzki swym zachowaniem tylko podsycał atmosferę sensacji. Na
rozprawach zjawiał się z dużym kawałem tektury, na którym widniał napis
„Płócienniczak kłamie”. W zeznaniach stwierdzał, że był wykorzystywany przez
milicjantów, którzy szantażem zmuszali go do kradzieży. Uderzał w czuły punkt
i neutralizował tak ważne dla władz zabiegi wybielania służb mundurowych.
Dając dowód bystrości oraz inteligencji, wykorzystywał też olbrzymie trudności,
jakie mieli śledczy z zebraniem z całej Polski dowodów wszystkich jego
kradzieży. Przekonywał, że sąd był mu w stanie wykazać zaledwie
przywłaszczenie sobie kilku samochodów. Wydaje się, że rzeczywiście
przypisywano mu część włamań i kradzieży, których nie dokonał. Cóż, dobra
marka i renoma mają swoją cenę.
19 października 1987 r. warszawski sąd ogłosił wreszcie odtrąbiony później
przez media wyrok. Zdzisław Najmrodzki został skazany na 15 lat pozbawienia
wolności. Prężąc muskuły i wręcz rzucając wyzwanie Szaszłykowi, tyle lat
ośmieszającemu milicję, sąd nakazał mu odbywanie wyroku w... Areszcie
Śledczym w Gliwicach. Niedługo potem okazało się, że lekką ręką zaoferowano
Najmrodzkiemu okazję do najbardziej efektownego zagrania na nosie całemu
wymiarowi sprawiedliwości. Zagrania prawdziwej symfonii.

Tymczasem jednak kolejna wrzawa medialna wokół Najmrodzkiego przycichła.


Wydawało się, że już nigdy nie odżyje. Mijały miesiące, a Szaszłyk,
skrupulatnie pilnowany, siedział, gdzie siedział. Jeśli Polacy z początku czekali
na jakąś efektowną akcję, mogli poczuć się rozczarowani i skierowali swą
uwagę na inne sprawy. Jeśli jednak ktoś myślał, że Zdzisław nie planuje
ucieczki, fatalnie się mylił. Sam więzień rzeczywiście mógł niewiele. Ale od
czego są wierni przyjaciele i oddana matka? Bez swych dzielnych pomocników
mistrz ucieczek nie mógłby wykonać swego wielkiego, finałowego numeru.
Podczas częstych widzeń z matką nieustannie mówił o perspektywach
ucieczki. Wysyłał jej grypsy z różnymi pomysłami. Poprosił, by skontaktowała
się z jednym z jego najbardziej lojalnych wspólników – 39-letnim Kazimierzem
Ożogiem (nie mylić z profesorem językoznawstwa o takim samym imieniu
i nazwisku), z którym Szaszłyk poznał się jeszcze w złotych czasach, w 1981 r.
Przedsiębiorcza matka, korzystając ze środków pozostawionych przez syna,
namówiła Ożoga do współpracy. Wybór był tym bardziej sensowny, że Ożóg
miał pewne doświadczenie górnicze. A Sabina i Zdzisław wymyślili, że trzeba
będzie zrobić podkop. Ten plan, rodem z nędznych filmów gangsterskich, wręcz
symbol śmiesznych i beznadziejnych rozwiązań, okazał się tak prosty, że aż
genialny. A przy tym świetnie przygotowany i dobrze wykonany,
z wykorzystaniem wszystkich atutów miejscowej topografii. I, jak widać, zbyt
przebiegły jak na możliwości lokalnej służby więziennej.
30 maja 1989 r. Ożóg zjawił się w Gliwicach. Zatrzymał się w mieszkaniu,
które wynajęła dla niego Sabina. I to najpewniej ona, doskonale zorientowana
w lokalizacji więzienia, zaplanowała całą akcję i wybrała miejsce podkopu.
Zgromadziła też, z dużym wysiłkiem, cały potrzebny sprzęt. Kompleks szkolny,
oddzielony ulicą od więzienia, wydawał się idealnym miejscem do rozpoczęcia
podkopu. W piwnicach zespołu szkół mechanicznych trwał remont. Zbliżały się
wakacje. Te dwie okoliczności pozwoliły na stworzenie doskonałego alibi dla
spiskowców.
Od czerwca do sierpnia, przez dwa miesiące, dzień w dzień, Ożóg drążył
tunel za pomocą dwóch łopat saperek i łomu, który posłużył do przebicia muru
szkolnej piwnicy. Podziemne pomieszczenie i cały kompleks szkolny doskonale
ukrywały jego pracę. Ziemię ładował do wiaderek. Z wiader Sabina
przesypywała ją do worków, które składowała w piwnicy, wrzucała do różnych
śmietników, a czasem ich zawartość dyskretnie rozsypywała na klombach. Jest
wręcz zdumiewające, jak te wielotygodniowe zmagania dwójki konspiratorów
uszły uwadze otoczenia. Kilka metrów dalej pięły się przecież więzienne mury.
Ożóg, kierując się planami Sabiny, pracował fachowo. Dobrze rozplanował
kierunek i głębokość podkopu: od 1,5 do 2 metrów pod ziemią. Dystans nie był
znaczny: wystarczyło wykopać wąski, bo przeznaczony tylko dla jednej osoby,
korytarz o długości niewiele ponad 10 metrów. Prościzna. Najwięcej problemów
sprawiało zakończenie. Trzeba było nie tylko precyzyjnie określić wylot, ale
i bardzo ostrożnie wkopać się do góry. Zbyt wysoki podkop mógł spowodować
powstanie dziury w spacerniaku i zepsuć cały plan. Jeśliby jednak pozostawić
zbyt grubą warstwę ziemi, Najmrodzki mógłby się nie przebić. Górnicze
doświadczenie Ożoga zaprocentowało i korytarz udało się wykonać znakomicie.
Zapobiegliwy wspólnik zadbał nawet o właściwe wentylowanie i oświetlenie
tajemnego przejścia. Wystarczyło już tylko dyskretnie zaznaczyć miejsce na
spacerniaku, gdzie znajdował się wylot tunelu, za pomocą metalowego szpikulca
i dyskretnie poinformować Zdzicha o gotowości. Kurtyna została wzniesiona,
czekano tylko na aktora.
Spiskowcy mieli nieco szczęścia: któryś ze współwięźniów mógł przecież
wcześniej przypadkowo wpaść do tunelu. Niedziela 3 września 1989 r. była
ostatnim bezpiecznym momentem na przeprowadzenie całej akcji.
W poniedziałek do szkoły wracali uczniowie. W niedzielę więzienny rygor był
poza tym mniejszy, a zdolności mobilizacyjne milicji ograniczone.
Rano Sabina kazała Ożogowi ustawić przed szkołą stary motocykl, który
kupili specjalnie na tę okazję. W piwnicy przygotowała synowi dresy. Poprosiła
wspólnika, by czekał przy wylocie tunelu, a sama się oddaliła. Wiedziała, że też
musi zniknąć.
W momencie kiedy dwaj strażnicy i więzień w osłupieniu patrzyli na dziurę
w ziemi, Najmrodzki pewnie wylądował ponad 1,5 metra niżej i zaczął
przeciskać się oświetlonym tunelem, w pochyleniu, tak szybko, jak to było
możliwe. Wciągał zapach ziemi. Kilkanaście sekund później gorączkowo
zdejmował kombinezon i przebierał się w dresy, po czym wybiegł z Ożogiem
z piwnicy. Obaj wskoczyli na motor. Szaszłyk gwałtownie dodał gazu i maszyna
ruszyła z podrywem. Po chwili przechodnie ze zdziwieniem obracali głowy za
ryczącym wściekle silnikiem. W tle uciekinierzy coraz słabiej słyszeli dźwięki
alarmowe dobiegające z gliwickiego więzienia.
Niedługo potem naczelnik aresztu znalazł w celi Zdzicha kartkę z kpiącymi
podziękowaniami za „gościnę”.

Trudno wręcz opisać, co działo się w mediach i w wielu polskich domach.


