Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 188

===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym


===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Zeldzie – raz jeszcze
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział I
Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną radę, nad
którą do dziś często się zastanawiam.
– Ile razy masz ochotę kogoś krytykować – powiedział – przypomnij
sobie, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli takie możliwości jak ty.
Powiedział tylko tyle, ale ponieważ zawsze rozumieliśmy się doskonale
bez dłuższych wyjaśnień, wiedziałem, że ma na myśli nieporównanie
więcej. W rezultacie unikam pochopnych sądów i zwyczaj ten uczynił ze
mnie powiernika wielu interesujących ludzi, a także ofiarę niejednego
nudziarza. Umysły nienormalne szybko wykrywają taką skłonność u
człowieka normalnego i chętnie ją wykorzystują; stąd w czasie studiów
niesłusznie bywałem podejrzewany nawet o dwulicowość tylko dlatego, że
zdarzało mi się poznać bolesne tajemnice różnych dziwnych, bliżej mi
nieznanych typów. W większości wypadków wcale nie zabiegałem o
zaufanie – udawałem, że śpię czy nie mam czasu, albo stawałem się
odpychająco wyniosły, gdy wnosząc z nieomylnych znaków, czułem w
powietrzu czyjeś zwierzenia; bo zwierzenia młodych ludzi albo
przynajmniej forma, w jakiej je czynią, mają zazwyczaj charakter plagiatu i
psuje je brak szczerości. Aby powstrzymać się od sądzenia bliźnich, trzeba
mieć ogromny zapas ufności. Do dziś pozostała mi obawa, że coś istotnego
przeoczę, że coś mi się wymknie, jeśli nie będę pamiętał, iż poczucie
fundamentalnych zasad przyzwoitości nie wszystkim przy urodzeniu jest
równo dane – jak to mój ojciec snobistycznie zauważył, a ja ze snobizmem
powtarzam.
Lecz tak się chwaląc moją tolerancją, muszę teraz przyznać, że ma ona
granice. Postępowanie człowieka może wynikać z zasad twardych jak skała
albo niepewnych jak grzęzawisko, lecz przychodzi moment, kiedy jest mi
zupełnie obojętne, z czego wynika. Gdy ostatniej jesieni powróciłem ze
Wschodniego Wybrzeża, marzyłem o świecie, który by strzegł moralnego
ładu niczym żołnierz na warcie – dość już miałem burzliwych wypadów
dających mi przywilej zaglądania w cudze serce. W tym moim nastroju nie
mieścił się tylko Gatsby – człowiek, który użycza swego imienia tej książce
– Gatsby, uosobienie wszystkiego, do czego czułem głęboką niechęć.
Jeśli przyjąć, że na wybitną indywidualność składa się nieprzerwany ciąg
udanych posunięć, to trzeba przyznać, iż w nim było coś wspaniałego, jakiś
wyższy stopień wrażliwości na obietnice życia, jak gdyby należał do
gatunku tych skomplikowanych mechanizmów, które rejestrują trzęsienie
ziemi odległe o dziesięć tysięcy mil. Zdolność ta nie miała nic wspólnego
ze zwiotczałą wrażliwością, której tak chętnie nadaje się rangę
temperamentu twórczego – był to niezwykły dar nadziei, romantyczna
żarliwość, jakiej nigdy u nikogo nie spotkałem i pewnie już nigdy nie
spotkam. Nie, Gatsby był w porządku, jak się w końcu okazało: to, co
czyhało na niego, co płynęło w ślad za jego marzeniem jak mętna piana za
okrętem, tylko to zgasiło we mnie na jakiś czas zainteresowanie dla
próżnych żalów ludzkich i krótkoskrzydłych uniesień.
***

Moja rodzina to ludzie zamożni, którzy od trzech pokoleń cieszą się


pewnym znaczeniem w jednym z miast środkowego Zachodu.
Carrawayowie stanowią rodzaj klanu i wedle rodzinnej tradycji pochodzą
od książąt Buccleuch, lecz faktycznym założycielem tej linii był brat mego
dziadka, który przybył tu w roku 1851, wykupił się od udziału w wojnie
secesyjnej i założył hurtownię wyrobów żelaznych, którą do dziś ojciec mój
prowadzi.
Nigdy nie widziałem tego stryjecznego dziadka, lecz mówią, że jestem do
niego podobny, o czym ma świadczyć jego dość niewydarzony portret
wiszący w biurze ojca. Skończyłem studia na Uniwersytecie Yale w New
Haven w 1915, dokładnie w ćwierć wieku po moim ojcu, i wkrótce potem
uczestniczyłem w owej spóźnionej teutońskiej „wędrówce ludów”, zwanej
Wielką Wojną. Tak mnie rozruszało to odpieranie najazdu, że po powrocie
do domu nie mogłem usiedzieć na miejscu. Moje rodzinne strony przestały
już być ciepłym sercem świata, wydały mi się raczej jego nędznym
krańcem, wobec czego postanowiłem przenieść się na Wschód i poznać
pracę maklera giełdowego. Każdy, kogo znałem, trudnił się maklerstwem,
pomyślałem więc, że jeszcze jeden samotny młody człowiek też się z tego
utrzyma. Wszystkie moje ciotki i wujowie radzili nad tym, jakby szło o
wybranie dla mnie szkoły średniej, wreszcie powiedzieli z pełną powagi
rezerwą: „Ostatecznie, czemuż by nie...” Ojciec zgodził się pomagać mi
przez rok i tak, odkładając sprawę kilkakrotnie, wiosną roku dwudziestego
drugiego przybyłem na Wschód, jak mi się zdawało – na stałe.
Najrozsądniej było wynająć mieszkanie w mieście, ale robiło się ciepło, a
ja właśnie zostawiłem za sobą kraj przestronnych trawników i przyjaznych
drzew, więc gdy młody mój kolega z biura zaproponował wspólne
wynajęcie domu w miejscowości podmiejskiej, pomysł wydał mi się
genialny. Znalazł odrapany domek letni za osiemdziesiąt dolarów
miesięcznie, lecz w ostatniej chwili firma wysłała go do Waszyngtonu, więc
przeniosłem się za miasto sam. Miałem psa – przynajmniej przez kilka dni,
zanim uciekł – miałem starego dodge’a i Finkę, która słała mi łóżko i
gotowała śniadanie, mrucząc swoje fińskie mądrości nad elektryczną
kuchenką. Czułem się samotnie przez dzień czy dwa, dopóki pewnego
ranka nie zaczepił mnie na drodze jakiś człowiek, przybyły tu później ode
mnie.
– Jak można dostać się do West Egg? – spytał bezradnie.
Powiedziałem mu. I przestałem się czuć samotnie. Umiałem wskazać
drogę, znałem już wszystkie ścieżki, jakbym tu mieszkał od początku
świata. Przygodny przechodzień nadał mi honorowe obywatelstwo tej
okolicy.
I tak, w miarę jak słońce przygrzewało i liście na drzewach strzelały z
pąków szybko jak na filmie, nabierałem owego znanego przekonania, że
wraz z nastaniem lata życie rozpocznie się na nowo.
Po pierwsze – zamierzałem bardzo dużo czytać; po drugie – nabrać jak
najwięcej sił, korzystając z przepysznego świeżego powietrza. Kupiłem
kilkanaście tomów traktujących o bankowości, kredytach i inwestycjach
finansowych i stały one na mojej półce w złocie i czerwieni jak nowe
pieniądze z mennicy, obiecując odsłonić pełne blasku tajemnice, które tylko
Midas i Morgan, i Mecenas znali. A miałem szlachetny zamiar przeczytać
jeszcze wiele innych książek. Na uniwersytecie bawiłem się trochę w
literata – pisywałem nawet przez rok pełne powagi i naiwności artykuły
wstępne w „Yale News” – i teraz wszystkie te zainteresowania chciałem
przywrócić memu życiu, aby znów się stać tym najbardziej ograniczonym
ze wszystkich specjalistów – „człowiekiem wszechstronnym”. To wcale nie
jest paradoks – najlepiej widzi się życie, mimo wszystko, tylko z jednego
okna.
Czysty przypadek zrządził, że wynająłem dom w jednej z
najdziwniejszych osad Ameryki Północnej. Leżała na owej podłużnej
wesołej wyspie rozciągającej się prosto na wschód od Nowego Jorku, na
której obok innych przyrodniczych ciekawostek są też dwa małe półwyspy
niezwykłego kształtu. W odległości dwudziestu mil od miasta wrzynają się
w słoną masę najbardziej ujarzmionych wód zachodniej półkuli, w to
wielkie, mokre klepisko cieśniny Long Island, jakby dwa ogromne jaja,
identyczne w formie i rozdzielone tylko niewielką zatoką. Nie są one
idealnie owalne, jak jajko Kolumba, mają końce spłaszczone u nasady –
lecz ich fizyczne podobieństwo musi bez przerwy zadziwiać mewy latające
w górze. Dla stworzeń bezskrzydłych bardziej frapującą osobliwością jest
fakt, że te dwa jaja jednakowej wielkości i kształtu pod każdym innym
względem całkowicie się różnią.
Mieszkałem w West Egg, które było – no, powiedzmy, mniej eleganckie
niż East Egg1, choć ta powierzchowna etykieta nie określa dziwacznego,
nawet trochę niesamowitego kontrastu. Domek mój stał na samym czubku
jajka, pięćdziesiąt jardów od cieśniny, wtłoczony pomiędzy dwie duże
rezydencje, wynajmowane na sezon za sumkę dwudziestu albo piętnastu
tysięcy dolarów. Ta na prawo była zjawiskiem monstrualnym pod każdym
względem – prawdziwa imitacja normandzkiego ratusza, z wieżą, której
nowiutkie mury ledwie przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego
marmurowy basen i ponad czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów.
Była to posiadłość Gatsby’ego. Albo raczej, ponieważ nie znałem pana
Gatsby’ego, posiadłość, w której mieszkał dżentelmen o tym nazwisku.
Mój własny domek był obrazą dla oczu, ale obrazą niewielką i tolerowaną,
miałem więc widok na wodę, na część trawnika mego sąsiada i
pocieszającą bliskość milionerów – wszystko to za osiemdziesiąt dolarów
miesięcznie.
Po drugiej stronie zatoki lśniły nad wodą białe pałace wytwornego East
Egg i historia owego lata zaczyna się faktycznie tego wieczoru, kiedy
pojechałem tam na obiad do Buchananów. Daisy była moją daleką kuzynką,
a Toma znałem z czasów studenckich. Tuż po wojnie spędziłem z nimi dwa
dni w Chicago.
Mąż Daisy, obdarzony wielką sprawnością fizyczną, należał niegdyś do
najwspanialszych futbolistów na boisku uniwersyteckim w New Haven –
był w pewnym sensie bohaterem narodowym, jednym z tych, co w
dwudziestym pierwszym roku życia osiągają tak boleśnie ograniczoną
doskonałość, że potem już wszystko pachnie im klęską. Miał niesamowicie
bogatą rodzinę – nawet na uniwersytecie wyrzucano mu szastanie
pieniędzmi – teraz zaś przybył z Chicago na Wschód z taką pompą, że po
prostu dech w piersiach zapierało; sprowadził na przykład do gry w polo
całe stado kucyków z Lake Forest. Aż trudno było sobie wyobrazić, że ktoś
z mego pokolenia może sobie na to pozwolić.
Nie wiem, dlaczego tu przyjechali. Spędzili cały rok we Francji bez
żadnego wyraźnego powodu, a potem niezmordowanie przenosili się z
jednego miejsca na drugie, zawsze tylko tam, gdzie gra się w polo i gdzie
wszyscy są bogaci. „To już ostatnia przeprowadzka”, powiedziała mi Daisy
przez telefon, ale nie uwierzyłem jej – nie mogłem zajrzeć w głąb jej serca,
lecz czułem, że Toma zawsze będzie gnać z miejsca na miejsce tęsknota za
dramatycznym napięciem walki na boisku, za bezpowrotnie utraconą szansą
gry.
I tak się stało, że pewnego ciepłego, wietrznego dnia pojechałem do East
Egg, aby zobaczyć dwoje starych przyjaciół, których ledwie znałem. Ich
dom był jeszcze wspanialszy, niż myślałem, wesoły, czerwono-biały, w
kolonialnym stylu Południa, z widokiem na zatokę. Trawnik, który
rozpoczynał się nad wodą, biegł przez ćwierć mili do drzwi wejściowych,
przeskakując po drodze zegary słoneczne i ścieżki wysypane tłuczoną
cegłą, i gorejące kwietniki, aż wreszcie, dopadłszy domu jakby z rozpędu,
wspinał się na ścianę dzikim winem. Fasadę domu łamał szereg oszklonych
drzwi, płonących teraz odbiciem złota i szeroko otwartych na to ciepłe,
wietrzne popołudnie, a Tom Buchanan, ubrany do konnej jazdy, szeroko
rozstawiwszy nogi, stał na ganku.
Zmienił się od czasu studiów w New Haven. Był to teraz krzepki
trzydziestoletni mężczyzna o włosach koloru słomy, raczej twardo
zarysowanych ustach i wyniosłej postawie. Błyszczące aroganckie oczy
panowały nad jego twarzą, nadając całej postaci wyraz nieustannej
agresywności. Nawet kobieca trochę kokieteryjność jeździeckiego stroju
nie mogła ukryć ogromnej siły tego ciała – cholewki błyszczących butów
opinały łydki tak, że sznurowadła zdawały się pękać, a gdy poruszył
ramieniem, pod cienką kurtką zarysowały się grube węzły muskułów. Było
to ciało zdolne do potężnego uchwytu – ciało okrutne.
Ton jego głosu, szorstki, ochrypły tenor, potęgował wrażenie brutalności.
Był w tym głosie odcień protekcjonalnej pogardy, nawet wobec ludzi,
których lubił – niektórzy koledzy w New Haven po prostu go nie znosili.
„Och, nie myśl – zdawał się mówić – że chcę w tych sprawach
decydować tylko dlatego, że jestem silniejszy i bardziej męski od ciebie”.
Na ostatnim roku studiów należeliśmy do tego samego koła i chociaż nie
przyjaźniłem się z nim bliżej, zawsze zdawało mi się, że aprobuje moją
osobę i z właściwą sobie szorstką, zuchwałą pożądliwością pragnie, abym
go lubił.
Rozmawialiśmy przez chwilę na ganku, zalanym słońcem.
– Ładnie tu mamy – powiedział, błyskając niespokojnie oczami.
Obrócił mnie za ramię i szeroką, płaską dłoń przesunął po roztaczającej
się przed nami panoramie, ogarniając tym gestem nisko wtulony włoski
ogród, pół akra intensywnych, odurzających róż i motorówkę o zadartym
dziobie, bijącą się z przypływem u brzegu.
– To należało do Demaine’a, tego od nafty. – Znów mnie obrócił,
grzecznie i bardzo nagle. – Wejdziemy do środka.
Minęliśmy wysoki hall i znaleźliśmy się w jasnej, różowej przestrzeni, z
dwóch stron związanej z domem kruchymi ścianami wielkich, oszklonych
drzwi. Drzwi, otwarte na oścież, odcinające się połyskliwą bielą od
soczystego trawnika, zdawały się wpuszczać trawę do wnętrza. Lekka bryza
wionęła przez pokój, przy jednych drzwiach wydęła kotary, przy drugich
wciągnęła je do środka, jak spłowiałe flagi rzuciła w górę, na tortowe stiuki
plafonu, potem ściągnęła w dół i marszczyła nad dywanem koloru wina, a
na dywanie robiła się smuga cienia jak od wiatru na morzu.
Jedyną rzeczą naprawdę nieruchomą w tym pokoju była ogromna sofa:
kołysały się na niej, niby na zakotwiczonym balonie, dwie młode kobiety.
Były w białych sukniach, jeszcze marszczących się i rozwianych, jak gdyby
balon tylko co wylądował po krótkim locie naokoło domu. Przez dobrą
chwilę stałem wsłuchany w szelest i trzepot kotar i jęk obrazu na ścianie.
Potem trzasnęły z tyłu drzwi zamykane przez Toma Buchanana, schwytany
wiatr zamarł w kątach pokoju, a kotary i dywany, i dwie młode kobiety
powoli spłynęły na ziemię.
Młodszej z nich nie znałem. Leżała wyciągnięta w poprzek sofy, zupełnie
bez ruchu, z brodą lekko uniesioną do góry, jak gdyby na tej brodzie
balansowało coś, co łatwo może zlecieć. Jeśli nawet dostrzegła mnie kątem
oka, to nie dała tego po sobie poznać i – doprawdy! – tak mnie tym
zaskoczyła, że chciałem pokornie przeprosić za najście.
Druga kobieta, Daisy, usiłowała wstać – lekko pochyliła się naprzód z
uprzejmym wyrazem – potem roześmiała się nagle, niedorzecznie,
czarująco, ja też się roześmiałem i podszedłem bliżej.
– Znieruchomiałam ze szczęścia!
I jak gdyby w tym, co powiedziała, było coś bardzo dowcipnego, zaśmiała
się jeszcze raz i przytrzymała moją dłoń, patrząc mi prosto w twarz z
wyrazem, który pozwalał sądzić, że naprawdę nikogo w świecie tak nie
pragnęła widzieć jak mnie. Cała Daisy! Dała mi półszeptem do
zrozumienia, że dziewczyna z wysuniętą brodą nazywa się Baker.
(Niektórzy twierdzili, że Daisy mówi ściszonym głosem tylko po to, aby się
do niej nachylać; nieuzasadniona złośliwość, która nie umniejszała ani
trochę jej wdzięku.)
Tymczasem wargi panny Baker poruszyły się, prawie niedostrzegalnie
skinęła mi głową i znów szybko odrzuciła ją do tyłu – widocznie to, co
balansowało na jej bródce, zachwiało się, napędzając jej strachu. I znów
słowa przeprosin cisnęły mi się na usta. Niemal każdy przejaw doskonałej
samowystarczalności działa na mnie oszałamiająco i skłania do hołdu.
Powróciłem wzrokiem do kuzynki, która zaczęła zadawać mi pytania
swoim niskim, niepokojącym głosem. Był to ten rodzaj głosu, który ucho
śledzi z napięciem, odbierając każde zdanie jak muzyczną frazę, graną
nieodwołalnie tylko jeden raz. Miała twarz smutną i ładną, i dużo w niej
blasku – błyszczące oczy i połyskliwe, namiętne usta, ale mężczyznom, dla
których nie była obojętna, najtrudniej było zapomnieć niepokój jej głosu: tę
jakąś zniewalającą śpiewność, to szeptane „Słuchaj!”, niby zapewnienie, że
właśnie przed chwilą oddawała się sprawom radosnym i podniecającym, i
obietnica, że owe sprawy radosne i podniecające powtórzą się zaraz, za
chwilę.
Powiedziałem jej, że w drodze na Wschód zatrzymałem się jeden dzień w
Chicago i mnóstwo znajomych zasyła jej pozdrowienia.
– Czy tęsknią za mną? – wykrzyknęła z uniesieniem.
– Całe miasto jest pogrążone w żałobie. Tylne lewe koło każdego
samochodu jest pomalowane na czarno, niby wieniec pogrzebowy, a nad
brzegiem jeziora przez całą noc rozlegają się żałobne pienia.
– Ależ to wspaniałe! Wracajmy, Tom. Jutro! – I zaraz dodała, ni stąd, ni
zowąd: – Musisz zobaczyć nasze maleństwo.
– Bardzo bym chciał.
– Śpi teraz. Ma trzy lata. Nigdy jej nie widziałeś?
– Nigdy.
– Koniecznie musisz ją zobaczyć. Ona jest...
Tom Buchanan, krążący niespokojnie po pokoju, zatrzymał się i położył
mi dłoń na ramieniu.
– Co robisz, Nick?
– Jestem maklerem giełdowym.
– Gdzie pracujesz?
Podałem mu nazwę firmy.
– Nigdy nie słyszałem – stwierdził z całą stanowczością.
Zirytowało mnie to.
– Posłyszysz – odparłem krótko. – Posłyszysz, jeśli zostaniesz tu dłużej.
– Och, nie bój się, zostanę – powiedział, rzucając krótkie spojrzenie na
żonę, a potem na mnie, jakby się miał przed czymś na baczności. –
Musiałbym stracić rozum, żeby zamieszkać gdzie indziej.
W tym miejscu panna Baker powiedziała:
– No pewnie! – z tak zaskakującą nagłością, że aż się wzdrygnąłem – były
to pierwsze słowa, jakie wydała z siebie od chwili mego przyjścia. I
prawdopodobnie zaskoczyły ją nie mniej niż mnie, bo ziewnęła i kilkoma
szybkimi, zręcznymi ruchami podniosła się z sofy. – Zupełnie
zesztywniałam – poskarżyła się. – Leżę bez ruchu na tej sofie od
niepamiętnych czasów.
– Nie patrz na mnie – odparła Daisy. – Przez całe popołudnie próbowałam
cię wyciągnąć do Nowego Jorku.
– Nie, dziękuję – powiedziała panna Baker na widok czterech koktajli
wniesionych do salonu. – Jestem w okresie bezwzględnego treningu.
Gospodarz spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Trening! – Wychylił kieliszek, jakby w nim była tylko kropla na dnie. –
W jaki sposób ty w ogóle dochodzisz do jakichś wyników, dla mnie to
niepojęte.
Spojrzałem na pannę Baker, zastanawiając się, o jakich „wynikach” może
być mowa. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Była to smukła dziewczyna o
małych piersiach, trzymająca się bardzo prosto jak młody kadet, co
podkreślała jeszcze lekkim podaniem ciała do tyłu. Jej szare, przymrużone
oczy patrzyły na mnie z twarzy szczupłej, pełnej wdzięku i niezadowolonej,
uprzejmie odwzajemniając moją ciekawość. Wydało mi się teraz, że gdzieś
już widziałem ją samą albo jej fotografię.
– Pan mieszka w West Egg – stwierdziła pogardliwie. – Znam tam kogoś.
– Ja nie znam tam żywej duszy.
– Musi pan znać Gatsby’ego.
– Gatsby? – spytała Daisy. – Jaki Gatsby?
Zanim zdołałem odpowiedzieć, że to mój sąsiad, oznajmiono obiad; Tom
Buchanan władczym gestem chwycił mnie pod ramię i wyprowadził z
pokoju, jakby przesunął pionek na szachownicy z jednego pola na drugie.
Smukłe i leniwe, z rękami lekko wspartymi na biodrach, obie młode
kobiety wyszły przed nami na różową werandę, otwartą na zachód słońca,
gdzie w zacichającym wietrze migotały na stole płomienie czterech świec.
– Po co świece? – sprzeciwiła się Daisy, marszcząc brwi. Zgasiła je
palcami. – Za dwa tygodnie będziemy mieli najdłuższy dzień w roku. –
Spojrzała na nas rozpromieniona. – Czy wy też czekacie na ten najdłuższy
dzień w roku po to, żeby go w końcu przegapić? Bo ja zawsze czekam na
najdłuższy dzień w roku i zawsze go przegapię.
– Powinniśmy coś wymyślić – powiedziała panna Baker, ziewając tak,
jakby nie siadała do stołu, lecz kładła się do łóżka.
– Doskonale – powiedziała Daisy. – Ale co? – zwróciła się do mnie
bezradnie. – Jakie plany robią ludzie?
Zanim mogłem odpowiedzieć, spojrzała z przerażeniem na swój mały
palec.
– Patrzcie – poskarżyła się. – Skaleczony.
Wszyscy spojrzeliśmy – na palcu był siniec.
– To twoje dzieło, Tom – zwróciła się do męża z wyrzutem. – Wiem, że
nie chciałeś, ale jednak skaleczyłeś mnie. Dobrze mi tak, skoro poślubiłam
brutala, prawdziwego, ogromnego, niezdarnego...
– Nienawidzę tego słowa: niezdarny – zaprotestował Tom ze złością. –
Nawet w żartach.
– Niezdarny – upierała się Daisy.
Chwilami ona i panna Baker mówiły obie naraz, jakby od niechcenia,
jakby popisując się żartobliwą niekonsekwencją; lecz nie było w tej
paplaninie beztroski i pogody, była chłodna, jak ich białe suknie i obojętne
oczy, wyzbyte wszelkich pragnień. Były obecne, godziły się na obecność
Toma i moją, mile i uprzejmie starały się nas bawić albo starały się o to,
żebyśmy je bawili. Wiedziały, że wkrótce obiad się skończy, a nieco później
skończy się wieczór i zostanie niedbale odsunięty w niepamięć. Jakaż
jaskrawa różnica z Zachodem, gdzie wieczór przeżywało się w gorączce,
wiążąc z każdą jego chwilą zawsze zawiedzione oczekiwania albo też po
prostu – nerwową obawę, że wszystko się zaraz skończy?
– Czuję się przy tobie zupełnie niecywilizowany – wyznałem Daisy przy
drugim kieliszku wina, które pachniało korkiem, lecz skądinąd było
doskonałe. – Czy nie możecie mówić o zbiorach albo o czymś takim?
Nic szczególnego nie miałem na myśli, robiąc tę uwagę, którą podjęto w
sposób nieoczekiwany.
– Cywilizacja się kończy – wybuchnął Tom gwałtownie. – W tych
sprawach jestem czarnym pesymistą. Czytałeś Goddarda Rozkwit
azjatyckich imperiów?
– Nie znam tego – odpowiedziałem zaskoczony jego tonem.
– Świetna książka i każdy powinien ją przeczytać. Chodzi o to, że jeśli nie
będziemy uważać, to biała rasa zostanie... to kolorowi wykończą białych.
Jest to w tej książce naukowo dowiedzione.
– Tom robi się strasznie uczony – powiedziała Daisy z bezwiednym
smutkiem. – Czyta głębokie dzieła, pełne długich wyrazów. Co to było za
słowo, cośmy...
– Czytam dzieła naukowe – z naciskiem powtórzył Tom, rzucając jej
niecierpliwe spojrzenie. – Ten facet wszystko przemyślał. My, biali, jako
rasa panująca, musimy się mieć na baczności, bo w przeciwnym razie
wszystko wezmą w swoje ręce rasy kolorowe.
– Musimy je poskromić – szepnęła Daisy, robiąc do słońca minę pełną
okrucieństwa.
– Powinieneś mieszkać w Kalifornii – zaczęła panna Baker, lecz Tom
przerwał jej, ciężko pochylając się na krześle.
– Chodzi o to, że jesteśmy nordykami. Ja i ty, i ty, i... – zawahał się na
mgnienie oka, ale lekkim skinieniem głowy zaliczył również Daisy do
nordyków, na co Daisy mrugnęła do mnie okiem. – I to my
wyprodukowaliśmy wszystko, co składa się na cywilizację – no wiesz,
naukę, sztukę itepe. Rozumiesz?
Było coś żałosnego w jego skupieniu, jak gdyby zadowolenie z siebie,
intensywniejsze niż dawniej, już mu nie wystarczało. Nagle wewnątrz
domu zadzwonił telefon, lokaj opuścił werandę, a Daisy, korzystając z
chwilowej przerwy, pochyliła się ku mnie.
– Zdradzę ci domowy sekret – szepnęła z zapałem. – Dotyczy nosa
naszego lokaja. Chcesz posłuchać o tym nosie?
– Ależ po to właśnie przyszedłem.
– A więc nasz lokaj nie zawsze był lokajem. Zajmował się czyszczeniem
srebra u kogoś tam w Nowym Jorku, kto miał srebrną zastawę na dwieście
osób. Od rana do nocy musiał czyścić srebro, aż w końcu od tego
czyszczenia zaczął mu się nos błyszczeć.
– Sprawa miała się coraz gorzej – powiedziała panna Baker.
– Tak. Sprawa miała się coraz gorzej, aż w końcu musiał zrezygnować z
posady.
Zachodzące słońce z romantyczną tkliwością ogarnęło na chwilę jej
rozpaloną twarz; słuchając, czułem, jak głos jej przyciąga mnie i zniewala –
potem twarz jej zbladła i promienie światła opuściły ją jak dzieci, z żalem
żegnające o zmierzchu zabawę na ulicy.
Lokaj wrócił i szepnął coś na ucho Tomowi, na co Tom zmarszczył brwi,
odsunął krzesło i bez słowa wszedł do domu. Zdawało się, że jego
zniknięcie coś w Daisy poruszyło, bo znów zwróciła się do mnie głosem
żarliwym i śpiewnym:
– Tak bardzo się cieszę, że cię tu widzę, Nick. Przypominasz mi...
przypominasz mi różę, słowo ci daję, różę. Prawda? – Odwróciła się do
panny Baker, szukając u niej potwierdzenia. – On jest zupełnie jak róża?
To była nieprawda. Niczym nie przypominam róży. Poddając się
rosnącemu wzburzeniu, Daisy plotła trzy po trzy, jak gdyby zachłystywała
się potokiem słów; aby zagłuszyć swoje serce, które tak chciało się przed
nami odsłonić. Nagle rzuciła serwetkę na stół, przeprosiła nas i zniknęła we
wnętrzu domu.
Wymieniłem z panną Baker niewinne, nic nieznaczące spojrzenie.
Właśnie miałem coś powiedzieć, gdy ona nastawiła uszu i ostrzegawczo
syknęła „Szsz!” Stłumiony, podniecony szept dobiegł nas z pokoju i panna
Baker bezwstydnie pochyliła się na krześle, nasłuchując. Szept osiągnął
granicę rozpoznawalnej mowy, lecz znów przycichł, jeszcze raz zabrzmiał
podnieceniem i potem zamarł całkowicie.
– Pan Gatsby, o którym pani wspominała, jest moim sąsiadem – zacząłem.
– Niech pan nic nie mówi. Chcę słyszeć, co się tam dzieje.
– O co chodzi? – spytałem naiwnie.
– Czy to możliwe, żeby pan nie wiedział? – powiedziała panna Baker
szczerze zdumiona. – Myślałam, że wszyscy wiedzą.
– Ja nie wiem.
– No przecież – powiedziała z wahaniem – Tom ma kogoś w Nowym
Jorku.
– Kobietę?
Panna Baker skinęła głową.
– Mogłaby mieć tyle przyzwoitości, żeby nie dzwonić w czasie obiadu.
Nie uważa pan?
Zanim pojąłem, o czym mówi, zaszeleściła suknia, zaskrzypiały buty i
Tom wraz z Daisy zjawili się przy stole.
– Przepraszam, ale to było konieczne! – wykrzyknęła Daisy z udaną
beztroską.
Usiadła, badawczym spojrzeniem obrzuciła pannę Baker, potem mnie i
mówiła dalej:
– Wyjrzałam na chwilę do ogrodu, bardzo tam romantycznie. Jakiś
ptaszek siedzi na trawie, myślę, że to słowik, który tu przyjechał statkiem
zza oceanu. Zanosi się śpiewem. – I własny jej głos zaśpiewał: – Jakie to
romantyczne, prawda, Tom?
– Bardzo romantyczne – powiedział Tom; a potem żałośnie do mnie: –
Jeśli będzie dość widno po obiedzie, to chciałbym ci pokazać stajnie.
Spłoszył nas dźwięk telefonu. Daisy stanowczym ruchem głowy dała znak
mężowi i wtedy temat stajni, a właściwie wszystkie tematy w ogóle
rozpłynęły się w powietrzu. Z ostatnich pięciu minut spędzonych przy stole
pozostały mi w pamięci tylko fragmenty, zapalono – bez powodu – świece i
wiem, że chciałem patrzeć wszystkim otwarcie w oczy, a jednocześnie
uniknąć czyichkolwiek spojrzeń. Nie mogłem odgadnąć myśli Daisy ani
Toma, ale wątpię, czy nawet panna Baker, która zdawała się posiadać dużo
sceptycznej odporności, potrafiła zapomnieć o ostrym, metalicznym,
naglącym wezwaniu ze strony naszego piątego – nieobecnego – towarzysza
obiadu. Są ludzie, którym taka sytuacja może wydać się intrygująca, mnie
jednak wrodzony instynkt popychał do bezzwłocznego wezwania policji.
Nie muszę powtarzać, że o koniach nie było już mowy. Tom i panna
Baker, przedzieleni szeroką smugą zapadającego mroku, przeszli do
biblioteki, gdzie – zdawało się – będą czuwać przy całkiem konkretnych
zwłokach, ja zaś, udając miłe zainteresowanie i jednocześnie lekką
głuchotę, podążyłem za Daisy przez werandę okalającą cały dom na
frontowy ganek. W jego głębokim cieniu usiedliśmy obok siebie na
trzcinowej kanapce.
Daisy objęła twarz dłońmi, jakby chciała sprawdzić jej piękny owal, i
spojrzenie jej powędrowało w aksamitny mrok. Widziałem, że szarpią nią
gwałtowne uczucia, więc zadałem kilka, w moim przekonaniu kojących,
pytań na temat jej córeczki.
– Bardzo mało się znamy, Nick – powiedziała nagle – nawet jak na
kuzynów. Nie byłeś na moim ślubie.
– Byłem wtedy na wojnie.
– To prawda. – Zawahała się. – No cóż, wiele przeszłam, Nick, i zapatruję
się na wszystko dość cynicznie.
Niewątpliwie miała do tego powody. Czekałem, lecz nic więcej nie
powiedziała, i po chwili wróciłem dość nieśmiało do tematu jej córki.
– Przypuszczam, że już mówi i... je, i w ogóle.
– O tak. – Spojrzała na mnie z roztargnieniem. – Posłuchaj, Nick, chcesz
wiedzieć, co powiedziałam, kiedy się urodziła?
– Bardzo.
– Może ci to wyjaśni, jaki mam teraz stosunek do... do niektórych spraw.
Więc było to w niecałą godzinę po jej urodzeniu, a Tom był Bóg wie gdzie.
Obudziłam się po narkozie z uczuciem zupełnego osamotnienia i zaraz
spytałam pielęgniarkę, czy to chłopak, czy dziewczynka. Kiedy powiedziała
mi, że dziewczynka, odwróciłam głowę i rozpłakałam się. „To dobrze –
powiedziałam – cieszę się, że to dziewczynka. I mam nadzieję, że będzie
głupia – to najlepsza rzecz dla kobiety na tym świecie być pięknym
głuptaskiem”. Rozumiesz, wydaje mi się, że tak czy inaczej wszystko jest
straszne – ciągnęła dalej z wielkim przekonaniem. – Wszyscy tak myślą,
najbardziej wykształceni ludzie. A ja to wiem. Byłam wszędzie, wszystko
widziałam i wszystkiego próbowałam. – Błysnęła oczami zuchwale,
podobna w tym do Toma; i zaśmiała się z budzącą dreszcz pogardą. –
Jestem zepsuta, o Boże! jeszcze jak zepsuta!
Gdy tylko umilkła i głos jej przestał zwodzić moją czujność i wymuszać
wiarę, odczułem w tym, co powiedziała, głęboką nieszczerość. Zrobiło mi
się przykro. Czyżby cały wieczór był oszukańczą grą, zaaranżowaną po to,
aby nabrać mnie na współczucie? Czekałem – i rzeczywiście, po chwili
spojrzała na mnie z szelmowskim uśmieszkiem nieukrywanej satysfakcji,
jak gdyby otwarcie przyznawała, że jest członkiem jakiegoś bardzo
ekskluzywnego tajnego związku, do którego należy wraz z Tomem.
***

