Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 172

WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.

www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93, e-mail:
III

arkadiusz@czarne.com.pl, mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl,


honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-
mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail:
agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: ewa.nowakowska@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pl tel. 504 564 092, 605 955 550
Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, iza@czarne.com.pl
Skład: D2D.PL

ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2012 Wydanie I

Projekt okładki /
AGNIESZKA PASIERSKA PRACOWNIA PAPIERÓWKA

Copyright © by 2012
KRZYSZTOF VARGA,

Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA

Korekta / D2D.pl,
MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.plZUZANNA SZATANIK

Skład pismem Minion Pro / D2D.pl


ZUZANNA SZATANIK

Projekt typograficzny i redakcja techniczna / D2D.pl ROBERT OLEŚ

978-83-7536-406-4
ISBN

Konwersja do formatu : Virtualo Sp. z o.o.


EPUB

virtualo.eu
W dniu, w którym umarła Amy Winehouse, miałem potężną biegunkę. Od rana czułem
mdłości, ochotę na solidne wyrzyganie się, bóle mięśniowo-stawowe, słabość w ciele
i gorąco w głowie, miałem, mówiąc krótko, typowe objawy grypy żołądkowej, która jest
o tyle paskudniejsza od zwykłej grypy, że co jakiś czas upokarzająco wygania do łazienki.
Cały dzień spędziłem więc między łóżkiem a klozetem, nie mając siły nawet na to, żeby
posłuchać muzyki, jedynie co jakiś czas włączałem radio, by ktoś do mnie mówił, obojętne co,
bo w cierpieniu fizycznym potrzebujemy obok siebie drugiego człowieka, w przypadku grypy
żołądkowej lepiej jednak, aby był to człowiek z eteru radiowego, a nie ktoś bliski, kto by
widział upokorzenie, które funduje nam organizm. Gdy w radiu usłyszałem, że Amy Winehouse
nie żyje, spuszczałem właśnie wodę i przez jej kloaczny szum przebił się głos spikera
informującego, że o godzinie siedemnastej naszego czasu w mieszkaniu na londyńskim Camden
Square znaleziono ciało wokalistki, o której wszyscy wiedzieli, że niedługo umrze, a kwestią
otwartą pozostawało tylko kiedy. Kronika tej zapowiedzianej śmierci doszła właśnie do
finalnej kropki, co w sumie mną nie wstrząsnęło, nie tylko dlatego że nic mnie nie obchodziła
alkoholowo-narkotykowa tragedia Amy Winehouse, choć ceniłem jej charyzmę i głos, ale po
prostu dlatego, że jak się ma grypę żołądkową, to mało co wstrząsa oprócz torsji. Nie przejęło
mnie też, że umarła w wieku dwudziestu siedmiu lat, a więc w tym samym, co kilku innych, jak
o nich mówiono w radiu, kaskaderów rocka, w rodzaju Janis Joplin, Jima Morrisona,
Jimmy'ego Hendrixa czy Kurta Cobaina, cóż, Giovanni Battista Pergolesi zmarł w wieku
dwudziestu sześciu lat i jakoś się o tym nie mówi, więc nie widzę powodu, żeby roztrząsać to,
że ktoś nie dociągnął do trzydziestki z powodów zależnych w największej mierze od niego
samego. Choć muszę przyznać, że nabrałem do Amy Winehouse niejakiego szacunku za to, że
wskrzesiła etos straceńczy, niewątpliwie to jej ważny wkład w kulturę współczesną, która
wymaga od artystów, żeby byli zdrowi i żywi.
Po całym dniu upokarzających zaburzeń żołądkowych wydawało mi się, że wyczerpany
zasnę leczniczym, głębokim snem, a jednak nic z tego nie wyszło, w ogóle nie spałem i mimo
że wciąż desperacko zaciskałem powieki i zmieniałem pozycję, nie mogłem zasnąć, wtedy też
postanowiłem spisać moją historię. Nie dla potomności wcale, która nie istnieje, nie dla
dzieci i wnuków, których nie mam i których mieć nie będę, ale dla siebie samego. Nie z
żadnych egoistycznych pobudek, nie robię tego po to, by świat o mnie usłyszał, ja sam nie chcę
już słyszeć o świecie, także nie dlatego, bym uważał, że moje życie cechuje jakaś
wyjątkowość – chcę zapisać wszystko po to, żeby spróbować coś z siebie samego jeszcze
zapamiętać.
Nie spałem i wszystko mnie bolało, oprócz obolałego żołądka i jelit, bolałem się cały
w środku, moje ciało wysyłało mi nocne komunikaty o swoim marnym stanie; ciało, które –
jeśli akurat nie ma biegunki – w ciągu dnia zgłuszone pracą, chodzeniem, wykonywaniem
wszystkich koniecznych czynności, dopiero w nocnej ciszy i pozornym spokoju zaczyna
dochodzić do głosu, zamieniając zmęczenie w niepokój. Nic w tym dziwnego, biorąc pod
uwagę, że mam już swoje lata, że unikam lekarzy, co zresztą robiłem przez całe życie, i nie
przeprowadzam badań okresowych, które powinienem wykonywać, nie dla własnego
komfortu, czy też ze strachu o nieprawidłowe wyniki, ale dlatego że wymaga tego ode mnie
mój pracodawca. Bynajmniej nie z troski o mnie, jak sądzę, ale z troski o moją wydajność,
sprawność pracowniczą i swój niepokój, jak moja ewentualna choroba zaszkodzi firmie,
organizacyjnie i finansowo. Co kwartał dostaję monity przypominające mi o obowiązku
przeprowadzenia owych badań, dość banalnych w sumie, gdzie się pobiera krew, mierzy
ciśnienie, poziom cukru, cholesterolu, a na koniec okulistka każe dukać rozmazane litery
i cyfry z tekturowej tablicy, pamiętającej jeszcze chyba lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku,
potem pokazuje w niedużej książeczce przypominającej książkę dla dzieci pstrokate liczby
ukryte w pstrokaciźnie kolorowych plamek, a na końcu za pomocą specjalnej małej latarki
bada dno oka, szukając tam symptomów rozwijającej się podstępnie choroby, zapewne
nowotworu. Tego ostatniego badania boję się najbardziej, podobnie zresztą jak zapewne boi
się jego wyników mój pracodawca. Być może zawiązało się między nami pewne nieformalne
porozumienie: ja się nie badam, a on nie wyrzuca mnie z pracy, mimo iż wspólnie łamiemy
jakieś surowe przepisy, mówiące, że pracownik musi być okresowo badany. Dział zasobów
ludzkich wysyła mi więc regularnie ponaglenia, ja je regularnie ignoruję i tak się toczy moja
mała walka z nieuniknionym. Toczę ją za pomocą tej śmiesznej metody, jak dziecko, które
zamyka oczy i wydaje mu się, że zło nie istnieje. Naturalnie skoro nie robię obowiązkowych
i darmowych badań w swoim zakładzie pracy, to tym bardziej nie robię ich nigdzie indziej,
w żadnej przychodni czy prywatnej placówce medycznej, żadnych testów profilaktycznych,
nawet krwi, moczu, żadnych rozmazów ani wymazów, rentgena płuc ani ekg i usg, ponieważ
od dzieciństwa cierpię na wstręt do lekarzy, brzydzę się szpitali, a nawet zwykłych
przychodni, nie wspominając o dentyście, zresztą z zębami akurat nigdy nie miałem
problemów. Nie robię tego wszystkiego, mimo że mój tryb życia, warunkowany przede
wszystkim pracą, pozostawia zapewne wiele do życzenia i może być przyczyną całej masy
groźnych chorób. Tym bardziej że jestem mężczyzną w więcej niż średnim wieku, iluż to moich
rówieśników pożegnało się już z tym światem za pośrednictwem udarów, wylewów
i zawałów, a ci, którzy wciąż żyją, zmagają się z chorobami rozłażącymi się po nich jak stada
ślimaków i powoli zjadającymi ich od środka. Nieregularne godziny posiłków, nieregularny
sen, regularny za to pośpiech i stres, to wszystko z pewnością powoli i nieuchronnie mnie
zabija, nie ma w tym nic odkrywczego, typowe schorzenia cywilizacyjne człowieka,
osobliwie człowieka z kraju na wschodzie Europy, kraju na dorobku, aspirującego do bycia
częścią sytego świata i pędzącego do tej sytości z tępą zaciekłością, po własnych trupach. Ale
w końcu cóż nas nie zabija, tak naprawdę wszystko nas zabija, a nic nie wzmacnia, od
urodzenia zabijamy się na różne, niekoniecznie wymyślne sposoby, życie jest niczym innym,
jak tylko powolnym obumieraniem, konsekwentnym, rozłożonym na dekady samobójstwem,
naszym nieszczęściem jest to, że żyjemy i pracujemy coraz dłużej, za to coraz niechętniej
umieramy dzięki postępom medycyny i czemuś, co chyba z czystej głupoty albo złośliwości
nazwano zdrowym trybem życia. Przez ów zdrowy tryb życia i trudno zrozumiałą w wieku
jakoby racjonalności wiarę w coś na kształt nieśmiertelności umieramy coraz paskudniej
i wstydliwiej, wstydząc się swojej udręczonej cielesności. Zastanawiające, że w laicyzującym
się coraz szybciej świecie ludzie coraz mocniej wierzą w swoją nieśmiertelność, być może
dlatego, że od kiedy odebrano im nieśmiertelną duszę, chwytają się brzytwy wiary
w nieśmiertelność ciała. Mnożą swój byt ponad konieczność, zamieniając nasz świat w wielki
dom zniedołężniałych starców, szczególnie w Europie, na tym małym kontynencie, który całą
swoją wielkość ma już za sobą, a jego przyszłością jest przeszłość życia starzejących się
narodów, przyszłość Europy i przyszłość tego kraju to już wyłącznie dalekie wspomnienie.
W średniowieczu w moim wieku już bym nie żył. Umarłbym, zostawiając po sobie starą,
trzydziestoletnią wdowę, która straciłaby wszystkie zęby od niezdrowego odżywiania, z braku
higieny oraz od ciągłego rodzenia dzieci, jednego za drugim, z których większość i tak by
umarła, zanim nauczyłyby się chodzić, ich duszyczki szłyby gęsiego do nieba, ponieważ
wierzyłbym w niebo, a także w piekło. Ale pewnie umierałbym szczęśliwszy, niż gdybym
umarł teraz, na przykład tej lub następnej nocy, samotnie w swoim mieszkaniu, bez wiary,
nadziei ani tym bardziej miłości, wtedy, w średniowieczu, w którym jednak, całe szczęście,
nie przyszło mi żyć, umarłbym pewnie, wierząc w Boga, w Sąd Ostateczny, w życie wieczne,
w ciała zmartwychwstanie, w świętych obcowanie, w całe to chrześcijańskie wesołe
miasteczko, które dało tyle szczęścia przeszłym pokoleniom, idącym gnić do ziemi z mocną
wiarą, że idą do nieba. Oczywiście, mógłbym się wtedy bać piekła, wiecznego potępienia,
niekończących się mąk ciągnących się przez wieczność, choć pojęcia wieczności i tak bym nie
rozumiał, zastępów diabelskich, rozgrzanej smoły w kotłach, infernalnego ognia. Gdybym
jednak był w miarę rozsądnym średniowiecznym starcem w średnim wieku, zadbałbym pewnie
o to, żeby być zawsze świeżo po spowiedzi i rozgrzeszeniu, oddawałbym ochoczo na Kościół
swoją nędzną dziesięcinę i całował księdza w pierścień, choć ów ksiądz tęskniłby raczej za
lepkimi pocałunkami wiejskich dziewek, brudnych i cuchnących, podwijających kiecki
w stodołach czy oborach. Dziś oczywiście nikt już nie wierzy w piekło i nikt się go nie boi,
nie wierzą w piekło już nawet księża i zakonnicy, tym bardziej więc ludzie świeccy,
a jednocześnie im bardziej w piekło nie wierzą, tym bardziej nie chcą umierać, ponieważ
wiedzą, że nie tylko nie ma piekła, ale nie ma też nic w zamian, jest tylko jedyne, bezkresne,
nieskończone nic, zwyczajne nieżycie, piekło przy tym wydaje się lepszą perspektywą, gdyż
nawet cierpienie mąk piekielnych oznacza przecież coś na kształt życia.
„Ostatni raz byłem u spowiedzi świętej…”, pamiętam doskonale tę formułkę, choć nie
pamiętam, kiedy rzeczywiście byłem po raz ostatni u spowiedzi, kiedy po raz ostatni przez
drewnianą kratkę zwierzałem się obcemu mężczyźnie ze swoich złych uczynków i szczerej
chęci poprawy, ani kiedy on po raz ostatni, wysłuchawszy mnie ze znudzeniem, zadał mi
śmieszną pokutę, wyrecytowanie kilku Zdrowaś Mario, i postukał zgiętym palcem
w obramowanie konfesjonału, wypowiadając słowa, w które przecież sam nie mógł wierzyć:
„Idź i nie grzesz więcej”. Tak jakby trzy Zdrowaś Mario albo dwa Ojcze nasz miały odpędzić
ode mnie czające się zło, oczyścić moją młodą duszę, wprowadzić mnie na prostą, jasną
drogę, odegnać wszystkie dziecięce lęki i pokusy. Nie odpędziły żadnych. Myślę, że ostatni raz
klęczałem w konfesjonale przed obrządkiem bierzmowania w wieku piętnastu lat, kiedy
przyjmowałem imię Paweł, które stało się moim drugim imieniem i którego przecież nigdy nie
używałem, aż w końcu w ogóle zapomniałem, że je mam, oprócz swojego prawdziwego
imienia otrzymanego w czasie sakramentu chrztu w kościele Świętego Michała. Chrztu
naturalnie nie pamiętam, bierzmowanie natomiast pamiętam dość dobrze – przejęty,
piętnastoletni, stoję w tanim granatowym garniturku kupionym przez ojca w Centralnym Domu
Handlowym w Alejach Jerozolimskich, stoję po raz nie wiem już który w ciemnym wnętrzu
kościoła Świętego Michała księży marianów, na prawym ramieniu czuję ciężką dłoń mojego
świadka i przyjmuję imię, którego nienawidzę oraz nie używam, nie znam zresztą nikogo, kto
by używał imienia z bierzmowania, co więcej, sądzę, że prawie nikt nie pamięta, jakie imię
nadano mu w czasie tego zupełnie zbędnego obrządku. Wiem, że zasługuję raczej na imię
Szaweł i być może to je powinienem mieć wpisane w dokumentach, Szaweł Augustyn brzmi
nawet znośnie, może wręcz atrakcyjnie. W papierach mam jednak imię Piotr, pospolite,
banalne, ale przynajmniej niewydumane, całe szczęście moim prostym rodzicom zabrakło
wyobraźni na coś bardziej fantazyjnego, znakomicie się też stało, że nie poszli drogą tradycji
i nie dali mi imienia po żadnym z dziadków czy dalekich stryjków, jakiegoś Stanisława czy
Franciszka, które w swoich zdrobnieniach „Stasiek” i „Franek” brzmią dla moich uszu wręcz
obrzydliwie, ponieważ kojarzą mi się ze wszystkim, czego nienawidzę i o czym chciałbym
zapomnieć, a co niestety będę pamiętał do końca swojego życia. Całe szczęście w tamtych
dawnych czasach, gdy nadawano mi na chrzcie imię Piotr, nie było mody na wydumane
imiona, którymi dziś rodzicie unieszczęśliwiają swoich synów, nikt nie nadawał imion Xavier,
Fabian czy Klaudiusz, były to czasy proste i mimo że – mam tego przecież świadomość –
potworne, to jednak na swój sposób uczciwe. Gdybym się nazywał Xavier Augustyn bądź
Klaudiusz Augustyn, urzędowo zmieniłbym sobie na Jan Kowalski, względnie Jan Nowak,
obojętnie, coś obrzydliwie banalnego, coś przytłaczająco nieciekawego, żeby zginąć w tłumie
Kowalskich i Nowaków tego kraju i nie epatować sobą.
Sakrament bierzmowania, który w zamierzeniu ma umocnić wiarę w dorastającym
młodzieńcu, osłabił ją u mnie, a nawet więcej: ta oficjalna deklaracja wiary w moim
przypadku oznaczała nic więcej jak tylko wyzbycie się jej, wyzbycie się Ducha Świętego,
którego miałem wtedy przyjąć, odrzucenie Ducha Świętego oraz owego „ponownego chrztu”,
jak go nazywano, tym ważniejszego, mówiono mi, że przyjętego świadomie, z pełnym
przekonaniem, na progu dorosłości. Gówno prawda, gdy miałem piętnaście lat, nie miałem
żadnej świadomości, żadnego przekonania do czegokolwiek, a do jakiejkolwiek dorosłości
było mi wtedy naprawdę daleko. Bierzmowanie było niczym więcej niż zwykłym świeckim
świętem drugiego sortu opakowanym w katolicki entourage, wszyscy moi koledzy poszli do
bierzmowania, bo wiadomo było, że z jakiegoś powodu należy, synowie pobożnych rodzin,
synowie wojskowych i synowie partyjnych urzędniczyn średniego szczebla, wszyscy poszli do
bierzmowania, tak jak piętnaście lat wcześniej wszystkich zaniesiono do chrztu, jak osiem lat
wcześniej wszyscy poszli do pierwszej komunii, chodziło za każdym razem o to, żeby było
jakieś święto w tamtym ponurym świecie, rodzinny zjazd, karp w galarecie, sałatka jarzynowa
z majonezem, wódka żytnia i śledź na zakąskę, nie przypominam sobie tylko, czy dostałem
jakiś prezent z okazji bierzmowania i przyjęcia imienia Paweł. Z okazji komunii dostałem
radziecki zegarek, doskonale go do dziś pamiętam, błyszczący sztucznym złotem, na brązowym
skórzanym pasku, podobał mi się, choć zazdrościłem kolegom, którzy dostali rowery, co
dostawały dziewczynki, niestety nie pamiętam, nie interesowaliśmy się wtedy dziewczynkami,
interesowaliśmy się nimi, gdy przyjmowaliśmy sakrament bierzmowania, ale w kościele
Świętego Michała nie było żadnych dziewcząt, sami chłopcy, a i tych chłopców już dzisiaj nie
pamiętam, żadnych imion, nie tylko tych, które przyjęli nie wiadomo po co, ale także ich imion
pierwszych, nie pamiętam nazwisk, twarzy, nie wiem i nie obchodzi mnie dziś, kim byli ani co
się z nimi stało, anonimowa mała krucjata dziecięca w tanich garniturkach z pedetu.
Spowiadałem się zatem po raz ostatni przed bierzmowaniem w kościele Świętego Michała,
gdy miałem piętnaście lat, nigdy potem nie spowiadałem się nikomu, nie tylko nieznajomym
mężczyznom w sutannach, którzy miękkimi głosami zadawaliby mi umiarkowanie ciężką
pokutę, ale i znajomym mężczyznom w garniturach czy kobietom w sukienkach, nigdy więcej
się nie modliłem, od tego czasu upłynęły dziesiątki tysięcy, a może i setki tysięcy Zdrowaś
Mario, upłynęło w zasadzie całe moje życie. Nie pamiętam, do czego się wtedy przyznałem,
czy była to szczera spowiedź, czy może coś zataiłem, mogłem pewnie przyznać się do
drobnych kłamstw, małych oszustw, ale do czego jeszcze przyznają się piętnastoletni chłopcy,
do nieodrobienia lekcji, do ściągania na klasówce, do bójki z kolegą z klasy? Czy obcy
mężczyzna siedzący w swojej drewnianej budce zadał mi sakramentalne pytanie o to, czy sam
się ze sobą zabawiam, czy otrzymałem już sakrament masturbacji? Nie pamiętam, nie wiem
zresztą, czy stosowałem już wtedy tę prostą metodę kiełznania młodzieńczej wyobraźni,
pamiętam za to zmazy nocne, gdy budziłem się z mokrą, klejącą w kroku piżamą, czując wstyd
i obrzydzenie do siebie, ale i wściekłość, że nie pamiętam snu, który sprowokował tę żenującą
sytuację. Teraz z pewnością wolałbym przeżywać zmazy przez całą noc, byleby móc zasnąć,
tryskać przez sen, byleby nie czuć bólu, spuszczać się nieświadomie w piżamę, byleby mieć
jakieś podświadome erotyczne rojenia, pławić się we własnej spermie, byleby poczuć
jakąkolwiek namiętność, choćby urojoną. Ile grzechów i jakiego ciężaru popełniłem przez te
trzydzieści pięć lat od ostatniej spowiedzi? Na ile lat czyśćca by mnie skazano, gdybym stanął
martwy i niewyspowiadany przed sędzią ostatecznym? A jaka pokuta byłaby mi dziś zadana,
gdybym w obliczu śmierci, a przynajmniej dojmującego strachu przed nią, zdecydował się
pójść do kościoła i klęknąć na drewnianej, wytartej przez tysiące par kolan desce, przed
kratką, za którą chroni się mężczyzna może młodszy ode mnie, może niewinny i dziewiczy,
a może plugawy, rozpustny, głupi, hipokryta i kłamca, który ze znudzeniem wysłuchałby moich
grzechów, czyszcząc sobie paznokcie albo gmerając pod sutanną, a potem obłudnie nakazałby
mi odmawiać pacierze i obiecywać poprawę? Czy prócz grzechów należy się też spowiadać
z bólu, który przychodzi co noc i odbiera wszelką nadzieję? Utrata nadziei wszak też jest
grzechem, przeklinanie swego życia jeszcze większym, cięższym przecież niż kradzież
i oszustwo, tego się nie da tak łatwo wymazać kilkoma pacierzami.
Ostatniej nocy w miejsce odchodzącej nadziei przyszedł ból; bolały mnie głowa, serce
i prostata też, jak sądzę. Co do głowy i serca nie mam wątpliwości, czułem, jak moja czaszka
wzięta w ciężkie imadło poddaje się jego naciskowi, jak skronie zbliżają się do siebie i zaraz
pękną lekko jak skorupka jajka, jednocześnie cienki świder wkręcał mi się w sam czubek
głowy, w klatce piersiowej czułem wyraźny ucisk i czekałem już, aż wreszcie promieniujący
ból pójdzie do lewego ramienia, czekałem z paraliżującym lękiem, ale też z czymś w rodzaju
dziwnej nadziei, że to już, że w sposób relatywnie szybki i przecież nie najbardziej bolesny
i upokarzający przetnie się ten węzeł gordyjski zwany egzystencją. Co do prostaty sprawa nie
jest jasna, wydaje mi się, że ten gruczoł znajduje się w połowie drogi między fallusem
a anusem, i właśnie tam coś mnie bolało, coś nieokreślonego i w nieokreślony sposób, ale
z telewizyjnych reklam wiem, że wszyscy mężczyźni w moim wieku mają problemy z prostatą,
nie ma najmniejszego powodu, abym i ja nie miał już przypisanych mym latom owych
prostatowych, a wręcz prostackich przykrości. Telewizyjne i radiowe częstotliwości puchną
od reklam lekarstw na prostatę niezbędnych mężczyznom w moim wieku, tak jak puchną od
reklam środków na wzdęcia dla kobiet w moim wieku, słuchając czasami owych reklam,
dochodzę do wniosku, że największymi problemami ludzi, a wręcz całych społeczeństw, całej
ludzkości, przynajmniej całej ludzkości w tym kraju, są problemy z prostatą, z pęcherzem,
z żołądkiem i jelitami, nie zaś problemy z historią, tożsamością, obłudą i głupotą, reklam
środków na te dolegliwości nie znajduję w telewizji ani prasie, a byłyby to lekarstwa
z pewnością bardziej potrzebne niż pigułki na wzdęcia i biegunki, to sraczki i zatwardzenia
mają przysłonić prawdziwe problemy ludzi, a więc narodu.
Bolała mnie też trzustka albo wątroba, ale nie wiem, która jest po której stronie, czy trzustka
po lewej, a wątroba po prawej, czy może odwrotnie. Być może zresztą bolały mnie obie, może
bolała mnie też śledziona, nie wykluczam tego, tym bardziej że nie wiem dokładnie, gdzie leży
śledziona, ból wędrował po całym moim ciele, robiąc sobie co jakiś czas przystanki
w wybranych miejscach i intensyfikując swoją obecność, a potem mozolnie ruszał dalej. Może
to komórki rakowe, ukryte dotąd w swoich małych gniazdach jak pisklęta, podrosły już na tyle,
by oznajmić światu o swoim istnieniu? Być może w całym moim ciele wielki ptak-rak
rozpostarł swoje skrzydła, bo cały byłem jednym wielkim bólem, jednym wielkim pulsującym
ogniskiem bólu, tak że ten ból przeszedł nawet na moje myśli, moje myśli też zaczynały
pulsować nieznośnym, upokarzającym bólem, jak ćmiący ząb, którego łupanie fedruje
w głowie, jak uparty, tępy górnik drążący tunele w skałach moich natręctw.
Nie sądziłem wcale, że to moja ostatnia noc w życiu, miałem przecież następnego dnia –
jednego z tych tysięcy identycznych dni, których ramy określone są jedynie godzinami
przebudzeń i zaśnięć, o ile da się zasnąć – zbyt dużo spraw do załatwienia, żeby umierać. Jest
we mnie pewna urzędnicza skrupulatność, która każe ustawić śmierć na końcu kolejki, bo
czekają inni, ważniejsi petenci. Ale kolejka posuwa się szybko i sprawnie, z pewnością ta
ostatnia noc nadejdzie już niedługo i nawet nie wiem, czy zdążę to wszystko napisać do końca,
zanim ona nastąpi, być może urwę tę opowieść w pół słowa, jak trębacz swój hejnał na wieży
mariackiej, że użyję tu dość wytartego porównania.
Teraz jest już dzień, pozornie bezpieczna pora życia, w dzień ból i niepokój kompresują się
jak pliki w komputerze, dopiero gdy przyjdzie pora karmienia strachów, rozpakują się
i rozpoczną wgrywanie do mojego systemu nerwowego. Zatem teraz raczej nic mnie już nie
boli, wątroba, trzustka, prostata udają, że ich nie ma, zbierają siły przed nocnym szturmem,
wydaje mi się, że wewnątrz mam tylko bezbolesną pustkę, ale całe moje ciało jest słabe,
wygniecione i sflaczałe, po tej nieprzespanej nocy czuję się jak stare ubranie wyrzucone do
stojącego na rogu ulicy pojemnika organizacji charytatywnej. Z wiekiem coraz trudniej mi
nadrabiać senne zaległości, nieprzespana noc kroczy za mną przez cały dzień, przypomina
o sobie, każe się dokarmiać ziewaniem i mrużeniem oczu, ssie w brzuchu i na to ssanie nie
pomaga nawet obfity posiłek, gdyż jest to ssanie, którego nie można nakarmić. Oczywiście
kiedyś mogłem nie spać dwie noce z rzędu i wystarczały zimny prysznic i mocna kawa, by
szybko przywrócić mnie człowieczeństwu, teraz kąpiele nie wystarczają, po prysznicu, nawet
zimnym, czuję jeszcze większą słabość, czuję się jak konające zwierzę, które rozumiejąc, że
zbliża się koniec, szuka ustronnego miejsca, by tam się położyć i wydać ostatnie stęknięcie,
zamieniając się w zbędne ścierwo.
Siedzę teraz w wagonie drugiej klasy pociągu InterCity gdzieś w brzydkim polu,
wyglądającym jak przykryte wojskową siatką maskującą, w połowie drogi pomiędzy
Poznaniem a Wrocławiem, i myślę, że to być może właśnie pociąg, a nie łóżko stanie się tym
miejscem, w którym wydam ostatnie żałosne stęknięcie, a moje ciało rozpocznie mozolny
proces zamieniania się w ludzkie ścierwo, wydzieli w pełnej okazałości ten obrzydliwy
smród putrescyny i kadaweryny pojawiających się w nadgniłych tkankach, później wylęgną się
te paskudne larwy, czerwie, cały ten robaczy orszak.
Nienawidzę, jak pociąg staje, szczególnie w polu, w pustej przestrzeni, w tej pustej,
płaskiej Polsce. Jak pociąg staje w pustce, to wydaje mi się, że za chwilę stanie też moje
serce, że zdechnę upokarzająco w stojącym pociągu, w pustym polu, pustym jak niewypełnione
tabelki w Excelu, że przeze mnie pociąg będzie musiał stać jeszcze dłużej, dopóki nie
przyjedzie pogotowie i karawan, dopóki kompetentny lekarz nie stwierdzi urzędowo mojego
zgonu, a co naprawdę śmieszne, będzie to mój pierwszy kontakt z lekarzem od wielu lat, tyle
że nie będzie mi kazał ściągać majtek, odkaszliwać, nie będzie mi wpychał palca pod żebra
ani tym bardziej w odbyt, nie będzie brał w dłonie mojej głowy i ugniatał węzłów chłonnych,
aby sprawdzić, czy nie są powiększone, nie powie na koniec: proszę się ubrać. Zostaną mi
oszczędzone te wszystkie nieco żałosne zabiegi, nie wystękam klasycznego pytania: czy coś mi
dolega, panie doktorze? Nie, już nic panu nie dolega, odpowiedziałby lekarz z pogotowia,
a grabarze przybyli swoim czarnym karawanem jak małym czołgiem zapakowaliby mnie do
worka i wynieśli z wagonu, odprowadzani wścibskim wzrokiem pasażerów, z jednej strony
wściekłych, że postój w polu się przedłuża, z drugiej podekscytowanych widokiem trupa,
widok trupa zawsze bowiem jest dla gawiedzi podniecający, na tym opiera się cała dzisiejsza
kultura zwana popularną, choć to sformułowanie oczywiście brzmi jak jakiś cudaczny
oksymoron. Odnoszę wrażenie, że kobieta siedząca naprzeciwko mnie, wyglądająca jak stare
pokolorowane czarno-białe zdjęcie, jakie można jeszcze zobaczyć w niektórych chylących się
ku upadkowi zakładach fotograficznych, i przyglądająca mi się uważnie, kiedy myśli, że tego
nie widzę, nie miałaby nic przeciwko, żebym teraz nagle złapał się za serce, wybałuszył oczy
i stoczył się z fotela, miałaby o czym opowiadać przez najbliższe dni, a nawet tygodnie: po
prostu nagle zaczął się dusić, oczy mu wyszły jak na szypułkach i spadł na podłogę, o tu –
wskazałaby na podłogę w kuchni lub dywan w dużym pokoju – prosto pod moje nogi, od razu
wybiegłam na korytarz, krzycząc: człowiek nie żyje! i pociągnęłam za hamulec
bezpieczeństwa, chociaż tam jest napisane, że nieuzasadnione użycie będzie karane, ale to jest
przecież uzasadnione użycie, jak człowiek znienacka umiera w pociągu. Chociaż nagle się
zorientowałam, że pociąg i tak stoi w polu, więc nie trzeba ciągnąć za hamulec, ale kto
w takiej chwili myśli o tym, czy pociąg jedzie, czy stoi, skoro właśnie umiera człowiek?
Śmierć bowiem dla ludzi jest nie lada atrakcją, mam na myśli oczywiście nie ich własną
śmierć, ale śmierć innych, najlepiej oczywiście, gdy jest to ktoś znany z telewizji, ewentualnie
ktoś z rodziny (co za atrakcja na całe miesiące!), ale nagły zgon nieznajomego, szczególnie gdy
jest się przy tym obecnym, to także rzecz nie do pogardzenia. Ludzie łakną prawdziwej
śmierci, ponieważ są już nieco znużeni śmiercią nieprawdziwą, którą serwuje im telewizja, ile
razy dziennie można oglądać na niby zabitych, na niby zastrzelonych, na niby zadźganych, to
się robi zdecydowanie nudne, nawet te bogato ilustrowane teksty w brukowcach o dzieciach
zagryzionych przez psy, o córkach zamordowanych przez ojców, o synach zabijających matki,
to też się robi nieco monotonne, choć oczywiście na pierwszy rzut oka, gdy owo oko
spragnione krwi i nieszczęść rzuca się na te artykuły i niewyraźne zdjęcia, jest to bardzo
atrakcyjne i - że tak powiem – smaczne. Jest tak, ponieważ ludzi podnieca – w sensie
erotycznym, jak sądzę – cudze upokorzenie, tę podnietę skrywają za fałszywym współczuciem,
za czymś, co obłudnie nazywają empatią, w gruncie rzeczy stoi za tym schadenfreude, typowa
dla ludzkości, osobliwie dla ludzkości zamieszkującej ten kraj, satysfakcja z cudzego
nieszczęścia i upokorzenia, to stoi za tą ciekawością i podnietą, która zaciera w nich
świadomość, że oni sami też kiedyś takiego upokorzenia zakosztują, gdy będą zdychać w bólu
i trwodze lub nagle w zawstydzeniu zwalać się na ziemię, na ulicy, w sklepie przy kasie,
potrąceni przez samochód, gdy siatki z zakupami wypuszczają z siebie ukryte skarby:
ziemniaki, rzodkiewkę, mleko, kiełbasę i chleb, pachnącego jeszcze farbą drukarską
brukowca, obrazek, który upodobali sobie fotografowie prasowi, znajdując w tym, podług
swego mniemania, symboliczny znak kruchości ludzkiego życia, ilustrację do słów: nie znasz
dnia ani godziny, proszę – oto jeszcze przed chwilą ktoś robił zakupy i skrupulatnie odliczał
pieniądze przy kasie, jeszcze kwadrans temu planował dzisiejszy obiad, a więc planował ciąg
dalszy swego życia, a tu owo życie zostało przecięte jednym boskim gestem i ktoś właśnie
zapadł w wieczny sen.
Och, gdyby śmierć była naprawdę wiecznym snem w świeżej pościeli, gdyby człowiek
umarły mógł przewracać się z boku na bok, budzić się i iść do łazienki oddać mocz, a potem
wracać i znów błogo zasypiać, nawet chrapać i wiercić się w łóżku, tyle że chrapać, wiercić
się i przewracać z boku na bok przez całą wieczność, taką śmierć bym zaakceptował.
Spoglądam na kobietę z pokolorowanego czarno-białego zdjęcia, musi mieć mniej więcej
tyle lat co ja, może o kilka więcej, na jej twarz spod grubej warstwy pudru wypełzają lata
rutyny życia, bezbrzeżnej nudy, trwania nieusprawiedliwionego żadną wyższą koniecznością,
stania przy fabrycznej taśmie zwanej egzystencją, więc zabija tę rutynę i nudę, interesując się
życiem innych, gdyż jej życie jest zupełnie nieinteresujące, czego ma pełną świadomość, tyle
jej zostało inteligencji, by wiedzieć, że jej trwanie jest zupełnie zbędne, choć wmawia sobie,
że wciąż jest potrzebna: mężowi, dorosłym dzieciom, które naturalnie by sobie bez niej nie
poradziły, może i wnukom, które wszak bez babcinej troski nigdy nie miałyby szans dorosnąć,
ogłupia się tym wmawianiem sobie, że świat nie może się bez niej obejść, podczas gdy
oczywiście tak nie jest, dzieci jej nienawidzą, gdy je radośnie odwiedza i robi im inspekcję,
sprawdzając, czy lodówka jest pełna, a meble odkurzone, przekonana, że gdyby nie troszczyła
się o takie rzeczy, umarłyby w głodzie i zaniedbaniu. Mąż znudził się nią już ze dwadzieścia
lat temu i gdy nie może zasnąć przez jej chrapanie, zastanawia się, czy nie przycisnąć do jej
twarzy poduszki, by przestała chrapać na wieki. Kiedy się budzi i na nią patrzy, myśli o swoim
życiu, które mogło wyglądać inaczej, tak zresztą myśli każdy, więc nie ma tu sensacji. A potem
żyją nadal razem, razem jedzą i razem chrapią.
Jednak ona ma świadomość, że to wszystko jest nieciekawe i powtarzalne, więc śledzi losy
ludzi, których codziennie ogląda w telewizji, czyta o nich w tanich gazetkach, to wiem na
pewno, bo przecież widzę obok niej odłożony, nieco wymięty egzemplarz tygodnika „Z życia
gwiazd”, ścierki, którą można kupić za grosze w każdym kiosku, a która ma zapewne
kilkumilionowy nakład. Egzemplarz jest już zupełnie zaczytany, ponieważ nie przewidziała,
podobnie jak ja zresztą, że przyjdzie nam tkwić godzinami w stojącym w pustym polu pociągu
InterCity, który już od dawna powinien być na dworcu we Wrocławiu.
Pociąg stoi niewzruszenie od trzech godzin, ja mam już skrupulatnie przeczytane wszystkie
przygotowane na tę podróż gazety, nawet artykuły, które mnie nie interesowały,
i z konieczności zabicia czasu na swoim służbowym laptopie piszę to, co właśnie piszę. To
znaczy piszę z wewnętrznej potrzeby, nie tylko z konieczności zabicia czasu, nazwijmy to
wewnętrzną koniecznością, tak będzie chyba najlepiej.
Polskie pola ciągnące się po horyzont, wszędzie takie same, nawet jeśli urozmaicone
jakimiś wstydliwymi pagórkami, to jednak niezmienne, kartofliska oraz pola buraków
i kapusty. Czasami, gdy pokonuję ten kraj pociągami, wydaje mi się, że w mojej ojczyźnie
uprawia się jedynie ziemniaki, buraki i kapustę, oczywiście z wyjątkiem zboża na chleb
i wódkę, ale po żniwach, kiedy brązowieją ścierniska, pozostają już tylko pola ziemniaków,
buraków i kapusty, święta trójca polskiej kuchni narodowej. Pokonuję Polskę od lat, lecz
wciąż jej nie pokonałem, ta Polska ciągle się broni, ciągle przede mną zmartwychwstaje,
niezmienna, odradza się wciąż taka sama, z tymi samymi polami, zagajnikami, brzydkimi
domostwami brzydkich, złych ludzi, w których ci ludzie wiodą swój podły żywot pozbawiony
wszelkiej refleksji, nawet gdy w niedzielę do kościoła zakładają czyste koszule i wyjściowe
sukienki i idą odmawiać modlitwy, śpiewać tradycyjne pieśni i słuchać kazań głupich
proboszczów, to w ich kartoflanych, buraczanych i kapuścianych głowach nie pojawia się
choćby cień refleksji, choćby błysk wolnej myśli, gdy biorą na język opłatek, nie pobudza to
ich do niczego, co najwyżej pobudza nieco ich ślinianki, za to czujnie rozglądają się po
wnętrzu świątyni, zazwyczaj przypominającej wielki betonowy bunkier, doprawdy
architektura sakralna w tym bogobojnym kraju zasługuje na osobną opowieść, niestety rzadko
bywam w kościele, moimi kościołami są dworce kolejowe, moimi kaplicami – poczekalnie,
moimi konfesjonałami – okienka z informacją, w których spowiadam się, dokąd chciałbym
pojechać, i zazwyczaj dowiaduję się, że pociąg się spóźni lub został odwołany, oto pokuta,
którą mi się zadaje.
Potem ci ludzie wracają do domów, jedzą niedzielny rosół i rozsiadają się przed
telewizorami i tak dzień święty święcą, mężczyźni wyjmują z tabernakulum lodówek wódkę
święconą i ze szwagrami kropią nią swe gardła, najpierw rojąc plany udoskonalenia swego
żywota, a potem uwzniośleni planują krucjaty, które poniosą klęskę, nim się na dobre
rozpoczną, poniedziałkowy świt zastanie ich często nawet nierozebranych z niedzielnych
zbroi, chrapiących głośno na kanapie pod obrazkiem z Janem Pawłem ii lub pod plakatem
z Robertem Kubicą, znad pól będzie się podnosić lepka mgła, wstanie dzień powszedni,
kolejny zbędny dzień ich życia, wyjdą nieogoleni na te wielkie pola bitwy z codziennością.
Widzę te pola nie tylko dziś, widuję je prawie codziennie, kiedy przemierzam kraj
w wagonie drugiej klasy, pola przygniatająco smutne, beznadziejne i niezmienne, zawsze
z jakimś mozolnie sunącym przez nie pojedynczym traktorem, rozrzucającym obornik albo
spryskującym nędzne uprawy białym chwastobójczym proszkiem, z rozpadającą się chatą
z zapadniętym dachem albo klockowatym szarym domem, przypominającym strażnicę,
posterunek albo małe więzienie, w którym zamknięci w swoim przeznaczeniu siedzą ludzie,
tępi i zapiekli, zmęczeni i nieszczęśliwi, broniący się za pomocą telewizora przed
jakąkolwiek wolną myślą jak przed okupantem. Wszyscy widzieliśmy te chętnie zamieszczane
w prasie zdjęcia anten satelitarnych zamontowanych na zapuszczonych, samotnych domach, na
domach przypominających stodoły lub obory, wszyscy śmialiśmy się z tych zdjęć,
przedrukowywanych z upodobaniem przez zagraniczne tygodniki, ale cóż innego mieli sobie ci
ludzie zainstalować? Chcieli kupić te relatywnie tanie przepustki do świata zupełnie innego
niż ten wokół nich, którego granicę wyznaczają skup warzyw i trzody chlewnej oraz urząd
gminy, świat o średnicy kilku, może kilkunastu kilometrów. Widok polskich pól zawsze
głęboko mnie przygnębiał, nadal uważam go za jeden z najbrzydszych widoków na świecie,
bynajmniej wcale nie melancholijny, jak by chcieli niektórzy, szczególnie gdy na ugorach
osiadają jesienne mgły albo snują się leniwe dymy z palonych liści. Melancholia zakłada
bowiem piękno, choćby nawet nieładne, polskie pola żadnego piękna w sobie nie mają, mają
w sobie wyłącznie bezgraniczną, smutną brzydotę, są brzydkie i nudne jak ludzie, którzy je
uprawiają, jak, nie przymierzając, kobieta siedząca naprzeciwko mnie i lustrująca mnie
podejrzliwym wzrokiem, jak zresztą większość pasażerów tego pociągu, a zaznaczam, że jest
to pociąg InterCity kursujący pomiędzy największymi miastami w kraju, nie zdezelowany
osobowy zapchany zdezelowanymi ludźmi, targającymi swoje wielkie toboły, wydychającymi
przetrawioną wódkę i parującymi potem spod niemytych pach i z niemytych kroczy,
w ubraniach z ruskiego lub wietnamskiego bazaru, z zepsutymi zębami i zepsutymi sercami,
pielęgnujący w sobie agresję do świata, który jest dla nich zresztą mały jak pozytywka
wygrywająca ciągle tę samą melodię.
Musiałem wstać o siódmej rano, co nie byłoby wcale takie trudne, ale właśnie tuż przed
siódmą zaczął mnie morzyć sen i gdybym nie spieszył się na dworzec, pewnie mógłbym
wreszcie parę godzin względnie spokojnie przespać. Robiło się już jasno, nad Warszawą
wstawał dzień jak z piosenki Czesława Niemena, a ja, nie wiem dlaczego, łatwiej zasypiam,
gdy jest jasno. Zapewne wtedy po prostu czuję się bezpieczniej, ciemność znów mnie
przeraża, tak jak przerażała mnie, kiedy byłem dzieckiem. Wszystkie dzieci boją się
ciemności, bo są rozsądne, wciąż rządzi nimi i kieruje zdrowa natura, potem dorastają
i władzę nad nimi przejmuje kultura, ta pigułka uspokajająca, która wytłumia naturalne lęki
i przeczucia. Kiedy dorosłem i na długie lata zapomniałem o przestrogach natury, ciemność
kojarzyła mi się już wyłącznie z rozlicznymi rozkoszami życia, z piciem i seksem, które wcale
nie są przejawami natury, tylko perfidnymi żądaniami kultury, choć w moim życiu nigdy nie
było chyba dużo ani jednego, ani drugiego. Koledzy, owszem, folgowali sobie w takich
wieczornych przyjemnościach, choć jeszcze bardziej folgowali sobie w opowieściach o nich,
w durnych przechwałkach albo łatwo czytelnych aluzjach, często licytowali się na wymyślone
przygody, pusząc się i nadymając, nieudolnie usiłując budować jakieś swoje legendy,
a przynajmniej lokalną sławę, dla sławy bowiem człowiek gotów jest opowiadać największe
brednie, najbardziej zuchwałe kłamstwa, na końcu jednak tych kłamstw i zwykłych
przechwałek znajduje się zawsze i nieodmiennie kompromitacja i żałosny upadek. Naturalnie
były to czasy, gdy sława oznaczała coś zupełnie innego niż dzisiaj, i tamte śmieszne, kozackie,
jak je nazywano, przechwałki o wyczynach alkoholowych i podbojach erotycznych
z dzisiejszej perspektywy wydają się dziecinne i niewinne, sławę zdobywa się teraz zupełnie
inaczej, tyle że choć bardziej intensywna, trwa jeszcze krócej niż wtedy, a upadek jest bardziej
bolesny. Moi dawni kompani z czasów studiów i początku kariery zawodowej, że użyję tu tego
idiotycznego sformułowania, wyślizgnęli się ze swej sławy w sposób naturalny i gładki,
założyli rodziny i całą energię skierowali na pracę i dom, więc o biciu tego rodzaju rekordów
nie mogło być już mowy, skończyły się opowieści o chojrackich wyczynach, skończyły się
przy okazji jakiekolwiek tematy do rozmów, wszyscy odpłynęli do swoich portów, co we mnie
osobiście nie wywołało wcale smutku, nostalgii, niczego, wręcz przeciwnie – ponieważ nigdy
nie dotrzymywałem im kroku w żadnej z tych dyscyplin, uwolnienie się od balastu tych
znajomości przyniosło mi ulgę, przyjemności znajdowałem w zupełnie innych rejonach, były to
przyjemności wymagające indywidualnego zaspokajania, nie grupowej ekscytacji
przekrzykujących się mężczyzn i popiskujących kobiet. Moje koleżanki, czy raczej znajome, bo
nie miałem bliskich koleżanek, jeśli sobie folgowały, a wiem, że folgowały na pewno, to nie
przechwalały się tym, zachowywały się, w przeciwieństwie do mężczyzn, rozsądnie,
skrupulatnie planując swoje folgowania i zarządzając nimi jak dobrzy menedżerowie,
osiągając przy tym świetne wyniki. Ja z przyjemności wieczornych lubiłem przede wszystkim
późne kolacje, w czasach gdy bezkarnie mogłem się objadać ciemną porą, nie bojąc się
bezsenności ani koszmarnych snów. Jeśli wspominam dziś z niejakim rozczuleniem dawne
nocne wybryki, to myślę właśnie o tych lekkich obżarstwach, po których zasypiałem snem
spokojnym i długim, niedręczony koszmarami, wstawałem świeży i nieobolały, nie mając
właściwie żadnego kontaktu ze swoim ciałem, to znaczy moje ciało, moje wnętrzności nie
dawały mi żadnych sygnałów swojej mozolnej pracy. Kara przyszła po latach, nocne
dokuczania wątroby czy trzustki muszą być z tym jakoś spokrewnione, kara w czasie odłożona
to nie znaczy kara darowana, trzeba potem spłacać odsetki, obecnie nie obżeram się wcale,
zresztą w ogóle samo jedzenie mało mnie już pociąga. Dziś ciemność znów kojarzy mi się
z bezradnością, z bezbronnością, powoli wracam do czasów dzieciństwa, choć oczywiście nie
w sposób, w jaki chciałbym do nich powrócić. Wraz z tym wraca lęk przed ciemnością, nie
wracają niestety dziecięca naiwność, radość z drobiazgów, codzienna dziecięca epifania, ten
szczery entuzjazm, który w procesie dorastania zaczyna wykapywać z organizmu jak olej
sączący się ze rdzewiejącego samochodu. Nie wracają marzenia ani fantazje o przyszłości,
ponieważ żadna przyszłość nie majaczy nawet jako fatamorgana, nie wracają zabawy w wojnę
ani gra w kapsle, wojna toczy się nieustająco od lat i nie jest wcale zabawna, za to mozolna,
wyniszczająca i upodlająca. W kapsle nie gram, chyba w ogóle nie gra się już w kapsle,
szkoda, to była bardzo socjalizująca rozrywka. Nie chcę tu oczywiście moralizować, że kiedyś
dziecięce zabawy były piękniejsze, szlachetniejsze, bardziej rozwijające, a dziś dzieci tępieją
przed ekranami swoich komputerów, bynajmniej, choć faktem jest, że kiedyś trzeba było
samemu wyciąć flagi do kapsli, ja pasjami wycinałem flagi krajów afrykańskich, to było
szaleństwo zestawień kolorystycznych, w mojej kapslowej drużynie pedałowały Ghana,
Burundi, Kongo i Mozambik, Senegal i Namibia, choć nie wiedziałem nic o tym, by w tych
krajach uprawiano profesjonalne kolarstwo. W drużynach moich kolegów były oczywiście
Anglie, Francje, Hiszpanie, u niektórych, tych z bardziej rozbudzoną przez przygodowe lektury
fantazją – flagi krajów tropikalnych, w rodzaju Jamajki, Barbadosu i Portoryko, byliśmy
jednak wszyscy mimo dziecięctwa rozsądni, nie mieliśmy złudzeń: nigdy w tych krajach nie
zagościmy, pozostaną nam tylko ich symbole wycięte z atlasu świata i naklejone na plastelinę
wypełniającą kapsel po pepsi-coli, ten kawałek słodkiego, bąbelkowego świata, który
łaskawie nam dano, żebyśmy zapomnieli o świecie prawdziwym. Nie mieliśmy złudzeń, ale
mieliśmy dziecięcą wyobraźnię, coś, co ulatuje z człowieka w momencie osiągnięcia
dorosłości, ze mnie wyobraźnia uleciała ostatecznie w wieku piętnastu lat, po przyjęciu
bierzmowania, być może i tak późno, teraz nie mam już wyobraźni, a jedynie trzeźwy ogląd
rzeczywistości, kiedy odchodzą wyobraźnia, rojenia i niewiarygodne przechwałki, w które się
samemu wierzy, przychodzą potwory rzeczywistości.
Moje potwory, które skutecznie udaje mi się odganiać w dzień, przyczołgują się nocami
i nikt, żaden program komputerowy ani show telewizyjny, nie przychodzi mi z pomocą, tym
bardziej żywy człowiek, nocami wokół mnie nie ma żywych ludzi, co najwyżej ich niewyraźne
zjawy zamknięte we wspomnieniach, zresztą w dzień też nie jestem pewien, czy ludzie, którzy
mnie otaczają, są naprawdę żywi. Poza tym nie potrafię wołać o ratunek, wzywanie pomocy
jest takie upokarzające, nie potrafiłbym krzyknąć „ratunku” nawet w przypadku
bezpośredniego zagrożenia życia, nie wyobrażam sobie, że krzyczę „pomocy”, gdy tonę
w jeziorze, gdy bandyta wyciąga ku mnie nóż, gdy napada mnie grupa agresywnych gówniarzy,
których czasami widuję pod moim domem, jak siedzą znudzeni, a ta nuda, która w nich
pęcznieje, rodzi bezmyślną agresję, nieumotywowaną, nieukierunkowaną, lecz
nabrzmiewającą. Wstyd jest moim defektem, jak sądzę.
Umiem więc zrozumieć to, że – jak dowiedziałem się ostatnio z jakiejś gazety przeczytanej
naturalnie w podróży – dziewczyna, którą mordowali dwaj osiemnastoletni kretyni w pełnym
ludzi pociągu osobowym, poddawała się śmierci milcząco, choć z bezgranicznym
przerażeniem. Nie wzywała pomocy, nie krzyczała, nie szarpała się, gdy wsadzali jej nóż
w nastoletni brzuch, być może tylko cicho szlochała, a przed oczami nie przesuwało się jej
wcale minione życie, tylko to, które dopiero miało się zacząć. Być może przed oczami stanął
jej przyszły, przystojny, uśmiechnięty narzeczony, czuły, troskliwy i pracowity, porządny
i wierny, być może stanęły jej przed oczami jej niedoszły ślub i nieurodzone dziecko, stanęło
całe niespełnione szczęście, o którym roiła w swojej naiwnej głowie, i miłość, którą sobie
wyśniła, za którą tęskniła i która już nigdy nie miała nadejść. To wszystko zostało
unieważnione jednym zdecydowanym ruchem noża, czy też jakiegoś bagnetu, bo takie rzeczy
lubią kolekcjonować dojrzewający idioci. Nawet jej nie zgwałcili, po prostu ją zabili, bo
wydawało im się to ciekawsze, bardziej podniecające, gdyż cudza śmierć bywa bardziej
ekscytująca niż własny seks. Nuda podróży na długiej trasie potrafi doprowadzić do skrajnych
zachowań, wlokący się jak strużka śliny po brodzie pociąg osobowy, przystający na każdej
zatęchłej stacji z jednym peronem, zardzewiałą tablicą, odrapanym budyneczkiem i graffiti
życzącym śmierci wszystkim, którzy są tu obcy, może budzić potrzebę irracjonalnego mordu.
Naiwność tej nieszczęsnej dziewczyny, jej głupia niewinność, jej durna młodość musiały ich
podniecić ku zadaniu tej bezsensownej, jak napisano w gazecie, śmierci. Cóż za idioci pracują
w tych gazetach, wszystko odbywa się dla nich „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki”,
wszystko rośnie „jak grzyby po deszczu”, a przy każdej wstrząsającej zbrodni wystukują
bezmyślnie swoimi brudnymi paluchami „ta bezsensowna śmierć”, co nie świadczy wcale, że
owi wyrobnicy informacji wierzą w śmierć sensowną, która nie nadawałaby się na czołówkę,
ale że ich pisaniu nie towarzyszy żadna myśl, a jedynie mechaniczna tępota człowieka
odpracowującego swoją pańszczyznę przed ekranem komputera z takim samym
zaangażowaniem, z jakim chłop pańszczyźniany szedł tępo za pługiem.
Niestety, w artykule opatrzonym zdjęciami przedziału kolejowego, w którym doszło do
zbrodni, zabrakło precyzji i nie dowiedziałem się, czy brzuch dziewczyny, w którym zatopiło
się ostrze noża znudzonego imbecyla, był płaski, wysportowany, wyćwiczony na zajęciach
fitness czy miękki jak lukrowany pączek, z wałeczkami tłuszczu po bokach, widocznymi, gdy
podnosiła się jej przykrótka, obcisła bluzeczka kupiona na bazarze w rodzinnym małym
mieście, różowa albo błękitna, z jakimś durnym napisem układającym się miękko na piersiach,
czy nóż w ten brzuch wchodził gładko jak w dobrze spreparowaną słoninę, czy z oporami,
w który organ wewnętrzny się wbił, czy sięgnął kręgosłupa, zgrzytając o kości? Jakiej
długości było ostrze, wreszcie czy ofiara konała długo w niewyobrażalnych cierpieniach, czy
szybko zeszła ze świata na wytartej, cuchnącej tapicerce kolejowego siedzenia? Czy
wpatrywała się ze zdumieniem w mętne od wódki i głupoty oczy zabójcy, z tym wyrazem
bezbrzeżnego zdumienia, z niemą pretensją i strachem kundla – jeśli milczała, jakie były te jej
oczy, zanim zaszły mgłą śmierci, nie tylko czy przerażone, niepojmujące niczego, czy smutne,
ale czy miała duże, ciemne, wilgotne oczy zwierzęcia, czy małe szparki, jakby była zaspana,
czy w zeznaniach, które składali zbrodniarze, znajduje się precyzyjny opis oczu umierającej
dziewczyny, tego wszystkiego nie można się było dowiedzieć ze steku pretensjonalnych zdań,
których celem było jedynie zagranie na emocjach czytelników. Wszak chodziło o to, żeby
czytając ten tekst, krzyknęli „dla takich zwierząt tylko kara śmierci”, właśnie dla zwierząt,
ponieważ czytelnicy gazet uważają, że zbrodniarzy nazywać należy zwierzętami i bestiami,
gdyż nie rozumieją, że największą obelgą byłoby nazwanie ich ludźmi, że zachowali się
właśnie jak ludzie mordujący przerażone zwierzę, które wie, że umiera, ale nie może
zrozumieć dlaczego.
Tekst skupiał się na pytaniu: „dlaczego wydarzyła się ta bezsensowna tragedia?”, które było
wybite wielką, czerwoną czcionką, jakby istniały tragedie sensowne, sensowne śmierci, jakby
ludzkim życiem i ludzką śmiercią faktycznie kierował jakiś sens, doprawdy, nawet wierzący
w Boga nie wierzą już chyba w żaden sens, Bóg z sensem nie ma nic wspólnego, Bóg jest
nieśmiertelnym bezsensem.
Dlaczego ją zabili, pytali policja, prokurator, sędzia, prasa, czemu akurat ją, co ona im
zrobiła, ta grzeczna, spokojna dziewczyna, która siedziała w przedziale przy oknie i patrzyła
przez brudną szybę na mijane krajobrazy, na nudne, szare polskie pola, na nitkę dziurawej
szosy, po której sunęły monotonnie tiry, na traktor rozrzucający obornik, na nędzne chaty
o zapadających się dachach i szare, klockowate domy, obłożone dla większej elegancji
tłuczonym szkłem, przed którymi stały dwudziestoletnie, rdzewiejące samochody przywiezione
z kraju, który ich nowi właściciele wciąż nazywali Reichem, a na sezonowe prace,
w poszukiwaniu których się tam udawali, mówili „roboty”. „Jadę do Reichu na roboty”,
oznajmiali znajomym, gdy wyjeżdżali zbierać szparagi, naprawiać dachy czy stawiać nowe
obory, i z tych „robót” przywozili sobie kupione za dwutygodniową pensję stare audi lub
bmw.
Spoglądała przez okno, ale odwróciła głowę, gdy weszli do przedziału, nawet się do nich
lekko uśmiechnęła, ponieważ podobno była w ogóle bardzo życzliwa, tak ją zapamiętali
przepytani przez gazetę znajomi ze szkoły, nie wywyższała się, pozwalała odpisywać od
siebie pracę domową, którą zawsze miała zrobioną, raczej nie włóczyła się z chłopakami, na
dyskoteki też nie chodziła, była trochę dziwna, ale sympatyczna. Kiedy się do nich
uśmiechnęła na powitanie, nie miała naturalnie pojęcia, że już podjęli decyzję, że wcześniej
obserwowali ją z korytarza, nadawała się znakomicie, była w przedziale sama, młoda,
zdrowa, jagnię stworzone do zarżnięcia. Być może oni też lekko się uśmiechnęli, ale bardziej
do swoich myśli niż do niej.
Nie wiemy, odpowiadali potem mordercy, z nudów to zrobiliśmy, chcieliśmy się jakoś
rozerwać w tej długiej podróży, ciekawi byliśmy, jak to jest zabić człowieka, w sumie okazało
się, że nic takiego, to jest prostsze, niż nam się wydawało, po prostu raz, dwa, nawet się nie
wyrywała, nie opierała się, co nas wściekło, bo raczej woleliśmy, żeby się rzucała, żeby jej
trzeba było zamknąć mordę, a ona nic, nawet nie krzyknęła, jak dostała kosę, głupia jakaś, od
razu było widać, że nienormalna, teraz to nawet nam jej trochę szkoda, ale co się stało, to się
nie odstanie.
To jakoby miały być zeznania wskazujące na ów bezsens zbrodni, ale mnie się wydały
najzupełniej logiczne, morderca ma pełne prawo nie wiedzieć, czemu zabija. Zabili, bo być
może po prostu zasługiwała na śmierć, zasługiwała swoim strachem i swoją uległością,
zasługiwała swoim przyzwoleniem, była przypadkiem z podręcznika wiktymologii, są ludzie,
którzy rodzą się po to, by dać się zabić, tak jak rodzą się cielęta, prosięta, kurczęta, wszystkie
wszak rodzą się po to, by wkrótce zostać zabite, na tym polega w dużej mierze logika świata.
Oni też zasłużyli na śmierć, bo szybko dali się złapać, jak dzieci, które kradną cukierki ze
sklepu, ale ekspedientka chwyta ich tuż przy kasie, w gruncie rzeczy ta ich zbrodnia była
zupełną fuszerką, to znaczy etap pierwszy poszedł im zaskakująco łatwo, etap drugi spartolili
popisowo, nie mieli pojęcia, co robić dalej, nie planowali zbrodni doskonałej, tylko zbrodnię
zwykłą, a kiedy ta się dokonała, nie pozostało im w sumie nic innego, jak dać się szybko
aresztować, cóż za brak wyobraźni. Niestety, w tym kraju nie wykonuje się już kary śmierci,
szkoda, nie miałbym nic przeciwko, gdyby wykonywano ją publicznie jak w dawnych czasach,
jeśli oni mogli zobaczyć strach w oczach tej dziewczyny, to zobaczenie przerażenia w ich
oczach, kiedy idą prowadzeni na szubienicę, byłoby doznaniem stokroć ciekawszym.
Dożywocie ma być karą najwyższą, co oznacza tylko tyle, że jeśli nawet dostaną dożywocie,
to wyjdą po dwudziestu latach, ciekawe – przecież każdy z nas jest skazany na dożywocie,
kwestią umowną pozostaje to, w jakich warunkach owo dożywocie spędza, ja na razie
spędzam je w wagonach kolejowych i średniej klasy hotelach, naturalnie nie narzekam,
z pewnością jest to mimo wszystko przyjemniejszy sposób odsiadywania wyroku niż
w więziennej celi. Ich śmierć w dodatku, gdy wyjdą już z więzienia, nawet jeśli jako ludzie
psychicznie złamani, na pewno będzie lżejsza niż tamtej biednej, głupiej dziewczyny, która
umierała, nie rozumiejąc niczego, umierała jak zakochana nastolatka, bezrozumnie, z pustką
w głowie.
Gdy o tym czytałem, pogardzałem nią, że się nie broniła ani nie wzywała pomocy, choć ja
też bym pewnie nie wzywał, pewnie bym się szarpał w milczeniu i panice, ale na pewno nie
wołałbym „ratunku!”, gdyż uznałbym to za upokarzające. Ale mimo to czułem do niej pogardę,
tak jak bym ją czuł do siebie, gdyż czytając tę relację, widziałem siebie na jej miejscu,
pocieszając się tylko, że takie rzeczy dzieją się jedynie w pociągach osobowych na mało
uczęszczanych trasach, a nie w ekspresach i składach InterCity, którymi ja podróżuję.
Pogardzałem także zabójcami za to, że dali się łatwo złapać, a potem podobno płakali, trzęśli
się, pytali, co teraz z nimi będzie, pogardzałem nimi za to, że byli tacy żałośni, i żałowałem, że
nie mieli szans zawisnąć na szubienicy, szkoda, że odeszliśmy od publicznych wyroków
śmierci, teraz, gdy telewizja daje takie nieograniczone możliwości techniczne, byłoby to
widowisko zbierające przed odbiornikami miliony widzów, więcej niż wszystkie popularne
programy o znanych ludziach, którzy tańczą i śpiewają. Pomijam nawet kwestię reklam,
wielkie koncerny wykupiłyby cały czas antenowy, aby zaistnieć obok tak popularnego show,
naprawdę, rachityczne protesty obrońców praw człowieka zostałyby zupełnie zagłuszone przez
aplauz milionów, a to miliony mają dziś rację, nie jednostki. Czemu postęp technologiczny
idzie w parze z postępem humanitarnym, wolałbym zupełnie odwrotną zależność, z największą
rozkoszą obejrzałbym transmisję z ich śmierci, i oczywiście najciekawszy nie byłby wcale
moment, gdy zwolniłaby się zapadnia i ich nogi zadyndałyby żałośnie nad otwierającą się pod
nimi pustką, ale chwile poprzedzające wykonanie wyroku, gdy wyprowadzani są z celi,
eskortowani wąskim więziennym korytarzem w świetle zimnych jarzeniówek aż do pokoju,
gdzie oczekują na nich szubienice i ksiądz szemrzący modlitwę, nie jedna szubienica, ale dwie
bliźniacze, tak żeby zawiśli jednocześnie, i bez żadnych worków na głowach, które zakłada się
skazańcom zapewne po to, żeby upokorzyć ich po raz ostatni. Żadnych worków, żadnych
przepasek na oczy, tak by telewidzowie mogli zobaczyć grę mięśni, kiedy wąż pętli owija się
wokół szyi skazańców, by mogli ujrzeć zbliżenie na strach tłukący się w ich oczach, być może
usłyszeć błagania o litość, nieudolną modlitwę przerywaną spazmami płaczu, histeryczne
wzywanie matki, ten cały zestaw szablonowych zachowań ludzi w obliczu śmierci
przychodzącej w majestacie prawa, sprawdzającej, czy wszystko działa bez zarzutu,
pociągającej jednym zdecydowanym ruchem za drążek dźwigni uruchamiającej zapadnię.
Czytając takie artykuły w czasie długich kolejowych podróży w wygodnych przedziałach
pociągów InterCity, często wczuwałem się w rolę zabójcy ze składu osobowego, rozmyślałem
nad tym, czy potrafiłbym zabić człowieka, zarówno w ataku szału, jak i na zimno, jakich
motywów bym do tego potrzebował, czy wystarczyłaby mi zwykła nuda i potrzeba poczucia
tego dreszczu, gdy dokonuje się rzeczy ostatecznej i nieodwołalnej, czy też musiałbym być
doprowadzony do szaleństwa, wiedziony impulsem, któremu nie sposób się oprzeć.
Zastanawiałem się, czy umiałbym zabić obcą osobę, kogoś, kogo widzę po raz pierwszy
i jednocześnie widzimy się oboje po raz ostatni, czy też zbrodni mógłbym dokonać jedynie na
kimś, kogo dobrze znam, tak aby mieć jasną motywację, może nawet na kimś w pewnym sensie
mi bliskim, kogo życie splatało się z moim. Czy starałbym się zatrzeć ślady, czy też
dokonałbym zbrodni z bezczelną ostentacją, z jaką artyści dokonują swoich performance’ów,
zbrodnia wszak jest w pewnym sensie działaniem artystycznym dokonanym na żywym ciele,
doskonalszym niż te wszystkie pseudoartystyczne zabiegi, które są błahe i ulotne jak nasiona
spadające na kamień; nigdy nic z nich nie wyrośnie.
Teraz znam już odpowiedź.
Mam pięćdziesiąt lat, ale wyglądam na mniej, choć zdarza się czasami, w te coraz
liczniejsze złe dni, że wyglądam na więcej. Jestem trochę łysiejący, trochę siwiejący, mam
trochę za duży brzuch, wszystkiego mam trochę za dużo albo trochę za mało, za mało włosów
– za dużo lat, za dużo tłuszczu – za mało zdrowia, za dużo przeżyć – za mało uniesień; banalna
wyliczanka mężczyzny w wieku postprodukcyjnym. Wyglądam mniej więcej jak każdy na
ulicy, czyli właściwie nie wyglądam wcale, nie wyróżniam się z tłumu i jestem człowiekiem
tłumu, urzędnikiem w niekończącej się podróży, tak, niekończącej się, bo nie mam
wątpliwości, że po śmierci wciąż będę podróżował, wcale nie moja dusza, wędrówki duszy
nie istnieją, będę podróżował wstąpiony w czyjeś inne ciało: dzień dobry, druga klasa na
InterCity do Poznania, dzień dobry, druga klasa na EuroCity do Katowic, dzień dobry, mam tu
zarezerwowany pokój, dziękuję, do widzenia, dobry wieczór, dziękuję, poproszę o rachunek,
smacznego, dobranoc. Tego też wymaga moja praca, a że moja praca od jakiegoś czasu zeszła
się w nierozłączną parę z moim życiem, to i w życiu, a nie tylko w pracy wyglądam, jakby
wcale mnie nie było. Są pary, które żyją ze sobą wyłącznie siłą przyzwyczajenia, mocą inercji,
zresztą zapewne większość, miłość i przywiązanie to wyłącznie synonimy bezwładu, trudno
powiedzieć: żyjemy ze sobą z przyzwyczajenia, mówią więc: żyjemy ze sobą, bo wciąż się
kochamy, żyjemy ze sobą, bo jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, żyjemy ze sobą, bo jesteśmy do
siebie bardzo przywiązani. A tymczasem wyłącznie inercja spaja to ich pozorne zżycie we
wspólne nieżycie. Taki też jest związek mojego życia z moją pracą – śpią razem, jedzą razem,
razem jeżdżą pociągami, nocują w jednym hotelowym pokoju, choć w sferze emocji nic ich ze
sobą nie łączy, moje życie ma gdzieś moją pracę, moja praca gardzi moim życiem, łączy je
właściwie już tylko wspólnota majątkowa. Być może tacy ludzie jak ja są skazani na zagładę,
ale nie zmienia to faktu, że wszyscy inni też są na nią skazani. Żadna pociecha, ale też żadne
zmartwienie, pociechy bowiem nie są mi do niczego potrzebne. Mogę się ewentualnie
pocieszyć, że ze swoim wyglądem człowieka tłumu jestem wręcz doskonale predestynowany
do mojej pracy.
Zmiany w wyglądzie, po których można ocenić mój wiek, związane są naturalnie z twarzą.
Po ostatniej nieprzespanej nocy moja twarz wskazuje raczej na wiek powyżej pięćdziesiątki,
choć widywałem mężczyzn czterdziestoletnich wyglądających starzej niż ja wyglądający na
więcej, niż mam naprawdę. Widzę ich nieustająco, szczególnie na dworcach i w ich okolicach,
zmęczonych, wymiętych, sunących bez przekonania chodnikami i peronami, sunących właśnie
siłą inercji, ostatnią siłą, która wprawia w ruch ich nogi i ramiona, siedzących
w przedziałach, nieczytających niczego, ale także wcale niepogrążonych w myślach, a jedynie
połykających mijające godziny ze wzrokiem w najlepszym razie rozpłaszczonym na szybie, ale
częściej wbitym w jakiś punkt naprzeciw nich, albo z uniesionymi głowami, wpatrzonych bez
żadnej refleksji w sufit przedziału, lub z założonymi rękoma, pastujących wzrokiem swoje
znoszone obuwie. Wyglądają gorzej niż dworcowi menele z twarzami przypominającymi
rozgotowane kalafiory, człapiący w swoich rozpadających się butach, ciągnący za sobą jakieś
torby ze spakowanym życiem, jakieś resztki dziecięcych wózków wypełnione wzruszającym
złomem, ich lokatą kapitału, jedynym funduszem inwestycyjnym. Nie mogę jednak pozbyć się
myśli, że ich pcha przed siebie akurat nie siła inercji, lecz ciągła wola życia.
Mam też byłą żonę, ale w tym także nic nadzwyczajnego, mnóstwo mężczyzn
pięćdziesięcioletnich ma byłe żony, wydaje mi się nawet, że prawie każdy pięćdziesięcioletni
mężczyzna ma jakąś byłą żonę, nawet jeśli ma też żonę aktualną, ja nie mam aktualnej, mam
tylko byłą, od jakiegoś czasu moją konkubiną jest niekończąca się podróż przez Polskę,
powinienem z tą podróżą podpisać umowę cywilną, która pozwoli jej dziedziczyć po mnie po
mojej śmierci. W pewnym sensie spisuję właśnie swój testament.
Wielu tych pięćdziesięcioletnich mężczyzn ma też byłe dzieci, które obecnie są czyimiś
innymi dziećmi, lub też są dziećmi niczyimi, bo wyrzekły się swoich rodziców, co było
jedynym wyjściem, jeśli chciały się uratować. Ja nie mam byłych dzieci, mam dzieci niebyłe,
jakoś tak wyszło, nie urodziło nam się z żoną żadne dziecko, zamiast tego umarło wszystko
inne, co między nami było, to znaczy umarło na pewno u niej, a ja się z tym pogodziłem. Może
właśnie z powodu braku dzieci rozpadło się nasze małżeństwo, wszak małżeństwo jest
wstępem do macierzyństwa i ojcostwa, zresztą nie wiem, myślę, że rozpadło się już
w momencie, gdy wychodziliśmy szczęśliwi, a przynajmniej dobrze udając szczęśliwych,
z urzędu stanu cywilnego dwadzieścia pięć lat temu, wtedy rozpoczął się powolny proces
obumierania tkanek naszej miłości, jeśli można tu użyć tego słowa, które jest irytująco
nadużywane i dziś nie znaczy już właściwie nic. Dzisiaj zbyt wiele rzeczy się kocha, żeby
można było uznać, że to słowo ma jakiś ciężar, jest lżejsze niż serek wiejski light, miłość, jak
sądzę, powinna być jednak ciężka, tłusta i kaloryczna, od miłości powinno się tyć, a nie
chudnąć.
Przez całe lata usiłowałem zapomnieć swoją żonę, jej wygląd, jej imię, anihilować ją,
wyretuszować ze zdjęcia jak dygnitarza reżimu, który wypadł z łask, a kiedy się to nie udało,
postanowiłem ją ostatecznie znienawidzić i czasami wydaje mi się, że to się powiodło, że
zdołałem wyhodować w sobie gruczoł produkujący truciznę nienawiści, której potrzebuję jak
cukrzyk insuliny. Lecz przecież nadchodzą takie chwile jak ta bezsenna i pełnobolesna noc,
kiedy brakuje mi jej ciepłego ciała obok, jej równego oddechu nadającego rytm spokojnemu
snowi, kiedy przypełzają wspomnienia i przed oczyma pojawiają się klatki z filmu pod tytułem
Niezapomniane wspólne chwile.
Zatem nie mam dzieci, nie mam żony, niby mam przeszłość, ale nie ma z niej żadnego
pożytku, w przeszłość nie da się inwestować, mam być może jakąś nieokreśloną przyszłość,
ale nade wszystko mam teraźniejszość, jestem człowiekiem teraźniejszości, tej nieuchwytnej
chwili, która zanim zdążyła się zacząć, już skończyła się kończyć.
Zatem mam pięćdziesiąt lat i siedzę w pociągu do Wrocławia, który stoi gdzieś w polu od
ponad trzech godzin i nie wiadomo, kiedy ruszy, a ja coraz częściej spoglądam na zegarek,
rośnie we mnie irytacja, ponieważ mój uporządkowany świat doznaje właśnie uszczerbku,
powoli zaczyna się kruszyć mój misterny plan, powinienem wszak już wychodzić z budynku
dworca i żeby rozprostować nogi po długiej podróży, iść w kierunku przystanku
tramwajowego linii 6 i 7, a może już nawet jechać niebieskim tramwajem w stronę rynku,
wysiadać już może nawet przy operze, by dojść do hotelu, zameldować się, pobrać klucz,
pójść do pokoju, rzucić na łóżko torbę i położyć delikatnie na biurku komputer, sprawdzić
łazienkę, zaakceptować ją z lekką niechęcią, a potem pójść na obiad, by wzmocnić się przed
nudną, jałową i niczego niewnoszącą rozmową na umówionym spotkaniu z ograniczonym
umysłowo przedstawicielem firmy, któremu będę usiłował wytłumaczyć elementarne zasady
współpracy między jego firmą a moją, co w pewnym sensie mnie śmieszy, gdyż te spotkania
odbywają się z takim zadęciem, jakby naprawdę cokolwiek od nich zależało, a przecież nie
zależy nic, to tylko rytualne dygnięcia i kontredanse, decyzje zapadają gdzie indziej, przez
kogo innego podejmowane, i, umówmy się, także na dobrą sprawę nic mają znaczenia.
Właściwie jedyną rozrywką, jakiej się oddaję w odwiedzanych miastach, prócz, czasami,
porannych spacerów przed wyjazdem, o ile oczywiście mam czas na spacer, jest chodzenie na
obiady. W każdym mieście mam kilka ulubionych restauracji średniej klasy, ale z dobrym
jedzeniem, i odwiedzam je z pewną przyjemnością. Od czasu do czasu, gdy porwie mnie
fantazja, testuję jakąś nieznaną knajpę, oddaję się swojemu nieudolnemu sybarytyzmowi, zbyt
często ponosząc klęskę.
Tymczasem odrywam się na chwilę od ekranu i klawiatury laptopa i spoglądam przez okno,
oczekując lekkiego szarpnięcia wagonu i jednego z moich ulubionych widoków: gdy krajobraz
za oknem zaczyna się przesuwać, początkowo bardzo wolno, a potem nabiera szybkości
i wpada w rytm. Ale nic mną nie szarpie, co najwyżej narastająca irytacja, czuję też lekkie
szarpnięcie głodu i wiem, że nawet jeśli zdążę na spotkanie, to z pewnością nie uda mi się
wcześniej pójść do mojej ulubionej włoskiej restauracji.
Po prawej stronie torów roztacza się rozległe kartoflisko albo burakowisko, jak zapomniane
pole bitwy, z lewej strony stoi waląca się chata z zapadłym dachem i anteną satelitarną
trzymającą się tego dachu rozpaczliwie jak alpinista półki nad urwiskiem, dalej biegnie wąska
nitka szosy, po której suną uparcie ciężarówki, a wokół niestety tylko Polska. Za dużo tej
Polski, zbyt wiele miejsca zajmuje, rozłazi się we wszystkich kierunkach, rozpełza, wylewa na
wszystkie strony jak wiosenne roztopy, a wszystko w niej grzęźnie, osadza się, tonie. Jak ten
pociąg, stojący w szczerej, pustej Polsce. I ta Polska wraz z Polskimi Kolejami Państwowymi
rozbija mi porządek życia, porządek musi panować w moim życiu, kiedy gdzieś jestem,
porządek panuje w Warszawie, porządek panuje w Poznaniu, porządek panuje w Gdańsku.
Spoglądam znów na zegarek, teraz już zanosi się na to, że nie tylko nie zdążę zjeść obiadu,
ale nie uda mi się także dojść o ustalonej porze na umówione spotkanie, trzeba będzie
zadzwonić do człowieka, z którym miałem się spotkać, jakąż ja mu dam satysfakcję, naturalnie
będzie rozumiał wyższość czynników obiektywnych, ale będzie udawał, że nie rozumie,
podprogowo będzie mi dawał do zrozumienia, że jestem niepoważnym kontrahentem, że
robienie ze mną, czyli z moją firmą, interesów jest pozbawione sensu, że będą musieli się
poważnie zastanowić, nienawidzę sformułowania „poważnie się zastanowić”, które jest
niczym innym jak ukrytą groźbą. Będę go przepraszał, choć przecież to nie moja wina, tylko
kolei, on zaś westchnie, że wszyscy znamy polskie pociągi, i zasugeruje, że może trzeba było
wybrać wcześniejsze połączenie, tak, następnym razem na pewno to zrobię, trzeba będzie
poprzesuwać klocki w misternej konstrukcji mojego planu, rozbić wywalczony porządek,
jestem w sytuacji, której nienawidzę chyba najbardziej, w sytuacji, gdy nic ode mnie nie
zależy, nie znoszę takich sytuacji jak mojej byłej żony, ona też skrupulatnie i konsekwentnie
niszczyła porządek w moim życiu, nieustannie starała się wywrócić wszystko do góry nogami.
Mogę tylko czekać, choć czekanie jest najgorszym uczuciem, jakie znam, całe życie jest
wyłącznie czekaniem, od gówniarstwa do starości na coś czekamy, na pierwszy szkolny
dzwonek i przerwę w lekcjach, na ostatni dzwonek i upragniony czas wolny, który spędzamy
na czekaniu, aż nadejdą kolejne obowiązki, czekaniu na jedzenie i na moment, gdy nasze jelita
uporają się wreszcie z nadmiarem jedzenia, czekaniu na upragnioną pracę i wytęskniony urlop,
czekaniu na podwyżkę, na miłość i czekaniu, aż ta miłość się skończy, czekaniu na chorobę i na
dzień, kiedy będzie można zdrowym wstać z łóżka, wszystko jest tylko czekaniem, cała reszta
to zabijanie czasu pomiędzy kolejnymi oczekiwaniami, tym straszniejsze, że kiedy nadchodzą
rzeczy, na które czekaliśmy, okazuje się, że nie przynoszą żadnych rozwiązań, są
rozczarowujące, i wtedy zaczyna się czekanie na coś następnego. Ja czekam ostatnio głównie
na przyjazdy i odjazdy pociągów, mój rozkład życia ma ciągłe opóźnienie i także nigdy nie
przyjeżdża na czas. Nie jeżdżę oczywiście dla przyjemności, moje przyjemności, jeśli jeszcze
w ogóle istnieją, są zupełnie innej natury, nawet jeśli lubi się podróżować pociągami, a ja
nawet kiedyś lubiłem, to po pewnym czasie staje się to coraz bardziej męczące, a każda
podróż wydłuża się w nieskończoność, oczekiwanie na stację końcową staje się wręcz
bolesne, czuję, że pociąg jedzie nie trzy godziny, ale trzynaście, bo podróż trwa tyle, ile trwa
w mojej głowie, moje ciało czuje, że z Warszawy do Poznania jadę nie trzy, ale trzynaście
godzin, więc tyle jadę naprawdę, podobnie jak z Poznania do Wrocławia, według rozkładu
dwie i pół godziny, według mojego ciała dwadzieścia pięć.
Wstałem i wyszedłem na korytarz szukać konduktora, znalazłem go stojącego przy ubikacji
i wysyłającego esemesa z tępym wyrazem twarzy sugerującym skupienie charakterystyczne dla
ludzi, których słabą stroną są składnia i ortografia. Oficjalny komunikat, który uzyskałem
nieoficjalnie z lekko cuchnących ust, brzmiał: nastąpiła awaria systemu kierowania ruchem,
nie my jedyni stoimy, podobno stoją jeszcze inne pociągi, cała trasa między Poznaniem
a Wrocławiem jest sparaliżowana. Kiedy ruszymy? Nie wiadomo. A kto wie? Nikt nie wie,
trzeba czekać. Nie pan jeden czeka, nie pan jeden jedzie tym pociągiem. Ale ja się spieszę!
Wszyscy się spieszą, ja też chciałbym być już w domu. Złożę skargę w dyrekcji! A niech pan
składa, to i tak nic nie da, dodał z wrednym uśmieszkiem typowym dla ludzi, którzy mają
satysfakcję, że nie tylko im się coś nie powiodło, i którzy w cudzej złości znajdują dla siebie
rekompensatę. Za to, że są tacy, jacy są, że za mało zarabiają, że nie udało im się w życiu,
a pracę mają gównianą, że mają żonę taką, jaką mają, że zasługują na więcej, na pewno na
więcej niż ten bydlak, który się dopytuje, dlaczego stoimy. Cóż za obrzydliwa kreatura,
pomyślałem, wredna i egoistyczna, jak on śmie mi mówić, że też chciałby już być w domu, że
jemu też się spieszy, powinien raczej chodzić od przedziału do przedziału i przepraszać
podróżnych, swoich klientów przecież, a za nim powinien iść steward i oferować darmową
kawę i herbatę, niestety, w tym kraju nikt na państwowym stanowisku nie czuje
odpowiedzialności zawodowej, ponieważ nie identyfikuje się ze swoją pracą i nienawidzi
swojej państwowej firmy, w której przyszło mu pracować, ja też nienawidzę swojej firmy, ale
przynajmniej się z nią identyfikuję.
Tysiąc albo dwa tysiące, a może więcej ludzi siedzi w stojących w polskim polu pociągach
i klnie na państwowe koleje i na państwo, na rząd, na wszystkich wokół, niektórzy układają
się do snu, inni zagłębiają w lekturze, nałogowcy otwierają drzwi i wychodzą na zewnątrz
palić, oni także klną, każdy z nich w jednej ręce trzyma papierosa, a w drugiej telefon,
z którego nadaje komunikaty z oblężonej twierdzy do rodzin albo szefów w pracy, wszystkie
komunikaty brzmią tak samo: stoimy, kurwa, i nie wiadomo, kiedy ruszymy.
Ja nie klnę, nic to wszak nie daje, nie mam innego wyjścia, jak tylko biernie poddać się
sytuacji, w chwilach, gdy nic od nas nie zależy, trzeba odrzucić emocje, buntować się
ewentualnie warto wtedy, gdy jest szansa na zwycięstwo, ta banalna mądrość nie została
przyswojona przez przedstawicieli tego narodu, co zazwyczaj nie wychodziło im na zdrowie,
ponieważ decydowali się na bunty w najgorszych momentach, jakby mając podskórną
nadzieję, że nic z tego nie wyjdzie, więc teraz piszę, żeby się uspokoić, naprawdę spieszy mi
się do Wrocławia, mam tam przecież umówione ważne spotkanie, wszystkie moje spotkania są
ważne, choć zupełnie pozbawione sensu, choć zupełnie nic od nich nie zależy prócz tego, że
dają pozór satysfakcji ludziom, którzy się ze mną spotykają, ich przełożonym i moim
przełożonym poniekąd także, oczywiście nie chodzi o to, żeby coś z tych spotkań wynikało, ale
żeby się odbywały, by pozostał po nich ślad w raportach, sprawozdaniach, tabelach, żeby
ludzie, którzy w nich uczestniczą, poczuli mocno konieczność swojego istnienia.
Naturalnie jestem przyzwyczajony do takich niespodziewanych wypadków, jak paraliż całej
trasy kolejowej, choć oczywiście nie zdarza się to zbyt często, z reguły mam do czynienia
z opóźnieniami krótszymi, po prostu normalnymi, uświęconymi tradycją, choć oczywiście
zdarzają się również spóźnienia, że tak powiem, ekstraordynaryjne, gdy zepsuje się stara
lokomotywa i trzeba czekać na rezerwową, ponieważ w świecie polskich kolei psuje się
wszystko, co tylko może się zepsuć, albowiem nikt nie ma czasu na konserwowanie,
naprawianie, doglądanie, ponieważ czas trawi na rojeniach o wielkości, przyszłej wspaniałej
wielkości polskich kolei, kiedy się roi o przyszłości, teraźniejszość jest na z góry straconej
pozycji, teraźniejszość żadną miarą nie jest wzniosła, wzniosłość jest domeną przyszłości. Nie
przypominam sobie w tej chwili, kiedy po raz ostatni przyjechałem na dworzec
w wyznaczonym przez rozkład czasie, mogę jedynie w trakcie podróży spekulować, o ile
spóźni się mój pociąg, bo że się spóźni, nie mam wątpliwości, i nie chodzi tu wcale o żadne
katastrofy naturalne, jak sroga zima i pękające tory, czy też katastrofy nienaturalne, jak
okresowa zmiana rozkładów, która nieodmiennie pociąga za sobą apokaliptyczny chaos,
ponieważ każda zmiana czegokolwiek w tym kraju skutkuje apokaliptycznym chaosem, mam na
myśli spóźnienia dnia powszedniego, spóźnienia przy pięknej pogodzie, w pełnym słońcu,
o ile oczywiście słońce nie jest zbyt natarczywe i tory nie wyginają się z przegrzania.
Spóźniam się zazwyczaj od kwadransa do godziny i już w momencie kupowania biletu biorę
na to poprawkę, więc nie denerwuje mnie to tak jak innych, żeby się uspokoić, gram na
laptopie w madżonga i muszę przyznać, że odnoszę w tej grze coraz większe sukcesy.
Największe w ustawieniu „krab” i „kot”, gdzie zanotowałem już nawet osiemdziesiąt procent
wygranych partii, najgorzej mi idzie w „żółwiu” i „smoku”, tu ze wstydem muszę przyznać, że
nie przekroczyłem nawet sześćdziesięciu procent, natomiast z tajemniczych powodów od
dłuższego czasu moje wyniki w układzie „pająk” utrzymują się na niezmiennym poziomie
pięćdziesięciu procent, jeśli tylko wygram, natychmiast przegrywam kolejną partię, a potem
znów wygrywam, by następną przegrać. Gram jednak już bez żadnych emocji, niesiony jedynie
siłą rutyny, z którą zabijam czas podróży.
Jestem komiwojażerem zbędności, moja praca polega na jeżdżeniu po Polsce i spotykaniu
się z nieznajomymi ludźmi, z którymi nie mam ochoty się spotykać, spędzaniu z nimi czasu,
który ma swoją wymierną cenę, choć żadnych korzyści nie przynosi, a potem wracaniu do
Warszawy albo jechaniu gdzieś dalej lub bliżej. Jestem zawodowym pielgrzymem, któremu
płacą za to, że pielgrzymuje na akord, który dostaje pieniądze za setki pątniczych kilometrów
przemierzanych prawie każdego dnia. Pielgrzymuję po Polsce i jest to pokuta najgorsza, jaką
można komuś zadać, ale staje się zrozumiała, gdy wziąć pod uwagę, że ten, kto ją zadawał,
wysłuchał wcześniej mojej spowiedzi.
Sypiam w trzygwiazdkowych hotelach, zawsze w centrum, ale nigdy koło dworca, to jest
moja żelazna zasada. Hotele w pobliżu dworców są w tym kraju nieodmiennie depresyjne.
Ciemne, spatynowane wrośniętym w ściany brudem zostawionym przez pokolenia moich
poprzedników, wypitych przez nich wódek, wypalonych papierosów, przelecianych brzydkich,
ordynarnych dziwek, skrzypiące schody wydeptane przez generacje zmęczonych handlowców,
pijanych urzędników w delegacji, kabotyńskich artystów na gościnnych występach, pisarzy
przybywających na spotkania autorskie bądź grafomańskie festiwale poetyckie, zrozpaczonych
samotnych kobiet, odbija się od tych ścian dźwięk minionych stęknięć i chrapnięć, udręka
dawnych nocy, wypite i wyrzygane Bałtyki wódki, wylane na poduszki Mamry i Śniardwy łez,
wyciekłe Wisły i Odry śliny, śluzu i spermy. Nie wiem dlaczego, ale zazwyczaj te hotele
nazywają się Polonia, może dlatego że okolice dworców w tym kraju zawsze są brzydkie,
smutne i brudne, więc nieodmiennie polskie. Zapuszczony, z halą i peronami zasranymi przez
gołębie, pełen meneli i złodziei oraz zszarzałych podróżnych, dworzec kolejowy i obok niego
hotel Polonia, oto kwintesencja tego kraju. Jak tylko mogę, unikam takich miejsc, gdy
przyjeżdżam do jakiegoś miasta, natychmiast szybkim krokiem opuszczam budynek dworca,
staram się jak najmniej czasu spędzać w tych galeriach brudu i delikatesach smrodu, dlatego
kiedy odjeżdżam, nie stoję w długich kolejkach do kas – bilety kupuję u konduktorów, gdy już
znajdę wygodne miejsce, najchętniej przy oknie, ewentualnie od strony korytarza, niechętnie
w środku, pomiędzy dwoma pasażerami, staram się też nie siedzieć tyłem do kierunku jazdy,
wydaje mi się to nienaturalne. Kiedy szybko opuszczam dworzec, od razu udaję się do
zarezerwowanego hotelu w centrum, taksówką, jeśli to dalej, szybkim marszem, jeśli bliżej,
czasami tramwajem, dworce kolejowe w tym kraju często są daleko od ścisłego centrum, też
nie bardzo wiem dlaczego, ale mógłbym wymienić całą listę miast, gdzie z dworca trzeba
dopiero dojechać do miasta właściwego, jakby te miasta wstydziły się swoich dworców albo
dworce chciały jak najdalej trzymać się od miast, które reprezentują.
Trzygwiazdkowe hotele są w pełni akceptowalne, to znośna twarz tego kraju, ani
koszmarne, ani przyjemne, zwyczajne, bez właściwości, średnio eleganckie, średnio czyste,
średnio smaczne śniadania w nich podają, średnio ładni i średnio dobrze ubrani ludzie
wręczają w nich klucze do pokoju, a następnego dnia je odbierają, ich uprzejmość prezentuje
średni poziom, ale nikt z gości nie wymaga wyższej, ponieważ goście też prezentują sobą
doskonałą przeciętność. Za ladą recepcji stoją kostropate dziewczyny i nierozgarnięci
chłopcy, emanujący umiarkowanym debilizmem, debilizmem trzygwiazdkowym, którzy ponad
te trzy gwiazdki nigdy się nie wzbiją.
W każdym hotelu dostaję lub znajduję w pokoju prospekty o mieście, w którym przyszło mi
nocować, wszystkie są takie same, inne są tylko zdjęcia, ale gdyby je podmienić, byłyby to
prospekty każdego z miast, każde z nich jest „city of sport”, „city of science”, „city of
tourism”, a przede wszystkim „city of opportunities”, tak, każde reklamuje się jako miasto
szans; zabawne, im bardziej zapyziałe miasto, z tym większą determinacją reklamuje swoje
szanse, jest to rozpaczliwe i jakoś jednak wzruszające.
W Polsce jest trzysta czternaście powiatów, około dziewięciuset miast, w większości
średnich albo małych, kiedy spoglądam na mapę Europy, to wyraźnie widzę, że Polska
wyróżnia się na tle innych krajów niezwykłą mnogością średniej wielkości miast, walczących
o prymat najśredniejszego miasta spośród średnich miast Europy, ten kraj zbudowano na
średniości i w tej średniości jego siła i duma. Nieprawda, że ten kraj czasami bywa wielki,
a czasami mały, on jest nieustająco średni, nawet w swoich największych porywach
i najgłębszych upadkach, wszystkie klęski i zwycięstwa tego narodu w porównaniu z historią
innych państw i narodów są co najwyżej solidnie średnie, są to zwycięstwa i klęski
powiatowe.
Myślę, że w czasie swojej, nazwijmy to z pewną egzaltacją, kariery zawodowej zwiedziłem
około stu miast, oczywiście głównie średnich, w ubiegłym roku byłem w trzydziestu sześciu
miastach, co statystycznie daje po trzy miasta miesięcznie, ale jak to ze statystyką, bardziej
zaciemnia, niż rozjaśnia obraz sytuacji, wszak jest kilka miast, w których bywam kilka razy
w roku, nie będzie pewnie niespodzianką, że są to miasta największe, polskie metropolie,
oczywiście jak na możliwości tego kraju.
Wiem dokładnie, gdzie i ile razy byłem, ponieważ wszystko mam zapisane w specjalnym
notesie w twardej oprawie, który skrupulatnie wypełniam: data wyjazdu i powrotu, miasto,
hotel. Prowadzę tę ewidencję nie ze względów sentymentalnych oczywiście, ale
rachunkowych, sam wystawiam faktury za swoje podróże, to znaczy dostaję zwrot kosztów za
bilety, niestety wyłącznie w drugiej klasie, ale za to pociągami InterCity, co jednak niewiele
zmienia, bo przecież i tak zawsze się spóźniają, oraz za hotel, oczywiście nie więcej niż
trzygwiazdkowy. Historia mojego życia to ten zeszyt z datami i kolumnami cyfr, historia życia
większości obywateli to też tylko cyfry, paski z comiesięczną wypłatą, rachunki za prąd i gaz,
potwierdzenia zapłaty kartą kredytową, raty kredytu hipotecznego, procenty na rachunku
oszczędnościowym, wszystko kręci się wokół liczb, wszyscy z taką zapalczywością sumują te
słupki, że zapominają o liczeniu dni swojego życia, a potem nagle przychodzi mroczny
windykator i zabiera ich w nicość, której nie da się zmierzyć żadnymi liczbami.
W notesie nie zapisuję wydatków na jedzenie, ponieważ za wyżywienie płacę sam, więc
zazwyczaj kupuję jedzenie średniej klasy za średnią cenę, ani kosztów reprezentacyjnych, czyli
kawy w kawiarni, zazwyczaj w kawiarni sieciowej, w jakimś Coffeeheaven, Starbucksie czy
czymś takim, moi kontrahenci wolą spotykać się w kawiarniach sieciowych, wydaje im się, że
to dodaje im prestiżu, poza tym wiedzą, że to ja będę płacił, a zawsze lepiej, jak ktoś nam
postawi kawę w Starbucksie niż w kawiarni Marysieńka na przykład.
Oni czują się w sieciowych kawiarniach bardziej profesjonalnie, nie chodzi nawet o to, że