Szaleństwo na punkcie Najmrodzkiego powróciło z podwójną siłą. Czegoś
podobnego w historii polskiej kryminalistyki nie było. Scenariusz kiepskiego
filmu zrealizowany w rzeczywistości – to musiało robić wrażenie. Podziw dla
„króla ucieczek” ścierał się ze zdumieniem wobec nieporadności służb.
3 i 4 września wydarzenia historycznej epoki transformacji ustrojowej na
chwilę zeszły na drugi plan. Mazowiecki i Jaruzelski musieli ustąpić pola
Najmrodzkiemu. O genialnej ucieczce grzmiano w Dzienniku Telewizyjnym,
w programach publicystycznych, wiadomościach radiowych, we wszystkich
gazetach: od ogólnopolskich po lokalne. Sloganowe stwierdzenie, że „Polska
była w szoku”, w tym przypadku nie odbiegało bardzo od rzeczywistości. Jeśli
ktoś wcześniej wątpił, że Szaszłyk jest królem ucieczek, to teraz stracił wszelkie
wątpliwości. Uciekinier został, mówiąc dzisiejszym językiem, celebrytą. Mało
kto nie kojarzył jego twarzy. Budził autentyczny podziw – niestety, bo w tym
wszystkim gdzieś zniknęła prosta prawda, że był notorycznym przestępcą.
Jeśli jednak Najmrodzki swym spektakularnym wyczynem wyraził zgodę na
koronację, to także sam, z własnej winy, dokonał wkrótce abdykacji. I to
w momencie kiedy zdecydowanie łatwiej byłoby mu się ukryć niż w 1985 r.
Milicja przeżywała swoje problemy. Transformacyjny chaos, niepewność jutra,
spodziewana weryfikacja kadr, zmiany personalne – wszystko to nie sprzyjało
determinacji i wyjątkowemu zaangażowaniu w ściganie Szaszłyka. Oczywiście
boleśnie odczuwano ten najbardziej kompromitujący organy ścigania
i najbardziej dotkliwy numer Najmrodzkiego, ale czasy były już inne, a naciski
polityczne mniejsze. Nie oznaczało to, że nie podniesiono na nogi służb w całej
Polsce. Znowu – który to już raz? – rozesłano po kraju listy gończe. Nie tylko za
Zdzisławem i Ożogiem, ale i za 62-letnią Sabiną. Ta ostatnia szybko wpadła, ale
i niedługo potem została zwolniona na mocy amnestii.
Przy pewnej dozie ostrożności, wykorzystując specyficzną atmosferę
polityczną, Najmrodzki i Ożóg z sukcesem mogliby ukrywać się wystarczająco
długo, by doczekać jednej z amnestii, jaką zaoferowała później III RP. Wybrali
jednak inaczej. Nie wiadomo: czy po najdłuższym w swoim życiu pobycie za
kratkami Szaszłyk poczuł nieprzepartą ochotę powrotu do dawnego życia,
odreagowania? Stracił instynkt samozachowawczy i umiejętność wyczuwania
niebezpieczeństw? Zapomniał o swym rzekomym kodeksie postępowania?
Upojony sukcesem, uwierzył, że jest nietykalny?
W każdym razie wraz z Ożogiem ruszyli w Polskę w ostatniej (jak się
okazało), szaleńczej złodziejskiej eskapadzie. Najmrodzki powrócił do tego, co
lubił najbardziej: kradzieży samochodów, łupienia sklepów, zajadania
szaszłyków, pochłaniania drogich trunków, do szybkich kobiet i samochodów.
Nierzadko w takiej właśnie kolejności.

3 września przed godziną 11.00 zdyszani, ale podekscytowani i szczęśliwi


uciekinierzy zajechali motorem do wynajętego mieszkania przy
ul. Tarnogórskiej. Być może spotkali się tam z Sabiną. Wiedzieli jednak, że
mogą tu tylko przeczekać burzę, potem powinni dyskretnie ulotnić się z Gliwic.
Kolejne etapy ich złodziejskiego szlaku wyznaczają ślady rozbojów
i skrupulatnie podliczanych przez milicjantów strat. I tak odkryto zapewne tylko
część przestępstw zuchwałego duetu. Czasem się rozdzielali, czasem działali
razem. 15 września obaj wyrwali kraty w oknie oraz wyłamali zamek
w drzwiach podręcznego magazynu w zajeździe Pod Platanami w Kozłowie
niedaleko Gliwic. Ukradli wina, wódki, koniaki, kawę, czekoladę, szynkę, radio
i kalkulator.
W nocy z 17 na 18 września Najmrodzki ukradł w Krakowie fiata 132.
Odtwarzając wzory swych przestępstw sprzed kilku lat, niedługo później wraz
z Ożogiem włamał się do urzędu gminnego w Mstowie pod Częstochową.
Wspólnicy zabrali 297 blankietów zezwoleń na prowadzenie pojazdów
mechanicznych, nitownicę do mocowania zdjęć, 33 różne pieczęcie i stemple,
maszynę do pisania, a ponadto 90 paczek herbaty, 9 kg cukru oraz osobiste
rzeczy jednej z pracownic: radio tranzystorowe, skórzany portfel, wieczne pióro
w etui, futerał na klucze i komplet filiżanek.
W nocy z 1 na 2 października Najmrodzki znów samodzielnie i znów
w Krakowie zwinął BMW 320. Miesiąc później zjawił się z Ożogiem
w Kędzierzynie-Koźlu. Mężczyźni przebili ścianę peweksu i zabrali kilkaset
sztuk ubrań (w tym dziecięcych), kawę, papierosy i gumy do żucia. Po 10
dniach, w nocy z 14 na 15 listopada, w tym samym mieście włamali się do
prywatnego sklepu obuwniczo-skórzanego i ukradli kilkadziesiąt sztuk drogich
butów, a także nieco odzieży. Fakt ten przeczy opinii, że Szaszłyk nie okradał
zwykłych obywateli.
Następnej nocy uciekli z Kędzierzyna w kierunku Opola. Po drodze
wyważyli drzwi restauracji Roma położonej w miejscowości Krzonek (około 10
km za Kędzierzynem), a należącej do Samopomocy Chłopskiej. Zabrali ponad
250 butelek alkoholi, kilkadziesiąt kilogramów „kawy prawdziwej” i sprzęt
RTV. W tym czasie posługiwali się już podrobionymi dowodami osobistymi
i sfałszowaną dokumentacją samochodową. Najmrodzki udawał niejakiego
Ryszarda Berezowskiego. Pod tym nazwiskiem wpisywał się dla żartu do ksiąg
skarg i zażaleń restauracji, w których się zatrzymywał. Niekiedy pozwalał sobie
na dopisek „Z.N.”. Dzięki fałszywej tożsamości mógł swobodnie meldować się
w hotelach, a nawet wynająć kwaterę w domu wczasowym Sokół w Ustroniu,
gdzie odpoczywał pomiędzy kradzieżami.
Szaleństwo musiało się jednak źle skończyć. Nadszedł feralny 19 listopada
1989 r. Kompletnie pijani Najmrodzki i Ożóg wytoczyli się spod knajpy
w krakowskim motelu Krak do kradzionego fiata 132. W bagażniku auta tkwiły
dwa łomy. Przed chwilą jeden z gości motelu rozpoznał słynnego uciekiniera
i trzeba się było ewakuować. Szaszłyk chełpliwie stwierdził, że kto jak kto, ale
on może prowadzić. Miał 2,1 promila alkoholu we krwi. Ożóg nie protestował.
Późniejsze badanie wykazało, że miał 2,5 promila.
Najmrodzki ruszył z piskiem opon. Alkohol dodawał mu animuszu. On
dodawał gazu. Jechał tak szybko, że w pewnym momencie – na ul. Koniewa
(dziś Armii Krajowej) – nie dostrzegł na czas łuku drogi. Zjechał na pobocze,
stracił panowanie nad kierownicą i uderzył z impetem w słup latarni. Słup łatwo
pękł, niszcząc przy okazji samochód. Ożóg został ciężko ranny: doznał
stłuczenia mózgu, złamań żeber i uszkodzenia klatki piersiowej, miał połamane
nogi. Stracił przytomność i długo nie mógł jej odzyskać. Miał też później
trudności w mówieniu.
A Najmrodzki miał szczęście. Oszołomiony, wytoczył się ze skasowanego
fiata z niewielkimi stłuczeniami. Usłyszał daleki odgłos milicyjnych syren.
Nieporadnie rzucił się do ucieczki. Wkrótce dopadli go dwaj milicjanci. Jednego
uderzył w twarz, ale nie stawiał długo oporu. Został zaciągnięty do szpitala.
„Byłem narąbany jak szpak, inaczej był wam spie...olił” – powiedział później
milicjantom4. Tymczasem Ożóg (posługujący się nazwiskiem Jan Bardak) został
przewieziony do szpitala.
Funkcjonariusze, którzy złapali pijanego kierowcę, początkowo nie zdawali
sobie sprawy, że to słynny gangster-celebryta. W kurtce aresztowanego znaleźli
dowód osobisty wystawiony na niejakiego Ryszarda Berezowskiego. Jako
Berezowski Szaszłyk również znalazł się w szpitalu. Na wszelki wypadek
przypięto mu kajdankami rękę do szpitalnego łóżka. Rutynowo pobrano też
odciski palców i przekazano do badań. Gdyby nie zapobiegliwość
funkcjonariuszy i stan upojenia Szaszłyka, pewnie w nocy znów udałoby mu się
uciec.
Następnego dnia wybuchła bomba. Wyniki badań daktyloskopijnych były
jednoznaczne: oto pochwycono samego Zdzisława Najmrodzkiego. Wieść lotem
błyskawicy rozeszła się po szpitalu. Pacjenci, a nawet co najmniej jedna
pielęgniarka, ustawiali się przy łóżku zbiega i... prosili o autograf. Szaszłyk
z przyjemnością spełniał prośby fanów.
Zaraz potem został jednak zaciągnięty do aresztu przy ul. Montelupich.

