Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 212

AGATHA CHRISTIE

A.B.C.
Tytuł oryginału
The ABC murders

CZYTELNIK * 1961
Wstęp
Przez kapitana Artura Hastingsa

W opowiadaniu tym odstępuję od zwyczaju opisywania


jedynie tych wydarzeń i scen, przy których bylem obecny.
Niektóre rozdziały tej historii pisane są w osobie trzeciej.
Pragnę przy tym zapewnić czytelników, że gwarantuję
prawdziwość tych rozdziałów. Jeżeli nawet pozwoliłem sobie
na pewną licentia poetica opisując myśli i uczucia rozmaitych
osób, robiłem to z pełnym przekonaniem o ścisłości moich
relacji. Ponadto zaznaczam, że rozdziały te skontrolował mój
przyjaciel, Herkules Poirot.
Pozwoliłem sobie na zbyt może obszerne opisywanie
stosunków między osobami, które pojawiały się na tle szeregu
dziwnych zbrodni. Zrobiłem to dlatego, iż moim zdaniem nic
wolno lekceważyć elementu ludzkiego i osobistego. Herkules
Poirot pouczył mnie w swoim czasie w sposób nader
dramatyczny, że romantyczność może być produktem wtórnym
zbrodni.
Odnośnie do rozwikłania tajemnicy ABC mogę tylko
powiedzieć, że Poirot wykazał prawdziwy geniusz w metodzie
rozwiązania problemu zupełnie niepodobnego do innych, które
stawały uprzednio na jego drodze.
Rozdział I
List

W czerwcu tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku


przyjechałem z mojego ranczo w Ameryce Południowej do
kraju na pobyt mniej więcej półroczny. W Ameryce nietęgo mi
się wiodło. Jak wszyscy odczuwałem skutki kryzysu
światowego. W Anglii miałem różne interesy do załatwienia i
zdawałem sobie sprawę, że mogę dokonać tego tylko osobiście.
Na ranczo pozostała żona; miała je prowadzić samodzielnie.
Oczywiście, jedną z pierwszych moich czynności w Starym
Kraju była wizyta u dawnego przyjaciela, Herkulesa Poirota.
Mieszkał obecnie w jednym z najnowocześniejszych
londyńskich bloków. Zarzuciłem mu (co potwierdził bez
wahania), że wybrał ten właśnie gmach wyłącznie ze względu
na jego czysto geometryczny wygląd i proporcje.
— Naturalnie, drogi przyjacielu — przyznał. — Mieszkam tu
tylko ze względu na tę uroczą symetrię. Zgodzisz się chyba, że
to piękne?
Odpowiedziałem mu, że i czworoboków może być za dużo i
czyniąc aluzję do starego dowcipu zapytałem, czy ci nowocześni
budowniczowie nauczyli już kury składać sześcienne jajka.
Poirot roześmiał się serdecznie. — Co, pamiętasz jeszcze? —
zawołał. — Niestety, wiedza nie skłoniła jeszcze kur, by składały
jajka odpowiadające nowoczesnym Custom. Są one nadal
rozmaitych rozmiarów i odcieni.
Serdecznym wzrokiem objąłem starego przyjaciela.
Wyglądał wspaniale, ani o dzień starzej niż wtedy, kiedy
widziałem go ostatni raz.
— Wyglądasz kwitnąco — powiedziałem. — Zupełnie się nie
zestarzałeś. Gdyby to było możliwe, powiedziałbym, że masz
mniej siwych włosów niż przed laty.
Podziękował mi płomiennym spojrzeniem.
— A dlaczego uważasz to za niemożliwe? Przecież tak jest
naprawdę!
— Co? Twoje włosy zmieniają się z siwych na czarne, zamiast
z czarnych na siwe?
— Nie inaczej.
— Ależ to niepodobieństwo z naukowego punktu widzenia.
— Nic podobnego.
— Zdumiewające! To przeczy naturze.
— Jak zwykle zdradzasz umysł szlachetny i niepodejrzliwy.
Lata nie zmieniły cię wcale, Hastings. Jednym tchem
stwierdzasz fakt i wyciągasz wnioski nie myśląc nawet, że to
robisz.
Spojrzałem na niego niepewnie. Bez słowa poszedł do swojej
sypialni, przyniósł stamtąd butelkę i podał mi ją. Etykieta na
butelce głosiła:

„R e v i v i t ”
Revivit przywraca naturalny kolor włosom.
Revivit nie jest farbą. Kolory: odpowiednie
dla blondynów, rudych, szatynów i brunetów.

— Poirot! — zawołałem. — Farbujesz włosy!


— Wreszcie zrozumiałeś.
— To dlatego masz teraz włosy czarniejsze niż wówczas, gdy
widziałem cię ostatni raz!
— Wniosek ścisły.
— Mój Boże! — westchnąłem odzyskując pewność siebie. —
Jak przyjadę tu następnym razem, zastane cię pewnie ze
sztucznymi wąsami. A może to już się stało?
Skrzywił się z niesmakiem. Wąsy były zawsze jego piętą
Achillesa. Był z nich niesłychanie dumny, a więc słowa moje
dotknęły go do żywego.
— Nie, nie, cóż znowu, mon ami*1 Taki dzień, chwała Bogu,
jest jeszcze bardzo odległy. Fałszywe wąsy! Quel horreur*!
Energicznie podkręcił wąsa, jak gdyby chciał udowodnić, że
nie jest przyprawiony.
— Tak — powiedziałem — są jeszcze bardzo bujne.

1* fr. Mój przyjacielu.


* fr— Cóż za okropność!
— N’est–ce pas*? W całym Londynie nie widziałem nigdy
wąsów, które dorównywałyby moim.
„Także powód do dumy!” — pomyślałem, ale nie
powiedziałem tego, gdyż nie chciałbym za nic zranić próżności
Poirota.
Zmieniając temat rozmowy zapytałem, czy trudni się jeszcze
sprawami zawodowymi.
— Wiem — ciągnąłem — że właściwie wycofałeś się z tego
przed laty…
— C’est vrai*! Żeby uprawiać dynie… Ale czasami trafia się
jakieś ciekawe morderstwo i wtedy dynie posyłam do
wszystkich diabłów. Wiem, wiem, co powiesz: że jestem jak
primadonna, która daje stanowczo ostatni występ, a
pożegnalne przedstawienie powtarza się nieskończoną ilość
razy.
Roześmiałem się.
— Prawdę rzekłszy — tłumaczył Poirot — tak się właściwie
dzieje. Za każdym razem powtarzam: to już koniec. Ale nie!
Wynika coś nowego. Otwarcie przyznaję, drogi przyjacielu, że
na wypoczynku nie zależy mi tak bardzo. Szare komórki
zaczynają rdzewieć, gdy nie pracują.
— Rozumiem — powiedziałem. — A więc w miarę trenujesz
komórki.
— Nie inaczej. Szukam, wybieram. Herkules Poirot uznaje
dziś tylko delicje.
— I dużo się trafia tych delicji?
— Wystarczy. Niedawno ledwie uszedłem z życiem. Ja,
Herkules Poirot!
— Jakiś szczególnie przebiegły morderca?
— Nie tyle przebiegły, co nieostrożny — odrzekł. — Tak,
nieostrożny. Ale nie ma o czym mówić. Widzisz, Hastings,
ciebie pod pewnym względem uważam za maskotkę.
— Naprawdę? Pod jakim mianowicie? Nie odpowiedział mi
bezpośrednio.
— Gdy dowiedziałem się, że przyjeżdżasz, powiedziałem
* fr— Prawda?
* fr. To prawda.
sobie: teraz coś wyniknie. Jak niegdyś, będziemy tropić we
dwójkę. Ale jeśli tak się nie stanie, to musi być jakaś
nadzwyczajna sprawa, coś… — zrobił nieokreślony ruch ręką. —
Recherche… delicate… fine…* — akcentował te
nieprzetłumaczalne wyrazy nadając im właściwy smak.
— Słowo daję, Poirot! — zawołałem. — Można by pomyśleć,
że zamawiasz obiad u Ritza.
— A tymczasem zbrodni zamówić nie można. Słusznie,
słusznie… — westchnął. — Ale ja wierzę w szczęście…
przeznaczenie, jeśli wolisz. Twoim przeznaczeniem jest stać u
mego boku i chronić mnie przed popełnieniem błędu nie do
darowania.
— A co nazywasz błędem nie do darowania?
— Przegapienie oczywistego.
— Aha — odpowiedziałem z niewyraźnym uśmiechem, nie
bardzo rozumiejąc, o co chodzi. — No i co? Kłuje się ta
superzbrodnia?
— Pas encore…* Chociaż… czy ja wiem?
Urwał, z namysłem zmarszczył czoło. Ręka jego poprawiła
odruchowo kilka przedmiotów, które widocznie bezwiednie
poruszyłem.
— Nie wiem… Nie wiem… — mruknął jak gdyby do siebie.
Ton jego był tak szczególny, że spojrzałem ciekawie.
Zmarszczki nie ustąpiły jeszcze z czoła Poirota. Nagle, jak
gdyby powziął stanowczą decyzje, kiwnął głową i podszedł do
biurka stojącego pod oknem. Nie muszę zapewniać, że
zawartość wszystkich szuflad była w idealnym porządku i
Poirot mógł w każdej chwili sięgnąć po jakikolwiek potrzebny
mu papierek.
Powoli wrócił do mnie trzymając w ręku rozłożony list.
Najprzód przeczytał go sam, a potem podał mnie.
— Powiedz, mon ami — spytał — co właściwie sądzisz o tym?
Ze znacznym zainteresowaniem wziąłem kartkę grubego
papieru listowego zapisaną drukowanymi literami.

* fr. Wyszukane, delikatne, subtelne.


* fr. Jeszcze nie.
Do pana Herkulesa Poirota.
Wyobraża pan sobie, że potrafi rozwiązać każdą zagadkę
zbyt trudną dla naszej tępej angielskiej policji. Przekonamy
się, mądralo Poirot, czy naprawdę taki z pana spryciarz.
Może ten orzech będzie dla pana za ciężki do zgryzienia?
Proszę zainteresować się Andover dwudziestego pierwszego
bm.
Z poważaniem
A.B.C.

Spojrzałem na kopertę. Adres napisany był również


drukowanymi literami.
— Stempel pocztowy: Londyn WC1 — powiedział mój
przyjaciel. — No i co o tym powiesz?
Zwracając list wzruszyłem ramionami.
— Chyba to jakiś wariat czy ktoś w tym rodzaju —
odrzekłem.
— Tylko tyle?
— A tobie nie wydaje się to robotą wariata?
— Tak, mon ami. Niestety.
Powiedział to tak poważnym tonem, że spojrzałem na niego
zdziwiony.
— Widzę, że traktujesz to bardzo serio.
— Wariata trzeba traktować serio. Obłęd to bardzo
niebezpieczna sprawa.
— Tak, tak, oczywiście… N ad tym się nie zastano wiłem…
Ale widzisz, dla mnie to wygląda raczej na jakiś idiotyczny
kawał. Jakiś dureń był widocznie na bańce…
— Comment*! Na jakiej bańce?
— To tylko takie wyrażenie… Chciałem powiedzieć, że po
prostu jakiś głupiec upił się i zrobił niemądry kawał.
— W porządku, Hastings, teraz zrozumiałem. Widzisz, może
w tym nie być nic więcej, ale…
— Ale podejrzewasz, że może być? — zapytałem, raz jeszcze
uderzony powagą jego tonu.
Poirot kiwnął głową, ale nic nie odpowiedział.
* fr. Jak to?
— Czy przedsięwziąłeś jakieś kroki w tej sprawie?
— A co można przedsięwziąć? Pokazałem list Jappowi. Był
tego samego zdania, co i ty. Głupi kawał. Nawet użył tego
samego wyrażenia. Podobno w Scotland Yardzie codziennie
dostają takie listy. Wiem z własnego doświadczenia…
— Ale ten traktujesz serio?
— Widzisz — odpowiedział z wolna — jest w nim coś, co mi
się nie podoba.
— Ale co właściwie?
Znowu pokiwał głową, wziął list i bez słowa odniósł do
biurka.
— Jeżeli naprawdę traktujesz tę sprawę poważnie, mógłbyś
chyba coś zrobić? — spytałem.
— Jak zawsze jesteś człowiekiem czynu. Tylko co ja mogę
zrobić? Policja w Andover widziała ten list i również nie
potraktowała go poważnie. Nie ma na nim odcisków palców.
Nic nie wskazuje autora.
— Nic, z wyjątkiem twego instynktu.
— To nie instynkt, Hastings. Użyłeś niewłaściwego słowa.
Moja wiedza i doświadczenie mówią mi, że ten list cuchnie —
zająknął się, jak gdyby słów mu zabrakło, i znowu pokiwał
głową. — Ha, cóż, może robię z igły widły. Tak czy inaczej, nic
nie da się zrobić. Możemy tylko czekać.
— Oczywiście. Dwudziesty pierwszy jest w piątek. Jeżeli
jakaś efektowna kradzież trafi się w okolicy Andover…
— Ach, cóż by to była za ulga!
— Ulga? — zdumiałem się, gdyż słowo to wydało mi się
bardzo niestosowne. — Kradzież może być efektowna, ale
chyba nie może być ulgą?
— Mylisz się, przyjacielu. Nie zrozumiałeś, o co mi chodzi.
Kradzież byłaby ulgą, ponieważ uwolniłaby mnie od obawy
przed czymś poważniejszym.
— Przed czym?
— Morderstwem.
Rozdział II
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Pan Aleksander Bonaparte Cust dźwignął się z krzesła i


krótkowzrocznymi oczyma potoczył po nędznej sypialni. Plecy
miał przygarbione od siedzenia w pochylonej postawie, ale
kiedy się wyprostował, widz mógłby stwierdzić, że w
rzeczywistości jest to wysoki mężczyzna. Jego przygarbienie i
krótkowzroczność mogły wywołać łudzące wrażenie.
Cust podszedł do dobrze zniszczonego płaszcza wiszącego na
drzwiach; z kieszeni wyjął paczkę tanich papierosów i zapałki.
Zapalił papierosa i wrócił do stołu, przy którym uprzednio
siedział. Sięgnął po rozkład kolejowy i zaczął go uważnie
przeglądać. Następnie zajął się pisaną na maszynie listą
nazwisk. Piórem odfajkował jedno na początku listy.
Działo się to we czwartek, dwudziestego czerwca.
Rozdział III
Andover

Zrazu złe przeczucia Poirota z racji otrzymanego przezeń


anonimowego listu wywarły na mnie wrażenie. Przyznaję
jednak, że sprawa zupełnie wywietrzała mi z głowy, kiedy
przyszedł dwudziesty pierwszy czerwca. Przypomniała mi o
niej dopiero wizyta złożona mojemu przyjacielowi przez
nadinspektora Jappa ze Scotland Yardu. Owego oficera policji
śledczej znałem od lat, toteż powitał mnie serdecznie.
— Co za niespodzianka! — zawołał. — Kapitan . Hastings
wrócił z jakichś tam pustyń czy jak to się nazywa.
Przypominają mi się dawne dobre czasy, kiedy widzę pana u
monsieur Poirota. Doskonale pan wygląda. Włosy na ciemieniu
trochę rzedną, co? Ale cóż? Taki już los. Ze mną dzieje się to
samo.
Zmarszczyłem się lekko. Miałem wrażenie, że dzięki
starannemu zaczesywaniu „pożyczki” wspomniane przez Jappa
rzedniecie włosów na ciemieniu nie jest widoczne. Ale
nadinspektor znany był z nietaktownych uwag pod moim
adresem, zrobiłem więc dobrą minę do złej gry i przyznałem, że
wszyscy się starzejemy.
— Z wyjątkiem pana Poirota! — zastrzegł Japp. — Byłby
wspaniałą reklamą jakiegoś środka na porost włosów. Albo
jego cera! Proszę spojrzeć. A do tego na starość zyskuje coraz
większy rozgłos. Bierze udział we wszystkich głośnych
wydarzeniach. Zbrodnie w pociągach, zbrodnie w samolotach,
morderstwa w najwyższych kołach towarzyskich… Monsieur
Poirot jest obecny zawsze i wszędzie. Dopiero po przejściu na
emeryturę stał się naprawdę sławny.
— Mówiłem już Hastingsowi, że zachowuję się jak
primadonna, która wciąż występuje po raz ostatni —
uśmiechnął się Poirot.
— Wcale bym się nie dziwił, gdyby na zakończenie wytropił
pan własnego mordercę — żartował nadinspektor. — Dobry
pomysł, co? Nadaje się do powieści.
— Nie, to już będzie zadanie Hastingsa — Poirot zerknął na
mnie spod oka.
— Cha, cha, cha! A to by dopiero była szopa! Nie mogłem
zrozumieć, co w tym widzi zabawnego.
Wesołość jego wydała mi się w bardzo złym tonie. Biedny
Poirot starzeje się jednak. Żarty o zbliżającej się śmierci nie
wydają mu się chyba przyjemne.
Zapewne mina zdradziła moje uczucia, gdyż Japp zmienił
temat:
— Słyszał pan o anonimie otrzymanym przez pana Poirota?
— Kilka dni temu pokazywałem go kapitanowi Hastingsowi
— powiedział mój przyjaciel.
— Prawda! —zawołałem.—Zupełnie mi to wywietrzało z
głowy. Zaraz, zaraz, o jaką tam datę chodziło?
— O dwudziesty pierwszy — odpowiedział Japp.
— Dlatego właśnie wpadłem dziś tutaj. Wczoraj był
dwudziesty pierwszy i przez prostą ciekawość zatelefonowałem
wieczorem do Andover. Widocznie był to rzeczywiście głupi
kawał. Nic się tam nie stało. Jakiś dzieciak wybił kamieniem
szybę i dwóch pijaków zrobiło awanturę. Raz przynajmniej
nasz nieomylny przyjaciel zwietrzył fałszywy trop.
— Otwarcie przyznaję, że jestem z tego bardzo zadowolony
— powiedział Poirot.
— Ale trop był fałszywy, całkiem fałszywy — podjął
nadinspektor. — Cóż, Bóg z panem. Przecież my otrzymujemy
co dzień dziesiątki takich listów. Ludzie, którzy nie mają nic
lepszego do roboty i są z lekka pomyleni, siadają i piszą. Nie
chcą nikomu robić krzywdy. Po prostu chodzi im o rozrywkę.
— Rzeczywiście, byłem bardzo niemądry, że na serio
potraktowałem całą tę sprawę.
— Zdarza się, zdarza — pocieszał Japp. — No, czas na mnie.
Mam interes na sąsiedniej ulicy. U jednego pasera znaleziono
skradzioną biżuterię. Wracając zajrzę jeszcze do panów. Tak,
tak, szkoda, że te pańskie szare komórki pracowały bez
potrzeby — roześmiał się wesoło i wyszedł.
— No i co? Poczciwy Japp nie zmienił się wcale, prawda? —
zapytał Poirot.
— Wygląda znacznie starzej… Siwy jak gołąb — dodałem
mściwie.
Poirot zakasłał dyskretnie.
— Widzisz, Hastings, znam taki jeden środek… Mój fryzjer
to bardzo pomysłowy człowiek… Wkłada się to na głowę i,
wyobraź sobie, czesze zupełnie jak własne włosy… To wcale nie
peruka, rozumiesz, ale…
— Poirot! — wrzasnąłem. — Zapamiętaj raz na zawsze, że nie
chcę mieć do czynienia z piekielnymi wynalazkami twojego
fryzjera! Czego się czepiacie moich rzedniejących włosów?
— Nie, nie… nikt się nie czepia.
— Wygląda zupełnie tak, jak gdybym łysiał.
— Ależ nie, nie… Skąd znowu!
— W Ameryce Południowej są silne upały i włosy trochę
wypadają. To naturalne. Muszę sobie kupić jakiś dobry płyn na
porost.
— O to właśnie chodzi.
— A zresztą, co to obchodzi Jappa? Zawsze był nietaktowny,
ordynarny i zupełnie pozbawiony poczucia humoru. Gotów się
śmiać, gdy ktoś wyciągnie spod faceta krzesło, na którym siada.
— Z tego śmiałoby się bardzo wiele osób.
— A przecież to idiotyzm!
— Niewątpliwie. Zwłaszcza z punktu widzenia człowieka,
który ma zamiar usiąść.
— Mniejsza o to — powiedziałem odzyskując humor
(przyznaję, że jestem bardzo uczulony na punkcie moich
rzedniejących włosów). — Przykro mi, doprawdy, że sprawa z
tym anonimowym listem spaliła na panewce.
— No cóż, każdy może się omylić. Tylko że ten list cuchnął
mi jakoś. A tymczasem okazał się zwykłym kawałem… Niestety,
starzeję się i robię podejrzliwy, jak ślepy pies, co szczeka, choć
się nic nie dzieje.
— Ale jeżeli mam z tobą współpracować, musimy rozejrzeć
się za jakąś inną zbrodnią–przysmakiem — roześmiałem się.
— Pamiętasz, kilka dni temu powiedziałeś, że zamawiam
zbrodnię jak obiad u Ritza. Gdyby to było możliwe, co ty byś
wybrał?
Już całkowicie odzyskałem humor.
— Zaraz, zaraz… Najprzód trzeba przejrzeć menu —
powiedziałem. — Kradzież z włamaniem? Fałszerstwo? Nie,
chyba nie… To jarskie potrawy. Zamówię morderstwo. Krwawą
zbrodnię odpowiednio podaną.
— Oczywiście! Morderstwo z garniturem.
— Hm… Któż będzie ofiarą? Mężczyzna? Kobieta?… Chyba
jednak mężczyzna. Jakaś gruba ryba. Amerykański milioner —
minister… magnat prasowy… A scena? Co byś powiedział na
porządną staroświecką bibliotekę? Atmosfera właściwa,
prawda?… Narzędzie zbrodni? Hm… Mógłby to być jakiś
osobliwie wygięty kindżał albo tak zwane tępe narzędzie… na
przykład kamienna rzeźba pogańskiego bożka…
Poirot westchnął.
— Jest jeszcze trucizna — ciągnąłem — ale w takim wypadku
potrzeba wiadomości fachowych… Albo wystrzał pistoletowy
budzący echa w nocy… A teraz obsada. Naturalnie musi być
przynajmniej jedna piękna dziewczyna…
— O tycjanowskich włosach — mruknął mój przyjaciel.
— Ciebie się zawsze żarty trzymają!… A więc musi być
przynajmniej jedna piękna dziewczyna niesłusznie
podejrzewana. Muszą być jakieś nieporozumienia między nią i
jej wielbicielem… Ale jeden podejrzany przecież nie wystarczy.
Będą inni. Ciemnowłosa starsza dama, postać bardzo
niewyraźna. Jakiś przyjaciel lub konkurent zamordowanego i
milczący sekretarz… I jakiś starszy mężczyzna o jowialnych
manierach… Może zwolniony służący albo gajowy? Starczy, co?
Nie obejdziemy się jednak bez nieprawdopodobnie głupiego
detektywa, kogoś w rodzaju naszego Jappa.
— Tak sobie wyobrażasz zbrodnię—przysmak?
— Widzę, że ci się nie podoba. Poirot roześmiał się smutno.
— Własnymi słowami streściłeś prawie wszystkie powieści
kryminalne, jakie kiedykolwiek napisano.
— Może — powiedziałem. — A co ty byś zamówił? Poirot
przymknął oczy i wygodniej rozsiadł się w fotelu. Kiedy
odezwał się, mówił tonem smakosza:
— Ja zamówiłbym bardzo prostą zbrodnię, bez komplikacji.
Zbrodnię spokojnego, szarego życia — beznamiętną, intymną…
— Jakże zbrodnia może być intymna?
— Na przykład — szeptał — cztery osoby siedzą przy bridżu,
a wychodzący w fotelu przed kominkiem.
Po skończonym robrze okazuje się, że ów sprzed kominka
nie żyje. W czasie, kiedy się wykładał, jeden z czwórki oddalił
się na chwilę i popełnił morderstwo, a zajęci rozgrywką
partnerzy nie zauważyli tego. To dopiero zagadka! Kto z
czwórki?
— Przyznaję — oświadczyłem — że nie widzę w tym nic
podniecającego.
Spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Naturalnie, bo obyło się bez dziwacznie wygiętych
kindżałów, szantażu, kradzieży szmaragdów koronnych i nie
pozostawiających śladu wschodnich trucizn. Masz
melodramatyczną duszę, Hastings. Odpowiadałoby ci nie jedno
morderstwo, lecz cała ich seria.
— Zgadłeś. W powieści drugie morderstwo znacznie ożywia
akcję. Jeżeli zbrodnia ma miejsce w pierwszym rozdziale i
przez dalszy ciąg trzeba śledzić alibi wszystkich podejrzanych,
staje się to poniekąd nużące.
W tej chwili zadzwonił telefon. Poirot wstał.
— Halo — powiedział. — Tak, tu Herkules Poirot. Przez
chwilę słuchał; dostrzegłem wyraźną zmianę na jego twarzy,
chociaż to, co mówił, nie miało właściwie znaczenia.
— Mais oui…* Tak, tak naturalnie… Oczywiście,
przyjedziemy… Naturalnie… Bardzo możliwe… Tak, wezmę ze
sobą… Chwilowo do widzenia.
Odłożył słuchawkę i przemierzył pokój szybkim krokiem.
— Telefonował Japp — oznajmił zatrzymując się przede
mną.
— I co?
— Przed chwilą przyszedł do Scotland Yardu i zastał tam
meldunek z Andover…
Z Andover? — powtórzyłem z wielkim przejęciem.
* fr. Ależ tak.
— Zamordowano starą kobietę, niejaką Ascher, właścicielkę
sklepiku z wyrobami tytoniowymi i gazetami — wolno cedził
słowa.
Przyznaję, że byłem nieco rozczarowany. Dźwięk nazwy
Andover podziałał na mnie bardzo silnie. Spodziewałem się
czegoś niezwykłego, nadzwyczajnego. W tym stanie napięcia
śmierć starej kobiety, właścicielki trafiki, wydała mi się nad
wyraz mało efektowna.
— Policja z Andover — podjął Poirot tym samym poważnym,
rozwlekłym głosem — jest zdania, że łatwo ujmie sprawcę. Ta
kobieta była w bardzo złych stosunkach z mężem. To pijak i
awanturnik. Nieraz odgrażał się, że ją zabije.
Byłem coraz bardziej rozczarowany.
— Mimo wszystko jednak policja interesuje się otrzymanym
przeze mnie anonimowym listem i chciałaby go obejrzeć.
Powiedziałem Jappowi, że obaj przyjedziemy zaraz do
Andover.
Ożywiłem się. Zbrodnia była może nieefektowna, ale w
każdym razie zbrodnia, a ja tak dawno nie miałem do czynienia
z przestępcami i przestępstwami.
Mimo uszu puściłem ostatnie słowa Poirot, choć miały mi
się w przyszłości tak żywo przypomnieć.
— To dopiero początek.
Rozdział IV
Pani Ascher

W Andover przyjął nas inspektor Glen, wysoki blondyn o


ujmującym uśmiechu.
Dla porządku muszę rozpocząć od suchego streszczenia
faktów.
Zbrodnię wykrył posterunkowy Dover o godzinie pierwszej
w nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi
czerwca. W czasie obchodu sprawdził drzwi sklepu i stwierdził,
że nie są zaryglowane. Wszedł. Zrazu zdawało mu się, że sklep
jest pusty. Kiedy jednak skierował reflektor latarki za ladę,
spostrzegł leżącą tam starą kobietę. Wezwany na miejsce lekarz
policyjny stwierdził, że kobieta otrzymała uderzenie tępym
narzędziem w tył głowy prawdopodobnie w chwili, gdy sięgała
po papierosy na półkę umieszczoną za ladą. Śmierć jej
nastąpiła na siedem do dziewięciu godzin przed odnalezieniem
zwłok.
— Czas zdołaliśmy jednak ustalić znacznie dokładniej —
ciągnął inspektor. — Znaleźliśmy klienta, który kupował tytoń
o siedemnastej trzydzieści. Inny klient wstąpił do sklepu o
osiemnastej pięć, jak mu się zdawało, i nikogo tam nie zastał. A
zatem zbrodnia została popełniona między siedemnastą
trzydzieści a osiemnastą pięć. Dotychczas nie znalazł się nikt,
kto by widział Aschera w pobliżu sklepiku żony, ale upłynęło
jeszcze bardzo niewiele czasu. Około dwudziestej pierwszej
Ascher kompletnie pijany był Pod Trzema Koronami. Jak go
tylko odnajdziemy, zatrzymamy jako podejrzanego w tej
sprawie.
— To jakiś ciemny typ, prawda, inspektorze? — zapytał
Poirot.
— Nawet bardzo ciemny.
— Nie żył dobrze z żoną?
— Nie. Od kilkunastu lat są w separacji. Ascher to Niemiec.
Dawniej pracował jako kelner, ale rozpił się, tracił jedną
posadę po drugiej i obecnie jest bezrobotny. Jego żona
pracowała dawniej jako służąca. Ostatnio u panny Rosę, starej
panny, jako gospodyni i kucharka. Mężowi dawała coś niecoś
ze swoich zarobków, żeby miał z czego żyć. Ale on pił. Ciągle
przychodził do domów, w których pracowała, i robił awantury.
Dlatego właśnie ostatnią posadę wzięła u panny Rosę, na
zupełnym pustkowiu o trzy mile za Andover. Ascherowi trudno
tam było dobrnąć. Kiedy panna Rosę umarła, zostawiła legat
dla pani Ascher, która otworzyła wtedy trafikę. To było bardzo
małe przedsiębiorstwo: trochę tanich papierosów i gazet.
Ledwie wiązała koniec z końcem. Ascher bywał tam często,
urządzał awantury, a ona dawała mu coś niecoś na odczepne.
Prócz tego płaciła mu regularnie piętnaście szylingów
tygodniowo.
— Mieli dzieci? — zapytał Poirot.
— Nie. Pani Ascher ma tylko siostrzenicę. Pracuje pod
Overton jako służąca. To bardzo dumna i pewna siebie młoda
osoba.
— Powiada pan, że ten Ascher często odgrażał się żonie?
— Tak. Po pijanemu był okropny. Klął i obiecywał, że jej łeb
rozwali. Biedna pani Ascher miała z nim ciężkie życie.
— W jakim była wieku?
— Pod sześćdziesiątkę. Spokojna i pracowita.
— I pańskim zdaniem, inspektorze, Ascher jest winien tej
zbrodni? — zapytał poważnie Poirot.
Inspektor chrząknął dyplomatycznie.
— Panie Poirot, sądzę, że jeszcze trochę za wcześnie na takie
twierdzenie. W każdym razie chciałbym przesłuchać Franza
Aschera i dowiedzieć się, co robił wczoraj wieczorem. Jeżeli
będzie miał wystarczające alibi — w porządku. Jeżeli nie… —
urwał znacząco.
— Ze sklepu nic nie zginęło?
— Nic. Pieniądze w szufladzie nie były ruszone. Nie
stwierdziliśmy żadnych śladów kradzieży.
— Sądzi pan zatem, że Ascher przyszedł do sklepu pijany,
zaczął wymyślać żonie i w rezultacie uderzył ją czymś i zabił?
— To najprawdopodobniejsze rozwiązanie. Mimo wszystko
jednak chciałbym spojrzeć na ten bardzo dziwny anonim, który
pan dostał. Zastanawiam się, czy to możliwe, żeby Ascher był
jego autorem?
Poirot podał list inspektorowi, który przeczytał go ze
zmarszczoną brwią.
— To mi nie wygląda na Aschera — powiedział. — Wątpię,
czy mógłby użyć wyrażenia „nasza angielska policja”. Chyba że
chciał być bardzo sprytny. Ale na taki podstęp ma za mało
dowcipu. Zresztą, to istna ruina, człowiek skończony. Ręce mu
się trzęsą, nie potrafiłby więc tak równo wypisać drukowanych
liter. I jeszcze jedno… Papier i atrament są w dobrym gatunku.
Dziwne… dziwne… Dlaczego w tym liście mowa o dwudziestym
pierwszym czerwca?… Naturalnie, to może być zbieg
okoliczności.
— Oczywiście, może.
— Ale ja nie lubię tego rodzaju zbiegów okoliczności, panie
Poirot. Trochę to za dziwne.
Inspektor umilkł na chwilę i znowu zmarszczył czoło.
— A.B.C. — podjął. — Któż to, u licha, może być ten A.B.C.?
Trzeba sprawdzić. Może Mary Drower, ta siostrzenica pani
Ascher, będzie mogła coś wyjaśnić. Dziwna, dziwna historia…
Gdyby nie ten list, stawiałbym na Franza Aschera jak na
pewniaka.
— Co pan może powiedzieć o przeszłości pani Ascher?
— Pochodzi z Hampshire. Jako młoda dziewczyna poszła do
służby w Londynie, gdzie poznała Aschera i wyszła za niego za
mąż. Podczas wojny musiało się im nietęgo powodzić.
Małżeństwo rozpadło się w tysiąc dziewięćset dwudziestym
drugim roku. Mieszkali wówczas w stolicy. Pani Ascher chciała
uciec od męża i schroniła się tutaj. Ale on trafił jakoś na jej
ślad, przyjechał i począł wyłudzać od niej pieniądze… Słucham,
Briggs, co się stało? — zwrócił się do policjanta, który wszedł w
tej chwili.
— Jest Ascher, panie inspektorze. Właśnieśmy go
sprowadzili.
— W porządku. Dawaj go! Gdzie był?
— Ukrywał się w wagonie towarowym na bocznicy kolejowej.
— O!… Dawajcie go zaraz.
Franz Ascher wyglądał istotnie na ruinę człowieka. Na
zmianę złościł się, lamentował albo jąkał. Jego załzawione oczy
biegały niespokojnie od jednej twarzy do drugiej.
— Co się mnie czepiacie! — wołał. — Nic nie zrobiłem! Po co
sprowadziliście mnie tutaj? Świnie! Łajdaki! — nagle zmienił
ton. — Nie, nie, bardzo przepraszam, wcale nie chciałem tak
gadać. Nie skrzywdzicie przecież biednego, starego człowieka?
Wszyscy czepiają się teraz biednego, starego Franza. Biedny,
stary Franz… — zaczął płakać.
— Spokojnie, spokojnie, Ascher — powiedział inspektor. —
Nie martw się. O nic cię jeszcze nie oskarżamy. Możesz
zeznawać albo nie zeznawać, jak ci się podoba. Jeżeli nie miałeś
nic wspólnego ze śmiercią swojej żony…
— Ja jej nie zabiłem! — wrzasnął Ascher. — Nie, nie! Ktoś
mnie obszczekał. Przeklęte angielskie świnie! Wszyscy jesteście
przeciwko mnie. Nie zabiłem jej! Nie zabiłem!
— Ale nieraz jej się odgrażałeś, Ascher.
— Nie, nie! Wy nic nie rozumiecie. Przecież to były żarty.
Całkiem zwyczajne żarty między mną i Alicją. Ona to
rozumiała.
— Dosyć dziwne żarty. A może zechcesz nam powiedzieć,
Ascher, jak spędziłeś wczorajszy wieczór?
— Pewnie, że powiem. Pewnie! Nie byłem wcale u Alicji ani
nawet na tamtej ulicy. Cały czas byłem z kumplami. Z dobrymi
kumplami… Najprzód Pod Siedmioma Gwiazdami, a potem…
potem Pod Czerwonym Psem — mówił coraz prędzej, jąkał się,
połykał słowa.
— Był ze mną Dick Willows i stary Curdie, i George, i Platt, i
cała kupa innych. Powiadam, że u Alicji wcale nie byłem ani
nawet na tamtej ulicy. Mein Gott!* To szczera prawda.
Znowu rozpłakał się i zaczął wykrzykiwać jakieś
niezrozumiałe słowa. Inspektor Glen skinął na policjanta.
— Wyprowadzić go — powiedział. — Zatrzymać jako
podejrzanego.
— Nie wiem, doprawdy, co o tym sądzić — podjął, kiedy
* niem. Mój Boże!
wyprowadzono obrzydliwego roztrzęsionego starca.
— Gdyby nie ten list, powiedziałbym stanowczo: to Ascher.
— Wymienił jakieś nazwiska. Co pan wie o tych ludziach? —
zapytał Poirot.
— Łotry spod ciemnej gwiazdy. Żaden nie wystraszy się
krzywoprzysięstwa. Nie wątpię zresztą, że w ich kompanii
spędził znaczną cześć wieczoru. Wszystko zależy od tego, czy
ktoś widział go w pobliżu sklepu żony między siedemnastą
trzydzieści a osiemnastą.
— Jest pan pewien, że nic nie zginęło ze sklepu?
— Poirot z powątpiewaniem pokręcił głową.
— To zależy — inspektor wzruszył ramionami.
— Mogło zginąć kilka paczek papierosów, ale dla takiego
drobiazgu nikt przecież nie popełnia morderstwa.
— I nic… jak by się tu wyrazić?… Nic nie przybyło w sklepie?
Nic, co by tam nie pasowało?
— Owszem. Znaleźliśmy kolejowy rozkład jazdy —
powiedział inspektor.
— Rozkład jazdy?
— Tak. Leżał na ladzie, grzbietem do góry. Wyglądało to tak,
jakby ktoś szukał pociągu z Andover. Mogła to zrobić pani
Ascher albo jakiś klient.
— Czy ona miała w sklepie takie rozkłady jazdy?
— Nie. Tylko lokalne, za pensa. A to był duży rozkład, taki,
jakie się kupuje u Smitha albo w innych większych firmach.
Nagły błysk zajaśniał w oczach Poirot. Zerwał się z krzesła.
— Rozkład jazdy! — zawołał. — Czy to był Bradshaw, czy
ABC?
Światło zrozumienia błysnęło również w oczach inspektora.
— Na Boga! — powiedział. — ABC.
Rozdział V
Mary Drower

Sądzę, że naprawdę zainteresowałem się sprawą dopiero


dzięki kolejowemu rozkładowi jazdy ABC. Uprzednio nie
entuzjazmowałem sienią wcale. O takich ponurościach jak
morderstwo starej kobiety w sklepiku przy bocznej ulicy gazety
pisywały nieraz, nie widziałem w tym więc nic szczególnie
ciekawego. List anonimowy wspominający o dacie
dwudziestego pierwszego czerwca uważałem za zwykły zbieg
okoliczności. Byłem przekonany, że pani Ascher padła ofiarą
męża — pijaka i awanturnika. Ale wzmianka o rozkładzie jazdy
(zwanym potocznie ABC dlatego, że wykazywał wszystkie stacje
w porządku alfabetycznym) wywarła na mnie silne wrażenie.
Trudno uwierzyć, że był to zbieg okoliczności. Ponura zbrodnia
zaczynała się przedstawiać w innym świetle.
Kim mógł być tajemniczy osobnik, który zabił panią Ascher i
jako ślad po sobie zostawił kolejowy rozkład jazdy?
Z komisariatu policji udaliśmy się przede wszystkim do
kostnicy, aby zobaczyć ciało ofiary. Kiedy spojrzałem na
pomarszczoną, starą twarz i rzadkie, siwe włosy gładko
zaczesane do góry, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Twarz ta
miała wyraz spokojny, niesłychanie daleki od jakiejkolwiek
myśli o gwałcie.
— Nie wiedziała, kto i czym ją uderzył — szepnął sierżant. —
Tak twierdzi doktor Kerr. Biedna! Dobrze, że tak się stało. To
była bardzo porządna kobieta.
— W młodości musiała być bardzo piękna wiedział Poirot.
— Naprawdę? — zapytałem niedowierzająco.
— Na pewno. Spójrz na owal twarzy, pięknie zarysowany nos
i kształt czaszki.
Poirot westchnął i zakrył zwłoki prześcieradłem, po czym
opuściliśmy kostnice.
Z kolei odbyliśmy krótką rozmowę z lekarzem policyjnym.
Doktor Kerr był pewnym siebie mężczyzną w średnim wieku.
Mówił szybko i tonem stanowczym:
— Narzędzia zbrodni nie znaleziono. Równie dobrze mogła
to być ciężka laska, jak kij golfowy albo cegła.
— Czy zadanie tego ciosu wymagało znacznej siły?
— Myśli pan o tym — lekarz bystro spojrzał na Poirota — czy
roztrzęsiony siedemdziesięcioletni starzec mógł to zrobić? Tak,
naturalnie. Jeżeli broń była dostatecznie ciężka, nawet osobnik
zupełnie słaby mógł łatwo osiągnąć zamierzony cel.
— A zatem zbrodni mógł dokonać zarówno mężczyzna, jak
kobieta?
Doktor był wyraźnie zaskoczony.
— Co? Kobieta?… Przyznaję, że nie przyszło mi do głowy, by
tego rodzaju zbrodnię łączyć z kobietą. Ale to nie jest
wykluczone… bynajmniej niewykluczone. Tylko z
psychologicznego punktu widzenia nie zdaje mi się, by mogła
to zrobić kobieta.
— Słusznie, zupełnie słusznie — Poirot z przekonaniem
przytaknął ruchem głowy. — W gruncie rzeczy to mało
prawdopodobne. Jednak trzeba brać pod uwagę wszelkie
ewentualności. Jak leżały zwłoki?
Doktor opisał nam dokładnie pozycję ciała. Jego zdaniem,
pani Ascher stała za kontuarem odwrócona plecami do
napastnika w momencie, gdy ten zadawał cios. Padając
znalazła się za ladą i nikt przypadkowo wchodzący do sklepu
nie mógł jej dostrzec.
— Widzisz, Hastings — oznajmił Poirot, gdy pożegnaliśmy
już doktora. — Znowu zdobyliśmy coś, co przemawia za
niewinnością Aschera. Gdyby wymyślał żonie i groził jej, byłaby
zwrócona twarzą do niego. Tymczasem stała plecami do
napastnika. Niewątpliwie sięgała po tytoń lub papierosy dla
klienta.
— Makabra! — wzdrygnąłem się lekko.
— Pauvre femme!* — mruknął Poirot smutno kiwając głową;
potem spojrzał na zegarek. — Jak mi się zdaje, do Overton jest
tylko parę mil. Pojedziemy tam chyba i porozmawiamy z
siostrzenicą nieboszczki.
* fr. Biedna kobieta.
— Ale najprzód zobaczymy chyba sklep, gdzie popełniono
zbrodnię?
— Wolę odłożyć to na później. Mam swoje racje. Poirot nie
wyjaśniał mi tych racji. W kilka minut później jechaliśmy
samochodem szosą londyńską w kierunku Overton.
Dom, którego adres dał nam inspektor, był obszerny i stał
mniej więcej milę za miastem w kierunku Londynu. Drzwi
otworzyła nam ładna, ciemnowłosa dziewczyna z oczyma
zaczerwienionymi od płaczu.
— Dzień dobry — zaczął Poirot łagodnym tonem. — Myślę,
że mówię z panną Mary Drower, pokojową w tym domu?
— Tak, proszę pana, to ja.
— Chciałbym porozmawiać z panią kilka minut, jeżeli
naturalnie pani chlebodawczyni pozwoli na to. Chodzi o pani
ciotkę, panią Ascher.
— Pani wyszła, proszę pana. Ale na pewno pozwoliłaby mi
poprosić panów tutaj.
Otworzyła drzwi małego saloniku. Gdy weszliśmy tam,
Poirot usiadł na krześle pod oknem i bystro spojrzał w twarz
dziewczyny.
— Oczywiście słyszała pani o śmierci swojej ciotki? —
zapytał.
Mary skinęła głową i łzy napłynęły jej znów do oczu.
— Dowiedziałam się dziś rano, proszę pana. Policja była
tutaj. To okropne, okropne… Biedna ciocia! Miała takie ciężkie
życie, a teraz to… Okropne!
— Policja nie żądała, by pojechała pani do Andover?
— Powiedzieli tylko, że muszę stawić się na śledztwie w
poniedziałek. Strasznie boję się tam jechać. Nie mogę sobie
wyobrazić, jak potrafiłabym teraz wejść do mieszkania nad
sklepem… Poza tym kucharka jest na urlopie i nie chciałabym
zostawiać pani samej.
— Bardzo była pani przywiązana do ciotki? — dopytywał się
łagodnie Poirot.
— O, tak, proszę pana. Bardzo! Ciocia zawsze była dla mnie
taka dobra. Jak przyjechałam do niej do Londynu po śmierci
mamusi, miałam jedenaście lat. Kiedy skończyłam szesnaście,
poszłam na służbę, ale zawsze w wolne dni odwiedzałam ciocię.
Ona miała okropne życie z tym Niemcem. Nazywała go „mój
stary diabeł”. Nigdy nie dawał jej spokoju. Ciągnął z niej
pieniądze, straszył ją… Stary łajdak!
Dziewczyna mówiła z wyraźną niechęcią.
— Czy pani ciotka nie myślała o uwolnieniu się od męża na
drodze prawnej?
— Widzi pan, mąż to mąż, na to nie ma rady — powiedziała
Mary ze stanowczą prostotą.
— Proszę powiedzieć, panno Mary, czy Ascher odgrażał się
żonie?
— O, tak, proszę pana. Często wygadywał okropne rzeczy: że
poderżnie jej gardło albo coś takiego. A przy tym strasznie klął
po niemiecku i po angielsku. Ciocia opowiadała, że jak się z nią
żenił, był przystojnym, szykownym mężczyzną. Strach
pomyśleć, jak się ludzie zmieniają.
— Słusznie, panno Mary, zupełnie słusznie. A myślę, że
skoro często bywała pani świadkiem takich awantur, nie
zaskoczyła pani wiadomość o tym, co się stało?
— Ależ tak, proszę pana. Bardzo się zdziwiłam. Nigdy nie
przyszło mi do głowy, że to były groźby na serio. Myślałam, że
to tylko taka gadanina i nic więcej. Ciocia też wcale go się nie
bała. Kiedy ostro brała się do niego, uciekał jak niepyszny. To
on bał się jej, nie ona jego.
— Ale mimo wszystko dawała mu pieniądze?
— Przecież był jej mężem, proszę pana.
— Już mi to pani raz powiedziała — Poirot umilkł na chwilę.
Przypuśćmy, że mimo wszystko nie on ją zabił…
— Nie on? — zdziwiła się dziewczyna.
— Właśnie. Przypuśćmy, że mordercą był ktoś inny… Czy nie
domyśla się pani, kto to mógł być?
Mary spojrzała na niego z jeszcze większym zdziwieniem.
— Nie, nie domyślam się. I wydaje mi się to zupełnie
nieprawdopodobne.
— Czy pani ciotka nie obawiała się nikogo?
— Ciocia w ogóle nie bała się ludzi — Mary pokręciła głową.
— Miała ostry język i umiała sobie radzić.
— A nie słyszała pani, żeby mówiła o kimś, kto miał do niej
urazę?
— Nie, proszę pana.
— Czy dostawała listy anonimowe?
— Jakie, proszę pana?
— Listy nie podpisane albo podpisane na przykład „A.B.C.”
Poirot obserwował ją bacznie, ale dziewczyna nie
orientowała się najwidoczniej, o co chodzi. Z powątpiewaniem
kręciła głową.
— Czy pani Ascher miała jakichś krewnych prócz pani?
— Nie, proszę pana. Miała dziewięcioro rodzeństwa, ale
chowało się ich tylko czworo. Wujek Tom zginął na wojnie, a
wujek Harry wyjechał do Południowej Ameryki i ślad po nim
zaginął. Moja matka nie żyje. Jedyną krewną jestem ja.
— Czy ciotka miała jakieś oszczędności, odłożone pieniądze?
— Miała trochę oszczędności, proszę pana. Zawsze mówiła,
że tyle, by starczyło na przyzwoity pochówek. Poza tym wiązała
tylko jakoś koniec z końcem. Widzi pan, dużo kosztował ją ten
stary diabeł.
Poirot ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział bardziej
do siebie niż do Mary:
— Na razie brodzimy w ciemności. Nie mamy żadnych
wskazówek. Jeżeli coś się wyjaśni… — wstał z krzesła. — Jeżeli
byłaby mi pani potrzebna, panno Mary, pozwolę sobie napisać
do pani.
— Prawdę rzekłszy, proszę pana, dziś jeszcze wymówię
służbę. Nie lubię tej okolicy. Przyjechałam tutaj, bo myślałam,
że cioci będzie przyjemnie mieć mnie w pobliżu. Ale teraz… —
łzy napłynęły znowu do jej oczu. — Nic mnie tutaj nie trzyma.
Wrócę do Londynu. Tam znacznie weselej.
— Jak się pani urządzi w Londynie, proszę przysłać mi swój
adres. Oto mój bilet wizytowy.
Dał jej kartę wizytową, na którą dziewczyna zerknęła ze
zmarszczonymi brwiami.
— To pan nie z policji?
— Nie, jestem prywatnym detektywem. Przez chwilę
przyglądała mu się bez słowa.
— Czy, proszę pana, w tej sprawie jest coś dziwnego? —
zapytała wreszcie.
— Tak, moje dziecko. W tej sprawie jest coś bardzo
dziwnego. W przyszłości może mi pani dopomóc.
— Chętnie zrobię wszystko, proszę pana. To bardzo
nieładnie, że ciocia .została zamordowana.
W kilka minut później, kiedy wracaliśmy już do Andover,
pomyślałem, że było to sformułowanie niezwykłe, lecz
wzruszające.
Rozdział VI
Miejsce zbrodni