porcja kawy jest większa, w większym kubku, a zamiast zmęczonej kobiety z odrostami, która
bez entuzjazmu przynosi filiżanki, do kontuaru woła ich szybka, młoda obsługa, tu chodzi o to,
że klient czuje się tam bardziej profesjonalnie, każdy nieudacznik z papierowym kubkiem cafe
latte, który udaje, że się spieszy, sprawia wrażenie bardzo profesjonalnego. Wszyscy ludzie,
z którymi się spotykam, z przyjemnością umawiają się ze mną w takich miejscach, papierowy
kubek z cafe latte awansuje ich z nikogo na nikogo plus, mają też nadzieję, że zobaczy ich tam
ktoś znajomy, kto będzie spotykał się w tym samym czasie z jakimś innym komiwojażerem
takim jak ja. Ile ja już widziałem w czasie moich wędrówek nadętych chłopców
i nabzdyczonych dziewczynek pędzących ulicami z papierowym kubkiem w ręku, jakoby
gdzieś bardzo się spieszących, podążających na niewymownie wręcz ważne spotkania,
wysyłających wszem i wobec komunikat: jestem miejskim profesjonalistą, nie mam czasu na
nic prócz mojej pracy, spotykam się jedynie z ludźmi o tym samym statusie, nie interesują mnie
ludzie, którzy się nie spieszą i nie piją kawy ze spienionym mlekiem kupionej w tym miejscu,
w którym ja zawsze ją kupuję (choć za każdym razem prawie chce im się płakać, gdy
przychodzi do płacenia). Dziewczynki pociesza jedynie to, że pieniądze wydają wyłącznie na
wodę i kawę, jeśli chodzi o - że nazwę to z pewną przesadą – wyżywienie, a niektóre także na
mentolowe papierosy, choć to już coraz rzadziej, wszystkie bez wyjątku są szczupłe,
balansując swoimi bladymi ciałami na granicy wychudzenia, ta ciągła walka z ciałem
powoduje, że kompensują to sobie niesympatycznością, w czasie swoich niezliczonych
spotkań nigdy nie miałem do czynienia z sympatyczną kontrahentką, wszystkie są oschłe i nie
kryją nawet pewnego obrzydzenia, że muszą spotykać się, choćby tylko służbowo,
z pięćdziesięcioletnim mężczyzną z nadwagą i poszerzającą pole swojego władania łysiną.
W sieciowych kawiarniach jest bezprzewodowy internet, moi kontrahenci zawsze
przychodzą z laptopem i w trakcie spotkania włączają go szybko, choć nie ma najmniejszego
powodu, by to robić, a że laptopy mają zawsze w trybie czuwania, wystarcza jedno kliknięcie
i widzę wyraz zadowolenia na ich twarzach, który szybko zmienia się w pozorowane
skupienie.
Ja im wręczam papiery, oni mi wręczają papiery, ja przeglądam ich papiery, oni moje,
chodzi ewentualnie o złożenie podpisu, choć i to nie zawsze, nie ma najmniejszej konieczności
przynoszenia laptopa, szczegóły zostały wcześniej ustalone, właśnie drogą elektroniczną, ja
nie używam laptopa na spotkaniach, potrzebuję go do tego, żeby wieczorem w hotelowym
zaciszu, wsłuchując się w odgłosy ulicy i szum windy, sprawdzić pocztę i wysłać do centrali
relację o kolejnych wspaniałych sukcesach naszej firmy.
Zatem siedzimy ze swoimi kubkami cafe latte, przez jakiś czas w ciszy przeglądamy te
papiery i podpisujemy je, choć też nie zawsze, czasem chodzi tylko o to, żeby przekazać sobie
nawzajem propozycje, ja im składam ofertę, oni ją odbierają, jak list polecony na poczcie,
i zanoszą swoim przełożonym, czyli ludziom, którzy mają prawdziwą moc decyzyjną,
właściwie to jestem zwykłym gołębiem pocztowym, nie białym jednak, lecz szarym, ulicznym
gołębiem. Ludzie, z którymi się spotykam, nie mają żadnej mocy, to zwykli posłańcy, pikolaki,
gońcy biegający między sieciowymi kawiarniami i spotykający się w imieniu swoich
pracodawców z takimi jak ja, choć oczywiście starają się wywrzeć na mnie wrażenie, że coś
od nich zależy, usiłują się nadąć, naindyczyć, rozpostrzeć swój wyliniały pawi ogon, z którego
przełożeni wyrwali już prawie wszystkie pióra. Nic od nich nie zależy, ode mnie też nic, to są
wszystko ruchy pozorowane, z tym że oni zawsze są ode mnie młodsi, mają po dwadzieścia
kilka lat, najwyżej trzydzieści, naprawdę mogliby być moimi dziećmi, dopiero zaczęli
mozolnie wspinać się na szczyt, wydaje im się, że kiedyś się wespną, a ja wiem, że nie, że
utkną na lata na wąskiej półce skalnej i będą się jej kurczowo trzymać, żeby przetrwać.
Oczywiście nie traktują mnie do końca poważnie, człowiek w moim wieku, według ich
skali wartości, powinien być kimś więcej niż takim posłańcem, ja zresztą też nie traktuję ich
poważnie, ponieważ doskonale widzę ich przyszłość, zupełnie inną niż ta, którą sobie
wyobrażają, czasy się zmieniły, już nie da się robić tak błyskotliwych karier jak w złotych
latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. To była prawdziwa belle epoque, wtedy każdy
idiota miał szansę na wspaniałą karierę, do tej pory ówcześni młodzi idioci, a dziś idioci
w średnim wieku, zasiadają w skórzanych fotelach i mają wizytówki z bardzo
skomplikowanymi angielskimi nazwami swoich funkcji, zdążyli przewalić się przez wiele
firm, w żadnej nie osiągnęli niczego poza umiejętnością sprawnego lawirowania pośród sobie
podobnych idiotów oraz zręcznego ukrywania swojej niekompetencji. Dzisiaj, na początku
drugiej dekady xxi wieku, o której kiedyś myślałem jako o bardzo odległej przyszłości z filmu
science fiction, młodzi nie mają już takich szans, wszystkie dobre miejsca są już zajęte,
gówniarze mogą co najwyżej aspirować, ale nie pójdzie za tym żaden sukces, żaden awans,
jeszcze nie wiedzą, że za dwadzieścia lat nadal będą się spotykać w sieciowych kawiarniach
jako pięćdziesięcioletni frustraci i pięćdziesięcioletnie nienawistnice, i to jest scenariusz
optymistyczny, bo być może będą już co najwyżej rozmontowywać na podwórkach stare pralki
i lodówki lub włamywać się do kontenerów Czerwonego Krzyża po stare ubrania, czego
zresztą serdecznie im życzę.
Zawsze wiem, kiedy nastąpi ten moment, gdy włączą swoje laptopy, mówiąc: strasznie pana
przepraszam, ale muszę pilnie coś sprawdzić, czekam na ważnego mejla, mam nadzieję, że nie
spieszy się pan jakoś bardzo. I marszcząc brwi, wbijają wzrok w ekran, choć ja widzę, że
przeglądają wiadomości sportowe, wszak zawsze gdzieś na świecie odbywają się jakieś
niezwykle istotne zawody, albo zaglądają na internetowe aukcje, gdzie handluje się używanymi
samochodami, najczęściej niemieckimi, a przynajmniej na Allegro, gdzie coś licytują, albo na
Facebooka, gdzie co chwilę muszą potwierdzać swoje istnienie. Są go tak niepewni, że wciąż
muszą się w nim utwierdzać, pierwsze, co robią po przebudzeniu, to sprawdzają na portalu
społecznościowym, czy jeszcze istnieją, czy nie stracili przyjaciół, czy ich wpisy są nadal
komentowane, jakby naprawdę było co komentować, ich paskudne, jałowe życie nie zasługuje
na żaden komentarz. Większość z nich to kibice i wielbiciele motoryzacji, w weekend
zdejmują tani garnitur kupiony w sieciowym sklepie w galerii handlowej, a niewątpliwie są to
jedyne galerie, jakie odwiedzają, tak jak ich dziewczyny, czy też dziewczyny, do których
posiadania aspirują, odwiedzają wyłącznie galerie włosów i salony paznokci, wkładają inne
spodnie i inną koszulę niż na spotkanie ze mną, choć znów wyglądają tak samo jak koledzy
z pracy i koledzy z klubu kibica, wszyscy oni starają się zawsze wtopić w tłum, nawet jeśli
jest to tylko tłum kilkuosobowy, zakładają więc swój strój maskujący kupiony w sieciowym
sklepie polskiej marki o zagranicznej nazwie, buty kupione w sieciowym sklepie z obuwiem
sportowym, kupują piwo firmy, która sponsoruje ich ulubioną drużynę, i wlewają w siebie
sześć tych piw z puszki zamiast cafe latte, jedzą karkówkę z grilla zamiast ciasteczek
owsianych albo tych dziwnych sieciówkowych kanapek, które wyglądają, jakby były mokre,
i bez względu na to, z czym są, nieodmiennie smakują tak samo, a mówiąc ściśle, nie smakują
wcale, co nie znaczy, że smakują źle, ich smak jest po prostu doskonale zuniwersalizowany
w zupełny bezsmak. Gdy się spotykamy w kawiarniach, ci młodzi ludzie często zamawiają te
blade, mokre kanapki i zjadają je, nie patrząc na nie, lecz wpatrując się w skupieniu,
udawanym bądź prawdziwym, w ekran komputera, po kubek z kawą sięgają, także na niego nie
patrząc, wymacują go jedną ręką na stole, to wszystko jest po to, aby zaakcentować pęd i brak
czasu, to ma być komunikat, że są tak niezwykle zapracowani, że muszą jeść w biegu, że to ich
pierwszy posiłek dzisiaj, choć dochodzi już prawie południe. Na spotkaniu ze mną ich twarze
przypominają fakturą te blade kanapki cięte w trójkąty, ale w weekendy, po sześciopaku piwa
i karkówce z grilla, czerwienieją i pocą się zdrowo. Co ciekawe, wszyscy są raczej szczupli,
być może dlatego, że metabolizm w ich młodych organizmach nie zdążył jeszcze zwolnić tak
jak u mnie, na ich ciałach nie robią jeszcze wrażenia te niezliczone karkówki i sześciopaki,
kiedy ja wyobrażam sobie, że piję sześć puszek piwa, natychmiast zaczynam czuć wzdęcie,
ucisk na pęcherz i senność. Jeśli akurat żaden browar nie sponsoruje ich ulubionej drużyny, to
piją piwo któregoś z wielkich koncernów, zawsze bezczelnie zachwalających na etykiecie:
warzone w tradycyjny sposób. Albo: staropolska receptura mnichów. Lub: znamy tajemny
sekret stuleci. Lubię tego typu bezczelność, przecież wiem, że produkują, a nie „warzą”
hektolitry tej szczyny dziennie, że wrzucają do wody jakieś pastylki, potem bełtają i rozlewają
szybko do puszek, doceniam to, ponieważ są prawdziwymi biznesmenami, a prawdziwy
biznesmen nie ma czasu na głupstwa, więc ci nieszczęśni po tych sześciu piwach bekają
i sikają tradycyjną chemią.
Zatem gdy z udawaną nonszalancją otwierają laptopa, daję im tę chwilę ułudy, to śmieszne
poczucie własnej ważności. Nie, oczywiście, nigdzie mi się nie spieszy, mówię, bo to prawda,
cóż miałbym robić, zwiedzać miasto? Gdy ma się pięćdziesiąt lat i jest się po raz sto
pięćdziesiąty w Poznaniu, Wrocławiu czy Gdańsku, to nie chce się zwiedzać miasta, znam te
miasta zbyt dobrze, a i one, odnoszę wrażenie, świetnie mnie znają, setki razy przechodziłem
przez rynek we Wrocławiu, przez plac Wolności w Poznaniu, przecinałem Sukiennice
w Krakowie, szedłem ulicą Długą w Gdańsku i Piotrkowską w Łodzi, zdarza się, że kłaniają
mi się obcy ludzie, tylko dlatego że widzą mnie po raz setny. Mógłbym pracować jako
przewodnik po kawiarniach sieciowych, w których piję cafe latte, po centrach handlowych,
gdzie kupuję bieliznę na zmianę, i restauracjach, gdzie jadam, gdy mam czas, i barach szybkiej
obsługi, gdzie się stołuję, gdy czas mnie goni, rozpoznaję obsługę konduktorską w pociągach
i obsługę wagonu restauracyjnego, kobieta rozwożąca po przedziałach gorące napoje i zimne
przekąski zdaje mi się czasami bliższa niż moja była żona, w każdym razie widuję ją częściej
niż kobietę, z którą przeżyłem fragment swojego życia, bardzo istotny fragment, dziś musi mi
starczyć wymiana uśmiechów z kobietą, która podaje mi w kartonowym kubku kawę i mówi:
proszę uważać, bo gorące, a ja jej uprzejmie dziękuję, wręczając monetę pięciozłotową,
zawsze wożę ze sobą dużo drobnych, specjalnie wcześniej odłożonych na podróż, aby uniknąć
tych męczących jęków, że nie ma wydać reszty, w tym kraju wszystkie kasjerki zawsze mówią,
że nie mają jak wydać, zawsze brakuje im drobnych, więc odkładam w domu do specjalnej
puszki wszystkie monety jednozłotowe, dwuzłotówki i pięciozłotówki i choć ciąży mi
w portfelu ten wartościowy złom, to przynajmniej nie tracę czasu, wpatrując się w tępą twarz
kasjerki bezmyślnie grzebiącej w szufladzie kasy.
Piję zatem herbatę i kawę z jednorazowych kubków, nie wożę ze sobą zapasu bielizny, tylko
kupuję w galeriach handlowych trójpaki skarpetek i majtek, noszę i wyrzucam, kosze na śmieci
w pokojach trzygwiazdkowych hoteli w tym kraju wypełniają się nieustająco moimi
skarpetkami i majtkami. To nie są duże wydatki, czysta bawełna, tania, chińska, wygodna,
łatwa do wyrzucenia, bardziej się opłaca tak, niż zapychać sobie bagaż brudną bielizną,
a potem prać ją w domu, proszek do prania kosztowałby mnie więcej niż te jednorazowe
majtki i skarpety. Jem jednorazowe, czyste jedzenie, które nie pozostawia większych doznań
smakowych, ale jest jadalne, sycące i umiarkowane w cenie, klozety w trzygwiazdkowych
hotelach w tym kraju pełne są przetrawionego przeze mnie jednorazowego, czystego jedzenia,
łóżka w pokojach trzygwiazdkowych hoteli w tym kraju pełne są moich jednorazowych snów,
których nie pamiętam. I te wszystkie jednorazowe sny, jednorazowe posiłki, majtki, skarpetki,
zużyte bilety kolejowe odkładają się w wielki, cuchnący kompost minionych dni.
Moja rodzina pochodzi z mazowieckiej wsi, jak większość mieszkańców Warszawy, to
znaczy większość pochodzi nie tylko z Mazowsza, ale i z Podlasia czy innego Polesia,
z małych miasteczek, jeśli nawet urodzili się w tym mieście, to przecież ich korzenie, które tak
desperacko usiłują zapuścić w warszawskim bruku, sięgają zapyziałych miasteczek
i ugnojonych wiosek. Wszyscy, których w Warszawie poznałem, z którymi przyszło mi
współmieszkać, współstudiować, współpracować, nawet się współkochać, wszyscy byli
głęboko zakorzenieni w swojej wiejskości, w swojej wiejskiej polskości, ze wszystkich
wyłaziła ich pachnąca swojskość, wychodziła spod pach, z krocza, spomiędzy zębów.
Wszyscy jesteśmy wieśniakami, szczególnie mieszkańcy Warszawy, nie ma się co obrażać,
jesteśmy narodem chłopów, którzy przetrwali, ponieważ są niezniszczalni, których ominęły
wszystkie zagłady, jakie zgotowano mieszkańcom tego kraju, ponieważ naród chłopów jest jak
naród karakonów, które przetrwają nawet zagładę atomową, jest genetycznie zmutowany,
uodporniony na wszystko, podejrzewam, że nie imają się go nawet choroby cywilizacyjne.
Myślę, że gdy nadejdzie wreszcie prawdziwa epidemia, ta, którą wieszczą co jakiś czas gazety
i telewizory, wybuchające histerią na każdą informację o zbiorowym zatruciu pokarmowym ze
skutkiem śmiertelnym, że gdy nadejdzie wreszcie jakaś zmutowana świńska, krowia, końska
czy psia grypa, gdy przepoczwarzy się potwornie bakteria coli i gdy cały cywilizowany świat
wymrze – jeśli nie od nowoczesnej dżumy, to ze strachu, na skutek zbiorowego ataku paniki –
na mazowieckiej wsi będzie panował gnojny spokój, co najwyżej lud wzruszy ramionami
w waciakach. Bo chłopskiego narodu imają się co najwyżej choroby wynikające z braku
higieny, jakieś próchnice z pewnością, to zawsze był problem, poza tym grzybice, to jest
pewnie choroba zawodowa tego narodu, wreszcie pewnie też łupież, słowem, to wszystko,
z czym można spokojnie żyć, a co ich, jak sądzę, jeszcze bardziej uodparnia, ponieważ higiena
zawsze była dla nich czymś podejrzanym, zamachem na ich urojoną wolność i nawet jeśli
przesiedli się z wychodków za oborą do wielkich łazienek, to mentalnie pozostali w tych
swoich sławojkach z wyciętym rombem lub serduszkiem.
Mówię to wszystko, bo sam jestem mazowieckim wieśniakiem, widziałem to na własne
oczy i niestety zapamiętałem, chociaż wolałbym swoją pamięć obciążać czym innym, jestem
nieodrodnym synem tej brudnej ziemi, pełnej tłustych glist, nawożonej wcale nie krwią
bohaterskich obrońców, ale flegmą z charkliwych splunięć, wymiocinami mężczyzn
wracających z popijawy, uryną oddawaną ze znudzeniem, gnojem bezrefleksyjnego trwania.
A potem w tej mokrej glinie lud składa bezrefleksyjnie swoje brzydkie ciała i nawozi nimi
ojczystą ziemię, tak jak tradycja nakazuje, swoimi kośćmi podtrzymuje fundament, na którym
kołysze się niepewnie kraj, ponieważ w tej ziemi leżą być może, owszem, kości jakichś
bohaterów, ale nade wszystko leżą kości tych, co jeśli walczyli, to raczej z sąsiadami
o miedzę, jeśli stawiali się okupantom, to nie po to, by wyzwalać kraj, ale żeby mieć kaszankę
i salceson z własnego uboju.
Urodziłem się w Warszawie, największej wsi w kraju, jak uważają wszyscy, którzy są
spoza Warszawy, którzy – sami oczywiście mając wiejskie korzenie – nienawidzą Warszawy
za jej wiejskość i jednocześnie tęsknią za nią, aspirują do życia w niej, chcą się do niej
wyrwać, a potem nie mogą się od niej oderwać, a ta nienawiść dodaje im jeszcze
determinacji, żeby w Warszawie mieszkać, pracować, robić karierę, założyć rodzinę
i w Warszawie odkładać na wakacje w Egipcie.
Moje korzenie plączą się w tej mazowieckiej ziemi z korzeniami wierzb płaczących,
drzewa narodowego Polaków, niskiego, krępego, z cienkimi blond witkami na rozczochranej
głowie, z daleka wyglądającego jak chwiejący się chłop wracający do domu po wypłacie. Nie
ma w tym drzewie żadnej melancholii, jak uważają naiwni piewcy tej ziemi, jest tylko głupota
upartego trwania, chłopskiej zadziorności, wieśniackiej nienawiści do wszystkiego, co obce,
czyli tego, co poza opłotki mojej wsi wychodzi. Oto niepodległość ugoru.
Snuje się za mną ciągle swąd wypalanej trawy, moje nogi grzęzną w jesiennych
kartofliskach, w ustach mam ciągle smak mdłych, przejrzałych antonówek z mazowieckich
sadów, tłustego ciepłego mleka, które zostawiało na podniebieniu przykry osad, i grubej pajdy
jasnego chleba z masłem lub ze smalcem. A jesienią, tą słynną złotą polską jesienią, jakie to
jesienie nie występują nigdzie na świecie, smak nadgniłych gruszek ulęgałek i robaczywych
śliwek węgierek. Bynajmniej nie smak flaków po warszawsku czy pyz z bazaru Różyckiego,
nie pańskiej skórki sprzedawanej we Wszystkich Świętych przed cmentarzami, nie lepkiej
waty cukrowej kręconej przy strzelnicy w wesołym miasteczku. Moje krajobrazy, od których
nie mogę się uwolnić, to nie są Aleje Jerozolimskie i Stare Miasto, tylko niekończące się pola,
zawsze widziane pod kołdrą nisko zawieszonej mgły, ze stadami kraczących wron, krajobrazy
brzydkie w prosty, niewyszukany sposób, pociągające być może dla kogoś, kto cierpi na
dziwną fiksację, ale nie dla mnie, atrakcyjne być może dla jakże nielicznych prawdziwych
miastowych, którzy od pokoleń gniją w swoich zapleśniałych kamienicach i wydaje im się, że
te widoki są pociągające i piękniejsze niż pejzaże Toskanii czy Prowansji, mnie by jednak
raczej pociągały Toskanie i Prowansje, bo od lat podróżuję wyłącznie po Polsce, przez okna
pociągu oglądając te jakoby melancholijne, a w rzeczywistości paskudne, brudne, odpychające
landszafty.
Przekleństwem mojego dzieciństwa były ciągłe wyjazdy do rodziny na wieś, chociaż nie
uznawałem tych ludzi za rodzinę, wydawali mi się obcy jak kosmici, zupełnie nieznana, wroga
rasa, która chce zniszczyć wszelkie inne życie, choć to może nie najlepsze porównanie, bo
jesteśmy wszak przyzwyczajeni, że obcy z kosmosu cywilizacyjnie stoją wyżej od nas,
tymczasem oni byli dla mnie skamieliną z xix wieku i tylko ich ubrania zdradzały
przynależność do peerelowskiej rzeczywistości. Będąc na bieżąco z lekturami szkolnymi,
widziałem w nich postaci przeniesione z Rozdziobią nas kruki, wrony i bałem się, że mnie
zabiją albo przynajmniej zapędzą do wywożenia gnoju. Moi rodzice zabierali mnie tam siłą,
bo ja wolałem, co oczywiste, spędzać soboty i niedziele na podwórku, kopiąc piłkę, grając
w kapsle albo bawiąc się w wojnę. Ale musiałem tam jeździć, bo tam było świeże powietrze,
jak utrzymywała moja matka, świeże powietrze i zdrowe pożywienie, prawdziwe, nie to co
w sklepach w mieście. Tym świeżym powietrzem i zdrowym jedzeniem zatruwali mnie
w każdy weekend od wiosny do późnej jesieni, pompowali we mnie powietrze będące
mieszanką gnojnych wyziewów, sztucznych nawozów i dymów z komina elektrociepłowni
Kozienice, którą widać było dokładnie z wału przeciwpowodziowego nad Wisłą. Wisła,
matka polskich rzek, stara, rozlazła i rozmemłana, wiosną tyjąca od rozpuszczonych śniegów
spływających z gór, latem wychudzona, pokazująca światu swoje łachy piachu jak siniaki po
ciosach zadanych przez pijanego męża, potem nagle wezbrana po ulewnych deszczach,
wyrzygująca z trzewi nadmiar wody na przybrzeżne pola, podtapiająca obejścia, wypełzająca
spod ziemi jak nieboszczyk, któremu zachciało się na świat.
Na wsi nie było się z kim bawić, mój skretyniały starszy kuzyn z Międliszewa interesował
się wyłącznie samochodami i motorami, szczytem jego aspiracji było technikum
samochodowe, a w przyszłości własny warsztat, ale był za głupi nawet na technikum, choć nie
zdawał sobie naturalnie sprawy z bezmiaru swojej głupoty, rozlewającej się jak Wisła na
wiosnę, widziałem jego tępą dumę, gdy dosiadał starego koślawego ursusa i z głośnym
popyrkiwaniem wyjeżdżał z obejścia w pole. Był starszy ode mnie o kilka lat, a w tym wieku
kilka lat to pokolenie, więc nawet się teraz nie dziwię, że nie interesowało go spędzanie czasu
z miastowym pociotkiem. Miał wobec mnie poczucie wyższości, ponieważ był posiadaczem
prawa jazdy, umiał jeździć motorem i traktorem, a nawet samochodem, potrafił coś tam w nich
naprawić, gaźnik, pasek rozrządu i tym podobne rzeczy, jakby miliony mężczyzn w tym kraju
nie potrafiło prowadzić samochodu, jakby setki tysięcy podobnych jemu matołów nie umiało
wyjechać w pole traktorem, by rozrzucać z dumą i bez uprzedzeń cuchnący obornik.
Zaczynał się już uganiać za wiej skimi dziewuchami, głupimi i ordynarnymi, które jeśli
nawet były jakoś ładne, a może raczej po prostu zdrowe i świeże jak młode ziemniaki, to
niebawem miały się zamienić w grube, szare bulwy, z których wyrosną sinozielone, glistowate
pędy. Jego rodzice, moi krewni Szczękaczowie (kiedy myślałem o nich jako o „moich
krewnych”, robiło mi się niedobrze) już zacierali ręce na myśl, że znajdzie sobie zdrową
ziemniaczaną pannę, która urodzi im, słabnącym powoli, silne, dorodne wnuki, zdatne, jak
trochę podrosną, do roboty w polu. Bo nie przyszłoby im nigdy do tępych, wrednych głów, że
kiedyś mogłyby zechcieć się wyrwać z Międliszewa, z powiatu, z Mazowsza, choćby do
Warszawy. Powiat międliszewski to było ich uniwersum, ich wyobraźnia nie ogarniała świata
wykraczającego poza powiat, no, może poza kilka powiatów, bo przecież bywali
w Kozienicach, Warce i Górze Kalwarii, ho, ho, bywali nawet w Grójcu! Ciekawa rzecz
w sumie – nigdy nie chcieli zasilić swoją wiejskością wiejskości Warszawy, wzmocnić jej
w ten sposób, dla nich Międliszew i okolice to był świat, Warszawa zaś – jakiś odległy i zły
Mordor, choć oczywiście nie znali tego słowa, w ogóle znali mało słów, jedynie te niezbędne,
byli doskonale uodpornieni na świat kultury. Wierzyli więc i modlili się o to, by ich syn
sprowadził do gospodarstwa zdrową dziewczynę z sąsiedniej wsi i żeby ona temu ich synowi
rodziła zdrowe, silne bachory, żeby ta ich kartoflana monarchia trwała nadal, z daleka od
świata, w mazowieckim mikrokosmosie, choć nie jestem pewien, czy wiedzieli nawet, że ta
ich ziemia to Mazowsze, a jeśli wiedzieli, to czy ich to obchodziło, dla nich to było „tu”,
a gdzie było jakieś „tam” i jakie było, nie bardzo mieli chęć słuchać.
Zastanawiam się, czy kiedy rodzice planują, że ich syn będzie miał dzieci, to wyobrażają
sobie, jak ten syn spuszcza się przy wtórze jęków w swoją dziewuchę, jak jego fiut najpierw
twardnieje, a potem flaczeje po wytrysku. Czy kiedy mówią: Bóg dał nam wnuka, to widzą
wtedy członek ich syna?
Oczywiście miał na imię Stasiek, jakże by inaczej, wielkie krzywe zęby i wysuniętą
żuchwę, te zęby wciąż były wyszczerzone, jakby głupkowato się z czegoś śmiał, co sprawiało,
że dodatkowo wyglądał na niedorozwiniętego, kiedy teraz o nim myślę, to zastanawiam się,
jak wygląda jego czaszka ogryziona przez robaki, bo mój kuzyn nie żyje, zabił się na
motorowerze, wracając po pijaku z dyskoteki, żałosna śmierć na enerdowskim mopedzie
marki Simson, który dostał od ojca na urodziny, banalna historia, jakich mnóstwo zdarzało się
wtedy na polskich wsiach, teraz młodzi wieśniacy, wracając z dyskotek, zabijają się po pijaku
w dwudziestoletnich audi i bmw, kupionych na niemieckich szrotach, można powiedzieć, że to
pewien skok jakościowy. Myślę, że czaszka mojego kuzyna wygląda bardzo zabawnie, choć
być może nie jest doskonale zachowana, co prawda bezpośrednią przyczyną śmierci było
skręcenie karku po – jak sądzę – widowiskowym salcie, gdy mój pijany kuzyn stracił
panowanie nad swoim simsonem na moście nad Pilicą, ale w głowę też mógł przy tym dostać,
być może czaszka jest pęknięta albo jest w niej jakaś dziura, na przykład w czole albo
w potylicy, jak po strzale z pistoletu, chciałbym ją zobaczyć, wykopać, pobawić się jak
czaszką Yoricka. Popatrzeć w czerń oczodołów, a potem podrzucić ten pusty czerep i kopnąć
daleko, kopnąć w buraczane pole, niech tam zalega do Sądu Ostatecznego, a kiedy mój
przygłupi kuzyn stanie w swoich trupięgach przed Panem Bogiem, Pan Bóg wybuchnie
śmiechem na jego widok, bo wierzę, że Bóg ma poczucie humoru i to wszystko, co z nami
robi, robi jedynie dla zabawy, przecież ten cały świat jest zbudowany przez niego z klocków
lego, domki, zwierzątka, ludziki; Bóg ma z pewnością bardzo zły charakter, to przysparza mu
u mnie sympatii, wszystkie nieszczęścia, które na nas zsyła, wymyśla jedynie dla zabicia
swojej wiecznej, bezbrzeżnej nudy. Istota wieczna musi się bowiem straszliwie, dojmująco
nudzić, umierać z nudów i nie móc umrzeć.
Póki Stasiek żył, ciągle głupio się uśmiechał, właściwie nigdy nie przestawał się
uśmiechać, nawet jak trzymał w swych spierzchniętych ustach taniego papierosa
z wymiętoszonej paczki. Ale najbardziej się uśmiechał, kiedy wychodził z obory po
zaszlachtowaniu świni, miał ochlapany krwią fartuch i roześmianą niemo gębę, ten moment,
kiedy podrzynał świni gardło, musiał bawić go najbardziej, a radość zaczynała się zapewne
wtedy, gdy ciągnęli z ojcem kwiczącą świnię za uszy i ogon, przerażone zwierzę czuło, co się
szykuje, ponieważ świnie to niegłupie stworzenia, kwiczało rozpaczliwie i zapierało się
racicami w gnoju, ale kopane w wielką różową dupę i ciągnięte za uszy wreszcie się
poddawało, wpadało w przedśmiertny stupor i dawało sobie poderżnąć tłuste gardło, potem
leżało na boku, ufajdane gnojem i własną krwią, i trzęsło się jeszcze przez chwilę, ciekawa
rzecz: najbardziej drgały świni wymiona, którymi wykarmiła szóstkę prosiaków, teraz
bezradnie drepczących w kojcu i patrzących swoimi małymi świńskimi oczami na rzeź matki.
Na nie miał przyjść czas, miały jeszcze podrosnąć, obrosnąć tłuszczem, nie rozumiem tego, czy
nie lepiej byłoby zarzynać prosiaka za prosiakiem i piec je w całości, byłoby to chyba
smaczniejsze, młodsze, lepsze mięso. No, ale oni cenili raczej tłuszcz, wieprzowina miała być
tłusta, żeby dać siłę całej rodzinie.
Pamiętam, że kiedy ucichło ostatnie pożegnalne kwiknięcie, przewrócili sztywniejącą
maciorę na grzbiet, wyglądała bardzo śmiesznie: wielkie bladoróżowe cielsko z krótkimi
nóżkami sterczącymi ku górze, które zresztą ojciec Staśka zaraz uciął i wrzucił do wiadra.
Stasiek jednym sprawnym ruchem długiego noża oderżnął jej głowę, widziałem, jak nóż lekko
i sprawnie przebija się przez grubą, ale miękką skórę zwierzęcia, gdy głowa oddzieliła się już
od korpusu, ojciec Staśka chlusnął w otwartą krwawiącą szyję wiadro zimnej wody, Stasiek
uniósł świński łeb obiema rękoma nad głowę, jak sportowiec pokazujący światu zdobyty
puchar, i z jego debilnej twarzy emanowała radość, to był pierwszy świński łeb, który
pozwolono mu urżnąć, dokonała się jego inicjacja, został pasowany na mężczyznę, Stasiek stał
się Stanisławem, dorosłym człowiekiem, mógłby już pójść do wojska albo do partyzantki, bo
im się tam wszystkim chyba wydawało, że wojna wciąż trwa, ciągle jest okupacja, niemiecka,
sowiecka, polska, jakakolwiek. Potrafili zresztą być okupowani bez okupantów, świetnie im to
wychodziło. Właśnie dlatego zabili świnię nielegalnie, nie zawieźli jej do skupu żywca, gdzie
by im za nią zapłacono według odpowiedniego taryfikatora i zaszlachtowano przemysłowo
zapewne w bardziej sterylnych warunkach, nie, zabili ją w tej pokracznej oborze, w gnoju po
kostki, na oczach innych bydląt, zrobili z tego zabijania mały spektakl, to znaczy: niby było to
zabijanie tajne, ale jednocześnie ostentacyjne, ku uciesze wszystkich domowników, a także nas
– dalszej rodziny z samej Warszawy, jakby chcieli nam pokazać: na tym polega prawdziwe
życie, na zabijaniu, nie tak jak tam u was, w mieście, gdzie żrecie mięso ze sklepu, które nie
wygląda już jak z żywego bydlęcia, jak je żrecie, to nie czujecie, że to zabita świnia, która
kwiczała, jak ją zarzynali. Oczywiście miało to sens, bo w mieście mięso było luksusem,
w polskiej nędzy tamtego czasu zarżnięta świnia była skarbem, nawet większym dla nas niż
dla nich, mogli nam sprezentować ćwierćtuszę albo chociaż parę pęt kiełbasy, a my, cóż my
mogliśmy im dać, nic właściwie, to my byliśmy tam petentami, pątnikami po wieprzowinę,
mogliśmy ją dostać za cenę oglądania spektaklu zarzynania świni.
Tak, w tym zabijaniu zawsze była ostentacja, jeśli odcinano łeb kurze, to nie gdzieś za
domem, tylko w obejściu, na oczach, przy otwartej bramie. Brama zresztą była zawsze
otwarta, żeby było widać bogactwo gospodarstwa, że stoi tam traktor i jakaś glebogryzarka
czy coś takiego, więc zabijano kury w pełnym słońcu i przy otwartej bramie, na samym środku
stawiano drewniany klocek, ojciec Staśka kładł na nim szyję trzepoczącego się ptaka i jednym
machnięciem siekiery ucinał mu łeb, z którego tryskała fontanna krwi, puszczał kurę, a ta, już
bez łba, trzepocząc nielotnymi skrzydłami, rzucała się w taniec po całym podwórku, biegała
tak jeszcze przez dobrą chwilę, ciekawa rzecz: człowiek z obciętą głową raczej pada od razu
martwy, tymczasem kura żyje jeszcze i biega, zastanawiałem się wtedy, czy ona coś myśli
i gdzie te myśli się dzieją, w odrąbanym łbie leżącym w kurzu obejścia czy w tym ciele, które
usiłuje się zerwać do rozpaczliwej ucieczki, ale nie wie, dokąd biec, bo nie ma oczu, które
szklą się w piachu?
Zabili też kiedyś krowę – przywiązali ją sznurem do drzewa i najpierw ją sobie oglądali
całą rodziną, piękna, dorodna krowa, a ona wodziła wokół swoimi wielkimi, mokrymi
oczami, porykując raz po raz, nie w ramach protestu, ale jakby dla zaznaczenia swojej
obecności. Po jakimś czasie podszedł ojciec Staśka i jakby od niechcenia zdzielił ją w łeb
wielkim drągiem, który przytachał ze stodoły, krowa mruknęła głucho i klęknęła na przednie
kolana, wtedy ojciec Staśka poprawił drugim uderzeniem, tylne nogi krowy też się zgięły,
a Stasiek, wprawiony już na świni, poderżnął jej gardło. Rozbrzmiał głęboki, studzienny ryk
zdychającego bydlęcia, które chyba zupełnie nie wiedziało, co się dzieje, że tym razem tryska
nie swoim tłustym mlekiem do wiadra, ale krwią z poderżniętego gardła. Oczywiście
Szczękaczowie nie wiedzieli, że to oni są najgorszymi bydlętami, oglądając wtedy te ich
zadowolone, wredne gęby, wyobrażałem sobie, że to im ktoś podrzyna gardła, że przywiązują
Staśka do drzewa, a on rozgląda się tępo wokół, na jego końskiej twarzy łyska uśmiech idioty,
bo nic z tego nie rozumie, ktoś podchodzi, ja podchodzę i walę go przez łeb ciężkim drągiem,
Stasiek stęka i osuwa się na kolana, ja poprawiam, a potem podrzynam mu gardło wielkim
nożem. To samo robię ze Szczękaczem i widzę, jak jeszcze wierzga nogami, rozpryskując
błoto, takie miałem wizje, kiedy oglądałem tych dwóch wstrętnych, nienawistnych
i zasługujących na największą pogardę chłopów mazowieckich.
Jedyna rzecz, dla której gotów byłem jeździć do Międliszewa, to był skansen wojenny
w niedalekim Mniszewie, gdzie stały czołgi, armaty przeciwpancerne, haubice, moździerze,
nawet katiusze i amfibie, a cały teren poprzecinany był okopami, transzejami, ziemiankami,
była to ziemia, w którą wsiąkała żołnierska krew, choć nie wiem, czy akurat tam dokładnie,
może wsiąkała gdzie indziej, a tam ją tylko później dowieźli? No więc po tych okopach
biegałem kiedyś pół dnia, jako podniecony chłopak, gdy ojciec dał się wreszcie ubłagać
i zawiózł mnie tam którejś lipcowej soboty, drążyłem mu brzuch marudzeniem i błaganiem,
opędzał się ode mnie jak od natrętnej muchy robaczycy, ale w końcu się ugiął, wreszcie
mogłem zająć się czymś ciekawym, zamiast się nudzić śmiertelnie na działce i w obejściu
naszych obrzydliwych krewnych. Ojciec zniecierpliwiony stał przy wejściu do skansenu, nie
chciał wejść do środka, z niejasnych dla mnie przyczyn nie interesowały go militaria, a nawet
jakby się nimi brzydził, a może się ich bał, co było dla mnie dziwne, bo w tym wieku chyba
każdy normalny chłopak uważa, że wszyscy mężczyźni powinni interesować się wojskiem,
wojną, czołgami i armatami. Mój ojciec był na te wspaniałości zupełnie obojętny, a ja
przeżywałem swoje wojenne przygody, co najmniej tak fascynujące jak te zapamiętane
z kretyńskiego serialu Czterej pancerni i pies, nakręconego, by ogłupić młodzież, i choć niby
wiedziałem, że wojna to nie jest wesoła majówka, jak na tym filmie, na którym czterech
radosnych idiotów i sympatyczny wilczur jeżdżą sobie czołgiem, gdzie chcą, i robią, na co
mają ochotę, to nie wiedziałem oczywiście, że wojna to są przede wszystkim wypływające
z rozerwanego brzucha wnętrzności, urwane ręce, nogi, że to jest rzężenie konających, że to
jest coś jak zarzynanie świni i odcinanie kurze łba w Międliszewie, tyle że na masową skalę
i w patriotycznej oprawie.
Skansen był wtedy jeszcze całkiem nowy, powstał dopiero w 1977 roku, trzydzieści trzy
lata – symboliczna liczba, Polska Chrystusem narodów – po zwycięstwie u boku bratniej
Armii Czerwonej na przyczółku warecko-magnuszewskim, które skansen miał sławić. Jakoś
dziwnie późno go założono, może trzeba było akurat wzmóc patriotyzm, odrodzić
pansłowiańską dumę walki z Niemcami, kiedy te Niemcy stały się już dla Polaków rajskim
marzeniem, krajem nie hakenkreuzów, ale pacyfy z logo Mercedesa, krajem, który naprzód
niosło nie hasło: „Jeden kraj, jeden lud, jeden Fuhrer”, tylko trzy litery: bmw? To nie było
imperium zła, ale Arkadia, do której pielgrzymowali nie tylko Ślązacy, lecz także i ten prosty
lud mazowiecki, urodzeni mechanicy samochodowi, leniwi robotnicy w Polsce i bohaterscy
wyrobnicy w Niemczech. Wtedy, w 1977 roku, to musiało być huczne otwarcie, co z tego, że
jedna z mniej ważnych bitew ii wojny, jeśli dokonał go osobiście sam generał Berling, ciągle
żywy, jak się okazało, kto by pomyślał. Byłem więc tamtego lipcowego dnia młodym
berlingowcem, synem pułku, biegającym w zachwycie po okopach, a piach wsypywał mi się
do pepegów, pewnie nawet wydobywałem z siebie jakieś tratatata i onomatopeje naśladujące
wybuchy bomb, ale nikt do mnie nie strzelał naprawdę, słyszałem tylko głos ojca, stojącego
przy bramie i nawołującego mnie do powrotu, że trzeba już jechać na obiad, stał przed
wejściem i się darł, zamiast pójść moim tropem i znaleźć mnie we wraku amfibii albo
w okopie przy stanowisku moździerza, bał się, jakby tam było prawdziwe pole minowe, że
wdepnie w zapomniany niewybuch i wyleci w powietrze, a każda jego kończyna poleci w inną
stronę świata, nie bał się o mnie, ale o siebie, był prawdziwym tchórzem, wydawałoby się, że
dzięki tym swoim chłopskim genom powinien być odważny, ale on był tchórzliwy, choć sam
o sobie pewnie myślał „rozsądny”.
Mój ojciec przeżył wojnę bez uszczerbku na zdrowiu, tak jak zresztą wszyscy tam, wojna
była w ich pamięci, nawet tamte walki były w ich pamięci, wszak to wszystko działo się tuż
obok, ale nie opowiadali o tym, choć ja, jak każdy chłopiec, pragnąłem opowieści
o bohaterstwie, jakie tam, synuś, bohaterstwo, płynęło toto tymi łodziami przez Wisłę,
potopiło się tyle, że się zliczyć nie da, Niemcy siedzieli na wale i kosili ich z karabinów
maszynowych, a jak się im amunicja skończyła, to wsiedli do samochodów, takich śmiesznych,
coś jak małe amfibie, i odjechali, i tyle żeśmy ich tutaj widzieli, a potem przyszli Ruskie
i wsio. Ale nasi też przyszli, mówiłem, bo miałem na ten temat odpowiednią wiedzę, przecież
Polacy też tu Wisłę forsowali. Ano i nasi też przyszli, ale wyglądali jak Ruskie, zresztą kto ich
tam wie, we wsi się mówiło, że to wcale nie nasi, tylko Ruskie przebrane w nasze mundury,
a tam, nie ma co gadać, wzięli przypłynęli z drugiej strony, wyszli z tej wody, postrzelali
jeszcze trochę i poszli dalej gonić Niemców, trochę po drodze nakradli, ale coś się uchowało,
my już wcześniej żeśmy wiedzieli, że Ruskie idą, to żeśmy wszystko zdążyli pochować, krowy
i świnie to się do lasu wyprowadziło, tam dalej, a jak już się wszystko przewaliło, to się je
z powrotem przygnało, strach był tylko, bo krowy ryczały, jak strzelali i bomby wybuchały,
i myśmy się bali, że jak Ruskie zobaczą, że przed nimi krowy i świnie chowamy, to je nam
zabiorą, a potem jeszcze i nas rozstrzelają, ale oni nawet nie zauważyli, tylko poszli dalej, my
tu jesteśmy mała, nieważna wioska, im się do Warszawy spieszyło, tam chcieli prawdziwych
skarbów szukać.
Rok temu, gdy po długiej, mroźnej zimie przyszła nagła powódź spowodowana roztopami,
a potem gwałtownymi ulewami, gdy wylały wezbrane rzeki na południu, gdy jak ciemna,
skłębiona masa wojska Wisła ruszyła na północ, rwąc nadrzeczne wały, rozlewając się po
polach i zagrodach, wciągając w swoje odmęty kwiczące świnie i rżące konie, których
wzdęte, obrzydliwe cielska wyrzucała potem na powierzchnię jak niestrawiony pokarm,
pojechałem obejrzeć tę gównianą polską apokalipsę. Zobaczyć, jak wreszcie zdycha to
wszystko, czego tak nienawidziłem, te zasmarkane buraczane i kartoflane poletka Mazowsza,
jak łąki i ścierniska zamieniają się w mulaste bajora, jak się chowają pod wodą paskudne
klockowate domy z szarych promieniotwórczych pustaków, cuchnące, byle jak zbite obory
i stodoły, usłyszeć lament tej tępej hołoty, która potrafi tylko utyskiwać i żądać. Zawsze
domagali się jakichś specjalnych praw, zawsze nienawidzili wszystkich wokół, nas też
nienawidzili, dlatego że stamtąd uciekliśmy, z tego Międliszewa, że wyrwaliśmy jakoby
z tamtej ziemi nasze chłopskie korzenie, a potem przyjeżdżaliśmy jako miastowi, oni zawsze
nienawidzili miastowych, „warsiawiaków”, jak ich nazywali, choć sprzedawali im swoją
ziemię, czwartej albo i szóstej kategorii, pod te zasrane działki letniskowe, na czym robili
świetny interes, a działki stawały się stopniowo domkami spokojnej starości dla
warszawskich emerytów, przedsionkami do szpitali onkologicznych i hospicjów, formą
przejściową w ich powolnym konaniu, metodą radzenia sobie z czasem, który nie wiadomo
dlaczego chcieli zabić, pieląc grządki, podlewając krzaki, piłując deski, wykonując te
wszystkie absurdalne czynności. Być może już wtedy nie żyli, a te działki miały być ich
czyśćcem, po odbyciu stu tysięcy roboczopielnych godzin mieli pójść do nieba, ale nie
wiedzieli, że ani niebo, ani piekło nie istnieją, istnieje jedynie czyściec, który ogarnia
wszystko, oczyszczający, nieskończony ocean niczego. Pielili więc, nawozili, na zimę
opatulali słomą swoje rachityczne jabłonki i czereśnie, łasząc się do tego chłopstwa, które
nimi pogardzało i kazało sobie płacić za wycinanie sumaka, wykopywanie szamba, stawianie
chybotliwych sławojek, w których ci czyśćcowi miastowi mogli powoli zdychać, tonąc we
własnym gnoju.
Moi rodzice też kupili działkę, równo tysiąc metrów kwadratowych nieużytku, to znaczy tyle
było w papierach, ale myślę, że druciana siatka okalała nie więcej niż osiemset metrów
kwadratowych piachu. Kupili tę niby-ziemię, bo to była też ich czyśćcowa pokuta, oni też
zostali skazani na grzebanie się w tym piachu, bo prawdziwą ziemią nie można było tego
nazwać, choć wyrosły tam w końcu dzikie róże, agrest, maliny, truskawki, wszystko nawożone
naturalnym łajnem kupowanym od naszej dalekiej rodziny, oni sprzedawali nam gówno,
w sensie jak najbardziej dosłownym, a moi rodzice cieszyli się, że jest to gówno najwyższej
jakości, na którym tak wspaniale rosną zdrowe owoce. Oczywiście dla mnie, te owoce miały
być dla mnie, wszystko miało być dla mnie, cała działka, którą miałem w przyszłości
odziedziczyć, to było coś w rodzaju posagu. To wszystko będzie kiedyś twoje, powiedział mi
pewnego dnia ojciec, zataczając ręką krąg od siatki do siatki, i naturalnie zabrzmiało to
groteskowo, oto król pokazuje delfinowi jego przyszłe włości, parę metrów nędznej ziemi,
którą można obejść góra w pięć minut, a jemu się wydawało, że ja tę ziemię będę chciał
odziedziczyć, a potem hołubić, że będę przyjeżdżał tu ze swoją rodziną i opowiadał dzieciom,
że stąd jest ich ród, żeby nie zapomniały. Że będę siedział na ganku i z uśmiechem spoglądał,
jak baraszkują w cieniu rozłożystego orzecha, jak się ganiają z piskiem wokół domu, a potem
na starość przekażę im w testamencie to dziedzictwo, aby one przekazały je swoim dzieciom,
i będę wierzył, że kiedyś, kiedyś w przyszłości, gdy mnie już nie będzie, moje prawnuki będą
się tu bawić i ganiać, doprawdy byłoby to nawet na swój sposób wzruszające, gdyby nie było
takie głupie. Mój ojciec, wyobrażając to sobie, dowiódł, że jest zupełnie pozbawiony
wyobraźni.
Być może jednak kupili tę łachę piachu choć trochę dla siebie, jakby z jednej strony bali się
oderwać się od swojej wiejskości, a z drugiej chcieli zaakcentować swoją miejskość, bo
przecież w tej kolonii żywych trupów osiedlali się wyłącznie miastowi, głównie
„warsiawiaki”, choć byli też tam jacyś ludzie z Radomia, z tego, co pamiętam. „Osiedlali” się
to może słowo nieopisujące dokładnie ich statusu, oni mieszkali tam od wiosny do jesieni,
kolonia zdychających mieszczuchów zapełniała się na przełomie kwietnia i maja, apogeum
przyjazdów odbywało się w Święto Pracy, śmieszna rzecz – Święto Pracy ustawowo było
wolne od zajęć, ale oni zamiast dzień święty święcić, od razu zabierali się do tej swojej
absurdalnej roboty, wyładowywali z fiatów, wartburgów i skód w kolorach rozwolnienia
i rzygowin bagaże, żywność, butle gazowe, otwierali drewniane komórki, z których wywlekali
grabie, szpadle, sekatory, odpalali hałaśliwe, śmierdzące kosiarki, stękając, wypuszczali
z odbytów pierwsze fekalia, które z ich bolesnym stęknięciem wpadały w studzienki sławojek,
wkładali poplamione ubrania robocze i ruszali w szeregi porzeczek i malin, w krzaczki
truskawek i agrestów z pomarszczonymi dłońmi wciśniętymi w gumowe żółte rękawice.
Naturalnie zazwyczaj się okazywało, że na co drugą działkę w czasie zimowej przerwy ktoś
się włamał i ukradł, co się dało: stare radio, stary telewizor, narzędzia ogrodnicze, nawet
pościel schowaną w składanej kanapie, nawet garnki, nawet butle gazowe, nawet aluminiowe
łyżki. Włamania na działki były wpisane w międliszewski rytuał, nikogo nigdy nie złapano,
wiadomo było jednak, że muszą to robić miejscowi, którzy mają dobre rozeznanie, kto co
gdzie trzyma, poza tym kto miałby to robić jak nie miejscowi, trudno sobie wyobrazić, by na
złodziejskie łowy przyjeżdżali tu fachowcy z odległych powiatów, łup był tak naprawdę
mizerny, tyle że obfity. Co prawda miejscowi się zaklinali, że skądże znowu, że to na pewno
złodzieje z sąsiednich Górnopłuków przyjeżdżają tu w nocy, gdy wszyscy uczciwi ludzie (to
znaczy miejscowi) śpią, może przyjeżdżają nawet z samych Kozienic albo z Warki i zakradają
się po te aluminiowe łyżki, garnki i farelki, widać przecież, że to fachowa robota, u nas nikt by
się nie potrafił tak dobrze włamać. Czasami przyjeżdżała milicja i spisywała protokół, ale
wiadomo było, że nikt nigdy nie zostanie złapany, milicja miała ważniejsze rzeczy na głowie
niż drobni wiejscy złodzieje okradający drobnych miastowych działkowiczów i traktowała
całe to zamieszanie jako stratę czasu, owszem, konieczną, obowiązkową, służbową, ale jednak
irytującą. Więc nie dziwię się, że się nie przykładali, ściganie złodziei pościeli, butli
gazowych i farelek urągało ich godności, a godność funkcjonariusza jest sprawą zasadniczą.
Oczywiście seria włamań zawsze była atrakcyjnym tematem międzysąsiedzkich rozmów,
chwalono się wręcz, komu co ukradli, miastowy działkowicz czuł się w pewnym sensie
zaszczycony, że okradł go wiejski złodziej, obnosił się ze swoją stratą i przechwalał nią. Bez
wątpienia Szczękacz musiał wiedzieć, kto dokonuje tych włamań, nie mówię, że za nimi stał
albo że brał w nich udział, ale nie wykluczam, że przynajmniej był złodziejskim informatorem,
ponieważ sam miał złodziejską naturę i jakoś nigdy się nie przejmował nieszczęściami
letników, jego końska gęba wykrzywiała się w dziwnym grymasie, będącym chyba ironicznym
uśmiechem, gdy przejęci działkowicze opowiadali mu o swoich stratach. Szczękacz śmiał się
z nich, ponieważ szczerze i uczciwie nimi pogardzał, pogardzał nimi za to, że kupili od niego
podłą ziemię, że ją z zupełnie irracjonalnym poświęceniem uprawiali, że przepłacali, kupując
od niego mleko i jaja, a także za to, że łaskawie sprzedawał im nawóz na ich śmiechu warte
grządki, Szczękacz nimi pogardzał, ponieważ nie mógł zrozumieć ich wyboru, ich drogi ku
namiastce szczęścia, którą były owe grządki rzodkiewek, krzaki malin i dzikie róże, z których
wyrabiali domowe wino i konfitury, nie potrafił pojąć, że cieszą się z własnego szczypiorku,
który siekają do twarożku, że radują się jak dzieci, gdy ich rachityczna jabłonka po raz
pierwszy rodzi owoce jak młoda matka. Pogardzał nimi także za to, że byli dla niego tacy
uprzejmi, odczytywał to jako oznakę słabości, a Szczękacz miał w pogardzie ludzi, których
uważał za słabszych. Słabszych, uważał Szczękacz, należy kopać w dupę.
Letnicy naturalnie godzili się ze swoją stratą, uważali ją za coś w rodzaju bakszyszu, który
muszą płacić za to, że mogą tam pomieszkiwać i grzebać w ziemi, nie przypominam sobie, aby
ktoś z tego powodu porzucił Międliszew, sprzedał działkę i wyjechał, deklarując, że nigdy już
tam nie wróci. Właściwie to my byliśmy chyba pierwszymi, którzy opuścili Międliszew,
uważam, że i tak o wiele za późno. Letnicy zatem godzili się ze swoim międliszewskim fatum,
robili rachunek strat, wiedzieli, że aż do późnej jesieni, kiedy wrócą do miasta, nikt im się tu
nie włamie, jechali więc do gieesu albo aż do Kozienic odkupić stracone sztućce, garnki
i farelki i dalej toczyli swoje życie w tej dziwnej kolonii dobrowolnych zesłańców. A potem,
gdy dokonali pierwszych obrzędów pielenia i kopania, ocierając przedramieniem pot z czoła,
dreptali piaszczystą, wyboistą drogą w kierunku Wisły w odwiedziny do swoich wiejskich
panów, którzy w utytłanych gnojem gumofilcach witali ich łaskawie w obejściach swoich
zasranych przez kury posiadłości i uśmiechając się wyniośle i fałszywie, pozwalali im ściskać
swoje popękane, suche ręce z brudnymi szponami zrogowaciałych paznokci. Przyjezdni
kłaniali się nisko i strachliwie i zaczynali swoje lamentacyjne prośby o świeże mleko i jajka,
za które przepłacali bez protestów, tym chętniej, że skoro droższe niż w mieście, to bez
wątpienia lepsze. A potem wycofywali się z poddańczym przygarbieniem, szczęśliwi, że do
kolacji napiją się tłustego mleka z udręczonych wymion brudnej krowy, której nogi oblepione
były zaschniętą skorupą błota i jej własnego gówna, a następnego dnia na śniadanie zjedzą
prawdziwe wiejskie jajka ze swoim własnym szczypiorkiem i świeżym wiejskim chlebem,
który o świcie przywiozą z miasteczka.
Na wsi nie wypiekano bowiem chleba, nie można go było kupić u chłopa, prawdziwy
wiejski chleb przywożono rano z piekarni w Warce albo Kozienicach do sklepu, który
przypominał obozową wartownię – szary parterowy barak z kratami w oknach, centrum
handlowe Międliszewa, obok przystanku pekaesu, remizy strażackiej, kościoła i filii banku
spółdzielczego. Międliszew wyglądał tak jak większość tych wsiomiasteczek, unosił się nad
nim odór naturalnego łajna i chemikaliów z fabryki nawozów sztucznych, ten nagły, upojny
zapach świeżego chleba przywożonego szarym żukiem zaburzał ową śmierdzącą harmonię.
Wielkie, okrągłe dwukilowe bochny, gigantyczne hostie – okoliczne chłopstwo, emeryctwo,
a nawet menelstwo kupowało po trzy, cztery, nawet pięć bochenków naraz, na zapas, dziesięć
kilo chleba, którym od razu zaczynali wypychać swoje żołądki, zagryzając kiełbasą zwyczajną,
popijając wódką czystą i zakąszając ogórkiem kiszonym. Oczywiście nie mówili „kiełbasa”,
tylko „kełbasa”, i nie „cukier”, lecz „cuker”. Moja matka też tak mówiła, nawet po tylu latach
w mieście mówiła „kełbasa” i „cuker”, mówiła też „zdejm swetr”, kiedy przybiegałem
zziajany z podwórka. Zresztą nawet jak już byłem dorosły i przychodziłem w odwiedziny, jej
pierwsze słowa, gdy tylko przekroczyłem próg, brzmiały: zdejm buty. Mówi się „zdejmij”,
poprawiałem ją, a ona na to: nie wywyższaj się.
Zdejmowanie butów zaraz po wejściu do domu też było dziedzictwem międliszewskim,
Szczękaczowie wszak zostawiali już w sieni swoje zagnojone gumofilce i wielkie trepy,
przypominam sobie, że wszyscy mieli jakieś nienaturalnie wielkie stopy i chodzili po domu
w grubych skarpetach poprzecieranych na piętach i palcach, a głowa rodziny, Szczękacz
Imperator, demonstrował zazwyczaj dziurę na dużym palcu, przez którą wysuwał się groźnie
szponiasty paluch, potężny, krzywy i brudny. Miało to sens, skoro wciąż brodzili po kostki
w krowich i kurzych odchodach, ale ja nie widziałem konieczności zdejmowania czystych
butów zaraz po wejściu do domu moich rodziców. Moja matka jednak, pilnie dbająca
o czystość podłogi, jakby to lśniące linoleum było wielką błoną dziewiczą, której nie można
zhańbić, domagała się tego głośniej, niż kiedykolwiek domagała się swoich praw od ojca.
Zdejmowałem więc buty dla świętego spokoju, wiele rzeczy robiłem dla świętego spokoju,
święty spokój był w tej rodzinie rzeczą nadrzędną, dla świętego spokoju mogliby zrobić
największe podłości. Odmawiałem jednak założenia kapci, czyli koślawych góralskich
kierpców, które matka kupiła kiedyś specjalnie dla mnie na ulicznym straganie, i szusowałem
w samych skarpetkach, czasami nawet dla zabawy ślizgając się jak dzieciak w zimie po
oblodzonym chodniku.
Chleb w geesie rozchodził się w ciągu pół godziny, jeśli ktoś nie zdążył ustawić się
w kolejce o siódmej rano, mógł o chlebie swoim powszednim zapomnieć, zwłaszcza że nigdy
dokładnie nie było wiadomo, o której przyjedzie transport. Zawsze to mnie wysyłano po
chleb, z samego rana, w chłodnym, ale ostrym już słońcu pedałowałem na swoim składaku,
grzęznąc w koleinach drogi, której nigdy nie wyasfaltowano mimo obietnic powiatowej
władzy. To był stały temat rozmów między letnikami – kiedy oni wreszcie położą ten asfalt, ile
to już lat obiecują, że położą, panie, po co mieliby kłaść, co im z tego przyjdzie, ta droga nie
prowadzi do żadnego ważnego miejsca, ależ przecież do nas prowadzi, no to mówię, że do
żadnego ważnego miejsca. Suchym latem samochody letników kolebały się na jej garbach,
latem deszczowym grzęzły w błocie, tak czy srak przypominały małe czołgi, które sunąc do
szturmu, unoszą się i opadają.
Stałem więc w tej kolejce po chleb, między chłoporobotnikami, żonami rolników,
warsiawkowymi działkowiczami oraz obywatelami o bliżej niesprecyzowanych zawodach,
chleb nas jednoczył, zrównywał, ale tylko dopóki staliśmy w kolejce, potem zaczynało się
wykluczanie, wypychanie, musiałem się zapierać jak osioł, żeby nie dać się wypchnąć
żylastym facetom w drelichowych kombinezonach ani grubym babom w kwiecistych workach
przypominających nieco sukienki, i gdy udało mi się zdobyć bochen, byłem z siebie dumny,
pędziłem na swoim buraczkowym składaku z powrotem do rodziców, żeby otrzymać od nich
wyżebraną pochwałę.
W zeszłym roku, jadąc szosą numer 79 w celu obejrzenia gównianej małej mazowieckiej
apokalipsy, zatrzymałem się w Mniszewie, by po latach spojrzeć na skansen, właściwie to nie
wiem czemu, może z powodu jakiegoś sentymentu za dzieciństwem, może dlatego że dawny
pobyt tam był jedną z niewielu radości związanych z weekendowymi wyjazdami z Warszawy.
Nikt już tego złomowiska nie pilnował, coś, co miało być pomnikiem upadku Trzeciej Rzeszy,
stało się pomnikiem upadku pamięci, piach naniesiony przez wiatr zasypał część okopów
i transzei, jak pustynia zasypuje opuszczone miasta, eksponaty pordzewiały, co się dało ukraść
– ukradziono i sprzedano na złom: zamki od armat, przyrządy celownicze, drążki sterownicze,
zostały same wypatroszone skorupy, z amfibii zniknęła nawet cała podłoga, została
przerdzewiała duża trumna i koła, z których ostatnia cząsteczka powietrza musiała ujść
dwadzieścia lat temu, ale jednak były, natomiast nie było podłogi, wyciętej skrupulatnie za
pomocą palnika.
Chodziłem po skansenie i czułem, że piach, który pokrywa to złomowisko, tak naprawdę
pokrywa moje życie, całą przeszłość, która na nic mi się zdała, która rdzewieje coraz bardziej,
a ktoś rozkrada z niej wszystko, co może się jeszcze przydać, zostawiając pustą skorupę.
Otrząsnąłem się i wyszedłem, wiedząc, że już nigdy tam nie wrócę, że już nigdy nie będę
jechał tą drogą, że ta część już nieodwołalnie przestała dla mnie istnieć, że poległa śmiercią
nieznanego człowieka. I żeby poprawić sobie samopoczucie, pojechałem w kierunku
Międliszewa obejrzeć, jak wielka woda niesie temu gnojowisku zagładę, z wredną satysfakcją
myśląc o tym, że być może zalało też wiejski cmentarz, co się zdarzało, czytałem o tym, i że
zwłoki płyną teraz przez świat żywych, wyślizgnąwszy się ze swoich ciemnych nor.
Widziałem w gazetach zdjęcia zalanych cmentarzy, na których woda sięgała ramion
żelaznych krzyży, zastanawiałem się, czy płyną gdzieś przez Międliszew kości Staśka,
bezimienne już, nierozpoznawalne, wraz z kośćmi zwierząt, które własnoręcznie zabił
i z którymi się teraz zrównał, czy płyną z nim kości psa, którego zabił łopatą jego ojciec, sam
niestety wciąż żywy, choć może jednak dobrze, że żył i mógł widzieć swoją klęskę, biblijną
zagładę swojego obejścia, zalanego przez sprawiedliwą powódź, i rozpaczać nad tym
bezpowrotnie utraconym bogactwem, bo przecież na pewno się nie ubezpieczył, był na to za
chytry, za skąpy, nie akceptował świata, w którym on miałby komuś za coś płacić, teraz na
pewno uważał, że to polski okupant powinien mu zrekompensować straty.
Pamiętam, że w każdym obejściu na wsi był pies łańcuchowy i każdy z tych psów w swoim
obłędzie rzucał się na łańcuchu, szczekając wściekle i histerycznie, i każdy wabił się Murzyn
albo Cygan, jak był bardziej czarny, to Murzyn, jak bardziej podpalany, to Cygan. Nie było
żadnych Burków ani Azorów, psy nie nosiły też ludzkich imion, jak Kuba albo Ziutek, żaden
też na przykład Atos czy Portos, wszystkie nieodmiennie wabiły się Murzyn lub Cygan, tak
bardzo ograniczona była pomysłowość tych ludzi.
W Szczękaczowym obejściu też wił się na łańcuchu duży kundel, którego drzewa
genealogicznego nie sposób byłoby odtworzyć; kolejne pokolenie wiejskich kundli rodzących
się w stodołach czy oborach i całe swoje pieskie życie spędzających na łańcuchu, ujadających
wściekle na widok każdego obcego przechodzącego drogą – nie inaczej marnował swoje życie
pies Szczękaczów.
Jak się wabi ten pies? zapytałem kiedyś, wskazując na wychudzone, obłąkańczo rzucające
się w swych kajdanach zwierzę. Cygan, powiedział stary Szczękacz z satysfakcją, jakby był
dumny z tego, że ma psiego niewolnika, któremu jak zechce, może dać michę, a jak nie zechce,
to może zadrzeć z kopa, tak dla podtrzymania swego autorytetu u zwierząt. Los psa i tak nie był
najgorszy, nie miał iść pod nóż, by zostać zjedzonym, choć oczywiście nie było tam zwyczaju
trzymania psów starych i zniedołężniałych, nieprzydatnych, ślepnących, tracących węch i zęby,
w tamtej cywilizacji starego psa się dobijało, jednym mocnym uderzeniem łopaty, a potem
zakopywało gdzieś za płotem, ludzie tamtej ziemi nie czuli do zwierząt przywiązania, do ziemi
byli przywiązani, ale oczywiście, wbrew temu, co usiłowała nam wbić do głowy szkoła, taki
Szczękacz nie był przywiązany do ziemi jako ziemi przodków, do ziemi jako gleby Polski, nic
w tym guście, był przywiązany do ziemi dokładnie tak jak jego pies łańcuchem do budy.
A mi wygląda jednak bardziej na Żyda, powiedziałem wtedy jakby po namyśle. Na Żyda?
przeraził się Szczękacz i spojrzał na mnie z popłochem, jak to na Żyda? No tak to,
powiedziałem, jakiś ten pysk ma taki długi i jakby garbaty i jakoś tak mu chytrze ze ślepi
patrzy. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy Szczękacza przerażonego, pierwszy raz ujrzałem, jak
z jego końskiej gęby znika ten wyraz samozadowolenia, którym obdzielał wszystkich wkoło,
wyraz pogardy dla tych, którzy stoją niżej od niego w jego osobistej hierarchii, a my staliśmy
niżej; do tych, którzy stali wyżej, czuł zaś nienawiść, którą, jak sobie wyobrażam, maskował
fałszywą uniżonością.
No nie wiem, pysk ma jakiś taki żydowski po prostu, dodałem, na Cygana to on mi wcale
nie wygląda, Cygan to miałby jakiś inny ten pysk. A dajże spokój, powiedział nagle Szczękacz
i machnął długim, chudym konarem ręki, żarty se robisz jakieś miastowe, dorzucił i oddalił się
w swoich ufajdanych kaloszach, w które wpuszczone były workowate spodnie zwisające mu
luźno na dupie, odszedł, wycierając dłoń o sweter, jakby ją sobie ubrudził. Ale, co
zauważyłem, od tamtej pory inaczej patrzył na swojego psa, tak mi się przynajmniej
wydawało, kiedy pokonywał swe gumno na kabłąkowatych nogach, jego końska twarz nie
szczerzyła się już w uśmiechu, przysiadywał czasami na przyzbie, paląc papierosa bez filtra
i strzykając śliną z tytoniem, i gapił się na psa z dziwnym wyrazem na swej końskiej twarzy.
Myślę, że to wtedy obmyślił, żeby się go pozbyć, bo gdy po tygodniu znów się u nich
pojawiłem, wraz z rodzicami, którzy przyszli z tak zwaną kurtuazyjną wizytą, Cygana już nie
było. A gdzie Cygan? zapytał mój ojciec, pewnie raczej po to, by jakoś zagaić rozmowę, ale
Szczękacz tylko machnął ręką: stary był, pilnować już nie dawał rady.
Do Międliszewa jeździliśmy pekaesem w piątki po południu albo w soboty z samego rana,
to znaczy koło ósmej. Niebieskie autobusy odjeżdżały z dworca pks Mokotów przy
Puławskiej, obok parku Dreszera, tam, gdzie stoi teraz stacja benzynowa Statoil, a obok niej
średniej wielkości i nijakiej urody biurowiec, na którego dachu obraca się podświetlony nocą,
niebiesko-pomarańczowy znak koncernu paliwowego, jak latarnia morska wskazujący
kierowcom drogę do całodobowego sklepu. Kiedy dziś zdarza mi się przejeżdżać obok tej
stacji, zawsze przypominam sobie tamten dworzec autobusowy, nie ma w tym nostalgii, wręcz
przeciwnie, czuję wyraźną satysfakcję, że dworzec pekaesu z zapyziałym budyneczkiem
mieszczącym kasy i poczekalnię już nie istnieje, ale pamięć niestety istnieje i ilekroć tamtędy
przejeżdżam, kolory nagle blakną, stacja znika, biurowiec rozpryskuje się w drobiazgi
i ulatuje ku niebu, a na jego miejscu lądują szary klocek i tuzin obłych, smrodzących,
niebieskich starych jelczy.
Jeździliśmy więc z matką do Międliszewa zatęchłym niebieskim autobusem, droga trwała
półtorej godziny, a może nawet dwie, pyrkoczący wóz zatrzymywał się w każdej najmniejszej
wsi, a potem z wysiłkiem ruszał, wypuszczając z rury wydechowej kłęby czarnego dymu,
jakby za każdym razem oznajmiał, że znów nie wybrano papieża, często całą drogę spędzałem
na stojąco, trzymając się kurczowo śliskiej poręczy, albo siedziałem na schodkach przy
ostatnich drzwiach, biletów nie można było kupić zawczasu, mimo iż w budyneczku były kasy,
ale z niejasnych powodów sprzedawano w nich bilety na inne, zapewne istotniejsze kursy.
Bilety do Międliszewa sprzedawał kierowca, oczywiście dopiero tuż przed odjazdem, gdy
grzał silnik, ale już godzinę wcześniej na stanowisku, którego numeru nie pamiętam, pod
tablicą z rozpiską kursów na trasie Warszawa – Góra Kalwaria – Międliszew – Górnopłuki –
Kozienice dreptała w miejscu kolejka nieumytych podróżnych. Cuchnęli niedomyciem nawet
na świeżym powietrzu, w zatłoczonym autobusie ich smrodliwa kwaśność się potęgowała,
nawet jeśli mieli tanie odświętne ubrania i ogolone czerwone twarze, a kobiety coś na kształt
makijażu, to zawsze też przetłuszczone włosy, cuchnące nogi i spocone pachy, śmierdzieli,
choć byli jak najbardziej trzeźwi – to nie był autobus pijaków, to był autobus odświętnych
śmierdziuchów, nikt nie używał dezodorantów, choć z policzków niektórych mężczyzn i kobiet
parowały w upale tanie wody kolońskie, których woń mieszała się z potem, zagęszczając do
mdłości i tak już stęchłe powietrze, więc przez całą drogę w przepełnionym autobusie
brakowało tlenu, a że te podróże odbywały się zazwyczaj w dni jeśli nie gorące, to
przynajmniej ciepłe, do dziś się dziwię, jak byłem w stanie je wytrzymać, skoro robi mi się
niedobrze nawet w wagonie drugiej klasy pociągu pośpiesznego, o ile akurat pechowo muszę
jechać takim, a nie InterCity.
Kiedy zdarza mi się dziś oglądać stare zdjęcia z tamtych lat, to z nich też emanuje kwaśny
odór niedomytych ciał tamtych ludzi, znikają wonie odświeżaczy powietrza, ulotnych perfum,
którymi z zaskoczenia spryskują klientów hostessy w galeriach handlowych, znika
teraźniejszość, która jest konglomeratem sztucznych zapachów i sztucznych barwników,
odpada cienki tynk maskującej woni i napływają dawne zapachy, jak te, które towarzyszyły mi
w międliszewskich podróżach, od wyjścia z domu, przez drogę na dworzec pks, oczekiwanie
w kolejce po bilet i później te upiorne, wlokące się bez litości i bez nadziei minuty jazdy,
jakby ów cel, który przecież znałem, a znałem też wszystkie przystanki pośrednie, miał się
nigdy nie objawić moim oczom.
Autobus miał na tablicy napis „pośpieszny”, ale zatrzymywał się na każdym przystanku, nie
opuszczał ani jednego, nie trzymał się żadnego rozkładu, odjeżdżał i przyjeżdżał, kiedy
pasowało kierowcy, i nikt nie śmiał protestować, chodziło o to, żeby dojechać do celu, a nie
żeby być punktualnie, to byłoby marzenie zbyt fantastyczne, żeby ktoś marzył o tym naprawdę.
Zdarzało się, że kierowca zatrzymywał się przy sklepie i szedł zrobić zakupy, a ludzie czekali
cierpliwie, bo wiedzieli, że mu się należy, po kilku minutach wracał, znów odpalał silnik
i z papierosem w ustach spokojnie prowadził dalej, czasami tylko jakoś irracjonalnie
przyspieszając. Znałem te wszystkie następujące po sobie przystanki na pamięć jak alfabet, ale
były dla mnie upiorne jak równania różniczkowe, podróże tym niebieskim gruchotem zdawały
mi się czymś w rodzaju podróży starym dyliżansem przez prerie Dzikiego Zachodu, nie
wiadomo było, co się po drodze zdarzy i kiedy dotrzemy do celu, kierowca prowadził
z wprawą i godnością, jemu spieszyło się ze wszystkich najmniej, podjeżdżał pod przystanek
powoli, wręcz od niechcenia, a ruszał z wysiłkiem, na każdym przystanku ktoś do tego
dyliżansu wsiadał albo z niego wysiadał, szczególnie w Górze Kalwarii, to był półmetek
trasy, lotna premia, od tego postoju podróż zaczynała być prawdziwą Golgotą. Kierowca od
wszystkich podróżnych pobierał pieniądze, które wrzucał niechlujnie do metalowej
skrzyneczki obok kierownicy, ale nie wydawał biletów, zresztą zapewne mógłby wydać tylko
tyle, ile było miejsc siedzących, tymczasem pekaes był nabity jak miejski autobus w godzinach
szczytu. Wreszcie dojeżdżaliśmy do Międliszewa i wysiadaliśmy z tego strasznego
niebieskiego dyliżansu zupełnie wymiędleni, miało to swoją symbolikę, docierałem na
miejsce weekendowego wypoczynku zupełnie wyczerpany, nie przypuszczając nawet, że za
wiele, wiele lat podróże po Polsce, choć oczywiście w niewspółmiernie lepszych warunkach,
staną się moją pracą, moim losem, przeznaczeniem i przekleństwem.
A powrót następnego dnia był w dwójnasób straszniejszy, bo podróżni śmierdzieli jeszcze
bardziej, a do tego wieźli do Warszawy płody ziemi, świeże mięso cuchnące wczorajszą
śmiercią i kopy jajek, dobroć mazowieckich zagród, obór i pól. My też je wieźliśmy, zawsze
mieliśmy z tuzin jaj, których trzeba było bardzo pilnować, żeby się nie rozbiły, te obsrane
międliszewskie jajka Faberge. Wieźliśmy też tłuste mleko w szklanych butelkach po wodzie
mineralnej Mazowszanka, kobiałki z truskawkami, porzeczkami albo agrestem, rzodkiewki
i ogórki, zdarzało się w sezonie po wykopkach, że targaliśmy nawet worek buraków i z tym
workiem ładowaliśmy się do przepełnionego autobusu. To znaczy ja targałem i ja się
ładowałem, bo byłem już, wedle słów mojej matki, „dorosłym mężczyzną”, czyli miałem
wykonywać najgłupsze fizyczne czynności, tachać dwudziestokilowy szary wór z czerwonymi
bulwami, z których matka robiła potem barszcz, ćwikłę, marynowane buraczane talarki
i buraczki zasmażane do kotletów mielonych, gdyby dziś miała tę nadprodukcję buraków
i zachwyciła się nagle modną kuchnią, toby robiła pewnie z tych brudzących wszystko bulw,
których sok jest tak trudny do sprania, buraczane carpaccio i buraczane sushi. Cały tydzień
wszyscy w rodzinie srali na czerwono, mazowieckie czerwone gówno spływało kanalizacją
do Wisły i sunęło godnie do Gdańska, do Bałtyku, w świat.
Jeździliśmy głównie z matką, ponieważ ojciec ruszał tam swoim wypucowanym
samochodem zazwyczaj już w czwartek po południu, a zdarzało się nawet, że i z rana, wracał
zaś dopiero w poniedziałek. My ze względu na pracę matki i moją szkołę mogliśmy wyjechać
z Warszawy dopiero w piątek lub sobotę, a wracać musieliśmy w niedzielę, zresztą ojciec, od
kiedy przeszedł na rentę, siedział tam praktycznie nieustannie, wpatrując się w mały
turystyczny telewizorek, który odbierał tylko program pierwszy, imponujące, jak mógł to
wytrzymać. Ojciec mógłby oczywiście zabrać worek tych cholernych buraków do bagażnika,
ale że planował powrót dopiero następnego dnia, to ja musiałem je targać, żeby moja matka,
głupia żona tego bezmyślnego mężczyzny, mogła zabrać się do swojego mrówczego
przetwórstwa już w niedzielę po południu. Prawie zaraz po powrocie, po prostych ablucjach
i przebraniu się w kuchenny strój roboczy zaczynała swoje stękające misterium mycia,
obierania i gotowania buraków, a kuchnia zamieniała się w miejsce jakiejś zbiorowej masakry
urządzonej przez psychopatę, ja zaś przezornie usuwałem się z drogi, zajmując się udawaniem,
że odrabiam lekcje, ponieważ moja matka znosiła w życiu wszystko z pokorą, nie znosiła
tylko, jak ktoś jej przeszkadzał w kuchni.
Gdyby nie to, że sprzedaliśmy tę działkę, kiedy ojcu ostatecznie odechciało się na nią
jeździć i kiedy podupadł na zdrowiu, według mnie nie tylko fizycznym, ale nade wszystko
psychicznym, czyli kiedy ostatecznie skretyniał, więc gdybyśmy jej nie sprzedali, to myślę, że
po ich śmierci urządziłbym im tam pogrzeb. Zapewnie nielegalnie, ale, jak sądzę, zgodnie
z ich wolą, jeśli niewyrażoną wprost, to żywioną skrycie. Tam zakopałbym ich ciała, z ziemi
mazowieckiej powstaliście, do ziemi mazowieckiej wracacie, powiedziałbym, rzucając na ich
trumny ziemię czwartej, albo nawet szóstej kategorii. A jeśli nie na działce, to może
pochowałbym ich w lesie obok Mogiły, to byłby dla nich, myślę, największy zaszczyt, to
znaczy największy zaszczyt z mojej perspektywy, gdyż oni Mogiły chyba nie znali.
Nienawidziłem tej wiejskości, swojskości, tej cuchnącej mazowieckiej sielanki,
międliszewskich waporów, nienawidziłem spacerów po lesie, do którego uciekałem przed
mazowieckimi polami i łąkami, bo był z tego wszystkiego najlepszy, choć i tam nie
znajdowałem azylu, przynajmniej jednak znajdowałem samotność, z dala od rodziców i od
Szczękaczów, od brzęczenia kosiarek, chrobotania pił, stukania młotków i strzałów z gaźnika
naprawianych samochodów, tak, gdyż międliszewskie działki, owa oaza spokoju
i wypoczynku, były doskonałym miejscem do tego, by w sposób hobbistyczny pogrzebać sobie
w samochodzie. Te działki były jak szroty, jak składy złomu, złomujących się ludzi
i umierających metalowych gratów, bo kiedy mężczyźni grzebali we wnętrznościach swoich
samochodów, choć już niebawem patolodzy mieli grzebać we wnętrznościach ich samych,
kobiety pielęgnowały stare rdzewiejące wanny, które nie wiadomo jakim sposobem tam
przytargano i w których zbierano deszczówkę, na wszelki wypadek – gdyby wyschły nagle
studnie i udławiły się pompy, w puszkach po mielonce, jeśli nie zostały zaanektowane na
popielniczki, sadzono jakieś roślinki, walały się też zbędne, choć przecież absolutnie
niezbędne, mogące się w przyszłości na coś przydać mosiężne rury, kolanka, nawet stare
kuchenki, choć i tak wszyscy gotowali na butlach gazowych. Prawie codziennie większość
męskiej populacji działkowiczów zbierała się koło jednej altany, aby spędzić wspólnie czas
na gmeraniu w silniku, wszyscy z minami członków konsylium lekarskiego pochylali się nad
otwartą maską jak nad rozciętym brzuchem pacjenta i dyskutowali, gdzie go co boli i jak temu
zaradzić, stąd co jakiś czas te nagłe głośne zwiększenia obrotów, strzały z gaźnika, wycie
i popierdywanie. W lesie nie było już tego wszystkiego słychać, rzecz niebywała – w lesie
panowało coś na kształt ciszy.
Snułem się bez celu po tym lesie, szukając w nim ukojenia, i kiedy odwiedzałem Mogiłę,
nie chodziło o to, że budził się we mnie jakiś egzystencjalny niepokój, że eschatologia stawała
się elementem mojego dojrzewania, szło o to, że złożony tam nieznany nieboszczyk był mi
najbliższą osobą w międliszewskim uniwersum. Mogiła to był zarośnięty grób z krzywym
krzyżem bez żadnej adnotacji, czyje nieszczęsne szczątki chroni, jedyna rzecz w całym
powiecie międliszewskim, która mnie fascynowała, tak jak skansen w powiecie mniszewskim,
tajemnica obrośnięta mchem i zapomniana, a w każdym razie może nie tyle zapomniana, bo
każdy z miejscowych o Mogile wiedział, ile lekceważona. Nikt, zarówno z rdzennych
mieszkańców Międliszewa, jak i z letników, nie interesował się zapomnianym grobem w lesie,
nikt zresztą nie chodził do lasu, ponieważ nikt nie ruszał się bez ważnej przyczyny poza swoje
opłotki – międliszewianie wyruszali jedynie w pole oraz do gieesu, względnie do kościoła
i urzędu gminy, jeśli była konieczność poproszenia Boga, lub raczej proboszcza, o drobne
przysługi albo załatwienia sobie w urzędzie jakichś urzędowych załatwień, przy okazji
składając bezinteresowny donos na sąsiada, gdyż naród międliszewski był patriotycznie
donosicielski. Działkowicze zaś jeśli wyruszali poza swoje żałosne posiadłości, to do
międliszewian po mleko i jaja i także do gieesu po chleb i konserwy. Nie przypominam sobie,
by moi rodzice choć jeden jedyny raz poszli razem na spacer, na przykład nad Wisłę, przejść
się wałem przeciwpowodziowym i popatrzeć bez przyczyny na rzekę, pójść przez łąkę, tak
sobie, po prostu. Oczywiście, że okolica była paskudna, odstręczająca, bezgranicznie
mazowiecka i krajobrazowo obrzydliwie polska, ale jednak wydawało mi się, że po to spędza
się czas wolny na wsi, by chodzić na spacery, po to płynie obok Wisła, by spoglądać na jej raz
rozlazły, raz nerwowy nurt, a nie by nie wychylać się ze swojej zagródki, a nawet ze swojego
żałosnego domku i w nim wykonywać dokładnie te same czynności, co w Warszawie, tyle że
w o wiele mniej komfortowych warunkach. Mężczyźni z działek czasami wyprawiali się
jeszcze na ryby, o wschodzie słońca maszerowali nad rzekę w idiotycznych kamizelkach
wędkarskich z dziesiątkami kieszonek i w śmiesznych czapkach, niosąc długie wędki,
plastikowe wiaderka, podbieraki, jak chłopcy idący na plac zabaw, wszystko nowe
i eleganckie, kupione zapewne w słynnym sklepie myśliwsko-wędkarskim na ulicy Kruczej
w Warszawie. A potem, w porze obiadu, wracali bez większych sukcesów, być może
trzepotała się w tym wiaderku jakaś troć czy płotka, ale ani sumów, ani szczupaków nie
przynosili, pozostawały im głównie szprotki w oleju wyciągane z eliptycznych puszek o tak
twardej blasze, że musieli z wysiłkiem wbijać w nie swoje wielkie noże, by wreszcie udało
się odgiąć wieczko.
Kiedyś, zdobywszy się na prawdziwy heroizm, zapytałem Szczękacza o Mogiłę,
podekscytowany, że wyjawi mi, kto spoczywa w grobie i z czym związana jest historia tego
skrywającego czyjeś zwłoki kopczyka. Ale Szczękacz wzruszył jedynie swoimi kościstymi
ramionami i powiedział: to z wojny. Jak to z wojny, z ostatniej wojny? dopytywałem się, to
jest grób jakiegoś polskiego żołnierza? To dlaczego nie leży na cmentarzu wojskowym?
Z wojny i tyle, chrumknął Szczękacz, mało to ludzi na wojnie ginie, grób jak grób, a bo
wiadomo, kto tam leży, jak już leży, to niech se leży, dodał miłosiernie. No, ale jak to,
molestowałem, bo nie mogłem zrozumieć, że Szczękacz nie chce mi powiedzieć, czyj szkielet
skrywa Mogiła, może to jakiś Niemiec tam leży, bo przecież nie Rosjanin, Rosjanin nie miałby
krzyża, w dodatku wszystkich zabitych Rosjan zabrano i pochowano na cmentarzach
z czerwonymi gwiazdami, może to nieznany partyzant? Może i partyzant, kto go tam wie,
powiedział Szczękacz i polazł w tych swoich zwisających z dupska spodniach
i nieśmiertelnych gumofilcach, i wyobraziłem sobie wtedy, że w trumnie też będzie w nich
leżał, truchło Szczękacza zostanie pochowane w zgniłozielonych kaloszach z szarą obwódką
filcu na górnej części cholewy, ciekawe: gdy pomyślałem „cholewa”, natychmiast przyleciało
do mnie słowo „gęba”, dlatego że znałem już powiedzenie „nie rób z gęby cholewy”,
Szczękacz z pewnością nie robił z gęby cholewy, był mrukliwy, milczący i tylko wrednie się
uśmiechał, nie pamiętam, aby wypowiedział kiedyś jakiś pogląd na jakąkolwiek kwestię, nie
mówiąc nawet o tyradach politycznych, gospodarczych, o niczym takim, nie pamiętam, żeby
wygłosił choćby bardziej złożone zdanie. On wypowiadał jedynie krótkie komunikaty,
zazwyczaj związane z uprawą pola, względnie hodowlą zwierząt, najprawdopodobniej nie
miał żadnych poglądów, oprócz tego, że jemu ma być dobrze, a reszta go nie interesuje, dzięki
temu żył szczęśliwie. Mówił więc na przykład działkowiczom: „Trzeba wyciąć sumaka”.
I brał siekierę, i wycinał sumaka, co mu zajmowało kwadrans, robił to niezwykle sprawnie
i zupełnie beznamiętnie, nie męcząc się przy tym, nie pocąc, a jedynie metodycznie machając
siekierą, a potem inkasował do swojej brudnej, pobrużdżonej ręki banknot, nie pamiętam
o jakim nominale, myślę, że na dzisiejsze pieniądze to byłoby ze sto złotych, więc brał te
umowne sto złotych i płynnym ruchem wsuwał je w kieszeń swoich workowatych spodni,
a potem niewzruszenie odchodził.
Szczękacza nie interesowało zatem, kto może spoczywać w Mogile, ta wiedza nie była mu
do niczego potrzebna, nawet gdyby ją posiadł, nijak nie mogłaby wpłynąć na jego życie, co
więcej – gdyby się pojawiła, mogłaby przynieść jakieś kłopoty, no bo skoro nikt nie wie, czyje
truchło skrywa Mogiła, a Szczękacz wie, to skąd i po co mu ta wiedza? Wiedza, według
żelaznej logiki Szczękacza, była rzeczą zbędną, kłopotliwą, nieprzynoszącą żadnych
wymiernych korzyści, a tylko sprawiającą kłopoty. Naturalnie Szczękacz nie wypierał się
wszelkiej wiedzy, dysponował wiedzą całych pokoleń, które wegetowały tu od setek lat,
wiedzą o wegetacji roślin, o uprawie buraków, ziemniaków i kapusty, o zbożach jarych
i ozimych, o hodowli bydła i trzody chlewnej oraz o podstawowych mechanizmach
ekonomicznych, czyli jak komu drożej sprzedać to, co jest mniej warte.
Pytałem potem jeszcze innych o Mogiłę, gdyż rozpalała moją wyobraźnię, ale nikt nic nie
wiedział, nikogo to nie obchodziło, las to już był dla nich inny świat, a Mogiła tym bardziej,
zazwyczaj dowiadywałem się, że wszędzie w lasach są jakieś zapomniane groby i to nie jest
żadna sensacja, choć przecież dla mnie była. Z czasem Mogiła mi spowszedniała, a z nią i las,
coraz wyraźniej dostrzegałem jego brzydotę, droga ku Mogile cała była umajona fekaliami
przykrytymi niechlujnie skrawkami gazet, zupełnie nie rozumiałem, kto tam chodzi defekować,
widocznie jednak chodzili, myślę, że z powodów ekonomicznych, kiedy sławojka już im się
przepełniała, a żałowali na następną, względnie na kolejną nie było już miejsca, opłacało się
raczej pójść do lasu i kucnąć pod drzewem.
Nigdy zatem nie odkryłem tajemnicy Mogiły, pozostała zresztą jedyną międliszewską
tajemnicą, tajemnicą wypychaną w głęboki las, ale też jedynym miejscem, z którym czułem tam
jakąś wspólnotę, a pogrzebany w niej bezimienny żołnierz lub partyzant, a może wcale nie,
może zwykły człowiek, któremu pięćdziesiąt lub sto lat wcześniej odmówiono prawa do
chrześcijańskiego pochówku na parafialnym cmentarzu, stał się kimś mi najbliższym w całym
tym sielankowo cuchnącym świecie i współczułem mu, że przyszło mu leżeć pośród
dziurawych garnków, skorodowanych rur i fekaliów.
Przez jakiś czas wyprawiałem się jeszcze do lasu, lecz i te spacery wkrótce zarzuciłem
i snułem się jedynie wzdłuż Wisły, po wale przeciwpowodziowym, bezmyślnie, byleby nie
wracać na działkę, gdzie moi rodzice udawali, że wykonują niezbędne dla trwania świata
czynności, i chętnie mnie do nich zapędzali, bym się uczył szacunku dla pracy, a na moje
uwagi, że owa działka po to jest przecież, aby na niej wypoczywać, a nie pracować, ojciec
odpowiadał niezmiennym: na zasłużony odpoczynek trzeba sobie solidnie zapracować,
względnie, kiedy mu się wydawało, że jest w świetnym humorze i bardzo dowcipny:
odpoczniesz sobie po śmierci.
Mówił tak, ponieważ był niewolnikiem pracy. Nie dlatego, że ktoś go do niej zmuszał,
bynajmniej. Całe życie pracował i nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej, dał sobie
wmówić, że praca jest sensem jego życia, że praca określa jego człowieczeństwo. Rodzaj
pracy był sprawą drugorzędną, chodziło o sam fakt pracowania, mój ojciec jako człowiek
pracujący był w swoim mniemaniu niezastąpionym elementem większej całości, czyli ludu
pracującego tworzącego dobrobyt tego kraju. Oboje z matką nie mogli nie pracować, gdyż nie
wiedzieliby, co ze sobą zrobić, dlatego nawet na emeryturze zamienili swoje mieszkanie
w warsztat pracy: matka w wielką zmywalnię garnków i odkurzalnię kurzów, a ojciec
w telewizorownię, w której wykonywał ciężką pracę oglądania wszystkich programów
sportowych i mozolnego analizowania wyników osiągniętych przez reprezentantów Polski.
Nienawidziłem więc działki, Szczekaczowego gumna, nienawidziłem nawet tego lasu, który
bywał moją kryjówką, najbardziej nienawidziłem zaś ohydnej mazowieckiej fauny: bąków
bydlęcych nazywanych gzami, przenoszących świdrowce i nicienie, oraz prawdziwych gzów
bydlęcych, trzmieli zwanych bąkami, szerszeni, os i dzikich pszczół, których jad, byłem o tym
przekonany, może mnie zabić, muszek owocówek wpadających do talerza z malinami i meszek,
których nie dawało się zwalczyć, bo choć łatwo było je zabijać, klaszcząc prawie na oślep, to
mnożyły się w obłąkańczym tempie. Nienawidziłem całego tego latającego malutkiego bydła,
„tałatajstwa”, jak je nazywała matka, to słowo dziwnie dla mnie brzmiało, ale przejąłem je od
matki i lubiłem go używać, podobno owady mnożyły się tak zaciekle, bo okolica wbrew
pozorom była podmokła, ze względu na bliskość Wisły oraz małego jeziorka zwanego
oczkiem, które miało być z Wisłą połączone naturalnym podziemnym kanałem. I rzeczywiście,
wystarczyło, by solidnie popadało, a suchy piach naszej działki zamieniał się w grzęzawisko,
woda stawała na polach i buraczane uprawy zaczynały przypominać pola ryżowe Chin czy
Wietnamu. Wtedy też prawie natychmiast zaczynała się inwazja komarów, gorszych niż
szarańcza, która w swoich łapczywych wędrówkach zatrzymuje się chociaż na chwilę, zżera
wszystko, co się da, i leci dalej, tymczasem komary nie odlatywały, tylko rodziły się
miliardami, wciąż słyszałem ich irytujące bzyczenie i mimo że odnosiłem ogromne sukcesy
w ich zabijaniu, nie zmniejszało to w żaden sposób tej paskudnej populacji. Denerwowała
mnie ich wątłość, delikatność, łatwość, z jaką można je było ustrzelić ręką, wolałbym, żeby
były solidniejsze, tłustsze, nie takie chude, wtedy zabicie każdego dawałoby większą
satysfakcję, żeby miały duże, nabrzmiałe brzuchy, które pękałyby pod uderzeniem dłoni,
rozbryzgiwały się, tryskały krwią i żółcią, tymczasem po zabitym komarze pozostawała
jedynie czarna rozmazana plamka i malutka kropelka krwi. Wszędzie czaiło się robactwo,
skorki pospolite kłębiące się w konarach ściętych drzew, rybiki cukrowe wypełzające ze szpar
w drewnianej podłodze, krocionogi umykające spod zlewu. To, co mogłem zabić – zabijałem,
przed tym, co było groźne, uciekałem, rozgniatałem więc butem skorki i rybiki, od
krocionogów odwracałem się raczej ze wstrętem, no i systematycznie polowałem na komary.
Nie uganiałem się za nimi zaślepiony nienawiścią, w ten sposób nie osiąga się dobrych
rezultatów, siadałem na turystycznym krześle w krótkich spodniach i koszulce z krótkim
rękawem i uważnie obserwując, czekałem, aż one – zaślepione żądzą ludzkiej krwi – wylądują
na mojej skórze. Wtedy zabijałem je jednym pacnięciem dłoni, zanim zdążyły wbić we mnie
swoje ssawki, a że moja krew przywabiała je masowo, wyniki polowania zawsze były
imponujące. Nie wiem, dlaczego z takim upodobaniem atakowały akurat mnie, o wiele
chętniej niż moich rodziców, Szczękacza na przykład w ogóle nie gryzły, Szczękacz mógł
przechadzać się swobodnie w chmarach komarów i nic, nie robiły na nim wrażenia nawet osy.
Kiedyś dzikie osy założyły wielkie gniazdo na poddaszu naszego letniego domu, a raczej
wielkiej drewnianej budy, monstrualnej sławojki zbudowanej samodzielnie przez ojca, który
w ten sposób chciał ujawnić swoje chłopskie talenty. Baliśmy się tych os, nikt nie śmiał im
przeszkadzać, żeby nie wpadły w szał, za to my wpadaliśmy w panikę, szczególnie ja, ilekroć