Nie po raz pierwszy media żyły sensacyjnym śledztwem i procesem Zdzisława


Najmrodzkiego (oraz Kazimierza Ożoga). Nie po raz pierwszy milicja
(a wkrótce policja) zastosowała wyjątkowe środki ostrożności i strzegła
pojmanego złodzieja tak, jak później groźnych mafiosów. Gmach krakowskiego
sądu, gdzie toczył się proces, przypominał oblężoną twierdzę. Do sądu
Najmrodzkiego konwojowała specjalna jednostka komandosów, nazywana
w ówczesnej prasie „brygadą tygrysa”. „Królowi ucieczek” oddano należne
honory.
I tym razem postępowanie, prowadzone przez prokuratora Zefiryna Jelenia,
ciągnęło się miesiącami. Początkowe śledztwo w sprawie spowodowania
wypadku w stanie nietrzeźwym połączono z wyjaśnianiem innych przestępstw,
z gliwicką ucieczką włącznie. Ostatecznie 3 grudnia 1990 r. Sąd Rejonowy dla
Krakowa-Krowodrzy skazał Szaszłyka łącznie na 7,5 roku pozbawienia
wolności, co wraz z dotychczasowymi wyrokami złożyło się na 20 lat. Ożóg,
który w międzyczasie jako tako wydobrzał, dostał 3,5 roku, ale już w sierpniu
1991 r. Sąd Wojewódzki w Bydgoszczy zgodził się na jego warunkowe
zwolnienie ze względu na zły stan zdrowia.
Tymczasem Najmrodzki nie trafił do swych ulubionych Gliwic. Jako
niebezpieczny recydywista został skierowany do Zakładu Karnego nr 2
w Strzelcach Opolskich. Z tego więzienia-twierdzy nie udało się uciec jeszcze
nikomu. Nawet dla Szaszłyka była to za wysoka poprzeczka (czy raczej mury).
Szybko zdał sobie sprawę, że zwykła ucieczka nie jest możliwa.
Od czego jednak są spryt i pomysłowość? Moment, w którym wreszcie na
dobre złapano słynnego uciekiniera, był specyficzny. Demokratyzacja życia
publicznego wpływała również na funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości,
który – po wstydliwym teraz okresie komunistycznym – chciał pokazać swoje
ludzkie i nowoczesne oblicze. Mocno promowano zalety resocjalizacji,
humanitarnego podejścia do więźniów. Najmrodzki doskonale wyczuł ducha
czasu. Zaczął zapewniać o swej wewnętrznej przemianie.
Aktywnie uczestniczył we wszelkich możliwych programach
resocjalizacyjnych i terapiach. Zastanawiano się nawet nad wykorzystaniem jego
sprawy w nowatorskim programie pojednania sprawców z ofiarami, do czego
jednak ostatecznie nie doszło. W zamian Szaszłyk zaczął pisać wiersze.
Opublikowany w 1990 r. tomik Oblicza prawdy sprzedał się w nakładzie... 7 tys.
egzemplarzy. Iluż autorów marzy dziś o takim wyniku! Mimo nieoczywistej,
mówiąc delikatnie, jakości tej poezji tomik został zauważony nawet w „Słowie
Powszechnym”, w tekście o lekko złośliwym tytule Mamy Villona. Najmrodzki
nie otrzymał jednak honorarium.
Władze więzienne pozwalały od czasu do czasu żądnym rozmowy
dziennikarzom na widzenia z „polskim Villonem”. Podobno nie był łatwym
rozmówcą: unikał trudnych tematów, obrażał się i groził przerwaniem wywiadu.
Wyrażał jednak przekonanie, że na pewno nie odsiedzi całego wyroku.
Deklarował, iż po wyjściu na wolność rozkręci całkowicie legalny biznes, stanie
się wreszcie praworządnym obywatelem. Kreując się na Robin Hooda,
argumentował, że kradł tylko w czasach PRL i szkodził co najwyżej
państwowym, komunistycznym instytucjom, żerującym na zwykłych
obywatelach. Nie wyobrażał sobie, że mógłby to samo robić w wolnej Polsce.
Teraz, po obaleniu komunizmu, wreszcie mógł zacząć przyzwoite życie. Już
choćby seria kradzieży z jesieni 1989 r. pokazuje, na ile szczere były te
deklaracje.
Wtedy po raz drugi w jego życiu pojawił się Piotr Niemczyk, wówczas już
wysoki funkcjonariusz UOP i uczestnik kursu kryminalistyki prowadzonego
przez prof. Lecha Falandysza, doradcę prezydenta Wałęsy. Niemczyk, być może
pod wrażeniem kulinarnych opowieści Szaszłyka sprzed lat, doszedł do
wniosku, że warto dać Najmrodzkiemu szansę. Konsultował tę sprawę
z Falandyszem. Przekonywał (nie do końca zgodnie z prawdą), że Najmrodzki
miał swój kodeks honorowy: nie używał ani broni, ani przemocy. Przeważyły
wzorowa postawa Szaszłyka, jego obietnice poprawy i chęć współpracy z policją
przy rozpracowywaniu szalejącej mafii samochodowej. Jak potem przekonywał
sam Falandysz, skoro przedterminowo z więzienia mógł wyjść Grzegorz
Piotrowski, zabójca ks. Popiełuszki, to „zwykłym odruchem sprawiedliwości”
stawało się ułaskawienie „króla ucieczek”5.
Ostatecznie 15 listopada 1994 r. Lech Wałęsa ułaskawił Zdzisława
Najmrodzkiego. Tym razem wychodził on na wolność zupełnie legalnie. Z 20
lat, na jakie łącznie został skazany, w sumie przesiedział nie więcej niż ​połowę.

Argumentacja Falandysza i Niemczyka budzi mimo wszystko wątpliwości. Czy


tak duża pobłażliwość wymiaru sprawiedliwości wobec wieloletniego
przestępcy i recydywisty nie powinna dziwić? Można ripostować, że wodził on
za nos MO i komunistyczne organy ścigania, od których demokratyczna policja
chciała się odciąć. Pamiętajmy jednak o częściowej ciągłości kadrowej w tych
służbach. Od rozwiązania milicji minęło wtedy tylko kilka lat.
Wypowiedzi samego Najmrodzkiego prowadzą jednak do kolejnych pytań.
Jak pamiętamy, już w 1986 r. sugerował, że działa w porozumieniu z niektórymi
milicjantami. Podczas odsiadywania wyroku w Strzelcach Opolskich rozwinął
ten wątek. Twierdził, że pewien „wysoki oficer MSW” był jego wspólnikiem
i pomógł mu zorganizować ucieczkę z gliwickiego sądu w czerwcu 1980 r.
Przekonywał, że miał swoich ludzi m.in. w wydziałach rejestracji, dzięki czemu
mógł wiarygodnie fałszować dokumenty kradzionych samochodów. Był też
pewien, że szybko opuści strzeleckie więzienie dzięki protekcji oficerów MSW,
których zlecenia realizował. Rzeczywiście, wyszedł szybko.
Trudno jednak z pełną powagą traktować te rewelacje. Przypadki
przekupstwa szeregowych urzędników nie brzmią co prawda
nieprawdopodobnie. Ale już współpraca z tym „wysokim oficerem MSW” – tak.
Wiemy na pewno, że Najmrodzki fantazjował, twierdząc, że podkop z 1989 r.
wykonali opiekujący się nim oficerowie resortu spraw wewnętrznych. Bez
wątpienia często ulegał skłonnościom do konfabulacji.
Z nieoczekiwaną pomocą Szaszłykowi w konstruowaniu tezy, że jego
działalność miała swój ukryty wymiar, przyszedł wspomniany krakowski
prokurator Zefiryn Jeleń. A poszło o... blaszkę. Tę samą, która pomogła
Najmrodzkiemu w ustaleniu miejsca ukrytego pod cienką warstwą ziemi wylotu
tunelu pod gliwickim spacerniakiem. Jeleń doszedł do wniosku, że Sabina
Najmrodzka musiała mieć współpracownika wewnątrz więzienia. Jak pisał:

Wskazuje na to nie tylko dokładna znajomość przez jej syna czasu


i sposobu ucieczki, lecz również kawałek blachy umieszczonej na
metalowej siatce rozpiętej nad podwórzem spacerniaka, dokładnie
w miejscu, gdzie znajdował się wylot tunelu. Wspomniany kawałek
blachy mógł być umieszczony tylko przez osobę mogącą swobodnie
poruszać się po terenie aresztu. Ten szczególny znak widoczny z daleka
i zrozumiały jedynie dla osób wtajemniczonych wskazywał miejsce,
które Kazimierz Ożóg oznaczył metalowym szpikulcem6.

Do dzisiaj nie udało się rozwikłać tej zagadki. Przekupienie któregoś ze


strażników czy pracownika służby więziennej w tym zakładzie karnym nie
wydaje się nieprawdopodobne. Jeśli tak istotnie było, przedsiębiorczość Sabiny
robi jeszcze większe wrażenie. Nie oznacza to jednak potwierdzenia rzekomej
współpracy Najmrodzkiego z MSW.
Niektóre internetowe wpisy w komentarzach pod pewnym artykułem
poświęconym Szaszłykowi na portalu nasygnale.pl mogą za to skłaniać do
rozważenia jeszcze innej teorii spiskowej. Pojawia się w nich sugestia, że
Szaszłyk/Saszłyk był w istocie kapusiem, „ucholem”, współpracownikiem MO
(czy nawet SB) i pomagał w rozpracowywaniu środowisk przestępczych. Teza ta
jest tyleż atrakcyjna, co niesprawdzalna. Ma jedną podstawową zaletę:
w zaskakujący sposób tłumaczy, jak Najmrodzkiemu udawało się tyle razy
uciekać z rąk milicji. Zwolennicy tej wersji twierdzą, że ucieczki były
sfingowane, w innym wypadku nie byłyby bowiem możliwe. Teoria ta
wyjaśniałaby również wątek ewentualnych wspólników złodzieja wewnątrz
aparatu represji, a może nawet jego szybkie ułaskawienie.
Przy bliższym przyjrzeniu się ta atrakcyjna argumentacja nie wytrzymuje
jednak zderzenia z konkretnymi faktami. Po co ta cała czarna propaganda
i całkowicie autentyczne, wyjątkowe wysiłki podejmowane przez organy
ścigania najpierw w celu wytropienia, a potem utrzymania w ryzach „króla
ucieczek”? Co więcej: kogo Szaszłyk miałby rozpracowywać? Działał przecież
albo sam, albo jako przywódca gangu. Czy milicja pozwalałaby na okradanie
dziesiątków peweksów i setek samochodów tylko w imię ochrony „kapusia”?
I to za cenę własnego ośmieszenia? Najmrodzki odpowiedziałby może, że
czerpała z tego procederu korzyści, ale brak na to jakichkolwiek dowodów.
I wreszcie naprawdę prościej wyjaśnić genezę i przebieg poszczególnych
ucieczek pomysłowością i determinacją Zdzisława (a nierzadko i Sabiny),
zbiegiem sprzyjających okoliczności i nieporadnością służb niż piętrowymi
teoriami spiskowymi.

Zwolnienie w listopadzie 1994 r. „króla ucieczek” sprawiło, że po raz kolejny


zainteresowała się nim prasa. Reporterzy „Expressu Wieczornego” towarzyszyli
Najmrodzkiemu aż do jego rodzinnego domu pod Żyrardowem. Były przestępca
znowu deklarował, że jest gotowy rozpocząć nowe życie. „W III RP nie wolno
już kraść” – przekonywał. Chciał założyć jakiś biznes na Mazurach, hodować
ryby, może otworzyć knajpę. Zastanawiał się nawet nad pisaniem artykułów
o tematyce penitencjarnej. Twierdził, że stał się innym człowiekiem.
Był czwartek, 31 sierpnia 1995 r. Nie minął nawet rok od ułaskawienia
Najmrodzkiego. Przed 17.00, około 12 km za Mławą w kierunku Mazur, na
szosie pojawiło się rozpędzone BMW. Szaszłyk postanowił urządzić synom
swego przyjaciela, 14-letniemu Marcinowi i 12-letniemu Tomaszowi, wycieczkę
z okazji rozpoczynającego się następnego dnia roku szkolnego. Nagle znacznie
przekraczające dozwoloną prędkość auto wpadło w poślizg na łuku drogi.
Kierowca stracił panowanie nad kierownicą. Z naprzeciwka wyrósł jak spod
ziemi samochód ciężarowy marki Liaz. BMW z całym impetem uderzyło
czołowo w ciężarówkę. Kierowca liaza nie odniósł większych obrażeń.
Najmrodzki zginął na miejscu. Chłopcy też. Po paru minutach na miejsce
wypadku przybył ojciec uczniów. Nie wierzył w to, co zobaczył.
To właśnie on, mimo czarnej rozpaczy, zidentyfikował potem Szaszłyka,
który po wyjściu z więzienia zaczął posługiwać się panieńskim nazwiskiem
matki. Skasowane BMW miało fałszywe tablice rejestracyjne. Było kradzione.

Może na zawsze zginę z areny,


Mój wzrok gaśnie w ponurym cieniu.
Przyjaciółkę niewierną miałem,
Dziś pogrążony jestem w milczeniu7.

Samotność – ten wiersz Najmrodzkiego, który przed wypadkiem można by


uznać co najwyżej za świetny przykład dość pretensjonalnej grafomanii, teraz
stał się niespodziewanie prawdziwym epitafium. Niestety, nie tylko dla „króla”,
ale i jego dwóch fanów.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
Popularnonaukowy charakter książki sprawił, że liczba przypisów została
ograniczona do minimum. Odnośniki stosowano wyłącznie przy dosłownych
cytatach niepochodzących z dokumentów archiwalnych.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
1 Michel Braudeau, Le très discret M. Bojarski, „Le Monde”, 11 VII 2005.
2 Dominique Raymond Poirier, Bojarski: Roi des Faux-monnayeurs, Paris
2010.