Uliczka, przy której zdarzyła się tragedia, była bocznicą


głównej arterii miasta. Sklep pani Ascher leżał po prawej
stronie, mniej więcej w połowie tej uliczki. Kiedy zbliżaliśmy
się tam, Poirot spojrzał na zegarek, ja zaś w tym momencie
zrozumiałem, dlaczego wizję lokalną mój przyjaciel odkładał do
tej pory. Była siedemnasta trzydzieści. Poirot chciał odtworzyć
wczorajszą atmosferę tak dokładnie, jak to tylko możliwe.
Jeżeli jednak istotnie miał taki zamiar, doznał porażki. Uliczka
wyglądała zupełnie inaczej niż poprzedniego wieczoru. Między
prywatnymi domami było na niej kilka małych prywatnych
sklepików przeznaczonych dla ubogiej ludności. W normalnych
okolicznościach musiało tu być niewielu przechodniów; tylko
liczna dziatwa bawiła się na chodnikach i na jezdni.
Obecnie gęsty tłumek stał i gapił się na jakiś dom i sklep. Nie
trzeba było wielkiej bystrości, by odgadnąć, na jaki. Grupa
przeciętnych istot ludzkich przyglądała się miejscu, w którym
inna istota ludzka straciła życie. Przed nędznie wyglądającym
sklepikiem z opuszczonymi żaluzjami stał, wyraźnie bardzo
zmęczony, policjant i raz po raz nawoływał ludzi, by się
rozeszli. Od czasu do czasu któryś z gapiów odchodził
niechętnie do swoich codziennych zajęć, niezwłocznie jednak
nadchodzili inni, aby z bliska obejrzeć miejsce, gdzie dokonano
zbrodni.
Poirot zatrzymał się w pewnej odległości od tłumu. Z
miejsca, na którym stanęliśmy, wyraźnie było widać szyld nad
sklepikiem. Odczytał go szeptem:
— A. Ascher. Oui, c’est peut–être la…* — urwał nagle. —
Wejdźmy do środka, Hastings.
Posłuchałem go skwapliwie. Przecisnęliśmy się przez tłum i
zatrzymali przed policjantem. Poirot pokazał mu zaświadczenie
wydane przez inspektora. Policjant kiwnął głową, odryglował
* fr. Tak, to może być tu…
drzwi i wpuścił nas do wnętrza. Ku wielkiemu zainteresowaniu
gapiów weszliśmy tam.
Przy zapuszczonych żaluzjach w sklepie było prawie zupełnie
ciemno. Policjant znalazł wyłącznik, ale słaba żarówka niewiele
dawała światła. Rozejrzałem się dookoła. Była to bardzo uboga
trafika. Kilka tanich miesięczników, wczorajsze gazety, tytoń,
papierosy — wszystko już lekko pokryte kurzem. Na półkach
stały także dwa słoje z pastylkami miętowymi i ślazówkami.
Zwyczajny, mały sklepik, taki, jakich jest tysiące.
Policjant zaczął nam objaśniać sytuację.
— Leżała tam, za ladą. O, tam! Doktor mówi, że nawet mogła
nie wiedzieć, kto ją uderzył. Prawdopodobnie sięgała właśnie
na półkę.
— Czy miała coś w ręku?
— Nie, proszę pana, ale obok niej leżała paczka Playersów.
Poirot skinął głową. Oczyma myszkował dokoła, jak gdyby
czynił w pamięci notatki.
— A gdzie leżał rozkład jazdy? — zapytał?
— Tutaj, proszę pana — policjant wskazał miejsce na ladzie.
— Leżał grzbietem do góry, otwarty na stronie, gdzie jest
Andover. Tak wygląda, jak gdyby ktoś szukał pociągu do
Londynu. Jeżeli tak, to klient mógł być przyjezdny, wcale nie z
Andover. Naturalnie, rozkład jazdy mógł też należeć do kogoś
zupełnie innego, kto nie miał nic wspólnego z zabójstwem,
tylko zapomniał go tutaj.
— Co z odciskami palców? — wtrąciłem.
— Zbadano zaraz cały sklepik, proszę pana. Ale nic nie
znaleziono.
— Nawet na ladzie? — zapytał Poirot.
— Na ladzie śladów było aż za dużo, proszę pana. Wszystkie
zatarte i pomieszane.
— Były między nimi ślady Aschera?
— Jeszcze za wcześnie, żeby to powiedzieć, proszę pana.
Poirot skinął głową i zapytał po chwili, czy nieboszczka
mieszkała nad sklepem.
— Tak. Do mieszkania idzie się tymi drzwiami w głębi.
Bardzo przepraszam, że nie będę panom towarzyszył, ale
muszę zostać tutaj.
Poirot ruszył w stronę wskazanych drzwi, a ja za nim. Za
sklepem znajdowała się maleńka, połączona z kuchenką
bawialnia, bardzo porządna i czysta, lecz ciemna i skąpo
umeblowana. Na półce nad kominkiem stało parę fotografii.
Podszedłem, aby je obejrzeć; Poirot stanął obok mnie.
Fotografii było trzy: tani portrecik dziewczyny, z którą
rozmawialiśmy dzisiaj przed południem; ubrana w świąteczną
suknię Mary Drower miała na twarzy drewniany uśmiech,
który tak często psuje pozowane zdjęcia i stawia je niżej niż
amatorskie. Druga fotografia przedstawiała artystycznie
upozowaną starszą damę o siwych włosach; szyję jej otaczał
puszysty futrzany kołnierz. Domyśliłem się, że to droższe
zdjęcie przedstawia pannę Rose, która zostawiła pani Ascher
niewielki spadek i umożliwiła otwarcie trafiki. Trzecia
fotografia była bardzo stara, pożółkła i wyblakła. Młoda para w
staroświeckich strojach stała na niej ramię w ramię. Mężczyzna
miał biały kwiat w butonierce, obydwoje zaś bardzo świąteczne
miny.
— Niewątpliwie fotografia ślubna — stwierdził Poirot. —
Spójrz, Hastings! Mówiłem, że to musiała być piękna kobieta.
Miał słuszność. Mimo staroświeckiego uczesania i
niemodnej sukni widać było, że dziewczyna na zdjęciu jest
bardzo przystojna, ma regularne rysy i szlachetną postawę.
Uważnie przyjrzałem się mężczyźnie. W tym młodym
człowieku o wojskowej postawie trudno było rozpoznać
zgrzybiałego Aschera. Przypomniałem sobie roztrzęsionego
pijaka i zniszczoną, pomarszczoną twarz staruszki.
Wzdrygnąłem się mimo woli na myśl o bezlitosnym zębie
czasu.
Z bawialni schody prowadziły do dwóch pokoi na piętrze.
Jeden z nich był pusty, nie umeblowany, drugi stanowił
najwidoczniej sypialnię pani Ascher. Po rewizji policja
zostawiła go w takim stanic, w jakim zastała. Na łóżku leżały
dwa stare koce, w szufladach komody było niewiele mocno
zniszczonej bielizny, jakieś kwity i oprawna w karton powieść
pod tytułem „Zielona oaza”. Na blacie leżała para nowych,
tragicznych w swej taniej okazałości pończoch i kilka
porcelanowych drobiazgów: mocno uszkodzony drezdeński
pasterz i pies w niebiesko–żółte łaty. W szafie wisiał czarny
płaszcz nieprzemakalny oraz żółty sweter.
Takie były dobra doczesne nieboszczki Alicji Ascher. Nigdzie
nawet śladu żadnych papierów osobistych. Widocznie zabrała
je policja.
— Pauvre femme! — mruknął Poirot. — Chodź, Hastings!
Nie mamy tu nic do roboty.
Na ulicy zawahał się chwilę, po czym przeszedł na drugą
stronę. Niemal naprzeciw trafiki pani Ascher mieścił się sklep
zieleniarski, jeden z tych, które mają więcej towaru na
zewnątrz niż wewnątrz.
Stłumionym głosem Poirot udzielił mi pewnych instrukcji i
wszedł do sklepu. Pospieszyłem za nim w minutę później.
Zakupywał właśnie główkę sałaty. Ja poprosiłem o funt
truskawek.
Mój przyjaciel z ożywieniem rozmawiał z obsługującą go
tęgą kobietą.
— Mój Boże! — mówił. — Morderstwo zdarzyło się akurat
naprzeciwko pani! Akurat naprzeciwko. Straszna historia! A
jaka to musiała być sensacja…
Tęga niewiasta musiała mieć dość morderstwa.
Niewątpliwie wałkowała ten temat przez cały dzień.
— Najlepiej byłoby, gdyby ci gapie poszli do swoich zajęć —
powiedziała niechętnie. — Przecież tam nie ma nic do
oglądania.
— Wczoraj wieczorem ulica musiała wyglądać całkiem
inaczej — podjął Poirot. — Może nawet widziała pani, jak
morderca wchodził do trafiki? Taki wysoki blondyn, z brodą.
Podobno Rosjanin.
— Co? — sklepikarka ożywiła się znacznie. — Powiada pan,
że Rosjanin?
— Słyszałem, że już aresztowany.
— No, patrzcie ludzie! Naturalnie cudzoziemiec!
— A tak, tak… Może go pani nawet widziała wczoraj
wieczorem?
— Po prawdzie nie mam czasu, żeby się gapić. Pod wieczór
mamy największy ruch, bo ludzie wracają z pracy do domu.
Wysoki blondyn z brodą?… Nie, chyba nikogo takiego nie
widziałam.
W tym momencie, zgodnie z otrzymanymi wskazówkami,
wtrąciłem się do rozmowy.
— Bardzo przepraszam — zwróciłem się do Poirota — ale
zdaje mi się, że szanowny pan jest w błędzie. Mnie mówiono o
niskim brunecie.
Zdanie to rozpoczęło ożywioną dyskusję z otyłą sklepikarka i
subiektem odznaczającym się szczególnie ochrypłym głosem.
Okazało się, że ludzie ci widzieli co najmniej trzech niskich
brunetów, a subiekt nawet rosłego blondyna, który (jak z żalem
wyjaśnił) nie miał jednak brody. W rezultacie dokonaliśmy
zakupów i wyszliśmy ze sklepiku nie prostując naszych
kłamstw.
— I po co ta cała heca, Poirot? — zapytałem tonem wyrzutu.
— Nie zrozumiałeś? Chciałem ocenić szansę zauważenia
kogoś obcego, kto wchodził do sklepu po przeciwnej stronie
ulicy.
— Nie mogłeś zapytać po prostu, bez tylu kłamstw?
— Nie, przyjacielu. Gdybym, jak się wyraziłeś, zapytał po
prostu, nie otrzymałbym odpowiedzi na żadne pytanie. Jesteś
Anglikiem, a nie zdajesz sobie sprawy, jak przeciętny Anglik
reaguje na bezpośrednie pytanie. Niezwłocznie staje się
podejrzliwy i co z tego wynika: milczący. Gdybym poprosił tych
ludzi o informacje, zamknęliby się jak ostrygi. Ale moje
niezwykle i absurdalne twierdzenie, poparte twoim
przeczeniem, niezwłocznie rozwiązało języki. Dowiedzieliśmy
się, że wieczór jest godziną ruchu, sporo osób kręci się po
chodniku i każdy zajęty jest własnymi sprawami. Nasz
morderca wybrał odpowiednią porę — umilkł na chwilę i podjął
tonem wyrzutu. — Że też nigdy nie masz ani krzty zdrowego
rozsądku! Powiedziałem: zrób jakiś drobny sprawunek, a ty
musiałeś wybrać truskawki. Z torby ciecze już sok na twój
elegancki garnitur.
Z przerażeniem zorientowałem się, że jest tak istotnie.
Spiesznie podarowałem truskawki jakiemuś małemu chłopcu,
który zrobił zdziwioną i trochę podejrzliwą minę. Poirot dołożył
sałatę, czym wprowadził dziecko w zupełne osłupienie.
— Truskawek nie kupuje się u podrzędnego zieleniarza —
ciągnął mój przyjaciel mentorskim tonem. — Truskawki muszą
być świeżo zbierane. Inaczej wydzielają sok. Mogłeś poprosić o
banan, jabłka, bodaj o kapustę, ale nigdy o truskawki.
— Było to pierwsze, co mi przyszło do głowy — odparłem.
Mój przyjaciel przystanął na chodniku. Dom i sklep po
prawej stronie sklepiku pani Ascher były wolne. W oknach
wisiały kartki z napisem „Do wynajęcia”. Okna domu po
drugiej stronie były ozdobione przybrudzonymi muślinowymi
firankami.
Poirot skierował kroki na ganek tego domu. Ponieważ nie
było dzwonka, kilka razy uderzył mocno kołatką. Po pewnym
czasie drzwi otworzył bardzo brudny i usmarkany chłopiec.
— Dobry wieczór — powiedział Poirot. — Mamusia w domu?
— Aha — odpowiedziało dziecko spoglądając na nas z
niechętną podejrzliwością.
— Poproś mamusię.
Po kilku sekundach chłopiec zrozumiał, odwrócił się i
wrzasnąwszy:
— Mama, do ciebie! — zniknął w mrocznym wnętrzu domu.
Kobieta o ostrych rysach wyjrzała zza balustrady schodów i
zaczęła schodzić.
— Na próżno marnujecie czas… — zaczęła, lecz Poirot
przerwał jej uprzejmie.
— Dobry wieczór łaskawej pani — powiedział zdejmując
wdzięcznym ruchem kapelusz. — Jestem z redakcji „Błyskawicy
Wieczornej”. Pragnę skłonić panią do przyjęcia honorarium w
wysokości pięciu funtów za artykuł o pani zmarłej sąsiadce,
pani Ascher.
Gniewne słowa zamarły na ustach kobiety, która zeszła na
parter przygładzając włosy i fałdy sukni.
— Proszę do pokoju, bardzo proszę — mówiła. — Panowie
zechcą usiąść, bardzo proszę.
Mały pokoik był zatłoczony garniturem olbrzymich,
pseudoantycznych mebli, ale udało nam się jakoś przecisnąć
między rupieciami i zająć miejsca na bardzo twardej sofie.
— Panowie mi wybaczą — ciągnęła kobieta — że z początku
zaczęłam tak ostro, ale nie mają panowie pojęcia, ile kłopotu
jest z różnymi włóczęgami, co chodzą po domach i usiłują
sprzedać najróżniejsze rzeczy: odkurzacze, pończochy, perfumy
i Bóg wie co jeszcze. Wszyscy są tacy eleganccy i dobrze
wychowani. Skądś dowiadują się nazwisk, przychodzą i od razu
zaczynają: „Szanowna pani Fowler…”
— Otóż, pani Fowler — Poirot zręcznie podchwycił nazwisko
— mam nadzieję, że zechce pani przychylić się do mojej prośby.
— Bardzo chętnie, szanowny panie, ale… nie wiem
doprawdy — widocznie pięciofuntowy banknot kusił
wyobraźnię pani Fowler. — Naturalnie, znałam panią Ascher,
ale żeby zaraz coś napisać…
Poirot uspokoił ją skwapliwie. Artykuł nie wymaga żadnej
pracy. On sam wysonduje fakty i spisze cały wywiad.
Uspokojona w ten sposób pani Fowler zaczęła snuć
wspomnienia.
— Pani Ascher trzymała się zawsze na uboczu. Trudno
byłoby ją nazwać osobą towarzyską, ale to zrozumiałe, bo miała
przecież ciężkie życie. Biedaczka! Cała ulica dobrze o tym
wiedziała. Prawdę mówiąc, tego Franza Aschera należałoby
zamknąć już wiele lat temu. Pani Ascher wcale się go nie bała,
o, nie! Sama potrafiła być straszna, kiedy się rozgniewała.
Właściwie to nikt niczego się nie bał, ale poty dzban wodę nosi,
póki się ucho nie urwie.
— A bo to raz mówiłam — ciągnęła pani Fowler — „Kochana
pani Ascher, pewnego pięknego dnia ten chłop na pewno panią
wykończy. Wspomni pani moje słowa!” I co się stało?
Wykończył ją, prawda? A ja siedziałam przez cały czas przez
ścianę i nic a nic nie słyszałam!
Podczas krótkiej pauzy Poirot zdołał przemycić pytanie, czy
pani Ascher otrzymywała kiedy listy nie podpisane albo
podpisane na przykład tylko „A.B.C.”
Pani Fowler odpowiedziała przecząco i jak gdyby z żalem.
— Wiem, o co panu chodzi. Takie listy nazywają się
anonimy. Najczęściej pełno takich słów, że aż się człowiek
rumieni. Czy ja wiem? Chyba Franz Ascher nigdy nie pisał
takich listów. A jeżeli nawet pisał, to jego żona nigdy mi się nie
zwierzała. I o co panu jeszcze chodzi? O rozkład kolejowy ABC?
Nie, nigdy takiego rozkładu nie widziałam u pani Ascher, a
pewno bym zauważyła, gdyby go miała. Słowo daję, o mało co
nie zemdlałam, jak usłyszałam o tej całej historii. Moja
córeczka, Eda, przybiegła do mnie. „Mama — woła — u pani
Ascher pełno policjantów!” Aż mnie ciarki przeszły. „A
mówiłam — powiadam, jak usłyszałam o tym — że ona sama
nigdy nie powinna była być w domu. Powinna z nią mieszkać ta
siostrzenica. Pijany chłop jest czasem gorszy od wściekłego
wilka”. Moim zdaniem ten jej pijaczyna—mąż to całkiem jak
dziki zwierz. A ostrzegałam ją, ostrzegałam nie raz i nie dwa. I
stanęło na moim. „On kiedy panią wykończy, jak nic wykończy,
kochana pani Ascher” — powtarzałam nie raz i nie dwa. No i
wykończył. Widzą panowie, do czego to chłop jest zdolny, jak
się upije? Nic nie dowodzi tego jaśniej, jak to morderstwo!
Pani Fowler zakończyła swoją tyradę głębokim
westchnieniem.
— O ile mi wiadomo, nikt nie widział, żeby Ascher wchodził
do sklepu — powiedział Poirot.
— A pewnie! Przecież nie chciał się pokazywać —
odpowiedziała kobieta wzruszając pogardliwie ramionami, nie
wytłumaczyła jednak, jak Ascher mógł wejść do sklepu nie
będąc widziany.
Przyznała, że dom nie miał drugiego wyjścia, a Ascher był
doskonale znany na całej ulicy.
— Ale on też o tym wiedział — ciągnęła — i na pewno
przyszedł chyłkiem.
Przez jakiś czas Poirot podtrzymywał jeszcze konwersację,
kiedy jednak jasne było, że wszystko, co jej wiadomo, pani
Fowler powtórzyła kilka razy, zakończył wywiad i uiścił
obiecane honorarium.
— Pięć funtów jak gdyby wyrzucone w błoto — zacząłem
nieśmiało, gdy ponownie znaleźliśmy się na ulicy.
— Jak dotąd, tak.
— Sądzisz, że ona wie więcej, niż nam powiedziała?
— Mon ami, jesteśmy w szczególnej sytuacji: nie mamy
pojęcia, jakie zadawać pytania. Przypominamy małe dzieci
bawiące się w ciuciubabkę. Wyciągamy ręce i szukamy po
omacku. Pani Fowler jest przekonana, że powiedziała nam
wszystko, co jej było wiadome. Rozjaśniła nam bardzo
niewiele, ale w przyszłości jej zeznania mogą okazać się
pożyteczne. Rozumiesz, przyjacielu? Pięć funtów
zainwestowałem w przyszłość.
Nie bardzo rozumiałem, ale nim zdążyłem poprosić o
wyjaśnienia, natknęliśmy się na inspektora Glena.
Rozdział VII
Pan Partridge i pan Riddell

Inspektor Glen miał posępną minę. Jak się okazało,


popołudnie strawił na kompletowaniu listy osób, które były
owego dnia w trafice.
— I nie zauważono nikogo podejrzanego? — zapytał Poirot.
— Aż za wielu! Widziano trzech wysokich mężczyzn
skradających się ukradkiem. Czterech niskich brunetów z
wielkimi wąsami. Dwóch brodaczy i trzech grubasów. Wszyscy
byli najzupełniej obcy. Według słów świadków mieli wysoce
podejrzane miny. Dziwne, że nikt nie widział bandy
zamaskowanych opryszków z rewolwerami!
Poirot uśmiechnął się ze współczuciem.
— Czy ktoś widział Aschera?
— Nie, nikt. I to przemawia na jego korzyść. Przed chwilą
powiedziałem naszemu komendantowi, że moim zdaniem to
praca dla Scotland Yardu. Nie sądzę, żeby to była lokalna
zbrodnia.
— Tak i ja myślę, inspektorze — przyznał poważnie Poirot.
— Tak, tak, panie Poirot, to paskudna sprawa. Bardzo
paskudna. Wcale mi się nie podoba.
Przed powrotem do Londynu odbyliśmy jeszcze dwie
rozmowy.
Uczestnikiem pierwszej był pan James Partridge — o ile
wiadomo ostatnia osoba, która widziała panią Ascher przy
życiu. Kupował coś w trafice o godzinie siedemnastej
trzydzieści.
Pan Partridge, z zawodu urzędnik bankowy, był drobnym i
wyjątkowo mizernym mężczyzną. Nosił binokle, a wyrażał się
nad wyraz poprawnie i ściśle. Mieszkał w małym domku
równie czystym i wymuskanym, jak on sam.
— Pan… ehem… Poirot — powiedział rzuciwszy okiem na
bilet wizytowy mojego przyjaciela. — Z polecenia pana
inspektora Glena… Czym mogę służyć, panie Poirot?
— O ile mi wiadomo, panie Partridge, jest pan ostatnią
osobą, która widziała panią Ascher przy życiu.
Pan Partridge przechylił na bok głowę i spojrzał tak
podejrzliwie, jak gdyby słynny detektyw był wątpliwym
czekiem.
— To, panie Poirot, fakt nie ustalony — powiedział. —
Zupełnie nie ustalony. Wiele osób mogło czynić zakupy w
trafice pani Ascher po mnie.
— Jeżeli nawet tak było, żadna z tych osób nie zwróciła się
do policji.
— Nie wszyscy, panie Poirot, mają poczucie obowiązku
społecznego — pan Partridge chrząknął znacząco i jak sowa
spojrzał na nas znad binokli.
— Najświętsza prawda! — potwierdził z przekonaniem
Poirot. — O ile mi wiadomo, zgłosił się pan do policji z własnej
woli?
— Oczywiście. Gdy tylko usłyszałem o tym przerażającym
wydarzeniu, zorientowałem się, że moje zeznanie może być
przydatne, wobec czego udałem się do komisariatu.
— Czyn godny najwyższej pochwały! — rzekł uroczyście
Poirot. — Może będzie pan tak uprzejmy i łaskawie powtórzy
mi wszystko, co panu wiadomo.
— Z miłą chęcią. Do domu wracałem dokładnie o godzinie
siedemnastej trzydzieści…
— Bardzo przepraszam, dzięki czemu określił pan czas tak
ściśle?
Pan Partridge spojrzał niechętnie. Był widocznie urażony, że
Poirot mu przerywa.
— Właśnie bił zegar na kościelnej wieży. Spojrzałem na swój
zegarek i stwierdziłem, że spóźnia się minutę. Działo się to na
kilka sekund przed moim wejściem do trafiki pani Ascher.
— Czy zwykle załatwiał pan tam sprawunki?
— Stosunkowo często. Trafika ta jest mi po drodze. Dwa razy
na tydzień kupowałem u pani Ascher dwie uncje tytoniu
fajkowego.
— A właścicielkę sklepu znał pan dobrze? Wiedział pan coś o
jej warunkach życiowych lub przeszłości?
— Absolutnie nic. Rozmawiałem z nią jedynie o moim
sprawunku lub wymieniałem uwagi o pogodzie.
— Wiedział pan może, że miała męża pijaka, który często
odgrażał się, że ją zabije?
— Nie. O pani Ascher nie wiedziałem absolutnie nic.
— Ale w każdym razie dobrze ją pan znał z widzenia. Czy
tamtego wieczoru nie spostrzegł pan w jej powierzchowności
czegoś, co by zwracało uwagę? Może odniósł pan wrażenie, że
jest przygnębiona lub niespokojna?
Pan Partridge zastanowił się poważnie i odpowiedział:
— O ile byłem w stanie wyrobić sobie pogląd, pani Ascher
wyglądała zupełnie tak samo, jak zwykle.
Poirot wstał.
— Bardzo dziękuję, panie Partridge, za wyczerpujące
odpowiedzi na moje pytania. Czy ma pan może w domu
rozkład kolejowy ABC? Pragnę upewnić się o godzinie odjazdu
pociągu do Londynu.
— Rozkład stoi tuż za panem, na półce.
Na wskazanej półce był istotnie rozkład ABC oraz Bradshaw,
Rocznik Giełdowy, słownik Kelly’ego i miejscowy informator.
Poirot sięgnął po ABC, udał, że szuka pociągu, i wreszcie
podziękowawszy uprzejmie pożegnał się z gospodarzem.
Następnie przeprowadziliśmy rozmowę z panem Albertem
Riddellem. Miała ona zupełnie odmienny charakter. Pan Albert
Riddell — niezgrabny, ogromnego wzrostu mężczyzna o
nalanej twarzy i małych, chytrych oczkach — był sztukatorem.
Konwersacja nasza odbywała się przy akompaniamencie
zmywanych przez wyraźnie zdenerwowaną panią Riddell
naczyń i sztućców. Urozmaicało ją dodatkowo szczekanie psa i
nie skrywana bynajmniej niechęć samego pana Riddella. Kiedy
przyszliśmy, zajadał dużą porcję mięsa, które popijał niezwykle
czarną herbatą. Pierwsze wrogie spojrzenie postał nam znad
uniesionej od ust filiżanki.
— Przecież raz powiedziałem już wszystko, co wiedziałem —
warknął. — Ta cała sprawa nic mnie nie obchodzi. Nie mój
interes. Glinom powiedziałem wszystko, a teraz znów mam
gadać z jakimiś cudzoziemcami!
Poirot zerknął na mnie filuternie i podjął:
— Rozumiem to i serdecznie panu współczuję. Ale cóż robić?
Chodzi o morderstwo. To chyba nie bagatela, prawda? W
takich sprawach nieodzowne jest bardzo drobiazgowe
śledztwo.
— Bert — wtrąciła zdenerwowana pani domu — lepiej
opowiedz panom wszystko, co wiesz.
— Zamknij gębę! — ryknął olbrzym.
— Zdaje mi się, że na policję nie zgłosił się pan z własnej
inicjatywy? — wtrącił zręcznie Poirot.
— A po diabła miałem się tam zgłaszać? Czy to mój interes?
— Poniekąd pański — rzekł Poirot obojętnym tonem. —
Popełniono morderstwo. Policja chciała wiedzieć, kto był w
sklepie. Moim zdaniem… jak by to powiedzieć… wyglądałoby
znacznie naturalniej, gdyby pan sam się zgłosił.
— Miałem pilną robotę. Niech pan nie opowiada, że
powinienem tracić czas i…
— Cóż, stało się. Policja została poinformowana, że
widziano, jak wchodził pan do sklepu pani Ascher, i sama się
do pana zgłosiła. Czy inspektor był zadowolony z pańskiej
relacji?
— A dlaczego miałby nie być zadowolony? — zapytał
podejrzliwie Bert.
Detektyw wzruszył ramionami.
— Do czego pan pije? Przecież nikt nie ma nic przeciwko
mnie. Wszyscy wiedzą, kto oporządził starą; ten cholerny pijak,
jej mąż.
— Ale tamtego wieczora Ascher nie był w sklepie, a pan był.
— Co? Chcecie mi to przylepić? Nie uda się, spokojna głowa!
Dlaczego miałbym zrobić coś podobnego? Co? Może chciałem
zwędzić szczyptę tytoniu? A może policja wyobraża sobie, że ze
mnie wariat o skłonnościach morderczych?… Może pan myśli…
Z groźną miną podniósł się z krzesła, a żona jego zabeczala
nieśmiało:
— Bert! Bert! Nie gadaj takich rzeczy!… IJspokój się, Bert,
bo pomyślą…
— Łaskawy pan może się niczego nie obawiać — wtrącił
Poirot. — Prosiłem tylko o sprawozdanie z pańskiej bytności w
trafice. Jeżeli pan odmówi, to może wydać się… jak by tu
powiedzieć… co najmniej dziwne.
— ..A kto panu powiedział, że ja odmawiam czegoś? —
obruszył się Riddell siadając na stołku. — Mogę gadać. Mnie
tam wszystko jedno.
— A zatem do sklepu wszedł pan o godzinie osiemnastej?
— Zgadza się. Może minutę albo dwie później. Chciałem
kupić paczkę Goldflake’ów. Pchnąłem drzwi…
— A więc drzwi były zamknięte?
— Tak. Pomyślałem nawet, że może sklep jest nieczynny, ale
tak nie było. Wszedłem do środka i zobaczyłem, że nikogo nie
ma. Postukałem w kontuar, poczekałem trochę, a jak nikt się
nie pokazał, wyszedłem na ulicę. To wszystko. Nic więcej
powiedzieć nie mogę.
— Nie zauważył pan zwłok leżących za ladą?
— Nie. I pan by ich nie zobaczył, chyba żeby pan specjalnie
szukał.
— A czy na ladzie leżał rozkład kolejowy?
— Aha, leżał. Grzbietem do góry. Przyszło mi nawet do
głowy, że może stara wyjechała nagle i zapomniała zamknąć
sklepik.
— Może przeglądał pan ten rozkład albo przesuwał go po
ladzie?
— Nawet go nie dotknąłem. Robiłem tylko to, co panu
powiedziałem.
— I nie widział pan, żeby ktoś wychodził ze sklepu, kiedy pan
zbliżał się do drzwi?
— Nic nie widziałem. Dlaczego policja mnie się czepia?
Poirot wstał.
— Nikt się pana nie czepia, proszę mi wierzyć. Bon soir,
monsieur*.

Odwrócił się na pięcie i gdy spieszyłem za nim, zobaczyłem,


że pan Riddell stoi z szeroko otwartymi ustami.
Wyszedłszy na ulicę mój przyjaciel spojrzał na zegarek.
* fr. Dobranoc panu.
— Jak się pospieszymy — powiedział — pewnie uda się nam
złapać pociąg o dziewiętnastej dwie. No, ruszajmy się żywo
mon ami.
Rozdział VIII
Drugi list

— No i co? — zapytałem ciekawie. Siedzieliśmy sami w


przedziale pierwszej klasy. Pociąg pospieszny ruszył przed
chwilą z Andover.
— Zbrodnię popełnił — odrzekł poważnie Poirot — rudy
mężczyzna średniego wzrostu z bielmem na lewym oku.
Mężczyzna ten utyka trochę na prawą nogę i ma brodawkę nad
łopatką.
— Poirot! — zawołałem.
— Czego właściwie żądasz, przyjacielu? Patrzysz na mnie
wzrokiem wiernego psa i chcesz, abym wypowiedział się w
stylu Sherlocka Holmesa… A teraz poważnie: nie mam pojęcia,
jak morderca wygląda ani gdzie mieszka, ani w jaki sposób go
złapać.
— Ach, gdyby zostawił jakiś ślad! — westchnąłem.
— Właśnie, ślad! Zawsze tęsknisz do jakichś śladów. Jaka
szkoda, że zbrodniarz nie palił papierosa i nie zostawił popiołu,
a potem nie wdepnął w ten popiół butem podkutym
gwoździami o osobliwym kształcie! Nie. Nasz nieznajomy nie
był tak uprzejmy. Ale, mój drogi, jest przecież rozkład
kolejowy. Czy ABC nie uważasz za ślad?
— A więc sądzisz, że zostawił ten rozkład przez pomyłkę?
— Naturalnie, że nie. Zrobił to celowo. Mówią o tym odciski
palców.
— Przecież żadnych odcisków nie było.
— O to właśnie chodzi. Jaka była wczoraj pogoda? Ciepły
czerwcowy wieczór. Czy w taki upał ktokolwiek nosi
rękawiczki? Nie, bo zwróciłby na siebie uwagę. A zatem, skoro
na rozkładzie nie było odcisków palców, musiały być
rozmyślnie starte. Człowiek niewinny zostawiłby ślady. Winny
nie zostawił. Nasz morderca zostawił rozkład celowo. Jest to
jednak pewien ślad. Ktoś kupował ABC. Ktoś go nosił. I w tym
tają się już pewne możliwości.
— Sądzisz, że w ten sposób możemy się czegoś dowiedzieć?
— Prawdę mówiąc, Hastings, nie mam wielkich nadziei. Ten
człowiek, ten nieznajomy, niewątpliwie pyszni się swoją
zręcznością. Trudno sobie wyobrazić, żeby celowo zostawił
ślad, po którym można go wytropić.
— Więc w rezultacie ABC nie na wiele się przyda.
— W każdym razie nie w tym sensie, o jaki ci chodzi.
— A w jakim?
Poirot nie odpowiedział od razu. Potem podjął z wolna, jak
gdyby nie na temat:
— Moja odpowiedź brzmi: tak. Mamy do czynienia z
nieznajomym osobnikiem. Kryje się on w mroku i chce w
mroku pozostać. Ale naturalnym rzeczy porządkiem musi
rzucić na siebie jakiś snop światła. Z jednej strony nie wiemy o
nim nic, z drugiej wiemy już bardzo dużo. Mglisto zaczyna mi
się już rysować ta postać: człowiek, który wprawnie pisze
drukowanymi literami, kupuje papier listowy w dobrym
gatunku, odczuwa niepospolitą potrzebę rozgłosu. Widzę go
jako dziecko zapewne zaniedbywane i nie kochane. Widzę, jak
rosnąc nabiera kompleksu niższości i żywo odczuwa
niesprawiedliwość wobec siebie. Czuję jego wewnętrzny
impuls, by się wsławić, ściągnąć na siebie uwagę. Instynkt ten
jest coraz silniejszy, lecz wydarzenia i okoliczności zewnętrzne
hamują go i wniwecz obracają. Być może nasz morderca
przeżywa coraz więcej upokorzeń, które w jego świecie
wewnętrznym przykładają zapałkę do lontu.
— To wszystko jedynie domysły bez praktycznego znaczenia
— obruszyłem się szorstko.
— Rozumiem. Wolisz zgubioną zapałkę, popiół z papierosa,
podkute buty. Zawsze taki byłeś. W każdym razie możemy
zadać sobie kilka rzeczowych pytań: Dlaczego ABC? Dlaczego
pani Ascher? Dlaczego Andover?
— Przeszłość tej kobiety wydaje mi się bardzo zwyczajna —
powiedziałem. — Wywiady z tymi dwoma świadkami
przyniosły rozczarowanie. Nie potrafili powiedzieć nic, czego
już byśmy nie wiedzieli.
— Przyznaję otwarcie, że na nic takiego nie liczyłem. Nie
wolno nam jednak było pominąć dwóch możliwych
kandydatów na mordercę.
— Nie wyobrażasz sobie chyba…
— W każdym razie nie wykluczam możliwości, że morderca
mieszka w Andover albo najbliższej okolicy. Stanowiłoby to
wystarczającą odpowiedź na nasze trzecie pytanie: dlaczego
Andover. Otóż mamy dwóch ludzi, o których nam wiadomo, że
byli w trafice we właściwym czasie. Każdy z nich mógłby być
mordercą. A, jak dotąd, nic nie wskazuje, że któryś nim nie jest.
— Myślisz, że ten cham, Riddell?
— Nie. Jego gotów jestem wykluczyć z miejsca. Był
zdenerwowany, nieżyczliwy, widocznie zaniepokojony.
— To chyba właśnie dowodzi…
— Natury skrajnie przeciwnej z autorem listu podpisanego
A.B.C. Musimy szukać zarozumiałości i pewności siebie.
— Czyli kogoś, kto ma wysokie mniemanie o sobie?
— Coś w tym sensie. Ale są ludzie, którzy pod pozorem
zdenerwowania i teatralnych efektów ukrywają wiele próżności
i pychy.
— Masz na myśli małego pana Partridge’a?
— To typ bardziej odpowiedni. Naturalnie, nie można
niczego twierdzić, ale Partridge zachowuje się podobnie, jak
mógłby zachowywać się autor listu. Z miejsca idzie na policję,
wysuwa się ha pierwszy plan. Jest wyraźnie zadowolony ze swej
pozycji.
— Więc naprawdę sądzisz…
— Nie, Hastings. Moim zdaniem morderca nie pochodzi z
Andover. Musimy jednak pracować bardzo dokładnie. Od
początku mówię o mordercy „on”. Trzeba jednak pamiętać, że
mogła to być kobieta.
— Ee, chyba nie.
— Przyznaję, że przebieg akcji wskazywałby raczej na
mężczyznę, ale listy anonimowe częściej piszą kobiety. Nie
wolno nam o tym zapominać.
Milczałem przez kilka minut, po czym zdobyłem się na
pytanie:
— I co teraz zrobimy?
— Kochany, zawsze energiczny Hastings! — Poirot
uśmiechnął się do mnie życzliwie.
— Nie o to chodzi! Co teraz będziemy robić?
— Nic.
— Jak to nic? — w głosie moim dźwięczało głębokie
rozczarowanie.
— Nie jestem przecież czarnoksiężnikiem ani kuglarzem. Co
chcesz, żebym zrobił?
Zastanowiwszy się nad tą sprawą doszedłem do wniosku, że
odpowiedź jest trudna. Mimo to byłem przekonany, że coś
należy przedsięwziąć, że nie wolno nam zasypiać gruszek w
popiele.
— Mamy przecież rozkład jazdy ABC, papier listowy,
kopertę… — odezwałem się wreszcie.
— Oczywiście. Ale w tym kierunku wszystko już zostało
zrobione. Policja dysponuje środkami do tego rodzaju badań.
Jeżeli dzięki nim da się cośkolwiek ustalić, na pewno będzie to
w swoim czasie ustalone.
Odpowiedź tę musiałem uznać za zadowalającą.

Podczas następnych dni Poirot zdradzał wyraźną niechęć do


rozmów na temat tej sprawy. Gdy próbowałem wracać do
tematu, zbywał mnie niecierpliwym gestem ręki. Osobiście
byłem zdania, że zgłębiłem jego motywy. W przypadku
zamordowania pani Ascher mój przyjaciel poniósł klęskę.
Tajemniczy A.B.C. rzucił mu wyzwanie i zwyciężył. Poirot,
przywykły do nieustannych sukcesów, był szczególnie wrażliwy
na niepowodzenia, nic więc dziwnego, że wzbraniał się
rozmawiać na ich temat. Był to może dowód słabości tego
wielkiego człowieka, ale nawet najtrzeźwiejsi z nas łatwo
ulegają zawrotom głowy wywołanym powodzeniem. Poirot
odnosił sukcesy przez długie lata, nic więc dziwnego, że skutki
tego objawiły się wreszcie. Szanowałem słabostkę starego
przyjaciela i przestałem mówić o tej sprawie.
Z gazet dowiedziałem się o wynikach śledztwa. Nie trwało
długo. Nie podniesiono w nim kwestii autora anonimowego
listu, a werdykt brzmiał: „Morderstwo dokonane przez osobę
lub osoby nieznane”.
Oczywiście zbrodnia nie odbiła się żywszym echem w prasie.
Nie miała cech sensacyjnych ani ciekawych. Śmierć starej
kobiety w sklepiku przy bocznej uliczce ustąpiła rychło miejsca
tematom bardziej pasjonującym.
Szczerze mówiąc, sprawą tą przestałem interesować się
zapewne dlatego, że i mnie przykrość sprawiło niepowodzenie
Poirota.
Dwudziestego trzeciego lipca cała historia odżyła nagle.
Przez dwa dni nie widziałem Poirota, gdyż sobotę i niedzielę
spędziłem w Yorkshire. Do Londynu wróciłem w poniedziałek
po południu, a list nadszedł pocztą o godzinie osiemnastej.
Doskonale pamiętam, jaką minę zrobił Poirot i jak mu dech
zaparło, gdy otworzył ową kopertę.
— Nadszedł — powiedział. Spojrzałem na niego nic nie
rozumiejąc.
— Kto nadszedł?
— Drugi rozdział „sprawy A.B.C.”
Patrzyłem na niego tępo. Wszystko dawno wywietrzało mi z
głowy.
— Czytaj — powiedział wręczając mi list, pisany jak i
poprzedni drukowanymi literami na papierze dobrej jakości.

No i co, szanowny panie Poirot? Pierwsza runda chyba dla


mnie? Andover przeszło gładko.
Ale to dopiero początek zabawy. Pozwalam sobie zwrócić
pańską uwagę na miejscowość nadmorską Bexhill. Data: 25
bm. Wesoło się zabawiamy, prawda?
Z poważaniem
A.B.C.

— Wielki Boże! — zawołałem. — Czy to ma znaczyć, że ten


szatan przygotowuje nową zbrodnię?
— Niewątpliwie. Spodziewałeś się czego innego? Łudziłeś
się, że morderstwo w Andover było odosobnionym
przypadkiem? Zapomniałeś, że w swoim czasie powiedziałem:
„To dopiero początek”.
— Straszne!
— Tak, straszne — powtórzył Poirot.
— Za przeciwnika mamy szaleńca o skłonnościach
morderczych.
— Oczywiście.
Spokój Poirota był bardziej wymowny niż jakiekolwiek
bohaterskie gesty. Oddając mu list wzdrygnąłem się lekko.
Następny ranek zastał nas przy ważnej konferencji. Brali w
niej udział: komendant policji hrabstwa Sussex, główny
inspektor ze Scotland Yardu, inspektor Glen z Andover,
komisarz Carter z policji hrabstwa Sussex, Japp i jego asystent,
inspektor Crome, a ponadto doktor Thompson, słynny
psychiatra.
Drugi list miał stempel pocztowy Hampstead, co zdaniem
Poirota nie miało żadnego znaczenia.
Całe zagadnienie zostało omówione nader wyczerpująco.
Doktor Thompson był sympatycznym naukowcem w średnim
wieku, który mimo rozległej wiedzy zadowalał się potocznym
językiem unikając specjalistycznych zwrotów swojego zawodu.
— Nie ulega wątpliwości — rzekł główny inspektor — że oba
listy pisane są tą samą ręką. Autorem jest na pewno jedna
osoba.
— Możemy też założyć, z dużym prawdopodobieństwem, że
osoba ta jest winna morderstwa w Andover.
— Niewątpliwie. Otrzymaliśmy też wyraźną zapowiedź
następnej zbrodni, wyznaczonej w Bexhill na dzień
dwudziestego piątego lipca, czyli jutro. Jakie kroki możemy
przedsięwziąć?
Komendant policji hrabstwa Sussex spojrzał na swojego
podwładnego.
— Co pan powie, Carter? — zapytał.
— Niełatwa sprawa, panie inspektorze — odpowiedział
komisarz poważnie kiwając głową. — List nie zawiera żadnej
wskazówki co do przyszłej ofiary. Mówiąc otwarcie, jakie
właściwie kroki możemy przedsięwziąć?
— Chciałbym coś powiedzieć — mruknął Poirot. Wszystkie
twarze zwróciły się ku niemu.
— Uważam za prawdopodobne, że nazwisko przyszłej ofiary
zaczyna się na „B”.
— To niewykluczone — powiedział komisarz tonem
powątpiewania.
— Kompleks alfabetyczny — dodał poważnie doktor
Thompson.
— Uważam to za prawdopodobne i nic więcej — ciągnął
Poirot. — Przyszło mi to do głowy, kiedy nad sklepem staruszki
zamordowanej w ubiegłym miesiącu zobaczyłem wyraźnie
wypisane nazwisko „Ascher”. Drugi raz pomyślałem o tym
wczoraj, gdy otrzymany list wyznaczył Bexhill na teren
następnej zbrodni. Sądzę, że ofiary mogą być również
wybierane w porządku alfabetycznym.
— Możliwe — powiedział doktor. — Chociaż, z drugiej
strony, nazwisko Ascher mogło być przypadkowe. Nie
wykluczam, że tym razem ofiara (bez względu na to, jak się
będzie nazywała) będzie znowu starą kobietą, właścicielką
sklepiku. Proszę pamiętać, że mamy do czynienia z szaleńcem,
który, jak dotąd, nie dał nam żadnej wskazówki co do swoich
motywów.
— Czy szaleniec kieruje się jakimiś motywami, panie
doktorze? — zapytał sceptycznie usposobiony komisarz Carter.
— Oczywiście, panie komisarzu. Zabójcza logika jest jedną z
najbardziej charakterystycznych cech ostrego obłędu. Szaleniec
może uważać się za powołanego przez Boga do zabijania na
przykład duchownych albo lekarzy, albo starych właścicielek
trafik, a zawsze kryje się za tym jakiś bardzo logiczny powód.
Nie sugerujmy się kompleksem alfabetycznym. To, że Bexhill
następuje po Andover, może być prostym zbiegiem
okoliczności.
— Tak czy inaczej, panie komisarzu — podjął komendant
policji hrabstwa Sussex — możemy przedsięwziąć pewne środki
ostrożności. Wydamy specjalne ostrzeżenie dla osób, których
nazwiska zaczynają się na „B”, zwłaszcza dla drobnych
sklepikarzy, i roztoczymy obserwację nad trafikami
obsługiwanymi przez jedną osobę. Wydaje mi się, że w
istniejących warunkach niewiele więcej możemy zrobić. Aha!
Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę wszystkie obce osoby
przybywające do Bexhill.
Komisarz Carter westchnął głęboko.
— W dniu, kiedy kończy się rok szkolny i rozpoczynają się
masowe urlopy? W ostatnim tygodniu lipca mnóstwo ludzi tu
się kręci.
— W każdym razie należy uczynić wszystko, co w naszej
mocy — rzekł stanowczo główny inspektor Scotland Yardu.
Z kolei zabrał głos inspektor Glen:
— Ja wezmę pod nadzór wszystkie osoby związane ze sprawą
pani Ascher: tych dwóch świadków, Partridge’a i Riddella, i
oczywiście Franza Aschera. Jeżeli któryś z nich opuści
Andoyer, będzie bacznie śledzony.
Na tym zakończyła się konferencja, nie licząc kilku jeszcze
uwag bez znaczenia i krótkiej rozmowy towarzyskiej.
— Poirot — powiedziałem idąc obok przyjaciela
nadrzecznym bulwarem. — Chyba tej drugiej zbrodni da się
jakoś zapobiec?
Zwrócił ku mnie twarz bardzo poważną i smutną.
— Rozsądek miasta pełnego ludzi przeciwko szaleństwu
jednego człowieka? Obawiam się, bardzo się obawiam… Czy
przypominasz sobie długą serię sukcesów Kuby Rozpruwacza?
— To straszne! — westchnąłem.
— Masz rację. Szaleństwo jest straszne… Bardzo się
obawiam.
Rozdział IX
Morderstwo w Bexhill

Dobrze pamiętam moje przebudzenie dnia dwudziestego


piątego lipca. Było koło pół do ósmej. Poirot stał nad łóżkiem i
delikatnie szarpał mnie za ramię. Jeden rzut oka na jego twarz
przeniósł mnie z podświadomości w pełnię władz umysłowych.
— Co się stało? — zapytałem siadając gwałtownie.
— Właśnie, stało się.
Odpowiedź była krótka, ale za tymi trzema słowami kryło się
nieprzebrane bogactwo emocji.
— Co?! — zawołałem. — Przecież dziś dopiero dwudziesty
piąty!
— Stało się tej nocy, a właściwie nad ranem.
Wyskoczyłem z łóżka. Kiedy robiłem pospieszną toaletę,
Poirot informował mnie zwięźle o tym, czego przed chwilą
dowiedział się przez telefon.
— Na plaży w Bcxhill znaleziono ciało młodej dziewczyny.
Zidentyfikowano ją jako Elżbietę Barnard, kelnerkę jednej z
kawiarni, zamieszkałą z rodzicami w małym, niedawno
wybudowanym domku. Lekarz policyjny ustalił godzinę zgonu
między dwudziestą trzecią trzydzieści a pierwszą.
— Policja nie ma wątpliwości, że to było morderstwo? —
zapytałem mydląc pospiesznie twarz.
— Pod ciałem znaleziono rozkład kolejowy ABC otwarty na
Beshill.
Zadrżałem.
— Okropność!
— Uważaj, mój drogi! Nie życzę sobie drugiej tragedii, i to w
moim mieszkaniu.
Z dość posępną miną otarłem krew z podbródka.
— Jaki jest plan kampanii? — zapytałem.
— Za kilka minut przyjedzie po nas samochód policyjny.
Żeby nie tracić czasu, przyniosę ci tutaj filiżankę kawy.
Po dwudziestu minutach szybki wóz policyjny mijał most na
Tamizie wyjeżdżając z Londynu. Towarzystwa dotrzymywał
nam inspektor Crome, który był obecny na wczorajszej
konferencji. Scotland Yard oficjalnie powierzył mu tę sprawę.
Crome był oficerem zupełnie odmiennego typu niż Japp.
Znacznie młodszy od nadinspektora, milczący i pewien swojej
wyższości, wykształcony i bardzo oczytany, był, jak na mój
Cust, odrobinę zanadto zadowolony z siebie. Ostatnio zyskał
rozgłos dzięki zdemaskowaniu serii zabójstw dzieci, przy której
to okazji cierpliwie śledził zbrodniarza uwięzionego obecnie w
Broadmoore. Był człowiekiem najodpowiedniejszym do
prowadzenia śledztwa w tej sprawie, ale zdawało mi się, że on
sam jest tego zbyt pewien. Mojego przyjaciela traktował z lekka
protekcjonalnie. Zwracał się do niego, że się tak wyrażę, ze
studencką pewnością siebie; jak człowiek młodszy do starszego,
który trochę wypadł z obiegu.
— Odbyłem bardzo owocną i długą konferencję z doktorem
Thompsonem — mówił. — Doktor interesuje się szczególnie
zbrodniami typu seryjnego lub, jak można by je nazwać,
łańcuszkowego. Zbrodnie takie świadczą zazwyczaj o
szczególnie groźnym obłędzie. Oczywiście laik nie może
należycie ocenić rozmaitych subtelności łatwo dostrzegalnych z
lekarskiego punktu widzenia — zakasłał dyskretnie. — Prawdę
rzekłszy, moja ostatnia sprawa… nie wiem, czy panowie o niej
czytali… Chodziło o Mabel Homer, uczennicę z Muswell Hill…
Sprawca, Capper, był naprawdę nadzwyczajny. Niesłychanie
trudno było dowieść mu zbrodni, a była to trzecia w jego
karierze. Sprawiał wrażenie człowieka równie zdrowego, jak
pan albo ja. Ale, widzi pan, obecnie mamy rozmaite testy,
zagadki słowne. To sprawy zupełnie nowoczesne. Za pańskich
czasów nie słyszeliście nawet o takich rzeczach… Jeżeli raz
przychwyci pan na czymś człowieka, już ma go pan w garści.
On wie, że pan wie, i nerwy odmawiają mu posłuszeństwa. Po
pierwszym pośliźnięciu zaczyna zdradzać się na prawo i lewo.
— Nawet w moich czasach zdarzały się niekiedy takie rzeczy
— powiedział skromnie Poirot.
Inspektor Crome spojrzał na niego i powiedział bez
przekonania:
— O, czyżby?
Na pewien czas zapadła cisza. Dopiero kiedy mijaliśmy
stację New Cross, znów się odezwał:
— Chętnie służę, panie Poirot, jeżeli pan życzy sobie zapytać
mnie o jakieś detale w tej sprawie.
— Czy ma pan dokładny rysopis zamordowanej dziewczyny?
— Miała dwadzieścia trzy lata i pracowała jako kelnerka w
kawiarni Pod Rudym Kotem.
— Nie o to chodzi. Interesuje mnie, czy była ładna.
— W tym względzie nie mam informacji — odpowiedział
Crome i spojrzał na Poirota z taką miną, jak gdyby chciał
dodać: „Słowo daję, ci cudzoziemcy zawsze tacy sami!”
W oczach mojego przyjaciela błysnęła ironia.
— Okoliczność ta nie wydaje się ważna panu inspektorowi?
Ale dla kobiety to sprawa niesłychanej wagi. Często decyduje o
całym jej losie.
— O, czyżby? — powtórzył znów inspektor Crome z uprzejmą
obojętnością.
Znowu zapadła cisza. Dopiero pod Sevenoaks Poirot
wznowił rozmowę.
— A może wie pan przypadkiem, jak i za pomocą czego
dziewczyna została uduszona?
— Została uduszona własnym paskiem — odpowiedział żywo
Crome. — Szerokim paskiem z jedwabnej plecionki.
Poirot szeroko otworzył oczy.
— Aha — powiedział. — Wreszcie mamy zupełnie konkretną
informację. To coś mówi, prawda?
— Mnie niewiele — rzekł sucho inspektor. Zaczynała mnie
irytować powściągliwość i brak wyobraźni tego człowieka.
— Daje nam to pewną charakterystykę mordercy —
powiedziałem. — Własny pasek ofiary… Dowodzi to
szczególnego zwyrodnienia i okrucieństwa.
Poirot zwrócił ku mnie spojrzenie, którego nie mogłem
zrozumieć. Była w nim ironia i jak gdyby ostrzeżenie. Może
chodziło mu o to, abym nie był zbyt wymowny w obecności
inspektora? Na wszelki wypadek umilkłem.
W Bexhill powitał nas komisarz Carter. Towarzyszył mu
sympatyczny, inteligentnie wyglądający młody aspirant Kelsey,
przydzielony w tej sprawie do inspektora Crome’a.
— Ty poprowadzisz śledztwo, Crome — powiedział komisarz.
— Ja podam ci tylko suche fakty. Reszta należy do ciebie.
— Dziękuję ci — odpowiedział Crome.
— Zawiadomiliśmy już o zbrodni rodziców ofiary — podjął
komisarz. — Oczywiście wrażenie było piorunujące. Chciałem,
żeby otrząsnęli się trochę przed przesłuchaniem, więc już ty
będziesz z nimi rozmawiał.
— Czy oprócz rodziców są jacyś krewni? — zapytał Poirot.
— Siostra pracuje jako maszynistka w Londynie. Zdążyliśmy
już zawiadomić ją. Jest także młody człowiek, konkurent czy
narzeczony. Wydaje się, że dziewczyna była z nim wczoraj
wieczorem.
— A rozkład kolejowy nic wam nie pomógł? — zapytał
Crome.
— Leży tam — komisarz wskazał ręką w stronę stołu. — Nie
ma na nim odcisków palców. Był otwarty na stronie Bexhill.
Zupełnie nowy egzemplarz, chyba nigdy przedtem nie
otwierany. Przeprowadziłem dochodzenie we wszystkich
możliwych księgarniach i kioskach.
— Kto znalazł zwłoki?
— Jeden z tych emerytowanych starych pułkowników, co
lubią wczesnym rankiem wychodzić na świeże powietrze.
Nazywa się pułkownik Jerome. Wyszedł z psem na spacer
około szóstej rano. Ruszył bulwarem w stronę Cooden, a
następnie zszedł na plażę. Pies odbiegł od niego i zaczął
niespokojnie węszyć. Pułkownik zawołał go, ale pies nie wracał,
co wydało się staremu bardzo podejrzane. Poszedł za nim i
zobaczył zwłoki. Zachował się zupełnie poprawnie. Nie dotknął
ciała i natychmiast zatelefonował do nas.
— Śmierć nastąpiła około północy?
— Tak. Między północą a pierwszą. Lekarz stwierdził to z
całą pewnością. Nasz dowcipniś lubi dotrzymywać słowa. Jak
dwudziesty piąty, to dwudziesty piąty, choćby od północy
upłynęło zaledwie parę minut.
Crome kiwnął głową.
— Tak, to zgadza się z mentalnością tego osobnika. Nie ma
więcej nic ciekawego? Nikt nie widział niczego, co mogłoby
nam dopomóc?
— O ile mi wiadomo, nie. Ale jest jeszcze bardzo wcześnie.
Niedługo zaczną przychodzić ludzie, którzy widzieli dziewczęta
w białych sukniach przechadzające się nad morzem z
mężczyznami. Będziemy mieli robotę, bo takich par musiało
być w Bexhill od czterystu do pięciuset.
— Cóż, Carter, trzeba się zająć tą sprawą — powiedział
Crome. — Na razie mamy do dyspozycji kawiarnię i dom
zamordowanej dziewczyny. Zaraz wybiorę się w oba te miejsca.
Kelsey może pójść ze mną.
— I pan Poirot — dodał komisarz.
— Chętnie będę panu towarzyszył — rzekł Poirot do Crome’a
z nieznacznym, lecz wytwornym ukłonem.
Inspektor miał minę niezbyt uszczęśliwioną, a Kelsey, który
nie widział dotychczas Poirota, uśmiechnął się szeroko.
Niestety, ludzie, którzy po raz pierwszy stykali się z moim
przyjacielem, nie byli skłonni brać go na serio.
— A co z tym paskiem, którym dziewczyna została
uduszona? Pan Poirot podejrzewa, zdaje się, że to ważna
wskazówka. Mam wrażenie, że chętnie by go obejrzał.
— Bynajmniej — szybko zaprzeczył Poirot. — Pan inspektor
mnie nie zrozumiał.
— Ten pasek nic panom nie powie — stwierdził Carter. —
Gdyby był skórzany, mogłyby zachować się na nim odciski
palców, ale to gruba jedwabna plecionka, idealna do celu, w
jakim jej użyto.
Wzdrygnąłem się niemiłym dreszczem.
— No, czas na nas — przypomniał Crome i niezwłocznie
ruszyliśmy w drogę.
Przede wszystkim złożyliśmy wizytę w kawiarni Pod Rudym
Kotem. Był to bardzo przeciętny, położony przy nadmorskim
bulwarze lokal. Sale wypełniały stoliki przykryte serwetami w
pomarańczowy deseń i trzcinowe krzesla, których
nadzwyczajną niewygodę łagodziły po trosze pomarańczowe
poduszki. Takie lokale specjalizują się przede wszystkim w
pierwszych śniadaniach, a na obiad podaje się tam dania w
kobiecym guście, takie na przykład jak: jajecznica, krewetki i
makaron aux gratin.
Pierwsze śniadanie było właśnie w pełnym toku, a więc
kierowniczka poprowadziła nas spiesznie do bardzo
nieporządnego kantoru.
— Czy mam przyjemność z panną… ehem… z panną
Merrion?
Niewiasta odpowiedziała piskliwym głosem i tonem
wytwornej damy:
— Tak się nazywam. Doprawdy, co za okropna historia.
Okropna! Drżę na myśl, jaki to będzie miało wpływ na nasze
przedsiębiorstwo.
Panna Merrion — bardzo chuda czterdziestoletnia niewiasta
o rzadkich pomarańczowych włosach — była dziwnie podobna
do rudego kota. Nerwowo bawiła się dużym koronkowym
żabotem stanowiącym widocznie część jej oficjalnego stroju.
— Od jutra będzie tu niebywały tłok — pocieszył ją
dobrotliwie aspirant Kelsey. — Przekona się pani. Nie
nadążycie podawać śniadań i podwieczorków.
— Ohyda! — jęknęła panna Merrion. — Co za ohyda! To
może odstraszyć ludzi — mimo tych słów rozpogodziła się
znacznie.
— Co może nam pani powiedzieć o zamordowanej kelnerce?
— Nic — odparła stanowczo. — Absolutnie nic.
— Od jak dawna pracowała tutaj?
— To było jej drugie lato.
— Była z niej pani zadowolona?
— Panna Barnard była dobrą, szybką i uprzejmą kelnerką.
— I ładną, co? — zapytał Poirot.
Tym razem panna Merrion spojrzała na mojego przyjaciela,
jak gdyby chciała westchnąć: „Ach, ci cudzoziemcy!”
— Była przyjemną, bardzo schludną dziewczyną —
odpowiedziała.
— O której wyszła z pracy wczoraj wieczorem? — zapytał
Crome.
— Jak zwykle. Zamykamy o ósmej. Nie podajemy kolacji.
Małe na nie zapotrzebowanie. Na solidniejsze podwieczorki
ludzie przychodzą o siódmej, czasami trochę później. Ale ruch
kończy się właściwie o szóstej trzydzieści.
— Czy panna Barnard nie mówiła pani, jak zamierza spędzić
wieczór?
— Naturalnie, że nie — obruszyła się kierowniczka. — Nie
byłyśmy na tak poufałej stopie.
— Nikt po nią nie przychodził? Nie zauważyła pani niczego
dziwnego?
— Nie.
— A panna Barnard wyglądała tak, jak zwykle? Nie była
zdenerwowana ani przygnębiona?
— Doprawdy, nie mogę na to odpowiedzieć — odparła
wyniośle ruda dama.
— Ile zatrudnia pani kelnerek?
— Dwie stałe i dwie dodatkowe między dwudziestym
czerwca i końcem sierpnia.
— Elżbieta Barnard była stałą kelnerką, prawda?
— Tak, stałą.
— A co może pani powiedzieć o jej koleżance?
— O pannie Higley? To bardzo miła panienka.
— Czy z panną Barnard żyła w przyjaźni?
— Doprawdy, nie mogę na to odpowiedzieć.
— Moglibyśmy pomówić z panną Higley?
— Teraz?
— Jeżeli pani pozwoli…
— Przyślę ją tutaj — powiedziała kierowniczka wstając — ale
proszę trzymać ją możliwie krótko. W porze śniadania mamy
ogromny ruch.
Z tymi słowy kocia i ruda panna Merrion opuściła pokój.
— Diabelnie wytworna! — mruknął aspirant Kelsey i
naśladując głos damy dodał: —• Doprawdy, nie mogę na to
odpowiedzieć…
Do pokoju wbiegła trochę zdyszana pulchna dziewczyna o
ciemnych włosach, rumianych policzkach i czarnych oczach
roziskrzonych podnieceniem.
— Przysłała mnie panna Merrion — oznajmiła.
— Panna Higley?
— Tak, to ja.
— Znała pani Elżbietę Barnard?
— Ma się rozumieć, znałam Betty. To straszne, co? Prawda,
jakie to straszne? Za nic nie mogę uwierzyć, że to prawda. Od
rana wciąż powtarzam koleżankom, że po prostu nie mogę w to
uwierzyć. „Słuchajcie, dziewczynki — mówię. — Mnie to się
wydaje nieprawdą. Betty, Betty Barnard, która ciągle była z
nami, zamordowana! Słowo daję, nie mogę w to uwierzyć!” Tak
od rana mówię koleżankom. Kilka razy szczypałam się nawet,
żeby zobaczyć, czy się nie obudzę. Betty zamordowana, to… jak
by to powiedzieć… nie wydaje mi się prawdą.
— Dobrze pani znała pannę Barnard? — zapytał Crome.
— Pewnie, pracowała tutaj dłużej ode mnie. Ja nastałam w
marcu, a ona była już w zeszłym roku. Była taka sobie,
spokojna. Już panowie wiedzą, jaka. Nie lubiła dużo żartować
ani śmiać się. To nie znaczy wcale, że zawsze była spokojna.
Czasami miała dużo humoru albo i nie miała. Bo to, proszę
panów, była właściwie albo spokojna, albo niespokojna.
Pomyślałem, że inspektor Crome jest zdumiewająco
cierpliwym człowiekiem. Pulchna i rumiana panna Higley w
roli świadka mogła doprowadzić do szaleństwa. Wszystko, co
zaczynała mówić, powtarzała lub poprawiała wiele razy. W
rezultacie z długiej paplaniny niewiele można było wycisnąć. W
każdym razie wynikało z tego, że panna Higley nie była w
zażyłych stosunkach z nieboszczką. Można się było domyślić, że
Elżbieta Barnard uważała się za coś znacznie lepszego. Kelnerki
były w zgodzie w godzinach pracy, lecz poza nimi widywały się
niewiele. Elżbieta Barnard miała przyjaciela, który pracował w
biurze pośrednictwa nieruchomości pod firmą Court i
Brunskill. Nie był to ani pan Court, ani pan Brunskill. Miał tam
posadę biuralisty. Panna Higley nie wiedziała, jak się nazywa,
ale znała go dobrze z widzenia.
— Przystojny, bardzo przystojny — mówiła — zawsze tak
elegancko ubrany.
Nie miałem wątpliwości, że do serca panny Higley wkradła
się zazdrość.
Rezultatem naszych odwiedzin było przekonanie, iż Elżbieta
Barnard nie miała przyjaciółek w kawiarni i nie zwierzała się
nikomu ze swoich planów na fatalny wieczór. Ale według
domysłów panny Higley na pewno szła na spotkanie ze swoim
przyjacielem, gdyż była w nowej białej sukience z „takim
ślicznym koronkowym kołnierzykiem”.
Z pozostałymi kelnerkami zamieniliśmy po kilka słów bez
pozytywnego rezultatu. Betty Barnard nie mówiła z nikim o
swoich planach i nikt nie widział jej wieczorem w Bexhill.
Rozdział X
Barnardowie