jedna czy dwie zaczynały grasować w kuchni, szukając pożywienia. Trzeba było wezwać
Szczękacza, który przyszedł uzbrojony w szary worek na kartofle i swój pogardliwy uśmiech,
wszedł w brudnych gumofilcach na wypucowaną właśnie przez matkę podłogę, rozejrzał się,
a potem zapytawszy, gdzie gniazdo, wszedł po schodach na poddasze i po chwili zszedł
z workiem, w którym kłębił się cały rój os, po prostu wrzucił je z gniazdem do worka na
kartofle i wyszedł, kazał tylko jeszcze podać sobie łopatę, żeby kawałek za ogrodzeniem
wykopać dół, do którego wrzucił worek, zakopał i dokładnie udeptał kaloszami.
Na Szczękaczu nic co żywe nie robiło wrażenia, jestem pewien, że nie zabiłby go nawet rój
szerszeni, myślę, że szerszenie bałyby się zaatakować Szczękacza, wszak osy z poddasza dały
się eksterminować bez walki, ja natomiast zawsze byłem celem owadów, komarom musiałem
smakować, być może krew innych ludzi w okolicy była stara i śmierdząca jak oni,
zatłuszczona cholesterolem i ścięta wódką, moja młoda krew musiała być słodka i musująca.
Obsiadały mnie więc, a ja zabijałem je masowo, nie w takich masach oczywiście, by
w sposób widoczny zmniejszyć populację tego tałatajstwa, dość jednak, by poczuć się
zwycięzcą w tych bitwach. Z komarami było jednak łatwiej niż z muchami, te mają lepszy
wzrok, komary kierują się węchem, wyczuwają zapach krwi, moja krew musi pachnieć
wspaniale i smakować wybornie, skoro rzucały się na mnie całymi eskadrami i całymi
eskadrami ginęły. Za muchami to ja musiałem się uganiać, one niczego ode mnie nie chciały.
Mógłbym co prawda natrzeć się fekaliami i czekać, aż mnie obsiądą, a wtedy je – pozbawione
czujności – zabijać, ale bez wątpienia byłbym wcześniej zwymiotował, zawsze byłem
nadwrażliwy na zapachy, potrafię wyczuć smród gówna na dużą odległość i zawsze robi mi
się wtedy niedobrze, ślinianki zaczynają pracować w panice, wnętrzności kurczyć się
i rozkurczać jak przerażone serce, zaczynam nawet czasami wymiotować na pusto, wydaję
z siebie odgłosy jak przy pijackim rzyganiu, ale nic nie opuszcza mojego żołądka, jedynie
strużki śliny ściekają mi z kącików ust.
Dziś myślę, że najważniejszym dniem w moim życiu była ta wiosenna sobota, gdy po raz
pierwszy nie pojechaliśmy do Międliszewa, choć zaczynał się właśnie sezon działkowy.
Wszyscy nasi sąsiedzi pakowali się właśnie, by przemieścić się te kilkadziesiąt kilometrów
za Warszawę, szykowali się, jakby wyruszali na podbój nieznanych lądów, jakby jechali
odkrywać białe plamy na dziewiętnastowiecznej mapie Afryki, lecz mój ojciec
niespodziewanie nie dał sygnału do odjazdu, a wręcz przeciwnie: nie chce mi się, powiedział,
po raz pierwszy w życiu powiedział, że czegoś nie chce mu się robić, powiedział to, nie
podnosząc się z fotela, i wyglądało na to, że już nigdy się z niego nie podniesie.
Moja matka splotła ręce na podołku, spojrzała na ojca z niedowierzaniem, a może nawet
z przestrachem, i zapytała: i co teraz będzie? Nic nie będzie, powiedział ojciec, to wszystko
i tak nie ma sensu, po co tam jeździć, jak nic z tego nie zostanie, wszystko szlag trafi, tyle lat
pracy, tyle wysiłku, poświęceń, a on przecież i tak tam nie będzie jeździł, kiedy nas już
zabraknie. I tu wskazał na mnie, a w jego wodnistych oczach, w których zawsze mętnie pluskał
się strach, pojawiła się nienawiść. Co go to wszystko obchodzi, podniósł głos i rękę w jakiejś
parodii greckiego mówcy na agorze, tyle lat na marne, wszystko przepadnie, a to przecież dla
niego było, on miał to po nas odziedziczyć, ale nie chce, trzeba sprzedać działkę, powiedział
z żałosnym dramatyzmem i zamilkł. A matka oczywiście spojrzała na mnie z tym swoim
śmiertelnym wyrzutem krowy prowadzonej na ubój, najgorszym z wyrzutów, bo milczącym,
tym swoim wzrokiem emocjonalnego szantażysty, tak dla niej typowym, jakby mi chciała
powiedzieć: zabijasz ojca i mnie przy okazji.
Mieszkaliśmy już wtedy przy ulicy Dragonów, wprowadziliśmy się tam w 1973, gdy ojciec
otrzymał nowe mieszkanie w nagrodę za wkład w budowę socjalizmu. To było nowe,
eleganckie – naturalnie eleganckie jak na Warszawę, w której budowano wówczas masowo
wielkie slumsy z wielkiej płyty – osiedle czteropiętrowych jasnych domów tuż obok Łazienek.
Do mieszkań wchodziło się z galerii, co nadawało tym budynkom dodatkowej elegancji, obok
był pawilon handlowo-usługowy, a na trawnikach postawiono dziwne rzeźby, mające chyba
przypominać pozostałości po starożytnej cywilizacji, w każdym razie osiedle owo,
stosunkowo niewielkie jak na socjalistyczny rozmach, wyróżniało się w mieście zarówno
położeniem, jak i komfortem. Lśniło ekskluzywnością, bo w budynkach nie było zsypów, które
by zasmradzały klatkę schodową, śmieci wynosiło się do ceglanej altanki obok przychodni
lekarskiej, którą też nam tam postawili, dokładnie naprzeciwko naszego bloku, słowem,
dostąpiliśmy prawdziwego awansu, Polska Ludowa potrafiła docenić swoich synów i swoje
córki z ludu. Oraz wnuków – mam tu na myśli siebie; wtedy nie potrafiłem jeszcze w pełni
docenić tego wyróżnienia, dziś, kiedy tam przychodzę, jestem w stanie sobie wyobrazić, że
mieszkałbym tam nadal, tym razem z przyjemnością. Albo mieszkałbym znów, tyle że
mieszkają tam wciąż moi rodzice, i tak ładne skądinąd domy (jak na to miasto, ma się
rozumieć, i jak na czasy, w których je zbudowano) zawsze jakoś brzydną, ilekroć tam
przychodzę, od strony ulicy Szwoleżerów lub od strony stadionu Legii. Brzydną, szarzeją,
pokrywają się jakimiś obrzydliwymi purchlami, naroślami, wykrzywiają się, potwornieją,
a z ich klatek nieodmiennie wychodzą brzydcy ludzie o twarzach, z których emanuje czyste,
bezinteresowne zło.
Ojciec był niebywale dumny z tego nowego, trzypokojowego mieszkania, i nic dziwnego,
wszak mógł trafić o wiele gorzej, mógł dostać przydział do jakiejś wielkiej maszyny do
mieszkania, tymczasem okazało się, że jego dość mało istotna funkcja i niezbyt imponujące
znajomości wystarczyły, aby awansować na sąsiada znanych ludzi pracujących w telewizji,
łaska państwa polskiego na zidiociałym koniu jeździła. On, chłop z piasków Mazowsza,
człowiek o horyzontach o wiele węższych niż te, które widać było, gdy się stanęło na
nadwiślańskim wale w Międliszewie, nagle znalazł się wśród, było nie było, elity tamtych
czasów. W sklepie spożywczym witał się uprzejmie ze znaną prezenterką „Dziennika
Telewizyjnego”, na parkingu podawał rękę prawie równie znanemu dziennikarzowi
i wymieniali miłe, choć niezobowiązujące uwagi na różne nieważne tematy, po 13 grudnia
tamtego pamiętnego roku dziennikarz zaczął nagle chodzić w wojskowym mundurze i nie
podawali sobie rąk, to znaczy ojciec bardzo chciał nadal podawać, może nawet chciał jeszcze
bardziej, bo jak każdy tchórz miał wielki respekt dla ludzi w mundurach, ale tamtemu ręce
służyły już tylko do salutowania, a trudno, żeby salutował mojemu ojcu. W każdym razie
ojciec ocierał się o nich, to go nobilitowało, wtedy też istnieli celebryci, choć stanowili małą
grupkę, wszak były tylko dwa programy telewizji i nie było internetu. O tamtych celebrytach
nie można się było niczego dowiedzieć ze środków masowego donosu, co najwyżej
z osiedlowych plotek, zresztą co to były za sensacje, że prezenterka „Dziennika
Telewizyjnego” wsiadła późnym wieczorem do taksówki i była w futrze, śmieszne rzeczy,
w końcu i tak chodziła do tego samego spożywczego i do tej samej altanki śmietnikowej
z plastikowym kubełkiem wymoszczonym wczorajszym „Expressem Wieczornym”.
Tak, ojciec promieniował dumą, on – mężczyzna z mazowieckiej wsi, którego pierwszym
warszawskim lokum po wojnie była suterena na Mokotowie niedaleko dworca pekaesu,
z którego jeździliśmy później do Międliszewa, żywy przykład cudowności awansu
społecznego, punkty za pochodzenie, w zamian jego psia, głupia wierność na całe życie tym,
którzy go z tej sutereny wyciągnęli, wykształcili, dali pracę, a teraz to mieszkanie, pełnia
szczęścia i śmieszna emerytura. Polska Ludowa mnie wykształciła i dała mi pracę, mówił,
tobie też dała edukację, to dzięki Polsce Ludowej możesz chodzić do szkoły, za sanacji byś
takiej szansy nie miał, mówił ojciec, jakby pamiętał sanację, kiedy po wojnie wygrzebał się ze
swojej cuchnącej sterty gnoju i przyjechał do wielkiego, choć całkiem zrujnowanego miasta,
nawet nie znał słowa „sanacja”, nauczył się wszystkiego na kursach wieczorowych, gdzie
zawodowo prano ludowi mózgi, co u ojca musiało pójść chyba szybko, bo mój ojciec miał
bardzo mały mózg. Wszystko, co mamy, dostaliśmy od Polski Ludowej, gdybyśmy nie urodzili
się w Polsce Ludowej, tobyśmy nigdy z nędzy nie wyszli, ja bym ścinał trzcinę cukrową do
końca życia, mówił ojciec, a ty byś boso latał i żebrał i nie miałbym pieniędzy, żeby cię do
szkoły wysłać, byłbyś analfabetą, tłumaczył mi, a ścinanie trzciny cukrowej miało z pewnością
symbolizować ucisk w jakiejś prawicowej latynoskiej dyktaturze, bo zupełnie nie umiałem
wyobrazić sobie upraw trzciny cukrowej w powiecie międliszewskim.
My, całe szczęście, żyliśmy w dyktaturze proletariatu, ojciec był proletariuszem, więc czuł
się trochę małym dyktatorem, próbował tę swoją kieszonkową dyktaturę wprowadzać w życie
w swoim państwie o powierzchni pięćdziesięciu ośmiu metrów kwadratowych, za poddanych
mając moją matkę i mnie. Ucz się, ucz się, ucz, mówił, bez nauki nie ma pracy, a bez pracy nie
ma kołaczy, rzucał, rozsiadając się wygodnie przed telewizorem, lekcje masz odrobione, co
tam jest dzisiaj zadane z matematyki? Mój ojciec był przekonany, że zna się na matematyce,
był przecież inżynierem, umiał co nieco z geometrii, rozumiał działanie prądu, wydawało mu
się więc, że rozumie świat, prąd dawał mu radio i telewizję, prąd napędzał maszyny drukujące
gazetę, którą czytał, dzięki temu, że jest prąd, mógł oglądać w telewizji transmisje sportowe
i czytać „Przegląd Sportowy”, moja matka mogła dzięki prądowi robić pranie, dzięki gazowi
gotować obiady, to wszystko dała nam Polska Ludowa, przedwojenna Polska nie dała mojemu
ojcu takich rzeczy, dzięki Polsce Ludowej mógł mieszkać w bliskim sąsiedztwie prezenterki
„Dziennika Telewizyjnego”, mógł wąchać ciągnący się za nią ogon zapachu perfum z Peweksu,
a może nawet ze sklepu wolnocłowego na zagranicznym lotnisku. Moja matka aż tak bardzo
nie wierzyła w Polskę Ludową, wierzyła za to w Opatrzność, według niej dzięki Opatrzności
Bożej miała pracę, prąd i gaz, gdyby nie Opatrzność Boża rwałaby ręcznie buraki na
mazowieckiej wsi, mój Boże, myślałem, jestem szczęśliwym dzieckiem, Opatrzność Boża
i Polska Ludowa, moi prawdziwi rodzice, czuwają nade mną. Ale w pewnym momencie
spuściły mnie z oka, zarówno Opatrzność, jak i Polska odwróciły się ode mnie, choć wciąż
w jakiejś formie trwają przy moich rodzicach, ojciec nawet w grobie będzie sławił
wspaniałość Polski Ludowej. Jesteśmy dziesiątą potęgą świata! powtarzał z dumą, ja też tę
potęgę budowałem! Czy ty wiesz, ile węgla się dzisiaj w Polsce wydobywa? Wiesz, ile
kombinatów ostatnio zbudowano, cementowni, koksowni, elektrociepłowni? Nie masz
pojęcia! Ucz się tego, żebyś mógł powiedzieć swoim dzieciom i wnukom, jakie miałeś
szczęście, że urodziłeś się w Polsce Ludowej i tu zostałeś wychowany, i wyuczony
w szkołach!
Moja matka w tym samym grobie będzie składać dłonie w podzięce dla Opatrzności Bożej
i już jako nieżywa będzie powtarzać: dzięki Bogu! dzięki Bogu! Jedyne, co nie jest jasne w tej
chwili, to kwestia, kto na kim będzie leżał w tym grobie, czy na dole będzie ojciec, jak by
wynikało z różnicy wieku i statystycznej prawidłowości, że mężczyźni żyją krócej, więc idą na
niższe piętra rodzinnych grobów, czy też matka będzie pod spodem. Moi rodzice byli
przepojeni moralnością socjalistyczną, a trochę i katolicką, zresztą na jedno wychodzi, między
obłudą katolicką a obłudą komunistyczną niewielka jest różnica. Jeśli nadal będą się tego
trzymali, to jednak ojciec powinien leżeć na matce, tak myślę.
Największe tabu, jakie znam: seks rodziców. Choć wydaje mi się, że słowo „seks” akurat
w połączeniu z moimi rodzicami brzmi zupełnie surrealistycznie, bardziej jeszcze niż
połączenie Opatrzności Bożej z Polską Ludową, ale wszak ja jestem jakiegoś ich seksu
pokłosiem, jak sądzę, seksu odbytego w pozycji klasycznej, bez żadnej finezji, nawet bez
patrzenia sobie w oczy, wyobrażam sobie, że matka patrzyła w sufit, a ojciec zaciskał powieki
i cały był jednym, wielkim smutnym erotycznym wysiłkiem. Wziąłem się pewnie ze zwykłego
rytmicznego posuwania, czynionego raczej z przyzwyczajenia, tradycji, potrzeby rozładowania
napięcia, nie zaś z pożądania, gdyż moi rodzice, jak mniemam, pożądania byli pozbawieni.
Zresztą na pewno od dawna nie żyli ze sobą w sensie fizycznym, byli ze sobą wyłącznie
w sensie psychicznym, czyli siłą przyzwyczajenia, i nie mam też wątpliwości, że byli sobie
wierni, na niewierność brakowało im wyobraźni, kochanką mojego ojca była gazeta
z programem telewizyjnym, kochankiem mojej matki był płyn do zmywania naczyń,
prezerwatywą były gumowe rękawiczki do pielenia grządek na międliszewskiej działce,
żadnych innych uniesień nie było.
Nie miałem tam źle, na osiedlu przy ulicy Dragonów, z jednej strony Wisła, nad którą latem
nielegalnie chodziłem z kolegami, to znaczy z moimi rówieśnikami, którzy pozwalali, żebym
się za nimi włóczył, z drugiej strony w zasięgu wzroku stadion Legii, z którego od wiosny do
późnej jesieni co dwa tygodnie dochodziły odgłosy meczu, rosła tam murawa, po której
biegały święte stopy Kazimierza Deyny, w lecie wszystkie okna były otwarte i słychać było
transmisję Wyścigu Pokoju, ta słynna muzyczna czołówka, a potem podniecony głos spikera,
wydawało mi się wtedy, że to najważniejsze wydarzenie kolarskie na świecie, oczywiście nie
słyszałem o żadnym Tour de France czy Giro d’Italia, dla mnie to było wydarzenie sportowe
donioślejsze niż olimpiada, zresztą przecież nie chodziło o sport, tylko o świętą wojnę
pomiędzy miłującymi się narodami socjalistycznymi, o nienawiść między krajami demokracji
ludowej, chodziło o to, żeby nasz wygrał z Ruskiem i Enerdowcem, a jeśli już musi przegrać,
to niech przegra z Bułgarem, to było jeszcze do przeżycia, przecież wszyscy jeździli na wczasy
do Bułgarii i bardzo im się podobało. Nawet ojciec był przeciwko Ruskim i Szurkowskiego
nazywał, w ślad za komentatorami sportowymi, „cudownym dzieckiem dwóch pedałów”, jak
Szurkowski mocniej naciskał pedały i inicjował ucieczkę z peletonu, ojciec wołał matkę,
babrzącą się nieustannie w kuchni w przywiezionych z Międliszewa bulwach i korzeniach
albo ciapkającą się w owocach miękkich, które właśnie przerabiała na konfitury, wołał ją,
żeby przyszła do pokoju zobaczyć pedałującego Szurkowskiego w białym trykocie
z czerwonym pasem wzdłuż wygiętego jak koci grzbiet kręgosłupa i skupionego na kręceniu
nogami. Matka przychodziła i siadała na brzegu fotela, ściskając kolana i kładąc utytłane
w płodach ziemi ręce na okrytym fartuchem podołku, i spoglądała w ekran telewizora
z intensywnym skupieniem, usiłując zapewne zrozumieć, na czym polega fenomen tego
debilnego sportu. Zawsze, przez całe życie, odkąd pamiętam, siadała na brzegu krzesła czy
fotela, nigdy nie widziałem, żeby się w fotel zagłębiła, żeby oparła się o oparcie krzesła, żeby
się rozsiadła, nieustająco była czujna i gotowa zerwać się z tego brzeżku i podreptać do
kuchni, taki wiejski atawizm, jak sądzę, pokolenia polskich kobiet tak siedziały, w kuchniach,
izbach, na przyzbach i zydelkach, jej matka tak musiała siedzieć, jej babka i prababka, gdybym
był jej córką, z pewnością też zmusiłaby mnie, abym siadał ze złączonymi do ścierpnięcia
kolanami na brzegu krzesła. Gdy tak siadała, wydawało mi się, że przyjmuje tę pozycję, by
łatwiej jej było zsunąć się i klęknąć, wystarczyło tylko pochylić się w przód i ześlizgnąć
z brzegu krzesła, wciąż z dłońmi splecionymi w koszyk, tak jak ludzie klęczący w kościele, ci
wszyscy praktykujący ateizm katolicy, dominujące wyznanie w Polsce, z pochylonymi
głowami udający, że w skupieniu szemrzą słowa modlitwy, gdy tymczasem w myślach rachują
faryzejsko.
Nigdy nie widziałem jej czytającej książki czy słuchającej muzyki, za to tysiące razy
widziałem ją zmywającą talerze. Z tym swoim skupieniem i skrupulatnością zmywała naczynia
po kilkakroć, myła je bardzo dokładnie, odstawiała na suszarkę, potem kręciła się bezradnie
po domu, wyraźnie nie potrafiąc znaleźć sensu swojego istnienia, i po jakimś czasie wracała
do naczyń, zdejmowała je z suszarki i myła ponownie, z religijnym skupieniem kreśląc dłonią
w gumowej rękawiczce koła na idealnie czystych talerzach, dokonując zbawiennego obrządku
oczyszczenia, dbając o katolicką koszerność jedzenia, które nam szykowała, była kimś, kto
wciąż musi wykonywać tę samą czynność, aby świat mógł trwać.
Ojciec z kolei, zapatrzony w wyczyny Ryszarda Szurkowskiego, przywiązany był do
tradycji ułańskiej, dziwna rzecz, chłop z chłopa, gumno z gumna, adoptowany syn Polski
Ludowej, pogrobowy negatywny bohater opowiadań Żeromskiego zdychał na swój wiejski
kompleks. Były w nim chłopska upartość i chłopskie poddaństwo, chciałby być nie jakimś
dalekim potomkiem Jakuba Szeli, ale prawnukiem Kozietulskiego, dla niego polscy kolarze
byli zbiorową inkarnacją szwoleżerów gwardii, wszystkie górskie premie Wyścigu Pokoju
widział jak szarże w wąwozie Somosierra.
Później, kiedy minęła epoka Wyścigu Pokoju, ojciec przerzucił się na żużel. Stał się
maniakalnym wielbicielem wyścigów żużlowych, oglądał w telewizji transmisje mistrzostw
świata i polskiej ligi żużla, w której startowały zespoły o nazwach tak kuriozalnych, że
odejmowały tym drużynom jakąkolwiek powagę, a przynajmniej coś, co powoduje, że kibic
może się z nimi identyfikować. Zamiast nazywać się Orły, Sokoły, Żubry, Niedźwiedzie,
nazywały się jakoś w rodzaju Wkręty-Śruby-Gwoździe-Beton, ponieważ w każdej nazwie
musiały zmieścić się nazwy wszystkich sponsorów, było to jakże tutejsze połączenie
małostkowości z brakiem fantazji. W jakiś sposób fascynowało mnie jednak, że można ze
skupionym szaleństwem śledzić czterech mężczyzn jeżdżących w kółko, identycznych czterech
chudych facetów, których odróżniały tylko kolory kasków, w dodatku ja przynajmniej nie
umiałbym się podekscytować tą przewidywalną od początku do końca jazdą – zazwyczaj było
tak, że ten, który wygrał start, dowoził już zwycięstwo do końca, jedynym ciekawym
urozmaiceniem były momenty, gdy któryś z zawodników się przewrócił. Być może ojcu tak się
to podobało, bo było doskonałą ilustracją myślenia w rodzaju: musisz mocno wystartować, bo
inaczej cię wydymają. A później, jako już stary człowiek, nieuchronnie stał się ojciec, jak cały
kraj, pasjonatem skoków narciarskich; teraz chudzi faceci nie jeździli w kółko, tylko skakali
najpierw w górę, a potem opadali w dół, trudno wyobrazić sobie coś bardziej monotonnego
niż żużel i skoki narciarskie, ale ojciec ze skupieniem pożerał tę nudę, być może pasowała do
jego nudnego życia, i tak jak znał wcześniej nazwiska wszystkich żużlowców, tak teraz
deklamował nazwiska skoczków, nie tylko polskich, ale i niemieckich, austriackich,
szwajcarskich, krótko mówiąc: wszystkich zawodników z tych kilku krajów na świecie,
w których uprawia się ten głupi i niepotrzebny sport.
Moją matkę ze wszystkich sportów interesowała jedynie jazda figurowa na lodzie,
zachwycała się gracją, skomplikowanymi układami tanecznymi i bajecznymi strojami, mocniej
zaciskała dłonie na podołku i śniła wtedy zapewne szklącymi się oczami, że jedzie po lodzie,
kręci piruety, że piękny partner podrzuca ją i łapie w ostatniej chwili, to była taka
arystokratyczna fanaberia mojej matki, która przecież nigdy nie miała na nogach łyżew, może
jako dziecko, w czasie wojny lub tuż po niej, ślizgała się na dziurawych podeszwach po
zamarzniętym oczku w Międliszewie, tak to sobie wyobrażałem, moja mała matka w chustce
na głowie, w kilku spódnicach założonych na cebulę i grubych, brązowych rajstopach ślizga
się, chichocząc, po zamarzniętym stawie, przewraca się, wstaje i ślizga się dalej. Mój ojciec
nie fascynował się łyżwiarstwem figurowym, ale oglądał je wraz z matką, bo nie miał
lepszego pomysłu na tracenie czasu, łyżwiarstwo go nie interesowało, bo Polska nigdy nie
była potęgą w łyżwiarstwie, a ojciec fascynował się wyłącznie tym, w czym Polska chwilowo
była potęgą, miał sny o polskiej potędze, skoro Polska nie może rządzić światem, to niech
chociaż rządzi w wyścigach żużlowych, o co chyba nie było aż tak trudno.
Oprócz muzyki rozpoczynającej transmisję Wyścigu Pokoju i muzycznych czołówek seriali
telewizyjnych nie zapamiętałem z tamtych czasów żadnych innych melodii, muzyki bowiem się
w domu nie słuchało, dla moich rodziców na świecie za dużo było dźwięków, mieli potrzebę
ciszy, zapewne kolejny wiejski atawizm, zapamiętałem to też z Międliszewa: u Szczękaczów
nigdy nie grała żadna muzyka, nie mieli nawet włączonego radia. Być może gdy człowiek
urodzi się w takim ścierniskowym świecie, wystarcza mu śpiew ptaków i szum drzew, ale
z Międliszewa nie zapamiętałem również żadnego takiego dźwięku: nawet ptaki nie chciały
tam przylatywać, drzewom nie chciało się szumieć, jedyna muzyka to było nieustające
brzęczenie jakichś owadów i gospodarskie pochrumkiwania i łoskoty. W naszym domu nie
było żadnej płyty, żadnej kasety, żadnej szpuli. Moi rodzice nie słuchali w radiu koncertów,
w radiu najchętniej słuchali prognozy pogody, także tej dla rybaków i rolników, jakby
jakikolwiek wpływ na ich życie miała wysokość fal na Bałtyku, poziom Wisły w Zawichoście
i Odry w Raciborzu-Miedoni, przecież gdy nie pracowali i tak nie wychodzili z domu, nawet
na spacer do Łazienek, nawet nad kanałek koło stadionu Legii, który mieli kilka kroków od
bloku, nie mówię już o większych wyprawach, tak naprawdę nie znali miasta, w którym żyli,
które zasiedlili, bo przecież byli osadnikami, miasta, w którym zapuścili swoje przesadzone
z międliszewskiej ziemi korzenie, nie myśląc o tym, że zapuszczają je na wielkim cmentarzu,
w glebie nawiezionej ciałami setek tysięcy ludzi, bo byli nie tylko pozbawieni w sposób
doskonały wrażliwości na muzykę, ale także jakiejkolwiek świadomości historycznej, co
zresztą wydaje mi się spokrewnione, brak wrażliwości historycznej i wrażliwości na sztukę
często idą w parze, żyli więc w zupełnej ciszy i w ciągłej teraźniejszości, a jedyna ich
refleksja polegała na przeświadczeniu, że tak jest, bo tak być musi. Miasto, w którym osiedli,
było więc dla nich jedynie miastem wiecznego „teraz”, miastem bez przeszłości, to, że istniało
przed nimi i że ma swoją historię, nie docierało do ich tępych, wiejskich głów. Było
oczywiście ziemią obiecaną, światem lepszym niż mazowieckie nieruchome piaski, z których
przybyli, ale światem nierozpoznanym do końca. Warszawę mierzyli sobie międliszewską
miarą – tu mięsny, tam piekarnia i poczta, kościół tuż obok, na wszelki wypadek, gdyby zaszła
potrzeba duchowa, a nawet cielesna, ale w sumie to dość podejrzany kościół, bo obrządku
polskokatolickiego, co niby brzmi dobrze, ale to jednak nie to, co rzymskokatolicki, choć i tak
przecież lepiej niż żydowskokatolicki albo niemieckokatolicki. Nie było żadnej potrzeby, by
w czasie wolnym wyruszać gdzieś dalej, do śródmieścia na przykład, śródmieście wydawało
się dalekie i zbędne, kina też nie kusiły, tym bardziej teatry, biblioteki w ich świecie nie
istniały, ponieważ nie mieli czasu czytać książek, gdyż jedno musiało wciąż gotować, a drugie
oglądać telewizję i doglądać samochodu. Ich świat można by zmierzyć sporym cyrklem, ileż
ten okrąg mógłby mieć średnicy, kilometr może?
Trwali bezmyślnie i bezrefleksyjnie, a więc z punktu widzenia ludzi, którzy zaprogramowali
ich życie, w sposób doskonały, będąc niewolnikami, którzy nie mają pojęcia o swojej niewoli.
Ja uwolniłem się od tego bezmyślnego trwania, kiedy odkryłem muzykę. Zamknięty w swoim
pokoju namiętnie słuchałem radia, odcinając się od rodziców ścianą dźwięku, którego nie
rozumieli i uważali zapewne za dziwactwo, po cóż bowiem komuś do życia może być muzyka,
oni uważali, że do życia potrzebne są praca, dom, jedzenie i spanie, muzyką, uważali,
człowiek się nie naje. Ale oczywiście tolerowali to, tak jak toleruje się niegroźne zazwyczaj
dziecięce fanaberie z nadzieją, że gdy dziecko dorośnie, to mu przejdzie. Z ulgą przyjęli więc
fakt, że bez większych problemów dostałem się do niezłego liceum, a potem na studia, dawali
mi pieniądze, które ku ich zdziwieniu wydawałem jednak na płyty, zamiast odkładać na
motorower, a mnie motorower kojarzył się jak najgorzej, przypominał kretyński uśmiech
Staśka Szczękacza, mojego, było nie było, kuzyna, nigdy nie pociągały mnie żadne dwuślady,
a samochód uznawałem i uznaję jedynie za sprzęt ułatwiający przemieszczanie się, a nie za
oznakę statusu majątkowego, drogi kompensator klęsk i kompleksów na innych polach
życiowych bitew.
Później, zaraz po studiach, wyprowadziłem się z domu i ożeniłem, wydawało mi się wtedy,
że uwalniam się od moich rodziców raz na zawsze, ale coś takiego jak „raz na zawsze”
oczywiście nie istnieje, „raz na zawsze” wyłącznie się umiera, no dobrze, „raz na zawsze”
traci się jeszcze zęby mleczne i dziewictwo, ale od niczego nie można się „raz na zawsze”
uwolnić, od swoich rodziców najbardziej. Poczucie wolności jest chwilowe i złudne,
oczywiście, a im bardziej się tą złudą napawałem, tym mocniej się z nimi związywałem, i to
jeszcze silniej niż w czasach dzieciństwa. Uzależnienia też nie da się rzucić „raz na zawsze”,
można się za to oczywiście raz na zawsze uzależnić, także od człowieka, i trwać
w uzależnieniu, dopóki ta osoba żyje, tylko jej śmierć może nas wyzwolić z tego
podporządkowania, choć i ona nie zawsze, można niestety być uzależnionym od człowieka
zmarłego; stąd te nieszczęsne miliony Dorosłych Dzieci Swoich Rodziców, które usiłują uciec
jak najdalej od rodzinnego domu, ale uciekają ze spętanymi nogami, zawracane z drogi przez
szantaże moralne rodziców i ich płaczliwe wyrzuty, bynajmniej nie sumienia oczywiście,
wyrzuty sumienia mogą mieć mordercy, ale nie rodzice. Moje małżeństwo z Agnieszką
i wyprowadzenie się z domu były więc w dużej mierze próbą odcięcia się od rodziny, ale
związały mnie z nią jeszcze bardziej, bo rodzina powiększyła się o moją żonę i jej krewnych.
I o ile krewni Agnieszki nie interesują mnie i nigdy nie interesowali, pogardzałem nimi wręcz,
gdyż w sposób doskonały zaimpregnowani byli, podobnie jak moi rodzice, na muzykę i sztukę
w ogóle, o tyle od mojej byłej żony nie uwolnię się nigdy. Nigdy nie wyswobodzę się z jej
pretensji, tak jak nie mogę uwolnić się od pretensji moich rodziców, którzy oskarżają mnie
o klęskę tego związku, którzy od początku stali po jej stronie, zapewne po to, by w ten sposób
być przeciwko mnie, i którzy wciąż usiłują wpływać na moje życie, choć od dawna nie mogą
już mieć na nie żadnego wpływu, podobnie zresztą jak na swoje.
Przypominam sobie jednak teraz jej rodzinę, jej ojca, który w pewnym sensie był podobny
do mojego, gdyż obaj mieli skłonność do wygłaszania tyrad, mój teść osobliwie na temat
spraw kraju i świata, którego skomplikowane problemy rozcinał jak węzeł gordyjski jednym
fantastycznie wręcz idiotycznym zdaniem, nawet lubiłem go słuchać, jego brednie były tak
kuriozalne, że aż mnie koiły, przymykałem oczy i dawałem się nieść jego przemowom, oraz jej
matkę, moją teściową, która nie miała w sobie nic z owej eksploatowanej przez dowcipy
i kabarety jędzowatości, jaką stygmatyzuje się kobiety tylko dlatego, że ich dzieci wyszły za
mąż bądź się ożeniły. Była potulną osobą żyjącą w cieniu swojego męża, co nie było trudne,
bo mąż był wielki, zwalisty i rzucał duży cień.
Klęska była od początku wpisana w ten związek, ale przyznaję – przyczynił się do tego
także mój tryb życia, czyli praca, a więc ciągłe podróże, częściej bywałem na dworcach niż
w naszym domu i częściej spałem w hotelach niż w naszym wspólnym łóżku. Bo zacząłem tę
pracę prawie zaraz po studiach, w okolicach wielkiego przełomu osiemdziesiątego
dziewiątego roku, kiedy szukano, jak to się mówi, „na gwałt” każdego, kto zechce pracować
w nowych segmentach i dziedzinach, złapałem wtedy Pana Boga za nogi z niezwykłą łatwością
i niestety trzymam go ciągle w tym samym miejscu.
Moja żona nie miała we mnie wsparcia, kiedy mnie potrzebowała, byłem daleko,
spotykając się z obcymi ludźmi bądź samotnie chodząc po innym mieście, lub też leżąc przed
telewizorem w hotelowym pokoju. Powinienem był być przy niej, ale przecież to ta moja
idiotyczna praca komiwojażera pozwalała nam żyć bez niczyjej pomocy, bez jakichś wysoko
oprocentowanych kredytów z banków i jeszcze wyżej emocjonalnie oprocentowanych
darowizn od jej rodziny, których kategorycznie odmówiłem – nie chciałem brać pieniędzy za
pieprzenie ich córki, chciałem to robić za darmo.
Agnieszka nie wierzyła, że za nią tęsknię, kiedy leżę sam w pokoju hotelowym na przykład
w Poznaniu, spoglądając na migające wieczorne światła ulicy Święty Marcin i słysząc
skrzypienie tramwajów skręcających w ulicę Gwarną, a tęskniłem przecież naprawdę.
Tymczasem ona była przekonana, że leżę z jakąś inną kobietą, że moje wyjazdy, które przecież
po to były, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo, przyszłość, te wszystkie rzeczy niezbędne
ponoć w małżeństwie, że te wyjazdy po to jedynie są, bym pod ich przykrywką spotykał się
z jakimiś kobietami, że jako komiwojażer jestem jak marynarz, który w każdym porcie ma inną
żonę, że zatem ja mam w każdym z tych miast jakąś kobietę, kobietę poznańską, wrocławską,
gdańską, krakowską i katowicką, jędrną, chętną Polkę, z którą zabawiam się w wyuzdany
sposób. Bawiły mnie te podejrzenia, ale nie potrafiłem jej wytłumaczyć, jak bardzo się myli.
To znany mechanizm – im bardziej zaprzeczałem, tym mocniej ona wierzyła w moją
niewierność, a gdy ja mówiłem: a skąd mogę mieć pewność, że kiedy ja jestem w Poznaniu
lub Wrocławiu, ty w tym czasie z kimś się nie spotykasz, z kimś stałym w dodatku, kogo masz
tu na wyciągnięcie ręki, i gdy ja wchodzę do swojego pokoju hotelowego, zzuwam buty
i rzucam torbę na łóżko, on akurat przekracza próg naszego mieszkania lub kiedy ja wchodzę
pod prysznic, ty wysiadasz właśnie z taksówki przed jego domem, wtedy ona naturalnie
zaczynała krzyczeć i płakać: jak ty w ogóle możesz tak myśleć, to mnie obraża, jest mi
strasznie przykro coś takiego słyszeć, naprawdę jest mi strasznie smutno i przykro.
Cóż, nie mam satysfakcji, że jednak wyszło na moje, że miała kogoś, gdy ja jeździłem po
całym kraju w pogoni za ułudą przyszłego szczęścia, wyobrażając sobie, że kiedyś przestanę
jeździć, że może nawet uda mi się odłożyć trochę pieniędzy i przejść wreszcie na osiadły tryb
życia z żoną u boku, takie dziwne i piękne w swojej dziwności wizje nachodziły mnie, gdy
leżałem w hotelowym łóżku, patrząc w sufit, a za oknem migały neony poznańskiej ulicy
Święty Marcin, wrocławskiej ulicy Świętego Antoniego czy krakowskiej ulicy Świętej
Gertrudy.
Jeździłem zatem po Polsce przez prawie ćwierć wieku i nie było już nadziei, że kiedyś
przestanę, że mój los się odmieni, nie było już dla mnie w tym kraju innego miejsca niż
przedział kolejowy i trzygwiazdkowy hotel, zmieniło się tylko to, że w domu nie czekała już
na mnie żona, choć czy kiedykolwiek czekała naprawdę, pozostaje, jak to się mówi, kwestią
otwartą. Być może jeśli uda mi się dotrwać do emerytury, to jakoś na kilka lat przed nią
pozwolą mi przestać jeździć i dadzą przekładać papiery z biurka na biurko w centrali firmy
i obrastać w brud z klimatyzatora; to wolę już chyba jeździć, kto nie jeździ, ten umiera,
powtarzam sobie, zmuszając się do kolejnej podróży i trzymając się tego uparcie, tak jak
uparcie każdy trzyma się życia, choć przecież wie, że nic go już ciekawego nie spotka;
większości ludzi nic ciekawego nie spotyka, mam tego świadomość, zaliczam się do nich.
Jechałem więc na przykład z Warszawy do Krakowa, z miasta pomników do miasta
kościołów, tak jak jeżdżę z Poznania – miasta banków, do Wrocławia – miasta klubów, jak
jeżdżę nieustannie pomiędzy wszystkimi największymi (jakże zabawnie to brzmi!) miastami
tego kraju. Jechałem w kolejną podróż służbową, kolejne trzy godziny, które rozciągną się
w moim ciele do trzynastu godzin, czas trwania tej podróży jest taki sam jak do Poznania czy
Katowic, tylko inni są podróżni, pasażerowie tego pociągu przepełnieni są pretensjami
artystycznymi, a pasażerowie pociągu do Poznania – pretensjami finansowymi, kiedyś, gdy
z tym już skończę, z tą moją pielgrzymką, stworzę wielką księgę polskich tras kolejowych
opatrzoną antropologiczną typologią podróżnych. Oczywiście o ile wcześniej nie umrę
w przedziale drugiej klasy pociągu InterCity gdzieś pomiędzy Warszawą a Krakowem lub
pomiędzy Poznaniem a Wrocławiem, co pewnie byłoby upokarzające, w ogóle umieranie
w Polsce jest, jak sądzę, upokarzające, szczególnie gdy jest to zejście z powodów naturalnych,
można powiedzieć, że śmierć na skutek nowotworu lub schorzeń układu krążenia jest w Polsce
śmiercią wstydliwą, upokarzającą, wręcz upodlającą, zarówno w pociągu, jak i w szpitalu,
nie widzę większej różnicy i nie potrafiłbym się zdecydować, gdzie wolałbym umrzeć, śmierć
w Polsce jest ponadto śmiercią nieludzką, bo tutaj umierający człowiek pozostaje
człowiekiem jedynie wtedy, gdy zabijają go za ojczyznę, a on umiera, odmawiając różaniec,
ponieważ umierać należy jedynie na wojnach, w powstaniach oraz w katastrofach
narodowych, względnie w masowych wypadkach komunikacyjnych, wtedy natychmiast
ogłaszana jest żałoba narodowa, a więc stan, który naród uwielbia, oczywiście władza także,
kiedy ruszają korowody trumien, nakazuje się: zabaw hucznych nie urządzać, a jeśli nie jest to
akurat ogólnopolska żałoba narodowa, ukochane igrzyska i karnawał śmierci, to bywa
przynajmniej wojewódzka, bo przecież wciąż słyszymy o wypadkach autokarów z dziećmi
jadącymi na kolonie, busów wiozących robotników sezonowych, górników przysypanych na
kilkuset metrach swoim czarnym złotem, odnoszę wrażenie, że stan żałoby narodowej jest
stanem wyczekiwanym z utęsknieniem, choć oczywiście nie przez tych, którzy zabawy huczne
urządzają.
Od kiedy nie prowadzimy wojny narodowowyzwoleńczej, pozostaje nam hołubienie
śmierci w katastrofach narodowych, ponieważ musimy umierać spektakularnie, żeby umierać
przyzwoicie, niemęczeńska śmierć jest śmiercią niemęską, niepolską, taka śmierć nie podoba
się Bogu, ponieważ Bóg ma inne plany wobec Polski, Bóg chce przecież, żebyśmy umierali, to
nie jest Bóg miłosierny, to jest jakiś Bóg nieustannie miotający pioruny na cały naród i na
każdego z osobna, ja sam czuję czasami, że mnie piorun strzela, tyle już tych piorunów
przyjąłem, że nie mam miejsca na następne. W kraju, w którym z upodobaniem ryje się na
nagrobkach sentencję: „Bóg tak chciał”, od Boga wymaga się nie miłosierdzia i miłości, ale
zabijania. Nigdy nie rozumiałem, jak można napisać na grobie dwuletniego dziecka, że Bóg tak
chciał. A że ludzie, którzy kazali ów napis wyryć, idą potem do kościoła i modlą się za duszę
swego zmarłego dziecka, tego już całkiem nie jestem w stanie pojąć, śmierć dziecka i śmierć
zwierzęcia są śmierciami najstraszniejszymi, gdyż tylko dziecko i zwierzę są niewinne,
w człowieku dorastającym zaczyna się już budzić ukryty grzech pierworodny, grzech zła
i potworności, budzi się i rozkwita, i jeśli się go w odpowiednim momencie nie zetnie, będzie
rozsiewał wokół swe nasiona. Te wszystkie zbiorowe żałoby także są emanacjami zła,
odnoszę wrażenie, że wszyscy wciąż czekają w napięciu, aż będą mogli wywiesić biało-
czerwone flagi z kirem, zjednoczyć się w bólu, ponieważ ludzie tutaj, ci wszyscy moi
kolejowi współpasażerowie, są w stanie jednoczyć się jedynie w bólu, jakiekolwiek inne
jednoczenie nie zostało im dane, tyle że z bólu straty rodzi się ból nienawiści, stan żałoby jest
tak wygodny, tak wspaniały, bo nie przewiduje żadnej refleksji, a jedynie cierpienie,
cierpienie zaś najlepsze jest wtedy, gdy jest bezrefleksyjne.
Pozostaje mi więc modlić się o dobrą śmierć, a więc śmierć na skutek zderzenia pociągu
towarowego z pociągiem InterCity, w którym się znajduję i który aktualnie stoi w polu, modlić
się o katastrofę, która oprócz mojej śmierci przyniesie też śmierć przynajmniej tuzina,
a jeszcze lepiej kopy innych podróżnych, gdyż sens śmierci w tym kraju łączy się z jej
masowością, pojedyncza śmierć jest zawsze bezsensowna, niepotrzebna, bezproduktywna,
ponieważ nie niesie żadnych wielkich znaczeń, śmierć masowa zaś staje się święta. Słowa
modlitwy „od nagłej i nieoczekiwanej śmierci uchowaj nas, Panie” zupełnie nie mają dziś
sensu, gdyż właśnie śmierć nagła, nieoczekiwana i masowa jest rzeczą najlepszą, jaką Pan
nam może zaoferować, trzeba się więc modlić: „Od długiej i oczekiwanej agonii uchowaj
mnie, Panie”. Siedząc w przedziale, często zabawiam się w ten sposób, że wyobrażam sobie
śmierć poszczególnych moich współpasażerów, to jest dość miła rozrywka, szczególnie gdy
uśmiecham się do swoich myśli, a niektórzy z nich (rzadko, owszem, ale się zdarza)
odwzajemniają mój uśmiech, i wtedy ja uśmiecham się jeszcze szerzej, bo oni nie wiedzą, że
właśnie zaprojektowałem ich śmierć.
Muszę naturalnie patrzeć niezbyt ostentacyjnie, bo to zawsze wywołuje u lustrowanego
konfuzję, a w końcu agresję, ludzie tu nie lubią, gdy się na nich patrzy, nie tylko w pociągu
staram się nie krzyżować wzroku z cudzym wzrokiem, zawsze jest to odbierane jako zaczepka,
tak samo jak uśmiechanie się, nie wolno za bardzo się uśmiechać, jak i patrzeć za
wyzywająco, po ulicach należy chodzić ze wzrokiem wbitym w chodnik lub wiercącym dziury
w niebie, w pociągu spoglądać należy albo przez okno, albo w podłogę lub sufit, najlepiej
spać, ale tak, żeby nie chrapać, wtedy człowiek staje się dla innych przezroczysty, zachowanie
przezroczystości jest podstawą przetrwania.
Pociąg z Warszawy do Poznania, a także w odwrotnym kierunku, wypełniony jest zawsze
urzędnikami z laptopami, co o tyle oczywiście mi odpowiada, że wtapiam się w tło, także
jestem urzędnikiem i także trzymam na kolanach laptopa. Pociąg z Poznania do Wrocławia
natomiast zazwyczaj jest prawie pusty, urzędnicy wysiadają w Poznaniu, zabierają swoje
laptopy, zdejmują płaszcze z wieszaków i jeszcze przed wjazdem na peron poznańskiego
dworca, już gdzieś na wysokości dworca Garbary, gdy pociąg przewala się nad rzeką,
wyciągają najnowszej generacji telefony i zamawiają taksówki, oczywiście w czasie całej
trzygodzinnej podróży także nieustająco rozmawiają przez te telefony, niektórzy rozmawiają
również przez internet, są w ciągłej rozmowie, jakby ktoś za pomocą sieci komórkowej
i internetowej dostarczał im tlenu, jak ryby, które muszą wciąż się poruszać, by nie opaść na
dno. Rozumiem to, ponieważ wiem, że te zabiegi upewniają ich w niezbędności ich trwania,
z podobnymi ludźmi spotykam się przecież kawiarniach Starbucks i Coffeeheaven, choć tamci
akurat należą do pośledniejszego gatunku: nie ruszają się ze swojego miasta, nieustannie
w nim tkwią, marząc o ucieczce, i spotykają się z takimi jak ja, którzy do nich przyjeżdżają
z pielgrzymką pociągiem InterCity. Są jak gupiki w wielkim akwarium, ci zaś, którzy ze mną
jeżdżą, to królewskie welony, dostojnie wachlujące się długimi ogonami, za chwilę jednak
ktoś do tego wielkiego akwarium wrzuci stado piranii i to wszystko skończy się bardzo
szybko, oni oczywiście jeszcze o tym nie wiedzą, nawet tego nie przeczuwają, ponieważ są
zupełnie pozbawieni jakichkolwiek przeczuć, widzę ich, jak się puszą, bawią swoimi drogimi
gadżetami, udając ważność i niezbędność, ale wiem, że są już pożarci.
Tak, to jest pielgrzymka, wcale nie przyjemniejsza od tych corocznych pieszych pielgrzymek
na Jasną Górę, które każdego lata wyruszają ze wszystkich miast kraju, blokując drogi
wyjazdowe i stając się przyczyną monstrualnych korków; pielgrzymek idących ze śpiewem,
kościelnymi sztandarami, dziewcząt w długich spódnicach i sandałach z dyskontów, chłopców
w tanich bawełnianych koszulkach i dżinsach z hipermarketu, z wodzirejem w sutannie, przez
megafon nadającym rytm maszerującej do świętego obrazu armii, zawodzącym swoim
księżowskim głosem radosne pieśni pielgrzymkowe, to taka krucjata dziecięca
niedorozwiniętych, wierzących, że śpiewem i modlitwą na rozkaz odmienią swoje życie, życie
swoich rodzin, może nawet życie całego kraju, choć nie wiem, czy ich wyobraźnia sięga tak
daleko. Nie chodzi o żadne zbawienie, nie ma bowiem dla nich zbawienia, to pielgrzymki
w intencji zdania matury, znalezienia pracy i męża, modlitwa w sprawie dobrego kierownika
działu sprzedaży, współczującego szefa komórki personalnej, modlitwa o znalezienie
zatrudnienia w agencji nieruchomości, o tani kredyt hipoteczny na sto procent inwestycji
w apartamentowcu z gipsu i tektury, pielgrzymka w intencji zdrowia, żeby nie trzeba było brać
zwolnienia, za które pracodawca wypłaca tylko osiemdziesiąt procent pensji, i litania
o niezajście w ciążę, o niezawodność metody termicznej i kalendarzyka małżeńskiego dla
niemężatek.
Maszerują przez Polskę, obcierając sobie do krwi stopy, ale radując się tą krwią, tymi
bąblami, radując się niemyciem i jedzeniem z puszki, to tanie umartwienie, dzięki któremu
wydaje im się, że są uwzniośleni, ubogaceni, jak mówią dostojnicy kościelni swoimi
budyniowymi głosami, cóż to za pokraczne słowo „ubogaceni”, kłamliwy erzac prawdziwego
wzbogacenia się, ci nieszczęśni pątnicy nie mają żadnych szans na wzbogacenie się
w jakikolwiek sposób, oni mogą się najwyżej „ubogacić” największą atrakcją swoich nudnych
wakacji, marszem do Częstochowy, gdzie wydadzą wszystkie uciułane oszczędności na
tandetne pamiątki, święte obrazki z trójwymiarowym polskim papieżem, bo nie było nigdy
w historii świata innego papieża niż papież Polak, na Chrystusów z gipsu, z kolorowych
szkiełek, z chińskiej bawełny, z recyklingu. Kupią sobie Matkę Boską Królową Polski
z przetworzonych odpadów surowcowych, Matkę Boską z wielickiej soli, z katowickiego
węgla, z mazowieckiego zboża, Matkę Boską urodzaju, wymodlonego deszczu, wyczekanego
słońca, Matkę Boską Zielną, Matkę Boską żyta, rzepaku, jęczmienia i pszenicy, zatem Matkę
Boską chleba, mąki i piwa pszenicznego, Matkę Boską ziemniaków, klusek, kopytek i łazanek,
Matkę Boską kaszy gryczanej i jaglanej. Nad nami w międliszewskich czasach musiała czuwać
Matka Boska Buraczana, skoro tak bardzo ubogacani bywaliśmy urodzajem tych warzyw,
doprawdy za mało jest bogów w chrześcijańskim panteonie, setki świętych nie sprostają
potrzebom wiernych, mimo że watykańskie młyny mielą na pełnych obrotach, wyrzucając
z siebie kolejnych błogosławionych i świętych, ale i oni nie nadążają, pracy jest tyle, że trzeba
by było powołać pod broń każdego, kto nie splamił się grzechem śmiertelnym, a nie tylko
czynił cuda i umarł męczeńsko, trzeba nam przecież Matki Boskiej dopłat unijnych, Matki
Boskiej kwoty mlecznej, Matki Boskiej zwiększonych limitów połowu dorszy, kredytu
z odroczoną spłatą i zerowymi odsetkami, takiej Matki Boskiej najbardziej nam trzeba, ta,
która jest z nami, od kiedy powstała Polska, która narodziła się jako nieodrodna córa tej
ziemi, podlewanej krwią i nawożonej gnijącymi ciałami zabitych powstańców, już nam nie
wystarcza, trzeba nam Matki Boskiej bankomatu, skoro jest Matka Boska radia i telewizji,
Matka Boska hipermarketów, z pewnością czuwają nad nami jakieś jeszcze inne Matki Boskie,
może Matka Boska żużlowa, dzięki której jesteśmy mistrzami świata w tym absurdalnym
sporcie, przez jakiś czas była z nami Matka Boska skoków narciarskich, ale chyba już jej nie
ma, mój ojciec bardzo ostatnio cierpiał z powodu coraz gorszych wyników polskich skoczków
narciarskich, przez jakiś czas wydawało się, że sprzyja nam Matka Boska siatkówki, ale
przeszła niestety na stronę Rosjan, co jest wielką historyczną niesprawiedliwością, owszem,
wygrywaliśmy nieraz z Rosjanami w tej prestiżowej dyscyplinie, więcej – bywało, że
gromiliśmy ich spektakularnie, jak kiedyś husaria pod Kłuszynem, ale niestety ostatnio się nam
nie wiedzie, zresztą w czym nam się wiedzie, powiedzmy szczerze. Nie jestem oczywiście
nawet w ćwierci tak zorientowany w sportowych aktualnościach jak mój ojciec, ale przecież
kupuję do pociągu gazety i z nudów czytam je od pierwszej do ostatniej strony, jestem zatem
na bieżąco z wynikami wszelkich mistrzostw, zawodów oraz konkursów i widzę wyraźnie, że
nam się nie wiedzie, i niestety nie wiadomo, kto jest temu winien, przecież tak bardzo się
staramy. Osobiście uważam, że Opatrzność, która się od nas odwróciła.
Po młodych idących świeżym, soczystym latem z końcem sierpnia ruszają rolnicy na swoje
doroczne Dożynki Jasnogórskie, gdzieś tam po drodze pielgrzymują też oczywiście górnicy,
hutnicy i rybacy, maszerują żołnierze i policjanci, harcerze też naturalnie, ci się zawsze
wszędzie wepchną, ze swoimi krzyżami zbitymi na zajęciach praktyczno-technicznych
w ramach zdobywania kolejnych sprawności, obecnie zdobywają sprawność pielgrzyma,
podchody pod odpuszczenie grzechów, co rusz natykam się na nich w supermarketach, jak
nachalnie pakują przy kasie moje zakupy, wymagając ode mnie w zamian wrzucenia drobnych
do stojących obok skarbonek, nie bardzo wiadomo nawet, na co zbierają, pewnie na chore
dzieci lub bezdomne zwierzęta, powinni zbierać na kondomy dla druhów zastępowych, żeby ci
nie zapładniali harcerek na letnich obozach w czasie nocnej warty.
No i idą rolnicy i chłopi, ci wszyscy międliszewianie ze wszystkich polskich
Międliszewów, groźni, zwarci, błagający, ale i żądający, oni sobie z Matką Boską pogadają,
owszem, po dobroci, ale jak im się odpowiedź Matki Boskiej nie spodoba, to puszczą
z dymem ten jej cały klasztor, rozryją i rozkopią tę jej całą Jasną, pożal się Boże, Górę. Ta
rolna pielgrzymka płynąca z pól Mazowsza, Podlasia, Wielkopolski była zawsze jak
najpotężniejsza armia, której nikt nie odważy się przeciwstawić, chłopska krucjata wzmożona
religijnie, a jednocześnie przepełniona nienawiścią, armia Jakubów Szelów w sukmanach
i gnojnych kaloszach.
Nigdy nie byłem harcerzem, nikt mnie do tego nie namawiał i całe szczęście, w związku
z tym nie byłem nigdy na żadnym obozie harcerskim, ani nawet na koloniach letnich, w sumie
to dość ciekawe, że mój ojciec nie usiłował mnie zapisać do harcerstwa, on, tak przywiązany
do świata zuniformizowanych wartości, aż się dzisiaj dziwię, że nie wysyłali mnie nigdy na
kolonie fundowane przez zakłady pracy, wszak za darmo lub prawie za darmo mogliby mieć
mnie z głowy na pół wakacji, wydaje mi się jednak, że uznawali, iż bardziej się przydam
w Międliszewie jako darmowa siła robocza, jednoosobowy ochotniczy hufiec pracy. Okres
kanikuły był zatem w moim dzieciństwie i w czasach nastolęctwa najbardziej opresyjnym
i znienawidzonym czasem w ciągu całego roku, wolałem już listopadowe deszcze, kiedy
trzeba było wstawać jeszcze przed świtem, by zdążyć się oporządzić i pobiec na pierwszą
lekcję, niż czas wakacji, czas teoretycznie wolny, który był dla mnie okresem największego
zniewolenia. I nie byłem też w życiu na żadnej pielgrzymce, co oczywiście było łatwiejsze, bo
rodzice sami przecież nie udawali się na żadne pielgrzymki, pielgrzymowali jedynie do
Międliszewa, gdzie za cudowny obraz robiła końska twarz starego Szczękacza.
Wszyscy szli więc na te pielgrzymki za mnie i teraz, po wielu latach, widzę, że wciąż idą,
przyznam, że wydawało mi się, iż obecne czasy laicyzacji nie sprzyjają już tak bardzo owym
masowym, odbywanym w amoku marszom, wydawało mi się, że to zaczyna już odchodzić do
pewnego skansenu antropologicznego, tymczasem wcale nie, okazuje się, że pielgrzymki są
coraz liczniejsze, widocznie sytuacja jakoś sprzyja.
Dziwna rzecz, w swojej niekończącej się podróży po miastach tego kraju nigdy nie
zawitałem do Częstochowy, nie mam tam żadnego kontrahenta, widać na moje usługi nie
istnieje w tym świętym mieście zapotrzebowanie, docierają do niego zapewne jedynie
komiwojażerowie oferujący dewocjonalia: plastikowe pojemniki na wodę święconą
w kształcie Madonny Fatimskiej z odkręcaną główką, Jezuski z migającym na czerwono
serduszkiem, emaliowani święci Krzysztofowie dla kierowców, żeby ci mogli pozabijać się
w swoich samochodach w religijnych wypadkach, obsiadłe przez roje much papieskie
kremówki z Wadowic, tysiąc jeden drobiazgów z Janem Pawłem ii po pięć złotych, cały ten
odpustowy, pogański śmietnik w rytmie sacro disco polo.
Nigdy tam nie byłem i co więcej nie znam nikogo, kto był, a przynajmniej nikogo, kto był
tam w wieku dorosłym, bo oczywiście wszystkich wywożono tam w dzieciństwie,
w młodości, w młodej głupowatości jeździli na pielgrzymki szkolne, może chrześcijanin,
nawet niewierzący, musi przynajmniej raz w życiu odbyć obowiązkową pielgrzymkę?
Zastanawiam się tylko, czy biznes jasnogórski słabiej się kręci, od kiedy zbudowano Licheń,
to monstrum wyglądające jak desant z kosmosu, sanktuarium zrzucone przez obcą cywilizację
i obcej cywilizacji służące. Czy dzięki zbudowaniu Lichenia zdywersyfikowano sprzedaż
odpustów i dostarczanie discopolowego zbawienia, czy licheński kombinat pielgrzymkowo-
rozrywkowy obalił monopol częstochowski, czy catering w domach pielgrzyma w Licheniu
jest lepszy niż ten w Częstochowie? Podobno dają tam bardzo dobre żołądki po nelsońsku
i niezły bigos, tak słyszałem, nie wiem, jak jest naprawdę.
Siedząc w przedziale drugiej klasy, przeczytałem w gazecie, że Czarna Madonna dostała
właśnie nową szatę, którą to już zresztą? Z pewnością zazdroszczą jej nie tylko inne Madonny,
ale i cała hierarchia kościelna, niewątpliwie ani prymas, ani naczelny kapelan armii, nie
wiedzieć czemu w randze generała, takich szat nie mają, a trzeba przyznać, że też mają niezłe.
Dostała oczywiście z okazji Dożynek Jasnogórskich, jeszcze piękniejszą i bogatszą niż
dotychczasowe, co mogłem zobaczyć prawie na własne oczy, bo artykułowi towarzyszyło
zdjęcie przedstawiające obraz jak modelkę w nowej kreacji. Matka Boska powinna przejść
się w tej szacie po częstochowskiej alei swojego najświętszego imienia jak po paryskim
wybiegu, jest bowiem piękna jak modelka, tak piękna, że aż nie jest kobietą, ponieważ jest
pozbawiona atrybutów kobiecości, można ją adorować, nie pożądając jej, kochać,
jednocześnie nie pragnąc. Dostała więc nową szatę, w tę nową szatę wpleciono między innymi
kawałki prezydenckiego samolotu rozbitego pod Smoleńskiem, w ten sposób, jak rozumiem,
podniesiono ostatecznie śmierć pary prezydenckiej do statusu religijnego męczeństwa, nowa
zbroja Madonny, naszej amazonki bez biustu, utkana została z pamiątek po dawno
wyczekiwanej narodowej klęsce, nikt się nie zastanawiał, przynajmniej w tej gazecie, którą
czytałem w pociągu, czy Czarna Madonna będzie w stanie unieść ten ciężar, cięższy nawet od
ciężaru chrześcijańskiego miłosierdzia. Oto narodziła się Matka Boska Smoleńska, która teraz
przez kolejne epoki będzie naszą najważniejszą Matką Boską, i - jestem o tym przekonany –
nowo zbudowane kościoły będą nosiły jej imię, już nie Matki Boskiej Miłosiernej czy Matki
Boskiej Cierpiącej, ale Matki Boskiej Smoleńskiej, niewykluczone, że trzeba będzie zmieniać
nazwy, żeby tych nowych było więcej, oczywiście jeśli na to się mówi „nazwy”, a nie jakieś
błogosławienia albo wezwania czy jakoś tak.
Co roku miliony idą w pielgrzymkach, ale idą tylko raz, ja jestem w drodze nieustająco, im
więcej pielgrzymuję, tym szybciej w rytm stukotu kolejowych kół oddala się mój cel, moja
Fatima, moje Lourdes, moje Santiago de Compostela są nieokreślone, docieram zawsze
jedynie do stacji pośrednich, cel mojej kolejowej pielgrzymki w istocie bowiem nie istnieje.
Jestem męczennikiem polskich kolei z tych ich dziwnym zapachem toalet, w każdym
kolejowym ustępie cuchnie tak samo, jakby fetor kolejowych klozetów był wynikiem jakichś
odgórnych ustaleń polskiej normy smrodu, do których stosują się odpowiednie służby, bez
względu na to, czy to wagon pierwszej, czy drugiej klasy, czy InterCity, czy zwykły pospieszny,
to w pewnym sensie godne podziwu, że pracownicy państwowej spółki potrafią utrzymać
w tym zakresie wymaganą jakość, co nie bardzo udaje się im w przypadku innych usług,
zwłaszcza gastronomicznych. Często bowiem jadam śniadania w pociągach, oczywiście
najczęściej jadam w trzygwiazdkowych hotelach, ale zdarza się, że nie zdążam, a nie lubię
jeść w pośpiechu, dostaję od tego wzdęcia, nie muszę chyba dodawać, jak bardzo nie lubię
wzdęć, choć czasami myślę, że w tym kraju wszyscy są wzdęci, cierpią na zbiorowe,
permanentne wzdęcie, Polska to kraj wzdęty, nawet nie nadęty, ale wzdęty właśnie, bo
wszystko rozgrywa się w trzewiach, nie w sercach i mózgach, tylko w jelitach, tam się rodzi
narodowe wzdęcie. Są oczywiście hotele, w których uwielbiam jeść śniadania, wolę odpuścić
sobie nawet wcześniejszy pociąg i pojechać dwie godziny później, byle zjeść spokojne
samotne śniadanie, są też hotele, gdzie śniadanie wygląda jak posiłek więźnia, z tych
wymeldowuję się jak najwcześniej i idę na dworzec łapać pierwszy pasujący pociąg, w tym
sensie im gorszy hotel, tym lepiej dla kolei państwowych. Zdarza się też, że nie spieszy mi się
nigdzie, zazwyczaj tak jest, kiedy moim następnym przystankiem ma być Warszawa,
a dokładnie moje puste mieszkanie, w którym przywitają mnie tylko Bach, Handel, Pergolesi,
i byłoby to nawet miłe przywitanie, gdyby nie to, że niestety nie żyją – żywe w moim
mieszkaniu są wyłącznie drobnoustroje. W takie dni pozwalam sobie na małe ekstrawagancje,
jak zjedzenie śniadania „na mieście”, czyli zignorowanie tych bladych mortadel, chemicznych
dżemów i obeschniętych serków w hotelu i wydanie pieniędzy nieprzewidzianych w budżecie
na śniadanie w kawiarni, bynajmniej nie sieciowej, na pewno nie w żadnej z tych, w których
spotykam się z moimi – wyrażę się nazbyt górnolotnie – kontrahentami. Na przykład właśnie
teraz, gdy byłem w Poznaniu i nocowałem jak zazwyczaj w hotelu przy ulicy Święty Marcin,
pozwoliłem sobie na obfite śniadanie w kawiarni Ptasie Radio przy Kościuszki, blisko
uniwersytetu i blisko zamku, zbudowanego przez kajzera w 1905 roku i wyglądającego jak
oszczędna, pruska wersja Disneylandu, wszedłem po wąskich schodkach na piętro
i wkroczyłem w studencki gwar, którego tak dawno nie słyszałem, początkowo – jakkolwiek
śmiesznie by to zabrzmiało w świecie, w którym wszystko jest głośne – poczułem się
ogłuszony. Może nawet nie samym szumem produkowanym przez dziesiątki ust, owadzim
brzęczeniem ludzi pracowicie rozdrabniających swoimi żuwaczkami poranny posiłek,
poczułem się ogłuszony życiem i pięknem, które miało wygląd młodych dziewcząt i zapach
kakao, kawy i jajecznicy, roznoszonych przez sympatyczne kelnerki. Znalazłem sobie miejsce
przy małym stoliku w rogu, zresztą ostatnie wolne, rzuciłem okiem na kartę, zamówiłem
świeży sok, jajecznicę z oscypkiem i kiełkami oraz kawę z mlekiem i rozpocząłem dyskretną
obserwację, jak drapieżnik zaczajony w trawie na stado antylop, z tym że drapieżnik był w tym
przypadku bezzębny, a antylopy wcale nie płochliwe. Usiłowałem dyskretnie łapać ich
spojrzenia, siorbiąc kawę, która smakowała mi wyjątkowo, nie tylko lepiej niż wszystkie
kawy wypite w wagonach restauracyjnych i w hotelach, ale lepiej niż wszystkie kawy
w sieciowych kawiarniach, nadziewałem na widelec kęsy jajecznicy i wpychałem sobie do ust
łapczywie jak cukierki w dzieciństwie, bo była to najlepsza jajecznica, jaką jadłem od lat,
wsysałem kiełki słonecznika i czułem ich świeżość i zbawienny wpływ na moje zdrowie,
witamina C ze świeżego soku uderzała mi do głowy jak schłodzony szampan, popadałem
w euforię, ponieważ czułem emanującą od otaczających mnie niewinnych istot energię wręcz
pozaziemskiego pochodzenia, czułem się prawie tak szczupły jak ci chłopcy z przewieszonymi
przez ramię torbami, którzy musieli właśnie wyjść z porannych zajęć na uniwersytecie
i przyszli tutaj, a teraz witali się z dziewczynami, które nie wstając, nastawiały ku nim gładkie,
niemuśnięte jeszcze pędzlem czasu policzki, a oni je w nie delikatnie całowali i siadali obok,
też zamawiali kawę, herbatę i tosty, od których na pewno nie przytyją, ponieważ są to
dziewczęta i chłopcy, którzy nigdy nie utyją i nigdy się nie zestarzeją, i naturalnie
przypomniały mi się pewne sytuacje ze studenckich czasów moich i mojej byłej żony, kiedy
wspólnie piliśmy zalewaną kawę w szklankach, ohydne, drobne fusy jak ziarenka maku pękały
nam w zębach i właziły pomiędzy nie, zagryzaliśmy ją mdłymi kanapkami z pastą jajeczną,
a nasze ubrania przesiąkały gęstym dymem tanich papierosów, które wszyscy wokół ćmili bez
opamiętania, ćmili lub ciągnęli łapczywie, aż do samego filtra, robili to w zaciekłości
dyskusji o ważkich sprawach, które oczywiście okazały się później zupełnie nieistotne, albo
palili z bezbrzeżnej nudy, która wypełniała tamte nasze lata, lata, które przeminęły i które nas
wydrążyły, pozostawiając nam we wnętrzu jedynie złogi substancji smolistych i nic więcej,
jak być może wydrążą tych, których widzę w poznańskiej kawiarni. Zastanawia mnie, o czym
dyskutują, nawet nie teraz, bo teraz wymieniają się uwagami na temat ćwiczeń
z kulturoznawstwa, ale o czym rozmawiają, gdy spotykają się wieczorami, wszak nie
o kulturze ani nauce o niej, jestem o tym przekonany. Patrząc na nich, myślę, że mogą
rozmawiać o sztuce kreacji, o modzie, o rzeczach modnych i będących na czasie, dziewczęta
rozmawiają pewnie o dietach, o karierze, za którą tak tęsknią, to są piękne tęsknoty, które też
się rozmyją, jeśli nie w dymie papierosów, to w błyskach telewizora, serwującego im kulturę
dla ludu pracującego i bezrobotnego, oni być może też będą bezrobotni i będą trawić mijający
czas na darmowych stażach w kolejnych korporacjach, które z ochotą ich wykorzystają, tak jak
moja korporacja, która – szczególnie w czasie letnich wakacji – chętnie przyjmuje na
darmowe staże; czasami gdy zmęczony idę korytarzem do działu kadr, by złożyć odpowiednie
raporty z moich podróży i moich spotkań, widzę takie studentki, które drobią na swych
zgrabnych nóżkach z kawą parzoną dla chamskich, skretyniałych komiwojażerów, lubujących
się w upokarzaniu ich i kompensujących sobie tym niepowodzenia zawodowe i emocjonalne,
swoją zbędność i nieważność w systemie, który świetnie by sobie bez nich poradził,
i łapczywie zaglądających tym pięknym dwudziestoletnim syrenom w dekolty, usiłujących
musnąć przynajmniej ich nadgarstek i przełykających ślinę. Tymczasem to one powinny
siedzieć w wielkich, pięknych akwariach, leniwie machając rybimi ogonami, a oni winni
przynosić im w zębach upolowane ryby, naręcza małży, krewetek i ośmiornic, ale nie, one
zrywają się bladymi świtami w sublokatorskich pokojach, zjadają w biegu jogurt lub serek
homogenizowany i jadą półtorej godziny zatłoczonym autobusem gdzieś z dalekich
przedmieść, z wielkopłytowych blokowisk, dusząc się w ciasnocie i smrodzie niedomytych
męskich ciał, których właściciele łypią na nie swoimi podpuchniętymi oczami i wykrzywiają
obleśnie niedogolone gęby, a co chwilę odbija im się wczorajszym dniem i wokół rozchodzi
się ten obrzydliwy odór zalegającej w żołądku kiełbasy.
Czasami wydaje mi się, że czas trawiony na podróży po polskich torach wydłuża się
specjalnie dla mnie, choć to oczywiście nieprawda, pociągi spóźniają się przecież dla
wszystkich tak samo, oto zbawienny egalitaryzm. Jako wnikliwy czytelnik gazet, które
zabieram w każdą podróż, posiadłem w tej sprawie szczegółową wiedzę, otóż obecnie kolej
pokonuje trasy między największymi miastami dłużej niż przed wojną, co więcej – potrzeba
byłoby dziesiątków miliardów złotych, aby na początku dwudziestego pierwszego wieku
przywrócić polskim kolejom sprawność, z którą poruszały się sto lat wcześniej, obliczono
z łatwością, że Stanisław Wokulski szybciej by dojechał z Warszawy do Krakowa niż ja –
statystyczny współczesny polski pasażer, że Karol Borowiecki potrzebowałby mniej czasu na
drogę koleją żelazną z Łodzi do Warszawy, niż potrzebuję ja – jego prawnuk, który też, jak on,
nie ma nic, ale w przeciwieństwie do niego z tego niczego nic nie zbuduje, pociągi jeżdżą
więc coraz wolniej, a czasami stoją, jak teraz, gdzieś pomiędzy Poznaniem a Wrocławiem,
między jednym moim śniadaniem w kawiarni Ptasie Radio, a być może jakimś jutrzejszym
śniadaniem, które właśnie teraz także postanowiłem zjeść na mieście, żeby dotknąć
prawdziwego życia, wciągnąć nosem zapach młodości parujący z sukienek studentek i kurtek
studentów, spróbować zabrać im trochę energii życiowej, ich naiwnego optymizmu, którego
mają za dużo i w ramach solidarności społecznej powinni się nim podzielić, tak aby każdy
miał po równo nadziei i zwątpienia.
Ostatnio byłem chyba właśnie w Krakowie, na kolejnym jałowym spotkaniu, które wydało
mi się jeszcze bardziej rozpaczliwe niż wszystkie poprzednie, być w Krakowie i siedzieć
w sieciowej kawiarni naprzeciw kostropatej dziewczyny w szarej, na oko raczej taniej
garsonce, to naprawdę żałosne, wokół przewalały się tłumy skretyniałych turystów
kolekcjonujących kawałki kolorowych wspomnień, bieda pamiątek z miasta, które nimi
dogłębnie pogardza, cała ta żałość odzwierciedlała się na twarzy dziewczyny naprzeciw mnie,
pochylonej z desperackim skupieniem nad papierami, które jej wręczyłem, wiedziałem
przecież dobrze, że nie o to jej w życiu chodzi, że jej plan na życie z pewnością jest inny, ale
widziałem też wyraźnie, że się niebywale stara, i to mnie wzruszało, po raz pierwszy
poczułem wzruszenie na służbowym spotkaniu i naszła mnie nagła ochota, żeby ją przytulić,
tak jak czasami nachodzi mnie irracjonalna ochota, żeby dać kloszardowi pięć złotych, nie po
to, by się uwznioślić moralnie, gdyż ten nie tyle poczuje wdzięczność, ile pogardę dla mnie za
moje frajerstwo, ale po to, by się podzielić swoim nadmiarem, tak jak teraz chciałem się
podzielić nadmiarem czułości, która od tak dawna wzbierała niezdrowo w moich
wnętrznościach i nie znajdowała ujścia. Czułem, że czułość wypełnia mi nie tylko serce, ale
i wszystkie inne organy, moją nieszczęsną wątrobę, moją biedną trzustkę, moją smutną
śledzionę, rozpaczliwą prostatę, poskręcane, po kres wytrzymałości wypchane gównem jelita,
to jest czułość, która każe mi nawet pozwalać sobie wręczać ulotki na ulicy. Teraz też
odczuwałem wzruszenie i czułość, patrząc na tę dziewczynę z włosami w kolorze futerka
polnej myszy, i z przerażeniem złapałem się na tym, że spoglądam na nią z czułością ojcowską,
choć oczywiście gdybym miał córkę, wolałbym, żeby była ładniejsza i nieco mądrzejsza, lecz
to nie osłabiało znacząco mojego uczucia, szczególnie kiedy podniosła na mnie wzrok i w jej
szarych oczach zobaczyłem bezradność, nic, a przynajmniej niewiele rozumiała z tego, co tam
było napisane, nie dziwię się jej zresztą, to zwykły urzędniczo-korporacyjny bełkot
produkowany przez palantów, którzy tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia, a tym
bardziej do napisania, więc ratują się tą swoją wyuczoną na kursach i szkoleniach
nowomową, tym swoim zidiociałym wolapikiem, którego sami zresztą też nie rozumieją, choć
ochoczo go deklamują, produkując jednocześnie tony zupełnie zbędnych dokumentów
i utrzymując w działaniu to cudowne perpetuum mobile, które nic nie tworzy, nie daje żadnej
energii, nie niesie żadnych znaczeń, a jednak działa, wspaniale napędzane siłą swojej
jałowości.
Dałem jej w myślach na imię Nornica, choć oczywiście nazywała się inaczej, niech pani nie
zawraca sobie tym głowy, powiedziałem, szkoda zapychać mózg, jest w nim miejsce na rzeczy
ważniejsze i piękniejsze, tak właśnie powiedziałem, łapiąc się na tym, że zachowuję się
bardzo nieprofesjonalnie, zawsze trzymałem się zasady, aby nie spoufalać się z ludźmi,
z którymi się spotykam, co zresztą nie było trudne, bo to trochę tak jakbym miał się spoufalić
z mopem, rzecz zupełnie niemożliwa, ale teraz poczułem, że muszę udzielić tej Nornicy
jakiegoś wsparcia. Ale to wszystko jest bardzo ważne, powiedziała rezolutnie i z taką
dziecinną intonacją, małe dziecko, które stara się zaakcentować swoją przydatność. Naprawdę
niech się pani nie przejmuje, że niewiele z tego rozumie, to zupełnie nie pani wina, ja to
wszystko już dawno zrozumiałem, bo siedzę w tej branży tyle lat, ile pani ma, przepraszam za
protekcjonalizm, ale te lata w zupełności mi wystarczyły, aby zrozumieć, że to tylko ruchy
pozorowane, proszę pani, nic więcej, i im szybciej pani się wyrwie z tej pracy i zacznie robić
coś, co ma jakiś sens, co jest choćby w niewielkim stopniu twórcze, tym lepiej dla pani, oni
i tak sobie poradzą, ponieważ są niezniszczalni; niezniszczalni dzięki swojej głupocie,
arogancji, dzięki swojemu narcyzmowi, gdy rano z namysłem dobierają spinki do koszuli,
wydaje im się, że poprzez to ich ważność, a wręcz niezbędność, staje się uprawomocniona,
niech pani zabierze im te spinki, te krawaty, których mają setki, a zobaczy pani, że są nadzy
i głupi, a może nawet nadzy i martwi. Spojrzała na mnie z mieszanką przerażenia i jakby
podziwu, choć może to nie był podziw, tylko silnie zdziwienie, mogła pomyśleć, że jestem
wariatem albo prowokatorem, kto wie, czy nie nasłali mnie jej przełożeni, by poddać ją
testowi lojalności. Proszę nic nie mówić, powstrzymałem ją podniesioną ręką, wszystko, co
pani powie, może być użyte przeciwko pani, proszę pozwolić, abym to ja mówił. Znam ludzi,
u których pani pracuje, i znam im podobnych, w każdym mieście są tacy sami, proszę sobie nie
wyobrażać, że pani przełożeni są w jakiś sposób wyjątkowi, są tylko wyjątkowo złymi, tępymi
i małostkowymi ludźmi, którzy troszczą się jedynie o swoje tabelki, bardziej niż o swoje
dzieci i żony, zaręczam pani, że oni też nic nie zrozumieją z tych papierów, które przywiozłem
i które pani usiłuje właśnie przeczytać, zamiast po prostu złożyć na nich swój podpis,
pokwitować odbiór i zanieść im na biurko, a potem zapomnieć.
Ma pan rację, powiedziała nagle, to niestety wszystko prawda, czuję się tam zbędna
i pomiatana, mówiła już swobodnie, ale nie mam innego wyjścia, sam pan pewnie wie, jak
dzisiaj trudno o pracę, szczególnie kiedy zaczął się ten ostatni kryzys, mnóstwo moich
znajomych nie ma pracy i niczego nie mogą znaleźć, mimo że ciągle szukają, ale niektórzy nie
mają już siły i stają się bezrobotni mentalnie, jeśli wie pan, o co chodzi. Oczywiście, że wiem,
powiedziałem, czując, że zawiązuje się między nami nić, a właściwie sznur porozumienia, to
był sznur, który chciałem jej rzucić, by się go mocno złapała. Widzi pani, ja miałem to
szczęście, że zaczynałem w lepszych czasach, to znaczy w takich, kiedy nie trzeba było szukać
pracy, bo to praca szukała ludzi, pani przełożeni są z tego samego miotu, miotu ślepych
szczeniaków, które nie musiały się rozglądać za miską z mlekiem, bo je karmiono, pieszczono
i przytulano, szczeniaki z pani pokolenia ładuje się do worków i topi w rzece, pani szefowie
są od pani głupsi, gorzej wykształceni, mniej obyci w świecie, ale zdążyli przyspawać się do
swoich skórzanych foteli, zdobyć kontakty i wyrobić sobie znajomości, mogą teraz spokojnie
unosić się na falach, dryfować bezrefleksyjnie, a sprzyjające wiatry i tak pokierują ich ku
bezpiecznej przystani, oni przetrwają wszystkie burze i sztormy, w zamian za swoją tępotę
i nieuctwo i tak dostaną wakacyjne apartamenty na Costa del Sol, oczywiście o ile ich jeszcze
nie mają, po pęknięciu bańki kredytowej w Hiszpanii pierwszego lepszego idiotę na
kierowniczym stanowisku stać teraz na to, żeby kupić tam sobie duże mieszkanie nad samym
morzem i jeden miesiąc w roku spędzać na tarasie, popijając drinki z małymi papierowymi
parasolkami.
Dałem jej na imię Nornica, ponieważ w Międliszewie nornice były moimi ulubionymi
stworzeniami, a właściwie były jedynymi, które tolerowałem, może nawet lubiłem, mimo że
podobno czyniły straszne szkody w uprawach, to śmieszne: jakie szkody mogły wyrządzić na
naszej działce, na tej żałosnej płachcie piachu? Ale ojciec uganiał się za nimi z łopatą, jakby
chciał sparodiować Szczękacza mordującego kury i swojego psa, zakładał pułapki, lecz nawet
polne myszy były inteligentniejsze od mojego ojca i nigdy nie dawały się złapać. Dlatego
dałem jej na imię Nornica, nie tylko ze względu na myszowaty wygląd, ale też dlatego że
uwierzyłem, że nie da się złapać na kawałek sera, że nie jest jeszcze stracona, że może być
myszą wolną i niezależną, dlatego powiedziałem jej: niech pani do mnie przyjedzie, do
Warszawy, jeśli oczywiście ma pani ochotę, mówiłem, nie wierząc, że to mówię, to będzie
łatwe, proszę wziąć delegację w celu spotkania się ze mną w centrali naszej firmy, proszę
powiedzieć, że musimy omówić szczegóły umowy, zresztą nieważne, co pani powie, proszę po
prostu pobełkotać trochę ich urzędniczą mową, a ponieważ nie zrozumieją, co pani mówi, ale
nie będą mogli się do tego przyznać, nie będą robić problemów i panią wydelegują, mimo że
tak skrupulatnie oszczędzają każdą złotówkę, zwłaszcza teraz, w czasie kryzysu, gdy
wszystkim obcinają pensje i premie, oprócz siebie naturalnie, im akurat należy się podwyżka,
premia za wyniki, nawet jeśli te wyniki są gówniane, nie przepuszczą żadnej okazji, żeby
siebie wynagrodzić, a jeśli nie będzie z czego, to zawsze można kogoś zwolnić. To nawet nie
jest bezczelność, jak myślę, oni naprawdę uważają, że są niezwykli i niezastąpieni,
zazdroszczę im nie ich posad i pensji, ale tej niezachwianej pewności siebie, tego ich
urzędniczego samozachwytu, który pozwala im bez wyrzutów sumienia wyrzucać z pracy ludzi
mądrzejszych i bardziej kompetentnych od siebie, gdyż każdy z nich jest Ludwikiem xiv swojej
korporacji, każdy myśli sobie przy porannym goleniu „firma to ja”, zresztą nie tylko przy
goleniu, oni myślą o tym nieustannie, kiedy jedzą i kiedy wydalają to, co zjedli, kiedy się
budzą i kiedy zasypiają, a gdy śpią, śni im się ich firma, i jeśli to jest sen przyjemny, to śni im
się, że ją restrukturyzują, wprowadzają na giełdę, na której już w pierwszym dniu notowań
mają stukrotne przebicie, podejrzewam, że przez sen jęczą z rozkoszy w swoich piżamach,
rzecz jasna błękitnych w prążki jak służbowe koszule, ale czasami mają koszmary i wtedy śnią
im się audyty i windykacje, tak właśnie wygląda ich życie emocjonalne, a żeby się rozluźnić
i zarazem, jak to mówią, ukulturalnić, słuchają Stinga z orkiestrą symfoniczną albo jakiegoś
podobnego szajsu skrojonego, by wyciągnąć parę złotych od takich ukulturalnionych imbecyli
jak oni, oczywiście prócz Stinga zipiącego swoje przeboje na tle orkiestry symfonicznej, która
dla pieniędzy jest gotowa odwalić najgorszą chałturę, słuchają także tego obrzydliwego
smooth jazzu, zmulającej melasy wymyślonej dla muzycznych analfabetów z wielkich firm,
jeśli przyjedzie pani do mnie, będę pani puszczał najpiękniejszą muzykę świata, Palestrinę,
Pergolesiego, Gesualdo da Venosę, powiedziałem, spoglądając z odwagą w jej szare oczy,
a ona uśmiechnęła się nieśmiało, jak mi się wydaje, i nie odrzuciła mojej oferty, wręcz
przeciwnie, powiedziała: z przyjemnością.
Boże, pomyślałem, ktoś mi mówi, że będzie miał przyjemność, słuchając ze mną muzyki,
oczywiście nie mogła znać tych nazwisk, więc dodałem: uprzedzam, że to jest muzyka dawna,
nawet bardzo dawna, głównie pieśni sakralne, w dzisiejszych czasach, gdy nawet duchowni
nie wierzą już w Boga i są głusi na piękno muzyki sakralnej, wsłuchują się jedynie w pomruk
sześciozaworowych silników swoich samochodów, takie piękno należy hołubić. Naturalnie,
powiedziała, ja nie znam się na takiej muzyce, ale tym chętniej ją poznam, a poza tym
oderwanie się na chwilę od pracy dobrze mi zrobi, tym lepiej mi zrobi, że przecież będę
udawała, że jadę służbowo i pracuję jeszcze intensywniej, dodała z uśmiechem już nie myszy,
ale raczej lisicy, i nagle z zawstydzeniem poczułem gęsią skórkę na rękach, a jednocześnie
panikę: w co ja się pakuję, dlaczego to robię, czemu usiłuję zbałamucić kobietę, która
mogłaby być moją córką i do której właśnie z tego powodu poczułem sympatię, odezwał się
przecież we mnie, gdy pochylaliśmy się nad tymi idiotycznymi papierami, instynkt ojcowski,
którego zresztą nigdy nie miałem okazji poczuć, więc może nie tyle się odezwał, ile właśnie
się we mnie narodził, spóźniony o lata i zapewne dlatego taki rozpaczliwy.
Wstałem i pożegnałem się szybko, wręczając jej swoją wizytówkę i zostawiając na stoliku
pieniądze wraz z bajecznym napiwkiem, szybko się pożegnałem, wymawiając odjazdem
pociągu, proszę koniecznie się do mnie odezwać, dodałem na odchodnym, nawet nie podając
jej ręki, a jedynie wykonując coś w rodzaju pokracznego ukłonu i widząc w jej oczach rodzaj
rozbawienia, a może tylko zdziwienia, może lekkiego zniesmaczenia, jeśli tak było w istocie,
to trudno się dziwić, zachowałem się jak gówniarz, ja, przyzwyczajony do obcowania
z idiotami, sam zachowałem się jak idiota, zostawiając ją nagle z tymi papierami, które teraz
zaniesie do biura i być może powie swojemu szefowi: to jakiś wariat był, wolałabym się
z nim więcej nie spotykać, a szef odpowie: jasne, nie ma sprawy, następnym razem wyślemy
kogoś innego, nie przejmuj się, ten facet to idiota, nie wiem, dlaczego akurat jego zawsze tu
przysyłają, pewnie nie chcą go tam u siebie oglądać, szkoda sobie zawracać nim głowę,
powie i machnie ręką, a teraz bierz się do pracy, na co ona dygnie lekko i pójdzie do swojego
biurka. Tak właśnie myślałem, składając moje zachowanie na karb postępującej socjopatii
i zanikającej umiejętności rozmawiania z kobietami, złapałem się na tym, że po raz ostatni
poważnie rozmawiałem z moją byłą żoną i nie były to rozmowy przyjemne, że właściwie moje
relacje z kobietami ograniczały się do sporadycznych rozmów służbowych, zamawiania
herbaty lub kawy w pociągu, kupowania biletów w dworcowej kasie, pobierania kluczy
w hotelowych recepcjach, czasami ukradkowego oglądania się na ulicy za atrakcyjnymi
dziewczętami, ale właśnie ukradkowego, dyskretnego, bez najmniejszej ostentacji, moja
umiejętność wtapiania się w tłum powodowała, że nawet nie zauważały tego krótkiego objęcia
wzrokiem i szły dalej, pewne siebie, swojej urody, atrakcyjności, swojej młodości
i nieśmiertelności, piękno połączone z młodością zawsze, jak sądzę, daje poczucie życia
wiecznego, jestem przekonany, że nie nachodzą ich nigdy myśli ostateczne, jeszcze nie czas,
dopiero kiedy ich ciało zacznie wysyłać im dyskretne sygnały swego przemijania, wpadną
w panikę, ale nie skojarzą tego przecież ze śmiercią – pierwszych zmarszczek, rozstępów,
cellulitu, uznają to za znak, że konieczna jest jakaś kosmetyczna ingerencja, zmartwią się, że
trzeba będzie wydać pieniądze na odpowiednie kremy pod oczy i na pupę, na wizytę w spa, na
dietę i jogę, a to przecież będą pierwsze sygnały śmierci, bardzo daleki gwizd pociągu,
którego jeszcze nie widać, ale jak się przyłoży ucho do szyn, to słychać jego narastające
dudnienie.
Wracałem z Krakowa do Warszawy uwznioślony, w myślach nucąc Salve Regina, co mi się
zdarza, gdy mam coś w rodzaju dobrego humoru, Salve Regina, Mater misericordiae, vita,
dulcedo et spes nostra, salve! śpiewałem w myślach, gdyż przecież nie umiem śpiewać na
głos, to są jedyne momenty, gdy chciałbym być kobietą; kobietą obdarzoną cudownym
sopranem, a nie jestem nawet mężczyzną obdarzonym byle jakim kontratenorem, wokalnie
jestem obdarzony zupełnym bezgłosem, nie zaśpiewałem publicznie ani jednej frazy zapewne
od czasu szkolnych akademii, choć w czeluściach mojego domu zdarza mi się czasami
samotnie podśpiewywać, na przykład przy słuchaniu Stabat Mater, dzięki Bogu nie śpiewam
publicznie, jedynie, jak sądzę, po wyrazie mojej twarzy można się domyśleć, że cały w środku
jestem jednym wielkim oratorium, jestem wewnętrzną barokową mszą, a mój mózg
intensywnie produkuje serotoninę.
Wracałem więc uwznioślony, ale i przetrącony, zawstydzony swoją głupotą, niezdarnością,
nieumiejętnością zachowania się w sytuacji zbliżonej do flirtu, a jednocześnie onieśmielony
tym swoim instynktem ojcowskim, byłem kimś w rodzaju pedofila pragnącego dorosłej
kobiety.
Wracałem, aby się przepakować, załatwić kilka spraw urzędowych i następnego dnia
pojechać do Gdańska, w tym samym celu co zawsze, czekała mnie wielogodzinna udręka
w podróży nad morze, gdyż pociągi jadą tam ze stolicy już nawet dziesięć godzin, choć
pamiętam, że kiedyś jeździły cztery i pół i już wtedy wydawało mi się, że to bardzo długo.
Nudziłem się, wierciłem, męczyłem i jedyną pociechą było dla mnie to, że jestem niepalący,
ze współczuciem spoglądałem na pożółkłe twarze współpasażerów, którzy nerwowo zerkali
na zegarki, a ich płuca, nerwy i palce nie mogły się doczekać nikotyny, myśleli już tylko o tym,
kiedy wreszcie wyskoczą z wagonu i szybko przebiegną przez dworzec, by móc wessać
pierwszy haust dymu, od którego przyjemnie zakręci im się w głowie, a nogi zmiękną jak po
udanym seksie. Dzięki tym niekończącym się remontom magistrali kolejowych, powodującym
nieustanne wydłużanie się czasu podróży, Polska wydaje się coraz większa, a przejechanie
z jednego jej krańca na drugi zajmuje już tyle czasu, ile przejechanie z Florydy do Kalifornii,
za chwilę Polska będzie wielka jak Ameryka, a może nawet jak Rosja, wielka i potężna,
potężna i nieśmiertelna, nieśmiertelna, a więc niezwyciężona, niezwyciężona, a zatem
wieczna. I to wszystko dzięki Polskim Kolejom Państwowym.
Wracałem więc do Warszawy w dość luksusowych warunkach i relatywnie szybko, myśląc
jednak o czekającej mnie upiornej podróży na Wybrzeże, przedział był zapełniony tylko
w połowie, naprzeciwko mnie przysypiał mężczyzna koło sześćdziesiątki, suchy, z pociągłą
twarzą, na pierwszy rzut oka zdrowy, być może uprawiający jakiś sport, poczułem do niego
sympatię, bo spał, i to zajmując mało miejsca, z podkurczonymi nogami, nie wyciągając ich
w moją stronę, czego bardzo nie lubię, po lewej stronie siedział francuskojęzyczny urzędnik,
który co chwilę szeptał coś przez telefon i do niego też nabrałem sympatii za to, że szeptał,
a nie mówił głośno, choć zasadniczo nie lubię szeptania, właściwie to nienawidzę szeptania,
szeptanie doprowadza mnie do furii, mój ojciec czasami szeptał, szczególnie gdy chciał
powiedzieć coś istotnego, oczywiście istotnego w swoim mniemaniu, gdyż nie przypominam
sobie, by kiedykolwiek wypowiedział coś istotnie istotnego, natomiast co jakiś czas
wydawało mu się, że wygłasza jakieś niebywale ważne zdanie, i wtedy zniżał głos do szeptu,
jakby się bał, że ktoś mu to zdanie ukradnie i rozgłosi na całym świecie, czym zjedna sobie
posłuch i uwielbienie milionów, ten szept doprowadzał mnie do szału, mówiłem wtedy:
przestań szeptać, mów normalnie! A on się dziwił: czyżbyś już ogłuchł, w tym wieku? Jestem
od ciebie o wiele starszy, a mam lepszy słuch, ogłuchłeś od słuchania tej swojej muzyki,
mówił, od tego rzępolenia. Nie słucham żadnego rzępolenia, odpowiadałem, słucham
śpiewów sakralnych, na Boga, czy ty nie odróżniasz nawet muzyki religijnej od rzępolenia?
Na jedno wychodzi, mówił ojciec, dla mnie to jest rzępolenie i jakieś piski, kto tego słucha?
Chryste, mówiłem, jak to kto tego słucha, to jest muzyka, która ma kilkaset lat, nawet tysiąc
w niektórych przypadkach, i wysłuchały jej już miliony, dziesiątki, setki milionów ludzi
w dziejach, jak możesz tego nie rozumieć i nazywać rzępoleniem i piskiem, to po prostu
niebywałe, ale ojciec machał lekceważąco ręką, dając znak, że swoje wie i tego się będzie
trzymał, uważał mnie za jakiegoś niewyżytego gówniarza, który słucha bigbitu, ponieważ nie
odróżniał nie tylko Bacha od festiwalu piosenki Eurowizji – ten idiota nie odróżniłby
Pergolesiego od Połomskiego, on po prostu niczego od niczego nie odróżniał.
Teraz jednak głos mężczyzny szepczącego do telefonu mnie uspokajał, być może gdyby to
szeptał w przedziale mój ojciec, dostałbym ataku furii, wyrwał mu telefon i wyrzucił za okno,
lecz ten głos mnie uspokajał, co nie jest częste, zazwyczaj ludzie gadający w przedziale mnie
drażnią, szczególnie ci rozmawiający głośno, krótko mówiąc, denerwuje mnie zarówno szept,
jak i głośne mówienie, generalnie rzecz biorąc, nienawidzę mówiących ludzi, gdyż zazwyczaj
mówią od rzeczy, już naprawdę wolę ryk trzydziestu tysięcy mężczyzn skandujących hasła na
stadionie Legii koło mieszkania moich rodziców niż szept pojedynczego mężczyzny
gadającego w przedziale.
W przeciwległym rogu milczał trzeci mężczyzna bez właściwości, sami mężczyźni, na
dodatek spokojni, nieagresywni, byłoby nawet przyjemnie, gdyby nagle nie weszła kobieta
i nie usiadła obok śpiącego suchego sześćdziesięciolatka, budząc go z wyraźną satysfakcją
lekkim trąceniem łokcia, cała jej brzydka twarz emanowała samozadowoleniem i radością, ten
typ szczęśliwej kretynki, która lubi dużo mówić bez wyraźnego powodu, za to na dowolny
temat. Kiedy usiadła, od razu wiedziałem, że będzie mówić, że chce rozbić spokój panujący
