Professional Documents
Culture Documents
Światło, Którego Nie Widać - Anthony Doerr
Światło, Którego Nie Widać - Anthony Doerr
Światło, Którego Nie Widać - Anthony Doerr
Okładka
Strona ty tułowa
Strona redakcy jna
7 sierpnia 1944
Ulotki
Bombowce
Dziewczy na
Chłopiec
Saint-Malo
Rue Vauborel numer 4
Piwnica
Bomby zrzuć!
1934
Muséum National d’Histoire Naturelle
Zollverein
Magazy n kluczy
Radio
Zabierzcie nas do domu
Rodzi się coś nowego
Światło
Łopoce przed nami nasz sztandar
W osiemdziesiąt dni dookoła świata
Profesor
Morze Ognia
Otwórzcie oczy
Zanikanie
Zasady mechaniki
Plotki
Więcej, szy bciej, jaśniej
Znak Bestii
Dobry wieczór. Albo Heil Hitler, jeśli wolicie
Do widzenia, ślepa dziewczy no!
Skarpety robione na drutach
Ucieczka
Herr Siedler
Exodus
8 sierpnia 1944
Saint-Malo
Rue Vauborel numer 4
Dom Pszczół
Pięć pięter w dół
W pułapce
Czerwiec 1940
Château
Egzamin wstępny
Bretania
Madame Manec
Zostałeś powołany
Occuper
Nie kłam
Étienne
Jungmänner
Wiedeń
Bosze
Hauptmann
Latająca kanapa
Suma kątów
Profesor
Właściciel perfumerii
Czas strusi
Najsłabszy
Przy musowe zdanie odbiorników
Muzeum
Szafa
Kosy
Kąpiel
Najsłabszy (#2)
Aresztowanie ślusarza
8 sierpnia 1944
Fort de La Cité
Atelier de réparation
Dwie puszki
Rue Vauborel numer 4
Stan posiadania
Alarm
Sty czeń 1941
Sty czniowe ferie
Ojciec nie wraca
Więzień
Plaża du Môle
Szlifierz klejnotów
Entropia
Spacery
Nadel im Heuhaufen
Propozy cja
Masz inny ch przy jaciół
Klub ruchu oporu starszy ch pań
Diagnoza
Najsłabszy (#3)
Grota
Upojenie
Klinga i Trąbik
Ży ć przed śmiercią
W więzieniu
Zniknięcie Huberta Bazina
Wszy stko jest zatrute
Goście
Żaba się gotuje
Rozkazy
Zapalenie płuc
Kuracja
Niebo
Frederick
Nawrót choroby
8 sierpnia 1944
Ktoś w domu
Śmierć Waltera Bernda
Sy pialnia na piąty m piętrze
Budowa radia
Na poddaszu
Sierpień 1942
Jeńcy
Szafa
Na wschód
Jeden zwy kły bochenek
Volkheimer
Jesień
Słoneczniki
Kamienie
Grota
Polowanie
Wiadomości
Loudenvielle
Szarość
Febra
Trzeci kamień
Most
Rue des Patriarches
Białe miasto
20 000 mil podmorskiej żeglugi
Depesza
9 sierpnia 1944
Fort National
Na poddaszu
Głowy
Delirium
Woda
Belki
Nadajnik
Głos
Maj 1944
Kraniec świata
Liczby
Maj
Polowanie (znowu)
Clair de lune
Antena
Wielki Claude
Boulangerie
Grota
Agorafobia
Nic
Czterdzieści minut
Dziewczy na
Mały domek
Liczby
Morze Ognia
Aresztowanie Étienne’a LeBlanca
7 sierpnia 1944
Ulotki
12 sierpnia 1944
W grobowcu
Fort National
Ostatnie słowa kapitana Nemo
Gość
Ostateczny wy rok
Muzy ka #1
Muzy ka #2
Muzy ka #3
Na zewnątrz
Szafa
Towarzy sze
Jednoczesność chwil
Jesteś tam?
Druga puszka
Ptaki Amery ki
Zawieszenie broni
Czekolada
Światło
1945
Berlin
Pary ż
1974
Volkheimer
Jutta
Plecak
Saint-Malo
Laboratorium
Gość
Papierowy samolocik
Klucz
Morze Ognia
Frederick
2014
Podziękowania
Przy pisy końcowe
Tytuł oryginału
ALL THE LIGHT WE CANNOT SEE
Redakcja
Mirosław Grabowski
Korekta
Ewa Jastrun, Jolanta Ogonowska
Projekt okładki
© Tal Goretsky
Zdjęcia na okładce
© Manuel Clauzier (Saint-Malo), © Getty Images (niebo)
Adaptacja okładki
Magdalena Zawadzka/Aureusart
Redaktor prowadzący
Anna Brzezińska
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodny m (watermark). Uzy skany dostęp upoważnia wy łącznie do pry watnego uży tku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.
Wy danie I
ISBN 978-83-8015-073-7
Bez radia nie mogliby śmy zdoby ć władzy ani sprawować jej tak, jak to robimy.
Joseph Goebbels
Zero
7 sierpnia 1944
Ulotki
Bombowce
1934
Muséum National d’Histoire Naturelle
Radio
D o d o m u d z i e c k a przy jeżdża wiceminister wraz z żoną. Frau Elena mówi, że wizy tują
sierocińce.
Wszy scy się my ją, wszy scy grzecznie się zachowują. Może zastanawiają się, czy kogoś nie
adoptować? – szepcą dzieci. Najstarsze dziewczęta podają pumpernikiel i gęsie wątróbki na
ostatnich w domu nieobtłuczony ch talerzach, a tęgi wiceminister i jego surowa małżonka
rozglądają się z niesmakiem po bawialni jak jaśniepaństwo, którzy odwiedzili chatkę zamieszkaną
przez gnomy. W czasie kolacji Werner siedzi z książką na kolanach obok pozostały ch chłopców,
a Jutta zajmuje miejsce po przeciwnej stronie, wśród dziewcząt. Jej białe włosy są ufry zowane
i nastroszone, wy gląda jak naelektry zowana.
Pobłogosław, Panie, Twe hojne dary. Ze względu na wiceministra Frau Elena odmawia dwie
modlitwy. Wszy scy zaczy nają jeść.