1 Jerzy Urban, Silberstein vel Śliwa, „Kulisy”, V 1970.


2 Cyt. za: Helena Kowalik, Nazywam się Jacek Ben Silberstein..., reportaze-
sadowe.wprost.pl/przestepstwa-gospodarcze/467342/Nazywam-sie-Jacek-
Ben-Silberstein.html (dostęp: 29 IV 2016 r.).
3 Cyt. za: Jerzy Urban, Silberstein vel Śliwa, dz. cyt.
4 Cyt. za: Helena Kowalik, Nazywam się Jacek Ben Silberstein..., dz. cyt.
5 Cyt. za: Marian Maciejewski, Ja dyplomata obcy ambasada!,
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,15784791,Ja_dyplomata_obcy_ambasada_.html
(dostęp: 4 IX 2016 r.).
6 Cyt. za: Helena Kowalik, Nazywam się Jacek Ben Silberstein..., dz. cyt.
7 Jerzy Urban, Silberstein vel Śliwa, dz. cyt.
8 Konsul i inni, reż. Krzysztof Gradowski, Warszawa 1970.
9 Cyt. za: Jerzy Urban, Silberstein vel Śliwa, dz. cyt.
10 Tamże.
11 Konsul i inni, dz. cyt.
12 Cyt. za: Helena Kowalik, Nazywam się Jacek Ben Silberstein..., dz. cyt.
13 Tamże.
14 Cyt. za: Tamara Barriga, „Nie potrzebowałem brać, sami dawali”. Kim był
bohater wielkiego skandalu czasów PRL, http://www.tvn24.pl/magazyn-
tvn24/nie-potrzebowalem-brac-sami-dawali-kim-byl-bohater-wielkiego-
skandalu-czasow-prl,30,689 (dostęp: 28 IV 2016 r.).
15 Konsul i inni, dz. cyt.
16 Cyt. za: Marian Maciejewski, Ja dyplomata obcy ambasada!, dz. cyt.
17 Klemens Krzyżagórski, Pitawal wrocławski, Wrocław 1974.
18 Cyt. za: Tamara Barriga, „Nie potrzebowałem brać, sami dawali”..., dz. cyt.
19 Konsul i inni, dz. cyt.
20 Jerzy Urban, Silberstein vel Śliwa, dz. cyt.
21 Tamże.
22 Tamże.
23 Cyt. za: tamże.
24 Cyt. za: Tamara Barriga, „Nie potrzebowałem brać, sami dawali”..., dz. cyt.
25 Cyt. za: Marian Maciejewski, Ja dyplomata obcy ambasada!, dz. cyt.
26 Konsul i inni, dz. cyt.

1 Zbyszek Nowak, Ojciec Święty i ja, „Świat to Apteka” 2009, nr 6/7.


2 Zbyszek Nowak, Życiorys, http://recektorelecza.pl/baza-wiedzy/o-zbyszku-
nowaku/zyciorys/.
3 Katarzyna Janiszewska, Zbigniew Nowak. Ręce, które leczą i liczą, „Gazeta
Krakowska”, 11 VII 2013.
4 Zbyszek Nowak, Wszelkie bogactwo wypływa z poznania,
http://recektorelecza.pl/baza-wiedzy/artykuly/wszelkie-bogactwo-wyplywa-
z-poznania/.
5 Tamże.
6 Zbyszek Nowak, Fotografia, http://recektorelecza.pl/baza-wiedzy/o-zbyszku-
nowaku/4107-2/.
7 Zbyszek Nowak, Użyj słów które mają moc, http://recektorelecza.pl/baza-
wiedzy/artykuly/uzyj-slow-ktore-maja-moc/.
8 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca,
http://matkaboskaantarktyczna.pl/PL/Zbyszek_Nowak_-
_Pomyslodawca.html.
9 Łukasz Radkiewicz, Ręce Zbyszka Nowaka wciąż leczą. Na odległość!,
http://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/rece-zbyszka-nowaka-lecza-na-
odleglosc/tv7jn4b.
10 Zob. recektorelecza.pl/produkty.
11 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca, dz. cyt.
12 Zob. recektorelecza.pl/produkty. Myśl: „można mylić się dwojako, wierzyć
w coś, co nie jest prawdą lub nie wierzyć w coś, co jest prawdą” nie jest
oryginalną myślą pana Zbyszka Nowaka, została zaczerpnięta z dorobku
Sørena Kierkegaarda.
13 Zbyszek Nowak, Boska matryca, „Świat to Apteka” 2011, nr 22/23.
14 Zbyszek Nowak, Uzdrawiająca moc wody, http://recektorelecza.pl/baza-
wiedzy/artykuly/uzdrawiajaca-moc-wody/.
15 BHP w pracy bioenergoterapeuty, http://recektorelecza.pl/baza-
wiedzy/artykuly/bhp-w-pracy-bioenergoterapeuty/.
16 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca, dz. cyt.
17 Zbyszek Nowak, Życiorys, dz. cyt.
18 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca, dz. cyt.
19 Zbyszek Nowak, Życiorys, dz. cyt.
20 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca, dz. cyt.
21 Zbyszek Nowak, Wszelkie bogactwo wypływa z poznania, dz. cyt.
22 Tamże.
23 Narodziny pomysłu,
http://matkaboskaantarktyczna.pl/PL/Narodziny_pomyslu.html.
24 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca, dz. cyt.
25 Tamże.
26 Zob. tamże.
27 Zbyszek Nowak, Wszelkie bogactwo wypływa z poznania, dz. cyt.
28 Zbyszek Nowak, Matka Boska Antarktyczna, http://recektorelecza.pl/baza-
wiedzy/matka-boska-antarktyczna/.
29 Cyt. za: Zbigniew Nowak i jego ręce, które leczą,
http://teleshow.wp.pl/zbigniew-nowak-i-jego-rece-ktore-lecza-pamietacie-
telewizyjnego-bioenergoterapeute-602167319​1773313g.
30 Grzegorz Krawczyk, Zbyszek Nowak, czyli „ręce, które leczą”,
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/zbyszek-nowak-czyli-rece-ktore-
lecza/x1hvs.
31 Zbyszek Nowak, Kręgosłup kwantowy, „Świat to Apteka”, 2010, nr 20/21.
32 Podstawowe pytania, http://recektorelecza.pl/baza-
wiedzy/artykuly/podstawowe-pytania/.
33 Tamże.
34 Jak skutecznie wykorzystać Tryb Intensywnej Opieki Przez Zdjęcie?
Formularz zgłoszeniowy, http://recektorelecza.pl/wp-
content/uploads/2015/02/tiopz_new1.doc.
35 BHP w pracy bioenergoterapeuty, dz. cyt.
36 Zbyszek Nowak, Uzdrawiająca moc wody, dz. cyt.
37 Zbyszek Nowak, Boska matryca, „Świat to Apteka” 2011, nr 22/23.
38 Vega-test, http://recektorelecza.pl/formy-pomocy/vega-test/.
39 BHP w pracy bioenergoterapeuty, dz. cyt.
40 Zbyszek Nowak, Uzdrawiająca moc wody, dz. cyt.
41 Zbyszek Nowak, Zbyszek Nowak – Pomysłodawca, dz. cyt.
42 Por. Jak skutecznie wykorzystać Tryb Intensywnej Opieki Przez Zdjęcie?...,
dz. cyt.
43 Kontakt mentalny, http://recektorelecza.pl/formy-pomocy/kontakt-
mentalny/.
44 Kontakt bezpośredni, http://recektorelecza.pl/formy-pomocy/kontakt-
bezposredni/.
45 Zob. recektorelecza.pl/produkty/.
46 Vega-test, dz. cyt.
47 Zob. Katarzyna Janiszewska, Zbigniew Nowak. Ręce, które leczą i liczą,
dz. cyt.
48 Piotr Cielebiaś, Co słychać u Zbyszka Nowaka – właściciela słynnych „rąk,
które leczą”?, http://strefatajemnic.onet.pl/ezoteryka/zbyszek-nowak-co-
slychac-u-wlasciciela-slynnych-rak-ktore-lecza/kec960.
49 „Ręce, które leczą” po nowym roku znów na Pomorzu!, „Twój Wieczór”
2015, nr 23.
50 Kontakt bezpośredni, dz. cyt.
51 Zbyszek Nowak, O moim oddziaływaniu słów kilka,
http://recektorelecza.pl/baza-wiedzy/artykuly/o-moim-oddzialywaniu-slow-
kilka/.
52 Tamże.
53 Zbyszek Nowak, Boska matryca, „Świat to Apteka” 2011, nr 22/23.
54 Zbyszek Nowak, Optymiści myślą lepiej, „Świat to Apteka” 2010, nr 20/21.
55 Urszula Szymek – polska żona Al Harmiego, http://recektorelecza.pl/baza-
wiedzy/wpisy-z-ksiegi-pamiatkowej/urszula-szymek-polska-zona-al-
harmiego/.
56 Dr Marian Zembala, http://recektorelecza.pl/baza-wiedzy/wpisy-z-ksiegi-
pamiatkowej/dr-marian-zembala/.
57 Jan Nowak-Jeziorański, http://recektorelecza.pl/baza-wiedzy/wpisy-z-
ksiegi-pamiatkowej/jan-nowak-jezioranski/.
58 Katarzyna Janiszewska, Zbigniew Nowak. Ręce, które leczą i liczą, dz. cyt.
59 Cyt. za: tamże.
60 Cyt. za: tamże.
61 Zob. Grzegorz Krawczyk, Zbyszek Nowak, czyli „ręce, które leczą”, dz. cyt.
62 Zbigniew Nowak i jego ręce, które leczą, dz. cyt.
63 Cyt za: tamże.
Uwaga: przeglądu powyższych stron internetowych autor dokonał w kwietniu
i maju 2016 r. Od tego czasu treść mogła ulec zmianie.

