Krotka Wymiana Ognia

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 142

Zyta Rudzka

KRÓTKA WYMIANA OGNIA


Copyright © by Zyta Rudzka, MMXVIII
Wydanie I
Warszawa MMXVIII
Spis treści

Dedykacja
Krótka wymiana ognia
Dla Bambi
Tymczasem zrobiłam się stara i stoję na przystanku, głośno mówię
do siebie:
Czy to tak trudno uwierzyć, że mamy nigdy nie było, czy to tak
trudno?
Nagle ktoś podchodzi. Z boku, nie za blisko. Bez twarzy.
To pani?, słyszę męski głos.
Zastanawiam się, to i ja.
Dzień dobry. Roma Dąbrowska, tak?, pyta znowu. Ta poetka,
prawda…?
Upewnia się. Wszystko przez to, że do telewizji nie łażę, a zdjęcia
w internecie pomniejszają mnie i pogrubiają.
Od razu poznałem, mówi. Pani taka fotogeniczna.
Podniesione tremą słowa świeżo dźwięczą. Muszę podnieść głowę,
wysuwam podbródek, mrużę oczy.
Młodzieniaszek, co z tego, nie pójdę z nim. Nawet na raz.
Szczawik taki, ni to ładne, ni brzydkie, byle jakie takie. Nijaka
nastała nam młodzież, szkoda, że nią nie jestem.
Ja i ten młody człowiek. Między nami waruje kopiec zgarniętego
śniegu, wodnisty i brudny. Zima przyszła tydzień temu. Gwałtowna
zamieć, potem niespieszna odwilż.
Mogę napisać?, czepia się znowu. Tylko kilka słów. Pozwoli pani,
prawda? Napiszę, prosi. Zawsze chciałem.
Chłopyszku, daj spokój, prycham. Macham rękami jak od osy.
On mówi coś jeszcze, nadyma się w purpurze, blednie, znowu
czerwienieje.
Obserwuję go. Nie słucham, ale coraz bardziej jestem ciekawa, jak
on pachnie. W zagłębieniu żuchwy i szyi. Jak go czuć pod twardym
sutkiem. Na pępku. Kiedy położę tam dłoń. W naprężonym mięśniu
uda pod zarysem tyłeczka, pewnie małego i twardego jak zielona
wiśnia. Jaki on ma dla mnie zapach, ten on?
Już milczy, oczu ze mnie nie spuszcza.
Nadjeżdża autobus, zastanawiam się, czy dać numer.
W ostatnim momencie wpycham się do środka. Drzwi zatrzaskują
się. Widzę go. Został na przystanku. Przez moment biegnie, macha
ręką, znika z oczu. Banał miłosny.
Ktoś wyszarpuje mnie ze schodów, ustępuje miejsca.
Odmawiam niezdarnie, wywalając jęzor, zachwiałam się.
Z trudem czepiam się rączki. Przytłumiony ból w skroniach,
wyschnięte gardło. Dyszę, jakbym chłeptała własną krew. Szybko
i zajadle.
Wiszę obok pary. Wyglądają jak nowożeńcy. Już trochę zmęczeni
sobą, ale ciągle jeszcze odurzeni. Gapię się na nich. Może to od tego
coś od wewnątrz rozpiera mnie. Jak narośl.
Wysiadają na następnym. Dobrze, o, jak mi dobrze od tego.
Próbuję się zorientować, dokąd jadę. Którędy. Po co. Po jaką
cholerę i skąd właściwie. Nic nie widzę. Płatki śniegu kleją się do
szyby, tracą kolor, spływają brudem.
Wysiadam.
Młody samczyk. On tam nadal czeka na mnie, kręci się w kółko.
Czemu jestem tego taka pewna? Każdy chce być artystą, a jak nie, to
chociaż być z artystką. Nawet rozważam, czy wrócić. Zaciągnąć go
do siebie i ostatni raz naszprycować się życiem, miłością, kusą
wiecznością dla dwojga, nie, a może…, nie.
Wchodzę do metra. Zstępuję pod ziemię, ruchome schody, tracę
równowagę. Kilka sekund z głową do tyłu. Daję radę.
Wreszcie w wagonie.
Niech pani usiądzie.
Mlaska rozradowany – wielki, łysy, z siwą kitką, pewnie się przed
śmiercią ugania za dobrymi uczynkami, już tylko one mu zostały na
terenach łownych.
Odwracam się bokiem.
Pani sobie siada, powtarza. Pani siada!
Siada. I co jeszcze? Łapę poda? Siad! Śmieję się smutno i chytrze.
Bardziej bym się ucieszyła, jakbyś mi, dziadek, wała pokazał,
a nie miejsca ustąpił!, wrzeszczę.
To ja sobie klapnę, mamrocze jękliwie.
Opada na siedzenie. Żal mi go. Nagle i przez chwilę.
Jak dzieciak przesuwam się na koniec wagonu. Z tego się chyba
nie wyrasta.
Gdzieś we mnie pisze się zdanie: „Zdejmiesz ubranie czy odciski
palców?”. Może przetrwa do wiersza. Biorę białe prochy na porost
świeżej pamięci. Żółte też łykam, żeby nie pamiętać starej pamięci,
ale nic nie kasują, słabsze nawet w zakazanej, potrójnej dawce.
Wciąż widzę bucior, rączki lalek, kondom, osmalone deski, lód,
omszałą cembrowinę, przerębel; to jest wszędzie.
Od urodzenia nie tak miało być. Chciałam inaczej, zawsze jest
„nie tak miało być”. Wszystko do niczego. Do nikogo.
Ból między łopatkami, silny. Odpocząć, odetchnąć.
Siadam na wolnym. Jedna noga schowana za drugą, tak mi
pewniej.
Metro rusza. Dalej. Przez jakieś dziwne pochyłości, w których
dobrze, w których chcę się zasiedzieć, ukołysać, ale z każdym
oddechem coś mi się w środku luzuje, jakbym miała szkielet
z wikliny. Zaraz żebra mi trzasną. I będzie.
Nagle błyski nowej stacji. Szarpnięcie. Potem jazda z hukiem na
kocich łbach w półmroku. Wąski prześwit. Peron. Warszawa nad
głową. Głosy jak wziernik w miasto.
Ktoś obejmuje sztuczną choinkę. Labrador patrzy na niewidomą.
Mater dolorosa grzebie mi między butami, podnosi smoczek, czyści
w ustach, smokta, mlaska i podaje dzieciakowi do buźki.
Ja i Zuzanka. Kiedy zahaczałyśmy się wzrokiem, to było jak
spojrzenie w lustro, szybkie, ukradkiem, niby przypadkowe, ale
zamierzone, za każdym razem przyprawione odrobiną
niezadowolenia. Bezsilności.
Te same pulchne ciała, upstrzone rdzawymi piegami niczym jajo
wodnego ptactwa. Ruda grzywa nad czołem, jakby płonęła. Oczy
ładnie skrojone, lewe lekko zezowate. Usta wygięte, cherubinowe,
pełne, mączne, zawsze w półksiężycu, niby zagniewane.
Wyglądałyśmy jak matrioszki od jednego kompletu. Ja większa,
ona mniejsza. Rozmnożenie postaci zyskiwało na sile, kiedy
widziało się nas razem. Bliźniacze gesty gładzenia ucha w czasie
namysłu. Patrzenie z ukosa. Chrząkanie w funkcji onieśmielenia.
I ten chód, identyczne powtórki wielkich i małych kroków, szuranie
nogą. Dość.
Łapię się w odbiciu szyby. Wyglądam jak łasiczka bez damy.
Zrywam się i przesiadam do drugiej linii.
Ziemia huczy, zmieniam wagony i kierunki. Ludzi przybywa,
każdy pieprzy się ze swoją komórką, stacje ucinają się raptownie, na
ostro.
Koniec.
Wychodzę na poziom miasta.
Gdzie jestem? Gdzie ja, u diabła, jestem?
Czorta i siebie pomniejszam tym pytaniem. Nie rozpoznaję
niczego. Brzydko wszędzie, ciemno wszędzie. Domy, ludzie,
samochody – nic mnie nie przytrzymuje.
Robię kilka kroków, pod kolanem ból. Zużywam resztki sił,
wyczerpuję się.
Trochę dalej stoi Święty Mikołaj. Gapi się na mnie, chociaż
pewnie od pierwszego spojrzenia wie, że grzeczna nie byłam
i prezentu nie będzie.
Broda mu się odkleja, kałdun wypada. Czapa i czerwony
kubraczek dobrze leżą, bo to męskie bydlę jest; zwaliste, kudłato-
kędzierzawo-ponure, pod czapką z pomponikiem ma rogi, to się wie.
Nadal niby patrzy na mnie, ale też gdzieś w bok, w stronę
samochodu pomalowanego w złote choinki, z którego szczodrą
strugą wylewa się kolęda polska, tłusto okraszona dzwoneczkami.
Robi kilka kroków. Jest bliżej.
Cofam się, a on wyczuwa, że bez rózgi lepiej do mnie nie
podchodzić.
I już nieruchomieje na rozstawionych nogach, a chrapy mu
błyszczą od szronu na smarkach.
Co jest?, woła.
Co ma być?, cedzę. Nic. Dla ciebie nic.
On gapi się na mnie z takim wzruszeniem, jakby oglądał Uwolnić
orkę.
Ulubiony lm Zuzki. Zawsze oglądała go bez fonii.
Nic. Nic, powtarzam.
Jak nic?, dociska. Przecież widzę. No kaman, kobieto.
Drapie się za uchem, czapę poprawia, uśmiecha się.
I jak?, dopytuje. Okej?
Zostaw mnie.
Wykrzywiam się, ale on nic sobie z tego nie robi. Zbliża się
i sapie.
Dobra, dobra. Mikołaja nie oszukasz, mówi, mesydż jest taki,
niech pani wali do chaty.
I już wpełza na jego mordę grymas, który mnie wydrwił.
No co? Czego?! Czego?!, krzyczę krzykiem nagle cichym.
Czego? Niczego, burczy ten święty. Oburącz wkłada sobie kałdun
do spodni, a potem wydyma usta i posyła mi wilgotne pocałunki.
Nekro l jeden, syczę. Nekro l!
Ściemnia mi się, ale ciągnę precz zetlałe nogi.
Wieczorem wracam do pisania. Ciosam słowa jak drewno na opał.
Nie mogę przestać.

*
Ciągle kulawa, nagle stara.
Jak kura bez łba mamulka biega po podwórku i nie rusza się
z miejsca.
Całe życie mieszka w krzywym domku przy żyłkowatej wypustce
Mokrej, tam gdzie rzeczka kiedyś zakręcała na północ, dopóki nie
wyschła, a postrzępione brzegi szybko potraciły grzywy żółtawej
piany i tylko muł w korycie nadal pozwala ślizgać się na piętach.
Kiedyś był tu Czarnolas, potem Schwarzwald, a teraz czarna
dziura.
W tym miejscu się urodziłam. W tym drewniaku. W tej kuchni
przy kątowym piecu. Tu mnie umyli z krwistego szlamu, tu mnie
zanieśli do dziobatej miednicy i zanurzyli aż do płaczu
w przeczekanym wrzątku.
Mokrej już nie ma, ale jeszcze się ją czuje. W zawilgoconym
domu, w ścianach jak maślaki pokrytych śluzem, w psiakach
twardzioszkach sterczących ze starych saganów za pogrzebaczem
w kącie zimowej kuchni.
Przyjeżdżam.
Mamulka wyciąga ręce niby na przywitanie, na utulenie, ale
szybko chowa je za siebie. Robi dwa kroki do tyłu. Filcakami
wierzga. Patrzy. Ślepia we mnie wlepia. Po gospodarsku. Gapi się
jak na swoje bydlątko, zmarniało czy przybrało? Pucate. Żarte. Jo.
Wiecznie tylko nienażarte. To i dobrze. To i grube. To i zdrowe.
Pofryzuj się, rozkazuje na wstępie.
Gładzę włosy.
Myślałam, że mi tu jaki dzieciak wlazł i w kółko łazi, żeby coś
zwędzić. A to ty. Aleś ty szpuntka jesteś!, śmieje się.
Ty też nie za wielka.
Ja szpuntka, bo stara.
Stara. Zawsze byłaś mała. Nawet jak byłaś mała.
Ty wiesz, ty to wiesz, złości się. Wszystko wie, a chopa nie ma.
Po co chop. Flagołby mnie po pysku.
Flagoł, zgadza się. Flagoł. Do tego to chopy pirsze.
Wdycham zapach lumpeksu, dobrze, mamulka nadal ma siłę
turlać się do miasteczka.
Żadne tam miasteczko, jakie tam miasteczko, cyka listonosz, same
szmateksy i planety alkoholi.
Suchy, wyliniały i na wieki wieków przechylony od torby, opiera
rower o płot.
Robi dwa kroki, charka śliną na dróżkę. Gęstą, mleczną. Pluje tak,
jakby przeklinał. Mocno.
Przywiózł emeryturę. Podpatruje mnie, przekrzywiając głowę.
Kiedy daję za fatygę, wydaje resztę w komplemencie dla mamy:
Córka przyjechała. Córka uczona.
Mamulka odpowiada ze śmiechem:
No, co zrobić, uczona, ale nieudaano. Prze ancowała się do
stolicy. Nieudaano.
Listonosz patrzy na mnie spode łba. Jak zawstydzony chopok
cicho mówi:
Jak ona nieudaano, jak udaano.
Matka krzywi się.
Już ona nie freliczka. Ona staro frelka.
Jak staro frelka, jak męża ma.
Listonosz śmieje się, odsłaniając brązowe dziąsła.
Wydupiła chopa w troki, a on wziął se młódkę. I ta szmato teraz
z butami lezie jej w szkodę.
To szmato.
Zgadza się listonosz i ogląda mnie sobie inaczej.
Moja ona, taka ona moja, zgadza się mamulka. Moja ona,
nieudaano.
Jaka matka, taka córka, odszczekuję.
A ona śmieje się swoim jedynym zębem.
Nosi dziecięcy dres z aplikacją Myszki Miki. Gryzoń z Ameryki
strzępi się na uszach, ale nadal klaszcze, wypuszczając z rękawic
haftowane życzenia Happy New Year!
Mamulka macha, ręka wydaje się bez skóry, złożona ze ścięgien
i kości.
Daj to, co masz.
Przywożę aspirynę, bandaże na żylaki, podsuszaną kiełbasę, którą
będzie sobie moczyć w wodzie.
Łożarta będę, sapie zadowolona.
Wydobywam landryny, chałwę, rodzynki, kocie języczki
z czekolady. Mlaszcze na ich widok. Język wysuwa i merda nim,
szczęśliwa jak psi ogon.
Odsuwam na bok stołu dobrze podeschnięte piętki, niedojedzone
kromki, kończę rozpakowywać torbę i widzę zmianę na jej twarzy.
Szybką jak tik. Sekundowe nacięcie przez policzek. Jak przy
otwarciu prezentu, kiedy dostaje się nie to, na co się czekało.
Oddycha ciężko. Z wysiłkiem. Gładzi spódnicę. Strzepuje pyłek,
którego nie ma. Odsuwa się od stołu, idzie na podwórko, do swojego
stołeczka, do studni.
Przez okno z pękniętą w rogu szybką obserwuję, jak nachyla się
nad cembrowiną. Będzie mlaskanie, gulgotanie, popiskiwanie, słów
wykrztuszanie. Ze swoją studzienką mamulka nagadać się nie może.
Ale zanim zacznie, milknie. Usta zaciska. Grzebie w myślach.
Słowa to sukienki matki. Przebiera w nich. Jakie wyciągnąć? Kuse,
dziecięce, spod ziemi wyszarpane. Po starszej siostrze. Od
mundurka. Od sprawunków w miasteczku. Te do gury szpilkami
w ciało opięte. Codzienne. Do opatulania, znikania. Chodzi się
w nich, śpi, myje, udaje, że umiera, umiera. Albo takie stroje, co
piją, wrzynają się, cisną, zostawiają ślady, ale nie da się tych szmat
wyrzucić, oddać, zawsze przychodzi na nie czas, same się przez
głowę cisną.
Odchodzę od okna.
Cisza domu zawraca mnie. W przeszłość. W dawne dni.
W pokoju, tym od pola do rzeczki, w szafce pod obrazem Jezus
błogosławi żniwiarzom mamulka oparła zdjęcie o akonik.
Stoję w kwadratowej ramce. Spłoszona strachem. Skulona męskim
okiem. Wyraźnie widać wysokie czoło, żyła na skroni mocno
nabrzmiała ze strachu przed fotografem; wzrokiem można badać
puls.
Pucułowate policzki, odstające uszy, ostry wzrok, siedem mieczy
w źrenicach. Teraz tylko chybotliwe trzonki zostały. Czarne punkty,
kiedy chcę pomalować oko, ręka trzęsie się i znosi mnie na czoło, na
policzki.
Ja to mała z fotogra i. Dzieciak, którym byłam. Patrzę na siebie
siedmioletnią. Pierwszy dzień w szkole.
Przyjechał, no dalej. Przyjechał nam. Pan fotogra sta. Wszystkich
zdejmie. Zdjęciucho na pamiontka będzie. Ustawić się. Szybko.
Równo. Według wzrostu.
Staję na przedzie, czyli na końcu. Do ramienia wszystkim, zawsze
jak najmłodsze, przeganiane, szturchane, przezywane, szpuntka.
Ja i ta frelka ze zdjęcia. Nie pierwszy raz nie poznaję się. Uczucie
samoobcości jest niezmienne. To jedyne wrażenie, które odczuwam
na każdym etapie życia.
Ta ekowata, w piegach dziewczynka, którą byłam, ta sprytna
mała, ona nie myliła się, wszystko wiedziała. Fotogra rowany
wystraszony wyraz twarzy; od pierwszego września, od pierwszych
lat, jakby ona już się domyślała, mocno przeczuwała, że nic takiego
znowu dobrego jej nie spotka.
A piwko to nie łaska. Nie przywiozłaś, co?
Odwracam się. Mamulka wróciła od studni. Twarz rozgrzana.
Zawsze o piwku zapomnisz, gdacze. A mnie na piankę tak dziś
naszło.
Siada przy stole, na krawędzi krzesła, wylicza:
Ingeborga. Renate. Zuzanka. Nina…
Jaka Zuzanka?!, wtrącam się wrzaskiem. Jaka Zuzanka?! Jej tam
nie było. Ona się jeszcze nie urodziła. Co ty gadasz?! Nawet mnie
wtedy nie było.
Ingeborga. Renate. Nina, poprawia się mamulka.
Liczy na palcach jednej ręki.
Ingeborga. Renate. Nina. Dobrze mówię, córucho barbelucho,
dobrze teraz? Starość taka, że do trzech nie zliczysz. Ingeborga.
Renate. Nina. Piwko. Pojedziesz do sklepiku po piwko. I przysięgam,
że min głupich po piance nie będę robiła.

*
Kiedy pierwszy raz wróciła z Tokio, była sławna, miała dwanaście
lat i nie rozpoznała swojego mieszkania.
Nic nie zmieniliśmy, żaden przedmiot się nie przesunął, nic nie
odjęto, nic nie przybyło, a ona przechadzała się po wnętrzu
niepewnie, ze znużoną ciekawością.
Gdzie mój pokój?, zapytała.
Zuzanka. Moje jedyne dziecko.
Tam, a potem w lewo, odpowiedział Mateusz, jej ojciec.
Stał ciągle w progu, w przedpokoju, z uroczystą miną. Wodził
wzrokiem za córką. Jak sługa.
Umyj ręce!, podniosłam głos.
Przeszła obok. Bez słowa. Tra ła tam, gdzie chciała. Zamknęła się
u siebie.
Mateusz ukląkł przy walizach, wyciągał rzeczy do prania.
Spacerowałam po pokoju. Dokoła stołu. Leżała tam gazeta. A pod
nią kolejna i następna. Tej na samym wierzchu brakowało zdjęcia,
wycięte Mateusz wetknął za szybkę kredensu.
Fotogra ę zrobiono z lotu ptaka, z loży tokijskiej lharmonii. Oto
moja córka, z pałąkowatymi odnóżami nastolatki, jak żuczek
gnojny, dźwiga czarną bryłę fortepianu. Męczy się i zarazem
obejmuje instrument. Ta dziwna pieszczota zdaje się odbywać bez
jakiegokolwiek dźwięku. Daje złudzenie, że koncert przebiegł
w doskonałej ciszy, w natchnionym milczeniu. Gdyby nie pewien
szczegół.
Fotograf Koji Fujimori utrwalił poruszenie jednej z nóg pianistki.
W tym mikroskopijnym, zamazanym fragmencie ukryło się pewne
zniecierpliwienie, jakieś pragnienie ucieczki, nadmiar, fałszywy
akord, pogłos kakofonii.
Pospiesznie wykasowałam to dziwne rojenie z mojego umysłu, bo
kolację Zuzanka zjadła z apetytem, choć w milczeniu. Jej twarz była
po dziecięcemu znużona, ale zarazem przejrzała, zbyt napięta, by
mogła uchodzić za świeżą.
Szybko się położyła, ale nie spała dobrze. Słyszałam, jak wstaje
i krąży między łazienką a pokojem dziecinnym, otwiera drzwi
balkonowe, lodówkę, apteczkę.
Odwróciłam się na drugi bok. Przywarłam do pleców Mateusza.
Udawał śpiącego. Doskonale markował równy, śniący oddech.
Przecinał go czystymi pauzami. Przepona działała jak metronom.
Słuch absolutny. Nasza córka po nim to miała.
Obydwoje czuwaliśmy. Mateusz nad Mateuszem. Ja, Roma, nade
mną, Romą. Każde czuwało nad sobą samym.
Bezsenność naszej małej to było normalne po tournée. Ta zła noc
miała swoje repliki, tysiące godzin złych myśli, których nie dało się
unieważnić snem, setki północy bez nocy, dziesiątki dni
zagłuszonych wiwatami na jej cześć.
Po ośmiu tygodniach wróciła z trasy po Japonii. Seria koncertów.
Miasto za miastem. Owacje. Do ukłonów. Kurtyna. Kulisy.
Garderoba. Wywiady. Zimny bufet. Hotel po hotelu. Ręcznik
z cudzym inicjałem. Czarne mydło z alg. Białe noce. Samochód na
samolot. Duty free. Jet lag.
Dom. Trema odeszła jak przypływ, odsłaniając brudny brzeg:
cierpkość nadgarstka, wymioty przed występem, łoskot lakierków,
kiedy podeszwy zdobywają centrum sceny.
W Japonii była czczona. Nie ma w tym przesady – przez trzy lata
była ikoną. Sprzedawano podkolanówki à la Zuza. Plisowane
spódniczki. Bawełniane chusteczki z jej monogramem, podobne do
tych, jakich używała do wycierania dłoni, kiedy umościła się przed
klawiaturą. Bawełniane skarpetki z falbanką nad kostką. Wszystkim
handlowano.
Ciągle mam pamiątkę z tamtych lat: spinki do włosów na
podobieństwo tych, jakich używała podczas występów. Wyglądają
jak metalowe wykałaczki. Dekoracyjnie ułożone na podstawce
z orientalnej maty. Owinięte celofanem przewiązanym aksamitką,
biało-czerwoną, w barwach polskiej agi.
Wszystko, co na siebie włożyła, było kopiowane. Młode pianistki
zaczęły ją naśladować. Tak samo się czesały, by móc poprawiać
grzywkę. Nawykowy, ostry ruch. Opisany gdzieś jako „kultowy”.
Zuzanna przestała grać z dnia na dzień. W dniu swoich
osiemnastych urodzin. Decyzja była, jak mi się długo wydawało,
infantylną manifestacją mrzonki: życie jest gdzie indziej.
Zostawiła list: „Wyjeżdżam. Nie szukajcie mnie, bo to się dla
wszystkich źle skończy”.
Posłuchaliśmy. W końcu słuch absolutny to specjalność tego
domu.
Jej agentka tylko raz nas odwiedziła. Nic nie wyjaśniła, nie
słuchała nas, rozglądała się tylko czujnie dokoła, jakby szukała
sygnału, by zerwać się i uciec.
Zjadła mokre ciasto z rabarbarem. Wysiorbała kawę i wyszła.
Przedtem jeszcze długo i rzewnie tuląc nas w ramionach.
Następnego dnia przestała odbierać telefony.
Profesorowie z akademii też nas unikali.
Może było też tak, że to my z Mateuszem schowaliśmy się przed
wszystkimi. Również przed sobą. Kochaliśmy się coraz wolniej.
Gubiąc rytm i pocałunki. Pamięć tych nocy, jak głupiutkie koźlę,
wciąż biegnie za mną, podskakując z radości.

*
Nie śpię, czekam na następny dzień, co wabi światłem, a potem i tak
zawsze trzyma stronę nocy.
Zuzanka wyrosła na cudowne dziecko. Koncertowała. To były
intensywne lata. Piękne lata bez śladu.
Mateusz cały czas wyjeżdżał. W sypialni potykałam się o jego
walizkę. Poślubiłam chłopaka, który chciał iść w ślady ojca i zostać
specjalistą od młoteczka, kowadełka i strzemiączka, ze specjalnością
szumy uszne, a skończył jako lekarz ostatniego kontaktu.
Ekshumacje. Święte racje. Zainteresowanie umarłymi u nas
wiecznie żywe. Składał ludzkie szczątki, upijał się na tych
wyjazdach w trzy dupy, a potem brał dupy.
A co myślisz, ty sobie wierszyki piszesz, a ja mam brudną robotę.
Ja wydobywam. A dokładnie wczoraj dwadzieścia pięć prawych
kości udowych wyrwałem ziemi. Tej ziemi. Ruskie gnaty chyba.
Egzekucje tam były czy coś. Jest jeszcze sałatka? Ja tu jeszcze
uwalany, a oni z księdzem mi. Bo tam krzyż był. Taki wiesz, jak to
u nas, sosnowy. I zaraz władza w terenie. Najechało się. Jeszcze się
nie doliczyłem, a tu aktor mi nad łbem recytuje: „Rana głęboka.
Rana sącząca się. Rana niewidzialna”. Aż się spłakałem, bo to aktor
był dobry. Wyraźnie mówił. No nie dało się, nie dało. Bez łez się nie
dało tego normalnie słuchać. O, takie wiersze jakbyś pisała. To
rozumiem. „Rana. Rana powstańcza. Rana jak podziemna rzeka.
Rana czarna”. Jezu, na pewno nie ma już whisky? Majonezu
wwalasz za dużo, a potem gadasz, że mam brzuch. Wychlałaś, nie?
Za tydzień chcą mnie w Tuluzie. Przyznaj się, wychlałaś? Kiedyś
wysyłaliśmy w świat kompozytorów, teraz grabarzy. To ci polecę
jakby Różewiczem, żebyś nie myślała, że prostak jestem od trupów.
Posłuchaj re eksji człowieka, co żyje z pracy rąk. Słuchasz czy się
drapiesz? Słuchasz? No. Przyda ci się. To będzie dobre i możesz
sobie wziąć do pisania. Słuchaj. Zaczynam. Kiedyś, proszę ja ciebie,
wszędzie była etykieta i kartoteka, teraz jest kakofonia. Kakofonia,
dobre, nie? Kartoteka i kakofonia.
Mój Mateusz. Zawsze w galopie, w roztargnieniu, w lekkim
przeziębieniu. Nie wygląda na zdrowego, ale kto lekarzowi zabroni?
Powiedz mi, zaczepiałam go, dlaczego interesują cię wyłącznie
kości rodzaju ludzkiego? Przecież to taki brzydki rodzaj.
Co ty mi takie zadajesz? Pytanie sobie wymyśliła. Pytanie.
Niepodchwytliwe.
A ty? Pewnie masz już dobrze w czubie. Nie oszukujmy się, nie
ma lekarstwa, powtarzał po kolejnej wódce, krztusząc się śmiechem.
Jak pacjent chce żyć, medycyna jest bezradna. Bezradna. No co się
patrzysz? Wiem. Powtarzam się. Taki już mój refren. Trzeba było
sobie wziąć do rozrodu kolegę poetę, to by ci leciał Bakczysarajem
w nocy. No co? Kółko graniaste czterokanciaste. Kółko nam się
rozwaliło, a my wszyscy bęc! No jak, tak to szło czy jak? Jak? A ty
coś do mnie powiesz?
Pytał ponuro, głowa opadła mu na prawe ramię. Jeszcze ją
podniósł, uroczyście jak agę na maszt, i wyciągnął w moim
kierunku wskazujący palec, jakby mi groził, ale zaraz przeciągnął
nim po grdyce.
Podrzynanie gardła dobrze zwiastowało; zaraz mi uśnie. W fotelu,
w ubraniu, w narastających koszmarach, które obudzą go nad
ranem. Wstanie, pójdzie zrobić siku, zje coś z lodówki i dokończy
noc w małżeńskim łóżku.
Za to brodzenie po pas w zbiorowych mogiłach mój mąż dostał
zadośćuczynienie. Młodsza go sobie wybrała.
Brzydsza ode mnie, ale z nadmiarowością zdrobnień, czułych
słówek, ciast niedzielnych i domowych. Zawsze chętna, zawsze
wypięta. Tyłkiem do Mateuszka, rączką do jego kart kredytowych.
Oto Manuela. Imię egzotyczne, zatrzymane w swojskiej
krzątaninie. Gospodarna. To chyba właściwe słowo. Nie krzywdzące,
nie pogardliwe. Zaiste.
Chłodny porządek rozumu wyprowadził Mateusza z naszego
krzywego domku. Dał mu dość siły, by wydobył swój nóż do
harakiri, rozmienił go na cztery kije i wbił je w kwadrat ziemi,
zakreślając fundamenty domu w Milanówku.
Tam właśnie Manuela będzie sprzątać, piec, wekować, czekać na
podjeździe, mocować się z wiecznie zacinającą się bramą, tam
będzie rozkładać uda i pobierać pożądany materiał genetyczny.
Koniec mojego małżeństwa rozegrał się jak w tysiąc osiemset
trzydziestym drugim odcinku Telenoweli Manueli.
Natknęłam się na nich przypadkowo. Na mieście. Mój mąż i ona.
Szli szybkim, niecierpliwym krokiem. Rozbujanym od świeżych
pieszczot.
Mateusz rzucił mnie i zapomniał mi o tym powiedzieć. Byłam
zdradzana. Z młodszą. Tandeta emocjonalna. Taka, co to właśnie
najbardziej boli, ale czemu wciąż mnie to dziwi?
Wróciłam, nalałam sobie w salonie, czekałam.
Mateusz miał wrócić później, rzekomo kolejna lekarska wyprawa
do prosektorium. Byłam pewna, że był z tą dziwką w hotelu i bawił
się w doktorka.
Nalałam sobie dobrze.
Wreszcie pojawia się. W zadyszce po schodach. Zagląda w głąb
mieszkania. Wyszukuje i wybiera mnie z mroku. Podchodzi, jeszcze
w płaszczu, i całuje w bok głowy. Raz a dobrze. Usta zimne. Jak lufa
przy skroni.
Lufa przy skroni, no, zapadłam się już dobrze nie tylko w siebie,
ale też w klisze literatury romantycznej. Co można zrobić
z nieszczęściem, jak choć trochę próbować je pomniejszyć kiczem.
Widziałam was, świsnęłam.
Jakby nie słyszał. Usiadł na so e. Westchnął. Poluzował
kołnierzyk.
Widziałam was, powtórzyłam.
Gdzie?
Za rękę.
Wytarł mankiet pięścią.
Powiedziała, że jak się dowiesz o naszym romansie, to przyjdę do
jej kawalerki z dwiema walizkami.
Chciałbyś. Wyjdziesz z jedną reklamówką.
Coś jeszcze? Zaśmiał się, oglądając paznokcie.
Kim ona jest?
Manuela?
Manuela. Jezu! Manuela. Kim ona jest?
No… jakby… Ona jest. Ona jest dla mnie wszystkim. Jak już tak
chcesz wiedzieć.
Kim ona jest?
W przeciwieństwie do ciebie nikim.
Kim?
Specjalistką od nieskończonych możliwości excela. No, księgowa
taka u nas w instytucie. Zaraz powiesz, że banał.
Banał w twoich rękach to już nie banał, panie doktorze.
Nie odpowiedział. Siedział z zaciętą, upartą twarzą.
Wstał i wyszedł. Ale tylko na balkon.
Zawyłam:
Lekarzu, nie opuszczaj mnie.
Tej nocy całowaliśmy się, ostro, głęboko, na zapas. Nie starczyło
na długo.