Dzieci są zdenerwowane, nawet Hans Schilzer i Herribert Pomsel siedzą spokojnie w swoich
brunatny ch koszulach. Żona wiceministra trzy ma plecy tak prosto, jakby miała kręgosłup
wy ciosany z drewna.
– Wszy stkie dzieci uczestniczy ły w przy gotowaniu posiłku? – py ta jej mąż.
– Ależ tak. Na przy kład Claudia upiekła chleb leżący w koszy ku. A bliźniaczki usmaży ły
wątróbki.
Gruba Claudia Förster oblewa się rumieńcem. Bliźniaczki trzepocą powiekami.
Werner przestaje słuchać, my śli o książce leżącej na kolanach – Zasady mechaniki Heinricha
Hertza. Znalazł ją w podziemiach kościoła, poplamioną przez wodę i zapomnianą. Pastor pozwolił
mu zabrać książkę do domu, a Frau Elena zatrzy mać. Przez wiele ty godni przedzierał się przez
trudne równania matematy czne. Dowiedział się, że elektry czność ma charakter staty czny. Ale
w połączeniu z magnety zmem nagle pojawia się ruch – fale. Pola i obwody, przewodnictwo
i indukcja. Przestrzeń, czas, masa. Wszędzie roi się od rzeczy, który ch nie widzimy ! Jakże
chciałby mieć oczy, które widzą ultrafiolet, podczerwień, fale radiowe pędzące po mroczny m
niebie, przenikające ściany domu!
Kiedy podnosi wzrok, wszy scy patrzą na niego. W oczach Frau Eleny maluje się niepokój.
– To książka, panie ministrze! – oznajmia Hans Schilzer. Bierze podręcznik z kolan Wernera, tak
ciężki, że musi go trzy mać obiema rękami.
Na czole żony wiceministra pojawia się kilka zmarszczek. Werner czuje, że się czerwieni.
Wiceminister wy ciąga pulchną dłoń.
– Daj mi ją!
– Ży dowska książka? – py ta Herribert Pomsel. – Ży dowska książka, prawda?
Frau Elena wy gląda, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale rozsądnie milczy.
– Hertz urodził się w Hamburgu – mówi Werner.
– Mój brat jest bardzo dobry w matematy ce – odzy wa się nagle Jutta. – Rozwiązuje zadania
lepiej od wszy stkich nauczy cieli. Któregoś dnia może zdoby ć sławę. Mówi, że pojedzie do Berlina
i będzie słuchał wy kładów wielkich uczony ch.
Młodsze dzieci wy bałuszają oczy, starsze uśmiechają się ironicznie. Werner wpatruje się
w swój talerz. Wiceminister ze zmarszczony mi brwiami kartkuje podręcznik. Hans Schilzer kopie
Wernera w goleń i zaczy na kasłać.
– Dosy ć, Jutto – mówi Frau Elena.
Żona wiceministra nabiera na widelec trochę wątróbki, gry zie ją, poły ka i doty ka serwetką
kącików warg. Wiceminister kładzie na stole Zasady mechaniki, odsuwa je od siebie i zerka na
swoje dłonie, jakby sprawdzał, czy się nie pobrudziły.
– Twój brat pójdzie pracować w kopalni, dziewczy nko, nie ma innej możliwości. Kiedy
skończy piętnaście lat. Podobnie jak wszy scy inni chłopcy z tego domu.
Jutta z niezadowoleniem marszczy brwi, a Werner spogląda płonący m wzrokiem na zimną
wątróbkę na swoim talerzu, czując coraz silniejsze ściskanie w piersi. Przez resztę kolacji sły chać
ty lko odgłosy jedzenia: dzieci kroją, gry zą i poły kają wątróbkę.
Plotki
W m a j u W e r n e r o b c h o d z i czternaste urodziny. Jest 1940 rok i już nikt nie śmieje się
z Hitlerjugend. Frau Elena przy gotowuje pudding, Jutta owija w gazetę kawałek kwarcu,
a bliźniaczki Hannah i Susanne Gerlitz maszerują wokół pokoju, udając żołnierzy. Pięcioletni Rolf
Hupfauer siedzi w rogu kanapy, mrugając powiekami. Nowe dziecko – roczna dziewczy nka – ssie
palce na kolanach Jutty. Za zasłonięty m oknem koły sze się i dy gocze płomień na szczy cie
dalekiego wy sy piska śmieci.
Dzieci śpiewają i pożerają pudding.
– Już czas – mówi Frau Elena i Werner wy łącza odbiornik.
Wszy scy odmawiają modlitwę. Kiedy Werner zanosi radio do sy pialni na piętrze, wy daje mu
się, że ciało ma jak z ołowiu. Uliczkami miasteczka idą piętnastoletni chłopcy, zmierzając w stronę
szy bów kopalniany ch; stoją w kolejkach przed bramami, trzy mając hełmy i lampy. Werner
usiłuje sobie wy obrazić, jak zjeżdżają w klatkach w głąb szy bów: od czasu do czasu migają lekkie
światła, grzechoczą kable, wszy scy w milczeniu pogrążają się w wieczny m mroku, gdzie ludzie
drążą ziemię, mając nad głowami kilometr skały.
Jeszcze jeden rok. Później dadzą mu hełm i lampę, po czy m każą wsiąść do klatki razem
z inny mi.
Przed rokiem trzy mał w ręku poplamiony egzemplarz Zasad mechaniki. Nie tak dawno marzy ł
o Berlinie i wielkich naukowcach ze stolicy : Fritzu Haberze, wy nalazcy nawozów sztuczny ch;
Hermanie Staudingerze, wy nalazcy plastiku; Hertzu, który sprawił, że niewidzialne stało się
widzialne. O wszy stkich wielkich ludziach pracujący ch w Berlinie. Ale ja w ciebie wierzę –
powiedziała Frau Elena. – Myślę, że dokonasz czegoś wielkiego. Teraz Wernerowi śnią się
koszmary, w który ch wędruje chodnikami kopalni. Strop jest gładki i czarny ; w miarę posuwania
się do przodu coraz bardziej się obniża. Ściany pękają, Werner garbi się, czołga. Wkrótce nie
może unieść głowy, poruszy ć ramionami. Skały ważą dziesięć bilionów ton, bije od nich
permanentny chłód, wciskają nos Wernera w posadzkę. Tuż przed przebudzeniem czuje, jak pęka
mu poty lica.