Rodzice Elżbiety Barnard mieszkali w maleńkim domku,


jednym z pięćdziesięciu zbudowanych niedawno na krańcach
miasta przez jakąś firmę budowlaną. Siedziba ich nosiła nazwę
Llandudno.
Pan Barnard — krzepki pięćdziesięcioletni mężczyzna —
zauważył widać nasz przyjazd, bo czekał w drzwiach domu. Był
przygnębiony i oszołomiony.
— Proszę, proszę, panowie zechcą wejść — powiedział.
Aspirant Kelsey wziął inicjatywę w swoje ręce.
— To inspektor Crome ze Scotland Yardu — powiedział. —
Przyjechał specjalnie, żeby pomóc nam w tej okropnej sprawie.
— Z Scotland Yardu! — pan Barnard mówił tonem pełnym
otuchy. — To dobrze, bardzo dobrze. Teraz na pewno ten
morderca wpadnie. Moja biedna, biedna córka… — twarz
wykrzywił mu wyraz niekłamanego bólu.
— A to pan Herkules Poirot, także z Londynu, i… ehem…
— Kapitan Hastings — podpowiedział Poirot.
— Bardzo mi miło panów poznać — rzekł automatycznie pan
Barnard. — Proszę do pokoju. Nie wiem, czy moja biedna żona
będzie się mogła panom pokazać. Jest zupełnie załamana.
Zupełnie.
Zanim jednak zdołaliśmy usadowić się w skromnej bawialni,
ukazała się pani Barnard. Widać było, że dużo płakała, gdyż
oczy miała mocno zaczerwienione i poruszała się niepewnym
krokiem osoby, która doznała straszliwego wstrząsu.
— O, mateczka! To dobrze, bardzo dobrze — pochwalił ją
mąż. — Czujesz się trochę lepiej, co? — delikatnie pogładził ją
po ramieniu i usadowił w fotelu.
— Pan komendant policji był bardzo uprzejmy — ciągnął. —
Zawiadomił nas o tym nieszczęściu i powiedział, że
przesłuchanie odkłada na później, jak otrząśniemy się trochę z
pierwszego wrażenia.
— To okropne, okropne! — odezwała się przez łzy pani
Barnard. — Trudno sobie wyobrazić taką potworność.
Jej akcent wydał mi się zrazu cudzoziemski, ale
przypomniałem sobie nazwę domku i domyśliłem się, że ta
kobieta pochodzi z Walii.
— Zdaję sobie sprawę, proszę pani, że to bardzo bolesne —
zaczął inspektor Crome. •— Głęboko państwu współczujemy,
musimy jednak jak najszybciej poznać fakty, aby zaraz
przystąpić do pracy.
— Naturalnie, naturalnie, to zrozumiałe — przyznał z
przekonaniem gospodarz.
— Wiemy już, że córka państwa miała dwadzieścia trzy lata.
Mieszkała tutaj i pracowała w kawiarni Pod Rudym Kotem. Czy
to się zgadza?
— Tak.
— To całkiem nowy dom, prawda? Gdzie państwo mieszkali
dawniej?
— Pracowałem w sklepie żelaznym w Kennington. Dwa lata
temu przeszedłem na emeryturę. Zawsze marzyłem o
mieszkaniu nad morzem.
— Ma pan dwie córki?
— Tak. Starsza pracuje w biurze w Londynie.
— Nie zaniepokoili się państwo, gdy córka nie wróciła
wczoraj wieczorem do domu?
— Wcaleśmy o tym nie wiedzieli — odezwała się znowu przez
łzy matka. — Tatuś i ja chodzimy wcześnie spać. Dziewiąta to
nasza zwykła pora. Wcaleśmy nie wiedzieli, że Betty nie
wróciła, dopóki nie przyszedł ktoś z policji i nie powiedział…
nie powiedział… — wy—buchnęła płaczem.
— Czy panna Barnard miała zwyczaj… ehem… późno wracać
do domu?
— Wie pan inspektor, jakie teraz są dziewczęta —
odpowiedział Barnard. — Samodzielne, niezależne… W letnie
wieczory niepilno im do domu. Ale Betty wracała zwykle przed
jedenastą.
— Jak dostawała się do domu? Zostawiali państwo otwarte
drzwi?
— Kładliśmy klucz pod słomiankę.
— Słyszałem, że córka państwa była zaręczona. Czy to
prawda?
— Cóż, teraz młodzież nie ogłasza formalnie zaręczyn —
odpowiedział ojciec.
— Ten młody człowiek nazywa się Donald Fraser. Bardzo go
lubiłam, naprawdę bardzo — wtrąciła pani Barnard. —
Biedaczek, jaki to będzie dla niego okropny cios! Nie wiem
nawet, czy już wie?
— Pracuje, zdaje się, w firmie Court i Brunskill?
— Tak. To biuro pośrednictwa nieruchomości.
— Czy Donald Fraser spotykał się zwykle wieczorami z córką
państwa?
— Nie co wieczór. Raczej dwa albo trzy razy na tydzień.
— Nie wiadomo państwu, czy miał się z nią spotkać wczoraj
wieczorem?
— Betty nic mi nie mówiła. Nie lubiła mówić, co zamierza
robić ani dokąd się wybiera. Ale to była porządna dziewczyna,
naprawdę porządna. Mój Boże, trudno uwierzyć… — pani
Barnard znowu zaczęła szlochać.
— Trzymaj się, mateczko! Łzy nic nie pomogą — uspokajał ją
mąż. — Za wszelką cenę musimy dotrzeć do sedna sprawy.
— Mój Boże! Biedny Donald, biedny! — łkała kobieta.
— Trzymaj się, mateczko! Trzymaj! — powtórzył jej mąż.
Następnie zwrócił się do dwóch oficerów policji: — Z całego
serca pragnę pomóc panom. Ale naprawdę nie wiem nic. W
każdym razie nic, co mogłoby przyczynić się do ujęcia tego
łotra. Betty była przyjemną, wesołą dziewczyną i, jak się to
mówiło w moich czasach, chodziła z bardzo przyzwoitym
chłopcem. Nie rozumiem i nie domyślam się zupełnie, kto i
dlaczego mógłby chcieć ją zamordować.
— Jest pan bardzo bliski prawdy, panie Barnard —
stwierdził inspektor Crome. — A teraz, jeśli państwo pozwolą,
chciałbym zobaczyć pokój panny Barnard. Może tam być coś
ważnego. Jakieś listy albo pamiętnik.
— Z chęcią panom służę.
Gospodarz wstał i wyszedł z bawialni. Crome pospieszył za
nim, dalej Poirot i Kelsey, ja zaś zamykałem pochód. W
przedpokoju przystanąłem na chwilę, aby poprawić
sznurowadło i zobaczyłem, że przed dom zajeżdża taksówka, z
której wyskakuje młoda kobieta. Zapłaciła kierowcy i z małą
walizką w ręku szybko ruszyła w stronę domu. Z progu
zobaczyła mnie i stanęła. W całej jej postaci było coś tak
niezwykłego, że zainteresowało mnie żywo.
— Co pan tu robi? — zapytała.
Postąpiłem krok naprzód; nie wiedziałem, jak odpowiedzieć.
Czy wymienić swoje nazwisko, czy powiedzieć, że przyjechałem
z policją?
Ale dziewczyna nie zostawiła mi czasu na decyzję.
— Aha — powiedziała. — Łatwo się domyślić.
Ściągnęła z głowy małą wełnianą czapeczkę i rzuciła na
podłogę. Mogłem się jej teraz przyjrzeć dokładniej, zwłaszcza,
że odwróciła się profilem do otwartych drzwi. Przypominała po
trosze lalki, jakimi moje siostry bawiły się w dzieciństwie.
Miała czarne włosy przycięte równo nad czołem we fryzowaną
grzywkę, kości policzkowe wystające, a całą twarz cechowała
szczególna, nowoczesna kanciastość nie pozbawiona jednak
uroku. Nie była ładna. Raczej można ją było nazwać brzydką.
Ale był w niej jakiś wyraz i siła niemożliwe do przeoczenia
nawet w tłumie.
— Czy panna Barnard? — zapytałem.
— Tak. Megan Barnard. A pan z policji, prawda?
— No, niezupełnie…
— Chyba nie będę miała panu do powiedzenia nic ważnego
— przerwała. — Moja siostra była wesołą, przyjemną
dziewczyną i nie zadawała się z mężczyznami. Żegnam.
Roześmiała się sucho i zmierzyła mnie wyzywającym
spojrzeniem.
— Chyba poprawnie sformułowałam zdanie? — zapytała.
— Proszę przyjąć do wiadomości, że nie jestem reporterem.
— A więc co pan tutaj robi? Gdzie są rodzice?
— Pani ojciec pokazuje pokój nieboszczki siostry, matka jest
tam, okropnie roztrzęsiona.
— Proszę za mną — powiedziała dziewczyna, jak gdyby
powzięła nagłą decyzję.
Otworzyła drzwi. Poszedłem za nią i znalazłem się w małej,
bardzo porządnie utrzymanej kuchni. Chciałem zamknąć
drzwi, lecz napotkałem nieoczekiwaną przeszkodę — Poirot
wśliznął się za nami i zamknął za sobą drzwi.
— Sądzę, że mam przyjemność z panną Barnard? — zaczął z
szarmanckim ukłonem.
— To pan Herkules Poirot — zaprezentowałem przyjaciela.
Megan Barnard zwróciła ku niemu szybkie, ciekawe
spojrzenie.
— Słyszałam o panu — powiedziała. — Pan jest ten modny
prywatny szpicel, prawda?
— Pani określenie odpowiada bardziej prawdzie niż mnie —
uśmiechnął się Poirot.
Dziewczyna przysiadła na kuchennym stole. Wyjęła z torebki
papierosa, wsunęła go do ust, zapaliła i powiedziała miedzy
jednym kłębem dymu a drugim:
— Nie bardzo jakoś rozumiem, co sam pan Herkules Poirot
ma do roboty w wypadku naszego skromnego,
prowincjonalnego morderstwa.
— Mademoiselle — odparł sławny detektyw — tym, czego
pani nie bardzo rozumie i czego ja nie bardzo rozumiem,
można by zapełnić niejeden tom. Ale ta kwestia nie ma
istotnego znaczenia. Praktyczne znaczenie mają wiadomości,
które niezmiernie trudno będzie zebrać.
— Jakie wiadomości?
— Śmierć, proszę pani, stwarza, niestety, pewne
uprzedzenia… Uprzedzenia na korzyść zmarłego. Słyszałem, co
pani przed chwilą powiedziała mojemu przyjacielowi,
kapitanowi Hastingsowi: „…wesoła, przyjemna dziewczyna, nie
zadawała się z mężczyznami”. Powiedziała to pani na
odczepnego, drwiąc sobie z prasy. Ale w słowach pani było coś
więcej. Takie zdania wygłasza się zwykle, gdy młoda
dziewczyna umrze. „Była urocza, szczęśliwa, łagodnego
usposobienia… Świat uśmiechał się do niej… Nie miała
żadnych podejrzanych znajomości…” Do zmarłych odnosimy
się nad wyraz przychylnie. Wie pani, czego bym w tej chwili
gorąco pragnął? Chciałbym spotkać osobę, która dobrze znała
Elżbietę Barnard i nie wie jeszcze, że ona nie żyje. Może
wówczas usłyszałbym coś, na czym mi najbardziej zależy:
prawdę.
Megan Barnard przyglądała się Herkulesowi Poirotowi i
przez chwilę w milczeniu paliła papierosa. Potem przemówiła
nagle, ja zaś słysząc jej słowa omal nie podskoczyłem.
— Betty była zwariowaną małą oślicą.
Rozdział XI
Megan Barnard

Jak już wspomniałem, omal nie podskoczyłem usłyszawszy


słowa Megan Barnard, a zwłaszcza jej suchy, niemal urzędowy
ton. Ale Poirot tylko skinął poważnie głową.
— A là bonne heure!*— powiedział. — Jest pani inteligentna,
Mademoiselle.
Dziewczyna podjęła tym samym beznamiętnym tonem:
— Bardzo byłam przywiązana do Betty, ale to przywiązanie
nie czyniło mnie ślepą, widziałam więc, jaka z niej niemożliwa
idiotka. Nawet nieraz mówiłam jej to w oczy. Siostry bywają
czasem takie nieprzyjemne.
— A Betty przywiązywała wagę do pani krytyk?
— Chyba nie — odpowiedziała cynicznie Megan.
— Zechce pani określić to ściślej? Dziewczyna zawahała się,
jak gdyby nie wiedziała,
co odpowiedzieć, więc Poirot podjął z ledwie dostrzegalnym
uśmiechem:
— Pomogę pani. Słyszałem, co powiedziała pani
Hastingsowi. Ta opinia była poniekąd odwróceniem prawdy.
— Betty nie była zła — podjęła wolno Megan.— Pragnę, żeby
pan to dobrze zrozumiał. Zawsze zachowywała się poprawnie,
inaczej niż dziewczęta, które z byle kim wyjeżdżają na
weekendy. Ona nie z tych. Ale lubiła, gdy ją mężczyźni
zapraszali na dancingi, ceniła sobie pochlebstwa i tanie
komplementy, i takie rozmaite historie.
— Ładna była, co?
Pytanie, które słyszałem już po raz trzeci, tym razem
doczekało się odpowiedzi. Megan ześliznęła się ze stołu,
podeszła do swojej walizki, dobyła z niej coś i podała Poirotowi.
Ze skórzanych ramek spoglądała twarz jasnowłosej
dziewczyny. Model musiał być świeżo po trwałej ondulacji, bo
drobne loczki trochę zanadto sterczały na głowie. Uśmiech był
sztuczny i afektowany. Takiej twarzy nie można nazwać piękną,
* fr. Doskonale.
ale na pewno nie brak jej było taniej urody.
— Mademoiselle — powiedział Poirot zwracając fotografię
właścicielce — siostra była zupełnie niepodobna do pani.
— Ach, ja zawsze uchodziłam za familijną brzydulę. Tak
mnie nawet nazywano — oznajmiła Megan, jak gdyby do faktu
tego nie przywiązywała żadnego znaczenia.
— Proszę wyjaśnić mi dokładniej — podjął Poirot — dlaczego
uważa pani, że jej siostra zachowywała się niedorzecznie? Czy
nie miała pani na myśli jej stosunku do pana Donalda Frasera?
— Zgadł pan. Don to bardzo opanowany młody człowiek,
ale… jak by tu powiedzieć… Pewne rzeczy odczuwa bardzo
żywo i… i…
— I co, Mademoiselle? — Poirot przez chwilę przyglądał się
jej bardzo przenikliwie, ja zaś miałem wrażenie, że dziewczyna
wahała się przez moment, nim udzieliła odpowiedzi.
— Obawiałam się, że ostatecznie może z nią zerwać. A
szkoda by było. To bardzo przyzwoity, pracowity młody
człowiek i na pewno byłby idealnym mężem.
Sławny detektyw nadal obserwował ją ciekawie. Dziewczyna
nie stropiła się po tym spojrzeniem, lecz odpowiedziała
śmiałym wzrokiem i miną, która przypomniała mi po trosze jej
lekceważące zachowanie wobec mnie przy pierwszym
spotkaniu.
— A więc to tak… — podjął wreszcie mój przyjaciel.
— Teraz już nie mówimy prawdy…
Megan wzruszyła ramionami i postąpiła w stronę drzwi.
— Cóż — powiedziała — zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby
panu pomóc.
— Chwileczkę, Mademoiselle — powiedział Poirot.
— Ja mam pani coś do powiedzenia. Proszę tu zostać.
Posłuchała jak gdyby niechętnie i z ociąganiem. Ku niemałemu
mojemu zdziwieniu Poirot zapuścił się w długą opowieść o
listach A.B.C., zabójstwie w Andover i kolejowych rozkładach
jazdy znalezionych w pobliżu zwłok. Nie miał powodu do
utyskiwań na brak zainteresowania ze strony słuchaczki.
Megan łowiła każde słowo z roziskrzonymi oczami i
rozchylonymi wargami.
— Czy to wszystko prawda, panie Poirot?
— Tak, szczera prawda.
— Rzeczywiście sądzi pan, że moją siostrę zamordował jakiś
zwyrodnialec?
— Niewątpliwie.
— Ach, Betty, Betty! Jakież to potworne!
— Rozumie pani teraz, że informacji, o które proszę, może
udzielić pani śmiało i bez obawy, że mogą zaszkodzić
komukolwiek z pani znajomych.
— Tak — odpowiedziała głucho. Teraz rozumiem.
— A zatem podejmiemy przerwaną rozmowę. Wyrobiłem
sobie opinię, że ów Donald Fraser ma usposobienie gwałtowne
i zazdrosne. Czy się mylę?
— Teraz ufam panu, panie Poirot — podjęła spokojnie
dziewczyna. — Usłyszy pan ode mnie absolutną prawdę. Jak
powiedziałam, Don jest człowiekiem bardzo opanowanym,
zamkniętym w sobie. Ale w gruncie rzeczy pewne sprawy
przeżywa bardzo silnie. Z usposobienia jest zazdrosny i o Betty
był zazdrosny od początku. Bardzo ją kochał, a ona oczywiście
lubiła go także, ale miała dziwną naturę: nie umiała lubić kogoś
tak bardzo, żeby już nie zwracać uwagi na innych. Taka była.
Interesował ją każdy przystojny mężczyzna, który miał ochotę
spędzić z nią trochę czasu. Proszenie zapominać, że pracowała
w kawiarni, nieustannie więc spotykała rozmaitych mężczyzn,
zwłaszcza w letnim sezonie. Odznaczała się ciętym językiem i
jak ktoś zaczął z nią żartować, odpowiadała żartami. Jestem
przekonana, że po pracy nieraz spotykała się z klientami,
chodziła z nimi do kina albo na tańce… Na pewno nie było w
tym nic poważnego, ale… widzi pan, Betty przepadała za
zabawą. Często mówiła, że kiedyś wyjdzie za Dona i ustatkuje
się zupełnie, ale teraz, póki można, musi korzystać z okazji —
dziewczyna umilkła na chwilę, a Poirot powiedział:
— Wszystko to doskonale pojmuję i słuchani dalej.
— Właśnie takiego stanowiska Don nie mógł zrozumieć. Nie
rozumiał, dlaczego chodzi na randki z innymi, jeżeli jego
naprawdę kocha… Kilka razy wynikały na tym tle awantury
między nimi.
— I pan Don nie był już taki spokojny?
— Wie pan, jak to bywa z ludźmi zazwyczaj opanowanymi…
Gdy ich coś zirytuje, stają się bardzo gwałtowni. Don potrafił
się tak złościć, że Betty naprawdę się go bała.
— W jakich to było okolicznościach?
— Jedna awantura wybuchła mniej więcej rok temu, a
druga, dużo gorsza, przed miesiącem. Byłam akurat w domu na
świętach i udało mi się ich jakoś pogodzić.
Wtedy właśnie próbowałam wlać Betty trochę oleju do
głowy. Powiedziałam jej w oczy, że jest idiotka i oślica, a ona
miała do powiedzenia tylko tyle, że nie robi nic złego. Mówiła
prawdę, na pewno, ale ja byłam zdania, że stacza się po równi
pochyłej. Widzi pan, po kłótni sprzed roku moja siostra
nauczyła się kłamać od czasu do czasu w myśl zasady: czego
oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Powód drugiej awantury był
wyraźny: Betty powiedziała Donowi, że jedzie do przyjaciółki,
która mieszka w Hastings, a on dowiedział się, że naprawdę
była w Eastboume z jakimś mężczyzną. Ten jegomość był
żonaty i randkę z Betty starał się utrzymać w tajemnicy, co
pogorszyło jeszcze całą tę historię. Doszło do okropnej sceny.
Betty krzyczała, że nie jest jeszcze mężatką, ma więc prawo
chodzić gdzie i z kim jej się podoba, a blady jak płótno Don
trząsł się cały i wołał, że kiedyś… kiedyś…
— Tak, słucham…
— …że ją kiedyś zamorduje — dokończyła Megan ledwie
dosłyszalnym głosem.
Umilkła i spojrzała na Poirota.
— Nic dziwnego, że obawiała się pani — zaczął mój przyjaciel
poważnie kiwając głową.
— Nie — przerwała — ani przez chwilę nie podejrzewałam,
że Don naprawdę to zrobi. Obawiałam się tylko, że obecnie
historia ta może wypłynąć na wierzch. Kilka osób wiedziało o
awanturze i… i o tym, co Don wtedy mówił.
Poirot znowu poważnie pokiwał głową.
— Słusznie — powiedział. — Dodam nawet coś więcej,
Mademoiselle. Gdyby nie egoistyczna próżność mordercy, ta
awantura sprzed miesiąca musiałaby wypłynąć. Jeżeli Donald
Fraser uniknie podejrzeń, zawdzięczać to będzie jedynie
szaleńczej chełpliwości tajemniczego A.B.C. — umilkł na
chwilę. — Nie wiadomo pani, czy Betty spotykała ostatnio
tamtego żonatego pana albo jakiegoś innego mężczyznę?
— Nie wiem — Megan pokręciła głową. — Od tamtej
awantury nie byłam w domu.
— A jaka jest pani opinia na ten temat?
— Chyba siostra nie spotykała się z tamtym mężczyzną.
Przypuszczam, że zwinął chorągiewkę, jak się dowiedział, że
istnieje możliwość kompromitacji. Ale nie zdziwiłabym się
wcale, gdybym usłyszała, że Betty znów raz czy drugi okłamała
Dona. Widzi pan, ona przepadała za kinem i tańcami, a Dona
nie stać było na prowadzanie jej dokądś każdego wieczora.
— Czy sądzi pani, że w takich przypadkach mogła zwierzać
się komuś, na przykład koleżankom z kawiarni?
— To mało prawdopodobne. Betty nie cierpiała tej Higley.
Uważała ją za ordynarną dziewczynę. A inne kelnerki są nowe.
W ogóle Betty nie odznaczała się skłonnością do zwierzeń.
Dzwonek elektryczny zaterkotał głośno nad głową Megan,
która zbliżyła się do okna, wyjrzała i szybko cofnęła się, jak
gdyby przestraszona.
— To Don…
— Proszę go tu sprowadzić — zawołał szybko Poirot. —
Chciałbym zamienić z nim kilka słów, nim dostanie się w łapy
naszego inspektora.
Megan Barnard błyskawicznie wybiegła z kuchni i po kilku
sekundach wróciła prowadząc za rękę pana Donalda Frasera.
Rozdział XII
Donald Fraser

Z miejsca zrobiło mi się żal tego młodego człowieka. Miał


tragiczną twarz i półprzytomne oczy, co dowodziło, iż doznał
niebywałego wstrząsu. Był przystojnym, dobrze zbudowanym
chłopcem. Miał blisko sześć stóp wzrostu, piegowatą twarz,
płomiennorude włosy, wystające kości policzkowe i chociaż
trudno go było nazwać urodziwym, robił miłe wrażenie.
— Co się tu dzieje, Megan? — spytał. — Dlaczego
przyjechałaś? Na miłość boską, powiedz… usłyszałem po
drodze, że Betty… — głos mu się załamał.
Poirot podsunął fotel, na który młody człowiek opadł ciężko.
Wówczas mój przyjaciel dobył z kieszeni płaską flaszkę, wlał jej
zawartość do kubka, który wziął z kredensu, i powiedział:
— Proszę to wypić, panie Fraser. Dobrze panu zrobi.
Młodzieniec posłuchał. Koniak przywrócił nieco barwy jego
twarzy. Wyprostował się w fotelu i ponownie zwrócił do
Megan. Zachowywał się teraz spokojnie i z opanowaniem.
— Myślę, że to prawda — powiedział. — Betty… nie żyje…
zamordowana…
— Prawda, Don.
— Czy przyjechałaś dziś rano? — zapytał jakby bezwiednie.
— Tak.
— Przyjechałaś pociągiem o dziewiątej trzydzieści, co? —
ciągnął Donald Fraser. Widocznie podświadomie uciekał od
rzeczywistości i szukał ratunku pośród drobiazgów bez
znaczenia.
— Tak — odpowiedziała dziewczyna i zapadło głuche
milczenie.
— A co robi policja? — zapytał Fraser.
— Jest w tej chwili na górze. Zdaje się przetrząsa rzeczy
Betty.
— Nie wiadomo jeszcze kto?… Nikogo nie podejrzewają? —
urwał; widocznie, jak większość osób nieśmiałych, nie znosił
mówienia o sprawach tragicznych.
Poirot postąpił krok naprzód i zapytał beznamiętnym
tonem, jak gdyby interesujący go w tej chwili szczegół nie miał
większego znaczenia:
— Czy panna Barnard nie mówiła panu, dokąd wybierała się
wczoraj wieczorem?
— Mówiła, że z jakąś przyjaciółką jedzie do Saint Leonards.
— Uwierzył jej pan?
— Widzi pan… — Fraser, który dotychczas odpowiadał jak
automat, wrócił nagle do życia. — O co panu, u diabła, chodzi?
Wyraz jego twarzy skurczonej nagłym gniewem powiedział
mi w tej chwili, że Betty naprawdę mogła obawiać się
zdenerwowania narzeczonego.
— Betty Barnard została zamordowana przez jakiegoś
szaleńca czy zwyrodnialca — podjął sucho Poirot. — Jedynie
mówiąc całkowitą prawdę może pan nam pomóc w trafieniu na
ślad zbrodniarza.
Młody człowiek pytająco spojrzał na Megan.
— To prawda, Don — powiedziała. — Nie pora teraz chronić
własne albo czyjeś uczucia. Musisz wyjść czysto z tej historii.
— Kto pan jest? Chyba nie służy w policji? — Fraser spojrzał
podejrzliwie na sławnego detektywa.
— Jestem kimś znacznie lepszym niż policja — oznajmił
Poirot bez samochwalstwa, gdyż uważał to za proste
stwierdzenie faktu.
— Powiedz mu wszystko — zachęciła Megan, a Fraser
skapitulował.
— Widzi pan, nie byłem zupełnie pewien. Wierzyłem Betty,
jak mi mówiła, gdzie się wybiera. Niczego wtedy nie
podejrzewałem. Ale… ale w jej zachowaniu było coś takiego, co
obudziło moje wątpliwości.
— Tak, rozumiem — wtrącił Poirot.
Usadowił się naprzeciwko Donalda Frasera i wpatrywał mu
się w oczy jak hipnotyzer.
— Wstyd mi nawet było, że mam nieuzasadnione
podejrzenia, ale cóż… z natury jestem podejrzliwy. Chciałem
pójść na bulwar i śledzić Betty po wyjściu z kawiarni. Nawet
tam już poszedłem, lecz w ostatniej chwili zrozumiałem, że nie
zdobędę się na to. A zresztą, Betty mogłaby mnie zobaczyć i
pogniewać się na mnie. Od razu by odgadła, że ją obserwuję.
— Więc co pan zrobił?
— Pojechałem do Saint Leonards. Byłem tam już około
ósmej i obserwowałem wszystkie autobusy, żeby przekonać,
się, czy przyjechała. Ale nie było nawet śladu Betty.
— Co dalej?
— Całkiem straciłem głowę. Nie wątpiłem już, że jest gdzieś z
jakimś facetem. Wmówiłem sobie, że ten ktoś musiał ją zabrać
samochodem do Hastings. Pojechałem tam. Zaglądałem do
wszystkich restauracji, kawiarni, czekałem przed kinami,
spacerowałem po molo. Zachowywałem się jak skończony
osioł. Nawet gdyby tam była, nie spotkałbym jej
najprawdopodobniej, a poza tym jest sto miejscowości, do
których ten ktoś mógłby ją zawieźć zamiast do Hastings.
Umilkł. Przez cały czas mówił spokojnym, rzeczowym
tonem, pod którym wszakże wyczuwałem nurt tłumionego
gniewu i rozpaczy.
— Wreszcie zrezygnowałem. Wróciłem do Bexhill.
— O której?
— Nie wiem. Szedłem piechotą. Musiała już być północ,
może nawet później. Poszedłem prosto do siebie.
— I co?
W tej chwili otwarły się drzwi kuchni.
— Aha, tutaj jesteście — ucieszył się aspirant Kelsey.
Inspektor Crome usunął go z drogi, złym spojrzeniem zmierzył
Poirota, a potem podejrzliwie obejrzał dwoje nieznajomych.
— Panna Megan Barnard i pan Donald Fraser —
zaprezentował mój przyjaciel niby w salonie. — A to inspektor
Crome z Londynu — w dalszym ciągu mówił już tylko do
inspektora. — W czasie, kiedy pan prowadził poszukiwania na
piętrze, ja rozmawiałem tutaj z panną Barnard i panem
Fraserem. Próbowałem dowiedzieć się czegoś, co rzuciłoby
bodaj iskrę światła na tę ciemną sprawę.
— O, czyżby? — inspektor Crome był w tej chwili bardziej
zajęty parą nowo przybyłych niż Herkulesem Poirotem.
Ten ostatni począł wycofywać się do przedpokoju, a zawsze
uprzejmy aspirant Kelsey zagadnął go w przejściu:
— Zdobył pan coś?
Słynny detektyw nie odpowiedział, na co młody policjant nie
zwrócił uwagi, gdyż zajęty był starszym kolegą.
W przedpokoju dogoniłem Poirota.
— Powiedz mi, czy w tej rozmowie coś cię uderzyło? —
zapytałem.
— Nic prócz zdumiewającej wspaniałomyślności mordercy.
Nie miałem odwagi wyznać, że absolutnie nie rozumiałem,
co miał na myśli.
Rozdział XIII
Konferencja

Konferencje, konferencje… Znaczna, część moich


wspomnień ze sprawy A.B.C. łączy się z konferencjami: w
Scotland Yardzie, w mieszkaniu Poirota, z konferencjami
oficjalnymi i nieoficjalnymi.
Ta konferencja miała zadecydować, czy należy opublikować
w prasie fakty tyczące anonimowych listów. Morderstwo w
Bexhill zyskało nieporównanie więcej rozgłosu niż sprawa z
Andover. Było w nim oczywiście więcej elementów
sprzyjających popularności. Ofiarą zbrodniarza padła młoda
dziewczyna, a zbrodnia miała miejsce w bardzo znanej
miejscowości nadmorskiej. Wszystkie szczegóły znalazły
odpowiednie miejsce w dziennikach, gdzie trafiła również
wzmianka o rozkładzie kolejowym ABC. Dziennikarskie teorie
głosiły, że rozkład ów musiał być kupiony przez mordercę na
miejscu, stanowi więc nieocenioną wskazówkę do jego
identyfikacji. Okoliczność ta miała również dowodzić, że
zbrodniarz przyjechał pociągiem z Londynu i zamierzał wrócić
tam w ten sam sposób.
W sprawozdaniach z Andover nie było słowa o rozkładzie
kolejowym, zachodziło więc minimalne prawdopodobieństwo,
by ktokolwiek spośród szerokiej publiczności powiązał ze sobą
te dwa morderstwa.
— Musimy dziś zadecydować — zagaił konferencję główny
inspektor — jaką obierzemy politykę. Istotna jest kwestia, jaki
kierunek zapewni nam większe korzyści. Możemy wszystkie
fakty podać do publicznej wiadomości i dzięki temu uzyskać
pomoc, powiedzmy… kilkunastu milionów ludzi, którzy zaczną
zwracać uwagę na szaleńca.
— Ten człowiek na pewno nie wygląda na szaleńca — wtrącił
doktor Thompson.
— Ludzie ci — ciągnął główny inspektor — będą zwracać
uwagę nie tylko na szaleńca, lecz i na sprzedaż rozkładów ABC.
To są korzyści. Zaś przeciw rozgłosowi przemawia teoria, że
lepiej pracować w mroku nie zdradzając zbrodniarzowi, co
wiemy i do czego zmierzamy. Lecz z drugiej strony ten człowiek
i tak orientuje się mniej więcej, co jest nam wiadome. Dzięki
anonimowym listom rozmyślnie zwrócił na siebie uwagę.
Inspektorze Crome, zechce się pan wypowiedzieć na ten temat?
— Ja tak to sobie wyobrażam: jeśli rozgłosimy całą historię,
pójdziemy na rękę naszemu A.B.C. Przecież o to mu właśnie
chodzi. O rozgłos, sławę. Do tego tylko zmierza. Czy mam
słuszność, doktorze?
Thompson przytaknął ruchem głowy, a główny komisarz
podjął po chwili namysłu:
— A więc chciałby pan położyć temu tamę? Nie dać
mordercy sławy, do której zdąża… A jakie jest pańskie zdanie,
Poirot?
Mój przyjaciel milczał przez chwilę; gdy się odezwał, miałem
wrażenie, że starannie dobiera słowa:
— To wszystko jest dla mnie bardzo kłopotliwe… Jestem
poniekąd stroną zainteresowaną. Wyzwanie skierowane zostało
do mnie. Jeżeli powiem: zatuszować sprawę, nie rozgłaszać jej
w miarę możności — mogłoby się wydać, iż mówię to w imię
własnej próżności, obawiając się o swoją reputację. Kwestia nie
jest prosta. Roztrąbić… Niewątpliwie, ma to swoje dobre
strony. Będzie co najmniej ostrzeżeniem. Lecz, z drugiej strony,
zgadzam się z inspektorem Crome’em, że o to właśnie chodzi
mordercy.
— Hm… Hm… — główny inspektor potarł podbródek i
spojrzał na doktora Thompsona. — Przypuśćmy, że odmówimy
szaleńcowi rozgłosu, na którym mu zależy. Jak pan sądzi,
doktorze, co wtedy zrobi?
— Zapewne popełni nową zbrodnię.
— A jeżeli ogłosimy wszystko w prasie, jaka będzie jego
reakcja?
— Identyczna. Albo podsycimy jego megalomanię, albo ją
urazimy. Wynik będzie ten sam: nowa zbrodnia.
— Co pan na to, Poirot?
— Zgadzam się całkowicie z panem doktorem.
— Hm… Trudny orzech do zgryzienia… Jak pan przypuszcza,
ile morderstw planuje ten szaleniec?
— Wydaje mi się — odpowiedział doktor Thompson
spoglądając na Poirota — że ma plan od A do Z. Naturalnie nie
dojedzie tak daleko, ani nawet do połowy. Chwycicie go
panowie gdzieś po drodze. Ciekaw jestem — uśmiechnął się
blado — jak poradziłby sobie z literą „X”? — urwał, jak gdyby
się zawstydził niewczesnego dowcipu. — Ale tego się nie
dowiemy. Na pewno wpadnie przy „G” lub „H”.
Główny inspektor uderzył pięścią w stół.
— Na Boga! — zawołał. — Twierdzi pan, że trzeba się jeszcze
liczyć z pięcioma morderstwami?
— Do tego nie dopuścimy, może pan być spokojny
— wtrącił inspektor Crome.
— Na jaką literę alfabetu pan stawia, Crome? — zapytał
Poirot.
W głosie mojego przyjaciela była nutka ironii. Inspektor
spojrzał na niego ze zwykłą sobie spokojną wyższością.
— Cóż, panie Poirot, możemy ująć go już następnym razem.
A w każdym razie mogę gwarantować, że nie dojdzie dalej niż
do „F” — zwrócił się do głównego inspektora. — Mam wrażenie,
że rozumiem dokładnie psychologiczną stronę zagadnienia.
Pan doktor Thompson zechce mnie łaskawie poprawić, jeżeli
popełnię błąd… Po każdej zbrodni A.B.C. jego pewność siebie
wzrasta co najmniej o sto procent. Za każdym razem myśli:
„Jestem mądry. Nie mogą mnie złapać”, i staje się coraz
bardziej zarozumiały, co w końcu doprowadzić musi do
nieostrożności. Przecenia własny spryt i głupotę reszty świata.
Niedługo w ogóle przestanie dbać o środki ostrożności. Czy
mam słuszność, doktorze?
— Niewątpliwie. Podobnie dzieje się zawsze w tego rodzaju
przypadkach. W terminologii nielekarskiej trudno wyrazić to
ściślej. Pan zna się na takich rzeczach, panie Poirot. Czy zgadza
się pan z nami?
Mam wrażenie, że Crome poczuł żal do doktora za zwrócenie
się do mego przyjaciela. Inspektor uważał się za jedynego
nieomylnego znawcę podobnych zagadnień.
— Przyznaję słuszność inspektorowi Crome’owi —
powiedział Poirot.
— Tak, tak… Paranoja — mruknął doktor.
— Czy w sprawie z Bexhill wypłynęły na wierzch jakieś
interesujące szczegóły? — zapytał Poirot inspektora Crome’a.
— Nic określonego. Kelner z restauracji Splendide w
Eastboume poznał fotografię zamordowanej dziewczyny.
Twierdzi, że dwudziestego czwartego wieczorem jadła ona
kolację w towarzystwie jakiegoś mężczyzny w średnim wieku, w
okularach. Rozpoznano ją także w przydrożnym hoteliku Pod
Szkarłatnym Gońcem, między Bexhill a Londynem. Podobno
była tam o godzinie dwudziestej pierwszej dnia dwudziestego
czwartego z mężczyzną ubranym po cywilnemu, ale
wyglądającym na oficera marynarki. Obydwa te twierdzenia nie
mogą być prawdą, ale każde z nich jest prawdopodobne.
Naturalnie wpłynęło jeszcze mnóstwo zeznań, ale to już są
zupełne brednie. Policja nie mogła stwierdzić pochodzenia
rozkładu jazdy ABC.
— Jak stąd wynika, inspektorze Crome — powiedział główny
inspektor — robi pan wszystko, co w ludzkiej mocy. A co pan
powie, Poirot? Nie nasuwa się panu jakiś nowy kierunek
śledztwa?
— Moim zdaniem — odpowiedział wolno mój przyjaciel —
chodzi przede wszystkim o najważniejszą wskazówkę: o
wykrycie motywu.
— Przecież to jasne! — zawołał Crome. — Kompleks
alfabetyczny. Fachowo tak się to nazywa, prawda, doktorze?
— Wiem, wiem — podjął Poirot. — Mamy do czynienia z
kompleksem alfabetycznym. Ale dlaczego właśnie ten
kompleks? Szaleniec, przede wszystkim szaleniec, ma zawsze
bardzo wyraźne powody, dla których popełnia zbrodnie.
— Nie przesadzajmy, panie Poirot — obruszył się Crome. —
Niech pan sobie przypomni Stonemana z tysiąc dziewięćset
dwudziestego dziewiątego roku… Pod koniec ten wariat usuwał
wszystkich, którzy irytowali go w najmniejszym bodaj stopniu.
— Zgoda. Jeżeli ktoś uważa się za osobistość wielką i
niesłychanie ważną, jest zdania, że powinien usuwać wszystko,
co go irytuje. Jeżeli mucha siada panu na czole raz po raz i
łaskocze łapkami, co pan uczyni? Będzie się pan starał zabić
muchę. Nie powstrzymają pana żadne skrupuły. Pan jest
ważny, mucha nie. Zabija pan muchę i przykrość ustaje. Czyn
ten wydaje się panu rozsądny i całkowicie usprawiedliwiony.
Ale może być inny powód zabijania much. Może pan na
przykład być gorącym zwolennikiem higieny. Mucha jest
potencjalnym źródłem niebezpieczeństwa dla ludzkości. Mucha
musi zginąć… Podobnie pracuje umysł zwyrodnialca o
skłonnościach zbrodniczych. Ale proszę się zastanowić nad
przypadkiem, który rozważamy. Ofiary są wybierane w
porządku alfabetycznym, a więc zbrodniarz nie morduje ich
dlatego, że mu osobiście przeszkadzają. Połączenie tych dwóch
kierunków rozumowania stanowiłoby niemożliwy zbieg
okoliczności.
— O to chodzi! — wtrącił żywo doktor Thompson. — Dobrze
pamiętam pewien przypadek: kiedy mąż został skazany na
śmierć, żona zaczęła mordować jednego po drugim sędziów
przysięgłych. Wiele czasu upłynęło, zanim policja wykryła
związek między tymi zbrodniami. Zrazu wydawały się zupełnie
przypadkowe. Jak słusznie twierdzi Poirot, nie ma mordercy,
który popełnia zbrodnie na chybił trafił. Albo usuwa ludzi,
którzy w choćby zupełnie nieszkodliwy sposób stoją mu na
drodze, albo zabija z przekonania: duchownych, policjantów,
prostytutki, ponieważ wierzy głęboko, że osoby tej lub innej
kategorii powinny być zabijane. Tego rodzaju klasyfikacji nie
da się tutaj zastosować. Tak przynajmniej wydaje mi się
dotychczas. Niepodobna pani Ascher i Betty Barnard uważać za
osoby przynależne do jakiejś wspólnej kategorii. Chyba, że jest
to kompleks seksualny. Obie ofiary były kobietami. Naturalnie,
lepszy pogląd będziemy mogli sobie wyrobić po następnej
zbrodni.
— Na miłość boską, doktorze, niech pan nie mówi tak gładko
o następnej zbrodni! — wybuchnął główny inspektor. —
Zrobimy wszystko, co w ludzkiej mocy, by jej zapobiec!
Doktor Thompson umilkł i głośno wytarł nos, jak gdyby
chciał powiedzieć: „Ha, róbcie, co chcecie, jeżeli boicie się
spojrzeć prawdzie w oczy!”
— Widzę, do czego pan zmierza — zwrócił się główny
inspektor do Poirota — ale nie wszystko jeszcze rozumiem
dokładnie.
— Zadaję sobie wciąż pytanie — podjął Poirot — jak
przebiega proces myślowy mordercy. Jak wynika z jego listów,
morduje dla sportu, dla zabawy. Ale jeżeli to nawet jest
prawda, męczy mnie, na jakiej zasadzie (pomijając zwykły
porządek alfabetyczny) dobiera ofiary? Gdyby mordował tylko
dla sportu, nie rozgłaszałby swoich zamiarów, bo w skrytości
mógłby mordować łatwiej. Ale nie. Morderca, z czym wszyscy
się zgadzamy, dąży do rozgłosu, do sławy. Pragnie się pokazać,
być wielkim człowiekiem. Dobór dwóch dotychczasowych jego
ofiar zupełnie nie wyjaśnia jego motywów. Jeszcze jedno:
motywem może być nienawiść do mnie, do Herkulesa Poirota.
Może dlatego rzucił mi wyzwanie, że ja nie wiedząc o tym
pokonałem go niegdyś. Może to też być niechęć osobista,
skierowana przeciwko cudzoziemcowi. A jeżeli tak jest w
istocie, jakie są źródła tej niechęci? Jakich krzywd doznał ten
człowiek od cudzoziemca czy cudzoziemców?
— Są to pytania bardzo istotne — przyznał doktor
Thompson,
— O, czyżby? — chrząknął dyskretnie inspektor Crome. —
Może istotne, ale w obecnej sytuacji pytania bez odpowiedzi.
— Mimo wszystko, mon ami — powiedział Poirot
spoglądając prosto w twarz inspektora — od odpowiedzi na
takie właśnie pytania zależy rozwiązanie zagadki. Musimy
poznać przyczynę (dla nas może fantastyczną, ale dla mordercy
zupełnie logiczną), dla której ten szaleniec morduje ludzi.
Wówczas moglibyśmy zapewne odgadnąć, kto ma być kolejną
ofiarą.
Crome z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Moim zdaniem A.B.C. wybiera ofiary na chybił trafił —
mruknął.
— Cóż to za wspaniałomyślny morderca! — powiedział
Poirot.
— Jak to? Nie rozumiem?
— Powiedziałem: cóż to za wspaniałomyślny morderca!
Gdyby nie anonimy A.B.C., Franz Ascher zostałby aresztowany
pod zarzutem morderstwa swojej żony, a za śmierć Betty
Barnard odpowiadałby najprawdopodobniej Donald Fraser.
Czy nasz A.B.C. jest człowiekiem o tak miękkim sercu, że nie
może ścierpieć, by inni odpowiadali za nie popełnione winy?
— Cóż, zdarzały się i dziwniejsze rzeczy — zabrał głos doktor
Thompson. — Wiem o człowieku, który po pięciu
morderstwach załamał się przy szóstym, dlatego że ofiara nie
zginęła natychmiast i cierpiała przed śmiercią. Wydaje mi się
jednak, że w danym przypadku nie ten motyw gra rolę. A.B.C.
pragnie, aby jemu tylko przypadł w udziale zaszczyt
popełnienia zbrodni. To będzie chyba wyjaśnienie najbliższe
prawdy.
— Tak czy inaczej, nie postanowiliśmy jeszcze, czy
rozgłosimy tę sprawę, czy też zatrzymamy jaw sekrecie —
przypomniał główny inspektor.
— Jeżeli wolno wyrazić swoje zdanie — zabrał głos Crome —
radzę, aby zaczekać do nadejścia trzeciego listu. Wtedy można
rozgłosić całą sprawę, wydać dodatki nadzwyczajne i tak dalej.
Może to wywołać nieco paniki w kolejnym mieście, ale będzie
ostrzeżeniem dla wszystkich, których nazwiska zaczynają się na
„C”, a zarazem wyzwaniem dla mordercy. Przy takim rozgłosie
będzie musiał osiągnąć powodzenie i dlatego właśnie wpadnie
w nasze ręce.
Nikt z obecnych na tej konferencji nie zdawał sobie „sprawy,
jak dalej potoczą się wydarzenia.
Rozdział XIV
Trzeci list

Dobrze pamiętam moment nadejścia trzeciego listu A.B.C.