*
Stara, mała, z czołem wypukłym jak łyżka – patrzę na siebie
w samochodowej szybie.
Droga jest prosta i nie wiem, gdzie prowadzi.
Nigdzie drzew, nawet krzewów kłębiastych, oprószonych
smolistym kurzem. Żadnych bluszczy w parowach, spłowiałych
traw, piszczałek ostrych, kaleczących usta. Zapadlisk, z których
paruje deszcz, wznosząc się jak smugi dymu zapowiadające domowe
kominy. Nie ma ludzi handlujących grzybami, zbieraczy jagód,
jeżyn, żadnych dzieci liczących samochody.
Zmierzchu nie widać, ciągle ten dzień, co nie chce się skończyć.
Jeden dzień pomnożony, jaskrawo jasny, mrużący oczy, ściskający
uda, odparzający pięty, naciskający krtań do krzyku.
Kierowca uchyla okno. Mój zapach ulatuje. Mogę się myć,
perfumować, a i tak czuć mnie będzie tą, co prawie zamieniła
nylony na przeciwzakrzepowe rajstopy, majteczki na luźne gi,
podpaski na pieluchy, obcasy na półbuty, zęby na perełki wciśnięte
między odleżynę a dziąsło.
Dawny gładki owal – teraz porosły szorstką szczeciną podbródka.
Golę się pincetą. Dotykam siebie, jakbym dotykała twarzy
mężczyzny.
Gdzie są moje ciekawskie, wszędobylskie palce, już ich nie widzę.
Zostały mi dłonie. Twarde, ciężkie, prawie czarne, jakby wypełnione
ziemią.
Kiedy to się stało? Nie wiem. Nie pamiętam tej przemiany, jakby
to się stało we śnie, w stanie onirycznego koszmaru, z którego nie
mogę się wydostać.
Od lat każdy gest oddziela mnie od siebie, znikam gwałtowniej
niż linie papilarne na gorącym fajansie liżanki, szybciej niż rysa na
skórzanej walizce, kiedy przeciąga się po niej poślinionym palcem.
Oprawki zsunęły mi się z nosa, oczy wypełniły kleistą mazią.
Jestem pewna, że usta pozostają ruchliwe, ale tylko z jednej strony.
Tak się pamiętam z lustra.
Mówiłam do kierowcy, jakbym milczała. Bezgłośnie, z trudem
upychając słowa między kolejnymi haustami powietrza.
Uśmiecham się do niego.
Nie odwzajemnia grymasu. Twarz tylko oblewa się mlekiem. Po
chwili obejmuje mnie wzrokiem, szybko. Spojrzenie nieprzypisane
ani miejscu, ani czasowi, w którym jesteśmy.
Jestem pewna, pozostałam niewidoczna. W myślach on jest
z tamtą, biegają po trawniku przyprószonym śniegiem, ślizgają się
po murawie, po błocie. Wreszcie ona pokłada się ze śmiechu,
rozkładając oszronione podbrzusze. Przyzwala, by ją rozbierał
w zwolnionym tempie, z gracją i uwielbieniem, i już za moment
szybko, zachłannie, nie bacząc na mróz i przechodniów.
Taką historię z niego wydobywam.
Jego nieobecność jest lepka od tamtej kobiety. Ale on wciąż tu
jest. Zaczyna opowiadać o martwym punkcie, którego nie widać
w żadnym lusterku. Przez to miał kraksę. Ledwo uszedł z życiem.
Męski zapach opiera się przeciągowi. Czuję go. Oddycham nim
jak powietrzem. Pachnie jak mężczyzna po zmyciu nasienia. Baczki
ma równo przystrzyżone, w brwiach kolczyki, na głowie czub ze
sklejonych lakierem włosów.
Roztargniony sennie patrzy przed siebie. Nie jest ciekawy drogi;
ona tego nie wymaga. Przypomina smolistą maź. Więzi nas, niesie,
gdzie chce, nie rozwidla się, nie uchodzi na bok, nie podnosi się
i nie opada, nie zaskakuje ani uskokami podłoża, ani kamieniami na
środku, nie zna przejechanych zwierząt, wyrzuconych torebek
i petów.
Odwracam głowę, wolę obserwować żylaste męskie dłonie. Nie
ściskają kierownicy, pozbawione czujności, spoczywają na niej
zaczepione kciukami.
Nagle chcę poznać nacisk jego palców, pocieranie opuszek. Nigdy
nie pisałam o męskich ciałach. Teraz mam ochotę napisać o sile tego
nadgarstka, o włosach na przedramionach, szorstkich, gęstych.
Dojechaliśmy.
Obce ręce wyciągają mnie z samochodu.
Jest też dziennikarz podpisujący się inicjałami, poznaję go. To
jemu wysapałam, że pisanie jest dla mnie rąbaniem w pień lipki
genealogicznej. Lubię patrzeć, jak drzazgi lecą. To nic, że od czasu
do czasu poleci też jakiś palec.
Dobiega chłopiec, szczupły i blady jak hostia.
Menadżer kultury jestem, przedstawia się. Panna od grejt hita nie
dojechała i przeniosłem panią na dużą scenę. Jest moc, co?!
Potrząsa głową. Strzelimy sobie fotę na fejsa i insta.
Obejmuje mnie. Nie znoszę tego.
O tak, ciaśniej, sapie. Ciaśniej.
Ponury komitet powitalny wprowadza mnie do budynku.
Pełniący obowiązki zastępcy dyrektora administracyjnego
podchodzi, kłoni się i podaje rękę, a potem unosi ją gwałtownie.
Czuję, jak zrywa mi się więzadło w barku. Fota na fejsa.
Ktoś rozbiera mnie z palta. Moja angielska krata wisi teraz na
ozdobnym wieszaku. Rękawy przyjęły formę rąk. Wiszą wzdęte,
niwecząc kaszmir i krój. Jakbym ja sama tam dyndała. Odwrócona.
Z twarzą przyciśniętą do ściany.
Malują mnie. Coraz bardziej przypominam pokrytą fornirem nogę
stołu z orzecha.
Na odejście od lustra dotykam nowej fryzury. Widzę, że skóra na
nadgarstkach trzyma się chyba jedynie za sprawą plątaniny sinych
żyłek, podobnej do marmurkowego blatu.
Daję się prowadzić. Schodzę po schodach, uważnie, z lękiem,
jakbym stąpała po rżysku. Trema cieknie po krtani. Nagle szarpie
mną kaszel, w bulgotaniu gardła jest coś ze śmiechu, głośnego
i smutnego. Namacalnego. Jak kości dłoni zbyt mocno ściśnięte przy
przywitaniu, by je potem rozluźnić bez bólu.
Jestem już w światłach. Mam na sobie sweterek, żółty, z aplikacją
w koniczynki. Gustownie dobrałam do niego spodnie, których
szerokie nogawki tworzą złudzenie klosza spódnicy. Fota na fejsa.
W płóciennych pantofelkach wycięłam dziury, paluchów nic nie
uciska, a chód pozostaje sprężysty.
Żartuję. Jestem dobrze ubrana. To skutecznie odpędza tych, co
chcą się zatroszczyć. Niby o mnie, a najczęściej o własne twarde
ego.
Siadam na środku sceny. Na krześle, i zanim jeszcze rozejrzę się
za wodą, już mi ją podają.
Patrzę przed siebie, odległość unieważnia szczegóły.
Krytyczka bardzo długo mówi o kimś, kogo bierze za mnie.
Poetka. Podglądaczka istnienia. Doskonała w anatomii
przedmiotów. Sekcji rzeczy. Odgrzebywaniu istnień. Dmucha
w popiół. Wychwytuje fragment. Ukryty zarys. Nieważny detal.
Schowany szczegół. Nieśmiały ślad. Zatartą poszlakę. Zapomniany
trop.
Jezu, wiele bym dała za jakiegoś procha. Albo
chociaż papierocha. Już przypalonego, włożonego prosto w usta.
Słucham, że moja fraza nie lęka się mechanizmów. Rozpoznaje
tryby. Błahe związki. Tajemne pokrewieństwa. Budowę ścięgna.
Chłód otoczaka. Kosmatą łapę pająka. Nic nie pomija. Utrwala jak
żywica powalana morzem. Maca maszyny. Pełza przez labirynt.
Napina tętnice. Kruszy porowaty atom. Patroluje zamarłe światło.
Igra z pakułami moszczącymi owoce w skrzyniach. Śledzi czas na
wypiętych brzuchach dziewczyn. Mszyce na pelargonii. Mokre kloce
na wyrębie. Zająca na śniegu w kapocie z juchy. Obrazek ze świętą
Tereską porzucony w nawie. Fartuch ogrodnika ciężki od spękanych
ulęgałek. Zmarznięte ucho ulicznego kundla. Ogląda zagładę
cynowej misy. Posiada dar rozpoznania. Pojmuje mechanikę
znikania. Intruz. Spocona akuszerka. Stróżujący anioł. Niewierny
kronikarz. Uzbrojony zegarmistrz. Lubieżne szkiełko. Lateks na
serce. Ochronny okular.
Bzdura. Zawsze pielęgnowałam zwykłość w pisaniu. Goniłam za
tym, czego nie miałam, a co innym przychodziło bez trudu.
Czas na pytania. Podsuwają mikrofon, długo to trwa – jestem tak
mała, że zawsze robiłam laskę na stojąco. Fota na fejsa.
Mówię niezbornie. Lubią to. Kobieta, która pisze wiersze, nie
może być normalna. Tworzę legendę i nie pękam. Chociaż nacięcie
jak stąd do dzieciństwa.
Dlaczego nic pani nie mówi o życiu prywatnym? Nie chodzi pani
do telewizji, nie udziela wywiadów. Taka jest według pani istota
bycia poetką?
Ale to nie wynika z mojego patrzenia na pisanie, tylko
z zagapienia się na życie.
Pytanie od czytelniczki:
Jak się pani mierzy z rzeczywistością w kraju, który nie jest
krajem dla starych kobiet?
Mam sześćdziesiąt dziewięć lat. I co z tego?
Potem mam się tłumaczyć ze swoich niedyspozycji uczuciowych:
Nie pisze pani o miłości do narodu. Czuję – zaraz mi odbiorą
prawo do wykonywania zawodu poetki.
Ktoś chce wiedzieć, czy naprawdę widziałam ten osuwający się
dom. Kobietę przygniecioną jesionem. Fota na fejsa. Wpół łamiący
się most. Ślepe kocięta topione pospiesznie w deszczówce, by
zdążyć, nim dzieci wrócą ze szkoły.
Kwilę skromnie i brzydko. Męczę się składaniem słów
rozmiękczonym głosem. Nie umiem mówić, wszystko zastąpiło
pisanie.
Przerywam. Nabieram powietrza; wtedy robią mi zdjęcie. Inne.
Z eszem, jak wrzątkiem w oczy.
Kiedy wychodzę z teatru, kierowca pomaga mi usiąść obok siebie.
Zapina pasy, czuję zapach papierosów.
Ruszamy w milczeniu.
Ręce wystają mi z mankietów, jedną ściskam torebkę, druga
poleguje na palcie z rozczapierzonymi palcami, wpatruję się w nią –
bezkrwista, zimna rybka wyrzucona na brzeg.
Brak rozmowy pomaga mi fantazjować. Jak kierowca się dla mnie
rozbiera, szybko i niecierpliwie. Myślę, że się uśmiecham do tych
myśli. Natychmiast chcę się taką zobaczyć. Wiercę się, wychylam,
szukam tego punktu, gdzie mogłabym się złapać w bocznym
lusterku. Już jestem, widzę się. Nie mam siły wydobyć okularów.
Ale ten śliczny obrazek znam na pamięć.
Lepkie oczy rozsadzają nabrzmiałą twarz. Cera sfermentowana.
Gęsta siatka cienkich nacięć na policzkach, podobnych skaleczeniom
brzegiem kartki. Zamiast włosów – upierzenie. I to spojrzenie –
wieczne, dumne. Pozbawione strachu i płci, bez pociechy.
Wyglądam jak demiurg świadkujący zagładzie świata.
Z trudem sięgam do kieszeni po kawałek chleba przemyconego
z bankietu na moją cześć.

*
W sylwestra przychodzi mejl.
Wpada do spamu między życzenia od dziennikarzy, kierowniczek
domu kultury, bibliotekarzy, zaznajomionych czytelników.
Lubię spam. Chętniej grzebię w spamie niż w skrzynce.
Mejl jest krótki. Zaledwie kilka zdań, które od pierwszego słowa
rzucają mi się do aorty:
„Kocham panią. Gdybym nie kochał pani, pokochałbym śmierć”.
Jezu! Kto to pisze?
Szukam. Adres poczty wydumany. Z Wilka stepowego zerżnięty.
Czytam kilka następnych zdań.
Już wiem. To on. To od niego. Chłopczyk, młodzieniaszek
zostawiony na przystanku. „Pani Roma? Poetka?”.
Mam się cieszyć? Z czego, pytam samą siebie. Z czego? Z kogo?
Młody. Zgoda. Młody, a już zwyczajnie brzydki. A przecież teraz
wszyscy młodzi są dla mnie ładni. Nawet jak są szkaradni, to ładni
swoją młodością.
To on. Aż chce mi się postawić wykrzyknik: to on! Ale nie lubię.
Wykrzykniki tandetne to buławy.
Podpisał się „Cyryl”. Cyryl. Ładne imię. Jest w tym imieniu jakaś
metoda.
Człapię do lustra. Dyszę. Rozbieram się. Jak przed plutonem.
Pokancerowana. W plamach. Liszajach. Wyżłobieniach. Koroduję.
Kwilę w strupkach szarych. S aczała i obrzmiała. Spocona,
obśliniona od myśli. Przyglądam się sobie. Nawet jednej duszy
w promieniu całego ciała.
Co mam z tym chłopaczyskiem zrobić? Spakowałam się już na
drogę do grobu, może się rozpakuję, chociaż na trochę.
Idę do szafy, zawracam, znowu idę i nie pamiętam po co.
Wyliniała, bezzębna hiena, co samą siebie ma za padlinę.
Głaszczę się. Uspokajam.
Spałam w trumnie, żeby się przyzwyczaić, ale może trzeba będzie
wrócić na łóżko, położyć się na wznak i jeszcze rozłożyć nogi.
Kamasutrą już nie polecę. Moje ulubione pozycje z powodu bólu
krzyża nie wchodzą w rachubę. Chociaż kapliczka pewnie ciągle
całkiem, całkiem.
*
Studzienko.
Mamulka stoi na stołeczku do dojenia krów, słaba, zmęczenie
rozlało się po całym ciele; trzyma się kołowrotu jak pijany ściany.
Popiskuje:
Ingeborga. Renate. Nina.
Wylicza i doliczyć się nie może:
Ingeborga. Renate. Nina… Gdzie one są, gdzie te dziołchy, gdzie
one polazły?
Krótka mowa Mołotowa, studzienko.
Mam sto latek, sto i pół, sięgam główką ponad stół. Kiedyś to
leszcza z Mokrej wyciągałam, miałam. A teraz wędkę zarzucam
i telewizor wyciągam. Rubin. I on ciągle działa. Obraz kontrolny
zawsze na posterunku.
Pamiętam. Rubin jarzył, jarzy i będzie jarzył. Jak się ruski
telewizor miało, w piecu się nie hajcało, od ciepło było.
Studzienko.
Lodówkę też wyłowiłam. Mińsk. Takich mrozów jak w Mińsku nie
ma i nie było w naszych stronach.
Żeby pokroić, siekierą w kiełbasę waliłam.
Teraz wszystko wyrzucone, potopione. Ale działa! Chodzi, aż
rzeka burczy. Burczy mi ta Mokra, jak kichy w brzuchu.
Studzienko.
Latać nad Mokrą – latałam. Z samego rana. Ale dzisiaj rzyce się
spieszy. Kiedyś to tu był mikroklimat, tyle że nikt się na nim nie
poznał, bo pylica od żwirowni była. Gdyby ludzie bardziej wierzyli
w Boga, a mniej w Gierka, byłoby u nas uzdrowisko.
Tu jest tak pięknie. Piękniej niż w Pałacu Kultury na ostatnim
piętrze. Piękniej niż na trasie W–Z. Piękniej niż w elektrowni
Kozienice.
Może to u nas Pan Bóg ulepił pierwszego człowieka? A potem
Irenę Szewińską? Gdyby ją ulepił gdzie indziej, tak szybko by nie
biegała.
A Karel Gott? Ten chop z naszych stron. Tylko się nie przyznaje.
A Belmondo, co go mam na lusterku w kolorze śmiałym?
Nieświęty to był chop. Jak on się chichrał! Szkoda, że telewizor
młotkiem zabiłam, mogłabym na niego gały wytrzeszczać.
A święta Tereska od Dzieciątka Jezus? Może i nasza, tutejsza.
A Gucwińscy i ich małpy? Wszystko swojacy.
Nie, małpy nie od nas. Małpy wredne.
Sklepowa Marianka podobna do pani Gucwińskiej. Z daleka. Tyle
dobrze, że ona Gucwińskiego nie ma, musiałaby do końca życia przy
małpach chodzić, a ma żylaki od stania za ladą. I otumaniona od
kasy skalnej.
A trzy rumuńskie dziewczynki, co im się Mamulka Boska
pokazała, i one z tego wszystkiego zaczęły biec do tyłu? One też
stąd. Tak biegły, że dobiegły do Rumunii. Od nas to można biec,
dokąd się chce. Nawet tyłkiem do przodu.
A dlaczego ja nie wybiegałam przed siebie, dlaczego? Dlaczego tu
zostałam? Mnie ten cały ukochany w ziemię wdeptał. A tyle miłości
na świecie. Tyle portek, nic tylko brać i prasować. Zawsze jakieś
portki trzeba łatać – od munduru, od garnituru, od krów – zawsze
jakieś portki w garści trzymać.
Ale kiedy ja miałam za chopem, jak ja tylko za moją córuchą
barbeluchą latałam.
Ja mojej szpuntce nieba przychylałam, a ona się odwinęła i nawet
„pocałuj mnie w dupę” nie powiedziała.
Miasta się zachciało. Wierszyków się zachciało. Jej się cudzych
chopów zachciało, a swego miała. Nieudanego, prawda, ale swego.
Doktora. Takiego złapała. Od trupów, ale doktora. Receptę, jak
trzeba, wypisze. Po prawdzie tylko do tego się nadaje.
Studzienko, ty wiesz, nie powiesz, kiedyś poszłam się utopić nad
rzykę.
Woda też mnie nie objęła. Szlamu się ochlałam. O bucior girą
zaczepiłam. Kłapnął mnie po łydzie podeszwą, aż bąble do góry
poszły! Poszły!
Studzienko.
Ten bucior chciał mnie. On był za mną. On chciał, żebym
topielicą była.
Znasz, studzienko, ten bucior, jak i ja znam.
Miałam buciora nie pamiętać, a pamiętam. Jo.
Mamulko.
Czego?!, odpowiada i opluwa się ze złości. Kłaczki śliny wiszą
z ust.
Schodzi ze stołeczka. Poprawia dziergany kubraczek, malutki, na
pinczerka by pasował. Nylony po mnie zrolowane, dziurki załapane
czarną nitką.
Wyjeżdżam, mówię.
Mamulka zatrzymuje się, wyrównuje oddech. Wciąga katar; jak
królik rusza nosem.
Ledwo przyjechałaś, już się zabierasz.
Jutro do radia idę.
To i dobrze, butów nie musisz czyścić.
Patrzę, jak zbiera w ustach ślinę i wilgotnym palcem poprawia
brwi.
Dostępuję do niej. Chylę się do objęcia, a ona czmycha mi jak
dzika kotka.
Żadnych tam pocałunków. Żadnych tam takich, powtarza. A co
ty, tarzałaś się? I po co? My nie z tych, co w trawie piszczą. Ogrzej
się, żeby galoty uschły.
Nic mi nie będzie.
A nic, nic. Wiadomo, że nic.
Odprowadza mnie do samochodu.
Nic ci nie będzie, boś ty owoc żywota mego. Chopa nie masz. I ja
chopa nie mam. A bez chopa smutno. Piekła nie ma komu robić. To
co robić, jako w niebie, tak i na ziemi. To już tylko odpuszczać
winowajcom. To już tylko to nam zostało na bożym świecie?! Tylko
grzechy cudze odpuszczać? A wała!
Obserwuje, jak siadam za kierownicą.
Żegna się ze mną na odległość, macha stwardniałą ręką.
Przekręcam kluczyk, wtedy skrada się do szyby od strony
kierowcy. Puk, puk! To ja!
Naciskam, szyba znika. Nie spuszcza z niej oczu. Zawsze ją to
zachwyca i z tej radości jak nie splunie w dłoń, którą zaraz
przygładzi rzadką grzywkę.
Pa, pa, córucho barbelucho! Pamiętaj, przykazuje, w miłości jak
w podróży, droga powrotna zawsze się dłuży.
Cóż odpowiedzieć? Pewnie ma rację, chociaż z tej całej miłości to
już pewnie nic nie pamięta, a w podróży tak naprawdę nigdy nie
była. Do mnie, do miasta, przyjeżdżała raz w roku. Jak na inspekcję.
Stawia walizkę w przedpokoju. Długo w dumnym niezadowoleniu
waży decyzję, czy iść na pokoje. No niby stolica, a taki chlyw. Brud.
Syf. Gómiole. I ciemno jak u Murzynów. Słoneczko tu nie zagląda,
ale już to słonko dobrze wie dlaczego…
Kiwa chytrze głową. Już to słonko dobrze wie, czemu tu nie
zagląda.
Zdejmuje buty. Ustawia równo, nosek przy nosku, a jeszcze noski
rąbkiem bluzki przeciera.
No!
Rozgląda się, uśmiecha.
Ale tu tego. Ale tu chlyw. Ale tu święty spokój. Teraz to ty pani,
bo ty sama jedna jesteś. Jak krzywy palec. Ty to masz szczęście! Bez
abszty kanta, bez kawalyra. To i dobrze! Chopy to pijaki, brudasy.
Wcześniej czy później zawsze bez pożytku większego, bez
większego, a w końcu żadnego, córucho barbelucho.
Zatrzymuje się i mlaska niezadowolona. Ale dywan to byś mogła
kupić. Taki pstrokaty, wesoły. Cyganie u was nie chodzą? Jak
zapukają, to żadnej tam patelni, żadnej tam, tylko dywan. Bordo
w ciapy. Od takiej szmaty to od nóg ciągnie jakaś taka radość,
mówię ci.