Na dach i okapy leje się z chmur woda deszczowa. Werner przy ciska czoło do szy by pokoiku
na poddaszu i usiłuje patrzeć przez krople. Dach znajdujący się w dole jest jedny m z wielu
mokry ch dachów, dalej wznoszą się ogromne mury koksowni, hut i gazowni, na tle nieba widać
sy lwetkę wieży wy ciągowej, ciągnące się bez końca kopalnie i fabry ki, kilometr za kilometrem,
aż po hory zont. Dalej leżą wioski, miasta, potężniejąca, rozrastająca się maszy neria Niemiec.
Milion ludzi gotowy ch oddać za nią ży cie.
Do widzenia, my śli Werner. Albo Heil Hitler. Wszy scy wy bierają to drugie.
Do widzenia, ślepa dziewczyno!
Po kilku godzinach budzi się i widzi sy lwetkę samolotu, który zasłania gwiazdy, zdążając na
wschód. Kiedy ich mija, w górze rozlega się cichy warkot. Po chwili drży ziemia.
W rogu nocnego nieba, za ścianą drzew, płonie czerwona łuna. W pełgający m jaskrawy m
świetle widać, że samolot nie by ł sam, że niebo roi się od maszy n – kilkanaście lata tam
i z powrotem, pędzi we wszy stkich kierunkach, i w chwili dezorientacji ojciec Marie-Laure ma
wrażenie, że nie patrzy w górę, ty lko w dół, jakby wodę zabarwioną krwią oświetlono potężny m
reflektorem, niebo stało się morzem, a samoloty głodny mi ry bami ścigający mi w mroku swoje
ofiary.
Dwa
8 sierpnia 1944
Saint-Malo
Czerwiec 1940
Château
Sześć przecznic dalej, w urzędzie telegraficzny m, ojciec Marie-Laure przy ciska twarz do
szy by i obserwuje dwa niemieckie motocy kle z koszami pędzące z ry kiem Porte Saint-Vincent.
Okna są zasłonięte okiennicami lub żaluzjami, ale między drewniany mi deszczułkami, znad
parapetów, patrzą ty siące oczu. Za motocy klami podążają dwie ciężarówki. Na końcu jedzie
jeden czarny mercedes. Słońce odbija się od chromowany ch ozdób maski; niewielki konwój
zatrzy muje się na okrągły m, pokry ty m żwirem podjeździe przed wy sokimi, omszały mi murami
Château de Saint-Malo. Przed budy nkiem stoi starszy, nienaturalnie opalony mężczy zna –
burmistrz, wy jaśnia ktoś. Ma wielkie ręce mary narza i trzy ma w nich białą chusteczkę; jego
nadgarstki drżą leciutko.
Niemcy wy siadają z pojazdów, jest ich kilkunastu. Mają lśniące buty i schludne mundury.
Dwóch trzy ma goździki, jeden prowadzi na smy czy psa rasy beagle. Kilku spogląda z otwarty mi
ustami na fasadę château.
Z ty lnego siedzenia mercedesa wy siada niski mężczy zna w mundurze polowy m
z dy sty nkcjami kapitana i strzepuje z rękawa płaszcza niewidzialny py łek. Zamienia kilka słów
z adiutantem, który tłumaczy jego wy powiedź burmistrzowi. Burmistrz kiwa głową. Później niski
mężczy zna znika za ogromny mi drzwiami. Po kilku minutach adiutant otwiera okiennice jednego
z pokoi na piętrze, spogląda przez chwilę na dachy miasta, po czy m wiesza na ceglany m murze
czerwoną flagę ze swasty ką i przy wiązuje ją do parapetu.
Jungmänner
oraz
Werner wstawia do równania liczby podane przez Hauptmanna. Wy obraża sobie dwóch
obserwatorów stojący ch na polu w pewnej odległości, a następnie spoglądający ch na odległy
punkt: żaglowiec albo komin. Kiedy prosi o suwak logary tmiczny, doktor naty chmiast kładzie go
na biurku, jakby spodziewał się tej prośby. Werner bierze suwak, nie podnosząc wzroku, i zaczy na
obliczać sinusy.
Volkheimer patrzy nań spod oka. Niski wy kładowca spaceruje po pokoju z rękami założony mi
z ty łu. Sły chać trzask ognia na kominku, oddechy psów i lekkie szczękanie suwaka.
– Szesnaście i czterdzieści trzy setne, Herr Doktor – mówi w końcu Werner.
Ry suje trójkąt, zapisuje długość każdego boku i podaje kartkę doktorowi. Hauptmann sprawdza
coś w książce w skórzanej oprawie. Volkheimer nieznacznie zmienia pozy cję w fotelu; w jego
oczach maluje się zainteresowanie, a zarazem apatia.
W czasie lektury wy kładowca przy ciska jedną z dłoni do blatu biurka, marszczy
z roztargnieniem brwi, jakby czekał, aż opuści go jakaś my śl. Wernera ogarnia nagle
niezrozumiała trwoga, lecz po chwili Hauptmann znów na niego spogląda i to uczucie znika.
– Twoje podanie o przy jęcie do szkoły zawiera informację, że po jej ukończeniu chciałby ś
studiować inży nierię elektry czną w Berlinie. Jesteś sierotą, prawda?
Kolejne spojrzenie na Volkheimera. Werner kiwa głową.
– Moja siostra…
– Na pracę naukową wpły wają dwa czy nniki, kadecie. Zainteresowania naukowca
i zainteresowania epoki, rozumiesz?
– Chy ba tak.
– Ży jemy w niezwy kły ch czasach, kadecie.
Werner odczuwa dreszcz podniecenia. Oświetlone ogniem pokoje pełne książek: oto miejsca,
gdzie dzieją się ważne rzeczy.
– Po kolacji będziesz pracował w laboratorium. Każdego wieczoru, nawet w niedziele.
– Tak jest, panie doktorze.
– Zaczy nasz jutro.
– Tak jest, panie doktorze.
– Będzie miał na ciebie oko Volkheimer. Weź te ciasteczka. – Profesor wy jmuje metalową
puszkę z kokardą na wieczku. – I oddy chaj, Pfennig. Nie możesz wstrzy my wać oddechu za
każdy m razem, gdy przy chodzisz do mojego laboratorium.