1 Leszek Konarski, Wszystko z miłości?, w: Uratować miasto, Wszystko


z miłości?, W majową noc, „Ekspres reporterów”, Warszawa 1983.
2 Tamże.
3 Tamże.
4 Tamże.
5 Tamże.
6 Tamże.
7 Cyt. za: tamże.
8 Justyna Bucknall-Hołyńska, Kim jesteś, mężczyzno? Antybohater w polskich
serialach lat 80., w: Zanurzeni w historii, zanurzeni w kulturze. Kultowe
seriale PRL-u, red. Marek Karwala, Barbara Serwatka, Kraków 2010.
9 Helena Kowalik, Ten czaruś Kalibabka, http://reportaze-
sadowe.wprost.pl/historia-prl/10013654/Ten-czarus-Kalibabka (dostęp: 4
V 2016 r.).
10 Jerzy Kalibabka: Miałem 2000 kobiet, a teraz sprzedaję pomidory –
Prawdziwa historia Kalibabki, http://www.se.pl/wiadomosci/polska/jerzy-
kalibabka-mialem-200-kobiet-a-teraz-sprzedaje-pomidory-prawdziwa-
historia-kalibabki_115914.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
11 Jerzy Julian Kalibabka, znawca miłości, scen. i realiz. Stanisław Auguścik,
Warszawa 1982.
12 Zob. Helena Kowalik, Ten czaruś Kalibabka, dz. cyt.
13 Tamże.
14 Cyt. za: Joanna Zajączkowska, Pieniądze i seks. Uwodzicielski „Tulipan”,
http://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/pieniadze-i-seks-uwodzicielski-
tulipan/fw5p7 (dostęp: 14 VI 2016 r.).
15 Leszek Konarski, Wszystko z miłości?, dz. cyt.
16 Seks bez tajemnic – Jerzy Kalibabka, fragment programu stacji TLC,
https://www.youtube.com/watch?v=N8YPRf23C4E (dostęp: 4 IX 2016 r.).
17 Helena Kowalik, Ten czaruś Kalibabka, dz. cyt.
18 Jerzy Kalibabka – 10 Sposobów Podrywu Najsłynniejszego Uwodziciela
PRL, http://www.uwodzenie.org/10-strategii-podrywu-j-j-kalibabki-
najslynniejszego-uwodziciela-prl-u-cz-1/ (dostęp: 4 IX 2016 r.).

1 Zob. Cezary Łazarewicz, Andrzej Rozen, Anastazja Potocka. Hrabina po


przejściach, http://www.newsweek.pl/polska/anastazja-potocka--hrabina-po-
przejsciach,94920,1,1.html.
2 Zob. tamże.
3 Anastazja Potocka, Erotyczne immunitety. Pamiętnik Anastazji P., Warszawa
1992.
4 Cezary Łazarewicz, Andrzej Rozen, Anastazja Potocka. Hrabina po
przejściach, dz. cyt.
5 Dorota Kowalska, Jak Anastazja P. rozłożyła polskich polityków na wznak,
http://www.polskatimes.pl/artykul/3627980,jak-anastazja-p-rozlozyla-
polskich-politykow-na-wznak-nasza-historia,id,t.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
6 Tamże.
7 Wojciech Tochman, Co pod guziczkiem?, „Gazeta Wyborcza”, 17 XI 1992.
8 Hanna Rydlewska, Bunga bunga po polsku. Tropem Anastazji P.,
http://natemat.pl/15581,bunga-bunga-po-polsku-tropem-anastazji-p (dostęp:
4 V 2016 r.).
9 Anastazja Potocka, Erotyczne immunitety..., dz. cyt.
10 Tamże.
11 Cezary Łazarewicz, Andrzej Rozen, Anastazja Potocka. Hrabina po
przejściach, dz. cyt).
12 Anastazja Potocka, Erotyczne immunitety..., dz. cyt.
13 Tamże.
14 Powyższe cytaty za: tamże.
15 Tamże.
16 Cezary Łazarewicz, Andrzej Rozen, Anastazja Potocka. Hrabina po
przejściach, dz. cyt.
17 Tamże.
18 Sylwia Czubkowska, Oto prawdziwi autorzy widma,
http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/111792,oto-prawdziwi-
autorzy-widma.html (dostęp: 28 IV 2016 r.).
19 Cezary Łazarewicz, Andrzej Rozen, Anastazja Potocka. Hrabina po
przejściach, dz. cyt.
20 Wojciech Tochman, Co pod guziczkiem?, dz. cyt.
21 Anastazja P., Oczy Stefana,
http://w897.wrzuta.pl/audio/2W2qaKNAgOc/anastazja_p._-
_oczy_stefana_1993 (dostęp: 4 IX 2016 r.).
22 Cyt. za: Pierwsza afera seksualna w III RP,
http://pulpfaction.pl/2014/07/pierwsza-seksualna-afera-iii-rp-hrabina-
potocka-zaglada-poslom-w-rozporki/ (dostęp: 30 VI 2016 r.).
23 Powyższe cytaty za: Anastazja Potocka, Erotyczne immunitety. Pamiętnik
Anastazji P., dz. cyt.
24 Tamże.
25 Zob. np. Jerzy Jachowicz, „Lesiak – esbek na każdą okazję”,
http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/201197,lesiak-esbek-na-
kazda-okazje.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
26 Bogdan Wróblewski, Czy UOP stał za Anastazją P.?,
http://wyborcza.pl/1,75398,3689702.html (dostęp: 5 V 2016 r.).
27 Tamże.
28 Sylwia Czubkowska, Oto prawdziwi autorzy widma, dz. cyt.
29 Bronisław Wildstein, Press usiłuje skompromitować Romana Graczyka,
http://www.rp.pl/artykul/636445-Press-usiluje-skompromitowac-Romana-
Graczyka.html (dostęp: 19 V 2016 r.).
30 Włodzimierz Kalicki, Hrabina z Wiejskiej, „Gazeta Wyborcza”, 5 I 1993.

1 Powrót szpiega?, http://www.dzienniknowy.pl/aktualnosci/pokaz/2104.dhtml


(dostęp: 4 V 2016 r.).
2 Czy Naszkowski znów był w Pile?,
https://faktypilskie.pl/index.php/polityka/453-czy-naszkowski-znow-by-w-
pile (dostęp: 4 V 2016 r.).
3 Wszystkie cytaty, jeśli nie wskazano inaczej w odnośnikach, pochodzą
z dokumentacji SB przechowywanej w archiwum Instytutu Pamięci
Narodowej.
4 Grzegorz Majchrzak, Portret agenta. Przypadek Eligiusza Naszkowskiego,
w: „Solidarność” 1980–1981 w kraju i w Wielkopolsce. Szkice do portretu,
red. Krzysztof Brzechczyn, Poznań 2016.
5 Rafał Kotomski, Think thank Kiszczaka,
http://www.uwazamrze.pl/artykul/997262/think-tank-kiszczaka (dostęp:
4 V 2016 r.).
6 Cyt. za: Grzegorz Majchrzak, Portret agenta, dz. cyt.
7 Czy Naszkowski znów był w Pile?, dz. cyt.

1 Cyt. za: Kryminalne historie Opolszczyzny. Zdzisław Najmrodzki,


http://www.nto.pl/wiadomosci/opolskie/art/4622009,kryminalne-historie-
opolszczyzny-zdzislaw-najmrodzki,id,t.html (dostęp: 25 V 2016 r.).
2 Tamże.
3 Zob. Zbrodnia na polskiej demokracji, „Rzeczpospolita”, 13 X 2006.
4 Cyt. za: Tomasz Szymborski, Zdzisław Najmrodzki wymykał się milicji 29
razy!, http://historia.focus.pl/postacie-historyczne/skazani-na-ucieczke-
zdzislaw-najmrodzki-wymykal-sie-milicji-29-razy-1656 (dostęp: 14 VI
2016 r.).
5 Cyt. za: Adam Zadworny, Zdzisław Najmrodzki: król złodziei i ucieczek.
Historia z PRL-u,
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,19724174,zdzislaw-najmrodzki-
krol-zlodziei-i-ucieczek-historia-z-prl-u.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
6 Cyt. za: Tomasz Szymborski, Zdzisław Najmrodzki wymykał się milicji 29
razy!, dz. cyt.
7 Fragment utworu Samotność z tomu Oblicza prawdy, Kraków 1990. Cyt. za:
Zdzisław Najmrodzki, w: Zbiór poetów Łodzi i Ziemi Łódzkiej, red. Jerzy
Poradecki, http://filolog.uni.lodz.pl/vhosts/zpl/pdf/Najmrodzki (dostęp: 6 IX
2016 r.).
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej.
Archiwalne materiały / produkcje filmowe i telewizyjne.
Archiwalne tytuły prasy codziennej.

