Professional Documents
Culture Documents
Hillier Jennifer - Ty Będziesz Następna
Hillier Jennifer - Ty Będziesz Następna
Fotografia na okładce
© Hanna Postova/Unsplash.com
ISBN 978-83-287-1466-3
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAPRZECZENIE
1.
2.
3.
4.
5.
CZĘŚĆ DRUGA
GNIEW
6.
7.
8.
9.
10.
11.
CZĘŚĆ TRZECIA
TARGOWANIE SIĘ
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
CZĘŚĆ CZWARTA
DEPRESJA
25.
26.
27.
28.
CZĘŚĆ PIĄTA
AKCEPTACJA
29.
30.
31.
32.
33.
Epilog
Od Autorki
Podziękowania
CZĘŚĆ
PIERWSZA
ZAPRZECZENIE
Sam nie wiem, dlaczego tak się spieszyłem,
po prostu miałem taką fantazję.
J.D. Salinger, „Buszujący w zbożu”[1]
1.
Z początku Geo była przekonana, że nie ujdzie jej to na sucho. Angela cie-
szyła się zbyt dużą popularnością, za bardzo kochała życie, by ktoś uwierzył,
że zniknęła z własnej woli. Kiedy jednak minęło kilka dni i nikt nie zapukał
do drzwi jej domu, zaczęła wierzyć, że to możliwe, że nikt się nie dowie, co
zrobiła. Dni zamieniły się w tygodnie. Tygodnie w miesiące. A po latach Geo
pomyślała, że przeszłość została pogrzebana. Marna gra słów, ale jakże pasu-
jąca do sytuacji.
Kiedy w końcu przeszłość ją dopadła, Geo nie była zaskoczona, za to zu-
pełnie na to nieprzygotowana. Bo niby co może przygotować człowieka na
więzienie? Nie filmy czy telewizja, które mają dostarczać rozrywki i ekscyto-
wać. Więzienna rzeczywistość – beznadzieja, monotonia i ciągły strach, że
ktoś cię zaatakuje – jest straszna. Pierwsze dwa tygodnie, gdy siedziała sama
w celi, miała własny zlew i toaletę, w porównaniu z koszmarem, z jakim musi
się teraz mierzyć, zwanym zbiorówką, to było małe piwo.
Witajcie w Hellwood.
P. Martin miała rację, że zaostrzony rygor oznacza więcej strażników. Wię-
cej strażników nie oznacza jednak większego bezpieczeństwa, zwłaszcza gdy
śpi się w ciasnocie, a każdy jest w gównianym humorze. A strażnicy są na
pewno. Choć w więzieniu Hazelwood nie przebywa zbyt wielu osadzonych,
remont jednego z oddziałów sprawił, że pozostałe trzy są wypełnione po
brzegi, a powódź przez wąski lejek wlała się do dużej świetlicy zamienionej
w zbiorową salę. To najgorszy scenariusz, jaki mógł się zdarzyć w więzieniu.
Marzenia o prywatności odpłynęły. Codziennie wybuchają walki. Giną rze-
czy osobiste. Przemoc wisi w powietrzu jak burzowa chmura. Pięćdziesiąt do-
rosłych kobiet śpiących na kupie to nie jest normalne. W sali stoi dwadzieścia
pięć piętrowych łóżek w rzędach po pięć. Tłok sprawia, że sala wydaje się
mniejsza niż w rzeczywistości, a unoszący się bez przerwy zapach potu i pusz-
czanych bąków przyprawia o klaustrofobię.
Strażniczka prowadzi Geo do łóżka w odległym kącie sali. Kobiety przy-
glądają jej się, gdy je mija. Stara się zachować obojętny wyraz twarzy, żeby
żadna nie pomyślała, że jest słaba czy wrogo nastawiona, tylko tak zła jak
reszta. Geo zdaje sobie sprawę, że wygląda nieco inaczej niż pozostałe ko-
biety. Jej ciemne włosy zostały doskonale ostrzyżone w drogim zakładzie fry-
zjerskim. Ma idealne zęby. Żadnych tatuaży na twarzy. Ani nigdzie indziej. Na
wolności nie należy do żadnego gangu, nie ćpa. I w przeciwieństwie do innych
kobiet w sali siedzi w więzieniu po raz pierwszy. Może tak jak inne nosić
szare więzienne ciuchy, lecz nie jest jedną z nich. I to rzuca się w oczy.
Jest więzienną dziewicą. A one to wyczuwają.
– To twoje – mówi strażniczka, zatrzymując się przy łóżku.
Na górnym materacu leży bluza dresowa, a na dolnym walają się dwa po-
darte kolorowe magazyny. Geo nie wie, które łóżko jest wolne.
– Moje jest górne? – pyta.
Strażniczka wzrusza ramionami i zamierza odejść.
– Nie wiem, zapytaj sąsiadkę.
Przez salę człapie wielka biała kobieta w nieokreślonym wieku – Geo oce-
nia, że jest między trzydziestką a pięćdziesiątką. Musi ważyć ze sto trzydzie-
ści kilogramów i w miarę, jak się zbliża, coraz wyraźniej czuć kwaśny odór jej
potu. Potargane utlenione włosy ma upięte w niechlujny kok na czubku głowy,
widać kilkucentymetrowe odrosty. Właściwie nie ma szyi. To, co mogłoby nią
być, zakrywa masywny podwójny podbródek. Na widok Geo ściąga brwi –
cienkie narysowane ołówkiem kreski. Na przypominających serdelki palcach
każdej ręki ma wytatuowane litery. Na lewej układają się w słowo „koniec”,
na prawej: „zabawy”.
„Koniec zabawy”. No właśnie.
Kobieta siada na dolnym łóżku. Między łóżkami stoi metalowa szafka, do
jej drzwi przypięto kilka fotografii przedstawiających więźniarkę, gdy była
nieco młodsza i nieco szczuplejsza. Na jednej z nich obok niej stoją czarny
mężczyzna i chłopiec. Jest chudy jak ojciec, lecz jego okrągła twarz łączy ce-
chy ich obojga: ma duże brązowe oczy, skórę w delikatnym odcieniu mokki,
uśmiecha się, pokazując wielkie zęby. Wyglądają na szczęśliwych.
Jej przerażająca sąsiadka jest matką. No dobrze, może nie będzie tak źle.
– Jestem Bernadette – przedstawia się kobieta. Ma głęboki głos, mówi
z lekkim akcentem. Chyba ze środkowej Europy, może z polskim. Albo cze-
skim. Wkłada rękę pod materac i wyciąga paczkę lukrecjowych wężyków. Nie
proponuje ich Geo, prezentuje za to coś w rodzaju uśmiechu. – Wszyscy mó-
wią na mnie Bernie.
– Georgina. – Geo odwzajemnia uśmiech. – Wszyscy mówią na mnie Geo.
– Witaj. – Bernie podnosi głowę i patrzy na Geo, a ona widzi kreski brudu
na jej szyi, wcześniej ukryte w fałdach tłuszczu. – Będziemy sąsiadkami, więc
musisz wiedzieć, że mam trzy zasady.
– W porządku. – Geo wciąż stoi, trzymając swoje rzeczy i nie wiedząc,
gdzie je położyć.
Kobieta siedzi na dolnym łóżku, więc Geo sądzi, że je zajmuje, ale jej
bluza wciąż leży na górnym. Geo nie ma odwagi jej dotknąć.
– Pierwsza: nie ruszaj mojego jedzenia. – Sąsiadka Geo odgryza kolejny
kawałek lukrecjowego wężyka i żuje go z półotwartymi ustami. – Jeżeli na
moim łóżku leży jakieś żarcie, to nie jest to zaproszenie do częstowania się.
Nawet mnie nie proś.
– Rozumiem.
– Druga: chrapię. Głośno. Jeśli poskarżysz się na mnie strażniczkom, jak
poprzednia, skopię ci dupę tak jak jej. Jeżeli moje chrapanie ci przeszkadza,
kup sobie w kantynie zatyczki.
– Nie ma sprawy. – Geo wie, że bardziej niż cokolwiek innego będzie jej
przeszkadzał zapach Bernadette.
– Trzecia: lubię górne łóżko. Będziesz spała na dolnym.
– Naprawdę? – Geo nie kryje zaskoczenia.
Sądziła, że dolne jest bardziej w cenie, poza tym nie wyobraża sobie, jak ta
gruba baba wdrapie się na górne.
– Taak, powietrze na górze wydaje się świeższe. Te kurwy wiecznie pierdzą
i bekają i po północy cuchnie tu jak w pierdolonym kiblu. A ja mam wrażliwy
nos – oznajmia Bernie, a znaczące spojrzenie jej małych oczek nie dopuszcza
sprzeciwu. – Masz jakiś problem z dolnym łóżkiem?
– Ależ skąd – zapewnia Geo, zastanawiając się, czy ktoś kiedyś poniósł
śmierć na skutek zarwania się górnego łóżka. Zmiażdżona podczas snu klatka
piersiowa byłaby niezłym sposobem na wydostanie się stąd.
– Nie bój się, łóżko się nie zarwie, jeśli to cię martwi – rzuca Bernie, zupeł-
nie jakby czytała w jej myślach.
Geo kręci energicznie głową.
– Ależ skąd, w ogóle się tym nie martwię.
– Pierwszy raz w Hellwood?
Jej nowa koleżanka wyjmuje z paczki następną porcję lukrecji i wpycha do
ust. Jej zęby są od niej czerwone. Wygląda to trochę tak, jakby krwawiła.
– Tak – odpowiada Geo, dochodząc do wniosku, że lepiej być szczerą. – Ja-
kieś wskazówki?
Bernie wzrusza ramionami.
– Nie jest tak źle, jak ludzie myślą. Przyzwyczaisz się. To dopiero jest
gówno. – Macha potężną ręką w stronę sali. – Będzie lepiej, jak znów dosta-
niemy cele. Ja przerobiłam już wszystko. To miejsce nie jest najlepsze, ale też
nie najgorsze.
Geo kiwa głową. Nie pyta, za co Bernie tu trafiła. Słyszała, że to nie-
uprzejme. Tak samo jak nie byłoby uprzejme poprosić ją, by nie siedziała na
łóżku, które, jak uzgodniły, należy teraz do niej. Zamiast tego wskazuje zdję-
cia na drzwiach szafki.
– To twoja rodzina?
– No. – Bernie uśmiecha się szeroko. – Trzymam te zdjęcia, żeby pamiętać,
dlaczego muszę wrócić do domu.
Wreszcie wstaje, zostawiając na materacu wgłębienie w kształcie tyłka i ud.
Pościel zalatuje jej smrodem, ale Geo zmusza się do uśmiechu i kładzie na
łóżku swój dobytek. Metalowa rama trzeszczy, gdy Bernie wdrapuje się na
górne łóżko i kładzie.
– Masz jakiegoś faceta, który na ciebie czeka? – pyta.
– Nie jestem pewna. – To najbardziej szczera odpowiedź, jakiej Geo może
udzielić. – Pozwalają tu korzystać z telefonu?
– No. Codziennie trzydzieści minut przed zgaszeniem światła. Telefon jest
na korytarzu blisko łazienek. Jeśli chcesz wyjść, zgłoś to strażniczce. Musi cię
stąd wyprowadzić.
Gdy Geo idzie przez salę do dyżurki strażników, kobiety szepczą między
sobą, żadna się jednak do niej nie odzywa. Sądzi, że budzi zainteresowanie, bo
widziały ją w telewizji albo dlatego że jest nowa. A może z obu powodów.
Do telefonu droga jest długa. Dyżurna strażniczka informuje ją, że Geo
może rozmawiać przez piętnaście minut. Geo czeka chyba z godzinę, aż tele-
fon będzie wolny, po czym oddycha głęboko i wybiera numer Andrew. Po pię-
ciu sygnałach włącza się poczta głosowa.
Sądząc, że Andrew nie odbiera, bo nie rozpoznał numeru, próbuje zadzwo-
nić do niego do biura. Odzywa się automat, co oznacza, że musi wcisnąć je-
dynkę.
– Cześć, Bonnie, jest Andrew?
– Panno Shaw… – W głosie sekretarki słychać zdenerwowanie. Geo od
razu wie, że wszystko się zmieniło. Zawsze była miła dla Bonnie, a odkąd za-
częła spotykać się z Andrew, nie pamiętała, by dziewczyna zwracała się do
niej inaczej niż po imieniu. – Przykro mi, ale pan Shipp nie życzy sobie z pa-
nią rozmawiać.
Geo zamyka oczy. Panna Shaw. Pan Shipp. Otwiera oczy.
– Tak powiedział?
– Tak, proszę pani. Jestem upoważniona tylko do jednej rozmowy z panią.
Geo powoli wypuszcza powietrze, starając się zebrać myśli. Kiedy znowu
się odzywa, w jej głosie słychać napięcie:
– Co mam zrobić z pierścionkiem? – Odkąd jej dom został wystawiony na
sprzedaż, pierścionek zaręczynowy leży w pudełku w domu jej ojca razem
z innymi rzeczami. – Chce, żeby mu odesłać, czy po niego wpadnie?
– Powiedział, żeby pierścionek odesłać mu do biura – mówi sekretarka
i dodaje bardzo cicho: – Tak mi przykro. Naprawdę. W firmie wszyscy powa-
riowali. Ciągle dzwoni telefon, dziennikarze chcą wiedzieć, czy Andrew ma
coś do powiedzenia na temat wiceszefowej firmy, swojej byłej narzeczonej
oskarżonej o morderstwo i dziewczyny seryjnego mordercy.
– Przecież ja nie zostałam oskarżona o…
– Ale wszyscy tak myślą. – Teraz głos Bonnie jest niewiele głośniejszy od
szeptu. – Wiesz, jak tu jest, Geo. Każdy się martwi o reputację firmy. Musieli-
śmy wydać oświadczenie dla prasy.
– Co w nim było? – Sekretarka nie odpowiada. – Bonnie, proszę, powiedz
mi.
– Napisali, że w żaden sposób nie współdziałaliśmy z tobą ani cię nie
wspieraliśmy i że współczujemy rodzinie ofiary. Andrew… – Bonnie urywa –
Andrew sam to napisał. Tak mi przykro.
– Zapłacił przecież koszty sądowe. – Głos Geo nawet w jej własnych
uszach brzmi pusto.
– Wiem. Oberwał za to od ojca, ale wtedy byłaś jego narzeczoną. Przepra-
szam, muszę kończyć. – Dziewczyna jest zdenerwowana. – Proszę… proszę,
nie dzwoń tu więcej.
I się rozłącza.
A więc to tak. Żadnego pożegnania, szansy, by wyjaśnić czy przeprosić.
Andrew zakończył to jak tchórz, pozwalając, aby cios zadała sekretarka. Ko-
niec dwuletniego związku. Tak po prostu. Geo odwiesza słuchawkę i przesuwa
się, żeby przepuścić następną więźniarkę. Ale niewystarczająco szybko. Trąca
ją ramieniem.
Kobieta mruży oczy. Jest drobniejsza niż Geo, ale na jej twarzy nie widać
strachu.
– Uważaj, suko.
– Przepraszam – mówi Geo, starając się, by zabrzmiało to pewnie, choć
pcha się na nią inna kobieta.
Ostatnim, czego potrzebuje, jest bijatyka, ale jeśli te kobiety zaczną, nie bę-
dzie miała wyboru. Inaczej zobaczą, że jest słaba. Naoglądała się wystarcza-
jąco dużo telewizji, aby wiedzieć, że jeżeli skopią jej dupę, a strażniczka
spyta, kto to zrobił, za nic w świecie nie może powiedzieć prawdy. Plotkowa-
nie ze strażnikami o czymkolwiek jest zdecydowanie źle widziane. W więzie-
niu gorszy od pedofila – który i tak jest kurewsko zły – jest tylko kapuś. Kto
raz został kapusiem, będzie nim całe życie. Współwięźniowie nigdy takiemu
nie uwierzą i zamienią jego życie w piekło.
Kiedy Geo wraca, Bernie jest w dobrym humorze. Wciąż leży wyciągnięta
na łóżku, kobieta góra. Pusta torebka po lukrecji zwisa z krawędzi materaca.
Bernie przekręca się na bok i gdy Geo staje obok łóżka, patrzą sobie w oczy.
– Jak rozmowa? – zagaduje Bernie.
– Pytałaś mnie wcześniej, czy mam faceta. Teraz mogę oficjalnie powie-
dzieć, że nie mam.
Bernie przesuwa się do przodu i teraz kosmyk jej włosów muska twarz
Geo.
– No i dobrze. Tutaj nie potrzebujemy facetów. Jest mnóstwo rzeczy, które
możemy robić bez nich.
Geo robi niepewny krok do tyłu. Nie chce, by było widać, że drży, ale czuje
się okropnie. Kobieta z sąsiedniego łóżka zerka na nią, przez jej twarz prze-
myka cień współczucia, lecz zaraz odwraca wzrok. A może Geo tylko to sobie
wyobraża? Może wpada w paranoję?
Tej nocy nie dzieje się nic złego. Następnej też nie. Choć Geo leży godzi-
nami, zaciskając pięści i zęby i wyobrażając sobie najgorsze. Zanim zaśnie,
wciąż zdumiewa ją, że tak wygląda teraz jej życie. W końcu ją dopadła. De-
presja, przed którą ostrzegała P. Martin. Geo nie może się pozbyć obezwład-
niającego uczucia, że tu nie pasuje, że gdzieś po drodze doszło do gigantycz-
nej pomyłki.
Zaprzeczanie rzeczywistości w ogóle jej nie chroni. Nie pomaga. Sprawia
tylko, że staje się podatna na zranienie. Ma wrażenie, że się dusi. Czuje się
tak, jakby ktoś zabrał jej życie, roztrzaskał na kawałki, po czym złożył, mie-
szając części. Nie potrafi ich rozpoznać, ale wie, że żadna nie jest na swoim
miejscu.
Trzeciego dnia w dużej sali zauważa, że jej sąsiadka jest w doskonałym hu-
morze. Idą razem na kolację, siedzą naprzeciwko siebie w towarzystwie czte-
rech innych kobiet. Bernie gawędzi z Geo i z innymi, opowiada o odwiedzi-
nach swojego syna tego ranka. Za każdym razem, gdy się śmieje, opiera rękę
na ramieniu Geo. Wygląda to raczej nieszkodliwie.
Przy sąsiednim stoliku siedzi kobieta o ciemnoczekoladowej skórze
i krótko obciętych kręconych włosach i wpatruje się w Geo. W jej spojrzeniu
nie ma wrogości, lecz ciekawość. Wygląda na to, że kobiety przy jej stoliku
się z nią liczą. Od czasu do czasu też zerkają na Geo i szepczą między sobą.
Geo zastanawia się, co widzą, patrząc na nią. Wie, że wygląda jak biała ko-
bieta, ostrzeżono ją jednak, że jeśli ktoś uważnie patrzy, jej przynależność et-
niczna jest widoczna: lekko karmelowy odcień skóry i oczy w kształcie mig-
dałów. Choć włosy ma proste. Tak jak matka.
Geo kończy jeść. Czarna kobieta podchodzi do niej przy okienku zwrotu
naczyń. Więźniarki, które siedziały przy jej stoliku, stoją za nią, kilka kroków
dalej, nie tak blisko, by słyszeć ich rozmowę, lecz wystarczająco blisko, żeby
zareagować, jeśli coś się stanie. Najwyraźniej to jej ochroniarki.
– Jesteś czarna? – pyta kobieta.
W jej sposobie mówienia jest coś szlachetnego. Głęboki głos i dobra dyk-
cja. Ma piękną, gładką i delikatną twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi
i niemal czarne oczy.
– W jednej ósmej – odpowiada Geo, czując, że musi być precyzyjna, nawet
jeśli nie potrafi opisać pozostałych części.
– Zauważyłam, że przyjaźnisz się z Bernadette. – Kobieta zerka na Bernie,
która wciąż siedzi przy stole i je. Przenosi wzrok na Geo, wodzi spojrzeniem
po jej skórze, oczach, włosach. – Nazywają ją Mamut – wyjaśnia, choć nie jest
to potrzebne.
– Nie jesteśmy przyjaciółkami. Śpimy na jednym łóżku.
Kobieta kiwa głową.
– Daj znać, czy ci to pasuje. Jeśli nie, załatwimy ci przeniesienie.
Po kolacji Bernie wciąż ma dobry humor i Geo zaczyna rozumieć, że na-
strój jej sąsiadki zależy od tego, kiedy ostatnio jadła. Gada, dopóki nie zgasną
światła, opowiada Geo o więzieniach, w których siedziała, z Kalifornią i Ore-
gonem włącznie. Prochy i kradzieże – typowe zarzuty, za to trafiła tu więk-
szość kobiet. Przestępcza kariera. Po trzeciej odsiadce powinno się pomyśleć
o innym zajęciu, mózg przestępcy jednak tak nie pracuje.
W dzień drzwi sali zawsze pozostają otwarte, po zgaszeniu światła kobiety
są zamykane. Jeśli któraś chce siku, musi poprosić strażniczkę w dyżurce,
która na ogół śpi lub ogląda telewizję. Geo leży na łóżku obezwładniona zmę-
czeniem. Odkąd tu trafiła, ani razu dobrze nie spała, i to po niej widać. Wresz-
cie zapada w błogosławiony sen.
Śpi, dopóki nie czuje serdelkowatych palców sąsiadki głęboko w swojej
pochwie. Bernie leży na niej, jej kolosalne cielsko oblepia drobne ciało Geo
niczym wielki balon wypełniony wodą, jej skóra jest wilgotna i słona, oddech
pachnie skisłym mlekiem. Małe oczka Bernie, przypominające rodzynki
w cieście, patrzą wprost na nią. Kobieta uśmiecha się i liże twarz Geo od
brody do kości policzkowych. W mroku sali jej język wydaje się fioletowy.
Dolne łóżko. To dlatego. Łatwiej kogoś zgwałcić. Nie widać go z dyżurki
strażniczek znajdującej się w drugim końcu sali. Co gorsza, Bernie przymoco-
wała końce prześcieradła Geo do górnego łóżka, tworząc rodzaj zasłony. Jeżeli
strażniczka spojrzy w tę stronę, zobaczy tylko prześcieradło. A gdyby je ze-
rwała, Bernie będzie miała wystarczająco dużo czasu, by zejść z Geo i przeko-
nywać, że to, co robią, odbywa się za obopólną zgodą. Bo za seks między
dwiema osadzonymi, który nie jest gwałtem, karzą skierowaniem na oddział
o zaostrzonym rygorze.
A są właśnie na takim oddziale.
Geo otwiera usta, żeby krzyknąć, Bernie jednak się na to przygotowała –
wpycha jej do ust wielką damską skarpetkę. Choć nie jest to konieczne, bo
Geo ma niemal zmiażdżone płuca. Mamut, ważąca ponad dwa razy tyle co ona
i trzy razy od niej szersza, prawie ją dusi. Spanikowana Geo zaczyna wiercić
się i kopać, lecz Bernie jeszcze mocniej przyciska ją do łóżka, dysząc jej
w ucho śmierdzącym oddechem.
– Podoba ci się? Dobrze ci? Zrób się dla mnie mokra, kochanie.
Prawie nie mogąc się ruszyć, Geo łapie prześcieradło, ale nie daje rady
szarpnąć na tyle mocno, żeby je ściągnąć. Odsuwa je tylko nieco, wystarcza-
jąco, by pochwycić spojrzenie kobiety leżącej na sąsiednim łóżku i wpatrują-
cej się w nią. Po sekundzie lub dwóch kobieta odwraca wzrok.
W sali pełnej kobiet Geo jest sam na sam z napastniczką.
Nie mogąc nic zrobić, leży cicho, a po jej twarzy płyną łzy. Po minucie
Bernie stęka i stacza się z Geo, pozwalając jej nabrać powietrza.
– W tym kącie nikt niczego nie widzi, suko – szepcze, obciągając jej ubra-
nie. – Naszego łóżka monitoring nie obejmuje. Wszystko, co masz robić, to
siedzieć cicho, bo inaczej cię zabiję. Ale podobało ci się, co? Wiem, że tak.
Geo szlocha głośno i krótko, bo Bernie uderza ją w twarz. Potem ściąga
prześcieradło i wdrapuje się na górne łóżko. Geo zatyka sobie usta poduszką
i płacze niesłyszana przez nikogo.
Nic z tego nie rozumie. Bernie jest matką. Zdjęcie syna przyklejone jest na
drzwiach cholernej szafki kilka centymetrów od jej łóżka. Geo leży przez
resztę nocy, czując kwaśny odór potu, ściskając nogi, przerażona, że Mamut
wróci. Gdy z góry dobiega chrapanie, czuje ulgę, bo to oznacza, że jej są-
siadka zasnęła.
Geo nie może zasnąć. Tak jak nie mogła przed kilku laty, gdy została
zgwałcona. Wie z doświadczenia, że potrzeba czasu, by jej dusza do niej wró-
ciła.
A jeszcze więcej czasu, aby dusza przestała krwawić.
4.
GNIEW
Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy,
by sam przytem nie stał się potworem.
Fryderyk Nietzsche[3]
6.
Na czoło Kaisera spada kropla wody z liścia czy gałęzi nad jego głową.
Wcześniej mżyło i teraz pachnie orzeźwiająco ziemią i drzewami, co zupełnie
nie pasuje do okoliczności. Kaiser nie był w tym lesie od ponad pięciu lat.
Miejsce zbrodni przypomina to z przeszłości. Tym razem jednak ofiary są
dwie: kobieta i dziecko.
Najpierw znaleziono kobietę. A ściśle rzecz biorąc, najpierw znaleziono
części jej ciała. Korpus był w jednym kawałku, zakopany na głębokości
osiemdziesięciu centymetrów między dwoma drzewami. Inne części rozsiane
są w pobliżu, ukryte w płytkich małych dołkach: stopy, nogi od kolan w dół,
uda, dłonie, ramiona, przedramiona i głowa. Bez oczu. Dwa ziejące otwory
przypominają, że kiedyś były w nich gałki oczne, lecz zostały wydarte z oczo-
dołów. Technicy kryminalistyczni wciąż ich szukają. Ktokolwiek zabrał oczy,
zrobił to z konkretnego powodu.
Można jedynie zgadywać, jak wyglądała, gdy żyła. Jej twarz jest zimna
i szara, skóra woskowata, usta odsłaniają zęby w typowym śmiertelnym gry-
masie. Włosy ubrudzone ziemią, więc trudno stwierdzić, czy są czarne, czy
brązowe. Poszarpane krawędzie ran wskazują, że użyto narzędzia o ząbkowa-
nym ostrzu. Może piły. Poćwiartowane ciało zawsze wygląda strasznie, ten
widok jest jednak wyjątkowo makabryczny.
Kobieta została pochowana dokładnie w tym samym miejscu co Angela
Wong.
Kaiser przenosi uwagę na dziecko, które na szczęście jest w jednym ka-
wałku. Znaleziono je w odległości mniej niż półtora metra od kobiety, w dole
głębokim na pół metra, długim na metr i szerokim na trzydzieści centymetrów.
Mały grób na małe ciałko.
Wzrost dziecka i liczba zębów wskazują, że chłopiec miał około dwóch lat.
Ubrany jest w spodnie od piżamy ze Spider-Manem, niebieską bluzę z kaptu-
rem, bez podkoszulka, na małych stópkach jaskrawoczerwone kaloszki. Przy-
czynę śmierci zawsze ustala patolog, tym razem jest jednak jasne, że dziecko
zostało uduszony. Świadczą o tym ciemnoczerwone ślady na jego szyi i pogry-
ziony język – tę ranę zadał sobie sam. Do tego wiele mówiące krople zakrze-
płej krwi na twardówce oka zwane krwotokiem punkcikowatym. Kilka zanika-
jących siniaków na nóżkach – świadczących o tym, że był energicznym dziec-
kiem – nie jest niczym niezwykłym. Jego policzki nadal są pucołowate, brzu-
szek okrągły. Do spodni od piżamy przykleiła się górna część pampersa.
Jest taki mały.
Rozpięta bluza ukazuje plamy na torsie. Kaiser myśli, że to krew. A jednak
nie – zaschniętą krew rozmazałby deszcz, a te plamki są nietknięte. Morderca
coś narysował: używając ciemnoczerwonej szminki, starannie narysował
serce. A w jego środku napisał dwa słowa:
Zobacz mnie.
– Widzę cię – mówi Kaiser cicho do martwego dziecka. – Widzę cię…
Fotografka pochyla się nad chłopcem i robi jeszcze kilka zdjęć. Flesz
oświetla wszystko dookoła niej krótkimi błyskami.
– To straszne. Widziałeś kiedyś coś takiego, Kai? – pyta.
Kai z trudem się powstrzymuje, by nie zasunąć zamka bluzy chłopca.
– Tak.
Fotografka oczekuje, że rozwinie wypowiedź, ale on tego nie robi. Wyczu-
wając, że nie jest w nastroju na pogawędki, kobieta zostawia go z jego my-
ślami. Kaiser macha na sanitariusza, który czeka cierpliwie z noszami, i wska-
zuje, że zwłoki są już gotowe do przewiezienia do kostnicy. Technicy zbierają
wszystkie części ciała kobiety, każda musi zostać sfotografowana i skatalogo-
wana osobno.
Czy to matka i syn? Czy to robota Calvina Jamesa? Serce na piersi chłopca
przypomina Kaiserowi bazgroły z notesu, który Calvin miał na procesie.
Wszystko to zalatuje Dusicielem ze Sweetbay.
Oprócz wydłubanych oczu. To nowość. Tak jak zabicie dziecka. Ale prze-
cież potwory, tak jak wszyscy, mogą się zmieniać.
Miejsce zbrodni ogrodzono żółtą taśmą. Wejście do tej części lasu znajduje
się na końcu ślepego zaułka, między dwoma domami przy Briar Crescent. Ka-
iser wychodzi spomiędzy drzew i rusza ulicą. Nie jest zdziwiony, gdy widzi
tłum, który zebrał się za barierami drogowymi. Oczywiście ciekawscy sąsie-
dzi, kilka vanów stacji telewizyjnych i paru reporterów.
W odległości niespełna dwustu metrów stoi dom z niebieskimi drzwiami.
Dom Georginy. Nie postawił w nim stopy, odkąd skończył szesnaście lat,
wciąż jednak pamięta zapach unoszący się z wolnowara, w którym zawsze coś
bulgotało. Ani Georgina, ani jej zapracowany ojciec lekarz nie byli dobrymi
kucharzami, ale potrafili przynajmniej ugotować gulasz wołowy.
Ileż to razy Kaiser dzwonił do tych drzwi, by zabrać ją do kina albo do ga-
lerii handlowej na coś do jedzenia. Ileż to razy siedział w jej salonie, oglądając
Melrose Place, serial, którego nie znosił, choć cieszył się w duchu, że dzięki
niemu może spędzić z nią trochę czasu. Ileż to razy, gdy ojciec Geo pracował
do późna, siedział na podłodze w jej sypialni, pijąc koktajl z 7-Eleven i słu-
chając Soundgarden i Pearl Jamu. Tutaj, przy tej ulicy, dziewiętnaście lat
temu, gdy chodzili do St. Martin’s i byli najlepszymi przyjaciółmi.
Gdy Angela wciąż tu była. Zanim została uznana za zaginioną, zanim jej
twarz pojawiła się na plakatach w całym mieście, zanim w tym lesie znale-
ziono jej kości. Zanim Calvin James został aresztowany. Zanim Georgina tra-
fiła do więzienia.
Zanim.
Zanim.
Zanim…
Kaiser zastanawia się, kto tu teraz mieszka i czy wie, co ciąży na tym
domu, jaką tajemnicę on skrywa. Po znalezieniu szczątków Angeli był bardzo
często fotografowany. Dziennikarzy ekscytowało, że ofiara została pochowana
w odległości mniejszej niż długość boiska futbolowego od miejsca, w którym
dziewczyna zamieszana w jej zamordowanie spędzała noce.
Podchodzi Kim Kellogg, ubrana w obcisłe dżinsy i dopasowany żakiet, za-
czesane gładko jasne włosy związała w kucyk. Tylko przypięta do żakietu
złota policyjna odznaka wskazuje, że kobieta jest detektywem, jego partnerką,
a nie koleżanką z college’u. Kim jest metodyczna, on szalony, dlatego w pracy
do siebie pasują. I, prawdę mówiąc, w łóżku też.
Każdy ma jakąś słabość. Jego słabością są niedostępne kobiety.
– Jak poszło? – Stara się, by jego głos brzmiał oschle i profesjonalnie. Do-
okoła jest zbyt dużo gliniarzy, by mógł mówić do niej tak, jak mówi, gdy są
sami.
– Sprawdziłam rejestr zaginionych w Seattle. – Kosmyk jasnych włosów
opadł jej na twarz i Kaiser chce go odgarnąć, lecz w porę się powstrzymuje. –
Żaden chłopiec nie pasuje do opisu. Wysłałam zapytanie do pobliskich miast
i jestem pewna, że wkrótce będziemy mieli trafienie.
– Był zdrowy, w nowym ubraniu – zauważa Kaiser. – Ktoś kochał tego
dzieciaka. A co z kobietą?
– Na razie nic. W komisariacie pracuje nad tym dwóch funkcjonariuszy, ale
jest zbyt dużo zaginionych kobiet w tym przedziale wiekowym.
– Gdzie gość, który ich znalazł?
Kim wskazuje dwoje starszych ludzi stojących na chodniku i rozmawiają-
cych z sąsiadami.
– Państwo Hellerowie. On znalazł ciała, ona zadzwoniła na dziewięćset je-
denaście. Przyprowadzę ich.
Cliff Heller jest emerytem po siedemdziesiątce o śnieżnobiałych włosach
i brodzie. Wygląda na wstrząśniętego. Roberta Heller, o wiele niższa od męża,
ma na sobie wyciągnięty biały szlafrok kąpielowy, a na włosach, nad czołem,
jedną różową lokówkę. W przeciwieństwie do męża wygląda na podnieconą
tym, że jest zamieszana w tak ekscytującą historię, i to w pobliżu swojego
domu. Gdyby zobaczyła dwa ciała, jej entuzjazm zapewne by przygasł.