– Tak jest, panie doktorze.
W kory tarzach świszcze zimne powietrze, tak czy ste, że Wernerowi kręci się w głowie. W jego
sali sy pialnej pod sufitem latają trzy ćmy. Rozwiązuje w mroku buty, składa spodnie i stawia na
nich puszkę z herbatnikami. Frederick zerka na niego ze skraju swojej pry czy.
– Gdzie by łeś?
– Mam ciasteczka – szepce Werner.
– Sły szałem dziś wieczorem puchacza.
– Tss! – sy czy chłopiec dwie pry cze niżej.
Werner podaje Frederickowi herbatnika.
– Wiesz coś o puchaczach? – szepce Frederick. – Są naprawdę rzadkie. Wielkie jak szy bowce.
Prawdopodobnie by ł to młody samiec szukający nowego tery torium. Siedział na topoli koło placu
apelowego.
– Och… – wzdy cha Werner. Pod jego powiekami przesuwają się greckie litery : trójkąty
równoramienne, bety, sinusoidy. Wy obraża sobie, że przechodzi w biały m fartuchu obok maszy n.
Któregoś dnia może zdobyć sławę.
Łamanie szyfrów, silniki rakietowe, najnowsze technologie.
Żyjemy w niezwykłych czasach.
Z kory tarza dochodzi stukot obcasów pomocnika komendanta.
– Nie widziałem go, ale doskonale sły szałem pohukiwanie – szepce Frederick.
– Zamknij dziób, bo dostaniemy wy cisk! – wtrąca inny kadet.
Frederick więcej się nie odzy wa. Werner przestaje jeść. Kroki pomocnika komendanta cichną:
albo odszedł, albo przy stanął pod drzwiami. Na dziedzińcu ktoś rozłupuje kloce drewna. Werner
słucha uderzeń młota w żelazny klin i szy bkich, przestraszony ch oddechów chłopców w sali.
Profesor
8 sierpnia 1944
Fort de La Cité
K i e d y j e s t d z i e ń, a kiedy noc? Wy daje się, że miarą czasu stały się bły ski. Volkheimer
na przemian gasi i zapala latarkę.
Werner obserwuje w odbity m świetle pokry tą popiołem twarz Volkheimera, który pochy la się
nad Berndem i próbuje mu pomóc. Pij! – odczy tuje ruch jego warg. Volkheimer przy kłada
manierkę do ust Bernda; na strzaskany m suficie tańczą cienie niczy m krąg upiorów szy kujący ch
się do uczty.
Bernd z paniką w oczach odwraca twarz i próbuje obejrzeć swoją nogę.
Latarka gaśnie i znów zapada ciemność.
Werner ma w plecaku swój dziecięcy notatnik, koc i suche skarpetki. Trzy racje ży wnościowe.
To jedy ne jedzenie, jakie posiadają. Volkheimer nie ma jedzenia. Bernd nie ma jedzenia. Zostały
ty lko dwie manierki wody, w połowie puste. Volkheimer odkry ł w kącie wiadro z pędzlami; na
dnie znajduje się wodnista ciecz, ale jak bardzo musieliby by ć zdesperowani, by ją pić?
Dwa granaty trzonkowe. Model 24, po jedny m w boczny ch kieszeniach bluzy Volkheimera.
Wy drążona drewniana rączka, materiał wy buchowy w metalowej puszce – chłopcy
w Schulpforcie nazy wali te granaty tłuczkami do kartofli. Bernd już dwukrotnie prosił
Volkheimera, by spróbował wy sadzić nimi zablokowaną klatkę schodową – może zdołaliby się
uwolnić? Ale detonacja granatów w piwnicy, w tak ciasnej przestrzeni, wśród gruzu pełnego
pocisków kalibru 88 mm, by łaby samobójstwem.
Jest jeszcze karabin, Karabiner 98K z zamkiem ry glowy m należący do Volkheimera,
z pięcioma pociskami. Wy starczy, my śli Werner. Mają mnóstwo amunicji. Potrzebują ty lko
trzech kul, po jednej dla każdego.
Czasami, siedząc w ciemności, Werner ma wrażenie, że w piwnicy pojawia się lekka poświata,
może sącząca się spośród gruzu, nabierająca czerwonawej barwy, gdy sierpniowy dzień zbliża
się do końca. Po jakimś czasie spostrzega, że nawet zupełna ciemność nie jest całkowitą
ciemnością; wiele razy wy daje mu się, że kiedy przesuwa przed oczami swoje rozczapierzone
palce, widzi ich zary sy.
Werner my śli o swoim dzieciństwie, obłokach py łu węglowego wiszący ch w powietrzu
w zimowe ranki. W Zollverein na parapetach okienny ch, w uszach dzieci, w ich płucach osiada
czarna sadza, a tu, w tej piwnicy, wszy stko pokry wa biały py ł, jakby Werner znalazł się
w pułapce w głębi kopalni, podobnej do tej, w której zginął jego ojciec, a jednak stanowiącej jej
negaty w.
Znowu mrok. Znowu światło. Przed Wernerem materializuje się groteskowa, pokry ta popiołem
twarz Volkheimera. Dy sty nkcje na jedny m z barków są częściowo oddarte. Sierżant pokazuje
Wernerowi w świetle latarki, że trzy ma dwa pogięte śrubokręty i pudło z bezpiecznikami
elektry czny mi.
– Radio – mówi do zdrowego ucha Wernera. – Spałeś choć trochę?
Oświetla własną twarz. Zanim wyczerpią się baterie – mówią usta.
Werner kręci głową. Radio jest w beznadziejny m stanie. Chciałby zamknąć oczy, zapomnieć,
skapitulować. Czekać, aż jego skroni dotknie lufa karabinu. Ale Volkheimer pragnie go przekonać,
że warto ży ć.
Wolframowe włókno żarówki w latarce staje się żółte: jest już słabsze. Oświetlone wargi
Volkheimera wy dają się w ciemności czerwone. Mamy coraz mniej czasu – mówią. Budy nek
stęka. Werner widzi zieloną trawę, latające muchy, światło słońca. Szeroko otwarta brama letniej
posiadłości. Kiedy po Bernda przy jdzie śmierć, może zabrać również jego. Nie musi się
faty gować dwa razy.
