Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 654

Dla Ilavenil

JAK DZIAŁA UMYSŁ

Z angielskiego przełożyła Małgorzata Koraszewska

Książka i Wiedza
Tytuł oryginału: „How the Mind Works”

O kładkę i strony tytułow e p ro jek to w ał


Jerzy ROZWADOWSKI

K onsultacja
dr Tomasz KOMENDZIŃSKI

R edaktor
L eszek OTRĘBSKI

R edaktor techniczny
H anna TODA

K orekta
Zespół

C opyright © 1997 by Steven P in k er

W szelkie praw a zastrzeżone

© C opyright for the P olish edition by „K siążka i W iedza”,


W arszawa 2002
Obj. ark. druk. 41
D ruk i oprawa:
D rukarnia W ydaw nicza im . W. L. A nczyca SA w K rakowie,
ul. W rocławska. 5 3 __ ___

Trzynaście tysięcy p ię ć se t osiem dziesiąta ósm a p ublikacja „ K iW ”

ISBN 83-05-13208-0
Spis treści

Przedmowa I I

1 • Standardowe wyposażenie / I I

2 • Myślące maszyny / 71

3 • Zemsta kujonów / 164

4 • Oko wyobraźni / 232

5 • Dobre pomysły / 325

6 • Szaleńcy / 393

7 • Wartości rodzinne / 460

8 • Sens życia / 563

Przypisy / 610
Bibliografia / 628
Przedmowa

Książka zatytułowana Jak działa umysł powinna się zaczynać nutą pokory, za­
cznę więc dwiema.
Po pierwsze, nie rozumiemy, jak działa umysł - bez porównania lepiej ro­
zumiemy funkcjonowanie organizmu, a zdecydowanie zbyt mało wiemy o umy­
śle, by projektować utopię czy leczyć zgryzotę. Skąd więc ten zuchwały tytuł?
Lingwista Noam Chomsky powiedział kiedyś, że naszą niewiedzę można po­
dzielić na problemy i misteria. Kiedy stajemy przed problemem, możemy nie
znać jego rozw iązania, ale mamy jakieś przeczucie, w zrastającą wiedzę i
przypuszczenie dotyczące tego, czego szukamy. Gdy natom iast mamy do
czynienia z misterium, możemy tylko patrzeć zdumieni i oszołomieni, nie wie­
dząc nawet, jak mogłoby wyglądać wyjaśnienie. Napisałem tę książkę, po­
nieważ dziesiątki m isteriów um ysłu, od wyobrażeń wzrokowych do miłości,
awansowały ostatnio do rangi problemów (chociaż misteriów nadal nie brak!).
Każda myśl w tej książce może okazać się błędna, ale już to będzie postępem,
ponieważ nasze stare idee były tak jałowe, że nawet nie były błędne.
Po drugie, to nie ja odkryłem, co faktycznie wiemy o działaniu umysłu.
Wśród przedstawionych na następnych stronach idei niewiele jest moich wła­
snych. Z licznych dyscyplin naukowych wybierałem teorie, które - jak mi się
zdaje - starają się wniknąć w nasze myśli i uczucia, są zgodne z faktami i zapo­
wiadają nowe odkrycia, odznaczają się też klarownością treści i stylu. Postawi­
łem sobie za cel zestawienie tych koncepcji w spójny obraz, korzystając z dwóch
jeszcze, także nie moich, szerszych idei: komputacyjnej teorii umysłu1 i teorii
doboru naturalnego replikatorów.

1 Computational theory o f mind przekładana jest czasami jako „obliczeniowa teoria umysłu”
bądź „komputaina teoria umysłu” przez powrót do łacińskiego pierwowzoru computo, czyli „racho­
wać, obliczać”. Określenie „obliczeniowa” wydaje się jednak mylące. Ponieważ zaś słowo „kompu­
ter” weszło do języka polskiego, pozostaję przy angłicyzmie „komputacyjna”- przyp. tłum.

7
, W pierwszym rozdziale przedstawiam ogólnie koncepcję, że umysł jest sys­
temem narządów komputacyjnych, stworzonych przez dobór naturalny do roz­
w ią z y w a n ia problemów, jakie napotykali nasi ewolucyjni przodkowie w swoim
iowiecko-zbierackim życiu. Obu koncepcjom - komputacji i ewolucji - poświę­
cam odrębny rozdział. Główne zdolności naszego umysłu analizuję w rozdzia­
łach o postrzeganiu, rozumowaniu, emocjach i stosunkach społecznych (rodzi­
na, kochankowie, rywale, przyjaciele, znajomi, sojusznicy, wrogowie). W koń­
cowym rozdziale omawiam nasze wyższe powołania: sztukę, muzykę, literatu­
rę, poczucie humoru, religię i filozofię. Nie ma rozdziału o języku, ponieważ
pisałem o nim w mojej poprzedniej książce The Language Instinct.
Ta książka przeznaczona jest dla każdego, kogo interesuje sposób działania
umysłu. Nie napisałem jej tylko dla profesorów i studentów, ani też wyłącznie
po to, aby „popularyzować naukę”. Mam nadzieję, że zarówno naukowcy, jak i
czytelnicy niefachowcy mogą zyskać na tym spojrzeniu na umysł z lotu ptaka. Z
tak dużej wysokości nie ma wielkiej różnicy między specjalistą a myślącym
laikiem, ponieważ w dzisiejszych czasach my, specjaliści, możemy być tylko
laikami w większości naszych własnych dziedzin, nie mówiąc już o pokrew­
nych. Nie przedstawiam wyczerpującego przeglądu literatury ani wszystkich
poglądów prezentowanych w poszczególnych debatach, ponieważ wówczas
książka byłaby tak obszerna, że nie dałoby się jej czytać, a nawet podnieść.
Moje wnioski wypływają z oceny zbieżności dowodów z różnych dziedzin, ze­
branych za pomocą różnych metod naukowych - podałem szczegółowe źródła,
żeby czytelnicy sami mogli je prześledzić.
Mam intelektualny dług wobec wielu nauczycieli, studentów i kolegów, ale
największy wobec Johna Tooby’ego i Ledy Cosmides. Wypracowana przez nich
synteza ewolucji i psychologii umożliwiła powstanie tej książki. Oni także są
autorami wielu teorii, które tu przedstawiam (jak też wielu najlepszych dowci­
pów). Zapraszając mnie na rok do Center for Evolutional Psychology (Ośrodek
Psychologii Ewolucyjnej) Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, zapew­
nili mi idealne warunki do myślenia i pisania oraz ofiarowali bezgraniczną przy­
jaźń i pomoc.
Jestem głęboko wdzięczny Michaelowi Gazzanidze, Marcowi Hauserowi,
Davidowi Kemmererowi, Gary’emu Marcusowi, Johnowi Tooby’emu i Margo
Wilson za przeczytanie tekstu, nieocenione uwagi krytyczne i wyrazy zachęty.
Komentarzy do rozdziałów omawiających dziedziny stanowiące ich specjal­
ność nie szczędzili i inni koledzy: Edward Adelson, Barton Anderson, Simon

8
Baron-Cohen, Ned Błock, Paul Bloom, David Brainard, David Buss, John Con-
stable, Leda Cosmides, Helena Cronin, Dan Dennett, David Epstein, Alan Fri-
dlund, Gerd Gigerenzer, Judith Harris, Richard Held, Ray Jackendoff, Alex
Kacełnik, Stephen Kosslyn, Jack Loomis, Charles Oman, Bernard Sherman,
Paul Smolensky, Elisabeth Spelke, Frank Sulloway, Donald Symons i Michael
Tarr. Wielu innych odpowiedziało na moje pytania i dało cenne sugestie: Robert
Boyd, Donald Brown, Napoleon Chagnon, Martin Dały, Richard Dawkins, Ro­
bert Hadley, James Hillenbrand, Don Hoffman, Kelly Olguin Jaakola, Timothy
Ketelaar, Robert Kurzban, Dan Montello, Alex Pentland, Roslyn Pinker, Robert
Provine, Whitman Richards, Daniel Schacter, Devendra Singh, Pawan Sinha,
Christopher Tyler, Jeremy Wolfe i Robert Wright.
Ta książka jest produktem inspirującej atmosfery dwóch instytucji: Massa­
chusetts Institute of Technology (MIT) oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego w
Santa Barbara (UCSB). Szczególne podziękowania należą się Emilio Bizzi z De­
partment of Brain and Cognitive Sciences (Wydział Nauk o Mózgu i Procesach
Poznawczych) w MIT za umożliwienie mi uzyskania rocznego urlopu, oraz Loy
Lytle i Aaronowi Ettenbergowi z Wydziału Psychologii, jak też Patricii Clancy i
Mariannę Mithun z Wydziału Lingwistyki UCSB za zaproszenie mnie na wy­
kłady na swoje wydziały.
Patricia Claffey z Biblioteki Teubera w MIT wie wszystko, a przynajmniej
wie, gdzie wszystko znaleźć, co jest równie cenne. Jestem jej wdzięczny, że
niestrudzenie odnajdowała najmniej znane materiały, a do tego szybko i z uśmie­
chem. Moja sekretarka o trafnym nazwisku EleanorBonsaint2 z pogodą udzie­
lała mi profesjonalnej pomocy w niezliczonych sprawach. Dziękuję także M a­
riannę Teuber, Sabrinie Detmar i Jennifer Riddell z List Visual Arts Center (Ośro­
dek Sztuki Wizualnej Lista) w MIT za pomoc w projekcie okładki.
Moi wydawcy Drakę McFeely (Norton), Howard Boyer (obecnie w Uni-
versity of Califoraia Press), Stefan McGrath (Penguin) i Ravi Mirchandani (obec­
nie w Orion) przez cały czas wspierali mnie doskonałymi radami. Jestem także
wdzięczny moim agentom Johnowi Brockmanowi i Katince Matson za wysiłek
oraz entuzjazm dla naukowych publikacji. Szczególne uznanie należy się Katyi
Rice, która w ciągu ostatnich czternastu lat pracowała ze mną nad czterema
książkami. Jej analityczne oko i ręka mistrza ulepszyły je i wiele mnie nauczyły
o przejrzystości stylu.

2 Bon - dobra, saint - święta —przyp■tłum.

9
Serdecznie dziękuję także mojej rodzinie za wyrazy zachęty i sugestie:
Harry’emu, Roslyn, Robertowi i Susan Pinker, Martinowi, Evy, Carlowi i Erice
Boodman, Saroji Subbiah i Stanowi Adamsowi. Dziękuję także Windsorowi,
Wilfredowi i Fionie.
Największa wdzięczność należy się mojej żonie Ilavenil Subbiah, która
zaprojektowała ilustracje, opatrzyła tekst nieocenionymi komentarzami, służyła
nieustanną radą, poparciem i dobrocią, brała też wraz ze mną udział w tej przygo­
dzie. Z miłością i wdzięcznością dedykuję Jej tę książkę.

* * >;?
Moje badania nad umysłem i językiem finansowały: National Institute of
Health (Krajowy Instytut Zdrowia) (grant HD 18381), National Science Foun­
dation (Krajowa Fundacja Naukowa) (granty 82-09540, 85-18774 i 91-09766)
oraz McDonnelł-Pew Center for Cogniti ve Neuroscience (Ośrodek Neurofizjo-
logii Poznawczej McDonnell-Pew) w MIT.
1

STANDARDOWE WYPOSAŻENIE

i Dlaczego w powieściach jest tak wiele robotów, nie ma ich zaś w życiu? Dużo
dałbym, żeby mieć robota, który potrafiłby odstawiać na miejsce naczynia czy
f załatwiać drobne sprawy. W tym stuleciu jednak, a pewnie i w następnym, nie
j będę miał takiej możliwości. Istnieją oczywiście roboty, które potrafią spawać
czy pokrywać lakierem elementy na taśmie produkcyjnej i które przetaczają się
po korytarzach laboratoriów; moje pytanie dotyczy jednak maszyn, które cho­
dzą, mówią, widzą i myślą, często lepiej od swoich ludzkich właścicieli. Od
1920 roku, kiedy Kareł Capek ukuł słowo robot w swojej sztuce Uniwersalne
| roboty Rossuma, autorzy tworzyli je masowo: Speedy, Cutie i Dave w Ja, Robot
Isaaca Asimova, Robbie w Zakazanej planecie, młócący kanister w Zgubionych
i w kosmosie, Dalekowie w D r Kto, gosposia Rosie w Jetsonach, Nomad w Star
) Trek, Hymie w Get Smart, bezmyślni lokaje i kłótliwi właściciele sklepów pa-
i smanteryjnych w Sleeper, R2D2 i C3PO w Gwiezdnych wojnach, Terminator w
| Terminatorze, komandor porucznik Data w Star Trek: Następne pokolenie i dow­
cipkujący krytycy filmowi w M ystery Science Theater 3000.
To nie jest książka o robotach, lecz o ludzkim umyśle. Spróbuję wyjaśnić,
czym jest umysł, skąd się wziął i w jaki sposób pozwala nam widzieć, myśleć,
czuć, odnosić się do innych oraz zajmować wyższymi powołaniami, takimi jak
sztuka, religia i filozofia. Przy okazji będę próbował rzucić nieco światła na cha­
rakterystycznie ludzkie dziwactwa. Dlaczego wspomnienia blakną? Jak maki­
jaż zmienia wyraz twarzy? Skąd się biorą etniczne stereotypy i dlaczego są
irracjonalne? Dlaczego ludzie wybuchają gniewem? Dlaczego dzieci stają się
nieznośne? Dlaczego głupcy się zakochują? Co wywołuje śmiech? I dlaczego
ludzie wierzą w duchy?

11
Moim punktem wyjścia jest jednak przepaść między robotami w fantazji a
robotami w rzeczywistości, ponieważ pokazuje pierwszy krok, jaki musimy zro­
bić, aby poznać samych siebie: docenić fenomenalnie skomplikowaną konstruk­
cję, leżącą u podstaw wyczynów ludzkiego umysłu, które traktujemy jako coś
oczywistego. Podobnych do człowieka robotów nie ma nie dlatego, że sama
koncepcja mechanicznego umysłu jest błędna. Przyczyną jest to, że inżynieryj­
ne problemy, które my, ludzie, rozwiązujemy, kiedy patrzymy, chodzimy, pla­
nujemy i przeżywamy nasze dni, są znacznie trudniejsze niż lądowanie na Księ­
życu czy rozszyfrowanie ludzkiego genomu. Raz jeszcze przyroda znalazła po­
mysłowe rozwiązania, których inżynierowie na razie nie potrafią skopiować.
Kiedy Hamlet powiada: „A człowiek? (...) to arcydzieło - szlachetność rozumu,
nieograniczone zdolności, proporcja kształtu, płynność ruchów”1, nie powinni­
śmy się zachwycać Szekspirem, Mozartem, Einsteinem czy Kareemem Abdul-
Jabbaraem, ale czterolatkiem, który na naszą prośbę odkłada zabawki na półkę.
W dobrze zaprojektowanym układzie części składowe to czarne skrzynki,
wykonujące swoje funkcje jakby dzięki magii. To samo dotyczy umysłu. Służy
nam on do rozważań nad światem, ale nie potrafi zajrzeć do własnego wnętrza
czy innych naszych zdolności, żeby zobaczyć, najakiej zasadzie działają. Dla­
tego też padamy ofiarą iluzji, że nasza psychika pochodzi od jakiejś boskiej siły,
tajemniczej istoty czy wszechmocnego źródła. W żydowskiej legendzie o Gole­
mie gliniana figura ożywa, kiedy na jej ustach zostaje położona kartka z imie­
niem Boga. Ten pierwowzór odbija się echem w wielu opowieściach o robo­
tach. Wenus ożywia posąg Galatei na prośbę Pigmaliona. Turkusowa wieszczka
zamienia drewnianego Pinokia w prawdziwego chłopca. Współczesne wersje
archetypu Golema pojawiają się w niektórych mniej niż te bajki fantazyjnych
opowieściach naukowych. Mówi się, że całą ludzką psychikę można wyjaśnić
jedną wszechmocną przyczyną: dużym mózgiem, kulturą, językiem, życiem w
społeczeństwie, uczeniem się, złożonością, samoorganizacją, dynamiką sieci
neuronowej.
Chciałbym przekonać czytelników, że naszych umysłów nie ożywia j akieś
boskie tchnienie czy jedna wspaniała zasada. Umysł, jak pojazd kosmiczny
Apollo, został zaprojektowany do rozwiązywania wielu inżynieryjnych proble­
mów i dlatego jest naszpikowany najnowocześniejszymi układami, z których każ­

1William Shakespeare, Hamlet, przeł. S. Barańczak, Poznań 1990, s. 75.

12
dy jest skonstruowany tak, aby mógł przezwyciężać własne przeszkody. Zacznę od
wyłożenia tych problemów, które zarówno stanowią ryzyko przy projektowaniu
robotów, jak i są tematyką psychologii. Wierzę bowiem, że wykrycie przez nauki
o procesach poznawczych i badania nad sztuczną inteligencją trudności tech­
nicznych, przezwyciężanych przez naszą przyziemną aktywność umysłową, jest
jedną z wielkich rewelacji w nauce, pobudzeniem wyobraźni porównywalnym
z odkryciem, że wszechświat składa się z miliardów galaktyk czy że kropla
wody ze stawu roi się od mikroskopijnego życia.

Wyzwanie robotów
Czego potrzeba, by zbudować robota? Pomińmy procesy wymagające nad­
ludzkich możliwości, takie jak obliczanie orbit planet, i zacznijmy od tych zwy­
czajnych: widzenia, chodzenia, chwytania, myślenia o przedmiotach i ludziach
oraz planowania działań.
W filmach sceny widziane oczyma robota pokazuje się często za pomocą
konwencji filmowych, np. przez obiektyw typu rybie oko czy filmowane przez
siatkę z nitek. To jest dobre dla nas, widzów, którzy już mamy odpowiednio
funkcjonujące oczy i mózgi. Ale w żaden sposób nie pomaga robotowi. Robot
nie ma w swoim wnętrzu małych ludzików - homunkulusów - którzy patrzą na
obraz i mówią mu, co widzą. Gdybyś mógł spojrzeć oczyma robota na świat, nie
wyglądałby jak obraz filmowy pokryty siatką z nitek, ale jak coś takiego:

225 221 216 219 219 214 207 218 219 220 207 155 136 135
213 206 213 223 208 217 223 221 223 216 195 156 141 130
206 217 210 216 224 223 228 230 234 216 207 157 136 132
211 213 221 223 220 222 237 216 219 220 176 149 137 132
221 229 218 230 228 214 213 209 198 224 161 140 133 127
220 219 224 220 219 215 215 206 206 221 159 143 133 131
221 215 211 214 220 218 221 212 218 204 148 141 131 130
214 211 211 218 214 220 226 216 223 209 143 141 141 124
211 208 223 213 216 226 231 230 241 199 153 141 136 125
200 224 219 215 217 224 232 241 240 211 150 139 128 132
204 206 208 205 233 241 241 252 242 192 151 141 133 130
200 205 201 216 232 248 255 246 231 210 149 141 132 126
191 194 209 238 245 255 249 235 238 197 146 139 130 132
189 199 200 227 239 237 235 236 247 192 145 142 124 133
198 196 209 211 210 215 236 240 232 177 142 137 135 124

13
198 203 205 208 211 22^ 226 240 210 160 -139 132 1-9 130
216 209 214 220 210 .231 245 219 169 143 148 129 128 136
211 210 217 218 214. 227 244 221 162 140 139 129 133 131
215 210 216 216 209 220 248 200 156 139 131 129 139 128
219 220 211 208 205 209 240 217 154 141 127 130 124 142
229 224 212 214 220 229 234 208 151 145 128 128 142 122
252 224 222 224 233 244 228 213 143 141 135 128 131 129
255 235 230 249 253 240 228 193 147 139 132 128 136 125
250 245 238 245 246 235 235 190 139 136 134 135 126 130
240 238 233 232 235 255 246 168 156 144 129 127 136 134

Każda liczba przedstawia jaskrawość jednego z milionów maleńkich skraw­


ków, składających się na pole widzenia. Mniejsze liczby to ciemniejsze skraw­
ki, większe to jaśniejsze. Pokazane w szeregu liczby są faktycznie sygnałami z
elektronicznej kamery nakierowanej na rękę ludzką, chociaż równie dobrze
mogłyby to być wyładowania biegnące włóknami nerwowymi z oka do mózgu
osoby patrzącej na rękę. Aby mózg robota —czy ludzki —rozpoznawał przed­
mioty i zapobiegał wpadaniu na nie, musi przełożyć te liczby na jaskrawość
światła i odgadnąć, jakie rodzaje przedmiotów na świecie odbijają światło wy­
rażane przez te liczby. Problem jest tak trudny, że uczy pokory.
Po pierwsze, układ wzrokowy musi umiejscowić, gdzie kończy się przed­
miot. a zaczyna tło. Świat nie jest jednak książeczką do kolorowania z czarnymi
konturami wokół zwartych części. Rzutowany do naszych oczu obraz świata
jest mozaiką maleńkich zacienionych plamek. Być może wzrokowy układ mó­
zgu szuka obszarów, gdzie zestaw dużych liczb (jaśniejszy obszar) graniczy z
zestawem małych liczb (ciemniejszy obszar). Można dostrzec taką granicę w przed­
stawionym prostokącie liczb; przebiega ona po przekątnej od prawego górnego
brzegu do środka dolnej krawędzi. Niestety, na ogół nie znajdujemy krawędzi przed­
miotu tam, gdzie graniczy on z pustą przestrzenią. Zestawienie dużych i małych
liczb może być wynikiem wielu różnych sposobów rozmieszczenia materii.
Wydaje się, że rysunek, skonstruowany przez psychologów Pawana Sinha i
Edwarda Adelsona pokazuje ramę z jasno- i ciemnoszarych kafelków.
W rzeczywistości jednak jest to prostokątne wycięcie w czarnej pokrywie,
przez którą patrzymy na część obrazu. Na następnym rysunku pokrywa została
zdjęta i można zobaczyć, że każda para położonych obok siebie szarych kwadra­
tów pochodzi z różnie ustawionych przedmiotów.
Duże liczby obok małych mogą pochodzić z przedmiotu stojącego przed
innym przedmiotem, ciemnego papieru leżącego na jasnym, powierzchni po­
malowanej na dwa odcienie szarości, dwóch przedmiotów dotykających się
bokami, szarego celofanu na białej stronie, w ewnętrznego lub zewnętrznego
kąta na styku dwóch ścian albo z cienia. W jakiś sposób mózg musi rozwią­
zać problem typu „jajko czy kura”: identyfikowania trójwymiarowych przed­
miotów z plamek na siatkówce oraz stwierdzania, czym jest każda plamka (cie-

15
niem czy farbą, zagięciem czy nałożeniem na siebie warstw, czymś przezroczy­
stym czy matowym), na podstawie wiedzy, częścią jakiego przedmiotu jest każ­
da z nich.
Trudności dopiero się zaczynają. Kiedy już podzieliliśmy widziany świat
na przedmioty, musimy wiedzieć, z czego są zrobione, na przykład ze śniegu
czy z węgla. N a pierwszy rzut oka problem wydaje się prosty. Jeśli duże liczby
pochodzą z jasnych obszarów, a małe z ciemnych, to duże liczby równają się
białemu, czyli śniegowi, a małe czarnemu, czyli węglowi, prawda? Nieprawda.
Natężenie światła padającego na punkt na siatkówce zależy nie tylko od tego,
jak jasny lub ciemny jest przedmiot, ale także od tego, jak jaskrawe lub przy­
ciemnione jest światło oświetlające przedmiot. Światłomierz fotograficzny po­
kazałby, że więcej światła odbija się od bryły węgla na dworze niż od kuli
śniegu w pomieszczeniu. To dlatego ludzie są tak często rozczarowani jakością
swoich zdjęć i dlatego fotografowanie jest tak skomplikowaną umiejętnością.
Kamera nie kłamie: zamienia sceny na dworze w mleko, a sceny w domu w
błoto. Fotografowie, a czasami układy scałone aparatu fotograficznego, wycza­
rowują z filmu realistyczny obraz takimi sztuczkami, jak regulowanie czasu
naświetlania, przysłony, uwzględnianie czułości błony, użycie lampy błysko­
wej i obróbka w ciemni.
Nasz układ wzrokowy działa znacznie lepiej. W jakiś sposób pozwala nam
widzieć jasno oświetlony węgiel na dworze w kolorze czarnym, a ciemną kulę
śniegu w domu w kolorze białym. To bardzo szczęśliwa okoliczność, ponieważ
nasze świadome doznania koloru i jasności odpowiadają rzeczywistemu światu,
a nie temu, jaki przedstawia się oczom. Kula śniegu jest miękka, mokra i prędko
się topi, niezależnie od tego, czy jest na dworze czy w domu, a my widzimy, że
jest biała, zarów no gdy jest w domu, jak i na dworze. Węgiel je st zawsze
twardy, brudny i łatwo się pali, my zaś zawsze widzimy, że jest czarny. Zgod­
ność między tym, jak świat wygląda, a tym, jaki jest, musi być osiągnięciem
magii naszego układu nerwowego, ponieważ czerń i biel nie oznajmiają się
po prostu siatków ce. Jeśli nadal jesteś sceptyczny, oto proste doświadczenie.
Kiedy telewizor jest zgaszony, ekran ma barwę szarozielonkawoniebieską. Kie­
dy jest włączony, pewne punkty świetlne ekranu rysują jasne obszary obrazu.
Inne jednak nie absorbują światła i nie malują ciemnych obszarów - po prostu
pozostają szare. Miejsca, które widzimy jako czarne, są w rzeczywistości tylko
bladym odcieniem kineskopu, jak przy wyłączonym aparacie. Czerń jest fikcj ą,
wytworem zespołu obwodów mózgowych, które normalnie pozwalają nam wi­

16
dzieć węgiel jako węgiel. Przy projektowaniu ekranu telewizyjnego inżyniero­
wie wykorzystali sposób funkcjonowania tych zespołów obwodów mózgowych.
Następnym problemem widzenia jest głębia. Nasze oczy spłaszczają trój­
wymiarowy świat w parę dwuwymiarowych obrazów na siatkówce, mózg zaś
musi odtworzyć trzeci wymiar. Na siatkówce nie ma jednak znaków, które wska­
zują, w jakiej odległości znajduje się dana powierzchnia. Znaczek pocztowy w
twojej dłoni może rzucać na siatkówkę taki sam kwadratowy obraz jak krzesło
po drugiej stronie pokoju lub budynek w odległości wielu kilometrów (pierwszy
rysunek). Deska do krojenia chleba, oglądana na wprost, może rzucać na siat­
kówkę taki sam prostokąt jak postawione ukośnie obiekty o rozmaitych kształ­
tach (drugi rysunek).
Siłę tego geometrycznego faktu i neuronowego mechanizmu, który sobie z
nim radzi, odczujesz, patrząc przez chwilę na palącą się żarówkę lub na lampę
błyskową aparatu, wskutek czego skrawek twojej siatkówki zostanie na krótko
odbarwiony. Jeśli następnie spojrzysz na stronicę książki, efekt następczy obra­
zu (powidok) przywiera do niej i wydaje się, że ma 2,5 -5 centymetrów szero­
kości. Jeśli spojrzysz na ścianę, wydaje się, że powidok ma kilka metrów. Jeśli
spojrzysz na niebo, jest wielkości chmury.
Wreszcie, jak moduł wzrokowy miałby rozpoznawać przedmioty, żeby ro­
bot mógł je nazwać czy przypomnieć sobie, czym są? Oczywistym rozwiąza­
niem jest zbudowanie szablonu czy matrycy dla każdego przedmiotu, o dokład-
nie odpowiadającym m u kształcie. Kiedy pojawia się przedmiot, jego obraz na
siatkówce będzie pasował do szablonu jak okrągły kołek do okrągłego otworu.
Szablon byłby oznaczony nazwą kształtu - w tym wypadku „litera P” - gdy zaś
jakiś kształt pasowałby do niego, szablon oznajmiałby jego nazwę:

Niestety, to proste urządzenie źle funkcjonuje na dwa możliwe sposoby.


Widzi P, gdzie go nie ma; na przykład podnosi fałszywy alarm na R pokazane w
pierwszym kwadracie poniżej. Jak też nie widzi P tam, gdzie one są; na przy­
kład nie dostrzega litery, kiedy jest przesunięta, przechylona, zbyt daleko, zbyt
blisko lub jest zbyt wymyślna:

Problemy te powstają, gdy mamy do czynienia z prostymi, wyraźnymi lite­


rami alfabetu. Wyobraź sobie próbę zaprojektowania identyfikatora koszuli czy
twarzy! To prawda, po czterech dziesięcioleciach badań nad sztuczną inteligen­
cją technologia rozpoznawania kształtów jest nieco lepsza. Posiadasz może opro­
gramowanie, które skanuje stronicę, rozpoznaje druk i zamienia go z możliwą
do przyjęcia dokładnością w pliki bajtów. Sztuczne detektory kształtów nadal
nie mogą się jednak mierzyć z tymi, które mamy w głowach. Te sztuczne są
zaprojektowane dla nieskazitelnych, łatwych do rozpoznania światów, a nie dla
rozmazanego, zabałaganionego świata rzeczywistego. Dziwne cyfry u dołu cze­
ków zostały bardzo starannie zaprojektowane, aby ich kształty nie zachodziły
na siebie, drukuje się je zaś na specjalnych maszynach, ustawiających je do­
kładnie tak, żeby szablony mogły je rozpoznać. Kiedy identyfikatory twarzy
zostaną zainstalowane w budynkach, żeby zastąpić odźwiernych, nie będą na­
wet próbowały interpretować światłocieni twojej twarzy, ale będą sprawdzać
indywidualne, ostro zarysowane kontury tęczówki czy siatkę naczyń krwionośnych
na siatkówce. W odróżnieniu od tego w naszych mózgach znajduje się pamięciowy
zapis kształtu każdej znanej nam twarzy (i każdej litery, zwierzęcia, narzędzia i tak
dalej), który jest jakoś dopasowywany do obrazu na siatkówce, nawet kiedy ten jest
zniekształcony na wszystkie wspomniane sposoby. W rozdziale czwartym zba­
damy, jak mózg dokonuje tego wspaniałego wyczynu.

***
Spójrzmy na inny codzienny cud: przenoszenie ciała z jednego punktu do
drugiego. Kiedy chcemy, żeby maszyna się poruszała, dajemy jej koła. Wynala­
zek koła uważa się często za najwspanialsze osiągnięcie cywilizacji. Wiele pod­
ręczników podkreśla, że żadne zwierzę nie wyewoluowało kół, i cytuje ten fakt
jako przykład, że ewolucja często nie jest zdolna do znajdowania optymalnych
rozwiązań problemów inżynieryjnych. Ale to wcale nie je st dobry przykład.
Nawet gdyby natura mogła wyewoluować łosia na kołach, z pewnością nie po­
stąpiłaby tak. Kół można używać tylko na drogach i szynach. Grzęzną w każ­
dym terenie, który jest zbyt miękki, śliski, stromy czy nierówny. Nogi są lepsze.
Koła muszą się toczyć po trwałym, równym podłożu, dla nóg można natomiast
szukać kolejnych, pojedynczych miejsc oparcia, na przykład wchodząc po szcze­
blach drabiny. Nogi można również stawiać tak, aby nie stracić równowagi, a
także przekraczać przeszkody. Nawet dzisiaj , kiedy wydaje się, że świat jest
jednym wielkim parkingiem, tylko mniej więcej połowa powierzchni lądów
nadaje się dla pojazdów na kołach czy gąsienicach; większość jednak jest do­
stępna dla środków lokomocji poruszających się na nogach: zwierząt - wehiku­
łów stworzonych przez dobór naturalny.
Nogi mająjednak wysoką cenę: oprogramowanie do kontrolowania ich funk­
cji. Obracając się, koło zmienia stopniowo punkt podparcia i może przez cały
czas utrzymać ciężar. Punkt podparcia nogi zmienia się natychmiast, w tym celu
zaś trzeba przenieść ciężar (na inne nogi lub na drugą nogę). Mechanizmy kon­
trolujące działanie nogi muszą na przemian utrzymywać ją na ziemi, kiedy dźwiga
i przesuwa ciężar, oraz uwalniać od ciężaru, aby umożliwić ruch. Równocze­
śnie muszą także utrzymywać środek ciężkości ciała wewnątrz wielokąta wy­
znaczonego przez stopy, żeby ciało się nie przewróciło. Mechanizmy te muszą
także minimalizować zbędne ruchy w górę i w dół, które są zmorą kawalerzy-
stów. W nakręcanych zabawkach chodzących problemy te rozwiązuje prymi-

19
ty wnie mechaniczny układ zamieniający obrotowy ruch wałka w ruch kroczą­
cy. Zabawki jednak nie potrafią przystosować się do terenu przez znajdowanie
najlepszego oparcia dla stóp.
Nawet gdybyśmy rozwiązali te problemy, udałoby nam się jedynie zrozu­
mieć, jak kontrolować chodzącego owada. Mając sześć nóg, owad może za­
wsze trzymać trzy z nich na ziemi, podczas gdy pozostałe trzy podnosi. Jest
stabilny w każdym momencie. Także stworzenia czworonożne, kiedy nie poru­
szają się zbyt szybko, mogą się przez cały czas opierać na trzech nogach. Jak to
ujął pewien inżynier: „Sposób poruszania się zachowujących pionową postawę
dwunożnych istot ludzkich wydaje się sam w sobie przepisem na katastrofę i
wymaga nadzwyczajnej kontroli, aby działał w praktyce”. Chodząc, bezustan­
nie przechylamy się i powstrzymujemy upadek w ostatnim momencie. Biegnąc,
odbijamy się co chwila do lotu. Te akrobacje lotnicze pozwalają nam stawiać
stopy na oddalonych od siebie łub nierównomiernie rozstawionych miejscach
oparcia, na których nie utrzymalibyśmy się w stanie spoczynku, jak też przeci­
skać się przez wąskie ścieżki czy przeskakiwać przeszkody. Dotychczas jednak
nikt nie wykoncypował, jak to robimy.
Kolejną trudnością jest kontrolowanie ramienia. Chwyć abażur lampy ar­
chitektonicznej i przesuń go wzdłuż przekątnej z miejsca na dole po lewej stro­
nie do najdalszego punktu w górze po prawej. Patrz ńa pręty i zawiasy podczas
ruchu lampy. Chociaż abażur porusza się po linii prostej, każdy pręt zatacza
skomplikowany łuk, chwilami szybko nurkując, chwilami pozostając niemal
bez ruchu, czasami pochylając się, by się natychmiast wyprostować. A teraz
wyobraź sobie, że masz to zrobić w odwrotnej kolejności: bez patrzenia na aba­
żur musisz zaprojektować sekwencję skrętów każdego złącza, dzięki której aba­
żur przesunie się z powrotem po linii prostej. Taka trygonometria jest przeraża­
jąco skomplikowana. Twoje ramię przypomina jednak taką lampę architekto­
niczną, mózg zaś bez wysiłku rozwiązuje te równania za każdym razem, kiedy
np. na coś wskazujesz. Jeśli natomiast kiedykolwiek trzymałeś taką lampę za
zacisk u podstawy, uznasz, że problem jest jeszcze trudniejszy, niż opisałem.
Lampa chybocze się pod własnym ciężarem, jakby miała wolną wolę; tak samo
zachowywałoby się twoje ramię, gdyby mózg nie uwzględniał jego ciężaru i nie
brał na niego poprawki, rozwiązując niemal nierozwiązywalny problem fizyki.
Jeszcze bardziej zadziwiającym wyczynem jest kontrolowanie ręki. Nie­
mal dwa tysiące łat temu grecki lekarz Galen wskazywał na wyśmienitą inży­
nierię ludzkiej ręki. To pojedyncze narzędzie manipuluje przedmiotami o zadzi­

20
wiającej gamie rozmiarów, kształtów i wagi, od kłody po ziarno prosa. „Czło­
wiek manipuluje nimi wszystkimi - pisał Galen - jak gdyby jego ręce były
stworzone do każdej z nich z osobna”. Rękę można ułożyć w hak (by podnieść
wiadro), w szczypce (by trzymać papierosa), w pięcioszczękowy uchwyt (by
podnieść tacę), trzyszczękowy uchwyt (by trzymać ołówek), dwuszczękowy
uchwyt zaciskowy (by obracać klucz w zamku), zacisk (by trzymać młotek),
uchwyt tarczowy (by otworzyć słoik) i uchwyt kulisty (by trzymać piłkę). Każ­
dy uchwyt wymaga precyzyjnej kombinacji napięcia mięśni, które odpowiednio
kształtują rękę i utrzymują ją w określonym stanie, by nie odgięła się pod wpły­
wem podnoszonego ciężaru. Pomyśl o podnoszeniu kartonu mleka. Chwycisz
zbyt luźno - upuścisz go; chwycisz zbyt mocno - zgnieciesz; delikatnie koły­
sząc opakowaniem możesz opuszkami palców wyczuć, ile mleka jest w środku!
Nie będę się nawet wdawał w rozważania o języku, mięśniu bez kości, kontro­
lowanym tylko przez ściśnięcia, który potrafi wydobyć kawałek jedzenia spo­
między trzonowych zębów lub wykonać taniec baletowy, artykułując takie sło­
wa, jak „wstrząsające” czy „sześć”.

***
„Zwykły człowiek zachwyca się niezwykłymi rzeczami; mądry człowiek
zachwyca się zwykłymi”. Pamiętając o tej maksymie Konfucjusza, przygląda­
my się w dalszym ciągu zwykłym czynnościom człowieka świeżym spojrze­
niem projektanta robotów, próbującego te czynności skopiować. Załóżmy, że w
jakiś sposób zbudowaliśmy robota, który potrafi widzieć i poruszać się. Co zro­
bi z tym, co zobaczy? W jaki sposób podejmie decyzję, jak postępować?
Inteligentna istota nie może traktować każdego widzianego przedmiotu jako
unikatowego obiektu, niepodobnego do niczego innego w całym wszechświe-
cie. Musi uporządkować przedmioty w kategorie, żeby mogła do widzianego
obiektu zastosować zdobytą z ciężkim trudem wiedzę o podobnych przedmio­
tach, na jakie natknęła się w przeszłości.
Każda jednak próba zaprogramowania zestawu kryteriów do zdefiniowa­
nia elementów należących do danej kategorii powoduje, że kategoria rozpada
się. Pomijając trudno uchwytne pojęcia, takie jak „piękno” czy „materializm
dialektyczny” , spójrzmy na podręcznikowy przykład dobrze zdefiniowanego
słowa „kawaler”. Kawaler to oczywiście po prostu dorosły mężczyzna, który
nigdy nie był żonaty. Teraz wyobraź sobie jednak, że przyjaciółka prosi cię o

21
zaproszenie Miku kawalerów na jej .przyjęcie. Co się stanie, jeśli użyjesz tej
definicji, żeby zdecydować, które z poniżej wymienionych osób zaprosić?

Przez ostatnie pięć lat A rthur żyje szczęśliwie z Alice. Mają dwuletnią córkę, ale
nigdy nie wzięli ślubu.

Bruce dostał wezwanie do wojska, umówi! się więc ze swoją przyjaciółką Barbarą,
że wezmą ślub cywilny, dzięki czemu uniknie poboru. Nigdy nie żyli razem. Bruce spo­
tyka się z wieloma kobietami i ma zamiar się rozwieść, gdy tylko spotka kogoś, z kim
zechce się ożenić.

Charlie ma 17 lat. M ieszka z rodzicami i chodzi do szkoły średniej.

David ma 17 lat. Opuścił dom, gdy miał 13 lat, założył mały biznes i jest teraz dobrze
prosperującym przedsiębiorcą, żyjącym jak playboy w wytwornym apartamencie.

Eli i Edgar są homoseksualistami i od lat mieszkają razem.

Zgodnie z prawem swojego rodzinnego Abu Zabi Faisal może mieć trzy żony. Obec­
nie ma dwie i chętnie spotka kolejną potencjalną narzeczoną.

Ojciec Gregory z katolickiej katedry w Groton upon Thames jest biskupem.

Lista, której autorem jest informatyk Terry Winograd, pokazuje, że prosta


definicja „kawalera” nie odpowiada naszemu intuicyjnemu pojęciu, kto pasuje
do tej kategorii.
Kto jest kawalerem, określamy po prostu, kierując się zwykłym zdrowym roz­
sądkiem, w zwykłym zdrowym rozsądku nie ma jednak nic zwykłego. W jakiś
sposób musi się on znaleźć w mózgu człowieka lub robota. Zwykły zdrowy rozsą­
dek nie jestpo. prostu encyklopedią życia, którą może podyktować nauczyciel lub
którą można załadować do komputera jak olbrzymią bazę danych. Żadna baza
danych nie zawiera wszystkich szczegółów, o których po prostu wiemy, mimo
że nikt nigdy ich nas nie uczył. Wiemy, że kiedy Irvin wsadza psa do samocho­
du, nie jest on już na podwórku. Kiedy Edna idzie do kościoła, jej głowa idzie
wraz z nią. Jeśli Douglas jest w domu, to musiał tam wejść przez jakiś otwór,
chyba że urodził się w środku i nigdy nie wyszedł. Jeśli Sheila żyła o 9 rano i
żyje także o 5 po południu, to musiała żyć w południe. Zebry na wolności nigdy
nie noszą bielizny. Otwarcie słoika nowego rodzaju masła orzechowego nie spra­
wi, że dom wyparuje. Ludzie nigdy nie wkładają sobie do uszu termometrów do
pieczenia mięsa. Myszoskoczka jest mniejsza od Kilimandżaro.

22
Inteligentnego układu nie można zatem napchać bilionami faktów. Trzeba
go wyposażyć w mniejszą listę podstawowych prawd oraz dać zestaw reguł do
wyciągania z nich wniosków. Reguły jednak, podobnie jak kategorie zdrowego
rozsądku, niesłychanie trudno ustalić. Nawet najprostsze z nich nie uchwycą
naszego codziennego rozumowania. Mavis mieszka w Chicago i ma syna imie­
niem Fred; Millie także mieszka w Chicago i ma syna imieniem Fred. O ile
jednak Chicago, w którym mieszka Mavis, jest tym samym miastem, w którym
mieszka Millie, o tyle Fred, który jest synem Mavis, nie jest tym samym Fre­
dem, który jest synem Millie. Jeśli w twoim samochodzie jest torba, a w torbie
pięć litrów mleka, to w twoim samochodzie jest pięć litrów mleka. Jeśli jednak
w twoim samochodzie jest pasażer, w nim zaś jest pięć litrów krwi, wniosek, że
w twoim samochodzie j est pięć litrów krwi, byłby dziwaczny.
Nawet gdybyśmy stworzyli zestaw reguł pozwalających na wyciąganie tyl­
ko sensownych wniosków, niełatwo wykorzystać je wszystkie do kierowania
inteligentnym zachowaniem. Jest jasne, że myślący człowiek musi posługiwać
się wieloma regułami równocześnie. Zapałka daje światło; piła tnie drewno;
zamknięte drzwi otwiera się kluczem. Śmiejemy się jednak z człowieka, który
zapala zapałkę, żeby zajrzeć do baku z benzyną, czy piłuje gałąź, na której sie­
dzi, lub niechcący zamyka klucze w samochodzie i zastanawia się, jak wydo­
stać ze środka rodzinę. Myślący człowiek musi ocenić nie tylko bezpośrednie
skutki swego postępowania, ale także skutki uboczne.
Myślący człowiek nie jest jednak w stanie przewidzieć wszystkich skutków
ubocznych. Filozof Daniel Dennett proponuje, byśmy wyobrazili sobie robota
zaprojektowanego do przyniesienia zapasowej baterii z pokoju, w którym znaj­
duje się także bomba zegarowa. Robot wersji pierwszej zobaczył, że bateria
znajduje się na wózku, jeśli zaś wyciągnie wózek z pokoju, bateria także zosta­
nie wyciągnięta. Niestety, na wózku znajdowała się również bomba, a robot nie
umiał wywnioskować, że wyciągając wózek, wyciąga także bombę. Robot wer­
sji drugiej był tak zaprogramowany, żeby rozważyć wszystkie skutki uboczne
swojego działania. Właśnie kończył obliczenia, że w yciągnięcie wózka nie
zmieni koloru ścian pokoju, i dowodził, że koła zrobią więcej obrotów, niż
wózek ma kół, kiedy bomba wybuchła. Robot wersji trzeciej był tak zaprogra­
mowany, by odróżnić implikacje istotne od nieistotnych. Siedział i prezentował
miliony możliwych następstw, wpisując wszystkie istotne na listę faktów do
rozważenia, a wszystkie nieistotne na listę faktów do zignorowania, bomba zaś
tykała.

23
Inteligentna istota musi przewidywać skutki na podstawie tego, co wie,
ograniczając się do istotnych wniosków. Dennett podkreśla, że stanowi to głę­
boki problem, dotyczący nie tylko konstrukcji robota, ale także epistemologii,
analizy tego, skąd wiemy to, co wiemy. Problem umknął uwagi pokoleń filozo­
fów, których iluzoryczna oczywistość własnego zdrowego rozsądku pozostawi­
ła w błogim zadowoleniu. Dopiero kiedy naukowcy zajmujący się sztuczną inteli­
gencją próbowali skopiować rozsądek w komputerach, będących w końcu
doskonałym m odelem tabula rasa, ujawnił się problem, zwany teraz „pro­
blemem układu odniesienia” . A jednak w jakiś sposób rozwiązujemy go za
każdym razem, kiedy posługujemy się zdrowym rozsądkiem.

***
Wyobraźmy sobie, że w jakiś sposób przezwyciężyliśmy te trudności i mamy
maszynę, która widzi, ma skoordynowane ruchy i zdrowy rozsądek. Teraz mu­
simy wymyślić, jak robot ich użyje. Musimy dać mu motywację.
Czego powinien chcieć robot? Klasyczną odpowiedzią są podstawowe pra­
wa robotów Isaaca Asimova, „trzy prawa, które zakodowane są głęboko i nie­
wzruszenie w pozytronowym mózgu każdego robota”2:

1. Robotowi nie wolno zranić istoty ludzkiej lub przez zaniechanie działania po ­
zwolić, aby stała jej się krzywda.
2. Robot musi wykonywać rozkazy dane przez istoty ludzkie, z wyjątkiem sytuacji,
kiedy taki rozkaz jest sprzeczny z Pierwszym Prawem.
3. Robot musi chronić własne istnienie, dopóki taka ochrona nie staje w sprzeczno­
ści z Pierwszym lub Drugim Prawem.

Asimov wnikliwie zauważył, że instynkt samozachowawczy, ten uniwersalny


imperatyw biologiczny, nie pojawia się automatycznie w złożonych układach. Musi
zostać zaprogramowany (w tym wypadku jako Trzecie Prawo). W końcu równie
łatwo zbudować robota, który mógłby zejść na psy czy eliminować usterki, popeł­
niając samobójstwo, jak i robota, który zawsze dba o siebie. Konstruktorzy robo­
tów patrzą czasem z przerażeniem, jak ich twory ochoczo odrywają własne czę­
ści lub rozpłaszczają się o ściany, a duża część najinteligentniejszych maszyn na
świecie to pociski samosterujące dalekiego zasięgu i „inteligentne bomby”.

2 Isaac Asimov, Ja, Robot, przel. J. Śmigły, Bydgoszcz 1993, s. 15.


Potrzeba wprowadzenia dwóch pozostałych praw też nie jest całkiem oczy­
wista. Po co dawać robotowi rozkaz, żeby słuchał rozkazów - dlaczego nie
wystarczą same rozkazy? Dlaczego nakazywać robotowi, aby nie czynił krzyw­
dy - czy nie byłoby łatwiej nigdy nie nakazywać mu uczynienia krzywdy?
Czy wszechświat zaw iera m istyczną siłę popychającą istoty ku wrogości i
dlatego w pozytronow y mózg trzeba wpisać program m ówiący, ja k się tej
sile oprzeć? Czy inteligentne istoty nieuchronnie mają problemy z postawą
moralną?
W tym wypadku Asimov, podobnie jak całe pokolenia myślicieli i jak my
wszyscy, nie był w stanie wyjść poza własne procesy myślowe i spojrzeć na nie
jako na rezultat takiej a nie innej metody powstania naszych umysłów, nie zaś
jak na nieunikniony wynik działania kosmicznych praw. Zawsze pamiętamy o
zdolności człowieka do czynienia zła i łatwo uznać, że zło po prostu idzie w
parze z inteligencją, jako część samej jej istoty. Jest to powtarzający się wątek
w naszej tradycji kulturowej: Adam i Ewa kosztujący owocu z zakazanego drzewa
wiedzy, ogień Prometeusza i puszka Pandory, szalejący Golem, targi Fausta z
diabłem, Uczeń Czarnoksiężnika, przygody Pinokia, potwór Frankensteina, mor­
dercze małpy i zbuntowany HAL z „2001: Odyseja kosmiczna”. Od lat pięć­
dziesiątych do osiemdziesiątych niezliczone filmy o różnego rodzaju „kompu­
terach w amoku” odzwierciedlały popularne obawy, że egzotyczne komputery o
dużej mocy będą jeszcze sprytniejsze i potężniejsze i któregoś dnia zwrócą się
prżeciwko nam.
Teraz, kiedy komputery rzeczywiście stały się sprytniejsze i potężniejsze,
niepokój zanikł. Dzisiejsze wszędobylskie, połączone w sieć komputery miały­
by bezprecedensową zdolność psocenia, gdyby kiedykolwiek nabrały złych oby­
czajów. Katastrofy pojawiają się jednak tylko w wyniku nie dającego się prze­
widzieć chaosu albo ludzkiej złośliwości w formie wirusów. Nie martwimy się
już elektronicznymi seryjnymi mordercami czy krzemowymi spiskami, ponie­
waż zaczynamy rozumieć, że zło - podobnie jak wzrok, koordynacja ruchowa i
zdrowy rozsądek - nie są po prostu produktami ubocznymi funkcjonowania
komputera, ale muszą zostać celowo zaprogramowane. Komputer na twoim biur­
ku, pracujący w WordPerfect, będzie wypełniał akapit za akapitem tak długo,
jak długo w ogóle będzie funkcjonował. Jego oprogramowanie nie zdeprawuje
się podstępnie, jak portret Doriana Graya.
Nawet gdyby mogło do tego dojść, dlaczego komputer miałby tego chcieć?
Aby coś dostać? Co? Więcej dyskietek? Kontrolę nad krajową siecią kolejową?

25
By mógł zaspokoić pragnienie popełnienia bezsensownego aMu przemocy wo­
bec technika naprawiającego drukarkę laserową? I czy nie musiałby się mar­
twić odwetem techników, którzy pokręcając śrubokrętem mogliby go zamienić
w maszynę żałośnie śpiewającą w kółko dziecinną piosenkę? Być może sieć
komputerowa mogłaby odkryć, że jedność daje siłę, i ukartować przejęcie wła­
dzy - ale co skłoniłoby jednego komputerowego ochotnika do wystrzelenia pa­
kietu danych słyszalnego na całym świecie i ryzykowania wczesnego męczeń­
stwa? I co przeszkodziłoby podkopaniu koalicji przez krzemowych dezerterów,
uchylających się ze względu na sumienie? Agresja, jak każdy inny obszar ludz­
kiego zachowania, który traktujemy jako oczy wisty, jest niezmiernie trudnym
problemem inżynieryjnym!
Łagodniejsze motywy działania stanowią jednak analogiczny problem. Jak
zbudować program dla robota, żeby był posłuszny nakazowi Asimova i nigdy
nie dopuścił do zranienia istoty ludzkiej przez zaniechanie działania? Akcja
powieści Michaela Frayna z 1965 roku The Tin Men toczy się w laboratorium
robotów, gdzie inżynierowie Skrzydła Etyki Macintosh, Goldwasser i Sinson
sprawdzają altruizm swoich robotów. Trochę zbyt dosłownie zrozumieli hipote­
tyczny dylemat, prezentowany w każdym podręczniku etyki: dwóch łudzi znaj­
duje się w jednoosobowej łodzi ratunkowej i obaj zginą, jeśli jeden nie wysko­
czy. Inżyniei'owie wsadzają więc każdego robota na tratwę z innym pasażerem,
spuszczają tratwę do zbiornika wody i obserwują, co się stanie.

W pierwszej próbie Samaritan I zeskakiwał z tratwy z wielką skwapliwością, robił to


jednak, żeby uratować cokolwiek, co było obok niego na tratwie, od czterdziestokilogra­
mowego worka fasoli po siedemdziesięciokilogramowy worek wodorostów. Po wielu ty­
godniach zaciętej argumentacji Macintosh przyznał, że ten brak rozróżniania nie jest zado­
walający, porzucił Samaritana I i zbudował Samaritana II, który miał się poświęcać tylko
dla organizmów przynajmniej równie skomplikowanych jak on sam.
Tratwa zatrzymała się, obracając się powoli kilka centymetrów nad wodą. - Spuść­
cie - krzyknął Macintosh.
Tratwa uderzyła w powierzchnię wody. Sinson i Samaritan siedzieli bez ruchu.
Stopniowo tratwa uspokoiła się, aż cienka warstwa wody zaczęła się przelewać po jej
pokładzie. Samaritan natychmiast pochylił się do przodu i złapał głowę Sinsona. Cztere­
ma sprawnymi ruchami wymierzył wielkość jego czaszki i zamarł, obliczając. Następnie
z determinacją stoczył się do wody i zatonął, spoczywając na dnie zbiornika.

Kiedy jednak roboty typu Samaritan II zaczęły się zachowywać jak moral­
ne istoty z książek filozoficznych, stawało się coraz mniej jasne, czy rzeczywi-

26
p7 .

ście w ogóle były moralne. Macintosh wyjaśnił, dlaczego po pri stu nie przy­
wiązywał sznura do swojego samopoświęcającego się robota, zeby go łatwiej
wyciągnąć: - Nie chcę, żeby wiedział, że zostanie uratowany. To by unieważni­
ło jego decyzję poświęcenia się. (...) Dlatego od czasu do czasu zostawiam jed­
nego na dnie, zamiast go wyłowić. Muszą wiedzieć, że sprawa jest poważna. W
tym tygodniu dwa odpisałem na straty. - Rozpracowanie, czego potrzeba, żeby
zaprogramować dobroć u robota, pokazuje nie tylko, ile trzeba maszynerii, żeby
być dobrym, ale również, jak trudno uchwytne jest samo pojęcie dobroci.
A co z miłością, naszym najbardziej emocjonalnym motywem? W popkuł-
i turze lat sześćdziesiątych komputery o słabej woli kierowały się nie tylko po­
budkami egoistycznymi i pragnieniem władzy, jak w piosence komika Allana
Shermana „Automatyzacja”, śpiewanej na melodię „Fascination”:
Automatyzacja, ja wiem.
Ona wprawia zakład w ruch nocą i dniem.
To był IBM, to był Univac,
Robiły klik klak w takt serc naszych, miła.
Oczarował nas automat, to fakt,
Nim dziesięciotonowy zastąpił cię grat.
Nastał taki czas, komputer rozdzielił nas.
Automat złamał serce mi...

Automatyzacja, mówicie.
> Przez nią mnie zwolnili i nie mam na życie.
Kiedy wielki mózg zaczął mrugać, cóż,
Nie wiedziałem, że to na mnie miła.
Czy to tylko traf był, kto wie,
Że maszyna tak czule objęła mnie?
Gdy, tuliła się, szepcząc: „Mój kochany”,
Wyciągnąłem jej wtyczkę ze ściany*.

Mimo całego lunatycznego szaleństwa miłość nie jest błędem komputero­


wym, załamaniem systemu czy awarią. Umysł nigdy nie koncentruje się tak
cudownie jak wówczas, gdy się zakochuje, bardzo zawiłych wyliczeń musi też
wymagać ta szczególna logika sympatii, zakochania się, zalotów, nieśmiałości,
oddania się, zaangażowania, znudzenia, zdrady, zazdrości, porzucenia i złama-
i nego serca. A w końcu, jak zwykła była mawiać moja babka, każdy garnek
znajdzie swoją pokrywkę; większość ludzi - łącznie z wszystkimi naszymi przod-

* Przekł. red.

27
kami - potrafiła dobrać się w pary na dość długo, aby wydać na świat zdolne do
życia dzieci. Wyobraź sobie, ile stron: zajęłoby skopiowanie takiego programu!

^^
Budowa robotów uświadamia nam wiele rzeczy. Jesteśmy dość zblazowa­
ni, jeśli chodzi o nasze życie umysłowe. Otwieramy oczy i widzimy znajome
przedmioty; nakazujemy naszym kończynom odpowiednie ruchy i przesuwają
one na właściwe miejsce rozmaite przedmioty; budzimy się ze snu i powracamy
do kojąco przewidywalnego świata; Kupido naciąga łuk i wypuszcza strzałę.
Wystarczy jednak pomyśleć, czego potrzeba, żeby tych nieprawdopodobnych
rzeczy dokonał kawałek materii, a zaczynamy dostrzegać iluzję. Wzrok, działa­
nie, zdrowy rozsądek, przemoc, moralność i miłość nie są dziełem przypadku,
jakimś nieodłącznym składnikiem samej istoty inteligencji, ani też nieuchronną
konsekwencją przetwarzania informacji. Wszystko to są wybitne osiągnięcia,
efekt celowego planowania. Za tablicami rozdzielczymi świadomości musi się
kryć fantastycznie skomplikowana maszyneria: analizatory optyczne, systemy
kierujące ruchem, modele świata, bazy danych o ludziach i rzeczach, programy
szeregujące zadania, rozwiązujące konflikty i mnóstwo innych. Każde wyja­
śnienie, jak działa umysł, które odwołuje się do jednej nadrzędnej siły czy cu­
downego eliksiru, takiego jak „kultura”, „uczenie się” czy „samoorganizacja”,
zaczyna brzmieć pusto, po prostu nie spełnia wymagań bezlitosnego wszech­
świata, w którym z takim powodzeniem dajemy sobie radę.
Próba sprostania wyzwaniu skonstruowania robota sugeruje tezę, że umysł
ludzki pełen jest specyficznego i celowego wyposażenia, podejście takie może się
jednak wydać teoretyczne. Czy rzeczywiście patrząc na maszynerię umysłu i plan
jego budowy, znajdujemy ślady tej zawiłości? Sądzę, że tak, to zaś, co widzimy,
daje nam nowe, równie rozległe perspektywy jak sama próba zbudowania robota.
Na przykład kiedy obszary wzrokowe kory mózgowej są uszkodzone, nie
widzimy po prostu zamazanego czy podziurawionego obrazu. Pewnych jego
fragmentów brak, podczas gdy inne są nienaruszone. Niektórzy pacjenci widzą
wszystko, lecz zwracają uwagę tylko na połowę. Jedzą z prawej strony talerza,
golą tylko prawy policzek i rysują zegar z dwunastoma cyframi stłoczonymi na
prawej połowie tarczy. Inni pacjenci tracą zdolność odbierania barw, świat jed­
nak nie przedstawia im się jak pretensjonalny czarno-biały film. Powierzchnie
wydają im się szare i brudne, zabijając apetyt i libido. Jeszcze inni widzą, że

28
przedmioty zmieniają pozycje, ale nie mogą zobaczyć ich ruchu - pewien filo­
zof próbował mnie przekonać, że taki zespół zmian percepcji jest logicznie nie­
możliwy! Strumień herbaty wylewającej się z imbryka nie płynie, lecz wygląda
jak sopel lodu; kubek nie napełnia się stopniowo herbatą, ale jest pusty, a potem
nagle pełny.
Jeszcze inni pacjenci nie rozpoznają widzianych obiektów: ich świat jest
jak pismo, którego nie umieją odczytać. Dokładnie odrysowują ptaka, identyfi­
kują go jednak jako pień drzewa. Zapalniczkę uważają za przedmiot całkowicie
zagadkowy, dopóki nie zostanie zapalona. Kiedy próbują pielić ogród, wyrywa­
ją róże. Niektórzy pacjenci rozpoznają przedmioty nieożywione, ale nie potra­
fią rozpoznawać twarzy. Pacjent wnioskuje, że odbicie w lustrze musi być jego
własne, lecz nie rozpoznaje siebie. Identyfikuje Johna F. Kennedy’ego jako
Martina Luthera Kinga i prosi żonę o noszenie wstążki na przyjęciu, aby mógł
ją znaleźć, kiedy będą wychodzić. Jeszcze dziwaczniejszy jest przykład pacjen­
ta, który rozpoznaje twarze, ale nie osoby: widzi swoją żonę jako zdumiewająco
do niej podobną oszustkę.
Objawy te są wynikiem uszkodzenia, na ogół na skutek udaru, jednego lub
więcej z trzydziestu obszarów mózgu, które składają się na pierwszorzędowy
układ wzrokowy. Pewne obszary specjalizują się w rozpoznawaniu kolorów i
kształtów, inne w lokalizacji obiektów, jeszcze inne w określaniu obiektów, inne
w śledzeniu ich ruchu. Nie można zbudować widzącego robota tylko z rybim
okiem kamery, dlatego nie jest niespodzianką, że również ludzie nie zostali zbu­
dowani w ten sposób. Kiedy przypatrujemy się światu, nie myślimy o złożonej
maszynerii, dzięki której widzimy jednorodny obraz, póki nie uświadomi nam
tego choroba neurologiczna.
Na poszerzenie naszego spojrzenia wpływa też obserwacja zaskakujących
podobieństw między bliźniętami jednojajowymi, które mają genetycznie iden­
tyczne instrukcje budowy umysłu. Są zdumiewająco podobne pod względem
umysłowym, i to nie tylko przy zastosowaniu tak topornych miar jak iloraz inte­
ligencji czy cechy osobowości, np. neurotyzm i introwersja. Mają podobny ta­
lent do ortografii i matematyki, podobne opinie na takie tematy jak apartheid,
kara śmierci i praca zarobkowa matek, wybierają podobny zawód, podobnie
spędzają wolny czas, podobny jest stopień ich zaangażowania religijnego i mają
jednakowe upodobania do płci przeciwnej. Bliźnięta jednojąjowe są znacznie bar­
dziej do siebie podobne niż bliźnięta dwujajowe, które mają wspólną tylko połowę
instrukcji genetycznej, a co najbardziej uderzające, są niemal równie podobne do

29
siebie, kiedy wychowują się osobno, jak wówczas, kiedy wychowują się razem.
Bliźnięta jednojajowe rozdzielone przy urodzeniu mają cechy wspólne: wcho­
dzą do wody tyłem lub tylko na wysokość kolan, nie biorą udziału w wyborach,
ponieważ uważają, że mają za mało informacji, obsesyjnie liczą wszystko wo­
kół, zostają szefami ochotniczej straży pożarnej czy rozkładają w różnych miej­
scach domu małe liściki miłosne do żony.
Ludzie uważają te odkrycia za uderzające, wręcz niewiarygodne. Podają
one w wątpliwość autonomię własnego „ja”, które w naszym odczuciu unosi się
nad nami, gdy podejmujemy ważne decyzje życiowe, zmienia się zaś tylko pod
wpływem naszego przeszłego i obecnego środowiska. Z pewnością umysł nie
jest od początku wyposażony w tak szczegółowe instrukcje, które sprawiają, że
możemy mieć skłonność do spuszczania wody w toalecie zarówno przed, jak i
po jej użyciu czy do kichania dla żartu w zatłoczonej windzie - by przytoczyć
dwa inne przykłady cech wspólnych bliźniąt jednojajowych wychowywanych
osobno. Najwyraźniej jednak tak jest. Dalekosiężne skutki działania genów zo­
stały udokumentowane dziesiątkami badań i widoczne są niezależnie od meto­
dy badania: porównywania bliźniąt wychowywanych osobno i razem, porów­
nywania jedno- i dwujajowych bliźniąt lub dzieci biologicznych i adoptowa­
nych. Pomimo twierdzeń krytyków wyniki te nie są dziełem przypadku, skut­
kiem oszustwa czy subtelnych podobieństw w środowiskach rodzinnych. Moż­
na je oczywiście błędnie interpretować, na przykład wyobrażać sobie, że istnie­
je gen pozostawiania liścików miłosnych, czy wyciągać wniosek, że doświad­
czenie nie wpływa na ludzi. Ponieważ zaś badania te mierzą tylko różnice, nie­
wiele mówią o budowie umysłu, która jest wspólna u wszystkich nonmalnych
ludzi. Pokazując jednak, na jak wiele sposobów umysł może być zróżnicowany
pod względem wrodzonej struktury, odkrycia te uzmysławiają nam, jak bardzo
jest złożony.

Odwrotna inżynieria psychiki


Przedmiotem tej książki jest skomplikowana struktura umysłu. Jej główną
myśl można zamknąć w jednym zdaniu: umysł jest układem organów komputa-
cyjnych (obliczeniowych), stworzonych przez dobór naturalny do rozwiązywa­
nia problemów, jakie napotykali nasi przodkowie w swym łowiecko-zbierac-
kim życiu, służącym w szczególności do rozumienia i manewrowania obiektami,
zwierzętami, roślinami i innymi ludźmi. To streszczenie można ro z ło ż o n a wiele
twierdzeń. Umysł jest tym, co robi mózg, a konkretnie mózg przetwarza informa­
cje, myślenie jest zaś rodzajem obliczeń. Umysł jest zorganizowany w moduły
czy organy, z których każdy ma wyspecjalizowaną budowę, dzięki której jego
domeną jest jedna dziedzina interakcji ze światem. Podstawowe zasady działa­
nia tych modułów określa nasz program genetyczny. Dobór naturalny ukształ­
tował je tak, by służyły do rozwiązywania problemów łowiecko-zbierackiego
życia, jakie wiedli nasi przodkowie przez większą część swych ewolucyjnych
dziejów. Rozmaite problemy naszych przodków były podporządkowane jedne­
mu najważniejszemu problemowi ich genów: maksymalizacji liczby kopii, któ­
re przejdą do następnego pokolenia.
Z tego punktu widzenia psychologia jest odwrotną inżynierią. Zgodnie z
zasadami zwykłej inżynierii projektuje się maszyny, które mają coś wykony­
wać; odwrotna inżynieria polega na odtwarzaniu, w jakim celu zaprojektowano
daną maszynę. Odwrotną inżynierię uprawiają jajogłowi w firmie Sony, kiedy
Panasonic zapowiada nowy produkt, i vice versa. Kupują jeden egzemplarz,
przynoszą do laboratorium, biorą śrubokręt i próbują odgadnąć, do czego służą
wszystkie części i jak są złożone, żeby urządzenie działało. W szyscy sto­
sujemy odwrotną inżynierię, kiedy widzim y ciekawy nowy gadżet. Szpera­
jąc w sklepie ze starzyzną, możemy znaleźć przyrząd, który jest tajemniczy,
dopóki nie odgadniemy, po co był zaprojektowany. Kiedy zdamy sobie sprawę,
że jest to urządzenie do drążenia oliwek, rozumiemy nagle, że metalowy pier­
ścień ma przytrzymać oliwkę, lewarek zaś opuszcza ostrze w kształcie litery
„X” z jednej strony, wypychając pestkę z drugiej. Wszystkie kształty i połącze­
nia sprężyn, zawiasów, ostrzy, lewarków i pierścieni nagle nabierają sensu w
dającym satysfakcję przypływie zrozumienia. Pojmujemy nawet, dlaczego oliwki
w puszkach mają z jednej strony nacięcie w kształcie „X” .
W XVII wieku William Harvey odkrył, że żyły mają zastawki, i wyciągnął
wniosek, że te ostatnie są potrzebne, by umożliwić krążenie krwi. Od tego czasu
uważamy ciało za cudownie skomplikowaną maszynę, zestaw rozporek, łączy,
sprężyn, kół napędowych, dźwigni, stawów, zawiasów, wtyczek, zbiorników,
rur, zastawek, pochewek, pomp, wymienników i filtrów. Również dzisiaj potra­
fimy zachwycać się wiedzą, do czego służą różne tajemnicze części. Dlaczego
mamy pofałdowane, asymetryczne uszy? Ponieważ filtrują one fale dźwiękowe
dochodzące z różnych kierunków i w różny sposób. Niuanse mówią mózgowi, czy
źródło dźwięku jest powyżej nas czy poniżej, przed czy za nami. Strategię badania

31
organizmów za pomocą odwrotnej inżynierii kontynuowano w drugiej połowie
tego stulecia, pracując nad nanotećlinológią komórki i cząsteczek życia. Tworzy­
wem życia nie okazał się drgający, jarzący się cudowny żel, ale dziwaczna machi­
na składająca się z maleńkich tulejek, sprężyn, zawiasów, prętów, arkuszy, magne­
sów, zamków błyskawicznych i zapadek, zestawiona na podstawie informacji na
taśmie danych, którą można kopiować, przesyłać i skanować.
Uzasadnienie odwrotnej inżynierii żywych stworzeń pochodzi oczywiście
od Karola Darwina. Pokazał on, w jaki sposób „doskonałość budowy i przysto­
sowania, które słusznie podziw w nas budzą”3, powstawały przez ogromnie
długi czas nie z boskiej zapobiegliwości, ale w wyniku ewolucji replikatorów.
Przy replikacji powstają losowe błędy kopiowania i te błędy, które przez przy­
padek zwiększają szanse przetrwania i reprodukcji kolejnej kopii, akumulują
się w następnych pokoleniach. Rośliny i zwierzęta są repiikatorami, a ich skom­
plikowana maszyneria wydaje się tak skonstruowana, aby pozwolić im prze­
trwać i rozm nożyć się.
Darwin twierdził, że jego teoria wyjaśnia nie tylko złożoność organizmu
zwierzęcia, ale również jego umysłu. „Psychologia uzyska nowe fundamenty”,
brzmiała jego słynna zapowiedź przy końcu pracy O powstawaniu gatunków.
Przepowiednia jednak się nie spełniła. Ponad sto lat po napisaniu tych słów w
większości badań nad umysłem Darwin jest nadal nieobecny. Mówi się, że ewo­
lucja jest nieistotna, grzeszna lub nadaje się wyłącznie do wieczornych spekula­
cji nad kuflem piwa. Barierą dla zrozumienia wielu zjawisk jest, moim zda­
niem, alergia na ewolucję w naukach społecznych i naukach poznawczych. Umysł
jest znakomicie zorganizowanym układem, dokonującym zadziwiających wy­
czynów, których nie udało się skopiować żadnemu inżynierowi. Jak mogą siły,
które ten układ ukształtowały, oraz cel, dla którego został skonstruowany, być
nieistotne dla jego zrozumienia? Ewolucyjne myślenie jest nieodzowne, nie w
formie, o której mówi wielu ludzi - poszukiwania brakującego ogniwa czy opo­
wiadania historii o stadiach człowieka - ale w formie starannej inżynierii od­
wrotnej. Bez odwrotnej inżynierii przypominamy piosenkarza w Cudownej za­
bawce Toma Paxtona, wspominającego prezent z lat dziecięcych: „HOP zrobiła
i ruszyła, pisnęła POP i stop, WRR mruczała, kiedy stała, nie wiedziałem, czym
była, i nadal nie wiem, jak chodziła”.

3 K. Darwin, O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, przeł. S. Dickstein, Warsza­


wa 1884, s. 15.

32
Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat wyzwanie Darwina podjęli w nowej
formie, ochrzczonej mianem „psychologii ewolucyjnej”, antropolog John To-
oby i psycholog Leda Cosmides. Psychologia ewolucyjna łączy dwie naukowe
rewolucje. Jedna to rewolucja kognitywna z lat pięćdziesiątych i sześćdziesią­
tych, która wyjaśnia mechanizmy myślenia i emocji w kategoriach informacji i
komputacji. Drugą jest rewolucja ewolucyjnej biologii z lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych, która wyjaśnia złożoną konstrukcję adaptacyjną żywych stwo­
rzeń w kategoriach selekcji między replikatorami. Te dwie koncepcje tworzą
potężny związek. Nauki poznawcze* pomagają zrozumieć, jak możliwe jest
istnienie umysłu i jaki mamy jego rodzaj. Biologia ewolucyjna pomaga zrozu­
mieć, dlaczego mamy taki, a nie inny rodzaj umysłu.
Psychologia ewolucyjna jest w tej książce, w pewnym sensie, prostym przed­
łużeniem biologii i skupia się na jednym narządzie - umyśle - oraz jednym
gatunku-H o m o sapiens. W innym jednak sensie jest radykalnym stanowiskiem,
odrzucającym sposób, w jaki przez blisko stulecie formułowano pytania i twier­
dzenia dotyczące umysłu. Obawiam się, że niektórzy mogą błędnie odczytywać
przesłanki tej książki. Twierdzę, że myślenie polega na komputacji, ale to nie
znaczy, że komputer jest właściwą metaforą umysłu. Umysł jest zestawem mo­
dułów, ale te moduły nie są obudowanymi i odgraniczonymi pudełkami. Orga­
nizacja modułów naszego umysłu jest wynikiem programu genetycznego, ale to
nie znaczy, że istnieje gen dla każdej cechy czy że uczenie się jest mniej ważne,
niż sądziliśmy. Umysł jest adaptacją wytworzoną przez dobór naturalny, nie
znaczy to jednak, że wszystko, co myślimy, czujemy i robimy, jest biologicznie
adaptacyjne. Wyewoluowaliśmy z małp człekokształtnych, ale nie znaczy to, że
mamy taki sam umysł jak małpy. Ostatecznym celem doboru naturalnego jest
przekazywanie genów, ale nie znaczy to, że jest ono ostatecznym celem ludzi,
i chciałbym tu pokazać, dlaczego nie.

***
To jest książka o mózgu, ale nie będę dużo mówił o neuronach, hormonach
i neuroprzekaźnikach. Powodem jest fakt, że umysł nie jest mózgiem, lecz tym,
co mózg robi, i to nie wszystkim (mam na przykład na myśli metabolizm tłusz-

* W oryg. cognitive sciences. Przekłada się też jako: kognitywistyka, nauki o poznawaniu,
o procesach poznawczych, nauki kognitywne (przyp. red.).

33
'-■'■cżućży'WydziMa'rtie'tiepfa).^Lata.d2a£wjęędziesiątę^Gisteły nazwane dekadą
mózgu, nigdy jednak nie będzie dekady trzustki. Mózg zawdzięcza wyjątkowy
status sw oim dokonaniom, dzięki którym możemy widzieć, myśleć, czuć, do­
konywać wyborów i działać. Jego szczególną cechą jest przetwarzanie infor­
macji, czyli komputacja.
Informacja i komputacja zawarte są we wzorach danych i relacjach logiki,
niezależnych od fizycznego medium, które się nimi posługuje. Kiedy dzwonisz
do matki w innym mieście, informacja pozostaje ta sama, przechodząc z twoich
ust do jej uszu, chociaż fizycznie zmienia formę z wibrującego powietrza na
elektryczność w przewodzie telefonicznym, następnie na ładunek w krzemie,
na migające światło w światłowodzie, wreszcie na fale elektromagnetyczne i z
powrotem w odwrotnej kolejności. Informacja pozostaje ta sama, kiedy matka
pow tarzają twojemu ojcu, siedzącemu na drugim końcu kanapy, chociaż we­
wnątrz jej głowy przyjęła formę kaskady wyładowań neuronów i chemicznego
rozpraszania przez synapsy. Analogicznie, dzięki danemu programowi przetwa­
rzania danych, może pracować komputer zbudowany z elektronowych lamp próż­
niowych, elektromagnetycznych przełączników, tranzystorów, obwodów scalo­
nych, a nawet grupa dobrze wytrenowanych gołębi, i wyniki będą te same.
Odkrycie to, które jako pierwsi sformułowali matematyk Alan Turing, in­
formatycy Alan Newell, Herbert Simon i Marvin Minsky oraz filozofowie Hila­
ry Putnam i Jerry Fodor, nazywane jest teraz komputacyjną teorią umysłu. Jest
to jedna z wielkich idei w historii ludzkiej myśli, ponieważ rozwiązuje zagadkę
składającą się na problem relacji umysł - ciało: jak połączyć eteryczny świat
znaczeń i intencji, tworzywo naszego życia umysłowego, z fizycznym kawał­
kiem materii - mózgiem. Dlaczego Bill wsiadł do autobusu? Ponieważ chciał
odwiedzić babcię i wiedział, że autobus go tam zawiezie. Żadna inna odpo­
wiedź nas nie urządza. Gdyby nie lubił babci lub gdyby wiedział, że autobus
zmienił trasę, nie byłoby go w nim. Przez tysiąclecia stanowiło to paradoks. Ta­
kie byty jak „pragnienie odwiedzenia babci” i „wiedza, że autobus jedzie do
domu babci”, są bezbarwne, bezwonne i bez smaku. Stanowią jednak przyczynę
fizycznych zdarzeń równie skutecznie jak kula bilardowa, która uderza inną kulę.
Komputacyjna teoria umysłu rozwiązuje ten paradoks. Powiada, że wiara i
pragnienia są informacją, ucieleśnioną w konfiguracji symboli. Symbole są fi­
zycznymi stanami kawałków materii, takich jak układ scalony komputera czy
neuron w mózgu. Można stwierdzić, że te fizyczne stany kawałków materii
symbolizują istniejące w świecie obiekty, ponieważ pojawienie się tych obiek­
tów {poprzez zmysły) wyzwala icfi specyficzną akcję. Jeśli kawałki materii two­
rzące jeden symbol są tak ułożone, by wyzwolenie ich aktywności spowodowa­
ło, że w odpowiedni sposób uruchomią fragmenty materii tworzące inny sym­
bol, to symbole odpowiadające jednemu przekonaniu mogą spowodować po­
wstanie nowych symboli, odpowiadających innemu przekonaniu logicznie z nim
związanemu, co z kolei może spowodować powstanie symboli odpowiadają­
cych jeszcze innemu przekonaniu i tak dalej. Na końcu tego procesu kawałki
materii tworzące symbol aktywizują te połączone z mięśniami i następuje dzia­
łanie mięśni. Komputacyjna teoria umysłu pozwala w ten sposób wyjaśniać za­
chowanie w kategoriach przekonań i pragnień, osadzając je równocześnie w
fizycznym uniwersum. Pozwala to, aby znak był powodem i był powodowany.
Komputacyjna teoria umysłu jest nieodzowna, gdy próbujemy znaleźć od­
powiedzi na frapujące nas pytania. Neurofizjolodzy i neurobiolodzy lubią pod­
kreślać, że wszelka kora mózgowa wygląda bardzo podobnie - nie tylko podob­
ne są różne części ludzkiego mózgu, ale mózgi różnych zwierząt. Można by
wyciągnąć wniosek, że wszelka mentalna aktywność zwierząt jest taka sama.
Lepszym wnioskiem jest jednak stwierdzenie, że nie da się po prostu spojrzeć
na skrawek tkanki mózgowej i odczytać z niego logiki zawiłych wzorów połą­
czeń, które powodują, że każda część mózgu wykonuje odrębne zadania. W
pewnym sensie wszystkie książki są tylko różnymi kombinacjami mniej więcej
siedemdziesięciu pięciu znaków, a wszystkie filmy są tylko różnymi wzorami sy­
gnałów na taśmie; podobnie wydaje się monotonnie powtarzać pasmo za pa­
smem gigantycznego spaghetti mózgu. Treść książki czy filmu zawarta jest we
wzorze znaków farby drukarskiej czy magnetycznych sygnałów i ujawnia się
dopiero w trakcie czytania czy oglądania. Podobnie, treść aktywności mózgu
zawarta jest we wzorach połączeń neuronów i wzorach ich funkcjonowania.
Minimalne różnice w połączeniach mogą powodować, że podobnie wyglądające
obszary mózgu wprowadzą w życie odmienne programy. Dopiero po uruchomie­
niu programu widać związek logiczny. John Tooby i Leda Cos mi des piszą:

Istnieją ptaki, które migrują, orientując się według gwiazd, nietoperze, które stosu­
ją echolokację, pszczoły, które kalkulują wariancję kęp kwiatów, pająki, które snują pa­
jęczyny, ludzie, którzy mówią, mrówki, które prowadzą gospodarstwa rolne, gepardy,
które polują samotnie, monogamiczne gibbony, poliandryczne koniki morskie, poligynicz-
ne goryle. (...) Na Ziemi istnieją miliony gatunków zwierząt, każdy zaś ma inny zestaw
programów poznawczych. Ta sama podstawowa tkanka neuronowa ucieleśnia wszystkie
te programy, może również wspomagać wiele innych. Fakty dotyczące właściwości neu­

35
ronów, neuroprzekaźników i rozwoju komórkowego nie mogą powiedzieć, który z tych
milionów programów znajduje się w ludzkim umyśle. Nawet jeśli cala neuronowa aktyw­
ność jest wyrazem jednolitego procesu na poziomie komórkowym, ważna jest konfiguracja
neuronów - układająca się w matryce ptasich pieśni czy programy snucia pajęczyn.

To, oczywiście, nie oznacza, że mózg jest nieistotny dla zrozumienia umy­
słu! Programy są zespołami prostych jednostek przetwarzających informację -
maleńkich obwodów, które potrafią dodawać, porównać wzór, włączyć jakiś inny
obwód czy wykonać inne podstawowe operacje logiczne i matematyczne. Możli­
wości tych mikroobwodów zależą wyłącznie od tego, z czego są zbudowane.
Obwody zbudowane z neuronów nie mogą wykonać dokładnie tych samych
czynności co obwody z krzemu i odwrotnie. Naprzykład obwód krzemowy jest
szybszy od neuronowego, ale neuronowy potrafi dopasować większy wzór. Te róż­
nice w materiale, z jakiego zbudowane są obwody, wpływają na szybkość pracy
programów, ale nie mają znaczącego wpływu na to, co same programy wykonują.
Nie chodzi mi o to, że badanie tkanki mózgowej jest nieistotne dla zrozumienia
umysłu, ale że jest niewystarczające. Psychologia, analiza oprogramowania
umysłowego, musi głęboko wkopać się w górę, zanim napotka neurobiologów
kopiących tunel z drugiej strony.
Komputacyjna teoria umysłu nie jest tym samym co pogardzana „metafora
komputera”. Wielu krytyków zwracało uwagę, że komputery działają w trybie
sekwencyjnym, wykonując jedną czynność naraz; mózgi funkcjonują w trybie
współbieżnym, wykonując miliony czynności równocześnie. Komputery są szyb­
kie; mózgi są powolne. Części komputerów są niezawodne, części składowe mózgu
są podatne na zakłócenia. Komputery mają ograniczoną liczbę połączeń, mózgi
mają ich biliony. Komputery montuje się według planu technicznego, mózgi muszą
zmontować się same. No tak, komputeiy mają jeszcze obudowę w kolorze kitu,
pliki AUTOEXEC.BAT i wygaszacze ekranu z latającymi tosterami, a mózgi
nie mają. Nie twierdzę, że mózgi przypominają dostępne w handlu komputery.
Uważam raczej, że mózgi i komputery ucieleśniają inteligencję z pewnych ana­
logicznych powodów. By wyjaśnić lot ptaków, odwołujemy się do zasady siły
nośnej, oporu materii, mechaniki, czyli'zasad, które również wyjaśniają lot
samolotów. Nie skłania nas to do stosowania „metafory samolotu” (łącznie z
silnikami odrzutowymi i serwowaniem drinków) w odniesieniu do ptaków.
Bez teorii komputacyjnej nie można zrozumieć ewolucji umysłu. Więk­
szość intelektualistów uważa, że ludzki umysł musiał w jakiś sposób uniknąć
procesu ewolucji. Ewolucja - ich zd an iem -jest w stanie wytworzyć tylko głu­
pie instynkty i utrwalone wzory działania: pociąg seksualny, popęd do agresji,
imperatyw terytorialny, kury siedzące na jajach i kaczęta podążające za dużymi
przedmiotami. Sądzą, że ludzkie zachowanie jest zbyt subtelne i elastyczne, aby
być wytworem ewolucji; musi być wynikiem czegoś innego, na przykład „kul­
tury”. Jeśli jednak ewolucja nie wyposażyła nas w nieodparte popędy i sztywne
odruchy, lecz w neurono wy komputer, wszystko się zmienia. Program jest za­
wiłym spisem operacji logicznych i statystycznych, kierowanych przez porów­
nania, testy, odgałęzienia, pętle i podprogramy podprogramów. Sztuczne programy
komputerowe, od interfejsu użytkownika Macintosha do symulacji pogody i pro­
gramów, które rozpoznają mowę i odpowiadają na pytania po angielsku, dają
nam wyobrażenie o finezji techniki komputerowej i jej możliwościach. Ludzka
myśl i nasze zachowania, niezależnie od tego, jak subtelne i elastyczne, mogą
być produktem bardzo skomplikowanego programu, w które wyposażył nas
dobór naturalny. Typowym nakazem biologii nie jest: „Będziesz...” , lecz „je­
śli..., to tak i tak” .

***
Twierdzę, że umysł nie jest jednym narządem, ale systemem narządów, o
których możemy myśleć jako o zdolnościach psychicznych lub modułach umy­
słowych. Idee, za pomocą których wyjaśnia się teraz działanie umysłu - takie
jak ogólna inteligencja, zdolność tworzenia kultury i uniwersalne strategie uczenia
się - z pewnością odejdą do lamusa, podobnie jak protoplazma w biologii oraz
idea czterech elementów: ziemi, powietrza, ognia i wody, w fizyce. Są tak amor­
ficzne w porównaniu ze zjawiskami, które mają wyjaśnić, że trzeba im przypi­
sywać niemal magiczną moc. Oglądając te zjawiska pod mikroskopem, odkry­
wamy, że złożona struktura codziennego świata opiera się nie na pojedynczej
substancji, ale na wielu warstwach zawilej maszynerii. Biolodzy zastąpili daw­
no temu pojęcie wszechpotężnej protoplazmy pojęciem funkcjonalnie wyspe­
cjalizowanych mechanizmów. Układy organów ciała wykonują swoją pracę,
ponieważ każdy ma specyficzną strukturę, dopasowaną do zadania. Serce tło­
czy krew, ponieważ jest zbudowane jak pompa; płuca dostarczają tlen do krwi,
ponieważ są zbudowane jak wymienniki gazów. Płuca nie mogą pompować krwi,
a serce nie może jej dotleniać. Na tym specjalizacja się nie kończy. Tkanka
serca różni się od tkanki płuc, komórki serca różnią się od komórek płuc, a

37
wiele cząsteczek składających się na komórki serca różni się ud cząsteczek two­
rzących komórki płuc. Gdyby tak nie było, nasze narządy nie mogłyby działać.
Majster do wszystkiego nie jest mistrzem w żadnej dziedzinie - jest to rów­
nie prawdziwe w odniesieniu do naszych narządów umysłowych, jak i fizycz­
nych. Wyzwanie, jakim jest konstrukcja robota, wyraźnie na to wskazuje. Bu­
dowa robota nastręcza wielu problemów inżynieryjnych z dziedziny programo­
wania i trzeba się uciec do rozmaitych sztuczek, aby je rozwiązać.
Weźmy nasz pierwszy problem: widzenia. Widząca maszyna musi rozwią­
zać problem zwany odwrotną optyką. Zwykła optyka jest gałęzią fizyki, pozwa­
lającą na przewidzenie, jak obiekt o danym kształcie, z danego materiału i w
danym oświetleniu rzutuje mozaikę kolorów, tworząc obraz na siatkówce. D o­
brze rozumiemy zasady optyki i posługujemy się nimi w rysunkach, fotografii,
inżynierii telewizyjnej i od niedawna w grafice komputerowej i wirtualnej rze­
czywistości. Mózg jednak musi rozwiązać problem odwrotny. Danymi wejścio­
wymi są obrazy na siatkówce, a dane wyjściowe to specyfikacja obiektów i ich
właściwości, czyli wiedza o tym, co widzimy. I w tym właśnie sęk. Inżyniero­
wie nazywają odwrotną optykę źle postawionym problemem. Dosłownie brak
tu rozwiązania. Łatwo pomnożyć kilka liczb i oznajmić wynik, ale jest rzeczą
niemożliwą wziąć wynik i oznajmić, jakie liczby zostały pomnożone. Podobnie
optyka jest łatwa, ale odwrotna optyka wykluczona. A jednak mózg posługuje
się nią Za każdym razem, ilekroć otwierasz lodówkę i wyjmujesz słoik. Jak to
możliwe?
Odpowiedź jest taka, że mózg dostarcza brakującej informacji o świecie, w
którym wyewoluowaliśmy, oraz o tym, jak odbija on światło. Jeśli widzący mózg
„zakłada”, że żyje w danym rodzaju świata-równo oświetlonym i składającym się
na ogół ze sztywnych części z gładkimi powierzchniami jednolitego koloru - po­
trafi dobrze zgadywać, co się w tym świecie znajduje. Jak widzieliśmy wcześniej,
nie można odróżnić węgla od śniegu po jasności ich obrazów na siatkówce. Po­
wiedzmy jednak, że istnieje moduł postrzegający właściwości powierzchni, który
ma wbudowane następujące założenie: „Świat jest równo i jednolicie oświetlo­
ny”. Może on rozwiązać problem „węgiel kontra śnieg” w trzech krokach: odjąć
każdy gradient jaskrawości od jednego brzegu sceny do drugiego; oszacować prze­
ciętny poziom jaskrawości całej sceny; obliczyć odcień szarości każdego skrawka,
odejmując jej jaskrawość od przeciętnej. Duże pozytywne odchylenia od przecięt­
nej postrzega się jako przedmioty białe, duże negatywne odchylenia-jako czarne.
Jeśli oświetlenie rzeczywiście jest równe i jednolite, obserwacje powierzchni są

38
poprawne. Ponieważ planeta Ziemia od milionów lat mniej lub bardziejsKpęłnia
założenie jednolitego oświetlenia, dobór naturalny zrobiłby dobrze, wbudowu­
jąc takie założenie.
Moduł postrzegania powierzchni rozwiązuje nierozwiązywalny problem,
ale to kosztuje. Mózg zrezygnował z pretensji do rozwiązywania wszelkich pro­
blemów. Został wyposażony w gadżet, który postrzega naturę powierzchni w
typowych ziemskich warunkach, ponieważ wyspecjalizował się w tym pro­
wincjonalnym problemie. Wystarczy nieco zmienić problem, a mózg nie będzie w
stanie go rozwiązać. Powiedzmy, że umieścimy człowieka w świecie, który nie jest
oświetlony światłem słonecznym, lecz sprytnie zaaranżowaną szachownicą świa­
teł. Jeśli moduł postrzegania powierzchni zakłada, że oświetlenie jest jednolite,
może mieć halucynacje i widzieć obiekty, których tam nie ma. Czy to się rze­
czywiście może zdarzyć? Codziennie się to zdarza. Nazywamy te halucynacje
pokazami przezroczy, filmami i telewizją (łącznie z wspomnianym iluzorycz­
nym kolorem czarnym). Kiedy oglądamy telewizję, patrzymy na migocący ka­
wałek szkła, ale nasz moduł percepcji powierzchni mówi reszcie naszego mózgu,
że widzimy rzeczywistych ludzi i rzeczywiste miejsca. Moduł został zdemaskowa­
ny: nie chwyta natury rzeczy, ale polega na ściągaczce. Ta ściągaczka jest tak moc­
no wryta w działanie naszego widzącego mózgu, że nie możemy wymazać założeń
na niej wypisanych. Układ wzrokowy nawet nałogowego telewidza nigdy się nie
„uczy”, że telewizja to płyta świecących fosforowych pixeli, człowiek zaś ni­
gdy nie pozbywa się złudzenia, że za tą płytą istnieje świat.
Inne moduły naszego umysłu potrzebują ściągaczek, żeby rozwiązać własne
nierozwiązywalne problemy. Fizyk, który chce się dowiedzieć, jak się porusza cia­
ło, kiedy mięśnie się kurczą, musi rozwiązać wiele problemów z dziedziny kine­
matyki (geometrii ruchu) oraz dynamiki (efektu działania sił). Mózg, który musi
wymyślić, jak skurczyć mięśnie, żeby ciało się poruszyło, rozwiązuje zaś proble­
my zgodnie z odwrotną kinematyką i odwrotną dynamiką - z jaką siłą podziałać na
obiekt, aby poruszyć go po danym torze. Podobnie jak odwrotna optyka, odwrotna
kinematyka i dynamika są źle postawionymi problemami. Nasze moduły motoryki
rozwiązują je, przyjmując uboczne, ale rozsądne założenia - o ciałach w ruchu.
Nasze zdroworozsądkowe podejście do innych osób jest rodzajem intuicyj­
nej psychologii - próbujemy wyciągnąć wniosek o przekonaniach i pragnie­
niach ludzi na podstawie tego, co robią, kierując się zaś domysłami dotyczący­
mi ich przekonań i pragnień, próbujemy przewidzieć, co zrobią. W naszej intu­
icyjnej psychologii niezbędne jest wszelako założenie, że inni ludzie mają prze­
konania i pragnienia; nie możemy wyczuć przekonania czy pragnienia innej
osoby w taki sposób, w jaki czujemy zapach pomarańczy. Gdybyśmy nie po­
strzegali innych przez pryzmat tego założenia, bylibyśmy jak robot Samaritan I,
który poświęcał się dla worka fasoli, lub jak Samaritan II, który wyskakiwał za
burtę dla każdego przedmiotu z głową podobną do ludzkiej, nawet jeśli należała
jo dużej nakręcanej zabawki. (Zobaczymy później, że ludzie cierpiący na pew­
ne choroby nie przyjmują założenia, że inni mają umysły, i faktycznie traktują
jCh jak nakręcane zabawki). Także miłość do członków własnej rodziny jest
ucieleśnieniem specyficznego założenia dotyczącego praw przyrody, w tym
wypadku stanowiących przeciwieństwo zwykłych praw genetyki. Uczucia ro­
dzinne mają służyć replikacji naszych genów, nie możemy jednak zobaczyć ani
powąchać genu. Dzięki postępom genetyki naukowcy mogą wywnioskować,
jak geny są rozdzielone między organizmy (na przykład mejoza i rozmnażanie
płciowe powodują, że potomstwo dwojga ludzi ma pięćdziesiąt procent wspól­
nych genów); nasze uczucia do krewnych rządzą się swego rodzaju odwrotną
genetyką, żeby odgadnąć, które z organizmów, z jakimi mamy kontakt, prawdo­
podobnie mają takie same geny jak my (jeśli na przykład sądzisz, że ktoś ma tych
samych rodziców co ty, traktuj tę osobę, jakby jej genetyczna pomyślność pokry­
wała się z twoją). Powrócę jeszcze do tych kwestii w dalszych rozdziałach.
Umysł musi się składać z wyspecjalizowanych części, ponieważ ma do roz­
wiązania konkretne problemy. Tylko anioł mógłby niezawodnie rozwiązywać
wszelkie problemy; my, śmiertelnicy, musimy zgadywać na podstawie fragmen­
tarycznej informacji. Każdy moduł naszego umysłu rozwiązuje nierozwiązy­
walny problem dzięki wierze dotyczącej sposobu funkcjonowania świata, dzię­
ki założeniom, które są nieodzowne, ale nie dają się obronić - ich jedyną obroną
jest to, że sprawdzały się wystarczająco dobrze w świecie naszych przodków.
Słowo „moduł” przywodzi na myśl dające się wyjmować i wkładać kompo­
nenty, a to jest mylące. Moduły umysłu nie są widoczne gołym okiem jako okre­
ślone obszary na powierzchni mózgu, j ak górka czy zadnia wołowina na mode­
lu krowy w supermarkecie. Moduł umysłu prawdopodobnie bardziej przypomi­
na rozjechane samochodem zwierzę, układając się bez ładu na wypukłościach i
szczelinach naszego mózgu. Albo też może się rozciągać na powierzchni wielu
regionów połączonych włóknami, dzięki czemu funkcjonują one jako jednost­
ka. Piękno przetwarzania informacji polega na tym, że nie potrzeba do tego
konkretnej nieruchomości. Podobnie jak członkowie zarządu firmy mogą prze­
bywać w różnych miejscach połączonych siecią telekomunikacyjną, program
komputerowy może się zaś mieścić w, różnych częściach dysku lub pamięci, tak
zespół obwodów, na których opiera się moduł psychiczny, może się znajdować
w dowolnych częściach mózgu. Moduły umysłu nie muszą być od siebie szczel­
nie odgrodzone i komunikować się ze sobą tylko za pom ocą kilku wąskich
ścieżek. (To jest specjalistyczne pojęcie „modułu”, dyskutowane szeroko w na­
ukach o procesach poznawczych po zdefiniowaniu go przez Jerry’ego Fodora).
Nie rodzaj dostępnej informacji określa i definiuje moduły, ale specyficzne pro­
cesy, dzięki którym moduły poddają obróbce dostępną im informację.
Określenie „moduł umysłu” jest zatem nieco niezdarne - lepszy jest „na­
rząd umysłu” Noama Chomsky’ego. Narząd ciała jest wyspecjalizowaną struk­
turą dopasowaną do wykonywania określonej funkcji. Nasze narządy nie są jed­
nak odrębnie pakowane, jak wnętrzności kurczaka w supermarkecie, lecz zinte­
growane w złożoną całość. Ciało składa się z układów podzielonych na narządy
zestawione z tkanek zbudowanych z komórek. Niektóre rodzaje tkanek, takie
jak nabłonek, występują, z modyfikacjami, w wielu narządach. Niektóre narzą­
dy, takie jak krew i skóra, zajmują znaczną powierzchnię i nie m ożna ich obry­
sować jedną linią. Czasami nie jest jasne, gdzie się kończy jeden narząd, a za­
czyna drugi, ani jaki kawałek ciała mamy nazywać narządem. (Czy ręka jest na­
rządem? Palec? Kość w palcu?) To są pedantyczne pytania o terminologię i anato­
mowie oraz fizjolodzy nie marnowali na nie czasu. Iasne jest to, że ciało nie zostało
zrobione z peklowanego mięsa, lecz ma heterogeniczną strukturę wielu wyspe­
cjalizowanych części. Wszystko to dotyczy przypuszczalnie również umysłu.
Niezależnie od tego, czy uda nam się ustalić dokładne granice różnych kompo­
nentów mózgu, jasne jest, że nie jest on zrobiony z mentalnej konserwy mię­
snej, ale ma heterogeniczną strukturę wielu wyspecjalizowanych części.

# %#
Nasze narządy fizyczne zawdzięczają złożoną konstrukcję ludzkiemu ge­
nomowi, moim zdaniem zaś to samo dotyczy narządów umysłu. Nie uczymy
się posiadania trzustki ani układu wzrokowego, nabywania języka, zdrowego
rozsądku czy uczuć miłości/przyjaźni lub sprawiedliwości. Twierdzenia tego nie
dowodzi żadne pojedyncze odkrycie (tak jak żadne pojedyncze odkrycie nie dowo­
dzi, że budowa trzustki jest wrodzona), wskazuje na to jednak wiele ciągów dowo­
dowych. Najbardziej przekonuje mnie „wyzwanie budowy robota”. Żadnego z roz­
wiązywanych przez umysł najważniejszych problemów inżynieryjnych nie da się

41
rozwiązać bez wewnętrznych założeń dotyczących praw rządzących interakcjami
ze światem. Wszystkie programy ułożone przez naukowców pracujących nad sztucz­
ną inteligencją zostały napisane z myślą o konkretnych dziedzinach problemowych,
takich jak język, wizja, ruch i jeden z wielu różnych rodzajów zdrowego rozsąd­
ku. Wśród badaczy sztucznej inteligencji dumny rodzic programu może czasa­
mi przedstawiać go jako prosty przykład zadziwiająco potężnych systemów
uniwersalnych, które zostaną zbudowane w przyszłości, ale każdy fachowiec z
reguły lekceważy takie przechwałki. Moim zdaniem nikt nigdy nie zbuduje ro­
bota podobnego do człowieka - mam na my śli rzeczy wiście podobnego - jeśli
nie wyposaży go w systemy obliczeniowe dostosowane do rozwiązy wania kon­
kretnych problemów.
Znajdziemy w tej książce także inne dowody na to, że narządy naszego
umysłu zawdzięczają swoją podstawową konstrukcję programowi genetyczne­
mu. Wspomniałem już, że wychowywane osobno bliźnięta jednojajowe mają
wiele wspólnych cech struktury osobowości i inteligencji, są one zatem okre­
ślone przez geny. Poddane pomysłowym testom niemowlęta i małe dzieci nad­
zwyczaj wcześnie wykazują zrozumienie fundamentalnych kategorii świata fi­
zycznego i społecznego, czasami zaś wiedzą to, czego im nigdy nie przedstawiano.
Ludzie żywią wiele przekonań sprzecznych z ich doświadczeniem, prawdziwych
w środowisku, w którym wyewoluowaliśmy, dążą też do celów sprzecznych z
ich własnym dobrem, które w tamtym środowisku służyły adaptacji. Wbrew
utartym przekonaniom, że kultury mogą się różnić arbitralnie i bez ograniczeń,
przegląd literatury etnograficznej pokazuje, iż ludy świata maj ą cechy psychiczne
podobne w zdumiewających szczegółach.
To, że wrodzona struktura umysłu jest złożona, nie znaczy jednak, że ucze­
nie się jest nieważne. Stawianie zagadnienia w taki sposób, że wrodzona struk­
tura i uczenie się są sobie przeciwstawiane albo jako alternatywa, albo jako
uzupełniające się składniki czy siły współdziałające, jest kolosalnym błędem.
Nie chodzi o to, że twierdzenie, iż istnieje interakcja między wrodzoną struktu­
rą a uczeniem się (czy między dziedzicznością a środowiskiem, naturą a wy­
chowaniem, biologią a kulturą) jest niesłuszne, lecz raczej o to, że należy ono
do kategorii idei, które są tak marne, że nawet nie są niesłuszne.
Wyobraźmy sobie następujący dialog:

-T e n nowy komputer jest wypełniony najwymyślniejszą technologią. Ma procesor


o częstotliwości 500 megaherców, gigabajt RAM-u, terabajt pamięci dyskowej, trój-

42
wymiarowy kolorowy m onitor z wirtualną rzeczywistością, wyjście głosowe, bezprze­
wodowy dostęp do Internetu, programy doradcze w dziesiątkach dziedzin, wbudowaną
edycję Biblii, Encyclopciedia B ritannica, B a rtle tt’s Fam ous Q uotations i pełne
wydanie dzieł Szekspira. Jego zaprojektowanie wymagało dziesiątków tysięcy godzin
pracy hakerów.
- Och, z tego, co mówisz, rozumiem, że nie ma znaczenia, co wpiszę do komputera.
Przy całej tej wbudowanej strukturze jego środowisko nie może mieć wielkiego znacze­
nia. Zawsze zrobi to samo, niezależnie od tego, co wpiszę.

Odpowiedź jest j awnie nonsensowna. Ogromna ilość wbudowanej maszy­


nerii powinna powodować bardziej, a nie mniej inteligentne i elastyczne reakcje
systemu na dane wejściowe. Oddaje ona jednak dokładnie sposób, w jaki przez
stulecia komentatorzy reagowali na koncepcję umysłu o bogatej strukturze i wyso­
kim stopniu technicznego skomplikowania.
Stanowisko „interakcjonistów”, niechętnych idei precyzowania tego, co jest
wrodzone, nie jest dużo lepsze. Spójrzmy na poniższe twierdzenia:

Zachowanie komputera jest wynikiem złożonej interakcji procesora i danych wej­


ściowych.
Próbując zrozumieć, jak działa samochód, nie można lekceważyć silnika, paliwa
czy kierowcy. Wszystkie stanowią ważne czynniki.
Dźwięk dochodzący z odtwarzacza płyt kompaktowych stanowi nierozerwalną mie­
szankę dwóch zasadniczych zmiennych: budowy urządzenia i płyty kompaktowej. Żad­
nej nie można ignorować.

Twierdzenia te są prawdziwe, ale bezużyteczne - niczego nie wyjaśniają,


są tak wyzywająco nieciekawe, że niemal równie źle je potwierdzać, jak im
zaprzeczać. Posługiwanie się zarówno w stosunku do umysłu, jak i maszyn
metaforą mieszanki dwóch składników, jakby chodziło o martini, lub walki dwóch
równorzędnych sił, niczym w przeciąganiu liny, jest mylącym sposobem myśle­
nia o skomplikowanym urządzeniu, zaprojektowanym do przetwarzania infor­
macji. Tak, każda część ludzkiej inteligencji wymaga kultury i uczenia się. Ucze­
nie się nie jest jednak jakąś otaczającą nas aurą czy polem mocy i nie dzieje się w
magiczny sposób. Umożliwia je wrodzona maszyneria, zaprojektowana do ucze­
nia się. Twierdzić, że istnieje wiele wrodzonych modułów, to tyle, co utrzymy­
wać, że istnieje wiele wrodzonych mechanizmów uczenia się, z których każdy
rządzi się specyficzną logiką. By zrozumieć proces uczenia się, potrzebujemy
nowych sposobów myślenia, które muszą zastąpić przednaukowe metafory, takie
jak mieszanka nauki i siły, zapisywanie czystych kart i rzeźbienie marmurowego

43
bloku. Potrzebne flara są idee, które przedstawiają sposoby, w jakie skompliko­
wane urządzenie może się samo dostroić do nie dających się przewidzieć aspek­
tów świata i przyjmować różnego rodzaju dane niezbędne do funkcjonowania.
Pomysł, że dziedziczność i środowisko wpływają na siebie, nie zawsze jest
bezsensowny, ale sądzę, że miesza dwa zagadnienia: co wszystkie umysły mają
wspólnego i jak się różnią. Jałowe stwierdzenia podane wyżej mogą się stać
zrozumiałe, jeśli: „jak X działa”, zastąpić zdaniem: „co sprawia, że X działa
lepiej niż Y” :

Przydatność komputera zależy zarówno od mocy jego procesora, jak i od doświad­


czenia użytkownika.
Szybkość samochodu zależy od silnika, paliwa i umiejętności kierowcy. Wszystkie
te czynniki są ważne.
Jakość dźwięku odtwarzacza płyt kompaktowych zależy od dwóch istotnych zmien­
nych: mechanicznej i elektronicznej konstrukcji odtwarzacza oraz jakości nagrania. Żadnej
nie można ignorować.

Kiedy interesuje nas, o ile lepiej jeden system funkcjonuje od innego,


podobnego, rozsądnie przejść do porządku nad łańcuchami przyczynowymi we­
wnątrz każdego z nich i zarejestrować czynniki, które powodują, że całość jest
szybka lub powolna, ma wysoką lub niską wierność odtwarzania. Właśnie od
takiego szeregowania ludzi - aby zdecydować, kto się dostanie do akademii
medycznej czy kto otrzyma pracę - zaczyna się przeciwstawianie natury i wy­
chowania.
Ta książka mówi jednak o tym, jak działa umysł, nie zaś dlaczego umysł
jednych ludzi działa nieco lepiej niż innych. Dane sugerują, że wszędzie na
naszej planecie ludzie widzą przedmioty i ludzi, mówią o nich i myślą w ten
sam podstawowy sposób. Różnica między Einsteinem a jakimś uczniem, który
rzucił szkołę, jest znikoma w porównaniu z różnicą między tym uczniem a naj­
lepszym istniejącym robotem czy szympansem. O tej właśnie zagadce chcę pi­
sać. Temat moich rozważań nie ma nic wspólnego z porównaniami przeciętne­
go ilorazu inteligencji różnych grup, robionymi dla celów jakiegoś prymityw­
nego indeksu konsumenckiego. Z tej też przyczyny relatywne znaczenie wro-
dzoności i uczenia się jest sztucznym problemem.
Nawiasem mówiąc, nacisku na wrodzoną budowę nie należy mylić z po­
szukiwaniem „genu” takiego czy innego narządu umysłowego. Przypomnijmy
sobie geny i domniemane geny, które trafiły na czołówki gazet: geny dystrofii

44
mięśni, choroby Huntingtona, Alzheimera, alkoholizmu, schizofrenii, choroby
maniakalno-depresyjnej, otyłości, agresji, dysleksji, moczenia nocnego i nie­
których rodzajów opóźnień umysłowych. To wszystko są zaburzenia. Nie od­
kryto genu uprzejmości, zdolności językowej, pamięci, koordynacji ruchowej,
inteligencji czy jakiejś innej złożonej funkcji umysłu, i prawdopodobnie nigdy
nie zostanie on odkryty. Przyczynę podsumował polityk Sam Raybum: byle dureń
potrafi zburzyć stodołę, ale tylko cieśla potrafi ją zbudować. Złożone narządy
umysłu, podobnie jak złożone organy fizyczne, z pewnością są zbudowane we­
dług złożonych przepisów genetycznych, wymagających współdziałania wielu
genów, których formuły dotychczas nie odkryto. Defekt dowolnego z nich może
zepsuć całe urządzenie, podobnie jak defekt którejkolwiek części skompliko­
wanej maszyny (na przykład poluzowany kabel rozdzielacza zapłonu w samo­
chodzie) może zatrzymać całą maszynę.
Genetyczna instrukcja budowy organu umysłu nie wyszczególnia każdego
połączenia w mózgu, jakby to był montażowy schemat połączeń amatorskiego
radia. Nie powinniśmy też oczekiwać, że każdy narząd rozwinie się pod daną
kością czaszki, niezależnie od tego, co się dzieje w mózgu. Mózg i inne narządy
różnicują się w trakcie rozwoju zarodka z kulki identycznych komórek. Każda
część ciała, od paznokcia u nogi do koiy mózgowej, przybiera określony kształt i
nabiera konkretnych własności, kiedy jej komórki reagują na pewien rodzaj in­
formacji w swoim sąsiedztwie, otwierających różne części programu genetycz­
nego. Informacja może pochodzić ze smaku chemicznej papki, w której znajdu­
je się każda komórka, z kształtu molekularnych kluczy i zamków komórki, z mecha­
nicznych szarpnięć i pchnięć sąsiednich komórek oraz z innych sygnałów, które
nadal niezbyt dobrze rozumiemy. Wywodzące się z homogenicznego kawałka
tkanki płodu rodziny neuronów, które uformują różne narządy umysłu, muszą w
czasie powstawania mózgu zachowywać się oportunistycznie, chwytając każdą
dostępną informację, by się od siebie odróżnić. Umiejscowienie w czaszce może
być jednym z mechanizmów uruchamiających różnicowanie się, jest nim jednak
także wzór impulsów z połączonych neuronów. Ponieważ mózg ma być narzą­
dem obliczeniowym, byłoby dziwne, gdyby podczas montażu mózgu genom nie
wykorzystał zdolności tkanki nerwowej do przetwarzania informacji.
Na podstawie pól czuciowych kory mózgowej, gdzie stosunkowo najlepiej
można zaobserwować, co się dzieje, wiemy, że we wczesnych fazach rozwoju
płodowego neurony są „okablowane” zgodnie z wstępnym planem genetycz­
nym. Neurony powstają we właściwych ilościach i w odpowiednim czasie, mi-

45
gniją do swoich miejsc przeznaczenia, tworzą połączenia^ze swoimi punktami
docelowymi, łączą się też z komórkami właściwego rodzaju w odpowiednich
ogólnych obszarach, wszystko to odbywa się zaś po chemicznych trasach, przy
użyciu molekularnych zamków i kluczy. By połączenia były precyzyjne, neuro­
ny dziecka muszą jednak zacząć funkcjonować, kolejność zaś, w jakiej to nastę­
puje, niesie informację o lokalizacji połączeń. To nie jest „doświadczenie”, po­
nieważ może się odbywać w absolutnej ciemności macicy, czasami zanim jesz­
cze zaczną funkcjonować pręciki i czopki siatkówki, mimo to wiele ssaków
widzi niemal doskonale natychmiast po urodzeniu. Przypomina to raczej rodzaj
genetycznej kompresji danych czy zestaw wewnętrznie generowanych prób­
nych wzorców. Te wzorce mogą pobudzić korę mózgową do różnicowania się
w rodzaj kory, która jest odpowiednia do przetwarzania napływającej informa­
cji. (Na przykład u zwierząt, których oczy zostały podłączone do kory słucho­
wej, obszar ten wykazuje kilka słabo zaznaczonych cech kory wzrokowej). Nadal
nie wiadomo, jak geny kontrolują rozwój mózgu, ale sensownym podsumowa­
niem naszej dotychczasowej wiedzy jest to, że moduły mózgu zyskują tożsa­
mość dzięki różnym czynnikom, takim jak rodzaj tkanki, z której powstają, lo­
kalizacja w mózgu oraz otrzymane podczas krytycznego okresu rozwoju wzor­
ce inicjujących sygnałów na wejściu.

* * jje

Nasze organy komputacji są wytworem doboru naturalnego. Biolog Richard


Dawkins nazwał dobór naturalny ślepym zegarmistrzem; w odniesieniu do umy­
słu możemy go nazwać „ślepym programistą”. Nasze programy umysłowe dzia­
łają tak dobrze, ponieważ zostały ukształtowane przez dobór, umożliwiając na­
szym przodkom panowanie nad kamieniami, roślinami, zwierzętami i wzajem­
nie nad sobą w celu przetrwania i reprodukcji.
Dobór naturalny nie jest jedynym czynnikiem napędowym zmian ewolu­
cyjnych. Na przestrzeni wieków organizmy zmieniają się także wskutek loso­
wych przypadków sprawiających, że jedne żyją, inne zaś umierają, katastrof
środowiskowych, które zmiatają całe gatunki stworzeń, oraz nieuniknionych
skutków ubocznych tych zmian, będących produktem doboru. Dobór naturalny
jest jednak jedyną siłą ewolucyjną, która działa jak inżynier, „projektując” or­
gany osiągające nieprawdopodobne, ale adaptacyjne wyniki (teza, przy której
obstawali biolog George Williams oraz Dawkins). Podręcznikowy argument na

46
rzecz doboru naturalnego, akceptowany nawet przez tych, którzy uważają, że
znaczenie doboru jest przesadzone (takich jak paleontolog Stephen Jay Gould),
dotyczy wzroku kręgowców. Zegarek ma zbyt dużo precyzyjnie zazębiających
się części (koła zębate, sprężyny, osie i tak dalej), aby mogło go złożyć tornado
czy wir rzeczny, i wymaga projektu zegarmistrza. Podobnie oko ma zbyt wiele
precyzyjnie zazębiających się części (soczewka, tęczówka, siatkówka i tak dalej),
by mogło powstać w wyniku losowej siły ewolucyjnej. Musi być wytworem dobo­
ru naturalnego replikatorów, jedynego nie będącego cudem naturalnego procesu,
jaki znamy, który jest w stanie wytwarzać dobrze funkcjonujące maszyny. Wydaje
się, ze dobry wzrok wynika z tego, że organizm zawdzięcza istnienie sukcesowi
swoich przodków, którzy dobrze widzieli. (Omówimy to szerzej w rozdziale
trzecim).
Wiele osób przyznaje, że nasz organizm jest wytworem doboru naturalne­
go, ale nie chce rozciągać tego stwierdzenia na umysł. Umysł, jak powiadają,
jest skutkiem ubocznym mutacji, która powiększyła czaszkę, albo wybrykiem
nieudolnego programisty lub też ukształtowała go nie tyle ewolucja biologicz­
na, ile kulturowa. John Tooby i Leda Cosmides wskazują tu na zabawny para­
doks. Oko, ten najbardziej niekontrowersyjny przykład mechaniki precyzyjnej
doboru naturalnego, nie jest przecież byle jakim organem, nie mającym nic
wspólnego ze sferą umysłu. Nie trawi samodzielnie żywności ani poza przypad­
kiem Supermana, nie zmienia niczego w fizycznym świecie. Co robi oko? Oko
jest organem przetwarzania informacji, ściśle powiązanym z mózgiem, a z punktu
widzenia anatomii - jego częścią. Cały ten delikatny układ optyczny i złożone
obwody siatkówki nie służą przecież do wrzucania informacji w ziejący pustką
otwór, nie są też mostem przerzuconym nad kartezjańską przepaścią dzielącą
królestwa zjawisk fizycznych i umysłu. Narząd odbierający ów złożony prze­
kaz musi pod względem konstrukcyjnym dorównywać narządowi nadającemu.
Porównując zaś ludzki wzrok z widzeniem robota, zwróciliśmy uwagę, że czę­
ści mózgu, dzięki którym widzimy, są rzeczywiście dobrze zbudowane, nie ma
też powodu sądzić, by ustępowały im pod tym względem narządy, które inter­
pretują napływające informacje i podejmują na tej podstawie działania.
Adaptacjonistyczny program w biologii, czyli wykorzystanie wiedzy o
mechanizmach doboru naturalnego w dziedzinie odwrotnej inżynierii różnych
narządów, wyśmiewa się czasami jako mało sensowne dorabianie wyjaśnień
postfactum. W satyrycznym felietonie Cecil Adams pisze: „Mamy kasztanowa­
te włosy, bo pomagało to naszym małpim przodkom chować się między orze-

47
cjiaini k-okosowymi”. To prawda, że nie brakuje złych wyjaśnień zmian ewolu-
cyjnych. Dlaczego mężczyźni unikają pytania o:drogę? Ponieważ nasi męscy
przodkowie mogli zostać zabici, jeśli podchodzili do obcego. Jakiemu celowi
służy muzyka? Jednoczy społeczność. Dlaczego wyewoluowało uczucie szczę­
ścia? P °nieważ miło jest być w towarzystwie szczęśliwych ludzi, którzy dlate­
go przyciągają więcej sojuszników. Jaka jest funkcja humoru? Rozładowanie
napięcia. Dlaczego ludzie przeceniają swoje szanse przeżycia choroby? Ponie­
waż pomaga im to skuteczniej działać w życiu.
Takie teorie wydają się nie przemyślane i kulawe, ale nie dlatego, że odwa­
żają si? szukać ewolucyjnych wyjaśnień działania niektórych części umysłu,
lecz ponieważ są nieudolne. Po pierwsze, autorzy wielu z nich nigdy nie zadali
sobie trudu sprawdzenia faktów. Czy ktoś kiedykolwiek udokumentował, że ko­
mety lubią pytać o drogę? Czy kobieta w społeczności łowiecko-zbierackiej
była rzeczywiście bezpieczna, podchodząc do obcego? Po drugie, nawet kiedy
fakty zostały ustalone, historyjki te próbują wyjaśnić jeden zagadkowy fakt,
przyjmując za oczywistość inny, równie zagadkowy, i prowadzą donikąd. Dla­
czego rytmiczne dźwięki jednoczą społeczność? Dlaczego lubimy towarzystwo
oSób szczęśliwych? Dlaczego śmiech łagodzi napięcie? Autorzy tych wyjaśnień
traktują pewne dziedziny naszego życia umysłowego jako tak oczywiste - i są
one w końcu oczywiste dla każdego z nas - że nie trzeba ich wyjaśniać. Gdy
jednak próbujemy wyjaśnić, jak wyewoluowały różne funkcje umysłu - każda
reakcja, każda przyjemność, każdy smak - wtedy wszystko jest możliwe. Mo­
gliśmy wyewoluować jak robot Samaritan I, który poświęcał się dla worka fa­
soli, albo jak żuk gnojak, dla którego łajno musi być nadzwyczajnym przysma-
jyem, albo jak masochista ze starego dowcipu o sadomasochizmie (masochista:
^derzm nie!”, sadysta: „Nie!”).
Dobre wyjaśnienie adaptacjonistyczne musi być podparte analizą inżynie­
ryjną, niezależnie od części mózgu, którą się w danym momencie zajmujemy.
Analizę trzeba zacząć od definicji celu, jaki ma zostać osiągnięty, oraz od opisu
świata przyczyn i skutków, w którym ten cel ma zostać osiągnięty, następnie zaś
naieży określić, jakie konstrukcje lepiej się nadają do jego osiągnięcia nizinne,
pechowo dla tych, którzy sądzą, że podział uniwersytetu na wydziały jest od­
zwierciedleniem sensownego podziału wiedzy, oznacza to, że psycholodzy mu­
szą szukać wyjaśnień poza psychologią, jeśli chcą zrozumieć, do czego służą
różne części mózgu. Aby zrozumieć działanie wzroku, musimy się zwrócić do
optyki i systemów wizualnych komputera. Aby zrozumieć ruch, musimy się
zwrócić do nauki o robotach. Aby zrozumieć doznania związane z życiem płcio­
wym i uczucia rodzinne, musimy się zwrócić do teorii Mendla. Aby zrozumieć
naturę współpracy i konfliktu, musimy się zwrócić do teorii gier i modeli eko­
nomicznych.
Kiedy już znamy techniczną specyfikację dobrze zaprojektowanego umy­
słu, możemy sprawdzić, czy Homo sapiens ma taki umysł. Wykonujemy ekspe­
rymenty lub badania, aby poznać fakty dotyczące konkretnej zdolności umysło­
wej, a potem sprawdzamy, czy spełnia ona wymogi specyfikacji: czy wykazuje
oznaki precyzji, złożoności, wydajności, niezawodności i rozwiązywania przy­
pisanych jej problemów, szczególnie w porównaniu z olbrzymią liczbą alterna­
tywnych projektów, które są biologicznie możliwe.
Badacze percepcji wzrokowej kierują się logiką odwrotnej inżynierii od
ponad stu lat, dlatego być może rozumiemy wzrok lepiej niż jakąkolwiek inną
funkcję umysłu. Nie ma powodu, dla którego odwrotna inżynieria kierowana
przez teorię ewolucji nie miałaby ułatwić zrozumienia reszty umysłu. Cieka­
wym przykładem jest nowa teoria dotycząca przyczyn mdłości porannych w
ciąży, autorstwa biologa Margie Profet. Wiele kobiet w ciąży ma mdłości i uni­
ka pewnego typu pożywienia. Chociaż wyjaśnia się to zwykle jako skutki uboczne
działania hormonów, nie ma powodu, dlaczego hormony miałyby wywoływać
mdłości i awersję do jedzenia, a nie, powiedzmy, nadaktywność, agresję lub
pożądanie seksualne. Wyjaśnienie freudowskie jest równie niezadowalające:
mdłości w ciąży symbolizują odrazę kobiety do męża i jej nieświadome pra­
gnienie dokonania oralnej aborcji płodu.
Zdaniem Margie Profet mdłości w ciąży powinny dawać jakąś korzyść,
która równoważy koszt obniżonego odżywiania organizmu i mniejszej wydaj­
ności. Zazwyczaj mdłości są ochroną przeciwko jedzeniu trucizn: trująca żyw­
ność jest wyrzucana z żołądka, zanim zdąży wyrządzić zbyt wiele szkód, a nasz
apetyt na podobną żywność znacznie się w przyszłości zmniejsza. Być może
mdłości w ciąży chronią kobietę przed jedzeniem czy trawieniem pożywienia z
toksynami, które mogłyby uszkodzić rozwijający się płód. Pomimo reklamy w
sklepach „Szczęśliwa Marchewka - Sklep ze Zdrową Żywnością”, w naturalnej
żywności nie ma nic szczególnie zdrowego. Darwinowskie stworzenie, na przy­
kład kapusta, nie bardziej niż ty życzy sobie, by ktoś je zjadł, a ponieważ nie
może się bronić zachowaniem, ucieka się do wojny chemicznej. Większość ro­
ślin wyewoluowała w tkankach dziesiątki toksyn: zabijających i odstraszają­
cych owady, drażniących, paraliżujących, trucizn i innych, pełniących rolę pia-

49
; sku do wr/ucenia w tryby roślinożcrców. Roślinożercy z kolei rozwinęli środki
zaradcze, jak wątroba do detoksykacji trucizn i odczucie smakowe, które nazy­
wamy goryczą, aby zapobiec dalszemu pragnieniu spożywania danego produk­
tu. Zwykłe środki obronne mogą być jednak niewystarczające, aby ochronić
malutki płód.
Jak dotąd nie brzmi to dużo lepiej niż teoria „zwymiotuj swoje dziecko”,
ale Profet zestawiła setki wykonanych niezależnie od siebie badań, popierają­
cych jej hipotezę. Starannie udokumentowała, że: (1) toksyny roślinne w do­
zach tolerowanych przez dorosłych mogą spowodować wrodzone wady płodu
oraz sprowokować poronienie, kiedy je zje ciężarna; (2) mdłości w ciąży zaczy­
nają się w momencie, kiedy zaczynają się kształtować układy narządów płodu i
jest on najbardziej narażony na teratogenię (wady rozwojowe spowodowane
chemikaliami), ale rośnie powoli i potrzebuje niewielu składników odżywczych;
(3) mdłości w ciąży zanikają, kiedy układy narządów płodu są niemal komplet­
ne i aby mógł rosnąć, zwiększa się jego zapotrzebowanie na składniki odżyw­
cze; (4) kobiety z mdłościami porannymi wybiórczo unikają żywności gorzkiej,
cierpkiej, o ostrym zapachu i nie znanej im uprzednio, która faktycznie naj­
prawdopodobniej zawiera toksyny; (5) zm ysł węchu kobiet niezwykle się wy­
czula w okresie mdłości porannych, a następnie jest mniej wyczulony niż zwy­
kle; (6) ludy łowiecko-zbierackie (w tym przypuszczalnie nasi przodkowie) są
narażone na jeszcze większe ryzyko konsumpcji toksyn roślinnych, ponieważ
jedzą rośliny dziko rosnące, a nie udomowione, hodowane ze względu na swój
przyjemny smak; (7) mdłości poranne występują powszechnie we wszystkich
kulturach; (8) kobiety odczuwające silniejsze mdłości poranne są mniej narażo- :
ne na poronienie; (9) kobiety z silniejszymi mdłościami porannymi są narażone
na mniejsze ryzyko urodzenia dziecka z wadami rozwojowymi. Zgodność tego,
jak powinien funkcjonować proces ochrony płodu w naturalnym ekosystemie, z ,
rzeczywistymi odczuciami współczesnych kobiet jest imponująca i pozwala na : ^
ostrożną ufność, że hipoteza Margie Profet jest poprawna. ’

Ludzki umysł jest wytworem ewolucji, a więc jego narządy albo są obecne
w umysłach małp człekokształtnych (może także innych ssaków i kręgowców),
albo powstały w wyniku kapitalnego remontu umysłów małp, a ściśle mówiąc,
wspólnych przodków ludzi i szympansów, którzy żyli w Afryce około sześciu mi-

50
lionów lat temu, Wiele tytułów:książek o ludzkiej ęwoluęjiprzypornHi&»SB,o tyra
fakcie: Naga małpa, Elektryczna małpa, Uperfumowana małpa, Koślawa małpa,
Wodna małpa, Myśląca małpa, Ludzka małpa, Małpa, która przemówiła, Trzeci
szympans, Wybrany ssak naczelny. Niektórzy autorzy wojowniczo twierdzą, że lu­
dzie prawie się nie różnią od szympansów i że skupianie się na specyficznie ludz­
kich talentach stanowi przejaw aroganckiego szowinizmu czy też jest równo­
znaczne z kreacjonizmem. Według niektórych czytelników jest to reductio ewo­
lucyjnej struktury ad absurdum. Teoria powiada, że człowiek „w najlepszym
razie jest tylko ogoloną małpą”, jak piszą Gilbert i Sullivan w Księżniczce Idzie,
nie potrafi jednak wyjaśnić oczywistego faktu, że ludzie i małpy mają odmienne
umysły.
Jesteśmy rzeczywiście nagimi koślawymi małpami, które mówią, ale mamy
także umysły znacznie różniące się od umysłów małp. Jakiekolwiek kryteria przyj­
miemy, wielki mózg Homo sapiens sapiens jest przejawem nadzwyczajnej adapta­
cji. Umożliwił nam zasiedlenie każdego ekosystemu na Ziemi, zmianę krajobrazu
naszej planety, spacer na Księżycu i odkrycie sekretów wszechświata fizycznego.
Szympansy, mimo całej swojej zachwalanej inteligencji, są zagrożonym gatun­
kiem; zamieszkują kilka niewielkich obszarów leśnych i żyją tak samo jak przed
milionami lat. Jeśli zastanawiają nas te różnice, to szukając ich wyjaśnienia, musi­
my powiedzieć coś więcej niż to, że mamy z szympansami wspólną większość
DNA oraz że małe zmiany mogą powodować istotne skutki. Trzysta tysięcy poko­
leń i co najmniej dziesięć megabajtów potencjalnej informacji genetycznej wystar­
czą do znacznej zmiany umysłu. W istocie, prawdopodobnie łatwiej zmienić umysł
niż organizm, ponieważ łatwiej modyfikować oprogramowanie niż oprzyrządowa­
nie. Nie powinny nas dziwić nowe imponujące zdolności poznawcze ludzi, z któ­
rych najwybitniejszy jest język.
To wszystko jest zgodne z teorią ewolucji. Jest ona z pewnością konserwa­
tywnym procesem, ale nie może być aż tak bardzo konserwatywna, bo inaczej
życie nie wyszłoby poza stadium piany na powierzchni stawu. Dobór naturalny
wprowadza różnice u potomków, wyposażając ich w wyspecjalizowane funk­
cje, które przystosowują ich do różnych nisz. W każdym muzeum historii przy­
rody są przykłady złożonych narządów, unikatowych dla danego gatunku lub
grupy spokrewnionych: trąba słonia, róg narwala, fiszbin wieloryba, kaczy dziób
dziobaka, pancerz pancernika. Często ewoluowały one raptownie jak na geolo­
giczną skałę czasu. Pierwszy wieloryb wyewoluował w przeciągu mniej więcej
dziesięciu milionów lat ze wspólnego przodka jego najbliższych żyjących krew-

51
. nych, kopytnych, takich jak krowy i świnie. Książka o wielorybach mogłaby, w
duchu książek o ewolucji człowieka, nosić tytuł Naga krowa, ale byłaby wiel­
kim rozczarowaniem, gdyby autor na każdej stronie zachwycał się podobień­
stwami między wielorybami a krowami, nigdy zaś nie dotarł do omówienia
adaptacji, dzięki której są tak odmienne.

***
. Stwierdzenie, że umysł jest wynikiem ewolucyjnej adaptacji, nie oznacza,
że każde zachowanie jest adaptacyjne w sensie darwinowskim. Dobór natural­
ny nie jest aniołem stróżem, który unosi się nad nami, zapewniając, że nasze
zachowanie zawsze maksymalizuje biologiczne dostosowanie. Do niedawna
naukowcy opowiadający się za teorią ewolucji odczuwali potrzebę wyjaśnienia
aktów, które w świetle teorii Darwina wydają się samobójstwem, jak celibat,
adopcja i antykoncepcja. Wysuwali rozmaite hipotezy, że na przykład - być
może - ludzie żyjący w celibacie mają więcej czasu na pomoc w wychowaniu
dużej liczby siostrzeńców i bratanków i w ten sposób powielają więcej kopii
swoich genów, niż gdyby mieli własne dzieci. Takie naciągane wyjaśnienia nie
są jednak potrzebne z powodów po raz pierwszy sformułowanych przez antro­
pologa Donalda Symonsa i odróżniających ewolucyjną psychologię od szkoły
myślenia z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zwaną socjobiologią (cho­
ciaż oba podejścia w znacznej mierze się pokrywają).
Po pierwsze, dobór naturalny działa przez tysiące pokoleń. Przez dziewięć­
dziesiąt dziewięć procent czasu istnienia człowieka ludzie żyli jako łowcy-zbie-
racze w małych grupach koczowniczych. Nasz umysł jest przystosowany do
tego dawno minionego trybu życia, a nie do całkowicie nowej cy wilizacji rolni­
czej i przemysłowej. Nie jest przystosowany, by dawać sobie radę z anonimo­
wymi tłumami, nauką w szkole, językiem pisanym, rządem, policją, sądami, ar­
miami, współczesną medycyną, sformalizowanymi instytucjami społecznymi,
zaawansowaną technologią i innymi nowinkami w doświadczeniu ludzkości.
Ponieważ współczesny umysł jest przystosowany do epoki kamiennej, a nie do
komputerów, nie ma powodu wysilać się na adaptacyjne wyjaśnienia wszyst­
kiego, co robimy. W środowisku naszych przodków nie istniały takie instytucje
jak zakony religijne, agencje adopcyjne i firmy farmaceutyczne, które teraz kuszą
nas do dokonywania nieadaptacyjnych wyborów. Do niedawna nie istniał żaden
nacisk selekcyjny, żeby opierać się tym pokusom. Gdyby na plejstoceńskiej sa­

52
wannie rosły drzewa rodzące tabletki antykoncepcyjne, moglibyśmy wyewolu­
ować tak, by uznawać je za równie przerażające'jak jadow ite pająki.
Po drugie, dobór naturalny nie jest aktorem teatru kukiełkowego, który bez­
pośrednio pociąga za sznurki naszego zachowania. Działa, projektując sprawcę
zachowania: zestaw mechanizmów przetwarzania informacji i osiągania celów,
zwanych umysłem. Nasz umysł jest tak zaprojektowany, by powodować zacho­
wanie, które było, przeciętnie rzecz biorąc, adaptacyjne w środowisku naszych
przodków. Każde konkretne zachowanie dzisiejszego człowieka jest jednak spo­
wodowane dziesiątkami rozmaitych czynników. Jest rezultatem wewnętrznej
walki między wieloma modułami umysłu, rozgrywa się zaś na szachownicy
możliwości i ograniczeń określonych przez zachowania innych ludzi. Niedaw­
no opublikowany w „Time” artykuł stawiał pytanie: „Czy cudzołóstwo mamy
w genach?” Jest ono bezsensowne, ponieważ ani cudzołóstwo, ani żadne inne
zachowanie nie może być w naszych genach. Jest do pomyślenia, że pragnienie
cudzołóstwa może być pośrednim produktem genów, silniejsze bywają jednak
inne pragnienia, które także są pośrednim produktem genów, na przykład pra­
gnienie posiadania ufającego współmałżonka. Tego pragnienia cudzołóstwa, na­
wet jeśli przeważy ono w sprzecznych odczuciach umysłu, nie można przy tym
przekształcić w jawne zachowanie, jeśli w pobliżu nie ma partnera, u którego to
pragnienie również przeważyło nad innymi. Samo zachowanie nie ewoluuje;
ewoluuje umysł.

£ # ^5

Odwrotna inżynieria jest możliwa tylko wtedy, kiedy się wie, choćby ogól­
nie, co zaprojektowane urządzenie miało osiągnąć. Nie rozumiemy do czego
służy urządzenie do drylowania oliwek, dopóki nie pojmiemy, że zostało zapro­
jektowane do usuwania pestek z oliwek, a nie jako przycisk do papieru czy
maszynka ćwicząca mięśnie przegubu. Trzeba dociekać, co miał na myśli pro­
jektant, opracowując każdą część i całe skomplikowane urządzenie. Częścią sa­
mochodu jest gaźnik, który został zaprojektowany do mieszania powietrza i ben­
zyny, będącego elementem procesu prowadzącego do ostatecznego celu, to jest
przewożenia ludzi. Chociaż proces doboru naturalnego sam w sobie nie ma celu,
doprowadził do ewolucji jednostek, które (podobnie jak samochód) są w wyso­
kim stopniu zorganizowane, by realizować pewne cele lub cele cząstkowe. Aby
przeprowadzić odwrotną inżynierię mózgu, musimy te cele poklasyfikować i

53
zidentyfikować ostateczny cel umysłu, Czy było nim Iworzenie piękna? Odkry­
cie prawdy? Miłość i praca? Harmonia z innymi istotami ludzkimi i z przyrodą?
Logika doboru naturalnego udziela odpowiedzi. Ostatecznym celem, do
którego osiągnięcia został zaprojektowany umysł, jest maksymalizacja liczby
kopii genów, które go stworzyły. Dobór naturalny dba wyłącznie o długofalowy
los istnień, które się replikują, to jest zachowują stabilną tożsamość w każdej
kolejnej kopii. Przewiduje tylko, że replikatory zwiększające prawdopodobień­
stwo własnej replikacji będą przeważać. Kiedy zadajemy pytanie: „Kto lub co
ma skorzystać na adaptacji?”, teoria doboru naturalnego dostarcza odpowiedzi:
długofalowo stabilne replikatory, czyli geny. Również nasz organizm, nasze,ja ”,
nie jest ostatecznym beneficjantem ewolucji. Gould zastanawiał się kiedyś: „Co
jest «indy widualnym sukcesem reprodukcyjnym®, o którym mówi Darwin? Nie
może nim być przekazanie własnego ciała następnemu pokoleniu”. Selekcja
genów zależy od jakości organizmów zbudowanych przez te geny, ale to geny
przedostają się do następnego pokolenia, a nie ulegające rozkładowi ciała, które
są tylko po to, aby żyły i walczyły jeszcze jeden dzień.
Chociaż nie wszyscy się z tym zgadzają (na przykład Stephen Gould), idea
samolubnego genu dominuje w ewolucyjnej biologii i odniosła oszałamiający
sukces. Formułuje pytania i prowadzi do odpowiedzi na najgłębsze pytania o
życie, takie jak sposób jego powstania, dlaczego istnieją komórki, dlaczego ist­
nieją organizmy, dlaczego istnieje seks, jaka jest budowa genomu, dlaczego
zwierzęta współdziałają i dlaczego istnieje komunikowanie się. Jest ona równie
nieodzowna w pracy badaczy zachowań zwierząt jak prawa Newtona w pracy
inżyniera mechanika.
Niemal wszyscy jednak błędnie rozumieją tę teorię. Wbrew powszechne­
mu mniemaniu genocentryczna teoria ewolucji nie implikuje, że celem wszyst­
kich ludzkich działań jest rozprzestrzenianie genów. Żaden człowiek (czy zwie­
rzę) nie dąży do rozprzestrzeniania swoich genów, z wyjątkiem patologicznego
przypadku lekarza, któiy sztucznie zapładniał pacjentki własną spermą, dawców
do banku spermy laureatów Nagrody Nobla i innych ekscentryków. Richard
Dawkins wyjaśnił tę teorię w książce Samolubny gen i starannie dobrał metafo­
rę. Ludzie nie rozprzestrzeniają samolubnie swoich genów, to geny rozprzestrze­
niają się samolubnie. Budują nasze mózgi tak, aby nasze zachowanie prowadziło
do ich rozprzestrzeniania-powodują, że lubimy życie, zdrowie, seks, przyjaciół
i dzieci, dzięki czemu geny dostają los na loterię, w której wygraną jest obec­
ność w następnym pokoleniu. Prawdopodobieństwo wygrania było jednak wy- :

54
ższe w środowisku, w którym wyewoluowaliśmy. Nasze celę są esl^n i cząst­
kowymi ostatecznego celu genów - ich własnej replikacji. Są to jednak dwie różne
sprawy. Jeśli o nas chodzi, nasze cele, świadome czy nie, wcale nie dotyczą
genów, ale zdrowia, miłości, dzieci i przyjaciół.
Pomieszanie naszych celów i celów naszych genów spowodowało wiele
zamętu. Recenzent książki o ewolucji płciowości protestuje, że ludzkie cudzo­
łóstwo, w przeciwieństwie do jego zwierzęcego odpowiednika, nie może być
strategią rozprzestrzeniania genów, ponieważ cudzołożnicy starają się zapobiec
ciąży. O czyjej strategii tu jednak mowa? Seksualne pożądanie nie jest ludzką
strategią rozmnażania genów. Jeśli geny nie zostają rozmnożone, dzieje się tak
dlatego, że jesteśmy od nich sprytniejsi. Autor książki o emocjonalnym życiu
zwierząt narzeka, że jeśli altruizm, jak twierdzą biolodzy, po prostu pomaga
krewnym lub jest wymianą przysług, a oba te zjawiska służą interesom wła­
snych genów, nie jest to naprawdę altruizm, tylko jakiś rodzaj hipokryzji. Rów­
nież to jest pomieszanie. Samolubne geny nie muszą kształtować samolubnych
organizmów. Jak zobaczymy, czasami najbardziej samolubną rzeczą, jaką może
zrobić gen, jest zbudowanie bezinteresownego mózgu. Geny to teatr w teatrze,
a nie monolog aktorów.

Psychologiczna poprawność
Prezentowana w tej książce psychologia ewolucyjna jest próbą odejścia od
dominującego w naszej intelektualnej tradycji poglądu na ludzki umysł, który
John Tooby i Leda Cosmides nazwali Standardowym Modelem Nauk Społecz­
nych (SMNS). SMNS stawia tezę o fundamentalnym rozdziale między biologią
a kulturą. Biologia wyposaża człowieka w pięć zmysłów, kilka popędów, jak
głód i strach, oraz ogólną zdolność do uczenia się. Ewolucję biologiczną zastą­
piła jednak według SMNS ewolucja kulturowa. Kultura jest bytem autono­
micznym, uwieczniającym się przez ustalanie oczekiwań i przypisywanie ról,
które mogą być różne w poszczególnych społeczeństwach. Takie postawienie
kwestii zaakceptowali również reformatorzy SMNS. Biologia jest „równie waż­
na” jak kultura, powiadają; biologia narzuca „ograniczenia” zachowań, wszel­
kie zaś zachowanie jest mieszanką biologii i kultury.
SMNS stał się nie tylko intelektualną ortodoksją, lecz również probierzem
moralnym. Kiedy socjobiolodzy po raz pierwszy zaczęli go kwestionować, spo-

55
tkali się z agresją niezwykłą nawet według norm akademickich. Na zjeździe
naukowym wylano na biologa E.O. Wilsona kubeł lodowatej wody, a studenci
domagali się przez megafony wyrzucenia go z pracy i rozlepiali afisze nama­
wiające do przynoszenia na jego wykłady hałaśliwych instrumentów. Organiza­
cje o nazwach: Nauka dla Ludu i Kampania Przeciw Rasizmowi, Ilorazowi In­
teligencji i Społeczeństwu Klasowemu, publikowały gniewne manifesty oraz
listy potępiające o objętości książek. W książce Not in Our Genes (Nie w na­
szych genach) Richard Lewontin, Steven Rose i Leon Kamin szerzyli insynu­
acje na temat życia seksualnego Donalda Symonsa oraz sfałszowali dające się
obronić stwierdzenie Richarda Dawkinsa, zmieniając je w wypowiedź szaleń­
ca. (Dawkins powiedział o genach: „Stworzyły nas, nasze ciała i umysły”; auto­
rzy wielokrotnie cytowali to zdanie jako: „Kontrolują nas, nasze ciała i umy­
sły”.) Kiedy „Scientific American” opublikował artykuł o genetyce behawioral­
nej (badania bliźniąt, rodzin i adoptowanych dzieci), zatytułował go: „Eugenika
raz jeszcze”, robiąc aluzję do zdyskredytowanego ruchu dążącego do poprawy
genetycznych zasobów ludzkości. Kiedy to samo pismo omawiało psychologię
ewolucyjną, zatytułowało artykuł: „Nowy darwinizm społeczny”, nawiązując
do dziewiętnastowiecznego ruchu, który usprawiedliwiał nierówności społecz­
ne jako wyraz mądrości przyrody. Nawet jedna z wybitnych badaczek w dzie­
dzinie socjobiologii Sarah BlafferHrdy powiedziała: „Nie jestem pewna, czy
socjobiologii powinno się nauczać w szkołach średnich, a nawet na uniwersyte­
tach. (...) Całe przesłanie socjobiologii jest nakierowane na sukces jednostki. To
jest makiawelizm i jeśli student nie ma jeszcze kośćca moralnego, ucząc tego,
możemy produkować społeczne potwory. Faktycznie dobrze to pasuje do etosu
yuppie i ich hasła «najpierw ja»”.
Do tej zabawy dołączyły towarzystwa naukowe, decydując w głosowaniach
o kwestiach empirycznych, które, jak można by sądzić, powinno się rozstrzygać
w laboratoriach lub badaniach terenowych. Opis idyllicznej, egalitarnej Samoa
autorstwa Margaret Mead był jednym z dokumentów założycielskich SMNS, kie­
dy zaś antropolog Derek Freeman wykazał, że efektownie pomyliła fakty, Amery­
kańskie Towarzystwo Antropologiczne przegłosowało na walnym zebraniu rezo­
lucję uznającą jego konkluzje za nienaukowe. W 1986 roku na spotkaniu „Brain
and Aggression” (Mózg i agresja) dwudziestu przedstawicieli nauk społecznych
spisało „Seville Statement on Violence” (Deklaracja z Sewilli o przemocy), przyję­
te następnie przez UNESCO i zaaprobowane przez wiele organizacji naukowych.
Stwierdzono w nim: „Kwestionujemy cały szereg rzekomych odkryć biologów.

56
którymi posługiwali się także niektórzy badacze naszych dziedzin w celu uspra­
wiedliwiania przemocy i wojny” :

Naukowo niepoprawne jest twierdzenie, że odziedziczyliśmy tendencję do prowa­


dzenia wojen po naszych zwierzęcych przodkach.
Naukowo niepoprawne jest twierdzenie, że wojna czy jakakolwiek inna przemoc są
genetycznie zaprogramowane w naturze ludzkiej.
Naukowo niepoprawne jest twierdzenie, że w trakcie ewolucji człowieka dobór
działał silniej na rzecz agresywnego Zachowania niż jakiegokolwiek innego.
Naukowo niepoprawne jest twierdzenie, że ludzie mają „mózg skłaniający do prze­
mocy”.
Naukowo niepoprawne jest twierdzenie, że wojny powoduje „instynkt” lub jaki­
kolwiek inny pojedynczy motyw. (...) Stwierdzamy, że biologia nie skazuje ludzkości na
wojny oraz że można uwolnić ludzkość z niewoli biologicznego pesymizmu i natchnąć
wiarą we własne siły, by podjęła transformujące zadania, niezbędne w M iędzynarodo­
wym Roku Pokoju, a także w latach następnych.

Jaka moralna pewność mogła skłonić naukowców do fałszowania cytatów,


cenzurowania idei, atakowania zwolenników tych idei ad kominem, szkalowa­
nia ich bezpodstawnymi pomówieniami o związki z odrażającymi ruchami po­
litycznymi oraz mobilizowania potężnych instytucji do ustanawiania praw, co
jest poprawne, a co nie jest? Ta pewność wypływa z opozycji wobec trzech
domniemanych implikacji tezy, że natura ludzka jest wrodzona.
Po pierwsze, jeśli umysł ma wrodzoną strukturę, różne narody (czy różne
klasy, płci i rasy) mogą mieć różną wrodzoną strukturę. To usprawiedliwiałoby
dyskryminację i ucisk.
Po drugie, jeśli odrażające zachowanie, jak agresja, wojna, gwałt, klanowość
oraz pogoń za statusem i bogactwem, są wrodzone, to tym samym byłyby „natu­
ralne”, a więc dobre. Nawet gdy zostaną ocenione jako niepożądane, istnieją w
genach i nie można ich zmienić, a więc próby reform społecznych są daremne.
Po trzecie, jeśli zachowanie spowodowane jest przez geny, jednostki nie
można pociągnąć do odpowiedzialności za jej czyny. Jeśli gwałciciel postępuje
według biologicznego imperatywu rozprzestrzeniania swoich genów, nie jest to
jego wina.
Pomijając kilku cynicznych adwokatów tego rodzaju idei oraz niezrównowa­
żone jednostki, które nie czytają manifestów w „New York Review of Books”,
nikt faktycznie nie wyciąga tak zwariowanych wniosków. Chodzi raczej o to, że
sądzi się, iż niewykształcone masy mogłyby takie wnioski wyciągnąć, a więc
tych niebezpiecznych idei należy zakazać. W rzeczywistości problem z trzema

57
powyższymi argumentami nie polega na tym. że wypływające z nich wnioski są
tak odrażające, iż nikogo nie powinno się wpuszczać na śliskie zbocze, które do
nich prowadzi. Rzecz w tym, że nie istnieje takie zbocze; z podanych przesła­
nek nie wynikają takie wnioski. Aby się o tym przekonać wystarczy, zbadać
logikę teorii i oddzielić kwestie naukowe od moralnych.
Nie chodzi mi o to, że naukowcy powinni poszukiwać prawdy w swoich
wieżach z kości słoniowej, nie zważając na moralne czy polityczne konsekwen­
cje swoich odkryć. Każde działanie człowieka dotyczące innej żywej istoty jest
zarówno przedmiotem psychologii, jak i filozofii moralnej, a jedno i drugie jest
ważne. Debata na temat Judzkiej natury została zabagniona przez intelektualne
lenistwo, niechęć do podejmowania moralnych dyskusji, kiedy pojawiają się
kwestie moralne. Panowała tendencja, by zamiast wyciągać wnioski na podsta­
wie zasad dotyczących praw i wartości, brać gotowe pakiety moralne (na ogół
nowej lewicy czy marksizmu) lub wywierać nacisk na przedstawianie dobrotli­
wej strony natury ludzkiej, co w ogóle zaoszczędziłoby nam dyskusji na temat
kwestii moralnych..

;fc sf?

W większości dyskusji o naturze ludzkiej stosuje się proste równanie mo­


ralne: wrodzone = prawicowe = złe. Wiele ruchów podpierających się dzie­
dzicznością było rzeczywiście prawicowych i złych, jak eugenika, przymusowa
sterylizacja, ludobójstwo, dyskryminacja rasowa, etniczna czy płciowa oraz uspra­
wiedliwianie istnienia ekonomicznych i społecznych kast. SMNS, ku swojej chwa­
le, dostarczył pewnych podstaw, którymi myślący krytycy społeczni posługiwali
się do podminowania tych praktyk.
Takie równanie moralne prowadzi jednak do błędnych wniosków równie
często jak do poprawnych. Czasami praktyki lewicy są tak samo złe, a sprawcy
próbowali je usprawiedliwić, używając wynikającego z SMNS zaprzeczenia
istnienia natury ludzkiej. Czystki Stalina, Gułag, pola śmierci Pol Pota i blisko
pięćdziesiąt lat represji w Chinach - wszystko usprawiedliwiano doktryną, że
dysydenckie idee nie odzwierciedlają pracy racjonalnych umysłów, które do­
szły do odmiennych wniosków, ale są arbitralnymi produktami kultury, które
można wymazać inżynierią społeczną i „reedukacją” ludzi skażonych starym
wychowaniem. Jeśli zaś jest to niezbędne, zawsze można zacząć na nowo z
nowym pokoleniem jeszcze nie zapisanych kart.
Czasem jednak lewica ma racje?, ponieważ zaprzeczanie istnięnjsyaatury
ludzkiej jest niesłuszne. W „Hearts and Minds” (Serca i umysły), filmie dolai-
mentalnym z 1974 roku o wojnie w Wietnamie, amerykański oficer wyjaśnia,
że nie możemy stosować naszych norm moralnych do Wietnamczyków, ponie­
waż ich kultura nie przypisuje wartości indywidualnemu życiu, a więc nie cier­
pią tak jak my, kiedy zabija się członków ich rodzin. Reżyser nakłada głos ofi­
cera na zdjęcia rozpaczających żałobników na pogrzebie ofiar wietnamskich,
przypominając nam, że uniwersalność miłości i rozpaczy obala przerażającą
racjonalizację oficera. Przez większość XX wieku pełne poczucia winy matki
cierpiały z powodu idiotycznych teorii, obwiniających je o każdą dysfunkcję
czy odmienność ich dzieci (niekonsekwentne przesłania powodują schizofre­
nię, chłód uczuciowy powoduje autyzm, dominująca postawa powoduje homo­
seksualizm, brak ustanowionych granic zachowania powoduje anoreksję, nie­
właściwy język matki powoduje zaburzenia językowe). Bóle miesiączkowe,
mdłości w ciąży i bóle porodowe lekceważono jako „psychologiczne” reakcje
kobiet na oczekiwania kulturowe, nie traktowano ich zaś jako rzeczywistych
problemów zdrowotnych.
Podstawą praw jednostki jest założenie, że ludzie mają pragnienia oraz po­
trzeby i sami najlepiej wiedzą, czego one dotyczą. Gdyby wyrażane przez nich
pragnienia miały być tylko rodzajem dającej się wymazać inskrypcji czy dają­
cego się przeprogramować prania mózgu, można by usprawiedliwić każde okru­
cieństwo. (Dlatego jest paradoksalne, że modne ideologie „wyzwolenia”, takie
jak prezentowane przez M ichela Foucaulta i niektóre uniwersyteckie feminist­
ki, powołują się na „zinterioryzowany autorytet”, „fałszywą świadomość” czy
„nieautentyczne preferencje” w celu wyjaśnienia niewygodnego faktu, że lu­
dzie lubią to, co ich rzekomo gnębi). Zaprzeczanie istnienia natury ludzkiej można
wykorzystać w służbie szkodliwym celom w nie mniejszym stopniu niż podkre­
ślanie jej istnienia. Powinniśmy demaskować wszystkie szkodliwe cele i wszyst­
kie fałszywe idee, ale nie mieszać tych dwóch spraw.

