Death Planet Mello X

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 27

Death Planet | Mello x Matt

Posted originally on the Archive of Our Own at http://archiveofourown.org/works/42527739.

Rating: Teen And Up Audiences


Archive Warning: Creator Chose Not To Use Archive Warnings
Category: M/M
Fandom: Death Note (Anime & Manga)
Relationships: Matt | Mail Jeevas & Mello | Mihael Keehl, Mello | Mihael Keehl &
Original Character(s), Matt | Mail Jeevas/Original Character(s)
Characters: Mello | Mihael Keehl, Matt | Mail Jeevas
Additional Tags: Alternate Universe, Angst, Feelings, Denial of Feelings, Fear, NASA
Language: Polski
Stats: Published: 2022-10-21 Updated: 2023-11-16 Words: 6,400 Chapters: 4/?
Death Planet | Mello x Matt
by mnanami

Summary

Od najmłodszych lat Mello wykazywał silne zainteresowanie otaczającym go światem.


Pragnął zrozumieć, co sprawiło, że widzi go w takiej odsłonie, że ma w ogóle możliwość
zadawania pytań, szukania odpowiedzi. Chciał dotrzeć do początku, do punktu zero.
Jednak wiedza, którą zdobył była niewystarczająca. Tak wiele pytań pozostawało bez
odpowiedzi. Tak wiele było jeszcze niewiadomych. Czuł niedosyt.
Nowy cel, pierwsza, bolesna porażka i jedynie z pozoru przypadkowe spotkanie z młodym
mężczyzną, budzą w nim nieznane wcześniej emocje i pragnienia, których istnienia nawet nie
podejrzewał.
Rozdział 1
Chapter Notes
See the end of the chapter for notes

Odkąd pamiętam wyjątkowo źle znosiłem przejawy ludzkiej głupoty. Drażniła mnie do tego
stopnia, że za największe wyzwanie uważałem konieczność powstrzymywania się od
oczywistych w takiej sytuacji reakcji. Naiwnie wierzyłem, że w takim miejscu jak to, nie
spotkam zbyt wielu reprezentantów owej, niechlubnej grupy idiotów. Okazało się jednak, że
w tym konkretnym aspekcie, nie odstawałem znacząco od tych, których tak bardzo starałem
się unikać.

Było ich zbyt wielu. Bezpośrednie zderzenie było nieuniknione.

– Nie sądzę, by wzięli pod uwagę jego opinię – usłyszałem bardzo dokładnie głos Jess,
pretendującej na członka wspomnianej grupy. – Co z tego, że jest najlepszy w grupie –
dodała markotnie, potwierdzając tym samym, że to ja jestem tematem ich rozmowy.

Na imię miała Jessica, ale już pierwszego dnia zaznaczyła wyraźnie, by zwracać się do niej
Jess, gdyż nie podoba jej się brzmienie imienia Jessica. Zakomunikowała to dokładnie w ten
sposób, wypowiadając słowo Jessica dwukrotnie, pomimo zawodzeń, że tak bardzo go nie
cierpiała.
Większość podłapała od razu, wprowadzając skrót jej imienia do pamięci dyskowej swojego
umysłu, znalazło się też paru, którzy porównali ją do bohaterki jakiejś książki o wampirach
oraz jeden taki, który nie poświęcił na to choćby 5 sekund swojego czasu.
Komunikat był prosty, więc zajmowanie się jego treścią dłużej byłoby niewybaczalne.

Wspominając powyższą sytuację, wolnym krokiem przemierzałem pusty korytarz. Od


zakrętu skąd dochodziły odgłosy toczącej się rozmowy, dzieliło mnie zaledwie 5 metrów.

– Działa mi na nerwy. Uważa się za lepszego, a jedyne co go wyróżnia to arogancja i głupio


wyglądająca fryzura.

Zwolniłem, słysząc jakże oczywiste słowa na mój temat i zdecydowałem się zatrzymać, by
przekonać się czy opinia pozostałych osób będzie równie przewidywalna.

– Fakt, z początku myślałem, że to laska i dopóki się nie odezwał, uważałem nawet, że
całkiem urocza.

Zakryłem usta, nie chcąc zdradzić się, że stoję tuż obok i z rosnącą w siłę irytacją,
nasłuchiwałem dalej.

– Szczerze? Nie wyobrażam go sobie z żadną dziewczyną. Wątpię, by ktokolwiek sprostał


jego wydumanym oczekiwaniom, których zapewne sam nie spełnia.

– Wątpię, by ktokolwiek wytrzymał z nim sam na sam dłużej niż 5 minut – wtrąciła Laura.
Mógłbym nawet przysiąc, że wzdrygnęła się na samą tę myśl, co zdradził jej drżący i
odrobinę zniekształcony głos.

– Zacznijmy od tego, że dobrowolnie by na to przystał.

– Niemożliwe. Samo wyobrażenie tego sprawia, że...

I dokładnie w tym momencie zdecydowałem się wyjść z ukrycia.

– Że? – spytałem, pojawiając się w zasięgu ich wzroku.

Stłoczeni przy maszynie z napojami wyglądali jak dzieci przyłapani na gorącym uczynku
podczas nieautoryzowanej zabawy.

– Mello... – odezwała się Laura głosem, zdradzającym najwyższe zmieszanie i swego rodzaju
panikę.

Zapewne nikt z tutaj obecnych nie był przygotowany na konfrontację. Żaden z moich tak
zwanych kolegów nie chciał, by ich opinia dotarła do moich uszu. Chcieli trwać w
bezpiecznej bańce wykluczenia i niechęci do mojej osoby, która bądź co bądź zbliżyła ich do
siebie.

– Tak? Dokończ proszę – odezwałem się spokojnie i oparłszy się o ścianę, skrzyżowałem
ręce na piersi, spoglądając prosto w jej brązowe, zupełnie bez wyrazu oczy.

– To tylko taka... zabawa. Nie bierz tego do siebie – zaśmiała się nerwowo, przyprawiając
mnie treścią swojej wypowiedzi o mdłości.

– Skoro tak, to kontynuujcie. Obiecuję nie brać tego, co usłyszę do siebie.

Z wyrazu ich twarzy i jakimkolwiek braku ruchu ich sparaliżowanych ciał,


wywnioskowałem, że popadli w niemożliwy wręcz do ustąpienia stupor. Tym razem mój
umysł poprawnie przewidział tę bliską przyszłość. Z jedynym w swoim rodzaju uczuciem
zadowolenia milczałem, obserwując uważnie swoich jeszcze do niedawna głośnych i
roześmianych kolegów.

Zepsułem im niemoralną zabawę. Nie było ku temu żadnych wątpliwości.

Niezręczną tylko dla nich ciszę, przerwał Jason, którego wcześniejszy komentarz na temat
„uroczej” strony mojej osoby, zdecydowanie nie przypadł mi do gustu.

– No coś ty! Przecież to nie wypada – odezwał się, zabarwiając swój głos fałszywie radosną
nutą. – Gotowy na dzisiejsze zajęcia? – spytał, chcąc uciec od niewygodnego tematu.

– Dziwne masz poczucie tego co wypada, a co nie – stwierdziłem chłodno, odsuwając się od
ściany.