Muszę przyznać, że przedsięwzięto wszystkie środki
zmierzające do uniknięcia najmniejszej zwłoki w chwili
podjęcia kampanii przez mordercę. Do domu Poirota został
przydzielony miody sierżant ze Scotland Yardu, który miał
rozkaz otwierania całej korespondencji pod naszą nieobecność.
W ten sposób Scotland Yard mógł być powiadomiony
niezwłocznie o nowym liście.
Dnie mijały i napięcie rosło niemal z godziny na godzinę.
Inspektor Crome, tajemniczy jak zwykle i wyniosły, stawał się
coraz bardziej tajemniczy i wyniosły w miarę, jak rozmaite
drogi kolejno prowadziły na manowce. Niedokładne rysopisy
mężczyzn widzianych jakoby z Betty Barnard nie przydały się
na nic. Rozmaitych samochodów zauważonych w okolicy
Bexhill i Cooden nie można było zidentyfikować albo też
identyfikacja nie wiodła do niczego. Dochodzenie, gdzie został
kupiony rozkład kolejowy, naraziło tylko na kłopoty wiele Bogu
ducha winnych osób.
Poirotowi i mnie serca zamierały za każdym razem, gdy
słyszeliśmy dobrze znajome pukanie listonosza. W każdym
razie tyczy to mnie, a wierzę głęboko, że i Poirot doznawał
podobnych uczuć.
Cała ta sprawa budziła w moim przyjacielu wielkie
przygnębienie. Stanowczo nie chciał wyjeżdżać z Londynu,
pragnąc być na miejscu w przypadku alarmu.
Cierpiał od nieznośnych upałów i chyba po raz pierwszy w
życiu zaniedbywał nawet swoje wąsy.
Trzeci list od A.B.C. przyszedł w piątek wieczorną pocztą
doręczaną o godzinie dwudziestej drugiej. Kiedy usłyszałem
znajome kroki i stukanie do drzwi, pobiegłem do przedpokoju.
Listów było cztery czy pięć. Na jednej z kopert zauważyłem
adres wypisany drukowanymi literami.
— Poirot! — zawołałem i głos odmówił mi posłuszeństwa.
— Jest list? Jest? Prędko otwieraj, Hastings! Szkoda każdej
sekundy. Musimy opracować plan.
Jednym szarpnięciem rozdarłem kopertę (Poirot nie
strofował mnie tym razem za brak systematyczności) i
wyciągnąłem ćwiartkę papieru zapisaną drukowanymi literami.
— Czytaj! — rzucił Poirot.

Biedny panie Poirot! Nie taka to prosta historia, jak drobne


kryminalne sprawy, z którymi borykał się pan dotychczas. A
może dlatego tak źle idzie, że pan się zestarzał? Przekonamy
się, czy lepiej będzie następnym razem. Czeka pana znacznie
łatwiejsze zadanie w Churston 30 bm. No, niechże się pan
postara! Ciągłe sukcesy zaczynają mnie nudzić. Życzę
powodzenia na polowaniu.
Z poważaniem
A.B.C.

— Churston — powiedziałem sięgając po rozkład ABC. —


Zobaczymy, gdzie to jest.
— Hastings — powiedział Poirot zdławionym głosem. —
Kiedy ten list był pisany? Czy jest data? Spojrzałem na
trzymaną w ręku ćwiartkę papieru.
— Jest — odrzekłem. Dwudziesty siódmy.
— Czy nie przesłyszałem się, Hastings? Czy zbrodnia została
wyznaczona na trzydziestego?
— Tak, tak… Zaraz sprawdzę i…
— Na Boga! Przecież dziś jest trzydziesty! Wymownym
gestem wskazał kalendarz na ścianie, ja zaś chwyciłem gazetę,
aby jeszcze raz sprawdzić datę.
— Ale jak… dlaczego? — wyjąkałem.
Poirot chwycił rzuconą na podłogę rozdartą kopertę. Już w
pierwszej chwili uderzyło mnie coś niezwykłego w adresie, ale
byłem tak ciekaw treści listu, że kopercie poświęciłem jedynie
przelotne spojrzenie. Poirot mieszkał w owym czasie w
Whitehaven Mansions. Adres na kopercie brzmiał: pan
Herkules Poirot. Whitehorse Mansions. W rogu ktoś
nagryzmolił: „Nieznany w Whitehorse Mansions E.C. l ani
Whitehorse Court. Przesłać do Whitehaven Mansions”.
— Bon Dieu!*— jęknął Poirot. — Czyżby los sprzyjał temu
szaleńcowi? Prędko! Prędko! Musimy zaraz porozumieć się ze
Scotland Yardem.
W minutę później rozmawialiśmy przez telefon z
inspektorem Crome’em. Tym razem człowiek chłodny i zawsze
opanowany nie odpowiedział: „O, czyżby?” Zaklął półgłosem.
Wysłuchał, co mieliśmy do powiedzenia, i rozłączył się zaraz,
by zamówić błyskawiczną rozmowę z Churston.
— Za późno! Za późno! — mówił jakby do siebie Poirot.
— Jeszcze nic nie wiadomo — próbowałem go pocieszyć,
chociaż sam nie żywiłem żadnej nadziei.
— Dwadzieścia po dziewiątej — rzekł spoglądając na zegar.
— Pozostało sto minut. Trudno sobie wyobrazić, by A.B.C.
czekał aż tak długo.
Szybko otworzyłem rozkład jazdy, który uprzednio wziąłem
z półki.
— Churston w Devonie. Od dworca Paddington dwieście
cztery mile. Ludność: sześćset pięćdziesięciu sześciu
mieszkańców. Wygląda to na małą miejscowość. Może ktoś
zauważy naszego szaleńca?
— Jeżeli nawet tak — powiedział Poirot — znowu człowiek
straci życie. Jakie mamy pociągi? Koleją szybciej chyba
dojedziemy niż samochodem.
— Jest pociąg punktualnie o północy z wagonem sypialnym
do Newton Abbot. Do Churston przyjeżdża o siódmej
piętnaście.
— Z dworca Paddington?
— Tak.
— Pojedziemy tym pociągiem.
— Ale przed wyjazdem nie zdążymy się nic dowiedzieć.
— Nie ma znaczenia, czy złą wiadomość otrzymamy dzisiaj w
nocy, czy jutro rano.
Poirot podszedł znów do telefonu, aby raz jeszcze zadzwonić
do Scotland Yardu, ja zaś zacząłem pakować walizkę. Po kilku
minutach wszedł do sypialni i spytał groźnie:
* fr. Dobry Boże!
— Co ty wyprawiasz?
— Pakuję twoją walizkę. Myślałem, że tak będzie prędzej.
— Zanadto się przejmujesz, mój drogi. Wzruszenia działają
na twoje ręce i umysł. Czy tak się składa marynarkę? Albo
spójrz, co zrobiłeś z moją piżamą!
— Na Boga, Poirot! — zawołałem. — Chodzi o życie ludzkie.
Chyba nie czas troszczyć się w takiej sytuacji o ubranie.
— Brak ci poczucia proporcji. Nie wyjedziemy wcześniej, niż
odchodzi pociąg, a niszczenie ubrania w żaden sposób nie może
zapobiec morderstwu.
Stanowczym ruchem odebrał mi walizkę i sam wziął się do
pakowania. Przy sposobności wyjaśnił mi, że kopertę i list
weźmiemy na dworzec, gdzie oddamy je komuś przysłanemu ze
Scotland Yardu. Pierwszą osobą, jaką spotkaliśmy na peronie,
był inspektor Crome, który odpowiedział szybko na pytające
spojrzenie mego przyjaciela:
— Jak dotąd, żadnych wiadomości. Postawiłem na nogi całą
policję w Churston i okolicy. Wszyscy mieszkańcy, których
nazwiska zaczynają się na „C”, mają być ostrzeżeni, o ile
możności telefonicznie. Jeszcze nie wszystko stracone. Gdzie
ten list?
Poirot podał mu list i kopertę, on zaś spojrzał na nie i jeszcze
raz zaklął.
— Piekielny pech! Nasz morderca urodził się widać pod
szczęśliwą gwiazdą!
— Czy nie zdaje się panom — wtrąciłem — że ta omyłka była
celowa?
— Nie — Crome pokręcił głową. — On kieruje się zasadami.
Szalonymi, być może, ale niewzruszonymi. Jest zwolennikiem
uczciwego wyzwania w porę. To punkt jego honoru, z czego jest
niewątpliwie niesłychanie dumny. Ciekawe, bardzo ciekawe,
czy ten A.B.C. pija whisky White Horse?
— Ah, c’est ingenieux ça!* — zawołał Poirot wbrew woli
pełen podziwu. — Facet pisał list, a butelka stała przed nim.
— Właśnie tak to sobie wyobrażam. Każdemu może się
czasem zdarzyć, że przepisze coś, co ma akurat przed oczyma.
* fr. A, to pomysłowe
Zaczął pisać White i dodał horse zamiast haven.
Jak się okazało, inspektor jechał do Churston tym samym
pociągiem.
— Potrzebny tam jestem — mówił. — Nawet gdyby
niezwykłym zbiegiem okoliczności nic się nie stało, Churston
zasługuje na uwagę. A.B.C. jest tam albo był dzisiaj rano. Na
dworcu czuwa przy telefonie jeden z moich ludzi. Jeżeli
nadejdą jakieś wiadomości, będziemy je mieli nawet w
ostatniej chwili przed odejściem pociągu.
Kiedy pociąg ruszył, spostrzegłem, że jakiś człowiek biegnie
wzdłuż peronu. Pod oknem przedziału inspektora zawołał coś.
Niezwłocznie ruszyliśmy korytarzem i zastukali do drzwi
przedziału sypialnego Crome’a.
— Są wiadomości? — zapytał Poirot.
— Najgorsze, jakie nadejść mogły — odparł spokojnie
inspektor. — Znaleziono sir Cecila Clarke’a z rozbitą głową.
Nazwisko to, nie bardzo znane szerokiej publiczności, miało
jednak pewien rozgłos. Sir Cecil Clarke, słynny laryngolog,
wycofał się przed kilkoma laty z praktyki, a że był człowiekiem
majętnym, mógł pofolgować jedynej swojej namiętności
życiowej: kolekcjonowaniu chińskiej ceramiki i porcelany.
Kilka lat temu odziedziczył po stryju znaczny majątek, miał
więc duże możliwości finansowe i był obecnie jednym z
najbardziej znanych zbieraczy. Był żonaty, lecz nie miał dzieci.
Mieszkał w zbudowanym przez siebie domu na wybrzeżu
Devonu, a w Londynie pokazywał się rzadko, przyjeżdżając
jedynie na ważniejsze licytacje. Nie trzeba wielkiej
przenikliwości, by domyślić się, że jego śmierć (po morderstwie
młodej i ładnej dziewczyny) będzie największą od lat sensacją
prasową. Sprawę pogarszał jeszcze fakt, że w ogórkowym
sezonie gazetom na ogół brak materiałów.
— Cóż — powiedział Poirot — możliwe, że rozgłos dokona
tego, co nie udało się nam. Teraz cała Anglia będzie szukać
tajemniczego A.B.C.
— Niestety — wtrąciłem — o to mu właśnie chodzi.
— Tak. Ale osiągnięcie celu może być zarazem klęską.
Upojony powodzeniem morderca stanie się nieostrożny. Na to
właśnie liczę. A.B.C. odurzy się własną wielkością.
— Jakie to dziwne, Poirot — nagle to sobie uprzytomniłem.
— Czy wiesz, że pierwszy raz pracujemy razem nad zbrodnią
tego rodzaju? Wszystkie nasze dotychczasowe morderstwa
były… jak by to powiedzieć… prywatne.
— Masz słuszność, przyjacielu. Do tej pory pracowaliśmy
zawsze od środka. Ważna była historia ofiary i pytania, kto
odnosi korzyści z tej śmierci i kto miał najlepszą sposobność
popełnić zbrodnię. Do tej pory mieliśmy zawsze do czynienia ze
zbrodnią intymną. Teraz po raz pierwszy stykamy się z
nieosobistym morderstwem na zimno. Z morderstwem od
strony zewnętrznej.
Wzdrygnąłem się.
— To straszne!
— Tak — przyznał Poirot. — Już w chwili czytania
pierwszego listu wydało mi się to bardzo groźne —
niecierpliwie machnął ręką. — Ale nie trzeba poddawać się
nerwom. Ta historia nie jest gorsza od każdej przeciętnej
zbrodni.
— Jest, jest gorsza! — zawołałem.
— Czy to gorzej odbierać życie ludziom obcym niż komuś
może bliskiemu i drogiemu? Komuś, kto najprawdopodobniej
ufa i wierzy mordercy?
— To gorsze, bo szalone.
— Nie, mój drogi, nie gorsze, tylko trudniejsze.
— Nie, nie, nie zgadzam się z tobą. W tej zbrodni jest coś
nieporównanie bardziej potwornego.
— Cóż, powinna być łatwiejsza do wykrycia, ponieważ jest
szalona — mówił z namysłem Poirot. — Zbrodnią popełniona
przez osobę przebiegłą, zdrową na umyśle, może być
nieporównanie bardziej zawiła. Ach, gdyby można trafić na
właściwą myśl! Ten kompleks alfabetyczny nie wydaje mi się
zupełnie przekonywający. Gdybym mógł odkryć właściwą myśl
przewodnią, wszystko stałoby się od razu proste i jasne —
westchnął i pokiwał głową. — Ten łańcuch nie może ciągnąć się
w nieskończoność. Niedługo, bardzo niedługo odkryję
prawdę… No, Hastings, trzeba się przespać. Jutro będziemy
mieli pełne ręce roboty.
Rozdział XV
Sir Cecil Clarke

Churston leży opodal morza, pośrodku łuku zatoki Torbay,


między Brixham z jednej strony a Paington i Torquay z drugiej.
Dziesięć lat temu były tam tylko pola golfowe, a dalej łagodna
płaszczyzna opadająca w stronę morza. Tylko kilka farm
stanowiło siedziby ludzkie. Ale w ostatnich latach był w tej
okolicy duży ruch budowlany i dziś wybrzeże między Churston
i Paington upstrzone jest nowymi domami i willami, posiada
nowe szosy i bulwary.
Sir Cecil Clarke kupił mniej więcej dwuakrową działkę z
pięknym widokiem na morze. Zbudował nowoczesny dom w
formie sześcianu, lecz dosyć przyjemny dla oka. Główny korpus
budynku był niewielki; szeroko ciągnęły się tylko dwie galerie
mieszczące zbiory właściciela.
Na miejsce przyjechaliśmy przed ósmą rano. Na stacji czekał
oficer miejscowej policji; on poinformował nas o całokształcie
wydarzeń.
Sir Cecil Clarke miał zwyczaj co wieczór po kolacji odbywać
przechadzkę. Kiedy policja zatelefonowała do jego domu około
dwudziestej trzeciej, okazało się, że gospodarz nie wrócił ze
spaceru. Ponieważ miał ustaloną trasę swych przechadzek,
poszukiwania nie trwały długo. Niebawem odnaleziono ciało z
głową rozbitą jakimś ciężkim narzędziem. Otwarty rozkład
ABC leżał grzbietem do góry na zwłokach.
Do Combeside (tak nazywał się dom sir Cecila)
przyjechaliśmy niewiele po ósmej. Drzwi otworzył nam stary
kamerdyner, którego drżące ręce i posępna twarz wskazywały,
jak bardzo przejął się tragedią.
— Dzień dobry, Deveril — powiedział miejscowy oficer
policji.
— Dzień dobry, panie Wells.
— Ci panowie przyjechali z Londynu.
— Panowie będą łaskawi tędy — kamerdyner wprowadził nas
do podłużnej jadalni, gdzie stół nakryty był do śniadania. —
Zaraz poproszę pana Franklina.
Po chwili wszedł do jadalni wysoki, tęgi blondyn o opalonej
twarzy. Był to pan Franklin Clarke, brat ostatniej ofiary. Miał
maniery człowieka stanowczego, przywykłego do
zdecydowanego działania w nagłym niebezpieczeństwie.
Inspektor Wells dokonał prezentacji.
— To jest inspektor Crome ze Scotland Yardu, a to pan
Herkules Poirot i… ee… kapitan Hayter.
— Hastings — poprawiłem sucho.
Franklin Clarke uścisnął nam kolejno ręce i każdemu bystro
spojrzał w oczy.
— Przede wszystkim poproszę panów na śniadanie —
powiedział. — Sprawę możemy omówić przy jedzeniu.
Nikt nie zaprotestował i niebawem oddawaliśmy
sprawiedliwość doskonałym jajom, bekonowi i kawie.
— A więc, do rzeczy — rozpoczął Franklin Clarke.
— Inspektor Wells wyjaśnił mi z grubsza wydarzenia
ubiegłej nocy, lecz, prawdę mówiąc, wydaje mi się to bajką z
tysiąca i jednej nocy. Czy istotnie mam wierzyć, że mój biedny
brat padł ofiarą jakiegoś zbrodniczego szaleńca? Że to trzecie z
kolei morderstwo i w każdym przypadku znajdowano rozkład
jazdy w pobliżu zwłok?
— To są fakty stwierdzone, panie Clarke.
— Ale dlaczego? Jaką korzyść może przynieść taka zbrodnia
nawet komuś o umyśle całkowicie zwyrodniałym?
— Panie Clarke, zmierza pan prosto do celu — powiedział
Poirot tonem uznania.
— W obecnej sytuacji nie odniesiemy korzyści szukając
motywów — upomniał inspektor Crome. — To zadanie dla
psychiatry, chociaż twierdzę, że mam jakie takie doświadczenie
w przestępczości obłąkanych. W takich wypadkach motywy są
zwykle mało zrozumiałe. Może być mowa o pragnieniu
rozgłosu, sławy, o zostaniu kimś zamiast nikim.
— Czy to prawda, panie Poirot?
Clarke powiedział to tonem niedowierzania, a jego apel do
doświadczenia Poirota najwidoczniej nie podobał się
inspektorowi Crome’owi, gdyż spochmurniał.
— Niewątpliwa prawda — przyznał mój przyjaciel.
— W każdym razie taki zbrodniarz nic może ukrywać się
długo — powiedział Clarke tonem zastanowienia.
— Sądzi pan? — spytał Poirot. — Ach, szaleńcy potrafią być
zdumiewająco przebiegli. Nie należy też zapominać, że taki typ
nie zwraca niczyjej uwagi. Jest zwykle jednym z tych ludzi,
których mijamy niepostrzeżenie lub nawet z uśmiechem
współczucia.
— Zechce pan poinformować mnie o kilku faktach, panie
Clarke — Crome przerwał rozmowę.
— Chętnie służę.
— O ile mi wiadomo, pański brat był wczoraj zdrów i w
normalnym humorze. Nie otrzymał żadnych specjalnych listów
i nic go nie wytrąciło z równowagi.
— Istotnie, zachowywał się tak jak zwykle.
— Nie był przygnębiony lub smutny?
— Przepraszam, inspektorze, tego nie powiedziałem. Smutek
i przygnębienie były normalnym stanem mego brata.
— Z jakich powodów?
— Nie wie pan zapewne, że moja bratowa, lady Clarke, jest
beznadziejnie chora. Cierpi na raka. Nie istnieje możliwość
długiego utrzymania jej przy życiu. Choroba żony była
powodem niezwykłego przygnębienia mojego brata. Kiedy
niedawno wróciłem z Chin, zaskoczyły mnie zmiany, jakie w
nim zaszły.
— Przypuśćmy, panie Clarke — wtrącił Poirot — że
znaleziono zwłoki pana brata z kulą w głowie albo że obok
niego znaleziono rewolwer. Co pomyślałby pan wtedy?
— Otwarcie mówiąc, nie miałbym wątpliwości, że popełnił
samobójstwo.
— Ale to nie było samobójstwo — obruszył się Crome. —
Wracajmy do rzeczy. Pański brat miał zwyczaj co wieczór
odbywać spacery?
— Tak, panie inspektorze.
— Każdego wieczoru?
— No, nie… Jeżeli padał ulewny deszcz…
— Wszyscy w domu wiedzieli oczywiście o tym zwyczaju?
— Oczywiście.
— A poza domem?
— Nie wiem dokładnie, kogo ma pan na myśli mówiąc „poza
domem”. Na przykład ogrodnik mógł wiedzieć o tych
przechadzkach, ale mógł również nie wiedzieć.
— A w mieście?
— Nie ma tu miasta w ścisłym tego słowa znaczeniu. W
Churston jest urząd pocztowy i kilkanaście domów. Ale nie ma
hotelu ani sklepów.
— Sądzę, że ktoś obcy wałęsający się w pobliżu domu nie
byłby trudny do zauważenia?
— Wręcz przeciwnie. W sierpniu w naszych stronach
wałęsają się tłumy obcych. Codziennie zjawiają się goście z
Brixham, Torquay i Paington. Przychodzą pieszo albo
przyjeżdżają samochodami czy autobusami. Broadsands —
ręką wskazał kierunek — to bardzo popularna plaża. A zatoka
Elbury uchodzi za malowniczy zakątek i często odbywają się
tam pikniki. Sierpień jest okropny. Nie mają panowie pojęcia,
jak tutaj miło w czerwcu i na początku lipca.
— A więc, pańskim zdaniem, trudno byłoby zauważyć kogoś
obcego?
— Czy ja wiem?… Gdyby wyglądał na wariata…
— Człowiek, którego szukamy, na pewno nie wygląda na
wariata — stwierdził z przekonaniem Crome. — Rozumie pan
zapewne, panie Clarke, do czego zmierzam. Morderca musiał
węszyć w tych stronach i dowiedział się o spacerach sir Cecila.
Aha! Czy ktoś obcy nie przychodził tutaj wczoraj i nie chciał się
widzieć z sir Cecilem?
— Nic mi o tym nie wiadomo. Ale możemy spytać Deverila.
Zadzwonił i powtórzył pytanie kamerdynerowi.
— Nie, proszę pana. Nikt nie przychodził wczoraj i nie pytał
o sir Cecila. Nie widziałem też nikogo kręcącego się w pobliżu
domu. Reszta służby też nic nie zauważyła. Pytałem o to.
Kamerdyner milczał przez chwilę, po czym zapytał:
— Czy to wszystko, proszę pana?
— Tak, Deveril, możesz odejść.
Kamerdyner był już w drzwiach, lecz cofnął się i ustąpił z
drogi młodej kobiecie. Franklin Clarke wstał na jej powitanie.
— To panna Grey, proszę panów, sekretarka mojego brata.
Od pierwszej chwili uderzyła mnie niezwykła skandynawska
uroda tej dziewczyny. Włosy miała prawie popielate, jasnoszare
oczy i piękną, przejrzystą cerę, często spotykaną u Norweżek i
Szwedek. Wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Sprawiała
wrażenie osoby równie energicznej, jak efektownej.
— Czy będę panom do czegoś potrzebna? — zapytała
siadając do stołu.
Clark podał jej filiżankę kawy, którą przyjęła, ale jeść nic nie
chciała.
— Czy pani załatwiała korespondencję sir Cecila? — zapytał
Crome.
— Tak, całą korespondencję.
— Czy widziała pani kiedyś list podpisany literami A.B.C.?
— A.B.C.? — pokręciła głową. — Nie, na pewno nie
widziałam.
— Czy sir Cecil nie mówił, że ktoś włóczy się po okolicy w
czasie jego wieczornych spacerów?
— Nie, nigdy.
— A pani nie widziała nikogo obcego?
— W ścisłym słowa tego znaczeniu nikt się tutaj nie włóczył,
chociaż oczywiście co dzień przechodzi bardzo wiele osób.
Często spotyka się ludzi wędrujących pozornie bez celu przez
pola golfowe albo ścieżkami w stronę morza. Poza tym prawie
każdy spotykany tu o tej porze roku jest obcy.
Poirot poważnie skinął głową. Inspektor Crome poprosił o
zaprowadzenie na teren zwykłych wieczornych przechadzek sir
Cecila.
Franklin Clarke poprowadził nas przez oszklone drzwi na
taras, a panna Grey dotrzymywała nam towarzystwa.
Pozostałem z nią nieco w tyle.
— Wszyscy państwo musieli przeżyć potworny wstrząs —
powiedziałem.
— Doprawdy, trudno w to uwierzyć. Gdy policja zadzwoniła
wczoraj, byłam już w łóżku. Usłyszałam jakiś hałas na dole i
wstałam, aby zapytać, co się stało. Deveril i pan Clarke
wyruszali właśnie z latarniami.
— O której sir Cecil wracał zwykle ze spaceru?
— Mniej więcej kwadrans po dziesiątej. Wchodził zwykle do
domu bocznymi drzwiami. Czasami szedł prosto do swojej
sypialni, czasami do galerii ze zbiorami. Gdyby policja nie
zatelefonowała, prawdopodobnie nieobecność jego
odkrylibyśmy dopiero rano.
— Myślę, że to było okropne dla lady Clarke?
— Lady Clarke jest prawie ciągle pod wpływem morfiny.
Sądzę, że jest zbyt odurzona, aby orientować się, co się dokoła
dzieje.
Przez furtkę ogrodową wyszliśmy na tereny golfowe. Dalej
ciągnęła się wąska, kręta alejka.
— To droga do zatoki Elbury — wyjaśnił Franklin Clarke. —
Ale dwa lata temu zbudowano nową szosę wiodącą do
Broadsands i Elbury, a więc ta alejka jest obecnie prawie
nieuczęszczana.
Ruszyliśmy w dół alejką, a dalej ścieżką wiodącą ku morzu
między zaroślami cierni i janowca. Nagle na skręcie odsłonił się
przed nami widok na błękitne morze i plażę połyskującą białym
żwirem. Dalej ciemnozielone drzewa sięgały niemal morza.
Było to czarowne miejsce — białe, mocno zielone i
szafirowobłękitne.
— Jak tu pięknie! — zawołałem.
— Prawda? — ożywił się Clarke. — Nie rozumiem, po co
ludzie wyjeżdżają na Riwierę, skoro w kraju mają takie miejsca.
W swoim czasie przewędrowałem cały świat i, Bóg mi
świadkiem, nigdzie nie widziałem nic piękniejszego — jak
gdyby zawstydził się swojego ożywienia, zmienił nagle ton na
bardziej rzeczowy. — Oto zwykła trasa wieczornych spacerów
mojego brata. Przychodził do tego miejsca, następnie wracał
ścieżką i skręciwszy na prawo, zamiast na lewo, przez pola i
koło farmy wracał do domu.
Poszliśmy tą trasą i wkrótce dotarliśmy do miejsca przy
zakręcie żywopłotu pośród pól, gdzie znaleziono zwłoki.
— Nietrudna sprawa — powiedział Crome. — Morderca stał
tutaj, w cieniu. Sir Cecil nie spodziewał się niczego, póki nie
spadł cios.
Idąca obok mnie dziewczyna zadrżała.
— Spokojnie, panno Toro — powiedział Franklin Clarke. —
To straszna tragedia, ale trzeba przecież spojrzeć prawdzie w
oczy.
„Tora Grey — pomyślałem. — Imię pasuje do osoby”.
Wróciliśmy do domu, gdzie złożono zwłoki po wykonaniu
zdjęć. Kiedy wspinaliśmy się na szerokie schody, z któregoś
pokoju wyszedł lekarz z czarną torbą w ręku.
— Co pan stwierdził, doktorze? — zapytał Franklin Clarke.
— Przypadek bardzo prosty — tłumaczył doktor. — Szczegóły
techniczne odkładam do czasu śledztwa. W każdym razie
pański brat nie cierpiał. Śmierć musiała nastąpić momentalnie.
Teraz odwiedzę lady Clarke.
Z drzwi pokoju położonego w głębi korytarza wyszła
pielęgniarka i doktor wraz z nią wszedł do pokoju pani domu.
Tora Grey zatrzymała się u szczytu schodów, a my weszliśmy
do pokoju, który przed chwilą opuścił lekarz i skąd ja
wyszedłem dość szybko. Zauważyłem, że twarz panny Grey ma
wyraz dziwnego przestrachu.
— Panno Grey — zapytałem zdziwiony. — Czy się coś stało?
Spojrzała na mnie, jak gdyby zmieszana.
— Nie, nie… Myślałam tylko o „D”.
— O „D”? — powtórzyłem głupio.
— Tak, o następnym morderstwie. Coś trzeba zrobić. Trzeba
zatrzymać ten łańcuch.
Clarke wyszedł z pokoju za mną.
— Jaki łańcuch, Toro?
— Tych okropnych morderstw.
— Tak — potwierdził robiąc wojowniczą minę. — Miałbym
ochotę pomówić o tym z panem Poirotem. Czy ten Crome to
człowiek z sensem? — zwrócił się nieoczekiwanie do mnie.
Odpowiedziałem, że na ogół Crome uchodzi za bardzo
zdolnego oficera. Ale mój ton nie był może aż tak
entuzjastyczny, jak by się należało spodziewać.
— Diabelnie pewny siebie — stwierdził Clarke. — Ma taką
minę, jak gdyby wszystko wiedział, a przecież nie wie nic. Takie
przynajmniej odniosłem wrażenie… — umilkł na moment. —
Pan Poirot, oto człowiek, jakiego nam potrzeba. Mam pewien
plan, ale o tym pomówimy później.
Odszedł i w głębi korytarza zastukał do drzwi, za którymi
zniknął doktor. Przez chwilę nie wiedziałem, co robić.
Jasnowłosa dziewczyna patrzyła tępym wzrokiem przed siebie.
— O czym pani tak duma, panno Grey? — zapytałem.
Spojrzała na mnie.
— Myślę, gdzie on jest teraz… ten morderca. Zdarzyło się to
niespełna dwanaście godzin temu. Ach, czy nie ma osób
naprawdę jasnowidzących, które mogłyby zobaczyć, gdzie on
teraz jest i co robi?
— Policja prowadzi poszukiwania… — zacząłem. Mój
komunał spłoszył nastrój. Dziewczyna odzyskała równowagę.
— Tak — powiedziała. — Oczywiście. Szybko zeszła ze
schodów, ja zaś stałem przez chwilę zastanawiając się nad jej
słowami. A.B.C…. Gdzież on jest teraz?
Rozdział XVI
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Pan Aleksander Bonaparte Cust wyszedł w tłumie widzów z


kina Palladium w Torquay, gdzie oglądał bardzo sensacyjny
film. W blasku słonecznego popołudnia mrużył oczy i rozglądał
się dokoła z właściwą mu miną zbitego psa.
— Tak, to dobry pomysł… — pomrukiwał do siebie.
Gazeciarze mijali go wrzeszcząc na całe gardło:
— Tajemniczy wampir w Churston!
— Morderstwo w Churston!
Pan Cust wygrzebał z kieszeni monetę i kupił dziennik. Nie
otworzył go od razu. Wszedł do parku, gdzie bez pośpiechu
znalazł altankę z pięknym widokiem na port Torquay. Usiadł i
rozłożył gazetę. Nagłówki drukowane były wielkimi literami:

ŚMIERĆ SIR CECILA CLARKE’A


ZAGADKOWE MORDERSTWO W CHURSTON
ZBRODNIA TAJEMNICZEGO WAMPIRA

Niżej był tekst:

Przed niespełna miesiącem Anglią wstrząsnęła wiadomość o


zamordowaniu młodej dziewczyny, Elżbiety Barnard z Bexhill.
Przypominamy, że przy zwłokach znaleziono rozkład kolejowy
ABC. Taki sam rozkład znaleziono przy ciele Cecila Clarke’a.
Policja podejrzewa, że obie zbrodnie zostały popełnione przez
tego samego sprawce. Czyżby zwyrodnialec krążył po naszych
miejscowościach nadmorskich?

Obok pana Custa siedział młody człowiek we flanelowych


spodniach i jasnoniebieskiej koszuli.
— Paskudna sprawa, co? — zagadnął. Pan Cust wzdrygnął
się nerwowo.
— Aa… oczywiście, paskudna!
Ręce drżały mu tak, że z trudem utrzymywał gazetę.
— Z wariatami nigdy nic nie wiadomo — ciągnął młody
człowiek gawędziarskim tonem. — Nie każdy wygląda na
pomylonego. Czasem są zwyczajni, tacy jak pan albo ja.
— Tak, pewnie — przyznał pan Cust.
— Nawet na pewno. Niektórym wojna pomieszała w głowie i
nie przyszli już po tym do siebie.
— Aha. Myślę, że ma pan słuszność.
— Jestem zdecydowanym pacyfistą — oznajmił młody
człowiek. — Przeciwnikiem wojen.
— A ja nie jestem zwolennikiem tyfusu ani śpiączki, ani
głodu czy raka… Ale mimo wszystko takie rzeczy muszą się
zdarzać.
— Tylko że wojnie można zapobiec — podjął rękawicę młody
człowiek.
Pan Cust roześmiał się; chichotał dość długo. Młody
człowiek zrobił zaniepokojoną minę.
„Widać ma lekkiego bzika” — pomyślał, głośno zaś dodał:
— Przepraszam, czy pan też był na wojnie?
— Byłem. Trochę mnie to… wytrąciło z równowagi. Bardzo
często cierpię na bóle głowy. Rozumie pan, na potworne bóle
głowy…
— Oo! — zdziwił się młody człowiek.
— Czasami nie bardzo wiem, co robię.
— Naprawdę?… Przepraszam, ale spieszę się. Jestem z kimś
umówiony — powiedział nagle i odszedł szybko; wiedział, co
grozi, gdy ktoś zacznie opowiadać o swoim zdrowiu.
Pan Cust został z gazetą. Czytał wiadomość raz, drugi,
trzeci… Prawie wszyscy mijający go ludzie mówili o
morderstwie.
„Okropne! Myślisz, że to ma coś wspólnego z Chińczykami?
Tamta kelnerka pracowała, zdaje się, w chińskiej kawiarni?”
„Oczywiście, że na polach golfowych…”
„A ja słyszałem, że na plaży…”
„Jakie to dziwne, kochanie. Przecież dopiero wczoraj
byliśmy na podwieczorku w Elbury…”
„Policja na pewno go dostanie”.
„Słyszałam, że lada moment należy się spodziewać
aresztowania”.
„Naturalnie, może być w tej chwili w Torquay”.
Pan Cust porządnie złożył gazetę i położył na ławce. Wstał i z
posępną miną wolno ruszył ku miastu. Mijały go dziewczęta w
białych, różowych i błękitnych letnich sukniach, w piżamach
plażowych i szortach. Śmiały się, paplały, szacowały wzrokiem
mijanych mężczyzn. Ale żadne spojrzenie nie spoczęło z
zainteresowaniem na panu Custcie.
W kawiarni pan Cust usiadł przy bocznym stoliku i kazał
sobie podać herbatę ze śmietanką.
Rozdział XVII
Sensacja

Wraz ze śmiercią sir Cecila Clarke’a tajemnica A.B.C.


nabrała niebywałego rozgłosu. Zapełniała długie szpalty gazet.
Oznajmiano o odkryciu rozmaitych nowych śladów. Lada
chwila zapowiadano aresztowanie. Zamieszczano fotografie
osób najluźniej związanych z morderstwami. Drukowano
wywiady ze wszystkimi, którzy zgodzili się ich udzielać. W
parlamencie zaczęły się interpelacje. Morderstwo w Andover
łączono teraz z dwiema późniejszymi zbrodniami.
Scotland Yard przychylił się ostatecznie do poglądu, że jak
największy rozgłos może przyczynić się do ujęcia mordercy.
Cała ludność Wielkiej Brytanii zmieniła się w armię
detektywów–amatorów. „Goniec Codzienny” miał szczęśliwy
pomysł i stworzył slogan:

A.B.C. MOŻE BYĆ W TWOIM MIEŚCIE

Poirot był oczywiście ośrodkiem zainteresowania.


Otrzymane przez niego listy były przedrukowywane i
fotografowane. Wymyślano mu, że nie zapobiegł
morderstwom, i broniono twierdząc, że lada moment poda do
publicznej wiadomości nazwisko zbrodniarza. Reporterzy
czyhali na mojego przyjaciela i ewentualny z nim wywiad. Od
czasu do czasu pojawiały się tytuły:

CO MÓWI DZISIAJ PAN POIROT

po czym następowała szpalta niebywałych bredni.

Pan Poirot ma poważny pogląd na sytuację


Pan Poirot w przeddzień sukcesu
Kapitan Hastings, najserdeczniejszy przyjaciel
pana Poirota, powiedział w rozmowie z naszym
wysłannikiem…
— Poirot! — zawołałem z rozpaczą. — Wierz mi, błagam!
Nigdy nie powiedziałem nic podobnego!
— Wiem, wiem, Hastings — odrzekł dobrotliwie. — Istnieje
bezdenna przepaść między słowem mówionym a pisanym. Oni
mają sposoby na odwracanie zdań tak, że ich sens zostaje
kompletnie zmieniony.
— Nie chcę, abyś myślał, że mówiłem…
— Nie przejmuj się, przyjacielu. To drobiazgi bez znaczenia.
Nawet największa bzdura może czasami pomóc.
— W jaki sposób?
— Eh, bien* — odrzekł poważnie Poirot. — Jeżeli nasz
szaleniec przeczyta, co rzekomo powiedziałem dzisiaj
reporterowi „Codziennej Kaczki”, straci dla mnie cały szacunek
jako dla przeciwnika.
Moje dotychczasowe słowa mogą wywołać wrażenie, że nie
robiono nic, aby popchnąć śledztwo naprzód. Naprawdę działo
się zupełnie inaczej. Scotland Yard i policja rozmaitych
hrabstw niestrudzenie tropiły najniklejsze choćby ślady. W
hotelach, pensjonatach i rozmaitych pokojach do wynajęcia
(nawet w znacznej odległości od miejsc zbrodni)
przeprowadzano drobiazgowe dochodzenia. Troskliwie
przesiewano opowieści setek ludzi obdarzonych bujną
wyobraźnią, którzy widzieli podejrzanego mężczyznę o
błędnym wzroku lub przemykającą w nocy tajemniczą ciemną
postać. Nie lekceważono żadnej, choćby najbardziej mglistej
informacji. Obserwowano pociągi, autobusy, tramwaje;
wypytywano tragarzy, konduktorów, sprzedawców książek i
gazet. W rezultacie zatrzymano około dwudziestu osób,
zwolniono je jednak po ustaleniu, że na krytyczne noce mają
alibi. Ogólne rezultaty były żadne. Oceniono, że pewne
informacje mogą przydać się na przyszłość, lecz bez dalszych
uzupełnień nie wiodą do niczego.
Crome i jego koledzy byli niestrudzeni. Natomiast Poirot
wydawał mi się karygodnie bezczynny. Od czasu do czasu
sprzeczaliśmy się na ten temat.
* fr. No, dobrze.
— Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz, mon ami — mówił.
— Cóż ja mogę zrobić? Drobiazgowe dochodzenie policja
załatwia znacznie lepiej niż ja. A ty chcesz, żebym tylko ganiał i
ganiał, jak gończy na tropie.
— A ty wolisz siedzieć w domu jak… jak…
— Rozsądny człowiek. Moja siła mieści się w mózgu, nie w
nogach. Myślę przez cały czas, kiedy wydaje ci się, że próżnuję.
— Myślisz? — obruszyłem się. — Czy to czas na rozmyślania?
— Tak. Po stokroć tak!
— Ale cóż mogą ci pomóc rozmyślania? Znasz fakty i o
trzech zbrodniach wiesz wszystko na pamięć.
— Mnie nie interesują fakty, tylko umysł mordercy.
— Umysł szaleńca?
— Naturalnie. Umysł szaleńca, a więc zagadka, której nie
rozwiązuje się w minutę. Jeżeli będę wiedział, jaki to człowiek,
łatwo odgadnę, kim on jest. Z każdego morderstwa dowiaduję
się więcej. Po zbrodni w Andover właściwie nie wiedzieliśmy o
sprawcy nic. Po morderstwie w Bexhill mieliśmy już trochę
więcej szczegółów.
A po Churston jeszcze więcej, prawda? Zaczynam dostrzegać
nie to, co ty chciałbyś zobaczyć: zarys twarzy i sylwetki, ale
widzę już zarys umysłu. Tak, umysłu, który porusza się i
pracuje w określonym kierunku. Po następnym morderstwie…
— Poirot! — zawołałem, a przyjaciel zmierzył mnie
chłodnym spojrzeniem.
— Oczywiście. Jestem przekonany, że będzie następne
morderstwo. Wiele, naturalnie, zależy od losu, który
dotychczas sprzyjał naszemu nieznajomemu. Tym razem wiatr
może się zmienić. Ale tak czy inaczej, po kolejnej zbrodni
będziemy wiedzieli o wiele więcej. Zbrodnia daje przerażająco
wyraźny obraz. Zmieniaj metody, Custy, przyzwyczajenia,
nastawienie umysłu jak chcesz, a dusza twoja objawi się zawsze
w uczynku. Pozory mogą być złudne, takie, jak gdyby plan
przygotowywały dwa skrajnie przeciwne umysły, niebawem
jednak ogólny zarys musi się wyłonić i ja b ę d ę w i e d z i a ł !
— Kto jest mordercą? — zapytałem żywo.
— Nie. Nie będę jeszcze znal jego nazwiska i adresu. Będę
wiedział, jaki to typ człowieka.
— A wtedy?
— Wtedy wybiorę się na ryby. Spojrzałem nań ze
zdziwieniem.
— Widzisz, Hastings — ciągnął — doświadczony wędkarz
dobrze wie, jaki rodzaj przynęty obrać dla takiej albo innej
ryby. Gdy będę wiedział, jaką rybę chcę złapać, postaram się o
właściwą przynętę.
— A wtedy?
— A wtedy… a wtedy!… Przypominasz mi dostojnego
Crome’a z jego wiecznym: „O, czyżby?” Wtedy on chwyci
przynętę i haczyk, a my zaczniemy zwijać linkę.
— Pięknie, ale tymczasem ludzie będą ginąć na prawo i na
lewo.
— Dotychczas zginęły trzy osoby, a codziennie mamy… Ile
to?… Chyba ze sto dwadzieścia śmiertelnych wypadków
drogowych w Anglii.
— To całkiem inna sprawa.
— Dla tych, co umierają, chyba identyczna. Dla innych:
krewnych, przyjaciół… tak, zgadzam się, odmienna. Jedno
mnie tylko cieszy w tej całej historii…
— Z największą przyjemnością usłyszę o czymś, co może być
w tym pocieszającego.
— Niepotrzebna ironia. Cieszy mnie, że ani cień winy nie
pada na niewinnych.
— Cóż w tym za pociecha?
— Nie rozumiesz tego? Nie ma nic potworniejszego niż życie
w atmosferze podejrzenia. Wyobraź sobie, że obserwują cię
oczy bliskich i miłość zmienia się u nich w obawę. Wyobraź
sobie, że ty podejrzewasz osoby bliskie i kochane. To działa jak
jad, jak trucizna. Rozumiesz teraz? Jednego nie mogę zarzucić
naszemu A.B.C.: zatruwania życia niewinnym ludziom.
— Niedługo znajdziesz usprawiedliwienie dla tego człowieka
— powiedziałem z goryczą.
— Niewykluczone. Przecież on może uważać się za w pełni
usprawiedliwionego. Może i my w rezultacie zaczniemy
sympatyzować ż jego punktem widzenia?
— Doprawdy, Poirot, tego za wiele!
— Bardzo mi przykro, że zgorszyłem cię najprzód
bezczynnością, a następnie poglądami.
Bez słowa kiwnąłem głową.
— W każdym razie — podjął mój przyjaciel — mam pewien
projekt, który na pewno przypadnie ci do Custu, bo jest czynny,
nie bierny. Ponadto realizacja jego wymagać będzie bardzo
dużo gadania i prawie nic myślenia.
— Co to za projekt? — spytałem podejrzliwie, gdyż ton
Poirota wcale mi się nie podobał.
— Dobycie wszystkiego, co im wiadomo, z krewnych,
przyjaciół i służby ofiar.
— Czyżbyś podejrzewał, że ci ludzie coś zataili?
— Nie rozmyślnie. Ale powiedzenie wszystkiego, co wiesz,
narzuca zawsze pewną selekcję. Gdybym powiedział ci, żebyś
mi zdał wyczerpujące sprawozdanie z dnia wczorajszego,
sformułowałbyś to zapewne w taki sposób: „Wstałem o
dziewiątej, śniadanie zjadłem o dziesiątej. Składało się z jajek,
bekonu i kawy. Potem poszedłem do klubu”. I tak dalej, i tak
dalej. Nie powiedziałbyś natomiast: „Zadarłem paznokieć i
musiałem go obciąć. Zadzwoniłem, żeby służący przyniósł mi
ciepłą wodę do golenia. Na obrus wylałem trochę kawy.
Wyczyściłem szczotką kapelusz, zanim włożyłem go na głowę”.
Człowiek nie może powiedzieć wszystkiego i dlatego czyni
wybór. Jeżeli chodzi o morderstwo, ludzie wybierają to, co
uważają za ważne. Ale bardzo często popełniają grube omyłki.
— A w jaki sposób można z nich wydusić potrzebne
wiadomości?
— Po prostu tak, jak mówiłem: dzięki rozmowom. Jeżeli
wiele razy mówi się o tym samym wydarzeniu albo tej samej
osobie, albo tym samym dniu, za każdym razem wychodzą
nowe szczegóły.
— Jakie szczegóły?
— Oczywiście nie wiem, bo gdybym wiedział, nie starałbym
się ich odkryć. Obecnie jednak upłynęło dosyć czasu, by różne
rzeczy odzyskały swą normalną wartość. To przeczy prawom
matematycznym, żeby w trzech przypadkach morderstwa ani
jeden fakt, ani jedno zdanie nie kryły drogi do rozwiązania
zagadki. Coś błahego na pozór może być właściwym
drogowskazem. Naturalnie, że będzie to szukanie igły w stogu
siana, ale gwarantuję ci, że w tym stogu znajduje się igła.
Wszystko to wydawało mi się bardzo mgliste i niejasne.
Poirot zorientował się widocznie, gdyż podjął:
— Nie rozumiesz? Widzę, że jesteś mniej bystry niż prosta
pokojówka.
Z tymi słowami podał mi list pisany czysto, lecz
niewyrobionym charakterem.