W domu wnętrze szkarłatnego pokoju kwitło światłem. Tom i panna


Baker siedzieli na przeciwległych końcach sofy, dziewczyna czytała mu
głośno ilustrowane pismo i szmer obojętnych, monotonnych słów układał
się w kojącą melodię. Światło lampy błyszczało na cholewkach jego butów,
matowiało na jej włosach koloru jesiennych liści i lśniło refleksem na
papierze, gdy przewracała stronę, wprawiając w drganie smukłe mięśnie
swoich ramion.
Gdyśmy weszli, nakazała nam ciszę podniesioną dłonią.
– Dalszy ciąg nastąpi – rzekła po chwili, rzucając pismo na stół – w
najbliższym numerze. – Niespokojnie poruszyła kolanem i wstała. –
Dziesiąta godzina – stwierdziła, odczytując czas najprawdopodobniej na
suficie. – Grzeczne dzieci idą spać.
– Jordan gra jutro w turnieju – wyjaśniła Daisy. – W Westchester.
– Ach, to pani jest Jordan Baker!
Teraz wiedziałem, dlaczego jej twarz wydała mi się znajoma – ten
czarujący wyraz pogardy widziałem na wielu zdjęciach z imprez
sportowych w Asheville, Hot Springs i Palm Beach. Słyszałem też o niej
jakieś plotki, niezbyt pochlebne, ale dawno już zapomniałem, co to była za
historia.
– Dobranoc – powiedziała miękko. – Obudź mnie o ósmej, dobrze?
– Pod warunkiem, że wstaniesz.
– Wstanę. Dobranoc panu. Chyba się zobaczymy niedługo.
– Oczywiście, że się zobaczycie – zapewniła Daisy. – Prawdę mówiąc,
chciałabym was wyswatać. Musisz do nas często zaglądać, Nick, a ja was
jakoś... no, jakoś was skojarzę. Wiesz, niechcący zamknę was razem w
szafie, wypchnę w łodzi na pełne morze albo coś w tym rodzaju...
– Dobranoc! – krzyknęła panna Baker ze schodów. – Nie słyszałam ani
słowa.
– To miła dziewczyna – powiedział Tom po chwili. – Nie powinni jej
pozwalać na takie szwendanie się z miejsca na miejsce.
– Kto nie powinien? – zimno spytała Daisy.
– Jej rodzina.
– Cała jej rodzina to ciotka, która ma już chyba z tysiąc lat. Poza tym
Nick się nią zajmie. Prawda, Nick? Jordan będzie do nas przyjeżdżać na
weekendy przez całe lato. Ciepło domowego ogniska dobrze na nią
wpłynie.
Daisy i Tom przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Czy ona jest z Nowego Jorku? – spytałem pospiesznie.
– Z Louisville. Spędziłyśmy tam nasze panieńskie lata. Nasze piękne,
dziewicze...
– Czy uraczyłaś Nicka malutką porcją zwierzeń na werandzie? – spytał
nagle Tom.
– Ja się tobie zwierzałam? – Spojrzała na mnie. – Doprawdy nie
pamiętam, ale zdaje mi się, żeśmy rozmawiali o rasie nordyckiej. Tak,
nawet jestem tego pewna. Tak to jakoś na nas przyszło i ni stąd, ni zowąd...
– Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co usłyszysz – doradził mi Tom.
Odpowiedziałem lekko, że w ogóle niczego nie słyszałem, i w parę minut
później wstałem, żeby się pożegnać. Odprowadzili mnie do drzwi i stali
obok siebie w pogodnej smudze światła. Gdy puściłem w ruch motor, Daisy
krzyknęła tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Czekaj! Zapomniałam cię spytać o coś ważnego. Słyszeliśmy, żeś się
zaręczył z kimś tam na Zachodzie.
– To prawda – włączył się Tom łaskawie. – Słyszeliśmy, że jesteś
zaręczony.
– To oszczerstwo. Jestem za biedny.
– Ale słyszeliśmy – nalegała Daisy i ku mojemu zdumieniu znów się
ożywiła niby kwiat, który rozchyla płatki. – Słyszeliśmy od trzech osób,
więc musi to być prawda.
Wiedziałem, rzecz jasna, o czym mówią, ale naprawdę nie byłem
zaręczony. Pogłoski zapowiadające mój ślub były jedną z przyczyn, dla
których wyjechałem na Wschodnie Wybrzeże. Trudno zerwać starą
przyjaźń z powodu plotek, z drugiej zaś strony nie miałem zamiaru dać się
plotkom zapędzić w małżeństwo.
Ich zainteresowanie moją osobą nawet mnie wzruszyło i zbliżyło do nich,
chociaż byli tak bogaci; kiedy jednak wracałem do siebie, czułem
zmieszanie i lekki niesmak. Wydawało mi się, że Daisy pozostaje jedno:
wziąć dziecko na ręce i uciec z tego domu – lecz najwyraźniej wcale nie
miała takich zamiarów. Co do Toma, to fakt, iż „ma kogoś w Nowym
Jorku”, mniej mnie zaskoczył niż to, że może być przygnębiony lekturą
książki. Widocznie coś go pchało do szukania duchowej strawy wśród
zwietrzałych idei, egotyzm płynący z fizycznej krzepy nie starczał już na
pożywienie dla tego władczego serca.
Czuło się już pełne lato na tarasach zajazdów i wokół przydrożnych
garaży, gdzie w kałużach światła sterczały nowe czerwone pompy
benzynowe. Gdy dotarłem do mojej posiadłości w West Egg, odstawiłem
wóz do szopy i posiedziałem chwilę przed domem na porzuconym walcu do
trawy. Wiatr ucichł, pozostała głośna, jasna noc i jakieś skrzydła biły wśród
drzew, a w powietrzu uparcie trwał dźwięk organów, bo ziemia pełnymi
miechami dęła w chór żab, pełen życia. Czarna sylwetka skradającego się
kota zamajaczyła w księżycowym świetle i gdy powiodłem za nią
wzrokiem, spostrzegłem, że nie jestem sam – o pięćdziesiąt stóp dalej, z
cienia otaczającego dom mojego sąsiada, wynurzyła się jakaś postać i
stanęła z rękami w kieszeniach, zapatrzona w srebrzysty pieprz
rozsypanych gwiazd. Swoboda ruchów i jakaś wyraźna pewność siebie w
ustawieniu nóg na trawniku kazała mi się domyślić, że to pan Gatsby we
własnej osobie wyszedł, aby rozstrzygnąć, jaka też część tutejszego nieba
należy do niego.
Chciałem go zagadnąć. Panna Baker wspomniała o nim przy obiedzie i to
wystarczyłoby do nawiązania znajomości. Ale nie odezwałem się, bo
niespodzianie dał do zrozumienia, że chce być sam – dziwnym ruchem
wyciągnął ramiona ku ciemnej wodzie i, choć byłem daleko, mógłbym był
przysiąc, że drżał. Mimo woli spojrzałem na morze; dostrzegłem tylko
pojedyncze zielone światło; malutkie i bardzo dalekie, mogące oznaczać
granicę czyjejś przystani. Gdy znów poszukałem wzrokiem Gatsby’ego, już
go nie było i zostałem sam w pełnej niepokoju ciemności.
1 West Egg – East Egg (ang.) – dosłownie: Zachodnie Jajko – Wschodnie Jajko (przyp. tłum.).
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział II
Gdzieś w połowie drogi z West Egg do Nowego Jorku autostrada
gwałtownie skręca do toru kolejowego i biegnie równolegle przez ćwierć
mili, aby ominąć z daleka dość niesamowite pustkowie. Jest to dolina
popiołów; wygląda niby fantastyczna ferma, gdzie popiół jak zboże porasta
wąwozy, pagórki, groteskowe ogrody; gdzie popiół i śmieci przybierają
kształt domów z kominami i smugą dymu, a nawet – w ostatniej
metamorfozie – kształt popielatych postaci, snujących się w mglistym,
zapylonym powietrzu. Od czasu do czasu przeciąga tamtędy korowód
szarych wozów, przystaje z upiornym zgrzytem, szare jak popiół postacie
łopatami jak z ołowiu wzniecają nieprzeniknioną chmurę, która kryje przed
naszym wzrokiem ich tajemnicze zabiegi.
Lecz ponad tym szarym skrawkiem ziemi, nad którym wiatr nieustannie
przesuwa drgające pasma pyłu, dostrzeżesz w pewnej chwili oczy doktora
T. J. Eckleburga. Oczy T. J. Eckleburga są niebieskie i ogromne – o
źrenicach szerokości jednego jarda. Brakuje im twarzy, patrzą po prostu zza
gigantycznych żółtych okularów, zawieszonych na nieistniejącym nosie.
Pewnie jakiś okulista, widać skłonny do żartów, umieścił przy drodze tę
reklamę, żeby powiększyć szeregi swoich pacjentów z dzielnicy Queens, a
potem sam pogrążył się w wiecznej ślepocie albo też wywędrował w inne
strony. Ale jego oczy, dawno niemalowane, nieco wyblakłe od słońca i
deszczu, medytują nieprzerwanie nad tym wysypiskiem.
Dolinę popiołów zamyka z jednej strony brudna rzeczka i kiedy podnoszą
na niej most zwodzony, żeby przepuścić barki, pasażerowie czekających
pociągów mogą przyglądać się posępnej scenerii przez całe pół godziny.
Każdy pociąg przystaje w tym miejscu co najmniej na minutę i dlatego
poznałem kochankę Toma Buchanana.
Fakt, że miał kochankę, potwierdzali wszyscy jego znajomi. Mieli mu za
złe, że pokazuje się z nią w znanych kawiarniach i że zostawiając ją samą
przy stoliku, krąży po lokalu i gawędzi z każdym, kogo tylko spotka.
Chociaż ciekaw byłem, jak wygląda, wcale nie pragnąłem jej poznać – ale
jednak poznałem. Pewnego popołudnia jechałem z Tomem pociągiem do
Nowego Jorku i kiedy stanęliśmy przy hałdach popiołu, Tom zerwał się z
miejsca i trzymając mnie za łokieć, dosłownie wyciągnął z wagonu.
– Wysiądziemy tutaj – powiedział. – Chcę, żebyś poznał moją
dziewczynę.
Myślę, że musiał się nieźle zaprawić podczas lunchu, i upór, z jakim
nastawał na moje towarzystwo, graniczył z przemocą. Zakładał, bardzo
zarozumiale, że w niedzielne popołudnie nie mam nic lepszego do roboty.
Przeszliśmy przez niski, pobielony płotek ciągnący się wzdłuż toru
kolejowego i pod przenikliwym spojrzeniem doktora T.J. Eckleburga
cofnęliśmy się drogą ze sto jardów. W polu widzenia był tylko jeden mały
budynek z żółtej cegły, przysiadły samotnie na skraju pustkowia, gdzie
jakby wyznaczał główną ulicę miejscowości, która nie istnieje. Z trzech
mieszczących się w tym domku lokali jeden był do wynajęcia, w drugim,
do którego prowadziła ścieżka wysypana popiołem, była knajpka czynna
przez całą noc, a w trzecim warsztat: „Naprawy – George B. Wilson –
Kupno i Sprzedaż Samochodów” – i do tego warsztatu wszedłem za
Tomem.
Wnętrze było ubogie i puste: zobaczyliśmy w nim tylko jeden wóz –
zakurzonego, rozbitego forda, skulonego w ciemnym kącie. Przyszło mi do
głowy, że to kamuflaż, że nad tym półwymarłym warsztatem, na piętrze,
kryją się rozrzutnie i romantycznie urządzone apartamenty, gdy w drzwiach
prowadzących do kantorka ukazał się właściciel we własnej osobie,
wycierając ręce w jakąś szmatę. Był to jasnowłosy, apatyczny mężczyzna,
nawet dość przystojny. Na nasz widok blady promyk nadziei błysnął w jego
jasnoniebieskich oczach.
– No, co słychać, panie Wilson – zagadnął Tom, klepiąc go jowialnie po
ramieniu. – Jak tam interesy?
– Nie mogę narzekać – odpowiedział Wilson bez przekonania. – Kiedy
pan mi sprzeda swój wóz?
– W przyszłym tygodniu. Jest teraz w naprawie.
– Trochę długo to trwa.
– Nie uważam – powiedział Tom zimno. – A jeśli panu się tak spieszy, to
może sprzedam wóz komuś innemu.
– Nic podobnego – wyjaśnił Wilson z pośpiechem. – Ja tylko tak...
Jego głos zamarł w powietrzu i Tom niecierpliwie rozejrzał się po
warsztacie. Usłyszałem kroki na schodach i niemal w tejże chwili tęgawa
postać kobieca zasłoniła światło padające przez drzwi kantorka. Miała
trzydzieści parę lat i wyraźną skłonność do tycia, ale należała do kobiet,
które umieją obnosić swoje ciało ze zmysłowym wdziękiem. Jej twarz nad
ciemnoniebieską krepdeszynową suknią w groszki nie miała w sobie nic
pięknego, lecz w całej postaci natychmiast wyczuwało się temperament,
niby żar tlący się w nerwach nieustannie. Uśmiechnęła się leniwie, minęła
męża, jakby był duchem, i podała rękę Tomowi, patrząc mu prosto w oczy.
Potem oblizała wargi i nie odwracając się, powiedziała do męża miękkim,
ale wulgarnym głosem:
– Rusz się po krzesła. Przynieś coś, żeby można było usiąść, dobrze?
– Och, rzeczywiście – przytaknął Wilson gorliwie i poszedł do kantorka,
stapiając się natychmiast z szarym kolorem ścian. Jego ciemne ubranie i
jasne włosy pokrywał białawy pył, jak wszystko w tej okolicy – z
wyjątkiem jego żony, która przysunęła się do Toma.
– Muszę się z tobą widzieć – powiedział Tom z naciskiem. – Jedź
następnym pociągiem.
– Dobrze.
– Spotkamy się przy kiosku z gazetami na niższym peronie.
Skinęła głową i odsunęła się w chwili, gdy George Wilson z dwoma
krzesłami wynurzył się ze swego kantorka.
Czekaliśmy na nią przy drodze, z dala od domu. Było to na kilka dni
przed świętem Niepodległości i mały chłopak, Włoch, szary i kościsty,
układał rzędem petardy wzdłuż toru.
– Straszne miejsce, prawda? – powiedział Tom, wymieniając chmurne
spojrzenie z doktorem Eckleburgiem.
– Potworne.
– Dobrze jej robi taka wycieczka do miasta.
– A co mąż na to?
– Wilson? Jest przekonany, że ona jedzie do siostry. To taki tępak, że nie
wie, na jakim świecie żyje.
W ten sposób Tom Buchanan, jego kochanka i ja wybraliśmy się razem
do Nowego Jorku, choć niezupełnie razem, bo pani Wilson dyskretnie
usiadła w innym wagonie. Tom robił w ten sposób ustępstwo wobec
wrażliwszych mieszkańców East Egg, którzy ewentualnie mogli jechać tym
samym pociągiem.
Przebrała się w sukienkę z brązowego, wzorzystego muślinu, który
mocno napiął się na jej szerokich biodrach, gdy Tom pomagał jej wysiąść w
Nowym Jorku. Przy kiosku z gazetami kupiła „Town Tattle” i tygodnik
filmowy, a w drogerii na stacji – słoik kremu i flakonik perfum. Na górze,
na uroczystym, rozległym podjeździe, przepuściła cztery taksówki, zanim
wybrała nową, o karoserii koloru lawendy i szarym obiciu, i tym wozem
wydostaliśmy się z tłoku przed dworcem prosto w piekące słońce. Lecz
natychmiast odwróciła się gwałtownie od okna i pochylając się do przodu,
zastukała do szofera.
– Chcę mieć takiego pieska – powiedziała poważnie. – Chcę mieć pieska
w mieszkaniu. To bardzo miło mieć psa.
Cofając się, podjechaliśmy do siwego starca, absurdalnie podobnego do
Johna D. Rockefellera. W koszyku, zawieszonym na jego szyi, kuliło się
klika szczeniąt bliżej nieokreślonej rasy.
– Jakie to pieski? – spytała pani Wilson z zapałem, gdy starzec podszedł
do okna taksówki.
– Różne. A jakiego pani sobie życzy?
– Chciałabym mieć, wie pan, takiego psa policyjnego. Pewnie pan nie ma,
co?
Starzec niepewnie zerknął do koszyka, zanurzył dłoń i wyciągnął za kark
szamocącego się szczeniaka.
– To nie jest pies policyjny – powiedział Tom.
– Tak, to nie jest akurat pies policyjny – powiedział sprzedawca z nutą
rozczarowania w głosie. – To prędzej będzie airedale. – Przeciągnął dłonią
po brunatnym, zmierzwionym grzbiecie. – Niech pani spojrzy na to futro.
Kawałek prawdziwego futra! Taki pies nigdy się nie zaziębi, będzie pani
miała spokój.
– On jest słodki – powiedziała pani Wilson zachwycona. – Ile kosztuje?
– Ten pies? – Spojrzał na szczenię z czułością. – Za tego psa policzę pani
dziesięć dolarów.
Airedale – bo niewątpliwie miał wśród przodków jakiegoś airedale’a,
pomimo niepokojąco białych nóg – znalazł się w taksówce i wylądował na
łonie pani Wilson, która z uniesieniem zaczęła głaskać jego odporne na
każdą pogodę futerko.
– Czy to chłopiec, czy dziewczynka? – zapytała subtelnie.
– Ten pies? To chłopak.
– To suka – powiedział Tom, rozstrzygając wątpliwości. – Ma pan tu
pieniądze. Może pan iść i kupić za to jeszcze dziesięć takich psów.
Pojechaliśmy na Piątą Aleję, ciepłą i miękką, niemal sielankową w to
niedzielne słoneczne popołudnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby zza węgła
wyszło wielkie stado białych owiec.
– Stańcie na chwilę – powiedziałem. – Tutaj muszę was pożegnać.
– Nic podobnego – szybko zaprotestował Tom. – Zrobisz wielką
przykrość Myrtle, jeśli nie pojedziesz do nas, prawda, Myrtle?
– Niech pan jedzie z nami – przynagliła. – Zadzwonię do mojej siostry,
Catherine. Ona jest bardzo ładna, tak mówi każdy, kto zna się na rzeczy.
– Bardzo chętnie, ale...
Przecinając Park, pojechaliśmy dalej, w stronę zachodniej części miasta.
Na 158 Ulicy wóz stanął przed jednym z tych nowoczesnych bloków, które
przypominają długi, biały, pokrojony na kawałki placek. Ogarnąwszy całe
sąsiedztwo spojrzeniem powracającej królowej, pani Wilson z pieskiem i
resztą zakupów w ramionach wyniosłym krokiem weszła do domu. W
windzie oznajmiła nam:
– Zaproszę państwa McKee, no i oczywiście moją siostrę.
Mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze – mały salonik, mała
jadalnia, mała sypialnia i łazienka. Salon zapchany był aż po sam próg
garniturem mebli obitych gobelinową tkaniną i tak dużych, że człowiek
bezustannie wpadał na damy huśtające się w ogrodach Wersalu. Ściany
zdobiło tylko jedno, nadmiernie powiększone zdjęcie – chyba jakiejś kury
siedzącej na zamazanej skale. Jednakże oglądana z pewnej odległości kura
przybierała kształt czepka, spod którego wynurzyło się oblicze otyłej,
starszej damy, ogarniającej promiennym uśmiechem cały pokój. Na stole
leżało kilka numerów „Town Tattle”, egzemplarz książki Szymon zwany
Piotrem i sensacyjne, brukowe pisemka z plotkami o aktorach Broadwayu.
Pani Wilson zajęła się najpierw pieskiem. Windziarz niechętnie udał się na
poszukiwanie skrzynki ze słomą i mleka, do czego z własnej inicjatywy
dołączył paczkę twardych psich biszkoptów – jeden z nich przez całe
popołudnie powoli rozkładał się na talerzyku z mlekiem. Tom w tym czasie
wydostał z zamkniętego biurka butelkę whisky.
Tylko dwa razy w życiu zdarzyło mi się upić, drugi raz właśnie tego
popołudnia; dlatego też wszystko, co się działo, okryte jest w mojej pamięci
niejasnym, mglistym oparem, chociaż mieszkanie aż do godziny ósmej
wypełniał pogodny blask słońca. Pani Wilson, siedząc na kolanach Toma,
dzwoniła do różnych ludzi; potem zabrakło papierosów i poszedłem do
najbliższego sklepiku na rogu ulicy. Kiedy wróciłem, oboje gdzieś zniknęli,
więc usiadłem dyskretnie w saloniku i przeczytałem rozdział Szymona
zwanego Piotrem, i albo to był stek bzdur, albo też działał wypity alkohol,
bo jakoś niczego nie mogłem zrozumieć.
Właśnie gdy Tom i Myrtle (po pierwszym kieliszku byłem z panią Wilson
na ty) wrócili do salonu, zaproszeni goście zaczęli się schodzić.
Catherine, siostra Myrtle, była zgrabną dziewczyną około trzydziestki, z
gęstą strzechą tłustych, rudych loków i twarzą białą od pudru jak mleko.
Miała brwi wyskubane i narysowane pod kątem bardziej wyzywającym,
lecz wysiłki natury, która pragnęła przywrócić brwiom pierwotny zarys, w
rezultacie nadały twarzy wyraz nieokreślony. Wszystkim jej ruchom
towarzyszyło nieustanne brzęczenie niezliczonych bransoletek z ceramiki,
które dzwoniły na jej rękach od łokci aż do przegubów. Weszła do
mieszkania z pośpiechem właściciela, ogarnęła wszystko spojrzeniem tak
władczym, że pomyślałem sobie, iż pewnie tu mieszka. Kiedy o to
spytałem, wybuchnęła nieposkromionym śmiechem, głośno powtórzyła
moje pytanie i zapewniła, że mieszka z przyjaciółką w hotelu.
Pan McKee, mężczyzna blady i bardzo kobiecy, był sąsiadem z niższego
piętra. Świeżo ogolony, miał na policzku ślad białej piany i witał się ze
wszystkimi z niezwykłym uszanowaniem. Poinformował mnie, że należy
do „braci artystycznej”, a później dowiedziałem się, że jest fotografem i że
to on zrobił rozwiane powiększenie mamy pani Wilson, unoszące się na
ścianie jak ektoplazma. Jego żona była krzykliwa, pretensjonalna,
przystojna i okropna. Oznajmiła mi z dumą, że mąż sfotografował ją sto
dwadzieścia siedem razy od czasu, gdy się pobrali.
Pani Wilson, która zdążyła się przebrać, wystąpiła teraz we wspaniałej
popołudniowej sukni z kremowego jedwabiu, którym bezustannie
szeleściła, kręcąc się po pokoju. Wraz ze strojem uległa też zmianie jej
osobowość. Żywotność, która tak rzucała się w oczy w garażu, zamieniła
się teraz w imponującą wyniosłość. Jej śmiech, jej gesty, jej wypowiedzi z
każdą chwilą stawały się mniej naturalne, jej postać rosła mi w oczach, a
pokój kurczył się dookoła niej w kłębach dymu, jak gdyby wirowała z
hałasem na jakiejś zgrzytliwej osi.
– Moja droga – mówiła do siostry krzykliwie i z afektacją – na każdym
kroku chcą nas nabrać. Każdy tylko myśli o forsie. W zeszłym tygodniu
kazałam tu przyjść takiej jednej, co mi robi pedikiur, a rachunek mi dała jak
za wycięcie ślepej kiszki.
– Jak się nazywa? – spytała pani McKee.
– Eberhardt. Robi pedikiur po domach.
– Podoba mi się twoja suknia – stwierdziła pani McKee. – Prześliczna.
Pani Wilson odrzuciła ten komplement, unosząc z pogardą jedną brew.
– Stara szmata – powiedziała. – Włażę w nią czasami, kiedy mi wszystko
jedno, jak wyglądam.
– Ale na tobie prezentuje się wspaniale, jeśli rozumiesz, co mam na myśli
– ciągnęła wytrwale pani McKee. – Gdyby Chester zrobił ci teraz zdjęcie –
o, w tej pozie! – byłoby to coś pięknego.
Wszyscy spojrzeliśmy w milczeniu na panią Wilson, która odgarnęła znad
oczu pasmo włosów i odpowiedziała nam promiennym uśmiechem. Pan
McKee przyjrzał się jej w skupieniu, pochylając głowę na bok, a potem
powoli mierzył dłonią w powietrzu kadr typowym gestem fotografa.
– Zmieniłbym światło – rzekł wreszcie – żeby podkreślić rysy twarzy. I
spróbowałbym też wydobyć tę masę włosów z tyłu głowy.
– A ja bym nie zmieniała światła! – krzyknęła pani McKee. – Ja myślę,
że...
Jej mąż powiedział „Cii” i wszyscy znów spojrzeliśmy na modelkę, na co
Tom głośno ziewnął i wstał.
– Napijcie się lepiej – powiedział do państwa McKee. – Daj jeszcze lodu i
wody mineralnej, Myrtle, zanim wszyscy zasną.
– Mówiłam temu chłopcu, żeby przyniósł lód. – Myrtle uniosła brwi,
zrozpaczona niedbalstwem służby. – Cóż to za element! Trzeba ich bez
przerwy poganiać.
Spojrzała na mnie i roześmiała się zupełnie bez powodu. Potem rzuciła się
do psa, ucałowała go w ekstazie i wysunęła się do kuchni, dając do
zrozumienia, że cały sztab czeka tam na jej rozkazy.
– Zrobiłem kilka ładnych zdjęć na Long Island – oświadczył pan McKee.
Tom spojrzał na niego tępo.
– Dwa mam oprawione w mieszkaniu.
– Dwa czego? – spytał Tom.
– Dwa studia. Jedno nazwałem Przylądek Montauk – Mewy, a drugie
Przylądek Montauk – Morze.
Catherine, siostra Myrtle, usiadła obok mnie na kanapie.
– Czy pan też mieszka na Long Island? – spytała.
– Mieszkam w West Egg.
– Naprawdę? Byłam tam na przyjęciu, jakiś miesiąc temu. U faceta, który
nazywa się Gatsby. Pan go zna?
– To mój najbliższy sąsiad.
– Wie pan, mówią o nim, że to kuzyn czy siostrzeniec cesarza Wilhelma.
Stąd ma tyle forsy.
– Naprawdę?
Skinęła głową.
– Boję się go. Za nic nie chciałabym mieć z nim do czynienia.
Te interesujące informacje o moim sąsiedzie przerwała pani McKee,
wskazując palcem Catherine.
– Chester, myślę, że mógłbyś zrobić z niej coś pięknego! – wykrzyknęła,
ale pan McKee tylko kiwnął ze znudzeniem głową i skierował uwagę na
Toma.
– Chętnie zrobiłbym więcej zdjęć na Long Island, gdyby mnie tam ktoś
wprowadził. Proszę tylko, żeby mi ułatwiono start, nic więcej.
– Niech pan poprosi Myrtle – powiedział Tom, wybuchając krótkim,
głośnym śmiechem, gdy pani Wilson weszła z tacą. – Ona panu da list
polecający, prawda, Myrtle?
– Co dam? – spytała zaskoczona.
– Dasz list polecający do swego męża, żeby McKee mógł zrobić mu kilka
efektownych zdjęć. – Przez chwilę poruszał bezgłośnie wargami, szukając
odpowiednich słów. – Na przykład: „George B. Wilson i jego pompa
benzynowa” albo coś w tym rodzaju.
Catherine pochyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha:
– Ona nie cierpi swego męża, a on nie cierpi swojej żony.
– Naprawdę?
– Nie cierpi. – Spojrzała na Myrtle, a potem na Toma. – Zawsze mówię,
po co żyć z kimś, kogo się nie cierpi? Na ich miejscu zaraz bym się
rozwiodła i wzięła ślub.
– To ona też nie lubi Wilsona?
Odpowiedź na to była nieoczekiwana. Dała ją Myrtle, dosłyszawszy
pytanie, a była to odpowiedź gwałtowna i ordynarna.
– Widzi pan! – krzyknęła Catherine z tryumfem. Znów zniżyła głos. – W
gruncie rzeczy przeszkodą jest jego żona. Ona jest katoliczką, a katolicy nie
uznają rozwodów.
Daisy nie była katoliczką i przewrotność tego kłamstwa zaskoczyła mnie.
– Jak się pobiorą – ciągnęła dalej Catherine – to przeniosą się na Zachód,
póki się wszystko nie uspokoi.
– Dyskretniej byłoby wyjechać do Europy.
– Och, czy pan lubi Europę? – wykrzyknęła, wprawiając mnie w
zdumienie. – Tylko co wróciłam z Monte Carlo.
– Doprawdy?
– Tak, w zeszłym roku. Wybrałam się tam z koleżanką.
– Na długo?
– Nie, tylko do Monte Carlo i z powrotem. Jechałyśmy przez Marsylię.
Miałyśmy coś ponad tysiąc dwieście dolarów, ale w kasynie wykantowali
nas w dwa dni... Ledwieśmy do domu wróciły, powiadam panu, Boże, jak
ja nienawidziłam tego miasta.
Przedwieczorne niebo rozkwitło na chwilę w oknie jak błękitna patoka
Morza Śródziemnego – potem ostry głos pani McKee przywołał mnie z
powrotem do pokoju.
– Ja też o mały włos nie zrobiłam błędu – wyznała mężnie. – O mały włos
nie wyszłam za takiego małego Żydka, który łaził za mną przez całe lata.
Wszyscy mi powtarzali w kółko: „Lucille, ten człowiek do pięt ci nie
dorasta”. Ale gdybym nie spotkała Chestera, tamten na pewno by mnie
miał.
– Zgoda, ale posłuchaj – powiedziała Myrtle Wilson, potakując głową – ty
przynajmniej za niego nie wyszłaś.
– Wiem, że nie wyszłam.
– A ja za niego wyszłam – wyjaśniła Myrtle dość mętnie. – I to jest
różnica między twoim przypadkiem a moim.
– Ale dlaczego to zrobiłaś, Myrtle? – spytała Catherine. – Nikt ciebie nie
zmuszał.
Myrtle zastanowiła się.
– Wyszłam za niego, bo myślałam, że to dżentelmen – powiedziała
wreszcie. – Myślałam, że ma jakieś wychowanie, a tymczasem nie
zasługuje na to, żeby całować moje stopy.
– Szalałaś za nim przez jakiś czas – powiedziała Catherine.
– Ja za nim szalałam! – krzyknęła Myrtle z największym zdumieniem. –
Też pomysł! Kto mówi, że za nim szalałam? Akurat tak za nim szalałam,
jak za tym panem.
Wskazała nagle na mnie i wszyscy popatrzyli w moją stronę z wyrzutem.
Wyrazem twarzy usiłowałem dać do zrozumienia, że nie liczę na żadną
sympatię.
– Owszem, musiałam być szalona, kiedy brałam z nim ślub. Zaraz potem
wiedziałam już, że źle zrobiłam. Pożyczył od kogoś garnitur do ślubu i
nawet mi o tym nie powiedział. Facet przyszedł po ubranie, kiedy go nie
było w domu. „Och, to pana garnitur? – powiedziałam. – Pierwsze słyszę”.
Ale dałam mu go, a potem położyłam się i przepłakałam całe popołudnie.
– Naprawdę powinna go rzucić – zawyrokowała Catherine, zwracając się
do mnie. – Jedenaście lat żyją nad tym garażem. A Tom to jej pierwszy
przyjaciel...
Butelka whisky – druga z kolei – przechodziła teraz z rąk do rąk, omijając
Catherine, której „było całkiem dobrze i bez tego”. Tom zadzwonił na
dozorcę i posłał go po jakieś słynne kanapki, stanowiące same w sobie całą
kolację. Chciałem wyjść i w łagodnym zmierzchu przejść się w stronę
parku, lecz ilekroć usiłowałem wstać, wciągano mnie w bezładną, hałaśliwą
dyskusję i – jak przywiązany sznurem – z powrotem opadałem na krzesło.
Mimo to potrafiłem sobie wyobrazić, że nasze oświetlone okna przyciągają
wzrok niespiesznego przechodnia, i jego też widziałem, jak w ciemniejącej
ulicy spogląda w górę, zastanawiając się nad zagadką ludzkiej egzystencji.
Byłem właściwie i tu, i tam, przejęty jednocześnie zachwytem i odrazą dla
niewyczerpanej różnorodności życia.
Myrtle przysunęła swoje krzesło do mojego i oblewając mnie ciepłym
oddechem, nieoczekiwanie uraczyła historią swojego pierwszego spotkania
z Tomem.
– Siedzieliśmy naprzeciw siebie w pociągu, na tych dwóch pojedynczych
miejscach, które są przeważnie wolne. Jechałam do Nowego Jorku, do
siostry, na noc. On był we fraku i lakierkach i nie mogłam oczu od niego
oderwać, ale za każdym razem, jak na mnie spojrzał, to udawałam, że
patrzę na ogłoszenia nad jego głową. Kiedy wysiedliśmy na stacji,
przysunął się do mnie tak blisko, że poczułam gors jego koszuli na moim
ramieniu, więc powiedziałam, że będę musiała zawołać policjanta, ale on
wiedział, że to kłamstwo. Byłam tak podniecona, że kiedy wsiadałam z nim
do taksówki, to, słowo daję, zdawało mi się, że to kolej podziemna. Przez
cały czas myślałam jedno: raz się tylko żyje, raz się tylko żyje.
Odwróciła się do pani McKee i cały pokój wypełnił się jej nienaturalnym
śmiechem.
– Kochanie! – krzyknęła. – Jak będę miała dość tej sukni, to ci ją
podaruję! Jutro muszę sobie kupić nową. Zrobię spis wszystkiego, co mam
załatwić. Masaż, fryzjer, obroża dla psa i taka słodka mała popielniczka ze
sprężynką, i wieniec na grób mojej mamusi z czarną jedwabną wstęgą, co
utrzyma się przez całe lato. Muszę zrobić całą listę, żebym nie zapomniała,
co mam załatwić.
Była godzina dziewiąta; prawie zaraz potem spojrzałem na zegarek i
stwierdziłem, że już dziesiąta. Pan McKee spał w fotelu i z zaciśniętymi na
podołku pięściami wyglądał jak fotografia człowieka czynu. Własną
chustką starłem mu z policzka wyschłą pianę z mydła, która irytowała mnie
przez całe popołudnie.
Szczenię siedziało na stole i wytrzeszczając oślepione dymem oczy, od
czasu do czasu skomlało cichutko. Ludzie znikali i pojawiali się, umawiali,
żeby gdzieś pójść, i potem gubili się, szukali nawzajem i odnajdywali parę
kroków dalej. Gdzieś około północy Tom Buchanan i pani Wilson, stojąc
twarzą w twarz, kłócili się zaciekle o to, czy pani Wilson ma prawo
wymawiać imię Daisy.
– Daisy! Daisy! Daisy! – krzyczała pani Wilson. – Będę mówić, kiedy
tylko zechcę. Daisy! Dai...
Tom Buchanan zamachnął się i uderzył ją otwartą dłonią prosto w nos.
Potem były zakrwawione ręczniki na podłodze łazienki i oburzone głosy
kobiet, i dominujące nad całym zamieszaniem długie, urywane jęki bólu.
Pan McKee zbudził się ze snu i półprzytomny porwał się do drzwi. W
połowie drogi przystanął, odwrócił się i wytrzeszczył oczy na rozgrywającą
się przed nim scenę: jego żona i Catherine, zajęte udzielaniem pierwszej
pomocy, potykały się wśród stłoczonych mebli, łając, strofując i
pocieszając, a na kanapie nieszczęsna postać, obficie brocząca krwią,
usiłowała egzemplarzem „Town Tattle” ochronić obicie ze scenami z
Wersalu. Wtedy pan McKee znów odwrócił się i ruszył do drzwi. Wziąłem
kapelusz powieszony na świeczniku i poszedłem za nim.
– Musimy się umówić na lunch któregoś dnia – zaproponował, gdy winda
z przeciągłym jękiem ruszyła w dół.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek.
– Nie wolno dotykać dźwigni – warknął windziarz.
– Najmocniej przepraszam – odpowiedział pan McKee z godnością. –
Wcale nie zauważyłem, że dotykam.
– Doskonale – zgodziłem się. – Z przyjemnością.
...Stałem przy jego łóżku, a on siedział w pościeli rozebrany do bielizny, z
wielką teczką w rękach.
Piękna i bestia... Samotność... Stara szkapa sklepikarza... Most
Brooklyński...
Później leżałem na ławce w zimnej poczekalni Dworca Pensylwańskiego,
na wpół drzemiąc, wlepiałem oczy w poranne wydanie „Tribune” i
czekałem na pociąg odchodzący o czwartej rano.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział III
W letnie noce z domu mojego sąsiada niosła się muzyka. W jego
błękitnych ogrodach mężczyźni i kobiety zjawiali się i znikali jak ćmy,
wśród szeptów i szampana, i gwiazd. W czasie przypływu po południu
widziałem jego gości nurkujących z wieży na przystani albo opalających się
na gorącym piasku plaży, podczas gdy dwie jego motorówki cięły
powierzchnię cieśniny, ciągnąc za sobą katarakty piany. W soboty i
niedziele jego rolls-royce stawał się omnibusem, który od dziewiątej rano
aż do późnych godzin nocy przywoził towarzystwo z miasta i odwoził je, a
mała furgonetka niczym żwawy cytrynowy żuk pomykała na stację do
każdego pociągu. W poniedziałki ośmiu służących, w tym dodatkowo
wynajęty ogrodnik, za pomocą mioteł, szczotek, młotków i ogrodowych
nożyc przez cały dzień w pocie czoła usuwało ślady minionej nocy.
W każdy piątek przybywało pięć skrzyń pomarańcz i cytryn od dostawcy
z Nowego Jorku – w każdy poniedziałek te same pomarańcze i cytryny
opuszczały dom kuchennymi drzwiami jako piramida przepołowionych
skórek. W kuchni była maszyna, która mogła wycisnąć sok z dwustu
pomarańczy w ciągu pół godziny, jeśli służący dwieście razy nacisnął mały
guziczek czubkiem kciuka.
Co najmniej raz na dwa tygodnie zjawiał się cały zastęp dekoratorów, aby
z pomocą kilkuset metrów grubego płótna i odpowiedniej ilości kolorowych
lampionów zamieniać ogromny ogród Gatsby’ego w bożonarodzeniowe
drzewko. Na stołach, garnirowanych połyskującymi zakąskami, piętrzyły
się pieczone z przyprawami szynki obok sałatek w pstrych kolorach i
prosiąt w cieście, i indyków czarodziejskim sposobem zamienionych w
ciemne złoto. W hallu ustawiano bar z poręczą z prawdziwego mosiądzu,
wyposażony w dżiny, likiery i inne trunki od tak dawna zapomniane, że
większość zaproszonych pań była zbyt młoda, aby je rozróżnić.
O siódmej przybywa orkiestra, i to nie jakiś tam nędzny, pięcioosobowy
jazz-band, lecz cały zespół oboi, puzonów, saksofonów, wiol, trąbek i
bębnów. Ostatni amatorzy pływania zeszli z plaży i ubierają się na górze;
wozy z Nowego Jorku zaparkowano w pięć rzędów na podjeździe i już w
salonach i na werandach mienią się wszystkie barwy i włosy, przystrzyżone
w dziwaczny, nowoczesny sposób, i szale hiszpańskie przekraczające
najśmielsze wyobrażenia o Kastylii. Bar jest oblężony, opary koktajli
przenikają do ogrodu, powietrze ożywia się gwarem i śmiechem, wśród
niedomówień i pobieżnych prezentacji mnożą się znajomości, po minucie
zapomniane, i kobiety, nawet nieznane sobie z nazwiska, witają się
okrzykami radości.
Światła błyszczą jaśniej, w miarę jak ziemia wymyka się słońcu, orkiestra
gra teraz jakąś sentymentalną melodię, a operowy chór głosów wznosi się o
ton wyżej. Śmiech staje się lżejszy z minuty na minutę, pieni się, przelewa,
rozrzutnie kwituje byle żart; grupy gości szybciej zmieniają układ,
pęcznieją od nowych przybyszów, rozpadają się i w mgnieniu oka formują
na nowo; krążą już wśród nich śmiałe, pewne siebie dziewczęta, wślizgują
się pomiędzy kobiety tęższe i stateczniejsze, na krótki, radosny moment
stają się ośrodkiem grupy i podniecone tryumfem suną dalej, przez morze
głów, dźwięków i barw, mieniące się w zmiennym świetle lampionów.
Nagle jedna z takich cyganek w opalizującej sukni porywa gdzieś z
powietrza kieliszek koktajlu, wychyla go do dna dla kurażu i wywijając
rękoma, tańczy solo na opiętej płótnem estradzie. Nagła cisza; dyrygent
posłusznie zmienia rytm, a gdy gości obiega wiadomość – nieprawdziwa –
że to dublerka Gildy Gray z rewii Ziegfelda, gwar rozmów bucha na nowo.
I dopiero teraz zaczyna się zabawa.
Wydaje mi się, że kiedy pierwszy raz poszedłem do Gatsby’ego, byłem
jednym z nielicznych gości, którzy otrzymali zaproszenie. Tam się ludzi nie
zapraszało – po prostu przychodzili. Wsiadali do samochodów, które wiozły
ich na Long Island, i jakoś zawsze kończyło się to u drzwi Gatsby’ego. Ten,
kto go znał, przedstawiał ich gospodarzowi, a potem już zachowywali się
tak, jakby byli w lunaparku. Niekiedy przychodzili i odchodzili, nie
zobaczywszy nawet Gatsby’ego; przychodzili na przyjęcie z całą prostotą,
która była tu swoistą kartą wstępu.
Ale ja byłem rzeczywiście zaproszony. Szofer w liberii niebieskiej jak
jajko gila przeciął mój trawnik w sobotę rano, przynosząc zadziwiająco
oficjalny liścik od swego pana: Gatsby pisał, że sprawię mu prawdziwy
zaszczyt, jeśli zechcę wziąć udział w jego „skromnym przyjęciu” tego
wieczoru; widział mnie wiele razy i dawno już miał zamiar odwiedzić,
czemu na przeszkodzie stanął nieprzewidziany zbieg okoliczności – pod
tym majestatyczny podpis: Jay Gatsby.
Włożyłem garnitur z białej flaneli i parę minut po siódmej byłem w jego
ogrodzie, gdzie czułem się raczej nieswojo w gęstniejącym wirze obcych
ludzi, choć tu i ówdzie mignęła mi twarz, którą pamiętałem z
podmiejskiego pociągu. Uderzyła mnie od razu liczba młodych Anglików
rozsianych w tym tłumie: wszyscy dobrze ubrani, wszyscy jakby trochę
głodni, cicho i poważnie rozmawiali z budzącymi zaufanie, bogatymi
Amerykanami. Na pewno chcieli im coś sprzedać: akcje albo polisy
ubezpieczeniowe, albo samochody. W każdym razie widać było, że wiją się
w mękach, czując bliskość dużych pieniędzy, przekonani, że mogliby je
mieć za kilka trafnie dobranych słów.
Zaraz po przyjściu usiłowałem odnaleźć gospodarza, lecz kiedy
zagadnąłem dwie czy trzy osoby, wytrzeszczyły na mnie oczy z takim
zdumieniem i tak energicznie zapewniały, że nie mają pojęcia, co robi
Gatsby, iż dyskretnie wycofałem się w stronę stołu z koktajlami – jedynego
miejsca w ogrodzie, gdzie mogłem sterczeć samotnie, nie robiąc wrażenia
jakiejś przypadkowo zabłąkanej figury.
Byłem na najlepszej drodze do upicia się z samego zakłopotania, gdy z
domu wyszła Jordan Baker i stanęła na szczycie marmurowych schodów,
skąd – lekko pochylona do tyłu – z pogardliwym zainteresowaniem patrzyła
na ogród.
Czułem, że proszony czy nieproszony muszę się do kogoś przyłączyć, bo
zacznę w końcu z pijacką serdecznością zaczepiać obcych ludzi.
– Halo! – krzyknąłem, idąc w jej kierunku. Mój okrzyk zabrzmiał w
ogrodzie nienaturalnie głośno.
– Spodziewałam się, że pan tu będzie – odpowiedziała z roztargnieniem,
gdy podszedłem do niej. – Przypomniałam sobie, że mieszka pan obok...
Obojętnie przytrzymała moją rękę, jakby obiecując, że za chwilę zajmie
się moją osobą, i udzieliła posłuchania dwóm dziewczynom w bliźniaczych
żółtych sukniach, które zatrzymały się u stóp schodów.
– Halo! – krzyknęły obydwie. – Wyrazy współczucia z powodu
przegranej. – Dotyczyło to turnieju golfowego. Przegrała w finałach przed
tygodniem.
– Pani nas nie pamięta – powiedziała jedna z dziewczyn ubranych na
żółto – ale myśmy tu panią poznały miesiąc temu.
– Pofarbowałyście sobie włosy na inny kolor – zauważyła Jordan,
wprawiając mnie w niemałe zmieszanie, lecz dziewczęta już powędrowały
dalej i jej uwagę posłyszał tylko księżyc, który zjawił się ni stąd, ni zowąd,
jakby go przyniósł w koszyku razem z kolacją zapobiegliwy dostawca.
Jordan wsunęła mi pod rękę swoje złociste, smukłe ramię, zeszliśmy ze
schodów i zaczęliśmy się przechadzać po ogrodzie. Taca z trunkami
wypłynęła ku nam z półmroku i usiedliśmy przy stole razem z dwiema
pannami ubranymi na żółto i trzema panami, z których każdy przedstawił
się jako Mmmm.
– Czy pani często tu bywa? – spytała Jordan siedzącą koło niej
dziewczynę.
– Ostatni raz byłam wtedy, kiedy poznałam panią – odpowiedziała bystro
i poufale. Zwróciła się do swojej towarzyszki: – Ty chyba też, Lucille.
Lucille też.
– Lubię tu bywać – powiedziała Lucille. – Wszystko mi jedno, co robię,
dlatego zawsze bawię się świetnie. Ostatnim razem rozdarłam sobie suknię
o krzesło, a on poprosił mnie o nazwisko i adres – i w ciągu tygodnia
miałam paczkę od Croiriera, a w niej nową wieczorową suknię.
– I przyjęła pani? – spytała Jordan.
– No pewnie. Chciałam ją włożyć dzisiaj, ale była za szeroka w biuście i
musiałam dać do poprawki. Szaroniebieska z lawendowymi paciorkami.
Dwieście sześćdziesiąt pięć dolarów.
– Jest coś dziwnego w facecie, który robi takie rzeczy – podjęła druga
dziewczyna z zapałem. – Bardzo uważa, żeby się nie narazić absolutnie
nikomu.
– Kto? – zaciekawiłem się.
– Gatsby. Ktoś mi mówił...
Obydwie dziewczyny i Jordan pochyliły głowy ku sobie jak do poufnych
zwierzeń.
– Ktoś mi mówił, że on kiedyś zabił człowieka.
Wszystkich nas przeszedł dreszcz. Trzej panowie Mmmm nachylili się
nad stołem, słuchając z ciekawością.
– Nie sądzę, żeby aż tak – rozważała sceptycznie Lucille. – Myślę, że
mógł być niemieckim szpiegiem w czasie wojny.
Jeden z panów przytaknął ruchem głowy.
– Słyszałem to od człowieka, który wie o nim wszystko, razem z nim
wychowywał się w Niemczech – zapewnił nas z całą stanowczością.
– Och, nie – powiedziała pierwsza dziewczyna. – To niemożliwe, bo
podczas wojny on był w armii amerykańskiej. – Gdy znów daliśmy wiarę
jej słowom, pochyliła się naprzód zachwycona. – Przyjrzyjcie mu się, kiedy
myśli, że nikt na niego nie patrzy. Założę się, że zabił człowieka.
Zmrużyła oczy i wzdrygnęła się. Lucille też wzdrygnęła się. Wszyscy
odwróciliśmy się, szukając wzrokiem Gatsby’ego. Tajemniczy Gatsby
działał na wyobraźnię, to nie ulegało wątpliwości: mówili o nim szeptem
nawet ci, dla których mało co na tym świecie warte było zniżenia głosu.
Podawano teraz pierwszą kolację – druga miała być po północy – i Jordan
zaprosiła mnie do swego stolika w innej części ogrodu. Siedziały tam już
trzy pary małżeńskie i towarzyszący pannie Baker młodzieniec – uparty
student, który operował ciętymi aluzjami i najwyraźniej był przekonany, że
prędzej czy później Jordan ulegnie mu w większym lub mniejszym stopniu.
Całe to towarzystwo, zamiast włóczyć się po ogrodzie, tkwiło w miejscu z
godnością i wzięło na siebie solidarnie obowiązek reprezentowania
statecznej, miejscowej arystokracji, która, racząc łaskawie przybyć z East
Egg do West Egg, miała się na baczności przed panującą tu upiorną
wesołością.
– Chodźmy – szepnęła Jordan po półgodzinie spędzonej nudnie i bez
pożytku – tu jest dla mnie o wiele za grzecznie.
Wstaliśmy i Jordan wyjaśniła, że idziemy szukać gospodarza, gdyż czuję
się nieswojo, bo jeszcze nie zawarłem z nim znajomości. Student pokiwał
głową z cynicznym smutkiem.
W barze, do którego najpierw zajrzeliśmy, panował tłok, ale Gatsby’ego
tam nie było. Jordan nie mogła go wypatrzyć ze szczytu schodów, nie było
go też na werandzie. Wybraliśmy na chybił trafił jakieś okazałe drzwi i
weszliśmy do wysokiej biblioteki w stylu gotyckim, wyłożonej angielską
dębową boazerią i prawdopodobnie ze wszystkimi detalami przeniesionej tu
z jakichś ruin za oceanem.
Tęgi mężczyzna w średnim wieku, w ogromnych sowich okularach,
porządnie wstawiony, siedział na brzegu stołu i usiłował skoncentrować
wzrok na półkach z książkami. Gdy weszliśmy, odwrócił się gwałtownie i
zmierzył Jordan spojrzeniem od stóp do głowy.
– Co pani sądzi? – spytał porywczo.
– O czym?
Ruchem ręki wskazał półki z książkami.
– O tym. Zresztą nie musi pani sprawdzać. Ja sprawdziłem. Są
autentyczne.
– Książki?
Skinął głową.
– Absolutnie prawdziwe: mają stronice i w ogóle wszystko. Myślałem, że
to będzie tylko ładna, solidna tektura. Tymczasem są absolutnie prawdziwe,
to fakt. Strona za stroną i... Proszę! Zaraz pani pokażę.
Był przekonany, że nie dowierzamy mu, więc rzucił się do półki i
powrócił z pierwszym tomem Wykładów Stoddarda.
– Patrzcie – wykrzyknął triumfalnie – to jest naprawdę zadrukowane! Ten
facet to drugi Belasco! Wspaniałe! A jaki skrupulant! Jaki realista! I wie,
kiedy się zatrzymać... nie porozcinał kartek. Ale czego chcecie? Czego się
spodziewacie?
Wyrwał mi książkę i pospiesznie wstawił ją na miejsce, mamrocząc, że
jeśli usunie jedną cegłę, to cała biblioteka może się zawalić.
– Kto was przyprowadził? – zapytał. – Czy po prostu przyszliście sami?
Mnie tu przyprowadzono. Jak prawie wszystkich.
Jordan, nie odpowiadając, patrzyła na niego z żywym rozbawieniem.
– Mnie tu przywiozła niejaka pani Roosevelt – ciągnął dalej. – Żona pana
Clauda Roosevelta. Znacie ją? Poznałem ją gdzieś wczoraj wieczorem. Piję
od tygodnia i myślałem, że jak posiedzę w bibliotece, to może
wytrzeźwieję.
– Pomogło?
– Trochę. Tak mi się zdaje. Jeszcze nie mogę powiedzieć. Jestem tu
zaledwie godzinę. Czy mówiłem wam o tych książkach. Są prawdziwe.
Są...
– Mówił pan.
Z powagą uścisnęliśmy mu dłoń i wyszliśmy z powrotem na dwór.
W ogrodzie rozpoczęły się teraz tańce na obciągniętej płótnem estradzie.
Starsi panowie niezdarnie popychali przed sobą młode dziewczyny, lepiej
tańczące pary, splecione modnym, wymyślnym uściskiem, trzymały się
rogów parkietu, dużo samotnych dziewcząt tańczyło solo albo uwalniało na
chwilę orkiestrę od ciężaru bandżo czy perkusji. Około północy wesołość
wzrosła. Słynny tenor śpiewał po włosku, popularny kontralt śpiewał
piosenki jazzowe, w przerwach zaś pomiędzy występami w całym ogrodzie
goście „popisywali się” i salwy szczęśliwego śmiechu biły w letnie niebo.
Para scenicznych bliźniąt – okazało się, że to właśnie te dwie dziewczyny
ubrane na żółto – odegrała dziecinną scenkę w kostiumach i podano
szampan w kielichach większych od miseczek do płukania palców. Księżyc
był już wysoko i trójkąt srebrnych łusek unosił się na wodzie i drżał lekko
jakby od metalicznych dźwięków bandżo, sączących się z trawnika.
Byłem wciąż z Jordan Baker. Siedzieliśmy przy stole razem z mężczyzną
w moim wieku i małą, krzykliwą dziewczyną, która z byle powodu
wybuchała niepohamowanym śmiechem. Teraz już się bawiłem. Wypiłem
szampana – dwie miseczki do płukania palców – i wszystko w moich
oczach stało się pełne znaczenia, ważne i głębokie.
Gdy rozmowa na chwilę ucichła, mężczyzna spojrzał na mnie i
uśmiechnął się.
– Pańska twarz wydaje mi się znajoma – powiedział uprzejmie. – Czy nie
był pan w Pierwszej Dywizji podczas wojny?
– Ależ oczywiście. Byłem w Dwudziestym ósmym Pułku Piechoty.
– Ja byłem w Szesnastym aż do czerwca osiemnastego roku. Byłem
przekonany, że skądś pana znam.
Rozmawialiśmy przez chwilę o jakichś rozmokłych, szarych wioskach we
Francji. Najwidoczniej mieszkał gdzieś w pobliżu, bo powiedział mi, że
właśnie kupił hydroplan i rano chce go wypróbować.
– Miałby pan ochotę przelecieć się ze mną? Nad cieśniną wzdłuż brzegu?
– O której godzinie?
– O każdej, która panu odpowiada.
Miałem na końcu języka pytanie o jego nazwisko, gdy Jordan zwróciła się
do mnie z uśmiechem:
– Dobrze się pan teraz bawi?
– O wiele lepiej! – Zwróciłem się ponownie do mojego nowego
znajomego: – Nie przywykłem do takich przyjęć. Nawet nie znam
gospodarza. Mieszkam tuż obok – wskazałem ręką niewidoczny w dali
żywopłot – i ten Gatsby przysłał mi swojego szofera z zaproszeniem.
Patrzał na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi.
– Ja jestem Gatsby – rzekł nagle.
– Co?! – wykrzyknąłem. – Och, najmocniej przepraszam.
– Mój drogi, myślałem, że pan wie. Chyba nie najlepszy ze mnie
gospodarz.
Uśmiechnął się wyrozumiale – więcej niż wyrozumiale. Był to jeden z
tych rzadkich uśmiechów dających pewność i otuchę na zawsze, uśmiech,
który można spotkać w życiu cztery albo pięć razy. Obejmował – albo
zdawał się obejmować na moment – calusieńki nieskończony świat, a
potem koncentrował się na tobie z nieodpartą życzliwością. Było w nim
akurat tyle zrozumienia, ile ci było potrzeba, i tyle wiary w ciebie, ile sam
chciałbyś mieć; uśmiech ten zapewniał cię, że wywarłeś takie wrażenie,
jakie – w najkorzystniejszych okolicznościach – chciałbyś wywrzeć. Ale
uśmiech nagle znikł – i przede mną siedział elegancki, młody drab, trochę
powyżej trzydziestki, mówiący tak nienaturalnie wyszukanym językiem, że
był w tym o włos od śmieszności. Staranność, z jaką dobierał słowa,
uderzyła mnie jeszcze, zanim zdążył się przedstawić.
Niemal w tym samym momencie, w którym pan Gatsby dał się poznać,
przybiegł lokaj z wiadomością, że jest do niego telefon z Chicago.
Przeprosił nas lekkim ukłonem, skierowanym do każdego z obecnych po
kolei.
– Jeśli ma pan na coś ochotę, mój drogi, niech pan każe sobie podać –
poprosił mnie z naciskiem. – Proszę mi wybaczyć. Zobaczymy się później.
Gdy odszedł, zwróciłem się natychmiast do Jordan – musiałem zwierzyć
się jej ze swego zaskoczenia. Wyobrażałem sobie, że pan Gatsby to
rumiany, korpulentny jegomość w średnim wieku.
– Co to za człowiek? – spytałem. – Czy pani wie?
– To po prostu ktoś, kto nazywa się Gatsby.
– Chcę powiedzieć... skąd on pochodzi? I co robi?
– Teraz i pana to intryguje – odpowiedziała z nikłym uśmiechem. –
Powiedział mi kiedyś, że studiował w Oksfordzie.
Zaczęło mi się rysować za nim jakieś zamglone tło, lecz zniknęło po
następnej uwadze Jordan.
– Ja w to jednak nie wierzę.
– Dlaczego?
– Nie wiem – upierała się – ale po prostu nie wierzę, że był w Oksfordzie.
Coś w jej tonie przypominało mi słowa dziewczyny: „Myślę, że zabił
człowieka”, i szalenie podnieciło moją ciekawość. Przyjąłbym bez wahania
wiadomość, że Gatsby wynurzył się z bagien Luizjany albo z zaułków East
Side w Nowym Jorku. To można było zrozumieć. Ale młodzi ludzie –
przynajmniej w moim naiwnym, prowincjonalnym rozumieniu – nie
zjawiają się bezczelnie znikąd i nie kupują pałaców na Long Island.
– W każdym razie wydaje duże przyjęcia – powiedziała Jordan,
zmieniając temat z wielkomiejską pogardą dla konkretnych szczegółów – a
ja lubię duże przyjęcia. Są takie przytulne. W małym gronie nigdy nie ma
intymnego nastroju.
Rozległ się łoskot wielkiego bębna, po czym głos dyrygenta wzbił się nad
echa ogrodu.
– Panie i panowie! Na życzenie pana Gatsby’ego orkiestra zagra państwu
ostatni utwór Vladimira Tostoffa, wykonany z wielkim powodzeniem w
maju w Carnegie Hall. Jeśli czytacie państwo gazety, to wiecie, że była to
sensacja. – Uśmiechnął się z dobroduszną łaskawością i dodał: – Nielicha
sensacja. – Na co wszyscy się roześmieli. – Utwór jest znany – zakończył z
wigorem – jako Jazzowa historia świata Vladimira Tostoffa.
Istota tej kompozycji wymknęła się mojej uwadze, bo właśnie gdy
zaczęto grać, spostrzegłem Gatsby’ego na marmurowych schodach, skąd z
aprobatą patrzył na gromadki swoich gości. Wyglądał interesująco, opalony,
ze skórą mocno napiętą na twarzy i włosami krótkimi, jakby je przystrzygał
co dzień. Nie widziałem w nim nic ponurego. Zastanawiałem się, czy to, że
nie pije, pomaga mu utrzymać dystans wobec gości, bo zdawało mi się, że
staje się coraz bardziej nienaganny, podczas gdy wszyscy naokoło byli już
ze sobą za pan brat. Kiedy przebrzmiała Jazzowa historia świata,
dziewczęta, łasząc się jak kotki, tuliły głowy do męskich piersi; udając dla
zabawy omdlenie, rzucały się tyłem w męskie ramiona, a nawet prosto w
tłum, pewne, że ktoś je tam uchroni przed upadkiem – lecz nikt nie osuwał
się omdlałym ruchem w ramiona Gatsby’ego, żadna kędzierzawa główka
nie skłaniała się na pierś Gatsby’ego i Gatsby nie wchodził w skład
tworzących się na poczekaniu wokalnych kwartetów.
– Przepraszam uprzejmie. – Lokaj Gatsby’ego pojawił się nagle obok nas.
– Czy panna Baker? – spytał. – Przepraszam uprzejmie, ale pan Gatsby
chciałby z panią mówić na osobności.
– Ze mną? – wykrzyknęła zdumiona.
– Tak jest, proszę pani.
Podniosła się powoli, unosząc brwi ze zdziwienia, i poszła za lokajem w
stronę domu. Spostrzegłem, że nosi swoją wieczorową suknię, wszystkie
swoje suknie, jak kostium sportowy – ruchy jej były sprężyste, jak gdyby
chodzenia uczyła się na polu golfowym w czyste, rzeźwe poranki.
Pozostałem sam; była już prawie druga. Z okien dużego pokoju
wychodzącego na taras dobywały się od pewnego czasu bezładne i
intrygujące odgłosy. Wymijając studenta Jordan, który rozmawiał o
akuszerii z dwiema chórzystkami i gorąco zapraszał mnie do rozmowy,
wszedłem do wnętrza.
Wielki pokój był pełen ludzi. Jedna z panien ubranych na żółto grała na
fortepianie, a obok niej stała wysoka, rudowłosa, młoda dama, należąca do
słynnego chóru, i śpiewała. Wypiła niemało szampana i w czasie śpiewu
doszła do wniosku, nie wiadomo dlaczego, że wszystko jest bardzo, bardzo
smutne, więc śpiewając, uderzyła równocześnie w płacz. Każdą pauzę w jej
śpiewie wypełniał zduszony, urywany szloch, po którym drżący sopran
podejmował pieśń na nowo. Twarz śpiewaczki ociekała łzami, które w
zetknięciu z tuszem na rzęsach nabierały koloru atramentu i powoli ściekały
w dół czarnymi strugami. Ktoś zaproponował z humorem, aby śpiewała z
nut, które ma na twarzy, na co dama wyrzuciła w górę ręce, osunęła się na
krzesło i zapadła w głęboki, pijacki sen.
– Pobiła się z facetem, który mówił, że jest jej mężem – wyjaśniła stojąca
obok mnie dziewczyna.
Rozejrzałem się dokoła. Większość kobiet walczyła teraz z mężczyznami,
o których mówiono, że to ich mężowie. Nawet towarzystwo Jordan, ten
kwartet z East Egg, rozdarty był niezgodą. Jeden z panów z podejrzanym
zapałem zajmował się pewną młodą aktorką, a jego żona, po nieudanych
próbach skwitowania tego uśmiechem obojętnym i pełnym godności,
załamała się kompletnie i podjęła atak na flanki – wyrastając mu co pewien
czas spod łokcia, syczała jak żmija:
– Przecież obiecałeś.
Nie tylko mężczyźni, którzy zeszli z dobrej drogi, nie chcieli wracać do
domu. Przedsionek był właśnie okupowany przez dwóch żałośnie
trzeźwych panów i ich głęboko oburzone małżonki, które lekko
podniesionym głosem skarżyły się jedna przez drugą:
– Jak tylko widzi, że się dobrze bawię, zaraz chce iść do domu.
– Nigdy w życiu nie spotkałam takiego egoisty.
– Zawsze wychodzimy pierwsi.
– I my także.
– No, dziś jesteśmy prawie ostatni – powiedział jeden z panów nieśmiało.
– Orkiestra wyszła już pół godziny temu.
Chociaż panie twierdziły, że to niewiarygodna wprost złośliwość ze
strony orkiestry, dyskusja skończyła się krótką walką i obydwaj panowie
wynieśli swoje żony, wierzgające nogami, na dwór.
Gdy czekałem w przedsionku na kapelusz, drzwi biblioteki otwarły się i
wyszli z niej Jordan Baker i Gatsby. On jeszcze coś do niej mówił z
przejęciem, lecz stłumił swoją żarliwość i zrobił się nagle bardzo oficjalny,
gdy kilka osób podeszło, żeby się z nim pożegnać.
Towarzystwo Jordan przywoływało ją niecierpliwie z ganku, ale ona
zatrzymała się na chwilę, podając mi rękę.
– Usłyszałam zadziwiające rzeczy – szepnęła. – Jak długo byliśmy w
bibliotece?
– Chyba z godzinę.
– To było... po prostu zadziwiające – powtórzyła z roztargnieniem. – Ale
przysięgłam, że nikomu nie powiem, a już pana intryguję. – Ziewnęła mi z
wdziękiem prosto w twarz. – Proszę mnie odwiedzić. W książce
telefonicznej pod Sigourney Howard... moja ciotka... – Mówiła, odchodząc
już, a gdy w drzwiach wsiąkła w swoje towarzystwo, jej opalona dłoń
przesłała mi beztroskie pożegnanie.
Nieco zawstydzony, że moja pierwsza wizyta tak się przeciągnęła,
przyłączyłem się do ostatnich gości otaczających Gatsby’ego. Chciałem
wyjaśnić, że szukałem go zaraz po przyjściu, i przeprosić, że nie
rozpoznałem go w ogrodzie.
– Nie ma o czym mówić – odparł żywo – niech pan się tym nie przejmuje,
mój drogi. – Ten poufały zwrot miał w sobie nie więcej zażyłości niż
uspokajający ruch ręki, którą musnął mi ramię. – Proszę pamiętać, że
lecimy jutro hydroplanem, o dziewiątej rano.
Potem głos lokaja za jego plecami:
– Filadelfia dzwoni, proszę pana.
– Dobrze, za chwilę. Powiedz, że zaraz będę... Dobranoc...
– Dobranoc.
– Dobranoc. – Uśmiechnął się. I nagle fakt, że byłem wśród ostatnich
gości, nabrał jakiegoś przyjemnego znaczenia, jak gdyby Gatsby życzył
sobie mojej obecności przez cały czas. – Dobranoc, mój drogi... Dobranoc.
Gdy jednak zszedłem ze schodów, zobaczyłem, że wieczór wcale się
jeszcze nie skończył. Sto pięćdziesiąt metrów za domem kilkanaście
reflektorów oświetlało groteskową i pełną zgiełku scenę. W przydrożnym
rowie, przechylona na lewo i pozbawiona – widać w sposób gwałtowny –
jednego koła, spoczywała czyjaś nowiutka limuzyna, która ledwie zdążyła
opuścić podjazd przed domem Gatsby’ego. Ostry występ muru tłumaczył
odpadnięcie koła, które teraz przyciągało uwagę kilkunastu zaciekawionych
kierowców. Porzucone przez nich wozy zatarasowały drogę i chrapliwy,
bezładny ryk klaksonów przez długą chwilę powiększał i tak już dość duże
zamieszanie.
Mężczyzna w długim prochowcu, wyszedłszy z rozbitego samochodu, stał
teraz na środku drogi i z wyrazem miłego, uprzejmego zakłopotania
przenosił wzrok z wozu na koło, a z koła na widzów.
– No, proszę – wyjaśnił – wpadliśmy do rowu.
Był tym wydarzeniem zdumiony w najwyższym stopniu i najpierw
rozpoznałem tę niezwykłą zdolność dziwienia się, a potem dopiero jego
samego – to był ów entuzjasta biblioteki Gatsby’ego.
– Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
– Nie mam zielonego pojęcia o mechanice – powiedział zdecydowanym
tonem.
– Ale jak to się stało? Wpakował się pan na mur?
– Proszę mnie nie pytać – odpowiedział pan Sowie Oczy, umywając ręce
od wszystkiego. – Bardzo słaby ze mnie kierowca, prawie żaden. Stało się,
to wszystko, co wiem.
– Jak z pana taki słaby kierowca, to powinien pan uważać. Zwłaszcza
nocą.
– Po co miałem uważać? – zapytał z oburzeniem. – Niby po co miałem
uważać?
Wszyscy zamilkli z przerażenia.
– Chce się pan zabić?
– Miał pan szczęście, że to tylko koło! Kiepski kierowca i nawet nie
uważa!
– Nieporozumienie – wyjaśnił przestępca. – To nie ja. Prowadził wóz ten
drugi.
Gdy po tym wstrząsającym oświadczeniu drzwi limuzyny powoli zaczęły
się otwierać, z wszystkich piersi wyrwało się stłumione „Ach!” Tłum – bo
zebrał się już cały tłum – mimo woli cofnął się i kiedy drzwi otwarły się
szeroko, zapadła niesamowita cisza. Potem, stopniowo, kawałek po
kawałku, z wraku wychynęła blada, chwiejąca się postać, niepewnie
macając grunt dużą stopą w lakierku.
Oślepiona blaskiem reflektorów i oszołomiona rykiem klaksonów zjawa
ta zataczała się przez chwilę w miejscu, zanim spostrzegła mężczyznę w
prochowcu.
– O co chodzi? – zapytała z zimną krwią. – Nie mamy benzyny?
– Niech pan patrzy!
Kilka palców wskazało mu amputowane koło. Gapił się na koło przez
moment, a potem spojrzał w górę, jak gdyby podejrzewał, że spadło z
nieba.
– Koło odpadło – wyjaśnił ktoś.
Kiwnął głową.
– Z początku nie zauważyłem, żeśmy stanęli. – Pauza. Potem nabrał tchu,
wyprostował ramiona i głosem stanowczym zażądał: – Kto mi powie, gdzie
jest stacja benzynowa?
Co najmniej kilkanaście osób, niektóre z nich w stanie niewiele lepszym
od niego, wytłumaczyło mu, że koło odleciało od wozu na dobre.
– Cofnijcie się – zaproponował po chwili. – Wyjadę z rowu tyłem.
– Przecież brakuje jednego koła!
Zawahał się.
– Co mi szkodzi spróbować – powiedział.
Kocia muzyka klaksonów osiągnęła crescendo, zawróciłem i przez
trawnik poszedłem do domu. Raz obejrzałem się za siebie. Dysk księżyca
świecił nad domem Gatsby’ego, wracając nocy całą jej urodę; przetrwał
śmiech i gwar w ogrodzie, wciąż pełnym świateł. Nagła pustka zdawała się
teraz płynąć z okien i z ogromnych drzwi, otulając osamotnioną postać
gospodarza, który stał na ganku z dłonią wzniesioną w ceremonialnym
geście pożegnania.
***