Przeczesałem ręką swoje długie, jasne włosy, które w przeciwieństwie do niektórych tutaj
zebranych są w świetnej kondycji i pasują do mnie idealnie i schowawszy ręce do kieszeni
spodni, podszedłem bliżej.
– Oraz czy kiedykolwiek zdarzyło się, że nie byłem? – rzuciłem w przestrzeń w odpowiedzi
na jego durne w moim mniemaniu pytanie. – I jeszcze jedno... – dodałem, pochylając się w
jego stronę – nie miałbyś u mnie szans. Mówię to również w imieniu mojej potencjalnej
kobiecej strony, o którą mnie podejrzewałeś. Tak więc stwierdzenia typu „urocza” zachowaj
dla kogoś kto dobrowolnie wytrzyma w twoim towarzystwie 5 minut. Powodzenia, bo ja po
zaledwie dwóch mam już dosyć.

Powiedziawszy to, zostawiłem tę trzyosobową grupkę, którą za niespełna 10 minut będę


zmuszony spotkać ponownie podczas zajęć z dynamiki orbitalnej.

Na które oczywiście, że byłem przygotowany.

Do sali wszedłem jako pierwszy. Półtora godzinne ćwiczenia po raz kolejny udowodniły, że
w całej dwudziestoosobowej grupie, wliczając wykładowcę, nie mam sobie równych. Nie,
żeby jakoś specjalnie mnie to cieszyło, wręcz przeciwnie – czułem frustrację i zawód. Jak
mam się rozwijać, skoro osoba, która powinna być w danej dziedzinie mądrzejsza ode mnie,
wyciąga z tych zajęć więcej niż ja?

Niezadowolony wróciłem do swojego mieszkania, które wynajmowałem już od niemal


dwóch miesięcy i musnąwszy palcem metalowy włącznik, ruszyłem w samych skarpetkach
przez oświetlony pokój. Mijając strefę kuchenną, lewą ręką zgarnąłem tabliczkę czekolady i
odwinąwszy sreberko, wgryzłem się w nią zachłannie.
Dotarłszy do celu tej powolnej wędrówki, opadłem z westchnieniem na łóżko i zamknąwszy
oczy, uzmysłowiłem sobie, że dzisiaj również będę miał problemy z zaśnięciem. Pomimo
ogromnego zmęczenia, wizja nieprzerwanego, regenerującego snu wydawała się być
oddalona o lata świetlne.

Była nieosiągalna. Odkąd zamieszkałem w Houston, bezsenność stała się moim koszmarem.
Gdyby nie zapas wspomagaczy rozrzucony na nocnej szafce, stan deprywacji trwałby
nieprzerwanie.

Byłem świadomy, że w obecnej sytuacji, kiedy to ważą się moje przyszłe losy, jest to wysoce
niewskazane. Myśl o przyszłości, obraz tego kim mogę się stać, jak wysoko mogę się wzbić,
wzbudzały we mnie jedyną w swoim rodzaju ekscytację. Nie mogłem pozwolić sobie na
jakikolwiek błąd. Żadna moja słabość nie może pokrzyżować mi planów.

Leżąc przez jakiś czas w kojącej ciszy, walczyłem o chwilę wytchnienia, namiastkę spokoju.
Mój wszystko analizujący umysł jak zwykle nie współpracował, niczego nie ułatwiał.
Zachowywał się jakby mnie testował, sprawdzał gdzie jest granica. Ostatnio odnosiłem coraz
silniejsze wrażenie, że jestem jej coraz bliżej, że dzień w którym przekonam się, co oznacza
do niej dotrzeć, zmieni postrzeganie wszystkiego.

Kojącą ciszę przerwały docierające zza okna dźwięki. Pojedyncze krople deszczu uderzały o
metalowy parapet, wybudzając mnie z pierwszej fazy snu, w którą o dziwo wkroczyłem.
Otworzyłem oczy i zmuszając swoje ciało do ruchu, opuściłem przytulne rejony
śnieżnobiałej pościeli.

~*~
Dzisiejszy poranek był wyjątkowo słoneczny. Bezchmurne, czyste niebo sprawiło, że byłem
o krok od uwierzenia, że to zwiastun pozytywnych i oczekiwanych w skutkach wydarzeń.
Uśmiechnąłem się rozbawiony treścią własnych myśli, czym zszokowałem obecnych na
bardziej niż zazwyczaj zatłoczonej płycie parkingu, którą podążałem.
Promienie słońca odbijające się od lśniących szyb wysokich okien tego klimatyzowanego
budynku, do którego zmierzałem, przypomniały mi dlaczego właśnie dzisiaj mój wzrok
rejestruje go inaczej. Dlaczego moje przyzwyczajone już do niego oczy, odczytują napis
NASA w zupełnie inny sposób, nadając mu odmienne znaczenie, potęgując jego wartość.
Kilkanaście miesięcy, które tutaj spędziłem, dobrowolnie poddając swoje ciało i umysł
najbardziej wymagającym próbom i testom, właśnie zmierzały ku końcowi.

Znalazłszy się we właściwym miejscu, na właściwym piętrze, usiadłem na niewygodnym


krześle w bezpiecznej odległości od pozostalych oczekujących. Znajomy widok za oknem
pochłonął mnie do tego stopnia, że dopiero po chwili dotarł do mnie kobiecy głos,
informujący, że nadeszła moja kolej. Minąłem zestresowany rząd pochylonych głów i
zatrzymawszy się przed solidnymi drzwiami gabinetu, uniosłem ściśniętą w pięść dłoń.

Za okazałym, drewnianym biurkiem stał ciemnowłosy, wysoki Japończyk, którego wyraz


twarzy jednoznacznie zdradzał stan dyskomfortu, w którym się obecnie znajdował.
Mimowolnie poluźniłem czarny krawat zawiązany wokół mojej szyi i zająłem wskazane
przez niego miejsce na jednej z dwóch ustawionych równolegle do siebie skórzanych kanap.
Stolik, który dzielił nas od siebie, gdy po 58 sekundach spoczął po przeciwnej stronie,
stwarzał pozory nieprzeziernej bariery, która przez jakiś czas chroniła mnie przed
brzmieniem jego głosu.

Kluczowa dla mojej przyszłości decyzja została podjęta. Pozostało mi jedynie poznać jej
treść.

Mężczyzna poruszył ustami, burząc marną barierę.

Przekaz, który niósł ze sobą jego łagodny głos, sprawił, że tak dobrze zapowiadający się
dzień okazał się być jedynie słoneczną, bezchmurną ułudą.

Dzień, w którym doświadczyłem największego w swoim życiu szoku, żalu i poczucia


niesprawiedliwości rozgrywał się dokładnie w tym momencie. W tym 22-metrowym pokoju
z rzędem wysokich okien wzdłuż jednej ze ścian, dotarłem do granicy.

– Nie rozumiem... przecież sam powiedziałeś, że byłem najlepszy – odezwałem się, próbując
przetworzyć usłyszany przed chwilą komunikat.

Czułem jak czarna skóra dwuosobowej sofy, na której siedziałem, stapia się z moją własną,
skrytą pod materiałem równie czarnego garnituru.

– Owszem, ale najgorszy jeżeli chodzi o relacje międzyludzkie. W tak ekstremalnych


warunkach jakie panują w przestrzeni kosmicznej, umiejętność porozumiewania się z innymi
członkami załogi, gotowość do współpracy są niezwykle ważne. Przykro mi, ale z naszych
obserwacji wynika, że nie spełniasz tych wymagań. Nie możemy aż tak ryzykować. Dlatego
pomimo wybitnych umiejętności we wszystkich pozostałych dziedzinach, jesteśmy zmuszeni
odrzucić twoją aplikację.
Rozumiałem znaczenie poszczególnych słów, które wypowiedział, ale zdania, które tworzyły
zdawały się być absurdalne. Przez chwilę czułem pustkę w głowie, by po niespełna sekundzie
doświadczyć maksymalnego chaosu, nad którym nie byłem w stanie zapanować. Zapętlone
myśli, momentami pozbawione w obecnej sytuacji sensu odbierały mi zdolność do
jakiejkolwiek reakcji.
Wpatrywałem się tępo w te ciemne, pełne współczucia oczy, pragnąc zrozumieć co się
właśnie wydarzyło. Musiałem uwierzyć, że to prawda, że ten pięćdziesięcioparoletni
mężczyzna z czupryną czarnych, kręconych włosów posiada moc, która jest zdolna zniszczyć
moją przyszłość. Jego decyzja zaprzepaściła moje plany. Jeżeli teraz wstanę i opuszczę ten
pokój, nigdy już tu nie wrócę.