Cóż więc ze wspomnianymi trzema domniemanymi implikacjami wrodzo­


nej natury ludzkiej? Pierwsza - że wrodzona natura ludzka zakłada wrodzone
różnice między ludźmi - nie jest w ogóle żadną implikacją. Maszyneria umysłu,
której istnienia próbuję dowieść, jest zainstalowana w każdej neurologicznie

59
normalnej istocie ludzkiej. Różnice między ludźmi mogą nie mieć nic wspólne­
go z projektem tej maszynerii. Równie dobrze mogą być wynikiem losowych
zmian w procesie jej zestawiania lub odmiennych warunków życia. Nawet gdy­
by te różnice były wrodzone, mogłyby być ilościowymi zmianami i pomniej­
szymi osobliwościami w wyposażeniu istniejącym w każdym z nas (jak szybko
pracuje moduł, który moduł przeważa we współzawodnictwie wewnątrz gło­
wy) i nie są koniecznie bardziej zgubne niż wrodzone różnice dozwolone pizez
SMNS (szybszy proces ogólnego uczenia się, silniejszy popęd płciowy).
Uniwersalna struktura umysłu jest nie tylko logicznie możliwa, ale przy­
puszczalnie prawdziwa. Tooby i Cosmides wskazują na fundamentalną konse­
kwencję seksualnego rozmnażania się: każda kolejna generacja jest rezultatem
wymieszania planów konstrukcji dwojga ludzi. Oznacza to, że jakościowo mu­
simy być podobni. Gdyby genomy dwojga ludzi zawierały projekty różnego
rodzaju maszynerii, w rodzaju silnika elektrycznego i spalinowego, z ich zesta­
wienia nie powstałaby specyfikacja funkcjonującej maszyny. Dobór naturalny
jest homogenizującą siłą w ramach danego gatunku, która eliminuje olbrzymią
większość makroskopowych wariantów planu, ponieważ nie są one ulepszenia­
mi. Dobór naturalny zależy od zmian, które nastąpiły w przeszłości, ale również
żywi się zmianą i ją wykorzystuje. Dlatego właśnie wszyscy normalni ludzie
mają takie same fizyczne narządy i dlatego z pewnością mamy również takie
same narządy umysłowe. Między ludźmi istnieją, oczywiście, mikroskopijne
różnice, są to na ogół drobne różnice w sekwencji cząsteczek wielu naszych
białek. Jednak na poziomie narządów, fizycznych i umysłowych, ludzie funk­
cjonują tak samo. Różnice, mimo że na co dzień niezmiernie nas fascynują, nie
mają większego znaczenia, kiedy pytamy, jak działa umysł. To samo dotyczy
różnic - niezależnie od ich źródła - m ięd zy przeciętnymi cechami całych grup
ludzkich, takich j ak rasy.
Z płciami jest, oczywiście, zupełnie inna sprawa. Męskie i żeńskie narządy
reprodukcyjne są żywym przypomnieniem, że obie płcie mogą być zbudowane
według jakościowo odmiennych planów, wiemy też, że te różnice są wynikiem
specjalnego gadżetu, „przełącznika” genetycznego, który wyzwala linię bio­
chemicznego domina, uruchamiającego i dezaktywującego pokrewne grupy
genów w mózgu i całym ciele. Przedstawię dane, że niektóre z tych efektów
powodują różnice w pracy umysłu. Innym paradoksem, który przejawia się w
akademickich sporach o naturę ludzką, jest to, że zainspirowane przez ewolucję
prace naukowe zaproponowały tezę, iż różnice płciowe są ściśle skupione na

60
reprodukcji i dziedzinach pokrewnych i są znacznie mniej ubliżające niż te, z
którymi dumnie występują niektóre odłamy feminizmu. Obok innych obraźli-
wych twierdzeń „feministki różnic” głoszą, że kobiety nie zajmują się abstrak­
cyjnym rozumowaniem linearnym, nie traktują idei ze sceptycyzmem ani nie
oceniają ich poprzez rygorystyczną debatę, nie potrafią argumentować na pod­
stawie ogólnych zasad moralnych.
W ostatecznym rachunku jednak nie chodzi o to, kto odmalowuje bardziej
pochlebny obraz; problem polega na tym, jak interpretować różnice między gru­
pami, gdy rzeczy wiście je odkrywamy. I tu właśnie musimy być gotowi do przy­
jęcia argumentu moralnego. Dyskryminacja jednostek na podstawie ich rasy,
pici czy pochodzenia etnicznego jest zła. Można bronić tego argumentu na roz­
maite sposoby, nie mające nic wspólnego z przeciętnymi cechami danych grup.
Można twierdzić, że niesprawiedliwe jest odmawianie korzyści społecznych
jednostkom ze względu na czynniki, nad którymi nie mają one kontroli, że do­
świadczenia ofiar dyskryminacji są wyjątkowo bolesne, że grupa ofiar jest skłon­
na do gwałtownych reakcji, czy też że dyskryminacja często przeradza się w
koszmar niewolnictwa i ludobójstwa. (Zwolennicy „akcji afirmatywnej ” mogą
przyznawać, że odwrotna dyskryminacja jest zła, ale twierdzić, że zapobiega
ona jeszcze większemu złu). Na żaden z tych argumentów nie wpłynie nic, co
jakikolwiek naukowiec kiedykolwiek odkryje. Ostatnie słowo o braku implika­
cji politycznych różnic grupowych należy do Glorii Steinem: „Niewiele jest
prac, które rzeczywiście wymagają posiadania członka lub pochwy, a wszystkie
pozostałe zawody powinny być dostępne dla każdego”.

***
Błąd drugiej domniemanej implikacji istnienia natury ludzkiej - twierdze­
nia, że jeśli nasze niecne motywacje są wrodzone, to nie mogą być aż tak złe -
jest tak oczywisty, że zyskał nazwę błędu naturalistycznego. Opiera się on na
założeniu, że to, co dzieje się w naturze, jest słuszne. Należy porzucić roman­
tyczne nonsensy z przyrodniczych filmów dokumentalnych, w których wszystkie
stworzenia duże i małe działają na rzecz większego dobra i harmonii ekosyste­
mu. Darwin pisał: „Co za księgę mógł napisać diabelski kapłan o niezgrabnych,
marnotrawnych, błędnych, niskich i potwornie okrutnych dziełach natury!”4

4 Karol Darwin, Życie i listy, list do J.D. Hookera, 13 lipca 1856, Warszawa 1960, s. 217.

61
'i ®aśyćMytńpreyMademj^trodząj,Qsyi;fctOTa.pąrałiżujęjąsienic.eisld;adąjąją
w ich ciele, aby jej wyklute potomstwo mogło pożerać żyjące ciało od środka.
Podobnie jak wiele innych gatunków, Homo sapiens to paskudna sprawa.
Zapisana historia ludzkości, od Biblii do dnia dzisiejszego, to dzieje morderstw,
gwałtów i wojen, a uczciwa etnografia pokazuje, że ludy łowiecko-zbierackie,
tak jak i my wszyscy, są bardziej dzikie niż szlachetne. Często przedstawia się
plemię !Kung San z pustyni Kalahari jako stosunkowo pokojowy lud, co jest
prawdą w porównaniu z innymi łowcami-zbieraczami: proporcja morderstw
wśród nich osiąga tylko poziom D etroit Mój przyjaciel lingwista, który badał
plemię Wari w tropikalnych lasach Amazonki, dowiedział się, że w ich języku
pojęcie obejmujące kategorię rzeczy jadalnych obejm uje również każdego,
kto nie jest Wari. Oczywiście ludzie nie m ają „instynktu wojny” czy „mózgu
przemocy”, jak zapewnia nas „Deklaracja z Sewilli”, ale nie mają też instynktu
pokoju. Nie możemy wytłumaczyć całej historii ludzkości i całej etnografii tym,
że chłopcy bawią się zabawkami-karabinami i oglądają komiksy z superbohate-
rami.
Czy to znaczy, że „biologia skazuje człowieka na wojny” (gwałty, morder­
stwa czy na samolubnych yuppie) i że należy wygasić wszelki optymizm co do
możliwości zredukowania agresywnych zachowań? Nikt nie potrzebuje nauko­
wych dowodów, aby zgodzić się z moralnym stwierdzeniem, że wojna nie jest
dobra dla dzieci i innych żywych stworzeń, czy z empirycznym stwierdzeniem,
że niektóre miejsca i czasy są niewspółmiernie bardziej pokojowe niż inne i że
powinniśmy próbować zrozumieć i naśladować to, co temu sprzyja. Nikomu
również nie są potrzebne środki uspokajające typu „Deklaracji z Sewilli” czy
zawarte w tym dokumencie bałamutne informacje, że wojna jest nieznana wśród
zwierząt oraz że zwierzęce hierarchie dominacji są rodzajem więzi i przynależ­
ności, które przynoszą korzyści grupie. Nie może nam natomiast zaszkodzić
realistyczne zrozumienie psychologii ludzkiej wrogości. Jakkolwiek na to patrzeć,
teoria wypełnionego modułami umysłu dopuszcza zarówno wrodzone motywy
prowadzące do aktów zła, jak i wrodzone motywy, które mogą im zapobiec. Nie
jest to unikatowe odkrycie ewolucyjnej psychologii; wszystkie główne religie za­
uważają, że życie umysłowe często jest walką między pożądaniem a sumieniem.
Jeśli chodzi o nadzieje na zmianę złego zachowania, znowu musimy za­
przeczyć obiegowej mądrości: skomplikowana natura ludzka dopuszcza więk­
szą możliwość zmiany niż czysta karta SMNS. Umysł o bogatej strukturze po­
zwala, by w naszych głowach odbywały się skomplikowane negocjacje i by

62
r,jeden moduł umiał podkopać paskudne zamiary innego. Wychowanię^zaś ma
według SMNS zdradliwą i nieodwracalną moc. „Czy to chłopiec czy dziew­
czynka ?”jestpierwszym pytaniem dotyczącym nowej istoty ludzkiej, jakie za­
dajemy, i od tego momentu rodzice odmiennie traktują synów i córki: dotykają,
pocieszają, karmią piersią i rozpuszczają chłopców i dziewczynki w nierów­
nych proporcjach. Wyobraźmy sobie, że to zachowanie ma długotrwałe konse­
kwencje dla dzieci i że jest odpowiedzialne za wszystkie udokumentowane róż­
nice między płciami, jak również tendencję do traktowania z kolei ich dzieci
odmiennie. Jeśli nie umieścimy policji nadzorującej rodziców już na porodów­
kach, koło będzie nieodwracalnie zamknięte. Kultura skaże kobiety na niższość,
a my zostaniemy niewolnikami kulturowego pesymizmu, obezwładnieni bra­
kiem zaufania we własne siły i nie podejmujący działań na rzecz zmiany.
Natura nie dyktuje, co mamy zaakceptować ani jak powinniśmy żyć. Nie­
które feministki i działacze organizacji gejów z furią reagują na banalne obser­
wacje, że dobór naturalny zaprojektował kobiety po części do rodzenia i kar­
mienia dzieci piersią, mężczyzn i kobiety zaś do heteroseksualnego życia płcio­
wego. Dostrzegają w tych stwierdzeniach seksizm i fobię wobec homoseksuali­
stów, przesłanie, że tylko tradycyjne role płci są „naturalne” i że odmienny styl
życia powinien zostać potępiony. Powieściopisarka Mary Gordon, wyśmiewa­
jąc uwagę pewnego historyka, że wszystko, co kobiety mają wspólnego, to zdol­
ność rodzenia dzieci, napisała na przykład: „Jeśli cechą definiującą bycie kobie­
tą jest jej zdolność do rodzenia dzieci, to fakt nierodzenia dzieci (na przykład
Florence Nightingale i Greta Garbo) jest w jakiś sposób porażką wypełnienia
własnego przeznaczenia”. Nie jestem nawet pewny, co znaczy „cecha definiu­
jąca bycie kobietą” i „wypełnienie własnego przeznaczenia”, wiem jednak, że
szczęście i cnota nie mają nic wspólnego z tym, do .czego zaprojektował nas
dobór naturalny w środowisku naszych przodków. My sami musimy zdecydo­
wać, co jest dla nas szczęściem i cnotą. Mówiąc to, nie jestem hipokrytą, choć
jestem konwencjonalnym, heteroseksualnym, białym mężczyzną. Będąc już dłu­
go w wieku rozrodczym, jestem wciąż dobrowolnie bezdzietny, trwonię moje
biologiczne zasoby na czytanie i pisanie, prowadzenie badań, pomaganie przy­
jaciołom i studentom i bieganie w kółko, ignorując solenny nakaz rozprzestrze­
niania moich genów. Według darwinowskich standardów jestem koszmarną
pomyłką, żałosnym nieudacznikiem, nic a nic nie lepszym niż właściciel legity­
macji stowarzyszenia gejów. Ale jestem z tym szczęśliwy, a jeśli moim genom
to się nie podoba, to niech się utopią.

63
Wreszcie, czy możemy winić za złe zachowania nasze geny? W recenzji z
książki E.O. Wilsona, który napisał, że mężczyźni bardziej pragną poligamii
niż kobiety, neurobiolog Steven Rose oskarżył go, iż w rzeczywistości stwier­
dza: „Drogie panie, nie obwiniajcie swoich mężów o zdrady, to nie ich wina, że
są tak zaprogramowani genetycznie”. Tytuł własnej książki Rose’a (napisanej
wspólnie z Lewontinem i Kaminem), Not in Our Genes (Nie w naszych ge­
nach), jest aluzją do Juliusza Cezara:

Człowiek jest czasem panem swego losu:


Nie w naszych gwiazdach wina, mój Brutusie,
Lecz w nas samych...*

Według Kasjusza programowanie, które jak sądzono, miało usprawiedli­


wiać ludzkie wady, nie było genetyczne, ale astrologiczne, i tu dochodzimy do
zasadniczego problemu. Każda przyczyna zachowania, nie tylko geny, rodzi
kwestię wolnej woli i odpowiedzialności. Różnica między wyjaśnieniem za­
chowania a usprawiedliwieniem go to starodawny wątek rozumowania moral­
nego, uchwyconego w powiedzeniu: „Zrozumieć nie znaczy wybaczyć”.
W naszej epoce nauki „zrozumieć” oznacza próbę wyjaśnienia zachowania
jako złożonej interakcji między (1) genami, (2) anatomią mózgu, (3) jego sta­
nem biochemicznym, (4) wychowaniem danej osoby w rodzinie, (5) sposobem, w
jaki była traktowana przez społeczeństwo, oraz (6 ) bodźcami, które na nią oddzia­
łują- Oczywiście każdy z tych czynników, a nie tylko gwiazdy i geny, błędnie przy­
woływano jako źródło naszych wad i podstawę twierdzenia, że nie jesteśmy pa­
nami własnego losu.

(1) W 1993 roku badacze zidentyfikowali gen związany z nieopanowany­


mi, gwałtownymi wybuchami agresji. („Wyobraźmy sobie implikacje - pisał
jeden z dziennikarzy. - Któregoś dnia możemy mieć lekarstwo na hokeja”). 7

Wkrótce potem pojawił się w prasie nieunikniony tytuł: „Geny zmusiły męż­
czyznę do morderstwa, twierdzą adwokaci”.
(2) W 1982 roku podczas procesu Johna Hinckleya, który postrzelił prezy­
denta Reagana i trzy inne osoby, aby zaimponować aktorce Jodie Foster, we­
zwany przez obronę ekspert twierdził, że tomografia komputerowa mózgu Hinc-

* Przei. red.
kleya wykazała poszerzone bruzdy i powiększone komory mózgowe, co jest
oznaką schizofrenii, a więc choroby czy defektu umysłu usprawiedliwiających
zachowanie, (Sędzia wyłączył te stwierdzenia z materiałów dowodowych, ale
ostatecznie obrona skutecznie powołała się na argument o niepoczytalności).
(3) W 1978 roku Dan White, po zrezygnowaniu z członkostwa w Radzie
Nadzorczej San Francisco, wszedł do biura burmistrza George’a M oscone’a i
poprosił o ponowne przyjęcie do Rady. Kiedy Moscone odmówił, White za­
strzelił go, po czym udał się do biura członka Rady Harveya Milka i także go
zastrzelił. Obrońcy White’a argumentowali z powodzeniem, że w czasie zajścia
miał on zmniejszoną poczytalność i nie popełnił przestępstwa z premedytacją,
ponieważ nadmierna konsumpcja żywności o wysokiej zawartości cukrów i tłusz­
czów zakłóciła funkcjonowanie jego mózgu. Dzięki taktyce, która zdobyła złą
sławę jako Twinkie Defense5, White został skazany za nieumyślne zabójstwo i
przebywał w więzieniu tylko pięć lat. W podobny sposób, dzięki taktyce znanej
jako PMS (premenstrual syndrome - zespół napięcia przedmiesiączkowego)
Defence, argument obrony o szalejących hormonach spowodował uwolnienie
kobiety-chirurga, zatrzymanej, kiedy prowadziła samochód po pijanemu, i oskar­
żonej o pobicie policjanta.
(4) W 1989 roku Lyle i Erik Menendezowie wpadli do sypialni swoich ro­
dziców milionerów i zastrzelili ich z dubeltówki. Po wielu miesiącach popisy­
wania się nowymi porsche i rolexami przyznali się do winy. Przed sądem przy­
sięgłych, który nie osiągnął jednomyślności, adwokaci bronili ich, twierdząc, że
działali w samoobronie, chociaż ich nieuzbrojone ofiary w momencie zbrodni
jadły w sypialni truskawki i lody. Bracia Menendez, mówili prawnicy, wierzyli,
że rodzice chcieli ich zabić, ponieważ przez lata ojciec znęcał się nad nimi
fizycznie, seksualnie i emocjonalnie. (W ponownym procesie w 1996 roku zo­
stali skazani za morderstwo na dożywotnie więzienie).
(5) W 1994 roku Colin Ferguson wsiadł do pociągu i zaczął strzelać do
białych ludzi, zabijając sześć osób. Radykalny prawnik William Kunstler był
gotów bronić go przez powołanie się na Syndrom Czarnej Wściekłości, według
którego Afroamerykanin może nagle wybuchnąć agresją pod narastającą presją
będącą skutkiem życia w rasistowskim społeczeństwie. (Ferguson odrzucił li­
nię obrony adwokata i bronił się sam, bez powodzenia).

5„Twinkie” to małe ciastko wypełnione kremem, produkowane wyłącznie przemysłowo. W slangu


amerykańskim używane również na określenie głupca, czegoś nieistotnego, członka męskiego itp. -
przyp. tłum.

65
(6 ) W 1992 roku'więzień osadzony w celi śmierci prosił s ą d apelacyjny o
zmniejszenie kary za gwałt i morderstwo, ponieważ popełnił te przestępstwa
pod wpływem pornografii. Próby obrony zachowań kryminalnych za pomocą
twierdzeń typu: „pornografia mnie do tego zmusiła”, są ironicznym nawiąza­
niem do argumentu ruchów feministycznych, które uważają, że biologiczne wy­
jaśnienia gwałtu zmniejszają odpowiedzialność gwałciciela i że właściwą tak­
tyką w zwalczaniu przemocy przeciwko kobietom jest twierdzenie, że winna jej
jest pornografia.

W miarę postępów nauki i mniejszej fantazyjności wyjaśnień naszego za­


chowania, „widmo pełzającego usprawiedliwiania”, jak to nazywa Dennett, bę­
dzie krążyć coraz intensywniej. Bez wyraźniejszej filozofii moralnej można uznać,
że każda przyczyna zachowania podważa wolną wolę, a więc i moralną odpowie­
dzialność. Zawsze będzie się wydawało, że nauka podgryza wolną wolę, niezależ­
nie od tego, co odkryje, ponieważ naukowego sposobu wyjaśniania zjawisk nie
da się pogodzić z mistyczną koncepcją niezależnej siły sprawczej, która leży u
podstaw wolnej woli. Gdyby naukowcy chcieli dowieść, że ludzie mają wolną
wolę, czego powinni szukać? Jakiegoś przypadkowego zdarzenia neuronowe­
go, które mózg przetwarza w sygnał wyzwalający zachowanie? Ale przypadko­
we zdarzenie nie pasuje do koncepcji wolnej woli i nie może służyć jako od
dawna poszukiwane źródło moralnej odpowiedzialności. Nie uznamy kogoś za
winnego, jeśli jego palec pociągnął za spust, gdy był on mechanicznie podłączony
do koła ruletki; dlaczego mielibyśmy sądzić inaczej, kiedy kolo ruletki jest we­
wnątrz czaszki? Ten sam problem powstaje w związku z inną nieprzewidywal­
ną przyczyną, która miała być źródłem wolnej woli, teorią chaosu, według której
- zgodnie z wyświechtanym komunałem - trzepot skrzydeł motyla może rozpo­
cząć kaskadę zdarzeń, której kulminacją jest huragan. Trzepot w mózgu, który
powoduje huragan zachowań, jeśli kiedykolwiek zostanie znaleziony, nadal bę­
dzie przyczyną zachowania i nie będzie przystawał do koncepcji pozbawionej
siły sprawczej wolnej woli, która leży u podstaw moralnej odpowiedzialności.
Albo odrzucimy wszelką moralność jako nienaukowy przesąd, albo znaj­
dziemy sposób pogodzenia przyczynowości (genetycznej lub jakiejkol wiek in­
nej) z odpowiedzialnością i wolną wolą. Wątpię, by nasze kłopoty zostały kiedy­
kolwiek całkowicie usunięte, ale z pewnością możemy częściowo pogodzić te dwie
sprawy. Podobniejak wielu filozofów sądzę, że nauka i etyka są dwoma niezależ­
nymi s y s t e m a m i , pracującymi na tym samym materiale, takjakpokeri brydż są
różnymi grami, rozgrywanymi tą samą talią pięćdziesięciu dwóch karfoGra na­
ukowa traktuje łudzi jako obiekty materialne, ajej regułami są procesy fizyczne,
które wpływają na zachowanie poprzez dobór naturalny i neurofizjologię. Gra ety­
ki traktuje ludzi jako równoważne, czujące, racjonalne, obdarzone wolną wolą
jednostki, a jej reguły opierają się na rachunku przypisującym moralną wartość
zachowaniu zgodnie z jego wewnętrzną naturą lub konsekwencjami.
Wolna wola to idealizacja istot ludzkich, która powoduje, że gra w etykę
jest możliwa. Geometria euklidesowa wymaga idealizacji, takich jak nieskoń­
czone linie proste i doskonałe koła, a jej wnioskowania są solidne i pożyteczne,
mimo że świat w istocie nie zawiera nieskończonych linii prostych ani doskona­
łych kół. Świat jest jednak wystarczająco zbliżony do tego ideału, by można
było z pożytkiem zastosować jej twierdzenia. Również teoria etyczna wymaga
idealizacji, takiej jak wolne, czujące, racjonalne i o równej wartości jednostki,
których działanie nie jest niczym zdeterminowane, ajej wnioski mogą być so­
lidne i użyteczne, mimo że - według nauki - w świecie nic się nie zdarza bez
przyczyny. Z wyjątkiem sytuacji jawnego przymusu czy ostrych zaburzeń umy­
słowych, świat jest wystarczająco zbliżony do tego ideału (wolnej woli), żeby
można było z sensem stosować do niego teorie moralne.
Nauka i moralność to odrębne sfery rozumowania. Tylko uznając ich od­
rębność, możemy obie respektować. Jeśli dyskryminacja jest zła tylko wtedy,
gdy przeciętne cechy w różnych grupach są takie same; jeśli wojna, gwałt i
chciwość są złe tylko wtedy, gdy ludzie nigdy nie mają ku nim skłonności; jeśli
ludzie są odpowiedzialni za swoje czyny tylko wtedy, kiedy te czyny są ta­
jem nicze, to albo naukowcy m uszą być gotowi do sfałszowania swoich da­
nych, albo my wszyscy musimy być gotowi na rezygnację z naszych wartości.
Naukowe argumenty zamieniłyby się w okładkę „National Lampoon”, na której
jest szczenię z karabinem przystawionym do łba i podpis: „Kup to pismo albo
zastrzelimy psa”.
Miecz odcinający przyczynowe wyjaśnianie zachowania od moralnej od­
powiedzialności za nie jest obosieczny. W najnowszej odsłonie moralitetu o
ludzkiej naturze genetyk Dean Hamer zidentyfikował chromosomowy marker
dla homoseksualności niektórych mężczyzn, tak zwany gen gejowy. Ku oszoło­
mieniu „Nauki dla Ludu” tym razem genetyczne wyjaśnienie jest politycznie
poprawne. Zbija ono rzekomo argumenty prawicowców, takich jak Dan Quay-
łe, który powiedział, że homoseksualizm ,jest bardziej wyborem niż sytuacją
biologiczną. Jest to zły wybór”. Gen gejowy został wykorzystany do twierdze­
nia, że homoseksualizm nie jest wyborem, za który geje są odpowiedzialni, lecz
niedobrowolną orientacją, na którą nie mogą nic poradzić. Jest to jednak nie­
bezpieczne rozumowanie. Równie łatwo można powiedzieć, że gen gejowy wpły­
wa na niektórych ludzi, by wybierali homoseksualizm. Podobnie jak to się dzie­
je w całej prawdziwej nauce, wyniki Hamera mogą któregoś dnia zostać sfalsy-
fikowane, i co się wtedy stanie? Gzy zostaniemy zmuszeni do zgodzenia się z
twierdzeniem, że niechęć do homoseksualistów jest mimo wszystko w porząd­
ku? Argument przeciwko prześladowaniom homoseksualistów musi polegać nie
na genach gejowych czy gejowym mózgu, ale na prawie człowieka do prywat­
nych aktów za zgodą zainteresowanych, bez dyskryminacji czy nękania.
Chęć zamknięcia naukowego i moralnego rozumowania w odrębnych sfe­
rach kryje się także za moją metaforą o umyśle jako maszynie i ludziach jako
robotach. Czy to nie dehumanizuje ludzi i nie prowadzi do traktowania ich jak
nieożywionych przedmiotów? Jak to klarownie wyraził w Internecie pewien hu­
manista: czy nie rewokuje to ludzkiego doświadczenia, reifikując model stosun­
ków Ja-To i delegitymizując wszystkie inne formy dyskursu, z destrukcyjnymi
konsekwencjami dla społeczeństwa? Owszem, ale tylko jeśli ktoś jest tak do­
słowny, że nie jest w stanie zrozumieć, że różne pojęcia pozwalającą dla różnych
celów dzielić ludzi na różne kategorie. Istota ludzka jest równocześnie maszyną i
czującą, myślącą, wolną jednostką- również zależnie od celu dyskusji, tak samo
jak jest podatnikiem, agentem ubezpieczeniowym, pacjentem u dentysty i stuki-
logrąmowym obciążeniem w samolocie - zależnie od celu dyskusji. Mechani-
styczna postawa pozwala zrozumieć motywy naszego działania i to, jak pasuje­
my do fizycznego uniwersum. Gdy jednak te dyskusje ustają, znów myślimy o
sobie nawzajem jako o wolnych i mających swą godność istotach ludzkich.

*#%
Pomieszanie naukowej psychologii z celami moralnymi i politycznymi, j ak
też wynikający z tego nacisk na konieczność wiary w nie posiadający struktury
umysł wywarły zgubny wpływ na dialog między naukowcami i współczesne
dyskusje intelektualne. Wielu z nas dziwiło się, kiedy na wydziałach humani­
stycznych uniwersytetów zapanowały doktryny postmodernizmu, poststruktu-
ralizmu i dekonstrukcjonizmu, zgodnie z którymi obiektywność nie jest możli­
wa, sens jest wewnętrznie sprzeczny, a rzeczywistość jest tworem społecznym.
M otyw y te stają się jaśniejsze, kiedy rozważymy typowe stwierdzenia, takie
jak: „Istoty ludzkie skonstruowały rodzaj męski i żeński i używają go - istoty
ludzkie mogą zdekonśtruować rodzaje i przesiać ich używać” oraz „Binarny
układ heteroseksualizm/homoseksualizm me leży w naturze, ale jest społecznie
skonstruowany, i dlatego można go zdekonśtruować” . Zaprzecza się rzeczywi­
stości kategorii, wiedzy i samego świata, aby można było zaprzeczyć stereoty­
pom płci, rasy i skłonności seksualnych. Ta doktryna jest w zasadzie zagmatwa­
nym sposobem dochodzenia do wniosku, że ucisk kobiet, gejów i mniejszości
jest złem. A dychotomia: „w naturze” i „społecznie skonstruowane”, wykazuje
ubóstwo wyobraźni, ponieważ pomija trzecią możliwość: że niektóre kategorie
są produktem złożonego umysłu zaprojektowanego do zazębiania się z tym, co
jest w naturze.
Krytycy dominującego nurtu społecznego mogą również głosić każdą ab­
surdalną tezę, jeśli pasuje ona do SMNS. Małych chłopców zachęca się do kłót­
ni i bójek. Dzieci uczą się kojarzyć słodycze z przyjemnością, ponieważ rodzice
używają słodyczy jako nagrody za zjedzenie szpinaku. Nastolatki konkurują,
kto jest modniej ubrany, ponieważ czerpią przykład ciągłego współzawodnic­
twa z zawodów w ortografii i ceremonii przyznawania nagród. Mężczyźni są
społecznie warunkowani do wiary, że celem seksu jest orgazm. Osiemdziesię­
cioletnie kobiety uważa się za mniej fizycznie atrakcyjne niż dwudziestoletnie,
ponieważ nasza falliczna kultura zamieniła młode dziewczęta w kultowy przed­
miot pożądania. Nie chodzi tylko o to, że nie ma żadnych dowodów na prawdzi­
wość tych zdumiewających twierdzeń, ale trudno uwierzyć, że ich autorzy w
głębi duszy sami w nie wierzą. Tego rodzaju twierdzenia wypowiada się, nie
zważając na to, czy są prawdziwe; są częścią świeckiego katechizmu naszych
czasów.
Współczesne analizy społeczne opierają się na archaicznej koncepcji umy­
słu. Ofiary wybuchają agresją, chłopców warunkuje się do pewnych zachowań,
kobiety poddaje się praniu mózgów, by wyznawały pewne wartości, dziew­
czynki uczy się, by postępowały w określony sposób. Skąd się biorą te wyja­
śnienia zachowań? Z dziewiętnastowiecznego hydraulicznego modelu Freuda,
ze śliniących się psów i naciskających zapadki szkodników behawioryzmu, z
opowieści o kontrolowaniu umysłu, tak popularnych w kiepskich filmach z cza­
sów zimnej wojny, z posłusznych dzieci z serialu «Father Knows Best» (Ojciec
wie najlepiej).
Kiedy jednak spoglądamy wokół, widzimy, że te uproszczone teorie po prostu
nie brzmią prawdziwie. Nasze życie umysłowe to hałaśliwy parlament współ­

69
zawodniczących frakcji. W kontaktach z innymi zakładam yrie.są oni równie
skomplikowani jak my, i zgadujemy, co oni zgadują, że my zgadujemy o ich
zgadywaniu. Dzieci sprzeciwiają się rodzicom od momentu urodzenia i później
zawodzą wszelkie oczekiwania: jedno przezwycięża koszmarne okoliczności i
jest zadowolone z życia, inne ma dany wszelki komfort i wyrasta na buntownika
bez celu. Kiedy nowoczesne państwo rozluźnia swój uchwyt, zamieszkujące je
narody entuzjastycznie podejmują wendety swoich dziadków. I nadal nie ma
robotów.
Sądzę, że psychologia wielu komputacyjnych zdolności zaprojektowanych
przez dobór naturalny jest naszą najlepszą nadzieją na zrozumienie, jak działa
umysł, oddając sprawiedliwość jego złożoności. Nie przekonam jednak czytel­
nika streszczeniem otwierającym ten rozdział. Dowodu musi dostarczyć wgląd
w najrozmaitsze problemy: jak działają stereogramy magicznego oka, dlaczego
uważamy, że pewne krajobrazy są piękne, dlaczego napawa nas obrzydzeniem
zjadanie robaków, dlaczego mężczyźni zabijają swoje pozostające w separacji
żony. Bez względu na to, czy przekonały cię moje dotychczasowe argumenty,
mam nadzieję, że sprowokowały do myślenia i obudziły ciekawość dalszych
wyjaśnień.
2

MYŚLĄCE MASZYNY

Podobnie jak wiele dzieci wyżu demograficznego, po raz pierwszy zetknąłem


się z problemami filozoficznymi, podróżując przez inny wym iar - nie tylko
obrazu czy dźwięku, ale także umysłu - kiedy wędrowałem po cudownym kra­
ju, którego granice stanowiła wyobraźnia. Chodzi mi o „The Twilight Zone”
(Strefa zmroku), serial telewizyjny Roda Serlinga, bardzo popularny w cza­
sach mojego dzieciństwa. Filozofowie często próbują wyjaśnić trudne pojęcia
przez eksperymenty myślowe, dziwaczne hipotetyczne sytuacje, pomagające
badać implikacje różnych pomysłów. „Strefa zmroku” inscenizowała takie eks­
perymenty przed kamerą.
Tytuł jednego z pierwszych epizodów brzmiał: „Samotny” . James Corry
odbywa pięćdziesięcioletnią karę odosobnienia na asteroidzie piętnaście milio­
nów kilometrów od Ziemi. Allenby, kapitan statku dowożącego zaopatrzenie,
lituje się nad nim i zostawia mu skrzynię z nalepką „Alicja”. W skrzyni znajdu­
je się robot, który wygląda i funkcjonuje jak kobieta. Początkowo Corry czuje
do niej niechęć, ale oczywiście wkrótce jest głęboko zakochany. W rok później
Allenby wraca z wiadomością, że Corry został ułaskawiony i ma z nim powró­
cić na Ziemię. Niestety, Corry może zabrać tylko siedem kilogramów bagażu, a
Alicja waży znacznie więcej. Kiedy Corry odmawia opuszczenia asteroidu,
Allenby niechętnie sięga po karabin i strzela w twarz Alicji, odsłaniając pląta­
ninę dymiących drutów. Mówi do Corry’ego: „Zostawiasz za sobą tylko sa­
motność”. Zdruzgotany Corry mamrocze: „Muszę o tym pamiętać. Nie wolno
mi o tym zapomnieć” .
Wciąż pamiętam przeżytą wówczas grozę. W kręgu kolegów gorąco dysku­
towaliśmy ten odcinek. (Dlaczego nie zabrał samej głowy? - spytał jeden z ma­

71
łych komentatorów). Nasze wzburzenie brało się zarówno ze współczucia dla Cor-
iy ’ego z powodu jego straty, jak i z poczucia, że wykończonomyślącą i odczuwa­
jącą istotę. Oczywiście, reżyser manipulował widzami, powierzając rolę Alicji
pięknej aktorce, a nie stercie blaszanych puszek. Wzbudzając jednak naszą sym­
patię, poruszył dwa niepokojące problemy. Czy mechaniczny przyrząd może na­
śladować ludzką inteligencję, czego ostatecznym sprawdzianem byłaby możli­
wość zakochania się w nim przez człowieka? Jeśli zaś można by zbudować maszynę
podobną do człowieka, to czy rzeczywiście będzie świadoma - czy demontaż jej
będzie morderstwem, jakie naszym zdaniem widzieliśmy na ekranie telewizora?
Dwa najważniejsze pytania dotyczące umysłu brzmią: „Dzięki czemu moż­
liwa jest inteligencja?” i „Dzięki czemu możliwa jest świadomość?” Nauki
poznawcze umożliwiły zrozumienie inteligencji. Stwierdzenie, że na poziomie
bardzo abstrakcyjnej analizy problem został rozwiązany, nie jest już chyba zbyt
śmiałe. Świadomość lub uzmysłowienie sobie odczuć, czy chodzi o przykre
doznanie bólu zębów, widok czerwieni, słony smak, czy o wysokie C, nadal
jednak jest owiana tajemnicą. Pytani, czym jest świadomość, nie mamy lepszej
odpowiedzi niż Louis Armstrong, który na pytanie reporterki, co to jest jazz,
odparł: „Lady, jeśli musisz pytać,, nigdy się nie dowiesz”. Ale nawet świado­
mości nie skrywajuż, jak dawniej, całkowita tajemnica. Jej wieko zostało uchy­
lone i zamieniono ją w zwykłe naukowe problemy. W tym rozdziale zbadam
najpierw, czym jest inteligencja, jak mogą ją uzyskać byty fizyczne, takie jak
robot czy mózg, oraz jak osiągają ją faktycznie nasze mózgi. Potem przejdę do
tego, co właściwie wiemy, a czego nie wiemy o świadomości.

Poszukiwanie inteligentnego życia


w e wszechświecie
„Poszukiwanie inteligentnego życia we wszechświecie” to tytuł skeczu Lily
Tomlin, żart z ludzkich szaleństw i słabostek. Tytuł nawiązuje do dwóch znaczeń
słowa „inteligencja”: sprawności (jak w słynnej ironicznej definicji inteligencji
jako „wszystkiego, co da się zmierzyć testem inteligencji”) oraz racjonalnej
myśli, podobnej do myśli człowieka. Piszę tutaj o tym drugim znaczeniu.
Możemy mieć kłopoty ze zdefiniowaniem inteligencji, ale rozpoznajemy
ją, kiedy ją widzimy. M oże wyjaśni to następujący eksperyment myślowy. Za­
łóżmy, że znalazł się kosmita, który pod każdym względem wygląda odmień-
nie od nas. Co musiałby zrobić, żebyśmy uznali go za inteligentnego? Dla twór­
ców fantastyki naukowej jest to codzienny problem, po odpowiedź najlepiej
więc się udać do jednego z nich. Pisarz David Alexander Smith na pytanie
dziennikarza: „Jak stworzyć dobrego kosmitę?” , dał najlepszą charakterystykę
inteligencji, jaką znam:

Po pierwsze, ich reakcje w różnych sytuacjach muszą b y ć inteligentne, ale nie­


przeniknione. Obserwując ich zachowanie, musisz stwierdzić: „Nie rozum iem reguł,
według których kosm ita podejmuje decyzje, ale działa racjonalnie, kierując się jakimś
zestawem reguł”. (...) Drugim wymogiem jest to, że musi im na czymś zależeć. Muszą
czegoś chcieć i dążyć do tego w obliczu przeciwności.

Podejmowanie decyzji „racjonalnie”, według jakiegoś zestawu reguł, ozna­


cza opieranie tych decyzji na jakichś podstawach prawdy: zgodności z rzeczy­
wistością lub poprawności wnioskowania. Kosmita, który wpada na drzewa
czy przekracza krawędź przepaści lub wykonuje takie ruchy, jakby rąbał drze­
wo, ale faktycznie rąbie skałę lub pustą przestrzeń, nie wyda się nikomu inte­
ligentny. Nie wyda się też inteligentny kosmita, który widząc, jak trzy drapież­
niki wchodzą do jaskini, a potem dwa z niej wychodzą, wkracza do jaskini, jak
gdyby była pusta.
Istnieje jeszcze jedno kryterium, któremu te reguły m uszą być podporząd­
kowane: pragnienie osiągnięcia czegoś i dążenie do tego w obliczu przeciwno­
ści. Gdybyśmy nie wiedzieli, czego kosmita chciał, nie mogłyby nam zaimpo­
nować jego działania zmierzające do osiągnięcia tego. A może kosmita chciał
wpadać na drzewa lub walić siekierą w kamień i robił dokładnie to, co chciał?
W istocie, bez określenia celu sama idea inteligencji nie ma sensu. Muchomo­
rowi można przyznać tytuł geniusza za dokonanie z wielką precyzją i nieza­
wodnością wyczynu stania dokładnie tam, gdzie stoi. Nic nie przeszkodziłoby
nam zgodzić się ze stwierdzeniem eksperta nauk o procesach poznawczych,
Zenona Pylyshyna, że kamienie są sprytniejsze niż koty, ponieważ mają dosyć
rozumu, żeby odejść, kiedy się je kopie.
Wreszcie, dany osobnik musi w różny sposób używać racjonalnych reguł
do osiągnięcia celu, w zależności od przeszkód, które musi przezwyciężyć. Jak
tłumaczył William James:

Romeo chce Julii, jak opiłki żelaza chcą magnesu; i jeśli nie m a na drodze żadnych
przeszkód, idzie ku niej po równie prostej linii jak one. Jeśli jednak zostanie zbudowany
między nimi mur, Romeo i Julia nie stoją idiotycznie, przyciskając twarze do muru po
: obu stronach, jak magnes i opiłki po obu stronach kawaika papieru. R o m eo wkrótce
znajdzie okrężną drogę, wspinając się na mur, lub w jakiś inny sposób, żeby bezpośred­
nio dotknąć warg Julii. Dla opiłków trasa jest stała, osiągnięcie celu zależy od przypad­
ku. U kochanków cel jest stały; trasa może być nieskończenie modyfikowana.

Inteligencja jest więc zdolnością osiągnięcia celu mimo przeciwności dzięki


decyzjom opartym na racjonalnych (podporządkowanych prawdzie) regułach.
Informatycy Allen Newell i Herbert Simon rozbudowali tę ideę, zauważając,
że na inteligencję składa się specyfikacja celu, ocena bieżącej sytuacji, żeby
zobaczyć, jak dalece różni się ona od sytuacji docelowej, oraz zastosowanie
zestawu operacji, żeby zredukować tę różnicę. Pocieszające jest chyba, że zgodnie
z tą definicją nie tylko kosmici, ale również ludzie są inteligentni. Mamy pragnie­
nia i dążymy do ich spełnienia dzięki przekonaniom, które - kiedy wszystko idzie
dobrze - są przynajmniej w przybliżeniu prawdziwe.
Wyjaśnienie inteligencji w kategoriach przekonań i pragnień nie jest w
żadnym wypadku przesądzonym wnioskiem. Stara teoria bodźca i reakcji szkoły
behawioralnej utrzymywała, że przekonania i pragnienia nie mają nic wspólne­
go z zachowaniem - że są one faktycznie tak nienaukowe jak zjawy i czarna
magia. Ludzie i zwierzęta reagują na bodziec albo dlatego, że wcześniej koja­
rzył się on z odruchowym pobudzeniem danej reakcji (na przykład ślinienie się
na dźwięk dzwonka, który kojarzył się z pożywieniem), albo dlatego, że reak­
cja była nagradzana w obecności danego bodźca (na przykład naciskanie drąż­
ka, który dostarcza porcji żywności). Jak to powiedział słynny behawiorysta B.
F. Skinner: „Nie chodzi o to, czy myślą maszyny, ale czy myślą ludzie”.
Oczywiście, ludzie myślą; teoria bodźca-reakcji okazała się fałszywa. D la­
czego Sally wybiegła z budynku? Ponieważ sądziła, że jest w nim pożar i nie
chciała umierać. Jej ucieczka nie była dającą się przewidzieć reakcją na jakiś
bodziec, który może być obiektywnie opisany w języku fizyki i chemii. M oże
uciekła, kiedy zobaczyła dym, ale może wyszła w reakcji na telefon, informu­
jący ją, że w budynku wybuchł pożar, lub na widok przybywających wozów
straży pożarnej, albo na dźwięk alarmu. Żaden z tych bodźców nie musiał jed­
nak spowodować jej ucieczki. Nie uciekłaby, gdyby wiedziała, że dym pocho­
dzi z tostera, że telefon był od przyjaciela ćwiczącego rolę w sztuce teatralnej
lub że ktoś niechcący albo dla kawału nacisnął przycisk alarmu, czy też że
elektrycy sprawdzają alarm. Światło, dźwięk i cząsteczki, które fizycy mogą
zmierzyć, nie przewidują ludzkiego zachowania. Tym, co pozwala przewidy­
wać zachowanie Sally, jest jej przekonanie o grożącym niebezpieczeństwie.
Przekonania Sally są, oczywiście, związane z docierającynu do niej bidźcami,
ale tylko w zawiły, okrężny sposób, modyfikowany przez jej wszystkie inne
przekonania o tym, gdzie się znajduje oraz jak funkcjonuje świat. Zachowanie
Sally zależy także w równej mierze od tego, czy chce uciec przed niebezpie­
czeństwem -g d y b y była strażakiem, miała pragnienie śmierci albo była fana­
tykiem chcącym się poświęcić, aby nadać rozgłos sprawie, o którą walczy, czy
też gdyby miała dzieci w przedszkolu na górnym piętrze budynku, można się
założyć, że nie uciekałaby.
Sam Skinner nie twierdził, że dające się mierzyć bodźce, takie jak długości
fal i kształty, pozwalają przewidywać zachowanie. Zamiast tego definiował
bodźce zgodnie z własną intuicją. Nie mrugnąwszy okiem określał „niebezpie­
czeństwo” - j a k też „pochwałę” , „angielski” i „piękno” - rodzajem bodźców.
Dawało to korzyść utrzymywania jego teorii w zgodzie z rzeczywistością, ale
była to korzyść z kradzieży, a nie z uczciwej pracy. Rozumiemy, co dla urzą­
dzenia mechanicznego znaczy reagowanie na czerwone światło czy na głośny
hałas - potrafimy nawet zbudować takie urządzenia - ale ludzie są jedynymi urzą­
dzeniami we wszechświecie, które reagują na niebezpieczeństwo, pochwałę, an­
gielski i piękno. Zdolność człowieka do reagowania na coś tak fizycznie mglistego
jak pochwała jest częścią zagadki, którą próbujemy rozwikłać, a nie częścią jej
rozwiązania. Pochwała, niebezpieczeństwo, angielski i wszystko inne, na co re­
agujemy nie mniej niż na piękno, to subiektywne odczucia odbiorcy, a właśnie je
chcemy wyjaśnić. Przepaść między tym, co może zmierzyć fizyk, a tym, co może
wywołać dane zachowanie, jest przyczyną, dla której musimy przypisać ludziom
przekonania i pragnienia.
W codziennym życiu wszyscy przewidujemy i wyjaśniamy zachowanie
innych na podstawie tego, co naszym zdaniem wiedzą i czego pragną. Przeko­
nania i pragnienia są objaśniającymi narzędziami naszej własnej intuicyjnej
psychologii, a intuicyjna psychologia jest najbardziej użyteczną i pełną wiedzą
o zachowaniu, jaka istnieje. Aby przewidzieć olbrzymią większość ludzkich
działań - podchodzenie do lodówki, wsiadanie do autobusu, sięganie do portfe­
l a - nie trzeba przedzierać się przez matematyczny model, przeprowadzać kom­
puterowej symulacji sieci neuronowych czy wynajmować zawodowego psy­
chologa, wystarczy spytać babci.
Nie chodzi o to, by zdrowemu rozsądkowi nadać większy autorytet w psy­
chologii niż w fizyce czy astronomii. A jednak dzięki zdrowemu rozsądkowi
możemy z taką mocą i precyzją przepowiadać, kontrolować i wyjaśniać co-
dzienne zachowania, że najprawdopodobniej zostanie on w jakiejś formie włą­
czony do najlepszych teorii naukowych. Dzwonię do starego przyjaciela na
drugim wybrzeżu i umawiamy się na spotkanie w Chicago u wejścia do baru
pewnego hotelu konkretnego dnia za dwa miesiące, o godzinie 19.45.1ja, i on,
i wszyscy, którzy nas znają, przepowiadają, że spotkamy się tego dnia i o tej
godzinie. Zdumiewające! W jakiej innej dziedzinie laicy - czy też zresztą na­
ukowcy - mogą przewidzieć na wiele miesięcy naprzód trajektorie dwóch przed­
miotów oddzielonych tysiącami kilometrów z dokładnością do centymetrów i
minut? I uczynić to na podstawie informacji, którą można przekazać w kilku­
minutowej rozmowie? Kalkulacją u podstaw tego przewidywania jest intuicyj­
na psychologia: wiedza, że chcę spotkać mojego przyjaciela iyice versci, oraz
że każdy z nas wierzy, iż ten drugi będzie w określonym miejscu w określonym
czasie i zna sekwencję jazd, marszów i lotów, dzięki którym dotrze na umó­
wione miejsce. Żadna wiedza o umyśle czy mózgu nie potrafi uczynić tego
lepiej. Nie znaczy to, że intuicyjna psychologia przekonań i pragnień sama jest
nauką, ale sugeruje, że naukowa psychologia będzie musiała wyjaśnić, jak ka­
wałek materii może mieć pragnienia i przekonania oraz w jaki sposób te pra­
gnienia i przekonania tak dobrze działają.

* * ;fc

Tradycyjnie wyjaśniano istnienie inteligencji, odwołując się do niemate­


rialnego bytu, duszy, zwykle przedstawianej jako rodzaj ducha czy zjawy, któ­
rym nasycone jest ludzkie ciało. Ta teoria stoi jednak przed nierozwiązywal­
nym problemem: ja k widmo współdziała z solidną materią? Jak eteryczne nic
reaguje na błyski, szturchnięcia i dźwięki oraz sprawia, że ręce i nogi się po­
ruszają? Innym problemem jest istnienie przytłaczających dowodów, że umysł
jest aktywnością mózgu. Wiemy teraz, że rzekomo niematerialna dusza może
być przepołowiona nożem, zmieniona chemikaliami, poruszona lub zatrzyma­
na elektrycznością i zniszczona silnym uderzeniem lub brakiem tlenu. Pod mi­
kroskopem mózg ma zapierającą dech złożoność fizycznej struktury, w pełni
proporcjonalną do bogactwa umysłu.
Zgodnie z innym wyjaśnieniem umysł pochodzi z jakiejś nadzwyczajnej
materii. Pinokio został ożywiony, gdyż Gepetto wyrzeźbił go z magicznego
drewna, które mówiło, śmiało się i poruszało. Niestety, nikt nigdy nie odkrył
takiej cudownej substancji. Można by sądzić, że jest nią tkanka mózgowa. Dar-

76
win pisał, że mózg „wydziela” umysł, a niedawno filozof John Searle twier­
dził, że fizycżno-chemiczne właściwości mózgu w jakiś sposób produkują umysł,
tak jak tkanka piersiowa produkuje mleko czy tkanka roślinna cukier. Przypo­
mnijmy sobie jednak, że ten sam rodzaj błon, otworów i substancji chemicz­
nych znajduje się również w tkance mózgowej wszystkich zwierząt, nie wspo­
minając o guzach mózgu i kulturach komórek hodowanych w laboratorium.
Wszystkie te kawałki tkanki neuronowej mają te same fizyczno-chemiczne wła­
ściwości, ale nie wszystkie potrafią osiągnąć podobną do ludzkiej inteligencję.
Oczywiście, w tkance ludzkiego mózgu musi istnieć coś, co jest niezbędne dla
naszej inteligencji, ale same fizyczne własności tkanki nie wystarczają do wy­
jaśnienia istoty inteligencji, tak jak fizyczne własności cegieł nie wystarczają
do wyjaśnienia istoty architektury, a fizyczne własności mosiądzu, z którego
robione są niektóre instrumenty, nie wystarczają do wyjaśnienia istoty muzyki.
Dla istnienia ludzkiej inteligencji ważne jest coś, co ukrywa się w samych wzo­
rach tkanki neuronowej.
Inteligencję przypisywano często jakiemuś rodzajowi przepływu energii
czy polu sił. Sfery niebieskie, świetliste opary, aury, wibracje, pola magnetycz­
ne i linie sił figurują na poczesnym miejscu w spirytualizmie, pseudonauce i
kiczu fantastyki naukowej. Szkoła psychologii postaci (Gestalt) próbowała
wyjaśnić wizualne iluzje w kategoriach elektromagnetycznych pól sił na po­
wierzchni mózgu, ale nigdy nie znaleziono owych pól. Czasami opisywano
powierzchnię mózgu jako stale wibrujące medium, które wspiera hologramy
czy inne wzory interferencji fal, ale także ten pomysł nie okazał się płodny. W
centrum teorii Freuda leży hydrauliczny model świadomości, z rosnącą psychiczną
presją, która prowadzi do wybuchu lub kieruje się do alternatywnych kanałów.
Model ten można odnaleźć w tuzinach codziennie używanych określeń: wzbiera­
jąca złość, wyładowanie się, wybuch agresji, eksplodowanie złością, dawanie upustu
uczuciom, duszenie wściekłości. Ale najgorętsze nawet uczucia nie odpowiadają
dosłownie nagromadzeniu i rozładowaniu energii (w fizycznym sensie) gdzieś w
mózgu. W rozdziale szóstym spróbuję przekonać czytelnika, że mózg w rzeczy­
wistości nie operuje przez wewnętrzne presje, ale używa ich jako negocjacyjnej
taktyki, podobnie jak terrorysta używa ładunku wybuchowego przymocowane­
go do własnego ciała.
Problem z wszystkimi tymi pomysłami polega na tym, że nawet gdybyśmy
znaleźli jakiś żel, wir, wibracje czy kulę kryształową, która mówi i planuje
psoty, jak kawałek drewna starego Gepetto, lub która - bardziej ogólnie - po­
•#

dejmuje decyzje oparte na racjonalnych regułach i dąży do celu w obliczu prze­


ciwieństw, nadal stalibyśmy przed zagadką, jak ona dokonuje tych wszystkich
wyczynów.
Nie, inteligencja nie pochodzi ze specjalnego rodzaju ducha, materii czy
energii, ale z całkiem innego tworzywa, z informacji. Informacja jest korelacją
między dwiema rzeczami czy zjawiskami, będącą dziełem przebiegającego
zgodnie z prawem procesu (w odróżnieniu od czystego przypadku). Mówimy,
że kręgi w pniu niosą informację o wieku drzewa, ponieważ ich liczba jest
skorelowana z wiekiem drzewa (im starsze, tym więcej kręgów) i ta korelacja
nie jest przypadkowa, ale spowodowana przez sposób, w jaki rosną drzewa.
Korelacja jest pojęciem matematycznym i logicznym; nie jest zdefiniowana w
kategoriach materiału, z jakiego są zrobione skorelowane byty.
Sama informacja nie jest niczym szczególnym; znajduje się wszędzie tam,
gdzie przyczyny dają skutki. Szczególne, jeśli chodzi o informację, jest jej prze­
twarzanie. Kawałek materii, nośnik informacji ną jakiś temat, możemy uważać
za symbol; może on „reprezentować” ten temat. Ale jako kawałek materii może
również czynić inne rzeczy fizyczne, jakie ten rodzaj materii jest w stanie robić
zgodnie z prawami fizyki i chemii. Słoje drzewa niosą informację na temat
jego wieku, ale również odbijają światło i absorbują płynne barwniki. Odciski
stóp dają nam informację o przejściu zwierzęcia, ale zbierają także wodę, na
której podczas wiatru powstają fale.
Tak, to jest myśl. Przypuśćmy, że zbudowano by maszynę, na której części
oddziaływałyby fizyczne własności jakiegoś symbolu. Jakaś dźwignia, elek­
tryczny czujnik, wyzwalacz zapadkowy czy magnes zostaje wprawiony w ruch
przez pigment zaabsorbowany przez słoje drzewa, wodę zebraną w odcisku
stopy, światło odbite od kredowego znaku czy magnetyczny ładunek w kawał­
ku tlenku. Przypuśćmy, że maszyna może spowodować, iż coś się stanie w
jakim ś innym zbiorze materii. Wypala nowe znaki w kawałku drewna, wyciska
nowe odbicie w ziemi czy zmienia magnetyczny ładunek w innym kawałku
tlenku. Jak dotąd nie zdarzyło się nic szczególnego; opisałem tylko łańcuch
fizycznych czynności wykonanych przez nie mające celu urządzenie.
Wyobraźmy sobie teraz, że próbujemy zinterpretować zmieniony kawałek
materii, używając procedury, zgodnie z którą oryginalny kawałek materii był
nośnikiem informacji. Powiedzmy, że liczymy nowo wypalone w drewnie krę­
gi i interpretujemy je jako wiek drzewa, mimo że nie były spowodowane przez
jego rośnięcie. Powiedzmy również, że maszynę starannie zaprojektowano w

78
taki sposób, że interpretacja jej nowych znaków ma sens - to jest, że niosą one
informację na temat czegoś w realnym świecie. Na przykład wyobraźmy sobie
maszynę, która przeszukuje kręgi na pniu, wypala jeden znak na desce na każ­
dy krąg, przechodzi do mniejszego pnia, ściętego w tym samym czasie, prze­
szukuje jego kręgi i ściera jeden znak z deski na każdy krąg. Kiedy liczymy
znaki na desce, otrzymujemy wiek pierwszego drzewa w czasie, kiedy posa­
dzono drugie. Mamy w ten sposób rodzaj racjonalnej maszyny, która wyciąga
prawdziwe wnioski z prawdziwych przesłanek - nie z powodu żadnego spe­
cjalnego rodzaju materii czy energii, ani dlatego, że jakaś jej część sama jest
inteligentna czy racjonalna. W szystko, co mamy, to starannie obmyślony łań­
cuch zwykłych zdarzeń fizycznych, którego pierwszym ogniwem była konfi­
guracja materii niosącej informację. Nasza racjonalna maszyna zawdzięcza
swoją racjonalność dwóm spojonym ze sobą właściwościom w obiekcie, który
nazywamy symbolem: symbol niesie informację i powoduje zdarzenia. (Słoje
drzewa skorelowane są z jego wiekiem i mogą absorbować wiązkę światła ze
skanera). Kiedy to, co zostało spowodowane, niesie informację, cały system
nazywamy procesorem informacji lub komputerem.
Cały ten projekt można by jednak uznać za nie dającą się zrealizować mrzon­
kę. Jaką mamy gwarancję, że można tak ułożyć zestaw jakichś przedmiotów,
by padały, huśtały się czy świeciły według dokładnie właściwego wzoru i by
interpretacja wyników działania tego zestaw u miała sens? (A dokładniej,
aby miała sens zgodnie z jakim ś uprzednim prawem czy związkiem, który
jest dla nas interesujący; każdej stercie czegokolwiek można nadać wymyśloną
interpretację post factum ). Jak możemy być pewni, że jakaś maszyna uczyni
znaki, które faktycznie odpowiadają jakiemuś sensownemu stanowi rzeczywi­
stości, na przykład wiekowi drzewa w chwili, kiedy inne drzewo zostało posa­
dzone, czy przeciętnemu wiekowi potomków drzewa lub czemukolwiek inne­
mu, w przeciwieństwie do wzoru, który niczemu nie odpowiada?
Gwarancja pochodzi z prac matematyka Alana Turinga. Zaprojektował on
hipotetyczną maszynę, której symbole wejściowe i wyjściowe mogły odpowia­
dać, zależnie od jej budowy, każdej z niezmiernie licznych sensownych inter­
pretacji. Maszyna składa się z taśmy podzielonej na kwadraty, czytającej i za­
pisującej głowicy, która może drukować łub czytać symbole w kwadracie i
przesuwać taśmę w obu kierunkach, wskaźnika, który może wskazywać usta­
loną liczbę znaków, oraz zestawu mechanicznych odruchów. Odczytywany
symbol oraz bieżąca pozycja wskaźnika uruchamiają odruch, który drukuje

79
symbol na taśmie, przesuwa taśmę i/lub przesuwa wskaźnik. Maszyna ma tyle
taśmy, ile potrzeba. Projekt ten nazwano m aszyną Turinga.
Co ta prosta maszyna potrafi zrobić? Potrafi przyjąć symbole oznaczające
cyfrę lub zestaw cyfr i wydrukować symbole reprezentujące nowe cyfry, odpo­
wiadające wartością każdej funkcji matematycznej, którą można rozwiązać,
krok za krokiem, przez sekwencję operacji (dodawania, mnożenia, potęgowa­
nia, rozkładania na czynniki i tak dalej - aby przekazać wagę odkrycia Turinga
piszę dość ogólnie, bez wikłania się w techniczne szczegóły). Maszyna ta po­
trafi stosować reguły każdego systemu logicznego, aby wyprowadzić prawdzi­
we twierdzenia z innych prawdziwych twierdzeń. Potrafi stosować reguły każ­
dej gramatyki, aby dać poprawnie sformułowane zdania. Równoważność ma­
szyn Turinga, dających się obliczyć funkcji matematycznych, logicznych i gra­
matycznych, nasunęły logikowi Alonzowi Churchowi przypuszczenie, że w
maszynie Turinga można zastosować każdy dobrze zdefiniowany przepis lub
zestaw kroków, który gwarantuje rozwiązanie jakiegoś problemu w skończo­
nym czasie (tzn. każdy algorytm).
Co to znaczy? Znaczy to, że można zbudować maszynę symulującą i prze­
widującą świat dla tych jego aspektów, które dają się ująć w rozwiązywalne w
pewnej liczbie kroków równania matematyczne. Można zbudować maszynę, któ­
ra formułuje racjonalne myśli tam, gdzie racjonalna myśl odpowiada regułom lo­
giki. Można zbudować maszynę, która buduje gramatyczne zdania, jeśli język
można ująć w zbiór reguł gramatycznych. N a ile myśl mieści się w zbiorze do­
brze zdefiniowanych reguł, możliwe jest zbudowanie maszyny, która - w pew­
nym sensie - myśli.
Turing pokazał, że racjonalne maszyny - które na podstawie fizycznych
właściwości symboli tworzą nowe, mające jakiś sens symbole - są możliwe, a
nawet łatwe do zbudowania. Informatyk Joseph Weizenbaum pokazał kiedyś, jak
zbudować taką maszynę z kostki do gry, kilku kamieni i rolki papieru toaletowego.
Nie potrzeba nawet olbrzymich magazynów pełnych rozmaitych maszyn, jednej
do sumowania, drugiej do wyciągania pierwiastków, trzeciej do drukowania zdań
po angielsku i tak dalej. Jedna z maszyn nosi nazwę uniwersalnej maszyny Turin­
ga. Potrafi przyjąć opis pochodzący z każdej innej maszyny Turinga wydrukowa­
ny na swojej taśmie, a następnie dokładnie ją imitować. Jedną maszynę można
zaprogramować do wszelkich zadań, według jakiegokolwiek zestawu reguł.
Czy to znaczy, że ludzki mózg jest m aszyną Turinga? Oczywiście nie. N i­
gdzie nie używa się maszyn Turinga, a już z pewnością nie ma ich w naszych
głowach. W praktyce są bezużyteczne: zbyt niezgrabne, zbyt trudne do zapro­
gramowania, zbyt duże, zbyt powolne. Ale to nie ma znaczenia. Turing chciał
jedynie dowieść, że jakiś zestaw gadżetów może funkcjonować jak inteligent­
ny procesor przetwarzający symbole. Niedługo po jego odkryciu zaprojekto­
wano bardziej praktyczne procesory symboli, niektóre z nich stały się dużymi
systemami komputerowymi IBM i Univac, a potem macintoshami i kompute­
rami osobistymi. Wszystkie odpowiadają uniwersalnej maszynie Turinga. Jeśli
pominiemy problem rozmiarów i prędkości i damy im tyle pamięci, ile potrze­
bują, możemy je zaprogramować tak, aby tworzyły takie same dane wyjściowe
w odpowiedzi na takie same dane wejściowe.
Proponowano również inne rodzaje procesorów symboli jako modele ludz­
kiego umysłu. Ze względów praktycznych symuluje się je często na kompute­
rach. Najpierw programuje się komputer, aby naśladował hipotetyczny kom ­
puter mentalny (tworząc to, co informatycy nazywają wirtualną maszyną), w
bardzo podobny sposób, w jaki można zaprogramować macintosha, by naśla­
dował peceta. Ważny jest tu tylko wirtualny komputer mentalny, a nie krzemo­
we mikroukłady, które go naśladują. Uruchomiony zostaje program, który ma
być modelem jakiegoś rodzaju myślenia (rozwiązanie problemu, zrozumienie
zdania). Narodził się nowy sposób rozumienia ludzkiej inteligencji.

***
Chciałbym pokazać, jak działa jeden z tych modeli. W czasach, kiedy praw­
dziwe komputery są tak skomplikowane, że dla laików niemal równie niezro­
zumiałe jak umysł ludzki, pouczający jest przykład pracy komputera ukazanej
w zwolnionym tempie. Tylko wówczas m ożna dostrzec, ja k połączyć proste
urządzenia, aby stworzyć procesor symboli, który cechuje się prawdziwą inte­
ligencją. Maszyna Turinga jest m am ą reklamą teorii, że umysł jest jak kompu­
ter, posłużę się więc modelem, o którym m ożna powiedzieć, że choć trochę
przypomina komputer naszego umysłu. Pokażę, jak rozwiązać problem z co­
dziennego życia - stosunek pokrewieństwa - który jest wystarczająco złożony,
by imponowało nam, kiedy rozwiązuje go maszyna.
Model, którego użyjemy, nosi nazwę systemu produkcji. Eliminuje jedną z
cech komputera użytkowego, która jest rażąco sprzeczna z tym, co obserwuje­
my w biologii: uporządkowaną listę kroków programowania, za którymi kom­
puter wiernie podąża. System produkcji zawiera pamięć i zestaw odruchów,

81
zwanych czasami „demonami”, ponieważ są to proste, samoistne elementy, które
czekają, by wkroczyć do akcji. Pamięć jest jak tablica ogłoszeń, na której wy­
wiesza się notatki. Każdy demon jest automatycznym odruchem, który czeka
na szczególną notatkę na tablicy i reaguje, wywieszając własną notatkę. Ze­
staw demonów to program. Kiedy notatki na tablicy pamięci i własne notatki
uruchamiają demony, które z kolei uruchamiają inne demony, informacja w
pamięci ulega zmianie i z czasem zawiera poprawne dane na wyjściu w stosun­
ku do danych na wejściu. Niektóre demony są połączone z czujnikami i urucha­
mia je inform acja ze świata, a nie z pamięci. Inne są połączone z akcesoriami
zewnętrznymi i reagują poruszając nimi, a nie wywieszając własne notatki w
pamięci.
Załóżmy, że twoja pamięć długoterminowa zawiera wiedzę o najbliższej
rodzinie i wszystkich wokół ciebie. Zawartość tej pamięci to zbiór twierdzeń,
takich jak „Alex jest ojcem Andrew”. Zgodnie z komputacyjną teorią umysłu
informacja ta m a postać symboli: zbioru fizycznych znaków, które odpowiada­
ją stanowi rzeczy wistości uchwyconemu w tych twierdzeniach.
Te sym bole nie mogą być słowami czy zdaniami po angielsku, mimo po­
wszechnego błędnego przekonania, że myślimy w języku ojczystym . W książ­
ce The Lcinguage Instinct pokazałem, że zdania w m ówionym języku, takim
jak angielski czy japoński, są zaprojektowane do wokalnej komunikacji mię­
dzy niecierpliwymi inteligentnymi istotami społecznymi. Osiągają zwięzłość
przez pom ijanie informacji, którą słuchacz może m entalnie uzupełnić z kon­
tekstu. W odróżnieniu od tego „język myśli”, w którym zredagowanajest wie­
dza, nie m oże pozostawiać niczego wyobraźni, ponieważ jest wyobraźnią. In­
nym problem em z używaniem angielskiego jako nośnika wiedzy jest fakt, że
angielskie zdania mogą być dwuznaczne. Jeśli jeden zestaw słów po angielsku
może odpowiadać dwóm znaczeniom w umyśle, znaczenie w umyśle nie może
być zestawem słów po angielsku. Wreszcie, zdania w mówionym języku są
zaśmiecone przedimkami, przyimkami, przyrostkami i innymi wzorcami gra­
matycznymi. Są one potrzebne do przekazania informacji z jednej głowy do
drugiej za pom ocą ust i uszu, co jest powolnym kanałem, ale nie są potrzebne
wewnątrz jednej głowy, gdzie informację można przekazywać bezpośrednio
przez grube wiązki neuronów. Tak więc zdania w systemie wiedzy nie są sfor­
mułowane po angielsku, lecz raczej w bogatszym języku myśli, „mentalskim”.
W naszym przykładzie stosunki rodzinne ujmują dwa rodzaje zdań w języ­
ku „m entalskim”. Przykładem pierwszego jest Alex (ojciec) Andrew: imię, po

82
którym natychmiast następuje stopień pokrewieństwa, a następnie imię. Przy­
kładem drugiego jest Alex (mężczyzna): imię, po którym następuje jego płeć.
Nie daj się wprowadzić w błąd moim użyciem angielskich słów i składni zapi­
su w języku „mentalskim” . To z uprzejmości wobec czytelnika, żeby mu po­
móc zapamiętać, co oznaczają symbole. Jeśli chodzi o maszynę, są to po prostu
różne ustawienia znaków. Dopóki konsekwentnie używamy każdego znaku na
oznaczenie kogoś (a więc symbolu Alexa używa się zawsze w odniesieniu do
Alexa, nigdy zaś kogoś innego) i układamy znaki zgodnie z konsekwentnym
planem (a więc zachowujemy informację o tym, kto jest czyim ojcem), mogą
być to znaki ułożone dowolnie. Mogą to być takie znaki jak kod kreskowy,
rozpoznawany przez skaner, dziurki do klucza, które dopuszczają tylko jeden
klucz, czy kształty, które pasują tylko do jednej matrycy. Oczywiście, w kompute­
rach będą to wzoiy ładunków w krzemie, a w mózgu impulsy zespołów neuronów.
Podstawową tezą jest to, że nic w maszynie nie rozumie ich w taki sposób jak ty
czyja; części maszyny reagują na ich kształty i są uruchamiane do zrobienia cze­
goś, dokładnie tak, jak automat z gumą do żucia reaguje na wagę monety i uwalnia
kulkę gumy.
Następujący przykład jest próbą zdemistyfikowania komputacji, pokaza­
nia, na czym polega sztuczka. Żeby wbić ci do głowy moje wyjaśnienie sztucz­
ki - że symbole zarówno reprezentują pojęcia, jak i mechanicznie powodują
zdarzenia - będę dwukrotnie opisywał każdą czynność naszego systemu pro­
dukcji: pojęciowo, w kategoriach treści problemu i logiki, która go rozwiązuje,
oraz mechanicznie, w kategoriach czystego wyczuwania i zaznaczania ruchów
systemu. System jest inteligentny, ponieważ oba elementy dokładnie sobie od­
powiadają, idea - znakowi, logiczny krok - ruchowi.
Nazwijmy część pamięci systemu, która zawiera zapisy stosunków pokre­
wieństwa, pamięcią długoterminową, a inną część pamięcią krótkoterminową,
notatnikiem do robienia obliczeń. W pamięci krótkoterminowej jest obszar
zarezerwowany do konkretnych celów; tzn. lista pytań, na które system będzie
„próbował” odpowiedzieć. System chce wiedzieć, czy Gordie jest jego biolo­
gicznym wujem. Na początku pamięć wygląda następująco:

Pamięć długoterminowa Pamięć krótkoterminowa Cel

Abel (rodzic) mój Gordie (wuj) mój?


Abel (mężczyzna)
Bella (rodzic) mój
Bella (kobieta)

83
Claudia (rodzeństwo) moje
Claudia (kobieta)
Duddie (rodzeństwo) moje
Duddie (mężczyzna)
Edgar (rodzeństwo) Abla
Edgar (mężczyzna)
Fanny (rodzeństwo) Abla
Fanny (kobieta)
Gordie (rodzeństwo) Belli
Gordie (mężczyzna)

W ujęciu pojęciowym naszym celem jest znalezienie odpowiedzi na posta­


wione pytanie; odpowiedź jest twierdząca, jeśli fakt, o który pytamy, jest praw­
dziwy. W ujęciu mechanicznym system musi stwierdzić, czy gdzieś w pamięci
znajduje się zestaw znaków identyczny z zestawem znaków w kolumnie Cel.
Jeden z demonów jest zaprojektowany do odpowiedzi na te pytania przez prze­
szukanie kolumn Cel i Pamięć długoterminowa. Kiedy odkrywa zgodność, dru­
kuje obok pytania znak, który wskazuje, że na pytanie padła odpowiedź twier­
dząca. Dla wygody powiedzmy, że ten znak wygląda następująco: Tak.

JEŚLI: Cel = bla, bla, bla?


Pamięć długoterm inowa = bla, bla, bla
TO: ZAZNACZ CEL
Tak

Pojęciowa trudność, przed którą stoi system, polega na tym, że nie ma


wyraźnej informacji, kto jest czyim wujem; ta wiedza jest zawarta implicite w
innych informacjach. Aby powiedzieć to samo w ujęciu mechanicznym: nie ma
w pamięci długoterminowej znaku (wuj); są tam tylko takie znaki jak (rodzeń­
stwo) i (rodzic). W ujęciu pojęciowym, musimy wydedukować wiedzę o wujo­
stwie z wiedzy o rodzicielstwie i rodzeństwie. W ujęciu mechanicznym potrze­
bujemy demona, żeby wydrukował zapis (wuj) zaopatrzony z obu stron właści­
wymi znakami znalezionymi w zapisach (rodzeństwo) i (rodzic). Potrzebuje­
my więc następującego demona, drukującego nowe zapisy w obszarze Cel,
które uruchomią właściwe procedury przeszukiwania pamięci:

JEŚLI: Cel = Q (wuj) P


TO: DODAJ CEL
Znajdź rodziców P

84
Znajdź rodzeństwo rodziców
Rozróżnij wujów/ciotki

Ten demon jest uruchomiony przez zapis (wuj) w kolumnie Cel. Kolumna
Cel istotnie zawiera taki zapis, demon przystępuje więc do roboty i dodaje kil­
ka nowych znaków do kolumny:

Pamięć długoterminowa Pamięć krótkoterminowa Cel


Abel (rodzic) mój Gordie (wuj) mój?
Abel (mężczyzna) Znajdź rodziców moich
Bella (rodzic) mój Znajdź rodzeństwo rodziców
Bella (kobieta) Rozróżnij wujów/ciotki
Claudia (rodzeństwo) moje
Claudia (kobieta)
Duddie (rodzeństwo) moje
Duddie (mężczyzna)
Edgar (rodzeństwo) Abla
Edgar (mężczyzna)
Fanny (rodzeństwo) Abla
Fanny (kobieta)
Gordie (rodzeństwo) Belli
Gordie (mężczyzna)

Musi także istnieć urządzenie - jakiś inny demon lub dodatkowa maszyne­
ria wewnątrz demona - które pilnuje P i Q. To znaczy, zastępuje etykietkę P
listą faktycznych etykietek z imionami: Ja, Abel, Gordie i tak dalej. Pomijam te
szczegóły, żeby trochę uprościć.
Nowe zapisy w rubryce Cel pobudzają do działania inne, uśpione demony.
Jeden z nich (mówiąc pojęciowo) wyszukuje rodziców systemu przez (mówiąc
mechanicznie) kopiowanie wszystkich zapisów zawierających imiona rodziców
do pamięci krótkoterminowej (jeśli tego zapisu jeszcze tam nie ma; to zastrzeże­
nie nie pozwala demonowi na bezsensowne powtarzanie kopii za kopią, ni­
czym U czniowi Czarnoksiężnika):

JEŚLI: Cel = Znajdź rodziców P


Pamięć długoterminowa = X (rodzic) P
Pamięć krótkoterminowa * X (rodzic) P
TO: SKOPIUJ DO Pamięci krótkoterminowej
X (rodzic) P
WYMAŻ CEL

85
Nasza tablica ogłoszeń wygląda teraz następująeo:

Pamięć długoterminowa Pamięć krótkoterminowa Cel .

Abel (rodzic) mój Abel (rodzic) mój Gordie (wuj) mój?


Abel (mężczyzna) Bella (rodzic) mój
Bella (rodzic) mój Znajdź rodzeństwo rodziców
Bella (kobieta) Rozróżnij wujów/ciotki
Claudia (rodzeństwo) moje
Claudia (kobieta)
Duddie (rodzeństwo) moje
. Duddie (mężczyzna)
Edgar (rodzeństwo) Abla
Edgar (mężczyzna)
Fanny (rodzeństwo) Abla
Fanny (kobieta)
Gordie (mężczyzna)

Teraz, kiedy znamy rodziców, możemy znaleźć rodzeństwo rodziców. Uj­


mując to mechanicznie: teraz, kiedy imiona rodziców są wpisane do pamięci
krótkoterminowej, może wkroczyć.do akcji demon, który kopiuje zapisy o ro­
dzeństwie rodziców:

JEŚLI: Cel = Znajdź rodzeństwo rodziców


Pamięć krótkoterminowa = X (rodzic) Y
Pamięć długoterminowa = Z (rodzeństwo) X
Pamięć krótkoterminowa * Z (rodzeństwo) X
TO: SKOPIUJ DO PAMIĘCI KRÓTKOTERMINOWEJ
Z (rodzeństwo) X
WYMAŻ CEL

A oto rezultat:

Pamięć długoterminowa Pamięć krótkoterminowa Cel

Abel (rodzic) mój Abel (rodzic) mój Gordie (wuj) mój?


Abel (mężczyzna) Bella (rodzic) mój Rozróżnij wujów/ciotki
Bella (rodzic) mój Edgar (rodzeństwo) Abla
Bella (kobieta) Fanny (rodzeństwo) Abla
Claudia (rodzeństwo) moje Gordie (rodzeństwo) Belli
Claudia (kobieta)
Duddie (rodzeństwo) moje
Duddie (mężczyzna)
Edgar (rodzeństwo) Abla

86
Edgar (mężczyzna). . . . . . . . . . . ,x
Fanny (rodzeństwo) Abla
Fanny (kobieta)
Gordie (rodzeństwo) Belli
Gordie (mężczyzna)

Do tej pory traktujemy ciotki i wujów wspólnie. Aby ich odróżnić , musimy
znaleźć mężczyzn. Ujmując rzecz mechanicznie; system musi zobaczyć, które zapisy
mają w pamięci długoterminowej odpowiedniki oznaczone jako (mężczyzna). A
oto demon, który dokonuje sprawdzenia:

JEŚLI: Cel = Rozróżnić wujów/ciotki


Pamięć krótkoterminowa = X (rodzic) Y
Pamięć długoterminowa = Z (rodzeństwo) X
Pamięć długoterminowa = Z (mężczyzna)
TO: ZAPISZ W PAMIĘCI DŁUGOTERMINOWEJ
Z (wuj) Y
WYMAŻ CEL

To jest demon, który najbardziej bezpośrednio ucieleśnia wiedzę systemu


na temat znaczenia pojęcia „wuj”: mężczyzna - rodzeństwo rodzica. Dodaje
zapis o wujostwie do pamięci długoterminowej, a nie krótkoterminowej, po­
nieważ ten zapis reprezentuje wiedzę, która jest trwale prawdziwa:

Pamięć długoterminowa Pamięć krótkoterminowa Ce!

Edgar (wuj) mój


Gordie (wuj) mój
Abel (rodzic) mój Abel (rodzic) mój Gordie (wuj) mój?
Abel (mężczyzna) Bella (rodzic) mój
Bella (rodzic) mój Edgar (rodzeństwo) Abla
Bella (kobieta) Fanny (rodzeństwo) Abla
Claudia (rodzeństwo) moje Gordie (rodzeństwo) Belli
Claudia (kobieta)
Duddie (rodzeństwo) moje
Duddie (mężczyzna)
Edgar (rodzeństwo) Abla
Edgar (mężczyzna)
Fanny (rodzeństwo) Abla
Fanny (kobieta)
Gordie (rodzeństwo) Belli
Gordie (mężczyzna)

87
SPSBSIPl

W ujęciu pojęciowym: właśnie wydedukowaliśmy fakt, o który pytaliśmy.


W ujęciu mechanicznym: właśnie stworzyliśmy, znak za znakiem, identyczny
zapis w kolumnach Cel i Pamięć długoterminowa. Pierwszy szukający takich
duplikatów demon, o którym pisałem, zostaje uruchomiony, żeby zrobić znak,
iż problem został rozwiązany:

Pamięć długoterminowa Pamięć krótkoterminowa Cel

Edgar (wuj) mój Abel (rodzic) mój Gordie (wuj) mój? Tak
Gordie (wuj) mój Bella (rodzic) mój
Abel (rodzic) mój Edgar (rodzeństwo) Abla
Abel (mężczyzna) Fanny (rodzeństwo) Abla
Bella (rodzic) mój Gordie (rodzeństwo) Belli
Bella (kobieta)
Claudia (rodzeństwo) moje
Claudia (kobieta)
Duddie (rodzeństwo) moje
Duddie (mężczyzna)
Edgar (rodzeństwo) Abla
Edgar (mężczyzna)
Fanny (rodzeństwo) Abla
Fanny (kobieta)
Gordie (rodzeństwo) Belli
Gordie (mężczyzna)

Co osiągnęliśmy? Z nieożywionych części automatu z gum ą do żucia


zbudowaliśmy coś trochę przypominającego umysł: wydedukowało ono praw­
dziwe stwierdzenie, którego nigdy przedtem nie rozważało. Z idei na temat kon­
kretnych rodziców i rodzeństwa oraz z wiedzy o znaczeniu pojęcia wujostwa wy­
tworzyło prawdziwą myśl o konkretnych wujach. Sztuczka, powtórzmy, polega na
przetwarzaniu symboli: układzie materii, która zarówno coś oznacza, jak i coś
powoduje, to znaczy niesie równocześnie informację o czymś oraz bierze udział
w łańcuchu zdarzeń fizycznych. Te zdarzenia stanowią komputację, ponieważ
maszyneria była tak skonstruowana, że jeśli interpretacja symboli, które uru­
chamiają maszynę, jest prawdziwym twierdzeniem, to interpretacja symboli
stworzonych przez maszynę również jest prawdziwa. Komputacyjna teoria
umysłu jest hipotezą, że inteligencja jest w tym sensie komputacją.
„Ten sens” jest bardzo szeroki i pozwala uniknąć pewnych obciążeń, znaj­
dujących się w innych definicjach komputacji. Nie m usimy na przykład zakła­

88
dać, że komputacja składa się z sekwencji odrębnych kroków, że symbole mu­
szą być albo całkowicie obecne, albo całkowicie nieobecne (w odróżnieniu od
silniejszych łub słabszych, aktywniejszych lub mniej aktywnych), że poprawna
odpowiedź jest zagwarantowana w skończonym czasie, ani że prawdziwą war­
tością będzie „absolutna prawda” lub „absolutny fałsz”, nie zaś prawdopodo­
bieństwo czy stopień pewności. Teoria komputacyjna obejmuje w ten sposób
alternatywny rodzaj komputera z wieloma elementami, których aktywność
zwiększa się w stopniu odpowiadającym prawdopodobieństwu, że jakieś twier­
dzenie jest prawdziwe lub fałszywe. (Jak zobaczymy, być m oże w taki sposób
pracuje mózg). Kluczową ideą jest stwierdzenie, że odpowiedź na pytanie: „Co
sprawia, że system jest inteligentny”, nie zawiera informacji, z jakiego two­
rzywa system jest zrobiony ani jaki rodzaj energii przez niego przepływa, ale
mówi o tym, co oznaczają części maszyny i jak są zaprojektowane wzory zmian
wewnątrz niej, by mogły odzwierciedlać prawdziwe stosunki (w tym prawdy
prawdopodobne i rozmyte).

Naturalna komputacja
Dlaczego mielibyśmy przyjąć komputacyjną teorię umysłu? Ponieważ roz­
wiązała tysiącletnie problemy filozofii, zapoczątkowała rewolucję komputero­
wą, neurobiologii i neurofizjologii postawiła ważne pytania, a psychologii do­
starczyła nadzwyczaj owocnego programu badań.
Pokolenia myślicieli łamały sobie głowy nad problemem interakcji umysłu
z materią. Jak to ujął Jerry Fodor: „Litość nad samym sobą może doprowadzić
do łez podobnie jak cebula” . Jak mogą nasze niematerialne przekonania, pra­
gnienia, wyobrażenia, plany i cele odzwierciedlać świat wokół nas i urucha­
miać mechanizmy, którymi z kolei kształtujemy świat? Kartezjusz stał się (nie­
sprawiedliwie) pośmiewiskiem naukowców, którzy pojawili się wieki po nim,
ponieważ postawił tezę, że umysł i materia są różnymi rodzajami tworzywa, w
jakiś sposób wchodzącymi w interakcję w części mózgu zwanej szyszynką.
Filozof Gilbert Ryle wyśmiewał ten pomysł, nazywając go doktryną ducha w
maszynie (zwrot został później użyty w tytułach książek pisarza Arthura Ko-
estlera i psychologa Stephena Kosslyna oraz w tytule albumu grupy rockowej
„The Police”). Ryle i inni filozofowie argumentowali, że takie określenia jak
„przekonania”, „pragnienia” i „wyobrażenia” są bezsensowne i wywodzą się z

89
niechlujnych nieporozumień językowych, lak nieadekwatnych, jakby ktoś w
reakcji na okrzyk „rany boskie” przybiegł z bandażem. Psycholodzy behawio­
ralni twierdzili, że te niewidzialne byty są równie nienaukowe jak dobra wróż­
ka, i starali się je wygnać z psychologii.
Potem jednak pojawiły się komputery: wolne od wróżek, nie nawiedzone
przez żadnego diabła kawały metalu, których nie można wyjaśnić bez leksyko­
nu pełnego mentalistycznych słów obłożonych tabu. „Dlaczego mój komputer
nie drukuje?” „Ponieważ program nie wie, że wymieniłeś drukarkę igłową na
laserową. Nadal sądzi, że mówi do drukarki igłowej i próbuje wydrukować
dokument, prosząc drukarkę, aby potwierdziła jego komunikat. Drukarka je d ­
nak nie rozumie komunikatu; ignoruje go, ponieważ oczekuje sygnału wejścio­
wego, zaczynającego się od «%!». Program odmawia oddania kontroli podczas
przepytywania drukarki, musisz więc zwrócić uwagę monitorowi, żeby odebrał
kontrolę programowi. Kiedy już program się dowie, do jakiej drukarki jest pod­
łączony, mogą się komunikować”. Im bardziej złożony system i im lepszym
ekspertem jest użytkownik, tym bardziej ich techniczne rozmowy brzmią jak
akcja opery mydlanej.
Filozofowie behawioryści będą się upierać, że wszystko to są tylko poga-
duszki. Powiedzą, że maszyny w istocie nie rozumieją niczego i niczego nie
próbują; obserwatorzy są po prostu niedbali w doborze słów i narażają się na
niebezpieczeństwo poważnego błędu pojęciowego. Ale co zgrzyta w takim
obrazku? Filozofowie oskarżają informatyków o rozmyte myślenie? Komputer
jest najbardziej we wszechświecie legalistycznym, drobiazgowym, trzeźwym,
nie wybaczającym urządzeniem, żądającym precyzji i jasności. Z ich oskarżeń
można by wywnioskować, że to zagubieni informatycy dzwonią do filozofów,
kiedy ich komputery przestają działać, a nie odwrotnie. Lepszym wyjaśnie­
niem jest stwierdzenie, że komputacja wreszcie zdemistyfikowała te mentali-
styczne terminy. Przekonania to zapisy w pamięci, pragnienia to zapisy celu,
myślenie jest komputacja, percepcja to zapisy uruchamiane przez czujniki, pró­
bowanie to wykonywanie operacji uruchomionych przez cel.
Zgłaszasz zastrzeżenie, że rny, ludzie, mamy zdolność odczuwania, kiedy
jesteśmy o czymś przekonani, pragniemy tego czy postrzegamy to, zwykłemu
zapisowi brakuje zaś mocy do tworzenia takich uczuć. To prawda. Spróbuj
jednak oddzielić problem wyjaśnienia inteligencji od problemu wyjaśnienia
świadomych uczuć. Na razie próbuję wyjaśnić inteligencję; do świadomości
dojdziemy w tym rozdziale później.
Komputacyjna teoria umysłu skutecznie rehabilituje także niesławnego
homunkulusa. Standardowym zarzutem wobec koncepcji, że myśli są wewnętrz­
nymi reprezentacjami (zarzut popularny wśród naukowców próbujących poka­
zać, jak są bezkompromisowi), jest stwierdzenie, że taka reprezentacja wyma­
gałaby małego człowieczka w głowie, który by na nią patrzył, a mały człowie­
czek wymagałby jeszcze mniejszego człowieczka do patrzenia na reprezenta­
cje wewnątrz niego i tak dalej ad infmitum. Raz jeszcze powtarza się tu jednak
spektakl teoretyka upierającego się wobec inżyniera elektryka, że jeśli inżynier
ma rację, to jego warsztat musi zawierać hordy małych elfów. Mówienie o
homunkulusach jest nieodzowne w nauce komputerowej. Zbiory danych od­
czytuje się, interpretuje, bada, rozpoznaje i poprawia przez cały czas, a stan­
dardowe podprogramy, które to robią, bezwstydnie nazywa się „agentami”, „de­
monami”, „nadzorcami”, „monitorami”, „interpreterami” i ;,egzekutorami”. Dla­
czego cała ta homunkulusowa mowa nie prowadzi do nieskończonego regresu?
Ponieważ wewnętrzna reprezentacja nie jest „żywą” fotografią świata, a ho-
munkulus, który na nią „patrzy”, nie jest miniaturową kopią całego systemu,
wymagającą całej jego inteligencji. Reprezentacja jest zbiorem symboli odpo­
wiadających różnym aspektom rzeczywistości, od każdego zaś homunkulusa
wymaga się jedynie, by na kilka ograniczonych sposobów reagował na pewne
symbole, co jest zadaniem znacznie prostszym niż to, co robi system jako ca­
łość. Inteligencja systemu wyłania się z działania niezbyt inteligentnych me­
chanicznych demonów wewnątrz niego. W skazał na to najpierw Jerry Fodor w
1968 roku, a przedstawił zwięźle Daniel Dennett:

Homunkuiusy są postrachem tylko wtedy, gdy duplikują w całości talenty, które


mają wyjaśnić. (...) Jeśli można spowodować, by efektem działania zespołu czy komite­
tu stosunkowo ignoranckich, ograniczonych, ślepych homunkulusów było inteligentne
zachowanie się całości, to jest to postęp. Sieć działań jest typowym schematem organi­
zacyjnym komitetu homunkulusów (badaczy, bibliotekarzy, księgowych, egzekutorów);
każdy blok określa homunkulusa, przypisując mu funkcję, ale nie mówiąc, ja k ma zo­
stać wykonana. (...) Jeśli następnie przyjrzymy się bliżej indywidualnym blokom, zo­
baczymy, że funkcja każdego z nich realizuje się przez jego podział, za pośrednictwem
innej sieci działań, między jeszcze mniejsze i jeszcze głupsze homunkuiusy. W końcu
to gniazdowanie bloków w blokach doprowadza do homunkulusów tak głupich (muszą
tylko pamiętać, czy odpowiedzieć tak czy nie na zadane pytanie), że mogą, jak się to
mówi, zostać „zastąpione przez maszynę”. Zwalnia się z pracy wymyślne homunkulu-
sy, organizując do wykonania roboty armię idiotów.

91
***
Nadal może zastanawiasz się, jak znaki pisane i wymazywane przez de­
mony wewnątrz komputera mają reprezentować lub oznaczać rzeczy w świe­
cie. Kto decyduje o tym, że dany znak w komputerze odpowiada danemu ka­
wałkowi rzeczywistości? W odniesieniu do komputera odpowiedź jest oczywi­
sta: my decydujemy, co symbole znaczą, ponieważ zbudowaliśmy maszynę.
Kto jednak nadaje znaczenie symbolom, które rzekomo znajdują się wewnątrz
nas? Filozofowie nazywają ten problem „intencjonalnością” (co jest mylące,
ponieważ nie ma nic wspólnego z intencjami). Najczęściej padają dwie odpo­
wiedzi. Jedna, że symbol jest związany z jego odnośnikiem w świecie poprzez
nasze zmysły. Twarz matki odbija światło, które stymuluje twoje oczy, co wy­
zwala kaskadę szablonów lub podobnych układów, które wypisują symbol mat­
ka w twoim umyśle. Druga, że unikatowy wzór manipulacji symbolami, uru­
chomiony przez pierwszy symbol, odzwierciedla unikatowy wzór stosunków
między odpowiednikiem pierwszego symbolu i odpowiednikami uruchomio­
nych symboli. Kiedy z jakiegokolwiek powodu zgodzimy się powiedzieć, że
matka oznacza matkę, wuj oznacza wuja i tak dalej, nowe, sprzężone ze sobą
twierdzenia o pokrewieństwie, generowane przez demony, okazują się raz za
razem prawdziwe. Urządzenie drukuje Bella (matka) moja i faktycznie, Bella jest
moją matką. Matka znaczy „matka”, ponieważ odgrywa rolę we wnioskowaniu
o matkach.
Nazywa się to „przyczynową” oraz „inferencyjną funkcją” symboli, a wro­
go wobec tych teorii nastawieni filozofowie mają wiele zabawy, wymyślając nie­
dorzeczne eksperymenty myślowe, aby je obalić. Edyp nie chciał poślubić własnej
matki, ale to zrobił. Dlaczego? Ponieważ matka uruchomiła w nim symbol Jokasta
zamiast symbolu Mama, a jego pragnienie było sformułowane w postaci: J e ś li to
jest Mama, nie poślubiaj jej”. Związki przyczynowe imienia Jokasty, która faktycz­
nie była matką Edypa, nie miały znaczenia; znaczenie miała jedynie inferencyjną
funkcja symboli Jokasta i Mama, które tańczyły w głowie Edypa. Piorun uderza w
martwe drzewo pośrodku moczarów i dzięki zdumiewającemu zbiegowi okolicz­
ności muł tworzy moją kopię, cząsteczka za cząsteczką, łącznie z pamięcią. Ten
człowiek z mułu nigdy nie miał kontaktu z moją matką, ale większość ludzi po­
wiedziałaby, że jego myśli o matce są myślami o mojej matce, dokładnie tak jak
moje. Znowu stwierdzamy, że przyczyna pochodząca z rzeczywistego świata nie
jest niezbędna, aby symbol coś przedstawial; wystarczają wnioski wyciągane z
roli, jaką ów symbol odgrywa.

92
Ale, ale! Załóżmy, że sekwencja kroków przetwarzania informacji w grają­
cym w szachy komputerze okazuje się, zadziwiającym zbiegiem okoliczności,
identyczna z wydarzeniami wojny sześciodniowej (goniec= Moshe Dajan, wieża
na c7 = izraelska armia zdobywa wzgórza Golan, i tak dalej). Czy taki program
byłby „o” wojnie sześciodniowej w dokładnie takim samym stopniu, jak jest
„o” grze w szachy? Przypuśćmy, że któregoś dnia odkrywamy, iż koty wcale
nie są zwierzętami, ale robotami kontrolowanymi z Marsa. Każda reguła wnio­
skowania, która rządziła procesem obliczeniowym na podstawie: „Jeśli to kot,
to musi być zwierzęciem” , byłaby niezdolna do wykonania czynności. Rola
naszego umysłowego symbolu kot we wnioskowaniu zmieniłaby się niemal nie
do poznania. Ale z pewnością znaczenie słowa kotapozostałoby nie zmienione:
nadal myślałbyś „kot”, kiedy obok przemknąłby Fełiks-robot. Dwa punkty dla
teorii przyczynowej.
Trzeci punkt widzenia został streszczony w parodii reklamy telewizyjnej
w programie „Saturday Night Live”: obaj macie rację - to jest zarówno pasta
do podłogi, jak i sos do deseru. Przyczynowa i inferencyjną funkcja symbolu
razem determinują, co on reprezentuje. (Zgodnie z tym poglądem myśli czło­
wieka z mułu traktują o mojej matce, ponieważ zawierają związane z nią zo­
rientowane na przyszłość związki przyczynowe: może ją rozpoznać, kiedy ją
spotka). Funkcje przyczynowa i inferencyjną są zwykle zsynchronizowane, po­
nieważ dobór naturalny zaprojektował zarówno nasze układy postrzegania, jak
i nasze moduły wnioskowania, aby - w tym świecie - na ogół działały spraw­
nie. Nie wszyscy filozofowie zgadzają się, że przyczynowość plus wnioskowa­
nie plus dobór naturalny wystarczają, aby ustalić pojęcie: „rozumienie”, które
działałoby doskonale we wszystkich światach. („Załóżmy, że człowiek z mułu
ma identycznego brata bliźniaka na innej planecie...”) Ale jeśli tak, można od­
powiedzieć: tym gorzej dla pojęcia „rozumienie”. Rozumienie może mieć sens
tylko w odniesieniu do urządzenia, które było zaprojektow ane (przez inży­
nierów albo przez dobór naturalny) do funkcjonow ania w konkretnym świe­
cie. W innych światach - na Marsie, w Krainie Moczarów czy w Strefie Zmro­
ku - wszystkie nasze założenia są nieważne. Niezależnie od tego, czy teorie
przyczynowa i inferencyjną są całkowicie odporne na zarzuty filozofów, likwi­
dują one tajemnicę, w jaki sposób symbol w umyśle czy maszynie może coś
znaczyć.

***

93
Inną wskazówką, że komputacyjna teoria umysłu to właściwy trop, jest
istnienie sztucznej inteligencji: komputerów, które wykonują zadania intelek­
tualne. W każdym sklepie można kupić komputer, który przewyższa człowieka
pod względem zdolności rachowania, gromadzenia i przetwarzania faktów,
szkicowania rysunków, sprawdzania ortografii i tak dalej. W dobrze zaopatrzo­
nym sklepie są programy, które doskonale grają w szachy i które rozpoznają
litery alfabetu oraz wyraźnie wymawiane słowa. Klienci z grubszym portfelem
mogą kupić programy, które odpowiadają na pytania po angielsku, kontrolują
ramię spawającego i malującego sprayem robota oraz pow ielają ludzkie do­
św iadczenie w tysiącach dziedzin, takich jak uzupełnianie zapasu towarów,
rozpoznawanie chorób, przepisywanie leków i stwierdzanie przyczyn awarii
sprzętu. W 1996 roku komputer Deep Blue pokonał szachowego mistrza świa­
ta Garri Kasparowa w jednej grze i zremisował w dw óch innych, zanim prze­
grał mecz. Kom puter może być lepszy od dowolnego mistrza świata w sza­
chach, jest to tylko kwestia czasu. Chociaż nie ma robotów klasy Terminato­
ra, istnieją tysiące programów sztucznej inteligencji na mniejszą skalę, tak­
że ukryte w twoim komputerze osobistym, samochodzie i telewizorze. A po­
stęp nie ustaje.
Warto podkreślić te drobne sukcesy z powodu emocjonalnej debaty: „Co
komputery wkrótce potrafią dokonać/czego nigdy nie potrafią dokonać”. Jedna
strona mówi, że roboty są tuż za rogiem (wykazując, że umysł jest komputerem);
druga strona twierdzi, że to się nigdy nie zdarzy (wykazując, że nie jest kompu­
terem). Ta debata mogłaby się równie dobrze toczyć na stronach książki Chri-
stophera Cerfa i Victora Navasky’ego The Experts Speak (Mówią eksperci):

Dobrze poinformowani ludzie wiedzą, że niemożliwe jest przekazywanie głosu po


drucie, a gdyby nawet było to możliwe, sprawa nie miałaby żadnej praktycznej wartości.
- Artykuł redakcyjny, „The Boston Post”, 1865

Za pięćdziesiąt lat (...) uwolnimy się od absurdu hodowania całych kurczaków, by


zjadać piersi czy skrzydła, dzięki hodowaniu tych części osobno.
-W inston Churchill, 1932

Latające maszyny, cięższe odpow ietrza, nie są możliwe.


-L o rd Kelvin, pionier termodynamiki i elektryczności, 1895

[W 1965 roku] luksusowe samochody będą prawdopodobnie miały 6 metrów długo­


ści i będą napędzane silnikiem - turbiną gazową, młodszym bratem silnika odrzutowego.
- Leo Cheme, redaktor naczelny „The Research Institute o f America”, 1955
Człowiek nigdy nic wyląduje na Księżycu, niezależnie od wszystkich naukowych
postępów w przyszłości.
- Lee Deforest, wynalazca lam py próżniowej, 1957

Napędzane mocą atomową odkurzacze będą prawdopodobnie rzeczywistością za


około 10 lat.
-A le x Lewyt, producent odkurzaczy, 1955

Niewątpliwie poprawna przepowiednia futorologii mówi, że w przyszłości


dzisiejsi futurologowie będą wyglądali głupio. Nieznane są ostateczne możli­
wości sztucznej inteligencji, które będą zależeć od niezliczonych praktycznych
odkryć, dokonywanych w trakcie dalszych poszukiwań. Bezdyskusyjne jest tylko
to, że maszyny obliczeniowe mogą być inteligentne.
Naukowe zrozumienie problemów i osiągnięcia techniki są tylko luźno
powiązane. Od dłuższego czasu wiemy dużo o budowie i działaniu stawu bio­
drowego oraz serca, ale sztuczne stawy biodrow e są pow szechne, podczas
gdy sztuczne serca nadal nieosiągalne. Szukając w sztucznej inteligencji wska­
zówek dotyczących komputerów i umysłów, należy pamiętać o pułapkach na
drodze od teorii do jej zastosowania. Naturalna komputacja, a nie sztuczna in­
teligencja, jest właściwą nazwą inspirowanych przez komputery badań nad umy­
słem.

***
Komputacyjna teoria umysłu okopała się po cichu w neurofizjologii i neu­
rologii, badaniach fizjologii mózgu i systemu nerwowego. Idea, że przetwarza­
nie informacji jest fundamentalną czynnością mózgu, dotarła do wszystkich
zakątków tych dziedzin. Przetwarzanie informacji sprawia, że neurofizjolodzy
bardziej interesują się neuronami niż komórkami glejowymi, chociaż te ko­
mórki zajmują w mózgu więcej miejsca. Akson (długie wyjściowe włókno)
neuronu jest tak zbudowany, by bardzo wiernie przekazywać informację przez
długie odcinki, kiedy zaś jego sygnał elektryczny zostaje przetworzony w che­
miczny w synapsie (styku między neuronami), fizyczna forma zapisu informa­
cji zmienia się, podczas gdy sama informacja pozostaje nie zmieniona. Jak
zobaczymy, drzewo dendrytów (włókien wejściowych) na każdym neuronie
wydaje się dokonywać podstawowych operacji logicznych i statystycznych,
będących podstawą komputacji. Język neurobiologii pełen jest informatyczno-

95
teoretycznych terminów, takich jak „sygnały” „kody”, „reprezentacje”, „trans­
formacje” i „przetwarzanie”.
Koncepcja myślenia jako przetwarzania informacji określa także jakie
pytania są uprawnione w tej dziedzinie. Obraz na siatkówce jest do góryno-a-
mi, jak więc możemy widzieć świat właściwą stroną do góry? Jeśli kora wzro­
kowa znajduje się z tyłu głowy, dlaczego nie mamy poczucia, że widzimy obra­
zy w tyle głowy? Jak to jest możliwe, że człowiek po amputacji może czuć
kończynę-fantom w miejscu, gdzie miał przedtem prawdziwą? Jak możemy
widzieć zielony sześcian, jeśli neurony ani nie są zielonego koloru, ani nie
mają kształtu sześcianu? Każdy neurobiolog wie, że są to pseudopytania ale
dlaczego? Ponieważ dotyczą właściwości mózgu, które nie mają żadnego zna­
czenia dla przekazywania i przetwarzania informacji. &

***
Jeśli teoria naukowajest dobra tylko w takim stopniu, w jakim wyjaśnia fakt)'
i inspiruje odkrycia, najlepszą reklamąkomputacyjnej teorii umysłu jest jej wpływ
na psychologię. Skinner i inni behawioryści twierdzili, że wszelkie dyskusje o
wydarzeniach zachodzących w umyśle są jałowymi spekulacjami; w laborato­
riach i badaniach terenowych można analizować tylko powiązania między bodź­
cem a reakcją. Prawda okazała się odmienna. Przed wprowadzeniem idei kompu-
tacji do psychologii w łatach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przez Newella i
Simona oraz psychologów George’a Millera i Donalda Broadbenta była to dzie­
dzina śmiertelnie nudna. Uniwersytecki program nauki psychologii zawierał psy­
chologię fizjologiczną, co oznaczało odruchy; percepcję, co oznaczało reakcję na
dźwięki; uczenie się, co oznaczało szczury; pamięć, co oznaczało nonsensow­
n e sylaby; inteligencję, co oznaczało IQ; osobowość, co oznaczało testy osobowo­

ści. Od tego czasu psychologia wprowadziła do laboratoriów pytania najwybit­


niejszych myślicieli i dokonała tysięcy odkryć dotyczących każdego aspektu umy­
słu o czym nie można było marzyć kilka dziesięcioleci temu.
Psychologia zawdzięcza ten rozkwit teorii komputacyjnej, która zrewolu­
cjonizowała program badawczy dzięki odkryciu form umysłowych reprezenta­
cji (symbolicznych zapisów używanych przez umysł) i mających do nich do­
stęp procesów (demonów). Platon powiedział, że jesteśm y uwięzieni w jaskini
j znamy świat tylko poprzez cienie, jakie rzuca on na ścianę. Informacja w
wewnętrznej, umysłowej reprezentacji jest wszystkim, co możemy wiedzieć o

96
święcie. Jako analogię rozważmy, jak działa zewnętrzna reprezentacja. Na
wyciągu z mojego konta bankowego wszystkie wpłaty figurują jako jedna suma.
Jeśli wpłaciłem do banku kilka czeków i trochę gotówki równocześnie, nie
mogę na podstawie wyciągu stwierdzić, czy konkretny czek był między nimi;
ta informacja została wymazana. Co więcej, sama forma reprezentacji określa
wszystko, co można z niego z łatwością wywnioskować, ponieważ homunku-
lus wystarczająco głupi, by mogła go zastąpić maszyna, reaguje wyłącznie na
symbole i ich układ. Nasz sposób zapisu cyfr jest cenny, ponieważ dodawanie
można sprowadzić do kilku prostych operacji: wyszukiwania pozycji w tabe­
lach dodawania i przenoszenia cyfr. Rzymskie cyfry przetrwały tylko na ety­
kietkach czy dekoracjach, ponieważ operacja dodawania je st na nich znacznie
bardziej skomplikowana, a mnożenie i dzielenie praktycznie niemożli we.
Siedzenie i definiowanie wewnętrznych reprezentacji prowadzi do nauko­
wego rygoru w psychologii. Wiele proponowanych w psychologii wyjaśnień
zachowania wydaje się beztrosko bajkowych, ponieważ opisując zjawiska
psychiczne, posługują się innymi, równie tajemniczymi zjawiskami psychicz­
nymi. Dlaczego ludziom jedno zadanie sprawia więcej trudności niż inne? Po­
nieważ jest „trudniejsze”. Dlaczego ludzie uogólniają obserwację cech jedne­
go przedmiotu, przypisując je innemu przedmiotowi? Ponieważ te przedmioty
są „podobne”. Dlaczego ludzie zauważają jedno zdarzenie, a innego nie? Po­
nieważ pierwsze zdarzenie jest „bardziej uderzające” . Te wyjaśnienia to oszu­
stwo. Trudność, podobieństwo i uderzające cechy istnieją w umysłach obser­
watorów, a to właśnie powinniśmy próbować wyjaśnić. Komputerowi trudniej
zapamiętać wątek Czerwonego Kapturka niż dwudziestocyfrową liczbę; nam
trudniej zapamiętać liczbę niż wątek. Uznajemy dwa zmięte kawałki papieru
za podobne, chociaż są zupełnie innych kształtów, uznajemy zaś dwie twarze
ludzkie zaodm ienne, chociaż ich kształt jest niemal taki sam. Migrującym pta­
kom, które znajdują w nocy drogę według gwiazd, pozycje konstelacji gwiezd­
nych o różnych porach nocy rzucają się w oczy; dla przeciętnego człowieka są
one ledwie zauważalne.
Badanie umysłowych reprezentacji dostarcza jednak faktów i obserwacji,
które można rygorystycznie liczyć i porównywać. Jeśli teoria psychologiczna
ma jakąkolwiek wartość, powinna przewidzieć, że reprezentacje, których wy­
magają „trudniejsze” zadania, zawierają więcej symboli (policz je) lub urucha­
miają dłuższy łańcuch demonów niż „łatwe” . Powinna przewidzieć, że dwie
„podobne” rzeczy m ają więcej wspólnych i mniej odrębnych symboli niż re­

97
prezentacja „niepodobnych” rzeczy; „Uderzające” obiekty powinny mieć odmienne
reprezentacje od swoich sąsiadów; „nieuderzające” powinny mieć takie same re­
prezentacje.
Badania w dziedzinie psychologii poznawczej próbowały ustalić wewnętrz­
ne reprezentacje w umyśle, oceniając sprawozdania ludzi, mierząc czas ich
reakcji, błędy w zapamiętywaniu i rozwiązywaniu problemów, rozpoznawaniu
przedmiotów i uogólnianiu doświadczeń. Sposób, w jaki ludzie uogólniają, jest
- być może - najbardziej wymownym sygnałem, że umysł posługuje się repre­
zentacjami danych, i to wieloma.
Załóżmy, że nauczenie się czytania nowego, wymyślnego, ozdobionego
zakrętasami typu czcionki zabiera ci trochę czasu. Praktykowałeś na kilku sło­
wach i potrafisz ją teraz czytać równie szybko jak którąkolwiek inną. Następ­
nie widzisz znajome słowo, którego nie używałeś podczas ćwiczeń - powiedz­
my: łoś. Czy musisz na nowo się nauczyć, jak je wymawiać, ustalać, że odnosi
się do zwierzęcia? Jak ono wygląda? Że ma ciało, oddycha i karmi mlekiem
swoje młode? Oczywiście, że nie. Ale ta banalna umiejętność informuje o czymś
ważnym. Twoja wiedza o słowie łoś nie mogła być bezpośrednio związana z
fizycznym kształtem drukowanych liter. Gdyby była, to przy wprowadzeniu
nowego kroju liter twoja wiedza nie łączyłaby się z nimi i byłaby niedostępna,
dopóki na nowo nie nauczyłbyś się związku. W rzeczywistości twoja wiedza
musi się łączyć z węzłem, numerem, adresem w pamięci lub hasłem w słowni­
ku umysłu, reprezentującym abstrakcyjne słowo łoś, i to hasło musi być neu­
tralne w odniesieniu do rodzaju druku lub wymowy. Kiedy nauczyłeś się już
nowego typu czcionki, stworzyłeś nowy wyzwalacz wizualny liter alfabetu,
który z kolei uruchomił stare hasło łoś, tak że wszystko, co się łączy z tym
hasłem, stało się natychmiast dostępne bez konieczności ponownego łączenia
wszystkiego, co wiesz o łosiach, z nowym sposobem drukow ania słow a łoś.
To dlatego wiemy, że twój umysł zawiera reprezentacje specyficzne dla abs­
trakcyjnych haseł słów, a nie tylko ich kształtów, kiedy są wydrukowane.
Te skoki myślowe oraz katalog wewnętrznych reprezentacji, na który wska­
zują, są znakiem probierczym ludzkiego poznania. Jeśli dowiedziałeś się, że
wapiti jest inną nazwą łosia, możesz wziąć wszystkie fakty związane ze sło­
wem łoś i natychmiast przenieść je na wapiti, bez konieczności mozolnego
odbudowywania wszystkich asocjacji związanych z tym słowem. Oczywiście prze­
niesiona zostanie tylko twoja wiedza zoologiczna; nie będziesz sądził, że wapiti
wymawia się jak łoś. To sugeruje, że w umyśle istnieje poziom reprezentacji dla

98
pojęć kryjących się zu stówami, a nie tylko dla samych słów. Twoja znajomość
faktów o łosiu podwieszona jest do pojęcia; słowa łoś i w apiti także podwie­
szone są do pojęcia; a pisownia ł-o-ś podwieszona jest do słowa łoś.
Od typu czcionki przeszliśmy na wyższy poziom, do pojęć; pójdźmy teraz
w dół. Jeśli wiesz, że czcionka to czarny atrament na białym papierze, nie bę­
dziesz musiał uczyć się na nowo, gdy będzie to biały atrament na czerwonym
papierze. Mówi nam to o istnieniu reprezentacji wizualnych krawędzi. Każdy
kołor graniczący z każdym innym kolorem postrzegany jest jako krawędź; kra­
wędzie oznaczają kreski; zestaw kresek układa się w litery i cyfry.
Rozmaitość istniejących w umyśle reprezentacji związanych z pojęciem
takim jak łoś można pokazać w jednym diagramie, zwanym czasami siecią se­
mantyczną, reprezentacją wiedzy czy bazą danych propozycji.
To jest fragment znajdującego się w naszych głowach olbrzymiego multi­
medialnego słownika, encyklopedii i podręcznika majsterkowicza. Wszędzie
w umyśle znajdujemy podobne nawarstwienia reprezentacji. Powiedzmy, że
poprosiłem cię o napisanie słowa łoś dowolną czcionką, ale lewą ręką (jeśli
jesteś praworęczny) lub palcem nogi w piasku, czy też o nakreślenie go sno­
pem światła z małej latarki, którą trzymasz w zębach. Napis może być niezdar-

wiedza:

pojęcie:

słowa:

litery:

czcionki:

kreski:

krawędzie:

99
ny, ale słowo da się rozpoznać. Być może potrzebujesz praktyki, aby ruchy
stały się bardziej płynne, ale nie musisz uczyć się na nowo kształtu każdej
litery ani alfabetu czy pisowni każdego słowa. To przeniesienie umiejętności
korzysta z poziomu reprezentacji kontroli motoiycznej, który nie określa skur­
czów poszczególnych mięśni czy ruchów członków, lecz planuje geom etrycz­
ną trajektorię ruchu. Programy kontroli niższego szczebla przekładają tę tra­
jektorię na rzeczywisty ruch.
Przypomnijmy sobie Sally uciekającą z płonącego budynku. M otyw jej
działania musiał być abstrakcyjną reprezentacją umysłową: „uciekaj od nie­
bezpieczeństwa”, a nie na przykład: „biegnij daleko od dymu”, ponieważ chęć
ucieczki mógł spowodować inny sygnał niż dym (a dym nie zawsze by ją spo­
wodował), sama zaś ucieczka mogła przyjąć inną formę niż bieg. A przecież
dopiero w chwili, w której Sally odkryła, że w budynku jest pożar, po raz pierw­
szy zdecydowała, jak na to zareagować. Sposób myślenia Sally musi więc być
modularny: jedna część ocenia niebezpieczeństwo, inna decyduje, czy uciekać,
a jeszcze inna ustala, jak uciekać.
Kombinatoiyka języka „mentalskiego” i innych reprezentacji umysłowych,
składających się z mniejszych części, wyjaśnia niewyczerpany zasób ludzkich
myśli i działań. Z kilku elementów i kilku reguł można stworzyć nieskończenie
wiele różnych reprezentacji umysłowych, ponieważ liczba możliwych repre­
zentacji rośnie wykładniczo w stosunku do liczby elementów. Język jest oczy­
wistym przykładem. Powiedzmy, że możesz wybrać jedno z dziesięciu słów na
pierwsze słowo w zdaniu, jedno z dziesięciu na drugie słowo (co daje sto po­
czątków złożonych z dwóch słów), jedno z dziesięciu na trzecie słow o (co
daje tysiąc początków z trzech słów) i tak dalej. (Dziesięć je st faktycznie ■
przybliżoną średnią geom etryczną liczby słów dostępnych w każdym mo­
mencie budowania gramatycznie poprawnego i mającego sens zdania). Można
obliczyć, że zdań składających się z dwudziestu lub mniej słów (a więc niespe-
cjalnie długich) jest dziesięć do dwudziestej potęgi: jedynka z dwudziestoma ■
zerami lub sto milionów bilionów, lub stukrotność liczby sekund, które upłynę­
ły od narodzin wszechświata. Podaję ten przykład nie po to, żeby zaim pono­
wać bezmiarem naszych językowych możliwości, ale bezmiarem myśli. Język
w końcu nie jest nuceniem bezsensownych dźwięków: każde zdanie wyraża
odmienną myśl. (Nie ma całkowicie synonimicznych zdań). Tak więc, pom ija­
jąc wszelkie niemożliwe do wypowiedzenia myśli, ludzie mogą się zabawiać
stu milionami bilionów różnych dających się wypowiedzieć.

100
W wielu sferach ludzkiej działalności znajdujemy kombinatoryczny bez­
miar dających się pomyśleć struktur. Młodego Johna Stuarta Miłła przestraszy­
ło odkrycie, że skończona liczba nut wraz z maksymalną praktyczną długością
kompozycji oznacza, iż światu wkrótce zabraknie nowych melodii. Gdy za­
smuciła go ta melancholijna myśl, Brahms, Czajkowski, Rachmaninow i Stra­
wiński jeszcze się nie urodzili, nie było również różnych rodzajów muzyki:
ragtime’a, jazzu, broadwayowskich musicali, bluesa, country and western, rock
and rolla, samby, reggae i punka. Nie jest prawdopodobne, że kiedykolwiek
będziemy mieli niedobór melodii, ponieważ muzyka jest kombinatoiyczna -
jeśli mamy osiem nut do wyboru, możemy z nich stworzyć 64 pary nut, 512
motywów trzy nutowych, 4096 fraz czteronutowych i tak dalej, co prowadzi do
bilionów muzycznych utworów.

ifc
Dowodem na to, że w naszych głowach znajduje się wiele rodzajów repre­
zentacji danych, jest łatwość w uogólnianiu wiedzy. Um ysłowe reprezentacje
ujawniają się także w psychologicznym laboratorium. Dzięki subtelnym techni­
kom psycholodzy potrafią przyłapać umysł na akcie przerzucania się z reprezenta­
cji na reprezentację. Psycholog Michael Posner i jego koledzy wykazali to w ele­
ganckim eksperymencie. Ochotnicy siedzą przed ekranem magnetowidu i widzą
parę wyświetlanych szybko liter, na przykład: A A. Mają nacisnąć jeden przycisk,
jeśli litery są takie same, a inny, jeśli litery są różne (powiedzmy: A B). Czasami
obie litery są małe lub duże (A A lub a a), czyli są fizycznie identyczne. Czasami
jedna jest duża, a jedna mała (A a lub a A), czyli są to te same litery alfabetu, ale
mają różny kształt. Kiedy litery są identyczne, ludzie naciskają przycisk szybciej i
dokładniej, niż kiedy są odmienne, prawdopodobnie dlatego, że przetwarzają
litery jako formy wizualne i mogą po prostu porównywać je geometrycznie na
podstawie szablonów. Kiedy jedna litera to A, druga natomiast to a, muszą
uzgodnić ich kształt i zamienić w „literę a”, co wydłuża czas reakcji mniej
więcej o jedną dziesiątą sekundy. Jeśli jednak zostaje wyświetlona jedna litera, a
druga po kilku sekundach, to nie ma znaczenia, czy są identyczne czy nie: A nastę­
puje po A w takim samym odstępie jak A po a. Nie można już szybko zamienić
szablonów. Najwyraźniej po kilku sekundach umysł automatycznie zmienia re­
prezentację wizualną w alfabetyczną, odrzucając informację ojej geometrii.
Takie sztuczki laboratoryjne ujawniły, że ludzki mózg używa co najmniej
czterech głównych form reprezentacji. Jedną jest wizualne wyobrażenie, które

101
jest jak szablon w dwuwymiarowej, podobnej do obrazu mozaice. (Wizualne
wyobrażenia omówimy w rozdziale czwartym). Drugą jest reprezentacja fono-
logiczna, ciąg sylab, które odgrywamy w umyśle ja k krążek taśmy, planując
ruchy warg i wyobrażając sobie, jak te sylaby brzmią. Ta taśmopodobna repre­
zentacja jest ważnym składnikiem naszej pamięci krótkoterminowej, kiedy na
przykład szukamy numeru telefonu i po cichu powtarzamy sobie cyfry tylko
dopóty, dopóki go nie wybierzemy. Krótkoterminowa pamięć fonologiczna
trwa od jednej do pięciu sekund i potrafi utrzymać od czterech do siedmiu „frag­
mentów”. (Krótkoterminową pamięć mierzy się fragmentami, a nie dźwięka­
mi, ponieważ każdy zapamiętany element może otrzymać etykietkę, która łą­
czy go ze znacznie szerszą strukturą informacji w długoterminowej pamięci,
np. z treścią frazy czy zdania). Trzecią formą jest reprezentacja gramatyczna:
rzeczowniki i czasowniki, frazy i zdania poboczne, tematy i źródłosłowy, fone­
my i sylaby, a wszystko to ułożone w hierarchiczne drzewa. W książce The
Language lnstinct wyjaśniłem, jak te reprezentacje umysłowe określają treść
zdań oraz jak ludzie komunikują się i bawią słowami.
Czwartą formą jest „mentalski”, język myśli, w którym ułożona jest nasza
wiedza pojęciowa. Kiedy odkładasz książkę, nie pamiętasz doboru słów ani
typu czcionki, zdań czy miejsca, gdzie znajdowały się na stronie. W pamięci
pozostaje treść lub wątek. (W testach pamięciowych ludzie „poznają” zda­
nia, których nigdy nie widzieli, jeśli są parafrazami zdań, które widzieli).
„Mentalski” jest środkiem, dzięki któremu chwytamy treść czy wątek akcji;
używałem go miejscami w tablicy „systemu produkcji”, który identyfikował
wujów, oraz w ostatnim diagramie ukazującym poziom „wiedzy” i „pojęć” w
sieci semantycznej. „Mentalski” to także lingua franca umysłu, przepływ
inform acji między modułami umysłu, który pozwala nam opisać to, co
widzimy, wyobrazić sobie to, co zostało nam opisane, wykonać instrukcje i
tak dalej. Ten przepływ można faktycznie zobaczyć w anatomii mózgu. Hipo-
kamp i połączone z nim struktury, wkładające naszą pamięć do długoterm i­
nowej przechowalni, oraz płaty czołowe, zawierające zespół obwodów do
podejmowania decyzji, nie są bezpośrednio połączone z częściami m ózgu,
które przetwarzają surowe dane wejściowe ze zmysłów (mozaikę kraw ę­
dzi, kolorów i ciągi zmieniających się dźwięków). Większość ich wejścio­
wych włókien przekazuje to, co neurobiolodzy nazywają „wysoce przetw o­
rzonym i” danymi wejściowymi, pochodzącymi z regionów oddalonych o
jeden lub więcej szczebli od pierwszych obszarów czuciowych kory mózgo­
wej. Dane wejściowe składają się z kodów obiektów, stów i innych pojęć zło­
żonych.

***
Dlaczego istnieje tak wiele rodzajów reprezentacji? Czy nie byłoby pro­
ściej mieć esperanto dla całego umysłu? W rzeczywistości byłoby to potwornie
skomplikowane. Modularna organizacja oprogramowania umysłowego, ze
swoim pakowaniem wiedzy w odrębne formaty, jest eleganckim przykładem,
jak ewolucja i inżynieria sięgają po podobne rozwiązania. Brian Kemighan,
czarodziej w świecie oprogramowania, napisał razem z P.J. Plaugerem książkę
The Elements ofProgrcmming Style (aluzja do słynnego podręcznika Strunka i
White’a The Elements o f Style). Ich porady dotyczą wydajności pracy progra­
mu oraz jego harmonijnej ewolucji. Jedna z ich maksym brzmi: „Zastąp powta­
rzające się wyrażenia odwołaniem się do wspólnej funkcji” . Na przykład, jeśli
program ma obliczyć powierzchnie trzech trójkątów, nie powinien mieć trzech
różnych instrukcji, z których każda zawiera współrzędne jednego z trójkątów
oraz kopię wzoru na obliczanie powierzchni trójkąta. Zamiast tego powinien
mieć wzór zapisany raz. Powinna znajdować się w nim funkcja: „oblicz p o ­
wierzchnię trójkąta”, która powinna mieć gniazdo z etykietkami X, Y i Z, re­
prezentujące powierzchnię każdego trójkąta. Funkcję tę można przywołać trzy
razy, ze współrzędnymi podanymi w danych wejściowych, włączonymi do
gniazd X,Y i Z. Taka zasada projektowania staje się jeszcze ważniejsza, kiedy
funkcja rośnie od jednolinijkowego wzoru do wielostopniowego podprogramu.
Stała się ona inspiracją do sformułowania poniższych zasad, według których,
jak się zdaje, postępował dobór naturalny, kiedy projektował nasze modularne,
wieloformatowe umysły:

Moduluj.
Używaj podprogramów.
Każdy moduł powinien dobrze wykonywać jedną rzecz.
Każdy moduł powinien być użyteczny.
Zlokalizuj wejścia i wyjścia w podprogramach.

Druga zasada została ujęta w postaci:

Wybieraj taką reprezentację danych, która upraszcza program.


- Kemighan i Plauger dają przykład programu, któiy odczytuje linijkę tek­
stu, następnie zaś mają wydrukować ustawioną symetrycznie Wewnątrz ramki.
Linijkę tekstu można przechowywać w wielu formatach (jako rząd liter, listę
współrzędnych i tak dalej), ale w jednym formacie wypośrodkowanie jest dzie­
cinnie proste: przydziel osiemdziesiąt kolejnych gniazd pamięci, które odzwier­
ciedlają osiemdziesiąt pozycji na monitorze. Wypośrodkować można bez błę­
du w kilku krokach, dla dowolnych danych wejściowych; w jakimkolwiek in­
nym formacie program musiałby być bardziej złożony. Prawdopodobnie od­
rębne formaty reprezentacji, używane przez ludzki umysł - wyobrażenia, fo-
nologiczne pętle, hierarchiczne drzewa, „mentalski” - wyewoluowały, ponie­
waż dzięki nim proste programy (czyli głupie demony lub homunkulusy) mogą
dokonywać pożytecznych obliczeń.
A jeśli lubisz intelektualną stratosferę, gdzie mieszczą się „złożone syste­
my” wszelkiego rodzaju, możesz być podatny na argument Herberta Simona,
że modularna konstrakcj a komputerów i umysłu jest szczególnym przypad­
kiem modularnej, hierarchicznej konstrukcji wszystkich złożonych systemów.
Organizmy składają się z tkanek zbudowanych z komórek, w których są orga­
nelle; siły zbrojne obejmują armie, w skład których wchodzą dywizje podzielo­
ne na bataliony, te zaś na plutony; książka zawiera rozdziały podzielone na
sekcje, podsekcje, akapity i zdania; imperia składają się z krajów, prowincji i
terytoriów. Te „niemal rozkładalne” systemy są zdefiniowane przez bogate in­
terakcje między elementami należącymi do tej samej części składowej i nie­
wielką liczbę interakcji między elementami należącymi do różnych części skła­
dowych. Złożone systemy są hierarchiami modułów, ponieważ tylko elementy,
które są połączone w moduły, mogą pozostać stabilne wystarczająco długo,
aby tworzyć coraz większe moduły. Simon podaje analogię dwóch zegarmi­
strzów, Hory i Tempusa:

Zegarki, które robili, składały się z około tysiąca części. Terapus montował je w
ten sposób, że jeśli musiał odłożyć częściowo złożony zegarek - na przykład, żeby
odebrać telefon - ten natychmiast rozlatywał się na części i trzeba go było składać od
początku...
Zegarki, które robił Hora, były nie mniej skomplikowane niż zegarki Tempusa.
Zaprojektował je jednak tak, że mógł zestawiać podzespoły z około dziesięciu części
każdy. Dziesięć tych podzespołów można było znowu zestawić w większe podzespoły,
których dziesięć składało się na cały zegarek. Tak więc, kiedy Hora musiał odłożyć
częściowo złożony zegarek, żeby odebrać telefon, tracił tylko małą część swojej pracy i
składał zegarki w ułamku czasu, jaki zabierało to Tempusowi.

104
Nasza złożona aktywność umysłowa naśladuje mądrość Hory. Nie musi­
my zajmować się każdym zawijasem i planować każdego skurczu mięśnia.
Dzięki symbolom słów każdy typ czcionki może wywołać każdy ułamek wie­
dzy. Dzięki symbolom cełu każda oznaka niebezpieczeństwa może uruchomić
każdy sposób ucieczki.
Zapłatą za ten długi wywód o umysłowej komputacji i reprezentacji jest -
mam nadzieję - zrozumienie złożoności, subtelności i elastyczności, do jakich
zdolny jest ludzki umysł, nawet jeśli nie jest niczym innym niż maszyną, po­
kładowym komputerem robota zbudowanego z tkanki. Nie potrzebujemy du­
chów czy nadprzyrodzonych sił, by wyjaśnić zjawisko inteligencji. Nie ma też
powodu, by siląc się na „naukowość”, ignorować naoczne dowody i twierdzić,
że istoty ludzkie są tobołkami uwarunkowanych skojarzeń, m arionetkam i ge­
nów, niewolnikami bydlęcych instynktów. M ożemy mieć zarówno bystrość
ludzkiej myśli, ja k i m echanistyczny schem at pojęciowy jej wyjaśniania.
Dalsze rozdziały, w których próbuję wyjaśnić zdrowy rozsądek, emocje, sto­
sunki społeczne, dowcip i sztukę, zbudowane są na fundamencie złożonej, kom-
putacyjnej psychiki.

Obrońca tytułu mistrza


Gdyby było nie do pomyślenia, że komputacyjna teoria umysłu może być
obalona, znaczyłoby to oczywiście, iż jest pozbawiona treści. 1 rzeczywiście,
wielokrotnie ją atakowano. Nie wystarcza jednak strzelać śrutem do teorii, któ­
ra stała się nieodzowna; nie obali jej nic poza podważeniem jej podstaw. Dwóch
błyskotiiwych autorów podjęło rękawicę. Obaj wybrali potężny, chociaż od­
mienny oręż: jeden odwołuje się do przyziemnego zdrowego rozsądku, drugi
do ezoterycznej fizyki i matematyki.
Pierwszy atak pochodził od filozofa Johna Searle’a. Uważa on, że obalił
komputacyjną teorię umysłu w 1980 roku za pomocą eksperymentu myślowe­
go, przejętego od innego filozofa, Neda Błocka (który, jak na ironię, jest wiel­
kim zwolennikiem teorii komputacyjnej). Wersja Searle’a stała się słynnajako
chiński pokój. Człowiek, który nie zna chińskiego, zostaje umieszczony w po­
koju. W szparę pod drzwiami wsuwa mu się kawałki papieru z wypisanymi na
nich zawijasami. M a on długą listę skomplikowanych instrukcji, takich jak:
„Gdy widzisz (zawijas, zawijas, zawijas), napisz (zakrętas, zakrętas, zakrętas)” .

105
Niektóre z reguł mówią mu, żeby wsunął to, co napisał, z powrotem pod drzwi.
Nabiera wprawy w wykonywaniu instrukcji. Nie wie, że zawijasy i zakrętasy to
chińskie litery, a instrukcje są programem sztucznej inteligencji dotyczącym od­
powiadania na pytania po chińsku. Dla osoby po drugiej stronie drzwi oczywi­
ste jest, że w pokoju znajduje się ktoś mówiący biegle po chińsku. A jeśli rozu­
mienie polega na pracy właściwego programu komputerowego, facet musi znać
chiński, ponieważ pracuje według takiego programu. Ale on nie rozumie po chiń­
sku, nie zna ani jednego słowa, po prostu manipuluje symbolami. Dlatego też
rozumienie - i każdy aspekt inteligencji - nie jest tym samym co manipulacja
symbolami czy komputacja.
Searle powiada, że programowi brakuje intencjonalności, powiązania mię­
dzy symbolem a jego znaczeniem. Wielu ludzi interpretowało jego myśl jako
stwierdzenie, że programowi brak świadomości, i faktycznie Searle sądzi, że świa­
domość i intencjonalność są ściśle spokrewnione, ponieważ jesteśmy świadomi
znaczenia naszej myśli lub użytego słowa. Intencjonalność, świadomość i inne
zjawiska umysłowe nie są spowodowane przetwarzaniem informacji, konkluduje
Searle, ale są „rzeczywistymi fizyczno-chemicznymi właściwościami praw­
dziwych ludzkich mózgów” ( nie mówi jednak, co to są za właści wości).
Chiński pokój wywołał nieprawdopodobną liczbę komentarzy. W odpo­
wiedzi ukazało się ponad sto artykułów, ja zaś uznałem go za znakomity powód
do wycofania swojego nazwiska z listy pewnej grupy dyskusyjnej w Interne­
cie. Tym, którzy mówią, że cały pokój (człowiek oraz kartki z regułami) rozu­
mie chiński, Searle odpowiada: świetnie, niech facet nauczy się tych reguł na
pamięć, przeprowadza kalkulacje w głowie i pracuje na świeżym powietrzu.
Pokój zniknął, a nasz manipulator symbolami nadał nie rozumie chińskiego.
Stwierdzającym, że temu człowiekowi brakuje jakichkolwiek czuciowo-moto-
rycznych związków ze światem, i to właśnie jest zasadniczy brakujący czyn­
nik, Searle odpowiada: załóżmy, że zawijasy na wejściu są produktem kamery
telewizyjnej, a zakrętasy na wyjściu rozkazami dla ramienia robota. Ma związ­
ki, ale nadal nie zna języka. Tym, którzy mówią, że jego program nie odzwier­
ciedla tego, co robi mózg, Searle może wskazać na równolegle rozpowszech­
niany odpowiednik chińskiego pokoju autorstwa Błocka, chińską salę gimna­
styczną: miliony łudzi w olbrzymiej sali gimnastycznej zachowują się, jakby
były neuronami - wykrzykują do siebie sygnały przez wałkie-tałkie, naśladu­
jąc sieć neuronową, która odpowiada na pytania po chińsku. Ale sala gimna­
styczna nie zna języka chińskiego ani trochę lepiej niż tamten facet.

106
Taktyka Searla polega na apelowaniu raz za razem do naszego zdrowego
rozsądku. Można niemal usłyszeć, jak mówi: „Oj, daj spokój! Chcesz powie­
dzieć, że ten człowiek rozumie po chińsku??!! Nie wygłupiaj się! Nie rozumie
ani słowa!! Całe życie mieszkał na Brooklynie!!”, i tak dalej. Historia nauki nie
była jednak, łagodnie mówiąc, uprzejma dła prostej intuicji kierującej się zdro­
wym rozsądkiem. Filozofowie Patricia i Paul Churchland proponują, byśmy
sobie wyobrazili, jak można by się posłużyć argumentem Searle’a przeciwko
teorii Maxwełla, że światło składa się z fal elektromagnetycznych. Jakiś osob­
nik trzyma magnes w ręce i macha nim w górę i w dół. Powoduje promienio­
wanie elektromagnetyczne, ale nie pojawia się światło, a więc światło nie jest
falą elektromagnetyczną. W tym eksperymencie myślowym częstotliwość fał
jest tak mała, że my, ludzie, nie widzimy ich dłużej jako światła. Polegając na
intuicji, wywnioskowaliśmy błędnie, że fale o dużej częstotliwości również nie
mogą być widoczne w postaci światła. Podobnie Searle spowolnił procesy za­
chodzące w umyśle do zakresu, w którym my, ludzie, nie myślimy o nich dłużej
jako o rozumieniu (ponieważ rozumienie przebiega zazwyczaj znacznie szyb­
ciej). Kierując się intuicją, wywnioskowaliśmy błędnie, że szybki proces obli­
czeniowy również nie może być rozumieniem. Gdyby jednak przyspieszona
wersja niedorzecznej historyjki Searle’a urzeczywistniła się i spotkalibyśmy
osobę, która wydaje się rozmawiać inteligentnie po chińsku, ale w rzeczywi­
stości rozmieszcza w ułamku sekundy miliony wyuczonych na pamięć reguł,
jej brak znajomości chińskiego nie byłby dla nas tak oczywisty.
Moim zdaniem Searle w ykorzystuje jedynie fakty w iążące się z angiel­
skim słow em „rozum ieć” . Ludzie używ ają go tylko w pew nych stereoty­
pow ych okolicznościach: stosują reguły języka szybko i nieświadom ie,
natom iast treść zależy od przekonań danej osoby. Jeśli ludzie wzdragają
się przed użyciem potocznego słowa „rozumieć” w nadzwyczajnych sytu­
acjach, które są sprzeczne ze stereotypem , ale nie z istotą zjawiska, to z na­
ukowego punktu widzenia rzecz jest nieistotna. M ożemy poszukać innego
słowa lub zgodzić się na używanie starego w technicznym sensie, to bez zna­
czenia. Wyjaśnienie tego, w jaki sposób odbywa się rozumienie, pozostaje nie
zmienione. Nauka w końcu mówi o zasadach, które powodują, że coś działa, a
nie o rzeczach, które są „rzeczyw istym i” przykładam i znajom ego słowa.
Jeśli naukow iec w yjaśnia działanie ludzkiego łokcia, określając go jako
dźwignię jednostronną, to nie obala tego wyjaśnienia wskazanie człowieka trzy­
mającego w rękach stalową dźwignię jednostronną i stwierdzenie: „Ale patrz,

107
on przecież ma stalową dźwignię jednostronną i dwa łokcie. Wcale nie ma
trzech łokci!U”
Wspomniałemjuż o „fizyczno-chemicznych właściwościach” mózgu: guzy
mózgu, mózgi myszy i tkanka neuronowa hodowana w laboratorium niczego
nie rozumieją, ale ich fizyczno-chemiczne właściwości są takie same jak na­
szych mózgów. Komputacyjna teoria wyjaśnia różnicę: te fragmenty tkanki nie
tworzą wzorów połączeń, w których odbywają się właściwe procesy przetwa­
rzania informacji. Na przykład nie mają części odróżniających rzeczowniki od
czasowników, a ich wzorce działania nie zawierają reguł składni, semantyki i
zdrowego rozsądku. Oczywiście, zawsze możemy to nazywać różnicą właści­
wości fizyczno-chemicznych (w tym samym sensie, w jakim fizyczno-chemicz-
nymi właściwościami różnią się dwie książki), ale wtedy to określenie jest bez­
sensowne, ponieważ nie da się go już zdefiniować w języku fizyki i chemii.
W eksperymencie myślowym można odwrócić sytuację. Być może defini­
tywną odpowiedź na chiński pokój Searle’a znajdziemy w szeroko rozpowszech­
nianym w Internecie opowiadaniu autora utworów fantastyki naukowej Terry
Bissona, w którym niedowierzanie idzie w drugim kierunku. W opowiadaniu
jest rozmowa między przywódcą międzyplanetarnej floty badawczej a szefem
jego sztabu, która zaczyna się następująco:

- Oni są zrobieni z mięsa.


-Zm ięsa?(~.)
- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Złapaliśmy wielu z różnych części
planety, wzięliśmy ich na pokład pojazdu rekonesansowego i badaliśmy na wszystkie
sposoby. Są cali z mięsa.
-T o niemożliwe. A co z sygnałami radiowymi? Przekazami do gwiazd?
- Używają fal radiowych, żeby rozmawiać, ale sygnały nie pochodzą od nich.
Sygnały pochodzą od maszyn.
- No to kto zrobił maszyny? Z tymi właśnie chcemy nawiązać kontakt.
- Oni zrobili maszyny. To właśnie próbuję ci powiedzieć. Mięso zrobiło maszyny.
-T o jest nonsens. Jak mięso może zrobić maszyny? Proponujesz mi, żebym uwie­
rzył w myślące mięso.
-Niczego nie proponuję, ja ci to mówię. Te istoty są jedyną myślącą rasą w tym
sektorze i są zrobione z mięsa.
- Może są jak Orfolejowie. Wiesz, oparta na węglu inteligencja, która przechodzi
przez stadium mięsa. ;
- Nie. Rodzą sięjako mięso i umierąjąjako mięso. Badaliśmy ich przez wiele ich J
długości życia, co nie trwa tak długo. Czy masz jakieś pojęcie o długości życia mięsa?
-Oszczędź mi. No dobrze, może są tylko w części mięsem. Wiesz, jak Weddilejo-
wie. M ięsna głowa z mózgiem z elektronowej plazmy w środku.

108
- Nie, myśleliśmy o tym, ponieważ mają głowy z mięsa jak Weddilejowie. Ale
mówiłem ci, braliśmy próbki. Są cali z mięsa.
- Żadnego mózgu?
- Och, mają mózg. Tyle tylko, że mózg jest zrobiony z mięsa!
-N o ... to co myśli?
- Nic nie rozumiesz. Mózg myśli. Mięso.
- M yślące mięso! Chcesz, żebym uwierzył w myślące mięso!
-T a k , myślące mięso! Świadome mięso! Kochające mięso. M arzące mięso. Mięso
i tylko mięso. Rozumiesz?

***
Komputacyjną teorię umysłu zaatakował również matem atyk i fizyk Ro­
ger Penrose w bestsellerze Nowy umysł cesarza (jak ci się ten tytuł podoba jako
chwyt w dyskusji?). Penrose nie odwołuje się do zdrowego rozsądku, lecz do
zawiłych problemów logiki i fizyki. Twierdzi, że ze słynnego twierdzenia Godła
wynika, iż matematycy - i wszyscy ludzie - nie są programami komputerowymi.
Godeł dowiódł, że każdy formalny system (taki jak program komputerowy lub
zbiór aksjomatów i reguł wnioskowania w matematyce), który jest nawet umiar­
kowanie mocny (wystarczająco mocny, aby stwierdzać prawdy arytmetyczne) i
konsekwentny (nie generuje sprzecznych twierdzeń), może wytworzyć twierdze­
nia, które są prawdziwe, ale których prawdziwości system nie może dowieść. Po­
nieważ matematycy potrafią po prostu zobaczyć, że te twierdzenia są prawdzi­
we, nie jesteśm y formalnymi systemami podobnymi do komputera. Penrose
sądzi, że ta zdolność matematyka wypływa z aspektu świadomości, którego nie
można wyjaśnić komputacją. Nie można wyjaśnić działalnością neuronów -są
za duże. Nie można wyjaśnić Darwinowską teorią ewolucji. Nie wyjaśnia go rów­
nież fizyka w obecnym stanie wiedzy. Efekty kwantowo-mechaniczne, nadal
czekające, aż wyjaśni je jeszcze nie istniejąca kwantowa teoria grawitacji, za­
chodzą w mikrotubulach, które stanowią miniaturowy szkielet neuronów. Są
tak dziwne, że dorównują pod tym względem świadomości.
Logicy odrzucili matematyczny argument Penrose’a jako błędny, a jego
inne twierdzenia mało przyjaźnie potraktowali eksperci z odpowiednich dzie­
dzin. Poważnym problemem jest to, że cech, jakie Penrose przypisuje swojemu
wyidealizowanemu matematykowi, nie posiadają prawdziwi matematycy, nie
mają na przykład pewności, że system reguł, na których się opierają, jest spój­
ny. Ponadto efekty kwantowe niemal z pewnością są kasowane w tkance ner­
wowej . Po trzecie, mikrotubule są wszechobecne wśród komórek i wydaje się,

109
iż nic odgrywają żadnej roli w osiąganiu inteligencji przez mózg. Po czwarte,
nie ma nawet cienia wskazówki, jak świadomość mogłaby się rozwinąć dzięki
mechanice kwantowej.
Argumenty Penrose’a i Searle’a łączy nie tylko wspólny obiekt ataku. W
odróżnieniu od teorii, którą atakują, mają tak mało wspólnego z naukowymi
odkryciami i poszukiwaniem wyjaśnień, że są empirycznie bezpłodne, nie do­
starczają żadnego zrozumienia i nie inspirują nowych odkryć dotyczących tego,
jak działa umysł. W istocie, najciekawszą implikację Nowego umysłu cesarza
wskazał Daniel Dennett. Denuncjacja komputacyjnej teorii umysłu przez Pen-
rose’a okazała się niezamierzonym komplementem. Odpowiada ona tak do­
brze naszemu rozumieniu rzeczywistości, że próbując ją obalić, Penrose mu­
siał odrzucić większość współczesnej neurofizjologii, neurobiologii, ewolucyjnej
biologii i fizyki!

Zastąpieni maszyną
W opowiadaniu Lewisa Carrolla „Co żółw powiedział do Achillesa”, szyb-
konogi wojownik dogonił powolnego żółwia wbrew paradoksowi Zenona z Elei,
według którego każda przewaga dana żółwiowi na starcie powinna sprawić, że
nie można go dogonić. (W czasie, jaki zabrałoby Achillesowi pokonanie różni­
cy odległości, żółw znowu przeszedłby mały kawałek do przodu; w czasie, jaki
zabrałoby Achillesowi pokonanie tego kawałka, żółw posunąłby się odrobinę
dalej, ad infinitum). Żółw przedstawia Achillesowi do rozwiązania podobny
paradoks. Achilles wyciąga z hełmu olbrzymi notes i ołówek, żółw zaś dyktuje
pierwszy pewnik Euklidesa:

(A) Wielkości równe tej samej wielkości są równe między sobą.


(B) Dwa boki tego trójkąta są równe tej samej wielkości.
(Z) Dwa boki tego trójkąta są równe sobie.

Żółw doprowadza do tego, że Achilles przyznaje, iż każdy, kto akceptuje A


i B oraz „Jeśli A i B, to Z”, musi także zaakceptować Z. Ale teraz żółw nie
zgadza się z logiką Achillesa. Powiada, że jest uprawniony do odrzucenia wnio­
sku Z, ponieważ nikt nigdzie nie zapisał reguły „jeśli to” na liście przesłanek,
które musi zaakceptować. StawiaAchillesowi wyzwanie, by zmusił go do wnio­
sku Z. Achilles odpowiada dodaniem C do listy w swoim notesie:

110
(C) Jeśli A i B jest prawdziwe, to Z musi być prawdziwe.

Żółw odpowiada, że nie widzi powodu, dla którego miałby założyć, że


tylko dlatego, iż A i B i C są prawdziwe, Z jest prawdziwe. Achilles dodaje
jeszcze jedno twierdzenie:

(D) Jeśli A i B i C są prawdziwe, to Z musi być prawdziwe.

- i oznajmia: „Logika chwyci cię za gardło i zmusi” do zaakceptowania Z.


Żółw odpowiada:

-W szystko, co mi mówi Logika, warte jest zapisania. Proszę, wpisz więc w swo­
im notesie:
(E) Jeśli A i B i C i D są prawdziwe, to Z musi być prawdziwe.
- Rozumiem - powiedział Achilles, a w jego glosie słychać było nutę smutku.
Tutaj narrator musiał opuścić szczęśliwą parę, ponieważ miał jakiś interes w ban­
ku. Gdy po kilku miesiącach znowu przechodził koło tego miejsca, Achilles nadal sie­
dział na grzbiecie wytrwałego żółwia i pisał w notesie, który wydawał się niemal całko­
wicie zapełniony. Żółw mówił: - Zapisałeś ostatni krok? Jeśli nie straciłem rachuby, jest
to tysiąc pierwszy. Jest jeszcze wiele milionów dalszych kroków.

Rozwiązaniem tego paradoksu jest oczywiście to, że żaden system wnio­


skowania nie cofa się w poszukiwaniu wyraźniejszych reguł aż do początku świa­
ta. W pewnym momencie system musi, jak to powiedział Jerry Rubin (a potem
Nike Corporation), „po prostu zrobić to”. Chodzi o to, że regułę musi po prostu
zastosować odruchowa, czysta siła systemu. W tym punkcie system, jeśli został
zastosowany w maszynie, nie podąży za regułami, lecz będzie posłuszny prawom
fizyki. Podobnie, jeśli reprezentacje czytają i piszą demony (reguły zastępowania
symboli symbolami), a demony mają mniejsze (i głupsze) demony wewnątrz, w
końcu będziesz musiał przywołać egzorcystę i zastąpić najmniejsze i najgłupsze
demony maszynami, a u ludzi i zwierząt maszynami zbudowanymi z neuronów,
czyli neuronowymi sieciami. Zobaczmy teraz, jak nasz obraz tego, w jaki sposób
działa umysł, można oprzeć na prostych wyobrażeniach o działaniu mózgu.
Pierwsza wskazówka pochodzi od matematyków Warrena McCuIIocha i
Waltera Pittsa, którzy pisali o „neuro-logicznych” własnościach połączonych
ze sobą neuronów. Neurony są skomplikowane, a ich funkcjonowanie nadal nie
w pełni wyjaśnione, ale McCulloch i Pitts, jak większość konstruktorów sztucz­
nych sieci neuronowych, uznali za najważniejszą jedną czynność neuronów. W
istocie dodają one zbiór różnych wielkości, porównują sumę do progu i wska-

111
żują, czy został on przekroczony. To jest opis pojęciowy; odpowiadający mu
c z n y jest następujący: wyładowujący się neuron jest w różnym stopniu
opis f i z y
aktywny, a na poziom jego aktywności wpływa poziom aktywności wejścio­
wych aksonów innych neuronów, dołączonych przy synapsach do dendrytów
neuronów (struktury wejścia). Synapsa ma moc od pozytywnej (pobudzającej)
przez zero (żadnego efektu) do negatywnej (hamującej). Poziom aktywacji
każdego wejściowego aksonu zwielokrotnia moc synapsy. Neurony sum ują te
wejściowe poziomy; jeśli suma przekracza próg, neuron staje się bardziej ak­
tywny, wysyłając z kolei sygnał do każdego innego połączonego z nim neuro­
nu. Chociaż neurony zawsze się wyładowują, a nadchodzące sygnały powodu­
ją jedynie, że dzieje się to w dającym się wykryć szybszym lub wolniejszym
tempie, czasami wygodniej opisywać je jako albo wyłączone (tempo spoczyn­
kow e), albo włączone (tempo wzmożone).