*
Cyryl mieszka w małej uliczce, wypustce od Generała Zajączka; idę
tam, mamrocząc jego imię: Cyryl.
Cyryl. Twarde. Słodkie i lepkie. Landrynka.
Może coś mi się wreszcie tra . Na ostro i na zabój, a na koniec,
wkładając kieckę, czule mu rzucę:
Czy ci dobrze, psie, ze mną było?
Mieszkanie jest przeciwieństwem właściciela – wąskie i wysokie.
Pachnie cebulą, męskim potem i miłością na zabój, czyli Polską dla
początkujących.
Siadamy w kuchni, posadzka jest częściowo zerwana. Na
podłodze damski sandał na koturnie z wyślizganą wkładką, słoik po
majonezie, widelec bez trzonka.
Mam coraz bardziej jasne wrażenie, że Cyryl patrzy na mnie tak,
jakbym przyszła dopożyczyć trochę do emerytury. Jestem pewna
dopiero teraz, w świetle dziennym zobaczył mój PESEL.
Czuję strach, może zapragnę go dotykać. Przytrzymująco. Zacznę
marzyć, żeby położyć się przy nim. Blisko. Tak do rana trwać
i trwać. Boję się. Boję się siebie bardzo.
Dlatego kłamię mu. Zdejmuję wierzchnią kapotę i uprzedzam, że
nie jest w moim guście.
Młody patrzy na mnie tak, jakbym mówiła w języku tlingit.
Ejektywne spółgłoski szczelinowe na ustach Indian na Alasce
i w Kanadzie.
Zaczynam tłumaczyć:
Nie chcę już żadnych lekarzy, tłumaczy, polonistów. Rozumiesz.
Tylko prości chłopcy. Chcę się rozbierać przed konduktorami,
leśnikami, technikami obróbki skrawaniem, gdyż afekt mnie dobije.
Cyryl odzywa się:
Przepraszam. O czym pani?
A o tym, że to właściwie bez znaczenia. Zawsze i tak budziłam się
nie z tymi, co trzeba. Ale to nie robi na ciebie, chłopczyku,
wrażenia, co?
Przypatruję się młodemu człowiekowi, mrużąc oczy. Wygląda tak,
jakby nie miał w sobie duszy. Ale po co mi jego dusza, wystarczy, że
ciało jest na wyciągnięcie ręki.
Jezu, zdania z literatury wagonowej robią nam tak dobrze.
Nagle pyta, jakby, cholera, z harcerską troską:
Czy panią aby nie boli serce?
Nie, warczę. A co?
Bo się pani tak…
Co tak?
Trzyma się tak pani.
Ja się dobrze trzymam. Ja się dobrze patynuję.
Trzyma się pani za serce.
Serce me mi nie grozi. Moje serce dobrze się trzyma, nie było za
bardzo używane.
Dalej sunę literaturą wagonową. Tanie linie kolejowe dla
samotnych.
Nagle on pyta półgłosem:
Przepraszam panią bardzo, ale ile to spotkanie między nami
będzie w przybliżeniu trwać? Bo jestem umówiony.
Odpowiadam, że w moim wieku nic już długo nie potrwa.
Oglądam go sobie. Cyryl. Oczy uwodząco opuchnięte, ciężkie
powieki, koszula rozpięta, porost na klacie przypomina suchorosty
na pustyni. Chłoptyś taki, no, szczerość w nim siedzi, siedzi, ale nie
za głęboko; głębi to on nie ma, ten cały Cyrylek. Ale może braki
w urodzie nadrabia atrakcyjnością w barłogu.
Nic nie mówi, ale też nie milczy. Wydobywa z siebie głuche, tępe
odgłosy, jak stara lodówka. Jeszcze godzina i rozpuści się, a brudna
plama z jego ego podmyje mi botki.
Jest zima. Ostatni dzień roku. Druga po południu, jacyś durnie już
odpalają fajerwerki.
Ja i Cyryl. Napięcie nie rośnie z minuty na minutę. On jest coraz
bardziej fatalny… Naprawdę fatalny – już nie biała kartka, tylko
jakieś bazgroły bez ładu i składu od góry do dołu. Nie wcisnę się
nawet z haiku. A ja tak chcę samca muzy. Chcę pisać. Muszę pisać.
Jak piszę, to tak, jakbym przyświecała sobie światełkiem. Jak piszę,
to śpię. Jak piszę, jem. Piszę i nawet sobie gotuję. Piszę, to przed
wyjściem gębę sobie umaluję. Piszę, do fryzjera pójdę i nie trzaskam
sobie sama nożyczkami koło gęby raz dokoła, raz dokoła. Jak piszę,
to kocham. Jak piszę, a nie kocham, to sobie zawsze kogoś do
kochania wymyślę.
Nagle chcę, żeby Cyryl zajął się mną. Wszystko jedno jak, ale bez
żadnych okolicznościowych pląsów, zimnych ogni z paszczy,
opowieści: na co do kina i dlaczego rzuciła mnie dziewczyna. Lubisz
sushi? Jesz mięso? A mamusia to cię mokrą ścierą przez łeb tak
waliła, że musisz teraz wyżywać się w kochaniu za mało? Błagam:
zero loteryjek, opowieści o kolegach i tatusiach, o ranach w sercu,
bliznach na tyłku, zabawach w butelkę, bo wszystko się zaraz wyda.
I zobaczymy, że jesteśmy tylko psujzabawą.
Cisza. Cyryl patrzy na mnie jak na wazę Etrusków. Dobrze, że nie
siedzimy w muzeum, wychodząc, uruchomiłabym alarm.
Zjadłabym fryty, zdjęłabym buty, a trzeba być jak struna.
No co?, zagaduję. Będziemy tak siedzieć i siedzieć?
Spłoszył się. Proponuje nerwowo:
To może trochę konwersacji, rzeczywiście, dobrze nam zrobi. Jak
pani uważa?
„Jak pani uważa”. „Pani” postarza mnie. Proponujesz przejście na
„ty”, a oni trzymają się „pani”, myśląc, że robią nam tym
szacunkiem dobrze. W dupie mam taki szacunek. Niczego nie chcę,
jak tylko zasłużyć na ten minimalny brak szacunku po wyjściu od
mężczyzny.
Możemy już rozmawiać?, upewnia się cicho.
Ale że jak rozmawiać?!, krzyczę.
No nie wiem. Zagryza usta. W sensie dialogu, proszę pani.
Nie wiem, czy chcę rozmawiać. Odwykłam.
Myślę, że jest dobrze. Dobrze jest teraz, kiedy siedzimy przy stole
i nie możemy zrobić kroku.
Race na dworze cichną. Mogę tak siedzieć do rana.
Cyryl ma szkliste niebieskie oczy, unerwione czerwonymi
żyłkami. Irlandzki błękit to chyba.
Gładzę sukienkę. Dopiero tu, przy młodym, odkrywam, że
przypomina pomarszczony szklany klosz z dwudziestolecia
międzywojennego. Szklanna. Kiedyś było takie słowo. Jestem
szklanna.
Cyryl odzywa się:
Czy zgadza się pani, że samotność to hiperrealizm?
Zgadzam się, ja też chcę cię przelecieć na blacie. To jak?
Pani ma duże poczucie humoru.
Bo już nic nie mam.
Wybucham śmiechem, od którego jemu chyba chce się płakać.
Pociera oczy.
Ty ryczysz?! Cyryl, ty mały mazgaju!
Kręci głową.
Przecież widzę. Nie ukryjesz tego. Chcesz płakać, płacz.
Przepraszam panią.
Jego głos. Jak gałązki pod butami.
Wyciera twarz. Ma ładne palce, masywne, tępo zakończone,
prostackie i mocne. Owłosiony nadgarstek. Mniam. Wszystko, co
lubię.
Masz fajki?
Byłem pewny, że pani o to zapyta.
Mówi i przeczesuje palcami włosy tak, jakby chciał się
skrzywdzić.
Nie, nie pali. Nigdy tego nie robił, może ze dwa razy, a i to po
pijaku.
Po co ta nudna gawęda?
Wściekam się, aż mi się proteza przy szóstce luzuje.
Cyryl pochyla się niespiesznie, wstydliwie, myślałam, że ku mnie,
ale on podnosi się i proponuje przejście do dużego pokoju.
Kiedy tam wchodzę, odkrywam, że duży pokój jest mały i że są tu
tylko wiersze. Przyklejone poloplastem do ściany, rozłożone na
łóżku, stole, krzesłach, na parapecie. Jezu, to chyba ktoś w rodzaju
poety. A więc to tak. Krzyczę, że nie zamierzam tego czytać:
Nie, nie chcę, co mi tu dajesz?! Mam być tego, że jak, ciekawa?!
Myślałam, że coś odwrzeszczy, wejdzie w polemikę, ale nawet nie
wszedł za mną do łazienki.
Po co ja tu uciekłam? Stoję na tych dwóch metrach
kwadratowych i czuję się jak ta nora, brudna, zasy ona i z czasów
komuny.
Kafelki w kaczuszki. Szczotka do zębów przypomina miniaturę
szczoty ryżowej.
Zbliżam się do siebie. W lustrze nad umywalką krzywi się do
mnie ryj żeński – ponury, przymilny i zarazem pogardliwy. Śliski,
a mimo wszystko zgłaszający pretensje do miłości. Takiej łajzowatej.
Fizycznej. Łatwo przenośnej.
Co mi na tę mordę na starość wyszło? Potencjał miłosnego sensu
czy odleżyna po pamięci?
Przysiadam na brzegu wanny.
Zachciało mi się tego Cyryla, i jak by tu się ukobiecić? Wyglądam
jak niegodna godła. Zawsze w niedobrych butach. We włosach, co
ich prawie nie ma, a których resztki uparcie tapiruję do stanu
erekcji mieszków, żeby się podwyższyć.
Zmoczonym papierem toaletowym myję sobie pachy.
Kiedyś byłam cała ciepła i wilgotna, sprawna w cipce i synapsach.
Teraz nie wiem, gdzie cipka i czy mi została chociaż jedna synapsa.
Tak, została, została mi jedna migocząca synapsa, która nie wie,
po co błyska i w jakim kierunku.
Wychodzę, uderzając Cyryla drzwiami w głowę.
Odskoczył.
Podsłuchiwał, jestem pewna. Uśmiech ma wymuszony. Nogi
ugięte jak do ukłonu.
Przepalony klosz kinkietu przepuszcza skąpe światło. Oglądamy
się. A więc to jest mój Romeo. No nie. Bywało lepiej. Romeo. A ja
chcę Parysa. Dajcie mi go. Oddam Królestwo i Kurestwo, wszystko
za Parysa. Parys, nawet za króla Leara. Dopłacę. Parysa.
Co jakiś czas przejeżdżają tramwaje, czuję drgania ścian.
Muszę szybko objąć Cyryla, ale nie wiem jak. Najlepiej, żeby on
to zrobił. To by mi trochę ułatwiło bycie damą, którą, mam
nadzieję, ciągle nie jestem.
On nawet nie wyciąga jednej ręki. Nie przysuwa się. To już
koniec. Melodramat poczęty, ale usunięty. Koniec wizyty kobiety
u mężczyzny.
Chcę coś powiedzieć na pożegnanie, ale nie mogę. Przez moment
stoję z uchylonymi ustami. Bez żadnej kwestii do wygłoszenia. Tylko
z tym milczeniem miotającym się na języku, jak kłębek waty
tamujący krwawienie.
Kiedy mocuję się z zamkiem od drzwi wejściowych, on zachodzi
mnie od tyłu i jednym ruchem, szybkim jak tik powieki, otwiera
zasuwę.
Bez słowa wypuszcza mnie na klatkę schodową z takim nowo
odkrytym poczuciem władzy. Jakby to była klatka na kobietę.
Wyślizguję się. Schodzę. Nieporadnie, trzymając się balustrady.
Spocona. Smętna. Z niepocieszoną pipą. Z dobrze schowanym
smutkiem. Nie oglądam się ani razu, i bez tego wiem, że on tam stoi
i patrzy. Zupełnie jak we śnie.
Idę precz. Warszawa jak ubojnia. Wyziębiona i ciemna mimo
fajerwerków rozpruwających niebo uorescencyjną raną.
Wreszcie nie błądzę, docieram, wchodzę na swoją ulicę.
Zatrzymuję się, przez moment zastygam w silnie oświetlonej
witrynie banku.
Domofon. Myli mi się kod. Denerwuję się jak snajper. Wreszcie –
trach, pach, pyk. Sezam otwarty.
Trzy piętra w górę.
W domu ciszej. Zaraz będzie Nowy Rok, a wraz z nim to
natarczywe, okropne, zawstydzające uczucie.
Nie zapalam światła, tylko telewizor, prawie na niemo. Kobieta
w czerwonym boa łapczywie pobiera powietrze. Dusi się czy –
raczej – śpiewa. Podkłady muzyczne na jedno kopyto, nie różnią się
od kolejowych.
Kiedyś patrzyłam na Zuzannę, jakbym przeglądała się w lusterku.
Ona zapewne dzieliła to wrażenie. Z zastrzeżeniem, że spogląda na
swoje powiększone odbicie. Dla żadnej z nas nie było to miłe
rozpoznanie.
Biorę laptopa do łóżka, podłączam do gniazdka przy lampce
nocnej. Kiedyś chciałam się zabić, ale tylko podarłam swoje wiersze.
Teraz bardziej wspominam, niż oddycham. Częściej skreślam, niż
zapisuję. Backspace jest moją ojczyzną.
Nikt na mnie nie patrzy. Nikt nie mówi. Nie słucha. Nikt nie
dotyka. Nikomu się nie śnię. Odęta od niewypowiedzianych
monologów, szuram do końcowych ukłonów. Sama sobie się
kłaniam. Sama sobie klaszczę.
Dwunasta. Zegar dochodzi, cały świat ma udawany orgazm.
Krzyczą, całują się, brawa, wiwaty, armatnie wystrzały. Kiedy jest
smutno, to niech będzie chociaż wesoło. Rozrywki zastępcze, kiedy
brakuje gilotyn.
*
Studzienko.
Naprzykrzam ci się, popiskuje mamulka.
Ingeborga. Renate. Nina.
Cztery dziołchy na zdjęciuchu. Ta mała, ta z wydrapaną gębą, to
ja.
Malowane dzieweczki, wyfryzowane jak dzieciaki, z lokami po
bokach, a grzywki równo przy garnku ścięte. Takie my się
fotogra rujemy. Takie z gładkimi uśmiechami, takimi wysyłanymi
tylko dla ślepiów fotogra sty. I dla pięknych, niewinnych oczu
księdza. Nie dla chopów. Jo?
Studzienko.
Ja, obok Renate i Nina, co smutne oczy miała, bo czartowi je
dała. Wygląda na starszą, ale nie na brzydszą. Wszystko przez
wąskie usta.
Dalej Ingeborga, fotogra rowana bokiem. Krzywy nochal
wyszedł, jakby Indzia dwa nochale miała, ale to przez to, że głowa
Indzi ciężka była od koka. A kok ciężki, z grubego warkocza.
Nie idzie zapomnieć. Ten kok się za mną ciągnie, warkocz wężem
w sny włazi, jak pies za mną łazi, a rankiem waruje przy łóżku
i nijak go odpędzić, nijak przegonić, ani zdrowaśką, ani prośbą, ni
kijem, ni groźbą.
Włosy Indzi mi się śnią. A za każdym razem tak strasznie, jakby
pierwszy raz się wyśniły, kiedy we włosach zęby się szkliły.
Jak się biłyśmy w zabawie czy po złości, to za tego koka ją
łapałyśmy. Gryzła nas gdzie popadnie. Do krwi po gębie drapała, bo
Indzia bronić się umiała, ale tylko jak chciała, bo kiedy zdychała,
bronić się nie chciała. Ani be, ani me.
Co innego w głowie miała. Miała strach, miała miłość, miała
kiełbie we łbie.
Studzienko.
Po co paznokcie, becik i włosy? Po co to Pan Bóg stworzył
w dobroci swojej? Na co? Dla kogo? Warkocz obetnie Walter, mąż
Ingeborgi. Nożycami do owiec. Dzień przed maszerowaniem na
wojenkę.
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani?
Żona wojaka nie mogła się podobać. Taka słomiana wdowa tylko
na podpałkę jest dobra, nie do miłowania. Walter pomyślał, jak on
pójdzie na czołgi, to mu żonka ruchać się będzie i pod obcym
chopem jeździć. Pod jakimś kuternogą albo bez ręki czy głowy
kaleką, co go nawet armia na mięso armatnie przerobić nie chciała.
A Indzia takiego by chciała, bo jak całkiem nie ma chopa, to i trochę
chopa dobre za chopa.
Studzienko.
Walter strzygł Indzię w ciężkich buciorach z językami jak
u cielaka.
Strzygł tylko w portkach. Strzygł żonkę przy skórze. Strzygł do
świeżej krwi.
Podglądałam ich przez okno. Podglądam z całego serca. Jego
miłuję. Jej szkoduję.
Indzia nie wiedziała, że to jej chop dzieciaka mi w oborze robił,
jak do bydląt pod wieczór wychodził.
Indziu, czemu ja ci to robiłam? Czemu na taką durną miłość sobie
pozwoliłam?
Walter warkocza cię pozbawia. Urody pozbawia. Nieba pozbawia.
Włosy ścina jak żyto. Rżysko na łbie zostawia.
Ja za szybą. Gały wlepiam. A brzuch mi od dzieciaka szybko, jak
na drożdżach, rośnie. Pyrsk! Warkocz na podłogę.
Studzienko, ty wiesz, jak było.
Jak ja nie płakałam, jak ja oczu nie tarłam.
Mamulka przerywa. Odwraca się i łapie mój wzrok na sobie.
A ty co za mną łazisz? Szpieg? Ruski czy polski?
Przyszłam się pożegnać. Już wyjeżdżam.
Ledwo przyjechałaś.
Bo ty ciągle ze studnią gadasz.
Jak gadam? Jak gadam? Czy ja mam umysł po zadku, żeby gadać
ze studnią? Ja patrzę, czy woda dobra, bo mi tu ciągle albo
zdechłego kota wrzucają, albo innego chopa, co go widłami dopadli.
Powiedz: ten Walter. To mój taciczek czy…?
Chciałabyś. Uśmiecha się. Taciczek. Znosz. Ty znosz, kto cię
zrobił? Ty znosz. Czy kto i kiedy, głupio, kto i kiedy ci powiedział:
To ta frelka po Walterze. Powiedział? Nie! Nie powiedział!
Taciczek. Walterek to jej taciczek. Walter to był wielki chop! Walter
to jak szedł, to by okrakiem nad Mokrą przeszedł!
Nagle jak nie wrzaśnie:
Waltera się zachciało?! Waltera za fatera?!
Rzuca we mnie słowa jak noże. Żylasta, wzbiera od gniewu,
ciemnieje, granatowa z niej baba, smolista, prawie czarna.
Opluła się. Wyciera usta mankietem.
Zawsze byłaś małą od kulawki. Zawsze. Szpuntka. Kurka liliputka.
Na wieki wieków, amen! Tak było i jest, i będzie. Amen.
I już zaraz cmoka z radości, odwija się do tyłu i idzie do domu.
Krząta się, smaży jajka.
Na głodnego nie pojedziesz, prycha jak smalec.
Chleb ze szmatki odwija, żegna bochen, kroi, podaje mi pajdę.
Żresz szybko, mówi z dumą i pożera mnie wzrokiem. A teraz mi
powiedz, mówi już ciszej, z miną cwanej gapy. Powiedz mi, moja
córucho barbelucho, skoro taka mądra jesteś i miastowa, i kuta na
cztery łapy, powiedz, czemu ja od okna do okna chodzę, a nie, jak
inne baby, po Tesco?

*
Przyjemność w samotnym jedzeniu – obserwuję wróbla za oknem.
Zmywam liżankę, talerzyk, łyżeczkę, widelczyk. Zdrabniam
rzeczy. Niech mi się z rąk w świat nie wyrywają. Potem godzina czy
ile z zimnym okładem na kolanach; opuchlizna jak siedziała, tak
siedzi.
Chce mi się wierszować. O miłości już tylko brzydko umiem
pisać. A jak chcę o czym innym, to i tak potykam się o siebie,
o swoją prehistorię otwartą, nieskończoną.
Ja też kiedyś, jak sądzę, byłam młoda.
Pamiętam ten dzień. Widzę się w szybie Gospodarstwa
Domowego. Odstrzeliłam się. Biegnę do niego.
Przychodzę powiedzieć, że odchodzę.
Tak właśnie mu mówię. Dramatycznie. Powstańczo. Jak tra ona
ostrą amunicją.
Jestem zdyszana. Jestem dwudziestoletnia. Jestem skaleczona. Po
dwakroć. Przez kochanka. Przez ginekologa. Temu pierwszemu
dałam się uśpić, a drugi jeszcze dowalił narkozy i wyszarpał ze mnie
to, czego ośmieliłam się nie kochać.
Miłość do tego dziecka będzie powracać. Coraz mocniej. Mocniej.
Jak echo po niespisanych trenach. Jak rozbełtana z wódką wsiowa
lemoniada, co na rymy pomaga.
To był chłopiec czy dziewczynka? Główka czy ze skrzepu
makówka?
Ja już nie mam na imię Romcia. Jestem Roma, studiuję
polonistykę.
On ma na imię Piotr, studiuje romanistykę. Piotr, czyli Pierre,
kamień. Na pewno nie węgielny. Żadna tam opoka. Mały kamyk, co
znienacka huknie, wybije szybę, wpadnie do domu i w łeb uderzy.
Jak się wreszcie ockniesz, już nie zasiądziesz tyłem do okna, nigdy.
Idę do Piotra i siedzę na ławce. Trzęsę się bardziej niż na ustnej
maturze i potem, kiedy bałam się, że punkty za pochodzenie nie
wystarczą i nie wyjadę od matulki.
W parku są matki i dzieci. Teraz wszędzie są matki i dzieci,
wszędzie zbiera mi się na płacz. Przez to właśnie dźwigam się i idę
do niego.
Źle mi ze sobą. Ciężko. Ale mam w sobie decyzję. Postanowienie,
w ramach pokuty będę wybierała to, czego nie chcę. To, czego się
boję. Dam sobie ból. Dam sobie kicz. Złożę sobie w o erze rymy
częstochowskie. Bełty miłosne.
Piotr otwiera drzwi. Patrzy z wysoka. Nie ruszam się.
No co? Włazisz czy jak?
Przychodzę powiedzieć, że odchodzę.
Gdzie?
No nie wiem. Odchodzę.
Nie zawracaj gitary.
Odchodzę.
Gdzie znowu?
Od ciebie.
Jak ode mnie?
Odchodzę.
Dla draki?
Pójdę już, mówię i nie ruszam się. Powtarzam, pójdę już.
Ale dziś? Przecież matka wróci w czwartek.
On nie chce się do mnie zbliżyć. Stoimy tak w progu,
w przeciągu, w pauzie.
Wreszcie chwyta mnie za ramię, wciska do mieszkania. Zahacza
przy tym kolanem o moje udo i czuję się jak przeładowana waliza,
którą trzeba siłą docisnąć, żeby się zamknęła.
Pomaga, zatrzaskuję się. Już nic nie mówię.
No co, mała? Mała i taka nieśmiała? Mała do kochania.
Głos mu skrzeczy. Chciałabym, żeby mnie rozebrał. Siłą. I zrobił
mi to w usta, bo w majtkach mam jeszcze opatrunek. Watę, podkład
szorstki jak włosienica. Masz, grzesznico, za swoje.
Przysiada na stoliku. Teraz jego oczy są na wysokości moich.
Co ci do łba strzeliło? Zamrugał nerwowo. Niby rozbawiony.
Pociera ucho. Masz ty pomysły, idiotko.
Parsknął. Uśmiechnął się porozumiewawczo, krótko.
Niech mi położy głowę na udach. Zanurzę palce w jego kudłach,
jak w ciemnej wodzie. Będę piła z niej garściami. Ale nawet sama
siebie nie nabiorę na te marzenia, nic nie można nabrać, kiedy
dłonie są zaciśnięte w pięści.
Zrobiłaś to?
Dopytuje niepewnie. Jakby z obowiązku, ale też w nadziei, że nie
doczeka się odpowiedzi.
Zrobiłam.
O rany. Zakrył ręką usta. Serio? Odsłonił się. Ukazał się grymas,
zły. Serio?
Bo co? Bo blada nie jestem?
Starczyło?
Chcesz resztę?
To ci herbatę zrobię czy jak?
Jeść mi się chce.
Idź do mojego.
Nie chciałam. Zostałam w przedpokoju.
Zrobił mi kanapkę. Jadłam na stojąco. Wśród płaszczy, apaszek,
butów, grzebieni z cudzymi włosami.
On, oparty o framugę, patrzył w dal, na salon w am ladzie.
Rzucił:
Ser się skończył.
Robiliśmy to tu albo w akademiku. Wchodził we mnie
i wychodził. Krótko i w butach.
Miesiąc temu powiedziałam:
Usunę.
Może tylko po to, by zobaczyć, jak on walczy o nasze.
Nic się nie wydarzyło. Nic nie było. Każdy wskoczył do swojego
okopu. Żadnych śladów walki. Tylko rany wylotowe.
„Rany wylotowe”. Patos robi nam tak dobrze. Patos to opatrunek.
Sama sobie jestem winna. Ledwo na mnie spojrzał, a już na nim
usiadłam. Okrakiem. Tyłem do twarzy. Sama go sobie wybrałam.
Chociaż nic nie miał. Nic dla mnie nie miał. Nic na wymianę.
Zeszłam, obciągnęłam sukienkę, wypiłam sypaną herbatę.
Po pięciu tygodniach płakałam. Po ośmiu zaczęłam krzyczeć.
Zrobić jeszcze?, zapytał. Ale bez sera. Masło twarde, chleb jest.
Kruszy się. Wsunęłam skórkę do ust, popychając palcem. Pójdę
już.
Gdzie?! Gdzie znowu?!, wrzasnął, aż podskoczyłam. A więc
rzucasz mnie, kurwo, kotku, dziwko ty?!
Bien sûr, odpowiedziałam spokojnie i wytarłam masło z palców
o płaszczyk jego matki.
Co ty, kurwa, robisz?
Miłość to piękny płaszczyk z podartą podszewką.
Jaka ty głupia jesteś. Wykrzywił usta. Głupia i dupiasta. Ze wsi
zabitej dechami.
Czy to się aby chłopomania nie nazywa?
Kazał wyjść.
Posłuchałam.
Za czwartym razem posłuchałam.
Chyba mnie wołał albo mi się tylko zdawało. Jeszcze długo
wierzyłam, że mnie wołał, a to ja mu się sprzeciwiłam, ja go
odrzuciłam. Na tym miłosnym bezkrólewiu zostałam ze skrzepem
i strzępem mowy detronizacyjnej.
Bałam się chodzić na zajęcia, ale nie widziałam go przez dłuższy
czas. Wziął urlop dziekański i wyjechał do Libii. Do papy, inżyniera
od mostów.
Ktoś mi powiedział, że Piotruś zachorował. Jeszcze przed
wylotem. Coś się stało z jego nogą. Z dnia na dzień stała się jak
mątwa. Wyblakła, rozmiękła w konturach.
Kara boska, pomyślałam. Kara boska. To całkiem niezły dowód na
istnienie Boga Ojca. Skoro nie ma ojca, to niech będzie chociaż Bóg
Taciczek, taki mniej udany Ponbóczek.
W następnym semestrze Pierre powrócił. Opalony. Szczuplejszy.
W zagranicznych pastelowych sweterkach.
Mijaliśmy się na dziedzińcu. Raz tylko się zagapiłam i podeszłam
zbyt blisko. Odskoczył, pokazał jęzor.
Słabo mi się zrobiło. Jeszcze niedawno tym jęzorem wszędzie mi
dobrze za dwóch robił, no zuch.
Teraz, po latach i po całym życiu, widuję go na Nowym Świecie.
Monsieur Pierre. Le professeur nadzwyczajny od czasowników
posiłkowych serca w osiemnastowiecznej liryce normandzkiej. Co go
bardziej kręci – podmioty czy pomioty liryczne? Rozlew krwi? O,
oui, oui! Bierzmy i pijmy z niego wszyscy!
Czasami nawet całkiem doskonale udajemy, że się nie widzimy.
Koszula w kratkę, kamizelka w romby, spodnie jak poglądy, bez
kantów. Włosy przerzedzone, zaczesane z tyłu do przodu. Usta
wygięte tylko z lewej, pewnie dentysta spieprzył mostek. Żółty,
pergaminowy jak mumia, ale ciągle mu się spieszy; biegnie, na
drogę nie patrzy, za nogami w mini obejrzy się i na czerwone
wbiegnie.
Mężczyźni są zawsze umorusani sobą. Nawet już dawno martwi
żyją w ciągłym ruchu, zapinając po drodze rozporek.

*
Studzienko.
Nie mam, studzienko, nie mam siły. Nic już nie mam. Tylko sto
latek, sto i pół, sięgam bródką ponad stół.
Nikt na mnie nie patrzy. Nikomu się nie śnię. Cztery dziewczynki.
Z tych dzieweczek tylko ja przeżyłam. A od tego zgniła się zrobiłam.
Wojna była. Wojna się skończyła, a z pokojem nowe zło nastało.
Wtedy, teraz i na zawsze, na wieki wieków. Jo?
Dwa oddziały szkoły we wsi założyli. Przyjechała nauczycielka.
Brzydka, do tego bez nogi, z drugą tak grubą, że lepiej jakby i tę
granat jej z dupy wyrwał.
Dzieciaki pogrzebaczem biła, do kościoła nie chodziła, w Boga nie
wierzyła, całe niedziele na schodach papierochy ćmiła.
Kiedy kto się pytał, czy u nas na wiosce ładnie, burczała:
Do piekła przyjechałam. Tu mi było po drodze.
Ludzie zaraz jej poznosili to, czego nie chcieli u siebie trzymać,
a nie dało się tego zjeść ani w piecu tym nahajcować, bo to grzech
nieśmiertelny, tak cudzym się rządzić.
Pod szkołę zwalali warkocze, zdjęcia, guziki, listy, śliwki,
wieprzowe skóry w occie i inne marynaty, co zakopane w ziemi
goryczką podeszły, pleśń złapały i jak kamień smakowały.
Nauczycielka nad skarbami się litowała. Kicała, drewnianą kulą
stukała, ale trzeba przyznać, że ładnie wszystko w salce od drogi
poukładała.
I czyje to wszystko?
Co jakiś czas pytała cicho i siebie, pytała i pytała, bo jak tak
ciągle pytała, to miejsca nie starczało, żeby odpowiadać.
Studzienko.
I czyje to wszystko? Nazbierało się, naznosiło, zakurzyło, strych
zawaliło, piwnicę zagraciło. I bez gadania każdy wiedział, że nie
trzeba rozpowiadać, że to po dawnych gospodarzach, co tu siali
i orali, i dziobato się nazywali.
Mówiliśmy, że to te ślady po naszych, po naszych świętych
umarłych, po bohaterach, co do nieba szli czwórkami jak żołnierze
z Westerplatte, a czerwone róże na Monte Cassino zamiast rosy piły
ich krew.
Z tych rzeczy po obcych nasza izba pamięci powstała. Każdy
śmieć odpucowany, świeży i jak malowany.
Na otwarciu izby pamięci wódka i krew się lała.
Najpierw wódka, ale krew zaraz po niej. Krew i wódka –
siostrzyce dwie. Do śmierci. Do kochanki. W gardła nasze i za
zdrowie ludu pracującego miast i wsi.
Pustʹ wsiegna budiet mamulka, Pustʹ wsiegda budu ja. Żołnierz
dziewczynie nie skłamie.
Orkiestra się zagrywała. Bez ładu i składu w trąbki i puzony
dmuchała.
Orkiestra mała to była. Niewywrotna samogonem. Orkiestra dęta,
ale mniej dęta od władzy, co przyjechała, ale nic w izbie pamięci nie
oglądała, tylko zaraz po wyjściu z czarnej wołgi po krzakach
z młódkami się ruchała.
Wódkę dali, lemoniadę w blaszance, rozgadana świergotałam,
bucik koślawy sam dana dana chodził, podeszwa wywijała
z gwoździami, aż ciarki do kolan przez piczkę szły, ale nie
podchodzili.
Do tańca nie prosili, wychodzili, wchodzili, obcierali się o cyce,
bekali w usta, ryczeli do ucha, a jak już się wszyscy schlali i poszli
rzygać, i spać pokotem, gdzie ich akurat zmorzyło, to ja chustkę pod
brodą poprawiłam i weszłam głębiej, pogapić się na pamięć.
Studzienko.
Izba pamięci to był pokój z widokiem na wojnę. Były tam naboje.
Ułożone po trzy. Gąsienica od czołgu. Hełmy poukładano na
parapetach. Wszystkie dziurawe, rdzą uwalane. I nogi tam były.
Nogi do kolan, wystrugane z drewna. A na sznurach koszule ze
śladami ropy, ładnymi, jakby kto żółtą, czerwoną koronkę odcisnął.
Kalesony. Guziki. Poukładane w rzędach od najmniejszych, tych
z dziecięcych serdaków, do największych, wypukłych, niedzielnych.
Nanieśli siekier, takich co już się nie nadawały, stępionych na
karkach bydlęcych, ludzkich i świńskich.
A na postumencie z szafki podpartej zbutwiałą książką stał bucior.
Żołnierski. Gapił się na mnie. Ślepia wlepiał. Jak zziajany pies,
poniemiecki. Co we mnie panią zobaczył. I się bałam, że zaraz
zobaczą, że on za mną biega, do mnie tylko się łasi, ogonem wywija.
To go wzięłam i zagrzebałam w kupie bucików po dzieciorach.
Zdjęciucha były. Takie portretowe. Baby i chopy strzelali gałami.
Wystraszeni. Jakby już za życia wiedzieli, że są umarlakami. Że
wdeptani tam, gdzie jeszcze na wiosnę ziarno w ziemię wrzucali.
Stałam długo. Ślepia mrużyłam, w młodych odgadywałam
starych, w małych przyszłe dziołchy w welonach i kawalerów, aż
coś mi się od tego w bebechach zaogniło. Zaskwierczało.
To była zła podpałka, studzienko, zła.
Zrobiłam krok w bok. Stanęłam tam, gdzie gira moja stać nigdy
nie powinna. Jo?
W rogu sali wbity gwóźdź. Za duży. Odstawał od muru, że oko
wykol.
Na palcach wzrostem wzeszłam. Poznałam to zdjęcie. W rogu,
w plamkach od wilgoci. Poświęcone przez władzę w dzień, a przez
księdza w nocy.
To było moje zdjęciucho. Ja na niego zdjęta byłam. Ja się kiedyś
tak fotogra rowałam.
Patrzę, jaka ja jeszcze młoda. Moje włosy zasłaniają piersiątka i są
jak gorzka wedlowska. Rdzewieję tylko w plamkach od słońca na
dłoniach. I uroda, i młodość. Wszystkiego w bród na tym zdjęciu
mam.
Długo to nie potrwa. Kudły posiwieją. Piegi zapadną się
w bruzdy, rdza się z nich rozejdzie, przeżre wszystko.
Na otwarciu izby pamięci przy tamtej sobie stałam. Kulasy jak
z waty miałam. Gapiłam się na to, czego nie było. Mnie na zdjęciu
całej nie było. Został ze mnie kadłubek. Łeb mi wydarli.
Studzienko.
Wyrwali mi łeb z korzeniami. Nawet szyi nie miałam. Tylko od
szyi w dół w pierwszym rzędzie stałam. Zawsze najmniejsza ze
wszystkich we wsi byłam, szpuntka, nawet dzieciaki o głowę mnie
przerastały.
Na początku, chwila to była, ucieszyłam się. Myślałam, jakiś chop
sobie mnie upodobał. Zapatrzył się na mnie w sekrecie. Pomiłował
w skrytości. Wziął mnie sobie, wydarł z izby pamięci tylko dla
swojego pamiętania. Ukradł mnie na wieczną pamiątkę, a teraz leży
w łóżku i policzki me pieści, zdjęciucho me do mokra scałowuje.
Durna. Jaka ja durna. Przecież do mnie ani miłowanie, ani
wieczna pamiątka nijak nie pasuje. Jo?
Studzienko.
Zdjęcie dzieweczek w śliskich mundurkach. W tle ostrokoły przed
szkołą, te od strony drogi nad rzekę. Płot chybotał. Strach było
dotykać. Chybotał od mokrej ziemi. Chybotał nawet od śliskiego od
płaczu spojrzenia. Zdobny był płot w zielone porosty, sęki
i kozikiem wycięte serca.
Cztery. My cztery. Jedna bez twarzy. To ja. Główkę mi wycięli.
Poznałam się po dłoniach. Ciemna paćka nad kciukiem. Flek. Czarna
plama od czorta dana. Ktoś mamulkę przestraszył, jak mnie pod
serduszkiem nosiła. Chociaż serduszka to mamulka już nie miała, bo
pijaka chopa miała, co ją moczył w krypie, a jak ją raz wyciągał, to
razem z czerwoną wodą serduszko duszkiem się z niej ulało.
Poznałam się, a kiedy ślipia otworzyłam, na wznak leżałam, a oni
przechodzili nade mną jak nad zwalonym drzewem, nad krzywym
progiem, nad wzdętym robalami kotem na drodze. Jo?
Wyszłam. Jak spętana. Dopiero na drodze puściłam się pędem,
a przy mojej studni dopiero oddech złapałam, garnuszek z płotu
zdjęłam i wodę piłam, a trzymałam się tego garnuszka tak, że ręce
mi latały, a paznokcie wygrywały na blaszance, aż z garnuszka
zrobiła się grzechotka, od czarta samego zabaweczka, spokoju nie
przynosiła, tylko jeszcze większy płacz, co razem z krwią jak
mydliny się pieni, a na zewnątrz go nie widać, nawet jednej łzy nie
uroni.
Studzienko.
Następnego dnia znajduję pod domem kopczyk. Jakby kret,
skubany, pod schody się zapędził, ale od wojny i kretów tu nie ma.
Biorę patyk i rozgrzebuję, coś twardego, kucam, szkiełko, pod
denkiem aksamitka i moja główka, usta są moje, ślepia moje, czoło
postrzępione nożyczkami.
Zawracam do sieni, trepy wkładam, ziemię nad główką
przyklepuję, długo, porządnie, wyszło ładnie, do niepoznaki.
Kto krecią robotę wykonał? Psy nie szczekały. Zrobił to swojak.
Ukręcił mi łeb.
Może to nauczycielka, jednonóżka, w czasie lekcji kredę za kredą
żarła, a cyrklem się po tej żywej girze drapała do samych strupów.
Ona mnie wycięła. Tak na mnie patrzyła bokiem. Jakby miała rogi,
toby mnie bodnęła. Może to ona? Z własnej woli czy z nakazu
władzy?
Kłaniać to się odkłaniała, raz nawet przystanęła i żebym jej jabłek
z fartuch przyniosła.
Przyniosłam. Zżarła wszystkie. Jedno po drugim. Do żywego
ogryzka. Zęby wbijała i oczu ze mnie nie spuszczała.
Studzienko.
Na otwarciu izby pamięci władza wstęgę przecięła. Popiła.
Poruchała. Odjechała.
Po dożynkach mnie dorżnęli.
Wezwali i się po złości rozgadali. Że się już tak nie nazywam, jak
nazywałam. Wręczyli pismo z pieczątką, nowy kwit na życie.
Za pokwitowaniem lejty ja dostała. Nowe życie z nowym
imieniem zaczęłam, a żyć po nowemu też mi się nie chciało. Jo?