– Mam corvettę z sześćdziesiątego dziewiątego roku i przez ostatnie kilka
lat ją naprawiam. Karoseria jest w dobrym stanie i byłoby cudownie, gdyby
auto znowu mogło jeździć. Po śniadaniu poszedłem do garażu, bo chciałem
porobić coś przed pójściem do kościoła…
– Pana nie interesuje ta głupia corvetta – przerywa mu żona.
– No tak… Pies zaczął szczekać i pomyślałem, że wezmę go do lasu na
spacer. – Pan Heller wzdycha. – Zwykle ją wyprowadzam, ale padało…
Żona znów mu przerywa:
– Pana nie interesuje deszcz.
– I wtedy znalazł pan ciała – podpowiada mu Kaiser.
– Maggie je znalazła – prostuje pan Heller, wzruszając ramionami. Wska-
zuje dom i Kaiser dostrzega w oknie złoty kudłaty pysk obserwujący zamie-
szanie na ulicy. – Zaczęła ujadać, kopać i zobaczyłem sterczącą z ziemi rękę.
Najpierw pomyślałem, że to lalka, ale kiedy podszedłem bliżej, zorientowałem
się, że nie jest do niczego przymocowana. To było… to było straszne. Cofną-
łem się i wtedy znalazłem chłopca. – Mężczyzna oddycha szybko, głos mu się
rwie. – Wiem, że nie powinienem go dotykać, ale kiedy zobaczyłem jego bu-
zię i wystającą z ziemi rękę, nie zastanawiałem się, po prostu zareagowałem.
Wy… wyciągnąłem go z tej dziury. Jest taki mały… Mamy wnuki w jego
wieku. – Oddycha głęboko i zamyka oczy. Gdy po chwili je otwiera, jest nieco
spokojniejszy. – Ale nie narobiłem bałaganu na miejscu zbrodni?
– Zareagował pan jak każdy normalny człowiek.
– Dzięki Bogu.
Zapewnienie, że niczego nie spieprzył, wyraźnie poprawia mu humor. Żona
otacza go ramieniem. W drugiej ręce trzyma kubek z kawą i upijając łyczek,
rozgląda się, obserwując pracę policjantów.
Kaiser zadaje jeszcze kilka pytań. Pan Heller nie zauważył, by poprzed-
niego wieczoru działo się coś dziwnego: nie było nieznanego samochodu par-
kującego w zaułku ani światła latarki, zamieszania czy głosów.
– Wcześnie kładziemy się spać – wyjaśnił Cliff Heller. – Najpóźniej
o ósmej trzydzieści, więc niczego nie widzieliśmy.
– Czy to ma coś wspólnego z Angelą Wong? – pyta wprost Roberta Heller,
patrząc na Kaisera. Różowa lokówka na jej czole podskakuje. – Wie pan, to ta
dziewczyna, która zaginęła wiele lat temu. Jej szczątki znaleziono w tym lesie.
Wiecie o tym? Te sprawy mogą być powiązane. Walter na pewno odchodzi od
zmysłów, zastanawiając się, co tu się, do cholery, dzieje.
Kaiser drgnął.
– Walter?
– Walter Shaw. – Pani Heller wskazuje dom z niebieskimi drzwiami. – Jego
córka była jedną z…
– Wiem, kim ona jest. – Kaiser wpatruje się w niebieskie drzwi. – On wciąż
tu mieszka? – Mógłby przysiąc, że Walter sprzedał dom kilka lat temu.
– Tak. A jego córka wprowadzi się za kilka dni. – Roberta Heller pociąga
nosem. – Wracać w takie miejsce! Siedziała w więzieniu, wie pan? Lubię Wal-
tera, ale powiem panu, że ta jego córka to niezłe ziółko. Arogancka smarkula,
i ta jej wielka ważna praca. Zawsze kiedy przychodziła, stukała tymi swoimi
wysokimi obcasami. A jej najlepsza przyjaciółka przez cały czas leżała w tym
lesie. Zawsze wiedziałam, że z nią jest coś nie tak…
– Wystarczy, Roberto – odzywa się pan Heller, kładąc rękę na ramieniu
żony. – Wystarczy.
Kaiser ma ochotę zerwać z włosów kobiety tę śmieszną lokówkę, zamiast
tego jednak podaje Cliffowi Hallerowi swoją wizytówkę.
– Jeśli coś się panu przypomni, proszę dzwonić. Nieważne, czy w dzień,
czy w nocy.
Ciała zostają zabrane. Kim wykonała dobrą robotę, każąc ludziom wyjść
z zaułka, i tylko garstka gapiów stojących najbliżej mogła zobaczyć, jak za-
kryte zwłoki – jedne bardzo małe – umieszczane są w karetce. Cliff Haller wy-
gląda tak, jakby miał się rozpłakać, nawet Roberta nieco się uspokaja, widząc
malutki kształt.
Kaiser patrzy na garstkę osób, które wciąż kręcą się w pobliżu. Najwyraź-
niej mieszkają w sąsiedztwie, trzymają w rękach kubki z kawą lub smycze,
kilkoro jest w piżamach. Ludzi zawsze przyciągają miejsca zbrodni.
Po sekundzie jego oczy odnajdują twarz. Nie kogoś z tłumu. To twarz za
szybą. Ktoś w domu z niebieskimi drzwiami.
Rusza w tamtą stronę i po kilku sekundach wyciąga rękę w stronę dzwonka
przy drzwiach. Drzwi otwierają się, zanim zdąży go nacisnąć.
Stoi w nich Walter Shaw, zaledwie dwa centymetry niższy od Kaisera,
który ma prawie metr dziewięćdziesiąt. Jego krótko ostrzyżone włosy posi-
wiały, wokół oczu i ust ma więcej zmarszczek niż wtedy, gdy Kaiser widział
go po raz ostatni pięć lat temu. Poza tym ojciec Georginy wygląda mniej wię-
cej tak samo jak kiedyś.
– Naprawdę wciąż tu mieszkasz – odzywa się Kaiser i jest to bardziej
stwierdzenie niż pytanie. – Sądziłem, że sprzedałeś dom po… po procesie.
– Też cię witam. – Walter nie wygląda na szczęśliwego, że go widzi. –
Ceny nieruchomości bardzo spadły, a nie zamierzałem sprzedać domu za gro-
sze. Poza tym nikt go nie chciał. Miał bardzo złą opinię. Przez ciebie.
– Czy Georgina wróci tu, gdy wyjdzie?
– To mój dom, a więc także jej. – Starszy mężczyzna krzyżuje ręce na
piersi. – A niby dokąd, do cholery, miałaby pójść?
Kaiser wpatruje się w Waltera Shawa, ojca jego najlepszej przyjaciółki ze
szkoły średniej, ojca kobiety, którą aresztował. Siedział przy stole Waltera,
jadł jego gulasz, pił jego piwo, gdy nie było go w domu, był zakochany w jego
córce.
Ojciec Georginy odwzajemnia spojrzenie. Wygląda to jak pojedynek: żaden
nie chce się cofnąć, ale też żaden nie wie, co powiedzieć.
Kaiser odzywa się pierwszy:
– Walterze, troszczę się o twoją córkę. Zawsze się troszczyłem. Mam na-
dzieję, że wiesz, że po prostu wykonywałem swoją pracę. – Nie są to tak do
końca przeprosiny, lecz tylko tyle może zrobić.
Walter kiwa głową. Nie do końca przyjmuje przeprosiny, lecz tylko tyle
może zrobić.
Odwraca gwałtownie głowę, by spojrzeć na zamieszanie w zaułku.
– Co się tam, do diabła, dzieje?
– Staramy się dowiedzieć. A tak przy okazji… czy Georgina mówiła ci kie-
dyś, gdzie może być Calvin James?
Walter ściąga brwi. Nie podoba mu się to pytanie. Zanim Kaiser zdoła coś
wyjaśnić, mężczyzna zatrzaskuje mu drzwi przed nosem.
8.
TARGOWANIE SIĘ
Każdy musi ratować się sam albo jest zgubiony.
Alice Sebold, Szczęściara[5]
12.
Gdy Geo po raz pierwszy zobaczyła Calvina Jamesa, miała szesnaście lat.
To był dzień jak inne. Spędzała czas z Angelą i Kaiserem, właśnie wycho-
dzili z 7-Eleven na końcu ulicy, niedaleko St. Martin’s, ze swoimi ulubionymi
napojami: Angela z winogronowym, Geo z niebieskich malin, a Kaiser, który
nie lubił mrożonych napojów gazowanych, z czymś o nazwie Wielki Łyk Gór-
skiej Mgły. Czerwony pontiac trans am zaparkował dwa miejsca od uroczego
małego dodge’a neona Angeli, prezentu od rodziców na szesnaste urodziny –
jej ojciec był szychą w Microsofcie, a matka bogata z domu, więc bogata była
również Angela. Nigdy się tym nie chwaliła, ale też tego nie ukrywała. Było,
jak było.
Koło trans ama stało czterech chłopaków, wszyscy chyba w tym samym
wieku, tuż po dwudziestce. Palili papierosy i pili piwo z puszek ukrytych
w papierowych torebkach. Była czternasta piętnaście, czwartkowe popołudnie.
To miejsce jako pierwsze należałoby oznaczyć czerwoną chorągiewką.
Starsi chłopcy – faceci, mężczyźni? – wpatrywali się w trójkę idącą
w stronę neona, w ich białe koszule z logo liceum St. Martin’s na kieszonkach.
Angela i Geo miały na sobie takie same plisowane spódniczki w bordowo-
szarą kratę, podkolanówki i mokasyny. Kaiser, wysoki i chudy, jakby skurczył
się pod spojrzeniem gapiących się na niego starszych chłopaków. Z kolei ob-
darzona uwagą Angela rozkwitła: zaczęła lekko kołysać biodrami, czego jesz-
cze przed chwilą nie robiła.
– Laski z St. Martin’s – rzucił jeden z chłopaków na tyle głośno, że to usły-
szeli. Jego koledzy zarechotali. – Jedna z nich to twoja dziewczyna, brachu?
Kaiser nie odpowiedział, czekał przy tylnych drzwiach neona od strony
kierowcy – tam zwykle siedział, kiedy jeździli z Angelą – i wyglądał tak,
jakby chciał zniknąć.
Angela postawiła kubek z napojem na dachu samochodu i otworzyła drzwi.
Jej chłodne spojrzenie maskowało ekscytację, że oto została zauważona przez
starszych chłopaków. Wsiedli do auta. Geo przewróciła oczami, po czym za-
trzasnęła drzwi i zapięła pasy.
– Są za starzy – powiedziała do Angeli. – No i piją. W środku dnia, co
oznacza, że skończyli dwadzieścia jeden lat. Dlaczego nie są w pracy?
– Bo pewnie jej nie mają – odezwał się Kaiser z tylnego siedzenia. Teraz
mógł już mówić, bezpieczny we wnętrzu samochodu. – Nie wyglądają, jakby
chodzili do college’u.
– Nie osądzaj, Kai – prychnęła Angela, opuszczając nieco wsteczne lu-
sterko, żeby sprawdzić, jak wygląda.
Robiła to pięć minut przed wejściem do 7-Eleven, i jeszcze pięć minut
wcześniej, gdy wsiedli przed szkołą do samochodu. Zadowolona, że w ciągu
ostatnich trzystu sekund nie wyskoczył żaden pryszcz i że jej twarz nadal jest
idealna – a niezaprzeczalnie była – ustawiła lusterko w poprzedniej pozycji.
Spojrzenie jej czarnych oczu pobiegło, omijając Geo, w stronę chłopaków,
którzy wciąż na nich patrzyli.
– Może pracują na nocną zmianę? Nie wiesz tego – powiedziała do Geo. –
A co, wolisz chłopców ze szkoły? Popatrz, tamten jest słodki.
– Który? – spytała Geo, siorbiąc napój. Nie miała odwagi spojrzeć.
– O rany, ten wysoki! – prychnęła Angela, lekko zachłystując się powie-
trzem. – Poważnie, jest piękny. Twarz Jareda Leto, sznyt Kurta Cobaina.
Geo rzuciła okiem. Uznała, że wysoki wygląda nieźle, jeśli lubi się nie-
grzecznych chłopców. A Angela lubiła. Podarte dżinsy, trochę za długie, za-
czesane do góry włosy, wyrzeźbiona twarz. Zauważył, że na niego patrzy,
więc odwróciła się od okna.
– Ang, daj spokój, jedźmy już. Muszę skończyć wypracowanie z angiel-
skiego przed Melrose Place.
– Właśnie, możemy już jechać? – dodał naburmuszony Kaiser.
– Idzie tu – wymamrotała Angela.
– Co?
– Zbliża się do naszego samochodu – syknęła. – Opuść okno, zobaczymy,
czego chce. O Boże, mam nadzieję, że ten trans am jest jego.
– Nie opuszczę…
Stukanie w okno sprawiło, że obie podskoczyły. Geo nie mogła się opano-
wać i wybuchnęła śmiechem. Takie rzeczy się zdarzały, gdziekolwiek Angela
się pojawiała. Jej przyjaciółka spotykała chłopaków, gdy szła ulicą, jak na
przykład dzień wcześniej. Samochód zakręcił pośrodku parkingu przed galerią
handlową, o mało nie uderzając w inny, bo kierowca chciał tylko poprosić An-
gelę o numer telefonu. Powiedziała „nie”, niewzruszona widokiem jego samo-
chodu, starą jettą pokrytą plamkami rdzy.
Geo opuściła okno. Pierwszym, co odnotowała, gdy się nachylił, był jego
zapach: odurzająca mieszanka piwa, Eternity Calvina Kleina i marlboro. Jeśli
woda kolońska mogłaby się nazywać „Twoi Rodzice Go Znienawidzą”, to
pachniał właśnie czymś takim.
– O co chodzi? – spytała.
Jej głos był ostrzejszy, niż chciała, wiedziała, że zabrzmiał drętwo.
Angela klepnęła ją w ramię i pochyliła się przed jej nosem, by posłać chło-
pakowi uśmiech. Jej włosy łaskotały Geo w nogi. Próbowała oszacować roz-
miar katastrofy. Nie daj Boże, żeby ten przystojniak jej nie polubił, bo powie-
działa coś nie tak. A on się uśmiechnął, najpierw do Angeli, a potem do Geo.
Wytrzymała jego spojrzenie i poczuła motyle w brzuchu. Angela miała rację.
Był piękny.
– Cześć, kolego – rzucił, skinąwszy Kaiserowi głową, ale na niego nie pa-
trząc. – Zostawiłaś na dachu kubek z napojem. – Mówił do Angeli, ale nie
spuszczał wzroku z Geo. – Spadłby podczas jazdy.
– Cholera. Dzięki, że mi powiedziałeś. – Angela otworzyła drzwi auta
i wychyliła się, sięgając po napój.
– Niebieska malina? – zwrócił się do Geo, wskazując jej wielki kubek.
– Skąd wiesz?
– Masz niebieski język.
– Och… – Oblała się rumieńcem. – Aż tak widać? Ale właściwie dlaczego
patrzysz na mój język? To trochę zboczone.
Zaśmiał się, a ona była z siebie zadowolona. To dobra odzywka.
– Boże – wymamrotał Kaiser na tylnym siedzeniu, lecz jeśli chłopak to
usłyszał, nie dał tego po sobie poznać.
Jego spojrzenie było niepokojące. A ona mogła patrzeć tylko przed siebie.
Miał zielone oczy z jasnozłotymi cętkami. Kocie. Wyraźnie kontrastowały
z ciemnymi włosami. Jego ręka spoczywała wygodnie na krawędzi otwartego
okna.
– Czy już cię kiedyś spotkałem?
– O rany, ale oryginalny tekst – rzuciła Angela, trzaskając drzwiami.
Geo zerknęła na nią. Przyjaciółka miała ponurą minę i zaciskała usta
w cienką kreskę. Była zła, ponieważ ten przystojniak nie zwracał na nią
uwagi. Nawet nie patrzył w jej stronę, więc Angela, maskując to, że czuje się
odrzucona i rozczarowana, udawała totalne znudzenie rozmową.
– Sam to wymyśliłeś czy podsłuchałeś u taty?
Chłopak się uśmiechnął, po czym puścił oko do Geo, jakby chciał powie-
dzieć: „Wiem, dlaczego jest zła. I ty też. Ale pieprzyć to”.
– No więc jak masz na imię? – spytał, wciąż ignorując Angelę.
– Ma na imię Nieletnia – warknęła Angela, zanim Geo zdążyła odpowie-
dzieć. – Miło się z tobą rozmawia, ale mamy lekcje do odrobienia. Jestem
pewna, że pamiętasz, co to takiego?
Teraz nagle jest za stary?, pomyślała Geo z niedowierzaniem i zwróciła się
do chłopaka:
– Mam na imię Georgina. Przyjaciele mówią na mnie Geo.
– Więc ja też będę cię nazywał Geo. Ponieważ myślę, że możemy zostać
kimś więcej niż przyjaciółmi.
Zaśmiała się. Angela westchnęła zniecierpliwiona i włączyła silnik.
Geo wiedziała, dlaczego przyjaciółka jest taka niegrzeczna. Bo starsi przy-
stojni chłopcy i ich fajni starsi koledzy nigdy się Geo nie interesowali. A teraz
taki pech. Ileż to razy Geo pozostawała w cieniu, gdy chłopcy uderzali do An-
geli. Istnieje nawet określenie na taką dziewczynę: szara mysz. W każdej gru-
pie ładnych lasek jest taka. To Angela zawsze była gorącą laską, której
chłopcy pożądali i o którą rywalizowali. A Geo była szarą myszą. Chłopcy
musieli być dla niej mili, bo jeśli nie spodobaliby się myszy, cała paczka
dziewcząt mogłaby sobie pójść, a wraz z nimi szansa na poderwanie tej naj-
ładniejszej.
Geo nie mogła więc zrozumieć, dlaczego dziś role się odwróciły. Nie była
na to przygotowana. Nie, żeby nie była ładna. Była, i przeważnie tak się czuła.
Lecz Angela to piękność. Wszyscy to mówili. Czarne włosy do pasa, ciemne
oczy w kształcie migdałów, porcelanowa cera. Była też pewna siebie – jedna
z najpopularniejszych dziewcząt z ich rocznika. Kiedy do kogoś mówiła, ten
ktoś miał wrażenie, że jest jedyną osobą w pomieszczeniu. Mogła też kogoś
zniszczyć jednym krzywym spojrzeniem.
Geo nie miała ani jednej z tych zalet. Mimo to ten przystojniak chciał wła-
śnie jej. Angela była wkurzona. Facet nie pogrywał tak tylko po to, by poka-
zać, że nie obchodzi go jej przyjaciółka. Sytuacja robiła się niebezpieczna.
Na szczęście on to zauważył.
– Słuchaj, podszedłem tu, bo mój przyjaciel uważa, że jesteś niesamowita.
– Przeniósł uwagę na Angelę i wskazał miejsce, gdzie stali jego koledzy. Je-
den z nich im pomachał. – To Jonas. Gra w kapeli. Jutro wieczorem mają kon-
cert w G-Spot i załatwię wam wjazd za darmo. Barman to mój kolega, więc
drinki za free przez całą noc. Macie dowody, prawda?
Miał na myśli fałszywe dowody, które oczywiście wszyscy jakoś sobie
skombinowali, ale Geo za każdym razem, gdy musiała taki dowód pokazać,
bardzo się denerwowała. Choć nie miała zbyt wielu okazji. Wciąż nadąsana
Angela wykręciła szyję, żeby lepiej widzieć Jonasa, który, zdaniem Geo, wy-
glądał na dwadzieścia pięć lat. Był jednak wystarczająco uroczy i to, że grał
w kapeli, pewnie się Angeli spodobało.
– Może – powiedziała w końcu, choć stłumiła lekki uśmiech.
Geo odetchnęła. Wybuch został zażegnany. Przynajmniej na razie.
– Też grasz w zespole? – zainteresowała się Geo.
– O nie, ja nie – odpowiedział chłopak z leniwym uśmiechem. – W ogóle
nie mam słuchu. Ale wspieram kolegów. Czegokolwiek chcą, ja też tego chcę.
Tak robią przyjaciele.
To był przytyk do Angeli, ta była jednak zbyt zajęta przeglądaniem się we
wstecznym lusterku, by to usłyszeć. Uśmiechnął się porozumiewawczo, a Geo
odwzajemniła uśmiech i wyglądało to tak, jakby mieli wspólną tajemnicę.
Co wydawało się takie intymne.
– Dam ci numer mojego pagera, będziesz mogła wysłać mi wiadomość.
Masz długopis?
Geo znalazła długopis w schowku w podłokietniku i mu podała, a on wsu-
nął rękę przez okno i sięgnął po jej dłoń, by zapisać na niej numer. To łasko-
tało i miała ochotę się roześmiać, ale było w nim coś takiego, że robiło jej się
ciepło w środku i czuła się trochę skołowana. Popatrzyła na numer na swojej
dłoni i imię pod nim: Calvin.
– Mam nadzieję, że się zobaczymy. – Przytrzymał jej rękę sekundę dłużej,
niż to było konieczne. – Ty też czuj się zaproszony, brachu – rzucił na odchod-
nym do Kaisera.
– Jestem pewny, że mam lekcje do odrobienia – odpowiedział Kaiser, upi-
jając łyk Wielkiego Łyku.
– Do zobaczenia, Georgino. – Calvin pocałował jej rękę, zanim ją puścił.
Angela wrzuciła bieg i wyjechali z parkingu, mijając powoli trzech przyja-
ciół opartych o czerwonego trans ama.
– Jonas jest uroczy – stwierdziła Geo, odwracając się, by spojrzeć na Ka-
isera. – Nie sądzisz, Kai?
– Nie chcesz wiedzieć, co sądzę – mruknął ponuro.
– Jest, prawda? – odezwała się Angela, lecz jakoś bez przekonania.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Geo wygrzewała się w blasku zaintereso-
wania Calvina i umierała z chęci gadania o tym, wiedziała jednak, że jeśli za
wcześnie otworzy usta, zepsuje resztę popołudnia. Musiała czekać, aż to An-
gela poruszy ten temat i zdecyduje, czy to, co się stało, było okej.
Geo uśmiechnęła się do swojej dłoni. Już zapamiętała numer Calvina – na
wypadek, gdyby tusz się zmazał, zanim zdąży zadzwonić.
– Nie wierzę, że wzięłaś jego numer. – Kaiser nie wyglądał na zadowolo-
nego. – Ojciec cię zabije. Ten koleś jest za stary.
– Zamknij się, Kai – prychnęła Geo zirytowana. Nie oczekiwała, że będzie
zadowolony, choć z innego powodu niż Angela, ale gówno im do tego. Takie
rzeczy nie zdarzają się codziennie i chciała się tym trochę nacieszyć. – Nic
ojcu nie powiem.
Angela westchnęła.
– Tak czy inaczej, jest przystojny, a ty masz szczęście, pindo. Lepiej po-
myślmy, w co się jutro ubierzemy. Idziesz z nami, Kai?
– Spadaj.
Jak się okazało to, w co Geo była ubrana, w ogóle nie miało znaczenia, po-
nieważ wieczór w G-Spocie spędziła w pokoju za sceną, migdaląc się z Calvi-
nem na starej kanapie śmierdzącej piwem i pizzą. Dowiedziała się, co to jest
francuski pocałunek, po raz pierwszy ssała czyjś język. Nie poszli na całość,
ponieważ Geo wciąż była dziewicą i nie czuła się gotowa na nic więcej, po-
zwoliła jednak Calvinowi wkładać ręce, gdzie tylko chciał. Pod bluzkę i pod
biustonosz. Pod spódniczkę i w majtki. Dał jej pierwszy w życiu orgazm –
z nikim innym go nie osiągnęła – był intensywny, przez cały czas patrzyła Ca-
lvinowi prosto w oczy. Nie wiedziała, że można się tak czuć.
Po wszystkim splótł swoje palce z jej palcami i wyszeptał:
– To szaleństwo. Strasznie mnie kręcisz, aż boli.
Tamtej nocy po raz pierwszy i ostatni ich związek był piękny. Po raz pierw-
szy i ostatni nie był skomplikowany. Po raz pierwszy i ostatni Geo miała czy-
sty umysł i serce. Gdyby mogła zapamiętać tylko tamtą noc, byłoby to piękne
wspomnienie. Poza tym Calvin James był jej pierwszą miłością.
Ale to tak nie działa. Przeszłość pozostaje z nami na zawsze niezależnie od
tego, czy postanawiamy o niej myśleć, czy nie, bez względu na to, czy bie-
rzemy za nią odpowiedzialność, czy nie.
14.
Tysiąc osiemset dwadzieścia sześć dni. Tak długo Geo siedziała w Hell-
wood. Powinna być wolna już cztery godziny temu, lecz doszło do małego in-
cydentu.
Wszystkie oddziały więzienia zostały zamknięte.
Yolanda Carter, chuda czarna więźniarka znana także jako Kostucha, tego
ranka dostała kosę pod prysznicem. Znaleźli ją strażnicy podczas obchodu, bo
gdyby nie to, leżałaby tam pewnie jeszcze z godzinę, a więźniarki wchodzi-
łyby i wychodziły, robiąc poranną toaletę. Tak to jest w więzieniu. Nikt nie
chce być kablem.
Geo nie wiedziała, co się stało, lecz wnioskując z plotek – a te rozchodzą
się po więzieniu szybciej niż błyskawica – śmierć Kostuchy przypominała
scenę z horroru. Prysznic, który miano zamknąć za osiem minut, nie został do-
kładnie umyty i osadzoną – czytaj: dilerkę narkotyków – znaleziono skuloną
na posadzce i zalaną krwią. Miała na sobie tylko plastikowe klapki. Kiedy Geo
usłyszała nowiny, nie była zaskoczona, zwłaszcza że pamiętała ich rozmowę
na korytarzu dzień wcześniej. Kostucha naruszyła terytorium Elli Frank, i to
nie tylko w Hellwood, lecz także na zewnątrz. To było coś, co Ella musiała
zrobić. Bo rodzinie kobiety się nie grozi. I co jasne jak cholera, nigdy nie
wolno grozić jej dzieciom. Może gdyby Kostucha kiedyś urodziła dziecko, ro-
zumiałaby to. Ale nie urodziła i teraz jest martwa. Wszyscy wiedzieli, że to
sprawka Elli, nawet strażnicy, którzy przesłuchiwali ją przez cały ranek. Ale
czy mogli jej cokolwiek udowodnić, to już inna historia.
Rozlega się dzwonek oznaczający koniec zamknięcia. Geo spuszcza nogi
z łóżka, nagle ma poczucie, że musi się bardzo spieszyć. Zebranie rzeczy nie
zajmuje jej dużo czasu. Nie ma ich zbyt wiele: mały notes wypełniony licz-
bami, niewielki plik świątecznych i urodzinowych kartek, paczkę nieotwar-
tych listów w niebieskich kopertach przewiązaną sznurkiem. Kartki są od ojca.
Wkłada je do taniego worka marynarskiego, który jej dali. Ojciec pisał rzadko:
wszystkie kartki podpisywał po prostu: Głowa do góry, dzieciaku. Kochający
tata, Geo nie ma jednak serca ich wyrzucić.
Zatrzymuje się przy listach. Nie są od ojca, przeczytała tylko pierwszy,
który przyszedł. Setki razy zastanawiała się, czy się ich nie pozbyć, teraz też,
lecz nie jest w stanie tego zrobić. Wrzuca je do torby z kartkami i notesem.
Komórkę oddała wcześniej Elli – to była trzecia, odkąd tu trafiła. Ella pewnie
ją odsprzeda, w dodatku za trzy razy większą kwotę, niż dostałaby na ze-
wnątrz. Nie będzie miała problemu ze znalezieniem potencjalnych kupców.
Wszystko inne Geo zostawiła Cat: telewizor, książki, kosmetyki, dwa koce,
których nie będzie już potrzebowała. Komisja do spraw zwolnień warunko-
wych wciąż nie odpowiedziała na podanie Cat, co jest bardzo frustrujące. Geo
zastanawia się, czy gdy będzie już na wolności, nie zaatakować w tej sprawie
od innej strony.
Kiedy jej matka zmarła na raka, miała tylko pięć lat i nie mogła nic dla niej
zrobić. Teraz będzie inaczej.
– Myślałam, że gdy rozlegnie się dzwonek, wyprujesz stąd jak Speedy
Gonzalez – mówi oschły głos i Geo się odwraca.
To Cat, uśmiecha się, stojąc w drzwiach. Geo ściąga brwi, chociaż przyja-
ciółka tego dnia wygląda lepiej. Jej twarz odzyskała kolory, oczy pojaśniały,
lecz to, że opiera się o framugę, świadczy, że jest bardzo słaba.
– Co tu jeszcze robisz? – pyta Geo zirytowana. – Powinnaś być na wizycie.
– Myślałaś, że odejdziesz bez pożegnania?
– Pożegnałyśmy się wczoraj wieczorem, Cat. Ta wizyta jest ważna.
– Może chcę się pożegnać jeszcze raz? – Cat omija Geo i siada na łóżku.
Patrzy gdzieś poza nią. – To tylko wizyta kontrolna. Nie mogę się doczekać
jutra.
Geo tłumi westchnienie, siada obok przyjaciółki i bierze ją za rękę, zaci-
skając na niej palce.
– Sprawa mojego zwolnienia nie posuwa się do przodu. Ale chcę, żebyś
wiedziała, jak bardzo jestem ci wdzięczna za to, co dla mnie zrobiłaś – mówi
Cat.
– Sprawa twojego zwolnienia zostanie załatwiona. – Geo wie, dokąd zmie-
rza ta rozmowa, i nie chce tego. Nie jest gotowa. Nigdy nie będzie.
Cat wzdycha. Do końca wyroku zostały jej tylko trzy lata, lecz Geo zdaje
sobie sprawę, że taki optymizm może być niebezpieczny. Sprawia, że minuty
mijają jak dni, a trzy lata są jak trzydzieści. Ale jej przyjaciółka wyjdzie,
choćby nie wiadomo co. Cat Bonaducci nie umrze w tej ponurej dziurze, na-
wet gdyby jej wyciągnięcie stąd miało być ostatnim, co Geo w życiu zrobi.
– Musisz zachować optymizm… – zaczyna, lecz Cat wchodzi jej w słowo:
– Cicho. Nie przerywaj starszej kobiecie, gdy mówi. To niegrzeczne.
Geo nie może powstrzymać śmiechu.
– Dobrze, mów.
– Jestem tu długo. Dziewięć lat. Pierwsze cztery były gówniane. Zdarzały
się dni, kiedy nie wiedziałam, jak to przeżyję. Aż pojawiłaś się ty. – W oczach
Geo wzbierają łzy. – I zrobiło się lepiej. Jesteś najlepszym, co przytrafiło mi
się w życiu.
Geo zagryza wargi. Nie będzie płakać. Patrzy w jakiś punkt na ścianie, ale
nie może się opanować i klepie Cat po udzie.
– Wiesz przecież, że czuję to samo. To się nie zmieni bez względu na to,
gdzie będziesz.
Cat sięga do kieszeni.
– Dostałam wczoraj paczkę od Lenny’ego. Większość moich rzeczy prze-
niósł do magazynu, ale przysłał mi pudełko starych zdjęć, sądząc, że będę
chciała je obejrzeć, zanim… – Nie może dokończyć zdania. – Pomyślałam
jednak, że ucieszy cię to.
Geo spogląda na fotografię, którą trzyma przyjaciółka – ma dziesięć na
piętnaście centymetrów, wyblakłe kolory i przedstawia Cat, gdy była młoda.
Jest ubrana w obcisły satynowy gorset, cienkie czarne pończochy, a na głowie
ma uszy króliczka. Jej kasztanowe włosy opadają na drobne ramiona o porce-
lanowej skórze, wielkie brązowe oczy podkreśliła starannie eyelinerem. Gor-
set sprawia, że jej talia jest bardzo wąska, a piersi miękkie i pełne. Wokół szyi
ma cienki skórzany pasek, na którym zamocowane jest otwarte pudełko z cy-
garami.
– Byłam dziewczyną od cygar w klubie „Playboya” – mówi Cat z uśmie-
chem. – Miałam dziewiętnaście lat.
– To ty?! – Osłupiała Geo odwraca zdjęcie. Z tyłu wyblakłym niebieskim
atramentem ktoś naskrobał: Catherine „Cat” Bonaducci, Chicago 1973. Znów
na nie patrzy, podziwiając Cat. – O kurczę, kto by pomyślał…
– Zawsze Cat, nigdy Cathy. – Przyjaciółka puka w fotografię. – Zatrzymaj
ją. Chcę, żebyś właśnie taką mnie zapamiętała.
Nagle Geo czuje bolesną gulę w gardle. Nie da się ukryć, że Cat już od
dłuższego czasu nie przypomina młodej kobiety ze zdjęcia. Jej piersi nie są
jędrne, ma obwisłą skórę, spierzchnięte usta, włosy straciły blask. Jednak oczy
Cat się nie zmieniły. Wciąż są duże, ciepłe, w idealnym odcieniu kawy. Jeśli
popatrzy się uważnie, Catherine Bonaducci wciąż jest piękna.
– No cóż, nie taką chcę cię pamiętać – odzywa się Geo. – Nie znałyśmy się
wtedy. Ale zatrzymam to zdjęcie dla ciebie. Oprawię w ramki i powieszę u
siebie w pokoju, a gdy wyjdziesz, oddam ci je.
– Na wypadek, gdybyśmy się już nie zobaczyły…
– Przestań.
– …chcę ci powiedzieć, jaka jesteś niezwykła. Może już nigdy nie dosta-
niesz pracy w wielkiej firmie. Wiem, że to bolesne. Ale masz mózg, no i pie-
niądze. Jestem pewna, że dasz sobie radę. – Cat całuje Geo w policzek. – Ko-
cham cię, Georgino. Jakbyś była z mojej krwi.
Geo rozpaczliwie próbuje wymyślić jakąś pozytywną odpowiedź, coś pod-
noszącego na duchu, ale zbyt dobrze się znają. Cat nie toleruje wciskania kitu,
a Geo nie potrafi tego robić. Cat jest chora. Niedługo umrze. Może nie jutro,
może nie w ciągu trzech najbliższych miesięcy, lecz nastąpi to wkrótce. Pozo-
staje pytanie: czy umrze w Hellwood lub w szpitalu, otoczona przez obcych,
czy w obecności Geo, która będzie trzymała ją za rękę.