w przedziale, to ten rodzaj kobiety, który nienawidzi spokoju, ponieważ spokój i milczenie ją
przerażają i wprawiają w stan zagrożenia. Obudziwszy go, zapytała, czy śpi, i od razu zaczęła
się skarżyć na współpasażerów w swoim przedziale: śpią i puszczają bąki, zaśmiała się, nie
można z nimi wytrzymać, okropnie się tam nudzę, Zdzisiu. Cóż za pech, że akurat tam mi dali
miejscówkę, może bym się tutaj przesiadła? Masz może coś do czytania? Bo ja uwielbiam
czytać, mogę po prostu pożerać książki i czasopisma, a teraz po prostu więdnę z nudów. Tak,
mam taką jedną powieść, powiedział Zdzisiu – nienawidzę tego typu zdrobnień, nienawidzę
form Zdzisiu, Czesiu, Wiesiu i Mieciu – a właściwie nie powieść, tylko wspomnienia.
O czym, o czym, zaciekawiła się, wciągające? Uwielbiam wciągające historie, jak się
wciągnę, to zapominam o bożym świecie, powiedziała, a ja pomyślałem, że boży świat też już
raczej o niej nie pamięta. O Auschwitz, odpowiedział mężczyzna. O, to musi być smutna
książka, zatroskała się, ale przynajmniej ciekawa? Bardzo ciekawa, powiedział mężczyzna,
który już się na dobre rozbudził, i wyglądało na to, że czeka mnie półtorej godziny takiej
rozmowy, tym bardziej że kobieta zdecydowanie się ożywiła. Ja wolę wesołe książki, takie
dowcipne, wiesz, nie smutne, powiedziała, w życiu jest za dużo smutnych rzeczy, żeby jeszcze
smutne książki czytać, dla mnie książka, tak jak film, musi mieć ciekawą akcję i być wesoła,
i mieć pozytywne zakończenie, ale nie mam już nic do czytania, miałam jeden tygodnik, ale
cały przeczytałam, od deski do deski. I tu oczywiście zaczęła wymieniać z pasją kretynki
artykuły, które przeczytała, naturalnie od razu zorientowałem się, że to jakiś szmatławiec,
kiedy zaczęła enumerować nazwiska znanych z telewizji bohaterów naszej codzienności,
wiedziałem, że nie zaznam spokoju, każde nazwisko, które wypływało z jej wąskich ust,
ładowało jej mózg kolejną dawką endorfiny, zaczęła nawet gestykulować, a właściwie
wykonywać jakieś dziwne ruchy palcami na wysokości twarzy, jak tancerka flamenco grająca
na kastanietach, oczywiście najbardziej ekscytowała się plotkami związanymi ze ślubami
i ciążami, choć rozwody i zerwania też budziły jej emocje, świat jej wyobraźni krążył głównie
wokół relacji miłosnych i prokreacji, takie nieszczęsne kobiety jak ona muszą żyć życiem
innych, ponieważ swojego nie posiadają, nie mają żadnego życia, a jedynie egzystencję,
żadnych osobistych emocji, tylko wegetację, względnie ich życie nie jest dla nich ciekawe,
ponieważ jest za mało wesołe i raczej nie kończy się dobrze, byłem przekonany, że życie tej
kobiety musi być upiornym wyścigiem nudy z frustracją i jedynie szmatławe groszowe gazetki
obsypują jej egzystencję brokatem i confetti, lecz gdy wyczyta już wszystkie tanie sensacje
o nieważnych ludziach, jej życie znów wygląda jak wiejska remiza po weselu, gdy wszyscy
już poszli i zostały tylko flaczejące baloniki, podeptane serpentyny, niedojedzone nóżki
w galarecie, poprzewracane puste butelki i zaduch dymu papierosowego wymieszanego
z zapachem tanich wód kolońskich. Niewątpliwie te papierowe ścierki za dwa złote pełnią
ważną funkcję terapeutyczną, ta kobieta przechodzi permanentną psychoterapię, czytając
o pięknych lub dramatycznych losach drugoplanowej aktorki z trzeciorzędnego serialu,
ponieważ może się z nią identyfikować, to znaczy mimo swoich umysłowych ograniczeń umie
sobie wyobrazić, że także jest drugoplanową aktorką, czemu nie, na przykład ciotką głównej
bohaterki, do której bohaterka przychodzi po poradę życiową w kwestii swojego trudnego
związku z chłopakiem, który nie wie, czy chce się żenić, bo po głowie wciąż chodzi mu dawna
miłość, Mariola lub Żaneta, oczywiście bohaterki muszą mieć takie obrzydliwe imiona jak
Mariola albo Żaneta, a ciotka, czyli moja nagła współpasażerka, gotuje jej tłusty rosół, który,
jak wiadomo, jest dobry na wszystko, na dolegliwości ciała i cierpienia duszy, dosypując do
tego dobre rady.
Kiedy o tym pomyślałem, przypomniał mi się rosół mojej matki, według receptury
zapamiętanej jeszcze z wiejskich lat, taki rosół podobno gotowało się w Międliszewie przed
wojną, i to chyba nawet pierwszą, gotowało się zapewne co najmniej od starych dobrych
czasów zaboru rosyjskiego przez cały xix wiek, w każdym razie legenda międliszewskiego
rosołu, takiego, „jaki gotowała babcia”, ciągnęła się przez całe moje dzieciństwo i młodość.
Nienawidziłem tej tłustej zupy z gotowaną kurą, której blade ciało i miękka, galaretowata
skóra budziły we mnie odruch wymiotny, ów rosół był jednym z moich obiadowych
przekleństw okresu dojrzewania, także wyciągnięte z niego ugotowane warzywa, owa
pożywna, zbawienna dla zdrowia zupa plasowała się na szczycie mojej prywatnej listy
obrzydliwości, te rozgotowane pory, które obleśnie wślizgiwały się do przełyku jak wielkie
zielone robaki, dziobaty seler smakujący jak miękki, gorący kamień, mdła marchewka i jeszcze
bardziej mdła pietruszka, wielkie oka tłuszczu dostojnie unoszące się na tafli wywaru jak
ohydne kwiaty lilii na stojącej wodzie gloniastego stawu, zupa, która kojarzyła mi się
z niedzielnym biciem dzwonów na mszę, zupa, która nie znała granic wytyczonych przez pory
roku, rozgrzewała i leczyła zarówno w szare dni jesienne, w zimowe śnieżne soboty, jak
i w czas kanikuły, nawet w największe upały trzeba się było pocić nad talerzem rosołu, tak,
nawet gdy było trzydzieści stopni i normalni ludzie jedli chłodnik lub zupę owocową. Nie
chadzaliśmy do kościoła, lecz z pierwszym południowym biciem dzwonu w nieodległej
świątyni na stół wjeżdżała dymiąca waza rosołu, tak jak zapewne w setkach tysięcy, a może
nawet w milionach domów całego kraju, dziwię się, że rosół nie ma swojego święta
narodowo-kościelnego, Dzień Rosołu mógłby być wszak dniem pojednania obywateli, bez
względu na ich światopogląd, polityczne, religijne i seksualne preferencje, jeden rosół dla
patriotów i dla zdrajców, jeden rosół dla bohaterów i dla tchórzy, jeden dla wierzących
i niewierzących, dla renegatów i rentierów, dla pederastów i przykładnych mężów.
Mężczyzna w przedziale mruczał coś pod nosem, ale widać było, że już się poddał, że
rozbudzony stara się udawać, że słucha tej wstrętnej, kościstej kobiety, która niewątpliwie
z zatruwania ludziom życia uczyniła swoją misję, a ona nieustannie mówiła, z jej ust płynął
strumień słów układających się w zupełnie nieważne, zbędne komunikaty. Francuski łącznik,
który skończył rozmawiać, patrzył na nią z wyraźną dezaprobatą, a mężczyzna, do którego
przyszła, rozglądał się nieśmiało i przepraszająco, ona zaś mówiła: po co ty czytasz o tym
Auschwitz, kogo to dzisiaj obchodzi, wojna się dawno skończyła, nie ma co rozpamiętywać,
nawet cię wtedy na świecie nie było. W czasach rewolucji francuskiej też mnie na świecie nie
było, a lubię o niej czytać, powiedział nieśmiało mężczyzna, ale ona klepnęła go
protekcjonalnie w ramię: daj spokój, Zdzisiu, to jak historie o dinozaurach, a wyobraź sobie,
że ta, wiesz, no ta, co gra w tym serialu, co ci mówiłam, wiesz, ile ona dostaje za jeden
odcinek? Mogłaby cię kupić razem z tymi wszystkimi twoimi książkami za ćwierć jednej
wypłaty, szkoda, że nie zostałam aktorką, a podobno miałam talent, ładnie też śpiewałam,
powiedziała z dumą i rozejrzała się po przedziale, jakby czekając na zachętę, jakby chciała
usłyszeć: ależ proszę nam coś zaśpiewać! Nikt jednak nie zachęcał, Francuz coś majstrował
przy swoim wielofunkcyjnym telefonie, mężczyzna w rogu spał lub udawał, że śpi, a ja
milczałem z wyrazem twarzy, który mówił: spróbuj tylko zaśpiewać, a przysięgam, że wyrzucę
cię przez okno. Nie zaśpiewała, ale nie przestała też mówić: właściwie to mogłabym się
zgłosić do któregoś z tych programów dla uzdolnionych amatorów, widziałeś, jakie
beztalencia tam przychodzą, zakasowałabym wszystkich, jakbym zaśpiewała coś Edith Piaf
albo Mireille Mathieu na przykład – tu kokieteryjnie łypnęła na Francuza, który jednak nie
oderwał się od swojego smartfona czy czego tam, choć wydaje mi się, że kąciki jego ust
wygięły się lekko w ironicznym grymasie, jestem przekonany, że wszystko rozumiał,
a przynajmniej zrozumiał nazwiska tych dwóch francuskich śpiewaczek, ale się nie odezwał,
ani nawet nie uniósł głowy. Mogłabym zaśpiewać La vie en rose albo Padam… Padam
i zrobić prawdziwą karierę, co myślisz? trąciła go w łokieć, ale Zdzisiu odpowiedział tylko:
na pewno, na pewno… Ech, co ty tam wiesz, machnęła ręką, czytasz tylko o tej rewolucji
i o Oświęcimiu, prawdziwe życie jest gdzie indziej.
Chciałem wstać i strzelić ją w pysk, mówiąc: zamknij się! Oczywiście nie zrobiłem tego,
w takich sytuacjach pogardzam sobą, bo walę w pysk jedynie w wyobraźni, zamiast zrobić to
naprawdę. Wyobraziłem sobie więc, jak strzelam ją w pysk, a jej głowa odskakuje do tyłu,
z jej ust wystrzeliwuje głośny pisk, mężczyzna podrywa się z fotela, ale gwałtowanie siada
przekłuty moim spojrzeniem, Francuz mówi: Oh la la! a mężczyzna w rogu wtulony w firankę
otwiera na chwilę oczy, z aprobatą kiwa głową, a potem znów zasypia. To wszystko jednak
działo się jedynie w mojej wyobraźni, gdyż nie potrafiłem się zdobyć na ten humanitarny
w gruncie rzeczy gest. Zamknąłem oczy i spróbowałem nie słyszeć niczego prócz
równomiernego stukotu kół, wcisnąłem głowę w ramiona i oddałem się powolnemu starzeniu,
a kobieta perorowała nadal, jak, nie przymierzając, mój ojciec, emisariuszka świata
programów dla uzdolnionych amatorów, którzy zdecydują się na każdą kompromitację, byleby
na chwilę zaistnieć w cudzym życiu, w życiu takich ludzi jak niedoszła Edith Piaf, byleby na
pięć minut zagościć w domach milionów skretyniałych nieszczęśników zupełnie wydrążonych
przez tę tak zwaną kulturę masową, i ona też ze wszystkich sił starała się zaistnieć,
gdziekolwiek, choćby w tym przedziale, przed kilkuosobową publicznością, wmówić nam, że
też ma talent, dobry Boże, dlaczego jednym ludziom, tym bardzo nielicznym, dajesz
prawdziwy talent, a innym, tym dużo liczniejszym, przekonanie, że mają talent, pomyślałem
i złapałem się na tym, że ostatnio zbyt często wzywam imię Pana Boga nadaremno, nie
potrafiłem jej nawet strzelić w pysk z otwartej dłoni, a powinienem ją umieć zabić, tak jak
zabito tamtą dziewczynę w pociągu osobowym, o której czytałem w gazecie. Widziałem tylko
tę idiotkę, jak staje w czarnej długiej sukni obklejonej cekinami naprzeciw jury programu dla
uzdolnionych amatorów, tak ją sobie właśnie wyobrażałem, w długiej sukni, niby eleganckiej,
godnej podrzędnej szansonistki, staje przed jury złożonym z pajaca, idiotki oraz imbecyla,
widzę ją, jak zupełnie bezwolnie międli palcami tę suknię i głupio się uśmiecha, w gruncie
rzeczy uśmiecha się strachliwie i przymilnie, jak ofiara przed oprawcą, bo przecież wyrok
zaraz zapadnie, zostanie publicznie rozstrzelana, stoi w przesadnym makijażu, chce się
podobać, chce ich sobą przynajmniej zainteresować, skoro nie może zachwycić, oni się
zachwycają wyłącznie swoimi gażami, są tu po to, żeby za uczciwe pieniądze poniżać ludzi,
tego wszak pragnie widownia, widownia zbiorowo kieruje kciuk w dół, chyba że jest to akurat
ktoś, kogo widownia ma pokochać, dziesięcioletnia słodka dziewczynka z blond loczkami na
przykład, dzieci zawsze są niewinne i zwycięskie, reszta ma przegrać, jury na wyścigi
ośmiesza przerażoną kobietę z mojego przedziału, która przygotowała piosenkę Edith Piaf Nie
żałuję niczego i w tej właśnie chwili zaczyna żałować nie tylko tego, że zgłosiła się do
programu, który ogląda zgromadzona przed telewizorem rodzina, oglądają znajomi, sąsiedzi
i koleżanki z pracy, ale zaczyna żałować całego swojego życia, które jej się właśnie
w przyspieszonym tempie przypomina, tymczasem pajac, idiotka i imbecyl śmieją się na
wyścigi: Edith Piaf się w grobie przewraca, czy ty w ogóle wiesz, kto to była Edith Piaf, weź
nas nie dobijaj, jesteś śmieszna, tyle ci powiem, śmieszna i żenująca, mówi idiotka, która
przecież wcale nie może być aż taką idiotką, skoro za swoje występy bierze po sto tysięcy
złotych, idiotami są, jak wiadomo, ludzie, którzy tyle nie zarabiają, wartość pajaca mierzona
jest pojemnością silnika jego nowego samochodu, wartość imbecyla – powierzchnią jego
nowego domu. Kobieta z przedziału zaczyna płakać, na co pajac mówi: weź, przestań, bo
zachlapiesz nam podłogę, wiesz, ile kosztuje taka podłoga, ty w ogóle masz jakąś podłogę
w domu, czy tylko klepisko? Na to idiotka wybucha śmiechem: ty lepiej zobacz, jak ty
wyglądasz, o aktualnej modzie nic nie słyszałaś, ubrałaś się jak na odpust w Koziej Wólce,
rechocze, a imbecyl jej wtóruje: to jest modny program dla modnych ludzi, popatrz na mnie,
kobieto, ja jestem modnym człowiekiem i znanym, a ty kim jesteś, jakąś kuchtą, której się
wydaje, że może śpiewać jak Edith Piaf, ty to możesz sobie śpiewać przy kiszeniu kapusty,
mówi imbecyl i aż zaczyna płakać ze śmiechu, prawie nigdy nie może się powstrzymać, jak
słyszy swoje cięte dowcipy, po prostu zupełnie go rozkładają. Lepiej byś normalnie popełniła
samobójstwo, i ty byś się nie męczyła, i my, mówi pajac i w tym momencie pięć milionów
ludzi przed telewizorami wybucha śmiechem, oczywiście oprócz zgromadzonej przed
telewizorem rodziny kobiety, ale śmiechem wybuchają też sąsiadki i koleżanki z pracy, idź się
powieś, skandują tłumy widzów, i ona wtedy rzeczywiście chce umrzeć, co by swoją drogą
korzystnie wpłynęło na popularność programu, pajac, idiotka i imbecyl się śmieją, bo udało
im się spełnić warunki umowy i poniżyć człowieka, śmieją się, ponieważ nie są oczytani i nie
wiedzą, że kto się wywyższa, będzie poniżony.
Całe szczęście Warszawa zbliżała się tylko z relatywnie niewielkim opóźnieniem,
mijaliśmy już Ursus, za chwilę potem Włochy, pociąg wyhamowywał, wolno przetoczyliśmy
się przez Dworzec Zachodni i wjechaliśmy w mrok tunelu średnicowego, to jedyna ciemność,
która sprawia mi radość, mój ulubiony moment wszystkich powrotnych podróży, chwila, gdy
ten wielki, stalowy wibrator wsuwa się w pochwę tunelu, wszyscy zaczęli wstawać
i zdejmować z półek bagaże, wkładać kurtki, tylko kobieta nie wstawała. Wysiadam na
Wschodnim, powiedziała do mężczyzny, który grzecznie się pożegnał i wyszedł na korytarz,
tak jak pozostali dwaj, ja wyszedłem na końcu, gdyż nie lubię stać w korytarzu w kolejce do
wyjścia, gdy pociąg nie zatrzymał się jeszcze w szarych, cuchnących podziemiach Dworca
Centralnego, czekam, aż się rozluźni, i ostatni wychodzę z wagonu, cieszę się, że już
wróciłem, ale przecież wcale nie spieszy mi się do domu, często jeszcze odprowadzam
wzrokiem pociąg odjeżdżający do stacji docelowej, czyli Dworca Wschodniego, zazwyczaj
mało kto w nim zostaje, prawie wszyscy wysiadają na Centralnym, teraz zabierając swoje
bagaże, spojrzałem jeszcze na samotną kobietę w przedziale, tępo patrzyła przed siebie, jej
palce mięły kraj bluzki, wyglądała na bardzo samotną i nieszczęśliwą.
Wróciłem do domu wściekły i zmęczony, ponieważ nie rozładowałem swojej wściekłości
na tę kobietę, a każda nierozładowana wściekłość wywołuje we mnie straszne zmęczenie, gdy
wściekłość się we mnie odkłada, robię się ociężały, spuchnięty, poruszam się z mozołem,
czuję wręcz, że grzęznę w jakimś gęstym błocie. Zdjąłem tylko buty i rzuciłem się na łóżko, by
przez prawie pół godziny tępo wpatrywać się w sufit, aż wreszcie naprawdę heroicznym
wysiłkiem się zwlokłem, czując, że napięcie w całym moim ciele powoli ustępuje.
Włączyłem Josquina des Pres, Missa fortuna desperata w wykonaniu Tallis Scholars,
i zabrałem się do robienia kanapek z żółtym serem. Nie jadam zbyt wyszukanych kolacji,
przyznaję, czasami coś mnie porywa i szykuję sobie sałatkę, małe co nieco zamiast
kulinarnego amoku, raczej nie przy Josquinie des Pres, nie przy Hildegardzie z Bingen,
owszem, przy Bachu tak, jestem wtedy jak Glenn Gould przy klawiaturze, choć akurat nie przy
Wariacjach Goldbergowskich wpadam w ten szał, ale raczej przy Mszy h-moll, w tym szale
potrafię się skupić na robieniu sałatki, używam oczywiście wyłącznie gotowych mieszanek,
pokrojonych i umytych, z wyraźnym terminem przydatności do spożycia, wyłącznie też
pomidorków cherry albo pomidorków truskawkowych, ze względu na ich miniaturową
wielkość, nie trzeba ich kroić, nie przepadam za krojeniem, pieczywo też raczej kupuję
pokrojone, w foliowych torebkach, albo bułki, których nie kroję, tylko rwę na mniejsze
kawałki, zresztą urwane, a nie odkrojone pieczywo zawsze lepiej smakuje, choć nie o to
głównie chodzi, tylko raczej o to, by nie kroić, nie mieć noża w ręce, gdyż nie wiem, co
mógłbym z tym nożem zrobić. Zacząłem jeść, gdy płyta doszła do Sanctus et benedictus,
usiadłem wygodnie i powoli żułem mazdamera, a może radamera, nie zwracam większej
uwagi na nazewnictwo serów, chodzi raczej o to, żeby miał dziury, nie mam najmniejszego
zaufania do serów bez dziur. W sklepie w Międliszewie był tylko ser tylżycki, nie miał dziur,
był bladożółty, bloki płaskiego jak spod prasy sera tylżyckiego przypominały serową wersję
szynki konserwowej; szynka konserwowa była wtedy rzadkim luksusem, osobliwie szynka
konserwowa firmy Krakus, wszyscy mówili, że cała produkcja idzie na eksport do Ameryki,
Ameryka szaleje bowiem na punkcie szynki Krakus, tak uważał gmin międliszewski, wszystko,
czego nie było, poszło na eksport do Ameryki, został jedynie ser tylżycki, widocznie Ameryka
nie poznała się na serze tylżyckim. Oczywiście dotyczyło to takich delikatesów, jak szynka
konserwowa, inne rzeczy szły do Ruskich, węgiel na pewno, wszystko, czego nie było, zostało
oddane Ameryce albo Ruskim, albo wysłane do Warszawy, do tej pory pokutuje to
przeświadczenie, że wszystko, co wartościowe, idzie do Warszawy, wiem, bo jeżdżę po
Polsce, w każdym mieście natykam się na antywarszawskie uprzedzenia, zazwyczaj każdy
z tych nieszczęsnych ludzi, z którymi się spotykam w sieciowych kawiarniach, usiłuje się
w jakiś nieudolny sposób wyzłośliwić na temat stolicy, oczywiście w pewnych granicach, bo
nie chce mnie urazić ani zdenerwować, zbyt wiele w jego życiu zależy od tego niedługiego
spotkania ze mną. Chęć wyzłośliwienia się jest też związana z tym, że każdy z nich jest
kibicem jakiejś drużyny, która nienawidzi drużyny z Warszawy, dla nich jestem emisariuszem
nie jakiejś firmy, która znajduje się w stolicy, tylko wysłannikiem wrogiej drużyny piłkarskiej.
Więc wszyscy mówili, że szynka Krakus idzie do Ameryki. Zawsze było jakieś „wszyscy
mówili, że.. ”, ale nigdy nie odkrywano, kto pierwszy to powiedział, gdzie bije źródło wiedzy,
kto jest praojcem informacji, która mnożyła się i płynęła przez kraj jak wezbrany po letniej
ulewie osiedlowy potok. Takie wąskie potoki zawsze nazywano smródkami, zazwyczaj
leniwie sobie plumkały, zarośnięte na brzegach chwastami, a potem nagle pokazywały swoją
moc, zamieniając się w prawdziwe rwące szambo zalewające piwnice domów; teraz przez
wsie i miasta płynęły smródki informacji, śmierdzące rzeczki plotki i miejskich legend,
wszyscy mówili smrodliwie i z ich ust wydobywał się ten przykry zapach nienawiści, odbijało
im się nienawiścią prosto z żołądka, ich nienawiść umoszczona była bowiem nie w sercu czy
mózgu, tylko w trzewiach, ponieważ jedyne, czym zajmowały się ich serca, to bicie dla
ukochanej drużyny, jedyne, czym zajmowały się ich mózgi, to przeliczanie pieniędzy, natomiast
wszystko inne znajdowało się w ich żołądkach, wątrobach, śledzionach, jelitach, trzustkach,
tam pulsowało im życie, stamtąd wydobywał się ów fetor, poprzez ich wnętrzności płynęła
smródka, która od czasu do czasu gwałtownie wzbierała i zamieniała się w bryzgającą z ich
ust cuchnącą wymiocinę, otwierali usta i wychluptywała z nich wstrętność, która wcześniej po
cichu dojrzewała w tych miękkich wnętrznościach, razem z kebabami, piwami, tymi
wszystkimi ohydnościami, którymi się żywili, bulgotała tam po cichu, dojrzewała,
fermentowała i nabierała mocy.
Wszędzie widziałem tych ludzi obżeraj ących się jak wieprze kebabami, daniem
narodowym Polaków, widziałem ich na głównych ulicach wszystkich miast, które
odwiedzałem, i nadal ich widzę, stojących w kolejkach przy budkach z mięsem w lawaszu,
tym historycznym zwycięzcą w pojedynku z kotletem mielonym lub schabowym w bułce,
widzę ich, jak obejmują ustami trzymane oburącz wysokie mączne penisy z wołowiną lub
kurczakiem, jak sosy spływają im z tych ust po brodach, widzę nawet ładne dziewczyny, jak
się wgryzają w te buły i z ich drobnych, uszminkowanych ust wypływa biały sos czosnkowy,
wygląda to tak, jakby z kącików ich ust kapała sperma, siedzą ze swoimi chłopcami, którzy
łapczywie pożerają podwójne porcje mięsa, jakby brali udział w jakichś ogólnopolskich
mistrzostwach w jedzeniu kebabów na czas, w jedzeniu kebabów na śmierć, podczas gdy tym
rozpaczliwym jedzeniem utwierdzają jedynie swoje umieranie, zdychają, zatapiając zęby
w nieświeżej pulpie z przypalonego albo półsurowego mięsa, zmiętej kapusty, zwiędłego
pomidora i zjełczałego sosu. I widziałem, jak te kebaby w ich trzewiach, rozcieńczone piwem,
które żłopali puszkami, butelkami, beczkami, zmieniają się w płynące przez ich wnętrzności
smródki, wzbierające w nich, wzdymające ich, szukające ujścia w najbliższym kiblu.
Wyłączyłem Josquina i odetchnąłem, lubię ten moment ciszy następujący po nagłym
przerwaniu dźwięku, kiedy muzyczny kamuflaż opada i słuchać całą tę rzeczywistość wokół,
szczękanie naczyń, daleki odgłos autobusu, kwilenie dziecka za ścianą. W ten ostatni dźwięk
lubię się niekiedy wsłuchiwać, lubię dziecinne gaworzenie, czasami smutne popłakiwanie,
czasami radosne ciumkanie bezzębnych dziąseł. Cisza jednak nie może trwać zbyt długo,
dźwięki ze świata stają się opresyjne, słodkie kwilenie bachorka zaczyna denerwować,
szczególnie gdy zamienia się w płacz, nie rozumiem, dlaczego nie dopuszcza się eugeniki na
masową skalę, z pewnością dałoby się wyhodować noworodki pozbawione umiejętności
płaczu, skoro udało się wyhodować arbuza bez pestek, z pewnością można też wyhodować
niepłaczące dziecko, niewrzeszczących mężczyzn, niehisteryzujące kobiety, jestem
zwolennikiem takich eksperymentów, eugenika dawałaby duże możliwości, można by
wszczepiać nowo narodzonym wrażliwość na piękno muzyki, każdy noworodek przychodzący
na świat miałby wdrukowany cały katalog Bacha i Handla, być może miałbym wtedy o czym
rozmawiać z tymi niedorozwiniętymi, kalekimi hominidami, z którymi spędzam mój kurczący
się czas, niewiedzącymi nic o muzyce, nieznającymi niczego prócz kibicowskich zaśpiewów
stadionowych i rozpaczliwych kwików, które przechowują w tysiącach wariacji na swoich
iPodach, choć być może wcale niczego tam nie przechowują, a jedynie eksponują dyndające
z uszu białe słuchawki, żeby współdurnie, z którymi się codziennie stykają, odbierali ich
komunikat o statusie społecznym, żeby, gdy uprawiają jogging, do mózgów nadbiegających
z naprzeciwka samic docierała informacja: mam dobrą pracę, modny odtwarzacz, prowadzę
zdrowy tryb życia, ale czy nieżywe orangutany mogą prowadzić zdrowy tryb życia?
Najszczęśliwszy w życiu, jeżeli w ogóle mogę mówić o szczęściu, na pewno jednak
o ogromnej uldze, a stan szczęścia jest wszak pokrewny stanowi ulgi, zatem najszczęśliwszy
byłem zawsze po wyjściu z wizyty u rodziców. Jeśli moi rodzice dali mi, swojemu synowi,
jakieś szczęście w życiu, to była to właśnie możliwość wyjścia z ich mieszkania, raz na
tydzień odczuwałem tę ulgę, namiastkę prawdziwej wolności. Nawet jeśli wychodziłem
przepełniony wściekłością, nieraz trzaskając drzwiami i kopiąc bezsensownie ściany klatki
schodowej, to zawsze wychodziłem w przeświadczeniu, że następny tydzień, nawet dwa, będą
tych wizyt pozbawione, że odprawiłem swoją pokutę, gdyż te wizyty były pokutnicze,
samobiczowałem się, ponieważ nie potrafiłem powiedzieć, że nie będę przychodził, choć
powinienem był, już dawno temu należało przestać ich widywać, tymczasem wciąż byłem
prowadzony na smyczy przez ludzi, którzy byli ode mnie głupsi, głusi i ślepi na sztukę, gorzej
wykształceni, ale silniejsi, mieli nade mną moralną przewagę jako ci, którzy dali mi życie,
ubrali mnie, nakarmili, i żądali z tego powodu specjalnego traktowania. Owszem, była w nich
słabość powolnego osuwania się ku nieuchronnemu zakopaniu w ziemi, była narastająca
bezradność w konfrontacji ze światem, ale jednocześnie była w nich siła trwania, ponieważ
ciągle trzymali się życia, uparcie i bezsensownie, zupełnie nieprzydatni światu, ani nawet
sobie nawzajem. Dzieci powinny zrywać kontakty z rodzicami, gdy tylko osiągają dorosłość,
tak jest w świecie zwierząt, który od naszego jest zdrowszy i mądrzejszy, tymczasem u ludzi,
którzy zdusili naturę za pomocą kultury, ten proces nie następuje, my przez większość życia
musimy dźwigać ten kolosalny ciężar, w moim przypadku był to i nadal jest, mimo
wszystkiego, co się właśnie stało, ciężar nieznośny, niewygodny jak za ciasne buty, ciężar
nieustannych pretensji, że nie jestem tym, kim w ich mniemaniu powinienem być, ja –
pięćdziesięcioletni mężczyzna, którego wciąż uważają za niedostosowanego, niedojrzałego,
w pewnym sensie niepełnosprawnego chłopca. Oczywiście najszczęśliwszy byłem, gdy
wychodziłem od nich z przekonaniem, że nigdy do tego mieszkania nie wrócę, że widzę ich po
raz ostatni, że ostatecznie trzaskam drzwiami, że będzie mi darowane dalsze towarzyszenie im
w tym powolnym idioceniu, choć oczywiście to idiocenie nie zaczęło się niedawno, narastało
jedynie z czasem, wraz z ich starzeniem się, nabierało mocy i ciężaru. Ponieważ chcieli
zidiocieć, jakkolwiek by to brzmiało, osuwali się w swoje zidiocenie z pełnym przekonaniem
i determinacją, kretynieli z zacięciem i uporem, ponieważ idiocenie i kretynienie są
przedsionkiem śmierci, więcej, są śmiercią za życia. Przecież nieraz mówili, że już się pakują,
zwijają do ostatniej drogi, szczególnie matka, która wręcz uwielbiała epatować swoją jakoby
nieodległą śmiercią, choć była zawsze silną wiejską kobietą, nawykłą do ciężkiej pracy, do
poświęcenia, ponieważ wychowała się w kulcie samoofiarowania, albowiem w jej filozofii,
choć oczywiście używam tego słowa na wyrost, najważniejsze było poświęcenie, dla rodziny,
dla męża, dla dziecka, czyli dla mnie, przez całe życie przypominała mi, że się poświęca, że
w pewnym sensie marnuje sobie życie dla mnie, czego ja oczywiście nie umiem docenić, gdyż
najprawdopodobniej uważała, że z kolei potomek powinien z wdzięcznością zająć się
poświęcaniem dla rodziców oraz swoich przyszłych potomków, jak ona marnować sobie
życie, ale nie w taki głupi sposób jak ja, słuchając muzyki, tylko ciężko pracując, zarzynając
się najlepiej, odkładając zarobione pieniądze, a nie trwoniąc je na wydumane zachcianki.
Często zatem po kolejnej wizycie – która zanim się jeszcze zaczęła, już powodowała u mnie
skurcze mięśni i bóle brzucha, a gdy trwała, zamieniała mnie w jakiś gordyjski węzeł napięcia
i nerwów, czułem, że moje wnętrzności wywracają się na drugą stronę, że mięso moich mięśni
zamienia się w twarde grudy, a skronie stają się bolącymi płatami rozgrzanego metalu – po
każdej wizycie byłem dziwną kontaminacją spięcia i roztrzęsienia i oba schodziły ze mnie
powoli, dopiero gdy szary blok na Dragonów znikał mi z oczu, i odczuwałem zupełnie
niezwykłą ulgę, jak po dobrym seksie lub solidnym wypróżnieniu. Szedłem spacerem wzdłuż
kanałku w kierunku Zamku Ujazdowskiego i czułem, jak moje mięśnie się rozluźniają, jak
krew powoli odpływa z głowy i nie zalewa już mózgu, krok staje się swobodny, a świat
bardziej przyjazny, to wszystko dzięki świadomości, że przez najbliższy tydzień lub dwa będę
skazany jedynie na siebie i ludzi, z którymi spotykam się służbowo, nie zaś na udającą troskę
opresję moich rodziców. To były momenty, gdy nawet perspektywa spotykania się z ludźmi
ograniczonymi i głupimi wydawała mi się przyjemna, ponieważ mogli wypowiadać dowolne
brednie, lecz nie mogli mnie szantażować moralnie, wygłaszać pogadanek na temat mojego
życia, faszerować mnie swoimi głupimi przemyśleniami, nie mogli, krótko mówiąc,
w jakikolwiek sposób nadwątlić mojej psychiki, mojego samopoczucia, pozostawali dla mnie
zupełnie neutralni, poza Nornicą, która stawała się w dziwny sposób emocjonalnie coraz
istotniejsza i z którą zacząłem nawet w pewnym momencie ostrożnie i niezobowiązująco
korespondować; pisaliśmy do siebie mejle poświęcone głównie filmom i muzyce, to znaczy
ona opisywała filmy, które obejrzała w kinie, a ja pisałem jej o płytach, których słucham, co,
muszę przyznać, sprawiało mi niejakie problemy, bo przecież łatwiej opisać i streścić film,
niż zrecenzować, dajmy na to, dziesięciopłytowe wydawnictwo zawierające wszystkie utwory
organowe Bacha. Nornica, jak wywnioskowałem z jej długich listów, pisanych z pasją
i niejakim talentem literackim, pozbawionych jednak, całe szczęście, pretensjonalności, której
się obawiałem, rozpoczynając tę korespondencję, była samotną kinomanką, chodzącą na
seanse po zakończeniu dnia pracy, jak sądzę, nie tylko z powodu fascynacji sztuką filmową,
ale także dlatego, by nie wracać za wcześnie do pustego mieszkania, gdzie nie czekał na nią
nawet kot, gdyż, jak przyznała, uczulona jest na sierść. Oglądała więc wszystko, co aktualnie
było na afiszu, niektóre pozycje nawet kilkakrotnie. Początkowo była raczej wstrzemięźliwa
w swych relacjach, ale ośmieliłem ją, przyznając się do swoich wzruszeń przy słuchaniu
oratoriów, pisząc, że mam łzy w oczach, gdy słyszę Stabat Mater, i wtedy ona też przyznała,
że zdarza jej się płakać na filmach, ale też śmiać, i wyobraziłem ją sobie, jak ociera łzy
chusteczką w prawie pustym kinie w poniedziałkowy wieczór na jakimś mało popularnym
filmie, na który w dzień powszedni idą ludzie samotni, niemający tak naprawdę lepszego
pomysłu na spędzenie wieczoru bez strachu. Co ciekawe, to ona pierwsza do mnie napisała,
czym mnie zaskoczyła, bo sam przez kilka dni nosiłem się z taką myślą, ale brakowało mi
śmiałości. To brzmi idiotycznie, wiem, pięćdziesięcioletni mężczyzna speszony dwa razy
młodszą i przecież wcale nie najładniejszą dziewczyną, która mogłaby być jego córką, a której
nie może zaoferować nic oprócz swoich refleksji na temat muzyki dawnej, nie może jej
zaoferować bogactwa, nie umiałby zaproponować wspólnych wakacji, a nawet obiadu, nie
mówiąc o kolacji przy świecach, podczas której spaliłby się ze wstydu wcześniej, niż płomień
począłby drążyć wosk świecy.
Najpiękniej wracało mi się od rodziców wczesną jesienią, ponieważ wczesną jesień lubię
najbardziej ze wszystkich pór roku, albowiem wszystko się wtedy jakby zaczyna na nowo;
wczesna jesień jest dla mnie jak wiosna obiecująca przebudzenie świata. Koniec wakacji jest
zresztą dla mnie najlepszą zawodowo porą, wtedy znów zaczynają się moje kolejowe
pielgrzymki po kraju, i choć przecież ich nienawidzę, to jeszcze bardziej nienawidzę pustych
letnich tygodni, gdy całe dnie spędzam w biurze, ponieważ jeśli akurat nie wyjeżdżam, to
muszę w nim siedzieć, to jest dobrze widziane, mimo że wszak mógłbym pracować w domu,
i to z pewnością efektywniej. Ale firma, której świadczę usługi, uważa, że lepiej jest mnie
mieć pod ręką, „jeśli coś się akurat zdarzy”. Pomijam to, że zazwyczaj nic się nie zdarza,
letnie tygodnie są z definicji pozbawione jakichkolwiek zdarzeń, jedyne, co się zdarza,
a raczej nieustannie dzieje, to przepływanie czasu, wtedy, w te długie letnie dni, odczuwam
przepływ czasu wyraźnie i dojmująco, wtedy widzę całą jałowość swojego istnienia, którą
kiedy indziej, zwłaszcza w miesiącach wiosennych i jesiennych, potrafię zagłuszyć stukotem
kolejowych kół, harmidrem i chaosem dworców, przemieszczaniem się, pilnowaniem
terminów spotkań, skupianiem się na rozszyfrowywaniu bełkotu ludzi, z którymi się spotykam,
cierpliwym wyjaśnianiu im prostych w gruncie rzeczy spraw, których oczywiście nie pojmują.
Poza tym w letnie tygodnie, które nieodmiennie od lat spędzam w Warszawie pod pozorem
upragnionego odpoczynku po nieustannych podróżach kolejowych, jestem niejako zmuszony do
częstszego odwiedzania rodziców, świadomych tego, że jest to czas przerwy w moim Tour de
Pologne, czas, kiedy mam aż za dużo czasu, stąd nadzwyczaj trudno jest mi się wykręcić od
tych wizyt, zwłaszcza że ojciec już w czerwcu oznajmia: no, teraz będziesz miał trochę więcej
czasu, nie będziesz się musiał nigdzie spieszyć, bo tak to wpadasz do nas jak po ogień i zanim
się zorientujemy, już cię nie ma, teraz będziemy mogli spokojnie posiedzieć i pogadać jak
mężczyzna z mężczyzną. Właśnie dlatego starałem się jak najrzadziej tam przychodzić, nie
chciałem rozmawiać z ojcem jak mężczyzna z mężczyzną, nienawidzę takich męskich rozmów,
które sprowadzały się do monologu ojca w stylu: do wszystkiego doszedłem swoją ciężką
pracą, nic mi nie dano za darmo, razem z twoją matką ciężko pracowaliśmy na to, co
osiągnęliśmy, po to, żebyś ty miał lepiej niż my, żeby ci się łatwiej szło przez życie, musisz
przyznać, że dostałeś wszystko, co ci było potrzebne, a nawet więcej, ale, przykro mi to
mówić, nie wykorzystałeś swojej wielkiej szansy, a czas ucieka, nie jesteś już taki młody,
niedługo będziesz w moim wieku i co wtedy zrobisz? A do czego ty właściwie doszedłeś,
pytałem, czując, jak moja złość fermentuje w patos, pozwolono ci wyjechać ze wsi, dano ci
pracę w Warszawie, mieszkanie, emeryturę, do niczego nie doszedłeś, bo nigdy nie
próbowałeś, dałeś się nieść jak oberwane gałęzie sunące z prądem rzeki, czego więc ode mnie
wymagasz? Ja przynajmniej uporządkowałem swoje życie, wzdymał się ojciec w swoim fotelu
z podnóżkiem, który sobie sprawił, żeby wygodniej oglądało mu się telewizyjne sprawozdania
z zawodów żużlowych, zbudowałem rodzinę i utrzymałem ją, a pracowałem zawsze uczciwie
i to było doceniane, dostawałem odznaczenia, a ty, czy ciebie w ogóle szanują w tej twojej
pracy, nawet trudno to nazwać pracą, bo ciągle tylko jeździsz po jakichś pipidówkach jak
wędrowny Żyd handlujący szmatami, robisz te swoje handełe, handełe, to nie jest praca dla
mężczyzny w twoim wieku, to mogą sobie robić jakieś młode chłopaki, żeby się wprawić
w robocie, w twoim wieku to powinieneś być jakimś dyrektorem i mieć gabinet z sekretarką,
i młodych wysyłać w te podróże, a to ciebie jacyś smarkacze wysyłają. W pipidówie to ty się
urodziłeś i w tej pipidówie mentalnie zostałeś, odpowiadałem, jesteś pipidziakiem, tak samo
jak matka, jeśli matka umrze wcześniej od ciebie, to zostaniesz pipiwdowcem, a jeśli ty
pierwszy odejdziesz w grójeckie zaświaty, to matka zostanie pipiwdową.
Wtedy ojciec wzdymał się jeszcze bardziej, ponieważ nie potrafił prowadzić „męskiej
rozmowy”, w ogóle nigdy nie nauczył się rozmawiać, a jedynie monologować z wysokości
swojego fotela z podnóżkiem, żałosny król na śmiesznym tronie, wypowiadać puste kwestie,
jak aktor z bardzo złego teatru, któremu dano rolę przerastającą jego mierne możliwości, nie
oczekiwał ode mnie oporu ani sporu, a jedynie tego, że wysłucham jego pieśni o mojej klęsce,
jego chwale i rozczarowaniu mną. Oczekiwał ode mnie uległości i potakiwania, chciał
usłyszeć z moich ust: tak, tato, oczywiście masz rację, zmarnowałem sobie życie, bo cię nie
słuchałem. Tego właśnie chciał i tego akurat mu nie dawałem, za to uświadamiałem mu jego
nieważność i złudę tego pozornego sukcesu życiowego, którym tak się chlubił, bo wszystko, co
dostał, dostał za nic, za to tylko, że był ufajdanym gnojem chłopkiem ze wsi, któremu
pozwolono zostać w mieście i to miasto budować, cały naród buduje swoją stolicę, pamiętam
to hasło, do tej pory mizdrzy się wyryte na ścianie kamienicy na rogu Nowego Światu i Alej
Jerozolimskich, choć już od lat nikt nie zwraca na nie uwagi, tak jak nikt nie zwraca uwagi na
mojego ojca, budowniczego owej stolicy, emerytowanego bohatera pracy socjalistycznej.
I wszystkie wizyty kończyły się w ten mniej więcej sposób, wzdęty ojciec i zrozpaczona
matka, która na wypucowanej paterze przynosiła z kuchni ciasto, ponieważ uwielbiała nie tyle
ciasto, ile pucowanie, pucowała zatem nieustająco talerze, patery, garnki, patelnie, pucowała
meble i ekran telewizora, żeby ojciec miał większy komfort oglądania wyścigów żużlowych,
a potem skoków narciarskich, a wreszcie wyścigów Formuły 1, którymi zainteresował się
oczywiście wówczas, gdy w Formule i zaczął jeździć Polak, natychmiast pobrał korepetycje
i zdobył imponującą wiedzę o tej dyscyplinie, mimo że nigdy wcześniej się nią nie
interesował, wcześniej istniały dla niego jedynie te dyscypliny, w których Polacy odnosili
sukcesy, co ciekawe dyscypliny indywidualne, a nie sporty drużynowe, co akurat jest chyba
dość nietypowe, więc interesowały go skoki narciarskie, żużel, a w ostatnich latach Formuła
1, mimo że oczywiście są również drużynowe zawody żużlowe i narciarskie, zasadniczo
jednak w tych sportach najważniejszy jest pojedynczy człowiek, i mój ojciec, jestem o tym
przekonany, utożsamiał się z mężczyznami, którzy skaczą na nartach na odległość ponad stu
metrów, z mężczyznami, którzy zamaskowani, w ochronnych strojach, kaskach i goglach jeżdżą
w kółko po torze żużlowym, żużel musiał kojarzyć mu się z heroicznymi czasami budowania
Polski Ludowej, kiedy pięły się w niebo kominy nowych fabryk, hut, cementowni, całego tego
apokaliptycznego, stachanowskiego totalitaryzmu, stąd z pewnością jego sentyment do żużlu,
po którym jeżdżą zamaskowani mężczyźni, w jego wyobraźni zapewne mogliby jeździć także
po węglu, cemencie albo surówce wytapianej w hucie. Imponowali mu po prostu
zamaskowani mężczyźni w kombinezonach ochronnych i jestem pewien, że gdy przymykał oczy
zmęczone ciągłym oglądaniem rozlicznych transmisji, pod powiekami pojawiał mu się on sam
w ochronnym kasku, goglach i uniformie. Jeszcze niedawno nie miał o motocyklach ani
bolidach zielonego pojęcia, teraz znał nazwiska kierowców, nazwy teamów, aktualną
punktację i śledził to na wypucowanym przez matkę ekranie telewizora, rzucając od czasu do
czasu w kierunku kuchni fachowe uwagi dyletanta i otrzymując w zamian długie westchnienie
znad zlewozmywaka.
Muszę więc przyznać, że jednak samodzielnie do czegoś w życiu doszedł, do wiedzy
o tajnikach żużla, skoków narciarskich i Formuły 1, wciąż się dokształcał, ponieważ matka,
wracając ze spożywczaka czy warzywniaka, przynosiła mu świeży „Przegląd Sportowy”, który
skrupulatnie studiował, na początek oczywiście rzucał się na artykuły poświęcone żużlowi,
skokom narciarskim i Formule 1, ale później czytał najmniejszy nawet tekst o najbardziej
nawet idiotycznej dyscyplinie, ponieważ był oszczędny i musiał zracjonalizować sobie każdy
wydatek, w tym przypadku dwa złote wydane z domowego budżetu; kiedy przeczytał dokładnie
wszystkie artykuły i tabele, mógł z ulgą uznać, że nie był to wydatek zbędny, a jego wiedza
o świecie i mechanizmach nim rządzących znów poszerzyła się niebosiężnie, był w stanie
przeczytać nawet informacje o krykiecie albo curlingu, byleby nie zmarnował się ani grosz
wydany na gazetę, nie bacząc na to, że marnował w ten sposób czas, bo przecież ani krykiet,
ani curling go nie interesowały. I kiedy matka oddawała się pucowaniu wszystkiego, co
wpadło jej w ręce, on oddawał się żużlowaniu po stronach „Przeglądu Sportowego”
i czekaniu na telewizyjne transmisje, a jeśli akurat nie było żadnej, o co dość trudno, szedł
czyścić i naprawiać swój samochód, starą skodę, z której naturalnie był niezwykle dumny, 1
trzeba mu przyznać, że nie bezpodstawnie, jego stara skoda w kolorze, jakżeby inaczej,
intensywnego rozwolnienia była z pewnością najlepiej utrzymanym samochodem na parkingu
strzeżonym przy ulicy Dragonów, choć przecież stały tam samochody nowsze,
nowocześniejsze, ładniejsze, droższe i przede wszystkich w piękniejszych kolorach, jego
samochód wyglądał jak kuriozum, ale jako kuriozum się wyróżniał, a mój ojciec dzięki temu
był rozpoznawany w promieniu kilku podwórek jako właściciel tego wyjątkowego pojazdu
i skądinąd wiem, że niektórzy nazywali go nieoficjalnie Panem Samochodzikiem, co było
nawet pieszczotliwe, bo powinni go nazywać starym, nadętym dziadem.
Kiedy zatem opuszczałem mieszkanie na Dragonów po kolejnym spięciu z ojcem, byłem,
a raczej bywałem szczęśliwy, opadało ze mnie napięcie, rozplątywały się supły w mięśniach,
rozluźniał szczękościsk, ale poranek, gdy budziłem się ze świadomością, że muszę ich
odwiedzić, spinał znów wszystko bolesnymi klamrami, zwężały mi się naczynia wieńcowe,
zapętlały jelita, krew kotłowała się w głowie, drętwiały palce dłoni, mrowienie szło od łokci
aż do każdego paznokcia, bo wiedziałem, że jestem na nich skazany, na zidiociałe tyrady
mojego ojca, na zaklinowanie się we wstrętnym milczeniu mojej matki, na ten smog starczej
frustracji unoszący się w całym mieszkaniu.
Letnie tygodnie były dla mnie zatem z jednej strony wyzwoleniem od służbowych podróży,
monotonii znanych tras, stukotu kół, smrodu dworców oraz pozbawionych właściwości hoteli,
ale były też czasem zbyt częstych spotkań z rodziną oraz jałowego przesiadywania w biurze.
Ten wyjazd był więc dla mnie pewnego rodzaju prezentem, miłą niespodzianką, chwilą
powrotu do rutyny pracy rozbijającą rutynę lipcowo-sierpniowej bezczynności. Być może mój
organizm tak się przyzwyczaił do wakacyjnego przestoju, że na wieść o tym, że mam jechać
w dość nagłą podróż, zareagował histeryczną biegunką i bólem całego ciała, choć
niewykluczone, że stoi za tym coś zupełnie innego, poważniejszego, o czym będzie mowa za
jakiś czas, w każdym razie miałem wyjechać na ważne spotkanie, a tu nagle dopadła mnie
męcząca i upokarzająca biegunka, w trakcie której zmarła Amy Winehouse, a dzień wcześniej
niejaki Anders Behring Breivik na norweskiej wyspie Ut0ya w ciągu półtorej godziny zabił
sześćdziesiąt dziewięć osób, ponieważ nie podobała mu się zbyt łagodna polityka imigracyjna
rządu norweskiego, w tych dwóch doniesieniach utonęło wszystko inne, mogę powiedzieć
z dozą goryczy i cynizmu, że jestem pechowcem, bo to, co zrobiłem, siłą rzeczy zostało
przyćmione przez śmierć Amy Winehouse i wyczyn Andersa Breivika, świńskiego blondyna
lat trzydzieści dwa, o nieco głupkowatym wyrazie twarzy, przypominającej mi, nie wiem
czemu, twarz austriackiego aktora Klausa Marii Brandauera. Breivik zostawił po sobie
półtora tysiąca stron zapisków, w pewnym sensie mi to imponuje, moje dokonania
w porównaniu z tym, co zrobił Breivik, są zupełnie śmieszne, mam o to do niego pewien żal,
można powiedzieć, że Breivik do czegoś w życiu doszedł, stał się postacią znaną,
rozpoznawalną, z najlepszymi widokami na to, że stanie się bohaterem popkultury. Nie wątpię,
że niebawem ktoś napisze jego biografię, on w więzieniu napisze autobiografię, na jej
podstawie ktoś napisze scenariusz, ktoś inny zrobi z niego film, inny przerobi go na serial,
wreszcie jakiś cwaniak wyprodukuje musical, ponieważ ta cała tak zwana kultura masowa
żywi się właśnie takimi historiami, zeżre te nieszczęsne trupy z wyspy Ut0ya, przetrawi
i wydali, zarabiając przy tym miliony, setki milionów dolarów, i jest to jedyny przypadek –
mówię wciąż o kulturze masowej – gdy można zarabiać obłędną fortunę jedynie dzięki pracy
własnych jelit.
Rozśmiesza mnie, gdy wyobrażam sobie, że to mnie moi rodzice oglądają w telewizji
i słyszą, że przez półtorej godziny strzelałem do ludzi jak do ruchomych tarcz i nikt mi w tym
nie przeszkodził, bo nikt nie mógł w to uwierzyć, te wszystkie bogate demokracje prócz wiary
w Boga straciły wiarę w zbrodnię, nieszczęśni Skandynawowie pisali i czytali te swoje słynne
na całym świecie mroczne skandynawskie kryminały, a nie potrafili uwierzyć, że mroczność
w swojej najdoskonalszej postaci może przypłynąć na tę ich małą, gównianą wyspę, ponieważ
wierzyli, że w ich demokratycznej, wspaniałej i sprawiedliwej rzeczywistości nie ma miejsca
na zbrodnię, że zbrodnia jest jedynie fikcją ze skandynawskich powieści kryminalnych,
którymi, widzę to przecież bardzo często, zaczytują się moi otępiali współpodróżni
w pociągach Polskich Kolei Państwowych. A jeszcze bardziej ubawiła mnie wizja, w której te
doniesienia oglądają moi rodzice wspólnie z moją byłą żoną, co wcale nie byłoby
niemożliwe.
Wiedziałem bowiem przecież, że spotykają się czasami, z tym że moja była żona jest już
czyjąś inną żoną, zaraz po rozwodzie ponownie wyszła za mąż, ponieważ była wręcz
stworzona do małżeństwa, tak jak moi rodzice byli stworzeni do wieloletniego trzymania się
siebie, które nic nie ma wspólnego z miłością. Moja była żona nie została stworzona do
miłości, czułości, do wspólnoty, została za to stworzona do małżeństwa, oto cała, w gruncie
rzeczy bardzo prosta, prawda o mojej żonie. Przychodziła do nich w odwiedziny, ponieważ
jakoby bardzo ich lubiła, a oni bardzo lubili ją, choć oczywiście całe to wzajemne lubienie się
nie było niczym innym jak tylko wspólnym nienawidzeniem mnie, ona opowiadała im o swoim
rzekomym szczęściu, o swoim mężu, który był kierownikiem w poważnej firmie, podczas gdy
ja byłem jedynie zwykłym komiwojażerem, przyprowadzała ze sobą ich dziecko, obrzydliwe
stworzenie przypominające rozdeptaną żabę, które moi rodzice oczywiście uwielbiali,
ponieważ pragnęli mieć wnuczka, ale ja im go nie sprezentowałem i już stracili nadzieję, że
kiedykolwiek sprezentuję, dziecko miało być bowiem nie dla mnie, lecz dla nich, równie
dobrze mogliby sobie kupić chomika, tresować go i karmić, a jak już by im się znudził, zgnieść
go przerażonego w rękach, tak żeby aż wnętrzności wyszły mu z małej dupki, po prostu
pragnęli mieć władzę nad czymś żywym – mój ojciec władzę swoich bredni wypowiadanych
z żałosną mądrością, a matka władzę swojego milczenia, przerywanego westchnieniami,
stęknięciami i brzękiem garów.
Moi rodzice bardziej lubili moją byłą żonę niż mnie, to nigdy nie ulegało wątpliwości,
lubili ją mnie na przekór i lubienie jej było ich bronią przeciwko mnie. A ona im tę broń
z radością wręczała, ona im tę broń ostrzyła i oliwiła. Po jej wizytach mówili do mnie, nawet
milcząco-stękająca matka: żebyś ty widział, jak Agnieszka pięknie ostatnio wygląda, jaka jest
szczęśliwa, żebyś ty wiedział, co ty straciłeś, człowiek nie może żyć sam, potrzebuje drugiego
człowieka, razem przecież łatwiej iść przez życie. Matka to mówiła, bo jednak czasami
potrafiła się wyrwać ze swojego milczenia, najczęściej wylewała wtedy z siebie pretensje,
pretensje pod moim adresem naturalnie, że Agnieszka nie jest już moją żoną, a bachor podobny
do rozdeptanej żaby nie jest moim, nie jest naszym dzieckiem, czyli ich wnuczkiem, mówiła,
ponieważ czuła, że tracą już grunt pod nogami, i mimo że wydawali się ludźmi stoicko
przyjmującymi swój los, to jednak wzrastał w nich niepokój o to, co po nich zostanie, a byli
wszak przyzwyczajeni, że ludzie zostawiają po sobie potomków, człowiek, który nie zostawia
następcy, jest człowiekiem przegranym, a jego życie zostanie podsumowane jako
niedoskonałe, może nawet zbędne, gdyż prokreacja jest nadrzędnym celem naszego istnienia.
W ich oczach Agnieszka spełniła swoją człowieczą powinność, oni też ją spełnili, gdyż
sprowadzili mnie na ten świat i dali mi narzędzia do ręki, tymczasem ja zawodziłem ich na
całej linii. Myślę, że w swoim przekonaniu adoptowali tę rozdeptaną żabę, uznali Agnieszkę
za swoją córkę, zrobili ze mnie zbędne ogniwo łańcucha, co by mi nawet pasowało, gdyby nie
to, że jednocześnie chcieli mnie nadal na tym łańcuchu trzymać. Razem iść przez życie – gdyby
to nie było aż tak żałosne, uznałbym, że jest zabawne, widziałem przecież, jak moi rodzice idą
razem przez życie, a raczej jak się razem przez nie czołgają, stękając z wysiłku i bezgranicznej
nudy. Razem maszerowali przez pustynię swojej samotności i bylejakości, pustynię, na której
nie było już żadnej oazy, i uważali, że ja także powinienem się z kimś przez to życie czołgać,
choćby wśród wzajemnych pretensji lub w zawziętym milczeniu, ale w duecie, a potem jako
trio, z potomkiem, a jeszcze lepiej jako kwartet, z chłopcem i dziewczynką, niestety, jedyne
kwartety, jakie mogłem im zaoferować, to były kwartety smyczkowe, których czasami
słuchałem, na przykład Sztuka fugi w wykonaniu Emerson String Quartet, nie powiem, żeby to
była moja ulubiona płyta i najbardziej preferowane przeze ze mnie wykonanie Bachowskiego
arcydzieła, ale czasami wkładałem ją do odtwarzacza, wolałem słuchać Musica Antiqua Koln
pod batutą Reinharda Goebela, którego moja żona nazywała Goebbelsem, otóż to, życie moich
rodziców – o czym nie mieli zresztą zielonego pojęcia – było swoistą sztuką fugi, ciągłym
powtarzaniem tych samych słów i gestów, i choć grali tylko na swojej wzajemnej niechęci
i nudzie swego trwania, to dokonywali na tych instrumentach popisów wirtuozerii.
Jan i Janina, jak ja nienawidziłem ich imion, Janek i Janka, to brzmiało tak śmiesznie, jakby
byli bohaterami głupawego komiksu z jakiegoś pisemka w rodzaju „Świata Młodych”,
oczywiście moja żona mówiła do nich: Janko i Janku, a oni do niej: Agusiu, tak, mówili do
mojej byłej żony „Agusiu”, choć nie przypominam sobie, żeby tak do niej mówili, kiedy była
jeszcze moją aktualną żoną, ona zresztą w czasie naszego małżeństwa też nie mówiła do nich
„Janko” i „Janku”, zresztą wtedy nie było między nimi owej dziwnej miłości, miłość między
Agusią a Jankiem i Janką rozkwitła w momencie, kiedy rozstałem się z moją żoną, czy też,
żeby być precyzyjnym – kiedy moja żona rozstała się ze mną. Śmierć naszej miłości przyniosła
narodziny ich dziwnego związku.
Jak Agusia teraz pięknie wygląda, zachwycała się moja matka Janina, kiedy z ociężałą
niechęcią odwiedzałem ich na ulicy Dragonów w niedzielne popołudnie, gdy z autobusów na
okolicznych przystankach wysypywali się już wrzaskliwie kibice idący na stadion Legii,
specjalnie wybierałem tę porę, licząc na to, że chóralne śpiewy zagłuszą nieznośną ciszę tego
domu, że trzydzieści tysięcy męskich gardeł ryczących na cześć ukochanego klubu będzie
moimi sprzymierzeńcami, w ten sposób mogli mi się odwdzięczyć za skrywaną niechęć, jaką
darzyli mnie zakamuflowani kibice z Poznania, Łodzi, Krakowa. Specjalnie przychodziłem tuż
przed rozpoczęciem meczu, którego godzinę sprawdzałem wcześniej w gazecie, tak aby
w momencie wejścia na to pole minowe usłyszeć za oknem śpiewany przez trzydzieści tysięcy
mężczyzn Sen o Warszawie Czesława Niemena, obecny hymn kibiców Legii, w tym masowym
ryku nie miały szans przebić się stękania mojej matki i utyskiwania mojego ojca.
Też miałem swoje sny o Warszawie, naturalnie, że miałem, ale czy były to, jak trzydzieści
tysięcy mężczyzn śpiewało, „najpiękniejsze sny”? Oczywiście, że nie, nie widziałem też od lat
nadwiślańskiego brzegu o świcie, ta piosenka, gdy słyszałem ją płynącą zgodnym rykiem
z trybun stadionu, wydawała mi się jeszcze starsza, niż była w rzeczywistości, zdawała mi się
jakimś hymnem na cześć umarłego miasta, które kiedyś znałem, ale które rozpadając się na
kawałki, pogrzebało mnie pod sobą, a ja pogrzebałem je w swojej pamięci, ponieważ gdybym
je zapamiętał takie, jak w tej piosence, musiałbym się zapewne rozpłakać nad utraconym
życiem – nie nad minioną młodością wcale, bo młodość każdemu umiera w odpowiednim
momencie, ale właśnie nad życiem. Musiałbym się zatopić w gęstym, brudnym szlamie
wspomnień, takim jak ten, który niosła śmierdząca Wisła pod Międliszewem, mała, nieważna
rzeka, choć największa i najważniejsza w tym kraju, w tym cuchnącym mule pamięci,
zobaczysz, jak przywita pięknie nas warszawski świt, śpiewali kibice, paradne, pomyślałem,
moje warszawskie świty co prawda przynoszą mi radosną w pewnym sensie świadomość, że
przetrwałem kolejną noc i wciąż żyję, obolały i przerażony, ale żyję, lecz jeśli to tylko kolejny
świt ma być nawracającym co dobę celem mojej egzystencji, to gdybym miał wystarczająco
dużo odwagi, powinienem się rzucić z jakiegoś mostu w ten chemiczny roztwór zwany
królową polskich rzek, dajmy na to z Mostu Poniatowskiego, bo przynajmniej najładniejszy
i najliczniej uczęszczany, tramwaje, samochody, piesi, jeśli rzucać się do rzeki, pomyślałem,
to raczej z mostu, który żyje, a nie z którejś z tych nowych, wspartych na pylonach przepraw,
przez które jedynie samochody przemykają z jednej strony na drugą, najlepszym wyjściem
byłoby rzucić się z Mostu Poniatowskiego z widokiem na Stadion Narodowy. Oczywiście nie
planuję takich żałosnych wyczynów, nieznani ludzie nie powinni popełniać samobójstw, bo nic
im to nie da, w ogóle umierać warto jedynie, jeśli jest się znanym, to w pewien sposób
przedłuża życie, samobójcza śmierć nieznanego komiwojażera nie zasługuje na nic więcej niż
małą notkę w lokalnym dodatku gazety, opatrzoną tylko inicjałami samobójcy i złorzeczeniami
kierowców, gdyż wozy straży pożarnej i policji powodują korki, a przecież każdy się spieszy.
Będę zatem dalej niósł ten krzyż bolesnych nocy i zbawczych świtów, będę pakował swoją
niewielką walizkę na kółkach i ciągnął ją za sobą na cuchnący Dworzec Centralny, z którego
odjeżdżają pociągi do wszystkich moich polskich miast, do których pielgrzymuję.
Oczywiście Agusia pięknie wyglądała teraz, kiedy była moją byłą, a cudzą obecną żoną, jak
najbardziej mogłem w to uwierzyć, ponieważ nie miałem wątpliwości, że przykłada
szczególną wagę do swojego wyglądu, kiedy idzie w odwiedziny do moich rodziców, wkłada
najlepsze sukienki i najładniejsze buty, w lecie eleganckie czółenka, jesienią i zimą szykowne
kozaki, do tego maluje się w sposób dyskretny, acz konkretny, dziś jest nie tylko elegantsza niż
wtedy, ale ładniejsza, gładsza, bardziej pociągająca, seksowna matka rozdeptanej ropuchy
o imieniu Kacper. Cóż to za imię: Kacper? To imię dla psa, tak ma swoją drogą na imię pies
mojego sąsiada, biedne zwierzę w gruncie rzeczy, to znaczy kundel, nie rozdeptana ropucha,
która całe szczęście nie jest moim dzieckiem, tylko diabelskim pomiotem Agnieszki i jej
drugiego męża, którego kiedyś nawet poznałem, wydał mi się wyjątkowo odstręczającą figurą,
aczkolwiek, jak to się mówi – ustosunkowaną. To, że jest osobą ustosunkowaną, naturalnie
bardzo się spodobało moim rodzicom, został im zresztą przedstawiony, podobno byli nim
wręcz zauroczeni, a jak wiadomo, zauroczenie jest pierwszym krokiem do miłości,
niewykluczone, że moi rodzice zdążyli już nawet pokochać męża mojej byłej żony, zawsze
imponowali im ludzie ustosunkowani i bardzo żałowali, że ja nie jestem ustosunkowany,
względnie, że nie znam nikogo ustosunkowanego, gdyż w swojej chłopskiej mentalności
przefiltrowanej przez doświadczenie życia w ponurym komunizmie uważali, że najważniejsze
są przydatne znajomości, tak zwane „chody”. W pewnym sensie to rozumiem, bo większość
rzeczy udało im się w życiu załatwić poprzez owe „chody” i tak się nachodzili, że teraz nie
potrafili zrozumieć, że same „chody” nie wystarczą, że nie wszystkie sprawy można załatwić,
dzwoniąc do szwagra kolegi z pracy czy coś w tym stylu. Moje rzekome nieudacznictwo, które
sprawiało im tyle przykrości, kładli na karb tego, że nie umiem „zakręcić się” wokół swoich
spraw, nie potrafię „się ustawić”, w przeciwieństwie do drugiego męża mojej byłej żony. To
jeden z tych cwaniaków, którzy nie wiadomo czym dokładnie się zajmują, ponieważ zajmują
się „biznesami”, gdyż zajmują się „interesami”, albowiem zajmują się „sprawami”, tudzież
mają różne „tematy na mieście”. Jak dla mnie to jeden z tych ludzi, których przemiany
zachodzące w tym kraju rzuciły na niebezpieczną granicę pomiędzy legalną pracą
a przestępczością, co oczywiście przynosi wymierne profity, ale też może przynieść
niewymierne szkody, moi rodzice w każdym razie zachwycili się jego „przedsiębiorczością”,
która objawiała się posiadaniem samochodu Audi Q7, potężnej landary w kolorze – a jakże! –
czarny metalik, którą zajechał kiedyś z fasonem pod dom na Dragonów, moi rodzice za
namową mojej byłej żony wyszli na balkon, aby podziwiać pojazd, moja matka zupełnie
oczywiście nie zna się na samochodach, ale stała urzeczona jego wielkością, potęgą
emanującą z iluś tam zaworowego potwora, a mój ojciec wręcz osłupiał, on ma niejakie
teoretyczne pojęcie o samochodach i natychmiast wygłosił krótki, acz wzniosły pean na cześć
owego pojazdu, a mąż mojej byłej żony stał przed tym samochodem i do nich machał, moi
rodzice także unieśli ręce i zaczęli machać z takim entuzjazmem, jakby to ich prawdziwy syn
przybył z dalekiej wojny, przywożąc bogate łupy. Imponowało im, że doszedł do wszystkiego
własną ciężką pracą, tak uważali – „ciężką pracą”, choć nie mieli pojęcia, co naprawdę robi,
gdy ich o to zapytałem, nie potrafili mi dać żadnej sensownej odpowiedzi. Ale imponował im,
ponieważ on też był ze wsi, ale jeszcze bardziej niż ja i Agnieszka, on się bowiem na wsi
urodził, my zaś byliśmy warszawiakami w pierwszym pokoleniu, kolejny zaciekły, ambitny
prowincjusz, który przyjechał do dużego miasta, żeby zrobić karierę, i wierzę, że doszedł do
wszystkiego swoją ciężką pracą, a przede wszystkim, jak sądzę, swoim chłopskim uporem,
swoim zaślepieniem, swoją determinacją, ponieważ za nic na świecie nie chciał wrócić tam,
skąd przyszedł, co zresztą zupełnie zrozumiałe.
Miał więc wszystko: pracę, jakakolwiek ona była, ważne, że przynoszącą profity, czyli coś,
czego moja praca mi nie przynosi, wspaniały samochód i miastową żonę, to znaczy miastową
w pierwszym pokoleniu, ale jednak miastową, żonę z samej Warszawy, co na jego rodzinnej
wsi musiało robić wrażenie, nie szkodzi, że rozwódkę, ważne, że bezdzietną, a jak się stała
dzietna, jak urodziła mu syna, na wsi musiało być prawdziwe święto i picie do rana. Zapewne
rodzice Agnieszki i jego rodzice przypadli sobie do gustu, wyobrażam sobie, że wesele
musiało być bardzo udane, podejrzewam, że Jan i Janina bardzo żałowali, że nie zostali na nie
zaproszeni, nasze wesele, moje i Agnieszki, nie było na dobrą sprawę żadnym weselem,
ponieważ nie chcieliśmy go urządzać, bo najzwyczajniej nie mieliśmy pieniędzy, a na dodatek
działo się to bardzo wiele lat temu, kiedy nikogo nie było stać na takie wesela, jakie się teraz
wyprawia, byliśmy zwykłymi, kochającymi się szaleńczo, jak wtedy sądziłem, biedakami
i dlatego wydawało mi się, że nasza miłość jest przez to prawdziwsza, co oczywiście
dowodzi jedynie tego, jak głupi wówczas byłem. Bezgranicznie głupi, naiwny, żałosny,
przekonany, że nasze biedowanie jedynie wzmocni tę prawdziwą miłość, czasami nie wierzę
w siebie z tamtych lat, nie wierzę, że to byłem ja, a nie ktoś zupełnie inny, z kim mnie
pomylono, z kim ja sam siebie pomyliłem. Dlatego zorganizowaliśmy tylko małe przyjęcie dla
grupki przyjaciół i znajomych, które oczywiście nie mogło przypaść do gustu moim i jej
rodzicom, ponieważ tradycja mazowieckich równin nakazywała urządzać huczne wesela,
choćby nie miało się na nie ani grosza, nie chcę tu przywoływać tego wyświechtanego
powiedzenia „zastaw się, a postaw się”, ale coś jest na rzeczy, ponieważ wesele jest
uroczystym opijaniem podpisania obustronnie korzystnej umowy społecznej i nadzieją na
przedłużenie rodu, nadzieją na to, że ziemia w przyszłości zostanie w rodzinie, a nie pójdzie
w obce ręce, co oczywiście jest już obecnie zupełnie bez sensu, gdyż przecież mąż mojej żony
nie wróci na swoją ziemię, tym bardziej rozdeptana ropucha Kacper, ten obrzydliwy bachor,
gdy podrośnie, będzie skrzętnie ukrywał swoje chłopskie pochodzenie i usilnie udawał
prawdziwego warszawiaka w trzecim pokoleniu, zapewne zostanie warszawskim kibicem,
warszawskim złodziejem, warszawskim chuliganem, a tamtą ziemię i tak szlag trafi.
Z tego, co wiem, czyli z relacji moich rodziców, ślub mojej byłej żony z jej drugim mężem
był niezwykle uroczysty, a wesele wystawne, odbyło się ono w specjalnym pałacu weselnym
niedaleko Kozienic, a więc – jakby mi na złość – w okolicach, które dość pobieżnie, ale
jednak znałem. To jest miejsce stworzone po to, aby odbywały się tam wystawne wesela; jest
pałacyk będący wierną kopią – przynajmniej z zewnątrz – pałacu Na Wodzie w Łazienkach,
jest jeziorko, nie wiem, sztuczne czy naturalne, po którym pływają małe gondole, a w ogrodzie
snują się pawie, nie wydaje mi się, żeby skrzeczenie pawi mogło wzmocnić romantyczny
wymiar takiego wydarzenia, ale widocznie jednak tak, być może panna młoda w białej sukni
z długim trenem i welonem dobrze się komponuje z pawiami, pan młody zabiera ją później na
przejażdżkę gondolą, choć podobno można wypożyczyć nawet mały jacht, czy raczej większą
motorówkę, która jest jakoby miniaturową, ale wierną kopią jachtu miliardera Abramowicza,
w czym widzę polski kompleks wobec Rosji, państwo młodzi jednak podobno zdecydowali
się na gondolę, z gondolierem oczywiście, przybranym w odpowiedni kapelusz, w koszulkę
w poprzeczne biało-granatowe pasy i czerwony fular, gondolier obwoził ich po stawie pod
czujnym okiem gości oraz kamery kierowanej na młodą parę przez specjalistę wynajętego
z firmy obsługującej wesela, komunie i chrzty, którego obecność na tej wspaniałej
uroczystości kosztowała podobno aż trzy tysiące złotych.
To wszystko oczywiście Agnieszka tak naprawdę robi dla mnie, te strojenia się, malowania,
upiększania, bo wie, że choć nie widzę tego osobiście, to słyszę od rodziców, zatem robi to
dla mnie, a raczej przeciwko mnie, podobno często się dopytuje, co u mnie słychać, i wtedy
matka załamuje ręce i wzdycha, głęboko, studziennie, piwnicznie, wzdycha tak, jak tylko ona
potrafi, a potrafi wypuścić z siebie bardzo dużo powietrza, co oznacza, że umie też bardzo
dużo powietrza przechować w płucach, nie wiem, dlaczego nie zajmowała się nurkowaniem,
najlepiej nurkowaniem głębinowym bez butli tlenowej, być może kiedy jeszcze bardziej się
zestarzeje i skretynieje, zajmie się nurkowaniem w śmietnikach, przynoszeniem do domu
przydatnych odpadków, kiedy odpadki, w których się teraz pławi, przestaną jej wystarczać.
To, co robi Agnieszka, to najzwyczajniejsza podłość, ale ona uważa, że podłość jest
seksowna, dla niej seksowne oznacza podłe, wredne, złośliwe, upokarzające, i nie mam tu na
myśli konotacji erotycznych, ponieważ ona satysfakcję erotyczną czerpie właśnie z tego, a nie
z cielesności, cielesność wydaje się jej niezbędnym dodatkiem do osiągnięcia satysfakcji, ale
nie cielesnej bynajmniej, lecz satysfakcji z przewagi moralnej. Być może tak została
wychowana, wszak jest ze wsi jak ja, ponieważ to, że urodziliśmy się akurat w Warszawie, nie
oznacza niczego innego, jak tylko że jesteśmy stamtąd, z mazowieckiej wsi, i ta wieś się za
nami ciągnie, nie jak zapach liści palonych jesienią w sadach, jak to sobie wyobrażała
w piosence ta nieszczęsna, naiwna Osiecka, ale jak słodkomdlący smród gnojówki. Zarówno
matka Agnieszki, jak i moja kolekcjonowały szklane figurki, które ustawiały na kredensie:
szklane jelonki, łabądki, tancerki, cały wielki zbiór małego, szklanego, zupełnie
nieprzydatnego szajsu, o który bardzo się troszczyły, przecierając i chuchając, niczym o cenną
biżuterię wystawioną na pokaz, coś, co służyło im do akcentowania ich miejskiego statusu, tak
to przynajmniej odbierałem i zawsze marzyłem o tym, żeby to rozbić i podeptać. Być może
powinno mnie to wzruszać, rozczulać, ta nadopiekuńczość w stosunku do małych szklanych
zwierzątek, ale czułem do nich jedynie nienawiść i marzyłem, by je rozdeptać i potłuc, co
zresztą kiedyś uczynię, ale dopiero wtedy, gdy moja matka już umrze albo będzie leżała
w szpitalu w stanie terminalnym, zrobię to dopiero wtedy, ponieważ niestety w gruncie rzeczy
jestem dobrym synem i żal byłoby mi matki, ubolewam nad swoją synowską dobrocią, gdyż to
ona każe mi tam chodzić i słuchać tych okropieństw o mojej byłej żonie, okropieństw
wypowiadanych jakoby w trosce o mnie, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, że
wypowiadanych jedynie w trosce o nich oraz przeciwko mnie.
Agnieszka też była jak szklana figurka, piękna, gładka, przezroczysta, z okruchem szkła
w sercu, ze szklanym uśmiechem i ze szklanymi igiełkami w oczach, prawdziwa królowa
szkła. Mieliśmy wielu znajomych, to znaczy ona miała, z pewnością teraz ma ich jeszcze
więcej, po naszym rozstaniu zrozumiałem, że wszyscy nasi liczni znajomi byli wyłącznie jej
znajomymi, zabrała ich ze sobą jak ubrania, buty i kosmetyki, zresztą do tego przecież ich
potrzebowała, ubierała się w znajomych i malowała się nimi, wkładała w znajomych stopy
i naciągała ich na dłonie zamiast rękawiczek, przeglądała się w nich, ponieważ byli jej
lustrem, odżywiała się znajomymi, później się nimi wypróżniała, tak jak się wypróżniła mną;
wydawało mi się, że raz a dobrze spadłem z pluskiem w wodę klozetu i zostałem spłukany,
a ona poczuła lekkość, dlaczego więc nadal mnie dręczy, czemu odwiedza moich rodziców?
Może lubi, żeby jej potem było smutno? Wszak uwielbiała, kiedy było jej smutno, nie
chodziło bynajmniej o wzruszenia spowodowane muzyką czy filmem, nie była raczej kobietą,
która chlipie na romansach, do łzawych historii miała cyniczne podejście, co akurat na
początku mi się podobało, lubiła raczej wesołe rozrywki, oczywiście nie miała nic przeciwko
filmom o miłości, ale wolała wesołość, w towarzystwie zawsze była roześmiana,
rozchichrana, rozćwierkana, smutna robiła się oczywiście przy mnie, wtedy kiedy
zostawaliśmy tylko we dwoje, chyba że się wcześniej w towarzystwie naszych, a właściwie
swoich znajomych lekko upiła, wtedy chichrała się dalej, ćwierkała i plumkała, czkała
czasami śmieszną dziewczęcą pijacką czkawką i trzymała mnie mocno pod rękę, gdy
wracaliśmy do domu, wspierała się na mnie, by się nie przewrócić, wtedy byłem jej opoką,
silnym mężczyzną, u którego się szuka oparcia, ale gdy wytrzeźwiała, oparcie przestawało jej
być potrzebne, a nawet zaczynało przeszkadzać. Ograniczasz mnie, mawiała, zabierasz mi
wolność, dodawała, duszę się, brakuje mi powietrza, precyzowała, dając mi do zrozumienia,
że gdyby nie ja, żyłaby wolna jak ptak, kolejne głupie porównanie, więcej w swoim życiu
widziałem zdechłych gołębi na chodnikach niż swobodnie kołujących na niebie orłów.
Nie chodzi tylko o to, że kiedy włączałem muzykę, mówiła: jaka to smutna muzyka, czy
musimy słuchać takiej smutnej muzyki, nie możesz puścić czegoś weselszego? To Stabat
Mater Pergolesiego pod dyrekcją Christophera Hogwooda, mówiłem, to skondensowane
piękno, posłuchaj, jak pięknie śpiewa Emma Kirkby, mój ukochany sopran. Pergolesi napisał
to na łożu śmierci, miał dwadzieścia sześć lat, pamiętasz, jak ty miałaś dwadzieścia sześć lat?
Byłaś wtedy pełna entuzjazmu do życia, pełna entuzjazmu do miłości, a nawet pełna
entuzjazmu do tego, by ze mną być, mogłaś wtedy słuchać Pergolesiego i techno jednocześnie,
a jak ci się coś nie podobało, to tylko lekko wydymałaś wargi, a nie zrzędziłaś, potrafiłaś
zasnąć jak dziecko przy potwornym łomotaniu dyskoteki obok kempingu nad morzem, gdzie
spędzaliśmy pod namiotem nasze tanie wakacje, żywiąc się puszkami z konserwą turystyczną
i paprykarzem szczecińskim. Owszem, pamiętam, odpowiadała, i co z tego? Każdy miał kiedyś
dwadzieścia sześć lat, też miałeś kiedyś dwadzieścia sześć lat i z tego, co wiem, nie napisałeś
żadnego dzieła muzycznego, słuchasz ich tylko i wydajesz majątek na płyty, i powiedz mi, co
z tego masz? To prawda, odpowiadałem, niczego nie stworzyłem, ale przynajmniej obcuję
z genialnymi dziełami, które kiedyś stworzono, i one mnie przenikają, jestem przez to lepszym
człowiekiem, tak przynajmniej sądzę, być może niczego nie potrafię stworzyć, ale ty też
niczego nie stworzyłaś, ty też nie potrafisz niczego stworzyć, trwasz sobie jedynie, zresztą tak
samo jak ja, oboje trwamy jedynie i osuwamy się powoli ku przepaści, to może i smutne, ale
jakie wspaniałe zarazem, mówiłem, choć oczywiście nie robiło to na niej wrażenia, ponieważ
była zupełnie obojętna na piękno, a piękno przezornie trzymało się od niej z daleka.
Boli mnie od tego głowa, mówiła, mam migrenę, i plaskała dłonią w czoło, choć
oczywiście gdyby naprawdę miała migrenę, to nie waliłaby się ręką w czoło, tylko raczej
delikatnie obejmowałaby głowę obiema rękami, względnie jedną dłonią lekko ściskałaby
skroń, jak w telewizyjnych reklamach robią nieznane aktorki reklamujące znane lekarstwa,
chcę przez to powiedzieć, że moja żona z pewnością nie miewała prawdziwych migren,
a jedynie alergiczne reakcje na moją osobę.
To może będziesz miała wizję, odpowiadałem, jak Hildegarda z Bingen, owa Sybilla Renu,
od trzeciego roku życia widywała Boga, jak się okazało na skutek uporczywych migren, może
ty też zobaczysz Boga i skomunikujesz się z nim, przydałoby ci się, powinnaś napisać Ordo
Virtutum, jesteś przecież taka cnotliwa, pamiętaj – Ordo Virtutum, być może największe
dzieło Hildegardy, choć oczywiście wszystko, co napisała, jest nieskończenie piękne
i ponadczasowe, chociaż nie, ty raczej powinnaś skomponować swoje Kantyczki ekstazy, taka
jesteś ekstatyczna. Wiesz, że w Ordo Virtutum jedynie partie szatana nie są śpiewane, tylko
mówione? W Ordo Virtutum dusza walczy z szatanem i po jej stronie stają cnoty, mówiłem,
szatan nienawidzi muzyki, gdyż muzyka zajmuje poczesne miejsce w dziele zbawienia, muzyka
Hildegardy jest wyśpiewaną teologią, muzyka ma podstawowe znaczenie w stwórczym
zamyśle Boga, w którego zresztą nie wierzę, ale wierzę w muzykę i wierzę w Hildegardę
z Bingen, mówiłem, oraz w musica caelestis, chociaż nie wierzę w anioły, nawet
w zbuntowane anioły, które nie chciały śpiewać w niebiańskim chórze, ponieważ, jak gdzieś
przeczytałem, nie uznały Boga za swego Pana, a myśl o jego nieskończoności napełniła je
odrazą, co doskonale rozumiem, bo mnie też myśl o nieskończoności czegokolwiek, a tym
bardziej kogokolwiek, napełnia odrazą oraz przerażeniem, gdyż nie ma nic bardziej
przerażającego niż nieskończoność, a najbardziej nieskończoność Boga.
Ale to wszystko jest takie samo, puszczałeś mi wszystkie jej płyty, nie da się jednej
odróżnić od drugiej, tylko się wynudziłam i rozbolała mnie głowa, mogłeś sobie kupić jedną
jej płytę zamiast sześciu i na to samo by wyszło, a za to taniej, mówiła i prychała pogardliwie,
wszystko było nudne, nudne, nudne, wściekała się jak mała dziewczynka, poza tym ja nie
lubię, jak nie ma perkusji, dodawała, wszystko w twoim życiu jest takie samo, żadnej zmiany,
nie pociąga cię zupełnie żadna nowość, interesują cię wyłącznie martwe starocie.
Zatem nawet nie o to chodzi, że moja żona była zupełnie zaimpregnowana na nieśmiertelne
piękno muzyki, podobnie jak moi rodzice, których owa Najwyższa Istota czy inna Opatrzność
pozbawiła nie tylko słuchu, ale przede wszystkim jakiejkolwiek wrażliwości na to, co wyrasta
ponad zwykłość i codzienność, chodzi o to, że Agnieszka nie lubiła tej muzyki, ponieważ ja ją
uwielbiałem, ponieważ żyłem z tą muzyką i jej się oddawałem, a Agnieszka nade wszystko
nienawidziła się dzielić swoją własnością z kimś innym, nawet jeśli ten ktoś nie żył od tysiąca
lat, jakkolwiek idiotycznie to zabrzmi – Agnieszka była zazdrosna o Hildegardę.
Gdybym wypowiadał się o tej muzyce pogardliwie, być może zostałaby jej koneserką.
Czuła się przeze mnie opresjonowana tą muzyką, bardzo lubiła słowo „opresja”, lubiła być
ofiarą jakiejś opresji, kobiety, uważała, są permanentnie opresjonowane, a ponieważ ja nie
piłem, nie biłem, ustępowałem jej na każdym kroku, bo chciałem, żeby była zadowolona, to
musiała znaleźć inne narzędzie opresji, postanowiła zatem, że to muzyka, na którą wydawałem
i wydaję nadal niemałe, przyznaję, pieniądze, będzie tejże opresji narzędziem, bo przecież ja
zupełnie nie liczę się z jej uczuciami, z tym, że od tej muzyki robi jej się smutno i boli ją
głowa, choć oczywiście gdybym słuchał wesołej muzyki, jakichś głupkowatych piosenek
z radia i telewizji, uznałaby, że to w ten sposób ją opresjonuję.
Nasze rozmowy zawsze kończyły się tak, że wypuszczała z siebie pogardliwe prychnięcie,
wzruszała ramionami i wychodziła z pokoju, a ja zanurzałem się w głębokiej topieli
barokowych, renesansowych lub średniowiecznych dźwięków, szukając w nich ukojenia,
dążąc nieustannie do pokoju po naszych małych potyczkach, choć to nigdy nie był pokój
wieczysty, a jedynie chwilowe zawieszenie broni. Moja żona, podobnie jak moi rodzice,
uważała, że słuchanie muzyki nie przynosi żadnych wymiernych korzyści, gdyby było
narzędziem mojej pracy, gdybym był, dajmy na to, wziętym krytykiem muzycznym, który by
o tej muzyce opowiadał w telewizji, wtedy uznałaby, że kupowanie płyt i ich słuchanie ma
jakiś sens. Ale naturalnie tylko gdybym występował w telewizji, bo oczywiście gdybym był
recenzentem w niszowym piśmie muzycznym, gdybym był felietonistą „Ruchu Muzycznego”
albo prowadził nocny program w publicznym radiu i puszczał w nim Hildegardę z Bingen,
Josquina des Pres i Pergolesiego, także nie uznałaby tego za sensowną działalność, wszyscy
przecież wiemy, ile się płaci recenzentom w niszowych pismach i ile dostają prowadzący
nocne programy w publicznym radiu, jedynie telewizja daje człowiekowi pozycję,
popularność, czyli szacunek wśród ludzi, no i godziwe wynagrodzenie, o nim też nie można
zapomnieć. Agnieszka niezwykle ekscytowała się ludźmi z telewizji, co zrozumiałe, wszyscy
widzą w nich bohaterów tej płynnej nowoczesności, która przelewa się jak ściek przez nasze
życie, jak bystra rzeka, do której wrzuca się odpadki, wylewa fekalia i spłukuje wymioty.
Hildegarda z Bingen nie była warta uwagi Agnieszki, ponieważ nie występowała w telewizji
ani na okładkach pism „Gala” czy „Viva!”, Hildegardy z Bingen nie było na żadnych
okładkach i w żadnych telewizyjnych okienkach, więc dlaczego zawracać sobie nią głowę?
O Hildegradzie nie dałoby się powiedzieć nic ciekawego prócz tego, że przez całe życie
dążyła do Boga, że to zbawienie było jej celem, nie zaś schudnięcie i znalezienie nowego
partnera, moja żona ekscytowała się ludźmi, którzy byli nawet mniej ciekawi niż zioła, które
Hildegarda zbierała do swojego zielnika, ludźmi, których jedyną próbą podejścia do
wieczności były lewatywy połączone z rozluźniającym masażem odbytu, zwane eufemistycznie
„wlewkami dojelitowymi”, a fachowo „hydrokolonoterapią”, bardzo popularne wśród
znanych ludzi i niezwykle znane wśród ludzi popularnych, którzy do doskonałości pragnęli
dojść nie jak ich przodkowie poprzez umysł, ale przez odbyt, można powiedzieć, że
w ponowoczesności odwrócił się fundamentalnie wektor ludzkich namysłów. Ludzie, którzy
pragnęli coś znaczyć w lokalnym gwiazdozbiorze, fundowali sobie za duże pieniądze potężne
lewatywy, które miały wypłukać z nich całe zło świata, wyczyścić ich od wewnątrz, bo
z zewnątrz byli już tak wyczyszczeni, tak sterylni i aseptyczni, że niczego nie dawało się
udoskonalić, pozostawało wnętrze, które, jak wiadomo, mówi nam prawdę o człowieku,
musieli więc wypłukać z siebie te wszystkie złogi, masy kałowe, wyczyścić się od odbytu aż
po przełyk, wydrążyć aż do doskonałej, pełnej pustki, pod ciśnieniem lewatywy drążącej
odbyt wyrzygać ustami gówno ze swoich jelit.
Naturalnie zastanawiam się, jak obecnie wygląda jej życie z tym obrotnym mężczyzną, tym
podejrzanym biznesmenem stojącym w zwierzęcej hierarchii o wiele wyżej ode mnie, czy ona
usiłuje go edukować, wychowywać, podporządkować sobie za pomocą jakichś szantaży, czy
też musi się zadowolić wychowywaniem potwora o imieniu Kacper i rolą żony u boku męża
na podejrzanych rautach lub też dziwnych grillach w podwarszawskich miejscowościach?
Potwora Kacpra, tak właśnie, ponieważ jestem przekonany, że z tego stworzenia wyrośnie
bestia, monstrum, może nawet nie pod względem fizycznym, ale niewątpliwie monstrum
duchowe, bezwzględne zwierzę rodzaju ludzkiego, które będzie krzywdzić innych, zadawać im
cierpienie i czerpać z tego satysfakcję, ponieważ to zwierzę o imieniu Kacper (niebywałe,
skąd ten pomysł, żeby nadać temu bydlątku takie imię!) będzie się wychowywać w innym
środowisku, niż gdybym ja był jego ojcem. Kształtujemy się przecież tylko w dzieciństwie,
cała reszta to są wyłącznie jego konsekwencje, a dzieciństwo stwora o imieniu Kacper
naznaczone jest bezmyślnością jego rodziców, osobliwie ojca, człowieka – jestem o tym
absolutnie przekonany – pozbawionego jakiejkolwiek duchowej refleksji. Jego jedyną
refleksją jest zapewne to, że będzie musiał albo zaciągnąć kredyt, albo spłacić długi,
względnie owa refleksja krąży wokół jego pięknego samochodu: czy będzie go musiał spłacić,
oddać, sprzedać, czy też mu go ukradną albo powiedzą: masz zrobić to i to, bo inaczej ktoś ci
przebije opony, na początek oczywiście, a potem nieznani sprawcy spalą ci brykę, będzie
szkoda, prawda? A jak na spaleniu bryki się nie skończy, to ktoś ci spali dom i to będzie
bardzo przykre i smutne. Nie mam wątpliwości, że nie pozwala mu to spać, niewykluczone, że
z tego powodu zaniedbuje nawet obowiązki małżeńskie wobec mojej byłej żony, kiedy przez
pół nocy leży wgapiony w sufit i rozmyśla o przyszłości swojego samochodu, gdy ona akurat
chce się kochać, a kiedy moja była żona chce się kochać, to z pewnością oznacza, że ma jakiś
ważny interes do załatwienia, ponieważ seks jest jej kartą przetargową, a może raczej kartą
kredytową, którą płaci za pewne rzeczy, a pewne rzeczy dostaje gratis, i potrafi zdecydować,
kiedy tej karty użyć. Więc jeśli on akurat nie ma ochoty na stosunek, wymawia się bólem
głowy i problemami, ona robi się zła, ponieważ nie załatwi swojego interesu.
Zatem ojciec tego zwierzęcia kształtuje jego dzieciństwo, spełnia jego zachcianki
i w zamian wymaga od bachora pełnego posłuszeństwa, moja była żona zaś przywozi to
ograniczone umysłowo stworzenie do moich rodziców, jakby to był mały piesek rasy york
w małym sweterku, takie ubranka uwielbiają kupować właściciele yorków, śmiesznych,
głupich piesków wymyślonych dla kobiet, żeby nosiły je pod pachą jak modne torebki.
Zastanawiam się, co się stanie z tymi wszystkimi yorkami, gdy moda na nie już minie
i fatalnym bezguściem będzie przyjść w gości z yorkiem, być może modnie będzie wtedy nosić
pod pachą inne zwierzątko, może obecne właścicielki yorków będą się oplatać wężami boa,
nie wykluczałbym tego, węże zjedzą najpierw nieprzydatne już yorki, a kiedy i węże staną się
niemodne, wtedy zrobi się z nich buty albo torebki, gdyby można było bezkarnie zabijać
dzieci, z pewnością większość nie dożyłaby piątych urodzin, ponieważ dziecko jest modne
wyłącznie, gdy jest nowe, później staje się ciężarem, jestem przekonany, że ropucha o imieniu
Kacper już niedługo stanie się dla Agnieszki ciężarem, dla jej męża już pewnie jest, a wtedy
Agnieszka zmieni się w prawdziwą matkę, która oskarża swoje dziecko, że zmarnowała przez
nie życie, że wszystko dla niego poświęciła, że nie było dla niej w życiu rzeczy ważniejszej
niż ono. Tak, rzeczy właśnie, nie osoby, ponieważ już traktuje to stworzenie jak rzecz, która
jest na razie przydatna, natomiast nie widzi w nim przecież i nigdy nie zobaczy człowieka –
jedynie narzędzie, którym można się posługiwać w wielu sytuacjach, narzędzia jednak też się
czasem psują i większy wtedy z nimi problem niż z nich pożytek.
Nie wiem, dlaczego nie mieliśmy dziecka, dlaczego się zagapiliśmy, czemu nie spłodziliśmy
pięknej córeczki, która mogłaby być naszą wspólną, wielką miłością, jedyną naszą wspólną
miłością, nawet gdyby nasza miłość wyschła już jak studnia, która kiedyś wydawała się bez
dna, a okazała się płytka jak kałuża, o ile oczywiście ustalimy, że ta miłość w ogóle istniała,
że kiedyś była jak wiosenna ulewa, jak majowa burza, jeśli tak, to stała się suchym, dusznym
sierpniem, jakie zdarzają się w Warszawie, kiedy trawa już żółknie, wszystko jest podwiędłe,
wszędzie unosi się dławiący kurz, a ludzie zaczynają się modlić o deszcz, o chłodzącą jesień
albo tęsknić za majowymi ulewami, za burzami, hurgotem grzmotów, błyskami piorunów. To
oczywiście spekulacje, być może unieszczęśliwilibyśmy to dziecko, jak zazwyczaj
unieszczęśliwia się dzieci, także w ich źle pojętym interesie, choć oczywiście dla jego dobra,
rodzina jest wielką fabryką produkującą nieszczęśliwych ludzi wyrastających ze źle
chowanych dzieci, które przenoszą swoje nieszczęścia na następne pokolenia; być może
wyrywalibyśmy ją sobie z rąk, używając jej jak broni przeciwko sobie nawzajem, tej małej,
słodkiej wunderwaffe, precyzyjnie sterowanego pocisku o straszliwej sile rażenia,
przekupywalibyśmy ją drogimi prezentami, żeby udowodnić, że tata kocha ją bardziej niż
mama i na odwrót, dziecko bywa świetnym orężem w odwiecznej wojnie matki z ojcem, co
nie znaczy, że linia frontu zawsze tędy przebiega. Moi rodzice nie prowadzili ze sobą wojny,
byli po tej samej stronie, w tym samym okopie, toczyli raczej wojnę pozycyjną ze mną,
zarzucając mnie bombami swoich pretensji maskowanych fałszywą troską.
Nie chcę oczywiście przywoływać tego głupiego powiedzenia, które padało z ust moich
znajomych i dawnych kolegów, ilekroć któremuś urodziło się dziecko: tylko żeby nie
odziedziczyło urody po tacie, a intelektu po mamie, jakby to miało oznaczać, że matka musi
być ładna, ale głupia, a ojciec brzydki, ale mądry, tyle że tak się właśnie myśli, moja matka