*
Nie mam cierpliwości do wierszy.
Nie nadążam, prąd zdania znosi mnie, ale bez słów nie mogę
obejść się, nie mogę objąć się.
Chciałam zadzwonić do Cyryla, ale tak mi się zrobiło, jakbym
miała umrzeć.
On i ja; mam wiarę, jednak mój czas to kwarantanna, ciało jak
kordon sanitarny – nikt się nie przeciśnie.
Wybieram inny numer.
Uspokój się, nakazuje Mateusz. Oddzwonię później.
Sposób, w jaki ze mną rozmawia, jak rwie zdania, nabiera
powietrza, chrząka, słaby, bez siły, wysuszony jak rodzynek, taki on
niedokochany. Manuela zamiast mu pomagać i rąbać meble po ojcu,
mogłaby go dokochać.
Rozwód z Mateuszem przypominał ślub, krótki, treściwy, z tremą
i ulgą w pakiecie.
Przyzwolił mi zachować mieszkanie po jego babce. Rodowe cztery
pokoje w am ladzie i w kamienicy. Długo wypominał swoją
szczodrość, a przecież dobrze wiedział, że nie tyle tu mieszkam, ile
odbywam roboty przymusowe, jako dawna Wasza Wysokość,
a obecnie Kustoszka w Muzeum Wielce Zasłużonej Kapitulacji.
Czekam na Zuzankę.
Uchylam drzwi do jej pokoju i natychmiast staję na palcach. Jest
tu fortepian Zuzanny, płyty, metronom. Jest cisza, jej sukienki,
maskotki i lakierki.
Przemykam, ścierając kurze, cicho, cichutko, w zupełnym
bezgłosie, jakbym była jednym z tych piórek na drewnianej rączce,
a i tak wiem, że pobrzmiewam fałszywą nutą.
Od zniknięcia minęło dwanaście lat. Nie koncertuje. Tyle wiem.
Myślę, że nie gra. Nawet dla siebie.
Czasami dzwoni. Podnoszę słuchawkę. Ona. Jestem pewna. Nic
nie mówi. Dzielimy się słowami, których nie ma.
Pierwsza się rozłącza. Niknie cisza.
Nie wiem, jak wygląda. Co się stało z jej dziecięcą
rachitycznością? Zachowała ją? Przytyła? Wyrosła z siebie czy jak
dawniej poprawia grzywkę?
Ciągnęło ją do ziemi. Wszystko zakopywała. Koralik. Zdechłe
pisklę. Scyzoryk. Mleczaki. Ugryzł ją kundelek na działkach. Gryzły
ją swetry. Gryzła szerokość geogra czna. Gryzł dym z mojego
papierosa.
Nie oglądam starych zdjęć, wycinków z gazet, ksero recenzji. Nie
mam siły zajrzeć do pawlacza. Jeden krok na drabinę i kręci mi się
w głowie. Chyba nawet nic już tu nie ma. Wyniesione. Mateusz
wybrał wszystko, popchał w kartony.
To było chyba wtedy, kiedy przywiózł oletowy bez z Milanówka,
dziki, ostro rwany, a ja pizgnęłam ten bukiet do suchego zlewu. Jak
ochłap mięsa.
Ależ wy tam sobie z Manuelą w tym Milanówku ładnie żyjecie.
Udał, że mu źle.
Daj spokój. Zmarszczył nos. Ona na sofę mówi „wypoczynek”. To
mnie jakoś… rozumiesz?
A nasza Zuzanka? Nasza Zuzia, Zuźka, Zuzula, Zula, Zulinek.
Przestań!, rzucił. Zaczyna się.
Myślisz czasem o niej? Nawet już jej nie pamiętasz. Roześmiałam
się mu w twarz.
Cofnął się. Jak przed szaloną. Na dwa kroki.
Roma. Ja pamiętam. Rozumiesz? Ja ją pamiętam. Pamiętam
wszystko, powtarzał, nie mógł przestać.
Ale wychwyciłam to jego chytre spojrzenie. Chrzest kłamstwa,
małej obłudy, którą mnie częstuje zawsze, kiedy chce się przytulić.
Jeszcze kilka lat temu nawet nie zahaczał mnie wzrokiem. Teraz,
po kilku latach małżeństwa z tą pindą, łasi się do mnie. Po śmierci
rodziców mnie sobie obrał za matkę. Głupiutki. Dobrze wie, co ze
mnie za matka. Jaka ze mnie matka. Matka szmatka. Matka kudłata
szmatka, do której przytulają się osierocone małpki w laboratorium.
Mój Mateusz. Mam do niego trochę serca. Nigdy mi nie dość
dotyku jego twarzy. W tikach, wrażliwa jak młode kraby. Całuję go
w skroń. W odsłonięte wysokie czoło. Muskam brwi. Skubię
przystrzyżone baczki. Jak papużka. Może się domyśli, że chcę być
jego nierozłączką.
Gładzę dłonią po policzku. Głaszczę po karku. Przesuwam dłonią
tam, gdzie kiedyś odnajdywałam czerwoną pręgę po za ciasnym
kołnierzyku, a teraz tam gładka, zdrowa skóra. Nic nie ma, bo jest
Manuela i jej zdolność namierzania odpowiednich numerów.
Mateusz wącha moje włosy. Jego usta na mojej szyi. Odpycham
go.
Mówiłeś, że jej nie pamiętasz. To po co wydzwaniasz? Dzwonisz
i ryczysz, że jej nie pamiętasz.
To ty się, kurwa, rozłącz, warczy. Za każdym razem cię o to
proszę. Rozłącz się, Roma. Nie odbieraj. Proszę, nie odbieraj mnie.
Chwyta mnie za nadgarstek, siłą rozwiera palce, składa się wpół
i już jego język kołysze się w mojej dłoni. Wyrywam się.
Czy ty nie wiesz, że ja jestem, skomlę, jak gałąź nad rzeką? Dzika.
Zwieszona.
O czym ty znowu bredzisz? Skończ wreszcie z tymi wierszykami.
Zaśmiał się cicho, wstydliwie.
Ja już jej nie pamiętam, jęczę.
Przestań!
„Nic. Nic nie pamiętam”. A ja cały czas pamiętam!, krzyczę. Cały
czas pamiętam, żeby jej nie pamiętać.
Roześmiał się krótko, smutno.
Posłuchaj, nabieram powietrza, ona przychodzi tu nocą. Słyszę te
jej ptasie stopy, pazurki na parkiecie, całe noce od parapetu do
parapetu. Noc przed tym, jak wyrwała klawisze z pianina.
Mateusz rzuca spojrzenia, jakby ciskał we mnie tasakiem.
Zamknij się. Podnosi głos. Nie wracaj tam. Nie do tej nocy.
Myślę, że zaraz mi ucieknie. Stchórzy. Ale przybliża się. Robi te
dwa kroki, potem następne. Jest bliżej. Widzę, chce coś powiedzieć.
Długo się sposobi. Daję mu czas. Ale nic nie mówi.
Odchodzę do okna. Odwracam się i wtedy wyciągam z gardła
słowa jak pokryty śluzem sznur. Kiepski to horror. Japoński.
Czasami Zuzanka ma twarz dziewczyny w metrze lub
sprzedawczyni. Studentki, która wiąże sznurówkę na dziedzińcu
uniwersytetu, opowiadam. Albo innej, wyprzedza mnie zbyt blisko,
tak że jej zapach spuszcza mnie ze smyczy. Niucham, gnam za nią,
węszę tak długo, idę za nią, śledzę ją tak długo, aż starczy mi
głupoty.
Mamy ataki córki, przerywa Mateusz.
Patrzy na mnie ponuro. W lekarskim zmęczeniu.
Uwierz mi, powtarza. Mamy ataki córki. Tak jak inni mają ataki
astmy. Migreny. Wyrostka. Idiotycznego śmiechu bez śmiechu.
Zagryzł wargi, oblizał, mówi dalej:
Rozumiesz? To tylko atak. Zaraz ci przejdzie.
Nasze wzajemne przywiązanie jest dzikie. Jak rydwan w dwa
konie. Ja i Mateusz. Nasza równość wynika z różnicy.
Podchodzę, kładę dłoń na jego. Łagodnie chwytam za palec.
Odsunął się.
Zapominam. Zapominam ją. Opluwam się. Zapominam ją.
Skrzywił się. Coś tam burknął jak mamulka, machnął ręką
niecierpliwie i tak samo jak mamulka zostawił mnie z tym
najgorszym dla mnie towarzystwem – mną samą.

*
W końcu dostaję list.
Rozcinam kopertę nożem. Ruch ostrza dobrze sobie radzi
z chaszczami, z tym ciasnym kłębowiskiem w mojej głowie. Byłam
pewna, że są tam tylko stare odpady, mocno o siebie zahaczone,
łykowate i zgrubiałe, ale nie, odchodzą szybko, miałkie, dziwnie
świeże.
Odkładam kopertę. Poznaję pismo. To od Zuzanny. Ślinię palec
i zbieram okruszki papieru, to mnie uspokaja.
Wyjmuję kartkę. Te kilka akapitów. Dowód życia córki
i jednocześnie kiepska poszlaka, by coś więcej o nim powiedzieć.
Szukam telefonu. Dzwonię do Mateusza.
Nic nie mówi, a potem sapie:
Wylezę z tego dołu i zaraz będę. Wylezę z tego.
Siadam na krześle i siedzę tak pół dnia.
Przybiega. Słyszę go już na schodach, biegnie po dwa stopnie.
Dopadam do drzwi.
Zdyszany, mały, z worami pod oczami i zakolami. Mój Mateusz.
Przywieram do niego, odsuwa mnie zdecydowanie, całuje
w policzek; biedapieszczota.
Zasiadamy w fotelach. Tylko na sekundę. Wstajemy jak na
komendę. Przywieram do ściany, on kładzie dłonie na ramionach
krzesła.
Przełykam ślinę i zaczynam dobierać się do pierwszego słowa.
Napisała, że pielęgnuje ogród. Zaprosi nas do siebie, kiedy uzna,
że będziemy dumni z jej ogrodniczego trudu.
Zniszczy sobie ręce, zmarnuje palce, wymamrotał.
Czytałam długie, podrzędnie źle złożone zdania o peoniach,
oletowych hortensjach, kompoście po wolnych krowach, jajach od
ekopana, jajach od szczęśliwych kur.
Jaja sobie robi czy co?, przerywa Mateusz.
Ujawniałam kolejne wiadomości. O zbiorach zdrowej marchwi,
którą natychmiast wyobraziłam sobie, tandetnie, jako pęk
zardzewiałych wiolinowych kluczy na siłę wyciąganych z tłustej od
dżdżownic ziemi.
Rygluje się, rozpoznaje Mateusz. Te rośliny to botaniczna kurtyna,
dzięki niej bezpiecznie stoi w kulisie. Wróci do muzyki. Zobaczysz.
Wróci do koncertowania. Jeszcze zobaczysz. Wspomnisz moje
słowa, to tylko kwestia czasu.
Mówi, kiwając głową. Sobie samemu potakuje. Bez przekonania.
Sam przed sobą potwierdzając fałszywą tezę. Nie zmienił się,
takiego go sobie wybrałam, nic się nie zmienił. Nadal lubi wszystko
brać w nawias, uteatralnia się, to daje mu iluzję, że przedstawienie
się nie kończy, tylko scena się zmienia, zataczając potężny krąg,
i trzeba ten moment po prostu przeczekać, wstrzymując się
z następną kwestią.
Myślę jednak, że czuje dokładnie to co ja, bo kiedy przestał
mówić o żywej kurtynie, ścisnął usta tak mocno, jakby chciał
pokąsać sobie wargi.
Proponuję koniak, odmawia. Kawę, odmawia. Pomidorową
Manueli, którą mi tydzień temu przywiózł, odmawia. Rozmowę,
odmawia.
Obejmuję go, przytulam.
Wezmę go sobie, co, namawiam, tak szybko do buzi, wiesz…
Przestań! Wyrywa się. Idiotka! Opanuj się! Zboczona!
Wszystkiego mi odmawia. Jakbym go rozczarowała. On przekazał
naszej córce talent muzyczny, a moje DNA to dno.
Moje DNA to dno, zgadzam się. Ale to twardy wiejski grunt.
Pospólstwo.
Patrzy na mnie dłużej, kpiąco, zapinając markowy płaszczyk,
w zamyśle odmładzający, w rzeczywistości rozśmieszający, pasujący
do jego trofeum – młodej żony, specjalistki od nieskończonych
możliwości.
Chwyta klamkę i odwraca głowę, przypatruje mi się przez
moment z uważnością lekarza wahającego się z postawieniem
diagnozy. Wreszcie pyta:
Chodzisz na terapię? To się czasem podobno przydaje, tłumaczy
pospiesznie, nerwowo. Ja też nie wierzyłem w tę całą psychologię,
ale to w sumie nie kwestia wiary, tylko umiejętności.
Z posępną wyższością mówi, jakby wypisywał mi receptę.
Sam tego nie wymyśliłeś.
Ale sam zapamiętałem.
Nie potrzebuję żadnej terapii.
No tak, kpi ze mnie cicho. Terapia, ty tego nie potrzebujesz, ty
przecież piszesz wiersze.
Żegna się niechlujnie, pospiesznie. Doskonale wie, gdzie mnie
dotknąć, żeby bolało. Lekarze wiedzą to szybciej. Z innymi
mężczyznami zajmuje to trochę więcej czasu.
Zbiega ze schodów. Zatrzymuje się tylko na moment, pewnie
z przyzwyczajenia, przy skrzynce na listy. Znowu rusza.
Biegnę do okna, nie widzę go na podwórku.
Pojawia się wreszcie. Drobne kroki, siwo tkane piórkowe włosy,
niewielka łysina na czubku głowy ściskają mi serce. Szczupły,
malutki, przepiękny. Moi kochankowie – zawsze wysocy, a jego, tak
innego, od pierwszego spojrzenia wzięłam sobie. Nie podobał mi się
i był idealny.
Nagle przystaje przy trzepaku. Zadziera głowę i patrzy na mnie.
Nie machamy do siebie. Nic. Żadnego gestu. Odwzajemniam
spojrzenie. To nas unieruchamia. Czuję miłość, gęstą jak egma.
Odwraca się. Nie ma go.
Następnego dnia wchodzę do sieci, klikam i wyławiam detektywa.

*
Z wojny mamulka wyszła jak z choroby – łysa.
Nikogo. Niczego. Fotogra e nie istnieją, ubrania poszły na
szmaty, dzieciak z brzucha do wody. Medalik wcisnęła do geranium,
tego zielska już nie ma, doniczki nie znajdziesz ani parapetu, ani
domu nie zobaczysz; spalili. Wszystko poszło z dymem.
Po pożarze akordeon guzikowy Stahlstimmen skurczył się
i wyglądał jak wyrwana z futryny od Żydów mezuza. Garść
żelastwa, a muzyczka i tak zasnąć nie daje: Oj, dana, dana, oj, dana,
dana, w mordę ja kopana.
Tam, gdzie kiedyś podmurówka w prostokąt zalewana, teraz żużel
ziemią podsypany. Lipy na nim wyrosły. Lipy pachną ładnie, chociaż
lipnie. Korzenie oblazły podmurówkę, pożarły zaśniedziały medalik,
paznokcie, listy, mleczaki i inne dziecięce cuda wianki włożone do
puszki po kredkach L&C Hardtmuth.
Z tamtego życia matce zostały tylko listy od mężczyzny. Zbierała
je tak, jak się zbiera chrust na opał. Z nadzieją na rozpalenie ognia.
Po jej śmierci znalazłam te listy pod ruchomą klepką podłogi,
atrament całkiem nie wyblakł, ale nie byłam ciekawa, co do niej
pisał, nic a nic. Przecież pisał, jak wszyscy inni. Że wróci. Że go nie
zabiją. Że wychowa to dziecko, chociaż wcześniej dał jej w gębę
i wcisnął pieniądze, żeby go na świecie nie było.
Nie chciałam tych listów. Myszy też się na nich poznały – trutka,
nie tknęły, nie zżarły.

*
Jak mam się posrać z radochy i dumy, kiedy te twoje wierszyki nie
są po myśli Pana Boga, córucho barbelucho.
Wierszyki fuszerujesz. Takou fuserka, skoda goudać. Ty piszesz
o ruchaniu, chlaniu, moralności luzowaniu, po mieście hasaniu. Nie
da się tego w czystości sumienia słuchać. Nie da. Na przyszły raz bój
się, ty grzeszna! Bój Boga samego, a mnie nie zapraszaj na te
okolicznościowe wieczorki, jak chcesz, żebym jeszcze trochę pożyła.
Nie zapraszaj mnie, dobrze ci radzę. Ja chcę dychać świeżością,
a nie słuchać tego, co tam sobie wywierszowałaś w durnej łepetynie.
Bo to mi zdupi nawet dobrą nowinę. Jo?
No i sama. No i w trasie. Przetwórstwo poetyckie jako towar
ciężko zbywalny. Ale dzielnie rozstawiam swój kramik w domach
kultury. Jest w nich coś z płaczu cudzego dziecka w pociągu. Nie
mogę się doczekać, kiedy wysiądę.
Tomik Książeczka do wycinania. Moje wiersze zawstydza głośne
czytanie. Wydaje mi się, że nigdy nie piszę o sobie, nie wprost,
zawsze z woalem, ale w czasie głośnej lektury pękają wszystkie
szwy, wychodzą nici z faktury, obnaża się treść, śliska i wilgotna,
bezwstydna, wypinająca się na cudze spojrzenie.
Może dlatego czytam niewyraźnie, mamroczę, seplenię.
Wyuczona wada wymowy jest jedyną tarczą, która i tak obraca się
przeciwko mnie. Kiedy kończę czytać, staję się bezbronna jak ślimak
bez skorupy, a właśnie wtedy zaczynają się pytania.
Pan z wąsem. Małym, ale ruchliwym. Zgłasza się jak prymus,
pierwszy, i zadaje mi pytanie z miną, jakby było podchwytliwe:
Jaki jest pani znak zodiaku?
Znacząca pauza. Nic na mych wargach się nie pojawia.
W końcu głoszę:
Urodziłam się dziesiątego października roku niepamiętnego.
Waga!, krzyczy ktoś z sali. To Waga.
Nie wypada mi się nie zgodzić. Moi czytelnicy. Jezu, i to mają być
jedyni ludzie, których śmiem kochać.
Następne pytanie. Kobieta musi być w moim wieku. Tak bym
wyglądała, jeżeli bym nie wyjechała. Gdybym nadal mieszkała
w Piaskach, miałabym to zmęczenie na twarzy jak po przedzieraniu
się przez ruchome piaski, i tak całe życie, codziennie.
Mam dwa pytania i może zacznę od pierwszego. Dlaczego pani
łże?! Po co starym namiętność? Ja mam morze czułości od wnusi
i nie muszę się rozglądać. Dlaczego pani pisze?, pyta na koniec
tonem prokuratorskim.
Ale to były trzy pytania, zgłasza cichy sprzeciw mężczyzna
siedzący obok z damską torebką na kolanach.
Ona nachyla się, coś szepcze mu na ucho, nadrywając małżowinę,
siada, rysując krzesłem podłogę, on oddaje jej torebkę. Nic na to nie
wskazuje, ale mężowie, jak przypuszczam, też kiedyś byli
mężczyznami.
Siedzę w sali, tu i teraz, chyba to są Sromowce Wyżne – albo
Sromowce Niżne – i z powagą bredzę o przymusie notowania
codzienności. O mierzeniu się ze światem, wadzeniu z Bogiem,
o szukaniu własnej sygnatury.
Czas na podpisywanie książek. Dziś podpiszę dwie. Znakomity
wynik, serio.
Czytelnik wygląda jak chłopak do bicia. I chętnie bym go
zdzieliła. Sposób, w jaki podaje książkę do dedykacji, każe mi mieć
pewność, że nie dałby się o to długo prosić. Podchodzi z książką,
którą wydałam chyba dwadzieścia lat temu, Mary Lou na Dzikim
Wschodzie.
Poproszę o autograf.
Zaśmiał się krótko.
Mam na imię Jerzy.
Wypowiedział to tak, jakby siedział z mieczem na smoku. Ale
widzę, że kolega nawet nie jechał stępa na garbusku.
Wpisuję nudną dedykację. Jednak zamiast podpisu robię
adnotację #zarwanenoce.
Patrzę, jak to czyta, poci się na czole. Kolejny, co chce być moim
muzem.
Szybko ląduje w spamie miłosnym, ale właśnie wtedy pyta:
Jakie jest pani ulubione słowo?
Odpowiadam:
Codziennie inne.
Zaśmiał się.
A co chciałaby pani usłyszeć od Boga, kiedy zobaczy go pani po
śmierci?
Chodź na słówko.
Chichot. Ma zepsute zęby i nieświeży oddech, ale śmieje się tak
często, jakby używał rechotu w funkcji interpunkcji mowy
mówionej.
Kiedy odchodzi, coś w jego chodzie przypomina Stefana.

*
Skończyłam studia, dostałam pracę w bibliotece zakładowej przy
Hucie Warszawa – książek niewiele, ale i czytelnika żadnego –
pieniądze marne, ale ile się nabzykałam.
Poznaję Stefana w bufecie pracowniczym. Podał mi tacę, ten jego
kpiący uśmiech, że jestem taka mała.
Przy krupniku zapytał mnie o imię, przy mielonym o stosunek
pracy, po kompocie byliśmy już umówieni na stosunek. Moralności
nie miałam wtedy żadnej, ale mogłam ją sobie pooglądać w kinie
moralnego niepokoju.
Stefan, inżynier w systemie dwuzmianowym. Kiedy przeczytałam
mu smutny wiersz, roześmiał się.
Skarbie, to ty jesteś, cholera, poetka czy katechetka?
Skrzywdzony przez ojca pijaka. Lubiłam, jak gasił w sobie
ciemności kolejną dolewką wody ognistej. Kłamał po pijaku. Ładne
legendy tworzył: w powstaniu wszyscy z moich zginęli, a matkę to
jeszcze całkiem niedawno wezwali, wyrwali jej nerkę i potem
wsadzili, gdzie popadnie. A, zapomniałem, zęby też całej rodzinie
wyrwali razem z korzeniami, jak ciocia czy wujek chce sobie na
zęby popatrzeć, to idzie do przychodni pogapić się na plakat PCK:
Myj zęby rano i wieczorem.
Mieszkał w hotelu robotniczym. Pokój uprzywilejowany,
z łazienką, dla pracowników umysłowych.
Kiedy po raz pierwszy przyprowadził mnie tam, powiedział cicho:
Gość w dom, Bóg w dom.
I zaraz tak ostro zaciągnął zasłonkę, że aż żabki pospadały.
Ale ja w Boga już chyba słabiutko wierzę, wyznałam, siadając na
pojedynczym metalowym łóżku.
W Boga nie wierzysz?! Bój się Boga, dziewczyno, co ty mówisz?!
W Boga nie wierzy, Jezu!
Podniósł głos, ale zaraz słabiej dorzucił:
Ja ci tę wiarę w Boga przywrócę. W Boga i rodzinę. No i może też
w tę całą miłość czy jak to się między niewiastami nazywa. Chociaż
z tą całą miłością to tylko zawracanie gitary.
Zdjęłam bluzkę. Szybko, aż iskry z bistoru poszły, zapalił się.
Kocham cię, jęknął, zdejmując spodnie. Jezu, jak ja cię kocham.
Kocham cię na zabój. Popatrz. Widzisz? Stanął mi. Chociaż nie ma
ku temu żadnych podstaw. Ty się widzisz? Wyglądasz jak zakąska.
Jesteś zimna i mała. Tak, tak. Zimna galareta. Priorytety mamy
inne.
Piłam z nim.
Obywatelko bibliotekarko, tęga pijanica z pani. A co ty, krzesła
nie używasz? Nigdy nie widziałem, żeby dziewczyna siedziała na
stoliku, i to bez stanika.
To teraz widzisz.
Coś ci pokażę, mała. Podnosił się, rozpinał pasek, zsuwał spodnie.
Widzisz? Widzisz to udo? No! Stawka mniejsza niż życie, odnajduję
się w tym temacie. A nic mi nie wychodzi, daj mi wreszcie cipki.
Śmiałam się na głos i z byle czego. Mężczyźni z intelektualnej
branży, nikt się już nie liczył. Czytali ze zrozumieniem Kanta, ale ta
wiedza to o kant dupy. Stefan w teatrze usnął. No, przynajmniej
jeden zna się na sztuce.
Podobał mi się. Z wice wersem. Wystarczyło, że rozpuściłam
włosy, a już mu wyskakiwał jak nóż sprężynowy. Dyspozycyjny
kutasik. Na trzy zmiany mógł nim robić.
Nie lubił pieścić. Miał szorstkie, zmęczone pracą dłonie.
Robiliśmy to szybko. Bez rozbierania, odchylone majtki, zwarte usta
na tle martwej natury; kwaśne wino z pasztetem kieleckim.
Już po wszystkim graliśmy w remika. Nikt nie miał asów, walety
wylatywały z rękawa, każdy grał na ekspans.
Czasami przed świętami pomarańcze rzucali od wujka Castro.
Żylaste. Pastewne. Lepki sok ściekał po palcach. Zlizywałam, ruch
od góry do dołu, przyspieszony, w połowie zawieszony, kiedy on
dopadał mnie, łapał za włosy, usta do siebie wykręcał.
Mówił, że jestem łebska jak koń.
Powtarzał: Przy tobie to sobie myśli zagęściłem.
Wieczorami leżałam na łóżku. Nie czułam Stefana, tylko zerwaną
w materacu sprężynę. On był obok, dosiadał się na wysokości moich
piersi i opowiadał. Zeznawał cały swój dzień, długo mówił, że nic
się nie zdarzyło.
Potem nastał mi doktor Arnold Rosner. Gwałtownie. Jakby
wypadł mi na drogę. Nie dało się wyminąć bez kraksy.
Kiedy weszłam do jego gabinetu, nawet głowy nie podniósł, ale
nogi były bardziej szczere, pod blatem poruszyły się jak nożyczki.
Stwierdził zapalenie oskrzeli. Wypisując receptę, rzucił:
Za tydzień do kontroli.
Gdzie?
W środy i czwartki. W piątki po południu.
Kiedy, to wiem. Ale gdzie? Gdzie, panie doktorze?
Jak gdzie? Co gdzie? Gdzieś jeszcze boli? Gdzie znowu?
Gdzie mam się zgłosić?
Ale to ból pulsujący?
Rwący.
Znaczy w której części ciała?
Jakby wszędzie. Gdzie pan mieszka, panie doktorze?, zapytałam,
a on rzucił spojrzenie przez okno. Patrzył na gałąź stukającą
w szybę, a i tak jej nie widział, bo zaraz pochylił się, złapał bloczek,
zapisał adres i przystemplował go mocnym, frykcyjnym ruchem
ręki.
To był adres przychodni; przychodziłam i trzymaliśmy się za ręce.
Nie było o czym mówić.
Arnold, imię chyba z czasów lmu niemego, pasowało do tych
kadrów.
Ze Stefanem było mi ciągle głośno. Mówił podniesionym głosem,
wszystko przez pracę na budowie. Nadzór nad koparkami
i ciężarówkami.
Stefan pragnął miłości dozgonnej, a moją lozo ą była zjologia.
Wyznał ochrypłym od sportów głosem:
Chcę z tobą normalnej rodziny.
Roześmiałam się.
Ale po co mówisz „normalnej”. Rodzina wystarczy. Bo rodzina
brzmi dumnie. Jak człowiek.
Zamilkł na chwilę. Podrapał się wolno po policzku.
No tak. I tu się w całej rozciągłości zgadzam, człowiek brzmi
dumnie. Ojczyzna brzmi dumnie. Rozpłakał się.
Co ty możesz mi dać, Stefanku?
Miętusa, odpowiedział i wyciągnął dropsy z kieszeni.
Zanim mi podał jednego, długo go skubał z paprochów.
Wtedy powiedziałam, że to koniec, i o doktorze Rosnerze. Miłość
to komunizm. Zrównuje i wykorzystuje.
Stefan zbrzydł szybko. W ciągu kwadransa. Rogacz z niego był
brzydki. Z rzadka porosły zmechaconą sierścią. Zażółcone uzębienie,
oczy wyłupiaste, spłakane albo schlane. Szorstka szczecina
podbródka.
Nie skapitulował. Priorytety się szybko zmieniły. Kutasik
niemrawy, mięsień w gębie przejmował dowodzenie. Całował mnie.
Siłą otwierał usta, dosięgał jęzorem do sklepienia nosa, śladu po
trądziku, linii żuchwy. Od prawa do lewa, od jednego ucha do
drugiego płatka.
Gładziłam go po włosach. Gesty jak kołysanka. Ale on nie chciał
śnić, odepchnął mnie.
Miało nie boleć, bolało. Zostało kilka wierszy, niedobrych. Trzask
drzwi po Stefanie jak łoskot noża, co omsknął się po żebrach.

*
Dlaczego Żydzi nie biorą leków przeciwbólowych?
Bo wtedy ból przechodzi.
Pytał i sam sobie odpowiadał:
Doktor Arnold Rosner.
Zaglądał w usta, przykładał ucho do pleców, pytał o temperaturę.
Żeby się z nim spotkać, gorączkowałam w stylu Hollywood z lat
trzydziestych, udawałam chorą, byłam chora.
Wiedział o tym. Płakałam. Potem rzucałam się na niego.
Z pięściami.
Tylko raz mnie nie odepchnął. Poddał się reanimacji. Bezradnie
rozłożył się na kozetce, twardej, pokrytej smutnym skajem.
Całowałam zachłannie, usta-usta, sztuczne oddychanie. Jedna ręka
w jego włosach, drugą dotykałam samą siebie.
Odwrócił twarz. Wzrok w witrynce z lekami mówił:
Mame, moja mame bała się prysznica, bo gaz wodą syczał. Bała
się wagonu, bo każdy bydlęcy. Bała się chleba, bo z kamienia. Bała
się kamienia, bo w głowę. Bała się głowy, bo się tam wszystko
ulatniało. Bała się prysznica. Bała się wagonu, bo każdy bydlęcy.
Bała się chleba, bo z kamienia. Bała się kamienia, bo w głowę. Bała
się głowy, bo się tam wszystko ulatniało. Bała się prysznica, bo gaz
wodą syczał. Bała się prysznica, bo gaz wodą syczał. Bała się
wagonu, bo każdy bydlęcy. Bała się chleba, bo z kamienia. Bała się
kamienia, bo w głowę. Bała się głowy, bo się tam wszystko
ulatniało. Bała się prysznica, bo gaz wodą
sssssssssssssssssssssssssssssssssyczał. Myślisz, że ten syk się
z pępowiną odcina?
Nie odpowiedziałam. Nie mnie pytał.

*
Kupiłam świąteczne podarunki dla mamulki i Zuzanny, jedna nie
żyje, drugiej nie ma.
Prezenty sama odpakuję, posiedzę nad poszarpanym pozłotkiem,
zaszeleszczę i włożę do szafy.
Zuzanna muzykowała od czwartego roku życia, koncertowała od
szóstego. Jej galowe sukienki przypominały marszczone abażury na
kinkiety, a buciki główki zapałek.
Kiedy grała, stawała się żywa i zarazem unieruchomiona
smutkiem. Ni to dziecko, ni to miniatura ludzka. Wiotka marionetka
spuszczona na środek sceny na niewidocznych niciach. Stara
zabaweczka, która niespodziewanie zacina się, budząc odruchowy
lęk, ale już zaraz gra dalej i daje uwolnienie, zachwyt, olśnienie.
Ależ ona to zagrała. Ależ ona nam to zagrała.
Mała pianistka. Rachityczna, roztargniona, zawsze w półśnie.
Kiedyś przyniosłam jej do garderoby podarunek, album
z rycinami dawnych zwierząt, a ona, jakby we mnie swojej matki
nie rozpoznała, mechanicznie złożyła na książce autograf i oddała
mi ją ze znużonym uśmiechem artysty.
Mamulka w tym roku nie dostanie kocich języków, pralin, wiśni
w czekoladzie, niemieckiego sześciopaku zimnej pianki. Wszystko
kupione dla tej, która mi umarła.
Zuzanka nie dostanie kolejnej plastikowej pani w stroju śląskim.
Zbierała lalki w strojach ludowych, dziwne, sztywne, nie do zabawy,
brzydkie etnogra czne Barbie.
Pielęgnuję tę ckliwą i tandetną metaforę zastępczej rodziny
mojego dziecka. Na jej urodziny i na Gwiazdkę kolekcję powiększam
o dwa eksponaty. Chyba jednak powinnam bardziej zadbać
o logistykę zakupu.
Kilka lat temu wysypały się z szafy. Zauważyłam, że modele się
powtarzają. Jest już z osiem w takim samym stroju, ale na
wielodzietną rodzinę to mi nie wygląda, bardziej sztuczne klony
identycznych samiczek w szerokich, ciężkich spódnicach. „Pod
wierzchnio kiecko furet, barchantka, sztrajfrok, moryrok”, jak
objaśnia instrukcja przywiązana kordonkiem do łydki.
Na szyi szeroka wstążka. Zawsze biorę nożyczki i ostrym cięciem
obcinam duszne przepasanie. Tego nauczyła mnie mamulka. Tak
właśnie zrobiła.
Przyjechała do Warszawy. Weszła do pokoju wnuczki i zobaczyła
lalki.
Co to? Co ty dzieciakowi nakupiłaś?! Zbytkownice! Chłopcule!
Freluchy! Dajcie mi tu nóż, ino szybko! Jo?!
Zawołała, a my nie daliśmy jej długo czekać.
Trach! Pach! Ciach! Obcięła wstążki, podrzynając gardła.
Dostąpiłam do niej. Z krzykiem.
Skulona wyrwała się. Noża nie oddała. Podniosła go na mnie.
I cicho wysyczała:
Jak ci pizna tym w gryzok, to ci zęby zadkiem wylecom.