Szanowny Panie! Proszę wybaczyć mi, że ośmielam się pisać


do Szanownego Pana. Wiele myślałam o dwóch morderstwach,
które nastąpiły po śmierci mojej biednej cioci. Wydaje mi się,
że teraz więcej osób jest w podobnej sytuacji. Widziałam w
gazetach fotografie tej młodej pani, siostry dziewczyny, która
została zamordowana w Bexhill. Odważyłam się napisać do
niej, że przyjeżdżam do Londynu i będę się tam starała o
miejsce, mogłabym więc zgodzić się do niej albo do jej matki,
bo co dwie głowy to nie jedna. Nie żądam wysokiej pensji, bo
chodzi mi jedynie o to, by dowiedzieć się, kto jest tym
piekielnym zbrodniarzem. Jak byłybyśmy razem, prędzej
mogłybyśmy coś wymyślić. Ta pani odpowiedziała mi bardzo
grzecznie, że pracuje w biurze i mieszka w pensjonacie,
poradziła jednak, żebym napisała do Szanownego Pana, i
dodała, że coś podobnego i jej przychodziło do głowy. Obie
zostałyśmy pokrzywdzone, powinnyśmy wiec trzymać się
razem. Wobec tego piszę do Szanownego Pana, aby
zawiadomić, że jestem już w Londynie, i podać swój adres.
Mam nadzieję, że Szanowny Pan wybaczy mi śmiałość, i
przesyłam wyrazy uszanowania
Mary Drower

— Mary Drower to bardzo inteligentna dziewczyna —


stwierdził Poirot. — A teraz to przeczytaj — dodał wręczając mi
drugi list.
Franklin Clarke skreślił tylko kilka słów zawiadamiając, że
przyjeżdża do Londynu i jeśli pan Poirot pozwoli, złoży mu
wizytę dnia następnego.
— Nie upadaj na duchu, mon ami — powiedział Poirot. — To
dopiero początek kampanii.
Rozdział XVIII
Poirot wygłasza mowę

Franklin Clarke odwiedził nas następnego dnia o trzeciej po


południu i bez ogródek przystąpił do sedna sprawy.
— Panie Poirot — powiedział — nie jestem zadowolony.
— Nie jest pan zadowolony? Z czego?
— Nie wątpię, że ten Crome to energiczny policjant, ale
otwarcie mówiąc, działa mi na nerwy. Te jego miny
wszystkowiedzącej wyższości! W Churston wspominałem tu
obecnemu pańskiemu przyjacielowi o pewnym planie, ale na
głowę spadły mi wszystkie sprawy brata i do tej pory nie
miałem czasu. Uważam, panie Poirot, że nie wolno nam
zasypiać gruszek w popiele.
— To samo wciąż powtarza Hastings.
— Musimy ruszyć z miejsca. Musimy przygotować się przed
następną zbrodnią.
— A więc sądzi pan, że będzie następna zbrodnia?
— A pan?
— Oczywiście.
— A zatem trzeba coś zorganizować.
— Proszę mi bliżej objaśnić pański plan.
— Proponuję utworzenie jak gdyby specjalnego legionu
działającego pod pańskim dowództwem, a składającego się z
krewnych i przyjaciół osób zamordowanych.
— Une bonne idée!*
— Miło mi to słyszeć. Wspólnymi siłami możemy coś niecoś
zrobić. I jeszcze jedno: jeżeli po następnym ostrzeżeniu
wszyscy udamy się na miejsce, jedno z nas mogłoby… nie
twierdze, że to bardzo prawdopodobne, ale w każdym razie
możliwe… Otóż, moglibyśmy rozpoznać kogoś, kto był w
pobliżu miejsca jednej z poprzednich zbrodni.
— Rozumiem i pochwalam pański pomysł. Ale proszę nie
zapominać, panie Clarke, że krewni i przyjaciele pozostałych
ofiar nie należą do pańskiej sfery. To wszystko płatni
* fr. Dobry pomysł.
pracownicy i jeżeli nawet mogliby otrzymać krótkie urlopy…
— Wziąłem to pod uwagę — przerwał Clarke. — Tylko ja
mogę finansować tę imprezę. Osobiście nie jestem szczególnie
majętny, ale mój brat był bardzo bogatym człowiekiem, a w
rezultacie majątek trafi do mnie. Jak już powiedziałem,
proponuję stworzenie legionu specjalnego, którego członkowie
byliby płatni tak mniej więcej, jak by pracowali, naturalnie z
uwzględnieniem kosztów i wydatków specjalnych.
— Kto, pańskim zdaniem, winien wchodzić w skład tego
legionu?
— I to już rozważyłem. Nawet korespondowałem z panną
Megan Barnard, której po części zawdzięczam ten pomysł.
Myślałem o pannie Barnard i panu Donaldzie Fraserze,
narzeczonym zamordowanej kelnerki. Poza tym jest
siostrzenica kobiety z Andover; panna Barnard zna jej adres.
Nie wydaje mi się, żeby Franz Ascher mógł się na coś przydać,
bo to, jak słyszałem, nałogowy pijak. Państwo Barnardowie,
ojciec i matka, wydają mi się także za starzy do służby czynnej.
— Nikogo więcej pan nie proponuje?
— Cóż… chyba pannę Grey — zarumienił się wypowiadając
to nazwisko.
— Pannę Grey… — powtórzył Poirot.
Nikt nie potrafiłby przesycić tych dwóch słów tak subtelną
ironią. Franklin Clarke odmłodniał nagle o trzydzieści pięć lat.
Miał minę uczniaka przyłapanego na gorącym uczynku.
— Tak — podjął po chwili. — Widzi pan, panna Grey
pracowała u mojego brata przeszło dwa lata. Zna okolicę,
sąsiadów. I w ogóle jest dobrze zorientowana… Ja w tym czasie
przez półtora roku nie byłem w kraju.
Poirot zlitował się nad nim i zmienił temat rozmowy:
— Bawił pan na Wschodzie, w Chinach?
— Tak. Byłem jak gdyby komiwojażerem mego brata.
Robiłem dla niego zakupy.
— To musiało być nad wyraz interesujące!… A zatem, panie
Clarke, całkowicie aprobuję pański pomysł. Wczoraj mówiłem
Hastingsowi, że zbliżenie osób zainteresowanych uważam za
konieczne. Trzeba odświeżać wspomnienia, porównywać
wrażenia, a wreszcie omawiać całą sprawę od początku do
końca. Gadać, gadać, gadać i jeszcze raz gadać. Niekiedy błahe
na pozór zdanie może zrodzić olśnienie.
W kilka dni później legion specjalny zebrał się w mieszkaniu
Poirota. Kiedy wszyscy zasiedli dokoła wpatrzeni w sławnego
detektywa, który jako przewodniczący zajął miejsce u szczytu
stołu, przebiegłem wzrokiem zebranych, aby potwierdzić lub
zrewidować moje pierwsze o nich wrażenie.
Wszystkie trzy dziewczyny wyglądały niezwykle. Tora Grey,
jasnowłosa piękność; czarnowłosa, skupiona Megan Barnard o
dziwnej, nieruchomej jak maska Indianina twarzy; ubrana w
czarny kostium Mary Drower, schludna, spokojna dziewczyna
o ładnej i inteligentnej twarzy. Mężczyźni stanowili ciekawy
kontrast. Franklin Clarke był rosły, ogorzały, gadatliwy;
Donald Fraser opanowany i milczący.
Oczywiście Poirot nie mógł przezwyciężyć pokusy i
korzystając ze sposobności wygłosił małą mówkę:
— Mesdames et messieurs!* Wiadomo nam, w jakim celu
zgromadziliśmy się tutaj. Policja czyni wszystko, by wytropić
zbrodniarza. Ja również nie szczędzę starań na swój odmienny
sposób. Wydaje mi się jednak, że zjednoczenie osób, które są
osobiście zainteresowane sprawą, a ponadto, że się tak wyrażę,
osobiście znały ofiary, może przynieść wyniki, jakich nigdy nie
zdoła osiągnąć śledztwo oficjalne.
Mieliśmy do czynienia z trzema morderstwami: starej
kobiety, dziewczyny w kwiecie wieku i starszego dżentelmena.
Tylko jedno ogniwo łączy tych troje ludzi: fakt, że zginęli z tej
samej ręki. Cóż to znaczy? Że ta sama osoba była w trzech
rozmaitych miejscowościach i naturalnym rzeczy porządkiem
musiało widzieć ją wielu ludzi. Nie ulega wątpliwości, że
zbrodniarz jest szaleńcem w zaawansowanym stadium obłędu.
Równie pewnym zdaje się, że jego wygląd i zachowanie nie
zwracają uwagi. Osoba ta (nie wiemy oczywiście, mężczyzna
czy kobieta) obdarzona jest szatańską chytrością. Jak
dotychczas udawało jej się całkowite zacieranie śladów. Policja
dysponuje pewnymi mglistymi wskazówkami, na których
* fr. Panie i panowie.
wszakże absolutnie nie może się oprzeć. Atoli muszą istnieć
wskazówki, które nie są mgliste i nieokreślone. Zastanówmy się
nad jednym: przecież ów morderca nie przyjechał z północy do
Bexhill i nie znalazł przypadkiem na plaży młodej osoby, której
nazwisko rozpoczyna się na „B”.
— Czy koniecznie musimy o tym mówić? — przerwał
dotknięty do żywego Donald Fraser.
— Monsieur, koniecznie musimy mówić o wszystkim —
odparował Poirot. — Jest pan tutaj nie po to, by oszczędzać swe
uczucia usuwając z myśli drobiazgi, lecz by w razie potrzeby
takie właśnie drobiazgi dobywać z mroku podświadomości. Jak
więc powiedziałem: to nie przypadkowy traf podsunął naszemu
A.B.C. ofiarę w osobie Betty Barnard. Ofiarę tę musiał wybrać
świadomie, a zatem z premedytacją. To znaczy, że niewątpliwie
przeprowadził z góry rozpoznanie terenu. Szereg faktów znał
doskonale: najstosowniejszą godzinę popełnienia zbrodni w
Andover, sytuację w Bexhill, przyzwyczajenia sir Cecila
Clarke’a w Churston. Ja osobiście nie wierzę, aby nie istniała
wskazówka umożliwiająca ustalenie tożsamości zbrodniarza.
Zakładam, że ktoś z państwa, a być może wszyscy, wie coś
ważnego nie zdając sobie sprawy, że tak jest istotnie. Wcześniej
lub później, dzięki obcowaniu państwa ze sobą, wypłynie na
jaw coś, o czym na razie nikt z nas nawet nie marzy. To tak, jak
układanka obrazkowa: każde z państwa może trzymać w ręku
jakąś część pozornie bez znaczenia, ale kilka tych kawałków
złożonych razem tworzy fragment wyraźnego już obrazu.
— To są tylko słowa — powiedziała Megan Barnard.
— Słucham? — Poirot spojrzał na nią pytająco.
— Wszystko, co pan mówi, to słowa nie mające właściwie
żadnego znaczenia.
— Słowa, Mademoiselle, są przecież zewnętrzną powłoką
myśli.
— A mnie się wydaje, że w tym jest dużo sensu — wtrąciła
Mary Drower. — Niech mi pani wierzy, w tym jest dużo sensu.
Często się zdarza, że trzeba dobrze przewałkować jakąś sprawę,
by ją pojąć. Rozjaśnia się pani w głowie nie wiadomo jak, kiedy
i dlaczego. Rozmowa prowadzi do wielu celów.
— W danym przypadku można odwrócić sens przysłowia:
mowa jest srebrem, a milczenie złotem — powiedział Franklin
Clarke.
— A co pan na to, panie Fraser?
— Wątpię, panie Poirot, aby z tego wynikły jakieś praktyczne
korzyści.
— Jakie jest twoje zdanie, Toro? — zwrócił się Clarke do
panny Grey.
— Wydaje mi się, że zasada omawiania spraw jest zawsze
zdrowa.
— A zatem — podjął Poirot — może wszyscy państwo
spróbują odświeżyć w pamięci wspomnienia z okresu
poprzedzającego zbrodnię. Zechce pan dać dobry przykład,
panie Clarke.
— Chwileczkę, muszę się zastanowić… Rano w dniu, kiedy
Cecil został zamordowany, wyjechałem żaglówką na morze.
Złowiłem osiem makreli. Pogoda była bardzo piękna. Obiad
jadłem bardzo wcześnie. Był gulasz wołowy, dobrze pamiętam.
Potem drzemałem w hamaku. Po podwieczorku napisałem
kilka listów i nie zdążyłem nadać ich przed odejściem poczty,
wobec czego pojechałem samochodem do Paington. Potem
była kolacja i… trochę wstyd mi się przyznać… prawie do
jedenastej czytałem po raz nie wiem który książkę Nesbita.
Przepadałem za nią jako dziecko… Potem zadzwonił telefon.
— Stop! — zarządził Poirot. — A teraz, panie Clarke, proszę
sobie przypomnieć, czy rano idąc nad morze spotkał pan
kogoś?
— Całą masę ludzi.
— Nikogo nie pamięta pan dokładnie?
— Absolutnie nikogo.
— Na pewno?
— Zaraz, spróbuję sobie przypomnieć… Owszem, pamiętam.
Bardzo otyłą kobietę. Zdziwiłem się, dlaczego ma na sobie
suknię w poprzeczne pasy. Było z nią dwoje dzieci. Aha! Na
plaży dwaj chłopcy rzucali do morza kamienie, po które pływał
foksterier. Zaraz, zaraz… Jakaś dziewczyna z prawie żółtymi
włosami strasznie piszczała w kąpieli. Dziwne, że takie obrazy
przesuwają się przed oczyma, jakby ktoś rozwijał taśmę filmu.
— Doskonale się pan spisuje. No, a co było później, w ciągu
dnia, w ogrodzie albo jak pan jechał na pocztę?
— W ogrodzie ogrodnik podlewał kwiaty, a jadąc na pocztę…
Ach, tak! Omal nie przejechałem jakiejś idiotki, która z roweru
gadała i plotkowała ze znajomą. Chyba nic więcej sobie nie
przypomnę.
— Na panią kolej — powiedział Poirot do Tory Grey.
— Z rana załatwiałam korespondencję z sir Cecilem —
dziewczyna mówiła spokojnym, dźwięcznym głosem.
— Potem omówiłam sprawy domowe z gospodynią. Po
południu pisałam swoje prywatne listy i trochę szyłam. Hm…
jak to trudno przypomnieć sobie przebieg zwyczajnego dnia…
Do łóżka położyłam się wcześnie.
Ku mojemu zdziwieniu Poirot nie pytał o nic więcej i zwrócił
się do panny Barnard:
— Panno Megan, czy pani może odświeżyć wspomnienia z
ostatniego spotkania z siostrą?
— Ostatni raz widziałam ją mniej więcej dwa tygodnie przed
śmiercią. Spędzałam w domu sobotę i niedzielę. Pogoda była
piękna. Wybrałyśmy się do Hastings na basen.
— O czym panie rozmawiały?
— Mówiłam Betty bez ogródek, co o niej myślę.
— I co jeszcze? O czym ona mówiła?
— Mówiła, że ma trudności finansowe, a także o kapeluszu i
dwóch letnich sukniach, które ostatnio kupiła. Potem trochę o
Donie… Mówiła także, że nie cierpi Milly Higley, tej koleżanki z
kawiarni. Aha! Obie śmiałyśmy się z panny Merrion, tej rudej
kierowniczki. Więcej sobie nie przypominam.
— Czy pani siostra… Bardzo przepraszam, panie Fraser…
Czy pani siostra nie mówiła o jakimś mężczyźnie, z którym się
spotyka?
— Tego nie powiedziałaby mi nigdy — odparła sucho Megan.
Poirot zwrócił się do rudego, piegowatego młodzieńca:
— Panie Fraser, proszę się teraz skupić. Jak pan powiedział,
fatalnego wieczoru poszedł pan przed kawiarnie Pod Rudym
Kotem. Chciał pan zostać tam i obserwować Betty Barnard. Czy
nie przypomina pan sobie kogoś, na kogo w tym czasie zwrócił
pan uwagę?
— Na bulwarze spacerowały całe tłumy. Nikogo
szczególnego nie zapamiętałem.
— Niech się pan zastanowi. Czasami umysł zajęty jest czymś
innym, a wzrok notuje odruchowo, bezmyślnie, ale dokładnie.
— Nikogo szczególnego nie zapamiętałem — powtórzył
uparcie młody człowiek.
Poirot westchnął i zagadnął Mary Drower:
— Otrzymywała pani listy od swojej ciotki, prawda?
— Naturalnie, proszę pana.
— Kiedy dostała pani ostatni?
— Dwa dni przed morderstwem — odparła Mary po chwili
namysłu.
— Co pisała pani Ascher?
— Pisała, że stary diabeł znowu się do niej przyczepił, a
ona… bardzo państwa przepraszam za to wyrażenie… wyrzuciła
go na zbity pysk. Pisała także, że czeka mnie we środę… to były
moje urodziny, proszę pana… i że razem pójdziemy do kina. W
środę zawsze mam wychodne.
Jakieś wspomnienie — zapewne myśl o miłej wizycie u ciotki
— napełniło łzami oczy Mary. Dziewczyna stłumiła szloch i
przeprosiła cicho za swoje nieopanowanie.
— Proszę mi wybaczyć, panie Poirot, nie chciałabym wydać
się głupią. Z płaczu nic nie przyjdzie. Pomyślałam tylko, że i
ona, i ja czekałyśmy na tę środę. To mnie trochę wzruszyło,
proszę pana.
— Dobrze rozumiem to uczucie — wtrącił Franklin Clarke.
Najbardziej wzruszają mnie drobne rzeczy. Zwłaszcza myśl o
jakiejś wspólnej przyjemności czy prezencie, coś miłego i
naturalnego. Raz widziałem zwłoki przejechanej przez autobus
kobiety. Widocznie przed chwilą kupiła nowe pantofle. Obok
niej leżała pognieciona paczka, z której wystawały cienkie,
wysokie obcasy. To wyglądało tak tragicznie, że omal się nie
rozpłakałem.
— Jakie to prawdziwe! Jakie prawdziwe! — potwierdziła
Megan z rzadkim ożywieniem. — Coś podobnego zdarzyło się
po śmierci Betty. Mamusia kupiła dla niej pończochy. Kupiła
przed południem w dniu, kiedy… to się zdarzyło. Biedna
mamusia była zupełnie załamana. Zastałam ją płaczącą nad
tymi pończochami. Wciąż powtarzała: „Kupiłam je dla Betty,
kupiłam je dla Betty, a ona ich nigdy nie zobaczy!”
Głos drżał jej lekko. Pochyliwszy się do przodu spoglądała na
Franklina Clarke’a. Zdawało mi się, że powstaje między nimi
nagła nić sympatii, jak gdyby powinowactwo w nieszczęściu.
— Tak, tak — potwierdził Clarke. — Takie drobne rzeczy
najboleśniej czasem wspominać.
Donald Fraser niespokojnie kręcił się na krześle. Tora Grey
zmieniła temat rozmowy:
— Czy przygotujemy dzisiaj jakieś plany na przyszłość?
— Naturalnie — powiedział Franklin Clarke odzyskując
zwykłą mu energię. — Sądzę, że gdy nadejdzie odpowiedni
moment, to znaczy, kiedy pan Poirot otrzyma czwarty list,
winniśmy zmobilizować wszystkie siły. Na razie powinniśmy
próbować każdy na swój sposób. Może pan Poirot wskazałby
nam jakieś drobne cele.
— Mógłbym wysunąć parę kwestii — rzekł skromnie Poirot.
— Doskonale. Ja będę notował — Clarke dobył notes. —
Zaczynamy, panie Poirot. Punkt a)?
— Wydaje mi się prawdopodobne, że kelnerka, ta Milly
Higley, może wiedzieć coś ważnego.
— a) Milly Higley — zanotował Franklin Clarke.
— Nasuwają mi się dwie metody zbliżenia. Natarcie mogłaby
wykonać panna Barnard…
— Czy sądzi pan, że to byłoby w moim stylu?
— Cóż, mogłaby pani wywołać sprzeczkę z tą dziewczyną.
Powiedzieć na przykład, że ona nigdy nie lubiła pani siostry, a
siostra opowiedziała pani wszystko o niej. Nie wątpię, że taki
atak wywołałby powódź odpowiedzi. Dziewczyna wyznałaby
pani wtedy wszystko, co myśli o pani siostrze, a z tego dałoby
się wyłowić jakieś znamienne fakty.
— A druga metoda?
— Pan Fraser mógłby okazać zainteresowanie tą dziewczyną.
— Czy to konieczne? — zapytał młody człowiek.
— Nie, niekonieczne. Po prostu jedna z możliwych linii
wywiadu.
— A może ja bym popróbował? — zaproponował Franklin. —
Mam… ehem… dosyć rozległe doświadczenie, panie Poirot.
Zapewne poradziłbym sobie jakoś z tą młodą damą.
— Pan będzie miał na pewno co innego do roboty —
powiedziała dość szorstko Tora Grey.
— Tak, tak, na pewno… — Clarke zarumienił się lekko.
— A mnie się wydaje — podjął Poirot — że chwilowo nie
będzie pan miał wiele do roboty w Churston. Panna Grey
mogłaby nam oddać…
— Panie Poirot — przerwała Tora — pan nie wie jeszcze, że ja
na dobre wyjechałam z Devonu.
— Aa… Jak to? Nie rozumiem?
— Panna Grey była tak łaskawa, że została jakiś czas i
pomogła mi w porządkowaniu rozmaitych spraw. Oczywiście
jednak woli zająć odpowiednie stanowisko w Londynie.
Poirot spojrzał bystro najprzód na jedno, potem na drugie.
— Jak zdrowie lady Clarke? — zapytał.
Z podziwem patrzyłem na delikatny rumieniec Tory Grey i
ledwie dosłyszałem odpowiedź Franklina.
— Bardzo niedobrze. Ach, panie Poirot, czy mógłby pan
znaleźć wolny dzień, aby odwiedzić moją bratową w Devonie?
Kiedy wyjeżdżałem, mówiła mi, że pragnie z panem pomówić.
Oczywiście, stan jej zdrowia nie pozwala czasami na
przyjmowanie wizyt przez dwa albo trzy dni. Gdyby pan jednak
chciał zaryzykować… Oczywiście na mój koszt…
— Bardzo chętnie, panie Clarke. Czy mój wyjazd pojutrze
odpowiadałby panu?
— Naturalnie. Zaraz zadepeszuję do pielęgniarki, aby
odpowiednio regulowała użycie środków uśmierzających.
— A pani, drogie dziecko — zwrócił się Poirot do Mary
Drower — mogłaby, jak sądzę, bardzo pomóc nam w Andover.
Niech pani wybada dzieci.
— Dzieci? — zdziwiła się dziewczyna.
— Tak. Dzieci niechętnie rozmawiają z obcymi, ale panią
znają doskonale. Na ulicy, przy której mieszkała pani ciotka,
widziałem wiele bawiących się dzieciaków. Mogły tamtego
wieczora zwrócić uwagę na człowieka, który wchodził do trafiki
albo stamtąd wychodził.
— A jakie będzie zadanie panny Grey i moje? — zapytał
Clarke. Jeżeli naturalnie nie mam jechać do Bexhill.
— Panie Poirot — wtrąciła żywo Tora Grey. — Jaki stempel
pocztowy był na trzecim liście?
— Putney.
— Putney — powtórzyła z namysłem. — To będzie, o ile się
nie mylę, SW 15?
— Tak. To było nawet w prasie.
— Wynikałoby stąd, że A.B.C. jest londyńczykiem.
— Możliwe, ale nie na pewno.
— Żeby go jakoś wciągnąć w pułapkę — podjął Franklin
Clarke. — A gdybym tak zamieścił ogłoszenie… coś w tym
sensie: „Do A.B.C. Pilne. H.P. na twoim śladzie. Setka za
milczenie. X.Y.Z.” Oczywiście, byłoby to coś znacznie
dyskretniejszego. Obecnie chodzi mi tylko, aby pan zrozumiał
sam pomysł. Takie ogłoszenie mogłoby go zwabić.
— Tak, to niewykluczone.
— Mógłby chcieć spotkać się ze mną i w łeb mi strzelić.
— Ten pomysł wydaje mi się niemądry i bardzo
niebezpieczny — rzuciła szorstko Tora Grey.
— A panu, panie Poirot?
— Spróbować nie zaszkodzi. Ale ja myślę, że A.B.C. jest zbyt
chytry, aby się na to nabrać. — Poirot uśmiechnął się
dyskretnie. — Widzę, panie Clarke, że jest pan jeszcze… proszę
się tylko nie obrazić… że w głębi serca jest pan jeszcze
uczniakiem.
Franklin Clarke znowu się zarumienił.
— A zatem — zaczął po chwili zaglądając do notesu — mamy
następujący stan:
a) Panna Barnard — Milly Higley
b) Pan Fraser — Milly Higley
c) Dzieci w Andover
d) Ogłoszenie
Nie sądzę, że osiągniemy wiele, ale w każdym razie
będziemy mieli coś do roboty w okresie oczekiwania.
Wstał, a w kilka minut później zebranie zostało zamknięte.
Rozdział XIX
„Anielska Szwedka”

Poirot usiadł przy stole i przez chwilę nucił coś z cicha.


— Szkoda, że ona jest taka inteligentna — mruknął wreszcie.
— Kto?
Megan Barnard. Mademoiselle Megan. Wygarnęła mi prosto
z mostu: to są tylko słowa. Od razu zorientowała się, że
wszystko, co mówiłem, nie ma żadnego znaczenia. Reszta dała
się nabrać.
— A mnie się zdawało, że twoja mowa brzmiała zupełnie
rozsądnie.
— Naturalnie, że rozsądnie. Megan to zrozumiała.
— A więc nie wierzysz naprawdę w to, co opowiadałeś?
— Wierzę, ale można to było wyrazić w jednym krótkim
zdaniu. Tymczasem ja powtarzałem się, ile dusza zamarzy, a
nie spostrzegł tego nikt z wyjątkiem mademoiselle Megan.
— Ale dlaczego tak ględziłeś?
— Żeby pchnąć sprawę naprzód i wzbudzić we wszystkich
przekonanie, że mają coś do roboty. Chciałem… jak by się tu
wyrazić… puścić w ruch rozmowy.
— Sądzisz więc, że żaden z obranych kierunków nie
doprowadzi do niczego?
— Cóż, wszystko możliwe — zachichotał i po chwili podjął
zmienionym tonem. — Pośród tragedii rozpoczynamy grać
komedię.
— Nie rozumiem.
— Widzisz, Hastings, rozpoczyna się zwyczajny dramat
ludzki. Zastanów się chwilę. Mamy trzy grupy ludzi, które
zetknęły się ze sobą w wyniku wspólnej tragedii. I cóż się
dzieje? Natychmiast rozpoczyna się drugi dramat, zupełnie
niezależny. Czy przypominasz sobie mój pierwszy występ w
Anglii? Aż strach pomyśleć, ile to lat temu… Pogodziłem dwoje
zakochanych metodą całkiem prostą: doprowadziłem do tego,
że jedno z nich zostało aresztowane pod zarzutem morderstwa.
Nic innego nie spełniłoby zadania. Tak, tak, mój drogi. Śmierć
nas otacza, ale my żyjemy. Nieraz już stwierdziłem, że
morderstwo potrafi być wielkim swatem.
— Co ty pleciesz, Poirot? — zawołałem zgorszony.
— Jestem pewien, że ci ludzie myślą jedynie o…
— Mylisz się, mon ami. A co byś powiedział o samym sobie?
— O sobie?
— Tak, tak, o sobie. Kiedy nasi goście wyszli, wróciłeś z
przedpokoju nucąc pewną melodyjkę.
— Chyba w nuceniu melodyjki nie ma nic podejrzanego?
— Absolutnie nic. Ale piosenka może zdradzać myśli.
— O czym ty mówisz?
— Że piosenka może zdradzić myśli. Czasem bywa to
niebezpieczne, zdradliwe. Mówi o tym, co dzieje się w
podświadomości. Wracając z przedpokoju nuciłeś głupią
piosenkę z czasów wojny. Jakie są jej słowa?… Aha!
— Poirot zaśpiewał ohydnym falsetem:

Raz blondynkę kocham, raz brunetkę,


Raz Cygankę, raz anielską Szwedkę…

Trudno o coś bardziej rewelacyjnego. Ale wydaje mi się, że


tym razem blondynka stanowczo bierze górę nad brunetką.
— Niepoprawny jesteś, Poirot! — zawołałem, lecz poczułem,
że się rumienię.
— Objawy całkiem naturalne. Spostrzegłeś chyba naglą nić
sympatii między Franklinem Clarke i mademoiselle Megan?
Jak on się jej przyglądał! A jak się to nie podobało Torze Grey…
Albo pan Donald Fraser…
— Poirot — powiedziałem — jesteś nieuleczalnym
romantykiem.
— Romantyzm? To ostatnie, co można mi zarzucić. To ty
jesteś romantyczny, Hastings.
Chciałem podjąć dyskusję na ten temat, lecz drzwi otwarły
się nagle i ku mojemu wielkiemu zdumieniu do pokoju weszła
Tora Grey.
— Bardzo przepraszam, że pozwoliłam sobie wrócić —
powiedziała spokojnie — jest jednak coś, o czym koniecznie
chciałam pana poinformować, panie Poirot.
— Służę pani. Zechce pani łaskawie usiąść. Dziewczyna
usiadła i milczała przez chwilę, jak gdyby szukając
odpowiednich słów.
— Pan Franklin Clarke postąpił bardzo szlachetnie. Dał
panom do zrozumienia, że Combeside opuściłam z własnej
woli. Postąpił jak człowiek przychylny mi i lojalny. Naprawdę
jednak sprawa przedstawia się odmiennie. Miałam zamiar
zostać w Devonie, gdyż w zbiorach sir Cecila jest bardzo wiele
do zrobienia. To lady Clarke życzyła sobie, żebym odeszła. Nie
mogę mieć do niej pretensji. Jest ciężko chora, oszołomiona
narkotykami, które stale przyjmuje. To czyni ją podejrzliwą i
kapryśną. Nabrała do mnie nieuzasadnionej niechęci i
stanowczo zażądała, abym zrezygnowała z posady.
Nie mogłem oprzeć się podziwowi dla odwagi tej
dziewczyny. Nie próbowała osłaniać mgłą faktu, jak
niewątpliwie postąpiłoby wiele osób, lecz szczerze i po prostu
wszystko jasno opowiedziała. Poczułem dla niej współczucie i
uznanie.
— Zaimponowała mi pani postawa — oznajmiłem.
— Prawda jest zawsze najlepsza — odrzekła z
niedostrzegalnym uśmiechem. — Nie chciałam się kryć za
rycerskim gestem pana Clarke’a. To wspaniały człowiek.
Ostatnie zdanie wypowiedziała takim tonem, że nie miałem
wątpliwości, jak wysoko ceni Franklina Clarke’a.
— Mademoiselle, postąpiła pani szlachetnie i uczciwie —
rzekł Poirot.
— Był to dla mnie cios — podjęła Tora. — Nie wyobrażałam
sobie, że lady Clarke nie lubi mnie aż tak bardzo. Miałam raczej
wrażenie, że od początku była mi życzliwa. Cóż, człowiek uczy
się do śmierci — wstała. — Tyle tylko chciałam panom
powiedzieć. Do widzenia.
Odprowadziłem ją do przedpokoju.
— Postąpiła naprawdę godnie — powiedziałem wróciwszy do
Poirota. — Ta dziewczyna ma odwagę.
— I umie kalkulować.
— Kalkulować? Dlaczego?
— Potrafi sięgać wyobraźnią naprzód. Spojrzałem nań z
powątpiewaniem.
— To naprawdę śliczna dziewczyna — dodałem po chwili.
— I doskonale ubrana. Ta suknie z crepe–marocain* i
srebrny lis! Dernier crie!*
— Powinieneś być krawcową, Poirot. Ja nie widzę nigdy, jak
kto jest ubrany.
— Powinieneś zapisać się do klubu nudystów, Ha—stings.
Zirytowałem się i chciałem coś ostro odpowiedzieć, lecz
przyjaciel uprzedził mnie zmieniając nagle temat i ton.
— Wiesz — powiedział — nie mogę odpędzić wrażenia, że w
trakcie dzisiejszej naszej rozmowy padło zdanie o bardzo
wielkiej wadze. Dziwne, dziwne… Nie mogę się zorientować, co
to właściwie było… Przelotny błysk, który rozjaśnił mi w głowie.
Przypomniało mi to coś, co słyszałem już albo widziałem…
— Coś z Churston?
— Nie, nie… Coś dawniejszego. Mniejsza o to! I tak mi się to
przypomni.
Spojrzał na mnie, roześmiał się i znowu zaczął nucić.
— Ta dziewczyna to anioł, istny anioł, prawda? Anielska
Szwedka.
— Idź do wszystkich diabłów! — wybuchnąłem.

* fr. Rodzaj materiału.


* fr. Ostatni krzyk mody.
Rozdział XX
Lady Clarke

Kiedy ponownie przyjechaliśmy do Combeside, rezydencję


tę spowijała głęboka melancholia. Po trosze było to sprawą
wilgotnej i wietrznej pogody oraz nadchodzącej jesieni, po
części atmosfery osamotnienia i pustki. Na parterze domu
wszystkie okna były zamknięte i osłonięte żaluzjami, a w
małym saloniku, do którego nas wprowadzono, pachniało
chłodem i wilgocią. Energiczna pielęgniarka w białym fartuchu
przyszła do nas poprawiając krochmalone mankiety.
— Zapewne pan Poirot? — powiedziała żywo. — Jestem
siostra Capstick. Pan Clarke uprzedził mnie o pana przyjeździe.
Poirot zapytał uprzejmie o stan zdrowia lady Clarke.
— Cóż, biorąc pod uwagę wszystko, lady Clarke czuje się
nieźle — opowiedziała.
„Biorąc pod uwagę wszystko… — pomyślałem. — To znaczy,
że ta kobieta jest skazana na śmierć”.
— Oczywiście, nie można liczyć na znaczną poprawę —
ciągnęła pielęgniarka — ostatnio jednak zastosowaliśmy nowe
środki i doktor Logen jest zupełnie zadowolony ze stanu lady
Clarke.
— O ile mi wiadomo, nie może być mowy o zupełnym
wyzdrowieniu?
— Ach, my nigdy nie wyrażamy się tak kategorycznie —
powiedziała pani Capstick, jak gdyby trochę urażona
otwartością mojego przyjaciela.
— Myślę, że śmierć męża była dla lady Clarke straszliwym
ciosem?
— Widzi pan, panie Poirot, nie był to cios tak silny, jakiego
mogłaby doznać osoba zdrowa i w pełni władz umysłowych.
Lady Clarke widzi i odczuwa wszystko jak gdyby przez mgłę.
— Bardzo przepraszam, że pytam o takie rzeczy, ale czy to
było kochające się małżeństwo?
— Tak, zgodne i szczęśliwe. Biedny sir Cecil strasznie trapił
się chorobą żony. Dla lekarza takie sprawy są gorsze niż dla
laika. Koledzy nic mogą karmić go złudnymi nadziejami. Na
początku choroby sir Cecil był niesłychanie przygnębiony.
— Na początku choroby — powtórzył Poirot. — Więc później
czuł się lepiej?
— Cóż, do wszystkiego można przywyknąć. A poza tym sir
Cecil miał swoje zbiory. Pasja kolekcjonerska przynosi nieraz
znaczną ulgę. Od czasu do czasu wyjeżdżał na licytacje. To go
interesowało. Ostatnio był bardzo zajęty. Przy pomocy panny
Grey przekatalogowywał zbiory i urządzał muzeum według
nowoczesnych zasad.
— Aha, dużo pracował z panną Grcy… O ile mi wiadomo,
ona odeszła ostatnio?
— Tak… Strasznie mi przykro… Ale, widzi pan, wielkie damy
potrafią być kapryśne w czasie choroby. Wtedy niepodobna z
nimi dyskutować. Najlepiej od razu ustąpić. Panna Grey
zachowała się bardzo taktownie i rozumnie.
— Czy lady Clarke zawsze jej nie lubiła?
— Nie. Właściwie trudno mówić o nielubieniu. Wydaje mi
się nawet, że z początku lady Clarke była bardzo przychylna
pannie Grey… Bardzo przepraszam, musimy skończyć tę
gawędę. Moja pacjentka zacznie się niepokoić, co się z nami
stało.
Pielęgniarka poprowadziła nas na pierwsze piętro, gdzie
dawniejszą sypialnie zamieniono na piękny i przyjemny salon.
W wielkim fotelu pod oknem siedziała lady Clarke. Była bardzo
chuda i jej szara twarz miała wyraz, jaki widuje się często na
twarzach osób cierpiących. Robiła wrażenie osoby pogrążonej
jak gdyby w półdrzemce. Uderzyło mnie, że jej źrenice są małe
jak ostrza szpilek.
— Oto pan Poirot, którego pani życzyła sobie widzieć —
powiedziała siostra Capstick dźwięcznym, przyjemnym głosem.
— Aha… Pan Poirot… Aha… — odpowiedziała niepewnie
lady Clarke i wyciągnęła rękę.
— Witam łaskawą panią. Oto mój przyjaciel, kapitan
Hastings.
— Dzień dobry, kapitanie. Bardzo panowie uprzejmi, że
zechcieli przyjechać.
Niepewnym ruchem wskazała nam krzesła. Gdy usiedliśmy,
zapanowała cisza. Zdawało mi się, że lady Clarke usnęła, po
chwili jednak jak gdyby się obudziła.
— Aa… Chciałam pomówić z panami o Cccilu… o śmierci
Cecila… — westchnęła i na swój niepewny sposób pokiwała
głową. — Kto by się domyślił, że taki będzie koniec? Byłam
przekonana, że to ja odejdę pierwsza… Cecil był zdumiewająco
silny i zdrowy jak na swój wiek. Nigdy nie chorował. Miał
blisko sześćdziesiąt lat, a wyglądał raczej na pięćdziesiąt… Tak,
tak, był bardzo silny.
Znowu umilkła i przymknęła oczy. Poirot znał się dobrze na
skutkach rozmaitych środków odurzających i narkotyków,
dzięki którym czas rozciąga się w nieskończoność, czekał więc
spokojnie i milczał.
— Z serca dziękuję, że panowie przyjechali — podjęła nagle
lady Clarke. — Prosiłam o to Franklina.
Obiecał mi, że nie zapomni panu powtórzyć. Mam nadzieję,
że Franklin nie postąpi jak głupiec… On taki naiwny, chociaż w
swoim czasie objechał cały świat. Wszyscy mężczyźni są tacy.
Do końca życia pozostają uczniakami… A szczególnie
Franklin…
— Jest bardzo impulsywny — wtrącił Poirot.
— Tak, tak… I rycerski. Wszyscy mężczyźni są niemądrzy…
Nawet Cecil… — urwała nagle i po chwili wahania podjęła: —
Wszystko jest takie dziwne, niejasne… Ciało jest strasznym
wrogiem człowieka, panie Poirot, zwłaszcza gdy bierze górę
nad duchem. Wtedy nie myśli się już o niczym, tylko o tym, czy
ból znów przyjdzie, czy może nie…
— Tak, lady Clarke. Walka ciała z duchem to jedna z
największych tragedii naszego życia — dodał cicho Poirot.
— Choroba mnie otępia. Nie mogę sobie teraz przypomnieć,
co właściwie chciałam panu powiedzieć.
— Czy miało to dotyczyć śmierci sir Cecila?
— Śmierci Cecila? Tak… możliwe… Biedny, biedny
szaleniec… Ten morderca. Wszystkiemu winien współczesny
hałas i szybkość… Ludzie nie mogą tego wytrzymać. Zawsze
litowałam się nad obłąkanymi…. W ich głowach muszą dziać
się okropne rzeczy! I zamykają ich w szpitalach. To straszne!
Ale nie ma przecież innej rady. Oni mordują ludzi. Policja nie
ujęła go jeszcze?
— Jak dotąd nie, lady Clarke.
— A tamtego dnia musiał się kręcić tutaj gdzieś w pobliżu.
— Trudno było go spostrzec, lady Clarke. Jest pełnia sezonu,
wszędzie spotyka się nieznajomych.
— Tak, tak, zapomniałam… Ale turyści są przeważnie na
plażach. Nie chodzą wyżej, koło naszego domu.
— Przecież nikt obcy nie przychodził tutaj trzydziestego
sierpnia.
— Kto panu to mówił? — zapytała chora z nagłą energią.
— Służba — odparł zdziwiony Poirot — i panna Grey.
— Ona kłamie! — wybuchnęła lady Clarke. Omal nie
zerwałem się z krzesła, lecz Poirot uspokoił mnie wymownym
spojrzeniem. Lady Clarke mówiła dalej gorączkowo, z ogniem:
— Nie lubię jej. Nigdy nie lubiłam. Cecil uważał ją za ósmy
cud świata. Ciągle się roztkliwial, że to sierota i sama na
świecie. Czy to coś złego być sierotą? Czasami to szczęście.
Można mieć przecież ojca nicponia albo matkę alkoholiczkę.
Wtedy dopiero jest nad czym ubolewać!… Cecil podkreślał, że
ona taka dzielna, pracowita. Przypuszczam, że pracowała
naprawdę dobrze, ale dlaczego dzielna?
— Niech się pani nie denerwuje, lady Clarke — powiedziała
łagodnie pielęgniarka. — Zmęczy się pani i nie dokończymy
rozmowy.
— Z miejsca ją wyrzuciłam. Franklin mówił, że mogłaby być
dla mnie pociechą i dobrym towarzystwem. Co za bezczelność!
Ładna pociecha! Odpowiedziałam, że im prędzej się jej
pozbędę, tym lepiej. Franklin to głupiec. Wolałam, żeby się z
nią nie widywał. Zachowuje się jak uczniak. Nie ma ani trochę
zdrowego rozsądku. „Jeżeli chcesz — powiedziałam — wypłacę
jej trzymiesięczną pensję, ale niech zaraz wyjeżdża. Nie chcę jej
oglądać ani dnia dłużej!” Choroba ma jedną dobrą stronę:
mężczyźni nie mogą kłócić się z chorą kobietą. Franklin zrobił,
jak mu kazałam, i ona wyjechała. Myślę, że wyjechała jako
męczennica… Taka dzielna i urocza!
— Proszę się nie denerwować, lady Clarke. To może pani
zaszkodzić — przypomniała znów siostra Capstick, ale chora
uciszyła ją niecierpliwym ruchem ręki.
— Pani miała na jej punkcie takiego samego bzika, jak
wszyscy.
— Ach, lady Clarke, nie powinna pani mówić takich rzeczy.
Moim zdaniem panna Grey to urocza osoba. Wygląda tak
romantycznie, jak bohaterka z jakiejś powieści.
— Wszyscy mnie wciąż drażnią — westchnęła cicho lady
Clarke.
— Niech się pani nie denerwuje, droga pani. Przecież panny
Grey już nie ma.
— Dlaczego powiedziała pani, że panna Grey kłamie? —
zapytał Poirot.
— Bo kłamie. Mówiła panu przecież, że nikt obcy nie
przychodził do domu tamtego dnia.
— Właśnie! A na własne oczy, z tego okna, widziałam, jak
rozmawiała z ganku z jakimś przybłędą.
— Kiedy?
— Przed południem w dzień śmierci Cecila… Tak około
jedenastej.
— Jak ten człowiek wyglądał?
— Zwyczajnie. Nie było w nim nic szczególnego.
— Dżentelmen czy taki sobie przeciętny człowiek?
— Nie, nie dżentelmen. Jakiś taki szary, bez wyrazu. Nie
pamiętam.
Twarz jej wykrzywił spazm nagłego bólu.
— Bardzo przepraszam, może panowie już pójdą… Jestem
trochę zmęczona… Siostro, siostro…
Posłuchaliśmy i niezwłocznie opuściliśmy pokój.
— Zdumiewająca historia z panną Grey i tym przybłędą —
zaczął Poirot w powrotnej drodze do Londynu.
— Widzisz, Hastings, jest tak, jak ci mówiłem: zawsze i
wszędzie można się czegoś dowiedzieć.
— Ale dlaczego skłamała twierdząc, że nie widziała nikogo
obcego?
— Może być po temu siedem różnych powodów. A jeden z
nich musi być bardzo prosty.
— Czy to zagadka dla mnie?
— Nie, najwyżej zachęta do samodzielnego myślenia. Ale nie
zaprzątajmy sobie teraz głów tą sprawą. Najprostsza droga do
uzyskania odpowiedzi to zadać to pytanie pannie Grey.
— A jeżeli znowu skłamie?
— To byłoby nader interesujące i pełne znaczenia.
— Niepodobna — powiedziałem — aby taka dziewczyna była
w zmowie z szaleńcem.
— Niepodobna i wcale tego nic podejrzewam. Zamyśliłem
się.
— Piękna dziewczyna nieraz musi przeżywać ciężkie chwile
— westchnąłem.
— Bynajmniej. Ten ciężar możesz śmiało zrzucić z serca.
— Kiedy tak jest naprawdę! Wszyscy czepiają jej się dlatego
właśnie, że jest piękna.
— Mówisz głupstwa, mon ami. Kto w Combeside był źle
usposobiony do panny Grey? Sir Cecil, Franklin czy siostra
Capstick?
— Nie, ale lady Clarke.
— Widzę, żeś pełen współczucia dla pięknych młodych
kobiet. Ja lituję się raczej nad kobietami chorymi i starymi.
Możliwe, że właśnie lady Clarke dowiodła bystrości wzroku, a
jej mąż, pan Franklin Clarke ł siostra Capstick byli ślepi, jak
nietoperze albo… albo jak kapitan Hastings.
— I ty, Poirot, czepiasz się tej biednej dziewczyny.
— A może raczej — uśmiechnął się złośliwie — próbuję
wsadzić cię na bojowego rumaka? Zawsze byłeś prawdziwym
rycerzem gotowym w każdej chwili biec na ratunek uciśnionych
dziewic… Urodziwych dziewic, bien entendu*.
— Pocieszny jesteś — powiedziałem nie mogąc powstrzymać
się od śmiechu,
— Cóż chcesz? Człowiek nie może być nieustannie tragiczny.
Coraz silniej wciągają mnie zwykłe ludzkie sprawy wynikające z
tej tragedii. Mamy do czynienia z trzema dramatami
rodzinnymi. Przede wszystkim Andover: tragiczne życie pani
* fr. Rozumie się
Ascher, jej walki, utrzymywanie tego Niemca, miłość do
siostrzenicy. Już ten materiał wystarczyłby na powieść.
Następnie Bexhill: spokojni, szczęśliwi rodzice, dwie córki tak
bardzo niepodobne do siebie — ładna, lekkomyślna wietrznica i
chłodna, silna Megan o bystrej inteligencji i namiętnym
umiłowaniu prawdy. I jeszcze jedna postać: spokojny młody
człowiek o tajonej niepohamowanej zazdrości, zakochany nadal
w nieżyjącej już dziewczynie. A na zakończenie dom w
Churston: umierająca żona, mąż pochłonięty pasją zbieracza i
wzrastającą coraz bardziej sympatią dla pięknej dziewczyny, z
której pomocy systematycznie korzysta; ten młodszy brat —
żywy, ognisty, przystojny, otoczony romantyczną aureolą
swoich dalekich podróży… Zwróć uwagę, Hastings, że w
normalnym biegu wydarzeń te trzy dramaty nigdy by się nie
zetknęły. Akcja toczyłaby się dalej bez wzajemnego
oddziaływania. Ach, ta łamigłówka życia! Fascynuje mnie
zawsze i wszędzie.
— Paddington — oznajmiłem, gdyż nie mogłem zdobyć się
na inną odpowiedź.
Kiedy przybyliśmy do Whitehaven Mansions, oznajmiono
nam, że jakiś pan czeka na Poirota. Spodziewałem się
Franklina Clarke’a lub inspektora Jappa, lecz ku wielkiemu
memu zdziwieniu okazało się, że to Donald Fraser. Był bardzo
zakłopotany; jego nieśmiałość rzucała się w oczy jeszcze
bardziej niż zwykle. Poirot nie dręczył go pytaniami, lecz
zaproponował przekąskę i kieliszek wina.
Wydawszy odpowiednie polecenie wziął na siebie cały ciężar
rozmowy opowiadając szeroko o przebiegu naszej wizyty u lady
Clarke. Do rzeczy przystąpił dopiero wówczas, gdy posililiśmy
się.
— Przyjechał pan z Bexhill, panie Fraser? — zapytał.
— Tak.
— Jak powiodło się z Milly Higley?
— Milly Higley? — zdziwił się młody człowiek. — Ach, ta z
kawiarni! Nie, nawet nie próbowałem. Chodzi mi… — urwał.
Ręce drżały mu nerwowo. Wreszcie zawołał: — Nie wiem,
dlaczego do pana przyjechałem!
— Ale ja wiem — zapewnił Poirot.
— Skąd? Jakim cudem?
— Przyjechał pan do mnie, ponieważ dręczy pana coś, co
musi pan koniecznie komuś powiedzieć. Miał pan słuszność.
Wybrał pan stosowną osobę. Słucham.
Pewność siebie Poirota wywarła pożądany skutek. Fraser
spojrzał na niego z wyrazem wdzięczności i posłuszeństwa.
— Tak pan myśli? — spytał.
— Nie tylko myślę. Jestem pewien.
— Panie Poirot, czy pan zna się na snach?
Był to ostatni temat, jaki spodziewałem się usłyszeć, ale
Poirot wcale nie wydawał się zaskoczony.
— Tak, znam się — odparł. — A więc co, dręczą pana jakieś
sny?
— Tak… Pewnie pan powie, że to nic dziwnego, że właśnie
powinienem śnić o… o tym. Ale to jest sen niezwykły.
— Ciekawe.
— Przez trzy noce z rzędu śniło mi się to samo. Mój Boże, ja
chyba oszaleję!
Twarz zbladła mu, oczy biegały niespokojnie. Prawdę
mówiąc wyglądał na bliskiego szaleństwa.
— Ciągle to samo i to samo — podjął. — Jestem na plaży.
Szukam Betty. Rozumie pan, ona żyje, tylko mi gdzieś zginęła.
Muszę ją odnaleźć. Musze oddać jej pasek. Ten pasek trzymam
w ręku. A potem…
— A potem?
— Wszystko się zmienia. Już jej nie szukam. Jest blisko,
przede mną. Siedzi na plaży odwrócona tyłem. Nie wie, że się
zbliżam. I… i… Ach, nic mogę dalej!
— Proszę mówić — rzucił Poirot silnym, rozkazującym
głosem.
— Podchodzę od tyłu… ona nic nie słyszy… Zarzucam jej
pasek na szyję i ciągnę, ciągnę…
W głosie Frascra było tyle męki, że uległem grozie.
Kurczowo ścisnąłem poręcz fotela. Obraz był aż zanadto realny.
— Ona dusi się… umiera… nie żyje… Ja ją udusiłem… A
później jej głowa przechyla się do tyłu i widzę twarz… To
Megan, nie Betty…
Był zupełnie załamany. Twarz miał bladą, ręce mu drżały.
Poirot podał mu kieliszek wina.
— Co taki sen znaczy, panie Poirot? Dlaczego wraca do mnie
noc po nocy?
— Proszę wypić wino! Młody człowiek posłuchał.
— Co to znaczy? Przecież ja jej nie zabiłem — powiedział
spokojniejszym tonem.
Nie wiem, co Poirot odpowiedział, gdyż w tej chwili
usłyszałem charakterystyczne dla listonosza stukanie i
wyszedłem z pokoju. List, który znalazłem, usunął na bardzo
daleki plan zainteresowanie cierpieniami Donalda Frascra. Co
tchu skoczyłem do gabinetu.
— Poirot! — zawołałem. — Poirot! Jest czwarty list!
Zerwał się, wziął ode mnie kopertę i rozciął ją. List rozłożył
na stole. Pochyliliśmy się nad nim wszyscy trzej czytając:
Znowu się nie udało. A, fe! A, fc! Co robi pan? Co robi
policja? Naprawdę, zabawa jest pierwszorzędna. Gdzie też
wybierzemy się następnym razem?

Biedny pan Poirot! Z serca panu współczuję. Może tylko z


początku tak źle idzie? Trzeba próbować, próbować i jeszcze
raz próbować. Przed nami jeszcze długa droga. Dokąd? Do
Tipperary? Nie, to przyjdzie później z literą „T”. Kolejne
wydarzenie nastąpi w Doncaster dn. 11 września.
Na razie cześć!
A.B.C.
Rozdział XXI
Rysopis mordercy

Wydaje mi się, że od tej pory Poirot zaczął tracić


zainteresowanie dla tego, co nazywał zwykłym ludzkim
dramatem. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy
nic przedsięwziąć, dopóki nie nadejdzie czwarty list z
wiadomością o zamierzonym miejscu morderstwa „D”.
Atmosfera oczekiwania przyniosła pewne odprężenie. Obecnie
jednak, gdy znów spojrzały na nas z białej kartki drukowane
litery, łowy miały rozpocząć się na nowo.
Niezwłocznie przyjechał ze Scotland Yardu inspektor Crome.
Był jeszcze u nas, gdy zjawili się Franklin Clarke i Megan
Barnard. Dziewczyna wyjaśniła, że przyjechała również z
Bexhill.
— Chciałam zapytać o coś pana Clarke’a — powiedziała.
Zdawało się, że zależy jej, aby wyjaśnić i usprawiedliwić
swoje postępowanie. Stwierdziłem zresztą ten fakt nie
przywiązując do niego większego znaczenia. Myśl o nadejściu
czwartego listu zaprzątała mnie bez reszty.
Crome nie był zdaje się zadowolony z nadmiaru uczestników
rozmowy. Stał się szczególnie sztywny i małomówny.
— Zabiorę ten list, panie Poirot. Jeżeli życzy pan sobie
sporządzić kopię…
— Nie, nie to zupełnie zbyteczne.
— Jak przedstawiają się pańskie plany, inspektorze? —
zapytał Clarke.
— Całkiem po prostu, panie Clarke.
— Tym razem musimy go dostać! Chcę panu wyznać,
inspektorze, że utworzyliśmy związek, który ma samodzielnie
zająć się tą sprawą. Legion osób zainteresowanych.
— O, czyżby? — powiedział Crome najchłodniejszym, na jaki
było go stać, tonem.
— Jak sądzę, inspektorze, nie ma pan wysokiego zdania o
amatorskiej robocie?
— Widzi pan, pański legion nie dysponuje takimi środkami
jak ja.
— Mamy za to osobiste pretensje, a to może pomóc.
— O, czyżby?
— Wydaje mi się, że i zadanie policji nie będzie takie łatwe.
Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że A.B.C. jeszcze raz pana
wykiwa.
Już dawno zauważyłem, że inspektorowi rozwiązywał się
język, gdy ktoś wyczerpawszy inne metody zaczynał
powątpiewać o jego możliwościach.
— Jestem przekonany — powiedział Crome — że tym razem
nasze przygotowania nie dadzą powodu do krytyk. Ten wariat
ostrzegł nas w porę. Jedenasty jest dopiero w przyszłą środę.
Mamy możność rozpętania wielkiej kampanii prasowej.
Doncaster zostanie ostrzeżone. Na baczności będzie się miał
każdy, czyje nazwisko zaczyna się na literę „D”. Już to samo coś
warte. Ponadto ściągniemy do miasta znaczne rezerwy policji.
Sprawa ta została już omówiona z komendantami rozmaitych
hrabstw. Wszyscy w Doncaster — policja i cywile — będą tropić
jednego człowieka. A więc, wykluczając szczególny pech,
powinni go chwycić.
— Od razu widać, inspektorze, że nie jest pan sportowcem —
stwierdził spokojnie Clarke.
— Co? Dlaczego, panie Clarke? — obruszył się Crome.
— Człowieku, czy pan nie rozumie, że w przyszłą środę są w
Doncaster wyścigi o nagrodę Saint Leger? Drugi co do
ważności bieg po Derby?
Inspektorowi zrzedła mina. Tym razem nie mógł się zmusić
do swojego zwykłego: „O, czyżby?” Zamiast tego powiedział:
— Rzeczywiście. To komplikuje sprawę.
— A.B.C. jest niewątpliwie wariatem, ale nie głupcem —
dorzucił Franklin.
Na chwilę wszyscy umilkli, jak gdyby rozważali sytuację.
Tłumy na wyścigach… Rozmiłowana w sporcie angielska
publiczność… Nieskończona ilość komplikacji.
— Sprytnie obmyślane — mruknął Poirot. — Tout de mème
c’cst bien imagine ça!*
* fr. Mimo wszystko, dobrze pomyślane.
— Moim zdaniem — podjął Clarke — morderstwo nastąpi na
terenie wyścigów. Może nawet podczas gonitwy Saint Leger?
Inspektor Crome wstając schował list do kieszeni.
— Fatalny pech — oznajmił. — Saint Leger diabelnie
komplikuje sprawę.
Wyszedł; z przedpokoju dobiegł nas szmer głosów. W
minutę później Tora Grey była w pokoju.
— Wiem już od inspektora, że przyszedł kolejny list —
powiedziała żywo. — Gdzie tym razem?
Padał deszcz. Tora Grey miała na sobie czarny kostium i
futrzaną pelerynkę. Mały czarny kapelusik sterczał na czubku
jej złocistej głowy. Pytanie swoje zwróciła do Franklina
Clarke’a, do którego podeszła prosto od progu i czekając na
odpowiedź położyła mu rękę na ramieniu.
— Doncaster, w dniu gonitwy Saint Leger. Rozpoczęła się
żywa dyskusja. Oczywiście byliśmy zdania, że wszyscy musimy
znaleźć się na miejscu, lecz tłumny napływ publiczności na
wyścigi straszliwie komplikował nasze i tak nie bardzo
konkretne plany. Ogarnęło mnie zniechęcenie. Cóż może
zdziałać sześcioro ludzi, choćby nawet powodowanych silnym
bodźcem osobistym? Przecież wszystkie podejrzane miejsca
będą pod obserwacją niezliczonych, uważnych i przenikliwych
policjantów. Co za znaczenie może mieć sześć par oczu? Jak
gdyby w odpowiedzi na moje myśli Poirot zabrał głos. Mówił
tonem nauczyciela lub kaznodziei:
— Mes enfants*! Nie wolno nam rozpraszać sił. Do sprawy
musimy podejść metodycznie i z rozwagą. Prawdy należy
szukać od środka, nie od zewnątrz. Wszyscy musimy postawić
sobie pytanie: co ja wiem o mordercy? W ten sposób
wspólnymi siłami uda nam się zapewne wytworzyć obraz
człowieka, którego poszukujemy.
— Nic o nim nie wiemy — westchnęła z rezygnacją Tora
Grey.
— Nie, Mademoiselle, to nie jest ścisłe. Każdy z nas coś o
nim wie. Ach, gdybyśmy mogli mieć pewność, co właściwie jest
ważne! Jestem przekonany, że te wiadomości są między nami.
* fr. Moje dzieci.
Musimy je tylko wydobyć na jaw.
Clarke pokręcił głową.
— Nie wiemy, czy jest stary, czy młody, czy blondyn czy
brunet. Nic o nim nie wiemy. Nikt z nas nie rozmawiał z nim
nigdy ani go nie widział. Przecież nie raz i nie dwa każdy z nas
powiedział wszystko, co mu było wiadome.
— Nie wszystko! — zawołał Poirot. — Na przykład panna
Grey mówiła, że w dniu śmierci sir Cecila Clarke’a nie
rozmawiała z nikim obcym ani nikogo takiego nie widziała.
— Bo tak było — powiedziała spokojnie dziewczyna.
— Rzeczywiście? A od lady Clarke wiemy, mademoiselle, że z
okna swego pokoju widziała panią. Stała pani na ganku i
rozmawiała z jakimś mężczyzną.
— Stałam na ganku i rozmawiałam z jakimś mężczyzną? —
Tora sprawiała wrażenie naprawdę zdziwionej i trudno ją było
posądzić o udawanie. — Lady Clarke musiała się chyba
pomylić. Ja… Ach! — rumieniec oblał jej policzki. —
Oczywiście, racja! Jakaż ja głupia! Zupełnie o tym
zapomniałam. Ale to drobiazg bez znaczenia… Przyszedł jakiś
człowiek, który chciał mi sprzedać pończochy. Wie pan, teraz
dużo takich. To przeważnie byli żołnierze… Był dość natrętny i
ledwie się go pozbyłam. Właśnie przechodziłam przez hali,
kiedy wszedł na ganek, wiec zamiast dzwonić zagadnął mnie.
Wydał mi się taki jakiś zabiedzony, nieszkodliwy… Może
właśnie dlatego o nim zapomniałam zupełnie.
Poirot wymachiwał rękami, ściskał skronie i mruczał coś do
siebie z takim przejęciem, że wszyscy przyglądaliśmy się mu w
milczeniu.
— Pończochy… — bełkotał. — Pończochy… pończochy…
Czyżbym miał motyw? Tak. Trzy miesiące temu i wtedy… i
teraz… Wielki Boże! Mam!
Usiadł i spojrzał na mnie bystrym wzrokiem.
— Pamiętasz, Hastings? Andover. Sklep. Piętro. Pokój
sypialny. Komoda. Para nowych jedwabnych pończoch. Teraz
już wiem, co dwa dni temu zwróciło moją uwagę. Pani,
Mademoiselle, — zwrócił się do Megan — mówiła, że jej matka
płakała nad nowymi pończochami, które kupiła dla Betty w
dniu jej śmierci — rozejrzał się dokoła. — Rozumiecie teraz?
Ten sam motyw powtarza się trzykrotnie. To nie może być
zbieg okoliczności. Dwa dni temu, kiedy opowiadała panna
Megan, miałem wrażenie, że jej słowa z czymś się łączą. Teraz
już wiem z czym. Ze zdaniem sąsiadki pani Ascher, tej pani
Fowler. Mówiła o agentach, którzy chodzą po domach i usiłują
sprzedać ludziom różne rzeczy, na przykład pończochy.
Mademoiselle, tamte pończochy pani matka kupiła nie w
sklepie, ale od kogoś, kto przyszedł do domu?
— Tak, tak, na pewno. Teraz dobrze pamiętam. Mamusia
mówiła, że zawsze bardzo żałuje tych biedaków, co handlują po
domach.
— Ale cóż to ma za związek z naszą sprawą? — zawołał
Franklin. — To, że ktoś chodzi po domach i sprzedaje
pończochy, niczego jeszcze nie dowodzi.
— Powtarzam, mon ami, o zbiegu okoliczności nie może być
mowy. Trzy morderstwa. Za każdym razem jakiś mężczyzna
niby to sprzedaje pończochy, a naprawdę rozpoznaje teren.
Gwałtownie zwrócił się do Tory:
— Pani ma głos. Proszę opisać tego człowieka. Spojrzała nań
z zakłopotaniem.
— Nie potrafię. Nie wiem, jak… Chyba miał okulary i był
ubrany w starą zniszczoną marynarkę.
— Proszę dokładniej, Mademoiselle.
— Był przygarbiony… Więcej nic nie wiem. Ledwie na niego
spojrzałam. To taki człowiek, na którego nie zwraca się uwagi.
— O to właśnie chodzi — podkreślił z powagą Poirot. — Cała
tajemnica tych morderstw spoczywa w podanym przez panią
rysopisie mordercy, bo to niewątpliwie był morderca.
— Taki człowiek, na którego nie zwraca się uwagi.
— Tak, tak, naturalnie. Otrzymaliśmy od pani rysopis
mordercy.
Rozdział XXII
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Pan Aleksander Bonaparte Cust siedział jak skamieniały.