To naprawdę koniec?

– Czy ta decyzja jest nieodwołalna? – zapytałem, wprawiając w ruch swoje napięte struny
głosowe.

– Tak. Przykro mi, Mello.

– Daruj sobie – rzuciłem chłodno, podnosząc się z miejsca.

Nogi miałem jak z waty, ale moja postawa była nienaganna. Nie pozwoliłem, by ujrzał
jakiekolwiek oznaki słabości.

– Walczyłem o ciebie – odezwał się, gdy ruszyłem w stronę wyjścia. – Przegłosowali mnie,
nic nie mogłem zrobić.

Zatrzymałem się, a moje spojrzenie obrało sobie za cel, wart pewnie tysiące dolarów obraz.

Nie przyjąłbym go nawet za darmo – pomyślałem, wpatrując się w niego krytycznie.

– Dlaczego to tu wisi? – spytałem niemal z wyrzutem, nie potrafiąc oderwać wzroku od


pozbawionego piękna płótna.

– ...Prezent od żony – odpowiedział po chwili, najwyraźniej zdezorientowany moim


bezpośrednim pytaniem.

– Podoba ci się?

– Tak. – Tym razem odpowiedzi udzielił natychmiast.

– Rozumiem – zaśmiałem się cicho i spojrzawszy na niego przez ramię, zauważyłem, że


przygląda mi się z zaciekawieniem. – To wiele wyjaśnia, dlaczego o mnie walczyłeś... Nanba
Mutta – odezwałem się, zaciskając palce na chłodnej klamce i rzucając ostatnie, szybkie
spojrzenie na nabierające nowego znaczenia zamalowane płótno, otworzyłem drzwi.

Chapter End Notes


"A tam, w górze, było sobie niebo, całe upstrzone gwiazdami; kładliśmy się na plecach i
gapili na nie, dziwiąc się, czy ktoś je stworzył, czy też są tam przypadkiem."
Mark Twain, Przygody Hucka Finna
Rozdział 2
Chapter Notes
See the end of the chapter for notes

Pora deszczowa w Tokio nie odpuszczała. Ponury widok za oknem idealnie współgrał z
nastrojem, który towarzyszył mi nieprzerwanie od dwóch tygodni. Nierozpakowana walizka
nadal stała w wąskim korytarzu, odbierając mi swobodę przejścia, czego nie zauważyłbym,
gdyby nie dzisiejsze zderzenie z jej twardą powierzchnią i pulsujący ból kolana.

Zmusiłem swoje mięśnie do pracy, wyciągając rękę po leżącą na drewnianym, niskim stoliku
czekoladę i odgryzłem sporych rozmiarów fragment. Niemożliwe do zastąpienia niczym
innym smak i konsystencja pobudziły moje kubki smakowe, sprawiając że na krótką chwilę
mój umysł skupiony był tylko na tym. To jak dosłownie rozpływa się, wypełniając swoją
delikatną goryczką wnętrze moich ust. To jak każda jej cząsteczka zostawia po sobie ślad,
pozwalając bym czerpał z jej walorów jak najwięcej, możliwie jak najdłużej.

Minęły dwa tygodnie od mojego przyjazdu tutaj, a ja nadal tkwiłem w tym samym miejscu,
w tym samym stanie. Nic się nie zmieniło. Do niczego nowego nie doszedłem. W dalszym
ciągu nie wiedziałem, co chcę zrobić ze swoim życiem.

Czułem bezsilność, a jednocześnie wściekłość, że znalazłem się w punkcie wyjścia.

Nie do takiego początku chciałem dotrzeć. Nie w takim punkcie chciałem tkwić.

Tak bardzo skupiłem się na osiągnięciu celu, że całkowicie pominąłem jakże oczywistą cechę
mojej osobowości.

Nie lubiłem ludzi. Ludzie nie lubili mnie.

Nie byłem doskonały i nie chciałem, by ktokolwiek poznał prawdziwego mnie, by dostrzegł
moje niedoskonałości. Byłem sam, ale paradoksalnie nie czułem się samotny. Za nikim nie
tęskniłem, nie potrzebowałem towarzystwa drugiej osoby, by czuć się spełnionym.

A przynajmniej właśnie to nieustannie sobie wmawiałem.

Czy gdybym znał wcześniej wynik, postąpiłbym inaczej? Czy to możliwe, że zmusiłbym się
do interakcji, do rozmowy z ludźmi, z którymi nie czułem żadnej więzi? Czy taka
wyrafinowana gra przyniosłaby mi spełnienie? Czy znalazłbym w sobie siłę, by odgrywać
przydzieloną sobie rolę?

Czy byłbym wtedy szczęśliwy?

Zamknąłem oczy, wschłuchując się w liryczne dźwięki fortepianu, dobiegające zza cienkiej
ściany i w tej samej chwili kolejne pytanie rozbrzmiało w mojej głowie.

Czy rozumiem, co oznacza być szczęśliwym?


Tempo i charakter uległy zmianie, a wraz z nimi zmienił się mój nastrój. Ewoluował wraz z
tą cudowną, doskonale mi już znaną melodią. Ostatni tego wieczoru utwór, ten wyczekiwany,
ten, który zwiastował zbliżający się koniec kolejnego dnia, jak zwykle sprawiał, że całe moje
ciało trwało w stanie jedynego w swoim rodzaju zawieszenia. A gdy ostatnie nuty
wybrzmiewały, rozchodząc się czystą, głęboką barwą, mój pozorny spokój rozpływał się
wraz z ginącą falą dźwięku.

Nastała cisza. Sonata* Chopina dobiegła końca.

Otworzyłem oczy i z uczuciem swoistego niepokoju, spojrzałem w stronę okna. Ten sam
obraz, ten sam widok rozległego, spowitego łuną światła miasta. Pobudzony z
niezrozumiałego powodu tym, co roztaczało się tuż przed moimi, zdradzającymi lęk oczami,
podniosłem się i bosymi stopami dotknąłem chłodnej podłogi. Stanąwszy pewnie na
twardych panelach, sięgnąłem po przewieszoną przez oparcie fotela bluzę i ruszyłem przez
pokój, tym razem docierając dalej.

Zacisnąwszy palce na metalowej klamce, otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz.


Chłodny wiatr rozwiał moje włosy, a pojedyncze krople deszczu spłynęły po mojej twarzy,
gdy uniósłszy głowę, utkwiłem wzrok w rozpościerającym się nade mną granatowym niebie.
Naciągnąłem kaptur i dotarłszy do przejścia, ruszyłem przez zamalowany asfalt, podążając za
tłumem.
Minąwszy pobliską świątynię, snułem się jeszcze przez jakiś czas po oświetlonej, wąskiej
uliczce i zachęcony neonem o przyjemnie żółtym kolorze przystanąłem, pozwalając by na
wpół świadomie moje stopy skierowały mnie w stronę uchylonych drzwi.