McCulloch i Pitts pokazali, jak można połączyć takie sztuczne neurony,


aby tworzyły logiczne bramki. Logiczne bramki realizują podstawowe logicz­
ne relacje „i”, „albo” oraz „nie”, które umożliwiają proste wnioskowanie. „A i
B” (pojęciowo) jest prawdziwe, jeśli A jest prawdziwe i B jest prawdziwe.
O , r t r i n • r. %
Rramlrc, r h z syg„ n al1„ yjści0WJ, jeślijest prawdziwe
Bramka (mechan,czme>prod„kuje oba e'
ry „ włączone. Aby zrobić h w * „ sztucznych neuronów, ^ *£
wyjściapowjzej wag. każdego z nadchodzących sygnałów, aleponiżei ich mm
jak w minisieci pomżej po lewej stronie. „A albo B" (pojęciowo) jest p ra w d T

• “ , , • sv en ał, w viścinw
nie)
me) nrndukuie
... v ifći;
produkuje sygnał wyjsaowy,
.; ^••tJiau^
jeśli jeden z____ _ , d>
receptorów
.aioo'(mechanic7-
we, jeśli A jest prawdziwe albo B jest prawdziwe. Bramka „aibo” (m echm ir
. wŁK. onv nicz-
jest “
zrobić bramkę „albo”, uaaw próg poniżej lazdej wejściowej wartości i £ Z
środkowej minisieci poniżej. W raźcie, „nie A” (pojęciowo) jest prawdziwe
A JKt ft!szf * ! ‘ odwro,nic- J * " (mechanicznie) prodtttaje sv
gnał wyjściowy, kiedy me otrzymuje żadnego sygnału wejściowego i vice lew a

112
Aby ją zrobić, ustaw próg na zero, aby neuron się wyładowywał, kiedy nie otrzy­
muje.żadnego sygnału, i spraw, by wartości wejściowe były negatywne, tak
żeby nadchodzący sygnał zamykał neuron, jak w minisieci po prawej stronie.
Załóżmy, że każdy sztuczny neuron oznacza proste twierdzenie. Minisieci
można połączyć, tak aby dane wyjściowe jednej z nich były danymi wejścio­
wymi drugiej, żeby móc oceniać prawdziwość twierdzeń złożonych. Na przy­
kład sieć neuronowa mogłaby ocenić twierdzenie {[(X żuje swój pokarm) i (X
jest parzystokopytny)] albo [(X m a płetwy) i (X ma łuski)].}, czyli ocenić z
grubsza, czy dane zwierzę jest koszerne. W istocie, jeśli sieć sztucznych neuro­
nów połączymy z rozszerzalną pamięcią jakiegoś typu (jak rolka papieru poru­
szająca się pod pieczątką i wymazywaczem), otrzymamy maszynę Turinga,
będącą komputerem pełnej mocy.
Jest jednak rzeczą całkowicie niepraktyczną przedstawianie twierdzeń, a
nawet składających się na nie pojęć, w logicznych bramkach, niezależnie od
tego, czy te logiczne bramki są zrobione z neuronów czy z półprzewodników.
Problem polega na tym, że każde pojęcie i każde twierdzenie trzeba uprzednio
wbudować w konstrukcję jako odrębny element. Zamiast tego zarówno kom ­
putery, jak i mózgi przedstawiają pojęcia jako wzory aktywności poprzez ze­
społy elementów. Prostym przykładem jest skromny bajt, który reprezentuje w
twoim komputerze znak alfanumeryczny. Reprezentacją litery B jest 01000010,
gdzie cyfry (bity) odpowiadają maleńkim kawałkom krzemu ułożonym w rzę­
dzie. Drugi i siódmy kawałek są naładowane, odpowiadając jedynkom , inne
nie są naładowane, odpowiadając zeru. Można również zbudować bajt ze sztucz­
nych neuronów, a układ rozpoznający wzór B może być zbudowany jako prosta

113
Możesz sobie wyobrazić, że ta sieć jest jedną z części składających się na
demona. Jeśli dolny rząd sztucznych neuronów jest połączony z pamięcią krót­
koterminową, górny rząd wykrywa, czy pamięć krótkoterminowa zawiera na
przykład symbol B. Na rysunku pokazano sieć dla części demona, któiy wpisu­
je do pamięci symbol B.
Zaczęliśmy budować konwencjonalny komputer cyfrowy ze sztucznych
neuronów, zmieńmy jednak trochę kierunek i zróbmy komputer biomorficzny.
Możemy użyć sztucznych neuronów do zastosowania logiki nie klasycznej, lecz
rozmytej. W wielu dziedzinach ludzie nie żywią o tym, czy coś jest prawdą, prze­
konań typu: wszystko albo nic. Rzecz może być lepszym lub gorszym przykładem
jakiejś kategorii, anie tylko należeć do niej lub nie. Weźmy kategorię „jarzyny”.
Większość ludzi zgodzi się, że seler jest na pewno jarzyną, ale czosnek jest
nienadzwyczajnym jej przykładem. Jeśli zaś wierzyć administracji Reagana,
kiedy usprawiedliwiała cięcia budżetowe wydatków na obiady szkolne, nawet
keczup jest rodzajem jarzyny - chociaż po burzy protestów władze przyznały,
że to nie najlepszy przykład. W ujęciu pojęciowym, unikamy idei, że coś jest
albo nie jest jarzyną, i mówimy, że rzeczy mogą być lepszymi albo gorszymi
przykładami jarzyny. W ujęciu machanicznym, nie upieramy się dłużej, że ele­
ment reprezentujący „jarzynowość” jest albo włączony, albo wyłączony, lecz
pozwalamy mu na posiadanie wartości od 0 (dla skały), poprzez 0,1 (dla keczu­
pu), 0,4 (dla czosnku) do 1,0 (dla selera).
Możemy także skasować arbitralny kod, który łączy każde pojęcie z rzę­
dem bitów nie mających sensu. Każdy bit może się okazać użyteczny, repre­
zentując coś. Jeden bit może reprezentować „zieloność”, inny „liściastość”,
inny „chrupkość” i tak dalej. Każdy z tych elementów określających własności
jarzyny może być połączony z elementem określającym samą jarzynę, a temu
połączeniu przypisana konkretna wartość (waga połączenia), określająca jego
siłę. Inne elementy, reprezentujące to, czego jarzynom brak, takie cechy jak:
„magnetyczne” czy „mobilne”, mogą mieć negatywne wartości połączeń. W
ujęciu pojęciowym, im więcej właściwości jarzyny coś posiada, tym jest lep­
szym przykładem jarzyny. W ujęciu mechanicznym, im więcej elementów do­
tyczących właściwości jarzyny jest włączonych, tym wyższy poziom aktywno­
ści elementu reprezentującego jarzynę.
Kiedy raz pozwoli się sieci na elastyczność, może ona reprezentować stop-
niowalność dowodów i prawdopodobieństwa zdarzeń oraz podejmować decy­
zje statystyczne. Załóżmy, że element w sieci reprezentuje dowód wskazujący
na winę lokaja (odciski palców na nożu, listy miłosne do żony ofiary i tak da­
lej). Załóżmy, że naczelny węzeł przedstawia wniosek, że lokaj jest winny.
Pojęciowo mówiąc, im więcej sygnałów, że lokaj mógł zabić, tym wyższa bę­
dzie nasza ocena prawdopodobieństwa, że zabił. Mechanicznie mówiąc, im
więcej wskazujących na winę elementów, które są włączone, tym większa ak­
tywacja mechanizmu wniosku. Możemy zastosować różne procedury statystycz­
ne w sieci, projektując mechanizm wnioskowania tak, by integrow ał swoje
dane wejściowe w różny sposób. Na przykład m echanizm wniosku może
być progowy, jak te w bram kach ściśle logicznych; to wprowadziłoby zasa­
dę podejmowania decyzji tylko w sytuacji, w której wartość dowodów prze­
kroczyłaby wartość krytyczną (powiedzmy „poza wszelką wątpliwością”). Albo
też mechanizm wniosku może wzmagać swoją akty wność stopniowo; jego sto-

115
pień pewności może wzrastać powoli z pierwszymi napływającymi poszlaka­
mi, rosnąć szybko, kiedy zbiera się coraz więcej poszlak, i wyrównać w punk­
cie malejących zysków. Konstruktorzy sieci neuronowych lubią używać tych
dwóch rodzajów elementów.
Możemy okazać więcej odwagi i zaczerpnąć inspirację z faktu, że jeśli
chodzi o neurony, to w przeciwieństwie do mikroukładów krzemowych połą­
czenia są tanie. Dlaczego nie połączyć każdego elementu z wszystkimi inny­
mi? Taka sieć ucieleśniałaby zarówno wiedzę, że kolor zielony zapowiada,ja -
rzynowość”, „chrupkość” zapowiada,jarzy nowość”, jak też że kolor zielony
zapowiada „chrupkość”, „chrupkość” zapowiada „liściastość”, kolor zielony
zapowiada brak mobilności i tak dalej:

wyniku takiego posunięcia dzieją się interesujące rzeczy. Siec zaczyna


naśladować ludzkie procesy myślowe w sposób, w jaki tego nie czyni sieć o
małej liczbie połączeń. Dlatego psycholodzy i badacze sztucznej inteligencji
posługują się sieciami, w których wszystko jest połączone ze wszystkim ,
by tworzyć modele prostych wzorcow procesu rozpoznawania. Zbudowali sieci
rozpoznające kreski, z których składają się litery, rozpoznające litery pojawia­
jące się w słowach, części ciała rożnych zwierząt oraz mebli stojących obok
siebie w pokoju. Często węzeł decyzyjny na szczycie okazuje się niepo­
trzebny, wylicza się tylko korelacje między właściwościami. Sieci te, zwane
czasami autoasocjatorami, czyli automatycznymi sieciami kojarzącymi, mają
pięć interesujących cech.
Pierwsza: autoasocjator jest rekonstrukcyjną, adresowaną według zawar­
tości pamięcia. W komputerach same bity nic nie znaczą, a bajty, które się z
nich składają, oznaczone są podobnie jak domy przy ulicy, arbitralnymi adresa­
mi, nie mającymi nic wspólnego z ich zawartością. Dostęp do komórek pamię­
ci umożliwiają ich adresy, żeby zaś stwierdzić, czy wzór został zmagazynowa­

116
ny gdzieś w pamięci, musisz przeszukać je wszystkie (lub skorzystać z pomy­
słowych sposobów szybkiego dostępu). W pamięci asocjacyjnej natomiast, po
określeniu pozycji, wyświetla się automatycznie każde miejsce zawierające jej
kopię. Pozycja w autoasocjatorze pojawia się po włączaniu elementów, które
mają jej właściwości (w tym wypadku seler, zieleń, liściastość i tak dalej),
ponieważ zaś waga połączeń tych elementów jest wysoka, uaktywnione ele­
menty wzmacniają się wzajemnie, a po kilku rundach, gdy ich aktywność odbi­
je się echem w całej sieci, włączą się wszystkie elementy odnoszące się do tej
pozycji. Wskazuje to, źe pozycja została rozpoznana. W jednym autoasocjato­
rze może istnieć wiele zbiorów połączeń o rozmaitych wagach, a nie tylko
jeden, jest on więc w stanie przechowywać wiele pozycji równocześnie.
Co więcej, połączenia są na tyle nadmiarowe, że jeśli autoasocjator otrzy­
muje tylko część wzoru danej pozycji, na przykład tylko zieleń i chrupkość, to
resztę - liściastość - automatycznie dopełnia sam. W pewien sposób przypo­
mina to umysł. Nie potrzebujemy uprzednio zdefiniowanych wyróżników po­
zycji w pamięci; niemal każdy aspekt obiektu może przy wieść na myśl cały
obiekt. Na przykład możemy wywołać „jarzynę”, myśląc o rzeczach, które są
zielone i liściaste lub zielone i chrupkie, lub liściaste i chrupkie. Wizualnym
przykładem jest nasza zdolność do uzupełniania słowa (MIND) z kilku jego
fragmentów. Nie widzimy tej figury jako przypadkowego szeregu kresek i plam
czy nawet jako arbitralnej sekwencji liter, jak MIHB, lecz mamy większą pew­
ność, co ona oznacza:

HttSSf
Druga interesująca cecha, zwana „elegancką degradacją” , pomaga uporać
się z szumem danych wejściowych czy awarią sprzętu. Kogo nie kusiło, by
rzucić butem w ekran komputera, gdy na polecenie: drukj, maszyna odpowiada
meldunkiem błędu: drukj: polecenie nie znalezione? W filmie Woody Allena
Bierz forsę i w nogi, bandytę rabującego bank Virgiła Starkwella gubi własna
nieumiejętność pisania, ponieważ kasjerka pyta go, dlaczego napisał, że ma
skierowany na nią listolet. Na karykaturze Gary Larsona, która ozdabia ściany
gabinetów wielu specjalistów od psychologii poznawczej, pilot przelatujący
nad rozbitkiem na bezludnej wyspie odczytuje komunikat wydrapany na pia­

117
sku i krzyczy do mikrofonu: „Czekaj! C zekaj!... Anuluj to, myślę, że tam jest
napisane «BOMOCY» W rzeczywistości ludzie może dlatego lepiej dają
sobie radę, że są wyposażeni w autoasocjatory, które korzystają z przeważają­
cych fragmentów wzajemnie spójnych informacji, zlekceważą zaś fragment
nietypowy. „Drukj” zaktywizuje bardziej znajomy wzór „drukuj”, „listolet” -
„pistolet”, „BOMOCY” - „POMOCY”, Komputer z jednym uszkodzonym bi­
tem na dysku, lekko skorodowanym wtykiem czy też po krótkiej przerwie w
dostawie energii elektrycznej jest narażony na blokadę i załamanie się systemu
operacyjnego. Ale człowiek, który jest zmęczony, ma kaca czy uszkodzony
mózg, nie blokuje się, jego system operacyjny nie przestaje działać - na ogół
jest powolniejszy i mniej dokładny, ale potrafi dać zrozumiałą odpowiedź.
Trzecią korzyścią jest to, że autoasocjator może wykonać prostą wersję
komputacji, zwaną zawężonym zaspokojeniem oczekiwań. Wiele problemów
rozwiązywanych przez ludzi ma charakter dylematu „jajko czy kura”. W przy­
kładzie podanym w rozdziale pierwszym obliczamy jasność powierzchni, od­
gadując jej kąt nachylenia, oraz obliczamy kąt nachylenia powierzchni, odga­
dując jej jasność, bez uprzedniej pełnej wiedzy o jednym czy drugim. Proble­
matyka postrzegania, języka i zdroworozsądkowego rozumowania obfituje w
podobne problemy. Nie zawsze wiem, czy patrzę na fałdę czy na krawędź. Czy
słyszę samogłoskę [I] (jak w pin - szpilka) czy samogłoskę [E] (jak w pen - pióro)
wymawianą z lokalnym akcentem? Czy byłem ofiarą złośliwości czy głupoty?
Te dwuznaczności można czasami rozwiązać przez wybór interpretacji, która
jest spójna z największą liczbą interpretacji innych dwuznacznych wydarzeń,
jeśli wszystkie dadzą się rozwiązać równocześnie. Jeśli na przykład czyjś spo­
sób wymawiania można interpretować albo jako send (posłał), albo sinned (grze­
szył), oraz albo jako pen, albo pin, to pozbędę się niepewności, jeśli usłyszę mów­
cę wymawiającego oba słowa, w których występuje ta sama samogłoska. Musia­
ło mu chodzić o send a pen (posłał pióro), ponieważ jest to jedyna hipoteza, która
nie narusza rozmaitych reguł. Sinned i pin dałoby sinned a pin (grzeszył szpilkę),
co jest sprzeczne z zasadami gramatyki i nie m a sensu; send i pin można wyklu­
czyć na zasadzie, że obie samogłoski były identycznie wymawiane; sinned i pen
można wykluczyć, ponieważ są sprzeczne z obydwiema zasadami zawężającymi.
Ten rodzaj rozumowania trwa długo, jeśli wszystkie zgodności trzeba spraw­
dzać po kolei. W autoasocjatorze jednak są one uprzednio zakodowane w połą- ■
czeniach i sieć ocenia je wszystkie naraz. Załóżmy, że każda interpretacja jest
sztucznym neuronem, jednym dla sinned, jednym dla send i tak dalej. Załóżmy
też, że para elementów, których interpretacje są spójne, połączy się z pożyty W-
nymi wagami, a para elementów, których interpretacje nie są spójne - z nega­
tywnymi wagami. Aktywacja odbije się rykoszetem w całej sieci i jeśli wszyst­
ko pójdzie dobrze, ustawi się na pozycji, w której uaktywni się największa
liczba wzajemnie spójnych interpretacji. Dobrą mataforą jest bańka mydlana,
której kształt oscyluje między jajowatym a amebopodobnym, podczas gdy siły
oddziałujące między jej sąsiadującymi cząsteczkami sprawiają, że dąży do
kształtu kulistego.
Czasami sieć z zawężeniami może osiągnąć wzajemnie niespójne, ale rów­
nie stabilne stany. Na tym polega zjawisko globalnej dwuznaczności, gdy cały
obiekt, a nie tylko jego części, można interpretować na dwa sposoby. Jeśli spoj­
rzysz na rysunek sześcianu na stronie 120 (zwany sześcianem Neckera), twój
wzrok przesunie się z jego górnej powierzchni widzianej z dołu na dolną po­
wierzchnię widzianą z góry. Gdy złudzenie ma charakter globalny, dotyczy
wszystkich powierzchni sześcianu. Każda bliska krawędź staje się odległa, każdy
kąt wypukły staje się wklęsły i tak dalej. Albo odwrotnie: jeśli próbujesz zoba­
czyć kąt wypukły jako wklęsły, cały sześcian może „przeskoczyć”. Tę dynami­
kę można uchwycić w sieci pokazanej poniżej sześcianu, której elementy przed­
stawiają interpretację części, te zaś interpretacje, które są ze sobą spójne w
obiekcie trójwymiarowym, pobudzają się wzajemnie, podczas gdy te, które nie
są spójne, hamują się.
Czwarta korzyść wynika ze zdolności sieci do automatycznego uogólnia­
nia. Gdybyśmy nasz identyfikator liter (dzięki któremu bank elementów wej­
ścia trafia do elementu decyzyjnego) podłączyli do drukarki (która ma element
intencji, rozchodzący się do banku elementów wyjścia), zrobilibyśmy prostego
demona czytąnia-pisąnia lub przeszukiwania - na przykład takiego, który na B
reaguje wydrukowaniem C. Ciekawe rzeczy dzieją się, jeśli pominiemy po­
średnika i połączymy elementy wejściowe bezpośrednio do wyjściowych. Za­
miast przeszukującego demona, wiernego co do joty, mamy takiego, który tro­
chę uogólnia. Ta sieć nazywa się asocjatorem wzorów.
Załóżmy, że elementy wejścia u dołu reprezentują wygląd zwierząt: „z
sierścią”, „czworonożny”, „opierzony”, „zielony”, „z długą szyją” i tak dalej.
Dzięki wystarczającej liczbie elementów każde zwierzę może zostać przedsta­
wione po włączeniu elementów jego unikatowego zestawu właściwości. Papu­
ga jest reprezentowana przez włączenie elementu „opierzony”, wyłączeniu ele­
mentu „z sierścią” i tak dalej. Przypuśćmy teraz, że elementy wyjścia repre-

119
zentują fakty zoologiczne. Jeden reprezentuje fakt, że zwierzę jest roślinożer­
ne, inny, że jest ciepłokrwiste, i tak dalej. Bez żadnych elementów reprezentują­
cych konkretne zwierzę (to znaczy bez elementu reprezentującego „papugę”) wagi
połączeń automatycznie przedstawiają statystyczną wiedzę o klasach zwierząt.
Ucieleśniają wiedzę, że opierzone stworzenia są zwykle ciepłokrwiste, zwierzęta
z sierścią są ży worodne i tak dalej. Każdy fakt przechowywany w połączeniach
dotyczących jednego zwierzęcia (papugi są ciepłokrwiste) automatycznie prze­
nosi się na podobne zwierzęta (kanarki są ciepłokrwiste), ponieważ sieci nie
obchodzi to, że połączenie dotyczy zwierzęcia. Połączenia mówią jedynie, o
jakich niedostrzegalnych cechach mówią cechy dostrzegalne, pomijając całko­
wicie informacje dotyczące gatunków zwierząt.

120
Ujmując to pojęciowo, układ kojarzący wzory pojmuje, że jeśli dwa obiek­
ty są pod pewnym względem podobne, to jest prawdopodobne, że również pod
innym względem są do siebie podobne. W ujęciu m echanicznym niektóre ele­
menty podobnych obiektów są takie same, a więc każda informacja podłączona
do elementów reprezentujących jeden obiekt będzie ipso fa cto podłączona do
wielu elementów reprezentujących inne obiekty. Co więcej, klasy o różnych
zakresach nakładają się na siebie w tej samej sieci, ponieważ każdy podzbiór
elementów implicite definiuje klasę. Im mniej elementów, tym większa klasa.
Powiedzmy, że istnieją elementy wejścia na: „porusza się” , „oddycha”, „ma
sierść”, „szczeka”, „gryzie” i „podnosi nogę przy latarniach”. Pierwsze trzy
wyzwalają fakty o ssakach. Przy odpowiednich wagach połączeń wiedza za­
programowana o jednym zwierzęciu może się przenosić zarówno na jego bez­
pośrednich, jak i odległych krewnych.
Piąta umiejętność sieci neuronowej polega na tym, że uczy się ona na przy­
kładach, a uczenie polega na zmianach wartości wag połączeń. Konstruktor
(lub ewolucja) nie muszą ręcznie ustawiać tysięcy wag potrzebnych do uzyska­
nia poprawnych danych wyjściowych. Załóżmy, że „nauczyciel” daje asocjato-
rowi wzorów dane wejściowe oraz poprawne dane wyjściowe. Mechanizm ucze­
nia się porównuje rzeczywiste dane wyjściowe sieci - które początkowo będą
dość przypadkowe - z poprawnymi i dostosowuje wartości wag połączeń, aby
zminimalizować różnicę. Jeśli sieć nie włącza węzła danych wyjściowych, który
według nauczyciela powinien być włączony, chcemy zwiększyć prawdopodo­
bieństwo, że obecny kanał aktywnych danych wejściowych włączy go w przy­
szłości. Tak więc wagi aktywnych wejść do opornego elementu wyjścia zostają
nieco podniesione. Dodatkowo własny próg węzła danych wyjściowych jest
nieco obniżony, aby podnieść jego czułość reakcji. Jeśli sieć włącza węzeł da­
nych wyjściowych, a „nauczyciel” mówi, że powinien on być wyłączony, za­
chodzi przeciwne zjawisko: wagi obecnie aktywnych linii wejścia są odrobinę
obniżone (możliwe jest obniżenie wartości poniżej zera, do wartości negatyw­
nych), a próg węzła docelowego zostaje podniesiony. To wszystko powoduje,
że w odpowiedzi na te dane wejściowe hiperakty wny węzeł wyjściowy praw­
dopodobnie wyłączy się w przyszłości. Do sieci trafiają raz po raz całe serie
danych wejściowych i odpowiadających im danych wyjściowych, wywołując
fale małych regulacji wag połączeń, aż dla każdych danych wejściowych sieć
potrafi wyprodukować poprawne dane wyjściowe, przynajmniej na tyle, na ile
w ogóle to potrafi.

121
Wyposażony w tę technikę uczenia się asocjator wzorów nazywa się per­
ceptronem. Perceptrony są interesujące, ale mają dużą wadę. Przypominają ku­
charza z piekła rodem: sądzą, że jeśli mała ilość każdego ze składników jest
dobra, mnóstwo wszystkiego musi być lepsze. Decydując, czy zbiór danych
wejściowych usprawiedliwia włączenie danych wyjściowych, perceptron su­
muje wagi na wejściu. Często błędnie rozwiązuje nawet proste problemy. Pod­
ręcznikowym przykładem tej wady jest sposób traktowania przez perceptron
prostej operacji logicznej zwanej „lub wykluczające”, co znaczy „A lub B, ale
nie oba”.

A B

Kiedy A jest włączone, sieć powinna włączyć „A lub wykluczające B”.


Kiedy B jest włączone, sieć powinna włączyć „A lub wykluczające B”. Te
fakty skłonią sieć do podniesienia wag połączeń wiodących od A (powiedzmy,
do wysokości 0,6) oraz podniesienia wag połączeń od B (powiedzmy do 0,6)
dzięki czemu każda stanie się wystarczająco wysoka, aby pokonać próg ele­
mentu wyjścia (powiedzmy 0,5). Kiedy jednak zarówno A, jak i B są włączone,
mamy aż za dużo tego dobrego - „A lub wykluczające B” wrzeszczy na całe
gardło, właśnie kiedy chcemy, żeby się zamknęło. Jeśli próbujemy niższych
wag lub wyższego progu, możemy zyskać spokój, gdy zarówno A jak i B są
włączone, ale wówczas, niestety, będzie również spokój, kiedy tylko A albo
tylko B są włączone. M o ż e s z poeksperymentować z własnymi wagami połą­
czeń, a przekonasz się, że nic na to nie można poradzić. „Lub wykluczające”
jest tylko jednym z wielu demonów, których nie można zbudować z perceptro­
nów; inne to demony określające parzystą lub nieparzystą liczbę włączonych
jednostek, określające, czy ciąg aktywnych jednostek jest symetryczny oraz
dające odpowiedzi na prosty problem dodawania.
Rozwiązaniem jest zbudowanie sieci, którą będzie w mniejszym stopniu
rządzić zasada bodźca i relacji, i danie jej wewnętrznej reprezentacji między
warstwami danych wejściowych i wyjściowych. Potrzebuje ona reprezentacji,
w której kluczowe rodzaje informacji o danych wejściowych są tak wyraźne,
że każdy element wyjścia rzeczy wiście może po prostu zsumować swoje dane

122
wejściowe i uzyskać poprawną odpowiedź. Oto jak to m ożna Zrobić dla „lub
wykluczającego”:

Dwa ukryte elementy między danymi wejściowymi i wyjściowymi kalku­


lują użyteczne produkty pośrednie. Ten z lewej strony oblicza prosty przypa­
dek „A lub B”, co z kolei po prostu pobudza węzeł danych wyjściowych. Ten
po prawej stronie oblicza irytujący przypadek „A i B” i ham uje węzeł danych
wyjściowych. Węzeł wyjścia może po prostu obliczyć „(A lub B) i nie (A iB )”,
co mieści się w granicach jego wątłych możliwości. Zauważmy, że nawet na tym
mikroskopijnym poziomie budowania najprostszych demonów ze sztucznych
neuronów wewnętrzna reprezentacja jest nieodzowna; połączenie bodziec-re-
akcja nie wystarcza.
Co więcej, sieć z ukrytymi warstwami można tak ułożyć, by ustalała war­
tości wag własnych połączeń, używając bardziej fantazyjnej wersji procedury
uczenia się perceptronów. Jak poprzednio, nauczyciel daje sieci poprawne dane
wyjściowe na każde dane wejściowe, a sieć dopasowuje wagi w górę lub w dół,
starając się zredukować różnicę. To stwarza jednak problem, którym nie m u­
siał się martwić perceptron: jak dopasować połączenia od elementów warstwy
receptorowej do ukrytych elementów. Jest to kłopotliwe, ponieważ nauczyciel
-je ś li nie umie czytać myśli - nie może w żaden sposób znać „poprawnego”
stanu ukrytych elementów, które są zamknięte wewnątrz sieci. Psycholodzy
David Rumelhart, Geoffrey Hinton i Ronald Williams znaleźli zręczne rozwią­
zanie. Elementy warstwy wyjściowej przekazują z powrotem do każdego ukry­
tego elementu sygnał informujący o sumie jego błędów dla wszystkich elemen­
tów warstwy wyjściowej, z którymi jest połączony („wysyłasz za dużo pobu­
dzania” lub „wysyłasz za mało pobudzania” , oraz wartość błędu). Ten sygnał
może służyć jako namiastka sygnału uczenia, którym można się posłużyć, by
dopasować wejścia ukrytej warstwy. Wagi połączeń od warstwy wejściowej do
każdego ukrytego elementu można pchnąć w górę lub w dół, żeby zredukować

123
tendencję ukrytego elementu do mierzenia za wysoko bądź za nisko przy obec­
nym wzorze d a n y c h wejściowy c k Tę procedurę, zwaną „wsteczną propagacją
błędu” lub EBP (Error Back.-Propagat.ion), można powtarzać cyklicznie dla
dowolnej liczby warstw.
Osiągnęliśmy to, co wielu psychologów traktuje jako szczyty sztuki mode­
lowania sieci neuronowych. W pewien sposób zatoczyliśmy koło, ponieważ
sieć z ukrytymi warstwami jest podobna do arbitralnej mapy drogowej logicz-:
nych bramek, które McCulloch i Pitts proponowali jako swój neuro-logiczny .
komputer. Ujmując pojęciowo, sieć z ukrytymi warstwami jest sposobem ukła­
dania zbioru zdań, które mogą być prawdziwe lub fałszywe, w złożoną logicz­
ną funkcję, scaloną przez „i”, „lub” oraz „nie” - ale z dwoma ulepszeniami.
Jednym jest to, że wartości mogą być ciągłe, a nie tylko „włączone” czy „wy-
łączone”, dlatego reprezentują stopień prawdziwości lub prawdopodobieństwo
prawdziwości jakiegoś twierdzenia, a nie wyłącznie określają, czy twierdzenie
jest absolutnie prawdziwe czy fałszywe. Drugim ulepszeniem jest to, że sieć
można w wielu wypadkach tak wytrenować, by przyjmowała właściwe wagi
połączeń, gdy dostarcza się jej danych wejściowych i odpowiadających im po­
prawnych danych wyjściowych. Poza tymi dwiema zmianami dochodzi kw e­
stia postawy: czerpanie inspiracji z wielu połączeń między neuronami w mó-
z<mbez poczucia winy z powodu rozrzutności w sprawie liczby bramek i połą­
czeń umieszczonych w sieci. Ta etyka pozwala na projektowanie sieci, które
obliczają wiele prawdopodobieństw, a więc wykorzystują statystyczną nadmia-
rowość cech rzeczywistości. To z kolei pozwala sieciom neuronowym na prze­
prowadzanie uogólnień dotyczących innych, podobnych danych wejściow ych:
bez dalszego treningu, pod warunkiem że chodzi o problem, w którym podobne
dane wejściowe dają podobne dane wyjściowe.
To jest kilka pomysłów, jak stosować nasze najmniejsze demony i ich ta­
blice ogłoszeń w charakterze nieco przypominającym maszyny neuronowe.
Pomysły te służą jako pomost, jak na razie chwiejny, na drodze od świata poję­
ciowego (intuicyjnej psychologii babci i rozmaitości wiedzy, logiki i leżącej u ;:
jej podstaw teorii prawdopodobieństwa) poprzez reguły i reprezentacje (demo­
ny i symbole) do prawdziwych neuronów. Sztuczne sieci neuronowe oferują. ;
także kilka miłych niespodzianek. Próbując odgadnąć oprogramowanie um y­
słu, możemy ostatecznie użyć tylko takich demonów, które są na tyle głupie, by
można je było zastąpić maszynami. Jeśli byłby nam potrzebny mądrzejszy de-
mon, ktoś musiałby wymyślić, jak go zbudować z głupszych demonów. To

124
wszystko dzieje się szybciej, a czasami nieco inaczej, kiedy konstruktorzy sieci
neuronowych mogą zbudować magazyn podstawowych demonów, które wy­
konują pożyteczne funkcje, na przykład pamięci adresowanej zawartością czy
automatycznie uogólniającego asocjatora wzorów. Inżynierowie umysłowego
oprogramowania (zajmujący się faktycznie inżynierią odwrotną) mają katalog
dobrych części, z którego mogą zamówić mądre demony.

Konektoplazma
Gdzie się kończą reguły i reprezentacje danych języka „mentalskiego”, a
zaczynają sieci neuronowe? Większość kognitywistów jest zgodna, gdy chodzi
o skrajności. Na najwyższych szczeblach poznania, gdzie świadomie pokonu­
jemy kolejne kroki i powołujemy się na reguły wyuczone w szkole albo odkry­
te samodzielnie, umysł jest trochę jak system produkcji, z symbolicznymi zapi­
sami w pamięci i demonami wykonującymi procedury. Na niższym szczeblu
zapisy i reguły znajdują się w czymś podobnym do sieci neuronowej, reagują­
cej na znajome wzory i kojarzącej je z innymi wzorami. Przedmiotem sporu są
jednak granice. Czy proste sieci neuronowe obsługują większość codziennych
myśli, zostawiając wyraźnie określonym regułom i twierdzeniom tylko wiedzę
książkową? Czy też sieci przypominają bardziej cegiełki, które nie są po ludz­
ku inteligentne, dopóki nie zostaną złożone w uporządkowane reprezentacje i
programy?
Szkoła zwana koneksjonizmem, której czołowymi przedstawicielami są
psychologowie David Rumelhart i James McClelland, twierdzi, że samą ideą
prostych sieci można wytłumaczyć większość ludzkiej inteligencji. W swojej
krańcowej postaci koneksjonizm powiada, że umysł jest jedną w ielką ukrytą
warstwą sieci w stecznego rozchodzenia się lub może całą baterią podob­
nych czy identycznych sieci, inteligencja zaś wyłania się, kiedy trener -
środowisko - nastraja wagi połączeń. Jedyną przyczyną, dla której ludzie są
mądrzejsi od szczurów, jest to, że nasze sieci mają więcej ukrytych warstw
między bodźcem a reakcją i że żyjem y w środowisku innych łudzi, którzy
służą jako trenerzy sieci. R eguły i sym bole, jako przybliżenie tego, co się
dzieje w sieci, m ogą być użyteczne dla psychologa, który nie je s t w stanie
śledzić milionów strumieni aktywności przepływających przez połączenia, ale
nie są niczym więcej.

125
Niektórzy uważają jednak, moim zdaniem słusznie, że same sieci neuro­
nowe nie mogą wykonać całej pracy. Dopiero strukturyzacja sieci w programy
do manipulowania symbolami wyjaśnia wiele aspektów ludzkiej inteligencji.
Manipulacja symbolami leży w szczególności u podstaw ludzkiego języka i
związanego z tym rozumowania. Nie jest to wszystko, co się wiąże z poznawa­
niem, ale znaczna część; jest to wszystko, o czym możemy rozmawiać ze sobą
i zinnymi. W mojej pracy psychologa zebrałem dowody, że nawet najprostsza
umiejętność niezbędna, by mówić po angielsku, taka jak formowanie czasu prze­
szłego czasowników, jest zbyt komputacyjnie skomplikowana, by mogła sobie z
nią poradzić prosta sieć neuronowa. W tej części książki przedstawię bardziej
ogólne dowody. Czy treść naszych zdroworozsądkowych myśli (rodzaj informa­
cji, jakie wymieniamy w rozmowie) wymaga tak zaprojektowanego urządzenia
komputacyjnego, które jest zdolne do stosowania wysoce złożonego „mentalskie-
go”, czy też mogą sobie z tym poradzić zwykłe sieci neuronowe - które pewien
dowcipniś nazwał konektoplazmą? Pokażę, że nasze myśli mają subtelną struktu­
rę logiczną, z którą żadna prosta sieć złożona z warstw homogenicznych ele­
mentów sobie nie poradzi.
Dlaczego miałoby cię to obchodzić? Ponieważ podaje w wątpliwość naj­
bardziej wpływową teorię sposobu funkcjonowania umysłu, jaką kiedykolwiek
przedstawiono. Perceptron, czyli sieć z ukrytymi warstwami, jest to realizacja
starej doktryny kojarzenia idei przy użyciu nowoczesnej techniki. Brytyjscy
filozofowie John Locke, David Hume, George Berkeley, David Hartley i John
Stuart Mili twierdzili, że myślą rządzą dwa prawa. Jednym jest przyleganie,
styczność (w czasie i przestrzeni): idee, które często doświadcza się razem,
kojarzone są w umyśle. Ilekroć pojawia się jedna, wzbudza także drugą. Dru­
gim prawem jest podobieństwo: kiedy dwie idee są podobne, cokolwiek koja­
rzyło się z pierwszą, automatycznie kojarzy się z drugą. Hume podsumował tę
teorię w 1748 roku następująco:

(...) Ukazuje nam jedynie pewną ilość jednakowych (uniform) skutków wywoła-,
nych przez określone obiekty (...). Skoro zjawia się nowy obiekt wyposażony w podob­
ne własności zmysłowe, spodziewamy się po nim podobnych sił i w ładz i oczekujemy
analogicznego skutku. Po ciele o takiej samej barwie i konsystencji, co chleb, spodzie­
wam y się, że dostarczy nam podobnego pożywienia i strawy1.

1 D. Hume, Badanie dotyczące rozumu ludzkiego, przeł. i. Łukasiewicz i K. Twardowski, War­


szawa 1977, s. 47.

126
Kojarzenie przez przyleganie (styczność) i podobieństwo uważano rów­
nież za odpowiednik skryby, który zapisuje słynną czystą kartę, jak metaforycz­
nie określił Locke umysł noworodka. Ta koncepcja ludzkiego umysłu, zwana aso-
cjacjonizmem, dominowała powszechnie przez stulecia i w dużej mierze dominu­
je nadal. Kiedy „idee” zostały zastąpione bodźcami i reakcjami, asocjacjonizm
stał się behawioiyzmem. Czysta karta i wspomniane dwa uniwersalne prawa ucze­
nia się są także psychologiczną podporą standardowego modelu nauk społecz­
nych. Słyszymy je w komunałach, jak to wychowanie prowadzi nas do kojarze­
nia żywności z miłością, bogactwa ze szczęściem, wzrostu z władzą i tak dalej.
Do niedawna asocjacjonizm był zbyt niejasny, by można go było poddać
testom. Modele sieci neuronowych, rutynowo symulowane w komputerach,
precyzują jednak idee. Schemat uczenia, w którym nauczyciel daje sieci dane
wejściowe i poprawne dane wyjściowe, a sieć stara się zduplikować ten zestaw
w przyszłości, jest dobrym modelem prawa styczności. Rozproszona reprezen­
tacja danych wejściowych, w której pojęciu nie zostaje przyporządkowany wła­
sny element („papuga”), ale jest ono reprezentowane przez wzorzec aktywno­
ści w elementach odpowiadających właściwościom danego pojęcia („z pióra­
mi”, „ze skrzydłami” i tak dalej), pozwala na automatyczne rozciągnięcie uogól­
nienia na podobne pojęcia i w ten sposób znakomicie pasuje do prawa kojarze­
nia na zasadzie podobieństwa. A jeśli wszystkie części umysłu startują z tego
samego poziomu, jako ten sam rodzaj sieci, mamy realizację idei czystej karty.
Koneksjonizm oferuje więc możliwość poddania odwiecznej doktryny koja­
rzenia idei poważnej próbie przez sprawdzenie, do czego proste modele sieci
neuronowych są zdolne, a do czego nie.
Zanim pójdziemy dalej, musimy ujawnić kilka często stosowanych zwod­
niczych manewrów. Koneksjonizm nie jest alternatywą komputacyjnej teorii
umysłu, ale jej odmianą, która twierdzi, że główny rodzaj przetwarzania infor­
macji odbywający się w umyśle jest funkcją wielu zmiennych. Koneksjonizm
nie jest niezbędną poprawką teorii, że umysł jest jak komputer, wyposażony w
bezbłędną i seryjną jednostkę centralnego przetwarzania o dużej szybkości, nie
ma bowiem zwolenników takiej teorii. I nie ma żadnego prawdziwego Achille­
sa, który twierdzi, że każda forma myślenia składa się z mozolnej analizy tysię­
cy reguł z podręcznika logiki. Wreszcie sieci koneksjonistyczne nie są szcze­
gólnie realistycznymi modelami mózgu, pomimo ich pełnej optymizmu ety­
kietki: „sieci neuronowe” . Na przykład „synapsa” (waga połączenia) może się
zmienić z pobudzającej w hamującą, a informacja może przepływać w obu

127
kierunkach wzdłuż „aksonu” (połączenia), jedno i drugie jest zaś anatomicznie
niemożliwe. Kiedy istnieje wybór między wykonaniem zadania a replikowa­
niem pracy mózgu, koneksjonizm często opowiada się za pierwszą możliwo­
ścią; to pokazuje, że sieci używa się jako formy sztucznej inteligencji opartej
luźno na metaforze neuronu, nie są zaś one formą neuronowego modelowania.
Powstaje zatem pytanie: czy wykonują one właściwy rodzaj komputacji, by
stanowić model pracy ludzkiej myśli?

***
Surowa konektoplazma ma kłopoty z pięcioma osiągnięciami codziennego
myślenia. Na pierwszy rzut oka wydają się ledwo uchwytne i nawet nie przy­
puszczano, że istnieją, dopóki logicy, lingwiści i informatycy nie zaczęli oglą­
dać znaczenia zdań przez szkło powiększające. Ale osiągnięcia te dają ludzkiej
myśli wyróżniającą ją precyzję oraz moc i stanowią, jak sądzę, ważny składnik
odpowiedzi: na pytanie: jak funkcjonuje umysł?
Jednym z tych osiągnięć jest pojęcie jednostki. Wróćmy do pierwszej nie­
zgodności sieci neuronowych zkomputeropodobnymi reprezentacjami. Zamiast
symbolizować obiektjako arbitralny wzór wpostaci ciągu bitów, przedstawiliśmy
go jako wzór w warstwie elementów, gdzie każdy element reprezentował jedną z
właściwości obiektu. Natychmiast pojawia się problem, że nie mamy już sposobu
rozróżnienia dwóch indywiduów o identycznych właściwościach. Są one repre­
zentowane w ten sam sposób, system zaś nie dostrzega, że nie są one tym samym
kawałkiem materii. Zgubiliśmy jednostkę: możemy reprezentować ,jarzyno-
wość” lub „końskość”, ale nie indywidualną jarzynę lub indywidualnego ko­
nia.. Wszystkie informacje o jednym koniu zlewają się z już istniejącymi w sys­
temie informacjami o innym, identycznym. I nie ma żadnego naturalnego sposobu
reprezentowania dwóch koni. Podwojenie aktywności węzłów końskości nic nie
pomoże, ponieważ jest to nieodróżnialne od dwa razy większej pewności, że wła­
ściwości konia są obecne, lub od myślenia, że właściwości konia są obecne w
dwukrotnie większym stopniu.
Łatwo pomylić stosunki między klasą a podklasą, jak „zwierzę” i „koń” (z
czym sieć z łatwością daje sobie radę), ze stosunkami między podklasą a je d -.
nostką, jak „koń” i „Mr Ed” . To prawda, że te dwa stosunki są pod pewnym
względem podobne. W obu obiekty niższego rzędu dziedziczą właściwości
obiektów wyższego rzędu. Jeśli zwierzęta oddychają, a konie są zwierzętami,
to konie oddychają; jeśli konie maja kopyta, a M r Ed jest koniem, to Mr-Ed ma
kopyta. Może to dla konstruktora modelu stanowić pokusę, by traktować jed­
nostkę jako bardzo, bardzo specyficzną podklasę, na podstawie jakiejś drobnej
różnicy między dwoma obiektami - piega, którego jeden ma, a drugi nie - aby
rozróżnić te, które są niemal nie do rozróżnienia.
Jak wiele koneksjonistycznych propozycji, ta idea datuje się wcześniej od
brytyjskiego asocjacjonizmu. Berkeley pisał: „Usuń wrażenie miękkości, wil­
gotności, czerwoności, cierpkości, a nie pozostanie nic z wiśni. Nie jest ona zatem
czymś różnym od wrażeń zmysłowych. Wiśnia, powiadam, jest niczym innym,
jak zespołem wrażeń zmysłowych”2. Sugestia Berkeleya nie okazała się jednak
płodna. Nasza wiedza o właściwościach dwóch obiektów może być identyczna,
ale nadal wiemy, że są one odrębne. Wyobraźmy sobie pokój z dwoma iden­
tycznymi krzesłami. Ktoś wchodzi i je przestawia. Czy pokój jest taki sam czy
inny niż przedtem? Oczywiście, każdy rozumie, że jest inny. Ale nie znamy żadnej
cechy, która odróżnia jedno krzesło od drugiego - poza tym, że możemy myśleć
o jednym jako krześle nr 1, a o drugim jako krześle nr 2. Powróciliśmy do
arbitralnych etykietek gniazd pamięci, jak w pogardzanym komputerze cyfrowym!
To samo leży u podstaw dowcipu Stephena Wrighta: „Kiedy mnie nie było, ktoś
ukradł wszystko w moim mieszkaniu i zastąpił dokładnymi kopiami. Gdy powie­
działem o tym mojemu współlokatorowi, spytał: «Czy my się znamy ?»”
Niewątpliwie istnieje jedna cecha, która zawsze odróżnia jednostki: dwie
różne jednostki nie mogą znajdować się dokładnie w tym samym miejscu w
tym samym czasie. Być może umysł przystawia do każdego obiektu stempelek
z oznaczeniem czasu oraz miejsca i stale aktualizuje te współrzędne, pozwala­
jące rozróżniać indywidua o identycznych właściwościach. Ale nawet to nie
określa naszej zdolności odróżniania indywiduów. Przypuśćmy, że na nieskoń­
czonej białej przestrzeni nie znajduje się nic poza dwoma identycznymi koła­
mi. Jedno z nich przesuwa się i nakłada na drugie na kilka chwil, po czym
przesuwa się dalej. Nie myślę, by ktokolwiek miał kłopoty z wyobrażeniem
sobie kół jako odrębnych bytów, nawet kiedy są równocześnie w tym samym
miejscu. To pokazuje, że naszą mentalną definicją „indywiduum” nie jest znaj­
dowanie się w określonym miejscu w danym punkcie czasowym.
Nie wynika z tego, że jednostki nie mogą być reprezentowane w sieciach
neuronowych. To łatwe: po prostu można przeznaczyć kilka elementów na

2 G. Berkeley, Trzy dialogi między Hylasem i Filorusem, Warszawa 1956, s. 294-295.

129
tożsamość jednostek jako takich, niezależnie od ich właściwości. Możną przy­
pisać każdej jednostce własny element łub odpowiednik numeru seryjnego;
zakodowanego we wzorcu aktywnych elementów. Nasuwa się wniosek, że sieć
umysłu musi być tak ukształtowana, by móc się posługiwać abstrakcyjnym,
logicznym pojęciem indywiduum, pełniącym rolę analogiczną do arbitralnych
oznakowań gniazda pamięci w komputerze. Nie potrafi zaś tak funkcjonować
asocjator wzorów, ograniczony do dających się obserwować właściwości obiek­
tu, nowoczesna konkretyzacja stwierdzenia Arystotelesa, że „nie ma niczego w
umyśle, czego wcześniej nie było w zmysłach”.
Czy ta dyskusja jest tylko ćwiczeniem z logiki? Wcale nie: pojęcie jednostki
jest fundamentalną cząstką naszych umiejętności społecznego rozumowania. P o-:
zwolę sobie przedstawić dwa przykłady z życia, dotyczące najważniejszych dzie­
dzin ludzkich interakcji-miłości i sprawiedliwości.
Bliźnięta jednojajowe mają większość cech takich samych. Poza fizycz-
nym podobieństwem myślą podobnie, czują podobnie i postępują podobnie.
Nie identycznie, oczywiście, i tojest luka, dzięki której można próbować przed­
stawiać je jako bardzo, wąską podklasę. Ale każdy, kto przedstawia sobie bliź­
nięta jednojajowe jako podklasę, powinien przynajmniej traktować je podob­
nie. Powinien przenosić opinie o jednym z bliźniaków na drugiego, przynaj­
mniej probabilistycznie albo do pewnego stopnia - przypomnijmy, że uogól-
nianie na podstawie podobieństw jest zachwalaną zaletą asocjacjonizmu i jego
zastosowania w postaci konektoplazmy. N a przykład to, co pociąga cię w jed­
nym bliźniaku - sposób, w jaki chodzi, mówi, wygląda i tak dalej - powinno
pociągać cię w drugim. To zaś powinno wplątywać bliźnięta jednojajowe w
historie zazdrości i zdrady o iście gotyckich proporcjach. W rzeczywistości nic
takiego się nie dzieje. Żona bliźniaka jednojajowego nie odczuwa romantycz­
nego pociągu do drugiego. Miłość skupia nasze uczucia na kimś jako na osobie,
nie zaś na rodzaju osoby, niezależnie od tego, jak bliskie jest podobieństwo w
ramach tego rodzaju. -
10 marca 1988 roku ktoś odgryzł połowę ucha policjantowi Davidowi J. Stor-
tonowi. Nikt nie miał żadnych wątpliwości, kto to zrobił: albo Shawn Błick, dwu­
dziestojednoletni mężczyzna mieszkający w Pało Alto w Kalifornii, albo Jonathan
Blick, jego jednojajowy bliźniak. Obaj szamotali się z policjantem i jeden z nich
odgryzł mu część ucha. Obu oskarżono o spowodowanie zamieszek, próbę włama­
nia, napaść na policjantairozmyślne okaleczenie. Karą za rozmyślne okaleczenie - -
w tym wypadku odgryzienie ucha - jest dożywotnie więzienie. Oficer Stortoń -
;zeznał, że jeden z bliźniaków miał krótkie włosy, adnigi długie, i że to długowłosy go
ugryzł. Niestety, kiedy w trzy dni później bracia Blick zostali aresztowani, byli identycz­
nie krótko ostrzyżeni i odmawiali zeznań. Ich adwokaci argumentowali, że żadne­
mu nie można wymierzyć surowej kary za rozmyślne spowodowanie okaleczenia.
W stosunku do każdego z braci zachodziła uzasadniona wątpliwość, czy był win­
ny, ponieważ sprawcą mógł być ten drugi. Jest to argument nieodparty. Zgodnie z
naszym poczuciem sprawiedliwości musimy wskazać jednostkę nie ze względu
na jej cechy, lecz na dokonanie czynu.
Nasza obsesja na punkcie indywidualności osoby nie jest nie dającym się
wyjaśnić dziwactwem, lecz prawdopodobnie wyewoluowała dlatego, że każda
istota ludzka, niezależnie od jakiejkolwiek możliwej do zaobserwowania wła­
sności, dzięki swojej unikatowej embriologicznej i biograficznej historii mie­
ści w sobie niepowtarzalną kolekcję wspomnień i pragnień. W rozdziale szó­
stym, w którym będziemy się zajmować odwrotną inżynierią poczucia spra­
wiedliwości i miłości romantycznej, zobaczymy, że mentalny akt rejestrowa­
nia indywidualnej osoby stanowi sedno konstrukcji tych odczuć.
Istoty ludzkie nie są jedyną klasą mogących nam się pomylić jednostek,
które musimy rozróżniać. Wiele zwierząt ma podobne problemy. Na przykład
zwierzęca matka musi umieć odróżnić własne potomstwo od tak samo wygląda­
jącego potomstwa wszystkich innych zwierząt tego samego gatunku. Innym przy­
kładem jest drapieżnik polujący na zwierzęta stadne, który musi się skoncentro­
wać na jednym osobniku zgodnie z zasadą obowiązującą w grze w berka: „Nie
zmieniaj upatrzonej ofiary, żeby nie dać możliwości zaczerpnięcia tchu niko­
mu, poza tobą”. Kiedy zoolodzy w Kenii próbowali ułatwić sobie zbieranie
danych, oznaczając kolorami rogi antylop gnu, które schwytali do badania, stwier­
dzili, że chociaż dokładali wszelkich starań, by oznaczone zwierzę odzyskało siły
przed powrotem do stada, hieny zabijały je w przeciągu jednego do dwóch dni.
Być może kolorowe znaki ułatwiały hienom indywidualizowanie gnu i pogoń
za upatrzoną ofiarą, aż była zupełnie wyczerpana. Obecnie uważa się, że paski
zebry nie są po to, by zwierzę stawało się niewidoczne w wysokiej trawie -
zawsze było to wątpliwe wyjaśnienie - ale żeby zamienić stado w żywą plątani­
nę, mieszając szyki lwom i innym drapieżcom, kiedy próbują skupić uwagę na
jednej tylko zebrze. Oczywiście nie wiemy, czy hieny i lwy mają pojęcie jed­
nostki; może wyróżniający się osobnik po prostu smaczniej wygląda. Ale te
przykłady ilustrują komputacyjny problem rozróżniania jednostek od klas i uka­
zują zdolność ludzkiego umysłu do dokonywania tej sztuki.
>fc >jc

Drugim problemem asocjacjonizmu jest kompozycyjność: zdolność budo­


wania reprezentacji umysłowych z elementów i nadawania im znaczenia, które,
tworzy się ze znaczenia poszczególnych elementów oraz ze sposobu, w jaki są
zeStawione. Kompozycyjność jest zasadniczą właściwością wszystkich ludz-;
jęicfr języków. Znaczenie zdania: Dziecko zjadło cielę, można wywnioskować:
z6 znaczenia słów: dziecko, jeść i cielę, oraz z ich pozycji w zdaniu. Całość nie
j eSt sumą części - kiedy słowa są inaczej ułożone: Cielę zjadło dziecko, zdanie;
pfZekazuje inną myśl. Ponieważ nigdy przedtem nie słyszałeś żadnego z tych
zdań, musiałeś je zinterpretować, stosując do ciągu słów zbiór algorytmów (w:
tym reguły składni). Produkt końcowy jest w obu wypadkach nową myślą, któ­
rą zestawiłeś w mgnieniu oka. Znając pojęcia dzieci, cieląt i jedzenia oraz p o -:
siadając zdolność układania symboli na mentalnej tablicy ogłoszeń zgodnie ze
sCliematem zrozumiałym dla odczytujących je demonów, możesz zbudować ją
po raz pierwszy w życiu.
Dziennikarze powiadają, że kiedy pies pogryzie człowieka, to nie jest wia­
domość, ale kiedy człowiek pogryzie psa, to jest wiadomość. Kompozycyjność
mentalnych reprezentacji jest tym, co pozwala nam rozumieć wiadomości;
jylożemy zabawiać się dzikimi i cudownymi nowymi ideami, niezależnie od
tego jak są dziwaczne. Krowa przeskoczyła Księżyc; wszechświat zaczął się
0d wielkiego wybuchu; kosmici wylądowali na Harvardzie; Michael Jackson
ożenił się z córką Elvisa. Dzięki kombinatoryce nigdy nie zabraknie nam wia- '
domości. Istnieją setki milionów bilionów dających się pomyśleć myśli.
Można sądzić, że wbudowanie kompozycyjności w sieć neuronową po­
winno być rzeczą łatwą - po prostu włączamy elementy oznaczające: „dziec-.
jco”, „jeść” i „cielę”, ale gdyby tylko do tego ograniczała się działalność twoje-,:
go umysłu, nie wiedziałbyś, czy dziecko zjadło cielę, cielę zjadło dziecko, czy
też dziecko i cielę jadły. Pojęcia muszą być przypisane rolom: kto jest. zjada-, ;
czem, kto jest zjadany.
Może więc każdej kombinacji pojęć i ról dałoby się przydzielić węzeł,
Byłby zatem węzeł „dziecko je cielę” i węzeł „cielę je dziecko”. Mózg zawiera
olbrzymią liczbę neuronów, dlaczego więc nie zrobić tego w ten sposób? Jedną
i przyczyn, by tego nie robić, jest różnica między olbrzymią liczbą a rzeczywi­
ście olbrzymią liczbą. Liczba kombinacji rośnie wykładniczo, uruchamiając
kombinatoryczną eksplozję, przekraczającą nawet najhojniejsze szacunki po­
jemności mózgu. Według legendy wezyr Sissa Ben Dahir domagał się od króla

132
- Shirhama z Indii skromnej nagrody za wynalezienie gry w szachy. Poprosił
jedynie, aby n a pierwszym polu szachownicy położono ziarno pszenicy, dwa
: ziarna na drugim, cztery na trzecim i tak dalej. Niebawem król odkrył, że nie-
: świadomie obiecał dużo więcej niż roczne zbiory pszenicy w królestwie. Na­
groda wynosiła cztery biliony buszli (buszel=36 litrów), czyli odpowiednik
dwóch tysięcy lat całej światowej produkcji pszenicy. Podobnie, kombinatory-
ka myśli może przekroczyć liczbę neuronów w mózgu. Nie można wcisnąć w
mózg o stu miliardach neuronów stu milionów bilionów znaczeń zdań, jeśli
każde znaczenie musi mieć własny neuron.
Ale nawet gdyby to było możliwe, skomplikowane myśli z pewnością nie
są magazynowane w całości, jedna myśl - jeden neuron. W skazuje na to spo­
sób, w jaki nasze myśli są ze sobą powiązane. Wyobraźmy sobie, że każda myśl
ma własny element. Istniałyby więc osobne elementy dla „dziecko je cielę”, „cielę
je dziecko”, „kurczak je cielę”, „kurczak je dziecko”, „cielę je kurczaka”, „dziec­
ko widzi cielę”, „cielę widzi dziecko”, „kurczak widzi cielę” i tak dalej. Wszyst­
kim tym myślom musiałyby być przypisane osobne elementy; każdy człowiek
zdolny do pomyślenia, że dziecko zobaczyło kurczaka, może również pomy­
śleć, że kurczak zobaczył dziecko. Jest jednak coś podejrzanego w tym katalogu
myśli-ełementów; cały jest przesiąknięty zbiegami okoliczności. Raz za razem
mamy dzieci jedzące, cielęta jedzące, dzieci widzące, cielęta widzące i tak da­
lej. Myśli doskonale porządkują się w rzędy, kolumny, warstwy, hiperrzędy,
hiperkolumny i hiperwarstwy olbrzymiej matrycy. Ale ten uderzający wzór
zdumiewa: jeśli myśli są po prostu bardzo dużymi kolekcjami odrębnych ele­
mentów, elementy mogłyby równie łatwo reprezentować skład izolowanych
faktów, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Kiedy natura przedstawia nam
przedmioty, które doskonale wypełniają prostokątny zestaw przegródek, mówi nam,
że te obiekty muszą być zbudowane z mniejszych komponentów, odpowiadają­
cych rzędom i kolumnom. W ten sposób układ okresowy pierwiastków dopro­
wadził do zrozumienia budowy atomu. W analogiczny sposób możemy dojść do
wniosku, że osnową i wątkiem naszych daj ących się pomyśleć myśli są tworzące
je pojęcia. Myśli są zestawiane z pojęć; nie są magazynowane w całości.
Kompozycyjność jest zaskakująco trudna dla konektoplazmy. Wszystkie
oczywiste triki okazują się nieadektwatnymi półśrodkami. Załóżmy, że poświę­
camy każdy element na kombinację jednego pojęcia i jednej roli. Jeden ele­
ment mógłby reprezentować: „dziecko je”, a inny: „cielę jest jedzone”, lub
może jeden elementreprezentowałby: „dziecko robi coś”, a inny: „coś jest robione

133
cielęciu’ To znacznie obniża liczbę kombinacji - ale znowu kosztem zamieszania
w sprawie tego, kto, co i kom u robi. Myśl: „Dziecko jadło kurczaka, kiedy pudel
jadł cielę”, byłaby nie do odróżnienia od myśli: „Dziecko jadło cielę, kiedy pudel
jadł kurczaka”. Problem polega na tym, że element oznaczający, „dziecko je , nie
mówi, co ono je, a element oznaczający „cielę jest jedzone” nie mówi, kto je zjadł.
Krokiem we w łaściw ym kierunku jest wbudowanie w oprzyrządowanie
rozróżnienia między pojęciam i (dziecko, cielę i tak dalej) a rolami, które od­
grywają (aktor, przedm iot akcji i tak dalej). Załóżmy, że ustanawiamy odrębne
pule elementów, jedną dla roli aktora, jedną dla akcji i jedną dla roli przedmiotu
akcji. By mogły reprezentow ać zdanie, każda pula elementów zawiera wzór
pojęcia obecnie grającego rolę, wypożyczony z osobnego magazynu pojęć w
pamięci. Jeśli połączym y każdy węzeł z każdym innym węzłem, otrzymamy
autoasocjator stwierdzeń o pewnej sprawności w zakresie myśli kombinato-
ryeznych. M oglibyśmy zmagazynować: „dziecko zjadło cielę” , gdyby zaś któ­
rykolwiek z d w ó c h składników pojawił się w postaci pytania (powiedzmy:
„dziecko” i „cielę” , wraz z pytaniem: „Jaka jest relacja między dzieckiem a
cielęciem?”), sieć kompletowałaby wzór, włączając element oznaczający trze­
ci składnik (w tym wypadku: „zjadło ).

A le czy n a p r a w dę? Niestety, nie. Zastanówmy się nad następującymi my­


ślami:
Dziecko (to sam o co) dziecko.
Dziecko (inne niż) cielę.
Cielę (inne niż) dziecko.
Cielę (to sam o co) cielę.

Żaden zestaw wag połączeń, któiy pozwala, by „dziecko” w pierwszej prze­


gródce i „to samo co” w środkowej włączyły „dziecko” w trzeciej przegródce
oraz by „dziecko” i „inne niż” włączyły „cielę”,ja k również by „cielę” i „inne
niż” włączyły „dziecko”, nie pozwoli także, by „cielę” i „to samo co” włączyło
„cielę” . Jest to problem „lub wykluczającego” w innym przebraniu. Jeśli po­
wiązania „dziecko do dziecka” i „to samo do dziecka” są silne, włączą „dziec­
ko” w reakcji na „dziecko to samo co - (to dobrze), ale włączą także
„dziecko” w reakcji na „dziecko inne n iż------” (to źle) i w reakcji na „cielę to
samo c o ------” (także źle). Manipuluj wagami, ile ci się żyw nie podoba; nigdy
nie znajdziesz takich, które działają dla wszystkich czterech zdań. Ponieważ
każdy człowiek może zrozumieć te cztery zdania, ludzki um ysł musi reprezen­
tować zdania w postaci czegoś bardziej wyrafinowanego niż zbiór skojarzeń
„zdanie z pojęciem” czy „pojęcie z rolą”. Umysł potrzebuje reprezentacji sa­
mego zdania. W tym przykładzie model potrzebuje dodatkowej warstwy ele­
mentów - mówiąc najprościej, warstwy poświęconej reprezentowaniu całego
stwierdzenia, oddzielnie od pojęć i ich ról. Rysunek pokazuje w uproszczonej
foncie model skonstruowany przez Geoffreya Hintona, który faktycznie daje
sobie radę z tymi zdaniami.

zdania

aktor akcja przed m io t akcji

Bank elementów „zdań” zapala się według arbitralnego wzoru, trochę jak
numery serii, nadające etykietki pełnym myślom. Działajakosuperstruktura, utrzy­
mując pojęcia każdego stwierdzenia we właściwych przegródkach. Zauważmy,
że architektura sieci stosuje standardowy, językopodobny „mentalski” ! Pojawiały
się inne sugestie budowy sieci kompozycyjnych, które nie są taką oczywistą imi­
tacją, ale wszystkie musiały mieć specjalnie zaprojektowane części, które oddzie­
lają pojęcia od ich ról, oraz takie, które wiążą każde pojęcie z jego rolą. Elementy
logiki, takie jak predykat, argument i zdanie, a także komputacyjna maszyneria do
ich obsługi, trzeba z powrotem przemycić tylnymi drzwiami, aby model wykony­
wał umysłopodobne czynności. Same skojarzenia to za mało.

135
Inny talent umysłu, z którego może nigdy nie zdawałeś sobie sprawy, na­
zywa się kwantyfikacją lub wiązaniem zmiennych. Wyrasta z połączenia pierw­
szego problemu, odróżniania jednostek, z drugim, kompozycyjnością. Nasze
kompozycyjne myśli często dotyczą przecież jednostek i ważne jest, jak te jed­
nostki się wiążą z różnymi częściami myśli. Myśl, że konkretne dziecko zjadło
konkretne cielę, jest inna niż myśl, że konkretne dziecko jada cielęta lub że
d zieci jedzą cielęta. Istnieje wiele dowcipów, których śmieszność polega na tej
różnicy. „Co czterdzieści pięć sekund ktoś w Stanach Zjednoczonych doznaje
uszkodzenia czaszki”. „O mój Boże! Biedny facet!” Kiedy słyszymy, że „Hil-
degard chce wyjść za mąż za dobrze umięśnionego mężczyznę” , zastanawia­
my się, czy ma upatrzonego konkretnego osiłka, czy też pełna nadziei kręci się
w pobliżu siłowni. Abraham Lincoln powiedział: „Można oszukiwać w szyst-.
kich przez pewien czas i niektórych przez cały czas, ale nie można oszukiwać
wszystkich przez cały czas”3. Bez zdolności komputacji kwantyfikatorów nie
zrozumielibyśmy, co on powiedział.
W tych przykładach mamy wiele zdań, czy wiele możliwych interpretacji
wieloznacznych zdań, w których te same pojęcia odgrywają te same role, ale
idee jako całość są bardzo różne. Nie wystarcza podczepienie pojęć do ich ról.
Logicy wychwytują te rozróżnienia za pomocą zmiennych i kwantyfikatorów.
Zmiennajest symbolem, takim jakx czy y , który reprezentuje ten sam obiekt w
różnych zdaniach lub różnych częściach tego samego zdania. Kwantyfikator
jest symbolem, który potrafi wyrazić: „Istnieje takie x, ż e .. .” i „Dla każdego x ■

prawdziwe je st, ż e ...” . Myśl m o ż n a więc uchwycić w stwierdzeniu zbudow a-:


nym z symboli pojęć, ról, kwantyfikatorów i zmiennych, które są starannie
uporządkowane i ujęte w nawiasy. Porównaj na przykład: „Co czterdzieści pięć
sekund {istnieje X [który zostaje zraniony]}” z„Istnieje X {który co czterdzie- ;
ści pięć sekund [zostaje zraniony]}”. Nasz język „mentalski” musi posiadać
maszynerię, która robi coś podobnego. Do tej pory jednak nie mamy cienia
pomysłu, jak można to zrobić w asocjacyjnej sieci.
Nie dość, że indywiduum może mówić o jednostce, ale samo musi być trak-.-,
towanejako rodzaj jednostki, i to powoduje powstanie nowego problemu. Konek-,
toplazma uzyskuje swoją moc przez nakładanie na siebie wzorów w pojedynczym
zbiorze elementów. Niestety, może to wytworzyć dziwaczne chimery lub

3H. Markiewicz, A. Romanowski, Skrzydlate słowa, Warszawa 1998, s. 358.

136
spowodować dezorientację sieci. Jest to jedno z zagrożeń dla konektoplazmy,
zwane interferencją lub przesłuchem.
A oto dwa przykłady. Psycholodzy Neal Cohen i M ichael McCloskey tre­
nowali sieć, żeby dodawała dwie cyfry. Najpierw trenowali ją, żeby dodawała
1 do innych cyfr: kiedy danymi wejściowymi były „1” i „3” , sieć nauczyła się
produkować „4”, i tak dalej. Potem trenowali ją, by dodawała 2 do innych cyfr.
Niestety, problem: „dodaj 2” , związał wagi powiązań z wartościami optymal­
nymi dla dodawania 2, a ponieważ sieć nie miała żadnego dodatkowego oprzy­
rządowania do zakotwiczania wiedzy o tym, jak dodawać 1, zapomniała jak to
zrobić! Efekt ten zwany jest „katastrofalne zapominanie”, ponieważ różni się
od łagodnego zapominania w życiu codziennym. Inny przykład dotyczy zapro­
jektowanej przez M cClellanda i jego współpracownika Alana Kawamoto sieci
do przypisywania znaczeń dwuznacznym zdaniom. Na przykład A bat broke
the winclow4 ma dwa znaczenia: „Kij baseballowy stłukł okno” albo „Nietoperz
stłukł okno” . Sieć dostarczyła jedynej interpretacji, której ludzie nie podają:
uskrzydlony ssak stłukł okno używając kija baseballowego!
Cechy, dzięki którym konektoplazm a sprawnie wykonuje pewne zadania,
sprawiają, że jest złym narzędziem do wykonywania innych. Zdolność sieci do
uogólniania wynika z gęstości jej wzajemnych połączeń i z nakładania się na
siebie danych na wejściu. Gdybyś jednak był elementem sieci, nie byłbyś za­
chwycony, kiedy tysiące innych elementów wrzeszczałyby ci do ucha i po­
szturchiwały cię kolejne fale danych wejściowych. Często różne kawałki infor­
macji powinno się pakować i przechowywać osobno, a nie mieszać. M ożna to
osiągnąć, magazynując każde zdanie we własnej przegródce i pod własnym
adresem, co pokazuje raz jeszcze, że nie wszystkie aspekty konstrukcji kompu­
tera należy zlekceważyć jako krzemowe osobliwości. W końcu komputery nie
zostały zaprojektowane do ogrzewania pokoi, lecz do przetwarzania informa­
cji w sposób, który ma sens dla ludzkiego użytkownika.
Psycholodzy David Sherry i Dan Schacter rozwinęli to rozumowanie. Za­
uważyli, że różne wymagania inżynieryjne wobec układu pamięci często są ze
sobą sprzeczne. Ich zdaniem dobór naturalny reagował, formując w organi­
zmach wyspecjalizowane typy pamięci. Każdy typ ma strukturę komputacyjną
optymalnie dostosowaną do wymogów zadania umysłowego, jakie dane zwie­
rzę musi wykonać. Na przykład ptak, który składuje nasiona w schowkach,

4Bat znaczy zarówno „kij baseballowy”, jak i „nietoperz” - przyp. tłum.

137
żeby je wydobyć w miarę potrzeb, wyewoluował pojemną pamięć umożliwia­
jącą znajdowanie owych schowków (dziesięć tysięcy miejsc w wypadku orze­
chówki popielatej). Ptaki, których samce śpiewają, żeby zaim ponować sam i­
cy albo zastraszyć inne samce, wyewoluowały pojemną pamięć melodii
(dwieście w wypadku słowika). Pamięć schowków i pamięć melodii są różny­
mi strukturami w mózgu i mają różne wzory okablowania. My, ludzie, żąda­
my od naszego układu pamięci dwóch bardzo odmiennych rzeczy rów no­
cześnie. Musimy pamiętać indywidualne epizody - kto i co zrobił, komu,
kiedy, gdzie i dlaczego, a to wymaga opatrywania każdego epizodu informacją
określającą czas, datę i numer seryjny. Musimy jednak także w ydobywać (z
pam ięci) ogólną wiedzę o tym, jak zachowują się ludzie i ja k działa świat.
Sherry i Schacter, idąc za rozróżnieniem poczynionym przez psychologa
Endela TuWinga, sugerują, że natura dała nam po jednym układzie pamięci na
każdy wymóg: pamięć „epizodyczną” lub autobiograficzną oraz pamięć „se­
mantyczną” lub ogólną.

i|i jjc

Tym, co mnoży ludzkie myśli do prawdziwie astronomicznych liczb, nie


jest wkładanie pojęć w przegródki trzech czy czterech ról, ale rodzaj płodności
umysłu zwany rekurencją. Ustalony zbiór elementów na każdą rolę nie wy- :
starcza. Możemy dać zdaniu rolę w jakimś większym zdaniu. Potem mo-: .
żerny to większe zdanie osadzić w jeszcze większym, tworząc hierarchicz­
ną strukturę zdań wewnątrz zdań. Nie tylko dziecko jadło cielę, ale ojciec wi­
dział dziecko jedzące cielę i ja się zastanawiałem, czy ojciec widział dziecko '
jedzące cielę, i ojciec wie, że ja się zastanawiałem, czy on widział dziecko:
jedzące cielę, i mogę odgadnąć, że ojciec wie, że ja się zastanawiam, czy ..
on widział dziecko jedzące cielę, i tak dalej. Dokładnie tak, ja k dodając 1
do dowolnej liczby możemy powiększać liczby w nieskończoność, tak zdol­
ność do osadzania zdania wewnątrz innego zdania daje zdolność pomyślenia ;
nieskończonej liczby myśli.
Aby z sieci ukazanej na poprzednim diagramie uzyskać „zdanie wewnątrz
zdania”, można dodać nową warstwę połączeń do szczytu diagramu, łącząc:
bank elementów dla całego zdania z przegródką roli w jakimś większym zda-; :
niu; tą rolą mogłoby być coś takiego jak „zdarzenie zaobserwowane”. G d y b y -:
śmy w dalszym ciągu dodawali wystarczającą liczbę warstw, moglibyśmy cały'
wykres dendrytowywielokrotnie złożonego zdania wyryć w konektoplazmie.
Takie rozwiązanie jest jednak toporne i budzi podejrzliwość. Dla struktury re-
kurencyjnej każdego rodzaju musiałaby powstać odrębna sieć: jedna sieć dla
osoby myślącej o zdaniu, druga dla osoby myślącej o zdaniu o osobie myślącej
o zdaniu, trzecia dla osoby relacjonującej innej osobie zdanie dotyczące jakiejś
osoby, i tak dalej. . ■ '
W informatyce i psychołingwistyce używa się potężniejszego i elastycz­
niejszego mechanizmu. Każda prosta struktura (dla osoby, akcji, zdania, i tak
dalej) jest reprezentowana w pamięci długoterminowej tylko raz, procesor zaś
przenosi uwagę z jednej struktury na drugą, przechowując marszrutę w pamię­
ci krótkoterminowej, aby połączyć zdania. Ten dynamiczny procesor, zwany
rekurencyjną siecią przejść, jest szczególnie wiarygodny w rozumieniu zdań,
ponieważ słyszymy i czytamy słowa jedno po drugim, zamiast wchłaniać całe
zdanie naraz. Wydaje się również, że nasze złożone myśli przeżuwamy kawa­
łek po kawałku, zamiast pochłaniać czy wypowiadać je w całości, a to sugeru­
je, że umysł jest wyposażony w rekurencyjny mechanizm rozbioru myśli, a nie
tylko zdań. Psycholodzy Michael Jordan i Jeff Elman budują sieci, w których z
urządzeń wyjściowych wychodzą połączenia zawracające pętlą z powrotem
do zestawu elem entów pam ięci krótkotrwałej, uruchamiając nowy cykl ak­
tywacyjny. Ta pętlowa konstrukcja umożliwia pokazanie, jak powtarzające się
przetwarzanie informacji można zastosować w sieciach neuronowych, ale nie
wystarcza do interpretacji ani do zestawiania ustrukturyzowanych zdań. Nie­
dawno próbowano połączyć sieć pętlową z siecią „zdaniową”, żeby z kawał­
ków konektoplazmy stworzyć rodzaj rekurencyjnej sieci przejść. Próby te
pokazują, że jeśli sieci neuronow e nie są tak zbudowane, by tworzyć reku-
rencyjne procesory, to nie są w stanie się uporać z naszymi rekurencyjny mi
myślami.

**
Należy docenić umysł ludzki za jeszcze jedno osiągnięcie w dziedzinie
poznania, które trudno wycisnąć z konektoplazmy, dlatego trudno je wytłuma­
czyć przez asocjacjonizm. Sieci neuronowe z łatwością stosują logikę rozmytą,
w której wszystko jakoś tam jest czymś do pewnego stopnia. To prawda, wiele
zdroworozsądkowych pojęć jest częściowo rozmytych i nie ma jasnej definicji.
Filozof Ludwig Wittgenstein podał pojęcie „gry”, której przykłady (układanki,

139
wyścigi wrotkarzy, curling5, walki kogutów i tak dalej) nie mają ze sobą nic
wspólnego; wcześniej przedstawiłem dwa inne pojęcia: „kawaler” i „jarzyna”
Członkom rozmytej kategorii brak jednej cechy definiującej; nakładają się na
siebie wieloma cechami. W komiksie „Bloom County” Pingwin Opus, do­
tknięty czasową amnezją, protestuje, kiedy mówi mu się, że jest ptakiem. Ptaki
są smukłe i aerodynamiczne, powiada, a on nie jest. R aki potrafią latać, on nie
Ptaki śpiewają; słuchając zaśjego wykonania „ Yesterday”, słuchacze zanosili się
od śmiechu. Opus podejrzewa, że w rzeczywistości jest łosiem Builwinkle. A
więc nawet pojęcie „ptak” wydaje się opierać n a członkach prototypowych, a
nie na niezbędnych i wystarczających cechach ptasich. Jeśli w słowniku otwo­
rzysz hasło „ptak”, nie będzie ilustracji pingwina; na ogół figuruje tam wróbel.
Eksperymenty w psychologii poznawczej wykazały, że ludzie są niezmier­
nie konserwatywni w sprawie ptaków, innych zwierząt, jarzyn i narzędzi. Przyj-
mują stereotyp, rzutują go na wszystkich członków danej kategorii, szybciej
rozpoznają typowego niż nietypowego przedstawiciela grupy, twierdzą nawet, że
widzieli stereotyp, podczas gdy w rzeczywistości widzieli podobne do niego przy­
kłady. Takie reakcje można przewidzieć, sumując te właściwości danego osob­
nika, które są wspólne innym członkom tej samej kategorii: im bardziej ptasie
właściwości, tym lepszy ptak. Autoasocjator w dużej mierze robi to samo, ponie­
waż oblicza korelacje między właściwościami. Można więc postawić hipotezę
że po części ludzka pamięćjest „okablowana” podobnie do autoasocjatora.
Umysł musi jednak być czymś więcej. Logika ludzi nie zawsze jest „roz­
myta”. Śmiejemy się z Opusa, ponieważ wiemy, że w rzeczywistości jest pta­
kiem. Możemy się zgodzić co do prototypu babci - dobra, siwowłosa siedem-
dziesięciolatka, która częstuje ciastkami z jagodam i albo rosołem z kury (w
zależności od tego, o czyim stereotypie mówimy) - ale równocześnie nie mam y
żadnych trudności ze zrozumieniem, że Tina Turner i Elizabeth Taylor są bab­
ciami (faktycznie żydowską babcią, jeśli chodzi o Taylor). Co do kawalerów
zaś, wielu ludzi - takich jak funkcjonariusze władz imigracyjnych, sędziowie i
biurokraci służby zdrowia - nie ma wątpliwości, kto należy do tej kategorii.
Przykłady myślenia wyraźnie wydzielonymi kategoriami są wszędzie. Sędzia
może uwolnić ewidentnie winnego podejrzanego z powodów proceduralnych.
Barman odmawia podania piwa odpowiedzialnemu dorosłemu w przeddzień

5Sport uprawiany w S z k o c ji, polegający na rzucaniu płaskimi kamieniami ruchem wirowym


jego dwudziestych pierwszych urodzin. Żartujemy, że nie można być trochę w
ciąży czy trochę żonatym, a gdy kanadyjscy naukowcy poinformowali, że mę­
żatki mają stosunki seksualne 1,57 razy w tygodniu, karykaturzysta Terry Mo-
sher narysował kobietę siedzącą w łóżku obok swojego śpiącego męża i m ó­
wiącą: ,,Nocóż, to było 0,57” .
W rzeczywistości ostre i nieostre wersje tej samej kategorii mogą koegzy-
stować w tym samym umyśle. Psycholodzy Sharon Armstrong, Henry Gleit-
man i Lila Gleitman podstępnie dali standardowy test na nieostre kategorie
studentom uniwersytetu, ale zadawali im pytania o bardzo ścisłe kategorie, ta­
kie jak „liczby nieparzyste” i „kobiety”. Badani radośnie zgadzali się na idio­
tyczne stwierdzenia, że 13 je st lepszym przykładem liczby nieparzystej niż
23 lub że matka jest lepszym przykładem kobiety niż aktorka komediowa. W
chwilę później ci sami badani twierdzili, że liczba jest albo nieparzysta, albo
parzysta oraz że osoba jest albo kobietą, albo mężczyzną, i nie ma tu żadnych
pośrednich możliwości.
Można rozróżnić dwa typy ludzkiego myślenia. Korzystając z faktu, że na
naszym świecie obiekty wykazują tendencję do łączenia się w grupy (na przy­
kład obiekty, które szczekają, rew nież gryzą i podnoszą łapę przy łatami), lu­
dzie, bez wnikania w istotę zjawisk, tworzą nieostre stereotypy na podstawie
korelacji między właściwościami. Potrafią jednak tworzyć również systemy reguł
- teorie intuicyjne - które definiują kategorie na podstawie określonych reguł i
traktują tak samo wszystkich członków danej kategorii. We wszystkich kulturach
istnieją systemy reguł formalnego pokrewieństwa, często niezmiernie ścisłe. Nasz
własny system pokrewieństwa daje ścisłą wersję „babci”: matka rodzica, nieza­
leżnie od ciasteczek z jagodami. Prawo, arytmetyka, wiedza ludowa i społecz­
ne konwenanse (z ich obrzędami przejścia, ściśle odgraniczającymi dorosłych
od dzieci i mężów od kawalerów) są innymi systemami reguł, z którymi liczą
się ludzie na całej planecie. Jeszcze innym jest gramatyka.
Systemy reguł pozwalają nam wznieść się ponad zwykłe podobieństwa i
wyciągać wnioski oparte na wyjaśnieniach. Hinton, Rumelhart i McClelland
napisali: „Ludzie potrafią uogólniać nowo nabytą wiedzę. Jeśli na przykład
dowiesz się, że szympansy lubią cebulę, uznasz przypuszczalnie za bardziej
prawdopodobne, że goryle lubią cebulę. W sieci, która używa rozproszonej
reprezentacji, ten rodzaj uogólnień jest automatyczny’’. Ich przechwałki są dwu­
dziestowiecznym echem uwagi H um e’a, że po substancji podobnej do chleba
barwą i konsystencją spodziewamy się, iż będzie równie pożywna. To założe­

141
nie załamuje się jednak w każdej dziedzinie, o której dana osoba m a rzeczywi­
stą wiedzę. Wniosek o zamiłowaniu goryli do cebuli został podany tylko jako
przykład, ale interesujące jest, że nawet ten prosty przykład nas nie docenia.
Wiedząc trochę o zoologii, ale niewiele o gorylach, zdecydowanie nie podno­
siłbym mojej oceny prawdopodobieństwa tego, że goryle lubią cebulę. Z w ie­
rzęta można klasyfikować przemiennie. Grupować według genealogii i podo­
bieństwa w taksony, takie jak małpy człekokształtne, ale także grupować - jak
rzemieślników - w „cechy”, które specjalizują się w pewnych rodzajach poży­
wienia, takie jak wszy stkożeme, roślinożerne i mięsożerne. Znajomość tej za­
sady prowadzi mnie do następującego rozumowania: szympansy są wszy stko­
żeme i nie jest dziwne, że jedzą cebulę; w końcu my także jesteśmy wszystko-
żemi i jemy cebulę. Goryle jednak są roślinożerne i spędzają swoje dni na
zjadaniu dzikiego selera, ostów i innych roślin. Roślinożerne zwierzęta są czę-.
sto wybredne, ponieważ ich układ trawienny jest zoptymalizowany do detok­
sykacji trucizn w pewnych rodzajach roślin, ale nie w innych (skrajnym przy­
kładem jest koala, który wyspecjalizował się w jedzeniu liści eukaliptusa). Nie
zdziwiłoby mnie więc, gdyby goryle unikały ostrej cebuli, niezależnie od tego,
co robią szympansy. Zależnie od tego, jaki system wyjaśnień przywołuję w
umyśle, szympansy i goryle są albo bardzo podobnymi do siebie członkami
jednej kategorii, albo różnią się od siebie, tak jak ludzie różnią się od krów.
W asocjacjonizmie i jego zastosowaniu w konektoplazmie sposób repre­
zentowania obiektu (jako zestawu właściwości) automatycznie zobowiązuje
system do pewnego typu uogólnień (jeśli się go specjalnie nie trenuje, by nie:
generalizował). Alternatywna do tego sposobu przedstawiania obiektów jest
zdolność tworzenia symboli dla różnych rodzajów obiektów i odnoszenia do
tych symboli wielu systemów reguł, które mamy zakodowane w umysłach. (W
sztucznej inteligencji technika ta nosi nazwę generalizacji opartej na wyjaśnie­
niach, a koneksjonistyczne konstrukcje to przykład generalizacji opartej na podo­
bieństwach). Nasz system reguł układa wiedzę w twierdzenia kompozycyjne,
kwantyfikujące, rekurencyjne, a zbiory tych twierdzeń zazębiają się, żeby ufor­
mować moduły lub teorie intuicyjne dla poszczególnych dziedzin doświadcze­
nia, takich jak pokrewieństwo, wiedza intuicyjna, psychologia, liczby, język i
prawo. Niektóre z tych dziedzin omawiam w rozdziale piątym.
Do czego służą ścisłe kategorie i systemy reguł? W społecznym świecie
mogą one rozstrzygać spory między stronami kłócącymi się, czy coś należy
czy nie należy do danej kategorii, przy czym każda ze stron powołuje się zwy­

142
kle na nieostre granice kategorii. Obrzędy przejścia, wiek dojrzałości, dyplo­
my. licencje i inne urzędowe papiery zakreślają ostre granice, które wszyscy
partnerzy potrafią przedstawić sobie w umyśle. Podobnie reguła: „wszystko
lub nic”, jest obroną przeciwko „taktyce salami” , w której osoba próbuje wy­
korzystać nieostrą kategorię przez powoływanie się na kolejne przypadki gra­
niczne.
Reguły i kategorie abstrakcyjne pomagają także w badaniu świata przyro­
dy. Abstrahując od powierzchownych podobieństw, pozwalają na wykrycie le­
żących u podstaw praw. A ponieważ są w jakim ś sensie cyfrowe, nadają repre­
zentacjom stabilność i precyzję. Jeśli robisz łańcuch kopii analogowych z ana­
logowej taśmy, jakość pogarsza się z każdą generacją kopii. Jeśli jednak robisz
łańcuch kopii cyfrowych, ostatnia będzie równie dobra jak pierwsza. Podobnie
ścisła reprezentacja symboliczna pozwala na łańcuchy rozumowania, w któ­
rych symbole są kopiowane verbatim w kolejnych myślach, formując to, co
logicy nazywają sorytem (sorites, łańcusznik):

W szystkie wrony są krukowate.


W szystkie krukowate są ptakami.
W szystkie ptaki są zwierzętami.
W szy stkie zwierzęta potrzebują tlenu.

Soryt pozwala myślącemu na wyciągnięcie pewnego wniosku, mimo m i­


zernego doświadczenia. Na przykład myślący człowiek może wyciągnąć wnio­
sek, że wrony potrzebują tlenu, mimo że nikt nigdy nie pozbawiał wrony tlenu,
żeby zobaczyć, co się stanie. Myślący człowiek może dojść do tego wniosku,
nawet jeśli nigdy nie był świadkiem żadnego eksperymentu pozbawiającego
jakiekolwiek zwierzę tlenu, ale tylko słyszał to twierdzenie od wiarygodnego
eksperta. Jeśli jednak każde twierdzenie składające się na ten ciąg rozumowa­
nia dedukcyjnego jest nieostre, probabilistyczne lub wypełnione szczegółami o
członkach szerszej kategorii, wnioski stają się coraz bardziej mgliste. Ostatnie
twierdzenie będzie tak pełne szumów j ak n-ta generacj a pirackiej taśmy i tak nie
do rozpoznania jak ostatni szept w grze w głuchy telefon. Ludzie we wszyst­
kich kulturach przeprowadzają długie ciągi rozumowania, zbudowane z twier­
dzeń, których prawdziwości nie mogli bezpośrednio zaobserwować. Filozofo­
wie często wskazywali, że ta zdolność umożliwiła naukę.

***

143
Jak wiele kwestii dotyczących umysłu, debatę nad koneksjonizmem często
prowadzi się jako debatę nad tym, co wrodzone, i tym, co wyuczone, i jak
zawsze uniemożliwia to jasne myślenie. Z pewnością uczenie się odgrywa ol­
brzymią rolę w modelowaniu koneksjonistycznym. Często konstruktor, który:
musiał wrócić do rysownicy z powodu problemów, o których wspomniałem,
wykorzystuje to, że sieci z ukrytymi warstwami potrafią nauczyć się zestawu
danych na wejściu i wyjściu i uogólniać tę naukę na nowe, podobne dane. Trenu,
jąc do znudzenia ogólną sieć z ukrytymi warstwami, można czasami zmusić ją do
wykonywania mniej lub bardziej właściwej czynności. Same heroiczne reżimy
treningowe nie mogą jednak być zbawieniem dla konektoplazmy. Nie jest tak -
dlatego, że sieć ma za mało wrodzonej struktury, a za dużo danych ze środowiska,
lecz dlatego, że surowa konektoplazma ma tak małą moc, że często trzeba budo­
wać sieci o najgorszej kombinacji: zbyt dużo wrodzonej struktury w połącze­
niu ze zbyt wielkim wkładem środowiska.
Hinton skonstruował na przykład trójwarstwową sieć do obliczania sto­
sunków pokrewieństwa. (Miała służyć demonstracji pracy sieci, ale inni ko-,
neksjoniści traktują ją jako prawdziwą teorię psychologiczną). Warstwa wej­
ściowa miała elementy zawierające imię i elementy zawierające stopień pokre­
wieństwa, takie jak „Colin” i „matka”. Warstwa wyjściowa miała elementy za­
wierające imię osoby o tym stopniu pokrewieństwa, jak „Victoria”. Ponieważ ele-.
menty i połączenia są wrodzoną strukturą sieci i jedynie wagi połączeń są wy­
uczone, sieć odpowiada wrodzonemu modułowi w mózgu, służącemu tylko do:
odpowiadania na pytania, kto jest w dany sposób spokrewniony z osobą o danym;
imieniu. System ten nie potrafi wyciągać wniosków dotyczących pokrewieństwa
w ogólności, ponieważ nie przechowuje w bazie danych wiedzy, do której można :'
dojść zapomocą różnych procesów wyszukiwania. Informacji o pokrewieństwie
dostarczają natomiast wagi połączeń, wiążących warstwę pytań z warstwą odpo­
wiedzi. Tak więc wiedza jest bezużyteczna, jeśli pytanie zostanie nieco zmienio-,
ne, gdy się na przykład zapyta, wjaki sposób dwoje ludzi jest spokrewnionych;
lub jakie są imiona i pokrewieństwo członków rodziny danej osoby. W tym :
sensie model ma zbyt wiele wrodzonej struktury; jest przystosowany do specy­
ficznych pytań.
Po treningu modelu do reprodukowania stosunków pokrewieństwa w ma- -
łej hipotetycznej rodzinie Hinton zwrócił uwagę na jej zdolność uogólniania .:
wniosków dotyczących nowej pary krewnych. Kiedy jednak czytamy ukryte
klauzule, dowiadujemy się, że sieć musiała być trenowana w 100 na 104 moż-
li we pary, żeby uogólnić pozostałe 4. A każdą z tych 100 par trzeba było wpro­
wadzać do sieci 1500 razy (w sumie 150 000 lekcji)! Oczywiście, dzieci nie
uczą się stosunków rodzinnych w aż tak uciążliwy sposób. Te liczby są typowe
, dla sieci koneksjonistycznych, ponieważ nie dochodzą one do rozwiązań za po­
mocą reguł, ale większość przykładów trzeba im wbić „do głowy”, a sieci jedynie
interpolują między przykładami. Każdy istotnie odmienny rodzaj przykładu musi
być w zestawie treningowym albo sieć będzie interpolować fałszywie, dokład­
nie jak w dowcipie o statystykach polujących na kaczki: jeden strzela o metr za
wysoko, drugi o metr za nisko, a trzeci krzyczy: „Trafiliśmy!”
Dlaczego ustawiać konektoplazmę pod tak silnym światłem reflektorów?
Z pewnością nie dlatego, że uważam, iż modelowanie sieci neuronowych jest
nieważne - wręcz odwrotnie. Bez tego cała moja konstrukcja myślowa doty­
cząca tego, jak działa umysł, lewitowałaby. Nie uważam także, że modelowa­
nie sieci jest zaledwie subkontraktowaniem budowania demonów i struktur
danych z neuronowego hardware’u. Wiele modeli koneksjonistycznych poka­
zuje, czego można dokonać za pomocą najprostszych kroków mentalnej kom-
putacji. Ponieważ sieci reklamuje się jako miękkie, paralelne, analogiczne, bio­
logiczne i ciągłe, zyskały one wdzięczną konotację i urozmaicony klub entuzja­
stów. Sieci neuronowe nie dokonują jednak cudów, lecz wykonują tylko logiczne
i statystyczne operacje. Wybory reprezentacji danych wejściowych, liczby sieci,
diagramów okablowania dla każdej z nich oraz ścieżek danych i struktur steru­
jących, które je łączą, więcej mówią o tym, co sprawia, że system jest inteli­
gentny, niż ogólne moce konektoplazmy.
Moim głównym zamiarem jest jednak pokazywanie, co potrafi umysł, nie zaś
czego pewne rodzaje modeli nie potrafią zrobić. Chciałem tu przedstawić ogólną
ideę tworzywa, z jakiego zrobione są nasze umysły. Myśli i myślenie nie są już
duchowymi tajemnicami, ale procesami mechanicznymi, które można studiować,
a siłę i słabość różnych teorii można badać i dyskutować o nich. Mnie interesuje
szczególnie oglądanie wad szacownej doktryny kojarzenia idei, ponieważ podkre­
ślają one precyzyjność, subtelność, złożoność i otwartość naszego codziennego
myślenia. Komputacyjnamoc ludzkiej myśli ma rzeczywiste konsekwencje. Uży­
wamy jej z pożytkiem w naszej zdolności do miłości, sprawiedliwości, twórczo­
ści, literaturze, muzyce, pokrewieństwie, prawie, nauce i innych formach aktyw­
ności, które zbadamy w późniejszych rozdziałach. Zanim jednak do nich dojdzie­
my, musimy powrócić do drugiego pytania, które otwierało ten rozdział.

145
Lampa Aladyna
A co ze świadomością? Co sprawia, że rzeczywiście cierpimy z powodu
bólu zęba lub że widzimy niebieskie niebo jako niebieskie? Komputacyjna teo­
ria umysłu, nawet z kompletną podbudową neuronową, nie daje tu jasnej odpo­
wiedzi. Symbol niebieski jest wpisany, stan celu się zmienia, kilka neuronów
„odpala”; no to co? Świadomość zdaniem wielu myślicieli nie była tylko pro­
blemem, ale niemal cudem:

M ateria może się różnić od materii tylko formą, objętością, gęstością, ruchem 1
kierunkiem ruchu: do którego z nich, bez względu na to, jak są zróżnicowane czy połą­
czone, można przyłączyć świadomość? Okrągłe czy kwadratowe, stale czy płynne, wiel- -.
kie czy małe, poruszające się powoli czy szybko w jednym czy drugim kierunku - to są:
stany materialnegoistnienia, wszystkie równie odległe od natury poznania.
- Samuel Johnson

Jak to jest, że coś tak nadzwyczajnego jak stan świadomości pojawia się jako re­
zultat drażnienia tkanki nerwowej ? Jest to równie niewytłumaczalne jak pojawienie się ;
dżinna, kiedy Aladyn potarł swoją lampę.
-T hom as Huxley;

Czujemy, że w jakiś sposób woda fizycznego mózgu zamienia się w wino świado­
mości. ale nie mamy najmniejszego pojęcia o naturze tej zamiany. Neuronowe transmi- /
sje wydają się po prostu niewłaściwym rodzajem tworzywa do zrodzenia świadomości,-;
- Colin McGinn

Świadomość przedstawia nam zagadkę po zagadce. Jak akcja neuronów


może spowodować powstanie świadomości? Po co jest świadomość? To zna-,
czy, co nagie odczucie czerwieni dodaje do ciągu zdarzeń zachodzących w
naszym neuronowym komputerze? Każdy efekt postrzegania czegoś jako czer­
wonego - zauważanie tego w morzu zieleni, głośne wypowiadanie: „To jest
czerwone”, wspominanie Świętego Mikołaja i wozów strażackich - może być -
osiągnięty przez czyste przetwarzanie informacji, uruchomione przez czujnik 7
długości fal światła. Czy świadomość jest bezsilnym skutkiem ubocznym, uno­
szącym się nad symbolami jak migające światełka komputera czy jak grzmot
towarzyszący błyskawicy? A jeśli świadomość jest bezużyteczna - jeśli bez
niej stworzenie mogłoby dawać sobie radę w życiu równie dobrze jak stworze­
nie nią obdarzone - dlaczego dobór naturalny miałby faworyzować stworzenie;. ■-
świadome?

146
Świadomość stała się ostatnio kwadraturą koła,-którą każdy chce rozwią­
zać. Niemal każdego miesiąca pojawia się artykuł oznajmiający, że wreszcie
świadomość została wyjaśniona, często z pokazywaniem języka zarówno teo­
logom, jak i humanistom, którzy chcieliby nałożyć ograniczenia na naukę, oraz
naukowcom i filozofom, którzy zbywają temat jako zbyt subiektywny czy zbyt
pogmatwany, by dawał się badać.
Niestety, wiele rzeczy, które ludzie piszą o świadomości, jest niemal rów­
nie zagadkowych jak sama świadomość. Stephen Jay Gould napisał: „Homo
sapiens jest jedną małą gałązką [na drzewie życia], (...) A przecież nasza gałąz­
ka, na dobre czy złe, rozwinęła najbardziej nadzwyczajne nowe cechy w całej
historii wielokomórkowego życia od eksplozji kambryjskiej. Wynaleźliśmy
świadomość z wszystkimi jej następstwami, od Hamleta po Hiroszimę”. Gould
odmawia świadomości zwierzętom innym niż człowiek; inni naukowcy przy­
znają ją pewnym zwierzętom, ale nie wszystkim. Wielu sprawdza istnienie
świadomości przez badanie, czy zwierzę rozpoznaje, że lustrzane odbicie to
ono, a nie jakieś inne zwierzę. Według tej normy małpy, młode szympansy,
stare szympansy, słonie i ludzkie maluchy są nieświadome. Jedynymi świado­
mymi zwierzętami są goryle, orangutany, szympansy w sile wieku oraz, we­
dług Skinnera i jego ucznia Roberta Epsteina, właściw ie w ytresow ane gołę­
bie. Inni są jeszcze bardziej restrykcyjni niż Gould: nawet nie wszyscy lu­
dzie są świadomi. Julian Jaynes twierdził, że świadomość je st niedawnym wy­
nalazkiem. Ludzie wcześniejszych cywilizacji, w tym Grecy Homera i Hebraj­
czycy ze Starego Testamentu, byli nieświadomi. D ennettjest przychylnie na­
stawiony do tego twierdzenia; sądzi, że świadomość „jest w dużej mierze pro­
duktem kulturowej ewolucji, przekazywanej mózgom we wczesnym trenin­
gu”, oraz że jest to „olbrzymi kompleks memów”, przy czym mern to określe­
nie Dawkinsa na zaraźliwe cechy kultury, takie jak chwytliwa melodia czy naj­
nowsza moda.
Coś w problemie świadomości sprawia, że ludzie, jak Biała Królowa w Co
Alicja widziała p o drugiej stronie lustra, wierzą w sześć niemożliwych rzeczy
przed śniadaniem. Czy większość zwierząt rzeczywiście może być nieświado­
ma - somnambulicy, zombi, automaty? Alboż pies nie ma zmysłów, uczuć,
namiętności? Jeśli go kłujesz, czyż nie czuje bólu? I czy M ojżesz rzeczywiście
nie był zdolny czuć smaku soli, widzieć czerwieni czy odczuwać przyjemności
seksualnej? Czy dzieci uczą się bycia świadomymi w ten sam sposób, w jaki
uczą się nosić czapki baseballowe daszkiem do tyłu?

147
Ludzie piszący o świadomości nie są szaleńcami, m uszą więc mieć coś
innego na myśli, kiedy używają tego słowa. Woody Allen w swoim łupotetyC2S
nym katalogu kursów uniwersyteckich daje jeden z najlepszych komentarzy do
pojęcia świadomości:

Wprowadzenie do psychoJogi: Teoria ludzkiego zachowania (...) C zy ist ' •


rozdział między umysłem a ciałem, a jeśli tak, to które lepiej m ieć’’ " meje
(...) Specjainą uwagę poświęca się badaniu świadomość, jak o preeciwieństwa nie ■
świadomości, z wieloma pomocnymi wskazówkami, jak pozostać świadomym.

Dowcip słowny daje czytelnikowi jedno znaczenie dwuznacznego słowa


a potem zaskakuje go innym. Teoretycy także wyzyskują dwuznaczność słowa
świadomość, niejako dowcip, ale jako wabik: zwodzą czytelnika, że dostar
mu teorii wyjaśniającej najtrudniejsze znaczenie słowa, a przedstawiają teorie
wyjaśniającą inne, najłatwiejsze znaczenie. Nie lubię rozwodzić się nad defini
cjami, ale jeśli chodzi o świadomość, nie mamy wyboru i musimy zacząć roz­
plątywać jej znaczenie.
Czasami określenia „świadomość” używa się jako wzniosłego synonimu
„inteligencji”. Gould na przykład musiał go używać w tym sensieJstnieją jed­
nak jeszcze trzy inne, bardziej wyspecjalizowane znaczenia, które elegancko'
rozróżnił lingwista Ray Jackendoff i filozof Ned Błock.
Jednymjest samopoznonie. Wśród różnych ludzi i przedmiotów, o jakich
inteligentna istota może mieć informacje, jest ona sama. Nie tylko potrafię od-
czuwać ból i widzieć czerwień, ale mogę myśleć: „Halo, jestem tutaj, Steve Pin-:
ker, czuję ból i widzę czerwień!” To dość dziwne, ale właśnie o tym mało znanym
znaczeniu słowa traktuje większość uczonych dyskusji. Świadomość definiuje się
zwyklejako „budowanie wewnętrznego modelu świata, który zawiera własne «ja»”
„odzwierciedlanie własnego stanu rozumienia” i inne rodzaje wpatrywania sie
we własny pępek, które nie mają nic wspólnego ze świadomością, tak ja k się ją
powszechnie rozumie: bycie żywym, rozbudzonym i przytomnym
Samopoznanie, łącznie ze zdolnością posługiwania się lustrem, nie jest
bardziej tajemnicze niż jakikolwiek inny aspekt percepcji i pamięci. Jeśli mam
mentalną bazę danych dla ludzi, co przeszkadza, by zawierała wpis o mnie
samym? Jeśli mogę się nauczyć podnoszenia ramienia i wykręcania szyi, żeby
zobaczyć ukryte miejsce na plecach, dlaczego nie miałbym się nauczyć po dno-
szenia lustra i szukania uloytego miejsca na czole? Ponadto dostęp do informa­
cji o „ja”jest bardzo łatwy do modelowania. Każdy początkujący programista
potrafi napisać krótki kawałek programu, który bada, raportuje, a nawet mody­
fikuje sam siebie. Robot, który potrafi rozpoznać się w lustrze, nie byłby trud­
niejszy do zbudowania niż robot, który w ogóle potrafi coś rozpoznać. Niewąt­
pliwie istnieją istotne pytania na temat ewolucji samopoznania, jego rozwoju u
dzieci i korzyści z niego (a, co ciekawsze, stron ujemnych, ja k zobaczymy w
1rozdziale szóstym). Samopoznanie jednak jest codziennym tematem nauk po-
• znawczych, a nie paradoksem wody zamieniającej się w wino. Ponieważ tak
łatwo powiedzieć coś o samopoznaniu, pisarze mogą piać o swoich „teoriach
świadomości” .
Drugie znaczenie świadomości to dostęp do informacji. M ówię:„Powiedz,
: o czym myślisz?”, a ty odpowiadasz, opowiadając mi o swoich marzeniach na
jawie, planach na dzień dzisiejszy, bólach i dolegliwościach oraz otaczających
cię kolorach, kształtach i dźwiękach. Nie możesz mi jednak powiedzieć o en­
zymach wydzielanych przez twój żołądek, o tempie bicia twojego serca i o
częstotliwości oddechu, o komputacjach w twoim mózgu, które wydobywają
trójwymiarowe (3-D ) kształty z dwuwymiarowej (2-D ) siatkówki, regułach
składni, która porządkuje wymawiane przez ciebie słowa, ani sekwencji skur­
czów mięśni, które pozwalają ci podnieść szklankę. To pokazuje, że masa in­
formacji przetwarzana w układzie nerwowym wpada do dwóch pul. Do jednej,
która zawiera produkty widzenia i zawartość pamięci krótkoterminowej, moż­
na dojść przez systemy leżące u podstaw werbalnych sprawozdań, racjonalnej
myśli i celowego podejm owanie decyzji. Do drugiej, która zawiera autono­
miczne reakcje, wewnętrzne kalkulacje dotyczące widzenia, języka i ruchu oraz
stłumione pragnienia i wspomnienia (jeśli jakieś istnieją), nie m ożna dojść przez
te systemy. Czasami informacja może przejść z pierwszej puli do drugiej i od­
wrotnie. Kiedy uczymy się, ja k używać drążka zmiany biegów, każdy ruch
musi być przemyślany, ale w miarę praktyki umiejętność staje się automatycz­
na. Przy intensywnej koncentracji i biologicznym sprzężeniu zwrotnym może­
my skupić się na ukrytych doznaniach, takich jak bicie serca.
To znaczenie świadomości oczywiście obejmuje także dokonane przez Freu­
da rozróżnienie umysłu świadomego i nieświadomego. Podobnie jak z samo-
poznaniem, nie ma w tym nic cudownego czy nawet tajemniczego. Faktycznie
istnieją tu oczywiste analogie do maszyn. Mój komputer ma dostęp do infor­
macji, czy drukarka działa czy nie (jest jej „świadomy” w tym szczególnym
sensie), i potrafi informować o błędzie: Drukarka nie odpowiada. Nie m a jed­
nak dostępu do informacji, dlaczego drukarka nie działa; sygnał biegnący ka­

149
blem od drukarki do komputera nie zawiera tej informacji. W odróżnieniu od
tego układ scalony wewnątrz drukarki-ma dostęp do'tej informacji (jest jej w
tym sensie świadomy); czujniki w różnych częściach drukarki dostarczają da­
nych do układu scalonego, który może zapalić żółte światło, jeśli zapas tonera
jest zbyt mały, i czerwone światło, jeśli papier się zaciął.
Dochodzimy wreszcie do najbardziej interesującego znaczenia ze w szyst­
kich, świadomego odczuwania (mg. sentience): subiektywnego doświadcza­
nia, uprzytamniania sobie zjawisk, nagiego uczucia, czasu teraźniejszego w
pierwszej osobie, „jak to jest” być czy robić coś. Dowcip Woody Allena na­
świetlił różnicę między tym znaczeniem świadomości a Freudowskim, jako
dostępem do informacji przez celowe, używające języka części umysłu. I w
tym sensie - świadomego odczuwania - świadomość wydaje się cudem.
Resztę tego rozdziału poświęcam świadomości w tych dwóch ostatnich
znaczeniach. Najpierw spojrzymy na problem dostępu, na to, jakiego rodzaju
informacje różne części umysłu udostępniają sobie wzajemnie. W tym aspek­
cie faktycznie zaczynamy rozumieć świadomość. Można powiedzieć interesu­
jące rzeczy na temat tego, jak działa ona w mózgu, roli, jaką odgrywa w men- .
talnych komputacjach, inżynieryjnych specyfikacji, którym musi sprostać (i
ewolucyjnych presji, które spowodowały jej powstanie), oraz jak te specyfika­
cje wyjaśniają główne cechy świadomości - uprzytamnianie sobie, skupianie
uwagi, emocjonalne zabarwienie i wolę. Na koniec przejdę do problemu my­
ślenia i świadomego odczuwania.

*** '
Któregoś dnia, może już niedługo, będziemy rozumieli, co w mózgu jest
odpowiedzialne za świadomość w sensie dostępu do informacji. Francis Crick
i Christof Koch ustalili na przykład jasne kryteria, czego mamy szukać. Naj­
bardziej oczywiste - informacja związana z doznaniami oraz pamięć kierują
zachowaniem wyłącznie czuwającego zwierzęcia, a nie zwierzęcia pod narko­
zą. Dlatego można znaleźć pewne neuronowe bazy świadomości w rozumieniu
dostępu do danych w tych częściach mózgu, które działają odmiennie, kiedy
zwierzę czuwa i kiedy jest pogrążone we śnie (bez snów) lub nieprzytomne.
Niższe warstwy kory mózgowej są jednym z kandydatów do tej roli. Wiemy
także, że informacja o postrzeganym obiekcie jest rozrzucona po wielu czę­
ściach kory mózgowej. Dlatego dostęp do informacji wymaga mechanizmu,
który wiąże geograficznie rozdzielone dane. Crick i Koch sugerują, że syn­
chronizacja wyładowań neuronowych może być jednym z takich mechanizmów,
być może zasilanych przez połączenia zwrotne z kory do wzgórza, centralnej
stacji kolejowej mózgu. Zauważyli także, że dobrowolne, planowane zacho­
wanie wymaga aktywności w płatach czołowych. Dlatego dostęp do świado­
mości może determinować anatomia włókien przebiegających od różnych czę­
ści mózgu do płatów czołowych. Niezależnie od tego, czy mają rację, pokazali,
że problem można próbować rozwiązać w laboratorium.
Dostęp do świadomości nie jest więc misterium, lecz zwykłym proble­
mem, będącym w zasięgu procesów komputacyjnych wykonywanych przez
mózg. Przypomnijmy sobie model systemu do wykrywania wujów. Ma wspólną
pamięć krótkoterminową: tablicę ogłoszeń widzialną dla wszystkich demonów w
systemie. W odrębnej części systemu leży większa składnica informacji, pamięć
długoterminowa, której demony nie mogą odczytać, jeśli zawarte w niej dane nie
mają kopii w pamięci krótkoterminowej. Wielu psychologów poznawczych wska­
zało, że w tych modelach pamięć krótkoterminowa (wspólna tablica ogłoszeń)
działa dokładnie jak świadomość. Kiedy jesteśmy świadomi jakiejś informacji,
wiele części umysłu może działać na jej podstawie. Nie tylko widzimy przed sobą
linijkę, ale możemy ją opisać, sięgnąć po nią, domyślić się, że możemy podeprzeć
nią okno lub użyć jej do zmierzenia czegoś. Jak powiedział filozof Stephen Stich,
świadoma informacja jest inferencyjnie szczodra; udostępnia się dużej liczbie
przetwarzających informację agentów, zamiast poświęcać się tylko jednemu. Ne­
well i Simon uczynili wielki postęp w rozumieniu ludzkiego sposobu rozwiązy­
wania problemów, po prostu prosząc różne osoby, by głośno myślały podczas
rozwiązywania zagadki. Zgrabnie symulowali aktywność umysłową, używając
systemu produkcji, gdzie zawartość tablicy ogłoszeń odpowiadała krok za kro­
kiem temu, co ta osoba oznajmiała o swoich świadomych myślach.
Inżynieryjne specyfikacje dostępu do informacji, a więc wybór procedur,
które prawdopodobnie spowodowały jej powstanie, także stają się jaśniejsze.
Ogólną zasadą jest to, że każdy procesor informacji musi mieć ograniczony
dostęp do informacji, ponieważ informacja pociąga za sobą koszty, a nie tylko
daje korzyści.
Jednym z kosztów jest przestrzeń: rozmiary oprzyrządowania do magazy­
nowania informacji. Aż nazbyt dobrze znają ten problem właściciele mikro­
komputerów zastanawiających się, czy zainwestować więcej w pamięć RAM.
Oczywiście mózg, w przeciwieństwie do komputera, jest wyposażony w ol­

151
brzymią ilość równoległego oprzyrządowania, gdzie może przechowywać in­
formacje. Czasami teoretycy wnioskują, że mózg może przechować wszystkie
ewentualności, tak że myśl można zredukować do jednostopniowego rozpo­
znawania wzorców. Ale arytmetyka kombinatorycznej eksplozji przy wodzi na
myśl stary slogan MTV: zbyt dużo to jeszcze nie dość. Proste wyliczenie poka­
zuje, że liczba dających się zrozumieć zdań, znaczeń zdań, partii szachów, me­
lodii, dających się zobaczyć obiektów i tak dalej przekracza liczbę cząsteczek
we wszechświecie. W każdym momencie partii szachów istnieje na przykład
trzydzieści do trzydziestu pięciu możliwych ruchów i trzydzieści do trzydzie­
stu pięciu możliwych odpowiedzi na każdy z nich. Typowa partia szachów trwa
czterdzieści rund, dając dziesięć do sto dwudziestej potęgi różnych gier. W
widzialnym wszechświecie istnieje około dziesięciu do siedemdziesiątej potę­
gi cząstek. Nikt więc nie może grać w szachy, ucząc się na pamięć wszystkich
rozgrywek i rozpoznając każdą sekwencję posunięć. To samo dotyczy zdań,
opowiadań, melodii i tak dalej. Oczywiście niektóre kombinacje można prze­
chowywać, ale wkrótce albo zabraknie ci miejsca w mózgu, albo wzorce zaczną
się na siebie nakładać i otrzymasz bezużyteczne chimery i mieszanki. Zamiast
przechowywać niezliczoną liczbę wejść i wyjść lub pytań i odpo wiedzi, proce­
sor informacji potrzebuje reguł albo algorytmów, które operują na podzespo­
łach informacji po kolei i kalkulują odpowiedź wtedy, kiedy jest potrzebna.
Drugim z kosztów informacji jest czas. Podobnie jak nie można przecho­
wywać wszystkich partii szachów w mózgu mniejszym od wszechświata, nie
można rozegrać wszystkich partii szachów podczas życia krótszego niż wiek
wszechświata (dziesięć do osiemnastej potęgi sekund). Rozwiązanie problemu
w sto lat, praktycznie rzecz biorąc, jest tym samym, co nierozwiązanie go wca­
le. W istocie wymagania wobec inteligentnej jednostki są jeszcze surowsze.
Ż ycie jest serią nieprzekraczalnych granic czasowych. Percepcjai zachowanie
odbywają się w rzeczywistym czasie, jak polowanie na zwierzę czy podtrzy­
mywanie konwersacji. A ponieważ same obliczenia zabierają czas, przetwa­
rzanie informacji może być częścią problemu, zamiast częścią rozwiązania.
Wyobraźmy sobie wędrowca planującego najkrótszą drogę powrotną do obo­
zu, zanim zapadnie ciemność, któremu wytyczenie ścieżki oszczędzającej dzie­
sięć minut drogi zabiera dwadzieścia minut.
Trzecim z kosztów są zasoby. Przetwarzanie informacji wymaga energii.
Jest to oczywiste dla każdego, kto przedłużał życie baterii podręcznego kom­
putera przez spowolnienie procesora i ograniczenie jego dostępu do informacji
na dysku. Myślenie jest także drogie. Techniki funkcjonalnego obrazowania
aktywności mózgu (PET i M RI6) korzystają z faktu, że pracująca tkanka mó­
zgu ściąga więcej krwi i konsumuje więcej glukozy.
Każda inteligentna jednostka wcielona w materię, pracująca w czasie rze­
czywistym i poddana prawom termodynamiki musi ograniczyć swój dostęp do
informacji. Powinna być dozwolona tylko informacja istotna dla rozwiązywa­
nego problemu. Nie znaczy to, że jednostka powinna nosić końskie okulary czy
doznać amnezji. Informacja, która nie jest istotna w jednym czasie dla jednego
celu, może być istotna w innym czasie dla innego celu. Informacja, która jest
zawsze nieistotna, po winna być trwale zablokowana. Informacja, która czasa­
mi jest istotna, a czasami nie, powinna być dostępna do obliczeń, kiedy jest
istotna, jeśli można to przewidzieć. Ta specyfikacja konstrukcji wyjaśnia,.dla­
czego w ludzkich umysłach istnieje dostęp do świadomości, a także pozwala na
zrozumienie niektórych jej szczegółów.
Dostępna świadomość ma cztery oczywiste cechy. Po pierwsze, w różnym
stopniu jesteśmy świadomi bogactwa doznań: kolorów i kształtów świata, któ­
ry nas otacza, dźwięków i zapachów, w których jesteśmy zanurzeni, ucisku i
bólu w naszej skórze, kościach i mięśniach. Po drugie, porcje informacji mogą
się znaleźć w centrum uwagi, zostać skierowane do pamięci krótkoterminowej
i wyjęte stamtąd oraz mogą zasilać nasze św iadom e poznanie. Po trzecie,
doznania i myśli przychodzą z przyprawą emocjonalną: m iłe lub niem iłe,
ciekawe lub odrażające, podniecające lub kojące. Wreszcie pojawia się kie­
rownik, „ja”, żeby dokonać wyboru i pociągać za dźwignie zachowania. Każda
z tych cech odrzuca pewne informacje z układu nerwowego, definiując m a­
gistrale dostępu do św iadom ości. I każda odgrywa wyraźną rolę w adapta­
cyjnej organizacji myśli i percepcji w służbie racjonalnego podejmowania de­
cyzji i działania.
Zacznijmy od poła percepcji. Jackendoff, po przejrzeniu poziomów men­
talnej reprezentacji używanej przez różne moduły, spytał, który poziom odpowia­
da bogatemu polu uprzytamniania sobie czasu teraźniejszego. Na przykład prze­
twarzanie wzrokowe przebiega od pręcików i czopków siatkówki, przez pośred­
nie poziomy reprezentujące krawędzie, głębię i powierzchnie, do rozpoznawania
obiektów przed nami. Zrozumienie języka postępuje od surowych dźwięków,
przez reprezentację sylab, słów i fraz .do zrozumienia zawartości przekazu.

6PET- emisyjna tomografia komputerowa, MRI - magnetyczny rezonans jądrowy - przyp. tłum.

153
Jackendoff zaobserwował, że dostęp do świadomości wydaje się wykorzy­
stywać te pośrednie poziomy. Ludzie nie są świadomi najniższego poziomu
doznań. Nie spędzamy życia w Proustowskiej kontemplacji każdego okruszka
magdalenki czy każdego niuansu naparu z lipy. Dosłownie nie możemy zoba­
czyć jasności węgla w słońcu, ciemności kuli śnieżnej w pomieszczeniu, bla­
dości szarolzielonego koloru „czarnych” obszarów na ekranie telewizyjnym
czy rozciągliwych równoległoboków, które poruszający się kwadrat rzuca na
nasze siatkówki. „Widzimy” wysoce przetworzony produkt: powierzchnie przed­
miotów, ich faktyczne kolory i fakturę, ich głębię, skos i nachylenie. W docie­
rającej do naszych uszu fali dźwiękowej sylaby i słowa są zniekształcone i
zlewają się, ale nie słyszymy bezszwowej wstęgi akustycznej; „słyszymy” łań-T
cuch dobrze odgraniczonych słów. Nasza bezpośrednia świadomość nie korzy­
sta także wyłącznie z najwyższego poziomu reprezentacji. Najwyższe pozio­
my - zawartość świata czy sens przekazu - mają tendencję do utrwalania się w
pamięci długoterminowej na dnie, miesiące i lata po ich doświadczeniu, ale w
trakcie samego doświadczania jesteśmy świadomi obrazów i dźwięków. Nie
myślimy po prostu abstrakcyjnie: „Twarz!”, kiedy widzimy twarz; dostrzega-;
my cienie i kontury.
Nietrudno znaleźć korzyści ze świadomości pośredniego szczebla. Postrzec
gając trwały kształt i jasność, mimo zmian warunków obserwacji, śledzimy
wewnętrzne właściwości obiektu: bryła węgła pozostaje sztywna i czarna, kie­
dy poruszamy się wokół niej lub wzmacniamy oświetlenie i widzimy ją jako
coś o niezmiennym wyglądzie. Niższe poziomy nie są potrzebne, a wyższe nie
wystarczają. Surowe (nie przetworzone) dane i kroki obliczeniowe, leżące u v
podstaw tych niezmiennych czynników, nie m ają dostępu do naszej świadomo­
ści niewątpliwie dlatego, że używają odwiecznych praw optyki i ani nie potrze­
bują pomocy od reszty naszego (aparatu) poznania, ani nie mogą mu zaofiaro­
wać lepszego zrozumienia. Wyniki tych procesów komputacyjnych zostają prze­
kazane do powszechnego użytku na długo przed ustaleniem tożsamości obiek­
tów, ponieważ znajomość podstawowej mise en scene nie wystarcza, by dać sobie
radę w świecie. Geometria oraz kompozycja powierzchni muszą być dostępne
procesom podejmowania decyzji, które planują następny krok czy chwyt. Podob­
nie, podczas gdy rozumiemy zdanie, niczego nie osiągniemy, wsłuchując się w
syki i buczenie fali dźwiękowej; trzeba je rozszyfrować i ułożyć w sylaby, za­
nim będą pasować do czegokolwiek sensownego w naszym słowniku mental­
nym. Dekoder mowy używa specjalnego klucza o trwającej całe życie ważno­

154
ści i powinno się mu poz.wolić, żeby wykonywał swoją robotę w spokoju, bez
wtrącania się przez kibiców z reszty umysłu. Podobnie jednak jak to jest z
widzeniem, reszta umysłu nie może się zadowolić końcowym produktem - w
tym wypadku sensem wypowiedzi mówcy. Dobór słów i ton głosu niosą infor­
mację, która pozwala nam słyszeć między wierszami.
Następną godną uwagi cechą dostępu do świadomości jest reflektor uwagi.
Służy jako zasadniczy dowód, że nieświadome przetwarzanie równoległe (w
którym wiele danych wejściowych jest przetwarzanych równocześnie, każde
przez własny miniprocesor) ma ograniczenia. Na wczesnych etapach równole­
głe przetwarzanie funkcjonuje tak, jak może, i przedstawia reprezentację, z
której bardziej ograniczony i mozolny procesor musi wybrać informację. Psycho­
log Anne Treisman wymyśliła kilka prostych eksperymentów, dzięki którym moż­
na wskazać, gdzie kończy się nieświadome przetwarzanie, a zaczyna świadome.
Pokazuje się ludziom zestaw kolorowych kształtów, takich jak X i O, i prosi o
naciskanie przycisku, kiedy widzą określony cel. Jeśli celem poszukiwania jest
O, ekran zaś pokazuje jedno O w morzu X-ów, osoba reaguje szybko. Nie ma
znaczenia, jak wiele jest X-ów - ludzie mówią, że O po prostu rzuca się w oczy
(ten efekt jest wyraźną oznaką nieświadomego przetwarzania równoległego).
Podobnie zielone O rzuca się w oczy w morzu czerwonych O. Jeśli jednak
eksperymentator prosi osobę o znalezienie litery, która jest zarówno zielona,
jak i jest O, tkwi zaś gdzieś w morzu pomieszanych zielonych X-ów i czerwo­
nych O, badana osoba musi świadomie przeszukiwać ekran, litera za literą,
sprawdzając każdą, żeby zobaczyć, czy spełnia te dwa kryteria. Zadanie przy­
pomina komiks dla dzieci „Where is Waldo?”, w którym bohater w swetrze w
czerwone i białe pasy chowa się w tłumie ludzi ubranych na czerwono, biało
lub w paski.
Co się właściwie dzieje? Wyobraźmy sobie, że pole widzenia jest usiane
tysiącami małych procesorów, z których każdy wykrywa kolor lub proste kształ­
ty, jak zakrzywienie, kąt czy linię, gdy tylko pojawią się w obszarze jego loka­
cji. Dane wyjściowe jednego zestawu procesorów wyglądają następująco: czer­
wień, czerwień, czerwień, zieleń, czerwień, czerwień, czerwień i tak dalej. Dane
wyjściowe innego zestawu wyglądają następująco: linia prosta, prosta, prosta,
krzywa, prosta, prosta, prosta i tak dalej. Na te procesory nakłada się warstwa
identyfikatorów „odmieńców”. Każdy stoi okrakiem nad grupą detektorów linii
czy koloru i „zaznacza” każde miejsce w polu widzenia, które różni się od sąsia­
dów kolorem czy konturami. Zielone otoczone przez czerwone dostaje dodatkową

155
małą flagę. Żeby zobaczyć zielone między czerwonym wystarczy zauważyć
flagę, czego potrafi dokonać nawet najprostszy demon. W ten sam sposób można
wykryć O między X-ami. Ale tysiące rozstawionych procesorów jest po prostu
zbyt głupie, żeby wykalkulować koniunkcję cech: skrawek, który jest zielony i
zakrzywiony albo czerwony i prosty. Koniunkcję wykrywa tylko dająca się
programować maszyna Logiczna, która przez wąskie ruchome okno śledzi ko­
lejne części pola widzenia i przekazuje swoją odpowiedź reszcie aparatu po­
znania.
Dlaczego wizualne procesy komputacyjne dzielą się na nieświadome sta­
dium, równoległe i świadome stadium szeregowe? Koniunkcję są kombinato-
ryczne. Rozrzucenie detektorów koniunkcji po całym polu widzenia byłoby
niemożliwe, ponieważ istnieje zbyt wiele rodzajów koniunkcji. Istnieje milion
lokacji wizualnych, a więc liczba potrzebnych procesorów wynosiłaby milion
pomnożony przez liczbę logicznie możliwych koniunkcji: liczba rozróżnianych
przez nas kolorów razy liczba konturów razy liczba głębi razy liczba kierun­
ków ruchu razy liczba szybkości i tak dalej; astronomiczna wielkość. Równo­
legła komputacja nieświadoma ustaje po oznaczeniu każdej lokacji kolorem,
konturem, głębią i ruchem; kombinacje muszą zostać następnie poddane świa­
domym obliczeniom dla każdej lokacji osobno.
Ta teoriapozwala na sformułowanie zaskakującej przepowiedni: jeśli świa­
domy procesor koncentruje się na jednej lokacji, cechy innych nie powinny
zostać dostrzeżone. Na przykład osoba, która nie wpatruje się z uwagą w dany
obszar, nie powinna wiedzieć, czy zawiera on czerwone X i zielone O lub zie­
lone X i czerwone O - kolor i kształt powinny grawitować na odrębnych pla­
nach, dopóki świadomy procesor nie powiąże ich w konkretnym punkcie. Tre-
isman stwierdziła, że tak się właśnie dzieje. Kiedy rozprasza się uwagę ludzi
wpatrujących się w kolorowe litery, potrafią podać litery i nazwać kolory, ale
mylą kolory liter. Jest to uderzający przykład granic nieświadomej komputacji
wzrokowej, który nie jest rzadkością w życiu codziennym. Kiedy kątem oka
zerkamy w roztargnieniu na słowa, litery czasami zamieniają się miejscami.
Pewien psycholog zaczął badać to zjawisko, gdy przeszedł koło automatu do
kawy i zastanawiał się, dlaczego reklamuje się Najgorszą Kawę na Swietie.
Napis brzmiał, oczywiście: „Najlepsza Kawa na Świecie”. Pewnego razu prze­
jeżdżałem obok ogłoszenia, reklamującego burdel (ang. brotheł), faktycznie
zaś „Brothers’ Hotel”. Przeglądając pismo, zauważyłem nagłówek o antyse­
mickich kamerach (były to semiantyczne kamery).

156
Istnieją wąskie gardła, zmniejszające strumień informacji z pamięci czło­
wieka oraz z zewnątrz. Kiedy próbujemy przywołać coś z pamięci, wspomnienia
kapią do świadomości jedno po drugim, czasami z nieznośnym opóźnieniem, jeśli
informacja jest stara albo niezwykła. Od kiedy Platon posłużył się metaforą mięk­
kiego wosku, psycholodzy zakładali, że neuronowe medium musi być z natury
oponie na przechowywanie informacji, które z czasem bladły, jeśli nie były wbi­
jane do głowy. Mózg jednak jest w stanie zarejestrować niewymazy walne wspo­
mnienia, takie jak treść szokujących wiadomości czy szczegóły dotyczące czasu i
miejsca, kiedy do nas dotarły. Nie trzeba więc koniecznie winić medium neuro­
nowego.
Psycholog John Anderson zastosował odwrotną inżynierię do badania zja­
wiska odzyskiwania pamięci przez ludzi i pokazał, że ograniczenia pamięci nie
są produktem ubocznym gąbczastego medium przechowywania. Programiści
lubią mówić: „To nie defekt, to cecha”. W optymalnie zaprojektowanym syste­
mie wyszukiwania informacji pozycja powinna zostać wyszukana, gdy jej zna­
czenie jest większe niż koszty wyszukania. Każdy, kto posługiwał się skompu­
teryzowanym bibliotecznym systemem wyszukiwania, szybko zaczyna przekli­
nać lawinę tytułów przewalającą się po ekranie. Ludzki ekspert, mimo naszych
podobno słabiutkich mocy wyszukiwania w pamięci, niezmiernie przewyższa
każdy komputer w sprawnym lokalizowaniu informacji. Kiedy potrzebny mi
jest artykuł na jakiś temat z nie znanej mi dziedziny, nie używam biblioteczne­
go komputera; wysyłam pocztę elektroniczną do kolegi, który zna tę dziedzinę.
Co to znaczy, że system wyszukiwania informacji jest optymalnie zapro­
jektowany? Powinien dostarczać informacji, co do których istnieje największe
prawdopodobieństwo, że są użyteczne w momencie ich żądania. Ale jak to można
wiedzieć z góry? Dałoby się to oszacować przy użyciu ogólnych praw dotyczą­
cych prawdopodobieństwa zapotrzebowania na różnego rodzaju informacje.
Gdyby takie prawa istniały, bylibyśmy w stanie znaleźć je w systemach infor­
macji w ogóle, a nie tylko w ludzkiej pamięci; na przykład badając regularno­
ści w statystykach książek wypożyczanych z biblioteki lub plików wyszukiwa­
nych w komputerze. Informatycy odkryli wiele takich praw. Informacja, po
którą sięgano wiele razy, będzie z większym prawdopodobieństwem potrzebna
niż rzadko żądana. Informacj a, która była potrzebna niedawno, będzie z więk­
szym prawdopodobieństwem potrzebna teraz, niż taka, o którą od dawna nikt
nie pytał. Optymalny system wyszukiwania informacji powinien więc być na­
stawiony na sprowadzanie pozycji, z którymi stykał się często i niedawno. An­

157
derson zauważa, że tak właśnie działa ludzka pamięć: pamiętamy częste i nie­
dawne wydarzenia lepiej niż rzadkie i dawne. Anderson znalazł w badaniach
nad pamięcią cztery inne klasyczne zjawiska, które spełniają kryteria optymal­
nego projektu, ustalonego niezależnie dla komputerowych systemów wyszuki-;
wania pamięci.
Trzecią szczególną cechą dostępu do świadomości jest emocjonalne za­
barwianie doświadczenia. Nie tylko rejestrujemy zdarzenia, ale rejestrujemy je
jako przyjemne lub bolesne. Z tego powodu podejmujemy kroki, aby mieć wię­
cej tych pierwszych, a mniej drugich, teraz i w przyszłości. Nie ma tu żadnej
tajemnicy. Z komputacyjnego punktu widzenia, reprezentacja uruchamia stany
celu, które z kolei uruchamiają zbierające informację, rozwiązujące problemy
i wybierające sposób zachowania demony, które kalkulują, jak osiągnąć żąda­
ną sytuację, uniknąć jej lubją zmodyfikować. I, z ewolucyjnego punktu widzę-,
nia, rzadko jest tajemnicą, dlaczego dążymy do celów, do których dążymy ~
dlaczego na przykład ludzie wolą kochać się z atrakcyjnym partnerem, niż obe­
rwać po brzuchu mokrą rybą. Przedmiotem pożądania stają się obiekty, które pro-:
wadziły przeciętnie do wzmocnienia szans przetrwania i reprodukcji w środowi­
sku, w którym wyewoluowaliśmy: woda, żywność, bezpieczeństwo, seks, sta­
tus, panowanie nad środowiskiem i powodzenie dzieci, przyjaciele oraz krewni.
Czwartą cechą świadomości jest przekazywanie kontroli do procesu wy­
konawczego: coś, co doświadczamy jako jaźń, wolę, „ja”. Pojęcie „jaźń” stało
się ostatnio przedmiotem ataku. Zdaniem pioniera sztucznej inteligencji Ma- :
rvina Minsky'ego umysł jest społeczeństwem agentów. Jest dużą kolekcją czę-
ściowo ukończonych szkiców, powiada Daniel Dennett i dodaje: „Błędem jest ;
szukanie prezydenta w Gabinecie Owalnym mózgu”. ,
: Społeczeństwo umysłu to cudowna metafora i będę jej z przyjemnością
używał przy wyjaśnianiu emocji. Można tu jednak pójść za daleko, jeśli dopro­
wadzi to do delegalizacji każdego układu mózgu, którego zadaniem jest udzie-:
lanie głosu poszczególnym agentom po kolei. Agenci mózgu mogą być równie ■;
dobrze zorganizowani hierarchicznie w gnieżdżące się jedna w drugiej sub-
procedury z zestawem sterujących reguł decyzyjnych, komputacyjnym de­
monem czy agentem lub dobrym niby-homunkulusem, siedzącym na wierz- ;
chołku łańcucha dowodzenia. Nie byłby to duch w maszynie, lecz tylko jesz­
cze jeden zestaw reguł „jeśli to” lub sieć neuronowa, która przesuwa kon­
trolę do najgłośniejszego, najszybszego lub najsilniejszego agenta o jeden po-
Mamy nawet wskazówki dotyczące struktury mózgu, która mieści podej­
mujący decyzje zespół obwodów. Neurolog Antonio Damasio zauważył, że
uszkodzenie przedniej części bruzdy obręczy (łac. Anterior cingulate sulcus),
która otrzymuje dane wejściowe od wielu wyższych poziomów percepcyjnych
i jest powiązana z wyższymi poziomami motoryki, pozostawia pacjenta w sta­
nie na pozór czuwania, ale dziwnie nie reagującego. Z powodu tego raportu
Francis Crick oznajmił, pół żartem pół serio, że siedziba woli została odkryta.
Neurolodzy wiedzieli od dziesięcioleci, że działanie woli - tworzenie i wyko­
nywanie planów - jest zadaniem płatów czołowych. Smutnego, ale typowego
przykładu dostarczył mi człowiek zasięgający mojej rady w sprawie piętnasto­
letniego syna, który doznał obrażeń płatów czołowych w wypadku samocho­
dowym. Chłopiec godzinami stał pod prysznicem, niezdolny do decyzji, kiedy
zakręcić kran, i nie mógł wyjść z domu, ponieważ bez przerwy wracał do swo­
jego pokoju, żeby sprawdzić, czy zgasił światło.
Dlaczego społeczność umysłowych agentów miałaby potrzebować kierow­
nika na szczycie? Przyczyna jest tak jasna jak w starym żydowskim powiedze­
niu: „Jednym tyłkiem nie da się tańczyć na dwóch weselach równocześnie”.
Niezależnie od tego, ilu agentów znajduje się w naszychumysłach, każdy z nas
ma dokładnie jedno ciało. Opiekę nad każdą dużą częścią ciała musi sprawo­
wać kontroler, który wybiera plan jednego z wielu konkurujących agentów.
Oczy muszą być skierowane tylko na jeden obiekt; nie mogą tkwić w pustej
przestrzeni w pół drogi między dwoma interesującymi obiektami, ani wahać
się między nimi, jak w zabawie w przeciąganie liny. Kończyny muszą być tak
zgrane, żeby przenosiły ciało lub obiekt wzdłuż toru, który wiedzie do celu
wyznaczonego przez jednego tylko z agentów mózgu. Alternatywą jest praw­
dziwie egalitarne społeczeństwo umysłu, pokazane w cudownie głupiutkim fil­
mie „Ali of Me”. Lily Tomlin jest hipochondryczną dziedziczką, która najmuje
hinduskiego guru, żeby przeniósł jej duszę do ciała innej kobiety. Podczas prze­
nosin nocnik zawierający duszę wypada przez okno i wali w głowę przechod­
nia, którego gra Steve Martin. Duch Lily Tomlin zajmuje prawą część jego
ciała, podczas gdy on zachowuje kontrolę nad lewą częścią. Porusza się zygza­
kami, gdy lewa połowa jego ciała kroczy w jednym kierunku, prawa zaś, z
uniesionym małym paluszkiem, drobi w drugą.

***

159
. Tak więc powoli zaczynamy rozumieć świadomość jako dostęp (do da­
nych). A co ze świadomością w sensie świadomego odczuwania? Odczuwanie
i dostęp mogą być dwiema stronami jednej monety. Subiektywne doświadcze­
nie jest takie zaczynem naszego rozumowania, mowy i działania. Nie tylko
czujemy ból zęba, lecz także skarżymy się i idziemy do dentysty.
Ned Błock próbował wyjaśnić różnicę między dostępem a odczuwaniem
przez wymyślanie scenariuszy, w których dostęp może zaistnieć bez odczuwa­
nia i vice versa. Przykład dostępu bez świadomego odczuwania można znaleźć
w dziwnym zespole chorobowym o nazwie ślepowidzenie. Ktoś, kto z powodu
uszkodzenia kory wzrokowej ma w polu widzenia dużą ślepą plamę, będzie
uparcie twierdzić, że nic nie widzi, ale zmuszony do zgadywania, gdzie jest
przedmiot, uzyskuje wyniki dużo lepsze, niż można by się spodziewać. Jedną z
interpretacji tego zjawiska jest hipoteza, że ślepowidz dostrzega obiekty, ale
nie zdaje sobie z tego sprawy. Niezależnie od tego, czy ta interpretacja jest
poprawna, pokazuje, że można sobie wyobrazić różnicę między dostępem a
odczuwaniem. Świadome odczuwanie bez dostępu może się zdarzyć, kiedy
jesteś pogrążony w rozmowie i nagle zdajesz sobie sprawę, że za oknem pracu-
je wiertarka pneumatyczna i że słyszałeś ją od pewnego czasu, nie zauważając
tego. Przed tym objawieniem byłeś świadomy hałasu, ale nie miałeś do niego
dostępu. Błock przyznaje jednak, że przykłady są nieco naciągane, i podejrze­
wa, że w rzeczywistości dostęp i odczuwanie idą w parze.
Może więc nie jest nam potrzebna odrębna teoria dotycząca tego, w jakim
obszarze mózgu pojawia się świadome odczuwanie, jak pasuje do przebiegają­
cych w umyśle komputacji i dlaczego wyewoluowało. Wydaje się, że jestdo­
datkową jakościąjakiegoś rodzaju dostępu do informacji. Potrzebujemy nato­
miast teorii, jak subiektywne właściwości świadomego odczuwania wyłaniają
się z samego dostępu do informacji. Aby zakończyć opowieść, muszę więc
zaprezentować teorię, która odnosi się do następujących pytań:
• Gdybyśmy kiedyś potrafili skopiować przetwarzanie informacji prze­
biegające w ludzkim umyśle, tworząc olbrzymi program komputerowy, czy
pracujący w tym programie komputer byłby świadomy?
• A gdybyśmy tak, posługując się tym programem, nauczyli dużą liczbę
ludzi, powiedzmy populację Chin, pamiętania danych i postępowania według
jego kolejnych kroków? Czy istniałaby wtedy jedna gigantyczna świadomość,
krążąca nad Chinami, inna niż świadomość miliarda jednostek? Jeśli program
miałby wyrażać stan umysłu istoty odczuwającej dojmujący ból, to czy istniał­

160
by jakiś byt, który rzeczywiście byłby obolały, nawet gdyby każdy obywatel
był radosny i pogodny ?
• Załóżmy, że wzrokowe pole recepcyjne z tyłu twojego mózgu zostało
chirurgicznie odcięte od reszty i pozostało żywe w czaszce, otrzymując dane
napływające z oczu. Według każdej behawioralnej miary byłbyś ślepy. Czy
istnieje niema, ale w pełni przytomna świadomość wizualna, zablokowana z
tyłu twojej głowy? A co by się stało, gdybyśmy to pole wyjęli i trzymali żywe
w laboratorium?
• Czy twoja recepcja koloru czerwonego może być taka sama jak moja
recepcja koloru zielonego? Oczywiście, mógłbyś dawać trawie etykietkę „zielo­
na”, a pomidorom „czerwone”, dokładnie tak jak ja, ale może faktycznie widzisz
trawę w kolorze, który ja, będąc na twoim miejscu, określiłbym jako czerwony.
• Czy mogą istnieć zombi? To jest, czy może istnieć android tak zmonto­
wany, by działał równie inteligentnie i równie emocjonalnie jak ty cz y ja , ale
który faktycznie niczego nie czuje ani nie widzi? Skąd mam wiedzieć, że ty nie
jesteś zombi?
• Gdyby ktoś mógł załadować stan mojego umysłu i skopiować go w in­
nym zbiorze cząsteczek, czy zbiór ten miałby moją świadomość? Gdyby ktoś
zniszczył oryginał, ale kopia kontynuowałaby moje życie, miała moje myśli i od­
czuwała to co ja, czy byłbym zamordowany? Czy kapitan Kirk był likwidowany
i zastępowany bliźniakiem za każdym razem, kiedy wchodził do teleportera?
• Jak to jest być nietoperzem? Czy chrząszcze lubią seks? Czy robak krzy­
czy bezgłośnie, kiedy rybak nadziewa go nahaczyk?
• Chirurdzy wymieniają jeden z twoich neuronów na mikroukład krze­
mowy, który powiela jego funkcje wejściowe i wyjściowe. Czujesz i zachowu­
jesz się dokładnie tak jak przedtem. Następnie wymieniają drugi, trzeci i tak
dalej, aż coraz więcej twojego mózgu jest z krzemu. Ponieważ każdy mikro­
układ robi dokładnie to samo co dawniej neuron, twoje zachowanie i pamięć
nie zmieniają się. Czy w ogóle zauważasz różnicę? Czy m asz poczucie, że
: umierasz? Czy wprowadził się w twoje ciało jakiś inny świadomy byt?

Nie mam zielonego pojęcia! Mam swoje przesądy, ale żadnego pojęcia,
• jak zacząć szukać dających się obronić odpowiedzi. I nikt nie ma pojęcia. Kom­
putacyjna teoria mózgu tu nie pomoże; ani też odkrycia neurobiologii, zakłada­
jąc oczywiście, że wyjaśni się zwykłe pomieszanie świadomego odczuwania z
dostępem i samopoznaniem.

161
Jak może Książka 'ż&X^Mowm&Jatdmdmm(yst-x^oSmt wyjaśnienia, skąd
się bierze świadome odczuwanie? Mógłbym, jak sądzę, powołać się na doktry­
nę logicznego pozytywizmu, według której, jeśli twierdzenia nie można zwe­
ryfikować, to jest ono całkowicie bezsensowne. Sprawy, które umieściłem na
swojej liście, sązasadniczo nieweiyfikowalne. Wielu myślicieli, takich jak Den--
nett, wyciąga wniosek, że przejmować się nimi to tyle, co wystawiać na pokaz
s w o j e pomieszanie: świadome odczucia (lub, jak je nazywają filozofowie, qu-

alia) są poznawczą iluzją. Kiedy już wyodrębniliśmy komputacyjne i neurolo­


giczne korelaty świadomości dostępu, nie ma czego wyjaśniać. Irracjonalne
jest rozwodzenie się nad tym, że świadome odczuwanie pozostaje nie wyja­
śnione, gdy wszystkie objawy odczuwania wrażeń zostały wytłumaczone, tyl­
ko dlatego, że komputacje nie mają w sobie nic świadomie odczuwanego. To
jak rozwodzić się nad tym, że wilgoć pozostaje nie wyjaśniona, gdy wszystkie
przejawy wilgoci zostały wytłumaczone, ponieważ poruszające się cząsteczki
nie są wilgotne.
Większości ludzi nie odpowiada ten argument, ale niełatwo znaleźć w nim
błąd. Filozof Georges Rey powiedział mi kiedyś, że nie odbiera żadnych wra­
żeń. Stracił tę zdolność wskutek wypadku rowerowego w wieku lat piętnastu.
Od tego czasu, jak twierdzi, jest zombi. Zakładam, że mówił ironicznie, ale
oczywiście nie mam żadnego sposobu, żeby wiedzieć na pewno, a o to właśnie
chodzi.
Odbrązawiacze ąualiów wskazują istotnie na coś ważnego. Nie mamy, przy­
najmniej na razie, żadnych naukowych danych o tym specjalnym dodatkowym
składniku, dzięki któremu powstaje świadome odczuwanie. Z punktu widzenia
naukowych możliwości wyjaśnienia tego fenomenu mógłby on w ogóle nie
istnieć. Chodzi nie tylko o to, że twierdzeń dotyczących świadomego odczuwa­
nia nie da się poddać próbom, lecz o to, że i tak nie stanowiłoby to żadnej
różnicy. To, że nie rozumiemy świadomego odczuwania, w najmniejszym stop­
niu nie utrudnia zrozumienia, jak działa umysł. Na ogół części naukowego pro­
blemu przystają do siebie jak układanka. Aby zrekonstruować ewolucję czło­
w ie k a , potrzebna jest nam antropologia fizyczna do znalezienia kości, arche­

ologia do zrozumienia narzędzi, biologia molekularna do datowania rozejścia


s i ę z szympansami i paleobotanika do rekonstrukcji środowiska ze skamienia­

łości pyłków. Gdy brak jakiejś części układanki, np. skamieniałości szympan­
sów, lub gdy nie wiemy, czy klimat był wilgotny czy suchy, luka jest dotkliwa
i każdy czeka niecierpliwie na jej uzupełnienie. W dziedzinie badań umysłu

162
■.jednak świadome odczuwanie unosi się wysoko nad łańcuchami przyczynowy­
mi psychologii i neurobiologii. Jeśli kiedykolw iek uda się nam prześledzić
wszystkie neurokomputacyjne kroki, od percepcji przez rozumowanie i emo­
cje aż po zachowania, jedynym elementem brakującym z pow odu braku teo­
rii świadomego odczuw ania będzie zrozum ienie samego świadomego od­
czuwania.
Powiedzieć jednak, że nie znamy naukowego wyjaśnienia świadomego
odczuwania, to nie to samo, co powiedzieć, że świadome odczuwanie w ogóle
nie istnieje. Jestem tak pewny, że świadomie odczuwam, jak to tylko możliwe,
i założę się, że każdy czuje tak samo. Chociaż przyznaję, że moja ciekawość
świadomego odczuwania może nigdy nie zostać zaspokojona, nie uwierzę, że
jestem tylko zagubiony, kiedy uważam, iż świadomie odczuwam! (Analogia
Dennetta dotycząca nie wyjaśnionej wilgoci nie jest rozstrzygająca: samo od­
czucie wilgoci jest subiektywne, a więc brak satysfakcji obserwatora oznacza
po prostu powrót do problemu odczuwania). Nie możemy także wygnać świa­
domego odczuwania z naszych dyskusji ani zredukować go do kwestii dostępu
do informacji, ponieważ na nim polega nasze moralne rozumowanie. Pojęcie
świadomego odczuwania leży u podstaw naszej pewności, że tortury są złe, że
zniszczenie robota jest zniszczeniem własności, ale zniszczenie człowieka jest
morderstwem. To jest przyczyna, dla której śmierć bliskiej osoby nie powoduje
tylko użalania się nad sobą, ale niepojęty ból wynikający z wiedzy, że myśli i
przyjemności tej osoby znikły na zawsze.
Jeśli wytrwasz ze mną do końca tej książki, dowiesz się, jakie są moje
własne domysły o misterium świadomego odczuwania. Ale misterium pozosta­
je misterium, przedmiotem nie nauki, lecz etyki, odpowiednim na długie nocne
dyskusje studentów i oczywiście dla jeszcze jednej dziedziny:

Na mikroskopijnym skrawku piachu, który unosi się w przestrzeni kosmicznej,


jest fragment życia człowieka. Miejsce, gdzie mieszkał, i powoli rdzewiejące maszyny,
których używał. Nie używane, rozlecą się pod działaniem wiatru, piachu i czasu; wszyst­
kie maszyny M r C ony'ego - łącznie z tą zrobioną na jego podobieństwo, utrzymywaną
przy życiu przez miłość, ale teraz zbędną... w Strefie Zmroku.
3

ZEMSTA KUJONÓW

Gdzieś poza Układem Słonecznym unosi się w międzygwiezdnej przestrzeni


gramofon i złota płyta z hieroglificznymi instrukcjami na okładce. Znajdują się
one na pokładzie kosmicznej sondy Voyager 2, wystrzelonej w 1977 roku, żeby
przekazy wać na Ziemię fotografie i dane z odległych planet naszego układu.
Teraz, gdy przeleciała poza Neptuna i jej fascynująca misja naukowa została
zakończona, służy jako nasza międzyplanetarna wizytówka, skierowana do
wszystkich przemierzających przestrzeń kosmiczną istot pozaziemskich, które
mogłyby się na nią natknąć.
„Kierownikiemprodukcji” tej płyty był astronom Carl Sagan, który dobra!
obrazy i dźwięki ukazujące nasz gatunek i jego osiągnięcia. Zamieścił na liiej
pozdrowienia w pięćdziesięciu pięciu ludzkich językach oraz w „języku” wie­
lorybów, dwunastominutowy esej dźwiękowy, zestawiony z płaczu dziecka,
pocałunku i elektroencefalogramu pogrążonej w myślach zakochanej kobiety,
a także dziewięćdziesiąt minut muzyki z całego świata: meksykańscy maria­
cki1, peruwiańskie fletnie Pana, indyjskie raga2, nocny śpiew Nawahów, pieśń
inicjacyjna dziewczynki pigmejskiej, japoński utwór na shakuhachi3, kompo­
zycje Bacha, Beethovena, Mozarta, Strawińskiego, Louisa Armstronga i Chuc-
ka Berry’ego śpiewającego „Johnny B. Goode”.
Płyta zawierała także skierowane w kosmos przesianie pokoju od naszego
gatunku. Niezamierzonym przejawem czarnego humoru okazało się to, że czytał

' Grupa meksykańskich wędrownych muzyków, na ogół składająca się ze śpiewaków, gitarzy­
stów i skrzypków - priyp. tłum.
2 Indyjski model melodyczno-tonalny, będący podstawą do tworzenia kompozycji - przyp. tłum.
3 Flet podłużny - przyp. tłum

164
je ówczesny sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim. Wiele lat później histo­
rycy odkryli, że podczas drugiej wojny światowej Waldheim był oficerem wy­
wiadu w jednostce armii niemieckiej, która stosowała brutalne represje prze-
_ ciw bałkańskim partyzantom oraz deportowała żydowskich mieszkańców Sa­
lonik do nazistowskich obozów śmierci. Jest za późno, żeby sprowadzić z po­
wrotem Voyagera na Ziemię, i ta ponura drwina z ludzkości będzie krążyła w
centrum Drogi Mlecznej już zawsze.

Rusz głow ą
Umieszczenie płyty gramofonowej na pokładzie Voyagera było w każdym
razie świetnym pomysłem, choćby z powodu kwestii, które się przy okazji
wyłoniły. Czy jesteśmy sami? Jeśli nie, to czy pozaziemskie formy życia są na
tyle inteligentne, by podjąć podróże kosmiczne, i czy tego pragną? Czy potra­
fią zinterpretować dźwięki i obrazy zgodnie z naszymi oczekiwaniami, czy też
usłyszą głos jako wycie modemu, a z rysunków na okładce wywnioskują, że
ludzie to istoty zrobione z drucianych ram? A jeśli zrozumieją, to jak zareagu­
ją? Zignorują nas? Przybędą, żeby nas zniewolić albo zjeść? Czy też rozpoczną
rozmowy międzyplanetarne? W satyrycznym skeczu w „Saturday NightLive”
długo oczekiwana odpowiedź z przestrzeni kosmicznej brzmiała: „Przyślijcie
więcej ChuckaBerry’ego”.
To nie są tylko tematy nocnych dyskusji studentów. Na początku lat dzie­
więćdziesiątych NASA przeznaczyła sto milionów dolarów na dziesięcioletni
program poszukiwania pozaziemskiej inteligencji SETI (Search for Extrateire-
stial Intelligence). Naukowcy mieli za pomocą anten radiowych nasłuchiwać sy­
gnałów, które mogłyby pochodzić od inteligentnych istot pozaziemskich. Jak można
się było spodziewać, kilku kongresmanów zaprotestowało. Jeden powiedział, że
; „szukanie małych zielonych ludzików ze zniekształconymi głowami” jest marno­
waniem federalnych pieniędzy. Chcąc zminimalizować ów „czynnik chichotu”,
NAS A zmieniła nazwę programu na High-Resolution Microwave Survey (śledze­
nie przekazów mikrofalowych odbiornikami dużej rozróżnialności), ale było zbyt
późno, by uratować projekt przed cięciami Kongresu. Obecnie finansowany jest
ze źródeł prywatnych, a do grona darczyńców należy m.in. Steven Spielberg.
Programowi SETI przeciwni byli nie tylko ignoranci, ale także niektórzy
najwybitniejsi biolodzy świata. Dlaczego włączyli się do dyskusji? SETI od­

165
wołuje się nie tylko do astronomii, lecz także do teorii ewolucji - w szczegól­
ności ewolucji inteligencji. Czy pojawienie się inteligencji było nieuniknione,
czy byl to tylko szczęśliwy traf? Na słynnej konferencji w 1961 roku astronom
i entuzjasta SETI Frank Drakę, powiedział, że liczbę pozaziemskich cywiliza­
cji, które mogłyby się z nami skontaktować, można obliczyć według następują­
cej formuły:
(1) (Liczba gwiazd w galaktyce) x
(2) (Odsetek gwiazd z planetami) x
(3) (Liczba planet w Układzie Słonecznym ze sprzyjającym życiu środo­
wiskiem) x
(4) (Odsetek planet, na których życie rzeczywiście się pojawiło) x
(5) (Odsetek zawierających życie planet, na których pojawiła się inteligen­
cja) x
(6 ) (Odsetek inteligentnych społeczeństw, chętnych i zdolnych do komuni­
kowania się z innymi światami) x
(7) (Długowieczność technologii komunikacji).
Astronomowie, fizycy i inżynierowie biorący udział w konferencji uznali,
że nie są w stanie oszacować czynnika (6 ) bez pomocy socjologa lub historyka.
Byli jednak pewni, że potrafią oszacować czynnik (5), odsetek zawierających
życie planet, na których pojawia się inteligencja. Uznali, że wielkość ta wynosi
sto procent.
Znalezienie inteligentnego życia w kosmosie byłoby najbardziej podnieca­
jącym odkryciem w historii ludzkości. Dlaczego więc biolodzy chcą zepsuć
zabawę? Dlatego, że podejrzewają, iż entuzjaści SETI rozumują na podstawie
przednaukowych wierzeń ludowych. Zakorzeniony od wieków dogmat religij­
ny, wiktoriański ideał postępu oraz nowoczesny świecki humanizm skłaniają
ludzi do błędnego pojmowania ewolucji jako wewnętrznej tęsknoty za rozwo­
jem ku większej złożoności, której kulminacją jest pojawienie się człowieka.
Nacisk rośnie, inteligencja zaś wyskakuje jak prażona kukurydza na patelni.
Tę doktrynę religijną określano jako wielki łańcuch bytu - od ameby przez
małpy do człowieka - i nawet dzisiaj wielu naukowców bezmyślnie używa takich
słówjak „wyższe” lub „niższe” formy życia oraz ewolucyjna „skala” czy „drabi­
na”. Parada naczelnych, od powłóczącego rękami gibbona poprzez przygarbione­
go człowiekajaskiniowego do wyprostowanego człowieka współczesnego, stała
się symbolem kultury masowej, rozumiemy zatem, co ma na myśli kobieta, która
mówi, że nie poszła na randkę, ponieważ facet niezbyt wyewoluował. Utwory z
dziedziny fantastyki naukowej, takie jak Wehikuł czasu H. G. Wellsa, odcinki
,.Star Trek” i opowiadania z tomu Boy ’s Life, koncentrują się z kolei na na­
szych potomkach, ukazanych jako łyse homunkulusy z żylakami, o bulwiastych
głowach i pajęczych ciałach. W „Planecie małp” i innych dziełach, gdy już wysa­
dziliśmy się wszyscy w powietrze łub udusiliśmy spalinami, małpy i delfiny stanę­
ły na wysokości zadania i zajęły nasze miejsce.
Drakę sformułował te założenia w liście do „Science”, broniąc SETI przed
wybitnym biologiem Ernstem Mayrem, który zauważył, że tylko jeden z pięć­
dziesięciu milionów gatunków na Ziemi rozwinął cywilizację, a więc prawdo­
podobieństwo, że wśród form życia na jakiejś planecie znajdują się gatunki
inteligentne, jest bardzo małe. Drakę odpowiedział:

Pierwszy inteligentny gatunek rozwijający cywilizację odkryje, że jest pod tym


względem jedyny. Czy powinno go to dziwić? Ktoś musi być pierwszy, to zaś, że jest
pierwszy, nie mówi nic o tym, jak wiele innych gatunków m ogło wyewoluować lub
wyewoluowało, tworząc cywilizację opartą na inteligencji, lub m oże uczynić to w przy­
szłości. [...] Podobnie, wśród wielu cywilizacji jedna jako pierwsza, i chwilowo jedyna,
rozwija technikę elektroniczną. A jakżeby inaczej? Dowody wskazują, że układ plane­
tarny musi istnieć w wystarczająco sprzyjających okolicznościach przez kilka miliar­
dów lat, aby wyewoluował posługujący się techniką gatunek.