Twoja siostra – mówi Volkheimer. Pomyśl o swojej siostrze.
Alarm
Styczeń 1941
Styczniowe ferie
8 sierpnia 1944
Ktoś w domu
Sierpień 1942
Jeńcy
P i r e n e j e l ś n i ą. Nad szczy tami gór wisi dziobaty księży c, jak wbity na pal. Starszy sierżant
von Rumpel jedzie taksówką przez platy nowy blask, dociera do prefektury i staje naprzeciwko
kapitana policji, który nieustannie gładzi sumiaste wąsy dwoma palcami lewej ręki.
Policja francuska dokonała aresztowania. Ktoś włamał się do domu letniskowego bogatego
filantropa powiązanego z Pary skim Muzeum Przy rodniczy m, po czy m przestępcę zatrzy mano
z walizeczką pełną klejnotów.
Von Rumpel musi długo czekać. Kapitan ogląda paznokcie lewej ręki, później prawej, potem
znowu lewej. Von Rumpel czuje się dziś wieczorem bardzo słaby, ma mdłości. Lekarz twierdzi, że
kuracja jest zakończona, że zaatakowali nowotwór i teraz muszą czekać, ale w niektóre ranki Von
Rumpel nie może się wy prostować, gdy kończy wiązać sznurowadła.
Nadjeżdża samochód. Kapitan wy chodzi, by powitać swoich kolegów. Von Rumpel patrzy
przez okno.
Dwóch żandarmów wy prowadza z auta szczupłego mężczy znę w beżowy m garniturze,
z idealnie okrągły m fioletowy m siniakiem wokół lewego oka. Delikwent ma skute ręce. Krople
krwi na kołnierzy ku. Wy gląda jak aktor grający przestępcę w filmie. Policjanci wprowadzają
więźnia do środka, a kapitan wy jmuje z bagażnika teczkę.
Von Rumpel wy ciąga z kieszeni białe rękawiczki. Kapitan zamy ka drzwi swojego gabinetu,
stawia teczkę na biurku i zasłania okna żaluzjami. Przekrzy wia abażur lampki. Von Rumpel sły szy
w głębi budy nku szczęk zatrzaskiwany ch drzwi celi. Kapitan wy jmuje z teczki książkę adresową,
plik listów i damską torebkę. Później usuwa ukry te dno i wy ciąga sześć aksamitny ch zawiniątek.
Rozwija je po kolei. Pierwsze zawiera trzy wspaniałe bery le: różowe, ogromne, w kształcie
sześciokąta. W drugim znajduje się naturalne skupisko kry ształów amazonitu o barwie wody
morskiej, pokry ty ch delikatny mi biały mi prążkami. Po otwarciu trzeciego ukazuje się bry lant
o gruszkowaty m kształcie.
Von Rumpel czuje dreszcz, który dociera do czubków jego palców. Kapitan wy jmuje z kieszeni
lupę; na jego obliczu rozkwita wy raz nagiej chciwości. Ogląda bry lant przez długi czas, obracając
w różne strony. W wy obraźni von Rumpla przepły wają obrazy Führermuseum, lśniący ch
gablotek, arkad, klejnotów za szy bami – i czegoś jeszcze: ledwo dostrzegalnej siły podobnej do
słabego prądu elektry cznego, emanującej z kamienia. Szepcącej do von Rumpla, obiecującej
wy leczy ć jego chorobę.
W końcu kapitan unosi wzrok; wokół jego oka widać różowy ślad lupy. Wilgotne wargi bły szczą
w świetle lampy. Kładzie klejnot z powrotem na ręczniku.
Von Rumpel, siedzący po przeciwnej stronie biurka, bierze bry lant. Ale kiedy przy kłada lupę
do oka, widzi, że kamień nie różni się od tego, który dwa lata wcześniej oglądał w muzeum.
Odkłada klejnot na biurko.
Kapitanowi rzednie mina.
– Ale przy najmniej powinniśmy wy konać zdjęcie rentgenowskie, prawda? – py ta po
francusku.
– Proszę robić z ty m kamieniem, na co ma pan ochotę. Ja wezmę listy, jeśli to możliwe.
Wraca do hotelu przed północą. Dwie kopie. To pewien postęp. Odnalazł dwa egzemplarze,
pozostały do odnalezienia jeszcze dwa, z który ch jeden musi by ć prawdziwy. Na kolację
zamawia gotowanego dzika ze świeży mi grzy bami. I całą butelkę bordo. Takie rzeczy są
szczególnie ważne podczas wojny. To one odróżniają cy wilizowanego człowieka od barbarzy ńcy.
W hotelu wieje po nogach, a jadalnia jest pusta, lecz kelner okazuje się znakomity. Nalewa
z gracją wino i odchodzi. Kiedy ciemne jak krew bordo znajdzie się w kieliszku, wy daje się
prawie ży wą istotą. Von Rumplowi sprawia przy jemność my śl, że będzie ostatnim człowiekiem
na świecie, którego spotka przy wilej smakowania tego wina, nim przestanie ono istnieć.
Szarość
9 sierpnia 1944
Fort National
Maj 1944
Kraniec świata
Jakiś czas po północy zaczy na się wspaniały przy pły w, największe fale docierają do podstawy
murów obronny ch; wzburzone, zielonkawe morze pokry wają ławice piany oświetlonej przez
księży c. Marie-Laure budzi się, sły sząc Étienne’a pukającego do drzwi sy pialni.
– Wy chodzę.
– Która godzina?
– Prawie świta. Nie będzie mnie ty lko przez godzinę.
– Dlaczego musisz wy jść?
– Lepiej, żeby ś nie wiedziała.
– A godzina policy jna?
– Załatwię to szy bko.
Marie-Laure przez cztery lata nigdy nie widziała, by stry jeczny dziadek robił coś szy bko.
– A jeśli zacznie się bombardowanie?
– Już prawie świta, Marie. Powinienem wy jść, gdy jest jeszcze ciemno.
– Czy Amery kanie będą strzelać do domów, stry ju? Kiedy przy jdą?
– Nie będą strzelać do domów.
– Prędko wrócisz?
– Prędko jak jaskółka. Połóż się, Marie-Laure, a kiedy się obudzisz, będę już w domu,
zobaczy sz.