uważała, że powinienem mieć żonę przede wszystkim ładną i zdrową, postawną blondynkę
z szerokimi biodrami, aby łatwiej jej było wystrzeliwać z siebie kolejne bachory, naturalnie to
dziedzictwo wiejskiego światopoglądu, żona ma być zdrowa i robotna, mojej matce
szczególnie się podobała pewna aktorka z serialu, zresztą dziejącego się na wsi, dziewucha
występowała w nim, zdaje się, jako młoda, szlachetna weterynarka, lecząca biedne krowy
i konie, cóż za obłuda, co za kłamstwo, wieś spokojna, wieś wesoła, wszyscy tam sobie
pomagali, na gankach kwitły kwiaty, proboszcz był dobry i pomocny, chłopstwo nie było
żadnym chłopstwem tylko jakąś nieistniejącą wiejską klasą średnią, weterynarka w drogich,
eleganckich kaloszach przechadzała się po polach oraz od obory do stodoły i z powrotem,
prawdy nie było tam nawet za grosz, ale moja matka najprawdopodobniej wyobrażała sobie,
że to ja się tak przechadzam z tą młodą aktorką pośród pachnących kwiatów, których nazw nie
znam, ponieważ nazwy roślin nie są mi do niczego potrzebne, znam tylko kilka, jak łopian na
przykład, ale nie potrafię przypisać żadnej z nazw do konkretnej rośliny, lecz wyobrażam
sobie, że to powinny być malwy, bo chyba to ten paskudny kwiat kojarzy się z sielską wsią,
aktorka miała gładką, okrągłą twarz i długie jasne włosy związane w warkocz albo koński
ogon, prezentowała archetypiczny, wyidealizowany obraz słowiańskiej zdrowej dziewczyny,
to był ideał mojej matki, aż trudno mi uwierzyć, że moja matka, która tam wyrosła, mogła choć
odrobinę wierzyć w ten fałszywy obraz.
Kiedy poznali Agnieszkę, raczej nie przypadła im do gustu, szczególnie właśnie mojej
matce, co znamienne, to raczej moja matka interesowała się tym, z kim się spotykam i z jaką
kobietą chcę „ułożyć sobie życie”, mój ojciec wykazywał w tej kwestii zastanawiającą
obojętność, być może miało to coś wspólnego z wyjątkowo wcześnie przechodzoną
andropauzą, być może z tym, że o wiele bardziej interesował go sport w telewizji niż kobiety,
moja matka zaś niezwykle się przejmowała tym, z kim mam zamiar „przedłużyć ród”, na Boga,
jaki ród, mówiłem, z naszym nazwiskiem, z naszym pokrewieństwem z najbardziej pospolitą
częścią tego narodu, która zresztą i tak nie posiada żadnej narodowej identyfikacji,
z wyjątkiem identyfikacji z dopłatami do kwintala i hektara?
Teraz często myślę, że mimo wszystko mogliśmy mieć z Agnieszką piękne i mądre dziecko.
Zabrakło nam odwagi? Mnie zabrakło odwagi? Determinacji? Przestraszyłem się, że nie
podołam? Że ucieknę? Przecież i tak bez przerwy uciekałem, wciąż jestem w niekończącej się
ucieczce, którą nazywam swoją pielgrzymką, przecież pielgrzymki to są właśnie ucieczki,
zazwyczaj zbiorowe ucieczki w pogańską obrzędowość, zwaną u nas z jakichś niejasnych
powodów katolicyzmem. Naturalnie ochrzciłbym to dziecko, dałbym mojej córce imię po
jakiejś dobrej chrześcijańskiej świętej, niech pomyślę: może Monika, która nawróciła
świętego Augustyna, albo Helena, matka Konstantyna Wielkiego, za której namową ustanowił
w cesarstwie chrześcijaństwo, czego konsekwencje do dziś odczuwamy. Gdyby nie święta
Helena, niewykluczone, że nie tylko nie bylibyśmy katolikami, ale czcilibyśmy jakieś
pogańskie bóstwa, biorąc pod uwagę, że cesarstwo rzymskie i tak wkrótce trafił szlag i nie
zdążyłoby nam narzucić swoich kulturalnych bogów, tak jak zresztą wkrótce trafi szlag
cesarstwo europejskie, miało być wieczne, a zanim na dobre powstało, już się chwieje
w posadach, zanim się skleiło, rozpirza się w drobiazgi, oto zdychająca Europa, której
zabrakło Boga, zabrakło świętej Moniki i świętej Heleny, Europa, której apostołowie okazali
się głupcami i wędrownymi błaznami, niby wielki Kościół, ale bez Boga, nawet cienia Boga
w nim nie ma, nawet jego śladu. Naturalnie nie chcę tu mówić, że potrzeba nam nowego
odkupiciela, zbawiciela, męczennika, który nami potrząśnie, otworzy nam oczy, być może
potrzeba nam więcej świętych kobiet, bo żaden z mężczyzn na świętość nie zasługuje, jak
powiedziałem – gdyby nie święte kobiety, do dziś byśmy czcili Światowida, Swarożyca
i Peruna, w pewnym sensie podoba mi się ta idea, więc to kobiety powinny być kapłankami,
biskupkami, kardynałkami i papieżycami, a mężczyźni niech siedzą w zamkniętych klasztorach
z klauzulą milczenia. Co prawda czasami wydaje mi się, że jednak czcimy – może nie
Światowida, Swarożyca i Peruna, co by było nawet interesujące, ale jakieś Lelum i Polelum –
nawet nie tyle skrycie, ile jakoś podświadomie? Po tych wszystkich Majach, Inkach, Aztekach
pozostały jakieś kamienie, po nas zostaną co najwyżej trociny, z trocin powstaliśmy
i w trociny naszych trumien się obrócimy.
Posłałbym moją córkę na religię i kupił obrazkową Biblię do kolorowania wraz
z kompletem kredek, i patrzył, jak, zapewne wysuwając koniuszek języka, z zaciekłym
skupieniem charakterystycznym dla małych dzieci, koloruje Dzieciątko Jezus, Matkę Boską,
zwaną, nie wiedzieć czemu, Bozią, zwierzątka w stajence, Trzech Króli i gwiazdę, która ich
prowadzi. Czasami idąc ulicą któregoś z tych polskich miast, które odwiedzam, zatrzymuję się
przed witryną sklepu z zabawkami i wtedy o tym myślę, wybieram sobie z wystawy zabawkę
dla mojego nieistniejącego dziecka, czasami nawet wchodzę do środka i rozglądam się po
półkach, wybór jest oszałamiający, kiedy jednak sprzedawczyni pyta, w czym może mi pomóc,
natychmiast uciekam zawstydzony. Byłbym dobrym ojcem i unikał powtórzenia błędów
mojego ojca, który nawet dziś, gdy mam pięćdziesiąt lat, stabilną, choć mało satysfakcjonującą
pracę, jakieś choroby przynależne mojemu wiekowi, nadal uważa mnie za chłopca w krótkich
spodenkach, który snuje się nad Wisłą w Międliszewie i któremu trzeba powiedzieć, co ma
zrobić, na przykład żeby poszedł do Szczękacza po mleko albo wsiadł na składak i pojechał
do gieesu po chleb, któremu trzeba mówić, co ma robić, bo inaczej cały dzień spędzi na
zabijaniu muszek owocówek, bezproduktywnym snuciu się nad rzeką i nad oczkiem wodnym,
gdzie będzie się tępo gapił na olśniewające gracją i kolorami ważki, zawisające nad taflą jak
miniaturowe helikoptery.
Mój ojciec rozsiadał się w swoim fotelu i perorował, srogi, ale szczęśliwy, że ma do kogo
mówić, zatem szczęśliwy swoją srogością i zasadniczością, matka już od lat nie była dla niego
atrakcyjnym audytorium, wszystko, co miał jej w życiu do powiedzenia, już jej kiedyś
powiedział, mógł więc perorować tylko do mnie, ewentualnie do mojej byłej żony, choć
oczywiście tego nie jestem pewien, wiem, że ich odwiedzała, słyszałem zachwyty na jej temat
i na temat rozdeptanej ropuchy, natomiast moi rodzice nie zwierzali mi się naturalnie z takich
rzeczy, jak perory mojego ojca, mój ojciec przecież nie pochwaliłby mi się w ten sposób:
perorowałem przez godzinę twojej byłej żonie, co ma robić. Oczywiście mój ojciec
z pewnością dawał jej dobre rady i pewne wskazówki co do tego, jak ma prowadzić życie
i wychowywać dziecko, on wszak wychował mnie, nie przyznawał się jednak zapewne, że
uczynił to z marnym skutkiem. Nie potrafiłby się oprzeć żądzy dawania wskazówek nawet na
audiencji u papieża, z pewnością gdyby papież go przyjął, mój ojciec dałby mu kilka cennych
rad, jak prowadzić Kościół katolicki przez wzburzone wody współczesności, choć przecież
nie miał żadnego pojęcia o tym, co się dzieje we współczesnym Kościele katolickim, gdyż
mimo iż pochodził z tradycyjnie katolickiej polskiej wsi, jego katolicyzm ograniczał się
wyłącznie do jałowej obrzędowości, mój ojciec potrafił jedynie święcić jajka na Wielkanoc
i łamać się opłatkiem na Boże Narodzenie, takie umiejętności papież też z pewnością posiada.
Mój ojciec był nierzadkim w tym kraju przypadkiem partyjnego katolika, święcącego jajka
przodownika pracy socjalistycznej, łamiącego się opłatkiem emerytowanego komucha, który
nie zna żadnej papieskiej encykliki, nie mówiąc o Biblii, ale nie widział też na oczy Kapitału
Marksa. Chciałby mówić papieżowi, co należy robić, ale papież jakoś mojego ojca o radę nie
prosił, żaden umyślny ze Stolicy Piotrowej nie przybył z zapytaniem, czyby mój ojciec nie
zechciał doradzić papieżowi w ważnych kwestiach, dajmy na to, w sprawie stanowiska
Kościoła wobec stosunków seksualnych, używania prezerwatyw, metody in vitro, skandali
pedofilskich czy spadającej liczby powołań kapłańskich, niestety, papież nie pytał, mój ojciec
zapewne uważał, że jest to błąd papieża, jego zaniechanie, które będzie skutkować tragicznie.
Nie tylko papież nie prosił go zresztą o konsultacje, nie prosił też żaden prezydent ani premier,
nawet burmistrz dzielnicy nie prosił, aby ojciec pomógł mu usprawnić zarządzanie tym
kawałkiem Warszawy, gdzie ojciec raczył mieszkać w mieszkaniu podarowanym mu przez
Polskę Ludową za jego bezrefleksyjne poparcie i bezmyślną pracę. Choć mój ojciec
z pewnością miałby kilka światłych rad, mimo iż kompletnie nie wiedział, co się dzieje
w najbliższej okolicy, wiedział jedynie, jakie autobusy odjeżdżają z pobliskich przystanków,
ale i tak z nich nie korzystał, ponieważ miał samochód, którym jednak i tak nie jeździł,
a jedynie go konserwował w dni święte, które należy według przykazania święcić. W dni
powszednie mój ojciec odpoczywał, w niedziele i święta dostawał za to dziwnego wzmożenia
i ruszał na parking, żeby myć samochód, czyścić go wewnątrz, grzebać w silniku bez wyraźnej
przyczyny, jakby w ten sposób chciał zasłużyć na niedzielny obiad szykowany w napięciu
przez moją matkę, na zupę pomidorową lub rosół i sznycle bądź kotlety mielone. Naturalnie te
obiady w swojej istocie nie różniły się jakoś specjalnie od obiadów powszednich, ale były
przyrządzane w oparach wyjątkowości, z większym skupieniem, matka wyciągała do nich
świąteczne garnki i zastawę, te same kotlety co w dni powszednie podawała na świątecznych
talerzach, szykowała buraczki i kompot z zaciekłą katolicką koszernością.
Może prosił go czasami o radę jakiś sąsiad, któryś z tych na pierwszy rzut oka
nieprzyjemnych, zamkniętych w sobie mężczyzn w średnim wieku, którzy zazwyczaj też już
byli na emeryturze, nosili rozciągnięte spodnie od dresu i flanelowe koszule w kratę, mieli
gładko ogolone, lekko ogorzałe twarze, wcale nie od picia wódki, ale raczej od spędzania
weekendów na działkach, pachnieli tanią wodą po goleniu i też pucowali swoje samochody
oraz zadziwiająco często schodzili do piwnicy, skąd wynosili jakieś deski, rurki, tajemnicze
narzędzia, i potem stukali tym wszystkim w swoich mieszkaniach o cienkich ścianach, więc
przez cały dzień dźwięki majsterkowania niosły się po bloku. Nie bardzo wiadomo, po co to
wszystko robili, ale najwyraźniej dawało im to nie tylko pozór ważności, ale przede
wszystkim pozór jakiejś zmienności w życiu, piłowanie desek, przykrawanie rurek, wbijanie
gwoździ, wszystkie te uczynki miały dowieść, że dzisiejszy dzień jest inny niż dni wczorajsze,
że zachodzi jakaś zmiana i dokonuje się jakieś dzieło, wszyscy nieodmiennie byli
domorosłymi majsterkowiczami, choć ich konstrukcje do niczego nie służyły i nie posuwały
świata ani o krok naprzód, ich świat stał w miejscu, a raczej powoli i dyskretnie się cofał.
A ponieważ ściany w domu przy Dragonów były wyjątkowo cienkie, doskonale było słychać,
co dzieje się w sąsiednich mieszkaniach. Cienkość ścian była zapewne konieczną ceną
dobrego położenia osiedla, jego eleganckiej architektury, słowem, ceną jego wyjątkowości,
ale być może krył się też w tym głębszy zamysł, być może chodziło o to, żeby każdy wiedział,
co porabia jego sąsiad, żeby nikt nie mógł się czuć w tych mieszkaniach do końca intymnie,
i nie chodzi tu nawet o seksualne odgłosy z sypialni czy fizjologiczne z łazienki, ale raczej
o to, co się głośno mówi czy krzyczy, chodziło o to, żeby życie mieszkańców nie było zbyt
wielką tajemnicą, dzięki temu każdy mógł śledzić i podsłuchiwać swojego sąsiada i mieć
o nim jak najszerszą wiedzę, która przecież zawsze może się przydać. Tam zresztą wszystko
mogło się przydać, deski z piwnicy, rurki, gwoździe, szmatki, torebki, ucho przy ścianie, oko
łypiące w wizjerze. Ale i tego nie mogę być pewny – że któryś z sąsiadów od czasu do czasu
prosił mojego ojca o radę, być może to raczej oni mu radzili, bo byli tacy jak on, nie
interesowało ich, co ktoś inny może im powiedzieć, a jedynie to, co oni mogą komuś doradzić
z wyżyn swojego życiowego doświadczenia. Mój ojciec całymi dniami mówił zatem do
telewizora i to jemu, a raczej ludziom w nim występującym, dawał cenne wskazówki,
prezenterom programów informacyjnych, gwiazdom estrady, sportowcom, jak się mają
wysławiać, jak ubrać, jak wybić z progu skoczni, względnie komu podać piłkę w ataku na
bramkę przeciwnika, im perorował, choć pozostawali głusi na jego sugestie, ponieważ
technika telewizyjna jeszcze tak daleko nie zaszła, żeby mogli go słyszeć. Ewentualnie, jak
sądzę, perorował szpaltom gazet, które szeleściły w jego rękach, i ten szelest papieru to była
cała odpowiedź, na jaką mógł liczyć.
Pozostawałem mu więc tylko ja, moja osoba była jedyną, której mógł rzeczywiście
perorować, zatem korzystał z tej możliwości za każdym razem, i to bardzo skrupulatnie,
niewykluczone, że urządzał wcześniej próby generalne i głosił ojcowskie kazania
w powietrze, być może prowadził jakieś notatki w sfatygowanym, grubym kajecie, w którym
zapisywał sobie metodycznie ważne wyniki zawodów sportowych, ponieważ nie wiedział, że
wszystko to można znaleźć w internecie, słyszał o nim wprawdzie, ale miał go za głupstwo,
poniekąd słusznie, w tym sensie mój ojciec wyprzedzał naszą epokę, gdyż – jestem o tym
przekonany – w niedalekiej przyszłości internet zdechnie pod własnym ciężarem, jak
monstrualnie gruby człowiek, który mimo swojej kolosalności nie potrafi ustać na nogach,
którego trzeba z łóżka podnosić specjalnym dźwigiem, a żeby go wywieźć do szpitala na
zabieg operacyjnego zmniejszania żołądka, strażacy muszą wybić dziurę w ścianie i ściągnąć
go olbrzymim podnośnikiem, to właśnie jest przyszłość internetu, zostaniemy przysypani
tonami trocin, które na pozór lekkie, gdy weźmie się ich garść do ręki, są w swojej masie
zabójcze, człowiek przysypany trocinami dusi się i nie może wydostać, i w tej lawinie trocin
zdycha.
Ojciec wiedzę czerpał z telewizora, a przetworzoną na tajemne znaki zapisywał w swoim
zeszycie. Tam też notował sobie przemowy. A potem, gdy ja się pojawiałem, następowała
premiera tego przedstawienia, tego monodramu w amatorskim teatrzyku przy ulicy Dragonów;
mój ojciec wygłaszał swoje wytrenowane kwestie, których słuchaliśmy ja i moja matka,
znajdująca się oczywiście w kuchni, ale zza szczękania sztućców i garnków wyławiająca
każde słowo całej tej rozmowy, o ile można nazwać to rozmową, jak wiadomo, coś takiego jak
rozmowa już właściwie nie istnieje, są tylko wysyłane w eter komunikaty, które na oślep
szukają odbiorców.
Powinieneś zacząć uprawiać jakiś sport, powiedział kiedyś mój ojciec, który na uprawianiu
sportu się znał, ponieważ regularnie czytał „Przegląd Sportowy” i oglądał zawody żużlowe,
powinieneś zacząć biegać, od razu podjął za mnie decyzję, ponieważ byłem jedyną osobą, za
którą mógł decydować, to znaczy tak mu się wciąż wydawało, tak się łudził, choć sam już nie
wiem, czy faktycznie się łudził, że go posłucham, czy też mówił, by mówić, a potem
ewentualnie ubolewać, że go nie posłuchałem. Bieganie jest proste, zdrowe i tanie, uzasadniał
swój wybór, wystarczą do tego dobre buty i jakiś dres, stać cię przecież na dobre buty do
biegania, powiedział mój ojciec, siedząc w swoim fotelu w rozdeptanych kapciach i, owszem,
także w dresie, w wyciągniętym niebieskim dresie wyprodukowanym jeszcze za komuny,
zapewne przez firmę Polsport, w dresie wychodzonym i wyrozciąganym latami na trasie
pomiędzy pokojem telewizyjnym a łazienką, w której lubił przesiadywać, nie wiem, czy ze
względu na jakieś przykre dolegliwości gastryczne, czy też aby w spokoju i samotności
przemyśliwać różne ważne rzeczy.
Oczywiście wybór padł na bieganie, bo wszyscy wokół biegali, co nie umknęło uwadze
mojego ojca i co musiało oznaczać, że bieganie jest zdrowe, mówiono o tym w telewizji, nie
tylko w programach sportowych, nie chcę, aby powstało wrażenie, że mój ojciec oglądał
jedynie programy sportowe, bynajmniej, oglądał zasadniczo wszystko, także programy
poświęcone zdrowemu trybowi życia na przemian z programami kulinarnymi, debaty
polityczne niemające nic wspólnego z debatowaniem, reportaże nieocierające się nawet
o sztukę reportażu, a najchętniej relacje z wszelkiego rodzaju katastrof i wypadków, które
oferowała telewizja, i można było sobie wyobrazić, że te katastrofy i wypadki odbywają się
na specjalne zamówienie, że giną w nich ochotnicy wybrani przez stację na castingach.
Mój ojciec w trakcie swoich sporadycznych spacerów nad pobliskim kanałkiem, ciągnącym
się od Zamku Ujazdowskiego, wzdłuż stadionu Legii, aż po Czerniaków, widywał z pewnością
mnóstwo biegaczy i wyglądali oni niewątpliwie młodziej i zdrowiej ode mnie. Okolice te były
prawdziwą Częstochową biegaczy, Licheniem uprawiających jogging, osobliwie rano
i wieczorem, szczególnie zaś w weekendy, gdy szedłem odwiedzić rodziców, zawsze
natykałem się na biegaczy, w parach lub pojedynczo, drepczących wzdłuż kanałku niezbyt
żwawo, ponieważ wszyscy byli neofitami i na prawdziwe bieganie nie mieli siły, dopiero
niedawno nawrócili się na bieganie, od kiedy bieganie stało się zarówno modne, jak i zdrowe,
a dokładniej od kiedy wyj ątkowo modne stało się bycie zdrowym, a bardzo niemodne bycie
chorym, bycie za grubym, bycie niedoskonałym, cóż za wspaniała eugenika, myślałem, mijając
spoconych zdrowych ludzi, którym udało się wyeliminować wszelkie cielesne
niedoskonałości, ludzie chorujący, cierpiący, ludzie z nadwagą, z nadciśnieniem, z trądzikiem
stawali się powoli pariasami pośród ludzi doskonałych, wśród tych obrzydliwych, wstrętnych
Elojów, którzy biegali nie tylko po to, by być zdrowszymi i chudszymi, ale także po to, by
epatować swoją lepszością, piękniejszością, życiową mądrością, biegali, aby się wywyższać,
tak jak ci wszyscy łajdacy mówiący o tolerancji i równości nieustannie wywyższają się ponad
innych i w imię owej tolerancji i równości pozamykaliby w więzieniach wszystkich
nietolerancyjnych i nierównych; gdyby biegacze przejęli władzę, nie wątpię, że pozamykaliby
w więzieniach niebiegających.
Dreptali zatem rozpaczliwie w swoich obcisłych spodenkach z lycry, opinających zbyt duże
zady kobiet i krzywe nogi mężczyzn, z ich małżowin spływały białe kabelki od iPodów, na
które mieli zgrane ulubione przeboje, ale najwyraźniej nie dawały im one dość energii, gdyż
ledwo powłóczyli nogami w profesjonalnym obuwiu najlepszych światowych marek,
zastanawiałem się, jaką muzykę sączą w ich uszy małe, białe słuchawki, podejrzewałem, że
smętne stękanie smooth jazzu, biorąc pod uwagę powolność i słabowitość ich ruchów,
powinni zgrać sobie na te iPody Requiem Mozarta, myślałem, albo Requiem Brahmsa,
względnie Requiem Faure, w każdym razie jakiś tanatologiczny patos, on mógłby nadać
dynamikę temu dreptaniu, ja oczywiście zgrałbym sobie Stabat Mater Pergolesiego albo
Mesjasza Handla, naturalnie gdybym biegał, albo Gesualdo da Venosę, genialnego księcia-
kompozytora, który zaskoczywszy swoją żonę z kochankiem, zamordował ich oboje, dzisiejsi
kompozytorzy niestety nie żywią już takich namiętności, więc ich muzyka także jest nijaka i nie
pobudza do uczuć wyższych, takich jak miłość i zbrodnia. Tak, z pewnością gdybym biegał,
słuchałbym Tenebrae Gesualda. Oni oczywiście nie chcieli umrzeć i dlatego biegali,
nieporadnie uciekali przed śmiercią, przebierając rozpaczliwie nogami, a śmierć spokojnie
sobie za nimi szła, bez pośpiechu, ale nieuchronnie, podziwiając ładną pogodę i nowoczesny,
właśnie przebudowany stadion Legii, przystając być może na chwilę, ale na tyle krótko, by nie
stracić ich z oczu, by mieć w zasięgu wzroku i kosy ich opięte w lycrowe legginsy zadki,
w które już niebawem im tę kosę wsadzi i przekręci dwa razy w prawo, tak jak zamyka się
kluczem drzwi.
Co jakiś czas także w okolicy mieszkania moich rodziców przebiegał jakiś maraton,
mieszkanie moich rodziców leżało wszak przy tradycyjnej trasie wszelkich zawodów
biegowych i kolarskich; jeśli akurat nie przebiegał tamtędy Maraton Warszawski, to
przejeżdżał kolarski wyścig dookoła Polski, względnie odbywały się jakieś inne żałosne
zawody. Różnica między nimi polegała nawet nie na tym, że jedni biegli, a drudzy pedałowali,
ale na stopniu profesjonalizacji. Otóż o ile kolarze byli zawodowcami i ścigali się za
pieniądze w ramach zawodowych grup kolarskich, o tyle maraton blokujący pół miasta i całą
okolicę, w której mieszkali moi rodzice, składał się wyłącznie z amatorów, co było widać
i czego oglądanie przynosiło mi, muszę przyznać, sporą radość. Zdaje się, że koło Łazienek
przebiegali owi nieszczęśnicy już nie na początku, ale co najmniej w połowie swojej udręki,
praktycznie nie było widać nikogo, kto naprawdę by biegł, część dreptała tylko, ledwo
odrywając stopy od asfaltu, część już nawet szła, owszem, krokiem pewnym i zdecydowanym,
ale szła, nie biegła, niektórych zginała kolka i spazmatycznie łapali powietrze, jak karpie
przed Bożym Narodzeniem wyjęte z przepełnionego akwarium w hipermarkecie – ich widok
sprawiał mi największą satysfakcję, no ale oczywiście wszyscy podkreślali, że w amatorskim
maratonie nie liczy się miejsce, tylko samo dotarcie do mety (i zapewne jakiś pamiątkowy
dyplom). Starali się więc za wszelką cenę ukończyć ten wycieńczający bieg donikąd, być
może miała to być jedyna rzecz, którą w życiu ukończą, ponieważ wszystkie inne, które
rozpoczęli, nie tylko nie zakończyły się sukcesem, ale zakończyły się niczym. Stąd ta ich
desperacja, żeby doczłapać, a niechby i doczołgać się do mety, choć prawdziwa meta ich
maratonu znajdowała się na którymś z dużych cmentarzy komunalnych leżących na obrzeżach
miasta. Oto biegnie właśnie grupa przyszłych lokatorów Cmentarza Komunalnego Północnego,
czyli Wólki Węglowej, za nimi drepczą resztką sił przyszli lokatorzy Cmentarza Komunalnego
Południowego w Antoninowie, a tutaj, proszę, ten mężczyzna w drogim stroju biegowym, co
widać już na pierwszy rzut oka, musi być mieszkańcem jakiegoś eleganckiego suburbium,
zapewne przyjechał na zawody dobrym samochodem z Konstancina, jego parafia to musi być
Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na Piłsudskiego albo Świętej Bożej Rodzicielki
Maryi, lub też Matki Bożej Anielskiej, to są wszystko parafie w Konstancinie, jak widać, kult
maryjny kwitnie tam jak kwiatki świętego Franciszka, a więc w każdym razie czeka go
przyjemny, otoczony lasem, choć ostatnio dynamicznie się rozrastający cmentarz
w Skolimowie. Gdy byłem na nim po raz pierwszy, był jak mały, przytulny sklep ze śmiercią,
teraz wygląda jak hipermarket, ludzie nawet nie nadążają umierać, tak szybko się rozrasta,
tam, gdzie jeszcze niedawno była łąka, zieją już świeżo wykopane i wybetonowane groby
czekające na lokatorów, jakby mieli tu przywieźć hurtem zabitych w jakiejś nieodległej
bitwie, robi to wszystko dość przygnębiające wrażenie, te puste groby są o wiele bardziej
przerażające niż te zamieszkane, gdyż ujawnia się w nich cała beznadziejna anonimowość
śmierci, groby pozbawione trumien i nazwisk nieboszczyków są bardziej grobne, śmiertelne,
jeszcze nikt ich nie odwiedza, nikt nie dba, nie myje płyty, nie zdrapuje nakapanego wosku
z przewróconych zniczy, nie kładzie kwiatów. Cmentarz ma jednak przyjemny dojazd, szosa
jest wprawdzie wąska i w pierwszych dniach listopada zawsze zatłoczona, ale wiedzie
między pałacami, willami i rezydencjami bogatych ludzi, przez tę całą kwintesencję
Konstancina, miejsca, o którym marzą wszyscy, a które dostępne jest tylko niewielu, dla tych
więc, którzy nigdy nie zamieszkają w konstancińskich willach i pałacach, stoją te puste,
zapraszające w swoją czeluść groby, to jedyna możliwość, by zamieszkać na stałe
w Konstancinie. Później droga biegnie już, mając z jednej stron las, z drugiej klockowate
domki, wzdłuż których w czasie Święta Zmarłych, zwanego, nie wiedzieć czemu, Dniem
Wszystkich Świętych, jakby tylko święci umierali, rozstawiają się stragany ze zniczami, z roku
na rok coraz cudaczniejszymi, i z kwiatami, głównie chryzantemami. Biegacz nie myśli jeszcze
o tym, że niedługo wsunie się w ziemię tego cmentarza, na razie sprawdza na pulsometrze,
który ma na nadgarstku zamiast zegarka, jak na wysiłek reaguje jego układ krwionośny, chyba
dobrze, bo biegacz ma zadowolony wyraz twarzy, w ogóle musi to być mężczyzna zadowolony
z życia, przyznaję, że zawsze przepełniała mnie zazdrość w stosunku do ludzi zadowolonych
z siebie i z życia, ludzi, z których twarzy emanują pewność siebie i samoakceptacja, a także
ludzi, z których twarzy radośnie bije bezrefleksyjna tępota, oni też są przecież szczęśliwi
i spełnieni w swoim debilizmie, przyznaję – zawsze zazdrościłem kretynom, debilom
i wiejskim głupkom, nie dlatego że to im jest najbliżej do Boga, ale dlatego że brak
jakiejkolwiek refleksji jest najwyższym wtajemniczeniem, najdoskonalszą, być może jedyną
formą szczęścia.
Zdarzało się więc, że bywałem u rodziców w niedzielę, kiedy akurat biegł jakiś maraton,
i mój ojciec wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że chętnie by mnie widział w tłumie
uczestników tej komicznej gonitwy, może nawet wyszedłby w swoim rozciągniętym dresie na
róg ulicy Dragonów i Szwoleżerów i dopingowałby mnie, gdy spazmatycznie łapiąc powietrze
i usiłując je wtłoczyć do ściśniętych z wysiłku płuc, rozpaczliwie wgniatałbym w asfalt
podeszwy moich nowych butów biegowych znanej marki. Dopingowałby mnie, ale pewnie też
i strofował, pokrzykując: biegnij równym tempem, albo: mocniej, weź się wreszcie do roboty,
a może byłaby z nim także moja matka, która jak zwykle milcząco zaciskałaby pięści i zęby,
chcąc w ten sposób wziąć na siebie część mojego wysiłku. Naturalnie nie dałbym mu tej
satysfakcji; pomijając już to, że bieganie nie tylko mnie nie pociąga, ale wydaje mi się
zarówno śmieszne, jak i rozpaczliwie smutne, nigdy nie pozwoliłbym, żeby stał się moim
trenerem. Ponieważ ojciec, oprócz tego, że pragnął audytorium dla swojego perorowania,
marzył także o tym, by być czyimś trenerem – jako osoba regularnie oglądająca transmisje
sportowe oraz czytająca „Przegląd Sportowy” uważał, że ma do tego niepodważalne
kompetencje oraz naturalny talent. Chciał zatem trenować mnie, on, mężczyzna dobrze po
siedemdziesiątce, mnie, pięćdziesięciolatka, wydawało mi się to nawet na swój sposób
zabawne, gdyby nie to, że oczywiście było skrajnie idiotyczne, ale mój ojciec, tłumacząc mi,
że powinienem zacząć biegać, ustawiał się właśnie w pozycji trenera. Dramatycznie
i fundamentalnie nie interesowało mnie nigdy uprawianie jakiegokolwiek sportu, tak jak jego
z kolei entuzjastycznie i fundamentalnie interesowało tegoż sportu oglądanie, wypowiadanie
się na jego temat, zapisywanie wyników w kajecie oraz – niemożliwe do spełnienia – zostanie
trenerem. Bieganie zaś w tym wszystkim uważałem i uważam nadal za najbardziej
upokarzający rodzaj aktywności fizycznej, dlatego zawsze staram się być na dworcu
kolejowym z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby się nie spieszyć na pociąg, na peronie jestem
dobre pięć minut przed planowym odjazdem, co oczywiście często oznacza, że jestem pół
godziny przed rzeczywistym przyjazdem pociągu na peron, ponieważ pociągi w tym kraju
spóźniają się nawet na stacji początkowej, co mogłoby się wydawać niezrozumiałe, ale ja się
już przyzwyczaiłem, naprawdę zasmucające, że udało się komuś tak nas zeszmacić, że
akceptujemy nie tylko to, że pociąg spóźnia się pół godziny czy godzinę na stację docelową,
ale także, że wyrusza z dwudziestominutowym opóźnieniem ze stacji początkowej.
Niewątpliwie komuś udało się solidnie wyprać mózgi temu społeczeństwu, skoro odwrócił
jego uwagę od spraw zasadniczych, a do takich zaliczam punktualne kursowanie pociągów
oraz podróż w warunkach nieobrażających mojego człowieczeństwa. Udało się to, ponieważ
uwaga narodu została skierowana w stronę spraw jakoby większej wagi, spraw narodowych,
politycznych, spraw natury moralnej i etycznej, co jest przecież bardziej zajmujące niż to, że
od kiedy pamiętam, pociągi w tym kraju skandalicznie się spóźniają, co więcej – spóźniają się
coraz bardziej. Na pociechę narodowi dano sport, żeby naród w zbiorowym amoku mógł
odreagować swoje codzienne frustracje, także te związane ze spóźniającymi się pociągami,
dziurawymi drogami, ze spektakularną wręcz brzydotą tego kraju, który co prawda ma morze,
jeziora i góry, ale wszystkie małe i byle jakie, morze nieduże i nieważne, góry średniej
wielkości, jeziora liczne, ale nieciekawe i płytkie, a pomiędzy nimi moje mazowieckie
połacie pól, przy których nawet holenderskie poldery wydają się piękne i oryginalne.
Udręczony tą miernotą naród kieruje więc wzrok ku sportowcom reprezentującym ten kraj,
sportowcom dumnie wypinającym białego orła na klatkach piersiowych, dostaje zbiorowego
amoku, gdy polski skoczek narciarski leci w powietrzu, w tym momencie w narodzie
wzbierają wielkie nadzieje, cudowne marzenia, wtedy nie mają znaczenia chronicznie
spóźniające się pociągi, cuchnące moczem dworce kolejowe i obsrane kible w wagonach,
wtedy wraz z polskim skoczkiem narciarskim, dawnym mistrzem w dyscyplinie, która
interesuje tylko kilka państw na świecie, a i to nie za bardzo, leci cały naród, leci, leci,
a potem spada na pysk.
Moim sportem jest muzyka, jej słuchanie uprawiam i trenuję, choć z pewnością nie wzmoże
to mojej siły fizycznej, wzmaga natomiast mój hart ducha, że użyję tu tego przeterminowanego
sformułowania. Być może rzeczywiście było tak, że muzyką odgradzałem się od mojej żony,
tak jak z muzyki wyklepywałem sobie tarczę przeciw głupocie ludzi, z którymi przyszło mi
pracować, rozmawiać w biurze, spotykać się w trakcie moich podróży służbowych, przeciw
głupocie i złej woli współpracowników, kontrahentów i sąsiadów.
Moja żona, która nigdy nie wykazywała wrażliwości na muzykę, była jednak obdarzona
wrażliwością snobki i pewnego dnia oświadczyła: musimy pójść do filharmonii. Po prostu
zadecydowała, że pójdziemy, choć przecież nie tylko nigdy wcześniej tam nie była, ale nie
interesowała się także muzyką klasyczną, interesowało ją jedynie to, co było akurat modne,
a najbardziej interesowała ją ona sama.
Moja żona lubiła podejmować decyzje za nas oboje i nie mam do niej o to pretensji,
w pewnym sensie mi się to podobało – w ten sposób, choćby w małym stopniu, brała przecież
odpowiedzialność za nas oboje, mimo że nie chodziło oczywiście o żadną odpowiedzialność,
tylko o samolubną, arbitralną decyzję, której ja miałem się bezwarunkowo podporządkować.
Ale że widziałem, iż sprawia jej to radość, nigdy nie protestowałem, więcej nawet – z chęcią
przystawałem na jej pomysły, gdy decydowała, że mamy jechać na zakupy albo pójść do kina
na film, na który nie miałem najmniejszej ochoty. Szedłem jednak radośnie, ponieważ
sprawianie przyjemności mojej żonie napełniało mnie czymś na kształt szczęścia. Cieszyłem
się, widząc, jak dobrze się bawi na jakimś głupkowatym filmie, w pewnym sensie ten film
także zaczynał mi się podobać, gdyż podobał się mojej żonie, mijało poczucie straty czasu,
ponieważ czas, kiedy mogłem siedzieć obok zadowolonej Agnieszki, był czasem mojego
spełnienia, osiągałem swego rodzaju spokój, ukradkiem spoglądałem na jej twarz, na której
rysowała się dziewczęca radość, wydawało mi się wówczas, że jest to radość niewinna, ale
dziś myślę, że była to radość ze zwycięstwa – byliśmy tam, gdzie chciała, i oglądaliśmy to, co
chciała, ponieważ jeśli ja chciałem obejrzeć jakiś film, ona zazwyczaj reagowała niechęcią
i w końcu albo nie szliśmy do kina, albo przez całą projekcję za pomocą wiercenia się,
prychnięć i westchnień dawała mi do zrozumienia, że nie wie, po co tu przyszła, po co się dała
namówić na tę idiotyczną wyprawę, w ten sposób skutecznie odbierając mi satysfakcję
z oglądania filmu, który chciałem obejrzeć, i doprowadzając do tego, że wychodziłem z kina
w przeświadczeniu, że był to bardzo zły film, że straciliśmy tylko czas i pieniądze. Przestałem
jej więc składać takie propozycje i poddałem się jej wyborom, choć czasami usiłowałem
może nie tyle protestować, ile raczej się dziwić, co jest subtelniejszą formą oporu. Tak też
było z zaskakującym pomysłem, aby wybrać się do filharmonii.
Do filharmonii? zdziwiłem się, a po co? Kulturalni ludzie od czasu do czasu chodzą do
filharmonii, chodzą też do teatru, powiedziała, już wszystko sprawdziłam, zarezerwowałam
bilety na najbliższy piątek, powiedziała i dalszy ciąg dyskusji nie miał już żadnego sensu,
a ona bardzo zadowolona z siebie wybiegła z pokoju na palcach, podnucając coś
nieokreślonego pod nosem. Kiedy zaczynała tak chodzić czy jakoś drobić na palcach,
oznaczało to, że jest czymś bardzo zaaferowana, bardzo czymś podekscytowana i zachwycona,
zazwyczaj naturalnie jakimś swoim pomysłem. Lubiłem, jak tak drobi, przypominała wtedy
małą dziewczynkę zadowoloną z psikusa, który udało jej się spłatać, i teraz ucieka, żeby się
skryć przed niegroźną zemstą, myślę, że to były te momenty, kiedy kochałem ją najbardziej,
choć czułem się dziwnie, widząc w mojej żonie małą dziewczynkę, taki rodzaj pedofilii, choć
bez podtekstu erotycznego, chciałem ją wtedy mocno przytulać, kupować jej zabawki,
kochałem ją wtedy, ale nie pragnąłem, pragnąłem jej, kiedy była dorosłą kobietą, choć kiedy
była dorosłą kobietą, najgoręcej jej też nienawidziłem. Tak, pragnąłem jej, kiedy jej
nienawidziłem, kochałem zaś, gdy mnie erotycznie nie pociągała, w tym była sprzeczność
naszego małżeństwa.
Ponieważ chciała, czasami chodziliśmy do teatru, którego szczerze nienawidzę, bo czuję się
w nim zniewolony, w przeciwieństwie do kina – bez względu na to, co akurat wystawiane jest
na deskach i pokazywane na ekranie. Teatr terroryzuje widza, każe mu się sobą zachwycać,
żąda pełnej akceptacji, każe wpadać w ekstazę, udając intelektualne głębie, zbyt często
pokazuje jałowość i pustkę, a jednocześnie nie pozwala wyjść w trakcie przedstawienia, gdyż
byłoby to nie tylko źle widziane, ale świadczyłoby o prostactwie tego, kto wychodzi,
wychodzenie z filmu jest zaś bezkarne, a człowiek wolny powinien się czuć bezkarny. Nie
umiałem nigdy wyjść z przedstawienia, nawet jeśli było nieudolne, niedorzeczne bądź
śmiertelnie nudne, za to potrafię bez żadnych wyrzutów sumienia i rozpaczy nad bezsensownie
wydanymi pieniędzmi wyjść z kina, odczuwając przy tym ulgę. No i ten cały rytuał dzwonków
wzywających na widownię, i ten pusty czas oczekiwania, aż coś się zacznie dziać, i te
niewygodne krzesła, i szmer kokoszącej się publiczności, i wreszcie te długie godziny,
ponieważ współczesne spektakle trwają po cztery, pięć godzin, choć przecież materii bywa
tam na godzinę, ale nadęci reżyserzy uważają się za demiurgów i muszą rozciągnąć swoje
nudne, nieskładne opowieści do kilkuset minut, wydaje im się, że wtedy są donioślejsze,
bardziej zasadnicze, wręcz fundamentalne, że prawda o życiu i świecie jest wówczas bardziej
prawdziwa, bardziej dojmująca. Chodziliśmy więc z moją byłą żoną do teatru i spędzaliśmy
długie godziny wśród tłumu chrząkających snobów, egzaltowanych licealistek,
zniewieściałych studentów, wśród tej całej obmierzłej warszawskiej inteligencji, moja żona,
co mnie w sumie dość zaskakiwało, lubiła teatr nowoczesny i zbuntowany, a nie tradycyjny,
mieszczański, nie chodziła na farsy i komedie, choć ja akurat uważałem, że to, co oglądamy
w trakcie owych podobno wybitnych przedstawień, to jest właśnie farsa i komedia, a nade
wszystko bezczelne kłamstwo, gdyż więcej prawdy było w głupawych komediach
mieszczańskich niż w tych nadętych przedstawieniach znawców duszy ludzkiej, ale był to teatr
modny, więc zapewne dlatego go lubiła, moja żona była bowiem żoną modną. Siedziałem
więc godzinami, oglądając nagich, wiotkich młodych mężczyzn i nagie, grube stare kobiety, co
miało zapewne nieść jakieś głębsze treści, słuchałem histerycznych wrzasków, których jednak
za dobrze nie rozumiałem ze względu na fatalną dykcję aktorów, widziałem, jak aroganccy
idioci masakrują Szekspira, dopisując mu swoje bełkotliwe akapity w przekonaniu, że
w dzisiejszych czasach nie można już wystawiać tekstów klasycznych zgodnie z oryginałem, to
oni mieli być prawdziwymi autorami owych dramatów, to ich nazwiska na afiszach miały być
wydrukowane większymi literami niż nazwisko Szekspira, Calderona czy Wyspiańskiego, o ile
oczywiście w ogóle wystawiano Wyspiańskiego, gdy teraz wytężam pamięć, wydaje mi się, że
jednak nie, wystawiano za to, owszem, Ajschylosa, Eurypidesa i Sofoklesa, ale do każdego
dopisywano coś z Marksa, Engelsa i Lenina, tak było bardziej nowocześnie i aktualnie. Każdy
z owych reżyserów był w gruncie rzeczy zakompleksionym grafomanem, który dostawał szansę
dopisania czegoś do dzieł niechronionych już prawem autorskim i z tej możliwości
skwapliwie korzystał, niniejszym dowartościowując jednak nie siebie, ale klasyka, zatem
Szekspir powinien być zachwycony, że Kartofliński dopisał mu swoje strofy, Witkacy
powinien być zaszczycony, że Burakowski łaskawie go uwspółcześnił, Wyspiański musiałby
oszaleć ze szczęścia, gdyby wiedział, że sam Kiełbasiński wyrzucił mu pół tekstu, a w zamian
dopisał swoje trzy czwarte. Mojej żonie się to jednak bardzo podobało, ponieważ podobało
się publiczności, ponieważ podobało się zidiociałym recenzentom teatralnym, ponieważ
zdecydowanie nie podobało się mnie, mogę śmiało powiedzieć, że moja żona, wychodząc
z teatru, była uwznioślona i ukontentowana.
Od kiedy rozstałem się z żoną, nie chadzam więc do teatru, tej przechowalni idiotów,
podobnie jak nie chadzam do filharmonii, tamta wyprawa była pierwszą i zapewne ostatnią
w moim życiu, bo nie podejrzewam, iż mógłbym się kiedykolwiek związać z kobietą, która
kocha teatr, tym bardziej z kobietą, która chciałaby ze mną chodzić do filharmonii, najbardziej
prawdopodobne, że nie zwiążę się już w ogóle z żadną kobietą. Moje podróże są teraz moim
jedynym teatrem, mój przedział jest moją widownią, na której siedzę godzinami, korytarz
w wagonie jest foyer, przez które się przeciskam, a wagon restauracyjny to teatralny barek,
w którym jem i popijam w antraktach pomiędzy kolejnymi wsiadaniami i wysiadaniami.
Nie chadzam do filharmonii także dlatego, że obcowanie z muzyką jest dla mnie sprawą
intymną, moim osobistym kontaktem z jej pięknem lub grozą, nie jestem w stanie słuchać
muzyki w towarzystwie tysiąca wyperfumowanych manekinów budzących moją, nie najlepiej
zresztą skrywaną, niechęć. Integritas, consonantia et claritas, powiada ten, o którym mało
który tutejszy chrześcijanin słyszał, a ja nie umiem osiągnąć pełni, harmonii ani blasku
w pokasłującym tłumie parującym mieszanką wszystkich wód toaletowych dostępnych
w sklepach sieci Douglas i Sephora. Umiem osiągnąć harmonię i ujrzeć blask jedynie
w samotności, gdy włączam Mesjasza Handla, mój skryty w ciemnościach pokój (bo muzyki
słucham najchętniej przy zaciągniętych zasłonach) wybucha blaskiem piękna. Oczywiście
słucham muzyki także o poranku, kiedy zapełniam szybko moją torbę podróżną (na jej
spakowanie potrzebuję zazwyczaj nie więcej niż dziesięciu minut, mam dyżurną kosmetyczkę,
która przeznaczona jest tylko na podróże i w której znajduje się wszystko, co jest potrzebne
mężczyźnie na wyjeździe służbowym) – wtedy puszczam coś lekkiego, nastrajającego do
żmudnych i nudnych godzin w pociągu, wstyd się przyznać, ale zdarza mi się (choć zazwyczaj
puszczam Hildegardę, Josquina des Pres lub Palestrinę) włączyć nawet koncerty organowe
Handla pod batutą Trevora Pinnocka, powiedzmy szczerze, każdy miewa czasami słabość do
niezobowiązującego popu, nawet do Muzyki na wodzie i Muzyki ogni sztucznych.
Ku mojej rozpaczy zatem, poszliśmy wówczas do filharmonii, moja żona założyła elegancką
sukienkę, której zazwyczaj nie nosiła, czarną, tuż przed kolano, z dyskretnymi srebrnymi
wykończeniami i dość pokaźnym, ale nieprzekraczającym granicy przyzwoitości dekoltem,
bodajże raz ją w niej wcześniej widziałem, na naszym pierwszym poślubnym sylwestrze,
kiedy wydawało się nam, a przynajmniej mnie się wydawało, gdyż zazwyczaj wszystko
wydawało się nam osobno, że tych wspólnych sylwestrów będzie jeszcze kilkadziesiąt.
Wynikało to być może po prostu z mojego lenistwa, to byłaby najzwyczajniej w świecie
bardzo wygodna sytuacja – pozostać z jedną kobietą do końca życia, nie musieć już nigdy
szukać żadnej innej, nie wykonywać tych ośmieszających tańców godowych, tym bardziej że
już się przecież zaczynałem starzeć, w pewnym momencie taniec godowy zaczyna
przypominać atak epilepsji, jest smutny i zawstydzający. Oczywiście starzejemy się od
urodzenia, niektórzy znoszą to lepiej, inni gorzej, jedni z godnością, inni żałośnie, mnie to
w sumie nie przeszkadza, nawet polubiłem już jakoś swoje starzenie objawiające się
popołudniowymi drzemkami, które ucinam sobie, kiedy akurat nie muszę nigdzie jechać, gdyż
nie znoszę drzemek w pociągu, poza tym cierpię na lekką fobię, że w czasie snu zostanę
okradziony z portfela i laptopa, dwóch jedynie naprawdę cennych rzeczy w moim życiu, nie
licząc oczywiście trochę więcej niż skromnej, ale dużo mniej niż imponującej kolekcji płyt,
której wszak nie zabieram w podróże.
Muszę przyznać tu z mieszanką dumy i żalu, że Agnieszka wyglądała w tej sukience
wspaniale, tym wspanialej, że z jej twarzy emanowało prawdziwe szczęście, szczęście
w sensie encyklopedycznym, co nie zdarzało się jej przecież prawie nigdy w moim
towarzystwie, nigdy nie była szczęśliwa, gdy byliśmy we dwoje, szczęście wstępowało w nią
i rozrastało się jedynie, gdy wokół byli inni mężczyźni, którzy mogli ją podziwiać i adorować,
a kobiety spoglądały na nią niechętnie i zawistnie. Do sukienki włożyła wysokie skórzane
kozaki od Louboutina, kupione w eleganckim butiku na placu Teatralnym za całą moją pensję
(z premią), ale kiedy widziałem ją w tych kozakach „od samego Louboutina”, jak mawiała,
byłem gotów oddać wszystkie pensje, żeby co miesiąc kupowała sobie nowe buty, typowe
męskie fetyszystyczne zauroczenie, choć przecież pamiętać należy, że żona, zakładając kozaki
od Louboutina, nie robi tego dla swojego męża, tylko dla innych ludzi, dla widzów
w filharmonii, względnie dla kochanka, u boku którego ponownie odkrywa swoją kobiecość,
przekonana, że do tej pory owa kobiecość była tłamszona przez męża, dość to typowe, nudne
oraz przerażająco powtarzalne.
Grali gościnnie Filharmonicy Pannońscy, dyrygował Maxim Vengerov, już wówczas wielka
światowa gwiazda batuty, który uwodził publiczność dziwnym, cwaniackim uśmiechem
i głębokimi ukłonami, publiczność uwielbia być uwodzona, wszak po to się idzie na koncert
czy spektakl, aby zostać uwiedzionym, po to się elegancko ubiera, aby pokazać artyście, że się
go adoruje, artyści uwielbiają być adorowani, to popęd seksualny zamieniony w sztukę.
W programie był głównie Beethoven, najpierw uwertura do jakiejś nienapisanej opery, potem
piąty koncert fortepianowy, a na koniec Obrazki z wystawy Musorgskiego, co mnie zresztą
i tak zupełnie nie obchodziło, było mi doskonale obojętne, czego będziemy słuchać, mogliby
grać nawet marsze kozackie, program nie był zbyt ambitny, jeśli już musieli grać Beethovena,
wolałbym naturalnie Missa Solemnis, która wszak nawiązuje do Palestriny i Handla, ale
w gruncie rzeczy nie obchodziło mnie to. Vengerov doprowadzał mnie do cichej furii, tym
bardziej że kątem oka widziałem, jak moja żona topi w nim swój rozmaślony wzrok,
bynajmniej nie dlatego że Vengerov jest przystojny, choć być może jest, nie potrafię tego
ocenić, nigdy nie umiałem ocenić, który mężczyzna jest przystojny, ci, którzy wydawali mi się
przystojni, dla mojej żony byli obleśni, ci, od których odwracałem się z niechęcią, dla niej
byli pociągający, tak samo zresztą było z kobietami, jeśli mi się jakaś podobała, to moja żona
aż się wzdrygała z obrzydzenia, kierując moją uwagę na kobiety, które nie mogłyby żadną
miarą wzmóc mojej erotycznej wyobraźni. Agnieszka nie śliniła się więc do niego oczami
dlatego, że się jej podobał, ani dlatego, że tak wspaniale dyrygował, bo tego naturalnie nie
potrafiła ocenić – jej wagina symbolicznie otwierała się dla niego, ponieważ był sławny
i kochany, a zapewne już także, mimo dość młodego wieku, bogaty, potrafiła przecież
zauważyć, że nie tylko publiczność pożera go miłosnym wzrokiem, ale także wszyscy
Filharmonicy Pannońscy, osobliwie skrzypaczki, najosobliwiej zaś młoda skrzypaczka, którą
wziąłem sobie za cel upartej obserwacji.
Zadecydowałem o tym na samym początku, że – aby nie oszaleć z nudów – całą uwagę
skupię na jednej osobie z orkiestry, oczywiście najchętniej na kobiecie, na skrzypaczce lub
wiolonczelistce. I znalazłem taką od razu, w ostatnim rzędzie z lewej, tym ustawionym bokiem
do widowni, a że my siedzieliśmy w rzędzie siódmym z brzegu, młoda skrzypaczka nadawała
się do obserwacji idealnie, pozornie wpatrywałem się przed siebie, a nawet niby trochę
w prawo, gdzie ze swojej małej ambony dyrygował Vengerov, i doprawdy nie miałem pojęcia,
czy rzeczywiście jest tak genialnym dyrygentem, za jakiego się go uważa, czy po prostu
wybitnym aktorem. Ja patrzyłem więc na skrzypaczkę w ostatnim rzędzie, moja żona
wpatrywała się jak urzeczona w Maxima Vengerova, tak naprawdę sama muzyka nic nas nie
obchodziła, byliśmy tu jedynie dla pozorów, dla teatru, który ja oglądałem, a w którym moja
żona grała, w eleganckiej sukience i butach od Louboutina, grała także dla mnie, co akurat
doceniałem.
Skrzypaczka była dość drobna, szczupła, a przede wszystkim młoda, jej wiek oceniałem na
dwadzieścia pięć lat mniej więcej, pierwsze skrzypce Filharmoników Pannońskich były
zdecydowanie starsze i większe, była to potężna kobieta z kaskadą czarnych trefionych
włosów, Vengerov ucałował powietrze tuż nad wierzchem jej dłoni zaraz po wejściu na scenę,
i jeśli moja skrzypaczka mogłaby być moją córką, to pierwsze skrzypce mogłyby być moją
teściową.
Patrzyłem na moją skrzypaczkę i zachwycałem się jej grą, choć nie miałem pojęcia, czy gra
dobrze, czy też to, że siedzi w ostatnim rzędzie, oznacza, iż jest artystką najpośledniejszego
sortu. Najpewniej była jedną z wielu, przeciętną, jak być może wszyscy prócz pierwszych,
ewentualnie drugich skrzypiec, którym Vengerov również się ukłonił, choć już bez całowania.
Wielką skrzypaczką z pewnością nie była i nigdy nie będzie, czekało ją zapewne następne
ćwierćwiecze w ostatnim rzędzie Filharmoników Pannońskich, miałem więc dla niej
współczucie, wcale nie pogardę, tylko prawdziwą empatię, bo pomyślałem, że tak naprawdę
niczym się nie różnimy – ona jest tylko komiwojażerką muzyki, przemieszczającą się z miasta
do miasta wraz ze swoim taborem, nosi długie suknie, jak ja noszę swój służbowy garnitur,
oczywiście ona ze swoją orkiestrą jeździ także za granicę, ale tak naprawdę cóż to za różnica,
czy się jedzie do Wrocławia, czy do Wiednia, z tych podróży człowiek i tak nie przywozi
niczego nowego i niczego nowego się nie uczy, większość ludzi wyjeżdżających za granicę
w celach turystycznych wraca równie głupia, jak była, wyjeżdżając, a być może jeszcze
głupsza, ponieważ ci ludzie wracają, zdobywszy przekonanie o swojej wyższości – zarówno
nad tubylcami w krajach, które odwiedzali, jak i nad rodakami, którzy nie byli tam, skąd oni
właśnie przyjechali.
Być może dlatego nie lubię wyjeżdżać, nawet na wakacje – kiedy po raz pięćdziesiąty
jedzie się do Wrocławia, po raz sześćdziesiąty do Poznania, po raz siedemdziesiąty do
Krakowa, to naprawdę podróż jawi się wyłącznie jako źródło udręki, poza tym wakacyjne
wyjazdy oznaczały dla mnie przez dobry kawałek życia, przez całe dzieciństwo, wyłącznie
wyprawy do znienawidzonego Międliszewa, a to przecież w dzieciństwie kształtują się nasze
potrzeby, nasz charakter, marzenia, wszystkie te idiotyzmy, których w dorosłości nie potrafimy
się pozbyć, bo przyrosły do nas jak algi do dna statku i ciągną się za nami przez życie. W tej
kwestii też oczywiście istniała pewna rozbieżność między mną a Agnieszką, która uwielbiała
podróżować, a przede wszystkim marzyć o podróżach, planować je, kreślić w myślach trasy
i miejsca do zwiedzenia, w tym podobna była w pewnym sensie do mojej matki, która również
przez całe życie uwielbiała marzyć o podróżach, ja zaś przypominałem mojego ojca, który
prócz Międliszewa nigdzie nie lubił się ruszać, a przecież i sam Międliszew w pewnym
momencie porzucił. Od tego czasu podróżował już jedynie w swoim cudownym latającym
fotelu, przemieszczając się z mroźnej Finlandii, gdzie się odbywał konkurs skoków
narciarskich, wprost do Abu Zabi lub Bahrajnu, gdzie ścigały się bolidy Formuły 1,
i w każdym z tych miejsc czuł się jak u siebie w domu. Naturalnie był tam dlatego, że
kibicował Polakom skaczącym na nartach i jednemu Polakowi ścigającemu się w wyścigach
Formuły 1, i ten Polak był podobno absolutnie wybitnym kierowcą, choć nigdy nie wygrał
żadnego wyścigu, co wszak nie było wcale jego winą, bo nasze przegrane są zawsze wynikiem
fatalnego splotu niesprzyjających okoliczności, więc Polak w swoim bolidzie zawsze
przegrywał walkę o podium, ponieważ opony były za miękkie. Albo za twarde. Albo tor był
zbyt mokry. Albo zbyt suchy. Jeśli tor był za suchy, to jedynie dla polskiego kierowcy, jeśli za
mokry, to też przeciw niemu, jeśli słońce świeciło, to tylko jemu w oczy, inni kierowcy mieli
o wiele łatwiej, gdyż deszcz padał tylko pod koła naszego chłopaka, pod ich koła nic nie
padało, oni mieli zresztą idealnie dobrane opony, a polskiemu kierowcy założono złośliwie
gorsze, żeby nie mógł wygrać, bo szefowie jego drużyny zadecydowali, że wygrać ma drugi
kierowca teamu, tak to się właśnie wszystko kręciło, jak zwykle nie w tę stronę, co powinno.
Dlatego zapewne mojemu ojcu wystarczało oglądanie zawodów w Finlandii i w Abu Zabi,
ponieważ wiedział, że jeżeli naprawdę by gdzieś pojechał, pojechał fizycznie, cieleśnie, to nie
przeżyje nic innego jak tylko straszliwe rozczarowanie, ponieważ tam, gdzie zdecyduje się
spędzić swoje drogie wakacje (a każde wakacje, które nie są spędzane w Międliszewie,
muszą być drogie), będzie za sucho albo za mokro, za zimno lub za gorąco, ponieważ gdyby
komuś udało się zadowolić mojego ojca, on z pewnością od razu by umarł, jak jakiś owad czy
robak, który po odbyciu udanego stosunku płciowego musi natychmiast zdechnąć.
Siedziałem więc obok mojej żony w filharmonii i oboje udawaliśmy, że ze skupieniem
wsłuchujemy się w grę Filharmoników Pannońskich, że podziwiamy dyrygencką maestrię
Maxima Vengerova i że czujemy się wspaniale, choć dla żadnego z nas to środowisko,
w którym właśnie udawaliśmy, że świetnie się czujemy, nie było środowiskiem naturalnym.
Tak, ja też udawałem, nie buntowałem się, ponieważ chciałem zrobić mojej żonie
przyjemność, klaskałem więc gromko po zakończeniu pierwszej części koncertu, tak jak
klaskała ona, a klaskaliśmy, ponieważ wszyscy klaskali, bo, jak sądziliśmy, większość gości to
była wyrobiona filharmonijna publiczność, która wie, kiedy klaskać, a kiedy dać do
zrozumienia, że nie podoba jej się koncert, czytałem, że ostatnie wystawienie Wesela Figara
w Operze Narodowej skończyło się wygwizdaniem i wybuczeniem artystów przez wyrobioną
publiczność, podobno tak samo robi się w La Scali, być może ja jako niewyrobiony słuchacz
(nienawidzę opery jako kuriozalnej pozostałości po martwym świecie, nie ma nic bardziej
śmiesznego i martwego zarazem niż opera) nie gwizdałbym ani nie buczał, ale też bym nie
klaskał.
Najchętniej obserwowałem moją młodą skrzypaczkę w momentach, kiedy nie grała
i w skupieniu śledziła partyturę albo gdy Vengerov ze swoją roześmianą, ni to okrągłą, ni
pociągłą twarzą – nie wiedziałem, czy uśmiecha się przymilnie, czy pogardliwe – po
kolejnych oklaskach wchodził znów na scenę, unosząc ręce jak ksiądz czytający Pismo,
a wtedy ona, podobnie jak reszta licznych skrzypaczek, uderzała lekko smyczkiem w pulpit.
Nie to uderzanie było oczywiście najważniejsze, tylko wyraz jej twarzy lśniącej uwielbieniem
i jej uśmiech, inny niż uśmiechy reszty orkiestry, zastanawiałem się, czy dyrygent go widzi, czy
wyróżnia ten uśmiech spośród innych uśmiechów zespołu, czy odpowiada jej swoim
uśmiechem, który tylko ona rozumie, czy prowadzą ze sobą uśmiechową tajną korespondencję.
Mimo to nudziłem się jak zwierzę w klatce i marzyłem już, by wrócić wreszcie do mojego
naturalnego środowiska, gdzie miałem swoje płyty, których mogłem słuchać, głęboko
zatopiony w fotelu lub wyciągnięty na kanapie, a nie sztywno wbity w filharmonijne krzesło,
zdające mi się wyrafinowanym narzędziem tortur, gdzie nikt mi nie przeszkadzał, nie chrząkał,
nie trącał czubkiem buta, ale moja żona płonęła z zachwytu, umiała bowiem nudę przekuć
w zachwyt, to rzadka umiejętność, którą zawsze u niej podziwiałem, potrafiła sobie wszystko
udatnie zracjonalizować, poza tym nie po to zakładała tę elegancką sukienkę i kozaki od
Louboutina, żeby mieć ochotę wracać do domu. Więc gdy wreszcie wyszliśmy z budynku
filharmonii i sięgnąłem po telefon, by zamówić taksówkę, ona powstrzymała mnie ruchem ręki
i powiedziała: chodźmy gdzieś na wino, rozluźnijmy się, ten wieczór jest nasz, należy nam się
coś od życia, umówiłam się na placu Trzech Krzyży z Milusińskimi, i uśmiechnęła się do mnie
tym uśmiechem na specjalne okazje, który oznaczał: jeśli nie spełnisz mojej prośby,
znienawidzę cię, zniszczę, zabiję, upokorzę.
Milusińscy byli parą nadętych warszawskich snobów, których moja żona uwielbiała,
ponieważ, jak przystało na warszawskich snobów, zawsze doskonale wiedzieli, co jest
aktualnie w modzie, i gnali za tą modą przekonani, że wyprzedzają swoje czasy, mimo że nie
wiedzieli nawet, gdzie tych czasów szukać. Jednak ich notowania wśród warszawskiego
snobstwa były, zdaje się, bardzo wysokie, nieustannie dostawali punkty za styl, byli tak
niebywale warszawscy, stołeczni i światowi, że wcale się nie zdziwiłem, gdy dowiedziałem
się, iż pochodzą z jakichś Skierniewic czy innych Siedlec, a przyjechali tu wiele lat temu na
studia i od tamtej pory uparcie starają się wymazywać swoją wstydliwą siedleckość
i skierniewickość, jakby to była plama na honorze, jakby byli kiedyś w partii komunistycznej
albo leżeli krzyżem przed Czarną Madonną na Jasnej Górze. Nic dziwnego, że moja żona ich
uwielbiała, że aspirowała do nich, że chciała się wygrzewać w ich blasku, łaziła za nimi jak
przybłąkana suka, chciała z nimi wędrować po tych wszystkich aktualnie modnych miejscach,
choć wymagało to dużego samozaparcia i poświęcenia, wręcz heroizmu, gdyż te modne
miejsca nieustająco się zmieniały, zresztą w tym mieście wszystko nieustająco się zmienia, nie
mam tu na myśli zresztą wcale zmian ogólnych, takich jak to, że robotnicza Wola stopniowo
zamienia się w finansowe City, że zmienia się Śródmieście, a z Pragi robi się Cepelię, ale to,
że wszystko jest tu w nieustającym ruchu, że wciąż się przemieszcza, zdarza się, że
gwałtownie się dezaktualizuje, i trzeba niezwykłej czujności, żeby wejść w progi miejsca,
które jest nadal modne, może się wszak okazać, że miejsce, które wczoraj było modne, dziś już
jest całkiem passe i wtedy tylko krok do kompromitacji, ponieważ jeśli to miejsce się
skończyło, to znaczy, że właśnie skończyli się Milusińscy, nikt już nie będzie chciał się z nimi
przyjaźnić na nieskończenie modnym portalu społecznościowym, gdyż społeczeństwo tworzą
obecnie jedynie członkowie portali społecznościowych, którzy mają najwięcej
społecznościowych przyjaciół. Milusińscy całą swoją energię poświęcali więc na to, żeby być
w aktualnie modnym teatrze na modnym przedstawieniu modnego reżysera, na modnym
pokazie mody modnego kreatora w modnym towarzystwie, w modnym ubraniu i z modną
torebką w ręku, a kiedy byli już zupełnie wyczerpani tą swoją codzienną heroiczną walką o to,
by wciąż unosić się na kapryśnych falach stołecznego życia, wyjeżdżali do Berlina, gdzie
wreszcie czuli się wolni, jak mówili, co dobrze rozumiałem, nie ze względu na Berlin, ale
dlatego że mniejsze tam było prawdopodobieństwo wpadnięcia na kogoś znajomego, kto
mógłby z niesmakiem skonstatować, że Milusińscy akurat tego dnia – i to w samym Berlinie –
są źle ubrani. I wrzucić tę informację na któryś z portali społecznościowych, by komentowali
to z politowaniem wszyscy pomniejsi warszawscy Zazdrościńscy, Małostkowicze, Dupkowscy
i Głupkiewicze.
Szliśmy Nowym Światem w kierunku placu Trzech Krzyży i widziałem, jak moja żona unosi
się w powietrzu niczym Matka Boska w chmurze, wyglądała dokładnie jak z obrazu któregoś
z tych pacykarzy Kossaków: Cud nad Wisłą, ona na chmurze, a pod nią wielka bitwa
warszawska. Unosiła się, delikatnie, trochę tajemniczo się uśmiechając, uśmiechem znanym
z kościelnych obrazów, dla mnie w jej kościele zarezerwowano jedynie rolę ministranta, który
może najwyżej nosić kadzidło i pobrzękiwać dzwonkiem, mimo że się unosiła, słyszałem
miarowy stukot obcasów jej kozaków od Louboutina, a zezując na boki, widziałem, jak
mężczyźni się za nią oglądają. Ja też się czasem oglądam za kobietami, nie ma w tym nic
erotycznego, ponieważ oglądam się jedynie estetycznie, nie chodzi o to, że ich pożądam, ja je
podziwiam, podziw jest cenniejszy od pożądania, a w dodatku bardziej wzniosły, bardziej
twórczy, pożądanie jest wyjaławiające, nie ma nic bardziej destrukcyjnego niż niespełnione
pożądanie i nic smutniejszego niż pożądanie spełnione. Jestem zwolennikiem piękna; piękno
w tym kraju jest rzadkie i cenne jak mięso w latach osiemdziesiątych, ostoją piękna pozostają
tu kobiety, ich stroje, ich chód, ich postawa, więc ich piękno jest jeszcze wyraźniejsze na tle
brzydoty polskich miast, ponieważ wszystko jest tu brzydkie, a bywa też podłe i mściwe,
naturalnie kobiety też bywają podłe i mściwe, choć trzeba przyznać, że ich podłość
i mściwość bywają inteligentne i wyrachowane, czego nie można powiedzieć o podłości
i mściwości mężczyzn, którzy uważają się za szlachetnych, odważnych, a co najgorsze –
mądrych, gdy tymczasem ich mądrość to najwyżej zwykłe polskie cwaniactwo.
Zła prawda polega na tym, że nie podziwiałem mojej żony, a jedynie jej pożądałem, i to
tylko czasami, teraz, gdy szliśmy Nowym Światem w kierunku placu Trzech Krzyży, nawet
o niej nie myślałem, choć przecież była tuż obok, zaprzątało mnie wyłącznie to, że za chwilę
spotkamy się z parą zadufanych i skretyniałych Milusińskich, ludzi, do których żywiłem
bezgraniczną pogardę, a mimo to nie potrafiłem powiedzieć mojej żonie, że nie mam
najmniejszej ochoty na choćby minutę obcowania z nimi. Moja żona aspirowała wszakże do
bycia kimś w rodzaju Milusińskiej, a była tylko moją żoną, och, jak ona bardzo musiała chcieć
być Milusińską i z Milusińskim przesiadywać w kawiarniach na placu Zbawiciela, chadzać na
spektakle do Teatru Rozmaitości, na wystawy do Centrum Sztuki Współczesnej, na wykłady
i debaty do Nowego Wspaniałego Świata, do tych wszystkich modnych, głupich, pustych
miejsc prezentujących modną, głupią, pustą sztukę, która – oczywiście wbrew temu, co
wszyscy uważali i o czym czytali w tygodnikach opinii – nie miała absolutnie nic do
powiedzenia o niczym. Ani o Bogu, ani o ludziach, ani o życiu, ani o zbawieniu, ani o śmierci,
miłości, przekleństwie, zajmowała się bowiem wyłącznie tematami chwilowo ważnymi,
tematami aktualnymi, tematami szczególnie gorącymi, choć przecież chwilowo ważne tematy
są tak naprawdę zupełnie nieważne, są błahe i nieistotne, ale to nimi najchętniej karmi się
inteligencki motłoch.
Choć Milusińskich można było nazwać motłochem, to z pewnością nie inteligenckim, za to
zdecydowanie eleganckim. Byli ładni, pachnący, bogato ubrani i wciąż mówili o wykluczeniu.
Należeli do pięknej hołoty, pachnącego pospólstwa, wymytych wieśniaków, i teraz to
wszystko wypełzało na ich twarze, gdy witaliśmy się z nimi – moja żona wylewnie ucałowała
puder na twarzy Milusińskiej i liznęła wodę kolońską z policzka Milusińskiego, ja skinąłem
im z grzecznym dystansem, a raczej niechętnie, prawie z nienawiścią, choć najbardziej
nienawidziłem w tej chwili siebie, że tak daję sobą manipulować, że aby zrobić mojej żonie
coś na kształt przyjemności, zgadzam się spotkać z tymi pustymi, choć nadętymi ludźmi, ludźmi
bezbrzeżnie głupimi i bezrefleksyjnymi, którzy jednocześnie cieszą się w mieście opinią
mądrych i przenikliwych. To byli ludzie zepsuci od środka, wszystko, co mieli w środku, gniło
i cuchnęło, jedynie ich zewnętrzna powłoka, wymyta i wyperfumowana, maskowała to
wewnętrzne zepsucie, oczywiście w pogardzie mieli muzykę dawną, dawną literaturę i dawne
malarstwo – były dawne, a ich interesowało jedynie to, co najnowsze, najchętniej „teatr
i sztuki wizualne”, ponieważ reszta nie była dla nich wystarczająco nowoczesna oraz
„polityczna”, a sztuka musi być przecież „polityczna”, chadzali więc na każdą idiotyczną
wystawę do Centrum Sztuki Współczesnej i na każdy kretyński spektakl do Teatru Rozmaitości
oraz na każdy szalenie kontrowersyjny wykład w Nowym Wspaniałym Świecie, jeśli uznali,
że są to wydarzenia wystarczająco „polityczne”, byli zidiociałymi klientami Centrum Sztuki
Współczesnej, intelektualnie zamulonymi nieszczęśnikami wystającymi w kolejce po
wejściówki na nowe przedstawienie w Teatrze Rozmaitości, a jeszcze lepiej w jakiejś
„przestrzeni postindustrialnej”, ani o centymetr głębiej nie sięgały ich refleksje; kiedy ich
słuchałem, gdy się dowiadywałem o wybitnej „polityczności” tych wszystkich bełkotliwych,
niezrozumiałych, głupich i grafomańskich przedstawień i pacykarskich wystaw, rodził się we
mnie prawdziwy faszysta, ponieważ oni na jednej z modnych dyskusji dowiedzieli się, że
współczesny teatr i sztuki wizualne mają ujawnić w człowieku głęboko skrywanego faszystę,
skonfrontować go z faszystą w nim samym, zdemaskować go, skompromitować i zabić, że ja
muszę iść na skretyniałą wystawę i zidiociałe przedstawienie, żeby zmierzyć się ze swoimi
uprzedzeniami, zahamowaniami, kompleksami i zakłamaniami, ze swoimi wewnętrznymi
osobistymi faszystami, więc kiedy o tym słyszałem, ku niejakiemu przerażeniu mojej żony, co
mnie dodatkowo motywowało, budził się we mnie szczery narodowiec, tradycjonalista,
prawdziwy patriota, budził się we mnie nawet wierny katolik. Kiedy widziałem, jak moja
żona z suczym uwielbieniem wpatruje się w tępą, nadętą twarz Milusińskiego, zastanawiałem
się oczywiście, czy spotykają się w moim łóżku, gdy ja usiłuję zasnąć w obcym łóżku
trzygwiazdkowego hotelu w Poznaniu, Wrocławiu lub Gdańsku. Czy on pod moją nieobecność
za pomocą swojej prywatnej sztuki politycznej ujawnia w mojej żonie faszystkę, demaskuje ją,
a potem ją w niej zabija przy jej długim finalnym okrzyku? Nie jestem, nie byłem nigdy –
precyzując – zazdrosnym mężem, jakich legion, prawdziwy mężczyzna zawsze jest mniej lub
bardziej zazdrosny o swoją żonę, prócz tych mężczyzn oczywiście, którzy marzą, by żona ich
zdradziła, by znalazła sobie kochanka i najlepiej szybko do niego odeszła, co uwolniłoby męża
od jej ciężaru. Być może podobnie jest z kobietami, niektóre też z pewnością marzą o tym, by
ich mężowie zorganizowali sobie wreszcie na boku jakieś kochanko-idiotki i dali im spokój,
ze mną było inaczej – Agnieszka była przecież jedyną bliską mi osobą, moją jedyną rodziną,
bo nigdy z przekonaniem nie nazwałbym rodziną moich rodziców. Moi rodzice to byli moi
najbliżsi krewni, najściślej powiązani ze mną więzami międliszewskiej krwi, ale w moim
mniemaniu nie zasługiwali na to, bym ich nazwał rodziną, tak jak nigdy mojej matki nie
nazwałem „mamą”. Była moją biologiczną matką, tego przecież nie można w żaden sposób
zmienić, byłem skazany na to, że zawsze, do końca życia, a nawet po nim, po końcu jej życia,
nadal będzie moją matką, nawet po końcu mojego życia będzie moją matką, a ja będę jej
synem, natomiast nigdy, ani przez chwilę nie miała szansy zostać moją mamą.
Czasem więc zamiast myśleć o swoim wewnętrznym faszyście, myślałem o swoim
wewnętrznym zazdrośniku, bo byłem pewien, że nawet jeśli moja żona nie zdradza mnie
z Milusińskim fizycznie, to z pewnością zdradza mnie z nim w myślach, nawet jeśli nie
fantazjuje o nim pod prysznicem, to uważa z pełnym przekonaniem, że Milusiński
intelektualnie przerasta mnie o trzy głowy, że jego intelekt jest przy moim jak Himalaje przy
Gubałówce, Milusiński uwodził ją, mówiąc o sztuce, która wyzwolić może ją – moją żonę –
z oków reakcjonizmu, w które wepchnąłem ją ja, puszczając w domu głośno muzykę dawną,
w pewnym sensie za pomocą muzyki Hildegardy z Bingen, Palestriny i Josquina des Pres
wepchnąłem ją w wewnętrzny faszyzm, z którego wyzwolą ją Milusińscy, zabierając na
wystawy do Centrum Sztuki Współczesnej i do Zachęty oraz na spektakle i wykłady. Takie
były te ich zawsze słuszne poglądy, te ich niezłomne, pozerskie stanowiska w politycznym
sporze, nieustannie aktualne i nieustannie awangardowe, to ich pożyteczne zidiocenie, to, że
nie wierząc w Boga, jednocześnie uważali, że jakiś bóg predestynował ich do przewodzenia
masom.
Wracaliśmy tamtego wieczoru do domu z żoną, milcząc. Mimo iż miałem sporo do
powiedzenia o Milusińskich, nie chciałem nie tyle nawet drażnić mojej żony, ile jej pognębiać,
gdyż widziałem, jak bardzo cierpi, ona zaś nie odzywała się do mnie obrażona. Oczywiście
nie dałem żadnego powodu do tego, by się na mnie obrażać, ale ona była obrażona nie za coś
konkretnego, tylko obrażona strukturalnie – za to, że jestem tym, kim jestem, a nie Milusińskim,
za to, że swoim istnieniem marnuję jej życie, za to, że ona nie jest Milusińską, za to, że żyjemy
na marginesie świata, za to, że jedyne, co możemy światu oferować, to nasza, a właściwie
przecież tylko jej znajomość z Milusińskimi i to, że mogliśmy się ogrzać przez chwilę w ich
nieśmiertelnym blasku. Moja żona chyba ani na moment nie dopuściła do siebie myśli, że
Milusińscy są nikim więcej jak najzupełniej śmiertelnymi idiotami, że wędrują kanałami po
kolana w gównie i że nie błyszczą na żadnym niebie, że to, co ewentualnie w nich błyszczy, to
błyszczyk na ustach Milusińskiej i wypastowane buty jej męża. Być może tamtego wieczoru
moja żona uznała, że nie powinna marnować ze mną reszty życia, że zasługuje na coś lepszego,
z czym poniekąd się zgadzam, okrutną ironią jest to, że jej drugi mąż okazał się jeszcze
większym przeciwieństwem Milusińskiego niż ja, ale za to zrealizował jej inne aspiracje –
w zamian za bogactwo artystyczne, które mógł jej zaoferować Milusiński, otrzymała bogactwo
pieniężne; wszystko jest lepsze niż życie z komiwojażerem, który słucha Palestriny.
Tamtego wieczoru, kiedy po powrocie do domu moja żona ze złością zzuła kozaki od
Louboutina i zamknęła się w łazience, skąd chyba przez pół godziny dobiegały odgłosy wody
lejącej się z prysznica, choć podejrzewałem, że Agnieszka kąpie się raczej we własnych
łzach, a następnie poszła ostentacyjnie do sypialni i zgasiła światło, włączyłem akurat coś
zupełnie innego: Symfonię pieśni żałosnych Góreckiego w wykonaniu Sinfonii Varsovii
i Aleksandry Kurzak.
Myślę, że wtedy ostatecznie skończyło się nasze małżeństwo.
Nie pracuję sam, pracuję niestety z ludźmi, choć na szczęście większość roboczogodzin
spędzam samotnie w pociągach i pokojach hotelowych, względnie przemieszczając się
pomiędzy dworcem kolejowym, hotelem, kawiarnią sieciową a na powrót hotelem i dworcem.
Wtedy przecież także jestem w pracy i są to tej pracy najprzyjemniejsze momenty, ponieważ
pracuję wówczas sam. Kiedy mówię, że niestety pracuję z ludźmi, mam na myśli nie tych,
z którymi spotykam się w sieciowych kawiarniach całej Polski, oni w pewnym sensie nie
istnieją jako moi współpracownicy, mam na myśli tych, z którymi stykam się w biurze,
w centrali naszej firmy w Warszawie. Rzadko, bo rzadko, ale jednak czasami muszę się tam
pojawić, są to chwile, kiedy najbardziej tęsknię za polskimi pociągami i hotelami średniej
klasy, wtedy najbardziej pragnę być na dworcu, wsiadać do pociągu i jestem nawet gotów
spokojnie znieść duże opóźnienie. Mam na myśli szczególnie jedną osobę, z którą pracuję,
mężczyznę trochę ode mnie młodszego, powiedzmy, lekko po czterdziestce, w tym trudnym dla
każdego mężczyzny momencie, gdy wie już, że pewne rzeczy skończyły się nieodwołalnie,
a nie wie, jakie mogą się jeszcze zacząć, lecz przypuszcza, że najpewniej będą to rzeczy
przykre, w tym momencie życia, gdy przykrość zaczyna brać górę nad przyjemnością.
W wieku, w którym ciało zaczyna powoli uwierać, wysyłać niemiłe znaki swojego istnienia,
a mózg wciąż przekonany jest, że głowa, która go nosi, dopiero co skończyła lat dwadzieścia.
Wiek, który szczęśliwie mam już za sobą, a przez który ów mężczyzna właśnie przechodzi,
a może właściwie przeczołguje się, jak żołnierz przez zasieki, ze stękaniem, jękiem i łzawymi
skargami. Mężczyzna, z którym współzawodniczymy o miano najlepszego pracownika naszego
działu, to znaczy on współzawodniczy ze mną, mnie bowiem owo współzawodnictwo zupełnie
nie interesuje. Nie jestem dość dobrym, a przede wszystkim zdeterminowanym sprzedawcą
zbędności, żeby zdobyć tytuł pracownika roku, a jednocześnie nie jestem taki zły, żeby groziła
mi redukcja. Lokuję się w stanach średnich, co zazwyczaj jest bardzo wygodną lokalizacją,
bezpieczną – nie jestem ani zbędny, ani niezbędny, nie warto się mnie pozbywać, bo jestem
przydatny, a jednocześnie nikomu nie zagrażam.
Oczywiście redukcje odbywają się co roku, pretekstem do ich przeprowadzania jest zawsze
kolejny kryzys ekonomiczny, który nadciąga nad Polskę, nie z naszej winy wszakże, tylko
z winy amerykańskich banków, hiszpańskich nieruchomości czy greckich oszustw
budżetowych, my jedyni jesteśmy ofiarą cudzych machlojek, mniejsza z tym zresztą, kryzysy są
powoływane do życia po to, żeby można było przeprowadzać restrukturyzacje i redukcje, bo
system musi się odświeżyć. Kryzysy są jedynym powodem istnienia ludzi z działów
zajmujących się restrukturyzacjami i redukcjami, to są bardzo rozbudowane działy, w naszej
firmie jest to chyba dział największy, najbardziej aktywny i złowrogi oraz najgłośniej
zaznaczający swoją obecność. Nigdzie nie jeżdżą, chyba że na szkolenia do podwarszawskich
ośrodków wypoczynkowych, z lubością co jakiś czas urządzają sobie takie wyjazdy, naturalnie
nie chodzi o podszkalanie się, podciągnięcie w fachu, nabycie nowych umiejętności, ale o to,
aby się najeść i napić, a jak się uda, to jeszcze skorzystać z pozamałżeńskiego seksu. Ileż ja się
nasłuchałem – mimo że wcale mnie to nie interesowało – o nocnych pijaństwach, dobijaniu się
do drzwi pokoju koleżanek, o zarzyganych łazienkach, wypalonych papierosami dziurach
w pościeli i tym podobnych rzeczach, za które, rzecz jasna, zawsze musi zapłacić firma. To
takie banalne i znane, powtarzalne i nieciekawe, że aż ze wstydem o tym mówię. Ja się
wstydzę – oni nigdy. Oczywiście tego typu szkolenia odbywają się nie częściej niż raz na
kwartał, codzienne osiem godzin pracownicy działu kadr spędzają w swoich boksach na końcu
korytarza, to swoista strefa skażona – ich indolencją i bezczelnością, tępotą i arogancją
zarazem. Siedzą, wyczekując z utęsknieniem kolejnych fal kryzysu, modląc się o nie, by znów
mogli się wykazać „racjonalnością”, czyli bezmyślnym cięciem kosztów i niszczeniem
cudzego życia, choć kiedyś przyjdzie taka fala, która ich także zmyje, ale to oni zapewne
ostatni zejdą z pokładu, oni zgaszą światło w całym biurze, sami siebie nawzajem
zrestrukturyzują i zredukują, wykonają zbiorowe harakiri. Potem gdzieś wypłyną, w innym
miejscu, z jeszcze lepszym samopoczuciem, z przekonaniem o swoim pierwszorzędnym
sprycie, w poczuciu zawodowej nieśmiertelności. W pewnym sensie są nieśmiertelni, tak jak
nieśmiertelna jest bezdenna głupota połączona z ekstremalną arogancją. Nie mają jednak
historycznej świadomości, że rozstrzeliwujący także bywają rozstrzeliwani przez tych, którzy
kazali im wcześniej rozstrzeliwać, i nie podejrzewają nawet, że na koniec wylądują w tym
samym wielkim dole, zbiorowej, bezimiennej mogile, tyle że jako górna warstwa trupów.
Gdyby kryzysy nie istniały i nie trzeba było nikogo przesuwać ze stanowiska na stanowisko
ani zwalniać z pracy, czyli restrukturyzować (cóż za obrzydliwy eufemizm, brzmi jak jakieś
nazistowskie określenie), sens ich istnienia byłby zupełnie bezsensowny, sens ich istnienia
zawiera się bowiem jedynie w cudzym nieszczęściu. Na zwolnieniach, obniżkach płac
i cięciach premii zawsze najlepiej wychodzą ludzie, którzy je przeprowadzają, ponieważ
dostają za to podwyżki i premie. Już zaraz po wakacjach, spędzonych w egipskich kurortach,
na co są dowody w postaci zdjęć wrzucanych na portale społecznościowe, zaczynają chodzić
korytarzami tacy podnieceni, rozgorączkowani jak zwierzęta w rui, czego nie potrafią ukryć
pod fałszywie zatroskanymi minami – na twarzach mają zawodową troskę, a wewnątrz aż im
się wszystko kotłuje, pojedyncze krople spermy skapują im w majtki, świerzbią ich już ręce do
wykreślania nazwisk z listy zatrudnionych, ale dla zamaskowania tego świerzbienia wciąż
poprawiają sobie supły krawatów. Czasami wydaje mi się, że tak naprawdę spędzają wakacje
w internecie, że te wszystkie egipskie i tunezyjskie kurorty nie istnieją, że to jakieś serwery
puchnące od zdjęć, obrobionych w odpowiednim programie, złożonych z kilku gotowych
elementów plus doklejona postać, bo wciąż się powtarzają te same sekwencje: tak samo
wyglądający mężczyźni w takich samych pstrokatych bermudach z bardzo podobnymi do siebie
młodymi kobietami w bikini, nasmarowani olejkiem do opalania, kobiety roześmiane, oni
chyba też, jeśli ich kretyńsko wykrzywione twarze uznać można za uśmiechy, demonstrację
radości i dobrego samopoczucia. Zazwyczaj pozują, unosząc szklankę z kolorowym drinkiem
bądź pokazując uniesione w górę dwa palce w słynnym geście zwycięstwa, choć tak naprawdę
pokazują całemu światu środkowy palec, doprawdy – oto ich zwycięstwo: tydzień, a może
nawet dwa, w hotelu z darmowymi drinkami, jędrną kobietą u boku, z jednorazową wycieczką
pod piramidy, z przejażdżką na wielbłądzie, która stanie się tematem, a jakże, niekończących
się, bardzo zabawnych anegdot. Demonstrują swój zupełny brak wyobraźni i brak
indywidualności, jedyne, czego im nie brakuje, to wybielone zęby, które szczerzą do
obiektywów, jeśli jednak kiedyś nadejdzie moda, by zębów się pozbyć, z radością wszystkie
je sobie wyrwą. Jedno trzeba im przyznać – z pewnością są młodsi i przystojniejsi od nas,
pracowników jeżdżących w delegacje, naturalnie chodzą na siłownię, niektórzy uprawiają
jogging, dbają o swoją muskulaturę, o swoją cielesność, zapominając o swojej umysłowości,
są doskonałym ujawnieniem prymatu ciała nad duchem, konserwują ich zapewne egipskie
słońce oraz klimatyzowane powietrze w ich części biura, schłodzone i oczyszczone,
a następnie profesjonalnie nawilżone, bo wyklimatyzowane powietrze jest suche, co
oczywiście im szkodzi, więc na wszystkich biurkach stoją nawilżacze podobne do czajników
i tak jak one wypuszczające parę wodną. Oczywiście lepiej się też od nas ubierają, z większą
świadomością, jak sądzę, my należymy do ludzi, dla których garnitur jest mundurem, ubiorem
organizacyjnym, noszenie naszych garnituromundurów jest jak przykazane przez zasady bhp
noszenie kasku ochronnego na budowie, oni natomiast noszą swoje garnitury z elegancją
i nonszalancją. Najstraszliwsze w ludziach z działu zarządzania zasobami ludzkimi jest
właśnie to, że są młodzi i dobrze wykształceni. Z wiedzą i mądrością nie ma to zupełnie nic
wspólnego, chodzi bowiem nie o mądrość, ale o wykształcenie zdobyte w Wyższej Szkole
Administracji i Zarządzania, czy w innej tego typu uczelni, szkolącej bezmyślnych
i bezdusznych, ale wykształconych zarządców zasobami ludzkimi.
Człowiek, o którym myślę, nazywa się Kamil Szewc i panicznie boi się tego świerzbienia
ich wysuszonych egipskim słońcem rąk. Uważnie obserwuje ludzi z działu zarządzania
zasobami ludzkimi, przymilnie się do nich uśmiecha, co oczywiście natychmiast i słusznie
odbierane jest przez nich jako oznaka strachu i słabości, i naturalnie nie wzmacnia jego
pozycji, przeciwnie, automatycznie ją osłabia, gdyż ludzie z działu zarządzania zasobami
ludzkimi uwielbiają, gdy ktoś się ich boi i przymilnie się do nich uśmiecha, i tak naprawdę nie
mogą się doczekać chwili, kiedy będą go mogli zredukować. Chcą widzieć przerażoną twarz
zwalnianego, gdy podsuną mu pod nos papier, który tamten ma podpisać, uwielbiają swój
wystudiowany ruch ręką: dłoń opada na wyciągnięty z szuflady dokument i przesuwa go po
gładkim jak ich mózgi stole w stronę zesztywniałego pracownika. Po jakimś czasie, gdy już
należycie wszystkich zredukują, mogą zacząć procedurę przyjmowania nowych pracowników,
co też musi być dla nich bardzo stymulujące, ponieważ znów mogą okazać swój
profesjonalizm i władzę, tyle że w odwrotnym kierunku; władza jest przecież władzą, i czy się
kogoś zwalnia, czy też przyjmuje, jest sprawą w gruncie rzeczy drugorzędną, nadrzędne jest
upokarzanie. Tym razem posuwisty ruch ręki przytrzymującej papier jest wyczekiwaną
nagrodą, ponieważ zamiast informacji o rozwiązaniu umowy widnieje tam klauzula o jej
zawiązaniu, którą każdy z kandydatów pragnie podpisać, niezależnie od tego, na jakie
upokorzenie będzie musiał się w zamian zgodzić. Upokorzenie jest drogą do zbawienia,
a zbawieniem jest umowa na czas nieokreślony, ale jak to ze zbawieniem bywa – bardzo
trudno ją uzyskać. Właściwie obecnie chyba w ogóle, a przynajmniej bardzo rzadko,
podpisuje się z nowymi pracownikami umowy na czas nieokreślony, wszyscy dostają umowy
na okres próbny, na zlecenie, nawet o dzieło, to już jest doprawdy zabawne – handel obwoźny
jako dzieło. Oto dewaluacja słów, dziełem dziś może być cokolwiek, nie tylko kłamstwo
wystawiane w teatrze czy galerii, ale nawet praca komiwojażera, jego bieganie z teczką od
spotkania do spotkania może być dziełem sztuki, rzeczywiście dożyliśmy czasów, gdy każdy
jest artystą. Ja należę do starego pokolenia pracowników, z którymi podpisywano jeszcze –
jakże nieostrożnie! – umowy na czas nieokreślony, więc w tym tłumie pariasów jestem
prawdziwym maharadżą.
Ze zwolnieniem Kamila Szewca sprawa nie jest jednak łatwa – można by go zwolnić
jedynie za jego strach, za przymilność, za jego brzydotę, bo jest to mężczyzna brzydki, co ja
sam, niezwracający raczej uwagi ma męską urodę, zauważam za każdym razem, gdy go widzę,
to mężczyzna, którego brzydota jest nie tylko fizycznej, ale i duchowej proweniencji, jest
wręcz spektakularna, brzydota jego duszy wypełza na zewnątrz i rozlewa się po jego twarzy,
po całym ciele, przejmuje władzę nad jego ruchami, gestykulacją, mimiką. Gdyby za te rzeczy
można było oficjalnie wyrzucać z pracy, dawno byłby na bruku i szukał ogłoszenia o wolnej
posadzie w objazdowym gabinecie osobliwości. Za to jednak się nie zwalania, przynajmniej
na razie, choć jestem więcej niż pewny, że w niedalekiej przyszłości będzie się zwalniało za
brak urody i nadwagę, oczywiście tych brzydkich i grubych, którzy jakimś cudem, przez
nieuwagę zostali przyjęci wtedy, gdy byli jeszcze niezbyt grubi i nie za brzydcy, ale
specjalistyczne badania nie wykazały, że mają tendencję do tycia, a komputerowa symulacja
nie pokazała, iż zbrzydną bardzo w ciągu najbliższych lat, nie mam żadnej wątpliwości, że za
kilka lat do takiej firmy jak moja i do tysiąca innych jej podobnych będzie się przyjmować
jedynie ludzi spełniających rasowe kryteria urody i współczynnika wagi do wzrostu, brzydcy
i grubawi znajdą jeszcze przez jakiś czas zatrudnienie jako kierowcy autobusów miejskich,
śmieciarze i pracownicy wodociągów, ale zostaną wypchnięci z firm takich jak moja, zostaną
wyrzuceni ze świata ludzi przedsiębiorczych i kreatywnych, którzy w umowie mają przecież
zapisane wykonywanie dzieła, zostaną wepchnięci w podziemia, w kanały, żeby nie widać
było ich braku urody i malującej się na ich twarzach skłonności do chorób cywilizacyjnych.
Nie mam najmniejszych złudzeń, że któryś z tych wysoko wynagradzanych korporacyjnych
rasistów, prawdziwych, zdrowych aryjczyków sektora usług finansowych, tych nazistów
ćwiczących swe ciała w siłowniach i na basenach, wymyśli kiedyś adekwatny paragraf,
stanowiący, iż przedstawiciel naszej firmy jako żywa wizytówka tejże musi ją godnie
reprezentować, musi więc być młody i ładny, ponieważ młodość i uroda budzą zaufanie oraz
oznaczają dynamikę i nakierowanie w przyszłość, a więc każdy, kto pracuje w naszej firmie,
oprócz wartości merytorycznej powinien posiadać także walory fizyczne, gdyż nasza firma,
i tak dalej. Gdybym był pracownikiem działu zarządzania zasobami ludzkimi, już bym
pracował nad projektem stosownego aneksu, całe szczęście ci idioci jeszcze na to nie wpadli,