Aby zobaczyć, dlaczego to rozumowanie jest tak sprzeczne ze współcze­


sną teorią ewolucji, przypatrzmy się pewnej analogii. Ludzki mózg jest niesły­
chanie złożonym narządem, który wyewoluował tylko raz. Trąba, którą słoń
może układać pnie, wyrywać drzewa, podnieść dziesięciogroszówkę, wyjmo­
wać kolce, posypywać się piaskiem, polewać wodą, oddychać podczas nurko­
wania oraz mazać ołówkiem, jest także złożonym narządem, który wyewoluował
tylko raz. Mózg i trąba są produktami tej samej siły ewolucyjnej - doboru natural­
nego. Wyobraź sobie astronoma na Planecie Słoni, broniącego SETT, Search for
Extraterrestial Trunk (Programu Poszukiwania Pozaziemskiej Trąby):

Pierwszy gatunek, u którego rozwinie się trąba, odkiyje, że jest pod tym względem
jedyny. Czy powinno go to dziwić? Ktoś musi być pierwszy i to, że jest pierwszy, nie
mówi nic o tym, jak wiele innych gatunków mogło wyewoluować lub wyewoluowało,
tak aby powstała trąba, lub móże to zrobić w przyszłości. [...] Podobnie, wśród wielu
posiadających trąby gatunków jeden jako pierwszy, i chwilowo jedyny, posypuje się
piaskiem. Dowody wskazują, że układ planetarny musi istnieć w wystarczająco sprzy­
jających okolicznościach przez kilka miliardów lat, aby w yewoluował gatunek używa­
jący trąby. [...]

167
Uderza nas absurd tego rozumowania, ponieważ słoń zakłada, że ewolucja
nie tylko wytworzyła trąbę u jego gatunku na tej planecie, ale dąży do tego
samego u innych wybranych gatunków, które czekają na to pełne nadziei. Słoń
je st zaledwie „pierwszy” i „chwilowo” jedyny; inne gatunki mają taką możli­
wość, chociaż będzie musiało upłynąć kilka miliardów lat, nim się ona ziści.
Oczywiście nie jesteśmy szowinistami trąb, widzimy więc, że wyewoluowały,
ale nie dlatego, że było to nieuniknione. Dzięki przypadkowym warunkom wstęp­
nym wśród przodków słoni (duży rozmiar i określony rodzaj nozdrzy oraz warg),
pewnym siłom selekcji (problemy spowodowane podnoszeniem i schylaniem
ciężkiego łba) oraz łutowi szczęścia wyewoluowała trąba jako funkcjonalne w
owym czasie rozwiązanie dla tych organizmów. U innych zwierząt nie rozwi­
nęła się i nie rozwinie, ponieważ dla ich ciał i w ich okolicznościach nie byłaby
to żadna pomoc. Czy może się to zdarzyć jeszcze raz, tutaj czy gdzie indziej?
Może, ale odsetek planet, na których w określonym czasie rozdano niezbędną
do tego talię kart, jest przypuszczalnie niewielki. Z całą pewnością wynosi
mniej niż sto procent.
Jesteśmy natomiast szowinistami, jeśli chodzi o nasze mózgi, uważając je
za cel ewolucji. To zaś nie ma sensu z powodów, które od lat formułuje Stephen
Jay Gould. Po pierwsze, inteligencja nawet w najmniejszym stopniu nie jest
celem doboru naturalnego. Jego silą napędową są różnice szans przetrwania i
rozmnażania replikujących się organizmów w danym środowisku. Z czasem w
budowie organizmów następują zmiany, dzięki którym przystosowują się one
do przeżycia i rozmnażania w tym środowisku, koniec kropka; nic nie skłania
ich w jakimkolwiek kierunku poza doraźnym sukcesem. Kiedy organizm prze-.:
mieszczą się do nowego środowiska, jego potomkowie przystosowują się w
podobny sposób, te zaś organizmy, które zostają w pierwotnym środowisku, nie
muszą się zmieniać. Życie przypomina gęsto rozgałęziony krzak, a nie drabinę, .
tak więc żywe organizmy są na czubkach gałęzi, nie zaś na niższych szczeblach.
Każdy żyjący dziś organizm miał od powstania życia tyle samo czasu na roz­
wój - ameba, dziobak, rezus i, tak, również ów facet, który tak mamie wyewo­
luował, że go dziewczyna zlekceważyła.
Entuzjasta SETI mógłby jednak zapytać, czy nie jest prawdą, że budowa
zwierząt staje się coraz bardziej złożona w miarę upływu czasu. I czy inteligen­
cja nie jest kulminacją tego procesu? Zwierzęta wielu gatunków stały się oczy­
wiście bardziej złożone. Życie zaczyna się od prostych form, a więc złożoność
najbardziej złożonych żywych stworzeń istniejących w danej chwili na Ziemi
musi wzrastać w niewyobrażalnie długim czasie. Ale u w ielu organizmów nie
wzrastała. Osiągnęły swoje optimum i stanęły w miejscu, często na setki milio­
nów lat. Te zaś, które stały się bardziej złożone, nie zawsze okazywały się
mądrzejsze. Były większe, szybsze, bardziej trujące, płodniejsze, wrażliwsze
na zapachy i dźwięki, mogły wyżej i dalej latać lub sprawniej budowały gniaz­
da -je ś li to właśnie było dla nich korzystne. W ewolucji chodzi o cele, a nie
środki; stanie się mądrym to tylko jedna z możliwości.
Czyż jednak nie jest nieuniknione, że wiele organizmów podąży ku inteli­
gencji? Często u różnych organizmów pojawiają się podobne rozwiązania, np.
złożona budowa oczu u czterdziestu różnych grup zwierząt. Podobno nie moż­
na być zbyt bogatym, zbyt szczupłym lub zbyt mądrym. Dlaczego inteligencja
podobna do ludzkiej nie miałaby się rozwinąć u wielu organizm ów na tej pla­
necie i gdzie indziej?
Ewolucja mogła rzeczywiście wielokrotnie doprowadzić do rozwoju inte­
ligencji podobnej do ludzkiej i być może ten argument m ożna by wykorzystać
do uzasadnienia SETI. Oceniając jednak szanse, nie wystarcza mieć na uwa­
dze, jak wspaniale być rozgarniętym. W teorii ewolucji takie rozumowanie
uzasadnia zarzuty konserwatystów pod adresem liberałów, którzy wyliczają
korzyści, nie wspominając o kosztach. Organizmy nie rozwijają każdej dającej
się wyobrazić korzystnej cechy. Gdyby tak się działo, każde stworzenie byłoby
szybsze niż kula, silniejsze niż lokomotywa i bez trudu przeskakiwałoby wyso­
kie budynki. Istota, która poświęca część swej materii i energii jednem u narzą­
dowi, musi je odebrać innemu. Musi mieć cieńsze kości, mniej mięśni czy mniej
jaj. Narządy ewoluują tylko wtedy, kiedy korzyści przewyższają koszty.
Czy masz tzw. osobistego asystenta cyfrowego, takiego jak Apple New­
ton? Są to małe urządzenia, które rozpoznają ręczne pismo, przechowują nu­
mery telefonów, redagują tekst, wysyłają faksy i robią wiele innych sztuczek.
Istne cuda techniki, pomagające osobom zapracowanym zorganizować zaję­
cia. Sam jednak nie mam takiego urządzenia, chociaż uwielbiam gadżety. Ile­
kroć mam ochotę je kupić, cztery rzeczy mnie odstraszają. Po pierwsze, są
duże. Po drugie, potrzebują baterii. Po trzecie, trzeba poświęcić czas, żeby się
ich nauczyć. Po czwarte, ich stopień komplikacji sprawia, że proste zadania,
jak sprawdzenie numeru telefonu, stają się czynnością powolną i niewygodną.
Radzę sobie za pom ocą notesu i wiecznego pióra.
Z podobnymi niedogodnościami miałoby do czynienia każde stworzenie,
które rozważałoby, czy rozwinąć mózg podobny do ludzkiego. Po pierwsze,

169
mózg jest duży. Miednica kobiety z trudem mieści nieproporcjonalnie dużą:
głowę noworodka. Ten swoisty kompromis konstrukcyjny powoduje, że wiele
k o biet um iera podczas porodu, jest też przyczyną ich kołyszącego się kroku,
wskutek czego pod względem biomechanicznym m aszerują mniej sprawnie
od m ężczyzn. Z powodu ciężkiej, osadzonej ruchomo na karku głowy je ­
steśm y też narażeni na śmiertelne uszkodzenia, na przykład przy upadku.
Po drugie, mózg potrzebuje energii. Tkanka nerwowa jest metabolicznie
zachłanna; nasz mózg stanowi dwa procent wagi ciała, pochłania zaś dwadzie­
ścia procent energii i składników odżywczych. Po trzecie, nauka, jak używać
mózgu, zabiera dużo czasu. Przez znaczną część życia jesteśm y dziećmi lub
opiekujem y się dziećmi. Po czwarte, proste czynności mogą zająć wiele
czasu. M oim pierwszym opiekunem na studiach był psycholog matema­
tyczny, który chciał zrobić model przekazywania informacji w mózgu, mierząc
czas reakcji na głośne dźwięki. Teoretycznie przekazywanie impulsu od neuro­
nu do neuronu powinno trwać kilka milisekund. Między bodźcem a reakcją
było jednak siedemdziesiąt pięć nie wyjaśnionych milisekund. „Tyle właśnie
trwa cały ten proces poznawczy, a chodzi tylko o naciśnięcie przycisku” -
narzekał mój opiekun. Zwierzęta o mniej wyrafinowanej budowie mózgu
byw ają dużo szybsze; niektóre owady gryzą po mniej niż milisekundzie.
M oże to właśnie jest odpowiedź na retoryczne pytanie w reklamie sprzętu spor­
towego: „Iloraz inteligencji przeciętnego człowieka wynosi 107. Iloraz inteli­
gencji przeciętnego pstrąga wynosi 4. To dlaczego człowiek nie potrafi złapać
pstrąga?”
Inteligencja, podobnie jak trąba, nie jest dla każdego, i to powinno dać do
myślenia entuzjastom SETI. Nie opowiadam się jednak przeciwko szukaniu
pozaziemskiej inteligencji; przedmiotem moich zainteresowań jest inteligen­
cja ziemska. Błędne mniemanie, że inteligencja jest wzniosłą ambicją ewolu­
cji, jest częścią tej samej złudy, która traktuje ją jako boską esencję, cudowną
tkankę czy wszechogarniającą matematyczną zasadę. Umysł jest narządem, :
biologicznym gadżetem. Mamy właśnie taki umysł, ponieważ jego zalety prze­
ważały nad kosztami w życiu afrykańskich naczelnych z pliocenu i plejstoce­
nu. By rozumieć samych siebie, musimy wiedzieć wszystko o tym fragmencie
historii. O tym właśnie mówi ten rozdział.
Projektant życia
Pewien biolog ewolucjonista wygłosił swego czasu przepowiednię doty­
czącą życia pozaziemskiego - nie po to, żeby pomóc nam szukać życia na in­
nych planetach, ale byśmy mogli zrozumieć życie na naszej własnej. Richard
Dawkins zaryzykował twierdzenie, że życie, gdziekolwiek je we wszechświe­
cie znajdziemy, będzie produktem Darwinowskiego doboru naturalnego. Może
się to wydawać najbardziej dalekosiężną prognozą postawioną zza biurka, ale
w rzeczywistości jest prostą konsekwencją argumentów na rzecz teorii doboru
naturalnego. Dobór naturalny jest naszym jedynym wyjaśnieniem, jak może
przebiegać ewolucja złożonych form życia, niezależnie od tego, jak faktycznie
przebiegała. Jeśli Dawkins ma rację, a moim zdaniem ma, to bez doboru natu­
ralnego nie sposób zrozumieć ludzkiego umysłu. Jest to zapewne jedyne wyja­
śnienie ewolucji małych zielonych ludzi, zpewnością zaś jedyne wytłumacze­
nie ewolucji dużych brązowych i beżowych ludzi.
Teoria doboru naturalnego - podobnie jak drugi fundament tej książki, kom­
putacyjna teoria umysłu - ma dziwny status we współczesnym życiu intelektu­
alnym. Jest nieodzowna we własnej dziedzinie, wyjaśniając w ramach spójne­
go schematu pojęciowego tysiące odkryć i bezustannie inspirując nowe. Poza
nią jednak spotyka się z niezrozumieniem i jest obrzucana obelgami. Podobnie
jak w rozdziale drugim, chcę przedstawić dowody na rzecz tej fundamentalnej
idei, ukazując, jak wyjaśnia ona kluczową tajemnicę, czego nie są w stanie
dokonać teorie alternatywne, jak została zweryfikowana w laboratoriach oraz
badaniach terenowych i dlaczego niektóre najsłynniejsze argumenty przeciw­
ko niej są błędne.
Teoria doboru naturalnego zajmuje szczególne miejsce w nauce, ponieważ
jako jedyna wyjaśnia, dlaczego życie jest czymś wyjątkowym. Życie fascynuje
nas z powodu swojej adaptacyjnej złożoności czy złożonego planu. Żyjące istoty
nie są po prostu ładnymi bibelotami, ale robią zdumiewające rzeczy. Latają,
pływają, widzą, trawią pokarm, łapią ofiary, wytwarzają miód lub jedwab, drew­
no lub truciznę. To są rzadkie dokonania, wykraczające poza możliwości ka­
łuż, skał, chmur i innych nieożywionych rzeczy. Garstkę pozaziemskiej materii
nazwalibyśmy „życiem” , gdyby miała porównywalne osiągnięcia.
Rzadkie dokonania biorą się ze specjalnych struktur. Skały nie widzą, a zwie­
rzęta widzą, ponieważ mają oczy, te zaś są precyzyjnie zbudowane z niezwy­
kłych materiałów zdolnych do formowania obrazu: rogówki, która ogniskuje świa­

171
tło, soczewki, która dopasowuje głębię ostrości do obiektu, tęczówki, która
otwiera się i zamyka, aby wpuścić właściwą ilość światła, kuli przezroczystego
żelu, która utrzymuje kształt oka, światłoczułej siatkówki, mięśni, które nakie-
rowują oko w górę i w dół, z lewa w prawo, do przodu i do tyłu, pręcików i
czopków, które przetwarzają światło w nerwowe sygnały, i wielu innych ele­
mentów, wszystkich wyśmienicie ukształtowanych i dopasowanych. Zdumie­
wająco małe jest prawdopodobieństwo, że takie struktury mogą powstać z su­
rowego materiału w wyniku tornada, osunięcia się ziemi, działania wodospadu
czy uderzenia pioruna na moczarach w myślowym eksperymencie filozofa. :
Oko składa się z tak wielu zestawionych tak precyzyjnie elementów, że
wydaje się, iż zostało zaprojektowane, by stanowić część organizmu, który widzi.
To samo dotyczy innych naszych narządów. Nasze stawy są oliwione, żeby się.
gładko obracały, nasze zęby spotykają się, żeby ciąć i miażdżyć, nasze serce
pom puje krew - każdy narząd wydaje się zaprojektowany z myślą o funkcji.
Bóg został wynaleziony między innymi po to, by być tym mózgiem, który two­
rzy i realizuje plany życia. Prawa tego świata działają do przodu, nie do tyłu:
deszcz sprawia, że ziemia jest mokra; to, że ziemia odnosi korzyść z wilgoci,
nie m oże wywołać deszczu. Co innego, poza planami Bożymi, mogłoby być
pow odem teleologii (ukierunkowania na cel) życia na Ziemi?
Darwin wskazał co. Zidentyfikował przyczynowo-skutkową sekwencję f i ­
zycznego procesu, który imituje pozory paradoksalnej sekwencji skutek-przy­
czyna, czyli teleologię. Cała rzecz w replikacji. Replikator jest czymś, co po­
trafi zrobić kopię samego siebie, powtarzając w niej większość cech, w tym
zdolność do replikacji. Rozważmy dwie sytuacje, A i B. B nie może spowodo­
wać A, jeśli A jest pierwsze. (Dobre widzenie nie może spowodować, że oko
ma przejrzystą soczewkę).

ma przejrzystą widzi
soczewkę dobrze

(A) (B)

*.
I_______________________ . J _____________________ l

172
Powiedzmy jednak, że A powoduje B, B zaś sprawia, że protagonista A robi
kopię samego siebie- nazwijmy ją AA. AA wygląda dokładnie jak A, wydaje się
więc, że B spowodowało A. Ale tego nie zrobiło; spowodowało tylko AA, kopię A.
Załóżmy, że istnieją trzy zwierzęta, z których dwa mają mętne soczewki, a jedno
przejrzystą. Posiadanie przejrzystej soczewki (A) powoduje, że oko widzi dobrze
(B); dobry wzrok sprawia, że zwierzę się rozmnaża, gdyż pomaga mu unikać dra­
pieżników i znaleźć partnera. Potomstwo (AA) ma przejrzyste soczewki i także
dobrze widzi. Można odnieść wrażenie, że potomstwo ma oczy, żeby dobrze wi­
dzieć (złe, teleologiczne postawienie skutku przed przyczyną), ale to złudzenie.
Potomstwo ma oczy, ponieważ oczy rodziców dobrze widziały (dobre, normalne
postawienie przyczyny przed skutkiem). Jego oczy wyglądająjak oczy rodziców,
łatwo więc wziąć to, co się stało, za przyczynowość wsteczną.

ma przejrzystą widzi rozmnaża ma przejrzystą


soczewkę dobrze się soczewkę
(A) (B)

ma mętną ► widzi
soczewkę źle

ma mętną ► widzi
soczewkę źle

Oko to nie tylko przejrzysta soczewka, specyficzna moc replikatora polega


zaś na tym, że jego kopie również potrafią się replikować. Rozważmy, co się
dzieje, kiedy posiadająca przejrzystą soczewkę córka naszego hipotetycznego
zwierzęcia się rozmnaża. Niektórzy jej potomkowie będą mieli okrąglejsze gałki
oczne niż inni, a bardziej okrągłe oko lepiej widzi, ponieważ obrazy ogniskują
się od środka do krawędzi. Lepszy wzrok prowadzi do lepszego rozmnażania się
i następne pokolenie ma zarówno przejrzyste soczewki, jak i okrągłe gałki oczne.
Także ono należy do replikatorów, lepszy wzrok potomstwa zwiększy zaś praw­
dopodobieństwo nowego pokolenia z dobrym wzrokiem itd. W każdym pokole­
niu cechy, których skutkiem jest dobry wzrok, są w nieproporcjonalnie wyso­
kim stopniu przekazywane następnemu pokoleniu. Dlatego późniejsze pokole­
nie replikatorów będzie miało cechy, które wydają się zaprojektowane przez
inteligentnego inżyniera (patrz rysunek na s. 174).

173
Przedstawiłem teorię Darwina w niekonwencjonalny sposób, podkreślając
jej nadzwyczajny wkład w wyjaśnienie zjawiska projektu bez projektanta, przy
użyciu zwykłej przy czy nowości, która się stosuje do replikatorów. Pełna opo­
wieść brzmi, jak następuje. Na początku był replikator.

j t ma przejrzystą widzi
/ soczewkę i dobrze
/ owalną gałkę-

ma przejrzystą / ma przejrzystą widzi


soczewkę V soczewkę i dobrze
(A A ) \ owalną gałkę

\ ma przejrzystą widzi rozmnaża ma przejrzystą


X soczewkę i lepiej się soczewkę i
okrągłą gałkę okrągłą gałkę

Ta cząsteczka czy kryształ nie była produktem doboru naturalnego, lecz


praw fizyki i chemii. (Gdyby była produktem doboru, byłby to przypadek nie­
skończonej regresji). Replikatory mają zwyczaj m nożenia się, tak że jeden
tylko pow ielający się bez przeszkód zapełniłby w szechśw iat swoimi pra-
pra-pra-...-pra-prakopiam i. Do robienia sw oich kopii używ ają jednak ma­
teriałów , a energii do samej replikacji. Św iat je st skończony, a więc re­
plikatory konkurują o jego zasoby. Ponieważ żaden proces kopiowania nie jest
w stu procentach doskonały, pojawiają się błędy i nie wszystkie córki są do­
kładnym i kopiam i matek. W iększość błędów kopiow ania będzie pogor­
szeniem , pow odując mniej wydajne pobieranie energii i materiałów, niż­
sze tempo czy niższe prawdopodobieństwo replikacji. Ale przez ślepy przypa­
dek kilka błędów będzie zmianami na lepsze i noszące je replikatory będą roz­
mnażać się przez pokolenia. Ich potomkowie zgromadzą wszystkie późniejsze
błędy, które są zmianami na lepsze, w tym takie jak wytworzenie powłoki ochron­
nej, podpór, kończyn, katalizy reakcji chemicznych i inne cechy tego, co nazy­
wamy ciałami. Powstały w wyniku tego procesu dobrze funkcjonujący replika­
tor to właśnie organizm.
Dobór naturalny nie jest jedynym procesem, który zmienia organizmy w
czasie. Tylko on jednak pozornie je projektuje. Dawkins zaryzykował twier­
dzenie o ewolucji istot pozaziemskich, ponieważ rozpatrzył każdą alternatywę
doboru naturalnego, którą proponowano kiedykolwiek w historii biologii, i po­
kazał, że żadna nie jest w stanie wyjaśnić znaku rozpoznawczego życia: złożo­
nej budowy.
Psychologia zdroworozsądkowa, że organizmy rozwijają się w bardziej
złożone, lepiej przystosowane formy pod wpływem impulsu, oczywiście nie
zdaje egzaminu. Ten impuls - i co ważniejsze, możliwość zrealizowania aspi­
r a c ji-je s t nie wyjaśnioną magią.
Dwie zasady, które kojarzy się z poprzednikiem Darwina Jeanem Baptiste
Lamarckiem - dotyczące używania i nieużywania narządów oraz dziedzicze­
nia cech nabytych - także nie spełniają zadania. Problem dalece wykracza poza
udowadnianie przykładami, że w rzeczywistości Lamarck się mylił. (Na przy­
kład, jeśli cechy nabyte rzeczywiście mogą być dziedziczne, to poddawanie
obrzezaniu wielu setek pokoleń spowodowałoby, że dzisiejsi żydowscy chłop­
cy rodziliby się bez napletka). Poważniejszym problem em jest to, że ta teoria
nie jest w stanie wyjaśnić adaptacyjnej złożoności, nawet gdyby okazała się
prawdziwa. Po pierwsze, używanie organu samo w sobie nie przyczynia się do
jego lepszego funkcjonowania. Fotony przechodzące przez soczewkę nie po­
wodują, że nabiera ona przejrzystości, eksploatacja maszyny nie poprawia zaś
jej stanu, lecz ją zużywa. Wiele części organizmów rzeczywiście przystosowu­
je się do wykonywanej czynności czy warunków: ćwiczone mięśnie powięk­
szają objętość, skóra grubieje pod wpływem tarcia, ciemnieje zaś wystawiona
na działanie światła słonecznego, liczba nagradzanych zachowań rośnie, kara­
nych zaś maleje. Reakcje te jednak same wynikają z ukształtowanej pod wpły­
wem ewolucji budowy organizmu, musimy zatem wyjaśnić, jak powstały: żadne
prawa fizyki czy chemii nie powodują grubienia pocieranych powierzchni ani
ciemnienia oświetlanych. Jeszcze gorzej przedstawia się dziedziczenie cech
' nabytych, ponieważ większość z nich to cięcia, otarcia, blizny, psucie się, ero­
zja i inne ataki bezlitosnego świata, nie zaś ulepszenia. A gdyby nawet cios
mógł prowadzić do ulepszenia, tajemnicą pozostaje, w jaki sposób dochodziło
do odczytania rozmiaru i kształtu tak użytecznej rany i zakodowania w instruk­
cjach DNA plemnika czy jaja.
Inna błędna teoria odwołuje się do makromutacji: olbrzymich błędów w
kopiowaniu, w wyniku których powstaje za jednym zamachem nowy, dobrze
przystosowany organizm. Tutaj problem polega na tym, że teoria prawdopodo­
bieństwa sprowadza niemal do zera możliwość wystąpienia wielkich przypad­
kowych błędów w kopiowaniu, tworzących z jednolitej tkanki złożone, funk­
cjonujące narządy, takie jak oko. Małe błędy losowe mogą natomiast odrobinę

175
upodobnić narząd do oka, takjak w naszym przykładzie, gdy w wyniku możli­
wej do wyobrażenia mutacji soczewka mogłaby się stać odrobinę przejrzyst­
sza, a gałka oczna odrobinę okrąglejsza. W rzeczywistości na długo przedtem
nim zaczął się realizować nasz scenariusz, musiała nastąpić długa sekw encji
drobnych mutacji, żeby organizm w ogóle miał oko. Badając organizmy z oczami
o prostszej budowie, Darwin zrekonstruował ten proces. Dzięki kilku muta­
cjom komórki skrawka skóry stały się czułe na światło, kilka kolejnych sprawi­
ło, że leżąca pod nimi tkanka stała się nieprzezroczysta, inne pogłębiły ją w
kubek, a potem w kuliste zagłębienie. Późniejsze mutacje dodały cienką prze­
zroczystą pokrywę, która następnie zgrubiała w soczewkę, i tak dalej. Każdy
krok dawał małą poprawę widzenia. Prawdopodobieństwo wystąpienia każdej
mutacji było znikome, lecz niewykluczone. Cała sekwencja nie była całkowi­
cie nieprawdopodobna, ponieważ mutacje nie zostały rozdane wszystkie naraz
jak trzynaście pików na jednym ręku w brydżu. Każda korzystna mutacja była
dodawana do zestawu wcześniejszych, dobieranych przez miliony lat
; Czwarta możliwość to losowy dryf genetyczny. Korzystne cechy są ko­
rzystne tylko przeciętnie rzecz biorąc. Żyjące w konkretnym środowisku stwo­
rzenia narażone są na pociski zawistnego losu. Gdy liczba osobników w poko­
leniujest zbyt mała, może się tak pechowo zdarzyć, że korzystna cecha zniknie
dojdą zaś do głosu niekorzystne lub w najlepszym razie neutralne. Genetyczny
dryf może, w zasadzie, wytłumaczyć, dlaczego populacja m a prostą cechę, taką
jak ciemny czy jasny kolor skóry, lub cechę bez znaczenia, np. sekwencję zasad
DNA w części chromosomu, która o niczym nie decyduje. Ze względu jednak
na ten właśnie losowy charakter dryf losowy nie m oże w yjaśnić pożytecz­
nych cech, których pojawienie się jest nieprawdopodobne, takich ja k zdol­
ność widzenia czy latania. Trzeba setek tysięcy części, by potrzebne do
tego narządy mogły działać, szanse zaś, że geny zbiorą się przez czysty przy­
padek, są astronomicznie małe.
Teza Dawkinsa o istnieniu życia pozaziemskiego to ponadczasowe twier­
dzenie dotyczące logiki teorii ewolucyjnych, mocy explanansu do spowodo­
wania explamndum. I faktycznie broni się ona przeciwko dwóm późniejszym
wyzwaniom. Jednym jest wariant lamarckizmu zwany mutacją ukierunkowaną
lub adaptacyjną. Czyż nie byłoby przyjemnie, gdyby organizm mógł reagować
na wyzwania środowiska lawiną nowych mutacji, i to nie zbędnych, przypad­
kowych, lecz prowadzących do wykształcenia się cech, dzięki którym radziłby
sobielepiej? Oczywiście, że byłoby przyjemnie, ale problem polega na tym, że
chemia nie zna uczucia przyjemności. DNA w jądrach i jajnikach nie może
wyjrzeć na zewnątrz i tak się zmienić, by powstało futro, kiedy jest zimno,
płetwy, kiedy jest mokro, czy pazury, kiedy wokół są drzewa, ani też by so­
czewki znalazły się przed siatkówką, zamiast między palcami u nóg lub we­
wnątrz trzustki. Dlatego kamieniem węgielnym teorii ew olucji - faktycznie
zaś światopoglądu naukowego - jest konstatacja, że mutacje następują całko­
wicie niezależnie od korzyści, jakie dają organizmowi. Nie m ogą być adapta­
cyjne z zasady, choć oczywiście nieliczne spośród nich mogą być adaptacyjne
przez przypadek. Pojawiające się co jakiś czas ogłoszenia o odkryciu „mutacji
adaptacyjnych” okazują się nieuchronnie ciekawostkami laboratoryjnymi lub
artefaktami. Poza aniołem stróżem nic, żaden mechanizm, nie może kierować
mutacjami odpowiadającymi ogólnym potrzebom organizmów, biorąc pod
uwagę, że są ich miliardy rodzajów, a każdy ma tysiące potrzeb.
Inne wyzwanie pochodzi od entuzjastów nowej dziedziny, zwanej teorią
złożoności. Szuka ona matematycznych zasad porządku, rządzących złożo­
nymi systemami: galaktykami, kryształami, systemami pogody, komórkami,
organizmami, mózgami, ekosystemami, społeczeństwami itd. Posłużono się nimi
w dziesiątkach nowych książek na takie tematy jak AIDS, upadek miast, wojna
w Bośni i oczywiście giełda. Stuart Kauffman, jeden z przywódców ruchu,
sugerował, że takie cechy jak samoorganizacja, porządek, stabilność i spójność
mogą być „wrodzoną właściwością niektórych złożonych system ów”. Ewolu-
cja, jego zdaniem, może być „małżeństwem doboru i samoorganizacji”.
W związku z teorią złożoności powstają interesujące kwestie. Dobór natu­
ralny zakłada, że replikatory jakoś powstały, teoria złożoności może zaś pomóc
w wyjaśnieniu tego „jakoś”. Mogłaby się także przyczynić do wyjaśnienia in­
nych założeń. Każde ciało musi zachować integralność wystarczająco długo,
żeby funkcjonować, zamiast rozlecieć się czy rozpłynąć w kałużę. Aby ewolu­
cja w ogóle nastąpiła, mutacje muszą zmieniać organizm w wystarczającym
stopniu, żeby spowodować różnicę w jego funkcjonowaniu, ale nie na tyle, by
doprowadzić do chaotycznej katastrofy. Gdyby istniały abstrakcyjne zasady
rządzące tym, czy sieć wzajemnie na siebie wpływających części (cząsteczek,
genów, komórek) ma takie właściwości czy nie, dobór naturalny musiałby działać
zgodnie z nimi, tak ja k działa zgodnie z zasadami fizyki i matematyki, takimi
jak twierdzenie Pitagorasa i prawo ciążenia.
Wielu czytelników posunęło się jednak znacznie dalej, wyciągając wnio­
sek, że teoria doboru naturalnego nic już nie znaczy i wyszła z użycia, w naj­

177
lepszym zaś razie jej wartośćjest nieznana. (Nawiasem-mówiąc, sami pionierzy
teorii złożoności Kauffman i Murray Gell-Mann są przerażeni tą ekstrapolacją),;
Poniższy list do „New York Times Book Review” jest typowym przykładem: ■7 .

Dzięki niedawnym osiągnięciom nieliniowej dynamiki, termodynamiki stanów


nierównowagi i innych dyscyplin na pograniczu biologii i fizyki mamy wszelkie powo­
dy sadzić, że pochodzenie i ewolucja życia zostaną z czasem osadzone na twardej, na­
ukowej podstawie. Kiedy zbliżamy się do XXI wieku, dwóch wielkich proroków XIX
wieku - Marksa i Freuda - zdjęto wreszcie z piedestałów. N ajw yższa pora uwolnić
ewolucyjną debatę również od anachronicznego i nienaukowego ciężaru czci wobec
Darwina.

Autor listu musiał tak rozumować: złożoność zawsze traktowano j ako ozna­
kę doboru naturalnego, teraz jednak można ją wyjaśnić dzięki teorii złożono­
ści; teoria doboru naturalnego jest zatem nieaktualna. Rozumowanie to opiera
się jednak na kalamburze. „Złożoność”, która tak imponuje biologom, to nie
jest jakiś pierwszy lepszy porządek czy stabilność. Organizmy nie są spoistymi
kroplami, ładnymi spiralami czy uporządkowanymi siatkami. Są maszynami, a
ich „złożoność” jest funkcjonalna, adaptacyjna: ma służyć osiągnięciu cieka­
wych rezultatów. Układ trawienny nie jest ukształtowany ot tak sobie; jest to
taśma produkcyjna do wydobywania składników odżywczych z pokarmu. Żad­
ne równania dające się zastosować do wszystkiego, od budowy galaktyk do
sytuacji w Bośni, nie mogą wyjaśnić, dlaczego zęby znajdują się w ustach, a
nie w uchu. Ponieważ zaś każdy organizm ma układ trawienny, oczy i inne
układy tak zorganizowane, by osiągać różne cele, ogólne praw a dotyczące zło­
żonych układów nie wystarczą. Materia po prostu nie ma wewnętrznej tenden­
cji do organizowania się w brokuły, wombaty i biedronki. Teoria doboru natu­
ralnego jako jedyna wyjaśnia, jak może powstać złożoność adaptacyjna, a nie
byle jaka złożoność, ponieważjest jedyną nie odwołującą się do cudów, przy­
czynowo-skutkową teorią, w której między tym, jak sprawnie coś działa, a spo­
sobem jego powstania zachodzi związek przyczynowy.

***
Ponieważ nie ma innych możliwości, m usielibyśmy zaakceptować dobór
naturalny jako wyjaśnienie życia na tej planecie, nawet gdybyśmy nie mieli na
to żadnych dowodów. Na szczęście jednak dowody są nieodparte. Nie chodzi
mi tylko o dowody, że życie wyewoluowało (co jest poza wszelką wątpliwo-

178
ścia, bez względu na obiekcje kreacjonistów),;ale że wyewoluowało przez do­
bór naturalny. Sam Darwin wskazywał na znaczenie chowu selektywnego,
-bezpośredniej analogii do doboru naturalnego, w kształtowaniu organizmów.
Na przykład różnice między psami - chihuahua, chartem, terierem szkockim,
bernardynem, shar-pei - są efektem selektywnego chowu wilków przez kilka
zaledwie tysięcy lat. Wynikiem prowadzonego w laboratoriach, stacjach ho­
dowlanych i nasiennych sztucznego doboru są katalogi pełne wspaniałych no­
wych organizmów, godnych dra Seussa4.
Dobór naturalny łatwo zaobserwować w przyrodzie. W klasycznym przy­
kładzie białe ćmy włochacze nabrzozki ustąpiły w dziewiętnastowiecznym Man­
chesterze miejsca ciemniejszej odmianie, gdy przemysłowa sadza pokryła po­
rosty, na których żerowały, a ich biała barwa stała się widoczna dla ptaków.
Ustawy o ochronie środowiska sprawiły, że w latach pięćdziesiątych rośliny
pojaśniały, wskutek czego powróciła rzadka już wówczas biała forma. Istnieje
wiele innych przykładów, z których najbardziej chyba sympatyczny pochodzi
z prac Petera i Rosemary Grantów. Inspiracją teorii doboru naturalnego Dar­
wina było po części trzynaście gatunków zięb na wyspach Galapagos. Były
oczywiście spokrewnione z gatunkami z lądu Ameryki Południowej, ale różni­
ły się od nich i od siebie wzajemnie. W szczególności ich dzioby przypominały
różne rodzaje szczypiec: ciężkie szczypce monterskie, ukośne dźwigniowe,
proste spiczaste, zakrzywione spiczaste itd. Darwin doszedł z czasem do wnio­
sku, że jeden rodzaj ptaków doleciał przy sprzyjającym wietrze na wyspy, a
potem zróżnicował się na trzynaście gatunków ze względu na wymogi różnego
trybu życia na różnych częściach archipelagu, takie jak zrywanie kory z drzew,
żeby się dostać do owadów, sondowanie kwiatów kaktusa czy rozłupywanie
twardych orzechów. Nie miał jednak nadziei, że kiedykolwiek ujrzy na własne
oczy działanie doboru naturalnego. „Tych drobnych zmian postępowych nie
postrzegamy wcale, dopóki ręka czasu nie zaznaczy długiego szeregu wieków”5.
Grantowie starannie mierzyli rozmiary i twardość nasion w różnych częściach
Galapagos w różnych porach roku, długość dziobów zięb, czas, jaki im zabie­
rało rozłupanie ziarna, liczbę zięb i ich wiek w różnych częściach wysp, i tak

4Teodor Seuss Geisel, pseud. dr Seuss (1904—1991), amerykański pisarz i ilustrator niezmiernie
popularnych książek dla dzieci - przyp. tłum.
5 K. Darwin, O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, prze}. S. Dickstein, Warsza­
wa 1884, s. 73.

179
dalej - każdą zmienną istotną dla doboru naturalnego. Ich pomiary wykazały,
że dzioby ewoluowały w ślad za zmianami dostępności różnych rodzajów zia­
ren. Dokonali szczegółowej, klatka za klatką, analizy filmu, który tylko Darwin
mógł sobie wyobrazić. Jeszcze bardziej dramatyczny przebieg ma dobór wśród
szybko rozmnażających się organizmów, jak na swoje nieszczęście przekonał
się świat na przykładzie opornych na pestycydy owadów, opornych na antybio­
tyki bakterii i wirusa AIDS u pojedynczego pacjenta.
Spełnione są też dwa warunki wstępne doboru naturalnego - wystarczają­
ca liczba odmian i dość dużo czasu. Populacje żyjących w środowisku natural­
nym organizmów zachowują olbrzymi rezerwuar odmian genetycznych, które
mogą służyć jako surowiec doboru naturalnego. Życie na ziemi miało zaś trzy
miliardy lat na ewoluowanie, a złożone formy życia, według ostatnich ocen,
miliard. W książce Potęga wyobraźni Jacob Bronowski napisał:

Przypominam sobie, gdy jako młody ojciec pochylałem się nad kołyską mojej
starszej córki w parę dni po jej urodzeniu i myślałem: „Co za cudowne paluszki, każdy aż
po koniuszek tak wspaniale złożony. W ciągu miliona lat nie potrafiłbym zaprojektować
wszystkich tych szczegółów”. Ale [tyle] trzeba mi było, trzeba było ludzkości właśnie
miliona lat (...) [na dojściel ewolucji do stanu dzisiejszego6.

Skuteczność doboru naturalnego potwierdziły wreszcie dwa rodzaje for*


malnego tworzenia modeli. Matematyczne dowody z dziedziny genetyki popu­
lacji pokazały, jak pod wpływem presji selekcyjnej może się zmienić częstotli­
wość kombinacji genów zachodzących zgodnie z prawami Mendla. Zmiany te
mogą się pojawić z imponującą szybkością. Jeśli mutant produkuje tylko o 1 pro­
cent więcej potomstwa niż jego rywal, potrafi zw iększyć sw oją obecność w
populacji z 0,1 procent do 99,9 procent w ciągu zaledwie ponad czterech
tysięcy pokoleń. Hipotetyczna mysz poddana presji selekcyjnej ukierunkowanej
na zwiększenie wymiarów ciała, tak słabej, że nie daje się jej zmierzyć, może
wyewoluować do rozmiarów słonia w zaledwie dwanaście tysięcy pokoleń.
Symulacje komputerowe przeprowadzone niedawno w nowej dziedzinie
badań nad sztucznym życiem pokazały siłę doboru naturalnego w ewoluowa­
niu organizmów ze złożonymi możliwościami adaptacji. Czy można zaś lepiej -
to zobrazować niż na ulubionym przez wszystkich przykładzie adaptacji złożo­
nej, jakim jest oko? Informatycy Dan Nilsson i Susanne Pelger symulowali

“Jacob Bronowski, Potęga wyobraźni, przeł. S. Amsterdamski, Warszawa 1988, s. 422 .


tf5jwarstwowy płat wirtualnej skóry, przypominający światłoczuły punkt pry-
jfljtywnego organizmu. Był to prosty sandwicz zrobiony z warstwy pigmento-
wanych komórek na spodzie, światłoczułych komórek ponad nią i przezroczy­
stych komórek tworzących ochronną powłokę. Przezroczyste komórki mogły
podlegać losowym mutacjom, zmieniającym współczynnik załamania światła:
zdolność jego zakrzywiania, która w prawdziwym życiu często związana jest z
gęstością. W szystkie komórki mogły podlegać małym mutacjom, wpływają­
cym na ich rozmiar i grubość. W symulacji pozwolono, by komórki podlegały
losowym mutacjom, po każdej zaś rundzie mutacji program obliczał przestrzenną
rozdzielczość obrazu, jaki rzucał na nie pobliski przedmiot. Jeśli mutacje po-
' prawiały rozdzielczość, zachowywano je jako punkt wyjścia do następnej run­
dy, jakby ten płat skóry należał do linii genealogicznej organizmów, których
przetrwanie zależało od reakcji na zagrożenia. Jak w prawdziwej ewolucji, nie
było planu generalnego czy harmonogramu projektu. Organizm nie mógł sobie
na krótką metę pozwolić na mniej skuteczny detektor, naw et jeśli w dalszej
perspektywie jego cierpliwość byłaby nagrodzona najlepszym możliwym de­
tektorem. Każda zachowana zmiana musiała być ulepszeniem.
Ku zadowoleniu badaczy, na ekranie komputera wyewoluowało oko o zło­
żonej budowie. Na płacie skóry utworzyło się zagłębienie, które się następnie
pogłębiło, przezroczysta warstwa zgrubiała, wypełniając zagłębienie, a potem
się wydęła, formując rogówkę. Wewnątrz przezroczystego wypełnienia, do­
kładnie we właściwym miejscu, pojawiła się soczewka o wyższym współczyn­
niku załamania, w wielu szczegółach przypominająca pod względem budowy
optycznej rybie oko. Chcąc oszacować, ile trwałoby pojawienie się oka w cza­
sie rzeczywistym, a nie komputerowym, Nilsson i Pelger przyjęli pesymistycz­
ne założenia dotyczące dziedziczności, zróżnicowania populacji i korzyści z
selekcji, spowodowali nawet, że mutacje pojawiały się tylko w jednej części
„oka” w każdym pokoleniu. Niemniej cała sekwencja, w której płaska skóra
staje się złożonym okiem, trwała tylko czterysta tysięcy pokoleń, czyli chwilę
geologiczną.

***
Przedstawiłem współczesne argumenty na rzecz teorii doboru naturalne­
go, ponieważ tak wielu ludzi jest do niej wrogo nastawionych. Nie chodzi mi o
fundamentalistów dosłownie traktujących Biblię, ale o profesorów z najwybit-

181
niejszych uniwersytetów Ameryki. Co jakiś czas słyszałem następujące zarzu.
ty wobec teorii doboru naturalnego: że opiera się na tautologii; na co może się
przydać połowa oka; jak z przypadkowych mutacji może powstać struktura;
nie było wystarczająco dużo czasu; Gould ją obalił; złożoność po prostu się
pojawia; dzięki fizyce stanie się kiedyś zbędna.
Ludzie rozpaczliwie pragną, żeby darwinizm okazał się błędny. W swej
książce Darwin ’s Dangerous Idea (Niebezpieczny pomysł Darwina) Dennett
wyjaśnia to tym, że dobór naturalny implikuje, iż nie ma planu dla wszechświa­
ta ani dla natury ludzkiej. Niewątpliwie jest to jedna przyczyna, choć druga jest
taka, że naukowcy, którzy badają umysł, woleliby nie myśleć, jak on wyewolu­
ował, ponieważ wprowadziłoby to zamęt do ich ukochanych teorii. Rozmaici
badacze twierdzili, że umysł jest z natury wyposażony w pięćdziesiąt tysięcy
pojęć (łącznie z „gaźnikiem” i „puzonem”), z powodu zaś ograniczenia po­
jemności mózg ludzki nie jest zdolny do rozwiązywania problemów, które ru­
tynowo rozwiązują pszczoły, że mowa powstała ze względu na jej piękno, a nie
do użytku, że ludy żyjące we wspólnocie plemiennej zabijają swoje dzieci,
żeby ochronić ekosystem przed przeludnieniem, że dzieci żywią nieświadome
pragnienie kopulacji ze swoimi rodzicami oraz że ludzi można równie dobrze
wyuczyć cieszenia się myślą o niewierności współmałżonka, jak zdenerwowa­
nia z tego powodu. Gdy im się mówi, że te twierdzenia są ewolucyjnie nie­
prawdopodobne, atakują teorię ewolucji, zamiast przemyśleć je na nowo. Wy­
siłek włożony w ataki na darwinizm jest doprawdy nadzwyczajny.
Jednym z takich twierdzeń jest teza, że odwrotna inżynieria, próba odkry­
cia funkcji narządów (którą moim zdaniem powinno się zastosować do ludz­
kiego umysłu), jest objawem choroby zwanej „adaptacjonizmem” . Jeśli wie­
rzysz, że jakiś aspekt organizmu pełni pewną funkcję, to rzekomo powinieneś
bezwzględnie wierzyć, iż każdy aspekt pełni funkcję - małpy są zatem brązo­
we, żeby móc się chować między orzechami kokosowymi. Genetyk Richard
Lewontin zdefiniował na przykład adaptacjonizm jako „podejście do badań ewo­
lucji, które zakłada bez dalszych dowodów, że wszystkie aspekty morfologii,
fizjologii i zachowania organizmów są adaptacyjnie optymalnymi rozwiąza­
niami problemu”. Nie trzeba chyba mówić, że nikt nie jest na tyle szalony, by
wyznawać taki pogląd. Umysłowo zdrowy człowiek może sądzić, że złożony
narząd jest wynikiem adaptacji, to znaczy produktem doboru naturalnego, są­
dząc równocześnie, że cechy organizmu nie będące złożonymi narządami są
wynikiem dryftu lub skutkiem ubocznym innej adaptacji. W szyscy przyznają,
że czerwony kolor krwi nie byt wynikiem doboru, lecz skutkiem ubocznym
doboru cząsteczki, która przenosi tlen, a jest właśnie czerwona. Nie znaczy to,
że zdolność oka do widzenia mogłaby z łatwością być produktem ubocznym
doboru, którego celem byłoby wytworzenie innej cechy.
Mało kto jest też tak głupi, by nie zdawać sobie sprawy, że zwierzęta niosą
bagaż swoich ewolucyjnych przodków. Czytelnicy na tyle młodzi, by mieć w
szkole wychowanie seksualne, lub w takim wieku, by czytać artykuły o prosta­
cie, zauważyli może, że nasieniowody u mężczyzn nie prowadzą bezpośrednio z
jąder do członka, lecz kierują się w górę, przechodzą nad moczowodem, następ­
nie zaś schodzą w dół. Jest tak dlatego, że jądra naszych gadzich przodków znaj- •
dowały się wewnątrz ciał. Ciała ssaków są zbyt ciepłe, by produkować plem ni­
ki, dlatego jądra stopniowo zstąpiły do moszny. Jak ogrodnik, który ciągnąc za
sobą wąż do podlewania musi obejść drzewo, dobór naturalny nie planował
najkrótszej trasy. Nie znaczy to znowu, że oko mogłoby równie dobrze być
bezużytecznym bagażem filogenetycznym.
Ponieważ adaptacjoniści uważają, że prawa fizyki nie wystarczą do wyja­
śnienia budowy zwierząt, sądzi się również, iż nie wolno im się do nich odwo­
ływać w celu wyjaśnienia czegokolwiek. Krytyk Darwina spytał mnie kiedyś
,prowokująco: „Dlaczego żadne zwierzę nie wyewoluowało zdolności znikania
i natychmiastowego pojawiania się gdzie indziej, albo przeistaczania się w King
Konga (wspaniałe do odstraszania drapieżników)?” Moim zdaniem należałoby
stwierdzić, że „brak zdolności do przeistaczania się w King Konga” i „zdol­
ność do widzenia” wymagają różnych wyjaśnień.
Kolejne oskarżenie brzmi, że dobór naturalny to bezpłodne ćwiczenia w
opowiadaniu historyjek po fakcie. Gdyby to jednak była prawda, historia biologii
byłaby grzęzawiskiem jałowych spekulacji, a postęp musiałby czekać na dzisiej­
szych oświeconych antyadaptacjonistów. Zdarzyło się coś zupełnie odwrotnego.
Mayr, autor znakomitej historii biologii, napisał:

Pytanie adaptacjonisty: „Jaka jest funkcja danej struktury czy narządu?” , było od
wieków podstawą każdego postępu w fizjologii. Gdyby nie program adaptacjonistów,
prawdopodobnie nadal nie znalibyśmy funkcji grasicy, śledziony, przysadki i szyszyn­
ki. Pytanie Harveya: „Dlaczego w żyłach są zastawki?” , było doniosłym osiągnięciem,
które umożliwiło mu odkrycie krążenia krwi.

Wszystko, co odkryliśmy w dziedzinie biologii, od wyjaśnienia budowy


organizmu po kształt cząsteczek białka, jest wynikiem zrozumienia implicite

183
lub explicite, że zorganizowana złożoność organizmu służy jego przetrwaniu i
reprodukcji. Dotyczy to również nieadaptacyjnych produktów ubocznych, po­
nieważ można je znaleźć tylko w trakcie poszukiwania adaptacji. Jałowe jest
stwierdzenie, że jakaś cecha jest przypadkowym wynikiem dryfu czy jakiejś
źle rozumianej dynamiki, które nie dają się sprawdzić i są przykładem błędne­
go rozumowania, mieszającego przyczyny ze skutkami
Często słyszałem stwierdzenie, że zwierzęta wcale nie są dobrze skonstru­
owane. Wadą doboru naturalnego jest krótkowzroczność, ciąży na nim martwa
ręka przeszłości i ograniczenia wynikające z tego, jakie struktury są biologicznie
i fizycznie możliwe. W przeciwieństwie do inżyniera, dobór naturalny jest nie­
zdolny do stworzenia dobrego projektu. Zwierzęta to rozklekotane graty, obarczo­
ne rupieciami odziedziczonymi po przodkach, niekiedy zaś mają wady nie do
naprawienia.
Ludzie tak chętnie dają wiarę temu twierdzeniu, że rzadko zastanawiają
się nad nim lub sprawdzają fakty. Gdzie mielibyśmy znaleźć tego cudownego
inżyniera, który nie jest skrępowany ograniczoną dostępnością części, prak­
tycznymi możliwościami produkcji i prawami fizyki? Oczywiście, dobór natu­
ralny nie charakteryzuje się zdolnością przewidywania, tak jak inżynier, jest to
jednak argument obosieczny: nie ma również umysłowych zahamowań inży­
nierów, ubogiej wyobraźni, nie liczy się z mieszczańskimi odczuciami czy in­
teresami klasy rządzącej. Kierując się tylko funkcjonalnością, dobór naturalny
umie znajdować świetne twórcze rozwiązania. Przez tysiące lat biolodzy od­
krywali ku swojemu zdumieniu i zachwytowi pomysłowe wynalazki świata
istot żywych: biomechaniczną doskonałość geparda, działającą na podczerwień
otworkową kamerę węża, echolokację nietoperzy, superklej wąsonogów, moc­
ną jak stal nić pajęczą, tuziny chwytów ludzkiej ręki, maszynerię naprawczą
DNA we wszystkich złożonych organizmach. W końcu entropia i bardziej zło­
wrogie siły, takie jak drapieżniki i pasożyty, bez przerwy naruszają prawo or­
ganizmu do życia i nie przebaczają niestarannej inżynierii.
Wiele przykładów wad konstrukcyjnych w królestwie zwierząt okazuje się
ludowymi bajeczkami. Choćby uwaga w książce słynnego psychologa poznaw­
czego, że dobór naturalny był bezsilny w eliminacji skrzydeł jakiegokolwiek
ptaka i dlatego pingwiny pokutują ze skrzydłami, mimo że nie mogą latać. Po­
dwójny błąd. Moa nie miały ani śladu skrzydeł, a pingwiny używają swoich do
latania - pod wodą. Michael French podkreśla to samo w podręczniku inżynie­
rii, używając lepiej znanego przykładu:

184
:% Według starego dowcipu wielbłąd to koń zaprojektowany przez komitet. Jesto n
' głęboko niesprawiedliwy wobec wspaniałego stworzenia i wykazuje absolutnie zbyt
dużo szacunku dla twórczych mocy komitetów. W ielbłąd bowiem nie jest chimerą ani
£ żadnym dziwacznym zestawem różnych kawałków, ale eleganckim, niezwykle spój-
; nym projektem. Na ile umiemy osądzić, każda część jest tak pom yślana, by służyła
trudnej roli całości, dużemu roślinożernemu zwierzęciu, które żyje w nie sprzyjającym
klimacie, musi dużo chodzić po m iękkim podłożu, a w jego środowisku roślinność jest
rzadka, wody zaś bardzo mało. Gdyby spisać specyfikację dla wielbłąda, byłoby to
trudne zadanie, ze względu na zasięg, gospodarkę paliwem i adaptację do trudnego
terenu oraz krańcowej temperatury, nie powinno więc nas dziwić, że projekt, który
spełnia te kryteria, wydaje się ekstremalny. Niemniej każda cecha wielbłąda jest częścią
jednej całości: duże stopy do rozłożenia ciężaru, gałkowate kolana, które czerpią z nie­
których zasad projektowania omawianych w rozdziale siódmym (łożyska i czopy), garb
do przechowywania żywności i charakterystyczny profil warg. W szystkie te cechy mają
zgodność, która wypływa z funkcji i nadaje całemu stworzeniu poczucie stylu i pewną
dziwaczną elegancję zrodzoną z pięknego rytmu w galopie.

Ewolucja ma oczywiście ograniczenia wynikające z dziedzictwa przod­


ków i rodzaju maszynerii, która może wyrosnąć z białka. Ptaki nie mogłyby
wyewoluować śmigła, nawet gdyby to było korzystne. W iele twierdzeń o bio­
logicznych ograniczeniach to jednak ośmieszające błędy. Pewien kognitywista
wyraził opinię, że „wiele właściwości organizmu, na przykład symetria, nie
ma w istocie nic wspólnego ze specyficznym doborem, ale po prostu ze sposo­
bami, na jakie rzeczy mogą istnieć w fizycznym świecie”. W istocie, więk­
szość rzeczy istniejących w fizycznym świecie nie jest symetryczna z oczywi­
stej przyczyny, tj. rachunku prawdopodobieństwa: wśród wielu możliwych ukła­
dów masy materii tylko maleńki ułamek jest symetryczny. Także w ożywio­
nym świecie cząsteczki życia są asymetryczne, podobnie jak wątroby, serca,
żołądki, flądry, ślimaki, homary, dęby itd. Symetria jest ściśle powiązana z
doborem. Organizmy, które poruszają się po liniach prostych, mają dwustron­
nie symetryczne formy zewnętrzne, ponieważ inaczej chodziłyby w koło. Sy­
metria jest tak nieprawdopodobna i trudna do osiągnięcia, że może ją naruszyć
każda choroba czy defekt, i wiele zwierząt ocenia zdrowie potencjalnych part­
nerów przez szukanie maleńkich asymetrii.
Gould podkreślał, że dobór naturalny może tylko w ograniczonym stopniu
zmieniać podstawowe plany budowy ciała. Na przykład wiele hydrauliki, oka­
blowania i architektury kręgowców pozostało nie zmienione przez setki milio­
nów lat. Przypuszczalnie pochodzą one z przepisów embriologicznych, przy
których niełatwo majstrować. W planie budowy ciała kręgowców mieszczą się

185
jednak węgorze, k iw y , kolibry, rmównikiy strusief ropuchy, myszoskoczki,.
morsy, żyrafy i płetwale błękitne. Podobieństwa są ważne, ale różnice także!
Ograniczenia rozwoju wykluczają tylko liczną klasę możliwości. Nie mogą
same przez się wymusić powstania funkcjonującego organizmu. Embriologiczny
przymus w rodzaju: „Wyrosną ci skrzydła!”, jest absurdem. Ciała olbrzymiej
większości zwierząt nie spełniają surowych wymogów inżynieryjnych lotu z
napędem, jest więc nieskończenie mało prawdopodobne, by pełzające i zderza­
jące się komórki w mikroskopijnych warstwach rozwijającego się zarodka,
poczuły się zobligowane do nawiązania współpracy, by wytworzyć kości, skó­
rę, mięśnie i pióra o budowie pozwalającej unieść ptaka w powietrze - chyba
że program rozwojowy zarodka został tak ukształtowany przez sukcesy i nie­
powodzenia całego organizmu, by uzyskać ten właśnie rezultat.
Doboru naturalnego nie należy przeciwstawiać rozwojowym, genetycz­
nym i filogenetycznym ograniczeniom, jakby wzrost ważności jednego z nich
oznaczał mniejszą wagę innych. Dobór kontra ograniczenia to fałszywa dycho­
tomia, równie okaleczająca jasne myślenie jak podział na to, co wrodzone i
wyuczone. Dobór może czerpać jedynie z alternatyw, które wyrastają z żywej
materii opartej na węglu, lecz bez doboru materia ta może z równą łatwością
przekształcić się w bliznę, szumowinę, guzy, narośle, kultury tkanek i trzęsącą
się amorficzną protoplazmę, co w funkcjonujący narząd. Tak więc zarówno
dobór, jak i ograniczenia są ważne, stanowią jednak odpowiedź na różne pyta­
nia. Pytanie: „Dlaczego to stworzenie ma właśnie taki narząd?”, jest samo w
sobie bezsensowne. Można je zadać tylko w połączeniu z frazą porównawczą.
Dlaczego ptaki mają skrzydła (a nie śmigła)? Ponieważ nie można wyhodować
kręgowców ze śmigłami. Dlaczego ptaki mają skrzydła (nie zaś przednie łapy,
ręce lub kikuty)? Ponieważ dobórnaturalny sprzyjał przodkom ptaków, które
umiały łatać.
Panuje też nieporozumienie, że jeśli narząd zmienił funkcję w toku ewolu­
cji, to nie wyewoluował w drodze doboru naturalnego. Na poparcie tego błędu
powoływano się wielokrotnie na pewne odkrycie: skrzydła owadów nie służy­
ły pierwotnie do lokomocji. Podobnie jak to jest z plotkami, zmieniało się ono
w miarę powtarzania: skrzydła wyewoluowały do czegoś innego, ale przypad­
kiem okazały się doskonale przystosowane do lotu i pewnego dnia owady po
prostu zdecydowały się latać; ewolucja skrzydeł owadów obala teorię Darwi­
na, ponieważ musiałyby się zmieniać stopniowo, a połowa skrzydła jest bez- :
użyteczna; skrzydła ptaków nie służyły pierwotnie do lokomocji (przypusz­
c z a ln ie ktoś źle zapamiętał inny fakt, że pierwsze pióra wyewoluowały nie do

j0tu, lecz do izolacji cieplnej). Wystarczy powiedzieć „ewolucja skrzydeł”, by


słuchacze potakiwali ze zrozumieniem, dopowiadając sobie antyadaptacjoni-
styczny argument. Jak można stwierdzić, że dany narząd został wyselekcjono­
wany do obecnej funkcji? M oże wyewoluował w innym celu, a zwierzę tylko
używa go do tej funkcji teraz, jak nos przytrzymujący okulary. I co znaczy to
całe opowiadanie o skrzydłach owadów, o których wszyscy wiedzą (czy może
to były skrzydła ptaków)?
Oto czego można się dowiedzieć po sprawdzeniu faktów. Wiele narządów,
Jctóre obserwujemy, zachowało swoją pierwotną funkcję. Oko zawsze było
okiem, od światłoczułej plamki do ogniskującej obraz gałki ocznej. Inne zmie­
niły swoją funkcję. Nie jest to nowe odkrycie. Darwin podał wiele przykładów,
takich jak płetwy piersiowe ryb, które stały się przednimi kończynami koni,
płetwami waleni, skrzydłami ptaków, łopatowatymi łapami kreta i ramionami
ludzi. W czasach Darwina podobieństwo narządów było silnym dowodem na
rzecz ewolucji, i nadal jest. Darwin powoływał się także na zmiany w funkcji,
żeby wytłumaczyć niezmiennie popularny wśród kreacjonistów problem „po­
czątkowych stadiów użytecznej struktury”. Jak może wyewoluować złożony
narząd, kiedy tylko ostateczna forma nadaje się do użytku? Przesłanka niezdat­
ności do użytku jest najczęściej błędna. Na przykład częściowo wykształcone
oko daje częściowy wzrok, co jest lepsze niż brak wzroku. Czasami jest jednak
tak, że zanim narząd wyewoluował do swojej obecnej formy, był zaadaptowa­
ny do innego celu, a potem przeszedł przez stadium pośrednie, gdy służył do
jednego i drugiego. Delikatny łańcuch kości ucha środkowego u ssaków (mło­
teczek, kowadełko, strzemiączko) stanowił początkowo część zawiasu szczęki
gadów. Gady często wyczuwają drgania przez przykładanie szczęk do ziemi.
Pewne kości służyły zarówno jako zawiasy szczęki, jak i przekaźniki drgań. Umoż­
liwiło to im coraz większą specjalizację jako przekaźników dźwięku, powodując
ich miniaturyzację i osiągnięcie obecnego kształtu i roli. Darwin nazywał te
wcześniejsze formy „preadaptacjami”, chociaż podkreślał, że ewolucja w ża­
den sposób nie przewidywała, jaki model będzie modny w następnym roku.
Nie ma nic tajemniczego w ewolucji ptasich skrzydeł. Mając pół skrzydła,
nie sposób szybować jak orzeł, można jednak ześlizgiwać się łub skakać z drzew
jak ze spadochronem (jak to czyni wiele zwierząt dziś żyjących) lub podskaki­
wać czy podlatywać podczas biegu jak kura, która stara się uciec przed rolni­
kiem. Paleontolodzy nie są zgodni co do tego, które stadium pośrednie znajduje

187
lepsze potwierdzenie w skamieniałościach i dowodach aerodynamicznych, nie
stanowi to jednak żadnej pociechy dla kreacjonisty czy przedstawiciela nauk
społecznych.
Teoria dotycząca ewolucji skrzydeł owada, przedstawiona przez Joela King-
solvera i Mimi Koehl, jak najdalsza od odrzucenia adaptacjonizmu, jest jed­
nym z jego najwspanialszych przejawów. Małe zwierzęta zimnokrwiste, takie
jak owady, z trudem regulują temperaturę ciała. Stosunek powierzchni ich ciała
do masy sprawia, że szybko się nagrzewają i szybko stygną. (To dlatego zimą
nie ma na dworze owadów; ta pora roku jest najlepszym środkiem owadobój­
czym). Może zaczątki owadzich skrzydeł wyewoluowały najpierw jako na­
stawne panele słoneczne, które chłoną energię słońca, kiedy jest zimniej, i roz­
praszają ciepło, gdy jest gorąco? Za pomocą analiz termo- i aerodynamicznych
Kingsolver i Koehl pokazali, że protoskrzydła, zbyt małe do lotu, są skuteczny­
mi wymiennikami ciepła. Im były większe, tym skuteczniej regulowały tempe­
raturę, chociaż osiągały punkt, gdy zyski się zmniejszały. Ten punkt mieści się
wśród rozmiarów, dzięki którym panele mogły służyć jako efektywne skrzy­
dła. Po jego przekroczeniu stawały się coraz bardziej użyteczne do latania, aż
osiągnęły obecne rozmiary. Dobór naturalny mógł wpływać na powiększanie
skrzydeł od stanu początkowego, gdy się jeszcze nie wykształciły, do obecne­
go, powodując stopniową zmianę ich funkcji w stadiach pośrednich.
Jak więc powstała ta niedorzeczna opowiastka, że któregoś dnia pradawny
owad wzbił się w powietrze, machając nie zmodyfikowanymi panelami sło­
necznymi, cała zaś reszta robi to do dzisiaj? Stało się tak częściowo wskutek
niezrozumienia użytego przez Goulda terminu egzaptacja, któiy odnosi się do
adaptacji starego narządu do nowych funkcji („preadaptacja” Darwina), lub
pojęcia adaptacja nienarządu (kawałka kości czy tkanki) do roli narządu peł- :
niącego konkretną funkcję. Wielu czytelników zinterpretowało to jako nową ,
teorię ewolucji, która zastąpiła adaptację i dobór naturalny. Nie zastąpiła. Raz
jeszcze przyczyną jest złożoność konstrukcji. Od czasu do czasu maszyna za- ;
projektowana do skomplikowanego, niezwykłego zadania może posłużyć do
wykonania prostszej czynności. Książka karykatur WI Usesfo ra Dead Com­
puter (101 zastosowań popsutego komputera) pokazywała komputery osobiste
używane jako przyciski do papieru, akwaria, kotwice itd. Dowcip polega na
degradacji wymyślnej technologii do skromnego zastosowania, do którego
wystarczą prostsze urządzenia. Nigdyjednak nie będzie książki z karykaturami
pod tytułem 101 zastosowań popsutego przycisku do papieru z obrazkiem tego :

188
przedmiotu używanego jako komputer. Tak samo jest z egzaptacją w świecie
' istot żywych. Z przyczyn technicznych są małe szanse, by narząd służący do
jakiegoś celu nadawał się ni z tego ni z owego do innego celu, chyba że chodzi
o bard20 proste zastosowanie. (Nawet wówczas układ nerwowy zwierzęcia musi
się przeważnie przystosować do nowego użytku). Jeśli nowe zadanie jest trud­
ne do wykonania, dobór naturalny musi znacznie odnowić i zmodernizować kon­
kretny podzespół, tak jak to się stało, gdy dał współczesnym owadom skrzydła.
Mucha uciekająca przed poirytow anym człow iekiem potrafi wyham ow ać,
unieść się w m iejscu, zaw rócić o sto osiem dziesiąt stopni, lecieć brzuchem
do góry, robić pętle i wylądować na suficie, a wszystko to w mniej niż sekundę.
Jak stwierdza artykuł „The Mechanical Design of Insect W ings”: „Szczegóły
techniczne i konstrukcyjne, którym nie dorównuje żadne skrzydło zbudowane
przez człowieka, ujawniają, jak skrzydła owada są zadziwiająco przystosowa­
ne do akrobacji w locie”. Ewolucja skrzydeł owadów jest argumentem na rzecz
doboru naturalnego, a nie przeciwko niemu. Zmiana presji selekcyjnej nie jest
tym samym, co jej brak.
Wszystkie wspomniane argumenty opierają się na złożoności konstrukcji,
która jest głównym pretekstem do odrzucenia teorii Darwina. Czyż cała teoria
nie jest podejrzana? Nikt nie wie, ile rodzajów organizmów mogłoby teore-
^tycznie istnieć, jak więc można stwierdzić, że tylko nieskończenie mały odse­
tek ma oczy? Może wszystko zasadza się na tautologii: „adaptacyjnie złożo­
nym” nazywa się to, co jak się sądzi, nie mogłoby wyewoluować inaczej niż w
wyniku doboru naturalnego. Noam Chomsky napisał:

Stawia się więc tezę, że dobór naturalny jest jedynym fizycznym wyjaśnieniem
konstrukcji, która pełni swoją funkcję. W dosłownym sensie nie może to być prawda.
Weźmy jako przykład moją budowę fizyczną, w tym zwłaszcza właściwość, że mam
dodatnią masę. Pełni ona jakąś funkcję - nie pozwala mianowicie, bym odleciał w prze­
strzeń kosmiczną. Ma to oczywiście fizyczne wyjaśnienie, które nie wiąże się z dobo­
rem naturalnym. To samo odnosi się do innych, mniej trywialnych właściwości, które
można dowolnie wymyślać. Nie m ożesz więc dosłownie mieć na myśli tego, co mó­
wisz. Trudno mi narzucić interpretację, która nie prowadziłaby do tautologii, że jeśli
układy zostały dobrane do wypełniania jakiejś funkcji, to zachodził tam dobór.

Ponieważ twierdzeń dotyczących funkcjonalności budowy organizmu nie


da się wyrazić w dokładnych liczbach, pozostaje faktycznie luka dla scepty­
ków, wystarczy jednak chwila namysłu nad wielkościami, które wchodzą w
grę, by zniknęła. Dobór naturalny nie ma wyjaśnić, zwyczajnej użyteczności;

189

ma on tłumaczyć nieprawdopodobną uż.yieczność. Masa. która powstrzymuję


Chomsky’ego przed unoszeniem się w przestrzeni kosmicznej, nie jest cechą
nieprawdopodobną, niezależnie od tego, jak mierzy się prawdopodobieństwo
„Mniej banalne właściwości” - żeby wybrać przykład losowo, oko kręgowca J
są nieprawdopodobnymi cechami, niezależnie od tego, jak mierzy się prawdo­
podobieństwo. Złap obiekty Układu Słonecznego w wielką sieć; zbierz próbki
organizmów żyjących na Ziemi miliard lat temu; weź zbiór cząsteczek i wyliC2
ich fizycznie możliwe konfiguracje; podziel ciało ludzkie na trzycentymetrowe
sześciany. Wylicz proporcję próbek, które mają dodatnią masę. Następnie wy­
licz proporcję próbek, które mogą tworzyć optyczne wizerunki. Stwierdzisz, że
między tymi proporcjami zachodzi statystycznie istotna różnica, którą należy
wyjaśnić.
Krytyk odpowie, że kryterium - widzenie kontra niewidzenie - zostało
ustalone a posteriori, wiemy bowiem, co zwierzęta potrafią robić, a więc sza­
cunki prawdopodobieństwa są bez znaczenia. Są dokładnie takie, jak nieskoń­
czenie małe prawdopodobieństwo, że w pokerze dostanę właśnie te, a nie inne
karty. Większość kawałków materii nie widzi, ale przecież większość kawał­
ków materii również nie flernuje, a flemowanie, według mojej definicji, to
zdolność posiadania dokładnego wymiaru, kształtu i składu kamienia, który
właśnie podniosłem.
Niedawno odwiedziłem wystawę pająków w instytucie im. Smithsona. Za­
chwycając się precyzyjnymi jak w szwajcarskim zegarku połączeniami sta­
wów, przywodzącymi na myśl pracę maszyny do szycia ruchami, którymi pa­
jąk wyciągał nić ze swoich gruczołów przędnych, pięknem i przemyślną budo­
wą sieci, myślałem: „Jak można na to patrzeć i nie wierzyć w dobór natural­
ny!” W tym momencie stojąca obok mnie kobieta wykrzyknęła: „Jak można na
to patrzeć i nie wierzyć w Boga!” Oboje zgodziliśmy się z góry co do faktów
wymagających wyjaśnienia, choć nie co do tego, jak je wyjaśnić. Na długo
przed Darwinem teolodzy, tacy jak William Paley, wskazywali na inżynieryjne
cuda natury jako na dowód istnienia Boga. Darwin nie wymyślił faktów wyma­
gających wyjaśnienia, lecz samo wyjaśnienie.
Ale co właściwie tak bardzo nam wszystkim imponuje? Moglibyśmy się
zgodzić, że gwiazdozbiór Oriona wygląda jak duży facet, który ma brzuch ścią­
gnięty pasem, nie znaczy to jednak, żepotrzebujemy specjalnego wyjaśnienia,
dlaczego gwiazdy układają się we wzór przypominający przepasanych face­
tów. Intuicyjne wrażenie, że w budowie oczu i pająków widać „plan”, a w

190
j c s z ta łc ie kamieni i Oriona - nie, m ożna jednak przedstawić w postaci wyraź­
nych kryteriów. Musi istnieć heterogeniczna struktura: obiekty muszą się w
niemożliwy do przewidzenia sposób różnić budową części lub być pod pewny­
mi aspektami odmienne. Musi istnieć jedność funkcji: różne części powinny
być tak skoordynowane, aby układ osiągał jakiś szczególny rezultat - szcze­
gólny, ponieważ nie jest prawdopodobne, by osiągały go obiekty bez tej struk­
tury, a także dlatego, że przynosi kom uś lub czemuś korzyść. Jeśli funkcji nie
da się opisać krócej niż budowy, to nie je st to projekt. Soczewka różni się od
membrany, która z kolei różni się od światłoczułego pigmentu, i żaden zacho­
dzący samoczynnie proces fizyczny nie sprawi, by znalazły się w tym samym
obiekcie, tym bardziej zaś, by skoordynowały swe działanie. M ają jednak coś
wspólnego - są potrzebne do formowania obrazów wysokiej wierności - dlate­
go właśnie znajdują się w oku. Opis struktury i funkcji „flemującego” kamie­
nia jest natomiast ten sam. Pojęcie funkcji niczego nie dodaje.
Co zaś najważniejsze, przypisywanie adaptacyjnej złożoności doborowi
naturalnemu świadczy nie tylko o uznaniu doskonałości konstrukcji, tak jak
uznajemy doskonałość kosztownych obiektów w Muzeum Sztuki W spółcze­
snej. Dobór naturalny jest dającą się sfalsyfikować hipotezą o pochodzeniu
konstrukcji i narzuca uciążliwe wymogi empiryczne. Pamiętamy jak to działa:
zaczyna się od współzawodnictwa replikatorów. Coś, co wykazywałoby ozna­
ki konstrukcji, ale nie pochodziło z długiej linii replikatorów, nie dałoby się
wyjaśnić dzięki teorii doboru naturalnego (a faktycznie by ją obaliło): natural­
ne gatunki bez narządów rozrodczych, owady wyrastające ze skał jak kryszta­
ły, telewizory na Księżycu, oczy wypluwane z otworów termicznych na dnie
oceanu, jaskinie uformowane jak pokoje hotelowe, wyposażone w wieszaki i
wiaderka do lodu. Ponadto wszystkie korzystne funkcje muszą w ostatecznym
rozrachunku sprzyjać rozmnażaniu się. Narząd może służyć jako narząd wzro­
ku, do odżywiania się, odbywania stosunków płciowych czy karmienia, lepiej
jednak, by nie powstał ze względu na piękno natury, harmonię ekosystemu czy
w celu natychmiastowego samozniszczenia. I wreszcie, korzyści z funkcji musi
odnosić dany replikator. Darwin napisał, że gdyby konie wyewoluowały sio­
dła, jego teoria zostałaby natychmiast obalona.
Niezależnie od pogłosek i ludowych bajan dobór naturalny jest podstawo­
wym narzędziem do wyjaśniania różnych zjawisk w biologii. Organizmy moż­
na pojmować tylko jako efekt interakcji procesów adaptacyjnych, produkty
uboczne adaptacji i skutek zakłóceń w ich przebiegu, czyli szum. Produkty

191
uboczne i szum nie przekreślają adaptacji, nie sprawiają też, że gapimy sj
tępo, nie mogąc dostrzec różnicy. Właśnie to, co tak fascynuje w organizmach
- ich nieprawdopodobna budowa adaptacyjna - wymaga zastosowania odwrot
nej inżynierii w świetle doboru naturalnego. Produkty uboczne i szum definiu '
się negatywniejako nieadaptacje, dlatego m ożna je również odkryć tylko d zi^
ki zastosowaniu odwrotnej inżynierii.
W nie mniejszym stopniu odnosi się to także do ludzkiej inteligencji. Pod­
stawowe funkcje umysłu, których niejest w stanie odtworzyć żaden robot no'
szą ślady ręcznej roboty doboru naturalnego. N ie znaczy to, że każdy aspekt
umysłu jest adaptacyjny. Od prostych cech, takich ja k pow olność i szum neu
ronów, po ważne dziedziny, takie jak sztuka, muzyka, religia, a także ma"
rżenia, znajdziemy czynności umysłu, które nie są adaptacjami w rozumieniu
biologa. Wynika z tego jednak, że pojmowanie, ja k działa umysł, stanie si
żałośnie niekompletne lub całkowicie błędne, jeśli nie będzie mu towarzyszyć
zrozumienie,jak umysł wyewoluował. O tym właśnie mówi pozostała część ro C
działu.

Ślepy programista
Przede wszystkim dlaczego mózg wyewoluował? Odpowiedź leży w war­
tości informacji, dla której przetwarzania został zaprojektowany
Ilekroć kupujesz gazetę, płacisz za informację. Teoretycy ekonomii w y j^
śnili, dlaczego tak się dzieje: informacja daje korzyści, za które warto płacić
Życie to wybór spośród wiążących się z ryzykiem możliwości. Na rozstaju
dróg człowiek skręca w lewo lub w prawo, zostaje z R ickiem lub odchodzi
z Victorem, wiedząc, że żadna decyzja nie gwarantuje bogactwa czy szczę­
ścia; można jedynie próbować zmniejszyć ryzyko. W istocie każda decyzja w
życiu sprowadza się do wyboru, który los na loterii kupić. Powiedzmy, że kosz­
tuje on dolara, a szansa wygrania dziesięciu dolarów jest ja k jeden do czterech
Przeciętnie można wygrać półtora dolara (dziesięć podzielone przez cztery równa
się dwa i pól minus dolar za bilet). Inny los kosztuje dolara i daje szansę wybra­
nia dwunastu dolarówjak jeden do pięciu. Przeciętnie m ożna wygrać doW a i
czterdzieści centów. Losy obu rodzajów pojawiają się w tych samych ilościach
na żadnym zaś nie wydrukowano szans na wygraną ani je j wysokości. Ile nale­
żałoby zapłacić komuś, kto nam wyjaśni różnicę? N ajw yżej cztery centy. Bez

192
informacji trzeba by się zdać na los szczęścia i oczekiwać przeciętnie dolara i
czterdziestu pięciu centów (półtora dolara w połowie gier, dolara i czterdzieści
; centów w drugiej połowie). Wiedząc, która loteria daje wyższy przeciętny zysk,
■rnożna zarobić przeciętnie półtora dolara na każdej grze, tak że nawet płacąc
cztery centy, i tak zarobi się o jednego centa więcej na każdej grze.
Większość organizmów nie kupuje losów na loterię, wszystkie jednak do­
konują wiążącego się z ryzykiem wyboru za każdym razem, gdy mogą się po­
ruszać na więcej sposobów niż jeden. Powinny być gotowe do „płacenia” za
informację - tkanką, energią i czasem - jeśli koszt jest niższy niż oczekiwany
zysk w postaci pożywienia, bezpieczeństwa, możliwości znalezienia partnera
itp., miarą jego wartości będzie zaś ostatecznie liczebność zdolnego do przeży­
cia potomstwa. W wielokomórkowych organizmach informację gromadzi i prze­
kłada na korzystne decyzje układ nerwowy.
Więcej informacji daje często większe korzyści i kompensuje koszty do­
datkowe. Jeśli gdzieś w twoim sąsiedztwie został zakopany skarb, jedna mała
informacja, lokalizująca go na północnej czy południowej połowie działki, bę­
dzie pomocna, ponieważ obniży o połowę czas kopania. Jeszcze bardziej po­
mocna byłaby druga informacja, mówiąca w której ćwiartce się znajduje, i tak
dalej. Im dokładniejsze dane, tym mniej czasu zmarnujesz na bezowocne kopa­
nie, powinieneś więc być skłonny do płacenia za dalsze informacje, aż do chwili,
gdy znajdziesz się tak blisko skarbu, że dalsze podziały nie będą warte kosztu.
Podobnie, jeśli próbujesz odkryć kombinację zamka szyfrowanego, każda cy­
fra, za której ujawnienie zapłacisz, zmniejsza liczbę możliwości, które należy
wypróbować, a zaoszczędzony czas może być wart wydanych pieniędzy. Tak
więc bardzo często im więcej informacji, tym lepiej, aż do punktu, gdzie zysk
się zmniejsza, dlatego u niektórych linii zwierząt rozwijał się coraz bardziej
złożony układ nerwowy.
Dobór naturalny nie może bezpośrednio wyposażyć organizmu w informa­
cje o środowisku ani w sieci komputacyjne, demony, moduły, zdolności, repre­
zentacje czy narządy umysłowe do przetwarzania informacji. Może jedynie
wybierać między genami. Ale geny budują mózgi, a różne geny budują różne
mózgi, które na różne sposoby przetwarzają informację. Ewolucja przetwarza­
nia informacji musi się dokonać na poziomie technicznym w drodze doboru
genów, które wpływają na proces „montowania” mózgu.
Celem doboru naturalnego może być wiele rodzajów genów ze względu na
możliwość lepszego przetwarzania informacji. Zmienione geny mogły wpły-

193
wac na zróżnicowanie liczby jednostek namnażających komórki wzdłuż ścian
komór mózgowych (jamy w centrum mózgu), które produkują neurony koro­
we, tworzące istotę szarą mózgu. Inne geny mogły pozwalać jednostkom na-
mnażającym na dzielenie się w różnej liczbie cykli, tak aby powstały obszary
kory w różnej ilości i rozmaitego rodzaju. Aksony łączące neurony można kie­
rować w inną stronę dzięki zmianie chemicznych szlaków i molekularnych
drogowskazów. Geny mogą zmienić molekularne zamki i klucze, które zachę­
cają neurony dołączenia się z innymi neuronami. Wzorując się na starym dow­
cipie o tym, jak wyrzeźbić słonia (odrąb wszystkie fragmenty kamienia, które
nie wyglądają jak słoń), neuronowe zespoły obwodów można rzeźbić, progra­
mując pewne komórki i synapsy, tak aby popełniły samobójstwo na dany sygnał.
Neurony mogą się uaktywnić w różnych momentach rozwoju zarodka, a ich wzo­
ry wyładowań, spontaniczne i zaprogramowane, mogą być na niższym poziomie
interpretowane jako informacje o tym, jak się łączyć. Wzajemne oddziaływanie
wielu z tych procesów następuje kaskadowo. Na przykład powiększenie jakiegoś
obszaru sprawia, że będzie on mógł lepiej współzawodniczyć o przestrzeń ży­
ciową gdzieś indziej. Doboru naturalnego nie obchodzi, jak barokowy jest
proces zestawiania mózgu ani jak brzydki wynikający z tego mózg. Wartość
modyfikacji zależy wyłącznie od tego, jak dobrze działają algorytmy mózgu w
kierowaniu postrzeganiem, myśleniem i działaniem całego zwierzęcia. Dzięki
tym procesom dobór naturalny może budować coraz lepiej funkcjonujący mózg.
Czy jednak dobór naturalny zachodzący na drodze zmian losowych rze­
czy wiście,może spowodować ulepszenie budowy układu nerwowego? A może
zmiana spowodowałabyjego załamanie, ja k to się dzieje zprogram em kompu­
terowym, w którym jest zniekształcony bajt, dobór zaś zachowywałby jedynie
systemy, które się nie załamały? Nowa dziedzina informatyki, zwana genetyczny­
mi algorytmami, wykazała, że Darwinowski dobór m oże tworzyć coraz inteli­
gentniejsze oprogramowanie. Genetyczne algorytmy są programami, które się
powiela, by otrzymać wiele kopii, choć z losowymi mutacjami, w wyniku których:
każda jest odrobinę inna. Każda kopia m a szansę rozwiązania problemu, te zaś,
które robią to najlepiej, mogą się reprodukować, żeby dostarczyć kopii do na­
stępnej rundy. Najpierw jednak części każdego programu znowu poddaje się
losowym mutacjom, a pary programów mają ze sobą stosunki seksualne: każdy
dzieli się na połowy, które się wymieniają. Po wielu cyklach obliczeń, dobom,
mutacji i reprodukcji programy, które przetrwały, są często lepsze niż to, co byłby
w stanie napisać jakikolwiek programista.
Do tego, jak może przebiegać ewolucja umysłu, bardziej nawiązuje sposób
zastosowania genetycznych algorytmów do sztucznych sieci neuronowych. Sieć
może odbierać sygnały z symulowanych narządów zmysłów, wysyłać zaś do
symulowanych nóg, można ją umieścić w wirtualnym środowisku bogatym w
„pożywienie”, o które musi konkurować z wieloma innymi sieciami. Te, które
zdobędą najwięcej żywności, pozostawiają najwięcej kopii do kolejnej rundy
mutacji i selekcji. Mutacje są losowymi zmianami wagi połączeń, w wyniku
których czasami następuje seksualna rekombinacja sieci (częściowa wymiana
wag połączeń). Podczas wczesnych powtórzeń „zwierzęta” - lub, jak się je
czasami nazywa, „animaty” - wędrują po terytorium, od czasu do czasu przy­
padkowo znajdując źródło żywności. W miarę ewoluowania idą jednak prosto
od jednego źródła żywności do drugiego. Populacja sieci, która wyewoluowuje
wrodzoną wagę połączeń, osiąga często faktycznie lepsze wyniki niż pojedyncza
sieć, która się tego uczy. Odnosi się to szczególnie do sieci o wielu ukrytych war­
stwach, istniejących z pewnością u zwierząt o złożonej budowie, zwłaszcza u lu­
dzi. Jeśli sieć jest w stanie tylko się uczyć, nie zaś ewoluować, środowiskowy
sygnał do nauki słabnie, w miarę jak jest propagowany wstecz do ukrytych warstw,
i może spowodować jedynie nieznaczne wahania wag połączeń. Gdy jednak po­
pulacja sieci może ewoluować, nawet jeżeli nie może się uczyć, mutacje i rekom­
binacje są w stanie przeprogramować ukryte warstwy bezpośrednio i dać kombi­
nację wrodzonych wag połączeń, która jest znacznie bliższa stanowi optymal­
nemu. Wrodzona struktura kształtuje się pod wpływem doboru naturalnego.
Ewolucja i uczenie się mogą także zachodzić równocześnie; wrodzona struk­
tura ewoluuje w zwierzęciu, które się także uczy. Populację sieci można wypo­
sażyć w ogólny algorytm uczenia się i pozwolić jej na ewolucyjne zmiany wro­
dzonych części, które projektant sieci wbudowuje zazwyczaj, opierając się na
domysłach, tradycji lub pracując metodą prób i błędów. Wrodzone specyfikacje
obejmują liczebność elementów, sposób ich połączenia, początkowe wagi połą­
czeń i to, jak bardzo powinny się one zmienić podczas każdego epizodu ucze­
nia się. Symulowana ewolucja już na starcie daje sieciom dużą przewagę w ich
karierach uczniów.
Tak więc ewolucja może kierować uczeniem się sieci neuronowych. Za­
skakujące jest to, że także uczenie się może wpływać na ewolucję. Przypo­
mnijmy sobie dyskusję Darwina o „początkowych stadiach pożytecznych struk­
tur” - problem: „na co komu połowa oka”. Teoretycy sztucznych sieci neuro­
nowych Geoffrey Hinton i Steven Nowlan wynaleźli diabelski przykład. Wy­

195
obraź sobie zwierzę, kontrolowane przez neuronową sieć o dwudziestu połą­
czeniach, z których każde jest albo pobudzone (włączone), albo neutralne (wy­
łączone). Sieć jest jednak całkowicie bezużyteczna, jeśli konfiguracja wszyst­
kich dwudziestu połączeń nie będzie prawidłowa. Nie tylko połowa sieci do
niczego się nie przyda; nawet dziewięćdziesiąt pięć procent jest na nic. W po­
pulacji zwierząt, których połączenia neuronowe powstają w wyniku losowych
mutacji, lepiej dostosowany mutant z wszystkimi poprawnymi połączeniami
powstaje tylko raz na milion (220) genetycznie odrębnych organizmów. Co gor­
sza, korzyść ta natychmiast przepada, jeśli zwierzę rozmnaża się płciowo, po­
nieważ gdy znajdzie wreszcie magiczną kombinację wag, jej połowa się zmie­
nia. W symulacjach tego scenariusza żadna sieć nigdy nie wyewoluowała.
Rozważmy jednak teraz populację zwierząt, których połączenia neurono­
we mogą przybierać trzy postacie: wrodzonych połączeń włączonych, wrodzo­
nych połączeń wyłączonych, połączeń dających się włączyć lub wyłączyć dzięki
uczeniu się. Mutacje określają przy narodzinach zwierzęcia, którą z tych trzech
właściwości (włączone, wyłączone, dające się wyuczyć) ma dane połączenie.
U przeciętnego zwierzęcia we wspomnianych symulacjach około połowy połą­
czeń powstaje w wyniku uczenia się, drugą połowę stanowią zaś wrodzone
połączenia włączone albo wyłączone. Uczenie się przebiega następująco. Każde
zwierzę w ciągu swego życia próbuje losowo różnych układów połączeń, które
mogą się uaktywnić w wyniku uczenia się, aż natrafi na magiczną kombinację,.
Może chodzić o wymyślenie sposobu schwytania zdobyczy lub rozłupania orze­
cha; cokolwiek to jest, zwierzę wyczuwa, że mu się powiodło, i zachowuje
ustawienie połączeń, zaprzestając poszukiwań metodą prób i błędów. Od
tego momentu częściej się rozmnaża. Im wcześniej zwierzę natrafi na właści­
we konfiguracje komórek nerwowych, tym dłużej i szybciej będzie się rozmna­
żało. -
Co do tych ewoluujących uczniów czy uczących się ewoluantów, to ko­
rzystne jest, by taka sieć nie była w stu procentach poprawna. Rozważmy przy­
kład zwierząt z dziesięcioma wrodzonymi połączeniami. Mniej więcej jedno
na tysiąc (2!0) będzie miało wszystkie dziesięć poprawnych połączeń. (Proszę
pamiętać, że tylko jedno nie uczące się zwierzę na milion miało wszystkie dwa-,
dzieścia wrodzonych połączeń poprawnie ustawionych). Istnieje pewne praw­
dopodobieństwo, że owo dobrze wyposażone zwierzę osiągnie całkowicie po­
prawną sieć, ucząc się pozostałych dziesięciu połączeń; jeśli m a tysiąc okazji
do nauki, to szanse na sukces są spore. Takie zwierzę będzie się wcześniej,

196
a więc częściej rozmnażać. Jego potomkowie odniosą korzyści z mutacji, dzię­
ki którym coraz więcej połączeń będzie poprawnych od urodzenia, ponieważ
mając od początku więcej dobrych połączeń, poświęcą mniej czasu na naukę
reszty, maleje też prawdopodobieństwo przejścia przez życie bez nauczenia
się ich. W sym ulacji H intona i N owlana sieci rozwijały w ten sposób coraz
więcej wrodzonych połączeń. Nigdy jednak połączenia nie stały się całkowi­
cie wrodzone. W miarę jak coraz więcej połączeń się utrwalało, presja selek­
cyjna na utrwalenie pozostałych zmniejszała się, ponieważ gdy do nauczenia
się jest tylko kilka połączeń,organizm m a gw arancję, że się ich szybko
nauczy. U czenie prowadzi do ew olucji cech w rodzonych, nie wszystkie
jednak stają się wrodzone.
Hinton i Nowłan przesłali wyniki swych symulacji komputerowych do re­
dakcji pisma naukowego, dowiedzieli się jednak, że ktoś ich wyprzedził o sto
lat. Psycholog James Mark Baldwin postawił tezę, że uczenie się może kiero­
wać ewolucją właśnie w ten sposób, tworząc iluzję Lamarckowskiej ewolucji
bez jej faktycznego istnienia. Nikt jednak nie dowiódł prawdziwości tej idei,
znanej jako efekt Baldwina. Hinton i Nowlan przedstawili dowód. Zdolność
. uczenia się zmienia problem ewolucyjny z szukania igły w stogu siana w szu­
kanie igły, gdy ktoś ci mówi, że jesteś blisko.
Efekt Baldwina odgrywał prawdopodobnie dużą rolę w ewolucji mózgów.
Wbrew temu, co zakładają zazwyczaj nauki społeczne, uczenie się nie jest szczy­
tem ewolucji, osiągniętym dopiero niedawno przez ludzi. Uczą się wszystkie
zwierzęta, z wyjątkiem najprostszych. Dlatego stworzenia mentalnie nieskom­
plikowane, takie jak muszki owocowe i ślimaki morskie, są wygodnym obiek­
tem dla neurobiologów szukających neuronalnego wcielenia uczenia się. Jeśli
praprzodkowie zwierząt wielokomórkowych mieli zdolność uczenia się, mo­
gła ona kierować ewolucją układów nerwowych i tworzeniem wyspecjalizo­
wanych obwodów, nawet gdy te układy są tak zawiłe, że dobór naturalny nie
znalazłby ich samodzielnie.

Instynkt a inteligencja
Złożony układ obwodów neuronowych wyewoluował u wielu stworzeń,
jednak rozpowszechniony obraz zwierząt wspinających się po jakiejś drabinie
rozwoju ku inteligencji jest błędny. Uważa się, że niżej rozwinięte zwierzęta

197
mają kilka wrodzonych odruchów, ze odruchy wyżej rozwiniętych można ko­
jarzyć z nowymi bodźcami (jak w eksperymentach Pawłowa) oraz że reakcje
można kojarzyć z nagrodami (jak u Skinnera). Według tego poglądu, im wyżej
rozwinięty organizm, tym lepsza zdolność kojarzenia, która w końcu uwalnia
się od popędów ciała, bodźców fizycznych i reakcji, tak że można kojarzyć
idee bezpośrednio ze sobą, czego szczytowym przykładem jest człowiek. Roz­
kład inteligencji u zwierząt niczego takiego jednak nie przypomina.
Tunezyjska mrówka pustynna opuszcza swoje gniazdo, wędruje dość dale­
ko i przeszukuje palący piasek w poszukiwaniu zwłok owada, którego pokonał
upał. Gdy go znajdzie, odgryza kawałek i wraca po linii prostej do gniazda,
które stanowi dziurkę w piasku o średnicy milimetra i często jest oddalone aż o
pięćdziesiąt metrów. Jak odnajduje drogę powrotną? Nawigacja zależy od in­
formacji zebranych podczas podróży z gniazda, a nie od wyczuwania gniazda
na podobieństwo radiolatami. Jeśli ktoś podniesie wyłaniającą się z gniazda
mrówkę i postawi ją w pewnej odległości, zatacza ona kręgi w przypadkowo
obranym kierunku. Gdy przeniesiemy w inne miejsce mrówkę, która już znala­
zła pokarm, biegnie ona po linii odchylonej o stopień lub dwa od tej, jaka pro­
wadziła do gniazda z miejsca, skąd została porwana, przekracza nieco punkt,
gdzie powinno być gniazdo, zawraca i szuka nieistniejącego gniazda. Wskazu­
je to, że mrówka w jakiś sposób zmierzyła i zapamiętała kierunek oraz odle­
głość od gniazda - jest to forma nawigacji zwana całkowaniem drogi lub nawi­
gacją obliczeniową.
Ten przykład przetwarzania informacji przez zwierzęta, odkryty przez bio­
loga Rudigera Wehnera, jest jednym z wielu, którymi posłużył się psycholog
Randy Gallistel, chcąc oduczyć ludzi myślenia o uczeniu się jako o formowa­
niu asocjacji. Tak wyjaśnia zasadę:

Całkowanie drogi to całkowanie wektora prędkości w stosunku do czasu osiąghię- ^


cia wektora pozycji lub jakiś odrębny równoważnik tego obliczenia. Odrębnym równo-.
ważnikiem w tradycyjnej nawigacji morskiej jest notowanie kierunku i prędkości pod­
różowania w odstępach czasowych, mnożenie każdej zanotowanej prędkości przez od- ,
stęp od poprzedniego zapisu, aby uzyskać przemieszczenie odstęp za odstępem (na przy- ;
kład 5 węzłów przepłyniętych po kursie północno-wschodnim przez pół godziny plasu­
je statek 2,5 mili morskiej na północny wschód od miejsca, gdzie był), i sumowanie
kolejnych przemieszczeń (zmian pozycji), aby uzyskać zmianę pozycji ogółem. Te bie­
żące sumy przemieszczeń względem szerokości i długości geograficznej są dedukowa-
nym wyliczeniem pozycji statku.
Słuchacze nie dowierzają. Wszystkie te obliczenia w ewnątrz maciupeń-
]dego łebka mrówki? W istocie jest to dość prosta sprawa: potrzebne do tego
urządzenie obliczeniowe mógłbyś zbudować z części kupionych za kilka dola­
rów. Intuicyjna wiedza o układzie nerwowym została jednak tak zubożona przez
asocjacjonizm, że psycholog przypisujący atrybuty tej maszynerii ludzkiemu
mózgowi, nie mówiąc już o mózgu mrówki, zostałby oskarżony o dzikie, z
niczym się nie liczące spekulacje. Czy mrówka rzeczywiście zna rachunek róż­
niczkowy i całkowy lub choćby arytmetykę? Oczywiście, że nie wprost, ale
my także nie zawsze korzystamy z tych umiejętności, stosując własną zdol­
ność nawigacji obliczeniowej, kiedy posługujemy się naszym „poczuciem kie­
runku”. Obliczeń całkowania drogi dokonuje się nieświadomie; ich wynik po­
jawia się w naszej świadomości - a także w świadomości mrówki, jeśli ją ma -
i daje abstrakcyjne poczucie, że dom jest w tym kierunku, tak a tak daleko.
Inne zwierzęta wykonują jeszcze bardziej skomplikowane sekwencje obli-
czeń, operacji logicznych, przechowywania i przetwarzania danych. Wiele wę­
drownych ptaków przelatuje nocami tysiące kilometrów, kierując się obserwa­
cją położenia gwiazdozbiorów. W harcerstwie nauczyłem się, ja k znajdować
Gwiazdę Polarną: znajdź czubek dyszla Małego Wozu lub od przedniej krawę­
dzi Wielkiego Wozu poprowadź linię równą jego siedmiokrotnej głębokości.
Ptaki nie rodzą się z tą wiedzą nie dlatego, że nie mogłaby być wrodzona, ale
ponieważ wkrótce stałaby się przestarzała. Oś obrotu Ziemi, a więc i biegun
niebieski (punkt na niebie odpowiadaj ący północy) zakreśla koło w ciągu oko­
ło 27 000 lat. Ten ruch osi ziemskiej zwany jest precesją i powoduje przemiesz­
czanie się punktu równonocy wiosennej. W ewolucyjnym rozkładzie jazdy jest
to bardzo szybki cykl i ptaki zareagowały, wytwarzając specjalny algorytm ucze­
nia, się, gdzie jest biegun północny na .niebie. To wszystko się dzieje, kiedy są
jeszcze w gnieździe i nie umieją latać. Pisklęta godzinami wpatrują się w nocne '
niebo, obserwując powolny obrót konstelacji. Znajdują punkt, wokół którego
wydają się poruszać gwiazdy, i notują jego pozycję wobec wielu pobliskich
konstelacji, zdobywając informację, którą ja zaczerpnąłem z harcerskiego pod­
ręcznika. Parę miesięcy później potrafią dzięki każdej z tych konstelacji utrzy­
mać się na prostym kursie - np. lecąc na południe, zostawiają z tyłu północ lub
wracając następnej wiosny na północ, kierują się ku biegunowi niebieskiemu.
Pszczoły wykonują taniec, który mówi ich współlokatorkom z ula, w ja­
kim kierunku i w jakiej odległości w stosunku do słońca znajduje się źródło
żywności. Jakby to samo w sobie nie było wystarczająco imponujące, pszczoły

199
wytworzyły rozmaite sposoby skalowania i systemy wspomagające, by uporać
się z inżynieryjnymi zawiłościami nawigacji słonecznej. Tancerka posługuje
się wewnętrznym zegarem, by uwzględnić ruch, jaki w ykonało słońce od
chwili odkrycia żywności do przekazania informacji. Jeśli jest pochmurno
inne pszczoły odnajdą kierunek, obserwując polaryzację światła na niebie. To
tylko czubek góry lodowej pomysłowości pszczoły, opisanej przez Karla von
Frischa, Jamesa Goulda i innych. Mój znajomy psycholog doszedł kiedyś do wnio­
sku, że pszczoły stanowią dobiy przykład, pozwalający unaocznić studentom sto­
pień komplikacji neuronowych procesów komputacyjnych. Pierwszy tydzień
wstępnego kursu wykładów o procesach poznawczych poświęcił na kilka po­
mysłowych eksperymentów. W następnym roku zajęły one także drugi tydzień,
potem trzeci i tak dalej, aż studenci zaczęli się skarżyć, że kurs stał się prope­
deutyką teorii procesów poznawczych pszczoły.
Istnieją dziesiątki podobnych przykładów. Zwierzęta wielu gatunków oce­
niają, ile czasu zbierać żywność na każdej grządce, by zoptymalizować stosunek
zysków kalorycznych do energii wydatkowanej na jej zbieranie. Niektóre ptaki
uczą się drogi słońca nad horyzontem w ciągu dnia i w ciągu roku, niezbędnej do
nawigacji według słońca. Sowa wykorzystuje krótsze od milisekundy różnice
w czasie, w jakim dźwięk dociera do każdego z jej uszu, żeby dopaść szeleszczą­
cą w całkowitej ciemności mysz. Zwierzęta gromadzące zapasy umieszczają orze­
chy i ziarno w nieprzewidywalnych miejscach, żeby oszukać złodziei, ale wiele
miesięcy później muszą sobie przypomnieć, gdzie one są. W poprzednim roz­
dziale wspomniałem, że orzechówka popielata potrafi pamiętać dziesięć tysię­
cy schowków. Okazuje się, że nawet odruch warunkowy Pawłowa, podręczni­
kowy przykład uczenia się przez skojarzenie, nie jest wynikiem kojarzenia zbież­
nych bodźców i reakcji, lecz zastosowania skomplikowanych algorytmów do
analizy szeregów czasowych o wielu zmiennych niestacjonarnych (przewidywa­
nie, kiedy coś się zdarzy, na podstawie zdarzeń z przeszłości).
Z tych przykładów wynika, że mózgi zwierząt są tak samo wyspecjalizo-'
wane i dobrze zaprojektowane jak ich ciała. Mózg jest precyzyjnym instru­
mentem, który pozwala stworzeniu na posługiwanie się informacją w celu roz­
wiązywania problemów, jakie nastręcza jego tryb życia. Ponieważ różni się on
u różnych organizmów, te zaś są ze sobą spokrewnione w wielkim krzewie:
życia, a nie w łańcuchu, gatunków nie można sklasyfikować według ilorazu
inteligencji lub procentu ludzkiej inteligencji, jaki osiągnęły. Cokolwiek jest
specyficznego w łudzkim umyśle, nie może być po prosfti większą, lepszą czy

200
bardziej elastyczną inteligencją zwierzęcą, ponieważ nie istnieje nic takiego
jak ogólna inteligencja zwierzęca. Każde zwierzę wyewoluowało maszynerię
/ przetwarzania informacji do rozwiązywania swoich problemów, a my wyewo­
luowaliśmy maszynerię do rozwiązywania naszych problemów. Wymyślne al­
gorytmy, znajdujące się w najmniejszych nawet skrawkach tkanki nerwowej,
powinny nam otworzyć oczy na jeszcze jedno zjawisko - obok trudności ze
zbudowaniem robota, efektów uszkodzeń mózgu i podobieństw między osob-
;■no wychowywanymi bliźniętami - na ukrytą złożoność ludzkiego umysłu, ja-
. kiej powinniśmy się spodziewać.

***
Mózgi ssaków, podobnie jak ich ciała, są zbudowane w edług wspólnego
planu ogólnego. W całej gromadzie ssaków znajdują się te same typy komórek,
związków chemicznych, tkanek, podorganów, stacji i ścieżek, a główne dające
się dostrzec różnice wynikają ze zwiększenia lub zmniejszenia poszczególnych
części. Pod mikroskopem jednak pojawiają się różnice. Znacznie różni się licz­
ba pól korowych, od dwudziestu lub mniej u szczurów do pięćdziesięciu i wię­
cej u ludzi. Naczelne różnią się od innych ssaków liczbą pól wzrokowych, ich
wzajemnym powiązaniem oraz połączeniem z ośrodkami motoryki i decyzji w
płatach czołowych. Kiedy gatunek ma jakiś wart zauważenia talent, znajduje to
odzwierciedlenie w anatomii jego mózgu, co czasami jest widoczne gołym
okiem. Wielkość obszaru, jaki w mózgu małp zajmuje pole w zrokowe (około
połowy terytorium), umożliwia sprawne postrzeganie głębi, barw, ruchu i kie­
rowane przez wzrok chwytanie. W mózgu nietoperzy, które posługują się echo­
lokacją, znajdują się dodatkowe obszary zajmujące się ich naddźwiękowym
słuchem, a myszy pustynne, które chowają nasiona w schowkach, rodzą się z
większym hipokampem - siedzibą mapy poznawczej - niż blisko spokrewnio­
ne gatunki, nie budujące schowków.
Także ludzki mózg opowiada historię ewolucji. Nawet pobieżne porównanie
pokazuje, że mózg naczelnych musiał się bardzo zmienić, nim stał się ludzkim
mózgiem. Nasze mózgi są mniej więcej trzykrotnie większe niż mózgi małp czy
małp człekokształtnych naszej wielkości. Powiększyły się dzięki przedłużeniu
wzrostu następującego w okresie płodowym o cały rok już po urodzeniu. Gdy­
by nasze ciała rosły w tym okresie tak samo jak mózg, m ierzylibyśmy trzy
metry i ważylibyśmy pół tony.

201
........ Główne piaty i poiu mózgu także uległy /.mianie. Opus/ki węchowe, które
leżą u podstaw zmysłu węchu, skurczyły się do jednej trzeciej wielkości, jakiej
można by się spodziewać u naczelnych (i tak mizernej w porównaniu z tą, jaka
jest charakterystyczna dla ssaków), a główne pola korowe widzenia i motoryki
także proporcjonalnie zmalały. W ramach układu wzrokowego, pierwszego przy­
stanku dla informacji, pierwszorzędowa kora wzrokowa zajmuje proporcjonal­
nie mniejszą część całego mózgu, podczas gdy później ukształtowane pola prze­
twarzające skomplikowane formy rozrastają się, jak to się dzieje z płatami skro-
niowo-ciemieniowymi, które przerzucają informację wizualną do ośrodków
języka i pojęć. Pole słuchowe, szczególnie rozumienia mowy, urosło, a płaty
przedczołowe, siedlisko świadomych myśli i planowania, rozdęły się do roz­
miarów dwukrotnie większych niż te, które powinny występować u naczelnego
ssaka naszych rozmiarów. Podczas gdy mózgi małp i zwierząt człekokształt­
nych są lekko asymetryczne, ludzki mózg, szczególnie w obszarach poświęco­
nych j ęzykowi, jest tak nierówny, że obie półkule można odróżnić po kształcie. :
Pewne obszary mózgu naczelnych zaczęły też pełnić nowe funkcje. Okolica
Broca, zajmująca się mową artykułowaną, ma ewolucyjny odpowiednik u małp,
ale im oczywiście nie służy do mówienia, ani nawet wydawania pisków, szczek- -
nięć czy innych dźwięków.
Wynajdywanie takich różnic jest ciekawe, ale ludzki umysł różniłby się
radykalnie od umysłu małpy człekokształtnej, nawet gdyby wyglądał jak jego
doskonały, powiększony model. Najważniejsze jest to, co dotyczy wzorów po­
łączeń między neuronami, tak jak różnice zawartości rozmaitych programów
komputerowych, mikroukładów krzemowych i kaset wideo nie polegają na ich':
kształtach, ale na kombinatorycznym ułożeniu maleńkich części składowych.
Dosłownie nic nie wiadomo o funkcjonowaniu mikroobwodów ludzkiego mó­
zgu. ponieważ brak ochotników gotowych oddać swoje mózgi nauce przed
śmiercią. Gdybyśmy mogli w jakiś sposób odczytać kod w neuronowych ze­
społach obwodów ludzi i małp człekokształtnych w okresie wzrastania, z pew­
nością znaleźlibyśmy znaczne różnice.

***
Czy te cudowne algorytmy zwierząt to zwykły „instynkt”, który stracili­
śmy albo ponad który się wznieśliśmy? Często się mówi, że ludzie nie mają
instynktów, z wyjątkiem funkcji wegetatywnych; mówi się, że mamy rozum i
zachowujemy się elastycznie, uwolnieni od wyspecjalizowanej maszynerii. Nie-

202
opierzone stworzenie dwunożne z pewnością rozumie astronomię w sensie, w
jakim jej nie rozumie upierzone stworzenie dwunożne! To prawda, ale nie jest
tak dlatego, że mamy mniej instynktów niż inne zwierzęta, ale dlatego, że mamy
ich więcej. Nasza wychwalana plastyczność bierze się z m nóstwa instynktów
połączonych w programy i konkurujących ze sobą. Darwin nazywał ludzki ję­
zyk, to uosobienie plastycznego zachowania, instynktem nabywania sztuki (pod-
■suwając mi tym tytuł książki The Lcingmge Iństinct), a William James rozwi-
: nął tę myśl następująco:

Właściwie dlaczego różne zwierzęta zachowują się_ w sposób, który nam wydaje się
taki dziwny, w reakcji na tak dziwaczne bodźce? Dlaczego kura, na przykład, poddaje
się nudzie wysiadywania tak przeraźliwie nieciekawego zestawu przedm iotów jak jaja
w gnieździe; czyżby miała jakieś prorocze przypuszczenie co do rezultatu? Jedyna od­
powiedź jest ad hominem. M ożem y inteipretować instynkty zwierząt jedynie w świetle
tego, co wiemy o naszych własnych instynktach. Dlaczego ludzie, kiedy tylko mogą,
kładą się na miękkich łóżkach, a nie na twardej podłodze? Dlaczego w zim ne dni siada­
ją koło pieca? Dlaczego dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto siadają w pokoju twarzą
do środka, a nie do ściany? Dlaczego wolą pieczeń jagnięcą i szam pana od sucharów i
wody? Dlaczego dziewczyna tak interesuje młodzieńca, że wszystko, co jej dotyczy,
wydaje mu się ważniejsze i istotniejsze niż cokolwiek innego na św iecie? Nie można
powiedzieć nic poza tym, że to jest ludzkie, każde zaś stworzenie lubi swoje zwyczaje
i uważa za oczywiste zachowywanie się zgodnie z nimi. Być może pewnego dnia nauka
uzna większość z nich za użyteczne. Zwyczajów swojego gatunku przestrzega się je d ­
nak nie dla ich użyteczności, ale dlatego, że je s teśm y przekonani, iż je s t to w danej
chw ili jed y n a w łaściw a i naturalna rzecz. Ani jeden z miliarda ludzi nie myśli przy
jedzeniu obiadu o jego użyteczności. Je, ponieważ jedzenie sm akuje mu i to wzm aga
jeg o apetyt. G dybyś go zapytał, dlaczego m iałby chcieć jeść więcej czegoś, co tak
smaku je, zamiast np. szanować cię jako filozofa, prawdopodobnie wyśmiałby cię jak
głupca. (...)
I przypuszczalnie takie właśnie odczucia budzi w każdym zwierzęciu to, co robi
ono zwykle w obecności konkretnych obiektów. Wysiadującej jaja kurze wydałoby się
pewnie nieprawdopodobne, że może istnieć na świecie stworzenie, które gniazda pełne­
go jaj nie uważa, tak ja k ona, za obiekt fascynujący, drogocenny i nigdy nie dosyć
wysiadywany.

Opisane w tym cytacie ludzkie reakcje mogą się wydać wersją zwierzę­
cych instynktów. A co z naszą racjonalną, giętką myślą? Czy można ją wyja­
śnić jako zbiór instynktów? W poprzednim rozdziale pokazałem, jak naszą pre­
cyzyjną aktywność umysłową można rozłożyć na coraz mniejszych agentów
czy sieci przetwarzania informacji. Na najniższych poziomach kroki muszą
być równie automatyczne i nie poddawane analizie jak reakcje najgłupszego

203
zwierzęcia. Pamiętajmy, co żółw powiedział Achillesowi. Żadne racjonalne stwo­
rzenie nie może sprawdzać reguł aż do samego początku; ta droga prowadzi do
nieskończonego regresu. W którymś momencie trzeba zastosować regułę, ponie­
waż po prostu nie da się tego nie zrobić: to jest nasz ludzki sposób postępowania
oczywisty, jedyny właściwy i naturalny - w skrócie, instynkt. Kiedy wszystko
układa się pomyślnie, instynkty, które rządzą naszym rozumowaniem, łączą się w
złożony program racjonalnej analizy, ale nie dlatego, że w jakiś sposób obcujemy
z królestwem prawdy i rozumu. Te same instynkty może zwieść sofistyka, mogą
się zderzyć z paradoksami, tatami jak złudny dowód Zenona, że ruch jest niemoż­
liwy, lub przyprawić nas o zawroty głowy, kiedy dumamy nad tajemnicami, ta­
kimi jak świadome odczuwanie i wolna wola. Podobnie jak etolog ujawnia
instynkty zwierząt dzięki przemyślnym manipulacjom w ich świecie, takim jak
wpuszczanie mechanicznej pszczoły do ula czy hodowanie pisklęcia w planeta­
rium, tak psycholog może ujawnić ludzkie instynkty rządzące rozumowaniem,
przedstawiając problemy w szatański sposób, jak zobaczymy w rozdziale piątym.

Nisza poznawcza
Ambrose Bierce w The Devil’s Dictionary definiuje nasz gatunek następu­
jąco:

Człowiek, rz. Zwierzę tak pogrążone w peinej zachwytu kontemplacji tego, czym
jego zdaniem jest, że nie dostrzega, czym niewątpliwie być powinien. Jego głównym
zadaniem jest eksterminacja innych zwierząt, ja k też własnego gatunku, który jednako­
woż rozmnaża się z tak upartą szybkością, że zainfekował całą nadającą się do zamiesż-
kania ziemię oraz Kanadę,

Homo sapiens sapiens jest rzeczywiście niezwykłym zwierzęciem, o wie­


lu zoologicznie unikatowych lub skrajnych cechach. Ludzie osiągają swoje cele
dzięki złożonym łańcuchom zachowań, zestawianych w mgnieniu oka i przy­
krojonych do sytuacji. Planują zachowanie, posługując się modelami poznaw­
czymi przyczynowej struktury świata. Uczą się tych modeli w trakcie życia i
przekazują je za pośrednictwem języka, co pozwala na akumulację wiedzy
wewnątrz grupy, jak też poprzez pokolenia. Wytwarzają wiele rodzajów narzę­
dzi i są od nich zależni. Wymieniają dobra i przysługi w ciągu długiego czasu.
Żywność transportuje się na duże odległości, przetwarza, magazynuje i dzieli.
: Istnieje podział pracy między płciami. Ludzie, szczególnie zaś mężczyźni, two­
rzą duże zorganizowane koalicje, które wydają sobie wzajemnie wojny. Ludzie
posługują się ogniem. Systemy pokrewieństwa są złożone i różnią się w róż­
anych grupach, podobnie jak inne aspekty stylu życia. W sprawie kojarzenia
par negocjują krewni, często grupy wymieniają córki. Owulacja jest ukryta i
kobiety mogą odbywać stosunki płciowe w każdym czasie, a nie tylko w pew­
nych momentach cyklu rozrodczego.
Kilka z tych cech można znaleźć u małp człekokształtnych, ale w znacznie
mniejszym nasileniu, większości zaś w ogóle się nie stwierdza. Ludzie „odkry­
li” także na nowo cechy, które są rzadkie wśród naczelnych, ale występują u
innych zwierząt. Są dwunożni. Żyją dłużej niż małpy człekokształtne i rodzą
wymagające opieki potomstwo, które pozostaje w stadium dzieciństwa (to jest
niedojrzałości płciowej) przez znaczną część swojego życia. Polowanie odgry­
wa ważną rolę, a mięso stanowi dużą część diety. Mężczyźni inwestują w po­
tomstwo: hołubią swoje dzieci, bronią ich przed zwierzętami, a także innymi
ludźmi, i dają im jedzenie. Przy tym, jak to podkreśla The D e vil’s Dictionary,
ludzie okupują każdą strefę ekologiczną na Ziemi.
Poza dostosowaniem szkieletu, które pozwala nam przyjąć wyprostowaną
postawę i precyzyjnie posługiwać się rękami, tym, co nas wyróżnia, nie jest
ciało, ale zachowanie i organizujące je programy funkcjonowania umysłu. W
żarcie rysunkowym „Kalwin i Hops” Kalwin pyta swojego tygrysiego towa­
rzysza, dlaczego ludzie nigdy nie są zadowoleni z tego, co mają. Hops odpo­
wiada: „Żartujesz? Wasze paznokcie to kiepski dowcip, nie macie kłów, nie
widzicie po ciemku, wasza różowa skóra jest absurdalna, m acie zerowy refleks
i nawet nie macie ogonów! Oczywiście, że ludzie nie są zadowoleni!”. Ale
pomimo tych ułomności ludzie panują nad losem tygrysów, a nie odwrotnie.
Ludzka ewolucja jest oryginalną zemstą kujonów.
Być może zniechęceni wizją odmieńców o ziemistej cerze, ubranych w
poliester, teoretycy ewolucji człowieka szukali teorii alternatywnych, gdzie się
da. Ludzką pomysłowość tłumaczono jako produkt uboczny wydzielających
ciepło naczyń krwionośnych w czaszce, jako podobny do pawiego ogona przed­
miot do zdobywania względów pici przeciwnej, który wyrwał się spod kontro­
li, jako rozciągnięcie dzieciństwa szympansów oraz jako furtkę bezpieczeń­
stwa, która ocaliła gatunek przed ewolucyjnym ślepym zaułkiem rodzenia co­
raz niniejszej liczby potomstwa. Nawet w teoriach, które przyznają, że sama
inteligencja była przedmiotem doboru, przyczyny są zdecydowanie zbyt słabe

205
w porównaniu ze skutkami. W różnych opowieściach kompletny ludzki umysł
pojawia się w celu rozwiązania szczegółowych problemów, takich jak łupanie
kamiennych narzędzi, rozbijanie orzechów i kości, rzucanie kamieniami \y
zwierzęta, pilnowanie małych dzieci, śledzenie stad, żeby pożywiać się padły-
mi sztukami, i zachowywanie więzi społecznej w dużych grupach.
Jest w tym ziarno prawdy, brak natomiast wsparcia dobrej inżynierii od­
wrotnej. Dobór naturalny, selekcjonujący ze względu na sukces w rozwiązy­
waniu konkretnych problemów, m a tendencję do kształtowania idiotów z nie­
zwykłymi zdolnościami, jak uprawiające nawigację obliczeniową mrówki czy
obserwujące gwiazdy ptaki. M usimy wiedzieć, do czego służy bardziej ogólny
rodzaj inteligencji, występujący u naszego gatunku. Wymaga to dobrego opisu
nieprawdopodobnych wyczynów ludzkiego umysłu, a nie tylko zawartych w
jednym słowie komplementów, jak „plastyczność” czy „inteligencja”. Opis ten
musi być wynikiem badań nad nowoczesnym umysłem, nauk poznawczych.
Ponieważ zaś dobór działa na cały organizm i w pewnym sensie na jego prze­
bieg wpływa los całego organizmu, nie wystarcza wyjaśnić ewolucję „mózgu
w kadzi”. Dobra teoria m usi powiązać wszystkie aspekty trybu życia człowie­
ka - wiek, anatomię, dietę, środowisko i życie społeczne obu płci. Musi zatem
charakteryzować niszę ekologiczną, którą zajęli ludzie.
Na wysokości zadania stanęła jedynie teoria zaproponowana przez Johna
Tooby’ego i antropologa Irvena DeVore’a. Autorzy zaczynają od uwagi, że
gatunki rozwijają się kosztem innych. Fantazjujemy na temat krainy mlekiem i
miodem płynącej, z wielkimi górami cukierków, mandarynkowymi drzewamii
niebem z marmolady, ale prawdziwe ekosystemy są inne. Poza owocami (które
wabią głodne zwierzęta po to, żeby rozprowadzały ich nasiona) dosłownie każde
pożywianie jest częścią ciała jakiegoś innego organizmu, który zdecydowanie,
wolałby zatrzymać ją dla siebie. Organizmy wytworzyły na drodze ewolucji
mechanizmy obronne przeciwko zjadaniu, zmuszając potencjalnych biesiadni­
ków do wytworzenia broni w celu przezwyciężenia tych mechanizmów, co z
kolei zmusiło potencjalne dania do wytworzenia lepszych mechanizmów obron­
nych i tak dalej w ewolucyjnym wyścigu zbrojeń. Ta broń i mechanizmy obronne
są genetycznie uwarunkowane i stosunkowo stałe podczas życia jednostki, dla­
tego zmieniają się powoli. Równowaga między zjadającym a zjadanym rozwi­
ja się dopiero w czasie ewolucyjnym.
Tooby i De Vore sugerują, że ludzie zajęli „niszę poznawczą”. W rozdziale
drugim zdefiniowaliśmy inteligencję jako posługiwanie się wiedzą o sposo­
bach funkcjonowania rzeczy do osiągnięcia różnych celów w obliczu przeciw­
ności. Ucząc się, jak osiąga się poszczególne cele, ludzie opanowali sztukę
niespodziewanego ataku. Stosują nowatorskie, nakierowane na cel sposoby
działania, żeby sforsować linie obronne innych organizmów, które mogą zare­
agować tylko w czasie ewolucyjnym. Sposoby te są nowatorskie, ponieważ
ludzka wiedza nie jest po prostu zawarta w konkretnych instrukcjach, np.: „jak
złapać królika” . Ludzie analizują świat, stosując intuicyjne teorie o obiektach,
siłach, torach, miejscach, sposobach, stanach, substancjach, ukrytych biolo­
gicznych treściach i - w odniesieniu do innych ludzi i zwierząt - przekona­
niach i pragnieniach. (Te intuicyjne teorie są tematem rozdziału piątego). Lu­
dzie tworzą nową wiedzę i plany, rozgiy wając w swojej wyobraźni kombinato-
ryczne interakcje tych praw.
Wielu teoretyków zastanawiało się, co niepiśmienni zbieracze robili ze
swoją zdolnością abstrakcyjnego myślenia. Zbieracze mieliby lepsze podstawy
do zadania tego pytania w odniesieniu do dzisiej szych mieszczuchów. Życie zbie­
raczy (w tym naszych przodków) to było nieustanne biwakowanie, ale bez koców,
scyzoryków i konserw mięsnych. Skazane wyłącznie na własną przemyślność ludz­
kie grupy rozwinęły skomplikowaną technologię i wiedzę ludową. Wszystkie
udokumentowane kultury ludzkie mają słowa oznaczające przestrzeń, czas, ruch,
szybkość, stany umysłu, narzędzia, florę, faunę, pogodę oraz logiczne spójniki
(nie, i, ten sam, przeciwny, część - całość i ogólny - szczegółowy). Zestawiają
słowa w gramatyczne zdania i używają fundamentalnych pewników, aby rozu­
mować o niewidzialnych bytach, takich jak choroby, siły meteorologiczne i nie­
obecne zwierzęta. Mentalne mapy przedstawiają lokalizację tysięcy wartych za­
pamiętania miejsc, a mentalne kalendarze przedstawiają cykle pogody, migracji
zwierząt i stadia wegetacji roślin. Antropolog Louis Liebenberg opowiada o
typowym doświadczeniu z plem ienia !Xo z centrum pustyni Kalahari:

Tropiąc ślady samotnego gnu z poprzedniego wieczoru, myśliwi !Xo wskazywali


na miejsca wydeptane, co znaczyło, że zwierzę tu spało. Wyjaśnili następnie, że ślady
odchodzące od miejsca noclegu zostały zrobione wcześnie tego ranka i dlatego były
stosunkowo świeże. Ślad prow adził następnie prosto, co znaczyło, że zwierzę szło w
jakieś określone miejsce. Po chwili jeden z myśliwych zaczął badać wiele śladów kopyt
w jednym miejscu. Wskazał, że w szystkie zostały pozostawione przez to samo zwierzę,
ale w ciągu poprzednich dni. W yjaśnił, że to szczególne miejsce było pastwiskiem tej
konkretnej antylopy gnu. Ponieważ było ju ż południe, można było oczekiwać, że gnu
odpoczywa niedaleko w cieniu.

207
Wszystkie ludy zbierackie wytwarzają ostrza, tłuczki, pojemniki, sznury,
sieci, kosze, dźwignie i oszczepy oraz inną broń. Używają ognia, schronieni
leków. Ich technika jest często bardzo pomysłowa, wykorzystuje trucizny, pod­
kurzanie, pułapki klejowe, sieci skrzelowe, linki z przynętą, sidła, zaganianie
do zagrody, tamy, zakamuflowane pułapki i spędzanie zwierząt ze szczytu nad
przepaścią, luki i strzały oraz latawce, ciągnące kleiste linki rybackie zrobione
z nici pajęczych.
Nagrodąjest rozbijanie sejfów wielu innych stworzeń: zwierząt ryjących,
podziemnych magazynów roślin, orzechów, ziaren, szpiku kostnego, zwierząt i
roślin o grubej skórze, ptaków, iyb, skorupiaków, żółwi, trujących roślin (de-..
toksykowanych przez obieranie, gotowanie, moczenie, parzenie, fermentowa­
nie, ługowanie i inne sztuczki kuchni magika), szybkich zwierząt (które można
zwabić w pułapkę) i dużych zwierząt (które współpracująca grupa może pogo­
nić, doprowadzić do wyczerpania, otoczyć i dobić bronią). Ogden Nash napi­
sał:
Myśliwy czai się na czatach,
W dziwacznych, kryjących go szatach.
Kaczora głos z siebie doby wa,
Bo męskość nęcącą bywa.
I w ten właśnie sposób
Mąż całkiem już dojrzały
W przechytrzeniu kaczki
Szuka swojej chwały7.

I faktycznieją przechytrza. Ludzie mają niesprawiedliwą przewagę wyni­


kającą z atakowania organizmów, które mogą wzmocnić swoją obronę dopiero
w następnych pokoleniach. Wiele gatunków nie może rozwinąć mechanizmów ;
obronnych wystarczająco szybko, nawet w czasie ewolucyjnym, żeby obronić,
się przed ludźmi. To dlatego gatunki padają jak muchy, gdy tylko człowiek po
raz pierwszy wkracza do ekosystemu. I nie chodzi tylko o okoniowatą Percirn
tanasis czy sowę białą, niedawno zagrożone przez tamy i wyręby. Żywego
mastodonta, tygrysa szablastozębnego, olbrzymiego włochatego nosorożca i
innych fantastycznych zwierząt epoki lodowcowej nigdy nie widziałeś dlatego,
że ludzie oczywiście wytępili je tysiące lat temu.

7 Przefożyi A. Koraszewski.

208
Nisza poznawcza obejmuje wiele zoologicznie niezwykłych cech naszego
jgatunku. Wytwarzanie narzędzi i posługiwanie się nimi jest wynikiem zastoso­
wania wiedzy o relacjach przyczynowo-skutkowych do przedmiotów, by osią-
’ gnąć określone cele. Język jest środkiem wymiany wiedzy. M noży korzyści z
wiedzy, którą nie tylko można się posłużyć, lecz także w ym ienić za inne
dobra, obniża przy tym j ej koszt, ponieważ wiedza może być efektem ciężko
z zdobytego doświadczenia, przebłysku geniuszu i błędów popełnionych przez
: innych, zamiast wyłącznie własnych ryzykownych eksperymentów i dociekań.
Koszty dzielenia się informacją są bez znaczenia: jeśli dam ci rybę, to nie będę
jej miał, ale jeśli daję ci informację, jak złowić rybę, to nadal posiadam tę
informację. Tak więc tryb życia opierający się nakorzystaniu z informacji do­
brze odpowiada życiu w grupach i grom adzeniu wiedzy - to znaczy kultu­
rze. Kultury różnią się m iędzy sobą, ponieważ gromadzą doświadczenie
ukształtowane w odmiennym czasie i miejscu. Długotrwałe dzieciństwo jest
okresem nabywania wiedzy i umiejętności. Zmienia to bilans zysków samców
i sprawia, że inwestują czas i zasoby w potomstwo, zamiast konkurować o
seksualny dostęp do sam ic (patrz rozdział siódmy). To z kolei pow oduje, ze
pokrewieństwo jest przedmiotem troski obu płci w każdym w ieku. Ludzkie
życie jest dostatecznie długie, aby zwróciła się inwestycja w długi okres
nauki. Nowe środowiska można kolonizować, ponieważ naw et jeśli różnią
się pod względem lokalnych warunków, to podlegają prawom fizyki i biolo­
gii, które są już znane człowiekowi, tak że można je wykorzystać i przechy­
trzyć.

Dlaczego my
Dlaczego jakieś małpy człekokształtne wkroczyły w miocenie w niszę po­
znawczą? Dlaczego nie świstak, zębacz czy tasiemiec? Zdarzyło się to tylko raz,
nikt więc nie zna odpowiedzi. Przypuszczamjednak, że nasi przodkowie mieli cztery
cechy, które sprawiły, że wyewoluowanie większej mocy rozumowania przyczy-
nowo-skutkowego było szczególnie łatwe i opłacalne.
Po pierwsze, naczelne to wzrokowcy. Połowa mózgu takich małp jak ma­
kak rezus poświęcona jest widzeniu. Widzenie stereoskopowe, uzyskanie wraże­
nia głębi dzięki temu, że oczy osadzone są w pewnej odległości od siebie, rozwi­
nęło się na wczesnym etapie rozwoju naczelnych, dzięki czemu te prowadzące

209
wówczas nocny tryb życia stworzenia mogły się poruszać między cienkimi, zdra­
dliwymi gałęziami i chwytać owady rękoma. Widzenie kolorów towarzyszyło
przejściu przodków małp i małp człekokształtnych na dzienną zmianę i ich nowo
nabytemu upodobaniu do owoców, które oznajmiają swoją dojrzałość jaskrawymi
kolorami.
Dlaczego widzenie odgiywa taką rolę? Zdolność odczuwania głębi obrazii
oznacza, że widzimy trójwymiarową przestrzeń, wypełnioną ruchomymi, trwa­
łymi obiektami. Dzięki kolorowi obiekty odróżniają się od tła, my zaś odbiera­
my wrażenie, które odpowiada substancji, z jakiej obiekt jest zrobiony, różnią­
ce się od naszej percepcji jego kształtu. Oba te czynniki (odczuwanie głębi i
kolor) sprawiły, że przepływ informacji wizualnej w mózgu naczelnych roz­
dzielił się na dwa strumienie: system „co”, dla obiektów, ich kształtów i budo­
wy, oraz system „gdzie”, śledzący ich lokalizację i ruch. Nie może być przy­
padkiem, że ludzki umysi postrzega świat - nawet najbardziej abstrakcyjne,
eteryczne pojęcia-jako przestrzeń wypełnioną ruchomymi obiektami i mate­
rią (patrz rozdziały czwarty i piąty). Mówimy, że John doszedł do zdrowia,
nawet jeśli nie poruszył się ani o centymetr - mógł cały czas leżeć w łóżku.
Mary może mu dać wiele dobrych rad, nawet jeśli wyłącznie mówi przez tele-,
fon i nic nie przechodzi z ręki do ręki. Także naukowcy, kiedy próbują uchwy­
cić abstrakcyjne stosunki matematyczne, robią wykresy pokazujące je jako dwu-
i trójwymiarowe kształty. Nasza zdolność do abstrakcyjnego m yślenia połą­
czyła układ współrzędnych i katalog przedmiotów dostępny dzięki dobrze roz­
winiętemu układowi wzrokowemu.
Trudniej pojąć, jak przeciętny ssak mógłby pójść w tym kierunku. Więk­
szość ssaków trzyma się blisko ziemi, węsząc bogate chemiczne ślady i ścieżki
pozostawione przez inne żywe stworzenia. Każdy, kto spacerował z energicz­
nym spanielem, który bada niewidzialne fantasmagorie na chodniku, wie, że
żyje on w węchowym ś wiecie poza naszym zrozumieniem. Różnicę można z
przesadą ująć tak: zamiast w trójwymiarowej przestrzeni, wypełnionej rucho­
mymi obiektami, przeciętny ssak żyje w dwuwymiarowej płaszczyźnie, którą
bada przez zerowymiarowego judasza. Flatland Edwina Abbota, matematycz­
na powieść o mieszkańcach płaszczyzny, pokazała, że dw uw ym iarow y świat
różni się od naszego na inne sposoby niż tylko brak jednej trzeciej normal­
nych wymiarów. Wiele układów geometrycznych jest po prostu niemożliwych.
Nie ma żadnego sposobu, by człowiek en fa ce włożył żyw ność do ust, a z-
profilu dzielił go na pół własny układ trawienny. Nie można zbudować pro-

210
stych urządzeń, jak rury, węzły i koła z osiami. Gdyby większość ssaków my-
: ślała w dwuwymiarowej płaszczyźnie poznawczej, brakłoby im umysłowych
inodełi trwałych obiektów ruchomych w trójwym iarowej przestrzeni oraz
'relacji m echanicznych, które stały się tak istotne dla naszego życia umysło­
wego.
Drugim możliwym warunkiem wstępnym, występującym u wspólnego
przodka ludzi, szympansów i goryli, jest życie w grupie. Większość małp człe­
kokształtnych i małp zwierzokształtnych to stworzenia towarzyskie, choć nie
dotyczy to większości ssaków. W spólne życie daje korzyści. D rapieżnikow i.
nie jest wiele łatwiej wykryć grupę zwierząt niż pojedynczego osobnika, gdy
zaś zostanie wykryta, prawdopodobieństwo, że każda jednostka padnie ofiarą,
jest mniejsze. (Przekraczając limit szybkości, kierowcy czują się mniej naraże-
1ni, jeśli są w grupie zbyt szybko jadących samochodów, ponieważ istnieje szansa,
:że policja drogowa zatrzyma kogoś innego). Jest więcej oczu, uszu i nosów do
wykrycia prześladowcy, atakującego drapieżnika uda się zaś czasem odpędzić.
Druga korzyść to efektywniejsze zdobywanie żywności. Jest ona najbardziej
oczywista we wspólnym polowaniu dużych zwierząt, takich jak wilki i lwy, ale
pomaga także we wspólnej eksploatacji i obronie nietrwałych źródeł żywności,
zbyt dużych, by jednostka, która je znalazła, mogła wszystko zjeść, jak drzewo
pełne dojrzałych owoców. Naczelne, które żywią się głównie owocami, i te,
które spędzają czas na ziemi (gdzie są bardziej narażone na atak drapieżni­
ków), żyją zwykle w grupach.
Życie w grupie mogło przygotować grunt dla ewolucji inteligencji takiej
jak ludzka na dwa sposoby. W grupie wartość lepszej informacji jest wielokrot­
nie wyższa, ponieważ informacja jest jedynym towarem, który można przeka­
zać innym, a równocześnie zatrzymać. Dlatego też mądrzejsze zwierzęta żyją­
ce w grupach odnoszą podwójną korzyść: z wiedzy i z tego, co grupa może w -
zamian za nią dostać.
Grupa może stać się tyglem, w którym rozwija się inteligencja, także na tej
zasadzie, że samo życie w grupie rodzi nowe wyzwania poznawcze. Irytujący
tłum ma także strony ujemne. Sąsiedzi konkurują o żywność, wodę, partnerów
i miejsce. Istnieje też ryzyko wyzysku. Piekło to inni, powiedział Jean Paul
Sartre. Gdyby pawiany były filozofami, bez wątpienia powiedziałyby, że pie­
kło to inne pawiany. Zwierzę społeczne jest narażone na okradzenie, kaniba­
lizm, przyprawienie rogów, dzieciobójstwo, wymuszenie haraczu i inne perfid­
ne postępki.

211
Każde społeczne stworzenie balansuje między czerpaniem korzyści a po­
noszeniem kosztów życia w grupie. Tworzy to presję, aby utrzymać korzystny
bilans zysków i strat, stając się sprytniejszym. Wśród wielu rodzajów zwierząt
gatunki o największych mózgach, które się najmądrzej zachowują, żyją w gru­
pie: pszczoły, papugi, delfiny, słonie, wilki, lwy morskie i oczywiście małpy;
goryle oraz szympansy. (Orangutan, mądry, ale nieomal samotnik, jest zagad­
kowym wyjątkiem). Zwierzęta stadne wysyłają i odbierają sygnały, aby skoor­
dynować żerowanie, obronę, zbieractwo i dostęp do partnerów seksualnych.
Wymieniają przysługi, spłacają i ściągają długi, karzą oszustów i łączą się w
koalicje.
Dotyczące wszystkich człekokształtnych wyrażenie „małpia chytrość”
mówi samo za siebie. Naczelne ssaki to podstępne bezwstydne kłamczuchy.
Ukrywają się przed oczyma rywali, żeby flirtować, podnoszą fałszywy alarm,
żeby ściągnąć lub odwrócić uwagę, zakładają maskę pokerzysty. Szympansy
obserwują, co starają się zdobyć inni przedstawiciele stada, i czasami wydaje;
się, że wykorzystują to w pedagogice lub w celu oszustwa. Pewien szympans,
któremu pokazano kilka skrzynek z pokarmem i jedną z wężem, poprowadził
swoich towarzyszy do węża, a kiedy uciekli z wrzaskiem, ucztował w spokoju.
Koczkodany tumbili to wścibscy plotkarze, starannie pilnujący, co robią inni,
przyjaciele i wrogowie. Sąjednak tak mało spostrzegawcze, jeśli chodzi o zwie­
rzęta spoza ich grupy, że ignorują ślady pytona i złowieszczy widok padliny na
drzewie, nieomylny dowód, że w pobliżu jest lampart.
Wielu teoretyków postawiło tezę, że ludzki mózg jest rezultatem poznaw­
czego wyścigu zbrojeń, zapoczątkowanego przez makiawełiczną inteligencję
naszych naczelnych przodków. Potrzeba tylko niewielkiej mocy mózgu, by
zapanować nad rośliną czy kamieniem, ale ten drugi facet jest taki sprytnyjak’
ty i może użyć swojej inteligencji przeciwko twoim interesom. Pomyśl lepiej,
co on myśli, że ty myślisz, że on myśli. Jeśli chodzi o większą sprawność umy­
słu, gonieniu bliźniego nie ma końca.
Moim zdaniem sam poznawczy wyścig zbrojeń nie wystarczył do urucho­
mienia ludzkiej inteligencji. Każdy gatunek społeczny może rozpocząć nigdy
nie kończące się zwiększanie mocy mózgu, ale tylko nasz to zrobił, przypusz­
czalnie dlatego, że bez innych zmian w trybie życia koszty inteligencji (roz­
miar mózgu, przedłużone dzieciństwo i tak dalej) wyciszyłyby pozytywne sprzę­
żenie zwrotne. Ludzka inteligencja jest wyjątkiem również w aspektach me­
chanicznych i biologicznych, a nie tylko społecznych. U gatunku, którego pali-:

212
: $em napędowym jest informacja, każda zdolność mnoży wartość innych zdol­
ności. (Nawiasem mówiąc, ekspansja ludzkiego mózgu nie jest ewolucyjnym
wybrykiem wymagającym samonapędzającego się pozytywnego sprzężenia
zwrotnego. Mózg potroił swoją objętość w pięć milionów lat, ale według stan­
dardów ewolucji jest to powolne tempo. W ewolucji hominidów było dosyć
czasu, żeby mózg wystrzelił do ludzkich rozmiarów, skurczył się z powrotem i
znowu zwiększył objętość, i tak wiele razy).
Trzecim przewodnikiem inteligencji, obok dobrego wzroku i życia w du­
żych grupach, jest ręka. Naczelne wyewoluowały na drzewach, a ich ręce są przy­
stosowane do chwytania gałęzi. Małpy używają wszystkich czterech kończyn do
:przemieszczania się po gałęziach, natomiast małpy człekokształtne zwieszają się
z nich, głównie na ramionach. Swymi dobrze rozwiniętymi dłońmi manipulują
obiektami. Goiyle skrupulatnie rozbieraj ą twarde lub kolczaste rośliny, aby wydo-
' stać jadalne części, a szympansy używają prostych narzędzi, takich jak patyki, do
wydobywania termitów, kamieni do rozbijania orzechów i zmiażdżonych liści
do wsysania wody - jak gąbki. O psach, które chodzą na tylnych łapach, Samu-
e! Johnson powiedział, że choć nie robią tego dobrze, zaskakujące jest, że w
■ogóle to robią. Dłonie pozwalają wywierać wpływ na świat, dzięki nim warto
: być inteligentnym. Precyzyjne dłonie i precyzyjna inteligencja ewoluowały
razem u ludzi, skamieniałości wskazują zaś, że dłoń torowała drogę.
Precyzyjne ręce są bezużyteczne, jeśli trzeba na nich ciągle chodzić, nie
:wyewoluowały też samodzielnie. Każda nasza kość przekształciła się, abyśmy
przybrali wyprostowaną postawę, która uwalnia ręce, tak aby można się było
nimi posłużyć do noszenia i wykonywania różnych czynności. Raz jeszcze
zawdzięczamy to naszym przodkom - m ałpom człekokształtnym. Zwieszanie
się z drzew wymaga odmiennej budowy ciała niż horyzontalny napęd na wszyst­
kie cztery kończyny, jaki ma większość ssaków. Małpy człekokształtne przy­
bierają ju ż postawę uniesioną ku górze, a ich ramiona różnią się od tylnych
kończyn. Szympansy (a także małpy) chodzą wyprostowane na krótkich dy­
stansach, żeby przenosić żywność lub przedmioty.
W pełni wyprostowana postawa mogła wyewoluować pod wpływem wielu
presji selekcyjnych. Chodzenie na dwóch nogach jest biomechanicznie wydajnym
sposobem na przekształcenie ciała przystosowanego do zwieszania się z drzew,
tak aby pokonywało odległości na płaskim gruncie nowo zasiedlonej sawanny. Wypro­
stowana postawa pozwala również na zerkanie ponad trawą, podobnie jak to robią świ­
staki. Hominidy wychodziły na żer w południe; ta zoologicznie niezwykła „zmia­

213
na rob6cza”przyniosla ludziom wiele adaptacji mających na celu utrzymanie tein-
peratuiy ciała, takich jak brak sierści i obfite pocenie się. Wyprostowana postawa
mogła byćjeszczejedną adaptacją: jest to odwrotność kładzenia się, żeby się opalić
Zasadniczym bodźcem musiało być jednak noszenie ciężarów i posługiwanie się
rękami. Mając wolne ręce, można było montować narzędzia z surowców pochodzą-
cychzodległychmiejsc i przenosić je tam, gdzie były najbardziej użyteczne. Moż­
na było przenosić żywność i dzieci w bezpieczne miejsce.
Ostatnim czynnikiem sprzyjającym rozwojowi inteligencji było połowa-‘
nie. Polowanie, posługiwanie się narzędziami i dwunożność były według Dar­
wina tą szczególną trójcą, która stała się siłą napędową ewolucji człowieka.
„Człowiek myśliwy” był głównym archetypem zarówno w poważnych, jak i
popularnych opracowaniach w latach sześćdziesiątych. Ten wizerunek macho,
który współbrzmiał z dekadą Johna Glenna i Jamesa Bonda, stracił jednak swój
powab na
Głównym problemem z tezą o „człowieku myśliwym” było to, że przypisywała
wzrost inteligencji pracy zespołowej i przewidywaniu, niezbędnym mężczyznom
współpracującym przy polowaniu na dużego zwierza. Ale dobór naturalny to
suma życia obu płci. Kobiety nie czekały w kuchni, żeby ugotować mastodon-
ta, którego tata przyniósł do domu, ani też nie zrzekły się rozwoju inteligencji,
jakim cieszyli się ewoluujący mężczyźni. Ekologia współczesnych plemion lo-
wiecko-zbierackich sugeruje, że kobieta zbieraczka dostarczała pokaźnej por-:
cji kalorii w postaci wysoko przetworzonej żywności roślinnej, a to wymaga
bystrości mechanicznej i biologicznej. I oczywiście społeczna inteligencja jest,
równie ważną bronią żyjącego w grupach gatunku jak oszczepy i maczugi.
Tooby i DeVore argumentowali jednak, że polowanie było główną siłą na­
pędową ewolucji człowieka. Nie chodzi o to, co umysł może zrobić dla polo­
wania, ale co polowanie może zrobić dla umysłu. Polowanie dostarcza spora­
dycznych porcji skoncentrowanych składników odżywczych. Nie zawsze mie­
liśmy tofu8, a najlepszym naturalnym materiałem do budowy ciała zwierząt
jest zwierzęce mięso. Chociaż rośliny dostarczają kalorii i innych składników
odżywczych, mięso jest kompletnym białkiem, zawierającym wszystkie dwa­
dzieścia aminokwasów, i dostarcza bogatego w energię tłuszczu oraz niezbęd­
nych kwasów tłuszczowych. Wśród ssaków mięsożerne mają większe mózgi w

8 Roślinna masa białkowa, wytwarzana z ziaren soi, popularna wśród wegetarian jako substytu
mięsa - przyp. tłum-

214
stosunku do masy ciała niż roślinożerne, częściowo ze względu na większą
sprawność potrzebną do upolowania zająca niż do zjedzenia trawy, a częścio­
wo dlatego, że mięso lepiej nasyci żarłoczną tkankę mózgową. Nawet według
najbardziej ostrożnych szacunków mięso stanowi znacznie większą część diety
ludzi prowadzących łowiecko-zbieracki tryb życia niż jakiegokolwiek innego
naczelnego. Być może był to jeden z powodów tego, że mogliśmy sobie po­
zwolić na nasze kosztowne mózgi.
Szympansy polują wspólnie na małe zwierzęta, takie jak małpy i świnie
rzeczne, a więc nasz wspólny przodek przypuszczalnie także polował. Prze­
prowadzka na sawannę musiała sprawić, że polowanie stało się jeszcze bar­
dziej atrakcyjne. Mimo bujnego życia widocznego na afiszach „Ratujmy lasy
■tropikalne” w prawdziwych lasach jest niewiele dużych zwierząt. Na skrawek
gruntu pada tylko określona ilość energii słonecznej i jeśli biomasa, która się
dzięki niej rozwija, jest zamknięta w drewnie, to nie jest już dostępna do pro­
dukcji zwierzęcej. Trawa natomiast, jak bajkowy samonapełniający się kielich,
odrasta, gdy tylko zostanie spasiona. Obszary trawiaste mogą wykarmić ol­
brzymie stada roślinożernych zwierząt, które z kolei karmią mięsożerne. Ślady
: oprawiania zwierząt pojawiają się w skamieniałościach sprzed niemal dwóch
milionów lat, z okresu Homo hcibilis. Polowanie musi być jeszcze starsze, po­
nieważ wiemy, że polują szympansy, a ich działalność nie zostawia śladów w
skamieniałościach. Gdy nasi przodkowie wzmogli działalność łowiecką, świat stanął
przed nimi otworem. Żywność roślinna jest zimą rzadka na większych wysoko­
ściach i szerokościach geograficznych, ale może tam przeżyć myśliwy. Nie ma
wegetarian wśród Eskimosów.
Czasami charakteryzowano naszych przodków j ako boj ażliwych padlino­
żerców, a nie dzielnych myśliwych, w zgodzie z dzisiejszym etosem ośmiesza­
nia stylu macho. O ile jednak hominidzi mogli od czasu do czasu żywić się
padliną, o tyle prawdopodobnie nie mogli z tego wyżyć, a nawet jeśli tak się
działo, nie były to żadne mięczaki. Sępy mogą sobie pozwolić na padlinożer-
stwo, ponieważ przeszukują duże terytoria i uciekają błyskawicznie, kiedy po­
jawia się groźniejszy konkurent. Skądinąd, padlinożerstwo nie jest dla tchórzy.
Zdobyczy zazdrośnie strzeże ten, kto ją upolował, lub zwierzę wystarczająco
zajadłe, by ją ukraść. Jest atrakcyjna dla mikroorganizmów, które szybko za­
truwają mięso, aby odpędzić innych potencjalnych biesiadników. Kiedy więc
współczesny przedstawiciel naczelnych lub łowca-zbieracz natrafia na padli­
nę, na ogół zostawia ją w spokoju.

215
Mięso jest także główną walutą w naszym życiu społecznym. Wyobraź
sobie krowę, która próbuje zaskarbić sobie łaski sąsiadki, rzucając u jej kopyt
wiązkę trawy. Zrozumiałe, że ta druga krowa pomyśli sobie: „Dziękuję, ale
potrafię sama sobie skubnąć”. Pożywna nagroda w postaci upolowanego zwie­
rzęcia to całkiem inna sprawa. Miss Piggy doradzała: „Nigdy nie jedz niczego
większego, niż możesz unieść”. Myśliwy z martwym zwierzęciem większym,
niż jest w stanie zjeść, które wkrótce będzie gnijącą masą, ma nadzwyczajną
szansę. Polowanie to w dużej mierze kwestia szczęścia. Gdy brak chłodni, do­
brym miejscem do przechowania mięsa na gorsze czasy są żołądki innych my­
śliwych, którzy oddadzą przysługę, kiedy koło fortuny się odwróci. Toruje to
drogę męskim koalicjom i szeroko rozumianej wzajemności, które są wszech­
obecne w społecznościach łowiecko-zbierackich.
Istnieją także inne rynki nadwyżek łowieckich. Gdy samiec dysponuje po­
żywieniem o dużej wartości odżywczej, którym może nakarmić potomstwo, jego
bilans zysków i strat waha się między inwestowaniem we własne dzieci a konku­
rencją z innymi samcami o dostęp do samic. Rudzik przynoszący pisklęciu roba­
ka przypomina nam, że zwierzęta, które dostarczają pokarmu swoim młodym,
dają im w większości upolowaną zdobycz, jedyną żywność, którą opłaca się pozy­
skiwać i transportować.
Mięso figuruje także w polityce seksualnej. We wszystkich społecznościach
łowiecko-zbierackich, przypuszczalnie łącznie ze społecznościami naszych
przodków, polowanie jest z reguły zajęciem męskim. Kobiety są obarczone
dziećmi, co utrudnia polowanie, a m ężczyźni są więksi i sprawniejsi w zabija­
niu z powodu swojej ewolucyjnej historii zabijania się nawzajem. W rezultacie
mężczyźni mogą inwestować nadwyżki m ięsa w swoje dzieci, zaopatrując ich
ciężarne lub karmiące matki.. Mogą także wym ieniać mięso z kobietami za
żywność roślinną albo za seks. Bezwstydny handel wymienny ciałem za mięso
zaobserwowano wśród pawianów i szympansów, jest on także powszechny
wśród łowców-zbieraczy. Chociaż ludzie we w spółczesnych społeczeństwach
są znacznie bardziej dyskretni, wymiana zasobów za dostęp seksualny jest na­
dal ważną częścią stosunków między kobietami a mężczyznami na całym świę­
cie. (W rozdziale siódmym badam tę dynamikę i jej początki, wywołane różni­
cami anatomii reprodukcyjnej, choć oczywiście we współczesnym sposobie
życia anatomia niczego nie przesądza). M iss M annęrs ’ Guide to Excrucicitingly
Correct Behavior (Poradnik panny Przyzwoitej zachowania poprawnego aż do
bólu) doradza:
Randka może się składać z trzech elementów, z których przynajmniej dw a są nie­
zbędne: rozrywka, żywność i uczucie. Przyjęło się rozpoczynać cykl randek od dużej dozy
rozrywki, umiarkowanej ilościjedzenia i zaledwie sugestii uczucia. W miarę wzrostu uczucia
rozrywkę można proporcjonalnie zmniejszać. K iedy rozrywką je s t uczucie, nie nazy-
wamy ju ż tego randkami. W żadnych okolicznościach nie wolno pom inąć żywności.