Po przeczytaniu tego, co dotąd napisałem, widzę, iż stworzyłem wrażenie,


jakby wypadki trzech wieczorów, oddzielonych od siebie kilku tygodniami,
były wszystkim, czym żyłem. Wprost przeciwnie, były to wydarzenia
przypadkowe i przelotne, wśród wielu innych tego lata, i absorbowały mnie
nieskończenie mniej od moich spraw osobistych. Dopiero znacznie później
poświęciłem im więcej uwagi.
Prawie cały czas zabierała mi praca. Wczesnym rankiem słońce rzucało
mój cień na zachodnią stronę, gdy spieszyłem przez białe wąwozy Nowego
Jorku do Probity Trust. Z moimi kolegami w biurze i młodymi maklerami
byłem po imieniu, razem z nimi jadłem w ciemnych, zatłoczonych
restauracjach obiady, składające się z parówek, purée z kartofli i kawy.
Miałem nawet krótki flirt z dziewczyną, która mieszkała w Jersey City i
pracowała w buchalterii, ale jej brat zaczął patrzeć na to krzywym okiem,
więc kiedy w lipcu pojechała na urlop, pozwoliłem całej historii umrzeć
śmiercią naturalną.
Kolację jadłem zwykle w klubie Yale – nie wiem, dlaczego było to
najsmutniejsze wydarzenie dnia – a po kolacji szedłem na górę, do
biblioteki, i przez bitą godzinę czytałem o inwestycjach i papierach
wartościowych. W klubie zawsze znalazło się kilku bałaganiarzy, ale ci
nigdy nie zaglądali do biblioteki, więc miejsce było do pracy idealne.
Potem, jeśli wieczór był pogodny, szedłem spacerkiem przez Madison
Avenue, mijałem stary hotel Murray Hill i 33 Ulicą docierałem na Dworzec
Pensylwański.
Zaczynałem lubić Nowy Jork, jego podniecające, pełne niepokoju
wieczory, i doceniać satysfakcję, jaką głodnym oczom daje nieustająca
migotliwość tłumu mężczyzn, kobiet i pojazdów. Lubiłem przechadzać się
po Piątej Alei i wyszukiwać w tłumie kobiety o wyglądzie romantycznym, i
wyobrażać sobie, że za kilka minut wkroczę w ich życie i nikt się o tym nie
dowie i nie weźmie za złe. Czasem w myślach szedłem za nimi do ich
mieszkań w zacisznych uliczkach, a one odwracały się i odpowiadały mi
uśmiechem, zanim wsiąkły w ciepły mrok za progiem domu. O szarej
godzinie w tym pełnym czarów mieście odczuwałem niekiedy wzbierającą
samotność i czułem ją w innych – biednych, młodych urzędnikach, którzy
snuli się przed wystawami aż do samotnej kolacji w knajpie – w tych
młodych urzędnikach, marnujących o zmierzchu najcenniejsze chwile nocy
i życia.
Doznawałem skurczu serca ponownie o godzinie ósmej, kiedy z ciemnych
uliczek pięcioma rzędami sunęły do dzielnicy teatrów pulsujące motorami
taksówki. Gdy stawały na skrzyżowaniach, widać w nich było nachylone ku
sobie postacie, dobiegały mnie dźwięczne głosy i śmiechy wśród żartów,
których nie mogłem dosłyszeć, a żarzące się papierosy kreśliły za szybą
nieczytelne łuki. Wyobrażałem sobie, że i ja spieszę ku radości i dzielę z
nimi osobiste przeżycia, i życzyłem wszystkim szczęścia.
Na jakiś czas straciłem z oczu Jordan Baker, ale odnalazłem ją później w
środku lata. Z początku pochlebiało mi pokazywanie się w jej
towarzystwie, bo była mistrzynią golfa i każdy znał jej nazwisko. Potem
było to coś więcej. Nie kochałem się w niej, ale czułem rodzaj tkliwego
zainteresowania. Wyniosła, znudzona twarz, którą pokazywała światu, była
chyba maską – nienaturalność staje się zazwyczaj maską, nawet jeśli z
początku nie jest – i pewnego dnia zrozumiałem, o co chodzi. Byliśmy
razem u znajomych w Warwick i Jordan zostawiła na deszczu pożyczony
wóz z opuszczonym dachem, a potem nie przyznała się do tego. I wtedy
dopiero przypomniałem sobie krążącą o niej plotkę, która wyleciała mi z
pamięci owego wieczoru u Daisy. W czasie jej pierwszego wielkiego meczu
doszło do incydentu, który o mały włos nie trafił do prasy – mówiono, że w
półfinale ukradkiem przesunęła swoją piłkę na lepszą pozycję. Rzecz urosła
nieomal do skandalu, potem ucichła. Chłopak podający kije cofnął swoje
oświadczenie, a jedyny poza nim świadek przyznał, że prawdopodobnie się
pomylił. Ten incydent razem z nazwiskiem pozostał w mojej pamięci.
Jordan Baker instynktownie unikała ludzi przebiegłych i sprytnych, a
teraz zrozumiałem, że czuje się pewniej w środowisku, które nie dopuszcza
nawet myśli o przekroczeniu przyjętego kodeksu postępowania. Była
chorobliwie nieuczciwa. Nie potrafiła znieść porażki i sądzę, że dlatego już
w bardzo wczesnej młodości uciekała się do podstępów, aby zachować
wobec świata zimny, wyzywający uśmiech i jednocześnie zaspokoić
potrzeby swego wysportowanego, prężnego ciała.
Było mi to obojętne. Nieuczciwość w kobiecie to rzecz, której nigdy nie
potępia się zbyt surowo; odczułem pewną przykrość, a potem zapomniałem.
W czasie tej samej wizyty mieliśmy ciekawą rozmowę o prowadzeniu
samochodu. Zaczęła się, kiedy Jordan tak blisko minęła jakichś robotników,
że błotnikiem otarliśmy się o guziki na czyimś płaszczu.
– Mierny z pani kierowca! – oburzyłem się. – Trzeba uważać albo w
ogóle nie siadać za kierownicą.
– Ja uważam.
– Wcale nie.
– No to inni uważają – odpowiedziała lekko.
– Cóż to ma do rzeczy?
– Będą mi ustępować z drogi – upierała się. – Trzeba dwojga, żeby doszło
do wypadku.
– Przypuśćmy, że natknie się pani na kogoś tak samo nieostrożnego jak
pani.
– Mam nadzieję, że nie – odpowiedziała. – Nie znoszę ludzi
nieostrożnych. Dlatego lubię pana.
Jej szare, przymrużone oczy patrzyły prosto przed siebie, a jednak
świadomie zrobiła krok naprzód w naszych stosunkach i przez chwilę
myślałem, że ją kocham. Lecz umysł mam raczej powolny i napompowany
jestem zasadami, które działają jak hamulce na moje pragnienia, poza tym
wiedziałem, że najpierw muszę się jakoś wyplątać z tego, co zostawiłem w
domu. Pisywałem tam raz na tydzień i podpisywałem listy „kochający
Nick”, a przecież w moich wspomnieniach widziałem tylko, jak tamtej
dziewczynie, kiedy gra w tenisa, występuje na górnej wardze delikatny
wąsik potu. Niemniej istniało między nami jakieś niejasne porozumienie,
które należało taktownie zerwać, abym mógł poczuć się wolny.
Każdy przypisuje sobie przynajmniej jedną z głównych cnót, a oto moja:
należę do niewielu uczciwych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział IV
W niedzielny poranek, gdy kościelne dzwony biły w miasteczkach nad
cieśniną, wszyscy jak jeden mąż (niekoniecznie z własną żoną) powrócili
do rezydencji Gatsby’ego i wesoło bawili się na jego trawnikach.
– To przemytnik alkoholu – mówiły młode damy, krążąc wśród koktajli i
kwiatów gospodarza. – Pewnego razu zabił człowieka, który go
zdemaskował. Okazało się, że to kuzyn von Hindenburga i powinowaty
samego diabła. Zerwij mi różę, złotko, i nalej mi jeszcze jedną, ostatnią
kropelkę do tego kryształowego kieliszka.
Kiedyś w puste rubryki terminarza wpisywałem nazwiska tych, co bywali
u pana Gatsby’ego owego lata. Jest to już dzisiaj stary rozpadający się
terminarz, a otwiera go napis: „Rozkład zajęć od 5 lipca 1922 roku”. Ale
mogę jeszcze odczytać wyszarzałe nazwiska, które lepiej od moich
zdawkowych informacji dadzą wam pojęcie o ludziach, którzy korzystali z
gościnności Gatsby’ego, płacąc mu za to nieinteresowaniem się jego osobą.
A zatem z East Egg przyjeżdżali państwo Beckerowie i Leechowie, i
niejaki Bunsen, którego znałem z Yale, i doktor Webster Civet, który utopił
się ostatniego lata gdzieś w Maine. I Hornbeamowie, i Voltaire’owie, i cały
klan Blackbucków, którzy zbierali się zawsze w kącie i kręcili nosem na
każdego, kto się do nich zbliżył. I Ismayowie, i Chrystie’owie (a raczej
Hubert Auerbach i żona pana Chrystie), i Edgar Beaver z włosami białymi
jak bawełna, o którym mówiono, że posiwiał pewnego zimowego
popołudnia absolutnie bez powodu.
Clarence Endive był również z East Egg, o ile pamiętam. Przyszedł tylko
raz, w białych pumpach, i pobił się w ogrodzie ze znanym hulaką, którego
nazywano Etty. Z dalszych okolic wyspy przyjeżdżali Cheadle’owie,
Schraederowie, S. J. Abramowie pochodzący z Georgii, Fishguardowie i
Ripleyowie Snell. Snell był tam na trzy dni przed pójściem do więzienia i
leżał na żwirze podjazdu tak pijany, że samochód pani Ulyssesowej Swett
przejechał mu prawą dłoń. Przychodzili także Dancie’owie i S. B.
Whitebait, który miał dobrze po sześćdziesiątce, Maurice A. Flink,
Hammerheadowie i importer tytoniu Beluga z córkami.
Z West Egg przychodzili Pole’owie, Mulready’owie, Cecil Roebuck,
Cecil Schoen i senator Gulick, i Newton Orchid, który rządził wytwórnią
filmową Par Excellence, Eckhaust, Clyde Cohen, Don S. Schwartze (syn) i
Arthur McCarty – wszyscy mniej lub bardziej związani z filmem. I
Catlipowie, i Bembergowie, i G. Earl Muldoon, brat tego Muldoona, który
później udusił swoją żonę. Przychodził tam Da Fontano, założyciel spółki
akcyjnej, i Ed Legros, James B. „Bimber” Ferret, de Jongowie i Ernest Lilly
– ci przychodzili grać w karty i kiedy Ferret pokazywał się w ogrodzie,
znaczyło to, że zgrał się do nitki i że następnego dnia akcje firmy
Asscociated Traction wykażą pewną zwyżkę.
Niejaki Klipspringer bywał tam tak często i przesiadywał tak długo, że
zaczęto go nazywać „lokatorem”; wątpię, czy miał jakieś inne mieszkanie.
Z ludzi teatru bywali tam Gus Waize, Horace O’Donavan, Lester Myer,
George Duckweed i Francis Bull. Z Nowego Jorku przyjeżdżali również
Chrome’owie, Backhyssonowie, Dennickerowie, Russel Betty,
Corriganowie, Kelleherowie, Dewarowie, Scully’owie, S. W. Belcher,
Smirke’owie i młodzi Quinnowie, dziś już rozwiedzeni, i Henry L.
Palmetto, który popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg w metro na
Times Square.
Benny McClenahan zjawiał się zawsze z czwórką dziewcząt. Były to za
każdym razem inne dziewczyny, ale tak do siebie podobne, iż wszystkim
się zdawało, że to wciąż te same. Nie pamiętam ich imion – zdaje się, że
Jacqueline, a może Consuela albo Gloria, albo Judy czy też June, nazwiska
ich brzmiały melodyjnie, jak nazwy kwiatów i miesięcy, albo też surowiej i
dumniej, jak nazwiska wielkich kapitalistów, bo też bywały ich kuzynkami,
do czego – pod presją – przyznawały się.
Aby zamknąć listę, wspomnę jeszcze, że Faustina O’Brien przyszła co
najmniej raz, a ponadto bywały tu panny Baedeker, młody Brewer, któremu
na wojnie odstrzelono nos, pan Albrucksburger ze swoją narzeczoną panną
Haag, Ardita Fitz-Peters i pan P. Jewett, niegdyś dowódca Amerykańskiego
Legionu, i panna Claudia Hip z panem, o którym mówiono, że jest jej
szoferem, i jakiś tam książę, którego tytułowaliśmy diukiem i którego
imienia, jeśli je nawet znałem, już nie pamiętam.
Owego lata wszyscy ci ludzie przewinęli się przez dom Gatsby’ego.
***

Pewnego dnia pod koniec lipca, o dziewiątej rano, wspaniały samochód


Gatsby’ego wkołysał się na skalistą drogę aż pod mój próg i wyśpiewał
dźwięczną fanfarę swoim trójtonowym klaksonem. Pierwszy to raz Gatsby
odwiedzał mnie, chociaż ja byłem u niego na dwóch przyjęciach, latałem
jego hydroplanem i ulegając natarczywym zaproszeniom, często
korzystałem z jego plaży.
– Dzień dobry, mój drogi. Jesz dziś ze mną lunch, więc pomyślałem sobie,
że możemy razem pojechać do miasta.
Balansował na stopniu wozu pełen inwencji w ruchach, inwencji tak
typowo amerykańskiej, biorącej się chyba z braku ciężkiej pracy fizycznej
w młodości, a może jeszcze bardziej z tych naszych improwizowanych,
nerwowych gier sportowych, które mają w sobie tyle surowego wdzięku.
Przez nienaganność jego manier przebijała ta cecha w postaci ciągłej
ruchliwości. Nigdy nie mógł ustać spokojnie: albo musiał w coś tam stukać
butem, albo niecierpliwie otwierać i zamykać dłoń.
Spostrzegł, że podziwiam jego wóz.
– Ładny, prawda? – Odskoczył na bok, żebym mógł lepiej zobaczyć. –
Nigdy go nie widziałeś?
Widziałem. Wszyscy znali ten wóz. Miał piękny kremowy kolor,
błyszczał niklem, był monstrualnie długi, tu i ówdzie wybrzuszony
imponującymi schowkami – na kapelusze, na prowiant, na narzędzia – a
szyb było w nim tak dużo, że tworzyły cały labirynt, w którym słońce
odbijało się po kilkanaście razy. Usadowieni za warstwami szkła, niczym w
inspektach wyłożonych zieloną skórą, ruszyliśmy do miasta.
Rozmawiałem z Gatsbym kilka razy w ciągu ostatniego miesiąca i – ku
mojemu rozczarowaniu – stwierdziłem, że niewiele ma do powiedzenia.
Moje pierwsze wrażenie, że jest osobistością o pewnym znaczeniu,
stopniowo rozwiało się i stał się dla mnie po prostu właścicielem
wspaniałego zajazdu w najbliższym moim sąsiedztwie.
A potem przyszła ta zaskakująca przejażdżka, która zbiła mnie z tropu.
Zanim jeszcze dojechaliśmy do miasteczka West Egg, Gatsby co chwila
przerywał sam sobie, nie kończąc starannie budowanych zdań i
niecierpliwie klepiąc się po spodniach garnituru w kolorze palonego cukru.
– Słuchaj no – wypalił niespodziewanie – co ty właściwie o mnie
myślisz?
Nieco zaskoczony próbowałem wykręcić się jakimś zdawkowym
frazesem, bo na nic innego takie pytanie nie zasługuje.
– Czekaj, sam ci opowiem o moim życiu – przerwał. – Nie chcę, żebyś
nabrał o mnie fałszywego pojęcia na podstawie tych wszystkich historii,
jakie słyszysz.
Więc jednak zdawał sobie sprawę, że konwersacje w jego salonach
zaprawione są dziwacznymi oskarżeniami.
– Powiem ci świętą prawdę. – I wyciągnął prawą rękę, jakby wzywając
Boga na świadka. – Jestem synem bogatych ludzi ze Środkowego Zachodu.
Oboje już nie żyją. Wyrosłem w Ameryce, ale kształciłem się w
Oksfordzie, bo od niepamiętnych lat wszyscy moi przodkowie tam się
kształcili. To tradycja rodzinna.
Zerknął na mnie z ukosa i zrozumiałem, dlaczego Jordan Baker była
przekonana, że kłamie. Nad słowami „kształciłem się w Oksfordzie” tak się
przemknął, tak szybko je połknął, jak gdyby bał się nimi zakrztusić, jakby
mu stały w gardle od dawna. Obudził we mnie nieufność i podważył
szczerość swoich wyznań do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy,
mimo wszystko, nie ma w nim rzeczywiście czegoś niesamowitego.
– Z jakich okolic Środkowego Zachodu? – spytałem od niechcenia.
– San Francisco.
– Aha.
– Wszyscy w rodzinie pomarli i dostało mi się mnóstwo pieniędzy.
Powiedział to tak uroczyście, jakby wciąż miał przed oczyma obraz nagłej
zagłady swego rodu. Podejrzewałem przez chwilę, że mnie nabiera, ale
jedno spojrzenie na niego przekonało mnie, że tak nie jest.
– Potem żyłem jak młody radża we wszystkich głównych miastach
Europy – Paryż, Wenecja, Rzym – zbierałem klejnoty, przeważnie rubiny,
polowałem na grubego zwierza, malowałem trochę, tylko dla siebie, i
próbowałem zapomnieć o czymś bardzo smutnym, co spotkało mnie dawno
temu.
Z trudem udało mi się powstrzymać śmiech pełen niedowierzania.
Wszystko to było szyte grubymi nićmi, używał wyrażeń tak wytartych i
banalnych, że mogły wywołać tylko obraz wypchanej trocinami kukły w
turbanie tropiącej tygrysa w Lasku Bulońskim.
– Potem przyszła wojna, mój drogi. Przyjąłem to z wielką ulgą. Szukałem
śmierci, ale na próżno... jakby mnie kto zaczarował. Kiedy wybuchła
wojna, wstąpiłem do wojska; otrzymałem stopień porucznika. W
Argonnach wysunąłem się naprzód z resztkami mojego batalionu
karabinów maszynowych tak daleko poza linię frontu, że piechota nie
mogła za nami nadążyć. Staliśmy tak trzy dni i trzy noce, stu trzydziestu
ludzi i szesnaście cekaemów, i kiedy piechota nadeszła, znalazła sztandary
trzech niemieckich dywizji wśród stosu trupów. Awansowałem na majora i
wszystkie rządy alianckie przyznały mi odznaczenia – nawet Czarnogóra, ta
mała Czarnogóra nad Adriatykiem!
Mała Czarnogóra! Położył nacisk na te słowa i pokiwał nad nimi głową z
właściwym sobie uśmiechem. Uśmiech wyrażał zrozumienie dla burzliwej
historii Czarnogóry i współczucie dla bohaterskiej walki jej ludu. Uśmiech
ten doceniał w pełni cały splot narodowych okoliczności, który Gatsby’emu
przyniósł hołd małego, gorącego serca Czarnogóry. Moje niedowierzanie
roztopiło się teraz w zachwycie: słuchając Gatsby’ego, miałem wrażenie, że
pośpiesznie przerzucam kartki ilustrowanych magazynów.
Sięgnął do kieszeni i na dłoń upadł mi kawałek metalu, zawieszony na
wstążce.
– To ten z Czarnogóry.
Ku mojemu zdumieniu miało to wygląd rzeczy autentycznej. Orderi di
Danilo – głosił kolisty napis – Montenegro, Nicolas Rex.
– Zobacz drugą stronę.
– „Majorowi Jayowi Gatsby’emu – przeczytałem – za męstwo i odwagę”.
– Tu jest coś, co też zawsze noszę przy sobie. Pamiątka z Oksfordu.
Zdjęcie zrobione na dziedzińcu Trinity College, ten po mojej lewej stronie
to hrabia Doncaster.
Fotografia przedstawiała kilku młodych ludzi w blezerach, rozpartych
niedbale pod arkadami, przez które widać było las gotyckich wieżyc. Był
tam Gatsby, wyglądający cokolwiek, ale nie o wiele młodziej – z rakietą do
krykieta w ręce.
A zatem wszystko było prawdą. Zobaczyłem skóry tygrysie w jego pałacu
nad Canal Grande; zobaczyłem, jak otwiera skrzynię pełną rubinów, aby ich
świetlistą, głęboką purpurą przyćmić ból złamanego serca.
– Chcę cię dziś prosić o coś bardzo ważnego – powiedział, chowając z
zadowoleniem swoje pamiątki do kieszeni. – Dlatego pomyślałem, że
powinieneś wiedzieć o mnie to i owo. Nie chciałem, żebyś myślał, że
jestem po prostu nikim. Widzisz, obracam się zwykle wśród ludzi dla mnie
obcych, bo przenoszę się z miejsca na miejsce, żeby zapomnieć o czymś
smutnym, co mnie spotkało. – Zawahał się. – Usłyszysz o tym po południu.
– W czasie lunchu?
– Nie, po południu. Dowiedziałem się przypadkiem, że umówiłeś się na
herbatę z panną Baker.
– Czy chcesz powiedzieć, że zakochałeś się w niej?
– Nie, mój drogi, nie zakochałem się. Ale panna Baker uprzejmie zgodziła
się porozmawiać z tobą na ten temat.
Nie miałem zielonego pojęcia, co to za „temat”, lecz bardziej mnie to
zirytowało, niż zainteresowało. Nie po to umówiłem się z Jordan, żeby
rozmawiać o panu Jayu Gatsbym. Byłem pewien, że jego prośba dotyczy
czegoś najzupełniej fantastycznego, i przez chwilę żałowałem, że
kiedykolwiek moja noga postała w jego zatłoczonym ogrodzie.
Nie powiedział ani słowa więcej. Stawał się coraz bardziej nienaganny, w
miarę jak zbliżaliśmy się do miasta. Minęliśmy Port Roosevelta, gdzie
mignęły nam przepasane czerwoną wstęgą transatlantyckie statki, i
pomknęliśmy po kocich łbach przez dzielnice slumsów z ciemnymi i wcale
nie pustymi knajpami w wyblakłej pozłótce dziewiętnastego wieku. Potem
otwarła się przed nami z obydwóch stron dolina popiołów i miałem
sposobność zobaczyć przed warsztatem panią Wilson pompującą benzynę z
żywiołowym temperamentem.
Z błotnikami rozpostartymi jak skrzydła pędziliśmy przez pół dzielnicy
Astoria – tylko przez pół, bo gdyśmy wymijali filary pod torem kolejki
nadziemnej, usłyszałem znajomy terkot motocykla i dogonił nas
rozwścieczony policjant.
– W porządku, kolego! – zawołał Gatsby. Zwolniliśmy. Gatsby machnął
policjantowi przed nosem jakąś białą kartką, wyciągniętą z portfela.
– W porządku – zgodził się policjant, dotykając czapki. – Następnym
razem poznam pana, panie Gatsby. Proszę mi wybaczyć.
– Co to było? – spytałem. – Fotografia z Oksfordu?
– Wyświadczyłem kiedyś przysługę komisarzowi i od tego czasu przysyła
mi co roku życzenia na Boże Narodzenie.
Jechaliśmy przez wielki most, słońce rzucało między przęsła migotliwe
smugi światła na pędzące samochody, a za rzeką rosło miasto w białych
bryłach i kostkach cukru, miasto zbudowane z pragnień, za pieniądze, które
nie cuchną. Nowy Jork widziany z mostu Queensboro jest zawsze miastem
widzianym po raz pierwszy, z jego pierwszą, szaloną zapowiedzią
wszystkich cudów i piękności świata.
Minął nas nieboszczyk na karawanie zarzuconym kwiatami, a za nim dwa
pojazdy o spuszczonych firankach i nieco pogodniejsze – dla przyjaciół,
którzy posłali nam spojrzenia; mieli tragiczne oczy i krótkie górne wargi
ludzi z południowo-wschodniej Europy, i rad byłem, że widok wspaniałego
wozu Gatsby’ego wpisali do swojej żałobnej uroczystości. Kiedy
przejeżdżaliśmy przez Blackwell’s Island, minęła nas limuzyna prowadzona
przez białego szofera, a w niej trójka wystrojonych Murzynów – dwóch
fircyków i dziewczyna. Wybuchnąłem głośnym śmiechem, kiedy błysnęli
ku nam białkami oczu dumnie i wyzywająco.
Wszystko może się zdarzyć teraz, gdy przejechaliśmy przez ten most,
pomyślałem, wszystko w świecie...
Mógł mi się nawet przydarzyć Gatsby i nie widziałem w tym nic
dziwnego.
***