Umieranie na raka nie jest ładne. Rak potrzebuje czasu, zabija od środka.
Jeśli Geo mogłaby wybierać, wolałaby raczej odejść tak jak Kostucha –
szybko i gwałtownie. Przez ostatnie dni ojciec trzymał ją z dala od matki prze-
rażony tym, że jego małą córeczkę mogłyby prześladować wspomnienia umie-
rającej.
Tym, co prześladuje Geo teraz, jest ranek, gdy obudziła się wcześnie i usły-
szała, że jej mama w nocy odeszła. Nie mogła się z nią pożegnać, pocałować,
kiedy jej policzki były jeszcze ciepłe. Nigdy tego ojcu nie wybaczyła.
Ktoś staje w drzwiach i obie patrzą w tamtą stronę. Chris Bukowski. Geo
nie jest szczególnie zdumiona, że go widzi, choć nie ma służby na jej oddziale.
Powinna wiedzieć, że będzie chciał się z nią pożegnać i ją eskortować, ma jed-
nak nadzieję, że najpierw nie zaproponuje szybkiego wypadu do biblioteki.
– Gotowa? – pyta.
Geo wstaje, ostatni raz obrzucając wzrokiem swoją celę. Nie będzie tęsk-
niła do tego miejsca bez okien, z szarymi ścianami i podłogą. Nie ma niczego,
co chciałaby zapamiętać, prócz drobnej szczupłej kobiety wciąż siedzącej na
łóżku. Pomaga Cat wstać, trzymając ją za ręce.
– Wkrótce się zobaczymy, dobrze? Chodź do lekarza i staraj się jeść i pić
tak dużo, jak zdołasz. Musisz być silna, bo chcę, żebyśmy razem zrobiły tyle
rzeczy, kiedy wyjdziesz.
– Georgino…
– Będę na ciebie czekała. – Geo obejmuje przyjaciółkę, teraz szczupłą
i kruchą, w ogóle nieprzypominającą kobiety ze zdjęcia, które ma w worku.
Bardzo pragnie powiedzieć „kocham cię”, lecz Bukowski patrzy i słowa
nie chcą przejść jej przez gardło.
Bierze worek i po raz ostatni opuszcza celę. Idzie za strażnikiem koryta-
rzem do wyjścia z oddziału. Gdy tak idą, zatrzymuje ich inny strażnik i on
i Bukowski rozmawiają o czymś przez chwilę, Geo słyszy, jak wymieniają
szeptem jej imię. Za rogiem stoi Ella Frank i przywołuje ją skinieniem głowy.
Zerkając na Bukowskiego, wciąż pogrążonego w rozmowie ze strażnikiem,
Geo zaczyna się oddalać. Jest zaskoczona, że widzi Ellę, sądziła, że wciąż
przesłuchują ją w związku z zamordowaniem Kostuchy.
– Chciałam się z tobą pożegnać – mówi Ella, wkładając coś w dłoń Geo. To
kartka z adresem. – Dzwoniłam, czeka na ciebie. Idź tam dzisiaj, dobrze? Za-
nim dzieci wrócą ze szkoły.
– Pójdę. Dziękuję ci za… wszystko.
– I wzajemnie – rzuca Ella cicho.
Geo zerka na Bukowskiego, który właśnie skończył rozmawiać. Kiedy się
odwraca, Elli już nie ma.
Z daleka wygląda to jak krew, lecz gdy wjeżdżają na podjazd, okazuje się,
że to czerwona farba.
MORDERCZYNI. Napis biegnie przez białe podwójne drzwi garażu, a na-
malowane wściekłymi pociągnięciami litery są na tyle duże, że da się je od-
czytać z sąsiedniej przecznicy. W ogóle tu nie pasują, a słowo krzyczy na spo-
kojnym przedmieściu, zupełnie jakby wrzeszczał człowiek.
Walt wyłącza silnik. Geo wpatruje się w garaż i zerka od czasu do czasu na
ojca. Walter Shaw, niemal zgrzytając zębami, ściska kierownicę swoimi du-
żymi dłońmi tak mocno, że aż bieleją mu knykcie. Mieszka tu od ponad czter-
dziestu lat. To jedyny dom, jaki kiedykolwiek miał, hipotekę spłacił na długo
przed tym, nim Geo poszła do Hazelwood. Walter Shaw jest dobrym człowie-
kiem, odnoszącym sukcesy lekarzem i szanowanym obywatelem. Nie zasłużył
na coś takiego. Zbezczeszczono jego dom z powodu Geo. Poczucie winy ude-
rza ją tak, jakby ktoś wbijał jej w więzieniu nóż – szybko, boleśnie i w wielu
miejscach.
– Tato…
– Nie było tego, kiedy wyjeżdżałem. – Wyjmuje kluczyk ze stacyjki i rzuca
jej na kolana. – Wejdź do domu. Zajmę się tym. Natychmiast, Georgino.
Robi, co ojciec każe, niesie pusty kubek ze Starbucksa i więzienny worek
zawierający teraz pistolet, który dostała od Samuela. Zamierza schować go
pod poduszką. Choć wokół panuje spokój – we wczesne poniedziałkowe po-
południe większość ludzi jest jeszcze w pracy – Geo nie może pozbyć się
uczucia, że ktoś ją obserwuje, zupełnie jakby sąsiedzi stali w oknach i patrzyli,
jak zhańbiona córka Walta niezbyt triumfalnie wraca do domu.
MORDERCZYNI. Nie takiego powitania oczekiwała, choć to nie znaczy,
że na nie nie zasłużyła.
Dom wygląda dokładnie tak samo, jak go zapamiętała. Jego widok przy-
nosi pociechę, ale jest też surrealistyczny. Geo zatrzymuje się na chwilę przed
drzwiami wejściowymi i wdycha zapach, który nie zmienił się od czasów, gdy
była mała: w wolnowarze w kuchni gotuje się gulasz wołowy, specjalność
Walta. Dom nie jest duży, lecz dla nich dwojga wystarczający.
Na gzymsie kominka w salonie wciąż stoi zdjęcie ślubne rodziców. Jest ko-
lorowe, jednak w tym zielono-złotym odcieniu charakterystycznym dla zdjęć
z lat siedemdziesiątych. Walter i Grace Gallardo-Shaw byli piękną parą. On,
w jednej czwartej Jamajczyk, wygląda elegancko w szarym smokingu z szero-
kimi klapami i w spodniach z szarym atłasowym lampasem. Ona, w połowie
Filipinka, ubrana jest w prostą koronkową sukienkę z rozszerzającymi się na
dole rękawami, czarne włosy ma upięte w kok. Byli niezwykle elegancką mie-
szaną rasowo parą w czasach, gdy nie akceptowano tego tak powszechnie, jak
obecnie, a Geo przejęła najlepsze ich cechy.
Jeśli ojciec jej nie ruszał, ślubna sukienka matki wciąż powinna wisieć
w szafie na piętrze. Geo zawsze myślała, że włoży ją na swój ślub. Kiedy jed-
nak zaręczyła się z Andrew i rozpoczęto przygotowania do ślubu, sukienka na-
gle wydała jej się nieodpowiednia – zbyt skromna i zbyt staromodna. Teraz ją
to zawstydza. Czasami zastanawia się nad prawdziwym powodem tego, że
skończyła w więzieniu – być może by uchronić się przed samą sobą.
Patrzy na pozostałe zdjęcia stojące na kominku. Nie widziała ich od pięciu
lat. Na większości jest Grace Shaw, lecz jedyne wyraźne wspomnienie matki,
jakie Georginia zachowała, pochodzi z czasów, gdy ta była chora. Guzek w jej
piersi wykryto, kiedy córka Geo miała zaledwie dwa lata, a zmarła kilka mie-
sięcy po tym, kiedy skończyła pięć. Bierze do ręki fotografię, na której
w swoje piąte urodziny siedzi u matki na kolanach otoczona balonikami, a na
środku stołu stoi wielki czekoladowy tort. Matka zamotała na głowie kolo-
rowy szal, by ukryć, że straciła włosy.
Po śmierci żony ojciec był związany jedynie z dwiema kobietami –
z pierwszą, gdy Geo chodziła do podstawówki, z drugą, kiedy była w szkole
średniej – żaden z tych związków nie trwał jednak długo. Zaledwie kilka mie-
sięcy.
– Mamy tylko jedno serce – mówił Walter do córki, gdy zerwał z drugą ko-
bietą. Wyglądał na smutnego, nie czuł jednak żalu. – Ja oddałem swoje twojej
matce w dniu, kiedy ją spotkałem. I ono wciąż należy do niej.
Przez długi czas Geo wierzyła, że tak właśnie jest: jedno serce, jedna
szansa na miłość. To właśnie czuła do Calvina. Miała szesnaście lat i nie po-
trafiła sobie wyobrazić, że kocha kogoś tak, jak kocha Calvina Jamesa. I tak
naprawdę nigdy nie pokochała. Z Andrew to było co innego. Mniej namiętnie,
za to bardziej bezpiecznie. Bardziej dojrzale, lecz mniej spontanicznie. Mniej
ekscytująco, za to bez żadnego cholernego ryzyka. Tak zapewne powinien wy-
glądać zdrowy związek.
Ojciec powiedział jej, że Andrew ożenił się z pracującą w Shipp przedsta-
wicielką handlową. Rok temu urodziły im się bliźniaczki. Geo nie ma do
niego pretensji, że poszedł do przodu. Ona zrobiłaby to samo.
Słyszy szum kärchera dobiegający z podjazdu. Mycie drzwi do garażu to
ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje dzisiaj ojciec. Geo wzdycha i idzie na górę.
Kiedy ostatnio mieszkała w tym domu, właśnie skończyła osiemnaście lat.
Spakowała wszystko, co miało być jej potrzebne w college’u. Najpierw do-
stała pokój w akademiku, potem wraz z czterema innymi dziewczynami na ko-
lejne trzy lata wynajęła dom kilka minut od kampusu. Mogła zostać w domu
i dojeżdżać na uczelnię, wiedziała jednak, że powinna wyjechać. Zrobiła to
i nigdy nie wróciła.
Nie dlatego, że życie z ojcem było trudne. Wprost przeciwnie. Dorastając,
nigdy nie miała szlabanu. Nie musiała trzymać się żadnych reguł. Nie było li-
sty obowiązków, bo nigdy jej nie potrzebowali. Potrafili zapełnić pustkę, jaka
powstała po śmierci matki. Geo zmywała, ojciec gotował. Sprzątała w domu,
a ojciec zajmował się podwórkiem i naprawami. Rzadko zostawała gdzieś do
późna, ponieważ nigdy się nie kładł, dopóki nie wróciła, a ona nie chciała, by
szedł zmęczony do pracy. Skoro miała tak dużą swobodę, prawie nigdy nie
czuła, że powinna domagać się więcej. Zabawne, jak dobrze to działało.
Zastanawia się, czy najpierw pójść do swojej starej sypialni, ale kąpiel
z bąbelkami jest taka kusząca. Łazienka wygląda prawie tak samo jak kiedyś
i Geo uśmiecha się na myśl o tym, że po raz pierwszy od lat wymoczy się
w gorącej wodzie. Zatyka wannę i odkręca kran. Kiedy miała piętnaście lat,
pomalowała ściany łazienki na jasny fiolet i po pięciu latach więziennej szaro-
ści wita go z radością. A może miałam szesnaście?, zastanawia się przez
chwilę. To było, zanim poznała Calvina, co oznacza, że właśnie została szes-
nastolatką.
Zabawne, że wciąż to robi: wszystkie wspomnienia dzieli dokładnie na
dwie części. Przed Calvinem. Po Calvinie. Przed więzieniem. A teraz będzie
po więzieniu.
Wanna jest pełna. Geo zdejmuje ubranie i patrzy na swoje odbicie w lu-
strze. Postarzała się. To irytujące. Nie dlatego że wygląda na więcej niż trzy-
dzieści pięć lat, nie, nie wygląda. Jeśli już, to na osobę tuż po trzydziestce.
Sprawia jednak wrażenie o wiele starszej w porównaniu z tym, kiedy ostatnio
patrzyła na swoją twarz w tej właśnie łazience, w tym właśnie lustrze, w takim
świetle. Między jej brwiami pojawiły się nowe zmarszczki, a cera, kiedyś
świetlista, po pięciu latach kiepskiego więziennego jedzenia, bezsennych nocy
i braku świeżego powietrza jest matowa i zmęczona.
Ale jest w domu. Nareszcie. Jest w domu.
Wchodzi do wanny i jej ciało oblewa gorąca woda z płynem do kąpieli. Jest
jej tak dobrze, że aż jęczy. Zamyka oczy i stara się zrelaksować.
Dwadzieścia minut później wychodzi z wanny tylko dlatego, że opuszki jej
palców się pomarszczyły, a woda zaczęła stygnąć. Owija się starym ręczni-
kiem, a jej samopoczucie jest o wiele, wiele lepsze niż dzień temu. Nie może
uwierzyć, że tego ranka jadła wodnistą owsiankę i przegotowane jajka. Prze-
stępczyni między przestępczyniami.
Dobry nastrój nie trwa jednak długo. Gdy wchodzi do sypialni – sypialni
jej dzieciństwa – wszystko wraca. Ojciec niczego w niej nie zmienił, pokój
wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, gdy go opuściła. Jak dziewiętnaście lat
temu.
Narzuta w kwiaty. Calvin.
Okno, przez które wchodził późno w nocy. Calvin.
Pusty słoik stojący na szafce, kiedyś zawsze pełen cukierków. Calvin.
Wspomnienia otaczają ją i miażdżą, ogarnia ją panika, zatapia w niej
szpony. Oszołomiona Geo opiera się ręką o ścianę, żeby nie stracić równo-
wagi, i oddycha głęboko kilka razy. Zamknąwszy oczy, zmusza się do policze-
nia do dziesięciu, skupiając się na swojej piersi, która unosi się i opada, na
rozszerzających się i kurczących płucach, na słuchaniu swojego oddechu, gdy
nabiera powietrza i je wypuszcza. Prosta technika relaksacyjna, coś, czego na-
uczyła się, uprawiając jogę wiele lat temu. Po piątym oddechu niebezpieczeń-
stwo mija. Po ósmym jest już spokojna. Serce odzyskuje normalny rytm, Geo
otwiera oczy, lepiej przygotowana na to, co ją czeka.
Calvin może nie zniknął, lecz go tu nie ma. I to na razie wystarczy.
Przez okno wpada promień popołudniowego słońca przefiltrowany przez
koronkowe różowe firanki, które ma, odkąd była dzieckiem. Pokój wypełnia
różowa poświata. Plakat z Mariah Carey wisi w tym samym miejscu obok
drzwi szafy. Na półce stoją świece o zapachu wanilii w różnych stadiach wy-
palenia. Drugą półkę wypełniają tanie wydania powieści Stephena Kinga, ze-
staw pamiątkowych szkolnych albumów, leży wstęga, którą wygrała w kon-
kursie tańca i cheerleaderek, i pluszowy goryl, którego tata kupił jej w zoo
w Woodland Park, kiedy miała dwanaście lat. „Patrz, mamusiu, oni złapali
małpę!” – krzyknęło radośnie jakieś małe dziecko, gdy wychodzili ze sklepu
z pamiątkami i Geo huśtała gorylem, trzymając go za nogę. Wszyscy wokół
wybuchnęli śmiechem.
Na nocnej szafce wciąż stoi zdjęcie jej i Angeli. Przez te wszystkie lata nikt
go nie zabrał. Zostało zrobione miesiąc przed śmiercią przyjaciółki. Miały
szesnaście lat i śmiały się w słoneczny dzień na jarmarku. Chwila zamrożona
w czasie. Potem Geo nie mogła na nie patrzeć. Ale nie była też w stanie go
usunąć.
To zdjęcie widniało na plakacie rozlepianym na latarniach w Seattle, gdy
szukano Angeli, było we wszystkich gazetach i w telewizji. A także wiele lat
później w sali sądowej. Geo nie miała o to pretensji. Nikt tak nie kochał życia
jak Angela Wong.
Spogląda na pusty słoik. Gdy Calvin go jej dał, wypełniony był cynamono-
wymi serduszkami. To miał być prezent, sposób na przeproszenie jej po tym,
gdy uderzył ją po raz pierwszy. Geo nie lubiła tych cukierków – najpierw
czuło się na języku słodycz, a potem, im dłużej obracało się je w ustach, tym
bardziej piekły w język. Cynamonowe serduszka były ulubionymi cukierkami
jego, nie jej. Przyjęła jednak prezent, ponieważ pomyślała, że jasnoczerwone
serca w szkle wyglądają ładnie. Calvin zjadł je wszystkie, znikały powoli, aż
został pusty słoik.
Geo bierze go do ręki. Powinna to zrobić wiele lat temu, w chwili, gdy Ca-
lvin jej go dał. Rzuca nim o ścianę sypialni najmocniej, jak potrafi, czekając
na miły odgłos rozbijającego się szkła. Słoik uderza w ścianę i robi dziurę
w tynku.
Ale się nie rozbija.
16.
Szpilki w oczach. Tak się czuje Geo po krótkim strasznym śnie. Jej we-
wnętrzny budzik obudził ją o piątej czterdzieści pięć. Wtedy w Hazelwood
rozlegał się dzwonek, sygnalizując początek kolejnego ponurego dnia. Wciąż
funkcjonuje według czasu więziennego. Tata, który właśnie wychodzi do
pracy, dziwi się, że widzi ją w kuchni tak wcześnie rano, że przyzwyczajenie
się do „normalnego” życia może jej zająć trochę czasu.
Czymkolwiek, kurwa, ono teraz jest.
Geo pije drugą tego ranka kawę ze Starbucksa, gdy napotyka spojrzenie do-
radczyni od kredytów hipotecznych z lokalnego banku, nieuprzejmej kobiety,
która chyba znielubiła ją minutę po tym, gdy jej nazwisko pojawiło się na
ekranie. Geo poprosiła o kogoś innego, ponieważ jednak nie była umówiona,
została jej ta kobieta.
– Nie mogę udzielić pani kredytu – mówi urzędniczka, kładąc ręce na kola-
nach. – Przykro mi. Proszę spróbować w innym banku, ale raczej powiedzą
pani to samo.
Na biurku nie ma tabliczki z nazwiskiem, lecz na ścianie wisi dyplom ko-
biety z Uniwersytetu Stanowego Puget Sound. Mona Sharp. Licencjat z finan-
sów, drugi fakultet – komunikacja. Skończyła studia trzy lata po Geo. No,
Mono Sharp, twoje umiejętności komunikacyjne są do dupy.
– Nie potrzebuję wiele – tłumaczy Geo. – Jak pani widzi, mam wystarcza-
jąco dużo pieniędzy, by wpłacić sześćdziesiąt pięć procent ceny domu…
– Przykro mi.
– Przyznano mi bardzo korzystny kredyt. – Geo stara się oddychać mia-
rowo i spokojnie. – Miałam dwie nieruchomości. Założyłam konto w waszym
banku, gdy skończyłam dwanaście lat. To chyba coś znaczy.
– Naprawdę doceniamy pani lojalność…
– Chcę mówić z szefem.
Kobieta wzdycha i wychodzi z pokoju. Wraca po kilku minutach w towa-
rzystwie mężczyzny w średnim wieku. Geo miała nadzieję, że to będzie wła-
śnie on. Harry Rudnick jest dyrektorem banku od ponad dwudziestu lat.
A także przyjacielem jej ojca.
– Georgino, zapraszam do mojego gabinetu. Porozmawiamy.
Idzie za nim, posyłając Monie Sharp znaczące spojrzenie, a ta robi krok do
tyłu, jakby się bała, że Geo sprzeda jej kosę w pierś. Geo przewraca oczami.
Gabinet Harry’ego Rudnicka jest nieco większy, z widokiem na parking
w dole. Harry zamyka drzwi.
– Usiądź, proszę – mówi, wskazując krzesło przed swoim biurkiem, zanim
siada po jego drugiej stronie. – Jak się miewa ojciec? Pewnie jest szczęśliwy,
że ma cię w domu?
– Ojciec ma się dobrze i jestem pewna, że się cieszy, lecz ja potrzebuję
własnego miejsca, Harry.
– Szkoda, że go nie przyprowadziłaś. – Rudnick bębni palcami w biurko. –
Nie możemy udzielić ci kredytu, Georgino.
Geo się prostuje.
– A niby dlaczego?
– Po pierwsze, nie masz pracy.
– Ale będę miała. Nie rozumiem, dlaczego to jest powodem, skoro mam
ponad połowę kwoty. Jeśli nie będę co miesiąc spłacała kredytu, weźmiesz
dom. To proste. Wiem, że przed udzieleniem kredytu sprawdzacie dochody
i majątek. A ja mam majątek.
– Tak, wiem. – Harry stuka w klawiaturę komputera i przez kilka sekund
wpatruje się w ekran. – Ale nie możemy sprawdzić, skąd te pieniądze pocho-
dzą.
– Z inwestycji.
– Legalnych inwestycji? – pyta i wzdycha. – Przykro mi. Posłuchaj, niech
Walter z tobą przyjdzie. Ma spłacony dom. W szpitalu świetnie zarabia. Może
kontrasygnować twój kredyt.
– Nie.
– Dlaczego?
– Ponieważ zrobił już wystarczająco dużo – odpowiada Geo sfrustrowana,
że musi to tłumaczyć. Jak bardzo ta rozmowa różni się od tamtej sprzed dzie-
sięciu lat, gdy kupowała swoje pierwsze mieszkanie. I trzy lata później, kiedy
sprzedawała mieszkanie i kupowała dom. – Nie potrzebuję go. Poradzę sobie
sama.
– Ależ tak, potrzebujesz. W tej sprawie zdecydowanie. Może mogłabyś na
razie coś wynająć?
Harry mówi łagodnie, lecz ona słyszy w jego tonie protekcjonalność. Jak u
faceta z Verizona, dokąd poszła wcześniej tego ranka, by kupić komórkę. Jest
wypłacalna, mimo to wszedł na jej stare konto i chyba zobaczył nazwisko, bo
uśmiechnął się pod nosem. Geo nie mogła, niestety, sięgnąć przez ladę i zdra-
pać paznokciami tego wyrazu z jego twarzy. Małą nagrodą pocieszenia jest ró-
żowozłoty iPhone w kieszeni jej żakietu.
– Wróć jutro z Waltem – powtarza Harry. – To twój tata. Pozwól mu sobie
pomóc.
Nie ma powodu się spierać, tak jak nie ma powodu, by iść do innego
banku. Geo ściska jego wyciągniętą rękę i idzie na parking, gdzie stoi jej biały
range rover. Gdy siedziała w więzieniu, ojciec trzymał go w garażu. Naciska
guzik pilota i drzwi otwierają się z cichym piknięciem. Luksusowy SUV teraz
wygląda śmiesznie. To samochód dla młodej, błyskotliwej szefowej firmy,
a ona nie czuje się już ani młoda, ani błyskotliwa. I z pewnością nie jest żadną
szefową.
Zanim wsiada, z lewej strony dobiega krzyk. Zamiera. Gdy widzi, że to
tylko matka i małe dziecko kilka miejsc dalej, oddycha z ulgą. Dziecko płacze
i nie chce wsiąść do samochodu, dużego SUV-a marki Mercedes-Benz. Drugie
dziecko już siedzi w aucie bezpiecznie przypięte, ale też płacze, bo płacze jego
siostra. Ojciec zamierza usiąść za kierownicą, nawet nie próbując pomóc któ-
remuś z dzieci, gdy zerka w stronę Geo. Ich spojrzenia się spotykają.
Andrew.
Szok, jaki maluje się na jego twarzy, jest prawie komiczny – usta uformo-
wane w literę „o” i wytrzeszczone oczy – po kilku sekundach mężczyźnie
udaje się jednak opanować, gdy żona wrzeszczy, by jej pomógł. Geo wsiada
do samochodu i obserwuje rodzinę przez przyciemnioną szybę.
Andrew wygląda… inaczej. Kiedy została aresztowana, jej były narze-
czony skończył czterdzieści dwa lata, a teraz jest zdecydowanie w średnim
wieku. Na czubku głowy ma wyraźną łysinę, jest też tęższy, niż gdy widziała
go po raz ostatni. Jakby bardziej miękki. Jego żona, piętnaście lat młodsza, ma
na sobie strój do jogi. Kiedy wreszcie udaje im się wsadzić wrzeszczącego
dzieciaka do samochodu, żona zapina pas i zaczyna krzyczeć na Andrew. Geo
nie słyszy co, lecz na jej twarzy widać furię, a na jego rezygnację.
Zapala silnik i rusza do domu. Pięć lat temu od poślubienia Andrew Shippa
dzielił ją tylko miesiąc – sala wynajęta, suknia zamówiona, zaproszenia roze-
słane. Gdyby nie poszła do więzienia, byłaby jego żoną. Przechodzi ją
dreszcz.
Życie w niezgodzie z samą sobą to piekło.
Kiedy zajeżdża pod dom, wita ją nowy napis na drzwiach garażu, czerwony
i wściekły jak ten, ktòry ojciec zmył dzień wcześniej. Geo parkuje na podjeź-
dzie, znów mając wrażenie, że wszyscy sąsiedzi ją obserwują. Rano napisu nie
było. Ktokolwiek go namalował, wiedział, że w domu nikogo nie ma. Jest też
jasne, że wandala gówno obchodzi, że bezcześci dom w świetle dnia.
Uroczy przekaz na dziś? SMAŻ SIĘ W PIEKLE.
Geo wstukuje czterocyfrowy kod otwierający drzwi garażu – data urodzin
matki – i gdy podjeżdżają do góry, zabierają ze sobą słowa. Geo musi dojść,
jak się używa kärchera. Nie może pozwolić, by ojciec zobaczył napis. Nie po
raz drugi. Cholera, musi się stąd wynieść.
– Nienawidzą cię, co?
Odwraca się zaskoczona i na końcu ulicy widzi nastolatka – u progu pełno-
letności – na rowerze.
– Niby kto? – pyta, idąc w jego stronę.
Chłopak wzrusza ramionami. Jest ubrany w cienki podkoszulek i dżinsy,
żadnej kurtki czy bluzy. Ma trochę za długie włosy i brudne adidasy. Jego
twarz jest jednak szczera, patrzy na nią obojętnie, lecz uważnie.
– Ktokolwiek to zrobił – odpowiada.
– A wiesz kto? Bo to dom mojego ojca, takie rzeczy go denerwują.
Chłopak znów wzrusza ramionami i podjeżdża trochę bliżej.
– Pewnie jakieś dzieciaki z St. Martin’s. Ja tam nie wiem. Jesteś sławna,
nie?
– Chyba niesławna.
Trzecie wzruszenie ramion. Widocznie to jego podstawowy sposób komu-
nikowania się.
– Nieważne. Zrobiłaś to?
– Niby co?
– Zabiłaś swoją przyjaciółkę?
Widać, że naprawdę chce to wiedzieć. Robi kółko, ale nie oddala się zbyt-
nio. Geo patrzy na niego i milczy. Wreszcie pyta:
– A jak myślisz?
Zanim chłopak zdąży odpowiedzieć, otwierają się drzwi domu po drugiej
stronie ulicy, wychodzi jakaś kobieta i maszeruje w ich stronę.
– Cholera – klnie chłopak. – Muszę lecieć. To pani Heller. Jeszcze doniesie
do szkoły, że wagaruję.
Staje na pedałach i gdy kobieta schodzi z krawężnika na jezdnię, już go nie
widać.
– Dopóki się stąd nie wyniesiesz, codziennie będziesz dostawała nową wia-
domość – oznajmia pani Heller, kiedy podchodzi do Geo. Ta emerytowana
szkolna sekretarka mieszka z mężem po drugiej stronie ulicy, odkąd Geo pa-
mięta. Jej twarz bez makijażu jest teraz bardziej pomarszczona, lecz oczy nie
są mniej przenikliwe niż wtedy, gdy Geo była dzieckiem. – Nikt cię tu nie
chce, Georgino.
Hellerowie byli miłymi sąsiadami. Cliff Heller ma dmuchawę do liści i cie-
szył się, gdy mógł, nieproszony, oczyścić z nich podjazd Walta. Kiedy Walt
był poza miastem, odbierali jego pocztę, a gdy Geo chorowała, pani Heller
przynosiła jej rosół. Czy nadal są tacy mili? Cliff tak. Roberta nie bardzo.
– Dzień dobry, pani Heller. – Geo się nie uśmiecha, lecz jej ton jest
uprzejmy. Trzymając kärcher, naciska guzik, by zamknąć drzwi garażu i je
umyć. – Przypuszczam, że nie widziała pani, kto to zrobił. To stało się w ciągu
ostatnich kilku godzin.
Na każdym osiedlu mieszka jakiś plotkarz, który wie wszystko o wszyst-
kich i bardziej niż ktokolwiek inny jest zainteresowany tym, by „hołota” trzy-
mała się z daleka. Pani Heller jest właśnie taką plotkarą, i to na sterydach.
Błogosławiona czy przeklęta ze swoim przerośniętym poczuciem sprawiedli-
wości? Była pierwsza, gdy należało kogoś potępić, bo zrobił coś źle. Kiedyś
Geo bała się tej jej złej strony.
Ale teraz już nie.
– Oczywiście tego nie pochwalam – zastrzega pani Heller, machając ręką,
w której trzyma kubek, w stronę garażu, i o mało nie rozlewając kawy. – Ale
ludzie są na ciebie źli, Georgino. Na pewno to rozumiesz. Potrafię sobie wy-
obrazić, dlaczego Walter chciał, żebyś tu wróciła, ale twoja obecność przypo-
mina innym o sprawach, o których nie chcą pamiętać.
– Nie zostanę tu długo.
– Miło to słyszeć. Wiesz, że zawsze lubiłam twojego ojca. Cliff także. Walt
to dobry człowiek, robił wszystko, żeby wychować cię, jak należy, ale moim
zdaniem za mało bywał w domu. Cholernie przykro stracić matkę, gdy jest się
tak małą, jak ty byłaś. Mogłaś dokonać innych wyborów.
– Proszę nie mówić o mojej matce. – Słowa wyszły z ust Geo, zanim zdo-
łała się powstrzymać. – Jak pani śmie?
Gdyby to był ktoś inny, może dałby spokój. Ale nie pani Heller. W jej
oczach pojawia się błysk, robi krok do przodu i staje twarzą w twarz z Geo.
– Uważałam, że byłaś dobrym dzieckiem. – Stoi tak blisko, że Geo czuje
jej oddech pachnący kawą. – Ale wszystkich nas zaskoczyłaś, prawda? Okaza-
łaś się dzikuską i nikt o tym nie wiedział. Nabrałaś nas.
Sąsiadka się myli. Geo była dobrym dzieckiem. Nigdy nie brała narkoty-
ków, nawet trawy. Kiedyś zapaliła papierosa – właściwie zaciągnęła się raz
marlboro light po szkole, w siódmej klasie, ale tylko dlatego że Angela nale-
gała. Czuła się potem tak źle, że już nigdy nie próbowała. W liceum dwa razy
się upiła – pierwszy raz u Angeli, kiedy jej rodzice wyjechali na weekend
i były tylko we dwie. Drugi w noc śmierci najlepszej przyjaciółki.
Nie, nie była „dzikuską”. Najbardziej dziką rzeczą w jej życiu był… Ca-
lvin.
Należy jednak oddać sprawiedliwość pani Heller, to było zapewne i tak
zbyt wiele. Sąsiadka kręci głową, a na jej twarzy maluje się efektowne rozcza-
rowanie.
– Gdyby twoja matka cię teraz widziała, byłaby przerażona.
Geo zaciska pięści, lecz zmusza się, by oddychać głęboko, licząc do pięciu.
Trwa to wieczność. Rozluźnia dłonie.
– Była pani dobra dla mojego ojca, pani Heller, dlatego puszczę to mimo
uszu – mówi spokojnie. – A teraz proszę się wynosić z mojego podjazdu.
Starsza kobieta jednak jeszcze nie skończyła. A nawet zdenerwowała się
jeszcze bardziej.
– Ile kobiet zgwałcił i zabił twój były chłopak? – Jej kubek się trzęsie, lecz
nie dlatego że jest stara. Ona jest wściekła. – Trzy, prawda? Co by się nie zda-
rzyło, gdybyś lata temu powiedziała prawdę. A teraz kolejna kobieta…
i dziecko… nie żyją, bo uciekł z więzienia. Możesz w nocy spać?
– Pani Heller…
– Powinnaś się wstydzić. Nie chcę cię tutaj. Nikt cię nie chce. Więc wynoś
się jak najszybciej. Twój ojciec nie zasłużył na to, by znowu przechodzić
przez coś takiego. Kocha cię, Georgino, więc jest ślepy na to, kim naprawdę
jesteś.
– No kim?
– Diablicą. Ze śliczną buzią i z pretensjonalnym autem.
Geo otwiera usta, żeby się odciąć, lecz zaraz je zamyka. O co chodzi? Od-
siedziała swoje. Straciła pracę. Straciła narzeczonego. Wie, że gdziekolwiek
się znajdzie, zawsze każdy z łatwością wygoogluje prawdę o tym, co zrobiła.
Pieprzyć tę babę. Nawet nie znała Angeli Wong. Pieprzyć Robertę Heller,
jej obłudę i śmierdzący oddech.
– Wynoś się z posesji mojego ojca, zanim sama cię wyrzucę. Wtargnęłaś
tu…
Nie może dokończyć zdania, ponieważ kobieta chlusta jej w twarz resztką
kawy. Na szczęście płyn nie jest zbyt gorący, dostał się jednak Geo do oczu
i piecze jak cholera. Część kawy wylądowała w jej ustach i Georgina czuje
smak: bez cukru i śmietanki, gorzka. Jak Roberta Heller.
Gdyby stało się to dzień wcześniej, powaliłaby ją na ziemię i zaczęła dusić.
Ale to nie więzienie.
– Roberto! – Cliff Heller biegnie w ich stronę przez ulicę i sądząc z wyrazu
jego twarzy, widział, co zaszło. Przerażony dopada do małżonki, łapie ją za ra-
mię i lekko nią potrząsa. – Co ty wyprawiasz?! Przestań! Co się z tobą
dzieje?!