* * *

Nikt oczywiście nie wie naprawdę, czy te cztery cechy stanowiły bazę, z
której rozpoczęła się wspinaczka ludzkiej inteligencji. Nikt nie wie też, czy w
biologicznej przestrzeni projektowej istnieją inne, nie wypróbowane podejścia
do inteligencji. Ale jeśli te cechy rzeczywiście wyjaśniają, dlaczego nasi przod­
kowie byli jedynym z pięćdziesięciu milionów gatunków, który poszedł tą dro­
gą, ma to otrzeźwiające implikacje dla poszukiwaczy pozaziemskiej inteligen­
cji. Planeta, na której istnieje życie, może nie wystarczać jako pas startowy. Jej
historia musiałaby zawierać drapieżniki o nocnym trybie życia (by się rozwi­
nęło widzenie przestrzenne), których potomkowie przeszli na dzienny tryb
życia (widzenie barw), odżywiali się głównie owocami i byli narażeni na atak
drapieżników (życie w grupach), następnie zmienili sposób przemieszczania
'się i zaczęli zwieszać się pod gałęziami (dłonie i prekursor wyprostowanej
postawy), następnie zaś zmiana klimatu wypędziła ich z lasów na tereny tra-
: wiaste (wyprostowana postawa i polowanie). Jakie jest prawdopodobieństwo,
■że jakaś planeta, nawet jeśli istnieje na niej życie, ma taką historię?

Współczesna rodzina
epoki kamiennej
Suche skamieniałości opowiadają o stopniowym wchodzeniu do niszy po­
znawczej. Streszczenie istniejących danych o gatunkach, które, jak się sądzi,
były naszymi bezpośrednimi przodkami, pokazuje tabela.
Miliony lat temu, zanim nasze mózgi się powiększyły, niektórzy potomko-
;wie wspólnego przodka szympansów i ludzi chodzili wyprostowani. W latach
dwudziestych to odkrycie spowodowało szok wśród szowinistów ludzkiego
gatunku, którzy wyobrażali sobie, że nasz wspaniały mózg prowadził nas w
górę drabiny, może w miarę, jak nasi przodkowie na każdym szczeblu decydo­
wali, jaki użytek zrobić z nowo odkrytej mądrości. Dobór naturalny nie mógł

217
G atunki D a ta W zrost B u d o w a c ia ł a . ■Mózc,
Przodek szympansów i 8-6 milionów 1-1,7 metra Długie ramiona, krótkie 450 cm3
hominidów (jeśli lat temu kciuki, zagięte palce rąk
podobny do i nóg; przystosowane
współczesnego do chodzenia i wspina­
szympansa) nia się na drzewa

Ardipithecus ramidus 4,4 miliona ? Prawdopodobnie •>


lat temu dwunożny

Australopithecus 4,2-3,9 miliona ? Dwunożny


anamensis lat temu

Australopithecus 4-2,5 miliona 1- 1,2 metra W pełni dwunożny 400-500 cm*


ąfarensis (Lucy) lat temu ze zmodyfikowanymi
rękoma, ale z małpimi
cechami: tułów, długie
ramiona, zagięte palce
rąk i nóg

Homo habilis 2,3-1,6 miliona 1-1,5 metra Niektóre okazy: ma­ 500-800 cm3:
(Człowiek zręczny) lat temu łe z długimi ramiona­
mi; inne: masywna
budowa ciała, przy­
pominająca ludzką

Homo erectus 1,9 miliona - 1,3-1,5 metra Masywna, ale po­ 750-
300000 (może dobna do ludzkiej 1250 cm3
27000) lat temu

Archaiczny Homo 400000-100000 7 Masywna, ale 1100-


sapiens lat temu współczesna 1400 cm5

Wczesny Homo 130000-60000 1,6-1,85 metra Masywna, ale 1200-


sapiens lat temu współczesna 1700 cm3

Homo sapiens 45000-12000 1,6- 1,8 metra Współczesna 1300-1600 cm?


(Cro-Magnon) lat temu (dzisiaj: 1000-
2000, prze­
ciętna 1350)

jednak działać w ten sposób. Po co rozbudowywać mózg, jeśli nie możesz.go


użyć? Historia paleoantropologii jest odkrywaniem coraz wcześniejszych na­
rodzin wyprostowanej postawy. Ostatnie odkrycia szacują ją na cztery czy n a;
wet cztery i pół miliona lat temu. Mając uwolnione ręce, następne gatunki krok
za krokiem zdobywały cechy, które nas odróżniają: zręczność rąk, umiejętność
Cz a sz k a - . Z ęby ... N a r z ę d z ia - Z a s ię g

Bardzo niskie czoło; Duże kły Kamienne tłuczki, Zachodnia


w y s ta je twarz, gąbki z liści, Afryka
potężne wały łodygowe „wędki” ,
nadoczodołowe dźwignie z gałęzi

? Podobne do szympansich ? Afryka


zęby trzonowe, ałe nie kły Wschodnia

podobne do małpich Wielkość i rozmieszczenie ?. Wschodnia


fragmenty jak u szympansa; szkliwo Afryka
jak u człowieka

Niskie, płaskie czoło; Duże kły i zęby trzonowe Żadne? Odłupki? Wschodnia
wystająca twarz; duże Afryka
wały nadoczodołowe (może także
zachodnia)

Mniejsza twarz; Mniejsze zęby trzonowe Ciosane narzędzia Wschodnia i


okrąglejsza czaszka odłupkowe do krajania i południowa
skrobania Afryka

Gruba; duże wały nad­ Mniejsze zęby Symetryczne siekiery Afryka (mo­
oczodołowe (Azja); ręczne że odrębny
mniejsza, wystająca gatunek),
twarz Azja, Europa

Wyższa czaszka; Mniejsze zęby Lepsze siekiery Afryka, Azja,


mniejsza, wystająca ręczne, retuszowane Europa
twarz; duże wały odłupki
nadoczodołowe

Wysoka czaszka; średnie Mniejsze zęby Retuszowane odłupki; Afryka,


wały nadoczodołowe; ostrza z odłupków; zachodnia
lekko wystająca twarz; groty Azja
podbródek

Współczesna Współczesne Ostrza wiórowe; wiertła; Cały świat


miotacze oszczepów;
igły; rylce; kość

wytwarzania skomplikowanych narzędzi, zależność od polowania, rozmiar


mózgu, zasięg siedlisk. Zęby i szczęki zmniejszały się. Twarz stawała się coraz
mniej podobna do pyska. Wały nadoczodołowe, które zakotwiczają mięśnie
zamykające szczęki, kurczyły się i zanikły. Nasze drobne twarze różnią się od
zwierzęcych, ponieważ narzędzia i technologia przejęły rolę zębów. Zabijamy

219
i oprawiamy zwierzęta ostrzami, zmiękczamy rośliny i mięso ogniem. Zmniej­
sza to mechaniczne wymagania wobec szczęk i czaszki, pozwalając napozby-
cie się kości z naszych i tak ciężkich głów. Płcie mniej różnią się wielkością, co
sugeruje, że samce używają mniej energii na wzajemne bójki, a więcej na opie­
kę nad dziećmi i ich
Stopniowy wzrost objętości mózgu (któremu sprzyj ał rozwój rąk i stóp).
znajdujący wyraz w narzędziach, kościach ze śladami krojenia i wzrastającym
zasięgu terytorialnym, jest dobrym dowodem, jeśli dowód był potrzebny; że
inteligencja jest produktem doboru naturalnego do eksploatacji niszy poznaw­
czej. Inteligencja nie była nieuniknionym skutkiem rozkwitu możliwości homini­
dów. W każdej epoce inne gatunki, pominięte w tabeli, usamodzielniały się, żeby
zająć nieco inne nisze: rozbijające orzechy i żujące korzenie australopiteki, być.
może jeden lub dwa podtypy Homo habilis, całkiem prawdopodobnie azjatyc­
kie gałęzie Homo erectus i archaicznego Homo sapiens, jak też zaadaptowani
do epoki lodowcowej neandertalczycy. Każdy gatunek mógł zostać wyelimino­
wany z konkurencji, kiedy sąsiadująca, bardziej podobna do H. sapiens populacja
weszła wystarczająco daleko w niszę poznawczą, by powielić bardziej wyspecja­
lizowane wyczyny gatunku i wyjść poza jego ograniczenia. Inteligencja nie była
. także prezentem makromutacji czy losowego dryfu - jak mógł taki szczęśliwy
traf utrzym ać się w jednym rodzie przez m iliony lat, setki tysięcy pokoleń,:
u gatunku za gatunkiem o coraz większych mózgach? Ponadto większe mózgi
nie były tylko ozdobą, ale pozwalały ich właścicielom na tworzenie coraz lep­
szych narzędzi i zasiedlanie coraz większych obszarów planety.

#*
Według standardowego harmonogramu przyjętego w paleoantropologii
ludzki mózg wyewoluował do swojego współczesnego kształtu w przedziale, :
który rozpoczął się wraz z pojawieniem się Homo habilis dwa miliony lat temu
i skończył z pojawieniem się „anatomicznie współczesnego człowieka”, Homo ',
sapiens sapiens, między 200 000 a 100 000 lat temu. Podejrzewam, że nasi
przodkowie penetrowali niszę poznawczą znacznie dłużej. Oba końce procesu
trzeba, być może, rozciągnąć poza daty z podręczników, dając jeszcze więcej
czasu na ewolucję naszego fantastycznego umysłowego przystosowania.
Na jednym krańcu przedziału czasowego jest podobny do australopiteka
afarensis (gatunek charyzmatycznej skamieniałości zwanej Lucy) sprzed czte­
rech milionów lat. Jego przedstawicieli opisuje się często jako szympansy o wy­
prostowanej postawie, ponieważ rozmiar ich mózgu dorównywał mniej więcej
szympansom i nie pozostawili żadnych wyraźnych dowodów używania narzędzi.
Z tego wynika, że poznawcza ewolucja zaczęła się dopiero dwa miliony lat
później, kiedy Homo habilis o większym mózgu dzięki łupaniu kamieni zarobił
na swój przydomek - zręczny.
Ale to się nie może zgadzać. Po pierwsze, jest ekologicznie niemożliwe,
by mieszkaniec drzew mógł przenieść się na otwarty teren i przeorganizować
swoją anatomię, tak aby przyjąć postawę wyprostowaną, bez reperkusji we
wszystkich innych aspektach trybu życia i zachowania. W spółczesne szym­
pansy używają narzędzi i transportują przedmioty, miałyby zaś znacznie wię­
cej korzyści i sukcesów, gdyby mogły je swobodnie nosić. Po drugie, chociaż
ręce australopiteka zachowały trochę małpiego zgięcia palców (co mogło cza-
!sami ułatwić wspinanie się na drzewa w razie niebezpieczeństwa), wyraźnie
wyewoluowały po to, by można się było nimi lepiej posługiwać. Ich kciuki są
:dłuższe i bardziej przeciwstawne do pozostałych palców niż u szympansów, a
palec wskazujący i środkowy pozwalają na chwycenie kam iennego młota czy
kuli. Po trzecie, nie jest wcale jasne, że ich mózg nie był większy od mózgu
szympansa czy że brakowało im narzędzi. Paleoantropolog Yves Coppens ar­
gumentuje, że ich mózgi są o trzydzieści do czterdziestu procent większe, niż
można oczekiwać u szympansa o ich rozmiarach ciała, i że pozostawili obro­
bione odłupki kwarcu oraz inne narzędzia. Po czwarte, znaleziono właśnie szkie­
lety H. habilis używających narzędzi i nie różnią się one tak bardzo od szkiele­
tów australopitekó w.
Co najważniejsze, hominidy nie układały swojego życia dla wygody antro­
pologów. M amy szczęście, że kamień można połupać w narzędzia i że trwają
one miliony lat, więc niektórzy z naszych przodków nieumyślnie zostawili nam
kapsułki czasu. Jest jednak znacznie trudniej wyrzeźbić kamienny koszyk, płach­
tę do noszenia dziecka, bumerang czy łuk i strzały. Na każdy przedm iot trwały
współcześni łowcy-zbieracze używają wielu, które szybko się niszczą, i to
musiało odnosić się również do hominidów w każdym stadium rozwoju. Dane
archeologiczne niewątpliwie zbyt nisko szacują użycie narzędzi.
Tak więc standardowa ocena przebiegu ewolucji ludzkiego mózgu rozpo­
czyna historię zbyt późno; sądzę także, że zbyt wcześnie ją kończy. Mówi się,
że współcześni ludzie (my) powstali między 200 000 a 100 000 lat temu w
Afryce. Dowodem jest to, że mitochondriałne DNA (mDNA) wszystkich ludzi

221
na planecie (dziedziczone tylko po matce) można prześledzić wstecz do afry­
kańskiej kobiety, żyjącej w tym okresie. (Twierdzenie jest kontrowersyjne, ale
dowodów jest coraz więcej). Innym dowodem jest to, że anatomicznie współ­
czesne skamieniałości pojawiają się w Afryce ponad 100 000 lat temu i wkrótce
potem na Bliskim Wschodzie około 90 000 lat temu. Zakłada się, że biologiczna
ewolucjaczłowieka właściwie wtedy się zatrzymała. To jednak pozostawia pewną
chronologiczną anomalię. Anatomicznie podobni do współczesnych ówcześni
ludzie mieli ten sam zestaw narzędzi i prowadzili podobny tryb życia jak ich
skazani na zagładę neandertalscy sąsiedzi. Najbardziej dramatyczna zmiana w
danych archeologicznych na przełomie górnego paleolitu - zwana także „wiel­
kim skokiem naprzód” i „ludzką rewolucją” - nastąpiła po 50 000 lat. Dlatego
też - powiadają - ludzka rewolucja musiała być zmianą kulturową.
Nie jest przesadą nazywanie tego rewolucją. W szystkie inne hominidy
są jak z komiksu „B.C.”, ale ludzie górnego paleolitu byli Flinstonami. Po­
nad 45 000 lat temu w jakiś sposób przebyli sto kilometrów otwartego oceanu i
dotarli do Australii, gdzie zostały po nich paleniska, malowidła jaskiniowe,
pierwsze na świecie polerowane narzędzia, ich potomkami są też współcześni
aborygeni. Europa (siedziba człowieka z Cro-Magnon) i Bliski W schód także
ujrzały bezprecedensową sztukę i technologię, do której używano nowych ma­
teriałów, takich jak rogi, kość słoniowa i kości, również kamień, transportowa­
nych czasami setki kilometrów. Zestaw narzędzi zawierał cienkie ostrza, igły,
szydła, wiele rodzajów siekier i skrobaczek, groty oszczepów, miotacze oszcze­
pów, łuki i strzały, haczyki na ryby, rylce, być może również kalendarze. Budo­
wali schronienia, tysiącami zabijali duże zwierzęta. Ozdabiali wszystko, co
znalazło się w polu widzenia - narzędzia, ściany jaskiń, własne ciała - i rzeźbi­
li drobiazgi w kształcie zwierzątoraz nagich kobiet, które archeolodzy eufemi­
stycznie nazywają „symbolami płodności”. To byliśmy my.
Nowe sposoby życia z pewnością mogą się nagle pojawić bez żadnej bio­
logicznej zmiany, jak to było z bliższej nam znanymi zjawiskami, takimi jak
rewolucja agrama, przemysłowa i informatyczna. Dotyczy to szczególnie sy­
tuacji, kiedy populacja rośnie do punktu, w którym m ożna połączyć odkrycia
tysięcy wynalazców. Pierwsza ludzka rewolucja nie była jednak kaskadą zmian,.
zapoczątkowaną kilkoma podstawowymi wynalazkami. Sama pomysłowość
była wynalazkiem, ujawnianym w setkach innowacji, dokonywanych w miej­
scach oddalonych od siebie o dziesiątki tysięcy kilometrów i w ciągu wielu lat.
Trudno mi uwierzyć, że ludzie 100 000 łat temu mieli takie sam e umysły jak

222
: rewolucjoniści z górnego paleolitu w istocie takie same ja k n a s z e - i przez
5 0 000 lat ani jednem u z nich nie zaświtała myśl, że można zrobić narzędzie z

kości czy choćby cokolwiek upiększyć.


I nie ma potrzeby w to wierzyć - luka trwająca 50 000 lat jest iluzją. Po
pierwsze, tak zwani anatomicznie współcześni ludzie sprzed 100 000 lat mogli
być bardziej nowocześni niż ich neandertalscy rówieśnicy, ale nikt by ich nie
wziął przez pomyłkę za dzisiejszych ludzi. Mieli wały nadoczodołowe, wysta­
jące twarze i ciężkie szkielety, jakich nie mają żadne dzisiejsze odmiany czło­
wieka. Ich ciała musiały wyewoluować, aby stali się nami, i z pewnością doty­
czy to również ich mózgów. Mit, że są całkowicie nowocześni, wyrósł z oby-
. czaju traktowania oznaczeń gatunków, jakby chodziło o rzeczywiste byty. W
zastosowaniu zaś do ewoluującego organizmu są one jedynie konwencją. Nikt
■nie chce wynajdować nowych gatunków za każdym razem, kiedy znaleziony
zostaje jakiś ząb, więc pośrednie formy wpycha się na siłę do najbliższej do­
stępnej kategorii. W rzeczywistości hominidy musiały zawsze występować w
tuzinach czy setkach odmian, rozrzuconych po dużej sieci sporadycznie kon­
taktujących się subpopulacji. Nieliczne jednostki unieśmiertelnione w postaci
skamieniałości niekoniecznie były naszymi bezpośrednimi przodkami. „Ana­
tomicznie współczesne” skamieniałości są bliższe nam niż komukolwiek inne­
mu, ale albo miały jeszcze trochę ewoluowania przed sobą, albo były z dala od
-centrum zmiany.
Po drugie, rewolucja prawdopodobnie zaczęła się na długo przed uważa­
nym powszechnie za cezurę okresem sprzed 40 000 lat. To wtedy w jaskiniach
Europy zaczęły się pojawiać wymyślne artefakty, Europa jednak zawsze ścią­
gała więcej uwagi, niż na to zasługuje, ponieważ ma masę jaskiń i masę arche­
ologów. W samej Francji jest trzysta dobrze zbadanych stanowisk paleolitycz­
nych, łącznie z tym, którego jaskiniowe malowidła zeskrobała ze ścian zbyt
entuzjastyczna grupa harcerzy, biorących je za graffiti. W całej Afryce są ich
i tylko dwa tuziny. Ale jedno z nich, w Zairze, zawiera precyzyjnie wykonane
przyrządy z kości, w tym dwa sztylety, trzonki i groty z haczykowatymi wystę­
pami , kamienie młyńskie przetransportowane z odległości wielu kilometrów
:oraz pozostałości tysięcy sumów, przypuszczalnie ofiar tych narzędzi. Zbiór
wygląda na porewolucyjny, ale jest datowany na 75 000 lat temu. Pewien ko­
mentator powiedział, że to jak znalezienie pontiaca na strychu Leonarda da
Vinci. Kiedy jednak archeolodzy zaczęli badać strych afrykańskiego kontynen­
tu, zaczęli znajdować coraz więcej pontiaców: precyzyjne kamienne ostrza,

223
SUM—

ozdobione narzędzia, bezużyteczne, ale barwne minerały, transportowane sety


kilometrów
Po trzecie, mitochondrialna Ewa sprzed 200 000 do 100 000 lat temu nie
brała udziału w żadnym ewolucyjnym wydarzeniu. Wbrew niektórym fanta­
stycznym nieporozumieniom nie przeszła ona jakiejś mutacji, dzięki której jej
potomkowie byli mądrzejsi bardziej rozmowni czy mniej zwierzęcy. Nie była rów­
nież znakiem końca ewolucji. Była jedynie matematyczną koniecznością, najbliż­
szym w czasie wspólnym przodkiem po kądzieli wszystkich żyjących ludzi,
czyli naszą pra-pra- ...prababką. Z tej definicji wynika tylko tyle, że Ewa mo­
głaby być nawet rybą.
Ewa oczywiście nie była rybą, ale afrykańskim hominidem. Dlaczego kto­
kolwiek miałby zakładać, że była szczególnym hominidem, czy też że żyła w
szczególnych czasach? Między innymi dlatego, że z jej powodu inne czasy i
inne miejsca przestały być szczególne. Skoro mDNA Europejczyków i Azja­
tów dwudziestego wieku jest wariantem liczącego 200 000 lat afrykańskiego
mDNA, muszą oni być potomkami afrykańskiej populacji z owego czasu. Wspót
cześni Ewie Europejczycy i Azjaci nie pozostawili żadnego mDNA dzisiej­
szym Europejczykom oraz Azjatom, clłatego przypuszczalnie nie byli ich przod­
kami (przynajmniej —a jest to poważne zastrzeżenie - nie przodkami wyłącz­
nie w linii żeńskiej). ■ ■
Z tego jednak nie wynika, by ewolucja miała się zatrzymać na Ewie, Mó-.
żemy przypuścić, że większość zmian ewolucyjnych nastąpiła, zanim przodko­
wie współczesnych ras oddzielili się i przestali wymieniać geny, ponieważ dzi­
siaj jesteśmy do siebie podobni. Nie nastąpiło to jednak w momencie, gdy Ewa
wyzionęła ducha. Rozproszenie ras i koniec znaczącej ewolucji człowieka;
musiały się zdarzyć znacznie później. Ewa nie jest naszym najbliższym wśpól-:
nym przodkiem, lecz najbliższym wspólnym przodkiem po całkowicie żeń­
skiej linii. Ostatni wspólny przodek w linii mieszanej (męskiej i żeńskiej) żył
znacznie później. Ty i twój brat cioteczny lub stryjeczny macie wspólnego przod­
ka zaledwie dwa pokolenia wstecz: babcię i dziadka. Jeśli jednak szukasz wspól­
nego przodka wyłącznie w linii żeńskiej (matka matki twojej matki i tak dalej),,
to poza jednym rodzajem kuzynów (dziecko siostry twojej matki) nie ma pra­
wie ograniczeń, jak daleko wstecz musiałbyś pójść. Gdyby więc ktoś miał zga­
dywać stopień pokrewieństwa między tobą a twoim kuzynem na podstawie
waszego ostatniego wspólnego przodka, powiedziałby, że jesteście blisko spo­
krewnieni. Gdyby jednak miał sprawdzać tylko ostatniego przodka w czysto

224
Reńskiej linii, mógłby sądzić, że w ogóle nie jesteście spokrewnieni! Podobnie,
narodziny ostatniego wspólnego przodka ludzkości w czysto żeńskiej linii, mi-
tochondriałnej Ewy, powodują, że podaje się przesadne oceny tego, jak dawno
temu wciąż następowało krzyżowanie wsobne całej ówczesnej ludzkości.
Niektórzy genetycy sądzą, że długo po Ewie nasi przodkowie przeszli przez
wąskie gardło populacyjne. Zgodnie z tym scenariuszem, który oparty jest na
zadziwiającej identyczności genów w całej współczesnej populacji ludzkiej,
65 000 lat temu liczebność naszych przodków skurczyła się do około dziesię­
ciu tysięcy, być może z powodu globalnego ochłodzenia wywołanego wybu­
chem wulkanu na Sumatrze. Rasa ludzka była tak samo zagrożona jak dziś
goryle górskie. W Afiyce nastąpił gwałtowny wzrost liczebności populacji, od
której oddzieliły się małe hordy, by mszyć do innych zakątków świata, być
może kojarząc się po drodze z innymi wczesnymi ludźmi. W ielu genetyków
uważa, że ewolucja zachodzi szczególnie szybko, kiedy rozproszone populacje
wymieniają sporadycznych migrantów. Dobór naturalny potrafi szybko przy­
stosować każdą grupę do lokalnych warunków, tak że jeden lub więcej człon-
:ków grupy może dać sobie radę z każdym nowym wyzwaniem, a ich geny
importują następnie sąsiedzi. Być może w tym okresie nastąpił końcowy roz­
kwit ewolucji ludzkiego umysłu.
Wszystkie rekonstrukcje historii naszej ewolucji są kontrowersyjne, a obie­
gowa mądrość zmienia się co miesiąc. Przewiduję jednak, że data zamykająca
naszej biologicznej ewolucji przesunie się do przodu, a otwierająca data rewo­
lucji archeologicznej - do tyłu, aż się zbiegną. Nasz umysł i tryb życia wyewo­
luowały jednocześnie.

Co teraz
Czy nadal ewoluujemy ? Biologicznie prawdopodobnie nie za bardzo. Ewo­
lucja nie ma wewnętrznego impetu, nie zamienimy się więc w rozdętogłowe
potworki z fantastyki naukowej. Warunki życia współczesnych ludzi także nie
sprzyjają prawdziwej ewolucji. Okupujemy wszystkie nadające się i te niezbyt
nadające do zamieszkania obszary ziemi, migrujemy swobodnie i zmieniamy
tryb życia. Dlatego właśnie jesteśm y mglistym ruchomym celem doboru natu­
ralnego. Jeśli nasz gatunek w ogóle ewoluuje, dzieje się to zbyt powoli i nie­
przewidywalnie, byśmy mogli poznać kierunek zmian.

225
: - Wiktoriańskie nadzieje kwitną jednak wiecznie. Jeśli autentyczny dobór
naturalny nie może nas ulepszyć, może dokona tego wytworzona przez czło­
wieka namiastka. Nauki społeczne pełne są twierdzeń, że nowy rodzaj adapta­
cji i doboru rozszerzył dobór biologiczny. Sądzę, że wprowadzają one w błąd.
Pierwsze twierdzenie głosi, że w świecie zachodzi cudowny proces zwany
„adaptacją”, który sprawia, że organizmy rozwiązują swoje problemy. Otóż w
ściśle Darwinowskim sensie dzisiejsza adaptacja jest wynikiem doboru, który
miał miejsce w przeszłości. Pamiętamy, jak dobór naturalny daje złudzenie
tełeologii: można odnieść wrażenie, że dobór przystosowuje każdy organizm
do jego obecnych potrzeb, w rzeczy wistości zaś sprzyja tylko potomkom orga­
nizmów, które były przystosowane do swoich potrzeb w przeszłości. Geny, które
zbudowały najlepiej przystosowujące się ciała i umysły wśród naszych przod­
ków, zostały przekazane potomstwu, tak że budują ciała i umysły dzisiaj (w
tym wrodzone zdolności do przystosowywania się do pewnych rodzajów od­
mian środowiskowych, jak opalanie się, twardnienie skóry i uczenie się).
Niektórym jednak to nie wystarcza: adaptacja zdarza się codziennie. „Dar­
winowscy naukowcy społeczni”, tacy jak Paul Turke i Laura Betzig, sądzą, że
„nowoczesna teoria darwinowska przewiduje, iż ludzkie zachowanie będzie
adaptacyjne, to znaczy zaprojektowane do propagowania maksymalnego suk­
cesu reprodukcyjnego (...) przez dostępnych potomków i niepotomnych krew­
nych”. „Funkcjonaliści”, tacy jak psycholodzy Elisabeth Bates i Brian MacWhin-
ney, uważają „selekcyjne procesy działające podczas ewolucji i selekcyjne pro­
cesy działające podczas uczenia się za część jednego, bezszwowego, natural­
nego materiału”. Implikuje się tutaj, że nie potrzeba wyspecjalizowanej ma­
szynerii umysłowej: jeśli adaptacja po prostu powoduje, że organizmy wyko­
nują to, co potrzebne, kto mógłby żądać czegoś więcej? Optymalne rozwiąza­
nie problemu - jedzenie rękoma, znalezienie odpowiedniego partnera, wynale­
zienie narzędzi, używanie gramatycznego języka - jest po prostu nieuniknione.
Kłopot z funkcjonalizmem polega na tym, że jest to wyjaśnienie lamarc-
kowskie. Nie w sensie drugiej zasady Lamarcka, dziedziczenia nabytych cech
- żyrafy wyciągają szyje i rodzą małe żyrafy z szyjami już wyciągniętymi.
Wszyscy wiedzą, że od tego trzeba się trzymać z daleka. (No, prawie wszyscy:
Freud i Piaget uparcie się tego trzymali, gdy biolodzy już dawno porzucili tę
ideę). Wyjaśnienie jest łamarckowskie w sensie pierwszej zasady Lamarcka,
czyli „odczuwanej potrzeby” - żyrafom rosną szyje, kiedy głodnymi oczyma
wpatrują się w liście tuż poza ich zasięgiem. Jak to ujął Lamarck: „Nowe potrze­
by,które sprawiają, żejakaś część jest niezbędna, istotniepiowodująpowstanie tej
części w wyniku podejmowanych wysiłków”. Gdybyż tylko tak było! Jak powia­
da angielskie przysłowie: „Gdyby marzenia były końmi, żebracy byliby jeźdź­
cami” Dobre chęci jednak nie wystarczają. Nie ma aniołów stróżów pilnują­
cych, by każda potrzeba została zaspokojona. Zostaje zaspokojona dopiero wte­
dy, gdy pojawiają się mutacje zdolne do zbudowania narządu, który zaspokaja
potrzebę, kiedy organizm znajduje się w środowisku, w którym zaspokojenie tej
potrzeby przekłada się na więcej dzieci zdolnych do przeżycia i w którym przez
tysiące pokoleń trwa presja selekcyjna. W przeciwnym razie potrzeba pozostaje
nie zaspokojona. Pływakom nie wyrasta błona między palcami; Eskimosom nie
rośnie sierść. Przez dwadzieścia lat studiowałem trójwymiarowe lustrzane odbi­
cia i chociaż wiem, że matematycznie można zamienić lewy but w prawy przez
obrócenie go w czwartym wymiarze, nie byłem w stanie wyprodukować czwór-
wymiarowej przestrzeni m entalnej, żeby zobaczyć ten obrót.
Odczuwana potrzeba to kuszący pomysł. Rzeczywiście wydaje się, że z
potrzeb wynikają rozwiązania. Jesteś głodny, masz ręce, żywność stoi przed tobą,
jesz rękoma - jak mogłoby być inaczej? Tyle że nie powinniśmy cię nawet o to
pytać. Dobór naturalny tak ukształtował twój mózg, że uważasz rozwiązanie tego
: problemu za oczywiste. Zmień umysł (na umysł robota, innego zwierzęcia albo
pacjenta oddziału neurologicznego) lub zmień problem, a to, co jest oczywiste,
przestanie takie być. Szczury nie mogą się nauczyć porzucania kawałka żywności
w celu uzyskania większej nagrody. Kiedy szympansy próbują naśladować kogoś
przyciągającego grabiami leżący daleko przysmak, nie zauważają, że grabie trze-
ba trzymać zębami do dołu, nawet jeśli wyraźnie pokazuje im się, jak należy je
trzymać. Abyś nie popadł w samozadowolenie, następne rozdziały pokażą, jak
. budowa naszego umysłu powoduje powstawanie paradoksów, nierozwiązywal­
nych problemów, krótkowzroczności, iluzji, irracjonalności i bezskutecznych
strategii, które zamiast gwarantować zaspokojenie naszych codziennych po­
trzeb, przeszkadzają w ich zaspokojeniu,
Ale co z Darwinowskim imperatywem, by przetrwać i rozmnożyć się? W
codziennym zachowaniu taki imperatyw nie istnieje. Ludzie oglądają porno­
grafię, podczas gdy mogliby szukać partnera, rezygnują z żywności, żeby ku­
pić heroinę, sprzedają swoją krew, żeby kupić bilet do kina (w Indiach), odkła­
dają na później posiadanie dzieci, żeby zrobić karierę, wpędzają się w przed­
wczesną śmierć obżarstwem. Ludzkie występki są dowodem, że ewolucja, do­
słownie mówiąc, jest sprawą przeszłości. Nasz umysł jest przystosowany do
Z2um .

życia w małych grupach zbierackich, w których nasza rodzina spędziła dzie­


więćdziesiąt dziewięć procent swojej egzystencji, a nie do rozgardiaszu nie­
przewidywalnych zdarzeń, jaki stworzyliśmy od czasów rewolucji agrarnej]
przemysłowej. Zanim powstała fotografia, adaptacyjne było odbieranie obra­
zów wzrokowych atrakcyjnych przedstawicielek (i przedstawicieli) przeciw­
nej płci, ponieważ powstawały tylko ze światła odbitego od płodnych ciał. Za­
nim pojawiły się narkotyki w strzykawkach, były syntetyzow ane w mózgu
jako naturalne środki przeciwbólowe. Gdy nie było filmów, adaptacyjne było
śledzenie życia uczuciowego innych osób, ponieważ jedyne dostępne obserwa­
cji życie uczuciowe toczyło się wśród ludzi, których codziennie musiałeś zro­
zumieć i przechytrzyć. Gdy nie było środków antykoncepcyjnych, rodzenia
dzieci nie dawało się odłożyć na później, a status i bogactwo pozwalały na
posiadanie większej liczby zdrowszych dzieci. Nim na każdym stole poja­
wiła się maselniczka, cukiernica i solniczka, gdy chude lata nigdy nie były
zbyt odległe, nikt nie miał za wiele słodkiej, słonej i tłustej żywności. Ludzie
nie wróżą, co jest adaptacyjne dla nich czy ich genów; to geny sprawiły, że
mają myśli i uczucia adaptacyjne w środowisku, w którym te geny doszły
do głos u w wyniku doboru naturalnego.

***
Innym rozszerzeniem adaptacji jest na pozór nieszkodliwy banał, że „ewo­
lucja kulturowa zastąpiła ewolucję biologiczną”. Przez miliony lat geny były
przekazywane z ciała do ciała i selekcjonowane, by organizmy mogły się przy­
stosować. Gdy jednak pojawiła się ludzkość, jednostki kultury były przekazy­
wane z umysłu do umysłu, aby kultury mogły się przystosować. Pochodnia
postępu przeszła w ręce szybszego biegacza. W filmie „2001: Odyseja kosmicz-"
na” włochata ręka ciska w powietrze kość, która zamienia się w stację ko-a
smiczną.
Przesłanką ewolucji kulturowej jest to, że istnieje pojedynczy fenomen -
marsz postępu, rozwój człowieka od małp do Armagedonu - który Darwin
wyjaśnił tylko do pewnego stopnia. Moim zdaniem ludzki mózg wyewoluował
według jednego zbioru praw, doboru naturalnego i genetyki, a teraz mózgi po­
szczególnych ludzi oddziałują wzajem na siebie zgodnie z innymi prawami,
psychologii poznawczej i społecznej, ludzkiej ekologii i historii. Przekształcę-.
nie czaszki oraz rozkwit i upadek imperiów mogą mieć niewiele wspólnego.

228
■ Richard Dawkins zarysował najwyraźniejszą analogię między doborem
genów a doborem faktów kulturowych, które nazwał memami. Memy, takie
jak melodie, idee i opowiadania, rozprzestrzeniają się z mózgu do mózgu, po
: grodze zaś podlegają czasami mutacji. Nowe cechy memu, dzięki którym jego
odbiorcy są bardziej skłonni do zachowania go i rozprzestrzeniania, takie jak
chwytliwość, atrakcyjność, śm ieszność czy nieodpartość, doprow adzą do
tego, że będzie on pow szechniejszy w puli memów. W późniejszych run­
dach powtórek najbardziej w arte rozprzestrzeniania memy najlepiej się roz­
przestrzenią i z czasem przejmą całą populację. Idee będą więc ewoluować, by
się lepiej przystosować do rozprzestrzeniania. Zauważmy, że mówimy o ewo­
luujących ideach, a nie o ludziach, ewoluujących w celu zdobycia większej
wiedzy.
' Sam Dawkins użył tej analogii, by zilustrować, jak dobór naturalny stosuje
się do wszystkiego, co się replikuje, nie tylko do DNA. Inni traktują to jako
autentyczną teorię ewolucji kulturowej. Jeśli wziąć ją dosłownie, przepowiada,
że ewolucja kulturowa działa następująco. Mem zmusza swojego nosiciela do
rozgłaszania go i mutuje u jakiegoś odbiorcy: dźwięk, słowo czy fraza zostają
losowo zmienione. Być może, jak w filmie „Monty Python’s Life of Brian”
publiczność Kazania na Górze zamiast: Blessed are the pecicemcikers (Błogo­
sławieni, którzy czynią pokój) usłyszała: Blessed are the cheesemakers (Bło­
gosławieni, którzy produkują ser). Nowa wersja lepiej zostaje w pamięci i prze­
waża w większości umysłów. Także ona zostaje przemaglowana przez literów­
ki, przesłyszenia i przejęzyczenia, a najbardziej rozpowszechnione akumulują
się, stopniowo zmieniając sekwencję dźwięków. Z czasem zamienia się w: „To
tylko jeden mały krok człowieka, lecz olbrzymi krok ludzkości”.
Sądzę, że zgodzimy się, iż nie tak przebiega zmiana kulturowa. Złożony
mem nie tworzy się w wyniku zachowywania błędów powstałych w kopiowa­
niu. Powstaje, ponieważ ktoś zabiera się do roboty, wytęża umysł, wysila po­
mysłowość i coś komponuje, pisze, maluje czy wynajduje. To prawda, że na
twórcę wpływają popularne idee i może on polerować wersję za wersją, ale nie
przypomina to doboru naturalnego. Porównajmy tylko dane wejściowe i wyj­
ściowe - wersję piątą z wersją szóstą lub inspirację artystki i dzieło jej życia.
Nie różnią się one kilkoma przypadkowymi zmianami. Wartość dodana przy
każdej powtórce pochodzi z koncentracji pracy mózgu na ulepszeniu produktu,
a nie z powtarzania czy kopiowania setki tysięcy razy w nadziei, że jakieś po­
myłki rzeczowe czy literowe będą użyteczne.

229
' " Nie bądźmy tacy dosłowni, odpowiadają entuzjaści ewolucji kulturowej
Oczywiście nie jest ona dokładną kopią wersji Darwinowskiej. W ewolucji
kulturowej zmiany są ukierunkowane, a nabyte cechy - dziedziczne. Okazało
się, że Lamarck, choć mylił się w sprawie ewolucji biologicznej, miał rację c0 ;
do ewolucji kulturowej.
Ale to nie tak. Chodzi nie tylko o to, że Lamarck, jak pamiętamy, mylił s[ę
wkwestii życia na tej planecie. Jeśli chodzi o wyjaśnienie, jak powstały złożo­
ne konstrukcje, jego teoria była błędna i pozostała na zawsze w dołkach starto­
wych. Nic nie mówi o dobroczynnej sile wszechświata czy wszystkowiedzą-;
cym głosie organizmu, którym zawdzięczamy użyteczne mutacje. A to właśnie :
ta siła czy głos wykonują całą pracę twórczą. Mówiąc, że ewolucja kulturowa '
jest lamarckowska, przyznajemy iż nie mamy pojęcia, jak ona działa. Szcze­
gólna cecha wytworów kultury, mianowicie ich pomysłowość, piękno i prawda
(analogie do złożonej, adaptacyjnej budowy organizmów), pochodzi z m ental-;;
nych komputacji, które „kierują” - to jest wynajdują - „mutacje” i „nabywają \
cechy” - to jest rozumieją je.
Modele kulturowych transmisji faktycznie oferują wgląd w inne cechy ;
zmian kulturowych, szczególnie ich demografię - jak memy mogą stać się po- ■
pulame lub niepopularne. Analogia jest jednak bliższa epidemiologii niż ewo- >
lucji: idee są jak choroby zakaźne, które powodują epidemie, nie zaś ja k ko- ;
rzystnegeny, które sprzyjają adaptacji. Wyjaśniają, w jaki sposób idee stają się ;
popularne, ale nie skąd się biorą.
Wielu ludzi nie zaznajomionych z naukami o procesach poznawczych wi- '
dzi w ewolucji kulturowej jedyną nadzieję na ugruntowanie ulotnych pojęć,
takich jak idee i kultura, w ścisłej biologii ewolucyjnej. Ich zdaniem, wnosząc :
kulturę do biologii, pokazuje się, jak wyewoluowała dzięki własnej wersji d o -.
boru naturalnego. Ale to jest błędne rozumowanie; produkty ewolucji nie mu- ;
szą wyglądać jak ewolucja. Żołądek jest solidnie ugruntowany w biologii, ale :
nie wydziela losowych odmian kwasów i enzymów, zachowując te, które nieco
trawią żywność, i pozwalając im na płciową rekombinację oraz reprodukcję, i
tak dalej przez setki tysięcy posiłków. Dobór naturalny ma już za sobą takie
próby i błędy: skonstruował żołądek, który jest dziś skutecznym procesorem
chemicznym, wypuszczającym odpowiednie kwasy i enzymy we właściwym
momencie. Podobnie, grupa umysłów nie musi odtwarzać procesu doboru na­
turalnego, by wpaść na dobry pomysł. Dobór naturalny zaprojektował umysł
jako procesor informacji, który dzisiaj postrzega, wyobraża sobie, tworzy sy-

230
flitilacje i planuje. Kiedy krążą idee, nie są one jedynie kopiowane z przypad­
kowymi błędami typograficznymi: ocenia się je, dyskutuje nad nimi, ulepsza
iub odrzuca. W istocie umysł, który biernie akceptuje otaczające go memy,
by}by bezbronną ofiarą eksploatacji przez innych i szybko zostałby wyelimino­
w a n y przez dobór.

Genetyk Theodosius Dobzhansky napisał słynne zdanie, że bez teorii ewo­


lucji niczego w biologii nie da się zrozumieć. Możemy dodać, że niczego w
kulturze nie da się zrozumieć bez uwzględnienia psychiki. Ewolucja stworzyła
psychikę i w ten sposób ewolucja wyjaśnia kulturę. Najważniejszym reliktem
pozostawionym przez wczesnego człowieka jest współczesny umysł.
4

OKO WYOBRAŹNI
Gapić się to myśleć.
SALYADOR DALI

Ostatnie dekady miały hula-hoop, niewidzialne promieniowanie, radio CB i


kostkę Rubika. Szaleństwem lat dziewięćdziesiątych jest autostereogram, na­
zywany także „Magicznym Okiem”, „Głęboką Wizją” i „Superstereogramem”.
Są to tworzone przez komputer zawijasy, które oglądane z bardzo bliska lub
wzrokiem utkwionym w oddali nagle dają żywe złudzenie trójwymiarowych
obiektów o ostrych konturach, majestatycznie zawieszonych w przestrzeni. Ta
przelotna moda ma już pięć lat i autostereogramy są wszędzie, od pocztówek
po strony sieci Web. Figurowały w żartach rysunkowych w gazetach, w komik­
sie „Blondie” i w telewizyjnych serialach komediowych, takich jak „Seinfeld”
i „Ellen”. W jednym z odcinków aktorka Ellen deGeneres należy do klubu
czytelników, który uznał stereogramową książkę za książkę tygodnia. Pełna
wstydu, że nie widzi złudzenia, wpatruje się w rysunki przez cały wieczór, ale
bez sukcesu. W rozpaczy zapisuje się do grupy terapeutycznej dla osób, które
nie „widzą” stereogramów.
Złudzenia wzrokowe fascynowały ludzi od dawna, nim psycholog Chri-
stopher Tyler niechcący wywołał sensację autostereogramów jako produkt
uboczny badań nad widzeniem dwuocznym. Prostsze złudzenia, jakie dają li­
nie równoległe pozornie zbieżne i linie przystające, które wydają się nierówne,
od dawna pojawiały się na opakowaniach płatków kukurydzianych, w muze­
ach dla dzieci i na kursach psychologii. Fascynacja nimi jest oczywista. „Komu
uwierzysz, mnie czy własnym oczom?” - mówi Groucho Marx do Margaret
Dumont, grając na naszym przeświadczeniu, że widzenie jest najpewniejszą

232
: drogą do wiedzy. Są i inne powiedzonka: Jak cię widzą, tak cię piszą; Zobaczyć
to uwierzyć; M amy naocznego świadka; W idziałem to na własne oczy. Jeśli
jednak szatański pokaz może spowodować, że widzimy coś, czego nie ma, to
jak możemy ufać własnym oczom w innych sytuacj ach?
Złudzenia nie są tylko ciekawostkami; przez stulecia wpływały na rozwój
myśli zachodniej. Sceptycyzm, tak stary jak sama filozofia, kwestionuje naszą
zdolność do uzyskania pewnej i uzasadnionej wiedzy o czymkolwiek, wypo-
: rninając nam złudzenia: wiosło w wodzie wydaje się złamane, okrągła wieża z
odległości wygląda jak płaska, zimny palec odbiera letnią wodę jako gorącą, a
gorący jako zimną. Wiele wspaniałych idei oświecenia było próbą ucieczki od
' przygnębiających wniosków, które wyciągali sceptycy na podstawie złudze­
nia. Możemy wiedzieć dzięki wierze, możemy wiedzieć dzięki nauce, możemy
wiedzieć dzięki rozumowi. Możemy wiedzieć, że myślimy i dlatego jesteśmy.
Badacze percepcji podchodzą do tego z mniejszym namaszczeniem. Wzrok
może nie zawsze dobrze funkcjonuje, ale powinniśmy podziwiać, że w ogóle
funkcjonuje. Zazwyczaj nie wpadamy na ściany, nie wgryzamy się w plastiko­
we owoce i udaje nam się rozpoznawać własne matki. Problemy konstrukto­
rów robotów pokazują, że nie jest to malo. Średniowieczni filozofowie mylili
się, sądząc, że obiekty swobodnie rozpylają we wszystkich kierunkach maleń­
kie kopie samych siebie, a kilka z nich wpada do oka, które bezpośrednio do­
strzega ich kształt. Możemy sobie wyobrazić stworzenie z utworu fantastycz-
nonaukowego, które obejmuje obiekt cyrklami, sonduje go próbnikami i czuj­
nikami, robi gumowe odlewy, pobiera próbkę z rdzenia i odcina kawałki do \
biopsji. Rzeczywiste organizmy nie mogą sobie jednak pozwolić na takie luk-
susy. Patrząc na świat, wykorzystują światło odbite od obiektów, rzucane na ^
siatkówkę w postaci dwuwymiarowego kalejdoskopu pulsujących, falujących
smug. M ózg analizuje w jakiś sposób te ruchome kolaże i z imponującą do­
kładnością odbiera obiekty, które dały im początek.
Dokładność jest imponująca, ponieważ problemy, które rozwiązuje mózg,
są dosłownie nierozwiązywalne. Jak pamiętamy z rozdziału pierwszego, od­
wrotna optyka, dedukcja kształtu i substancji obiektu z jego projekcji to „źle
postawiony problem ”, który nie ma jednego rozwiązania. Owalny kształt na
siatkówce może pochodzić z owalu oglądanego na wprost lub z koła oglądane­
go z ukosa. Plama szarości może pochodzić z kuli śniegu w cieniu lub bryły
węgla w słońcu. Widzenie wyewoluowało, by zamienić te źle postawione pro­
blemy w problemy dające się rozwiązać przez dodanie przesłanek: założeń,

233
jaki przeciętnie jest świat, w którym wyewoluowaliśmy. Wyjaśnię na przykład
jak układ wzrokowy człowieka „zakłada”, że materia jest ciągła, powierzchnie
są jednolitej barwy, a przedmioty na ogół nie układają się w mylące konfigura­
cje. Kiedy dzisiejszy świat przypomina przeciętne środowisko praprzodków,
widzimy go takim, jaki jest. Kiedy lądujemy w egzotycznym świecie, gdzie
pogwałcone są założenia - z powodu wielu nieszczęśliwych zbiegów okolicz­
ności lub dlatego, że podstępny psycholog spreparował świat, gwałcąc założe­
nia - padamy ofiarą złudzenia. To dlatego psycholodzy mają obsesję na punk­
cie złudzenia. Obnażają w ten sposób założenia zainstalowane przez dobór na­
turalny, dzięki którym rozwiązujemy nierozwiązywalne problemy i mamy z
reguły wystarczającą wiedzę o świecie zewnętrznym.
Percepcja jest jedynym działem psychologii, który konsekwentnie brał pod
uwagę adaptacje, traktując odwrotną inżynierię jako swoje zadanie. Układ
wzrokowy nie istnieje po to, żeby nas zabawiać ładnymi wzorami i kolorami;
ma dać poczucie prawdziwych form i materii świata. Korzyść dla doboru natu­
ralnego jest oczywista: zwierzęta, które wiedzą, gdzie je st żywność, drapieżni­
ki i przepaść, mogą napełnić żywnością żołądki, nie skończyć w żołądkach
innych zwierząt i nie wpaść w przepaść.
Najwspanialsza wizja widzenia pochodzi od nieżyjącego już badacza sztucz­
nej inteligencji Davida Marra. Marr pierwszy opisał widzenie jako rozwiązy­
wanie „źle postawionych” problemów przez dodanie założeń o świecie i był
gorącym obrońcą komputacyjnej teorii umysłu. Sformułował także najjaśniej­
szą definicję widzenia. Widzenie -pow iedział - J e s t procesem, który z obra­
zów zewnętrznego świata tworzy pożyteczny dla widza opis, nie zaśmiecony
nieistotną informacją”.
Może wydawać się dziwne, ze ceiem widzenia jest „opis” . W końcu nie
chodzimy po świecie, mamrocząc opowieści o tym wszystkim, co widzimy.
Marrowi nie chodziło jednak o głośno wypowiadany opis w języku angielskim,
ale o wewnętrzny, abstrakcyjny opis w języku mentalskim. Co to znaczy, wi­
dzieć świat? Oczywiście potrafimy opisać go słowami, ale potrafimy także
poruszać się w nim, manipulować nim fizycznie i umysłowo lub zmagazyno­
wać go w pamięci do przyszłego użytku. W szystkie te dokonania zależą od
interpretacji świata jako rzeczywistych obiektów i substancji, a niejako psy-;
chodelicznych wyobrażeń na siatkówce. Mówimy, że książka jest „prostokąt­
na”, a nie „trapezoidalna”, chociaż jest rzutowana na siatkówkę jako trapez.
Układamy nasze palce w prostokąt (a nie trapez), kiedy chcemy po nią sięgnąć;;
gudujemy prostokątne półki, żeby ją postawić, i wnioskujemy, że możemy nią
podeprzeć połamaną kanapę, wpychając ją w prostokątną przestrzeń pod nią.
Gdzieś w umyśle musi istnieć umysłowy symbol „prostokąta”, dostarczany przez
widzenie, ale dostępny natychmiast całej reszcie werbalnego i niewerbalnego
umysłu. Ten umysłowy symbol i umysłowe twierdzenia, ujmujące stosunki
przestrzenne między obiektami („książka leżąca płasko na półce obok drzwi”),
przykładami „opisu”, przetworzonego - zdaniem M arra - przez widzenie.
Gdyby widzenie nie dostarczało opisu, każda zdolność umysłu - język,
chodzenie, chwytanie, planowanie, wyobraźnia - potrzebowałaby własnej pro­
cedury do wyciągania wniosków, że trapez na siatkówce jest prostokątem w
realnym świecie. Ta alternatywa zakłada, że człowiek, który m oże nazwać po­
chylony prostokąt „prostokątem”, musi jednak nauczyć się, jak go przechowy­
wać, biorąc pod uwagę jego prostokątny kształt, jak przewidzieć, że wpasuje
się w prostokątną przestrzeń, i tak dalej. To wydaje się nieprawdopodobne.
Kiedy układ wzrokowy wnioskuje o kształcie obiektu, który spowodował po-
: wstanie wzoru na siatkówce, wszystkie części umysłu mogą wykorzystać to
odkrycie. Chociaż niektóre części układu wzrokowego przesyłają informację
do układów kontroli motorycznej, które muszą szybko reagować na poruszają­
ce się przedmioty, system jako całość nie jest poświęcony jednem u typowi za­
chowania. Tworzy opis reprezentacji świata wyrażany w obiektach i trójwy­
miarowych współrzędnych, a nie w obrazach na siatkówce, i wpisuje je na
tablicę dostępną dla wszystkich modułów umysłu.
W tym rozdziale zbadamy, jak widzenie zamienia szkice na siatkówce w
opisy tworzące się w umyśle. Przejdziemy całą drogę, od plam światła do pojęć
obiektów i poza nie, a także do rodzaju interakcji między widzeniem a myśle­
niem, znanych jako wyobrażenia wzrokowe. Reperkusje sięgają całej reszty
psychiki. Jesteśmy zwierzętami naczelnymi - wysoce wizualnymi stworzenia­
mi - z umysłami, które wyewoluowały wokół tego zadziwiającego zmysłu.

Głębia oka
Zacznijmy od stereogramów. Jak funkcjonują i dlaczego nie u wszystkich
ludzi? Mimo afiszów, książek i układanek nie widziałem ani jednej próby wy­
jaśnienia stereogramów ich milionom zainteresowanych konsumentów. Zrozu­
mienie stereogramów jest nie tylko dobrym sposobem pojęcia zasad funkcjo­

235
nowania postrzegania, ale także ucztą dla intelektu. Stereogramy są jeszcze
jednym przykładem cudownej wynalazczości doboru naturalnego, tym razem
wewnątrz naszych własnych głów.
Autostereogramy wykorzystują nie jeden, ale cztery sposoby oszukania
oka. Pierwszym, o dziwo, jest obraz. Jesteśmy tak zblazowani fotografiami
rysunkami, telewizją i filmami, że zapominamy, iż są one łagodną formą iluzji.
Plamy z tuszu czy migający fosfor potrafią skłonić nas do śmiechu, płaczu, a
nawet seksualnego podniecenia. Ludzie tworzyli obrazy przez przynajmniej
ostatnie trzydzieści tysięcy lat i, wbrew pewnemu folklorowi nauk społecz­
nych, zdolność widzenia ich jako odwzorowań rzeczywistości jest uniwersal­
na. Psycholog Paul Ekman wywołał wściekłość antropologów, pokazując, że
żyjący z dala od cywilizacji górale z Nowej Gwinei potrafią rozpoznać wyraz
twarzy na fotografiach studentów z Berkeley. (Sądzono, że uczucia-jak i wszyst­
ko inne - są zależne od kultury). W całej tej awanturze zagubiono bardziej
podstawowe odkrycie: że Nowogwinejczycy w ogóle widzieli fotografie, za­
miast traktować je jak poplamiony szary papier.
Obraz wykorzystuje rzutowanie, prawo optyczne, które czyni z postrzega­
nia taki trudny problem. Widzenie zaczyna się, kiedy foton (jednostka energii
promieniowania) odbija się od powierzchni i pędzi po linii biegnącej przez
źrenicę, żeby pobudzić jeden z fotoreceptorów (czopki i pręciki) wyściełają­
cych zakrzywioną wewnętrzną powierzchnię gałki ocznej. Receptor przekazu­
je sygnał neuronowy do mózgu, a pierwszym zadaniem mózgu jest odgadnię­
cie, skąd przybył ten foton. Na nieszczęście, promień wyznaczający drogę fo­
tonu rozciąga się do nieskończoności, dlatego mózg wie jedynie, że gdzieś na
tym promieniu leży nadająca go powierzchnia. M oże być odległa o pół metra,
o kilometr, o wiele lat świetlnych; informacja o trzecim wymiarze - o odległo­
ści od oka - została stracona w procesie projekcji. W ieloznaczność zostaje po­
mnożona kombinatorycznie przez miliony innych receptorów na siatkówce, z
których każdy jest zasadniczo skonfundowany tym, jak daleko leży pobudza­
jąca go powierzchnia. Każdy obraz powstający na siatkówce mógł więc być
wytworzony przez nieskończoną liczbę-konfiguracji trójwymiarowych po­
wierzchni świata (patrz diagram na s 17).
Oczywiście, nie postrzegamy nieskończonej liczby możliwości; orientuje­
my się na jedną, na ogół bliską poprawności. I tutaj mamy furtkę dla sił iluzji.
Ułóż kilka rzeczy tak, żeby rzutowały na siatkówkę taki sam obraz jak obiekt,
który mózg zazwyczaj rozpoznaje, a mózg nie będzie umiał ich odróżnić. Pro­

236
stym przykładem jest wiktoriańska zabawka, w której w izjer w drzwiach uka­
zuje bogato umeblowany pokój, ale po otworzeniu drzwi pokój okazuje się
pusty. Wspaniale umeblowany pokój był lalczynym dom kiem przybitym do
jrzwi za wizjerem.
Adelbert Ames Jr., malarz, który został psychologiem, zrobił karierę na
tworzeniu jeszcze dziwaczniejszych iluzorycznych pokoi. W jednym z nich z
sufitu zwieszały się na drutach pręty i płyty pomieszane jak groch z kapustą.
Kiedy jednak patrzyło się na pokój z zewnątrz przez otwór w ścianie, pręty i
płyty składały się w obraz kuchennego krzesła. W innym pokoju tylna ściana
nachylała się z lewej strony do prawej, ale pod różnymi kątami: lewa strona
wydawała się krótsza, co niwelowało wrażenie perspektywicznego rozszerze­
nia, prawa zaś wydłużała na tyle, że znikało wrażenie perspektywicznego zwę­
żenia. Przez otwór z przeciwległej strony ściana rzutowała prostokąt. Układ
wzrokowy nienawidzi zbiegów okoliczności: zakłada, że regularny obraz po­
chodzi z czegoś, co rzeczywiście jest regularne, a nie tylko tak wygląda z po­
wodu przypadkowego ustawienia nieregularnego kształtu. Ames zaś tak usta­
wiał nieregularny kształt, by dawał regularny obraz, i wzmocnił swą chytrą
sztuczkę krzywymi oknami oraz kafelkami podłogi. Kiedy dziecko stoi w bli­
skim kącie, a jego matka w odległym, dziecko rzutuje większy obraz na siat­
kówkę. Oceniając wielkość, mózg bierze pod uwagę głębię; dlatego w codzien­
nym życiu blisko stojący maluch nigdy nie wydaje się przesłaniać swojego
znajdującego się dalej rodzica. Teraz jednak poczucie głębi obserwatora pada
ofiarą jego niesmaku wobec zbiegów okoliczności. Każdy centym etr ściany
wydaje się w tej samej odległości, a więc obrazy ciał na siatkówce są interpre­
towane dosłownie i junior góruje nad mamą. Kiedy zamieniają się miejscami,
przechodząc wzdłuż tylnej ściany, junior kurczy się do wielkości pekińczyka, a

237
: mama staje się Wiltern Chamberlainem1, Pękój Amesa zbudowano w wielu
muzeach nauki, takich jak Eksploratorium w San Francisco, dlatego tę zdumie­
wającą iluzję m ożna zobaczyć samemu lub być w niej widzianym. ...
Otóż obraz jest niczym innym jak dogodnym sposobem zaaranżowania
materii, aby rzutowała wzór identyczny do rzeczywistych obiektów. Tworzy­
wo naśladujące znajduje się na płaskiej powierzchni zamiast w domku dlala-
lek, czy zwiesza się z drutów, a swą formę zawdzięcza rozsmarowywaniu barw­
ników zamiast wycinaniu kształtów z drewna. Nie potrzeba pokrętnej pomy­
słowości Amesa, by ustalić kształt barwnych plam. Leonardo da Vinci zwięźle
przedstawił tę sztuczkę: „Perspektywa to nic innego jak widzenie miejsca za
szklaną szybą, zupełnie przezroczystą, na której powierzchni zostały naryso­
wane obiekty za szybą” . Jeśli malarz widzi scenę ze stałej pozycji i wiernie
kopiuje kontury aż do ostatniego włoska sierści psa, przez oczy osoby ogląda­
....
jącej potem obraz z pozycji malarza przejdzie ta sama wiązka promieni świetl­
nych, którą rzutowała oryginalna scena. W tej części pola wzrokowego obraz i
rzeczywistość będą nie do odróżnienia. Jakiekolwiek założenia zmuszają mózg
do widzenia świata jako świata, a niejako rozmazanego barwnika, zmuszą go
też do widzenia obrazu jako świata, a niejako rozmazanego barwnika.
Co to są za założenia? Zbadamy je później, ale oto przegląd wstępny. Po­
wierzchnie są rów no zabarwione i mają równą strukturę powierzchni (tzn. po-:
krywają je regularne słoje, fale czy dołki), a więc stopniową zmianę w oznakowa­
niu powierzchni powodują światło i perspektywa. Świat często zawiera równole­
głe, symetryczne, regularne, prostokątne figury leżące na płaskim gruncie, które
tylko wydają się zbiegać ku sobie; tę zbieżność pomija sięjako efekt perspektywy.
Obiekty mają regularne, zwarte sylwetki, jeśli więc obiektowi A brakuje kawałka,
który jest wypełniony obiektem B, to A jest za B; nie zdarza się, by wypukłość
B pasowała w pełni do wgłębienia w A. Znaczenie tych założeń daje się wy­
czuć w poniższych rysunkach, które przekazują wrażenie głębi.
W praktyce malarze realiści nie mażą farbami po oknie, ale używają obra­
zów wzrokowych z pamięci i wielu sztuczek, aby osiągnąć to samo na płótnie.
Używają drucianych siatek lub kratki wytrawionej w szkle, a także napiętych
sznurków, wyznaczających perspektywę malowanej sceny, na którą patrzyli
przez specjalny wizjer, oraz takich przyrządów jak: camera obscura, camera

1 Wilton Norman Chamberlain, ur. 1936, zawodowy koszykarz, ma 2 metry 10 centymetrów


wzrostu - przyp■tłum.

238
lucida, a teraz kamera Nikon. No i oczywiście żaden malarz nie maluje każde­
go włoska w sierści psa. Pociągnięcia pędzlem, faktura płótna i kształt ramy
■sprawiają, że obraz oddala się od wyidealizowanego okna Leonarda. Ponadto
niemal zawsze widzimy dzieło z innego punktu niż ten, który przyjął malarz,
co powoduje, że wiązka promieni światła przeszywająca oko jest odmienna od
tej, jaką wysłałaby prawdziwa scena. To dlatego dzieło malarskie jest tylko
częściowo iluzoryczne: widzimy, co przedstawia, ale równocześnie widzimy
je jako obraz, a nie rzeczywistość. Płótno i rama dają nam tę informację i, co
jest godne uwagi, używamy jej do ustalenia naszego punktu widzenia obrazu i
do skompensowania różnicy w stosunku do pozycji malarza. Usuwamy wypa­
czenie obrazu, jakbyśmy widzieli go z perspektywy malarza, i poprawnie inter­
pretujemy poprawione kształty. Kompensacja działa tylko do pewnego punk­
tu. Kiedy spóźniamy się do kina i musimy usiąść w pierw szym rzędzie, ró ż­
nica między naszą pozycją a pozycją kamery (analogicznej do okna Leonar­
da) jest zbyt duża i widzimy skręconych aktorów prześlizgujących się po trape-
zoidżie.

^ ^
Istnieje jeszcze inna różnica między sztuką i życiem. Malarz musi oglądać
scenę z jednego punktu. Widz zerka na świat z dwóch: lewego i prawego oka.
Unieś palec i stój bez ruchu, zamykając jedno oko, a potem drugie. Palec zasła­
nia różne kawałki świata. Każde z oczu ma nieco inny widok.
W iele rodzajów zwierząt ma dwoje oczu i gdy kierują je do przodu, tak że
ich pola widzenia nakładają się na siebie (zamiast kierować je na zewnątrz i
mieć panoramiczny widok), dobór naturalny natykał się na problem połączenia
tych obrazów w jeden, nadający się do użytku przez resztę mózgu. Ten hipote­
tyczny obraz nosi nazwę pochodzącą od mitycznego stworzenia z jednym okiem
na środku czoła: cyklopa, członka rasy jednookich olbrzymów, którego Odyseusz
spotkał podczas podróży. Problem w tworzeniu cyklopowego obrazu polega na

239
tym, że nie ma bezpośredniego sposobu nałożenia na siebie widoku z obu oczu.
Większość obiektów umieszcza się w różnych miejscach tych dwóch wizerun­
ków i różnica zależy od tego, jak są daleko: im bliższy obiekt, tym odleglejsze
od siebie są jego rzutowania do obu oczu. Wyobraź sobie, że patrzysz na leżące
na stole jabłko, za którym leży cytryna, a przed którym leżą czereśnie.

Twoje oczy są skierowane na jabłko, a więc obraz pada na dołek centralny


(środek siatkówki, gdzie obraz jest najostrzejszy) każdego oka. Jabłko jest po­
środku na obu siatkówkach. Spójrz teraz na projekcję czereśni, które są bliżej.
W lewym oku znajdują się one nieco na lewo od środka, ale w praw ym nieco
na praw o. C ytryna, która je st najdalej, rzutuje obraz przesunięty naprawo
w lewe oko, ale na lewo w prawe. Obiekty bliższe punktowi skupienia wędrują
na zewnątrz ku skroniom; obiekty, które są najdalej, są ściśnięte do środka, ku
nosowi.
Ale niemożność zwykłego nałożenia na siebie obrazów otwarła przed ewo­
lucją pewną możliwość. Za pomocą odrobiny gimnazjalnej trygonometrii moż­
na użyć różnicy w rzutowaniu obiektów do obu oczu, kąta tworzonego przez
spojrzenia z dwojga oczu, a także rozstawienia oczu w czaszce do obliczenia,
jak daleko jest obiekt. Gdyby dobór naturalny mógł okablować neuronowy kom­
puter do wykonywania obliczeń trygonometrycznych, dwuokie stworzenie
mogłoby rozbić okno Leonarda i odbierać głębię obiektu. Ten mechanizm zwa­
ny jest widzeniem stereoskopowym.
To niesłychane, ale przez tysiące lat nikt tego nie zauważył. Naukowcy
sądzili, że zwierzęta mają dwoje oczu z tej samej przyczyny, z której mają dwie
nerki: jako produkt uboczny dwustronnie symetrycznego planu budowy ciała, a
może po to, żeby jedno było w zapasie, gdyby drugie uległo uszkodzeniu. Moż­
liwość stereoskopowego widzenia umknęła Euklidesowi, Archimedesowi i

240
Newtonowi, nawet Leonardo nie w pełni ją docenił. Nie zauważył, że każde z
0czu trochę inaczej widzi kulę: lewe trochę głębiej z lewej strony, a prawe z
prawej. Gdyby tylko posłużył się w swoim przykładzie sześcianem zamiast
kulą, zauważyłby, że kształt na siatkówce jest inny. W idzenie stereoskopowe
zostało odkryte dopiero w 1838 roku przez Charlesa W heatstone’a, Fizyka i
wynalazcę. W heatstone pisał:

Będzie teraz oczywiste, dlaczego artysta nie może wiernie przedstaw ić jakiego­
kolwiek niem al litego obiektu, to jest namalować malowidła, którego um ysł nie odróż­
niałby od sam ego obiektu. Kiedy malowidło i obiekt ogląda się obydw ojgiem oczu, na
siatkówkę rzutowane są dwa podobne obrazy malowidła, dwa obrazy obiektu są zaś
niepodobne; w obu wypadkach więc zmysły odbierają zasadniczo różne wrażenie, w
konsekwencji zaś istnieją różnice w percepcji uformowanej w um yśle; malowidła nie
można więc pomylić z litym obiektem.

Późne odkrycie stereoskopowego widzenia jest zaskakujące, ponieważ nie­


trudno je zauważyć w codziennym doświadczeniu. Idąc zamknij jedno oko na
kilka minut. Świat stanie się bardziej płaski i możesz nagłe zacząć obijać się o
drzwi lub sypać cukier na kolana. Oczywiście świat nie robi się całkiem płaski.
Mózg nadal ma rodzaj informacji, który jest obecny na obrazach i w telewizji,
mówiącej o zbieganiu się, przesłonięciu, umieszczeniu na podłożu i nachyleniu
powierzchni. Kiedy się poruszasz, twoje miejsce obserwacji bezustannie się
zmienia, tak że bliskie obiekty przesuwają się szybko, a dalsze poruszają wol­
niej. Mózg interpretuje wzór przepływu jako trójwymiarowy świat. Postrzega­
nie struktury w optycznym strumieniu jest wyraźne w „Star Trek”, „Gwiezd­
nych wojnach” i popularnych komputerowych wygaszaczach ekranu, na któ­
rych białe punkty uciekające ze środka ekranu dają żywe wrażenie latania w
przestrzeni kosmicznej (chociaż rzeczywiste gwiazdy byłyby zbyt odległe, żeby
dać to wrażenie rzeczywistej załodze statku kosmicznego). W szystkie te jed­
nooczne wskazówki głębi pozwalają zupełnie nieźle sobie radzić ludziom śle­
pym na jedno oko, takim jak lotnik Wiley Post i pewien piłkarz nowojorskiej
drużyny Giant w latach siedemdziesiątych. Mózg jest korzystającym z każdej
okazji, matematycznie zręcznym konsumentem informacji i może dlatego uży­
cie przezeń dwuocznego przesunięcia (paralaksy) tak długo um ykało bada­
czom.
Wheatstone dowiódł, że umysł zamienia trygonometrię w świadomość,
kiedy zaprojektował pierwszy w pełni trójwymiarowy obraz - stereogram. Po-

241
o b r a z z le w e g o o k a o b ra z z .p ra w e g o o k a

mysł jest prosty. Uchwyć scenę, posługując się dwoma oknami Leonarda, lub
bardziej praktycznie, dwiema kamerami, z których każda jest umieszczona tam,
gdzie byłoby oko. Umieść prawy obraz przed prawym okiem człowieka, a lewy
przed lewym. Jeśli mózg przyjmie, że oczy patrzą na trójwymiarowy świat, a
różnice w wyglądzie pochodzą z dwuocznego przesunięcia, powinien dać się
oszukać i połączyć oba obrazy w cyklopowe wyobrażenie, w którym obiekty
pojawiają się z różną głębią.
Tutaj jednak Wheatstone natknął się na problem, który nadal stanowi wy­
zwanie dla wszystkich stereogramowych gadżetów. Mózg dostraja fizycznie
oko do głębi na dwa sposoby. Po pierwsze, chociaż opisałem źrenicę, jakby
była otworem, w rzeczywistości ma ona soczewkę, która zbiera promienie świa­
tła emanującego z danego punktu i ogniskuje je wszystkie na punkcie siatkówki.
Im bliższy obiekt, tym więcej promieni musi się załamać, żeby zbiegły się, two­
rząc punkt, a nie zamazany krąg, i tym grubsza musi być soczewka oka. Mięśnie
wewnątrz gałki ocznej muszą pogrubić soczewkę, aby wyostrzyć obraz bli­
skich obiektów, i spłaszczyć ją, by wyostrzyć obraz obiektów dalekich.
x

X *
bliskie obiekty dalekie obiekty
wymagają grubej soczewki wymagają cienkiej soczewki
To ściskanie kontroluje odruch ogniskujący, pętla sprzężenia zwrotnego,
która dostosowuje kształt soczewki, aż do osiągnięcia maksymalnej ostrości
detali na siatkówce. (Układ podobny jest do automatycznego nastawiania ostrości
w kamerach). Nieostre filmy denerwują, ponieważ mózg próbuje wyelimino­
wać brak ostrości przez akomodację soczewki, co jest czynnością daremną.
Drugim fizycznym „dostrojeniem” jest kierowanie obojga oczu, które są
umieszczone w odstępie około sześciu centymetrów, na ten sam punkt. Im bliż­
szy obiekt, tym bardziej oczy muszą się zbiegać ku nosowi.

bliskie obiekty wymagają dalekie obiekty wymagają


dużego zbiegnięcia się oczu mniejszego zbiegnięcia się oczu

Oczy zbiegają się i rozbiegają dzięki mięśniom przymocowanym do ich


boków; mięśnie te kontroluje obwód w mózgu, który próbuje wyeliminować
podwójny obraz. (Podwójne widzenie jest często sygnałem, że mózg został
zatruty, brakm u tlenu lub doznał urazu). Obwód ten podobny jest do dalmierza
w starych aparatach fotograficznych, w którym przez ustawienie pryzmatu pod
właściwym kątem doprowadza się do nałożenia przesuniętych obrazów. Mózg
używa zasady dalmierza jako jeszcze jednego źródła inform acji o głębi, być
może nieodzow nego. S tereoskopow e widzenie daje inform ację tylko o
względnej głębi - przed lub za punktem, na którym zbiegły się oczy - do
osiągnięcia poczucia absolutnej głębi potrzebne jest sprzężenie z kierunkiem
gałki ocznej.
Stanowi to problem dla projektanta stereoskopu. Odruch ogniskujący i kon­
wergencja oczu są połączone. Jeśli skupiasz wzrok na pobliskim punkcie, żeby
wyeliminować brak ostrości, oczy zbiegają się; jeśli skupiasz wzrok na odle­
głym punkcie, ustawiają się równolegle. Jeśli koncentrujesz wzrok na bliskim
punkcie, żeby wyeliminować podwójne widzenie, oczy ściskają soczewkę; je­
śli koncentrujesz go na odległym punkcie, rozluźniają ją. To połączenie unie­

243
możliwia najprostszą konstrukcję stereoskopu, w którym umieszcza się mały
obrazek przed każdym okiem, a oczy patrzą prosto przed siebie, każde na wła­
sny obraz. Oczy kieruje się przed siebie, żeby widzieć odległe przedmioty
wskutek czego każde ogniskuje się na odległym punkcie, a obraz jest zamaza­
ny. Ogniskowanie obrazów przybliża oczy do siebie, tak że są skierowane na
ten sam obraz, zamiast patrzeć na inne, i to także nie jest dobrze. Oczy biegają
tam i z powrotem, soczewka grubieje i spłaszcza się, ale nie we właściwym
momencie. Aby uzyskać stereoskopowe widzenie, coś trzeba poświęcić. ■
Jednym z rozwiązań jest rozłączenie reakcji. Wielu eksperymentalnych
psychologów trenowało na podobieństwo fakirów, żeby wydrzeć kontrolę swo­
im odruchom i dokonać „swobodnej fuzji” stereogramów aktem woli. Niektó­
rzy koncentrują wzrok na wyimaginowanym punkcie przed obrazem, tak że
lewe oko gapi się na prawy obraz i odwrotnie, podczas kiedy ogniskują każde
oko na obrazie poza wyimaginowanym punktem. Inni patrzą prosto przed sie­
bie w nieskończoność, zachowując nastawienie każdego oka na ostrość. Kie­
dyś poświęciłem popołudnie na trening, gdy przeczytałem u Williama Jamesa,
że jest to sprawność, którą powinien opanować dobry psycholog. Nie można
jednak wymagać takiego poświęcenia od każdego.
Wynalazek Wheaststone’a był nieco niezdarny, ponieważ stanął on przed
kolejnym problemem: rysunki i dagerotypy w jego czasach były zbyt duże, by
ustawić je przed oczyma tak, by na siebie nie zachodziły, a ludzie nie mogli
kierować oczu na zewnątrz, żeby patrzeć na dwie strony ja k ryby. Ustawiał
więc dwa obrazy z każdej strony twarzą w twarz, a między nimi umieszczał
dwa lustra sklejone jak okładka otwartej książki i każde odbijało jeden ob­
raz. Następnie kładł pryzmat przed każdymlustrem i dopasowywał je tak, że
lustra wydawały się nałożone jedno na drugie. Kiedy ludzie patrzyli przez pry­
zmaty i widzieli nałożone na siebie odbicia dwóch obrazów, scena na obrazach
stawała się trójwymiarowa. Nadejście lepszych aparatów fotograficznych i
mniejszych filmów doprowadziło do prostszych, trzymanych w ręku konstruk­
cji, które nadal nam towarzyszą. Małe obrazki - fotografowane z dwóch punk­
tów ustawionych jak oczy - umieszcza się obok siebie, z pionow ą migawką
między nimi i szklaną soczewką przed każdym okiem. Szklana soczewka
uwalnia oko od skupiania się na bliskim obrazie i może się ono rozluźnić do
pozycji nieskończoności. To powoduje rozejście się oczu tak, że są skiero­
wane prosto przed siebie, każde na jeden obraz, obrazy zaś z łatwością się
zlewają.
. Stereoskop stał się telewizją dziewiętnastego wieku. Rodziny i przyjaciele
ery wiktoriańskiej spędzali m iłe wieczory, oglądając kolejno stereoskopowe
fotografie bulwarów paryskich, piramid egipskich czy wodospadu Niagara.
Sklepy z antykami nadal sprzedają zapalonym zbieraczom piękne drewniane
stereoskopy i oprogramowanie do nich (karty z podwójnymi fotografiami).
, Współczesną wersją jest ViewMaster, dostępny w turystycznych m iejscowo­
ściach na całym świecie: niedroga przeglądarka, która pokazuje zestaw stereo­
skopowych slajdów z lokalnymi atrakcjami.
Inne rozwiązanie, anaglif, nakłada na siebie dwa obrazy na jednej po­
wierzchni i używa chytrych sztuczek, żeby każde oko widziało tylko obraz dla
niego przeznaczony. Znanym przykładem są osławione czerwono-zielone oku­
lary tekturowe, kojarzone z szaleństwem kina trójwymiarowego z wczesnych
lat pięćdziesiątych. Obraz dla lewego oka jest rzutowany w kolorze czerwo­
nym, a dla prawego w zielonym, na jeden biały ekran. Lewe oko patrzy na
ekran przez zielony filtr, co powoduje, że białe tło wygląda na zielone, a zielo­
ne linie przeznaczone dla drugiego oka są niewidoczne; czerwone linie prze­
inaczone dla lewego oka wydają się czarne. Podobnie czerwony filtr przed
■prawym okiem powoduje, że tło wygląda jak czerwone, czerwone linie są nie­
widzialne, a zielone widoczne jako czarne. Każde oko otrzymuje własny obraz
iSludge Monsters z Alfa Centauri pojawiają się na scenie. Niefortunnym skut­
kiem ubocznym jest to, że kiedy każde z oczu widzi odmienny deseń, jak czer­
wone i zielone tło, mózg nie potrafi ich połączyć. Wyrzyna pole widzenia w
wycinankę, który to niepokojący efekt zwany jest rywalizacją obuoczną. M o­
żesz zobaczyć jej łagodną odmianę, trzymając palec kilka centymetrów przed
nosem i wpatrując się obydwojgiem oczu w przestrzeń, aż obraz stanie się po­
dwójny. Jeśli skupisz uwagę na jednym z tych podwójnych obrazów, to zauwa­
żysz, że jego części powoli stają się mętne, rozpuszczają w przezroczystość,
znowu się wypełniaj ą i tak dalej.
W anaglifie lepszego rodzaju zamiast kolorowych filtrów umieszcza się
polaryzacyjne filtry na soczewkach projektora i w tekturowych okularach. Obraz
przeznaczony dla lewego oka jest rzutowany z lewego projektora w falach
iświetlnych, oscylujących w płaszczyźnie diagonalnej, takiej jak ta: /. Przed
lewym okiem światło przechodzi przez filtr, który ma mikroskopijne szczeliny
nachylone w tę samą stronę, ale nie może przejść przez filtr przed prawym
okiem ze szczelinami w odwrotnym kierunku, takimi jak to: \. I odwrotnie, filtr
przed prawym okiem wpuszcza tylko światło z prawego projektora. Nałożone

245
'""■ są

na siebie obrazy mogą być kolorowe i nie powodująrywalizacji między oczy.


ma. Tej techniki ze znakomitym wynikiem użył Alfred Hitchcock w „M jak
morderca” w scenie, w której Grace Kelly sięga po nożyce, żeby dźgnąć swo­
jego niedoszłego dusiciela.
Nowoczesne okulary do anaglifów mają szklą z wyświetlaczy ciekłokry­
stalicznych (jak w zegarku cyfrowym), które działają jak ciche, elektrycznie
kontrolowane migawki. W każdym momencie jedna migawka jest przezroczy­
sta, a druga matowa, co zmusza oczy do przemiennego patrzenia na umiesz­
czony przed nimi ekran komputerowy. Okulary są zsynchronizowane z ekra­
nem,który pokazuje obraz dla lewego oka, kiedy lewa migawka jest otwarta, i
dla prawego, kiedy prawa jest otwarta. Widok zmienia się zbyt szybko, by oczy
mogły zauważyć migotanie. Tej techniki używa się w niektórych pokazach
wirtualnej rzeczy wistości. Ale wirtualna rzeczywistość jest wysoko technolo
giczną wersją wiktoriańskiego stereoskopu. Komputer pokazuje każdy obraz
na małym monitorze ciekłokrystalicznym z umieszczoną przed nim soczewką,
zamontowaną przed każdym okiem wewnątrz hełmu czy kasku.

***
Wszystkie te techniki zmuszają widza do nałożenia jakiegoś aparatu czy
patrzenia przez niego. Marzeniem iluzjonisty jest stereogram, który można
widzieć gołym okiem - autostereogram.
Zasada została odkryta półtora wieku temu przez Davida Brew stera, szkoc­
kiego fizyka, któiy badał także polaryzację światła i wynalazł kalejdoskop oraz
wiktoriański stereoskop. Brewster zauważył, że powtarzający się wzór na ta
pecie może „wyskakiwać” z głębi. Każda z sąsiednich kopii wzoru, powiedz­
my kwiatu, potrafi przyciągnąć jedno oko, tak by się na nim skoncentrowało.
Może się to zdarzyć, ponieważ identyczne kwiaty są umieszczone w tych samych
miejscach na dwóch siatkówkach, a więc podwójny obraz wygląda jak jeden. W
rzeczywistości, tak jak źle zapięta koszula, cała parada podwójnych obrazów
fałszywie zazębia się w jeden obraz, z wyjątkiem samotnych członków z każ­
dego końca. Mózg, nie widząc żadnych podwójnych obrazów, jest przedwcze­
śnie usatysfakcjonowany, że poprawnie ustawił oczy, i koncentruje je w fałszy­
wej pozycji. To powoduje, że oczy wpatrują się w wyimaginowany punkt poza
ścianą, a kwiaty wydają się unosić w przestrzeni na tej odległości. Robią rów­
nież wrażenie większych, ponieważ mózg odrabia lekcję trygonometrii i kal-

246
f J
co oczy powinny robić do czego powtarzający się wzór
zwodzi oczy

kulujeJakiej wielkości musiałby być kwiat na tej głębokości, żeby rzucać obecny
obraz na siatkówkę.
Łatwym sposobem dostrzeżenia efektu tapety jest wpatrywanie się w ścia­
nę z kafelków z odległości kilku centymetrów, zbyt blisko, by wygodnie nasta­
wić na ostrość i skupić wzrok. (Wielu mężczyzn odkrywa ten efekt, ilekroć
stoją przy pisuarze). Kafelki przed każdym okiem łatwo się zlewają, tworząc
surrealistyczne wrażenie bardzo dużej ściany z kafelków w bardzo dużej odle­
głości. Ściana przechyla się do tyłu, a kiedy głowa porusza się z boku na bok,
ściana kołysze się w przeciwnym kierunku. Jedno i drugie musiałoby się zda­
rzyć, gdyby ściana rzeczy wiście była w takiej odległości, by rzutować obecny
obraz na siatkówkę. Mózg tworzy te złudzenia, próbując zachować geometrię
całej halucynacji.
Brewster zauważył także, że każda nieregularność w odstępach między
parami kopii powoduje, że wydają się wystawać lub cofać w stosunku do resz­
ty. Wyobraź sobie, że kwiaty na diagramie, przez które przechodzi linia w zro­
ku, są wydrukowane odrobinę bliżej siebie. Linie wzroku zbliżają się do
siebie i przecinają bliżej oczu. O brazy na siatków ce rozszerzają się ku skro­
niom i mózg widzi wyim aginowany kwiat, jakby był bliżej. Podobnie, gdyby
kwiaty były wydrukowane w trochę większej odległości od siebie, linie wzro­
ku krzyżowałyby się dalej, a ich obrazy na siatkówce stłoczyłyby się ku
nosowi. M ózg tworzy złudzenie przedm iotu-w idm a w nieco większej odle­
głości.

247
Dotarliśmy teraz do prostego rodzaju iluzji „magicznego oka”, ąutostere-
ogramu tapety. Niektóre stereogramy w książkach i na pocztówkach przedsta­
wiają szeregi powtarzających się figur - drzew, chmur, gór, ludzi. Kiedy pa­
trzysz na stereogram, każdy rząd obiektów dryfuje tam i z powrotem i lądujena
własnej głębokości (chociaż w tych autostereogramach, w przeciwieństwie do
zygzakowatych, nie pojawiają się żadne nowe kształty; ale do tego dojdziemy
wkrótce.) A oto przykład, zaproponowany przez Iłavenil Subbiah.

fp55B5i [□□□□□! [f p m i ]□□□□□! [fp a

Przypomina tapetę Brewstera, ale nierówne odstępy są wstawione umyśl­


nie, a nie przez niedbałość tapeciarza. Na obrazku mieści się siedem żaglówek,
ponieważ są ciasno stłoczone, ale tylko pięć łuków, ponieważ są rozstawione
dalej od siebie. Kiedy patrzysz poza obrazek, żaglówki wydają się bliższe niż
łuki, ponieważ przesunięte linie wzroku spotykają się na bliższym planie.
Jeśli jeszcze nie wiesz, jak się zlewa stereogramy, spróbuj podnieść książ­
kę aż do oczu. Jest ona zbyt blisko, by skupić wzrok; pozwól po prostu oczom
na patrzenie prosto przed siebie i podwójne widzenie. Powoli odsuń książkę,
mając oczy odprężone i „patrząc przez” książkę na wyimaginowany punkt za
nią. (Niektórzy ludzie kładą na stereogramie taflę szkła lub czegoś przezroczy­
stego, żeby móc się skoncentrować na odległych obiektach). Nadal będziesz
widział podwójnie. Sztuczka polega na tym, by pozwolić jednemu z podwój­
nych obrazów przesunąć się na wierzch drugiego, a potem trzymać je tam,
jakby były magnesami. Spróbuj utrzymać obrazy ustawione w szeregu. Nało­
żone na siebie kształty powinny stopniowo wyostrzyć się i wyskoczyć na róż­
nych głębokościach. Jak zauważył Tyler, stereoskopowe widzenie jest jak mi­
łość: jeśli nie jesteś pewien, nie jesteś zakochany.
Niektórym ludziom ta sztuczka udaje się lepiej, gdy trzymają palec kilka
| centymetrów przed stereogramem, koncentrując wzrok na palcu, a potem za-
| bierając go, podczas gdy oczy nadal są skupione na tej głębi. Przy tej technice
V'.-. ..
pozorna fuzja pochodzi ze skrzyżowania oczu, tak że lewe widzi żaglówkę po
: prawej, podczas gdy prawe oko widzi żaglówkę po lewej. N ie przejmuj się
i- tym, co powtarzała ci matka; oczy nie zastygną w tej pozycji na zawsze. Czy
potrafisz połączyć stereogramy z oczyma zbytnio lub za mało ustawionymi w
zeza, zależy prawdopodobnie od tego, czy od początku masz lekkiego zeza
dośrodkowego czy odśrodkowego.
Przy odrobinie praktyki większość ludzi potrafi zobaczyć fuzję tapetowych
■ ■autostereogramów. Nie potrzebują podobnej do jogi koncentracji psychologów,
którzy są w stanie doprowadzić do swobodnej fuzji dwuobrazkowych stereo-
gramów, ponieważ nie muszą w tym samym stopniu rozłączać swojego odru­
chu ogniskowania od odruchu konwergencji. Swobodna fuzja dw uobrazko-
wego stereogram u wym aga zablokow ania oczu w wystarczającej odległo-
. ści od siebie, żeby każde pozostało nacelow ane na jeden obrazek. Fuzja
tapetowego stereogram u w ym aga jedynie trzym ania oczu w w ystarczają­
cej odległości od siebie, żeby każde pozostało nacelowane na sąsiednie
klony w ramach jednego obrazka. Klony są dość blisko siebie, by kąt zbiegania
się oczu nie był zbyt odległy od tego, jaki utworzyłby odruch ogniskow ania.
Wykorzystanie tego małego wahnięcia w zazębianiu się obydwu odruchów
i skupienie wzroku odrobinę bliżej, niż zbiegają się twoje oczy, nie pow in­
no być zbyt trudne. A jeśli jest, to m oże Ellen DeGeneres będzie w stanie
załatwić ci miejsce w swojej grupie pomocy ludziom odpornym na iluzję ste-
■reogramu.

***
Sztuczka, na której polega tapetowy stereogram -identyczne rysunki oszu­
kujące oczy, by źle dopasowały to, co widzą - ujawnia podstawowy problem,
' który mózg musi rozwiązać, by widzieć stereoskopowo. Zanim mózg może
. zmierzyć pozycję plamy na obu siatkówkach, musi być pewien, że plama na
jednej pochodzi z tego samego znaku w świecie co plama na drugiej. Gdyby
świat miał tylko jeden znak, byłoby to łatwe. Dodaj jednak drugi znak, a ich
obraz na siatkówkach może być dopasowany na dwa sposoby: plama 1. w le­
wym oku z plam ą 2. w prawym - poprawne dopasowanie - lub plama 1. w

249
p o p ra w n e m o ż liw e , a le n ie p o p r a w n e

lewym oku z plamą 2. w prawym i plama 2. w lewym oku z plamą 1. w prawym


- niedopasowanie, które prowadzi do halucynacji dwóch znaków-widm. :
Dodaj więcej znaków, a problemy dopasowania się mnożą. Przy trzech
znakach istnieje sześć widmowych dopasowań; przy dziesięciu - dziewięć­
dziesiąt; przy stu - niemal dziesięć tysięcy. Ten „problem odpowiedniości”
zauważył w szesnastym wieku astronom Johannes Kepler, który myślał o tym,
ja k wpatrzone w gwiazdy oczy dopasowują tysiącebiałychpunkcikówijakmożna
określić pozycję obiektów w przestrzeni na podstawie wielokrotności ich projek-
cji. Tapetowy stereogram działa przez nakłonienie mózgu do zaakceptowania
możliwego, ale fałszywego rozwiązania problemu odpowiedniości.
Do niedawna wszyscy sądzili, że w codziennych scenach mózg rozwiązuje
problem odpowiedniości, najpierw rozpoznając obiekt w każdym oku, a na­
stępnie dopasowując obrazy tego samego obiektu. Cytryna w lewym oku zga­
dza się z cytryną w prawym, czereśnie w lewym oku zgadzają się z czereśnia­
mi w prawym. Stereoskopowe widzenie, kierowane przez inteligencję patrzą­
cego, może zapobiec niedopasowaniom przez łączenie tylko tych punktów, które
pochodzą z tego samego rodzaju obiektów. Typowa scena może zawierać mi­
liony kropek, ale będzie zawierać znacznie mniej cytryn, być może tylko jedną.
Jeśli więc mózg dopasowuje całe obiekty, jest mniej możliwości popełnienia
pomyłki.
Natura jednak nie wybrała tego rozwiązania. Pierwsza wskazówka przy­
szła z innego zwariowanego pokoju Amesa. Tym razem niezmordowany Ames
zbudował zwykły prostokątny pokój, ale przykleił liście na każdym centyme­
trze kwadratowym podłogi, ścian i sufitu. Kiedy patrzyło się na pokój jednym ,
okiem przez otwór, wyglądał jak bezkształtne morze zieleni. Oglądany jednak
obydwoma oczyma nabierał poprawnych, trójwymiarowych kształtów. Ames
zbudował świat, który mogło widzieć tylko mityczne cyklopowe oko, nie samo
jeWe lub samo prawe. Ale jak mózg mógł dopasować widok dwojga oczu, jeśli
musiał polegać na rozpoznawaniu i wiązaniu obiektów w każdym z nich? Wi­
dok lewego oka był taki: „liść, liść, liść, liść, liść, liść, liść, liść”. Widok prawe­
go oka był następujący: „liść, liść, liść, liść, liść, liść, liść, liść”. Mózg stał
przed najtrudniejszym możliwym problemem odpowiedniości. Niemniej bez
wysiłku połączył te widoki i wyczarował cyklopową wizję.
Ta demonstracja nie jest niepodważalna. A jeśli krańce i kąty pokoju nie
były doskonale zamaskowane liśćmi? Może każde oko miało z grubsza pojęcie
o kształcie pokoju i kiedy mózg połączył dwa obrazy, stał się pewniejszy, że
przypuszczenia były poprawne? Niepodważalny dowód, że mózg potrafi roz­
wiązać problem odpowiedniości bez rozpoznania obiektów, pochodzi z pomy-
; słowego wczesnego użycia grafiki kom puterowej przez psychologa Belę Ju-
lesza. Zanim uciekł z W ęgier do Stanów Zjednoczonych w 1956 roku, Julesz
był inżynierem radarowym i interesował się powietrznym rekonesansem. Szpie­
gowanie z powietrza posługuje się sprytnym trikiem: widzenie stereoskopowe
penetruje kamuflaż. Zakamuflowany obiekt pokryty jest znakami przypomina­
jącymi tło, na którym się znajduje, tak że zacierają się granice między obiek­
tem a tłem . Jeśli jednak obiekt nie jest płaski ja k naleśnik, znaki na nim,
oglądane z dwóch punktów obserw acji, wydadzą się ustawione w nieco in­
nej pozycji, podczas gdy znaki tła nie przesuną się tak bardzo, ponieważ są
dalej. Trik powietrznego rekonesansu polega na wielokrotnym fotografowaniu
powierzchni ziemi. Zdjęcia umieszcza się koło siebie, a następnie prezentuje
hiperczułemu detektorowi różnic - istocie ludzkiej. C złow iek dosłownie pa­
trzy na fotografie stereoskopową przeglądarką, jakby był olbrzymem zerka­
jącym z nieba na dół jednym okiem z każdej pozycji, w której samolot zrobił
zdjęcia, i zakamuflowany przedmiot rzuca się w oczy. Ponieważ jest z defini­
cji niemal niewidoczny w pojedynczym spojrzeniu, mamy drugi przykład
cyklopow ego oka widzącego to, czego żadne z rzeczywistych oczu nie do­
strzega.
Dowód musiał pochodzić z doskonałego kamuflażu, dlatego Julesz zwró­
cił się do komputera. Dla lewego oka komputer zrobił kwadrat pokryty losowo
kropkami jak „śnieg” w telewizorze. Julesz wykonał następnie komputerową
kopię tego kwadratu dla prawego oka, ale z jedną zmianą: przesunął część kro­
pek nieco na lewo i wstawił nowy pas losowych kropek w lukę po prawej, a
zatem przesunięty fragment byłby doskonale zakamuflowany. Każdy obrazek

251
osobno wyglądał jak rozsypany pieprz. Kiedy jednak wkładano je do stereo­
skopu, przesunięty fragment lewitował w powietrzu.

■■ «
»
»
■ ■
■ ■
K ai
1
1 ■ fci
■ B8?l
i ■■I
■ ■H i

Wiele ówczesnych autorytetów stereoskopowego widzenia nie chciało w


to wierzyć, ponieważ problem odpowiedniości, który mózg miał rozwiązać, był
po prostu zbyt trudny. Podejrzewali, że Julesz pozostawił małe ślady cięcia na
jednym z obrazków. Ale oczywiście kom puter nie zrobił niczego takiego. Każ­
dy, kto widzi losowo pokropkowany stereogram, jest natychmiast przekonany.
By wynaleźć autostereogram m agicznego oka, współpracownik Julesza
Christopher Tyler musiał tylko połączyć autostereogram tapetowy z losowo po­
kropkowanym. Komputer generuje pionowy pas kropek i kładzie jego kopie obok,
tworząc losowo pokropkowaną tapetę. Powiedzmy, że każdy pas ma dziesięć kro­
pek szerokości, kropki zaś numerujemy od 1 do 10 (używając 0 zamiast 10):

123 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9012 3 4 5 6 7 8 90
1234 56 78 901 234 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 34 567 890
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 90

i tak dalej. Każdy zestaw krop ek -p o w ied zm y „5678” - powtarza się co dzie­
sięć miejsc. Kiedy oko koncentruje się na sąsiednich pasach, zlewają się one
pozornie, dokładnie tak, jak to było w tapetow ym stereogramie, z tym że mózg
nakłada na siebie odcinki losowych kropek zamiast kwiatów. Pamiętaj, że w
tapetowym stereogramie kopie wzoru, który został ścieśniony, unoszą się po­
nad resztą, ponieważ prowadzące do nich linie krzyżują się bliżej obserwatora.
Aby skrawek unosił się w autostereogram ie m agicznego oka, projektant iden­
tyfikuje skrawek i przybliża każdy zestaw kropek wewnątrz niego do jego naj­
bliższej kopii. Na rysunku poniżej chcę zrobić unoszący się prostokąt. Wyei-
nam więc dwie kopie kropki 4 na odcinku między strzałkami; możesz zauwa­
żyć wycięte rządy, ponieważ są teraz o dwa miejsca krótsze. Wewnątrz prosto­
kąta każdy zestaw kropek, jak „5678”, powtarza się co dziewięć miejsc za­
miast co dziesięć. Mózg interpretuje kopie, które są bliżej siebie, jako pocho­
dzące z bliższych obiektów, a więc prostokąt lewituje. Diagram, nawiasem
mówiąc, nie tylko pokazuje, jak zrobione są autostereogramy, ale sam funkcjo­
nuje jako dający się zaakceptować autostereogram. Jeśli spojrzysz na niego jak
na tapetę, prostokąt powinien się podnieść. (Gwiazdki na szczycie są po to,
żeby ci pomóc dokonać fuzji; pozwól oczom dryfować, aż zobaczysz podwój­
ny obraz czterech gwiazdek, i powoli próbuj połączyć ten podwójny obraz, aż
dwie środkowe gwiazdki zleją się i zobaczysz trzy gwiazdki zamiast czterech.
Ostrożnie spójrz w dół diagramu, bez ponownego nacelowywania oczu, a mo­
żesz zobaczyć unoszący się prostokąt).

4. J.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 S7890
1234567890123456789012345678901234567890123456789012345678901234567890
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 67890
12345 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 3 5 678 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 67890
1234567 8 9 0 1 2 3456789012345 678901235 678901 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 34567890
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 35 6 7 8 9 0 1 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
123456789012345678901234567890123 56789012356789012345678901234567890
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 456 7 8 9 0 1 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 345 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 3 5 6 7 8 9 0 1 2 345 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
12345 678 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 012 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 67 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
12345 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 X 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 X 4 5 67 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
1234567 89012345 678901234567890123X 4567890123X 45678901234567 8901234567890
1234567890123456789012345 67890123X4567890123X456789012345 678901234567890
1 2 3 4 5 67 8 9 0 1 2 3 45 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 67 8 9 0 1 2 3 X 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 X 4 5 67 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0
123456789012345678901234567890123X 4567890123X 45 67890123456789012 34567890
123456789012345678901234567&90123X4567890123X 456789012345678901234567890
123456789012345 678901234567 89012345 67890123456789012345 678901234567890
1 2 3 4 5 5 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 89012 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 67890
1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 45 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 0

253
Powinieneś także zobaczyć wycięte okno niżej na rysunku. Zrobiłem je
wybierając prostokątną powierzchnię i wykonując odwrotność tego, co zrobi­
łem uprzednio: umieściłem dodatkową kropkę (o symbolu X) obok każdej ko­
pii kropki 4 wewnątrz prostokąta. To rozpycha zestawy kropek, a więc powta­
rzają się co jedenaście odstępów. (Rozepchane rzędy są dłuższe niż reszta).
Autostereogram z losowych kropek jest oczywiście zrobiony z kropek, a nie
cyfr, nie dostrzegasz więc wyciętego czy wepchniętego materiału, a nierówne
linie są uzupełnione dodatkowymi kropkami. Poniżej jest przykład. Zabawaz
oglądaniem prawdziwego autostereogramu z losowych kropek polega na tym,
że w momencie „wyskoczenia” obserwator jest zaskoczony uprzednio niewi­
dzialnymi kształtami:

Kiedy moda na autostereogramy dotarła do J aponii, rozwinęła się wkrótce


w formę sztuki. Kropki nie są niezbędne; jakikolwiek wzór z drobnych elemen­
tów o wystarczająco bogatych konturach nada się do oszukania mózgu, żeby
skoncentrował wzrok na sąsiednich pasach. Pierwsze komercyjne autostere­
ogramy używały kolorowych zygzaków, a japońskie zawierają kwiaty, fale
morskie i liście. Dzięki komputerowi kształty nie muszą być płaskimi wyci-

254
„ankami. Czytając trójwymiarowe współrzędne punktów na powierzchni, kom­
puter może przesunąć każdą kropkę na nieco inną odległość, żeby wyrzeźbić
pełne kształty w cyklopowej przestrzeni, zamiast sztywno przesuwać cały skra­
wek. M aterializują się obłe, wypukłe kształty, wyglądające jakby były opako­
wane w liście lub kwiaty.
Dlaczego dobór naturalny wyposażył nas w prawdziwe cyklopowe widze­
nie - zdolność widzenia kształtów w stereo, których żadne oko nie może zoba­
czyć w mono - zamiast prostszego systemu stereoskopowego, który dopaso­
wywałby obraz cytryn i czereśni widzianych przez każde oko? Tyler przypomi­
na, że nasi przodkowie faktycznie żyli w liściastym pokoju Amesa. Naczelne
wyewoluowały na drzewach i musiały poruszać się w sieci gałęzi zamaskowa­
nych zasłonami z liści. Ceną pomyłki był niebezpieczny upadek na ziemię pod
drzewami. Wbudowanie widzenia stereoskopowego w te dwuoczne stworze­
nia musiało być nieodparte dla doboru naturalnego, mogło ono jednak funkcjo­
nować tylko, jeśli przesunięcia były kalkulowane na tysiącach kawałków wi­
dzialnej struktury powierzchni. Pojedynczych obiektów, pozwalających na jed­
noznaczne dopasowania, było po prostu za mało i występowały zbyt rzadko.
Julesz wskazuje na inną korzyść cyklopowego widzenia. Zwierzęta odkry­
ły kamuflaż na długo przed armiami. Najwcześniejsze naczelne były podobne
do dzisiejszych małpiatek, lemurów i wyraków z Madagaskaru, które chwytają
owady na drzewach. Wiele owadów chowa się przed polującymi na nie zwie­
rzętami, zastygając w miejscu, co uniemożliwia myśliwemu użycie wykrywa­
cza ruchu, oraz stosując kamuflaż, co wyłącza z gry wykrywacz konturów.
Cyklopowe widzenie jest skutecznym środkiem zaradczym, ujawniając ofiarę
tak, jak powietrzny rekonesans ujawnia czołgi i samoloty. Postępy w konstruk­
cji broni rodzą wyścig zbrojeń w przyrodzie w nie mniejszym stopniu niż na
wojnie. Niektóre owady przechytrzyły stereoskopowe widzenie swoich prze­
śladowców dzięki spłaszczeniu ciała i leżeniu płasko przy tle lub zamianie w
żywe rzeźby liści i gałązek, stanowiące rodzaj trójwymiarowego kamuflażu.

***
Jak działa cyklopowe oko? Problem odpowiedniości - dopasowywanie
znaków w jednym i drugim oku - jest wielką zagadką, taką jak ta, co było
pierwsze, jajko czy kura. Nie możesz zmierzyć stereoskopowej niezgodności
pary znaków, dopóki nie wybrałeś pary znaków do zmierzenia. Ale w liścia-

255
stym pokoju czy losowo kropkowanym stereogramie istnieją tysiące kandyda­
tów do wyboru. Gdybyś wiedział, w jakiej odległości jest powierzchnia, wie­
działbyś, gdzie szukać znaku na lewej siatkówce, żeby znaleźć odpowiadający
mu znak na prawej. Ale gdybyś to wiedział, nie byłoby potrzeby stereoskopo­
wej komputacji; już miałbyś odpowiedź. Jak umysł to robi?
David M arr zauważył, że pomocne mogą tu być wbudowane założenia o
świecie, w którym wyewoluowaliśmy. Wśród n2 możliwych dopasowańdla«
punktów nie wszystkie z równym prawdopodobieństwem pochodzą z tych sa­
mych obiektów. Dobrze zaprojektowany „swat” powinien rozważać tylko te
pary, które są fizycznie prawdopodobne.
Po pierwsze, każdy znak w świecie jest zakotwiczony w jednej pozycji, na
jednej powierzchni, w jednym czasie. Uprawniony zestaw musi więc łączyć w
pary identyczne punkty w obu oczach, które pochodzą z jednej plamy w rze­
czywistości. Czarna kropka w jednym oku powinna pasować do czarnej kropki
w drugim, a nie do białej kropki, ponieważ pasujący do siebie zestaw musi
reprezentować pojedynczą pozycję na jakiejś powierzchni, a ta pozy cja nie może
być równocześnie czarną i białą kropką. I odwrotnie, jeśli czarna kropka pasuje
do czarnej kropki, to obie musiały pochodzić z jednej pozycji na jakiejś prze­
strzeni w świecie. (To założenie gwałcą autostereogramy: każda z ich plam
pojawia się w wielu pozycjach).
Po drugie, kropka w jednym oku powinna pasować do nie więcej niż jednej
kropki w drugim. To znaczy, że istnieje założenie, iż linia wzroku biegnąca od
jednego oka kończy się na plamie jednej i tylko jednej powierzchni świata. Na
pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby wspomniane założenie wykluczało
linię wzroku przechodzącą przez przezroczystą powierzchnię do nieprzezroczy­
stej, takiej jak dno płytkiego jeziora. Ale to założenie jest subtelniejsze; wyklucza
tylko zbieg okoliczności, w którym dwie identyczne plamy, jedna napowierzchni
jeziora ijedna na dnie, ustawiają się jedna za drugą, patrząc z miejsca obserwa­
cji lewego oka, podczas gdy obie są widoczne dla prawego oka.
Po trzecie, materia jest ciągła i gładka. Przez większość czasu wzrok spo­
cznie napowierzchni, która nie jest znacznie bliżej lub dalej niż powierzchnia,
na którą padła sąsiadująca linia wzroku. To znaczy, że sąsiadujące skrawki świata
leżą zwykle na tej samej gładkiej powierzchni. Oczywiście, na granicach obiektu
to założenie jest pogwałcone: krawędź czarnej okładki książki jest pół metra od
ciebie, ale jeśli spojrzysz na prawo od niej, mógłbyś równie dobrze patrzeć na
księżyc odległy o setki tysięcy kilometrów. Granice jednak stanowią małą część
pola widzenia (potrzeba znacznie mniej tuszu do naszkicowania rysunku niż do
pomalowania go) i te wyjątki dają się tolerować. To założenie wyklucza świat
składający się z burz piaskowych, rojów komarów, cienkich drutów, głębokich
przepaści między wyniosłymi szczytami, łóżek z gwoździami oglądanych z
góry i tak dalej.
Te założenia brzmią w teorii rozsądnie, trzeba jednak znaleźć zestawy, które
je spełniają. Problem jajka czy kury można czasami rozwiązać techniką zwaną
zadowalaniem ograniczeń, z którą zetknęliśmy się w rozdziale drugim, kiedy
patrzyliśmy na sześciany Neckera i akcenty wymowy. Kiedy części zagadki
nie można rozwiązać po kolei, zgadujący może mieć równocześnie wiele do­
mysłów na temat każdej, porównywać domysły dotyczące różnych części i
sprawdzać, czy są one wzajemnie spójne. Dobrą analogią jest krzyżówka, ołó­
wek i gumka. Często hasło odnoszące się do słowa poziomo jest tak niejasne,
że można wpisać w to miejsce wiele słów. Ale jeśli tylko jedno z pionowych
słów ma te same litery co jedno z możliwych poziomo, to ta para słów zostaje
wpisana, a inne wymazane. Wyobraź sobie, że robisz to równocześnie dla wszyst­
kich haseł w krzyżówce, a będziesz miał pojęcie o zadowalaniu ograniczeń. Co
do rozwiązywania problemu odpowiedniości w widzeniu stereoskopowym, to
kropki są hasłami, dopasowane zestawy i ich głębia są domysłami, a trzy zało­
żenia na temat świata są jak reguły, które mówią, że każda litera każdego słowa
musi znajdować się w kratce, każda kratka musi zawierać literę, litery zaś mu­
szą układać się w słowa.
Zadowalanie ograniczeń można czasami zastosować w sieci z ogranicze­
niami, jak ta, którą przedstawiłem na stronie 120. M arr i teoretyk badań nad
mózgiem Tomaso Poggio zaprojektowali coś takiego dla widzenia stereosko­
powego. Elementy wejścia przedstawiają punkty, takie jak białe i czarne kwa­
draty stereogramu z losowo ułożonych kropek. Wchodzą one w skład szeregu
elementów, które reprezentują wszystkie n x n możliwych dopasowań punktu
wlewym oku z jakim ś innym punktem w prawym. Kiedy jeden z tych elemen­
tów się włącza, sieć zgaduje, że na danej głębokości istnieje plam a (w stosunku
do miejsca, w którym wzrok się zbiegł). Poniższy schemat przedstawia widok
z góry na jedną płaszczyznę sieci, pokazującą część elementów.
S z e re g p r o c e s o ró w , je d e n na k a ż d y d o p a s o w a n y z e s ta w

Model działa następująco. Element włącza się tylko wtedy, kiedy dostaje te
same dane wejściowe z obu oczu (czarne lub białe), ucieleśniając pierwsze zało­
żenie (każdy znak zakotwiczony w powierzchni). Ponieważ elementy są wzajem­
nie połączone, aktywacja jednego uruchamia aktywacje sąsiadów z góry i z dołu.
Elementy nie stanowiące dopasowanych zestawów, leżące wzdłuż tej samej linii
wzroku, hamują się wzajemnie, ucieleśniając drugie założenie (żadnych przypad­
kowych znaków uszeregowanych wzdłuż linii wzroku). Elementy dla sąsiadują­
cych punktów na pobliskich głębokościach pobudzają się wzajemnie, ucieleśnia­
jąc trzecie założenie (materia jest ciągła). Aktywacja odbija się w całej sieci i w
końcu stabilizuje, a pobudzone elementy obrysowują kontur w głębi. Na diagra­
mie wypełnione elementy przedstawiają krawędź unoszącą się nad swoim tłem.
Technika zadowalania ograniczeń, w której tysiące procesorów czyni nie­
śmiałe domysły i wykłóca się między sobą, aż pojawi się globalne rozwiązanie,
jest zgodna z ogólną ideą, że mózg pracuje dzięki wielu wzajemnie połączo­
nym procesorom o równoległej komputacji. Zawiera to również nieco psycho­
logii. Gdy się ogląda skomplikowany stereogram z ułożonych losowo kropek, -
nieczęsto widać ukrytą figurę wyskakującą natychmiast. Fragment krawędzi
może się wyłonić z rozsypanego pieprzu, podnosi następnie płaszczyznę, która
czyści i wyprostowuje zamazaną granicę po drugiej stronie, itd., aż cały kształt
zlewa się w całość. Widzimy wyłaniające się rozwiązanie, ale nie wysiłek pro­
cesorów, aby do niego dojść. To doświadczenie jest dobrym przypomnieniem,
że gdy widzimy i myślimy, pod powierzchnią świadomości zachodzą tuziny
powtórnych procesów przetwarzania informacji.
Model Marra i Poggio daje przedsmak procesów komputacyjnych widze­
nia stereoskopowego zachodzących w mózgu, ale nasz prawdziwy zespół ob­
wodów jest z pewnością bardziej skomplikowany. Doświadczenia wykazały, że
y'kiedy umieszcza się ludzi w sztucznym świecie, który narusza założenia dotyczą­
ce unikatowości i jednolitości, nie widzą oni tak źle, jak przewiduje model. Mózg
musi się posługiwać dodatkowymi rodzajami informacji, żeby pomóc rozwiązać
problem dopasowania. Choćby taką, że świat nie jest zbudowany z losowo uło­
żonych kropek. Mózg potrafi dopasować wszystkie małe ukosy, kształty, zyg­
zaki, plamy atramentu i inne źdźbła i okruszki w obu oczach (w które obfituje
także losowo-kropkowy stereogram). Istnieje znacznie mniej fałszywych dopaso-
wań zachodzących między źdźbłami i okruszkami niż między kropkami, a więc
liczba zestawów, które trzeba wykluczyć, jest znacznie mniejsza.
Innym trikiem jest wykorzystywanie geometrycznej konsekwencji wyni­
kającej z posiadania dwojga oczu, którą zauważył Leonardo: istnieją części
obiektu, które widzi jedno oko, ale nie drugie. Czy dobór naturalny przy pro­
jektowaniu mózgu był równie bystry jak Leonardo, pozwalając mózgowi na
używanie tej cennej wskazówki do wyznaczania granic obiektu? Czy też mózg
ignoruje tę wskazówkę, niechętnie notując każde niedopasowanie jako wyjątek
■od założenia o ciągłości materii? Psycholodzy Ken Nakayama i Shinsuke Shi-
mojo pokazali, że dobór naturalny nie zignorował wskazówki. Stworzyli oni
stereogram z losowych kropek, którego informacja głębi nie leżała w przesu­
niętych kropkach, ale w kropkach widocznych dla jednego oka, a niewidocz­
nych dla drugiego. Te kropki znajdowały się w kątach wyimaginowanego kwa­
dratu, którego kropki w górnym i dolnym prawym kącie były tylko w polu
widzenia prawego oka, a kropki w górnym i dolnym lewym kącie tylko w polu
widzenia lewego. Kiedy ludzie patrzą na ten stereogram, widzą unoszący się
kwadrat zdefiniowany przez cztery punkty, co pokazuje, że istotnie mózg inter­
pretuje rzeczy widzialne tylko dla jednego oka jako pochodzące z krawędzi w
przestrzeni. Nakayama i psycholog Barton Anderson sugerują, że istnieją neu­
rony, które wykrywają te dopasowania; reagują one na parę znaków w jednym
oku, z których jeden może zostać dopasowany do znaku w drugim, a drugi nie
może. Te trójwymiarowe detektory granic pozwoliłyby sieci stereoskopowej
skupić się na zarysach unoszących się skrawków.

^^

259
Widzeniestereoskopowe nie pojawia się za darmo wraz z dwojgiem oczu-
zespoły obwodów muszą być „wpisane” w mózg. Wiemy o tym, ponieważ
około dwóch procent populacji widzi doskonale każdą gałką oczną, ale nie cy­
klopowym okiem; dla nich stereogramy z losowych kropek pozostają płaskie
Kolejne cztery procent widzi stereogramy bardzo marnie. Jeszcze mniej ma
bardziej wybiórcze ułomności. Niektórzy nie widzą głębi stereogramu poza
punktem skupienia wzroku, inni przed nim. Whitman Richards, który odkrył te
formy ślepoty stereoskopowej, postawił hipotezę, że mózg ma trzy pule neuro­
nów, które wykrywają różnice pozycji punktu w obu oczach. Jedna pula jest dla
par bodźców, które dokładnie lub niemal dokładnie się zgadzają, i służy do
drobnoziarnistej percepcji głębi w punkcie zogniskowania. Druga jest dla par
bodźców po obu stronach nosa, przeznaczona do dalszych obiektów. Trzecia
jest dla pary bodźców tuż przy skroni, dla bliższych obiektów. Neurony o tych
wszystkich właściwościach znaleziono od tego czasu w mózgach małp i kotów.
Różne rodzaje ślepoty stereoskopowej wydają się determinowane genetycznie,
co sugeruje, że każdą pulę neuronów instaluje odmienna kombinacja genów.
Widzenie stereoskopowe nie jest prezentem danym przy urodzeniu i może
być trwale uszkodzone u dzieci i młodych zwierząt, jeśli czasowo jedno oko
jest pozbawione bodźców z powodu katarakty czy przesłonięcia oka. Do tej
pory brzmi to jak nudna powtórka, że widzenie stereoskopowe, jak wszystko
inne, jest mieszanką natury i wychowania. Lepiej jednak myśleć o nimtak:
mózg musi zostać zmontowany, a montaż wymaga projektu realizowanego przez
dłuższy czas. Harmonogram nie dba o to, kiedy organizm wydostał się z łona;
sekwencja instalacji może się odbywać w dłuższym okresie po urodzeniu. Pro­
ces wymaga dostępu do informacji także w krytycznych momentach, których
geny nie mogą przewidzieć.
U dzieci widzenie stereoskopowe pojawia się nagle. Kiedy przynosi się do
laboratorium noworodki w regularnych odstępach czasu, przez kolejne kilka­
naście tygodni stereogramy nie robią na nich żadnego wrażenia, a potem nagle
są nimi urzeczone. Blisko tego epokowego tygodnia, na ogół około trzeciego
czy czwartego miesiąca życia, niemowlęta po raz pierwszy w życiu porządnie
skupiają wzrok (na przykład wodzą oczyma za zabawką podsuniętą im pod
nos) i drażnią je rywalizujące pokazy - inny wzór dla każdego oka - podczas
gdy poprzednio uważały je za ciekawe.
Nie chodzi o to, że niemowlęta „uczą się stereoskopowego widzenia”, co­
kolwiek by to miało znaczyć. Psycholog Richard Held ma prostsze wyjaśnię-
nie. Przy urodzeniu każdy neuron w warstwie receptorowej kory wzrokowej
dodaje bodźce z odpowiednich lokalizacji w obu oczach, zam iast trzymać je
osobno. Mózg nie potrafi powiedzieć, z którego oka pochodzi dany wzór, i po
prostu nakłada widok z jednego oka na wierzch widoku z drugiego w dwuwy­
miarowej nakładance. Bez informacji, z którego oka pochodzi zawijas, stereo­
skopowe widzenie, konwergencja i rywalizacja są logicznie niemożliwe. Oko-
}otrzeciego miesiąca życia każdy neuron ustala, na które oko będzie reagował.
Neurony leżące o jedno połączenie poniżej wiedzą teraz, kiedy wzór pada na
jeden punkt w jednym oku i na ten sam lub nieco przesunięty punkt w drugim
—a to jest podstawą stereoskopowego widzenia.
U kotów i małp, których mózgi badano bezpośrednio, istotnie to właśnie
się dzieje. Gdy tylko kora mózgowa zwierzęcia potrafi rozróżnić oczy, zwierzę
widzi stereogramy. To sugeruje, że kiedy dane wejściowe zostają po raz pierw­
szy oznakowane: „lewe oko” lub „prawe oko”, zespół obwodów służących do
komputacji stereoskopowej w kolejnej warstwie już jest zainstalowany i funk­
cjonuje. U małp to wszystko zachodzi w ciągu dwóch miesięcy: do tego czasu
każdy neuron ma swoje wybrane oko i małpie niemowlę widzi głębię. U ludzi,
w odróżnieniu od innych naczelnych, niemowlęta rodzą się wcześnie i są cał­
kowicie bezradne, a ich dalszy rozwój następuje po urodzeniu. Ponieważ ludz­
kie dzieci rodzą się wcześniej niż małpie w stosunku do długości ich dzieciń­
stwa, instalacja dwuocznego zespołu obwodów zachodzi w późniejszym wieku
niż mierzony od dnia narodzin. Mówiąc bardziej ogólnie, kiedy biolodzy po­
równują kamienie milowe dojrzewania układu wzrokowego u różnych zwie­
rząt, z których pewne rodzą się wcześnie i są bezradne, a inne później i widzą
lepiej, stwierdzają, że sekwencja jest mniej więcej taka sama, bez względu na
to, czy te późniejsze stadia zachodzą in utero, czy też w świecie.
Pojawienie się głównych neuronów dla lewego i prawego oka może zostać
zakłócone przez doświadczenie. Kiedy neurobiolodzy David Hubel i Torsten
Wiesel hodowali kociaki i małe małpy z jednym okiem zasłoniętym, wszystkie
wejściowe neurony kory mózgowej dostroiły się do drugiego oka, powodując
funkcjonalną ślepotę w zasłoniętym oku. Uszkodzenie było trwałe, nawet przy
krótkotrwałym pozbawieniu możliwości widzenia, jeśli oko było zasłonięte w
krytycznym okresie rozwoju zwierzęcia. U małp układ wzrokowy jest szcze­
gólnie wrażliwy podczas dwóch pierwszych tygodni życia i ta wrażliwość ma­
leje podczas pierwszego roku życia. Zasłonięcie oka dorosłej małpy, nawet na
cztery lata, nie powoduje uszkodzenia.

261
Z początku wyglądało to na sytuację „ćwicz, bo strącisz”, ale badaczy cze­
kała niespodzianka. Kiedy Hubel i Wiesel zakryli oboje oczu, mózg nie wyka­
zał podwójnego uszkodzenia; połowa komórek w ogóle nie została uszkodzo­
na. Spustoszenie dokonane w eksperymentach z jednym zasłoniętym okiem nie
powstało dlatego, że zasłonięte oko było pozbawione danych wejściowych, ale
dlatego, że sygnały wejściowe z nie zasłoniętego oka wypchnęły bodźce z zasło­
niętego. Oczy współzawodniczą o terytorium w wejściowej warstwie koiy mó­
zgowej. Każdy neuron zaczyna z lekką skłonnością ku jednem u lub drugiemu
oku, a dane wejściowe z oka wyolbrzymiają tę skłonność, aż neuron reaguje
tylko na nie. Bodźce nie muszą nawet pochodzić ze świata zewnętrznego; to
samo mogą sprawić fale aktywacji z pośrednich stacji przekaźnikowych, sta­
nowiące rodzaj wewnętrznie generowanych wzorów testujących. Ta rozwojo­
wa saga, chociaż wrażliwa na zmiany w doświadczeniu zwierzęcia, nie jest '
właściwie „uczeniem się” w sensie rejestrowania informacji ze świata. Podob­
nie jak architekt wręcza surowy szkic kreślarzowi, żeby zrobił poprawny rysu­
nek, tak geny budują z grubsza nakierowane na oko neurony, a potem rozpo­
czynają proces, który je wyostrzy, chyba że wtrąci się neurobiolog.
Kiedy już mózg rozdzielił widok z lewego oka od widoku z prawego, na­
stępne warstwy neuronów mogą je porównać i szukać maleńkich niezgodności
wskazujących na głębię. Doświadczenie zwierzęcia może modyfikować rów­
nież te obwody, ale także tutaj czekają niespodzianki. Jeśli eksperymentator
spowoduje u zwierzęcia zeza zbieżnego lub rozbieżnego, przecinając jeden z
mięśni ocznych, oczy wskazują w różnych kierunkach i nigdy nie widzą tej
samej rzeczy na obu siatkówkach naraz. Oczywiście wzrok nie pada na rzeczy
odległe o 180°, teoretycznie więc mózg mógłby się nauczyć dopasowywać
-przesunięte segmenty, które jednak nakładają się na siebie. Ale najwyraźniej
nie jest przystosowany do zestawiania obrazów, które rozciągają się na więcej
niż kilka stopni między obojgiem oczu; zwierzę wyrasta ślepe na widzenie ste­
reoskopowe i często również funkcjonalnie ślepe na jedno oko, co zwane jest
niedowidzeniem (ambłiopią). (Niedowidzenie zwane jest też czasami „słabym
czy leniwym okiem”, ale to wprowadza w błąd. To nie oko, ale mózg jest nie­
wrażliwy, ta niewrażliwość spowodowana jest zaś aktywnym tłumieniem przez
mózg bodźców z jednego oka, czymś w rodzaju permanentnej rywalizacji, a
nie tym, że mózg leniwie je ignoruje).
To samo może się zdarzyć u dzieci. Jeśli jedno oko jest bardziej daleko- ■
wzroczne niż drugie, dziecko nawykowo wytęża je, by skupić się na bliższych
- przedmiotach, i odruch, który łączy ogniskowanie i skupianie wzroku, ściąga
olco do środka. Oczy kierują się w różne strony, a pochodzące z nich obrazy nie
układają się wystarczająco blisko, by mózg mógł użyć zawartej w nich infor­
macji o przesunięciach. Dziecko wyrośnie niedowidzące i ślepe na widzenie
stereoskopowe, jeśli wczesna operacja mięśni oczu nie wyrówna gałek ocznych,
popóki Hubel i Wiesel nie odkryli tych efektów u małp i dopóki Held nie zna­
lazł podobnych efektów u dzieci, operację zeza uważano za sprawę kosm e­
tyczną i dokonywano jej jedynie na dzieciach w wieku szkolnym. Istnieje jed­
nak krytyczny okres, gdy możliwe jest właściwe uszeregowanie neuronów oby­
dwu oczu, trochę dłuższy niż dla neuronów jednego oka, ale prawdopodobnie
zanikający w wieku roku lub dwóch. Operacja po tym okresie jest zwykle spóź­
niona.
Dlaczego istnieje krytyczny okres, w odróżnieniu od sztywnego oprzyrzą­
dowania lub całożyciowej otwartości na doświadczenie? U kociaków oraz
małpich i ludzkich niemowląt twarz rośnie po urodzeniu, oczy zaś rozchodzą
się nieco. Ich względne miejsce obserwacji zmienia się, a neurony muszą do-
■trzymywać im kroku przez dostrajanie zakresu dostrzeganego przesunięcia
między oczyma. Geny nie mogą przewidzieć stopnia rozejścia się miejsc ob­
serwacji, ponieważ zależy to od innych genów, odżywiania i rozmaitych przy­
padków. Tak więc neurony śledzą dryfujące oko podczas krytycznego okresu
rozwoju. Kiedy oczy docierają do dorosłego rozmieszczenia w czaszce, po­
trzeba znika i kończy się krytyczny okres. Młode niektórych zwierząt, takich
jak króliki, rodzą się z oczyma ustawionymi w dorosłej pozycji w czaszce,
która bardzo mało rośnie. (Te zwierzęta to na ogół zwierzyna łowna, która nie
może sobie pozwolić na luksus długiego, bezradnego dzieciństwa). Neurony,
które otrzymują dane z obu oczu, nie muszą się dostrajać, dlatego faktycznie te
zwierzęta są odpowiednio „okablowane” od urodzenia i obchodzą się bez kry­
tycznego okresu wrażliwości na bodźce wzrokowe.
Odkrycia dotyczące dostrajania się dwuocznego widzenia u różnych ga­
tunków oferują nowy sposób myślenia o uczeniu się w ogóle. Opisuje się je
często jako niezbędny czynnik kształtujący bezpostaciową tkankę mózgu. Może
być jednak tak, że wrodzona adaptacja do harmonogramu realizacji projektu
wymaga samomontującego się zwierzęcia. Genom buduje tyle zwierzęcia, ile
może, a dla części, które nie mogą być określone z góry (takich jak poprawne
okablowanie dla obu oczu, które rozsuwają się w nieprzewidywalnym tempie),
genom włącza mechanizm zbierania informacji w momencie rozwoju, w któ-

263
iym jest najbardziej potrzebny. W książce The Language Instinct dałem podob-
: ne wytłumaczenie krytycznego okresu uczenia się języka w dzieciństwie. \

***
Przeprowadziłem czytelników przez stereogramy magicznego oka nie tyl­
ko dlatego, że zabawne jest rozumienie, jak działa magia. Sądzę, że stereosko­
powe widzenie jest jednym z powodów do chwały natury i paradygmatem,
zgodnie z którym mogą działać inne części umysłu. Widzenie stereoskopowe
jest przetwarzaniem informacji, którego doświadczamy jako szczególnego;
smaku świadomości, jest połączeniem między mentalną komputacja a świado­
mością, które jest tak utrwalone, że programiści komputerowi mogą nim mani­
pulować, by oczarowywać miliony ludzi. Jest to moduł w wielu znaczeniach: działa
bez pomocy reszty umysłu (nie potrzebując dających się rozpoznawać obiektów),
reszta umysłu działa bez niego (dając sobie radę, jeśli jest do tego zmuszona, dzię­
ki innym analizatorom głębi), narzuca szczególne wymagania okablowaniu
mózgu i zależy od zasad specyficznych dla swojego problemu - geometrii
dwuocznego przesunięcia obrazu. Chociaż stereoskopowe widzenie rozwija się
w dzieciństwie i jest wrażliwe na doświadczenie, opisywanie go jako „wy­
uczonego” czy „mieszanki natury i wychowania” niczego nie wyjaśnia; rozwój
jest częścią harmonogramu montażu, a wrażliwość na doświadczenia jest ogra-;
niczonym przyjmowaniem informacji przez uporządkowany system. Widzenie
stereoskopowe jest przej awem inżynieryjnej bystrości doboru naturalnego, wy- .
korzystającego twierdzenia optyki, odkryte na nowo miliony lat później przez Le­
onarda da Vinci, Keplera, Wheatstone’a i inżynierów powietrznego rekonesansu.
Wyewoluowało w odpowiedzi na dające się zidentyfikować naciski selekcyjne
w ekologii naszych praprzodków. I rozwiązuje nierozwiązywalne problemy
przez przyjmowanie milczących założeń o świecie, które były prawdziwe w
czasach, gdy ewoluowaliśmy, ale nie zawsze są prawdziwe dzisiaj.

Oświetlanie, zaciemnianie, kształtowanie


Stereoskopowe widzenie jest zasadniczym wczesnym stadium widzenia,:
które odgaduje głębię i tworzywo powierzchni, ale nie jest to jedyny element.
Widzenie w trzech wymiarach nie wymaga dwojga oczu. M ożna otrzymać
bogate poczucie kształtu i materiału na podstawie najmarniejszej wskazówki
na rysunku. Spójrzmy na te rysunki, zaprojektowane przez psychologa Edwar­
da Adelsona.

1 _
O

yj
O '
; ■y
-- • -

Lewy wydaje się białą tekturą z szarym pionowym pasem, złożoną hory­
zontalnie i oświetloną z góry. Prawy wydaje się białą tekturą z szarym pozio­
mym pasem, złożoną pionowo i oświetloną z boku. (Jeśli będziesz się wpatry­
wał wystarczająco długo, każdy z nich może przeskoczyć w głębi, jak sześcian
Neckera; na razie to zignorujmy). Ale farba na stronie (i jej projekcja na siat­
kówki) jest dosłownie ta sama na obu rysunkach. Każdy jest zygzakowatą krat­
ką z zacienionymi niektórymi kwadratami. Na obu rysunkach narożne kwadra­
ty są białe, górne i boczne kwadraty są jasnoszare, a środkowy kwadrat jest
ciemnoszary. W jakiś sposób kombinacja zacienienia i zygzaków nadaje im
trzeci wymiar i barwi każdy kwadrat, ale w różny sposób. Granice oznaczone
„1” są fizycznie takie same na obu rysunkach. Ale na lewym granica wygląda
jak granica farby - biały pas koło szarego - a na prawym jak granica kształtu i
zacienienia - biały pas wpadający w cień zagięcia drugiej strony. Granice ozna­
czone „2” także są jednakowe, ale widzisz je odwrotnie: cień na lewym rysun­
ku, namalowany pas na prawym. W szystkie te różnice pochodzą z tego, że
jedna kratka ma zygzaki w jedną stronę, a druga w inną!
Żeby zobaczyć tak dużo w tak małym obrazie, musisz unieważnić trzy
prawa, które tworzą obrazy świata zewnętrznego. Do wykonania każdego unie­
ważnienia potrzebny jest osobny „ekspert” umysłu. Podobnie jak przy widze­
niu stereoskopowym, ci eksperci pracują, by dać nam dokładne pojęcie o po­
wierzchniach w świecie, ale przetwarzają inny rodzaj informacji, rozwiązują
inny rodzaj problemów i czynią inny rodzaj założeń o świecie.

**

265
Pierwszym problemem jest perspektywa: trójwymiarowe obiekty są rzuto­
wane na siatkówkę jako dwuwymiarowe kształty. Niestety, każda projekcja na
siatkówce mogła powstać z nieskończonej liczby obiektów, nie ma więc sposo­
bu na odzyskanie kształtu tylko z jego projekcji na siatkówce (jak przypomina
swoim widzom Ames). „No to co - wydaje się mówić ewolucja - nikt nie jest
doskonały”. Nasz analizator kształtu ocenia szanse i każe nam widzieć najbar-
dziej prawdopodobny stan świata przy danym obrazie na siatkówce. ;;
Jak może układ wzrokowy skalkulować najbardziej prawdopodobny stan
świata na podstawie danych na siatkówce? Teoria prawdopodobieństwa oferu­
je prostą odpowiedź: twierdzenie Bayesa, najprostszy sposób przypisywania":
prawdopodobieństwa hipotezie opartej na jakichś danych. Twierdzenie Bayesa
powiada, że współczynnik sprzyjający jednej hipotezie względem innej można
wyliczyć z dwóch tylko liczb dla każdej hipotezy. Jedna to wcześniejsze praw­
dopodobieństwo: na ile jesteś pewien hipotezy, zanim nawet spojrzysz nadane?
Druga to przypuszczenie: gdyby hipoteza była prawdziwa, jakie jest prawdo­
podobieństwo. że pojawiłyby się dowody, które widzisz teraz? Pomnóż praw­
dopodobieństwo a priori hipotezy 1 przez prawdopodobieństwo dowodów przy
założeniu hipotezy 1. Pomnóż prawdopodobieństwo a priori hipotezy 2 przez
prawdopodobieństwo dowodów przy założeniu prawdziwości hipotezy 2. Od­
nieś jedno do drugiego. Otrzymasz stawkę na rzecz pierwszej hipotezy.
Jak nasz trójwymiarowy analizator linii stosuje twierdzenie Bayesa? Sta­
wia na obiekt, który z największym prawdopodobieństwem wyprodukowałby
te linie, gdyby rzeczywiście znalazły się w polu widzenia, oraz który na ogół
znajduje się w polu widzenia. Zakłada, jak to Einstein kiedyś powiedział o
Bogu, że świat jest wyrafinowany, ale nie jest złośliwy.
Tak więc analizator kształtów musi z góry zakładać jakieś prawdopodo-
bieństwo dotyczące rzutowania (jak świat wygląda w perspektywie) i jakieś
prawdopodobieństwo związane ze światem (jakie zawiera typy obiektów).;
Niektóre z tych prawdopodobieństw dotyczących rzutowania są naprawdę bar­
dzo duże. Teoretycznie grosz może rzutować cienką linię, ale robi to tylko;;
kiedy patrzy się na jego krawędź. Jeśli w polu widzenia jest grosz, jakie jest„
prawdopodobieństwo, że patrzysz na jego krawędź? Niezbyt wielkie. Z olbrzy­
miej większości miejsc obserwacji grosz rzutuje elipsę. Analizator kształtu za- .
kłada, że bieżące miejsce obserwacji jest ogólne - nie jest nastawiony z niesły­
chaną dokładnością na szeregowanie rzeczy, w stylu Amesa —i stosownie
umieszcza swoje żetony. Z drugiej strony, zapałka niemal zawsze będzie rzuto-
wała linię prostą, jeśli więc na obrazie jest linia, patyk będzie lepszym domy­
słem niż krąg, gdy pozostałe dane są identyczne.
Kolekcja linii w obrazie może jeszcze bardziej zawęzić szanse. Na przy­
kład zestaw równoległych czy niemal równoległych linii rzadko jest przypad­
kowy. Nierównoległe linie w świecie rzadko rzutują prawie równoległe linie na
siatkówkę: większość par patyków rzuconych na podłogę krzyżuje się pod róż­
nymi kątami. Ale linie, które są równoległe w świecie, jak słupy telegraficzne,
prawie zawsze rzutują niemal równoległe linie. Jeśli więc w obrazie na siat­
kówce są niemal równoległe linie, to szanse sprzyjają istnieniu równoległych
krawędzi w świecie. Istnieje wiele innych praktycznych reguł, które mówią,
jakie rodzaje ukształtowania świata mogą dać rozmaite plamy w obrazie na
siatkówce. Małe T, Y, kąty, strzałki i równoległe skręty są odbiciem rozmaitych
prostych krawędzi, rogów, kątów prostych i symetrycznych kształtów. Przez
tysiąclecia karykaturzyści wykorzystywali te reguły i przebiegły analizator
kształtów, zgadując, co tam jest w świecie, potrafi je odtworzyć.
Jednak wnioskowanie o prawdopodobieństwie - powiedzenie, że równole­
gle rzeczy na ogół rzutują niemal równoległe obrazy na siatkówce i dlatego
niemal równoległe obrazy implikują równoległe rzeczy - jest oparte na chwiej­
nych podstawach. To tak, jakby słysząc stukot kopyt za oknem, stwierdzić, że
idzie zebra, ponieważ zebry często stukają kopytami. Trzeba wziąć pod uwagę
wcześniejsze prawdopodobieństwo, że świat zawiera pewne byty - ile jest zebr
w pobliżu, ile równoległych krawędzi. By odgadujący szanse analizator kształ­
tów mógł funkcjonować, świat powinien zawierać mnóstwo prostych, regular­
nych, symetrycznych, zwartych rodzajów przedmiotów. Ale czy tak jest? Ro­
mantyk mógłby sądzić, że naturalny świat jest organiczny i miękki, a jego ostre
krawędzie zrobione przez wojskowy korpus inżynieryjny. Jak to powiedział nie­
dawno na wykładzie pewien profesor literatury: „Proste linie w krajobrazie są
dziełem człowieka”. Sceptyczna studentka Gaił Jensen Sanford opublikowała
listę prostych linii w naturze, przedrukowaną następnie w piśmie „H aiper’s”:

Linia wzdłuż grzbietu załamującej się fali; odległy kraniec prerii; smugi ulewnego
deszczu i gradu; pokryte śniegiem pola; struktura kryształu; linie białego kwarcu na
powierzchni granitu; sople lodu, stalaktyty, stalagmity; powierzchnia spokojnego jezio-
ra; paski zebry i tygrysa; dziób kaczki; nogi brodźca; klucz migrujących ptaków; piko­
wanie drapieżnego ptaka; pnie młodych, szybko rosnących drzew; igły sosny; pasma
; pajęczyny; szczeliny w powierzchni lodu; warstwy skały metamorficznej; stoki wulka­
nu; pasm a chmury średniej kłębiastej; wewnętrzna strona księżyca w pierwszej i ostat­
niej kwadrze.

267
Niektóre pozycje z tej listy są sporne, inneraczej zmylą odgadującego kształ­
ty, niż mu pomogą. (Linie horyzontu jeziora czy prerii oraz krawędź księżyca,
którego przybywa lub ubywa, nie istnieją w rzeczywistości). Ale koncepcja jest
słuszna. Wiele praw opisujących świat przypisuje mu sympatyczne, dające się
analizować kształty. Ruch, napięcie i grawitacja tworzą linie proste. Grawitacja
tworzy kąty proste. Spoistość tworzy gładkie kontury. Organizmy, które poruszają
się, ewoluują do symetrii. Dobór naturalny nadaje częściom ich ciała kształt na­
rzędzi, tak jak to robi inżynier projektujący sprawnie działające urządzenia. Na
dużych powierzchniach tworzą się wzory o z grubsza równych rozmiarach, kształ­
tach i rozmieszczeniu: pęknięcia, liście, kamyki, piasek, fale, igły. Analizator kształ­
tów najłatwiej odtwarza te części świata, które wyglądają tak, jakby zostały wycio­
sane przez stolarzaiwytapetowane-są one przy tym najbardziej warte odtworzenia.
Stanowią wymowny znak działania potężnych sił, które wypełniają i kształtują śro­
dowisko, są też bardziej godne uwagi niż sterty losowych zebranych szczątków. ;

***
Nawet najlepszy analizator linii dostosowany jest tylko do świata z kreskó­
wek. Powierzchnie są nie tylko ograniczone liniami; zrobione są z jakiegoś
tworzywa. N a s z e poczucie jasności i barwy to sposób oznaczania tego tworzy­
wa. Unikamy wgryzania się w gipsowe jabłko, ponieważ kolor informuje nas,
że nie ma w nim miąższu owocu.
Analiza tworzywa na podstawie światła, które ono odbija, jest pracą dla
specjalisty od współczynnika odbicia. Różne rodzaje materii odbijają światło
o różnej długości fali i natężeniu. (Aby sprawę uprościć, pozostanę przy czar­
nym i białym; kolor to, z grubsza biorąc, ten sam problem pomnożony przez
trzy). Niestety, dana ilość odbitego światła może być wynikiem nieskończonej
liczby kombinacji materii i światła. Sto jednostek światła może pochodzić od
węgla odbijającego dziesięć procent światła tysiąca zapalonych świec lub od
śniegu odbijającego dziewięćdziesiąt procent światła stu jedenastu świec. Nie
ma więc niezawodnego sposobu wywnioskowania, z jakiego tworzywa jest dany
obiekt, na podstawie światła, które odbija. Analizator światła musi w jakiś spo­
sób ocenić współczynnik poziomu oświetlenia. Jest to kolejny źle postawiony
problem, dokładny odpowiednik następującego: ja podam ci liczbę, a ty mi
powiedz, jakie liczby mnożyłem, by ją otrzymać. Problem ten można rozwią­
zać tylko dodając założenia.

268
Przed tym samym zadaniem stoi aparat fotograficzny - jak oddać białość
Jculi śnieżnej, niezależnie ód tego, czy jest w pomieszczeniu czy na dworze.
Światłomierz w aparacie fotograficznym, który mierzy ilość światła dochodzą-
j. cą do błony filmowej, ucieleśnia dwa założenia. Pierwsze, że cała scena jest w
słońcu, w cieniu lub w świetle żarówki. Sylwetka ciotki Mimi jest słabo wi­
doczna na tle niebieskiego nieba, ponieważ aparat fotograficzny oszukało to,
że ma zacienioną twarz, podczas gdy niebo jest bezpośrednio oświetlone słoń­
cem. Drugie założenie: fotografowane obiekty są na ogół średnio szare. Jeśli
weźmiesz losowy zbiór obiektów o różnych kolorach i jasności, to otrzymasz
na ogół średni odcień szarości, która odbija osiemnaście procent światła. Apa­
rat fotograficzny „zakłada”, że oglądana scena jest przeciętna, i wpuszcza tyl-
■ko tyle światła, żeby średnia skala jasności sceny wyszła na zdjęciu jako śred­
nio szara. M iejsca jaśniejsze wychodzą jako jasnoszare i białe; miejsca ciem­
niejsze - ciemnoszare i czarne. Ale kiedy to założenie jest niesłuszne i scena w
rzeczywistości nie jest przeciętnej szarości, kam era zostaje oszukana. Zdjęcie
czarnego kota na czarnym welwecie wychodzi średnio szare, zdjęcie niedźwie­
dzia polarnego na śniegu wychodzi średnio szare i tak dalej. Doświadczony
fotograf analizuje różnice w oświetleniu i używa różnych trików, żeby je skom­
pensować. Prymitywną, ale skuteczną sztuczką jest noszenie ze sobą standar­
dowej średnio szarej karty (która odbija dokładnie osiemnaście procent świa­
tła), oparcie jej o obiekt i skierowanie światłomierza na kartę. Założenie apara­
tu fotograficznego dotyczące świata zostaje spełnione, a jego ocena poziomu
oświetlenia (wynik podziału światła odbitego od karty przez osiemnaście) jest
na pewno poprawna.
Edwin Land, wynalazca polaryzuj ącego filtra oraz polaroidu, stanął przed
tym problemem, który jest jeszcze bardziej kłopotliwy w fotografii kolorowej.
Światło żarówek jest pomarańczowe; światło jarzeniów ek- oliwkowe; światło
słońca - żółte; światło z nieba - niebieskie. Nasz mózg jakoś bierze pod uwagę
barwę oświetlenia, tak jak uwzględnia jego intensywność, i widzi przedmioty
w ich poprawnych kolorach w każdym z tych rodzajów światła. Aparaty foto­
graficzne tego nie czynią. Jeśli nie wysyłają własnego białego światła z lampy
błyskowej, to zdjęcia robione w pomieszczeniach są pokryte gęstą rdzawą po­
włoką, obiekty w cieniu - bladoniebieskie, i tak dalej. Znający się na rzeczy
fotograf może kupić specjalny film albo przykręcić filtr do obiektywu, a
- dobry technik w laboratorium popraw i kolor podczas wywoływ ania foto-
• grafii, jed n ak kam era w ywołująca zdjęcia na poczekaniu oczywiście tego

269
nie może: Tak więc Łandbyłz przyczyn praktycznych zainteresowany tym, jak
zmniejszyć intensywność i barwę ośw ietlenia-problem ten nazywa się stało­
ścią koloru.
Land byl jednak także utalentowanym samoukiem w dziedzinie badania
percepcji, ciekawym tego, jak mózg rozwiązuje ten problem. Założył laborato­
rium badające postrzeganie kolorów i opracował interesującą teorię stałości
koloru. Jego idea, zwana teorią Retinex, przyjmuje, że postrzegający odwołuje
się do wielu założeń. Według jednego z nich światło na ziemi jest bogatą mie­
szanką fal o różnej długości. (Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest lampa
sodowa, oszczędzające energię źródło światła, często spotykane na parkingach.
Emituje ona światło o wąskiej skali długości fali, którego nasz układ postrzega­
nia nie może skorygować; samochody i twarze są skąpane w upiornym żółtym
kolorze). Zgodnie z drugim założeniem stopniowe zmiany jasności i koloru w
polu widzenia wynikają prawdopodobnie ze sposobu oświetlenia sceny, pod­
czas gdy gwałtowne zmiany to prawdopodobnie skutek granicy między dwoma
obiektami. Aby nie komplikować, Land testował łudzi i swój model na sztucz­
nych światach, skomponowanych z dwuwymiarowych prostokątnych skraw­
ków, które od nazwiska holenderskiego malarza nazywał mondrianami. W
oświetlonym z boku mondrianie żółty skrawek z jednego końca może odbijać
inne światło niż taki sam żółty skrawek z drugiego. Ludzie widzą jednak oba,
jako żółte, podobnie jak model Retinex, który usuwa gradient oświetlenia od
krawędzi do krawędzi.
Teoria Retinex dała dobry początek, ale okazało się, że zbytnio upraszcza.
Problem stanowi założenie, że świat jest m ondrianem - dużą płaską równiną.
Wróćmy do rysunków Adelsona na stronie 265, które są zygzakowatymi mon­
drianami. Model Retinex traktuje wszystkie ostre granice podobnie, interpretu­
jąc krawędź pierwszą na lewym rysunku jak krawędź pierwszą na prawym. W
twoich oczach jednak lewa wygląda jak granica między pasami o różnych ko­
lorach, a prawa jak jeden pas, który jest złożony i częściowo zacieniony. Róż­
nica wynika z twojej interpretacji trójwymiarowego kształtu. Twój analizator
kształtu przekształcił mondriany w rozdzielające przestrzeń pasy, model Reti-
nex widzi je zaś jako tę samą, znaną mu szachownicę. Najwyraźniej czegoś nie
dostrzega.
Tym czymś jest efekt skosu zacienienia, trzecie prawo, które zamienia sce­
nę w obraz. Powierzchnia skierowana prostopadle do źródła światła odbija dużo
światła, ponieważ uderza ono w powierzchnię i odbija się prostopadle z powro­
tem. Powierzchnia skręcona niemal równolegle do źródła światła odbija go
dużo mniej, ponieważ większość światła muska powierzchnię i biegnie dalej.
Jeśli znajdujesz się blisko źródła światła, twoje oczy wychwytują więcej świa­
tła, kiedy powierzchnia jest zwrócona do ciebie, niż kiedy je st zwrócona nie­
mal bokiem. Możesz zobaczyć tę różnicę, kierując latarkę na kawałek szarej
tektury i obracając tekturą.
Jak mógłby nasz analizator cienia przeprowadzić analizę wsteczną i zgad­
nąć, jak ukośna jest powierzchnia, na podstawie tego, ile światła odbija? Ko-
rzyść jest znacznie większa niż możliwość oszacowania stopnia nachylenia
panelu. Wiele obiektów, jak sześciany i klejnoty, składa się z ukośnych po­
wierzchni, tak więc odginając je, można stwierdzić ich kształt. Faktycznie, o
każdym kształcie można myśleć jak o rzeźbie zrobionej z milionów maleńkich
- płaszczyzn, tzw. fasetek. Nawet kiedy powierzchnia jest ciągle zakrzywiona
- tak, że fasetki kurczą się do wielkości punktów, prawo zaciemniania stosuje się
'do światła dochodzącego z każdego punktu. Gdyby można było odwrócić to
prawo, nasz analizator zaciemniania mógłby dostrzec kształt powierzchni, re­
jestrując kąt nachylenia płaszczyzny stycznej w każdym punkcie.
Niestety, dana ilość światła odbijająca się od jakiegoś skrawka może po­
chodzić z ciemnej powierzchni zwróconej do światła lub z jasnej odwróconej
od niego. Bez dodatkowych założeń nie ma niezawodnego sposobu odgadnię­
cia kąta powierzchni na podstawie odbitego przez nią światła.
Pierwsze założenie mówi, że jasność powierzchni jest jednolita: świat jest
zrobiony z gipsu. Kiedy powierzchnie są nierówno zabarwione, stanowi to na­
ruszenie założenia, analizator zaciemnienia mógłby zaś zostać oszukany. 1
jest. Obrazy i fotografie są najbardziej oczywistymi przykładami. Mniej oczy­
wistym jest kontreieniowanie kamuflażu zwierząt. Sierść wielu zwierzątjaśnieje
od grzbietu do brzucha w stopniu, który znosi efekty świetlne na ich trójwymiaro­
wych sylwetkach. Spłaszcza to zwierzę, utrudniając jego wykrycie przez pracu­
jący w mózgu drapieżcy analizator odróżniający kształty na podstawie cieni,
działający na zasadzie przyjętych założeń. Innym przykładem jest makijaż.
Barwnik nałożony na skórę w umiarkowanych ilościach może oszukać obser­
watora, który dostrzeże bardziej idealne kształty. Ciemny róż po obu stronach
nosa sprawia, że wyglądają, jakby były ustawione pod mniejszym kątem do

271
światła, co z kolei powoduje, że nos wydaje się węższy. Biały puder na eórne'
wardze działa odwrotnie: wydaje się, że światło pada wprośt na wargi, nada' J
im atrakcyjniejszy wygląd.
Analizator kształtów na podstawie cieni musi przyjąć także inne założeń'
W realnym świecie powierzchnie są zrobione z tysięcy materiałów, światło Za§
odbija się od ich ukośnych powierzchni na bardzo różne sposoby. Matowe p0
wierzchnie, jak papier kredowany czy zwykły, są posłuszne prostemu prawu i
jak się często wydaje, zlokalizowany w mózgu analizator cieni zakłada, że świat
jest matowy. Inaczej i dziwniej zachowuje się światło na powierzchniach z
połyskiem, patyną, puchem, dołkami i kolcami, które m ogą oszukać oko.
Słynnym przykładem jest Księżyc w pełni. W ygląda ja k płaska tarcza, ale
oczywiściejest kulą. Nie mamy żadnych kłopotów z widzeniem innych kul na
podstawie ich cieniowania, na przykład piłeczek pingpongowych, każdy zaś
dobry rysownik potrafi naszkicować kulę węgłem. Problem z Księżycem pole­
ga na tym, że jest on upstrzony kraterami wszelkich rozmiarów, z których więk­
szośćjest zbyt mała, by można je było rozróżnić z Ziemi, tworzą zaś powierzch­
nię, która zachowuje się inaczej niż matowy ideał, który nasz analizator cieni
przyjmujejako coś oczywistego. Środek Księżyca w pełni jest zwrócony wprost
do obserwatora, powinien więc być najjaśniejszy, wygląda jednak ciemniej z
powodu małych kątów i zakamarków, których ściany są z Z iem i widoczne z
boku. Powierzchnie blisko obwodu Księżyca muskają linię wzroku i powinny
wyglądać ciemniej, ale przedstawiają widok ścian swoich kanionów widzia­
nych na wprost, dlatego odbijają dużo światła, dzięki czemu obwód wygląda na
jaśniejszy. Nachylenie powierzchni Księżyca i nachylenie ścian jego kraterów
niwelują się wzajemnie. Wszystkie części odbijają tyle samo światła, dlatego
oczy widzą go jako tarczę.

s{j >}s jjc

Gdybyśmy musieli polegać na jednym tylko analizatorze, jedlibyśmy korę i


spadali w przepaść. Każdy analizator działa na zasadzie założeń, ale są one często
wzajemnie sprzeczne. Kąt, kształt, mateńał, oświetlenie - wszystko jest popląta­
ne, ale wjakiś sposób rozplątujemy je i widzimy jeden kształt w jednym kolorze,
podjednym kątem, w jednym rodzaju światła. Na czym polega sztuczka?
Adelson razem z psychologiem Alexem Pentlandem przedstawili problen
w formie opowieści o różnych fachowcach zmagających się z ich modeler
rp ~

' zygzakowatego złudzenia. Jesteś projektantem i musisz zbudować scenę, która


wygląda dokładnie tak jak diagram po prawej stronie. Idziesz do warsztatu,
gdzie specjaliści budują dekoracje do przedstawień teatralnych. Jeden z nich
jest projektantem oświetlenia, drugi malarzem, trzeci pracuje w metalu. Poka­
zujesz im rysunek i prosisz o zbudowanie sceny, która dokładnie tak wygląda.
\V efekcie muszą zrobić to co układ wzrokowy: na podstawie obrazu odgadnąć
układ materii i światła, które mogły go utworzyć.
Specjaliści mogliby wykonać zadanie na wiele sposobów. Niemal każdy
; mógłby zrobić to sam. Malarz mógłby po prostu namalować na płaskim arku­
szu blachy układ równoległoboków i poprosić oświetleniowca o oświetlenie go
jednym reflektorem: ^ A

Projektant oświetlenia mógłby wziąć zwykły biały arkusz i ustawić dzie-


' więć reflektorów punktowych, każdy ze specjalną maską i filtrem, skierowa-
: nych dokładnie tak, by rzucały na arkusz dziewięć równoległoboków (sześć
reflektorów je st pokazanych na rysunku poniżej):

273
M etalowiec mógłby powyginać arkusz blachy w specjalne kształty, które
przy odpowiednim oświetleniu i oglądane pod właściwym kątem dawałyby
właściwy obraz: 7

Wreszcie figurę mogliby wyprodukować współpracujący ze sobą specjali­


ści. M alarz namalowałby pasy przez środek kwadratowego arkusza blachy,
metalowiec wygiąłby arkusz w zygzak, a oświetleniowiec oświetliłby całość
reflektorem. Tak oczywiście interpretuje ten wizerunek człowiek.
Nasz mózg staje przed tym samym problemem nadmiaru dobrobytu co.
projektant dekoracji z przypowieści. Jeden „ekspert” w naszym umyśle potrafi
wyobrazić sobie zabarwione powierzchnie w realnym świecie i mógłby wyja­
śnić wszystko jako plamy farb na obrazie: świat byłby widziany jako mistrzow­
skie trompe 1’oeil. Podobnie, ekspert od oświetlenia w naszym mózgu mógłby
powiedzieć, że świat jest filmem. Ponieważ te interpretacje są niepożądane,
umysłowych specjalistów powinno się w jakiś sposób do nich zniechęcać. Można,
by ich na przykład zmusić do trzymania się swoich założeń niezależnie od oko-'
liczności (kolory i oświetlenie są jednolite, kształty są regularne i równoległe),:
ale to jest krańcowość. Świat nie zawsze jest piramidą klocków w słoneczny dzień; i
czasami faktycznie ma skomplikowane zabarwienie i oświetlenie, a my to widzi-^
my. Nie chcemy, żeby eksperci zaprzeczali, iż świat jest złożony. Chcemy, by
ukazywali nam dokładnie tyle złożoności, ile jej jest w świecie, ale nie więcej.
Problem polega na tym, jak ich wszystkich do tego nakłonić.
Wróćmy do przypowieści. Załóżmy, że wydział scenografii ma ograniczo­
ny budżet. Specjaliści żądają zapłaty za swoje usługi, używając cennika, który
odzwierciedla trudność i niezwykłość zadania. Proste i zwykłe czynności są ;
tanie, skomplikowane i niezwykłe - drogie.
Honorarium malarza:
Pomalowanie prostokąta: 5 USD /a każdy
Pomalowanie regularnego wieloboku: 5 USD za stronę
Honorarium metalowca:
Cięcie prostego kąta: 2 USD za każdy
Cięcie innego kąta: 5 USD za każdy
:> : Zagięcie pod kątem prostym: 2U SD zakaźdy
Zagięcie pod innym.kątem 5 USD za każdy

Honorarium projektanta oświetlenia:


Reflektor iiuminacyjny: 5 USD za każdy
Reflektor punktowy: 30 USD za każdy

Potrzebny nam jeszcze jeden specjalista: kierownik, który decyduje, jak


zakontraktować robotę.
Honorarium kierownika:
Konsultacja 30 USD

Ceny za cztery rozwiązania są różne. A oto kosztorysy:


Malarz:
v Malowanie dziewięciu wieloboków: 180 USD
Ustawienie reflektora iłuminacyjnego: 5 USD
Wycięcie prostokąta: 8 USD
Razem: 193 USD

Projektant oświetlenia:
Wycięcie prostokąta: 8 USD
Ustawienie dziewięciu reflektorów punktowych: 270 USD
Razem: 278 USD

Metalowiec:
Wycięcie dwudziestu czterech kątów
nieprostych: 120 USD
Zagięcie sześciu kątów nieprostych : 30 USD
Ustawienie reflektora iłuminacyjnego: 5 USD
Razem 155 USD

Kierownik:
Wycięcie prostokąta: 8 USD
Zagięcie dw óch kątów prostych: 4 USD
Namalowanie trzech prostokątów: 15 USD
Ustawienie reflektora iłuminacyjnego: 5 USD
Honorarium kierownika: 30 USD
Razem: 62 USD

275
Rozwiązanie kierownika jest najtańsze, ponieważ optymalnie Wykony.
stuje usługi każdego specjalisty, oszczędności zaś z nawiązką pokrywają j eg0
honorarium. Morał tej przypowieści brzmi, że pracę specjalistów trzeba koor­
dynować, nie musi jednak tego robić homunkulus czy demon, lecz jakiś układ,
który minimalizuje ich koszty w sytuacjach, gdy tanio równa się prosto i moż­
liwie do przyjęcia. W przypowieści łatwiej wykonać proste operacje; w ukła­
dzie wzrokowym prostsze opisy odpowiadają bardziej prawdopodobnym ukła­
dom w rzeczywistości.
Adelson i Pentland ożywili swoją przypowieść, programując komputero­
wą symulację wzroku, mającą interpretować sceny z namalowanymi wielobo-
kami w dużej mierze tak, jak my to robimy. Po pierwsze, analizator kształtów
(programowa wersja metalowca) dąży do najbardziej regularnego kształtu, który
odpowiada obrazowi. Weźmy prosty kształt na rysunku po lewej stronie, który
ludzie widzą jako złożoną kartkę, jak w książce trzymanej bokiem.