na ten rewolucyjny pomysł sprzedawania naszych produktów poprzez swoiste stręczycielstwo.
Gdyby tego rodzaju aneks wszedł w życie, Kamil Szewc pierwszy straciłby pracę. Ja zapewne
zaraz po nim.
Zdecydowanie nie sposób go bowiem zwolnić za wydajność, za dobre wyniki, które
bezdyskusyjnie osiąga, za profity, które przynosi firmie, za skuteczność i desperacką
pracowitość. Nawet bardzo dobre wyniki, wręcz wybitne – bo swoją przymilność wobec
pracowników działu zarządzania zasobami ludzkimi łączy z pracowitością w terenie, swoją
obrzydliwość – z prawdziwym poświęceniem, swoją brzydotę – z jakimś niespotykanym
urokiem, który rzuca chyba na kontrahentów, gdyż jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby
z delegacji wrócił, nie osiągnąwszy finalnego sukcesu.
Osobiście, gdyby to ode mnie zależało, zwolniłbym go za uporczywe, obrzydliwe pocenie
się. Nigdy nie widziałem ohydniej pocącego się człowieka, pocącego się bez wdzięku i bez
przyczyny, pocącego się równie mocno w największe mrozy, jak i w upalne letnie dni,
wypacającego z siebie hektolitry, i to nie wody wcale, nie zwykłego potu, ale jakiegoś łoju,
którym nieustająco pokrywa się jego twarz, a także, jak sądzę, całe ciało, szczególnie
w miejscach dużego nasycenia gruczołami potnymi, myślę, że najwięcej łoju musi mieć
w kroczu, jego pachwiny muszą być śliskie od tego smalcu, który produkują, tak samo
przestrzeń między palcami dłoni i stóp, zresztą widzę, jak często jednym palcem przesuwa po
przestrzeniach między palcami drugiej dłoni, usiłując wymazać stamtąd potliwy tłuszcz, który
z pewnością musi być przyczyną poważnego dyskomfortu.
Kamil Szewc poci się całym sobą, każdą komórką swojego ohydnego ciała, a to spocone
ciało wydziela ciężki zapach owego gęstego łoju, który uczerwienia i nabłyszcza jego nalaną
twarz nałogowego piwosza i golonkowicza. Skądinąd wiem, że lubi sobie pofolgować
w doczesnościach, i nie mam tu na myśli nawet erotyki, czy raczej przaśnej pornografii, która
by do niego pasowała, ale siermiężny polski sybarytyzm, bekający i pierdzący hedonizm,
uprawiany w knajpach rustykalnych na obecnie panującą modę, w restauracjach stylizowanych
na chłopskie chaty, w pubach udekorowanych jak wiejskie zagrody, pławi się tam w tej
podrabianej polskości, jedząc monstrualne schabowe, gigantyczne golonki, długie, obłe
kaszanki, ogromne porcje pierogów z mięsem polanych smalcem i okraszonych skwarkami
oraz michy bigosu, popijając to wszystko zwykłą czystą wódką, która naturalnie występuje
w menu jako gorzałka albo okowita, i przemysłowym piwem w litrowych kuflach, więc trzeba
je szybko pić, żeby nie wywietrzało i nie ociepliło się za bardzo, wszak nie ma nic gorszego
niż ciepłe piwo bez gazu. Kamil Szewc i jego kamraci piją zatem i jedzą, a potem bekają
zapewne, aby okazać satysfakcję z udanej konsumpcji, i mętnym wzrokiem wodzą za
kelnerkami przebranymi w jakieś absurdalne bawarsko-łowickie stroje, na tyle jednak
nowoczesne, żeby eksponowały biust i nogi, który to apetyczny widok ma być zachętą do
dłuższego biesiadowania. Zapewne usiłują do nich zagadać, prawią koślawe komplementy,
wykrzywiają w zalotnych grymasach swoje poczerwieniałe twarze, kto wie, czy nie usiłują
złapać ręką za to i owo, a kelnerki muszą się uśmiechać, może nawet zaśmiewać, i tylko
sprawnie lawirować między stołami, by unikać tych macnięć i klepnięć, w końcu one też się
boją o swoją pracę, drżą o to swoje nieszczęsne, biedne, marnie płatne zatrudnienie, tak jak
Kamil Szewc drży o swoje, ale w tej sytuacji to Kamil Szewc jest panem i władcą, a nie
żaden z tych młodych mężczyzn z działu zarządzania zasobami ludzkimi, tym razem to Kamil
Szewc zarządza zasobami ludzkimi, pstrykając palcami na kelnerkę.
A następnego dnia mozolnie wypaca swoje obżarstwo w biurze, gdy wszystko, co wypił,
organizm przerabia na aldehyd octowy, a tłuszcz ze smalcu i z golonki zamienia się w łój,
który nie tylko otłuszcza mu wątrobę, co akurat zupełnie mnie nie interesuje, ale jako gęsta
wydzielina nieprzyjemnie wypełza także na jego ciało. Brzydzę się go, a jednocześnie
obserwuję z niezdrowym zainteresowaniem, choć oczywiście nie z fascynacją, nie potrafię
przestać na niego patrzeć, śledzić jego ruchów, oderwać wzroku od jego spływającej łojem
twarzy. Często chodzi do łazienki umyć tę nabrzmiałą, spuchniętą gębę, widziałem go raz, gdy
akurat zetknęliśmy się w toalecie, na umywalce stała tubka peelingu znanej marki, a on
szorował zaciekle te połcie słoniny pokryte rzadką szczeciną, które wyrosły mu w miejscu
policzków. Uniesione ku twarzy ręce odsłaniały wielkie plamy potu pod pachami, zaciekle tarł
spienionymi od żelu dłońmi całą czerwoną przestrzeń od krańca wysokiego czoła aż po szyję,
usiłując osiągnąć efekt czystej i świeżej skóry, co naturalnie udawało się tylko na krótko, bo
już po chwili jego gruczoły z pochwały godną pracowitością zaczynały produkować kolejną
partię łoju. I tak w kółko. Widzę niekiedy, jak palcem wskazującym i kciukiem pociera sobie
twarz, posuwistym ruchem przejeżdżając od kanalików łzowych w dół, wzdłuż kości
policzkowych, nasady nosa, aż do grubej, ociekającej lepkim tłuszczem szyi, a potem
dyskretnie – przynajmniej tak mu się wydaje – zbliża palce do nosa i wącha. Wącha własny
łój, zapewne, żeby poznać natężenie smrodu, sprawdzić, czy dziś o tej porze cuchnie bardziej,
czy też mniej niż wczoraj, czy produkcja łoju się zwiększyła, czy też osłabła, jako przykładny
pracownik naszego działu z pewnością prowadzi odpowiednie statystyki i obliczenia. Czuję
wyraźnie ciężki zapach tej wydzieliny, przypomina mi zapach wosku z uszu, tak jakby uszy
Kamila Szewca produkowały tyle woskowiny, że nie może ona uchodzić jedynie przez
małżowiny, ale musi wypływać wszystkimi innymi drogami. Gdy Kamil Szewc wreszcie
umrze – a jestem przekonany, że nastąpi to już niedługo – i zostanie skremowany, będzie
skwierczał jak prosię na rożnie, kiedy cały ten tłuszcz będzie się wytapiał z jego
nieszczęsnego cielska, które wciąż drży przerażone. Jeśli zostanie pochowany w sposób
klasyczny, jak przystoi katolikowi – a skądinąd wiem, że uczęszcza do kościoła, prawie
w każdą niedzielę i pierwszy piątek miesiąca, dziś raczej rzadki przypadek – nawet po
całkowitym rozkładzie ciała nadal z pewnością będzie się pocił. Będą się pocić jego czaszka,
miednica, kości udowe, nawet kręgosłup, skoro nie będzie już mięsnego krocza i szczeliny
między pośladkami, spomiędzy której wyciekałby gęsty, cuchnący smalec, będą się na nim
pożywiać wyjątkowo spasione czerwie, myślę, że przypełzną ze wszystkich okolicznych
mogił, by brać udział w tej niezwykłej, niezdarzającej się codziennie uczcie. Na razie Kamil
Szewc żyje i panicznie się boi, bo ten smród, który wciąga w nozdrza z opuszek palców, to
oczywiście smród jego strachu, łój przerażenia, jego organizm przetwarza kiełbasy, golonki
i alkohol w tłusty pot, dodaje strach i robi z tego łój o zapachu woskowiny z uszu.
Ostatnio spotkałem go w toalecie na przeciwległym końcu korytarza, w stosunku do tego
końca, gdzie znajduje się departament zarządzania zasobami ludzkimi, spoconego, czerwonego
na twarzy, stojącego w rozkroku nad umywalką, z jego ust zwisała długa, chwiejąca się strużka
gęstej śliny, tak gęstej, że nie chciała się oderwać od ust i spaść, jego ciałem wstrząsały
torsje, ale nie mógł zwymiotować, wyrzucał z siebie jedynie bolesne, płytkie stęknięcia
i trzymał się kurczowo brzegów umywalki.
Wszystko w porządku? zapytałem idiotycznie, w takich sytuacjach zawsze zadaje się to
idiotyczne pytanie, gdyby właśnie umierał na zawał, zapewne też bym go zapytał, czy wszystko
w porządku. Tak, w porządku, wystękał i spojrzał na mnie zapłakanymi z wysiłku oczkami
prosiaka. Rzyganie, gdy nie ma się czym rzygać, to prawdziwa udręka, jeśli można
zwymiotować wszystko, co zalega w żołądku, to jest to zbawcze oczyszczenie, Kamil Szewc
widocznie nie miał już czym rzygać i chwilowo nie miał szans na wniebowstąpienie. Nic
takiego, powiedział, łapiąc powietrze, już wszystko w porządku. Zdjął marynarkę i przez
chwilę ciężko oddychał, aż wreszcie głęboko wciągnął powietrze. Pod pachami miał ogromne
mokre koła potu, mokra plama rozczapierzała mu się też w okolicach mostka i krzyża,
właściwie cała jego koszula była przesiąknięta potem, na co dzień wyglądał żałośnie, teraz
wyglądał żałośnie po trzykroć, wstrząsająco i rozpaczliwie. Wyłażą wczorajsze papierosy
i piwo, powiedział, przepaliłem się, zawsze tak mam następnego dnia, przeciągnął mokrą ręką
po wilgotnych włosach, zaczesując je do tyłu, za dużo palę, potem to wszystko wykasłuję,
muszę z tym skończyć, bo inaczej to skończy ze mną, usiłował się uśmiechnąć, ale jego
uśmiech wyglądał jak rozrąbany na pół arbuz. Słusznie, powiedziałem, papierosy to świństwo,
szkoda zdrowia i pieniędzy, i odwróciłem się, by wyjść z łazienki, jego widok był tak przykry,
że uznałem, iż aby załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, wrócę za dziesięć minut, gdy ta
nieszczęsna parodia człowieka pozbiera się jakoś i poczłapie do swojego biurka udawać, że
przegląda pocztę albo papiery. Trzymaj się, powiedziałem, w sumie bez sensu, bo Szewc
nadal kurczowo trzymał się umywalki, a on wybełkotał coś na chwilowe pożegnanie, nawet
mnie nie prosił, żebym nikomu nie mówił, w jak strasznym stanie się znajduje, wiedział akurat
dobrze, że staram się w pracy nie utrzymywać z nikim kontaktów wykraczających poza
obowiązkowe minimum, nie tylko nie plotkuję, ale nie rozmawiam o niczym, co nie dotyczy
bezpośrednio mojej pracy, a więc rozpiski moich wyjazdów służbowych i raportów po
powrocie z nich.
Wyszedłem z łazienki także dlatego, że Kamil Szewc potwornie śmierdział. Nie śmierdział
wymiocinami ani moczem czy kałem, nie zarzygał się, nie oszczał ani nie posrał, po prostu
jego organizm ze wszystkich sił usiłował pozbyć się zalegających toksyn, w całej łazience
unosił się ohydny słodko-kwaśny smród, jakby Szewc nie mył się od tygodnia, choć przecież
tak nie było, z pewnością wziął poranny prysznic i solidnie się wyszorował, co z tego jednak,
gdy jego ciało, czy raczej świńskie cielsko, zaraz po tym znów zaczynało wydzielać z siebie
ten kloszardzki odór, śmierdział tak, jakby używał nawet dezodorantu o zapachu potu. A ja
jestem bardzo wyczulony na zapachy, nawet przeczulony, nie mam pojęcia, skąd mi się wzięła
ta nadwrażliwość, ale gdybym był psem, to mógłbym pracować na swoją codzienną miskę,
węsząc za narkotykami. Wszędzie wokół mnie nieustająco krążą nieznośne zapachy,
syntetyczne i naturalne, obrzydliwe, sporadycznie przyjemne, ale zawsze bardzo intensywne,
tak mocno odczuwam inwazję zapachów na moje nozdrza, że są miejsca, do których nie jestem
w stanie wejść, by nie poczuć obrzydzenia, i są to na równi dworcowy kibel i drogeria
w galerii handlowej, stacja benzynowa i smażalnia ryb, wszystkie są dla mnie wprost
nieznośne. Najgorzej chyba z tego wszystkiego – gdy odrzucimy skatologiczne ekstremum –
znoszę smród smażenia.
Gdy wychodzę z mieszkania, prawie zawsze uderzają mnie zapachy kuchenne, wkręcają się
w nozdrza głęboko, idą wyżej, w zatoki, wwiercają się w mózg, aż nagle całą głowę obejmują
kleszcze bólu, jak wtedy, gdy na basenie wciągnie się przypadkiem wodę nosem. Wielu
pracowników mojego biura i, jak sądzę, wielu tych, z którymi spotykam się w kawiarniach
sieciowych całej Polski, wciąga nosem kokainę, ponieważ dodaje im to splendoru
i zaświadcza poniekąd o ich pozycji zawodowej, bo jest to sygnał, że mają pieniądze oraz
dobrą pracę. Ich przegrody nosowe są przeżarte kokainą, moje przegrody są przeżarte
zapachem zasmażanej kapusty i smażonych filetów z dorsza i pangi. Codziennie, gdy schodzę
po schodach, osobliwie oczywiście w niedzielę, gdy udaję się do moich rodziców, cała klatka
schodowa pachnie smażonym mięsem bądź rybą, naturalnie z dwojga złego wolę zapach
smażonych kotletów niż smażonej ryby, zwłaszcza że ryba cuchnie nie tylko nieprzyjemniej,
ale i intensywniej, w moim bloku, a także w bloku moich rodziców, hołduje się tradycyjnemu
sposobowi przyrządzania ryb, a więc panierowany filet wrzuca się na rozgrzany na patelni
tłuszcz i wtedy eksploduje znany swąd, wypełza zza drzwi, przenika na klatkę schodową,
wciska się w kanały wentylacyjne i wybija w mojej łazience. Nie wiem, jak skonstruowany
jest system wentylacji w moim budynku, ale za każdym razem, gdy sąsiedzi zaczynają
przyrządzać swoje obiady, spomiędzy kratek w mojej łazience wydobywa się ten okropny
odór smażonej ryby, smażonych kotletów, podsmażanych ziemniaków, zasmażanej kapusty,
odsmażanych pierogów, mącznej zasmażki, wszystko cuchnie smażeniną, mój dom jest jedną
wielką smażalnią, cały ten kraj w ogóle jest jakąś jedną monstrualną smażalnią kotletów i ryb,
wielką blaszaną budą, w której smaży się na starym tłuszczu wszystko, co wpadnie w ręce. Jak
już zabraknie mięs i dorszów, ludzie usmażą wyłapane psy i koty, a gdy i te znikną usmażone,
Polacy będą się smażyć nawzajem, szatan nie będzie musiał dusić ich w piekielnych kotłach,
bo wcześniej wszyscy sami się wysmażą.
Klatka schodowa mojego domu od rana wypełniona jest swędem smażeniny: najpierw we
wszystkich mieszkaniach smaży się jajecznicę, z jednego mieszkania wypełza ciężki zapach
skwarek, z innego – podsmażanej właśnie cebuli, potem od południa zaczyna się smażenie
kotletów i szykowanie zasmażki do marchewki z groszkiem, ten zapach dominuje do godzin
popołudniowych, a nawet dłużej, gdyż jest to smród trudno usuwalny, tak jak, praktycznie
rzecz biorąc, nie da się usunąć smrodu dymu papierosowego z mieszkania, w którym ktoś palił
latami, i żadne, nawet wielotygodniowe wietrzenie nic tu nie da, tak samo jest ze swędem
smażeniny, a przecież w tym domu pali się i smaży od dziesięcioleci.
Naturalnie jest tak, ponieważ w moim domu raczej nie mieszkają samotni mężczyźni ani
samotne kobiety, którzy jedzą obiady na mieście, względnie odgrzewają jakieś gotowe dania
ze słoików albo przynoszą je do domu w styropianowych pudełeczkach z pobliskiej
wietnamskiej jadłodajni, te wszystkie sajgonki rozpaczy, kwaśno-ostre zupy samotności,
kurczaki w pięciu smakach beznadziei. Nie mieszkają też młodzi ludzie chodzący na lunche
w przerwie lunchowej w swoich biurach ani na biznes lunche z klientami, mieszkają głównie
ludzie starsi, choć przecież nie tylko emeryci, są i tacy, oni zapewne przymierają głodem i nie
stać ich na to, żeby codziennie wysmażać sobie wielkie obiady, zresztą starzy ludzie nie
potrzebują dużo jeść – wystarczy kanapka z mortadelą, żółty ser z tych tańszych, rzadko coś
ciepłego, jakaś zupa jarzynowa na cały tydzień, raczej po to, żeby ogrzać chłodnące ciało, to
można zresztą robić najtańszą granulowaną herbatą. Wielkie smażenia urządzają wzorcowe
polskie rodziny, zastanawiające, kiedy oni mają na to czas, zapewne zajmują się tym kobiety,
kiedy mężczyźni są jeszcze w pracy, mężczyzna idący do pracy musi mieć pewność, że jego
żona jest w domu bezpieczna i ma potrzebne składniki, żeby przygotować posiłek; kobiety
najpierw formują w zmęczonych dłoniach kształtne kotlety mielone albo specjalnymi tłuczkami
ubijają mięso na sznycle, potem zaczynają je smażyć, a w czasie, kiedy te skwierczą, biorą się
do obierania ziemniaków. W tym kraju można już kupić obrane ziemniaki w opakowaniach
próżniowych, wystarczy je wyjąć i wrzucić do wrzątku, ale te kobiety nie kupują takich
ziemniaków, tak sądzę, nie tylko z powodu ceny, ale także dlatego że ich przygotowanie
wymagałoby o wiele mniej wysiłku. Kiedy ziemniaki się już gotują, one zabierają się do
surówki, a więc ucierają na tarce pracowicie wcześniej oskrobaną marchewkę, dodają do niej
utartych jabłek, żeby było więcej witamin, albo szykują sałatkę z pomidorów z cebulką, może
też mizerię, inne warzywne dodatki na surowo nie przychodzą mi do głowy, a z dodatków na
ciepło oczywiście jeśli nie zasmażana kapusta, to zasmażane buraczki, ewentualnie
marchewka z groszkiem. Szykują to wszystko akurat tak długo, aby postawić obiad na stole
dokładnie w momencie, gdy on, ich spracowany mężczyzna, stawia w przedpokoju teczkę,
żeby zdjąć buty i kurtkę. Żona zaczyna nalewać zupę, a on zdąży jeszcze do łazienki, gdzie ze
stęknięciem odda swój udręczony skompresowaniem w pęcherzu mocz, potem usiądzie przy
stole i zanurzy łyżkę w zupie, a żona z niepokojem będzie obserwować wyraz jego twarzy, gdy
ta łyżka znajdzie się już w ustach. Błogie siorbnięcie wywoła u niej uśmiech i coś jakby lekki
błysk w oku, dalekie mignięcie dawno umarłej gwiazdy w dalekich ostępach kosmosu.
Kuchnia polska nadzwyczajnie nadaje się do takich zabiegów z powodu ilości pracy, którą
należy włożyć w przygotowanie posiłku, więc ów posiłek, okupiony udręką, może się
skończyć szczęśliwie prawdziwą ekstazą. Ekstazą kotletowo-kapuścianą z ziemniakami
z omastą.
Jedzenie kojarzy mi się niestety nieodmiennie z troskliwym spojrzeniem mojej matki, która
stawiając przede mną talerz, zawsze patrzyła na mnie uważnie i smutno, od kiedy pamiętam,
przez całe życie, od czasów zup mlecznych i owsianek aż po dzisiejsze kotlety, kiedy stawia
przede mną talerz ze świeżymi, soczystymi mielonymi, w jej oczach prawie szklą się łzy.
Robisz najlepsze mielone na świecie, mówię za każdym razem, nie wymawiając jednak słowa
„mamo”, jednocześnie mając świadomość, że słowo „matko” zabrzmiałoby idiotycznie, więc
mówię tylko „robisz najlepsze mielone na świecie” i wtedy moja matka się uśmiecha,
naturalnie uśmiecha się smutno, choć ja nie kłamię, być może kłamałem w życiu tysiące razy,
nie oszukujmy się, moja praca także polega na umiejętnym, przekonującym kłamaniu, ale
w przypadku mielonych mojej matki nie kłamię, nie jestem wprawdzie koneserem kotletów,
ale zdarza mi się je jadać – nigdy i nigdzie nie były tak dobre, tak soczyste jak te przyrządzone
przez moją matkę, po ugryzieniu aż tryska z nich tłusty sok, nie to co te wszystkie suche,
zwęglone gówienka, które serwuje się w restauracjach i barach i którymi z pewnością obżera
się Kamil Szewc, choć dla niego mielone to tylko lekka przekąska, coś na wzmożenie apetytu.
Moja matka zawsze sama mieliła mięso wieprzowe z wołowym, ponieważ nie ufała mięsu
sprzedawanemu w supermarketach. Czerstwą bułkę, którą sama uczerstwiała, kupując dwa dni
wcześniej odpowiednio świeżą, aby ta mogła sczerstwieć pod jej okiem, namaczała w mleku,
nigdy w wodzie, wiadomo, potem dwa jajka i lekko zeszklona na maśle cebula, aż dziw mnie
bierze, że bułkę tartą do kotletów kupowała w sklepie, a nie tarła sama. I zawsze smażyła na
oleju, a nie na smalcu, cokolwiek bym powiedział o mojej matce, to muszę przyznać – nigdy
nie używała już raz użytego tłuszczu, w jej kuchni nigdy nie śmierdziało tak jak na mojej
klatce. W tym kraju na przemian cuchnie krwią albo smażeniną, jak tylko wyparuje zapach
krwi, jego miejsce zajmuje swąd starego tłuszczu, gdy znika zaś ten garkuchenny odór, znaczy,
że rozejdzie się zaraz słodki zapach świeżej krwi, na przemian krew i tłuszcz, Wisła krwi
i Odra tłuszczu, dwa żywioły, które rządzą tą ziemią, oto najprawdziwsze danie narodowe:
smażona krwawa kiszka.
Kamil Szewc pewnego dnia nachylił się do mnie przez biurko (siedzimy naprzeciwko siebie
oddzieleni monitorami komputerów, więc niby razem, a jakby w separacji)
i konfidencjonalnym tonem głośno wyszeptał, czy mam pożyczyć sto złotych. Nie jest to dla
mnie wielki problem, nie należę do ludzi skąpych, ale też nie wydaję dużo, nie jestem ani
zakupoholikiem, ani alkoholikiem, moje zakupy zawsze są przemyślane, to zresztą też
w dziwny sposób irytowało moją żonę, która uważała mnie może nie tyle za skąpca, ile za
człowieka pozbawionego wyobraźni, chciała mieć przy boku kogoś, kto ma gest, kto wyda
pieniądze na jakąś fanaberię, w jej mniemaniu brakowało mi błysku rozrzutnego szaleństwa,
oczywiście nie pomyślała nigdy, że gdybym się zdecydował na tę fanaberię (przez którą
rozumiała kupioną w odruchu miłości biżuterię albo dwa bilety lotnicze na Seszele), to przez
najbliższe miesiące odżywialibyśmy się sucharami i serkiem topionym. Wydaję pieniądze na
produkty najniezbędniejsze do życia, jedyna moja ekstrawagancja to ten nieco większy niż
skromny zbiór płyt, więc moja sytuacja finansowa – szczególnie po odejściu Agnieszki – jest
stabilna, jednak nie przepadam za pożyczaniem pieniędzy, ponieważ często zdarzają się
kłopoty z odzyskaniem długu. Oczywiście nie mam do czynienia z nałogowymi hazardzistami
ani z ludźmi, którzy w każdej chwili mogą się znaleźć na granicy bankructwa, ale mimo
wszystko nie lubię pożyczać, bo nie lubię się potem przypominać, stawać natrętnym gzem,
który wciąż bzyczy: kiedy mi oddasz?
Tak, mogę pożyczyć, powiedziałem mimo to z lekkim oporem, sięgając po portfel, do kiedy?
Och, dziękuję ci bardzo, westchnął z ciężką ulgą, oddam zaraz, jak rozliczę ostatnie delegacje,
to już za parę dni, dodał, jakbym nie wiedział, kiedy się rozlicza delegacje. Delegacje rozlicza
się dwa razy w miesiącu, pierwszego i piętnastego, a jeśli któryś z tych dni wypada w sobotę,
niedzielę lub święto, to w pierwszy następujący po nim dzień roboczy, co istotne, bo prawie
nigdy nie jest to dokładnie pierwszy i piętnasty, nawet nie ze względu na soboty i niedziele,
ale przede wszystkim ze względu na nieustające święta, które celebruje się w tym kraju, gdzie
liczba dni świątecznych przekroczy wkrótce, jestem o tym przekonany, liczbę dni
powszednich. I nie mam na myśli wyłącznie pierwszego listopada czy piętnastego sierpnia,
przecież w tym kraju co chwilę jest jakieś święto, narodowe lub kościelne, świętych
obcowanie najczęściej, widać, odbywa się właśnie w Polsce, tutaj maszeruje nieustanny
korowód świętych kościelnych oraz świętych narodowych, to tu najczęściej objawia się też
Matka Boska, pod różnymi postaciami zresztą, jakby tak naprawdę nie była jedną Matką
Boską, tylko całym greckim panteonem, nie mam złudzeń, że jeśli ten geometryczny przyrost
świąt maryjnych będzie postępował, to w liczbie Matek Boskich przeskoczymy niebawem
dawnych Greków z ich gęsto zaludnionym Olimpem, cały kalendarz składa się już prawie
wyłącznie ze świąt maryjnych i pojedynczych dni pracujących pomiędzy nimi. Katolicy kłopot
związany z tym, że są wyznawcami religii monoteistycznej, rozwiązują w prosty i, trzeba
przyznać, doskonały sposób, produkując masowo w ramach swego monoteizmu kolejne wersje
Matki Boskiej i zastępy świętych, nie ma dziś chyba bardziej pogańskiej religii niż katolicyzm.
Do tego wciąż wydłużającego się orszaku Matek Boskich dochodzą Trzej Królowie, kilku
Jezusów Chrystusów, cała dywizja świętych oraz brygada błogosławionych. Przypomina mi
się bardzo stara piosenka Kiedy święci maszerują do nieba – otóż u nas jest zupełnie na
odwrót, święci przybywają z nieba i zabierają się do zarządzania życiem ludzi nieświętych,
takich jak ja, zaczynają za nas podejmować decyzje, ustalać nam kalendarz spotkań,
organizować pracę i rozliczać delegacje. Ruch wygląda w ten sposób – polegli bohaterowie
narodowi czwórkami idą do nieba, a z nieba czwórkami idą nowi święci, których Watykan
produkuje taśmowo, wielki przemysł kanonizacyjny i beatyfikacyjny pracuje na najwyższych
obrotach, nie wiem, co się stanie, gdy pewnego dnia zabraknie kandydatów na świętych, być
może Watykan obniży pułap wymagań, pewnego dnia okaże się, że wystarczy być
praktykującym katolikiem, by zostać świętym, a przynajmniej błogosławionym. Do tego
dochodzi kilka bitew wygranych, kilka powstań przegranych, jedno odzyskanie niepodległości,
cała kolekcja dni wolnych od pracy, a nawet z ustawowym zakazem pracy w handlu i usługach,
co wydaje mi się dość zabawne, ponieważ w owe święta pracować mogą jedynie stacje
benzynowe, nie wiedzieć czemu akurat one, jakby to były szpitale na ostrym dyżurze. Chociaż
w zasadzie to prawda, tylko tam można wtedy kupić alkohol, pierwsza pomoc alkoholowa,
a przecież kiedy człowiek wierzący świętuje dzień święty, to pije, gdy odpoczywa od pracy, to
pije, nie pije tylko, jak się modli, ale tak naprawdę nie modli się prawie wcale, tylko czasami
wzywa imienia Pana Boga swego nadaremno.
Powoduje to wszystko w konsekwencji powstawanie słynnych długich weekendów, gdyż
jeśli święto wypada w środę lub czwartek, to wszyscy biorą wolne również w dni następne,
czyli weekend może trwać nawet pięć dni. Długie weekendy i krótkie tygodnie, nie rozumiem,
czemu uchwałą sejmu nie wprowadzono jeszcze w tym kraju nowego kalendarza, można było
zamienić kalendarz juliański na gregoriański, to dlaczego nie zamienić w Polsce
gregoriańskiego na jakiś polski, lechicki, gdyby poprosić obecnego papieża
o wstawiennictwo, a idea ta powinna być mu bliska, można by go nazwać kalendarzem
benedyktyńskim – dwa dni pracy, pięć dni odpoczynku i modłów, czyli chlania, grillowania
i narzekania, a potem dwa dni na uzupełnienie zapasów i ciąg dalszy owego jakże
chrześcijańskiego świętowania, jakże głębokiej refleksji duchowej, jakże poważnego namysłu
i żarliwej modlitwy.
Nasza księgowa zawsze skwapliwie korzysta z tych okazji, co skutkuje tym, że chcący
rozliczyć delegację natyka się na drzwiach w końcu korytarza na kartkę: do dnia takiego
a takiego księgowość nie pracuje. (Ma to jeszcze wiele innych konsekwencji, choćby takich,
że w długie weekendy wolne biorą też ludzie, którzy powinni się ze mną spotykać we
wszystkich miastach Polski, niby jest mi to na rękę, ale co się odwlecze, to nie uciecze, że
użyję jednej z mądrości tego narodu, i muszę się z nimi spotykać później, tyle że w formie
bardziej skondensowanej). Kiedy zaś księgowa zasiądzie wreszcie wielkim zadem na swym
tronie, tłoczy się do niej tłum poddanych, przepychając się i starając za wszelką cenę dostać
przed jej najczerwieńsze oblicze, gdyż księgowa nie żałuje sobie pudrów i pomadek,
najchętniej w czerwonych i różowych odcieniach, co podkreśla znakomicie majestat jej
pulchnej twarzy i pięknie komponuje się z tlenioną trwałą, jest prawdziwą zakonserwowaną
królową z lat osiemdziesiątych, niestarzejącą się, niechudnącą, niezmieniającą też chyba szat,
gdyż ich krój i fason wskazują na dominującą wówczas wśród księgowych modę. Jest w tym
pewna logika, mody się zmieniają, lecz co jakiś czas wracają dawne trendy, być może
mądrość naszej księgowej polega na tym, że wie, iż moda, którą prezentuje na wybiegu
naszego korytarza, wróci niebawem do łask i wtedy ona – jako kobieta skąpa i konserwatywna
tym dziwnym perhydrolowym konserwatyzmem – będzie modna bez żadnych dodatkowych
inwestycji, a tymczasem warszawskie kobiety modne będą musiały płacić maj ątek za drogie
imitacje, szukać w szmateksach starych spódnic i wydawać fortuny na ondulacje u modnych
fryzjerów.
A właściwie na co potrzebujesz tych pieniędzy? postanowiłem upokorzyć Szewca
dociekliwym pytaniem, bo skoro miałem w pewien sposób zainwestować w tego spoconego
mężczyznę, na dodatek bez szans na odsetki, to chciałem wiedzieć, na co łożę.
Na jedzenie, powiedział tym razem ciszej. Na jedzenie? zdziwiłem się zupełnie szczerze,
choć przecież potrafię dziwić się nieszczerze, ba, zazwyczaj dziwię się nieszczerze, ponieważ
coraz mniej mnie dziwi. Jestem uzależniony od jedzenia, głupia sprawa, co? powiedział
i uśmiechnął się idiotycznie, choć miał przecież świadomość, że uzależnienie od jedzenia nie
jest nałogiem wstydliwym, raczej uważanym za niegroźny, jak na razie, rzecz jasna, niedługo
i ten pocieszny skądinąd nałóg będzie penalizowany, nie tak jak alkoholizm, narkomania czy
hazard, ale kto wie, czy żarcioholicy nie będą w jakiejś nieokreślonej, lecz zbliżającej się
szybko przyszłości separowani i przymusowo głodzeni w imię oszczędzania jedzenia na
Ziemi? Nikt jeszcze nie mówi, że uzależnienie od jedzenia to zażeranie się na śmierć, tak jak
na śmierć zapijają się alkoholicy, że to nałóg równie zgubny jak nikotynizm, który też jest już
przecież stygmatyzowany, na palaczy w naszej firmie patrzy się coraz niechętniej, wygania się
przed budynek, gdzie skłębieni jak stado cuchnących gołębi oddają się swojej fałszywej
przyjemności, jedzenie jest wciąż nałogiem tolerowanym, a raczej chyba nierozpoznanym do
końca. Każdy może z rozanieloną miną powiedzieć: uwielbiam się obżerać, nikt nie odważy
się przyznać: kocham się uchlewać lub szaleję za ćpaniem.
Jesteś bulimikiem? zapytałem Szewca, myślałem, że to raczej kobieca przypadłość, jak
anoreksja, owszem, mężczyźni lubią dobrze zjeść, cechą dystynktywną mężczyzn jest to, że
lubią się nawet czasami nażreć jak świnie, czego raczej nie praktykują kobiety, ale nie
słyszałem o przypadkach bulimii wśród mężczyzn, bardzo ciekawa sprawa. Nie, nie jestem
żadnym bulimikiem, powiedział jakby urażony, nie zmuszam się do rzygania, po prostu się
obżeram, co pewnie widać, dodał i znów nieudolnie usiłował się uśmiechnąć. Kamil Szewc,
kiedy się uśmiechał, wyglądał żałośnie, wolałem już jego nieprzyjemne grymasy, pozornie
bezmyślny wyraz jego tłustej twarzy, jego uśmiech wprawiał mnie nieodmiennie
w zażenowanie – wyłaziła z niego cała ta fałszywa przymilność, cała jego słabość,
podległość, był jak zabiedzony pies, jak dziecko w łachmanach, jak nędzna emerytka
sprzedająca na rogu ulicy zebrane przez siebie w lesie grzyby i jagody, słowem, był jak każdy
człowiek, od którego odwracam głowę, gdy mijam go na chodniku, ponieważ jestem tak
wrażliwy na cudze nieszczęście, że nie mogę na nie patrzeć.
Czekaj, czekaj, powiedziałem, czegoś tu nie rozumiem, to znaczy rozumiem, że dużo jesz,
i owszem, to się rzuca w oczy, ale że aż tyle, żeby nie wystarczało ci pieniędzy? Na oko
ważysz nie więcej niż sto kilo, zarabiasz nie mniej niż pięć tysięcy, czyli plus minus tyle, ile
ja, trudno uwierzyć, że może brakować ci na jedzenie, przecież miliony ludzi w tym kraju
marzą o tym, żeby zarabiać pięć tysięcy, i gdyby tyle zarabiali, toby potrafili utrzymać całą
rodzinę, przecież są ludzie, którzy na rękę dostają miesięcznie z tysiąc złotych, czy tobie
brakuje oprócz resztek jedzenia także resztek godności?
Oj, przestań, tak po prostu jest, czy mogę dostać tę stówę? połasił się z obleśnym
uśmiechem. Zaraz, zaraz, powiedziałem, bo poczułem nad nim moralną przewagę, rzadko
czuję nad kimś taką władzę, to raczej inni starają się mną rządzić oraz zarządzać, teraz ja
miałem szansę nieco upokorzyć Kamila Szewca. Dam ci te pieniądze, powiedziałem, ale
musisz mi powiedzieć całą prawdę, jak na razie nie usatysfakcjonowałeś mnie swoim
wytłumaczeniem. Słowo „usatysfakcjonowałeś” wypowiedziałem dobitniej, można
powiedzieć, że pogrubiłem je w swojej wypowiedzi, ponieważ jest to słowo kluczowe
w komunikacji w naszej firmie, czy też szerzej – w całym segmencie firm, do których nasza
należy, w całym naszym zawodzie, ponieważ my zawodowo musimy usatysfakcjonowywać
ludzi, z którymi pracujemy, usatysfakcjonowywać naszych kontrahentów oraz naszych
przełożonych, oni ewentualnie mogą być usatysfakcjonowani naszymi wynikami pracy, choć
z ich punktu widzenia wygodniej jest, gdy owej satysfakcji nie mogą osiągnąć, ponieważ
ułatwia im to sterowanie nami, wywieranie na nas presji, abyśmy bardziej się starali
satysfakcjonować ich, a zatem także naszych klientów, bo na niczym bardziej nam jako firmie
nie zależy, naszą pracą jest niekończące się dawanie ludziom satysfakcji, jesteśmy jak
najgorsze kurwy, które muszą zadowolić każdego klienta.
Wypowiedziałem więc bardzo wyraźnie owo słowo i wtedy zauważyłem, że Szewc znów
zaczyna się intensywnie pocić i zaraz zacznie cuchnąć bardziej niż zwykle, ponieważ niczym
zwierzę zwane tchórzem w sytuacji stresowej nie tylko zaczyna się mocniej pocić, ale jego
gruczoły produkują dodatkowo z zaciekłością ów nieznośny odór strachu. Otarł rękawem
mokre czoło, jego twarz zaczęła mocniej błyszczeć, przeciągnął palcem wskazującym
i kciukiem od nasady nosa aż do brody, przez chwilę pomyślałem, że zaraz powącha opuszki
palców, a potem zrozumiałem, że to wzmożone pocenie to reakcja lękowa na słowo
„usatysfakcjonować”, które niewątpliwie słyszał wiele razy od naszych przełożonych, gdy
rozliczano go z wyników pracy, choć może także syndrom odstawienia jedzenia, jedzeniowe
delirium tremens, o ile medycyna zdiagnozowała już takie schorzenie. Jak idę do sklepu, to
nie mogę się powstrzymać i kupuję na zapas, powiedział, to jest silniejsze ode mnie, wiem, że
nie muszę tyle kupować, ale boję się, że mi nie wystarczy, gdy nagle zgłodnieję, więc kupuję
wszystko, no i w pewnym momencie zaczyna mi brakować pieniędzy, mam już zupełnie pustą
kartę, spłukałem się do końca. No dobrze, ale masz za to pełną lodówkę, powiedziałem,
z takimi zapasami wytrzymasz do wypłaty, możesz to wszystko teraz spokojnie jeść, tylko
wydzielaj sobie mniejsze porcje, powiedziałem z zaskakującą dla mnie samego łagodnością,
nienawidzę łagodności i wstydzę się, gdy zostaję na niej przyłapany, kluczem do szczęśliwego
życia jest więcej posiłków, ale mniejsze porcje, ciągnąłem, skubnij sobie coś raz na jakiś czas
i będzie w porządku, mówiłem, jakbym był pielęgniarzem pouczającym trzęsącego się
deliryka, i staraj się nie jeść po osiemnastej, bo będą cię dręczyły koszmary, a dręczą cię,
prawda? Dręczą, potaknął Kamil Szewc, wybudzam się kilka razy w nocy, całkiem spocony,
powiedział, a ja zastanowiłem się przez chwilę, jak musi wyglądać dodatkowo spocony Kamil
Szewc, skoro jest przecież spocony permanentnie, i przed oczami stanął mi widok tego
wielkiego, obrzydliwego ciała, nagiego, leżącego i dyszącego w mokrej, przepoconej
pościeli, z rozwartymi szeroko z przerażenia oczami, gdy dopada go paniczny strach, że nie
dożyje świtu, że nie wytrzyma już tych paru nocnych godzin, i nie ma przy nim nikogo, kto by
go choć potrzymał za rękę i wspomógł spokojnym słowem. Wyobraziłem sobie, jak Kamil
Szewc tonie w bezdennej, czarnej studni swojej rozpaczliwej samotności, jak wzywa matkę,
a może jakąś dawną dziewczynę, ale nikt nie przybędzie z pomocą, Kamil Szewc, który
zawsze jest sam takiej nocy, jest sam po stokroć, nie ma przepastniejszej samotności niż takiej
delirycznej nocy, pomyślałem, jedyne, co się może z tym równać, to gdy człowiek budzi się
w trumnie, w zasypanym już grobie, i rozpaczliwie orze paznokciami wieko, i rzuca się
w histerycznych paroksyzmach, na tyle, na ile pozwala mu ciasna, drewniana skrzynka,
w której pochopnie go zakopano, i błaga Boga o zmiłowanie, a za chwilę bluźni Bogu
i wreszcie umiera naprawdę w tym szaleństwie niepojętego strachu. Pomyślałem przez chwilę,
jak musiał się czuć ksiądz Skarga, gdy się obudził z letargu w grobie, gdy zrozumiał, że został
pochowany za życia, on, nasz wielki, szlachetny inkwizytor, najsłynniejszy polski orator, wróg
wszelkiej herezji, który wedle wszelkich wskazań powinien zostać świętym, ale nigdy nie
zostanie, ponieważ zakopano go żywcem, co odkryto po ekshumacji i ze zgrozą pojęto, że
usiłował beznadziejnie wyrwać się ze swojej śmiertelnej pułapki, i zachodzi podejrzenie, że
mógł wtedy bluźnić Bogu. To drugie życie księdza Skargi musiało trwać bardzo krótko, tyle, na
ile starczyło tlenu i bezowocnej determinacji, więc nie będzie nigdy kolejnego dnia wolnego
od pracy z okazji czczenia świętego Piotra Skargi, co jest mi w zasadzie na rękę, ale mimo
wszystko uważam, że jeśli ktoś zasługuje na świętość, to właśnie człowiek, który obudził się
w trumnie zakopany metr pod ziemią lub zamurowany w sarkofagu, na świętość zasługuje
człowiek, który potrafi bluźnić Bogu. Tak być może czuje się czasami Kamil Szewc, gdy
śmierć kładzie mu trupi palec na ustach i spogląda uważnie w jego wybałuszone ze strachu
oczy, pomyślałem.
To przemęczona wątroba, powiedziałem jednak, próbując nieudolnie go pocieszyć,
i natychmiast wyobraziłem sobie jego wielką, śliską wątrobę, taką, jaką można zobaczyć
w sklepach mięsnych, ciężką wątrobę wołową, ciemnoczerwoną, gładką, o ile wątroba
Szewca nie wykazuje już poważnych zmian chorobowych, otłuszczenia bądź nawet marskości,
którą trzeba brać ostrożnie w obie ręce, żeby się nie wyślizgnęła, przez chwilę myślałem też
o sekcji zwłok Kamila Szewca, kiedy mu tę wątrobę wyjmują i uważnie oglądają, dziwiąc się
jej monstrualnej wielkości, jakimś rzadkim wynaturzeniom, to jakaś rozrośnięta
dwukomorowa wątroba, kręcą z podziwem głowami, i to jest jedyny moment, kiedy Kamil
Szewc, a przynajmniej jego fragment, kawałek jego ziemskiej powłoki, może w kimś wzbudzić
podziw, sformułowanie „ziemska powłoka” jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ owa
powłoka niebawem pójdzie do ziemi, gdzie jest jej miejsce. Potem odkładają wątrobę na bok,
do specjalnego naczynia, następnie delikatnie wyjmują jelita, oglądają przestrzeń za otrzewną,
i tak rozkładają Kamila Szewca na kawałki, rozmontowują tę i tak ledwo trzymającą się za
życia układankę. Na koniec asystent specjalną wysokoobrotową piłą odcina mu czubek
czaszki, żeby dostać się do mózgu, ale z czaszki tryska tylko gęsty tłuszcz, ponieważ czaszka
Kamila Szewca nie jest niczym innym, jak tylko wielkim słojem ze smalcem.
To genetyczne, powiedział Szewc, mój ojciec jako dziecko głodował w czasie wojny, na
Kielecczyźnie, wyobraź sobie, jak tam musiało być strasznie, twoi rodzice też pewnie przeżyli
wojnę, prawda? Gdyby nie przeżyli, powiedziałem, toby mnie nie spłodzili, urodziłem się
parę ładnych lat po wojnie, choć trochę wcześniej niż ty, powiedziałem, ale naturalnie przeżyli
na spokojnej, wesołej wsi mazowieckiej, gdzie żadnej wojny nie było, co najwyżej nielegalny
ubój świń, taką mieli tam partyzantkę, w dodatku wszyscy raczej sobie chwalili okupację
i można powiedzieć, że byli nieco rozczarowani, gdy przyszło coś, co nazwano wyzwoleniem,
mimo iż dzięki temu dostali powszechną służbę zdrowia i edukację, a później także
elektryfikację, która w ostatecznym rozrachunku stała się powodem ich zupełnego
zdegenerowania, bo wszyscy kupili sobie anteny satelitarne, aby jeszcze bardziej pogłębiać
wrodzony imbecylizm, tak więc z tą edukacją nie za bardzo się udało, natomiast
z elektryfikacją owszem.
No tak, rozumiem, powiedział niewyraźnie Kamil Szewc, choć oczywiście nie rozumiał,
widziałem wyraźnie, że smalec w głowie znów mu się roztapia i szuka ujścia przez dostępne
otwory, Kamil Szewc zaczął nerwowo gmerać w uchu, widocznie smalec, wypływając przez
małżowiny, łaskotał go nieco, i tępa jego twarz znów zaczęła przypominać psią mordę, gdy
pies drapie się tylną łapą za uchem; przyjrzyjcie się kiedyś mordzie psa, jak się drapie,
wygląda wtedy idiotycznie, tak teraz wyglądał właśnie Kamil Szewc. Jego słowa też były
jakieś spocone, jakby tłuste, to nie były słowa i zdania, ale kleiste, ohydne mlaśnięcia,
zapewne jego ślina także była gęsta i cuchnąca, przełykał ją z wyraźnym wysiłkiem, widocznie
ze śliną także pozbywał się nadmiaru łoju, a teraz miał na dodatek przełyk ściśnięty paniką.
U nas, na Kielecczyźnie, nie było tak lekko, westchnął kleiście, ojciec głodował, a potem
już do końca życia zawsze dbał, żeby lodówka była pełna, kazał matce ciągle przynosić
jedzenie, sam nie chodził do sklepu, bo pilnował lodówki, pamiętam to dobrze, zamykał
lodówkę na kłódkę, zrobił z niej sejf, a klucz nosił przy sobie, żebym mu nie wyjadł tego, co
tam sobie schował, a nocami sam się do niej zakradał, ale wcale nie po to, żeby wyjadać,
tylko żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, słyszałem, jak przestawiał słoiki
z półki na półkę, bo uważał, że matka źle je układa, te, które były wyżej, on przekładał na
niższe półki, ale wcale nie wyjadał, w ogóle raczej nie jadł dużo, tylko folgował sobie
z cukrem, do herbaty chyba pół cukiernicy sypał, wyobrażasz sobie, jaki dramat był, kiedy
wprowadzili kartki na cukier? Wyobrażam sobie, powiedziałem, choć sobie nie wyobrażałem,
nie słodzę herbaty, mogę żyć bez cukru, do słodyczy też nie mam większego przekonania,
zdarza mi się oczywiście zjeść jakiegoś batonika w pociągu, to chyba jedyne miejsce, gdzie
kupuję słodycze, kiedy nie jestem już w stanie czytać gazet ani pracować na laptopie, krótko
mówiąc, gdy dopada mnie upiorna nuda podróży, jałowe pokonywanie po raz setny tej samej
trasy, wtedy rzeczywiście kupuję sobie czasami jakąś małą słodycz, nie dla przyjemności
jednak, ale aby zabić kilka kolejnych minut, moje życie w dużej mierze jest desperackim
zabijaniem czasu i pokonywaniem przestrzeni, jedno i drugie trzeba, widać, uśmiercać.
Ja to w zasadzie tego dokładnie nie pamiętam, bo byłem jeszcze zupełnym dzieckiem,
rozkręcał swą opowieść Kamil Szewc, ale ojciec musiał strasznie cierpieć, dawał sobie radę
tylko dlatego, że prowadził handel wymienny, jak już wszystko było na kartki, to oddawał
ludziom kartki na papierosy i wódkę za kartki na cukier, bo mój ojciec nie palił ani nie pił,
nawet kawy, tylko tę herbatę, wszyscy oczywiście myśleli, że skupuje ten cukier, żeby robić
bimber, ale to byłby absurd przecież, oddawać kartki na wódkę po to, żeby mieć cukier do
pędzenia bimbru, chociaż, powiedzmy szczerze, rozmarzył się Szewc, dobry bimber jest
lepszy niż najlepsza wódka. Nawet kiedyś mieliśmy nalot milicyjny, pewnie jacyś sąsiedzi
donieśli, że stary Szewc gromadzi zapasy cukru, i ojciec miał kłopoty, bo co prawda nie
znaleziono w domu ani w piwnicy aparatury do produkcji bimbru, ale jednak odkryto duże
zapasy cukru i groził mu paragraf za spekulację, wiesz, w stanie wojennym to była poważna
sprawa, oczywiście nie tak poważna jak zaraz po wojnie czy w latach pięćdziesiątych, wtedy
groziła za to nawet czapa, pamiętasz aferę mięsną za Gomułki, w latach osiemdziesiątych
oczywiście tak ostro już nie było, ale mogli go spokojnie zapuszkować. Całe szczęście miał
jakiegoś znajomego, chyba w komitecie wojewódzkim, a może tylko w dzielnicowym,
w każdym razie ten znajomy jakoś go z tego wyciągnął.
Bardzo ciekawe, powiedziałem, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że nic mnie to nie
obchodzi, zawsze jak ktoś zaczyna bardzo mnie nudzić, mówię beznamiętnie „bardzo ciekawe”
i wydaje mi się, że to powinno zniechęcić go do dalszej opowieści, zazwyczaj jednak niestety
odnosi to przeciwny skutek, Kamil Szewc mówił więc dalej i byłem już gotów wręczyć mu te
sto złotych w zamian za milczenie.
Więc ja też głodowałem jako dziecko, rozumiesz, ciągnął Szewc i nawet jakby przestał się
pocić, widać tak bardzo się zaangażował w swoją opowieść, że zapomniał, iż jeszcze przed
chwilą całe jego ciało przypominało wielką rozdygotaną galaretę, choć przecież nie było już
wtedy w Polsce głodu, owszem, była nędza lat osiemdziesiątych, wszystkiego brakowało, nie
było mięsa, ludzie siedzieli w więzieniach, ale głodu nie było, może w jakichś patologicznych
rodzinach, ale myśmy nie byli patologiczni, choć w pewnym sensie może tak, ze względu na
mojego ojca. Jak dziś pomyślę o tamtych czasach, to nie wiem, jak przeżyłem bez mięsa, mięso
to był luksus, matka na obiad dawała nam kotlety ziemniaczane z sosem pieczarkowym albo
kotlety jajeczne, pierogi ruskie, łazanki z kapustą, już wtedy wiedziałem, że nigdy nie zostanę
wegetarianinem. Więc powtarzałem traumatyczne doświadczenie mojego ojca, nie dawał mi
kieszonkowego, bo uważał, że wydam na głupoty, na zabawki, gumę do żucia, która nie ma
wartości odżywczych, albo na komiksy i potem nie będzie pieniędzy na jedzenie. Jestem taki
sam jak on, ale to nie moja wina, Kamil Szewc zrobił żałosną minę zdziecinniałego imbecyla,
dorośli mężczyźni, szczególnie grubi, brzydcy i spoceni, gdy wyglądają, jakby mieli się za
chwilę rozpłakać, są doprawdy żałośni, wielkie, żałosne, spocone bobasy, małe grymaszące
bobasy są obrzydliwe, wielkie bliskie płaczu bobasy po czterdziestce są żałosne, nie budzą
współczucia, lecz agresję, przynajmniej we mnie, najchętniej zamiast stu złotych dałbym mu
sto razy w twarz, policzkowałbym go raz prawą, raz lewą ręką, odliczając dokładnie każde
plaśnięcie, gdybym się tylko nie brzydził kontaktu z jego ciałem, jestem pewien, że za sto
złotych, które bym mu dał, a nie pożyczył, pozwoliłby mi wymierzyć sobie sto policzków,
ludzie są skłonni do takich rzeczy za pieniądze, wystarczy włączyć telewizor, by się o tym
przekonać.
Nie jesteś taki jak twój ojciec, powiedziałem, ponieważ, jak rozumiem, nie jesteś
abstynentem, to po pierwsze, po drugie wyobrażam sobie twojego ojca jako suchego,
żylastego mężczyznę, dodałem, a Szewc z czymś na kształt zdziwienia połączonego
z szacunkiem pokiwał twierdząco głową, po trzecie nie zamykasz lodówki na kłódkę, tylko bez
przerwy ją otwierasz, prawda? Prawda, potwierdził znów śliniastym mlaśnięciem, otwieram
i ciągle sprawdzam terminy przydatności do spożycia, bardzo się boję zatrucia pokarmowego,
zdarzyły mi się w życiu kilka razy różne sensacje żołądkowe, rozumiesz? Zrozumiałem
i wyobraziłem sobie, jak Kamil Szewc czerwony i spocony drepcze nerwowo do toalety,
ostatnim wysiłkiem ściskając pośladki, i wpada do kabiny w ostatniej chwili, to było bardzo
niemiłe wyobrażenie. No więc co chwila skrupulatnie sprawdzam daty na wieczkach
i opakowaniach, powiedział, problem polega na tym, że nie mogę się powstrzymać przed
kupowaniem, jak jestem w delikatesach, a chodzę tylko do delikatesów, nigdy nie zobaczysz
mnie w Tesco albo w Carrefourze, to kupuję więcej, niż potrzebuję, a potem mi się to
przeterminowuje i to jest dramat, bo muszę wyrzucać jedzenie, prawie dobre jedzenie, które
dałoby się jeszcze zjeść, ale się boję, rozumiesz? No, daj wreszcie tę stówę, prawie załkał
Kamil Szewc.
Jesteś chory, powiedziałem, a Kamil Szewc spuścił głowę, powinieneś iść na terapię, ale
na razie weź się do roboty, a przynajmniej udawaj, że coś robisz, zanim wielbicielki komedii
romantycznych i wielbiciele filmów sensacyjnych z działu zarządzania zasobami ludzkimi nas
nakryją, jak rozmawiamy o dynamice jedzenia i amplitudzie srania zamiast o dynamice
wzrostu sprzedaży i amplitudzie obrotów, dokończyłem, wręczając mu sto złotych, ponieważ
uczciwie na nie zapracował, opowiadając mi swoją historię. Nie musisz zwracać,
powiedziałem, lubię słuchać o cudzych nieszczęściach i mogę za to płacić, cudze nieszczęścia
polepszają mi samopoczucie, a to jest rzecz bezcenna, kup za to sobie coś dobrego,
powiedziałem, powinniśmy częściej się spotykać, dodałem, wolę słuchać o nieszczęściach
kogoś, kogo znam, niż oglądać w telewizji zapłakane kobiety opowiadające o wstrząsającym
doświadczeniu bycia zdradzoną przez męża z najlepszą przyjaciółką, dość zabawne, że ludzie
wciąż wierzą, że ktoś może być ich najlepszym przyjacielem, jak widać przyjaciel do tego się
przydaje, że dzięki jego niegodziwości można znaleźć się ze swoim nieszczęściem
w telewizji, a przecież nie ma innego życia niż w telewizji, powinieneś o tym pomyśleć,
Kamil, wyglądasz dostatecznie żałośnie, a twoje życie jest wystarczająco plugawe, żebyś
mógł się zakwalifikować do któregoś z tych programów żerujących na ludzkiej głupocie
połączonej z jeszcze bardziej ludzką podłością, obiecuję, że będę oglądał i ci kibicował, choć
brzydzę się oglądania ludzi, którzy zgodzą się na każdy upadek, byle potem być rozpoznawani
w swoich warzywniakach. Powiedziałem to, wręczając mu sto złotych, i zabrałem się do
pracy, choć przecież nie miałem nic do zrobienia, moją pracą jest jeżdżenie, a nie siedzenie
w biurze, niestety czasami muszę tu siedzieć, bezproduktywnie niczym zakaźnie chory na
kwarantannie, aby można było obserwować, czy przypadkiem nie rozwija się we mnie wirus
samodzielności, i w razie czego wyssać szkodliwe miazmaty za pomocą klimatyzacji.
Raz na miesiąc klimatyzacja jest konserwowana, przychodzą wyspecjalizowani serwisanci,
którzy skrupulatnie czyszczą filtry, usuwają osiadłe tam grzyby i pleśnie oraz zgniłe myśli
pracowników, zabierają to wszystko do laboratorium, grzyby i pleśnie utylizują, a myśli
pracowników zamykają w próbówkach i poddają wnikliwej analizie, następnie piszą
specjalne raporty dla działu zarządzania zasobami ludzkimi, który ponownie je analizuje
i pisze własne, między poniedziałkiem a piątkiem szumią serwery i ładują się pliki, dopiero
w piątek po południu umęczeni analizowaniem niezrozumiałych myśli pracowników
menedżerowie z działu zarządzania zasobami ludzkimi wychodzą na relaksującego drinka,
potem mężczyźni idą ze swoimi kobietami na komedie romantyczne, dzięki czemu następnego
dnia ich kobiety z wdzięczności idą z nimi na komedie sensacyjne, jednoczy ich wszystkich
biesiada w rustykalnej restauracji lub, jeśli pogoda pozwala, sobotni grill na świeżym
powietrzu, mężczyźni zdążyli bowiem wcześniej nabyć w ulubionym hipermarkecie
zabejcowane w przyprawach zestawy grillowe zawierające ułożone pod folią na
styropianowych tackach: sześć udek kurczęcych, trzy karkówki, dwie kiełbasy białe i dwie
brązowe oraz cztery szaszłyki poprzedzielane krążkami cebuli, do tego dorzucili brykiety na
podpałkę i po sześć męskich piw na głowę oraz po trzy damskie dla swoich kobiet, Polska
Walcząca zamienia się w Polskę Grillującą, a oni w poniedziałek rano przybywają do pracy,
umęczeni, udręczeni, ale dumni.
Wtedy ja zwykle jadę już przez tę konającą Europę w najtańszym wydaniu, ten zdychający
powoli kraj, trzęsący się w przedśmiertnych drgawkach, wielkie hospicjum wypełnione
babcinymi bibelotami, ryngrafami, świętymi obrazkami i pustymi butelkami po wódce. Kraj
zaludniony przez bigos-prawicę i sushi-lewicę, za których plecami czai się nieustannie
swojska, siermiężna, kartoflana klasa chłopska z Matką Boską na ustach, jeśli te usta nie są
akurat zajęte jedzeniem kiełbasy i piciem wódki, i z kosą na sztorc przy boku, wszak kosa nie
służy do pracy, tylko do walki, klasa chłopska gotowa jest w potrzebie walczyć o swoją
ziemię ojczystą, która nazywa się „złoty polski”. I gdy spoglądam w brudne lustro
w kolejowym klozecie, wiem że się z niej wywodzę, bo zamiast twarzy widzę przecież
nieforemną bulwę, z której wyrastają pędy mojego dziedzictwa, i jestem jak Kamil Szewc,
mężczyzna o czerwonej spoconej twarzy niczym bulwa buraka – z tej samej linii.
Zastanawiałem się oczywiście, jakie poglądy może mieć Kamil Szewc – czy ma w ogóle
jakieś – polityczne, socjalne, narodowe, poglądy na świat, a przynajmniej na Polskę, na
światowy kryzys gospodarczy, czy ma jakieś poglądy na kulturę, na cokolwiek zresztą, czy też
unosi jedynie swoje tłuste ciało na falach, które akurat go niosą. Jeśli wziąć pod uwagę jego
kompulsywne obżeranie się, widziałbym go raczej po konserwatywno-ludowej stronie,
nazwijmy to, spektrum światopoglądowego. Cierpienie wyżłobione strużkami potu na jego
tłustej twarzy świadczy wszak o tym, że Kamil Szewc musi mieć poglądy, zdaje mi się on
przedstawicielem owej neokonserwatywnej kasty ludzi w średnim wieku, którzy odkryli nagle
swój światopogląd, grzebiąc widelcem w bigosie. W ogóle od kiedy nastąpił w Polsce
przesyt sushi barów, kiedy na prawie każdej ulicy zainstalowała się tak zwana susharnia (cóż
za inwencja języka polskiego!), da się zauważyć wyraźny zwrot konserwatywny w kwestii
jedzenia, już nie sushi i sashimi są wyznacznikami dobrego smaku, ale na powrót bigosy, żurki,
schabowe, a nawet mielone, te mielone, które swoimi umęczonymi rękoma lepi od lat moja
matka, te, które z tępym wyrazem twarzy pożera mój ojciec i nie wie nawet, że w pewnym
sensie znów jest awangardą w tym kraju – on, który nigdy nie miał w ustach surowej ryby
z ryżem owiniętej w algi morskie, który nie wie, jak trzymać pałeczki, i nigdy się już tego nie
nauczy, ponieważ na naukę zazwyczaj jest za późno, cóż to za idiotyczne powiedzenie „na
naukę nigdy nie jest za późno”! Otóż na naukę zazwyczaj jest za późno, zawsze się okazuje, bez
względu na wiek, że nie nauczyliśmy się czegoś, co bardzo by się nam przydało. Mój ojciec
niczego się już nie nauczy, Kamil Szewc niczego się nie nauczy, a i dla mnie jest już za późno
na naukę, mogę sobie ewentualnie przyswoić nowy program do robienia tabelek
w komputerze, zresztą muszę to robić od czasu do czasu, ponieważ wyspecjalizowana
komórka innowacyjna w naszej firmie regularnie wprowadza udoskonalenia, dzięki którym
nasza praca ma być jeszcze bardziej efektywna, a owe programy jeszcze bardziej przyjazne
dla użytkowników, co oczywiście nie następuje. Ale przecież chodzi wyłącznie o sam fakt
wprowadzenia jakiejkolwiek zmiany, dzięki której pracownicy komórki innowacyjnej, owi
udoskonalacze naszego życia zawodowego, będą się mogli wykazać przed swoim
kierownictwem, ono zaś przed swoim, a tamto kierownictwo, które urzęduje gdzieś
w niebosiężnym wieżowcu, bynajmniej nie w tym mieście i nie w tym kraju, będzie się mogło
wykazać przed swoim najwyższym władcą urzędującym na najwyższym piętrze najwyższego
wieżowca i domagającym się tylko trzech informacji: ile dzięki owym udoskonaleniom udało
się zaoszczędzić i czy dzięki wprowadzonym innowacjom praca jego wyrobników będzie
bardziej efektywna oraz o ile procent w skali roku. Potem, jeśli wyniki są satysfakcjonujące,
nadchodzi informacja zwrotna, która poprzez piętra, telefony, pocztę elektroniczną dociera aż
do naszego biura w Warszawie, w dzielnicy zwanej ciągle Służewiec Przemysłowy, choć od
lat nie ma tu już żadnego przemysłu, nawet małej manufaktury, a są jedynie biurowce, które
w ciągu ostatniej dekady wyrosły na tym postindustrialnym polu bitwy przegranej przez
socjalizm, oraz na deser duży budynek Urzędu Skarbowego.
Siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, albo i nawet sto tysięcy urzędników dojeżdża tu każdego
ranka do swoich czystych, klimatyzowanych czworaków, w miejsce, gdzie jeszcze ćwierć
wieku temu dojeżdżały dziesiątki tysięcy robotników, by stanąć przy taśmach w swoich
zakładach pracy, choć były to raczej zakłady karne, a praca, którą w nich wykonywano,
polegała na angażującym siły i pomyślunek markowaniu pracy. Kilkadziesiąt tysięcy
robotników w krwawym pocie udawało, że pracuje, podobnie dzisiaj kilkadziesiąt tysięcy
urzędników krząta się, biega po piętrach z udawanym obłędem w oczach lub siedzi przy
biurkach, symulując skupienie. Właściwie jedyna zmiana, która tu w ciągu ostatnich
dwudziestu lat zaszła, jest zmianą estetyczną, czyli zmianą kombinezonu na garnitur, zmianą
nazwy „przerwa obiadowa” na „przerwa na lunch” oraz „współzawodnictwo pracy” na „plan
motywacyjny”. Reszta jest taka sama. Sto tysięcy warszawiaków z awansu przytelepało się tu
ze swoich mazowieckich kartoflisk w poszukiwaniu odpustu, sto tysięcy dojeżdża tu co rano
tramwajami ze stacji metra, samochodami dojeżdża bowiem tylko kasta kierownicza, bo tylko
dla niej starczy miejsc parkingowych, reszta się tłoczy w tramwajach, wyciera na łokciach
swoje garnitury i zostawia swój gnojny zapach, ponieważ ich ubrania i ciała, choćby nie
wiadomo jak często myte, emanują gnojnym zapachem mazowieckich wiosek, można by
powiedzieć, że to takie nasze warszawskie City, gdyby nie to, że należałoby je raczej nazwać
warszawskim Country. Sto tysięcy, które aspiruje do wakacji w Egipcie i sobotniej
kompensacji upokorzeń za pomocą zestawu grillowego na styropianowej tacce, sto tysięcy,
które nie tylko nie odróżniłoby Palestriny od Pergolesiego, ale o żadnym z nich w życiu nie
słyszało, o co oczywiście nie mam pretensji, oni po prostu nie słyszeli o niczym, co powstało
więcej niż kilka lat temu, a i to jest dla nich zamierzchła przeszłość, która ich nie dotyczy,
ponieważ ich dotyczy jedynie teraźniejszość, ich brak wyobraźni, genetyczny, jak sądzę,
i bezbolesny spadek po przodkach z mazowieckich, podlaskich i poleskich pól, powoduje, że
nie nachodzi ich żadna refleksja na temat przeszłości, ich życie jest jednym wielkim teraz, to,
co miało miejsce kiedyś, jest tym, co nigdy nie istniało, nie tylko w historii ludzkości, w jej
kulturze, ale nawet w ich życiu, to strategia przetrwania. Udają, że urodzili się już w swoich
garniturach i garsonkach, że urodzili się, znając program komputerowy do robienia tabelek
i wykresów, urodzili się z umiejętnością uniżonego rozmawiania z przełożonymi i pełnego
arogancji komunikowania się z podwładnymi, muzyka, której słuchają, to była zawsze ta sama
muzyka, którą aktualnie puszczają w radiu ci, co znają się wybornie na ludzkich gustach, filmy,
które znają, to tylko i wyłącznie te, które widzieli w ostatni weekend w wielkim kinie na
ostatnim piętrze centrum handlowego, no, może w ciągu miesiąca, na pewno nie roku, zeszły
rok nigdy dla nich nie istniał, jeśli mają jakieś poglądy, to raczej je skrywają, bo może się
okazać, że są to poglądy niesłuszne, zresztą poglądy nie są im do niczego potrzebne, bez
poglądów żyje się o wiele łatwiej i w pewnym sensie łatwiej się zdycha, gdyż nie trzeba robić
rachunku sumienia, zresztą co tu rachować, oni nie mają sumienia.
Siedzieliśmy tak z Kamilem Szewcem, on chwilowo uszczęśliwiony stuzłotowym
banknotem, który mu wręczyłem, ja pełen obrzydzenia, choć bardziej po ludzku byłoby pewnie
mu współczuć, gdyż Kamil Szewc jawił mi się jako osoba po stokroć bardziej tragiczna niż
każdy z kloszardów, których widuję na Dworcu Centralnym, kiedy wyjeżdżam w podróż
służbową lub właśnie z niej wracam, gdy do naszego pokoju wszedł wymoczkowaty, chudy
chłopak, którego kojarzyłem jedynie z imienia Patryk; nie wiem, skąd wzięła się ta nagła
popularność imienia Patryk, co chwila potykam się o jakichś nieszczęsnych Patryków, ten
pracował od niedawna w naszym departamencie sprzedaży bezpośredniej, czyli był, krótko
mówiąc, komiwojażerem najniższego zaszeregowania, zwykłym, godnym pogardy
domokrążcą, rozdającym co prawda nie próbki gównianych perfum, ale nasze foldery, co
jednak niewiele zmienia. Cały ten departament (zbyt wielkie słowo jak na tak nikczemną
komórkę) służył wyłącznie wstępnemu upokarzaniu nowych pracowników, którzy, jak to się
mówiło, „mieli się sprawdzić w boju”, aby w przyszłości być prawdziwie zahartowanymi
przedstawicielami handlowymi, takimi jak ja, krążącymi po miastach całej Polski. Taki Patryk
z pewnością musiał marzyć o tym, że kiedyś zajmie miejsce moje lub Szewca, był – jak całe to
jego żałosne pokolenie, które nic sobą nie reprezentuje, a jedynie żąda, upomina się i domaga
w przekonaniu, że mu się należy, że wszystko mu się należy za to, że raczyło skończyć jakieś
szkoły i podjąć pracę, a skoro łaskawie pracuje, musi za to dostać specjalne nagrody, te
wszystkie bezczelne, leniwe, ale przebiegłe gnojki, które postulują równość szans i w imię tej
równości chętnie by się nas natychmiast pozbyli, by równościowo zająć nasze miejsca – był
jak oni połączeniem przymilności z zawiścią, pracowitości z zupełnym brakiem inwencji,
gotowości do wykonania każdego, najgłupszego nawet zadania z fenomenalnym brakiem
refleksji, jedyne, czego naprawdę nie można mu było odmówić, to niebywała determinacja
i wola przetrwania.
Znam takich wymoczkowatych chłoptysiów z odstającymi uszami, dzwonią do moich drzwi
mniej więcej raz w tygodniu – jeśli akurat jestem w domu – bo zarabiają na życie najbardziej
upodlającą formą komiwojażerki, sprzedażą bezpośrednią. Sprzedają perfumy nieznanych
marek o nieokreślonych zapachach, zaczynają z wysokiego pułapu, chcą mi wcisnąć jakąś
wodę kolońską za sto pięćdziesiąt złotych, paplają gorączkowo, że zostałem wybrany przez
jakiś ich obsrany system komputerowy, żeby na końcu usiłować mi wtrynić tę niepachnącą
niczym wodę toaletową za ćwierć ceny wyjściowej, jednocześnie ściskając mi rękę i ciągle
gratulując, że to właśnie ja zostałem wylosowany przez firmę, dla której oni mają szczęście
pracować, a ja mam szczęście zostać tejże firmy klientem, a dla mojej kobiety dodatkowo
kolejna woda toaletowa, nawet za jedną ósmą ceny wyjściowej. Gdaczą te swoje wyuczone,
rozpaczliwe mantry i nawet nie słyszą moich odpowiedzi, że nie potrzebuję ich wody
toaletowej, którą spryskali mi przed chwilą zewnętrzną część nadgarstka, że nie mam kobiety,
więc nie potrzebuję damskich perfum, nawet takiej kobiety, której bym aż tak nienawidził,
żeby sprezentować jej wodę bez zapachu, za to w brzydkim pudełku kryjącym paskudny
flakonik, i być może kiedy otwieram drzwi, naprawdę przez chwilę wierzą w sukces, bo
jestem tego dnia pierwszą osobą, która nie zatrzasnęła im drzwi przed ich kostropatym nosem.
Nienawidzę ich, jak tylko widzę, kto stoi z tym nieszczerym, lecz pełnym nadziei uśmiechem
na mojej wycieraczce, wiem już, o co chodzi, lecz nie zatrzaskuję drzwi, ponieważ chcę się
trochę ponapawać ich upokorzeniem, zobaczyć w ich oczach najpierw nadzieję na pierwszy
tego dnia sprzedażowy sukces, a potem wyraz straszliwego rozczarowania, zazwyczaj
poprawia mi to samopoczucie. Patryk wyglądał dokładnie jak ci nieszczęśni pryszczaci
Patrykowie stukający do moich drzwi, którym pozwalam popisywać się przez kilka minut,
a potem ich odprawiam, z satysfakcją myśląc, jakimi obelgami mnie obrzucają, schodząc po
schodach, gdyż najbardziej upokarzające jest rozbudzenie w kimś nadziei, a potem jej
pogrzebanie.
Szef cię wzywa, powiedział Patryk do Kamila Szewca z mieszanką strachu (przed szefem)
i wyższości (niższy rangą komiwojażer wzywa wyższego rangą), a na mnie spojrzał
z mieszanką nienawiści i szacunku, gdyż cały był złożony z mieszanek, które sumowały się
w zupełny brak właściwości. O tym, że w tłumie innych Patryków tego Patryka wyróżniał jakiś
charakter, świadczyła jedynie jego ambicja, by zająć kiedyś nasze miejsce i zamiast błądzić po
warszawskich osiedlach, ruszyć wreszcie w podróż po kraju, marnotrawić dni w pociągach,
a noce w niedrogich hotelach i walczyć o miano pracownika miesiąca, wyższe cele nie były
mu przeznaczone. Oczywiście tak się kiedyś stanie, być może wtedy pociągi będą wreszcie
jeździć szybciej, choć ja już nie umiem sobie tego wyobrazić, pamiętając, że kilka lat temu
jechałem do Gdańska niepełne cztery godziny, a teraz jadę osiem, oczywiście sensowniej i być
może wcale nie drożej, a na pewno racjonalniej, także z punktu widzenia firmy, byłoby latać
do Gdańska, zamiast jechać tam osiem godzin, jednak hołubiony przepis regulaminu
wewnętrznego powiada, że pracownik może jeździć w delegacje jedynie drugą klasą Polskich
Kolei Państwowych, zatem miast w ciągu jednego dnia odwiedzić dwa miasta, w ciągu dwóch
dni odwiedza jedno, załatwiając tym samym dla firmy cztery razy mniej kontraktów, lecz
przepisy regulaminu są jak Pismo Święte, słów Pisma Świętego się nie zmienia, prędzej
Watykan przeredaguje siedem grzechów głównych i cztery cnoty kardynalne, nim ktoś
podniesie rękę na regulamin.
Kamil Szewc znów zaczął się intensywniej pocić, a ja się zdziwiłem, że kierownictwo
przysyła tu wymoczka z działu sprzedaży bezpośredniej, być może jednak weszły w życie
kolejne cięcia budżetowe i najmłodsi pracownicy dostali też funkcje gońców, by oszczędzić na
wewnętrznych połączeniach telefonicznych. Kamil Szewc wyszedł, oblewając się falą tłustego
łoju, a ja wyłączyłem komputer, spakowałem teczkę i wyszedłem z biura, mimo iż do
regulaminowej siedemnastej zostało jeszcze bardzo dużo czasu do zmarnowania. Była to
godzina, gdy tramwaje i autobusy łączące Służew Przemysłowy z najbliższymi stacjami metra
jeździły jeszcze prawie puste, jeszcze nie tłoczyła się w nich i nie przepychała klasa
pracująco-próżniacza, te kilkadziesiąt tysięcy bezmyślnych i zbędnych ludzi, więc
skorzystałem z komfortu wolnych siedzeń i ruszyłem do domu, by się odprężyć, słuchając
oryginalnej wersji Carmina Burana w wykonaniu Clemencic Consort, którą kupiłem sobie
właśnie poprzedniego dnia w prezencie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś mi kupił prezent,
w sumie nic dziwnego, bo kto miałby kupować, z żoną się rozstałem, moi rodzice uważają, że
największym prezentem, jaki mi sprawili, jest to, że powołali mnie do życia, kochanki nie
mam, a więc przy okazji odpada konieczność kupowania prezentów jej, zadowalam się zatem
sprawianiem prezentów sobie i ma to sens o tyle, że prezent, który od siebie dostaję, zawsze
mi się podoba.
Naturalnie nie kupiłem sobie Carmina Burana Carla Orffa, tej ohydnej fałszywki,
skomponowanej przez wielkiego niemieckiego oszusta, który był tym dla muzyki, kim Hitler
dla wolności, to jego prymitywne ostinato, te jego okropne recytatywy i psalmodie, ta jego
orientalna melizmatyka, cały ten Orff był zarazem ojcem i dzieckiem muzycznego
totalitaryzmu, gdyby dziś żył w Polsce, pisałby prostackie kantaty na cześć Jana Pawła ii,
wystarczy posłuchać jedenastego utworu, Estuans interius, „płonąc w środku”, śmiechu
warte, gdy to słyszę, czuję raczej, że parcieję w środku, że więdnę, może nawet gniję, ale na
pewno nie płonę, albo rozpoczynającego cały ten oszukańczy cyrk O Fortuna, mógłby to
śmiało skomponować któryś z tych dzisiejszych hochsztaplerów piszących pompatyczne
symfonie i śpiewających „Santo subito”, podczas gdy chodzi wyłącznie o santapecunia;
O Fortuna, owszem, jak najbardziej chodzi o fortunę, fortuna rodzi się zazwyczaj
w kłamstwie, nic dziwnego, że początek tej jakże aryjskiej pieśni tak się podoba, tak go
chętnie włączają do swoich elektronicznych kawałków różni popowi muzykanci, których nie
stać nawet na trochę patetycznego rozmachu. Oczywiście najgorsze jest to, że Orffa słucha się
o wiele lepiej niż oryginalnego Codex Buranus, który jest nieznośny, właściwie to nawet nie
sposób go słuchać, jest naprawdę w najgorszym sensie tego słowa średniowieczny, gdy się go
słucha, przed oczami stają cała nędza, brud i wszawica średniowiecza, tępota i głupota
średniowiecza, natomiast wersja Orffa jest, że tak powiem, bardzo przyjemna, jest jak
wyglansowana, odmalowana gotycka katedra, w której chłodzie, potędze i majestacie tak
chętnie szukają schronienia turyści i skretyniali publicyści katoliccy, jestem przekonany, że
można uwieść kobietę Orffem, a nie można Clemencic Consort, być może chodzi o to, że dziś
w ogóle większym szacunkiem cieszą się podróbki, że dziś coś, co naprawdę jest oryginalne,
nie ma racji bytu, ponieważ jest nieciekawe, nienowoczesne i nudne, co oczywiście wynika
wyłącznie z tego, że dziś nikt nie jest w stanie stworzyć niczego naprawdę odkrywczego,
niczego rzeczywiście nowego, za to wszyscy potrafią unowocześniać, odświeżać oraz
przerabiać, miotając się w bezproduktywnych apopleksjach współczesności; odnoszę
wrażenie, że ludzkość już niebawem przestanie cokolwiek wynajdywać i wymyślać, a jedynie
przerobi i uwspółcześni wszystko, co jej wpadnie w ręce, nie mam tu wcale na myśli żadnej
legendarnej ponowoczesności, mam tu na myśli to, że mózgi wszystkich są zupełnie
wyjałowione, a mówię tu o mózgach ludzi zwanych jednostkami twórczymi, nie wiem, co
można powiedzieć o mózgach tych, którzy twórczy nie są, cóż można powiedzieć na przykład
o mózgach tych stu tysięcy urzędników, którzy niebawem wysypią się z biurowców Służewa
Przemysłowego i ruszą do autobusów i tramwajów, a potem bezmyślnie będą się cisnąć
w przepełnionych wagonach metra w drodze do swoich wynajętych lub spłacanych
hipotecznie nor, zwanych apartamentami, i tępo wpatrywać się w reklamy emitowane na
ekranach wewnątrz tych wagonów, i absolutnie żadne procesy myślowe nie będą zachodziły
w ich głowach, oprócz tych związanych z przemianą materii, będą czuli co najwyżej głód lub
parcie na pęcherz. Ewentualnie w ich głowach zajdą jeszcze procesy myślowe związane
z pogodą, bo po wyjściu z biura zauważyłem, że nad Warszawę nadciągają ciemne, gęste
chmury zwiastujące potężną ulewę, co mnie ucieszyło, gdyż uwielbiam gwałtowne ulewy,
rzęsiste deszcze, burze, a nawet wichury i huragany, poza tym to miasto pod namiotem
ciemnych chmur nadciągających nad śródmieście, nad Pałac Kultury i wieżowce przy Dworcu
Centralnym zawsze wygląda jakoś lepiej niż przy ładnej pogodzie, gęste, ciemne chmury
kojarzą mi się z flotyllą statków kosmicznych najeźdźców, którzy zrównają to miasto z ziemią;
mam nadzieję, że zaczną od biurowców Służewa Przemysłowego. Ta jedna myśl, która pojawi
się o siedemnastej w głowach stu tysięcy urzędników i urzędniczek, będzie więc brzmiała:
o cholera, a ja nie mam parasola!
Do domu dotarłem szybko i wygodnie, zrobiłem sobie mocną herbatę, włączyłem Carmina
Burana i opadłem na kanapę, ponieważ postanowiłem, że polubię tę płytę, że się do niej
przekonam i w ten sposób nie tylko zracjonalizuję swój wydatek, ale przede wszystkim
podniosę wartość prezentu, który sam sobie w jakiejś dziwnej rozpaczy sprawiłem. W tym
momencie zadzwoniła moja matka. No i co się nie odzywasz? usłyszałem, gdy tylko odebrałem
telefon, ściszywszy uprzednio muzykę. To jej tradycyjne przywitanie telefonicznie, nigdy nie
zaczyna rozmowy inaczej, tak jest zaprogramowana, nie przypominam sobie, by kiedyś zaczęła
rozmowę od pytania: „Co słychać” albo „Jak się masz?”, nigdy nie powiedziała „Stęskniłam
się za tobą”, zawsze najpierw mówi „Co się nie odzywasz?”, aby od samego początku
wywołać we mnie poczucie winy, aby ustawić się w pozycji porzuconej, starej matki,
samotnej i schorowanej, o której zapomina jej jedyne dziecko, której istnienie ignoruje jedyny
i niestety nieudany syn. Przecież niedawno się widzieliśmy, powiedziałem, poza tym miałem
dużo pracy i jestem zmęczony, dodałem, kłamiąc nieco, ponieważ ostatnio byłem raczej
zmęczony brakiem pracy, bezproduktywnym siedzeniem w biurze w towarzystwie tych
wszystkich głupich i zbędnych ludzi, marzyłem już o kolejnym wyjeździe, choćbym miał się
tłuc pociągami przez cały miesiąc, choćby i osobowymi, choćby do najbardziej zapyziałych,
zapolszczonych powiatowych miasteczek, byleby zniknąć z tego miasta, nie widywać Kamila
Szewca i wszystkich tych ohydnych ludzi, wolałbym siedzieć obok kloszardów na dworcach
kolejowych całej Polski i wdychać kiblowe wapory w wagonach pkp, niż czuć pot Szewca
i mdły zapach perfum rozsiewany na korytarzach firmy przez zidiociałe sekretarki. Mógłbyś
przynajmniej czasami sprawdzić, czy jeszcze z ojcem żyjemy, powiedziała matka, wysoko
podnosząc poprzeczkę, a ja wyobraziłem sobie gwałtownie ich martwe, nadgniłe już ciała,
matki leżącej na podłodze w kuchni i ojca zwisającego z fotela przed wciąż włączonym
telewizorem, który wypluwa z siebie ekstatyczne komentarze sprawozdawcy sportowego, lecz
powiedziałem oczywiście: nie gadaj głupot, niby dlaczego mielibyście nagle umrzeć, i to
oboje naraz, a moja matka naturalnie odpowiedziała: a dlaczego nie? Jesteśmy starymi,
chorymi ludźmi, ale to ciebie oczywiście zupełnie nie interesuje, choć i ty niedługo będziesz
starym, schorowanym człowiekiem, nie jesteś już wcale młody, wielu mężczyzn umiera
w twoim wieku, na zawały i wylewy, w dodatku przy twoim trybie życia, z byle jakim
odżywaniem się, bez sportu, na co ci ojciec bez przerwy zwraca uwagę, ale oczywiście ty nie
słuchasz nawet rodzonego ojca… Przestań już, znam to na pamięć, powiedziałem, przez całe
życie mi to powtarzasz. To przyjdź w niedzielę na obiad, musimy porozmawiać, odparła matka
i raptownie odłożyła słuchawkę, a ja z wściekłością podkręciłem głośność w odtwarzaczu
i runął na mnie śpiew Clemencic Consort, jak zbawienna ulewa w duszny dzień.
W niedzielę rzeczywiście poszedłem do rodziców, choć ociągałem się jak uczeń
wyprawiany do szkoły, którego paraliżuje już sam widok klockowatego budynku i który jest
przerażony, że będzie tam musiał spędzić pół dnia, stanąłem przed lustrem i zobaczyłem
pięćdziesięcioletniego uczniaka, który musi stawić czoło rodzicom powracającym
z wywiadówki i tłumaczyć się ze swych miernych ocen, ze złego zachowania, z uwag
wpisanych do dzienniczka przez przerażającą, wredną i cuchnącą nauczycielkę, a potem
wysłuchiwać tego jakże przewidywalnego mendzenia o marnowaniu życia, niewykorzystanych
szansach, przegapionych okazjach, całego tego żałosnego, powtarzalnego przedstawienia.
Szedłem jeszcze bardziej wściekły niż zwykle, bo czułem, że nie idę wcale na rodzinny obiad,
choćby nudny, tylko na przesłuchanie, które mi urządzą moi agenci prowadzący mnie przez
życie, połączone z wylewaniem żalu, oskarżaniem, że nie tylko sobie marnuję życie, ale i ich
zadręczam, znałem tę chłopską pieśń, ten dziadowski lament, a jednak szedłem, przeklinając
w duchu ich oraz siebie.
Wciąż pamiętam kod do domofonu, myślę, że pamiętam coraz lepiej, nigdy ani przez
sekundę się nie zastanawiałem, jaką sekwencję cyfr wcisnąć na klawiaturze, gdyby mnie
przesłuchiwano na policji, mógłbym ze zdenerwowania zapomnieć swój numer pesel, numer
telefonu, nawet numer buta, ale jaki jest kod do drzwi na klatkę schodową w domu na
Dragonów, pamiętałbym na pewno. Myślę, że wolny w pełni będę dopiero wtedy, kiedy
pewnego dnia obudzę się, nie pamiętając tego numeru, może nawet nie pamiętając numeru
domu i mieszkania. Drzwi ustąpiły z lekkim mlaśnięciem, wstąpiłem w chłodny półmrok klatki
schodowej, w ten zbawienny chłód, który zawsze tak lubiłem, wracaj ąc do domu z rozgrzanej
ulicy, i zacząłem bardzo powoli wspinać się po stopniach. Mijałem kolejne półpiętra
i zupełnie mi się nie spieszyło, choć przecież zawsze, przez długi kawał życia starałem się tę
drogę pokonać jak najszybciej.
Matka właśnie po raz setny porządkowała rzeczy w szafie, wyjmowała jakieś stare,
przesiąknięte wonią naftaliny sukienki z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, jakieś stare
sweterki i bluzki uchowane od moli, oglądała to uważnie, a potem odkładała na miejsce, ale
w jakimś nowym porządku, teraz inne ubrania były na wierzchu, a inne pod spodem,
wyciągnęła też jedną sukienkę i odwiesiła na wieszak w części wspólnej, gdzie wisiał już też
wyjściowy garnitur mojego ojca, w którym nie widziałem go chyba od mojego ślubu, wydaje
mi się, że nigdy więcej już go na sobie nie miał, może nawet o nim zapomniał, ale moja matka
nie zapomniała, szczotkowała go nawet czasami, pilnowała, by był w ciągłej gotowości
bojowej.
Po co ty znowu wszystko tam przekładasz, co, stroić się będziesz na randkę, absztyfikanta
jakiegoś poznałaś? pokrzykiwał z pokoju ojciec, usiłując, w sposób w swoim mniemaniu
dowcipny, komentować porządkowe wzmożenie matki z wysokości swojego fotela. I nawet
jakby się zachichrał, zarechotał lekko, lecz nie wzbudziło to uśmiechu ani u matki, ani u mnie,
napiętego koniecznością odbycia tej cierpiętniczej wizyty, spojrzałem na niego jedynie, jak mi
się wydaje, z pogardą, jego nędzne dowcipy, jego żałosne poczucie humoru zawsze mnie
denerwowały, żeby być dowcipnym, należy mieć choć trochę wdzięku, a skąd miałby go mieć
mój ojciec? Chciałem szybko zjeść obiad i wyjść, okoliczności sugerowały jednak, że zanosi
się na coś poważniejszego niż tylko chłeptanie rosołu, ciamkanie mielonych i wysłuchiwanie
zwykłych obrzędowych utyskiwań. Ojciec miał dowcip ciężki jak kułak polskiego chłopa i jak
na chłopa przystało był ze swojego domniemanego poczucia humoru zadowolony. Teraz jednak
nie wyglądał na zadowolonego, raczej na speszonego, tym nerwowym chichraniem ewidentnie
maskował niepokój.
Głupiś, Janek, powiedziała moja matka i aż się zdziwiłem, bo na zaczepki ojca
odpowiadała zwykle milczeniem, bynajmniej nie wzniosłym, tylko uniżonym, czymś w rodzaju
implozji, zapadała się w siebie, kurczyła, względnie coś tam pod nosem mruczała, ale nigdy
nie ripostowała ani nie wchodziła w spory, wolała pielęgnować w sobie urazy i pamięć
upokorzeń, niż stawać do boju. Głupiś, powiedziała, porządki robię przed położeniem się do
trumny, żebyś, jak już zemrę, wiedział, jaką mi sukienkę włożyć na tę ostatnią podróż, tę chcę,
wyciągnęła z szafy fioletowe zgrzebło ze srebrnymi aplikacjami, w którym jej nigdy nie
widziałem, ponieważ zazwyczaj widywałem ją w podomce we wzorki przypominające
szuwary albo trzciny, względnie beżowym komplecie lub w nędznym paltocie pamiętającym
co najmniej ohydne lata siedemdziesiąte, w którym wychodziła „na miasto”, czyli do sklepu
po ziemniaki, buraki i kapustę. A dla ciebie jest wyszykowany ten garnitur i krawat, tu wyjęła
garnitur ojca z mojego ślubu, co oczywiście gwałtownie uruchomiło we mnie falę bolesnych
wspomnień, nie nostalgię bynajmniej, ale pamięć mojej klęski. Jakbym ja pierwsza umarła, to
pamiętaj, żeby go włożyć na mój pogrzeb, a potem każ się w niego ubrać do trumny, a jak się
tak akurat zdarzy, że ty pierwszy umrzesz, to ja dopilnuję, żeby cię w nim pochowali.
Pomyślałem wtedy nagle o swoim pogrzebie, uzmysłowiłem sobie, że ta zapobiegliwość
mojej matki ma sens, warto się przygotować na taką ewentualność, żeby na skutek cudzego
pośpiechu albo niechlujstwa nie wylądować w byle jakiej skrzynce w jakimś idiotycznym
stroju, powinienem już zawczasu wybrać sobie jakiś garnitur i porządne buty, może
powiedzieć matce, że właśnie taki zestaw sobie przeznaczyłem, wszak wcale nie jest
powiedziane, że to ja ich będę grzebał, być może to oni mnie przeżyją, zawsze uważałem ich
w pewnym sensie za nieśmiertelnych.
Kiedy oni wreszcie umrą, myślałem często, kiedy się od nich ostatecznie i nieodwołalnie
uwolnię, od ględzenia ojca i milczenia matki, jestem dorosłym mężczyzną w wieku, w którym
każda chwila może być ostatnią, zawały, wylewy, udary to są rzeczy, które dziesiątkują
mężczyzn po pięćdziesiątce, moja matka miała rację, ośmieszę się jednak, jeśli umrę przed
nimi, wyobrażam sobie to jeszcze upierdliwsze smęcenie mojego ojca, że to przez brak sportu,
gdybym go słuchał i uprawiał sport, z pewnością bym jeszcze żył, i stękanie mojej matki, że to
na pewno przez złe odżywianie się, byle jak i byle gdzie, ponieważ moja matka żyła
w przekonaniu, że żywię się wyłącznie w jakichś podłych garkuchniach albo w wietnamskich
budkach, że szczytem wyrafinowania jest to, co jadam w wagonach restauracyjnych Wars,
a przecież wiadomo, jakie tam świństwa podają, nic świeżego, same konserwanty, żadnych
warzyw, tak jakby zarzucała mnie na tych mielono-rosołowo-zasmażkowych obiadach
świeżymi warzywami.
Moja matka uznawała jedynie brudne, usmarowane kurzym łajnem jajka, które kupowała od
„baby”, czyli kobiety, czy też może kobieciny, która raz na tydzień zajeżdżała na pobliski
bazarek ze swoją wsiową ofertą i sprzedawała między innymi owe obgównione jajka, a to
obsranie miało być dowodem na ich zdrowość i ekologiczność, moja matka unikała jajek ze
sklepu, jajek umytych i zapakowanych w ładne pudełka, kto wie, czym te kury były karmione,
mawiała, nawet jajek z ekologicznych ferm nie kupowała, wszystkie te stempelki i certyfikaty
wywoływały w niej jeszcze większe podejrzenia, uznawała je za dowód fałszerstwa, tylko
kurze gówno mogło ją przekonać do jakości jajek, choć – myślałem sobie – skąd ona może
wiedzieć, co to za gówno, czy akurat tych kur, które owe jajka zniosły, może to gówno kur
chorych na jakąś kurzą grypę albo kurzą ślepotę, może to jest w ogóle byle jakie gówno byle
gdzie zebrane, byle nim posmarować te jajka. Moja matka cierpiała jednak na gówniany,
wiejski atawizm i nie dawała się przekonać.
Teraz zaś szykowała się do trumny i zdaje się, że o tym właśnie chciała ze mną
porozmawiać.
Odwiesiła swoją trumienną sukienkę do szafy i poszła do kuchni szykować obiad, to znaczy
kończyć szykowanie obiadu, kotlety były już usmażone, ziemniaki dochodziły, talerze na stole
rozstawione, przyniosła miskę z surówką z marchwi i jabłka, znałem tę surówkę jak samego
siebie i jak siebie samego jej nienawidziłem, od pół wieku jadałem surówkę z marchwi
i jabłka, od pół wieku dostawałem takie same kotlety, od pół wieku taki sam rosół, nic się nie
zmieniało, być może tylko tyle, że od kiedy nie jeździliśmy do Międliszewa, udział buraków
w jadłospisie nieco spadł. Wiedziałem, że zastanę tu taki zestaw obiadowy, choć nie
spodziewałem się wcale tego funeralnego przedstawienia, raczej pogadanki, że mam ostatnią
szansę w życiu, żeby znaleźć sobie jakąś kobietę, która oczywiście nie będzie taka wspaniała
jak Agnieszka, ona ułożyła sobie życie beze mnie i niestety słusznie zrobiła, ale może chociaż
jakąś taką, która mi na starość poda szklankę wody, niechby tylko nie była głupia, ślepa,
kulawa, niechby miała dwie ręce i dwie nogi, ale czy ktoś taki w ogóle się mną zainteresuje?
Matka wniosła swoje znakomite kotlety i zasiedliśmy do stołu. Dziś nie ma zupy, bo nie
miałam już czasu ani siły gotować, powiedziała, mam ważniejsze rzeczy na głowie niż zupa,
wyjaśniła ku mojemu zdumieniu, bo wydawało mi się zawsze, że ukompletowanie obiadu jest
dla niej rzeczą najwyższej wagi. W porządku, nie ma sprawy, powiedziałem, przecież świat
się od braku zupy nie zawali. Mój ojciec milcząco kroił kotlety i wpychał je sobie do ust
jakby pod przymusem, matka też milczała i jadła z jakąś zimną zaciekłością, jakby jadła te
usmażone przez siebie kotlety na przekór wszystkim, jakby jadła na złość ojcu i mnie, jakby
jadła nawet na złość sobie, jakby tym jedzeniem kotletów chciała ukarać siebie i wszystkich
wokół. W sposób widoczny zmieniła się ostatnio, nabrała pewności siebie, a może raczej
czegoś w rodzaju hardości, wyglądała, jakby jej zwiotczałe mięśnie zmieniły się w kamienie,
w jej bladych oczach majaczyła złość, a może determinacja, w każdym razie nie były to już te
oczy, które oglądałem przez pół wieku i których szczerze nienawidziłem, choć zdarzało się, że
mnie rozczulały. Matka przełknęła kęs i odsunąwszy od siebie talerz i położywszy ręce na