*
Jak to starucha, tak tu sobie w parku przy ławce stoję w stanie nie
za dobrym, a patrzy na mnie pan leżący, który na pewno posiadł
osobiste doświadczenie, co to jest delirium tremens. Trzyma w ręku
parę spodni.
Dałam się pooglądać, ale rozmowa nie wypłynęła na szersze
wody, gdyż chciałam go utulić symbolicznie i wyrzekłam, jak
w szkole, głośno i wyraźnie: Wiem, że ci samotnie i źle, ale ja
kocham cię tak, jak kiedyś kochała cię matka.
A on mi:
Pierdol, stara krowo, się.
Zgodnie z tą radą wróciłam do siebie. Chociaż nie wiem, gdzie to
jest. Trudno o precyzję.
Chyba zasnęłam na krześle w przedpokoju, bo budzę się cała
w suchej ślinie na brodzie.
Przez moment to wrażenie, że jestem młoda, z Mateuszem obok,
na wyciągnięcie ręki, na wyprężenie ciała.
Toczę się do łóżka, do mojej krypty. Rygluję się w pościeli, ale pić
się chce. Wydostać się nie mogę. Ani prawą, ani lewą nogą.
Wyczołgać się. Nie. Nie daję rady. Leżę i patrzę. Patrzę i nic nie
widzę. Śpię i nie śpię. Chata obsy ona jak polish bus, wszyscy
młodzi za młodzi, a ja jak kulka z naftaliny.
Nawet już mordoklejek nie mogę, płaczę do siebie.
Całe noce z jąkającym się radiem.
Głos spikera:
To brzydki kraj z piękną historią.
To piękny kraj z brzydką historią, odpowiadam.
Nocne rozmowy z mężczyznami nie są takie jak kiedyś. Zaciskam
usta. Przebieram w myślach, żadna z żadną się nie składa, w mojej
głowie nic do siebie nie pasuje, rupieciarnia skłębiona, trochę żywa,
bardziej martwa.
Wstaję. Idę zmierzyć cukier, poskubać chleb.
Nie zapalam światła, siadam na taborecie i czuję się jak kuchnia
w nocy.
Mateusz kategorycznie twierdził, że Zuzanka jest dobrze ułożona.
Nic nie mówiłam, ale coś mnie w myślach uwierało.
Może jej gest mierzwienia włosów nad oczami, ten tik, szybki
i niecierpliwy ruch, piszczał jak paznokieć na tablicy, trzaskał jak
plastikowa butelka pod buciorem, rył powietrze jak wiertarka,
kruszył siekierą lód, zanosił się płaczem jak niemowlę.
Nigdy na nic nie narzekała. Całe dnie ćwiczyła. Nie jeździła na
rowerze, na nartach, nie skakała na skakance, nie dotykała noża,
chodziła wolno, panowała nad gwałtownymi ruchami, miała dwie
szu ady rękawiczek. Na zimę, na lato, na bóle.
Wychodziła na scenę i grała. Kłaniała się bez uśmiechu i z taką
samą powagą wychodziła do owacji.
Raz, po koncercie w Kioto, pijana zażartowałam, że jeszcze
trochę, a twarz Zuzanny zastąpi pro l Szopena na etykiecie wódki.
Liczyłam na rechot, ale nasi gospodarze wstali i kilka razy skłonili
się w pas.
Nie mogłam przestać się śmiać, nie mogłam. Spoważniałam
dopiero wtedy, kiedy mój sekretny japoński kochanek wcisnął mi
pod stołem swoją małą żółtą pięść między uda – tak jak się wkłada
kij w dziecinny rowerek, żeby pewniej ruszył przed siebie –
wyprostowałam się i poważnie skłoniłam głowę.
Kolacja toczyła się dalej.

*
Było wczesne popołudnie, ale wszyscy troje widzieliśmy, że jest za
późno, ściemniło się dawno, wszystkim razem i każdemu z osobna.
Pewnego dnia przychodzę na wizytę kontrolną do gabinetu
doktora Arnolda, a ona już na mnie czeka.
Wielka. Rasowa. Biała klacz, czarna grzywa. Lilianna Rosner.
Przy niej czułam się jak nasza szkapa Przewalskiego, zjarana
słońcem podczas wykopków.
Przemawiała mi do rozsądku. Jakby już od dziecka
przyzwyczajona do tego, że można przemawiać tylko do tego, czego
nie ma.
Nigdy! Przenigdy! Posłuchaj, dziewucho. Nigdy, ale to przenigdy
z powodu tej twojej durnej miłostki do mojego męża nie wyjdziesz
na ludzi.
Ale ja nie chcę wyjść na ludzi. Ja nawet nie chcę wyjść za mąż,
odpowiedziałam.
Jak możesz wyjść za mąż, szczeniaro, skoro to mój mąż. To mój
mąż, doktor Arnold Rosner.
Doktorowa przegoniła męża z krzesła i usiadła za biurkiem, które
nagle zrobiło się małe, z powyłamywanymi nogami.
Patrzyłam na niego. Arnold. Chciałam mieć wszystkie choroby,
objawy, symptomy, tak bardzo pragnęłam zasłużyć na jego
diagnozę. Dramatyczną. Nieodwołalną. Powstańczą. Niech mi pan
powie, doktorze, prosiłam, czy zaraz umrę jak żołnierze?
Będę szczery. Zostało pani tylko kilka dni życia. Na to nie ma
lekarstwa. Jedno, co mogę dla pani zrobić, to o arować swoją
miłość. Mam pewność, że będzie dozgonna, bo jak już
wzmiankowałem, to długo nie potrwa.
Fantazje.
Ale teraz to ta narowista klacz siedziała na jego miejscu i bawiła
się szpatułkami.
To już wiesz, że ten pan, ten pan doktor Arnold Rosner, ma żonę.
I to jest ta żona. To ja. Doktorowa Lilianna Rosner.
Podkreśli to jeszcze wiele razy. Doktorowa Lilianna Rosner. To
będzie refren tego spotkania. Nie żeby chciała mi pokazać moje
miejsce. Bardziej dlatego, że doktorowa to ktoś zdrowy, silny, bez
tatuażu z numerem, bez rodziny jak chrust spalonej w piecu.
Doktorowa – to ktoś, kim ona nigdy nie była.
Podobno na sekundę przed urodzeniem człowiek widzi całe swoje
życie. Stąd płacz. Stąd ten ryk dzieciaków na porodówce. Tak
właśnie ledwie żywi tracą nadzieję. Zaśmiała się. Mój mąż, a twój
pan doktor, chyba się ze mną zgodzi. Chociaż on nie lubi tych moich
wielkich słów. To teraz powiem coś małymi słowami. Posłuchaj,
chłystku medyczny, za to, co tu robiłeś z tą małą, kupisz mi futro.
Doktor Arnold powstał na baczność.
Futro? Lilka, po co ci futro?
A po co jest futro? Żeby było.
Ale my wyjeżdżamy.
Futro w ciepłych krajach też jest potrzebne.
Po co? Po co ci tam futro? Tam będzie słoneczko.
Futro jest mi potrzebne, bo jestem dumna. Tak, doktorze Rosner,
doktorowa Rosner jest dumna.
Ty się tu zabawiasz, a tam ze wszystkich patelni zdzierają emalię.
Złota szukają.
Mogę być dumna bez futra, wiem. Ale chcę pokazać, że jestem
dumna. Im chcę pokazać.
Westchnął.
Wzdychaj, wzdychaj.
Aha, powiedział.
Co „aha”? Twoje „aha” oznacza, że mam kuku na muniu. Po co ja
za ciebie wyszłam? Ojciec przestrzegał, nie wychodź za kogoś, kto
ma buty w glinie. O buty nie umie zadbać, to i o ciebie nie zadba.
Ale ojca nie ma. Nikogo już nie ma. I tylko ty mi się napatoczyłeś.
Ty i ten twój płacz po mamie. Dlaczego ty zawsze za nią płaczesz,
jak ja ci chcę zrobić dobrze? Ty mi to powiesz czy nie?
Posłuchaj…
To ty posłuchaj. Meble trzeba sprzedać lub rozdać. Można zabrać
dwie poduszki puchowe, kołdrę oraz pościel. Marzec, noce takie
ciepłe, a ja o futrze marzę. Nie myśleć o tym. Ale ty jesteś piękny,
Arnold. Piękny z ciebie mężczyzna, wiesz? Po prostu piękny. Piękny
i już. Do obiadu zawsze w garniturze. A wiesz, kim był ojciec tego
z drugiego piętra w czasie wojny…? Kim on był? No tak, przepiszesz
mi proszki na sen. Nic nie mów. Wiem, co powiesz: Znowu?! Tak,
znowu. Znowu proszki na sen. Ty wiesz, ile jest nocy w roku?
W głowie tak głośno. I ten turkot. Ten pociąg. I nie chcę, żeby nas
ktoś odprowadzał na dworzec. Najbardziej lubię zimę. Najbardziej
lubiłam tu zimę. Tam nie będzie zimy. A kiedy śnieży, potra być
pięknie jak nigdy. Jak wracałam od fryzjera, taki jeden podszedł
i powiedział, że jak zechcę, to on może to załatwić, żebym została,
i wcale nie będą mnie ciągać. I nawet nie spojrzał mi w twarz. Tylko
tu. Na piersi. No, gapił się. Długo to trwało, bo i piersi duże.
Wyśledziłam go. Jest dozorcą. Pójdziesz do niego i mu powiesz, że
jako lekarz rejonowy wypiszesz mu skierowanie do czubków. Jak
jeszcze raz odważy się potraktować ciało twojej żony jak cyce
codziennego użytku.
Dobrze, wyszeptał.
Co dobrze? Jak dobrze? Pójdziesz i powiesz. Pójdziesz, Arnold.
Wstydzisz się, co? Jak ty medycynę skończyłeś? Ty się tego denata
na sekcji zwłok wstydziłeś. Pójdziesz i powiesz, że jako lekarz
rejonowy… Dlaczego nie powiedziałeś? Mnie, żonie, nie
powiedziałeś, że cię od jutra wyrzucili z pracy. No ale co tu mówić?
Nieważne, i tak wyjeżdżamy. Przecież ja nikomu nie przeszkadzam.
Nic nie robię. Codziennie chodzę na spacer. Dokoła domu dziecka.
Cztery razy. Trzeba było im powiedzieć, że my… Przecież ty jesteś
nikim. Zaglądasz w gardła, opukujesz. Oni cię nawet już nie drukują
w „Tygodniku Internisty”. Mają cię za nic. A więc to futro to wcale
nie na rocznicę ślubu. Na podróż, tak? Arnold, kiedy chciałeś mi
powiedzieć, że wyjeżdżamy?! Na dworcu?! W wagonie?! Przecież ja
już to dziecko załatwiłam! Zamówiłam nam tego dzieciaka!
Oglądałam ją przez siatkę. To dziewczynka. Słyszysz? Lekarz, a taki
głuchy.
Nie jestem głuchy, odpowiedział najciszej.
I jest taka mądra, taka mądra. Mądrala mała, jak ta lala.
Wiedziała, że to ja będę jej mamusią. Wiedziała! Podbiegła do siatki
i powiedziała: Ja wiem, na kogo ty tak się gapisz. Na dzieciaki. Bo
chcesz jednego do domu zabrać. A mnie nikt nie chce, bo ja jestem
ruda. Tak powiedziała: ruda, i pokazała mi język. Przez siatkę
dropsy jej podałam. Wzięła. Papierek poszarpała i od razu po dwa,
trzy do buzi. Popatrzyłam i poszłam do kierownictwa. I podpisałam,
że tylko ją. Tylko ją. A one, że muszę podpisać, że nie zwrócę, bo to
rude i wredne, a jeszcze brzydkie, a szczególnie latem, jak piegi
powyłażą. Podpisałam. Zgodnie, bo jest brzydka. Jest taka brzydka.
W życiu nie widziałam tak brzydkiego dziecka. I nie ma zęba
z przodu. I ja też tu mam taką przerwę, i ona mnie tym paluszkiem
dotknęła, i powiedziała: O, ty też, ciociu, jesteś szczerbata.
Nie jestem twoją ciocią. Będę twoją mamą.
Zmarszczyła czoło. Nie rozumiała. Nic a nic. Widzisz, doktorze
Arnold, sam widzisz, ona do nas pasuje. Ona jest taka jak my. Ona
ma cztery lata i ona już nie wie, co to matka.
To ja wyjdę, powiedziałam, wstając.
Gdzie?! Gdzie znowu?! Tu!, rozkazała mi. Na taboret!
Usiadłam.
Siadaj i czekaj, zaordynowała i spojrzała na doktora. Ja ci o tym
nie mówiłam, ale wczoraj przyszło pismo, że z powodu wyjazdu i że
jesteśmy wrogami, to oni odmawiają nam Walentyny. Pomyślałam:
pomyłka. Pójdę z czekoladą, z ptasim mleczkiem i Wedlem,
z rajstopami, francuskimi rajstopami, pójdę z mydełkiem, tym, co
się pieni brzoskwiniowo, nikt nie ma takiego mydełka. Wzięli
Wedla, mydło, rajtki, wszystko wzięli, ale dzieciaka nie dali.
Będzie za mną płakała. Pomyślałam sobie, że ta bluzeczka
z cekinami, wezmę ją, zawinę w złotko, pójdę z czekoladą. Może
nam jej nie odmówią. Ja ich nie rozumiem. Oni tam mają tyle
dzieci. Po co im rudy dzieciak? Rude, brzydkie. Rude, wredne. Rude
to tu nie pasuje. Bo tu wszyscy w tej Polsce ładni, mili i bez piegów
w lipcu.
No to już może skończymy na dziś, zaproponował doktor.
Co skończymy?! Co?! Walentyna! Będzie płakała. Już jej
obiecałam, że ją weźmiemy, a ona mi obiecała, że dropsy będzie
jadła kulturalnie. Najpierw jeden, potem drugi. I gryzie się, ciociu,
powoli, a nie trach-pach. To się na nią wydarłam, że nie ciociu,
tylko mamo. Mamo. Ciocia to jest w sierocińcu, a mama to ma futro.
Futro i jutro.
Lilka. Chcesz proszek z krzyżykiem?, zapytał doktor, chwytając
się za głowę.
Od razu pojęła. Włożyła jednego dropsa, cmoktała, a oczu ze mnie
nie spuszczała.
Walentyna. Tak ma na imię. Na cześć Tierieszkowej. Co drugie
dziecko w sierocińcu to Walentyna. A każdy chłopiec Jurij.
Lilka. Chcesz proszek?
Doktor połknął dwie pigułki. Na sucho.
Walentyna. Cmoktała dropsa, a potem wystawiła język i tam był
taki przezroczysty krążek.
Tak, teraz możesz połknąć, powiedziałam. I połknęła. Zdolna
dziewczynka. Podobno uzdolniona muzycznie. Gra na trójkącie
i bębenku. A jak jakiś dzieciak fałszuje, to dopada i wali go
instrumentem, gdzie popadnie. Najczęściej po głowie. Inteligentna.
Co się patrzysz? Nie pasuje ci? Chcesz, żeby inni ją walili po łbie?
Żeby ją pod podłogą chowali? Żeby rozpalali w piecu jej włosami?
No, ruda, czego chcesz. Nic nie mówisz, ale ja wiem, co myślisz.
Rude tak mają. Dobrze, już o niej nie mówię. Masz rację, usiądźmy
przed podróżą. Usiądźmy. To podobno przynosi szczęście. Ile trzeba
tak siedzieć? Wiesz? Wiesz, ale nie powiesz. Ty wszystko wiesz. Nie
daj się prosić. Powiedz, kiedy mam wstać?
Pytała i pytała, a on nie odpowiadał.
Nagle szybkim krokiem podeszła i uderzyła mnie pięścią w plecy.
Ulżyło mi. Tak jakbym zakrztusiła się tą miłością, a ona odetkała
mnie.

*
Mokre lato, jezioro jak zupa z mydlin; kipi szarymi pęcherzami, kipi
i kpi.
Przeleżałam te tygodnie w domku z boazerii w obszczanej krainie
tysiąca jezior z mchu i paproci.
On przyjechał na otwarcie czegoś tam. Doktor Arnold Rosner,
gość honorowy pamięci niehonorowej, zbiorowej.
Odnalazł mnie przez kogoś. Zadzwonił. Oddychałam zbyt szybko,
ptasio.
Spotkaliśmy się w kawiarni. Nic nie mówiliśmy. Tylko że jest na
emeryturze, ale nadal przyjmuje pacjentów. Mieszka w Tel Awiwie.
Za głośno mu tam.
Lilka odeszła, powiedział na wstępie. Dawno temu odeszła. Do
nikogo. Ona nawet do siebie nie potra ła dojść. Co ja ci tu gadam?
Zmarszczył nos.
Chciał zjeść rurki z kremem, takie jak kiedyś.
Nigdzie ich nie ma, wyznał i ostrym ruchem ręki uciął swoje
zachcianki.
Powiedziałam, że jadę z małą na wakacje.
Zaraz napiszę ci adres.
Masz córeczkę?
Pięć lat. Przyjedź. Jak nas nie będzie, bo w sklepie czy coś, przy
progu pod kamieniem jest klucz.
Przyjadę. Pewnie. Jak nie? Ale tylko dwa, trzy dni.
Na chwilę. Przyjedź chociaż na chwilę.
Obiecuję. To chyba w środę dojadę.
Będę czekać. Mazeł tow.
Szczęść Boże, odpowiedział.
Filmowa Casablanca w wydaniu ekumenicznym.
Potem już nic nie mówiliśmy. Nie patrzyliśmy na siebie. Nie
potra liśmy wymówić swoich imion. Na pożegnanie ukłon głowy.
Pełna kultura, a po powrocie musiałam zmienić majtki.
Ta środa minęła miesiąc temu.
Czekałam. Rozłożyłam talerze na stole. Tak, by pasowały do
śniadania, obiadu i kolacji. Nie zabrudziły się.
Nie przyjechał. Nie dał śladu życia. Tak, tak właśnie się czuł
w swoim kraju. Przestawał oddychać. Nie mógł pokazać, że jeszcze
żyje.
Przeleżałam ten czas. Do dziś pamiętam układ sęków na powale.
Wstawałam tylko kilka razy w ciągu dnia. Kiedy musiałam iść na
zakupy, klucz chowałam do kryjówki. Za każdym razem po
powrocie, kiedy wymacałam jego żelazny kształt, na mojej twarzy
pojawiała się szrama, ostra. Szybka jak kręgi na wodzie.
Śnili się raz. Przychodzę do niego jak do kochanka, zdyszana,
pulsująca, a drzwi otwiera mi ona, Lilianna Rosner. Patrzy na mnie,
wpuszcza do środka. Usta pękają w uśmiechu, szminka jest
pomarańczowa, a kłaczki śliny białe. Śmieje się długo i smutno,
trzaska drzwiami, szczęk zasuwy jest jak wielki dziurkacz, w którym
ona mieści się brzuchem do góry.
Obudziłam się z bijącym sercem.
Chciałam być żoną doktora Arnolda Rosnera. Tak bardzo
chciałam być Lilianną Rosner. Mogłabym nawet ubrać się w jej za
ciasny los. Mogłabym tak całe życie siedzieć przed podróżą.
Dopiero teraz wiem, że ona i ja mamy coś wspólnego. Mamy to,
czego nie mamy, dziecko.
Zuzanka i ja. Byłyśmy jak dzikie kotki, łasiłyśmy się do siebie
i zaraz odskakiwałyśmy. Chodziłyśmy osobno, każda wydeptywała
swoje ścieżki. Myślę, że biegała aż za garbaty most do Ośrodka
Funduszu Wczasów Pracowniczych, zatrzymywała się przy siatce od
strony lasu i patrzyła na bawiące się pod daszkiem dzieci.
Lubiła obserwować. Przychodziła mokra, głodna, brała sucharek,
jadła go w kącie.
Kiedy było ładniej, siadywała na ściętym drzewie. Udawała, że
gra. Przebierała palcami i odginała ciało do tyłu. Właśnie wtedy
zauważyłam, że kiedy otwiera się na muzykę, robi się inna. Starsza.
Smutniejsza.
Wyrastała z siebie. Brzydko wyrastała.
Czasami przyłapywała mnie na płaczu. Patrzyła życzliwym
wzrokiem spadkobierczyni.
Nie jadła ze mną. Odkrawałam jej pajdę wiejskiego chleba,
posypywałam cukrem, szła jeść na podwórko.
Zostawałam w domu. Chodziłam dokoła stołu tak, jak się wyrusza
w podróż.
Szklanki porzucone na wybrzuszonym blacie unosiły się jak do
toastu, a widelce sczepiały się niczym kundle na podwórzu. W desce
do krojenia chleba widziałam podkładkę gilotyny wypro lowaną na
mój prawy pro l.
Jedno krzesło było ładnie przysunięte, drugie odchylone, jakby
ktoś odszedł na chwilę do kuchni po zapomnianą solniczkę.
Usiadłam na nim. Założyłam nogę na nogę. Przesadnie energicznie,
jakbym chciała rozwalić tamte stare dekoracje, po których łaziłam
z miną o arnej heroiny.
Doktor Arnold Rosner.
Nagle zobaczyłam ubranie Mateusza. Wisiało na haku przy
drzwiach. Przy złej pogodzie chodził w nim na ryby. Zmechacony
kaszkiet w angielską kratę. Woskowana kapota, kryjąca cholewy
kaloszy. Wyglądało, jakby tam był. Odwrócony. Z twarzą
przyciśniętą do ściany tłumił przebiegły chichot.
W pośpiechu przebrałam się. Kurtka nie miała wszystkich
guzików, włosy uciekały mi spod okrągłego denka czapki.
W materiale przechował się Mateusza zapach. Spowodował jedynie
otępiałe rozbawienie; krótkie wspomnienie jego żylastej szyi,
rytmicznie nadymającej się w momencie gestykulacji. Tylko to,
żadnych innych widmowych przebłysków.
Zawołałam Zuzannę i krzykiem rozkazałam, żeby się pakowała.
Wakacje skończone!
Składała te swoje sweterki, spodenki szybko, w dygocie, a ja,
chodząc dokoła pustego domu, myślałam, że Arnold jednak na mnie
gdzieś czeka. Wyskoczy, złapie mnie i ściągnie na kolana. Na mech,
na kompost, przywali sobą.
Na polanie, gdzie się kochaliśmy z Mateuszem, rdzewiała
kuchenka, a echo, niby brzdąkane na czarnych klawiszach, waliło
po uszach zaburzonym interwałem.
Skulona, ledwo dobiegłam do samochodu. Mała za mną. Kilka
razy prawie upadłam, chwyciłam się drzewa, zabolało, zdrapana
kora dostała się pod paznokcie. Kurtka była ciężka, kaszkiet wżynał
mi się w czoło.
Wślizgnęłam się za kierownicę i ruszyłam szybciej niż zwykle.
Deszcz zacinał. Zuza położyła się na siedzeniu z tyłu. Wycieraczki
piszczały jak małe gryzonie w odsłoniętym gnieździe. Sztywne
rękawy krępowały ruchy. Pochyliłam się, żeby wysunąć rękę,
i wtedy usłyszałam huk. Nacisnęłam hamulec, samochód zjechał na
pobocze, przednie koła zsunęły się po błocie.
Byłam w rowie.
Nic mi nie jest, usłyszałam głos córki. A ty? Czemu ty nie
wstajesz?
Nie odpowiedziałam.
A ty co? Wstajesz? A ty co? Nie wstajesz?
Uspokoiłam oddech, uchyliłam drzwi.
Wystawiłam jedną nogę i wychyliłam się, spoglądając za siebie.
Leżało na środku drogi. Gdyby nie poroże, wzięłabym to za
rozjechaną namoczoną tekturę. Rozpięłam pasy i wydostałam się
z samochodu.
Korpus wydawał się ciepły, sierść wilgotna, jakby parująca. Spod
cielska sączyła się maź. Cuchnęło niedrożną kanalizacją. Wyziewami
garkuchni.
Kiedy kucałam, nagle uniósł łeb. Chciał uciec, ale tylko na krótki
moment wyprężył szyję i zaraz potem uderzył pyskiem o asfalt.
Z chrap utoczyła się kleista woda. Dolna warga opadła, odsłaniając
starte zęby.
Wróciłam po łopatę. Wracając, zastanawiałam się, ile razy będę
musiała uderzyć w łeb, żeby szybciej mu było.
Zuzanka przybiegła i stanęła za mną.
Już nie dyszał, oczy pozostały rozwarte, mniej wodniste, matowe.
Tylna noga szybko i miarowo drgała w powietrzu, na niby biegnąc,
na niby uciekając.
Wyprostowałam się i wzięłam zamach. Poczułam, jak między
żebra, w sam środek pleców, wchodzi siekiera. Upadłam do przodu.
Na twarz.
Nie mogłam się podnieść. Kilka razy otwierałam oczy, by oczyścić
je z mokrego żwiru. Przy policzku leżała pęcina z kępą mokrej
trawy.
Nikogo nie było. Tylko leśna przecinka z niskim stropem nieba.
Dalej gnijące zabudowania kempingu, jak zgubione na polanie
dziecięce zabawki. Zbliżała się foliowa torebka, wzlatywała,
szarpana wiatrem, nieruchomiała i znów ruszała w swoją drogę.
Zuzanka stanęła nade mną. Jej pepegi przy mojej skroni. Zbyt
mała, by unieść łopatę i przywalić.
Achtuj, matka, wycharczałam.
Kucnęła. Patrzyła na mnie. Długo. Wreszcie wyciągnęła dłoń,
dotknęła ręką policzka. Poczułam drobne opuszki. Poruszała
palcami, grała, nie wiem, co to było. Coś niespiesznego. Coś, co
ledwo się zaczęło, ale ty już wiesz, że się nie skończy.

*
Pięćdziesięcioletni mężczyzna opalony na czerwono, z rybim lewym
okiem, siada na so e, szeroko rozstawiając nogi w namokłych
adidasach; detektyw z Polski rodem.
Jego zadanie: odnaleźć Zuzannę.
Patrzy na mnie. Gapi się jak na szmatę, którą trzeba dobrze
wyniuchać, żeby natra ć na ślad tamtej. Tamtej krwi z tej krwi,
kości z tej kości.
Ogląda mnie sobie. Długo. Maca moje ciało z zawodową, tępą
ciekawością. Jakby wkroczył na miejsce zbrodni, ten pęknięty od zła
teren przewiązany policyjną taśmą, a ja jestem obrysem
zamordowanego ludzika, narysowanego kredą na podłodze.
I tak się czuję. Właśnie tak. Nie inaczej. Niewiele ze mnie zostało.
Z gestów – geściki. Z wierszy – żarciki. Z ran szarpanych – kuku.
Wszystko, całe moje życie, wpadło do niszczarki. Piksele,
okrawki. Tylko resztki z gęby wystają.
Podaję kartkę z PESEL-em Zuzanny, nieaktualne zdjęcia, kopertę,
w której był jej list, z zamazanym stemplem.
On ogląda wszystko w zmęczeniu, jakby dopiero co wstał od
ciężkiego obiadu.
Będzie mega trudno, odzywa się w końcu i szarpie kolczyk
wczepiony w brew.
Ustalamy cenę, wpłacam zaliczkę. Kiedy podaję banknoty, jego
palce ocierają mi się o skórę. Chucha na kasę i wychodzi,
zostawiając w mieszkaniu kwaskowaty zapach testosteronu.
Otwieram okno, wietrzę.
Zadzwoni po tygodniu.
No i mam ją, mówi radośnie na wstępie. Łatwo nie było.
Namierzyłem gurantkę, ale to ruchomy cel. Przemieszcza się. Ma
kon ikt z prawem czy co? Mega ucieka, ale klientka mnie jeszcze
nie kliknęła na fejsie. Nieładnie. A takie hasło: „Polub to przed
innymi”. Fajne, nie?
Gdzie mieszka?, pytam.
Byle gdzie. Ustaliłem miejsce tymczasu. Trzeba się spieszyć.
Pojadę tam z klientką, to kawał drogi.
Nie ma mowy!
Podróże z mężczyznami to nie moja specjalność.
Ja zrobiłam przelew, on ujawnił adres.
Poleca się na przyszłość. Kiwam głową. Niech już sobie idzie.
Precz.
Wyszedł.
Poszłam do zlewu i odkręciłam kran. W szafce nocnej była
butelka. Niejedna. Nie poganiałam się. Z nikim nie musiałam się
dzielić.
Zapaliłam papierosa. Tylko po to, żeby go zaraz zdusić. Potem
następnego, żeby zdusić. Następnemu też złamałam kark, litościwie
nie czekając, aż będzie z niego pet.
Sąsiad z góry krzyknął do żony:
Chcesz napój gazowany czy jak?!
Chcę, odpowiedziałam.

*
Wzięłam sobie Mateusza za męża, tak jak się bierze coś z głodu –
szybko, zachłannie, bez zastanowienia.
Jego twarz, upstrzony tikami i światłem krajobraz, piękny
i prosty. Oczy rzeczne, niebieskie, w kolorze Mokrej, nie mogłam się
napatrzeć, nie mogę.
Teraz on zasypia przy innej, a ja nadal rzucam się w nocy tak,
jakby mnie złapał.
Zuzanka przytra ła nam się późno, przypadkiem. Ciąża miała być
stanem dużego ryzyka, a poród niespieszny, trudny i samotny. Nic
się nie sprawdziło.
Dziewięć miesięcy minęło gładko. Wody odeszły mi w kuchni.
W szpitalu już na mnie czekali. Ordynator, kolega Mateusza ze
studiów, wziął mnie w swoje ręce; skarżył się na robotników na
działce.
Urodziłam następnego dnia, w ładnej sali, szybko, bezgłośnie, jak
polny gryzoń. Tylko kolczyk wypiął się z ucha i zahaczył o policzek.
Dostałam plaster, ale mogłam mówić, bolało, zamilkłam.
Mateusz nie wrócił do domu. Dał w łapę, dostał fartuch i od
pierwszych godzin przewijał córkę. Ze strachu o rączki i nóżki nie
zdejmował kaftaników, przecinał je nożycami.
Dziecko mieliśmy śliczne, grzeczne, śpiące po nocach, co się tylko
w drugim roku życia nagle wysokich drzew bało w czasie wichury.
Ale ten lęk szybko został poprzedzony rozpoznaniem słuchu
absolutnego.
A jakie ma długie paluszki, a jaka jest spokojna, musi grać.
To zdanie napada mnie od tyłu. Trudno mi oddychać. Powietrze
białe, mączne, czuję się jak stara ądra w panierce, gotowa do
frytkownicy, ale i na to muszę jeszcze poczekać.

*
Pierwszy koncert Zuzanny, mokry i ciemny dzień marca, fugi Bacha
przed widownią, która po godzinie powstanie do wiwatów.
Pamiętam, że przyjechaliśmy za wcześnie. Dużym atem, który
nie chciał zapalić, pokłóciliśmy się przez to.
Miałam na sobie nową długą suknię w połyskujące czarne łuski,
Mateusz wcisnął się w ślubny garnitur, jedwabny krawat,
granatowy, w złote klucze wiolinowe – przypominające morskie
koniki cętkujące ciemną toń, potworek estetyczny.
Kilka razy obeszliśmy Pałac Kultury. Potem przysiedliśmy
w kawiarni.
Przysunęłam salaterkę ze sztucznego kryształu. Gryzłam orzeszki,
śniade i zwietrzałe. Mateusz siorbał kawę ze szklanki, macał moje
piersi znudzonym wzrokiem. Nagle zerwał się gwałtownie
i pocałował mnie w czoło, a ja zwinęłam się od jego ust jak
podpalony papier.
Z koncertu nic nie pamiętam i proszę cię, Boże, o rozgrzeszenie.
Już po wszystkim siedziałam z naszą małą w garderobie. Zuzanka
masowała przeguby dłoni ukryte w rękawiczkach z irchy. Ruch nie
miał końca ani początku. Rozgrzewała się i ta czynność zajmowała
ją bez reszty.
Nic nie mówiła. Gapiłam się na nią bez ciekawości, a ona posłała
mi tylko jedno przelotne spojrzenie. Trudno mi rozsądzić,
pogardliwe czy spłoszone? Coś jakbym była wcieleniem tych
piosenek, które puszczają u fryzjera. Trwało to chwilę i trwa cały
czas. Jo?