Kipiące gwarem południe. W dobrze wentylowanym podziemiu na 42


Ulicy spotkałem się z Gatsbym na lunchu. Mrugając powiekami, by
strząsnąć z oczu blask słońca, z trudem wyłowiłem go wzrokiem w
ciemnym przedpokoju, gdzie rozmawiał z jakimś panem.
– Pan Carraway – mój przyjaciel, pan Wolfshiem.
Mały Żyd o płaskim nosie podniósł swoją dużą głowę i przyglądał mi się
dwiema pięknymi kępkami włosów, sterczącymi obficie z obu nozdrzy. Po
chwili odkryłem w półmroku jego malutkie oczka.
– ...to ja tylko na niego spojrzałem – powiedział pan Wolfshiem, ściskając
mi rękę z powagą – i jak pan myśli, co ja zrobiłem?
– Co? – spytałem uprzejmie.
Lecz najwidoczniej nie do mnie to mówił, bo puścił moją dłoń i
wycelował w Gatsby’ego swój pełen ekspresji nos.
– Dałem pieniądze Katspaughowi i powiedziałem: „W porządku,
Katspaugh, nie płać mu ani grosza, dopóki nie zamknie buzi”. Zamknął
buzię z miejsca.
Gatsby wziął każdego z nas pod rękę i wprowadził do sali restauracyjnej,
wobec czego pan Wolfshiem połknął następne, ledwie rozpoczęte zdanie i
zapadł w stan somnambulicznego roztargnienia.
– Podać whisky i wodę? – spytał kelner.
– Przyjemny lokal – powiedział pan Wolfshiem, patrząc na purytańskie
nimfy na suficie. – Ale wolę ten naprzeciwko.
– Tak, whisky i woda – zgodził się Gatsby, a potem do Wolfshiema: –
Tam jest za gorąco.
– Gorąco i ciasno, owszem – powiedział pan Wolfshiem – ale dużo
wspomnień.
– Co to za lokal? – spytałem.
– Stary Metropol.
– Stary Metropol – rozmyślał pan Wolfshiem smęt-nie – pełen twarzy,
które znikły na zawsze. Pełen przyjaciół, których już dawno nie ma. Do
końca życia nie zapomnę tej nocy, kiedy zastrzelili tam Rosy’ego
Rosenthala. Było nas sześciu przy stole i Rosy jadł i pił przez całą noc, a
jak on potrafił jeść! Kiedy było już prawie rano, kelner podchodzi do niego
z dziwnym wyrazem twarzy i mówi: „Ktoś na ulicy życzy sobie z panem
porozmawiać”. „Dobrze” – mówi Rosy i zaczyna wstawać, a ja go ciągnę z
powrotem na krzesło. „Jak oni ciebie potrzebują, to niech tu przyjdą,
sukinsyny, a ty mi się stąd nie ruszaj”. Była wtedy może czwarta i gdyby
tak podnieść zasłony, toby się zobaczyło biały dzień.
– Czy Rosy wyszedł? – spytałem niewinnie.
– Ma się rozumieć. – Pan Wolfshiem z oburzeniem łysnął ku mnie nosem.
– Jeszcze się w drzwiach odwrócił i powiedział: „Niech mi tylko kelner nie
zabiera mojej kawy”. Potem wyszedł na ulicę, a oni strzelili mu trzy razy
prosto w pełen brzuch i odjechali.
– Czterech z nich zginęło na krześle elektrycznym – przypomniałem
sobie.
– Pięciu, razem z Beckerem. – Jego nozdrza zwróciły się ku mnie z
zaciekawieniem. – Podobno pan chce wejść do interesu?
Zestawienie tych dwóch spraw było zaskakujące. Gatsby powiedział za
mnie:
– Ach nie, to nie ten.
– Nie? – jakby z żalem powiedział pan Wolfshiem.
– To po prostu jeden z moich przyjaciół. Powiedziałem ci, że
porozmawiamy o tym innym razem.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział pan Wolfshiem. – Wziąłem pana za
kogoś innego.
Zjawiły się na stole soczyste kotlety i pan Wolfshiem, zapominając o
starym Metropolu i jego bardziej nastrojowej atmosferze, zabrał się do
jedzenia z żarłoczną ostrożnością. Jednocześnie oczy jego bardzo powoli
obiegały całą salę; zakończył inspekcję zwrotem w tył, aby przyjrzeć się
towarzystwu siedzącemu za jego plecami. Myślę, że gdyby nie moja
obecność, byłby pewnie zajrzał pod nasz stół.
– Słuchaj no, mój drogi – powiedział Gatsby, nachylając się do mnie –
boję się, że rozzłościłem cię trochę dziś rano w samochodzie.
I znów ten uśmiech, któremu tym razem się oparłem.
– Nie lubię tajemnic – odpowiedziałem. – I nie rozumiem, dlaczego nie
powiesz mi otwarcie, czego chcesz. Czemu to ma iść przez pannę Baker?
– Och, nie ma w tym żadnego podstępu – zapewnił mnie. – Panna Baker
to prawdziwa sportsmenka, wiesz dobrze, i nigdy nie zrobiłaby czegoś nie
fair.
Spojrzał nagle na zegarek, skoczył na równe nogi i wybiegł z sali,
zostawiając mnie w towarzystwie pana Wolfshiema.
– Musi zadzwonić – powiedział Wolfshiem, odprowadzając go wzrokiem.
– Wspaniały facet, co? Przystojny, aż miło popatrzeć, i taki skończony
dżentelmen.
– Tak.
– Był w Oksfordzie.
– O!
– Studiował w Oksfordzie, w Anglii, zna pan tę uczelnię?
– Ze słyszenia.
– To jedna z najsławniejszych uczelni na świecie.
– Dawno pan zna Gatsby’ego? – spytałem.
– Parę lat – odpowiedział z odcieniem dumy. – Spotkała mnie
przyjemność poznania go zaraz po wojnie. Wystarczyło mi pomówić z nim
godzinkę, a już wiedziałem, że to młody człowiek z dobrej rodziny.
Powiedziałem sobie: kogoś takiego to każdy chętnie przyprowadzi do
własnego domu i przedstawi mamusi i siostrze. – Przerwał. – Widzę, że
patrzy pan na moje spinki.
Wcale nie patrzyłem, ale teraz spojrzałem. Składały się z kawałków kości
słoniowej o dziwnie znajomym kształcie.
– To ludzkie zęby trzonowe. Piękne okazy – poinformował mnie.
– Coś podobnego! – Obejrzałem je dokładnie. – Bardzo interesujący
pomysł.
– Tak, owszem. – Wciągnął mankiety do rękawów. – Tak, Gatsby jest
bardzo ostrożny na punkcie kobiet. Na żonę przyjaciela to on nawet nie
spojrzy.
Gdy przedmiot tego instynktownego zaufania powrócił i usiadł przy stole,
pan Wolfshiem jednym haustem wypił kawę i wstał.
– Bardzo mi było miło – powiedział – ale teraz już uciekam, nie chcę
nadużywać waszej życzliwości.
– Nie uciekaj, Meyer – powiedział Gatsby bez przekonania.
Pan Wolfshiem podniósł dłoń jak do błogosławieństwa.
– Jesteś bardzo uprzejmy, ale ja należę do innego pokolenia – oświadczył
uroczyście. – Wy sobie tu pogadajcie o sporcie, o panienkach, o... – ten
trzeci, urojony rzeczownik zastąpił jeszcze jednym ruchem dłoni – a ja
mam pięćdziesiąt lat i nie chcę się wam dłużej narzucać.
Gdy ściskał nam dłonie i odchodził, czubek jego tragicznego nosa drżał.
Zastanawiałem się, czy go czym nie obraziłem.
– Czasem robi się bardzo sentymentalny – wyjaśnił Gatsby. – Dziś ma
jeden z tych swoich sentymentalnych dni. To znana postać w Nowym Jorku
– obywatel Broadwayu.
– Właściwie kim on jest? Aktorem?
– Nie.
– Dentystą?
– Meyer Wolfshiem? Nie, on żyje z hazardu. – Gatsby zawahał się, a
potem dodał zimno: – To on w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym zrobił tę
machlojkę na jesiennych rozgrywkach bejsbolowych.
– Nie może być!
Wiadomość oszołomiła mnie. Oczywiście pamiętałem tę aferę z
dziewiętnastego roku, lecz gdybym się był nad nią kiedykolwiek
zastanawiał, to myślałbym, że po prostu wydarzyło się to jako nieunikniony
skutek całego łańcucha przyczyn. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że
jeden człowiek może grać na zaufaniu pięćdziesięciu milionów ludzi, nie
oglądając się na nic, jak włamywacz, który rozbija kasę pancerną.
– Jak to się stało?
– Po prostu złapał okazję.
– Dlaczego nie siedzi w więzieniu?
– Nic nie mogli mu zrobić, mój drogi. To spryciarz.
Uparłem się zapłacić rachunek. Kiedy kelner przyniósł mi resztę,
spostrzegłem w drugim końcu sali Toma Buchanana.
– Chodź ze mną na chwilę – powiedziałem – muszę się z kimś przywitać.
Tom skoczył od stołu na mój widok i podszedł do nas.
– Co się z tobą dzieje? Gdzie się podziewasz? – spytał żywo. – Daisy jest
wściekła, że się nie pokazujesz.
– Pan Gatsby, pan Buchanan.
Wymienili krótki uścisk dłoni i na twarzy Gatsby’ego zjawił się jakiś
obcy wyraz napięcia i zakłopotania.
– Co u ciebie w ogóle słychać? – pytał mnie Tom. – Jakim cudem
zawędrowałeś aż do tego lokalu?
– Jadłem lunch z panem Gatsbym.
Odwróciłem się do Gatsby’ego, ale jego już nie było.
***

– Pewnego dnia w październiku roku tysiąc dziewięćset siedemnastego...


– mówiła Jordan Baker tegoż popołudnia, siedząc bardzo prosto na
twardym krześle w kawiarni hotelu Plaza... – wałęsałam się po mieście,
idąc trochę chodnikiem, a trochę po trawie. Na trawniku było mi
przyjemniej, bo miałem angielskie pantofle z gumowymi guzami na
podeszwach, które wrzynały się w miękką ziemię. Miałam też nową
spódniczkę w szkocką kratę i kiedy wiatr lekko zadzierał ją do góry,
czerwono-biało-niebieskie flagi na wszystkich domach szeleściły i
sztywniały ze zgorszenia.
Największa flaga i największy trawnik były przed domem Daisy Fay.
Skończyła właśnie osiemnaście lat, była dwa lata starsza ode mnie i biła na
głowę wszystkie młode panny w Louisville. Ubierała się na biało, miała
mały, biały kabriolet, jej telefon urywał się od rana do wieczora, oblężony
przez młodych i podnieconych oficerów z Camp Taylor, którzy dobijali się
o zaszczyt spotkania jej wieczorem „gdziekolwiek, choćby na godzinkę!”
Kiedy znalazłam się tego ranka naprzeciw jej domu, jej biały kabriolet
stał przy chodniku i Daisy siedziała w nim z jakimś porucznikiem, którego
nie znałam. Byli tak zatopieni w sobie, że Daisy spostrzegła mnie dopiero,
gdy już byłam parę kroków od niej.
„Halo, Jordan! – zawołała nieoczekiwanie. – Pozwól tutaj”. Pochlebiło
mi, że chce ze mną rozmawiać, bo ze wszystkich starszych dziewcząt ją
podziwiałam najbardziej. Spytała mnie, czy idę do Czerwonego Krzyża
robić bandaże. Powiedziałam, że tak. Czy wobec tego zechcę tam
powiedzieć, że ona dziś nie może przyjść? Kiedy Daisy mówiła, oficer
patrzył na nią takim wzrokiem, jaki każda młoda dziewczyna chciałaby
kiedyś poczuć na sobie, a ponieważ wydało mi się to romantyczne,
pamiętam tę chwilę do dziś. Nazywał się Jay Gatsby i od tamtego dnia oczy
moje nie widziały go przez dobre cztery lata. Nawet jak spotkałam go na
Long Island, nie zdawałam sobie sprawy, że to ten sam człowiek.
To było w dziewięćset siedemnastym. Następnego roku sama już miałam
kilku wielbicieli i zaczęłam brać udział w zawodach, więc rzadziej
widywałam się z Daisy. Zadawała się z paczką trochę starszej ode mnie
młodzieży, jeśli w ogóle zadawała się z kimkolwiek. Krążyły o niej dzikie
ploty – jak to jej matka w pewien zimowy wieczór złapała ją na pakowaniu
walizki, bo Daisy wybierała się do Nowego Jorku, żeby pożegnać się z
jakimś żołnierzem, który odpływał do Europy. Przeszkodzono jej w tym
skutecznie, ale nie rozmawiała z rodziną przez kilka tygodni. Po tym
wszystkim przestała bawić się w towarzystwie żołnierzy, wybierała w
mieście tylko takich młodych ludzi, którzy mieli platfusa i krótki wzrok i
nie mogli iść do wojska.
Ale następnej jesieni znów była wesoła, weselsza niż kiedykolwiek. Po
zawieszeniu broni rodzice wyprawili jej pierwszy wielki bal, a w lutym
mówiono, że jest zaręczona z kimś z Nowego Orleanu. W czerwcu
poślubiła Toma Buchanana z Chicago z taką pompą, jakiej w Louisville
nigdy jeszcze nie widziano. Tom zajechał czterema samochodami z tłumem
gości, wynajął całe piętro w Hotelu Muhlbach, a w przeddzień ślubu
ofiarował jej sznur pereł oceniany na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Ja byłam druhną. Weszłam do jej pokoju na pół godziny przed obiadem,
który miał uczcić dziewiczy wieczór, i znalazłam ją leżącą na łóżku, piękną
jak noc czerwcowa, w sukience w kwiaty i pijaną jak bela. W jednej ręce
trzymała butelkę sauterne’a, a w drugiej list.
„Pogratuluj mi – wymamrotała – nigdy w życiu nie piłam, ale jakież to
dobre!”
„Daisy, co się stało?”
Byłam przerażona, mogę pana zapewnić: jeszcze nie widziałam żadnej
dziewczyny w takim stanie.
„Masz, kochanie – pogrzebała w koszu na papiery, który stał koło niej na
łóżku, i wyciągnęła sznur pereł. – Zanieś je na dół i oddaj temu, do kogo
należą. Powiedz im, że Daisy zmieniła zamiar. Powiedz: Daisy zmieniła
zamiar”.
Zaczęła płakać. Płakała i płakała. Wyleciałam na korytarz, znalazłam
pokojówkę jej matki, zamknęłyśmy drzwi na klucz i wpakowałyśmy ją do
zimnej kąpieli. Nie chciała się rozstać z listem. Wzięła go ze sobą do
wanny, zmięła w wilgotną kulkę i dopiero wtedy pozwoliła mi odłożyć go
do mydelniczki, kiedy zobaczyła, że rozpada się w kawałki jak śnieg.
Ale nie powiedziała już ani słowa. Dałyśmy jej powąchać amoniaku,
poleżała z lodem na czole, wreszcie wciągnęłyśmy na nią z powrotem
suknię i pół godziny później, kiedy wychodziłyśmy z pokoju, miała perły
na szyi i było po wszystkim. Następnego dnia o piątej bez mrugnięcia
okiem wzięła ślub z Tomem Buchananem i wyjechała w trzymiesięczną
podróż po morzach południowych.
Zobaczyłam ich w Santa Barbara, po ich powrocie, i pomyślałam sobie,
że chyba nigdy nie spotkałam dziewczyny tak zwariowanej na punkcie
męża. Jeśli wychodził na minutkę z pokoju, rozglądała się niespokojnie i
pytała: „Gdzie się podział Tom?” – i była absolutnie nieprzytomna, dopóki
znów nie zobaczyła go w drzwiach. Na plaży mogła godzinami trzymać
jego głowę na kolanach i wodzić palcami po jego powiekach, wpatrzona w
niego z bezdenną rozkoszą. Byli wzruszającą parą, na ich widok człowiek
miał ochotę śmiać się cicho, z rozrzewnieniem. Tak było w sierpniu. W
tydzień po moim wyjeździe z Santa Barbara, pewnej nocy na drodze do
Ventura Tom wpadł na jakiś wóz i odleciało mu przednie koło w
samochodzie. O dziewczynie, która była z nim, także napisano w gazetach,
bo miała złamaną rękę. Była to jedna z pokojówek z Hotelu Santa Barbara.
W kwietniu następnego roku Daisy urodziła córkę i razem z mężem
wyjechała na rok do Francji. Widziałam ich wiosną w Cannes, potem w
Deauville, a potem wrócili i zamieszkali w Chicago. Jak pan wie, Daisy
była znana w Chicago. Szaleli całą paczką, wszyscy młodzi, bogaci i
nieposkromieni, ale ona wyszła z tego wszystkiego z idealnie nietkniętą
reputacją. Może dlatego, że nie pije. To daje wielką przewagę – nie pić
wśród tych, co dużo piją. Łatwo wtedy trzymać język za zębami i – co
więcej – można sobie zorganizować jakiś mały wypad tak, że inni pozostają
ślepi i albo nic nie widzą, albo nie interesują się. A zresztą może wcale nie
pociągały jej te rzeczy, chociaż w jej głosie jest coś takiego, że...
W każdym razie mniej więcej sześć tygodni temu usłyszała nazwisko
Gatsby’ego po raz pierwszy od lat. To było wtedy, kiedy pana spytałam –
pamięta pan? – czy zna pan Gatsby’ego z West Egg. Po pana odejściu
przyszła do mojego pokoju, obudziła mnie i spytała: „Jaki Gatsby?”; a
kiedy go opisałam – byłam na wpół śpiąca – powiedziała bardzo dziwnym
głosem, że to musi być ktoś, kogo znała. I dopiero wtedy skojarzyłam
Gatsby’ego z owym oficerem w jej białym samochodzie.
***

Jordan Baker skończyła swoje opowiadanie w dorożce, którą po wyjściu z


kawiarni już od pół godziny jechaliśmy przez Central Park. Słońce
schowało się za wysokie domy po zachodniej stronie, zamieszkane przez
gwiazdy filmowe, a z trawników czyste głosy dzieci, niby świerszczy,
wzbiły się poprzez gorący zmierzch.
Jam jest arabski szejk,
Zdobędę miłość twą.
Gdy w namiocie leżysz uśpiona,
Zakradnę się w twoje ramiona...
– Dziwny zbieg okoliczności – powiedziałem.
– To wcale nie jest zbieg okoliczności.
– Jak to?
– Gatsby kupił ten dom, żeby mieć Daisy na drugim brzegu zatoki.
A więc nie tylko do gwiazd wzdychał owej nocy czerwcowej! Nagle zza
zasłony absurdalnego przepychu, którym się otaczał, ukazał mi się zupełnie
inny człowiek.
– On chce wiedzieć – mówiła dalej Jordan – czy nie zaprosiłby pan do
siebie Daisy któregoś popołudnia i pozwolił zajść także jemu.
Skromność tej prośby wstrząsnęła mną. Czekał pięć lat, kupił cały pałac,
przygodne ćmy obdarzał światłem gwiazd – wszystko po to, aby obcy
człowiek pozwolił mu któregoś popołudnia „zajść” do swego ogrodu.
– Czy naprawdę musiałem tego wszystkiego wysłuchać, skoro chodzi o
taki drobiazg?
– On boi się, czekał tak długo. Myślał, że może się pan obrazić. Widzi
pan, on ma zupełnego bzika na jej punkcie.
Nie wszystko jeszcze było dla mnie jasne.
– Czemu nie poprosił pani o zorganizowanie tego spotkania?
– Chce, żeby Daisy zobaczyła jego dom – wyjaśniła Jordan. – A pan
przecież mieszka obok.
– Ach, tak!
– Pewnie miał trochę nadziei, że zjawi się na którymś z jego przyjęć –
ciągnęła Jordan. – Ale nigdy nie przyszła. Zaczął więc od niechcenia
wypytywać ludzi i ja byłam pierwszą osobą, która ją zna. To było wtedy,
kiedy przysłał po mnie lokaja, i szkoda, że nie mógł pan słyszeć, jak
kluczył dokoła tej sprawy, zanim wygarnął, o co mu chodzi.
Zaproponowałam natychmiast jakiś wspólny lunch w Nowym Jorku, ale
myślałam, że się wścieknie: „Nie chcę organizować nic wspólnego –
powtarzał w kółko. – Chcę ją po prostu spotkać u mojego sąsiada”. Kiedy
powiedziałam, że pan jest przyjacielem Toma, miał zamiar zrezygnować ze
wszystkiego. On mało o nim wie, chociaż, jak twierdzi, w ciągu tych
wszystkich lat przeglądał gazety chicagowskie, mając nadzieję, że trafi na
nazwisko Daisy.
Zrobiło się ciemno i kiedy wjechaliśmy pod mostek, objąłem złociste
ramiona Jordan, przyciągnąłem ją do siebie i zaproponowałem jej wspólną
kolację. Nie myślałem już teraz ani o Daisy, ani o Gatsbym, tylko o tej
czystej, hardej, ograniczonej osobie, która dzieliła powszechny sceptycyzm
i która w kręgu mojego ramienia zwinnie odchyliła się do tyłu. W uszach
zaczęły mi dźwięczeć słowa, od których czułem lekki zawrót głowy: „Są
tylko ci, co uciekają, i ci, co gonią, są wytrwali i są znużeni”.
– A Daisy też się coś w życiu należy – wyszeptała Jordan.
– Czy ona chce zobaczyć Gatsby’ego?
– Nie należy jej nic mówić. Gatsby nie chce, żeby wiedziała. Pan ma ją
tylko zaprosić na herbatę.
Minęliśmy barierę ciemnych drzew, a potem fasady domów 59 Ulicy,
rzucające w głąb parku słup bladego, delikatnego światła. Nie miałem
dziewczyny jak Gatsby i Tom Buchanan, nie wypatrywałem niczyjej zjawy
ani na ciemnych gzymsach, ani wśród oślepiających neonów, więc
przytuliłem dziewczynę siedzącą przy mnie i mocniej zamknąłem ją w
ramionach. Jej blade, drwiące usta uśmiechnęły się; przyciągnąłem ją
jeszcze bliżej i przytuliłem twarz do jej twarzy.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział V
Wracając tej nocy do West Egg, zląkłem się, że mój dom się pali. Była
druga po północy, a tu cały kąt półwyspu zalany światłem, krzaki wyglądają
jak widma, druty przewodów iskrzą się nad drogą. Gdy wyjechałem zza
rogu, zobaczyłem, że to tylko w domu Gatsby’ego palą się światła od dachu
aż do piwnic.
Z początku pomyślałem, że odbywa się tam znów jakieś przyjęcie, jakieś
dzikie szaleństwo kończące się zabawą w chowanego, dla której cały dom
stoi otworem, lecz nie dobiegał stamtąd żaden odgłos. Tylko drzewa
szumiały, a wiatr, kołysząc drutami, gasił i zapalał światło w oknach i
stwarzał wrażenie, że dom mruga w ciemności. Gdy ucichł w dali warkot
mojej taksówki, spostrzegłem, że Gatsby idzie do mnie przez trawnik.
– Twoja rezydencja wygląda jak pawilon Wystawy Światowej –
powiedziałem.
– Naprawdę? – Popatrzył na swój dom z roztargnieniem. – Chciałem
rozejrzeć się po kątach. Jedźmy na Coney Island, mój drogi. Moim wozem.
– Jest za późno.
– To może wykąpiemy się w moim basenie? Nie korzystałem z niego ani
razu przez całe lato.
– Muszę się położyć.
– No, to trudno.
Czekał, patrząc na mnie z hamowanym podnieceniem.
– Mówiłem z panną Baker – powiedziałem po chwili. – Zadzwonię jutro
do Daisy i zaproszę ją do siebie na herbatę.
– Och, świetnie – odparł niedbale. – Nie chcę ci sprawiać kłopotu.
– Jaki dzień ci odpowiada?
– Jaki dzień odpowiada tobie? – poprawił mnie szybko. – Naprawdę nie
chcę sprawić ci żadnego kłopotu.
– Może pojutrze?
Zastanawiał się przez chwilę. Potem rzekł z niechęcią:
– Chyba każę przystrzyc trawnik.
Spojrzeliśmy obaj na linię dzielącą wyraźnie mój niechlujny trawnik od
jego trawnika, który był ciemniejszy, starannie utrzymany. Podejrzewałem,
że miał na myśli mój trawnik.
– Jest jeszcze jeden drobiazg – zaczął niepewnie i zawahał się.
– Czy wolałbyś to odłożyć na parę dni? – spytałem.
– Och, nie, chodzi o coś innego. W każdym razie – niezdarnie szukał
słów; nie wiedział, jak zacząć. – Tak sobie myślałem... wydaje mi się...
Słuchaj no, mój drogi, ty chyba niewiele zarabiasz, co?
– Nie za dużo.
Moje wyznanie jakby dodało mu pewności siebie, bo ciągnął dalej z
większą swobodą:
– Tak właśnie myślałem, jeśli wybaczysz mi... Widzisz, ja prowadzę mały
interes na boku, całkiem marginesowo, rozumiesz... I myślałem, że jeśli
niedużo zarabiasz... Ty, zdaje się, zajmujesz się maklerstwem, tak?
– Próbuję.
– No właśnie, to by mogło ciebie zainteresować. Nie zabrałoby ci dużo
czasu, a mógłbyś ładnie zarobić. Sprawa jest poufna.
Zdaję sobie dziś sprawę, że w innych okolicznościach ta rozmowa
mogłaby się była stać punktem zwrotnym w moim życiu. Lecz ponieważ
ofertę zrobiono mi najwyraźniej, i to bardzo nietaktownie, w zamian za
obiecaną przysługę, nie pozostało mi nic innego, jak odrzucić ją z miejsca.
– Mam pełne ręce roboty – powiedziałem. – Jestem ci bardzo wdzięczny,
ale nie mógłbym przyjąć nowych zobowiązań.
– Wcale nie musiałbyś się zadawać z Wolfshiemem. – Widocznie myślał,
że wzbraniam się „wejść do interesu” wspomnianego w czasie lunchu, lecz
zapewniłem go, że się myli. Czekał jeszcze chwilę, abym podjął rozmowę,
lecz byłem na to zbyt zaabsorbowany własnymi sprawami, więc niechętnie
poszedł do domu.
Wieczór napełnił mnie uczuciem beztroski i szczęścia. Sądzę, że
przekroczywszy próg domu, znalazłem się od razu w objęciach głębokiego
snu. Nie wiem zatem, czy Gatsby pojechał na Coney Island czy nie, ani też
przez ile godzin rozglądał się po kątach w swoim tak uroczyście
oświetlonym domu. Zadzwoniłem do Daisy z biura następnego ranka i
zaprosiłem ją na herbatę.
– Przyjdź sama, bez Toma – ostrzegłem ją.
– Co?
– Nie bierz Toma.
– A kto to jest Tom? – spytała tonem niewiniątka.
W umówiony dzień lało jak z cebra. O jedenastej jakiś człowiek w
płaszczu deszczowym przytaszczył pod mój próg kosiarkę, zastukał do
drzwi i powiedział, że pan Gatsby przysłał go, aby przystrzygł trawę. To mi
przypomniało, że nie powiedziałem mojej Fince, żeby przyszła po
południu, pojechałem więc do miasteczka odszukać ją wśród rozmokłych,
wybielonych uliczek i żeby kupić kilka filiżanek, trochę cytryn i kwiatów.
Kwiaty okazały się niepotrzebne, bo o drugiej od Gatsby’ego przysłano
całą oranżerię i do tego niezliczoną ilość wazonów. W godzinę później
drzwi otwarły się gwałtownie i wpadł Gatsby w białym flanelowym
ubraniu, srebrzystoszarej koszuli i złocistym krawacie. Był blady, a pod
oczami miał sińce od bezsennej nocy.
– Czy wszystko w porządku? – spytał natychmiast.
– Trawnik wygląda wspaniale, jeśli o to ci chodzi.
– Jaki trawnik? – spytał tępo. – Och, ten przed domem. – Spojrzał przez
okno, lecz sądząc z wyrazu jego twarzy, niczego chyba nie widział. –
Wygląda bardzo dobrze – stwierdził z roztargnieniem. – Jedna z gazet
pisze, że przypuszczalnie deszcz przestanie padać około czwartej. Zdaje się,
że „The Journal”. Czy masz wszystko, czego trzeba do... do herbaty?
Zaprowadziłem go do spiżarni, gdzie z pewnym wyrzutem popatrzył na
Finkę. Razem przyjrzeliśmy się dwunastu ciastkom cytrynowym kupionym
w miasteczku.
– Czy to wystarczy? – spytałem.
– Oczywiście, oczywiście! Są świetne! – I bezdźwięcznym głosem dodał:
– ...mój drogi.
Około pół do czwartej deszcz uspokoił się i tylko pojedyncze krople, niby
rosa, kapały w gęstej mgle. Gatsby niewidzącymi oczyma przeglądał
Ekonomię Claya, drgał przy każdym kroku Finki, pod którą w kuchni
trzeszczała podłoga, i zerkał ku zamglonym oknom, jak gdyby rozgrywała
się za nimi cała seria niewidocznych, lecz alarmujących wydarzeń.
Wreszcie wstał i niepewnym głosem poinformował mnie, że wraca do
domu.
– Czemuż to?
– Nikt nie przyjdzie na herbatę. Jest za późno! – Spojrzał na zegarek,
jakby już nie miał czasu i spieszył się w inne miejsce. – Nie mogę czekać
cały dzień.
– Nie wygłupiaj się! Jest dopiero za dwie minuty czwarta.
Usiadł tak zmaltretowany, jak gdybym go pchnął na krzesło, i niemal
jednocześnie rozległ się warkot samochodu wjeżdżającego na moją ścieżkę.
Obaj skoczyliśmy na równe nogi, a ja, również trochę roztrzęsiony,
wyszedłem na podwórze.
Ocierając się o mokre krzewy bzu, wielki otwarty samochód podjeżdżał
pod mój próg. Stanął. Twarz Daisy, przekrzywiona na bok pod
lawendowym toczkiem, wyjrzała ku mnie z promiennym, zachwyconym
uśmiechem.
– Czy na pewno tutaj mieszkasz, mój najdroższy?
Radosne falowanie jej głosu było nagłym, mocnym pokrzepieniem wśród
deszczu. Musiałem przez chwilę wsłuchać się w ten głos, prześledzić
uchem jego fale, zanim słowa doszły do mojej świadomości. Mokre pasmo
włosów przecinało jej policzek jak krecha niebieskiej farby, a dłoń, którą
ująłem, żeby pomóc jej wyjść z samochodu, była mokra od błyszczących
kropel.
– Czy jesteś we mnie zakochany? – szepnęła mi do ucha. – Dlaczego
miałam przyjść sama?
– To tajemnica mojego drewnianego zamczyska. Powiedz szoferowi, żeby
pojechał sobie gdzieś daleko na godzinkę.
– Wróć za godzinę, Ferdie. – I znów poważnym szeptem: – On ma na
imię Ferdie.
– Czy zapach benzyny nie odbija się szkodliwie na jego nosie?
– Myślę, że nie – powiedziała tonem niewiniątka. – A dlaczego pytasz?
Weszliśmy do domu. Ku mojemu nieopisanemu zdumieniu salon był
pusty.
– Coś podobnego! – wykrzyknąłem.
– Co się stało?
Odwróciła głowę, bo u frontowego wejścia rozlegało się ciche, dostojne
pukanie. Wyszedłem i otworzyłem drzwi. Gatsby, blady jak śmierć, z
pięściami zanurzonymi w kieszeniach marynarki jak dwa ciężary, stał w
kałuży wody i patrzał na mnie tragicznym wzrokiem.
Nie wyjmując rąk z kieszeni, przemknął koło mnie do hallu, skręcił
sztywno w miejscu jak kukła na drucie i zniknął w salonie. To nie było ani
trochę śmieszne. Czując, jak mi serce głośno bije, przymknąłem drzwi, bo
deszcz znów się rozpadał.
Przez pół minuty była cisza. Potem usłyszałem z salonu jakiś zduszony
szept i jakiś urwany śmiech, a po nim głos Daisy, nienaturalnie czysty:
– Ogromnie się cieszę, że znów pana widzę.
Pauza. Trwała strasznie długo. Nie miałem nic do roboty w hallu, więc
wszedłem do pokoju. Gatsby, z rękami wciąż w kieszeniach, stał oparty o
kominek, z trudem udając zupełny spokój, a nawet nudę. Głowę odchylił
tak daleko do tyłu, że oparła się o stojący na kominku zegar, i z tej pozycji
jego oszalałe oczy wpatrywały się w Daisy, która siedziała przestraszona,
lecz pełna gracji, na brzeżku twardego krzesła.
– Znamy się od dawna – wymamrotał Gatsby. Jego oczy musnęły mnie
przelotnie, a wargi rozchyliły się w nieudanej próbie uśmiechu. Szczęściem
zegar wybrał ten moment, żeby zachwiać się gwałtownie pod ciężarem jego
głowy, na co Gatsby odwrócił się, chwycił zegar drżącymi palcami i
postawił na miejsce. Potem usiadł sztywno, łokieć oparł na poręczy sofy, a
brodę podparł dłonią. – Przepraszam – powiedział.
Moja własna twarz miała teraz kolor ciemnej, tropikalnej opalenizny. Z
tysiąca chodzących mi po głowie banałów nie mogłem wydusić z siebie
żadnego.
– To stary zegar – powiedziałem do nich jak idiota.
Myślę, że wszyscy troje byliśmy przez chwilę przekonani, że zegar rozbił
się na kawałki.
– Nie widzieliśmy się wiele lat – powiedziała Daisy tonem jak najbardziej
obojętnym i rzeczowym.
– Pięć lat minie w październiku.
Ta automatyczna, odruchowa odpowiedź Gatsby’ego znów nas
zahamowała co najmniej na minutę. Zerwali się oboje z miejsc na moją
desperacką propozycję, aby pomogli mi przyrządzić herbatę w kuchni, ale
w tym momencie demoniczna Finka wniosła ją na tacy.
Wśród bardzo pożądanego zamieszania wokół filiżanek i ciastek
osiągnęliśmy stan pewnej równowagi fizycznej. Gatsby odsunął się w cień i
gdy ja rozmawiałem z Daisy, patrzał uważnie to na mnie, to na nią,
wzrokiem napiętym i bardzo nieszczęśliwym. Jednakże, skoro spokój nie
był celem tego przedsięwzięcia, przy pierwszej sposobności przeprosiłem
moich gości i wstałem.
– Dokąd idziesz? – spytał Gatsby w nagłej panice.
– Zaraz wrócę.
– Muszę ci coś powiedzieć, zanim pójdziesz.
Pospieszył za mną jak szaleniec do kuchni, przymknął drzwi i wyszeptał z
udręką:
– Och, Boże!
– Co się stało?
– To okropna pomyłka – powiedział, potrząsając głową. – Potworna,
potworna pomyłka.
– Jesteś po prostu zmieszany, to wszystko. – I na szczęście dodałem: –
Daisy też jest zmieszana.
– Ona jest zmieszana? – powtórzył z niedowierzaniem.
– Zupełnie tak samo jak ty.
– Nie mów tak głośno.
– Zachowujesz się jak mały chłopiec – wybuchnąłem, tracąc cierpliwość.
– I nie tylko to: jesteś po prostu niegrzeczny. Daisy siedzi tam zupełnie
sama.
Przerwał mi ruchem ręki, spojrzał na mnie z bolesnym wyrzutem i
otworzył ostrożnie drzwi, by powrócić do salonu.
Wyszedłem tylnym wyjściem – jak Gatsby, kiedy dokonał nerwowego
okrążenia domu przed półgodziną – i pobiegłem pod wielkie, czarne, sękate
drzewo, którego gęste listowie tworzyło konstrukcję chroniącą przed
deszczem. Znów lało i na moim nierównym trawniku, krótko
przystrzyżonym przez ogrodnika Gatsby’ego, potworzyły się małe,
błotniste kałuże i przedhistoryczne moczary. Spod drzewa widać było tylko
wielki dom Gatsby’ego, więc przez pół godziny patrzyłem na ten dom jak
Kant na swoją wieżę kościoła. Jakiś piwowar zbudował go dziesięć lat
temu, gdy wybuchła powszechna mania „stylowości”, i mówiono, że podjął
się zapłacić pięcioletni podatek za wszystkie sąsiadujące domki, jeśli ich
właściciele pokryją dachy słomianą strzechą. Być może wskutek ich
odmowy poniechał założenia Gniazda Rodu i bardzo szybko się wykończył,
a jego dzieci sprzedały dom, nie zdejmując nawet żałobnego wieńca z
drzwi. Amerykanie, którzy godzą się – i to chętnie – być niewolnikami,
nigdy nie chcieli być chłopami.
Po upływie pół godziny znów zaświeciło słońce i przed dom Gatsby’ego
zajechał samochód ze sklepu spożywczego, przywożąc prowianty na obiad
dla służby – bo jeśli chodzi o niego, to byłem pewny, że nie przełknie ani
kęsa. Pokojówka zaczęła otwierać okna na piętrze, ukazywała się w
każdym z nich na chwilę, a z szerokiego okna na froncie wychyliła się i z
powagą splunęła do ogrodu. Czas było wracać. Póki padał deszcz, zdawało
mi się, że słyszę szmer ich głosów, to wznoszących się, to znów
opadających wraz z przypływami wzruszenia. Teraz, gdy zrobiło się cicho,
czułem, że cisza zapadła również w domu.
Wszedłem, robiąc najpierw w kuchni tyle hałasu, ile tylko mogłem zrobić
bez przewracania do góry nogami pieca, lecz sądzę, że nic do nich nie
dotarło. Siedzieli na dwóch końcach sofy, patrząc na siebie, jak gdyby
zadano im jakieś pytanie albo jakby czuli to pytanie w powietrzu: wszelki
ślad zakłopotania zniknął. Daisy miała twarz mokrą od łez i kiedy
wszedłem, skoczyła z miejsca i zaczęła wycierać ją chusteczką przed
lustrem. W Gatsbym zaszła zmiana po prostu oszałamiająca. Dosłownie
promieniał; bez słowa, bez gestu triumfu, jakaś nowa istota emanowała z
niego, wypełniając mały pokój.
– O, jak się masz, mój drogi – powiedział, jakby mnie zobaczył po
wieloletniej przerwie. Przez chwilę myślałem, że podejdzie i uściśnie mi
rękę.
– Przestało padać.
– Naprawdę? – Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co powiedziałem, i
spostrzegł, że w pokoju pojawiły się drżące promyki słońca, uśmiechnął się
jak rzecznik dobrej pogody, jak ekstatyczny apostoł powracającego światła i
powtórzył nowinę Daisy. – Jak ci się to podoba? Przestało padać.
– Cieszę się, Jay. – Jej głos, pełen bolesnej, smętnej urody, mówił tylko o
niespodziewanej radości.
– Chciałbym, żebyś razem z Daisy poszedł do mnie – powiedział. – Chcę
jej pokazać mój dom.
– Jesteś pewien, że i ja mam iść?
– Koniecznie, mój drogi.
Daisy poszła na górę obmyć twarz – trzeba mi było wcześniej pomyśleć o
ręcznikach! – a ja z Gatsbym czekaliśmy przed domem.
– Dobrze wygląda mój dom, co? – spytał. – Popatrz, jak pięknie front
odbija światło.
Przyznałem, że dom jest wspaniały.
– Tak. – Objął go wzrokiem, każdy łuk nad drzwiami, wszystkie
kwadratowe wieże. – Przez trzy lata robiłem pieniądze, żeby go kupić.
– Myślałem, że pieniądze odziedziczyłeś.
– Owszem, mój drogi – odpowiedział odruchowo. – Ale prawie wszystko
straciłem w wielkim krachu... w tym krachu wojennym.
Zdaje mi się, że nie bardzo wiedział, co mówi, bo kiedy spytałem go,
czym się teraz zajmuje, odpowiedział:
– To moja sprawa – i dopiero po chwili zorientował się, że jest to
odpowiedź niestosowna. – Och, próbowałem wielu rzeczy – poprawił się. –
Robiłem w artykułach drogeryjnych, potem w nafcie. Ale zarzuciłem jedno
i drugie. – Spojrzał na mnie z większą uwagą. – A może zastanowisz się
jednak nad tym, co ci proponowałem onegdaj?
Zanim mogłem odpowiedzieć, Daisy ukazała się na progu i dwa rzędy
metalowych guzików na jej sukni zalśniły w słońcu.
– To ten ogromny dom? – krzyknęła, wskazując palcem.
– Podoba ci się?
– Cudowny, ale nie wyobrażam sobie, jak możesz w nim mieszkać sam
jeden.
– Jest zawsze pełen interesujących ludzi, dzień i noc. Ludzi, którzy robią
interesujące rzeczy. Ludzi znanych i sławnych.
Zamiast iść krótszą drogą nad morzem, poszliśmy szosą i wkroczyliśmy
przez wielką bramę. Półszeptem, pełnym zachwytu, Daisy podziwiała z
różnych stron zarys feudalnej sylwetki na tle nieba, podziwiała ogród,
iskrzący się zapach żonkili, pienisty zapach głogu i kwitnącej śliwy i blady,
złocisty zapach bratków. Dziwnie mi było wstępować na marmurowe
schody, na których nie szeleściły barwne suknie stłoczone przy wejściu, i
nie słyszeć nic prócz ptasich głosów wśród drzew.
Wewnątrz domu, gdyśmy wędrowali przez pokoje do muzykowania w
stylu Marii Antoniny i przez salony Restauracji, czułem za każdą sofą i pod
każdym stołem obecność ukrytych gości, którym kazano wstrzymać
oddech. Kiedy Gatsby zamknął drzwi swojej „oksfordzkiej biblioteki”,
mógłbym przysiąc, że słyszę niesamowity śmiech pana Sowie Oczy.
Na piętrze obeszliśmy stylowe sypialnie, spowite w jedwab różowy i
lawendowy, pełne ciętych kwiatów, gotowalnie i pokoje kąpielowe, z
wannami wpuszczonymi w podłogę – weszliśmy nawet przez omyłkę do
pokoju, w którym jakiś rozczochrany jegomość w pidżamie robił na
podłodze gimnastykę. Był to pan Klipspringer, „lokator”. Widziałem go
tegoż ranka, jak wałęsał się po plaży spragniony towarzystwa. W końcu
doszliśmy do apartamentów zajmowanych przez Gatsby’ego – sypialni,
łazienki i gabinetu ze starymi angielskimi meblami, gdzie usiedliśmy i
wypiliśmy po kieliszku chartreuse, którego butelkę wyjął Gatsby z szafki w
ścianie.
Ani przez chwilę nie przestawał patrzeć na Daisy i myślę, że każdą rzecz
w swoim domu oceniał na nowo, zależnie od tego, jaką reakcję budziła w
jej zakochanych oczach. Czasem zaś wzrokiem zdumionym i niezupełnie
przytomnym ogarniał swoje mienie, jak gdyby wobec jej obecności,
oszałamiającej, ale realnej, wszystko dokoła przestało być prawdziwe. Raz
o mało nie zleciał ze schodów.
Jego sypialnia była pokojem najskromniejszym ze wszystkich, jeśli nie
brać pod uwagę toalety, wyposażonej w drobiazgi ze szczerego złota. Daisy
z rozkoszą wzięła do ręki szczotkę i przeciągnęła nią po włosach, na co
Gatsby zakrył oczy dłonią i zaczął się śmiać.
– Jakież to śmieszne, mój drogi – powiedział radośnie. – Naprawdę nie
mogę... Kiedy próbuję...
Najwyraźniej przeszedł dwa stadia i wkraczał teraz w trzecie: przeżył
niepokój i zakłopotanie, potem nieprzytomną radość, a teraz oddawał się
zdumieniu nad obecnością Daisy. Tak długo o niej myślał, wyśnił sobie
wszystko do najmniejszych szczegółów, czekał, że tak powiem, z
zaciśniętymi zębami, z napiętą do ostatecznych granic intensywnością.
Teraz przyszło odprężenie, jakby pękła zbyt mocno nakręcona sprężyna w
zegarku.
Opanował się po minucie, otworzył przed nami dwie zwaliste szafy, które
mieściły wszystkie jego ubrania, szlafroki, krawaty i koszule, ułożone
tuzinami w sterty.
– Mam człowieka, który kupuje mi wszystko w Anglii. Przysyła całe
komplety na początku każdego sezonu, wiosną i na jesieni.
Wyjął stertę koszul i zaczął je rozrzucać przed nami, jedną po drugiej,
koszule z czystego lnu, z mięsistego jedwabiu i delikatnej flaneli, koszule,
na których znikały załamki, w chwili gdy padały w wielobarwnym
nieładzie, zakrywając stół. Podziwialiśmy je, a on dalej przynosił i miękki,
bogaty stos rósł coraz wyżej – koszule w paski i w esy-floresy, i w kratę,
koralowe, seledynowe, lawendowe i bladopomarańczowe, każda z
fioletowym monogramem. Nagle Daisy z nienaturalnym okrzykiem ukryła
głowę w stosie koszul i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
– One są takie piękne – łkała, a jej głos tłumiły gęste fałdy. – Zrobiło mi
się smutno, bo nigdy nie widziałam takich... takich pięknych koszul...
***