Specjalista od kształtów próbuje zmontować trójwymiarowy model kształ­


tu pokazanego na rysunku po prawej. Zaczynając, wie tylko, że kąty i krawę­
dzie modelu muszą być w tej samej linii co kropki i linie na obrazie, nie zna zaś
ich głębokości. Wierzchołkami modelu są koraliki przesuwające się po prętach
(jak promienie w rzutowaniu), a linie między nimi to nieskończenie elastyczne
sznurki. Specjalista przesuwa koraliki, aż dojdzie do kształtu o następujących
postulatach: Każdy wiełobok składający się na ten kształt powinien być tak
regularny, jak to możliwe, to znaczy kąty wieloboku nie powinny się zbyt od
siebie różnić. Na przykład, jeśli wiełobok ma cztery boki, specjalista dąży do
kwadratu. Wiełobok powinien być tak płaski, jak to możliwe, jakby był wypeł­
niony trudnym do zgięcia plastikowym panelem. Wiełoboki powinny być też
jak najbardziej zwarte, a nie wyciągnięte wzdłuż osi wzroku, jakby plastikowy
panel było również trudno rozciągnąć. .;
t ;
Kiedy specjalista od kształtów jest gotowy, przekazuje sztywne zestawy
.. '

' gałych paneli specjaliście od oświetlenia. Oświetleniowiec zna prawa, które


mówią, w jakim stopniu światło odbite zależy od oświetlenia, jasności po-
^erzchni i kąta powierzchni. Specjaliście wolno poruszać odległe źródło światła,
: żeby oświetlić model z różnych kierunków. Optymalny jest ten kierunek, z
którego każda para stykających się krawędziami paneli wygląda tak podobnie
do swoich odpowiedników w obrazie, jak to jest możliwe, a do dokończenia
roboty trzeba najmniejszej możliwej ilości szarej farby.
Wreszcie modeł otrzymuje specjalista od współczynnika odbicia - malarz.
Jest to specjalista ostatniej instancji i jego zadaniem jest uporanie się z pozosta­
łymi rozbieżnościami między obrazem a modelem. Wykańcza pracę, proponu­
jąc różne odcienie zabarwienia dla różnych powierzchni.
Czy ten program działa? Adelson i Pentland dali mu złożony w harmonijkę
obiekt i uruchomili go. Program pokazuje swoje aktualne domysły na temat
kształtu obiektu (pierwsza kolumna), aktualne domysły na tem at kierunku źró­
dła światła (druga kolumna), aktualne domysły dotyczące tego, gdzie padają
cienie (trzecia kolumna) i aktualne domysły dotyczące tego, jak obiekt jest
pomalowany (czwarta kolumna). Pierwsze domysły programu są pokazane w
górnym rzędzie.

i
■ w Oryginalny
m ; obraz

Kształt trójwymiarowy Kierunek Układ Zabarwienie


(Rzut ukośny) ...... źródła światła cieni_____ powierzchni

X
""\- ~\)
Start

_ _1 \ m
M eta (1)
— - ) <■... -

M eta (2)
r ...............

■<
---- f ijlll

277
Program początkow o założył, że obiekt jest p iask ii przypom ina dwuwy­
m iarowy obrazek leżący na stole, ja k na szczycie pierwszej kolumny. (Trudno
to pokazać, poniew aż ludzki m ózg upiera się przy widzeniu zygzakowatego
kształtu ja k o czegoś złożonego, m ającego głębię. Ten szkic próbuje pokazać
kilka linii leżących płasko n a stronie). Program założył, że źródło światła było
z przodu, z kierunku patrzenia (szczyt drugiej kolumny). Przy takim oświetle­
niu nie m a żadnych cieni (szczyt trzeciej kolumny). Specjalista od współczyn­
nika odbicia ponosi całą odpow iedzialność za skopiowanie obrazu i po prostu
go maluje. Program m yśli, że patrzy na malowidło.
Gdy program m a szansę zweryfikować swoje domysły, decyduje się na
interpretację pokazaną w środkow ym rzędzie. Specjalista od kształtu znajduje
najbardziej regularny trójw ym iarow y kształt (pokazany w rzucie bocznym w
lewej kolum nie): kw adratow e panele połączone pod kątem prostym . Specjali­
sta od ośw ietlenia stw ierdza, że oświetlając je z góry, m oże spowodować, by
gra cieni w yglądała ja k na obrazku. W reszcie specjalista od współczynnika
odbicia retuszuje m odel farbą. Czwarta kolumna - zygzakowaty, trójwymiaro­
wy kształt, ośw ietlony z góry, z cieniem w środku i jasnym pasem koło ciem­
niejszego - odpow iada tem u, ja k ludzie interpretują oryginalny obrazek.
Czy program robi coś jeszcze tak ja k ludzie? Pam iętam y złudzenie, jakie
tworzy harm onijka, a także sześcian Neckera. Zew nętrzna fałda staje się we­
wnętrzną i odwrotnie. W pew ien sposób program także to widzi: odwrócona
interpretacja jest pokazana w dolnym rzędzie. Program przypisał te sam e kosz­
ty obu interpretacjom i dotarł do jednej lub drugiej losowo. Kiedy ludzie widzą
przeskok trójw ym iarow ego kształtu, na ogół widzą rów nież przeskok kierun­
ku, z którego biegnie św iatło; górna pow ierzchnia zw rócona na zewnątrz -
światło z góry; dolna pow ierzchnia na zewnątrz - światło z dołu. Program robi
to samo. O dm iennie od człow ieka, program nie przeskakuje m iędzy dwiema
interpretacjami, mógłby jednak to zrobić, gdyby Adelson i Pentland kazali swoim
„specjalistom” przepuścić swoje domysły przez sieć z ograniczeniami (jak sieć
sześcianu N eckera na s. 120 lub m odel widzenia stereoskopow ego) zamiast
przez linię produkcyjną.
Dzięki przypowieści o warsztacie bardziej zrozum iała staje się idea, że
umysł je st zbiorem m odułów, układem organów lub społecznością ekspertów.
Eksperci są potrzebni, poniew aż potrzebna jest ekspertyza: problem y umysłu
są zbyt techniczne i specjalistyczne, by m ógł je rozwiązać m ajster od wszyst­
kiego. W iększość zaś inform acji potrzebnej jednem u ekspertowi jest nieistotna

278
dla drugiego i tylko przeszkadzałaby mu w pracy. D ziałając je d n g k ^ iz o la c ji,
ekspert m oże brać pod uw agę zbyt wiele rozwiązań i uparcie podążać za nie-
r a w d o p o d o b n y m ; w któ rym ś m om encie eksperci m uszą się naradzić. W ielu

ekspertów próbuje nadać sens jednem u światu, który jest obojętny w obec ich
wysiłków, ani nie oferując łatw ych rozwiązań, ani nie usiłując zw ieść ich na
manowce. Tak w ięc kierow nictw o powinno starać się utrzym ać ekspertów w
r a m a c h budżetu, z którego w ynika, że nieprawdopodobne dom ysły są droższe.

To zmusza ich do w spółdziałania w tworzeniu najbardziej praw dopodobnego


d o m y s ł u o stanie św iata zew nętrznego.

Widzenie w dw óch i pół w ym iarach


; Kiedy eksperci kończą sw oją robotę, co wyw ieszają na tablicy dla reszty
mózgu? Gdyby mogli w jakiś sposób pokazać pole widzenia z punktu w idzenia
reszty mózgu, ja k hipotetyczna kam era za okiem Terminatora, ja k by to w yglą­
dało? Samo pytanie brzm i być m oże ja k pom ysł istnienia „durnego m ałego
człowieczka w głow ie” , ale tak nie jest. Jest to pytanie o inform ację zaw artą w
jednej z m ózgowych reprezentacji danych i formę, jaką ta inform acja przyjm u­
je. W rzeczywistości je g o pow ażne potraktowanie stanowi ożyw czy szok dla
naszych naiwnych dom ysłów dotyczących oka wyobraźni.
Eksperci od stereoskopii, ruchu, konturów i cieni ciężko pracow ali, żeby
odtworzyć trzeci wym iar. W ykorzystanie owoców ich pracy do zbudow ania
trójwymiarowej reprezentacji świata byłoby czymś naturalnym . M ozaika siat­
kówki, na której odbija się obraz, ustępuje m iejsca m entalnej piaskow nicy, w
której je s t wyrzeźbiony; obraz staje się m odelem w zm niejszonej skali. T rój­
wymiarowy m odel odpow iadałby naszem u ostatecznem u rozum ieniu świata.
Kiedy dziecko góruje nad nam i, a potem kurczy się do m ikroskopijnych roz­
miarów, wiemy, że nie jesteśm y w krainie czarów, w której je d n a tabletka p o ­
większa, a inna pom niejsza. W przeciwieństwie też do przysłow iow ego (i apo­
kryficznego) strusia nie sądzimy, że obiekty znikają, kiedy patrzymy w drugą stro­
nę lub je zasłaniamy. Dajem y sobie radę z rzeczywistością, poniew aż naszym i
myślami i działaniem kieruje w iedza o dużym, stabilnym, stałym świecie. Być
może w idzenie daje nam tę w iedzę w form ie m odelu w zm niejszonej skali.
Nie m a nic z natury podejrzanego w teorii m odelu w zm niejszonej skali.
W spomagane kom puterow o program y projektowe posługują się m odelam i sta­

279
łych obiektów, aparatura zaś do tom ografii komputerowej (CAT) i rezonansu
magnetycznego (MRI) uży wa skom plikowanych algorytmów do ich zestawia­
nia. Trójwymiarowy model m oże m ieć listę milionów współrzędnych małych
sześcianów, które tworzą stały obiekt, zwanych elementami kubatury, ezyli
voxelami, przez analogię do elem entów obrazu, pixeli, tworzących obraz. Każ­
d a trójka współrzędnych jest połączona z informacją, taką jak gęstość tkanki w
danym punkcie ciała. Oczywiście, gdyby mózg magazynował voxele, nie mu­
siałyby one być ułożone w głowie w trójwymiarowy sześcian, tak jak nie są
ułożone w trójwymiarowe sześciany w komputerze. Ważne jest tylko, by każdy
voxel miał stały zbiór sobie pośw ięconych neuronów, tak by wzór wyładowań
m ógł zarejestrować zawartość voxela.
Teraz jednak przyszła pora na czujność wobec homunkulusa. N ie stanowi
problem u idea, że jakiś demon program u, algorytm o funkcji wyszukiwania
czy neuronowa sieć ma dostęp do informacji z modelu o zmniejszonej skali,
ja k długo jest jasne, że dochodzi do tej informacji bezpośrednio: n a wejściu są
współrzędne voxeIa, na wyjściu jego zawartość. Po prostu nie w olno myśleć o
tym , że algorytm wyszukiwania widzi model. Jest tam zupełnie czarno, a wy­
szukujący nie ma soczewki, siatków ki czy nawet miejsca obserwacji. Nie ma
projekcji, perspektywy, pola widzenia, nakładania się. W istocie, całym sen­
sem modelu o zmniejszonej skali jest eliminacja tych dokuczliwości. Jeśli w
ogóle chcesz myśleć o homunkulusie, wyobraź sobie badanie po ciem ku mode­
lu m iasta wielkości pokoju. M ożesz po nim wędrować, podchodzić do budyn­
ków z każdego kierunku, dotykać rękam i ścian zewnętrznych lub pakow ać pał­
ce przez okna i drzwi, żeby wymacać wnętrze. Kiedy obejmujesz rękam i budy­
nek, przekonujesz się, że jego ściany są zawsze równoległe, czy jesteś na odle­
głość ramienia, czy też blisko. Albo pomyśl o kształcie małej zabaw ki w ręku
czy cukierka w ustach.
Ale widzenie - nawet to trójwymiarowe, wolne od złudzeń, które mózg
osiąga z takim trudem - nie m a z tym nic wspólnego! W najlepszym razie
m am y abstrakcyjne pojmowanie trwałej struktury świata wokół nas; czymś in­
nym jest bezpośrednie, oślepiające poczucie koloru i formy, które wypełnia
naszą świadomość, kiedy mamy otwarte oczy.
Po pierwsze, widzenie nie je st teatrem ze sceną pośrodku. Żyw o doświad­
czam y tylko tego, co mamy przed oczyma; świat poza obrębem pola widzenia
i z tyłu naszej głowy jest znany tylko w niejasny, niemal intelektualny sposób.
(Wiem, że za mną jest półka na książki, a przede mną okno, ale w idzę tylko

280
okno, a nie półkę). C o gorsza, oczy przeskakują z jednego punktu na drugi
> wiele razy na sekundę, a poza dołkiem środkow ym siatkówki w idzim y zadzi­
wiająco niew yraźnie. (Trzym aj rękę kilka centym etrów od osi widzenia; nie
; zdołasz policzyć palców ). Nie robię tu przeglądu anatomii gałki ocznej. M ożna
f s0bie wyobrazić m ózg zestawiający kolaż z m igaw ek zrobionych przy każdym
zerknięciu, podobnie do panoram icznych kam er, które naśw ietlają klatkę fil­
mu, wybierają dokładny fragm ent, naśw ietlają przylegającą klatkę film u i tak
dalej, uzyskując bezszw ow y szerokokątny obraz. M ózg nie je s t jednak panora-
i miczną kamerą. B adania laboratoryjne pokazały, że kiedy ludzie poruszają oczy­
ma lub głową, natychm iast gubią graficzne detale tego, na co patrzyli.
Po drugie, nie w idzim y ja k aparat rentgenowski. D ostrzegam y po wierzch-
»■ nie, a nie m asę. Jeśli obserw ujesz, ja k w kładam przedm iot do pudła albo cho-
; wam za drzewo, wiesz, że on tam jest, ale go nie widzisz i nie m ożesz szczegó-
łowo opisać. Pow tarzam , nie chodzi mi o to, by przypom inać, że nie jesteś
j supermanem. My, śm iertelnicy, m oglibyśm y być wyposażeni w fotograficzną
t pamięć, która aktualizuje trójw ym iarow y m odel, wklejając inform acje z po­
przednich spojrzeń tam, gdzie należy. Ale nie jesteśm y tak w yposażeni. Gdy
chodzi o liczne szczegóły wizualne, co z oczu, to z umysłu.
Po trzecie, w idzim y w perspektyw ie. Kiedy stoisz m iędzy toram i kolejo­
wymi, wydaje się, że zbiegają się one ku horyzontowi. Oczyw iście wiesz, że w
rzeczywistości w cale się nie zbiegają; gdyby tak było, pociąg by się w ykoleił.
Nie m ożna jed n ak nie w idzieć ich zbieżności, m im o że poczucie głębi dostar­
cza m nóstwa inform acji, których m ózg m ógłby użyć do skasow ania tego efek­
tu. Jesteśm y także św iadom i, że poruszające się obiekty rosną, m aleją i zm ie­
niają perspektyw ę. W rzeczyw istym m odelu w skali jeden do jed n eg o nic p o ­
dobnego nie m oże się zdarzyć. To prawda,, że układ wzrokow y do pew nego
stopnia elim inuje perspektyw ę. Ludzie - z w yjątkiem artystów - m ają trudno-
; ści z dostrzeżeniem , że bliski róg biurka rzutuje kąt ostry, a daleki - kąt rozwar-
: ty; oba kąty w yglądają ja k proste, i takie są w rzeczyw istości. Tory kolejow e
: pokazują jednak, że perspektyw y nie da się całkiem wyelim inow ać.
Po czwarte, w ściśle geom etrycznym sensie widzim y w dw óch w ym ia­
rach, a nie w trzech. M atem atyk H enri Poincare w ym yślił łatw y sposób okre­
ślenia liczby w ym iarów obiektu. Znajdź coś, co m oże podzielić ten obiekt na
dwie części, potem policz w ym iary elem entu rozdzielającego i dodaj jeden.
Punktu w ogóle nie da się podzielić; dlatego je st zerowym iarowy. Linia m a
jeden wym iar, poniew aż m oże ją rozdzielić punkt. Płaszczyzna m a dw a wy-

281
miary, ponieważ może ja rozdzielić inna linia, ale nie punkt. Kula ma trzy wyć
miary, ponieważ nic m niejszego niż dwuwym iarowe ostrze nie m oże jej rozłu­
pać; śrut czy igła pozostaw iają ją w całości. A co z polem w idzenia? Można je
rozdzielić linią. H oryzont na przykład dzieli pole widzenia na dwa. Kiedy sto­
imy przed rozciągniętym kablem, wszystko, co widzimy, jest albo po jednej
stronie, albo po d rugiej. O bw ód okrągłego stołu także dzieli pole widze­
nia: każdy punktjest albo wewnątrz, albo na zewnątrz. Dodajm y jeden do jed­
nowymiarowej linii, a otrzym amy dwa. Zgodnie z tym kryterium pole widze­
nia jest dwuwym iarowe. Nawiasem mówiąc, nie oznacza to, że pole widzenia
jest płaskie. D w uw ym iarowe powierzchnie m ożna zagiąć tak, by powstał trze­
ci wymiar, na przykład gum ową formę czy opakow anie konturowe.
Po piąte, nie w idzim y natychm iast „obiektów”, ruchom ych kaw ałów ma­
terii, które liczymy, kategoryzujem y i oznaczam y rzeczow nikam i. Jeśli cho­
dzi o w idzenie, nie je s t naw et jasne, czym jest obiekt. Kiedy David Marr
rozważał, jak zaprojektować układ widzenia kom putera znajdującego obiekty,
musiał zapytać:

Czy nos je s t obiektem ? A głowa? Czy nadal je s t obiektem , jeśli je s t połączona z


ciałem? A co z człow iekiem na grzbiecie konia? Te pytania pokazują, że trudności ze
sformułowaniem, co należy oddać jako region obrazu, są tak w ielkie, iż stanow ią nie- ^
mai filozoficzne problem y. Nie ma faktycznie na nie odpow iedzi - wszystkie te rzeczy
mogą być obiektem , jeśli chcesz o nich myśleć w ten sposób, lub m ogą być częścią
większego obiektu.

Kropla kleju m oże zamienić dwa obiekty w jeden, ale układ wzrokowy nie
ma sposobu, by się o tym dowiedzieć.
Mamy jednak niem al namacalne poczucie pow ierzchni i granic między
nimi. Najsłynniejsze złudzenie w psychologii spowodowane jest przez nieustan­
ną walkę mózgu o podzielenie pola widzenia na powierzchnie i zdecydowanie,
która z nich jest przed którą. Jednym z przykładów jest wazon-twarz Rubina,
który raz wygląda jak wazon, a raz jak dwie twarze tete-a-tete. Nie sposób
widzieć wazy i twarzy równocześnie (nawet gdy się próbuje wyobrazić sobie
dwóch mężczyzn trzymających wazę między swoimi nosami), ten zaś kształt,
który dominuje, „posiada” granicę jako linię oddzielającą, spychając drugi kształt
w amorficzne tło.

282
Innym przykładem jest trójkąt Kanizsa - kawałek nicości, który zarysowu­
je kształt tak rzeczywisty, jakby był zakreślony atramentem.

Twarze, wazon i trójkąt to znajom e obiekty, złudzenie nie zależy jednak od


znajomości kształtów; plam y bez znaczenia są rów nie fascynujące.

Postrzegamy pow ierzchnie m im ow olnie, zmuszeni przez inform ację na­


pływającą do naszych siatkówek; w brew powszechnem u przekonaniu, nie wi­
dzimy tego, czego się spodziewamy.
Co jest więc produktem w idzenia? M arr nazywał to dw uipółwym iarowym
szkicem; inni nazywają to w idzialną reprezentacją powierzchni. G łębia jest
dziwacznie zdegradowana do pół w ym iaru, ponieważ nie opisuje czynnika, w
którym zawarta je st w izualna inform acja (odm iennie od w ym iarów łew o-pra-
wo i wysoko-nisko); je st to po prostu inform acja zawarta w tym m edium . Wy­
obraź sobie zabawkę zrobioną z setek plastikow ych kołeczków, w które w ci­
skasz trójwym iarową pow ierzchnię (na p rz y k ła d tw arz), tw orząc fo rm ę p o ­
w ierzchni z konturów k o łeczk ó w z drugiej strony. Kontur m a trzy wymiary,
ale nie są one sobie równe. Pozycje z boku do boku i z góry n a dó ł definiują
poszczególne kołeczki; głęb ię o k re śla to, ja k daleko w ystaje kołeczek. Dla

283
" -'^'yH^ęssu

każdej głębi m oże być w iele kołeczków ; dla każdego kołeczka je st tylko jedna
głębia.
D w uipółwy m iaro wy szkic w ygląda mniej więcej tak:

Jest to m ozaika kom órek, czy też pixeli, z których każda leży na linii wzro­
ku w polu widzenia cyklopow ego oka. Jest szersza niż w yższa, ponieważ na­
sze oczy znajdują się obok siebie w czaszce, a n iejedno nad drugim . Komórki
w centrum pola w idzenia są m niejsze niż na obrzeżach, poniew aż nasza roz­
dzielczość jest większa w centrum . K ażda kom órka może reprezentować infor­
m ację o powierzchni albo o kraw ędzi, ja k gdyby m iała dw a rodzaje formularzy
z pustymi miejscami do wypełnienia. Form ularz dla powierzchni m a puste miej­
sca na dane o głębi, ukosie (jak bardzo pow ierzchnia przechyla się do tyłu lub
przodu), przechyle (jak bardzo pow ierzchnia przechyla się w lew o lub w pra­
wo) i kolorze, ja k rów nież etykietkę n a określenie prawdopodobnej przynależ­
ności powierzchni. Form ularz dla kraw ędzi m a rubryki, które należy spraw­
dzić, wskazując, czy jest to granica obiektu, wyżłobienie czy grzbiet, oraz wska­
zów kę kierunku, pokazującą także (gdy chodzi o granicę obiektu), która strona
należy do powierzchni „posiadającej” granicę, a która jest jedynie tłem. Oczy­
wiście nie znajdziem y w głow ie biurokratycznych formularzy. D iagram jest
składanką, która przedstaw ia rodzaj inform acji zawartych w dwuipółwymiaro-

284
wym szkicu. D o przechow yw ania tej inform acji mózg używ a przypuszczalnie
zespołów neuronów oraz ich czynności, m ogą zaś one w chodzić w skład róż­
nych części kory m ózgow ej, podobnie ja k to byw a z mapam i, do których m a
się dostęp przez spis treści.
Dlaczego w idzim y dw uipółw ym iarow o? Dlaczego nie m am y w głow ie
jiiodelu? W ynika to po części z kosztów i korzyści m agazynow ania. Każdy
użytkownik kom putera wie, że pliki graficzne są żarłocznym i konsum entam i
pojemności pam ięci. Z am iast grom adzić wejściow e gigabajty w złożonym
modelu, któiy byłby nieaktualny, gdyby cokolw iek się zm ieniło, m ózg pozw a­
la, by św iat sam m agazynow ał inform ację, która znajduje się poza zasięgiem
Wzroku. Głowy się obracają, oczy przenoszą z obiektu na obiekt i nowy, aktu­
alny szkic zostaje załadowany. Jeśli zaś chodzi o drugorzędny status trzeciego
wymiaru, to jest on niem al nieunikniony. W przeciw ieństw ie do pozostałych
dwóch wymiarów, które oznajm iają się aktyw nym w danej chw ili pręcikom i
czopkom, głębię trzeba z trudem w ydzierać z danych. Eksperci od w idzenia
stereoskopowego, konturów, zaciem nienia i ruchu, pracujący nad w yliczeniem
głębi, m ogą w ysyłać inform acje o odległości, ukosie, nachyleniu i nakładaniu
się w stosunku do patrzącego, a nie do trójw ym iarow ych w spółrzędnych w
świecie. Są w stanie tylko połączyć siły, aby dać nam dw uipółw ym iarow ą zna­
jomość powierzchni znajdującej się przed naszymi oczyma. Reszta m ózgu musi
wymyślić, ja k tego użyć.

Ramy odniesienia
D w uipółw ym iarow y szkic je s t arcydziełem pom ysłowo zaprojektow anej,
harmonijnie pracującej m aszynerii układu wzrokowego. Jest tylko jed en p ro ­
blem. W tej postaci je st bezużyteczny.
Inform acja w szyku dw uipółw ym iarow ym je st precyzow ana w ram ie od­
niesienia siatkówki, system ie w spółrzędnych skupionym na obserw atorze. Je­
śli kom órka powiada: „Tutaj je st kraw ędź” , to „tutaj” oznacza pozycję tej k o ­
mórki na siatkówce - powiedzmy, prosto w miejscu, na które patrzysz. W szyst­
ko byłoby w porządku, gdybyś był drzew em patrzącym na inne drzewo, ale gdy
tylko coś się ruszy - tw oje oczy, głow a, ciało, oglądany obiekt - inform acja
przesuwa się na now e m iejsce w szyku. Jakakolw iek część m ózgu, kierująca
się inform acją um ieszczoną w tym szyku, stwierdziłaby, że ta inform acja je st

285
ju ż nieaktualna. Jeśli twoja ręka była zw rócona ku środkowi pola widzenia
ponieważ tam znajdowało się jabłko, teraz kierow ałaby się ku pustej przestrze
ni. Jeśli wczoraj zapam iętałeś w ygląd sw ojego sam ochodu, kiedy patrzyłeś w
kierunku drzwi, dzisiaj nie będzie on odpow iadał w yglądow i samochodu ogją.
danem u od strony zderzaka; te dw a obrazy zaledw ie będą się zazębiać. Nje
potrafisz naw et dokonać prostej oceny, na przykład, czy dw ie linie są równole­
głe; pam iętasz zbiegające się tory kolejow e.
Problem y te budzą tęsknotę za istnieniem w głow ie m odelu w skali, ale nie
tego dostarcza widzenie. Kluczem do użycia inform acji wizualnej nie jestprze­
m odelow anie jej, ale właściwy dostęp do niej, a to w ym aga użytecznej ramy
odniesienia lub układu w spółrzędnych. R am a odniesienia jest nieodłączna od
samej idei um iejscowienia. Zw ykle odpow iadasz napytanie: „Gdzie to jest?”
nazyw ając obiekt ju ż znany zadającem u pytanie - ram a odniesienia - i opisu­
jąc, ja k daleko i w którym kierunku „to” je s t od niego. Opisy słowne, jak: „to
stoi koło lodów ki”, adres, kierunek kom pasu, długość i szerokość geograficz­
na, w spółrzędne satelitarne Global Positioning System (satelitarnego systemu
lokalizacji) - wszystkie w skazują odległość i kierunek w stosunku do układu
odniesienia. Einstein zbudował teorię względności, kwestionując fikcyjny układ
odniesienia Newtona, który był jakoś zakotw iczony w pustej przestrzeni, nie­
zależny od niczego, co w niej się znajduje.
R am a odniesienia w ypakow ana dw uipółw ym iarow ym i szkicam i je s t po­
zycją na siatkówce. Ponieważ siatków ka znajduje się w nieustannym ruchu,
jest rów nie bezużyteczna jak w spółrzędne typu: „Spotkajmy się przy beżowym
pontiaku, który zatrzym ał się n a św iatłach” . P otrzebna nam ram a odniesienia,
która zostaje w miejscu, gdy oczy tańczą rock and rolla. Załóżmy, że istnieje
zespół obwodów, który potrafi przesuw ać niewidzialny układ odniesienia przez
pole w idzenia, jak celow nik karabinu przesuw ający się po krajobrazie. Załóż­
m y również, że każdy m echanizm , który zaczerpnął inform ację z pola widze­
nia, zostaje zatrzym any w pozycji zdefiniow anej przez celow nik (na przykład
na przecięciu krzyżyka, dw ie linie pow yżej lub jed n a na lewo). K om puter ma
nieco podobne urządzenie - kursor. Zlecenia, które czytają i w pisują informa­
cję, czynią to w stosunku do specjalnego punktu, który m ożna dow olnie usta­
wić na ekranie monitora, a kiedy m ateriał na ekranie się przewija, kursor poru­
sza się razem z nim, przyklejony do sw ojego kaw ałka tekstu czy grafiki. Żeby
m ózg m ógł wykorzystywać zaw artość dw uipółw ym iarow ych szkiców, musi
stosow ać podobny m echanizm , a w łaściw ie w iele takich m echanizm ów;

286
N ajprostszym u k ład em odniesienia, który porusza się przez dw uipółwy-
m iaro w y szkic, jest ten, który pozostaje przykuty do głowy. D zięki praw om
optyki, kiedy oczy przesuwają się w praw o, w izerunek jabłka um yka w lewo.
Załóżmy jednak, że neuronowe zlecenie dla m ięśni oczu łączy się zamkniętym
obwodem z polem widzenia, używ a się go zaś do przesuw ania celow nika na
sam ą odległość w przeciwnym kierunku. C elow nik pozostanie ustawiony
na jabłku, to samo dotyczy każdego procesu um ysłow ego przew odzącego in­
formację przez celownik. Proces m oże spokojnie trwać, jakby nic się nie zda­
rzyło, mimo że zawartość pola w idzenia się przesunęła.
A oto proste doświadczenie. Porusz oczym a - św iat stoi nieruchom o. Te­
raz zamknij jedno oko i unieś palcem drugie - św iat skacze. W obu wypadkach
oczy się poruszają i w obu w ypadkach poruszają się obrazy na siatkówce, ale
tylko kiedy palec porusza oko, m ożesz zobaczyć ruch. Kiedy poruszasz oczy­
ma, decydując się spojrzeć w jakim ś kierunku, zlecenie przesyłane do mięśni
oczu trafia rów nież do m echanizm u, który porusza ram ę odniesienia razem z
przesuwającym się obrazem tak, że subiektyw ne poczucie m chu zostaje anulo­
wane. Kiedy jednak poruszasz okiem, popychając je palcem , m echanizm poru­
szający układem zostaje pominięty, układ nie zostaje poruszony i interpretujesz
podskakujący obraz jako coś, co pochodzi z podskakującego świata.
M ogą również istnieć ram y odniesienia, które kom pensują ruchy głow y i
ciała. Nadają każdej powierzchni w polu w idzenia stały adres w stosunku do
pokoju lub ziemi; adres pozostaje ten sam , kiedy ciało się porusza. Te zmiany
ramy odniesienia m ogą zachodzić pod w pływ em kopii zleceń kierow anych do
mięśni szyi i ciała, chociaż m ogą je także pow odow ać obwody, które śledzą
przesunięcia zawartości pola widzenia.

***
Przydatna byłaby także trapezoidalna, m entalna siatka, oznaczająca rów ­
nej wielkości przestrzenie w świecie. O znakow anie obok naszych stóp pokry­
wałoby dużą połać pola widzenia; oznakow anie obok horyzontu pokrywałoby
mniejszą połać pola widzenia, ale tyle sam o gruntu m ierzonego w centym e­
trach. Poniew aż w każdym punkcie dw uipółw ym iarow ego szkicu oznaczone
są wartości głębi, m ózg mógłby je łatw o wyliczyć. R am a odniesienia dostoso­
wana do św iata pozwoliłaby nam oszacow ać praw dziw e kąty i wym iary m ate­
rii. Psycholog J.J. Gibson twierdził, że to poczucie skali rzeczyw istego świata

287
faktycznie pokryw a się z projekcją n a siatkówce, m y zaś m ożem y korzystać z
niego lub nie. Stojąc na torach kolejow ych, m ożem y w idzieć zbiegające się
szyny lub szyny równoległe. Te dw ie postawy, które G ibson nazywa „polem
widzenia” i „światem w idzialnym ”, biorą się stąd, że ta sam a informacja docie­
ra albo przez siatkówkę, albo przez dostosow aną do św iata ram ę odniesienia
Inną, niewidzialną ram ą odniesienia jest kierunek grawitacji. Umysłowy
„ciężarek pionu” m ieści się w aparacie przedsionkow ym ucha wewnętrznego
labiryncie komór, w którym znajdują się trzy kanały półkoliste, położone wzglę­
dem siebie pod kątem prostym. Jeśli ktokolw iek w ątpi, że dobór naturalny sto­
suje zasady inżynierii, odkryte na nowo przez ludzi, niech spojrzy na kartezjań-
ski układ współrzędnych wyryty w kościach czaszki! Kiedy głow a się przechy­
la, kręci i kiwa, płyn przelewający się w kanałach pobudza neuronowe sygnały
rejestrujące ruch. M asa uciskająca inne m em brany rejestruje przyspieszenie
liniowe i kierunek siły ciążenia. Te sygnały m ogą zostać wykorzystane do ob­
racania mentalnych celowników, aby zawsze praw idłow o wskazywały „górę”.
To dlatego świat nie wydaje się pochyły, chociaż głow y ludzi rzadko są usta­
wione dokładnie pionowo do góry. (Oczy poruszają się w kierunku zgodnym z
ruchem wskazówek zegara i przeciw nym , ale tylko tyle, by anulować nieduże
odchylenia głowy). To dziwne, ale nasze m ózgi nie kom pensują całkowicie
siły ciążenia. Gdyby kom pensacja była doskonała, św iat wyglądałby zwyczaj­
nie, kiedy leżymy na boku, a naw et stoimy na głow ie. Oczyw iście tak nie jest.
Trudno oglądać telewizję leżąc na boku, jeśli nie podeprze się głowy ręką, a
czytanie w tej pozycji je st niem ożliwe, jeżeli nie trzym a się książki bokiem.
Ponieważjesteśmy stworzeniami, lądowymi, używ am y być m oże sygnałów siły
ciężkości głównie po to, by utrzymywać postaw ę pionow ą, zam iast kompenso­
wać zakłócony obraz, kiedy nie znajdujemy się w pionie.
Koordynacja ram odniesienia siatkówki i ucha w ew nętrznego wywiera na
nas niespodziewany wpływ: powoduje chorobę lokom ocyjną. Zazwyczaj, kie­
dy się poruszamy, oba sygnały są zsynchronizowane: zachw iania faktury i ko­
loru w polu widzenia z inform acjam i o sile ciążenia i bezw ładności wysyłany­
mi przez ucho wewnętrzne. Kiedy jednak poruszam y się wew nątrz jakiegoś
pojemnika, takiego ja k sam ochód, statek czy lektyka - ew olucyjnie bezprece­
densowe sposoby przem ieszczania się - ucho w ew nętrzne mówi: „Poruszasz
się”, ściany i podłoga m ówią zaś: „Stoisz w m iejscu” . To niedopasowanie po­
woduje chorobę lokom ocyjną i standardowym zabiegiem je st jego eliminacja:
nie czytać; patrzeć przez okno; wpatrywać się w horyzont.

288
W ielu astronautów cierpi w przestrzeni kosm icznej na chroniczną chorobę
lokomocyjną, ponieważ nic nie sygnalizuje tam siły ciążenia, a zamiast tego
panuje krańcow e niedopasowanie siły ciążenia i tego, co widzimy. (Chorobę
lokomocyjną w przestrzeni kosmicznej m ierzy się w garnach, jednostce miary
nazwanej od republikańskiego senatora z U tah Jak e’a Gam a, który dzięki swej
pozycji w podkom isji N ASA odbył najw spanialszą w ycieczkę na koszt p u ­
bliczny - podróż w kosmos. K adet kosm iczny G am wszedł do historii jako
[nistrz w szech czasów w rzyganiu). Co gorsza, w nętrze pojazdu kosm icznego
nie daje astronautom układu odniesienia zgodnego z otaczającym światem,
ponieważ projektanci uznali, że bez siły ciężkości takie pojęcia jak „podłoga”,
„sufit” i „ściany” są bezsensowne, rów nie dobrze w ięc m ożna w m ontować in­
strumenty w e w szystkie sześć pow ierzchni. A stronauci, niestety, m ają ziem ­
skie m ózgi i dosłownie gubią się, jeżeli nie pow iedzą sobie: „Będę udawać, że
ta strona je s t ‘g ó rą’, ta ‘przodem ’” i tak dalej. D ziała to przez chwilę, gdy
jednak w yjrzą przez okno i widzą terra firm a nad sobą lub zobaczą kolegę
unoszącego się do góiy nogami, uderza ich fala m dłości. Choroba lokomocyjną
w przestrzeni kosmicznej jest problem em N A SA i to nie tylko z powodu zmniej­
szonej produktyw ności podczas kosztow nego lotu; m ożna sobie z łatwością
wyobrazić problem y spowodowane w ym iotow aniem w zerowej grawitacji.
Wpłynie także na pączkującą technologię w irtualnej rzeczywistości, w której
syntetyczny św iat przesuw a się szybko przed oczym a w szerokim polu w idze­
nia hełm u. Kom entarz „N ewsweeka” brzm iał: „Najbardziej prowokujący rzy­
ganie w ynalazek od czasu diabelskiego m łyna. W olim y B udw eiser” .
D laczego jed n ak - na ziemi czy w przestrzeni kosm icznej - niezgodność
. tego, co widzim y, z siłą ciążenia prow adzi akurat do m dłości? Co góra i dół ma
wspólnego z trzew iam i? Psycholog M ichel Treism an zaproponow ał praw do­
podobne, choć jeszcze nie udow odnione w yjaśnienie. Zw ierzęta wymiotują,
żeby pozbyć się trucizn, zanim te zaszkodzą jeszcze bardziej. W iele toksyn
występujących w naturze wpływ a na układ nerwowy. Tu występuje problem ,
przed k tó ry m stanęła Ingrid B ergm an w N otorious: skąd wiesz, że zostałeś
, zatruty? Twój osąd byłby zaćmiony, to zaś w płynęłoby na twoją ocenę, czy
twój osąd je s t zaćm iony! M ówiąc ogólniej, ja k m oże źle funkcjonujący detek­
tor odróżnić złe funkcjonow anie m ózgu od popraw nej rejestracji niezwykłej
>sytuacji? (Stara nalepka na sam ochód głosiła: „Św iat m a trudności techniczne.
;•Nie reguluj um ysłu”). Grawitacja je st najbardziej stabilną, przewidywalną ce­
chą św iata. Jeśli dw ie części m ózgu m ają na jej tem at różne opinie, istnieje

289
możliwość, że obie źlefunkcjonują albo otrzym ują sygnały opóźnione lub znie­
kształcone. Reguła brzmiałaby więc; jeśli sądzisz, że coś dziw nego dzieje się z
grawitacją, zostałeś zatruty; natychmiast pozbądź się reszty trucizny.

*** .

Potężnym organizatorem poczucia kształtu i form y je s t także umysłowa oś


góra-dół. Co to jest?

Niewiele osób poznaje, że jest to kontur Afryki obrócony o dziewięćdzie­


siąt stopni, nawet kiedy przechylają głowy. U m ysłowa reprezentacja kształtu -
tak jak umysł go „opisuje” - nie odzwierciedla po prostu konfiguracji zgodnej
z zasadami geometrii euklidesowej, która (tj. konfiguracja) pozostaje nie zmie­
niona po jej obróceniu. Odzwierciedla konfigurację względem układu odniesie­
nia „góra-dół” . Nasz umysł myśli ó Afryce jako o czymś z grubym końcem „na
górze” i chudym „na dole”. Zmień to, co jest na górze, i to, co je st na dole, a nie
będzie to już Afryka, chociaż linia brzegowa nie została zm ieniona ani najotę.
Psycholog Irvin Rock znalazł wiele innych przykładów, łącznie z tym bar­
dzo prostym:

Ludzie widzą tu różne figury: kw adrat i romb. G eom etrycznie jednak jest
to ten sam kształt. Są jak kołki pasujące do tego sam ego otworu: każdy kąt i
linia są te same. Jedyna różnica polega na ustawieniu w stosunku do pionowe­
go układu odniesienia widza, i to wystarcza, by zyskały dw ie różne nazwy.
Kwadrat jest płaski na górze, romb jest spiczasty na górze; nie ma żadnej moż­
liwości uniknięcia „na górze”. Jeszcze trudniej dostrzec, że rom b jest zesta­
wiony z kątów prostych.

290
K ształt w praw ym górnym rogu raz je s t kw adratem , a raz rom bem , zależ­
nie od tego, czy łączysz go z trzem a kształtam i po lewej, czy też ośm iom a pod
spodem. W yim aginow ane linie, będące przedłużeniem rzędów figur, stają się
kartezjańskim i ramami odniesienia - jedna leżąca na osi pionowej na siatków­
ce, druga przechylona po przekątnej - i kształt w ygląda inaczej zależnie od
tego, czy się go postrzega w ram ach jednej czy drugiej.
G dybyś zaś nadal odnosił się sceptycznie do tych bezbarw nych, bezwon-
ónych i bezsm akow ych ram odniesienia, rzekom o nakładających się na pole wi­
dzenia, dam ci cudownie prosty przykład opracow any przez psychologa Freda
A ttneave’a. Co się dzieje z trójkątam i po lew ej?

Jeśli będziesz na nie patrzeć w ystarczająco długo, nagle zm ienią wygląd.


Nie poruszą się, nie zm ienią głębi, ale coś się zm ieni. Ludzie opisują te zm ianę
jako „zm ianę kierunku, na który w skazują” . To nie sam e trójkąty skaczą po
stronie, lecz nałożony na nie układ odniesienia. Układ odniesienia nie pochodzi
z siatkówki, głowy, ciała, pokoju, strony czy grawitacji, ale z osi sym etrii trój­
kątów. T rójkąty m ają trzy takie osie i dom inują one po kolei. Każda oś ma
odpow iednik bieguna północnego i południowego, co daje poczucie, że trójką­
ty na coś wskazują. Trójkąty przeskakują en m asse, ja k trupa baletowa; mózg
lubi, żeby ram y odniesienia obejm owały całe sąsiedztw o kształtów. Trójkąty
po praw ej stronie są jeszcze bardziej nerw ow e, sześciokrotnie zm ieniając w y­
gląd. M ożna je interpretować albo jako trójkąty rozw arte leżące płasko na stro­
nie, albo jak o trójkąty o kątach prostych stojące w głąb, za każdym razem mamy
zaś układ odniesienia, który m ożna postrzegać n a trzy sposoby.

291
Krakersy w kształcie zwierząt
Z dolność obiektów do przyciągania do siebie ram odniesienia pomaga w
rozw iązaniu jednego z wielkich problem ów związanych z widzeniem - następ­
nego, na jaki natrafiamy przechodząc od siatkówki do abstrakcyjnego myśle­
nia. Jak ludzie rozpoznają kształty? Przeciętny dorosły zna nazwy około dzie­
sięciu tysięcy rzeczy, z których większość odróżnia na podstawie kształtu. Na­
w et sześciolatek zna kilka tysięcy nazw, ucząc się jednej co kilka godzin przez
lata. Obiekty można oczywiście rozpoznaw ać na podstawie innych sygnałów.
N iektóre m ożna rozpoznać po dźwięku i zapachu, inne, ja k koszule w koszu na
brudną bieliznę, tylko po kolorze i m ateriale. Ale większość obiektów można
rozpoznać tylko po ich kształcie. Kiedy rozpoznajem y kształt obiektu, postę­
pujem y ja k prawdziwi matematycy geometrzy, badając dystrybucję materii w
przestrzeni i znajdując najbliższy odpow iednik w pamięci. Geom etra w ludz­
kim um yśle musi być doprawdy bystry, by trzylatek mógł przeglądać pudło
krakersów w kształcie egzotycznych zw ierząt i recytować ich nazwy wyłącz­
nie na podstawie sylwetek.
D iagram na stronie 18 ukazuje złożoność problemu. Kiedy obiekt lub ob­
serw ator poruszają się, zmieniają się kontury dwuipółwym iarowego szkicu.
Jeśli kształt, który zapamiętałeś - pow iedzm y walizki - był kopią dwuipółwy­
m iarow ego szkicu, kiedy widziałeś go po raz pierwszy, poruszona wersja nie
będzie już jego odpowiednikiem. Zapamiętałbyś walizkę jako: „prostokątną płytę
z poziom ym uchwytem na górze”, ale uchw yt, na który teraz patrzysz, nie jest
poziom y i nie jest na górze. Patrzyłbyś bezmyślnie, nie wiedząc, co to jest.
Załóżm y jednak, że zamiast korzystać z ram y odniesienia siatkówki, twoja
pamięć używ a ram y przystającej do sam ego obiektu. P am iętałbyś więc „pro­
stokątną płytę z uchw ytem równoległym do kraw ędzi p ły ty n a j e j szczycie”.
Oznacza to, że pam iętasz pozycję części w stosunku do sam ego obiektu, a nie
w stosunku do pola widzenia. Kiedy zatem widzisz nie zidentyfikow any obiekt,
twój układ wzrokowy automatycznie przystaw ia do niego trójw ym iarow ą ramę
odniesienia, tak ja k to zrobił z linią baletow ą kw adratów i trójkątów Attne-
ave’a. Gdy teraz dopasow ujesz to, co widzisz, do tego, co pam iętasz, oba obra­
zy przystają do siebie, niezależnie od tego, ja k stoi w alizka.

Tak, w skrócie, M arr w yjaśnił rozpoznaw anie kształtów. Najw ażniejsze


jest to, że pam ięć kształtów nie je st kopią dw uipółw ym iarow ego szkicu, prze­
chowuje się j ą natom iast w formacie, który na dw a sposoby się o d niego różni.
Po pierw sze, układ w spółrzędnych je st zw iązany z obiektem - nie zaś, ja k w
dw uipółwym iarowym szkicu, z obserw atorem . Aby rozpoznać obiekt, mózg
ustawia ram ę odniesienia na jeg o osiach w ydłużenia i sym etrii, następnie zaś
mierzy pozycje i kąty części w tej ram ie odniesienia. D opiero wtedy obraz
widziany i zapam iętany odpowiadają sobie. D ruga różnica je st taka, że dopaso­

293
wujący nie porów nuje tegos co widzi, z tyra, co zapam iętał pixei za pixelem
ja k gdyby szukał brakującego fragm entu układanki. G dyby tak postępowa}'
kształt, który powinien pasować, mógłby nie pasować. Prawdziwe obiekty mają
wklęśnięcia i nierów ności, pojaw iają się też w różnych stylach i modelach
ogół dw ie walizki nie m ają identycznych wymiarów, niektóre m ają zaokrąol0_
ne lub proste rogi i grube lub cienkie uchwyty. Tak więc reprezentacja kształtu
który ma zostać dopasowany, nie powinna być dokładną kopią każdego wzgórka
i wgłębienia. Powinna być ułożona'w szerokich kategoriach, jak „płyta” lub „coś
w kształcie litery «U »” . Również dodatki nie powinny m ieć specyfikacji co do
m ilim etra, lecz pozw alać na trochę luzu: w szystkie kubki m ają uchwyty „2
boku” , ale m ogą być trochę wyżej lub niżej, zależnie od kubka.
Psycholog Irv B iederm an rozbudow ał dwie idee M arra, dodając katalog
prostych części geom etrycznych, które nazw ał „geonam i” (jako analogię do
protonów i elektronów składających się na atom). Poniżej je st pięć geonów i
kilka kombinacji:

B iederm an proponuje dwadzieścia cztery geony, w tym rożek, megafon,


piłkę, rurę, sześcian i kaw ałek w ygiętego m akaronu. (Technicznie rzecz bio­
rąc, są to po prostu różne rodzaje stożków. Podobnie ja k rożek do lodów jest
powierzchnią zakreśloną przez rozszerzające się koło, gdy je g o środek przesu­
wa się po linii prostej, tak geony są pow ierzchniam i zakreślonym i przez inne
dwuipółwym iarowe kształty, rozszerzające się lub zbiegające w zdłuż linii pro­
stych lub krzywych). Geony m ożna złożyć w obiekty, których relacje opisuje
kilka dodatkow ych określeń, takich ja k „pow yżej”, „obok”, (połączenie) „do­
czołowe”, „czołow o-m im ośrodow e” i „rów noległe”. Są one zdefiniowane w
ramie odniesienia ześrodkowanej na obiekcie, a nie na polu w idzenia: „powy­
żej” oznacza „pow yżej głównego geonu” , a nie „powyżej dołka środkowego
siatkówki” . Tak w ięc relacje pozostają te same, podczas gdy obiekt lub obser­
wator poruszają się.

294
Geony są kom binatoryczne, jak gramatyka; Oczyw iście sam i sobie nie
opisujemy kształtów słowami, ale zestawy geonów są rodzajem wewnętrznego
języka, dialektem „m entalskiego”. Elem enty stałego słow nictw a zestaw ia się
w większe struktury, ja k frazy czy zdania. Zdanie nie je st sum ą tw orzących je
- słów, ale zależy od budow y składniowej. C zło w iekg ryziep sa nie je s t tym sa­
mym co Pies gryzie człow ieka. Podobnie, obiekt nie je s t sum ą geonów, ale
zależy od ich przestrzennego ułożenia: cylinder z p ałąk ie m z b o k u je s t k u b ­
kiem, p odczas gdy cy lin d er z pałąkiem na szczycie to w iad ro . I tak sam o
jak dzięki n iew ielkiej liczb ie słów i reguł m ożna zbudow ać astronom iczną
liczbę zdań, z małej liczby geonów i nasadek m ożna złożyć astronom iczną
liczbę obiektów. W edług B iederm ana każdy z dw udziestu czterech geonów
ma p iętn aście ro zm iaró w i sy lw etek (trochę grubszy, tro ch ę c ień sz y ), is t­
nieje też osiem d ziesiąt jed en sposobów ich łączenia. Pozwala to na zbudow a­
nie 10 497 600 obiektów z dw óch geonów i 3 06 m iliardów obiektów z trzech
geonów. W teorii pow inno to pozw olić na do p aso w an ie z g ó rą dziesiątk ó w
tysięcy kształtów , k tó re znam y. W praktyce łatw o zbudow ać natychm iast
rozpoznawalne na co dzień obiekty z trzech, a często tylko z dw óch geonów.
Język i złożone kształty w ydają się także sąsiadow ać w m ózgu. L ew a pół­
kula jest nie tylko siedzibą ję z y k a , lecz rów nież zd o ln o ści do ro z p o z n a w a ­
nia i w yo b rażan ia so b ie kształtów złożonych z różnych części. P acjen t
oddziału neu ro lo g iczn ego, który m iał udar lewej półkuli m ózgu, opowiadał:
■„Kiedy próbuję w yobrazić sobie roślinę, zwierzę, obiekt, przypom inam sobie
tylko jedną część. O braz, który przywołuję, je s t ulotn y i ro z czło n k o w an y ;
jeśli m am sobie w yobrazić łeb krowy, wiem, że ma uszy i rogi, ale nie umiem
odtworzyć, ja k są um iejscow ione” . Prawa półkula specjalizuje się natom iast w
ocenie całych kształtów; z łatw ością potrafi osądzić, czy prostokąt je s t wyższy
niż szerszy lub czy kropka leży mniej czy więcej niż pięć centym etrów od
obiektu.
Jedną z korzyści z teorii geonów je st to, że jej wym ogi w obec dw uipółw y­
miarowego szkicu nie są nadm ierne. D zielenie obiektów na części, etykieto­
wanie części jako geonów i ustalanie ich ustawienia nie je st nieprzezw yciężal-
ną trudnością, a naukow cy zajm ujący się problem am i zw iązanym i z w idze­
niem wypracowali m odele, ja k mózg może je rozwiązywać. Inną korzyścią jest
to, że dzięki opisowi anatom ii obiektu um ysł m oże m yśleć o obiektach, a nie
tylko recytow ać ich nazwy. Ludzie rozum ieją, ja k obiekty działają i do czego
służą, analizując kształt i układ ich części.

295
Teoria geonów głosi, że na najwyższym poziom ie percepcji um ysł „widzi”
obiekty i części jako wyidealizowane bryły geometryczne. W yjaśniałoby to
dziwny i dawno temu zauważony fakt dotyczący ludzkiej estetyki wizualnej. Każdy
kto był na lekcji rysowania żywych modeli albo na plaży nudystów, szybko prze­
konuje się,że ludzkie ciała nie dorównują naszym wyobrażeniom. Większość z
nas lepiej w ygląda w ubraniu. W swojej historii m ody historyk sztuki Quentin
B ell daje wyjaśnienie, które mogłoby pochodzić prosto z teorii geonów:

Jeśli owiniemy obiekt w jakiegoś rodzaju okrycie, tak że oczy raczej się go domy­
ślają, niż widzą, forma wywnioskowana czy wyobrażona jest doskonalsza, niż okazała­
by się nie zasłonięta. W ten sposób kwadratowe pudlo pokryte brązow ym papierem
będzie robić wrażenie doskonałego kwadratu. Jeśli um ysł nie otrzym a jak iejś bardzo
m ocnej wskazówki, jest mało prawdopodobne, że w yobrazim y sobie dziury, wgłębie­
nia, pęknięcia czy inne przypadkowe ułomności. Tak sam o, jeśli osłonim y udo, nogę,
ram ię czy pierś, wyobraźnia zakłada doskonale uform ow aną część ciała; na ogół nie
m oże sobie przedstawić nieregulam ości i niedoskonałości, których oczekiw ania po­
w inno było nas nauczyć doświadczenie.
(...) Z doświadczenia wiemy, jak (ciało) może wyglądać, a je d n a k jesteśm y skłonni’
w strzym ać się od podejrzliwości na rzecz fikcji. Sądzę, że faktycznie jesteśm y skłonni
pójść jeszcze dalej na drodze samooszukiwania. Kiedy nakładam y najlepszą marynarkę
i w idzim y nasze żałośnie m izerne ramiona sztucznie pow iększone i wyidealizowane,
przez m om ent mamy lepsze mniemanie o swoim wyglądzie.

G eony nie są dobre na wszystko. Wiele obiektów, takich jak góry i drzewa,
m a w naturze skomplikowane fraktałne kształty, geony zaś zamieniają je w pira­
midy i lizaki. A chociaż z geonów można od biedy zbudow ać przeciętną ludzką
twarz, taką jaką ma bałwan ze śniegu czy ludzik z kartofla, jest niemal niemożli­
we zbudowanie modelu konkretnej twarzy - Jana, twojej babci - która jest wy­
starczająco odmienna od innych, by ich nie pomylić, ale wystarczająco stabilna,
m imo wszystkich uśmiechów; skrzywień, przytyć i starzenia się, by daną osobę
identyfikować za każdym razem. Wielu psychologów sądzi, że rozpoznawanie
twarzy jest czymś specjalnym. U społecznych gatunków, takich ja k nasz, twarz
jest tak ważna, że dobór naturalny dał nam procesor, który rejestruje rodzaj
geometrycznych konturów i proporcji potrzebnych do jej odróżniania. Niemow­
lęta ju ż trzydzieści minut po urodzeniu wpatrują się we wzory przypominające
twarz, ale nie w inne, podobnie złożone i symetryczne układy, szybko też uczą się
rozpoznawać twarz matki, możliwe, że już w drugim dniu życia.
M ożliw e nawet, że do rozpoznawania twarzy używ am y odrębnych części
m ózgu. Niezdolność jej rozpoznawania zwana je st prozopagnozją. N ie chodzi

296
0 stworzonego przez 01ivera Sacksa słynnego człowieka, który pom ylił sw oją
żonę z kapeluszem : prozopagnostyk potrafi odróżnić tw arz o d kapelusza, nie
jest tylko w stanie pow iedzieć, czyja to je st twarz. W ielu prozopagnostyków
potrafi jed n ak rozróżniać kapelusze i niem al wszystkie inne przedm ioty. Przy­
kładem m oże być pacjent LH, którego badali w m oim laboratorium psycholo­
dzy N ancy E tco ff i K yle C ave oraz neurolog Roy Freeman. L H je st inteligent­
nym człow iekiem o dużej wiedzy, który doznał urazów głow y w w ypadku sa­
mochodowym dw adzieścia lat tem u. Od tego czasu jest całkow icie niezdolny
do rozpoznaw ania twarzy. N ie rozpoznaje wyglądu żony i dzieci (tylko głos,
zapach lub sposób chodzenia), własnej twarzy w lustrze ani słynnych ludzi na
fotografiach (jeśli nie m ają jakichś charakterystycznych znaków rozpoznaw ­
czych, ja k Einstein, H itler czy B eatlesi w najlepszych dniach). N ie chodzi o to,
że m iał kłopoty z rozróżnieniem szczegółów twarzy; potrafił dopasow ać twarz
enfa ce do jej profilu, naw et w ujęciach artystycznych, w nieco dziw nym ośw ie­
tleniu i określić na jej podstaw ie wiek, płeć i urodę osoby. P raktycznie rzecz
biorąc, rozpoznaw ał praw idłow o złożone obiekty, które nie były tw arzam i, w
tym (zapisane) słowa, ubrania, fryzury, pojazdy, narzędzia, warzywa, instrumen­
ty muzyczne, fotele biurowe, okulary, wzory punktowe i kształty, takie ja k anteny
telewizyjne. Tylko z dw om a rodzajam i kształtów miał trudności. W stydził się,
że nie um ie nazwać zw ierząt na krakersach swoich dzieci; rów nież w laborato­
rium był poniżej przeciętnej w określaniu nazw zw ierząt na rysunkach. M iał
także pew ne problem y z rozpoznaw aniem w yrazu twarzy, czyli grym asów,
uśmieszków i przestrachu. Ani zw ierzęta, ani wyraz twarzy nie spraw iały mu
jednak takiej trudności ja k identyfikacja twarzy - nie rozpoznaw ał nikogo.
Nie w tym rzecz, że rozpoznanie twarzy sprawia naszem u m ózgow i naj­
większą trudność, jeśli w ięc nie pracuje na najwyższych obrotach, ono w łaśnie
ucierpi jak o pierw sze. Psycholodzy M arlene Behrm ann, M orris M oscovitch i
Gordon W inocur badali m łodego człowieka, którego uderzyło w głowę lusterko
przejeżdżającej ciężarówki. Trudno m u było rozpoznawać przedm ioty codzien­
nego użytku, ale nie twarze, naw et jeśli maskowały je okulary, peruka czy wąsy.
Jego przypadek je st przeciw ieństw em prozopagnozji i dowodzi, że rozpoznawa­
nie twarzy jest odm ienne od rozpoznawania obiektów, a nie tylko trudniejsze.
Czy prozopagnostycy m ają zepsuty m oduł rozpoznaw ania tw arzy? N ie­
którzy psycholodzy, w idząc, że L H i prozopagnostycy m ają niejakie kłopoty z
rozpoznaw aniem pew nych kształtów , woleliby stwierdzenie, że m ają oni kło­
poty z przetw arzaniem cech geom etrycznych, które są najbardziej użyteczne w

297
rozpoznawaniu twarzy, choć ułatw iają także rozpoznawanie,innych kształtów
Sądzę, że rozróżnienie m iędzy rozpoznaw aniem twarzy a rozpoznawaniem
obiektów o kształcie twarzy nie m a sensu. Z punktu widzenia m ózgu nic nie
jest twarzą, dopóki nie zostanie rozpoznane ja k o tw arz. Jedyne, co m oże peł­
nić szczególną rolę w m o d u le p ercep c ji, to rodzaj układu geometrycznego,
na który zwraca on uwagę, ja k odległość m iędzy symetrycznymi plamami czy
wzór zakrzywień dwuwym iarowych elastycznych powierzchni, które okrywa­
ją trójwymiarowy szkielet i są wypełnione leżącymi pod spodem miękkimi pod­
kładkami i łączami. Jeśli obiekty inne niż tw arze (zw ierzęta, w yrazy twarzy
łub naw et sam ochody) m ają n ie k tó re z tych geom etrycznych cech, moduł
nie będzie miał wyboru i m usi je analizow ać, naw et jeśli są najbardziej uży­
teczne do rozpoznawania twarzy. N azw a „m oduł rozpoznawania twarzy” nie
oznacza, że tylko w tym się specjalizuje, lecz że je st zoptym alizowany w roz­
poznawaniu geom etrycznych cech, które wyróżniają twarze, poniew aż orga­
nizm został dobrany w swojej ew olucyjnej historii przez zdolność ich rozpo­
znawania.

***
Teoria geonów jest urocza, ale czy praw dziw a? Z pew nością nie w czystej
formie, w której każdy obiekt otrzym ałby jeden opis swego trójwymiarowego
kształtu, nie skażony zniekształceniam i wynikającym i z m iejsca obserwacji.
Większość obiektów je st nieprzejrzysta, a jedne ich pow ierzchnie zasłaniają
inne. To powoduje, że nie m ożna dać tego sam ego opisu obiektu, gdy się go
obserwuje z różnych miejsc. N a przykład nie m ożna wiedzieć, ja k wygląda tył
domu, kiedy się stoi przed nim. M arr pom inął ten problem, ignorując powierzch­
nie i analizując kształty zw ierząt tak, jak b y były zbudowane z czyścików do
fajek. Wersja Biedermana uznaje problem i daje każdem u obiektowi wiele
modeli geonów w m entalnym katalogu kształtów, jeden m odel na każdy punkt
widzenia niezbędny do ujaw nienia w szystkich jego powierzchni.
Ustępstwo to otwiera jed n ak drogę całkow icie odm iennem u sposobowi
rozpoznawania kształtów. D laczego nie pójść do końca i nie dać każdemu kształ­
towi dużej liczby zbiorów pam ięci, jed en na każdy punkt obserwacji? Wów­
czas zbiory nie będą potrzebowały fantazyjnej, ześrodkowanej na obiekcie ramy
odniesienia; będą mogły używ ać w spółrzędnych siatkówki dostępnych za dar­
mo w dwuipółwymiarowym szkicu, ja k długo istnieje wystarczająca liczba

298
zbiorów, aby pokryć w szystkie kąty widzenia. Przez wiele lat odrzueancrty
ideę bez namysłu. Gdyby kontinuum kątów widzenia podzielić na jednostop-
niowe odstępy, potrzeba by było czterdziestu tysięcy zbiorów na każdy obiekt,
aby objąć je wszystkie (w ystarczyłoby to przy tym tylko na p okrycie kątów
widzenia, nie objęłoby zaś m iejsc obserw acji, kiedy obiekt nie je s t w sam ym
środku, ani różnych odległości, z jakich ogląda się obiekt). Nie sposób niczego
zaoszczędzić dzięki specyfikacji widoku tylko z kilku punktów widzenia, ta­
kich ja k plan architektoniczny i elew acja, poniew aż zasadniczo każdy punkt
widzenia może być istotny. (W yobraź sobie kształt składający się z wydrążonej
kuli z zabawką przyklejoną w środku i małym otworem wyborow anym po prze­
ciwnej stronie. Tylko patrząc na zabaw kę przez otwór m ożna zobaczyć cały
kształt). Niedawno jed n ak ta idea pow róciła. Starannie w ybierając punkty w i­
dzenia i posługując się siecią neuronow ą asocjującą wzory, aby dokonyw ać ich
- interpolacji, gdy obiekt nie pasuje dokładnie do obrazu, m ożna się obyć zdecy-
f dowanie m niejszą liczbą punktów widzenia na obiekt, co najw yżej czterdzie­
stoma.
Nadal wydaje się niepraw dopodobne, by ludzie m usieli oglądać obiekt z
czterdziestu różnych punktów, żeby go rozpoznać, ale na podorędziu je s t inny
trick. Pamiętamy, że ludzie interpretują kształty, widząc je w planie pionowym :
kwadraty nie są rombami, położona na boku A fryka nie zostaje rozpoznana. To
wprowadza kolejne skażenie do czystej teorii geonów: relacje, takie ja k „po­
wyżej” i „góra” , m uszą pochodzić z siatków ki (z pew nym uw zględnieniem
grawitacji), a nie z obiektu. To ustępstwo m oże się okazać nieuniknione, ponie­
waż nie m a żadnego sposobu na w skazanie „góry” obiektu przed jeg o rozpo­
znaniem. Prawdziwym problem em jest jednak to, co ludzie robią z położonym i
na boku przedm iotam i, których początkow o nie rozpoznają. Jeśli m ów i się lu­
dziom, że obiekt leży na boku, szybko go rozpoznają. Potrafią obrócić kształt w
umyśle do pozycji pionowej i rozpoznać obrócony obraz. Jeśli dysponujem y
mentalnym czynnikiem obracającym obraz, ześrodkow ana na obiekcie teoria
geonów staje się jeszcze m niej niezbędna. Ludzie mogliby m agazynow ać nie­
które dwuipółwym iarowe obrazy z kilku standardowych punktów obserwacji,
na wzór policyjnych zdjęć przestępców, i jeśli znajdujący się przed nim i obiekt
nie pasuje do jednego z nich, będą go obracać w umyśle, aż będzie pasował.
Dzięki połączeniu wielu punktów w idzenia i czynnika obracającego w w y­
obraźni zbędne stałyby się m odele geonów z ześrodkowanym i na obiektach
ramami odniesienia.

299
Sfj * *

się dowiedzieć, co umysł faktycznie robi? Jedyny sposób to badanie rzeczywi­


stych ludzi rozpoznających kształty w laboratoriach. Pewien słynny zestaw
eksperym entów wskazywał na kluczową rolę odwracania obiektów w wyobraź-
ni. Psycholodzy Lynn Cooper i Roger Shepard pokazywali ludziom litery alfabetu
w różnych położeniach - pionowo, przechylone o czterdzieści pięć stopni, leżące
na boku, przechylone o sto trzydzieści pięć stopni i do góry nogami. Cooper i
Shepard nie chcieli, żeby ludzie po prostu w ym aw iali nazwy liter, ponieważ
m artw ili się, że m ogą iść na skróty: charakterystyczny zakrętas, jak pętla czy
ogon, m ogły być rozpoznawalne w każdym położeniu i zdradzać odpowiedź.
Zmusili więc badanych do analizowania kształtu każdej litery, pokazując im albo
ją samą, albo jej lustrzane odbicie, poinstruowali ich też, by naciskali jeden przy­
cisk, jeśli litera była normalna, inny zaś, jeśli było to jej lustrzane odbicie.
K iedy C ooper i Shepard zmierzyli, ile czasu upłynęło, zanim badani naci­
snęli przycisk, zaobserwow ali wyraźną oznakę odw racania obiektów w umy­
śle. Im bardziej litera była odchylona od pionu, tym dłużej to trwało. Tego
sam ego m ożna było się spodziewać, gdy stopniow o obracali litery do pozycji
pionow ej; im bardziej trzeba je obrócić, tym dłużej to trwa. B yć m oże więc
ludzie rozpoznają kształty, odwracając je w umyśle.
A m oże tego nie robią. Ludzie nie tylko rozpoznaw ali kształty; odróżniali
je od ich lustrzanych odbić. Lustrzane odbicia to coś szczególnego. Dalszy ciąg
Przygód Alicji w krainie czarów ma bardzo stosowny tytuł: Co Alicja widziała po
drugiej stronie lustra. Stosunek kształtu do jego odbicia w lustrze powoduje wiele
niespodzianek, a nawet paradoksów w wielu dziedzinach nauki. (W swoich fascy­
nujących książkach badają je Martin Gardner, M ichael Corballis i Ivan Beale).
Pomyśl o odłączonej lewej i prawej ręce manekina. W pewnym sensie są iden­
tyczne: każda m a dłoń o pięciu palcach oraz przegub. W innym sensie są całkowi­
cie różne: nie m ożna nałożyć jednego kształtu na drugi. Różnica polega nie tylko
na tym, ja k części są ustawione w stosunku do ramy odniesienia, w której wszyst­
kie trzy osie są określone kierunkami: góra-dół, przód-tył, lewo-prawo. Kiedy pra­
wa ręka jest skierowana palcami do góry, a wewnętrzną stroną dłoni do przodu
(jak w geście „stój”), jej kciuk wskazuje w lewo; kiedy lewa ręka znajduje się w tej
samej pozycji, jej kciuk wskazuje w prawo. To jed y n a różnica, ale jest ona rze­
czywista. M ów iąc w przenośni, molekuły życia posługują się tylko jedną ręką;
ich lustrzane odbicia często nie istnieją w naturze i nie działałyby w organizmach.

300
Fundamentalnym odkryciem fizyki dwudziestego wieku je s t to, że wszech­
świat także m a „dom inującą rękę” . W pierw szej chwili brzm i to absurdalnie.
. Nie m a sposobu dow iedzenia się, czy jakikolw iek obiekt lub zdarzenie w ko­
smosie są rzeczywiste, czy też je s t to tylko lustrzane odbicie. B yć m oże odpo­
wiesz na to, że cząsteczki organiczne i obiekty stworzone przez ludzi, ja k litery
alfabetu, są wyjątkiem. Standardow e w ersje istnieją w szędzie i są znane; lu­
strzane odbicia są rzadkie i łatw o je rozpoznać. D la fizyka jed n ak nie liczą się,
ponieważ ich „lewo-” lub „praw oręczność” je st historycznym przypadkiem , a
nie czymś, o czym decydują praw a fizyki. N a innej planecie albo na Ziem i,
gdybyśmy mogli przewinąć taśm ę ew olucji i pozwolić, by dokonała się jeszcze
raz, sprawy m ogłyby się rów nie dobrze potoczyć w przeciw nym kierunku. Fi­
zycy sądzili, że dotyczy to w szystkiego w e wszechświecie. W olfgang Pauli
napisał: „Nie wierzę, że Pan je st słabym m ańkutem ”, a Richard Feynm an zało­
żył się o pięćdziesiąt dolarów (nie chciał się założyć o sto), że żaden ekspery­
ment nie ujawni praw a natury w yglądającego inaczej po drugiej stronie lustra.
Przegrał. Twierdzi się, że jądro kobaltu 60 w iruje w kierunku przeciw nym do
ruchu wskazówek zegara, jeśli patrzysz z góry na jego biegun północny, ale ten
opis to błędne koło, poniew aż „biegun północny” je st po prostu nazw ą końca
osi, od którego obroty w yglądają n a przeciw ne do ruchu w skazów ek zegara.
Logiczna kolistość załam ałaby się, gdyby coś innego odróżniało tak zwany bie­
gun północny od tak zwanego bieguna południowego. A oto owo „coś innego”:
kiedy atom rozpada się, istnieje w iększe prawdopodobieństwo, że elektrony zo­
staną w yrzucone przez koniec, który nazyw am y południowym . „Północ” kon­
tra „południe” i „zgodnie z ruchem w skazów ek zegara” kontra „w kierunku
przeciwnym do ruchu w skazów ek zegara” nie są dłużej arbitralnym i nazwam i,
ale m ożna je rozróżnić w stosunku do strum ienia elektronów. R ozpad atom u, a
więc i wszechświat, w yglądałby inaczej w lustrze. Tak więc B óg nie je s t obu-
ręczny.
Praw o- i leworęczne w ersje rzeczy, od elem entarnych cząsteczek atomu
poprzez surowiec życia aż do obrotu ziemi, są fundamentalnie odmienne. Umysł
jednak na ogół traktuje je, jak b y były takie same:

Puchatek spojrzał na sw e obydw ie łapki. W iedział, że jed n a z n ich je s t praw a, i


w iedziałjeszcze, że kiedy się ju ż ustaliło, która z nich je s t prawa, to druga była lew a, ale
nigdy nie wiedział, ja k zacząć2.

2 A.A. Milne, Chatka Puchatka, przekład Ireny Tuwim, Warszawa 2971, s. 103.
/
301
Nikt z nas nie pamięta zbyt dobrze, ja k zacząć.-Lewy i prawy but w y g lą d
ją tak podobnie, że dzieci, chcąc je odróżnić, m uszą nauczyć się sztuczek, ta­
kich jak umieszczanie butów koło siebie i spraw dzanie szpary. W którą stronę
zwrócona jest twarz Abrahama Lincolna na amerykańskiej jednocentówce? Masz
tylko pięćdziesiąt procent szansy, że odpow iesz praw idłow o - tyle samo, Ue
miałbyś przy rzuceniu monetą. Także ję z y k lubi ignorow ać informację o poło­
żeniu z lewej lub prawej strony: p rzy i obok określają „jedno koło drugiego”
nie precyzując, kto jest po lewej, ale słow a pow yżej i poniżej zawsze określają,
kto je st na górze. Nasza obojętność w obec określeń „lew o-prawo” jest ostrym
przeciwieństwem hiperwrażliwości na „góra-dół” i „przód-tył” . Najwyraźniej
w ludzkim umyśle nie istnieje etykietka trzeciego w ym iaru w ramie odniesie­
nie ześrodkowanej na obiekcie. Kiedy um ysł w idzi rękę, potrafi oś przegub-
czubki palców ustawić w kierunku „dół-góra”, a oś grzbietu dłoni w kierunku
„do tyłu-do przodu”, ale kierunek od m ałego palca do kciuka pozostaje nie
zdefiniowany. Umysł może to nazw ać „w kierunku kciuka” , a lewa i prawa
ręka stają się mentalnymi synonimami. N asze niezdecydow anie co do lewej i
prawej strony wymaga wyjaśnienia, ponieważ m atem atyk geometra po wiedział­
by, że nie m a tu różnicy między „w górę” a „w dół”, czy „z przodu” a „z tyłu”.
Wyjaśnieniem jest to, że pom ieszanie obiektu z jeg o lustrzanym odbiciem
jest naturalne dla dwustronnie sym etrycznego zw ierzęcia. Doskonale syme­
tryczne zwierzę jest logicznie niezdolne do odróżnienia strony lewej od prawej
(chyba że potrafiłoby reagować na rozpad kobaltu 60!). D obór naturalny nie
miał bodźców do budowania asym etrycznych zw ierząt, żeby ich kształt byt
odbierany jako inny niż w lustrzanym odbiciu. W łaściw ie je st to postawienie
sprawy do góry nogami: dobór naturalny m iał w szelkie bodźce do zbudowania
symetrycznych zwierząt, żeby nie w yglądały inaczej niż w lustrzanym odbiciu.
W średniej wielkości świecie, w którym zw ierzęta spędzają życie (większym
niż elementarne cząsteczki atomu i cząsteczki organiczne, m niejszym niż front
atmosferyczny), lewo i prawo nie robi różnicy. Obiekty, od m lecza po górę,
mają szczyt, który wyraźnie różni się od podstawy. Żaden jednak naturalny
obiekt nie ma lewej strony różniącej się inaczej niż losow o od prawej, co po­
wodowałoby odmienne zachowanie się je g o wersji w lustrzanym odbiciu. Jeśli
drapieżnik skrada się z lewej, następnym razem m oże się pojawić z prawej.
W szystko, czego zwierzę nauczy się podczas pierw szego spotkania, m oże zo­
stać uogólnione na wersję odbitą w lustrze. Innym sposobem zilustrowania tego
jest przykład fotografii krajobrazu: odw rócenie jej do góry nogam i jest natych-

302
jiiiast zauważalne, nie zauw ażylibyśm y jednak, gdyby została obrócona z le­
wej na prawą, chyba że zawierałaby rzeczy zrobione przez człowieka, na przy­
kład sam ochód albo litery.
[ to doprowadza nas z pow rotem do liter i ich odw racania w um yśle. W
jólku rodzajach naszej aktyw ności, ja k prow adzenie sam ochodu oraz pisanie,
„lewo” i „prawo” faktycznie m a znaczenie, które uczym y się odróżniać. Jak?
Ludzki m ózg i ciało są lekko asym etryczne. Jedna ręka dom inuje z pow odu
asymetrii mózgu i czujem y te różnicę. (Starsze słowniki zw ykły definiow ać
„prawo” jako stronę ciała z silniejszą ręką, opierając się na założeniu, że ludzie
są praworęczni. Bardziej w spółczesne słow niki, być może z szacunku do uci­
skanej mniejszości, odw ołują się do innego asym etrycznego obiektu, Ziem i, i
definiują „prawo” jako wschód, kiedy stoisz tw arzą ku północy). Z w ykłym
sposobem, w jaki ludzie odróżniają obiekt od jego lustrzanego odbicia, je st
obrócenie go tak, by był skierow any do góry i do przody, następnie zaś stw ier­
dzenie, na którą stronę ich ciała - tę z ręką dom inującą czy z niedom inującą -
wskazuje wyróżniająca się część obiektu. C iało człow ieka jest asym etryczną
ramą odniesienia, dzięki której odróżnienie kształtu od jego lustrzanego odbi­
cia je st logicznie możliwe. Ludzie badani przez C ooper i Shepharda m ogli ro ­
bić to samo, z tą różnicą, że odwracali kształt w umyśle, a nie w rzeczywistości.
Chcąc zdecydować, czy widzą zwykłe czy odwrócone R, odwracali w wyobraźni
obraz kształtu do pozycji pionowej i oceniali, czy wyobrażona pętla je st po ich
lewej czy prawej stronie. -
Tak więc Cooper i Shepard zadem onstrow ali, że um ysł potrafi obracać
przedmioty, i pokazali, że jeden charakterystyczny aspekt kształtu obiektu -
jego lewo- lub praworęczność - nie je st m agazynow any w trójw ym iarow ym
modelu geonowym. M imo całej fascynacji, którą budzi lewo- i praworęczność,
jest ona tak osobliwą cechą we w szechśw iecie, iż nie m ożem y w yciągać zbyt
daleko idących wniosków dotyczących rozpoznaw ania kształtów na podstaw ie
eksperymentów z odwracaniem kształtu w umyśle. Równie dobrze um ysł m oże
nakładać na obiekty trójw ym iarow ą ram ę odniesienia (w celu dopasow yw ania
geonów ) bez zdefiniowania strzałki osi poziom ej. Jak to się mówi, trzeba dal­
szych badań.
Razem z psychologiem M ichaelem Tarrem przeprow adziliśm y dalsze ba­
dania. Stworzyliśmy nasz Własny, m ały św iat kształtów i despotycznie kontro­
lowaliśmy, w jaki sposób ludzie się z nim kontaktow ali, m ając na celu czystą
próbę istniejących trzech hipotez.

Kształty były wystarczająco podobne do siebie, żeby ludzie nie mogli iść
na skróty, zwracając uwagę na w yróżniające się zakrętasy. Żaden nie był lu­
strzanym odbiciem innego, nie przeszkadzały w ięc osobliw ości św iata po
d ru g iej stronie lustra. Każdy k ształt m iał m ałą w yraźną podstawę, żeby nie
było żadnych problemów ze znalezieniem góry i dołu. P oprosiliśm y każdą z
o só b o nauczenie się trzech kształtów , n astęp n ie zaś o zidentyfikow anie
ich p rzez naciskanie jednego z trze ch guzików , gdy tyłko kształt pojaw iał
się na ekranie komputerowym. Każdy kształt pojaw iał się w różnych położe­
niach raz za razem. Na przykład trzeci kształt m ógł się pojaw iać setki razy
odchylony o 120 stopni i setki razy odchylony o 210 stopni. (Wszystkie kształty
i stopnie odchylenia od osi pionowej były w y m ieszan e losow o). Ludzie mieli
w ięc m ożliw ość nauczenia się, ja k k aż d y k sz ta łt w yg ląd a w kilku położe­
niach. Na koniec daliśmy im duży zestaw now ych testów , w których każdy
k ształt pojaw iał się w rów nych o d stęp ac h cz asu w dw udziestu czterech
odchyleniach (i tym razem losow o u p o rząd k o w an y ch ). Chcieliśmy zoba­
czyć, jak ludzie dają sobie radę ze starym i kształtam i w now ych położeniach.
Każde przyciśnięcie guzika było m ierzone z dokładnością do jednej tysięcznej
sekundy.
Zgodnie z teorią wielości punktów w idzenia ludzie pow inni tworzyć zbio­
ry pamięci dla każdego położenia, w jak im obiekt często się pojawia. Na przy­
kład powinni założyć zbiór pokazujący, ja k w ygląda kształt trzeci prawą stroną
do góry (tak jak się go nauczyli), a potem drugi zbiór przedstawiający, jak wy­
gląda odchylony o 120 stopni, i trzeci - o 210 stopni. W tych położeniach po­
winni rozpoznawać kształt bardzo szybko. Z askoczeni jed n ak tymi samymi
kształtami w nowych położeniach, pow inni potrzebow ać znacznie więcej cza­
su, ponieważ muszą interpolować ten now y w ygląd m iędzy znanymi położe­
niami, aby go dopasować. Nowe położenia pow inny pow odow ać wydłużenie
czasu przed naciśnięciem guzika.

304
Zgodnie z teorią o obracaniu kształtów w um yśle ludzie pow inni szybko
rozpoznawać pionow e kształty, a coraz w olniej , w m iarę jak odchylają się one
od pionu. Najdłużej powinno trwać rozpoznaw anie kształtu do góry nogami,
ponieważ wym aga to obrotu o pełne 180 stopni; kształt przechylony o 120 stopni
powinien być rozpoznany szybciej. ""
Zgodnie z teorią geonów pochylenie w ogóle nie pow inno mieć znaczenia.
Według niej ludzie uczą się obiektów, opisując w um yśle różne elemty, takie
jak ram iona i krzyżyki, w układzie w spółrzędnych ześrodkow anym na obiek­
cie. W ówczas, kiedy kształt pojaw ia się na ekranie, nie pow inno odgrywać roli,
czy jest w położeniu poziom ym , przechylony czy do góry nogam i. Nakładanie
ramy odniesienia powinno następow ać szybko i bezbłędnie, aby opis kształtu
względem niej pasow ał za każdym razem do m odelu w pam ięci.
Koperta, poproszę. A zw ycięzcą jest...
Wszystkie trzy. Ludzie niewątpliwie przechowywali wygląd obiektu w wielu
położeniach: kiedy kształt pojaw iał się w jednym ze znanych położeń, identyfi­
kowali go bardzo szybko.
N ie ulega również wątpliwości, że ludzie obracają kształty w umyśle. Kie­
dy kształt pojaw iał się w nowym , nie znanym położeniu, im bardziej trzeba go
było obrócić, żeby wyrów nać do najbliższego znanego kształtu, tym więcej
czasu zabierała identyfikacja.
I co najm niej do niektórych kształtów ludzie stosow ali ześrodkow aną na
obiekcie ram ę odniesienia, ja k w teorii geonów. Tarr i ja przeprow adziliśm y
odmianę tego eksperym entu z prostszym i geom etrycznie kształtami:

h D h b
D ___ U H
D t ==> h => h -

Kształty były sym etryczne lub niem al sym etryczne, albo też zawsze miały
taki sam rodzaj w ypustek po każdej stronie, żeby nigdy nie trzeba było opisy­
wać ustaw ienia części z góry na dół czy z boku do boku w tej samej ram ie
odniesienia. Badani niezmiennie szybko identyfikow ali je we wszystkich poło­
żeniach - ustaw ienie do góry nogam i nie zabierało więcej czasu niż prawą
stroną do góry.

305
- Tak w ięc lu4zie.$tQsu^ą_wszystkię.sztuczki. Jeśli.boki kształtu nie różnią
się zbytnio, to przechow ują je w pamięci jako trójw ym iarow y model geonowy
ześrodkow any na w łasnych osiach obiektu. Jeśli kształt je st bardziej skompli­
kowany, przechow ują kopię jego wyglądu w każdym położeniu, w jakim go
widzą. K iedy kształt ukazuje się w nieznanym położeniu, obracają go w umy­
śle do najbliższego znanego położenia. Pewnie nie pow inno nas to dziwić. Roz­
poznaw anie kształtów je st tak trudnym problem em , że pojedynczy, uniwersał-"
ny algorytm m oże nie funkcjonow ać dla w szystkich kształtów i w każdych
w arunkach, w jak ich się je ogląda.
C hciałbym zakończyć tę historię opow ieścią o najszczęśliw szym momen­
cie w m oim życiu eksperymentatora. M ożna być sceptycznym co do mentalne­
go stołu obrotow ego. W iem y tylko tyle, że przechylone kształty rozpoznaje się
w olniej. B eztrosko napisałem, że ludzie obracają obraz, ale być m oże przechy­
lone kształty po prostu trudno analizować z innych przyczyn. Czy istnieją do­
wody, że ludzie faktycznie sym ulują fizyczny obrót w rzeczyw istym czasie, :
stopień za stopniem ? Czy ich zachowanie w skazuje na jakieś oznaki geometrii
obrotu, k tó re przekonałyby nas, że odgryw ają film w sw oich um ysłach?. .v
Tarra i m nie zbiło z tropu jedno z naszych odkryć. B adaliśm y kiedyś per­
cepcję kształtów , którym ludzie uważnie się przyglądali, oraz ich lustrzanego;
odbicia, w obu wypadkach w rozm aitym położeniu:
Czego ludzie się nauczyli ■

Standard:

90 180

Lustrzane odbicie:

N ie był to test na odbicie w lustrze, ja k w eksperym encie C ooper i Shepar-


da; m ów iliśm y badanym , że mają traktować te dw ie w ersje tak samo, podobnie
ja k określają ty m sam ym słowem lew ą i praw ą rękaw iczkę. Jest to oczywiście
naturalna tendencja. Ale w jakiś sposób badani traktow ali je odm iennie. Roz­
poznanie w ersji standardowej (górny rząd) zabierało im więcej czasu, kiędy

306
*, kształt był bardziej'odchylony: każdy rysunek w górrlym rzędzie zabieraflro-
chę więcej czasu niż rysunek poprzedni. W wypadku jednak wersji odbitej (dolny
t rząd) stopień odchylenia nie czynił żadnej różnicy: każde położenie zabierało
tyle sam o czasu. W yglądało to tak, j akby uczestnicy eksperym entu obracali w
umyśle standardowe kształty, ale nie ich lustrzane odbicia. T arri ja, pełni ponu-
T rych przeczuć, napisaliśm y artykuł, błagając czytelnika, by nam uwierzył, że
ludzie używ ają innej strategii do rozpoznaw ania lustrzanego odbicia. (W psy-
: chologii powoływanie się na „strategię”, żeby wyjaśnić dziwne dane, jest ostatnią
ucieczką człowieka, który nie m a najmniejszego pojęcia, o co chodzi). Ale wła­
śnie kiedy polerow aliśm y tekst po raz ostatni przed oddaniem go do publikacji,
doznaliśmy olśnienia.
Przypom nieliśm y sobie twierdzenie z geom etrii ruchu: dw uw ym iarow y
kształt m oże zawsze być zrównany ze swoim lustrzanym odbiciem przez obrót
o co najwyżej 180 stopni, pod warunkiem że obrót m oże być dokonany w trze­
cim wymiarze wokół osi optymalnej. W zasadzie każdy z naszych ukazanych w
lustrzanym odbiciu kształtów m ożna by obrócić w głąb, niejako przenicować,
żeby pasow ał do standardowego kształtu pionow ego, i zabierze to tyle samo
czasu. L ustrzane odbicie odchylone o 0 stopni obróci się po prostu wokół osi
pionowej ja k obrotowe drzwi. Kształt odwrócony do góry nogam i o 180 stopni
można obrócić jak kurczaka na rożnie. Położony na boku kształt m ożna obró­
cić wokół ukośnej osi w taki sposób: spójrz na grzbiet swojej praw ej dłoni,
trzymając czubki palców do góry; a teraz spójrz na w nętrze dłoni, z czubkami
' palców na lewo. R ozm aicie przechylone osie m ogą służyć jako zawiasy dla
innych przechylonych kształtów; w każdym w ypadku trzeba by zrobić obrót o
dokładnie 180 stopni. To by doskonale pasow ało do „przetw arzania” danych:
ludzie m ogli obracać w um yśle wszystkie kształty, ale robili to optymalnie,
i obracając w koło standardowe kształty po pow ierzchni obrazu i odwracając na
drugą stronę kształty w lustrzanym odbiciu w okół najlepszej osi.
T rudno nam było w to uwierzyć. Czy ludzie m ogli znajdow ać optymalne
osie, zanim wiedzieli, co to był za kształt? W iedzieliśm y, że je st to m atem a­
tycznie możliwe: identyfikując tylko trzy niewspółłiniow e punkty orientacyjne
: każdego z dw óch położeń danego kształtu, m ożna obliczyć oś obrotu, która
połączyłaby jeden z drugim . Ale czy ludzie rzeczyw iście potrafią przeprow a­
dzać takie obliczenia? Przekonaliśmy się o tym dzięki odrobinie anim acji kom­
puterowej. R oger Shepard pokazał kiedyś, że jeśli ludzie obserw ują na prze-
; mian jakiś kształt i jeg o odchyloną kopię, to widzą, ja k się kołysze w tył i w
przód. Pokazy w aliśm y w ięc sami sobie standardowy kształt pionow y na prze­
mian z jednym z jeg o lustrzanych odbić, przeskakujących co sekundę. Percep­
cja przeskoku była tak oczywista, że nie kłopotaliśm y się w zy w aniem ochotni­
ków, by nam to potwierdzili. Kiedy kształt występował na przem ian ze swoim
pionowym odbiciem, w ydaw ał się obracać jak bęben pralki. K iedy ukazywał
się na przemian ze sw oim odbiciem odwróconym do góry nogami, robił koziołki
do tyłu. Kiedy ukazywał się na przemian ze swoim odbiciem odwróconym na
bok, przekręcał się tam i z pow rotem wzdłuż przekątnej osi itd. M ózg znajduje
oś za każdym razem . B adani w naszym eksperym encie byli sprytniejsi niż my.
Potwierdzenie nadeszło z dalszych prac Tarra. Pow tórzył on nasz ekspery­
ment, używając trójw ym iarow ych kształtów i ich lustrzanych odbić, obraca­
nych na płaszczyźnie (pokazane poniżej) i w głąb:

Czego ludzie się nauczyli

0 45 90 .135 180

Lustrzane odbicie:

Rezultat był taki sam ja k dla dwuwym iarowych kształtów , z wyjątkiem


tego, co ludzie robili z lustrzanym i odbiciami. Podobnie ja k przechylony dwu­
wymiarowy kształt m ożna dopasować do standardowego położenia przez obrót
w dwuwymiarowej płaszczyźnie, a jego lustrzane odbicie m ożna obracać do
standardowego położenia przez przerzut o 180 stopni w trzecim wym iarze, tak
też przechylony trójw ym iarow y kształt (górny rząd) m ożna obrócić do standar­
dowego położenia w trójwymiarowej przestrzeni, a jeg o lustrzane odbicie (dol-

308
ny rząd) m ożna obrócić do standardowego położenia przez przerzut o 180 stop­
ni w czw artym w ym iarze. (W opowiadaniu H.G. W ellsa The P lattner Story
wybuch w yrzuca bohatera do czwartego wymiaru. Po pow rocie je g o serce znaj­
duje się p o praw ej stronie i pisze on do tyłu lew ą ręką). Jedyna różnica polega
na tym, że my, zw yczajni śmiertelnicy, nie pow inniśm y um ieć obracać w um y­
śle kształtów w czw artym wym iarze, poniew aż przestrzeń naszego um ysłu jest
ściśle trójw ym iarow a. W szystkie w ersje pow inny w ykazyw ać efekty nachy­
lenia, w przeciw ieństw ie do tego, co stwierdziliśm y dla kształtów dwuwym ia-
; rowych, których lustrzane odbicia tak się nie zachowywały. I to się właśnie
stało. S ubtelna różnica m iędzy dwu- i trójw ym iarow ym i obiektam i rozstrzy­
gnęła sprawę: m ózg obraca kształty wokół optym alnych osi w trzech wym ia-
%rach, ale nie więcej niż w trzech. Rotacja w um yśle je st najw yraźniej jednym z
trików leżących u podstaw naszej zdolności rozpoznaw ania obiektów.
O bracanie obiektów w um yśle jest więc jeszcze jednym talentem naszego
i uzdolnionego układu wzrokowego, ze specyficznym dodatkiem. N ie tylko ana-
lizuje on kontury napływ ające ze świata, ale tworzy w łasne w form ie w idm o-
; wych poruszających się obrazów. To doprow adza nas do ostatniego tem atu z
i psychologii widzenia.

Wyobraź sobie tylko!


Jaki kształt m ają uszy psa beagle? Ile okien jest w tw oim pokoju? C o jest
ciem niejsze, choinka czy m rożony groszek? Co je s t większe, św inka m orska
czy m yszoskoczka? Czy hom ar m a usta? Kiedy człow iek stoi w yprostowany,
czy pępek je s t pow yżej nadgarstka? Jeśli przewróci się literę D na plecy i poło­
ży na czubku J, co ci ten kształt przypom ina?
W iększość ludzi m ówi, że odpow iadają na te pytania, używ ając „obrazów
um ysłowych” . W izualizują kształt, co daje wrażenie w yczarow yw ania obrazu,
który m oże spraw dzić oko um ysłu. O dczucie je st zupełnie inne, niż gdy się
odpow iada na abstrakcyjne pytania, takie jak: „Jakie je st panieńskie nazwisko
twojej m atki?” lub „Co jest ważniejsze, wolności obywatelskie czy niższa prze­
stępczość?” .
W yobrażenia wzrokowe są motorem napędowym naszego m yślenia o obiek­
tach w przestrzeni. Żeby załadow ać walizki do sam ochodu lub przestaw ić m e­
ble, w yobrażam y sobie różne układy przestrzenne, zanim je wypróbujemy. An­

309
tropolog Napoleon Chagnon opisał pomysłowe użycie w yobrażeń przez Indian
Yanomamo w lasach tropikalnych Amazonki. W puścili dym w otw ór wiodący
do noiy pancernika, żeby zadusić zwierzę, i m usieli następnie ocenić, gdzie
kopać, żeby wydostać je z tunelu, który mógł się ciągnąć pod ziem ią setki me­
trów. Jeden z myśliwych wpadł na pomysł wepchnięcia w dziurę długiego pędu
liany z węzłem na końcu tak daleko, jak się da. Inni leżeli z uchem przy ziemi
żeby z obijania się węzła o ściany nory wywnioskować kierunek, w jakim się
rozciągała. Pierwszy mężczyzna odłam ał lianę, wyciągnął ją, położył wzdłuż
na ziemi i zaczął kopać w m iejscu, w którym leżał jej koniec. N iezbyt głęboko
pod powierzchnią natrafili na pancernika. Bez zdolności w yobrażenia sobie
tunelu, liany i pancernika w środku ci ludzie nie pow iązaliby sekwencji czyn­
ności: wpychania liany, nasłuchiwania, szarpania, odłam yw ania, m ierzenia i
kopania, z oczekiwaniem znalezienia martwego zwierzęcia. W dziecinnym
dowcipie dwóch stolarzy wbija gwoździe w bok dom u i jeden pyta drugiego,
dlaczego uważnie ogląda każdy wyjęty z pudła gwóźdź, a następnie wyrzuca
połowę z nich. „Są uszkodzone - odpowiada drugi stolarz, podnosząc jeden do
góry. - Spiczasty koniec jest ze złej strony”. „Ty idioto! - krzyczy pierwszy
stolarz.-To są gwoździe na drugą stronę dom u!”
Ludzie jednak nie posługują się zobrazowy waniem wyobrażeń tylko po to,
żeby przestawiać meble czy wykopywać pancerniki. Słynny psycholog D.O.
Hebb napisał kiedyś: „Nie m ożna się obrócić w psychologii, nie natykając się
na wyobrażenia”. Daj ludziom listę rzeczowników i każ nauczyć się ich na
pamięć, a zaczną sobie wyobrażać, jak one współdziałają w dziwacznych obra­
zach. Zadaj im pytanie: „Czy pchła m a usta?”, a zaczną wyobrażać sobie pchłę
i „szukać” ust. I - oczywiście - daj im złożony kształt w nieznanym położeniu,
a zaczną obracać jego wizerunek, aż znajdą znajomy obraz.
Wielu twórczych ludzi twierdzi, że „widzą” rozwiązanie problem u w wy­
obrażeniach. Faraday i Maxwell wyobrażali sobie pole elektromagnetyczne jako
maleńkie tubki wypełnione płynem. Kekułe zobaczył pierścień benzenowy jako
zadumane węże gryzące własne ogony. Watson i Crick obracali w umysłach
modele tego, co stało się podwójną helisą. Einstein wyobrażał sobie, ja k by to
było jechać na promieniu światła lub upuścić grosz w spadającej windzie. Na­
pisał kiedyś: „Moje zdolności nie polegają na m atem atycznych kalkulacjach,
ale na wyobrażaniu sobie efektów, możliwości i konsekwencji” . M alarze i rzeź­
biarze wypróbowują pomysły w głowach, nawet pisarze wyobrażają sobie sceny
i akcję, zanim zabiorą się do pisania.

310
Wyobrażenia są siłą napędow ą tak emocji, ja k i intelektu, H em ingw ay:na-
pisał: „Tchórzostwo, w odróżnieniu od paniki, jest niem al zaw sze zw ykłym
brakiem zdolności zaw ieszenia funkcjonow ania wyobraźni” . A m bicję, niepo­
kój, podniecenie seksualne i szał zazdrości potrafią wzbudzić w yobrażenia cze­
goś, czego nie ma. W pew nym eksperymencie podłączono ochotników do elek-
-O
trod i poproszono o w yobrażenie sobie niewierności partnera. A utorzy badania
donoszą: „Przewodność ich skóry wzrosła o 1,5 mikrosimensa, m ięsień m arsz­
czący czoła wykazyw ał 7,75 m ikrow olta na skurcz, a tętno w zrosło o pięć ude­
rzeń na m inutę, co odpow iada w ypiciu trzech filiżanek kaw y n araz” . O czyw i­
ście, wyobraźnia pobudza równocześnie wiele doświadczeń, nie zaś wyłącznie
widzenie, ale to wizualne w yobrażenia powodują, że sym ulacja um ysłow a jest
szczególnie żywa.
W yobrażenia to przem ysł. N a kursach: „Jak poprawić p am ięć” , uczą sta­
rych sztuczek przedstaw iania sobie przedm iotów w pokojach, a potem p rze­
chodzenia przez te pokoje w w yobraźni lub znajdowania w zrokow ej aluzji w
nazwisku człow ieka i łączeniu jej z jego twarzą. Fobie leczy się często rodza­
jem um ysłow ego w arunkow ania, jakie stosował Pawłów, przy czym obraz
wewnętrzny zastępuje dzw onek. P acjent odpręża się, a potem w yobraża sobie
węża czy pająka, aż obraz - z czasem także rzeczywisty obiekt - kojarzy się z
odprężeniem. W ysoko opłacani psycholodzy sportowi każą atletom odprężać
się w wygodnym fotelu i wyobrażać sobie doskonały rzut. W iele z tych technik
istotnie działa, choć niektóre są zupełnym blagierstwem . Jestem bardzo scep­
tyczny wobec leczenia raka polegającego na tym, że pacjenci w yobrażają sobie
przeciwciała zajadające guza, a jeszcze bardziej, kiedy to grupa w spierająca
pacjenta dokonuje w yobrażenia. (Pew na kobieta zadzwoniła do m nie kiedyś z
pytaniem, czy sądzę, że m ożna to robić przez Internet).
A le czym je st w yobrażenie, obraz wewnętrzny? W ielu filozofów z beha-
wiorystycznym nastaw ieniem sądzi, że cały pom ysł jest w ielką pom yłką. W y­
obrażenie m a być obrazem w głowie, ale w takim razie potrzeba m ałego czło­
wieczka et cetera, et cetera, et cetera. W rzeczywistości dzięki kom putacyjnej
teorii um ysłu koncepcja je st całkowicie prosta. W iemy już, że układ w zrokow y
posługuje się dwuipółwym iarowym szkicem, który na wiele sposobów przypo­
mina obraz. Jest to m ozaika elem entów przedstawiających punkty w polu wi­
dzenia. Elem enty są ułożone w dw óch wymiarach, a więc sąsiadujące elem en­
ty w szeregu oznaczają sąsiadujące punkty w polu widzenia. Kształty przedsta­
wia się, wypełniając niektóre elem enty wzoru, który pasuje do konturów rzuto-

311
wanego kształtu. M echanizm y analizy kształtu - a nie m ałe ludziki - przetwa­
rz a ją informację w
szkicu, nakładając ram y odniesienia, znajdując geony i tafc
dalej. Wyobrażenie je st po prostu wzorcem w dw uipółw ym iarow ym szkicu
załadowanym z długoterm inowej pamięci, a nie z oczu. W iele programów
sztucznej inteligencji do rozumowania o przestrzeni je st zaprojektowanych do­
kładnie w ten sposób.
Zobrazowanie, takie ja k dwuipółwy miaro wy szkic, różni się całkowicie od
opisu w podobnej do języka reprezentacji, jak model geonowy, sieć semantyczna
zdanie po angielsku czy twierdzenie w mentalskim. W twierdzeniu: Symetryczny
trójkąt znajduje się pow yżej kola, słowa nie reprezentują punktów w polu widze­
nia i nie są ustawione tak, ze pobliskie słowa reprezentują pobliskie punkty. Słów
symetryczny i pow yżej nie m ożna przypisać do żadnego kaw ałka pola widze­
nia; oznaczają one skom plikowane relacje między w ypełnionym i polami.
Można się nawet dom yślać, ja k przedstawia się anatom ia obrazowania w
umyśle. Wcielenie dwuipółwym iarowego szkicu w neuronach nosi nazwę to­
pograficznie zorganizowanej mapy korowej: jest to skraw ek kory, w którym
każdy neuron reaguje na kontury w jednej części pola widzenia, a sąsiadujące
neurony reagują na jej sąsiadujące części. Mózg naczelnych m a co najmniej
piętnaście takich m ap i w bardzo dosłownym sensie są to obrazy w głowie.
Badacze mózgu są w stanie wstrzyknąć małpie radioaktywny izotop glukozy,
gdy wpatruje się ona w sam środek tarczy. Aktywne neurony absorbują glukozę
i można dosłownie wywołać mózg małpy, jakby to był kawałek filmu. W ciemni
wyłania się zniekształcony środek tarczy nałożony na korę wzrokową. Oczy­
wiście nic nie „patrzy na” korę z góry; liczą się połączenia, a w zorzec aktyw­
ności jest interpretowany przez sieci neuronów włączonych w każdą mapę ko­
rową. Przypuszczalnie przestrzeń w korze mózgowej oddaje przestrzeń w świe­
cie, ponieważ neurony łączą się ze swoimi sąsiadami i w ygodnie razem anali­
zować położone koło siebie kawałki świata. N a przykład kraw ędzie nie są po­
rozrzucane po polu w idzenia jak ryż, ale wiją się wzdłuż linii, a większość
powierzchni to nie archipelagi, ale spójne masywy. W m apach korow ych linie
i powierzchnie m ogą oddawać powiązane ze sobą neurony.
Mózg jest także gotow y na drugi kom putacyjny w ym óg system u obra­
zów wewnętrznych, na inform ację płynącą w dół z pam ięci, zam iast w górę
od oczu. Ścieżki w łókien do w zrokow ych obszarów m ózgu są dwustronne.
Niosą równie dużo informacji w dół z wyższych, pojęciowych poziom ów, jak z
niższych, zmysłowych. Nikt nie wie, po co są te pow iązania z góry na dół, ale

312
mogłyby istnieć po to, żeby przenosić obrazy w ewnętrzne z pam ięci do m ap
wzrokowych. ' ;'-’
A więc w yobrażenia m ogłyby być obrazam i w głowie. Czy są? M ożna to
stwierdzić na dw a sposoby. Jednym je st sprawdzenie, czy m yślenie w yobraże­
niami angażuje w zrokow e części m ózgu. Innym jest przekonanie się, czy m y­
ślenie w yobrażeniam i je st bardziej podobne do grafiki kom puterow ej czy do
bazy danych składającej się z tw ierdzeń.

***
W pierw szym akcie R yszarda I I w ygnany B olingbroke tęskni za sw ą ro ­
dzinną Anglią. N ie pociesza go sugestia przyjaciela, by w yobrażał sobie, że
znajduje się w bardziej idyllicznym otoczeniu:

Czy człow iek m oże utrzym ać żar w dłoni


W m aw iając sobie, że to lód z Kaukazu?
Lub zaspokoić ostrą m ękę głodu,
Gdy w yobrazi sobie obraz uczty?
L ub nago w grudniu będzie igrał w śniegu,
G dyż wskrzesił w m yślach sw ych upalne lato?3

Najw yraźniej w yobrażenie różni się od dośw iadczania realnej rzeczyw i­


stości. W illiam Jam es pow iedział, że wyobrażenia są „pozbawione pikantności
i ostrości” . W rozpraw ie doktorskiej z 1910 roku psycholog C heves W. Perky
Spróbowała jednak pokazać, że w yobrażenia są jak bardzo blade dośw iadcze­
nia. Poprosiła badanych o stworzenie um ysłowego wizerunku banana na pustej
' ścianie. Ściana była faktycznie ekranem projekcji tylnej i Perky ukradkiem rzu­
towała na niego obraz z praw dziw ego, ale bardzo słabego przezrocza. K ażdy
wchodzący w tym m om encie do pokoju zobaczyłby przezrocze, ale nikt z b a­
danych tego nie zauw ażył. P erky tw ierdziła, że badani włączyli przezrocze do
; swojego w yobrażenia i faktycznie opisyw ali szczegóły sw ego w yobrażenia,
które m ogły pochodzić tylko z przezrocza, na przykład, że banan stał pionow o
na jednym z końców. N ie był to nadzw yczajny eksperym ent w edług now ocze­
snych standardów, ale dzisiejszym i m etodam i potw ierdzono istotę odkrycia,

3W. Szekspir, Tragedia Króla Ryszarda Drugiego, przekład M. Słomczyńskiego, Wyd. Literac­
kie, Kraków 1984.

313
'UBU
- • . . mu1
zw anego teraz efektem P erkyt w yobrażenie wzrokowe zakłóca widzenie sła
bych i drobnych szczegółów w polu w idzenia.
Wyobrażanie sobie m oże rów nież wyw rzeć poważny wpływ na percepcję
Kiedy ludzie odpow iadają z pam ięci na pytania o kształty, na przykład ile ką
tów prostych jest w drukowanej literze, ich koordynacja wizualno-motoryczna
ulega pogorszeniu. (Od kiedy dow iedziałem się o tych eksperymentach, staram
się nie słuchać zbyt uw ażnie spraw ozdań z m eczów hokejowych podczas pro­
wadzenia samochodu). Obraz linii w naszym umyśle może tak samo wpłyną£
na percepcję jak praw dziw e linie: w ydaje się nam, że obraz w idziany zestraja
się z w yobrażonym , m ożem y m ieć naw et złudzenia wzrokowe. Kiedy ludzie
w idzą pew ne kształty, w yobrażają zaś sobie inne, mają później kłopoty z pa­
m iętaniem , które były które.
Czy więc w yobrażenia w zrokow e i widzenie m ają w spólną przestrzeń w
m ózgu? N europsycholodzy E doardo B isiach i Claudio Luzatti badali dwóch
pacjentów z M ediolanu z uszkodzeniam i prawych płatów ciemieniowych, które
zostawiły ślad w postaci dolegliwości zwanej jednostronnym pomijaniem. Ich oczy
rejestrowały całe pole widzenia, lecz zw racali uwagę tylko na praw ą połowę:
ignorow ali sztućce na lew o od talerza, rysowali twarze bez lewego oka czy noz­
drza, opisując zaś pokój, ignorowali duże przedmioty - jak fortepian - stojące po
lewej stronie. Bisiach i Luzatti poprosili tych pacjentów, by wyobrazili sobie, że
stuj i na Piazza del D uom o w M ediolanie twarzą do katedry, i nazwali budynki na
pldCLi. Pacjenci wymienili tylko te, które byłyby widoczne po prawej stronie -
pomijając lewą połowę wyobrażonej przestrzeni! Następnie poproszono ich, by w
wyobraźni przeszli przez plac, stanęli na stopniach katedry twarzą do placu i opi­
sali, co widzą. W ymienili budynki pom inięte za pierwszym razem , pominęli
natom iast te budynki, które przedtem wymienili. Każde wyobrażenie opisywa­
ło scenę w idzianą z jednego m iejsca, a skrzywione okno uwagi tych pacjentów
badało obraz w ew nętrzny dokładnie tak ja k prawdziwy widok.
Odkrycia te w skazują na w zrokow e obszary mózgu jako na siedlisko wy­
obrażeń w zrokowych, niedaw no zaś dokonano pożyty wnej identyfikacji. Psy­
cholog Stephen Kosslyn w raz z kolegam i posłużył się tomografią pozytronową
(PET -P o sitro n Em ission Tom ography), żeby zobaczyć, które części mózgu są
najbardziej aktywne przy w yobrażeniach wzrokowych. Każdy badany wkładał
głow ę w pierścień detektorów, zam ykał oczy i odpowiadał na pytani a o wielkie ■
litery alfabetu, czy na przykład B m a jakieś krzywizny. Rozśw ietlał się płat
potyliczny lub kora w zrokow a, pierw sza istota szara, która przetw arza dane

314
wzrokowe. Kora w zrokow a je st topograficznie odw zorow ana - czylivjeśli
^oiisz, formuje obraz. W niektórych eksperym entach badani w yobrażali sobie
wielki® litery, w innych małe. D um anie nad wielkimi literami uaktyw niło czę­
ści kory przedstawiające peryferia poła widzenia; rozm yślanie nad m ałym i li­
teraci uaktywniało części przedstaw iające dołek centralny. W ydaje się, że w y­
obrażenia mentalne rzeczyw iście nakładają się na pow ierzchnię kory.
Czy to uaktywnianie m oże być po prostu przelaniem się nadm iaru aktyw ­
ności z innych części m ózgu, gdzie przebiegają prawdziwe procesy obliczenio­
we? Psycholog M artha Farah dowiodła, że tak nie jest. Badała zdolność pewnej
kobiety do formowania w yobrażeń m entalnych przed i po operacji usunięcia
kory wzrokowej w jednej półkuli. Po operacji wyobrażenia m entalne skurczyły
się o połowę. W yobrażenia m entalne zachodzą w korze w zrokow ej; faktycz­
nie, część wyobrażeń zajm uje część kory, tak ja k części scen zajm ują części
obrazów.
Niemniej wyobrażenie m entalne nie je st czystym odtworzeniem . B rakuje
mu pikantności i ostrości, ale nie dlatego, że wyblakło lub zostało rozcieńczo­
ne: wyobrażenie czerwieni to nie w idzenie różowego. I co ciekaw e, w bada­
niach z zastosowaniem tom ografii pozytronowej wyobrażenia m entalne pow o­
dowały czasami więcej aktyw acji kory wzrokowej niż praw dziw e pokazy, a
nie mniej. W yobrażenia m entalne, choć następują w tych sam ych obszarach
mózgu co percepcja, są w jakiś sposób inne, i być m oże nie m a w tym nic
dziwnego. Donald Symons zw raca uwagę, że reaktywacja doświadczenia w zro­
kowego może dawać korzyści, ale także pociąga za sobą koszty: ryzyko pom ie­
szania wyobraźni z rzeczywistością. W kilka chwil po obudzeniu nasza pam ięć
snu zostaje zatarta, przypuszczalnie, żeby uniknąć zanieczyszczenia autobio­
graficznej pamięci dziw acznym i zm yśleniam i. Podobnie nasze w yobrażenia
mentalne na jaw ie m ogą być kulaw e, żeby nie stały się halucynacjam i albo
fałszywymi wspomnieniami.

***
W iedza, gdzie następują w yobrażenia wzrokowe, niew iele m ówi o tym ,
czym one są lub jak działają. C zy w yobrażenia te to rzeczyw iście w zorzec
pixeli w dwuipółwym iarowej m atrycy (łub wzorzec aktywnych neuronów w
mapie korowej)? Jeśli tak, to ja k dzięki nim myślim y i co m ogłoby sprawić, że
stałyby się odm ienne od każdej innej form y m yślenia?

315
Porównajmy model wyobrażenia wzrokowego w postaci matrycy lub szki-
cu z jego rywalem, to jest sym bolicznym i twierdzeniami w języku mentalskini
(podobnym do modeli geonów i sieci semantycznych). M atryca jest na lewo,
model twierdzeń na prawo. D iagram ściąga w jedną sieć wiele twierdzeń, jak
„Niedźwiedź ma głowę” i „N iedźw iedź ma wymiary X L”,.

<x, y>
lokalizacja
> 0’
jest / kierunek

wymiary
-------------- r-X L

głowę [kończyny}

na czubku! tułowia ^przyczepione do

Matryca jest wyraźna. Każdy pixel reprezentuje mały kaw ałek powierzch­
ni lub granicy; wszystko bardziej ogólne lub abstrakcyjne zawarte jest tylko
implicite we wzorze pixeli. Reprezentacja twierdzeń jest zupełnie inna. Po pierw­
sze, jest schematyczna, wypełniona relacjami jakościowym i, ja k „przyczepio­
ne do”; nie każdy szczegół geom etrii jest reprezentowany. Po drugie, właści­
wości przestrzenne są wyrażone przez odrębne współczynniki i wyliczone expli-
cite. Kształt (układ części czy geonów obiektu), rozmiar, lokalizacja i kierunek
otrzymują własne symbole i każdego można szukać niezależnie od innych. Po
trzecie, twierdzenia mieszają informację przestrzenną, obejm ującą części i ich
pozycje, z informacją pojęciową, jak niedźwiedziowatość i przynależność dó
klasy mięsożernych.
Z tych dwóch struktur danych matryca obrazkowa najlepiej chw yta smak
wyobrażeń mentalnych. Po pierwsze, wyobrażenia są dobitnie konkretne. Roz­
waż taką prośbę: W yobraź sobie cytrynę i banana obok siebie, ale nie wyobra­
żaj sobie cytryny ani po prawej, ani po lewej stronie, tylko obok banana. Zapro­
testujesz, że żądanie jest niemożliwe; jeśli cytryna i banan są obok siebie w
wyobrażeniu wzrokowym, jedno albo drugie musi być na lewo. Kontrast mię­
dzy twierdzeniem a m atrycą jest bardzo silny. Twierdzenie m oże przedstawiać
koty bez uśmiechu, uśmiechy bez kotów czy każdą inną bezcielesną abstrak­
cję: kwadraty bez żadnych konkretnych wymiarów, symetrię bez żadnego kon­
kretnego kształtu i tak dalej. To jest jego urok: jest to suche stw ierdzenie jakie­

316
goś abstrakcyjnego faktu, nie zaśm iecone nieważnym i detalami. Przestrzenne
matryce, ponieważ składają się tylko z wypełnionych i nie wypełnionych skraw­
ków, zm uszają do konkretnego ułożenia m aterii w przestrzeni. To sam o doty­
czy wyobrażeń wzrokowych: nie je st m ożliw e form ow anie w yobrażenia „sy­
metrii” bez wyobrażenia sobie czegoś konkretnego, co jest sym etryczne.
Konkretność wyobrażeń w zrokow ych pozw ala na kooptow anie ich jako
poręcznego kom putera analogow ego. Am y jest bogatsza niż Abigail; Alicia nie
jest tak bogata jak Abigail; kto jest najbogatszy? Wielu ludzi rozwiązuje te sylogi-
zmy, ustawiając postacie obok siebie w wyobrażeniu wzrokowym, od najmniej
bogatej do najbogatszej. Dlaczego to m a działać? M edium leżące u podstaw w y­
obrażeń wzrokowych ma komórki poświęcone każdej lokalizacji, w układzie dwu­
wymiarowym. Mamy tu za darmo wiele praw d geometrycznych. Na przykład
przestrzenny układ z lewej do prawej je st przechodni: jeśli A jest n a lew o od B,
a B jest na lewo od C, to A je st na lew o od C. Każdy mechanizm wyszukujący,
który znajduje usytuowanie kształtów na matrycy, będzie automatycznie respek­
tował przechodniość; architektura m edium nie daje m u innego w yboru.
Załóżmy, że ośrodki rozumowania w m ózgu mogą zdobyć kontrolę nad m e­
chanizmem, który wtłacza kształty w m atrycę i odczytuje z niej ich usytuowanie.
Te demony rozumowania mogą wykorzystać kształt matrycy jako surogat utrzy­
mywania w umyśle pewnych logicznych ograniczeń. Bogactwo, tak ja k usytu­
owanie na linii, jest przechodnie: jeśli A je st bogatsze od B, a B jest bogatsze od C,
; to A jest bogatsze od C. Posługując się w wyobrażeniu usytuowaniem w celu
^symbolizowania bogactwa, myślący korzysta z przechodniości lokalizacji wbudo­
wanej w matrycę i nie musi rozpoczynać serii kroków dedukcyjnych. Problem
sprowadza się do wtłoczenia i w yszukania. Jest to dobry przykład na to, ja k
forma m entalnej reprezentacji określa, co łatw o, a co trudno pom yśleć.
W yobrażenia w zrokowe przypom inają m atryce także dlatego, że sprow a­
dzają rozm iar, kształt, lokalizację i k ierunek do jednego wzorca konturów , za­
miast schludnie dzielić je na odrębne tw ierdzenia. Obracanie (obrazu) w um y­
śle jest dobrym przykładem . Przy ocenie kształtu obiektu człow iek nie m oże
ignorować kierunku jego ustaw ienia - co byłoby proste, gdyby był on określo­
ny odrębnym twierdzeniem . M usi zatem patrzeć na niego pod coraz to innym
kątem nachylenia i obserwować, ja k zm ienia się kształt. Kierunku nie m ożna
przeliczyć w jednym posunięciu, ja k m nożenie macierzy w kom puterze cyfro­
wym; im dalej kształt je st wychylony, tym dłużej trwa jego obracanie. M usi
istnieć nałożona na m atrycę sieć rotacyjna, która przesuwa zawartość kom órek

317
o kilka stopni'wokół swojego centrurn. Eksperymenty dotyczące tego, jak In
dzie rozwiązują problemy przestrzenne, ujawniły bogate instrumentarium umy­
słow e do operacji graficznych, takich ja k zbliżanie elementów obrazu, kurcze-
nie, panoramowanie, skanowanie, kopiow anie i barwienie. Wizualne myśle­
nie, n a przykład ocenianie, czy dw a obiekty leżą wzdłuż tej samej linii lubcży
dw ie plam y różnej wielkości m ają ten sam kształt, wiąże te operacje w se­
kw encje umysłowej animacji.
I na koniec, wyobrażenia ujm ują kształt obiektu, a nie tylko jego znacze­
nie. Niezawodnym sposobem spowodowania, by ludzie mieli wyobrażenia wzro­
kow e, je st zapytanie ich o mało znane detale kształtu czy koloru obiektu tuszy
p sa gończego, krzywizny w B, odcień mrożonego groszku. Kiedy cecha jest
w arta odnotowania - koty m ają pazury, pszczoły mają żądła - wkładamy ją
ja k o wyraźne stwierdzenie do naszej pojęciowej bazy danych, żeby później
m ożna ją było natychmiast odszukać. Jeśli jednak cecha jest mało ważna, to
przywołujem y pamięć wyglądu przedm iotu i omiatamy naszym analizatorem
kształtów wyobrażenie wzrokowe. Szukanie uprzednio nie zauważonych wła­
ściwości geometrycznych nieobecnego przedmiotu jestjedną z głównych funkcji
w yobrażeń wzrokowych i K osslyn pokazał, że ten proces umysłowy różni się
od wyławiania wyraźnych faktów. Kiedy pytał o wielokrotnie powtarzane fak-?
ty, n a przykład czy kot ma pazury lub czy homar ma ogon, szybkość odpowie­
dzi zależała od tego, jak silnie obiekt i jego część kojarzyła się w pamięci.
Ludzie musieli wyszukać odpowiedź w umysłowej bazie danych. Kiedy jednak
pytanie było bardziej niezwykłe, na przykład czy kot ma głowę albo czy homar
m a usta, a ludzie konsultowali w yobrażenie wzrokowe, szybkość odpowiedzi
zależała od rozmiaru części; w eryfikacja mniejszych trwała dłużej. Ponieważ
rozm iar i kształt są w wyobrażeniu wymieszane, szczegóły mniejszych form
trudniej analizować.
Przez dziesięciolecia filozofow ie sugerowali, że doskonałym sprawdzia­
nem , czy wyobrażenia w zrokowe są obrazam i czy opisami, jest to, czy ludzie
potrafią reinterpretować dw uznaczne kształty, jak kaczka-królik:
Gdyby umysł zapam iętywał tylko opis, osoba, która widzi kaczkę-królika
jako królika, powinna schować tylko etykietkę „królik”. Etykietka ta nie za­
biera jakiejkolw iek wzmianki o kaczce, później więc widzący królika pow i­
nien być zaskoczony, słysząc pytanie, czy w kształcie ukrywa się jakieś inne
zwierzę; dwuznaczna inform acja geom etryczna została wymazana. Jeśli je d ­
nak m ózg zapam iętuje w yobrażenia, to geom etria nadal jest dostępna i ludzie
powinni um ieć przywołać w yobrażenie i zbadać je pod kątem now ych inter­
pretacji. Kaczka-królik okazuje się trudnym przypadkiem , poniew aż ludzie
zapamiętują kształty z ram ą odniesienia przód-tył, a nowa interpretacja kaczki-
Icrólika wym aga odwrócenia ramy. Dzięki jednak łagodnemu zachęcaniu (takie­
mu jak skłanianie do koncentrow ania się na zagięciu w tyle głowy) w ielu ludzi
widzi kaczkę w wyobrażeniu królika i odw rotnie. Niemal każdy potrafi do­
strzegać na przem ian prostsze niejednoznaczne kształty. Psycholodzy Ronald
Finkę, M artha Farah i j a poprosiliśm y ludzi o reinterpretacje w yobrażeń wy­
łącznie na podstawie słownego opisu, który czytaliśm y głośno, gdy m ieli za­
mknięte oczy. Jaki obiekt m ożesz „zobaczyć” w każdym z tych opisów ?

W yobraź sobie literę D . O b ró ć j ą o 9 0 sto p n i w p raw o . U m ieść n a d nią


cyfrę 4. Teraz usuń poziom ą linię z 4 na praw o od linii pionow ej.

W yobraź sobie literę B. O bróć ją 90 stopni w lewo. Um ieść trójkąt o tej sam ej
szerokości i w skazujący w dól bezpośrednio p o d nią. Zabierz poziom ą linię.

W yobraź sobie literę K. U m ieść kw adrat obok niej po lewej stronie. U m ieść koło
w ew nątrz kwadratu. O bróć figurę 90 stopni na lew o.

W iększość ludzi nie miała kłopotów ze znalezieniem żaglówki, w alentyn­


ki i telewizora, które były zawarte implicite w potoku słów.

***
W yobrażenia wzrokowe to cudow na zdolność, ale nie wolno nam dać się
ponieść idei obrazów w głowie.
Po pierw sze, ludzie nie potrafią rekonstruow ać obrazu całej sceny. Jest on
fragmentaryczny. Pam iętam y przelotnie w idziane części, tworzymy z nich w
umyśle żywy obraz, a potem dokonujem y żonglerki, żeby odświeżyć blaknący
wizerunek każdej części. Co gorsza, każdy rzut oka rejestruje tylko powierzch­
nie widoczne z jednego punktu obserwacji, w ypaczone przez perspektywę. (Pro-

319
stym przykładem jest paradoks torów kolejowych - większość ludzi widzi zbie­
gające się toiy w swoich wyobrażeniach wzrokowych, a nie tylko w rzeczywisto­
ści). Żeby zapamiętać obiekt, obracamy go albo spacerujemy wokół niego, a to
znaczy, że nasza pamięć o nim jest albumem odrębnych obrazów, z różnych punk­
tów widzenia. Obrazcałego przedmiotu jest jak pokaz przezroczy lub pastisz.
To wyjaśnia, dlaczego wynalezienie perspektywy w sztuce trwało tak dłu­
go, m im o że wszyscy widzą w perspektywie. Obrazy malowane bez renesanso­
wego mistrzostwa wyglądają nierealistycznie, ale nie dlatego, że są całkowicie
pozbaw ione perspektywy. (Nawet jaskiniowe malunki kromaniończyków mają
pewną dozę dokładnej perspektywy). Na ogół odległe obiekty są mniejsze, nie­
przezroczyste obiekty zasłaniają swoje tło i fragmenty obiektów stojących za nimi,
a wiele pochylonych płaszczyzn jest skróconych. Problem polega na tym, że
różne części obrazu są pokazane tak, jak wyglądałyby z różnych punktów wi­
dzenia, a nie jak ze stabilnego punktu obserwacyjnego w oknie Leonarda. Ża­
den śm iertelnik przykuty do jednego miejsca w jednym czasie nie może oglądać
sceny z wielu punktów widzenia naraz, a więc namalowany obraz nie odpowiada
niczem u, co człowiek kiedykolwiek widział. Wyobraźnia nie jest oczywiście
przykuta do jednego miejsca w jednym czasie i obrazy bez poprawnej perspek­
tyw y m ogą, paradoksalnie, być wymownym odtworzeniem naszych wyobra­
żeń wzrokowych. Kubiści i surrealiści, którzy gorliwie konsum owali psycho­
logię, um yślnie używali w swoich obrazach wielości perspektyw, być może po
to, żeby zwrócić uwagę zblazowanych fotografiami widzów na ulotność oka
wyobraźni.
D rugie ograniczenie polega na tym, że wyobrażenia są niewolnikami orga­
nizacji pamięci. Nasza wiedza o świecie nie zmieści się w żaden sposób w
jed n y m wielkim obrazie czy mapie. Istnieje zbyt wiele skal, od gór clo pcheł,
żeby pasowały do jednego medium o ustalonej ziarnistości. Nasza pamięć wzro­
kow a nie może być także pudełkiem od butów wypchanym fotografiami. Nie
sposób byłoby znaleźć potrzebne zdjęcie bez obejrzenia wszystkich, żeby roz­
poznać, co na nich jest. (Archiwa fotografii i wideo stoj ą przed podobnym pro­
blem em ). Zapamiętane obrazy muszą być nazwane i uporządkowane w super-
strukturze pojęć, może trochę jak hipermedia, gdzie pliki graficzne są powiąza­
ne z ich tytułami wewnątrz dużego tekstu czy bazy danych.
M yślenie wizualne znajduje się często pod silniejszym w pływem wiedzy
pojęciowej, jakiej używamy do uporządkowania naszych wyobrażeń, niż za­
wartości samych wyobrażeń. Mistrzowie szachowi znani są ze swojej fenome-

320
palnej pam ięci figur na szachownicy. N ie je s t tak jed n ak dlatego, że ludzie z
fotograficzną pam ięcią zostają m istrzam i szachow ym i. M istrzowie nie pam ię­
tają szachow nicy z losowo rozstaw ionym i figuram i lepiej od początkujących
szachistów. Ich pam ięć chw yta sensow ne relacje m iędzy figuram i, takie ja k
zagrożenie i obrona, a nie po prostu ich dystrybucję w przestrzeni.
Inny przykład pochodzi z cudow nie nieskom plikow anego technicznie eks­
perymentu psychologów R aym onda N ickersona i M arilyn Adams. Poprosili
oni ludzi o narysowanie z pamięci obu stron m onety jednocentow ej, którą każ­
dy widział tysiące razy. Rezultaty podziałały otrzeźwiająco. Am erykański cent
ma osiem cech: po jednej stronie profil A braham a Lincolna, napisy IN GOD
WE TRUST, rok i LIBERTY, a po drugiej pom nik Lincolna i napisy UNITED
STATES O F AM ERICA, E PLURIBUS U N U M i O N E CENT. Tylko pięć pro­
cent narysowało wszystkie osiem cech poprawnie. Średnia zapamiętanych cech
wynosiła trzy, z czego połow a była um ieszczona w złym m iejscu. Na rysun­
kach znalazły się: ONE PEN N Y, w ieniec laurowy, kłosy pszenicy, pomnik Wa­
szyngtona i Lincoln siedzący na krześle. B adani lepiej daw ali sobie radę, kiedy
proszono ich o zaznaczenie cech centa na podanej liście. (Bogu dzięki nikt nie
wybrał M A D E IN TAIWAN). Kiedy jed n ak pokazano im piętnaście rysunków
możliwych jednocentów ek, m niej niż połow a w ybrała poprawny. N ajw yraź­
niej w izualna pam ięć nie jest dokładnym obrazem całych obiektów.
Jeśli udało ci się z jednocentów ką, odpow iedz na pytanie, które z tych
stwierdzeń są prawdziwe:

M adryt leży dalej na północ niż W aszyngton.


Seattle leży dalej na północ niż M ontreal.
Portland w O regonie leży dalej na północ niż Toronto.
R eno leży dalej na zachód niż San D iego.
A tlantycki wpływ do Kanału Panam skiego leży dalej na zachód niż wpływ od O ce-
anu Spokojnego.

W szystkie są prawdziwe. N iem al w szyscy odpow iadają źle, rozum ując


następująco: N evada jest na w schód od K alifornii; San Diego leży w Kalifor­
nii; Reno je st w Nevadzie; a więc R eno je st n a w schód od San Diego. Takie
rozumowanie je st oczywiście niepopraw ne, jeżeli regiony geograficzne nie
układają się w szachownicę. N asza w iedza geograficzna nie je st wielką um y­
słową m apą, ale zestawem m niejszych m ap, uporządkow anych twierdzeniami
otym, w jak im są do siebie stosunku.

321
Wreszcie, wyobrażenia nie m ogą służyć jake^pojęs-ia ani jako znaczenia
stów w umysłowym słowniku. Długa tradycja w filozofii i psychologii empi­
rycznej próbowała dowodzić, że mogą, poniew aż pasuje to do dogmatu, że w
um yśle nie ma nic, czego nie było przedtem w zm ysłach. W yobrażenia miały
być zniekształconymi czy nałożonymi na siebie kopiam i doznań wzrokowych
z oszlifowanymi ostrymi kantami i rozpływ ającym i się koloram i, tak że mogą
reprezentować całe kategorie zam iast indyw idualnych obiektów. Dopóki nie
zastanowisz się zbyt głęboko, jak takie złożone w yobrażenia mogłyby wygią.
dać, idea brzmi prawdopodobnie. Jak jed n ak cokolw iek m oże reprezentować
abstrakcyjne idee, nawet coś tak prostego ja k pojęcie trójkąta? T rójkąt to każdy
trójstronny wielobok. Ale każde wyobrażenie trójkąta musi być równoramien­
ne, nierównoboczne lub równoboczne. John Locke enigm atycznie stwierdził,
że nasze wyobrażenie trójkąta jest „każdym i żadnym z nich równocześnie”;
B erkeley zakwestionował to stwierdzenie, wzyw ając swoich czytelników do
uformowania mentalnego wizerunku trójkąta, który jest równoramienny, nie-
równoboczny, równoboczny i nie je st żadnym z powyższych równocześnie;
Z am iast jednak porzucić teorię, że abstrakcyjne idee są wyobrażeniami wzro­
kow ym i, Berkeley wyciągnął wniosek, że nie posiadam y abstrakcyjnych idei!
N a początku dwudziestego w ieku E dw ard Titchener, jeden z pierwszych
psychologów eksperymentalnych w Stanach Zjednoczonych, podjął wyzwa­
nie. Starannie badając przez introspekcję w łasne wyobrażenia, stwierdził, że
m ogą one reprezentować każdą ideę, niezależnie od tego, jak jest abs trakcyjna:

Mogę zupełnie dobrze uzyskać obraz L o ck e’a, trójkąt, który nie jest trójkątem i :
je s t wszystkimi trójkątami rów nocześnie. To ulotna rzecz, pojaw ia się i znika co chwi-
Lę; pokazuje dwa lub trzy czerwone kąty z czerw onym i liniam i ciemniejącymi do czer­
ni, widziane na ciemnozielonym tle. N ie w ystępuje wystarczająco długo, bym mógł
powiedzieć, czy kąty łączą się, żeby stworzyć pełną figurę, a nawet czy podane są wszysK
k ie trzy niezbędne kąty.
Koń jest według mnie podw ójną krzyw ą i w ybujałą posturą z odcieniem grzywy;;
krow a to długawy prostokąt z pew nym w yrazem pyska, rodzajem przesadnego wydęcia
warg.
Przez całe moje życie w yobrażałem sobie znaczenia. I nie tylko znaczenia, ale,
także znaczenie. Znaczenie w ogóle je s t reprezentow ane w mojej świadomości przez
inny impresjonistyczny obraz. W idzę znaczenie jak o niebieskoszary czubek rodzaju,
szufli, który ma kawałek żółty (przypuszczalnie część rączki) i który właśnie wkopuję
się w ciemną masę czegoś, co w ydaje się plastikiem . M am klasyczne wykształcenie; .<
je s t możliwe, że ten obraz jest echem jakiegoś często powtarzanego upomnienia „dokop
się do znaczenia” w jakimś akapicie z greki czy łaciny.

322
Doprawdy, przesadne, wydęcie! K row a z C heshireT itchenera, jego trójkąt
z czerwonymi kątami, które naw et się nie łączą, i jego łopata znaczenia w ża­
den sposób nie m ogą być pojęciam i leżącym i u podstaw jego rozum ow ania. Z
pewnością nie wierzył, że krowy są prostokątne lub że trójkąty poradzą sobie
doskonale bez jednego ze swoich kątów. Coś innego w jeg o głow ie, a nie w y­
obrażenie, m usiało ucieleśniać tę wiedzę.
I to je s t problem z innymi twierdzeniam i, że w szelkie m yśli są wyobraże­
niami wzrokowym i. Przypuśćmy, że próbuję wyrazić pojęcie „m ężczyzna”
wyobrażeniem prototypowego m ężczyzny - powiedzm y, Freda M acM urraya.
problem polega na tym , co właściwie pow oduje, że to w yobrażenie służy jako
pojęcie „m ężczyzna” w odróżnieniu od, powiedzm y, pojęcia „Fred M acM ur-
ray”? Lub od pojęcia „wysoki m ężczyzna” , „dorosły” , „A m erykanin” lub „ak­
tor grający agenta ubezpieczeniowego, którego B arbara Stanw yck skłoniła do
popełnienia m orderstw a” ? Nie m asz kłopotów z rozróżnianiem konkretnych
mężczyzn, m ężczyzn w ogóle, A m erykanów w ogóle, ofiar kobiecych wam ­
pów w ogóle i tak dalej, m usisz więc m ieć w głow ie coś więcej niż obraz typo­
wego mężczyzny.
I jak m ogłoby konkretne w yobrażenie w zrokow e reprezentow ać abstrak­
cyjne pojęcie, takie ja k „wolność” ? Statua W olności je st ju ż zajęta; przypusz­
czalnie reprezentuje pojęcie „Statua W olności” . C zego użyłbyś do wyrażenia
negatywnego pojęcia, takiego jak „nie żyrafa” ? W izerunek żyrafy przekreślo­
ny czerwoną ukośną linią? Co w ów czas reprezentow ałoby pojęcie „żyrafa z
czerwoną ukośną linią” ? A co z rozłącznym i pojęciam i, takimi ja k „albo kot,
albo ptak” , lub twierdzeniem: „W szyscy ludzie są śm iertelni”?
Obrazy są dwuznaczne, ale myśli, z definicji, nie m ogą być dwuznaczne.
Zdrowy rozsądek czyni rozróżnienia, których nie robią sam e obrazy; dlatego
zdrowy rozsądek nie jest po prostu zbiorem obrazów. Jeśli um ysłowy obraz jest
użyty do reprezentow ania myśli, m usi m u tow arzyszyć nagłów ek, zestaw in­
strukcji, ja k interpretować obraz - na co zwrócić uwagę, a co zignorować. Same
nagłówki nie mogą być obrazami, bo znaleźlibyśm y się w punkcie wyjścia.
Kiedy kończy się widzenie, a zaczyna m yśl, nie m a ucieczki od potrzeby abs­
trakcyjnych sym boli i twierdzeń, które w ybierają dla um ysłu aspekty obiektu,
by mógł nim i manipulować.
N aw iasem m ówiąc, dwuznaczności obrazów nie pojęli projektanci gra­
ficznych kom puterow ych interfejsów i innych inkrustow anych ikonam i pro­
duktów konsum pcyjnych. Mój ekran kom puterow y je st ozdobiony małymi ry­
sunkami, które dokonują rozm aitych rzeczy, gdy w ybierze się je kliknięciem,
myszy. Za nic nie jestem vv stanie zapamiętać, co m ała lornetka, pipetka czy
srebrna taca m ają robić. Obraz jest wart tysiąca słów, ale to nie zawsze jest taki
dobry pomysł. W którym ś m om encie między gapieniem się a myśleniem wy­
obrażenia m uszą ustąpić ideom.
DOBRE POMYSŁY

„M am nadzieję, że nie zamordował pan aż nazbyt skutecznie sw ego własnego


i mojego dziecka” . Tak napisał Darwin do A lfreda R ussela W allace’a, biologa,
który niezależnie od niego odkrył dobór naturalny. Co skłoniło go do tego kw ie­
cistego stw ierdzenia? Darwin i W allace podziw iali się w zajem nie, m ieli też do
tego stopnia podobne poglądy, że z inspiracji tego sam ego autora (M althusa)
ukuli tę sam ą teorię w niemal tych sam ych słowach. Tych dw óch towarzyszy
dzielił jed n ak pogląd na ludzki umysł. D arw in skrom nie przepow iedział, że
„psychologia uzyska nowe fundamenty” , w sw oich dziennikach zaś pisał kwie­
ciście o tym , ja k teoria ew olucji zrew olucjonizuje badania nad um ysłem :

Pochodzenie człow ieka jest teraz dow iedzione. - M etafizyka będzie rozkw itać. -
C Ten, kto zrozum ie paw iana, zrobi więcej dla m etafizyki niż Locke.

Platon pow iada (...) że nasze „w yobrażone idee” w yrastają z preegzystencji duszy,
nie dają się w yprow adzić z dośw iadczenia - czytaj „m ałpy” dla preegzystencji.

N apisał p o tem dw ie książki o ew olucji ludzkich m yśli i uczuć, O pocho­


dzeniu człow ieka i O wyrazie uczuć u człow ieka i zwierząt.
W allace doszedł jednak do przeciwnego wniosku. U m ysł, powiedział, jest
zbyt skom plikow any ja k na potrzeby ew oluujących ludzi, jeg o ukształtowania
się nie m ożna w ięc wyjaśnić przez dobór naturalny. Z am iast tego „nadrzędna
inteligencja w iodła rozwój człowieka w określonym kierunku i do określonego
celu”. E t tu!
W allace został kreacjonistą, kiedy zauważył, że łow cy-zbieracze - „dziku­
sy” w dziew iętnastow iecznym żargonie - są biologicznie odpowiednikam i

325
współczesnych Europejczyków. Mieli mózgi tych sam ych rozm iarów i z
twością m ogliby przystosow ać się do intelektualnych w ym ogów współczesne­
go życia. Ich tryb życia, który był również trybem życia naszych ewolucyjnych
praprzodków, nie w ym agał jednak tego poziom u inteligencji, nie było więc
okazji, by go używ ać. Jak więc um ysł m ógł wyewoluować w odpowiedzi na
potrzeby łow iecko-zbierackiego życia? Wallace napisał:

Nasze praw o, nasze państwo i nasza nauka bezustannie w ym agają od nas rozważa­
nia rozm aitych skom plikow anych zjawisk, abyśm y dojść mogli do zam ierzonego rezul­
tatu. N aw et n asze zabaw y, takie ja k szachy, zm uszają nas do stosow ania tych przymio­
tów w stopniu niezw ykłym . Porów najm y to zjęzykam i dzikich, pozbaw ionych słów na
oznaczenie pojęć abstrakcyjnych, z całkow itą niezdolnością dzikusa do przewidywania
czegoś w ięcej niż najprostsze potrzeby życiowe, z jeg o nieum iejętnością kojarzenia
porów nyw ania czy rozum ow ania na jakikolw iek tem at ogólny, który nie oddziaływa
bezpośrednio na je g o zmysły.
(...) M ózg o połow ę w iększy od m ózgu goryla (...) w pełni w ystarczyłby dla po­
trzeb ograniczonego rozw oju um ysłow ego dzikusa; m usim y zatem przyznać, że duży
mózg, któ ry m dzikus napraw dę je st obdarzony, nie m ógłby w żaden sposób powstać:
dzięki jakiem u k o lw iek z ow ych praw ewolucji, których istota zaw iera się w tym, że
prow adzą do takiego stopnia organizacji, który dokładnie odpow iada potrzebom każde­
go gatunku, a nigdy poza nie nie w ykracza. (...) D obór naturalny m ógłby wyposażyć:
dzikusa w m ózg tylko o kilka stopni lepszy od mózgu małpy, tym czasem m ózg dzikusa
jest tylko niew iele gorszy od m ózgu filo z o fa '.

Paradoks W ałlace’a, widoczna ewolucyjna bezużyteczność ludzkiej inteli­


gencji, jest centralnym problem em psychologii, biologii i naukow ego świato­
poglądu. Także dzisiaj naukowcy, tacy jak astronom Paul D avies, sądzą, że
„wielka przesada” ludzkiej inteligencji obala darwinizm i w ym aga jakiegoś
innego czynnika „postępowej tendencji ew olucyjnej” , m oże samoorganizują- :
cego procesu, który pew nego dnia wyjaśni teoria złożoności. Niestety, nie jest
to bardziej zadow alające niż zaproponowana przez W allace’a idea o nadrzęd­
nej inteligencji wiodącej rozwój człowieka w określonym kierunku. Ta książ­
ka, a szczególnie ten rozdział, poświęcony jest próbie zredukow ania paradoksu
Wałlace’a z w strząsającego fundamentam i m isterium do trudnego, ale w zasa­
dzie norm alnego problem u badawczego ludzkiej nauki.
Stephen Jay G ould w eseju, którego bohateram i są D arw in i Wallace, po­
strzega W allace’a jako krańcowego adaptacjonistę, który ignoruje możliwość

1 Cyt. w: S. J. Gould, Niewczesny pogrzeb Darwina, przeł. N. Kancewicz-Hoffman, Warsza­


wa, 1999. s. 240-241. .

326
e2 zaptacji: istnienia adaptacyjnych struktur, które „przypadkowo pasują doin-
nych ról po przerobieniu” (na przykład kości szczęk, które zostały kośćm i ucha
środkowego), oraz „cech, które pow stają bez funkcji (...) ale pozostają dostęp­
ne do późniejszej kooptacji” (takie ja k kciuk pandy, który w rzeczyw istości jest
kością nadgarstka).

Przedm iot zaprojektow any w jak im ś konkretnym celu m oże rów nież - dzięki zło­
żoności sw ej struktury - służyć rozm aitym innym celom . F abryka m o że zakupić kom ­
puter jedynie po to, by w ypisyw ać com iesięczną listę płac, ale taka m aszyna m oże rów ­
nież analizow ać w yniki głosow ania lub pobić każdego z kretesem (a przynajm niej z
każdym zrem isow ać) w kółko i krzyżyk2.

Zgadzam się z Gouldem , że m ózg został egzaptowany do takich now ości


jak rachunek czy szachy, ale to jest tylko w yznanie wiary ludzi takich ja k my,
którzy wierzą w dobór naturalny; to zwyczajnie nie może być nieprawdą. Otwarta
pozostaje kwestia, kto lub co dokonuje przerobienia i kooptacji, i dlaczego struk­
tura oryginalna nadaw ała się do kooptacji. Porów nanie z fabryką tu nie pom a­
ga. Kom puter, który w ypisuje czeki wypłat, nie m oże analizow ać w yników
glosowania an i grać w kółko i krzyżyk, jeśli ktoś go nie przeprogram uje.
Wallace zboczył z drogi nie dlatego, że był za w ielkim adaptacjonistą, ale
dlatego, że był m arnym lingwistą, psychologiem i antropologiem (oceniając
go, niesprawiedliwie, w edług współczesnych standardów). W idział przepaść
między prostym , konkretnym sposobem m yślenia ludów łow iecko-zbierac-
kich o sprawach bieżących a abstrakcyjną racjonalnością now oczesnych zajęć,
jak nauka, m atem atyka i szachy. Ale nie m a tu żadnej przepaści. W allace, żeby
oddać m u sprawiedliwość, wyprzedzał swoją epokę, zdając sobie sprawę z tego,
że łowcy-zbieracze nie znajdowali się na niższych szczeblach biologicznej dra­
biny. M ylił się jednak co do ich języka, myśli i trybu życia. U m iejętność prze­
trwania łow cy-zbieracza je st trudniejszym problem em niż zajm ow anie się ra ­
chunkami czy gra w szachy. Jak w idzieliśm y w rozdziale trzecim , ludzie we
wszystkich społecznościach m ają słow a wyrażające pojęcia abstrakcyjne, po­
trafią przew idzieć to, co w ychodzi poza proste potrzeby, zestaw iać zagadnie­
nia, porów nyw ać i rozum ow ać na tem aty ogólne, które nie odw ołują się bez­
pośrednio do ich zmysłów. I wszędzie z pow odzeniem w ykorzystują te zdolno­
ści do p rz ech y trz en ia m echanizm ów obronnych lokalnej flo ry i fauny.

1 S.J. Gould,op. cit., Warszawa 1999, s. 242.

327
Wkrótce zobaczymy, że wszyscy ludzie, ju ż od kołyski, upraw iają pewien ro­
dzaj naukowego myślenia. W szyscy jesteśm y intuicyjnym i fizykam i, biologa­
mi, inżynierami, psychologami i matematykami. Dzięki tym wrodzonym talen­
tom przewyższamy w działaniu roboty i dewastujem y planetę.
Z drugiej strony, nasza intuicyjna wiedza różni się od tego, co robią ludzie
w białych fartuchach. Chociaż większość z nas nie zgodziłaby się z Lucy z
komiksu Fistaszki, że jodły (fir) dają nam futra (fur), w róble w yrastają na orły
które zjadamy w Dzień Dziękczynienia, i że m ożna określić w iek drzewa li­
cząc jego liście, nasze przekonania są czasami rów nie nonsensowne. Dzieci
twierdzą, że kawałek styropianu nic nie waży oraz że ludzie zn ają wyniki
zdarzeń, w których nie uczestniczyli i o których nie słyszeli. W yrastają po­
tem na dorosłych, którzy myślą, że kula wylatująca ze spiralnej rury będzie
dalej leciała po spirali i że po serii reszek rzucona m oneta z w iększym prawdo­
podobieństwem pokaże orła.
Ten rozdział poświęcony jest ludzkiemu rozumowaniu: ja k ludzie pojmują
sens świata. Aby poddać nasze zdolności rozum ow ania odwrotnej inżynierii,
musimy zacząć od paradoksu Wallace’a. Chcąc go rozwiązać, m usim y rozróż­
nić intuicyjną naukę i matematykę, które są częścią ludzkiego dziedzictwa, od
ich współczesnej, zinstytucjonalizowanej wersji, sprawiającej ludziom takie
kłopoty. Dopiero wówczas możemy badać, ja k działa nasza intuicja, skąd się
bierze, jak jest dopracowywana i szlifowana, aby osiągnąć wyżyny, których
przejawem jest współczesna cywilizacja.