– Mogłaby m ci trochę poczy tać? Nie chce mi się spać. Jesteśmy już tak blisko końca.
– Poczy tasz mi, jak wrócę. Skończy my razem.
Marie-Laure próbuje się uspokoić, oddy chać wolniej. Próbuje nie my śleć o mały m domku
leżący m pod poduszką i straszliwy m brzemieniu w środku.
– Czy kiedy ś żałowałeś, że tu przy jechałam, Étienne? – szepce Marie-Laure – Że zostałam
z tobą i madame Manec, a wy musieliście się mną opiekować? Czy kiedy kolwiek czułeś, że
sprowadziłam przekleństwo na twoje ży cie?
– Jesteś najlepszą rzeczą, jaka kiedy kolwiek pojawiła się w moim ży ciu, Marie-Laure –
odpowiada bez wahania i ściska jej dłoń obiema rękami.
Coś zdaje się narastać w ciszy, przy pły w, ogromna fala, ale Étienne mówi po raz drugi:
– Połóż się, a kiedy się obudzisz, będę już w domu.
Marie-Laure liczy jego kroki na schodach.
Aresztowanie Étienne’a LeBlanca
P o w y j ś c i u z d o m u Étienne czuje się dziwnie dobrze, czuje się silny. Jest zadowolony, że
madame Ruelle wy znaczy ła mu ostatnie zadanie. Wy słał już współrzędne jednej baterii
przeciwlotniczej: działa stojącego na podeście na murze obronny m koło Domu Pszczół. Musi
teraz określić położenie dwóch inny ch baterii. Znaleźć dwa znane punkty – zamierzał wy brać
wieżę katedry i wy sepkę Le Petit Bé – a później zmierzy ć kąt między liniami łączący mi je
z trzecim punktem. Prosta triangulacja. Jego umy sł może się skupić na czy mś inny m niż duchy.
Skręca w rue d’Estrées, obchodzi seminarium i rusza w stronę zaułka na ty łach Hôtel-Dieu.
Jego nogi wy dają się młode, a stopy lekkie. Ulice są zupełnie puste. Gdzieś za mgłą zaczy na
wschodzić słońce. Przed świtem miasto wy daje się ciepłe, pachnące i senne, a domy po obu
stronach wy glądają prawie jak zjawy. Étienne wy obraża sobie przez chwilę, że idzie środkiem
giganty cznego wagonu kolejowego, że wszy scy pozostali pasażerowie śpią, a pociąg pędzi
w mroku w stronę rozjarzonego miasta: podświetlone łuki triumfalne, lśniące wieże, sztuczne
ognie wy buchające na niebie.
Kiedy zbliża się do ciemnego masy wu murów obronny ch, z mroku wy chodzi ku niemu
żołnierz w mundurze.
7 sierpnia 1944
12 sierpnia 1944
W grobowcu
S t a ł s i ę d u c h e m. Pochodzi z innego świata. Jest ojcem tej dziewczy ny, jest madame
Manec, jest Étienne’em, jest wszy stkimi ludźmi, którzy opuścili Marie-Laure, lecz w końcu
wrócili. Woła przez drzwi szafy :
– Nie chcę cię zabić! Sły szę twój głos przez radio! Właśnie dlatego przy szedłem! – Milknie,
próbuje tłumaczy ć na francuski: – Melodia, Światło księżyca? – Marie-Laure prawie się
uśmiecha.
Wszy scy pojawiamy się na świecie jako pojedy ncza komórka, mniejsza od drobinki kurzu.
Znacznie mniejsza. Podział. Mnożenie. Dodawanie i odejmowanie. Materia przechodzi z rąk do
rąk, atomy pojawiają się i znikają, wirują molekuły, łączą się białka, mitochondria wy sy łają
polecenia oksy daty wne, powstajemy jako mrowie połączeń elektry czny ch. Płuca, mózg, serce.
Po czterdziestu ty godniach sześć bilionów komórek przeciska się przez drogi rodne matki.
Krzy czy my. Później atakuje nas świat.
Marie-Laure otwiera szafę. Werner bierze ją za rękę i pomaga wy jść. Jej stopy doty kają
podłogi pokoju stry jecznego dziadka.
– Mes souliers – mówi Marie-Laure. – Nie mogłam znaleźć butów.
Druga puszka
1945
Berlin
1974
Volkheimer
Dlaczego tu przy jechała? Jakie odpowiedzi spodziewała się znaleźć? Drugiego dnia siedzą
rankiem na place Chateaubriand przed muzeum history czny m; naprzeciwko rabat otoczony ch
niskimi metalowy mi ogrodzeniami stoją mocne drewniane ławki. Pod markizami tury ści
oglądają swetry w niebiesko-białe pasy i akwarele przedstawiające okręty korsarskie; jakiś ojciec
obejmuje córkę ramieniem i śpiewa.
Max unosi wzrok znad książki i py ta:
– Mutti, co okrąża cały świat, ale cały czas znajduje się w rogu?
– Nie wiem, Max.
– Znaczek pocztowy.
Chłopiec uśmiecha się do matki.
– Zaraz wrócę – mówi Jutta.
Brodaty mężczy zna w kasie biletowej muzeum ma około pięćdziesiątki. Jest dostatecznie stary,
by pamiętać. Jutta otwiera torebkę, wy jmuje częściowo zgnieciony drewniany model domu
i mówi swoją najlepszą francuszczy zną:
– Ten dom należał do mojego brata, chy ba znalazł go w Saint-Malo. W czasie wojny.
Bileter kręci głową, a Jutta chowa model do torebki. Po chwili Francuz prosi, by jeszcze raz mu
go pokazała. Ogląda miniaturowy dom w świetle lampy, obraca go i patrzy na ty lne drzwi.
– Oui – mówi w końcu.
Prosi gestem, by zaczekała na zewnątrz, zamy ka na klucz drzwi kasy biletowej, po czy m
prowadzi Juttę i Maxa wąską, spadzistą ulicą. Po kilkunastu zakrętach w prawo i w lewo stają przed
wy soką kamienicą. Jest ona do złudzenia podobna do modelu, który Max obraca w tej chwili
w dłoniach.