Po obejrzeniu domu mieliśmy zobaczyć całą posiadłość, basen, hydroplan


i kwiaty w ogrodzie, lecz znów się rozpadało. Staliśmy więc przy oknie,
patrząc na pomarszczoną powierzchnię cieśniny.
– Żeby nie ta mgła, to moglibyśmy zobaczyć twój dom na tamtym brzegu
– powiedział Gatsby. – U ciebie przez całą noc pali się zawsze zielone
światło na końcu przystani.
Daisy nagłym ruchem wsunęła mu rękę pod ramię, lecz on zdawał się być
pochłonięty tym, co powiedział. Pewnie uświadomił sobie, że to światełko
na zawsze straciło swoje kolosalne znaczenie. Było blisko Daisy, niemal
dotykało jej, gdy on był tak daleko. Było związane z nią jak gwiazda z
księżycem. Teraz stało się znów tylko zielonym światłem na przystani. Z
rzeczy zaczarowanych, rzeczy, które się liczą, zniknęła jedna.
Zacząłem chodzić po pokoju, przyglądając się w półmroku różnym, bliżej
nieokreślonym przedmiotom. Zwróciła moją uwagę duża fotografia
starszego pana w stroju marynarskim, wisząca na ścianie nad biurkiem.
– Kto to jest?
– To? To jest Dan Cody, mój drogi.
Nazwisko wydało mi się znajome.
– Nie żyje już. To był kiedyś mój najbliższy przyjaciel.
Na biurku stało małe zdjęcie Gatsby’ego, też w stroju marynarskim –
Gatsby z głową zuchwale odrzuconą w tył, sfotografowany, kiedy miał
pewnie około osiemnastu lat.
– Uwielbiam to zdjęcie! – wykrzyknęła Daisy. – Ach, jak ty jesteś
uczesany! Nigdy mi nie mówiłeś, że tak się czesałeś ani że miałeś jacht.
– Spójrz no – rzekł pośpiesznie Gatsby. – Mam całe mnóstwo wycinków z
gazet... o tobie.
Przeglądali je przytuleni do siebie. Miałem zamiar poprosić o pokazanie
rubinów, gdy zadzwonił telefon i Gatsby podniósł słuchawkę.
– Tak... Niestety, nie mogę teraz rozmawiać... nie mogę teraz rozmawiać,
mój drogi. Mówiłem: małe miasto... Powinien wiedzieć, co to jest małe
miasto. Miasteczko... Trudno, na nic nam się nie przyda, jeżeli Detroit to
dla niego miasteczko...
Położył słuchawkę.
– Chodź tu! Szybko! – zawołała Daisy przy oknie.
Deszcz wciąż padał, lecz na zachodzie ciemne niebo pękło i pieniste,
różowo-złote chmury zakwitły nad morzem.
– Spójrz – szepnęła, a w chwilę potem: – Gdybym dostała taką jedną
różową chmurkę, tobym wsadziła cię do środka i zrobiła z tobą, co mi się
żywnie podoba.
Próbowałem teraz odejść, lecz nie chcieli o tym słyszeć; być może w
mojej obecności mocniej czuli, jak dobrze im we dwoje.
– Wiem, co zrobimy – powiedział Gatsby. – Każemy Klipspringerowi
grać na fortepianie.
Wyszedł z pokoju, wołając: „Ewing” – i po kilku minutach wrócił w
towarzystwie zakłopotanego, nieco przywiędłego młodzieńca w rogowych
okularach i z przerzedzoną, jasną czupryną. Był teraz kompletnie ubrany,
miał na sobie sportową koszulę rozpiętą pod szyją, pantofle na miękkich
podeszwach i płócienne spodnie nieokreślonego koloru.
– Przeszkodziliśmy panu w gimnastyce? – spytała Daisy uprzejmie.
– Spałem! – wykrzyknął pan Klipspringer w najwyższym stopniu
zmieszany. – To znaczy, najpierw spałem, potem wstałem...
– Klipspringer gra na fortepianie – przerwał mu Gatsby bezceremonialnie.
– Zagrasz nam, Ewing, prawda?
– Ja bardzo źle gram. Ja... ja prawie nie gram. Wyszedłem z wprawy...
– Zejdziemy na dół – uciął Gatsby. Przekręcił kontakt. Szare okna
przestały istnieć, gdy cały dom zalało światło.
W salonie Gatsby zaświecił tylko jedną lampę, stojącą przy fortepianie.
Zapalił Daisy papierosa, nie panując nad drżeniem palców, i usiadł obok
niej na sofie stojącej w najdalszym kącie pokoju, gdzie mrok rozpraszało
lśnienie posadzki odbijającej światło z hallu.
Klipspringer odegrał Gniazdko miłości, potem odkręcił się na stołku i
udręczonym wzrokiem szukał Gatsby’ego w ciemnym kącie.
– Zupełnie wyszedłem z wprawy, sam pan widzi. Mówiłem panu, że nie
umiem grać. Ten brak praktyki...
– Nie mów tak dużo – rozkazał Gatsby. – Graj.
Czy nie było nam dobrze ze sobą
wieczorem
i rano...
Za oknami szumiał wiatr, nad cieśniną rozległ się daleki łoskot grzmotu.
W West Egg zapalały się teraz wszystkie światła; elektryczne pociągi,
naładowane ludźmi, brnęły poprzez deszcz z Nowego Jorku do domu. O tej
godzinie w ludziach coś się zmienia i w powietrzu rodzi się podniecenie.
Jedno jest pewne, pewniejsze nad wszystko,
Bogatym przybywa złota, a biednym – dzieci.
A na razie, a w tym czasie...
Kiedy podszedłem, aby się pożegnać, ujrzałem, że na twarz Gatsby’ego
powrócił wyraz zdumienia, jak gdyby wartość osiągniętego szczęścia
wydała mu się trochę wątpliwa. Prawie pięć lat! Nawet w ciągu tego
popołudnia musiały być takie chwile, w których Daisy nie dorastała do jego
marzeń, i nie ona była temu winna, tylko ogromna siła jego wyobraźni. Ta
wyobraźnia przerastała osobę Daisy, przerastała wszystko. Oddany
swojemu marzeniu, z twórczą pasją wciąż je wzbogacał, wciąż
przyozdabiał każdym barwnym piórkiem, jakie wpadło mu do rąk. Żaden
ogień, żaden niepokalany blask czystości nie dorównuje temu, co człowiek
może nagromadzić w głębi swego serca.
Pod moim spojrzeniem Gatsby, w sposób widoczny, powrócił do
równowagi. Ujął dłoń Daisy, a gdy ona szepnęła mu coś do ucha, odwrócił
się do niej w nagłym porywie uczucia. Myślę, że jej głos działał na niego
najmocniej tym swoim mieniącym się, niespokojnym ciepłem, bo tego
głosu nie mógł nawet wymarzyć – był jak nieśmiertelna pieśń.
Nie istniałem dla nich, chociaż Daisy rzuciła mi spojrzenie i wyciągnęła
rękę; Gatsby wcale mnie już nie poznawał. Popatrzyłem na nich jeszcze raz,
odpowiedzieli mi spojrzeniem dalekim, zagubionym, spojrzeniem ludzi
urzeczonych. Wtedy opuściłem pokój i po marmurowych schodach
wyszedłem na deszcz, zostawiając tych dwoje samym sobie.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział VI
Mniej więcej w tym czasie młody, ambitny reporter z Nowego Jorku
zjawił się pewnego dnia u Gatsby’ego i spytał go, czy ma coś do
powiedzenia.
– Do powiedzenia o czym? – uprzejmie zapytał Gatsby.
– Po prostu, może chce pan złożyć jakieś oświadczenie.
Po pięciu minutach bezładnych wyjaśnień okazało się, że chłopak słyszał
w redakcji nazwisko Gatsby’ego powiązane z czymś, czego albo nie chciał
zdradzić, albo nie mógł zrozumieć. Był właśnie tego dnia wolny i z
pochwały godną przedsiębiorczością pospieszył zbadać sprawę na miejscu.
Strzelił na chybił trafił, ale reporterski instynkt nie zawiódł go. Tłumy
ludzi, które bywały na przyjęciach u Gatsby’ego i z tego tytułu uchodziły za
wtajemniczone w jego przeszłość, przyczyniały się do jego popularności.
Rosła ona przez całe lato i mało brakowało, żeby Gatsby stał się bohaterem
sensacyjnego artykułu. Współczesne legendy, jak na przykład legenda o
„podziemnych kontaktach z Kanadą”, same do niego przylgnęły; uparcie
też powtarzano, że jego dom to wcale nie dom, tylko wielki statek, który
potajemnie krąży wzdłuż brzegów Long Island. Trudno zrozumieć,
dlaczego te bajki sprawiały przyjemność Jamesowi Gatzowi z Dakoty
Północnej.
James Gatz – to było prawdziwe lub przynajmniej prawne nazwisko.
Zmienił je, mając lat siedemnaście, w momencie, który był początkiem jego
kariery – gdy mianowicie zobaczył jacht Dana Cody’ego zarzucający
kotwicę na najzdradliwszej mieliźnie jeziora Superior. To jeszcze był James
Gatz, ten chłopiec wałęsający się nad wodą w zielonym podartym swetrze i
portkach z żaglowego płótna, ale to już Jay Gatsby pożyczył łódź, zepchnął
Tuolomee z mielizny i poinformował Cody’ego, że za pół godziny może go
złapać wiatr i roztrzaskać mu jacht.
Przypuszczam, że już od dłuższego czasu miał to nowe imię i nazwisko w
pogotowiu. Rodzice jego byli niezaradni, nie powodziło im się na farmie –
w swojej wyobraźni nigdy ich właściwie nie uznał za rodziców. Tak
naprawdę to on sam sobie wymyślił postać Jaya Gatsby’ego z West Egg na
Long Island jako idealną koncepcję własnej osoby. Jest synem Boga –
powiedzenie, które nie oznacza nic innego, jeśli w ogóle cokolwiek oznacza
– i podobnie jak Ojciec musi służyć wielkiej, wulgarnej i sprzedajnej
piękności. Wymyślił sobie takiego Gatsby’ego, jakiego siedemnastoletni
chłopak potrafi wymyślić, i tej swojej koncepcji pozostał wierny do końca.
Przeszło rok torował sobie drogę własnymi siłami, pracując na
południowym brzegu jeziora Superior przy łapaniu ślimaków i przy
połowach łososi, przy czymkolwiek, co zapewniało mu jedzenie i dach nad
głową. Ten zdrowy tryb życia – praca czasem wytężona, czasem gnuśna –
rozwijał i hartował jego opalone ciało. Kobiety poznał wcześnie, a
ponieważ psuły go, zaczął nimi gardzić; niewinnymi dziewczynami – z
powodu ich ignorancji, innymi zaś – bo histerycznie traktowały sprawy,
które on w swoim bezwzględnym egotyzmie uważał za proste i nieważne.
Lecz w sercu jego panował nieustanny bunt i wrzenie. Po nocach
nawiedzały go najbardziej groteskowe i fantastyczne urojenia. Wyobraźnia
jego snuła obrazy niewysłowionych wspaniałości, gdy tymczasem na
umywalni tykał budzik i ciśnięte na podłogę ubranie nasiąkało wilgotnym
światłem księżyca. W ciągu nocy te rojenia stawały się coraz bogatsze, aż
wreszcie na jakimś mocnym, jaskrawym fragmencie przerywał je uścisk
snu, niosący zapomnienie. Takie sny na jawie dawały chwilowy upust jego
imaginacji: dawały nadzieję, że rzeczywistość wcale nie jest rzeczywista,
łudziły zapewnieniem, że opoka, na której świat zbudowano, to po prostu
skrzydła dobrej wróżki.
Instynktem wiedziony ku swojej przyszłej chwale znalazł się – parę
miesięcy przed spotkaniem z Codym – w małym luterańskim college’u
świętego Olafa w południowej części stanu Minnesota. Był w college’u
dwa tygodnie, cały czas przerażony jego okrutną obojętnością: nikt tam
jakoś nie chciał dostrzec zapowiedzi wspaniałego losu, który go czekał, nikt
nawet w los nie wierzył. Poza tym gardził pracą woźnego, którą miał
opłacać swoje studia. Powędrował z powrotem nad jezioro Superior i
rozglądał się za jakąś robotą aż do dnia, kiedy jacht Dana Cody’ego
zarzucił kotwicę na przybrzeżnej mieliźnie.
Cody, który miał wówczas pięćdziesiąt lat, był produktem srebrnych pól
Nevady, złota Jukonu i wszystkich tych „gorączek metalu” datujących się
od siedemdziesiątego piątego roku. Transakcje miedzią z Montany zrobiły z
niego multimilionera, przyszły jednak w chwili, gdy cieszył się jeszcze
pełnią zdrowia, ale umysł powoli zaczął mu się mącić i świadome tego
tłumy kobiet próbowały rozłączyć go z jego pieniędzmi. Dziennikarka Ella
Kaye potrafiła, niczym Madame de Maintenon, wyzyskać jego słabość i
wysłać go w podróż jachtem, używając niezbyt czystych sposobów,
typowych zresztą dla pseudonobliwej prasy w roku 1902. I tak przez pięć
lat Dan Cody odwiedzał wszystkie, aż nazbyt gościnne wybrzeża, zanim
zjawił się jako przeznaczenie Jamesa Gatza w zatoce jeziora Superior.
Dla młodego Gatza, który wsparty na wiosłach gapił się na pokład, ten
jacht był czymś najpiękniejszym i najwspanialszym w świecie. Sądzę, że
musiał się uśmiechnąć do Cody’ego – prawdopodobnie już wówczas
wiedział, że jego uśmiech działa na ludzi. W każdym razie Cody zadał mu
kilka pytań (jedno z nich powołało do istnienia to świeżo upieczone imię i
nazwisko), stwierdził, że chłopak jest bystry i nieprawdopodobnie ambitny.
W parę dni później zabrał go do Duluth, kupił mu granatową marynarkę,
sześć par płóciennych spodni i marynarską czapkę. I kiedy Tuolomee
odpłynęła do Indii Zachodnich i na Barbary Coast, Gatsby był na jej
pokładzie.
Został zaangażowany do bliżej nieokreślonych posług osobistych – był
przy Codym na przemian stewardem, majtkiem, kapitanem jachtu,
sekretarzem, a nawet dozorcą trzymającym go pod kluczem, bo trzeźwy
Dan Cody wiedział, do czego może się posunąć Dan Cody pijany, i aby
uniknąć przykrych konsekwencji, coraz większym zaufaniem darzył
Gatsby’ego. Taki układ rzeczy trwał przez pięć lat, w czasie których jacht
trzy razy opłynął kontynent amerykański. I byłoby się to chyba nigdy nie
skończyło, gdyby pewnej nocy w Bostonie nie wsiadła na pokład Ella
Kaye, a Dan Cody nie umarł w tydzień później, lekceważąc sobie
obowiązki gościnności.
Pamiętam jego portret w sypialni Gatsby’ego – siwy, kwitnący
mężczyzna, o zuchwałej, bezmyślnej twarzy – rozpustny pionier Dzikiego
Zachodu, który w pewnym okresie amerykańskiego życia wznowił na
Wschodnim Wybrzeżu dzikie, brutalne obyczaje pogranicznych barów i
burdeli. Była to pośrednio zasługa Cody’ego, że Gatsby tak mało pił.
Czasem udawało się kobietom wmusić w niego szampan w trakcie wesołej
zabawy; on sam ściśle przestrzegał reguły wstrzemięźliwości.
I to po Codym odziedziczył pieniądze – zapis w wysokości dwudziestu
pięciu tysięcy dolarów. Nigdy ich nie dostał. Do końca nie mógł zrozumieć,
jakich to prawnych kruczków użyto przeciw niemu, lecz wszystko, co
zostało z milionów Cody’ego, przeszło w całości do rąk Elli Kaye.
Pozostała mu zdobyta wiedza dość szczególnego rodzaju; niejasny kontur
Jaya Gatsby’ego wypełnił się konkretnym człowiekiem.
***

Opowiedział mi to wszystko dużo później, ale zapisuję w tym miejscu,


żeby skończyć z dzikimi plotkami o jego pochodzeniu, w których nie było
cienia prawdy. Ponadto usłyszałem od niego tę opowieść w chwili takiego
zamętu, że doprawdy nie wiedziałem, w co wierzyć. Aby więc uprzątnąć
całą stertę pomyłek i zmyśleń, korzystam teraz z krótkiej pauzy, podczas
której Gatsby – że się tak wyrażę – nabierał oddechu.
Była to również przerwa w moich z nim kontaktach. Nie widziałem go
kilka tygodni ani nie rozmawiałem z nim nawet przez telefon – większość
czasu spędzałem w Nowym Jorku, spacerując z Jordan i próbując wkraść
się w łaski jej starej ciotki – ale wreszcie któregoś niedzielnego popołudnia
wybrałem się do Gatsby’ego. Nie minęły dwie minuty, gdy zjawili się jacyś
jego znajomi, a z nimi Tom Buchanan. Byłem oczywiście zaskoczony, choć
najdziwniejsze było to, że Tom Buchanan zjawił się tu po raz pierwszy.
Przyjechali konno we trójkę – Tom i mężczyzna, który nazywał się
Sloane, i ładna kobieta w brązowym kostiumie do konnej jazdy, którą już
kiedyś tu spotkałem.
– Miło mi państwa powitać – powiedział Gatsby, stojąc na ganku. –
Jestem zachwycony, że wpadliście do mnie.
Jak gdyby im zależało na tym zachwycie!
– Proszę siadać. Może papierosa, może cygaro? – Krzątał się żywo po
pokoju, dzwoniąc na służbę. – Zaraz podadzą coś do picia.
Był głęboko poruszony obecnością Toma. Zresztą i tak czułby się
nieswojo, póki by nie poczęstował gości, niejasno zdając sobie sprawę, że
tylko po to wstąpili. Pan Sloane nie miał na nic ochoty. Może lemoniada?
Nie, dziękuję. Trochę szampana? Nic zupełnie, dziękuję... Bardzo mi
przykro...
– Czy przejażdżka się udała?
– Macie tu świetne drogi.
– Przypuszczam, że samochody...
– Owszem...
Kierowany nieodpartym impulsem Gatsby zwrócił się do Toma, który
przywitał się z nim jak z nieznajomym.
– Wydaje mi się, żeśmy się już gdzieś widzieli, panie Buchanan.
– O tak – powiedział Tom z szorstką uprzejmością, choć widać było, że
nie pamięta. – Oczywiście. Pamiętam doskonale.
– Jakieś dwa tygodnie temu.
– Zgadza się. Był pan z Nickiem.
– Znam pana żonę – ciągnął Gatsby niemal agresywnie.
– Doprawdy?
Tom zwrócił się do mnie:
– Mieszkasz w tej okolicy, Nick?
– Tuż obok.
– Doprawdy?
Pan Sloane nie brał udziału w rozmowie: z godnością rozparł się na
krześle; kobieta też nic nie mówiła, ale po dwóch szklankach whisky z
wodą zrobiła się nieoczekiwanie serdeczna.
– Przyjdziemy wszyscy na najbliższe przyjęcie, panie Gatsby –
zaproponowała. – Co pan na to?
– Koniecznie. Będę zachwycony.
– Bardzo mi miło – powiedział pan Sloane, nie zdradzając żadnej
wdzięczności. – No cóż, myślę, że czas ruszać.
– Proszę nie uciekać – nastawał Gatsby. Panował teraz nad sobą i chciał
się przyjrzeć Tomowi. – Czemu... czemu nie mielibyście państwo zostać na
kolacji? Bardzo możliwe, że ktoś jeszcze przyjedzie z Nowego Jorku.
– Proszę na kolację do mnie – z zapałem powiedziała dama. – Obydwóch
panów.
Zaproszenie dotyczyło również mnie. Pan Sloane wstał z krzesła.
– Chodźmy – powiedział, ale tylko do niej.
– Ja naprawdę zapraszam – upierała się. – Chcę was mieć u siebie na
kolacji. Mnóstwo miejsca.
Gatsby spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Miał ochotę pójść i nie
widział, że pan Sloane zdecydował inaczej.
– Obawiam się, że nie będę mógł – powiedziałem.
– Ale pan pójdzie, prawda? – nastawała dama, koncentrując uwagę na
Gatsbym.
Pan Sloane szepnął jej coś na ucho.
– Wcale się nie spóźnimy, jeśli zaraz wyjedziemy – stwierdziła głośno.
– Nie mam konia – powiedział Gatsby. – W wojsku jeździłem dużo, ale
nigdy nie kupiłem sobie konia. Będę musiał jechać za państwem
samochodem. Przepraszam na chwileczkę.
Tymczasem wyszliśmy na ganek, gdzie Sloane i dama zaczęli się
sprzeczać na stronie.
– Mój Boże, on rzeczywiście wybiera się z nami – powiedział Tom. – Czy
nie zdaje sobie sprawy, że ona tego wcale nie chce?
– Mówi, że chce.
– Ma dziś mnóstwo ludzi na kolacji, a on przecież nie zna tam absolutnie
nikogo. – Ściągnął brwi. – Ciekaw jestem, gdzie on, u diabła, mógł poznać
Daisy. Może jestem staroświecki w swoich poglądach, ale, jak Boga
kocham, w dzisiejszych czasach kobiety – na mój gust – są za bardzo
samodzielne. Stykają się nie wiadomo z kim.
Nagle pan Sloane i towarzysząca mu pani zeszli po stopniach ganku i
dosiedli koni.
– Chodź już – powiedział pan Sloane do Toma. – Spóźnimy się. Musimy
jechać. – A potem do mnie: – Niech mu pan powie, że nie mogliśmy dłużej
czekać, dobrze?
Podałem rękę Tomowi, z resztą wymieniłem zimne ukłony i cała trójka
ruszyła szybkim kłusem i znikła pod koronami drzew w chwili, gdy Gatsby,
trzymając kapelusz i lekki płaszcz, wyszedł z domu.
***