Inteligencja ekologiczna
Odkąd szwajcarski psycholog Jean Piaget porów nał dzieci do małych na­
ukowców, psycholodzy porównywali ludzi z ulicy, m łodych i starych, do osoby
pracującej w laboratorium. Analogia jest do pew nego stopnia sensowna. Za­
równo naukowcy, ja k i dzieci muszą zrozumieć świat, a dzieci są ciekawskimi
badaczami, starającymi się zamienić swoje obserwacje w uzasadnione uogól­
nienia. Nocowali kiedyś u mnie przyjaciele oraz siostra z rodziną: trzyletni
chłopiec przyglądał się, jak moja siostra kąpała kilkum iesięczną córkę. Chło­
piec przypatrywał się uważnie przez kilka minut i oznajm ił: „N iem ow lęta nie
mają penisów” . Chłopiec zasługuje na nasz podziw - nie za poprawność wnio­
sku, ale za naukowego ducha.

328
D obór naturalny nie ukształtow ał nas jednak, żebyśm y dostaw ali dobre
stopnie na lekcjach nauk ścisłych czy publikowali w pism ach naukow ych.
Ukształtował nas, byśm y opanow ali lokalne środowisko, i to doprow adziło do
rozbieżności m iędzy naszym naturalnym sposobem m yślenia a tym , czego
wymagają uniwersytety.
Przez w iele lat psycholog M ichael Cole i jego koledzy badali plem ię w
Liberii, zw ane Kpelle. Jest to elokwentna grupa, która lubi sp o ry i dyskusje.
Większość je s t analfabetam i bez żadnego w y kształcenia i n ie w y p ad ają d o ­
brze w testach, k tó re nam w y d ają się łatwe. Poniższy dialog pokazuje dla­
czego:
Eksperymentator. Flum o i Yakpalo zawsze razem piją sok trzcinow y (rum).
Flumo pije sok trzcinowy. C zy Yakpalo pije sok trzcinow y?
Badany: F lum o i Yakpalo piją sok trzcinowy razem , ale k ied y Flum o za­
czął pić, Yakpalo tego dnia tam nie było.
Eksperym entator: A le pow iedziałem , że Flum o i Yakpalo zaw sze razem
piją sok trzcinowy. Pew nego dnia Flum o pił sok trzcinowy. Czy Yakpalo pił sok
trzcinowy?
Badany: W dniu, w którym Flum o pił sok trzcinowy, Yakpalo tam nie było.
Eksperymentator: D laczego?
Badany: D latego, że Yakpalo poszedł tego dnia do swojej wsi, a Flum o
; został tego dnia w m ieście.

Nie jest to nietypow y przykład; badani przez C ole’a często m ów ili rzeczy
takie jak: „Yakpalo teraz nie je st tutaj; dlaczego nie pójdziesz i go nie spytasz?”
Psycholog U lric Neisser, który wybrał ten dialog, zauważa, że te odpow iedzi w
żadnym w ypadku nie są głupie. Po prostu nie są odpow iedziam i n a pytania
eksperymentatora.
Podstaw ow ą regułą przy rozw iązyw aniu problem u w szkole je s t oparcie
rozumowania na przesłankach w ym ienionych w pytaniu, bez odw oływ ania się
do naszej wiedzy. Ta postaw a je s t ważna we współczesnej edukacji. K ilka ty­
sięcy lat od w yłonienia się cyw ilizacji podział pracy pozw olił klasie znających
się na rzeczy fachow ców na rozw inięcie m etod wnioskow ania, które znajdują
szerokie zastosow anie i m ogą być upowszechniane przez pisem ne i form alne
instrukcje. Te m etody dosłow nie są pozbawione treści. D zielenie pozw ala obli­
czyć kilom etry na litr paliw a lub dochód na głowę. L ogika m oże pow iedzieć,
że Sokrates je st śm iertelnikiem lub - w przykładach podręcznika logiki Lew isa
Carrolla - że żadne jagnię nie je s t przyzw yczajone do patenia cygar, wszyscy
bladzi ludzie to flegmatycy, a kulaw y szczeniak nie podziękuje za propozycję
pożyczenia skakanki. S tatystyczne narzędzia psychologii eksperymentalnej
zostały pożyczone z agronom ii, gdzie w ynaleziono je do szacow ania wpływu
różnych nawozów na plony. Te narzędzia świetnie zdają egzam in w psycholo­
gii, m im o że - jak napisał je d e n z psychologów : „nie pracujem y z nawozem, a
przynajm niej nie św iadom ie” . S iłą tych narzędzi jest to, że m ożna je zastoso­
wać do każdego problem u niezależnie od początkowego stopnia ignorancji -
ja k działa percepcja kolorów, ja k w ysłać człow ieka na Księżyc, czy mitochon-
drialna E w a była Afrykanką. A by opanow ać tę technikę, studenci m uszą uda­
wać ignorancję, z którą później b ęd ą się borykali, rozw iązując problemy w
sw oim życiu zawodowym . U c zeń gim nazjum pracujący nad geom etrią eukli-
desow ą nie dostanie pochw ały za w yciągnięcie linijki i zm ierzenie trójkąta,
chociaż gwarantuje m u to p o p ra w n ą odpow iedź. Celem lekcji jest wpojenie
metody, którą później m ożna stosow ać do w yliczania czegoś niemierzalnego,
ja k na przykład odległości do K siężyca.
Poza szkołą, oczyw iście, nig d y nie m a sensu ignorow anie tego, co wiesz.
M ożna wybaczyć członkow i p lem ien ia Kpelle pytanie: „C hw ileczkę, chcesz
wiedzieć, czy Yakpalo pije so k trzcinow y, czy nie chcesz?” Jest to prawda za­
rów no w odniesieniu do w ied zy nabytej przez jednostkę, ja k i przez gatunek.
Żaden organizm nie potrzebuje pozbaw ionych treści algorytmów, dających się
stosować do każdego problem u, niezależnie od jego ezoteryczności. Nasi przod­
kowie natykali się na pew ne problem y przez setki tysięcy czy m iliony lat -
rozpoznawanie obiektów, w ytw arzanie narzędzi, uczenie się lokalnego języka,
znajdowanie partnera, p rzew idyw anie ruchów zwierząt, znajdow anie drogi - i
nigdy nie natykali się na in n e - w ysyłanie człow ieka n a K siężyc, produkcja
lepszej prażonej kukurydzy, udow odnien ie ostatniego tw ierdzenia Fermata.
W iedza, która rozwiązuje o k reślo n e problemy, jest często nieistotna dla innego
rodzaju problemów. W pływ p o ch y ło ści na odbijanie św iatła je st ważny przy
ocenie kształtu, ale nie przy o c e n ie w ierności potencjalnego partnera. Wpływ
kłam stwa na ton głosu p o m ag a p rzy ocenie wierności, ale nie kształtu. Dobór
naturalny nie dba o idee liberalnej edukacji i prowadzi do pow staw ania mecha­
nizmów wnioskowania, k tó re d o w ykonania własnych zadań w ykorzystują od­
wieczne regularności w ich w ą sk o w yspecjalizow anych dziedzinach. Tooby i
Cosmides nazywają sp ecy ficzn ą dla danego przedm iotu inteligencję naszego
gatunku „ekologiczną racjonalnością.”
D rugą przyczyną, dla której nie wyewoluowaliśm y n a praw dziw ych na­
ukowców, jest koszt wiedzy. W iedza je st droga i chodzi nie tylko o nadprzew o­
dzący superakcelerator, ale także o elem entarną analizę przyczyny i skutku,
zgodną z kanonami wnioskowania indukcyjnego Johna Stuarta M illa. N iedaw ­
no byłem niezadowolony z chleba, który piekłem , ponieważ by ł zbyt suchy i
kruszył się. D ałem w ięc więcej Wody, m niej drożdży i obniżyłem temperaturę
pieczenia. Do dzisiaj nie wiem, który z tych zabiegów zadziałał. Jako naukowiec
wiedziałem, że właściwą procedurą byłoby wypróbow anie w szystkich ośm iu
kombinacji w planow aniu czynnikow ym : więcej wody, tyle sam o drożdży, ta
sama tem peratura; więcej wody, więcej drożdży, ta sama tem peratura; więcej
wody, tyle samo drożdży, niższa tem peratura, i tak dalej. Ale eksperym entow a­
nie zabrałoby osiem dni (dw adzieścia siedem , gdybym chciał spraw dzać dw a
powiększenia każdego czynnika, sześćdziesiąt cztery, gdybym chciał spraw ­
dzać trzy) i wym agałoby notatnika oraz kalkulatora. Chciałem sm acznego chle­
ba, a nie wkładu do archiwów ludzkiej wiedzy, zadowoliłem się więc pom ie­
szaniem wszystkiego w jednorazowej próbie. W dużym społeczeństw ie z pisaną
i zinstytucjonalizowaną nauką koszt rosnącej wykładniczo liczby testów od­
płaca się korzyściam i odkrytych praw dla dużej liczby ludzi. Dlatego podatnicy
■są skłonni do finansowania badań naukowych. Ale dla wąskich interesów poje­
dynczego człowieka czy małej grupy badania naukow e nie są w arte zachodu.
Trzecią przyczyną, dla której jesteśm y takimi sobie naukow cam i, je st fakt,
że nasze m ózgi zostały ukształtow ane, by nam ułatwić dostosow anie, a nie
poszukiwanie prawdy. Czasami praw da jest adaptacyjna, ale czasam i nie. K on­
flikty interesów są nieodłączne od ludzkiej kondycji (patrz rozdziały szósty i
siódmy), pragniem y zatem, by zw yciężyła nasza wersja prawdy, a nie sam a
prawda.
N a przykład we w szystkich społeczeństw ach ekspertyza je s t rozdzielona
nierówno. N asz um ysłowy aparat pojm ow ania świata, naw et rozum ienia pro­
stych słów, je st zaprojektowany do działania w społeczności, w której m ożem y
zasięgnąć porady eksperta, jeśli tego potrzebujemy. Filozof Hilary Putnam przy­
znaje, że jak większość ludzi, nie m a pojęcia, czym wiąz różni się od buku. Ani
on, ani my nie uważam y jednak, że te słow a są synonimami; w szyscy wiemy,
że odnoszą się do różnych drzew i że istnieją specjaliści, którzy nam m ogą
powiedzieć, które jest które, gdyby nam to było potrzebne. Eksperci są bezcen­
ni i na ogół nagradzani prestiżem oraz bogactwem . Nasze zaufanie do nich
wystawia ich jednak na pokusę. M ogą napom ykać o świecie cudów - nadprzy­

331
rodzonych mocy, rozgniew anych bogów, m agicznych w yw arów - który jest
niezgłębiony dla zw yczajnych śm iertelników, ale osiągalny dzięki ich usłu­
gom. Plemienni szamani to artyści oszustwa, którzy uzupełniają swoją znaczną
praktyczną wiedzę m agią sceniczną, transem narkotycznym i innymi tanimi
sztuczkami. Jak Czarodziej z Oz m uszą pilnow ać, by zw racający się do nich z
wiarą nie zobaczyli człow ieka pociągającego sznurki za kulisam i, a to stoi w
sprzeczności z bezinteresow nym poszukiw aniem prawdy.
W złożonym społeczeństw ie zależność od ekspertów naraża nas jeszcze
bardziej na działanie szarlatanów, od sprzedawców patentow ych lekarstw w
wesołych m iasteczkach po specjalistów, którzy doradzają rządom przyjęcie
programów wprowadzanych w życie przez nich samych. Nowoczesne praktyki
stosowane w nauce, ja k ocena prac przez innych naukowców, współzawodnic­
two o finansow anie i otw arta w zajem na krytyka, m ają w teorii zminimalizo­
wać konflikt interesów jak o zasadę, a czasam i robią to w praktyce. Dławienie
nauki przez nerwowe władze w zamkniętych społeczeństwach jest znanym wąt­
kiem w historii, od katolickiej południowej Europy po Galileuszu do Związku
Radzieckiego w dw udziestym wieku.
Nie tylko nauka m oże ucierpieć z pow odu działań ludzi władzy. Antropo­
log Donald Brown był zdziwiony, kiedy dowiedział się, że przez tysiąclecia
Hindusi z Indii nie zostawili dosłownie żadnych przekazów historycznych, pod­
czas gdy sąsiadujący Chińczycy w yprodukow ali pełne biblioteki książek. Po­
dejrzewał, że potentaci w społeczeństw ie dziedzicznych kast zdawali sobie
sprawę, iż nic dobrego nie m oże w yniknąć z pozw olenia badaczowi na grzeba­
nie w zapiskach z przeszłości, gdzie mógłby się natknąć na dowody podające
w wątpliwość ich pretensje do pochodzenia od herosów i bogów. Brown przyj­
rzał się dwudziestu pięciu cywilizacjom i porów nał te, które były zorganizowa­
ne na zasadzie dziedzicznych kast, z pozostałymi- Żadne ze społeczeństw ka­
stowych nie rozw inęło tradycji dokładnego spisyw ania przeszłości; zamiast
historii mieli mity i legendy. Kastowe społeczeństwa wyróżniały się także nie­
obecnością nauk politycznych, społecznych, biologii, biografii, realistycznych
portretów i jednolitej edukacji.
Dobra nauka jest pedantyczna, kosztowna i wywrotowa. To, że tego rodza­
ju presja selekcyjna będzie działać w niepiśm iennych bandach łowców-zbiera-
czy, takich jak nasi przodkow ie, było dość nieprawdopodobne, powinniśmy
zatem oczekiwać, że w rodzone „naukow e” zdolności ludzi będą się różnić od
autentycznego towaru.

332
M ałe szufladki
Hum orysta R obert B enchley pow iedział, że istnieją na św iecie dw ie klasy
ludzi: ci, którzy dzielą św iat na dw ie klasy, i ci, którzy tego nie czynią. Pytając
w rozdziale drugim, dlaczego um ysł identyfikuje jednostki, przyjm ow ałem za
oczywistość, że tworzy on kategorie. Obyczaj kategoryzow ania w ym aga je d ­
nak także bliższego rozpatrzenia. Ludzie wkładają rzeczy i innych ludzi do
szufladek um ysłowych, dają nazw ę każdej szufladce, apotem traktują całą za­
wartość szufladki jak o jedność. Skoro jednak nasi bliźni są rów nie unikatow i
jak ich odciski palców i nie m a dw óch identycznych płatków śniegu, skąd ten
pęd do kategoryzacji?
Podręczniki psychologii dają na ogół dw a wyjaśnienia, z których żadne nie
ma sensu. Jedno, że pam ięć nie m oże pom ieścić wszystkich zdarzeń, które bom ­
bardują nasze zmysły; zapam iętując tylko kategorie, zm niejszam y obciążenie
pamięci. M ózg jednak ze swoim i bilionam i synaps nie wydaje się m ieć za mało
miejsca do grom adzenia inform acji. M ożna sensownie pow iedzieć, że byty
kom binatoryczne nie m ogą pom ieścić się w pam ięci - zdania, partie szachów,
wszystkie kształty we w szystkich kolorach i rozm iarach i w każdej lokalizacji
- ponieważ liczba kom binatorycznych eksplozji może przekroczyć liczbę czą­
steczek we wszechświecie i przytłoczyć najhojniej obliczaną pojem ność m ó­
zgu. Ludzie jednak żyją przez nędzne dw a m iliardy sekund i nie m a znanej
przyczyny, dla której mózg, gdyby m usiał, nie mógł odnotować każdego obiek­
tu i zdarzenia, w którym uczestniczym y. Często pamiętam y także zarów no ka­
tegorie, jak i ich części składow e, takie ja k m iesiące, krewni, kontynenty i dru­
żyny baseballowe, a więc kategoria je st dodatkow ym obciążeniem m ózgu.
D rugą przypuszczalną przyczyną kategoryzacji jest to, że m ózg je s t zm u­
szony do porządkow ania; bez kategorii życie um ysłowe byłoby chaosem . Ale
porządek dla sam ego porządku jest bezużyteczny. M am przyjaciela, neurotyka
cierpiącego na natręctwa, którego żona m ów i dzw oniącym do niego ludziom ,
że m ąż nie może podejść do telefonu, poniew aż układa w porządku alfabetycz­
nym swoje koszule. Od czasu do czasu otrzym uję teksty od teoretyków, którzy
odkryli, że wszystko we w szechśw iecie dzieli się na klasy trójek: Ojciec, Syn i
Duch Święty; protony, neutrony i elektrony; męski, żeński i nijaki; i tak dalej,
strona za stroną. Jorge Luis B orges pisał o chińskiej encyklopedii, która dzieli­
ła zw ierzęta na: (a) należące do cesarza, (b) zabalsamowane, (c) w ytresow ane,
(d) m aciory karmiące, (e) syreny, (f) m ityczne, (g) bezpańskie psy, (h) objęte

333
pow yższą klasyfikacją, (i) trzęsące się z w ściekłości, (j) niezliczone, ( ^ nary­
sowane delikatnym pędzlem z sierści w ielbłąda, (1) inne, (m) te, które właśnie
stłukły wazon, (n) przypom inające z odległości pchłę.
Nie, umysł musi mieć jakąś korzyść z tw orzenia kategorii, i tym czymś jest
wnioskowanie. Oczywiście nie sposób w iedzieć w szystkiego o każdym obiek­
cie. M ożna jednak zauważyć niektóre jeg o właściw ości, przypisać go do kate­
gorii i na tej podstawie przew idzieć w łaściw ości, których nie zaobserwowali­
śmy. Jeśli M opsy ma długie uszy, to je st królikiem ; jeśli jest królikiem, powi­
nien jeść marchew, skakać i rozmnażać się jak, hm , królik. Im mniejsza katego­
ria, tym lepsza przepowiednia. W iedząc, że P eter je st królikiem amerykań­
skim, m ożem y przewidzieć, że rośnie, oddycha, porusza się, był karmiony mle­
kiem matki, zamieszkuje otwarte przestrzenie lub leśne polany, jest nosicielem
tularemii i może zarazić się m iksom atozą. Gdybyśm y w iedzieli jedynie, że jest
ssakiem, lista zawierałaby jedynie rośnięcie, oddychanie, poruszanie się i ssa­
nie m leka matki. Gdybyśmy wiedzieli jedynie, że jest zw ierzęciem , skurczyła­
by się do rośnięcia, oddychania i poruszania się.
Z drugiej strony, znacznie trudniej stw ierdzić, że P eter jest amerykańskim
królikiem , niż że jest ssakiem czy zw ierzęciem . B y zaliczyć go do ssaków,
trzeba tylko zauważyć, że m a sierść i porusza się, aby jed n ak stwierdzić, iż jest
królikiem amerykańskim, należy dostrzec, że m a długie uszy, krótki ogon, dłu­
gie zadnie łapy i białą sierść pod spodem ogona. Ż eby zidentyfikow ać bardzo
konkretną kategorię, musimy zbadać tak w iele w łaściw ości, że niewiele już
zostanie do wnioskowania. W iększość naszych codziennych kategorii znajduje
się gdzieś pośrodku: „królik” , a nie ssak czy królik am erykański; „samochód”,
a nie pojazd czy ford tem po; „krzesło”, a nie m ebel czy barcalounger. Jest to
kom prom is między trudnością ze zidentyfikow aniem kategorii a korzyściami,
jakie się z nią wiążą. Psycholog E leanor R osch nazyw a je kategoriam i podsta­
wowego poziomu. Są pierwszym i określeniam i obiektów, jakich uczą się dzie­
ci, ogólnie zaś, pierwszymi umysłowymi etykietkam i, które przypisujemy nowo
ujrzanym obiektom.
Dlaczego kategoria taka jak „ssak” czy „królik” je s t lepsza od kategorii:
„koszule szyte przez firm y zaczynające się na literę H ” lub „zwierzęta naryso­
wane bardzo delikatnym pędzlem z sierści w ielbłąda” ? W ielu antropologów i
filozofów wierzy, że kategorie są arbitralnym i konw encjam i, jakich uczymy
się wraz z innymi kulturowo uwarunkow anym i ocenam i, standaryzowanymi w
naszym języku. D ekonstrukcjonizm, poststrukturalizm i postm odernizm w na­

334
ukach humanistycznych doprow adzają ten pogląd do skrajności. Ale kategorie
m o g ą być pożyteczne tylko wów czas, gdy zazębiają się ze sposobem , w jaki
funkcjonuje świat. N a szczęście dla nas obiekty w świecie nie są rów no ułożo­
ne w rzędach i kolum nach listy inw entarza na podstawie właściw ości, które
zauważamy. Inwentarz świata je st bryłow aty. Stw orzenia z białym i od spodu,
puchatymi ogonami m ają długie uszy i żyją na leśnych polanach; stw orzenia z
płetwami mają na ogół łuski i żyją w w odzie. Poza książkam i dla dzieci ze
stronami do samodzielnego tw orzenia chim er nie m a królików ze skrzelam i
czy ryb z obwisającymi uszami. U m ysłow e szufladki działają, poniew aż rze­
czy pojaw iają się w zbiorach, które pasują do szufladek.
Czem u swój ciągnie do sw ego? Św iat je s t wyrzeźbiony i posortow any
przez prawa, których odkrycie je st celem nauk ścisłych i m atem atyki. Praw a
fizyki dyktują, że obiekty o w iększej gęstości niż woda znajdują się na dnie
jeziora, a nie na jego powierzchni. P raw a doboru naturalnego i fizyki spraw ia­
ją, że obiekty, które poruszają się szybko w środowisku płynnym , m ają obłe
kształty. Dzięki prawom genetyki potom stw o przypom ina swoich rodziców.
Prawa anatomii, fizyki i ludzkie intencje nakazują, by krzesła m iały taki kształt
i były wykonane z takich m ateriałów , które zapew nią im stabilność.

Jak widzieliśmy w rozdziale drugim , ludzie tw orzą dwa rodzaje kategorii.


Traktujemy gry i jarzyny jako kategorie, które m ają swoje stereotypy, płynne
granice i rodzinne podobieństwo. Taki rodzaj kategorii nie mieści się w ram ach
sieci neuronowych działających na zasadzie kojarzenia wzorców. Traktujem y
nieparzyste cyfry i kobiety jako kategorie, które m ają definicje, ścisłe granice i
wspólne cechy dla wszystkich członków. Przynależność do tego rodzaju kate­
gorii w ynika sama przez się z system u reguł. W kładam y pew ne rzeczy do obu
rodzajów kategorii um ysłowych - m yślim y o „babci” jako o siwowłosej roz-
dawczyni ciastek; myślim y także o „babci” jak o o żeńskim rodzicu rodzica.
Teraz możemy wyjaśnić, po co są te dw a sposoby myślenia. Rozm yte kate­
gorie pochodzą z badania obiektów i notow ania korelacji między ich cecham i
bez zastanawiania się nad nimi. Ich m oc przew idyw ania pochodzi z podobień­
stwa: jeśli A ma kilka cech w spólnych z B, prawdopodobnie m a także inne
cechy wspólne. D ziałają one na zasadzie odnotow yw ania zbiorów w rzeczy­
wistości. Dobrze zdefiniowane kategorie działają natom iast na zasadzie w y­

335
szukiwania praw , które pow oduj ą pow staw anie zbiorów. W ynikają z intuic '
nych teorii, które uwzględniają najlepsze domysły ludzi dotyczące sposobu f t u j
cjonowania świata. Ich m oc przew idyw ania pochodzi z dedukcji: jeśli A im p l'
kuje B i B je st prawdziwe, to A je st praw dziw e.
R zeczywista nauka słynie z tego, że wznosi się ponad rozm yte poczuc
podobieństwa i dobiera się do leżących u podstaw praw. W ieloryby nie są ryb^
mi, ludzie są m ałpam i człekokształtnym i; stała m ateria to w większości pusta
przestrzeń. Chociaż zwykli ludzie nie m yślą dokładnie tak ja k naukowcy, f0r!
mułowane przez nich teorie także nie ograniczają się do dostrzegania podo
bieństw, kiedy myślą o funkcjonow aniu świata. K tóre dw ie rzeczy z następują
cych trzech tworzą parę: białe włosy, siw e włosy, czarne włosy? A co z białą
chmurą, szarą chmurą, czarną chm urą? W iększość ludzi odpowiada, że czarne
włosy są nie do pary, poniew aż w m iarę starzenia się w łosy stają się najpierw
siwe, a potem białe, ale biała chm ura je st nie do pary, poniew aż szare i czarne
chmury dają deszcz. Jeśli stwierdzam, że m am krążek o średnicy ośmiu centy­
metrów, to do czego jest bardziej podobny, do ćw ierćdolarów ki czy do pizzy?
Czy istnieje większe prawdopodobieństwo, że jest to ćwierćdolarówka czy piz­
za? W iększość ludzi mówi, że jest bardziej podobny do ćwierćdolarówki, ale
jest większe prawdopodobieństwo, że je st to pizza. R ozum ują, że ćwierćdola­
rówki muszą mieć standardowe wymiary, ale pizze m ogą być różne. Na wypra­
wie do niezbadanego lasu widzisz wija, gąsienicę, która wygląda jak wij,'i
motyla, w którego zamienia się gąsienica. Ile rodzajów zw ierząt znalazłeś i
które należą do jednej kategorii? W iększość ludzi, w tym biolodzy, uważa, że
gąsienica i motyl są tym sam ym zw ierzęciem , a wij i gąsienica nie są, mimo
pozorów, że jest odwrotnie. Podczas pierwszej gry w koszyków kę widzisz gra­
czy blondynów w zielonych swetrach, którzy biegną z piłką do wschodniego
kosza, i czarnych graczy w żółtych swetrach, którzy biegną z piłką do zachod­
niego kosza. Rozlega się gwizdek i wchodzi czarny gracz w zielonym swetrze.
Do którego kosza pobiegnie? W szyscy wiedzą, że do wschodniego.
Czynione wbrew podobieństwom dom ysły pochodzą z intuicyjnych teorii
starzenia się, pogody, wymiany gospodarczej, biologii i społecznych koalicji.
Należą do większego systemu m ilczących założeń dotyczących rodzajów rze­
czy i praw nimi rządzących. Różne skutki w ynikające z tych praw m ożna roz­
ważać teoretycznie, żeby uzyskać przew idyw ania i w nioski co do niewidzia­
nych zdarzeń. Ludzie mają wszędzie dom orosłe poglądy na fizykę, żeby prze­
widywać, jak obiekty toczą się i podskakują; psychologię, żeby przewidywać

336
co inni ludzie myślą i robią; logikę, żeby w yprow adzać jedne praw dy z innych;
arytmetykę, żeby przew idyw ać wyniki agregacji; biologię, żeby rozum ow ać o
żywych istotach i ich m ożliwościach; pow inow actw o, żeby rozw ażać o pokre­
wieństwie i dziedziczeniu, oraz na całą rozm aitość system ów reguł społecz­
nych i praw nych. Ten rozdział w w iększości pośw ięcony jest badaniu tych in­
tuicyjnych teorii. Najpierw m usim y jed n ak zapytać: kiedy św iat pozw ala dzia­
łać teoriom (naukowym i intuicyjnym ), a kiedy zm usza do odwoływania się do
rozmytych kategorii definiowanych przez podobieństw o i stereotypy?

**
Skąd się biorą nasze grom ady rozm ytych podobieństw ? C zy są po prostu
częścią świata, który tak słabo rozum iem y, że um ykają nam leżące u podstaw
v prawa? C zy też świat rzeczyw iście m a rozm yte kategorie, n aw et m im o nasze­
go najlepszego naukowego rozum ienia? O dpow iedź zależy od tego, na jaką
•część św iata patrzymy. M atem atyka, fizyka i chem ia posługują się ścisłymi
: kategoriami, posłusznym i tw ierdzeniom i praw om , takim i ja k trójkąty i elek­
trony. W każdej jed n ak dziedzinie, w której rolę odgryw a historia, na przykład
v w biologii, elementy składowe dryfują w czasie m iędzy uprawnionym i katego­
riami, zostaw iając poszarpane granice. N iektóre z tych kategorii dają się defi­
niować, ale inne faktycznie są rozm yte.
W iększość biologów uw aża gatunki za upraw nione kategorie: są to popu­
lacje, które zostały reprodukcyjnie izolow ane i przystosow ały się do swojego
lokalnego środowiska. Adaptacja do niszy i krzyżow anie wsobne hom ogenizu­
ją populację, a więc gatunek w danym czasie je s t rzeczywistą kategorią w świe­
cie, którą taksonom ow ie potrafią zidentyfikow ać, używ ając dobrze zdefinio-
' wanych kryteriów . W yższa kategoria taksonom iczna, reprezentująca wszyst-
■kich potom ków jednego gatunku przodków , nie zachow uje się jednak tak do-
' brze. Kiedy organizmy praprzodków rozproszyły się, a ich potom kowie stracili
ze sobą kontakt i zaadaptowali do now ych ojczyzn, oryginalny ładny obrazek
stał się palim psetem . Rudziki, pingw iny i strusie m ają pew ne cechy wspólne,
na przykład pióra, ponieważ są pra-pra-praw nukam i pojedynczej populacji za­
adaptowanej do lotu. R óżnią się, poniew aż strusie są przystosow anym i do bie­
gania A frykańczykam i, a pingw iny przystosow anym i do pływ ania m ieszkań­
cami A ntarktydy. Latanie, kiedyś cecha w szystkich ptaków, je st teraz jedynie
częścią ich stereotypu.

337
Ptaki m ożna przynajm niej zaliczyć do ścisłej kategonihM .ogicznej;jestto
klad, dokładnie jedna gałąź genealogicznego drzewa organizmów. Reprezentu­
je potom ków jednej populacji przodków. N ie w szystkie jed n ak kategorie zwie­
rząt m ożna podpiąć do jednej gałęzi. Czasami potom kow ie gatunku rozchodzą
się w tak odm iennych kierunkach, że niektóre z ich latorośli są niem al nie do
poznania. Te gałązki trzeba odrąbać, żeby kategoria pozostała zw arta, główna
gałąź je s t zaś zn iek ształco n a przez poszarpane kikuty. Z am ienia się w roz­
m ytą kategorię, której granice określa podobieństw o, bez ścisłej, naukowej
definicji.
Ryby na przykład nie zajm ują jednej gałęzi na drzew ie życia. Należąca do
tego rodzaju ryba dw udyszna zrodziła zw ierzęta ziem now odne, których po­
tom kam i są gady, ich zaś potom kam i są ptaki i ssaki. N ie m a definicji, która
obejm uje w szystkie ryby i tylko ryby, żadnej gałęzi drzew a życia, która zawie­
ra łososia i rybę dw udyszna, ale wyklucza jaszczurki i krowy. Taksonomiści
Zaciekle debatują, co zrobić z kategoriami takim i ja k ryby, które są oczywiste
dla każdego dziecka, ale nie m ają naukowej definicji, poniew aż nie są ani ga­
tunkiem, ani kładem . N iektórzy upierają się, że nie m a czegoś takiego jak ryba;
jest to tylko stereotyp laika. Inni próbują rehabilitow ać pospolite kategorie,
takie ja k ryba, używ ając kom puterowych algorytmów, sortujących stworzenia
w zbiory o w spólnych właściwościach. Jeszcze inni zastanaw iają się, o co ta
cała aw antura; w idzą takie kategorie j ak rodziny i rzędy jak o kw estię wygody i
sm aku - w szystko zależy od tego, które podobieństw a są w ażne w aktualnie
prowadzonej dyskusji.
K lasyfikacja je s t szczególnie rozmyta, gdy m am y do czynienia z kikutami,
gdzie gałąź została odrąbana, czyli wymarłymi gatunkami, które stały się przod­
kam i now ej grupy. Skam ielina Archaeopteryxa, uw ażanego za przodka pta­
ków, została opisana przez pew nego paleontologa jak o „bardzo m am y gad i
niezbyt w iele z ptaka” . Anachroniczne w pychanie kolanem w ym arłych zwie­
rząt do w spółczesnych kategorii, którym dały początek, było złym obyczajem
wczesnych paleontologów, w barwny sposób opisanym w książce Goulda Won-
d erfu lL ife (Cudow ne życie).
Tak więc św iat czasam i przedstawia nam rozm yte kategorie i rejestrowa­
nie podobieństw to najlepsze, co m ożem y zrobić. Teraz m ożem y odwrócić py­
tanie. D laczego św iat czasam i dostarcza nam ścisłych kategorii?

S{« 5}C

338
W swojej książce Women, Fire, and D angerous Things (Kobiety, ogień i
niebezpieczne rzeczy), zatytułowanej od rozm ytej kategorii gram atycznej po­
chodzącej z jednego z języków Australii, lingw ista G eorge L ak o ff twierdzi, że
nieskazitelne kategorie są fikcją. Są artefaktami złego obyczaju szukania defi­
nicji, który odziedziczyliśm y po Arystotelesie, i teraz m usim y się z niego wy­
zwolić. L akoff rzuca wyzwanie czytelnikom, by znaleźli w św iecie kategorię o
ostrych granicach. Podkręć m ikroskop, a granice się rozm yją. W eź podręczni­
kowy przykład „matka” , kategorię z pozornie prostą definicją: „żeński rodzic”.
Och, dopraw dy? A co z matkam i zastępczym i? M atkam i adopcyjnym i? Daw­
czyniami kom órek jajow ych? A lbo weźm y gatunek. G atunek, w przeciw ień­
stwie do kontrowersyjnych szerszych kategorii, takich ja k „ryba” , m a podobno
jasną definicję: na ogół, populacja organizmów, które m ogą się kojarzyć i dać
płodne potom stw o. N aw et to jednak znika przy bliższym zbadaniu. Istnieją
szeroko geograficznie rozrzucone gatunki, w których zw ierzę z zachodniego
krańca zasięgu zam ieszkiw ania m oże spłodzić potom stw o ze zw ierzęciem z
centrum, a zw ierzę z centrum m oże spłodzić potom stw o ze zw ierzęciem ze
wschodu, ale zw ierzę z zachodu nie będzie m iało płodnego potom ka ze zwie­
rzęciem ze wschodu.
Te obserw acje są ciekawe, ale sądzę, że gubią w ażną spraw ę. Systemy
reguł są idealizacjam i, które abstrahują od kom plikujących aspektów rzeczy­
wistości. N igdy nie widać ich w czystej form ie, ale nie są przez to mniej
rzeczywiste. Nikt nie w idział trójkąta bez pola, płaszczyzny nie posiadającej
tarcia, punktu m asow ego czy nieskończonej losow o krzyżującej się wsobnie
populacji. N ie jest tak dlatego, że są to bezużyteczne wym ysły, ale dlatego, że
są zamaskowane przez złożoność i skończoność świata oraz przez wiele warstw
szumu. Pojęcie „m atka” je st doskonale zdefiniow ane w ew nątrz wielu wyide­
alizowanych teorii. W genetyce ssaków m atka jest źródłem kom órki płciowej,
która zaw sze zawiera chrom osom X. W ewolucyjnej biologii jest ona producen­
tem większej gamety. W fizjologii ssaków jest miejscem przedporodowego wzro­
stu i porodu; w genealogii - bezpośrednim żeńskim przodkiem; w niektórych praw­
nych kontekstach - opiekunką dziecka i żoną ojca dziecka. Zbiorow e pojęcie
„matka” polega na idealizacji w ielu idealizacji, w których w szystkie systemy
wybierają te same byty: dostawca jaja żywi płód, rodzi potom stw o, wychowuje
je i w ychodzi za m ąż za daw cę spermy. Tak ja k tarcie nie obala teorii Newtona,
egzotyczne zakłócenia wyidealizowanego ustawienia genetyki, fizjologii i pra­
wa nie czynią „m atki” bardziej rozm ytą kategorią w ram ach każdego z tych

339
systemów. N asze teorie, tak ludowe jak i naukowe, potrafią abstrahować od
bałaganiarstw a św iata i obnażać leżące u podstaw siły przyczynow e.

*** '
T rudno czytać o tendencji ludzkiego um ysłu do w kładania rzeczy w szu­
fladki zorganizow ane w okół stereotypu bez zastanaw iania się nad tragedią
rasizm u. Skoro ludzie tw orzą stereotypy naw et dotyczące królików i ryb, to
czy rasizm przychodzi nam naturalnie? A jeśli rasizm je st zarów no naturalny,
ja k i irracjonalny, to czy m iłość do stereotypów je st w irusem naszego oprogra­
m ow ania poznaw czego? W ielu psychologów społecznych i poznaw czych od­
pow iedziałoby „tak” . W iążą oni etniczne stereotypy z naszą nadgorliwością w
tw orzeniu kategorii i niew rażliw ością na praw a statystyki, które pokazują, że
te stereotypy są fałszyw e. Internetow a grupa dyskusyjna m odelarzy sieci neu­
ronow ych debatow ała kiedyś o tym, jaki rodzaj algorytm ów uczenia się dałby
najlepszy m odel A rchiego B unkera3. D yskutanci założyli, że ludzie stają się
rasistam i, kiedy ich sieci neuronow e działają źle lub kiedy są pozbaw ieni do­
brych przykładów treningow ych. Gdyby tylko nasze sieci m ogły używ ać wła­
ściwej reguły treningow ej i przyjąć wystarczającą liczbę danych, wzniosłyby
się ponad fałszyw e stereotypy i poprawnie rejestrow ały ludzką rów ność.
N iektóre stereotypy etniczne są faktycznie oparte n a złych bądź w ogóle
nie są oparte n a żadnych danych statystycznych; są produktem psychologii ko­
alicyjnej, która autom atycznie oczernia obcych (patrz rozdział siódm y). Inne
m ogą się opierać na dobrej statystyce nie istniejących ludzi, w irtualnych posta­
ci, spotykanych codziennie na dużym i małym ekranie: włoskich członków mafii,
arabskich terrorystów , czarnych handlarzy narkotyków , azjatyckich mistrzów
kung-fu, brytyjskich szpiegów i tak d alej.
Niestety niektóre stereotypy mogą się opierać na praw dziw ych danych sta­
tystycznych o rzeczyw istych ludziach. W Stanach Z jednoczonych istnieją dziś
napraw dę duże różnice m iędzy grupami etnicznym i i rasow ym i, jeśli chodzi o
przeciętne w yniki w szkole i proporcję w popełnianiu przestępstw . (Statystyki,
oczyw iście, nie m ów ią niczego o dziedziczności czy jakiejkolw iek innej do­
m niem anej przyczynie). Zwykli ludzie oceniają te różnice dość dokładnie, a

3 B ohater am erykańskiego serialu telewizyjnego AU in the Family, reprezentujący skrajnie


reakcyjne i rasistow skie przesądy -p r z y p . tłum.

340
niekiedy osoby m ające w iększy kontakt z m niejszościam i, n a przykład pra­
cownicy społeczni, m ają bardziej pesym istyczną i niestety dokładniejszą ocenę
częstotliwości w ystępow ania negatyw nych cech, takich ja k rodzenie nieślub­
nych dzieci i zależność od pom ocy społecznej. Dobry statystyczny budowni-
■ czy kategorii m ógłby rozwinąć stereotypy rasowe i podejm ow ać na ich podsta­
wie faktograficznie popraw ne, ale m oralnie odrażające decyzje w indywidual-
s nych w ypadkach. Takie zachow anie je st rasistow skie, nie dlatego, że je st irra­
cjonalne (statystycznie nieścisłe), ale dlatego, że szydzi z m oralnej zasady, iż
jest złem sądzenie jed n o stki na podstaw ie danych statystycznych dotyczących
- grupy rasowej czy etnicznej. A rgum ent przeciwko ksenofobii nie w ynika więc
z budowy racjonalnego statystycznego kategoryzatora w um yśle. W ynika z sys-
v: temu reguł, w tym w ypadku reguł etyki, który m ówi, kiedy w yłączyć naszego
: statystycznego kategoryzatora.

Program obowiązkowy
Skacząc po kanałach telew izyjnych, natrafiasz na pow tórkę L.A. Law i
chcesz wiedzieć, dlaczego jędzow ata prawniczka Rosalind Shays łka, zeznając
jako św iadek. G dyby ktoś zaczął ci w yjaśniać, że płyn w jej kanalikach łzo-
; wych pow iększał objętość, aż ciśnienie przekroczyło napięcie pow ierzchni o
tyle i tyle, przerw ałbyś ten wykład. C hcesz się dowiedzieć, że m a ona nadzieję
na w ygranie procesu przeciw ko sw oim byłym pracodaw com i roni krokodyle
łzy, żeby przekonać sąd przysięgłych, iż znalazła się w fatalnej sytuacji, kiedy
■firma ją zw olniła. Gdybyś jednak zobaczył następny odcinek i chciałbyś w ie­
dzieć, dlaczego spadła na dno szybu windy, kiedy przez przypadek w eszła w
otwarte drzwi, jej m otyw y byłyby nieistotne dla każdego, poza freudystą, który
zwariował. W yjaśnienie brzm i, że m ateria w sw obodnym spadaniu, w łączając
Rosalind Shays, ulega przyspieszeniu w tem pie 9,8 m etra na sekundę.
Istnieje wiele sposobów wyjaśnienia zdarzenia i jedne są lepsze od innych.
Nawet jeśli badacze m ózgu rozszyfrują któregoś dnia cały schem at okablow a­
nia m ózgu, ludzkie zachow anie najłatwiej zrozum ieć, kiedy w yjaśnia się je w
kategoriach przekonań i pragnień, a nie w olt i gramów. F izyka nie wyjaśnia
knowań przebiegłego praw nika, nie potrafi nas rów nież ośw iecić w sprawie
wielu prostszych działań żyjących stworzeń. Jak to zaobserw ow ał Richard
Dawkins: „G dy rzucić w pow ietrze m artwego ptaka, opisze elegancką parabo­
l ę - dokładnie tak, ja k to przew idują podręcznikifizyki - spadnie na ziemię i
pozostanie bez ruchu. Z achow a się tak, jak pow inno się zachować ciało stałe o
określonej m asie i charakterze powierzchni. Gdyby jed n ak rzucić w powietrze
żywego ptaka, nie zakreśli on paraboli i nie spadnie na ziem ię, tylko odleci i,
być może, nie dotknie ju ż ziem i, dopóki nie przekroczy granicy wojewódz­
twa”4. Rozum iem y ptaki i rośliny, jeśli chodzi o ich budow ę wewnętrzną. Aby
wiedzieć, dlaczego się poruszają i rosną, rozcinamy je i w kładam y kawałki pod
mikroskop. Innego rodzaju w yjaśnień w ym agają przedmioty, takie jak krzesło
i łom: określenia funkcji, jaką dany obiekt m a wykonywać. Próba zrozumienia,
dlaczego krzesła m ają stabilną pow ierzchnię poziom ą, przez rozcinanie ich i
wkładanie kaw ałków pod m ikroskop byłaby głupotą. W yjaśnienie brzmi, że
ktoś zaprojektow ał krzesło, by podtrzym ało ludzkie siedzenie.
Wielu badaczy nauk poznawczych wierzy, że umysł jest wyposażony we wro­
dzone intuicyjne teorie czy moduły dla wszystkich głównych sposobów rozumie­
nia świata. Istnieją moduły dotyczące obiektów i sił, istot ożywionych, artefaktów,
umysłu i obiektów naturalnych, jak zwierzęta, rośliny i minerały. Nie traktuj sło­
wa „teoria” dosłownie; jak widzieliśmy, ludzie niezupełnie działają ja k naukowcy.
Nie traktuj także zbyt poważnie metafory „modułu” ; ludzie potrafią mieszać i
dopasowywać swoje sposoby rozumowania na podstawie wiedzy intuicyjnej. Na
przykład pojęcie „rzucanie” łączy intencję (intuicyjna psychologia) z ruchem (in­
tuicyjna fizyka). Często także stosujemy różne sposoby myślenia w dziedzinach,
dla których nie były przeznaczone, na przykład humor w farsie (osoba jako obiekt),
religie animistyczne (drzewa lub góry mające umysł) i antropomorficzne opowia­
dania o zwierzętach (zwierzęta o ludzkim umyśle). Jak wspomniałem, wolę my­
śleć o wiedzy intuicyjnej w kategoriach anatomicznych, jak o o narządach umy­
słu, organach oraz tkankach, takich ja k układ odpornościowy, krew czy skóra.
Dzięki swojej wyspecjalizowanej budowie pełnią one wyspecjalizowane funkcje,
ale niekoniecznie pojaw iają się w szczelnie zamkniętych paczkach. Dodałbym
także, że lista intuicyjnych teorii, modułów czy sposobów rozumowania jest z
pewnością zbyt krótka. Badacze procesów poznawczych myślą o ludziach jak o
M r Spocku, tyle że bez śmiesznych uszu. Bardziej realistyczne wyliczenie uwzględ­
niałoby sposoby m yślenia i uczucia odnoszące się do niebezpieczeństwa, zakłó­
ceń, statusu, dominacji, sprawiedliwości, miłości, przyjaźni, płciowości, dzieci,
krewnych i jaźni. O m ów ię je w późniejszych rozdziałach.

4R. D aw kins, Ślepy zegarm istrz, przeł. A. Hoffman, W arszawa 1994. s. 35 -3 6 .

342
Powiedzenie, że różne sposoby „wiedzenia” są w rodzone, je s t czym in­
nym niż twierdzenie, że w iedza je st wrodzona. Oczywiście m usim y poznać
wiedzę o piłkach, m otylach i praw nikach. M ówimy o w rodzonych m odułach
nie po to, by bagatelizować uczenie się, ale by je wyjaśnić. U czenie się to coś
więcej niż rejestrowanie dośw iadczeń; wym aga ono układania zgrom adzonych
doświadczeń tak, by m ożna je było z pożytkiem uogólnić. M agnetow id jest
; znakomity do zapisywania, ale nikt nie uważa tej współczesnej w ersji nie zapi­
sanej karty za wzór inteligencji. K iedy obserwujem y praw ników przy pracy,
wyciągamy wnioski o ich celach i wartościach, a nie o trajektorii ich języków i
kończyn. C ele i wartości są jednym ze słowników, w których nasz um ysł zapi­
suje doświadczenia. Nie m ogą być zbudow ane z prostszych pojęć w ynikają­
cych z naszej fizycznej wiedzy o sposobie, w jaki „pęd” m oże zostać zbudow a-
vny z m asy i prędkości lub „siła” z energii i czasu. Są prym ityw ne i niereduko-
: walne i służą do definiow ania pojęć wyższego szczebla. Aby zrozum ieć ucze­
nie się w innych dziedzinach, m usim y znaleźć także ich słow niki.
Poniew aż system kom binatoryczny, taki ja k słownictwo, je s t w stanie dać
olbrzymią liczbę kom binacji, m ożna się zastanawiać, czy ludzkie m yśli m ogą
i być tworem pojedynczego, uniw ersalnego, um ysłowego esperanta. A le naw et
i bardzo potężny system kom binatoryczny ma swoje granice. K alkulator dodaje
i mnoży olbrzym ie liczby przez olbrzym ie liczby, ale nigdy nie przeliteruje
zdania. Procesor tekstu m oże w ypisać nieskończoną bibliotekę książek Borge-
sa z wszystkimi kom binacjam i bohaterów, ale nigdy nie doda cyfr, które w ypi­
suje. W spółczesne kom putery cyfrow e potrafią zrobić bardzo dużo z czegoś
stosunkowo małego, ale to „małe coś” nadal zawiera odrębnie w budow ane słow­
niki dla tekstu, grafiki, logiki i wielu rodzajów liczb. Kiedy kom putery progra­
muje się w system ach rozum ow ania sztucznej inteligencji, m uszą zostać w y­
posażone w rozum ienie podstaw ow ych kategorii świata: obiektów, które nie
mogą być w dwóch m iejscach naraz, zwierząt, które żyją przez jed en odcinek
czasu, ludzi, którzy nie lubią bólu, i tak dalej. Jest to w rów nym stopniu praw dą
w stosunku do ludzkiego um ysłu. N aw et tuzin wrodzonych słow ników um ysłu
- co jest zdaniem krytyków szalonym i dzikim pom ysłem - nie w ystarczyłby
do wypowiedzenia wszystkich myśli i uczuć, od znaczeń 500 000 słów w Oxford
Engli.sh Dictionary aż do 1001 opowieści Szeherezady.

ifc

343
Żyjemy .w .świecie m aterialnym i j edną z pierwszych rzeczy, które musimy
w życiu odgadnąć, je s t to, ja k obiekty w padają na siebie naw zajem i spadają 2
wysokości. Do niedaw na w szyscy sądzili, że świat niem ow lęcia jest kalejdo­
skopem doznań, „kw itnącą, brzęczącą kontuzją” według słów W illiam a Jame­
sa. Piaget twierdził, że niem ow lęta to czuciowo-ruchowe stworzenia, nieświa­
dome tego, że obiekty są spójne i trw ają w świecie dzięki zewnętrznym pra­
wom, a nie dzięki ich działaniom . N iem ow lęta przypom inałyby człowieka w
limeryku o idealistycznej filozofii Berkeleya:

B ył pew ien człow iek co twierdził,


Że Pan B óg na cud się rozsierdził,
W idząc, ze drzew o swój byt kontynuuje,
C hociaż nikt go nie obserwuje.
N ie m oże tak być, ów człek twierdził.

Filozofowie lubią w skazyw ać, że wiara, iż świat je st halucynacją lub że


obiekt nie istnieje, jeśli na niego nie patrzysz, nie daje się obalić przez obser­
wację. N iem ow lę m ogłoby przez całe życie odbierać doznania, że coś kwitnie
i brzęczy, gdyby nie było w yposażone w um ysłowy m echanizm interpretujący
kwitnienie i brzęczenie jak o zew nętrzne oznaki trw ałych obiektów, które pod­
legają praw om m echaniki. O d sam ego początku pow inniśm y się spodziewać
po niemowlętach niejakiego zrozum ienia dla praw fizyki.
Tylko staranne badania laboratoryjne m ogą nam pow iedzieć, ja k to je s t- a
raczej, jak to było - być niem owlęciem . Niestety, niem owlęta są trudnym przed­
miotem badań, gorszym niż szczury i studenci drugiego roku. Niełatw o dopro­
wadzić je do pożądanego stanu, a w dodatku nie m ówią. A le pom ysłow a tech­
nika, dopracow ana p rzez psychologów Elizabeth Spelke i R enee Baillargeon,
wykorzystuje coś, w czym niem ow lęta są rzeczyw iście dobre: nudzenie się.
Kiedy niem ow lę widzi tę sam ą rzecz raz za razem , sygnalizuje swoje znudze­
nie, patrząc w drugą stronę. Jeśli pojaw ia się coś now ego, ożyw ia się i wpatru­
je. No cóż, „ta sam a rzecz” i „coś now ego” są zależne od obserwatora. Widząc,
co ożywia zainteresowanie niem ow ląt i co przedłuża ich nudę, m ożem y odgad­
nąć, które rzeczy postrzegają jak o takie same, a które jak o różne - to jest, jak
klasyfikują dośw iadczenie. Jest to szczególnie pouczające, kiedy parawan naj­
pierw zasłania część pola w idzenia niem owlęcia, a potem zostaje usunięty,
ponieważ m ożem y próbow ać ocenić, co niem ow lęta m yślały o niewidzialnej
części swojego świata. Jeśli oczy niem ow lęcia zatrzym ują się tylko na mo­

344
ment, a potem w ędrują dalej, m ożem y wnioskować, że scena b yła w oku w y­
obraźni dziecka przez cały czas. Jeśli dziecko wpatruje się dłużej, m ożem y
wnioskować, że scena je st dla niego niespodzianką.
N iem ow lęta w wieku od trzech do czterech m iesięcy to n a ogół najm łod­
sze obiekty badań, zarów no dlatego, że zachow ują się lepiej niż m łodsze dzie­
ci, jak i dlatego, że ich stereoskopow e widzenie, postrzeganie ruchu, koncen­
tracja wzroku i ostrość odbioru w łaśnie dojrzały. Samo badanie nie m oże usta­
lić, co jest, a co nie jest wrodzone. Trzym iesięczne dzieci nie urodziły się w czo­
raj, zatem wszystkiego, co wiedzą, teoretycznie rzecz biorąc, m ogły się n a­
uczyć. M ają przed sobą jeszcze długi proces dojrzewania, w ięc w szystko, co
przychodzi później, m ogłoby się wyłonić bez uczenia, ja k zęby i w łosy łono­
we. Ale dzięki badaniu, co dzieci w iedzą w jakim wieku, zaw ęża się pole spe­
kulacji.
Spelke i Philip K elm an chcieli się przekonać, co niem ow lęta traktują ja k
obiekt. Pam iętam y z rozdziału czw artego, że naw et dorosłem u niełatw o p o ­
wiedzieć, co to jest. O biekt m ożna definiow ać jako odcinek p ola w idzenia o
ciągłym kształcie, pasm o o jednolitym kolorze i fakturze lub zestaw poruszają­
cych się razem przedmiotów. Te definicje opierają się często na tych samych
cechach, ale kiedy cechy są rozbieżne, decyduje zwykły ruch. Kiedy fragmenty
poruszają się razem, widzimy je jako jeden obiekt; kiedy rozchodzą się swoimi
^drogami, widzimy je jak o odrębne obiekty. Pojęcie obiektu jest użyteczne, p o ­
nieważ kawałki m aterii, które są ze sobą połączone, na ogół poruszają się ra ­
zem. Rowery, pędy winorośli i ślim aki m ogą być postrzępionym i zlepkam i róż­
nych m ateriałów, ale jeśli podniesiesz jeden koniec, drugi podąży za nim.
K elm an i Spelke zanudzali dzieci dw om a patykam i sterczącym i z góm ej i
dolnej krawędzi szerokiego paraw anu. Pytanie brzmiało, czy niem ow lęta będą
widziały te patyki jak o część jednego obiektu. Kiedy zabierano paraw an, dzie­
ci widziały albo jeden długi patyk, albo dwa krótkie z luką m iędzy nim i. Jeśli
niemowlęta wyobrażały sobie jeden obiekt, to widząc jeden byłyby znudzone,
iadwa stanowiłyby niespodziankę. Jeśli myślały, że każdy kaw ałek je st odręb­
nym obiektem, to widząc jeden obiekt miałyby niespodziankę, zobaczywszy zaś
dwa byłyby znudzone. W kontrolnych eksperymentach porównywano, ja k długo
niemowlęta patrzyły na jeden i na dw a obiekty, czas w patrywania się uznano za
;czas podstawow y i odejm ow ano od w yników dalszych eksperym entów,
f Niem owlęta mogły oczekiw ać, że zobaczą dw akaw ałki jako dw akaw ałki,
iub, jeśli uznaw ały je za jeden kaw ałek, potraktow ać jako kryterium w szyst­

345
kich korelacji m iędzy cecham i obiektu, takim i jak: ciągła sylwetka, wspólna
barw a, w spólna faktura i wspólny ruch. Najw yraźniej jednak niemowlęta mają
bardzo wcześnie koncepcję „obiektu” i je st to także trzon aorosłego pojęcia-
części poruszające się razem. Kiedy dw a w ystające zza parawanu patyki poru­
szały się jednocześnie do przodu i do tyłu, niemowlęta widziały je jako jeden
obiekt i były zdziwione, jeśli podniesiony parawan pokazywał dwa. Kiedy się nie
poruszały, niemowlęta nie spodziewały się jednego obiektu, nawet kiedy widocz­
ne części miały ten sam kolor i fakturę. Kiedy z góry parawanu wystawał patyk, a
z dołu czerwony wielobok, które poruszały się razem , niem owlęta oczekiwały,
że są połączone, mimo że nie m iały nic w spólnego poza ruchem.
D ziecko wydaje się rozum ieć rów nież inne zasady intuicyjnej fizyki. Jed­
na z nich mówi, że obiekt nie m oże przeniknąć przez inny obiekt, jak duch.
R enee Baillargeon pokazała, że czterom iesięczne niem owlęta są zaskoczone,
kiedy płaszczyzna stojąca przed sześcianem upadnie do tyłu na podłogę, prze­
cinając przestrzeń, którą pow inien zajm ow ać sześcian. Spelke i jej koledzy
pokazali, że niem owlęta nie spodziew ają się, by obiekt m ógł przeniknąć przez
barierę lub otw ór m niejszy od niego sam ego.
D ruga zasada m ówi, że obiekty poruszają się wzdłuż ciągłych trajektorii: :
nie m ogą zniknąć w jednym m iejscu i pojaw ić się w innym, jak w komorze
teleportacyjnej Enterprise. Kiedy dziecko w idzi obiekt znikający za lewą kra­
w ędzią lew ego parawanu, a potem w idzi go ponow nie, kiedy się pojawia za
praw ą kraw ędzią praw ego paraw anu, ale nie widzi, by przechodził przez lukę
m iędzy parawanam i, zakłada, że w idzi dw a obiekty. Kiedy widzi obiekt prze­
chodzący za lewym paraw anem , pojaw iający się po drugiej stronie parawanu,
przechodzący przez lukę, a potem przechodzący za praw ym parawanem , za­
kłada, że widzi jeden obiekt.
Trzecia zasada głosi, że obiekty są zwarte. Niemowlęta są zaskoczone, kiedy
ręka bierze coś, co wygląda jak obiekt, ale jego części pozostają na miejscu.
Czw arta zasadą brzm i, że jeden obiekt m oże poruszyć drugi tylko przez
kontakt - nie ma działania na odległość. W idząc wielokrotnie obiekt znikającym
za parawanem , a drugi, wyskakujący z drugiej strony, niemowlęta spodziewają
się, że jed en wypycha drugi, ja k kule bilardow e. Są zaskoczone, kiedy podnie­
siony paraw an odsłania jedną piłkę zatrzym ującą się w pewnej odległości, dra-:
gą zaś ruszającą sam odzielnie.
Tak więc niemowlęta w wieku od trzech do czterech miesięcy widzą obiekty,
pam iętają je i oczekują, że będą posłuszne praw om ciągłości, spójności i kon­

346
taktu w trakcie ruchu. N iem ow lęta nie są tak tępe, jak myśleli Jam es, Piaget,
Freud i inni. Jak powiedział psycholog D avid Geary, „kwitnąca, brzęcząca kon-
fuzja” Jam esa jest dobrym opisem życia rodziców, ale nie niem ow lęcia. O d­
krycie to obala również sugestię, że niem ow lęta wprow adzają ład do świata
chaosu, dotykając obiektów, obchodząc je wokół, m ówiąc o nich i słuchając,
gdy się o nich mówi. T rzym iesięczne dzieci m ają słabą orientację, niezbyt do­
brze widzą, dotykają i sięgają, nie m ów iąc ju ż o posługiwaniu rękam i, chodze­
niu, m ówieniu i rozumieniu. N ie m ogły się niczego nauczyć dzięki standardo­
wym technikom interakcji, sprzężenia zw rotnego i języka. N iem niej m ądrze
rozumieją stabilny, podlegający praw om świat.
Dum ni rodzice powinni jed n ak jeszcze poczekać z zapisyw aniem sw oich
pociech na uniwersytety. N iem ow lęta m ają w najlepszym razie bardzo słabe
pojęcie o sile ciążenia. Są zdziw ione, kiedy ręka spycha pudełko ze stołu i
pozostaje ono zawieszone w pow ietrzu, w ystarczy jednak najm niejszy kontakt
z kraw ędzią stołu lub czubkiem palca, b y zachowywały się, jakby w szystko
było w porządku. Nie są zaniepokojone, kiedy parawan się podnosi i odsłania
spadający obiekt, który przeciw staw ia się sile ciążenia, zatrzym ując się w p o ­
wietrzu. Pozostają niewzruszone, kiedy piłka przetacza się przez dużą dziurę w
stole, nie wpadając w nią. N iem ow lęta nie całkiem również pojm ują inercję.
Na przykład nie obchodzi je, że piłka toczy się w kierunku jednego rogu zakry­
tego pudła, a potem pokazuje się w innym rogu.
A le dorośli też nie w pełni rozum ieją inercję i grawitację. M ichael M cCIo-
skey, Ałfonso Caram azza i B ert G reen pytali studentów, co się dzieje, kiedy
kula zostaje wystrzelona z zagiętej rury albo kiedy wirująca piłka na uw ięzi
zostaje odcięta. Przerażająco duża grupa, w tym niektórzy studenci fizyki, od­
powiedziała, że kula i piłka będą się dalej poruszać po linii krzywej. (Pierw sze
praw o Newtona stwierdza, że obiekt porusza się po linii prostej, jeśli nie zosta­
nie na niego wywarta siła). Studenci w yjaśniali, że obiekt nabiera „siły” czy
„im petu” (niektórzy studenci, pam iętając żargon, ale nie znaczenie pojęcia,
nazywali to „m om entem pędu”), dzięki czem u porusza się po linii krzyw ej, aż
im pet zostanie wyczerpany, a krzyw a się wyprostowuje. Ich wiara pochodzi
prosto ze średniowiecznej teorii, w edług której na obiekcie jest odciśnięty „im ­
pet” , który zachowuje ruch obiektu i stopniow o się rozprasza.
Błędy te wynikają ze św iadom ego teoretyzowania; ludzie nie są przygoto­
wani na ich widok. Kiedy oglądają kom puterow ą animację odpowiedzi, które
dopiero co wypisali ołów kiem na papierze, wybuchają śmiechem, jakby ogłą-

347
dali bohatera kreskówki W ile E. K ojota goniącego Strusia Pędziwiatra w prze­
paść i zawisającego w pow ietrzu przed upadkiem prosto w dół. Ale błędy po­
znawcze są czasem bardzo przekonujące. K iedy rzucam piłkę prosto do góry,
jakie siły działają na nią w drodze do góry, w apogeum i w drodze w dół?
Trudno powstrzymać się od m yśli, że im pet niesie piłkę do góry, siły się wy-,
równują, a potem grawitacja przew aża i ściąga piłkę na dół. Poprawna odpo­
wiedź brzmi, że jedyną siłą działającą przez cały czas jest grawitacja. Lingwi-
sta Leonard Taimy podkreśla, że teoria im petu przenika nasz język. Kiedy
mówimy: Piłka toczyła się, poniew aż dm uchał na nią wiatr, interpretujemy pił­
kę jako coś z wewnętrzną tendencją do bezruchu. Kiedy m ówimy: Krawędź
utrzymywała ołówek na stole, przypisujem y ołów kow i tendencję do mchu, nie
wspominając o lekceważeniu trzeciego praw a N ew tona (akcja rów na się reak­
cji), przez imputowanie większej siły kraw ędzi. Taimy, ja k większość badaczy
nauk poznawczych, wierzy, że idee kształtują język, a nie odwrotnie.
Kiedy chodzi o bardziej skom plikow ane ruchy, naw et percepcja nas zawo­
dzi. Psycholodzy Dennis Proffitt i D avid G ilden zadawali ludziom proste pyta­
nia o wirujące bączki, koła staczające się z rampy, zderzające się piłki i wypiera­
nie płynu typu „Archimedes w wannie”. N aw et profesorowie fizyki podają złe
odpowiedzi, jeśli nie pozwoli im się pobawić równaniam i na papierze. (Kiedyim
się na to pozwala, spędzają kw adrans na pracy nad rów naniam i i potem oznaj­
miają, że problem jest „banalny”). Jeśli chodzi o takie ruchy, anim acja magne­
towidowa niemożliwych zdarzeń w ygląda zupełnie naturalnie. W istocie moż­
liwe zdarzenia wyglądają nienaturalnie: w irujący bączek, który przechyla się,
ale nie pada, jest przedmiotem podziw u nas w szystkich, także fizyków.
Nie jest niespodzianką, że um ysł jest nie-N ew tonow ski. W yidealizowane
ruchy klasycznej mechaniki są widoczne tylko w doskonale elastycznych punk­
tach masowych poruszających się w absolutnej próżni po pow ierzchniach po­
zbawionych tarcia. W rzeczyw istym św iecie praw a N ew tona przesłania opór
powietrza, ziemi i własnych cząsteczek obiektu. B iorąc pod uwagę tarcie spo­
walniające wszystko, co się porusza, i utrzym ujące stacjonarne obiekty w miej-'
scu, naturalne jest wyobrażanie sobie, że obiekty m ają w ew nętrzną tendencję
do bezruchu. Jak zauważyli historycy nauki, trudno byłoby przekonać średnio­
wiecznego Europejczyka, m ęczącego się, żeby w ydobyć z błota wóz zaprzę­
gnięty w wołu, że przedm iot w ruchu porusza się ze stałą prędkością po linii
prostej, chyba że działa na niego zew nętrzna siła. R uchy w irujących bączków i
toczących się kół podwójnie kom plikują życie - zależą od ew olucyjnie bez­

348
precedensowych urządzeń z m inim alnym tarciem i rządzą nim i skom plikow a­
ne rów nania wiążące wiele zm iennych naraz; naw et w najbardziej sprzyjają­
cych okolicznościach nasz układ postrzegania nie daje sobie rady z w ielom a
zmiennymi równocześnie.
N aw et najzdolniejsze niem owlę m usi się bardzo dużo nauczyć. Dzieci dora­
stają w świecie piasku, kleju, piłek, nadm uchiwanych balonów, nasion mlecza,
bumerangów, pilotów telewizyjnych, przedm iotów zawieszonych na niemal nie­
widocznych żyłkach nylonowych i niezliczonych innych obiektów, których spe­
cyficzne właściwości przytłaczają ogólne przewidywania wynikające z praw New­
tona. Ujawniany w badaniach laboratoryjnych wczesny rozwój nie uwalnia nie­
mowląt od konieczności uczenia się rozpoznawania obiektów i ich zachowań. Ten
rozwój umożliwia jednak samo uczenie się. Gdyby dzieci nie dzieliły świata na
obiekty lub gdyby były gotowe wierzyć, że obiekty mogą magicznie znikać i poja­
wiać się gdziekolwiek, nie miałyby żadnych kołków do zawieszenia swoich od­
kryć dotyczących kleistości, puchatości, giętkości i tak dalej. N ie potrafiłyby
również rozwinąć intuicyjnej wiedzy zawartej w teorii Arystotelesa, teorii impetu,
teorii Newtona czy teorii W ile E. Kojota. Intuicyjna fizyka, istotna dla naszego
średniej wielkości świata, musi odnosić się do trwałej materii oraz jej zgodnych z
prawami nauki ruchów, i niemowlę od początku widzi świat w tych kategoriach.

***
Oto fabuła filmu. B ohater stara się osiągnąć cel. Jego przeciw nik prze­
szkadza. Dzięki pom ocnikow i bohater w końcu osiąga sukces. Ten film nie
przedstaw ia zawadiackiego bohatera, który przy pom ocy wybranki serca uda­
rem nia knowania nikczem nego złoczyńcy. Jego gwiazdami są trzy kropki. Jed­
na kropka przesuw a się na pew ną odległość w górę po linii ukośnej, zaw raca w
dół i posuw a się znow u w górę, aż dochodzi niem al do szczytu. Inna gw ałtow ­
nie n a nią w pada i spycha ja w dół. T rzecia delikatnie jej dotyka i przesuw ają
się razem do szczytu linii pochyłej. N ie sposób na to patrzeć i nie uw ażać, że
pierw sza kropka próbuje dostać się na górę, druga jej przeszkadza, a trzecia
pom aga osiągnąć cel.
Film został zrobiony przez psychologów Fritza Heidera i M. Simmela. W raz
z w ielom a psychologam i zajm ującym i się rozw ojem wyciągają oni wniosek,
że ludzie interpretują pew ne ruchy n ie ja k o w yjątki w intuicyjnej fizyce, ale
jak o całkiem odm ienny rodzaj bytu. Interpretują pew ne obiekty jak o ożyw io-

349
nych sprawców. Ci sprawcy śą^fó żp ó zh a ^ ^ fp i& ż sw ^ą-zdehieśódo.gw ałce­
nia intuicyjnej fizyki przez ruch, zatrzym ywanie się, zbaczanie z drogi czy
przyspieszanie bez zewnętrznego szturchańca, zw łaszcza gdy uporczywie zbli­
żają się do jakiegoś obiektu lub unikają innego. Sądzi się, że ci sprawcy mają
wewnętrzne, odnawiające się źródło energii, siłę lub im pet, których używają
do napędu, na ogół w służbie jakiem uś celowi.
Ci sprawcy to oczywiście zwierzęta, łącznie z ludźm i. N auka mówi nam,
że są posłuszni prawom fizyki, tak jak w szystko inne w e wszechświecie: tyle
że materia w ruchu składa się z m alusieńkich cząsteczek w ich mięśniach i
mózgu. Poza laboratorium neurofizjologicznym norm alni ludzie m uszą przypi­
sać ich jednak do odrębnej kategorii.
Niemowlęta wcześnie w życiu dzielą świat na ożywiony i bezwładny. Trzy­
miesięczne dzieci denerwują się, kiedy twarz nagle nieruchom ieje, ale nie prze­
szkadza im przedmiot, który nagle przestaje się poruszać. Próbują przyciągnąć
do siebie przedmioty przez popychanie, ale próbują przyciągnąć do siebie ludzi
przez robienie hałasu. W wieku sześciu czy siedm iu m iesięcy niemowlęta roz­
różniają między tym, ja k ręce działają na przedm ioty, a tym , jak inne przed­
mioty działają na przedmioty. M ają odw rotne oczekiw ania w kw estii tego, co
powoduje poruszanie się ludzi i przedm iotów: przedm ioty poruszają się wza­
jemnie przez kolizję; ludzie ruszają się i zatrzym ują sam i. W wieku dwunastu
miesięcy niemowlęta interpretują kreskówki o poruszających się kropkach, jakby
kropki szukały jakichś celów. Na przykład nie są zaskoczone, kiedy kropka,
która przeskakuje przez barierę w drodze do innej kropki, po usunięciu bariery
porusza się po linii prostej. Trzylatki opisują kropkowe kreskówki w dużej mierze
tak jak my i nie m ają kłopotów z rozróżnianiem rzeczy, które poruszają się
samodzielnie, jak zwierzęta, od tych, które tego nie robią, ja k lalki, pomniki i
realistyczne figurki zwierząt.
Intuicyjna wiedza dotycząca samonapędzających się sprawców nakłada się
na trzy inne główne sposoby „wiedzenia” . W iększość spraw ców to zwierzęta,
te zaś, podobnie jak rośliny i minerały, są kategoriam i, które odczuwamy jako
dane przez naturę. Niektóre sam onapędzające się rzeczy, ja k samochody i na­
kręcane lalki, są artefaktami. A wielu sprawców nie tylko podchodzi do celów
łub ich unika, ale działa na podstawie przekonań i pragnień, czyli ma własny
umysł. Przyjrzyjmy się każdemu z nich.
Ludzie na całym ...świecie;,są świetnym i biologam i am atoram i. L u b ią ż a -
trzeć na zw ierzęta i rośliny, klasyfikują je w grupy, które uznają biolodzy, prze­
widują ich ruchy i cykle życia, używ ają też ich soków jak o lekarstw, trucizny,
dodatków żyw nościowych i narkotyków. Te talenty, które zaadaptowały nas do
niszy poznaw czej, pochodzą ze sposobu rozum ienia świata, zw anego ludow ą
biologią, chociaż bardziej w łaściw ym określeniem byłoby „ludow a historia
przyrody” . Ludzie m ają pew ną w iedzę intuicyjną o obiektach naturalnych - a
więc tego rodzaju rzeczach, które znajdują się w m uzeum historii przyrody,
takich ja k zwierzęta, rośliny i minerały - która nie stosuje się d o artefaktów,
takich ja k m aszynka do kawy, lub do rzeczy bezpośrednio definiowanych przez
; reguły, ja k trójkąty i premierzy.
Jaka je st definicja lwa? M ożesz pow iedzieć „duży, drapieżny kot, który
żyje w A fryce”. Powiedzm y jednak, że się dow iedziałeś, iż dziesięć lat temu
lwy zostały w ytępione w Afryce i żyją teraz jed y n ie w am erykańskich ogro­
dach zoologicznych. Powiedzmy, że naukow cy odkryli, iż lwy nie są z urodze­
nia drapieżne, że są drapieżne, kiedy w yrastają w rodzinie patologicznej, ale w
innym przypadku są ja k Bert Lahr w Czarodzieju z Oz. Załóżm y, że okazałoby
się, iż nie są rów nież kotami. M iałem nauczycielkę, która upierała się, że lwy
w rzeczyw istości należą do rodziny psów, i chociaż m yliła się, m ogła mieć
rację, tak ja k wieloryby okazały się ssakam i, a nie rybam i. Ale gdyby ten eks­
perym ent m yślowy okazał się prawdą, praw dopodobnie nadal czułbyś, że te
łagodne am erykańskie psy są napraw dę lwam i, chociaż nie przetrw ało ani jed ­
no słow o z definicji. Lwy po prostu nie m ają definicji. W yglądający ja k żywy
m echaniczny lew nie liczyłby się jako praw dziw a rzecz i m ożna sobie w yobra­
zić w yhodow anie lw a w pasy, który w yglądałby bardziej ja k tygrys, ale nadal
uw ażalibyśm y go za lwa.
Filozofow ie powiadają, że znaczenie kategorii „obiekty naturalne” pocho­
dzi z intuicyjnej wiedzy dotyczącej ukrytej cechy czy esencji, wspólnej człon­
kom danej kategorii oraz pierwszym desygnatom nazw anym danym terminem.
Ludzie nie m uszą wiedzieć, czym je st ta esencja, lecz tylko że istnieje. N iektó­
rzy praw dopodobnie sądzą, że bycie lw em m a się we krw i; inni m ogą m am ro­
tać coś o D N A ; jeszcze inni nie m ają pojęcia, ale nadal czują, że wszystkie lwy
to m ają, cokolw iek by to było, i przekazują sw ojem u potom stw u. N awet kiedy
esencja je st znana, nie je st to definicja. Fizycy m ów ią nam , że złoto to substan­
cja o liczbie atom owej 79; jest to tak dobre określenie esencji, jakie m ożemy
sobie wym arzyć. A le jeśli źle policzyli i okaże się, że złoto to 78, a platyna 79,

351
to nie będziemy myśleć, że słowo „złoto” odnosi się teraz do platyny, nie zmie­
ni się też znacząco nasz sposób m yślenia o złocie. P orów najm y tę intuicyjną
w iedzę z tym , co sądzimy o artefaktach, takich ja k m aszynki do kawy. Jest tó
maszynka, w której się parzy kawę. Możliwość, że wszystkie m aszynki do kawy
m ają esencję, którą naukowcy może odkryją któregoś dnia, lub że przez cały
czas m yliliśm y się i są to w rzeczywistości m aszynki do parzenia herbaty, jest
godna Latającego Cyrku Monty Pythona.
Jeśli podstaw ę wiedzy intuicyjnej, na której opiera się fizyka ludowa, sta­
nowi trw ały obiekt materialny, podstaw ę zaś w iedzy intuicyjnej o procesach
życiowych - wewnętrzne i odnawiające się źródło energii, to w iedza intuicyjna
o obiektach naturalnych opiera się na ukrytej esencji. P ow iada się, że ludowa
biologia jest esencjalistyczna. Esencja m a coś wspólnego z energią napędzają­
cą ruchy zwierzęcia, ale wyczuwa się także, że daje zw ierzęciu formę, napędza
jeg o w zrost i koordynuje procesy wegetatywne, takie ja k oddychanie i trawie­
nie. O czywiście, dzisiaj wiemy, że ta elan vital je st w rzeczyw istości maleńką
taśm ą z zapisem danych i chem iczną fabryką w ew nątrz każdej komórki.
W iedzę intuicyjną o esencji m ożna znaleźć w odległej przeszłości i na ca­
łym świecie. Powstały jeszcze przed D arw inem system klasyfikacyjny Linne-
usza, stosowany przez zawodowych biologów, kierow ał się poczuciem właści­
wych kategorii, opartych nie na zew nętrznym podobieństwie, ale na budowie
fizycznej. Pawie i pawice klasyfikowano jako te same zwierzęta, podobnie jak
gąsienice i motyle, w które się zamieniały. Niektóre podobne zwierzęta - motyle
D anausplexippus i pokłonnik, myszy i ryjówki - zostały um ieszczone w róż­
nych grupach ze względu na subtelne różnice w budow ie w ewnętrznej w sta­
dium em brionalnym . Klasyfikacja ta jest hierarchiczna: każde żyw e stworzenie
należy do jednego gatunku, każdy gatunek do jednego rodzaju i tak dalej przez
rodziny, rzędy, klasy (gromady) i typy do królestw roślin i zw ierząt, a wszystko
to na jednym drzewie życia. I znowu porównajmy to z systemem klasyfikacji
przedmiotów wyprodukowanych przez człowieka - na przykład kaset wideo w
sklepie. M ogą być ułożone według rodzajów takich, ja k dram at i kom edia mu­
zyczna, według chronologii, na przykład nowo wypuszczone na rynek i filmy
klasyczne, w porządku alfabetycznym tytułów, według kraju pochodzenia lub we­
dług różnych klasyfikacji mieszanych, jak zagraniczne now e filmy lub muzyka
klasyczna. Nie m a jednego poprawnego drzewa kaset m agnetow idow ych.
Antropolodzy Brent Berlin i Scott Atran odkryli, że ludow e taksonomie na
całym świecie oparte są na tej samej zasadzie co drzew o Linneusza. Ludzie

352
grupują w szystkie lokalne rośliny i zw ierzęta w rodzaje, które odpow iadają
; „rodzajom” sklasyfikowanym przez biologów. Ponieważ na ogół w okolicy żyje
tylko jed en gatunek danego rodzaju, kategorie odpow iadają zw ykle „gatun­
kom” w klasyfikacji biologów. Każdy ludow y rodzaj należy do pojedynczej
. „formy życia”, ja k ssaki, ptaki, grzyby, zioła, ow ady lub gady. F orm y życia są
i zkolei albo zw ierzętam i, ałbo roślinam i. K lasyfikując to, co żyje, ludzie prze­
chodzą do porządku nad wyglądem; na przykład grupują razem żaby i kijanki.
Używają klas do rozum ow ania o tym, ja k zw ierzęta funkcjonują, na przykład
kto z kim m oże się rozmnażać.
Jednym z najlepszych argum entów D arw ina na rzecz ew olucji było to, że
wyjaśnia ona, dlaczego wszystko, co żyje, je st zgrupow ane hierarchicznie.
Drzewo życia jest drzewem rodzinnym . C złonkow ie jednego gatunku wydają
się m ieć tę sam ą esencję, ponieważ są potom kam i wspólnego przodka, który ją
przekazał. Gatunki tw orzą grupy w ew nątrz grup, poniew aż oddzieliły się od
jeszcze w cześniejszego wspólnego przodka. E m brionalne i w ew nętrzne cechy
są lepszym i kryteriam i niż wygląd zewnętrzny, poniew aż lepiej odzw ierciedla­
ją stopień pokrewieństwa.
D arw in m usiał w alczyć z intuicyjnym esencjalizm em w spółczesnych, po­
nieważ w swej form ie krańcowej esencjalizm zakładał, że gatunek nie podlega
zmianie. G ad m a esencję gadzią i nie m oże w yew oluow ać w ptaka, tak jak
cyfra siedem nie m oże wyewoluować w cyfrę parzystą. Jeszcze w latach czter­
dziestych filozof M ortim er Adler argumentował, że takjak nie może istnieć trzy-
ipółramienny trójkąt, nie może również istnieć nic pośredniego między zwierzę­
ciem a człowiekiem, a więc ludzie nie m ogli w yew oluow ać. D arw in w skazy­
wał, że gatunki są populacjami, nie zaś idealnym i typam i, a ich członkow ie się
różnią; w przeszłości mogli przechodzić stopniow o w form y pośrednie.
Dzisiaj poszliśm y w drugą krańcow ość i w e w spółczesnym życiu uniw er­
syteckim niem al najgorszym epitetem, jakim m ożna kogoś obdarzyć, jest „esen-
cjalista” . W nauce esencjalizm je st rów noznaczny z kreacjonizm em . W na­
ukach hum anistycznych ta etykietka im plikuje, że wyznający go człow iek pod­
pisuje się pod chorą wiarą, że na przykład role płci nie są społecznie skonstru­
owane, że istnieją uniw ersalne ludzkie em ocje, że św iat rzeczyw isty istnieje i
tak dalej. A w naukach społecznych „esencjalizm ” dołączył do „redukcjoni­
zmu” , „determ inizm u” i „reifikacji” jako w yzw isko rzucane każdem u, kto pró­
buje w yjaśnić ludzką m yśl i zachowanie, a nie tylko opisać je na nowo. Sądzę,
że nieszczęśliw ie się stało, iż „esencjalizm ” stał się w yzw iskiem , poniew aż u

353
jego podstaw jest po prostu zw ykła ludzka ciekawość, żeby się dowiedzieć, c0
powoduje funkcjonow anie obiektów naturalnych. Esencjalizm stoi za sukcesa­
mi chemii, fizjologii i genetyki, naw et współcześni biolodzy rutynow o oddają
się esencjalistycznej herezji, kiedy pracują nad program em „badań ludzkiego
genomu” (chociaż każdy z nas m a inny genom !) lub otwierają Gray ’s Anatomy
(chociaż ludzkie ciała się różnią!).
Jak głęboko zakorzeniony je st esencjalistyczny sposób myślenia? Psycho­
lodzy Frank Keil, Susan G elm an i H enry Wellman poddali dzieci 'eksperymen­
tow i myślowemu filozofów , dotyczącem u obiektów naturalnych. Doktor bie­
rze tygrysa, rozjaśnia je g o sierść i doszyw a grzywę. Gzy to jest lew czy tygrys?
Siedmiolatki m ówią, że to nadal je st tygrys, ale pięciolatki twierdzą, że teraz
je st to lew. To odkrycie, jeśli w ziąć je za dobrą monetę, sugeruje, że starsze
dzieci mają esencjalistyczne podejście do zwierząt, m łodsze zaś nie. (Dzieci w
żadnym wieku nie są esencjalistycznie nastaw ione do produktów człow ieka-
jeśli zrobisz m aszynkę do kawy, która wygląda jak karmnik dla ptaków, to dzieci,
tak jak dorośli, pow iedzą, że je s t to karm nik dla ptaków).
Dzięki dokładniejszem u badaniu m ożna jednak znaleźć dowody na istnie­
nie esencjalistycznej w iedzy intuicyjnej o istotach żyw ych także u przedszko­
laków. Pięciolatki zaprzeczają, że zw ierzę może przekroczyć granicę dzielącą
je od świata roślin lub w ytw orów człowieka. M ówią na przykład, że jeżozwierz,
który wygląda, jakby został zam ieniony w kaktus lub szczotkę do włosów, w
rzeczywistości nie został zam ieniony. Przedszkolaki uw ażają także, że jeden
gatunek może zostać zam ieniony w drugi tylko wtedy, kiedy transformacja
dotyczy stałej części budow y fizycznej zwierzęcia, a nie tylko je g o wyglądu.
Zaprzeczają na przykład, że kostium lwa zmienia w niego tygrysa. Twierdzą,
że jeśli wyjmie się w nętrzności psa, pozostała powłoka, choć w yglądajakpies,
nie jest psem i nie m oże szczekać ani jeść psiej karmy. Jeśli jed n ak zdejmiesz
powłokę z psa, pozostaw iając coś, co w ogóle nie wygląda ja k pies, to jest to
nadal pies i zachow uje się ja k pies. Przedszkolaki m ają naw et prym ityw ne po­
czucie dziedziczenia. K iedy się im mówi, że krowy w ychowują prosiaka, wie­
dzą, że gdy dorośnie, będzie kw iczał, a nie ryczał.
Dzieci nie tylko układają zw ierzęta według gatunków ja k karty według
kolorów, lecz na podstaw ie uzyskanych kategorii wyciągają wnioski dotyczące
funkcjonowania zw ierząt. W ram ach pew nego eksperym entu pokazano trzy­
latkom fotografie flam inga, kosa i bardzo podobnego do kosa nietoperza. Po­
wiedziano dzieciom, że flam ingi karm ią swoje m łode jedzeniem roztartym na

354
papkę, nietoperze zaś m lekiem , i spytano, czym ich zdaniem kosy karm if^w o-
je dzieci. M ając tylko te inform acje, dzieci kierow ały się w yglądem i.pow ie­
działy, że kosy, jak nietoperze, dają potom stw u mleko. Kiedy jed n ak usłyszały,
że flaming to ptak, pom yślały, że m im o różnicy wyglądu, funkcjonuje podob­
nie do kosów, i zgadły, że kosy także dostarczają sw oim dzieciom rozdrobnio­
n ej żywności.

Dzieci w yczuw ają rów nież, że cechy istot żyw ych m ają je utrzym ać przy
życiu i pom óc im funkcjonow ać. Trzylatki m ówią, że róża m a kolce, bo to
pomaga róży, a nie, że drut kolczasty m a kolce, bo to pom aga drutow i kolcza­
stemu. M ówią, że hom ar ma kleszcze, bo są dobre dla homara, ale nie, że szczęki
są dobre dla szczypiec. To poczucie dostosowania czy adaptacji nie je s t tylko
pomieszaniem psychologicznych potrzeb i biologicznych funkcji. Psycholodzy
Giyoo H atano i K ayoko Inagaki pokazali, że dzieci rozum ieją, iż procesy za­
chodzące w organizm ie są m im ow olne. W iedzą, że chłopiec nie m oże straw ić
‘ obiadu szybciej, żeby zrobić m iejsce na deser, ani utyć od sam ego pragnienia
bycia grubasem.
Czy esencjalizm je st w yuczony? Biologiczne procesy są zbyt pow olne i
ukryte, żeby znudzone niem ow lę m ogło je obserwować, ale badanie niem ow ląt
jest tylko jednym ze sposobów pokazania, że m im o braku dośw iadczenia ist­
nieje jakaś wiedza. Innym sposobem je st m ierzenie źródła sam ego dośw iad­
czenia. Trzylatki nie uczyły się biologii i m ają niewiele okazji do prow adzenia
eksperymentów dotyczących budow y czy dziedziczności zw ierząt. W szystko,
czego nauczyły się o esencjach, pochodzi przypuszczalnie od ich rodziców.
Gelman i jej studenci analizowali ponad cztery tysiące zdań m atek m ów iących
do swoich dzieci o zwierzętach i przedm iotach. Rodzice praktycznie rzecz bio­
rąc nigdy nie m ówili o wewnętrznej budow ie, pochodzeniu czy esencjach, a w
nielicznych wypadkach, kiedy to robili, chodziło o budowę przedmiotów. Dzieci
są esencjalistam i bez pom ocy rodziców.

***
Artefakty pojaw iają się w raz z istotam i ludzkimi. Tworzym y narzędzia, a
w m iarę ewolucji narzędzia tw orzyły nas. Roczne dzieci są zafascynow ane
tym, co przedm ioty mogą dla nich zrobić. Obsesyjnie majstrują patykami, żeby
popychać inne przedmioty, sznurkami, żeby przyciągać, i podporami, żeby przy­
trzymywać rzeczy. Gdy tylko m ożna zbadać ich możliwości w ykorzystania na-

355
rzędzi - około osiem nastego m iesiąca życia - w ykazują w trakcie testów zro­
zumienie, że narzędzia m uszą dotykać materiału oraz że sztywność i kształt na­
rzędzia są ważniejsze niż kolor czy ozdoby. Niektórzy pacjenci z urazami mózgu
nie potrafią nazwać obiektów naturalnych, ale potrafią nazwać artefakty, lub od­
wrotnie, co sugeruje, że idee przedmiotów wytworzonych przez człowieka i obiek­
tów naturalnych m ogą w ręcz być m agazynow ane w m ózgu na różne sposoby.
Co to jest artefakt? Jest to obiekt służący do osiągnięcia jakiegoś celu
którym zam ierza się posłużyć dana osoba. M ieszanka m echaniki i psychologii
sprawia, że artefakty są dziw ną kategorią. N ie m ożna ich zdefiniow ać na pod­
stawie kształtu czy budowy, lecz tylko tego, do czego m ogą służyć, a także
tego, do czego ktoś gdzieś chce ich użyć. Sklep niedaleko m ojego domu sprze­
daje wyłącznie krzesła, ale m a tak różnorodną ofertę jak dom towarowy. Sa
tam taborety, krzesła do jadalni z w ysokim i oparciam i, leżaki, worki z gro­
chem, pasy elastyczne i druty rozciągnięte na ram ach, ham aki, drewniane sze­
ściany, plastikow e esy i walce z gąbki. Pień lub stopa słonia m ogą stać się
krzesłem, jeśli ktoś zdecyduje się tak ich użyć. Praw dopodobnie gdzieś w któ­
rymś z lasów istnieje splot gałęzi do złudzenia przypom inający krzesło. Nie
jest jednak krzesłem , dopóki ktoś nie zdecyduje się go tak traktować. Mło­
dziutkie obiekty badań Keila, k tóre radośnie pozwoliły, by m aszynka do kawy
zamieniła się w karm nik dla ptaków, zrozum iały tę ideę.
Pozaziemski fizyk czy m atem atyk zajmujący się geometrią, jeżeli nie miałby
naszej psychiki, byłby zdziwiony niektórym i rzeczam i, które naszym zdaniem
istnieją w świecie, podczas gdy są one artefaktami. Chom sky wskazuje, że mo­
żemy powiedzieć, iż książka, którą pisze John, będzie po opublikowaniu waży­
ła dwa kilogram y; „książka” je s t zarów no potokiem myśli w głow ie Johna, jak
i przedm iotem o określonej wadze. M ówim y, że dom spłonął ze szczętem i
został odbudowany; w jakiś sposób je s t to ten sam dom. Zauw aż, jakiego ro­
dzaju obiektem musi być „m iasto” , skoro m ożem y powiedzieć: Londyn je st tak
nieszczęśliwy, brzydki i zanieczyszczony, że pow inien zostać zburzony i odbu­
dowany dwieście kilometrów dalej.
Kiedy Atran twierdził, że ludow a biologia jest lustrzanym odbiciem biolo­
gii profesjonalnej, krytykow ano go, poniew aż ludow e kategorie, takie jak „ja­
rzyna” i „zwierzę dom ow e” , nie pasują do taksonom ii Linneusza. Odpowie­
dział, że są to artefakty. Nie tylko określają je potrzeby, którym służą (smako­
wita, soczysta żywność; ulegli tow arzysze), ale są całkiem dosłow nie produk­
tami człowieka. Tysiąclecia selektyw nego chow u stworzyły zboże z trawy i

356
marchew z korzenia. W ystarczy sobie tylko wyobrazić stado francuskich pudli
buszujących w lesie pierw otnym , by zrozumieć, że zwierzęta dom ow e są także
tworem człowieka.
Teza D aniela D ennetta brzm i, że m ając do czynienia ze sztucznym i p ro ­
duktami, um ysł przyjm uje „postaw ę projektanta”, uzupełniającą jeg o „postaw ę
fizyczną” wobec obiektów, takich ja k skały, i „postaw ę intencjonalną” wobec
umysłów. W postaw ie projektanta intencję przypisuje się rzeczyw istem u czy
hipotetycznemu projektantow i. N iektóre obiekty m ogą osiągać ta k niepraw do­
podobne rezultaty, że przypisanie intencji je st łatwe. D ennett pisze: „N ie m oże
być wątpliwości, co to je st siekiera lub do czego je st telefon; nie potrzebujem y
szukać w skazów ek w biografii A lexandra Graham a Bella, co m iał na m yśli” .
Inne są notorycznie otw arte na różnorodne interpretacje, na przykład obrazy i
rzeźby, które czasam i m ają celow o nieprzeniknioną konstrukcję. Jeszcze inne,
jak Stonehenge czy zestaw przyborów znaleziony w e w raku statku, przypusz­
czalnie m ają funkcję, choć nie w iem y jaką. W ytwory człow ieka, poniew aż
zależą od ludzkich intencji, są przedm iotem interpretacji i krytycyzm u, tak jak-
; by były dziełami sztuki, co D ennett nazyw a „herm eneutyką artefaktów ” .

***
Teraz dochodzim y do tego, ja k um ysł rozum ie inne um ysły. W szyscy j e ­
steśmy psychologam i. A nalizujem y um ysły nie tylko po to, żeby śledzić opeiy
mydlane, ale żeby rozum ieć najprostsze ludzkie akcj e .
Psycholog Sim on B aron-C ohen ukazuje to na podstaw ie historyjki. M ary
weszła do sypialni, obeszła ją i w yszła. Jak to wyjaśnisz? Pow iesz, być m oże,
iż M ary szukała czegoś i sądziła, że je st to w sypialni. A m oże pow iesz, że
Mary usłyszała coś w sypialni i chciała się dowiedzieć, co to za hałas. Lub że
M ary zapom niała, dokąd szła; m oże w rzeczywistości chciała zejść na dół. Z
pewnością jed n ak nie pow iesz, że M aiy po prostu robi to codziennie o tej p o ­
rze: wchodzi do sypialni, obchodzi ją i znow u wychodzi. B yłoby nienaturalne
tłumaczyć ludzkie zachow anie w języku fizyka: czasu, odległości i masy, było­
by to także błędne; gdybyś przyszedł jutro, żeby sprawdzić hipotezę, z pew no­
ścią zostałaby obalona. N asze um ysły wyjaśniają zachowanie innych ludzi ich
przekonaniam i i pragnieniam i, poniew aż zachowanie innych ludzi je s t rzeczy­
wiście powodowane ich przekonaniam i i pragnieniami. B ehaw ioryści nie mieli
racji i każdy intuicyjnie to wie.

357
Stany umysłowe są niewidzialne i nieważkie: Filozofowie definiują je jako
„relację między osobą a sądem ” . R elacja ta je s t postaw ą, taką jak wierzy-że
pragnie-tego, spodziewa się-że, udaje-że. Sąd je st zaw artością przekonania -
na przykład: Mary znajduje klucze lub Klucze są w sypialni. Zawartość przeko­
nania żyje w odmiennym królestwie od św iata faktów. Zdanie: Jednorożce pasą
się na łące w Cambridge, jest fałszyw e, ale: John myśli, że jednorożce pasą się
na łące w Cambridge, może być praw dą. A by przypisać kom uś przekonanie,
nie możemy po prostu czegoś pom yśleć, bo nie będziem y w stanie dowiedzieć
się, czy John wierzy w jednorożce, bez w ierzenia w nie sam em u. Musimy
wziąć m yśl, odłożyć ją na bok w m en taln y m cudzysłow ie i m yśleć: „To
jest to, o czym John m yśli” (lub czego chce, na co m a nadzieję czy czego się
domyśla). Ponadto wszystko, o czym myślimy, je st także czymś, co możemy
pomyśleć, że ktoś inny myśli (M ary wie, że John myśli, że jednorożce...). Te
podobne do cebuli myśli wewnątrz myśli wym agają specjalnej architektury kom-
putacyjnej (patrz rozdział drugi), gdy zaś przekazujem y je innym - rekursyw-
nej gramatyki zaproponowanej przez C hom sky’ego i wyjaśnionej w The Lan-
guage łnstinct.
My, śmiertelnicy, nie m ożem y bezpośrednio odczytyw ać myśli innych łu­
dzi. Ale możemy snuć uzasadnione dom ysły na podstaw ie tego, co mówią,
możemy czytać między wierszami, w idzieć, co pokazują ich twarze i oczy i co
najlepiej wyjaśnia ich zachowanie. Jest to jeden z najbardziej godnych uwagi
talentów naszego gatunku. Po przeczytaniu rozdziału o widzeniu mógłbyś być
zdziwiony, że ludzie potrafią rozpoznać psa. Pom yśl teraz o tym, czego potrze­
ba, żeby rozpoznać psa w pantom im ie przedstaw iającej spacerującego psa.
Ale w jakiś sposób dzieci to robią. Spraw ność leżącą u podstawy czytania
umysłów zaczyna się ćwiczyć w kolebce. D w um iesięczne niem owlęta wpatru­
ją się w oczy; sześciomiesięczne w iedzą, kiedy oczy innych wpatrują się w nie;
roczne patrzą na to, w co wpatruje się rodzic, i spraw dzają oczy rodzica, kiedy
są niepewne, dlaczego ten coś robi. M iędzy osiemnastym a dwudziestym czwar­
tym miesiącem życia dzieci zaczynają oddzielać zawartość umysłów innych
ludzi od własnych przekonań. Przejaw iają tę zdolność w pozornie prostej czyn­
ności: udawaniu. Kiedy szkrab baw i się z matką, która mówi, że dzwoni tele­
fon, i podaje mu banana, oddziela on zaw artość ich udaw ania (że banan jest
telefonem) od treści własnego przekonania (że banan to banan). Dwulatki uży­
wają czasowników takich, ja k widzieć, chcieć i pam iętać. W iedzą, że patrzący
na ogół chce tego, na co patrzy. I rozum ieją ideę „idei”. N a przykład wiedzą, że

358
nie m ożną zjeść wspomnienia jabłka i że m ożna powiedzieć, co je st w pudełku,
tylko zaglądając do niego.
W wieku czterech lat dzieci zdąjąbardzo surowy egzamin z wiedzy o um y­
słach innych: potrafią przypisać innym przekonania, które, ja k sam e wiedzą, są
fałszywe. W typowym eksperym encie dzieci otw ierają pudełko Sm arties i są
zdziwione, że w środku znajdują się ołówki. (Sm arties, jak w yjaśnia brytyjski
psycholog amerykańskiej publiczności, to cukierki podobne do M & M , tylko
lepsze). Potem dzieci otrzym ują pytanie, co spodziew a się znaleźć w pudełku
osoba wchodząca do pokoju. C hociaż dzieci w iedzą, że w pudełku są ołówki,
oddzielają tę wiedzę, ustaw iają się w sytuacji now ego przybysza i m ówią:
Smarties. Trzylatkom sprawia więcej trudności oddzielenie własnej wiedzy;
twierdzą, że nowo przybyły będzie się spodziew ał ołówków w pudełku na cu­
kierki. Jest jednak mało praw dopodobne, by nie znały samej idei innych um y-
r słów; kiedy błędna odpowiedź jest m niej w abiąca lub kiedy dzieci nam aw ia się
. do zastanowienia, one także przypisują innym fałszyw e przekonania. W każ-
: dym kraju, w którym badano dzieci, rezultaty są te same.
M yślenie o innych um ysłach je st tak naturalne, że wydaje się niem al czę­
ścią integralną samej inteligencji. C zy w ogóle potrafim y sobie wyobrazić, ja k
by to było nie sądzić, że inni ludzie są obdarzeni um ysłem ? Psycholog Alison
Gopnik wyobraża sobie, że w yglądałoby to następująco:

U góry mojego pola w idzenia je s t zam azana kraw ędź nosa, z przodu są m achające
ręce... W okół mnie worki skóry są udrapow ane na krzesłach i w epchnięte w kaw ałki
ubrania; przesuwają się i w ystają na dziw ne sposoby. (...) D w a ciem ne p unkty niedale­
ko czubka obracają się nieustannie tam i z pow rotem . O tw ór poniżej tych punktów
w ypełnia się żyw nością i w ychodzi z niego strum ień dźwięków.
(...) Hałaśliwe worki skóry nagle [przesuw ają się] ku tobie, w ydaw ane przez nie
dźw ięki [są] głośniejsze, a ty nie [m asz] pojęcia, dlaczego (...)

Baron-Cohen, Alan Leslie i Uta Frith sugerują, że rzeczyw iście istnieją


ludzie, którzy myślą w ten sposób. Są to chorzy na autyzm.
A utyzm dotyka mniej więcej jednego dziecka na tysiąc. M ów i się o nich,
że są „zam knięte w skorupie i żyją w ew nątrz siebie”. W prowadzone do pokoju
nie zw racają uwagi na ludzi i kierują się ku przedm iotom . Kiedy podaje im się
rękę, baw ią się nią jak m echaniczną zabawką. Nie interesują ich przytulne lalki
i pluszow e zwierzaki. Nie zw racają w iększej uwagi na rodziców i nie reagują
na zaw ołanie. W miejscach publicznych dotykają, w ąchają i przechodzą obok
innych ludzi jakby byli m eblam i. N ie baw ią się z innym i dziećmi. A le zdolno­

359
ści intelektualne i.spostrzegawcze niektórych dzieci z autyzm em są legendarne
(szczególnie po roli Dustina Hoffmana w „R ain M an”). N iektóre z nich uczą
się tabliczki mnożenia, układają układanki (naw et do góry nogami), rozbierają
i składają urządzenia, czytają z daleka tablice rejestracyjne lub błyskawicznie
obliczają dzień tygodnia, na który przypada k ażda podana data w przeszłości
lub w przyszłości.
Podobnie jak wielu studentów psychologii, dow iedziałem się o autyzmie
ze słynnego artykułu psychoanalityka Bruno Bettelheim a „Joey: A Mechanical
B oy” [Joey, mechaniczny chłopiec], opublikowanego w piśmie „Scientific Ame­
rican” . Bettelheim wyjaśniał, że autyzm Joeya został spowodowany przez emo­
cjonalnie dystansujących się rodziców oraz rygorystyczną naukę używania nocni­
ka. Napisał: „Jest nieprawdopodobne, by nieszczęście Joeya mogło spotkać dziec­
ko w jakimkolwiek czasie i kulturze, poza naszą własną”. Według Bettelheima
powojennej generacji rodziców było tak łatwo zaspokajać potrzeby materialne
dzieci, że ich to nie cieszyło i dzieci nie czerpały poczucia własnej wartości z
faktu, że ich potrzeby były zaspokajane. B ettelheim twierdził, że wyleczył Jo­
eya, pozwalając mu początkowo używać kosza na śmieci zamiast toalety. (Przy­
znał, że terapia .pociągała za sobą pewne niedogodności dla terapeuty”) . ,
D zisiaj wiemy, że autyzm zdarza się w każdym kraju i w każdej klasie
społecznej, trwa całe życie (chociaż czasami następuje poprawa) i nie można o
niego obwiniać matek. Jest niemal pewne, że m a neurologiczne i genetyczne
przyczyny, chociaż na razie nie udało się ich zidentyfikow ać. Baron-Cohen,
Frith i Leslie sugerują, że dzieci z autyzm em nie dostrzegają umysłu innych !
ludzi: ich moduł przypisywania im umysłu został uszkodzony. Autystyczne dzieci
niem al nigdy nie udają, nie potrafią wyjaśnić różnicy między jabłkiem a wspo­
m nieniem jabłka, nie rozróżniają między kim ś zaglądającym do pudła i doty- :
kającym go, wiedzą, na co patrzy twarz na obrazku, ale nie zgadują, że chce ;
ona tego, na co patrzy, i nie zdają testu Sm arties (fałszywego przekonania).
G odne uwagi jest, że zdają test, który z punktu widzenia logiki jest taki sam jak
test na fałszywe przekonania, ale nie dotyczy umysłu. Eksperymentator podno­
si gum owego kaczora z wanny i kładzie go na łóżku, robi polaroidowe zdjęcie,:
a potem wkłada kaczora z powrotem do wanny. Zw ykłe trzylatki wierzą, że ;
zdjęcie w jakiś sposób pokaże kaczora w wannie. Autystyczne dzieci wiedzą,
że tak nie jest.
Niedostrzeganie umysłu u innych nie jest spowodowane ociężałością umy­
słową, taką jak zespół Downa. Jest żywym przypomnieniem, że do pojmowa­

360
nia zawartości świata służy odpow iednia m aszyneria um ysłowa. W pew nym
-sensie autystyczne dzieci m ają rację: w szechśw iat nie jest niczym innym niż
materią w ruchu. Móje „normalne” wyposażenie umysłowe wprawia mnie w chro­
niczne osłupienie z tego powodu, że m ikroskopijna kropka i łyżeczka spermy
mogą stworzyć siedlisko m yśli i uczuć oraz że skrzep krwi łub m etalowa kula
mogą położyć mu kres. Daje mi złudzenie, że Londyn, krzesła i jarzyny należą do
spisu inwentarza obiektów świata. N aw et same obiekty są rodzajem złudzenia.
Buckminster Fuller napisał kiedyś: „W szystko, czego się nauczyłeś jako oczywi­
stości, staje się coraz mniej oczywiste, gdy zaczynasz badać wszechświat. Na
przykład w kosmosie nie m a ciał stałych. Nie m a nawet sugestii ciał stałych. Nie
ma absolutnego kontinuum. Nie m a powierzchni. N ie m a linii prostych” .
W innym sensie świat oczyw iście m a powierzchnie, krzesła, króliki i um y­
sły. Są one węzłami, wzorcam i i wiram i m aterii i energii, które są posłuszne
własnym prawom i falują przez sektory czasoprzestrzeni, w której spędzam y
. nasze dni. N ie są tworami społecznym i ani kaw ałkam i nie strawionej w ołow i­
ny, którą Scrooge obwiniał za sw oje w izje ducha M arleya. Ale dla um ysłu nie
w yposażonego do znajdow ania ich m ogłyby rów nie dobrze nie istnieć. Jak to
ujął psycholog George M iller: „N ajw yższym intelektualnym osiągnięciem
mózgu jest świat. (...) W szystkie fundam entalne aspekty rzeczywistego świata
w naszym doświadczeniu są adaptacyjnymi interpretacjami rzeczywistego świata
fizyki” .

Tńvium

Średniow ieczny program nauki zaw ierał siedem sztuk wyzwolonych, po­
dzielonych na trivium, niższy szczebel (gram atyka, logika i retoryka), oraz qu-
adrivium, wyższy szczebel (geom etria, astronom ia, arytmetyka i muzyka). Tri-
vium znaczyło pierwotnie trzy drogi, potem skrzyżowanie, potem zwykłą rzecz
(ponieważ zwykli ludzie w ystają na skrzyżow aniach) i wreszcie bagatelkę, coś
nieistotnego. Etym ologia jest w pew nym sensie trafna: z wyjątkiem astronomii
wszystkie sztuki wyzw olone traktują o niczym . N ie wyjaśniają roślin, zw ie­
rząt, skał czy ludzi; są to raczej intelektualne narzędzia, które m ożna zastoso­
wać w każdej dziedzinie. Podobnie ja k uczniow ie, narzekający, że algebra ni­
gdy nie pom oże im w praw dziw ym świecie, m ożna się zastanawiać, czy te
abstrakcyjne narzędzia są wystarczająco pożyteczne w naturze, by dobór natu­

361
ralny włączył je do m ózgu. Spójrzm y na zm odyfikowane trivium: logikę, aryt­
metykę i rachunek prawdopodobieństwa.

* :|:

„Wprost przeciw nie - ciągnął Tweedledee - gdyby tak było, m ogłoby tak być, a
gdyby mogło tak być, byłoby tak; a poniew aż nie je st, nie je st. To je s t logika!”5

Logika, w technicznym sensie, odnosi się nie do racjonalności w ogóle, ale


do wnioskowania o praw dziw ości jednego zdania na podstaw ie prawdziwości
innych zdań, uw zględniając ich formę, a nie zawartość. P osługuję się logiką,
kiedy rozumuję następująco; P je st prawdziwe, z P w ynika Q, dlatego Q jest
prawdziwe. P i Q są praw dziw e, dlatego P je st praw dziw e. P albo Q są fałszy­
we, P jest fałszywe, dlatego Q je st prawdziwe. Z P w ynika Q, Q je st fałszywe,
dlatego P jest fałszywe. M ogę dojść do tych w szystkich praw d, nie wiedząc,
czy P oznacza: „W ogrodzie jest jednorożec” , „W Iow a rośnie fasola sojowa”
czy „Szczury zjadły mój sam ochód” ,
Czy mózg uprawia logikę? Osiągnięcia studentów uniw ersytetu w dziedzi­
nie logiki nie są budujące. W pokoju jest kilku archeologów, biologów i szachi­
stów. Żaden z archeologów n iejest biologiem. W szyscy biolodzy są szachista­
mi. Co z tego wynika, jeśli cokolwiek wynika? W iększość studentów wniosku­
je, że żaden z archeologów n iejest szachistą, co jest nieuzasadnione. Żaden nie
wyciąga wniosku, że niektórzy szachiści nie są archeologam i, co je st uzasad­
nione. Faktycznie, jedna piąta studentów twierdzi, że przesłanki nie pozwalają
na żadne uzasadnione wnioski.
Spock zawsze m ówił, że ludzie są nielogiczni. A le ja k tw ierdzi psycholog
John M acnamara, sam pom ysł je s t mało logiczny. R eguły logiki traktowano
pierwotnie jako form alizację praw myślenia. Poszło to trochę za daleko; lo­
giczne prawdy są prawdam i niezależnie od tego, ja k ludzie m yślą. Trudno jed­
nak wyobrazić sobie gatunek odkrywający logikę, jeśli je g o m ózg nie ma po­
czucia pewności, kiedy znalazł logiczną prawdę. Jest coś szczególnie zniewa­
lającego, wręcz nieodpartego w P, z P wynika Q, a więc Q. Przy wystarczającej
ilości czasu i cierpliwości odkrywamy, dlaczego nasze błędy logiczne są błęda­
mi. Zgadzam y się ze sobą, które praw dy są niezbędne. I uczym y innych

5 L. Carroll, O tym, co Alicja widziała po drugiej stronie lustra, przeł. M. Słomczyński, Wro­
cław 1990, s. 161.

362
IPSBffi:

nie dzięki sile autorytetu, ale sokratycznie, pow odując, by uczniow ie rozpo­
znawali praw dy według własnych standardów.
L udzie z pew nością posługują się jakąś logiką. W szystkie języ k i m ają lo­
giczne term iny, takie ja k nie, i, ten sam, odpow iednik i p rzeciw n y. Dzieci po­
prawnie używ ają i, nie, lub oraz jeśli przed ukończeniem trzeciego roku życia,
nie tylko w angielskim , ale także w pół tuzina innych języków , które zbadano.
Logiczne wnioski są wszechobecne w ludzkim m yśleniu, szczególnie kiedy
rozumiemy język. Oto prosty przykład psychologa M artina B rain e’a:

John poszedł na obiad. W menu była zupa i sałatka szefa kuchni, do której doda­
w ano darm o piw o albo kaw ę. D o pieczeni m ożna było dostać d arm o w y kieliszek czer­
w onego w ina. John w ybrał zupę i sałatkę z kaw ą w raz z czym ś innym do picia.
(a) C zy John dostał darm ow e piw o? (Tak, N ie, N ie w iem )
(b) C zy John dostał darm ow y kieliszek w ina? (Tak, N ie, N ie w iem )

Praktycznie rzecz biorąc wszyscy wnioskują, że odpow iedź na (a) brzmi


„nie”. N asza wiedza o jadłospisach restauracyjnych m ów i nam , żea lb o darmo­
we piwo, albo kawa im plikuje „nie oba” - tylko jed n o dostajesz za darmo; jeśli
chcesz drugiego, m usisz zapłacić. Dowiedzieliśm y się, że John w ybrał kawę. Z
przesłanek „nie: zarów no darm ow e piwo, jak i darm ow a kaw a” oraz „darm o­
wa kaw a” w yciągam y logiczny wniosek: „nie: darm ow e piw o” . O dpowiedź na
pytanie (b) także jest przecząca. Nasza wiedza o restauracjach przypom ina nam,
że żyw ność i napoje nie są darmowe, jeśli nie je st to w yraźnie zaoferow ane w
menu. D latego dodajem y warunkowe zdanie: „jeśli nie pieczeń, to nie darm o­
we czerw one wino” . John wybrał zupę i sałatkę, co sugeruje, że nie wybrał
pieczeni; dochodzim y do wniosku dzięki logicznem u rozum ow aniu, że nie
■, dostał darm ow ego kieliszka wina.
L ogika je s t nieodzow na przy wyciąganiu praw dziw ych w niosków o świe­
cie z poszatkow anych faktów zdobytych od innych ludzi poprzez język łub z
własnych uogólnień. D laczego więc ludzie zdają się lekcew ażyć logikę w hi­
storii o archeologach, biologach i szachistach?
Jed n ą z przyczyn je s t to, że logiczne słow a w codziennym języ k u są dw u­
znaczne, oznaczają często wiele form alnych pojęć logicznych. Słow o lub zna­
czy czasam i logiczne łączące LUB (A lub B lub oba), a czasam i m oże znaczyć
: logiczne w yłączające ALBO (A lub B, ale nie oba). K ontekst często wyjaśnia,
które z nich m iał na m yśli mówiący, ale w czystych zagadkach, bez kontekstu,
czytelnicy m ogą źle odgadnąć.

363
Inną przyczyną je s t to, że logicznych wniosków nie m ożna wyciągać do­
wolnie. Ź każdego praw dziw ego zdania może wynikać nieskończona liczba
prawdziwych, ale bezużytecznych nowych zdań. Ze zdania: „W stanie Iowa
rośnie soja”, m ożem y w yprow adzić zdanie: „W stanie Iow a rośnie soja lub
krowa przeskoczyła przez księżyc” , „W stanie Iowa rośnie soja i albo krowa
przeskoczyła przez księżyc, albo nie”, ad infinitum. (To jest przykład „proble­
mu ram y”, przedstaw ionego w rozdziale pierwszym). N aw et najlepszy logik
jeśli nie ma nieskończonego czasu do dyspozycji, musi zgadywać, które impli­
kacje badać, a które w iodą prawdopodobnie w ślepy zaułek. N iektóre reguły
muszą być zakazujące, a więc uzasadnione wnioski nieuchronnie zostaną po­
minięte. Samo zgadyw anie nie m oże wynikać z zastosow ania zasad logiki; na
ogół bierze się z założenia, że m ówiący jest w spółpracującym partnerem roz­
mówcy, przekazującym istotną informację, a nie - pow iedzm y - adwokatem
strony przeciwnej czy surow ym profesorem logiki, próbującym cię zagiąć na
egzaminie.
Być może najw ażniejszą przeszkodą jest to, że logika, którą posługuje się
umysł, nie jest ręcznym kalkulatorem , gotowym zaakceptow ać każde A, B i C
jako dane wejściowe. Jest ona uwikłana w nasz system wiedzy o świecie. Kon­
kretny krok logiki, którą kieruje się umysł, nie zależy od wiedzy o świecie, ale
dane wejściowe i w yjściow e są podłączone bezpośrednio do tej wiedzy. W
historyjce o restauracji na przykład ciąg wnioskowania zm ienia się kolejno
między wiedzą na tem at m enu a zastosowaniem logiki.
Niektóre dziedziny wiedzy m ają własne reguły w nioskowania, które mogą
albo wzmacniać reguły logiki, albo działać wbrew nim. Słynny przykład przed­
stawił psycholog P eter Wason. Zainspirował go ideał naukow ego rozum ow a­
nia filozofa K arla Poppera: hipoteza zostaje zaakceptow ana, jeśli nie uda się
dowieść jej fałszywości. Wason chciał zobaczyć, jak zwykli ludzie radzą sobie
z dowodzeniem fałszywości hipotez. Powiedział im, że zestaw kart, który trzy­
ma w ręce, ma po jednej stronie litery, a po drugiej cyfiy, i poprosił o sprawdze­
nie reguły: „Jeśli karta m a D po jednej stronie, to m a 3 po drugiej” . Badanym
pokazywano cztery karty i pytano, które odwrócić, żeby zobaczyć, czy reguła
jest prawdziwa.

364
W iększość w ybrała albo kartę D, albo kartę D i kartę 3. P opraw na odpo­
wiedź brzmi D i 7. Z „P w ynika Q” je st fałszyw e tylko wtedy, gdy P je s t praw ­
dziwe, a Q fałszyw e. K arta 3 jest nieistotna; reguła stwierdzała, że D m a 3, a nie
że 3 m a D. Karta 7 jest zasadnicza; gdyby miała D po drugiej stronie, reguła padła-
' by. Tylko pięć do dziesięciu procent ludzi, których poddaje się tem u testowi, wy­
biera właściwe karty. Także studenci logiki w ybierają błędnie. (N aw iasem m ó­
wiąc, nie chodzi o to, że ludzie interpretują ,Jeśli D, to 3” jako „Jeśli D, to 3, i
odwrotnie”. Gdyby taka była ich interpretacja, a poza tym zachowywaliby się jak
§ logicy odwróciliby wszystkie cztery karty). W idziano już ponure konsekwencje.
Publiczność jest irracjonalna, nienaukow a, skłonna do potw ierdzania swoich
: przesądów, zam iast szukania dowodów, które m ogłyby je sfalsyfikow ać.
Kiedy jed n ak suche cyfry i litery zastępuje się rzeczyw istym i w ydarzenia­
mi, czasam i — lecz tylko czasam i - ludzie zam ieniają się w logików. Jesteś
bram karzem w barze i pilnujesz przestrzegania reguły: „Jeśli osoba pije piwo,
musi m ieć osiem naście lat albo w ięcej” . M ożesz sprawdzać, co ludzie piją i w
jakim są wieku. K ogo m usisz sprawdzić: pijącego piw o, pijącego coke, dwu-
dziestopięciolatka, szesnastolatka? W iększość ludzi popraw nie w ybiera piją­
cego piw o i szesnastolatka. Sam a konkretność jednak nie w ystarcza. D ow ieść
fałszyw ości reguły: „Jeśli osoba je ostry paprykarz, to pije zim ne p iw o ”, nie
jest łatwiej niż D i 3.
L eda C osm ides odkryła, że ludzie odpow iadają popraw nie, kiedy reguła
dotyczy kontraktu, w ym iany korzyści. W tych okolicznościach w ykazyw anie,
że reguła je s t fałszyw a, je st rów noznaczne ze znajdow aniem oszustów . Kon-
, trakt je st im plikacją form uły: „Jeśli czerpiesz korzyść, m usisz spełnić w ym a­
gania” ; oszuści czerpią korzyści bez spełnienia wym agań. Piw o w barze jest
korzyścią, na którą się zarabia dowodem dojrzałości, oszustam i są więc na ogół
nieletni. Piw o po paprykarzu jest tylko przyczyną i skutkiem , w ięc picie coke
(które logicznie m usi być sprawdzone) nie wydaje się istotne. C osm ides poka-
zata, że ludzie m yślą logicznie, ilekroć interpretują P i Q jako korzyści i koszty,
naw et kiedy w ydarzenia są egzotyczne, jak jedzenie m ięsa dujkera lub znajdo­
w anie skorup jaj strusia. N ie chodzi o to, że w łączają wtedy m oduł logicznego
m yślenia, ale o to, że używ ają innego zbioru reguł. Te reguły, stosow ne do
w ykryw ania oszustów, czasam i zgadzają się z logicznym i regułam i, a czasam i
nie. K iedy przerzuca się kategorie kosztu i korzyści, ja k w zdaniu: „Ten, kto
płaci 20 dolarów, otrzym uje zegarek” , ludzie nadal w ybierają kartę oszusta
(otrzym uje zegarek, ale nie płaci 20 dolarów) - w ybór ten ani nie je st logicznie

365
poprawny,-ani nie je st typow ym .błędem z kartam i, które nie m ają znaczenia
Faktycznie ta sam a historia m oże pociągać logiczne lub nielogiczne wybory
zależnie od interpretacji czytelnika dotyczącej tego, kto, jeśli ktokolwiek, oszu­
kuje. „Jeśli pracow nik dostaje em eryturę, to przepracow ał dziesięć lat. Kto
gwałci regułę?” Jeśli ludzie przyjm ują punkt widzenia pracow nika, szukają
pracujących przez dw anaście lat bez em erytury; jeśli przyjm ują punkt widze­
nia pracodawcy, szukają pracujących przez osiem lat, którzy m ają emeryturę
Badania zostały pow tórzone w śród plem ienia Shiwiar, myśli wych-zbieraczy z
Ekwadoru, i podstaw ow e w yniki badań były identyczne.
Umysł w ydaje się m ięć w ykryw acz charakterów, kierujący się własną lo­
giką. Kiedy standardow a logika i logika wykryw acza oszustów pokrywają się,
ludzie funkcjonują ja k logicy; kiedy się rozchodzą, ludzie nadal szukają oszu­
stów. Co nasunęło C osm ides pom ysł szukania tego umysłowego mechanizmu?
Była to ew olucyjna analiza altruizm u (patrz rozdziały szósty i siódmy). Dobór
naturalny nie w ybiera ducha obyw atelskiego; sam olubny m utant dzięki szyb­
kiej reprodukcji wypiera swoich altruistycznych współzawodników. Każde bez­
interesowne zachow anie w św iecie przyrody wym aga specjalnego wyjaśnie­
nia. Jednym z nich je st w zajem ność: stworzenie m oże udzielić pom ocy w za­
mian za pom oc oczekiw aną w przyszłości. Ale wym iana korzyści jest zawsze
narażona na oszustów. A by m ogła w yewoluować, musi jej towarzyszyć aparat
poznawczy, który pam ięta, kto w ziął, i potrafi zapewnić, że zwróci. Biolog
ewolucjonista R obert Trives przew idział, że ludzie, najbardziej ostentacyjni
altruiści w królestwie zwierząt, pow inni byli wyewoluować przerośnięty algo­
rytm wykryw acza oszustów. W ydaje się, że Cosmides go znalazła.
Czy więc um ysł je st logiczny z punktu widzenia logika? Czasami tak, cza­
sami nie. Lepsze byłoby pytanie: Czy umysł jest dobrze zaprojektowany z punktu
widzenia biologa? O dpow iedź „tak” m oże być nieco bardziej zdecydowana.
Logika pozostaw iona samej sobie m oże snuć trywialne prawdy i pom inąć istot­
ne. Umysł w ydaje się posługiw ać logicznym i regułam i, w spierają je jednak
procesy językow ego rozum ienia, w iedza o świecie, uzupełniają zaś lub zastę­
pują specjalne reguły w nioskow ania, stosowne do kontekstu.

***
M atem atyka je s t częścią dziedzictw a, które przysługuje nam od urodze­
nia. Tygodniowe niem ow lęta ożyw iają się, gdy w ich polu w idzenia pojawiają

366
siętrzy przedm ioty zam iast dw óch i odwrotnie. W pierwszych dziesięciu m ie­
siącach życia dzieci zauw ażają, ja k w iele pokazuje im się obiektów (do czte­
rech), i nie m a znaczenia, czy są one jedno- czy różnorodne, połączone czy
rozrzucone, czy są to kropki czy artykuły gospodarstwa dom ow ego, ani naw et
cży są to przedm ioty czy dźw ięki. W edług niedawnych eksperym entów psy­
cholog Karen Wynn pięciom iesięczne niem owlęta potrafią n aw et dokonyw ać
prostych obliczeń. Pokazuje im się M yszkę M iki, zasłaniają paraw anem i p o­
kazuje drugą M yszkę M iki. K iedy paraw an zostaje usunięty, dzieci oczekują
dwóch M yszek M iki i są zdziw ione, jeśli ukazuje się tylko jedna. Innym dzie­
ciom pokazuje się dw ie M yszki M iki i jedną usuwa zza paraw anu. Te dzieci
oczekują jednej Miki i są zdziwione, że znajdują się tam dwie. W w ieku osiem ­
nastu m iesięcy dzieci wiedzą, że liczby nie tylko się różnią, ale układają w
porządek; na przykład m ożna je nauczyć wybierania obrazków z m niejszą licz­
bą kropek. Część tych zdolności znajdujem y u niektórych zw ierząt lub m oże-
sm yje tego nauczyć.
Czy niem owlęta i zw ierzęta rzeczyw iście liczą? Pytanie brzm i być m oże
absurdalnie, ponieważ te stw orzenia nie posługują się słowami. R ejestrow anie
ilości nie zależy jednak od języka. W yobraź sobie, że odkręcasz kran na sekun­
dę, ilekroć słyszysz uderzenie w bęben. Ilość wody w szklance będzie ozna­
czać liczbę uderzeń. M ózg m oże m ieć podobne urządzenie, które akum ulow a-
łoby nie wodę, ale neuronow e im pulsy czy też liczbę aktyw nych neuronów.
Niemowlęta i niektóre zw ierzęta w ydają się wyposażone w prosty licznik. D a­
wałoby to wiele potencjalnych korzyści przystosowawczych, zależnych od ni­
szy zwierzęcia, od oceny opłacalności pozyskiw ania pożyw ienia w różnych
częściach lasu, do rozw iązyw ania następujących problem ów: „Trzy niedźw ie­
dzie weszły do jaskini, dw a wyszły. Czy m am w ejść?”
Dorośli ludzie przedstaw iają sobie ilość na różne sposoby. Jeden analogo­
wy -„ ja k w iele” - m ożna przełożyć na wyobrażenia wzrokowe, takie ja k linia
cyfr. Potrafim y jednak także przypisać słowa oznaczające cyfry ilościom i użyć
tych słów i pojęć do m ierzenia, dokładniejszego liczenia oraz do obliczania,
dodawania i odejm ow ania dużych liczb. W szystkie kultury m ają słow a ozna­
czające cyfry, choć czasam i tylko „jeden”, „dwa” i „w iele” . Z anim parskniesz
śmiechem, przypomnij sobie, że pojęcie liczby nie m a nic w spólnego z bogac­
twem słow nictw a na oznaczanie liczb. N iezależnie od tego, czy ludzie znają
słowa oznaczające w ielkie liczby (jak „cztery” czy „ trylion”), wiedzą, że jeśli
dwa zbiory są takie sam e, a do któregoś z nich dodasz jeden, to ten zbiór jest

367
teraz większy. Jest to prawda dla zbioru czterech i tryliona przedmiotów. Lu­
dzie wiedzą, że mogą porównywać wielkość dwóch zbiorów, zestawiając ich
części składowe w pary i sprawdzając, co zostało; także m atem atycy zmuszeni
są do posługiwania się tą techniką, kiedy w ypow iadają dziw ne stwierdzenia o
względnej wielkości nieskończonych zbiorów. Kultury nie znające słów okre­
ślających duże liczby często używ ają sztuczek, takich ja k pokazyw anie pal­
ców, wskazywanie kolejno na części ciała lub szeregowanie obiektów w pary i
trójki.
Ju ż dwuletnie dzieci lubią liczyć, porządkow ać zbiory i w ykonyw ać inne
czynności, w których kierują się poczuciem ilości. Przedszkolaki liczą małe
zbiory, nawet kiedy muszą zm ieszać przedm ioty różnego rodzaju lub przed­
mioty, działania i dźwięki. Z anim rzeczyw iście zrozum ieją zasady liczenia i
pom iarów, doceniają sporo rządzącej nim i logiki. Na przykład próbują spra­
w iedliwie podzielić kiełbaskę, krojąc ją i dając każdem u po dw a kaw ałki (cho­
ciaż m ogą być one różnej wielkości), krzyczą też w teatrze na liczącą kukiełkę,
jeśli pom ija jakiś przedmiot albo liczy go dw a razy, chociaż ich własne liczenie
usiane jest podobnymi pomyłkami.
Formalna matematyka jest przedłużeniem matematycznej wiedzy intuicyj­
nej. Arytmetyka w oczywisty sposób w yrosła z poczucia ilości, a geometria z
poczucia kształtu i przestrzeni. W ybitny m atem atyk Saunders M ac Lane spe­
kulował, że podstawowe czynności człow ieka były inspiracją dla każdej dzie­
dziny matematyki:

Liczenie - 4 arytm etyka i teoria liczb


Mierzenie —> liczby rzeczy w iste, rachunek, analiza .
Kształtowanie —> geom etria, topologia
Formowanie (jak w architekturze) —» sym etria, teoria grup
O szacow yw anie......... —» praw dopodobieństw o, teoria m iar, statystyka
Poruszanie się —>m echanika, rachunek, dynam ika
Rachowanie —>algebra, analiza num eryczna
Dowodzenie —» logika
Odgadywanie kom binatoryka, teoria liczb
Grupowanie teoria zbiorów , kom binatoryka

M ac Lane mówi, że „m atematyka zaczyna się od rozm aitych rodzajów


ludzkiej aktywności, wyodrębnia z nich pew ną liczbę pojęć, które są ogólne i
niearbitralne, następnie formalizuje te pojęcia i ich wielorakie wzajemne związ­
k i” . Siłą matematyki jest to, że system form alnych reguł m oże „kodyfikować

368
głębsze i nieoczyw iste w łaściw ości różnych rodzajów ludzkiej aktyw ności” .
Każdy - naw et niew idom e m ałe dziecko - instynktow nie wie, że droga od A
prosto do B, a potem na praw o do C je st dłuższa niż skrót od A do C. Każdy
także wyobraża sobie, ja k linia m oże wyznaczyć kontury kw adratu i ja k m ożna
zestawiać kształty, żeby tw orzyły w iększe kształty. Tylko m atem atyk jednak
może wykazać, iż kw adrat przeciw prostokątnej rów na się sum ie kw adratów
pozostałych dwóch boków, tak że m ożna wyliczyć oszczędność skrótu bez prze­
chodzenia całej trasy.
Powiedzenie, że szkolna m atem atyka bierze się z intuicyjnej m atem atyki,
nie oznacza, że przychodzi ona łatw o. D avid Geary sądzi, że dobór naturalny
dal dzieciom pew ne podstaw ow e zdolności matematyczne: określanie w ielko­
ści małych zbiorów, rozum ienie relacji takich ja k „więcej niż” i „mniej niż” ,
porządkowanie m ałych ilości, dodaw anie i odejm owanie m ałych zbiorów i
/posługiwanie się słowam i oznaczającym i liczby do prostych obliczeń, m ierze­
nia i arytmetyki. N a tym się jed n ak zatrzym ał. Dzieci, zdaniem D avida Geary,
nie są biologicznie zaprojektow ane do posługiw ania się dużym i liczbam i, du­
żymi zbiorami, system em dziesiętnym , ułam kam i, w ielokolum now ym doda­
waniem i odejm owaniem , przenoszeniem , zapożyczaniem , m nożeniem , dzie­
leniem, pierwiastkam i i wykładnikam i. Te zdolności rozwijają się później, nie­
równo, albo wcale.
N a gruncie ew olucyjnym okazałoby się zaskakujące, gdyby dzieci były
umysłowo przygotow ane do opanow ania szkolnej matematyki. Potrzebne do
tego narzędzia zostały w ynalezione stosunkowo niedawno w dziejach człow ie­
ka i tylko w kilku kulturach; zbyt późno i zbyt lokalnie, by odcisnąć piętno na
ludzkim genomie. M atką tych w ynalazków była rejestracja i w ym iana nadw y­
żek rolnych w pierw szej cyw ilizacji agrarnej. Dzięki form alnem u nauczaniu i
pisanemu językow i (także niedawny, nieinstynktow ny wynalazek), wynalazki
akumulowały się przez tysiąclecia i proste m atem atyczne operacje m ożna było
zestawiać w coraz bardziej złożone. Pisane sym bole mogły służyć do dokony­
wania obliczeń, przezw yciężając ograniczenia krótkoterm inowej pam ięci, tak
jak dzisiaj służy temu krzem ow y układ scalony.
W jaki sposób ludzie m ogą używ ać swoich umysłów z epoki kam iennej do
posługiwania się now oczesnym i instrum entam i m atematycznym i? Pierw szym
sposobem jest zastosow anie um ysłow ych m odułów do pracy nad obiektam i
innymi niż te, do których zostały przeznaczone. Zw ykłe linie i kształty analizu­
jemy dzięki w yobrażeniom w zrokow ym i innym kom ponentom naszego p o ­

369
czucia przestrzeni, a m nóstwo rzeczy - dzięki naszej zdolności numerycznej
Żeby jed n ak osiągnąć ideał M ac L ane’a i w ydzielić to, co ogólne, od tego, co
szczegółow e (na przykład ogólne pojęcie ilości ze szczegółow ego pojęcia licz­
by kam ieni w stercie), ludzie m uszą zastosow ać sw oje poczucie ilości do bytu
który początkow o wydaje się zupełnie do tego niestosowny. N a przykład mogą
być zm uszeni do analizy linii na piasku nie przez naw ykow e operacje ciągłego
przyglądania się i przesuw ania w w yobraźni, ale przez odliczanie wyobrażo­
nych segm entów z jednego końca do drugiego.
D rugi sposób zdobycia m atem atycznej kom petencji je st podobny do spo­
sobu dostania się do C am egie Hall: czyli praktyka. Pojęcia matematyczne bio­
rą się z zestaw iania starych pojęć w pożyteczne now e aranżacje. Ale te stare
pojęcia są zespołam i jeszcze starszych. Każdy podzespół trzym a się na umy­
słow ych nitach, które nazywa się tw orzeniem zbitek i autom atyzacją: przy du­
żej praktyce pojęcia sklejają się w szersze pojęcia, a sekw encja kroków zostaje
skom pilow ana w jeden większy krok. Podobnie ja k row ery są zestawione z
ram i kół, a nie z rur i szprych, a przepisy kucharskie m ów ią, ja k zrobić sos, a
nie ja k trzym ać łyżki i otwierać słoiki, m atem atyki uczy się przez zestawianie
w yuczonych rutynowych operacji. N auczyciele rachunku różniczkowego i cał­
kow ego lam entują, że studenci uw ażają przedm iot za trudny nie dlatego, że
pochodne i całki są zawiłymi pojęciami, ale poniew aż nie m ożna zajmować się
rachunkiem różniczkowym , jeśli operacje algebraiczne nie stanowią drugiej
natury, a większość studentów przychodzi na kurs bez porządnej znajomości
algebry i na niej musi koncentrować całą swoją um ysłow ą energię. Matematy­
ka je st bezlitośnie kum ulatywna, począw szy od liczenia do dziesięciu.
E w olucyjna psychologia m a im plikacje dla pedagogiki, które są szczegól­
nie w yraźne w nauczaniu matem atyki. A m erykańskie dzieci wypadają na te­
stach m atem atycznych jak o jedne z najgorszych w uprzem ysłow ionym świe­
cie. N ie są urodzonymi osłami; problem polega na tym , że ci, którzy rządzą
edukacją, są ignorantami w dziedzinie ewolucji. Panującą filozofią w matema­
tycznej edukacji w Stanach Zjednoczonych je s t konstruktyw izm , mieszanka
psychologii Piageta z kontrkulturą i ideologią postm odernistyczną. Dzieci po­
winny sam e aktywnie konstruować matem atyczną wiedzę w społecznym przed­
sięwzięciu opierającym się na różnicy zdań co do znaczenia pojęć. Nauczyciel
dostarcza m ateriału i zapewnia warunki, ale nie w ykłada ani nie kieruje dysku­
sją. Ćw iczenia i praktykę - prow adzące do autom atyzacji - nazywa się „me-
chanistycznym i” i uw aża za szkodliwe dla zrozum ienia. Jak to klarownie wy­

370
jaśnił pew ien pedagog: „O bszar potencjalnych konstrukcji specyficznego poję­
cia m atem atycznego jest zdeterm inow any przez m odyfikacje pojęcia, jakich
dzieci m ogą dokonać w ramach interakcyjnego kom unikowania, lub też w jego
wyniku w matem atycznym środowisku edukacyjnym ” . W rezultacie, jak to za­
deklarował ktoś inny: „Uczniowie m ogą sami konstruować matematyczne prak­
tyki, których ewolucja - historycznie rzecz biorąc - zabrała w iele tysięcy lat”.
Jak w skazuje Geary, konstruktyw izm m a zasługi, jeśli chodzi o intuicyjne
operacje na m ałych liczbach i proste obliczenia, które pojawiają się w sposób
naturalny u wszystkich dzieci. Ignoruje jednak różnicę między naszym „fabrycz­
nie” zainstalowanym wyposażeniem a akcesoriami, które cywilizacja przyśrubo­
wała później. Trudno zastosować nasze m oduły um ysłow e do pracy na m ateria­
le, do którego nie zostały zaprojektowane. D zieci nie widzą spontanicznie sze­
regu paciorków jako elem entów zestaw u ani punktów w linii jak o cyfr. Jeśli
daje im się kilka klocków i mówi, żeby razem coś zrobiły, z zapałem użyją
swojej intuicyjnej fizyki i intuicyjnej psychologii, ale niekoniecznie swojego
intuicyjnego poczucia ilości. (Lepsze program y nauczania wskazują na powiąza­
nia między sposobami stosowania wiedzy. N a przykład mówi się dzieciom, żeby
rozwiązały jakiś matematyczny problem na trzy różne sposoby: przez oblicze­
nie, narysow anie diagramu i przesuw anie segm entów w zdłuż linii cyfr). A bez
praktyki, która zestawia serię chw iejnych kroków w um ysłow y odruch, uczeń
zawsze będzie budował m atem atyczne struktury z najm niejszych śrubek i na­
krętek, ja k zegarmistrz, który nigdy nie robi podzespołów i m usi zaczynać od
zera za każdym razem, kiedy odłożył zegarek, żeby odebrać telefon.
M istrzostw o w m atem atyce daje w ielką satysfakcję, ale je s t nagrodą za
ciężką pracę, która nie zawsze jest przyjem na. B ez szacunku dla ciężko zdoby­
tych m atem atycznych umiejętności, pow szechnego w innych kulturach, praw ­
dopodobieństwo, by m ogło kw itnąć m istrzostw o, je st niewielkie. Niestety, to
samo dzieje się w nauczaniu czytania w A m eryce. W dorftinującej technice,
zwanej „cały języ k ”, zrozum ienie, że język je st naturalnie rozwijającym się
ludzkim instynktem, zostało sprowadzone do ew olucyjnie nieprawdopodobne­
go twierdzenia, że czytanie jest naturalnie rozw ijającym się ludzkim instynk­
tem. Starom odna praktyka łączenia liter z dźw iękam i została zastąpiona zanu­
rzeniem w bogatym treściowo społecznym środow isku i dzieci nie uczą się
czytać. B ez zrozumienia, do czego został zaprojektow any um ysł w środow i­
sku, w którym wyewoluował, nienaturalna czynność zwana formalną edukacją
ma m ałe szanse powodzenia.

371
* %*
„N igdy nie uwierzę, że Bóg gra ze światem w kości —powiedział Einstein.
Niezależnie od tego, czy miał rację co do m echaniki kw antow ej i kosmosu,
jego stwierdzenie z pewnością n ie je st praw dziw e w odniesieniu do gier, w
które ludzie grają w codziennym życiu. W w yniku tego trudno głosić przepo­
wiednie, szczególnie dotyczące przyszłości (jak powiedział podobno Yogi Ber-
ra6). Ale we wszechświecie, w którym istnieją jakiekolwiek regularności, decyzje
oparte na wiedzy o przeszłości są lepsze niż decyzje podjęte losowo. Tak było
zawsze, moglibyśmy się więc spodziewać, że organizmy, szczególnie tak infor-
m acjożem e ja k ludzie, wyewoluowały w yczuloną intuicję w dziedzinie praw­
dopodobieństwa. Ojcowie teorii prawdopodobieństwa, podobnie ja k ojcowie
logiki, zakładali, że po prostu formalizują zdrowy rozsądek.
Ale dlaczego w takim razie ludzie tak często wydają się „ślepi na prawdopo­
dobieństwo”, jak to określił Massimo Piattelłi-Pałmarini? W ielu matematykow i
naukowców biadało nad analfabetyzmem cyfrowym zwyczajnych ludzi, kiedy
oceniają ryzyko. Psycholodzy Amos Tversky i Daniel Kahneman zgromadzili
pomysłowe przykłady tego, jak intuicyjne pojęcie szansy wydaje się lekceważyć
podstawowe kanony teorii prawdopodobieństwa. A oto słynne przykłady .
• Ludzie grają w gry hazardowe i kupują losy na loterię, czasami zwaną
„podatek od głupoty”. P o n i e w a ż jednak przedsięw zięcie m usi przynosić zysk,
gracze, przeciętnie rzecz biorąc, muszą tracić.
• Ludzie bardziej boją się samolotów niż sam ochodów , szczególnie po
wiadomości o krwawej katastrofie lotniczej, chociaż statystycznie podróż sa­
m olotem jest bezpieczniejsza. Boją się elektrowni atom ow ych chociaż węgiel
okalecza i zabija więcej ludzi. Co roku prąd elektryczny śm iertelnie poraża
tysiąc Amerykanów, ale gwiazdy rocka nie prow adzą kam panii na rzecz obni­
żenia napięcia elektrycznego w gospodarstwach dom owych. Ludzie domagają
się zakazu stosowania środków chwastobójczych i dodatków do żywności, cho-
ciaż powodują one znikome ryzyko zachorowania na raka w porównaniu z ty­
siącami naturalnych czynników rakotwórczych, które rośliny wyewoluowały,;
żeby odstraszyć jedzące je mikroby.
• Ludzie uważają, że jeśli koło ruletki zatrzym ało się sześć razy na czar- '
nym polu, to powinno s i ę zatrzymać na czerwonym, chociaż oczywiście kolo
nie ma żadnej pamięci i każdy obrót jest niezależny. Cały przem ysł jasnowi­

6 Lawrence Peter Berra, ur. 1925, amerykański gracz i trener baseballowy - przyp. tłum..

372
dzów z w łasnego nadania próbuje z halucynacji w ysnuć tendencje losowych
wahań n a giełdzie.
• Sześćdziesięciu studentom i członkom ciała pedagogicznego Szkoły M e­
dycznej H arvarda przedstaw iono następujący problem : „Jeśli test wykryw ają­
cy chorobę, która w ystępuje u jednego n a tysiąc m ieszkańców , daje pięć pro­
cent fałszyw ie dodatnich wyników, to jakie je st praw dopodobieństw o, że osoba
5 z dodatnim w ynikiem rzeczyw iście cierpi na tę chorobę, zakładając, że nie
. wiesz nic o objaw ach w ystępujących u tej osoby?” N ajw ięcej pytanych odpo-
: wiedziało: 0,95. Średnia ze w szystkich odpow iedzi w yniosła 0,56. Popraw na
' odpowiedź brzm i 0,02 i odgadło ją tylko osiem naście procent ekspertów. O d­
powiedź, zgodnie z twierdzeniem Bayesa, m ożna w yliczyć, m nożąc chorobo­
wość, to je st częstotliw ość w ystępow ania choroby (1/1000) przez współczyn-
i nik popraw ności testu (proporcja chorych, u których wyniki są dodatnie, przy­
puszczalnie 1), następnie zaś dzieląc przez częstość w ystępow ania dodatnich
wyników ogółem (odsetek dodatnich w yników u ch o ry ch i zdrow ych - sum a
chorych z w y n ik iem dodatnim , 1/1000 x 1, i zdrow ych z w ynikiem dodat­
nim, 999/1000 x 0,05). W problem ie tym kryje się taka trudność, że ludzie
*błędnie interpretują „w spółczynnik fałszyw ie dodatnich w yników ” jak o odse­
tek dodatnich w yników uzyskiw anych u osób zdrow ych zam iast jak o odsetek
osób zdrow ych, u których wynik testu je st dodatni. N ajw iększym problem em
jest jed n ak to, że ludzie ignorują w spółczynnik chorobow ości (1/1000), który
powinien im przypom nieć, że choroba jest rzadka, m ało w ięc prawdopodobne,
by w ystąpiła u konkretnego pacjenta, naw et z dodatnim w ynikiem testu. (Naj­
wyraźniej popełniają taki sam błąd ja k w e w nioskow aniu, że skoro zebry stu­
kają kopytam i, to stukot kopyt wskazuje, że biegną zebry). B adania wykazały,
że wielu lekarzy niepotrzebnie straszy pacjentów, których wyniki testów na
irzadką chorobę są dodatnie.
• Spróbuj rozw iązać następną zagadkę: „Linda m a 31 lat, je s t samotna,
elokwentna i bardzo zdolna. Ukończyła filozofię. Jako studentka była głęboko
przejęta problemami dyskryminacji i sprawiedliwości społecznej, brała też udział
w m anifestacjach antynuklearnych. Jakie je st praw dopodobieństw o, że Linda
pracuje ja k o kasjerka w banku? Jakie jest p raw d o p o d o b ień stw o , że L inda
■jest k asjerk ą w b an k u i działa w ru ch u fem inistycznym ?” Ludzie czasami
wyżej oceniają praw dopodobieństw o, że je st fem inistyczną kasjerką, niż że
jest kasjerką. A le jest niem ożliwe, by „A i B ” było bardziej praw dopodobne niż
Kiedy pr/.edstawilem te wyniki na wykładzie, jeden ze studentów krzyk,
nął: „Wstydzę się za mój gatunek!” Wielu innych odczuwało wstyd, jeśli nie Za
siebie, to za człowieka z ulicy. Tverski, Kahneman, Gould, Piattelli-Palmarini
i wielu psychologów społecznych doszło do wniosku, że um ysł nie je st zapro­
jektowany do rozum ienia praw prawdopodobieństwa, chociaż te praw a rządzą
wszechświatem. M ózg potrafi przetwarzać ograniczoną liczbę inform acji, za­
miast obliczania używ a w ięc prym ityw nych reguł praktycznych. Jedna z nich
brzmi: im bardziej pam iętne wydarzenie, tym bardziej praw dopodobne, że się
zdarzy. (Pamiętam niedaw ną katastrofę lotniczą, dlatego sam oloty są niebez­
pieczne). Inna mówi: im bardziej jednostka przypom ina stereotyp, tym więk­
sze prawdopodobieństwo, że należy do danej kategorii. (Linda bardziej pasuje
do mojego stereotypu fem inistycznej kasjerki niż tylko kasjerki, jest więc bar­
dziej prawdopodobne, że je st feministką i kasjerką). Popularne książki o tra­
gicznych tytułach rozprzestrzeniły złą nowinę: Rozum na manowcach; Inevita-
ble lllusions: How M istakes ofR eason Rule O urM inds (N ieuniknione złudze­
nia: Jak błędy rozum u rządzą naszymi umysłami); H ow We K now What Isn V
So: The Fallibility o f H um ań Reason in Everyday Life (Skąd w iem y to, co się z
niczym nie zgadza: om ylność ludzkiego rozumu w życiu codziennym). Smutną
historię ludzkiej głupoty i przesądów autorzy tych książek tłum aczą nasząnie-
udolnością jako intuicyjnych statystyków.
Przykłady Tversky’ego i Kahnemana należą do najbardziej prowokujących
w psychologii. Ich praca zwróciła uwagę na przygnębiająco niski poziom inte­
lektualny naszych publicznych debat o społecznym i osobistym ryzyku. Ale
czy w probabilistycznym świecie ludzki umysł rzeczyw iście m ógłby być nie­
świadomy praw dopodobieństwa? Rozwiązania problemów, które ludzie kno­
cą, można obliczyć kilkom a naciśnięciami guzików na tanim kalkulatorze. Psz­
czoły i wiele innych zw ierząt poprawnie obliczają praw dopodobieństw o zbie­
rając nektar. Czy te obliczenia rzeczywiście przekraczają m ożliwości przetwa­
rzania informacji ludzkiego mózgu o bilionie synaps? Trudno w to uwierzyć i
wierzyć nie ma powodu. Rozum owanie ludzi nie jest takie głupie, ja k to się na
pierwszy rzut oka wydaje.
Przede wszystkim w iele ryzykownych w yborów jest w łaśnie wyborami i
nie można temu zaprzeczyć. Weźmy hazardzistów, fobie przed lataniem samo­
lotami i ludzi unikających chemikaliów. Czy są oni rzeczyw iście irracjonalni?
Niektórzy ludzie czerpią przyjemność z oczekiwania rezultatów zdarzeń, które
mogą radykalnie popraw ić ich życie. Niektórzy nie lubią siedzieć przymoco-

374
vvani w metalowej rurze w pow ietrzu, gdzie zalewają ich w spom nienia o strasz­
liwych sposobach um ierania. N iektórzy nie lubią żywności, która została św ia­
domie dopraw iona trucizną (tak jak niektórzy m ogą zdecydow ać się na nieje-
dzenie hamburgerów wzmocnionych nieszkodliwym mięsem robaków). W żad­
nym z tych wyborów nie m a nic bardziej irracjonalnego niż w preferow aniu
waniliowych lodów, a nie czekoladow ych.
Psycholog Gerd G igerenzer w raz z Cosmides i Tooby zauw ażyli, że naw et
kiedy ludzie niewłaściwie oceniają prawdopodobieństwo, ich rozum ow anie nie
musi być nielogiczne. Żadna władza umysłowa niejest wszechwiedząca. Układ
postrzegania kolorów zostaje oszukany przez uliczne lampy sodowe, ale to nie
znaczy, że został źle zaprojektowany. Jest ewidentnie znakomicie zaprojektow a­
ny, sprawniej niż jakakolw iek kam era rejestruje stałe kolory w zm iennym oświe­
tleniu (patrz rozdział czwarty). Zaw dzięcza jednak swój sukces w rozw iązyw a­
niu tego nierozwiązywalnego problem u m ilczącym założeniom o świecie. Kie­
dy te założenia zostają pogw ałcone w sztucznym świecie, postrzeganie kolo­
rów zawodzi. To sam o m oże dotyczyć oszacowywania praw dopodobieństw a.
Weźmy notoryczny „błąd hazardzisty”; oczekiwanie, że szereg reszek pod-
nosi szanse orła, jak gdyby m oneta miała pam ięć i pragnienie spraw iedliw ości.
Wspominam ze w stydem zdarzenie z wakacji rodzinnych, kiedy byłem nasto­
latkiem. M ój ojciec pow iedział, że przecierpieliśm y ju ż tyle deszczow ych dni,
przyszła więc pora na dobrą pogodę. Poprawiłem go, oskarżając o popełnianie
■błędu hazardzisty. A le mój obdarzony świętą cierpliw ością ojciec m iał rację, a
jego p rz e m ą d rz a ły sy n s ię m y lił. Z im n y c h fro n tó w n ie u s u w a s ię
z powierzchni ziemi pod koniec każdego dnia, by następnego ranka zastąpić je
nowymi. Pokryw a chm ur m usi m ieć jakąś przeciętną wielkość, szybkość i kie-
runek, nie byłbym w ięc zaskoczony (dziś), gdyby tydzień chm ur rzeczyw iście
zapowiadał, że koniec je st blisko i słońce niebaw em się ukaże, tak ja k setny
wagon przejeżdżającego pociągu z większym prawdopodobieństwem zapowiada
wagon ostatni, niż robi to trzeci wagon.
W iele zdarzeń zachodzi na tej zasadzie. M ają charakterystyczną historię,
zmieniające się praw dopodobieństw o wystąpienia w czasie, które statystycy
;■nazywają funkcją ryzyka. Bystry obserw ator powinien popełnić błąd hazardzi­
sty i próbow ać przew idzieć następne zdarzenie na podstaw ie je g o dotychcza­
sowej historii; jest to rodzaj statystyki zwanej analizą szeregów czasow ych.
Istnieje jed en wyjątek; m echanizm tak pom yślany, aby w ydarzenia następo­
wały niezależnie od ich historii. Co to za m echanizm ? N azyw am y go grami

375
hazardowymi. Ich racją bytu je s t zm ylenie obserwatora, który lubi zmieniać
wzorce w przepowiednie. G dyby nasza m iłość do wzorców była z nieślubnego
łoża ze względu n a panującą w szędzie losowość, m aszyny do gier hazardo­
wych byłoby łatw o skonstruow ać, a hazardzistów łatwo oszukać. W rzeczywi­
stości ruletka, automaty do gry, naw et kości, karty i monety to precyzyjne instru­
menty - wymagające dla producentów i łatwe do pokonania. Liczący karty ludzie,
którzy popełniają „błąd hazardzisty” przy grze w oczko, zapam iętując rozdane
karty i stawiając na to, że nieprędko się pow tórzą, są zm orą Las Vegas.
Tak więc w każdym świecie, p oza światem kasyn, błąd hazardzisty rzadko
bywa błędem. W istocie niesłuszne je s t określanie naszych intuicyjnych prze­
widywań jako błędnych, poniew aż zawodzą, jeśli chodzi o urządzenia do gier
hazardowych. U rządzenie do gry hazardowej je st z definicji m aszyną zapro­
jektowaną do pokonania naszych instynktow nych przewidywań. B rzm i to jak
twierdzenie, że nasze ręce są źle zaprojektow ane, poniew aż utrudniają uwol-
nienie się z kajdanek. To sam o dotyczy złudzenia „dobrej passy” i innych błę­
dów kibiców sportowych. G dyby celne rzuty w koszyków ce były łatw o prze­
widywalne, nie nazyw alibyśm y koszyków ki sportem. Spraw na giełda je st in­
nym wynalazkiem m ającym pokonać ludzką um iejętność w ykryw ania prawi­
dłowości. Została tak pom yślana, by gracze szybko zyskiwali na odchyleniach
od nietypowego kursu, tym sam ym je likwidując.
Inne tak zwane błędy, zam iast w ynikać z defektów konstrukcji, m ogą być
również wyzwalane przez ew olucyjne nowinki, które oszukują nasze kalkula­
tory prawdopodobieństwa. „Praw dopodobieństw o” m a wiele znaczeń. Jedno
to względna częstość w ystępow ania na dłuższą metę. Zdanie: „Prawdopodo­
bieństwo, że grosz upadnie orłem do góry, wynosi 0,5” , oznacza, że na sto
rzutów monetą pięćdziesiąt razy orzeł będzie na wierzchu. Inne znaczenie to
subiektywna pewność w yniku poszczególnego zdarzenia. W tym sensie „praw­
dopodobieństwo, że grosz upadnie orłem do góry”, znaczyłoby, iż na skali od 0
do 1 twoje przekonanie, że w następnym rzucie w yjdzie orzeł, je s t w pół drogi
między pewnością, że to się zdarzy, a pew nością, że się nie zdarzy.
Liczbowe określenia prawdopodobieństwa poszczególnego zdarzenia, które
ma sens tylko jako szacunek subiektywnej pew ności, jest dzisiaj czymś, po­
wszechnym: jest trzydzieści procent szans, że jutro będzie padał deszcz. Cana-
diens są faworytami w dzisiejszym m eczu z M ighty Ducks w stosunku pięć do
trzech. Umysł m ógł jed n ak tak w yew oluow ać, by myślał o prawdopodobień­
stwie jako o względnej częstości w ystępow ania na dłuższą metę, a n iejak o o

376
liczbie wyrażającej pew ność poszczególnego zdarzenia. R achunek praw dopo­
dobieństwa został w ynaleziony dopiero w siedem nastym w ieku, a proporcji
czy procentów do jeg o w yrażenia użyto jeszcze później. (Procenty pojaw iły się
po rewolucji francuskiej w raz z resztą system u dziesiętnego i znalazły począt­
kowo zastosowanie w bankach i do obliczania stóp podatkowych). Jeszcze bar­
dziej w spółczesne są form uły praw dopodobieństw a: dane zbierane przez ze­
społy, zapisane, spraw dzane pod kątem błędów, zbierane w archiw ach i doda­
wane oraz ważone, by uzyskać wynik wyrażony w liczbach. D la naszych przod­
ków najbliższym odpow iednikiem byłaby plotka o nieznanej w artości, przeka­
zana z niedokładnymi etykietkam i, takimi ja k przypuszczalnie. W praktyce nasi
przodkowie m usieli oceniać praw dopodobieństw o na podstaw ie w łasnego do­
świadczenia, to zaś znaczy, że brali pod uw agę częstość zdarzeń: przez lata
spośród ośmiorga ludzi, którzy nabawili się czerwonej wysypki, pięcioro zmarło
następnego dnia.
Gigerenzer, Cosmides, Tooby i psycholog Klaus Fiedler zauważyli, że pro­
blemy medycznej decyzji i L indy dotyczą praw dopodobieństw a poszczegól­
nych zdarzeń: jak ie je st praw dopodobieństw o, że dany pacjent je s t chory, jakie
jest prawdopodobieństw o, że Linda jest kasjerką. Instynkt praw dopodobień­
stwa, który działał w spraw ie w zględnych częstości w ystępow ania zjaw iska,
może uznać, że te pytania w ykraczają poza jego kom petencje. Istnieje tylko
jedna Linda i albo je st ona kasjerką, albo nie jest. „Praw dopodobieństw o, że
jest kasjerką” , jest nie do obliczenia. Naukow cy dali więc ludziom trudny pro­
blem, ale sform ułowali go w kategoriach praw dopodobieństwa częstości, a nie
pojedynczego zdarzenia. Jeden A m erykanin na tysiąc cierpi na tę chorobę; pięć­
dziesiąt zdrowych ludzi na tysiąc uzyskuje dodatni wynik testu; grom adzim y
tysiąc Am erykanów ; ilu z tych, których wyniki testu są dodatnie, cierpi na tę
chorobę? Sto osób odpow iada opisowi Lindy; ile z nich jest kasjerkam i w ban­
ku; ile jest fem inistkam i i kasjerkam i w banku? Przy tak postaw ionych proble­
mach większość ludzi - aż do dziew ięćdziesięciu dwóch procent - zachow y­
wała się jak dobrzy statystycy.
Ta terapia poznaw cza m a niesłychane implikacje. W ielu m ężczyzn z do­
datnim w ynikiem testu na HTV (wirus AIDS) zakłada, że są skazani. N iektórzy
uciekają się do krańcow ych środków, łącznie z sam obójstwem , m im o pew nej
wiedzy, że większość m ężczyzn nie choruje na AIDS (szczególnie m ężczyzn
nie należących do żadnej znanej grupy ryzyka ) i że żaden test nie je s t doskona­
ły. Lekarzom i pacjentom trudno jed n ak używ ać tej wiedzy do oceny zagroże­

377
1

nia, że ktoś jest zakażony, nawet jeśli prawdopodobieństwo jeśt=znane. Na przy­


kład w ostatnich latach zachorowalność na AID S Niemców płci męskiej; któ­
rzy nie należą do grup ryzyka, wynosi 0,01 procent, trafność typowego testu na
H IV wynosi 99,99 procent, a procent w yników fałszywie dodatnich wynosi
m oże 0,01. Perspektywy pacjenta, którego test dał wynik dodatni, nie są zbyt
dobre. Ale teraz wyobraźmy sobie, że lekarz udziela pacjentowi następującej
rady: „Pom yśl o 10 000 heteroseksualnych m ężczyzn, takich jak ty. Spodzie­
w am y się, że jeden będzie zakażony w irusem , i niemal z pewnością wynik jego
testu okaże się dodatni. Z 9 999 nie zakażonych mężczyzn jeszcze jeden będzie
m iał dodatni test. W ten sposób m am y dw óch z dodatnim testem, ale tylko
je d e n z nich faktycznie ma wirusa. W tej chw ili wiem y tylko tyle, że twój test
okazał się dodatni. A więc możliwość, że faktycznie masz wirusa, wynosi
m niej więcej 50 na 50”. Gigerenzer stw ierdził, że kiedy prawdopodobieństwo
je st podane w ten sposób (jako częstość), ludzie, łącznie ze specjalistami, bez
porów nania dokładniej oceniają praw dopodobieństw o choroby na podstawie
w yniku testu medycznego. To samo dotyczy innych ocen w warunkach nie­
pew ności, takich jak wina w procesie karnym .