Tetniący życiem lokal zawładnął moimi zmysłami. Przeplatające się głosy, śmiech,
obracające się z dużą prędkością śmigła metalowych wentylatorów, kostki lodu uderzające o
ścianki wysokich szklanek, współgrały ze sobą, tworząc coś w rodzaju wyjątkowo
przyjemnego dla uszu szumu. Ruszyłem przez średnich rozmiarów pomieszczenie, spowite
światłem o ciepłej, pomarańczowej barwie i odsunąwszy wysokie krzesło, zająłem miejsce
przy barze. Zsunąłem kaptur, uwalniając skryte pod nim odrobinę wilgotne włosy, a gdy
kątem oka dostrzegłem barmana idącego w moim kierunku, mimowolnie, nieintuicyjnie
odchyliłem się na oparcie.

– To chyba twój pierwszy raz tutaj – odezwał się po japońsku, zakładając naiwnie, że go
zrozumiem.

Akurat tym razem trafnie.

– Co mnie zdradziło? – spytałem, przyglądając mu się uważnie.

Szczupły Japończyk z czupryną pofarbowanych na biało prostych, średniej długości włosów,


śmiało odpowiadał na moje wwiercające się w niego spojrzenie.

– Zapamiętałbym cię, gdyby było inaczej.

– ...Nie zapytasz, czego się napiję?

– Ok – odparł z uśmiechem. – Czego się napijesz?


– Whisky z lodem i mlekiem owsianym.

– Ciekawy wybór – przyznał, nie przestając się uśmiechać.

Milczałem, dając mu do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany kontynuacją tej


bezcelowej rozmowy i odczekałem chwilę, by pojął ten oczywisty moim zdaniem przekaz.

Pojął go, mieszcząc się w ramach czasowych, które z góry narzuciłem i odwrócił się,
otwierając niską, czarną lodówkę. Podczas gdy białowłosy chłopak przygotowywał moje
zamówienie, powoli kiełkująca świadomość, że jestem obserwowany wzrosła kilkukrotnie.
Siedzący po mojej lewej, dwa miejsca dalej młody mężczyzna znalazł najwidoczniej w mojej
osobie idealny punkt do prowadzenia tej jawnej inwigilacji. Splotłem dłonie, opierając je na
drewnianym blacie i poczułem jak zimna, wilgotna szklanka znajduje miejsce pomiędzy
nimi, dopasowując się idealnie do ich kształtu.

– Whisky z lodem i mlekiem owsianym – oznajmił barman, gdy spojrzałem na niego


odrobinę zdezorientowany.

– Dzięki – rzuciłem, mocniej zaciskając palce na mokrej powierzchni szkła.

Czując na sobie baczne spojrzenie siedzącego nieopodal mężczyzny, zupełnie pominąłem


pojawienie się kolejnej osoby, potencjalnie mogącej uprzykrzyć mi ten i tak pozbawiony
przyjemności, dość późny wieczór.

– Wzbudzasz spore zainteresowanie – usłyszałem po swojej prawej.

Milczałem, zakładając naiwnie, że nowo przybyły zachowa się podobnie jak białowłosy
chłopak. Uniosłem szklankę, zbliżając ją do ust i upiłem łyk. Słodki płyn spłynął po ściance
gardła, a przyjemnej barwy głos rozległ się ponownie.

– Zastanawia mnie twoja obojętność. Grasz trudnego do zdobycia, czy naprawdę nie jesteś
zainteresowany?

Tym razem postanowiłem się odezwać. Odwróciłem głowę, napotykając jego spojrzenie
skryte za pomarańczowymi szkłami dość niestandardowo wyglądających okularów. Brązowe
włosy, które w tym świetle wyglądały na jaśniejsze niż są w rzeczywistości, okalały jego
twarz, a długa grzywka opadała na wyróżniający się element garderoby.

– Zawsze w ten sposób zaczynasz rozmowę?

– Preferujesz kontakt fizyczny z pominięciem gry wstępnej?

Zaskoczył mnie. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem.

– Lub co wnioskując po twojej reakcji jest najbardziej prawdopodobne – nie masz pojęcia
gdzie się znajdujesz.

Mimowolnie spiąłem się, a wzrok zawędrował nieco dalej, rejestrując obrazy, które
jednoznacznie wyjaśniły jego słowa. Powróciłem do nieznanej mi jeszcze barwy oczu
siedzącego tuż obok mężczyzny i zanim zdążyłem się odezwać, raz jeszcze usłyszałem jego
głos.

– A przynajmniej nie miałeś – zauważył z uśmiechem.

– Skoro już wiesz, może zaprzestaniesz tych bezowocnych prób?

– Jesteś całkiem pewny siebie – roześmiał się, podpierając policzek na dłoni i wpatrując się
we mnie badawczo. – Myślisz, że cię podrywam?

– Jeżeli nie, to tym bardziej odpuść. Nie mam zamiaru wypełniać sobą twojego czasu.

– W takim razie jak zamierzasz mi się odwdzięczyć?

– Co? – rzuciłem, czując narastającą irytację.

– Gdyby nie ja, musiałbyś teraz radzić sobie z mężczyzną siedzącym po swojej lewej. Po
charakterze jego spojrzenia wnioskuję, że miał co do ciebie bardzo konkretne plany. Nie tak
czyste jak moje.

– Podejrzewam, że poszłoby mi łatwiej niż z tobą. Więc tym bardziej nie czuję się
zobowiązany, by jakkolwiek ci się odwdzięczać. Nie dostrzegam żadnych plusów z twojego
pojawienia się.

– Zapewniam cię, że już wkrótce nie ujrzysz nic poza nimi.

Ta rozmowa nie miała sensu, do niczego nie prowadziła. Wziąłem kolejny łyk mlecznego
napoju alkoholowego i umieściłem papierowy banknot tuż pod opróżnioną w połowie
wilgotną szklanką.

– Zmieniamy lokal? – zapytał, gdy zsunąłem się z krzesła z zamiarem jak najszybszej
ewakuacji.

Co jest z nim nie tak?!

– Ja na pewno. Co do twoich planów, nie wnikam.

Powiedziawszy to (nie zaszczycając go nawet spojrzeniem), naciągnąłem na głowę kaptur i


ruszyłem w stronę wyjścia. Pełna świadomość charakteru owego lokalu sprawiła, że
wyjątkowo wyraźnie czułem na sobie spojrzenia tych potencjalnie chcących się do mnie
dobrać mężczyzn. Z ulgą stanąłem na mokrej od deszczu ulicy i mimowolnie spojrzałem za
siebie, chcąc upewnić się, że nikomu nie przyszło do głowy, by za mną iść.

– Tutaj jestem – usłyszałem ponownie ten sam głos, przed którym starałem się uciec.

Spojrzałem na niego poirytowany i wsunąwszy ręce do kieszeni bluzy, skuliłem się pod
wpływem chłodniejszego powiewu wiatru.

– Podwieźć cię? – spytał, wskazując stojący nieopodal motocykl.


– Skąd pewność, że twój pojazd jest w stanie dowieźć mnie do celu?

– Przeczucie – odpowiedział, wykrzywiając usta w delikatnym uśmiechu.

– Błędne – mruknąłem cicho i wyminąwszy go bez słowa, poczułem delikatne szarpnięcie.

Zatrzymałem się, a niedowierzające spojrzenie utkwiłem w jego dłoni, zaciskającej się na


moim przedramieniu.

– Być może wcześniej nie wyraziłem się dość jasno – zacząłem, przenosząc wzrok na jego
niewzruszoną tonem mojego głosu twarz – więc ujmę to inaczej... odpierdol się –
zakończyłem paradoksalnie wyjątkowo łagodnym i miękkim głosem.