Tom był wyraźnie zaniepokojony tym, że Daisy tak często wychodzi


sama, bo następnej soboty zjawił się razem z nią na przyjęciu u Gatsby’ego.
Może to jego obecność wycisnęła na tym wieczorze piętno szczególnego
przygnębienia – pamiętam to przyjęcie lepiej niż inne. Byli ci sami ludzie,
albo przynajmniej ten sam rodzaj ludzi, taka sama obfitość szampana,
zamieszanie jak zwykle gwarne i wielobarwne, lecz w powietrzu czułem
jakiś przykry zgrzyt, przenikliwą nutę dysonansu, której nigdy tam nie było.
A może po prostu przywykłem do tych przyjęć, nauczyłem się traktować
West Egg jako zamknięty świat, z własnymi regułami, z własnymi
wielkościami – zresztą nieświadomy tego i dlatego taki niezrównany – teraz
zaś patrzałem na wszystko oczami Daisy. Bardzo przykro jest spojrzeć
nagle cudzymi oczami na to, do czego już zdążyliśmy się przystosować.
Przybyli o zmroku i gdy krążyliśmy w roziskrzonym tłumie gości, głos
Daisy grał w jej gardle zwodnymi półtonami.
– Wszystko to szalenie mnie podnieca – powiedziała. – Jeśli chcesz mnie
dziś pocałować, Nick, to tylko szepnij słówko, a ja ci to ułatwię z
największą przyjemnością. Wymów tylko moje imię. Albo okaż zieloną
kartę. Wydaję zielone karty...
– Proszę się rozejrzeć – namawiał Gatsby.
– Rozglądam się. Świetnie się...
– Zobaczą państwo ludzi, o których pewnie dużo słyszeliście.
Tom aroganckim spojrzeniem obrzucił cały tłum.
– Niewiele bywamy – powiedział. – Prawdę mówiąc, właśnie sobie
pomyślałem, że nie znam tu nikogo.
– Może zna pan tę panią. – Gatsby zwrócił mu uwagę na wspaniałe
zjawisko, choć już mało ludzkie, na kobietę-orchideę, siedzącą w całym
swoim majestacie pod rozłożystym drzewem, które nazywa się złotośliw.
Tom i Daisy wytrzeszczyli oczy na słynną aktorkę z uczuciem
przedziwnego zaskoczenia, które towarzyszy nam zawsze, kiedy zjawę z
ekranu spotkamy w życiu.
– Śliczna – powiedziała Daisy.
– Ten, co się nad nią pochyla, to jej reżyser.
Gatsby prowadził ich ceremonialnie od grupy do grupy.
– Pani Buchanan... pan Buchanan. – Po chwili wahania dodał: – Gracz w
polo.
– Och nie! – sprzeciwił się Tom natychmiast. – Nic podobnego.
Ale Gatsby’emu widocznie podobał się dźwięk tych słów, bo Tom na
resztę wieczoru pozostał „graczem w polo”.
– Nigdy nie spotkałam tylu znakomitości! – wykrzyknęła Daisy. – Podoba
mi się ten człowiek, jak się nazywa? Ten z takim niebieskim nosem.
Gatsby wymienił jego nazwisko, dodając, że to producent filmowy niższej
rangi.
– W każdym razie spodobał mi się.
– Wolałbym raczej nie występować jako gracz w polo – powiedział Tom
żartobliwie. – Wolałbym raczej pozostać w cieniu i stamtąd patrzeć na te
wszystkie sławy.
Daisy i Gatsby tańczyli ze sobą. Pamiętam, jak zdumiał mnie jego pełen
wdzięku, powściągliwy fokstrot – nigdy go nie widziałem tańczącego.
Potem zawędrowali do mnie, żeby przez pół godziny posiedzieć przed
domem, podczas gdy ja, na prośbę Daisy, pełniłem wartę w ogrodzie.
– Na wypadek pożaru albo powodzi – wyjaśniła – albo innego zrządzenia
boskiego.
Tom wynurzył się z cienia, gdy zasiadaliśmy do kolacji.
– Czy pozwolicie mi zjeść przy tamtym stoliku? – zapytał. – Jakiś facet
opowiada tam niezłe kawały.
– Śmiało naprzód – odpowiedziała Daisy wesoło. – A jeśli chcesz zapisać
sobie jakiś adresik, służę ci moim złotym ołóweczkiem... – W chwilę potem
obejrzała się i powiedziała mi, że „dziewczyna jest pospolita, ale ładna”; i
zrozumiałem, że z wyjątkiem tej półgodziny, spędzonej sam na sam z
Gatsbym, Daisy nie czuje się tu dobrze.
Siedzieliśmy przy wyjątkowo pijanym stole. To była moja wina –
Gatsby’ego odwołano do telefonu, a ja dwa tygodnie temu bawiłem się w
tym towarzystwie doskonale. Lecz to, co wówczas wydawało mi się
zabawne, teraz zaprawiało atmosferę trucizną.
– Jak się pani czuje, panno Baedeker?
Dziewczyna, którą zagadnąłem, próbowała bez powodzenia osunąć się na
moje ramię. Słysząc pytanie, wyprostowała się i otwarła oczy.
– Że co?
Zwalista, opasła kobieta, która usiłowała namówić Daisy na partię golfa
następnego ranka, stanęła w obronie panny Baedeker.
– O, teraz już jest dobrze. Ona zawsze po tych swoich pięciu czy sześciu
kieliszkach zaczyna rozrabiać. Wiecznie jej mówię: nie powinnaś pić.
– Ja wcale nie piję – grobowym głosem zapewniła oskarżona.
– Słyszeliśmy wszyscy, jak wrzeszczałaś, i nawet powiedziałam do
naszego Civeta: „Ktoś tu potrzebuje pańskiej pomocy, doktorze”.
– Na pewno jest wam bardzo zobowiązana – wtrąciła z przekąsem inna
przyjaciółka. – Tylko że pchając jej głowę do basenu, zamoczyliście jej całą
suknię.
– Nienawidzę, jak mi pchają głowę do basenu – wymamrotała panna
Baedeker. – Kiedyś w New Jersey o mały włos mnie nie utopili.
– To nie pij – odparł doktor Civet.
– I kto to mówi! – krzyknęła panna Baedeker z wściekłością. – Ręce ci się
trzęsą od picia. Nigdy bym nie dała się tobie operować.
I tak dalej w tym stylu. Pamiętam jeszcze, że staliśmy razem z Daisy,
obserwując reżysera filmowego i jego gwiazdę. Siedzieli wciąż pod swoim
złotośliwem i twarze ich, ciążące ku sobie, rozdzielał już tylko blady,
wąziutki promień księżyca. Pomyślałem, że reżyser – aby osiągnąć tę
bliskość – musiał przez cały wieczór wytrwale pochylać się coraz niżej nad
swoją gwiazdą; wreszcie na moich oczach pokonał ostatni decydujący
stopień nachylenia i pocałował ją w policzek.
– Podoba mi się – powiedziała Daisy. – Uważam, że jest śliczna.
Lecz wszystko inne raziło ją, było nawet poza dyskusją, w grę wchodziła
bowiem nie jakaś jej poza, lecz nastawienie emocjonalne. West Egg ją
przerażało, to bezprzykładne miejsce, to skrzyżowanie Broadwayu z
rybacką mieściną na Long Island, przerażało ją swoim nieokrzesanym
wigorem przebijającym przez snobistyczną powłokę; przerażał ją natrętny
obraz przeznaczenia, które pcha te tłumy na kładkę wiodącą znikąd
donikąd. Widziała coś strasznego nawet w samej prostocie i
bezpośredniości, bo były dla niej niezrozumiałe.
Usiadłem razem z nimi na schodach, gdy czekali na swój wóz. Na
podjeździe było ciemno; tylko przez otwarte drzwi padał kwadrat światła w
miękki, delikatny mrok przed świtem. W oknie garderoby na piętrze
pojawiał się za firanką cień i znikał, a po nim następny, cały pochód cieni,
malujących usta i pudrujących nosy przed niewidocznym lustrem.
– Kto to właściwie jest ten Gatsby? – spytał nagle Tom. – Wielki
przemytnik?
– Kto ci to powiedział? – spytałem.
– Nikt mi nie powiedział. Tak sobie pomyślałem. Wśród tych dzisiejszych
dorobkiewiczów jest dużo zwyczajnych przemytników alkoholu, przecież
sam wiesz.
– Ale nie Gatsby – uciąłem krótko.
Milczał przez chwilę. Żwir na ścieżce trzeszczał pod jego butami.
– W każdym razie musiał sobie zadać wiele trudu, żeby spędzić tu całą tę
menażerię.
Futrzany kołnierz na ramionach Daisy zadrżał jak popielata mgła pod
tchnieniem wiatru.
– Ale są to przynajmniej ludzie bardziej interesujący od naszych
znajomych – powiedziała Daisy z pewnym wysiłkiem.
– Nie zauważyłem twojego zainteresowania.
– Nie moja wina.
Tom odpowiedział jej śmiechem i zwrócił się do mnie:
– Widziałeś minę Daisy, kiedy ta dziewczyna ją poprosiła, żeby jej zrobić
zimny prysznic?
Daisy zaczęła nucić do wtóru muzyce, rytmicznym, gardłowym szeptem
wydobywając z każdego słowa znaczenie, którego nigdy przedtem nie
miało i nigdy mieć nie będzie. Kiedy brała wyższe nuty, jej głos łamał się i
płynął słodko niższą oktawą, jak kontralt, a wtedy powietrze nasycało się
ludzkim ciepłem i urokiem tej kobiety.
– Przychodzi tu dużo ludzi, których on wcale nie zaprasza – powiedziała
nagle. – Ta dziewczyna nie była zaproszona. Po prostu sami pchają się tutaj,
a on jest za grzeczny, żeby zamknąć im drzwi przed nosem.
– Chciałbym wiedzieć, kto to jest i co robi – obstawał Tom przy swoim. –
Muszę się koniecznie dowiedzieć.
– Mogę ci od razu wyjaśnić – odparła. – Był właścicielem sklepów
drogeryjnych, całej masy takich sklepów. Sam je rozbudował.
Spóźniona limuzyna wtoczyła się na podjazd.
– Dobranoc, Nick – powiedziała Daisy.
Odwróciła wzrok ode mnie, szukając czegoś na oświetlonych schodach,
na które z otwartych drzwi sączyła się piosenka O trzeciej nad ranem –
wdzięczny, melodyjny walczyk sezonu. Mimo wszystko sama
przypadkowość rządząca tymi zabawami u Gatsby’ego kryła w sobie
romantyczne możliwości, których jej własny świat był całkowicie
pozbawiony. Co było w tej piosence, która zdawała się przyzywać ją i
nakłaniać do pozostania? Co nastąpi teraz, w tych przyćmionych,
nieobliczalnych godzinach? Przecież może zjawić się ktoś zupełnie
niezwykły, wyjątkowy i godny zachwytu, jakaś autentycznie młoda i
promienna dziewczyna, i świeżość jej spojrzenia, magiczny czar
pierwszego spotkania przekreśli w Gatsbym tych pięć lat niezachwianego
uwielbienia.
***
Zostałem tej nocy do późna. Gatsby prosił, żebym poczekał, aż będzie
wolny, więc spacerowałem w ogrodzie do powrotu z ciemnej plaży
niepowstrzymanych amatorów kąpieli, zziębniętych i zachwyconych, i
doczekałem się wygaszenia świateł w gościnnych pokojach na piętrze. Gdy
wreszcie zjawił się na schodach, jego ciemna skóra napięta była na twarzy
mocniej niż zwykle, a oczy błyszczące i zmęczone.
– Nie podobało jej się – powiedział od razu.
– Skądże znowu!
– Nie podobało jej się – twierdził z uporem. – Nie bawiła się dobrze.
Wcale się nie bawiła.
Milczał, a ja wyobraziłem sobie bezmiar jego przygnębienia.
– Czuję, że bardzo wiele nas dzieli... Nie mogę jej wytłumaczyć.
– Masz na myśli tę zabawę?
– Zabawę? – Trzepnięciem palców odsunął w niepamięć wszystkie
przyjęcia, jakie kiedykolwiek wydał. – Mój drogi, nie to jest ważne.
Żądał od Daisy ni mniej, ni więcej, tylko żeby poszła do Toma i
powiedziała: „Nigdy ciebie nie kochałam”. Kiedy w ten sposób przekreśli
cztery lata swego życia, będą mogli podjąć dalsze, bardziej praktyczne
kroki; między innymi – powrócić do Louisville, gdy Daisy odzyska
wolność, i wziąć ślub w jej domu, bo tak zrobiliby pięć lat temu.
– A ona nie rozumie – powiedział. – Dawniej potrafiła zrozumieć.
Dawniej siedzieliśmy godzinami...
Urwał i zaczął przemierzać opustoszałą ścieżkę, na której poniewierały
się skórki owocowe, pogniecione kwiaty i wzgardzone uczucia.
– Nie żądałbym od niej zbyt wiele – zaryzykowałem. – Nie można
przeżyć na nowo czasu, który się już raz przeżyło.
– Nie można? – wykrzyknął z niedowierzaniem. – Ależ oczywiście
można!
Potoczył dzikim wzrokiem dokoła, jak gdyby to wszystko, co należało do
przeszłości, czaiło się w cieniu domu, tuż za zasięgiem jego ręki.
– Zrobię wszystko, żeby było znowu tak jak dawniej – powiedział z mocą.
– Przekonam ją.
Mówił wiele o przeszłości i pojąłem, że chce coś odzyskać, może jakąś
część samego siebie, która zatraciła się w miłości do Daisy. Ta miłość
wniosła w jego życie nieład i zamieszanie, lecz gdyby tylko mógł wrócić do
punktu wyjścia i powoli prześledzić wszystko od początku, na pewno
odnalazłby to, co utracił.
Przed pięciu laty, pewnej nocy jesiennej, gdy opadły już liście, szli ulicą,
aż doszli do miejsca, gdzie nie było już drzew, a chodnik lśnił biało od
księżyca. Zatrzymali się i stanęli twarzą w twarz. Była to chłodna noc i było
w niej owo dziwne, tajemnicze napięcie, jakie zjawia się na przełomie pór
roku. Łagodne światła okien cichutko nuciły w ciemności, a gwieździste
niebo tętniło życiem. Kątem oka Gatsby widział, jak płyty chodników
tworzą w perspektywie drabinę sięgającą jakiegoś tajemnego miejsca ponad
drzewami – mógłby się wspiąć po tej drabinie, gdyby był sam, i na jej
szczycie wessać pokarm życia, wypić do dna niezrównane soki
cudowności.
Serce biło mu coraz mocniej i mocniej, gdy biała twarz Daisy zbliżała się
do jego twarzy. Wiedział, że kiedy ją pocałuje i swoje niewysłowione wizje
zwiąże na zawsze z jakże kruchym istnieniem tej dziewczyny, umysł jego
już nigdy nie odzyska boskiej swobody. Czekał więc jeszcze chwilę,
wsłuchując się w odgłos kamertonu, który uderzył o gwiazdę. Potem
pocałował ją. Pod dotknięciem jego warg rozkwitła dla niego jak kwiat i
wcielenie dokonało się.
Wszystko, co mówił, nawet ta jego przerażająca sentymentalność, budziło
coś w mojej pamięci – jakiś nieuchwytny rytm, fragment zagubionych słów,
które gdzieś dawno słyszałem. Przez krótką chwilę jakieś zdanie próbowało
uformować się w moich ustach i wargi moje rozchyliły się jak u niemowy,
gdy walczą z czymś więcej niż cienką strużką powietrza. Lecz nie wydały
dźwięku i to, co już było na brzegu mojej pamięci, wróciło na zawsze do
rzeczy niewypowiedzianych.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział VII
Zainteresowanie osobą Gatsby’ego doszło już do zenitu, gdy nagle
pewnego sobotniego wieczoru zabrakło jarzących się świateł w jego domu i
kariera tego Trymalchiona skończyła się równie tajemniczo, jak się zaczęła.
Stopniowo uświadomiłem sobie, że samochody, które z taką nadzieją
zajeżdżają pod jego dom, przystają tylko na minutę i zadąsane odjeżdżają.
Zastanawiając się, czy czasem nie jest chory, poszedłem spytać.
Nieznajomy lokaj o twarzy łajdaka zatrzymał mnie na progu podejrzliwym
zezem.
– Czy pan Gatsby choruje?
– Niii... – A po pauzie dodał z urazą: – Proszę pana.
– Nie widziałem, żeby wychodził, i zaniepokoiłem się. Proszę powiedzieć
mu, że był pan Carraway.
– Kto? – spytał grubiańsko.
– Carraway.
– Carraway. Dobrze. Powiem mu. – Gwałtownie zatrzasnął drzwi.
Moja Finka poinformowała mnie, że Gatsby tydzień temu zwolnił całą
służbę i najął na jej miejsce nowych ludzi, którzy nigdy nie zachodzą do
miasteczka po łapówki od sklepikarzy, tylko zamawiają wszystko przez
telefon w ilości umiarkowanej. Chłopiec ze sklepu kolonialnego doniósł, że
kuchnia wygląda jak chlew, i w miasteczku mówiono, że ci nowi ludzie to
w ogóle nie służba.
Następnego dnia Gatsby zadzwonił do mnie.
– Wyjeżdżasz? – spytałem.
– Nie, mój drogi.
– Słyszałem, że przegoniłeś całą służbę.
– Chciałem mieć kogoś, kto nie plotkuje. Daisy zachodzi tu dość często –
po południu.
A więc cały ten karawanseraj rozleciał się pod jej krytycznym
spojrzeniem jak domek z kart.
– To są ludzie, którym Wolfshiem chciał jakoś pomóc. Wszystko bracia i
siostry. Prowadzili kiedyś mały hotel.
– Rozumiem.
Dzwonił na prośbę Daisy – czy zechcę przyjść do niej jutro na lunch?
Panna Baker też będzie. Pół godziny później Daisy sama do mnie
zadzwoniła i wiadomość, że przyjdę, przyjęła z ulgą. Zbierało się na coś.
Mimo to nie chciałem wierzyć, że wybiorą tę okazję dla odegrania sceny –
zwłaszcza tak dramatycznej, jak to zapowiadały wynurzenia Gatsby’ego w
ogrodzie.
Następnego dnia panował straszny upał – był to chyba ostatni, a na pewno
najgorętszy dzień lata. Kiedy mój pociąg wyszedł z tunelu w blask słońca,
wrzącą ciszę południa przerwał tylko niecierpliwy ryk syreny fabrycznej
National Biscuit Company. Ławki wagonu, pokryte słomianą plecionką,
płonęły żarem; siedząca obok mnie kobieta dyskretnie pociła się pod białą
bluzką, wreszcie, kiedy gazeta zwilgła w jej palcach, z rozpaczą uległa
gorącu, wydając żałosny okrzyk. Torebka zleciała jej z kolan na podłogę.
– O Boże! – szepnęła bez tchu.
Schyliłem się z trudem, podniosłem ją i wyciągając rękę na całą długość,
podałem czubkami palców, żeby podkreślić, że robię to w najlepszych
intencjach, ale i tak wszyscy naokoło spojrzeli na mnie podejrzliwie, nie
wyłączając właścicielki.
– Gorąco! – mówił konduktor do znajomych twarzy. – Ale pogódka! Co
za upał! Co za upał! Dzisiaj chyba pan nie marznie?... Nie marznie pan?...
A pani chyba nie zimno?
Mój bilet miesięczny wrócił do mnie z jego rąk z ciemną wilgotną plamą.
I pomyśleć, że w tym upale komuś może nie być obojętne, czyje wargi
całuje, czyja głowa odcisnęła mokry ślad na kieszeni piżamy, tuż nad
sercem!
Przez hall u Buchananów przeciągnął słaby powiew wiatru, niosąc ku
nam dźwięk telefonu, gdy razem z Gatsbym czekaliśmy przy drzwiach.
„Ciało jaśnie pana? – zdawał się krzyczeć lokaj do słuchawki. – Pan
wybaczy, ale nie możemy dostarczyć, za wielki gorąc, żeby ruszać zwłoki!”
W rzeczywistości mówił tylko:
– Tak... tak... Zaraz zobaczę.
Odłożył słuchawkę i błyszczący od potu podszedł do nas, żeby zabrać
nasze sztywne słomkowe kapelusze.
– Pani czeka w salonie! – krzyknął, niepotrzebnie wskazując nam
kierunek. W takim upale każdy zbędny gest stanowił wykroczenie przeciw
powszechnie obowiązującej oszczędności ruchów.
W pokoju spuszczono żaluzje, dzięki czemu było ciemno i chłodno. Daisy
i Jordan leżały na ogromnej sofie, jak dwa srebrzyste bóstwa, poddając
ciężar swoich białych sukien śpiewnym powiewom wentylatora.
– Nie możemy się ruszyć – powiedziały obie naraz.
Opalone palce Jordan, pokryte białym pudrem, spoczęły na chwilę w
mojej dłoni.
– A nasz atleta, pan Thomas Buchanan? – spytałem.
Jednocześnie usłyszałem jego głos przy telefonie w hallu, szorstki,
zduszony, zachrypły.
Gatsby stał na środku szkarłatnego dywanu i rozglądał się zachwyconym
wzrokiem. Daisy patrzyła na niego i śmiała się swoim słodkim,
podniecającym śmiechem; z jej dekoltu uleciał w powietrze maleńki obłok
pudru.
– Jak głosi plotka – szepnęła Jordan – do Toma dzwoni jego dziewczyna.
Milczeliśmy. Głos w hallu uniósł się gniewem.
– Jak tak, to dobrze, to w ogóle nie sprzedam panu samochodu... Nie mam
wobec pana żadnych zobowiązań... i proszę nie zawracać mi głowy w
czasie lunchu, mam tego dość!
– A słuchawkę pewnie zakrył ręką – powiedziała Daisy cynicznie.
– O nie – zapewniłem ją. – To nie jest na niby. Przypadkiem znam tę
sprawę.
Tom z rozmachem otworzył drzwi, na moment wypełnił całą ich
przestrzeń swoim masywnym ciałem i wszedł spiesznie do pokoju.
– Witam, panie Gatsby! – Z dobrze ukrytą niechęcią wyciągnął szeroką,
płaską dłoń. – Miło mi pana widzieć. Jak się masz, Nick!
– Przygotuj nam coś zimnego do picia! – wykrzyknęła Daisy.
Wstała, kiedy opuścił pokój, podeszła do Gatsby’ego i przyciągnąwszy ku
sobie jego twarz, pocałowała go w usta.
– Wiesz, że cię kocham – szepnęła.
– Zapominasz, że jesteś w towarzystwie damy – powiedziała Jordan.
Daisy spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– To ty pocałuj Nicka.
– Jakaż to źle wychowana i wulgarna osoba!
– Nie dbam o to! – krzyknęła Daisy i wykonała kilka tanecznych ruchów
przed kominkiem.
Potem przypomniała sobie o upale i z poczuciem winy siadła na sofie,
akurat w chwili, kiedy świeżo wyprana i wykrochmalona piastunka
wprowadziła do pokoju małą dziewczynkę.
– Mo-je skar-by – zanuciła pieszczotliwie Daisy, otwierając ramiona. –
Chodź do mamy, która ciebie kocha.
Dziecko, puszczone luzem przez piastunkę, przebiegło pokój i przyrosło,
onieśmielone, do sukni matki.
– Moje skarby najdroższe! Czy mama nie zaprószyła ci pudrem
czuprynki, pożółkłej jak u starej babci? A teraz stań prosto i powiedz
grzecznie: dzień dobry!
Gatsby i ja po kolei schyliliśmy się, żeby uścisnąć małą, niechętną rączkę.
Gatsby nie odrywał zdumionego wzroku od dziecka. Myślę, że dotychczas
nie bardzo wierzył w jego istnienie.
– Niania włożyła mi sukienkę przed lunchem – powiedziało dziecko,
garnąc się żywo do Daisy.
– To dlatego, że mama chciała się tobą pochwalić. – Wtuliła twarz w fałdę
na białym karczku. – Ty mój cudzie, ty. Ty mój skończony maleńki cudzie.
– Tak – przyznało dziecko ze spokojem. – Ciocia Jordan ma też białą
sukienkę.
– Jak ci się podobają przyjaciele mamy? – Obróciła dziecko twarzą do
Gatsby’ego. – To ładny pan, prawda? Jeden i drugi.
– Gdzie tatuś?
– Nie jest podobna do ojca – objaśniła Daisy. – Jest podobna do mnie. Ma
moje włosy i mój owal twarzy.
Daisy usiadła głębiej na sofie. Piastunka zrobiła krok naprzód i
wyciągnęła dłoń.
– Chodź, Pammy.
– Pa, najdroższa.
Oglądając się za siebie, posłuszne dziecko niechętnie chwyciło rękę niani
i zostało wyprowadzone z pokoju w chwili, gdy Tom wrócił, a za nim
wniesiono dżin z sokiem cytrynowym – cztery szklanki, w których
grzechotał lód.
Gatsby wziął szklankę.
– Wygląda istotnie na bardzo zimny – powiedział z widocznym
przymusem.
Piliśmy chciwie, długimi łykami.
– Czytałem gdzieś, że Słońce z roku na rok robi się coraz gorętsze –
powiedział wesoło Tom. – Wygląda na to, że Ziemia niedługo wpakuje się
na Słońce... albo... czekajcie, nie, jest akurat odwrotnie, Słońce wystyga z
każdym rokiem. Może wyjdziemy? – zaproponował Gatsby’emu. –
Chciałbym panu pokazać, jak mieszkamy.
Wyszedłem razem z nimi na werandę. Przez zieloną cieśninę zastygłą w
upale mała żaglówka pełzła powoli w stronę rzeźwiejszego morza. Gatsby
sunął za nią wzrokiem; podniósł rękę i wskazał na drugi brzeg zatoki.
– Mieszkam naprzeciw pana.
– Zgadza się.
Oczy nasze pobiegły ponad klombami róż i rozpalonym trawnikiem, i
wodorostami, wyrzuconymi na brzeg podczas kanikuły. Białe skrzydła
łodzi powolutku zmierzały ku chłodnej, błękitnej granicy nieba. Dalej leżał
karbowany ocean i bogate, błogosławione wyspy.
– To dopiero sport! – powiedział Tom, kiwając głową. – Chciałbym być
na tej łodzi choć przez godzinkę.
Lunch jedliśmy w pokoju jadalnym, również zaciemnionym w obronie
przed upałem, i zimnym piwem zapijaliśmy nerwową wesołość.
– Co robimy dziś po południu? – wykrzyknęła Daisy. – I jutro, i przez
najbliższe trzydzieści lat?
– Jesteś niesamowita! – powiedziała Jordan. – Życie zaczyna się dopiero
jesienią, kiedy robi się chłodniej.
– Ale jest tak gorąco – upierała się Daisy, wstrzymując łzy. – I wszystko
jest takie jakieś poplątane. Jedźmy do miasta!
Głos jej z trudem pokonywał upał, walczył z nim, naginał bezsens tej
temperatury do jakichś form.
– Słyszałem, że ze stajni robią teraz garaże – mówił Tom do Gatsby’ego –
ale ja jestem pierwszy, który garaż przerobił na stajnię.
– Kto chce jechać do miasta? – uparcie pytała Daisy. Oczy Gatsby’ego
pobiegły ku niej. – Och! – krzyknęła. – Widać, że panu wcale nie jest
gorąco.
Oczy ich spotkały się. Zatonęli w sobie spojrzeniem, zapominając o
wszystkich. Z wysiłkiem spuściła wzrok.
– Panu nigdy nie jest gorąco – powtórzyła.
Wyznała spojrzeniem, że go kocha, i Tom Buchanan to zobaczył. Na jego
twarzy odmalowało się nieopisane zdumienie. Otworzył usta, spojrzał na
Gatsby’ego, potem znów na Daisy, jak gdyby nagle rozpoznał w niej osobę
bardzo dawno niewidzianą.
– Pan jest podobny do tego człowieka z ogłoszenia – ciągnęła niewinnie.
– Wie pan, do tej reklamy...
– Doskonale – przerwał jej Tom pospiesznie. – Nie mam nic przeciwko
temu, żeby pojechać do miasta. Jedźmy wszyscy do miasta!
Wstał, a oczy wciąż mu biegały pomiędzy Gatsbym i żoną. Nikt się nie
ruszył.
– No chodźmy! – Wzbierał w nim gniew. – Na co czekacie? Jeśli mamy
jechać, to ruszajmy! – Z trudem panował nad sobą i ręka mu drżała, gdy
podniósł do ust szklankę z resztą piwa.
Na głos Daisy wstaliśmy od stołu i wyszliśmy na rozpalony żwir
podjazdu.
– Czy już musimy jechać? – sprzeciwiła się. – Tak od razu? Czy nie damy
nikomu wypalić papierosa?
– Wszyscy bez przerwy palili podczas lunchu.
– Och, bawmy się – poprosiła go. – Nie rób historii. Za gorąco na to.
Milczał.
– Niech będzie – powiedziała. – Chodź ze mną, Jordan.
Poszły na górę przygotować się do wyjazdu, a my zostaliśmy we trójkę i
czubkami butów rozgrzebywaliśmy gorący żwir. Srebrny łuk księżyca
unosił się już na zachodzie. Gatsby chciał coś powiedzieć, lecz zmienił
zamiar, gdy Tom obrócił się na pięcie i spojrzał mu w twarz wyczekująco.
– Gdzie pan ma swoje stajnie? – spytał Gatsby z pewnym wysiłkiem.
– O ćwierć mili stąd.
– Ach, tak.
Pauza.
– Co za pomysł jechać do miasta! – wybuchnął Tom. – Kobietom zawsze
coś strzeli do głowy.
– Czy mamy zabrać jakiś alkohol? – zawołała Daisy z okna na piętrze.
– Wezmę trochę whisky – odpowiedział Tom. Wszedł do domu.
Gatsby zwrócił się do mnie sztywno:
– Nie mogę mu nic powiedzieć w jego własnym domu, mój drogi.
– Ona ma niedyskretny głos – wtrąciłem. – W jej głosie jest coś... –
zawahałem się.
– W jej głosie czuje się pieniądze – rzekł Gatsby nieoczekiwanie.
Tak było istotnie. Dopiero teraz to zrozumiałem. W tym głosie czuło się
pieniądze, to one zapewniały mu niewyczerpany wdzięk i urok, i melodyjny
czar, owe brzęczenie dźwięcznych strun jak w rozśpiewanych cymbałach.
Na wysokim białym zamku królewska córa, dziewczę złote...
Tom wyszedł z domu, zawijając po drodze litrową butelkę whisky w
ręcznik, za nim szły Daisy i Jordan w małych, obcisłych kapelusikach z
metalicznie połyskującego materiału i z lekkimi pelerynkami na ręku.
– Może pojedziemy wszyscy moim wozem – zaproponował Gatsby.
Pomacał nagrzaną zieloną skórę obicia. – Powinienem był go postawić w
cieniu.
– Czy on ma normalną skrzynię biegów? – spytał Tom.
– Tak.
– To niech pan weźmie mój kabriolet, a ja poprowadzę pański wóz.
Gatsby odniósł się do tego pomysłu z niesmakiem.
– Boję się, że jest mało benzyny – zaoponował.
– Wystarczy – powiedział Tom chełpliwie. Spojrzał na wskaźnik. – A jak
się skończy, zawsze mogę się zatrzymać przed jakąś drogerią. Dzisiaj
można dostać w drogeriach wiele różnych rzeczy.
Po tej uwadze, pozornie pozbawionej sensu, nastąpiła pauza. Daisy
spojrzała na Toma i zmarszczyła brwi, a przez twarz Gatsby’ego przeleciał
wyraz zdecydowanie obcy i jednocześnie nieuchwytnie znajomy, jakby już
znany mi z czyjegoś opisu.
– Wsiadaj, Daisy – powiedział Tom, popychając ją do samochodu
Gatsby’ego. – Zawiozę cię tym cyrkowym wozem.
Otworzył drzwi, lecz ona wysunęła mu się spod ramienia.
– Weź Nicka i Jordan. My pojedziemy za wami kabrioletem.
Stanęła tuż przed Gatsbym, dotykając dłonią jego rękawa. Jordan, Tom i
ja zajęliśmy miejsca na przodzie wozu, Tom włączył bieg na próbę, a potem
ruszyliśmy pędem w przytłaczający upał, zostawiając tych dwoje za nami.
– Widzieliście coś podobnego? – powiedział Tom.
– Niby co?
Spojrzał na mnie ostro i domyślił się, że ja i Jordan wiemy o wszystkim
od dawna.
– Myślicie pewnie, że jestem skończony dureń, co? – zapytał. – Może i
jestem, ale mam ten... ten szósty zmysł, który mi czasem podpowiada, co
robić. Możecie w to nie wierzyć, ale jest naukowo stwierdzone...
Przerwał. Konieczność chwili zawróciła go z drogi, znad przepaści
teoretycznych dywagacji.
– Mam już trochę informacji o tym typku – ciągnął. – Posunąłbym się
jeszcze dalej, gdybym wiedział...
– Czy chcesz powiedzieć, że chodziłeś do wróżki? – spytała Jordan z
humorem.
– Co? – Roześmieliśmy się, a on patrzył na nas zbity z tropu. – Do
wróżki?
– No tak. Żeby dowiedzieć się czegoś o Gatsbym.
– O Gatsbym! Nie chodziłem. Mówię, że zrobiłem mały wywiad na temat
jego przeszłości.
– I stwierdziłeś, że był w Oksfordzie – podpowiedziała Jordan.
– W Oksfordzie! – Nie dowierzał. – Akurat. W tym swoim różowym
ubranku!
– A jednak był.
– Chodzi pewnie o ten Oksford, który jest w Nowym Meksyku – prychnął
Tom pogardliwie – albo coś w tym rodzaju.
– Słuchaj no, Tom. Jeżeli jesteś taki snob, to dlaczego zaprosiłeś go na
lunch? – spytała Jordan ze złością.
– To Daisy go zaprosiła. Poznała go jeszcze przed naszym ślubem. Bóg
raczy wiedzieć gdzie!
Piwo wyparowało nam już z głów, czuliśmy wszyscy skłonność do
irytacji, więc jechaliśmy przez jakiś czas w milczeniu. Gdy na drodze
pojawiły się wyblakłe oczy doktora T. J. Eckleburga, przypomniałem sobie
przestrogę Gatsby’ego o benzynie.
– Mamy dość, żeby dojechać do miasta – powiedział Tom.
– Ale tu akurat jest warsztat – sprzeciwiła się Jordan – a ja nie mam
ochoty utknąć potem na drodze w tym wściekłym upale.
Tom niecierpliwie nacisnął obydwa hamulce i wóz z gwałtownym
poślizgiem zatrzymał się wśród chmury kurzu pod szyldem Wilsona. Po
chwili właściciel wynurzył się z wnętrza i tępo popatrzył na samochód.
– Benzyny! – krzyknął Tom grubiańsko. – Co pan sobie wyobraża? Że
chcemy podziwiać widok?
– Chory jestem – powiedział Wilson, nie ruszając się z miejsca. – Jestem
chory od rana.
– Co się stało?
– Jestem wykończony.
– Więc co, mam sobie sam nalać? – spytał Tom. – Przez telefon wydawał
się pan całkiem zdrów.
Wilson z wysiłkiem oderwał się od zacienionego progu i ciężko dysząc,
odkręcił korek od baku. W świetle słońca twarz jego była zielona.
– Nie chciałem panu przeszkadzać w czasie lunchu – powiedział – ale
bardzo potrzebuję pieniędzy i chciałem wiedzieć, co pan zrobi ze swoim
starym wozem.
– Jak się panu podoba ten tutaj? – zapytał Tom. – Kupiłem go w zeszłym
tygodniu.
– Ładny jest, taki żółty – powiedział Wilson, mocując się z uchwytem
węża.
– Chciałby go pan kupić?
– Akurat pan sprzeda! – Wilson uśmiechnął się słabo. – Ale na tamtym
wozie mógłbym coś zarobić.
– Na co panu potrzeba tak nagle pieniędzy?
– Za długo tu siedzę. Chcę wyjechać. Ja i żona chcemy wyjechać na
Zachód.
– Żona też? – wykrzyknął Tom zaskoczony.
– Mówi o tym od dziesięciu lat. – Oparł się o pompę, ocieniając oczy. – A
teraz pojedzie, czy chce, czy nie chce. Zabiorę ją stąd.
Kabriolet przeleciał koło nas w chmurze pyłu, z białą plamą powiewającej
dłoni.
– Ile płacę? – spytał Tom ostro.
– Właśnie dowiedziałem się czegoś dziwnego dwa dni temu – zaznaczył
Wilson. – Dlatego chcę wyjechać. Dlatego naprzykrzam się panu z tym
wozem.
– Ile płacę?
– Dolar dwadzieścia.
Zabójczy, niemiłosierny upał mącił mi w głowie, toteż przeżyłem przykry
moment, zanim zorientowałem się, że Wilson w swoich podejrzeniach –
przynajmniej jak dotąd – nie bierze pod uwagę osoby Toma. Odkrył, że
Myrtle prowadzi podwójne życie, bywa w jakimś innym świecie, i ten szok
załamał go fizycznie. Przyjrzałem się jemu, a potem Tomowi, który
przecież mniej niż godzinę temu zrobił identyczne odkrycie – i przyszło mi
do głowy, że ani inteligencja, ani rasa nie różnią mężczyzn od siebie tak
dalece, jak samopoczucie fizyczne – dobre lub złe. Wilson był tak rozbity,
że wyglądał na winowajcę obciążonego winą nie do naprawienia, jakby co
najmniej jakiejś biednej dziewczynie zrobił dziecko.
– Dam panu ten wóz – powiedział Tom. – Przyślę go tu jutro po południu.
Okolica ta zawsze była trochę niesamowita, nawet teraz, w pełnym blasku
dnia, toteż odruchowo obejrzałem się, jakbym poczuł coś za plecami.
Ogromne oczy doktora T. J. Eckleburga czuwały nieprzerwanie ponad
hałdami popiołu, lecz po chwili spostrzegłem, że inna para oczu przygląda
się nam z odległości kilku metrów.
W jednym z okien nad warsztatem firanka była lekko rozchylona i Myrtle
Wilson patrzyła w dół, na samochód. Pochłonięta tym całkowicie, nie
zdawała sobie sprawy, iż jest obserwowana, i na twarzy jej zjawiały się,
jedno po drugim, różne uczucia jak przedmioty na powoli wywoływanej
fotografii. Znałem ten wyraz, widywałem go często u kobiet, ale na twarzy
Myrtle Wilson wydał mi się niepotrzebny i niczym niewytłumaczony, póki
nie zdałem sobie sprawy, że oczami rozszerzonymi paroksyzmem zazdrości
wpatrywała się nie w Toma, lecz w Jordan Baker, którą brała za jego żonę.
***

Nie ma nic gorszego, niż gdy zamieszaniu ulegnie umysł prosty i


nieskomplikowany. Gdyśmy odjechali sprzed warsztatu, Tom zaczął
odczuwać gorące smagnięcia paniki. Żona i kochanka, obydwie jeszcze
przed godziną takie bezpieczne i nietknięte, wymykają się teraz spod jego
kontroli w tempie przyspieszonym. Instynkt kazał mu naciskać akcelerator
w podwójnym celu – żeby dogonić Daisy i uciec od Wilsona, pędziliśmy
więc w kierunku Astorii z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę, aż
wreszcie pod pajęczym wiaduktem kolei nadziemnej zobaczyliśmy
spokojnie jadący niebieski kabriolet.
– W tych dużych kinach koło Pięćdziesiątej Ulicy jest chłodno –
przypomniała Jordan. – Uwielbiam Nowy Jork w letnie popołudnie, kiedy
nikogo nie ma. Działa mi na zmysły, czuję, jakbym miała pełne dłonie
owoców tak dojrzałych, że same spadają z drzewa.
Słowo „zmysły” bardzo poważnie zwiększyło niepokój Toma, lecz zanim
zdobył się na jakąś odpowiedź, kabriolet stanął i Daisy dała nam znak,
żebyśmy do nich podjechali.
– Dokąd jedziemy? – krzyknęła.
– Może do kina?
– Jest tak gorąco – biadała. – To wy idźcie. My się jeszcze przejedziemy i
spotkamy się po filmie. – Z wysiłkiem spróbowała dowcipkować. –
Spotkamy się gdzieś na rogu. Poznacie mnie po tym, że będę paliła dwa
papierosy.
– Nie możemy kłócić się na ulicy – powiedział Tom niecierpliwie, gdy za
naszymi plecami jakaś ciężarówka zaczęła właśnie trąbić. – Jedźcie za mną
na południową stronę Central Parku, przed hotel Plaza.
Wiele razy odwracał głowę i oglądał się za nimi, a kiedy gubili się w
tłoku na jezdni, zwalniał, żeby nie tracić ich z oczu. Przypuszczam, że bał
się, żeby nie umknęli mu w boczną ulicę i w ogóle z jego życia – na
zawsze.
Ale nie uciekli. I wszyscy razem zrobiliśmy coś, co było mniej
zrozumiałe, mianowicie wynajęliśmy w hotelu Plaza salon będący częścią
apartamentu.
Długa i bezładna dyskusja, która w rezultacie zapędziła nas do tego
pokoju, wyleciała mi z pamięci, chociaż do dziś czuję całym ciałem, jak w
czasie tej dyskusji bielizna oblepiała mi nogi niby śliski wąż i krople potu
ciurkiem spływały po plecach. Myśl zrodziła się z pomysłu Daisy, żeby
wynająć pięć łazienek i wziąć zimną kąpiel, potem przybrała formę bardziej
realną – „jakiegoś miejsca”, gdzie można by się napić whisky z miętą i
lodem. Każdy z nas powtarzał w kółko, że to „zwariowany pomysł”,
wszyscy naraz mówiliśmy do zakłopotanego recepcjonisty i myśleliśmy
albo udawaliśmy, że myślimy, że jesteśmy bardzo zabawni...
Pokój był duży i duszny i chociaż była już czwarta, otwarcie okien nie
dało nam nic prócz zapachu nagrzanych, zakurzonych krzewów w parku.
Daisy podeszła do lustra i odwrócona do nas plecami poprawiała włosy.
– Bardzo elegancki apartament – szepnęła Jordan z szacunkiem i wszyscy
roześmieliśmy się.
– Otwórzcie jeszcze jedno okno – rozkazała Daisy, nie odwracając się.
– Nie ma już więcej okien.
– To trzeba zadzwonić po siekierę...
– Trzeba przede wszystkim zapomnieć o tym upale – rzekł Tom
porywczo. – Wydaje się dziesięć razy większy przez to nieustanne
biadolenie.
Odwinął z ręcznika butelkę whisky i postawił na stole.
– Czemu pan nie zostawi Daisy w spokoju, mój drogi? – powiedział
Gatsby. – To pan chciał jechać do miasta.
Zapanowała cisza. Książka telefoniczna urwała się z haka i upadła na
podłogę, na co Jordan szepnęła:
– Przepraszam – lecz tym razem nikt się nie roześmiał.
– Ja podniosę – zaofiarowałem się.
– Już ją mam. – Gatsby zbadał przerwany sznur, wymamrotał z
zainteresowaniem „hmm” i rzucił książkę na krzesło.
– Panu się zdaje, że to takie wytworne – powiedział Tom ostro.
– Co?
– Całe to pańskie „mój drogi”. Gdzie pan się tego nauczył?
– Posłuchaj, Tom – powiedziała Daisy, odwracając się od lustra – jeśli
zaczniesz robić osobiste przytyki, nie zostanę tu ani minuty. Zadzwoń i każ
przynieść trochę lodu i mięty.
Kiedy Tom podniósł słuchawkę, stężony upał eksplodował dźwiękiem i
usłyszeliśmy dostojne akordy Marsza weselnego Mendelssohna, granego w
sali balowej pod nami.
– Wyobraźcie sobie, że ludzie pobierają się w taki upał! – krzyknęła
Jordan z przerażeniem.
– A jednak... ja sama brałam ślub w połowie czerwca – przypomniała
Daisy. – Louisville w czerwcu! Ktoś zemdlał. Kto to zemdlał, Tom?
– Biloxi – odpowiedział krótko.
– Tak zwany „Box”. Box Biloxi i zarabiał boksem – to fakt i pochodził z
Biloxi w Tennessee.
– Zanieśli go do nas – uzupełniła Jordan – bo mieszkaliśmy w drugim
domu za kościołem. A on siedział u nas trzy tygodnie, aż papa musiał go
wyrzucić. Na drugi dzień po jego wyjeździe papa umarł. – Po chwili
dodała: – Jedno z drugim nie miało nic wspólnego.
– Znałem kiedyś Billa Biloxi z Memphis – stwierdziłem.
– To był jego kuzyn. Opowiedział mi dzieje całej swojej rodziny, zanim
wyjechał. Dał mi aluminiowy kij do golfa, który mi służy do dziś.
Muzyka ucichła na początku ceremonii ślubnej i teraz przez okno wdarły
się przeciągłe wiwaty i pojedyncze okrzyki gości, po czym buchnął jazz i
zaczęły się tańce.
– Starzejemy się – powiedziała Daisy. – Gdybyśmy byli młodzi, tobyśmy
wstali i zatańczyli.
– Pamiętaj o Biloxim – ostrzegła ją Jordan. – Skąd go znałeś, Tom?
– Biloxiego? – Z trudem skupiał myśli. – Nie znałem go. To był znajomy
Daisy.
– Nic podobnego – zaprzeczyła. – Pierwszy raz w życiu go wtedy
widziałam. Przyjechał jakimś prywatnym wozem.
– W każdym razie twierdził, że ciebie zna. Mówił, że wyrósł w Louisville.
Asa Bird przywiózł go w ostatniej chwili i zapytał, czy znajdzie się dla
niego jakiś pokój.
Jordan uśmiechnęła się.
– Może wracał autostopem do domu. Powiedział mi, że był starostą
twojego rocznika na uniwersytecie.
Tom i ja tępo spojrzeliśmy na siebie.
– Biloxi?
– Po pierwsze, nie mieliśmy żadnego starosty...
Gatsby nerwowo, niespokojnie wybijał stopą rytm i Tom nagle zwrócił się
do niego.
– Skoro już o tym mowa, panie Gatsby, słyszałem, że kończył pan
Oksford.
– Niezupełnie.
– Ależ tak, słyszałem, że był pan w Oksfordzie.
– Owszem, byłem.
Pauza. Po chwili głos Toma, niedowierzający i obraźliwy:
– Był pan tam zapewne tak samo, jak Biloxi był z nami w New Haven.
Znów pauza. Kelner zapukał do drzwi i wniósł pokruszoną miętę oraz lód,
lecz ciszy nie przerwało nawet jego „dziękuję państwu” i delikatne
zamknięcie drzwi. Ten drobiazg, nabrzmiały znaczeniem, trzeba było
wreszcie wyjaśnić.
– Powiedziałem panu, że byłem – rzekł Gatsby.
– Słyszałem, lecz chciałbym wiedzieć kiedy.
– W dziewiętnastym roku. Byłem tam tylko pięć miesięcy. Dlatego nie
mogę twierdzić, że studiowałem w Oksfordzie, że skończyłem Oksford.
Tom zerknął na nas, żeby sprawdzić, czy podzielamy jego wątpliwości.
Ale wszyscy patrzyliśmy na Gatsby’ego.
– Skorzystałem z okazji, jaką dano niektórym oficerom zaraz po
zawieszeniu broni – ciągnął. – Mogliśmy pójść na każdy uniwersytet w
Anglii czy Francji.
Chciałem wstać i poklepać go po ramieniu. Czułem jeden z tych
przypływów kompletnego zaufania do niego, które nawiedzały mnie i
wcześniej.
Daisy wstała, uśmiechając się słabo, i podeszła do stołu.
– Odkorkuj butelkę – rozkazała Tomowi – a ja ci przyrządzę whisky z
miętą. Napijesz się i przestaniesz się wygłupiać.
– Czekaj chwilę – warknął Tom. – Chcę zadać panu Gatsby’emu jeszcze
jedno pytanie.
– Niech pan pyta – powiedział Gatsby uprzejmie.
– Właściwie na co pan sobie pozwala w moim domu?
Grali teraz w otwarte karty i Gatsby był z tego zadowolony.
– On sobie na nic nie pozwala. – Daisy z rozpaczą patrzała to na jednego,
to na drugiego. – To ty sobie za dużo pozwalasz. Proszę, panuj trochę nad
sobą.
– Panuj nad sobą! – powtórzył Tom, jakby nie wierzył własnym uszom. –
Więc mam siedzieć z założonymi rękami i godzić się na to, że jakieś tam
zero zaleca się do mojej żony? Jeżeli chodzi ci o takie panowanie nad sobą,
to nie licz na mnie... W dzisiejszych czasach ludzie zaczynają szydzić z
instytucji małżeństwa, z rodziny, a jutro wykpią resztę i pozwolą czarnym
żenić się z białymi.
Ta z pasją wypowiedziana bzdura podnieciła jego wyobraźnię, widział już
siebie broniącego własną piersią ostatnich szańców cywilizacji.
– Wszyscy tu jesteśmy biali – szepnęła Jordan.
– Wiem, że nie jestem zbyt popularny. Nie wydaję wielkich przyjęć.
Musiał pan chyba ze swojego domu zrobić chlew, aby znaleźć przyjaciół w
tych... tych modnych sferach.
Mimo złości – a wszystkich nas rozzłościł – chciało mi się śmiać, gdy
tylko otwierał usta. Przejście od rozwiązłości i swobodnych obyczajów do
pruderii dokonało się w nim tak szybko i tak kompletnie!
– Teraz ja muszę panu coś powiedzieć, mój drogi – zaczął Gatsby.
Lecz Daisy odgadła jego zamiar.
– Nie, nie trzeba! – przerwała mu bezradnie. – Błagam, jedźmy wszyscy
do domu. Dlaczego nie jedziemy do domu?
– Doskonały pomysł. – Wstałem. – Chodź, Tom. Nikt nie chce pić.
– Chcę wiedzieć, co pan Gatsby ma mi do powiedzenia.
– Pana żona nie kocha pana – powiedział Gatsby. – Nigdy pana nie
kochała. Ona kocha mnie.
– Pan oszalał! – krzyknął Tom odruchowo.
Gatsby skoczył na równe nogi, poruszony do żywego.
– Nigdy pana nie kochała, czy pan słyszy? – krzyknął. – Wyszła za pana
tylko dlatego, że ja byłem biedny i zmęczyła się czekaniem na mnie.
Popełniła straszliwy błąd, ale w głębi serca nigdy nie kochała nikogo prócz
mnie!
W tym miejscu ja i Jordan usiłowaliśmy wyjść, lecz Tom i Gatsby, jeden
przez drugiego, stanowczo domagali się naszej obecności, jak gdyby nic nie
mieli do ukrywania i jakby udział w ich przeżyciach był dla nas wielkim
przywilejem.
– Usiądź, Daisy – Tom bez powodzenia próbował ojcowskiego tonu. –
Więc o co chodzi? Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego...
– Powiedziałem już panu, o co chodzi – rzekł Gatsby. – I to od pięciu lat...
a pan nic o tym nie wiedział.
Tom zwrócił się ostro do Daisy.
– To ty przez pięć lat widywałaś się z tym facetem?
– Nie – powiedział Gatsby. – Nie mogliśmy się spotykać. Ale kochaliśmy
się przez cały ten czas, mój drogi, a pan nic o tym nie wiedział. Chciało mi
się śmiać – w jego oczach nie było śmiechu – ile razy sobie pomyślałem, że
pan nic nie wie.
– Aha, więc to wszystko. – Tom splótł grube palce jak ksiądz i rozparł się
w fotelu. – Pan oszalał! – wybuchnął. – Nie mogę mówić o tym, co było
pięć lat temu, bo nie znałem wtedy Daisy, i niech mnie szlag trafi, jeśli
wiem, jakim cudem znalazł się pan w jej domu, chyba że przynosił pan
produkty ze sklepiku kuchennymi schodami. Ale cała reszta to kłamstwo,
funta kłaków niewarte. Daisy kochała mnie, kiedy się z nią ożeniłem, i dziś
też mnie kocha..
– Nieprawda – powiedział Gatsby, potrząsając głową.
– A jednak tak. Bieda w tym, że czasem strzeli jej coś do głowy i sama
nie wie, co robi. – Pokiwał głową jak mędrzec. – A co więcej, ja też
kocham Daisy. Lubię się czasem zabawić i wtedy robię głupstwa, ale
zawsze wracam, a w głębi serca nie przestaję jej kochać.
– To niesłychane! – powiedziała Daisy. Zwróciła się do mnie i głos jej,
spadając o oktawę niżej, napełnił pokój podniecającym gniewem: – Czy
wiesz, dlaczego wyjechaliśmy z Chicago? Dziwię się, że nikt cię dotąd nie
uraczył opowiadaniem o jego „zabawach”.
Gatsby przeszedł przez pokój i stanął przy niej.
– Daisy, to już się teraz skończyło – powiedział poważnie. – Już nie ma
żadnego znaczenia. Powiedz mu tylko prawdę, powiedz, że nigdy go nie
kochałaś, i cała przeszłość będzie wymazana na zawsze.
Spojrzała na niego nieprzytomnie.
– Mój Boże... jakżeż mogłabym go kochać?
– Nigdy go nie kochałaś.
Zawahała się. Jej błagalne spojrzenie padło na Jordan i na mnie, jakby
dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, co robi, jak gdyby w ogóle nigdy
nie miała zamiaru robić czegokolwiek. Lecz stało się. Teraz już było za
późno.
– Nigdy go nie kochałam – powiedziała z wyraźnym oporem.
– Nawet w Kapiolani? – spytał nagle Tom.
– Nie.
Przez rozgrzane fale powietrza płynęły ku nam z sali balowej stłumione;
odurzające akordy.
– Nawet tego dnia, kiedy niosłem cię na rękach z Punch Bowl, żebyś nie
zamoczyła nóg? – W głosie jego zabrzmiała szorstka czułość: – Daisy?
– Proszę cię, przestań. – Powiedziała to chłodno, ale już bez urazy.
Spojrzała na Gatsby’ego. – Spokojnie, Jay. – Lecz ręka jej drżała, gdy
próbowała zapalić papierosa. Nagle rzuciła go razem z płonącą zapałką na
dywan. – Och, chcesz za wiele! – krzyknęła do Gatsby’ego. – Kocham cię
teraz. Czy to nie dość? Nic nie poradzę na to, co było. – Zaczęła szlochać
bezradnie. – Kochałam go kiedyś... ale ciebie kochałam także.
Gatsby otworzył szeroko oczy i zamknął je.
– Mnie kochałaś także? – powtórzył.
– Nawet i to jest kłamstwo – powiedział Tom bez litości. – Nie wiedziała,
że pan żyje. Przecież mnie i Daisy łączą rzeczy, o których pan nigdy się nie
dowie, których ani ja, ani ona nigdy nie będziemy mogli zapomnieć.
Gatsby wyglądał tak, jakby słowa te zadały mu fizyczny ból.
– Muszę pomówić z Daisy na osobności – postanowił. – Jest teraz bardzo
zdenerwowana...
– Nawet jak będziemy sami, nie powiem ci, że nigdy nie kochałam Toma
– przyznała żałosnym głosem. – To by było kłamstwo.
– Oczywiście, że to kłamstwo – potwierdził Tom.
Odwróciła się do męża.
– Jakby to miało dla ciebie jakieś znaczenie.
– Oczywiście, że ma. Od dziś będę więcej dbał o ciebie.
– Pan nie rozumie – powiedział Gatsby tknięty panicznym strachem. –
Nigdy więcej nie będzie już pan miał okazji dbać o nią.
– Nie? – Tom otworzył szeroko oczy i zaśmiał się. Teraz już stać go było
na panowanie nad sobą. – A niby dlaczego?
– Daisy odchodzi od pana.
– A jednak tak – powiedziała Daisy z widocznym wysiłkiem.
– Ona mnie nie porzuci! – Tom niespodzianie zaatakował Gatsby’ego na
całej linii. – Na pewno nie porzuci mnie dla zwyczajnego oszusta, który
włoży jej na palec ukradziony pierścionek.
– Mam tego dosyć! – krzyknęła Daisy. – Błagam was, chodźmy.
– Kim pan właściwie jest? – wybuchnął Tom. – Należy pan do paczki
Meyera Wolfshiema, to wiem. Zrobiłem mały wywiad na temat pana
interesów... a jutro dowiem się więcej.
– Niech pan robi, co się panu podoba, mój drogi – powiedział Gatsby
spokojnie.
– Dowiedziałem się, co to są te pańskie „drogerie”. – Zwrócił się do nas i
jednym tchem powiedział: – On i ten Wolfshiem kupili mnóstwo
podrzędnych drogerii, tutaj i w Chicago, i sprzedawali alkohol etylowy. To
jeden z jego drobnych szwindli. Od razu wziąłem go za przemytnika i
niewiele się omyliłem.
– I cóż z tego – rzekł Gatsby uprzejmie. – O ile mi wiadomo, pański
przyjaciel Walter Chase wcale się nie wstydził przystąpić do spółki.
– A pan wystawił go do wiatru, prawda? Posłał go pan na miesiąc do
więzienia w New Jersey. Boże! Szkoda, że pan nie może słyszeć, co on o
panu opowiada.
– Mój drogi, on przyszedł do nas zrujnowany do nitki. Był szczęśliwy, że
trochę zarobi.
– Przestań pan do mnie mówić „mój drogi”! – krzyknął Tom. Gatsby nic
nie odpowiedział. – Walter mógł pana urządzić także za przekroczenie
ustawy o totalizatorze, ale Wolfshiem kazał mu trzymać język za zębami.
Na twarzy Gatsby’ego pojawił się znów ten obcy, a jednak jakoś mi
znajomy wyraz.
– Ten interes „drogeryjny” dawał panu pieniądze tylko na drobne wydatki
– ciągnął Tom powoli. – Ale teraz knuje pan coś takiego, o czym Walter boi
się mówić.
Zerknąłem na Daisy, która przerażony wzrok przeniosła z męża na
Gatsby’ego, zerknąłem na Jordan, balansującą znów na czubku brody
jakimś przedmiotem niewidzialnym, ale pochłaniającym jej uwagę, potem
odwróciłem się znów do Gatsby’ego i zdumiał mnie wyraz jego twarzy.
Wyglądał – powtarzam to mimo całej pogardy dla bezmyślnych oszczerstw
jego gości – wyglądał tak, jakby „zabił człowieka”. Przez jedną chwilę to,
co ujawniło się w jego rysach, odpowiadało dokładnie fantastycznemu
określeniu. Ale potem znikło i Gatsby zwrócił się do Daisy nerwowo, z
przejęciem, zaprzeczając wszystkiemu, broniąc swego imienia przed
oskarżeniami, których nikt nie rzucił. Lecz ona z każdym słowem zamykała
się coraz bardziej w sobie, więc poniechał wszelkich argumentów;
wymykały mu się ostatnie chwile tego popołudnia i już tylko w
beznadziejnych marzeniach próbował dotknąć tego, co stało się nietykalne,
torując sobie żałośnie, rozpaczliwie drogę do owego utraconego głosu w
drugim końcu pokoju.
Głos ten znów błagał, żeby iść.
– Proszę cię, Tom! Ja już tego nie mogę wytrzymać.
Jej przerażone oczy mówiły, że zrezygnowała ze wszystkich zamiarów, że
opuściła ją cała odwaga.
– Pojedziesz z panem, Daisy – rzekł Tom. – Jego wozem.
Spojrzała na Toma, wyraźnie zaniepokojona, lecz on z wielkodusznym
lekceważeniem pozostał przy tej decyzji.
– Idź, nie będzie ci dokuczał. Zrozumiał chyba, że jego bezczelny flircik
się skończył.
Odeszli bez słowa, jakby wyproszeni za drzwi jednym kiwnięciem palca,
już nieważni i jak duchy odgrodzeni nawet od naszej litości.
Tom w chwilę później wstał i zaczął zawijać w ręcznik nienapoczętą
butelkę whisky.
– Napijecie się? Jordan? Nick?
Nie odpowiedziałem.
– Nick? – spytał ponownie.
– Co?
– Chcesz trochę?
– Nie... Właśnie sobie przypomniałem, że dziś są moje urodziny.
Skończyłem trzydzieści lat. Przede mną leżała niebezpieczna, niewróżąca
nic dobrego droga następnego dziesięciolecia.
Była siódma, kiedy wsiedliśmy z Tomem do jego kabrioletu i ruszyliśmy
na Long Island. Tom gadał bez przerwy, tryumfujący, roześmiany; lecz
mnie i Jordan głos jego wydawał się tak daleki jak gwar obcych ludzi na
chodniku czy zgiełk na wiadukcie nad naszymi głowami. Ludzkie
współczucie ma swoje granice i wszystkie te tragiczne powikłania z ulgą
zostawiliśmy za sobą wraz ze znikającymi światłami wielkiego miasta.
Skończona trzydziestka – zapowiedź samotnego dziesięciolecia, coraz
krótszej listy nieżonatych przyjaciół, coraz mniejszego zapasu entuzjazmu,
coraz rzadszych włosów. Lecz oto miałem przy sobie Jordan, która – w
przeciwieństwie do Daisy – była zbyt mądra, aby z roku na rok
przechowywać dawno umarłe sny. Gdy przejeżdżaliśmy przez ciemny most,
jej szczupła twarz leniwie otarła się o moje ramię i kojący uścisk jej ręki
stłumił groźne uderzenie trzydziestki.
I tak jechaliśmy przez stygnący zmierzch ku śmierci.
***

Młody Grek, Michaelis, właściciel knajpki koło hałd popiołu, był


głównym świadkiem w śledztwie. Spał z powodu upału aż do piątej, a
potem zajrzał do warsztatu i w kantorku zastał Wilsona chorego, szarego
jak jego własne włosy i nękanego dreszczami. Michaelis radził mu pójść do
łóżka, ale Wilson nie chciał, twierdząc, że to go narazi na straty w interesie.
Gdy sąsiad próbował go namówić, nad głowami ich rozległ się straszliwy
łoskot.
– Zamknąłem żonę na górze – spokojnie wyjaśnił Wilson. – Posiedzi tam
aż do pojutrza, a pojutrze wyniesiemy się stąd.
Michaelis zdziwił się: byli sąsiadami od czterech lat i Wilson nigdy w
najmniejszym stopniu nie wydawał mu się zdolny do takiego oświadczenia.
Ogólnie biorąc, robił wrażenie człowieka stale wyczerpanego: gdy nie
pracował, siedział sobie na krześle przed drzwiami i gapił się na ludzi i na
samochody przejeżdżające drogą. Kiedy go ktoś zagadnął, odpowiadał
uśmiechem zawsze uprzejmym i bezbarwnym. Należał do swojej żony, nie
do siebie.
Rozumie się, że Michaelis próbował wybadać, co się stało, lecz Wilson
nie chciał powiedzieć ani słowa – zamiast tego zaczął patrzeć na swojego
gościa podejrzliwie i wypytywać go, co robił o tej i tej porze tego i tego
dnia. Michaelis poczuł się w końcu nieswojo i kiedy kilku robotników
przeszło koło warsztatu, kierując się do jego knajpki, skorzystał z okazji,
żeby się pożegnać, ale miał zamiar jeszcze wrócić. Lecz nie wrócił. Po
prostu zapomniał, tak mu się przynajmniej zdaje. Kiedy znów wyszedł z
domu, trochę po siódmej, przypomniał sobie rozmowę, bo usłyszał głos
pani Wilson, głośno łającej męża w warsztacie. Słyszał, jak krzyczała: „Zbij
mnie! Rzuć się na mnie i zbij mnie, ty nędzny, podły tchórzu!”
W chwilę później wybiegła na dwór, w półmrok, krzycząc i wymachując
rękami – i zanim mógł się ruszyć z miejsca, było już po wszystkim.
„Wóz śmierci”, jak go nazywały gazety, nie zatrzymał się: wynurzył się z
gęstniejącego mroku, zawahał się na sekundę i potem zniknął za zakrętem.
Michaelis nie wiedział nawet na pewno, jakiego był koloru – pierwszemu
policjantowi powiedział, że był jasnozielony. Drugi samochód, jadący do
Nowego Jorku, zatrzymał się sto jardów dalej i jego kierowca podbiegł do
miejsca, gdzie Myrtle Wilson leżała bez znaku życia. Jej ciemna, gęsta
krew mieszała się z pyłem drogi.
Michaelis i ten człowiek pierwsi jej dopadli, lecz kiedy rozerwali na niej
bluzkę, jeszcze wilgotną od potu, zobaczyli, że lewa pierś zwisa jak
łachman i nie było już po co słuchać, czy serce bije. Usta miała szeroko
otwarte i nawet pęknięte w kącikach, jak gdyby z trudem wydawała ostatnie
tchnienie, dławiąc się swoją wezbraną potężną witalnością.
***

Zobaczyliśmy już z daleka trzy czy cztery samochody i tłum ludzi.