Nietknięte śniadanie wystygło. Imbryk okrywała zgnieciona
gazeta, którą pan Cust czytał do niedawna z wielkim
zainteresowaniem. Nagle wstał, kilka razy przemierzył pokój
tam i z powrotem, a wreszcie opadł ciężko na fotel pod oknem.
Twarz ukrył w dłoniach i jęknął głucho. Nie słyszał dźwięku
otwieranych drzwi. Właścicielka mieszkania, w którym
odnajmował pokój, pani Marbury, stanęła w progu.
— Panie Cust, może chciałby pan spróbować doskonałej… Co
się stało? Niedobrze panu?
Pan Cust opuścił ręce.
— Nie, nie, nic, pani Marbury… Od rana trochę źle się czuję.
— A widzę, widzę — powiedziała kobieta spoglądając na tacę
ze śniadaniem. — Nie tknął pan niczego. Czy głowa znów
dokucza?
— Nie… Tak, naturalnie. I jestem trochę rozdrażniony.
— Współczuję panu. Oczywiście, dzisiaj pan nie wyjedzie?
Pan Cust ożywił się nagle.
— Wyjadę! Muszę. Mam interesy, bardzo ważne interesy.
Ręce mu drżały; pani Marbury widząc to wzruszenie chciała
rozerwać lokatora.
— Cóż, jak mus to mus. Daleko jedzie pan tym razem?
— Nie, do… — zawahał się — do Cheltenham.
W niezdecydowaniu jego było coś tak dziwnego, że pani
Marbury spojrzała nań podejrzliwie.
— Cheltenham to przyjemne miasteczko — podjęła
gawędziarskim tonem.— Jednego roku jeździłam tam, jeszcze z
Bristolu. Bardzo ładne sklepy.
— Tak, tak, chyba…
Kobieta pochyliła się z trudem (jej krepa figura nie sprzyjała
gimnastyce), by podnieść zgniecioną gazetę leżącą na podłodze.
— Ostatnio cała prasa pisze tylko o tych morderstwach —
przebiegła wzrokiem nagłówki artykułów. — Aż ciarki
człowieka przechodzą. Ja tam wcale tego nie czytam. Zupełnie
tak, jakby ożył Kuba–Rozpruwacz.
Pan Cust poruszył wargami, ale nie wydał dźwięku.
— Doncaster — ciągnęła gospodyni. — Tam ma popełnić
następne morderstwo. Chyba dobrze zapamiętałam? Gdybym
mieszkała w Doncaster i miała nazwisko na „D”, uciekłabym
najbliższym pociągiem. Wolałabym nie ryzykować. Czy pan coś
mówił, panie Cust?
— Nie… nic, nic, proszę pani.
— W Doncaster będą wyścigi i całe tłumy ludzi. Pewno
wyobraża sobie, że łatwo mu pójdzie. Ale znów piszą, że
mobilizuje się setki policjantów… Ach, panie Cust, pan
naprawdę bardzo źle wygląda. Może zażyłby pan kropli na
serce? A w każdym razie nie powinien pan jechać dziś w drogę.
Pan Cust przemógł się jakoś.
— Muszę, pani Marbury. Muszę. Zawsze na czas wypełniam
swoje… swoje zobowiązania. Ludzkie zaufanie to najważniejsza
rzecz. Jak podejmę się czegoś, doprowadzam to do końca.
Tylko tym sposobem można do czegoś dojść w handlu.
— Ale jeżeli pan jest chory…
— Nie jestem chory. Trochę dręczą mnie… rozmaite sprawy
osobiste. W dodatku źle spałem. Poza tym czuję się zupełnie
normalnie.
Pod koniec rozmowy zachowywał się tak pewnie, że kobieta
wzięła tace z nietkniętym śniadaniem i ociągając się wyszła z
pokoju.
Pan Cust wyciągnął spod łóżka walizkę i przystąpił do
pakowania. Piżama, neseser, zapasowy kołnierzyk, skórzane
ranne pantofle… Potem otworzył schowek i wyjął kilkanaście
płaskich tekturowych pudełek mierzących mniej więcej dziesięć
cali na siedem. Rzucił okiem na leżący na stole rozkład
kolejowy i z walizką w ręku wyszedł z pokoju.
Wkładając w hallu płaszcz i kapelusz westchnął tak głęboko,
że dziewczyna, która wyszła z drzwi po lewej stronie, spojrzała
na niego ze współczuciem.
— Co panu, panie Cust?
— Nic, panno Lili.
— Tak pan wzdycha…
— Panno Lili — zapytał z naglą energią — czy wierzy pani w
jakieś złe przeczucia… jasnowidzenia?
— No, wie pan!… Trudno mi na to odpowiedzieć.
Oczywiście, że są dnie, kiedy człowiek wierzy, że wszystko
pójdzie mu dobrze, a kiedy indziej ciągle się czegoś obawia…
— Tak, tak, naturalnie — bąknął pan Cust i znowu westchnął
głęboko. — No, do widzenia, panno Lili. Żegnam. Obie panie
były dla mnie bardzo, bardzo dobre.
— Ojej, taki pan uroczysty, jakby wyjeżdżał na zawsze —
roześmiała się Lili.
— Nie, nie, skąd znowu! Przecież wrócę.
— Zobaczymy się w piątek. Dokąd pan jedzie tym razem?
Znów nad morze?
— Nie, nie… ehem… Do Cheltenham.
— I to przyjemna miejscowość, ale nie taka piękna, jak
Torquay. Musiało tam być ślicznie. Na przyszły rok pojadę do
Torquay na urlop. Aha, był pan bardzo niedaleko miejsca
morderstwa… Tego trzeciego morderstwa A.B.C…. Przecież to
akurat miało miejsce, jak pan był w Torquay?
— Tak, tak… aha. Ale Churston jest o sześć czy siedem mil.
— Tak czy inaczej, to wstrząsająca historia. Mój Boże,
przecież mógł pan otrzeć się o mordercę na ulicy… Mógł pan
nawet z nim rozmawiać.
— Tak, mogłem, naturalnie — powiedział pan Cust z takim
widmowym uśmiechem, że zwrócił uwagę dziewczyny.
— Ach, panie Cust, pan bardzo źle wygląda.
— Ale czuję się dobrze, zupełnie dobrze. Do widzenia, panno
Marbury.
Drżącą ręką sięgnął po kapelusz, chwycił walizkę i szybko
wyszedł z domu.
— Komiczny stary dziwak — powiedziała do siebie Lili
tonem pobłażania. — Chyba trochę pomylony.

Inspektor Crome rozkazał jednemu ze swoich podwładnych:


— Proszę mi przynieść spis wszystkich firm wyrabiających
lub rozprowadzających pończochy. Potrzebny mi jest również
wykaz agentów. Przede wszystkim tych na prowizji.
— Czy to sprawa A.B.C., panie inspektorze?
— Tak. Jeden z pomysłów pana Herkulesa Poirota — odparł
Crome lekceważącym tonem. — Pewno i z tego nic nie
wyniknie, nie wolno jednak zaniedbywać najdrobniejszej nawet
poszlaki.
— Słusznie, panie inspektorze. Pan Poirot nieraz pokazał, co
potrafi. Ale teraz, jak mi się zdaje, trochę stetryczał.
— To kuglarz — stwierdził Crome. — Nieustannie pozuje.
Niektórych to bierze, ale mnie nie. Mniejsza o niego. Zajmijmy
się raczej przygotowaniami w Doncaster.

Tom Hartigan powiedział do Lili Marbury:


— Dziś rano widziałem twojego starego bzika.
— Pana Custa?
— Właśnie, pana Custa. Na dworcu King’s Cross. Miał tę
swoją minę zabłąkanej kury. Chyba jemu brak piątej klepki?
Właściwie ktoś powinien się nim zaopiekować. Najprzód
upuścił gazetę, a potem bilet. Podniosłem bilet, bo on wcale nie
wiedział, że go zgubił. Podziękował mi tak jakoś głupio. Myślę,
że mnie nie poznał.
— Nic dziwnego — orzekła Lili. — Przecież widział cię tylko
w hallu, i to zaledwie parę razy.
W milczeniu przetańczyli dokoła parkietu.
— Czy się nie przesłyszałam? — zapytała nagle dziewczyna.
— Mówiłeś o dworcu King’s Cross czy o Paddington?
— O King’s Cross.
— Tam spotkałeś pana Custa?
— Oczywiście.
— Jesteś pewien?
— Najzupełniej. Dlaczego pytasz?
— Zabawne. Byłam przekonana, że do Cheltenham jedzie się
z Paddington.
— I miałaś rację. Ale twój stary bzik nie jechał do
Cheltenham, tylko do Doncaster.
— Mylisz się, do Cheltenham.
— Nie, do Doncaster. Przecież podniosłem i widziałem jego
bilet.
— A mnie mówił, że wybiera się do Cheltenham. Jestem tego
zupełnie pewna.
— Musiałaś się przesłyszeć. Na pewno jechał do Doncaster…
Taki to ma szczęście! Postawiłem coś niecoś na Firefly i
strasznie chciałbym zobaczyć Saint Leger.
— O, pan Cust nie pojechał chyba na wyścigi. Nie wydaje mi
się, żeby był z takich. Ach, Tom, chyba go ten A.B.C. nie
zamorduje? Przecież Doncaster wyznaczył na kolejne miejsce.
— Staremu nic nie grozi. Jego nazwisko nie rozpoczyna się
na „D”.
— Za to mógł być zamordowany poprzednim razem. Był w
Torquay, bardzo niedaleko Churston, gdzie popełniono
poprzednią zbrodnię.
— Był w Torquay?… Dziwny zbieg okoliczności, prawda? —
Tom roześmiał się beztrosko. — Ale w Bexhill nie był chyba w
czasie drugiego morderstwa?
Lili zmarszczyła brwi.
— Wyjeżdżał z domu. Tak, dobrze sobie przypominam, że go
nie było. Zapomniał wziąć kostium kąpielowy, który mama dla
niego cerowała. Mama wtedy mówiła: „Ach, pan Cust wyjechał
wczoraj bez kostiumu kąpielowego!” A ja na to: „Kto by się tam
przejmował kostiumem kąpielowym. W gazetach jest o
okropnym morderstwie. W Bexhill uduszono jakąś
dziewczynę”.
— No, jeżeli staremu potrzebny był kostium kąpielowy, na
pewno jechał nad morze. Ach, Lili — znowu roześmiał się
głośno — cóż by to była za historia, gdyby twój stary bzik był
tym mordercą!
— Biedny pan Cust? On nie skrzywdziłby nawet muchy —
uśmiechnęła się dziewczyna.
Umilkli. Na pozór zajęci byli tylko tańcem i sobą, ale w
podświadomości ich coś zaczynało kiełkować.
Rozdział XXIII
Doncaster 11 września

Doncaster!
Do końca życia będę pamiętał ten jedenasty września.
Ilekroć widzę w gazecie wzmiankę o gonitwie Saint Leger,
umysł mój wraca bezwiednie nie do wyścigów, lecz do
morderstwa. Kiedy wspominam swoje własne wrażenia,
najbardziej dręczy mnie poczucie zupełnej bezradności. Na
miejscu byliśmy wszyscy: Poirot, ja, Clarke, Fraser, Megan
Barnard, Tora Grey i Mary Drower, a w gruncie rzeczy nikt z
nas nie mógł nic zrobić. Budowaliśmy zamki na lodzie żywiąc
mglistą nadzieję, że ktoś z nas rozpozna w wielotysięcznym
tłumie twarz lub sylwetkę widzianą przelotnie raz, i to dwa albo
trzy miesiące wcześniej. Prawdę rzekłszy, trudności były jeszcze
większe. Spośród nas jedna tylko Tora Grey mogłaby rozpoznać
zbrodniarza. Chłód jej poczynał topnieć pod wpływem
napięcia. Zniknęła gdzieś energia i opanowany sposób bycia.
Siedziała załamując ręce i bliska płaczu mówiła nerwowo do
Poirota:
— Przecież ja wcale na niego nie patrzyłam. Ach, dlaczego,
dlaczego? Jaka ja byłam głupia! Polega pan na mnie, a ja
zawiodę i pana, i wszystkich! Jeżeli nawet zobaczę go tutaj,
mogę go nie poznać. W ogóle mam złą pamięć wzrokową.
W swoim czasie Poirot w rozmowach ze mną dawał wyraz
swojemu dość krytycznemu nastawieniu do tej dziewczyny.
Obecnie jednak okazywał jej tylko łagodną życzliwość. Był
może nawet zanadto serdeczny, co naprowadziło mnie na myśl,
że na cierpienia pięknych dziewic jest równie wrażliwy, jak ja.
— Spokojnie, spokojnie, ma petite* — mówił gładząc ją po
ramieniu. — Proszę, bez histerii. Na to nie możemy sobie
pozwolić. Jeżeli pani zobaczy tego człowieka, na pewno go pani
pozna.
— Skąd taka pewność?
— Powód mam nie jeden. Przede wszystkim ten, że
* fr. Moja mała.
czerwone musi nastąpić po czarnym.
— Co ty pleciesz, Poirot? — zdziwiłem się.
— Mówię językiem stołów gry. W rulecie może być długa
seria czarna, lecz w rezultacie los musi paść na czerwone. To
matematyczna teoria prawdopodobieństwa.
— Chcesz powiedzieć, że szczęście się odwraca?
— Nie inaczej. Chcę też powiedzieć, że graczowi brak często
rozumnego przewidywania. A morderca to przecież gracz
najwyższej klasy, bo ryzykuje nie pieniądze, lecz życie. Gracz
wygrywa i myśli, że będzie wygrywał nieustannie. Nie odchodzi
od stołu gry z pełnymi kieszeniami. Tak samo w zbrodni.
Morderca, któremu się udało, nie może uwierzyć, że w
przyszłości szczęście może go zawieść. Jedynie sobie przypisuje
całą zasługę. A mówię wam, mes amis*, że nawet najstaranniej
przygotowana zbrodnia nie może się udać bez przysłowiowego
łuta szczęścia.
— Czy nie posuwa się pan za daleko w tym twierdzeniu? —
Franklin Clarke miał pewne wątpliwości.
— Nie, nie. Może to być tylko jeden łut szczęścia, ale musi
działać na korzyść mordercy. Proszę się zastanowić: przecież
ktoś mógł wejść do trafiki pani Ascher w momencie, gdy
morderca stamtąd wychodził. Temu komuś mogło przyjść do
głowy, aby zajrzeć za kontuar, a wówczas zobaczyłby zwłoki i
albo z miejsca ujął zbrodniarza, albo mógłby dać tak dokładny
jego rysopis, że policja ujęłaby go bez trudu.
— Tak, naturalnie, to możliwe — przyznał Clarke. — Z
pańskich wywodów wynika, że każdy morderca musi grać na
los szczęścia.
— Niewątpliwie. Morderca jest zawsze hazardzistą. I jak ogół
hazardzistów, nie zdaje sobie sprawy, kiedy powinien przestać
grać. Po każdej zbrodni wzrasta jego dobre mniemanie o
własnych zdolnościach. Maleje za to poczucie proporcji.
Przestaje myśleć: byłem sprytny i miałem szczęście. Myśli po
prostu: byłem sprytny. Rośnie w nim wiara we własny spryt.
No i, mes amis, kulka idzie w ruch. Kończy się seria koloru.

* fr. Moi przyjaciele


Krupier ogłasza numer i woła: „Rouge!*” tym razem.
— Sądzi pan, że tak będzie i w naszej sprawie? — zapytała
Megan i z zastanowieniem zmarszczyła brwi.
— To musi nastąpić wcześniej lub później. Do tej pory los
sprzyjał zbrodniarzowi. Któregoś dnia musi uśmiechnąć się do
nas. Mam wrażenie, że zwrot już nastąpił. Za początek uważam
sprawę pończoch. Teraz wszystko, zamiast jak dotychczas iść
po jego myśli, zacznie zbrodniarza zawodzić. Wtedy on również
zacznie popełniać omyłki.
— Muszę przyznać, że dodaje nam pan ducha — stwierdził
Franklin Clarke. — A bardzo nam potrzeba takiej zachęty. Od
rana dręczy mnie poczucie tragicznej bezradności.
— Mnie także wydaje się mało prawdopodobnym, abyśmy
mogli dokonać czegoś o praktycznym znaczeniu — podtrzymał
go Donald Fraser.
— Nie bądź defetystą, Don! — zgromiła go Megan.
— A ja twierdzę, że nic nie wiadomo — wtrąciła mocno
zarumieniona Mary Drower. — Ten piekielnik jest w
Doncaster. My też tutaj jesteśmy. Ostatecznie ludzie spotykają
się nieraz w najdziwniejszy sposób.
— Ach, gdybyśmy dysponowali lepszymi środkami! —
westchnąłem.
— Nie zapominaj, Hastings — odpowiedział Poirot — że
policja robi wszystko, co możliwe w granicach zdrowego
rozsądku. Zmobilizowano silne rezerwy. Zacny inspektor
Crome może mieć irytujący sposób bycia, ale to bardzo zdolny i
energiczny oficer. A pułkownik Andersen, komendant policji w
tym hrabstwie, jest prawdziwym człowiekiem czynu. Cale
miasto, a zwłaszcza teren wyścigów, są obserwowane i
patrolowane. Co krok będziemy spotykać agentów po
cywilnemu. Niemało też zrobiła kampania prasowa: w porę
ostrzegła ludność.
— Jestem prawie pewien — powiedział Donald Fraser — że
tym razem A.B.C. nie odważy się spróbować. Musiałby być
szaleńcem!
— Niestety, on j e s t s z a l e ń c e m — odparł sucho Clarke.
* fr. Czerwone.
— Jak pan sądzi, Poirot, czy zrezygnuje dzisiaj, czy będzie
chciał postawić na swoim?
— Moim zdaniem jego obsesja działa tak silnie, że będzie
musiał spełnić swoją obietnicę. Gdyby zrezygnował, przyznałby
się do porażki, a na to nie przystanie nigdy jego szaleńczy
egoizm. Opinię tę podziela doktor Thompson. Cała nasza
nadzieja w tym, że zbrodniarz zostanie ujęty w chwili ataku.
— Na to jest za przebiegły — Donald smutno pokręcił głową.
Poirot spojrzał na zegarek, a my zrozumieliśmy ten sygnał. Z
góry już ustalono, że będziemy pracowali cały dzień. Z rana
mieliśmy patrolować ulice, a później umieścić się w rozmaitych
dogodnych punktach na polu wyścigowym. Powiadam „my”,
chociaż, jeżeli o mnie chodzi, patrolowanie moje nie na wiele
mogło się przydać, gdyż według wszelkiego
prawdopodobieństwa nigdy nie widziałem A.B.C. Ponieważ
jednak mieliśmy się rozdzielić, aby pokryć możliwie jak
największy teren, zaproponowałem, że mogę służyć jako
eskorta jednej z kobiet. Poirot pochwalił mój zamiar z miną,
jak się obawiam, nieco ironiczną.
Panie poszły po kapelusze. Donald Fraser stał przy oknie
pogrążony w myślach. Franklin Clarke zerknął na niego, lecz
zorientował się widocznie, że jest zbyt zamyślony, by
podsłuchiwać, więc zniżonym głosem zwrócił się do Poirota:
— Panie Poirot, był pan w Churston. Jak wiem, widział się
pan z moją bratową. Czy mówiła… napomykała… robiła jakieś
aluzje… — urwał zakłopotany.
— O co chodzi? Czy pańska bratowa mówiła mi,
napomykała, robiła aluzje na jaki temat? — Poirot pytał z
twarzą tak kamienną, że zbudziło to moje podejrzenie.
Franklin Clarke poczerwieniał mocno.
— Może pan jest zdania, że to nie pora na poruszanie spraw
osobistych…
— Bynajmniej.
— Ale wydaje mi się, że najlepiej zmierzać prosto do celu.
— To najwłaściwszy kierunek.
Odniosłem wrażenie, że nawet Clarke zaczął podejrzewać, iż
nieruchoma maska Poirota kryje wewnętrzne rozbawienie.
Dalszy ciąg przemówienia nie szedł mu łatwo.
— Moja bratowa to niesłychanie miła kobieta… Zawsze
bardzo ją lubiłem. Ale, widzi pan, długo już choruje, a przy tego
rodzaju chorobie… Rozumie pan, dostaje środki odurzające i
takie różne lekarstwa… Skutkiem tego wyobraża sobie
przedziwne rzeczy o rozmaitych ludziach…
— Aha.
Nie miałem już wątpliwości: w oczach Poirota igrały
swawolne błyski. Ale pochłonięty swoją dyplomatyczną misją
Franklin Clarke wcale tego nie dostrzegał.
— Chodzi mi o Torę… o pannę Grey.
— Ach, o pannę Grey — głos mojego przyjaciela zabrzmiał
szczerym zdziwieniem.
— Tak. Właśnie na jej temat lady Clarke wbiła sobie do
głowy różne rzeczy. Widzi pan, Tora… panna Grey, to bardzo
przystojna młoda osoba…
— Tak pan uważa?
— Kobiety, nawet najlepsze, są trochę zazdrosne o inne
kobiety. Oczywiście Tora była nieocenioną pomocnicą mojego
brata. Często powtarzał, że nigdy nie miał lepszej sekretarki…
No, i naprawdę ją lubił. Ale to wszystko było zupełnie uczciwe,
jasne. Na pewno Tora nie jest dziewczyną, która…
— Na pewno — przyznał Poirot tonem szczerego
przekonania.
— Ale, widzi pan, moja bratowa była… jak by się tu wyrazić…
zazdrosna, jak mi się zdaje. Nie, nie okazywała tego w sposób
widoczny, ale po śmierci Cecila, kiedy wynikła kwestia
pozostania panny Grey w Combeside, Charlotta wystąpiła
bardzo stanowczo. Oczywiście, po części to skutek choroby i
morfiny, i… i… Tego samego zdania jest siostra Capstick.
Powiada, że nie można mieć pretensji do Charlotty za jej
dziwaczne podejrzenia… — urwał nagle.
— No i co — zapytał Poirot.
— Chciałbym, panie Poirot, aby pan dokładnie zrozumiał, że
w tym wszystkim naprawdę nic nie było. To bezpodstawne
wymysły ciężko chorej kobiety. O, proszę spojrzeć — zaczął
szukać po kieszeniach. — To list mojego brata. Otrzymałem go,
kiedy byłem na Malajach. Chciałbym, żeby go pan przeczytał,
bo wyraźnie w nim mowa o charakterze stosunków, jakie
łączyły mojego brata z panną Grey.
Poirot wziął list, Franklin zaś stanął obok niego, wskazał
palcem odpowiedni urywek i począł czytać głośno:

— „… mniej więcej wszystko po staremu. Charlotta cierpi


może trochę mniej niż dotychczas. Żałuję, że nie mogę Ci
przesłać o niej lepszych wiadomości. Zapewne pamiętasz Torę
Grey? To bardzo dobra dziewczyna i jest mi niewypowiedzianą
pociechą. Nie wiem doprawdy, jak w tych ciężkich czasach
poradziłbym sobie bez niej. Jej zainteresowanie i współczucie
jest zawsze niezawodne. Ponadto ma doskonały Cust, kocha
piękne rzeczy i podziela moją pasję do chińskiej sztuki.
Prawdziwie szczęśliwy był dla mnie dzień, kiedy ją znalazłem.
Córka nie potrafiłaby być bliższą i milszą współpracownicą.
Dotychczas miała życie trudne i nie zawsze szczęśliwe,
zadowolony więc jestem, że u nas znalazła dom i prawdziwie
życzliwe serca.”

— Widzi pan — podjął Franklin — tak mój brat odnosił się


do panny Grey. Uważał ją niemal za córkę. Bardzo mnie to boli,
że z chwilą śmierci Cecila jego żona prawie wypędziła tę
dziewczynę z domu. Kobiety to istne diablice, panie Poirot.
— Niech pan nie zapomina, że lady Clarke jest ciężko chora i
znosi niewypowiedziane męki.
— Wiem, wiem i ciągle to sobie powtarzam. Nie wolno
sądzić jej surowo. Mimo wszystko jednak byłem zdania, że ten
list powinienem panu pokazać. Nie chciałem dopuścić, aby na
podstawie słów lady Clarke wyrobił pan sobie złą opinię o
Torze.
— Może pan być pewien — rzekł z uśmiechem Poirot
zwracając list — że z zasady nie wyrabiam sobie opinii (złych
ani dobrych) na podstawie cudzych słów. Sam kształtuję moje
sądy o ludziach.
— Tak czy inaczej — powiedział Clarke chowając list —
zadowolony jestem, że go panu pokazałem. Otóż i nasze panie.
Chyba zaraz wyruszymy do pracy?
Kiedy wychodziliśmy z pokoju, Poirot skinął na mnie i został
nieco w tyle.
— Koniecznie chcesz wybrać się na te wyprawę?
— Naturalnie. Nie chcę siedzieć w domu z założonymi
rękami.
— Pamiętaj, że mózg może być równie czynny, jak ciało.
— To raczej twoja specjalność, nie moja.
— Niewątpliwie masz rację. O ile się nie mylę, miałeś zamiar
być kawalerem jednej z naszych dam?
— Wydawało mi się to rozsądne.
— A którą damę chciałeś zaszczycić swoim towarzystwem?
— Czy ja wiem? Jeszcze się nie zastanawiałem.
— Jak zapatrujesz się na pannę Barnard?
— Uważam ją raczej za typ kobiety zupełnie samodzielnej —
bąknąłem.
— A panna Grey?
— To już lepszy pomysł.
— Stwierdzam, Hastings, że jesteś dziwnie i bezczelnie
nieuczciwy. Od rana myślałeś o swoim jasnowłosym aniele.
— Nie pleć głupstw, Poirot!
— Szczerze boleję, że krzyżuję ci plany, zmuszony jednak
jestem poprosić cię, abyś komu innemu służył jako eskorta.
— Dobrze, dobrze. Od dawna wiem, że masz słabość do tej
ciemnowłosej lalki z nieruchomą twarzą.
— Mylisz się. Osobą, którą chcę powierzyć twojej pieczy, jest
Mary Drower. Proszę cię, Hastings, nie odstępuj jej na krok.
— Dlaczego?
— Dlatego, mon ami, że jej nazwisko zaczyna się na „D”. Nie
wolno nam ryzykować.
Uwaga ta wydała mi się całkiem słuszna, choć zrazu nieco
zbyt przesadna. Po namyśle jednak doszedłem do wniosku, że
jeżeli A.B.C. istotnie nienawidzi Poirota, może obserwować
jego ruchy. W takim wypadku wybór Mary Drower mógłby mu
się wydać bardzo zręcznym posunięciem.
Bez wahania przyrzekłem ściśle zastosować się do
otrzymanych poleceń. Wyszedłem z pokoju zostawiając Poirota
w fotelu pod oknem. Mój przyjaciel miał przed sobą małą
ruletkę. Puścił ją w ruch, kiedy byłem już za drzwiami, i zawołał
głośno:
— Rouge! To dobry omen, Hastings! Szczęście się odwraca.
Zła passa mija.
Rozdział XXIV
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Pan Leadbetter mruknął głucho i gniewnie, gdy jego sąsiad


wstał i mijając go niezręcznie upuścił kapelusz na krzesło w
poprzednim rzędzie i pochylił się, aby go podnieść. Działo się
to w kulminacyjnym momencie głośnego filmu „Ptaki
niebieskie”, patetycznego melodramatu, na którego obejrzenie
pan Leadbetter czekał przez cały tydzień. Złotowłosa bohaterka
grana przez Katherine Royal (zdaniem pana Leadbettera
najlepszą aktorkę świata) krzyczała właśnie ochrypłym głosem:
— Nigdy! Nigdy! Wolałabym umrzeć z głodu. Ale nie umrę.
Pamiętaj! Stwórca żywi ptaki niebieskie.
Pan Leadbetter przechylał się niecierpliwie w prawo i w
lewo. Ach, ci ludziska! Dlaczego nie mogą doczekać końca
filmu? Dlaczego wychodzą w najdramatyczniejszym
momencie? Nareszcie! Bezceremonialny dżentelmen poszedł
dalej. Pan Leadbetter dobrze już widział ekran i Katherine
Royal stojącą w oknie nowojorskiego drapacza chmur na
którymś tam piętrze. A teraz wsiada do pociągu. Trzyma
dziecko w ramionach… Jakie dziwne są wagony w Ameryce,
zupełnie niepodobne do angielskich… Teraz znowu Steve w
swoim szałasie w górach…
Film płynął szczęśliwie ku wzruszającemu i niemal
religijnemu zakończeniu. Pan Leadbetter aż sapnął z
zadowolenia, gdy zapaliły się światła. Powoli dźwignął się z
fotela mrużąc oczy. Nigdy nie było mu pilno wyjść z kina.
Powrót do codziennego prozaicznego życia zajmował mu
zawsze kilka minut.
Rozejrzał się dokoła. Naturalnie, publiczności niewiele.
Wszyscy polecieli na wyścigi. Pan Leadbetter nie pochwalał
wyścigów ani gry w karty, ani picia czy palenia. Jako abstynent
miał więcej energii na chodzenie do kina.
Ludzie spieszyli do wyjścia.
Pan Leadbetter podążył za innymi. Widz z krzesła w
poprzednim rzędzie widocznie drzemał, bo opadł nisko. Pan
Leadbetter obruszył się na myśl, że ktoś mógł spać na takim
dramacie, jak „Ptaki niebieskie”.
Jakiś zirytowany dżentelmen mówił do śpiocha, którego
nogi barykadowały przejście:
— Przepraszam pana. Bardzo przepraszam.
Pan Leadbetter był już przy wyjściu. Obejrzał się. Zdawało
mu się, że powstało jakieś zamieszanie. Widział portiera,
niewielką grupkę osób. Może ten człowiek z fotela przed nim
nie spał, tylko upił się do nieprzytomności?
Pan Leadbetter zatrzymał się na chwilę, zawahał i wyszedł z
sali, na skutek czego stracił największą sensację dnia,
nieporównanie bardziej wstrząsającą niż zwycięstwo Not Halt
w Saint Leger i wypłata w stosunku osiemdziesiąt pięć za jeden.
Portier mówił:
— Tak, ma pan rację, on musi być chory. Panie, panie, co
panu jest?
Ktoś cofnął rękę z okrzykiem przerażenia i patrzył na gęstą
czerwoną ciecz.
— Krew!
Portier krzyknął głucho. Pod fotelem zobaczył róg książki w
żółtej oprawie.
— Jak Boga kocham — zawołał — to A.B.C.!
Rozdział XXV
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Pan Cust wyszedł z kina Royal i spojrzał w niebo. Wieczór


był piękny, naprawdę piękny. Przypomniał mu się wiersz
Browninga:
Bóg jest na niebie, na ziemi dobrze się dzieje…
Bardzo lubił tę cytatę, ale często zdawało mu się, że nie jest
zupełnie prawdziwa.
Z uśmiechem dreptał trawnikiem aż do hotelu Pod Czarnym
Łabędziem, gdzie się zatrzymał. Lekko dysząc wszedł na drugie
piętro do małego, dusznego pokoju z widokiem na brukowane
podwórze i garaż. Gdy już znalazł się w pokoju, uśmiech znikł
nagle z jego twarzy. Na rękawie w pobliżu mankietu spostrzegł
plamę. Dotknął jej niespokojnie. Była wilgotna i czerwona…
Krew…
Wsunął rękę do kieszeni i wydobył coś dziwnego: długi,
cienki nóż. Jego ostrze było również lepkie i czerwone.
Pan Cust usiadł w fotelu i przez długi czas siedział bez ruchu.
Nagle przebiegł pokój niespokojnym wzrokiem ściganego
zwierza. Językiem przesunął po wargach.
— To nie moja wina, nie moja — szepnął takim tonem, jak
uczniak broniący się przed nauczycielem.
Jeszcze raz oblizał wargi. Jeszcze raz dotknął ostrożnie
rękawa.
Wstał i szybko podszedł do umywalni. Ze staroświeckiego
dzbanka nalał do miednicy wody, zdjął marynarkę, wypłukał
rękaw i starannie zaczął go wyżymać. Woda poczerwieniała
silnie.
Ktoś zastukał do drzwi. Pan Cust znieruchomiał.
Drzwi otwierają się. Wchodzi młoda, tęga dziewczyna z
dzbankiem w ręku.
— O, bardzo pana przepraszam! Przyniosłam gorącą wodę.
— Dziękuję — zdołał wyjąkać. — Już umyłem się w zimnej.
Dlaczego to powiedział? Dziewczyna zwróciła spojrzenie ku
miednicy. Nastąpiła pauza, bardzo długa pauza, nim
pokojówka powiedziała:
— Tak, proszę pana — i wyszła szybko.
Pan Cust stał jak skamieniały. Stało się. Nareszcie…
Nasłuchiwał: czy rozlegną się krzyki, tupot nóg na schodach?…
Chwilowo słyszał tylko bicie własnego serca.
Nagle ożył, jak gdyby rozmarzł niespodzianie. Wciągnął
marynarkę, na palcach podszedł do drzwi i uchylił je ostrożnie.
Nie było słychać nic, prócz zwyczajnego gwaru dochodzącego z
baru. Pan Cust ukradkiem zszedł po schodach. Nie spotkał
nikogo. Szczęście mu dopisywało. Przystanął na parterze.
Którędy teraz?
Zdecydował się. Szybko minął korytarz i tylnymi drzwiami
wyszedł na podwórze. Dwóch szoferów majstrowało coś przy
samochodach. Rozmawiali głośno o przebiegu wyścigów.
Pan Cust szybkim krokiem przemierzył podwórze i wyszedł
na ulicę. Przy pierwszym skrzyżowaniu skręcił na prawo,
potem na lewo, potem znów na prawo.
Czy odważy się pójść na stację? Tak. Tam będą tłumy.
Uruchomiono specjalne pociągi. Jeżeli dopisze mu szczęście,
wszystko się uda. Jeżeli dopisze mu szczęście…
Rozdział XXVI
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Inspektor Crome słuchał nerwowej paplaniny pana


Leadbettera:
— Stówo daję, panie inspektorze, serce mi bić przestaje, jak
myślę o tym. Przez cały program on musiał siedzieć tuż obok
mnie, na sąsiednim krześle.
— Niech pan to opowie dokładniej — rzekł inspektor Crome
zupełnie nie zainteresowany zachowaniem się serca pana
Leadbettera. — Ten człowiek wyszedł pod koniec filmu?
— Tak, pod koniec „Ptaków niebieskich” z Katherine Royal
— powiedział pan Leadbetter.
— Przechodził przed panem i wtedy się potknął?
— Na pewno tylko udał. Teraz to rozumiem. Potem pochylił
się nad fotelem przede mną, aby podnieść kapelusz. I wtedy, na
pewno wtedy, musiał zadźgać tego biedaka.
— Nic pan nie słyszał? Krzyku, jęku?
Pan Leadbetter nie słyszał nic prócz donośnego, ochrypłego
głosu Katherine Royal, lecz żywa wyobraźnia podsunęła mu
jęk. Inspektor Crome przyjął tę informację z dobrodziejstwem
inwentarza i poprosił, by pan Leadbetter mówił dalej.
— Jak film się skończył, wyszedłem.
— Czy może pan opisać tego człowieka?
— Był bardzo wysoki, co najmniej sześć stóp. Istny olbrzym.
— Włosy miał ciemne czy jasne?
— Włosy?… Nie jestem całkiem pewien… Chyba był łysy i
minę miał taką ponurą.
— A nie utykał przypadkiem? — zapytał inspektor Crome.
— Tak, tak! Jak tylko pan inspektor to powiedział, zaraz
sobie przypomniałem. Zdaje się, że utykał. I był taki jakiś
śniady… coś jakby Mulat.
— Czy siedział koło pana, kiedy po nadprogramie zapaliły się
światła?
— Nie. Wszedł dopiero po rozpoczęciu „Ptaków niebieskich”.
Inspektor Crome pokiwał głową, podał panu Leadbetterowi
zeznanie do podpisania i pozbył się go z ulgą. — Chyba trudno
o gorszego świadka — powiedział cierpko. — Trzeba go tylko
trochę naprowadzić na drogę, a wszystko powtórzy. Jasno
widać, że nie ma pojęcia, jak ten facet wyglądał. Dawać teraz
portiera!
Portier, bardzo sztywny i o wojskowej postawie, wszedł i
stanął na baczność z oczyma utkwionymi w pułkownika
Andersena.
— No, Jameson, co nam możecie powiedzieć? Macie coś do
powiedzenia? Jameson zasalutował.
— Tak jest, panie pułkowniku. Po seansie, panie
pułkowniku, ktoś mi powiedział, że jakiś pan zachorował. Na
miejscach po cztery szylingi i sześć pensów rzeczywiście ktoś
siedział bez ruchu. Kilku panów stało dokoła. Ten, co siedział,
wyglądał mi coś bardzo podejrzanie, panie pułkowniku. Jeden
z panów, co stali dokoła, dotknął marynarki tego chorego i
krzyknął. Na jego ręku była krew, panie pułkowniku. Od razu
zrozumiałem, że ten, co siedział, był nieżywy. Zadźgany, panie
pułkowniku. Pod krzesłem zobaczyłem rozkład ABC. Wiem, jak
się zachować należy, toteż nic nie dotykałem, tylko zaraz
zameldowałem na policji o tragedii, która się zdarzyła.
— W porządku, Jameson. Postąpiliście bardzo właściwie.
— Dziękuje, panie pułkowniku.
— Czy nie zauważyliście kogoś, kto na parę minut przed
końcem seansu wyszedł z miejsc po cztery szylingi i sześć
pensów?
— Kilkanaście osób wyszło, panie pułkowniku.
— Możecie je opisać?
— Chyba nie, panie pułkowniku. Wyszedł pan Parnell i taki
jeden młody, Sam Baker, ze swoją dziewczyną. A tak nikogo
innego nie zauważyłem.
— Szkoda. Możecie odejść, Jameson.
— Rozkaz, panie pułkowniku. Portier zasalutował i wyszedł.
— Mamy już orzeczenie lekarskie — powiedział pułkownik
Anderson.
— Teraz warto by pogadać z tym człowiekiem, który go
znalazł.
Policjant wszedł i zasalutował.
— Przyszedł pan Herkules Poirot z jeszcze jednym panem.
Inspektor Crome skrzywił się z niesmakiem.
— No cóż, niech wejdą. Nie ma rady.
Rozdział XXVII
Morderstwo w Doncaster

Deptałem po piętach Poirota, a więc usłyszałem ostatnią


część zdania inspektora Crome’a. Zarówno on jak i komendant
policji hrabstwa mieli nietęgie miny. Pułkownik Anderson
przywitał nas serdecznie.
— Miło mi pana widzieć, panie Poirot. Znowu jesteśmy w
kłopotach, jak pan widzi.
Odniosłem wrażenie, że uprzejmość ta była wynikiem obawy
pułkownika, czy nie usłyszeliśmy nieprzychylnych słów
inspektora.
— Nowe morderstwo A.B.C., prawda? — zapytał Poirot.
— Tak, bodaj to diabli! Śmiała robota. Ten zbrodniarz
zadźgał faceta w kinie.
— Co? Tym razem posłużył się nożem?
— Aha. Widać lubi zmieniać metody. Pałka, uduszenie, a
teraz nóż. Szatan, lubi odmianę. Oto protokół oględzin
lekarskich, jeżeli to pana interesuje — podał mojemu
przyjacielowi arkusz papieru i dodał: — Rozkład ABC leżał na
podłodze między nogami trupa.
— Czy ofiarę zidentyfikowano? — zapytał Poirot.
— Tak. A.B.C. raz przynajmniej nawalił. W tym jedyna dla
nas pociecha. Zabity nazywa się Earlsfield. Jerzy Earlsfield,
fryzjer z zawodu.
— Ciekawe… — mruknął Poirot.
— Widać pomylił litery — dodał pułkownik. Mój przyjaciel z
powątpiewaniem pokręcił głową
— Może byśmy przesłuchali następnego świadka? — odezwał
się Crome. — Mówił, że mu bardzo pilno do domu.
— Dobrze, niech wejdzie.
Policjant wprowadził dżentelmena w średnim wieku, bardzo
podobnego do Lokaja Żaby z „Alicji w Krainie Czarów”.
Dżentelmen był widocznie wzburzony; głos drżał mu z
przejęcia.
— Nigdy nie przeżyłem nic równie okropnego — skrzeczał. —
Mam, proszę panów, słabe serce, bardzo słabe serce. Dziwię
się, że nie kipnąłem.
— Pańskie nazwisko? — sucho zapytał inspektor.
— Downes. Roger Emanuel Downes.
— Zawód?
— Jestem przełożonym szkoły dla chłopców w Highfield.
— Panie Downes, zechce pan opowiedzieć swoimi słowami o
wydarzeniu, którego był pan świadkiem.
— Mogę to załatwić w kilku zdaniach, proszę panów. Po
zakończeniu seansu wstałem z fotela. Miejsce po mojej lewej
stronie było wolne, ale na następnym siedział jakiś mężczyzna,
jak mi się zdawało śpiący. Nie mogłem go wyminąć, bo nogi
wyciągnął przed siebie. Przeprosiłem go grzecznie, a jak nie
zareagował na to, powtórzyłem moją prośbę… ehem… trochę
głośniej. Nadal nie odpowiadał. Wziąłem go więc za ramię i
próbowałem obudzić. Osunął się nieco niżej, a więc
zorientowałem się, że albo stracił przytomność, albo jest ciężko
chory. Zawołałem: „Ten pan zasłabł, proszę wezwać portiera!”
Portier przyszedł. Kiedy zdjąłem rękę z ramienia tego
człowieka, zobaczyłem, że jest wilgotna i czerwona.
Uprzytomniłem sobie, że ten jegomość został zraniony. W tej
samej chwili portier zauważył rozkład ABC. Ach, proszę panów,
cóż to był za straszny szok! Bóg wie, co mogło stać się ze mną.
Od lat cierpię na poważną chorobę serca i…
Pułkownik Andersen przyglądał się panu Downes z bardzo
dziwną miną.
— Panie Downes — przerwał mu — tym razem miał pan
niebywałe szczęście.
— Naturalnie, panie pułkowniku. Nie odczułem nawet
palpitacji.
— Nie zrozumiał mnie pan, panie Downes. Mówił pan, że
pan siedział o dwa krzesła za ofiarą.
— Tak, od tego biedaka oddzielało mnie tylko jedno miejsce.
Ach, prawda! Nawet siedziałem obok niego, tylko potem
przesunąłem się, żeby lepiej widzieć ekran.
— Jest pan mniej więcej tego wzrostu i budowy, co ofiara…
Tak… I na szyi ma pan bardzo podobny wełniany szalik.
— Nic bardzo rozumiem… — zaczął chłodno pan Downes.
— Mówię panu, człowieku — podjął pułkownik — że miał
pan niebywałe szczęście. Morderca tropił pana, lecz z jakichś
powodów nastąpiła omyłka. Trafił nie w te plecy. Niech mnie
diabli wezmą, panie Downes, jeżeli nóż nie był przeznaczony
dla pana.
Pedagog wytrzymał walecznie wszystkie dotychczasowe
próby, ostatniej jednak nie zdołał sprostać. Opadł na krzesło,
począł krztusić się i bardzo poczerwieniał na twarzy.
— Wody — jęknął głucho — wody…
Podano mu szklankę i w miarę, jak wypijał jej zawartość,
cera jego wracała do normalnej barwy.
— Dla mnie? — zapytał. — Dlaczego dla mnie?
— Na to wygląda — powiedział Crome. — Prawdę rzekłszy,
nie widzę innego wyjaśnienia.
— Twierdzą panowie, że ten człowiek… Ten diabeł
wcielony… Ten krwawy morderca śledził mnie i czekał na
sposobność?
— Moim zdaniem niewątpliwie.
— Ale, na miłosierdzie boże, dlaczego mnie? — zawołał
przerażony pedagog.
Inspektor Crome zwalczył pokusę i nie odpowiedział: „A
dlaczego nie?”, rzekł natomiast:
— Tnidno wymagać, by szaleniec miał jakieś konkretne
powody po temu, co czyni.
— Boże, zmiłuj się nade mną! — westchnął pan Downes.
Dźwignął się z krzesła. Odniosłem wrażenie, że nagle
skurczył się i postarzał.
— Jeżeli nie jestem już panom potrzebny — powiedział — to
chyba… chyba pójdę do domu. Nie czuję się zupełnie dobrze.
— Jest pan wolny, panie Downes. Poślę z panem policjanta,
żeby po drodze nic się nie przytrafiło.
— Ach, nie, nie, dziękuję. To zbyteczne.
— Ale nie zaszkodzi — stwierdził pułkownik Anderson.
Wzrokiem zapytał o coś inspektora Crome, ten zaś
odpowiedział ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. Pan
Downes wyszedł bardzo niepewnym krokiem.
— No, rzeczywiście, miał szczęście — powiedział pułkownik.
— Czy jednak nie będzie tym razem dwóch ofiar, co?
— Wziąłem to pod uwagę — zapewnił inspektor Crome. —
Komisarz Rice wszystko już przygotował. Dom tego człowieka
będzie pod obserwacją.
— Obawia się pan — spytał Poirot — że A.B.C. popróbuje raz
jeszcze, jak się dowie o swojej pomyłce?
— Niewykluczone — odrzekł Anderson. — Ten A.B.C. wydaje
mi się zwolennikiem dokładności i porządku. Zmartwi się, że
nie wszystko poszło według planu.
Poirot przytaknął poważnym ruchem głowy.
— Gdybym nareszcie dostał rysopis tego zbója! — pułkownik
Anderson był rozdrażniony. — Nie dowiedzieliśmy się o nim
niczego nowego.
— I na to przyjdzie czas — pocieszył go Poirot.
— Tak pan sądzi? Cóż, wszystko możliwe. Bodaj to licho! Czy
nikt nie ma oczu do patrzenia?
— Cierpliwości, cierpliwości — wtrącił znów Poirot.
— Dziwnie pan pewny siebie, panie Poirot. Są jakieś powody
uzasadniające ten optymizm?
— Tak, drogi pułkowniku. Dotychczas morderca nie popełnił
błędu. Teraz zaczyna.
— Jeżeli tylko tyle ma pan nam do powiedzenia — zaczął
Anderson gniewnym tonem, lecz w tej chwili nastąpiło
zakłócenie.
Wszedł policjant i zameldował:
— Przyszedł pan Ball z gospody Pod Czarnym Łabędziem i
przyprowadził swoją pokojówkę. Mówi, że wie coś, co na
pewno mogłoby nam pomóc.
— Wprowadźcie ich, zaraz wprowadźcie. Bardzo potrzeba
nam pomocy.
Pan Ballz gospody Pod Czarnym Łabędziem był otyłym,
powolnym mężczyzną o ciężkich ruchach. Roztaczał wokół
mocny zapach piwa. Towarzyszyła mu — niewątpliwie bardzo
przejęta swoją rolą — młoda dziewczyna o okrągłych oczach.
— Mam nadzieję, że nie narzucam się i nie zajmuję
łaskawym panom cennego czasu — powiedział pan Bali
powolnym, grubym głosem. — Ale ta mała, Mary, myśli, że ma
do powiedzenia coś, co łaskawi panowie powinni wiedzieć.
Mary zachichotała, ale przestraszyła się widać, bo umilkła.
— Cóż to takiego, moja droga? —zapytał Anderson.
— Jak się nazywasz?
— Mary, wielmożny panie. Mary Stroud.
— Więc słuchamy, Mary. Mów śmiało. Dziewczyna zwróciła
spojrzenie swoich okrągłych
oczu na chlebodawcę.
— Ona zawsze nosi gorącą wodę do pokojów gości —
wyręczył pracownicę pan Bali. — Dzisiaj mieliśmy u siebie
sześciu panów. Niektórzy przyjechali na wyścigi, inni w
sprawach handlowych.
— Do rzeczy, do rzeczy! — poganiał niecierpliwie pułkownik.
— No, gadaj, Mary — powiedział pan Bali. — Opowiedz
wszystko. Nie masz się czego bać.
Mary westchnęła ciężko, zakrztusiła się i zdyszanym głosem
rozpoczęła swoją opowieść:
— Zastukałam do drzwi i nikt nie odpowiedział, więc
weszłam, bo inaczej to czekałabym naturalnie, aż ten pan
powiedziałby „Proszę!”, ale że nic nie powiedział, więc weszłam
i zobaczyłam, że on myje ręce.
Umilkła i zaczęła oddychać głośno.
— Mów dalej, Mary. Śmiało! — zachęcił Anderson.
Dziewczyna zerknęła z ukosa na pana Balia i jak gdyby widok
jego obudził w niej natchnienie, podjęła:
— Mówię: „Przyniosłam gorącą wodę, proszę pana, i
stukałam do drzwi”, mówię , a on: „O, już się umyłem w
zimnej!” Tak powiedział, więc ja naturalnie spojrzałam na
miednicę i… mój Boże! Proszę wielmożnego pana, woda była
cała czerwona!
— Czerwona? — zapytał ostro Anderson.
— Mary powiedziała mi zaraz — przejął glos Bali — że on nie
miał na sobie marynarki i ściskał w ręku rękaw, a ten rękaw był
cały mokry. Tak było, Mary, co?
— Aha, panie gospodarzu! Tak było. A twarz, proszę
wielmożnego pana, miał taką jakąś dziwną. Mało co nic
zemdlałam ze strachu.
— Kiedy to było? — zapytał Anderson.
— Tak mniej więcej kwadrans po piątej — powiedział Bali.
— Przeszło trzy godziny temu! — wybuchnął Anderson. —
Dlaczego nie przyszliście zaraz?
— Zaraz to ja nie wiedziałem o tym morderstwie —
powiedział Bali. — Dopiero jak w hotelu dowiedzieliśmy się o
tym, Mary zaczęła wrzeszczeć, że w tej miednicy to mogła być
krew, a ja ją zapytałem, co za głupstwa plecie, a ona mi wtedy
wszystko powiedziała. Pomyślałem sobie, że to wszystko może
być zawracanie głowy, więc sam poszedłem na górę. W pokoju
nie było nikogo. Zacząłem pytać tego i owego i jeden szofer mi
powiedział, że jak był na podwórzu, to widział, jak jakiś facet
przemykał się tamtędy i wyszedł na ulicę. Zapytałem, jak ten
facet wyglądał, i opis zgadzał się z wyglądem tego mojego
gościa. No, to zaraz powiedziałem starej, że Mary powinna
pójść na policję. A Mary przestraszyła się i zaczęła płakać, to ja
jej powiedziałem, żeby się nie bała, i że z nią pójdę.
Inspektor Crome podał mu arkusz papieru.
— Niech pan opisze lego człowieka — powiedział — tak
szybko, jak pan potrafi. Nie mamy czasu do stracenia.
— Był średniego wzrostu — powiedziała Mary — i taki jakiś
przygarbiony, i w okularach.
— Jak ubrany?
— Miał ciemny garnitur i melonik. Wszystko dobrze
podniszczone.
Dokładniejszego rysopisu nie dało się uzyskać. Inspektor
Crome nie nalegał na dalsze szczegóły. Telefony poszły wnet w
ruch, ale nikt w komisariacie policji nie żywił wielkich nadziei.
Crome dowiedział się tylko, że człowiek, który przekradał się
przez podwórze, nie miał torby podróżnej ani walizki.
— W jego bagażu może być jakaś wskazówka — powiedział i
wysłał dwóch policjantów Pod Czarnego Łabędzia. Wraz z nimi
poszli dumny z siebie i własnej ważności pan Bali i Mary, która
zaczynała pochlipywać.
Sierżant zameldował się, nim upłynęło dziesięć minut.
— Przyniosłem księgę hotelową, panie pułkowniku —
powiedział. — Jest jego podpis.
Wszyscy pochyliliśmy się nad tym dokumentem. Pismo było
drobne, nieczytelne.
— A.B. Case albo Cush — powiedział pułkownik.
— A.B.C. — dodał znaczącym tonem Crome.
— A co z bagażem? — zapytał Anderson.
— Jedna walizka średniej wielkości pełna niewielkich
kartonowych pudełek.
— Pudełek? A co w pudełkach?
— Pończochy, panie pułkowniku. Jedwabne pończochy.
Crome zwrócił się do Poirota:
— Gratuluję — powiedział. — Był pan na właściwym tropie.
Rozdział XXVIII
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Na biurku inspektora Crome’a w Scotland Yardzie