Jego palce delikatnie drgnęły, ale nadal stykały się z powierzchnią mojej bluzy, nadal czułem
je na sobie. Czy naprawdę nie pozostawało nic innego? Czy przemoc fizyczna była jedynym
wyjściem, by uwolnić się od niego? Westchnąłem zrezygnowany i podszedłem bliżej,
szybkim ruchem blokując jego drugą rękę, która oczywiście, że zmierzała w moim kierunku.
Sprawnie uwolniłem się spod jego dotyku i odwróciwszy go do siebie plecami,
unieruchomiłem mu ręce, a brodę oparłem na jego lewym ramieniu.

– Czy w Japonii takie zachowanie nie jest nazbyt szokujące? – spytał, próbując na mnie
spojrzeć.

– Martwisz się o stan psychiczny potencjalnych świadków?

– A ty nie? – Poważne brzmienie jego głosu wprowadziło mnie w chwilowe osłupienie.

– ...Jeżeli odpowiem, zdradzę ci informację o sobie, czego nie zamierzam robić –


powiedziałem wprost do jego ucha, tak by każde słowo trafiło do jego nieszablonowo
pracującego umysłu.

– Och, Mello – roześmiał się, a ja zamarłem, słysząc swoje imię wypowiadane przez tego
nieznanego mi mężczyznę.

Przycisnąłem go mocniej do siebie, chcąc stłumić śmiech, który wydobywał się z jego gardła,
a zamiast tego znalazłem się po przeciwnej stronie, więziony przez jego silne ramiona.
Oparłszy brodę na moim ramieniu, odezwał się, a ja poczułem jak jego ciepły oddech
wdziera się do mojego ucha.

– Zapytam raz jeszcze... Podwieźć cię?

– Kim jesteś i czego chcesz? – wydusiłem przez zaciśnięte z wściekłości gardło.

Tak wiele potencjalnych wyjaśnień przewijało się przez moją głowę. Jednak z jakiegoś
powodu nie zawierzałem żadnemu z nich. Były zbyt banalne, zbyt oczywiste. Wiedziałem, że
nigdy wcześniej nie byłem tak daleki od prawdy, jak w tej chwili.

– Odpowiem, jeżeli zostaniesz ze mną do rana – odezwał się, z premedytacją wystawiając


mnie na kolejną próbę.
Chapter End Notes

* Sonata b-moll op. 35

"Parfois, je ne peux que gémir, souffrir et déverser mon désespoir au piano!"


Fryderyk Chopin
Rozdział 3
Chapter Notes
See the end of the chapter for notes

– Rozgość się – rzucił, machnąwszy ręką w kierunku centralnej części pokoju.

Stwierdzenie, które użył nijak się miało do panujących tutaj warunków. Moje mięśnie nie
zareagowały w najmniejszym stopniu na owy komunikat. W całkowitym bezruchu tkwiłem
gdzieś pomiędzy plastikowym pojemnikiem po ramenie a zgniecioną puszką po piwie.
Wnioskując po charakterze wgniecenia, do zniszczenia doprowadził bliski kontakt ze stopą
mężczyzny, który dokładnie w tej chwili przeszukiwał w skupieniu zawartość jak na moje
standardy pustej lodówki.

Dostrzegając ruch świadczący o podjęciu ostatecznej decyzji, w pośpiechu omiotłem


wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu najmniej skażonego miejsca.

Z niepokojem uświadomiłem sobie, że takie miejsce nie istnieje.

– Niestety nie mogę zaproponować ci tego samego, co piłeś w barze – odezwał się, niosąc
dwie srebrne puszki.

– Nie liczyłem na to – powiedziałem, zdradzającym niezadowolenie głosem, co mógł


odebrać przeciwnie do treści mojej odpowiedzi.

– Zabrzmiało jakbyś liczył – stwierdził z uśmiechem, wręczając mi chłodną puszkę.

Reakcja zgodna z przewidywaniami. Ludzie są tacy prości.

– To co? Zaczynamy? – zapytał, przyglądając mi się zza pomarańczowych szkieł swoich


okularów.

Słusznie zauważył, że nie zamierzam odpowiadać na wcześniejszą uwagę, jednak niesłusznie


założył, że zrozumiem to nie jasne pytanie, które wyrzucił z siebie z tym durnym uśmiechem
na ustach.

– Nie wiem. Ty mi powiedz – odparłem, otwierając puszkę.

Pewnie odpowiadając na jego wwiercające się we mnie spojrzenie, zbliżyłem metalowe


naczynie do twarzy i upiłem pierwszy łyk. Chłodna ciecz spłynęła po ściance mojego gardła,
a cierpki posmak, który poczułem na języku był niczym w porównaniu do rozgoryczenia,
które nawiedzało mnie przez ostatnie tygodnie.

– Chodź – powiedział, ruszając w stronę strefy największego skażenia.

Nadal nie mając śmiałości się poruszyć, obserwowałem jak przemierza usłaną przeszkodami
drogę i zatrzymuje się pomiędzy niskim, drewnianym stolikiem a dwuosobową
krwistoczerwoną sofą. Gdyby powiedział mi, że kolor materiału uzyskał barwiąc go ludzką
krwią, uwierzyłbym. Nie miałbym podstaw, by nie wierzyć skoro jedyne, co wiem na jego
temat, to miejsce zamieszkania i warunki, w których żyje. Warunki bliskie humanitarnej...

– Mello? – brzmienie jego głosu przerwało mój ciąg myślowy.

W tym samym momencie przypomniałem sobie, że nie znam nawet jego imienia. Moja
pozycja w tej sytuacji była zdecydowanie mniej atrakcyjna.

Wbrew temu, co żądał mój umysł, przed czym wzbraniało się całe moje ciało, wprawiłem
swoje stopy w ruch. Nie spuszczając z niego zdradzającego nieufność spojrzenia,
zatrzymałem się tuż przed nim i zająłem miejsce obok, na zaskakująco wolnej powierzchni
podłogi. Oparłem się plecami o sofę i skierowałem swój wzrok na niego.

Ubrany w koszulkę na długi rękaw w czerwono-czarne paski i granatowe długie spodnie


siedział ze skrzyżowanymi nogami i przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Coś się zmieniło?

Pogrążony we własnych myślach nie zauważyłem zmiany w jego zachowaniu?

Odstawiwszy puszkę na drewnianą podłogę, wyciągnął w moim kierunku prawą rękę,


oczekując najwyraźniej, że odwzajemnię gest.

– Możesz zwracać się do mnie Matt – powiedział, gdy zacisnąłem palce wokół jego dłoni.

– ...Czego ode mnie oczekujesz, Matt? – zapytałem po chwili, zrozumiawszy, że nic więcej
nie powie.

Jego dłoń w dalszym ciągu więziła moją.

Nie walczyłem z tym. Jej przyjemne ciepło było na swój sposób uspokajające.

– Byś był moim partnerem – oznajmił, sięgając wolną ręką pod kanapę.

Spiąłem się na możliwe wyjaśnienie sensu dobranych przez niego słów, ale gdy moim oczom
ukazał się zgniłozielony joystick do gry, mimowolnie na moich ustach pojawił się delikatny
uśmiech.

– Powinieneś robić to częściej. Do twarzy ci z tym – skomentował, ostentacyjnie wskazując


palcem na moje usta.

Zmarszczyłem brwi, a ślady niedawnego uśmiechu zastąpił mój standardowy wyraz twarzy,
pozbawiony przereklamowanej życzliwości. Wyszarpnąłem rękę z uścisku jego dłoni i
sięgnąłem po puszkę.