– Kraksa! – powiedział Tom. – To dobrze. Nareszcie Wilson coś zarobi.
Zwolnił, lecz wciąż bez zamiaru zatrzymania się, aż dopiero gdy
podjechaliśmy bliżej, milczące, poważne twarze ludzi przed warsztatem
kazały mu odruchowo zahamować.
– Chwileczkę – powiedział niezdecydowanie. – Zobaczymy, co tam się
dzieje.
Do mojej świadomości dotarło teraz jakieś przenikliwe zawodzenie,
dobywające się bez przerwy z warsztatu, dźwięk, w którym – gdyśmy
wyszli z samochodu i zbliżyli do drzwi – można było rozróżnić słowa:
„Och, mój Boże”, powtarzane raz po raz wśród przeciągłych jęków.
– Coś się stało! – powiedział Tom, zaniepokojony.
Wspiął się na palce i ponad kręgiem głów zajrzał do warsztatu
oświetlonego tylko jedną żółtą żarówką, kołyszącą się pod sufitem w
metalowej koszulce. Potem w gardle zabulgotało mu ochryple, jednym
wściekłym ruchem potężnych ramion utorował sobie drogę i przepchnął się
do środka.
Krąg zamknął się za nim, szemrząc oburzonym protestem; przez dobrą
minutę nic w ogóle nie widziałem. Potem nowi przybysze nacisnęli z tyłu i
razem z Jordan znaleźliśmy się nieoczekiwanie we wnętrzu.
Ciało Myrtle Wilson leżało na stole pod ścianą, zawinięte w jeden koc, a
potem w drugi, jak gdyby mimo upalnego wieczoru miała dreszcze, i Tom,
odwrócony do nas tyłem, tkwił pochylony nad nią bez ruchu. Obok niego
stał policjant i pocąc się z gorąca i gorliwości, zapisywał nazwiska w
notesiku. Z początku nie mogłem się zorientować, skąd dobiegają krzyki i
jęki, które żałosnym echem odbijały się od nagich ścian warsztatu – potem
zobaczyłem Wilsona na stopniu prowadzącym do kantorka: chwiał się w
miejscu, rękami wczepiony w ramę drzwi. Jakiś człowiek przemawiał do
niego półgłosem, usiłując od czasu do czasu położyć mu dłoń na ramieniu,
lecz Wilson nic nie widział i nic nie słyszał. Wodził powoli wzrokiem od
kołyszącej się lampy do owego ciężaru na stole i natychmiast z powrotem
do lampy, krzycząc bez przerwy strasznym głosem: „Och, mój Boże! Och,
mój Boże! Och, mój Boże!”
Wreszcie Tom gwałtownie podniósł głowę, rozejrzał się po warsztacie
szklistym wzrokiem i nieprzytomnie wybełkotał coś do policjanta.
– M-a-v – mówił policjant – o...
– Nie – poprawił mężczyzna – M-a-v-r-o...
– Słuchaj pan – wymamrotał Tom z zaciekłością.
– ...r – powiedział policjant – o...
– ...m...
– m... – Policjant spojrzał na Toma, gdy szeroka dłoń gwałtownie spadła
mu na ramię. – Czego pan chcesz, panie?
– Jak to się stało? Chcę wiedzieć, jak to się stało?
– Przejechana przez auto. Zabita na miejscu.
– Zabita na miejscu – powtórzył Tom osłupiały.
– Wyleciała na szosę. A ten sukinsyn nawet się nie zatrzymał.
– Były dwa wozy – powiedział Michaelis. – Jeden jechał w jedną stronę,
drugi w drugą, jasne?
– Drugi w którą? – spytał natarczywie policjant.
– Każdy w inną. A ona... – podniósł rękę, żeby pokazać na koce, ale
zatrzymał ją w połowie ruchu i opuścił – ona wybiegła na drogę i ten, co
jechał z Nowego Jorku, wpadł prosto na nią, a jechał trzydzieści albo
czterdzieści mil na godzinę.
– Jak nazywa się ta miejscowość? – spytał policjant.
– Nie ma nazwy.
Jasny i dobrze ubrany Murzyn podszedł bliżej.
– To był żółty wóz – powiedział. – Duży żółty wóz. Nowy.
– Pan widział wypadek? – spytał policjant.
– Nie, ale wóz minął mnie trochę dalej na drodze. Jechał więcej niż
czterdzieści. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt.
– Pan pozwoli bliżej i proszę podać nazwisko. Proszę o spokój. Muszę
zapisać jego nazwisko.
Urywki tej rozmowy dotarły widocznie do Wilsona słaniającego się w
drzwiach, bo nagle w jego spazmatycznym lamencie zabrzmiał nowy temat.
– Nie musicie mi mówić, jaki to wóz! Ja wiem dobrze, jaki to wóz.
Obserwując Toma, zobaczyłem, jak na plecach pod marynarką napięły mu
się muskuły. Podszedł szybko do Wilsona, stanął przed nim i mocno
chwycił go za ramiona.
– Opanuj się, człowieku – powiedział z szorstką pociechą.
Wilson spostrzegł Toma: wspiął się na palce i byłby upadł na kolana,
gdyby go Tom nie podtrzymał.
– Słuchaj pan – powiedział Tom, delikatnie nim potrząsając. –
Przyjechałem przed chwilą z Nowego Jorku. Przywiozłem panu samochód,
o którym mówiliśmy. A ten żółty wóz, który prowadziłem dziś po południu,
nie należy do mnie, rozumie pan? Nie widziałem go przez całe popołudnie.
Tylko ja i Murzyn byliśmy dość blisko, żeby usłyszeć, co mówi, ale ton
jego głosu zaintrygował policjanta.
– Co się tam dzieje? – zapytał, spoglądając w stronę Toma zaczepnie.
– Jestem jego przyjacielem. – Tom odwrócił głowę, ale rękami mocno
trzymał Wilsona. – On powiada, że zna ten wóz... To był żółty wóz.
– A jakiego koloru jest pański wóz?
– Niebieski kabriolet.
– Przyjechaliśmy prosto z Nowego Jorku – powiedziałem.
Ktoś, kto jechał za nami, potwierdził to i policjant odwrócił się.
– Niech pan jeszcze raz dokładnie powtórzy swoje nazwisko...
Tom podniósł Wilsona jak kukłę, wniósł go do kantorka, posadził na
krześle i wrócił.
– Niech ktoś tu przyjdzie i siądzie przy nim! – rzucił rozkazująco.
Poczekał, aż dwaj najbliżej stojący mężczyźni, wymieniając niechętne
spojrzenia, weszli do kantorka. Tom zamknął za nimi drzwi i zszedł ze
stopnia, unikając wzrokiem stołu. Gdy mijał mnie, szepnął: – Chodźmy
stąd.
Czując na sobie wszystkie spojrzenia, drogą, utorowaną jego władczymi
ramionami, przepchnęliśmy się przez wciąż napływający tłum; w przejściu
spotkaliśmy zadyszanego lekarza z walizeczką, po którego w płonnej
nadziei posłano pół godziny temu.
Tom jechał powoli aż do zakrętu; potem dodał gazu i kabriolet pomknął
naprzód w ciemność. Po krótkiej chwili usłyszałem niski, ochrypły szloch i
zobaczyłem, że twarz ma zalaną łzami.
– Przeklęty tchórz! – załkał. – Nawet nie zatrzymał wozu.
***

Dom Buchananów wynurzył się nagle przed nami spośród ciemnych,


szumiących drzew. Tom stanął przed gankiem i spojrzał w górę, gdzie na
pierwszym piętrze dwa okna kwitły światłem wśród dzikiego wina.
– Daisy jest w domu – powiedział. Gdy wysiedliśmy, spojrzał na mnie i
lekko zmarszczył czoło. – Powinienem był wysadzić cię w West Egg. Nic
już dziś nie możemy zrobić.
Zaszła w nim pewna zmiana, mówił tonem poważnym i zdecydowanym.
Gdy szliśmy w stronę ganku po żwirze oblanym poświatą księżyca,
panował już całkowicie nad sytuacją.
– Zadzwonię po taksówkę, żeby zawiozła cię do domu, a tymczasem
idźcie do kuchni i każcie sobie podać kolację... jeżeli chcecie jeść. –
Otworzył drzwi. – Chodźcie.
– Nie, dzięki. Ale będę ci wdzięczny, jeśli zamówisz dla mnie taksówkę.
Poczekam na dworze.
Jordan położyła mi dłoń na ramieniu.
– Nie chcesz wejść, Nick?
– Nie, dziękuję.
Nie czułem się dobrze i chciałem być sam. Ale Jordan zwlekała jeszcze
chwilę.
– Jest dopiero pół do dziesiątej – powiedziała.
Niech mnie szlag trafi, jeśli wejdę! Miałem ich wszystkich dość jak na
jeden dzień, i nagle, ni stąd, ni zowąd, dotyczyło to także Jordan. Musiała
coś z tego wyczuć, bo raptem odwróciła się i wbiegła po stopniach do
domu. Usiadłem na kilka minut, podparłszy głowę rękami, póki nie
usłyszałem, jak w domu lokaj dzwoni po taksówkę. Wtedy powoli
poszedłem ścieżką, żeby poczekać przy furtce.
Nie uszedłem dwudziestu jardów, gdy usłyszałem swoje imię i z krzaków
wyszedł na ścieżkę Gatsby. Musiałem się wtedy czuć dość niesamowicie,
bo mogłem myśleć tylko o tym, jak jego różowa marynarka błyszczy w
świetle księżyca.
– Co tu robisz? – spytałem.
– Po prostu stoję, mój drogi.
Nie wiem czemu, wydało mi się to nikczemne. Byłbym przysiągł, że za
chwilę zacznie rabować dom Buchananów: nie zdziwiłbym się, gdybym
zobaczył za nim w krzakach podejrzane twarze „ludzi Wolfshiema”.
– Widziałeś jakieś zamieszanie po drodze? – spytał mnie po chwili.
– Tak.
Zawahał się.
– Ona nie żyje?
– Nie żyje.
– Tak przypuszczałem i powiedziałem to Daisy. Lepiej, że przeżyła ten
wstrząs od razu. Zniosła to nie najgorzej.
Mówił tak, jakby reakcja Daisy była jedyną ważną rzeczą.
– Przyjechałem do West Egg boczną drogą – ciągnął dalej – i zostawiłem
wóz w moim garażu. Przypuszczam, że nikt nas nie widział, ale oczywiście
nie mam pewności.
W tej chwili czułem do niego taką antypatię, że nie widziałem potrzeby
informowania go, iż się myli.
– Co to była za kobieta? – zapytał.
– Nazywała się Wilson. Żona właściciela warsztatu. Jak to się stało, u
licha?
– Wiesz, próbowałem wykręcić kierownicę... – Urwał i nagle odgadłem
prawdę.
– Daisy prowadziła wóz?
– Tak – przyznał po chwili. – Ale oczywiście powiem, że to ja. Widzisz,
kiedy wyjechaliśmy z miasta, była bardzo zdenerwowana i myślała, że to ją
trochę uspokoi, a ta kobieta wyskoczyła na nas akurat, jak mijaliśmy wóz
jadący z przeciwnej strony. Wszystko to się stało w jednej sekundzie, ale
wydało mi się jednak, że ona chciała nam coś powiedzieć, wzięła nas za
znajomych. Daisy w pierwszym odruchu usiłowała ją wyminąć, skręciła w
stronę tego wozu, co jechał na nas, a potem straciła głowę i znów skręciła.
W tym samym momencie, kiedy chwyciłem za kierownicę, poczułem
uderzenie. Musiało zabić ją na miejscu.
– Rozerwało ją...
– Nie mów, mój drogi. – Wzdrygnął się. – W każdym razie Daisy dodała
gazu. Powiedziałem, żeby się zatrzymała, ale ona nie mogła, więc
zaciągnąłem ręczny hamulec. Wtedy osunęła się na moje kolana, a ja
pojechałem dalej. – Jutro przyjdzie do siebie – ciągnął. – Czekam tu, żeby
zobaczyć, czy on nie będzie jej dokuczał z powodu tej sceny w hotelu.
Zamknęła się w swoim pokoju i jeżeli on zachowa się brutalnie, Daisy zgasi
i potem znów zapali światło.
– Nie dotknie jej – powiedziałem. – Nie myśli o niej.
– Ale ja mu nie ufam, mój drogi.
– Jak długo masz zamiar czekać?
– Choćby i całą noc. W każdym razie tak długo, aż wszyscy pójdą spać.
Zobaczyłem teraz sytuację z innej strony. Przypuśćmy, że Tom dowie się,
kto prowadził wóz. Może mu przyjść do głowy, że to ma jakiś związek...
może mu przyjść do głowy Bóg wie co. Spojrzałem na dom; widać było
światło w dwóch czy trzech oknach na parterze i różowy odblask lampy w
pokoju Daisy na pierwszym piętrze.
– Poczekaj tu – powiedziałem. – Zobaczę, co się tam dzieje.
Zawróciłem brzegiem trawnika, cichutko przeciąłem żwirem wysypaną
ścieżkę i na palcach wszedłem na taras. W salonie story były odsunięte i
zobaczyłem, że pokój jest pusty. Przeszedłem przez werandę, na której w
czerwcowy wieczór, trzy miesiące temu, jedliśmy obiad, i trafiłem na mały
prostokąt światła, padający, jak się domyśliłem, z okna pokoju
kredensowego. Zasłony były spuszczone, lecz tuż nad parapetem znalazłem
szparę.
Daisy i Tom siedzieli naprzeciw siebie przy kuchennym stole, na którym
stał półmisek z zimnym kurczęciem i dwie butelki piwa. Tom z
przekonaniem mówił coś do niej i w tym nastroju powagi jego dłoń upadła
na dłoń Daisy i objęła ją. Daisy raz po raz spoglądała na niego i potakiwała
głową.
Nie byli szczęśliwi – żadne z nich nie tknęło kurczęcia ani piwa – ale nie
byli też nieszczęśliwi. Nad tym obrazkiem unosił się nastrój
niewymuszonej intymności, można było bez trudu sobie wyobrazić, że tych
dwoje łączy porozumienie spiskowców.
Gdy na palcach schodziłem z werandy, usłyszałem moją taksówkę,
szukającą w ciemności wjazdu do domu. Gatsby czekał na mnie tam, gdzie
go zostawiłem.
– Wszystko w porządku? – spytał z niepokojem.
– Tak, najzupełniej. – Zawahałem się. – Jedź do domu i prześpij się.
Potrząsnął głową.
– Chcę tu poczekać, aż Daisy pójdzie spać. Dobranoc, mój drogi.
Wsadził ręce do kieszeni i gorliwie wrócił na posterunek, odwracając się
do mnie plecami, jak gdyby moja osoba kalała świętość tego czuwania.
Więc poszedłem sobie, a on został, czuwając w świetle księżyca – nad
niczym.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział VIII
Nie mogłem spać całą noc. Syrena, ostrzegająca przed mgłą, wyła bez
przerwy w cieśninie i na wpół chory szamotałem się pomiędzy groteskową
rzeczywistością i dzikimi, strasznymi snami. O świcie usłyszałem taksówkę
zajeżdżającą przed dom Gatsby’ego. Natychmiast wyskoczyłem z łóżka i
zacząłem się ubierać – czułem, że muszę mu coś powiedzieć, przed czymś
go ostrzec, a rano może być za późno.
Przemierzając jego trawnik, zobaczyłem drzwi wejściowe jeszcze otwarte
i Gatsby’ego w hallu, wspartego o brzeg stołu, jakby pod ciężarem
przygnębienia czy senności.
– Nic się nie działo – powiedział słabo. – Czekałem i gdzieś około
czwartej podeszła do okna i postała tam chwilę, a potem zgasiła światło.
Jego dom nigdy nie wydał mi się tak ogromny jak owej nocy, gdy w
wielkich pokojach szukaliśmy papierosów. Rozsuwaliśmy story jak płótna
namiotów, przemierzaliśmy po omacku niezliczone metry ciemnych ścian,
szukając kontaktów – raz wpadłem na fortepian, wydobywając z klawiszów
niesamowity akord. Wszędzie było, nie wiadomo dlaczego, dużo kurzu i
bardzo duszno, jakby tu od wielu dni nie wietrzono. Znalazłem w pudełku
na nieznanym mi stole dwa stare, wyschnięte papierosy. Otworzyliśmy
szeroko okna w salonie i siedliśmy, paląc w ciemności.
– Powinieneś wyjechać – powiedziałem. – Jasne jak słońce, że wytropią
twój wóz.
– Wyjechać teraz, mój drogi?
– Na tydzień, do Atlantic City albo do Montrealu.
Nie chciał o tym słyszeć. Nie może przecież opuścić Daisy, póki się nie
dowie, co ona zrobi. Trzymał się kurczowo ostatniego cienia nadziei, a ja
nie miałem serca uwolnić go od złudzeń.
To właśnie owej nocy opowiedział mi dziwną historię swojej młodości
spędzonej z Danem Codym – opowiedział ją, bo „Jay Gatsby” rozbił się jak
szkło o złośliwość Toma i skończyła się długotrwała, potajemna i
niedorzeczna gra. Myślę, że teraz przyznałby się do wszystkiego, bez
wahań, lecz chciał mówić o Daisy.
Była w jego życiu pierwszą dziewczyną z dobrego domu. Z ludźmi tego
rodzaju stykał się w różnych swoich nieujawnionych zawodach, lecz
zawsze oddzielony od nich niewidzialnym zasiekiem z drutu. Wydała mu
się niepokojąco godna pożądania. Bywał w jej domu, najpierw z innymi
oficerami z Camp Taylor, później sam. Zdumiewał go i zachwycał – nigdy
przedtem nie był w tak wspaniałym domu. Lecz atmosferę zapierającego
dech napięcia nadawał mu fakt, że mieszkała w nim Daisy – w sposób
równie niewymuszony i naturalny, jak on w swoim obozowym namiocie.
Dla niego ten dom był spowity tajemnicą; można było domyślać się
istnienia pokojów sypialnych na piętrze, piękniejszych i chłodniejszych od
innych, i wesołych, ciepłych korytarzy – pełnych ruchu i życia, i miłości,
ale nie owych starych wspomnień miłości zasuszonych w lawendzie, lecz
romansów pulsujących świeżym oddechem, pachnącym najnowszym,
błyszczącym samochodem i balem, po którym kwiaty jeszcze nie zwiędły.
Podniecało go również to, że wielu kochało się w Daisy – podnosiło to jej
wartość w jego oczach. Czuł obecność tych wielbicieli w całym domu, czuł
w powietrzu cienie i echa wibrujących jeszcze uczuć.
Lecz zdawał sobie sprawę, że bywa w domu Daisy na zasadzie czystego
przypadku. Choć mogła go czekać najwspanialsza przyszłość jako Jaya
Gatsby’ego, w owym czasie był tylko młodym człowiekiem bez grosza, bez
przeszłości, a mundur oficera mógł zniknąć z jego ramion w jednej chwili
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wykorzystywał więc czas i
okoliczności, jak się dało. Brał, co mógł brać, zachłannie i bez skrupułów –
w końcu wziął Daisy w pewną cichą, październikową noc, wziął ją, bo w
gruncie rzeczy nie miał prawa dotknąć jej ręki.
Mógł sobą gardzić, ponieważ wziął ją podstępem, podając się za kogoś
innego. Nie znaczy to, że usiłował ją olśnić swoimi wyimaginowanymi
milionami, lecz z rozmysłem obudził w Daisy zaufanie i poczucie
bezpieczeństwa; dał jej do zrozumienia, że jest z tej samej sfery co ona, że
jest całkowicie zdolny zaopiekować się nią. W istocie jednak nie miał tych
możliwości – nie stała za nim żadna majętna rodzina i zależał od
bezdusznych zwierzchników, których kaprys mógł go rzucić na drugi
koniec świata.
Ale nie gardził sobą i stało się inaczej, niż sobie wyobrażał.
Prawdopodobnie miał zamiar wziąć, co się da, i odejść – lecz oto stwierdził,
że skazał się sam na wędrówkę za świętym Graalem. Wiedział, że Daisy
jest niezwykła, lecz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo niezwykła może
być dziewczyna z dobrego domu. Zniknęła we wnętrzu tego domu, wróciła
do swego wspaniałego, bogatego życia, nie zostawiając Gatsby’emu nic.
Czuł się jej poślubiony, to było wszystko.
Gdy znów się spotkali, w dwa dni później, to on, Gatsby, był bez tchu, to
on w jakiś sposób był oszukany. Ganek jej domu oświetlały gwiazdy, jakby
w tym celu opłacone; modna trzcinowa ławeczka zatrzeszczała z szykiem,
gdy Daisy zwróciła się ku niemu, a on pocałował jej chciwe i ładne usta.
Zaziębiła się i miała głos bardziej zachrypnięty niż zwykle, co dodawało
mu jeszcze więcej uroku. Jej młodość i niezwykłość, tak niewolniczo
związane z bogactwem, podziałały na Gatsby’ego oszałamiająco;
oszałamiała go świeżość jej niezliczonych strojów i sama Daisy, jaśniejąca
jak srebro, bezpieczna i wyższa ponad rozpaczliwe wysiłki ludzi biednych.
***

– Nie potrafię ci opisać, mój drogi, z jakim zdumieniem stwierdziłem, że


ją kocham. Przez chwilę miałem nawet nadzieję, że mnie odtrąci, ale nie
zrobiła tego, bo ona mnie też kochała. Wyobrażała sobie, że dużo wiem, bo
wiedziałem rzeczy inne niż ona... I oto odszedłem daleko od moich ambicji,
z każdą minutą zanurzając się w tę miłość coraz głębiej, aż nagle wszystko
przestało mnie obchodzić. Jaki był sens w wielkich osiągnięciach, kiedy
lepiej spędzałem czas, po prostu opowiadając jej, co zamierzam osiągnąć?
Ostatniego popołudnia przed odjazdem siedział, długo trzymając Daisy w
ramionach w zupełnej ciszy. Był to zimny, jesienny dzień i na kominku
trzaskał ogień, od którego policzki jej płonęły. Od czasu do czasu poruszała
się i wtedy poprawiał trochę ramię, a raz pocałował jej ciemne, błyszczące
włosy. Popołudnie skłoniło ich do milczenia, jakby chciało wryć się w ich
pamięć i przygotować do długiego rozstania, które następny dzień miał
przynieść. Przez cały miesiąc miłości nie byli sobie bliżsi, nie rozumieli się
nigdy lepiej jak wówczas, kiedy ona milczącymi wargami muskała jego
rękaw albo kiedy on głaskał końce jej palców delikatnie, jakby nie chcąc
zbudzić jej ze snu.
***

Spisał się nadzwyczaj dzielnie w czasie wojny. Został kapitanem przed


wyruszeniem na front, a po kampanii w Argonnach awansował na majora i
dowódcę batalionu karabinów maszynowych. Po zawieszeniu broni starał
się wszystkimi siłami wrócić do domu, ale zamiast tego, wskutek
zamieszania czy nieporozumienia, wysłano go do Oksfordu. Niepokoił się –
w listach Daisy pobrzmiewał ton zdenerwowania i rozpaczy. Nie mogła
zrozumieć, dlaczego nie wraca. Życie domagało się swoich praw, chciała go
zobaczyć, mieć go przy sobie i upewnić się, że mimo wszystko postępuje
słusznie, że słusznie go wybrała.
Bo Daisy była młoda, jej sztuczny, wymuskany świat pachniał
storczykami i beztroskim snobizmem, był posłuszny orkiestrom, które
ustanawiały rytm obowiązujący na cały rok i w nowych przebojach
streszczały smutek i urok życia. Całymi nocami saksofony zawodziły
rozpaczliwy refren Beale Street Blues, a setki par złotych i srebrnych
pantofelków wzbijały migocący kurz. O szarej godzinie herbaty zawsze
jakiś pokój tętnił nieprzerwanie gorączką tego słodkiego, stłumionego
rytmu i świeże twarze snuły się tam i z powrotem niby płatki róż, pędzone
po posadzce smętnym podmuchem trąbki.
W tym królestwie przyćmionych świateł Daisy znów zaczęła bywać z
nastaniem sezonu. Nagle znów miała pół tuzina randek dziennie z
półtuzinem mężczyzn i znużona kładła się spać nad ranem, a na podłodze
koło łóżka piętrzył się szyfon balowej sukni wyszywanej paciorkami i
umierające orchidee. I przez cały ten czas jakiś wewnętrzny głos domagał
się od niej decyzji. Chciała, żeby jej życie uformowało się teraz,
natychmiast, i chciała, żeby decyzję przesądziła jakaś siła – miłość,
pieniądze, jakieś względy życiowe niepodlegające dyskusji.
Ta siła przybierała kształt realny w połowie wiosny wraz z przybyciem
Toma Buchanana. Była jakaś zdrowa moc w jego postaci i w jego pozycji
społecznej i Daisy to pochlebiało. Niewątpliwie stoczyła ze sobą walkę – i
odczuła ulgę. List dotarł do Gatsby’ego, gdy był jeszcze w Oksfordzie.
***

Na Long Island dniało teraz i pootwieraliśmy resztę okien na parterze,


napełniając dom światłem, które z szarego stawało się złociste. Zupełnie
nagle cień drzewa padł na rosę i niewidoczne ptaki zaczęły śpiewać wśród
niebieskich liści. Powolny, przyjemny ruch powietrza, niby zapowiedź
wiatru, obiecywał chłodny, piękny dzień.
– Myślę, że nigdy go nie kochała. – Gatsby odwrócił się od okna i
spojrzał na mnie z wyzwaniem. – Musisz pamiętać, mój drogi, że była dziś
bardzo podniecona. Powiedział jej to wszystko w sposób, który ją
przestraszył... który stworzył wrażenie, że jestem ordynarnym oszustem. A
skutek był taki, że nie bardzo wiedziała, co mówi.
Usiadł zasępiony.
– Oczywiście mogła go kochać przez chwilę, zaraz po ślubie... a
jednocześnie jeszcze bardziej kochała mnie. Rozumiesz?
Nagle zrobił dziwną, zastanawiającą uwagę.
– W każdym razie – powiedział – to była rzecz czysto osobista.
Co można było z tego zrozumieć? Chyba tylko domyślać się głębi, z jaką
pojmował całą sprawę, głębi, którą trudno zmierzyć.
Wrócił z Francji, kiedy Tom i Daisy byli jeszcze w podróży poślubnej, i
za resztę swojej oficerskiej gaży wybrał się do Louisville – żałosne, lecz
nieuniknione przedsięwzięcie. Spędził tam tydzień, przemierzając ulice,
gdzie niegdyś, w październikowe noce, rozbrzmiewały ich kroki, i
odwiedzając ustronne miejsca, do których jeździli jej białym wozem. I tak
jak dom Daisy zawsze wydawał mu się bardziej tajemniczy i weselszy od
innych, tak samo teraz całe miasto, choć jej już tam nie było, widział
owiane melancholijną pięknością.
Wyjechał, czując, że zostawia ją za sobą, że może by ją znalazł, gdyby
szukał wytrwalej. W przedziale osobowego pociągu – nie miał już teraz
pieniędzy – było gorąco. Wyszedł na otwarty pomost i usiadł na
strapontenie, a stacja odpłynęła w dal i przesunęły się tyły jakichś
nieznajomych budynków. Jechali wśród wiosennych pól, gdzie przez
minutę ścigał się z pociągiem żółty tramwaj, a w nim ludzie, którzy kiedyś,
przypadkiem, widzieli może na ulicy jej bladą, urzekającą twarz.
Szyny skręcały i oddalały się od słońca, a słońce, schodząc coraz niżej,
zdawało się obejmować błogosławieństwem miasto, które znikało, miasto,
w którym żyła ona. Wyciągnął rękę z rozpaczą, jakby chciał chwycić pasmo
powietrza, uratować strzęp miejsca, które przez nią pokochał. Lecz uciekało
mu już teraz zbyt szybko sprzed zamglonych oczu i wiedział, że
najczystszą, najlepszą cząstkę tego wszystkiego utracił na zawsze.
***

Była godzina dziewiąta, kiedy skończyliśmy śniadanie i wyszliśmy na


ganek. Noc przyniosła dużą zmianę i powietrze miało smak jesieni.
Ogrodnik, jedyny z poprzedniego sztabu służby, zbliżył się do stopni ganku.
– Wypuszczę dziś wodę z basenu, proszę pana. Tylko patrzeć, jak liście
zaczną lecieć z drzew, i potem mam zawsze kłopot z rurami.
– Nie róbcie tego dzisiaj – odpowiedział Gatsby. Zwrócił się do mnie z
wyjaśnieniem: – Wiesz, mój drogi, przez całe lato ani razu nie korzystałem
z basenu.
Spojrzałem na zegarek i wstałem.
– Mam dwanaście minut do pociągu.
Nie chciało mi się jechać do miasta. Byłem do niczego, jeśli chodzi o
robotę, ale – co ważniejsze – nie chciałem opuszczać Gatsby’ego.
Zrezygnowałem z tego pociągu i z następnego, wreszcie zebrałem się do
odejścia.
– Zadzwonię do ciebie – powiedziałem na pożegnanie.
– Zadzwoń koniecznie, mój drogi.
– Zadzwonię koło południa.
Potem zeszliśmy ze schodów.
– Przypuszczam, że Daisy też zadzwoni. – Spojrzał na mnie niespokojnie,
jakby z nadzieją, że go w tym przypuszczeniu upewnię.
– Sądzę, że tak.
– A zatem do widzenia.
Uścisnęliśmy sobie ręce na pożegnanie. Już przy żywopłocie
przypomniałem sobie coś i odwróciłem się.
– To wstrętna, rozwydrzona banda! – krzyknąłem przez trawnik. – Jesteś
więcej wart niż oni wszyscy razem wzięci.
Jestem zadowolony, że mu to powiedziałem. To jedyny komplement, jaki
kiedykolwiek ode mnie usłyszał, bo odnosiłem się do niego z dezaprobatą
od początku do końca. Najpierw skinął uprzejmie głową, a potem twarz mu
się rozjaśniła tym jego promiennym uśmiechem porozumienia, jak gdyby
to, co ode mnie usłyszał, zawsze było przedmiotem naszej zmowy. Jego
barwne ubranie odcinało się jaskrawą plamą od białych schodów i
przypomniałem sobie ów wieczór przed trzema miesiącami, kiedy to
pierwszy raz przyszedłem do jego dostojnego domu. Trawnik i podjazd
wypełniał tłum ludzi, którzy domyślali się, że jest oszustem – on zaś stał na
tych samych schodach i żegnał ich ruchem dłoni, ukrywając w głębi serca
nietknięte w swej czystości marzenie.
Podziękowałem mu za gościnność. Zawsze mu dziękowaliśmy, ja i inni.
– Do widzenia! – krzyknąłem. – Dziękuję za śniadanie!
***

W biurze usiłowałem przez chwilę sporządzić tasiemcową listę notowań


giełdowych, potem zasnąłem na krześle przy biurku. Tuż przed dwunastą
obudził mnie telefon i ocknąłem się z czołem mokrym od potu. Była to
Jordan Baker; często dzwoniła do mnie o tej porze, bo ją samą trudno było
osiągnąć wśród jej peregrynacji między hotelami, klubami i domami
znajomych. Zwykle głos jej brzmiał w słuchawce jak coś świeżego i
chłodnego, jakby grudka darni z zielonego placu golfowego śmignęła tuż
koło okna mojego biura, lecz tego ranka wydał mi się szorstki i suchy.
– Wyprowadziłam się od Daisy – powiedziała – i jestem w Hampstead, po
południu jadę do Southampton.
Chyba postąpiła taktownie, wynosząc się od Daisy, lecz fakt ten zirytował
mnie, a przy następnej jej uwadze zesztywniałem.
– Wczoraj wieczorem nie byłeś dla mnie zbyt miły.
– Czy to mogło mieć wczoraj jakieś znaczenie?
Cisza przez chwilę. Potem:
– Mimo to... chcę cię zobaczyć.
– Ja też chcę cię zobaczyć.
– Przypuśćmy, że nie pojadę do Southampton i będę w mieście po
południu?
– Nie, dziś po południu chyba nie.
– Doskonale.
– Dziś to jest niemożliwe. Różne...
Rozmawialiśmy w ten sposób przez chwilę, a potem nagle przestaliśmy
rozmawiać. Nie wiem, które z nas pierwsze rzuciło słuchawkę, lecz wiem,
że było mi to obojętne. Nie potrafiłbym rozmawiać z nią tego dnia przy
stoliku w kawiarni, nawet gdybym już nigdy w życiu nie miał z nią
rozmawiać.
W parę minut później zadzwoniłem do Gatsby’ego, ale telefon był zajęty.
Próbowałem cztery razy; wreszcie rozzłoszczona telefonistka z centrali
powiedziała mi, że linia jest zablokowana dla połączenia z Detroit.
Wyjąłem rozkład jazdy i kółeczkiem zakreśliłem pociąg o trzeciej
pięćdziesiąt. Potem rozparłem się wygodnie na krześle i usiłowałem
myśleć. Było akurat południe.
***

Kiedy rano przejeżdżałem pociągiem koło hałd popiołu, rozmyślnie


przeszedłem na drugą stronę wagonu. Domyślałem się, że przez cały dzień
będzie się tam zbierał tłum gapiów, mali chłopcy będą szukać ciemnych
plam w kurzu na drodze i jakiś gaduła będzie w kółko opowiadał, co się
stało, aż wreszcie nawet jemu samemu zacznie się to wydawać coraz mniej
realne i przestanie opowiadać, i tragiczny wyczyn Myrtle Wilson pójdzie w
zapomnienie. Chcę się teraz trochę cofnąć w czasie i powiedzieć, co działo
się w warsztacie poprzedniej nocy po naszym odjeździe.
Były pewne trudności z odnalezieniem siostry Myrtle – Catherine.
Musiała na ten wieczór zerwać z abstynencją, bo zjawiła się zupełnie
otępiała od alkoholu i trudno jej było wytłumaczyć, że karetka pogotowia
odjechała już do Flushing. Gdy ją o tym przekonano, natychmiast zemdlała,
jakby właśnie odjazd karetki był faktem najtrudniejszym do zniesienia.
Ktoś uprzejmy czy ciekawy zabrał ją do swego wozu i powiózł w ślad za
ciałem siostry.
Jeszcze długo po północy tłum pchał się do warsztatu, podczas gdy
George Wilson siedział w kantorku na kanapie, kiwając się w tył i w przód.
Przez chwilę drzwi były otwarte i każdy, kto dostał się do warsztatu, zerkał
na Wilsona, nie mogąc powstrzymać ciekawości. Wreszcie ktoś powiedział,
że to skandal, i drzwi zamknął. Był z nim Michaelis i kilku innych:
najpierw czterech albo pięciu ludzi, a potem dwóch czy trzech. Jeszcze
później Michaelis poprosił ostatniego z tych obcych, żeby zatrzymał się na
piętnaście minut, bo chciał pójść do siebie zrobić kawę. Potem już był sam
z Wilsonem do świtu.
Około godziny trzeciej coś się zmieniło w bełkoczącym nieprzytomnie
Wilsonie – zrobił się spokojniejszy i zaczął mówić o żółtym samochodzie.
Oświadczył, że wie, w jaki sposób wykryć, do kogo żółty wóz należy, a
potem wypaplał, że kilka miesięcy temu jego żona wróciła z miasta z
twarzą podrapaną i spuchniętym nosem, lecz powiedziawszy to, wzdrygnął
się i znów zaczął zawodzić: „Och, mój Boże!” Michaelis niezdarnie
próbował go rozerwać.
– Jak długo byłeś żonaty, George? Uspokój się, spróbuj siedzieć spokojnie
przez minutę i odpowiedz na moje pytanie. Jak długo byłeś żonaty?
– Dwanaście lat.
– Mieliście dzieci? Uspokój się, George, siedź cicho... Pytam cię, czy
mieliście dzieci?
Twarde, brązowe chrabąszcze wciąż uderzały tępo o słabą żarówkę i
każdy samochód na drodze, przelatujący pędem koło warsztatu, brzmiał dla
Michaelisa jak ten wóz, który kilka godzin temu nie zatrzymał się. Do
warsztatu nie chciał wchodzić, bo stół, na którym leżało ciało, był
poplamiony, kręcił się więc niespokojnie po kantorku – nim się rozwidniło,
poznał w nim każdy przedmiot – i od czasu do czasu siadał przy Wilsonie,
próbując go uspokoić.
– Czy chodzisz czasem do jakiegoś kościoła? Powiedz, George! Nawet
jeżeli dawno w nim nie byłeś. Może ja bym zadzwonił i poprosił księdza,
żeby tu przyszedł i porozmawiał z tobą, zgoda?
– Nie należę do żadnego.
– Powinieneś mieć swój kościół, George, przydaje się w takich chwilach
jak teraz... Kiedyś musiałeś przecież chodzić do kościoła. A ślubu nie brałeś
w kościele?
– To było dawno temu.
Odpowiedź kosztowała go tyle wysiłku, że aż przestał się kiwać; przez
chwilę siedział cicho. Potem to samo spojrzenie, na wpół świadome, na pół
nieprzytomne, pojawiło się z powrotem w jego wyblakłych oczach.
– Zajrzyj do szuflady – powiedział, wskazując biurko.
– Do której szuflady?
– Do szuflady... do tamtej.
Michaelis otworzył pierwszą z brzegu szufladę. Nie było w niej nic prócz
małej, kosztownej smyczy dla psa, zrobionej ze skóry i nabijanej srebrem.
Wyglądała na zupełnie nową.
– To? – zapytał, biorąc ją do ręki.
Wilson skinął głową, nie odrywając wzroku od smyczy.
– Znalazłem to wczoraj po południu. Zaczęła mi o tym opowiadać, ale
mówiła dziwne rzeczy.
– Chcesz powiedzieć, że twoja żona to kupiła?
– Trzymała to zawinięte w bibułkę na swoim biureczku.
Michaelis nie widział w tym nic dziwnego i podał Wilsonowi kilka
różnych powodów, dla których jego żona mogła kupić smycz dla psa. Ale
prawdopodobnie Wilson słyszał część tych wyjaśnień już wcześniej od
Myrtle, bo znów zaczął powtarzać szeptem „Och, mój Boże!” i pragnący go
pocieszyć Michaelis poniechał dalszych argumentów.
– Potem on ją zabił – powiedział Wilson. I nagle dolna szczęka opadła
mu.
– Kto ją zabił?
– Już ja się dowiem.
– Jesteś chory, George – powiedział jego przyjaciel. – Za dużo się na
ciebie zwaliło i sam nie wiesz, co mówisz. Posiedziałbyś lepiej cicho do
rana.
– Zamordował ją.
– To był wypadek, George.
Wilson potrząsnął głową. Przymrużył oczy i rozciągnął ściśnięte wargi w
ledwie dostrzegalnym wyniosłym „hm”.
– Ja wiem – powiedział tonem niedopuszczającym wątpliwości. – Ja
jestem taki, że każdemu ufam i nie chcę niczyjej krzywdy, ale jak już coś
wiem, to wiem. To był ten człowiek w samochodzie. Ona wyskoczyła, żeby
z nim mówić, a on nie chciał się zatrzymać.
Michaelis widział to również, ale nie przyszło mu do głowy, żeby
przywiązywać do tego jakieś specjalne znaczenie, skłonny był raczej
sądzić, że pani Wilson uciekała od męża, niż że próbowała zatrzymać jakiś
wóz.
– Jak ona mogła coś takiego?
– To głęboka natura. – powiedział Wilson, jak gdyby to coś wyjaśniało. –
Ach...
Zaczął się znów kiwać, a Michaelis stał, ściskając w dłoni smycz.
– Może masz jakiegoś przyjaciela, tobym do niego zadzwonił, co,
George?
Próżna nadzieja – był prawie pewien, że nie ma żadnego przyjaciela:
Wilson był tak ograniczony, że nie starczyło go nawet dla żony. Michaelis
ucieszył się, gdy niebawem spostrzegł w pokoju zmianę, szybko
wzbierający w oknie błękit, i stwierdził, że dzień jest niedaleko. Około
godziny piątej na dworze zrobiło się tak niebiesko, że można było zgasić
światło.
Zamglone oczy Wilsona pobiegły ku hałdom popiołu, gdzie szare
obłoczki przybierały fantastyczne kształty i umykały szybko przed lekkim,
porannym wiatrem.
– Rozmawiałem z nią – wymamrotał po długim milczeniu –
powiedziałem jej, że może mnie oszukiwać, ale nie może oszukać Pana
Boga. Zaprowadziłem ją do okna. – Wstał z wysiłkiem, podszedł do okna i
przycisnął twarz do szyby. – Powiedziałem: „Pan Bóg wie, co robiłaś, wie o
wszystkim, co robiłaś. Możesz oszukać mnie, ale nie możesz oszukać
Boga”.
Stojący obok niego Michaelis zobaczył z przerażeniem, że Wilson patrzy
na oczy doktora T. J. Eckleburga, które wynurzyły się, blade i ogromne, z
ustępującego mroku.
– Bóg widzi wszystko – powtórzył Wilson.
– To przecież ogłoszenie, reklama – zapewnił go Michaelis. Odwrócił się
jednak od okna i wolał patrzeć znowu na pokój.
Ale Wilson pozostał przez długi czas z twarzą przy szybie; kiwał głową
na widok wstającego dnia.
***