*
Umyłam dolną półkę w lodówce do połowy – upadłam na kolana
przed zamrażalnikiem. Dziś na brodzie widać wyraźne zsinienie.
Jestem Sinobrodą.
Siniak to czy odcisk palca Bożego?
Wierzę w palec Boży, który mi w czymś gmyra, coś pokazuje,
rozgrzebuje, szturcha i puka mi w łeb. Zaprawdę: wierzę w palec
Boży bardziej niż w Jego serce.
Jestem kobietą, która pisze wiersze. Moja jedyna wiara to
rozpisywanie. Nadpisywanie życia dzieci nad życie rodziców.
Przepisywanie życia umarłych na życie żywych.
Szykuję się na Wigilię w domu Tadeusza, mojego wydawcy.
Niedawno umarł jego ukochany. Całe życie razem. Adam
i Tadeusz. Podobni do siebie. Dwóch ligranowych, zdradzających
się, ślicznych panów. Jak dwie łyżeczki do słodkiego.
Otwiera mi drzwi, spuchnięty od wdowiego płaczu.
Volksmusik!, krzyczy, ustrojony źle udawanym uśmiechem.
Weiter! Vater! Weiterfahren! Unser! Durchlauferhitzer! Zucker,
bitte! Wunderwa e, bitte! Kinder Schokolade, bitte! Kinder, bitte!
Der Durchlauferhitzer Schwarzschlachten. Breslau Hauptbahnhof!
Breslau Hauptbahnhof! Breslau Hauptbahnhof!
Krząta się przy mnie w przedpokoju. Strasznej poczciwości
zmurszały chłopaczyna. Więdnie szybko, jak polny kwiatek.
Tak jak ja nawet nie ubrał choinki, a miałam ochotę popatrzeć na
światełka.
Nakrył do stołu. Zapuszkowane szprotki wdzięcznie udają karpiki.
A Mateusz przychodzi?
Przychodzi. Z zupami Manueli w słoiku. Dokarmia mnie. Ona nic
nie wie.
Dziad z niego już pewnie?
No, dziad. Dziad nad dziady.
I pewnie ci na niego ciągle staje, co?
Działa na mnie jak setka. Kiwam głową. No, trzy setki. Żyć się
chce.
A właśnie wtedy on wychodzi.
Znasz go, mówię.
Kosmyk włosów wymknął się spod klamry. Opadł na twarz. Nie
odgarniam go. Nie mam siły.
Nic do siebie nie mówimy. Siedzimy ciasno. Jedno dotykając
drugiego. Czasem szukamy dłoni, bierzemy się za rękę, ściskamy,
ale i to już też nie działa.
Jeszcze Tadeusz bierze nóż do chleba i odgrywa moją ulubioną
scenkę, jak jego ciotkę na targu zdybał po godzinie policyjnej
wermachtowiec i kazał „raus” do domu.
Po powrocie oglądam się w lustrze. Gęba obłazi ze mnie jak stara
emalia.
Potem trochę piszę. Bez smaku. Pociapałabym wiersz, ale słowa
się rozdymają, rozkruszają.
Telefon. Tadeusz:
Zapomniałaś wziąć prezentu.
Nie – nawet się nie zorientowałam – nie wymieniliśmy się.
Sprawdzam.
Rzeczywiście ciągle mam w torebce męskie skarpety i wiersz
napisany specjalnie dla niego, sprośny i wesoły, skoczny,
w rymowanym pogłosie.
Dowiaduję się, że zapakował dla mnie coś w rodzaju zestawu
botanika z zaawansowanym artretyzmem: zasuszoną różę z jego
balkonu i koszulę nocną.
Odbierz ją jeszcze przed wiosną, upomina.
Powinien dostać Virtuti Militari za platoniczne spanie ze mną.
Jest anelowa, ciepła, w małe różyczki, będzie ci w niej ładnie.
Ładnemu we wszystkim ładnie, odpowiadam i słyszę swój
chichot, który zdradza mój świeży rausz.
Rausz, raus! Raus! Raus!, poganiam się, rozłączam się, wszystko
szybko.
Kilka chwil przed snem i przed lustrem, ponura melodia na
klawesyn sączy się z moich oczu. No, zramolała seksualnie jestem
i jakby nadal rozzmysłowiona, i nikogo. Siedemdziesiąt latek i tak
się wyzerować. I jeszcze kaloryfer zimny. A tu żadnego. Grzanie
wyłączyli.
*
Stoję nad nią.
Nie podnoś mnie, córucho barbelucho, nie podnoś, tak sobie
glistą leżę na gołej ziemi ze łbem w paszczy motyki, tak sobie leżę.
Będziesz tak tu? Mamulko, będziesz?
A co mam, co mam niby robić, jak pole kazałaś sprzedać. Leżę,
poleżę, odleżę.
Potknęłaś się? Może to zawroty?
Nie zawracaj mi głowy, córucho barbelucho. Wstać nie idzie.
Ręce mi się wiły, nogi na siebie zachodziły. Ziemia puchła od
korzeni. Dudniła. W uszy sama wchodziła. Zamykałam i otwierałam
ślepia. Rośliny chwaściły się, gdzie tylko mogły. Wszędzie kwiaty.
Wszędzie nowe kwiaty na kompost. Cała ta zgnilizna, co to niby
kwitnie, a zaraz się sknoci. Każdy jeden listek, becik, kwiatek, pan,
pani, mróweczka. Na pryzmę.
Ładnie ci w tym języku.
Zamknij mordę miejską. Dolej mi. Ciepły kwiecień. Zaraz będą
Jezuski wstążkami na majowe stroić. Zaraz będą wiązać bukiety na
Matkę Boską Zielną. Zaraz będą po rżysku z gawronami paluchy
kaleczyć. Zaraz będą przeręble wycinać i w rzekę wchodzić na wieki
wieków. Amen. Mam sto latek, sto i pół, sięgam bródką ponad stół.
Wiosna. Po co znowu wiosna? Nadążyć za nią nie daję rady.
Zakwitłam jak kwiat jednej nocy. Poszłam spać burowłosa, wstałam
siwa. Wszystkie płatki ze mnie opadły. Ja to tylko śmiercionośna
roślinka. Kiedy to się zaczyna? Kiedy to się z kiełka krzewić
zaczyna? Kiedy mnie wyrzucą? Na kompost z ogryzkami, skórkami,
skorupkami. Rabatka szczerbatka. Larwy, pędraki, czerwie,
egmiaki.
Leży mi mamulka i jęczy.
Rusza się wreszcie. Pełznie na czworakach do lipy. Po pniu do
góry. Wstaje. Podciąga rajstopy, spódnicę, serdak gładzi.
Buciorem przywaliłam w zęby motyce, tak, córucho, córucho
barbelucho. Ucz się, ucz. Bo ciebie to nawet nikt nie zapyta, czy cię,
mamulko, podnieść.
Wtedy myślę, że może wie, że Zuzanka uciekła.
*
Kurwa, znowu wiosna, wiosna mi się na chama rozpycha.
Po co mi ta wiosna? Chociaż kilka lat temu to jeszcze była
wiosna. Szybka i ciepła. Podobna do miłości w terenie
niezabudowanym. Pamiętam.
W radiu spiker przesadnie akcentuje sylaby: Altaira wyznaje
miłość do komandora Adamsa, a wtedy atakuje ich potwór.
Zjeżdżam do kawiarenki przy drodze. Plastikowe krzesła,
plastikowe stoły, plastikowa solniczka podszywająca się pod
muchomora.
Chciałabym tę przerwę w podróży zapisać inaczej: ponad tarasem
unosiły się osłabione, niby opatulone gorącą wełną dźwięki; odgłosy
rozkładania talerzy, anemiczne pobrzękiwania łyżeczek o porcelanę,
ciurkania herbaty ze srebrnego czajniczka.
Zasiadam pod proporcem z napisem: garden party. Rozglądam
się. Na początku nic nie czuję. Ale nie trwa to długo. Przesuwam
okulary słoneczne na głowę, by ciemne szkła nie przekłamywały
widoku.
Soczysta twarz jak kawon. Dziecięca, ale zarazem doświadczona.
Może przedwczesnym zepsuciem, szczeniackim nieszczęściem albo
desperacką szarpaniną chłopca, by już być mężczyzną. Niewielkie
usta o obrzmiałych wargach. Jasne szczeciniaste włosy, niby
przycięte nad uszami, potem jakby za długie. Małe ząbki
w drucianym koszyku ortodontycznym, ślady trądziku na czole, na
ramieniu sztuczny tatuaż, skrzyżowane piszczele w lichej, przetartej
czerwieni.
Zachwycający brak symetrii: duża głowa i wiotka sylwetka, jak
u postaci z kreskówek. Piękna, rachityczna linia ramion i ten
czerwony sznurek na przegubach rąk, nad kostką, kolczyk w uchu,
brwiach.
Na górę włożył coś krótkiego, taka moda na dziewuchę albo
obcięta krzywo koszulka. Postrzępiony kawał cudacznej szmatki
w bohomazy. Na uszach słuchawki z futerkiem. Wygląda w nich jak
zwierzątko, dzikie i płoche.
Nie spuszczam go z oczu. Wydaje mi się, że muzyka wlewa się
w jego uszy jak wezbrana rzeka, wciska się i rozlewa po ciele,
wyginając je na wszystkie strony. Ciało pulsuje rytmicznie, ale twarz
pozostaje napięta. Jakby przynależna do innego, niecielesnego
wymiaru.
Nagle zakłada nogę na nogę. Sandał dynda na niechlujnie zapiętej
sprzączce. Huśta kościstym kolanem tak szybko, że kręci mi się
w oczach, jakbym była na łańcuchowej karuzeli, a nie ściskała
siedzisko.
Zaraz potem, kiedy wysłał kolejne sto esemesów, siada inaczej,
szeroko rozstawiając nogi. I nawet na moment nie zawiesza
owadzich, szybkich i pozornie chaotycznych ruchów palców na
klawiaturze komórki.
Zauważam, że ma obtarte udo, wysoko, tuż przy kroczu. Dzięki ci,
Jezu! Dzięki za ohydną modę obcinania dżinsów.
Dokucza mi wypełniony pęcherz, a przecież dopiero co wróciłam
z toalety. Poprawiam się na krześle, a wtedy on niespodziewanie
zadziera głowę i gapi się prosto na mnie. Bez wstydu i natarczywie.
Patrzy tak, jakbym była centralnym punktem na tarczy strzelniczej,
ale jednocześnie jest w tym spojrzeniu coś, co każe mi równie
dobrze wierzyć, że nawet mnie nie widzi. Że jestem dla niego
liszajowatą hubą na białym plastiku.
Widzi mnie jednak, pokazuje faka, rozkłada szerzej uda, pochyla
się, garbi i nie przestaje wysyłać wiadomości w inny świat.
Czuję się oparzona jego pięknem. Poparzona od środka. Do
samego mięsa.
Oparzona jego pięknem. Kicz jest w tym wypadku jedyną
precyzją.
W takich momentach żałuję, że utknęłam w poezji, a nie biorą
mnie jako aktorkę do seriali. Byłoby mi wtedy znacznie łatwiej
podejść do niego ze świadomością, że nie zostanę odprawiona jak
każda inna.
Nagle od strony grilla podchodzi młoda, maślana i czarna od
słońca, jak świeżo rozgrzebana tłusta ziemia. Siada mu na kolanach.
Całują się. Ślina z nich cieknie.
Zamykam oczy.
Chłopcy niedobrzy… Bardzo niedobrzy chłopcy są, a jeszcze zaraz
maj. Jakim cudem przeżyłam długi majowy weekend rok temu? Nie
pamiętam, gdzie byłam.
Kiedyś to był maj, to były maje, całe miesiące łaziłam po Lasku
Bielańskim, oganiając się od zboczeńców jak od much. Daj cipkę,
daj, brzęczeli z krzaków.
A tam, jak będzie długi majowy, to nie wyjadę. Człowiekowi
wystarczy na co dzień bar mleczny i czajnik elektryczny, który
załatwia kawę i gorący kubek.
Otwieram oczy, ona siedzi już inaczej, przywarta plecami do jego
twarzy, a on tak jakby grzebie w niej wyćwiczonymi na komórce
paluchami.
Potem już tylko piję kawę, odwrócona w stronę szosy, odwrócona
od wszystkiego, z twarzą przy ścianie.
Wracam do miasta, do mieszkania, do zatyczek do uszu, proszków
na sen, czopków na hemoroidy, tych wszystkich insygniów mowy
detronizacyjnej, złożonych na krzyż w szafce nocnej.

*
Wieczór autorski, nikogo na sali, ale prowadzący wziął mikrofon
i gadaliśmy sobie jakby nigdy nic.
Potem hotel. Brudna wykładzina, śliska pościel. Do świtu co
godzinę sprawdzam godzinę.
Dziewczyna w recepcji słucha mamrotania w srajfonie, beka na
pożegnanie:
Do usłycha i do zoba.
Na dworcu wziął mnie za serce taki, co wyglądał, jakby mu
zabrakło na wódkę. Dałam mu za dużo.
W pociągu dobre samopoczucie, bardziej fantomowe.
Wspomnienia.
Jest 1968 rok, Warszawa, umiłowana stolica ludu pracującego
miast i wsi, tu stracę cnotę, stracę dziecko, stracę się.
Po skrobance nie chcę mieszkać w akademiku, nie chcę się
puszczać. Wynajmuję łóżko polowe za kotarą w mieszkaniu starego
rodzeństwa. Pan Kazik i pani Pola. Cały dzień słuchają wiadomości
radiowych z karą śmierci jak refrenem.
Pod podłogą w mieszkaniu Bogdana Arnolda znaleziono zwłoki
czterech kobiet. Pierwszą poznał w barze Kujawiak w Katowicach.
Podeszła i poprosiła go o piwo, kupił, a potem udał się z nią do
domu w celu zapoznawczym. Kiedy po stosunku płciowym
zażyczyła sobie pięćset złotych, wyjął młotek i uderzył ją w głowę.
I pod podłogę. Potem jeszcze trzy martwe do niej dołożył, a klepka
się wybrzuszyła i muchy ją obsiadły.
O karze śmierci dla Bogdana mówiło się do dwudziestego
siódmego marca, potem już tylko płakało się po Juriju Gagarinie.
Pani Pola i pan Kazik zapraszają do stołu i dzielą się ziemniakami
ze skwarkami i śledziem. Swędzą mnie te kolacje.
Się cieplizna zrobiła. Dziś to i w krótkim rękawku, braciszku.
Dziś to i bez majtek, siostrzyczko.
W radiu, braciszku, od rana nic, tylko o Gagarinie. Katastrofa.
Ale! Jaka katastrofa! Raka miał. To co? Miał czekać, aż go zeżre?
Wolał się zabić.
W Chince wykupili wszystkie ręczniki. Tylu ludzi wyjeżdża,
a Jurija wykończyli arszenikiem, braciszku.
Rak! Rak i się zabił!
Arszenik! Po wódce gadał, że z tym lotem w kosmos to bujda.
Jurij Gagarin. Bohater, a nie żyje. Się mi serce ścisnęło. Gagarin
miał piękny uśmiech. A jak się nie uśmiechniesz do życia, nie licz,
że ono się do ciebie odśmiechnie. A ta z góry dziś o mało co nie
wpadła pod samochód, a przecież wpadła w ciążę. A jak ryże
wyjadą, to u nich by się lepiej spało, bo od podwórza. A tu spać nie
mogę. Się morduję do czwartej.
Każą sobie opowiadać, jak to na studiach jest.
Normalnie. Dziś znowu nas pałowali i wodę lali. Mój kolega cały
siny. Tak go urządzili.
Bajki.
Bajki? Sam się walił po mordzie?
Ty, koleżanko, to lepiej z nim zerwij, doradza Kazik.
Ze studentem to by było dużo miłości i tyle samo łez, mówi Pola.
A z takim sprzedawcą jak mój Kazio ani jednej maciupkiej łzy byś
nie uroniła.
On pokazuje mnie palcem.
A może ona tak lubi, siostrzyczko. Bo dla naszej uczonej
sublokatorki jak bez łez, to i bez miłości. Co? Dobrze mówię,
siostrzyczko?
Pola celuje we mnie widelcem i wzrokiem.
Ty się zastanów. Się chcesz kochać? Czy się zdrowo wysypiać po
nocach?
Pani Polu, wie pani co? Ja to chcę porwać samolot.
A to ci się chwali. Kazik kiwa głową. To ci się chwali. Kto by nie
chciał.
A u nas w sklepie ryby kupował wielki poeta Władysław
Broniewski, obwieszcza dumnie pani Pola. I chlał wódę, poeta nasz,
i szczał na zapleczu, prawda braciszku? Pokaż, Kazik, jak
Broniewski śledzia z beczki żarł, pokaż.
On wstaje, łapie śledzia, wkłada od łba do ogona w usta, mlaska,
prycha, żuje, wyciąga ości, rzuca za siebie ogon. Robi
charakterystyczny ruch nogami. Siada.
Pola zachwyca się i ślini:
Aktor. Jak aktor, nie?
Po kolacji oszczędzają światło. Siedzimy w ciemności. Kazik
puszcza latarką zajączki po mojej twarzy. Potem podświetla twarz
od dołu, wywala oczy, jęzor, i tak rzuca się na siostrę. Pani Pola
krzyczy. Skowyt. Za każdym razem skowyt.

*
Kiedyś oddałam mu serce, a on zwrócił mi je tak niechlujnym
gestem, jakby wydawał resztę; teraz zaszedł mi drogę.
Wyglądamy jak dwa stare grzyby w barszczu. On wyższy o pół
głowy, ja pięć lat młodsza. Siebie warci, do siebie podobni. Ubrani
jak od jednej zmarłej matki. Spodnie za ciasne, sweter naciągnięty
na wystający brzuch jak skarpeta na dynię.
Nie poznał mnie. Myślę, że zatrzymał się przypadkowo. Po prostu
musiał natychmiast komuś wyjawić swoją diagnozę. Wszystko jedno
komu.
Zatrzymał się zbyt blisko, by móc swój odór zatrzymać tylko dla
siebie.
Podniósł wskazujący palec i oznajmił:
Na wiosnę Europa legnie w gruzach barbarzyństwa.
Zabrzmiało uroczyście.
Kiedy nie zaprotestowałam, wyraźnie się rozluźnił. Poprawił
kępkę włosów i obtarł świecący się od potu nos.
Przyjrzałam się. Żylasty, wyschnięty, o ustach ruchliwych tylko
z prawej strony. Wilgotne oczy. Spojrzenie mgliste, rozmyte,
przypisane słabowidzącym.
Obok znieruchomiał jego pies. Stary i wychudzony. Patykowate
nogi, wypłowiała czerń karku, siwa morda. Dyszał mocno, narośl na
brzuchu dyndała.
Ma astmę. Pies jak człowiek, też musi mieć szczęście, a ten nie
ma. Ma astmę, powtórzył.
Jak się nazywa?
Nazywa to się Trasa Siekierkowska. A pies się wabi.
To się nie nazywa?
Wabi się Zdenek.
Ładnie.
A tam ładnie, zaprotestował. Jak ładnie, skoro brzydko.
Zdenek poruszył ogonem niespiesznie, radośnie.
On cmoknął na psa, a potem spojrzał mi w twarz. I to był ten
moment, kiedy mogłam przypomnieć, że przecież znamy się
z dawnych lat.
Raz w roku przychodziłam do pracowni rentgenowskiej, gdzie
pracował, a on pokątnie sprzedawał mi mały obrazek płuc bez
zmian chorobowych. On zarobił, ja oszczędziłam sobie zbędnego
promieniowania, a Biblioteka Narodowa, mój zakład pracy, miał co
wsadzać w teczki osobowe pracowników.
Za każdym razem, doskonale to pamiętam, chełpił się, że jest
nieślubnym synem sekretarza partii. Podobieństwo było uderzające,
ale odkrywało się je dopiero po wyjawieniu powinowactwa.
Jasne loczki, rudawe, dołek w samym środku kształtnej bródki.
Oczy. Jasne, prawie smutne. Czasami zmęczone, ale wtedy cwane.
Skóra zdjęta z ojca, chociaż ta skóra dawno niewarta była już
wyprawki.
Teraz, po tylu latach, patrzył na mnie, a ja nie mogłam poznać,
czy go ta dawna znajomość ucieszyła. Sprawiał wrażenie, jakby nic
nie pamiętał. A przecież poszliśmy na kawę i wuzetkę, a potem do
łóżka. Udawałam, że nie mam orgazmu. Udał, że tego nie pamięta.
Zaczęliśmy iść. Powoli. Postępowaliśmy ulicą, która wyglądała jak
zbita z tropu. Było cicho, tak bardzo cicho, jakby cała Warszawa
znajdowała się pod ziemią.
Wiatr uderzał w śnieg. Kurzawa wirowała, a my z gołymi
głowami. Włosy sterczały z potylicy, a czoła lśniły w listopadowym
słońcu. Jesionki, niedopinające się, zwisały z nas jak juki podróżne.
Dopiero przy nim zauważyłam, że ubieram się trochę po męsku,
ale trudno, żeby było inaczej, skoro donaszam ciuchy po Mateuszu.
Lubię męskie koszule, kurtki, obszerne spodnie i klapiące buty,
a może jest tak, że w ten sposób nadal otulam się jego ciałem.
Patrzę z ukosa na dawnego kochanka. Ciągle pamiętam jego uda,
szczupłe. Chłopięce i jednocześnie twarde, owłosione. Teraz
wszystko przykryła staroświecka męskość. Piękna patyna. Nie
spodziewałam się, że ta gęba ziemniaczana tak się wybije na
szparaga.
Zwolnił i zahaczył o moje spojrzenie, wolno. Przytrzymał wzrok.
Zatrzymał się, by wyrównać oddech.
Zauważyłam, że opowiadając o nadchodzącej wojnie, cały czas
kiwa głową. Jakby sam sobie dawał potwierdzenie, że nie łże nawet
jedną sylabą.
Przerwałam mu tylko raz. Właściwie wtrąciłam jedno pytanie:
Masz dzieci?
Pokiwał głową. Nie wiem, twierdząco czy ze smutku.
A ja mam córkę. Mieszka w Tel Awiwie. U ojca. Uciekła tam.
Aj, aj, wystękał.
Rozwiodłam się. Dwa razy. Ale podobno do trzech razy sztuka.
Ale z tym zastrzeżeniem, że słowo „sztuka” nie pasuje do
małżeństwa.
Zmurszała twarz poruszyła się nagle żwawo.
Zdenek, ze spłowiałym polipem na wardze, znieruchomiał przy
mojej łydce. Włożyłam dłoń do kieszeni, a pies uchwycił ten ruch
i zawarczał. Pospiesznie chciałam wyjąć rękę, ale ugrzęzła
w podartej podszewce jak we wnykach.
Zdenek niuchał zacięcie. Jakby już zwietrzył, że puszczam farbę.
Krwawię, wspominając.
Wtedy uznałam, że jednak do jego pana dotarło moje wyznanie.
Wykrztusił, że on miał więcej szczęścia w tym, co ci idioci
nazywają miłością. Napomknął, że załatwił faceta przystawiającego
się do jego żony, kiedy ten przyszedł prześwietlić złamaną piszczel.
Najpierw poczęstował go chałwą, jak każdego pacjenta
z widocznymi objawami spadku glukozy, a potem przepuścił przez
jego goleń taką wiązkę, że ten w ciągu roku zmarł na chorobę
popromienną.
Był pogrzeb, uśmiechnął się, a rozwodu nie było, ogłosił na nał,
nozdrza rozdymały mu się niczym uchylająca się do oklasków
kurtyna.
Chałwa harakiri, powiedziałam, próbując wywinąć się z tego
towarzystwa, ale nie wiedzieć czemu pozwoliłam się prowadzić.
Postępowałam zaraz za starym psem. Niespiesznie. Od drzewa do
drzewa. Postój. Patrzenie na gałęzie obciążone śniegiem.
Mróz łaskotał krtań.
Kilka razy potknęłam się. Moja niezgrabność ucieszyła dawnego
kochanka. Nawet się z tym nie krył. Zaśmiał się szczerze i głośno.
Poczułam ciepłe powietrze z jego ust, wyziewy kwaśne, mączne.
Spacerowaliśmy w zgodnym milczeniu. Z dziwnym poczuciem
ulgi. Ze śniegiem chrzęszczącym pod butami. Przeszłość zelżała.
Nawet nie mieliśmy ochoty dociekać, przed kim jego pani teraz
roluje pończochy tym cwanym ruchem, od którego on robił się
szczodry i dawał się zaciągnąć na zakupy.
Pożegnaliśmy się skinieniem głowy, ale żadne z nas nie
odchodziło.
Niepytana wyznałam, że z tego całego życia nie żałuję niczego
i zawstydzona swoim kłamstwem, szybko odeszłam.
Nie zrobiłam więcej niż z pięć kroków, kiedy on złapał mnie za
ucho, a jego pies wcisnął mi łeb między kolana. Na chama.
Naderwana małżowina, koścista kufa. Bolało, zawyłam, a wtedy on
puścił mnie. Odciągnął zwierzę, po czym rozdrażnionym tonem
posłał mnie w diabły.
Posłuchałam. Odeszłam szybko, by przeszłość nie mogła zajść mi
drogi.
Dopiero przed domem zobaczyłam, że pies przyszedł za mną.
Stał pod domofonem na sztywnych łapach, skóra i ślady po
mięśniach. Zwieszony łeb. Mięsień na udzie drgał.
Drzwi szczęknęły, przepuściłam go. Stąpaliśmy po schodach jak
przedszkolaki, krokiem dostawnym.
Pamiętam, kiedyś przechodziłyśmy obok szatni w lharmonii,
w szeregu wielkich kryształowych zwierciadeł zobaczyłam nasze
wspólne odbicie, moje i Zuzanny, szłyśmy gęsiego. Zuzanka
postępowała za mną ubrana w suknię koncertową w kolorze sadzy.
Wyglądałam, jakbym ciągnęła za sobą mały cień.
W mieszkaniu Zdenek długo się kręcił, szukał posłania. Wreszcie
dotarł do kuchni i uwalił się pod kaloryferem na rzuconej byle jak
ścierce.
Dopiero wtedy łypnął na mnie, my, kundle, to wiemy – pamięć
nie gnat, nie zrasta się.

*
Słucham Wagnera, obżeram się cyjankiem, szaleje rozpusta, budzi
mnie telefon.
Koleżanka.
Opowiada, że sprzedali szwalnię dżinsów i kurtek szwedek po
teściach, bo teraz to, cholera, Pakistan rządzi. Potem o córce:
trzydzieści lat i jedyny jej obowiązek to sprzątanie kup po
tchórzofretce.
Bije pianę przez godzinę, a w końcu mówi, że Maciek chyba
wczoraj owdowiał.
Jak to chyba?, pytam i słyszę, że mój głos już nie mój; powolny,
ciężki.
Nie ma odpowiedzi. Rozłącza się.
Maciek, mój pierwszy mąż.
Dwa dni później zakładam odświętny czarnoziem ubioru. Jadę na
pogrzeb. W taksówce przypominam sobie dzień, kiedy Zuzanka
wpięła sobie w sukienkę czarną aksamitkę.
Długo obnosiła się z żałobą po Maćku. Może trzeba było jej
jednak po tym powrocie z Tokio powiedzieć prawdę, że tak
naprawdę nie zdechł, tylko wyfrunął przez okno. Jak to kanarek.
Wysiadam.
Maciek pali papierosa pochylony nad koszem. Kaszle, smarka
w dłoń. Dostrzega mnie, obejmuje wzrokiem. Jest w tym spojrzeniu
jakaś przerwana, niedokończona czułość. Nasze małżeństwo trwało
ponad rok. Pobraliśmy się innym na złość. Ja chciałam zapomnieć
o kimś, on pokazał wała tej, co go nie chciała.
Po rozwodzie poszliśmy do łóżka, do mieszkania znajomych.
Kochaliśmy się wśród darów dla Solidarności. Z otwartego kartonu
wybraliśmy pigułki antykoncepcyjne i leki uspokajające. Tylko tego
brakowało narodowi do szczęścia. Wolność sami sobie załatwiliśmy.
Maciek utył, pozbył się chłopięctwa, skubie wystający mankiet
koszuli. Od tego gestu chce mi się płakać. Ma w sobie coś
przedwojennego. Fryzura i kolor skóry jak ze starego zdjęcia.
Postępuję za trumną w rytm rosyjskiego disco, bardziej skocznego
niż kazaczok.
Podkład muzyczny to życzenie zmarłej; była tłumaczką przysięgłą
z rosyjskiego, ale patrząc na nią, można było przysiąc, że zaczynała
w lokalach również gastronomicznych jako Masza Studentka Wasza,
a było to w czasach, kiedy Maciej wyglądał na bogatego jak car.
Teraz, już po złożeniu trumny, przypomina zmarzniętego
rosyjskiego charta, roztytego borzoja, przestępującego z nogi na
nogę.
Składając kondolencje, upominam go, jest dużo młodszy i może
jeszcze sobie wymyślić jakiegoś zająca, za którym będzie się uganiał
z poczuciem, że w czasie zadyszki rozłożą się jakieś sensy.
Odwiedzam go dzień po pogrzebie.
Otwiera wieko samowara. Wyjmuje kilka butelek frontowej,
wyglądają jak granaty. Pijemy ją za szybko. Ciepła, ale dobrze
kopie.
Słuchanie wdowca nie należy do czynności, które chciałoby się
powtórzyć. Język zdrętwiał, wypycha słowa z grymasem, jakby były
opakowane drutem kolczastym.
Kiedyś słuchałem Beatlesów, a teraz russian disco, kwili.
Chciałem obalić rząd, a obalałem piwa. Chciałem porwać samolot,
a poderwałem dziewczynę przyjaciela. Chciałem zarobić kasę,
a zrobiło się z tego całe życie.
Mrużę oczy, bawię się pierścionkiem, który sama sobie kupiłam.
Jestem pijana.
Życie gorsze niż śmierć, mamroczę. Za życia musisz za coś żyć.
A po śmierci to chociaż odpada wydatek na życie. A co u Tomaszka?
Co u Tomaszka? Tomaszek w Berlinie. Tomaszek mieszka na
Kreuzbergu. Tomaszek jest artystą. Maciek krztusi się imieniem syna
jak czkawką. Nigdy mi żadnej nie przedstawił. Posługuje się nożem
lepiej niż utem. Ze śmieciowych zabaweczek wycina nowe obiekty.
Tego się nie da oglądać.
To się, chyba, trash art nazywa.
To się antykultura, kurwa, nazywa.
Maciek chwyta mnie oburącz za głowę i całuje w czoło.
Romusiu, Romusiu, moja ty poetko polska największa, chociaż,
kurwa, mała jak pekińczyk, ale za to rasowy. Ściska mnie i tuli.
Wiesz, Romusiu, kto cię całuje?! Kto cię całuje szczerze, aczkolwiek
bez języczka? Miernota cię całuje! Nikt, któremu się zdawało, że
może mierzyć się z zagadnieniami postheroizmu w komiksach
postkomunistycznej Europy. Jestem bytem daremnym. Płacę
podatki, daję datki. I tyle. Kiedyś chodziłem pisać hasła na murach,
teraz chodzi mi tylko grdyka. Teraz to już wszystko bez „cha, cha”.
Finalny syf. Ale może gdzieś razem pojedziemy, co…? Maleńka…
Może nad morze? Usiądziemy na wydmie i jak kiedyś zaszeleszczę
ortalionowymi majtami.
Pocałunki Maćka stają się coraz bardziej natarczywe, smutne i nie
w punkt. Przytulango mieszczańskie, jęzor mielony w mordce.
Zasypiamy ubrani, wtuleni w siebie. Chcieliśmy być kochankami,
a przypominamy memy z kotkami. Żeby chociaż łapka
wszechwiedząca skończyła dzieło, a tu nic. Bez pazura.