– Nie chcę jej tu, Cliff. – Pani Heller spluwa i strąca rękę męża, wciąż pa-
trząc na Geo. – Ona jest zagrożeniem. Nie jesteśmy bezpieczni. Nie wiem, co
ją łączy z tymi ciałami znalezionymi w lesie…
– Natychmiast przestań! Nic jej nie łączy. – Cliff Heller patrzy na Geo, na
jej twarz i bluzkę zalane kawą, grzebie w kieszeni i podaje jej pogniecioną
chusteczkę do nosa. Geo bierze ją bez słowa i wyciera dokładnie twarz. – Była
w więzieniu. I nie mogła się z nikim kontaktować. Nie jest zamieszana w to,
co stało się z tymi ludźmi.
– Nie wiesz tego. – Pani Heller, zaślepiona furią, robi krok w stronę Geo,
lecz mąż ją odciąga. – Nikt nie wie, kim ona naprawdę jest. Powinnaś się
wstydzić.
– Wstydzę się – mówi Geo.
– Jak śmiałaś tu wrócić?! – wrzeszczy Roberta Heller. – Jeszcze ci mało?!
– Proszę – odzywa się Cliff Heller, lecz teraz mówi do Geo – proszę, wejdź
do domu. Zostaw kärcher, ja umyję te drzwi. I tak chciałem to zaproponować.
Georgino, proszę.
Geo kręci głową i zostawia go, by zajął się swoją wściekłą żoną. Jeszcze
przez chwilę kłócą się na podjeździe, aż wreszcie pani Heller przechodzi przez
ulicę, wciąż nie posiadając się z oburzenia. Zażenowany pan Heller rozgląda
się ukradkiem i włącza kärcher.
Godzinę później ojciec Geo przychodzi do domu na lunch, uzbrojony w ta-
cos i frytki. Geo, w czystej bluzce, z wdzięcznością wita jedzenie. Kiedy Wal-
ter pyta, jak jej minął ranek, pokazuje mu swoją nową komórkę, prawie iden-
tyczną jak jego. Nie wspomina o banku, o napisie i o Robercie Heller. Jeśli na-
wet zauważył wodę na podjeździe, nie skomentował tego.
Kończą jeść i Geo sprząta ze stołu.
– Muszę wracać do szpitala – mówi Walter z żalem. – Co będziesz robiła
przez resztę dnia?
– Myślałam, żeby pójść na spacer. Na Rose Hill.
To cmentarz, na którym została pochowana jej matka. Słowa Geo spra-
wiają, że na zwykle poważnej twarzy Waltera pojawia się lekki uśmiech.
Grace Gallardo-Shaw leży pod drzewem, pod płytą z polerowanego białego
marmuru. To najładniejsze miejsce na wzgórzu.
– Wstąp do sklepu na rogu i kup jej stokrotki – prosi, ściskając ramię córki.
– Pamiętasz, jak bardzo lubiła te kwiaty?
Geo kiwa głową i się uśmiecha. Nie pamięta, była za mała, wie jednak, że
jeśli pozwoli ojcu wierzyć, że to zapamiętała, będzie zadowolony.
W drodze na cmentarz z pojemników stojących przed sklepem bierze dwa
różne bukiety, a ponieważ jej karta debetowa straciła ważność i Geo zapo-
mniała wziąć z banku nową, płaci gotówką. Stokrotki są oczywiście dla matki.
Polne kwiaty, kolorowe, płonące różem, żółcią i pomarańczem, kupiła dla
Angeli. Ona też została pochowana na Rose Hill, lecz po drugiej stronie cmen-
tarza.
19.
Na imprezie u Chada się upiły. Nie zamierzały, Geo nawet nie lubiła alko-
holu, ale piątek był długi, a od lunchu nic nie jadła. Chad Fenton, choć nie grał
w futbol i nie uprawiał żadnego sportu, był w St. Martin’s bardzo popularny
z dwóch powodów: urządzał epickie imprezy (jego starych nigdy nie było
w domu) i robił owocowy poncz (jego brat, który rzucił college, był szczę-
śliwy, mogąc kupować im gorzałę).
Geo zmyliły owoce. Chad przyrządzał swój niesławny poncz w wielkiej
plastikowej beczce: wrzucał arbuza, kantalupę, truskawki i kawałki pomarań-
czy, a potem wlewał wodę gazowaną i wódkę. Mnóstwo wódki. Robił to rano,
żeby, gdy ludzie zaczną się schodzić, owoce były nasączone alkoholem. Geo
przyszła głodna, więc nie piła piwa, tylko chrupała owoce. O dwudziestej trze-
ciej stwierdziła, że jest nawalona.
Muzyka była głośna i pulsująca. Montell Jordan i R. Kelly grzmieli z gło-
śników na cały dom. Po raz pierwszy od miesiąca Geo czuła się sobą. Otaczali
ją ludzie w jej wieku, słuchała muzyki, którą lubiła, nie musiała przepraszać
za to, że jest taka młoda albo za bardzo zajęta nauką. To śmieszne, że gdy była
z Calvinem, czuła się jak zupełnie inna osoba. Lubiła jednak taką siebie – sek-
sowną, trochę nieokiełznaną – lubiła taka być.
Tęskniła za nim.
Nie miała pojęcia, gdzie podziała się Angela. Przez kilka minut krążyła po
domu, próbując nie wyglądać na tak pijaną, jak się czuła. Wreszcie znalazła
przyjaciółkę w pokoju na tyłach domu. Umościła się na kolanach Mike’a Ben-
netta, rozgrywającego w drużynie futbolowej, a jej krótka sukienka podjechała
wysoko, odsłaniając szczupłe uda. Geo miała na sobie podobną sukienkę, lecz
na Angeli wszystko wyglądało lepiej.
Przez kilka sekund Geo patrzyła, jak się całują, bardziej rozbawiona niż za-
skoczona. Ta dwójka wciąż schodziła się i rozstawała, choć można było od-
nieść wrażenie, że są razem ze względu na swój szczególny status: gwiazdy
futbolu i gwiazdy drużyny cheerleaderek. Ludzie uważali, że powinni ze sobą
chodzić, więc chodzili.
Angela była jednak pewna jak sto pięćdziesiąt, że Mike jest gejem. Cza-
sami nie miał erekcji – przysięgała, że innym chłopakom to się przy niej nie
zdarzało – a kilka miesięcy temu znalazła w jego sypialni pisma pornogra-
ficzne upchnięte w sportowej torbie pod łóżkiem. Kiedy mu je pokazała, wy-
śmiał ją i powiedział, że schował je tam pewnie dla żartu któryś chłopak z dru-
żyny. Wkrótce z nim zerwała. „Nie jestem niczyją panienką do wynajęcia –
powiedziała wtedy Geo. – Ale on jest rozgrywającym, a ja nie mam z kim
pójść na bal maturalny, więc pójdę z nim”.
Widząc teraz, jak Mike wpycha Angeli język niemal do gardła, nikt by nie
przypuszczał, że jest gejem. Geo podeszła do nich, pokój lekko zawirował i o
mało się nie przewróciła. Klepnęła Angelę w ramię.
– Ang, ja już idę.
Przyjaciółka popatrzyła na nią, jej usta błyszczały od śliny Mike’a.
– Dlaczego? Dopiero jedenasta.
Pokój znowu zawirował i Geo, żeby nie stracić równowagi, musiała oprzeć
się ręką o ścianę.
– Nie czuję się najlepiej.
– Kurde, jesteś nawalona. Mówiłam ci, żebyś nie jadła tych owoców. – An-
gela zerknęła na Mike’a, a potem znów na Geo. – Jak się dostaniesz do domu?
– Na piechotę. Muszę się przewietrzyć.
– Jeśli chcesz z nią iść, w porządku – odezwał się Mike, jakoś niespecjalnie
rozczarowany.
Geo pomyślała, że Angela miała co do niego rację. Nie bierze się dziew-
czyny na kolana i się z nią nie migdali – nie mówiąc o tym, że Angela była
najpiękniejszą dziewczyną w szkole – tylko po to, by bez słowa protestu po-
zwolić jej sobie pójść.
– Dobrze się czuję, naprawdę – zapewniła Geo. – Zostań. Jutro do ciebie
zadzwonię.
Znalazła swój płaszcz pod stosem innych płaszczy leżących w salonie i już
chciała się wymknąć, gdy przez frontowe drzwi wszedł Kaiser. Był z Barb Po-
lanco, trzymali się za ręce. Geo poczuła lekkie ukłucie w sercu, lecz ich mi-
nęła. Przecież ma chłopaka, więc dlaczego Kaiser nie może mieć dziewczyny?
Ponieważ… ponieważ chyba kocha się w tobie na zabój, podpowiadał jej
uparcie mózg. To była bardzo egoistyczna myśl, ale tak właśnie się czuła.
– Już wychodzisz? – spytał Kaiser, pomagając Barb zdjąć płaszcz.
Barb uśmiechnęła się nieśmiało do Geo. W tym tygodniu miała jeszcze ja-
śniejsze włosy niż tydzień temu. Od kiedy to Kaiser umawia się z blondyn-
kami? Geo zmusiła się do odwzajemnienia uśmiechu.
– Taa, jestem wykończona.
Kaiser przyjrzał jej się uważnie i ściągnął brwi.
– Jesteś pijana?
– Tylko trochę.
– Jadłaś owoce?
– Nic mi nie jest – burknęła Geo zirytowana. – Do zobaczenia w poniedzia-
łek, ludzie.
– Jak dotrzesz do domu?
– Słyszałeś, nic jej nie jest – powiedziała Barb. – Poradzi sobie. Chodźmy
się napić.
– Chwileczkę. – Kaiser oddał jej płaszcz. – Geo, porozmawiajmy.
Przewróciła oczami.
– Kai, nic mi nie jest – powtórzyła, lecz on wziął ją pod łokieć i zaprowa-
dził do pralni na końcu korytarza, zostawiając Barb w holu z płaszczem
w ręce.
Zamknął drzwi, wyciszając muzykę dudniącą w całym domu. Geo oparła
się o suszarkę i spojrzała na niego. Pomieszczenie pachniało świeżo jak pro-
szek do prania czy płyn do zmiękczania tkanin i saszetki z lawendą, które
mama Chada trzymała w wiklinowym koszyku na półce.
– Nie powinieneś być ze swoją dziewczyną?
– Nie jest moją dziewczyną. – Kaiser patrzył na nią z troską.
– Jestem trochę pijana, no i co? – Pomieszczenie zawirowało. – Muszę
tylko się położyć.
– Zabiorę cię do domu.
Geo pokręciła głową.
– Nie trzeba. Poza tym nie sądzę, by Barb to doceniła.
– Nie przeszkadza ci, że jestem z Barb?
– Dlaczego w ogóle mnie o to pytasz? – Ściągnęła brwi. W pralni było bar-
dzo jasne światło i kiedy patrzyła na Kaisera, musiała mrużyć oczy. – Ja cię
nie pytałam, co myślisz o mnie i Calvinie.
– Wiem, że nie. Ale jeśli chcesz wiedzieć, co myślę, to ci powiem.
– Kai, daj spokój… – Geo zrobiła krok w stronę drzwi, lecz on zastąpił jej
drogę.
– Dlaczego nie możemy być razem? – spytał, przysuwając się bliżej. Nie-
mal stykali się biodrami. Położył jej rękę na plecach i przesuwał pod włosami,
aż dotknął jej szyi. – Na pewno wiesz, co do ciebie czuję.
– Tak, bo jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Czy zawsze był taki słodki, zastanawiała się Geo, czy to dlatego że ma
dziewczynę? Patrzył na nią niebieskimi oczami. Miał takie długie rzęsy.
– To powinien być powód, by to zrobić, a nie, żeby tego nie robić.
– A co z Barb? I Calvinem? – spytała Geo.
– No cóż, lubię Barb… – zaczął Kai, lecz nie dokończył.
– No cóż, kocham Calvina…
To zabolało. Zabrał rękę. Teraz mogła zobaczyć jego twarz. A co niby
miała powiedzieć? Skłamać?
Nagle się poruszył i jego usta znalazły się na jej ustach. Były zaskakująco
miękkie, natarczywe. Z początku Geo nie odwzajemniła pocałunku, a kiedy to
zrobiła, rozwarł jej wargi, wziął twarz w dłonie i całował tak, jakby była dla
niego jedyną osobą na świecie. Smakował inaczej niż Calvin. Bardziej słodko.
Młodziej. Delikatniej. Bo taki właśnie był. Zareagowała, przylgnęła do niego
i to było zupełnie inne doznanie. Gdy była blisko z Calvinem, zawsze w ja-
kimś stopniu towarzyszyło jej poczucie winy. Że jest za stary, że zabiera jej
życie, że musi ukrywać ten związek przed ojcem. Kaiser nigdy by jej nie
skrzywdził, nie zmuszał, by była kimś innym, niż jest… ale mogłaby rozszar-
pać go na kawałki.
Nie.
Odepchnęła Kaisera.
– Kai, nie mogę.
– Geo… – Oddychał szybko, twarz mu poczerwieniała.
– Barb na ciebie czeka.
Ominęła go i otworzyła drzwi pralni. Znów zalała ich muzyka, otoczyła,
odbierając intymność. Na końcu korytarza Barb rozmawiała z jakąś dziew-
czyną, co i raz zerkając ponad jej ramieniem na drzwi pralni. Kiedy zobaczyła
Kaisera, wyglądała, jakby jej ulżyło.
– To ładna dziewczyna, Kai – powiedziała Geo. – Idź i dobrze się baw.
– A co z tobą? – Wpatrywał się w nią, a na jego twarzy widać było frustra-
cję i tęsknotę. – Czy to z Calvinem… to na poważnie?
– Kocham go. A jeśli ty mnie kochasz, ciesz się z mojego szczęścia. Tak
jak ja cieszę się z twojego.
Wybiegła z pralni i szybko ruszyła korytarzem do frontowych drzwi. Za-
nim wyszła, ścisnęła ramię Barb.
– Jest twój – szepnęła.
Kiedy znalazła się na dworze, uderzyło ją w twarz zimne nocne powietrze.
Imprezy u Chada Fentona zwykle kończyły się długo po północy, lecz Geo
czuła się tak, jakby zaraz miała umrzeć. Ojcu wypadł nocny dyżur, a Calvin
sądził, że Geo trochę u niego zostanie, ale ona była zbyt zmęczona, by tam iść.
Pokłócą się o to jutro.
Nagle poczuła za sobą czyjąś obecność i się odwróciła. Kilka kroków dalej
zobaczyła Angelę, która próbowała ją złapać. Wiatr rozwiewał poły jej nieza-
piętego płaszcza. Obie miały krótkie sukienki i nie były ubrane odpowiednio
na taką pogodę, zrobiło się bardzo zimno.
– Co ty wyprawiasz? – zdziwiła się Geo. – Myślałam, że zostajesz.
– Pieprzyć go – rzuciła Angela bez tchu, łapiąc Geo za rękę. Miała wielką
torebkę, którą przełożyła z lewego ramienia na prawe. Był w niej aparat foto-
graficzny, Geo widziała, jak wcześniej robiła nim zdjęcia. – On jest taki ge-
jowski. Jego język niby robił, co trzeba, ale fiut… był jak przegotowane spa-
ghetti.
Geo musiała się roześmiać.
– Ale na bal maturalny idziemy razem. Zakładając, że nie trafi się nikt lep-
szy. Mnie, nie jemu. On na nikogo lepszego nie ma szans – stwierdziła Angela
rzeczowo, bez cienia arogancji.
Gdy chodziło o jej status społeczny, była praktyczna. Jeżeli Mike Bennett
jest gejem, który jeszcze siedzi w szafie, potrzebuje jej, by utrzymać pozory.
Co było w porządku tak długo, jak długo coś z tego miała.
– A co z twoim samochodem? – spytała Geo, a jej gołe nogi smagał wiatr.
– Jest u Chada. Wypiłam trzy piwa. – Słowom Angeli towarzyszyła biała
chmurka jej oddechu. – W takim stanie nie mogę jechać do domu. Ojciec bę-
dzie siedział w kuchni i grał w pokera z kolesiami od golfa. Wyczuje alkohol.
Wrócę po samochód rano. Rodzice myślą, że śpię u ciebie, więc nawet się nie
dowiedzą.
– Ja powiedziałam tacie, że śpię u ciebie, więc nie muszę wcześnie wracać.
– Geo zadrżała pod cienkim płaszczem. – Masz w tej torbie jakiś sweter?
– Nie, tylko aparat. Waży tonę. – Angela zamyśliła się na moment. –
Jedźmy do Calvina.
Geo spojrzała na nią z ukosa.
– Poważnie?
Przyjaciółka wzruszyła ramionami.
– Mówiłam ci, że chcę go poznać, naprawdę. Poza tym niech zadzwoni do
Jonasa, żeby przyszedł, i porobimy coś razem. Może być miło pójść do łóżka
z facetem, którego naprawdę podniecam.
Geo rozważała tę propozycję. Była zmęczona, ale obiecała Calvinowi, że
do niego wpadnie.
– Niech będzie. Dotarcie do Calvina zajmie nam dwadzieścia minut. Po-
winnam go uprzedzić.
– Nieee, zróbmy mu niespodziankę. Nie chcę wracać do Chada. Kiedy wy-
chodziłam, Kai siedział w kącie z Barb. Przysięgam na Boga, że trzymała rękę
w jego spodniach.
– Zamknij się – syknęła Geo. – Nie chcę o tym słuchać.
Geo zastanawiała się, czy powiedzieć jej o pocałunku w pralni, zdecydo-
wała jednak, że nie powie. To sprawa między nią a Kaiserem.
Calvin mieszkał przy Trelawney Street w dwupiętrowym starym domu po-
dzielonym na trzy mieszkania. To na parterze zajmowała para z dzieckiem –
nie mieli ślubu – drugie, na pierwszym piętrze, dwie siostry, obie po trzydzie-
stce, obie wiele razy przystawiały się do Calvina. On mieszkał w małym stu-
diu nad garażem. Właściciel domu ćwiczył tam na perkusji, więc było wyci-
szone. Miało też osobne wejście od tyłu. Geo i Angela chichotały, gdy wcho-
dziły po stromych schodach.
Światło w mieszkaniu było zgaszone, lecz Geo widziała w ciemnym oknie
migotanie telewizora. Zapukała do drzwi i czekała. Zero odpowiedzi.
– Na pewno jest w domu? – spytała Angela.
– Jego samochód stoi na ulicy. – Geo zapukała jeszcze raz i po paru sekun-
dach nad drzwiami zapaliło się światło.
Calvin otworzył drzwi, był trochę potargany, miał na sobie tylko stare luźne
dżinsy. W ręce trzymał piwo. Światło padało na jego szczupły brzuch, podkre-
ślając każdy mięsień. Wyglądał jak młody bóg.
Angela zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów.
– A niech mnie – sapnęła. Calvin uniósł brew. – A więc to cię kręci – do-
dała bardziej do siebie niż do Geo. – Teraz rozumiem. Wpuścisz nas, kow-
boju? Na dworze jest zimno. Niezłe z ciebie ciacho, ale to nie wystaczy, żeby
nas tu rozgrzać.
– To kwestia gustu – stwierdził Calvin i odsunął się, by mogły wejść. – Pa-
trzcie pod nogi, wycieraczka odstaje.
Angela weszła pierwsza, rzucając Calvinowi znaczące spojrzenie. Geo się
zawahała, w przebłyskach pamięci widząc Kaisera w pralni i czując zapach la-
wendy, gdy ją całował. Jego bliskość była pełna pożądania, ale też łagodności.
Wreszcie wyrzuciła swojego najlepszego przyjaciela z pamięci, przekro-
czyła próg ostrożnie, lecz zdecydowanie, i weszła w świat Calvina.
21.
Geo widziała jak przez mgłę swoją przyjaciółkę gapiącą się na Calvina. An-
gela miała lekko rozchylone usta i przesuwała delikatnie językiem po górnej
wardze. Robiła tak zawsze, gdy coś – lub ktoś – jej się podobało. Geo wolała
myśleć, że robi to nieświadomie, choć oczywiście tak nie było. Teraz to zoba-
czyła. Calvin obrzucił je wzrokiem, ich krótkie sukienki, sposób, w jaki się
o siebie opierały, choć właściwie stały prosto. Wyłączył telewizor.
– Chcecie się czegoś napić, dziewczyny? – spytał, biorąc z łóżka podkoszu-
lek i go wciągając. Jeśli zauważył, że Angela mu się przygląda, nie zareago-
wał. – Mam piwo, sok pomarańczowy, wódkę, rum, colę…
– Dla mnie rum z colą – przerwała mu Angela.
– Sok pomarańczowy – powiedziała Geo.
Podeszła do łóżka, zrzuciła płaszcz i klapnęła na skraju materaca, zastana-
wiając się, gdzie usiądzie Angela. Pokój był niewielki, oprócz łóżka stały
w nim tylko sofa i niewielki stół z dwoma krzesłami.
Angela jednak nie usiadła. Majstrowała pochylona przy stereo, tyłem do
pokoju, a jej sukienka podjechała tak wysoko, że widać było sporą część po-
śladków.
Zupełnie jakby Geo tam nie było. Jakby Angela odwiedzała swojego chło-
paka.
Calvin wrócił z napojami i Geo upiła duży łyk soku, lekko się krztusząc,
gdy spływał jej do żołądka. Calvin dolał do soku wódki, choć Geo o to nie
prosiła, ale poczuła, że może jednak jej potrzebuje. Podał Angeli drinka
i usiadł obok Geo. Pocałował ją, przywierając ustami do jej ust na kilka se-
kund. Poczuła się odprężona.
– Jesteś taka słodka w smaku – powiedział. – I pijana. Nawet mi się to po-
doba, mimo że nie lubię, gdy pijesz beze mnie.
– Ja właściwie nie piłam, zjadłam tylko trochę owoców.
Ściągnął brwi, nie rozumiejąc, co Geo ma na myśli, ale nie poprosił o wyja-
śnienie.
– Już późno. Twój ojciec myśli, że gdzie jesteś?
– U niej. – Geo spojrzała na Angelę.
Przyjaciółka przyglądała im się z lekkim uśmiechem, za którym coś się
kryło…
Zazdrość. I Geo się to podobało. Ponieważ w dniu, w którym poznała Ca-
lvina, role się odwróciły. Nigdy nie była dziewczyną dającą innym dziewczy-
nom powody do zazdrości, a teraz cieszyła się, że choć raz taka jest.
– A jej rodzice co myślą? – Calvin patrzył na Angelę, lecz z wyrazu jego
twarzy trudno było coś wyczytać.
– Że jest u mnie – odrzekła Geo.
W mieszkaniu było ciepło, alkohol jeszcze ją rozgrzał. Pochyliła się
i zdjęła buty z cholewkami. Angela już pozbyła się butów i żakietu i teraz
zwiedzała mieszkanie. Nie było zbyt wiele do oglądania: mała kuchnia z lo-
dówką i kilkoma szafkami, łazienka, w której ledwie mieściły się kabina
prysznicowa, mała umywalka i sedes. Łóżko Calvina, przykryte czerwonym
pledem, znajdowało się w salonie-sypialni, naprzeciwko stał regał z wieżą ste-
reo i telewizorem, a sofa pod ścianą. To małe mieszkanko nie wyglądało nad-
zwyczajnie, lecz Geo je uwielbiała.
Angela sięgnęła do torby i wyjęła aparat.
– Pocałujcie się jeszcze raz. Chcę mieć zdjęcie was obojga. Wyglądacie ra-
zem tak cholernie podniecająco. – Wycelowała w nich obiektyw, błysnął flesz.
– No, dalej, całujcie się.
Calvin pocałował Geo i flesz znów błysnął. Leciała teraz piosenka Creep
zespołu Radiohead i Angela podkręciła dźwięk. Mieszkanie zostało wyci-
szone, więc nie było obawy, że będą przeszkadzać pozostałym lokatorom czy
sąsiadom. Geo dopiła drinka, a Calvin zrobił jej następnego. Pokój znów za-
czął wirować. Przedtem była pijana tylko raz, w drugiej klasie, u Angeli, gdy
jej rodzice wyjechali i zostawili otwarty barek.
Skończyła drinka i położyła się na łóżku. Nigdy więcej. Musi z tym skoń-
czyć. Jeszcze łyk, a zwymiotuje.
Flesz błysnął jeszcze kilka razy, teraz aparat trzymał Calvin, a Angela wiro-
wała pośrodku małego pokoju. Krótka sukienka wydymała się wokół niej, od-
słaniając uda. Dzięki niedawnej sesji w solarium jej skóra miała idealny złoty
odcień. Geo rzuciła okiem na białe koronkowe figi Angeli, ale zanim się wku-
rzyła, Calvin skierował aparat na nią, więc zmusiła się do uśmiechu.
Geo zakasłała, zasłaniając usta wierzchem dłoni, i poczuła gorzki posmak.
Calvin to zauważył, podszedł do łóżka i objął dłonią jej gołą stopę.
– Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest – zapewniła Geo, choć tak naprawdę coraz bardziej
chciało jej się wymiotować. Złapała go za podkoszulek, przyciągnęła do siebie
i wyszeptała mu do ucha: – Przestań się, kurwa, na nią gapić.
– Ale ona chce, by na nią patrzono. – Calvin odepchnął jej rękę. – To nic
takiego.
– Nie lubisz, kiedy jacyś faceci się na mnie gapią.
– Bo ty nie domagasz się uwagi. A poza tym moim obowiązkiem jest cię
bronić. – Muzyka grała tak głośno, że musiał się nachylić do jej ucha i czuła
na szyi jego gorący oddech. – Dziewczyny takie jak twoja przyjaciółka usy-
chają i umierają, jeśli nie znajdują akceptacji w oczach facetów. Wiedziałem
to od pierwszej minuty, gdy ją poznałem. Ona jest typem dziewczyny, która
pieprzy się z facetami. Ty za nich wychodzisz. Chcę tylko ciebie, Georgino.
Tylko ciebie.
Pewnie, to były jedynie słowa, lecz sprawiły, że poczuła się lepiej.
Pocałowała go. On też ją pocałował, pożądliwie, jego ręce wędrowały po
jej udach, pod sukienkę, aż wreszcie popchnął ją na łóżko.
Podeszła do nich Angela.
– O rany, ludzie, zróbcie miejsce.
– Ja już mam dziewczynę – odrzekł Calvin.
Angela jednym haustem dopiła drinka, już drugiego, odkąd tu przyszły.
A może nawet trzeciego. Kilka kropli kapnęło jej na pierś, więc starła je nie-
dbale, niemal tracąc przy tym równowagę.
– Przepraszam, przestańmy – powiedziała Geo, chichocząc i opanowując
mdłości.
On jednak nie chciał przestać. Członek Calvina napierał na jej biodra, więc
zaczęła go pocierać, podczas gdy on całował jej szyję. Wódka sprawiła, że
Geo zupełnie wyzbyła się zahamowań. A może dlatego, że migdaliła się
z przystojniakiem, który nie potrafił trzymać rąk przy sobie, a Angela była
piątym kołem u wozu? Przynajmniej ten jeden raz.
Piosenka Radiohead się skończyła, teraz leciała Closer Nine Inch Nails, na-
prawdę seksowna.
– Zatańcz dla nas – poprosił Calvin, podnosząc głowę tylko na tyle, by po-
słać Angeli uśmiech. – No już. Wiesz, że tego chcesz.
Angela wybuchnęła śmiechem, lekko się zataczając. Rytm był mocny, ła-
two było do niego tańczyć, tempo idealne, nie za szybkie, nie za wolne. Posta-
wiła szklankę na kolumnie, podkręciła głośność i zaczęła tańczyć. Po latach
chodzenia na zajęcia z tańca nowoczesnego i baletu – tak jak Geo – była dobrą
tancerką. Uniosła ręce nad głowę, a jej długie włosy opadły na plecy aż do
pasa. Kołysała się, mamrocząc słowa piosenki:
You let me violate you
You let me desecrate you…
Poruszała powoli biodrami, aż nagle opuściła rękę i wycelowała palec
w Geo.
– Chodź tańczyć ze mną.
Geo pokręciła ze śmiechem głową, lecz Calvinowi ten pomysł chyba przy-
padł do gustu. Objął jej piersi i ją pocałował, a na jego przystojnej twarzy po-
jawił się krzywy uśmiech.
– Wiesz, że mi się spodoba. – Pochylił się niżej i wyszeptał jej do ucha: –
Jesteś bardziej seksowna, niż ona kiedykolwiek będzie.
Help me,
I’ve got no soul to sell…
Nakręcona muzyką i słowami Calvina Geo wstała z łóżka i dołączyła do
przyjaciółki tańczącej na środku pokoju. Angela objęła ją w pasie i obróciła
tak, że Geo przywarła biodrami do jej krocza. Wodziła dłońmi po ramionach
Geo, zatrzymała je na jej piersiach i pieściła je przez kilka sekund. Zaszoko-
wana Geo, zbyt pijana, by zaprotestować – nigdy nie dotykały się w taki spo-
sób – spojrzała na Calvina. Nie było wątpliwości, że bardzo mu się podoba to,
co widzi. Leżał na łóżku z rękami pod głową, a jego uśmiech mówił wszystko.
Geo tańczyła z przyjaciółką, a muzyka otulała je niczym koc.
I want to fuck you like an animal,
I want to feel you from the inside…
Mając świadomość, że Calvin na nie patrzy, Geo odwróciła się twarzą do
Angeli – jej oczy błyszczały, na twarzy malował się pijacki zachwyt. Czuła, że
Calvin chce, by to zrobiła, więc pochyliła się i ją pocałowała. Teraz to Angela
była w szoku. Tego też nigdy nie robiły, lecz to, że Calvin na nie patrzył, tylko
Geo podnieciło. Angela musiała czuć to samo – rozchyliła usta i zaczęła ją ca-
łować. Namiętnie.
Miała miękkie usta. Mniejsze niż u faceta, bardziej delikatne i jakby…
w jakiś sposób… życzliwe. Bardziej wilgotne. Słodsze. Smakowała colą, ru-
mem i błyszczykiem. To nie było do końca dobre, ale nie było też bardzo złe.
Było… inne. I nie takie dziwne, jak Geo mogłaby pomyśleć, gdyby kiedykol-
wiek przedtem o tym myślała.
Nagle stanął za nią Calvin. Jego ręce wślizgnęły się pod jej sukienkę, usta
całowały szyję. Angela tańczyła naprzeciwko nich, oni wciąż się całowali,
a ona wciąż miała otwarte oczy. Widziała wszystko. Niczego nie przeoczyła.
Pokój zawirował, Geo znów poczuła falę mdłości. Nie znosiła wymioto-
wać. Starała się nie rzygać, choćby nie wiadomo co. Wszystko by popsuła,
a przecież tak dobrze się bawią.
Prawda?
– Muszę odsapnąć – powiedziała, lekko się krztusząc. Oderwała się od
nich. – Ale wy tańczcie.
Położyła się na łóżku, niemal promieniejąc z rozkoszy, gdy jej plecy do-
tknęły materaca. Czuła się tak wspaniale, że zamknęła oczy i pozwoliła, by
opływała ją pulsująca muzyka. Słyszała, jak Calvin mówi coś do Angeli, a ta
się śmieje. Po kilku chwilach zmusiła się do otwarcia oczu i spojrzenia na
nich. Wciąż tańczyli. Angela ocierała się o Calvina, a on potrząsał głową i sze-
roko się uśmiechał. Przyciągnął ją bliżej, otoczył ramionami, jego biodra na-
pierały na jej biodra, poruszając się rytmicznie.
To się Geo nie spodobało. Oczywiście, że nie. Ale przecież dobrze się ba-
wią, prawda? Angela jest jej najlepszą przyjaciółką. Calvin jest jej chłopa-
kiem. Kochają ją. Nie zrobią niczego niewłaściwego. Wszystko będzie dobrze.
Geo może się trochę zdrzemnąć, obudzi się odświeżona i gotowa na dalszą
imprezę.
Zamknęła oczy, poczuła błogość. Muzyka ucichła. Świat stał się czarny.
Nie wiedziała, jak długo była wyłączona, lecz jej uszy obudziły się, zanim
obudziły się oczy. Muzyka nie grała. Słyszała charczenie, potem ciężki oddech
i znów charczenie.
Kiedy wreszcie otworzyła oczy, napotkała ciemność, i dopiero po chwili
mogła skupić wzrok. Wszystkie światła w mieszkaniu były zgaszone z wyjąt-
kiem małej lampki w kuchni świecącej przytłumionym światłem. Wciąż leżąc
– miała wrażenie, że jej głowa waży milion ton, czuła pulsowanie w oczach –
zmusiła się, by zlokalizować miejsce, z którego dobiega ten ciężki oddech.
Dostrzegła Calvina na sofie pod ścianą. Na czymś leżał. Zobaczyła zwisającą
rękę, skrawek sukienki i rozłożone gołe nogi. Jej chłopak leżał między nimi
i poruszał się rytmicznie.
Angela.
Koronkowe majtki bieliły się na podłodze. Obok dżinsy Calvina i bokserki.
Geo widziała jego nagie pośladki poruszające się, gdy charcząc, wbijał się
w Angelę. Geo nigdy przedtem nie słyszała, by wydawał takie dźwięki.
Jej chłopak i jej najlepsza przyjaciółka uprawiali seks.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden
dźwięk. Miała ściśnięte gardło, czuła się tak, jakby dostała pięścią w żołądek.
Spróbowała usiąść, lecz jej mięśnie przypominały galaretę, drżące i wiotkie,
całkowicie bezużyteczne.
Znowu spróbowała coś powiedzieć, lecz i tym razem nie wydusiła słowa.
Jej wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i zobaczyła twarz Angeli.
Przyjaciółka miała otwarte szklane oczy i rozchylone usta. Dwie dziew-
czyny patrzyły sobie w oczy, Angela ułożyła wargi tak, jakby wypowiadała ja-
kieś słowo, Geo jednak niczego nie słyszała.
Choć Geo nie potrafiła czytać z ruchu warg, nie miała wątpliwości, że było
to słowo „nie”.
Calvin stęknął i wykonał ostatnie pchnięcie, gdy dochodził, cały się trząsł.