obrusie, powiedziała: czuję, że zbliża się koniec, że już się szykuję do drogi. Na wszelki
wypadek na razie milczałem, niech się wygada, pomyślałem, przez całe życie głównie
milczała, należy jej się szansa na krótkie ględzenie, może nawet na dłuższe, byle nie za długie.
Nie chodzi o to, że nagle gorzej się poczułam, powiedziała spokojnie, ale w środku coś mi
mówi, że zbliża się koniec, że będę się powoli zbierać na tamtą stronę, to taka intuicja, a nie
samopoczucie czy badania lekarskie. Ojciec zresztą też niedługo odejdzie, dodała, a ja
zobaczyłem przerażenie w jego oczach, ale nic nie powiedział, tym razem nie perorował, nie
debatował, nie wygłaszał przemówień, wyraźnie oddał głos matce, jakby ustanowił ją
rzecznikiem prasowym ich małżeństwa, ponieważ, jak sądzę, przyznał jej prawo, wreszcie, po
tylu latach, do wypowiadania się także w jego imieniu.
Nie przesadzaj, westchnąłem fałszywie, niby dlaczego mielibyście teraz umrzeć, przecież
nie chorujecie na nic poważnego. Oczywiście była to wypowiedź pełna hipokryzji, bo nieraz
wyobrażałem sobie ten dzień, kiedy na świecie nie ma wreszcie żadnego z nich i jestem
zupełnie wolny, wolny od tych wizyt i obiadów, wolny od milczenia mojej matki i ględzenia
mojego ojca, że wreszcie jestem pięćdziesięcioletnim sierotą, szczęśliwym i uwolnionym od
wypominania mi, że się starzeję, że zmarnowałem życie, że niczego tak naprawdę nie
osiągnąłem, że nie mam żadnych zainteresowań (ponieważ słuchania muzyki dawnej nie
uważali za sensowne zainteresowanie). Jakby oni cokolwiek osiągnęli! Jakby mieli jakieś
zainteresowania! Jakby nie zmarnowali życia!
Nie musisz się wysilać, powiedziała znów zaskakująco dobitnie, wszyscy wiemy, że
niedługo przyjdzie taki dzień, i nie martwi mnie, że umrę, nie martwi mnie nawet, że umrze
twój ojciec, bo my już swoje przeżyliśmy, ale martwi mnie, co się z tobą stanie. Widziałem, że
przyszykowałaś już sobie sukienkę, a ojcu garnitur, powiedziałem zgryźliwie. A właśnie, że
tak, podniosła nieco głos, bo trzeba się przyszykować, jak ty umrzesz, to nawet nie będzie
nikogo, kto by pomyślał, w co cię ubrać do trumny, nikogo, kto by się zajął twoim pogrzebem,
pochowają cię najtaniej, jak się da, za pieniądze z opieki społecznej, w najtańszej trumnie,
gdzieś w najdalszym rogu cmentarza i nikt nie będzie cię tam odwiedzał, nikt nie przyjdzie
nawet raz na rok, żeby ci wymyć płytę, żeby zapalić jakąś świeczkę, chociaż jeden kwiatek
położyć, nic, powiedziała.
Przeżuwałem powoli mięso i nie mogłem go połknąć, jak w dzieciństwie, kiedy moja jama
ustna wypełniała się papką przeżutych ziemniaków i mięsa i coś nie pozwalało mi jej
przełknąć, bałem się, że się udławię, więc wychodziłem do łazienki i wypluwałem tę pulpę do
klozetu, moja matka musiała widzieć, że wracam z pustą buzią, ale nigdy mi nic nie
powiedziała, tylko nakładała następną porcję, nigdy nie powiedziała: jeśli nie jesteś głodny, to
nie jedz, albo: skoro nie masz apetytu, to nie ma sprawy, jak zgłodniejesz, to ci odgrzeję,
czegoś tak zwykłego i prostego, a jedynie milcząco nakładała mi kolejną porcję mięsa
i ziemniaków. Czasami też chowałem, gdy się na chwilę odwróciła, kawałki mięsa do kieszeni
i po obiedzie gdzieś je dyskretnie wyrzucałem, na przykład przez okno, ku uciesze, jak sądzę,
ptactwa i robactwa. Nie chodzi o to, że byłem tak zwanym niejadkiem, jadłem tyle samo co
inne dzieci, ale czasami przy rodzinnym obiedzie dostawałem jakby paraliżu przełyku
i wiedziałem, że nic się przez niego nie przeciśnie, że jeśli spróbuję połknąć to, co zalega mi
w ustach, to po prostu umrę zaduszony w straszliwych męczarniach.
Nikogo nie masz i pewnie już nie będziesz miał, zmarnowałeś jedyną życiową szansę,
ciągnęła moja matka, a ojciec po raz pierwszy ograniczył się do tępego potakiwania, ta twoj
a praca, może ona i nie jest najgorsza, ale mogłeś kiedyś mieć lepszą, teraz to już za późno,
w twoim wieku już się nie zmienia pracy, byleby cię tylko nie wyrzucili przed emeryturą,
załamała ręce nad talerzem, załamywanie rąk zawsze dobrze jej wychodziło, przez całe życie
nienawidziłem jej załamywania rąk, zawsze będę nienawidził tego widoku, który czasami
wraca mi przed oczy, jeden z najbardziej upokarzających gestów, na jakie może się zdobyć
kobieta w stosunku do mężczyzny, ta wstrętna troska, to obrzydliwe współczucie, te wszystkie
paskudne empatyczne pojękiwania, których tak bardzo nienawidzę, że aż prawie dostaję
drgawek, na widok wyrazów współczucia zawsze wzrasta we mnie agresja, lecz teraz z całych
sił starałem się powstrzymać od wybuchu, pomyślałem, że jeśli rzeczywiście dostanę zawału
lub wylewu, to nie dlatego że źle się odżywiam, nie z tego powodu, iż prowadzę siedzący tryb
życia, nie biegam, nie pływam ani się nie gimnastykuję, a także nie dlatego że słucham, by
osiągnąć ten promil szczęścia, który mi się należy, Bacha, Handla i Palestriny, ale dlatego
właśnie, że powstrzymuję się, aby nie wybuchnąć w ich obecności, by nie rozbić talerzy
z obiadem, nie zdemolować mieszkania na Dragonów, nie rzucić im prosto w te stare, biedne,
zmęczone twarze wszystkiego, co o nich myślę, by nie wykrzyczeć: a więc umrzyjcie
wreszcie, żebym miał w końcu święty spokój!
Nie wyrzucą, powiedziałem, nie ma powodu, mam bardzo dobre wyniki, pochwaliłem się
głupio, byleby przystopować trochę jej narzekania. Może i masz, bo ciągle jeździsz, tyle że
w kółko po Polsce, inni też wyjeżdżają służbowo, ale za granicę, na szkolenia, na jakieś
konferencje, samolotem, a ty najwyżej do Krakowa czy innego Wrocławia, zawsze już
będziesz tylko po Polsce jeździć, i nawet na wakacje nie wyjeżdżasz, powiedziała moja
matka, jakby to był jakiś koronny argument za tym, że jestem tak strasznie nieudany, ponieważ
dzieci innych rodziców jeżdżą za granicę na szkolenia, do pracy i na wakacje, mój Boże,
dzieci innych rodziców, co to w ogóle ma znaczyć? Jak można coś takiego mówić
człowiekowi, któremu często na samą myśl o podróży robi się słabo, który nienawidzi
podróżować, ponieważ wie, że niczego ciekawego już nie zobaczy, niczego nowego się nie
dowie, a w dodatku ma w głębokiej pogardzie tych wszystkich głupich, niedouczonych,
pozbawionych zdolności samodzielnego myślenia ludzi, którzy mają nad nim tę przewagę, że
jeżdżą za granicę.
Przyzwyczaiłem się i dobrze mi z tym, odparłem. Akurat, dobrze, jakby ci było dobrze,
tobyś tak marnie nie wyglądał, rozkręcała się matka, popatrz na siebie, jesteś zupełnie
wymizerowany, jakiś blady i siny, wyglądasz nie na pięćdziesiąt lat, ale na sześćdziesiąt pięć.
Dziękuję bardzo, powiedziałem, ale do czego w zasadzie zmierza ta dyskusja, zacząłem się
niecierpliwić, czy chcieliście mi po prostu powiedzieć, że powinienem pojechać za granicę?
Wszystko było już zjedzone, a my ciągle siedzieliśmy przy stole, to się wcześniej nie zdarzało,
moja matka powinna była już zacząć zmywać naczynia, a ojciec mościć się w fotelu, bo o tej
porze dawano już jakieś ciekawe transmisje. Póki jeszcze żyjemy, chcemy zobaczyć, że coś ze
sobą robisz, powiedziała matka, która zupełnie i zaskakująco przejęła w tym domu inicjatywę,
oto na tronie obalonego króla Jana w buraczanej koronie zasiadła królowa Janina, znaj dź
sobie dziewczynę, powiedziała, ożeń się, załóż porządną rodzinę, niech przed śmiercią
nacieszymy się wnukiem, mówiła, a ojciec nieprzekonująco pokiwał głową, weź się za siebie,
uporządkuj się jakoś, może powinieneś zacząć chodzić do kościoła, to by ci pomogło,
powiedziała nagle matka.
Nie mogłem już wytrzymać, nie byłem w stanie tego słuchać, rzeczywiście oni najpierw
muszą wreszcie umrzeć, żeby przestać układać mi życie. Nie będę chodził do kościoła,
powiedziałem, ponieważ nie ma najmniejszej potrzeby, abym to robił, nie czuję ku temu
żadnego powołania, nie jestem katolikiem, jedyna przyczyna, dla której mogę pójść do
kościoła, to czyjś pogrzeb, uważam, że w takim przypadku nie powinienem robić przykrości
zmarłemu, zmarłym należy się szacunek, dla zmarłych mogę iść do kościoła, dla żywych nie,
sam z siebie nie pójdę. Nie musisz od razu mówić, że nie jesteś katolikiem, obruszyła się
matka, po co się z tym obnosić, po co się tym chwalić, właściwie kogo to obchodzi, że nie
jesteś katolikiem, nikogo, a skoro nikogo, to po co o tym mówić, ludzie mają ważniejsze
sprawy na głowie niż to, że ty nie jesteś katolikiem, pochwal się lepiej jakimiś sukcesami
zawodowymi albo osobistymi, a nie tym, że nie jesteś katolikiem. Zresztą przecież jesteś
katolikiem, zreflektowała się nagle, jesteś ochrzczony i bierzmowany, chodziłeś na religię,
byłeś u pierwszej komunii, więc o co chodzi, co to za histerie tu wyprawiasz? Jestem jak
każdy w tym kraju, kto został ochrzczony, a przecież prawie każdy został ochrzczony
i automatycznie zapisany do Kościoła katolickiego, jak kiedyś w szkole, co dobrze pamiętam,
wszystkich automatycznie i bez pytania zapisywano do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-
Radzieckiej i Szkolnej Kasy Oszczędności, ledwo uchowałem się przed zapisaniem do
harcerstwa, ale Kościół jest gorszy i bardziej totalitarny niż harcerstwo, mówiłem, ponieważ
w tym kraju nie można się do niego nie zapisać, ponieważ nawet niemowlę musi być w tej
wielkiej, wstrętnej organizacji, nawet jemu nie przepuszczą, mówiłem, a jeśli przypadkiem to
biedne, nieświadome niczego dziecko nie zapisze się do Kościoła katolickiego, to zostanie
przez tę obrzydliwą, totalitarną instytucję potępione, ponieważ ogrom miłości, miłosierdzia
i współczucia wśród jej przedstawicieli jest taki, tak bardzo liczy się dla nich Bóg i jego
miłosierdzie, że w ogóle nie liczy się dla nich człowiek, w każdym razie jest daleko za
funduszem kościelnym oraz ulgami podatkowymi dla organizacji religijnych. W tym sensie
rzeczywiście jestem katolikiem, powiedziałem, w żadnym innym nie, tak samo jak i ty nie
jesteś katoliczką, chociaż jesteś ze wsi, ale się wyrodziłaś, umiastowiłaś, a więc
zlaicyzowałaś, choć nie chcesz się do tego przyznać, tkwisz pomiędzy swoim wiejskim
pogaństwem a miejskim ateizmem, pośrodku jest ten twój niby katolicyzm, który ogranicza się
do corocznego święcenia jajek na twardo i białej kiełbasy. Przestań tyle mówić, powiedziała
matka, zawsze za dużo gadałeś, chcesz wszystkich wokół zagadać i pokazać, jaki to jesteś
mądry i inteligentny. Owszem, powiedziałem, jakoś tam jestem mądry i inteligentny, choć
oczywiście nie uzurpuję sobie prawa do bycia naprawdę mądrym i inteligentnym, zresztą kogo
dzisiaj obchodzą mądrość i inteligencja, uderzyłem w złowieszczy, a przez to uwznioślenie
zarazem śmieszny ton, dziś można być zupełnym imbecylem – a mam tu na myśli to słowo jako
dawną nazwę jednostki chorobowej – aby osiągnąć wyśniony na jawie sukces, taki, jakiego
wy ode mnie oczekujecie, podczas gdy ja, mimo że mam pięćdziesiąt lat, wciąż go nie
osiągnąłem. Myślisz, że sukcesem byłoby, gdybym został przepowiadaczem pogody
w telewizji? Byłabyś wtedy ze mnie dumna, bo nie tylko dowiadywałabyś się o pogodzie ode
mnie, ale i mogłabyś się chwalić w kolejce w warzywnym, że twój syn zapowiada pogodę.
Ale czy wtedy byś mi ufała, tak jak dziś mi nie ufasz? Moja pogoda byłaby lepsza, dlatego że
jestem twoim synem, czy też właśnie dlatego gorsza? Byłoby za zimno albo za deszczowo
właśnie z tego powodu, że ja stałbym przed mapą i z miną kretyna wykonywał te wszystkie
okrężne ruchy rękoma, wskazując na mapę Polski, Europy i świata? Jako nałogowa oglądaczka
prognozy pogody powinnaś się już była dawno zorientować, że nie potrzeba ani odrobiny
mądrości czy inteligencji, aby zapowiadać prognozę pogody, a więc zostać gwiazdą, jeśli zaś
jeszcze tego nie pojęłaś, to znaczy, że to ty jesteś pozbawiona choćby nanometra inteligencji,
czemu się zresztą nie dziwię, ponieważ przez te wszystkie lata w Warszawie nie posunęłaś się
ani o mikrometr w swoim rozwoju, pozostałaś nadal tą zwykłą wiejską dziewuchą, która
przypłynęła po wojnie na to morze ruin i z czasem sama stała się ruiną; zamknięta jak muszla,
jak jakiś omułek, należałoby cię wrzucić do wrzątku, żebyś się wreszcie otworzyła.
Co ty masz do prognozy pogody? zdziwiła się matka, zdziwiła się w pewnym sensie
agresywnie, gdyż uważała, że wyciągam tę prognozę pogody wyłącznie jako zbędną i brzydką
złośliwość pod jej adresem. Otóż powinnaś zauważyć, odparłem, że ludzie, którzy
zapowiadają w telewizji tę zupełnie ci zbędną prognozę, nie reprezentują sobą niczego,
a jednak są dla ciebie wyroczniami, to są ludzie, którym ufasz najbardziej, nikomu nigdy tak
nie ufałaś, jak ludziom, którzy stoją na tle mapy ze słoneczkami, chmurkami i piorunkami
i opowiadają ci o frontach atmosferycznych, pokazują czerwone i niebieskie linie dzielące
Europę na różne meteorologicznie światy, to są najważniejsze fronty w twoim życiu, ponieważ
przez całe życie starałaś się nie zauważać innych, prawdziwych frontów, na których toczyła się
prawdziwa wojna, wybrałaś wojnę frontu niżowego z wyżowym, wolałaś chować się przed
życiem i wszystkimi jego przeciwnościami za plecami pogodynek, udawałaś, że nie widzisz
burz, które huczały wokół ciebie, w realnym życiu, a może rzeczywiście ich nie widziałaś,
bardziej cię interesowały huragany pustoszące wschodnie wybrzeża Ameryki niż niewidoczny
być może na pierwszy rzut oka huragan, który rozpieprzył twoje życie w drzazgi. Nic nie wiesz
o Heraklesie, Homerze, Herostratesie, za to wszystko wiesz o Hektopaskalu, ty nawet mało co
wiesz o Hitlerze, dzięki któremu, w pewnym sensie, znalazłaś się w Warszawie, dzięki
któremu dostałaś życiową szansę awansu, bo gdyby nie ten tępy w gruncie rzeczy Austriak,
gdyby nie jego wojna, nadal siedziałabyś w Międliszewie jako stara, być może analfabetyczna
chłopka, oczywiście najgorsze w tym jest to, że ja bym tam siedział obok ciebie, na przyzbie,
i spluwał tytoniem przez dziurawe zęby, nigdy ci nie przyszło na myśl, że za swój wielki
życiowy awans ze wsi do miasta powinnaś dziękować nie Opatrzności i Polsce Ludowej, ale
Hitlerowi i komendzie głównej Armii Krajowej, którzy rozpierdolili to miasto w drobiazgi,
wybijając wszystkich, uniosłem się i poczułem, jak krew uderza mi do głowy, i to wcale nie
metaforycznie, czułem, jak chlustając, zalewa mi mózg, jak się staję wulgarny, a przecież
wcale nie jestem, mierzi mnie wulgarność, unikam ludzi wulgarnych. Dla ciebie ważniejszy
był Hektopaskal niż Hitler, mówiłem dalej, ale czułem, że tracę siły, że – nawiązując do
meteorologii – ciśnienie spada, mój biomet staje się niekorzystny, mój polemiczny huragan
wycisza się powoli, łagodnieje, opada ku ziemi i zdycha, a wszystko wraca do normalności,
do zwykłej, codziennej pogody, takiej, jaka zazwyczaj jest w tym kraju, to znaczy żadnej,
pomijając jakieś nagłaśniane z lubością ekstrema, jakieś nienotowane od stu lat zimy,
niezarejestrowane od pół wieku upały, klimat w tym kraju jest zasadniczo taki, że nie jest ani
za gorąco, ani za zimno, ani zbyt sucho, ani zbyt deszczowo, wszystko jest doskonale,
fenomenalnie wręcz przeciętne, tak jak cała tutejsza historia, już nie mówiłem, tylko myślałem,
spoglądając na moją matkę, milczącą, zbierającą zapewne siły na jakąś odpowiedź, która – już
to wiedziałem – nie miała być wcale odpowiedzią, ale próbą zamknięcia tematu, bo matka
przez całe życie dążyła do tego, aby nie podejmować żadnych debat, naturalnie poza
rozmowami o pogodzie.
Nic tylko gadasz i gadasz, od samego gadania nikt się jeszcze mądry nie zrobił, powiedziała
wreszcie moja matka, która oczywiście nie miała nic do powiedzenia. Broniła się więc takimi
odzywkami, wydaje mi się, że to jest jakaś odwieczna wiejska mądrość, którą przekazywano
z pokolenia na pokolenie: nie należy za dużo gadać, bo nigdy nic dobrego z tego nie wyniknie,
lepiej milczeć, lepiej się nie wychylać, milczenie jest złotem, choć to naturalnie złoto
ukręcone z gówna. Tak, w mojej matce była ta genialna w istocie rzeczy mieszanka potulności
z hardością, która przyniosła przetrwanie całej klasie chłopskiej, tak że zamiast znikać z mapy
świata, zdradziecko się rozrasta.
Ja zupełnie nie rozumiem, dlaczego to akurat prognoza pogody jest dla ciebie taka ważna,
znów zacząłem mówić do matki, tym bardziej prognoza pogody dla całego świata, przecież nie
wybierasz się do Bangkoku, Portoryko, Pekinu ani Canberry, nigdzie się nie wybierasz,
jedynie do spożywczaka i warzywniaka za rogiem, w prawo do spożywczego, w lewo do
warzywnego, czy w telewizji dają osobną prognozę dla spożywczego przy Czerniakowskiej,
a osobną dla warzywnego przy Szwoleżerów? usiłowałem być ironiczny, być może w sposób
trochę nieudolny, ponieważ ironia nie jest moją mocną stroną, nigdy nią zresztą nie była, gdy
przez ćwierć wieku pracuje się jako komiwojażer zbędności przemierzający kraj we
wszystkich jego niezliczonych kierunkach, trudno być ironicznym, zresztą, jak dobrze
wiadomo, ironia jako taka nie występuje pod tą szerokością geograficzną, na mapie pogody
tego regionu często są burze bohaterstwa, ulewy tchórzostwa, gradobicia kłamstwa, nawet
zawieje poświęcenia, choć zazwyczaj jest stagnacja obłudy, ale ironia nie nadciąga nigdy,
więc ja też, kiedy staram się być ironiczny, to jest to ironia łopatologiczna, delikatna jak kilof.
Brnąłem jednak dalej, gdyż przerwanie teraz mojej perory oznaczałoby przyznanie się do
porażki: zatem powiedz mi, dlaczego nie powinienem mówić, że nie jestem katolikiem,
przecież ty też nie jesteś katoliczką, chyba że czegoś nie zauważyłem, chyba że przez te
wszystkie lata ukrywałaś się ze swoim wyznaniem w jakichś katakumbach, dokąd chodziłaś na
tajne msze święte, bo ja nigdy nie zauważyłem, abyś choć jeden dzień święty poświęciła,
święciłaś jedynie jajka i kiełbasę na Wielkanoc, dni święte przeznaczałaś na wzmożoną pracę
w kuchni, w dzień święty pracowałaś jeszcze więcej niż w powszedni i nawet jak przeszłaś na
emeryturę i każdy dzień powszedni był już dla ciebie dniem wolnym, to pracowałaś więcej
i ciężej.
A co ma piernik do wiatraka, użyła moja matka tego idiotycznego powiedzenia, co ma
katolicyzm wspólnego z pogodą, w ogóle gadasz już od rzeczy, mówiła, jestem katoliczką, tak
jak ty jesteś katolikiem, ty nawet nie rozumiesz podstawowych rzeczy – te słowa zabrzmiały
w jej ustach z zaskakującą wyższością, były wręcz bezczelne – od kiedy pamiętam, a nawet od
kiedy nie pamiętam, wszyscy w naszej rodzinie byli dobrymi katolikami, a więc i ty jesteś,
skończyła dyskusję i wycierając czyste i suche ręce o fartuch poszła do kuchni, demonstrując
w ten sposób, że dyskusja została zakończona.
Poza tym odczep się od pogodynek, powiedziała nagle z kuchennych odmętów, chciałabym
mieć taką synową jak te pogodynki, śliczne i znane, każdy normalny mężczyzna marzyłby
o takiej żonie, tylko że ty nie jesteś normalny, wyszła z kuchni, mówiąc te słowa, nie wiem,
skąd to się wzięło, po kim ty to masz, przecież my z ojcem jesteśmy najnormalniejsi na
świecie. Może ktoś z dziadków był nienormalny, pomyślałem głośno, pochodzicie
z patologicznej klasy społecznej, wynaturzonej, genetycznie skrzywionej, na pewno
w przeszłości dochodziło tam do stosunków kazirodczych, to bardzo źle wpływa na następne
pokolenia, dzieci zrodzone ze stosunków kazirodczych często chorują na głowę, to się objawia
w co drugim pokoleniu, powiedziałem. Czasami myślę, że nie jesteś moim synem, powiedziała
matka, ale niestety jesteś, wstyd mi za ciebie, to ja cię urodziłam, dzięki mnie jesteś na
świecie, tylko że nigdy tego nie umiałeś docenić, nawet nigdy mi za to nie podziękowałeś –
myślałem, że się zaraz rozpłacze, ale ona tylko zacisnęła zęby i spojrzała na mnie z tą typową
matczyną nienawiścią, kiedy matka pojmuje, że powinna była urodzić zupełnie inne dziecko
niż to, które teraz przed nią stoi. Nie wątpię, że jesteś moją matką, ale może mój ojciec nie jest
moim ojcem, odparłem. Jak ty śmiesz tak mówić do matki! prawie wrzasnęła. Ojciec chyba
tego nie słyszał albo udawał, że nie słyszy, bo siedział już przed telewizorem i oglądał mecz
siatkarskiego Pucharu Świata, fachowo komentując nieudane zagrania naszych zawodników,
ponieważ znał się też na siatkówce i ostatnio był bardzo niezadowolony ze sportowego upadku
polskiej reprezentacji, która przecież jeszcze nie tak dawno biła wszystkich, z Rosją na czele.
Przegrywają już nawet z Czechami, co za hańba! wykrzyknął i zapadł się w sobie. Lepiej już
idź, powiedziała matka i znów wróciła do kuchni, ostentacyjnie zabierając się do mycia
naczyń i zagłuszając ojca, mnie i siebie mocnym strumieniem wody.
Wyszedłem z podniesionym ciśnieniem, ale z ulgą, nad kanałkiem świeciło zmęczone
słońce, już niedługo jesień zacznie przypełzać do miasta, pomyślałem, jesień tutaj zaczyna się
zazwyczaj w środku lata, a lipiec tego roku był wyjątkowo wstrętny jak życie Kamila Szewca,
męczący jak moja matka i nieprzyjemny jak ja sam. Ale przynajmniej zbliża się sezon podróży
służbowych, pomyślałem z radością, wyjąłem telefon i sam nie wiedząc czemu, napisałem do
Nornicy: „A może byśmy się spotkali, póki się jeszcze pamiętamy?”. Szybko nacisnąłem
„Wyślij”, żeby się nie rozmyślić, więc to moje rozpaczliwe zdanie pomknęło przez pół Polski,
nad polami, sadami pełnymi jabłoni, na których dojrzewały już jesienne jabłka, nad koślawymi
trakcjami kolejowymi, po których telepały się spóźnione pociągi, nad rozpirzonymi chałupami
i domkami w stylu „dworek polski”, nad komisami pełnymi starych niemieckich samochodów,
nad reklamami kostek Bauma i przydrożnymi barami z grochówką i bigosem, nad całym tym
nieszczęsnym krajem, który nawet nie widzi, jak bardzo jest pokraczny i rozpaczliwy, moja
desperacka wiadomość leciała nad całą starą, brzydką i głupią Polską. Po chwili naturalnie
pożałowałem swojej pochopności, lecz niczego nie dało się już zmienić, moja wiadomość
leciała w stadzie milionów innych wiadomości wysyłanych właśnie ze wszystkich zakątków
kraju, wiadomości w większości idiotycznych i zbędnych, nad światem unosił się cuchnący
śmietnik esemesów, niczym kosmiczne odpadki krążące wokół Ziemi. Lekki wiatr zaczynał
potrząsać liśćmi drzew nad kanałkiem, ze stadionu Legii dochodziły desperackie ryki
wodzireja i jakieś tępe łupanie, zapewne szykowano się do jakiegoś kolejnego tak zwanego
eventu, który zaszczycą znane gwiazdy z telewizji, może nawet piękne pogodynki, oraz
bezmyślny, zachwycony swoją bezkresną głupotą tłum widzów, zrozumiałem, dlaczego moja
matka powiedziała, że chciałaby mieć taką synową, to było w pewnym sensie logiczne, moja
matka myślała zdrowymi wiejskimi kategoriami, jeśli ktoś jest w telewizji, to znaczy, że dostał
się tam dzięki swojej sile i przebojowości, a to znaczy, że ma dobre geny, tylko ludzie
o dobrych genach oraz z naddatkiem tępoty lub desperacji potrafią przebić się do tego świata
ułudy i ohydy, a jeśli ktoś ma silne geny, jest wymarzonym partnerem do płodzenia potomstwa,
dlatego właśnie wszystkim imponują ludzie z telewizji – mas nie zachwyca wcale
popularność, masy zazdroszczą pogodynkom tych silnych genów, które doprowadziły je na
szczyty. Po chwili usłyszałem piknięcie telefonu i z drżeniem niegodnym mojego wieku
odczytałem wiadomość: „Z największą przyjemnością, wybierałam się zresztą do Warszawy,
choćby jutro, mam akurat wolne”. Tak, oczywiście, aż podskoczyłem z głupkowatej radości,
Nornica będzie moją pogodynką na te złe i brzydkie dni, które niebawem nadejdą. „Świetnie,
będę czekał na dworcu o wskazanej godzinie”, odpisałem i wyjątkowo jak na siebie
sprężystym krokiem ruszyłem w kierunku domu.
Wieczór spędziłem, słuchając na przemian Ordo virtutum Hildegardy i Clemencic Consort
śpiewającego Carmina Burana, noc spędziłem, budząc się i zasypiając na zmianę, dręczyły
mnie koszmary, usiłowałem wyobrazić sobie coś wyuzdanego, jakiś perwersyjny seks, lub coś
neutralnego, choćby mecz piłki nożnej, lecz ciała kobiet natychmiast zamieniały się w jakieś
obmierzłe, kalekie korpusy, piłkarze w ohydne robactwo, otwierałem oczy i wpatrywałem się
w sufit, zapalałem światło, a potem je gasiłem i przed oczami pojawiały mi się gnijące zwłoki
moich rodziców, a potem ukazał mi się Kamil Szewc, monstrualny, spocony, pokryty jakimiś
liszajami, zbliżający swoją straszliwą twarz do mojej i otwierający usta, z których wypływały
obłe, tłuste glisty, nie mogłem tego znieść, zaczynam wariować, pomyślałem z trwogą, pijąc
łapczywie wodę i słysząc gwałtowne bicie swojego przerażonego serca. Zasnąłem nad ranem
potwornie zmęczony, lecz już trzy, może cztery godziny później obudziłem się wyczerpany
w mokrej od potu i strachu pościeli, przekonany, że spóźniłem się na dworzec odebrać
Nornicę.
Po raz pierwszy od lat byłem na dworcu nie po to, by wsiąść do pociągu, lecz by kogoś
z niego odebrać, InterCity z Krakowa spóźnił się naturalnie nieco ponad pół godziny, co mnie
bynajmniej nie zdziwiło, przez ten czas krążyłem po peronie podekscytowany jak młodziak
i w gruncie rzeczy byłem młodziakiem, przez te ostatnie lata swojej samotności, w pewnym
sensie mizantropii, którą w sobie wyhodowałem, mając kontakt jedynie z ludźmi, z którymi
musiałem się spotykać służbowo, oraz rodzicami, których widywałem ze znienawidzonego
obowiązku, nie spotykałem się z nikim dla przyjemności obcowania z drugim człowiekiem,
dla samej radości rozmowy, tym bardziej dla radości z fizycznego obcowania, a właśnie o tym
myślałem teraz, nerwowo drepcząc wzdłuż peronu. Wysiadła z trzeciego wagonu i pierwsza
mnie dojrzała, wydała mi się brzydsza niż wtedy, gdy widzieliśmy się w Krakowie, choć
przecież miałem wówczas świadomość, że nie jest piękna, nie jest nawet ładna, pomachała mi
radośnie, co mnie, nie wiem dlaczego, speszyło i pożałowałem natychmiast, że nie uciekłem
z dworca jeszcze pięć minut temu, nie wyłączyłem telefonu i nie wróciłem do siebie, by
zamknąć się w domu przed tą obietnicą małego, smutnego szczęścia. Podbiegła do mnie
i pocałowała mnie w policzek dziwnie zimnymi ustami, jakby całowała mnie martwa kobieta.
Wręczyła mi swoją torbę, zaskakująco dużą jak na tak krótką wizytę, wzięła mnie pod rękę
i zapytała: dokąd idziemy? Bo muszę się napić kawy, w pociągu nie było Warsu, to znaczy był,
ale nieczynny, z powodów technicznych, jak nas poinformowano, a ja przez cały czas
marzyłam o mocnej kawie, nienawidzę polskich kolei. Och, żebyś ty wiedziała, jak ja ich
nienawidzę, powiedziałem, i jak bardzo nie mogę bez nich żyć. A więc jesteśmy już na „ty”?
zapytała. Przepraszam, odparłem zawstydzony, bo przypomniało mi się, że byliśmy do tej pory
raczej w oficjalnych stosunkach, że pomiędzy nami leżał miecz służbowych papierów. Nie ma
sprawy, tak będzie łatwiej, uśmiechnęła się i to był miły uśmiech, przez moment wydało mi
się, że wcale nie jest brzydka, że może bywa nawet całkiem ładna. Chodźmy więc na kawę,
powiedziałem, do Pałacu Kultury, tam jest kawiarnia, przecież nie będziemy pić kawy na
dworcu ani w centrum handlowym. Nornica znów się uśmiechnęła, oczywiście, powiedziała,
z przyjemnością, a potem pojedziemy do ciebie i będziesz mi puszczał muzykę dawną, tak? Jak
najbardziej, odparłem i chyba też się uśmiechnąłem, w każdym razie próbowałem, ale nie
wiem, czy nie wyszedł mi ohydny grymas zmęczonego, niewyspanego, pięćdziesięcioletniego
mężczyzny.
Doszliśmy do Pałacu w kilka minut, pora była jeszcze relatywnie wczesna, więc bez trudu
znaleźliśmy wolny stolik, zamówiliśmy dwie duże kawy, Nornica rozejrzała się wokół: na
ścianach wisiały obrazy przypominające prace chorych umysłowo, których leczy się terapią
przez sztukę, dziwne, wykrzywione twarze w jaskrawych kolorach tanich dresów, jakie noszą
sprzedawcy na bazarach, jakby nieco kubistyczne, nieco abstrakcyjne, a ogólnie zupełnie
idiotyczne. Okropieństwo, powiedziała Nornica i wygięła usta w podkówkę, jakby się chciała
rozpłakać. Owszem, okropne, powiedziałem, jak większość, teraz w obiegu jest przede
wszystkim sztuka o niczym, zalewa nas gigantyczna nadprodukcja dzieł o niczym, to
w pewnym sensie imponujące, że można stworzyć tyle tak zwanych produktów kultury, które
się pojawiają, są konsumowane i znikają, niebywały taśmociąg sztuki i literatury, z którego
wszystko spada w niebyt i nic nie zostanie, tak jak zresztą po całej tej epoce, której nikt nie
umie nawet nazwać. A co ci w tym imponuje? zdziwiła się Nornica zupełnie poważnie, jakby
nie wyczuła mojej ironii, jak wspomniałem, mam zasadniczy problem z ironią. „Imponuje” to
może rzeczywiście za duże słowo, odparłem, może raczej zdumiewa mnie to, że większości
tak zwanych artystów już o nic nie chodzi, oczywiście prócz owego mitycznego zaistnienia,
gna ich jedynie pęd do popularności, zaślepiająca idea sławy, jakby nie wiedzieli, że dziś
sławnym można być jedynie, gdy się jest codziennie w telewizji, więc nie ma sensu malować
obrazów, pisać książek ani tworzyć muzyki, w zupełności wystarczy być zidiociałym
działaczem politycznym lub skretyniałą tancerką, pod warunkiem oczywiście, że upust swemu
zidioceniu daje się przed wielomilionową publicznością, jeśli ktoś się przebije, zostaje
sławnym kretynem, nie ma większego szczęścia, niż być kimś takim.
To trochę banalne, co mówisz, skrzywiła się lekko Nornica, poza tym wyobraź sobie, że są
ludzie, dla których ważniejszy jest mało znany artysta niż bardzo znany głupek z telewizji,
powiedziała jakby lekko obrażona, a ja oczywiście natychmiast pomyślałem, że ma
ukochanego, który właśnie skończył Akademię Sztuk Pięknych i szykuje swoją pierwszą
indywidualną wystawę bohomazów lub koślawych instalacji. Wolałem nie brnąć w ten
wąwóz, więc powiedziałem tylko: oczywiście masz rację, i dopijałem bez entuzjazmu to, co
miałem do dopicia. Zawsze peszyły mnie sytuacje, gdy nie miałem nic do powiedzenia, co
oczywiście nie znaczy, że zazwyczaj byłem wybitnie elokwentny, bynajmniej, ale te chwile,
gdy należy coś mówić, jak gdy jest się z kobietą w kawiarni, nieodmiennie mnie zawstydzały,
bo o czym tu mówić, o sobie? O polityce, o kryzysie gospodarczym, o firmie, o tych
wszystkich nieważnych, pustych, żałosnych sprawach, o których wstyd mi było wspominać,
brzydziłem się ich, a jednocześnie wstydziłem, że powiem coś, co mnie ośmieszy, tak dawno
nie rozmawiałem z kobietą w sytuacji prywatnej, jedyne kobiety, jak mi się wydaje, z którymi
ostatnio rozmawiałem, wyłączając Nornicę, to nasza księgowa oraz moja matka, dwie złe,
wstrętne kobiety, które mnie nienawidziły, choć oczywiście na różne sposoby i z różnym
natężeniem.
Zabrałem ją w to miejsce, ponieważ było bardzo blisko Centralnego, znałem je przecież
dobrze nie dlatego, że chadzałem tu do teatru, na jakieś koncerty, wernisaże czy inne nadęte
uroczystości, lecz ponieważ była to kawiarnia prawie tuż obok dworca i zdarzało mi się tu
czekać na odjazd spóźniającego się pociągu, ileż razy ja tu byłem, gdy stanąwszy przed tablicą
informacyjną na Centralnym, dowiadywałem się, że mój pociąg do Gdańska lub Katowic ma
na przykład sto pięćdziesiąt minut opóźnienia, więc zamiast wdychać kloaczne wyziewy
reprezentacyjnego dworca w stołecznym mieście, przychodziłem tutaj siedzieć, pić herbatę,
czasami coś zjeść, z nudów bardziej niż z potrzeby żołądka. A poza tym ze wszystkich
nieznośnych miejsc w Warszawie było tu jeszcze w miarę znośnie, szczególnie w środku dnia,
bo wieczorem stawało się tak samo nieznośnie jak gdzie indziej, jak w większości miejsc
w tym mieście, w których byłem obcy i czułem się jak obce ciało, ciało pięćdziesięcioletnie,
nieciekawe, nieładne i przede wszystkim nieznane, a więc ciało wrogie i obrzydliwe,
odstręczające i psujące widok, ciało zasługujące jedynie na towarzyską i kulturową eutanazję.
Zatem chodźmy stąd, powiedziałem nagle, i jedźmy do mnie, wyciągnąłem portfel
i przywołałem kelnerkę, zapłaciłem i wyszliśmy, ja z ulgą, ale i drżeniem, bo nie wiedziałem
naprawdę, co mnie czeka i jak się zachowam, gdy już będziemy u mnie.
Wzięliśmy taksówkę spod Pałacu Kultury i pojechaliśmy do mnie, przyznaję szczerze, że
wcześniej nawet panicznie i chaotycznie posprzątałem mieszkanie i rozpyliłem odświeżacz
powietrza o zapachu oceanu, by zniwelować fetor pleśni, tak mi się w każdym razie wydawało
– że moje mieszkanie cuchnie pleśnią, rozkładem, zaduchem przemijania. Na klatce schodowej
przywitał nas smród smażonych sznycli oraz zapach gotowanych brokułów lub kalafiora, jeden
z najbardziej nieprzyjemnych kuchennych odorów, cokolwiek by mówić o mojej matce,
unikała raczej brokułów i kalafiorów, za co zawsze byłem jej wdzięczny, jeśli stanę kiedyś
przed Sądem Ostatecznym, który naturalnie tak naprawdę będzie sądem rodzinnym, sądem,
który rozliczy nas z naszych stosunków z tak zwanymi najbliższymi, i zapytają mnie, co
dobrego mogę powiedzieć o swojej matce, odpowiem: nigdy nie gotowała brokułów ani
kalafiorów.
To była moja pierwsza noc z kobietą od bardzo dawna, czułem się, jakbym ponownie stracił
dziewictwo, jakbym dopiero teraz wchodził w dorosłość, bo przez ostatnie lata przebywałem
wszak w klasztorze, w celi swojego mieszkania i domach pielgrzymkowych zwanych hotelami,
jedyne, co mnie tak naprawdę różniło od eremity, to fakt, że wciąż się przemieszczałem
w swoich niekończących się podróżach, teraz poczułem w sobie delikatność i czułość,
uczucia, które znienawidziłem lata temu, same te słowa wydawały mi się obrzydliwe
i zakłamane. Kiedy w trakcie naszego zespolenia patrzyłem jej w oczy i słyszałem nie tylko jej
szybki oddech, ale i śpiew Emmy Kirkby, a potem głosy zespołu Sequentia śpiewającego
O Jerusalem Hildegardy, bo między jednym naszym dojściem a drugim wstałem i nagi
podszedłem na miękkich nogach do odtwarzacza, by zmienić płytę, i do kuchni po butelkę
wody, widziałem i słyszałem zarazem, jak odradza się we mnie moja zahibernowana
namiętność. Po raz pierwszy od lat byłem zupełnie nagi, wyjąwszy sytuację, gdy brałem
prysznic, ponieważ moje starzejące się ciało wprawiało mnie w zażenowanie, nie wstydziłem
się go, ale nie lubiłem i nie chciałem oglądać, zwierzęta też przecież nie kontemplują swoich
ciał, my zaś zbudowaliśmy wokół ciała całą naszą cywilizację, wszystko, co wymyśliliśmy
i stworzyliśmy, wszystkich, których pokochaliśmy i znienawidziliśmy, wszystko się kręciło
wokół ciała, nawet nasza duchowość, cała ta zakłamana religia chrześcijańska udająca sferę
czystego ducha nie była niczym innym niż tylko oszalałą obsesją na punkcie ludzkiego ciała.
Moje ciało z biegiem czasu coraz bardziej przypominało mi pokrakę, jakiegoś wynaturzonego
kalekę z obrazów Bruegla, a blade, chude ciało Nornicy – kobiece postaci z apokaliptycznych
wizji Boscha, ciało grzesznicy z Sądu Ostatecznego, a w tych krótkich chwilach, gdy
wydawała mi się piękna, przypominała kobiety z Ogrodu ziemskich rozkoszy. Oczywiście
moje ciało nie było aż tak okropne, jak musiało być ciało Kamila Szewca, które, nie wiem
dlaczego, stawało mi czasem przed oczami, ale widziałem przecież wyraźnie, jak coraz
częściej moje ciało zaczyna mnie zdradzać, jak moje drogi z nim się rozchodzą, ale przecież
nie mogą się całkiem rozejść, więc żyjemy pod jednym dachem jak nienawidzące się
małżeństwo – jedno na drugie patrzy z obrzydzeniem, lecz jesteśmy na siebie skazani po kres
dni. Nie potrafiłem, a może raczej nie chciałem powstrzymać tego procesu, dlatego zamiast je
ćwiczyć, reanimować, maskować jego nieuchronną degradację, pozwalałem, by czas
zamieniał je w sflaczały worek na cuchnące wnętrzności. Okazuje się jednak, pomyślałem, że
to ciało z niejasnych dla mnie powodów może być atrakcyjne dla kobiety, przecież o wiele
ode mnie młodszej, atrakcyjne być może dlatego, że jej świadomość i wyobraźnia pojmują, że
niedługo to samo zacznie się dziać z jej bladym, a nawet lekko sinym (dawniej napisano by
„alabastrowym”) ciałem, być może po prostu byliśmy dwojgiem brzydkich ludzi usiłujących
uprawiać miłość w świecie ludzi ładnych, po kryjomu, nie przyznając się do tego przed nikim.
W rzeczywistości, w której uwierzono, że to dusza jest śmiertelna, a ciało nieśmiertelne, nasza
noc z Nornicą była przeciw temu protestem, każdym naszym ruchem frykcyjnym, każdym
naszym westchnieniem, jękiem, udowadnialiśmy, że nie ma nic bardziej śmiertelnego,
zawodnego i okropnego niż ciało.
Rano obudziłem się w stanie, który z pewną dozą emfazy nazwałbym szczęściem,
dochodziła dziewiąta, po zespoleniu spałem snem lekkim i głębokim zarazem, wyczerpany tym
swoim miłosnym wysiłkiem, kiedy wychynąłem spod kołdry, Nornica już siedziała ubrana
w fotelu, pijąc kawę, i przyglądała mi się z życzliwą uwagą. Muszę zaraz iść, powiedziała,
było bardzo miło, dziękuję. Boże, ona mi dziękowała, nie mogłem tego zrozumieć, wszak to ja
powinienem jej dziękować, że urodziła mnie na nowo, że była akuszerką mojej rezurekcji,
dzięki niej przecież czułem teraz, że jestem młodszy i lżejszy, wyraźnie odczuwałem, że to
moje obleśne cielsko, które codziennie na sobie dźwigałem, straciło kilkanaście kilogramów.
Masz naprawdę bardzo ciekawą kolekcję płyt, przed chwilą je sobie wszystkie obejrzałam,
dodała, a ja się roześmiałem. Co cię tak bawi? zdziwiła się szczerze. Poderwałem dziewczynę
na kolekcję płyt, to niesamowite, czuję się jak student, rechotałem niczym ropucha, a mam
niestety bardzo brzydki śmiech, dlatego być może prawie wcale się nie śmieję, nie śmiałem
się od lat, co najwyżej uśmiechałem, choć pewnie wyglądało to jak niesympatyczny grymas.
Jeśli wydaje ci się, że przespałam się z tobą z powodu płyt… naburmuszyła się. Och nie,
przepraszam, żartowałem, nie obrażaj się, przeraziłem się, że ją ubodłem, że naruszyłem jej
poczucie godności, własnej wartości czy podobnych bzdur, to, co mnie zawsze odstręczało od
kobiet, to ta ich wrażliwość na swoim punkcie, one po prostu nieustannie szukają pretekstu,
żeby się obrazić, żeby poczuć się urażone, by móc powiedzieć: jest mi tak przykro, zawsze im
było przykro i nieustannie domagały się przepraszania, kajania, poniżania przed nimi. Nie
chciałem, żeby wychodziła, i zupełnie nie wiedziałem, dlaczego szykuje się do wyjścia.
Dlaczego już musisz iść, przecież właściwie dopiero co przyjechałaś? Masz taki
melancholijny wyraz twarzy, powiedziała, uśmiechając się, właściwie nawet rozczulający,
dodała, a ja się zdziwiłem, ponieważ nigdy nie uważałem się za melancholika, moi rodzice,
przekazując mi swoje najróżniejsze okropne geny, nie przekazali mi genu melancholii,
ponieważ na szczęście go nie mieli, melancholia, powiedziałem Nornicy, jest czarną żółcią
zatruwającą duszę. Wierzysz w duszę? zdziwiła się, jakbym powiedział, że poszczę w środy
i piątki. Nie wierzę w duszę, ale wierzę w czarną żółć, powiedziałem, tak jak wierzę w różne
inne rzeczy, na przykład w grzech pierworodny, jedno drugiego nie wyklucza, wyobraź sobie,
dodałem, że są nawet ludzie niewierzący trzymający się tak zwanych wartości
chrześcijańskich, choć oczywiście o wiele więcej jest ludzi głęboko wierzących, którzy
wartości chrześcijańskie mają za stertę gnoju, za kompost, na którym gnije ich moralność,
duchowość i wszelkie dobro, powiedziałem. Według Hildegardy z Bingen, której słuchaliśmy
tej nocy, dodałem, a ona się uśmiechnęła, jak się uśmiecha kobieta, wspominając rano swoją
noc z mężczyzną, grzech pierworodny jest chorobą, a ja wierzę w choroby. Wszystko, co
robimy, czego doświadczamy, to jedynie skutki grzechu pierworodnego, uważa Hildegarda,
a objawy tej choroby to na przykład duchowa ślepota, głuchota i amnezja, pożądanie, wstyd,
przygnębienie, gniew, słabość, zmysłowość oraz melancholia właśnie, wyraźnie widać, że
cała ludzkość cierpi na chorobę grzechu pierworodnego, szczególnie na duchową ślepotę
i głuchotę, to jest prawdziwa epidemia, mniejsza o wstyd, gniew czy słabość. Tylko tyle?
zapytała sarkastycznie, co mnie trochę ukłuło, bo klinicznie wprost nienawidzę sarkazmu,
szczególnie sarkazmu u kobiet, moja była żona po prostu uwielbiała być sarkastyczna. Dość
lekkie objawy, powiedziała Nornica, widać grzech pierworodny to nie jest wcale ciężkie
schorzenie, a jeśli jego objawem jest też zmysłowość, to ja chętnie będę na niego cierpieć,
dodała, jak to się mówi, filuternie, a mnie przeszły ciarki. Nie, to nie wszystko,
sprecyzowałem, Hildegarda dodaje do tego zestawu jeszcze przypadłości właściwe kobietom,
takie jak miesiączka i bóle porodowe. Nornica się skrzywiła. Chyba jednak nie do końca
przepadam za tą twoją Hildegardą, powiedziała. A właściwie dlaczego do mnie przyjechałaś?
zapytałem. Właściwie to nie przyjechałam do ciebie, odpowiedziała, tylko do mojego
narzeczonego, który mieszka w Warszawie, ale chciałam się zobaczyć też z tobą, bo mnie
bardzo zaciekawiłeś, dodała, a właściwie nawet zafascynowałeś, jesteś, można powiedzieć,
interesującym mężczyzną, więc przyjechałam dzień wcześniej, bo miałam być w Warszawie
dopiero dzisiaj. Nie rozumiem, powiedziałem, bo rzeczywiście nie rozumiałem, poczułem
tylko, że gwałtownie znów się starzeję, że moje ciało ponownie nabiera wagi i nie mam już
siły unieść go z łóżka, poczułem nagle wszystkie swoje organy wewnętrzne, boleśnie
i dojmująco. Och, rozumiesz na pewno, westchnęła, przykro mi, jeśli się czujesz zawiedziony
czy oszukany, przepraszam, ale w sumie nie masz powodu się na mnie obrażać, niczego ci nie
obiecywałam, może nawet dostałeś więcej, niż się spodziewałeś, powiedziała. Jak to
narzeczonego? zapytałem, masz w Warszawie narzeczonego? nie mogłem wyjść z podziwu dla
jej podłości, myślałem, że przyjechałaś do mnie, że wiesz, no… Przecież w pewnym sensie
przyjechałam do ciebie, gdybym nie chciała cię zobaczyć, tobym ci nie napisała, że muszę być
w Warszawie, mówiła, a ja słuchałem ogłupiały, zresztą pewnie znasz mojego narzeczonego,
bo pracujecie razem, w tej samej firmie, to zresztą dość perwersyjne, że zdradziłam Patryka
z jego kolegą z pracy, zachichrała wyraźnie zadowolona z dowcipu, który zrobiła i mi, i jemu.
Jaki Patryk, na Boga? nadal nic nie rozumiałem, choć coś zaczynało mi błyskać w głowie, były
to najprawdopodobniej błyski upokorzenia. Och, znowu westchnęła, Patryk z działu sprzedaży
bezpośredniej, czy jak to się tam nazywa, powiedziała lekceważąco, spotkaliśmy się kiedyś na
szkoleniu, wiesz, jednym z tych idiotycznych spędów dla ludzi z różnych firm naszej branży,
wymiana doświadczeń i płynów ustroj owych, mówiła, a ja jej nie poznawałem, to nie była ta
Nornica, z którą spędziłem wczorajszy wieczór i noc, wypływał z niej jakiś oślizgły cynizm
i wypełzała wulgarność. Patryk? Ten wymoczek z odstającymi uszami? zapytałem, nie
wierząc, że słyszę to, co mówi, i jeszcze bardziej nie wierząc, że słyszę to, co mówię ja, to
jest twój narzeczony? Zaręczyliśmy się – wysunęła w moim kierunku dłoń, na palcu
serdecznym rzeczywiście połyskiwał jakiś pierścionek – pół roku temu, powiedziała, właśnie
bierzemy ślub, potem przeprowadzę się do Warszawy, może nawet przejdę do waszej firmy,
choć nie jestem pewna, czy chcę pracować razem z mężem, wspólna praca i wspólne życie to
trochę za dużo, czasami trzeba od siebie odpocząć, jeszcze się nie zdecydowałam, zresztą
mam niezłe referencje i ze znalezieniem pracy nie powinnam mieć problemów, mówiła, chyba
zupełnie nie czując, jak straszliwie mnie upokarza, jak robi ze mnie na powrót sflaczały wór
z łajnem, nie rozumiała albo właśnie rozumiała świetnie, bo przecież wcale nie miałem
satysfakcji, że oto dorobiłem rogi jakiemuś wymoczkowi z działu sprzedaży bezpośredniej,
pożal się Boże, Patrykowi, który nigdy w życiu nie osiągnie tego, co ja, który przez całą
śmiechu wartą karierę będzie mi zazdrościł mojej pozycji i moich osiągnięć, którego zawiść
zżerać będzie jak syfilis. Byłem tylko starym oszukanym człowiekiem, zamieniającym się
właśnie w wielki supeł bólu i rozpaczy.
Przyjechałam dzień wcześniej, powiedziała Nornica, odstawiając na stolik kubek po kawie,
nie powiedziałam mu tego oczywiście, byłam pewna, że mnie zaprosisz do siebie, a teraz się
zbieram, jadę na Dworzec Zachodni, gdzie wsiądę do pociągu z Krakowa, który zatrzymuje się
tam na minutę, i pięć minut później będę na Centralnym, z którego odbierze mnie Patryk,
przekonany, że właśnie przyjechałam z Krakowa, to wszystko, uśmiechnęła się naprawdę
ładnym uśmiechem, cała jej dawna nieładność nagle zniknęła, być może kobiety pięknieją, gdy
zdradzają, pomyślałem, wstała, podniosła torbę i ruszyła ku drzwiom. Nie odprowadzaj mnie,
powiedziała, nie lubię rozstań. Zamknąłem oczy i usłyszałem tylko lekkie trzaśnięcie drzwi.
Żałosna, melodramatyczna scena rozstania dwojga nieciekawych ludzi, pomyślałem, paskudna,
lukrowana scena z żałosnego filmu, nienawidzę frazy „nie lubię rozstań”, cóż za hipokryzja,
pomyślałem, zostawiać kogoś, mówiąc, że się nie lubi rozstań, jedną ze wstrętniejszych rzeczy
w języku są te emocjonalne oksymorony. Jeszcze chyba przez pół godziny leżałem w łóżku,
tępo wpatrując się w sufit i nie widząc tam niczego, żadnego wyjścia z tej idiotycznej sytuacji,
żadnego pocieszenia, planu zemsty, moje myśli były płaskie i białe. Wreszcie się zwlokłem
z tego barłogu upokorzenia, nastawiłem wodę na herbatę, włączyłem Tenebrae, gdyż żałobny
ton tej muzyki dobrze się komponował z moim nastrojem, poza tym oczywiście nie bez
znaczenia było to, że Gesualdo zabił swoją żonę i jej kochanka, gdy przyłapał ich na zdradzie,
choć podobno do końca życia dręczyły go z tego powodu wyrzuty sumienia, lecz takie były, że
tak powiem, wymogi opinii publicznej, to było morderstwo honorowe. Wyrzuty sumienia,
ciekawa jednostka chorobowa, dziś, zdaje się, zupełnie w zaniku, tak jak udało się cywilizacji
zwalczyć trąd, cholerę i dżumę, tak samo udało się jej wreszcie zwyciężyć wyrzuty sumienia,
mamy mnóstwo nowych chorób cywilizacyjnych – wyrzutów sumienia już nie mamy. Dziś,
gdyby Patryk z odstającymi uszami zamordował mnie i Nornicę, dostałby dwadzieścia pięć lat
więzienia, na procesie, jak sądzę, nie okazałby skruchy, a w samym więzieniu być może
cieszyłby się nawet pewnym szacunkiem, bez względu na swoją wymoczkowatość i brak
doświadczenia w grypserze, może nawet nie gwałciliby go pod celą? No, chyba że by nie
został złapany, gdyby przeprowadził swój zbrodniczy plan sprytnie i konsekwentnie i zapewnił
sobie niepodważalne alibi, mogłoby mu się udać.
Niewątpliwie zyskałby masową popularność, tak sądzę, historia wspaniale nadaje się do
kolorowej prasy – zazdrosny pracownik niższego szczebla morduje swoją narzeczoną i jej
kochanka, który okazał się kolegą z pracy (choć oczywiście nie byliśmy żadnymi kolegami,
byłem jedynie współwięźniem w tej samej korporacji), w dodatku dwa razy starszym,
niebawem młodzi mieli brać ślub, mieli wspólne plany, wszyscy ich znajomi mówią, że
bardzo się kochali, duże zdjęcie na pierwszej stronie, morderca z pewnością przed odbyciem
kary wystąpiłby jeszcze w kilku telewizyjnych rozmowach z ciekawymi ludźmi, jeszcze
powypasałby się na mojej tragedii przemysł rozrywkowy, jeszcze podbiłbym swoim martwym
ciałem oglądalność czołowych stacji, jeszcze urosłyby na moim trupie słupki oglądalności
i nakłady brukowców, pomyślałem, nikogo jednak przecież nie interesowałoby to, co w moim
życiu było najważniejsze, płyty, które zostałyby po mnie jako jedyna osierocona rzecz,
hotelowe łóżka i przedziały kolejowe, w których spędziłem długie, puste godziny, moje
uniesienie tej ostatniej nocy, gdy wydawało mi się, że wreszcie przestawiły się zwrotnice
i moje życie wjeżdża w końcu na odpowiednie tory, nawet jakiś – to już żałośnie śmieszne –
przebłysk planu na resztę życia, ale okazało się, że ta reszta wydana mi przez życie to są
groszowe monety.
Oczywiście widziałem wiele ofiar morderstw i wypadków, w telewizji i w gazetach, nawet
jeśli nie pokazywano ich twarzy, były to widoki przerażające, zresztą najbardziej przerażające
nie były wcale twarze, nawet zmasakrowane, ale buty, spodnie, sukienki, torby z rozsypanymi
zakupami, turlające się nieruchomo jabłka, przed chwilą kupione, jak w ogóle można
wyobrazić sobie, że ktoś w domu zastanawia się nad tym, jakie majtki włożyć, którą koszulę
wybrać, w jakie buty wsunąć stopy, to jest nie do wyobrażenia, że człowiek planuje sobie
najbliższą przyszłość, wkłada koszulę i skarpetki, wiąże sznurówki, spryskuje się
dezodorantem i ochlapuje wodą kolońską, a kilka godzin później w tej samej, po dłuższej
chwili namysłu włożonej koszuli leży martwy na chodniku. W takiej śmierci najbardziej
przerażaj ące jest, jak myślę, nie to, jak człowiek traci życie, ale to, co po sobie zostawia:
kolekcję płyt, szafę z równo ułożoną bielizną, szczoteczkę do zębów, lodówkę z jedzeniem na
najbliższe dni, które już nigdy nie nadejdą, piersi kurczaka w zamrażarce, podkreślony
długopisem film w dodatku telewizyjnym, listę zakupów na kuchennym stole, brudne ubrania
włożone do pralki, żeby po powrocie nastawić temperaturę i czas prania.
Poszedłem pod prysznic i stałem pod strumieniem wody chyba kolejne pół godziny, ale nic
nie chciało się ze mnie zmyć, czułem się pokryty jakimś łojem jak Kamil Szewc, byłem
niezmywalny. Szorowałem swoje obumierające ciało, które teraz znów widziałem w całej
jego okropności, i jeśli to możliwe, czułem się jeszcze starszy, jeszcze bardziej obmierzły, nie
tylko przyrodzenie mi opadło, ale cały byłem w stanie impotencji. Woda była taka gorąca, że
aż zrobiło mi się słabo, zaraz stracę przytomność, pomyślałem i przekręciłem kurek bardziej
w stronę niebieskiego znaczka, a potem jeszcze bardziej i jeszcze, aż wreszcie poczułem się
jak pod górskim wodospadem, gwałtownie skurczyło mi się to i tak sflaczałe przyrodzenie,
skurczył mi się mózg i, co za tym idzie, skurczyły mi się myśli o Nornicy i tej nocy, która,
czego się obawiałem, miała zostać jedną z najważniejszych – niestety – nocy w moim życiu.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem po dojechaniu na Służew Przemysłowy, było pójście do
referatu delegacji i stawienie się przed panią Angeliką, królową rozpisek wyjazdowych,
wielką planistką naszych podróży. Była kobietą młodszą ode mnie o dobrych dziesięć lat, jak
sądzę, była tym dzieckiem stanu wojennego, które weszło w dorosłość po 1989 roku i razem
z rówieśnikami rzuciło się zajmować wolne miejsca w nowo powstających firmach zupełnie
nieznanych branż, lecz jakaś mentalna kontuzja przekreśliła jej wielką karierę i Angelika
utkwiła w tym niedużym pokoju, podczas gdy jej przyjaciele i znajomi ze studiów wspinali się
coraz wyżej po kolejnych szczeblach i mogła ich już widywać najwyżej na Naszej Klasie.
Spojrzała na mnie tym wzrokiem, którego najbardziej nienawidzę u urzędników,
spojrzeniem łączącym pogardę dla petenta i frustrację płynącą z pracy, urojoną wyższość
i głęboki kompleks niższości, codzienną nudę i zblazowanie władzą. Miała władzę, ponieważ
jej głównym zadaniem było sprawiedliwe układanie siatki wyjazdów dla komiwojażerów
w całej firmie, tak aby na każdego wypadła teoretycznie taka sama liczba delegacji, taka sama
liczba spotkań w sieciowych kawiarniach i noclegów w średnich hotelach, gdyby dosłownie
interpretować przepisy, powinna była pilnować, aby każdy z nas przejeżdżał miesięcznie tyle
samo kilometrów, co byłoby oczywiście kompletnym absurdem, o czym nawet ona wiedziała,
choć wykazywała zupełne ograniczenie umysłowe i brak fantazji, za to kurczowo trzymała się
przepisów, rozporządzeń i wytycznych, myślę zresztą, że utknęła tu i nie zrobiła żadnej kariery,
nie awansowała i żadna większa firma nie chciała jej podkupić, ponieważ na swój urzędniczy,
tępy sposób była uczciwa. Naturalnie uczciwość w traktowaniu pracowników to podstawa
dobrych stosunków pracy, ale nawet uczciwość powinna mieć swoje granice, żaden rozsądny
szef nie zgodzi się na zatrudnienie kryształowo uczciwej kierowniczki referatu delegacji,
w dodatku raczej głupiej. Angelika była bezbrzeżnie głupia, zaciekła w uczciwości,
a jednocześnie w jakiś dziwaczny sposób nam współczuła, kiedy więc powiedziałem jej
szczerze: pani Angeliko, proszę mnie zawalić wyjazdami, nie mogę już tu siedzieć, potrzebuję
pracy w terenie, wezmę wszystkie delegacje, spojrzała na mnie przychylnie i powiedziała tym
swoim dość paskudnym, piskliwym szczebiotem: panie Piotrze, myślę, że nie będzie pan
narzekał, bo szykuje się nam naprawdę dużo roboty w najbliższym czasie, choć to jeszcze
wakacje, westchnęła ciężko, unosząc ku sufitowi meduzowate oczy, i myślę, że przed tymi
oczami wyświetliły się jej kolorowe katalogi biur podróży, zdjęcia hoteli i basenów,
wyświetliło się jej to całe fałszywe, od początku do końca skłamane all inclusive, wyświetliły
się jej szwedzkie stoły i kolorowe drinki, zdjęcia wszystkich miejsc, w których nigdy nie była
i najprawdopodobniej nie będzie, ale za to zawsze będzie o nich marzyć, siedząc w swoim
małym pokoju w biurowcu na Służewie Przemysłowym. No cóż, zobaczmy, powiedziała,
otwierając sobie w komputerze odpowiednią aplikację, być może kiedyś pisała jeszcze jakieś
aplikacje o pracę w innych firmach, ale teraz zostały jej już tylko aplikacje w komputerze, tak
ją sobie, być może stereotypowo, wyobrażałem, że jedynym mężczyzną, z którym spędza
wieczory, jest jakiś wysterylizowany kot, wylegujący się jej na kolanach, gdy ona wieczorem
ogląda seriale w swym pustym, smutnym mieszkanku, jej życiową aplikacją był Służew
Przemysłowy, przynajmniej tutaj była wśród ludzi, po pracy musiała być już sama ze sobą, a to
jest w sumie dla człowieka najgorsze towarzystwo. Jest Poznań i Wrocław, właściwie zaraz,
i to na razie chyba tyle, skrzywiła się rozczarowana, ja zresztą też byłem rozczarowany,
powinienem był przyzwyczaić się ostatnio do rozczarowań, ale nie myślałem, że rozczaruje
mnie akurat uboga oferta delegacji. Jak to, powiedziałem, tylko Poznań i Wrocław, nie ma nic
więcej? Panie Piotrze, sezon wyjazdowy jeszcze się nie zaczął, poza tym pan Kamil wziął już
większość miast, był tu wczoraj i zaklepał sobie, a pan Patryk wziął wszystkie wyjazdy do
Krakowa, których jest całkiem sporo, bo weszliśmy, że tak powiem, w ścisłą współpracę
z tamtejszą firmą.
Jak to pan Patryk, zdziwiłem się, ten Patryk z odstającymi uszami? Przecież on nie jest
w ekipie wyjazdowej. Już jest, powiedziała Angelika, awansował, radzę panu na niego
uważać, bo to bardzo ambitny chłopak, zdrowy i młody, powiedziała i zrobiła minę, która
mogła równie dobrze świadczyć o tym, że rozmarzyła się nad jego młodością, jak i o tym, że
robi aluzję do mojego niemłodego wieku i słabnących sił. Aha, więc tak, zaczynam powoli
wypadać z obiegu, ja, jeden z najlepszych, najskuteczniejszych, najodpowiedniejszych
i najbardziej odpowiedzialnych pracowników tej wstrętnej, niewdzięcznej firmy, która tyle mi
zawdzięcza, przestaję być potrzebny, to pewnie kwestia czasu, aż zostanę wezwany do
gabinetu szefa i usłyszę, że wszystkie moje wyjazdy przejmuje uszaty Patryk, a ja, no cóż,
mogę poszukać sobie nowej pracy, choć w moim wieku nie będzie to proste, albo za połowę
dotychczasowej pensji siedzieć w biurze i sprawdzać kwity oraz zapełniać segregatory. Ja,
który czułem się tu bezpieczny i niezbędny, który przez swoją pychę wpadłem w przekonanie,
że jestem niezastąpiony, jakbym nie wiedział, że nie ma ludzi niezastąpionych, że zły pieniądz
wypiera dobry, że głupota i niekompetencja zawsze wyprą mądrość i doświadczenie, że
jedyną osobą na świecie, która ma dożywotnio zapewnioną pracę, jest papież.
Dobrze, powiedziałem, biorę ten Poznań i Wrocław, zresztą lubię tam jeździć, niech pani
o mnie pamięta, pani Angeliko, jak tylko pojawi się coś wolnego, od razu biorę, może być
nawet Licheń, dodałem. Do Lichenia nie jeździmy, powiedziała, przecież pan wie, skarciła
mnie, nie zrozumiawszy zapewne mojego dowcipu, co świadczyć może zarówno o moim
słabym poczuciu humoru, jak i jej tępocie, zresztą wcale bym się nie zdziwił, gdyby nie
wiedziała, co jest w Licheniu, gdyby Licheń nie istniał w jej świadomości wypchanej po
brzegi zdjęciami z katalogów biur podróży i grafikiem delegacji służbowych do dużych,
względnie średnich miast Polski, do których wysyłała nas, pielgrzymów wędrujących po kraju
i skazanych na pokutne ględzenie, tam, pośród Seszeli, Mauritiusów i Wysp Zielonego
Przylądka, Licheń się po prostu nie mieścił, zresztą co mnie obchodzi Licheń, co mnie
obchodzą wszystkie sanktuaria, moim świętym miejscem jest wagon drugiej klasy, moim
cudownym źródłem jest Wars.
Panie Piotrze, powiedziała, gdy stałem już przy drzwiach, nie powinnam może tego mówić,
ale jestem panu przychylna, spojrzała na mnie swoimi całkiem dużymi oczami, które, jak
dopiero teraz zauważyłem, były nawet ładne, a nie meduzowate, jak sądziłem, zawsze byłem
przekonany, iż ma zamiast oczu dwie blade porcje galarety, tymczasem miała oczy ładniejsze
niż jej inteligencja, wie pan, zaszeptała, u nas zaczynają zachodzić pewne zmiany strukturalne,
będziemy stawiać raczej na młodych, bardziej przebojowych… Bardziej zdesperowanych
i cynicznych, dokończyłem, a także tańszych, jak sądzę, których będzie można zatrudniać na
zlecenia, a nie na pełny etat, czy to chciała mi pani powiedzieć? To pan to powiedział,
podniosła ręce w obronnym geście, ja nic nie mówiłam. Rozumiem, pani Angeliko, odparłem,
czując do niej prawdziwą wdzięczność i ciesząc się, że w tym momencie jej uczciwość, która
zapewne nieraz w życiu już jej zaszkodziła, zwyciężyła nad lojalnością wobec firmy.
Wszystko zaczynało układać się w logiczną całość, ja byłem właśnie odstawiany na boczny tor
jak stary, przerdzewiały wagon, moje miejsce miał zająć uszaty Patryk, a Kamil Szewc
desperacko zaklepał sobie wcześniej, co tylko było można, zresztą kierownictwo wiedziało
przecież, że motywowany strachem o swoje miejsce pracy zrobi absolutnie wszystko, tacy
ludzie, nawet jeśli wyglądają, pocą się i cuchną jak Kamil Szewc, są bezcenni. Nie
zdziwiłbym się zresztą wcale, gdyby Kamil Szewc podkładał mi miny od dawna, ludzie
pokroju Kamila Szewca nie mają skrupułów, z takich ludzi jest zawsze najlepszy materiał na
donosicieli, ponieważ donoszą z przymilności, donoszą i podlizują się, by się przypodobać, są
w swoim donosicielstwie i krętactwie nadgorliwi, ponieważ pozbawieni są silnej woli i łatwi
do złamania jak suche patyki, co może nie jest najlepszym porównaniem, biorąc pod uwagę, że
Kamil Szewc ani trochę nie przypominał suchego patyka, raczej mokry, lepki konar, ogromny
pień, z którego oddarto korę i który choć nadal jest wielki, to zupełnie bezbronny, a do tego
śliski i kleisty, i jak to okorowany wielki konar niebawem zostanie wrzucony do wielkiej
maszyny, która pokroi go na deski.
Poszedłem do swojego pokoju, Szewc już tam siedział, choć słowo „siedział” nie oddaje
stanu, w jakim znajdowało się jego nabrzmiałe ciało, on się rozlewał w swoim fotelu, jeszcze
potworniejszy niż ostatnio, z jakimś jadowitym uśmiechem na czerwonej, spoconej twarzy,
poprawiając wciąż nerwowo ręką przetłuszczone włosy, a potem wycierając dłoń o spodnie.
Witaj, powiedział, pamiętam, że jestem ci winien stówę, oddam ci, oddam już niedługo,
przecież wiesz, ja zawsze oddaję, jestem uczciwy, jeśli chodzi o pieniądze, nikt mi nie może
nic zarzucić, zawsze jak pożyczam, to oddaję, trajkotał panicznie, aż wreszcie mu przerwałem:
wiem, przestań już, jak będziesz miał, to oddasz, nie spieszy mi się. Możesz być spokojny,
powiedział niespokojnie Szewc, jeśli chodzi o pieniądze jestem honorowy, w ogóle jestem
uczciwy i honorowy, mówił i jakoś się przy tym nadął, nabzdyczył, rozpuczył jakoś tym swoim
przekonaniem o własnej honorowości, przez co wyglądał jak monstrualnych rozmiarów
ropucha, ohydna i oślizgła, gigantyczna, wypełniona gęstym śluzem ropucha rozwalona
w fotelu przed komputerem. Mam nadzieję, powiedziałem, że jesteś honorowy, jeśli chodzi
o pieniądze, bo jeśli idzie o inne rzeczy, to mogłeś jednak wcześniej ze mną porozmawiać,
właśnie się dowiedziałem, że zaklepałeś sobie większość wyjazdów, mi zostały tylko Poznań
i Wrocław na razie, myślałem, że jedną z zasad naszej współpracy jest wcześniejsze ustalanie
delegacji, mówiłem spokojnie, choć w środku byłem niespokojny, coraz bardziej
zdenerwowany, widok Kamila Szewca był tak obrzydliwy, tak wstrętny, że nie mogłem
zachować spokoju, ten człowiek – choć człowieczeństwo w nim redukowało się coraz
bardziej – wyzwalał we mnie jeszcze więcej nienawiści i złości niż zazwyczaj.
Och, przepraszam cię, powiedział nieszczerze Szewc, a to jego „och” zabrzmiało
wyjątkowo obrzydliwie, ale sam rozumiesz, sytuacja zaczyna się robić trudna, mówi się coś
o redukcjach, przesunięciach, racjonalizacji kosztów, jak się takie komunikaty pojawiają, to
sam wiesz, że to może oznaczać tylko zwolnienia, ty sobie i tak dasz radę, przymilił się
kleiście, jakby co, to wszędzie cię wezmą, a ja muszę tu walczyć o życie, zwłaszcza że młodzi
zaczynają nam deptać po piętach, uderzył w ton pokoleniowy i ogólnie demograficzny, ten
Patryk, którego, wiesz, przesunęli do naszego działu, też będzie jeździł w Polskę, robi się
ciasno. Owszem, robi się ciasno, zgodziłem się, i widzę, że starasz się przystosować do nowej
sytuacji moim kosztem, powiedziałem, ale nie gniewam się, właściwie masz rację, ja sobie
jakoś dam radę, zresztą męczy mnie już ta praca, ta firma, męczą te ciągłe wyjazdy, mówiłem
zrezygnowany, choć przecież kłamałem, zdawałem sobie sprawę, że nie umiałbym pracować
gdzie indziej, nie jeździć po Polsce, jestem jak górnik, który potrafi tylko fedrować i nie może
zmienić kwalifikacji, jak rolnik, który uprawia tylko buraki i nie byłby zdolny przejść na
kukurydzę, jak stoczniowiec przyuczony do klepania blach na statki, tyle że ja nie jestem żadną
zawodową grupą nacisku, cóż bym zrobił, gdybym stracił swą pracę komiwojażera, paliłbym
segregatory przed siedzibą premiera, rzucał w jego okna długopisami, atakował policję
tabelkami z Excela? No widzisz! ucieszył się ten zakłamany, purchlasty ropuch, ta oślizgła
hałda tłuszczu, gapiąca się na mnie swoimi kaprawymi oczkami; choć jestem człowiekiem
przepełnionym tolerancją i grubi ludzie przecież wcale mi nie przeszkadzają, w pewnym
sensie nawet się z nimi solidaryzuję, gdyż stają się grupą wykluczaną w narastającym terrorze
zdrowego prowadzenia się, dbania o figurę i kondycję, w tym zidiociałym maratonie ku
wiecznej młodości i przystojności grubi staną się niedługo obcymi, o których będzie się
mówić, że nie chcą się asymilować w zdrowym, świadomym społeczeństwie, będą wytykani
palcami na ulicach, a wkrótce, wcale tego nie wykluczam, obrzucani kamieniami i zamykani
przymusowo w ośrodkach odosobnienia, gdzie poddawani będą morderczej diecie
i ćwiczeniom, doskonale zorganizowanej i metodycznie przeprowadzanej dietetycznej
resocjalizacji, i nie będzie powrotu do społeczeństwa, jeśli współczynnik wagi nie spadnie
zadowalająco, zatem choć czuję swoistą empatię dla ludzi grubych, nie umiałem zdobyć się na
choćby okruch empatii w stosunku do Kamila Szewca, nie miałem dla niego żadnego
współczucia, a jedynie wzbierającą nienawiść.
A wiesz, że ten nasz Patryk się żeni? zapytał nagle, przesuwając się z krzesłem w moją
stronę i niosąc falę smrodu, to ci dopiero heca, nie? Doprawdy? udałem, że nie bardzo mnie to
interesuje, też mi heca, raczej mój mały, osobisty holocaust. No, teraz to tylko my tu się
ostaliśmy, starzy kawalerowie, dwaj muszkieterowie, zarechotał Kamil Szewc, a mnie się
zebrało na mdłości, choć to chyba miało być dowcipne, miało nas, zdaje się, zbliżyć do siebie,
ten wągrowaty obrzydliwiec chciał zapewne podkreślić naszą odrębność od reszty
pracowników, którzy żyli w jakichś mniej lub bardziej sformalizowanych związkach, a tylko
my, Kamil Szewc i ja, w owym wielkim akwarium pełnym pięknych ryb, byliśmy starymi,
paskudnymi murenami. Tym idiotycznym zabiegiem retorycznym chciał się do mnie przymilić,
bardziej zakolegować, ohyda, nienawidzę sformułowania „kolega z pracy”, nie tylko dlatego
że jest wewnętrznie sprzeczne, ponieważ wspólna praca nie ma nic wspólnego
z kolegowaniem się, ale także dlatego że jest szantażem lingwistycznym, narzucającym
„kolegowanie się” ludziom, którzy w gruncie rzeczy są sobie zupełnie obcy albo prowadzą
nieustającą wojnę o terytorium i zdobycze, a więc o to, kto zagarnie więcej zleceń, otrzyma
więcej pochwał, wykaże się lepszymi wynikami, kto kogo przechytrzy w tej codziennej grze
o przetrwanie, kto się będzie bardziej podobał, kto będzie bardziej lubiany, kto pierwszy
dostanie premię, prawdziwi koledzy nie robią sobie przecież takich świństw jak koledzy
z pracy.
Nie jestem starym kawalerem, powiedziałem spokojnie, tylko rozwodnikiem, przyznasz
chyba, że to nie to samo, starym kawalerem to jesteś ty, choć słowo „kawaler” zestawione
z twoją osobą brzmi dość kuriozalnie, skrzywiłem się. Oj, przepraszam, nie musisz się od razu
obrażać, powiedział, wiem, że jesteś rozwodnikiem, tak tylko powiedziałem, rozumiem, nie
każdemu się udaje, liczba rozwodów rośnie podobno lawinowo, rozumiem, że to drażliwa
kwestia, przepraszam, przepraszam, powtarzał tak gorliwie, że aż byłem w stanie uwierzyć
w jego szczerość. Boże, jak ta kreatura przepraszała, to była jeszcze obrzydliwsza niż wtedy,
gdy próbowała żartować. Nie ma co przepraszać, powiedziałem, są poważniejsze tematy do
przepraszania, łagodziłem sytuację, choć przecież powinienem go spytać, czy w ogóle
kiedykolwiek w życiu miał jakąś kobietę, czy kiedykolwiek odbył prawdziwy stosunek
seksualny, ale nie wiem, czy chciałbym usłyszeć odpowiedź, poza tym nie mogłem znieść, że
mnie przeprasza, nienawidzę przepraszania, w tym kraju ciągle ktoś żąda przeprosin, jakiż
straszliwy kompleks musi się za tym kryć, za tymi milionami ludzi, którzy wciąż powtarzają:
przeproście mnie, przeproście za to, coście mi zrobili, coście zrobili mojej rodzinie, coście
zrobili Polsce i z Polską, oraz przeproście za wszystko, czego mi nie zrobiliście, czego nie
zrobiliście Polsce, przeproście za wszystkie moje klęski, za klęski tego kraju, przeproście
mnie, że nie jestem taki, jaki chciałbym być, za to, że nie jestem tak ładny i bogaty, jak na to
zasługuję, to wasza wina, klękajcie i przepraszajcie za to, że jestem pośmiewiskiem.
Nienawidzę przeprosin, ponieważ na każdym kroku natykam się na miny wybuchające
okrzykiem „Przeproś!”, nieustannie ktoś mnie szantażuje i domaga się przeprosin,
z jakiegokolwiek powodu, chcą, żebym w swoim imieniu przepraszał za dawne zbrodnie, za
wynik wyborów i klęskę polskich piłkarzy, żebym przeprosił za kryzys światowy, za przegraną
wojnę, za zdradę narodową, za hańbę i upokorzenie, za katastrofę lotniczą, za mały przyrost
naturalny i za rozbuchanie seksualne, za to, że nie chodzę do kościoła, choć inni by chcieli,
żebym ich przepraszał za to, że chodzę do kościoła, oczywiście gdybym chodził, zwolennicy
równości chcą, żebym przepraszał za to, że jestem mężczyzną, przeciwnicy równości za to, że
nie jestem prawdziwym mężczyzną, gdybym miał spełnić jako obywatel te wszystkie żądania,
musiałbym klęczeć od świtu do nocy i wciąż przepraszać.
No dobra, to już nie przepraszam, odetchnął Kamil Szewc, ale wiesz, że ten Patryk, co
przychodzi do naszego działu, żeni się z tą laską z Krakowa, wiesz, taką myszowatą, będzie
branżowe małżeństwo, po dupczeniu będą rozmawiać o pracy, zachichotał mlaskliwie i aż
zadrżał z emocji, zapewne wizualizując sobie spółkowanie Nornicy z Patrykiem, cała jego
galaretowatość aż się zatrzęsła, wyglądał, jak wyjęty na talerz gorący szpik, a mi zrobiło się
niedobrze, bo siłą rzeczy też to sobie wyobraziłem. Poza tym nienawidzę słowa „laska”,
którym określa się młode kobiety, nie dlatego bynajmniej, że to im jakoś uwłacza, przecież
wiem, że same tak o sobie mówią, ciekawa rzecz, mężczyźni chyba nie mówią o sobie
„ciacha”, nie opowiadają: poszliśmy wczoraj z paroma innymi ciachami na mecz Legii, gdy
tymczasem one mówią: byłyśmy wczoraj z kilkoma laskami na imprezie, niewykluczone, że
dzięki temu, iż język jest żyjącym, zmieniającym się tworem niedługo będą mówić: idziemy
z innymi cipami do kina, a mężczyźni – a kiedy mówię „kobiety” i „mężczyźni”, nieuchronnie
przed oczami stają mi pracownice i pracownicy naszych działów korporacyjnych – będą
mówić: idziemy jutro z paroma fiutami na mecz, względnie: ja i inne chuje kupujemy jutro
skrzynkę piwa i robimy grilla. Niestety słowo „laska” kojarzy mi się nieodmiennie z laską do
podpierania się, być może dlatego, że wszak kiedyś będę się taką laską podpierał, coś
przykrego zaczyna dziać się z moimi stawami biodrowymi, zapewne genetyczny defekt klasy
chłopskiej z Międliszewa, w moich kościach odkładała się wilgoć podziemnej rzeki,
zasklepiałe błoto tamtej drogi po wielkiej ulewie, nieuchronnie zaczynam wstępować w ten
okres życia zwierzęcia zwanego człowiekiem, gdy nie chodzi już on na dwóch łapach, tylko na
trzech, i nie pamięta, kiedy chodził na czterech, ale zaczyna tęsknić do tych niepamiętnych
czasów i nie może się pogodzić z tym, że jeśli będzie jeszcze chodził na czterech, to będą to
dwie laski, bynajmniej nie „laski”, które by go podtrzymywały, względnie zasiądzie na
jeżdżącym nocniku zwanym fotelem inwalidzkim. Pomyślałem nagle, że bardzo chciałbym
wrócić do dalekiego dzieciństwa, choćby i takiego, jakie ono było, do dzieciństwa
bezrefleksyjnego, szczęśliwego, ponieważ każde dzieciństwo jest szczęśliwe i bezrefleksyjne
i dlatego tak mało się z niego pamięta. Nienawidzę również słowa „dupczyć”, które w dodatku
teraz, w zestawieniu z Nornicą, zabolało mnie w dwójnasób, bo przecież poprzedniej nocy nie
dupczyłem jej wcale ani nie pieprzyłem, nie rżnęliśmy się także ani nie ruchaliśmy, ale, jak mi
się wydawało, uprawialiśmy miłość, co zresztą też jest paskudnym określeniem, bo przecież
uprawiać można kartofle i buraki oraz jęczmień, pszenicę, żyto i owies.
Tylko że ta jego narzeczona to straszny pasztet, ciągnął ropuch, widziałem ją kiedyś, jak tu
do niego przyszła, kojarzysz, jakaś taka blada i koścista, rachityczna taka, ja lubię, żeby
kobieta wyglądała jak kobieta, wiesz, tu wykonał popularny zaokrąglający gest na wysokości
swojej klatki piersiowej, a potem analogiczny na wysokości swych bioder, czy też raczej
wielkiego, tłustego, wystającego dupska. Musiałem użyć słowa „dupsko”, ponieważ tego, co
miał Kamil Szewc, nie można było nazwać pupą, nawet dupą, tym bardziej pośladkami, to
było wielkie dupsko, monstrualny odwłok, okropny, tak jak okropny był cały jego właściciel,
który teraz wyraźnie się ślinił, naprawdę, zobaczyłem strużkę śliny wypływającą mu z kącika
ust, choć on w zasadzie nie miał kącików, tylko wielkie rozwarte kąty, jak to ropuchy, jak
gigantyczne cuchnące mątwy, monstrualne, obleśne kałamarnice o umysłowości ukwiału, choć
słowo „ukwiał” jest jednak zbyt ładne, słowo „ukwiał” ma wszak jakiś źródłosłów w słowie
„kwiat”, Kamil Szewc jeśli zaś był kwiatem, to wyłącznie kwiatem mięsożernym,
przeogromnym dzbanecznikiem, którego wole wypełnione było trawionym właśnie mięsem, on
przecież cały w środku składał się wyłącznie z mięsa, własnego oraz pożartego, nic poza
mięsem, tłuszczem i łojem go nie wypełniało.
A właściwie skąd ty wiesz o tym ślubie, zaciekawiłem się nagle, dostałeś zaproszenie?
zapytałem, bo pojawił się w mojej głowie idiotyczny impuls, kretyński pomysł, żeby pójść na
ślub Nornicy i uszatego Patryka i ostentacyjnie spojrzeć jej w oczy, kiedy będzie szła od
ołtarza, gdy mnie będzie mijała stojącego w ławce pośród jak zwykle zachwyconych, jak
zwykle uśmiechniętych i jak zwykle szczęśliwych gości ślubnych, ponieważ goście ślubni
zawsze sprawiają wrażenie zachwyconych i szczęśliwych, nigdy nie potrafiłem pojąć tego
fenomenu, cały kościół wypełniony idiotycznie szczęśliwymi i zachwyconymi ludźmi,
zbiorowy amok z tak błahego powodu jak cudzy ślub. Może nawet udałoby mi się pójść na
wesele, wszak na sam ślub mógłbym pójść bez zaproszenia, nikt w kościele nie sprawdza tych
drogich, drukowanych na czerpanym papierze karteczek, wejść na wesele już nie jest tak
łatwo, ale pójść na wesele Nornicy i przez cały wieczór uporczywie się w nią wpatrywać…
Nie, oczywiście, żadnych ekscesów, jestem już za stary na jakiekolwiek ekscesy, na większość
rzeczy jestem już właściwie za stary, w młodości też zresztą z nimi nie przesadzałem, moje
młodzieńcze ekscesy w porównaniu z wybrykami moich szkolnych kolegów, a później moich
znajomych ze studiów to były harcerskie zabawy, nawet nie harcerskie, to były wybryki grupy
różańcowej, to była niewinność i naiwność, cechy, których mi teraz brakuje i za którymi
w jakiś sposób tęsknię. Gdyby Kamil Szewc miał zaproszenie na wesele, mógłbym je od niego
wyłudzić, albo nawet odkupić, choć to byłoby trudne, bo Kamil Szewc z pewnością nie
przepuściłby okazji najedzenia się i napicia, czy raczej obżarcia się i uchlania za darmo,
przeżarcia się, a następnie wyrzygania za darmo wszystkiego, co za darmo zjadł i wypił,
jednak biorąc pod uwagę, że pożyczył ode mnie niedawno sto złotych i że czuł się jakoś
zobowiązany, pozostawała jeszcze jedna możliwość – mianowicie pójść z nim; byłem
przekonany, że Kamil Szewc nie ma nikogo, kogo mógłby ze sobą zabrać, więc towarzystwo,
nawet moje, z pewnością by mu się przydało, zawsze to ktoś, z kim można pogadać przy stole,
przecież nikt inny nie chciałby tam z nim rozmawiać, no, może jakiś pijany wuj pana młodego,
względnie uchlany stryj panny młodej, jakiś równie spocony i tłusty wieprz, który objąwszy go
za masywną szyję, klarowałby mu bełkotliwie swoją prawdę o świecie, ja tymczasem, coś tam
dziobiąc w talerzu i mocząc symbolicznie usta w kieliszku, lustrowałbym Nornicę, tak aby
widziała, że na nią patrzę, aby się peszyła nieustannie, żeby moja obecność psuła jej ten
szczęśliwy wieczór. Chociaż, na Boga, skąd miałby Kamil Szewc mieć zaproszenie na wesele,
kto by go chciał widzieć na własnym ślubie, nawet na własnym pogrzebie, każdy umierający
powinien zastrzec w testamencie, że nie życzy sobie obecności Kamila Szewca na swoim
pogrzebie, ja z pewnością nie chciałbym, aby Kamil Szewc ronił tłuste, cuchnące łzy nad moją
trumną, ale może jednak uszaty Patryk chce się wślizgnąć w jego łaski, chce się z nim
zakolegować, ponieważ planuje, że razem wyślizgają mnie, jak to się mówi, z tego interesu,
a potem, jak już się mnie pozbędzie, tak samo łatwo wyślizga Szewca, Patryk nie jest głupi,
choć jest wredny i mściwy, to jest groźne połączenie, myślałem, chce zawiązać sojusz
z Szewcem, uważa, poniekąd bardzo słusznie, że to ja jestem największą przeszkodą na jego
drodze do sukcesu, że łatwiej mu będzie omotać Szewca swoją fałszywą przyjaźnią,
dowodziłem w myślach, niż próbować mnie zniszczyć w walce o przywództwo w dziale
wyjazdów terenowych, w tym stadzie cuchnących, głupich, starych baranów. Miałem
oczywiście nad nim tę przewagę, że przespałem się z jego narzeczoną, która już za chwilę
stanie się jego żoną, miałem więc przewagę mężczyzny zdobywającego nad mężczyzną
zdradzanym, tylko że nie sprawiało mi to satysfakcji, wręcz przeciwnie, było mi z tego
powodu strasznie smutno, właśnie smutno, nie byłem wściekły albo wręcz przeciwnie –
zadowolony, nie, czułem przygniatający smutek, gdyż to ja przecież byłem zdradzony, a nie ten
wredny, blady i pokraczny Gollum.
Oj, wszyscy w firmie mówią o tym ślubie, to znaczy może nie wszyscy, ale wiadomości
szybko się rozchodzą, zamlaskał Szewc, niestety nie mam zaproszenia, szkoda, bo chętnie bym
się wybrał, ślub w sumie nic mnie nie obchodzi, ale pewnie będzie wyżerka, ten Patryk to jest
ze wsi, wiesz, na wiejskim weselu powinno być solidne żarcie, rozmarzył się całym swoim
gębootworem. I pewnie bijatyka na sztachety, dodałem. Daj spokój, to nie będzie wesele na
wsi, tylko wiejskie wesele w Warszawie, powiedział, co zresztą w sumie na jedno wychodzi,
dorzucił przytomnie, poza tym on jest wieśniakiem, ale ona z Krakowa, taki mezalians, dodał.
Żaden mezalians, odparłem, nie ma już mezaliansów, miasta pełne są wieśniaków, a na wsi
budują sobie domy ludzie z miasta, pochodzenie się nie liczy, mówiłem, zastanawiając się, czy
rzeczywiście tak jest, sam już trochę nie wiedziałem, ja – wieśniak z pochodzenia, z urodzenia
warszawiak, mieszczanin z wyboru, chłop z genów, wszystko już było pomieszane,
nienawidziłem międliszewskiego gnoju, ale nienawidziłem też Warszawy, w której się
wykształciłem i zrobiłem kulawą namiastkę kariery, nie wiedziałem zupełnie, gdzie jest moje
miejsce, poza własnym mieszkaniem, przedziałem drugiej klasy i pokojem hotelowym, to były
moje trzy małe ojczyzny, każda tak samo nic niewarta i każda koszmarna.
To znaczy obecnie mezalians może być jedynie na polu edukacji, ciągnąłem, pozycji
społecznej, hierarchii w firmie, mezalians jest wtedy, gdy szefowa departamentu bierze sobie
za męża ochroniarza, dowodziłem, to byłby prawdziwy mezalians, skandal w firmie, wielka
afera, ale nie dlatego że ochroniarz jest z miasta, a ona ze wsi, czy też odwrotnie, generalnie
jednak bardziej sobie wyobrażam szefową departamentu ze wsi, a ochroniarza z miasta,
ponieważ miastowi nie mają tej siły i determinacji co wiejscy, więc mogą sobie być
ochroniarzami, kierowcami, śmieciarzami, wykonywać te wszystkie podle płatne,
odstręczające zawody, jeśli ktoś jest wieśniakiem zahaczonym w mieście, to będzie walczył
o przeżycie wszelkimi sposobami i z największą determinacją, byleby nie wrócić na wieś albo
do któregoś z tych niezliczonych zapyziałych miasteczek, z których składa się Polska i które
dostarczają dużym miastom legionów twardej, bezwzględnej i krwiożerczej pracującej klasy
średniej. To jest więc mezalians, klarowałem Kamilowi Szewcowi, korporacyjna zołza na
kierowniczym stanowisku wychodzi za mąż za faceta, który codziennie przynosi nam tu wielki
baniak z wodą mineralną i plastikowe kubeczki, ona jest z małego, zagnojonego miasteczka,
a on od dzieciństwa jest prawdziwym warszawiakiem, ponieważ wychował się na
Czerniakowie, na Szmulkach, na Grochowie, albowiem jego ojczyzną jest Targówek, więc
będzie do końca życia rozwoził wodę w baniakach i oglądał się za tymi wspaniałymi, zimnymi
kobietami w garsonkach i na wysokich obcasach, co przyjechały tu z niezliczonych polskich
miasteczek, z których większość nie jest nawet powiatowa. Tymczasem nasza para młoda,
zdaje się, pracuje na podobnych stanowiskach właściwie w identycznych firmach, to znaczy na
stanowiskach niższych referentów do spraw nędznej rangi, czyż nie? Owszem, powiedział
Szewc, zgadza się, faktycznie mezalians to nie będzie, wiejskie wesele ze sztachetami też nie,
szkoda.
Nie przejmuj się, powiedziałem, jeśli chcesz, możemy się iść napić w intencji młodej pary,
nie musimy tego robić na weselu, skoro nikt nas tam nie chce, wiesz, jesteśmy już obaj trochę
za starzy i za mało perspektywiczni oraz zbyt mało wpływowi i decyzyjni, żeby zapraszać nas
na wesele, judziłem coraz bardziej, wszak ślub to nic więcej jak zawarcie umowy społecznej,
z miłością i tym podobnymi rzeczami ma niewiele wspólnego, podobnie jak wesele jest
realizacją pewnej strategii, modelu biznesowego, że użyję naszego zawodowego języka,
zaprasza się na nie tych, których trzeba zaprosić ze względu na ich stanowisko w pracy lub
rodzinie, oraz tych, których zaprosić wypada, a więc ludzi maj ących realny wpływ na nasze,
czyli w tym wypadku ich, państwa młodych, życie, zatem ludzi, którzy będą decydować o ich
zawodowym losie, ponieważ nikt z nich nie wierzy, czy też nie zdaje sobie sprawy, że istnieje
jeszcze inny los niż los zawodowy, zaprosili więc na pewno szefów, dyrektorów
i kierowników z obu firm, którzy będą wznosić toasty i wygłaszać mowy, że ten ślub jest
przypieczętowaniem doskonałego związku obu naszych korporacji, że tych dwoje młodych,
zdolnych ludzi symbolicznie łączy nasze firmy nierozerwalnym węzłem ku chwale, lepszej
przyszłości i jeszcze lepszym wynikom kwartalnym. Tak to będzie wyglądało, mówiłem do
tego wielkiego jamochłona, i zaręczam ci, dodałem, że jak zostaną już nakarmieni, napojeni
i wytańczeni, a może nawet solidnie wypieprzeni, nasi rozliczni przełożeni z większą sympatią
będą patrzeć na Patryka, chętniej dawać mu atrakcyjniejsze zlecenia, a on się będzie im
odwdzięczał, donosząc na nas, kopiąc pod nami doły, starając się ze wszystkich sił
wyrolować nas z tej roboty, zresztą, jak słusznie i chyba z niejaką satysfakcją zauważyłeś
wcześniej, mój czas się kończy, wypadam z tego wagonika – tyle że ty także, bo obaj, mimo że
tak dużo nas dzieli, należymy do zdychającej generacji, stajemy się zupełnie zbędni, będziemy
coraz bardziej przezroczyści, aż w końcu znikniemy i nikt tak naprawdę tego nie zauważy, ty
też znikniesz bez śladu szybciej, niż myślisz, powiedziałem na koniec i zamilkłem.
Kamil Szewc też milczał, ale wściekle przy tym myślał, na co wskazywało intensywne
pocenie się i ślinienie. To co w takim razie robimy? zapytał wreszcie. Pójdziemy opić
szczęście państwa młodych, powiedziałem, umówimy się wieczorem, tylko nic nikomu nie
mów, skoro zostaliśmy wykluczeni z tego święta młodości i miłości, to nie ma powodu się tym
chwalić, powiedziałem, pójdziemy zaszaleć w intencji państwa młodych, tylko my dwaj.
Tylko dwaj? zasmucił się Kamil Szewc, a może weźmiemy jakieś dziewczyny? Był już cały
czerwony, jego płytka wyobraźnia podsuwała mu zapewne przed małe świńskie oczka wizje