*
Dzwoni Mateusz, o szóstej rano.
Odbieram z nadzieją, że Manuela umarła.
Tylko nic nie mów. Mój młodszy dał się złapać. Zostałem
dziadkiem.
Gratuluję.
Daj spokój. Czego tu gratulować? Dziadek. Koło fortuny ruszyło
i tylko patrzeć, jak spadnę na wieki wieków w niepamięć.
Nie pytam, chłopczyk czy dziewczynka.
On też nie dopowiada. Jakby nie chciał mnie urazić, że jego
drzewo genealogiczne rozrasta się bujnie, a ja zostałam z lipką
genealogiczną, która nawet na bonsai się nie nadaje. Nie ma co
przycinać.
Myślę, że jest szczęśliwy. Dlatego wolał mi to powiedzieć przez
telefon. Może nie zdążyłby w porę zakryć dłonią ust, a obydwoje
wiemy, że nie mogę widzieć jego szczęścia.
Rozłączam się, bo słyszę głos mamy:
Trzeba się pakować, zaraz przyjdą Ruskie. Przyjdą i trzeba się
pakować. Co bądź na dwie ręce, pogania mnie.
Zaraz się spakujemy, przytakuję usłużnie.
Trzeba się pakować. Uciekać. Pakować. Jo? Przyjdą i sobie
wybiorą z naszych cipek, co sobie tam zechcą; wzdycha i nagle już
się uśmiecha.
Milknie, źle dobrana proteza wypada w chwilach silnych
wzruszeń. Lubię być wtedy obok, schylam się z zadyszką, ale
i z wdziękiem, podnoszę, obmywam i wręczam jej, a ona mocuje
szczękę, kilkakrotnie wysuwając ją językiem poza linię ust.
Nagle zmusza, żebym coś powiedziała o moich wierszach.
Słucha, milcząc, drapie się po włosach, wyjmuje i wpina
metalowe wsuwki, potakuje, głośno wzdychając, jakby stawiała
kropki w mojej opowieści. Twarz ma nieruchomą, ale zbyt często
prostuje nogi, stopy oddychają dzięki podziurawionym pepegom.
Niekiedy nachyla się, upuszcza brunatną ślinę, śledzi jej upadek,
ogląda wzór plwociny na wyślizganych deskach podłogi.
No i jak tam te twoje wierszyki?
Powtarza co jakiś czas, smagając mnie tym zdaniem jak batem.
Przemawiam coraz żwawiej, mówię, jak dobrze mi idzie, krztuszę
się słowami, gestykuluję, rozgorączkowana od dobrze skrojonych
kłamstw.
Kiedy milknę na moment, nabierając powietrza przed następnym
wielokrotnie złożonym zdaniem, łapię jej wzrok.
Wierszyki. Wierszyki i wierszyki. Po co to komu?
Żarówki się produkuje, a prądu w kraju nie ma.
Czuję, jak wypadają mi zęby. Wszystkie. Jeden po drugim. Jak
mleczaki, które mamulka siłą z garści mi wyrywała i na wieczną
pamiątkę wsuwała do szafy pod stos śliskich prześcieradeł.
Ruskie nie kaput, trzeba się pakować, wieszczy, nakładając dłonie
na piersi. Mleko tak się nie warzy.
Mlaska, gładząc się, to ją uspokaja.

*
Przyjaciółka umiera długo i nic o tym nie wie; skleroza. Gracias
Deo.
Ostatni raz rozmawiałyśmy kilka lat temu, w mieszkaniu syna.
Pilnowała wnuka.
Chcesz zobaczyć, jak śpi?
Poszłyśmy i długo stałyśmy nad łóżeczkiem.
Zawsze kochamy niewłaściwego mężczyznę. Z wyjątkiem synów
i wnuków, powiedziała, kiedy ściszonym ruchem przymknęła drzwi
do dziecinnego.
Potem dała mi perfumy. Kolejny szypr. Zawsze tak samo
pachniałyśmy. I tak samo maszerowałyśmy, w jednym rytmie;
dziwne, ona wielka, ja mała, nie wyglądałyśmy na jeden gatunek.
Kiedy ją odwiedzałam w domu starców, brała mnie za brata.
Dygotała i chowała się po kątach.
Na pogrzeb nie poszłam, dosyć tego. Usiadłam i napisałam.
Zmyśliłam, że syn został lekarzem. Zawsze o tym marzyła.
Tytuł: „Opisy przyrody”.
Zrodzona z matki, na wsi roku niepamiętnego, ojca
niepamiętnego, pojechała do miasta ze świnią w walizce.
W tramwaju linii sześć zaczepił ją zwykły mężczyzna:
Pani kochana, jak dojechać do przystanku miłość?
Chociaż nietutejsza, odpowiedziała wyczerpująco. Pomyślała:
skoro jest niski, na pewno dam sobie z nim radę.
Ślub wzięli tuzinkowy. Ksiądz miał zwykłą krostę, a ministrant
czkawkę.
Panna młoda niczym się nie wyróżniała. Ani welonem, ani urodą,
ani nadzwyczajnym szczęściem.
Urodziły się dzieci ze zwykłymi dziesięcioma palcami u nóg i rąk.
Moczyły się. Pies by się nauczył biegać na kibel, jakby tyle dostawał
grzałką, ale nie one.
Mieszkanie zwykłe. Spali w jednym pokoju, innych nie było.
Tylko ona nie spała. Czuwała, żeby w zwyczajnym momencie
ściągnąć dziecko na nocnik. Nocnik też był zwyczajny. Emaliowany.
Z Olkusza.
Pracowała jako zwykły pracownik umysłowy, żeńskiej końcówki
jeszcze nie było na świecie, nie mogła być pracowniczką umysłową.
Wydawała z magazynu zwykłe produkty niezwykłego pożądania:
cukier, kaszę, a ósmego marca wedlowskie muszelki w sreberkach.
Potem ślubny wybrał freedom niezwykłą, sraczki od komuny
dostał i żelazną kurtyną się podtarł, wała partii i rodzince pokazał.
A ją od razu z roboty na pysk wywalili i na przesłuchanie zaprosili.
To było zwyczajne i przaśne po nerkach pranie, cycków przypalanie,
zęba na żywca rwanie.
Z powodu wolności ojca syna wyrzucili z szachowego koła
młodzików. Zamknął się w piwnicy. Po tygodniu wrócił i przez okno
wyrzucił puchary.
Przerzucił się z szachów na karate domowe. Krew z nosa matki
w fantazyjny sposób pociekła, pięść niebanalnym szlaczkiem ząb
ukruszyła. Uroda i tak jej nie była potrzebna, kto by taką choćby
kijem chciał wyruchać, no to pracy szukała. Cały czas teraźniejszy
z kwitkiem odchodziła.
W końcu w maglu na etacie się zatrzymała; para syczała na
kolanach, znaki wypalała na jej karku jak na bydle.
Mijały lata, wolność wraz z cukrem i schabem środkowym
nastała.
I był pewien chłopak. I nawet przemówił:
Zacząłem dzwonić po obcych babach i opowiadać, że jestem
wnusiem. Tak tra łem na zwyczajną babę. Kiedy otworzyła zasuwę,
wyglądała jak lady trash, ale cash dała. Po kilku tygodniach zgarnęli
mnie, a ona przytoczyła się na komendę i ulało się jej kłamstwo, że
jestem jej prawdziwym wnukiem. Musieli mnie wypuścić.
Pewnej niedzieli roku niepamiętnego potknęła się. Chciała sobie
głośniej przypomnieć, co wrzucała do potrawki, i upadła.
Umiera w kuchni, Emaliowanym Ogrodzie Hesperyd. Taboret
skręcony w spiralę. Plus minus nieskończoność. W każdym początku
epilog.
Widzi, jak syn siedzi w jej siuśkach, głaszcze ją po głowie, smarka
jak gówniarz, i było jej wstyd za niego, że lekarz z drugim stopniem
specjalizacji endokrynologii, a kawałka ligniny nie ma, żeby się
obetrzeć.
Potem nie było syna, tylko światełko w tunelu. Zwykłe światełko,
jak to co u niej w pokoju, góra sześćdziesiątka, a tunel też
tuzinkowy, żadna tam podziemna rzeka.
O tyle dobrze, że tunel, jak każdy zwykły, wreszcie się skończył.
I zobaczyła światłość wiekuistą. I nawet jakby milion osramów
wkręcili, to nie podskoczą, taka to jasność!

*
Studzienko.
Zdechł mi, zdechł, jak on mi zdechł. Zdechł mi Szarik. Imię
Szarik, a rasa czterej pancerni i pies. Zawziął się i zdechł. A to był
taki dobry zły pies, szczekał i gryzł cudzego. Miał już swoje lata
i kilka cudzych, dyszał po nocach, a tego dnia, co to lepiej, żeby
słonko wtedy nie wstało, zatrzymał się, łapę do szczania podniósł
i odwalił kitę. Nie wstawał, a i ja nie mogłam. Tak z nim leżałam,
głaskałam, całowałam. Nie dało rady. Śmierć, jak zechce, potra być
szybka. Mam nadzieję, że i taka była, kiedy wybrała sobie Waltera.
Mój ukochany, mój pierwszy, powiedz: jak cię kostucha uśmierciła?
Czy długo się nad tobą wierciła? A może wyskoczyła na drogę, wór
na łeb zarzuciła i tyle było. Walter. Walter. Walter. To imię od
innych ładniejsze.
Podchodzę i pytam:
Kto to jest Walter?
Walter, odpowiada.
Tata? To jest mój tata? Tata.
Srata!, odkrzykuje. Z Walterem to miałam twoją siostrę.
Miałam siostrę?
A nie? Obraża się, dłonie na bokach zakłada.
Dlaczego mi nie powiedziałaś? Że. Miałaś. Dziecko?
A po co niby? Nie składało się. Kiedy miałam? Kiedy to ci miałam
gadać? Idź po wodę, podsyp kurom, a jeszcze tu taka dziewczynka
była; żyła, ale co to za życie było, to ledwie dwie godziny były,
a potem przez całą wieczność ani minuty spokoju.
A gdzie jest jej grób?
Tam, gdzie jej ciałko.
A gdzie jej ciałko?
Ciekawy, wsadź nos do kawy.
A gdzie jej ciałko, mamulko?
W grobie.
A gdzie ten grób?
Nie odpowiada.
Dlaczego taka jesteś? Mamulko. Zawsze taka.
Jaka? Ja jestem tylko perfekte Hausfrau z ognistym knotem na
głowie. Jo? Wyczołgałam się ze strzelaniny lekko postrzelona. Ku
pokrzepieniu i krzewieniu ran. Te lata ciągną się jak czarny welon.
Łatwo przydeptać. Łatwo upaść i gębę rozkwasić.
Jak ona miała na imię? Ta moja siostra.
A miała.
Ale jak?
Ona mi umarła, ale sobie też umarła. Ale mi bardziej umarła, bo
ja z jej śmiercią łażę i łażę, i nóg nie czuję. Ale Bóg się wtrącił, Bóg
się do matki płaczu wtrącił. Bóg mi ciebie dał. Jako nagrodę
pocieszenia po mojej maleńkiej. Bóg mi ciebie zaoferował. Wzięłam,
co miałam zrobić. Panu Bogu źle się odmawia, bo On pamiętliwy.
Wzięłam sobie ciebie, ale co innego chciałam.
Patrzy na mnie, drapie brodę, mruży kleiste oczy, gada dalej.
Szarika listonosz pomógł mi pochować na górkach. Tam jest taki
piękny widok. Eine atemberaubende.
O tak, zapiera dech, mamulko.
Córucho barbelucho, powiedz, mazgaję się ja po Szariku czy po
Walterze?
Po Walterze.
Po Walterze. Zaświszczała. Po Walterze, powtórzyła.

*
Mateusz skończył siedemdziesiąt lat.
Wyciął sobie brodawkę na skrzydełku nosa; szkoda, kiedy mówił,
podskakiwała jak owad.
Stoimy obok siebie w kolejce do kina, w parku, w ciasnym
rękawie między półkami w sklepie. Jesteśmy razem w miastach,
w których nigdy nie byliśmy, ale umiemy po nich oprowadzać.
Spotykamy się w towarzystwie innych ludzi, zawsze wyobrażonych,
zmyślonych, bo wszędzie jesteśmy tylko we dwoje.
Nigdy nie dajemy sobie prezentów. Teraz też nic dla niego nie
mam. Oprócz tego, czego on już nie chce: mojego ciała. Nie dziwię
się, ja też go nie chcę.
Siedzimy w ciszy. Tylko tego da się jeszcze słuchać.
Przed wyjściem, już w przedpokoju, wręcza mi słoik wypełniony
mętną cieczą. Unoszę dłoń na wysokość oczu. W środku swobodnie
unosi się wzdęta glista.
Co to?
Wyrostek. Appendix vermiformis, podoba ci się?
Bardzo, rzucam bez przekonania.
To Zuzanny. Pamiętasz? Ten ból w Tokio. Ale wyszła, jeszcze
grała. W samolocie była taka dzielna. Prosto do szpitala. Nie chciała,
żebym trzymał ją za rękę. Ubrałem się w fartuch, ale nie wszedłem
na salę. Nie pozwolili. Ale poprosiłem, dali mi jej wyrostek. No
dobra. Muszę. Muszę już iść.
Szuka komórki. Dzwoni do Manueli:
Zaraz będę, mówi. Coś kupić?
Drgający mleczny otok śliskich włosów wyznaczający zewnętrzną
granicę łysiny znieruchomiał.
Długo rozmawiają. Swoimi skrótami. Niewiele rozumiem.
Po jego wyjściu siedzę sztywno na so e. Zawsze przysiadam na
tym skraju od okna, jakbym robiła miejsce dla kogoś innego.
Na so e. „Na wypoczynku”, poprawiłaby mnie Manuela. Ale nie
można siedzieć na czymś, czego nie ma.
Ja i to nowe, puste mieszkanie to historia miłosna. Przesuwam
meble, zestawiam przedmioty, zmieniam ich funkcje, dziś kubek,
jutro doniczka. Nie krzątam się, wyruszam w drogę. Przemieszczam
się z kąta w kąt, jakbym podróżowała. Odczuwam wszystkie stany
wędrowniczki: Reise eber, ekscytację, zaciekawienie, narastające
zmęczenie i znużenie, aż wreszcie chęć powrotu, czyli wyjścia
z domu.
Ale schodzę tylko trzy piętra na dół, po papierosy, bułkę,
pomidora. Stukają buciory. Koślawe, sztywne, sznurowane nad
kostką. Klucze nigdy do kieszeni czy torebki, zawsze ściskam je
w ręku, wytrych do wyjścia awaryjnego.
Szybko wracam. Nie zatrzymuję się nawet przy skrzynce na listy.
Lubię przyspieszone tętno, bezdech, podmuch znanego zapachu,
kiedy otwieram drzwi.
Dzisiaj też tak jest. Spacerowałam zaledwie godzinę, po powrocie
przysnęłam na so e.
Budzę się i natychmiast przypominam sobie o słoiku.
Przynoszę go z przedpokoju i ustawiam na linii wzroku. Kładę się
na łóżku i patrzę na ślepą cewkę w formalinie, unosi się jak szczątek
embrionu, fragment zwykłego dziecka. Wtedy krótko myślę
o Zuzannie. Jest inaczej. Przez chwilę.

*
Dzieweczko moja, studzienko.
Dawno temu. To było, kiedy my, frelki takie, na sobie mokre
pocałunki sprawdzałyśmy. A już następnego dnia podpalacze biegli
szybko. Szybciej niż ogień.
A ja zawróciłam. Ze środka rzyki. Znad przerębli. I do wsi.
Pędem. Gdzie one są? Po drabinie na strych. Powoli. Powoli.
Szczeble śliskie od żółtych rzygów z pustego żołądka. Zajrzałam. Nie
ma o czym gadać.
Posłuchaj, studzienko, umyśliłam sobie i księdzu, jak był po
kolędzie z kopertą, przykazałam, że trumna ma być zamknięta.
Żadnego wystawiania. Żadnego na pokaz się pokazywania. Jak
ducha osobistego wyzionę, to skrzywię się szpetnie. Ta cała
wieczność to mi nie podpasuje. Trumnę wybrałam od stolarza, co go
od dzieciaka w kościele widziałam.
On teraz pijak, ale nadal stolarz. Jeszcze młotkiem w deskę tra .
Obmierzył mnie ładnie. Wszerz i wzdłuż. Teraz wymiary mam
równe. W obwodach kwadratowa jestem. Z długości się
zmniejszyłam, a z szerokości popuściłam. Trumna na mnie
obstalowana, w drewutni postawiona i lekko uchylona, żeby nie
stęchła od morowego.
Do kopania grobu trzeba buciorów, ale żeby się w nim złożyć na
wieki wieków, trzeba mieć lakierowane trumniaczki, inaczej do
nieba nie idzie ładnie iść. Mogą obcierać, byle się świeciły, zajączki
po ścianie puszczały, do słońca się jak kwiatki wystawiały.
Renate, Nina, Ingeborga. Każda mieszka w izbie pamięci.
Ingeborga. O niej napisali najmniej. Nawet nie wiedzieli, ile miała
dzieci. Podali tylko, że I. Kalkmann powiesiła się na poddaszu
swojego domu z dwójką dzieci, a przecież miała troje, Hansa,
ośmiolatka, i siedmioletnie bliźniaczki: Alissę i Theressę z myszką
na policzku; kiedy się śmiała, myszka podskakiwała.
Studzienko.
Renate od dzieciaka tak ładnie udawała nieżywą. Wywraca oczy
w zabawie w umarlaka, uchyla usta, o tak, ślina cieknie równą
strużką aż pod sukienkę.
Obwiesiła się gładko. Charczenie. Dyndanie.
Ciekawa jestem. Która sznur pocięła i swój kawałek pierwsza
wzięła? Ciekawa jestem. Która swój sznur pierwsza?
Płyń Mokra, rzyczko, płyń.
Słuchaj mnie studzienko, słuchaj.
Lakierowane trumniaczki. Takie już kupiłam, na sza e
postawiłam, czekają. Wyglancowane. Ale tej nocy to mi się
przyśniły, że same chodzą po domu, kłapią odklejoną podeszwą, bo
się od tego czekania na moją śmierć stare zrobiły.
Zbudziłam się i szybko na stołek, na szafę, do pudełka.
Są. Prawy i lewy. Lewy i prawy. Jak malowane. Przytulone
noskami, wypięte obcasikami. Nowe, sklepowe. Nieklejone,
porządnie zszyte. Rękawem przetarłam lakier.
Może i na mnie dziś koniec świata przyjdzie, studzienko.
Ja i na to od dawna gotowa. Lakierki czarne na górze stoją.
Sukienka na kancik powieszona. Biustonosz, majteczki, wszystko
ciemne, czarne, bez koronki, żeby nie piła.
Wszystko czeka. Tylko sama wyglancować się nie chcę. Musowo,
ale się nie chce. Namoczyć w rzyce, doszorować się nie mam tej
chęci wielkiej. Z brudnymi piętami na Sąd Ostateczny niby nie
wypada, ale na cholerę higiena, jak się umiera.

*
Fragment męskiego zegarka bez czasu, nie ma paska, szkiełka
i wskazówek, tylko cyfry arabskie po okręgu.
Znajduje go pracownik Pocałunku Edenu. Wyskoczył z czarnego
samochodu. Radośnie obciągnął garnitur, jakby wciągnął uniform
zawodowej smuty, bo powitał mnie już z miną ponurą, udręczoną
od witania się ze świeżymi sierotami:
Składam szanownej pani najszczersze kondolencje od lokalnej, ale
prężnej rmy pogrzebowej Pocałunek Edenu. Kultura pogrzebu musi
być. Dbamy o pro l klienta. Perfekcja. Jakość. Rodzinna atmosfera.
Pełen ekskluziw. Dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery. Nasza
złota zasada: Zawsze jesteśmy w pogotowiu, kiedy karetka nie ma
po co jechać. Naszą pasją jest kogoś twojego pochować. Dlatego
uprzejmie zapytuję, w której części nieruchomości bądź posesji lub
zarówno mieszkania i gospodarstwa wiejskiego znajduje się ciało
świętej pamięci nieboszczyka, nieboszczki?
Pokazuję drogę do pokoju na końcu domu.
Zrobił minę, jakbym chciała go oszukać. A przecież wchodząc,
musiał zobaczyć w prześwicie futryny rozrzucone na podłodze nogi.
Tam?
Dopytuje, maca mnie wzrokiem. Może myśli, że to po mnie
przyjechał. Podnosi głos:
To tu jest kolonia wsi Piachy?
Jest. Tu jest kolonia, a ja nie jestem głucha.
No nie wiem, mówi.
I już idzie do mamulki, a raczej do tego, co z niej zostało.
Odwracam głowę, nie chcę widzieć, jak ktoś jej dotyka.
Siadam przy kuchennym stole.
Pojawia się jeszcze jeden pracownik, mniejszy, ale grubszy. Kiedy
mnie widzi, żegna się i pyta:
Gdzie osoba zmarła świętej pamięci przebywa?
Lustruje mnie, jak gdyby od razu zwietrzył, że jestem wcieloną
dezinformacją turystyczną, a ja od dwóch godzin jestem tylko
zasmarkaną na wieki wieków sierotą.
Usiądzie pan?, proponuję.
Odmawia.
Zasadniczo to obowiązuje nas regulamin nieprzekraczalny. Chodzi
o to, żeby za bardzo nie gadać, bo jak komuś ktoś umrze, to ludziom
odwala.
Pojawia się ten pierwszy. Z ubraniami matki.
Grzebał pan w sza e?
A jak klient sobie chce świętej pamięci mamusię w zaszczanym
łachu pochować, to niech klient sobie chowa i Boga się nie boi.
Ona sobie wszystko przygotowała, mówię do siebie, ale na głos.
No i tu jest ta chyba kreacja czy jak?
Sama mamę ubiorę.
Kiwa głową.
Jak klient sobie życzy.
Przez moment patrzy na moje tkanki miękkie, dopowiada:
Bo tu jest jeszcze jakby zegarek. W bucie był, a to znak, że do
trumny ma iść.
Jaki zegarek?
Żaden. Blaszka taka niby.
Proszę pokazać. Jaki zegarek?
Szmelc.
Niech pan mi go da!, krzyczę.
Kierowniczko, co pani taka zła?!
Daj mi go!
Hu, hu, ha, nasza zima zła!
Dawaj, kurwa!
Krzyczę, a kiedy go wreszcie dostaję, nawet nie patrzę, chowam
do kieszeni.
Odwracam się do ściany, ale i tak widzę, jak jeden ją niesie, małą
i chudą, z jedną nogą krótszą, ale za to z drugą dłuższą.
Po chwili wracają razem, do ukłonów na nał:
Składam szanownej pani najszczersze kondolencje od mojej rmy
pogrzebowej Pocałunek Edenu i dziękujemy za korzystanie z naszej
rmy, gdyż konkurencyjna rma Wieczność dla Nikogo już kilka
razy przekroczyła prędkość, wioząc nieboszczyka, i skosiła dwie
osobówki.
Wstaję, daję dłoń do pocałowania, biorę szkło i rozlewam wódkę.
Pijemy szybko. Na stojaka. Bez słów. Stukamy się szklankami jak
mieczami.

*
Gorąco, za ohydnie, wszędzie koszą trawę, a mamulka trajkocze.
Ej, ty, córucho barbelucho, ty się nie boisz wody ani luster,
dzieciaku, ty się siebie boisz.
Brzmi niewyraźnie, była już wtedy po udarze, ściągnęłam ją
podstępem do miasta, żeby zrobić badania.
Zobaczyłam, jaka jest teraz mała, podobna nakręcanej zabawce,
pochylona chorobą przemierza pokój, kuchnię, przedpokój
i z powrotem.
Nie lubiła Warszawy.
Mi tu duszno. Mi tu słabo. Mi tu ciasno. A ty się tu dekujesz.
Kilka razy splunęła do umywalki. Brzydziły ją moje włosy, krótko
przy skórze maszynką obcięte.
Loki były i się zmyły. Takie ładne kolana, łydki tłuściutkie, a ty
w portach i w portach. Ty pamiętaj, skąd ty jesteś. Ty! Jo?
Zapamiętałam dreptanie. Ten rytm tu pozostał, jak blizna
w parkiecie.
Słyszę go nawet pod moimi stopami: prawa noga stuka inaczej niż
ta lewa, krótsza.
Mamulka całe dnie przemierzała moje mieszkanie, zachwalając
swój dom. Zachwyt nad lipami przed domem, jak pachną pięknie,
jak grają od pszczół, jak gałęzie tańcują z wiatrem.
W rozprawianiu o rzece i drzewach schowała niewypowiedzianą
skargę, że jej nie odwiedzam. Nie przyjeżdżam. Nie dam się
skarmiać. Nie leżę pod lipami. Nie pluskam przy studni. Nie kąpię
się w Mokrej, nie wyławiam kamieni, nie puszczam kaczek i nie
liczę, ile dzieci mogłabym mieć, gdybym w miłości większe
szczęście miała i dzieciakiem jedynym i niewdzięcznym Pan Bóg by
mnie nie pokarał.
Ale Mokrej już nie ma, mamulko. Wyschła.
Ty wiesz. Ty się znasz na rzyce. Ty zawsze lepiej wszystko wiesz.
Pewnego dnia zaszła mi drogę w przedpokoju. Drgnęłam.
Przestraszyłam się, a jej się mój strach spodobał.
Ty się nie boisz wody ani luster, dzieciaku. Ty się siebie boisz.
Przycięła mi przy tyłku.
To zdanie o moim strachu powtórzyła jeszcze raz, następnego
dnia przed wyjściem do szpitala, kiedy w całym mieszkaniu nie
znalazła lustra, w którym mogłaby się przyczesać.
W końcu przeciągała grzebieniem, wpatrując się w okrągłe
lusterko, które z westchnieniem dobyła ze swojej torebki. Sztywnej
i brzydkiej. Białej, z paskiem okorowanym z plastiku, teraz
przypominającym kabel, krótkim, tylko na przegub dłoni.
Na drugiej stronie lusterka, zapamiętałam zadziwiająco wyraźnie,
zdjęcie Sophii Loren, czarno-białe, z podkolorowanymi ustami,
turkusowym makijażem oczu.
Ty się nie boisz wody ani luster, dzieciaku. Ty się siebie boisz.
Być może powiedziała to wtedy, kiedy sunąc am ladą, dotarła do
wykuszu, w którym piszę, odchyliła zasłony, odkryła czarny papier
naklejony na szybach, podrapała paznokciem, przyłożyła oko
i zobaczyła Wisłę.
Mokra mała, a Wisła duża, powiedziała. Tylko to.
Kiedy mi umarła, zrobiłam ognisko w ogrodzie. Wszystko
spaliłam.
Potem poszłam nad Mokrą, po rzece jest łąka, zapada się
i wynurza.
Powiedziałam do siebie pełnym głosem:
Dawne czasy nie chcą przeminąć. Minione paskudztwa nie
zginęły, ale dzięki małym i postępującym erozjom istnieją jako
łagodne i malownicze pofalowania terenów niezabudowanych. Eine
atemberaubende. Jo?

*
Zuzanka dojrzewa; pokazały się jej piersi, małe i wątłe jak poziomki,
pokazały się kły, cienkie i ostre.
Wrzuciła do Mokrej swoje nowe sandałki, złe kupiłam, beżowe,
nie takie, jakie chciała.
To ją biorę, na siłę sadzam i opowiadam, jak od swojej matki
nigdy butów nie dostałam, zawsze po niej donaszałam.
Do miasteczka szłyśmy na bosaka, nie pamiętam naszych rozmów.
Od gadania było radio. Kiedy pojawiały się zabudowania,
siadałyśmy: ona po jednej, ja po drugiej stronie. Plułyśmy na buty
i polerowałyśmy je śliną, potem sznurowałyśmy stopy na
podobieństwo ściskania się w talii gorsetem, jedna zaciskając usta,
druga wystawiając język.
Przez miasto też przepływała Mokra. Ale to nie była już moja
rzeczka, tej wody się bałam. Pozbawiona zarośli wydawała się
szybka, wiła się poprzez rynek, kościół, cmentarz i dalej, i dalej, tak
daleko, strach, nie mogłam nawet zmrużyć oczu, żeby jej nie
zobaczyć.
Mamulka sprzedała jajka, zaglądała do geesu, żeby odkroili jej
trochę marmolady, a potem długie godziny udawała, że coś kupi.
Źle udawała, kiepsko grała niezdecydowanie i rozczarowanie, a to
apaszką, a to torebką, a to spinką do włosów. Skąpiła sobie
wszystkiego.
Biegłam za nią jak mały piesek, zawsze dwa kroki z tyłu. Ona
stawała, ja nieruchomiałam. Ona z kimś gadała, ja drapałam się za
uchem, jazgocząc po swojemu, kiedy znowu ruszała.
W tamtych czasach dzieci się nie pilnowało. Jak się dzieciak nie
upilnował, to tak miało być, szedł na zmarnowanie, Pan Bóg tak
chciał.
Jezus to też wiedział, gdzie dzieciak przepadł, ale nie powiedział.
Opowiadam Zuzannie, że co roku Mokra zabierała jakiegoś
dzieciaka do siebie. Ale od tego chyba są wiejskie rzeczki.
Ona, jestem pewna, nie słucha mnie, stoi po kolana w rzece
i przebiera palcami, milkliwa, odtwarza muzykę, chociaż już dawno
ma ją w jednym palcu.
Muszę jej przemówić do słuchu, bo stała się zarozumiała –
recenzje, zachwyty, a wszystko przed pierwszą miesiączką.
Tego lata za chlewikiem pociekła jej krew z majtek.
Miała dziwną minę, jakby rozlała kieliszek czerwonego wina na
biały obrus i wahała się – ścierać plamę czy uciec.
Krótki moment już nie dziecięcej bezradności i jeszcze nie
kobiecej siły.
Myślałam, że się rozpłacze, ale tylko patrzyła i patrzyła, a to ja
płakałam. Nie mogłam przestać, nie mogę, nie mogę przestać.

*
Studzienko, ty moja tam w dole dzieweczko.
Mamulka stoi nad studnią jak nad przepaścią, trzyma się
pierwszego kręgu do białości palców, głowa obluzowana, luźno
zawieszona na haku z kręgosłupa.
Skradam się, nadsłuchuję.
Studzienko.
Brali mnie tak, jak się bierze wiadro do dojenia krowy, we dwie
łapy, między uda, szybko zanurza się w nim twarz, pije się po
koledze, przed kolegą, pije się w gromadzie, jeden po drugim,
pędem, dawaj, następny, już, dalej, pije się byle jak, łapczywie,
dawaj, prędzej, a na koniec pluje się, odrzuca blachę buciorem,
śmieje się, bo niby pogięta od kopa, ale pięknie się turla.
Nie było kogo miłować.
Nie było za co kogo lubić.
Byłam szpetna, ale parzyłam się z wieloma. Ruchałam się
i pierwsza tego chciałam, ale to było na wojnie, za grzech się nie
rachuje.
Pierwszy chop w rejestrze przychodów był jeszcze w mundurze.
Kula trzepnęła w jego kobyłę.
Łeb odpadł, a on jeszcze galopował na końskim kadłubie, dzielnie,
dzielnie, aż zrobił w gacie. Spadł. Wył. Precz. Precz przed siebie. Na
kolanach. Na czworakach.
To go sobie wzięłam. Takiego obsranego sobie chopa wzięłam.
Rzyka skuta. Lód trzyma. Nie ma jak prać, ale prałam, jak Bóg
przykazał. Tarłam pięścią. Kamieniem. Szorowałam do żywej rany.
Żołnierskie gówno nie schodzi łatwo. Zbrzydłam nad balią i tyle go
widziałam.
Studzienko.
Wojna się skończyła. Pokoju ani widu, ani słychu. Powietrze
dymem podchodzi, pamiętasz, studzienko. Ziemia dudni.
Dziewczynki znowu się rodzą. Jabłonki jałowe w sadzie stoją.
Warkocz Indzi spadł na podłogę. Walter wysmarkał się na te
włosy. Po dłuższym pomyślunku dwa razy przydeptał kudły
i smarki, i pukle, na dwa razy. Odstąpiłam od okna. I w giry.
Szybko. Do domu. Do siebie. Precz!
Zgarbiona taka cała dyszałam, od biegu, od deszczu, a może tego
deszczu nie było, może wtedy słonko świeciło. Żadna kropla na
mnie nie spadła. Suche włosy. Suche stopy. Sucha w klosz sukienka.
Suchy fartuszek jak opaska, co rosnący brzuch maskowała.
Studzienko.
Ja tu kotna jestem, a tu wojna idzie. Gdzie się schronić? Jaką
jamę wykopać, dziuplę wyskrobać, w norę się wślizgnąć? Chyba
tylko zapaść pod ziemię. Tylko to mi zostało. Tam cicho, tam ciepło,
tam wszystko, co Bóg da.
Ingeborga przeżyła warkocz o dwa lata.
Świeć, Panie, nad jej duszą, a słonko nad moją świeć i niech nikt
się nie dowie, co słonko widziało, ubrania poszły na szmaty,
a dzieciak do wody. Medalik wcisnęłam do geranium. Zielska nie
ma, doniczki nigdzie, ani parapetu, ani domu.
Po co paznokcie, becik i włosy? Po co to Bóg stworzył w dobroci
swojej? Na co? Dla kogo?
Nic już ci, studzienko, nie powiem.
Tylko to, że potem wiosna przyszła. Myślałam: po takiej zimie
wiosny nie będzie. A była.