Stoczył się z Angeli i Geo zobaczyła jego penisa, wciąż w stanie erekcji, lśnią-
cego w przytłumionym świetle. Nie miał prezerwatywy. Wstał i sięgnął po
bokserki i dżinsy. Angela została na sofie w niezmienionej pozycji, z rozłożo-
nymi nogami, sukienką podciągniętą do pasa, z kroczem na wierzchu. Patrzyła
nieprzytomnie, miała poszarzałą twarz, a kiedy poruszyła głową, po jej skroni
spłynęła łza i zniknęła w uchu. Jęknęła cicho, wreszcie złączając nogi.
Głowę Geo zasnuwała gęsta mgła. Dojście do tego, co się stało, wydawało
jej się niemożliwe.
Co oni zrobili? Czy Angela tego chciała? Czy w ogóle wiedziała, co się
dzieje?
Geo otworzyła usta i wreszcie wydobyły się z nich słowa:
– Coś ty zrobił? – powiedziała ochrypłym głosem.
Jej chłopak odwrócił głowę i stwierdził, że Geo wbija w niego wzrok.
Skrzywił się.
– Chciała tego. Przystawiała się do mnie. Nie zamierzała przestać. To nie
moja wina. Jeśli chcesz się na kogoś wściekać, to wściekaj się na nią. – Schy-
lił się, podniósł z podłogi zmięte majtki i rzucił je Angeli. – Zakryj się.
W jego głosie wyraźnie słychać było obrzydzenie.
Siedząc na sofie, wciąż do połowy naga, Angela zaczęła zawodzić. To był
najstraszniejszy dźwięk, jaki Geo w życiu słyszała. Jej przyjaciółka szlochała
jak dziecko, płytko i cicho.
– Coś ty zrobił? – powtórzyła Geo, znów patrząc na Calvina. – To nie… to
nie… w porządku.
Spróbowała usiąść. Łomotało jej w czaszce, jakby ktoś wziął piłkę do bejs-
bolu i co rusz rzucał nią w jej głowę.
– Nie chciał przestać – odezwała się Angela, patrząc na Geo. Miała szeroko
otwarte oczy, a w jej głosie słychać było przerażenie. – Powiedziałam „nie”,
prosiłam go, żeby przestał, ale on nie chciał…
– Zamknij się, suko – warknął Calvin. – Chciała tego – zwrócił się do Geo.
Jej przyjaciółka zaczęła zawodzić głośniej, głębiej. – Twoja koleżanka to
dziwka. To nie powinno się wydarzyć, ale ona tak mnie podnieciła, że nie mo-
głem…
– Zgwałciłeś mnie! – Krzyk Angeli był jak błyskawica nagle przecinająca
powietrze. – Zgwałciłeś mnie, do kurwy nędzy! Jesteś chorym sukinsynem!
Geo potarła skroń w miejscu, gdzie bolało coraz bardziej. Calvin wpatry-
wał się w Angelę z wykrzywionymi ustami. Miał zmrużone oczy i zaciśnięte
pięści. Geo znała to spojrzenie. Dobrze wiedziała, co oznacza. Angela musi
przestać krzyczeć. Krzyk tylko pogarsza sprawę. Powinna ostrzec przyja-
ciółkę, ale jej mózg pracował na zwolnionych obrotach, a słowa nie układały
się w zdania.
– Zamknij się – rzucił Calvin do Angeli. – Jesteś pieprzoną dziwką i się
o to prosiłaś…
– Nie prosiłam się! Zgwałciłeś mnie, ty bydlaku! – wrzasnęła Angela
dziko. Obciągnęła sukienkę na uda i spróbowała usiąść prosto. Jej włosy zwi-
sały w strąkach, tworząc wokół twarzy splątany gąszcz. Makijaż się rozmazał,
eyeliner i tusz zmieszały w okręgach pod oczami. – Jesteś, kurwa, chory!
Zgwałciłeś mnie, skrzywdziłeś, jesteś obrzydliwym skurwysynem. Zadzwonię
na policję, przyjdą tu i wsadzą cię do więzienia, ty pierdolony, chory poje-
bie…
Nie miała szansy dokończyć zdania, ponieważ Calvin uderzył ją w twarz.
Upadła oszołomiona na sofę, lecz po kilku sekundach się pozbierała. Nagle
wstała z zaskakującą energią i zaczęła biec do drzwi, lecz zanim do nich do-
tarła, Calvin znów był przy niej. Złapał ją od tyłu za gardło i zaczął dusić.
Udało jej się wyrwać, znów ją jednak złapał, szarpiąc za włosy. Wyciągnął pa-
sek z dżinsów, zarzucił go Angeli na szyję i zacisnął, przygwożdżając ją kola-
nem do podłogi. Z furią drapała paznokciami jego rękę, brzuch miała przyci-
śnięty do wykładziny, kopała i wymachiwała rękami, jakby pływała.
To wszystko działo się za szybko, nie wyglądało realnie.
– Calvin, przestań – odezwała się Geo, zwlekając z łóżka. Udało jej się po-
stawić na podłodze obie stopy, lecz kiedy zrobiła krok do przodu, potknęła się.
– Calvin, proszę, przestań.
Nie słyszał jej albo się nią nie przejmował, tak czy inaczej, nie przestał.
Angela miała wytrzeszczone oczy i choć jej nogi wciąż drgały, dla niej walka
była skończona.
Geo zrobiła kolejny krok, lecz pokój bezlitośnie zawirował i upadła. Pa-
trzyła, leżąc na podłodze, jak jej przyjaciółka przestaje walczyć. Calvin przy-
trzymywał ją jeszcze przez moment, aż wreszcie puścił. Stał z opuszczonymi
rękami, wciąż ściskając w dłoni pasek.
Angela się nie ruszała. Jej głowa była nienaturalnie wykręcona, policzek
oparty o wykładzinę, usta otwarte. Na piersi widniała smuga śliny. Niewidzące
oczy miała szeroko otwarte. Wyglądała jak szmaciana lalka rozmiarów czło-
wieka, którą ktoś porzucił.
Geo odwróciła głowę i zwymiotowała.
– Pomóż mi z nią – warknął Calvin, przestępując przez ciało Angeli. Ścią-
gnął z łóżka narzutę i rozłożył na podłodze. – Chodź tu i mi pomóż.
– Co ty robisz? – Przewracało jej się w żołądku. Pokój wypełniał obrzy-
dliwy smród wymiocin. Calvin nie zwracał na to uwagi. Odór sprawił, że
znów zaczęło ją mdlić, zmusiła się jednak, żeby wstać. – Skrzywdziłeś ją. Mu-
simy zadzwonić na dziewięćset jedenaście, musimy wezwać karetkę.
– Ona umarła.
– Nie umarła! – wrzasnęła Geo.
To jakiś absurd. Oczywiście, że jej przyjaciółka żyje. To niemożliwe, żeby
umarła. Była cheerleaderką, dobrą uczennicą, wszyscy w liceum St. Martin’s
ją uwielbiali. Kilka godzin temu żyła i siedziała na kolanach Mike’a Bennetta,
tańczyła z Geo, śmiała się, była Angelą, była żywa! Nie, kurwa, nie ma mowy,
żeby umarła.
Nie. Nie!
Angela jednak leżała bezwładna na podłodze i się nie ruszała.
Tak. O Boże. Tak. Angela jest martwa. Bo Calvin ją zabił. A przedtem
zgwałcił.
Geo znów zwymiotowała, całkowicie opróżniając żołądek.
Musi wyjść. Musi wezwać pomoc. Musi komuś powiedzieć…
– Też jesteś w to zamieszana – powiedział Calvin, jakby czytał jej w my-
ślach. Dźwignął Angelę z podłogi, przeniósł bezwładne ciało na brzeg kapy
i zaczął je w nią zawijać. Geo przypomniało się bez sensu, jak w siódmej kla-
sie podstawówki uczyły się robić springrollsy.
– Musimy zadzwonić na policję – stwierdziła i po raz pierwszy tej nocy jej
głos brzmiał normalnie. – Gdzie masz telefon?
– Jeśli wezwiesz policję, oboje pójdziemy do więzienia. – Od wysiłku na
czole Calvina, tuż przy linii włosów, perlił się pot. – Ty też to zrobiłaś, bo tu
z nią przyszłaś.
– To nie moja wina!
– To ty jesteś wszystkiemu winna – syknął, celując w nią palcem. Odru-
chowo się skuliła. – Przywlokłaś ją tutaj, prawie nic na sobie nie miałyście,
tańczyła dookoła mnie, ocierała się o mnie jak pieprzona zdzira, którą zresztą
jest…
– Zamknij się! Ona w niczym nie zawiniła!
– Pomóż mi – powtórzył Calvin. – Zabierzmy ją stąd, a potem się zastano-
wimy.
– Nie mogę. – Geo zaczęła płakać. – Kochałam ją.
– A ja kocham ciebie. – Zamrugała. Po raz pierwszy usłyszała takie słowa.
– I jeśli ty mnie kochasz – jeśli w ogóle mnie kochałaś – pomożesz mi ją stąd
zabrać. Jeżeli nie, oboje pójdziemy do więzienia. Nie pozwól, by zniszczyła ci
życie. Razem damy sobie z tym radę. Do kurwy nędzy, pomóż mi. Ale już!
Kiedy się nie ruszyła, zniżył głos i następne słowa wypowiedział cicho, ła-
godnie, lecz bardzo groźnie:
– Georgino, proszę. Nie zmuszaj mnie, żebym tobie też zrobił krzywdę.
Angela Wong, królowa St. Martin’s, najlepsza przyjaciółka Geo, była teraz
pakunkiem leżącym na środku pokoju.
Calvin włożył buty, na podkoszulek wciągnął sweter, po czym pochylił się,
z wysiłkiem podniósł ciało z podłogi i zarzucił je sobie na ramię.
– Otwórz mi drzwi – polecił.
Listy, które Geo dostała, kiedy była w więzieniu, zostały otwarte i przeczy-
tane i teraz leżą na łóżku wokół niej. Jeden po drugim składa je i umieszcza
niebieskie kartki w kopertach, w których zostały przysłane. Koperty wkłada
do pudełka. A pudełko chowa na dnie szuflady nocnej szafki, obok pustego
słoika.
Towarzyszą jej różne uczucia, lecz jednocześnie nie czuje nic.
Łatwo zagubić się w przeszłości, dać się pogrzebać pod ciężarem i złożo-
nością wspomnień, które się dźwiga. Aby przetrwać, trzeba zbudować inne
życie, odciąć się, to jedyny sposób. Ten rozdział życia, wiele lat temu, gdy
chodziła do szkoły, Geo powinna schować do pudełka, zamknąć w szufladzie
i wyjmować i analizować tylko wtedy, gdy będzie do tego zmuszona. A przez
resztę czasu o tym nie myśleć.
Nie ma innego sposobu, by ruszyć do przodu.
Aby znów poczuć się normalnie po wyjściu z Hazelwood, potrzebuje wię-
cej czasu, niż sądziła. Wszystko wydaje jej się luksusem, na który nie zasłu-
żyła. Długie gorące prysznice. Siedzenie do późna. Spanie. Netflix. Zamawia-
nie pizzy. Karty kredytowe. Nawet wybór tamponów w lokalnym supermarke-
cie przyprawia ją o zawrót głowy. W więzieniu był tylko jeden rodzaj. Kupo-
wało się je pakowane po dwa i były okropne.
Nie cieszy jej, że mieszka w domu ojca. Z wyjątkiem pani Heller, która bez
przerwy ją obserwuje, sąsiedzi za wszelką cenę starają się jej unikać. Kobieta,
która mieszka na końcu ulicy, tego ranka wybierała się z wózkiem do parku
i na widok Georginy wyrzucającej śmiecie przeszła na drugą stronę ulicy. Zu-
pełnie jakby sądziła, że Geo może skrzywdzić ją lub jej dziecko. Jezu, czy
wszyscy naprawdę myślą, że byłaby zdolna do czegoś takiego? Ludzie prze-
kręcają jednak historie i im więcej czasu upływa, tym bardziej się one rozra-
stają.
Tego samego dnia po południu ktoś zrobił jej zdjęcie, jak kupuje w sklepie
spożywczym puszkę fasoli. Fasola, Jezu! Nawet nie próbował być dyskretny,
po prostu wyjął telefon z kieszeni i cyknął zdjęcie. Wrzuci je na Facebooka, na
pewno.
Gdy Geo wróciła do domu, wzięła z sofy stary koc mamy, w wielu miej-
scach przetarty i poplamiony, którego ojciec nie chce jednak wyrzucić. Tele-
wizor był włączony, a ona podkręciła jeszcze dźwięk, by zagłuszyć myśli. Jest
samotna i dostrzega w tym ironię losu. W więzieniu miała przyjaciół. Książka
zapisów w zakładzie fryzjerskim zawsze była zapełniona. Ludzie cieszyli się,
że ją widzą, że mogą z nią porozmawiać, było dużo śmiechu i gadania. Czuła
się potrzebna. Teraz jej wymyślny smartfon nigdy nie dzwoni, a jedyne e-ma-
ile dostaje z Domino’s Pizza – informują o ofercie dnia. Ma całą wolność
świata, lecz nie potrafi się nią cieszyć.
To kara ostateczna. Ale wkrótce przyjedzie Cat i będzie lepiej. Musi być.
Tego ranka dzwoniła do salonów fryzjerskich, wszystkich, które reklamo-
wały się na stronie Szkoły Kosmetycznej Emerald i szukały pracowników.
Geo odnowiła w Hazelwood licencję kosmetolożki. Gdy podawała swoje na-
zwisko i prosiła uprzejmie o rozmowę z kierownikiem, w dwóch salonach
odłożono słuchawkę. W dwóch kolejnych powiedziano, że mają komplet i nie
szukają już pracowników. W ostatnich dwóch zaproszono ją na rozmowę, za-
pewne dlatego że nie wiedzieli, kim jest.
Ale gdy przyszła, już wiedzieli. Kierowniczka pierwszego salonu, zbladł-
szy na widok Geo, poprosiła ją, by wyszła. Właścicielka drugiego popatrzyła
na nią z niedowierzaniem.
– Chyba pani żartuje! Nie obchodzi mnie, jak dobrą jest pani fryzjerką. Nie
chcę, żeby kręciła się pani koło moich klientów z ostrymi przedmiotami.
– Mogę odbierać telefony, myć włosy, udowodnię, że…
– Przykro mi, ale nie. – Kobieta, mniej więcej w wieku Geo, pokręciła
głową. – To mały zakład i nie mogę sobie pozwolić na złą opinię.
Geo podziękowała jej za poświęcony czas i odwróciła się, by wyjść.
– Nie pamiętasz mnie, prawda? – spytała kobieta, gdy Geo naciskała
klamkę. – Chodziłam do liceum z tobą i Angelą.
Geo odwróciła się powoli. Obok recepcjonistka udawała, że robi coś na
komputerze i nie słucha. Choć oczywiście słuchała.
– Jestem Tess DeMarco – powiedziała właścicielka. – Byłam w drużynie
cheerleaderek w St. Martin’s.
Geo zamrugała zaskoczona. W liceum Tess była smukłą brunetką. Teraz
miała blond włosy, przytyła, lecz jej oczy, oskarżające i oceniające, były takie
same.
– To zabawne – podeszła do Geo – kiedy Angela zniknęła, pomyślałam, że
to ty coś jej zrobiłaś, bo wasza kłótnia na treningu, tydzień przed jej zniknię-
ciem, była paskudna. Pamiętam twoją twarz, gdy krzyczała na ciebie przy
wszystkich, byłaś wściekła i zażenowana. Ale pogodziłyście się i wszystko
wróciło do normy, i stwierdziłam: o nie, nie mogłabyś jej skrzywdzić. Choć
właściwie czułam się źle z tą myślą. No ale na koniec miałam rację, czyż nie?
Geo milczała.
– Wierzę w karmę – wyszeptała Tess. – To, że ty nadal tu jesteś, a Angeli
nie ma, oznacza, że los jeszcze nie zdecydował. A teraz wynoś się z mojego
salonu i nigdy, przenigdy nie wracaj. – Przytrzymała drzwi i patrzyła przez
szybę, jak Geo idzie do samochodu.
Nie było zaskoczeniem, że Tess zapamiętała Angelę jako ideał. Angela
Wong potrafiła opromieniać, a gdy na kogoś padło jej światło, nie mógł czuć
się bardziej niezwykły, bardziej ważny i bardziej wartościowy. Kiedy zaś ko-
goś odtrącała, często z dość błahego powodu, strącała go w najczarniejszy
mrok. Nie było nic pomiędzy. Angela wszystko odczuwała intensywnie, a jeśli
było się blisko niej, czuło się to, co czuła ona.
Zapewne jedyną osobą, która to rozumiała, był Kaiser. Tylko on kochał An-
gelę tak jak Geo, tylko on odczuwał jej stratę tak jak ona. Kaiser jednak,
w przeciwieństwie do Geo, nie wiedział wtedy, co się stało z Angelą, i to do-
prowadzało go do szaleństwa.
Geo do szaleństwa doprowadzało to, że wiedziała.
Musiała przysnąć na kanapie, bo gdy budzi ją dzwonek, stwierdza, że mi-
nęła cała godzina. Podchodzi do drzwi, wciąż owinięta w koc. To Kaiser. Wy-
gląda na prawie tak wykończonego jak ona. Ma odznakę, a więc jest na służ-
bie.
– Wejdź. – Geo nieco się odsuwa.
– Wiem, że najpierw powinienem zadzwonić – mówi Kai, zamykając za
sobą drzwi. – Byłem w okolicy, prowadziliśmy czynności w lesie i zobaczy-
łem twój samochód.
– Coś nowego?
Kręci głową, a na jego twarzy widać frustrację.
– Nic. Ten trop związany z Calvinem nie wypalił. Mam poczucie, że prze-
oczyłem coś oczywistego, i wariuję. Coś, co mam przed nosem, ale tego nie
dostrzegam.
Geo stoi naprzeciwko niego. Patrzy w górę i ich oczy się spotkają. Kaiser
pachnie tą samą wodą, lekko słodko-ostrą, i Geo znów uświadamia sobie nie-
zwykle jasno, ile czasu minęło, odkąd się z kimś kochała. Seks w więzieniu
się nie liczy.
– Cieszę się, że cię widzę – mówi, i naprawdę tak jest. – Chciałabym…
– Co?
– Nic. – Siada na kanapie, a koc zsuwa się z jej ramion.
Ma na sobie podkoszulek i spodnie od dresu, ulubiony zestaw, gdy nie musi
nigdzie wychodzić. Kaiser zajmuje miejsce na drugim końcu kanapy i jej się
przygląda.
– Wczoraj chciałem ci coś powiedzieć. O podwójnym morderstwie, nad
którym pracuję. O tym małym chłopcu.
– Pamiętam. Co to takiego?
– Ten chłopiec jest… był… synem ofiary.
Geo unosi brwi.
– Nie rozumiem. Widziałam jej rodziców w wiadomościach. Na konferen-
cji prasowej. Jego matka rozpaczała, była żywa.
– To jego przybrana matka. Biologiczną matką jest kobieta znaleziona ra-
zem z nim.
Zapada długie milczenie, gdy Geo przetwarza tę informację i uświadamia
sobie jasno, że wewnątrz składa się jakby z dwóch części i że każda część re-
aguje na tę informację inaczej. Uderzają o siebie jak metal o metal, zgrzytając,
dzwoniąc i hałasując. Nie daje jednak po sobie poznać, jaka burza rozpętała
się w jej głowie.
– To nie wszystko – ciągnie Kaiser. – Biologicznym ojcem jest Calvin Ja-
mes.– Dzwonienie ustaje. Teraz i w środku, i na zewnątrz Geo jest spokojna. –
Nie mówiłem ci o tym wcześniej, ponieważ nie chcieliśmy, by coś przedostało
się do prasy, dopóki nie będziemy mieli pewności, co to oznacza. Nie powie-
działem też Bowenom, rodzicom chłopca. I nie powiem, dopóki nie udowod-
nimy, że to Calvin go zabił.
– Dlaczego więc mówisz to mnie?
– Bo nie wiem, komu jeszcze mógłbym powiedzieć. Jesteś jedyną osobą,
jaką znam, która była z Calvinem blisko i wciąż żyje.
Geo zamyka oczy, oddycha głęboko i je otwiera.
– Co chcesz wiedzieć? Czy sądzę, że Calvin mógłby zabić własne dziecko?
– Uważasz, że to niemożliwe? – Kaiser nie spuszcza wzroku z jej twarzy. –
Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny. Na własne oczy widziałaś, do czego jest
zdolny. Dziewiętnaście lat to mnóstwo czasu, by stać się potworem.
Geo się śmieje, lecz nie jest to wesoły śmiech.
– Och, Kai, Calvin nie stał się potworem. On zawsze nim był. Tylko wtedy
tego nie widziałam.
Nigdy nie czuła się taka mała, taka samotna. Nie pamięta, by czuła się tak
w więzieniu, gdzie otaczały ją gadanina, głosy kobiet, ludzie, którzy utknęli
tam razem z nią. Rozumiała, że powinna być w takim miejscu, i przez pięć lat
się z tym godziła, bo musiała. To było wygodne, zawsze wiedzieć, gdzie są
mury. Miała poczucie bezpieczeństwa, może nie na początku, ale potem już
tak. Teraz jest wolna, nigdzie nie przynależy, i to ją przeraża.
Nic nie mówi, jednak Kaiser chyba wie, o czym myśli. Bierze ją za rękę
i lekko ściska, jego dłoń jest ciepła, na twarzy maluje się współczucie. Zaj-
muje to chwilę, lecz znów widzi chłopaka, którego kiedyś znała, który kochał
ją całym sercem taką, jaka była, i który oczekiwał w zamian tylko jej przy-
jaźni, choć jasno dawał do zrozumienia, że liczy na więcej.
Zanim zdoła się powstrzymać, pochyla się i go całuje.
Zaskoczony chce się odsunąć, lecz nie może, bo ma za sobą oparcie ka-
napy, więc musiałby wstać. A jednak nie wstaje. Odwzajemnia pocałunek,
mocno i niecierpliwie, jedną dłoń zanurzając w jej włosach, drugą obejmując
policzek, zupełnie jak na imprezie u Chada Fentona, kiedy byli sami w pralni.
Gdyby Geo tamtej nocy dokonała innego wyboru – powiedziała Kaiserowi
„tak”, zamiast go odpychać – to, co nastąpiło później, mogłoby się nie wyda-
rzyć. Nie poszłaby do Calvina, a Angela nadal by żyła.
Kaiser całuje jej usta, szyję, delikatne miejsce za uchem, i znowu usta.
A ona odwzajemnia pocałunki, przywierając do niego, nie mając dość blisko-
ści. Wsuwa rękę pod podkoszulek Kaisera i rozpina mu pasek. On mocuje się
z zapięciem jej stanika, aż wreszcie ona zdejmuje go razem z koszulką, a jego
usta odnajdują jej sutki. Geo jest tak podniecona, że aż boli. Każda jej część
pragnie każdej części jego.
Jego pocałunki są niemal brutalne. Jego ręce są wszędzie. Wreszcie, nie-
cierpliwy, zsuwa jej spodnie aż do kostek. Okno jest tuż obok, lecz Geo się
tym nie przejmuje. Pieprzyć sąsiadów, niech patrzą. Kaiser kryje twarz w ma-
teriale jej fig, po czym wsuwa pod nie rękę, a z jej ust wydobywa się gardłowy
jęk. Czuje się tak dobrze, jest bliska orgazmu.
Po chwili zmusza się, by przestać. Musi być pewna, że on jest pewny. Chce
być wobec niego szczera. Zmęczyło ją oszukiwanie ludzi, udawanie, że jest
kimś, kim nie jest. Udawanie, że jest dobra.
– Wiesz, że nie jestem dobrym człowiekiem, prawda? – pyta. – Zanim coś
zrobimy, zanim to pójdzie dalej, muszę być pewna, że to wiesz. Kai, ja ranię
ludzi. Robiłam straszne rzeczy.
– Wiem – odrzekł Kaiser. – Wiem. Ale widzę tylko ciebie, Georgino. Za-
wsze widziałem tylko ciebie.
Idą na górę, do jej sypialni. Zamykają drzwi, choć są w domu sami. Popo-
łudniowe słońce świeci jasno, rozlewając się po pokoju różowymi promie-
niami przenikającymi przez cienką koronkową firankę. Nie ma żaluzji, które
można by opuścić. Na wszystko pada światło, nic nie jest ukryte.
Geo leży na łóżku, a on zdejmuje jej figi, niespiesznie zsuwając je najpierw
z bioder, potem z ud i kostek, każąc czekać. Poza figami Geo niczego już na
sobie nie ma. Kaiser zatrzymuje się, sycąc oczy jej nagością. Ona rozchyla
nieco nogi, pozwalając zobaczyć mu wszystko, co chce zobaczyć, wszystko
odsłaniając. Przynajmniej raz.
Jego twarz poczerwieniała z podniecenia, uśmiecha się. Nie jest to jednak
uśmiech miłości. To uśmiech szczerego rozbawienia, i to ją niepokoi.
– O co chodzi? – pyta, unosząc się na łokciach. – Nie wyglądam tak, jak się
spodziewałeś?
Kaiser uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Nie. Wyglądasz lepiej. Ale przyszło mi do głowy, że gdyby zdarzyło się
to, gdy mieliśmy szesnaście lat – nie masz pojęcia, jak bardzo tego chciałem –
spuściłbym się w spodnie.
Geo czuje ulgę i się śmieje.
– Jeśli chcesz, to w porządku.
– Kurwa, jestem już dorosły, Georgino. Zaraz ci pokażę.
Zdejmuje podkoszulek, spodnie i bokserki. Nie wygląda tak, jak sobie wy-
obrażała, ale też nigdy tak naprawdę o nim nie myślała. Nie ma żadnych ocze-
kiwań. Mimo to jest piękny. Jest twardy i gotowy.
Kaiser wchodzi w nią powoli, lecz nie delikatnie, a ona nie posiada się
z zachwytu.
24.
Godzinę po jego wyjściu na pościeli wciąż jest jego zapach, Geo w nim to-
nie. Czuje pierwsze ukłucia zwątpienia w siebie. Jest byłą więźniarką, a Kaiser
policjantem. Jak może być między nimi coś więcej, niż jest? Popołudniowe
bzykanko. Prawdopodobnie widzi w niej tylko dziewczynę, której w szkole
nigdy nie mógłby mieć. A teraz wyrzucił ją z głowy i pewnie już się do niej
nie odezwie. Gliniarze mają kompleks bohaterów, czyż nie? Muszą kogoś ra-
tować. Albo, w przypadku Geo, zbawić.
Tyle że w jej oczach to tak nie wygląda. Gdy była z Kaiserem, miała po-
czucie, że jest tam, gdzie powinna być. Nie czuła się tak od śmierci Angeli.
Przekręca się na bok i z dolnej szuflady nocnej szafki wyjmuje słoik po cu-
kierkach. Stawia go na stole i patrzy na refleksy światła padające na szkło pod
różnymi kątami. Wspomina.
W noc morderstwa wróciła do domu dopiero o czwartej nad ranem. Ojciec
miał nocny dyżur. Okna wszystkich domów w sąsiedztwie były ciemne, nie
świeciły się latarnie.
Nie mogła spojrzeć na Calvina. Oboje byli pokryci ziemią i krwią, on miał
na rękach otarcia od łopaty. Kiedy otwierał drzwi trans ama, w środku zapaliła
się lampka, a z deski rozdzielczej dobiegało miarowe pikanie, ponieważ klu-
czyki były w stacyjce.
– Georgino… – zaczął, lecz odwróciła się od niego, zanim skończył.
Weszła do domu i powlokła się po schodach. Czuła każdy mięsień, zupeł-
nie jakby przejechała po niej ciężarówka. Wciąż miała mdłości po alkoholu,
działanie adrenaliny wywołanej przez strach słabło i nie mogła przestać się
trząść. Było jej strasznie zimno. Kusa sukienka, która wydawała się odpo-
wiednia na imprezę u Chada, teraz wyglądała idiotycznie. Pokrywały ją zie-
mia, trawa, kawałki kory, liści… i krew. Tak dużo krwi. Spłukała ją w ła-
zience, pozwalając, by kapała na dywanik. Odkręciwszy wodę tak gorącą, jak
tylko się dało, weszła, ryzykując poparzeniem, pod prysznic, jakby woda mo-
gła zmyć wszystkie straszne rzeczy, których dopuścili się ona i Calvin.
Tak, była winna tak samo jak on. Miał rację. To ona przyprowadziła do
niego Angelę.
Brud i zaschnięta krew z jej rąk spływały do wanny ciemnobrązowymi
smugami. Ziemia, którą zasypali ciało Angeli. I jej twarz.
Jak mogła do tego dopuścić? Wiedziała, że Calvin jest brutalny. Był taki
wobec niej, widziała, jak grozi facetom w barze. Widziała, jak przez cały wie-
czór patrzył na Angelę, jednocześnie zdegustowany jej lubieżnym zachowa-
niem.
Jej chłopak zgwałcił jej przyjaciółkę. Może Angela posunęła się za daleko,
tańcząc i flirtując, może nawet go pocałowała? Geo tego nie wiedziała, odle-
ciała pijana, nie zarejestrowała, jak to się zaczęło. Ale cholernie dobrze wie-
działa, jak się skończyło. W pewnym momencie Angela chciała to przerwać.
Powiedziała „nie”. Z drugiego końca pokoju Geo dostrzegła jej usta wypowia-
dające to słowo. Nie ma mowy, żeby Calvin tego nie słyszał. A Geo nie zro-
biła nic, by jej pomóc.
Stała pod prysznicem tak długo, aż zaczęła lecieć zimna woda. Poszła do
swojego pokoju, włożyła dres i zakopała się pod kołdrą.
Jakoś udało jej się zasnąć, rano obudził ją dzwonek telefonu. Otworzyła za-
czerwienione oczy, by zlokalizować bezprzewodowy telefon leżący na nocnej
szafce, spojrzała na wyświetlacz i zobaczyła domowy numer Angeli. Sięgnęła
odruchowo po aparat, lecz jej ręka zawisła w pół drogi. Bo przecież to nie
dzwoni Angela.
Angela nie żyje.
Usiadła, wpatrując się w telefon. Zadzwonił jeszcze raz, błysnął wyświe-
tlacz. Ojciec był już w domu, kosił trawnik. Za godzinę przyjdzie na górę,
weźmie prysznic i będzie próbował przespać się kilka godzin. Zawsze tak ro-
bił w piątki po nocnym dyżurze.
Świat nadal trwał, z wyjątkiem jednego.
Angeli już nie ma.
Podniosła wolno słuchawkę.
– Halo?
– Georgina? Mówi Candace Wong. – Głos matki Angeli brzmiał rześko. –
Przepraszam, że cię budzę, kochanie, ale czy mogę mówić z Angie?
– Ona… – Geo przełknęła ślinę – Nie ma jej tutaj, pani Wong.
– Och… – Kobieta urwała. – Sądziłam, że wciąż jest z tobą, bo wczoraj
miała zostać u ciebie na noc.
Geo nabrała powietrza. Musi jej powiedzieć. Musi powiedzieć pani Wong,
co się stało, że Angela nie żyje. Jak mogłaby tego nie zrobić?
Pani Wong źle odczytała jej wahanie.
– Możesz mi powiedzieć, moja droga. Powinna zadzwonić do nas wieczo-
rem, gdy do ciebie przyszła. Victor grał w pokera do drugiej. Sądzisz, że nie
zauważyłby, gdyby jego jedyna córka nie wróciła do domu? – Była rozgnie-
wana, lecz nie na Angelę.
Candace Wong już nigdy nie będzie mogła być zła na córkę.
Serce Geo biło szybko, pulsowało jej w głowie. Czuła się tak, jakby po-
łknęła coś potwornie kwaśnego. Przez jej brzuch przebiegł skurcz pulsują-
cego, palącego, szarpiącego bólu.
– Ja… ona właściwie u mnie nie nocowała. Widziałam ją u Chada…
Zamknęła oczy. To było pierwsze – i najbardziej znaczące – kłamstwo, ja-
kie kiedykolwiek miała wypowiedzieć.
– U Chada Fentona? W porządku, wspominała coś o imprezie wczoraj wie-
czorem. Nie wyszłyście razem? Nie byłyście z Kaiserem?
Powiedz jej. Powiedz jej teraz. „Wyszłyśmy razem, lecz żadna z nas nie po-
szła do domu”…
– Nie… ona… my… – Geo zaczerpnęła powietrza, miała mętlik w głowie.
– Wyszłam wcześnie, nie czułam się dobrze. Poszłam piechotą do domu.
Kiedy wychodziłam, Angela i Kaiser wciąż tam byli. – Słowa wypływały z jej
ust i nie mogła ich zatrzymać.
– Więc samochód Angeli musi być u Chada. – Pani Wong była naprawdę
wkurzona. – Szczerze mówiąc, Georgino, nie byłam zadowolona, gdy ojciec
jej go kupił. Jest już wystarczająco rozpieszczona. Upiłyście się, dziewczynki,
wczoraj wieczorem?
Tak. Ja jadłam owoce. I się upiłam. I odjechałam.
– Trochę…
Westchnienie na drugim końcu linii.
– Nie ma sensu, żebym robiła ci wykład o piciu przez nieletnich, to zajęcie
dla twojego ojca. No, przynajmniej wykazałyście się zdrowym rozsądkiem
i nie usiadłyście za kierownicą, ale Angie zostanie uziemiona, kiedy wróci do
domu. Wpakowała się w kłopoty.
O tak, pani Wong. W najgorszy rodzaj kłopotów. Nigdy nie wróci do domu.
Nigdy.
– Grałam w tenisa z matką Chada. – Pani Wong zniżyła konspiracyjnie
głos. – Rosemarie jest trochę dziwna, ale wiem, że jej mąż to alkoholik. Cho-
lerny barek trzymają zamknięty na klucz, a ja wiem, że ich starszy syn, ten, co
rzucił szkołę, też pije. Zatelefonuję do niej. – Kolejne westchnienie, tym ra-
zem zniecierpliwione. – Tymczasem, Georgino, możesz trochę podzwonić?