Anastazja P. agentką Lesiaka?,


http://wiadomosci.wp.pl/kat,8171,title,Anastazja-P-agentka-
Lesiaka,wid,8556421,​wiadomosc.html?ticaid=11817c (dostęp: 28 IV
2016 r.).
Barriga Tamara, „Nie potrzebowałem brać, sami dawali”. Kim był bohater
wielkiego skandalu czasów PRL, http://www.tvn24.pl/magazyn-tvn24/nie-
potrzebowalem-brac-sami-dawali-kim-byl-bohater-wielkiego-skandalu-
czasow-prl,30,689 (dostęp: 28 IV 2016 r.).
Barrington Mary Rose, Stevenson Ian, Weaver Zofia, A World In A Grain Of
Sand: The Clairvoyance Of Stefan Ossowiecki, Jefferson 2005.
Bereś Witold, Anastazja Potocka, w: tegoż, Czwarta władza. Najważniejsze
wydarzenia medialne III RP, Warszawa 2000.
Bereś Witold, Skoczylas Jerzy, Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko,
Warszawa 1991.
Braudeau Michel, Le très discret M. Bojarski, „Le Monde”, 11 VII 2005.
Bucknall-Hołyńska Justyna, Kim jesteś, mężczyzno? Antybohater w polskich
serialach lat 80., w: Zanurzeni w historii, zanurzeni w kulturze. Kultowe
seriale PRL-u, red. Marek Karwala, Barbara Serwatka, Kraków 2010.
C’était le Cézanne de la fausse monnaie, http://www.leparisien.fr/essonne-91/c-
etait-le-cezanne-de-la-fausse-monnaie-23-01-2013–2504547.php (dostęp: 28
IV 2016 r.).
Cielebiaś Piotr, Co słychać u Zbyszka Nowaka – właściciela słynnych „rąk,
które leczą”?, http://strefatajemnic.onet.pl/forum/co-slychac-u-zbyszka-
nowaka-wlasciciela-slynnych-r,1666285,1,czytaj-popularne.html (dostęp:
2 V 2016 r.).
Cornevin Christophe, Les faux-monnayeurs préfèrent l’euro,
http://www.lefigaro.fr/actualite-france/2008/09/16/01016–
20080916ARTFIG00001-les-faux-monnayeurs-preferent-l-euro-.php
(dostęp: 31 III 2016 r.).
Czubkowska Sylwia, Oto prawdziwi autorzy widma,
http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/111792,oto-prawdziwi-
autorzy-widma.html (dostęp: 28 IV 2016 r.).
Czuchnowski Wojciech, Wróblewski Bogdan, Co było wolno Lesiakowi,
„Gazeta Wyborcza”,
http://www.archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,4736284,20061018RP-
DGW,Co_bylo_wolno_Lesiakowi,.html (dostęp: 18 X 2006 r.).
Czuchnowski Wojciech, Wróblewski Bogdan, Co UOP zrobił prawicy?,
„Gazeta Wyborcza”,
http://www.archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,4517883,20051123RP-
DGW,Co_UOP_zrobil_prawicy,.html (dostęp: 23 XI 2005 r.).
Czy Naszkowski znów był w Pile?, https://faktypilskie.pl/index.php/polityka/453-
czy-naszkowski-znow-by-w-pile (dostęp: 4 V 2016 r.).
Drożdżak Artur, Wpadka genialnego fałszerza, „Gazeta Krakowska”,
http://www.gazetakrakowska.pl/artykul/196899,wpadka-genialnego-
falszerza,id,t.html (dostęp: 11 XII 2009 r.).
Dudek Antoni, Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej
w Polsce 1988–1990, Kraków 2014.
Dziwisz Elżbieta, Król ucieczek umierał w pełnym słońcu, „Przekrój” 1998,
nr 44.
Garnot Benoît, Être brigand. Du Moyen Âge à nos jours, Paris 2013.
Górecki Paweł, Falsyfikat na bank, http://www.newsweek.pl/nauka/falsyfikat-
na-bank,78087,1,1.html (dostęp: 31 III 2016 r.).
Inchauspé Irène, Czeslaw Bojarski, «Le Cézanne du faux billet», pris la main
dans le sac, http://www.lopinion.fr/25-juillet-2013/55-czeslaw-bojarski-
cezanne-faux-billet-pris-main-dans-sac-2398 (dostęp: 31 III 2016 r.).
Jachowicz Jerzy, „Lesiak – esbek na każdą okazję”,
http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/201197,lesiak-esbek-na-
kazda-okazje.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
Janiszewska Katarzyna, Zbigniew Nowak. Ręce, które leczą i liczą, „Gazeta
Krakowska”, http://www.gazetakrakowska.pl/artykul/942947,zbigniew-
nowak-rece-ktore-lecza-i-licza,id,t.html (dostęp: 11 VII 2013 r.).
Jankowska Janina, Portrety niedokończone. Rozmowy z twórcami
„Solidarności” 1980–1981, Warszawa 2003.
Jerzy Julian Kalibabka, znawca miłości, scen. i realiz. Stanisław Auguścik,
Warszawa 1982.
Jerzy Kalibabka: Miałem 2000 kobiet, a teraz sprzedaję pomidory – Prawdziwa
historia Kalibabki, http://www.se.pl/wiadomosci/polska/jerzy-kalibabka-
mialem-200-kobiet-a-teraz-sprzedaje-pomidory-prawdziwa-historia-
kalibabki_115914.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
Kalicki Włodzimierz, Hrabina z Wiejskiej, „Gazeta Wyborcza”,
http://www.archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,112598,19930105RP-
DGW,Hrabina_z_Wiejskiej,.html (dostęp: 5 I 1993 r.).
Konarski Leszek, Mamuśka, „Przegląd Tygodniowy” 1990, nr 33.
Konarski Leszek, Wszystko z miłości?, w: Uratować miasto, Wszystko
z miłości?, W majową noc, „Ekspres reporterów”, Warszawa 1983.
Kotomski Rafał, Think thank Kiszczaka,
http://www.uwazamrze.pl/artykul/997262/think-tank-kiszczaka (dostęp: 4
V 2016 r.).
Kowalik Helena, Nazywam się Jacek Ben Silberstein..., http://reportaze-
sadowe.wprost.pl/przestepstwa-gospodarcze/467342/Nazywam-sie-Jacek-
Ben-Silberstein.html (dostęp: 29 IV 2016 r.).
Kowalik Helena, Ten czaruś Kalibabka, http://reportaze-
sadowe.wprost.pl/historia-prl/10013654/Ten-czarus-Kalibabka.html (dostęp:
29 IV 2016 r.).
Kowalska Dorota, Jak Anastazja P. rozłożyła polskich polityków na wznak,
http://www.polskatimes.pl/artykul/3627980,jak-anastazja-p-rozlozyla-
polskich-politykow-na-wznak-nasza-historia,id,t.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
Kowalski Mirosław, Matka Boska Arktyczna, http://natemat.pl/44631,matka-
boska-arktyczna (dostęp: 4 V 2016 r.).
Kryminalne historie Opolszczyzny. Zdzisław Najmrodzki,
http://www.nto.pl/wiadomosci/opolskie/art/4622009,kryminalne-historie-
opolszczyzny-zdzislaw-najmrodzki,id,t.html (dostęp: 25 V 2016 r.).
Krzyżagórski Klemens, Pitawal wrocławski, Wrocław 1974.
Kulisy „rozmowy braci”, http://www.historia.uwazamrze.pl/artykul/923060
(dostęp: 4 V 2016 r.).
Łazarewicz Cezary, Rozen Andrzej, Anastazja Potocka. Hrabina po przejściach,
http://www.newsweek.pl/polska/anastazja-potocka--hrabina-po-
przejsciach,94920,1,1.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
Maciejewski Marian, Ja dyplomata obcy ambasada!,
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,15784791,Ja_dyplomata_obcy_ambasada_.html