– Rue Vauborel numer cztery – mówi mężczy zna. – Dom LeBlanców. Już od lat przerobiony
na wakacy jne apartamenty dla tury stów.
Kamienie są pokry te porostami; gdzieniegdzie widać dendry ty wy płukany ch soli
mineralny ch. W oknach wiszą skrzy nki, z który ch wy lewa się kwitnące geranium. Czy to Werner
wy konał ten model? Kupił go?
– Mieszkała tu dziewczy na? – py ta Jutta. – Sły szał pan o dziewczy nie?
– Tak, w czasie wojny w ty m domu mieszkała niewidoma dziewczy na. Moja matka
opowiadała o niej. Wy prowadziła się wkrótce po wy zwoleniu.
Jutta widzi przed oczami zielone plamki; czuje się, jakby patrzy ła w słońce.
Max szarpie ją za nadgarstek.
– Mutti! Mutti!
– Dlaczego mój brat przechowy wał miniaturowy model tego domu?
– Może wie to dziewczy na, która tu mieszkała? Mogę znaleźć dla pani jej adres.
– Mutti, Mutti, popatrz! – mówi Max i szarpie Juttę tak mocno, że zwraca wreszcie jej uwagę.
Matka patrzy na niego. – Wy daje mi się, że ten domek można otworzy ć. Chy ba znam sposób.
Laboratorium
2014
D o ż y w a k o ń c a s t u l e c i a. Jeszcze ży je.
Jest sobotni ranek na początku marca. Wnuk Marie-Laure, Michel, przy jeżdża po nią do jej
mieszkania, po czy m idą razem przez Jardin des Plantes. W powietrzu czuć mróz, a Marie-Laure
kroczy obok Michela, trzy mając przed sobą wy ciągniętą laskę. Wiatr odrzucił jej rzadkie włosy
na bok; w górze przesuwają się bezlistne korony drzew i Marie-Laure wy obraża sobie, że to stada
bąbelnic, które pły ną w oceanie, ciągnąc za sobą długie czułki.
Na kałużach pokry wający ch żwirowane ścieżki utworzy ły się tafle lodu. Kiedy Marie-Laure
natrafia laską na jedną z nich, zatrzy muje się, pochy la i próbuje unieść cienką pły tkę, nie łamiąc
jej. Jakby unosiła do oka soczewkę. Później kładzie ją ostrożnie na miejsce.
Chłopiec jest cierpliwy, ujmuje babkę za łokieć ty lko wtedy, gdy wy daje się to potrzebne. Idą
w stronę labiry ntu ży wopłotów na północno-zachodnim krańcu parku. Ścieżka, którą podążają,
zaczy na się wznosić i skręca w lewo. Wspinają się, przy stają, łapią oddech. Znowu się wspinają.
Kiedy docierają do starego stalowego pawilonu widokowego na szczy cie, Michel prowadzi
Marie-Laure do wąskiej ławki i razem na niej siadają.
Nie ma tu nikogo: jest zby t zimno, zby t wcześnie albo jedno i drugie. Marie-Laure słucha
szumu wiatru w ażurowej kopule pawilonu; wokół szeleszczą ży wopłoty tworzące labiry nt, z dołu
dobiegają odgłosy Pary ża, senny pomruk sobotniego ranka.
– W przy szłą sobotę skończy sz dwanaście lat, prawda, Michel?
– W końcu.
– Nie możesz się doczekać?
– Mama mówi, że jak skończę dwanaście lat, będę mógł jeździć motory nką.
– Ach, motory nką… – śmieje się Marie-Laure.
Doty ka paznokciami drewnianego oparcia ławki i wy czuwa miliardy mikroskopijny ch
diademów i koron ze szronu, siateczkę o niewiary godnej złożoności.
Michel przy tula się do boku babki i milczy. Ty lko jego ręce się poruszają. Sły chać kliknięcia,
dźwięki naciskany ch klawiszy.
– W co grasz?
– W „Warlords”.
– Przeciwko komputerowi?
– Przeciwko Jacques’owi.
– Gdzie jest Jacques?
Chłopiec skupia uwagę na grze. Nie ma znaczenia, gdzie jest Jacques. Znajduje się w świecie
gry. Marie-Laure siedzi na ławce, poruszając w żwirze czubkiem laski, a chłopiec coraz szy bciej
naciska klawisze.
– Ach! – wy krzy kuje po chwili i z komputera dobiega piskliwa melody jka.
– Wszy stko w porządku?
– Zabił mnie. – Michel wraca do rzeczy wistości, znów spogląda na babkę. – Jacques mnie
pokonał. Jestem martwy.
– Wy grał?
– Tak. Ale zawsze możemy zacząć od początku.
W dole wiatr zwiewa szron z konarów drzew. Marie-Laure skupia uwagę na promieniach
słońca muskający ch jej dłonie. Na cieple siedzącego obok wnuka.
– Chciałaś dostać coś specjalnego na dwunaste urodziny, babciu?
– Tak. Książkę Juliusza Verne’a.
– Tę samą, którą czy tała mi mama? Dostałaś ją?
– Owszem. W pewny m sensie.
– By ło tam mnóstwo skomplikowany ch nazw ry b.
Marie-Laure się śmieje.
– A także koralowców i mięczaków!
– Zwłaszcza mięczaków. Piękny dziś dzień, prawda, babciu?
– Bardzo piękny.