Wiesz lepiej ode mnie, gdzie ona zwykle ląduje. Potem zadzwonię do domu
Kaisera, ale jeśli spędziła noc u chłopaka, będzie miała duże kłopoty.
Jest w lesie, pani Wong, zakopana w ziemi.
Geo zacisnęła powieki. Musi powiedzieć jej prawdę. To ostatni moment,
żeby to zrobić, okazja, by powiedzieć wszystko, zanim jeszcze więcej nakła-
mie, zanim się dowiedzą, że doszło do czegoś potwornego.
Teraz albo nigdy.
Kurwa, powiedz jej!
Nie mogła wykrztusić słowa. W końcu usłyszała, jak mówi:
– Podzwonię. Jeśli ją namierzę, powiem, żeby wróciła do domu.
Ktokolwiek powiedział, że trudno jest kłamać, mylił się. Kłamanie jest ła-
twe. Kłamstwo jest niczym gorący nóż krojący masło o pokojowej temperatu-
rze.
Kłamstwo to garść słów połączonych po to, by ktoś myślał, że wszystko
jest w porządku.
Mówienie prawdy natomiast jest niewykonalne.
Pożegnały się i rozłączyły. Oprawiony w skórę terminarz, w którym Geo
miała zapisane numery wszystkich znajomych, leżał na nocnej szafce. Po-
winna zadzwonić do każdego i zapytać, czy widział Angelę lub miał od niej
jakieś wiadomości, zapytać, czy wie, gdzie może być.
Tak właśnie robią kłamcy. Kłamią. A potem kłamią jeszcze więcej, by
kłamstwa nie wyszły na jaw.
Wstała z łóżka i poczuła pod stopą coś małego przypominającego kamyk.
To był cynamonowy cukierek w kształcie serca, który wypadł z prawie pu-
stego słoika stojącego na stole. Prezent od Calvina. Spojrzała w dół. Na kre-
mowej wykładzinie wyglądał jak mały rozprysk krwi.
Poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Nie chciała iść do łazienki. Wzięła
mały kosz na śmieci i zwymiotowała do niego, walcząc z bolesnymi skur-
czami, choć po nocnych torsjach w jej żołądku prawie nic nie zostało. Ściska-
jąc kurczowo kosz, ruszyła korytarzem do łazienki. Przeraziła się, gdy zoba-
czyła na łazienkowym dywaniku swoją zmiętą sukienkę leżącą tak, jak ją zo-
stawiła. Szybko ją podniosła. Przez okno słyszała wciąż pracującą kosiarkę.
Ojciec znów kosił trawę w ogródku. Nie będzie go jeszcze przez dwadzieścia
minut.
Wrzuciła sukienkę i dywanik do kosza na śmieci, zakrywając rzygi, zeszła
do kuchni i najkrótszą drogą przemknęła do garażu. Cementowa podłoga pod
jej bosymi stopami była zimna i zakurzona. Wrzuciła wszystko do dużego nie-
bieskiego pojemnika i umieściła na wierzchu worek ze śmieciami. Następnie
wróciła do swojego pokoju, by obdzwonić znajomych, jak obiecała Candace
Wong.
To nie było tak, że podjęła jedną straszną decyzję, by kłamać. To była seria
drobnych decyzji i seria małych kłamstewek, lecz razem urosły do rozmiarów
góry.
Policja zadzwoniła do drzwi krótko po obiedzie. Gdy Geo zobaczyła
dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, ugięły się pod nią nogi. Zaprowa-
dziła ich do salonu, gdzie ojciec kończył jeść pizzę, którą zamówili. Walter
wiedział, że wcześniej dzwoniła matka Angeli, i był bardzo przejęty, wiedział
też jednak, że przyjaciółka córki ma opinię imprezowej dziewczyny. Jego zda-
niem Angela poznała chłopaka i nie powiedziała o tym rodzicom, a Geo nie
zaprzeczyła.
Gdy rozmawiała z policjantami, była spokojna, w środku jednak krzyczała.
Jeżeli gliniarze będą cokolwiek podejrzewali, powinna powiedzieć im prawdę.
Powinna.
– Ostatniej nocy się upiłam – wyznała gliniarzom. Nie patrzyła na ojca, bo
spodziewała się, że zobaczy na jego twarzy szok i dezaprobatę. Nie wiedział,
że pije, bo prawie nigdy tego nie robiła. – Nie zamierzałam, ale od lunchu nic
nie jadłam, a na dnie beczki z ponczem były owoce…
– Nie można jeść takich owoców – odezwał się młodszy z policjantów.
Miał smutny uśmiech, a na plakietce było napisane jego imię: Vaughn. – Prze-
konałem się o tym na własnej skórze.
Drugi policjant, nieco starszy, zerknął na niego. Na jego plakietce widniało
imię Torrance. Jeżeli zdarzają się ustawki dobry policjant – zły policjant, to
była właśnie taka sytuacja, a tych dwóch zostało idealnie obsadzonych. Tor-
rance był dupkiem, a Vaughn tym miłym, skłaniającym do mówienia.
– Proszę kontynuować – zwrócił się funkcjonariusz Torrance do Geo.
– Nie czułam się najlepiej. Chciałam iść do domu, więc poszłam poszukać
Ang. Po meczu wpadliśmy do Chada. Siedziała z Mikiem Bennettem i byli…
blisko. Ona też trochę wypiła. Wyglądało na to, że jest jej dobrze tam, gdzie
jest, więc się pożegnałam i sobie poszłam.
– Masz tylko szesnaście lat – zauważył Torrance z kamienną twarzą. – Ty
i Angela często pijecie?
– W ogóle – odpowiedziała Geo obronnym tonem, choć właściwie nie mu-
siała się bronić. Ojciec zacisnął usta w wąską kreskę, nie był zadowolony. – Ja
nawet nie lubię alkoholu, a Ang pije tylko wtedy, gdy inni piją. Nie jest typem
dziewczyny, która musi się napić, żeby się dobrze bawić.
– Mów dalej – rzucił Torrance.
– No właśnie… Wychodząc, spotkałam swojego przyjaciela Kaisera i roz-
mawialiśmy przez kilka minut. A potem poszłam sama do domu, wróciłam
przed północą. Czułam się okropnie i od razu się położyłam.
Nie mogła przestać myśleć o sukience będącej dowodem na to, co działo
się tamtej nocy, leżącej w pojemniku na śmieci stojącym w garażu i pełnym jej
rzygowin. Może policjanci wyczuli w jej opowieści coś podejrzanego i będą
chcieli wiedzieć, co wtedy na sobie miała? I może znajdą w garażu sukienkę.
Jeśli tak, powie im prawdę.
Nie pytali jednak o sukienkę. Wyglądało na to, że niczego nie podejrze-
wają. Spytali jej ojca, a on potwierdził – czując się trochę winny – że przez
całą noc był w szpitalu i nie wiedział, że córka wróciła do domu pijana.
– Powiedziałaś, że kiedy widziałaś Angelę po raz ostatni, była z Mikiem
Bennettem w domu Chada Fentona? – zwrócił się do niej młodszy policjant.
– Tak.
Zastanawiała się, czy powtórzy to pytanie, by przyłapać ją na kłamstwie.
Wyszła od Chada sama – jeśli spytają Kaisera, potwierdzi to, jak kilkanaście
innych osób – ale ktoś musiał widzieć Angelę, jak wybiegła kilka minut po
niej i złapała ją na ulicy.
A jeżeli ktoś widział i ją o to zapytają – powie prawdę.
O to też jednak nie spytali. Zamiast tego starszy oficer powiedział:
– Angela miała chłopaka, a jej rodzice o tym nie wiedzieli? Czy kiedykol-
wiek mówiła ci, że chce uciec?
A więc o tym myślą. W tę stronę zmierzają. Geo zerknęła na ojca, a on wy-
glądał tak, jakby lekko triumfował, że policjanci powtarzają jego teorię.
– Jeżeli miała chłopaka innego niż Mike, nic mi o tym nie mówiła – odrze-
kła Geo, po raz pierwszy tego dnia mówiąc prawdę. – A jeśli chodzi o jej
ucieczkę… Nie wiem, z jak wieloma jej znajomymi już rozmawialiście, ale
cieszyła się sympatią. Uciekają ludzie, którzy nie lubią swojego życia. A An-
gela je kochała.
– No cóż, myślę, że na tym skończymy – powiedział Torrance, wstając.
Oficer Vaughn również to zrobił.
– Jeśli coś ci się przypomni, zadzwoń.
Vaughn zostawił swoją wizytówkę na stoliku do kawy, uścisnął dłoń ojcu
Geo i wyszedł.
Zamknęła za nim drzwi, wiedząc, że teraz czeka ją wykład na temat picia.
Nie miała nic przeciwko temu, nie zamierzała się kłócić. Poza tym nie chciała
być gdzie indziej, tylko w domu.
– No więc na jak długo będę miała szlaban? – spytała ojca, zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć.
– Tego ode mnie oczekujesz? – odrzekł Walt znużonym głosem, opadając
na sofę. – Czy kiedykolwiek dawałem ci szlaban?
– Nie.
Potarł twarz rękami.
– Nie powinnaś pić. A tym bardziej nie powinnaś chodzić sama późno
w nocy. Dookoła jest pełno psycholi.
Wiem. Jestem właśnie kimś takim.
– Tato, to bezpieczna okolica.
– Nie o to chodzi. Odkąd umarła twoja mama, jesteśmy tylko ty i ja. Dużo
pracuję, co oznacza, że ciągle jesteś sama.
– W porządku…
– Do cholery, to nie jest w porządku. Masz szesnaście lat. Wciąż mnie po-
trzebujesz, powinnaś móc na mnie liczyć, zadzwonić do mnie, kiedy chcesz,
żebym cię podwiózł. To nie w porządku, że wychodzisz z imprezy pijana
i wiesz, że aby wrócić do domu, musisz przejść sama kilka przecznic, mimo że
zbliża się północ. Tak, mieszkamy w bezpiecznej dzielnicy, ale popaprańcy są
wszędzie. Powinnaś do mnie zadzwonić. A co ważniejsze, wiedzieć, że mo-
żesz to zrobić.
– Przecież byłeś w pracy. – Geo widziała, że ojciec jest zdenerwowany.
Boże, gdyby wiedział…
– Moja najważniejsza praca jest tu, w domu – powiedział Walter, wstając. –
Mam w szpitalu wystarczająco wysokie stanowisko, żeby nie musieć brać
nocnych dyżurów. Biorę je, bo lepiej za nie płacą. Ale przez to nie spędzam
czasu z tobą. Co oznacza, że sam jem kolację w kafeterii, a ty jesz sama kola-
cję w domu, i to jest głupie. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu i muszę
zachowywać się tak, jak na to zasługujesz. To jak przebudzenie dla nas
obojga, rozumiesz? – Ojciec źle odczytał wyraz jej twarzy i się uśmiechnął. –
Nie bój się, nie zamierzam cię tłamsić. Oboje potrzebujemy przestrzeni. Ale
dopóki nie będziesz miała własnego samochodu, powinienem cię zawozić
i odbierać, gdziekolwiek będziesz. I powinienem jak najczęściej jadać kolacje
w domu. – Zadrżał. – A co by było, gdybyś to ty zaginęła? Co by było, gdybyś
pewnej nocy nie wróciła do domu? Jesteś wszystkim, co mam, Georgino. Ro-
dzice Angeli… nie poświęcają jej zbyt dużo czasu, i popatrz, teraz nikt nie
wie, gdzie ona jest. Nawet nie mogę sobie tego wyobrazić…
– Jestem pewna, że wróci. – Kłamstwo utknęło Geo w gardle. O mało się
nie udławiła.
Policjanci przepytali każdego, kto był na imprezie, lecz w najgorszej sytu-
acji był Mike Bennett. Rozgrywający ze szkoły St. Martin’s został zawieziony
na posterunek, gdzie odsiedział dwadzieścia cztery godziny. Jego rodzice mu-
sieli wynająć prawnika. Każdy, kto był na imprezie – przez całą noc przewi-
nęła się przez nią chyba z setka dzieciaków – potwierdził zeznanie Geo, że
Angela większość czasu spędziła właśnie z nim. Przyznał, że w pewnym mo-
mencie w nocy Angela sobie poszła, a on złapał podwózkę do domu ze swoim
kumplem Troyem Shermanem, skrzydłowym z drużyny St. Martin’s Bulldogs.
Troy nawalił się u Mike’a, bo wypili jeszcze kilka piw, po czym zasnęli, oglą-
dając nagrania swoich meczów. Zdecydowanie zaprzeczał, że łączy ich homo-
seksualna relacja, nie chciał się do tego przyznać, mimo iż policjanci sugero-
wali, że jeśli powie prawdę, uniknie więzienia. Jego rodzice zagrozili, że jeżeli
policjanci nie przestaną o to pytać, to ich pozwą, i zaznaczyli, że Mikiem inte-
resuje się kilka drużyn z college’ów. Nie mogąc niczego udowodnić, poli-
cjanci go wypuścili.
W poniedziałek rano w szkole ktoś podsłuchał, jak Mike Bennett – ukryty
w szafie tak głęboko, że prawie trafił do Narnii – opowiadał w szatni kilku ko-
legom, że nie zdziwiłby się, gdyby Angela została gwiazdą filmów porno. „W
życiu nie spotkałem dziewczyny, która tak bardzo lubiłaby seks jak ona. Dru-
żyna cheerleaderek? To pic na wodę. Ona ma bzika na punkcie świństw”.
Oczywiście nie chciał powiedzieć, o jakie świństwa chodzi, ale wszystkie
te plotki mogły krążyć przez następne tygodnie po szkole, co strasznie wku-
rzało Geo.
Oczywiście Angela świntuszyła z Mikiem, ale nie za bardzo, bo halo! Mike
jest gejem! I kłamał, żeby uratować własny tyłek. Geo kilka razy kusiło, by
mu nagadać. Ale nie mogła. Nie umknęło jej także to, jaką hipokryzją jest na-
zywanie Mike’a Bennetta kłamcą.
Zniknięcie Angeli Wong było wielką sensacją i wielką plotką. Ludzie, któ-
rzy nie mieli pojęcia, co się stało, nagle zaczęli twierdzić, że widzieli ją
w miejscach, w których nigdy nie bywała, z ludźmi, których w ogóle nie spo-
tkała. Dzieciaki rozmawiały o niej bez przerwy w każdej klasie i na każdej
lekcji, nawet te, które jej nie znały. A im więcej gadały, tym więcej historii
wymyślały, a te były tak głupie, że nawet gdyby Geo nie znała prawdy, nie
mogłaby się nie roześmiać.
– Słyszałam, że po raz ostatni widziano ją w Seven-Eleven – mówiła Tess
DeMarco do Geo na lekcji matematyki. – Wsiadła w autobus do San Francisco
i teraz jest z jakimś starszym gościem. Założę się, że wróci w ciągu tygodnia.
Postanowiła napędzić stracha rodzicom, no i lubi dramaty.
– Mówisz do mnie? – warknęła Geo, pamiętając, jak bardzo Tess chciała ją
wyrzucić z drużyny. Czy to było zaledwie tydzień temu?
– No co? Przecież zawsze byłyśmy przyjaciółkami. – Tess zamrugała, uda-
jąc, że nie wie, o co Geo chodzi.
Mimo że Tess chciała być najlepszą przyjaciółką Angeli, w kafeterii pod-
czas lunchu nie przepuszczała żadnej okazji, by przymilać się do Mike’a Ben-
netta. A on był zadowolony, że ma koło siebie jeszcze jedną dziewczynę.
– Dziewczyny, poważnie – wtrąciła się Lauren Benedict, również z dru-
żyny cheerleaderek – a jeśli stało jej się coś złego? Jeżeli dowiedziała się, że
Mike jest gejem, i on ją zabił? Mógł pochować Ang w jakimś rowie.
– Mike Bennett nie jest gejem – powiedziała Tess i się zaczerwieniła. – Nie
gadaj o rzeczach, o których nie masz pojęcia.
Geo pokręciła głową i wsadziła nos w zeszyt z zadaniami. Tak bardzo
chciała już wrócić do domu. Tego ranka zmuszenie się do pójścia do szkoły
kosztowało ją mnóstwo energii.
– Zamknijcie się, mówię poważnie.
Minęły zaledwie trzy dni, lecz ciężar kłamstw sprawiał, że Geo nie mogła
spać ani jeść. Matka Angeli dzwoniła kilkanaście razy i chciała wiedzieć, czy
Geo słyszała w szkole coś o jej córce. Te telefony były torturą, po każdym
Geo czuła się coraz gorzej. Po ostatnim pobiegła do łazienki i zwymiotowała
potrawkę z kurczaka, którą ojciec podgrzał na kolację. Walter uznał, że to
z powodu niepokoju o zaginioną przyjaciółkę. Tak było, lecz nie w takim zna-
czeniu, jak ktoś mógłby pomyśleć.
Geo wciąż czekała, aż do domu wpadną policjanci i ją aresztują. Nie wy-
obrażała sobie, jak przeżyje kolejny dzień w szkole, udając, że jest, tak samo
jak wszyscy, przejęta i zaniepokojona. Czwartej nocy wreszcie pokonało ją
wyczerpanie i zasnęła, lecz przyśnił jej się koszmar i obudziła się z włosami
przyklejonymi do spoconej twarzy.
„Ty!” – krzyknął starszy policjant w jej śnie. Była w kafeterii i wszyscy się
na nią gapili, gdy weszło dwóch policjantów, wycelowało w nią broń i poma-
chało odznakami, mówiąc: „To przez ciebie leży w ziemi i gnije. To ty. Ty!”.
Płakała w poduszkę, a szloch wstrząsał nią od głowy po czubki palców u
nóg. Musi coś powiedzieć. Nie może żyć w ten sposób. I jest tak cholernie nie
w porządku wobec rodziny Angeli. No i przede wszystkim powinna powie-
dzieć ojcu, on będzie wiedział, co robić. Lecz ta myśl sprawiała, że jej żołądek
zaciskał się w supeł. Nienawidziła rozczarowywać ojca, wiedziała jednak, że
rozczarowanie będzie ostatnim, co tata poczuje, gdy dowie się, co Geo pomo-
gła zrobić.
Zegar pokazywał pierwszą. Walt już od dawna spał, drzwi jego sypialni
były zamknięte, poziom dźwięku generatora białego szumu nastawił na maksi-
mum. Pierwszym, co Geo zrobi rano, będzie wyznanie wszystkiego ojcu, a po-
tem pojadą na posterunek policji. Tak, to zrujnuje jej życie, ale przynajmniej
to życie ma, a Angela nie. Jej przyjaciółka nawet nie miała wyboru.
Jutro. Jutro powie prawdę.
Decyzja została podjęta i Geo udało się zasnąć, lecz po godzinie obudziło
ją pukanie w okno.
Przestraszona odwróciła się na łóżku. Widok twarzy Calvina za szybą ją
zmroził. Nie rozmawiali od tamtej nocy i Geo zaczynała wierzyć, że gdy na-
stępnym razem staną twarzą w twarz, jedno lub oboje będą mieli na rękach
kajdanki.
Wyskoczyła z łóżka. Miała na sobie stare spodnie od dresu i podkoszulek
z dziurą pod pachą. Twarz jej błyszczała, a włosy spięła w niechlujny węzeł na
czubku głowy. Ze stresu na brodzie wyskoczyły jej trzy syfy. Dotąd Calvin za-
wsze widywał ją ogarniętą, ale teraz o to nie dbała. Patrzyli na siebie, gdy ro-
bili najgorszą rzecz w życiu, i tłuste włosy i pryszcze niczego nie zmienią.
Otworzyła okno, a on wgramolił się do pokoju, ciągnąc za sobą dużą torbę,
która wyglądała na wypchaną do granic możliwości.
– Gdzie jest twój samochód? – spytała, bojąc się, że zaparkował czerwo-
nego trans ama przed domem i zobaczą go wszyscy sąsiedzi.
– Sprzedałem.
Nie spytała dlaczego. Nie obchodziło jej to. Calvin usiadł na brzegu łóżka,
rzucił torbę na podłogę i sięgnął po słoik z cynamonowymi serduszkami sto-
jący na nocnej szafce. Została ich tylko garść, potrząsnął słoikiem i zaczął
wrzucać cukierki do ust.
Po chwili słoik był pusty.
– Jak się miewasz? – Obrzucił spojrzeniem jej stary dres i potargane włosy
i uniósł brwi. – Wyglądasz okropnie.
– A czuję się jeszcze gorzej.
– Nie czuj się. Nic na to wszystko nie poradzisz.
– Jutro powiem ojcu – oznajmiła. – Poza tym to i tak tylko kwestia czasu,
zanim gliny wpadną na to, co i jak.
– Nie wpadną. – Calvin wziął ją za rękę i mocno ścisnął. Próbowała ją wy-
rwać, lecz na to nie pozwolił. – Jeżeli cokolwiek by wiedzieli albo coś podej-
rzewali, już trafilibyśmy do aresztu. Tak długo, jak będziemy siedzieli cicho,
nikt się o niczym nie dowie.
– Jestem od tego chora – wyznała Geo, patrząc na niego. – Ty nie? Jak mo-
żesz spać? Ja z trudem funkcjonuję.
Puścił rękę Geo i zanurzył palce w jej włosach.
– To o tym nie myśl.
– Niby jak? – powiedziała cicho. – Zabiłeś ją.
– Ty też.
Pokręciła energicznie głową.
– Nie! Jak możesz tak mówić?
– Według prawa to to samo. Pomogłaś mi przenieść ciało. Pomogłaś je
ukryć. Okłamałaś policjantów. – Calvin mówił łagodnym głosem, rzeczowo,
jakby wszystko wiedział. – Jeśli to wszystko wyjdzie na jaw, będziesz tak
samo winna jak ja.
– Więc się wynosisz? – Geo wskazała torbę. – To chcesz mi powiedzieć?
Oni wciąż prowadzą śledztwo, wciąż zadają pytania. Nie mogę… nie mogę
wszystkich okłamywać. Nie mogę okłamywać jej mamy.
– Nie musisz kłamać. Po prostu nic nie mów.
Patrzył na nią niewzruszony. Wyglądał jak zwykle – przystojny, wyluzo-
wany, budzący zaufanie. Pod tym jednak coś się kryło. Coś, co widziała przez
mgnienie oka, gdy się kłócili, coś, co ukazywało się na sekundę, po czym zni-
kało w jakimś zakamarku. Cokolwiek to było, teraz to zobaczyła. Wyczuła.
Gdy wpatrywał się w nią tak, jakby patrzył z jakiegoś ukrytego głęboko miej-
sca w swojej duszy.
– Kocham cię – powiedział. – To się nie zmieniło. Możesz pójść ze mną.
Te słowa sprawiły, że zaczęło ją mdlić. Cokolwiek do niej czuł, nie przypo-
minało to miłości. Cokolwiek było między nimi, było popieprzone, było tok-
syczne, i jeśli Geo nie ucieknie od tego najdalej, jak to możliwe, to ją zabije.
– Nie mogę. Muszę skończyć szkołę. I nie mogę zostawić ojca.
Pokręcił głową.
– Wiem. Ale pomyślałem, że nie zaszkodzi spróbować.
Pochylił się i ją pocałował. Znów poczuła mdłości, próbowała odwrócić
głowę, lecz on wziął jej twarz w obie ręce i zaczął całować bardziej namiętnie.
Miał w ustach cynamonowy cukierek, czuła jego kształt, gdy obracał go języ-
kiem. Był zarazem słodki i ostry. Ten znajomy smak sprawił, że robiło jej się
niedobrze.
– Przestań – poprosiła, lecz on nie przestał.
Popchnął ją na łóżko i się na niej położył, przytłoczyło ją ponad osiemdzie-
siąt kilogramów twardych mięśni. Jego zachowanie nie różniło się specjalnie
od tego, jak zachowywał się po kłótni, gdy próbował ją udobruchać po tym,
gdy bił ją, szczypał i popychał. Leżała więc spokojnie, kiedy całował ją coraz
bardziej drapieżnie, wiedząc z doświadczenia, że szarpanie się i protestowanie
tylko jeszcze bardziej go rozzłości. Jeśli będzie leżała bez ruchu i pozwalała
się dotykać, Calvin być może zauważy jej obojętność i przestanie.
Jego oddech był pikantno-słodki, gdy całował jej szyję, jej uszy, jej ra-
miona, przesuwając się coraz niżej i podciągając jej podkoszulek. Kiedy mu-
snął językiem sutek, Geo jęknęła. To było złe, to było tak bardzo, tak strasznie
złe… ale było też trochę dobre. Choć ją to przerażało, nie mogła zaprzeczyć,
że czuje do niego pociąg. To przecież Calvin, robili to już tyle razy. Poza tym
był jedyną osobą na świecie, której nie musiała okłamywać.
I, na Boga, wciąż go kochała. Uczucie do niego nie mogło wyparować
w ciągu tych kilku dni, choćby nie wiadomo jak bardzo tego pragnęła, choćby
nie wiadomo jak dobrze wiedziała, że nie powinna go kochać.
Nie protestowała, gdy zdarł z niej spodnie i rzucił je w kąt, by móc dotknąć
jej mokrego miejsca i sprawić, by stało się jeszcze bardziej mokre. Zimny po-
smak cynamonu na jego języku dodawał pocałunkom słodyczy, zapierało jej
dech. Brzydziła się sobą, lecz nic nie mogła na to poradzić. Dotykał jej jak
wiele razy przedtem, dobrze wiedział, co robić, dobrze wiedział, gdzie ją pie-
ścić i jak długo.
Kiedy usłyszała, że rozpina pasek od spodni, otworzyła oczy. Nigdy przed-
tem nie uprawiali prawdziwego seksu, jak zwykła o tym myśleć, nie współżyli
tak naprawdę. Była dziewicą, więc odepchnęła jego rękę i próbowała usiąść na
łóżku.
– Nie możemy – zaprotestowała. – Calvin, proszę. Musisz już iść.
Uśmiechnął się szeroko, w przytłumionym świetle sypialni błysnęły jego
zęby.
– Pamiętasz, zawsze ci mówiłem, że możemy poczekać na właściwy mo-
ment? – powiedział, rozsuwając zamek spodni. Jego erekcja była doskonale
widoczna pod slipkami. Masował sobie członek, nie spuszczając z niej oczu. –
Teraz jest właściwy moment, Georgino. Po tej nocy już nigdy cię nie zobaczę.
Chcę zostać pierwszym mężczyzną, który w tobie był.
– Ale ja nie chcę, rozumiesz? Proszę…
Zanim dokończyła, znów był na niej, miała wrażenie, że jest teraz cięższy
i bardziej brutalny. Jedną ręką przytrzymał jej ramiona nad głową, drugą roz-
sunął nogi, przedtem zsuwając majtki. Po tym, gdy jej dotykał, była mokra,
ale nie chciała być już więcej dotykana. Nie chciała, by to zaszło za daleko.
Chciała, żeby przestał.
Udało jej się wyszarpnąć rękę i zaczęła tłuc go po plecach.
– Calvin, proszę, ja nie chcę…
– Będę twoim pierwszym, Georgino. Nigdy mnie nie zapomnisz.
Jego penis wszedł w nią nagle i gwałtownie. Ból był palący i intensywny.
Zaczęła płakać, lecz położył jej rękę na ustach, nie przestając wbijać się w nią
coraz głębiej. Nie wyobrażała sobie, że może tak boleć. Próbowała drapać
jego plecy, lecz miała za krótkie paznokcie. To nie Calvin, jakiego znała, który
zawsze był delikatny i dumny, że może dawać jej rozkosz. A teraz to w ogóle
nie był seks. To było coś zupełnie innego.
To była dominacja. To było zabieranie jej tego, czego on chciał, a czego
ona nie chciała mu dać. To był gwałt.
– Przestań – jęknęła, kiedy jego ręka nieco zsunęła się z jej ust. – Przestań,
proszę…
Słyszał ją, oczywiście, że tak, ale przebywał w swoim świecie, w którym
znaczenie miało tylko to, czego on chce, czego on potrzebuje. Nic innego nie
istniało. W końcu Geo opadła z sił, jej ręce leżały bezwładnie na materacu.
Nie było sensu walczyć. Gdy walczyła, bardziej bolało. Gdy walczyła, było
jeszcze gorzej.
Karma wróciła. I to było straszne.
Wyszedł tak samo, jak wszedł, przez okno. Po tej nocy Geo już nigdy go
nie widziała. Aż do procesu.
Kaiser spytał ją kiedyś, czy kiedykolwiek bała się, że Calvin po nią przyj-
dzie. Odpowiedziała, że nie, co było prawdą. Gdy tamtej nocy patrzyła, jak
najpierw gwałci, a potem zabija jej przyjaciółkę, czuła się tak, jakby odebrał
część tego, co było w niej najlepsze. To, co zostało, zabrał, gwałcąc ją w jej
własnej sypialni, podczas gdy ojciec spał w pokoju na końcu korytarza.
Geo patrzy na pusty słoik po cukierkach stojący na nocnej szafce. Jakby za-
wierał całą jej niewinność. Całą jej dobroć. Był tu przez te wszystkie lata. Te-
rapeuta miałby pewnie używanie, próbując analizować, dlaczego go nie wy-
rzuciła i, co ważniejsze, dlaczego trzyma go w swojej sypialni w miejscu,
w którym jest dobrze widoczny.
Odpowiedź jest prosta: to kara za to, co zrobiła Angeli. I przypomnienie jej
własnej traumy, jej własnego bólu, które sprowadziła na siebie, ponieważ była
młoda i głupia.
Dzwoni jej komórka. Geo patrzy na ekran i gdy widzi, że to wiadomość od
Kaisera, jej serce przez moment bije szybciej, a na ustach pojawia się lekki
uśmiech. Może im się uda… dopóki nie powie mu wszystkiego.
Nikt, nawet Kaiser, nie będzie mógł jej kochać, kiedy usłyszy całą historię.
Gdy Geo odczytuje esemesa, jej twarz tężeje.
W lesie za St. Martin’s znaleziono dwa kolejne ciała. Kobieta i dziecko za-
bici w taki sam sposób jak poprzednie ofiary.
Drugi przychodzi po kilku sekundach:
Calvina widziano w mieście. Zostań w domu. Pozamykaj drzwi.
CZĘŚĆ
CZWARTA
DEPRESJA
Nic łatwiej nie zwodzi jak właśnie
tak zwane oczywiste fakty.
Arthur Conan Doyle, Tajemnica doliny Boscombe[7]
25.
Ludzie różnie okazują rozpacz – Kaiser przekonał się o tym dawno temu
i nikogo nie ocenia. Nie można komuś powiedzieć, jak ma się czuć, kiedy ma
się czuć tak, a nie inaczej, i jak to okazywać. Daniel Rudd i Lara Friedman,
rodzice Emily Rudd, gdy dowiadują się, że ich mała córeczka nie żyje, płaczą,
trzęsą się i domagają szczegółów, których Kaiser jeszcze nie zna. Zapewnia
ich, że śmierć nastąpiła szybko i że nie ma śladów molestowania.
Chcą ją zobaczyć, lecz w kostnicy właśnie przeprowadzana jest sekcja. Za-
miast tego Kaiser pokazuje im zdjęcie – najmniej drastyczne, jakie ma, na któ-
rym dziewczynka wygląda tak, jakby spała – a oni potwierdzają, że to ich
córka. Niecałą godzinę później są spokojni i uprzejmi, a nawet profesjonalni.
Mają przekrwione oczy, lecz nie widać w nich łez. Siedzą blisko siebie, oddy-
chając i mówiąc normalnie, ale się nie dotykając. Daniel Rudd jest kardiochi-
rurgiem w Centrum Medycznym Harborview, a Lara Friedman pediatrą
w szpitalu dziecięcym w Seattle. Kaiser zakłada, że są w stanie tak podejść do
sprawy, właśnie dlatego że są lekarzami.
Mają jeszcze dwoje dzieci, bliźniaki urodzone dzięki metodzie in vitro.
Shawn i Shane skończyli sześć lat, Lara Friedman pokazuje Kaiserowi ich
zdjęcie: siedzą na ławce w parku, a między nimi ich mała siostrzyczka. Emily
nie jest do nich podobna – oni mają blond włosy i niebieskie oczy, ona ciemne
włosy i ciemne oczy – nie można jednak nie zauważyć więzi, jaka ich łączy.
Rodzice potwierdzają, że Emily była adoptowana.
– Mimo że urodziłam bliźniaki, czułam, że nasza rodzina nie jest kom-
pletna – mówi Lara, splatając ręce na kolanach. Kawa, którą przyniósł jej Ka-
iser z pokoju rekreacyjnego, stygnie nietknięta w papierowym kubku. – Nie
mogłam znów skorzystać z in vitro, więc rozpoczęliśmy procedurę adopcyjną
za pośrednictwem agencji, która specjalizuje się w znajdowaniu domów dzie-
ciom nieletnich matek.
– Co może pani powiedzieć o biologicznych rodzicach Emily? – pyta Ka-
iser.
– Dlaczego to takie ważne? – Siedzący obok żony Daniel Rudd wzrusza ra-
mionami. – Oni nie mają z tym nic wspólnego. Sasha nie zdradziła nam nawet
imienia ojca. Ten człowiek nie wie, że ma dziecko.
– Sasha to biologiczna matka?
– Tak. – Mężczyzna patrzy na Kaisera. – Jeszcze raz pytam, jakie to ma
znaczenie? Sasha po urodzeniu Emily nie miała z nią kontaktu.
– To istotne dla śledztwa – tłumaczy Kaiser spokojnie. – Na razie nie mogę
powiedzieć nic więcej. Będę wdzięczny za każdy szczegół, o którym mi po-
wiecie.
– Nazywa się Sasha Robinson – mówi Lara, zerkając na męża, żeby się nie
odzywał. – Była uroczą dziewczyną. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie
jej ciąży. Zaprosiliśmy ją do nas, żeby spędziła trochę czasu z nami i z chłop-
cami. Miała osiemnaście lat, mieszkała z babcią na osiedlu przyczep. Rzuciła
szkołę, leczyła się z uzależnienia od narkotyków. Dorastała w biedzie i było
oczywiste, że bardzo pragnie oddać dziecko jakiejś rodzinie z pieniędzmi.