szalonej nocy, jakże był głupi, naiwny i żałosny, jakże nieszczęsny, godzien pogardy i zupełnie
zbędny. Obawiam się, powiedziałem, że wszystkie kobiety, które znamy i które mogłyby być
interesujące, będą wtedy tańczyć na weselu z mężczyznami od nas młodszymi,
przystojniejszymi, bogatszymi, bardziej wpływowymi, decyzyjnymi i ustosunkowanymi, więc
zapomnij, możemy się iść napić. Wzniesiemy toast w momencie, kiedy i państwo młodzi będą
go wznosić, ciągnąłem, żeby go skusić, na pohybel tym, którzy nie chcą nas zapraszać,
przeciwko wszystkim, którzy uważają, że nie jesteśmy godni brać udziału w tym święcie, bo
jesteśmy za starzy i za mało ważni. Więc kiedy to wesele? W niedzielę, powiedział Szewc,
zdaje się, że ślub jest w południe u Świętej Anny, a wieczorem wesele w jakimś domu
weselnym pod Warszawą. Świetnie, powiedziałem, zatem w niedzielę wieczorem uczcimy to
epokowe wydarzenie, uśmiechnąłem się do Szewca, ale jeszcze bardziej uśmiechnąłem się do
siebie, ponieważ wszystko już wiedziałem, dokładnie wszystko w sposób doskonały ułożyło
mi się w głowie i byłem z tego bardzo zadowolony, a zadowolenie to raczej rzadki gość
w mojej głowie.
Pomyślałem o domu weselnym, w którym odbędzie się ta wspaniała uroczystość, i przed
oczami stanął mi jakiś pałaco-motel w swojej niewątpliwie ohydnej postaci, ponieważ takie
przybytki odznaczają się spektakularną brzydotą, nie tylko estetyczną, uważam, ale i duchową,
ponieważ coś takiego jak miłość dwojga ludzi, którzy świętują tam swój ślub, nie ma
najmniejszego znaczenia, jest właściwie zbędnym dodatkiem do spektaklu urządzonego dla
bliskiej i dalekiej rodziny oraz dla wszystkich przyjaciół, znajomych i ludzi, których
koniecznie trzeba zaprosić, przywieźć wynajętymi autobusami, żeby mogli się nażreć i uchlać
w intencji młodej pary, pokazać się, przedefilować, potem rzygać w krzakach i oddawać mocz
pod drzewem, potem śpiewać i bełkotać, obmacywać się pod stołem, a niekiedy spółkować
w łazience bądź w zakamarkach ogrodu oraz robić zdjęcia, setki idiotycznych zdjęć, które
później wrzucą na portale społecznościowe, do tych współczesnych skrzynek donosów na
rzeczywistość, donosów na innych ludzi, choć pisanych jako donosy na siebie, fenomen
i geniusz tych obrzydliwych portali polega na tym, że wszyscy ich użytkownicy z entuzjazmem
piszą tam donosy na siebie i swoich najbliższych, nie trzeba ich torturować, szantażować,
przekupywać – za darmo ujawnią wszystko, wyciągną największe tajemnice, zniszczą każdego,
dopłacą, byle być w tej wielkiej wirtualnej księdze konfidentów, więc wrzucą tam weselne
zdjęcia i opiszą to niezwykłe przeżycie, to fascynujące doświadczenie oraz tę epicką zabawę,
tak właśnie, „epicką”, ponieważ ci zidiociali kulturowi analfabeci używają obecnie słowa
„epicki” jako synonimu świetnej zabawy, ale epickie było to wesele, napiszą, dla mnie
oczywiście to wesele nie będzie żadną epiką, będzie najwyżej trenem na odejście Nornicy,
w pewnym sensie także trenem na moje odejście, gdyż na swój sposób zaczynam już przecież
odchodzić z tego świata i moja jedyna przewaga nad wielbicielami epiki, którzy nigdy nie
mieli w ręku żadnego prawdziwie epickiego dzieła, polega na tym, że mam tego odchodzenia
pełną świadomość, co wszakże nie jest wielką pociechą, jest zgryzotą raczej, gdyż ludzie
nieświadomi niczego, co zauważyłem, siedząc w biurze i jeżdżąc po miastach tego kraju, są
najzwyczajniej w świecie szczęśliwi, szczęście bowiem udaje się osiągnąć jedynie poprzez
eliminację jakiejkolwiek refleksji. Ale estetycznie też są fatalne – te domy weselne, poroniony
wykwit, jak mi się wydaje, ostatnich kilkunastu lat – są wyjątkowo szkaradne, są prawdziwą
emanacją rozbuchanego bezguścia, te wielkie pałace z krużgankami, kolumienkami,
balkonikami, monstrualne w swojej kubaturze i nędzne w oryginalności, są piramidami
zbudowanymi na cześć kompleksów, marzeń o świecie blichtru, przepychu oraz
arystokratycznej elegancji. Dziwna rozrzutność panuje w tym narodzie, pomyślałem, najwięcej
kosztują śluby i pogrzeby, wszystko, co dzieje się pomiędzy, wydaje się ludziom za drogie,
jadą na drugi koniec miasta po kiełbasę w promocji, natomiast na wesela i stypy wydają całe
oszczędności życia. Ci wszyscy arystokraci ze wszystkich polskich Międliszewów przybywają
do domów weselnych, by przez jedną noc zakwitnąć jak jakieś obrzydliwe lebiody, jakieś
łopiany czy inne trujące pokrzywy, może nawet śmiertelnie niebezpieczny barszcz
Sosnowskiego, by poczuć się klasą wyższą, choć z gnoju powstali i w gnój się obrócą, choć
ich życie jest wyłącznie kopą trocin zwaloną przed tartakiem, z której można zrobić najwyżej
płytę pilśniową.
A ślub u Świętej Anny, jakże to mało oryginalne, pomyślałem, choć oczywiście
ostentacyjne, pamiętam ze swoich dawnych studenckich czasów, że ślub w Świętej Annie był
szalenie pożądany przez wszystkie studenckie pary, niech no pomyślę, Święta Anna i kościół
wizytek, o ile mnie pamięć nie myli, tam się spajały węzłem te wszystkie nieszczęsne
studenckie małżeństwa, które po paru latach błąkania się po wynajętych norach w najgorszych
dzielnicach tego okropnego miasta albo ciśnięcia się w małżeńskich segmentach akademików
rozpadały się, nie z hukiem wcale, lecz z żałosnym rzężeniem, następne śluby – ponieważ
oczywiście mężczyźni ponownie się żenili, a kobiety wychodziły za mąż – musieli już brać
w pałacu ślubów, już nie przed zblazowanym księdzem, ale przed znudzonym urzędnikiem,
przynajmniej trwało to o wiele krócej, nie było takich emocji, to była czysta formalność,
w kolejce stały już następne pary byłych rozwodników, jak można w ogóle brać śluby
taśmowo, zastanawiałem się, taśmowo to się idzie na egzekucję, w kolejce stoi się po kulę
w potylicę albo po mięso, nie pojmuję, jak można znieść upokorzenie stania w kolejce do
urzędnika stanu cywilnego. Tak więc ślub Nornicy z uszatym Patrykiem przypomniał mi moje
studenckie czasy oraz kazał sobie wyobrazić drugi ślub mojej byłej żony, choć wcale nie
przypomniał mi pierwszego ślubu mojej byłej żony, a więc ślubu ze mną. Może jednak przejdę
się do Świętej Anny, pomyślałem, dawno tam nie byłem, dawno nie byłem też na Starym
Mieście, które mnie wyjątkowo mierzi, nie mniej niż ci wszyscy ludzie, którzy nie wiedzieć
czemu tam chodzą. Stare Miasto wydawało mi się zawsze najmniej ciekawym, najbardziej
niepociągającym fragmentem tego miasta, nie tylko dlatego że całe zostało zbudowane po
wojnie, a więc nie jest żadnym starym miastem, tylko co najwyżej miastem w średnim wieku,
ale też dlatego że po prostu nie ma mi nic do zaoferowania prócz taniego kiczu, tandetnych
pamiątek oraz drogich i pustych restauracji z kuchnią staropolską, co już przecież brzmi
przerażająco, od razu wyobrażam sobie łykowatą dziczyznę, spaloną kaczkę, ciężkie zrazy
z suchą kaszą gryczaną i tłusty żur, emblematy, powiedzmy sobie szczerze, jednej z najmniej
apetycznych kuchni świata, to wszystko w otoczeniu reprodukcji obrazów Kossaka
pokazujących ułana przy studni, ułana na koniu w stępie, w galopie oraz w szarży, względnie
całego tego odrzucającego i powodującego torsje sentymentalnego kiczu Kresów, w tle zbroje,
halabardy, szyszaki i miecze, pod sufitem łopoczą husarskie skrzydła i unosi się cień dawnych
bohaterów, to wszystko serwowane otępiałym turystom, którzy jednak, jak sądzę, w pewnym
momencie łapią się na tym, że chcieliby być wszędzie albo gdziekolwiek, byle nie w tym
miejscu, na Starym Mieście, być może najpaskudniejszym starym mieście w całej Europie,
i jeść te obrzydliwe w rzeczy samej gołąbki i pierogi, które przynoszą im zapewne
w drewnianych misach, krótko mówiąc, Stare Miasto odstręczało mnie zawsze, co może
w pewnym sensie świadczyć, że jednak jestem warszawiakiem, ponieważ nie poznałem nigdy
żadnego rodowitego mieszkańca tego miasta, który z własnej woli poszedłby na spacer lub na
obiad na Starówkę. Jeżeli już rodowity mieszkaniec stolicy tego kraju udaje się na Stare
Miasto, to tylko dlatego że musi, czy też może raczej dlatego że mu wypada, gdyż został
zaproszony na ślub w którymś z rozlicznych tutejszych kościołów, względnie w Pałacu
Ślubów, jeśli jest to ślub cywilny, raczej nie wyobrażam sobie innej możliwości pojawienia
się w najbliższych okolicach placu Zamkowego. Zatem, myślałem chytrze, skoro tak bardzo
mierzi mnie ten ślub, który odbędzie się w miejscu, które nie mniej mnie mierzi, chętnie się
tam udam, a wieczorem spotkam się z Kamilem Szewcem i zrobię to, co do mnie należy,
najlepiej jak umiem.
Zatem w niedzielę rzeczywiście poszedłem na Krakowskie Przedmieście w swoim
służbowym garniturze i z pewnej odległości obserwowałem, jak państwo młodzi wchodzą do
kościoła otoczeni bezrozumnie roześmianymi gośćmi oraz, jak sądzę, rodziną, wszyscy byli
brzydcy i elegancko ubrani, co jeszcze dodawało im brzydoty. Nie wiem, czy młoda para była
piękna, wszystkie pary młode wyglądają z grubsza tak samo, po prostu swym obowiązkowym
ślubnym strojem przypieczętowują akt przystosowania się do życia w społeczeństwie, to
wywieszenie białego welonu jak flagi niesionej przed poddającym się oddziałem,
zamanifestowanie zerwania z własną odrębnością, choć z drugiej strony, na Boga, jakąż
odrębność miałby mieć taki Patryk z odstającymi uszami, doskonały egzemplarz nikogo, kto
z nicości uczynił główny atut swojej egzystencji, zapewne nawet wchodząc w ciemny chłód
kościoła Świętej Anny, myśli o tym, jak zaszkodzić mi i Kamilowi Szewcowi, ten mały, głupi
gryzoń niemający pojęcia, że tak naprawdę nic nie może nam zrobić, będzie knuł w swojej
szczurzej norze obok swojej ślubnej myszy, szczur, który prześlizgnie się przez każdą dziurę,
wejdzie wszędzie bez obrzydzenia, ponieważ szczur niczego się nie brzydzi, natomiast
człowiek brzydzi się szczura, a więc to po stronie szczura jest zwycięstwo. Patryk jest
pierwszym z wielkiej armii szczurów, został wysłany na przeszpiegi, by sprawdzić, czy
jedzenie nie jest zatrute, wcale nie chodzi mi tu o tę banalną metaforę wyścigu szczurów, to, co
dzieje się w mojej pracy, to jest wyścig ślepców w workach, a nie wyścig szczurów,
prawdziwe szczury dopiero nadejdą, Patryk jest ich zwiadowcą. Ten uszaty szczur
z pewnością rozmawia ze swoją myszą w łóżku o pracy, opowiada jej o mnie najgorsze
rzeczy, a ona słucha, udając, że jej to za bardzo nie interesuje, że po prostu daje mu się
wygadać, ale przecież na pewno słucha z zainteresowaniem, gdy ten mówi, że tacy jak ja
muszą odejść, że mój czas się skończył, że jestem reliktem minionej epoki, kto wie, czy nie
używa nawet wobec mnie sformułowania, że jestem „złogiem postkomunizmu”, on,
wykarmiony, wyedukowany i wychowany w czasach rozmytych, rozklejonych
i nienamacalnych, widzi we mnie wyłącznie coś na kształt mumii, którą należałoby zamknąć
w sarkofagu i zamurować na wieki, choć oczywiście również się mnie boi, ponieważ wie
doskonale, że mam nad nim ogromną przewagę, lata doświadczenia, umiejętność rozmawiania
z ludźmi, tak jak ja kiedyś rozmawiałem z Nornicą, zastanawiam się oczywiście, o czym oni
mogą rozmawiać oprócz pracy i kursu franka szwajcarskiego, w której to walucie z pewnością
wezmą kredyt, o ile już nie wzięli, na czterdzieści lat, i to on będzie ich trzymał ze sobą aż do
śmierci, oprócz tego, jak urządzić mieszkanie, rozmawiają ze sobą tabelkami kursów walut
oraz katalogami sklepów meblowych, dyskutują ze sobą ofertą sklepów z kafelkami i terakotą
oraz firankami i zasłonami, to są ich słowa, zamiast „kocham cię”, mówią: musimy pojechać
do ikei, zamiast „tęsknię za tobą”, piszą sobie: komplet garnków w promocji, opłaca się!
A wieczorem w łóżku on jej obiecuje, że niedługo będzie lepiej, już awansował do działu
wyjazdów krajowych, niebawem wygryzie tych tępych, nieprzystosowanych do dzisiejszych
czasów i obecnych wyzwań Augustyna i Szewca, cóż za obrzydliwe kreatury, mówi, paskudne,
stare, obleśne, brzydziłbym się ich dotknąć, mówi do swojej kobiety, nie wiedząc, że ona
spała z jednym z tych starych, obrzydliwych mężczyzn, ona jeszcze zobaczy, jak on ich
fachowo wyślizga, mówi szczur, a odstające uszy aż mu czerwienieją z emocji, potem pojeździ
trochę po kraju, przede wszystkim, żeby się rozeznać, wykaże się, będzie najlepszy w historii
firmy, obiecuje jej to (ponieważ oczywiście nic innego nie może obiecać szczerze, nie może
jej obiecać, że jej nie opuści aż do śmierci), i zanim ona się zorientuje, on już z powrotem
będzie siedział w Warszawie, w biurze na Służewcu Przemysłowym, jako kierownik
departamentu, a w przyszłości, kto wie, kto wie, może placówka zagraniczna, to znaczy może
najpierw staż w którymś z wielkich oddziałów naszej korporacji, na przykład we Frankfurcie,
myśli o tym, żeby zacząć się uczyć niemieckiego, choć nie wiadomo, czy tam się da przebić,
tam siedzą większe cwaniaki niż tutaj, tam byle kto, byle nikt jest trudniejszy do przeskoczenia
niż te stare pierdoły Augustyn i Szewc, mówi szczurzy Patryk do swojej mysiej Nornicy,
w każdym razie tak to sobie wyobrażam, niestety nigdy nie brakowało mi wyobraźni, czasami
chciałbym być jej pozbawiony, wyobraźnia jest ciężarem, myślę, kamieniem uwiązanym do
naszych nóg, który ciągnie nas na dno rzeki.
Obserwowałem z pewnego oddalenia to nieduże pandemonium przed kościołem, a kiedy
wszystkich wchłonęła wreszcie ciemna, stęchła paszcza świątyni, odczekawszy jeszcze
chwilę, wszedłem tam, cicho i powoli wślizgnąłem się do środka, właśnie nie wszedłem, ale
wślizgnąłem się po śliskiej posadzce, i stanąłem w ostatnim rzędzie po lewej stronie. Słychać
było lekki szmer, chrząknięcia, chrumknięcia, kaszlnięcia, cmoknięcia, cały ten obmierzły
dźwiękowy entourage towarzyszący tego typu zgromadzeniom, ciekawe, że dopiero w ciszy
kościoła można usłyszeć, jak paskudne i niegodne człowieka dźwięki wydają z siebie ludzie.
Goście zaczynali mościć się w ławach, rzeźbiąc swymi zadami wgłębienia w drewnianych
siedziskach, państwo młodzi stali już twarzami do ołtarza, wokół którego kręcił się jakiś
pokurczony ministrant, ministranci zawsze są jacyś pokurczeni i niezborni, przypomniało mi
się, że wielu byłych ministrantów jest dziś znanymi politykami, najchętniej lewicowymi,
cynicznymi, kłamliwymi i bezczelnymi, niewykluczone, że uczyli się tego, praktykując u boku
cynicznych, kłamliwych i bezczelnych duchownych, pracowników najstarszej korporacji
świata, której notowania co prawda ostatnio spadają, ale wszak przetrwała ona już nie takie
zawieruchy jak ponowoczesność, to nawet nie jest recesja, myślę, to najwyżej chwilowy
zastój, u nas zdarzają się zwolnienia grupowe, u nich spadek powołań, nam spadają obroty, im
frekwencja na nabożeństwach, lecz to my jesteśmy biznesem schyłkowym, jak radio, telewizja
i papierowe gazety, to my znikniemy, oni spokojnie przeczekają chwilową sekularyzację,
ponieważ okażą się niezbędni, gdy nadejdzie wielka trwoga, bo wiadomo, że jak trwoga, to do
księdza, nie do komiwojażera, a przecież już słychać dalekie pomruki owej trwogi, która
zbliża się powoli, jeszcze jest daleko, jeszcze czai się za horyzontem, ale wszak zbliża się
nieuchronnie, i na nic się zda królestwo z tego świata, którego jesteśmy halabardnikami –
odrodzi się królestwo niebieskie, potworniejsze niż jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić,
myślałem, stojąc w ostatnim rzędzie ław u Świętej Anny i wdychając obrzydliwą mieszankę
kościelnych woni.
Słyszałem modlitwy szemrane mechanicznie przez zebranych w kościele radosnych
żałobników, ciepły głos księdza rutynowo wypowiadającego wymagane formuły, fałszywy
dźwięk nienastrojonych organów, który wprawiał mnie w głębokie zażenowanie, oczywiście
nie wymagam, aby za instrumentem zasiadł ktoś taki jak Helmut Walcha, którego wszystkich
dzieł organowych Bacha niedawno słuchałem, albo Simon Preston, którego koncertów
organowych Handla postanowiłem posłuchać po powrocie do domu, ale to, co dobiegało
z piętra kościoła, było żałosnym popisem beztalencia; przypomniało mi się, że Walcha był
niewidomym organistą, tutaj ślepota dotknęła bez wątpienia wszystkich i była to ślepota uszna.
Oczywiście stojąc w tym ostatnim rzędzie ław, już żałowałem, że tu przyszedłem, czułem się
jak młody chłopak odrzucony przez piękną dziewczynę, stoj ący w ukryciu pod jej oknem
i widzący poprzez firankę grę cieni, z których jeden należy do niej, a drugi do tego, którego
wybrała, patrzący z bezbrzeżnym smutkiem, wewnętrzną pustką i fascynacją zarazem, jak tamci
dwoje się obejmują, jak zbliżają się do siebie ich twarze, usta, jak ona odrzuca do tyłu włosy,
a potem światło gaśnie i nic już nie widać, tylko chłopak wciąż stoi ukryty za drzewem
i spogląda bezrozumnie w czarny kwadrat okna i widzi coraz więcej.
Całe to tanie i nudne przedstawienie pomału dobiegało końca, państwo młodzi ponakładali
już sobie nawzajem obrączki, co naturalnie nie obyło się bez komplikacji, to znaczy zarówno
szczur, jak i mysz mieli niejakie problemy z wciśnięciem obrączki na odpowiedni palec
współmałżonka, goście oczywiście zaszemrali ze śmiechu, wszak większość też kiedyś miała
takie problemy i do dziś je wspomina z rozrzewnieniem, następnie nowy mąż i nowa żona
pocałowali się wreszcie, a w oczach zgromadzonych w kościele kobiet pojawiły się łzy
wzruszenia, ponieważ nikt tych kobiet od dawna nie całował, a kiedy młodzi zaczęli iść do
wyjścia główną nawą, rozglądając się po zgromadzonych i rozdając niepewne, nieśmiałe
i jakby zażenowane uśmiechy, choć uśmiech szczura Patryka był raczej wzniosły i bezczelny,
to Nornica uśmiechała się nieśmiało, a spod pudru jakby nawet wychynęły na policzki plamki
zawstydzenia, ja przesunąłem się bliżej środka, tak aby ściągnąć na siebie jej wzrok, być może
było to zachowanie głupie, szczeniackie i patetyczne, mężczyzna pięćdziesięcioletni nie
powinien być patetyczny, ale mimo to stałem nieco wyzywająco, z rękami opuszczonymi
wzdłuż tułowia, bowiem nie kupiłem oczywiście żadnych kwiatów, które teraz mógłbym
wręczyć i wydukać jakieś zidiociałe życzenia.
Przechodziła obok mnie i nadziała się nagle wzrokiem na moją postać, wydawało mi się, że
raptownie zwolniła kroku, speszona, ale zaraz ruszyła dalej, trzymając pod rękę swego
gryzoniowatego męża, na jej twarzy zauważyłem zaskoczenie, ale też jakby złość, ten krótki
błysk jej oczu mówił wyraźnie: jak śmiesz zakłócać swoją obecnością najszczęśliwszą chwilę
mojego życia, nikt cię tu nie zapraszał, nie chcę cię więcej widzieć, chcę jedynie jak
najszybciej zapomnieć o błędzie, który popełniłam. Ale nie miało znaczenia, co myśli,
wystarczała mi świadomość, że zepsułem jej choć trochę to święto, że przynajmniej do końca
uroczystości będzie o tym myśleć – teraz, gdy zaczął lecieć na nią i jej szczurzego męża deszcz
ziarenek ryżu, i potem, kiedy zaczną się korowody życzeń, obejmowania, mokrych cmoknięć
w policzki, i jeszcze później, gdy wsiądzie do wynajętej limuzyny i odjedzie na weselny
obiad, i podnosząc kieliszek zmrożonej wódki, i wypijając ją jednym haustem, słysząc
dookoła to okropne gromkie „gorzko, gorzko!” i całując swojego męża, będzie miała przed
oczami moją twarz z kościoła Świętej Anny.
Wychodziłem już, kiedy poczułem na ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. Odwróciłem się
i zobaczyłem Angelikę z referatu delegacji, nie spodziewałem się po niej takiego spoufalenia,
atmosfera ślubu musiała się jej udzielić, bo była wyraźnie uradowana, choć nie wiedziałem
dlaczego. I jak się panu podobało? zapytała, jakby ślub w swojej idei służył do podobania się,
widocznie należała do tych nieszczęsnych kobiet, które traktują śluby, a być może także
i pogrzeby jak swoiste pokazy mody połączone z przyjemnym ceremoniałem i zamiast myśleć
o eschatologii, wzdychają: przepiękny pogrzeb, gdyby nieboszczyk go widział, byłby
zachwycony. Sama też była starannie ubrana, miała elegancką sukienkę, widać było, że przed
przyjściem na ślub odwiedziła fryzjera, i pachniała mdląco słodkimi perfumami, ciężki odór
otaczał ją całą niby pole siłowe i wdzierał mi się do nozdrzy, zresztą całe wnętrze kościoła
wypełniała gęsta mieszanka perfum, wód kolońskich, dezodorantów i podwiędłych kwiatów.
Ślub jak ślub, powiedziałem, zastanawiając się, dlaczego jestem zaskoczony jej obecnością
i tym poufałym gestem, ja właściwie w ogóle nie znam państwa młodych, tak po drodze
wpadłem, wracam ze spaceru po Starówce, powiedziałem, to znaczy tego Patryka oczywiście
kojarzę, ale jego żony nie, zeznawałem, jak mi się wydaje, podejrzanie nerwowo. Och, to ją
pan niedługo pozna, powiedziała rozpromieniona Angelika, przechodzi do naszej firmy, to
nasza nowa koleżanka z pracy, ucieszyła się w sposób dla mnie zupełnie niepojęty, czyżby
dlatego, że będzie miała nową osobę, której będzie mogła wypisywać delegacje, pomyślałem,
a więc planować życie, przynajmniej jakiś jego istotny wycinek? Piękny ślub, westchnęła
i zrozumiałem, że przyszła tu, by łatwiej wyobrazić sobie własne zamążpójście, że wyobrażała
sobie jakiegoś innego mężczyznę, w którym być może nieszczęśliwie się kocha, a może kogoś
zupełnie wyimaginowanego, swój nieszczęsny ideał, swój wzór męża, należało jej naprawdę
współczuć, była uperfumowana nieszczęściem, wystrojona rozpaczą.
Ach, ale to znaczy, że nie jedzie pan na wesele? zreflektowała się rozczarowana, bo chyba
też nie była zaproszona i miała nadzieję, że zechcę ją zabrać. Nie, nie jadę, w ogóle nie
przepadam za takimi wydarzeniami, za dużo ludzi, za dużo hałasu, to nie dla mnie,
powiedziałem. To może pójdziemy gdzieś na kawę? zaskoczyła mnie propozycją, w której
skrywała się jakaś desperacka nadzieja, nie na romans, jak sądzę, ale na to, by spędzić trochę
czasu w kawiarni z mężczyzną, zamiast samej z kubkiem w ręku i przed telewizorem, tak to
sobie wyobrażałem, ona w szlafroku, w śmiesznych futrzanych kapciach, oglądająca
w telewizji jakiś żałosny melodramat albo tysięczny odcinek skretyniałego serialu, kto wie,
może nawet popłakująca trochę w rękaw, podjadająca jakieś słodycze i mówiąca do siebie:
a miałaś nie jeść czekoladek, będziesz gruba, brzydka, wstrętna, nikt cię już nie zechce,
i sięgająca po kolejną kostkę, po kawałek chałwy, po batonika, ponieważ tego wymaga jej
depresyjna histeria, tak ją sobie wyobrażałem, było to oczywiście wyobrażenie banalne, lecz
przez to właśnie bardzo prawdopodobne. Ale pomyślałem, że są takie chwile, kiedy nagle
włącza jakąś muzykę i rzuca się do szafy, z której wyciąga starą sukienkę w kwiaty, trochę już
za ciasną, wsuwa, chwiejąc się, stopy w buty na obcasie, z gruchotaniem wyciąga z jakiegoś
blaszanego albo tekturowego pudełka sztuczne perły, takie zwykłe, plastikowe, i wykonuje
roześmiana jakieś rozpaczliwie flamenco, jakieś jednoosobowe tango, jakiegoś
autoerotycznego samoprzytulańca, a potem wybucha rozdzierającym szlochem, a może tylko
zaczyna cicho smarkać, i opada ze zmierzwionymi włosami na kanapę, i tak siedzi, chlipiąc,
a potem może już tylko milcząc, albo zwleka się z kanapy i człapie w tych butach do jakiejś
tajnej szafki, z której wyciąga schowaną tam na specjalne okazję butelkę, a to przecież niestety
jest specjalna okazja.
Niestety nie mogę, powiedziałem, mam jeszcze sporo pracy, poza tym jutro jadę do
Poznania, a potem do Wrocławia, dodałem, a na jej twarzy głębokie rozczarowanie
zamieniało się w spokojną wściekłość, stawała się przez to coraz brzydsza i, jestem o tym
przekonany, zaczynała mnie właśnie nienawidzić, bo chyba jej się tylko zdawało, że mnie lubi,
w firmie byłem ceniony i szanowany, ale nie lubiany, trzymałem się z boku, nie integrowałem
się, a to w mniemaniu tych skretyniałych biurw i korporacyjnych fagasów zawsze oznacza
demonstrację wyższości, albowiem uważają, że w pracy należy pracować, a po pracy
kolegować się, ja zaś nie wyobrażałem sobie, że mógłbym z nimi chodzić dokądkolwiek,
o czymkolwiek rozmawiać, ponieważ miałem ich w absolutnej pogardzie, wcale nie ze
względu na jakieś poczucie wyższości, ale z powodu najzwyczajniejszej niekompatybilności,
zupełnie nie interesowały mnie ani ich klęski, ani sukcesy, ich emocje były mi obce, moje
zainteresowania galaktycznie odległe od ich fascynacji, Angeliki potrzebowałem tylko, by
wypisywała mi zlecenia na wyjazdy do wszystkich miast Polski, które odwiedzałem w trakcie
mojej tułaczej pracy, ona zaś potrzebowała kogoś, kto ją choć trochę polubi.
Tak więc niestety nie mogę, strasznie mi przykro, powiedziałem nieszczerze, czego nie
zauważyła, ponieważ umiałem być nieszczery niezauważalnie, lata praktyki w zawodzie
wyrobiły we mnie zdolność kłamania bez wysiłku, naprawdę muszę jeszcze dziś posiedzieć
nad papierami i jutro rano jechać, ale obiecuję, że jak wrócę z Poznania i Wrocławia,
powtórzyłem znów nazwy tych dwóch miast, choć ona przecież akurat świetnie wiedziała,
dokąd jadę, to zaproszę panią na dużą kawę z ciastkiem, uśmiechnąłem się chyba nawet dość
udanie i przekonująco, bo ona się rozchmurzyła, odwdzięczyła mi się uśmiechem
i zaszczebiotała dziecinnie: trzymam pana za słowo, panie Piotrku, co zabrzmiało naprawdę
okropnie, ale powstrzymałem się od grymasu obrzydzenia. Podałem jej rękę i powiedziałem:
jak tylko wrócę, natychmiast przyjdę do pani i umówimy się na wyskoczenie w miasto,
dodałem dość pokracznie, a ona podała mi swoją miękką, omdlewającą dłoń i odeszła
w kierunku trasy wz, by – jak sądzę – wsiąść w tramwaj i pojechać do swojego mieszkania,
jeśli w prawo, to na Pragę, jeśli w lewo, to na Wolę, samotna w tramwajowym tłumie, bez
pomysłu na resztę dnia, zasługująca w najwyższym stopniu na współczucie i pogardę,
myślałem, albowiem te dwa uczucia wcale się nie wykluczają, wręcz przeciwnie – one
uzupełniają się w sposób doskonały. Nienawidzę takiego podawania dłoni, miękkiej, lejącej
się, ciastowatej, napełnia mnie odrazą dłoń włożona do mojej dłoni, która jej mocno nie
ściska, mocnego uścisku wymagam nie tylko od mężczyzn, ale także od kobiet, jej dłoń
bezwolnie opadająca w moją miała być zapewne gestem kokieterii, obietnicą oddania się, lecz
we mnie wzbudziła jedynie obrzydzenie, gdyż mimo całego swojego nieszczęścia, samotności,
pragnienia zbliżenia się do kogoś Angelika z referatu delegacji była osobą odrażającą.
Postałem jeszcze chwilę przed pustym już zupełnie kościołem, a potem ruszyłem na przystanek
autobusowy, myśląc, że to dobrze, że ją spotkałem, że powiedziałem jej, że muszę popracować
w domu, a jutro rano wyjeżdżam, nie zapomni naszego spotkania.
Wróciłem do domu, nastawiłem Miserere Allegriego i zajrzałem do lodówki, ponieważ
poczułem nagły przypływ głodu, spowodowanego zapewne stresem, przez chwilę żałowałem,
że nie zjadłem czegoś na mieście, tak byłoby łatwiej, ale machnąłem na to ręką, w lodówce
jak zwykle nie było niczego ciekawego, zamknąłem ją więc i sięgnąłem do szafki, gdzie
trzymałem żelazny zapas puszek z tuńczykiem. W domu zwykle zadowalałem się byle czym,
tuńczykiem z puszki, makaronem z sosem ze słoika, mieszanką sałat, zupą z kartonu,
wystarczało mi to do podtrzymania funkcji życiowych i przy okazji nie było bardzo
obrzydliwe. Nie było też specjalnie smaczne, ale dawało się zjeść, teraz jadłem tuńczyka
i zagryzałem chlebem oraz pomidorem, łatwe, pożywne, zdrowe, większość problemów
ludzkości bierze się z jedzenia i jest to albo niedobór jedzenia, albo jego nadmiar, z czasów
niedoboru weszliśmy bezmyślnie i radośnie w czas nadmiaru, większość ludzi je teraz,
a właściwie żre, z rozpaczy, z samotności, z desperacji, z nudy, ponieważ to jedyna
przyjemność, na którą ich stać, nie finansowo bynajmniej, ale mentalnie, gdyż nie potrafią
znaleźć jakiegokolwiek innego źródła przyjemności, łapczywe pożeranie to ich najtańsza,
najprostsza pociecha. Generalnie uważam, nie gloryfikując naturalnie żadną miarą tamtych
czasów, że reglamentacja jedzenia miała głęboki sens, wszystko inne powinno być łatwo
dostępne, muzyka, literatura, malarstwo, wszystko, co karmi ducha, jedzenie zaś, które ducha
osłabia, które go wręcz zniewala, należy wydzielać z namysłem, gdyż nadmiar jedzenia
ogranicza myślenie, widać to przecież – jak na talerzu zresztą: zbiorowe otumanienie
spowodowane przeżarciem. Nie bronią, nie prześladowaniami, nie tajną policją można
podporządkować sobie ludzi, ale jedzeniem, najlepiej tanią, łatwo dostępną, przemieloną
karmą, i nie ma tu żadnego podziału na stare i nowe demokracje, myślałem, zajadając
spokojnie tuńczyka z puszki, na społeczeństwa biedne i bogate, nasycone i te dopiero na
dorobku, jak to społeczeństwo, które spotykam na każdym kroku, które siedzi naprzeciw mnie
w metrze i w przedziałach drugiej klasy kolei państwowych, społeczeństwo, które nerwowo
zaludnia hipermarkety, kupując jedzenie, dużo jedzenia, o które kłócą się mężowie i żony, za
które rodzice karcą swoje dzieci, ponieważ zawsze w sklepowym wózku jest czegoś za mało
albo za dużo. Owszem, w pewnym sensie żałuję, że nigdy nie byłem typem gurmandzisty, który
w jedzeniu potrafiłby odkryć harmonię świata, który – tak jak ja w muzyce zmarłych geniuszy
– smakując, doświadczałby olśnień, epifanii, którego jak mnie barokowa kantata czy
renesansowy motet uwznioślałaby doskonała kompozycja smaków, kunszt kucharza zachwycał
tak, jak mnie sprawność dyrygenta i czystość pięknego sopranu, lecz, jak sądzę, po uniesieniu
kulinarnym pozostają pustka i smutek, nie da się zjeść befsztyka i mieć befsztyka, można
oczywiście jeść befsztyka za befsztykiem aż do śmierci z przejedzenia, ale wzniosłe jedzenie
oznacza wyłącznie ciągłą stratę, mówiąc zwyczajnie – po choćby najlepszym befsztyku
pozostają wyłącznie masy kałowe w jelitach, po wysłuchaniu Miserere pozostaje jednak
więcej, a i wnętrzności są mniej udręczone, myślałem, wycierając kawałkiem chleba drobne
resztki ryby i plamy oliwy na talerzu. Nigdy nie nauczyłem się gotować, choć lubię czasami
oglądać programy kulinarne, których tyle pojawiło się ostatnio w telewizji, zwykle oglądam je
w pokojach hotelowych, wtedy zresztą najczęściej oglądam telewizję, leżąc w łóżku
w Poznaniu, Gdańsku lub Katowicach, oglądam najchętniej programy kulinarne i podróżnicze,
dziwną mam z tego przyjemność, ponieważ zupełnie niepraktyczną, fascynuje mnie ta władza
telewizyjnych kucharzy nad społeczeństwem, ich prawdziwe gwiazdorstwo, świat oto
dziecinnieje i kretynieje, myślę, jeśli kucharze stają się władcami umysłów, choć naturalnie
imponuje mi w pewien sposób to, jak sprawnie i ładnie przyrządzają swoje dania, których ja
przyrządzić bym nie umiał i nie planuję, bowiem nie mam nie tylko żadnych talentów, ale
i najmniejszej ochoty, lecz miliony ślinią się i oglądają, to zbiorowy szał jedzenia, ostatnie
gastryczne podrygi cywilizacji, nieodwołalne zwycięstwo żołądka nad rozumem,
przedśmiertne wielkie żarcie zdychającego w kałuży własnych rzygowin zachodniego świata.
Nigdy nie nauczyłem się gotować, ponieważ gotowanie zanadto kojarzyło mi się z moją matką,
wszak kuchenne wyziewy i kuchnia zawalona półproduktami to była codzienność mojego
dzieciństwa i wczesnej młodości, byłem we władzy mielonych i buraków, ziemniaków
i kapusty, wewnętrznie więc opierałem się, by samemu cokolwiek ugotować, co być może jest
głupie, a na pewno niepraktyczne, ale poza tym nie miałem tak naprawdę nigdy w życiu dla
kogo gotować, moja żona żywiła się wyłącznie jogurtami, owsianką i sałatami, unikając – ona,
wiejska dziewucha – wszelkich strasznych węglowodanów, pieczywa, ziemniaków, klusek,
nawet ryżu, i rzeczywiście, nie można było jej odmówić zgrabnej figury, nienagannie
utrzymywanej szczupłości. Z tego wszystkiego umiem sobie zrobić owsiankę, potrafię
przyrządzić sałatkę i, owszem, jak każdy, także jajecznicę, najcenniejsze jest jednak
posiadanie zamrażarki na gotowe dania kupowane w sklepie, z terminem przydatności mocno
przekraczającym, jak sądzę, granicę mojego życia, do tego dania obiadowe w słoikach
w szafce, gdzie trzymam też tuńczyka w puszcze i makaron, krótko mówiąc, cały ten śmietnik
wysoko przetworzonego jedzenia, tej doskonałej, zbilansowanej karmy dla samotnych
mężczyzn w średnim wieku, przemysłowego jedzenia, które zjadam bez smaku i przyjemności,
byle zaspokoić głód, choć zaspokojenie głodu też nie jest dla mnie wartością nadrzędną, nie
chadzam na przykład na obiady w moim biurowcu, nawet jeśli siedzę tam bezproduktywnie
cały dzień, ponieważ jednym z upokorzeń byłoby dla mnie stanie w kolejce z tymi wszystkimi
uczciwie przeze mnie znienawidzonymi ludźmi, tymi kobietami w garsonkach i mężczyznami
w garniturach, którzy zawsze tak wyniośli, pewni siebie, swojej wartości, bezczelni i wstrętni,
nieodmiennie niesympatyczni dla swoich podwładnych i poddańczy wobec przełożonych,
tłoczą się w tej kolejce, wciskają do niej, przepychają oraz zajmują sobie nawzajem miejsca,
co oczywiście skutkuje niewielkimi awanturami, kiedy któraś z tych zachwyconych swoją
głupotą loch, stukając obcasikowymi racicami, przychodzi do stołówki w towarzystwie
któregoś z tych obrzydliwych knurów, postukujących racicami eleganckich trzewików,
i wpychają się oboje w środek kolejki, mówiąc, że mieli tam zajęte, i tak, tak, oni tu stali,
potwierdza jedna z tych biednych swoją bezbrzeżną tępotą urzędniczek, tak, tak, tu było zajęte,
i wtedy podnosi się w kolejce ów charakterystyczny szum, to oburzone szemranie, te
potępiające ciężkie westchnienia, te kierowane w powietrze uwagi w rodzaju „niektórzy to się
potrafią ustawić”, a locha z knurem patrzą na siebie triumfująco, zadowoleni ze swojego
zwycięstwa, będącego przecież tylko zwykłym biurowym cwaniactwem, i już rozglądają się
po całej stołówce, szukając wolnego stolika, ponieważ są po prostu niebywale wręcz
zapracowani, ponieważ pracują nad niezwykle ważnym projektem i naturalnie ledwo znaleźli
czas, żeby przyjść na obiad. Dobrze widać w stołówce naszego biurowca, jak na te pół
godziny przeznaczone na posiłek ulatnia się ze wszystkich ta sztuczna godność, fałszywa
ważność i jak wyłażą z nich zwykli, głodni ludzie, tak samo jak ci wszyscy dystyngowani
artyści rzucający się na tartinki i drinki na wernisażach i promocjach; aby sprawdzić poziom
człowieczeństwa, należy pokazać ludziom jedzenie, wtedy widać wyraźnie, kto zachował
jeszcze resztki godności i kto zasługuje przynajmniej na odrobinę szacunku, którego wszyscy
tak bardzo się domagają, w tym społeczeństwie każdy cierpi na obsesję szacunku, każdy żąda,
aby go szanowano, zupełnie nie rozumiem dlaczego, z jakiej przyczyny, czym sobie zasłużyli
na szacunek, ja mogę oczywiście szanować kogoś, kto sobie na szacunek zapracował, ale im
praca nie kojarzy się z szacunkiem, nie mam zamiaru darzyć szacunkiem na kredyt, tak
naprawdę szanuję Hildegardę, Palestrinę, Bacha, Handla i jeszcze kilku, lecz nie spotykam ich
niestety w biurowcu mojej firmy.
Gdy zjadłem, zrobiłem sobie herbaty i kiedy się zaparzała przy akompaniamencie śpiewu
z płyty, poszedłem pod prysznic, szybko się umyłem i jeszcze przez chwilę stałem pod
strumieniem chłodnej wody, wyzbywszy się wszelkich myśli, pozwalając jedynie, by strumień
uderzał w moje ciało, tępo wpatrując się w kafelki, czułem ulgę, a po wyjściu z łazienki
miałem wrażenie, że zrzuciłem z siebie potężny ciężar, choć przecież wiedziałem, że
prawdziwy ciężar dopiero zacznę dźwigać, najcięższy ciężar mojego życia. Wysuszyłem się
i starannie ubrałem, zwracając szczególną uwagę na to, by wszystko pasowało i nic nie
wzbudziło niczyjego zdziwienia czy podejrzliwości, wypiłem herbatę i wyłączywszy muzykę,
wyszedłem na spotkanie Kamila Szewca.
Zapadał już zmrok, a więc w domu weselnym na przyjęciu dla gości Nornicy i uszatego
Patryka musiała się właśnie rozkręcać tępa, jałowa zabawa, goście rzucali się na mięso
i wódkę, na śledzie i sałatkę jarzynową, zaczynało się, jak sądzę, prawdziwie katolickie
nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, wkrótce rozwiąże się worek z siedmioma grzechami
głównymi, najważniejszy dzień w życiu mojej jednonocnej kochanki i jej szczurzego męża
upływa w takt głupawej muzyki, której koneserami są obywatele tego głuchego narodu,
myślałem, wychodząc z domu i wyobrażając sobie wąsatego muzyka weselnego za
elektronicznymi klawiszami, który wysokim głosem wyśpiewuje lubieżne zwrotki, a goście
podrygują niezbornie, ponieważ zmysł tańca także nie jest im dany, albowiem ich ciała nie
wychwytują rytmu, ich kontakt z tańcem odbywa się wyłącznie poprzez ekran telewizora, na
którym obserwują, jakże podekscytowani, setne odcinki gwiazdorskich zawodów tanecznych,
lecz teraz, rozochoceni alkoholem i rytmicznymi dźwiękami, zaczynają podrygiwać i dreptać,
mężczyźni rozluźniają krawaty, kobiety podciągają sukienki, wszyscy się pocą i dostają
zadyszki, a w chwili, gdy wchodzę w lekką szarość ulicy, w coś w rodzaju przedwczesnego
zmierzchu, gdyż ten zimny i deszczowy lipiec przypomina już jesień, wstaje zapewne ojciec
panny młodej, stuka widelcem w kieliszek, by zwrócić na siebie uwagę, i wygłasza jakieś
niezborne przemówienie, za które dostaje gromkie oklaski, więc siada bardzo z siebie
zadowolony, tym zadowoleniem bezmyślnych mężczyzn w mocno średnim wieku, którzy
uważają, że doszli w swoim nieważnym życiu do czegoś ważnego, że ich uparte, bezmyślne
trwanie jest dla świata istotne, że należy im się, nie wiadomo zupełnie za co, szacunek –
z racji wieku, doświadczenia i tym podobnych bzdur, a dziś szczególnie – za to, że ich córka
wychodzi za mąż, że doprowadzili swym trudem wychowawczym do jej życiowego sukcesu,
ponieważ kobieta musi znaleźć sobie męża, w przeciwnym wypadku zostanie starą panną, co
jest gorsze niż najgorsza choroba, co właściwie jest chorobą, tyle że zawinioną, jak marskość
wątroby alkoholika i rak płuc palacza, a więc to, że udało się im zapłodnić żonę i zostać
ojcem, uznają za żywy dowód ich wyższości nad innymi ludźmi, i zapewne przez całe życie
mówią swoim dorosłym już dzieciom: gdyby nie ja, nic byś nie osiągnęła z tego, co
osiągnęłaś, tylko dzięki mnie jesteś tu, gdzie jesteś, a w chwili poirytowania wołają: jak ty się
odzywasz do własnego ojca! ponieważ w ich skretyniałych umysłach na stałe zagościło
jedynie piąte przykazanie dekalogu, pozostałe mają głęboko w pogardzie, natomiast „czcij
ojca swego i matkę swoją” uważają za święte, to znaczy szczególnie święte w ich przypadku.
To rozpaczliwie śmieszne, że w pełnym brzmieniu przykazanie owo mówi, abym czcił ojca
swego i matkę swoją i dzięki temu długo żył na ziemi, którą dał mi Pan Bóg, bo wydaje mi się,
że jeśli pożyję jeszcze jakiś czas na ziemi, którą jakoby dał mi Bóg, to nie dzięki temu, że
szanowałem i czciłem ojca swego i matkę, ale dlatego że zachowałem w sobie odrobinę
szacunku dla siebie i nienawiść do mojej rodziny i współpracowników. Ojcowie przy tym
mogą uważać naturalnie, że ich żony, a więc matki ich dzieci, to głupie szmaty, matki z kolei
mogą sądzić, że ich mężowie, a więc, przynajmniej teoretycznie, ojcowie ich dzieci – choć co
czwarte dziecko w tym kraju rodzi się ze zdrady małżeńskiej – są chamami i idiotami,
natomiast im samym od ich dzieci należy się bezwzględny szacunek.
Wieczór był, jak na lipiec, wyjątkowo chłodny, lecz ja ubrałem się ciepło, ten chłód zresztą
był moim sprzymierzeńcem, gdyż – tak myślałem – nie będzie już zbyt wielu ludzi na ulicach,
ogródki kawiarniane stały zupełnie puste, parasole z reklamami producentów piwa sterczały
zwinięte, krzesełka spięte łańcuchami, żeby nikt ich nie ukradł, trwały wyjątkowo nieudane
wakacje, wszystko wyglądało jak prowincjonalny kurort po sezonie. Niedługo zacznie się
prawdziwa jesień, sierpień minie błyskawicznie, poranki zrobią się naprawdę zimne i mgliste,
drobna kaszka deszczu będzie osiadać na twarzy, gdy będę szedł na dworzec lub tylko rano do
sklepu po świeże pieczywo, zmrok zacznie zaskakiwać znienacka coraz wcześniej, rozwiną
się wszystkie symptomy ponurych polskich miesięcy, które zawsze były dla mnie najlepszym
czasem, i gdy wszyscy będą tęsknie wyglądać wiosny, brodząc po kostki w śnieżno-błotnych
paćkach, ja o wiośnie będę myślał z trwogą, gdyż zazwyczaj przynosiła mi zawroty głowy
i nakładała na plecy ciężki worek smutku, tym cięższy i bardziej niewygodny, im mocniej
i bezczelniej świat wokół manifestował swoją siłę.
Nad Wisłę dotarłem pieszo, omijając wszystkie przystanki autobusowe, by nie dać się
zapamiętać stojącym na nich ludziom, choć nie należę do osób, które zapadają w pamięć,
w pewnym sensie jestem niezauważalny i anonimowy, jak każdy zmęczony, zwyczajnie ubrany
pięćdziesięcioletni mężczyzna o banalnej fizjonomii, człowiek tłumu, który będąc jego
częścią, jednocześnie go nienawidzi, tak jak można nienawidzić kawałka samego siebie.
Umówiliśmy się pod pomnikiem sapera, tuż przy trasie szybkiego ruchu, za którą ciemniała już
brudna, gęsta od trucizn i śmieci rzeka. Doszedłem do pomnika, wokół było tak pusto, jakby
ktoś zrobił tu wielką plenerową wystawę pustki, doskonałe miejsce na spotkanie. Stanąłem
tyłem do rzeki i spojrzałem wzdłuż osi widokowej, poprzez park imienia Rydza-Śmigłego
w kierunku placu Trzech Krzyży, tam na schodach łączących park z ulicą Bolesława Prusa
w takie dni jak ten, choć już nie o tej porze, pary młode robią sobie pamiątkowe zdjęcia,
w każdy wiosenny i letni ślubny dzień schody zapełniają się przaśnymi dziewczynami
w białych sukniach i rumianymi chłopakami w nowych, uszytych na niedrogą miarę
garniturach, którzy wykrzywiając twarze w idiotycznych grymasach, pozują uwijającym się
wokół fotografom, na ich rozkaz przyklejają się do siebie policzkami, obejmują niby czule,
całują niezbyt namiętnie, tworzą parkowe żywe obrazy jak z rokokowych zabaw ogrodowych,
i już na samym początku ich wspólnej drogi widać w nich rozpaczliwą sztuczność, tym
bardziej że są obserwowani i oceniani przez stojących z boku świadków, czasami także
rodziców, nierzadko nawet jakichś wujków i ciotki, nie ma tam przecież miejsca na szczerość
i spontaniczność, stają się ruchomym monidłem, niczym więcej. Czasami przechodząc obok,
gdy akurat zmierzałem na rodzinny obiad lub z niego wracałem, lubiłem wyobrażać sobie ich
przyszłość, tym bardziej teraz o tym pomyślałem, czy Nornica ze szczurem również urządzili
sobie taką biedną sesję fotograficzną, siermiężną imitację prawdziwej sesji w pięknym
kolorowym piśmie na śliskim papierze, które tak bardzo lubią oglądać młode kobiety, snując
beznadziejne marzenia o karierach i podróżach oraz oczywiście, jakżeby inaczej, o wielkich
miłościach, myślałem, wpatrując się przez chwilę w dalekie schody parku Rydza-Śmigłego, tę
dziurawą i koślawą namiastkę Schodów Hiszpańskich w Rzymie. Zastanawiałem się, czy moja
jednonocna kochanka i jej uszaty małżonek także zamówili sobie pamiątkową sesję ślubną,
z pewnością tak, myślałem, pozostawało zgadnąć gdzie, czy tam właśnie, na linii strzału
mojego wzroku, na parkowych schodach kilka godzin temu, po wyjściu z kościoła Świętej
Anny, czy też bardziej ekskluzywnie, lecz i banalnie, w Łazienkach, nad stawem, mając w tle
te przechadzające się z godnością, ohydne pawie, których skrzeczenie doprowadzało mnie
zawsze do szału, albo w teatrze Na Wodzie, co byłoby może bardziej romantyczne, a przy
okazji symboliczne, bo oto ich życie właśnie zamieniało się w coś na kształt teatru
w dekoracjach jakichś sztucznych ruin. A może zrobili sobie zdjęcia w parku w Wilanowie,
w świeżo wyremontowanym ogrodzie francuskim na tyłach pałacu, dokąd ławą sunęli
mieszkańcy miasta, by obejrzeć kolejną oszukaną atrakcję, być może pragnęli, by ta nowa
droga ich życia była jak uporządkowany, czysty i wypielęgnowany ogród francuski, gdy
tymczasem życie powoli, choć nieuchronnie będzie się zamieniać w dziki ogród angielski,
w groźny gąszcz trującego bluszczu, w zapuszczoną działkę. Jakie są obecnie najmodniejsze
style zdjęć ślubnych, zastanawiałem się, nie pamiętając przy tym, byśmy z moją byłą żoną
zamawiali jakiekolwiek zdjęcia, nie, z pewnością nie mieliśmy żadnych pozowanych zdjęć,
nasz ślub był w pewnym sensie nieważny, ponieważ nie pozostały po nim żadne materialne
ślady, nie było filmu nakręconego na taśmie vhs jakąś wielką, nieporęczną kamerą, nie
przypominam sobie nawet bladych kolorowych fotografii na enerdowskiej kliszy orwo, takich
przygnębiających zdjęć, jakie można do dziś zobaczyć w witrynach upadających zakładów
fotograficznych, gdzie nikt nie przynosi już klisz do wywołania, tylko najwyżej wpada, by
w trzy minuty zrobić zdjęcie do dowodu osobistego lub amerykańskiej wizy, ale zakłady
fotograficzne umierają z godnością, spokojnie i powoli jak zegarmistrzowie i szewcy.
Przedwczesny zmierzch już roztoczył swój stary, poprzecierany dywan nad miastem, gęste,
brudne niebo obniżyło się i zawisło tuż nad Warszawą, w taką pogodę niebo zawsze się
obniża, jakby zmęczone chciało oklapnąć na tym mieście, przykryć sobą jego brzydotę. Wisła
wydawała się nie tylko ciemniejsza, ale i gęstsza niż zazwyczaj, być może w deszczowe dni
rzeki gęstnieją od wysiłku i smutku. Ciągnęła z mozołem wody ku ujściu, zmęczona, ponura,
niesympatyczna, jak każda niemłoda polska kobieta.
Okolice pomnika sapera – niechętnie uczęszczane przez warszawiaków, pomijając ludzi
wyprowadzających psy, bo tamtejsze trawniki to prawdziwy defekacyjny raj dla zwierząt – to
w pewnym sensie kwintesencja Warszawy. Gdybym miał wskazać miejsce, które trzeba
zobaczyć, by zrozumieć warszawski genius loci, okolice pomnika sapera byłyby w ścisłej
czołówce, panuje tutaj bowiem doskonała, harmonijna zbędność i nuda. W prawdziwym
mieście stałyby tu hotele, restauracje, rzeką płynęłyby oświetlone statki, z których
dochodziłaby muzyka i widać byłoby radujących się ludzi, tutaj nic takiego się nie działo, były
krzaki i Wisła, była cisza, a jedynym dźwiękiem, jaki dobiegał do żelaznych uszu wielkiego
sapera, był jednostajny szum samochodów jadących w kierunku Żoliborza lub Wilanowa,
trudno byłoby nazwać to muzyką, podobnie szumią windy.
Zobaczyłem Kamila Szewca, jak zbliża się od strony Wisłostrady, wychodził właśnie
z przejścia podziemnego pod trasą, już z daleka widziałem wysiłek na jego twarzy, rękawem
ocierał pot z czoła, faktycznie, musiał wejść po kilku stopniach, by wydostać się na
powierzchnię, nawet to sprawia mu już problemy, pomyślałem. Doczłapał do mnie, posapując,
ja nie ruszyłem w jego stronę, niech raczej on wyjdzie naprzeciw swojemu przeznaczeniu,
uznałem. Wyciągnął ku mnie rękę, ale nie miałem zamiaru się z nim witać, dłonie trzymałem
w kieszeniach, bo zrobiło się już chłodno, cofnął więc rękę i zdumiał się niepewnie, to znaczy
stał się jeszcze bardziej nalany i spuchnięty niż zazwyczaj i mocniej wybałuszył swe małe
oczka, których koloru nie mogłem w tym zmierzchu zobaczyć, zresztą było mi to doskonale
obojętne.
Dlaczego chciałeś się spotkać akurat tutaj? zdziwił się szczerze; kretyni zazwyczaj szczerze
się dziwią, potrzeba choć trochę inteligencji, by udać zdziwienie. Zdziwił się jednak dopiero
teraz – gdy się z nim umawiałem, nie miał nic przeciwko, był gotów spotkać się ze mną
wszędzie, nie tylko pod pomnikiem sapera, ale choćby na najdalszej pętli tramwajowej na
Żeraniu, w jakichś krzakach pod elektrociepłownią Siekierki, na wszystkich boleśnie
brzydkich i podłych odludziach Warszawy, z których słynie stolica tego bohaterskiego kraju; aż
się dziwię, że turystów prowadzi się jak bydlęta na Stare Miasto, do Wilanowa, do Łazienek,
gdyż aby zrozumieć to miasto, w którego idealnej pustce i zbędności teraz staliśmy, powinni
pójść w jego najbardziej przepełnione nicością miejsca, na zapomniane, dawno porzucone
budowy, w koślawe ogródki działkowe, pomiędzy szpetne budy osiedlowych bazarów, na
rozpaczliwie puste place, po których snuje się rachityczny warszawski smród, gdyż tutaj,
pomyślałem odkrywczo, nawet smród nie jest potężny, a jedynie nędzny, słaby i pełen pretensji
o brak wielkości, nawet smród, pomyślałem, uważa się tu za zdradzony, oszukany, nawet
smród uważa, że zasługuje na więcej, że więcej mu się smrodu w sobie należy, że powinien
śmierdzieć jeszcze bardziej.
To dobre miejsce, powiedziałem, mnie w każdym razie bardzo pasuje, wszędzie stąd blisko,
wystarczy wejść po schodach i zaraz jest plac Trzech Krzyży, tam możemy zacząć, w którejś
z tych knajpek, potem Nowy Świat, a potem to się zobaczy, mówiłem, dziś miasto jest pełne
fajnych dziewczyn, o ile oczywiście nie wychodzą za mąż albo nie są zaproszone na jakieś
wesela, dodałem niby porozumiewawczo, a Szewc roześmiał się krótko tym swoim przykrym,
flegmiastym rechotem, zapewne widział już siebie z którąś z tych kobiet, choć przecież żadna
nie chciałaby na niego nawet spojrzeć, a gdyby przypadkiem próbował położyć którejś rękę na
kolanie, od razu zaczęłaby wzywać ratunku albo, co bardziej prawdopodobne, wyzywać go
najbardziej wulgarnymi słowami, gdyż piękne kobiety w tym mieście potrafią kląć wyjątkowo
ordynarnie, to jest ten wielkomiejski sznyt eleganckich mieszkanek zdechłego Paryża Północy.
Przypomniało mi się nagle powiedzenie, że najpiękniejsze warszawianki są przyjezdne, być
może tak jest w rzeczywistości, ale z pewnością rodowite warszawianki są bardziej wulgarne,
gdyż o ile te przyjezdne, skonstatowałem, chcą być piękne, o tyle te rodowite chcą być
bardziej chamskie od swoich mężczyzn (którzy przecież i tak są wyjątkowo chamscy, znani
w całym kraju ze swojego niebywałego chamstwa), w tym upatrują swojej szansy na
przetrwanie w konfrontacji z konającym światem.
Ale najpierw proponuję wypić flaszkę, ciągnąłem, na rozgrzewkę i ogólnie dla kurażu,
dodałem jakby na usprawiedliwienie, choć zupełnie niepotrzebnie, bo Szewc kretyńsko się już
szczerzył, odsłaniając w szerokim uśmiechu swe dziwnie przerośnięte dziąsła, i energicznie
kiwał głową. To już wiem, dlaczego masz plecak, powiedział i zadygotał z radości, no bo się
najpierw zdziwiłem, dlaczego masz plecak, dodał, nigdy nie chodziłeś z plecakiem, zawsze
z teczką, pierwszy raz cię widzę z plecakiem, ale teraz rozumiem, mówił zachwycony swą
dedukcją, w plecaku wygodniej przynieść flaszkę niż w teczce. Zgadza się, powiedziałem,
mam flaszkę i popitkę, najpierw wypijemy za zdrowie państwa młodych, a potem się
zabawimy na mieście, dlatego się tutaj umówiłem, tu jest pusto, można się spokojnie napić,
poza tym taniej jest najpierw wypić w plenerze niż w knajpie, nie? mówiłem, a on ochoczo mi
przytakiwał. Nieprawdopodobne, Kamil Szewc, człowiek, który całą pensję wydawał na
jedzenie, kupował bez mrugnięcia swego kaprawego oka ideę wcześniejszego, tańszego
napicia się w krzakach, jakbyśmy byli dwudziestoletnimi chłopakami, a nie komiwojażerami
w średnim wieku, pracownikami nie najwyższego co prawda, ale jednak wystarczającego
szczebla, żeby stać nas było na kilka dobrych kolejek w którejś z setek niedalekich knajp. No
to co? zapytał zniecierpliwiony, po maluchu? Zaraz, zaraz, zmitygowałem go, nie tak na
widoku, gdzieś tu może się kręcić patrol, policja albo przynajmniej straż miejska, będzie
wstyd, jak nas spiszą, w naszym zawodzie, w naszym wieku, mówiłem, lepiej chodźmy gdzieś
na bok, szybko wypijemy i zaraz potem idziemy na górę, na Nowy Świat, powiedziałem,
widząc, jak ta kreatura aż ślini się ze szczęścia. Ja wiem, że szczęście nie jest stanem
permanentnym, że szczęście to są rzadkie chwile, ale nie sądziłem, że są to chwile tak łatwe,
że można poczuć szczęście na myśl o wypiciu pół butelki wódki z gwinta w warszawskich
krzakach w wieczór, gdy prawdziwe szczęścia są bardzo daleko, gdy nie są one naszym
udziałem, gdy ludzie, którzy doświadczają gdzieś właśnie czegoś, co nazywają szczęściem,
nawet nie zdają sobie sprawy z naszego istnienia, a jeśli akurat nas znają, to na pewno o nas
nie myślą. Byliśmy w tym momencie dwoma nikogo nieobchodzącymi mężczyznami, w tej oto
chwili trwania świata nikt o naszym istnieniu nie pamiętał, tak, jestem przekonany, że to była
ta cenna chwila, gdy nie myśleli o mnie nawet moi starzy rodzice, na pewno nie myślała
o mnie moja była żona, tym bardziej nie myślała o mnie Nornica, była to dla mnie sytuacja nad
wyraz sprzyjająca.
To dokąd idziemy? niecierpliwił się Kamil Szewc, w jego małych oczkach stały dwie
jeszcze mniejsze buteleczki wódki, wydawało się nawet, że nagle – mając perspektywę
darmowej wódki – zapomniał o wszystkich kobietach, które wyobrażał sobie posiąść tego
wieczora, gdyby wyobraźnia była częścią składową Szewca, musiałby usiąść i zanieść się
rozdzierającym szlochem.
Przejdźmy na drugą stronę Wisłostrady, powiedziałem, tam nikt się nie kręci, wypijemy
w spokoju i pójdziemy na Trakt Królewski, ponieważ dziś będziemy królami nocy, dodałem
i aż zabolały mnie zęby od tego porównania, w taki wieczór jak ten tacy mężczyźni jak my
mogą być najwyżej końmi ciągnącymi karawan. Tam? zdziwił się Kamil Szewc, nie
przesadzasz? Spojrzał na mnie uważniej, jakby nabrał podejrzeń, dość niejasnych, jak sądzę,
ale intuicyjnie rosnących. Nie przesadzam, powiedziałem, udając, że trochę się śmieję,
chodźmy, ja mam swoje lata i czułbym się wyjątkowo źle, gdyby jakichś dwóch policjantów
dwa razy młodszych ode mnie spisało mnie za publiczne picie alkoholu, tłumaczyłem, czując
cały bezbrzeżny idiotyzm tej sytuacji, całą jej ponurą groteskę, i wyobraziłem sobie nas jako
dwóch schorowanych mężczyzn z obrazu Pietera Bruegla, ślepych, trędowatych, syfilitycznych,
groteskowych, żałosnych, idących przez park koło pomnika sapera ku przejściu podziemnemu
pod Wisłostradą, za którym czerniła się już rzeka ze wszystkimi swoimi okropieństwami.
Kamil Szewc wzdychając i stękając, podążał za mną, czułem, że każdy ruch jest wysiłkiem dla
jego otłuszczonej maszynerii, ten człowiek, młodszy wszak ode mnie, był jak zajeżdżony
samochód, który ledwo wyciąga minimalną prędkość, a wszystkie części jego silnika pracują
resztkami sił i nieuchronnie zbliża się złomowanie.
Zeszliśmy po schodach i wsunęliśmy się w krótką, słabo oświetloną macicę przejścia
podziemnego, ściany były upstrzone koślawymi napisami chwalącymi Legię Warszawa
i wyrażającymi bezgraniczną, wulgarną nienawiść do wszystkiego, co nie było Legią
Warszawa, oto godność tego miasta, pomyślałem, jego prawdziwe bohaterstwo i niezłomność,
i nagle wróciły krótkim błyskiem wspomnienia z dzieciństwa spędzonego przecież niedaleko
stąd, gdy na podwórko dochodził ze stadionu ryk radości, bo Kazimierz Deyna strzelał gola
wprost z rzutu rożnego, i nie chodziło przecież w tych wspomnieniach o dawno nieżyjącego
Deynę, ale o moje dawno nieżyjące dzieciństwo, jego dni słoneczne, chyba naprawdę choć
trochę beztroskie, i w moich uszach zabrzmiała nagle czołówka transmisji Wyścigu Pokoju,
zabawne, myślałem, spodziewałem się, że w takim momencie w uszach zagra mi Msza h-moll
Bacha lub Mesjasz Handla, tymczasem słyszałem wyraźnie dobiegającą z bardzo daleka,
sprzed wielu, wielu lat muzykę rozpoczynającą radiową transmisję z kolejnego etapu Wyścigu
Pokoju.
Wyszliśmy na drugą stronę Wisłostrady, wprost w miejsce, gdzie przed załamaniem pogody,
kiedy dni były jeszcze ciepłe i suche, przybijały rozklekotane promy, które dawniej służyły
zapewne do przewożenia krów na wiślane wyspy, a teraz woziły na praski brzeg rzeki grupki
skretyniałych weekendowych rowerzystów, gdzie jeszcze kilka dni temu rozbrzmiewał
otępiający, mechaniczny muzak, gdzie słychać było krzyki, piski, przekleństwa i grube
dowcipy, gdzie na brudnych wyliniałych łachach wśród pustych butelek, psich gówien,
opakowań po chipsach i petów wylegiwali się zrozpaczeni ludzie, udający, że naprawdę się
opalają i wczasują na prawdziwych plażach; teraz cały ten świecki odpust zamarł, naród
stołeczny nie pił dzisiaj w plenerze, tylko w domach i knajpach, było pusto i cicho, dzięki
czemu brzeg Wisły, choć wciąż paskudny, nabrał czegoś w rodzaju ponurej szlachetności,
Warszawa ukazywała swoją najbrzydszą i najprawdziwszą twarz, twarz, którą znałem,
rozumiałem, która na swój sposób była mi bliska, bo choć to miasto było moim wrogiem, to
rozumiałem je dobrze, gdyż człowiek najlepiej ze wszystkich rozumie swojego największego
wroga.
Ściągnąłem plecak i trzymając go jedną ręką za uchwyt, skinąłem głową na Szewca, by
podążył za mną, tłuste włosy kleiły mu się do czoła, dyszał, ale szedł rozochocony, choć
zdawało mi się, że lekko się wzdrygnął, jakby przeszył go chłód idący od czarnej, ciężkiej
wody. Stanęliśmy w kępie drzew na cypelku wysuniętym najdalej w rzekę, nie było szans, by
ktoś z nabrzeża nas tu zobaczył, nie wypatrzyłby nas nawet przechodzący nabrzeżem patrol.
Dałem znak Szewcowi, żeby był cicho, potaknął z entuzjazmem, że oto jest członkiem tej małej
dwuosobowej konspiracji, pochyliłem się i zanurzyłem rękę w plecaku, Szewc śledził moje
ruchy, oblizując się z apetytem, zastanawiające, że na myśl o wódce można się oblizywać,
rozumiem oczywiście, że można mieć chęć na wódkę, że można czuć potrzebę wypicia jednej
czy drugiej setki, ale wszak nie dla smaku się to robi, tylko dla efektu, tymczasem przed sobą
miałem mężczyznę, który na myśl o wódce oblizywał się jak dziecko na widok słodyczy.
Przez chwilę trzymałem rękę w plecaku, Kamil Szewc spoglądał z napięciem, lecz nagle
usłyszał cichy szelest w krzakach tuż nad rzeką i odruchowo spojrzał w tamtą stronę, to musiał
być pewnie jakiś mały ptak, mimo bliskości trasy szybkiego ruchu gnieździły się tu jakieś
ptaki, z pewnością obiekt czułej opieki obłąkanych ekologów, którzy w imię ochrony nikomu
niepotrzebnych gatunków gotowi są zablokować każdą służącą ludziom inwestycję. I gdy stał
tak z lekko odwróconą głową, błyskawicznie wyciągnąłem z plecaka duży, solidny nóż
i zrobiwszy krok do przodu, dbając jednak o to, by zachować równowagę i nie chybić celu,
jednym mocnym pchnięciem wbiłem mu go w brzuch. Nie zadbałem o to, by zatkać mu usta,
w razie gdyby krzyknął, ale nie spodziewałem się tego, i rzeczywiście – stał przez chwilę
zupełnie zdumiony, wyłupiwszy na mnie swoje małe oczka, potem spojrzał w dół, gdzie długi
nóż tkwił aż po samą rękojeść, miękkie ciało Kamila Szewca nie stawiło żadnego oporu i -
używając słynnego porównania – nóż wszedł jak w masło, choć lepszym porównaniem byłoby
chyba powiedzenie, że wszedł jak w słoninę, tak łatwo jak moja matka kroiła słoninę na
skwarki, tak ja wbiłem nóż w sadło Kamila Szewca. Wyciągnąłem nóż, Szewc cicho
zacharczał i zdziwiony osunął się na kolana, spoglądając tępo przed siebie. Tylko na to
czekałem, działałem zupełnie spokojnie, nawet nie drżały mi ręce, byłem jednym wielkim,
doskonałym skupieniem. Obszedłem go szybko od tyłu i zdecydowanym, silnym pociągnięciem
przejechałem mu ostrzem przez gardło, co też nie sprawiło mi żadnej trudności, a przecież
nieco się obawiałem, że źle wyceluję, że nóż się ześlizgnie lub zachrzęści na grdyce, nie
chciałem przecież, żeby cierpiał, żeby długo konał, nie jestem psychopatą, starałem się to
wszystko zrobić sprawnie i humanitarnie, oczywiście na tyle, na ile pozwalały okoliczności
i moja wprawa, a raczej brak wprawy, gdyż nie przeprowadziłem uprzednio żadnych
przygotowań teoretycznych. Z tętnicy trysnęła krew jak z ogrodowego szlaucha, co
przypomniało mi nagle tamte dawne międliszewskie szlauchy, którymi działkowicze przez całe
lato podlewali nieustannie swoje łyse grządki rzodkiewek. Stałem za jego plecami, nie widząc
jego twarzy, co oczywiście było w pewnej mierze wygodne, choć jego twarz w ogóle mnie nie
interesowała, wystarczająco wiele razy już ją widziałem, znałem wszystkie łojowate wągry
i tłusty szlak od kanalików łzowych w dół, wzdłuż kości policzkowych, do nasady nosa. Nie
pragnąłem się napawać swoim czynem, pragnąłem szybko to skończyć i natychmiast stąd
zniknąć. Kamil Szewc coś jeszcze zagulgotał, zacharczał, cicho i jakoś melancholijnie
kwiknął, a potem zwalił się całym swoim wielkim cielskiem i twarzą w brudną ziemię.
Jeszcze przez chwilę drapał palcami tę ziemię i lekko wierzgał nogami, ale raczej
symbolicznie.
Nad nami szumiały nieustająco samochody pędzące mostem Łazienkowskim, na Nowym
Świecie zapewne wypełniały się kawiarnie i kluby, ludzie zasiadali do kolacji ze znajomymi
w dobrych warszawskich restauracjach, gdzieś w podmiejskim wielkim domu weselnym
Nornica tańczyła już lekko pijana ze swoim świeżo poślubionym mężem, a my byliśmy tutaj
zupełnie sami.
Nie wziąłem rękawiczek, a nie chciałem naturalnie zostawić odcisków palców, byłem na
siebie zły, że o tym nie pomyślałem, rozejrzałem się wokół w lekkiej panice, ale całe
szczęście w tym brudnym zagajniku, odwiedzanym niekiedy przez drobnych pijaczków, na co
wskazywały puste butelki, bynajmniej nie po wódce, ale po czymś, co nazywało się
„wiśniowy napój winopodobny”, walało się sporo gałęzi. Wybrałem jeden konar, dość
solidny i w miarę prosty, podsunąłem go pod cielsko Kamila Szewca i lekko podważyłem. Od
rzeki dzieliły nas dwa, może trzy metry, ale tym razem to ja się spociłem, poczułem, jak
cienkie słone strużki spływają mi do oczu, lecz nawet nie ocierałem czoła rękawem,
pracowałem ciężko i chciałem jak najszybciej stamtąd odejść. Kiedy Szewc był już wygodnie
ułożony przy samym brzegu, mocnym kopnięciem zepchnąłem ciało do Wisły. Akurat w tym
miejscu wiercił się nieustannie całkiem spory wir, wiedziałem o tym wcześniej, gdyż kilka dni
przed naszym spotkaniem przeprowadziłem tu wizję lokalną, a właściwie to byłem tu nawet
dwa razy, żeby sprawdzić, czy wir nadal jest. Nie znam natury wirów wodnych, nie
wiedziałem więc, czy przypadkiem się nie przemieszczają, nie zmieniają swej wirowej
lokalizacji, ten wir w każdym razie kręcił się tu nieustająco. Ale gdy spychałem ciało Kamila
Szewca do wody, usłyszałem lekkie stęknięcie, choć oczywiście mogłem się przesłyszeć, jeśli
jednak faktycznie jakimś cudem żył, to nie miał szans, wpadł z głośnym pluskiem i natychmiast
został wessany w głąb tego malutkiego malstromu. Zakręcił się wokół własnej osi jak
niezdarna, gruba baletnica i zanurkował z rozrzuconymi rękoma w ostatnim geście rozpaczy,
którą było całe jego podłe, zbędne życie. Rzuciłem za nim zbędny już drąg.
Miałem nadzieję, że wir ściągnie go głęboko w dół – o ile oczywiście w przypadku Wisły
możemy mówić o jakiejś prawdziwej głębi – a potem rzuci gdzieś daleko w środek nurtu
i Kamil Szewc popłynie w swój ostatni rejs. Nie miałem złudzeń, wiedziałem, że pewnie
niedługo znajdą ciało, ale liczyłem na to, że znajdą je wystarczająco późno i daleko od
miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, to znaczy, gdzie już tylko ja się znajdowałem.
Trzeba było wracać. Szybko zrzuciłem kurtkę i zsunąłem sportowe buty, starając się nie
postawić stopy w samej skarpecie na ziemi, by nie zostawić śladów. Wciąż usiłowałem
myśleć chłodno i racjonalnie, choć byłem nieco roztrzęsiony, przyznaję, wierzyłem jednak
mocno w to, że nigdy nie odkryją miejsca, w którym zginął Kamil Szewc, że gdy wyciągną
jego opuchłe topielcze ciało – modliłem się, by było w stanie jak najdalej posuniętego
rozkładu, że może jeśli już zdryfuje ku brzegowi, to zahaczy na odludziu o jakieś wchodzące
w wodę krzaki, zaplącze się w nie i w ten sposób minie jeszcze kilka dni, zanim go znajdą –
więc że gdy go znajdą, nie będą mogli ustalić, gdzie został zasztyletowany, choć przecież nie
użyłem żadnego sztyletu, tylko kupionego w hipermarkecie noża. Kupiłem zresztą cały komplet
noży, dokładnie pięć, wraz z drewnianą podstawką, w które się je wsuwa, typowy zestaw,
jakich tygodniowo w tak wielkim sklepie sprzedaje się pewnie kilkanaście, może nawet
więcej. Wybrałem nóż najlepszy, jak mi się wydaje, uniwersalny, więc w końcu do
wszystkiego, pozostałe wyrzuciłem. Nie chciałem trzymać zdekompletowanego zestawu
w domu, mogłoby się to wydać podejrzane. Ten nóż miałem zamiar, wracając do domu
okrężną drogą, wrzucić do jakiejś studzienki kanalizacyjnej, by tam, mimo że nierdzewny,
pokrywał się szlachetną patyną odchodów mieszkańców Warszawy.
Zdjąłem spodnie, stając najpierw lewą stopą na lewym, potem prawą na prawym bucie,
zapakowałem je razem z kurtką do plecaka, wzułem ponownie sportowe buty, dziwiąc się, że
Szewc, który zauważył plecak, nie zwrócił uwagi na moje buty, przecież na co dzień w takich
nie chodzę, nikt nigdy nie znajdzie nikogo, kto by zeznał, że choć raz w życiu widział mnie
w obuwiu sportowym, zawsze chodziłem w półbutach, w zimie oczywiście w wyższych
sztybletach bądź męskich kozakach, czegoś takiego jak sportowe obuwie nie miałem na nogach
chyba od liceum. Resztę też wkładałem na siebie po raz pierwszy – pod spodniami miałem
czarne lycrowe legginsy biegacza, z plecaka wyjąłem lekką bluzę od dresu, z jej kieszeni
wyciągnąłem czapkę, którą następnie głęboko nasunąłem na głowę, a z drugiej kieszeni biały
kabelek od iPoda i malutkie słuchawki, które wcisnąłem w małżowiny. Zarzuciłem plecak na
plecy i przez chwilę nasłuchiwałem, ale prócz jednostajnego szumu samochodów ciągnących
tysiącami po Wisłostradzie i moście Łazienkowskim nic nie było słychać, żadnych głosów,
żadnych kroków. Wytruchtałem z krzaków na coś, co nazywano bulwarem, a co było zwykłym
betonowym nabrzeżem, teraz, mimo pory roku, lecz z powodu pogody zupełnie pustym.
Ruszyłem w kierunku północnym, tam, gdzie widać było żałosną iluminację mostu Śląsko-
Dąbrowskiego, a po drugiej stronie rzeki bielił się i czerwienił kuriozalny, monstrualny kosz
Stadionu Narodowego, w ogóle wszystko wokół było jakieś kuriozalnie narodowe, bo most
też uświęcono biało-czerwoną płachtą. Drepcząc wzdłuż rzeki, postanowiłem przede
wszystkim zachować równy rytm, żeby nie zmęczyć się za bardzo i żeby nie złapała mnie
kolka, oddychać głęboko i równomiernie, wszak byłem zupełnie pozbawiony kondycji,
w domu zrobiłem tylko paręnaście pompek, jakieś przysiady, chodziło wyłącznie o to, żebym
niezauważony mógł wrócić do siebie. Wyglądałem teraz zupełnie inaczej niż wtedy, gdy
szliśmy tu z Szewcem, nie wyglądałem jak ja i sądzę, że gdybym nagle w jakiś niecudowny
sposób natknął się na kogoś znajomego idącego z naprzeciwka, nie zostałbym rozpoznany.
Naturalnie nie wiem, co jakiś znajomy miałby robić w taką pogodę na pustej nadrzecznej
betonowej promenadzie, ale, jak wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże, powiada jedno z tych
idiotycznych ludowych powiedzeń, które lubiła często przywoływać moja matka, wiedziałem
więc, że należy się strzec, wiedziałem też, że Bóg nie strzegł Kamila Szewca, Bóg go
ordynarnie, złośliwie opuścił, co jest zresztą typowym Bożym zachowaniem, jest boskim
planem opuszczać ludzi w chwilach ostatecznych, nie było Boga w nadwiślańskim zagajniku,
nie było go tym bardziej w wiślanym wirze, wiedziałem, że w tej chwili Bóg jest ze mną, że
obok mnie bezszelestnie biegnie, a jeśli to nie on biegnie, to biegnie Anioł Stróż, a Bóg unosi
się nad nami w całej swojej chwale.
Biegłem, aż znalazłem następne przejście podziemne pod Wisłostradą i w jego
ciemnościach przebiegłem pod sunącymi samochodami, truchtałem przez ciemny park ku
Skarpie Wiślanej, starając się przede wszystkim kontrolować oddech, biegłem przez
wieczorną, zupełnie ogłupiałą Warszawę, mijając pojedynczych przechodniów, obejmujące się
pary, grupki tępych, niedorozwiniętych młodzieńców z puszkami piwa w ręku, bluzgających
i porozumiewających się monosylabami, minąłem nawet kilku rozpaczliwie przebierających
nogami biegaczy, nikt na mnie nie zwracał uwagi, czapkę miałem nasuniętą prawie na same
oczy, właściwie poniżej linii brwi, brodę wciśniętą w szyję, zapewne nie jest to właściwa
pozycja biegacza, ale w ten sposób dodatkowo się maskowałem.
Biegłem, a w uszach piękniała mi Msza h-moll w niebiańskim wykonaniu Collegium Vocale
Gent pod dyrekcją Philippe’a Herreweghe, płyta, którą wgrałem do kupionego specjalnie na tę
okazję iPoda, wydatek się właśnie zwracał, a wynalazek zaczynał mi się podobać,
w przeciwieństwie do idiotycznych obcisłych spodni i dresowej bluzy, rzeczy kupionych
również specjalnie na tę okazję w wielkim sportowym hipermarkecie, nie słyszałem świata
wokół, a jedynie czułem, że mam bijące serce, ciężko pracujące płuca i ścięte adrenaliną
mięśnie nóg, wciąż bohatersko nadające memu biegowi pozór prawdziwości. Gdybym miał
siłę, tobym śpiewał, ale ledwo dyszałem, śpiewałem więc w duchu, a mój duch był wielki.
Czasami gdzieś z daleka zawyła syrena karetki lub radiowozu, miasto żyło ze wszystkimi
swoimi koniecznościami: wypadkami komunikacyjnymi, napadami, bijatykami, nagłymi
zgonami na serce, w taki wieczór jak ten żyło jeszcze bardziej i było jeszcze mocniej
śmiertelne, wiedziałem, że te syreny nie zawodzą swoim żałobnym śpiewem dla mnie, miałem
też silną pewność, że nie jadą po Kamila Szewca, zbyt mało czasu upłynęło i zbyt mało wody
w Wiśle, Kamil Szewc musiał być teraz głęboko w odmętach, z pewnością jeszcze nie
wypłynął, zresztą po Kamila Szewca nie będą jechać na sygnale, to wiedziałem, przyjadą
spokojnie, bez pośpiechu, z godnością, która zawsze towarzyszy kancelistom śmierci, będą
znudzeni, choć może w pewien sposób zadowoleni, że coś ciekawego się zdarzyło, gdyż od
dawna nie mieli tak okropnego topielca, policyjni technicy będą się uwijali wokół
nabrzmiałego wodą i fermentującego cielska, może ktoś będzie zaspany, jeśli wyciągną go
o świcie, komuś się zrobi niedobrze, bo nie jest przyzwyczajony, ktoś inny się roześmieje, gdy
zobaczy, jak tamten odbiega parę kroków na bok i głośno wymiotuje, tak pomyślałem i wtedy,
wciąż biegnąc i słuchając Mszy h-moll, pomyślałem, że popełniłem jeden błąd, mianowicie
nie pozbawiłem Szewca dokumentów, na podstawie których można go będzie zidentyfikować,
niestety te plastikowe dowody osobiste są niezniszczalne, nawet nie pomyślałem, że warto
byłoby mu zabrać portfel, co być może opóźniłoby identyfikację trupa, ale wówczas
musiałbym się tego portfela jakoś sprytnie pozbyć, a to mogłoby być skomplikowane, lecz gdy
pomyślałem, że obecność portfela, a w nim rozmoczonych banknotów, wyeliminuje motyw
rabunkowy – ów motyw brany pod uwagę w śledztwie byłby mi wszak na rękę – poczułem, że
serce zaczyna mi bić szybciej, i to wcale nie z wysiłku, ale ponieważ bierze mnie w objęcia ta
przeklęta kobieta, której na imię Panika.
Może jednak portfel wypadł mu w wirze zdarzeń, pocieszałem się, biegnąc przez wieczorną
Warszawę, może jest to już trup bezimienny, właściwie czym tu się przejmować, pomyślałem,
jutro jadę do Poznania i Wrocławia, to jest najważniejsze, muszę wszystkim udowodnić, że
wciąż się nadaję, że nadal jestem najlepszy, że beze mnie ta firma sobie nie poradzi, w każdym
razie nie poradzi sobie tak świetnie, że nie można, a na pewno nie warto ze mnie rezygnować,
udowodnię uszatemu szczurowi, że musi się jeszcze naprawdę dużo nauczyć, wszak
doświadczenia w fachu komiwojażera nie zdobywa się bezczelnością, tylko ciężką pracą,
mozolną praktyką, setkami idiotycznych spotkań z kretynami i setkami samotnych, często
bezsennych nocy w trzygwiazdkowych hotelach, tysiącami godzin wysiedzianych w wagonach
drugiej klasy, dziesiątkami godzin przenudzonych w wagonach barowych i restauracyjnych,
spoglądaniem znad styropianowego kubka z herbatą w rozpacz mijanych krajobrazów,
nerwowym poganianiem taksówkarza wiozącego nas na dworzec i nudą siedzenia
w poczekalni w oczekiwaniu na spóźniony pociąg, oto na czym buduje się pozycję
doświadczonego komiwojażera, wzorowego pracownika średniego szczebla, albowiem w tej
kłamliwej, pełnej obłudy i hipokryzji pracy tli się jeszcze światło uczciwości i to ona
ostatecznie zwycięży.
Dobiegłem prawie do domu, czułem serce bijące mi w głowie straszliwym pulsowaniem,
płuca wyrywające się z klatki piersiowej, zupełną niemoc nóg, które po zatrzymaniu się nagle
zmiękły, tak iż wydawało mi się, że osunę się na ziemię, powstrzymałem się od tego nie tyle
resztką sił, których już nie miałem, ile siłą woli, wiedziałem, że jeśli padnę, to już nie wstanę.
Doczłapałem do jakiejś ławki, gdzie kwitły wydrapane i wymalowane hasła spisane językiem
zwanym w gazetach językiem nienawiści, hasła kibiców, młodocianych nazistów, względnie
zwykłych kretynów, na swój ławkowy sposób załatwiających podwórkowe porachunki,
nieobchodzące nikogo poza dwiema klasami z najbliższego technikum, oto prawdziwe getto
ławkowe, pomyślałem, świat gróźb, przechwałek i władzy na paru pomalowanych deskach,
a zresztą, dodałem w myślach, co wy wszyscy możecie wiedzieć o języku nienawiści,
prawdziwy język nienawiści rodzi się w szkołach i w biurach, na stadionach i na ławkach to
są już tylko jego gówniarskie ejakulacje, z najprawdziwszym językiem nienawiści ma do
czynienia codziennie w godzinach pracy każdy urzędnik wielkiej firmy w tym kapitalistycznie
na nowo narodzonym kraju, gdzie pieśni wojenne i partyzanckie zamieniły się w hymny na
cześć korporacji, a z każdego ich słowa aż bije bezbrzeżna, nieokiełznana nienawiść do
wszystkich, którzy poszli inną drogą. Zresztą język nienawiści, konkludowałem w myślach,
dysząc ciężko, rodzi się przecież wyłącznie ze strachu, oni wszyscy się boją, nie tyle o swoją
pracę, nie tyle swoich szefów, ile samych siebie, swojego życia, bo po prostu nie mają
pojęcia, co by ze sobą zrobili, gdyby nagle musieli sami za siebie decydować. W tym kraju
udało się prawie wszystkich wykastrować z odwagi podejmowania własnych decyzji,
mówiłem do siebie, i teraz te swoje dziury po uciętych genitaliach zakrywają histerycznym
wrzaskiem, bo odcinając fiuty, zostawiono im języki, do czasu oczywiście, do czasu,
powtarzałem, przyjdzie i czas na języki, zostanie wam już tylko migowy język nienawiści, to
będzie nawet dość zabawne, uśmiechnąłem się do swych myśli i poczułem, jak moją twarz
wykrzywia bolesny, krzywy grymas. Podniosłem się ciężko z ławki i potruchtałem dalej.
Wygląda na to, że coś się zaczyna dziać, na korytarzach pociągu nastąpiło jakieś poruszenie,
słychać podniesione głosy, cała społeczność podróżnych budzi się z odrętwienia, widzę, jak
jacyś mężczyźni palący papierosy na nasypie przy wagonach rzucają niedopałki i w pośpiechu
biegną ku schodkom, by wdrapać się z powrotem do składu, ale wychodzi im to komicznie, bo
pociąg nie stoi przy peronie, tylko w pustym polu i schodki są wysoko, wygląda to tak, jakby
w jednostce kawalerii zatrąbiono na alarm i teraz wszyscy ułani pędem dosiadali koni; ci
ułani w tanich garniturach w kolorze polski szary maskujący i butach polskiej firmy noszącej
dla większego szyku włoską nazwę, by ich stopom było bardziej światowo, elegancja drugiej
klasy z rezerwacją miejsca, widzę, jak korytarzem przebiega, a właściwie przeciska się
szybko konduktor, czuję lekkie szarpnięcie wagonu, ale to tylko moment, bo ten harmider tak
szybko się kończy, jak zaczął, pociąg nadal niewzruszenie stoi, widzę, jak z twarzy ludzi
opada przedśmiertna maska entuzjazmu, znów nurkują w swoje zniechęcenie, gdyż limit buntu
już dawno wyczerpali, teraz w sposób naturalny posiłkują się wyłącznie pogodzeniem
z losem. Gdzieś z daleka nasila się dźwięk syreny jakiegoś uprzywilejowanego pojazdu,
czyżby jechali po mnie? Po to jest to wszystko, to całe zamieszanie, ten wielki, piękny, polski
pierdolnik, tylko po to, żeby mnie spektakularnie zatrzymać w pociągu? To byłoby zbyt głupie
nawet jak na ten kraj, pomyślałem, chyba że w grę wchodzi spektakl dla prasy kolorowej,
doprawdy żenujące, gdyby tak było, gdyby ktoś dał cynk tym obrzydliwym hienom, że będą
miały materiał na pierwszą stronę ze zdjęciem, jak policja wyprowadza z pociągu
w kajdankach psychopatycznego mordercę, dołożą sobie do tego sensacyjne tytuły
o zwyrodnialcu ze znanej firmy, o zabójcy w garniturze, o melomanie-nożowniku i tym
podobne brednie, którymi można epatować skretyniałych czytelników, choć uważam, że słowo
„czytelnik” jako określenie tego tłumu sfrustrowanych analfabetów to wyjątkowo tłusta
przesada.
Pociąg jednak znów szarpnął gwałtownie, aż prawie spadłem z siedzenia, zwłaszcza że
miałem do wyboru – przytrzymać się fotela albo chwytać lecący na podłogę laptop, naturalnie
wybrałem to drugie, w końcu udało mi się złapać siedzącą równowagę i odetchnąłem: pociąg
zaczął nabierać prędkości, rozpędzaliśmy się w kierunku Wrocławia.
Niedługo dojedziemy, najpierw pokonamy powoli rzekę, a potem na chwilę zatrzymamy się
na stacji Wrocław Mikołajów, zupełnie nie wiadomo po co, skoro zazwyczaj wysiadają tam
nie więcej niż dwie, trzy osoby, to taka stacja w środku niczego i po nic, znak jednak, że
można powoli myśleć o tym, żeby się zacząć zbierać, wkładać kurtkę, pakować komputer do
torby, przeciągnąć się, rozprostować zastałe przez te wszystkie godziny stawy – stawy
człowieka w moim wieku zaczynają już zarastać, jeśli akurat się nie rozchwiewają; czuję
czasami, że złącza między moimi kośćmi przestają powoli istnieć, że staję się kimś na wzór
dużego drewnianego pajaca, niepamiętającego już nic z dawnej giętkości. I choć oczywiście
nigdy nie byłem specjalnie wygimnastykowany, to obecnie czuję coraz mocniej lata, które mi
ciążą, mój życiowy bagaż, który mam dokładnie spakowany w walizce na kółkach, jest coraz
cięższy, coraz więcej muszę się wysilać, by wrzucić go na wysoką półkę w przedziale wagonu
drugiej klasy. Zwłaszcza że wciąż nie bardzo mogę dojść do siebie po wieczornym biegu
przez całą Warszawę, wydaje mi się, że to był mój największy życiowy wyczyn, którego już
nigdy nie powtórzę, zresztą zupełnie nie ma takiej potrzeby, są podobno rzeczy, których trzeba
koniecznie spróbować przynajmniej raz w życiu, niektórzy wymieniają wyuzdany seks, inni
narkotyki, ja zaś spróbowałem biegania – spróbowałem i wystarczy. Buty do biegania,
podobnie jak śmieszne, obcisłe spodnie z lycry oraz dresową bluzę i czapkę zniszczyłem, tak
że nie pozostał po nich żaden ślad, najmniejsza poszlaka, teraz pozostaje mi czekać na tak
zwany rozwój wypadków, a więc robić wszystko to, co robię zazwyczaj, i najlepiej jak
umiem, dokładnie, skrupulatnie, choć z dystansem i nieco demonstracyjnym brakiem
entuzjazmu, który moi kontrahenci biorą za arogancję. Ale arogancja jest ceniona w tym
zawodzie, należy być nieco aroganckim i dyskretnie demonstrować poczucie wyższości, nie
o to przecież chodzi, aby ci ludzie mnie lubili, ale żeby mnie cenili, czyli aby w pewien, dość
wysublimowany sposób byli mi posłuszni, człowiek w ogóle powinien być raczej posłuszny
swojemu losowi, czy też przeznaczeniu, względnie fatum, można to nazwać zupełnie dowolnie,
chodzi o to, że dzięki temu zyskuje się bezcenny spokój, silny fundament życia, zwłaszcza gdy
ma się świadomość, że to życie powoli wygasa, jak powoli wygasza się stare, nieopłacalne
elektrownie.
Za chwilę będziemy na dworcu głównym we Wrocławiu, do którego czuję niejaką słabość,
pociąg zatrzyma się na tym peronie, na którym w 1967 roku zginął Cybulski, czasami wydaje
mi się, że pośród tego otępiałego tłumu wysiadającego czy wsiadającego do pociągu tylko ja
o tym pamiętam, lecz naturalnie sam nigdy nie wykonam takiego emfatycznego gestu, ja nie
jestem jakimś legendarnym aktorem, a jedynie porządnym komiwojażerem, jednym
z najlepszych, o ile nie najlepszym w naszej dużej, znanej firmie, kto wie, może nawet
najlepszym w całym kraju, jeśli chodzi o ten segment usług.
Wkładam zatem do uszu małe, białe słuchawki, akurat ten zakup sobie zostawiłem,
posiadanie białych słuchawek, z których wypełzają białe kabelki i giną gdzieś w odmętach
kieszeni, nie jest bynajmniej elementem charakterystycznym, po którym mógłbym zostać
rozpoznany. Zatem zaraz dojedziemy, spoglądam na zegarek i wydaje mi się, że jeśli tylko
bardzo się pospieszę, uda się ogarnąć wszystko, umówione spotkania dojdą do skutku, jestem
tylko dość głodny, a właściwie to strasznie ssie mnie w żołądku, z tego wszystkiego
zapomniałem pójść do wagonu restauracyjnego i zjeść coś, to znaczy zjeść coś, czego fakturę
i smak znam już na pamięć, bo jadłem to setki razy, niestety karta dań w tych wagonach się nie
zmienia, trwa tu doskonała kolejowa niezmienność, ma to swoje pozytywne strony oczywiście
– przynajmniej wiem, czego mają się spodziewać moje udręczone kubki smakowe.
A więc niebawem powinniśmy dojechać, jestem zmęczony, straszliwie zmęczony tą
podróżą, znam jednak swoje powinności, gdy wreszcie wtoczymy się na peron wrocławskiego
dworca i pociąg się zatrzyma, wysiądę z niego z ulgą, której od bardzo dawna nie
doświadczyłem. Jeśli nie będą na mnie czekać na peronie, by mnie stamtąd zabrać na
przesłuchanie w sprawie tajemniczej śmierci mojego tak zwanego kolegi z pracy – a sądzę, że
jednak nikt nie będzie na mnie czekał – to przejdę przez budynek, wyjdę na ulicę i ciągnąc za
sobą niewielką walizkę na kółkach, w której mam wszystkie niezbędne rzeczy, udam się na
przystanek tramwajowy na ulicy Powstańców Śląskich. Stamtąd blisko już będzie tramwajem
do hotelu, będę zatem szedł na przystanek, a chrobot małych kółeczek od walizki odmierzać
będzie sekundy mojego życia, ten dla niektórych denerwujący turkot uspokoi mnie, gdyż
oznaczać będzie, że oto moje życie wróciło na odpowiednie tory, którymi powoli,
nieuchronnie będzie podążać ku stacji końcowej.
Table of Contents
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Trociny

You might also like