dyskretnie zaterkotał telefon. Inspektor podniósł słuchawkę.
— Mówi Jacobs, panie inspektorze. Mam u siebie jednego
młodego człowieka. Opowiada historie, której pan inspektor
powinien chyba wysłuchać.
Crome westchnął. Przeciętnie dwadzieścia osób dziennie
zgłaszało się z tak zwanymi „ważnymi wiadomościami” w
sprawie A.B.C. Cześć z nich byli to nieszkodliwi wariaci, a poza
tym różni zacni ludzie, którzy naprawdę wierzyli, że ich
informacje mogą się na coś przydać. Zadaniem sierżanta
Jacobsa było przesiewanie tych ludzi i oddzielanie plewy od
ziarna.
— Dziękuję, Jacobs. Przyślijcie mi tego młodego człowieka.
Po chwili sierżant Jacobs zapukał do drzwi przełożonego i
wprowadził wysokiego młodzieńca nie odznaczającego się
niczym niezwykłym.
— To pan Tom Hartigan, panie inspektorze. Ma nam do
powiedzenia coś, co może mieć znaczenie w sprawie A.B.C.
Inspektor powstał uprzejmie i podał gościowi rękę.
— Dzień dobry, panie Hartigan. Zechce pan usiąść? Może
papierosa?
Tom Hartigan usiadł nieśmiało i wytrzeszczył oczy na
osobistość, którą w myśli nazywał „jedną z najgrubszych ryb
Scotland Yardu”. Po chwili zrobił taką minę, jak gdyby
rozczarował go wygląd inspektora. Przecież to był całkiem
zwyczajny człowiek!
— A zatem — powiedział Crome — wie pan o czymś
związanym ze sprawą A.B.C.? Proszę mówić. Słucham.
— Oczywiście, to może być nic ważnego — zaczął nerwowo
Tom. — Tak mi tylko przyszło do głowy… Bardzo przepraszam,
jeżeli niepotrzebnie zajmę czas panu inspektorowi.
Crome westchnął znowu. Ileż czasu tracił na zachęcanie
ludzi do mówienia!
— My najlepiej to osądzimy — powiedział. — Zechce pan
łaskawie zapoznać nas z faktami, panie Hartigan.
— A więc to tak było, panie inspektorze. Mam jedną
znajomą, a jej matka wynajmuje pokoje. To w Camden Town,
panie inspektorze. Od dwóch lat pokój na drugim piętrze
zajmuje jegomość nazwiskiem Cust.
— Co? Cust?
— Tak, panie inspektorze. To taki facet w średnim wieku,
strasznie nieśmiały i spokojny. Trochę wyjeżdża na prowincję.
Na pozór ma taką minę, że muchy by nie skrzywdził, i nigdy by
mi nie przyszło do głowy, że coś z nim może być nie w
porządku, gdyby nie coś bardzo dziwnego.
Dość chaotycznie, powtarzając wiele razy jedno i to samo,
Tom opowiedział o swoim spotkaniu z panem Custem na
dworcu King’s Cross i o przygodzie ze zgubionym biletem.
— Pan inspektor może pomyśleć o tym, co się panu spodoba
— ciągnął — ale mnie wydało się to niewyraźne. Lili, niby ta
moja znajoma, jest pewna, że on mówił o Cheltenham, a jej
matka mówi to samo.
Dobrze pamięta rozmowę, jaką miała z nim rano, kiedy
wyjeżdżał. Naturalnie, nie bardzo się zastanawiałem nad tą całą
historią, Ale Lili, niby ta moja znajoma, powiedziała, że ma
nadzieję, że ten A.B.C. nic nie zrobi panu Custowi w Doncaster,
i powiedziała także, jaki to dziwny zbieg okoliczności, że on był
niedaleko Churston w dniu poprzedniego morderstwa.
Roześmiałem się i zapytałem, czy był także w Bexhill, a ona na
to, że nie wie, gdzie był, ale także wyjeżdżał, i to nad morze.
Powiadam wtedy, jakie to by było dziwne, żeby on właśnie był
A.B.C. A ona, że biedny pan Cust nie zabiłby nawet muchy.
Tyleśmy wtedy rozmawiali na ten temat. Potem zaczęło mnie to
jakby nurtować, panie inspektorze. Myślałem nieraz o tym
panu Custcie i przychodziło mi do głowy, że on tak niegroźnie
wygląda, ale chyba musi być trochę pomylony.
Tom umilkł na chwilę, żeby chwycić oddech, a kiedy podjął
znów rozmowę, inspektor Crome nie odrywał od niego wzroku
i słuchał bardzo uważnie.
— Po tym morderstwie w Doncaster, panie inspektorze, we
wszystkich gazetach ukazały się wzmianki, że policja poszukuje
wiadomości o adresie jakiegoś A.B. Case albo Cush opisanego
tak, że to całkiem pasowało do starego. Jak miałem pierwszy
wolny wieczór, zaraz poszedłem do Lili i zapytałem o inicjały
pana Custa. Ona nie mogła sobie przypomnieć, ale jej matka
pamiętała. Powiedziała mi, że jego inicjały są na pewno A.B.
Zaczęliśmy we trójkę kombinować i próbowaliśmy sobie
przypomnieć, czy Cust wyjeżdżał z Londynu w dniu tego
pierwszego morderstwa w Andover. Rozumie pan inspektor, że
niełatwo przypomnieć sobie drobną sprawę sprzed trzech
miesięcy. Nagłowiliśmy się dobrze, ale w końcu ustaliliśmy, że
na pewno wyjeżdżał, bo dwudziestego pierwszego czerwca brat
pani Marbury przyjechał z Kanady. Przyjechał bez zapowiedzi i
był kłopot z jego umieszczeniem, a więc Lili zaproponowała,
żeby Bert Smith przespał się w pokoju Custa, bo on akurat
wyjechał. Pani Marbury nie zgodziła się na to, bo, jak mówiła,
byłaby to nieprzyzwoitość wobec lokatora, a ona lubi być
solidna i zawsze na miejscu. Tak czy inaczej, datę ustaliliśmy
na pewno, bo Bert Smith przyjechał do Southampton wialnie
tego dnia.
Inspektor Crome słuchał bardzo uważnie i od czasu do czasu
coś notował.
— Czy to wszystko? — zapytał.
— Wszystko, panie inspektorze. Mam nadzieję, że nie na
próżno zająłem panu czas.
— Nie, nie, panie Hartigan. Miał pan racje, że tutaj
przyszedł. Oczywiście, to są bardzo nikłe poszlaki. Daty i
podobieństwo nazwisk mogą być zbiegiem okoliczności. Na
pewno jednak odbędę rozmowę z panem Custem. Czy jest
dzisiaj w domu?
— Tak, panie inspektorze.
— Kiedy wrócił?
— Wieczorem w dniu morderstwa w Doncaster.
— I co robił od tego czasu?
— Przeważnie nie ruszał się z domu. Pani Marbury mówi, że
zachowuje się bardzo dziwnie. Ciągle kupuje gazety. Po ranne
wychodzi bardzo wcześnie, a popołudniowe kupuje dopiero po
zmroku. Pani Marbury mówi, że strasznie dużo do siebie gada.
Myśli, że on na dobre wariuje.
— Proszę mi podać adres pani Marbury — powiedział
inspektor, a kiedy Tom posłuchał, dodał: —Bardzo panu
dziękuję. Postaram się tam zajrzeć w ciągu dnia. Nie muszę
oczywiście ostrzegać pana, aby w razie spotkania z panem
Custem zachowywać się ostrożnie, a przede wszystkim nie
mówić mu o niczym — wstał i uścisnął rękę młodego człowieka.
— Może pan być z siebie zadowolony. Bardzo dobrze pan
zrobił, że do nas przyszedł. Do widzenia, panie Hartigan.
— Jak pan inspektor sądzi? — zapytał Jacobs wchodząc do
gabinetu w kilka minut później. — Mnie się to wydało ważne.
— W każdym razie obiecujące — przyznał inspektor. —
Oczywiście, jeżeli ten chłopiec prawdziwie przedstawił fakty.
Jak dotąd, nic nie wyszło z fabrykantami pończoch. Warto,
żebyśmy nareszcie zaczepili się o coś konkretnego. Jacobs,
proszę o akta sprawy z Churston.
Przez kilka minut szukał potrzebnego dokumentu.
— Aha, mam. Protokół zeznań złożonych w komisariacie
policji w Torquay. Młody człowiek nazwiskiem Hill zeznał, że
kiedy wyszedł w Torquay z kina Palladium po filmie „Ptaki
niebieskie”, zauważył mężczyznę w średnim wieku, który
zachowywał się bardzo dziwnie. Mówił do siebie. Hill usłyszał
nawet, jak powiedział: „To dobry pomysł!” „Ptaki niebieskie” to
film, który wyświetlano również w kinie Regal w Doncaster?
— Tak, panie inspektorze.
— Coś w tym może być. Oczywiście, nic pewnego, ale nie
wykluczam, że wtedy właśnie zrodził się w głowie A.B.C.
pomysł działania przy następnym morderstwie. Adres tego
Hilla jest zapisany. To dobrze. Rysopis tego człowieka podaje
niedokładnie, ale w ogólnym zarysie zgadza się on ze słowami
Mary Stroud i naszego Toma Hartigana. Ha, cóż, zaczyna być
gorąco.
— Jakie rozkazy, panie inspektorze?
— Wyznaczcie dwóch ludzi do obserwacji tego domu w
Camden Town. Tylko nie wystraszyć mi ptaszka za wcześnie!
Muszę jeszcze pomówić z głównym inspektorem. Potem
najlepiej będzie sprowadzić tego Custa tutaj i wyciągnąć z
niego zeznanie.
Lili Marbury czekała na Toma Hartigana na bulwarze przed
gmachem Scotland Yardu.
— I co, Tom, dobrze poszło?
— Tak. Rozmawiałem z samym inspektorem Crome. On
prowadzi całą te sprawę.
— Jak wygląda?
— Taki sobie, zwyczajny. Myślałem że detektyw powinien
wyglądać całkiem inaczej.
— Widać komendant policji woli teraz zwyczajnych ludzi —
powiedziała Lili z powagą. — No i co ci powiedział?
Tom streścił pokrótce rozmowę.
— A więc naprawdę myślą, że to on?
— Myślą, że to niewykluczone. W każdym razie przyjadą i
zadadzą mu kilka pytań.
— Biedny pan Cust!
— Moja droga, nie ma sensu powtarzać: „Biedny pan Cust!”
Jeżeli to naprawdę A.B.C., on właśnie popełnił cztery
bestialskie morderstwa.
— Okropność! — Lili westchnęła i z niedowierzaniem
pokręciła głową.
— No, dosyć o tym! Teraz, moja mała, chodźmy na obiad.
Pomyśl tylko! Jeżeli okaże się, że mamy rację, to na pewno
moje nazwisko będzie w gazetach.
— Tom, co ty mówisz?
— Na pewno. I twoje także. I twojej matki. Czy ja wiem?…
Może nawet zamieszczą nasze fotografie?
— Ach, Tom! — dziewczyna była tak przejęta, że ścisnęła go
za łokieć.
— Tak czy inaczej, pora na obiad. Pójdziemy dzisiaj do
dobrej restauracji.
Lili ścisnęła go za łokieć jeszcze silniej.
— Chwileczkę — powiedziała. — Muszę jeszcze
zatelefonować.
— Do kogo?
Do znajomej, z którą miałam się spotkać. Weszła do budki
telefonicznej. Po trzech minutach wróciła do Toma jak gdyby
trochę zdenerwowana.
— Możemy iść — wzięła go pod rękę. — Powiedz mi wszystko
o Scotland Yardzie. Nie widziałeś tam tego drugiego?
— Jakiego drugiego?
— Tego pana z Belgii, do którego A.B.C. pisuje listy.
— Nie widziałem.
— Musisz mi opowiedzieć wszystko, wszystko. Do kogo się
zwróciłeś, jak tam wszedłeś, z kim zacząłeś rozmawiać i co
powiedziałeś.

Pan Cust ostrożnie położył słuchawkę na widełki. Spojrzał


na panią Marbury, która — najwidoczniej przez ciekawość —
stała na progu pokoju.
— Nieczęsto są do pana telefony, panie Cust.
— Tak, pani Marbury, rzeczywiście… Nawet bardzo rzadko.
— Chyba nie stało się nic złego?
— Nie, nie…
Cóż za natrętna kobieta! Panu Custowi wpadły w oko
nagłówki w gazecie, którą trzymał w ręku. Urodziny. Zaślubiny.
Zgony.
— Mojej siostrze urodził się syn — powiedział niepewnie,
gdyż nigdy nie miał siostry.
— Mój Boże, cóż za miła wiadomość! — zawołała pani
Marbury i pomyślała: „A nigdy nic nie mówił o tej siostrze. Ha!
Mężczyźni są już tacy”. — Słowo daję, strasznie się zdziwiłam,
jak ta pani powiedziała, że prosi do telefonu pana Custa. Z
początku zdawało mi się, że to głos mojej Lili, taki podobny.
Ale później zorientowałam się, że jest wyższy i cieńszy. No,
panie Cust, gratuluje. Czy to pierwsze dziecko pana siostry, czy
też ma pan już siostrzeńców albo siostrzenice?
— Tak… Nie… To pierwsze dziecko i chyba drugiego już nie
będzie… ehem… Bardzo się śpieszę. Siostra… siostra chce,
żebym koniecznie przyjechał. Jeżeli zaraz pójdę, zdążę jeszcze
złapać pociąg.
— Na długo pan wyjeżdża, panie Cust? — zawołała pani
Marbury za lokatorem, który wbiegał już na schody.
— Nie, nie… Dwa, może trzy dni.
Zniknął w swoim pokoju, a pani Marbury wróciła do kuchni
rozmyślając z sentymentem o „malej, słodkiej kruszynce”.
Nagle poczuła wyrzuty sumienia za wczorajszy wieczór.
Przecież wraz z Tomem i Lili głowiła się nad datami. Prawie już
uwierzyli, że poczciwy pan Cust to ten potwór, A.B.C. Dobre
sobie! Przypadkowy zbieg inicjałów i jeszcze kilku drobnych
okoliczności.
„Ee, chyba Tom i Lili nie myśleli tego na serio — pomyślała z
ulgą. — A teraz tylko wstyd im będzie”.
Z przyczyn, których sama nie potrafiła wyjaśnić, wiadomość,
że siostra pana Custa urodziła dziecko, rozproszyła wszelkie
podejrzenia pani Marbury co do uczciwości jej lokatora.
„Spodziewam się, że ta kobieta nie cierpiała bardzo” —
myślała sprawdzając palcem żelazko i zabrała się do
prasowania bluzki Lili.
Pan Cust cicho zszedł po schodach z walizką w ręku. Przez
chwilę patrzył na telefon. Krótka rozmowa dźwięczała jeszcze w
jego wyobraźni.
— To pan, panie Cust? Myślę, że zainteresuje pana pewna
wiadomość; inspektor ze Scotland Yardu wybiera się do pana.
Co na to odpowiedział? Nie mógł sobie przypomnieć. Chyba:
— Dziękuję, bardzo dziękuję, moja droga. Bardzo pani
dobra.
Dlaczego zatelefonowała do niego? Czy domyślała się
czegoś? A może chciała sprawdzić, czy ucieknie, jak usłyszy o
wizycie inspektora? Ale skąd wiedziała, że policja wybiera się
do niego?… A przedtem zmieniła głos. Matka jej nie poznała.
Wygląda, jak gdyby… jak gdyby Lili wiedziała… Ale gdyby
wiedziała, nie ostrzegłaby go przecież. Chociaż, któż to
odgadnie? Kobiety są takie dziwne. Nieoczekiwanie okrutne
albo nieoczekiwanie litościwe. Przecież raz widział, jak Lili
wypuszczała mysz z pułapki… Dobre dziecko. Dobre i ładne
dziecko.
Zatrzymał się w przedpokoju przed masywnym wieszakiem
obciążonym płaszczami i parasolami.
Czy teraz?
Na decyzję pana Custa wpłynął jakiś szmer w kuchni.
Tak! Nie ma czasu do stracenia. Pani Marbury może wejść w
każdej chwili.
Otworzył drzwi i wyszedłszy z domu zamknął je
bezszelestnie.
Dokąd iść?
Rozdział XXIX
W Scotland Yardzie

Znowu konferencja. Główny inspektor Scotland Yardu,


Crome, Poirot i ja.
— Panie Poirot, pański pomysł, żeby zwrócić uwagę na
sprzedawców pończoch, okazał się doskonały — oznajmił
główny inspektor.
Poirot rozłożył ręce.
— Niestety, nie osiągnęliśmy rezultatu. Ten człowiek nie był
stałym agentem. Nie zbierał zamówień, tylko sprzedawał
towar.
— Ale teraz wszystko jest jasne, Crome — zwrócił się główny
inspektor do swego podwładnego.
— Tak się wydaje — Crome zajrzał do akt. — Czy mam
naszkicować aktualną sytuację?
— Bardzo proszę.
— Przeprowadziliśmy badania w Churston, Paington i
Torquay. Mamy listę osób, którym Cust oferował pończochy.
Muszę przyznać, że nie szczędził pracy. W Torquay mieszkał w
małym hoteliku niedaleko stacji. Przyszedł do hotelu w dniu
morderstwa o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści. Mógł
wsiąść w Churston do pociągu o godzinie dwudziestej pierwszej
pięćdziesiąt siedem i przyjechać do Torquay o dwudziestej
drugiej dwadzieścia. Na stacji ani w pociągu nie zauważono
nikogo odpowiadającego jego rysopisowi, ale w piątek
urządzano regaty w Kingswear i pociągi tamtej linii były
przepełnione.
— W Bexhill sytuacja wygląda podobnie. Mieszkał w hotelu
Globe pod własnym nazwiskiem. Stwierdziliśmy, że był wtedy z
pończochami w kilkunastu domach, między innymi u pani
Barnard i w kawiarni Pod Rudym Kotem. Pokój zwolnił
wczesnym wieczorem. Do Londynu przyjechał mniej więcej o
dziesiątej trzydzieści następnego dnia. W Andover działo się
nie inaczej. Mieszkał Pod Strusim Piórem. Proponował
pończochy pani Fowler, sąsiadce pani Ascher, i jeszcze kilku
osobom zamieszkałym przy tej samej ulicy. Para znaleziona w
mieszkaniu pani Ascher odpowiada dokładnie zapasom Custa.
— Jak dotąd, wszystko dobrze — stwierdził główny
inspektor.
— Opierając się na uzyskanych informacjach poszedłem pod
adres wskazany mi przez Hartigana, lecz dowiedziałem się, że
Cust wyszedł z domu mniej więcej przed trzydziestoma
minutami. Ktoś do niego telefonował. Gospodyni twierdzi, że
to był pierwszy tego rodzaju przypadek.
— Wspólnik? — mruknął z powątpiewaniem główny
inspektor.
— Wątpię — wtrącił Poirot. — Byłoby to bardzo dziwne,
chyba że…
Wszyscy spojrzeliśmy na niego, ale on urwał i tylko pokręcił
głową.
— Starannie przeszukałem pokój zajmowany przez Custa —
ciągnął Crome. — Wyniki rewizji są niewątpliwe. Znalazłem
blok korespondencyjny: papier bardzo podobny do tego, na
którym pisano listy do pana Poirota, znaczny zapas pończoch.
A w głębi schowka, w którym przechowywano towar, paczkę
bardzo podobną w kształcie i rozmiarach, lecz zawierającą (jak
się okazało) nie pończochy, tylko osiem nowych rozkładów
kolejowych ABC.
— Niezbity dowód — powiedział główny inspektor.
— Jest jeszcze coś — podjął Crome tonem triumfu. —
Znalazłem to dopiero dzisiaj rano i nie złożyłem jeszcze
meldunku… W pokoju Custa nie było śladu noża…
— Idiotyzmem byłoby przyniesienie tego noża do domu —
wtrącił Poirot.
— Naturalnie. Ale Cust nie jest przecież normalnie
rozumującą istotą ludzką. W każdym razie przyszło mi do
głowy, że mógł przynieść nóż do domu i potem dopiero
zorientować się, jakim niebezpieczeństwem grozi ukrycie go w
pokoju, na co słusznie zwrócił uwagę pan Poirot. Zacząłem
szukać gdzie indziej. Jakie miejsce w domu musiałoby wydać
mu się najdogodniejsze? Oczywiście ciężki wieszak w
przedpokoju. Takiego mebla nigdy się nie odsuwa. Mnie też
niełatwo było odsunąć go od ściany. Znalazłem.
— Nóż?
— Nóż. I to niewątpliwie ten. Są jeszcze na nim ślady
zaschłej krwi.
— Piękna robota, Crome — pochwalił główny inspektor. —
Teraz już tylko jednego nam potrzeba.
— Czego?
— Raczej: kogo. Człowieka.
— Na pewno go dostaniemy — zapewnił Crome z
przekonaniem.
— A co pan na to, panie Poirot?
— Słucham? — Poirot jak gdyby obudził się z drzemki.
— Mówiliśmy właśnie, że ujęcie mordercy jest tylko kwestią
czasu. Czy pan się zgadza?
— O, tak… Niewątpliwie.
Powiedział to tak roztargnionym tonem, że zwróciło to naszą
uwagę.
— Coś pana jeszcze niepokoi, Poirot? — zapytał główny
inspektor.
— Coś niepokoi mnie, i to bardzo. Chodzi mi o to, dlaczego?
O motyw.
— Ależ, mój drogi — rzucił niecierpliwie główny inspektor.
— Przecież ten człowiek jest szaleńcem. Inspektor Crome
pospieszył łaskawie z odsieczą.
— Rozumiem, co pan Poirot ma na myśli, i w pewnym sensie
przyznaję mu rację. Musiała istnieć jakaś określona obsesja.
Korzenie jej mogą tkwić w bardzo silnym kompleksie niższości.
Może to być również mania prześladowcza, a jeżeli tak jest,
Cust mógł łączyć ze swoimi sprawami osobę pana Poirota.
Mógł sobie wmówić, że pan Poirot jest detektywem, który ma
za zadanie tropienie właśnie jego.
— Bodaj was licho! — zawołał główny inspektor. — Mówicie
jakimś nowoczesnym żargonem. W moich czasach, jak
człowiek był wariat, to był wariat i nie wynajdywano żadnych
naukowych terminów, żeby sytuację zagmatwać. Myślę, że jakiś
całkiem nowoczesny lekarz zaproponowałby, aby tego A.B.C.
umieścić w sanatorium, wmawiać mu przez dwa miesiące, że
jest pierwszorzędnym facetem, a potem puścić na wolność jako
pełnoprawnego i odpowiedzialnego za swoje czyny obywatela.
Poirot uśmiechnął się w milczeniu. Tak zakończyła się
konferencja.
— A więc, twierdzi pan, Crome — główny inspektor chciał się
upewnić — że przyłapanie go to tylko kwestia czasu?
— Mielibyśmy go już dawno, gdyby nie wyglądał tak
pospolicie. Musimy być ostrożni. I tak narobiliśmy kłopotu
wielu Bogu ducha winnym ludziom.
— Ciekawe, gdzie on może być teraz? — mruknął główny
inspektor.
Rozdział XXX
(Nie z opowiadania kapitana Hastingsa)

Pan Cust stal przed sklepem zieleniarskim. Tak, to tu. A.


Ascher, trafika.
W oknie wisiała kartka z napisem „Do wynajęcia”. Sklep był
pusty, opuszczony.
— Bardzo przepraszam — zwróciła się do pana Custa
zieleniarka sięgając po cytryny.
Mruknął coś i odsunął się na bok. Powoli, ciągnąc za sobą
nogi, ruszył w stronę głównej ulicy miasta.
Miał trudności. Wielkie trudności. Wcale nie posiadał
pieniędzy. Strasznie kręci się w głowie, gdy człowiek nie jadł
przez cały dzień… I świat wygląda całkiem inaczej.
Z kiosku z gazetami krzyczały tytuły:
„Sprawa A.B.C. Morderca jeszcze na wolności”.
„Wywiad z panem Herkulesem Poirot”.
— Herkules Poirot… Ciekawe, czy on wie? — szepnął do
siebie pan Cust.
Poszedł dalej. Wolał nie przyglądać się zbyt długo gazetom.
— „Cóż, koniec niedaleki” — myślał.
Najprzód prawa noga, potem lewa. Jak to się śmiesznie
idzie. Najprzód prawa noga, potem lewa. Zabawne… Ale ludzie
w ogóle są zabawni, a zwłaszcza on, Aleksander Bonaparte
Cust. Zawsze wszyscy się z niego śmieli, a on nawet nie miał do
nich wielkiej pretensji.
Dokąd teraz?
Nie wiedział. Koniec bliski. Patrzył tylko na własne nogi.
Najprzód prawa, potem lewa…
Podniósł wzrok. Tuż przed sobą zobaczył oświetloną tablicę
z napisem „Policja”.
„Zabawne” — pomyślał i roześmiał się z cicha.
Silnie pchnął drzwi. W tej samej chwili zachwiał się i padł
twarzą naprzód.
Rozdział XXXI
Herkules Poirot zadaje pytania

Był pogodny dzień listopadowy. Doktor Thompson i


nadinspektor Japp przyszli do Poirota, aby zawiadomić go o
wyniku wstępnej rozprawy przeciwko Aleksandrowi Bonaparte
Custowi.
Poirot miał lekki bronchit, nie mógł więc udać się do sądu i
na szczęście mnie tam też nie wysłał.
— Przysięgli orzekli, że powinien odbyć się proces —
powiedział Japp. — No i na tym koniec.
— Ale w takich przypadkach i w tym stadium —
powiedziałem — oskarżony ma już zwykle obrońcę.
— Tak się dzieje — potwierdził Japp. — Myślę, że młody
Lucas podejmie się tej sprawy. To, że się tak wyrażę, wielki
ryzykant. Ale cóż, w danym wypadku linia obrony może opierać
się jedynie na obłędzie.
Poirot wzruszył ramionami.
— Taki kierunek obrony doprowadzi do zamknięcia w
zakładzie. A zaniknięcie do końca życia niewiele jest lepsze od
śmierci.
— Lucas może liczyć również na coś innego — podjął Japp.
— Cust ma doskonałe alibi na okoliczność morderstwa w
Bexhill. To może osłabić pozycję oskarżenia. Chociaż i my
jesteśmy tutaj bardzo silni. W każdym razie Lucas może
wymyślić coś oryginalnego. Ten młody człowiek bardzo chce
zwrócić na siebie uwagę.
— A jaka jest pańska opinia, doktorze? — zwrócił się Poirot
do Thompsona.
— O Custcie? Słowo daję, nie wiem, co powiedzieć.
Doskonale gra rolę człowieka normalnego. Naturalnie jest
epileptykiem.
— Jego aresztowanie wyglądało bardzo dramatycznie —
wtrąciłem.
— Właśnie. Wszedł do komisariatu policji w Andover i dostał
ataku. Tak, to była odpowiednio efektowna kurtyna po
ostatnim akcie dramatu. A.B.C. od początku starannie
przygotowywał efekty.
— Czy to możliwe, żeby ktoś popełnił zbrodnię i nie wiedział
o tym? — zapytałem. — Mam wrażenie, że Cust przeczy z całym
przekonaniem.
— Nie należy wierzyć teatralnym pozom — uśmiechnął się
doktor Thompson — i rozmaitym „przysięgam na Boga!” Moim
zdaniem Cust doskonale zdaje sobie sprawę, że popełnił te
morderstwa. Jeżeli zaś chodzi o pańskie pytanie — doktor
zwrócił się do mnie — jest zupełnie możliwe, że cierpiący na
chwilowe utraty pamięci epileptyk może nie wiedzieć, co w tym
okresie robił. Na ogół jednak przeważa pogląd, że czyny
popełnione w takim stanie muszą być zgodne z ogólnym
charakterem chorego.
Począł obszernie rozwodzić się nad tą kwestią opowiadając o
grand mal i petil mai *, prawdę mówiąc, zrobił mi zupełny
zamęt w głowie. To się często zdarza, gdy uczony wygłasza
wykład na temat swojej specjalności.
— Mimo wszystko — ciągnął — jestem przeciwnikiem teorii,
że Cust dopuścił się tej zbrodni nieświadomie. Teorii takiej
można by bronić, gdyby nie listy do pana Poirota. Listy
stanowczo jej przeczą. Dowodzą premedytacji i starannego
przygotowania.
— Ale kwestia listów nie jest jeszcze zupełnie wyjaśniona —
wtrącił Poirot.
— Bardzo to pana dręczy, prawda?
— Oczywiście. Listy były pisane do mnie. W tej sprawie Cust
milczy nadal jak zaklęty. Dopóki nie zrozumiem powodu, dla
jakiego listy te były pisane do mnie, nie uznam, że zagadka
została rozwiązana.
— Tak, rozumiem to z pańskiego punktu widzenia. Nie
podejrzewa pan, że Cust kiedykolwiek w życiu mógł zetknąć się
z panem?
— To niemożliwe.
— Mam! Pańskie imię!
* fr. grand mal i petit mal — formy padaczki, różniące się intensywnością i
trwałością objawów.
— Moje imię?
— Tak. Matka obarczyła Custa dwoma szczególnie
pompatycznymi imionami: Aleksander i Bonaparte. Widzi pan
skojarzenie? Aleksander — wojownik, któremu świata było
mało do podbojów. Bonaparte — wielki cesarz Francuzów. Cust
szukał przeciwnika… przeciwnika, że się tak wyrażę, własnej
klasy. No i znalazł pana. Herkulesa, siłacza.
— Pańskie słowa, doktorze — powiedział Poirot — są wysoce
sugestywne. Zapładniają umysł.
— Cóż, to tylko luźny pomysł. No, pora na mnie. Doktor
Thompson pożegnał się i wyszedł. Japp został.
— Macie zmartwienie z tym alibi? — spytał Poirot.
— Mamy — przyznał nadinspektor. — Ja w nie nie wierzę, bo
na pewno nie jest prawdziwe. Ale diabelnie trudno będzie je
obalić. Ten Strange ma charakter.
— Co to za człowiek?
— Pod czterdziestkę, tęgi, stanowczy, bardzo pewny siebie,
inżynier górnik. Sam zgłosił się do sądu i zażądał, żeby
koniecznie dziś przyjęto jego zeznania. Wybiera się do Chile.
Miał wrażenie, że sprawa zakończy się z miejsca. Nigdy nie
widziałem bardziej stanowczego człowieka.
— Rozumiem. Taki jegomość, co za nic nie przyzna się do
omyłki — dodał Poirot.
— Tak. Mówi z przekonaniem i bardzo trudno to podważyć.
Zaklina się na wszystkie świętości, że zaczepił Custa w hotelu
White Cross w Eastbourne wieczorem dwudziestego czwartego
lipca. Był sam i chciał z kimś pogadać. Jestem prawie pewien,
że Cust to idealny słuchacz. Nigdy nie przerywa… Po kolacji
Strange grał z Custem w domino. Strange jest zdaje się
mistrzem w tej grze i był zadowolony, gdy w Custcie znalazł
równorzędnego partnera. Wie pan, jakimi zapaleńcami są
gracze w domino. Potrafią bawić się kamieniami przez długie
godziny. Tak też było z naszymi znajomymi. Cust chciał już
pójść spać, ale Strange nie zgodził się na to i przysięga na
wszystko, że grali co najmniej do północy. Sprawdzaliśmy. Tak
było istotnie. Rozstali się dziesięć minut po północy. Jeżeli więc
Cust był w hotelu White Cross w Eastbourne dziesięć minut po
północy, nie mógł udusić Betty Barnard na plaży w Bexhill
między północą a pierwszą.
— Istotnie, problem trudny do rozwiązania — przyznał
Poirot. — A w każdym razie daje do myślenia.
— Zwłaszcza inspektorowi Crome’owi — dodał Japp.
— Ten Strange jest przekonany o prawdzie swoich zeznań?
— Tak. Uparty jak diabeł. Bardzo trudno się zorientować, na
czym błąd polega. Przypuśćmy, że Strange się myli, że jego
partnerem nie był Cust. Czemu więc, u licha, twierdzi, że ten
partner nazywał się Cust? W księdze hotelowej jest podpis
złożony bezsprzecznie ręką Custa. Trudno twierdzić, że Strange
jest wspólnikiem. Szaleńcy o skłonnościach zbrodniczych nie
miewają wspólników. Może Betty Barnard umarła później. Też
nie. Godzinę zgonu lekarz ustalił niewątpliwie. A przecież Cust
musiałby stracić sporo czasu, żeby z Eastbourne dostać się do
Bexhill odległego o mniej więcej czternaście mil.
— Tak, to istotnie trudny orzech do zgryzienia — mruknął
Poirot.
— Właściwie to alibi nie powinno mieć znaczenia.
Morderstwo w Doncaster jest niewątpliwe: plamy krwi na
rękawie, nóż. Tu nie ma najmniejszej luki. Każda ława
przysięgłych musi go uznać winnym, choćby na tej podstawie.
Ale alibi z Bexhill psuje obraz pięknej sprawy. Cust
zamordował w Doncaster, zamordował w Churston,
zamordował w Andover, a więc do stu tysięcy diabłów! musi
być również winnym zbrodni w Bexhill. Musi! Ale ja nie
rozumiem, jak mógł tę zbrodnię popełnić — wstał i rozłożył
ręce. — No, na pana kolej, Poirot. Crome błądzi w
ciemnościach. Niech pan użyje tych swoich szarych komórek, o
których tak pan lubi mówić. Niech nam pan wytłumaczy, jak
się to mogło stać w Bexhill.
Inspektor Japp pożegnał się i wyszedł.
— No i co, Poirot? — zapytałem. — Szare komórki sprostają
tym razem zadaniu?
— Powiedz, Hastings, czy uważasz tę sprawę za zakończoną?
— Poirot odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Chyba tak… Mamy sprawcę, mamy znaczną część
dowodów. Brak nam tylko zewnętrznej politury.
— Sprawa skończona! Dobry sobie! Przecież sprawa to
człowiek. Póki nie będziemy wiedzieli wszystkiego o człowieku,
tajemnica zostanie równie nieprzenikniona, jak na początku.
To żadne zwycięstwo, że posadzimy Custa na ławie
oskarżonych.
— Przecież wiemy o nim bardzo dużo — zaoponowałem.
— Nic! Absolutnie nic. Znamy jego miejsce urodzenia.
Wiemy, że był w wojsku, walczył na froncie, otrzymał lekką
ranę w głowę i został zwolniony jako epileptyk. Wiemy, że od
dwóch lat mieszka u pani Marbury. Wiemy, że to spokojny,
nietowarzyski człowiek, taki, jakiego się nie dostrzega. Wiemy,
że wymyślił i przeprowadził z powodzeniem bardzo zawiły plan
serii morderstw. Wiemy, że popełnił kilka niebywale głupich
błędów. Wiemy, że mordował bez miłosierdzia, a zarazem miał
tak wrażliwe sumienie, że nie chciał obciążać winą innych.
Gdyby chciał zabijać bez, przeszkód, nietrudno by mu było
zwalić każdą z tych zbrodni na kogoś innego. Czy nie
rozumiesz, że ten człowiek to zbiór przeciwieństw? Głupi i
przebiegły, okrutny i wspaniałomyślny. Musi być jakaś myśl
przewodnia, która godzi ze sobą jego dwie tak sprzeczne z sobą
natury.
— Cóż, może masz i słuszność, jeżeli traktujesz Custa jako
studium psychologiczne — powiedziałem.
— Przecież ta sprawa jest od początku studium
psychologicznym. Przez cały czas szukam po omacku, próbuję
poznać mordercę. A teraz zdaję sobie sprawę, że nie znam go
zupełnie. Jestem zbłąkany.
— Żądza sławy… — zacząłem.
— Tak, to tłumaczy wiele. Mnie jednak nie zadowala. Chcę
wiedzieć więcej. Dlaczego popełniał te morderstwa? Dlaczego
wybierał te właśnie ofiary?
— Alfabetycznie…
— Nie tylko — przerwał mi znowu. — Betty Barnard nie była
jedyną osobą w Bexhill, której nazwisko zaczyna się na „B”.
Betty Barnard… Coś mi świta w głowie… To powinno być
słuszne… To musi być słuszne… Ale jeżeli tak… — umilkł, ja zaś
nie chciałem mu przerywać.
Milczenie trwało długo i mam wrażenie, że drzemałem
chwilę. Kiedy się ocknąłem, Poirot trzymał mi rękę na
ramieniu.
— Drogi, kochany Hastings — powiedział serdecznie. — Mój
dobry geniusz.
Zdumiał mnie ten nieoczekiwany dowód uznania.
— Tak, tak — ciągnął Poirot. — Zawsze mi pomagałeś,
przynosiłeś szczęście, byłeś moim natchnieniem.
— Ale jakie natchnienie dałem ci tym razem?
— Formułując rozmaite pytania przypomniałem sobie
pewną twoją uwagę. Olśniewająco prostą, dowodzącą
jasnowidzenia uwagę. Mówiłem ci już, że masz szczególny
talent do dostrzegania rzeczy oczywistych. A ja to coś
oczywistego przegapiłem.
— Cóż powiedziałem tak ważnego?
— Wszystko jest teraz jasne, przezroczyste jak kryształ.
Znalazłem odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Wiem,
dlaczego pani Ascher, chociaż tego domyślałem się od dawna.
Wiem, dlaczego sir Cecil Clarke i ten fryzjer z Doncaster, a
przede wszystkim wiem najważniejsze i najbardziej istotne:
dlaczego Herkules Poirot.
— Mógłbyś mi to wyjaśnić?
— Nie w tej chwili. Muszę jeszcze zebrać trochę informacji.
Uzyskam je od naszego legionu specjalnego. A potem… Potem,
kiedy dostanę odpowiedź na ostatnie pytanie, odbędę rozmowę
z A.B.C. Nareszcie staniemy twarzą w twarz: A.B.C. i Herkules
Poirot, godni siebie przeciwnicy.
— I co wtedy?
— Wtedy będziemy rozmawiać. Zapewniani cię, Hastings, że
dla osoby, która ma coś do ukrycia, nic nie jest bardziej
niebezpieczne od rozmowy. Pewien mądry, stary Francuz
powiedział mi niegdyś, że mowa jest dobrym wynalazkiem, bo
nie pozwala ludziom myśleć. Ale rozmowa jest także
niezawodnym środkiem wykrycia czegoś co człowiek pragnie
ukryć. Człowiek, mój drogi, nie może oprzeć się pokusie i w
rozmowie z innym człowiekiem musi dać wyraz swojej
indywidualność:. Rozumiesz? W takim wypadku wcześniej czy
później musi się zdradzić.
— Co spodziewasz się usłyszeć w rozmowie z Custem?
— Kłamstwo, dzięki któremu poznam prawdę — uśmiechnął
się Herkules Poirot.
Rozdział XXXII
„Lisa złapiemy i w klatce zamkniemy”

Przez kilka następnych dni Poirot był bardzo zajęty.


Wychodził w jakichś tajemniczych sprawach, bardzo mało
mówił, miał nachmurzoną minę i za nic nie chciał zaspokoić
mojej ciekawości odnośnie do zasługi, jaką mi przypisywał. Nie
prosił mnie nigdy o udział w tajemniczych wycieczkach, co,
muszę przyznać, urażało mnie nieco.
Dopiero pod koniec tygodnia oznajmił, że wybiera się do
Bexhill, i zaproponował, abym mu towarzyszył. Oczywiście
zaproszenie to przyjąłem z radością. Niebawem jednak
dowiedziałem się, że nie tylko ja mam wziąć udział w tej
wyprawie. Dotyczyło to również innych przedstawicieli legionu
specjalnego. Podobnie jak ja, wszyscy byli zaintrygowani i nie
wiedzieli, o co chodzi. Ale już pod koniec dnia zacząłem
wyobrażać sobie niejasno, w jakim kierunku zmierza tok myśli
Poirot.
Mój przyjaciel udał się przede wszystkim do pani Barnard i
wybadał dokładnie, o jakiej porze odwiedził ją pan Cust i co
mówił. Z kolei udał się do hotelu i wypytał szczegółowo o
odejście Custa. Miałem wrażenie, że nie dowiedział się niczego
nowego, ale Poirot wydawał się zadowolony.
Z hotelu poszedł na plażę, gdzie znaleziono zwłoki Betty
Barnard. Długi czas spacerował koło tego miejsca i badawczo
przyglądał się żwirowi, czego nie mogłem zrozumieć, bo
przypływ zalewa przecież plażę dwa razy na dzień. Nic jednak
nie mówiłem, gdyż Poirot nauczył mnie wierzyć, że wszelkimi
jego postępkami, z pozoru nawet niedorzecznymi, kieruje jakaś
idea.
Następnie poszliśmy na szosę do punktu, gdzie można było
zaparkować samochód najbliżej miejsca, w którym leżały
zwłoki. Po tym udaliśmy się na przystanek autobusów
odjeżdżających z Bexhill do Eastbourne.
Wreszcie Poirot zaprowadził nas wszystkich do kawiarni Pod
Rudym Kotem, gdzie pulchna kelnerka, Milly Higley, podała
nam obrzydliwą herbatę.
Mój przyjaciel prawił dziewczynie komplementy na
kwiecistą francuską modłę, ona zaś odpowiadała żartami,
twierdząc, że dobrze zna Francuzów, której to pomyłki co do
swojej narodowości nie prostował. Robił tylko do kelnerki takie
oko, że byłem zdziwiony i, przyznaję, trochę zgorszony.
— No — powiedział wreszcie — skończyłem w Bexhill. Teraz
jadę do Eastbourne. Tam jeszcze krótka rozmówka i koniec.
Nie ma potrzeby, żeby państwo mi towarzyszyli. Tymczasem
możemy przejść do hotelu na coctail. Herbata była ohydna.
Kiedy usiedliśmy do coctailu, Franklin Clarke zapytał
ciekawie:
— Sądzę, że mój domysł jest trafny: próbuje pan obalić to
alibi? Nie rozumiem tylko, dlaczego jest pan taki zadowolony?
Przecież do tej pory nie dowiedział się pan niczego nowego.
— Nie dowiedziałem się, ma pan rację — odrzekł Poirot.
— A więc dlaczego?
— Cierpliwości, na wszystko przyjdzie czas.
— Widzę jednak, że już teraz jest pan kontent z siebie.
— To dlatego, drogi panie, że jak dotąd nic nie przeczy mojej
koncepcji.
Spoważniał nagle.
— Mój przyjaciel Hastings — podjął — opowiadał mi
niegdyś, że jako młody człowiek bawił się w grę towarzyską
zwaną „Prawda”. Każdemu z uczestników zadaje się trzy
pytania. Na dwa z nich trzeba odpowiedzieć prawdziwie, na
trzecie skłamać. Naturalnie pytania są zawsze wysoce
niedyskretne. Ale przed rozpoczęciem gry wszyscy musieli
przysiąc, że będą mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę.
— I co z tego? — zapytała szorstko Megan.
— Chciałbym, żebyśmy zabawili się w tę grę. Ale nie trzeba
będzie aż trzech pytań. Jedno wystarczy. Jedno pod adresem
każdego z obecnych.
— Nie ulega wątpliwości, że wszyscy odpowiedzą na
wszystko — wtrącił żywo Clarkc.
— Sprawę chcę potraktować bardzo serio. Czy zgodzą się
państwo przysiąc, że będą mówić prawdę?
Był tak uroczysty, że wszyscy zdziwiliśmy się i mimo woli
wpadli w równie uroczysty nastrój. Przysięga została złożona.
— Bon* — powiedział Poirot. — Możemy zacząć.
— Służę — zaproponowała Tora Grey.
— Nie, tym razem damy nie będą miały pierwszeństwa.
Obejdziemy się bez uprzejmości. Zaczniemy z innej beczki.
Panie Clarke, co pan sądzi o kapeluszach, które panie nosiły w
tym roku na wyścigach w Ascott?
— Czy to ma być dowcip? — Franklin Clarke spojrzał na
niego zdumiony.
— Bynajmniej.
— A więc poważne pytanie?
— Tak.
— Cóż — uśmiechnął się Clarke — nie byłem w Ascott, ale
kapelusze, które oglądałem w samochodach jadących do
Ascott, wydawały mi się jeszcze komiczniejsze niż w
poprzednich latach.
— Uważa pan te kapelusze za zbyt wyzywające?
— Raczej za zbyt strojne.
— Monsieur — zwrócił się Poirot do Donalda Frascra — czy
miał pan już w tym roku urlop?
— Urlop? — zdziwił się Fraser. — Tak, w pierwszej połowie
sierpnia.
Zachmurzył się. Widocznie pytanie przypomniało mu stratę
ukochanej, Poirot puścił mimo uszu jego odpowiedź i zwrócił
się do Tory Grey, ja zaś zauważyłem niedostrzegalną zmianę w
tonie jego głosu. Pytanie padło sucho i wyraźnie:
— Mademoiselle, czy w przypadku śmierci lady Clarke
wyszłaby pani za sir Cecila, gdyby poprosił o pani rękę?
Dziewczyna zerwała się z miejsca.
— Jak pan śmie zadawać podobne pytania? To oburzające!
— Możliwe, ale pani przysięgła mówić prawdę. A zatem: tak
czy nie?
— Sir Cecil był dla mnie bardzo dobry. Traktował mnie
prawie jak córkę. Ja odpowiadałam podobnymi uczuciami.
Byłam wdzięczna i przywiązana do niego.
* fr. Dobrze.
— Bardzo przepraszam mademoiselle, ale to nie jest
odpowiedź: tak czy nie.
Zawahała się.
— A więc stanowczo: nie.
— Dziękuję, mademoiselle — powiedział zdawkowo Poirot i
spojrzał na Megan Barnard.
Dziewczyna była bardzo blada. Oddychała z trudem, jak
gdyby szykowała się do ciężkiej próby. Głos Poirota zadźwięczał
ostro, jak trzaśniecie z bicza:
— Mademoiselle, czy pragnie pani, abym w wyniku moich
dochodzeń dowiedział się prawdy?
Megan uniosła głowę. Pewien byłem, że odpowie szczerze,
bo wiedziałem już o jej fantastycznym umiłowaniu prawdy.
— Nie! — zawołała głośno, ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu.
Wszyscy zerwali się z miejsc. Poirot bystro spojrzał jej w
oczy.
— Mademoiselle Megan — powiedział. — Być może nie
pragnie pani wykrycia prawdy, ale, na Boga, potrafi pani ją
mówić!
Skierował się w stronę drzwi, lecz jak gdyby sobie coś
przypomniał, zawrócił i stanął przed Mary Drower.
— Proszę powiedzieć, czy ma pani narzeczonego?
— Ach, panie Poirot… — dziewczyna zarumieniła się mocno.
— Ja… ja jeszcze nie wiem.
— Alors, c’est bien, mes enfants * — uśmiechnął się i spojrzał
na mnie. — No, Hastings, na nas czas. Jedziemy do
Eastbourne.
Samochód czekał i za chwilę jechaliśmy szosą nadbrzeżną
wiodącą przez Pevensey do Eastbourne.
— Czy warto pytać cię o coś, Poirot? — bąknąłem.
— Za wcześnie. Wyciągaj własne wnioski. Zapadło milczenie.
Mój przyjaciel, widać bardzo z siebie zadowolony, nucił z cicha.
W Pevensey zaproponował, żeby się zatrzymać na chwilę i
obejrzeć zamek. Kiedy wracaliśmy do samochodu,
przystanęliśmy na chwilę obok kręgu bawiących się dzieci,
* fr. A więc to dobrze, moje dzieci.
które piskliwymi głosikami śpiewały jakąś piosenkę.
— Co one śpiewają? — zapytał Poirot. — Nie mogę
zrozumieć słów.
Słuchałem przez chwilę; zrozumiałem refren:
„Lisa złapiemy
I w klatce zamkniemy,
I nie puścimy już nigdy”.
— Lisa złapiemy i w klatce zamkniemy, i nie puścimy już
nigdy — powtórzył Poirot.
Spoważniał nagle i spochmurniał.
— To straszne, Hastings, straszne — urwał. — Polujecie tutaj
na lisy?
— Sam nigdy nie polowałem. Nie było mnie na to stać. Sądzę
jednak, że w tych stronach nie ma dobrych polowań.
— Chodziło mi o Anglię w ogóle — powiedział Poirot. —
Dziwny sport. Czeka się gdzieś pod osłoną wzgórza, potem
rozbrzmiewa trąbka i zaczyna się bieg, bieg na przełaj, przez
płoty, rowy… Lis ucieka, kluczy. Ale ogary…
— Gończe — poprawiłem.
— Gończe są na tropie, dopadają lisa i zwierzę umiera
szybko i boleśnie.
— Tak, w twoim sformułowaniu to brzmi okrutnie, ale…
— Lis ma doskonałą zabawę, co? Nie opowiadaj głupstw,
mój przyjacielu. Cóż, może szybka, bolesna śmierć jest mimo
wszystko lepsza niż to, o czym śpiewały te dzieci…
— Zamknięcie w klatce? Na zawsze? Tak. To naprawdę
okropne, przyznaję.
Poirot pokiwał głową i powiedział zupełnie zmienionym
tonem:
— Jutro odwiedzę Custa — po czym zwrócił się do szofera: —
Wracamy do Londynu.
— Nie jedziesz do Eatsbourne? — zapytałem zdziwiony.
— Nie mam po co. Wiem już dosyć.
Rozdział XXXIII
Aleksander Bonaparte Cust