Podkreślała, że chce, by mogło mieć dostęp do edukacji, cieszyła się, że są już
bliźniaki, bo dziecko będzie miało starszych braci, którzy je obronią. – Urywa,
głos jej się łamie.
– Podczas ciąży widzieliśmy ją dwa razy i raz tuż po porodzie – dodaje Da-
niel zrezygnowany. – Przez ponad dwa lata nie spotykaliśmy Sashy ani z nią
nie rozmawialiśmy. To był jej wybór. Znów zaczęła brać, w takim stanie nie
powinna widywać się z Emily. Powiedzieliśmy jej, że jeśli będzie czysta, od
czasu do czasu może ją odwiedzić, zdecydowała jednak, że dopóki nie prze-
stanie brać, nie chce jej widzieć. W głębi duszy odczuliśmy ulgę. Takie rzeczy
powodują komplikacje.
– Ale kiedy Emily skończyła dwa latka, skontaktowaliście się z Sashą?
– Zadzwoniliśmy do niej – odpowiada Lara. – Mieliśmy problemy z Emily.
Była zbyt pobudliwa, jak na swój wiek. Szybko wpadała w złość, była bardzo
agresywna, miała nawet skłonność do przemocy. Kopała, biła, drapała, popy-
chała, pewnego razu próbowała ugryźć Shawna, kiedy nie pozwolił jej się ba-
wić swoimi zabawkami. Były momenty, gdy chłopcy się jej bali.
– Oczywistą decyzją byłoby podawanie leków – włącza się Daniel. – Choć
nie byliśmy za tym. Leki na ADHD zamieniają dzieci w zombie. Zamiast tego
zapisaliśmy ją na terapię, zmieniliśmy dietę, zatrudniliśmy na pół etatu drugą
opiekunkę, żeby odciążyła trochę Marię.
– A Maria to…
– Opiekunka na cały etat – wyjaśnia Lara. – Mieszka z nami.
– Czy ta dodatkowa opiekunka pomogła?
– Ani trochę. Emily była naprawdę trudnym dzieckiem. Było nam ciężko. –
Lara przygryza wargę, patrzy gdzieś w bok, na jej twarzy widać poczucie
winy, że mówi źle o swojej zmarłej córce.
– A co z jej ojcem? – pyta Kaiser. – Wiecie coś o nim?
– Sasha powiedziała nam tylko, że ich związek nie trwał długo – odpo-
wiada Daniel. – Krótka historia, może nawet jednorazowa. Nie powiedziała
nam, jak on się nazywał.
– A może nawet nie wiedziała – dodaje Lara. – Oczywiście jeśli to pan ją
zapyta, może będzie bardziej szczera. Z nami już więcej nie rozmawiała.
I już nigdy nie porozmawia.
– Dlaczego? – chce wiedzieć Kaiser.
– Kiedy rozmawialiśmy z nią o Emily, powiedzieliśmy, że musimy znać
DNA jej rodziców – wyjaśnia Daniel. – Tłumaczyliśmy, że rozumiemy, dla-
czego nie chce mówić o jej biologicznym ojcu, ale żeby pomóc córce, musimy
wiedzieć pewne rzeczy. Że jest agresywna, stosuje przemoc, martwimy się,
ponieważ może zrobić coś złego braciom. Ta rozmowa ją zdenerwowała. Roz-
łączyła się i już nigdy nie zadzwoniła.
Rodzice Emily Rudd wyglądają na ludzi praktycznych. Chcą pomóc, udzie-
lają jak najbardziej wyczerpujących odpowiedzi. Kaiser uznaje, że pora po-
wiedzieć im prawdę.
– Chcę być z państwem szczery. Obok Emily znaleźliśmy jeszcze jedną
ofiarę. Kobietę.
Rodzice wymieniają spojrzenia.
– I pan uważa, że to Sasha – stwierdza Daniel. – Inaczej nie zadawałby
nam pan tych wszystkich pytań. Tak jak mówiłem, Sasha nie miała żadnych
kontaktów z Emily. Kontaktowaliśmy się z nią tylko my…
– Czy mogę pokazać państwu fotografię? – Kaiser wyjmuje z kieszeni tele-
fon. – To właśnie ta kobieta.
Lara kręci głową. Daniel, wzdychając, wyciąga rękę po aparat. Kaiser już
wie, jak używać aplikacji dodającej czarny pasek, którą pokazała mu Kim
i którą wykorzystała w przypadku fotografii Claire Toliver, przyciął też zdję-
cie, zostawiając tylko twarz ofiary. Nie zamierza mówić rodzicom Emily, że
ciało kobiety zostało rozczłonkowane, a głowa odcięta.
Mężczyzna patrzy na zdjęcie. Wyraz jego twarzy się nie zmienia. I tym ra-
zem Kaiser myśli, że to jego niewzruszona mina chirurga.
– No cóż, zdecydowanie przypomina Sashę, taki sam nos, taka sama broda.
Co to za czarny pasek?
– To dla zaznaczenia obrażeń w tej części twarzy.
Daniel przewraca oczami.
– Jestem chirurgiem urazowym, detektywie. W poprzednim tygodniu przy-
jąłem nastolatka, który stracił oczy w wyniku urazu głowy. Wypadły mu pod-
czas gry w futbol, zwisały z oczodołów. Każdego dnia widzę takie rzeczy,
a nawet gorsze. Jeśli pokaże mi pan nieocenzurowaną wersję zdjęcia, prawdo-
podobnie potwierdzę, że to ona.
Kaiser wzdycha. Klika na właściwą fotografię i pokazuje je Danielowi.
A ten mruga. Tylko raz. Tego człowieka nic nie jest w stanie poruszyć.
– Tak. To Sasha – stwierdza krótko.
Lara nie wykonuje żadnego ruchu, by spojrzeć na ekran telefonu, więc Ka-
iser wsuwa go do kieszeni.
– Jak została zabita? – pyta Daniel, wstając.
Zaczyna chodzić po pokoju. Jego opanowanie powoli się ulatnia.
– Sądzę, że została uduszona… – mówi Kaiser i urywa. – Przyczynę
śmierci poznamy jeszcze dziś.
– Dlaczego chce pan wiedzieć, kto jest biologicznym ojcem Emily? – Ton
głosu Daniela wskazuje, że jest coraz bardziej zdenerwowany. – Sądzi pan, że
miał z tym coś wspólnego? – Kiedy Kaiser nie odpowiada, przestaje chodzić.
– O Boże, ależ tak.
– Tak, poszukujemy go jako podejrzanego.
– Ale nie znacie jego nazwiska. – Daniel znów wymienia spojrzenie z żoną.
– Cholera, znacie!
– Nie mogę w to uwierzyć. – Larze łamie się głos. Ukrywa twarz w dło-
niach. Rozpacz, wcześniej tłumiona, teraz wzbiera gwałtownie, kobieta oddy-
cha płytko. – Sądzicie, że biologiczny ojciec Emily zabił ją i Sashę? Co za de-
generacja… – Milknie i wstrzymuje oddech, jakby dopiero teraz uświadomiła
sobie, co właśnie powiedziała. – To dziedziczne. – Oddycha szybko, na jej
czole błyszczą krople potu. – To dlatego Emily była taka. O Boże, o Boże…
Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego miałby zabijać swoje dziecko?
– Oddychaj głęboko – mówi Daniel, patrząc z troską na żonę, i znów za-
czyna chodzić po pokoju.
– Wiem, co mam robić – ucina Lara. Po raz pierwszy odzywa się do męża
tak ostro. Kilka razy nabiera głęboko powietrza, jej pierś unosi się i opada
gwałtownie, po czym po paru oddechach się uspokaja. – Musi pan porozma-
wiać z babcią Sashy. Dziewczyna wspominała, że były blisko, że babcia to je-
dyna osoba, która stała przy niej, gdy brała i piła. Może ona będzie umiała po-
wiedzieć, czy człowiek, który zamordował naszą córkę, jest tym, którego ma
pan na myśli.
– Jak on się nazywa? – pyta Daniel. Siada obok żony, lecz dzieli ich kilka
centymetrów, nie dotykają się, nie patrzą na siebie. – Ten morderca.
– Nie powiem panu tego, dopóki nie będziemy mieli pewności.
– No cóż, mam nadzieję, że złapiecie skurwysyna. Mam też nadzieję, że
rzuci się na pana i pan go zabije.
– Dan – mówi żona słabym głosem. Nie spiera się z mężem.
W tej kwestii Kaiser również nie.
26.
Kaiser był w sali sądowej w dniu, gdy sąd skazał Calvina Jamesa na cztery
dożywocia, po jednym za każde morderstwo, które popełnił, włączając zabicie
Angeli Wong. Georginy tam nie było. Siedziała już w więzieniu i przegapiła
wielkie przedstawienie.
Gdy sąd wysłuchał wielu oświadczeń pogrążonych w smutku członków ro-
dzin ofiar, został ogłoszony wyrok. Rodziny płakały. Sprawiedliwości stało się
zadość, lecz wobec takich przestępstw trudno mówić o zwycięstwie. Nie ma
też nagród. Jest przede wszystkim uczucie ulgi, wrażenie, że oto zamknięto
rozdział, który przede wszystkim nigdy nie powinien zostać napisany. Rany
jednak pozostają niezagojone. A zmarli nie wstaną z martwych.
W tamtym dniu w sądzie Kaiser pocieszał rodziców Angeli. Candace
Wong-Platten objęła go mocno, szepcząc podziękowania, i pocałowała w poli-
czek, zostawiając na nim ślad szminki. Wytarcie go, zanim Candace odejdzie,
byłoby niegrzeczne. Victor Wong wziął rękę Kaisera w obie dłonie i mocno
ścisnął.
– Nasza dziewczynka może teraz spoczywać w spokoju – powiedział ze
łzami w oczach.
Kaiser tylko pokiwał głową. Wierzył, że zmarli już mają spokój. To żywi
cierpią.
Calvin James, ubrany w garnitur z krawatem, patrzył na Kaisera, kiedy
strażnik zakładał mu kajdanki. Gdy po kilku minutach wrócił, miał na sobie
pomarańczowy kombinezon. Jego adwokat pakował dokumenty do teczki. Ca-
lvin otwierał usta i wydawało się, że coś mówi, ale w sali panował zgiełk i Ka-
iser go nie słyszał. Podszedł bliżej.
– Próbujesz mi coś powiedzieć? – spytał.
Ważyli mniej więcej tyle samo i byli podobnie zbudowani, Kaiser był jed-
nak o kilka centymetrów wyższy. To zabawne, że kiedy on miał szesnaście lat,
Calvin skończył dwadzieścia jeden i wydawał się o wiele większy, o wiele sil-
niejszy, o wiele bardziej przerażający. Teraz był zwykłym mężczyzną. Co
prawda, mordercą, ale też mężczyzną starzejącym się tak jak wszyscy, bez
specjalnych talentów czy umiejętności, którego pociąga zabijanie kobiet
w najbardziej okrutny sposób.
Kaiser miał prawie stuprocentową pewność, że gdyby walczyli uczciwie,
z łatwością poderżnąłby mu gardło.
– Mówiłem, że jestem zaskoczony, że nie skazali mnie na karę śmierci –
odrzekł Calvin.
– O tym pogadaj sobie ze swoim prawnikiem. – Kaiser zerknął na obrońcę,
który właśnie rozmawiał przez komórkę, po czym znów na Calvina. – Wolisz
karę śmierci? Bo ja bym wolał.
Strażnik wziął Calvina pod ramię i skierowali się w stronę bocznych drzwi
prowadzących do aresztu na dole. Stamtąd miał zostać przewieziony do Walla
Walla w stanie Waszyngton, by resztę życia spędzić w więzieniu.
– Ludzie tacy jak ja nie powinni żyć – powiedział Dusiciel ze Sweetbay,
oglądając się przez ramię. – Słyszysz mnie, Kaiser? Ludzie tacy jak ja nie po-
winni żyć.
AKCEPTACJA
I know I can’t take one more step towards you
’Cause all that’s waiting is regret.
Don’t you know I’m not your ghost anymore
You lost the love I loved the most
I learned to live, half alive
And now you want me one more time[9].
Christina Perri, Jar of Hearts
29.
Przygotowuje się tak, jakby to była jej pierwsza randka, jakby ekscytowała
się, że spędzi czas z tym właśnie mężczyzną, co było właściwie prawdą. Bie-
rze szybki prysznic, suszy włosy i robi dyskretny makijaż, by wyglądać na za-
dbaną, ale nie odpicowaną. Wkłada legginsy i ładny sweter – zupełnie zapo-
mniała, że taki ma. Krząta się po kuchni, nacierając mieszanką przypraw
schab, który pierwotnie zamierzała przygotować dla Cat. Musi się dusić przez
cztery godziny, więc jeśli chcą zjeść o rozsądnej porze, najlepiej będzie zacząć
już teraz. W spiżarni była butelka niedrogiego czerwonego wina, więc zaczyna
jej szukać, lecz po chwili kręci głową na myśl o tym, jaka jest głupia. Na mi-
łość boską, on ma dopiero osiemnaście lat! Nie może pić, a nawet jeśli by
mógł, jest jego matką. Nie powinna proponować mu alkoholu.
O Boże, jest jego matką! Denerwuje się tak bardzo, że musi iść do salonu
i usiąść, by się uspokoić.
Czy ją polubi? Czy znienawidzi? Gdy pisali do siebie na Facebooku, wyda-
wał się przyjazny. I elokwentny, o ile mogła wywnioskować z tej krótkiej wy-
miany wiadomości.
Ulicą jedzie stary biały pick-up Isuzu i zatrzymuje się przy krawężniku
przed domem. Jest tu! Policjant wyznaczony do ochrony Geo szybko wysiada
z auta, a Geo otwiera frontowe drzwi.
– W porządku! – woła do policjanta z mocno bijącym sercem. – Czekam na
niego. To rodzina.
Policjant kiwa głową, unosi rękę na znak, że ją zrozumiał, i wraca do samo-
chodu.
Geo zaraz zobaczy swojego syna.
Czeka na ganku, stojąc w otwartych drzwiach, a kierowca isuzu powoli
wysiada. Najpierw się waha, po czym rusza, a kiedy jest już blisko, Geo unosi
rękę do ust. Robi duży krok w tył i o mało nie potyka się o próg.
Człowiek, który idzie w jej stronę, to Calvin James.
31.
To nie Calvin. Oczywiście, że nie. Ale nie można nie zauważyć podobień-
stwa: ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, takie same ciemne włosy zaczesane
do góry w stylu Jamesa Deana. Jest nawet tak samo szczupły i umięśniony jak
Calvin, pod cienką bluzą z kapturem widać zarys jego ramion.
Nie ma tylko buty Calvina, nie wypełnia i nie zawłaszcza przestrzeni
w chwili, gdy wchodzi do pokoju. Dominic taki nie jest – ma nieśmiały
uśmiech i wygląda na to, że również się denerwuje. Przecież wciąż jest nasto-
latkiem, pewność siebie przyjdzie z czasem.
– Cześć – mówi Geo, a to słowo wydobywa się z jej ust jedną długą sylabą,
niczym westchnienie, co sprawia, że mówi jak durna laska z Kalifornii: „Cze-
eeeść”.
– Witaj. Dzięki, że mnie zaprosiłaś. – Głos Dominica jest głęboki, o takiej
samej barwie jak głos Calvina, co ją zaskakuje. Calvin jednak mówił wolno,
leniwie, a jego syn nieco szybciej, precyzyjniej. Bardziej jak Walt. – Na ulicy
stoi policyjny wóz. Czy wszystko w porządku?
Geo jest zdenerwowana, ale on chyba też. Wymieniają skrępowane uśmie-
chy.
– Tak, wszystko w porządku. Nie martw się, policjant nie będzie nam prze-
szkadzał. Wejdź, proszę.
Jesienny dzień jest rześki i gdy Dominic wchodzi do domu, wraz nim
wpada powiew chłodnego wiatru. Rozgląda się, dostrzega nogi Geo w skar-
petkach, więc zdejmuje buty i ustawia je starannie pod ścianą. Podchwytuje jej
spojrzenie, lecz nie jest skrępowany.
– Mamy takie same oczy – mówi.
Ma rację. Ciemne, w kształcie migdałów. Geo się uśmiecha.
– Napijesz się czegoś?
Chłopak kręci głową.
– Nie, dziękuję. Zatrzymałem się w Seven-Eleven na końcu ulicy
i wtrząchnąłem Wielki Łyk.
– To ten Seven-Eleven, gdzie… – Geo przełyka, milknąc w porę. O mało
nie powiedziała: „Gdzie poznałam twojego tatę”, ale on jeszcze nie wie, kto
jest jego ojcem. To nie w porządku, opowiadać mu o takich szczegółach, gdy
nie jest gotowy.
Czeka grzecznie, aż Geo dokończy to, co zaczęła mówić, a kiedy ona mil-
czy, znów się rozgląda. Ona wyłamuje sobie palce, zmusza się, by przestać,
i wskazuje salon.
– Na gzymsie kominka stoją zdjęcia. Idź i sobie obejrzyj.
Dominic kiwa głową i wchodzi do salonu. Ona idzie za nim i zauważa, że
chłopak porusza się tak samo jak jego ojciec. To ciekawe, że niektóre cechy
naprawdę zależą od genów, na przykład postawa i chód. To cały Calvin, od
stóp do głów, może ze szczyptą Walta.
Chłopak bierze do ręki ślubną fotografię jej matki i ojca i przez jego usta
przemyka lekki uśmiech. Geo to widzi i coś dzieje się z jej sercem. Jednocze-
śnie topnieje i rośnie. To jej uśmiech. Ten pełen zadumy.
Przez tyle lat cię nie kochałam, myśli.
– To twoi rodzice? – pyta chłopak. Jeśli zauważył wyraz jej twarzy, nie
skomentował tego.
– Tak, to twoi dziadkowie. Walter i Grace Shaw.
– Wiem o nich trochę z dokumentów. – Odstawia zdjęcie na miejsce, siada
na krześle stojącym najbliżej kominka i prostuje nogi. – Kiedy skończyłem
osiemnaście lat, napisałem do agencji adopcyjnej z prośbą, by przekazali mi
wszystkie informacje, jakie mają. Powiedzieli, że mogę mieć do nich dostęp,
i przesłali mi akta. Nie znalazłem w nich niczego ponad to, co już o tobie wie-
działem. W Google nie natrafiłem na zbyt wiele o twoich rodzicach, lecz w ar-
chiwum w bibliotece są gazety z czasów, kiedy umarła twoja mama. Miałem
jej zdjęcie. Zmarła w wieku trzydziestu trzech lat, tak? Wyglądasz zupełnie
jak ona.
Geo się uśmiecha.
– Wiem. Kiedy dorosłam, to doprowadzało mojego ojca do szaleństwa.
Mój głos zaczynał brzmieć jak jej głos. Pewnego razu, gdy przyjechałam
z college’u do domu – nie powiedziałam mu, że przyjeżdżam – wrócił z pracy,
a ja byłam w kuchni i przygotowywałam kolację. Odwróciłam się do niego,
a on stał blady jak duch. Myślał, że to ona. Wiem, jakie to uczucie… – Znów
musi się pohamować. Dość.
– Czy możemy o nim porozmawiać? To znaczy o moim ojcu? Mam wraże-
nie, że to zakazany temat.
Geo oddycha głęboko. Jak ma znaleźć słowa? Musi je znaleźć. Nie wie jak,
ale musi.
– Oczywiście, że możemy.
– Wiem, kim jest – mówi Dominic.
W akcie urodzenia nie ma nazwiska Calvina. Na pewno nie powiedziała
o nim Kentom. Nie mówiła też o Calvinie ojcu, lecz on podczas procesu
w końcu złożył wszystko w całość, dopasowując czas wydarzeń.
– Przeprowadziłem małe śledztwo – ciągnie Dominic. – Gdy miałem jede-
naście albo dwanaście lat, matka powiedziała mi, jak się nazywacie. Ojciec
odszedł dawno temu, ponownie się ożenił, a jego żona urodziła drugie
dziecko. A moja mama piła. Bardzo dużo piła. Wcześniej nie, zaczęła po tym,
gdy się rozwiedli.
– Przykro mi – szepcze Geo.
– Od paru lat mieszkaliśmy w Vancouver. Mama dostała pracę na jednym
z uniwersytetów, no i mieszkali tam jej rodzice. Po rozwodzie chciała być bli-
sko nich. To dlatego ojciec zrzekł się praw rodzicielskich. Bez jego zgody nie
mogłaby zabrać mnie do Kanady. Wydaje mi się, że raczej się tym nie przejął.
Z tego, co słyszałem, chyba poczuł ulgę, że ma mnie z głowy. I tak prawie go
nie widywałem.
– Przykro mi – powtarza Geo.
To, że jej syn mówi o tym wszystkim bez emocji, przypomina jej ją samą,
i to boli. Wie, że im bardziej obojętnie coś brzmi, tym bardziej boli.
– Mnie nie. Ludzie się zmieniają. Mówili, że adoptowane dziecko kocha się
jak własne, ale ja wiem, że to nieprawda. Pamiętam, jak byłem u ojca i Lind-
say, jego nowej żony, tuż po tym, gdy urodziła pierwsze dziecko. Chłopca.
Podsłuchałem przez interkom, jak do niego mówi. Próbował uśpić Holdena,
a kiedy mały wreszcie usnął, Lindsay zapytała: „Czy jest tak jak wtedy, gdy
urodził się Dominic?”. A ojciec odpowiedział: „Nie, jest lepiej”.
Geo się wzdraga.
– O Boże. Nie powinien tak mówić. A ty nigdy nie powinieneś tego usły-
szeć. Nie wszyscy przybrani rodzice tak czują.
Tylko ci, których dla ciebie znalazłam.
Dominic wzrusza ramionami.
– Tak czy inaczej, kiedy kilka lat temu mama powiedziała mi, jak się nazy-
wasz, zacząłem cię szukać i znalazłem nekrolog twojej mamy. Później znala-
złem jeszcze mnóstwo innych rzeczy. W tamtym czasie zeznawałaś na proce-
sie mordercy.
Geo zamyka oczy.
– Tak, to prawda.
– Przeczytałem w artykule, że ty i oskarżony byliście parą. Kiedy chodziłaś
do liceum, kiedy miałaś szesnaście lat. Dokonałem obliczeń. I zobaczyłem
jego zdjęcie. Jesteśmy do siebie podobni.
Mało powiedziane.
– Tak, jesteście.
– Więc to on? Dusiciel ze Sweetbay to mój ojciec?
Modliła się, żeby nie użył tego przydomka. Była przerażona, że w ogóle go
zna. Jej syn już wie, jaka jest odpowiedź, widać to w sposobie, w jaki na nią
patrzy, ale chce, żeby ona to potwierdziła. Ponieważ jest jedyną osobą na
świecie, która może to zrobić.
– Tak, Calvin James to twój ojciec.
Dominic siedzi nieruchomo, nie reaguje. Jego oczy patrzą gdzieś daleko,
przez moment jest gdzie indziej, myśli o czymś innym. Może o życiu, którego
nie miał?
– Zabiłaś ją? – pyta.
– Co? – Geo mruga zdezorientowana.
– Angelę Wong. Śledziłem proces. Podpisałaś ugodę. Ale czy ją zabiłaś?
Wiele osób sądzi, że tak i że łatwo się wywinęłaś.
I znów mówi bez cienia emocji, nie osądzając. Geo może odpowiedzieć
tylko w jeden sposób – mówiąc prawdę. Po tym wszystkim, przez co prze-
szedł, po życiu, jakie wiódł, i z powodu jego przeklętych genów Georgina
musi odpowiadać na jego pytania tak szczerze, jak to możliwe.
– Nie zabiłam jej. Ale pomagałam Calvinowi ją zakopać. I okłamałam poli-
cjantów, jej rodziców, mojego ojca, naszych przyjaciół, wszystkich.
– I długo uchodziło ci to na sucho.
– Ja… – Geo chce, żeby zrozumiał. – Szczerze mówiąc, spodziewałam się,
że mnie zamkną. Sądziłam, że do wszystkiego dojdą. Ale z jakiegoś powodu
nikt nie wpadł na to, co się stało. Rok po roku… nikt. I tak minęło czternaście
lat.
– Dlaczego się nie przyznałaś? Nie zabiłaś jej, miałaś tylko szesnaście lat,
dlaczego nie powiedziałaś prawdy? Właściwie byłaś jeszcze dzieckiem. Za-
łożę się, że nic by ci nie zrobili.
Geo zastyga. Oczywiście spodziewała się, że będą o tym rozmawiali, nie
sądziła jednak, że ta rozmowa będzie tak trudna, a dla Dominica stanie się
okazją do zdobycia informacji. Rozpaczliwie chce dać mu odpowiedź, która
będzie miała dla niego sens, nie jest jednak pewna, czy to możliwe, skoro nie
ma sensu dla niej.
– Wydaje mi się, że usprawiedliwiałam to, wmawiając sobie, że to nie
wróci Angeli życia – mówi wreszcie Geo. – Że wiedziała, że ją kocham, że mi
przykro i że nie chciałam, by to wszystko się stało. Tamtej nocy byłam bardzo,
bardzo pijana. Oczywiście to żadne usprawiedliwienie, wiem, ale byłam. Gdy-
bym nie była, może mogłabym ją uratować. Ale nie uratowałam i ona umarła.
A jej rodzina… – Geo zamyka oczy i oddycha głęboko. – Cierpieli przeze
mnie. Przez lata zastanawiali się, co się z nią stało. Wariowali od tego, a ja
przez cały ten czas mogłam dać im odpowiedź. Nie zrobiłam tego jednak, a po
czternastu latach, kiedy prawda wyszła na jaw, znowu musieli zmierzyć się
z bólem.
– Ukrywanie jej śmierci było błędem – stwierdza Dominic. – Nawet jeśli-
byś ją zabiła, można byłoby ci wybaczyć. Ale ukrywanie prawdy? Przez tyle
czasu? Poszłaś do przodu, a jej rodzice cierpieli, zastanawiając się, co się stało
z ich dzieckiem. Wydaje mi się, że to kwestia charakteru. To sprawia, że jesteś
przerażająca.
Mówi to bez cienia wesołości czy ironii, nie zgrywa się. To po prostu słowa
ułożone w określony sposób, tną głębiej niż nóż lub jakiekolwiek inne ostrze.
Geo nie ma nic na swoją obronę. On ma rację. Jej zaledwie osiemnastoletni
syn przyszpilił ją w sekundę. Ponieważ ona jest przerażająca.
– Tak – szepcze.
– Teraz wiem, skąd to mam. – Dominic wyłamuje sobie palce, patrząc na
gzyms kominka, na którym rodzinne zdjęcia znów są w komplecie. – Utkną-
łem między rodzicami biologicznymi i przybranymi, nie było dla mnie na-
dziei. Myślę, że Nori i Mark nigdy tak naprawdę mnie nie kochali.
– Ależ kochali. – Geo zdaje sobie sprawę, że brzmi to rozpaczliwie, ale
chce, żeby miał coś dobrego, coś pozytywnego, czego mógłby się trzymać. –
Widziałam ich twarze w dniu, w którym się urodziłeś. Nie posiadali się ze
szczęścia.
– Nie, widziałaś jej twarz – prycha Dominic. – Matka opowiedziała mi
wszystko o tamtym dniu. Ona była wzruszona, a on wyglądał tak, jakby zaraz
miał zwymiotować.
Cholera. To prawda. Zobaczyła w przebłysku wspomnienia twarz Marka
Kenta, to, jaki był blady, jakby nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę,
zerkał na boki, jakby szukał drogi ucieczki. Wtedy tego nie zauważyła.
A może jednak?
– Matka zawsze była ze mną szczera – ciągnie Dominic. – Może zbyt
szczera? Może nie powinna mówić o pewnych sprawach, byłem dzieckiem,
nie musiałem wiedzieć o wszystkim. Powiedziała mi, dlaczego tak naprawdę
zdecydowali się na adopcję. Byli razem od college’u i ojciec zaczynał się nu-
dzić. Zdradził ją mnóstwo razy. Uważała, że dziecko wszystko naprawi, że
staną się prawdziwą rodziną, nie będzie musiał nigdzie chodzić, nie mogła
jednak zajść w ciążę. Miała coś z jajnikami. – Dwa ostatnie słowa wypowiada
protekcjonalnym tonem. – No więc rozpoczęli proces adopcyjny. Ona uwa-
żała, że nic z tego nie wyjdzie – byli młodzi, niezbyt bogaci, dopiero kupili
pierwszy dom. Miała jednak nadzieję, że to doświadczenie ich zbliży, prze-
kona Marka, jak okropnie Nori się czuje, nie mogąc dać mu dziecka.
– Nie wiedziałam o tym – mówi Geo, mrugając, by powstrzymać gorące
łzy. Jest coraz gorzej i gorzej, a przecież nie powiedziała mu jeszcze najstrasz-
niejszych rzeczy. – Naprawdę nie wiedziałam. Wyglądali na takich zakocha-
nych. Tak bardzo ze sobą związanych.
– Myślę, że zobaczyłaś to, co chciałaś zobaczyć.
Geo spuszcza głowę. On znowu ma rację. Przed Kentami rozmawiała
z wieloma parami, starszymi, będącymi razem dłużej niż oni, z małżeństwami,
którym bardzo zależało dziecku. Dlaczego nie wybrała któregoś z nich?
Bo, kurwa, wszystko wiedziała najlepiej. Zawsze. Oto dlaczego.
– Matka umarła – mówi Dominic obojętnie. – Jej ostatni facet, ten, który
mnie molestował, był alkoholikiem. Wrócili z kolacji, on jak zwykle za dużo
wypił i rozbił samochód o ścianę budynku. Czy wiesz, że ten skurwysyn
wciąż żyje? Matka zginęła na miejscu, jej poduszka powietrzna nie otworzyła
się do końca. A on przeżył i mieszka gdzieś w Idaho. Jest sparaliżowany, ale
żyje.
– Przykro mi – Geo nie może przestać tego powtarzać. Teraz już płacze
otwarcie, ocierając z furią łzy. – Dominicu, przepraszam, nie tego dla ciebie
chciałam…
– A czego chciałaś? – pyta jej syn. Patrzy na nią nieruchomym wzrokiem.
Jego twarz jest przyjazna, a w ciemnych oczach płonie coś, co wydaje się czy-
stą ciekawością. – Ja naprawdę chcę to wiedzieć, Georgino. Czego chciałaś?
Co sobie myślałaś, gdy w wieku szesnastu lat zaszłaś w ciążę z mordercą?
– Nie chciałam…
– Musiały być jakieś znaki – stwierdza Dominic, nie zważając na jej reak-
cję. – Znaki ostrzegawcze, czerwone chorągiewki czy jak tam to nazwiesz.
Wcześniej. Czy mój ojciec – Calvin, a nie żaden inny gnojek – miał nad tobą
władzę? Stosował przemoc? Czy kiedykolwiek cię uderzył?
Geo drży. Nie może odpowiedzieć, ponieważ nie może mówić. Ale oczywi-
ście musi udzielić odpowiedzi, bo musi mu wyznać prawdę o Calvinie. O tym,
jakim potworem jest jego ojciec.
– Bił cię, prawda? – W głosie Dominica brzmi podziw. – Ranił cię. A mimo
to z nim byłaś. A mimo to uprawiałaś z nim seks. To gówno cię kręciło?
– To nie był seks, to był… – Po raz trzeci i ostatni Geo próbuje się po-
wstrzymać. Ale już za późno.
– …to był gwałt – kończy za nią Dominic. Słowa przez moment wiszą
w powietrzu, po czym chłopak odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem.
To głęboki gardłowy śmiech, nie jest to śmiech radości, lecz bólu. – Ja pier-
dolę! Jest coraz lepiej i lepiej!
– Dominicu…
– Wszystko w porządku. Oddychaj głęboko. Miałaś szesnaście lat. Dwa
lata mniej, niż ja mam teraz. Pamiętam, jakim kłębkiem nerwów byłem dwa
lata temu. Rozumiem to, Georgino, naprawdę. – Milczy przez chwilę. – Chwi-
leczkę. To brzmi dziwnie. Czy powinienem mówić do ciebie „Georgino”?
– Możesz mówić, jak chcesz – odpowiada Geo, tłumiąc szloch. – Geo bę-
dzie dobrze.
– Geo. Podoba mi się. Masz jeszcze jakieś zdjęcia? Moich dziadków? Mam
ciocie i wujków? Kuzynów? Opowiedz mi więcej o mojej rodzinie.
– W pokoju taty na górze jest kilka albumów z fotografiami. – Geo wstaje,
wdzięczna, że ma kilka minut, by ochłonąć. – Kiedy wrócę, muszę ci powie-
dzieć coś jeszcze.
Wchodzi po schodach i idzie prosto do łazienki. Zamyka drzwi na klucz
i odkręca zimną wodę. Przez dwie minuty gorzko płacze, szlocha jak dziecko,
ale zmusza się, by przestać, obmywa twarz zimną wodą tak długo, aż przestaje
się trząść. Wpatruje się w swoje odbicie w lustrze, ma plamy na policzkach
i rozmazany tusz. Ściera go chusteczką.
Tak, to katastrofa. Ale co ona sobie, do cholery, myślała?
Nic nie myślała, to dlatego. Jej syn spędził dzieciństwo z rodzicami, którzy
tak naprawdę go nie kochali, i, jak się okazało, siebie nawzajem też nie. Oj-
ciec go opuścił. Matka miała faceta alkoholika, który go molestował. Obojętni
krewni. Rodzina zastępcza. Biologiczna matka poszła do więzienia za ukrywa-
nie zabójstwa. Biologiczny ojciec – seryjny morderca.
A najlepsze jest to – po prostu wisienka na torcie – że nie miała nawet
szansy powiedzieć swojemu synowi, że jest on w śmiertelnym niebezpieczeń-
stwie.
Przed wyjściem z łazienki zerka w małe okienko, by sprawdzić, czy przed
domem wciąż stoi policyjny wóz. Jest tam. Policjant ma dziwnie wygiętą
szyję, pewnie śpi. Dobrze. W ten sposób „chroni i służy”. Notuje w pamięci,
by poskarżyć się Kaiserowi.