O szóstej Michaelis był zupełnie wyczerpany i z wdzięcznością powitał


odgłos samochodu przystającego przed warsztatem. Przybył jeden z tych,
co czuwali przy Wilsonie w nocy, i obiecał był powrócić, Michaelis więc
ugotował śniadanie dla całej trójki, ale zjadł je sam z przybyszem. Wilson
był teraz spokojniejszy i Michaelis poszedł do domu przespać się; gdy
obudził się po czterech godzinach i pospieszył z powrotem do warsztatu,
Wilsona nie było.
Stwierdzono później, że zaszedł – cały czas na piechotę – aż do Portu
Roosevelta, a potem do Gad’s Hill, gdzie kupił kanapkę, której nie zjadł, i
napił się kawy. Musiał być zmęczony i szedł powoli, bo w Gad’s Hill był
dopiero w południe. Do tego miejsca nietrudno było ustalić jego ruchy –
znaleźli się chłopcy, którzy widzieli człowieka „jakby niespełna rozumu”, i
kierowcy wozów, na których gapił się w dziwny sposób ze skraju drogi.
Potem na trzy godziny zniknął wszystkim z oczu. Policja na podstawie
tego, że powiedział Michaelisowi: „Już ja się dowiem”, przypuszczała, iż
chodził po okolicy od garażu do garażu, pytając o żółty samochód. Z
drugiej jednak strony, nie ujawnił się żaden właściciel garażu, który by go
widział, i Wilson miał, być może, jakiś łatwiejszy i pewniejszy sposób
ustalenia tego, co chciał wiedzieć. O wpół do trzeciej był w West Egg,
gdzie spytał kogoś o drogę do domu Gatsby’ego. A więc w tym czasie znał
już nazwisko Gatsby’ego.
***

O godzinie drugiej Gatsby przebrał się w kostium kąpielowy i polecił


lokajowi, żeby w razie jakiegokolwiek telefonu natychmiast przekazał mu
wiadomość na basen. Wstąpił do garażu po pneumatyczny materac, którym
jego goście bawili się w ciągu lata, i szofer pomógł mu napompować go.
Potem wydał instrukcję, żeby w żadnym wypadku nie ruszać z garażu
otwartego wozu, co było dziwne, bo przedni prawy błotnik wymagał
reperacji.
Gatsby zarzucił na ramię materac i ruszył w stronę basenu. Po drodze raz
przystanął, żeby go poprawić na ramieniu, i szofer spytał, czy nie
potrzebuje pomocy, lecz Gatsby potrząsnął głową i po chwili zniknął wśród
żółknących drzew.
Telefon nie dzwonił, lecz lokaj, rezygnując z drzemki, czekał aż do
godziny czwartej – kiedy już nie było komu przekazać wiadomości, nawet
gdyby nadeszła. Wydaje mi się, iż Gatsby sam nie wierzył, że otrzyma jakąś
wiadomość, i może już o to nie dbał. A jeśli tak, to chyba musiał czuć, że
rozstał się z tym starym, ciepłym światem, zapłaciwszy wysoką cenę za to,
iż zbyt długo żył jednym marzeniem. Patrzył pewnie na obce niebo poprzez
liście napełniające go strachem i musiał zadrżeć, gdy spostrzegł, jak
groteskową rzeczą jest róża i jak zimne jest światło słońca na skąpej trawie.
Jakiś nowy świat, dotykalny, choć nierzeczywisty, w którym biedne duchy
chłoną marzenia niby powietrze, snując się bez celu... jak ta szara,
dziwaczna postać, skradająca się ku niemu spomiędzy bezkształtnych
drzew.
Szofer – jeden z protegowanych Wolfshiema – słyszał strzały, później
jednak potrafił powiedzieć tylko tyle, że nie zwrócił na nie specjalnej
uwagi. Przyjechałem ze stacji prosto do domu Gatsby’ego i dopiero moje
pospieszne kroki na schodach wzbudziły niepokój. Ale jestem przekonany,
że wówczas już o tym wiedzieli. Prawie bez słowa, we czwórkę – szofer,
lokaj, ogrodnik i ja – pospieszyliśmy nad basen.
Woda toczyła się słabym, ledwie dostrzegalnym ruchem, w miarę jak
świeży jej dopływ torował sobie drogę z jednego końca basenu na drugi, do
rury odpływowej. Wśród lekkich zmarszczek, które nie były nawet cieniem
fal, napompowany materac posuwał się zygzakiem po basenie. Łagodny
powiew wiatru, ledwie karbujący powierzchnię wody, wystarczał, by
zmieniać jego przypadkowy kurs z tym jego przypadkowym ładunkiem.
Zatrzymany kępą liści powoli obracał się w miejscu i jak ramię cyrkla
rysował cienkie, czerwone koło na wodzie.
Dopiero gdy ruszyliśmy z Gatsbym w stronę domu, ogrodnik zobaczył
ciało Wilsona, trochę na uboczu, w trawie, i krąg ofiar zamknął się.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Rozdział IX
Dzisiaj, po dwóch latach, pamiętam koniec tego dnia i noc, i dzień
następny tylko jako nieprzerwaną procesję policjantów, fotografów i
reporterów, którzy wchodzili i wychodzili z domu Gatsby’ego. Główną
bramę zagrodzono sznurem i stojący tam policjant powstrzymywał
ciekawskich, lecz mali chłopcy szybko odkryli wejście przez moje
podwórze i cały czas kilku z nich sterczało nad basenem z otwartymi
ustami. Ktoś rozsądny i stateczny, być może jakiś detektyw, użył określenia
„szaleniec”, gdy klęczał nad ciałem Wilsona po południu, i niespodziewana
stanowczość jego głosu nadała ton doniesieniom gazet następnego rana.
Prawie wszystkie sprawozdania były koszmarne – groteskowe, pełne
nieistotnych szczegółów i niezgodne z prawdą. Gdy zeznania Michaelisa w
czasie śledztwa ujawniły fakt, że Wilson żywił wobec żony podejrzenia,
myślałem, iż tylko patrzeć, jak prasa zrobi z całej historii soczysty
paszkwil, lecz Catherine, która mogła powiedzieć wszystko, nie
powiedziała ani słowa. Wykazała też zdumiewający hart ducha: patrzała na
koronera zdecydowanym spojrzeniem spod tych swoich wyskubanych brwi
i przysięgała, że jej siostra nigdy nie widziała Gatsby’ego, że jej siostra
była najzupełniej szczęśliwa ze swoim mężem, że jej siostra w ogóle nie
robiła nic zdrożnego. Sama siebie o tym przekonała i płakała w chusteczkę,
jak gdyby nie mogła znieść nawet takich podejrzeń. W ten sposób Wilson
został zakwalifikowany jako człowiek „oszalały z bólu”, co pozwoliło
utrzymać sprawę w jej najprostszej wersji. I na tym się skończyło.
Lecz cała ta jej część wydawała się daleka i nieistotna. Znalazłem się po
stronie Gatsby’ego, i to zupełnie sam. Od chwili gdy zatelefonowałem do
miasteczka West Egg z wiadomością o katastrofie, z każdym domysłem na
temat Gatsby’ego, z każdym praktycznym pytaniem zwracano się do mnie.
Z początku byłem tym zdziwiony i zakłopotany; potem, gdy on leżał w
swoim domu, nie ruszał się, nie oddychał ani nie mówił, godzina po
godzinie uświadamiałem sobie moją odpowiedzialność, bo nikt inny nie
interesował się nim; mam na myśli to szczere, osobiste zainteresowanie, do
którego ostatecznie każdy z nas ma jakieś bliżej nieokreślone prawo.
Zadzwoniłem do Daisy w pół godziny po znalezieniu go, zadzwoniłem
instynktownie i bez wahania. Lecz ona i Tom wyjechali wczesnym
popołudniem i zabrali bagaże.
– Nie zostawili adresu?
– Nie.
– Nie mówili, kiedy wrócą?
– Nie.
– I nie wiadomo, gdzie są? Jak mógłbym ich znaleźć?
– Nie wiem. Nie potrafię powiedzieć.
Chciałem mu kogoś przyprowadzić. Chciałem wejść do pokoju, w którym
leżał, i zapewnić go: „Przyprowadzę ci kogoś, Gatsby. Nie martw się.
Zaufaj mi, a ja ci tu kogoś sprowadzę...”
Meyera Wolfshiema nie było w książce telefonicznej. Lokaj dał mi adres
jego biura na Broadwayu i zadzwoniłem do informacji, lecz zanim
zdobyłem numer, było już dobrze po piątej i nikt do telefonu nie podszedł.
– Może pani zadzwoni jeszcze raz?
– Dzwoniłam trzy razy.
– To bardzo ważna sprawa.
– Przykro mi. Obawiam się, że tam nie ma nikogo.
Wróciłem do salonu i przez chwilę wydało mi się, że wszyscy
funkcjonariusze, którzy nagle wypełnili pokój, to przygodni goście, lecz
chociaż unosili prześcieradło i patrzyli na Gatsby’ego z przejęciem, w
mojej głowie brzmiał wciąż jego protest: „Słuchaj no, mój drogi, musisz mi
tu kogoś sprowadzić. Musisz się postarać. Przecież nie mogę przejść przez
to zupełnie sam”.
Ktoś zaczął mi zadawać pytania, lecz wymknąłem się i na piętrze
pośpiesznie przejrzałem niezamknięte szuflady jego biurka – nigdy nie
powiedział mi wyraźnie, że jego rodzice nie żyją. Lecz niczego tam nie
znalazłem. Tylko ze ściany spojrzała na mnie fotografia Dana Cody’ego,
pamiątka po dawnych burzliwych czasach.
Następnego ranka posłałem lokaja do Nowego Jorku z listem do
Wolfshiema, prosząc o informacje i nagląc do natychmiastowego przyjazdu.
Prośba ta zdawała mi się zbyteczna, gdy pisałem list. Byłem pewny, że
przyjedzie sam, gdy zobaczy wiadomość w gazetach, tak jak byłem pewny,
że przed południem nadejdzie depesza od Daisy. Lecz ani depesza, ani pan
Wolfshiem nie zjawili się; nikt nie przybył z wyjątkiem kolejnych
policjantów, fotoreporterów, fotografów i reporterów. Gdy lokaj przywiózł
odpowiedź od Wolfshiema, zbuntowałem się, poczułem pogardę i
solidarność z Gatsbym przeciwko wszystkim.
Szanowny panie Carraway. To jest jeden z najstraszniejszych ciosów jaki
mnie spotkał w moim życiu i ledwie mogę uwierzyć, że to w ogóle prawda.
Ten obłąkany wyczyn tego wariata każdemu z nas daje do myślenia. Nie
mogę teraz przyjechać z powodu że jestem związany bardzo ważnymi
interesami i nie mogę być teraz zamieszany w coś takiego. Jeśli mogę coś
zrobić później proszę mi dać znać listem przez Edgara. Po prostu nie wiem
na jakim świecie żyję kiedy słyszę o takich rzeczach i jestem zupełnie rozbity
i wykończony.
Z poważaniem
Meyer Wolfshiem
A poniżej dopisane w pośpiechu:
Proszę mnie zawiadomić o pogrzebie etc. rodziny jego zupełnie nie znam.
Gdy zadzwonił telefon tego popołudnia i międzymiastowa zapowiedziała
Chicago, myślałem, że to wreszcie Daisy. Lecz w słuchawce zabrzmiał głos
męski, bardzo słaby i daleki.
– Tu mówi Slagle...
– Tak? – Nazwisko było nieznajome.
– Ładny pasztet, co? Dostałeś moją depeszę?
– Nie było żadnej depeszy.
– Młody Parke jest w tarapatach – powiedział szybko – złapali go, jak
wręczał akcje. Pięć minut przedtem dostali okólnik z Nowego Jorku z
wszystkimi numerami. Jak ci się to podoba? Najgorsze są te prowincjonalne
dziury...
– Halo! – przerwałem mu pośpiesznie. – Słuchaj pan, to nie Gatsby... Pan
Gatsby nie żyje...
Długa cisza zapanowała na drugim końcu linii, po niej nastąpił jakiś
okrzyk... potem krótki trzask, gdy połączenie zostało przerwane.
***

Zdaje mi się, że to na trzeci dzień przyszedł z jakiegoś miasta w stanie


Minnesota telegram podpisany: Henry C. Gatz. Zawiadamiał tylko o tym,
że nadawca natychmiast wyrusza w drogę i że należy pogrzeb odłożyć do
jego przybycia.
Był to ojciec Gatsby’ego, starzec poważny, zupełnie bezradny i
przerażony, zakutany w długi, tani płaszcz pomimo ciepłego, wrześniowego
dnia. Łzy mu ciekły bez przerwy z przejęcia, a kiedy wziąłem od niego
torbę i parasol, zaczął szarpać swoją rzadką, siwą brodę tak często, że z
trudem zdjąłem z niego płaszcz. Był bliski załamania, zaprowadziłem go
więc do salonu, posadziłem w fotelu i kazałem podać coś do zjedzenia.
Lecz nie chciał jeść, a mleko wylewało się ze szklanki w jego drżącej dłoni.
– Dowiedziałem się z gazety – powiedział. – Napisali wszystko w
gazecie. Zaraz wyjechałem.
– Nie wiedziałem, jak pana znaleźć.
Jego oczy biegały nieustannie po pokoju, niczego nie widząc.
– To był wariat – powiedział. – To musiał być wariat.
– Może napije się pan kawy? – namawiałem go.
– Niczego mi nie trzeba. Czuję się teraz zupełnie dobrze, panie...
– Carraway.
– Tak, czuję się zupełnie dobrze. Gdzie jest Jimmy?
Zaprowadziłem go do pokoju, w którym leżał jego syn, i tam go
zostawiłem. Kilku małych chłopców weszło na ganek i zaglądało do hallu;
kiedy powiedziałem im, kto przyjechał, niechętnie odeszli.
Po krótkiej chwili pan Gatz otworzył drzwi i wyszedł; usta miał otwarte,
twarz lekko zarumienioną, z oczu kapały mu w nierównych odstępach
pojedyncze łzy. Osiągnął wiek, w którym śmierć nie ma już cech
przerażającej niespodzianki; teraz, gdy po raz pierwszy rozejrzał się dokoła
i spostrzegł wysoki, wspaniały hall i ogromne pokoje ciągnące się w
amfiladzie, jego żałość zaczęła się mieszać z nabożną dumą.
Poprowadziłem go do sypialni na piętrze. Kiedy zdejmował marynarkę,
powiedziałem mu, że wszystkie przygotowania odłożono do jego
przyjazdu.
– Nie wiedziałem, jakie będą pana życzenia, panie Gatsby.
– Moje nazwisko jest Gatz.
– ...panie Gatz. Sądziłem, że może zechce pan zabrać ciało na Zachód.
Potrząsnął głową.
– Jimmy zawsze wolał Wschód. Tu, na Wschodzie, zdobył pozycję. Czy
pan był przyjacielem mojego chłopca, panie...
– Byliśmy bliskimi przyjaciółmi.
– Miał przed sobą wielką przyszłość, wie pan. Był jeszcze całkiem młody,
ale miał bardzo dobrze tu. – Postukał wymownie palcem w skroń, a ja
przytaknąłem. – Gdyby żył, zostałby wielkim człowiekiem. Takim jak ten
finansista James J. Hill, któremu zawdzięczamy nasze koleje. Przyczyniłby
się do rozwoju kraju.
– To prawda – powiedziałem, czując się dość głupio.
Miętosił haftowaną kapę, próbując ściągnąć ją z łóżka, położył się
sztywno i w jednej chwili zasnął.
Tego wieczoru ktoś najwyraźniej przestraszony zadzwonił i koniecznie
chciał wiedzieć, kim jestem, zanim podał swoje nazwisko.
– Mówi Carraway – powiedziałem.
– Och! – usłyszałem ulgę w głosie. – Tu mówi Klipspringer.
Mnie też ulżyło, bo była to zapowiedź jeszcze jednego przyjaciela przy
grobie Gatsby’ego. Nie chciałem dawać ogłoszenia w prasie i ściągać tłumu
gapiów, więc osobiście dzwoniłem do niektórych osób. Trudno je było
znaleźć.
– Pogrzeb jest jutro – powiedziałem. – Uroczystość zacznie się o trzeciej
tutaj, w domu. Chciałbym, żeby pan powtórzył każdemu, kogo to może
obchodzić.
– Och, na pewno – przerwał pośpiesznie. – Wątpię, czy kogoś spotkam,
ale jeżeli tak...
Jego ton budził podejrzenia.
– Rozumie się, że pan przyjdzie.
– Oczywiście, postaram się. Właściwie dzwonię, żeby...
– Chwileczkę – przerwałem mu. – A może byśmy się umówili, że pan
przyjdzie?
– Oczywiście, tylko że mieszkam... prawdę mówiąc, to jestem u
znajomych w Greenwich i oni, zdaje się, liczą na mnie jutro. Jeśli chodzi o
ścisłość, jutro ma być jakiś piknik czy coś w tym rodzaju. Jasne, że zrobię
wszystko, żeby przyjechać.
Nie krępując się, chrząknąłem głośno „hm” i musiał to usłyszeć, bo dalej
ciągnął ze zdenerwowaniem.
– Dzwonię w sprawie pantofli, które zostawiłem. Czy nie mógłby pan
kazać lokajowi wysłać mi pocztą tych pantofli? Widzi pan, to są tenisówki i
bez nich jestem uziemiony. Proszę wysłać na adres państwa B.F....
Nazwiska nie usłyszałem, bo odłożyłem słuchawkę.
Potem odczuwałem już tylko wstyd przed Gatsbym. Jeden dżentelmen, do
którego dzwoniłem, dał mi do zrozumienia, że Gatsby ma to, na co
zasłużył. W tym wypadku ja byłem winien, gdyż należał do tych, którzy
najzłośliwiej kpili z Gatsby’ego, podochoceni jego znakomitymi trunkami, i
naprawdę głupio zrobiłem, że w ogóle do niego zatelefonowałem.
***

W dzień pogrzebu pojechałem rano do Nowego Jorku zobaczyć się z


Meyerem Wolfshiemem: wyglądało na to, że w żaden inny sposób go nie
złapię. Na drzwiach, które pchnąłem, idąc za radą windziarza, wisiał szyld,
„Swastyka Holding Company” i z początku zdawało mi się, że w biurze
nikogo nie ma. Krzyknąłem parę razy „halo” bez skutku. Potem jednak za
przepierzeniem wybuchnęła kłótnia i po chwili w drzwiach ukazała się
śliczna dziewczyna, mierząc mnie ciemnymi, wrogimi oczami.
– Nie ma nikogo – powiedziała. – Pan Wolfshiem pojechał do Chicago.
Pierwsze zdanie było oczywiście kłamstwem, bo ktoś w głębi pokoju
zaczął gwizdać fałszywie Ogród różany.
– Proszę powiedzieć, że pan Carraway chce go widzieć.
– Przecież go nie ściągnę z powrotem z Chicago.
W tym momencie jakiś głos, niewątpliwie Wolfshiema, zawołał zza
drzwi: „Stella!”
– Proszę zostawić swoje nazwisko na biurku – powiedziała szybko –
przekażę mu, kiedy wróci.
– Ale ja wiem, że on tu jest.
Postąpiła krok w moją stronę i z oburzeniem zaczęła gładzić się dłońmi
po biodrach.
– Wam, młodym ludziom, to się zdaje, że możecie się tu pchać o każdej
porze – łajała mnie. – Mam już tego po dziurki od nosa. Kiedy mówię, że
jest w Chicago, to jest w Chicago.
Wspomniałem o Gatsbym.
– Och. – Znów zmierzyła mnie wzrokiem. – Niech pan chwileczkę... Jak
pana nazwisko?
Zniknęła. Po chwili Meyer Wolfshiem stanął uroczyście na progu,
wyciągając obydwie ręce. Wprowadził mnie do swego gabinetu, stwierdził
z powagą, że to bardzo smutna chwila dla nas wszystkich, i poczęstował
cygarem.
– Cofam się pamięcią do dnia, w którym go poznałem – powiedział. –
Młody major, świeżo z wojska, cały pokryty odznaczeniami, które zdobył
na wojnie. Był w takiej biedzie, że musiał chodzić w mundurze, bo nie miał
za co kupić sobie zwyczajnego ubrania. Pierwszy raz zobaczyłem go, kiedy
wszedł do sali bilardowej Winebrennera na Czterdziestej Trzeciej Ulicy i
pytał o pracę. Nie jadł już od kilku dni. „Niech pan siada, zjemy razem
lunch” – powiedziałem. Przez pół godziny zjadł więcej jak za cztery dolary.
– Ułatwił mu pan start w interesach? – spytałem.
– Start! Ja z niego zrobiłem człowieka!
– Ooo.
– Wziąłem go znikąd, dosłownie z rynsztoka. Od razu zobaczyłem, że to
jest młody dżentelmen o pięknej postawie, a kiedy powiedział mi, że był w
Oksfordzie, wiedziałem, że mi się przyda. Kazałem mu wstąpić do Legionu
Amerykańskiego i stał tam wysoko. Od ręki załatwił w Albany interes dla
jednego mojego klienta. Trzymaliśmy się razem we wszystkim – wyciągnął
dwa bulwiaste palce – zawsze razem.
Ciekaw byłem, czy dziełem tej spółki była machlojka na rozgrywkach
bejsbolowych w 1919.
– Teraz nie żyje – powiedziałem po chwili. – Był pan jego najbliższym
przyjacielem i wiem, że chce pan przyjść na jego pogrzeb dziś po południu.
– Chciałbym.
– Więc niech pan przyjdzie.
Kępki włosów w jego nozdrzach lekko zadrżały i kiedy potrząsnął głową,
oczy zaszły mu łzami.
– Nie mogę tego zrobić... nie mogę być w to zamieszany – powiedział.
– W nic pan nie będzie zamieszany, jest po wszystkim.
– Kiedy kogoś zabiją, nie chcę być w to zamieszany w żaden sposób.
Trzymam się z daleka. Gdy byłem młody, było inaczej. Jeżeli jakiś mój
przyjaciel umarł, wszystko jedno jak, trwałem przy nim do końca. Może to
się panu wydaje sentymentalne, ale to prawda – do ostatniej, najgorszej
chwili.
Wiedziałem, że dla jakichś własnych powodów był zdecydowany nie
przyjść, więc wstałem.
– Czy chodził pan na uniwersytet? – spytał nagle.
Przez chwilę myślałem, że zaproponuje, abym „wszedł do interesu”, lecz
on tylko pokiwał głową i uścisnął mi rękę.
– Nauczmy się okazywać przyjaźń człowiekowi, kiedy żyje, a nie, kiedy
już umrze – zaproponował. – Bo wtedy to już, według mnie, należy
wszystko zostawić własnemu biegowi.
Kiedy wyszedłem z jego biura, niebo zachmurzyło się i wróciłem do West
Egg w ulewnym deszczu. Przebrałem się i poszedłem do domu Gatsby’ego,
gdzie znalazłem pana Gatza chodzącego w podnieceniu po hallu. Duma z
powodu syna i jego posiadłości wciąż w nim narastała i teraz chciał mi coś
pokazać.
– Jimmy przysłał mi to zdjęcie. – Drżącymi palcami wyciągnął portfel. –
Niech pan patrzy.
Była to fotografia domu, zagięta na rogach i pobrudzona licznymi
odciskami palców. Gorliwie wskazywał mi każdy szczegół. „Niech pan
patrzy tu!” – a potem szukał w moich oczach podziwu. Musiał ją tak często
pokazywać, że stała się pewnie dla niego bardziej realna od samego domu.
– Jimmy mi to przysłał. Uważam, że to bardzo dobre zdjęcie. Wszystko
na nim widać.
– Bardzo dobre. Dawno nie widział pan syna?
– Przyjechał odwiedzić mnie dwa lata temu i kupił mi domek, w którym
mieszkam. Oczywiście złamało nas to, że uciekł z domu, ale teraz widzę, że
miał rację. On wiedział, że czeka go wielka przyszłość. A jak tylko zaczęło
mu się powodzić, to był dla mnie bardzo hojny.
Zdawał się niechętnie rozstawać z fotografią, ociągając się, trzymał ją
jeszcze minutę przed moimi oczami. Potem schował portfel i z kieszeni
wyciągnął poszarpany egzemplarz książki pod tytułem Hopalong Cassidy.
– Niech pan patrzy, to książka, którą miał, kiedy był chłopcem. To czegoś
dowodzi.
Otworzył ją na ostatniej stronie i obracając, pokazał mi. Na
niezadrukowanej kartce wykaligrafowane były słowa: „Rozkład godzin” i
data „12 września 1906”. A pod spodem:
Wstawanie — godz. 6.00
ćwiczenia z ciężarkami na drabinkach — godz. 6.15-6.30
Studiowanie elektrotechniki itd. — godz. 7.15-8.15
Praca — godz. 8.30-4.30 pp.
Bejsbol i sporty — godz. 4.30-5.00 pp.
ćwiczenie dykcji, dobrej postawy i sposobów osiągania tego — godz. 5.00-6.00 pp.
Praca nad potrzebnymi wynalazkami — godz. 7.00-9.00 pp.
OGÓLNE POSTANOWIENIA
Nie marnować czasu u Shafterów ani (nazwisko nieczytelne)
Przestać palić i żuć gumę
Kąpać się co drugi dzień
Przeczytać jedną pożyteczną książkę albo pismo na tydzień
Oszczędzać 5 (przekreślone) 3 dolary tygodniowo
Być lepszym dla rodziców
– Znalazłem tę książkę przypadkiem – powiedział starzec. – Ona czegoś
dowodzi, prawda?
– Niewątpliwie.
– Jimmy musiał zajść daleko. Zawsze miał jakieś takie postanowienia
albo coś podobnego. Czy pan widzi, jak on chciał być wykształcony i
dobrze wychowany? Zawsze mu na tym zależało. Raz mi powiedział, że
jem jak świnia, a ja go za to zbiłem.
Nie chciał zamknąć książki, czytał na głos punkt po punkcie, spoglądając
na mnie zachęcająco. Spodziewał się pewnie, że przepiszę listę na własny
użytek.
Parę minut przed trzecią przybył pastor luterański z Flushing i mimo woli
zacząłem wyglądać przez okno dalszych samochodów. To samo robił ojciec
Gatsby’ego. Ale czas mijał, służba weszła i czekała w hallu i pan Gatz
zaczął mrugać niespokojnie i mówić o deszczu tonem zakłopotanym i
niepewnym. Pastor coraz to spoglądał na zegarek, toteż wziąłem go na
stronę i poprosiłem, żeby poczekał pół godziny. Ale na nic się to nie zdało.
Nikt nie przyszedł.
***

Około godziny piątej nasz kondukt, złożony z trzech samochodów,


przybył na cmentarz w rzęsistym deszczu i stanął przed bramą – najpierw
karawan, potwornie czarny i mokry, potem pan Gatz, pastor i ja w
limuzynie, a nieco później czterech czy pięciu służących i listonosz z West
Egg, w furgonetce Gatsby’ego; wszyscy przemoknięci do nitki. Gdy
minąwszy bramę, znaleźliśmy się na cmentarzu, usłyszałem nadjeżdżający
wóz, a potem odgłos czyichś kroków, człapiących za nami po mokrej ziemi.
Obejrzałem się. Był to pan Sowie Oczy, ten, którego pewnej nocy przed
trzema miesiącami zastałem w bibliotece podziwiającego książki
Gatsby’ego.
Od tamtego czasu ani razu go nie spotkałem. Nie wiem, jak dowiedział się
o pogrzebie, nawet nie znam jego nazwiska. Deszcz ściekał mu po grubych
szkłach, zdjął je i wytarł, żeby zobaczyć, jak zwijają płótno żaglowe,
osłaniające grób Gatsby’ego.
Starałem się wtedy myśleć przez chwilę o Gatsbym, lecz był już za
daleko, i mogłem tylko przypomnieć sobie, bez urazy, że Daisy nie
przysłała żadnej wiadomości i ani jednego kwiatka. Jak przez mgłę
słyszałem, że ktoś mamrocze: „Błogosławieni umarli, na których deszcz
pada”, na co pan Sowie Oczy odpowiedział dzielnie: „Amen”.
Szybko przedarliśmy się przez deszcz do naszych samochodów. Sowie
Oczy zagadnął mnie przy bramie:
– Nie zdążyłem przyjechać do domu.
– Inni też nie zdążyli.
– Bzdura! – Po chwili dodał ze zdumieniem: – Mój Boże! Przychodzili do
tego domu setkami.
Zdjął okulary i znów przetarł obydwie strony szkieł.
– Biedny sukinsyn – powiedział.
***

Jedno z moich najżywszych wspomnień z czasów szkolnych, a później


uniwersyteckich dotyczy powrotów na Zachód, do domu, na święta Bożego
Narodzenia. W grudniowy wieczór, o godzinie szóstej, w starej mrocznej
hali dworcowej zbierali się ci, którzy jechali dalej niż do Chicago, żeby w
pośpiechu pożegnać swoich przyjaciół chicagowskich, już całkowicie
pochłoniętych myślą o świątecznych uciechach. Pamiętam futerka
dziewcząt, wracających z pensji panny Takiej-i-Takiej, i gwar towarzyszący
mroźnym oddechom, i dłonie powiewające nad głowami na widok starych
znajomych, i licytację zaproszeń: „Czy będziesz u Ordwayów? U
Herseyów? U Schultzów?”, i długie, zielone bilety w mocno zaciśniętych
dłoniach. I wreszcie pociemniałe żółte wagony kolei „Chicago, Milwaukee
i St. Paul”, które na torze za bramą wyglądały jak samo Boże Narodzenie.
Jechaliśmy w zimową noc i prawdziwy śnieg, nasz śnieg, zaczynał lśnić
wzdłuż szyn i odbijać się w oknach i mijały nas zamglone światełka małych
stacyjek w stanie Wisconsin i nagle czuliśmy podniecający, ostry powiew.
Wciągaliśmy powietrze pełną piersią na zimnych pomostach wagonów,
wracając z obiadu, i zanim zaczęliśmy wsiąkać niepostrzeżenie w nasz kraj
z powrotem, przez tę jedną dziwną godzinę byliśmy niezwykle świadomi,
że my i ten kraj stanowimy jedność.
To jest mój Środkowy Zachód – nie pszenica, nie prerie, nie zagubione
szwedzkie miasteczka, lecz z radosnym dreszczem powracające pociągi
mojej młodości i latarnie uliczne, i dzwoneczki u sanek w mroźnej
ciemności, i cienie wianków z ostrokrzewu, padające z oświetlonych okien
na śnieg. Jestem częścią tego wszystkiego, nasiąkły długimi zimami i stąd
trochę nudny, a także trochę zadowolony z siebie, bo wyrosłem w domu
Carrawayów, w mieście, gdzie kamienice od dziesiątków lat wciąż jeszcze
określa się nazwiskiem rodziny. Teraz widzę, że opowiedziałem historię
typową dla Zachodu – ostatecznie Tom i Gatsby, Daisy i Jordan, i ja
byliśmy stamtąd i pewnie jakaś nieuchwytna, wspólna dla nas wada
utrudniała nam życie na Wschodzie.
Nawet wówczas, gdy Wschód podniecał mnie najsilniej, nawet wtedy,
gdy najostrzej uświadamiałem sobie jego wyższość nad nudnymi,
pokracznymi, nadętymi miastami po drugiej stronie stanu Ohio, z ich
nieustającą inkwizycją, która oszczędza tylko dzieci i starców – nawet
wtedy Wschód zawsze miał dla mnie cechy wynaturzenia, deformacji.
Przede wszystkim West Egg pojawiało się wciąż w moich fantastycznych
snach. Widzę je jako nocną scenę, malowaną przez El Greca: dużo domów,
jednocześnie konwencjonalnych i groteskowych, skulonych pod posępnym,
nawisłym niebem i księżycem bez blasku. Na pierwszym planie czterech
panów w uroczystej czerni fraków idzie chodnikiem, dźwigając nosze, na
których leży pijana kobieta w białej wieczorowej sukni. Jej zwisająca dłoń
kołysze się i sieje chłodny blask klejnotów. W głębokiej powadze
mężczyźni kierują się do jakiegoś domu, do niewłaściwego domu. Lecz nikt
nie wie, jak nazywa się ta kobieta, i nikogo to nie obchodzi.
Po śmierci Gatsby’ego Wschód stał się dla mnie miejscem nawiedzanym
przez takie właśnie wizje; zniekształcały one rzeczywistość, lecz
przezwyciężyć ich nie miałem siły. Więc gdy w powietrzu pojawił się
błękitny dymek palonych, zeschłych liści, a mokra bielizna na sznurze
sztywniała od zimnego wiatru, postanowiłem wrócić do domu.
Jedną rzecz musiałem zrobić przed odjazdem, rzecz niezbędną i
nieprzyjemną, której może lepiej było poniechać. Lecz postanowiłem
wszystko zostawić w porządku, nie chciałem, żeby nawet moje śmieci
wymiatał za mnie obojętny nurt życia. Spotkałem się z Jordan Baker i
dokładnie wyjaśniłem wszystko, co nam się razem przydarzyło i co potem
mnie spotkało, a ona słuchała zupełnie bez ruchu, półleżąc w wielkim
fotelu.
Ubrana była do golfa i pamiętam, jak pomyślałem, że przypomina dobrze
zrobioną ilustrację: z tą swoją brodą uniesioną trochę wyzywająco, z
włosami koloru jesiennych liści, z twarzą o tym samym brunatnym odcieniu
co rękawiczka bez palców leżąca na jej kolanach. Gdy skończyłem,
powiedziała mi bez komentarzy, że zaręczyła się. Nie bardzo wierzyłem,
choć na pewno wielu ożeniłoby się z nią na jedno jej skinienie, jednak
mimo wątpliwości udałem, że jestem zaskoczony. Zastanowiłem się – tylko
chwilę – czy nie robię głupstwa, potem szybko przemyślałem sobie
wszystko raz jeszcze – i wstałem, żeby się pożegnać.
– Niemniej dałeś mi kosza – powiedziała Jordan nagle. – Dałeś mi kosza
przez telefon. Nie dbam o ciebie ani trochę, ale było to dla mnie nowe
doświadczenie, które nawet oszołomiło mnie na chwilę.
Podaliśmy sobie ręce.
– Ach, czy pamiętasz – dodała – jedną naszą rozmowę o prowadzeniu
wozu?
– Chyba nie... nie bardzo.
– Powiedziałeś, że zły kierowca może uniknąć wypadku, dopóki nie
spotka drugiego złego kierowcy? No więc spotkałam kogoś, kto też nie
umie prowadzić wozu, prawda? Chcę powiedzieć, że to głupio z mojej
strony tak się pomylić. Myślałam, że jesteś raczej człowiekiem uczciwym i
szczerym. Myślałam, że w głębi duszy jesteś z tego dumny.
– Mam trzydzieści lat – powiedziałem. – O pięć lat za dużo, żeby kłamać
samemu sobie i nazywać to poczuciem humoru.
Nie odpowiedziała. Zły i na wpół w niej zakochany, i okropnie
zmartwiony, odszedłem.
***

Pewnego popołudnia, pod koniec października, zobaczyłem Toma


Buchanana. Szedł przede mną po Piątej Alei swoim zwinnym, agresywnym
krokiem, ręce odstawały mu trochę na boki, jakby gotowe odeprzeć każdą
przeszkodę, głowę obracał żwawo na wszystkie strony w ślad za
niespokojnie biegającym wzrokiem. Właśnie kiedy zwolniłem kroku, żeby
uniknąć spotkania, przystanął i ze zmarszczoną brwią badał wystawę
jubilera. Nagle ujrzał mnie i zawrócił, wyciągając rękę.
– Co się stało, Nick? Nie chcesz mi podać ręki?
– Nie chcę. Wiesz, co myślę o tobie.
– Zwariowałeś – powiedział szybko – zwariowałeś kompletnie. Nie wiem,
o co ci chodzi.
– Tom – spytałem go – co powiedziałeś Wilsonowi owego popołudnia?
Wlepił we mnie oczy bez słowa i wiedziałem, że trafnie odgadłem
przebieg tych brakujących trzech godzin. Ruszyłem z miejsca, lecz on
zrobił krok za mną i chwycił mnie za ramię.
– Powiedziałem mu prawdę – rzekł. – Przyszedł do mojego domu, kiedy
pakowaliśmy się, kazałem powiedzieć, że nas nie ma, a on siłą próbował
dostać się na górę. Był dość szalony, żeby mnie zabić, gdybym mu nie
powiedział, kto jest właścicielem żółtego wozu. Przez cały czas miał rękę
na rewolwerze w kieszeni... – Przerwał wyzywająco. – Więc co, że mu
powiedziałem? Tego typka i tak to czekało. Sypał piasek w oczy tobie, tak
samo jak Daisy, ale to był twardy drań. Przejechał Myrtle jak psa i nawet
nie zatrzymał wozu.
Nic nie miałem do powiedzenia prócz jednej niedającej się powiedzieć
rzeczy, że to nie jest prawda.
– A jeśli sądzisz, że nie miałem swojej porcji cierpienia... Słuchaj, kiedy
poszedłem, żeby zwolnić to mieszkanie, i zobaczyłem na kredensie tę
przeklętą paczkę biszkoptów dla psa, to usiadłem i płakałem jak dziecko.
Jak Boga kocham! To było straszne...
Nie mogłem przebaczyć mu ani czuć do niego sympatii, lecz wiedziałem,
że uważa swoje postępowanie za całkiem usprawiedliwione. Ileż w tym
wszystkim było lekceważenia, niedbalstwa i zamętu! Nie przejmowali się
niczym, Tom i Daisy, niszczyli rzeczy i ludzi, a potem wracali do stanu
absolutnej beztroski, do swoich pieniędzy, do tego wszystkiego, co
trzymało ich razem, i piwo, którego nawarzyli, kazali pić innym...
Podałem mu rękę: głupio byłoby nie podać, bo nagle poczułem, że
rozmawiam z dzieckiem. Potem on wszedł do jubilera kupić jakiś naszyjnik
z pereł albo może tylko parę spinek, uwolniony od moich prowincjonalnych
skrupułów na zawsze.
***

Kiedy wyjeżdżałem, dom Gatsby’ego był wciąż jeszcze pusty, trawa w


jego ogrodzie wyrosła tak wysoko jak u mnie. Jeden z szoferów z
miasteczka, przejeżdżając koło bramy, nigdy nie omieszkał zatrzymać się i
wskazać jej swoim pasażerom; możliwe, że był to ten sam szofer, który
wiózł Gatsby’ego i Daisy do East Egg w noc katastrofy i może dokoła tego
ułożył sobie własną historię. Nie chciałem jej słyszeć i unikałem go,
wracając ze stacji.
Sobotnie wieczory spędzałem w Nowym Jorku, bo obraz jarzących się
światłem, oszałamiających przyjęć u Gatsby’ego był dla mnie tak żywy, że
wciąż jeszcze miałem muzykę w uszach i śmiech, cicho i nieprzerwanie
dobiegający z jego ogrodu, i samochody, które zajeżdżały i odjeżdżały
sprzed domu. Jednej nocy usłyszałem tam rzeczywiście prawdziwy
samochód i widziałem, jak jego światła zatrzymały się przed gankiem. Lecz
sprawy tej nie badałem. Prawdopodobnie ten spóźniony gość przybył z
drugiego końca świata i nie wiedział, że zabawa się skończyła.
Ostatniego wieczoru, kiedy już spakowałem walizkę i sprzedałem mój
wóz właścicielowi sklepu kolonialnego, poszedłem tam, żeby raz jeszcze
popatrzeć na to ogromne, niewydarzone domiszcze. Na białych schodach
sprośne słowo nagryzmolone przez jakiegoś chłopca kawałkiem cegły
wyrzynało się jaskrawie w świetle księżyca; zmazałem je, szorując butem
po kamieniu. Potem poszedłem w dół, na plażę i wyciągnąłem się na
piasku.
Zamknięto już większość dużych kąpielisk, brzeg był zupełnie ciemny i
tylko na promie płynącym przez cieśninę migotało ruchome, przyćmione
światełko. I kiedy księżyc wzniósł się wyżej, pozbawione swego znaczenia
budynki zaczęły roztapiać się w przestrzeni, aż wreszcie powoli
świadomość moją wypełniło istnienie tej starej wyspy, która zakwitła
niegdyś oczom holenderskich marynarzy – świeży, zielony przyczółek
nowego świata. Jej drzewa, których już nie było, drzewa, które ustąpiły
miejsca domowi Gatsby’ego, swoim szeptem podsycały ostatnie i
największe ze wszystkich ludzkich marzeń: na krótką zaczarowaną chwilę
człowiek musiał wstrzymać oddech w piersi wobec tego kontynentu,
zmuszony do estetycznej kontemplacji, której ani nie pojmował, ani nie
pragnął, gdy po raz ostatni w historii twarzą w twarz zmierzył się z czymś,
co dorównywało jego możliwościom zdumienia i zachwytu.
I kiedy tak siedziałem, zastanawiając się nad daleką i nieznaną mi
przeszłością, pomyślałem o zdumieniu Gatsby’ego, gdy po raz pierwszy
złowił wzrokiem zielone światełko na końcu przystani Daisy. Odbył długą
drogę do tego niebieskiego trawnika i myślał, że już jest u celu, tak blisko
był spełnienia swoich marzeń. Nie wiedział, że już są za nim, gdzieś w tyle,
w rozległym mroku za miastem, gdzie ciemne pola republiki roztaczają się
wśród nocy.
Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która rok po
roku ucieka przed nami. Wymknęła się nam wówczas, lecz to nie ma
znaczenia – jutro popędzimy szybciej, otworzymy ramiona szerzej... I
pewnego pięknego poranka...
Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie
znosi nas w przeszłość.
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Spis treści
Okładka
Dedykacja
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Spis treści
Karta redakcyjna
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO
Tytuł oryginału: The Great Gatsby
Copyright © for the Polish translation by Ariadna Demkowska-Bohdziewicz 1962
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i
rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi
naruszenie prawa.
W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce: © Sie Productions/Corbis/FotoChannels
Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Wielki Gatsby, wyd. XII, Poznań 2012)
ISBN 978-83-7818-072-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Konwersja do formatu epub:
AKAPIT, Poznań, tel. 61-879-38-88
===LUIgTCVLIA5tAm9PfEV3QntbKF0xUD5RJlU+Vxd6H2wffhl8UiJO

You might also like