*
Jego syn już na mnie czeka na peronie metra.
Inny niż Maciek. Pewnie podobny do matki. Zadzieram głowę.
Przez moment rekonstruuję, jak musi wyglądać ta, której odebrałam
mężczyznę. Oczy niebieskie, czujne spojrzenie.
Tomaszek bierze moją walizkę.
Dużo tego.
Wszystko, co miałam. Mogę być Romą?
Mogę być pasierbem? Lubię to słowo.
Idziemy obok siebie. Nie chcę dotrzymać mu kroku. Zwalnia,
dostosowuje się do mojego.
Opowiada o okolicy. W bezpośredniej rozmowie niemiecki akcent
jest bardziej wyczuwalny. Pokazuje zabytkowy hydrant. Gesty
i mimika jednak po ojcu. Linia męska.
Zmęczenie podróżą odstępuje. Trochę fantazjuję, że jest moim
synem. Dobrze mi z tymi myślami, płyną swobodnie.
Wchodzimy do kamienicy. Pracownia jest na parterze, w dawnym
pomieszczeniu dla dozorcy.
Zimno w tym Berlinie. W Warszawie cieplej.
Wolno zdejmuję szalik. Rozglądam się. Przygotował się. Są nawet
ciastka i czysty ręcznik kuchenny na stole w roli obrusu. Na jednym
krześle, tym dla mnie, gazeta. Nie chce, żebym się pobrudziła.
Połączyła nas miłość do tego samego mężczyzny. Chyba obydwoje
czujemy ulgę, że za bardzo się nie zasiedział w naszym życiu.
Zapala papierosa.
Dobrze, że zadzwoniłaś.
Głos jest spokojny. Tak samo jak ruch dłoni trzymającej
papierosa, precyzyjnie niczym wahadło zegara zakreślającej łuk
z oparcia krzesła do rozchylonych ust. Zakreśli ponownie, i tak bez
końca.
Pijemy kawę, unikając tematu Maćka. Może dlatego mówi
o matce. Że odkąd pamięta, ona zawsze żegnała się z życiem.
Najpierw przez ojca, potem przez ciebie, potem przez kochanka
i zaraz tego następnego, do którego mówiłem „wujek”. Potem przez
kilka lat było dobrze. I znowu źle. Cukrzyca. Amputacja.
Dziadowska emerytura kazała jej skończyć w diabły z tym
wszystkim. Co jeszcze? A, kot zdechł i też się chciała uśpić.
Wiedziałam o tym. Nie znałam jej, ale ciągle dochodziły do mnie
wiadomości o niej. Pracowała w wydawnictwie, które wydawało
również poezję.
Nie wszystko da się upchać w metaforę. Kobieta, z którą mój były
mąż miał syna, ciągle miała jakiś całkiem niezły powód, żeby się
zabić, ale z jakiegoś innego, nigdy niewyjawionego, nieustannie się
w swoim jestestwie zasiadywała. Coś ją wstrzymywało, nie mogła
wyjść. Latami tkwiła w niewygodnej pozycji, z dłonią na klamce,
zawsze przy progu, nigdy naprawdę ani tu, ani tam.
Siedziała tu gdzie ty, odzywa się jej syn. Nie chciała zostać na
dłużej. Nawet na jedną noc. Pokazała bilet powrotny. Miała kanapki
w sztywnym papierze i bawarkę w termosie. Spieszyła się. Kot na
mnie czeka. Przecież zdechł, a ona robi minę dziecka przyłapanego
na kłamstwie. Mam już drugiego, mówi tak, jakby nie wierzyła
samej sobie.
Czuję, że ma dość. Przerywam wspomnienie.
Pokaż, jak pracujesz.
Zapala kreślarską lampę, pochyla się w jej kręgu nad zniszczonym
blatem.
Zaczynam od wycięcia włosów, nożyk tapicerski albo skalpel.
Nacięcie jest cienkie, widzisz? Materiał pęka tylko w wybranym
miejscu.
Trach!
Trach, powtarza.
Owija skalp przezroczystą folią. Potem wykręca głowę,
wyszarpuje ręce i nogi.
Dobrze przygotowany rozbiór materiału wyjściowego to baza,
tłumaczy. Główka musi doskonale maskować oprawę na żarówkę.
Tak jak tu. Pokazuje żyrandol.
Włosy lalek opadają jak sople. Rączki, każda inna, ramiona
kandelabru, przy pierwszym wejrzeniu dają poczucie jednorodności,
dopiero potem, ale też nie dla każdego, ujawniają odrębność, inne
wygięcie w łokciu, niepowtarzalny zarys dłoni.
Dzwoni komórka.
Odbiera ją i przez chwilę rozmawia. Domyślam się, że to
kolekcjoner, stały klient. Potwierdza kupno obiektu sztucznego
oświetlenia z czarnoskórych ebonitowych lalek z NRD na podstawie
z korpusu Sun Lovin’ Malibu Ken z 1978 roku.
Kończy rozmowę.
Artcykling nie jest może piękny, ale daje jakąś nadzieję na
nieśmiertelność, mówię, śmiejąc się, nagle drgam od tego chichotu.
Tak samo śmiała się mamulka. Głośno. Nikomu, nawet jej, nigdy nie
do śmiechu.
Zauważam szu adę. Podobną Zuzanka przytrzaskiwała sobie
palce. Zrobiła to dwa razy. Ostatni raz przed ucieczką. Nie jestem
tego pewna, ale znalazłam tam ślady krwi. Małe odpryski.
Mateusz pochylił się nad nimi jak nad zaczerwienieniem.
Kuku. To tylko takie kuku, zdiagnozował.
No tak, odpowiedziałam. Tu się wszystko bez krwi obywa.
Otwieram walizkę.
Może się przydadzą.
Pasierb sięga po lalki, rozkłada na stole. Dwa bobasy w śpiochach
z lat siedemdziesiątych. Murzynek bez oczka, ale za to
w komunijnym ubranku, prezent od spowiednika matki, dawnego
misjonarza. Gumowa pacynka w stroju krakowianki. Plastikowa lala
z ruchomymi powiekami. Na samym końcu śląskie i szmacianka
z kala orowym łbem i lokami z kordonka.
Widzę, jakie są szpetne, niepasujące do świata z pikseli, jakby
ekshumowane przez przypadek w czasie robót drogowych. Tandetny
symbol.
Pasierb odprowadza mnie do metra, a potem na dworzec. Kawa
w tekturze. Ciastka owsiane; jedno przywiozę do Polski zaplątane
w szalik.
Na peronie nic nie mówimy. Pociąg wjeżdża. Wyciągam dłoń.
Zgina kolana, obniża się. Głaszczę go po policzku. Zamyka oczy.
Wsiadam. Odnajduję numer. Tulę twarz do zimnej poręczy przy
oknie. Zasłaniam się kurtką.
Na Centralnym odbiera mnie Mateusz ze Zdenkiem. Patrzą na
mnie jak na ducha. I to jest ten moment, kiedy się ze sobą
zgadzamy.
Biorę smycz, Mateusz przejmuje walizkę.
A gdzie czapka?, pyta. Zmarzniesz mi.
*
Wchodzi na stołeczek jak do wody, ostrożnie.
Cała w środku pogruchotana. Głowa niebezpiecznie podskakuje,
nie pasuje do tułowia, wydaje się siłą nasadzona na s aczałą szyję.
Studzienko.
Duch to, cholera, mały, ale jaki ruchawy. Jaki ruchawy! W nocy
na schodach mi ryczy. To się cupam, szturcham, sen mara, Bóg
wiara.
W imię Ojca i Syna. Sen mara, Bóg wiara. W imię Ojca i Syna
naszego. Co za dziwo? Ni to baba, ni chłop. Ni frelka. Żeby ją tylko
pożałować, dziurawe rajtuzy włożyła.
Lepiej zobacz, jaka ty w ziemi jesteś. Upaprane twoje oczy,
uwalane usta. Tfu. Śliny szkoda. Tfu. Tfu. I tak cię do domu nikt nie
weźmie, nie wrzuci pod łóżko, pod klepkę, na strych. Poduszką łba
nie przywali.
Na nic twoje strojenie, twoje wdzięczenie. Niedochowanie twoje!
Niedochowanie! Gapisz się na mnie. Gały zamknięte, ale się gapisz.
Na szmelc poszłaś. Na szmelc. No co, otworzysz ślepia? Powiesz
coś?
Ja cię znam, nie mówię, że nie. Co masz do mnie? Co mam
mówić, co gadać, żebyś poszła? Zawsze nas w berka ogrywałaś, to
teraz zdejmuj te łachy, nie zachodź mi drogi ani w domu, ani
w supermarkecie, ani jak się śmieję, bo piosenka śmieszna z radia
mi leci. Nie dostępuj do mnie, bo się ze mnie śmieją, że stara
przewraca się na prostym. A ja się przewracam, bo ty tam leżysz.
Ty.
Czemu ty sobie mnie upodobałaś? Nie gadasz. No to odejdź.
Odejdź, mówię. Przecież ja ani razu twojej kozy nie straszyłam, ani
razu. Twoja ciotka się na moim sercu dobrym poznała, ta twoja
ciotka karliczka, co sprzedawała szpulki i guziki, ona mi kordonek
na szyję złoty dała.
Jaka ja byłam głodna, chociaż trochę tej waszej marchwi, ale nie,
kordonek dostałam. A potem wszystkich wzięli i pognali.
Dobrze biegłaś? Dobrze? Uciec przed takim diabłem nie każdy
potra .
Dobrze po tygodniu już było. Wróciłam na pole.
Twarz mamulki zobaczona z bliska wydaje się zszyta z kilku
kawałków skóry. Orientuje się, że jestem blisko. Milknie. Bibułkowe
usta drgają w niezadowoleniu.
Ciągle leżysz, mówi do mnie z wyrzutem. Leżysz i leżysz. Noga
zgięta. Z bebecha wyszarpana. Spod warkocza uśmieszek ci wylazł.
Taki sam jak wtedy, co w szkodę razem weszłyśmy i truskawkowa
jucha z naszej gęby szła i tym małe bachory we wsi straszyłyśmy.
Jedną gębę wtedy miałyśmy.
Lepiej zobacz, jaka ty w ziemi jesteś. Upaprane oczy, upaćkane
usta. Żeby tylko cię zobaczyć. Tfu. Śliny na taką szkoda. Na szmelc
poszłaś. Tfu. Tfu. Na hajcownik.
Mamulko, to ja. To ja. To córucha barbelucha, poznajesz mnie?
Won! I tak cię do domu nie wezmę. Nie schowam pod łóżko. Pod
klepkę. Na strych. Nie schowam. Poduszką łba nie przywalę. Nie ma
w co walić. Szkoda mojej ręki, ty już ręki nie masz. Nogi ani
brzucha. W tobie piach. Na nic strojenie, wdzięczenie,
niedochowanie twoje. W tobie piach. Niedochowanie twoje.
Auf Wiedersehen! Tfu! Raus! Raus! Raus!

*
Wyglądam jak krzywo zawieszona reprodukcja Guerniki.
Nie mogę wierszować. Już nie. Nie potra ę przenieść życia do
pisania. Literatura to przywilej alternatywnej egzystencji, dar
drugiego istnienia. Zmarnowałam dwa życia; wyciszyłam je do
podtrzymującego płomienia.
Za towarzystwo mam już tylko dzieciaka takiego, chłopaczka,
może ze trzy latka. Chudy i blady jak hostia, śliska twarz ocieniona
włosami czy wodorostami. Oczy zamknięte, powieki nabrzmiałe.
Tak mi się on śni. Ten maleńki topielec.
Kiedyś obudził mnie.
Zapaliłam lampkę, z trudem wstałam do kuchni, do lodówki, do
zamrażalnika, do wódki. Na stojąco małym ciągiem do kaszlu.
Dopiero potem, już siedząc na taborecie, posłałam mu pytanie:
Czemu ty mi się, kurwa, śnisz?
Nie odpowiedział.
Powrócił za kilka nocy, ze środy na czwartek po świętach.
Bardziej zepsuty. Przez sinawą, rozchodzącą się na kawałki twarz
przeszedł uśmiech. Dziwnie niepewny jak na umarlaka. Ale dość
wyraźny, bym mogła go uznać za pogardliwy i jednocześnie czuły.
Nigdy się nie powtórzył. Sen tak, ale ten uśmiech nigdy.
Powiedz. Czemu? Czemu się śnisz i śnisz?
Odpowiedzi nie było, a pytania zaczęły się roić.
Czy mamulka rzeczywiście urodziła mnie jako siedemnastolatka?
Może musiała być mamką dla cudzego dziecka? Wzięła je z nakazu
serca czy z upodobania do pierścionków, które nosiła po kilka na
jednym palcu. Biżuteria była stara, nie pasowała do chłopskiego
rodu, nawet do niedzielnego stroju, do świątecznych spacerów
brukiem wzdłuż rzeki aż do kościoła.
Powracający sen to wiadomość. Sama jej nie usłyszę.
Jadę do matki. Po drodze kupuję sześciopak. Opowiadam
o topielcu.
Najpierw patrzy na mnie spode łba. Nagle krzyczy, przestraszyłam
się, podskoczyłam.
Raus! Raus! Volksmusik! Weiter! Vater! Weiterfahren! Unser! Der
Durchlauferhitzer Schwarzschlachten!
Krzesło przewraca, garnkiem wali o podłogę, słowa z niej się
wylewają, kipią, nic nie rozumiem.
Wypada z domu, biegnie do studni, gada z nią, gada.
I już znowu tu jest. Wpada do domu, chwyta puszkę, pije na
rozstawionych nogach, na środku kuchni. Mówi niespiesznie, męczy
się szybko, kleiste oczy nie patrzą na mnie.
Przekupiona pianką powraca do tamtej zimy, kiedy Mokra
zamarzła, a na rzekę wbiegły psy.
Werner, ten, który pisał listy do matki, zginął na froncie
wschodnim. W okopie, jak nornica.
Syn Wernera. Chłoptaś roześmiany, psubrat, a może brat. Widzę
go wyraźnie. Przez całe życie chcę go zgubić z oczu. Chcę go
wyprowadzić z pamięci. Chcę go wyciągnąć z przerębli, siłą złapać,
wyprowadzić z tej zamarzniętej rzeki. Ubrać go. Ogrzać. Nakarmić.
Przytulić. Nie umiem.
Historia tej śmierci wypchnęła mnie na sam środek zamarzniętej
rzeki, nie mogę się wydostać inaczej, jak tylko chwytając się słów.

*
Jako że Mokra zamarzła, najpierw po lodzie biegały psy – kościste,
o długich pyskach, położonych uszach, s lcowanych kudłach –
wygłodniałe przemierzały zmarzlinę chybotliwym, krzywym kłusem,
z jednego brzegu rzeki na drugi i z powrotem, aż je wszystkie
wyłapali i wyjedli.
Pewnego wczesnego popołudnia, gdy robiło się szybko ciemno, na
krę wbiegł synek roześmiany, do czterech latek mu blisko. Źle, zbyt
lekko ubrany, wyziębiony, bez czapki, szalika, w kusym baranku bez
guzików, w złachmanionych kalesonkach.
Zaraz potem od strony wsi postępowały kobiety. Cztery zbliżały
się ciężko, miarowo, w chustach, w przemoczonych sukniach,
paltotach, a stara najmniejsza, chuda – jak pęk złamanego
w połowie chrustu. Młodsze – wszystkie do siebie podobne, we
włosach, w gurach, w zmęczeniu.
Dwie, pochylone, ciągną wór.
Długo za nimi jeszcze jedna się objawia. Wychodzi z przecinki
gęstego lasku. Spóźniona i kulawa, turla się niespiesznie, szmatami
omotana w pasie, siłą odwraca wzrok od dużego brzucha.
Przystaje od kaszlu. Kaszle i kocha to dziecko w środku tak
mocno, jak go nie chce.
A ten niczyj synek, sobie tylko synek, ślizga się po twardej
zmarzlinie, pokrzykuje, na lód kładzie się, sopel liże.
Nikt nie patrzy, żadne oko na niego nie baczy.
Kobiety kroczą prosto, niby po linie. Jedna za drugą, zgodnie
i uparcie maszerują na drugie przybrzeże, ale nagle zatrzymują się
na środku rzeki.
Rozglądają się, czy dobre to miejsce.
Dobre.
Prostują się w krzyżu, poprawiają chustki pod brodami i biorą się
do roboty. Trzeba dobrać się do nurtu.
Lód kruszy się niespiesznie. Dziobią go świńskim nożem. Na
zmianę. Jedna robi otwór, a inne przekładają kamienie z jednego
końskiego worka do czterech, żeby dla każdej starczyło.
Nóż szybko się stępił. Dużo gniewu w rękach trzeba, by dostąpić
do rzeki. Z tej złości przestają się z cicha mazać.
Nagle jest woda. Jest, jest rzeka, rozpoznają się w niej. Jest jak
one; smolista, prawie czarna, naruszona płaczem.
Najwyższa kobieta rozgląda się. Znajduje wzrokiem synka,
macha, żeby przyszedł, ale on nie, nie chce i już, ucieka, zatrzymuje
się, patrzy na nią, uśmiecha się i w nogi.
Trzeba za dzieciakiem biec. Złapać. Ścisnąć. Trzymać.
Re-re-kum-kum. Re-re-kum-kum. Była sobie żabka mała. Re-re-
kum-kum. Re-re. Kum-kum. Przytrzymać trzeba takiego synka ze
smarkami od śmiechu.
Mocno mieć go i iść. Wpół z nim iść, pod sobą dźwigać, i takiego
wpół rechotu, re-re-kum-kum, wrzucić do dziury. Dalej. Już. No.
Rzeka zamyka się szybko. Żadnych kręgów. Nic. Ładnie. Gładko.
Wszystko cacy. Poszedł. Nie ma. Kamień w wodę.
Teraz matka, babka, córki wchodzą do przerębli. Jedna po
drugiej. Pewnym krokiem. Po gospodarsku. Tak jakby tam pod
wodą były skrzynie z lepszymi, niezaśniedziałymi łyżkami,
odświętnymi talerzami, sukienki przełożone macierzanką, świńskie
ryje w occie, jabłka zimowe, po części tylko wybrane przez szczury.
Kulawa zostaje sama. Na nią kolej. Stoi nad otworem jak nad
drzwiami w podłodze. Jakby coś zapomniała, czegoś nie wzięła.
Rozgląda się. Drapie w głowę. Warkocz rozwiązuje i związuje.
Szmaty poprawia, gładzi, wiąże.
W końcu wolno, ostrożnie, kładzie się. Nieruchomieje na lodzie.
Zastanawia się, marzy, że może prędzej zamarznie. Leży na boku.
Powoli obejmuje ciało rozciągnięte dzieckiem.
Nie porusza się długo, choć śnieg zaczął mocno sypać i lód na
rzece szybko pokrywa się mlecznym pyłem.
Jakby już usnęła, przysnęła na wieki wieków, ale nie, jeszcze nie.
Po trochu podnosi się, na łokcie, potem na czworaka, patrzy przez
pola w stronę wsi.
Ruscy idą.
Znowu opada na zmarzlinę. Zimno. Zachodźże słoneczko, skoro
masz zachodzić! Kilka oddechów. Z każdym pewność – nie da rady,
nie wstanie, już nie. Dźwiga się jednak. Najpierw na kolano. Na
jedno. Na drugie. Podnosi się. Powstaje. Stoi, a nóg nie czuje.
Ruscy idą. Idą szybciej niż ogień.
Ona ognia już się nie boi; jest jak rzeczka, skuta mrozem i twarda.
Wraca na brzeg. Po drodze znajduje but. Poznaje go. To babki.
Zatrzymuje się, patrzy. Zostawić go tu czy wrócić i cisnąć
w przerębel? Wziąć ze sobą? Ale co żywemu czy umarłemu po
jednym bucie? Co komu po jednym z całej rodziny? Co dziecku po
mamie, co się swojej rzeki boi?
Pytała i pytała, bo modlić się już nie umiała. Była wojna, w wojnę
z Panem Bogiem też jest problem. Jo?
Kulawa zawróciła do brzegu, rzeka się skończyła, stałego lądu nie
było.

*
Adres ujawniony przez detektywa poruszył mnie.
Zuzanka znalazła sobie schronienie niedaleko mamulki.
Całą noc sprzątam mieszkanie. Zmieniam pościel i zasłony w jej
pokoju.
Nie śpię. O trzeciej w nocy jestem już ubrana, czekam na krześle
w przedpokoju, czujnie jak na peronie.
To był ten czas, kiedy cofnięto mi prawo jazdy. Podróżuję
pociągiem, potem autobusem. Wyruszam w drogę tak, jak się
zmierza po to, co siłą zabrane, a co się należy.
To tu. Wstrzymuję oddech i poprawiam torbę.
Ogrodu, tak jak pisała w liście, nie ma. Ziemia za ogrodzeniem
przypomina piętę starca, twardą i zrogowaciałą. Brzydka, warowna
skorupa.
Uchylam furtkę i zakradam się na niskie wzniesienie, pod dom
z czerwonej zwietrzałej cegły.
Chcę zapalić, macam po kieszeni. Szybko się rozmyślam.
W nieumytych oknach pną się ku światłu wątłe samosiejki
w opakowaniach po jogurcie. Zbliżam twarz i widzę nadmiarowość
przypadkowych rzeczy. Wnętrze wygląda jak rozpruta pierzyna.
Jakaś kobieta w środku. Siedzi ze zwieszoną głową na garbatej
wersalce. Podobna do mnie; mała, z wielką głową, z czołem
wypukłym jak łyżka.
Musiałam się uspokoić, wyrównać oddech, przełknąć kilka razy
ślinę, zanim zapukałam w szybę.
Wystraszyła się, drgnęła, odwróciła głowę i natychmiast pobiegła
w głąb domu.
Usłyszałam odgłos rozbijanego szkła, odskoczyłam od muru,
rzuciłam się na tył budynku.
Uciekała przez pola, rdzawe, wypalone kwadraty, biegła
zawzięcie, szybko, przez zielone, prawie szare wstęgi.
Goniłam ją. Zaciekle i uparcie – tak jak uciekała. Wydawało się,
jeszcze moment, minuta, chwila i będę jak sokół, co spada na
zajączka. Ale ona była coraz mniejszym i mniejszym ruchomym
punktem. Nagle roztrzaskała się o krawędź lasu, przepadła, zginęła
mi.
Nigdzie jej.
Zawróciłam.
Nie ma.
Czekałam. Czekałam. Czekałam na nią na schodach. Spałam
w szopie, w pajęczynach między trzonkami starych grabi i łopat.
Całe dnie pozostawałam na nogach, wychodziłam na drogę,
patrolowałam pola, łowiłam szmery, układałam dla niej słowa; nie
składały się.
W sklepie patrzą na mnie jak na sukę z miasta – ktoś przejeżdżał,
wyrzucił. Lepkie spojrzenia kasjerki, brunetki z tlenioną grzywką,
bez słowa, bułka, woda, wódka, fajki. Wracam bez skomlenia,
z podkulonym ogonem w oczach.
Kurtka na krzyż, na schody, pod tyłek. Patrzeć na żyłki wody
w trawach. Cisza cętkowana bzyczeniem kosiarek.
Po kilku tygodniach rozmyślam się. Nagle, gwałtownie. Nie
czekam. Wracam.
Odeszłam szybko, prawie biegłam, utykając i pojękując. Metalowe
spinki, japońskie souveniry pobrzękiwały w kieszeni jak drobne, za
które nic nie kupię. Eine kleine nichtmusik.

*
Studzienko.
To ja, Roma, jej córka. Poznajesz mnie? Słyszysz mnie.
Studzienko? Słyszysz.
Jestem tak zmęczona, jakbym wróciła ze swojego pogrzebu.
Wchodzę do domu, a tam mój Mateusz, a tam Zuzanka.
Nie widzą mnie. Zapadli się w fotelach. On coś mamrocze, ona
nie słucha, rozgrzewa palce na podłokietnikach.
Studzienko.
Są tu nasze dawne meble. Lampa z kloszem, który się spalił.
Obraz z łosiem, podarowany koleżance. Gazetnik, wyniesiony na
śmietnik. Dywan z frędzlami zjedzonymi przez chomika. Jest też
Zdenek. Jest Maciek – przyfrunął.
Siadam obok Mateusza. Nie widzi mnie, ale mówi do mnie.
Jestem już chyba duchem, wampirem, zombie albo staruchą, która
cały rok ubiera się jak na Halloween.
Grób masz ładny, opowiada. Byłem poruszony i zarazem
nieruchomy. Niby bez oddechu. Jak na wdowca przystało, nie
mogłem się za bardzo rozglądać. Zima, temperatura ujemna, patos
niósł się dobrze.
Studzienko.
Pod nogi wciska się zdechły chomik. Ma apetyt. Wypchane
policzki pulsują jak osierdzie. Dorwał się do poezji. Przeżuwa mój
tomik Roma Runo. Chociaż już po pierwszym kęsie wie, że będzie
z tego niestrawność.
Mateusz zakasłał, wytarł pot z czoła.
Człowiek odszedł, wiersze pozostaną, powiedział mistrz świeckiej
ceremonii. Pewnie w gazecie jutro będzie, jak cię żegnali. Facet
z kamerą ścigał się z twoją trumną. Wszędzie tłumy, tłumy
czytelników niosących twoje książki obwiązane kirem. Wysłannicy
władzy centralnej i lokalnej sączyli przemówienia wielką czcionką
o „sławie i wieczności, do której zawiódł cię twój dar tworzenia
poezji, niczym niegasnąca pochodnia w ciemnym tunelu żywota
ludzkiego, opisywanego przez Naszą Nieodżałowaną z czułą
maestrią”.
Roma, twój wydawca parsknął płaczem, a koledzy literaci żegnali
cię fałszywymi skrzepami monologów.
Jakież to całe towarzystwo niezdolne przy twojej lirycznej
wielkości. Piszą cienkie książki o sobie, takie powieści rzeczki,
w których się sami topią.
Studzienko.
Zdenek się wylizuje, wzdycha i układa kościsty łeb na przednich
łapach.
Mateusz też wzdycha, mówi:
Jakaś kobieta wyrwała się do mowy pożegnalnej w imieniu
rodziny. Kompletnie nieudany występ. Zaczęła od zakończenia,
początek nie był na początku, a o rozwinięciu nawet nie było mowy.
Ale czy można się spodziewać zgrabnej kompozycji po specjalistce
od nieskończonych możliwości excela?
Tak, to była Manuela. Roma, ona mi wybaczyła, że zamiast do
Ciechocinka, pojechałem z tobą do Amsterdamu.
Chryste Panie, wyobraź sobie, na twoje ostatnie pożegnanie
założyła kusą narzutkę przypominającą martwe zwierzątko
futerkowe. Przysiągłbym, że na jej szyi dostrzegłem lisią mordkę
i oczy z guzików. Moje oczy z niedowierzania podążały za jej udami,
a chrapy nosa drgały z niesmaku.
Zauważyła te spojrzenia i jak zwykle zinterpretowała je
nieopatrznie jako znak mojej samczej gotowości. Chyba nie muszę ci
mówić, że już ze sobą nie śpimy, gdyż ja śpię z innymi.
A przynajmniej to sobie dzielnie wyobrażam.
Na stypie Manuela żarła za ośmioro, potem wzięła mnie na stronę
i oświadczyła, że nie wierzy w wersję twojego wypadku. I tu
nastąpiła mało zgrabna argumentacja o tym, jak to w Amsterdamie
co drugi turysta wpada do kanału, ale każdego wyciągają.
Zmilczałem, że wszystko zależy od intencji wpadającego do
kanału.
Ty, kochanie, nie wpadłaś. Roma, skoczyłaś. Prawda? Ale…
w ostatniej chwili, co ja mówię, w ostatniej sekundzie jakbyś
zmieniła zdanie. Nie mylę się. Chciałaś się ocalić. Zauważyłem to.
Stałem oniemiały.
I pomyśleć, że wszyscy wierzą w tę bzdurę, że mrugnięcie okiem
jest najszybszym ruchem, jaki może zrobić człowiek. To był ten
najszybszy ruch – kiedy obiema rękami chwyciłaś się powietrza.
Drobny gest kurtuazji wobec samej siebie. Zaraz potem woda
zamknęła się nad twoją głową.
Wiem, jako byłego męża poetki powinno mnie było stać na lepsze
porównanie, ale kicz jest w tym wypadku jedyną możliwą precyzją.
Kiedy wszyscy wyszli ze stypy, zauważyłem, że nasza córka
ociąga się z włożeniem kurtki. Zuzanka. Długo jej nie widzieliśmy.
Chyba dobrze, bo nie wygląda świeżo. Z wzdętym brzuchem. Jak
w połogu…? Albo problemy z wątrobą…? Lekarz nie saper, może
się mylić.
Chciałem zapytać, czy urodziła dziecko, ale zabrakło mi śmiałości.
Przed sobą samym.
Jeszcze jedną whisky?, zaproponowałem.
Odpowiedziała:
Sama sobie wezmę. Będę miała pewność, że jest podwójna. Jo?
Rozmowa się nie kleiła.
Opowiedziałem, że po śmierci babci najpierw sprzedałaś domek,
a potem znowu go kupiłaś.

Pewnie z czasem powstanie tam twoje muzeum. Władza lokalna


wzmiankowała o tym na cmentarzu. Fundusze na promocję regionu
czekają.
Otworzyłem następną butelkę. Piłem i patrzyłem na Zuzankę.
Nic z mojej babki to ona nie ma. Nic z mojej matki. Nic ze mnie.
Nic. Nic z nas. No może tylko ten słuch absolutny. No ale ile można
tego słuchać!
W końcu wzięła sobie twój wysłużony sweterek z angory i do
torebki z nim. Na siłę.
Nie płakała. Nic a nic. Co jak na świeżą sierotkę jest dość
niezwykłe i okrutne. Tyle powiem.
Wychodząc, rzuciła jeszcze:
Dlaczego mamulka miała zgolone włosy?
Poinformowałem, że to sprawka konowała sekcyjnego. Chciał
sprawdzić, czy rana pochodzi od nabrzeża, czy od uderzenia łomem.
Powiedziała drwiąco:
Chyba sądził, że na weekendową wycieczkę do muzeum Vermeera
spakowałeś młotek do walizki.
Roma, pewien szczegół, pewnie chcesz to wiedzieć.
Ona już nie ma tiku. Żadnego natrętnego gestu poprawiania
grzywki. Grzywki też nie ma. Pojawiła się kitka czy jak to zwą…
Kiedyś, proszę ja ciebie, to dziewczyny miały warkocze, ale to były
warkocze, na trzy palce, teraz… Szkoda gadać!
Jeszcze jedno. Zauważyłem, że dłonie Zuzanki przechowały
w sobie pewną nerwowość czy pragnienie grania.
Kiedy tylko wymówiłem twoje imię, ona natychmiast dotykała się
po kieszeniach, poruszając palcami. Taki sam ruch zarejestrowałem
na mszy żałobnej, kiedy szukała drobnych na tacę.
Nie mówiłem ci, pogoda na pogrzebie była rześka; wspaniały
zimowy dzień bez śniegu. Wzruszony głos przedstawiciela
czytelników ciął powietrze. Ładnie, jak łyżwa lód. Tak, właśnie od
tego powinienem był zacząć.
Redaktor serii: Filip Modrzejewski

Redakcja: Jan Koźbiel


Korekta: Sabina Raczyńska, Ida Świerkocka

Projekt okładki: Tomasz Majewski


Fotogra a wykorzystana na I stronie okładki: © Andreas-Joachim
Lins / EyeEm / Getty Images

Projekt typogra czny i łamanie: Robert Oleś / d2d.pl

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.


02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48
tel. 22 826 08 82, 22 828 98 08
e-mail: biuro@gwfoksal.pl
www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-5442-4

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

You might also like