– Jeżeli zagram z tobą, powiesz mi po co to wszystko? Czego tak naprawdę ode mnie
oczekujesz?

– Oczywiście – zawołał wesoło, a ja z narastającej złości, omal nie wbiłem sobie paznokci w
skórę dłoni.
Jego pełne swobody i optymizmu zachowanie doprowadzało mnie do wewnętrznej furii.
Zazwyczaj ludzie unikają mojego towarzystwa, więc co jest z nim nie tak?

Powoli opróżniając puszkę, kątem oka zarejestrowałem jego ruch. Matt wstał i podszedł do
okna, by zasłonić je drewnianymi szerokimi żaluzjami. Ja natomiast zamiast zastanawiać się
w jakim celu to robi, doszedłem do pewnego dość zaskakującego wniosku.

Poznałem prawdopodobny powód swojej irytacji.

– Robi wrażenie, prawda? Prawda? – podekscytowany zwrócił się do mnie, niczym natrętny
sprzedawca prezentujący swój towar.

– Wyobraź sobie, że miałem już do czynienia z projektorem, więc... nie, nie robi to na mnie
wrażenia – odpowiedziałem, nadal będąc pod wpływem swojego odkrycia.

– W takim razie będę musiał się bardziej postarać – rzucił ciszej, zerkając na mnie bokiem.

– Nie mam pojęcia o czym mówisz, ale... możemy już zacząć? – spytałem, hamując
narastającą irytację.

– Mamy czas. Zgodziłeś się zostać ze mną do rana.

– Biorąc pod uwagę dotychczasowe tempo rozwoju wydarzeń, obawiam się, że mogę nie
uzyskać do tego czasu odpowiedzi.

– Bez obaw, nie wypuszczę cię bez niej – powiedział z zadziornym uśmieszkiem na ustach.

– Tym bardziej... zacznijmy już tę cholerną grę – mruknąłem, sięgając po joystick.

Matt roześmiał się cicho, zawzięcie majstrując przy kontrolerze. Nieprzerwanie zmieniał
ustawienia, od których zapewne zależało więcej niż mógłbym zakładać, a jego skupiony na
przeciwległej ścianie wzrok uważnie śledził kolejne modyfikacje.

Pierwszy obraz, zwiastujący rodzaj tej przygotowywanej z najwyższą pieczołowitością


rozgrywki, wywołał we mnie niekoniecznie przyjemne odczucia. Wspomnienia z tamtego
okresu uderzyły we mnie z nową siłą.

– Wolałbym zagrać w coś mniej... w coś niezwiązanego z...

– Zaufaj mi. To będzie świetny początek.

– Początek czego? – rzuciłem ostro w przypływie gniewu.

– Cierpliwości, Mello – odparł całkowicie niewzruszony moim wrogim nastawieniem.

– ...Dziwny jesteś – stwierdziłem, odwracając wzrok.

Nie było sensu walczyć. Starcie z kimś takim doprowadziłoby mnie do granicy, której
przekroczenie wiązałoby się z niemożliwymi do przewidzenia konsekwencjami.
Zbyt mocno ceniłem sobie wolność.

Upłynęły kolejne minuty, a wraz z nimi po raz kolejny dokonałem pewnego odkrycia.

– W końcu się doczekałem – zawołał podekscytowany, zgrabnie wymijając nadlatującą


asteroidę. – Cholera Mello, wymiatasz!

Otóż tak, wymiatałem, ale nie to stanowiło trzon owego odkrycia. Czułem frustrację. Po raz
pierwszy zacząłem szczerze żałować swoich zachowań. Zachowań, które pozbawiły mnie
możliwości osiągnięcia upragnionego celu.

Dynamicznie zmieniający się obraz, zatrzymał się, ale informacja o tym dotarła do mnie ze
znacznym opóźnieniem. Matt włączył pauzę, a jego skierowane w moją stronę spojrzenie
wybudziło mnie z chwilowego letargu.

– Myślę, że już wystarczy – odezwał się, sprawiając, że całe moje ciało zesztywniało.

Wyjąwszy mi z rąk joystick, odłożył go za siebie i usiadł do mnie przodem. Intensywność


jego spojrzenia uległa wzmocnieniu, uniemożliwiając mi jakąkolwiek ucieczkę.

Ucieczkę, której przecież i tak nie zamierzałem podejmować.

– Też tak myślę – zgodziłem się, kierując na niego pełen udawanego spokoju wzrok.

Matt uśmiechnął się, a z jego postawy wywnioskowałem, że celowo odwleka w czasie


wyznanie prawdy.

Ku własnemu zdziwieniu powstrzymałem się od komentarza i cierpliwie czekałem. Minęła


chwila, gdy dotarło do mnie, że zacząłem tęsknić za brzmieniem jego głosu. Rozbawiony
tym zaskakującym spostrzeżeniem, w tym samym momencie przyjemnie brzmiąca barwa
rozległa się w pomieszczeniu, docierając do moich uszu.

Jednak sens jego wypowiedzi nie został przetworzony poprawnie przez mój pracujący na
nieco innych obrotach umysł. Potrzebowałem chwili, by zrozumieć jej znaczenie.

– Słucham? – zapytałem, będąc na etapie powolnego przyswajania treści komunikatu.

– Chciałbym byś dołączył do pewnego projektu. Twoja rola tym razem nie skończyłaby się
tutaj, na Ziemi. Zaszedłbyś nieco wyżej – mówił, a z każdym jego kolejnym słowem
odnosiłem wrażenie, że każde następne niesie w sobie moc zdolną, by zmienić całe moje
życie. – Chciałbym wysłać cię w przestrzeń kosmiczną, Mello – oznajmił, ostatecznie
potwierdzając moje naiwne jedynie z pozoru przypuszczenia.

Chapter End Notes


"Najtrwalszymi zasadami wszechświata są przypadek i błąd."
Frank Herbert, Diuna
Rozdział 4
Chapter Notes
See the end of the chapter for notes

Klimatyzowany wagon metra, którym zmierzałem do tak zwanego domu całkiem skutecznie
studził buzujące we mnie emocje. Opustoszały i oświetlony tym nienaturalnie jasnym
światłem sprawiał jednocześnie, że czułem się jak w izolatce.
Poddany obserwacji i próbie naprawienia mojej nadszarpniętej psychiki.
Pewnie znalazłoby się wielu, którzy uznaliby to za słuszny krok i może mieliby w tym trochę
racji?
Czyżbym zaczął wątpić w samego siebie?
Nie z własnej inicjatywy oczywiście. Obwiniałem jego.
Westchnąwszy cicho zwiesiłem głowę. Chaos. Tego właśnie teraz doświadczałem.

Opuściwszy podziemia metra dotarłem do rozległej płyty parkingu i usiadłem na wąskim


krawężniku. Kilka metrów dalej stało dwóch mężczyzn. Dym wypalanych przez nich
papierosów docierał do mnie wraz z lekkim powiewem wiatru skierowanym w moją stronę.
Przyjemny, wiśniowy, nietypowy. Zaciągnąłem się mocniej i utkwiłem wzrok w nieregularnej
bryle budynków mieszkalnych. Ich kompozycja była równie interesująca, co uzależniający
wręcz zapach nieprzerwanie docierający do moich zmysłów.
Różnorodność niskiej zabudowy wkomponowana w tło typowych wieżowców odciągała
uwagę od głównego wątku moich nieskładnych rozmyślań. Wyglądało to tak jakby kolejne
domy stawiano na przekór planowi zagospodarowania przestrzennego, co uważałem za
słuszne i miałem nadzieję, że tak właśnie było.
Efekt był niesamowity. Po raz pierwszy odczułem swego rodzaju dumę, że mieszkam w
jednym z nich. W mieszkaniu sąsiadującym z moim, przez niczym nieosłonięte okno
dostrzegłem czarny fortepian, którego dźwięki dane mi było słyszeć każdego wieczora. Pokój
był niewielki, typowy jak na tokijskie standardy, więc instrument zajmował znaczną jego
część.