Ścieżkami parku w dole spacerują ludzie, w ży wopłotach śpiewa wiatr, skrzy pią wielkie stare
cedry przy wejściu do labiry ntu. Marie-Laure wy obraża sobie fale elektromagnety czne
docierające do urządzenia Michela, fale emitowane w odpowiedzi przez komputer, załamujące
się wokół ławki, jak opisy wał to Étienne – choć w tej chwili jest ich w powietrzu ty siąc razy
więcej niż za ży cia stry ja, może nawet milion razy więcej? Strumienie SMS-ów, rozmowy przez
komórki, programy telewizy jne, maile, ogromna sieć impulsów krążący ch nad miastem,
biegnący ch kablami i światłowodami w głębi ziemi, fale przenikające budy nki, emitowane przez
nadajniki w tunelach metra, anteny na dachach kamienic, przekaźniki telefonii komórkowej
zamontowane na latarniach uliczny ch. W przestrzeni krążą reklamy sklepów Carrefour, wody
Evian i gotowy ch blatów do pizzy, po czy m docierają na ziemię. Spóźnię się. Może powinniśmy
zarezerwować bilety? Kup trochę awokado. Co powiedział? Złośliwe maile, przy pomnienia
o umówiony ch spotkaniach, aktualizacje ofert handlowy ch, reklamy biżuterii, reklamy kawy,
reklamy mebli unoszą się, niewidzialne, nad labiry ntem Pary ża, nad polami bitew i cmentarzami,
nad Ardenami, nad Renem, Belgią i Danią, nad wszy stkimi krajami Europy, poraniony mi,
wiecznie zmieniający mi granice. Czy tak trudno sobie wy obrazić, że ty mi samy mi ścieżkami
mogą wędrować dusze? Że ojciec Marie-Laure, Étienne, madame Manec i niemiecki chłopiec
imieniem Werner latają stadami po niebie, jak czaple, jak ry bitwy, jak wróble? Że wokół krążą
wielkie chmary dusz, niewidzialny ch, lecz dający ch się usły szeć, jeśli komuś na ty m zależy ?
Fruwają nad kominami, suną nad chodnikami, przenikają przez mary narki, koszule, ludzkie ciała,
mostki i płuca, po czy m wy chodzą po drugiej stronie, niosąc w sobie zapis każdego przeży tego
ży cia, każdego wy powiedzianego zdania. W powietrzu unosi się wielka biblioteka złożona
z milionów słów.
Na świecie codziennie umiera ktoś, kto pamięta wojnę, my śli Marie-Laure.
Odradzamy się w trawie, w kwiatach, w muzy ce.
Michel bierze babkę pod rękę i idą razem krętą ścieżką, po czy m wy chodzą przez bramę na rue
Cuvier. Marie-Laure mija pierwszą kratkę ściekową, drugą, trzecią, czwartą, piątą, a gdy
docierają do jej kamienicy, mówi:
– Możesz mnie zostawić, Michel? Znasz drogę?
– Oczy wiście.
– A zatem do przy szłego ty godnia.
Wnuk cmoka ją w oba policzki.
– Do przy szłego ty godnia, babciu.
Marie-Laure słucha cichnący ch kroków Michela. Aż w końcu sły szy ty lko westchnienia
samochodów, łoskot pociągów i kroki ludzi śpiesznie idący ch zimny mi ulicami.
Podziękowania
Mam dług wdzięczności wobec Akademii Amery kańskiej w Rzy mie, Komisji Sztuki Stanu Idaho
oraz Fundacji imienia Johna Simona Guggenheima. Dziękuję Francisowi Geffardowi, który po
raz pierwszy przy wiózł mnie do Saint-Malo. Dziękuję Binky Urban i Clare Reihill za entuzjazm
i wiarę. Szczególne podziękowania składam Nan Graham, która czekała dziesięć lat, po czy m
włoży ła w tę książkę serce i wiele godzin pracy z ołówkiem w ręku.
Poza ty m mam dług wdzięczności wobec Jacques’a Lussey rana (Et la lumière fut), Curzia
Malapartego (Kaputt), Michela Tourniera (Król olch) i Richarda Fey nmana (Pan raczy żartować,
panie Feynman! – „Ten chłopak naprawia radia my śleniem!” 22); a także wobec Corta Conley a,
który nieustannie przesy łał mi wy selekcjonowane materiały archiwalne, i czy telników
wczesny ch wersji książki. Są to: Hal i Jacque Eastmanowie, Matt Crosby, Jessica Sachse, Megan
Tweedy, Jon Silverman, Steve Smith, Stefani Nellen, Chris Doerr, Mark Doerr, Dick Doerr,
Michèle Mourembles, Kara Watson, Cheston Knapp, Meg Storey, Emily Forland, a zwłaszcza
moja matka Marily n Doerr, która by ła moim doktorem Geffardem, moim Juliuszem Verne’em.
Największe podziękowania składam Owenowi i Henry ’emu, noszący m w sobie tę książkę przez
całe ży cie, i Shaunie, bez której nie mogłaby powstać i na której wszy stko się opiera.
Przypisy końcowe
1. Księga Przy słów, 30, 27. Pismo święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie
z języ ków ory ginalny ch, wy d. III popr., Wy dawnictwo Pallotinum, Poznań–Warszawa 1980,
s. 732 (wszy stkie przy pisy tłumacza). [wróć]
2. Juliusz Verne, 20 000 mil podmorskiej żeglugi, przeł. Bolesław Kielski, Zy sk i S-ka, Poznań
1994, s. 15. [wróć]
3. Ibid., s. 71. [wróć]
4. Ibid., s. 115. [wróć]
5. Ibid., s. 192. [wróć]
6. Ibid., s. 71. [wróć]
7. Karol Darwin, Podróż na okręcie „Beagle”, przeł. Kazimierz Szarski, Wy dawnictwo Egis,
Kraków 2008, s. 45. [wróć]
8. Ibid., s. 17. [wróć]
9. Edward S. Morse, The Land Snails of New England, „The American Naturalist”, vol. 1,
marzec 1867, s. 10. [wróć]
10. Ibid., s. 11. [wróć]
11. Edward S. Morse, op.cit., s. 5. [wróć]
12. Juliusz Verne, Wy prawa do wnętrza Ziemi, przeł. Ludmiła Duninowska, Wy dawnictwo
Poznańskie, Poznań 1990, s. 186. [wróć]
13. Por. William Butler Yeats, U podnóża Ben Bulbenu, przeł. Ludmiła Marjańska, w: Wiersze
wy brane, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław–Warszawa–Kraków 1997, s. 261.
[wróć]
14. Juliusz Verne, op. cit., s. 5. [wróć]
15. Ibid., s. 314–317. [wróć]
16. Juliusz Verne, op. cit., s. 246. [wróć]
17. Ibid., s. 249. [wróć]
18. Ibid., s. 323. [wróć]
19. Ibid., s. 345. [wróć]
20. Ibid., s. 373. [wróć]
21. Ibid., s. 379. [wróć]
22. Richard Fey nman, „Pan raczy żartować, panie Fey nman!”. Przy padki ciekawego człowieka,
przeł. Tomasz Bieroń, Wy dawnictwo Znak, Kraków 2007, s. 21. [wróć]