(dostęp: 4 IX 2016 r.).
Majchrzak Grzegorz, Bliżej prawdy o Lechu Wałęsie. Analiza fenomenu
przewodniczącego „Solidarności” autorstwa Eligiusza Naszkowskiego,
tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Grażyna”, „Arcana” 2008,
nr 79.
Majchrzak Grzegorz, Człowiek, który uwiódł Służbę Bezpieczeństwa,
„Rzeczpospolita”, 6 VIII 2005.
Majchrzak Grzegorz, Eligiusz Romuald Naszkowski, w: Encyklopedia
„Solidarności”. Opozycja w PRL 1976–1989, t. 1, red. Mirosława
Łątkowska i in., Warszawa 2010.
Majchrzak Grzegorz, Kulisy „rozmowy braci”, „Uważam Rze Historia” 2012,
nr 5.
Majchrzak Grzegorz, Portret agenta. Przypadek Eligiusza Naszkowskiego,
w: „Solidarność” 1980–1981 w kraju i w Wielkopolsce. Szkice do portretu,
red. Krzysztof Brzechczyn, Poznań 2016.
Majchrzak Grzegorz, Próba stworzenia „neo-Solidarności”, „Biuletyn IPN”
2005, nr 7–8.
Majchrzak Grzegorz, Rozmowa braci Wałęsów, „Polska”, 12 VII 2008.
Malkin Lawrence, Krueger’s Men: The Secret Nazi Counterfeit Plot and the
Prisoners of Block 19, Boston 2006.
Markiewicz Wojciech, Spowiedź „Szaszłyka”, „Polityka” 1990, nr 44.
Mówi... Eligiusz Naszkowski, „Tygodnik Nowy”, 26 IX 1990.
Najmrodzki zginął w wypadku, „Rzeczpospolita”, 2 IX 1995.
Osowicz Elżbieta, Prawdziwe kłamstwa konsula,
http://www.radiowroclaw.pl/articles/view/34500/Prawdziwe-klamstwa-
konsula (dostęp: 4 IX 2016 r.).
Ostrowski Szymon, Tak się fałszuje pieniądze. Polacy mają swój udział,
http://www.biztok.pl/waluty/tak-sie-falszuje-pieniadze-polacy-maja-swoj-
udzial_s15711 (dostęp: 15 V 2016 r.).
Pierwsza seksualna afera III RP. Hrabina Potocka zagląda posłom w rozporki,
http://www.tokfm.pl/blogi/political/2014/07/pierwsza_seksualna_afera_iii_rp_hrabina_po
(dostęp: 28 IV 2016 r.).
Pleskot Patryk, Dyplomata, czyli szpieg? Działalność służb kontrwywiadowczych
PRL wobec zachodnich placówek dyplomatycznych w Warszawie (1956–
1989), cz. I: Generalia, Warszawa 2013.
Poirier Dominique Raymond, Bojarski: Roi des Faux-monnayeurs, Paris 2010.
Possedez-vous un „Bojarski”?, http://www.fayette-
edition.com/bojarski/bojarski.php (dostęp: 31 III 2016 r.).
Potocka Anastazja, Erotyczne immunitety. Pamiętnik Anastazji P., Warszawa
1992.
Powrót Anastazji. Pikantne życie polityków, http://m.niezalezna.pl/52697-
powrot-anastazji-pikantne-zycie-politykow (dostęp: 30 IV 2016 r.).
Powrót szpiega?, http://www.dzienniknowy.pl/aktualnosci/pokaz/2104.dhtml
(dostęp: 4 V 2016 r.).
Pradel Jacques, Côté crimes. 36 affaires criminelles qui ont frappé l’opinion,
Paris 2009.
Radkiewicz Łukasz, Ręce Zbyszka Nowaka wciąż leczą. Na odległość!,
http://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/rece-zbyszka-nowaka-lecza-na-
odleglosc/tv7jn4b (dostęp: 15 V 2016 r.).
„Ręce, które leczą” po nowym roku znów na Pomorzu!, „Twój Wieczór” 2015,
nr 23.
Rouvillois Frédéric, Le collectionneur d’impostures, Paris 2010.
Rydlewska Hanna, Bunga bunga po polsku. Tropem Anastazji P.,
http://natemat.pl/15581,bunga-bunga-po-polsku-tropem-anastazji-p (dostęp:
4 V 2016 r.).
Szymborski Tomasz, Zdzisław Najmrodzki wymykał się milicji 29 razy!,
http://historia.focus.pl/postacie-historyczne/skazani-na-ucieczke-zdzislaw-
najmrodzki-wymykal-sie-milicji-29-razy-1656 (dostęp: 14 VI 2016 r.).
Tochman Wojciech, Co pod guziczkiem?, „Gazeta Wyborcza”, 17 XI 1992.
Tronina Adriana, Najsłynniejsi fałszerze pieniędzy. Polak też potrafi,
http://menstream.pl/wiadomosci-na-serio/najslynniejsi-falszerze-pieniedzy-
polak-tez-potrafi,0,1020515.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
Uciekł władzy aż 29 razy – historia najsłynniejszego złodzieja PRL-u,
http://nasygnale.pl/kat,1025343,title,Uciekl-wladzy-az-29-razy-historia-
najslynniejszego-zlodzieja-PRL-u,wid,13727870,wiadomosc.html (dostęp:
14 VI 2016 r.).
Urban Jerzy, Silberstein vel Śliwa, „Kulisy”, V 1970.
Urbanek Mariusz, Złodziejskie słowo honoru, „Polityka” 1984, nr 46.
Urban nie sypnął... Mówi Eligiusz Naszkowski, „Tygodnik Nowy”, 17 X 1990.
Wąsowicz Jarosław, NSZZ „Solidarność” Województwo Pilskie, w: NSZZ
„Solidarność” 1980–1989, red. Łukasz Kamiński, Grzegorz Waligóra, t. 4,
Warszawa 2010.
Wildstein Bronisław, Press usiłuje skompromitować Romana Graczyka,
http://www.rp.pl/artykul/636445-Press-usiluje-skompromitowac-Romana-
Graczyka.html (dostęp: 19 V 2016 r.).
Wróblewski Bogdan, Czy UOP stał za Anastazją P.?,
http://wyborcza.pl/1,75248,3689702.html (dostęp: 30 IV 2016 r.).
Zadworny Adam, Zdzisław Najmrodzki: król złodziei i ucieczek. Historia z PRL-
u, http://wyborcza.pl/alehistoria/1,121681,19724174,zdzislaw-najmrodzki-
krol-zlodziei-i-ucieczek-historia-z-prl-u.html (dostęp: 4 V 2016 r.).
Zajączkowska Joanna, Pieniądze i seks. Uwodzicielski „Tulipan”,
http://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/pieniadze-i-seks-uwodzicielski-
tulipan/fw5p7 (dostęp: 16 VI 2016 r.).
Zajączkowska Joanna, „Szaszłyk”. Król złodziei, mistrz ucieczek,
http://wiadomosci.onet.pl/na-tropie/szaszlyk-krol-zlodziei-mistrz-
ucieczek/6efw2 (dostęp: 14 VI 2016 r.).
Zbigniew Nowak i jego ręce, które leczą. Pamiętacie telewizyjnego
bioenergoterapeutę?, http://teleshow.wp.pl/zbigniew-nowak-i-jego-rece-
ktore-lecza-pamietacie-telewizyjnego-bioenergoterapeute-
6021673191773313g (dostęp: 13 V 2016 r.).
Zbiór poetów Łodzi i Ziemi Łódzkiej, red. Jerzy Poradecki,
http://filolog.uni.lodz.pl/vhosts/zpl/index1.htm (dostęp: 6 IX 2016 r.).
Zbrodnia na polskiej demokracji, „Rzeczpospolita”, 13 X 2006.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==
Projekt okładki
Adam Pietrzyk

Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba

Rysunki na stronach tytułowych


Grzegorz Araszewski

Korekta
Anna Niklewicz
Grażyna Rompel

Opracowanie ilustracji
Piotr Poniedziałek

Copyright © by Patryk Pleskot


© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2017

ISBN 978-83-240-4190-9

Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2017. Printed in EU

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEx+S39Lawp9EnhJCX4XeR1yBXYacwVgTi1CLw==

You might also like