Niesamowite. Co za poświęcenie.

Minęła chwila, gdy zrozumiałem, że zazdroszczę tej osobie.

Minęła chwila, gdy uświadomiłem sobie, że ja również powinienem coś poświęcić.

I wreszcie minęła chwila, gdy dotarł do mnie dźwięk wibracji telefonu.

Sięgnąłem do kieszeni spodni i musnąłem palcem ekran.

– Powinieneś być już w domu – usłyszałem w słuchawce jego głos.

– Skąd przekonanie, że nie jestem?

– Obiecałeś napisać. Nie zrobiłeś tego, więc zacząłem się martwić.


– To Japonia. Co takiego mogłoby się stać?

– Znowu mogłeś zawędrować w nieodpowiednie miejsce, ale tym razem nikt nie przyszedłby
ci z pomocą.

– Nie pomogłeś mi wtedy. Sam sobie poradziłem.

– Nieprawda. Gdyby nie ja, koleś uderzałby do ciebie.

– A zamiast tego skończyłem z tobą, w mieszkaniu gdzie pojęcia czystość i porządek nie
obowiązują.

– Więc następnym razem zaproś mnie do siebie.

Znowu to robi. Reaguje w nieoczekiwany dla mnie sposób.

– Tym razem zakładasz, że będzie następny raz.

– Mam ci przypomnieć o czym rozmawialiśmy zanim uciekłeś?

– Nie uciekłem. Choć biorąc pod uwagę warunki, na które mnie naraziłeś powinienem zrobić
to od razu.

Matt roześmiał się, a ja postanowiłem nie ulegać dłużej niezrozumiałej presji dopasowywania
się do jego nieszablonowych zachowań.

– Ta rozmowa nie ma sensu. Rozłączam się.

– Zaczekaj! – wykrzyczał mi do ucha.

Skrzywiłem się odruchowo odsuwając telefon i usłyszałem z oddali.

– Masz tydzień na podjęcie ostatecznej decyzji. Nie pojmuję, dlaczego się wahasz, ale skoro
moja oferta nie powaliła cię z nóg powinieneś odpowiedzieć sobie na pytanie, czy cokolwiek
tracisz zgadzając się? – zakończył swój wywód i zanim zdążyłem się odezwać jego głos
rozległ się ponownie. – To tyle, zadzwonię jutro to umówimy się na rundkę po salonach gier.

Po tych słowach rozłączył się nie dając mi nawet szansy na reakcję. Oczywiście, że nie
umówię się z nim na żadną rundkę.

Serio. Co jest z nim nie tak?

Zmusiwszy swoje zmęczone ciało do ruchu podniosłem się i ruszyłem przez parking.
Wyminąłem dwójkę mężczyzn – Japończyków w średnim wieku i po raz kolejny skuszony
niezwykłym zapachem zatrzymałem się wdychając jeszcze wyraźniejszy aromat. W efekcie
jedynie ich spłoszyłem, a wraz z nimi ulotnił się także słodki dym papierosowy. Ubrani w
robocze kombinezony koloru niebieskiego zmierzali prawdopodobnie na poranną zmianę do
pracy.

A ja?
Spędziłem noc w mieszkaniu obcego mężczyzny, który kusił mnie propozycją graniczącą z
cudem. Wzbraniałem się przed tym. Zwyczajnie nie wierzyłem, a przynajmniej uważałem to
za wielce nieprawdopodobne, niewarte uwagi.

Przekręciłem klucz w zamku i pchnąłem metalowe drzwi. Przystosowany już do japońskich


zasad zsunąłem buty w przeznaczonym do tego miejscu i stanąłem w samych skarpetkach na
drewnianych panelach.

Co jeżeli ma rację? Co jeżeli naprawdę uciekam?

Przerażony potencjalną stratą czegoś, co raz zostało mi już odebrane sięgnąłem po telefon.
Wgapiałem się w jasny ekran, na którym widniało jego imię, ale nie potrafiłem przemóc się,
by przesunąć palec nieco dalej, dotknąć właściwego miejsca na tej popękanej powierzchni
szkła.
Wychodzi na to, że niczym nie różnię się od przeciętnych ludzi. Irracjonalny w takich
sytuacjach strach dosięga również tak skrajnej jednostki jak ja. A może wcale nie jestem tak
wyjątkowy jak mi wmawiano? Może bliżej mi do średniej niż sądziłem? Może była to tylko
kreacja wywołana tą niesłuszną oceną?

Opuściwszy rękę ruszyłem przez krótki korytarz i opadłszy na łóżko zgarnąłem ze stolika
tabliczkę czekolady. Znajoma konsystencja zaspokoiła kubki smakowe i poprowadziła moje
bezcelowe rozmyślania w nieco innym kierunku.

W mojej głowie rozbrzmiało pytanie, które do mnie skierował – czy cokolwiek tracę,
zgadzając się? Odpowiedź nadeszła natychmiast. Nie. Jak nie posiadając nic, mogę
cokolwiek stracić?

Tym razem moje palce śmiało i pewnie poruszały się po chropowatej powierzchni ekranu.
Pisałem szybko, w obawie, że już za chwilę coś się zmieni i sparaliżowany irracjonalnym
strachem zaprzestanę dalszych działań. Zaprzepaszczę szansę, którą pod wpływem chwili
sobie podarowałem.

Odłożywszy telefon na szafkę zamknąłem oczy.

Nastał kolejny dzień, w którym to zgodnie z obietnicą stawiłem się w wyznaczonym miejscu
o wyznaczonej porze. Akihabara – skrzyżowanie pod wiaduktem, godz. 12:00.

– Mello! – usłyszałem tuż za swoimi plecami.

Odwróciłem się przybierając w trakcie obrotu maskę, którą ćwiczyłem w łazience przed
lustrem i nonszalancko skinąłem głową.

– Długo czekasz?

– Nie, przed chwilą przyszedłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Super, w takim razie chodźmy – powiedziawszy to ruszył w stronę najbliższego przejścia


dla pieszych.
Zatrzymałem się obok niego i utkwiłem wzrok w sygnalizacji świetlnej wzniesionej po
drugiej stronie ulicy. Kolejne czerwone poziome linie znikały, głucho odliczając czas kiedy
to wejście na jezdnię będzie dozwolone. Jestem przekonany, że gdybym spędził w tym
miejscu kolejne 58 sekund, oszalałbym. Ostatnia czerwona linia zniknęła, a w jej miejsce
wyświetlił się rząd jej zielonych odpowiedników. Czerwony ludek zmienił postawę i kolor
dopasowując się do trzymających go w potrzasku powoli znikających prostokątów.
Wszechobecny hałas przejeżdżających samochodów, pociągów tuż nad moją głową, szum
prowadzonych nieprzerwanie rozmów i dźwięki muzyki docierające z każdej strony w
połączeniu z niezliczoną ilością świateł i mrugających reklam nie stwarzały warunków, w
których czułem się komfortowo. Dlatego też, niespełna 2 minuty później z ulgą
przekroczyłem próg klimatyzowanego wieżowca.