Idąc w stronę schodów, dostrzega w swojej sypialni sylwetkę. Dominic
wszedł na górę, siedzi w nogach łóżka i przegląda jeden ze szkolnych albu-
mów pamiątkowych. Geo staje w drzwiach, patrzy na niego i nagle zaczyna
kręcić jej się w głowie.
Siedzi sobie swobodnie, niczym się nie przejmując, zupełnie jak Calvin.
A jej ojca nie ma w domu.
Chłopak zerka na nią, uśmiecha się, jakby trzy minuty wcześniej nie odbyli
tej strasznej rozmowy. Klepie łóżko obok siebie.
– Siadaj – mówi, jakby był rodzicem, a ona dzieckiem. – To jest super.
Twój album z drugiej klasy. Nie mogę znaleźć tego z następnej… co, jak przy-
puszczam ma sens, ponieważ wtedy byłaś w ciąży.
Geo siada obok niego na łóżku.
– Tak, dokończyłam klasę w domu.
– To ona? – Dominic pokazuje ziarnistą czarno-białą fotografię, na której
są Geo i Angela. Zrobiono ją po jednym z piątkowych meczów futbolowych,
niepozowane zdjęcie, na którym się śmieją, ich końskie ogony podskakują,
w rękach mają białe pompony, ubrane są w cienkie spódniczki i swetry z em-
blematem drużyny Bulldogsów. – To Angela?
– Tak – odpowiada Geo.
Od lat nie oglądała tego zdjęcia, patrzenie na nie jest bolesne.
– Była piękna – stwierdza Dominic i znów w jego głosie nie ma cienia
osądu. – Tak jak ty.
– Kiedyś tak nie myślałam.
– Chyba wiem dlaczego. – Geo podnosi głowę i patrzy na syna. – Nie dla-
tego, że coś było z tobą nie w porządku. W tej książce naliczyłem dziesięć fo-
tografii Angeli. Jej gwiazda świeciła naprawdę jasno, prawda? Jestem pewny,
że wszystko, nawet inna gwiazda, wyglądałoby przy niej blado.
– To miłe, że tak mówisz. – Geo się uśmiecha. – A raczej poetyckie.
– Jak poznałaś mojego ojca?
Geo opowiada mu historię o 7-Eleven, jaka była wstrząśnięta, gdy na mo-
ment zatrzymała wzrok na Calvinie.
– Spędzaliśmy razem dużo czasu. Miałam gorsze stopnie. Późno wracałam
do domu. Czasami, kiedy ojciec wcześniej przychodził z pracy i nie mogłam
wyjść, Calvin wślizgiwał się tutaj. Ale my nigdy… był dżentelmenem.
– Do chwili, gdy przestał nim być. – Geo kiwa głową. – Są drobiazgi, które
mnie interesują. – Dominic zamyka album. – Dużo czytałem o was obojgu.
Tutejsze gazety relacjonowały sprawę dość dokładnie. Łatwo było znaleźć to
wszystko w bibliotece w Vancouver, a kiedy przenieśliśmy się do Seattle, jesz-
cze łatwiej. Jest jednak sporo rzeczy, o których w gazetach nie napisano.
– Co chcesz wiedzieć?
Chłopak wzrusza ramionami.
– Jak powiedziałem, to drobiazgi. Pamiętam, że kiedyś czytałem jego cha-
rakterystykę i wspomniano w niej, że uwielbiał cynamonowe cukierki
w kształcie serc. Ja też je lubię. – Sięga do kieszeni i wyjmuje małą paczkę cu-
kierków. Jest otwarta i do połowy pusta. Proponuje je Geo, potem jeszcze raz,
a ją uderza uczucie déjà vu.
– Nie, dziękuję. Nie znoszę ich – szepcze Geo i chociaż to nie był żart, Do-
minic się śmieje. – Drobiazgi… niech pomyślę… Zawsze ładnie pachniał.
Znał się na samochodach. Kochał muzykę na żywo, byliśmy razem na kilku
koncertach. Soundgarden. Pearl Jam.
– A więc miał niezły gust, jeśli chodzi o kapele. – Dominic kiwa z aprobatą
głową, wrzuca do ust cukierka i odkłada paczkę. – A jaki on jest teraz, jak my-
ślisz?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia – odpowiada Geo i wie, że nadeszła
pora, żeby mu powiedzieć. To jest ten moment. – Dominicu, na pewno wiesz,
że pięć lat temu Calvin uciekł z więzienia tuż po tym, gdy ja poszłam siedzieć.
I szuka go policja.
– Wiem.
– Nie szukają go jednak tylko dlatego, że uciekł. Zrobił coś… – Geo na-
biera powietrza. – Calvin jest zamieszany w cztery inne morderstwa. Dwóch
kobiet… i ich dzieci. – Dominic zastyga. – Jego dzieci – dodaje Geo łamią-
cym się głosem. – Jego ciało i krew. Dopadł je i zabił. Boję się… Boję się, że
przyjdzie także po ciebie. To dlatego na ulicy stoi policyjny samochód. By
chronić mnie. I ciebie.
Wyraz twarzy Dominica trudno odczytać. Geo nie potrafi stwierdzić, czy
jest w szoku, czy nie. Jej syn zachowuje stoicyzm zupełnie jak Walter, to
pewne.
– A więc trupy, o których czytałem w gazetach, to ofiary Calvina? – Domi-
nic lekko się pochyla i szkolny album spada z jego kolan na podłogę. Chłopak
nie wykonuje żadnego ruchu, by go podnieść. – To on poćwiartował te ko-
biety, udusił ich dzieci i namalował szminką serca? Teraz to wszystko ma
sens. Chory pojeb. O rany.
– Tak. – Geo kraje się serce. On ma tylko osiemnaście lat. To dla niego za
dużo. To byłoby za dużo dla każdego. – Tak myśli policja. Ja jednak jestem in-
nego zdania.
Chłopak kręci głową, jego twarz niczego nie wyraża.
– Czy gliny wiedzą, że tu jestem? Ten twój kolega ze szkoły, ten, który cię
aresztował, wie?
– Nie – odpowiada Geo. Dominic znów ją zaskoczył. Skoro wie, że ona
i Kaiser przyjaźnili się w szkole średniej, musiał się nieźle naszukać. – Chcia-
łam ci to powiedzieć sama, lecz teraz myślę, że powinnam do niego zadzwo-
nić. Będzie chciał zabrać cię w bezpieczne miejsce. Muszę zejść na dół po te-
lefon.
Geo wstaje, by wyjść, lecz Dominic kładzie jej dłoń na ramieniu.
– Nie dzwoń.
– Muszę. – Ich spojrzenia się spotykają. – Nie jesteś bezpieczny. My nie je-
steśmy bezpieczni. Czytałeś, co zrobił innym swoim dzieciom…
Nagle ją to uderza. To, co jej syn powiedział o szmince i sercach namalo-
wanych na piersiach dzieci. O tym szczególe nigdzie nie wspomniano, ani
w gazetach, ani w telewizji. Poinformował ją o tym Kaiser. Nikt, kto nie bie-
rze udziału w śledztwie, o tym nie wie.
Dominic wbija wzrok w twarz Geo, a ona widzi, że i do niego dociera to,
co właśnie jej powiedział. Nie powinien mówić nic o szmince. Nie powinien
w ogóle o tym wiedzieć.
Ale wie. A teraz wie jeszcze, że ona wie.
Geo zrywa się z łóżka, lecz zanim udaje jej się zrobić krok, chłopak jed-
nym mocnym szarpnięciem rzuca ją na materac. Geo czuje, że wyrwał jej pa-
smo włosów. Jest silny, może nawet silniejszy niż Calvin kiedyś. Leży na niej,
przygniatając całym ciężarem ciała, a ona wije się i kopie. Łapie ją za gardło
i mocno ściska, a Geo ma wrażenie, że pęknie jej tchawica.
Dominic zaczyna lizać jej twarz, czubek jego języka wędruje powoli od
brody do policzka, jego gorący oddech ma ostry zapach cynamonu.
– Matko – szepcze, patrząc jej w oczy – czy mnie widzisz?
Jedną rękę trzyma na gardle Geo, drugą, nie spuszczając z niej wzroku,
ściąga jej legginsy, a potem swoje dżinsy.
Calvin miał zielone oczy. Dominic ma brązowe. Jak ona. Geo wydaje się,
że patrzy na siebie. Walczy zaciekle tak, jak jeszcze nigdy nie walczyła, każ-
dym centymetrem ciała, rozumiejąc w głębi duszy, że oto koło się zamyka.
Wszystko zakończy się tak, jak się zaczęło. To zawsze było jej przeznacze-
niem – zostanie unicestwiona przez bestię, którą stworzyła.
Każda decyzja, jaką podjęła, wszystko, co zrobiła, prowadziło do tego. Tak,
jej syn jest potworem. Ale nie wszystkie cechy odziedziczył po ojcu.
Niektóre ma po niej.
Kiedy znaleziono kolejne poćwiartowane ciało, powinna wiedzieć, że nie
zrobił tego Calvin.
32.
Geo znała okolicę lepiej niż Calvin, wychowała się tu, on nie. Pokazała mu,
jak dojechać na jej ulicę, a gdy samochód skręcił w Briar Crescent, poleciła:
– Wyłącz światła.
Otoczyła ich ciemność. Na Briar Crescent nie było latarni. Mgła otuliła ich
niczym kokon.
– Nic nie widzę – powiedział Clavin.
Geo czuła zapach jego potu. Jak obrana cebula z solą.
– Jedź prosto. Powoli.
Jechali ulicą, aż trafili do ślepego zaułka. Dopiero gdy się zatrzymali, do
Calvina dotarło, gdzie są.
– To twój dom – stwierdził. – Zamierzasz iść do domu?
– Jeszcze nie.
Wysiedli z samochodu i Calvin otworzył bagażnik. W ciszy nocy każdy
dźwięk wydawał się bardzo głośny. Wyjęli ciało, a Calvin znów przerzucił je
sobie przez ramię. Podał Geo latarkę przyczepioną do kluczy, ale jej nie po-
trzebowała. Znała tę ścieżkę – nie alejkę, tylko ścieżynkę wydeptaną w trawie,
prowadzącą w głąb lasu, gdzie zwykła się bawić, gdy była mała. Światło księ-
życa wystarczało.
Geo wiedziała, że w każdej chwili sąsiad wracający z przyjęcia może zoba-
czyć, jak wyjmują z bagażnika coś długiego i ciężkiego zawiniętego w kapę.
W każdej chwili jakiś sąsiad może się obudzić, stwierdzić, że ma pełny pę-
cherz, i pójść do łazienki. Zerknie w okno, zauważy trans ama parkującego na
końcu zaułka i uzna, że musi wyjść z domu i sprawdzić, co się dzieje. W każ-
dej chwili inny sąsiad, który nie może spać, odłoży książkę, podejdzie do okna
i zacznie wpatrywać się w mgłę, rozmyślając, jakie tajemnice skrywa. W każ-
dej chwili każdy, kto mieszka przy Briar Crescent, może dostrzec przez mgłę
jakiś poruszający się kształt, tuż przy granicy lasu, i zadzwonić na dziewięćset
jedenaście, tak na wszelki wypadek.
Nikt jednak tego nie zrobił.
Nikt ani niczego nie widział, ani niczego nie zrobił.
Pokonawszy około stu metrów, dotarli do małej polany wielkości boiska do
futbolu. Przystanęli. Geo nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest spocona,
dopóki nie odgarnęła z twarzy mokrych włosów. W końcu włączyła latarkę –
promień światła był jasny, lecz mały – i się rozejrzała.
– To jedyne miejsce, gdzie możemy ją zostawić – stwierdziła. – Gdzie in-
dziej jest za dużo drzew.
Calvin skinął głową. Role się odwróciły, zmiana była jednak tak subtelna,
że żadne z nich właściwie tego nie zauważyło. Geo przejęła kontrolę. Choć nie
zostało to powiedziane głośno, było oczywiste.
– Idź do mojego domu, do szopy na tyłach. Nie jest zamknięta. Weź obie
łopaty i dwie pary rękawic. Ojca nie ma w domu, ale zachowuj się cicho i za-
łatw to szybko, bo drzwi do szopy skrzypią, kiedy się je otwiera. Idź.
Oddała mu latarkę i stała obok zwłok w ciemnej mgle, czując, jak zimne
powietrze owiewa jej gorące spocone ciało. Miała wrażenie, że paruje. Grunt
pod jej stopami wydawał się sprężysty, pachniało ziemią i wilgocią. Powietrze
smakowało tak samo, wciągnęła je głęboko. Gdzieś dalej coś się działo, szele-
ściły liście, lecz dźwięk był tak cichy, że Geo pomyślała, że to wiewiórka albo
pręgowiec. Nie wpadła w panikę. Zupełnie jakby ukryła się wewnątrz siebie,
z dala od chaosu, w miejscu, które ma każdy, ale rzadko się tam zapuszcza.
Miejsce, gdzie niczego się nie czuje.
Calvin wrócił po chwili z dwiema łopatami. Włożyli rękawice i zaczęli ko-
pać. Z początku szło łatwo, ziemia z wierzchu była zwarta, lecz miękka. Na
głębokości trzydziestu centymetrów zrobiła się jednak twarda. Kamienista.
Wkrótce z wysiłku zaczęły Geo boleć dłonie i ramiona. Zrobiła sobie przerwę
na odpoczynek, a Calvin nadal kopał, aż w końcu i on musiał przestać. Kopali
dwie dziury, jedną obok drugiej, w odległości kilkudziesięciu centymetrów,
oddzielone czymś, co wydawało się litą skałą. Wyglądało na to, że nie da się
ich połączyć, by powstał grób.
– Wykopałem dół na metr, ale chyba nie można go już pogłębić ani posze-
rzyć. Jest za dużo kamieni – powiedział Calvin.
– Musimy kopać głębiej – odrzekła Geo spokojnie i choć powiedziała „mu-
simy”, oboje wiedzieli, że miała na myśli jego.
– To niemożliwe. Musiałbym mieć koparkę.
– Idź do mojego domu i weź piłę. Na tylnej ścianie domu wiszą trzy. Wy-
bierz największą. Kiedy je zobaczysz, będziesz wiedział, która to. – Geo roz-
poznawała swój głos, ale wydawało jej się, że mówi to ktoś inny. Tak obojęt-
nym i zasadniczym tonem mogłaby czytać wiadomości w telewizji.
Wrócił po kilku minutach, niosąc piłę. Z każdą upływającą sekundą ryzyko,
że ktoś ich zobaczy, było coraz większe.
Ale i tym razem nikt ich nie zauważył.
Calvin patrzył na nią, czekając na instrukcje. W tej chwili nie miało zna-
czenia, że zgwałcił i zabił Angelę, że miał dwadzieścia jeden lat, a Geo tylko
szesnaście. To ona rządziła. Potrzebował jej, żeby powiedziała mu, co ma ro-
bić.
– Poćwiartuj ją – powiedziała Geo.
– Co? – Calvin wciąż się w nią wpatrywał. – Ale…
– Ja zacznę kopać kolejny dół. Jeśli nie zdołamy wykopać jednego dużego,
będziemy musieli wykopać kilka mniejszych. Poćwiartuj ją.
– Nie. Pierdolę to. Nie ma, kurwa, mowy. – Na jego twarzy widać było
obrzydzenie. – Czyś ty, do kurwy nędzy, zwariowała? Nie ma mowy, nie zro-
bię tego.
– Zaszliśmy tak daleko, chcesz to zakończyć czy nie?
Calvin odwinął ciało z kapy, stękając z wysiłku. Kiedy zobaczyli Angelę,
byli w szoku. Mimo iż nie żyła od niedawna, jej skóra zrobiła się blada, o sza-
rym odcieniu, twarz jakby zwiotczała, ręce i nogi leżały bezwładnie, a we
wciąż otwartych oczach widać było pustkę.
Nie wyglądała tak, jakby spała. Nie wyglądała, jakby straciła przytomność.
Wyglądała jak martwa.
Skrzywił się i pochylił nad nią z piłą. Po raz ostatni spojrzał na Geo, a ona
skinęła głową i zaczęła kopać kolejny dół w odległości niemal metra od pozo-
stałych.
– Nie mogę – jęknął Calvin.
Zignorowała go. Kopała, mocno wbijając łopatę w ziemię. Wbijała, nabie-
rała, odrzucała. Wbijała, nabierała, odrzucała…
Po kilku sekundach Calvin znów się odezwał:
– Nie wiem, od czego zacząć.
Popatrzyła na niego wkurzona. Ociekał potem, mokre włosy przylepiły mu
się do czoła, a twarz wykrzywiał wstręt. Nigdy go takim nie widziała. Wyglą-
dał paskudnie. Jak ktoś słaby. W tym momencie nie mogła sobie przypomnieć,
dlaczego się w nim zakochała.
– Zacznij od środka – poradziła, wracając do kopania.
Dźwięk, jaki towarzyszył rozszarpywaniu ciała, nie przypominał żadnych
innych dźwięków. Nie było to staccato, jak przy cięciu drewna. Nie był to ci-
chy odgłos, jak przy krojeniu ciasta. Był głębszy, bardziej „mokry”, jakby
ciało stawiało lekki opór, lecz ostatecznie ustępowało. W tył i w przód, i znów
w tył, piła rozdzierała ciało jej przyjaciółki. Usłyszała, w którym momencie
zęby uderzyły o kość. Zazgrzytało.
Calvin zaczął się krztusić. Podniosła wzrok i zobaczyła, że wymiotuje. Po
twarzy płynęły mu łzy. Angela leżała na ziemi, jedna jej noga była odcięta,
lecz nie do końca.
– Nie mogę… – wyjąkał.
Geo głębiej wbiła łopatę. Czuła zapach jego wymiocin, mieszanki pizzy,
piwa i soków trawiennych, prawie taki sam jak wtedy, gdy wymiotowała
wcześniej w mieszkaniu Calvina. Nigdy wcześniej nie widziała go tak bez-
bronnego i w tym momencie uświadomiła sobie, że może do niego podejść,
uderzyć go w głowę łopatą najmocniej, jak zdoła, a jeśli trzeba będzie, wiele
razy, aż będzie martwy. Może mgła będzie zasłaniała wszystko tak długo, że
zdąży wykopać doły dla nich obojga.
Ale nie była morderczynią. Nie wiedziała, kim, do cholery, była, ale mor-
derczynią na pewno nie.
Zamienili się miejscami.
Geo wzięła piłę, drewniany uchwyt był ciepły od rąk Calvina, mimo że
miał rękawice. Jej ojciec pracował w pogotowiu i wiele razy opowiadał jej
o swojej pracy i stażu na chirurgii, gdy studiował na akademii medycznej.
Wiedziała, w których miejscach ciąć, by opór był jak najmniejszy. Chyba to
samo robiła ze skrzydełkami kurczaka na kolację poprzedniego wieczoru?
Właściwie nie pamiętała kiedy. Może przed tygodniem. A może przed miesią-
cem.
Uklękła nad Angelą, wciąż mającą otwarte oczy. Przesunęła ręką po jej
twarzy. Teraz oczy były zamknięte.
Nie patrz, kochana. Nie patrz.
Uniosła piłę, zacisnęła zęby i dokończyła to, co zaczął Calvin. Ostrze wbiło
się w jej przyjaciółkę, rozszarpując tkanki.
I rozszarpując duszę Geo.
Kiedy skończyła, ułożyli części ciała Angeli w dołach, w których się zmie-
ściły, zasypali ziemią i udeptali. Nieco po czwartej wyszli z lasu ubrudzeni
krwią i wymiocinami. Mgła nieco się uniosła.
I nikt ich nie widział.
Calvin umył za domem łopaty i piłę, używając szlauchu, czerwień spływała
na trawę i wsiąkała wraz z wodą w ziemię. Przeszli przed dom. Zanim Calvin
wsiadł do samochodu, próbował rozmawiać z Geo, lecz nie odpowiadała. Od-
jechał. Minie kilka dni i znowu go zobaczy, pojawi się w jej sypialni w środku
nocy, z torbą w ręce, by się z nią pożegnać i coś jej odebrać. Przemocą.
Oczywiście uważali, że nie zostaną złapani. Choć wydaje się, że na filmach
źli faceci nigdy nie uciekają.
No ale na razie skończyli. Geo miała już do zrobienia tylko jedną rzecz.
Weszła do domu.
33.
Dominic wciąż na niej leży, jego ciężar staje się nieznośny. Jest nieudolny
i jest wściekły, ponieważ nie udaje mu się zrobić tego, po co przyszedł.
A skoro nie może tego zrobić, po prostu ją zabije.
Geo chce, by tak się stało. Chociaż prawo mówi co innego, jest coś gor-
szego niż morderstwo. Teraz to wie. Gwałt to nie seks. To dominacja i kon-
trola. To odebranie komuś najlepszej jego części i pozostawienie pustej po-
włoki.
Boi się, że straci przytomność. Dominic wciąż trzyma ją za gardło, jest nie-
prawdopodobnie silny. Geo nie może krzyczeć, prawie nie jest w stanie się ru-
szyć, czuje, jak stopniowo opuszcza ją wola walki.
Mija sekunda i Dominic gwałtownie się od niej odrywa. Nagle ból znika,
pojawia się ulga, a Geo wiotczeje i łapie powietrze. Obraz jest nieostry, widzi
tylko jakiś kształt zbliżający się do Dominica, który leży teraz na podłodze.
Ten niewyraźny kształt przypomina jej mgłę, jaka unosiła się w noc zamor-
dowania Angeli.
Kiedy wreszcie odzyskuje ostrość widzenia, wie dlaczego.
Calvin.
Stoi nad Dominikiem, który jest oszołomiony, a jego policzek puchnie od
uderzenia. Chłopak ma rozciętą wargę, leży na boku, zraniony i bezbronny.
Geo przez moment, w przebłysku, widzi chłopca, jakiego mogłaby znać,
gdyby go zatrzymała.
– Nic ci się nie stało, Georgino? – pyta Calvin.
Nie wygląda tak jak wtedy, gdy widziała go po raz ostatni. Jego włosy są
dłuższe, jaśniejsze, pół twarzy zasłania gęsta broda przetykana siwizną. Ma na
sobie jakieś stare ciuchy. Geo kręci głową, siada na łóżku, a on obrzuca wzro-
kiem jej brzuch i uda. Ona nagle orientuje się, że jest półnaga, rozpaczliwie
próbuje wciągnąć majtki i legginsy, a jej oczy wypełniają gorące łzy.
Ponieważ ktoś to widział. Ponieważ ktoś był świadkiem tego, co próbował
zrobić jej własny syn. Nawet jeśli tym kimś jest Calvin, to najgorsza rzecz,
jaką można zobaczyć.
Leżący na podłodze Dominic śmieje się cicho.
Calvin spogląda w dół i kopie go w głowę.
– Przestań… – Geo się krztusi, mówienie przychodzi jej z trudem. Wciąż
siedzi, odsuwa się, jak może od Calvina, aż natrafia na oparcie łóżka. – Calvi-
nie, przestań. Po prostu… po prostu odsuń się od niego. – Stara się skupić. –
Jak się tu dostałeś? Przed domem jest policjant…
– Zająłem się nim – odpowiada jej były chłopak, ściągając brwi. Przenosi
spojrzenie na młodego człowieka leżącego na podłodze, a potem znów na
Geo. – Pilnowałem cię. Te ostatnie morderstwa to nie ja. Nigdy nie skrzyw-
dziłbym dziecka.
– Wiem. – Geo zamyka na moment oczy.
Policjant, który został wyznaczony do jej pilnowania, miał nie więcej niż
trzydzieści lat. Jego biedna rodzina. Jego biedna matka…
Dominic znów się śmieje.
– Mogę wciągnąć spodnie? – pyta i chociaż mówi niewyraźnie, bo jego
warga zaczyna puchnąć, brzmi to dość uprzejmie. – Trochę mi tu zimno.
Pistolet, który Geo dostała od brata Elli, jest tam, gdzie go schowała. Gdy
dwaj mężczyźni rozmawiają, wsuwa rękę pod poduszkę. Mała rękojeść leży
wygodnie w jej dłoni. Zaciska palce i odbezpiecza broń. Poduszka tłumi
dźwięk.
– Nie, dupku – mówi Calvin i brzmi to tak samo uprzejmie. Zupełnie jak
dwadzieścia lat temu przeciąga arogancko słowa. – Wydaje się, że nie miałeś
problemu ze ściągnięciem, więc dlaczego ich tak nie zostawić?
– Matko – odzywa się Dominic, leżąc nieruchomo. Geo patrzy na niego
i widzi, że chłopak się uśmiecha. To straszny uśmiech. – Może powinniśmy
powiedzieć tatusiowi, że to nieuprzejme nazywać własnego syna dupkiem. To
źle wpływa na moją samoocenę.
Calvin otwiera szerzej oczy i zerka szybko na Geo, odruchowo szukając
potwierdzenia, że to nie może być prawda.
– Niespodzianka! – wykrzykuje Dominic, a jego głos ocieka sarkazmem. –
To chłopiec!
– Jak? – pyta Calvin, wbijając w nią wzrok. – Jak to możliwe?
– No więc męski penis w stanie erekcji wchodzi w kobiecą waginę… – za-
czyna Dominic monotonnym głosem, parodiując to, co zapewne słyszał na
lekcjach wychowania seksualnego.
– Zamknij się – rzuca Calvin, ale tym razem nie wymierza mu kopniaka.
Wciąż wpatruje się w Geo. – Jak? – powtarza, teraz bardziej natarczywie.
– Wiesz jak – odpowiada Geo cicho.
Patrzy na tatuaż widoczny po wewnętrznej stronie nadgarstka Calvina.
Wcześniej go nie widziała, ale musiał go sobie zrobić już jakiś czas temu, po-
nieważ czerwony tusz nieco wyblakł. Pośrodku serca dostrzega inicjały: GS.
Unieśmiertelnił ją na swojej cholernej ręce.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Jego ton jest łagodny. – Może chciał-
bym o tym wiedzieć?
– Odszedłeś. A ja byłam z tego zadowolona. Nie chciałam cię już nigdy
więcej widzieć.
Calvin wpatruje się w nią jeszcze przez sekundę, po czym przenosi wzrok
na młodego człowieka leżącego na podłodze, wciąż na boku, przysłuchują-
cego się tej wymianie zdań.
– Wstawaj. Podciągnij spodnie. I nie rób żadnych gwałtownych ruchów, bo
poderżnę ci gardło – ostrzega Calvin.
Dominic powoli dźwiga się na nogi. Gdy tak stoją obok siebie, nie ma wąt-
pliwości, że to syn Calvina. Są tego samego wzrostu, mają takie same rysy
twarzy. Calvin jest jednak pewny siebie, a jego syn zuchwały. A to nie to
samo.
– Jezu… – Dominic przewraca teatralnie oczami – już wiem, skąd się u
mnie wzięła skłonność do przemocy.
– Zamknij się – rzuca Calvin.
Geo wyciąga pistolet spod poduszki. Obaj patrzą na nią, a na ich twarzach
maluje się taki sam wyraz zaskoczenia. Dominic robi krok w jej stronę, lecz
Calvin łapie go za ramię. Kręci głową, a Geo zsuwa się z łóżka i staje naprze-
ciwko nich. Calvin popycha Dominica na ścianę z tyłu, teraz Geo dzieli od
nich jakieś półtora metra. Chociaż równie dobrze może to być piętnaście cen-
tymetrów. Pokój wydaje się mały, jest w nim duszno i gorąco.
Wbija wzrok w syna.
– Jak chcesz to zakończyć, Dominicu?
– Och, więc teraz mam jakiś wybór? – pyta, znów uśmiechając się przera-
żająco. – Pozwalasz mi zdecydować, co się ze mną stanie? Czad! A tak nawia-
sem mówiąc, powinnaś mnie wyskrobać. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
– Bo cię kochałam – odpowiada Geo. I mówi prawdę.
On jej nie wierzy, a ona go nie obwinia. Bo on nie wie, co to jest miłość.
Nie wie, jak to jest kochać. Miłość – zdrowa miłość, taka, która nie rani i nie
odbiera wiary w siebie ani poczucia własnej wartości – jest w życiu najważ-
niejsza. Tego trzeba się nauczyć.
– Nienawidzę cię – mówi Dominic. Głos mu się załamuje, lecz nie ze
smutku, a z wściekłości. Podkreśla swoje słowa, akcentując każdą sylabę: –
Jak ja cię, kurwa, nienawidzę.
– Tak mi przykro.
Calvin przygląda im się w milczeniu.
Utknęli w martwym punkcie. Geo nie ma pojęcia, co robić. Nie wie, czy
zastrzelić ich obu, nie może też pozwolić im uciec. Zwłaszcza synowi. Ranie-
nie ludzi to ranienie ludzi. A rany zadawane Dominicowi przez tyle lat nigdy
się nie zagoją. Są zbyt głębokie.
– No cóż, to zabawne jak cholera. Po osiemnastu latach wreszcie mam
oboje rodziców. – Dominic wybucha śmiechem. To śmiech histeryczny,
śmiech kogoś, kto się śmieje, choć nie ma z czego, uwolnienie tłumionych,
złych emocji. – Zasrańcy, patrzcie, coście zrobili.
Śmieje się jeszcze głośniej, cały się trzęsie. W oddali słychać wycie syren.
Narasta, ich zawodzenie wypełnia zwykle spokojną okolicę. Policja jest coraz
bliżej.
Dominic odrzuca głowę do tyłu, wstrząsają nim drgawki.
– PATRZCIE, COŚCIE NAROBILI!
To nie jest wycie, to nie jest ryk, to coś pomiędzy, coś zwierzęcego, dra-
pieżnego i szalonego. Geo przepełnia smutek, wdziera się pomiędzy żal i po-
czucie winy.
– Skąd wiedziałeś? – zwraca się Geo do Calvina. – Skąd wiedziałeś, że mu-
sisz tu przyjść?
– Wróciłem, gdy przeczytałem o pierwszym morderstwie. Znałem to. Po-
ćwiartowane ciała pogrzebane w lesie… oczywiście, że musiałem wrócić.
Czułem się tak, jakby ktoś próbował sprowadzić mnie do domu.
Oczy Geo i Calvina się spotykają. Po tylu latach łączy ich tajemnica. Ca-
lvin nigdy nie powiedział policjantom całej prawdy o tamtej fatalnej nocy –
o pile, o wymiotach, o tym, że Geo przejęła kontrolę i dokończyła to, co on
zaczął – nic z tego nie wypłynęło podczas procesu. A przecież mógł to ujaw-
nić, powiedzieć całą prawdę nie tylko o sobie, lecz także o niej. Nie zrobił
tego jednak. Nie powiedział ani słowa. A teraz tu jest, z głupim serduszkiem
z jej inicjałami na nadgarstku, chociaż nigdy, przenigdy nie będą razem. To ty-
powe dla Calvina, jest jak słoik serduszek, słodyczy, które jej dawał i z któ-
rych przyjemność czerpał tylko on.
Geo wpatruje się w nich. W swoją pierwszą miłość i w ostatnią. Ale czy to
była miłość? Czy to w ogóle wyglądało na miłość? Była obłąkana, kaleka,
chora i potworna.
– Teraz rozumiem – odzywa się Calvin, patrząc na Dominica. – Rozumiem,
dlaczego zabiłeś też dzieci. Moje dzieci. Zrobiłeś to, by mnie zranić.
– Nie, ty pierdolony idioto. – Dominic znów się śmieje, lecz w jego śmie-
chu i tym razem nie ma wesołości. – Zrobiłem to, by zranić ją. Dlaczego inne
twoje dzieci mogły mieć dobre matki? Które niczego nie spieprzyły? Dlaczego
ja? Chcę skończyć to, co zacząłem, ojcze. Pomożesz? Przepuszczę cię. –
Znów się śmieje i tym razem słychać cień rozbawienia. – A nie, czekaj, ty już
to zrobiłeś.
– Georgino, nie – mówi Calvin, nie spuszczając wzroku z syna. – Natych-
miast wyjdź. Nie pozwolę mu cię skrzywdzić. Uciekaj przez okno.
– Nie zostawię tak tego. – Geo cała drży. Boi się, że brzemię dziewiętnastu
lat kłamstw i sekretów zmiażdży ją od środka. – To nasz syn.
– To prawda. Ale ludzie tacy jak on – jak ja – nie powinni żyć.
Oczywiście ma rację. Ale jeśli wyjdzie, pozabijają się nawzajem. Mają taki
sam wyraz twarzy. Nie można do nich dotrzeć, nie ma dla nich nadziei. Podej-
muje decyzję, której nie podjęła tyle lat temu.
– Kocham cię – mówi, choć słowa więzną jej w gardle. – I tak mi przykro,
tak cholernie mi przykro.
Unosi pistolet i strzela.
Znów unosi i strzela jeszcze raz.
Ma zdrętwiałe palce. Broń upada bezgłośnie na dywan. A ona rzuca się na
podłogę i szlocha tak bardzo, że czuje, jakby coś w jej wnętrzu miało pęknąć,
rozpacza tak, jak nie rozpaczała tamtego ranka, gdy urodziła dziecko.
Podpełza do Dominica, kładzie sobie jego głowę na kolanach i kołysze. Jej
pierś unosi się i opada gwałtownie, Geo głaszcze syna po zlepionych potem
włosach, odgarnia z jego twarzy kosmyki. Gładzi policzki i brodę, grzbiet
nosa, łuki brwi. Przykłada nos do jego czoła i wdycha zapach. Chłopak ma
otwarte oczy. Widzi przez łzy, że syn na nią patrzy.
Ma jej oczy. Oczy swojej matki. Brązowe. Łagodne. A teraz puste, bo nie
ma w nich życia.
Jej syn. Jej piękny chłopiec.
Geo otwiera usta i zaczyna zawodzić. Jej krzyk jest gardłowy, nigdy dotąd
nie wydobyła z siebie takiego dźwięku, z początku nie zdaje sobie sprawy, że
wypływa z jej ust. Obok nich leży Calvin, wstrząsają nim drgawki. Jego ręce
i nogi się poruszają. Jest nieprzytomny, ale żyje, mimo że został trafiony
w pierś.
Nie przestając głaskać syna, Geo drugą ręką sięga po pistolet i strzela Ca-
lvinowi w głowę.
Może tak właśnie powinno się to zakończyć.
Epilog