Nie byłem obecny przy rozmowie, jaką Poirot odbył z owym


dziwnym człowiekiem, Aleksandrem Bonaparte Custem. Dzięki
znajomościom w policji i szczególnemu charakterowi sprawy
nie miał trudności z otrzymaniem zezwolenia na widzenie, lecz
nie rozciągało się ono na mnie. Poza tym Poirot uważał za
stosowne odbyć rozmowę ściśle poufną, w cztery oczy. Po
powrocie jednak streścił mi tak dokładnie przebieg
wszystkiego, co zaszło, że czuję się upoważniony do
zanotowania wszystkiego tak, jak bym był obecny.
Pan Cust wydawał się przybity. Pochylił się jeszcze bardziej,
ręce drżały mu nerwowo. Poirot nie odzywał się zrazu.
Przyglądał się siedzącemu naprzeciw więźniowi. Wytworzyło to
atmosferę spokoju, złagodziło napięcie. Dramatyczne musiało
być to spotkanie przeciwników w długim pojedynku. Na
miejscu Poirota czułbym się chyba do głębi wstrząśnięty. Ale
on ma zwyczaj zmierzać prosto do celu i zależało mu jedynie na
wywarciu pewnego efektu na przeciwniku.
— Czy pan wie, kim jestem? — zapytał wreszcie łagodnie.
— Nie, nie… — z ociąganiem odrzekł Cust. — Nie wiem.
Może jest pan… jak to się nazywa?… dependentem pana
Lucasa?
Mówił uprzejmie, ale bez większego zainteresowania. Był
pogrążony we własnych myślach.
— Jestem Herkules Poirot — przedstawił się cicho mój
przyjaciel i bacznie obserwował wrażenie. Pan Cust spojrzał na
niego.
— Aha — powiedział tak bezosobowo, jak inspektor Crome
zwykł mówić swoje „O, czyżby?”.
— Aha — powtórzył po chwili zupełnie już innym, bardziej
ożywionym tonem i bystrzej spojrzał na Poirota.
— Tak — ciągnął mój przyjaciel — jestem człowiekiem, do
którego pan pisał listy.
Zadzierzgnięta nić sympatii prysła. Pan Cust spuścił wzrok i
powiedział ze strachem i irytacją:
— Nigdy do pana nie pisałem. To nie moje listy… Mówiłem
to już ze dwadzieścia razy.
— Wiem. Ale jeżeli ich pan nie pisał, kto był autorem?
— Wróg. Muszę mieć wroga. Wszyscy się przeciwko mnie
zmówili. Policja, wszyscy. To jakaś potworna zmowa.
Poirot milczał.
— Wszyscy mnie zawsze dręczyli — ciągnął nieszczęśnik. —
Wszyscy. Zawsze.
— Nawet wtedy, kiedy był pan dzieckiem?
— Nie, nie… Wtedy chyba nie… Matka bardzo mnie kochała,
ale była ambitna, straszliwie ambitna. Dlatego dała mi takie
komiczne imiona. Wmawiała sobie, że muszę zostać wielkim
człowiekiem. Ciągle mnie namawiała, żebym miał o sobie
dobre mniemanie. Mówiła o sile woli, o tym, że każdy jest
kowalem własnego losu. Twierdziła, że będę mógł zajechać tak
wysoko, jak zechcę — umilkł na chwilę. — Oczywiście nie miała
racji. Wcześnie to zrozumiałem. Tacy jak ja nie robią kariery.
Zawsze sam sobie wszystko psułem. Wystawiałem się na
pośmiewisko. Byłem nieśmiały, bałem się ludzi. Już w szkole,
gdy tylko chłopcy dowiedzieli się moich imion, zaczęli mi
dokuczać. Byłem złym, bardzo złym uczniem. I chyba ostatnim
w sportach — smutno pokiwał głową. — Dobrze, że moja
biedna matka umarła wcześnie. Byłaby boleśnie zawiedziona.
Nawet w szkole handlowej okazałem się głupcem. Pisania na
maszynie i stenografii uczyłem się dłużej niż wszyscy inni. Ale
mimo wszystko sam nie czułem się głupcem… Ehem…
Rozumie mnie pan, prawda? — zwrócił błagalne spojrzenie ku
Poirotowi.
— Doskonale rozumiem i słucham dalej.
— Tak. Ale wciąż dręczyło mnie przykre uczucie, że wszyscy
uważają mnie za głupca. Tak było w szkole handlowej i później
w biurze.
— I później, na wojnie — podpowiedział Poirot.
— Nie — Cust ożywił się nagle. — Na wojnie było mi dobrze.
Pierwszy raz czułem się takim samym człowiekiem jak wszyscy
inni — uśmiechnął się blado. — A potem zostałem ranny w
głowę… bardzo lekko.. Ale w szpitalu odkryli, że miewam… te
ataki. Ja naturalnie od dawna wiedziałem, że są momenty, o
których później nie pamiętam. To się chyba nazywa chwilowa
utrata pamięci? Nawet kilka razy upadłem. Byłem jednak
zdania, że na tej podstawie nie powinni mnie zwalniać z
wojska. Ale i oni mnie skrzywdzili.
— A później? — zapytał Poirot.
— Dostałem posadę w biurze. Z początku dobrze mi się
powodziło, po wojnie jednak było gorzej. Obniżyli mi pensję.
Zrozumiałem, że do niczego nie dojdę. Ciągle inni
przeskakiwali mnie w awansach. Nie potrafiłem się pchać. Źle
mi się wiodło, coraz gorzej. Szczególnie jak przyszedł kryzys.
Zmieniałem posady i mówiąc otwarcie, nie miałem z czego żyć.
Wtedy otrzymałem ofertę na ten interes z pończochami.
Miałem dostać pensję i prowizję.
— Wie pan chyba — podjął łagodnym tonem Poirot — że
firma, która jakoby pana zatrudnia, kategorycznie temu
przeczy.
— Bo i oni są w zmowie. Muszą być w zmowie. Mam przecież
dowody na piśmie. Tak, dowody na piśmie: listy, w których mi
polecają, dokąd mam jechać, i podają adresy osób, które mam
odwiedzić.
— Listy pisane na maszynie.
— Naturalnie. Listy dużych firm zawsze są pisane na
maszynie.
— Czy zdaje sobie pan sprawę, panie Cust, że maszynę do
pisania można zidentyfikować? Wszystkie te listy były pisane
na jednej i tej samej maszynie.
— Cóż z tego?
— Na maszynie znalezionej w pańskim pokoju.
— Tę maszynę dostałem z firmy, jak zaczynałem pracę.
— Zgoda. Ale listy otrzymywał pan później. Tak więc
wygląda, jak by pan sam je pisał i nadawał pod swoim adresem.
— Nie, nie, to spisek. Zmowa przeciwko mnie. A zresztą,
listy mogły być pisane na takiej samej maszynie.
— Słusznie. Na takiej samej. Ale te są pisane na tej samej.
— To zmowa przeciwko mnie — powtórzył z uporem Cust.
— A co pan powie o znalezionych w schowku rozkładach
kolejowych ABC?
— Wcale o nich nie wiedziałem. Myślałem, że we wszystkich
paczkach są pończochy.
— Dlaczego odfajkował pan nazwisko pani Ascher na liście
osób z Andover?
— Zdecydowałem, że od niej zacznę. Przecież jakoś trzeba
zacząć.
— Ma pan rację. Jakoś trzeba zacząć.
— Nie, nie, co innego miałem na myśli.
— Ale pan wie, co ja myślałem? Cust milczał. Wstrząsały nim
dreszcze.
— Ja tego nie zrobiłem! — zawołał wreszcie. — Jestem
niewinny! To omyłka, straszna omyłka! Niech pan pamięta o
drugim morderstwie, tym w Bexhill. Grałem wtedy w
Eastbourne w domino. Temu nie może pan zaprzeczyć — głos
jego zabrzmiał tonem triumfu.
— Nie mogę — przyznał Poirot. — Ale to przecież tak łatwo
omylić się o jeden dzień. A jeżeli jest pan równie uparty i
pewny siebie, jak pan Strange, nigdy nie dopuści pan myśli, że
to omyłka. Będzie pan wciąż powtarzał swoje pierwsze
twierdzenie. Tak właśnie postępuje pan Strange. A księga
hotelowa? Podpisując nietrudno chyba postawić niewłaściwą
datę. Najprawdopodobniej nikt tego nie zauważy.
— Przez cały tamten wieczór grałem w domino.
— Dobrze pan gra, prawda?
— Tak… Tak mi się zdaje — powiedział pan Cust, któremu
słowa mojego przyjaciela sprawiły widoczną przyjemność.
— To trudna gra, wymagająca znacznej wprawy.
— Naturalnie. Można grać na bardzo rozmaite sposoby.
Kiedy pracowałem w biurze, często grywałem w barze podczas
przerwy obiadowej. Nie uwierzy pan, jak ludzie zupełnie obcy
zbliżają się przy dominie — zachichotał nerwowo. — Dobrze
pamiętam jednego przypadkowego partnera… Nigdy go nie
zapomnę, bo mówił takie dziwne rzeczy… Zaczęliśmy
rozmawiać przy kawie, potem przyszła kolej na domino. Po
dwudziestu minutach zdawało mi się, że znam tego człowieka
od wieków.
— A co on panu opowiadał?
Cust jak gdyby zarumienił się z lekka.
— Dziwne, bardzo dziwne rzeczy. Opowiadał, że człowiek ma
swój los wypisany na dłoni. Pokazał swoją rękę i linie, które
zapowiadały, że dwa razy omal się nie utopi. I to się
sprawdziło. Potem spojrzał na moją rękę i powiedział dziwne,
bardzo dziwne rzeczy. Powiedział, że przed śmiercią będę
jednym z najsławniejszych ludzi w Anglii, że o mnie będzie
mówił cały kraj. A potem jeszcze… a potem… — zająknął się i
umilkł.
— Co potem?
Poirot zdawał się magnetyzować przeciwnika; pan Cust
odwracał wzrok i znowu spoglądał na niego, jak
zahipnotyzowany królik.
— Powiedział, że… że… tak wygląda, jak gdybym miał
umrzeć gwałtowną śmiercią. Później roześmiał się i dodał: „Bo
ja wiem? Może nawet na szafocie?” Przestraszyłem się, ale on
znowu się roześmiał i powiedział, że to były tylko żarty —
umilkł i spojrzał na Poirota zmętniałym wzrokiem. — Ta moja
nieszczęsna głowa, moja głowa… Czasami tak mnie boli, że już
wytrzymać nie mogę. Czasami znowu nie wiem… nie wiem…
Poirot pochylił się do przodu, a kiedy się odezwał, mówił
cicho i stanowczo:
— Ale wie pan, że to pan popełnił te morderstwa? Cust
podniósł wzrok. Był teraz zupełnie spokojny.
Znikł wszelki opór.
— Tak — powiedział głucho. — Wiem.
— Ale — podjął Poirot — proszę mi powiedzieć, czy mam
rację, czy nie: nie wie pan, dlaczego pan to zrobił?
Cust pokręcił głową.
— Nie. Nie wiem.
Rozdział XXXIV
Wyjaśnienia Poirota

Siedzieliśmy w napięciu oczekując ostatecznego wyjaśnienia


przez Poirota zawiłej sprawy.
— Od samego początku — rozpoczął mój przyjaciel —
dręczyło mnie pytanie: dlaczego? Kilka dni temu Hastings
powiedział mi, że sprawę uważa za skończoną. Odrzekłem
wtedy, że sprawa to człowiek. Zagadka nie była dla mnie
zagadką morderstw, lecz zagadką A.B.C. dlaczego postanowił
popełnić te zbrodnie? Dlaczego mnie obrał sobie za
powiernika? Niczego nie wyjaśnia twierdzenie, że to człowiek o
zachwianej równowadze umysłowej. Gadanina, że ktoś robi coś
tylko dlatego, że jest wariatem, dowodzi powierzchownych,
niemądrych sądów. Szaleniec jest w swoim rozumowaniu i
uczynkach równie logiczny, jak człowiek zdrowy (biorąc
naturalnie pod uwagę jego specyficzny punkt widzenia). Jeżeli
na przykład ktoś zacznie chodzić po ulicy ubrany tylko w
przepaskę biodrową, zachowanie jego wydaje się dziwne i
niedorzeczne. Jeżeli jednak dowiemy się, że ten ktoś głęboko
wierzy, iż jest Mahatmą Ghandim, zachowanie to staje się
rozumne i logiczne.
— W naszym przypadku przede wszystkim należało sobie
wyobrazić umysł tak skonstruowany, że logiczne i rozsądne
wydawało mu się popełnienie czterech albo więcej morderstw i
uprzedzenie o nich listami pisanymi do Herkulesa Poirota.
Hastings potwierdzi, że kiedy otrzymałem pierwszy list, byłem
bardzo zaniepokojony.
Zdawało mi się, że jest w nim coś ze wszech miar
podejrzanego.
— I miał pan rację — przyznał sucho Franklin Clarke.
— Tak. Ale już na samym początku popełniłem błąd,
poważny błąd: uwierzyłem, że moje zaniepokojenie odnośnie
do listu jest jedynie wrażeniem. Potraktowałem je, jak gdyby
wynikało z intuicji. Otóż, w zrównoważonym, prawidłowo
rozumującym umyśle nie istnieje intuicja. Oczywiście, można
się czegoś domyślać i taki domysł sprawdza się albo nie
sprawdza. Jeżeli się sprawdza, nazywamy go intuicją. Jeżeli nie
— zazwyczaj o nim nie mówimy. Ale to, co najczęściej
nazywamy intuicją, bywa wrażeniem opartym na logicznym
rozumowaniu albo doświadczeniu. Jeżeli ekspert czuje, że coś
jest nie w porządku z danym obrazem, meblem albo podpisem
na czeku, w rzeczywistości wrażenie swoje opiera na wielu
niedostrzegalnych na pozór znakach. Nie musi rozpraszać się
na te drobiazgi. Zastępuje je długoletnie doświadczenie, a w
rezultacie wynika niemal pewność, że coś nie jest w porządku.
Ale to nie domysł, to wrażenie oparte na doświadczeniu.
— A zatem, przyznaję, że do pierwszego listu nie odniosłem
się tak, jak należało. Zaniepokoił mnie, ale policja uważała to za
kawał. Nie podzielałem tego zdania. Byłem przekonany, że w
oznaczonym dniu nastąpi zbrodnia w Andover. Jak wiadomo,
moje przewidywania okazały się słuszne. W ówczesnej sytuacji
zdawałem sobie sprawę, że niepodobna dowiedzieć się, kto był
sprawcą zbrodni. Jedyną drogą, jaka mi się nasuwała, było
zrozumienie, co to za człowiek. Dysponowałem pewnymi
wskazówkami: listem, sposobem popełnienia zbrodni, osobą
zamordowanej. Musiałem jednak odkryć dwa motywy: zbrodni
i listu do mnie.
— Chodziło o rozgłos — wtrącił Clarke.
— Tłumaczy to kompleks niższości — dodała Tora Grey.
— Naturalnie — podjął Poirot. — Rozumowanie musiało
pójść i po takiej linii. Ale dlaczego ja? Dlaczego Herkules
Poirot? Łatwiej byłoby osiągnąć rozgłos wysyłając anonim do
Scotland Yardu albo do prasy. Gazeta mogłaby nie wydrukować
pierwszego listu, ale przed drugą zbrodnią A.B.C. miałby taką
sławę, jaką może zapewnić tylko prasa. Dlaczego więc Herkules
Poirot? Czy z jakichś względów osobistych? W liście był lekki
ton niechęci do cudzoziemców, ale to nie wystarczyło mi jako
wytłumaczenie.
— Następnie przyszedł drugi list, a po nim morderstwo Betty
Barnard w Bexhill. Nie ulegało teraz wątpliwości (co
podejrzewałem już wcześniej), że morderstwa będą
dokonywane w porządku alfabetycznym. Fakt ten wydawał się
wyjaśnieniem dla większości ludzi, dla mnie jednak zasadnicze
pytanie zostało bez odpowiedzi. Dlaczego A.B.C. musiał
popełniać te zbrodnie?
Megan Barnard poruszyła się niespokojnie na krześle.
— Mogła to być po prostu żądza mordu.
— Ma pani zupełną słuszność, mademoiselle. Żądza mordu
czy krwi istnieje. Ale nie pasuje do faktów występujących w
danym przypadku. Szaleniec owładnięty żądzą mordu pragnie
zabić tyle ofiar, ile zdoła. Im więcej, tym lepiej. Taki morderca z
natury rzeczy usiłuje zatrzeć ślady. Nigdy nie szuka rozgłosu.
Jeżeli zastanowimy się nad czterema ofiarami, a przynajmniej
nad trzema z nich (bo bardzo niewiele wiem o panu Downesie
czy panu Earlsfieldzie), dojdziemy do wniosku, że gdyby
morderca zechciał, nie zwróciłby na siebie najlżejszych
podejrzeń. Policja podejrzewałaby Franza Aschera, Donalda
Frasera albo Megan Barnard, a w trzecim wypadku zapewne
pana Clarke’a. Policja podejrzewałaby ich, chociaż nie miałaby
żadnych dowodów. I nikt nie pomyślałby nawet o nieznanym
szaleńcu o zbrodniczych skłonnościach. Dlaczego zatem ten
człowiek świadomie zwrócił na siebie uwagę? Dlaczego przy
każdej ofierze zostawiał rozkład ABC? Czy musiał tak postąpić?
Czy cierpiał na jakiś kompleks związany z kolejowym
rozkładem jazdy?
— W stadium, o którym mówię, uznałem za stosowne wczuć
się w umysł mordercy. Przecież nie mogła to być
wspaniałomyślność. Czyżby wstręt do obciążania zarzutami
ludzi niewinnych? Nie mogłem jeszcze odpowiedzieć na
zasadnicze pytania, ale zdawało mi się, że wiem już pewne
rzeczy o mordercy.
— Na przykład jakie? — zapytał Fraser.
— Przede wszystkim, że ma systematyczny umysł. Zbrodnie
planował w alfabetycznym porządku, co niewątpliwie było dla
niego ważne. Z drugiej strony nie zależało mu szczególnie na
doborze ofiar. Pani Ascher, Betty Barnard, sir Cecil Clarke to
osoby niezmiernie sobie dalekie. Nie mogło być mowy o
kompleksie seksualnym ani o jakimś kompleksie wieku. To
wydało mi się faktem bardzo osobliwym. Jeżeli człowiek
morduje bez wyboru, najczęściej usuwa tych, co stoją mu na
drodze albo drażnią go w jakiś sposób. Ale porządek
alfabetyczny wskazywał, że w danym przypadku ta okoliczność
nie działa. Pewien typ mordercy z reguły wybiera pewien typ
ofiar, najczęściej płci odmiennej. W postępowaniu A.B.C. była
przypadkowość dziwnie niezgodna z porządkiem
alfabetycznym.
— Aha, jeszcze jedna mała dygresja. Rozkład jazdy ABC
wskazuje na, że się tak wyrażę, człowieka o zamiłowaniach
kolejowych. Takie zjawisko występuje częściej u mężczyzn niż u
kobiet. Chłopcy częściej bawią się kolejkami niż dziewczęta.
Może to również świadczyć o umyśle w pewnym stopniu
niedorozwiniętym, nad którym panuje jeszcze kompleks
chłopca.
— Śmierć Betty Barnard i sposób dokonania morderstwa
dają wskazówki zupełnie odmienne. Zwłaszcza sposób
dokonania morderstwa. Bardzo przepraszam, panie Fraser, że
poruszam ten temat… Przede wszystkim ofiara została
uduszona własnym paskiem niewątpliwie przez kogoś, z kim
była w co najmniej dobrych stosunkach. Kiedy usłyszałem co
nieco o jej charakterze, zarysował się w mojej głowie pewien
obraz. Betty Barnard była flirciarką, lubiła hołdy szykownych
mężczyzn. A zatem A.B.C. musiałby posiadać pewne zalety
zewnętrzne czy też tak zwany sexappeal, aby skłonić ją do
nocnej przechadzki. Musiał umieć zawrzeć znajomość i
znajomość tę wykorzystać. Scenę na plaży wyobrażam sobie w
taki sposób: ów człowiek podziwia pasek Betty. Ona go
zdejmuje, a on żartem zakłada jej na szyję. Być może mówi:
„No, teraz cię uduszę”. Oczywiście wszystko to ma ton
żartobliwy. Ona chichocze, a on… on ciągnie.
Donald Fraser zerwał się z krzesła blady jak śmierć.
— Panie Poirot, na miłość boską!
— Już skończyłem. — Poirot wyciągnął rękę uspokajającym
gestem. — Nie powiem ani słowa więcej. A teraz trzecie
morderstwo: sir Cecil Clarke. Morderca wraca do pierwszej
swej metody, ciosu w tył głowy. Nadal występuje kompleks
alfabetyczny. W porządku. Ale jedno mnie zastanawia. Aby
zaspokoić wymagania swojego ścisłego umysłu, A.B.C.
powinien dobierać miasta w jakiejś wyraźnej kolejności.
Andover jest w spisie sto pięćdziesiąte piąte pod literą „A”. A
zatem miasta „B” i „C” powinny być również sto pięćdziesiąte
piąte albo sto pięćdziesiąte szóste albo sto pięćdziesiąte
siódme. Jaki stąd wniosek? Nie tylko ofiary, lecz i miasta były
dobierane w pewnym sensie przypadkowo.
— Poirot — powiedziałem — a może raczej ty tak to sobie
wyobrażasz? Jesteś człowiekiem niesłychanie pedantycznym i
porządnym. Czasami wygląda to nawet na manię.
— Nie, to nie mania. Quelle idee!* Przyznaję jednak, że zbyt
duży nacisk położyłem na ten właśnie punkt. Idźmy dalej.
Morderstwo w Churston pomogło mi w znikomym stopniu.
Szczęście nam nie dopisało, gdyż list poszedł pod niewłaściwy
adres, na skutek czego nie mogło być mowy o zamierzonych
przygotowaniach.
— Zanim jednak doszło do morderstwa „D”, stworzono
naprawdę potężny system ochronny. Wydawało się
niewątpliwe, że A.B.C. nie potrafi wywijać się dłużej. Ponadto
w tym właśnie okresie przyszedł mi do głowy pomysł o
pończochach. Dla mnie było najzupełniej oczywiste, że
obecność domokrążcy sprzedającego pończochy w pobliżu
wszystkich trzech miejsc zbrodni nie mogła być zwykłym
zbiegiem okoliczności. A zatem ten domokrążca musi być
mordercą. Zaznaczam jednak, że rysopis podany przez pannę
Grey zupełnie nie odpowiadał wyobrażeniu, jakie sobie
wyrobiłem o dusicielu Betty Barnard.
— Z następnymi stadiami rozprawię się szybko. Zostało
popełnione czwarte morderstwo. Prawdopodobnie w
zastępstwie pana Downesa, który był podobnego wzrostu i
siedział obok niego w kinie, zginął George Earlsfield. W tym
czasie następuje odwrót. Szczęście, które dotąd sprzyjało
A.B.C., odwraca się od niego. Następuje identyfikacja, pościg, a
wreszcie ujęcie. Sprawa, jak powiedział Hastings, skończona. Z
punktu widzenia opinii publicznej jest to słuszne. Sprawca
siedzi w wiezieniu i niewątpliwie rychło znajdzie się w
* fr. Co za pomysł!
Broadmoore. Nie będzie więcej morderstw. Koniec. Kurtyna.
— Ale nie dla mnie, proszę państwa. Ja nie wiem jeszcze nic,
absolutnie nic. Nie wiem dlaczego ani z jakich powodów.
Dręczy mnie jeszcze jedno: ów Cust ma nieodparte alibi na noc
morderstwa w Bexhill.
— I mnie to ciągle trapi — wtrącił Franklin Clarke.
— Zrozumiałe. Bo to alibi ma wszelkie pozory
prawdopodobieństwa. Ale nie może być prawdziwe, jeżeli… I
tutaj rozpoczynamy bardzo interesujące rozumowanie.
Przypuśćmy, drodzy przyjaciele, że Cust popełnił trzy zbrodnie:
A, C, i D. Nie popełnił jednak morderstwa B.
— Panie Poirot, to przecież…
Poirot uciszył Megan Barnard spojrzeniem.
— Proszę się nie denerwować, mademoiselle. Mnie chodzi
jedynie o prawdę. Z kłamstwami już skończyłem. Przypuśćmy
zatem, że A.B.C. nie jest odpowiedzialny za śmierć Betty
Barnard. Morderstwo miało miejsce niedługo po dwunastej w
nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty lipca. A
więc na samym początku zapowiedzianej doby. Czy mógł go
ktoś uprzedzić? Jak zachowałby się w takim przypadku A.B.C.?
Czy popełniłby drugie morderstwo, czy przywarował cicho i
przyjął pierwsze jako swego rodzaju makabryczny podarek?
— Panie Poirot — odezwała się znowu Megan. — To czysta
fantazja. Wszystkie morderstwa muszą być dziełem jednej ręki.
Poirot nie zwrócił uwagi na te słowa.
— Taka hipoteza ma niewątpliwie jedną dobrą stronę, gdyż
wyjaśnia niezgodność między osobowością Aleksandra
Bonapartego Custa, który nie potrafiłby zbałamucić
dziewczyny, a osobowością mordercy Betty Barnard. Wiemy z
doświadczenia, że niedoszli mordercy biorą czasami na swój
rachunek zbrodnie popełnione przez innych. Na przykład
Kuba–Rozpruwacz na pewno nie jest odpowiedzialny za
wszystkie przypisywane mu czyny… Jak dotąd rozumowanie
idzie gładko. Ale w tym punkcie wyłania się trudna przeszkoda.
Do śmierci Betty Barnard fakty dotyczące morderstwa A.B.C.
nie były podawane do wiadomości publicznej. Zbrodnia w
Andover przeszła prawie niepostrzeżenie. O rozkładzie
kolejowym nie było słowa w prasie. Stąd nieodparty wniosek:
ktokolwiek zabił Betty Barnard, musiał mieć dostęp do faktów
znanych tylko bardzo niewielu osobom: mnie, policji oraz
znajomym i sąsiadom pani Ascher. A zatem ta linia
rozumowania prowadzi w ślepą uliczkę.
Zwrócone ku Poirotowi twarze były skupione i blade.
— Cóż — odezwał się Donald Fraser — policjanci też są
ludźmi, a często nawet bardzo przystojnymi mężczyznami.
Urwał i pytająco spojrzał na Poirota, ten jednak zaprzeczył
ruchem głowy.
— Nie, sprawa jest prostsza. Mówiłem już, że istnieje druga
droga rozumowania. Przypuśćmy, że Cust nie jest
odpowiedzialny za zbrodnię w Bexhill. Ktoś inny zamordował
Betty Barnard. Przecież ten ktoś inny mógł równie dobrze
zamordować pozostałe ofiary.
— : Ależ to nie ma sensu! — zawołał Clarke.
— Tak pan sądzi? W tym punkcie moich rozważań zrobiłem
to, co powinienem był zrobić na początku: zastanowiłem się
nad otrzymanymi listami z zupełnie odmiennego punktu
widzenia. Od początku podejrzewałem, że coś nie jest w
porządku, tak jak, powiedzmy, znawca sztuki podejrzewa
fałszywy obraz. Przyjąłem z góry, że to „nie w porządku” polega
na okoliczności, że listy pisze szaleniec. Ale po ponownym
zastanowieniu doszedłem do zupełnie odmiennych wniosków.
„Nie w porządku” polegało na tym, że pisał je człowiek zdrowy.
— Co mówisz? — zawołałem.
— To, co słyszysz. Były fałszywe, tak jak obraz bywa
fałszywy, bo autor podszywał się pod kogoś innego. Miały być
listami szaleńca, zwyrodnialca o zbrodniczych skłonnościach,
ale naprawdę takimi nie były.
— Ależ to nie ma sensu! — powtórzył Franklin Cl arkę.
— Ma, ma… Tylko trzeba się trochę zastanowić. Jaki mógł
być cel pisania takich listów? Zwrócenie uwagi na zbrodnię. Z
początku zdawało mi się, że to rzeczywiście nie ma sensu. Ale
później doznałem olśnienia. Chodziło o to, żeby zwrócić uwagę
na kilka morderstw, na ich serię. Chyba to wasz wielki Szekspir
powiedział: „W lesie nie widzi się drzew?”
Nie sprostowałem literackiego błędu Poirota. Usiłowałem
zrozumieć, do czego zmierza, i po trosze zaczynało mi świtać w
głowie.
— Gdzie najtrudniej dostrzec szpilkę? — ciągnął Poirot. —
Oczywiście w poduszce do szpilek. Kiedy najtrudniej dostrzec
indywidualne morderstwo? Oczywiście, jeżeli jest jednym z
serii. Zorientowałem się, że mam do czynienia z niezwykle
przebiegłym, pomysłowym i nie liczącym się z niczym
mordercą — człowiekiem odważnym, urodzonym graczem. To
nie mógł być pan Cust. On nigdy nie popełniłby takich zbrodni.
Przeciwnikiem moim był zupełnie inny typ człowieka:
mężczyzna o chłopięcym usposobieniu, o czym świadczą godne
uczniaka listy i rozkłady kolejowe, mężczyzna pociągający dla
kobiet, a zarazem całkowicie lekceważący życie ludzkie.
Człowiek taki musiał odegrać ważną rolę w jednej ze zbrodni.
— Proszę się zastanowić, jakie pytanie zadaje sobie policja,
kiedy człowiek padnie ofiarą morderstwa. Kto miał
sposobność? Gdzie każdy możliwy podejrzany był w chwili
popełnienia zbrodni? Następnie motywy. Kto odnosi korzyść z
tej śmierci? Jeżeli sposobność i motywy są stosunkowo jasne,
cóż może zrobić morderca? Sfabrykować alibi. Czyli pokręcić
coś z czasem. Ale to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne. Nasz
morderca wymyślił bardziej niezawodną, choć fantastyczną
obronę: stworzył szaleńca o zbrodniczych skłonnościach.
— W tym stanie rzeczy musiałem dokonać jeszcze raz
przeglądu wszystkich zbrodni i znaleźć osobę
najprawdopodobniej winną. Morderstwo w Andover.
Najbardziej podejrzanym był Franz Ascher. Nie mogłem sobie
jednak wyobrazić, aby ten starzec wymyślił i przeprowadził tak
skomplikowany plan. Poza tym nie wydawał mi się
człowiekiem zdolnym do morderstwa z premedytacją. Bexhill.
Okoliczności mogły wskazywać na Donalda Frasera. To
człowiek inteligentny, zdolny i umysł o skłonnościach
metodycznych. Ale motywem zamordowania Betty Barnard
mogła być w tym wypadku jedynie zazdrość, a zazdrość bardzo
rzadko prowadzi do premedytacji. Przy sposobności
dowiedziałem się, że miał urlop w pierwszej połowie sierpnia,
co, moim zdaniem, wyklucza możliwość popełnienia zbrodni w
Churston. Z kolei przechodzimy do morderstwa w Churston i
od razu trafiamy na grunt nieporównanie bardziej obiecujący.
Sir Cecil Clarke był bardzo bogatym człowiekiem. Kto miał
odziedziczyć jego majątek? Umierającej żonie zapewnił
dożywocie. Majątek miał przejść w ręce jego brata Franklina.
Poirot z wolna odwracał głowę, aż wreszcie oczy jego
napotkały wzrok Franklina Clarke’a.
— Dzisiaj nie mam już wątpliwości. Człowieka, którego od
tak dawna szukam w zakamarkach mózgu, znani osobiście.
A.B.C. i Franklin Clarke to ten sam osobnik. Śmiały,
awanturniczy charakter, włóczęgowskie życie, miłość do Anglii
objawiająca się w lekkiej niechęci do cudzoziemców. Męska
uroda, swobodne zachowanie… Jakąż trudność może sprawić
takiemu człowiekowi przygadanie dziewczyny z kawiarni? Ale
nie na tym koniec. Umysł metodyczny. Przecież Franklin
Clarke zrobił tu całą listę naszych zadań pod nagłówkami
A.B.C. i tak dalej. Lady Clarke powiedziała, że brat jej męża to
w gruncie rzeczy jeszcze chłopiec. Potwierdziły to gusta
Franklina Clarke’a. W jego pokoju znalazłem książkę Nesbita
zatytułowaną „Kolejowe dzieci”. To ostatecznie rozproszyło
moje wątpliwości. Odgadłem, że A.B.C. — morderca i autor
anonimów — to Franklin Clarke.
Clarke wybuchnął śmiechem.
— Słowo daję, to kapitalne! — zawołał. — Szkoda, że nasz
przyjaciel Cust został złapany prawie na gorącym uczynku.
Miał na ubraniu plamy krwi, a nóż ukrył w swoim domu. Może
nie przyznawać się do zbrodni, ale…
— Myli się pan — przerwał. — Właśnie, że się przyznaje.
— Co! — Clarke był naprawdę zdziwiony.
— Przyznaje się — powiedział cicho Poirot. — Podczas
rozmowy z nim dowiedziałem się, że Cust naprawdę wierzy w
swoją winę.
— Ale nawet to nie wystarcza, Poirot — rzucił cierpko Clarke.
— Nie. Gdyż podczas tej samej rozmowy stwierdziłem
niewątpliwie, że Cust nie może być winien. Nie ma ani odwagi,
ani przedsiębiorczości, ani, że się tak wyrażę, mózgu
stosownego do takiego planu. Przez cały czas moich dociekań
zdawałem sobie sprawę z dwoistości natury mordercy. Teraz
widzę, na czym ta dwoistość polega. W zbrodnię zamieszanych
było dwoje ludzi: prawdziwy morderca — przebiegły,
pomysłowy i śmiały, oraz rzekomy morderca — głupi, chwiejny
i łatwo ulegający sugestiom. Sugestia! To właśnie słowo
wyjaśniające tajemnicę Custa. Nie wystarczyło panu, panie
Clarke, obmyślić plan, w którym seria miała odwrócić uwagę
od poszczególnego wydarzenia. Musiał pan również znaleźć
kozła ofiarnego. Mam wrażenie, że pomysł zrodził się w pana
głowie z okazji przypadkowego spotkania w kawiarni z
dziwacznym osobnikiem o pompatycznych imionach. W tym
okresie zastanawiał się pan głęboko nad rozmaitymi sposobami
usunięcia brata.
— Ciekawe, dlaczego miałbym go chcieć usunąć?
— Bo poważnie obawiał się pan o przyszłość. Nie wiem, czy
pan zdaje sobie z tego sprawę, panie Clarke, ale oddał mi się
pan w ręce w chwili, kiedy pokazał mi pan list pisany przez sir
Cecila. Z listu tego jasno wynikało jego wielkie zainteresowanie
osobą panny Tory Grey. Mogło to być naturalnie
zainteresowanie czysto ojcowskie albo też sir Cecil chciał po
prostu wierzyć w taki właśnie rodzaj zainteresowania. W
każdym razie istniały bardzo poważne obawy, że w przypadku
śmierci pana bratowej sir Cecil zwróci się ku tej pięknej
dziewczynie, szukając zrazu tylko pociechy i współczucia w
swoim osamotnieniu. Ale takie stosunki, zwłaszcza u starszych
panów, bardzo często kończą się małżeństwem. Obawy pana
były tym większe, że znał pan pannę Grey. Jest pan
niewątpliwie doskonałym, choć może nieco cynicznym znawcą
ludzkich charakterów. Orzekł pan, nie wiem, słusznie czy
niesłusznie, że panna Grey jest typem kobiety, która za wszelką
cenę chce zrobić karierę. Nie wątpił pan, że skwapliwie
skorzysta ze sposobności zostania lady Clarke. Pański brat był
wyjątkowo zdrów i silny jak na swój wiek. Wraz z małżeństwem
mogły przyjść dzieci, no i spadek by przepadł. Podejrzewam, że
przez całe życie uważał się pan za człowieka pokrzywdzonego i
zawiedzionego. Liczne podróże po świecie nie przyniosły panu
jakoś korzyści. Z całego serca zazdrościł pan bratu majątku.
— Ale do rzeczy. Zastanawiając się nad różnymi planami
spotkał pan przypadkowo Custa i wpadł na pewien pomysł.
Jego komiczne imiona, epilepsja, okresowe bóle głowy,
niepokaźna i zabawna postać zwróciły pańską uwagę na to, że
może on być narzędziem bardzo panu przydatnym. Przyszedł
panu do głowy system alfabetyczny: inicjały Custa. Fakt, że
pański brat ma nazwisko rozpoczynające się na „C” i mieszka w
Churston były pierwszymi zalążkami. Posunął się pan nawet
tak daleko, że napomknął Custowi o czekającej go gwałtownej
śmierci. Oczywiście, nie mógł pan przypuszczać, że to
przypadkowe spotkanie przyniesie tak wspaniałe owoce.
— Rozwinięcie całego pańskiego planu było bez zarzutu. W
imieniu Custa napisał pan do fabryki pończoch prosząc o
znaczną partię towaru. Sam wysłał pan swojemu kozłowi
ofiarnemu pewną ilość rozkładów ABC zapakowanych
identycznie jak pończochy. Do Custa napisał pan na maszynie
list, rzekomo od tej samej firmy, proponujący mu pensję i
prowizję. Pański plan był tak dokładnie przygotowany z góry,
że napisał pan wszystkie listy wysyłane później do Custa,
następnie zaś przysłał mu maszynę, na której listy te były
pisane.
— Naturalnie musiał pan znaleźć dwie ofiary, których
nazwiska zaczynałyby się na „A” i „B” i które mieszkają w
miastach o odpowiedniej nazwie. Na Andover zwrócił pan
uwagę jako na spokojne, ustronne miasteczko, a rozpoznanie
wstępne kazało panu wybrać sklep pani Ascher jako scenę
pierwszej zbrodni. Jej nazwisko było wyraźnie wypisane nad
drzwiami i bez trudności dowiedział się pan, że zawsze jest
sama w sklepie. Ta zbrodnia wymagała opanowania, odwagi i
odrobiny szczęścia.
— Przechodząc do litery „B” zupełnie zmienił pan taktykę.
Przecież samotne kobiety w sklepikach mogły zostać
ostrzeżone. Wyobrażam sobie, że chodził pan po kawiarniach i
herbaciarniach, żartował z kelnerkami i w ten sposób znalazł
odpowiednią dla pańskich celów dziewczynę, której nazwisko
zaczynało się na właściwą literę. Betty Barnard musiała się
panu wydać właśnie kimś, kogo pan szukał. Spotykał się pan z
nią kilka razy i pod pretekstem, że jest żonaty, wybierał pan na
spotkania raczej ustronne miejsca. Po takich przygotowaniach
zabrał się pan do prawdziwej roboty. Posłał pan Custowi listę
ewentualnych odbiorców w Andover i polecenie, aby udał się
tam w określonym dniu, a do mnie zredagował pan pierwszy
list podpisany A.B.C. W dniu wyznaczonym pojechał pan do
Andover i zabił panią Ascher bez przeszkód, które mogłyby
pokrzyżować dalsze plany. Morderstwo nr l zostało pomyślnie
dokonane.
— Przy drugiej zbrodni był pan ostrożniejszy i właściwie
wykonał plan o dzień za wcześnie. Jestem pewien, że Betty
Barnard zginęła przed północą dwudziestego czwartego lipca.
— Przechodzimy teraz do morderstwa nr 3, tego
najważniejszego z pańskiego punktu widzenia,
p r a w d z i w e g o morderstwa. Trudno wyrazić, ile pochwał
należy się tutaj Hastingsowi, który rzucił prostą i zdawałoby się
samo przez się zrozumiałą myśl w kwestii, na którą nikt nie
zwrócił uwagi. Wyraził przypuszczenie, że trzeci list mógł być
rozmyślnie błędnie zaadresowany. I miał rację. Po stokroć miał
rację! Ten prosty fakt całkowicie wyjaśnia wątpliwość, która
dręczyła mnie od początku: dlaczego listy adresowane były do
Herkulesa Poirota, prywatnego detektywa, a nie do policji?
Błędnie składałem to zrazu na jakieś względy osobiste. Nic
podobnego! Listy wysyłał pan do mnie, ponieważ istotą
pańskiego planu było, że jeden z nich będzie źle zaadresowany i
nie dojdzie w porę. A przecież list do Scotland Yardu nic mógł
trafić pod niewłaściwy adres! Więc musiał pan mieć jakiś adres
prywatny. Wybrał pan mnie, jako człowieka dość szeroko
znanego, który na pewno odda list policji, a ponadto jako
prawdziwy Anglik, miał pan ochotę wystrychnąć na dudka
cudzoziemca. Bardzo to było sprytne. Whitehaven, Whitehorse
— to omyłka całkiem zrozumiała. Jeden Hastings był na tyle
spostrzegawczy, że nie zwracając uwagi na subtelności doszedł
prosto do oczywistego celu. Naturalnie list został rozmyślnie
źle zaadresowany. Policja miała być naprowadzona na ślad
dopiero po dokonaniu zbrodni. Wieczorne spacery brała
podsunęły panu doskonałą sposobność. A strach przed A.B.C.
lak opanował już wówczas opinię publiczną, że możliwość
pańskiej winy nie zaświtała nikomu w głowie. Wraz ze śmiercią
brata cel pański został oczywiście osiągnięty. Dalsze
morderstwa nie były już potrzebne. Gdyby jednak seria urwała
się bez widocznego powodu, ktoś mógłby zacząć coś
podejrzewać…
— Pański kozioł ofiarny, Cust, grał dotychczas rolę człowieka
niewidocznego, bo nie zwracającego niczyjej uwagi. Rolę tę grał
tak dobrze, że nikt nie zauważył go nawet na terenie trzech
kolejnych morderstw. Ku pańskiemu rozczarowaniu nie było
nawet mowy o jego odwiedzinach w Combeside. W natłoku
silniejszych wrażeń panna Grey zupełnie o nim zapomniała.
— Nie brak panu odwagi i pomysłowości, a więc zdecydował
się pan na czwarte morderstwo. Tym razem chciał pan zatrzeć
ślady. Jako teren swojej działalności obrał pan Doncaster. Plan
był nad wyraz prosty. Pańska obecność w Doncaster całkowicie
wytłumaczona. Firma skierowała tam pana Custa. Śledził pan
tego biedaka i chciał skorzystać ze sposobności. Szczęście panu
dopisywało. Pan Cust poszedł do kina. To upraszczało sprawę.
Usiadł pan o kilka miejsc obok niego. Kiedy wstał i ruszył w
stronę wyjścia, pospieszył pan za nim. Potknął się pan, pochylił
i pchnął nożem człowieka drzemiącego w poprzednim rzędzie.
Zrzucił pan rozkład ABC na kolana ofiary, a w ciemnym
korytarzu zderzył się z Custem, otarł nóż o jego rękaw i wsunął
mu do kieszeni.
— Tym razem nie troszczył się pan bynajmniej o dobór
ofiary zaczynającej się na „D”. Każdy mógł spełnić zadanie.
Słusznie pan przypuszczał, że będzie to potraktowane jako
omyłka. Na pewno w pobliżu musiał siedzieć ktoś o właściwym
nazwisku. Wszyscy pomyślą, że właśnie tamten miał być
upatrzonym celem.
— A teraz, drodzy przyjaciele, spójrzmy na sprawę z punktu
widzenia fałszywego A.B.C., czyli Custa. Morderstwo w
Andover przeszło dlań niepostrzeżenie. Sprawa w Bexhill
zdziwiła go i zaskoczyła. Dlaczego i tym razem był na miejscu?
Potem przyszła zbrodnia w Churston i wielkie nagłówki w
gazetach. Zbrodnia w Andover, kiedy był tam obecny, zbrodnia
w Bexhill, a teraz znowu… Trzy morderstwa, a za każdym
razem on był w pobliżu. Epileptycy cierpią często na chwilowe
utraty pamięci i nie wiedzą, co w takich okresach robili. Nie
wolno zapominać, że Cust to osobnik wrażliwy, neurastenik
szczególnie podatny sugestiom. Wreszcie otrzymuje polecenie,
żeby udać się do Doncaster.
— Doncaster! Przecież tam A.B.C. zapowiedział czwartą
zbrodnię. Custowi musiało się to wydać palcem losu. Traci
głowę. Wyobraża sobie, że gospodyni przygląda mu się
podejrzliwie. Mówi jej, że jedzie do Cheltenham, naprawdę
jednak wybiera się do Doncaster. Uważa to za swój obowiązek.
Po południu idzie do kina. Cóż, mógł się zdrzemnąć na parę
minut. Trudno sobie wyobrazić jego uczucie, gdy po powrocie
do hotelu znajduje ślady krwi na rękawie i zakrwawiony nóż w
kieszeni. Wszelkie trwożliwe podejrzenia zmieniły się w
pewność. To on! On jest mordercą! Przypomina sobie bóle
głowy, utraty pamięci. Nabiera przekonania, że on, Aleksander
Bonaparte Cust, jest szaleńcem o zbrodniczych skłonnościach.
Od tej chwili zaczyna zachowywać się jak tropione zwierzę.
Wraca do swojego mieszkania w Londynie. Czuje się tam
bezpieczny, bo jest dobrze znany. Gospodyni myślała, że był w
Cheltenham. Ma jeszcze przy sobie nóż, co oczywiście jest
elementarnym błędem. Chowa go za masywnym wieszakiem w
hallu. Wreszcie dostaje ostrzeżenie: policja ma nadejść lada
chwila. To koniec. Policja wie o wszystkim. Ścigane zwierzę
zdobywa się na ostatni wysiłek: nie wiem, dlaczego jedzie do
Andover. Zapewne było to makabryczne pragnienie, by
zobaczyć miejsce zbrodni, którą popełnił, chociaż nie pamięta
jak i kiedy. Nie ma pieniędzy, jest zmęczony, głodny. Nogi
same wiodą go do komisariatu policji.
— Ale broni się nawet zwierzę w potrzasku. Cust jest
przekonany o swojej winie, ale twierdzi uparcie, że jest
niewinny, Po desperacku czepia się alibi w sprawie z Bexhill.
Przynajmniej tego nikt nie potrafi mu dowieść.
— Jak już powiedziałem, przy pierwszej z nim rozmowie
zorientowałem się natychmiast, że nie on jest mordercą, a moje
nazwisko nic właściwie dla niego nie znaczy. Zorientowałem się
również, że wyobraża sobie, iż jest mordercą. Kiedy wobec
mnie przyznał się do winy, nabrałem przekonania, że teoria
moja jest najzupełniej słuszna.
— Pańska teoria — powiedział Franklin Clarke — to absurd.
— Nie, panie Clarke. Był pan zupełnie bezpieczny, póki nikt
pana nie podejrzewał. Skoro zrodziło się podejrzenie, o dowody
nie było trudno.
— O dowody?
— Oczywiście. W Combeside w schowku znalazłem laskę,
której użył pan w Andover i w Churston. To zwyczajna laska z
ciężką gałką. W pobliżu rączki usunął pan część drewna i nalał
roztopionego ołowiu. Pośród fotografii kilkunastu osób
opuszczających kino w Doncaster… Takie zdjęcia robili dwaj
agenci… rozpoznano pana, i to w dwóch pozach. A przecież w
tym czasie miał pan być na torze wyścigowym… W Bexhill
rozpoznała pana Milly Higley i kelnerka z przydrożnej oberży,
gdzie jednego wieczoru jadł pan kolację z Betty Barnard. A
wreszcie, na największe swoje nieszczęście, zaniedbał pan
ostrożności: zostawił pan odcisk palca na maszynie do pisania
wysłanej później do Custa, Na maszynie, której (gdyby pan był
niewinny) w żaden sposób nie mógłby pan dotknąć.
Clarke siedział chwilę jak skamieniały. Wreszcie powiedział:
— Rouge, impair, manque* Wygrałeś, Poirot. Ale warto było
spróbować.
Niewiarygodnie szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni
pistolet małego kalibru i przyłożył sobie do skroni. Krzyknąłem
i bezwiednie zamknąłem oczy oczekując na odgłos wystrzału.
Ale tylko iglica szczęknęła nieszkodliwie. Clarke rozejrzał się
dokoła ze zdziwieniem i zaklął okropnie.
— Nic z tego, panie Clarke — oznajmił Poirot. Może pan
zauważył, że mam dzisiaj nowego służącego? To mój dobry
znajomy, doświadczony złodziej kieszonkowy. Wyciągnął panu
z kieszeni pistolet, rozładował go i wsunął na miejsce, a pan w
ogóle tego nie poczuł.
— Ty przeklęta francuska małpo! — wrzasnął Clarke
* fr. Czerwone, nieparzyste, przegrana.
purpurowy ze złości.
— Rozczarował się pan, panie Clarke. Rozumiem. Ale, widzi
pan, nie dla pana taka lekka śmierć. W swoim czasie mówił pan
Custowi, że dwa razy omal się pan nie utopił. Wie pan, co to
znaczy? Zgodnie z przysłowiem, czeka pana inny los.
— Ach, ty… — słowa uwięzły mu w gardle, twarz spopielała.
Groźnie zacisnął pięści.
Dwaj detektywi ze Scotland Yardu wyszli z sąsiedniego
pokoju. Jednym z nich był inspektor Crome. Padła tradycyjna
formuła aresztowania i ostrzeżenie, że wszystko, co
aresztowany powie, może być wykorzystane przeciwko niemu.
— Ach, powiedział już dosyć — rzekł Poirot i dodał zwracając
się do Clarke’a: — Jest pan typowym Anglikiem i wierzy w
swoją wyższość. Ale ja osobiście nie uważam pana zbrodni za
angielską, przyzwoitą ani sportową.
Rozdział XXXV
Zakończenie

Z przykrością muszę się przyznać, że gdy drzwi zamknęły się


za Franklinem Clarke, roześmiałem się histerycznie. Poirot
spojrzał na mnie z łagodnym zdziwieniem.
— To dlatego — wykrztusiłem z trudem — że jego zbrodnię
nazwałeś niesportową.
— I miałem rację. To była ohyda. Nie mówię nawet o
bratobójstwie. Ale bezwzględne okrucieństwo, z jakim skazał
nieszczęśliwego człowieka na śmierć za życia. „Lisa złapiemy i
w klatce zamkniemy, i nie puścimy już nigdy…” To stanowczo
niesportowe podejście.
Megan Barnard westchnęła głęboko.
— Nie mogę jeszcze uwierzyć. Nie mogę! Czy to prawda?
— Tak, mademoiselle. Koszmar minął. Spojrzała na niego i
zarumieniła się lekko, a Poirot zwrócił się do Donalda Frasera.
— Pannę Megan dręczył nieustannie lęk, że to pan jest
winnym drugiej zbrodni.
— Chwilami i ja zaczynałem w to wierzyć — odrzekł
półgłosem Fraser.
— Z racji tych snów? — Poirot przysunął się trochę bliżej do
młodego człowieka i zniżył głos do poufałego szeptu. — Ta
powtarzająca się wizja da się wytłumaczyć w sposób zupełnie
naturalny. Spostrzegł pan, że w pańskiej wyobraźni obraz
jednej siostry zaciera się powoli, a zastępuje go obraz drugiej.
Megan wypierała z pańskiego serca Betty. Ale pan nie mógł
sobie wybaczyć, że tak szybko zapomina o zmarłej, walczył wiec
z myślami i próbował je zabić. Oto proste wyjaśnienie snu.
Wzrok Frasera powędrował ku Megan.
— Niech pan sobie nie wyrzuca tego zapomnienia — podjął
życzliwie Poirot. — Tamta nie jest warta pamięci. Panna Megan
zdarza się jedna na tysiąc. To wspaniałe serce.
— Sądzę, że ma pan słuszność — powiedział Donald
Fraser i wzrok mu się rozjaśnił.
Wszyscy obstąpili Poirota zasypując go pytaniami, prosząc o
takie lub inne wyjaśnienia.
— Powiedz mi, mój drogi — zacząłem — czy w tych
pytaniach, które wszystkim zadawałeś, był jakiś cel?
— Przeważnie była to blaga. Ale dowiedziałem się jednej
rzeczy, która była mi potrzebna: że Franklin Clarke był w
Londynie, kiedy nadano do mnie pierwszy list. Chciałem także
przypatrzeć się jego twarzy, kiedy zadam pytanie mademoiselle
Grey. Jego równowaga trochę się zachwiała. Spostrzegłem w
jego oczach iskry gniewu.
— Trzeba przyznać, że nie szczędził pan moich uczuć —
odezwała się Tora Grey.
— Byłem pewien, że od pani nie usłyszę prawdy — odparł
sucho Poirot. — A teraz spotyka panią drugie rozczarowanie:
Franklin Clarke nie odziedziczy majątku brata.
— Czy długo mam tu jeszcze słuchać tych zniewag? —
zapytała dziewczyna dumnie podnosząc głowę.
— Bynajmniej nie jest nam pani potrzebna — odrzekł Poirot
i eleganckim ruchem otworzył drzwi przed Torą.
Decydującym ciosem była ta historia z odciskiem palca —
powiedziałem. — Clarke załamał się ostatecznie, kiedy o tym
wspomniałeś.
— Istotnie, daktyloskopia bardzo się tu przydała — zamyślił
się na chwilę. — Dodałem to, aby przypodobać się tobie, mon
ami.
— Ależ, Poirot — zawołałem. — Czy to nie była prawda?
— Nie, mon ami, wierutne łgarstwo.
Nie mogę pominąć milczeniem wizyty, jaką w kilka dni
później złożył nam pan Aleksander Bonaparte Cust. Długo
ściskał dłoń Poirota i nader nieskładnie próbował wyrazić
swoją wdzięczność. Na koniec opanował się i powiedział:
— Czy wyobraża pan sobie, że jeden dziennik zaproponował
mi sto funtów… mówię wyraźnie: sto funtów za mój krótki
życiorys? Nie wiem, słowo daję, co mam z tym fantem zrobić?
— Na pańskim miejscu nie przyjąłbym setki — orzekł Poirot.
— Trzeba się mocno trzymać. Dajmy na to, że pańska cena
wynosi pięćset funtów! I niech się pan, broń Boże, nie
ograniczy do jednej gazety.
— Co? Ee… Naprawdę pan tak myśli?
— Niech pan zrozumie — przerwał mu z uśmiechem Poirot
— że jest pan w tej chwili sławnym człowiekiem, właściwie
najsławniejszym w całej Anglii.
Pan Cust zrobił jeszcze lepszą minę. Radosny błysk rozjaśnił
jego mizerną twarz.
— A wie pan, zdaje się, że ma pan rację. Sława. Wszystkie
gazety. Tak, tak, skorzystam z pańskiej rady, panie Poirot.
Pieniądze przydadzą mi się, bardzo przydadzą. Nareszcie
zrobię sobie prawdziwy urlop i będę mógł kupić piękny ślubny
prezent Lili Marbury. To dobre dziecko, panie Poirot, dobre,
kochane dziecko.
— Naturalnie — Poirot poklepał go życzliwie po ramieniu. —
Niech pan się bawi i robi, co mu się podoba. I jeszcze jedno.
Może wybrałby się pan do okulisty? Takie bóle głowy zdarzają
się często z winy niewłaściwie dobranych okularów.
— Myśli pan, że jest tak i ze mną?
— Niewątpliwie.
— Jest pan wielkim człowiekiem, panie Poirot — stwierdził
Cust gorąco ściskając dłoń mojego przyjaciela.
Poirot, jak to było jego zwyczajem, nie odparował
komplementu. Nie postarał się nawet o skromną minę. Kiedy
pan Cust wyszedł godnie z pokoju, stary przyjaciel uśmiechnął
się do mnie.
— No i co, Hastings? Odbyliśmy wspólnie jeszcze jedno
polowanie. Vive le sport!*

* fr. Niech żyje sport

You might also like