– Zacznijmy od czegoś prostego – odezwał się prowadząc mnie przez rząd przeszklonych
klatek z pluszakami do złowienia.

– Chyba żartujesz? – rzuciłem zniesmaczony samym faktem swojej obecności tutaj.

– To – wskazał jedną z nich niedbałym ruchem dłoni – należy do osobnej kategorii i nie
znajduje się na mojej liście.

W odpowiedzi wydałem z siebie cichy bliżej niesklasyfikowany pomruk i bez słowa


wszedłem za nim do windy.

– Dobrze spałeś? – zapytał świdrując mnie uważnie zza pomarańczowych szkieł swoich
przedziwnych okularów.

Przedziwnych, ale całkiem spoko. Wyglądał w nich dobrze.

– Nie najgorzej – odparłem odpowiadając jednocześnie na jego wwiercające się we mnie


spojrzenie.

– Ja również – powiedział zakładając, że mnie to interesuje.

Nie interesowało.

Drzwi windy rozsunęły się ukazując tym razem rząd białych, wysokich maszyn. Pierwsze
skojarzenie, które mi się nasunęło to fantazyjnie wyglądająca pralka z ogromnym frontowym
wejściem. Oczywiście skojarzenie było błędne, gdyż owe urządzenie nie przyjmowało nic
innego oprócz stu jenowych monet, a wbudowany pierścień z przyciskami stanowił granicę
dla centralnego ekranu, gdzie w ścisłej symbiozie wyzywali gracza do ruchów balansujących
na granicy nadprzyrodzone.

– Gość wymiata, co? – odezwał się przyglądając się jednemu, zdecydowanie wyróżniającemu
się graczowi, który zwrócił moją uwagę.

– A ty? Jak dobry w tym jesteś?

– Jak na razie nie jestem w stanie przebić tutejszego mistrza.

– To znaczy, że prowadzony jest ranking wyników i obecnie zajmujesz drugie miejsce?


– ...Jestem w pierwszej dwudziestce – przyznał niechętnie.

– ...Zagrajmy – zaproponowałem decydując się nie komentować tego w żaden sposób.

– Chciałem zostawić to na koniec, ale skoro nalegasz – powiedział wsuwając banknot w


stojącą przy wejściu maszynę do rozmieniania pieniędzy.

Pierwsze zderzenie z interfejsem przeciągnęło się do późnych godzin popołudniowych.


Pochłonięty i skupiony na celu zupełnie straciłem poczucie czasu. Możliwe też, że
zachowywałem się inaczej. Inaczej niż zazwyczaj. Pamiętam też śmiech, czyli coś co nie
przytrafia mi się dość często.

Tak więc – na pewno zachowywałem się inaczej.

Kilkupiętrowy budynek opuszczałem z wynikiem, który zagwarantował mi zaledwie


pierwszą trzydziestkę, więc miałem nadzieję, że obiecany mi ramen zrekompensuje porażkę.

– To była mistrzowska rozgrywka – ekscytował się sprawiając wrażenie bardzo


zadowolonego z siebie.

– Byłaby, gdybyśmy zbliżyli się do pierwszej trójki – zauważyłem analizując jednocześnie


nietypowe jak na mnie reakcje.

Mój chłodny ton zupełnie nie współgrał z tym, co działo się ze mną w środku. A działo się
coś dziwnego. Czułem coś w rodzaju radości? Nie byłem pewien jak nazwać tę emocję, nie
potrafiłem porównać jej z niczym, co doświadczyłem do tej pory.

– Wrócił poważny Mello – rzucił rozbawiony szturchając mnie w ramię.

– Chyba chciałeś powiedzieć szczery, konkretny i rzetelny? – odpowiedziałem niby to


obojętnie, nie okazując najmniejszych oznak zdziwienia jego komentarzem.

Matt roześmiał się i ku mojemu najwyższemu zaskoczeniu objął mnie ramieniem.

– Myślę, że mógłbym się z tobą przyjaźnić. Jesteś taki... – zawahał się szukając
prawdopodobnie najbardziej trafnego określenia.

Czas ten wykorzystałem, by uwolnić się spod jego dotyku i nieco przyspieszyć.

– Niekonwencjonalny – zakończył, po chwili zrównując się ze mną.

– Dzięki... chyba – mruknąłem nie patrząc na niego.

– Słusznie. To był komplement – potwierdził szczerząc się do mnie.

– ...Nie tylko ty o tym decydujesz – rzuciłem cicho.

– O czym? O tym, czy był to komplement?

– Nie. Z mojej strony nie padła żadna propozycja przyjaźni.


– Ach to! – odparł niezrażony. – Kwestia czasu – stwierdził sięgając do kieszeni po paczkę
papierosów.

– Na tej ulicy nie można palić – powiedziałem odruchowo zaciskając palce na jego dłoni.

W tej samej sekundzie zdałem sobie sprawę, co właśnie zrobiłem i szybko wycofałem rękę.

– Widziałem poziomy znak kilka metrów wcześniej – dodałem równie szybko chcąc
odciągnąć jego i swoją uwagę od niefortunnego zdarzenia.

– Trudno, wytrzymam – westchnął niepocieszony chowając papierosy.

Minęliśmy kolejne skrzyżowanie, gdy tym razem to jego palce zacisnęły się na mojej dłoni.

– Chodźmy tędy, będzie szybciej – wyjaśnił ciągnąc mnie w boczną, wąską uliczkę pomiędzy
budynkami.

– Wystarczyło powiedzieć. Komunikat werbalny zadziałałby równie skutecznie –


zauważyłem wyszarpując rękę.

Matt zerknął na mnie przez ramię, a wyraz jego twarzy sugerował, że jedynie rozbawiłem go
swoją reakcją. Było dość wąsko, więc szedłem kilka kroków za nim, ale gdy tylko nadarzyła
się możliwość, by znaleźć się bliżej Matt przystanął i zaczekał na mnie.

– Zastanawiałem się... – zaczął dopasowując swoje tempo do mojego – czy w końcu to z


siebie wydusisz.

– Przyznam, że wiele w sobie tłumię. Co konkretnie masz na myśli?

– Odpowiedź na moją ofertę.

– Nie pisałem szyfrem, powinieneś wywnioskować to z mojej wczorajszej wiadomości.

– Powinienem i nawet to zrobiłem – zapewnił, zgrabnie wymijając kałużę.

– Więc po co ta rozmowa?

– Kaprys – odpowiedział natychmiast, przeskakując kolejną mokrą przeszkodę – chcę to


usłyszeć.

– Zawsze dostajesz to czego chcesz?

– Tak.

– Rozczarujesz się. Tym razem będzie inaczej.

Matt ponownie na mnie spojrzał i ponownie jego twarz wykrzywił wybitnie denerwująco
zarozumiały uśmiech.

– W porządku. To nie był mój jedyny cel – powiedział podejmując kolejną próbę zapalenia
papierosa.
Zatrzymał się, a z jego metalowej zapalniczki wydobył się niski płomień natrafiając na
trzymany przez niego papieros. Wypuściwszy z płuc dym – nieprzyjemny i duszący, w
niczym niepodobny do słodkiego wiśniowego aromatu, który o wschodzie słońca wdychałem
na płycie parkingu, odezwał się wznawiając tę bezcelową w mojej opinii wymianę zdań.

– Sam powiedziałeś, że wiele w sobie tłumisz. Zamierzam poznać szczegóły.

Chapter End Notes

"Chciałem powiedzieć coś mądrego, ale się zaśliniłem."


J.D. Salinger, Buszujący w zbożu
Please drop by the Archive and comment to let the creator know if you enjoyed their work!

You might also like