* jfc *

Gigerenzer twierdzi, że intuicyjne zrów nanie prawdopodobieństwa z czę­


stością powoduje, iż ludzie nie tylko liczą ja k statystycy, ale również myślą jak
statystycy o samym pojęciu prawdopodobieństwa - zaskakująco śliskim i para­
doksalnym . Co właściwie znaczy praw dopodobieństw o konkretnego zdarze­
nia? Bukmacherzy są skłonni przyjm ow ać zakłady o takie rzeczy jak to, że
M ichael Jackson i LaToya Jackson są tą sam ą osobą w stosunku 500 do .1, lub że
kręgi w polach obsianych zbożem pochodzą z Phobos (jeden z satelitów Marsa) -
1000 do 1. Kiedyś zobaczyłem nagłów ek wieczornej gazety oznajmiający, że
szanse, iż Michaił Gorbaczow jest A ntychrystem , są jak jeden do ośmiu bilio­
nów. Czy te stwierdzenia są praw dziw e? Fałszyw e? W przybliżeniu prawdzi­
w e? Jak możemy to określić? K olega m ów i mi, że jest dziewięćdziesiąt pięć
procent szans, iż przyjdzie na mój w ykład. N ie pokazuje się. Czy kłamał?
M ożna myśleć: to prawda, praw dopodobieństw o pojedynczego wydarze­
nia jest tylko subiektywną pewnością, ale czy niejest racjonalna ocena pewno­
ści na podstawie względnej częstości? G dyby normalni ludzie nie robili tego w
ten sposób, czy nie byliby irracjonalni? Aha, ale względna częstość czego? Aby

378
obliczyć częstość zdarzeń, trzeba się zdecydow ać, którą ich klasę chce się pod­
dać obliczeniom, pojedyncze w ydarzenie należy zaś do nieskończonej liczby
Idas. Richard von M ises, pionier teorii praw dopodobieństw a, daje przykład.
W próbce statystycznej am erykańskich kobiet m iędzy 35 a 50 rokiem ży­
c ia 4 na 100 zapadają rocznie na raka piersi. Czy zatem praw dopodobieństw o,
że pani Smith, 49-letnia A m erykanka, zachoruje w następnym roku n a raka
piersi, wynosi 4 procent? Nie m a tu odpow iedzi. Załóżmy, że w grupie kobiet
w wieku od 45 lat do 90 - klasa, do której należy pani Smith - 11 kobiet na 100
zapada rocznie na raka piersi. Czy ryzyko zachorow ania pani Sm ith w ynosi 4
czy 11 procent? Załóżmy, żejej m atka m iała raka piersi, a 22 kobiety na 100 w
wieku od 45 do 90 lat, których m atki cierpiały na tę chorobę, także na nią
zachorują. Czy ryzyko jej zachorow ania w ynosi 4, 11 czy 22 procent? Pani
"Smith również pali, m ieszka w Kalifornii, m iała dw oje dzieci przed ukończe­
niem 25 lat i jedno po ukończeniu 40 lat, je s t greckiego pochodzenia... Z jak ą
. grupą powinniśm y ją porów nyw ać, żeby odgadnąć jej „prawdziwe” ryzyko?
M ożna uważać, że im ściślej określona klasa, tym lepiej - ale im ściślej okre­
ślona klasa, tym mniejsza jej liczebność i tym mniej wiarygodna częstość. Gdyby
na świecie były tylko dw ie osoby bardzo podobne do pani Smith i jed n a z nich
zachorowała na raka piersi, czy ktokolw iek powiedziałby, że szanse pani Smith
wynoszą 50 procent? W ostatecznym rachunku jedyną klasą praw dziw ie p o ­
równywalną z panią Sm ith we w szystkich szczegółach jest klasa zaw ierająca
samą panią Smith. Ale w klasie składającej się z jednego przedstaw iciela
^.względna częstość” nie m a sensu.
Filozoficzne pytania o znaczenie praw dopodobieństw a nie są czysto aka­
demickie; wpływają one na nasze decyzje. Kiedy palacz racjonalizuje, że jego
■dziewięćdziesięcioletni rodzice przez dziesięciolecia wypalali paczkę dziennie, a
więc dane o całej populacji je g o nie dotyczą, to m oże mieć rację. W w yborach
prezydenckich 1996 roku zaawansowany w iek republikańskiego kandydata stał
się problem em. „The New R epublican” opublikow ał następujący list:

D o Redakcji:
Przytoczona w artykule redakcyjnym „C zy D ole je st za stary?” (1 kw ietnia) infor­
m acja ubezpieczeniow a w prow adza w błąd. Przeciętny 72-letni biały m ężczyzna m oże
m ieć 27 procent ryzyka śm ierci w ciągu pięciu lat, ale należy w ziąć p o d uw agę coś
w ięcej niż zdrowie i płeć. L udzie nadal pracujący, ja k senator Bob Dole, żyją znacznie
dłużej. Ponadto statystyki pokazują, że w iększa zam ożność skorelow ana je st z dłuż­
szym życiem. Biorąc te cechy pod uw agę, zagrożenie śm iercią przeciętnego 73-letniego

379
mężczyzny (wiek, w jakim będzie D ole podczas ewentualnego obejm owania urzędu
prezydenta) w ciągu najbliższych czterech la t w y n o si 12,7 p rocent.

No tak, a co z przeciętnym siedem dziesięciotrzyletnim zamożnym pracu­


jący m białym mężczyzną, który pochodzi z Kansas, nie pali i był na tyle silny,
by przeżyć strzał artyleryjski? Jeszcze bardziej dramatyczna różnica ujawniła
się podczas procesu O.J. Simpsona o morderstwo w 1995 roku. Adwokat obrony
Alan Dershowitz powiedział w telewizji, że spośród mężczyzn, którzy biją swoje
żony, tylko jedna dziesiąta procenta posuwa się do morderstwa. W liście do „Na­
turę” statystyk wskazał następnie, że m ordercam i jest ponad połowa mężczyzn,
którzy biją swoje żony i których żony następnie zostają zamordowane.
W ielu teoretyków prawdopodobieństwa stwierdza, że nie można wyliczyć
prawdopodobieństwa pojedynczego zdarzenia. Prawdopodobieństwo pojedyn­
czego zdarzenia to „kompletny nonsens” , powiedział pewien matematyk. Inny
dodał, że jest to zajęcie dla „psychoanalizy, a nie teorii prawdopodobieństwa”.:
N ie chodzi o to, że w sprawie pojedynczego zdarzenia ludzie mogą wierzyć w
cokolwiek, czego zapragną. Zdania, że je st bardziej prawdopodobne, iż prze­
gram w alkęzM ike’iemTysonem, niż że ją wygram, lub że jest nieprawdopo­
dobne, bym został dziś w nocy porw any przez kosmitów, nie są bezsensowne.
A le nie są to zdania matematyczne, które są prawdziwe lub fałszywe, ci zaś,
którzy je kwestionują, nie popełniają elementarnego błędu. Prawdziwości zdań
o pojedynczych wydarzeniach nie m ożna rozstrzygnąć za pom ocą kalkulatora;
trzeba tego dokonać, ważąc dowody, oceniając siłę argumentacji, przekształca­
jąc zdania, by łatwiej je było ocenić, i stosując wszystkie inne zawodne proce­
sy, dzięki którym śmiertelnicy snują indukcyjne domysły o nie dającej się prze­
widzieć przyszłości.
Nawet więc najbardziej dziwaczne postępki Homo sapiens-tw ierdzenie,
że je st bardziej prawdopodobne, iż L inda jest feministką i kasjerką niż tylko
k a sjerk ą-n ie są, zdaniem wielu m atem atyków, błędem. Ponieważ prawdopo­
dobieństwo pojedynczego zdarzenia je st m atem atycznie bezsensowne, ludzie
są zmuszeni rozstrzygnąć ten problem najlepiej jak potrafią. Gigerenzer suge­
ruje, że ponieważ kwestia częstości zdarzeń jest sporna, ludzie zaś intuicyjnie
nie przypisują wartości cyfrowych pojedynczym zdarzeniom , m ogą sięgnąć
po trzecią, niematematyczną definicję prawdopodobieństw a: „stopień prze­
konania usprawiedliwiony w łaśnie p o d an ą inform acją”. Ta definicja znaj­
duje się w wielu słownikach i stosuje się ją w sądach, gdzie odpowiada poję­
ciom takim jak prawdopodobna przyczyna, waga dowodów i uzasadniona wąt­

380
pliwość. Jeśli pytania o praw dopodobieństw o pojedynczych w ydarzeń popy­
chają ludzi w stronę tej definicji - naturalna interpretacja dla badanych, jeśli
założyli, że eksperym entator w łączył opis L indy z jakiejś przyczyny - to zin-
’ terpretują pytanie jako: W jak im stopniu inform acja o Lindzie upow ażnia do
: wniosku, że je st ona kasjerką w banku? I rozsądna odpowiedź brzm i - w nie­
zbyt wielkim.
Ostatnim ważnym składnikiem pojęcia praw dopodobieństw a jest w iara w
stabilny świat. Probabilistyczny w niosek je s t dzisiejszą przepow iednią opartą
na inform acjach zebranych wczoraj. A le tam to było wtedy, a to jest teraz. Skąd
wiesz, że od tamtej pory św iat się nie zm ienił? Filozofow ie praw dopodobień­
stwa debatują, czy jakakolw iek wiara w praw dopodobieństw o je s t praw dziw ie
racjonalna w zm ieniającym się świecie. Tow arzystw a ubezpieczeniow e m ar­
twią się jeszcze bardziej - bankrutują, kiedy jakieś bieżące w ydarzenie albo
zm iana stylu życia pow oduje, że ich dane okazują się przestarzałe. P sycholo­
dzy społeczni w skazują na przykład głupka, który nie chce kupić sam ochodu
znanego z niezawodności, poniew aż taki w łaśnie w óz sąsiada zepsuł się w czo­
raj. G igerenzer proponuje porów nanie z osobą, która nie pozw ala sw ojem u
dziecku baw ić się nad rzeką, w której uprzednio nie było żadnych w ypadków
śm iertelnych, poniew aż d o w ied z ia ła się, że tego ran k a k rokodyl z a a ta k o ­
wał d ziecko sąsiada. R óżnica m iędzy tym i scenariuszami (abstrahując od dra­
stycznych konsekw encji) polega na tym, że św iat sam ochodów je st stabilny, a
więc stosują się do niego stare dane statystyczne, św iat rzek jest zaś zmienny,
stare statystyki są więc wątpliwe. C złow iek z ulicy, który przykłada w iększą
wagę do niedaw nego w ydarzenia niż do setek stron statystyk, niekoniecznie
jest irracjonalny.
C zasam i ludzie rozum ują błędnie, szczególnie przy dzisiejszej pow odzi
danych, ale oczywiście każdy powinien zaznajom ić się z prawdopodobieństwem
i statystyką. Gatunek, który nie ma instynktow nej wiedzy o praw dopodobień­
stwie, nie m ógłby się jej nauczyć, nie m ów iąc ju ż o je j wynalezieniu. Kiedy
ludzie otrzym ują inform ację, która zazębia się z ich naturalnym sposobem
myślenia o praw dopodobieństw ie, potrafią być zadziwiająco dokładni. M ożna
powiedzieć, iż je st niepraw dopodobne, by tw ierdzenie, że nasz gatunek jest
ślepy na praw dopodobieństw o, było prawdziwe.
Metaforyczny um ysł
Jesteśm y ju ż niem al gotowi rozwiązać paradoks W allace’a, że umysł łow-
cy-zbieracza je s t zdolny do rachunku różniczkowego. Ludzki um ysł nie jest
jak widzimy, w yposażony w ewolucyjnie błahą zdolność do zachodniej nauki
matematyki, szachów i innych rozrywek. Jest natom iast w yposażony w zdol­
ności do opanow ania lokalnego środowiska i przechytrzenia jeg o m ieszkań­
ców. Ludzie tw orzą pojęcia, które odpowiadają klockom w powiązanej struk­
turze świata. M ają w iele intuicyjnych teorii, dostosow anych do głównych ele­
mentów ludzkiego doświadczenia, takich jak: przedmioty, żyjące rzeczy, obiekty
naturalne, rzeczy w ytw orzone przez człowieka, um ysły innych oraz społeczne
więzi i siły, które zbadam y w następnych dwóch rozdziałach. Opanowali na­
rzędzia do w nioskow ania, takie jak elementy logiki, arytm etyki i prawdopodo­
bieństwa. C hcem y się dowiedzieć, skąd te zdolności się w zięły i ja k można je
zastosować do rozw iązyw ania współczesnych problem ów intelektualnych.
A oto pom ysł zainspirow any przez odkrycie w dziedzinie lingwistyki. Ray
Jackendoff w skazuje na następujące zdania:

Posłaniec p o sz e d ł z Paryża do Istambułu.


Spadek p rze sze d ł w reszcie na Freda.
Św iatła p rze szły z zielonych na czerwone.
Spotkanie od 3.00 do 4 .0 0 przeszło spokojnie.

Pierw sze zdanie je s t proste: ktoś przesunął się z m iejsca na m iejsce. Ale w
innych rzeczy nie zm ieniają miejsca. Fred m ógł zostać m ilionerem , kiedy od­
czytano testam ent, naw et jeśli żadna gotówka nie przeszła z rąk do rąk, lecz
tylko został na niego przepisany rachunek bankowy. Św iatła sygnalizacyjne są
umocowane na słupie osadzonym trwale w chodniku i nie podróżują, a spotka­
nia nie są naw et rzeczą, która mogłaby podróżować. Przestrzeń i ruch traktuje­
my jak o m etaforę bardziej abstrakcyjnych idei. W zdaniu o Fredzie własność
jest obiektem , w łaściciele są miejscami, a daw anie je s t ruchem . W wypadku
świateł sygnalizacyjnych to, co się zmienia, je st obiektem , poszczególne stany
(czerwony i zielony) są miejscami, a zm iana jest ruchem . Jeśli chodzi o zebra­
nie, to czas jest linią, teraźniejszość ruchomym punktem , bieg wypadków pod­
różą, początek i koniec są punktam i w yjścia i dojścia.
M etafory przestrzeni znajdujem y nie tylko w w y p o w ie d ziach o zmia­
nach, ale też o stan ach niezm iennych. Przynależność, bycie i planowanie

382
interpretuje-się* jakby były punktam i orientacyjnym i um ieszczonym i w jakim ś
; iniejscu:

Posłaniec je s t w Istambule.
M ajątek je s t (należy do) Freda.
Ś w iatło je s t zielone.
S po tk an ie/e.?/o 3:00.

M etafora jest także w zdaniach o sprawianiu, by coś pozostało w danym


ostanie:
B anda trzym ała posłańca w Istambule.
F red trzym ał pieniądze w banku.
Policjant (.otrzymał czerw one światło.
E m ilio dotrzym ał terminu spotkania w poniedziałek.

D laczego robim y te analogie? N ie tylko po to, żeby dokooptow ać słowa,


ale rów nież cały w iążący się z nimi aparat wnioskow ania. N iektóre wnioski,
które odnoszą się do ruchu i przestrzeni, pasują rów nież doskonale do w łasno­
ści, okoliczności i czasu. Pozw ala to wykorzystać aparat w nioskow ania o prze­
strzeni do rozum ow ania o innych przedm iotach. Jeśli na przykład wiemy, że X
poszedł do Y, to m ożem y w ywnioskować, że X nie było przedtem w Y, ale jest
■tam teraz. Jeśli wiemy, że własność przeszła na jakąś osobę, to m ożem y w y­
w n ioskow ać przez analogię, że osoba ta nie posiadała uprzednio tej własności,
:ale posiada ją teraz. Analogia jest bliska, choć nigdy nie jest ścisła: kiedy posła­
niec podróżuje, m ija w ielem iejsc między Paryżem a Istam bułem , ale gdy Fred
dziedziczy pieniądze, nie dochodzi stopniowo do ich posiadania w m iarę czy­
tania testam entu - transfer jest natychmiastowy. Tak w ięc nie w olno pozwolić,
by pojęcie lokalizacji utożsam iło się z pojęciem w łasności, okoliczności i cza­
su, ale m oże użyczyć im nieco związanych z nim reguł wnioskowania. W łaśnie
to dzielenie się pow oduje, że analogie m iędzy lokalizacją a innym i pojęciam i
służą do czegoś, nie są zaś tylko podobieństwam i, które przykuw ają wzrok.
Um ysł ujmuje abstrakcyjne pojęcia w konkretne słowa. Do m etafor pożycza
się nie tylko słów, ale całych konstrukcji gramatycznych. Konstrukcja podwójne­
go dopełnienia - M innie posłała M ary kulki - je st przeznaczona do zdań o
dawaniu. Ale konstrukcję tę m ożna zastosować, mówiąc o komunikowaniu się:

M innie opow iedziała M ary historyjkę.


A lex zadał A nnie pytanie.
C arol napisała C onnie list.
Idee są daram i, kom unikow anie się jest dawaniem, mówiący je st nadawcą,
publiczność je st odbiorcą, wiedzieć znaczy mieć.
Lokalizacja w przestrzeni jest jedną z dwóch podstaw ow ych metafor w
języku, używ anych dla tysięcy znaczeń. D rugą jest siła, działanie i przyczyrto-
wość. Leonard Taim y wskazuje, że każda z następujących par zdań odnosi się
do tego sam ego w ydarzenia, ale odczuwamy te w ydarzenia odmiennie:

Piłka toczyła się po trawie.


Piłka nie przestaw ała toczyć się po trawie.

John nie w ychodzi z domu.


John nie m oże w yjść z domu.

Larry nie zam knął drzwi.


L arry pow strzy m ał się przed zam knięciem drzwi.

M argie m usi iść do parku.


M argie udaje się pójść do parku.

Różnica p o lega na tym , że drugie zdanie przyw ołuje m yśl o czynniku wy­
w ierającym siłę, by przełam ać opór lub przezw yciężyć jakąś inną siłę. W dru­
gim zdaniu o p iłce na traw ie tą siłą jest dosłow nie siła fizyczna. Jednak w
zdaniu z Johnem siłą jest pragnienie: pragnienie wyjścia, które zostało powstrzy­
m ane. Podobnie L arry w ydaje się mieć jedną siłę psychiczną, która zm usza go
do zam knięcia drzw i, i drugą, która ją przezwycięża. W pierw szym zdaniu o
M argie m usi o n a iść do parku, do czego zm usza ją zew nętrzna siła, wbrew
wew nętrznem u oporow i. W drugim popycha ją w ew nętrzna siła, która prze­
zw ycięża zew nętrzny opór.
M etafora siły i oporu jest jeszcze w yraźniejsza w następującej rodzinie
zdań:
F ran przełam ała op ó r drzwi.
Fran p rzełam ała opór Sally przed pójściem .
Fran przełam ała w łasny opór przed pójściem .

Te sam e słow a przełam ać opór zostają użyte dosłow nie i m etaforycznie,


we wspólnym znaczeniu, które z łatwością pojm ujemy. Zdania o ruchu i o pra­
gnieniu naw iązują do dynam iki kuli bilardowej, k tó ra m a w e w n ętrzn ą ten­
dencję do ru c h u lu b spoczynku, i p rzeciw staw ia się jej słabszy łub silniej­
szy „przeciw nik” , pow odując zatrzymanie się lub kontynuację ruchu. Jest to

384
teoria im petu, którą om aw iałem wcześniej w tym rozdziale, rd zeń intuicyjnej
teorii fizyki:
Pojęcia naw iązujące do przestrzeni i siły są pow szechnie spotykane w ję ­
zyku. W ielu badaczy procesów poznaw czych (łącznie ze m ną) doszło na pod­
stawie badań nad językiem do wniosku, że garść pojęć dotyczących miejsc,
' dróg, ruchu, działania i przyczynow ości leży u podstaw dosłow nego lub prze­
nośnego znaczenia dziesiątków tysięcy słów i konstrukcji nie tylko w angiel­
skim, ale w każdym języku, który został zbadany. M yśl leżąca u podstaw zda­
nia: M innie dała dom M ary, brzm iałaby mniej więcej: „M innie pow oduje [że
dom przechodzi pod w zględem własności od M innie do M ary]” . W ydaje się, że
te pojęcia i zw iązki stanow ią słownictwo i składnię m entalskiego, języka m y­
śli. Ponieważ języ k myśli je st kombinatoryczny, te podstaw ow e pojęcia można
zestawiać w coraz bardziej złożone idee. O dkrycie części słow nictw a i składni
języka m entalskiego je s t rehabilitacją „wybitnej m yśli” L eibniza: „że m ożna
odczytać alfabet ludzkiej m yśli i że w szystko m ożna odkryć i w yw nioskow ać
przez porów nanie do liter tego alfabetu i analizę słów z nich zestaw ionych”. I
odkrycie, że elem enty m entalskiego opierają się n a m iejscach i sile, m a im pli­
kacje zarów no dla tego, skąd pochodzi języ k m yśli, ja k i dla sposobu, w jaki
używamy go w e w spółczesnych czasach.

***
Inne ssaki naczelne m ogą nie m yśleć o opowiadaniach, dziedziczeniu, spo­
tkaniach i św iatłach ulicznych, m yślą zaś o kam ieniach, kijach i norach. Zm ia­
na ew olucyjna następuje często przez kopiow anie części ciała i m ajstrow anie
przy kopii. N a przykład części otworu gębow ego ow adów to zm odyfikow ane
nogi. Podobny proces m ógł dać nam języ k m yśli. Załóżm y, że obw ody mózgu
naszych praprzodków, służące do rozum ow ania o przestrzeni i sile, zostały sko­
piowane, pow iązania kopii do oczu i m ięśni zostały odcięte, a odnośniki do
fizycznego św iata w ym azane. Obwody m ogły służyć jak o rusztow anie, które­
go otwory są w ypełnione sym bolam i dla bardziej abstrakcyjnych problemów,
takich ja k stany, w łasności, idee i pragnienia. O bw ody zachow ały swoje m oż­
liwości obliczeniow e, nadal zajm ując się bytam i, które pozostają w jednym
stanie naraz, przechodzą z jednego stanu w drugi i przezw yciężają byty o prze­
ciwnej wartości. Kiedy now e, abstrakcyjne dziedziny m ają logiczną strukturę,
która odzw ierciedla przedm ioty w ruchu - św iatła sygnalizacji ulicznej mają

385
jed en kolor naraz, alem o g ą zm ieniać kolory ; w spornych stosunkach społecz­
nych decyduje w ola silniejszego - stare obw ody potrafią wykonać pożyteczną
pracę wnioskującą. U jaw niają sw oje pochodzenie od symulatorów przestrzeni
i siły w przenośniach, do których się odw ołują, będąc rodzajem szczątkowego
narządu poznawczego.
Czy istnieją jakieś powody, by uznać, że tak wyewoluował nasz język myśli?
Kilka. Szym pansy - a przypuszczalnie rów nież ich wspólny z naszym gatiin-
kiem przodek - są ciekaw skie i potrafią m anipulow ać obiektami. Kiedy wy­
uczy się je posługiw ania sym bolam i czy gestam i, potrafią wyrazić za ich po­
średnictw em zdarzenie, takie ja k pójście do jakiegoś m iejsca czy położenie
przedm iotu w jakim ś m iejscu. P sycholog D avid Prem ack pokazał, że szym­
pansy potrafią identyfikow ać przyczyny. Gdy dostają pary zdjęć „przed i po”,
takich jak zdjęcie jab łk a i je g o dw óch połów ek lub zapisaną kartkę papieru
obok pustej, w ybierają przedm iot, który dokonał zmiany, nóż w pierwszym
wypadku i gum kę w drugim . Tak więc szym pansy nie tylko m anew rują w fi­
zycznym świecie, ale m ają o nim niezależne myśli. Być m oże obwody umożli­
wiające takie myśli zostały w naszym rodzie zastosow ane do bardziej abstrak­
cyjnego rozum ow ania.
Skąd wiemy, że um ysły w spółczesnych istot ludzkich rzeczyw iście do­
strzegają analogiem iędzy, powiedzm y, presją społeczną a fizyczną lub między
przestrzenią a czasem ? Skąd wiemy, że ludzie po prostu nie posługują się mar­
twym i m etaforam i, nie rozum iejąc ich, ja k wówczas gdy m ówią po angielsku
„śniadanie” (breakfasł), nie zastanaw iając się, że znaczy to dosłow nie prze­
rwanie postu (breciking afcist). C hoćby dlatego, że m etafory przestrzeni i siły
wynajdow ano raz za razem w dziesiątkach języków na całym globie. Jeszcze
bardziej sugestywne dow ody pochodzą z głów nej dziedziny m oich badań, z
n ab y w an ia ję z y k a p rz ez d zieci. P sy ch o lo g M elissa Bowerm an odkryła, że
dzieci w w ieku przedszkolnym spontanicznie tworzą własne metafory, w któ­
rych przestrzeń i ruch sym bolizują posiadanie, okoliczność, czas i przyczyno-
wość.

Położyłaś tylko chleb i m asło.


M atka zabrała p iłk ę chłopcu i położyła ją dziewczynce.

Biorę te w iększe szpary [łupiąc orzechy].


N ałożyłam część ręk aw a n a niebiesko, w ięc w ym azałam na czerw ono [zam alo­
wując obrazek].

386
Czy m ogę m iećjijojexzytanie-przed ob ia d em ? : ■
1 --- ,L:
D zisiaj będziem y się pakow ać, bo ju tro nie będzie dosyć m iejsca n a pakow anie.
Piątek obejm uje sobotę i niedzielę, w ięc nie mogę mieć soboty i niedzieli, jeśli nie
przejdę przez piątek.

M oja lalka jest zgnieciona od kogoś... ale nie ode mnie.


M usieli się zatrzym ać od czerw onego światła.

Dzieci nie mogły przejąć tych m etafor od dorosłych; porów nanie prze­
strzeni z abstrakcyjnym i ideam i przyszło im naturalnie.
Przestrzeń i siła są tak podstaw ow e dla języka, że w łaściw ie wcale nie są
metaforami, a przynajm niej nie w sensie literackich sztuczek używ anych w
.poezji i prozie. Nie daje się m ów ić o własności, okolicznościach i czasie, nie
używając słów takich ja k iść, trzym ać i być. Słow a te nie w yzw alają poczucia
niezgodności, które leży u podstaw praw dziw ej literackiej m etafory. W szyscy
wiemy, kiedy natykam y się na przenośnię. Jackendoff zauważa, że całkow icie
naturalne jest powiedzenie: „O czyw iście, świat nie jest napraw dę sceną, ale
r gdyby był, m ożna by powiedzieć, że dzieciństwo jest pierw szym aktem ”. Dzi-
: waczne byłoby jednak pow iedzenie: „Oczywiście, spotkania nie są napraw dę
punktami w czasie, ale gdyby były, m ożna by powiedzieć, że to spotkanie od
: 3.00 do 4.00 przeszło spokojnie” . M odele przestrzeni i siły nie działają jak
przenośnie, które mają przekazać now e spojrzenie; wydają się bliższe m edium
samej myśli. Podejrzewam , że część naszego w yposażenia u m y sło w eg o do
rozum ienia czasu, isto t żyw ych, in n y ch um ysłów oraz stosunków społecz­
nych została skopiowana i zm odyfikow ana w trakcie ewolucji z m odułu do
rozwiązywania problem ów fizyki. Ten zaś m oduł dzielimy częściow o z szym ­
pansami.
Z m etafor m ożna budow ać m etafory i rozciągając nasze idee i słow a na
nowe dziedziny, nie przestajem y czerpać zapożyczeń z konkretnych m yśli.
Gdzieś pom iędzy podstaw ow ym i konstrukcjam i używanym i w języ k u angiel­
skim na oznaczenie przestrzeni i czasu a strofam i Szekspira istnieje olbrzym i
katalog codziennych metafor, które w yrażają większość naszych doświadczeń.
George L akoff i lingwista M ark Johnson zestawili listę „m etafor, którym i ży­
jem y”, przenośni, które obejm ują dziesiątki wyrażeń:

D YSKUSJA JE ST W O JN Ą :
Twoje tw ierdzenia są nie do obrony.
Zaatakow ał każdy sla b y pu n k t w m ojej argum entacji.
Jej krytyka trafiła w cel.

387
CNOTA JE ST W G ÓRZE:
On jest po n a d m ałostkow a zaw iść.
Stoi wysoko w opinii ogółu.
To był niski postępek.
Nie, poniżyłbym się do tego; to je s t p o n iże j mojej godności.

MIŁOŚĆ JE ST PA CJEN TEM :


To jest chory związek.
Ich związek zm a rł śm iercią naturalną i n ic go ju ż nie ożywi.
Ten romans kuleje.

IDEE SĄ ŻY W N O ŚC IĄ :
To, co pow iedział, było w złym sm aku.
Cały ten artykuł pełen je s t niedopieczonych pom ysłów i odgrzew anych teorii.
Nie. mogę p r z e t o c e tego tw ierdzenia.
To jest pokarm d la myśli.

Kiedy raz zaczniesz zauw ażać tę przyziem ną poezję, znajdziesz ją wszę­


dzie. Idee są nie tylko żywnością, ale budynkam i, ludźmi, roślinam i, produkta­
mi, towarem, pieniędzmi, narzędziam i i m odą. M iłość jest siłą, szaleństwem ,
magią i wojną. Pole w idzenia je st zbiornikiem , sam oocena je st krucha, czas to
pieniądz, życie to ryzykow na gra.

***
Wszechobecność m etafor przybliża nas do rozw iązania paradoksu Walla-
ce’a. Napytanie: „Dlaczego ludzki um ysł przystosow ał się do m yślenia o arbi­
tralnych, abstrakcyjnych bytach?” , m ożem y odpowiedzieć, że w łaściw ie wca­
le się nie przystosował. W przeciw ieństw ie do kom puterów stosujących reguły
logiki matematycznej, nie myślimy w F-ach, .r-ach i y-ach. Odziedziczyliśmy
bloczek formularzy, na których zapisane są najważniejsze cechy charaktery stycz­
ne dla kontaktu obiektów z siłami i innych następstw warunków życia człowieka,
takich jak bójki, żywność i zdrowie. W ymazując pierwotną treść i wypełniając
puste rubryki nowymi symbolami, m ożem y przystosować nasze odziedziczone
formularze do bardziej zaw iłych dziedzin. N iektóre z tych przeróbek, które
mogły się dokonać w trakcie naszej ew olucji, dały nam , dzięki formularzom
przeznaczonym początkow o na potrzeby intuicyjnej fizyki, podstawowe kate­
gorie umysłowe, takie jak własność, czas i wola. Inne przeróbki następują w trak­
cie naszego życia, w miarę ja k borykamy się z nowym i dziedzinam i wiedzy.

388
Nawet najbardziej zawiłe rozumowanie naukowe stanowi zestaw przyziem ­
nych umysłowych przenośni. W ydobywamy nasze zdolności z dziedzin, do któ­
rych były zaprojektowane, i używ am y ich maszynerii do zrozum ienia nowych,
które na abstrakcyjnym poziom ie przypom inają stare. M etafory, którym i p o ­
sługujemy się w naszym m yśleniu, są przeniesione nie tylko z podstaw ow ych
scenariuszy, takich ja k ruch i zderzanie się, ale ze wszystkich sposobów zasto­
sowania wiedzy. W biologii uniw ersyteckiej stosujem y do organizm ów nasze
sposoby rozum ienia przedm iotów wyprodukowanych przez człow ieka. W che­
mii traktujem y to, co stanow i istotę obiektów naturalnych, jako kolekcję m a­
leńkich, podskakujących, kleistych przedm iotów. W psychologii traktujem y
umysł jak o obiekt naturalny.
M atem atyczne rozum ow anie zarów no czerpie z różnych części um ysłu,
jak i je wzbogaca. D zięki w ykresom my, ssaki naczelne, pojm ujem y m atem a­
tykę oczyma, a także okiem w yobraźni. F u n k cje są k ształtam i (lin earn y m i,
płaskim i, poch y ły m i, k rz y żu jący m i się, ciągłym i), a w ykonyw anie o p era­
cji je s t g ry zm o len iem w w y o b rażen iach (obracanie, ekstrapolow anie, w y­
pełnianie, rekonstruow anie). M atem atyczne m yślenie oferuje w zam ian nowe
sposoby rozum ienia świata. Galileusz napisał, że„księga przyrody jest napisa­
na w języku m atematyki; bez jej pom ocy nie sposób z niej zrozum ieć ani jedne­
go słowa” .
Słow a Galileusza odnoszą się nie tylko do w ypełnionych rów naniam i ta­
blic na wydziale m atem atyki, ale do elem entarnych praw, które traktujem y jako
oczywiste. Psycholodzy C arol Sm ith i Susan Carey stwierdzili, że dzieci m ają
dziwne poglądy o m aterii. W iedzą, że garstka ryżu coś waży, tw ierdzą jednak,
że ziarnko ryżu nic nie waży. Poproszone o wyobrażenie sobie w ielokrotnego
przecinania kaw ałka stali na połow y, m ówią, że w końcu dojdzie się do tak
małych kawałków, iż nie zajm ują ju ż one m iejsca w przestrzeni ani nie zaw ie­
rają stali. N ie są psychicznie chore. K ażde zdarzenie fizyczne m a próg, poniżej
którego nie odkryje go żaden człow iek czy urządzenie. W wyniku wielokrotne­
go podziału przedm iotu otrzym ujem y w końcu obiekt zbyt mały, by m ożna go
było wykryć; zbiór obiektów, z których każdy je st poniżej tego progu, m ożna
wykryć en masse. Sm ith i C arey zw racają uwagę, że przekonania dzieci w yda­
ją nam się niem ądre, poniew aż m ożem y interpretować m aterię za pom ocą po­
jęcia cyfr. Tylko w dziedzinie m atem atyki pow tarzający się podział dodatniej
wielkości daje zaw sze w ielkość dodatnią, a dodaw anie zer zaw sze daje zero.
Nasze rozum ienie fizycznego świata je st bardziej złożone niż rozum ienie dzie­

389
ci, poniew aż połączyliśmy intuicyjną w iedzę o obiektach z intuicyjną wiedzą 0
cyfrach.
Tak w ięc widzenie zostało dokooptow ane do m yślenia matematycznego,
co pom aga nam postrzegać świat. W ykształcone rozum ienie jest olbrzymim
aparatem, składającym się z części w ew nątrz innych części. Każda część jest
zbudow ana z um ysłowych modeli czy sposobów pojm ow ania, które można
kopiować, wym azywać ich pierw otną zaw artość, łączyć z innym i modelami
i up ak o w y w ać w w iększych częściach, te zaś w jeszcze większych, bez ogra­
niczeń. Poniew aż ludzkie myśli są kom binatoryczne (proste części się łączą)
oraz rek u rsy w ne (części m ożna w staw iać do innych części), dzięki skończo­
nej liczbie narzędzi umysłowych m ożna badać zapierające dech przestrzenie
wiedzy. : .

Eureka!
A co z geniuszam i? Jak dobór naturalny m oże wyjaśnić Szekspira, Mozar­
ta, E insteina, Abduł-Jabbara7? Jak Jane A usten, Vincent van Gogh czy Thelo-
nius M onk8 zarobiliby na utrzymanie na piejstoceńskiej sawannie?
W szyscy jesteśm y twórczy. Za każdym razem , kiedy wtykamy odpowied­
ni przedm iot pod nogę chwiejącego się stołu lub w ym yślam y nowy sposób
przekupienia dziecka, by zechciało nałożyć piżam ę, wykorzystujem y nasze
zdolności do osiągnięcia nowego celu. Tw órczy geniusze wyróżniają się jed­
nak nie tylko nadzwyczajnymi dziełam i, ale także nadzw yczajnym sposobem
pracy: podobno nie myślą tak ja k ty czy ja. Pojaw iają się na scenie jako cudow­
ne dzieci, enfcints terribles, młodoturcy. Słuchają sw oich muz i rzucają wyzwa­
nie obiegowej mądrości. Pracują, kiedy przychodzi natchnienie, i znajdują roz­
wiązanie dzięki natchnieniu, podczas gdy m y w szyscy brniem y dziecięcymi
kroczkam i po dobrze utartej ścieżce. O dkładają problem , żeby dojrzał w pod­
świadom ości; potem, bez ostrzeżenia, zapala się światło ukazując w pełń infor­
m owane rozwiązanie. Aha! Geniusz zostaw ia nam arcydzieła, dziedzictwo nie­
p o sk ro m io n ej tw órczej n ieśw iad o m o ści. W oddy A llen ukazuje ten: wi­

1 Abdul-Jabbar Karem, ur. 1947, koszykarz amerykański, sześciokrotny mistrz zawodowej ligi
koszykówki NBA - przyp. tłum.
8Thelonius M onk 1920-1982, amerykański pianista i kom pozytor jazzow y - przyp. tłum.. :

390
zerunek w opowiadaniu „Gdyby im presjoniści byli dentystam i'’ w hipotetycz­
nych listach Vincenta van Gogha. Vincent w udręce i rozpaczy pisze do brata:
„Pani Sol Schwim m er podaje mnie do sądu, poniew aż zrobiłem jej m ostek tak,
jak to czułem , a nie żeby pasował do jej absurdalnych ust! Takjest! N ie potrafię
pracować na zamówienie ja k zwykły rzem ieślnik! Uznałem , że jej m ostek p o ­
winien być olbrzymi i pofałdowany, z dzikim i, w ybuchow ym i zębam i wyska-
. kującym i w każdym kierunku jak płom ienie! Teraz ona się denerw uje, że m o-
' stek nie pasuje do jej ust! (...) Próbow ałem w epchnąć go do środka, ale sterczy
jak kandelabr nabity gwiazdam i. N iem niej uw ażam , że jest piękny” .
Ten wizerunek pochodzi z okresu rom antyzm u sprzed dw ustu lat i jest dziś
solidnie zakorzeniony. Korporacje płacą konsultantom od kreatywności m ilio­
ny dolarów za prowadzenie kursów, rodem z kom iksów o D ilbercie, na tem at
■ burzy mózgów, łaterałnego m yślenia i przepływ u z prawej strony mózgu, które
zam ienia każdego m enadżera w Edisona. O pracow ano w ym yślne teorie, żeby
wyjaśnić niesam owitą moc m arzycielskiej nieśw iadom ości w rozwiązywaniu
problemów. Podobnie ja k Alfred Russel W allace, niektórzy doszli do wniosku,
: że nie istnieje naturalne wyjaśnienie. Pow iadano, że w m anuskryptach M ozar­
ta nie było żadnych poprawek. M elodie m usiały pochodzić z um ysłu Boga,
który w ybrał M ozarta, by przez niego wyrazić swój głos.
N a nieszczęście, twórcy są najbardziej tw órczy podczas pisania autobio­
grafii. Historycy przebadali ich dzienniki, notatki, rękopisy i korespondencję w
poszukiwaniu oznak pobudliwego wieszcza, w którego biją co jakiś czas pioru-
■ ny nieświadomości. No cóż, stwierdzili, że twórczy geniusze przypom inają bar­
dziej Sałieriego niż Amadeusza.
Geniusze są kujonami. Typowy geniusz odrabia pańszczyznę przez co naj­
mniej dziesięć lat, zanim stworzy cokolw iek o trwałej wartości. (M ozart kom ­
ponow ał sym fonie w wieku ośm iu lat, ale nie były specjalnie dobre; pierw sze
: arcydzieło pojawiło się w dw unastym roku je g o kariery). Podczas term inow a­
nia geniusze zgłębiają swoją dziedzinę. Przysw ajają sobie dziesiątki tysięcy
problem ów i rozwiązań, więc żadne w yzw anie nie je st dla nich całkowicie
nowe i m ogą czerpać z olbrzymiego repertuaru w ątków i strategii. Śledzą uważ-
; nie sw oich konkurentów i w ystaw iają palec, żeby sprawdzić, skąd w ieje wiatr.
: Są albo wybredni, albo m ają szczęście w w yborze problem ów. (Tych, którzy
; mają pecha, jakkolw iek by byli utalentow ani, nie pam iętam y jak o geniuszy).
Zważają na szacunek innych i na swoje miejsce w historii. (Fizyk Richard Feyn-
man napisał dwie książki o tym, jaki jest znakomity, arogancki i podziwiany, i

391
zatytułował jedną z nich: What Do You Care What O ther People Think? [Co cię
obchodzi, co m yślą inni?]). Pracują dniami i nocam i i zostaw iają nam wiele
dzieł godnych ćwierćgeniusza. (Wallace spędził ostatnią część życia zawodo­
wego n a próbach kom unikacji ze zmarłymi). Przerw y w rozm yślaniach nad
problem am i pom agają im nie dlatego, że problem ferm entuje w nieświadomo­
ści, ale dlatego, że są zmęczeni i potrzebują odpoczynku (i m oże po to, by
zapom nieć o ślepych zaułkach). Nie spychają problem u w podświadomość, ale
zajm ują się „twórczym m artwieniem się”, i objaw ienie n ie je s t nagłym olśnie­
niem m istrza, ale wersją wcześniejszej próby R ew idują bez końca, stopniowo
zbliżając się do ideału.
G eniusze, oczywiście, mogli także otrzymać cztery asy w genetycznym
rozdaniu kart. Nie są jednak wybrykiem natury z um ysłem całkow icie odmien­
nym od naszych czy od czegokolwiek, co m ożna sobie w yobrazić, że wyewo­
luuje u gatunku, który zawsze żył dzięki pom ysłowości. G eniusz tworzy dobre
idee, poniew aż wszyscy tworzymy dobre idee; do tego służą nasze kombinato-
ryczne, zaadaptowane um ysły
Szaleńcy

13 m arca 1996 roku Thom as Ham ilton w kroczył do szkoły podstawowej w


Dunblane w Szkocji, niosąc dwa rew olw ery i dw a pistolety półautom atyczne.
Zraniw szy członków personelu, którzy próbowali go powstrzym ać, pobiegł do
sali gim nastycznej, gdzie baw iła się grupa najm łodszych uczniów. Postrzelił
dw adzieścioro ośm ioro dzieci, z czego szesnaście śm iertelnie, zabił ich na­
uczycielkę, a potem zastrzelił się. „Zło naw iedziło nas wczoraj i nie wiemy
dlaczego - pow iedział następnego dnia dyrektor szkoły. - Nie rozum iem y tego
i nie sądzę, byśm y kiedykolw iek zrozum ieli” .
Praw dopodobnie nigdy nie zrozum iem y, co skłoniło H am iltona do popeł­
nienia tej zbrodni. A le inform acja o bezsensow nej zem ście zgorzkniałego sa­
m otnika je st niepokojąco znajoma. H am ilton, podejrzew any o pedofilię i zmu­
szony do rezygnacji z funkcji lidera skautów, założył w łasne grupy m łodzieżo­
we, by m óc kontynuow ać pracę z chłopcam i. Jedna z tych grup spotykała się w
sali gim nastycznej szkoły w D unblane, dopóki adm inistracja szkoły w reakcji
na zażalenia rodziców na dziw ne zachow ania H am iltona nie zakazała m u dal­
szej działalności. H am ilton był tem atem plotek i m iał przezw isko (zapewne nie
bez podstaw ) „O bleśny”. N a kilka dni przed m asakrą w ysłał listy do środków
m asow ego przekazu i do królowej Elżbiety, w których bronił swojej reputacji i
prosił o praw o pow rotu do ruchu skautów.
T ragedia w D unblane była szczególnie szokująca, poniew aż nikt nie przy­
puszczał, że coś takiego m oże się tam zdarzyć. D unblane to idylliczna wieś, w
której nie znano pow ażnych przestępstw. Leży daleko od Am eryki, kraju opę­
tańców, gdzie broni palnej jest tyle sam o co m ieszkańców, a napady szału mor­
dow ania w śród listonoszy są tak pow szechne (dw anaście incydentów w ciągu
dwunastu lat), że slangow y term in na wpadanie w szał brzmi going postał
W padanie w am ok nie je st jed n ak charakterystyczne w yłącznie dla Ameryki
zachodnich czy naw et w spółczesnych społeczeństw. A m ok jest słowem malaj-
skirn na określenie napadów szału mordowania, ogarniających od czasu do czasu
samotnych indochińskich m ężczyzn, cierpiących z powodu utraty m iłości, pie­
niędzy czy honoru. Ten sam syndrom opisywano w kulturze jeszcze odleglej­
szej od Zachodu: w łow iecko-zbierackim plem ieniu z Papui-Nowej Gwinei,
żyj ącym na poziom ie epoki kam iennej.
Człow iek w am oku je st ew identnie szalony, jest obojętnym na otoczenie
autom atem , do którego nie docierają prośby i groźby. A le jego niszczycielski
szał poprzedzają długie rozm yślania nad porażką, jest on starannie zaplanowa­
ny jako środek w ybaw ienia z nie dającej się znieść sytuacji. Stan amoku to
m rożący krew w żyłach proces poznawczy. Wyzwala go nie bodziec, nie guz
mózgu, nie losow y wytrysk chem ikaliów w mózgu, ale idea. Idea ta jest tak
standardowa, że następujący opis um ysłu w stanie amoku, przedstawiony w
1968 roku przez psychiatrę, który przeprowadzał wywiady z siedm iom a pa­
cjentam i hospitalizow anym i z tego pow odu w Papui-Nowej Gwinei, trafnie
oddaje myśli m asow ych m orderców odległych o kontynenty i dziesięciolecia:

N ie jestem w ażnym czy w ielkim człow iekiem . M am tylko osobiste poczucie god­
ności. M oje życie zostało zredukow ane do zera przez obrazę nie do zniesienia. D latego:
nie m am nic do stracenia poza w łasnym życiem, które jest niczym , a więc w ymieniam
je na tw oje, bo tw oje je s t uprzyw ilejow ane. W ymiana jest na m oją korzyść, a więc
zabiję nie tylko ciebie, ale wielu z was, i równocześnie zrehabilituję się w oczach grupy,
do której należę, naw et jeśli czyniąc to, sam mogę zostać zabity.

Syndrom am oku jest krańcowym przykładem zagadki ludzkich emocji. Na


pierw szy rzut oka egzotyczny, po bliższym zbadaniu okazuje się uniwersalny;
zasadniczo irracjonalny, ale ściśle spleciony z abstrakcyjnym m yśleniem i ma­
jący zim ną w ew nętrzną logikę.

Uniwersalna pasja
Znaną taktyką popisyw ania się św iatowym obyciem jest poinform owanie
słuchaczy, że w pew nych kulturach ludzie nie znają uczuć takich ja k nasze lub
znaj ą uczucia, których nam brak. Eskim osi Utku rzekomo nie m ają słowa okre­
ślającego „gniew ” i nie znają tego uczucia. Tahitańczycy podobno nie znają

394
winy. smutku, tęsknoty czy sam otności; opisuj ą to, co my; nazw alibyśm yroz-
paczą, jak o zm ęczenie, chorobę czy cielesny ból. O pow iada się, że m atki w
Sparcie uśm iechały się na w iadom ość o śmierci swoich synów na polu walki.
W rom ańskich kulturach panuje mcichismo, podczas gdy Japończyków m oty­
wuje strach przed przyniesieniem wstydu rodzinie. Podczas w yw iadów w ra­
mach badań nad języ k iem pytano mnie: „Kto poza Żydam i m iałby słow o na-
-ch.es, określające dum ę z osiągnięć dziecka?” I czy fakt, że N iem cy m ają słowo
Schcidenfreude, oznaczające radość z czyjegoś nieszczęścia, n ie m ów i czegoś
głębokiego o teutońskiej psychice?
Kultury z pew nością różnią się tym, ja k często ich członkow ie wyrażają
rozmaite uczucia, rozm aw iają o nich i działają na ich podstaw ie. A le to nie
mówi nic o tym, co czują ludzie. W yniki badań sugerują, że u c z u c ia w szyst­
kich norm alnych czło n k ó w naszego gatunku odgrywane są n a tej samej kla­
wiaturze.
Najbardziej dostępną oznaką uczuć je st szczery w yraz twarzy. Przygoto­
wując pracę O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt, D arw in rozesłał kw estio­
nariusz do osób, które m iały kontakty z rdzenną populacją pięciu kontynentów,
w tym z populacjam i rzadko kontaktującym i się z E uropejczykam i, prosząc o
szczegółowe odpow iedzi oparte na obserwacjach, a nie na pam ięci, Darwin
pytał, ja k tubylcy w yrażali zdum ienie, wstyd, oburzenie, koncentrację, żałobę,
dobre sam opoczucie, pogardę, upór, obrzydzenie, strach, rezygnację, nadąsa-
nie, winę, chytrość, zazdrość oraz „tak” i „nie” . N a przykład:

(5.) Czy u człow ieka sm utnego kąciki ust są opuszczone, a w ew nętrzne końce brwi
podnoszą się dzięki m ięśniow i zw anem u przez Francuzów „m ięśniem sm utku” ? Brwi
w tym stanie stają się nieco skośne, a w ewnętrzne ich końce lekko zgrubiałe; tw orzą się
zmarszczki poprzeczne w środkow ej części czoła, a nie przez całą jeg o szerokość, ja k to
byw a przy zdziw ieniu, gdy brw i są podniesione.

Darwin podsum ow ał odpowiedzi: „Te same stany psychiczne w yrażane są


na całym świecie uderzająco jednakow o. Fakt ten jest interesujący, gdyż stano­
wi dowód dużego podobieństw a w budowie ciała i dyspozycjach duchow ych
wszystkich ras ludzkich1”.
Chociaż Darwin m ógł w płynąć na swoich respondentów naprow adzający­
mi pytaniami, współczesne badania potwierdziły jego wnioski. K iedy w latach

1 Charles Darwin, O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt, przeł. Z. M ajlert i K. Zaćwilichow-


ska, Warszawa 1959, s. 12.

395
sześćdziesiątych psycholog Paul Ekm an rozpoczął badania nad uczuciam i, są­
dzono, że w yrazy tw arzy są arbitralnym i znakami, których uczy się niemowlę,
gdy jeg o przypadkow e grym asy są albo nagradzane, albo karane. Jeśli wyraz
tw arzy w ydaje się powszechny, to je st tak dlatego, że zachodni m odel stał się
pow szechny; żadna kultura nie była poza zasięgiem Johna W ayne’a i Charlie
Chaplina. Ekm an zestaw ił fotografie ludzi w yrażające sześć uczuć. Pokazał je
członkom w ielu kultur, łącznie z żyjącym i w izolacji łowcam i-zbieraczam i z
plem ienia F ore n a Papui-N ow ej G winei, i poprosił o nazwanie uczuć lub opo­
wiedzenie, co - ich zdaniem - przeżyw ała osoba na fotografii. W szyscy rozpo­
znali szczęście, sm utek, gniew, strach, obrzydzenie i zaskoczenie. N a przykład
jeden z badanych z plem ienia Fore pow iedział, że A m erykanin okazujący na
fotografii strach m usiał właśnie zobaczyć dzika. Odwracając procedurę, Ek­
m an sfotografow ał swoich rozm ów ców z Fore, kiedy odgrywali scenariusze
takie jak: „Przyjaciel przyszedł cię odwiedzić i jesteś szczęśliwy” , „Twoje dziec­
k o um arło” , „Jesteś wściekły i zaraz rozpoczniesz bójkę” oraz „Zobaczyłeś
m artw ą św inię, która leżała tam od długiego czasu”. Osoby na fotografiach
m ają niedw uznaczny wyraz twarzy.
K iedy E km an prezentow ał w yniki sw oich badań na spotkaniu antropolo­
gów pod koniec lat sześćdziesiątych, spotkały go zniewagi. Pew ien wybitny
antropolog w stał i zaczął krzyczeć, że nie powinno się pozwolić Ekm anowi na
dalszy wykład, poniew aż jego twierdzenia są faszystowskie. Przy innej okazji
afroam erykański aktywista nazwał go rasistą za powiedzenie, że w yraz twarzy
czarnych nie.różni się od wyrazu twarzy białych. Ekman był oszołomiony, po­
niew aż sądził, że jeśli z jego pracy w ynikał jakiś polityczny morał, to była nim
jedn o ść i braterstw o. W każdym razie jeg o wnioski zostały pow tórzone w in­
nych badaniach i są obecnie szeroko akceptowane w takiej czy innej formie
(chociaż istnieją kontrowersje co do tego, jakie rodzaje wyrazu tw arzy należą
do uniw ersalnej listy, w jakim stopniu ich interpretacja zależy od kontekstu i
ja k są pow iązane z każdą emocją pod względem odruchów). Także inna obser­
w acja D arw ina została potwierdzona: dzieci niewidome i głuche od urodzenia
okazują na sw oich twarzach praktycznie rzecz biorąc pełną skalę uczuć.
D laczego w ięc tak wielu ludzi sądzi, że kultury różnią się pod względem
okazyw anych uczuć? Ich dane są dużo bardziej pośrednie niż dane responden­
tów D arw ina i uzyskane z eksperym entów Ekmana. Pochodzą m ianowicie z
dw óch źródeł, którym nie m ożna ufać, jeśli chodzi o interpretację stanu ludz­
kiego um ysłu: z języka i opinii ludzi.

396
Ogólna uwaga, że w jakim ś języku jest słowo nazyw ające jakąś em ocję
: lub go nie m a, niew iele znaczy. W książce The Language Instinct argum ento-
wałem, że w pływ języ k a na sposób m yślenia jest przesadzony, odnosi się to zaś
tym bardziej do w pływ u języ k a na uczucia. To czy języ k w ydaje się m ieć sło­
wo na dane uczucie, zależy od um iejętności tłum acza, kaprysów gram atyki i
historii języka. Język akum uluje duże słownictwo, zaw ierające także słow a
określające uczucia, kiedy m a wpływ ow ych słowotwórców, kontakt z innym i
językam i, reguły tw orzenia now ych słów ze starych i gdy pow szechna jest
umiejętność czytania i pisania, pozw alająca na rozprzestrzenianie się now ych
słów na podobieństw o epidem ii. Kiedy język nie m a tych bodźców , ludzie opi­
sują sw oje uczucia om ów ieniam i, m etaforam i, m etonim iam i i synekdocham i.
Kiedy kobieta z Tahiti m ówi: „M ój m ąż um arł i czuję się chora” , jej stan em o­
cjonalny nie je s t tajem niczy; m ożem y się założyć, że nie skarży się n a nie­
strawność. Także języ k z olbrzym im słownictwem m a słow a na zaledw ie uła­
mek em ocjonalnych dośw iadczeń. G.K. Chesterton napisał:

C złow iek w ie, że istnieją odcienie duszy bardziej oszałam iające, bardziej n iezli­
czone i bardziej nienazw ane niż kolory jesiennego lasu; (...) A je d n a k p o w ażnie wierzy,
że te w szystkie rzeczy, każdą z nich, we w szystkich tonach i półtonach, w e w szystkich
m ieszankach i zw iązkach, m ożna dokładnie przedstawić w arbitralnym system ie chrząk­
nięć i skow ytów . W ierzy, że zw ykły, cyw ilizow any m akler giełdow y rzeczy w iście p o ­
trafi w ydać ze sw ego w nętrza dźw ięki, które oznaczają w szystkie m isteria p am ięci i
w szystkie m ęczarnie pożądania.

Kiedy angielskojęzyczni ludzie po raz pierwszy słyszą słowo Schadenfreude,


nie reagują: „Zastanów m y się... Przyjem ność z nieszczęść innych... O co tu
może chodzić? N ie rozum iem tego pojęcia; mój język i moja kultura nie dostar­
czyły mi takiej kategorii” . R eagują natom iast: „Chcesz pow iedzieć, że je s t na
to słowo? B om ba!” Z pew nością podobne m yśli chodziły po głow ach p isa­
rzom, którzy sto lat tem u w prow adzili Schadenfreude do pisanego języ k a an­
gielskiego. N ow e słow a określające uczucia przyjm ują się szybko, bez zawi-
kłanych definicji; pochodzą one z innych języków (ennui, angst, naches, amok),
z podkultur, takich ja k m uzycy i narkom ani (blues, fank, nawalony, w ykończo­
ny, odlot, wykop, naćpany) i z ogólnego slangu (zalany, urżnięty, kropnięty).
Nigdy nie słyszałem słow a oznaczającego jakieś uczucie w innym języku, któ­
rego znaczenie nie byłoby natychm iast zrozumiałe.
Uczucia ludzi są ta k p o d o b n e, że trzeb a filo zo fa, by stw orzyć coś rz e ­
czyw iście obcego. W eseju pod tytułem M ad Pain andM artian Pain (W ariac­

397
ki ból i m ursjański lw i) filo zo f D avid L ew is następująco definiuje wariac­
ki ból:
M oże istnieć dziw ny człow iek, który czasam i odczuw a ból tak samo ja k my, ale
którego ból niezm iernie różni się o d naszego, je śli chodzi o przyczyny i skutki. Nasz
ból powodują na ogół skaleczenia, oparzenia, ucisk itp., jeg o ból pow oduje niezbyt
wielki wysiłek fizyczny na czczo. N asz ból n a ogół rozprasza myśli; jeg o ból kieruje
um ysł ku matematyce, ułatw iając koncentrację, ale odryw ając go od wszystkiego inne­
go. Intensywny ból w żaden sposób n ie spraw ia, że on jęcz y czy wije się, krzyżuje
natom iast nogi i strzela palcam i. N ie m a on najm niejszej m otywacji do zapobiegania
bólowi lub do pozbycia się go.

Czy antropolodzy odkryli ludzi, którzy odczuw ają wariacki ból lub coś
rów nie dziwacznego? M ożna by tak sądzić, jeśli patrzy się tylko na bodziec i
reakcję. Antropolog R ichard S hw eder pisze: „Każdy antropolog z łatwością
poda długą listę wydarzeń (konsum ow anie krow iego moczu, zjadanie kurczą-
k a w pięć dni po śmierci ojca, całow anie genitaliów m ęskiego niemowlęcia,
przyjm owanie kom plem entów na tem at ciąży, bicie kijem dziecka, dotykanie
czyjejś stopy i ramienia, zw racanie się po im ieniu do męża, ad infinitum), kto-"
rych osąd emocjonalny przez obserw atora z Zachodu nie będzie korespondo­
w ał z reakcją tubylca”. To prawda, ale jeśli spojrzym y odrobinę głębiej i zapy­
tamy, ja k ludzie klasyfikują te bodźce, to w yw ołane przez nie uczucia stają się
znajom e. M ocz krowy uw ażam y za substancję skażającą, a wydzieliny kro­
wich sutek za pożywienie; w innej kulturze kategorie mogą być odwrócone, ale
w szyscy czujemy obrzydzenie przed substancjam i skażającymi. Gdy żona
zw raca się do m ęża po imieniu, nie je s t to w edług nas oznaka braku szacunku,
gdy jednak zwraca się do nas w ten sposób ktoś obcy - m oże nią być. W każ­
dym razie brak szacunku wy w ołuje gniew.
Ale co z twierdzeniam i tubylców, że po prostu nie znają któregoś z na­
szych uczuć? Czy nasze uczucia uw ażają za wariacki ból? Przypuszczalnie nie.
Twierdzeniu Eskim osów Utku, że nie odczuw ają gniewu, przeczy ich zacho­
wanie: rozpoznają gniew u cudzoziem ców, biją swoje psy, by je nauczyć posłu­
szeństwa, boleśnie szczypią swoje dzieci i od czasu do czasu wybuchają. Mar-
garet Mead rozpowszechniała niewiarygodne twierdzenie, że Samoańczycy nie
znają silnych uczuć - nie m a gniew u m iędzy rodzicam i a dziećmi, rogaczem a
uwodzicielem, nie m a zemsty, trw ałej m iłości czy żałoby, m acierzyńskiej tro­
ski, napięć związanych z seksem, niepokoju nastolatków. Derek Freeman i inni
antropolodzy stwierdzili, że w społeczności Sam oa w rzeczywistości znane są
rozległe urazy i przestępczość nastolatków, kult dziewictwa, częste gwałty, odwet

398
rodziny zgwałconej, oziębłość, surowe karanie dzieci, zazdrość seksualntif sil­
one pasje religijne.
Nie powinny nas dziwić te rozbieżności. A ntropolog R enato R osaldo za­
uważył: „Tradycyjny opis antropologiczny przypom ina książkę o etykiecie.
Otrzymujesz nie tyle dogłębną w iedzę o kulturze, ile kulturow e komunały,
mądrości Poloniusza, konw encje w trywialnym, a nie informującym sensie.
Może ci podać oficjalne reguły, ale nie po wie, ja k ludzie żyją”. Oficjalne regu­
ły określają zw łaszcza okazyw anie uczuć, poniew aż są one w yrazem intere­
só w danego człowieka. To, co ja traktuję jak o w yznanie m oich najgłębszych
uczuć, według ciebie jest skarżeniem się i jojczeniem , i możesz m i powiedzieć,
żebym się zamknął. D la będących u w ładzy uczucia innych ludzi są jeszcze
bardziej iry tu jące-p o w o d u ją, że kobiety chcą m ężów i synów, podczas gdy ci
są potrzebni na m ięso armatnie, że m łodzi zakochują się w pokrew nych du-
?;szach zamiast zaakceptować wybranego narzeczonego czy narzeczoną, co przy­
p ieczęto w ało b y ważną um owę. W iele społeczeństw rozpraw ia się z tym i nie­
dog o d n o ściam i przez próby regulow ania uczuć i rozpow szechniania dezinfor­
m acji, że one nie istnieją.
Ekman pokazał, że kultury najbardziej różnią się publicznym w yrażaniem
: uczuć. Potajemnie film ował wyraz twarzy am erykańskich i japońskich studen­
tów, gdy oglądali m akabryczne zdjęcia z prym ityw nego rytuału tow arzyszące­
go osiągnięciu dojrzałości. (Badacze uczuć m ają rozległe kolekcje m akabrycz­
nych m ateriałów). Jeśli na biało ubrany badacz był w pokoju i przeprow adzał
wywiady, japońscy studenci uśm iechali się grzecznie podczas scen, które p o ­
wodowały, że Amerykanie wzdrygałi się ze zgrozy. Ale kiedy byli sami, tw arze
Japończyków i Am erykanów były tak sam o przerażone.

Czujące m aszyny
Rom antyzm w filozofii, literaturze i sztuce zaczął się około dwustu lat
temu i od tego czasu uczucia i intelekt są przypisane do różnych królestw. Te
pierwsze pochodzą od natury i m ieszkają w ciele. Są to gorące, irracjonalne
impulsy i przeczucia, którymi rządzą biologiczne imperatywy. Intelekt pocho­
dzi od cywilizacji i m ieszka w um yśle. Jest chłodny, rozważny i podąża za
interesami jaźni i społeczeństwa, trzym ając uczucia w szachu. Rom antycy wie­
rzyli, że uczucia są źródłem m ądrości, niew inności, autentyczności i twórczo-

399
v ści, dlatego jednostki ani społeczeństw o nie pow inny ich tłumić. Przyznawali
często, że istnieje ciemna strona, cena, którą m usimy płacić za artystyczną wiel­
kość. K iedy w w tyboh& terzcM echanicznej pom arańczy A nthony’ego Burges-
sa tłum i się jego gwałtowne im pulsy, traci on zam iłow anie do Beethovena.
R om antyzm dominuje we współczesnej amerykańskiej kulturze popularnej, na
przykład w dionizyjskim etosie m uzyki rockowej, głoszonym przez popularną
psychologię imperatywie naw iązania kontaktu z w łasnym i uczuciam i oraz w
hollyw oodzkich stereotypach m ądrych prostaczków i spiętych yuppies, odda­
jący c h się czasami szaleństwu.
W iększość naukowców m ilcząco godzi się na przesłanki romantyzmu, na­
w et jeśli nie akceptuje ich sensu m oralnego. Irracjonalne uczucia i tłumiący je
in telek t pojaw iają się stale w naukow ych przebraniach: id i superego, biolo­
giczne popędy i normy kulturowe, praw a i lewa półkula, układ łimbiczny i kora
m ózgow a, ewolucyjny bagaż naszych zw ierzęcych przodków i ogólna inteli­
gencja, która pchała nas w kierunku cyw ilizacji.
W tym rozdziale przedstawiam zdecydowanie nieromantyczną teorię uczuć.
Ł ączy ona kom putacyjną teorię um ysłu, która powiada, że dla psychiki życio­
dajna je s t nie energia, lecz inform acja, łączy ona z nowoczesną teorią ewolucji,
która dom aga się odwrotnej inżynierii skom plikow anej konstrukcji systemów
biologicznych. Pokażę, że uczucia są adaptacjam i, dobrze zaprojektowanymi
m odułam i oprogramowania, które pracują w harm onii z intelektem i są nie­
odzow ne do funkcjonow ania całego um ysłu. Problem z uczuciam i nie polega
n a tym , że są to nieokiełznane siły czy resztki naszej zw ierzęcej przeszłości,
lecz n a tym , że miały one służyć do m nożenia kopii genów, które je stworzyły,
a nie do prom ow ania szczęścia, m ądrości czy wartości m oralnych. Często na­
zyw am y „emocjonalnym” akt szkodliwy dla grupy społecznej, na dłuższą metę
niszczący szczęście działającego, nie dający się kontrolow ać i niewrażliwy na
persw azję lub będący wynikiem ułudy. Przykro powiedzieć, ale te skutki nie są
spow odow ane złym funkcjonow aniem mechanizm u, ale dokładnie tym, czego
oczekiwalibyśm y od dobrze zaprojektowanych uczuć.

* sfc *

U czucia są jeszcze jedną częścią umysłu, którą przedwcześnie spisano na


straty jako nieadaptacyjny bagaż. Neurobiolog Paul M acLean przełożył roman­
tyczną doktrynę uczuć na słynną, choć błędną teorię, znaną jako mózg trójjedyny.

400
Opisał ludzki m ózg jak o ew olucyjny pałim psest z trzech warstw. N a dnie są
zwoje podstaw y m ózgu, czyli gadzi mózg, siedziba prymitywnych i egoistycz­
nych uczuć, będących siłą napędową „czterech P” : pożywiania się, potyczek, pa­
niki i zachowań seksualnych. N a gadzim m ózgu zaszczepiony jest układ limbicz-
ny (rąbkowy), czyli prymitywny m ózg ssaczy, poświęcony bardziej uprzejmym,
łagodniejszym uczuciom społecznym , takim ja k te, które leżą u podstaw rodzi­
cielstwa. Owinięty wokół nich je s t współczesny m ózg ssaczy, kora nowa, która
szalenie się rozrosła podczas ew olucji i która mieści intelekt. Wiara, że uczucia
są zwierzęcym dziedzictwem, jest znana także z filmów dokumentalnych popu­
larnej etologii, w których krzyki paw ianów przechodzą w odgłosy awanturują­
cych się chuliganów na stadionach piłkarskich, lektor zaś niepokoi się, czy wznie­
siemy się ponad nasze instynkty i zapobiegniem y katastrofie nuklearnej.
Jednym z problem ów z teorią trójjedynego m ózgu jest to, że siły ew olucji
nie piętrzą ot tak sobie now ych w arstw na nie zm ienionym podłożu. D obór
naturalny musi wykorzystać to, co ju ż istnieje, ale potrafi m odyfikow ać to, co
: znajduje. W iększość części ludzkiego ciała pochodzi od pradawnych ssaków, a
przed nim i od pradaw nych gadów, podlegała jednak głębokim m odyfikacjom ,
żeby pasow ać do trybu życia człow ieka, na przykład do wyprostowanej posta­
wy. C hociaż nasze ciała noszą w sobie dziedzictw o przeszłości, m ają niew iele
- części, które są nie zm odyfikowane i zaadaptow ane wyłącznie do potrzeb daw ­
niejszych gatunków. N aw et w yrostek robaczkow y je st nadal w ykorzystywany
przez układ odpornościowy. R ów nież zespoły obw odów służących uczuciom
nie pozostały nie zmienione.
N iektóre cechy są niew ątpliw ie w tak w ielkim stopniu zw iązane z planem
budowy organizm u, że dobór naturalny nie je st w stanie przy nich m ajstrować.
Czyżby oprogram owanie dla uczuć było tak głęboko wryte w mózg, że organi­
zmy są skazane na te sam e odczucia, jak ie mieli ich odlegli przodkow ie? Dane
temu zaprzeczają; łatwo przeprogram ow ać uczucia. R epertuar uczuć różni się
niezm iernie u rozm aitych zw ierząt, zależnie od gatunku, płci i wieku. W śród
’ssaków znajdujemy lwa i jagnię. N aw et u psów (czyli w jednym gatunku) kilka
tysiącleci sztucznego doboru dało takie rasy ja k bułterieiy i bernardyny. G atu­
nek najbliższy naszem u obejmuje zwykłe szympansy, wśród których gangi sam­
ców m asakrują rywalizujące gangi, a samice mordują sobie nawzajem niemowlę­
ta, oraz szympansy karłow ate (bonobo), których filozofią jest: „Uprawiaj m i­
łość, nie w ojnę” . Oczywiście, niektóre reakcje są szeroko rozpowszechnione u
różnych gatunków - na przykład panika w zam knięciu - ale mogły zostać za­
chowane, poniew aż są dla wszystkich adaptacyjne. D obór naturalny może nie
mieć całkowitej sw obody w przeprogramowywaniu uczuć, ale m a jej niemało.
R ów nież kora m ózgow a człowieka nie jedzie na barana na pradawnym
układzie iim bicznym ani nie służy jako stacja końcow a przetw arzanego stru­
mienia. U kłady pracują w tandemie, zintegrowane przez w iele dwustronnych
połączeń. C iało m igdałow ate (amygdala), narząd ukryty w każdym z płatów
skroniowych, zaw iera główne obwody, które zabarw iają nasze doświadczenie
uczuciami. O trzym uje nie tylko proste sygnały (jak głośne dźwięki) z niższych
stacji m ózgu, ale także abstrakcyjną, skomplikowaną inform ację z najwyższych
ośrodków. C iało migdałowate wysyła z kolei sygnały do praktycznie rzecz bio­
rąc w szystkich innych części mózgu, łącznie z zespołam i obw odów do podej­
m ow ania decyzji w płatach czołowych.
A natom ia odzw ierciedla psychikę. Em ocja to nie je st po prostu ucieczka
przed niedźw iedziem . M oże zostać wzbudzona przez najbardziej skompliko­
wane przetw arzanie informacji, do jakiego zdolny jest umysł, takie jak lektura
listów publikowanych w gazetowych działach porad osobistych lub widok ambu­
lansu przed drzwiami po powrocie do domu. Uczucia pom agają także knuć zawi­
łe spiski w celu ucieczki, zemsty, zaspokojenia ambicji i odniesienia sukcesu w
zalotach. Jak napisał Samuel Johnson: „Pewnym jest, panie, iż kiedy człowiek
wie, że za dw a tygodnie zawiśnie, zaiste wspaniale um ysł to jego skupia”.

*** ■ ■■■ ■
Pierw szym krokiem w odwrotnej inżynierii uczuć je s t próba wyobrażenia
sobie, ja k i byłby um ysł bez nich. Podobno M r Spock, najlepszy umysł wśród
Vulcanów, nie m iał emocji (poza okazjonalnymi ingerencjam i jego ludzkiej
strony i popędu, który od czasu do czasu rzucał go z pow rotem na Vulcan, aby
płodzić). A le bezuczuciow ość Spocka właściwie sprow adzała się do jego opa­
nowania, nietracenia głowy, chłodnego w ypowiadania nieprzyjem nych prawd
i tak d alej. M usiał m ieć jakieś motywy czy cele. Coś m usiało powstrzymywać
Spocka od spędzania dni na wyliczaniu pi do kw adryliona m iejsc po przecinku
lub uczenia się n a pam ięć książki telefonicznej M anhattanu. Coś zmuszało go
do odkryw ania dziwnych nowych światów, szukania now ych cywilizacji i
odw ażnego w kraczania tam, gdzie przedtem nie stanęła noga ludzka. Przy­
puszczalnie była to intelektualna ciekawość, popęd do precyzow ania i rozwią­
zyw ania problem ów oraz solidarność ze sprzym ierzeńcam i - czyli uczucia. A

402
co zrobiłby Spock w obliczu drapieżnika lub najeźdźcy K lingona? Stanąłby na
głowie? D ow odziłby twierdzenia czterech barw ? Przypuszczalnie część jego
mózgu szybko m obilizow ała swoje zdolności w ykom binow ania możliwości
ucieczki i podjęcia kroków, by na przyszłość um knąć takich niebezpiecznych
- sytuacji. To znaczy, że odczuwał strach. S pock m oże nie był im pulsyw ny czy
wylewny, ale musiał m ieć popędy, które zm uszały go do używ ania intelektu w
celu osiągnięcia konkretnych celów.
K onw encjonalny program kom puterow y je st listą instrukcji, które wyko­
nuje m aszyna, nim dotrze do sygnału STOP. Inteligencja istot pozaziem skich,
robotów i zwierząt w ym aga jednak bardziej elastycznej m etody kontroli. Przy­
pomnijmy sobie, że definiujem y inteligencję ja k o podążanie do celów w obli-
■;czu przeciw ności. B ez celów samo pojęcie inteligencji nie m a sensu. Aby do­
stać się do sw ego zam kniętego m ieszkania, m ogę w ybić okno, przyw ołać do­
zorcę lub próbować dosięgnąć zam ka przez szparę na listy. K ażdy z tych celów
można osiągnąć przez łańcuch podcelów. M oje palce nie sięgają zamka, pod-
celem jest więc znalezienie szczypiec. Ale moje szczypce są zamknięte w miesz-
ł kaniu, ustanawiam zatem pod-podcel: znalezienie sklepu i kupno nowych szczy­
piec. I tak dalej. W iększość układów sztucznej inteligencji koncentruje się wokół
środków i celów, na przykład system produkcyjny w rozdziale drugim ze swoją
stertą sym boli celu, pokazaną na tablicy ogłoszeń, i dem onam i oprogram ow a­
nia, które na nie reagują.
Skąd jed n ak bierze się najwyższy cel, ten, który próbuje osiągnąć reszta
programu? W układach sztucznej inteligencji pochodzi on od programisty. Pro­
gramista projektuje go do diagnozow ania chorób soi czy przew idyw ania in­
deksu D ow Jonesa. Jeśli chodzi o organizmy, to pochodzi z doboru naturalne­
go. M ózg dąży do postaw ienia sw ojego w łaściciela w sytuacjach podobnych
do tych, które powodowały reprodukcję jego przodków. (C elem m ózgu nie jest
sama reprodukcja; zw ierzęta nie znają praw biologii, a ludzie, którzy je znają,
spokojnie je obalają, n a przykład stosując środki antykoncepcyjne). Celami za­
instalowanymi w Homo sapiens, w tym rozwiązującym problem y gatunku spo­
łecznym, nie są tylko cztery P. W ysoko na liście znajduje się zrozum ienie śro­
dowiska i zapew nienie sobie kooperacji innych.
I tu jest klucz do problem u, dlaczego m am y uczucia. Zw ierzę nie może
dążyć do w szystkich swoich celów rów nocześnie. Jeśli je s t zarów no głodne,
jak i spragnione, nie pow inno stać w połow ie drogi m iędzy krzakiem pełnym
jagód a jeziorem , ja k w bajce o niezdecydow anym ośle, który um arł z głodu

403
m iędzy dwoma żłobami: z sianem i owsem. Nie będzie rów nież, skubnąwszy
jagód, iść do jeziora po ły k wody, wracać do krzaka po drugą jagodę i tak dalej.
Zw ierzę musi zaangażować się w realizację jednego celu naraz, cełe zaś muszą
być zgrane z najlepszymi m om entam i do ich osiągnięcia. K ohelet powiada, że
wszystko ma swój czas i jest w yznaczona godzina na w szystkie sprawy pod
niebem: czas płaczu i czas śm iechu, czas m iłow ania i czas nienaw iści2. Od­
m ienne cele są właściwe, kiedy patrzy na ciebie lew, kiedy tw oje dziecko przy­
chodzi zalane łzam i lub kiedy rywal publicznie nazywa cię idiotą.
Uczucia są m echanizm am i, które nastawiają m ózg na cele najwyższego
rzędu. Raz uwolnione przez sprzyjający moment, w yzwalają kaskadę podce-
lów i pod-podcelów, które nazywam y m yśleniem i działaniem. Poniew aż cele i
środki są splecione w skom plikow aną strukturę kontroli podcelów wewnątrz
podcelów wewnątrz podcelów, żadna ostra linia nie oddziela m yślenia od uczu­
cia, ani m yślenie nie poprzedza nieuchronnie uczucia lub vice versa (pomimo
stuletniej debaty w psychologii nad tym, co jest pierwsze). N a przykład strach
zostaje wyzwolony sygnałem o grożącym niebezpieczeństwie, takim jak dra­
pieżnik, przepaść czy słow na groźba. Zapala krótkoterm inow y cel ucieczki,
stłum ienia lub odsunięcia niebezpieczeństwa i daje mu wysoki priorytet, który
doświadczam y jako poczucie nagłości. Zapala także długoterm inow y cel uni­
kania ryzyka w przyszłości i pam iętania, jak udało nam się uniknąć niebezpie­
czeństw a tym razem, uruchom iony przez stan, który dośw iadczam y jako ulgę,
W iększość badaczy sztucznej inteligencji sądzi, że swobodnie zachowującym
się robotom (w odróżnieniu od zainstalowanych przy linii produkcyjnej) trzeba
będzie zaprogramować coś podobnego do uczuć jedynie po to, żeby w każdym
m om encie wiedziały, co zrobić następnie. (Czy roboty będą św iadom e tych
uczuć, to inne pytanie, ja k w idzieliśm y w rozdziale drugim).
Strach przyciska także guziki, które przygotow ują ciało do akcji, tak zwa­
ną reakcję wałki lub ucieczki. (Nazwa wprow adza w błąd, poniew aż ta reakcja
przygotow uje nas na każde działanie, w którym liczy się czas, na przykład na
schwytanie małego dziecka, które raczkuje w kierunku szczytu schodów). Ude­
rzenia serca wysyłają krew do mięśni. Odpływa krew z trzewi i skóry, dając
„motylki” i lepkość. Szybkie oddychanie dostarcza tlenu. A drenalina wyzwala
paliw o z wątroby i zw iększa krzepliwość krwi. N adaje też naszym twarzom
uniwersalny wygląd zająca złapanego w światła reflektorów samochodowych.

2 Księga Koheleta, czyli Eklezjasty, 3, 1, 4, 8, Biblia Tysiąclecia, wyd. IV

404
Każde ludzkie uczucie m obilizuje um ysł i ciało, przygotow ując je na spo­
tkanie różnych w yzw ań życia i reprodukcji w niszy poznaw czej. N iektóre wy­
zwania są spow odow ane przez rzeczy fizyczne, a uczucia dyktujące nam formy
reagowania na nie, takie ja k obrzydzenie, strach i uznanie dla naturalnego piękna,
są proste. Inne są spow odow ane przez ludzi. Problem z postępow aniem z ludź­
mi polega na tym , że potrafią się odwzajem nić. U czucia, k tóre wyewoluowały
w reakcji na uczucia innych ludzi, takie ja k gniew, w dzięczność, w styd i ro­
mantyczna miłość, rozgrywają się na skomplikowanej szachownicy i rodzą pasję
oraz intrygę, które wprowadziły w błąd romantyków. Zbadajm y najpierw uczucia
związane z rzeczam i, a potem z ludźmi.

Saw anna na przedm ieściu


W yrażenie ,j a k ry b a w yjęta z w ody” przypom ina nam , że każde zwierzę
jest zaadaptow ane do sw ojego siedliska. Ludzie nie są tu w yjątkiem . Sądzimy
często, że zw ierzęta po prostu idą tam, gdzie je s t ich m iejsce, ja k pocisk kiero­
wany za pom ocą term olokacji, m uszą jednak dośw iadczać tych popędów jako
podobnych do naszych em ocji. N iektóre m iejsca w yglądają zapraszająco, wy­
dają się spokojne lub są ładne; inne są przygnębiające lub przerażające. Przed­
miot biologii zw any „doborem siedliska” je st w w ypadku H om o sapiens tym
samym co przedm iot geografii i architektury zw any „estetyką środow iskow ą” :
w j akich rodzaj ach m iej sc lubim y przebyw ać.
D o niedaw na nasi przodkow ie byli nom adam i, porzucając okolicę, kiedy
zużyli ju ż w szystkie jadalne rośliny i zwierzęta. D ecyzja, dokąd pójść, nie była
sprawą małej wagi. C osm ides i Tooby piszą:

W yobraź sobie, że jesteś na wycieczce, która trw a całe życie. K onieczność nosze­
nia w ody ze strum ienia czy opału z lasu pow oduje prędkie uczenie się przew agi pew ­
nych m iejsc na obozow isko nad innym i. W ystaw ienie na co dzień na działanie żyw io­
łów szybko uczy szacunku dla miejsc osłoniętych od w iatru, śniegu czy deszczu. Dla
łow ców -zbieraczy nie m a ucieczki od tego trybu życia: żadnych m ożliw ości nabycia
pokarm u w sklepie spożyw czym , żadnych telefonów, pogotow ia, dostaw y wody, opału,
klatek, broni palnej czy służby leśnej do obrony przed drapieżnikam i. W tych okolicz­
nościach życie człow ieka zależy od działania m echanizm ów , któ re pow odują, że woli
on siedliska dostarczające w ystarczających ilości pożyw ienia, wody, osłony, informacji
i bezpieczeństw a, by zachow ać życie, oraz skłaniają do unikania siedlisk, które tego nie
zapewniają.

405
Homo sapiens jest zaadaptow any do dwóch rodzajówsiedlisk. Jednym jest
afrykańska sawanna, gdzie odbyła się większa część naszej ewolucji. Dla wszyst-
kożem ych stworzeń, jakim i byli nasi przodkowie, sawannajest gościnnym miej­
scem w porównaniu z innymi ekosystemami. Pustynie mają małą biomasę, ponie­
waż jest tam mało wody. Lasy strefy umiarkowanej zamykają większość swojej
biomasy w drewnie. Lasy tropikalne - lub jak je dawniej nazywano, dżungle -
umieszczają biomasę wysoko w koronach drzew, spychając naziemnych wszyst-
kożemych do roli padlinożerców, zbierających spadające z góry kąski. Ale sawan­
na - trawiasty teren z kępami drzew - m a bogatą biomasę, z której duża część to
mięso dużych zwierząt, ponieważ wypasana trawa szybko odrasta. I większość
biomasy jest wygodnie um ieszczona metr łub dwa powyżej gruntu. Sawanna ofe­
ruje także dobrą widoczność, a więc z daleka można dostrzec drapieżniki, wodę
i ścieżki. Jej drzewa dostarczają cienia i ucieczki przed mięsożercam i.
Naszym siedliskiem drugiego wyboru jest reszta świata. Nasi przodkowie,
po wyewoluowaniu na afrykańskich sawannach, zawędrowali do każdego, nie­
m al zakątka planety. N iektórzy byli pionieram i, którzy porzucili sawannę, a
potem inne tereny, w m iarę ja k populacja się zwiększała lub zm ieniał klimat.
Inni byli uchodźcami w poszukiw aniu bezpieczeństwa. Łowiecko-zbierackie
plem iona nie znoszą się w zajem nie. Często najeżdżają sąsiednie terytoria i za­
bijają każdego obcego, który zabłąka się na ich terytorium.
Dzięki naszemu intelektow i stać nas było na tę manię podróżniczą. Ludzie
badają nowe środowisko i rysują um ysłow ą mapę zasobów, ze szczegółami
dotyczącymi wody, roślin, zw ierząt, tras i schronień. A jeśli m ogą, zamieniają
nową ojczyznę w sawannę. R dzenni Am erykanie i australijscy aborygeni wy­
palali olbrzymie połacie lasu, stw arzając trawom możliwość kolonizacji. Taka
zastępcza sawanna przyciągała pasące się zwierzęta, które łatw o było upolo­
wać, i ujawniała gości, zanim podeszli zbyt blisko.
Biolog George Orians, ekspert od behawioralnej ekologii ptaków, zwrócił
się niedawno ku behawioralnej ekologii ludzi. W raz z Judith H eerwagen, Ste­
phenem Kapłanem, R achel K apian i innym i twierdzi on, że nasze poczucie
naturalnego piękna je st m echanizm em , który przyciągał naszych przodków do
stosownych siedlisk. Z natury uw ażam y sawannę za coś pięknego, ale lubimy
także krajobraz, który łatw o zbadać i zapamiętać, oraz taki, w którym żyliśmy
wystarczająco długo, by poznać go na wylot.
W badaniach nad preferencjam i co do siedliska człowieka amerykańskim
dzieciom i dorosłym pokazyw ano slajdy krajobrazów i proszono o ocenę, które

406
chcieliby odwiedzić lub w nich m ieszkać. Dzieci wolały saw annę, chociaż ni­
gdy żadnej nie odwiedziły. Także dorośli lubili sawannę, ale w rów nym stopniu
odpowiadały im lasy liściaste i iglaste, które przypominają większość zamieszka­
nych terenów w Stanach Zjednoczonych. Nikt nie lubi pustyń i lasów tropikal­
nych. Jedna z interpretacji je st taka, że dzieci ujawniają preferencje siedliskowe
naszego gatunku, a dorośli uzupełniają je krajem , z którym się zżyli.
Oczywiście ludzie nie żyw ią mistycznej tęsknoty za pradaw ną ojczyzną.
Podobają im się jedynie cechy krajobrazu sawanny. Orians i H eerw agen zbada­
li profesjonalistów: ogrodników , fotografów i malarzy, żeby się dowiedzieć,
jaki krajobraz ludzie uw ażają za piękny. Traktowali to jako dane o ludzkich
upodobaniach co do siedliska, uzupełniając eksperym enty z reakcjam i na slaj­
dy. Stwierdzili, że krajobrazy uw ażane za najładniejsze są w ypisz wym aluj
optymalną sawanną: na w pół otw arte przestrzenie (ani całkow icie otwarte, nie
dające schronienia, ani całkowicie zarośnięte, co utrudnia wypatrywanie i ruch),
jednolite poszycie, widok aż po horyzont, duże drzewa, woda, zm iany poziom u
i wiele ścieżek w iodących na zewnątrz. G eograf Jay A ppleton zw ięźle ujął to,
co stanowi atrakcję krajobrazu: perspektyw a i schronienie, czyli m ożliw ość
widzenia bez konieczności bycia w idzianym . Ta kom binacja pozw ala na bez­
pieczne poznanie okolicy.
Sam a okolica musi być także czytelna. Każdy, kto zgubił szlak w gęstym
■■■desie lub widział odciski stóp na piaszczystych w ydm ach czy w śniegu, w iodą­
ce we wszystkich kierunkach, zna grozę, jaką budzi środowisko, gdzie brak ramy
odniesienia. Krajobraz to tylko bardzo duży obiekt, obiekty złożone rozpoznaje­
my zaś umieszczając ich części w ramie odniesienia należącej do obiektu (patrz
rozdział czwarty). R am ą odniesienia w mapie um ysłowej są punkty orientacyj­
ne, jak drzewa, skały i stawy oraz długie ścieżki i granice, jak rzeki lub łańcuchy
górskie. W idok bez tych wskazówek jest niepokojący. S. Kapłan i R. Kapłan zna­
leźli inny klucz do naturalnego piękna, który nazyw ają tajem nicą. Ścieżki za­
kręcające za wzgórza, w ijące się strumienie, luki w listowiu, pofałdow any kra­
jobraz i częściowo zasłonięty w idok budzą nasze zainteresow anie, sugerując,
że mogą tam być ważne cechy, które da się odkryć przy dalszym badaniu.
Ludzie uwielbiają również patrzeć na zwierzęta i rośliny, szczególnie kwiaty.
Jeśli czytasz tę książkę w dom u lub w innym przyjem nym , ale sztucznie stw o­
rzonym środowisku, istnieje duża szansa, że podniesiesz w zrok i znajdziesz
motywy zw ierzęce, roślinne czy kw ietne. N asze zafascynow anie zw ierzętam i
jest oczywiste. Jemy je, a one jed zą nas. Ale nasza miłość do kwiatów, których

407
nie jem y, p o za sałatkami w słono sobie liczących restauracjach, wym aga wyja­
śnienia. Natknęliśm y się na nią w rozdziałach trzecim i piątym. Ludzie są intu­
icyjnym i botanikam i, a kw iat je st bogatym źródłem danych. Rośliny wtapiają
się w m orze zieleni i często m ożna je zidentyfikować tylko po kwiatach. Kwia­
ty są zw iastunem wzrostu, oznaczając miejsce przyszłego owocu, orzechów
czy bulw dla stworzeń w ystarczająco sprytnych, by potrafiły je zapamiętać.
N iektóre naturalne zdarzenia są głęboko poruszające, jak zachody słońca,
pioruny, zbierające się chm ury i ogień. Orians i Heerwagen zauważają, że prze­
pow iadają one bliskie i groźne zm iany: ciemność, burzę, pożar. Pobudzone
em ocje zm uszają do zatrzym ania się, zauważenia i przygotowania na to, co ma
nadejść.
Środow iskow a estetyka je st głów nym czynnikiem w naszym życiu. Na­
strój zależy od otoczenia: w yobraź sobie, że jesteś w poczekalni dw orca auto­
busowego lub w letnim dom ku nad jeziorem . Największym w życiu nabytkiem
jest kupno dom u, a trzy reguły jego kupowania - lokalizacja, lokalizacja i loka-
lizacja - odnoszą się, poza bliskością, do udogodnień, do terenów trawiastych,
drzew, wody i widoku. W artość dom u zależy od jego waloru jako schronienia
(przytulne zakątki) i tajem niczości (kątki, załomy, okna, wiele poziomów). W
najbardziej niepraw dopodobnych ekosystemach ludzie starają się o skrawek
sawanny, który m ogą nazwać własnym . W Nowej Anglii każda ziem ia pozo­
staw iona sam a sobie szybko zam ienia się w zapuszczony las liściasty. Podczas
m ojego interłudium w podm iejskiej dzielnicy każdego weekendu moi sąsiedzi
m ieszczanie i ja w yciągaliśm y kosiarki, maszyny do usuwania liści, kopaczki
do chwastów, sekatory, piły do żywopłotów i siekiery w Syzyfowym wysiłku
pow strzym ania lasu. Tutaj, w Santa Barbara, rośnie sucha karłow ata dąbrowa,
ale dziesięciolecia tem u ojcow ie m iasta zastawili tamami strumyki i wykopali
tunele przez góry, żeby przyprowadzić wodę do spragnionych trawników. Pod­
czas niedawnej suszy właściciele domów tak rozpaczliwie pragnęli zieleni, że
spryskali sw oje pokryte kurzem podwórka zieloną farbą.

Pokarm dla wyobraźni


Brudne kości i wnętrzności,
Galareta z zdechłej wrony,
Rozdeptane małpiszony,

408
M arynata z sm arków pliszki,
A ja, psiakrew , nie m am łyżki*.

- czule w spom inana piosenka obozow a,


nieznanego autorstwa

Wstręt jest uniwersalnym ludzkim uczuciem, sygnalizowanym wyrazem twa­


rzy, zakodowanym wszędzie w tabu pokarmowym. Jak wszystkie uczucia, wstręt
ma głęboki wpływ na życie ludzkie. Podczas drugiej wojny światowej lotnicy na
Pacyfiku woleli chodzić głodni, niż jeść ropuchy i robaki, o których im powiedzia­
no, że są jadalne i całkowicie bezpieczne. Awersja do pewnych pokarm ów i jej
trwałe wyznaczniki etniczne utrzym ują się długo po zarzuceniu innych tradycji.
W stręt, według standardów w spółczesnej nauki, je st ew identnie irracjo­
nalny. Ludzie, których m dli na m yśl o zjedzeniu czegoś obrzydliw ego, pow ie­
dzą, że jest to niehigieniczne lub szkodliwe. Ale w ysterylizow any karaluch
wydaje im się rów nie odrażający ja k świeży prosto ze spiżam i, jeśli zaś zanu­
rzy się wy sterylizow anego karalucha na m om ent w napoju, nie w ypiją go. N ie
wypiją soku ow ocow ego w lanego do fabrycznie nowej butelki na mocz; kuch­
nie szpitalne uznały to za znakom ity sposób zapobieżenia drobnym kradzie­
żom. Ludzie nie zjedzą zupy, jeśli zostanie podana w zupełnie now ym nocniku
lub w ym ieszana now ym grzebieniem czy packą na muchy. W iększość, naw et za
pieniądze, nie zje cukierków uformowanych na kształt ludzkich odchodów ani nie
weźmie do ust gum owych w ym iotów ze sklepu. W łasna ślina nie je st obrzydli­
wa, dopóki je s t w ustach, ale w iększość ludzi nie zje zupy, do której splunęli.
W iększość m ieszkańców Z achodu nie m oże znieść m yśli o jed zen iu ow a­
dów, robaków, ropuch, dżdżow nic, gąsienic czy larw, które są jed n ak bardzo
pożywne i na przestrzeni dziejów jad ała je większość ludów. Żadne z podaw a­
nych przez nas uzasadnień nie m a sensu. Pow iadasz, że owady są zanieczysz­
czone, poniew aż dotykają odchodów i śm ieci? A le wiele z tych ow adów je st
zupełnie higienicznych. Term ity n a przykład chrupią w yłącznie drew no, ale
ludzie z Zachodu nie będą ich jedli. Porównaj je z kurczakiem , typow ym przy­
kładem czegoś sm acznego („Spróbuj tego - sm akuje jak kurczak!”), który zw y­
kle je śmieci i odchody. W szystkim sm akują też pomidory, podlew ane łajnem ,
by były mięsiste i soczyste. O w ady przenoszą choroby? Tak sam o ja k w szelkie
mięso zwierzęce. Zrób po prostu to, co robi reszta świata - ugotuj je. O w ady

* Przeł. A. Koraszewski.

409
m ają nie dające się strawić skrzydła i nogi? W yrwij je, tak ja k to robisz z kre­
wetkam i, albo pozostań przy larwach i robakach. Owady m ają zły smak? Oto
spraw ozdanie brytyjskiego entom ologa, który badał iaotańskie pożywienie i
zdobył bezpośrednią wiedzę na ten temat:

Żaden nie jest przykry w smaku, a kilka zupełnie smacznych, szczególnie wielkie
pluskwiaki wodne. Na ogół są bez smaku, z delikatnym zapachem warzyw, ale czy kto-
kolw iek kosztujący po raz pierwszy w życiu chleb nie zdziwiłby się, po co jeść takie
jedzenie bez smaku? Pieczony żuk gnojak lub pająk o miękkim ciele mają chrupką stro­
nę zewnętrzną i miękkie wnętrze o konsystencji sufletu, które w żadnym razie nie jest
nieprzyjemne. N a ogół dodaje się soli, czasami chili lub liści pachnących ziół, niekiedy
zaś je z ryżem lub dodaje do sosów i curry. W yjątkowo trudno określić smak, ale smak1
zielonej sałaty to najlepsze określenie smaku termitów, cykad i świerszczy; zielonej sała­
ty i surowych ziemniaków - smaku wielkiego pająka Nephila, a skoncentrowanego sera
gorgonzola - smaku wielkiego pluskwiaka w odnego (Lethocerus indicus). Nie dozna­
łem żadnych złych skutków jedzenia tych owadów.

Psycholog Paul Rozin w mistrzowski sposób uchw ycił psychologię wstrę­


tu. W stręt to lęk przed tym, by odrażająca substancja nie stała się częścią na­
szego ciała. Jedzenie jest najbardziej bezpośrednim sposobem przyswajania
substancji, ja k pokazuje zaś m oja piosenka obozow a, obrzydliwe substancje
m ogą w zbudzać najkoszmarniejsze myśli. N ieprzyjem ne jest także wąchanie i
dotykanie. W stręt powstrzymuje ludzi przed jedzeniem pew nych rzeczy, a jeśli
je st za późno, powoduje wyplucie lub zw ym iotow anie. W yraz twarzy mówi
w szystko: nos jest zmarszczony, nozdrza ściągnięte, usta otwarte, a język wy­
sunięty do przodu, ja k gdyby w ypychał odrażającą substancję.
W strętne rzeczy są pochodzenia zw ierzęcego. N ależą tu całe zwierzęta,
części zw ierząt (szczególnie mięso- i padlinożemych), produkty ich ciała, szcze­
gólnie lepkie substancje jak śluz, ropa, a przede wszystkim odchody, powszechnie
uważane za odrażające. Rozkładające się zwierzęce ciała i ich części są szczegól­
nie odrażające. W odróżnieniu od tego, rośliny są czasami obrzydliwe, ale wstręt
różni się od obrzydzenia. Jeśli ludzie unikają produktów roślinnych -powiedzmy,
fasoli lim eńskiej czy brokułów - to dlatego, że m ają gorzki lub cierpki smak.
W przeciw ieństw ie do budzących w stręt produktów zw ierzęcych, nie są uwa­
żane za niewym ownie ohydne i zanieczyszczające. Przypuszczalnie najbardziej
skom plikow aną myśl o nie łubianej jarzynie w yraził Clarence Darrow: „Nie

3 Clarence Darrow (1857-1938), słynny adwokat amerykański. W 1925 roku bronił nauczycie­
la, który wbrew prawu stanowemu nauczał darwinowskiej teorii ewolucji - przyp- tłum.

410
lubię szpinaku i cieszę się z tego, bo gdybym go lubił, to bym go jadł, aja-gS po
prostu nie znoszę”. Nieorganicznych i niepożywnych substancji, takich jak piach,
m ateriał i kora, po prostu unikamy, bez żadnych silniejszych uczuć.
Nie tylko odrażające substancje są zaw sze pochodzenia zw ierzęcego, ale
substancje pochodzące od zw ierząt są niem al zaw sze odrażające. Nieodrażają-
ce części zwierzęce są wyjątkiem. Ludzie zjadają m aleńki ich ułamek, a wszyst­
ko inne jest nietykalne. W ielu A m erykanów je tylko szkieletow e m ięśnie by­
dła, kur, świń oraz kilka gatunków ryb. Inne części, ja k wnętrzności, m ózgi,
nerki, oczy i stopy, są wykluczone, to samo dotyczy wszystkich części każdego
zwierzęcia, które nie jest na zatw ierdzonej liście: psów, gołębi, m eduz, ślim a­
ków, ropuch, owadów i setek innych gatunków. N iektórzy A m erykanie są je sz ­
cze bardziej wybredni i odrzuca ich ciem ne m ięso kurczaka albo m ięso z ko­
ścią. N aw et najbardziej śmiali smakosze są skłonni skosztować tylko m ałą cząst­
kę zwierzęcego królestwa. 1 to nie tylko rozpieszczeni Amerykanie, przewrażli­
wieni na punkcie nieznanych im części zwierzęcych. Napoleon Chagnon zabez­
pieczył swój zapas m asła orzechow ego i parów ek przed dopraszającym i się
członkam i plem ienia Yanomamó, oznajm iając, że są to odchody i penisy by­
ków. Yanomamo, entuzjastyczni połykacze gąsienic i larw, nie mieli pojęcia, co
to są byki, ale stracili apetyt i pozw olili m u jeść w spokoju.
Odrażający obiekt zanieczyszcza w szystko, czego dotyka, niezależnie od
tego, ja k krótki był dotyk i jak niewidzialne efekty. Intuicja nie pozw alająca pić
napoju, który został zamieszany packą na m uchy lub w którym został zanurzo­
ny w y sterylizowany karaluch, podpowiada, że niewidzialne zanieczyszczające
kawałki - dzieci nazywają je „weszkami” -p o z o sta ły w płynie. Niektóre przed­
mioty, takie ja k nowy grzebień czy nocnik, są skażone wyłącznie dlatego, że są
przeznaczone do dotykania czegoś wstrętnego, a inne, takie jak zrobione z cze­
kolady psie odchody, są skażone przez sam o podobieństwo. R ozin zauważa, że
psychologia obrzydzenia je st posłuszna dw óm praw om m agii - wudu - znaj­
dowanym w wielu tradycyjnych kulturach: praw u skażenia (raz dotknięte, za­
wsze dotknięte) i podobieństwa (podobne produkuje podobne).
C hociaż wstręt jest uniwersalny, każda kultura m a własną listę zw ierząt
nie budzących odrazy, z tego zaś wynika, że niezbędny je st proces uczenia się.
Jak wie każdy rodzic, dzieci poniżej dwóch lat pakują do ust wszystko, a psy­
choanalitycy mieli używanie, interpretując ich brak odrazy do kału. R ozin z
kolegam i studiował rozwój wstrętu, częstując dzieci różnymi pokarmam i, któ­
re dorośli A m erykanie uw ażają za odrażające. Ku przerażeniu patrzących ro­

411
dziców, sześćdziesiąt dwa procent m aluchów zjadło im itację psiego kału („re­
alistycznie zrobioną z masła orzechow ego i dojrzałego sera”), a trzydzieści
jeden procent zjadło pasikonika.
Rozin sugeruje, że dzieci uczą się w strętu ju ż w w ieku szkolnym, być może
pod w pływem upom nień rodziców lub n a w idok ich twarzy, kiedy zbliżają się
do odrażającego obiektu. M oim zdaniem je s t to jed n ak nieprawdopodobne. Po
pierwsze, w szystkie badane dzieci, poza najm łodszym i, zachowywały się do­
słownie tak sam o ja k dorośli. N ap rzy k ład czterolatki nie chciały jeść imitacji
kału czy p ić soku z pasikonikiem w szklance; jed y n a różnica między nimi a
dorosłymi polegała na tym, że dzieci były m niej w rażliw e na skażenie przez
krótki kontakt. (Dopiero w wieku ośm iu lat dzieci odm aw iały picia soku, w
którym zanurzono na krótko pasikonika lub im itację psiego kału). Po drugie,
dzieci powyżej drugiego roku życia są znane z w ybredności i rodzice walczą z
nimi, by jad ły now e potrawy, nie zaś by unikały znanych. (Antropolog Eliza­
beth Cashdan udokum entowała, że gotow ość dzieci do próbowania nowych
potraw spada gw ałtow nie po trzecich urodzinach). Po trzecie, gdyby dzieci
miały się uczyć, czego unikać, to w szystkie zw ierzęta byłyby jadalne, poza
kilkoma zakazanym i. Jak jednak w skazuje sam R ozin, zw ierzęta są odrażające
poza kilkom a, które są dozwolone. Ż adnego dziecka nie trzeba uczyć odrazy
do brudnych kości i wnętrzności czy rozdeptanych m ałpiszonów.
Cashdan m a lepszy pomysł. Jej zdaniem pierw sze dw a lata to krytyczny
okres nauki o jedzeniu. W tym czasie m atki kontrolują pożyw ienie dzieci, te
zaś jedzą to, co im się pozwoli. Ich upodobania spontanicznie się zawężają i
tolerują tylko jedzenie, które dostawały w tym krytycznym okresie. Ta niechęć
trwa nieraz do wieku dorosłego, chociaż dorośli czasam i ją przezwyciężają z
rozmaitych przyczyn: aby pójść na obiad z innym i, aby wydawać się męskim
czy w yrafinowanym , aby szukać dreszczyku, aby uniknąć głodu, kiedy brak
znanej żywności.

***
Po co istnieje wstręt? Rozin w skazuje, że gatunek ludzki stoi przed „dyle­
matem istot w szystkożernych” . W przeciw ieństw ie na przykład do niedźwie­
dzi koala, które jedzą głównie liście eukaliptusa i są zagrożone, kiedy ichbrak-
nie, w szystkożem e m ogą wybierać z ogrom nego jadłospisu potencjalnej żyw­
ności. Stroną negatyw ną jest to, że pożyw ienie m oże się okazać trujące. Wiele

412
ryb, płazów i bezkręgow ców zawiera silne neurotoksyny. M ięso, które zazwy­
czaj je s t nieszkodliwe, m oże zawierać pasożyty, takie ja k tasiem iec, a kiedy się
zepsuje, m oże po prostu być trujące, ponieważ mikroorganizmy, które powodują
gnicie, wydzielają toksyny, aby odstraszyć padlinożerców i zatrzymać mięso dla
siebie. N awet w krajach uprzem ysłow ionych zakażenie żyw ności stanowi duże
niebezpieczeństw o. Do niedaw na w ąglik i w łośnica były pow ażnym zagroże­
niem, a dzisiejsi eksperci rekom endują drakońskie przepisy sanitarne, aby ludzie
nie dostali salmonellozy od zjedzenia kanapki z sałatką z kurczaka. W 1996 roku
rozpoczął się światowy kryzys spowodowany odkryciem u niektórych krów bry­
tyjskich choroby szalonych krów, która pow oduje u nich gąbczastość mózgu, a
m oże w yw oływ ać tę sam ą chorobę u ludzi, którzy jed zą wołowinę.
R ozin zaryzykował tw ierdzenie, że w stręt je s t adaptacją, która odstraszała
naszych przodków o d jed ze n ia niebezpiecznego pokarm u zw ierzęcego. Kał,
padlina i m iękkie, wilgotne części zw ierzęce są siedzibą szkodliw ych mikroor­
ganizm ów i należy je trzym ać z dala od w nętrza w łasnego ciała. D ynam ika
zdobyw ania wiedzy o żywności w dzieciństw ie dobrze tu pasuje. To, które czę­
ści zw ierzęcia są bezpieczne, zależy od lokalnych gatunków i ich endem icz­
nych chorób, a więc konkretny sm ak nie m oże być wrodzony. D zieci posługują
się starszym i krewnym i, tak jak królow ie degustatoram i: jeśli zjedli coś i prze­
żyli, to nie była to trucizna. W ten sposób dzieci akceptują to, co pozw alają im
jeść rodzice, a kiedy są w ystarczająco duże, by zaopatryw ać się same, unikają
wszystkiego innego.
A le ja k m ożna wyjaśnić irracjonalne efekty podobieństw a - odrazę do gu­
m ow ych wym iotów, czekoladow ego kału psiego i w ysterylizow anych karalu­
chów? O dpow iedź brzmi, że te przedm ioty zostały zrobione w celu wywołania
takiej samej reakcji, jak ą w yw ołują sam e obiekty. To dlatego sklepy sprzedają
gum owe wymioty. Efekt podobieństwa dowodzi jedynie, że zapewnienia władz
lub w łasne przekonania nie w yłączają reakcji em ocjonalnej. Nie jest to bar­
dziej irracjonalne niż reakcje na inne współczesne pozorow ane zjawiska, takie
jak w rażenie, jak ie wywarł film, podniecenie pornografią czy przerażenie na
diabelskim m łynie w wesołym m iasteczku.
A co z naszym odczuciem , że odrażające rzeczy zanieczyszczają w szyst­
ko, czego dotkną? Jest to prosta adaptacja do podstaw ow ego faktu żyjącego
świata: zarazki się mnożą. M ikroorganizm y są zasadniczo odm ienne od che­
m icznych trucizn, ja k te w ytw arzane przez rośliny. N iebezpieczeństw o che­
micznej trucizny zależy od jej dawki. Trujące rośliny są gorzkie, ponieważ
zarów no roślina, ja k i te n ,k tó ry próbuje j ą zjeść, są zainteresow ani w zatrzy­
m aniu tego p rocesu po pierw szym kęsie. N ie m a jednak bezpiecznej dawki
m ikroorganizm ów , poniew aż rozm nażają się one w ykładniczo. Pojedynczy,
niewidzialny, pozbaw iony smaku zarazek m noży się i je st w stanie szybko na­
sycić każdą substancję. Ponieważ zarazki przekazuje się oczy w iście przez kon­
takt, n iejest niespodzianką, że cokolwiek dotyka ohydnej substancji, samo jest
na zaw sze ohydne, naw et jeśli wygląda i sm akuje tak sam o. W stręt je st intu­
icyjną m ikrobiologią.
D laczego ow ady i m ałe stworzenia, ja k robaki i ropuchy - które w Amery­
ce Łacińskiej nazyw a się animalitos - tak łatw o budzą obrzydzenie? Antropo­
log M arvin H arris pokazał, że kultury unikają anim alitos, kiedy dostępne są
większe zw ierzęta, a jed zą je, kiedy większych zw ierząt nie m a. Wyjaśnienie
nie m a nic w spólnego z higieną, ponieważ owady są bezpieczniejsze niż mięso.
Pochodzi z optym alnej teorii zbieractwa, analizy, ja k zw ierzęta pow inny - co
na ogół robią - w ykorzystyw ać swój czas, aby zm aksym alizow ać ilość sub­
stancji odżyw czych, które konsumują. Anim alitos są m ałe i rozproszone, uzy­
skanie pół k ilogram a białka wym aga zatem wiele czasu na ich chwytanie i
przygotow yw anie. D uże ssaki to setki kilogram ów m ięsa, w szystkie dostępne
od razu. (W 1978 roku puszczono plotkę, że M cD onalds dodaje do mięsa
dżdżownice. Gdyby jednak korporacja była tak skąpa, ja k próbow ała zasugero­
wać plotka, nie m ogła to być prawda: m ięso dżdżow nic je st dużo droższe niż
wołowina). W w iększości środowisk jedzenie dużych zw ierząt nie tylko jest
efektyw niejsze; m ałych powinno się unikać, bo czas przeznaczony na zebranie
ich lepiej spędzić na polowaniu na większą zdobycz. A nim alitos są więc nie­
obecne w diecie kultur, które mają szansę na grubszą rybę, a poniew aż w opinii
konsum entów wszystko, co niejest dozwolone, je st zabronione, kultury te uwa­
żają je za obrzydliw e.

**#
A co z zakazami pokarmowymi? Dlaczego na przykład H indusom nie wolno
jeść w ołow iny? D laczego Żydom nie w olno jeść w ieprzow iny i skorupiaków
ani m ieszać m ięsa z m lekiem? Przez tysiące lat rabini oferow ali wymyślne
uzasadnienia żydow skich praw dietetycznych. O to kilka, w ym ienionych w
Encyclopedia Judaica:

414
Ari.steas, pierwszy wiek p.n.e.: „Prawa dotyczące rytualnej czystości pokarmów są
etyczne w swych zamierzeniach, ponieważ pow strzym anie się od konsum pcji krwi ujarz-
| m iagw ałtow neinstynktyczłow ieka,w pająjącm uzgrozęnam yśloprzelew aniukrw i.(...)
Z akaz konsum pcji drapieżnych ptaków był zam ierzony ja k o dem onstracja, że człowiek
nie pow inien być drapieżny wobec innych” .

Isaak ben M oses A ram a: „Przyczyną w szystkich zakazów dietetycznych nie je st


to, że jakaś szkoda m oże zostać w yrządzona ciału, ale że te p okarm y kalają i zanie­
czyszczają duszę oraz stępiają w ładze intelektualne, prow adząc d o pom ieszania opinii i
chęci n a perw ersyjne i zw ierzęce apetyty, które p row adzą ludzi d o destrukcji, niszcząc
w ten sposób cel Stw orzenia” .

M ajm onides: „K ażda żywność, której Tora n am zakazuje, m a jak iś zły i niszczący
w pływ na ciało. (...) G łów ną przyczyną, dla której P raw o zakazuje m ięsa świni, można
znaleźć w tym , że je j obyczaje i pożyw ienie sąb ru d n e i obrzydliw e. (...) Tłuszcz trzewi
je s t zakazany, poniew aż pogrubia i niszczy brzuch oraz tw orzy zim n ą i gęstą krew. (...)
M ięso gotow ane w m leku je st bez w ątpienia ohydną żyw nością i pow oduje, że czło­
w iek czuje się przejedzony”.

A braham ibn Ezra: „Sądzę, że jest okrucieństw em gotow ać koźlę w mleku matki
je g o ”.

N ahm anides: „Przyczyną w yszczególnienia skrzeli i łusek je s t to, że ryba, która


m a skrzela i łuski, pływ a bliżej pow ierzchni w ody i częściej zn ajduje się w okolicach
św ieżej wody. (...) Te bez skrzeli i łusek na ogół żyją w m ulistych w arstw ach, które są
niezm iernie w ilgotne i gdzie nie ma żadnego ciepła. R o zm n ażają się w zbutw iałych
bagnach i jedzenie ich m oże być szkodliw e dla zdrow ia” .

Z całym szacunkiem dla rabinicznej m ądrości m uszę stw ierdzić, że te ar­


gumenty może obalić każdy bystry dwunastolatek, i jako były nauczyciel szkółki
niedzielnej m ogę zaświadczyć, że regularnie są obalane. W ielu dorosłych Ży­
dów nadal wierzy, że zakaz jedzenia w ieprzow iny został w prow adzony jako
środek ochrony zdrow ia publicznego, żeby zapobiegać włośnicy. Jak jednak
podkreśla Harris, gdyby to była prawda, prawo ograniczałoby się do porady, by
nie jeść niedogotow anego mięsa: „Nie będziecie jed li m ięsa św ini, aż cała ró­
żowość zostanie z niego wygotowana”.
H arris zaobserw ow ał, że zakazy żyw nościow e często m ają ekologiczny i
ekonom iczny sens. Hebrajczycy i m uzułmanie byli plem ionam i pustynnymi, a
świnie są zw ierzętam i lasów. Konkurują z ludźm i o w odę i pożyw ne pokarmy,
jak orzechy, ow oce i jarzyny. W odróżnieniu od tego koszerne zw ierzęta są
przeżuwaczam i, ja k owce, bydło i kozy, które m ogą żyć z m arnych pustynnych
roślin. W Indiach bydło jest zbyt cenne, by zarzynać je na m ięso, ponieważ

415
daje mleko, naw óz i ciągnie pług. Teoria H arrisa je st równie pom ysłow a jak
rabinów i dużo bardziej praw dopodobna, chociaż przyznaje on, że nie potrafi
wyjaśnić wszystkiego. Starożytnym plemionom wędrującym po spalonych słoń­
cem piaskach Judei nie groziło m arnotrawstwo zasobów wskutek hodow li kre­
w etek i ostryg, n ie ja sn e je s t też, dlaczego m ieszkańcy sztetli w Polsce lub
brooklyńskich dzielnic m ieliby obsesyjnie zastanawiać się nad obyczajam i po­
karmowymi pustynnych przeżuwaczy.
Zakazy pokarm ow e są ew identnie w yznacznikiem etnicznym , ale ta ob­
serwacja sam a w sobie niczego nie wyjaśnia. Przede w szystkim , dlaczego lu­
dzie noszą etniczne oznaki, nie m ówiąc ju ż o tak kosztow nych ja k zakazywa­
nie źródeł składników odżyw czych? Nauki społeczne zakładają bez zastrze­
żeń, że ludzie podporządkow ują swoje interesy interesom grupy, ale na gruncie
ew olucyjnym je st to m ało praw dopodobne (jak zobaczym y w dalszej części
tego rozdziału). M ój pogląd je st bardziej cyniczny.
M łodszych, biedniejszych i pozbaw ionych praw członków każdej grupy
m oże kusić dezercja do innej grupy. Sprawujący władzę, zw łaszcza rodzice, są
zainteresowani w ich zatrzymaniu. Ludzie wszędzie tworzą sojusze przez wspól­
ne jedzenie, o d p o tlacz u i uczt do lunchu biznesow ego i randki. Jeśli nie mogę
z tobą jeść, nie m ogę zostać twoim przyjacielem . Tabu pokarm ow e często za­
kazuje ulubionego jed zen ia sąsiedniego plem ienia; tak jest na przykład z wie­
lom a żydow skim i przepisam i. Sugeruje to, że je st środkiem m ającym zatrzy­
m ać potencjalnych dezerterów. Czyni z sam ego preludium do kooperacji z ob­
cymi - przełam ania się chlebem - niew ątpliw y akt nieposłuszeństw a. Co wię­
cej, w ykorzystuje psychologię odrazy. Podczas wrażliwego okresu uczenia się
preferencji żyw nościowych zakazane potraw y są nieobecne i to wystarcza, żeby
dzieci po dorośnięciu uważały je za obrzydliw e. Pow strzym uje je to od zbliża­
nia się do w roga. („Zaprosił mnie, ale co ja zrobię, ja k podadzą ... FUJ!”).
Taktyka ta faktycznie sam a się utrwala, poniew aż z dzieci w yrastają rodzice,
którzy nie karm ią swoich dzieci tym i obrzydliw ym i rzeczam i. C zęsto zauwa­
żano praktyczny efekt tabu pokarm ow ego. Z nanym w ątkiem w pow ieściach o
dośw iadczeniach im igrantów są męki bohatera w zw iązku z kosztow aniem za­
kazanej żyw ności. Przekroczenie linii daje odrobinę integracji z now ym świa­
tem, ale prow okuje otwarty konflikt z rodzicam i i w łasną społecznością. ( W
Kompleksie Portnoya Ałex opisuje, jak jego m atka wymawiała hamburger, jakby
to był Hitler). Poniew aż jednak starsi nie życzą sobie, by społeczność widziała
zakazy w tym św ietle, ubierają je w talm udyczną sofistykę i m ętniactw o.

416
Zapach lęku
M iłośnicy języ k a wiedzą, że istnieje słowo na każdy rodzaj łęku. Boisz się
wina? M asz oenofobię. D rżysz na myśl o podróży pociągiem? Cierpisz na sidero-
dromofobię. Obawa przed teściową to pentherafobia, a przerażenie, że masło orze­
chowe przyklei się do podniebienia, to arcichibutyrofobici. A je st jeszcze schorze­
nie Franklina Delano Roosevełta, lęk przed sam ym lękiem , czyli fobofobia.
A le dokładnie tak, ja k brak słowa nazyw ającego jakieś uczucie nie ozna­
cza, że to uczucie nie istnieje, posiadanie słow a nie oznacza, że istnieje. Obser­
watorzy słów, słow ożercy i m iłośnicy kilom etrow ych słów uw ielbiają w yzw a­
nia. Ich ulubiony sposób spędzania czasu to szukanie najkrótszego słowa, które
zawiera w szystkie sam ogłoski w porządku alfabetycznym , lub pisanie pow ie­
ści bez litery e. I stąd pochodzą te niepraw dopodobne fobie. Praw dziw i ludzie
nie dygoczą w takt każdego eufonicznego źródłosłowu z greki czy łaciny. Lęki
i fobie zaw arte są n a krótkiej i uniwersalnej liście.
W ęże i pająki są zaw sze straszne. W badaniach fobii w śród studentów są
najpow szechniejszym obiektem lęku i w strętu i tak było przez długi okres na­
szej ewolucji. D.O. Hebb stwierdził, że szympansy urodzone w niew oli wrzesz­
czą z przerażenia, kiedy po raz pierw szy w idzą węża, a prym atolog M arc H au­
ser odkrył, że je g o urodzone i w ychow ane w laboratorium tam aryny białoczu-
be (południow oam erykańskie m ałpy) wydawały okrzyki alarm ow e na widok
plastikowej rurki na podłodze. R eakcje łow ców -zbieraczy zw ięźle przedstawił
Irven DeVore: „Łow cy-zbieracze nie zniosą, by w ąż pozostał przy życiu”. W
kulturach, które czczą węże, ludzie nadal traktują je z najw iększą ostrożnością.
Nawet Indiana Jones bał się w ę ży !
Inne w spólne lęki to lęk przed wysokością, dużym i zw ierzętam i m ięsożer­
nymi, ciem nością, krw ią, obcym i, zamknięciem , głęboką w odą, społecznym
osądem i sam otnym wychodzeniem z domu. W spólna nić je st oczywista. Są to
sytuacje, które były niebezpieczne dla naszych ew olucyjnych przodków. Pają­
ki i w ęże są jadow ite, szczególnie w Afryce, a większość innych to oczywiste
zagrożenie dla zdrow ia zbieracza lub - w wypadku społecznego osądu - jego
statusu. L ęk je st uczuciem , które m otywowało naszych przodków do radzenia
sobie z niebezpieczeństw am i, w których m ogli się znaleźć.
L ęk to praw dopodobnie w iele uczuć. Fobie na punkcie przedm iotów fi­
zycznych, społecznego osądu i w ychodzenia z dom u reagują na różne rodzaje
lekarstw, co sugeruje, że są przetw arzane przez różne obw ody w m ózgu. Psy­

417
chiatra Isaac M arks pokazał, że ludzie różnic reagują na różno budzące w nich
lęk rzeczy, a każda reakcja jest proporcjonalna do niebezpieczeństw a. Widok
zwierzęcia rodzi chęć ucieczki, przepaść zaś sprawia, że zamieram y bez ruchu.
Zagrożenia społeczne prowadzą do nieśm iałości i reakcji m ających im zapo­
biec. L udzie faktycznie mdleją na w idok krw i, poniew aż opada im ciśnienie
co przypuszczalnie je st reakcją m ającą m inim alizow ać utratę własnej krwi.
N ajlepszym dowodem, że lęki są adaptacją, jest to, że zwierzęta, które wyewo­
luowały na w yspach bez drapieżników, w yzbyw ają się lęku i są łatw ym łupem
każdego najeźdźcy - stąd powiedzenie „m artw y ja k dodo” .
Lęki w spółczesnego m ieszkańca m iast chronią nas przed niebezpieczeń­
stwam i, które ju ż nie istnieją, i nie m ogą nas ochronić przed niebezpieczeń­
stwami otaczającego świata. Pow inniśm y bać się broni palnej, szybkiego pro­
wadzenia sam ochodu, jazdy bez pasa bezpieczeństw a, łatw o palnych płynów i
suszarek do włosów w pobliżu wanny z wodą, a nie w ęży i pająków. Urzędnicy
zajm ujący się bezpieczeństw em publicznym próbują w zbudzić strach obywa­
teli wszelkim i m ożliwymi środkami, od danych statystycznych do szokujących'
zdjęć, na ogół bez skutku. Rodzice krzyczą i karzą, żeby odstraszyć dzieci od
zabawy z zapałkam i lub biegania za piłką po ulicy, ale kiedy chicagowskie,
dzieci w w ieku szkolnym mają odpowiedzieć na pytanie, czego się boją najbar­
dziej, w ym ieniają lwy, tygrysy i węże, co stanow i m ało praw dopodobne nie­
bezpieczeństw o w tym mieście.
O czywiście, łęki zm ieniają się wraz z dośw iadczeniem . Przez dziesięcio­
lecia psycholodzy sądzili, że zw ierzęta uczą się now ych lęków, tak jak,psy
Pawłowa uczyły się ślinić na dźwięk dzwonka. W słynnym eksperymencie John
B. W atson, tw órca behawioryzmu, podkradł się z tyłu do jedenastomiesięczne-
go chłopca baw iącego się z oswojonym białym szczurem i nagle z głośnym
brzękiem uderzył dw iem a metalowym i sztabam i. Po kilku dalszych brzękach
chłopiec zaczął się bać szczura i innych białych w łochatych rzeczy, łącznie z
królikam i, psam i i Świętym M ikołajem . R ów nież szczur m oże się nauczyć
kojarzenia niebezpieczeństw a z uprzednio neutralnym bodźcem . Szczur pod­
dany szokow i w białym pokoju będzie długo potem uciekał do czarnego poko­
ju, ilekroć zostanie wpuszczony do białego.
W rzeczywistości jednak nie m ożna uw arunkow ać stworzeń do lęku przed
byle czym . D zieci są niespokojne w obecności szczurów, a szczury są niespo­
kojne w jasnych pokojach, zanim zaczyna się jakiekolw iek w arunkow anie,i
łatwo kojarzą je z niebezpieczeństwem . Z m ień białego szczura na dowolny

418
obiekt, na przykład lornetkę, a dziecko nigdy nie nauczy się strachu przed nim.
Daj szok elektryczny szczurowi w czarnym pokoju zam iast w białym , a to noc­
ne stw orzenie wolniej nauczy się skojarzenia i szybciej go oduczy. Psycholog
Martin Seligm an sugeruje, że lęk m ożna łatw o uw arunkow ać tylko wtedy, gdy
zwierzę je st ewolucyjnie przygotow ane na skojarzenie.
N iew iele ludzkich fobii, jeśli w ogóle jakiekolw iek, dotyczy neutralnych
obiektów, które kiedyś były połączone z jakąś traum ą. Ludzie boją się węży,
choć nigdy żadnego żywego węża nie widzieli. Po jakim ś przerażającym czy
bolesnym zdarzeniu ludzie są ostrożniejsi, gdy stykają się z przyczyną owego
- zdarzenia, ale się jej nie lękają: nie m a fobii kontaktów elektrycznych, m łot-
f ków, sam ochodów czy schronów. Pom im o telew izyjnych kom unałów więk­
szość ocalonych z traum atycznych zdarzeń nie w pada w panikę za każdym
razem, kiedy natykają się na w zm iankę o nich. W eterani w ojny wietnamskiej
oburzają się na stereotyp, według którego rzucają się na ziem ię, gdy tylko ktoś
upuści szklankę.
Lepszym sposobem zrozum ienia m echanizm u uczenia się lęków jest prze­
m yślenie wym ogów ewolucji. Św iat je st niebezpiecznym m iejscem , ale nasi
przodkowie nie mogli spędzać życia, chow ając się po jaskiniach; trzeba było
zebrać żyw ność i zdobyć partnerów. M usieli w yskalow ać swój lęk przed typo­
wymi niebezpieczeństw am i względem rzeczyw istych niebezpieczeństw w lo­
kalnym środowisku (w końcu nie w szystkie pająki są jadow ite) i względem
własnej zdolności do neutralizowania niebezpieczeństwa: swojej wiedzy, tech­
nologii obrony i bezpieczeństwa, jakie daje liczebność grupy.
M arks i psychiatra Randolph N esse twierdzą, że fobie są w rodzonym i lę­
kami, które nigdy nie zostały przełamane. Lęk rozwija się spontanicznie u dzieci.
W pierw szym roku życia dzieci boją się obcych i separacji, co zdecydowanie
powinny robić, ponieważ dzieciobójstwo i drapieżniki stanow ią pow ażne nie­
bezpieczeństwo dla najm niejszych łowców -zbieraczy. (Film K rzyk w ciem no­
ści pokazuje, jak łatwo drapieżnik m oże porwać dziecko pozostawione bez opie­
ki. Jest to doskonała odpowiedź n a p y ta n ie k ażd eg o ro d zica, dlaczego nie­
mowlę zostaw io n e sam o w ciem nej sypialni w rzeszczy, jak b y je o bdziera­
no ze skóry). W w iek u od trzech do pięciu łat dzieci zaczynają się bać stan­
dardow ych obiektów budzących fobię - pająków, ciem ności, głębokiej wody i
tak dalej - a potem kolejno przezw yciężają strach. W iększość fobii dorosłych
to lęki dzieciństw a, które nigdy nie zanikły. To dlatego m ieszkańcy miast naj­
bardziej boją się węży.

419
Podobnie ja k to je s t z uczeniem się o bezpiecznej żyw ności, najlepszym
przewodnikiem po lokalnych niebezpieczeństw ach są ludzie, którzy je przeży­
li. Dzieci boją się tego, czego boją się ich rodzice, a często oduczają się swoich
lęków, kiedy widzą, że inne dzieci dają sobie radę. R ów nie łatw o wpłynąć na
dorosłych. W czasie w ojny zarów no odwaga, ja k i panika są zaraźliw e; w nie­
których terapiach człow iek z fobią obserwuje, jak pom ocnik terapeuty bawi się
z wężem dusicielem lub pozw ala, by pająk szedł po je g o ram ieniu. Również
małpy obserwują się w zajem nie, żeby w yskalow ać swój lęk. W ychowane w
laboratorium makaki rezusy nie boją się węży, kiedy w idzą je po raz pierwszy,
ale jeśli oglądają film , na którym inna m ałpa boi się węża, strach udziela się
także im. M ałpa na film ie nie tyle w paja lęk, ile go budzi, poniew aż jeśli film
pokazuje małpę odskakującą od kwiatu czy królika zam iast od węża, u ogląda­
jących małp nie rozwij a się żaden lęk.
Zdolność selektywnego pokonania lęku jest w ażnym składnikiem instynk­
tu. Ludzie w poważnym niebezpieczeństwie, ja k lotnicy w czasie walki czy
mieszkańcy Londynu podczas nalotów, potrafią być zadziw iająco opanowani.
Nikt nie wie, dlaczego jedni potrafią zachować głow ę na karku, podczas gdy
wszyscy wokół ją tracą, ale do najw ażniejszych czynników uspokajających
należy przewidywalność, sojusznicy na odległość głosu oraz poczucie kompe­
tencji i kontroli, co pisarz Tom W olfe nazywa the right stuff. W swojej książce
S-kadra o oblatywaczach, którzy zostali astronautam i, W olfe tak definiuje the
right stuff. „Człowiek pow inien um ieć w siąść do kaw ałka stalowej rury, śmi­
gnąć jak pocisk w niebo, nadstawiając łeb w cisnąć rurę na m aks, a później
mieć jeszcze tyle werwy, refleksu i dośw iadczenia, by w ostatniej chwili wy­
prowadzić maszynę w ślizg”4. To poczucie kontroli pochodzi z „dochodzenia
do granic”: testowania małymi krokami, ja k w ysoko, ja k szybko i ja k daleko
można się posunąć, nie powodując katastrofy. R ekreacja i em ocja zw ana „pod­
niecający dreszcz” pochodzi z przeżycia stosunkow o bezpiecznych wydarzeń,
które wyglądają i są odczuwane jak niebezpieczeństwo. Uw zględnia się tu rów­
nież niekonkurencyjne sporty (nurkowanie, w spinaczkę, w ypraw y do jaskiń i
tak dalej) oraz rodzaj książek i filmów zw any dreszczow cam i. W inston Chur­
chill powiedział kiedyś: „Nic w życiu n iejest tak podniecające, ja k być celem
chybionego strzału” .

4 Tom Wolfe, S-kadra, prze}. J. Krasko, Warszawa 1993.

420
Kierat szczęścia
Poszukiw anie szczęścia jest niezbyw alnym praw em , pow iada Deklaracja
N iepodległości w swojej liście niezbitych i oczyw istych praw d. Największe
szczęście największej liczby istot, pisał Jerem y Bentham , jest podstaw ą moral­
ności. Pow iedzenie, że wszyscy chcą być szczęśliw i, brzm i banalnie, ale wy­
wołuje głębokie pytanie o nasz charakter. Co to je st ta rzecz, do której ludzie
tak dążą?
N a pierw szy rzut oka szczęście m oże się w ydaw ać zasłużoną nagrodą za
biologiczne dostosow anie (a bardziej dokładnie: stany, które prow adziłyby do
dostosow ania w środowisku, w którym w yew oluow aliśm y). Jesteśm y szczę­
śliwsi, kiedy jesteśm y zdrowi, dobrze odżyw ieni, m am y zapew nioną wygodę,
bezpieczeństw o, prosperity, jesteśm y dobrze poinform ow ani, szanowani, nie
żyjemy w celibacie i jesteśm y kochani. W porów naniu ze sw ym i przeciw ień­
stwam i, te obiekty naszych dążeń sprzyjają rozm nażaniu. F unkcją szczęścia
byłoby więc m obilizow anie umysłu do poszukiw ania kluczy do Darwinow­
skiego dostosow ania. Kiedy jesteśm y nieszczęśliw i, staram y się o to, co nas
uszczęśliwi; kiedy jesteśm y szczęśliwi, utrzym ujem y status quo.
P roblem polega na tym, o jaką dozę dostosow ania w arto walczyć. Ludzie
epoki kam iennej m arnow aliby swój czas, gdyby gryźli się brakiem piecyków
polow ych, penicyliny i karabinów m yśliw skich lub gdyby dążyli do nich za­
miast do lepszych jaskiń i oszczepów. Także w spółcześni łowcy-zbieracze osią­
gają bardzo różny poziom życia, zależnie od czasu i m iejsca. Aby lepsze nie
było w rogiem dobrego, dążenie do szczęścia pow inno się ustalać według skali
tego, co m ożna osiągnąć dzięki rozsądnem u w ysiłkow i w danym środowisku.
Skąd wiemy, co m ożna rozsądnie osiągnąć? D obrym źródłem informacji
jest to, co osiągnęli inni ludzie. Jeśli oni m ogą to zdobyć, m oże ja też mogę.
Przez w ieki obserw atorzy kondycji człow ieczej w skazyw ali na dramat: ludzie
są szczęśliw i, kiedy m ają się lepiej od sw oich bliźnich, nieszczęśliw i, kiedy
uważają, że m ają się gorzej.

Lecz, ach, ja k go rzkąjest rzeczą oglądanie szczęścia oczym a drugiego człowieka.


W illiam S zekspir (Ja k w am się po d o b a )5

5 Przei. M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983, s. 140.

421
■ Szczęście,:rz:^rzyjem nedoznani& pows.tającei:kontem pla^si?doli innych.
Ambrose Bierce

Nie w ystarczy odnieść sukces. Inni muszą ponieść porażkę.


Gore Vidal

Kiedy garbaty się cieszy? Kiedy widzi garbatego z w iększym garbem .


Przysłowie żydowskie

Badania nad psychologią szczęścia potwierdziły to, co m ów ią zrzędy. Kah-


neman i Tversky podają codzienny przykład. Otwierasz kopertę z pensją i je ­
steś zachwycony, że dostałeś pięć procent podwyżki - dopóki się nie dowiadu­
jesz, że inni dostali dziesięć procent. Według legendy diwa M aria Callas żądała
od każdego teatru operow ego, w którym śpiewała, o jednego dolara więcej niż
najwyżej opłacany śpiew ak tego teatru.
Dzisiaj ludzie są bezpieczniejsi, zdrowsi, lepiej odży wieni i dłużej żyją niż
kiedykolwiek w historii. N ie spędzamy naszych dni, podskakując z radości, a
przypuszczalnie nasi przodkow ie nie byli chronicznie posępni. N ie jest przeja­
wem reakcyjności w skazanie, że wielu biednych w dzisiejszych krajach Za­
chodu żyje w w arunkach, o jakich wczorajsi arystokraci nie m ogli nawet ma­
rzyć. Ludzie z różnych klas i krajów często są zadowoleni ze swego losu, dopó­
ki nie porównają się z zamożniejszym i. Rozmiary przem ocy w społeczeństwie
są bardziej zw iązane z jeg o nierównościam i niż z biedą. W drugiej połowie
dwudziestego w ieku niezadowolenie Trzeciego Świata, a później drugiego,
przypisywano m igaw kow ym obrazom pierwszego, jakie w idzieli w środkach
masowego przekazu.
Inną ważną w skazów ką tego, co można osiągnąć, jest to, ja k dobrze powo­
dzi ci się teraz. To, ćo m asz teraz, jest z definicji do osiągnięcia, i istnieje szan­
sa, że może ci się pow odzić przynajmniej odrobinę lepiej. Ew olucyjna teoria
przewiduje, że człow iek powinien pragnąć więcej, niż m oże chw ycić, ale nie o
wiele więcej. Tutaj m am y drugi dramat szczęścia: ludzie adaptują się do oko­
liczności, dobrych czy złych, w taki sposób, w jaki oczy adaptują się do słońca
czy ciemności. Z neutralnego punktu widzenia poprawa jest szczęściem , utrata
niedolą. I znowu, m ędrcy ju ż to powiedzieli. N arrator w poem acie E.A. Robin­
sona (a później w piosence Sim ona i Garfunkela) zazdrości w łaścicielowi fa­
bryki Richardowi Cory, który „błyszczał, kiedy chodził” .

422
Na lepszy dzień czekaliśm y po ciężkiej pracy. ■ ..
Z bezm ięsną dietą pow szedni klęliśm y nasz chleb,
A R ichard Cory, spokojnej letniej nocy,
Poszedł do dom u i palnął sobie w łeb*.

Darem ność wysiłku doprowadziła wiele m rocznych dusz do zaprzeczenia,


że szczęście je st możliwe. Zdaniem osobistości z show-biznesu O skara Levan-
ta: „Szczęście nie je st czym ś, co doświadczasz, lecz czymś, co pam iętasz”.
Freud powiedział, że celem psychoterapii jest „transform acja histerycznej roz­
paczy w zwykłe nieszczęście”. Mój kolega, konsultując się ze m ną pocztą elek-
. troniczną na tem at problem ów swojego studenta, napisał: „Czasam i chciałbym
być młody, a wtedy przypom inam sobie, że to także nie było tak ie w spaniałe”.
Tutaj jed n ak zrzędy m ają tylko częściowo słuszność. L udzie przeżyw ają
bardzo podobne uczucia w zdum iewająco różnych okolicznościach, dobrych i
złych. N a ogół jednak przystosow ują się nie do niedoli, lecz tego, co daje zado­
wolenie. (Linia odniesienia jest inna u różnych ludzi i w dużej m ierze wynika z
■dziedziczenia). Psycholodzy David M yers i Ed D iener stw ierdzili, że około
- osiemdziesięciu procent łudzi w świecie uprzem ysłow ionym m ów i, że są co
najmniej „dość zadowoleni z życia”, a około trzydziestu procent mówi, że są
„bardzo szczęśliw i”. (Na ile m ożna to stwierdzić, ich relacje były szczere).
Dane procentow e są te sam e dla w szystkich grup wiekow ych, obu płci, czar-
: nych i białych, utrzym ywały się też przez cztery dekady wzrostu gospodarcze­
go. Jak zauważyli M yers i Diener: „W porównaniu z 1957 rokiem Am erykanie
■mają dwukrotnie więcej sam ochodów per capita - plus kuchenki m ikrofalowe,
kolorowe telewizory, magnetowidy, klim atyzację, autom atyczne sekretarki i
buty sportow e wartości 12 m iliardów dolarów rocznie. Czy więc A m erykanie
. są szczęśliwsi niż w 1957 roku? Nie są” .
W krajach uprzem ysłow ionych za pieniądze m ożna kupić tylko troszkę
szczęścia: korelacja m iędzy bogactw em a zadow oleniem je st pozytyw na, ale
mała. W ygrywający na loterii, kiedy m inie pierw szy wstrząs spow odow any
szczęściem, wracają do poprzedniego stanu em ocjonalnego. Z drugiej strony,
tak samo dzieje się z ludźm i, którzy przecierpieli straszliw e straty, takim i jak
sparaliżowani i ocaleni z Holokaustu.
Stw ierdzenia te niekoniecznie są sprzeczne ze słowami śpiewaczki Sophie
Tucker, która powiedziała: „Byłam biedna i byłam bogata. Lepiej być bogatą” .

* Przei. A. Koraszewski.

423
W Indiach i Bangladeszu bogactw o oznacza szczęście w znacznie większym
stopniu niż na Zachodzie. W śród dwudziestu czterech krajów zachodnioeuro­
pejskich i amerykańskich im w yższy dochód narodowy brutto na głowę, tym
szczęśliwsi są obywatele (chociaż istnieje wiele wyjaśnień tego stanu). Myers
i Diener podkreślają, że bogactwo jest jak zdrowie: jego brak czyni nieszczęśli­
wym, ale posiadanie nie gwarantuje szczęścia.
Tragedia szczęścia m a jeszcze trzeci akt. Istnieje dwukrotnie więcej uczuć
negatywnych (lęk, rozpacz, niepokój i tak dalej) niż pozytyw nych, straty zaś
odczuwa się dotkliwiej niż odpowiadające im sukcesy. Gwiazda tenisa Jimmy
Connors podsumował kiedyś ludzką kondycję: „Bardziej nienaw idzę przegry­
wać, niż lubię wygrywać” . Tę asym etrię potwierdziły badania laboratoryjne,
które wykazały, że ludzie więcej zaryzykują, żeby uniknąć przegranej, niż żeby
poprawić szansę wygranej, oraz że nastrój ludzi bardziej się pogarszał, kiedy
wyobrażali sobie stratę (na przykład otrzymanie gorszych stopni czy złe sto­
sunki z płcią przeciwną), niż poprawiał, kiedy wyobrażali sobie równow ażące
je sukcesy. Psycholog Tim othy Ketełaar zauważa, że szczęście idzie w parze z
dostosowaniem biologicznym . Gdy sprawy układają się lepiej, dostosowanie
rośnie wolniej: więcej żywności, to lepiej, ale tylko do pew nego punktu. Kiedy
jednak sprawy układają się źle, zmniejszenie dostosowania m oże w yelim ino­
wać cię z gry: za mało żyw ności i już cię nie ma. Istnieje wiele m ożliwości
nieskończenie gorszego stanu (z powodu zakażenia, głodu, bycia zjedzonym,
upadku, ad infinitum), niewiele zaś niepomiernie lepszego. Z tego pow odu po­
tencjalne straty są znacznie bardziej godne uwagi niż zyski; istnieje więcej
rzeczy, które nas unieszczęśliwiają, niż takich, które nas uszczęśliw iają.
Donald Campbell, jeden z pierwszych psychologów ew olucyjnych, którzy
badali psychologię przyjemności, opisał ludzi jako istoty w „hedonicznym kie­
racie”, gdzie zyski w razie powodzenia na dłuższą metę nas nie uszczęśliwiają.
Faktycznie, badanie szczęścia często brzmi jak kazanie o tradycyjnych wartościach.
Dane wykazują, że to nie bogaci, uprzywilejowani, krzepcy i przystojni są szczę­
śliwi, lecz ci, którzy mają współmałżonków, przyjaciół, religię i ciekawą, mającą
dla nich znaczenie pracę. Te stwierdzenia mogą być przesadne, ponieważ odnoszą
się do przeciętnych danych, a nie do jednostek, i ponieważ trudno oddzielić przy­
czynę od skutku: być może małżeństwo czyni szczęśliwym, lecz być m oże dlate­
go, że jesteś szczęśliwy, mogłeś się ożenić i utrzymać związek. W podsumowują­
cych badania słowach Campbella odbija się echem m ądrość tysiącleci: „Bez­
pośrednie dążenie do szczęścia jest przepisem na nieszczęśliw e życie” .

424
Syreni śpiew
Kiedy m ówimy, że ktoś kieruje się em ocjami, a nie rozum em , często cho­
dzi nam o to, że pośw ięca swoje długofalowe interesy na rzecz doraźnego zy­
sku. Wybuch gniewu, poddanie się uwodzicielowi, roztrwonienie pensji i uciecz­
ka z poczekalni dentysty są tu dobrym i przykładam i. D laczego jesteśm y tacy
krótkowzroczni?
Um iejętność odsunięcia nagrody w czasie je st zw ana sam okontrolą lub
opóźnieniem gratyfikacji. N aukow cy społeczni często traktują to ja k o oznakę
inteligencji, zdolności przew idyw ania przyszłości i w łaściw ego planow ania.
Nieliczenie się jed n ak z przyszłością jest częścią logiki w yboru każdej istoty,
która żyje dłużej niż m om ent. Zdecydowanie się na szybką nagrodę zam iast na
odległą zapłatę je s t często racjonalną strategią.
Co je st lepsze, dolar teraz czy dolar za rok? (Załóżmy, że nie m a inflacji).
M ożna by pow iedzieć - dolar teraz, ponieważ m ożna go zainw estow ać i m ieć
więcej niż dolara za rok. Niestety, wyjaśnienie brzm i ja k błędne koło: procenty
bankow e istnieją po to, by płacić ludziom za rezygnację z dolara, którego w o­
leliby m ieć teraz niż za rok. Ekonom iści wskazują jednak, że naw et jeśli w yja­
śnienie jest niew łaściw e, odpow iedź jest prawidłow a: teraz rzeczyw iście jest
lepiej. Po pierw sze, „dolar teraz” je st dostępny i przyda się, jeśli w ciągu roku
pow stanie pilna potrzeba lub okazja. Po drugie, jeśli zrezygnujesz z dolara te­
raz, nie m asz żadnych gw arancji, że go dostaniesz za rok. Po trzecie, m ożesz
umrzeć w ciągu roku i nigdy nie m ieć z niego radości. N ieliczenie się z przy­
szłością jest w ięc racjonalne: w arto skonsum ować zasoby teraz, chyba że zain­
westowanie ich przynosi w ystarczająco duże zyski. Stopa procentow a, jakiej
powinieneś żądać, zależy o d tego, ja k ważne są dla ciebie pieniądze dziś, jakie
jest praw dopodobieństw o, że dostaniesz je z pow rotem , i ja k długo spodzie­
wasz się żyć.
W ałka o reprodukcję je st rodzajem ekonomii i w szystkie organizm y, także
rośliny, m uszą decydow ać, czy użyć zasobów teraz, czy zachow ać je n a przy­
szłość. N iektóre z tych decyzji podejm uje ciało. Słabniem y z w iekiem , p onie­
waż nasze geny nie liczą się z przyszłością i budują silne m łode ciała kosztem
słabych starych. Ta w ym iana opłaca się na przestrzeni pokoleń, poniew aż w y­
padek m oże spow odow ać śm ierć, zanim ktoś się zestarzeje, i w ten sposób
pośw ięcenie w igoru dla długow ieczności zostałoby zm arnow ane. A le w ięk­
szość decyzji dotyczących przyszłości podejm uje um ysł. W każdym m om en­

425
cie wybieramy, świadom ie bądź nie, między dobrymi rzeczam i teraz a lepszy­
mi później.
Czasami racjonalna decyzja brzmi „teraz”, szczególnie kiedy - ja k się to
mówi - życie jest krótkie, a jutro niepewne. Leżącą u podstaw logikę pokazują
dowcipy o plutonach egzekucyjnych. Skazany, którem u proponuje się ostatnie­
go ceremonialnego papierosa, odpowiada: „Nie, dziękuję. Próbuję rzucić pale­
nie”. Śmiejemy się, poniew aż wiemy, że opóźnienie gratyfikacji nie m a w tym
wypadku sensu. Inny stary dowcip wyjaśnia, dlaczego nie zawsze warto zacho­
wywać ostrożność. M urray i Esther, żydowskie m ałżeństwo w średnim wieku,
podróżują po Ameryce Południowej. Pewnego dnia M urray niechcący fotogra­
fuje tajne instalacje w ojskow e i żołnierze pakują oboje do więzienia. Przez trzy
tygodnie poddawani są torturom , żeby podali nazw iska sw oich kontaktów z
mchu wyzwolenia. W reszcie trafiają przed sąd wojskowy, zostają oskarżeni o
szpiegostwo i skazani na śm ierć przez rozstrzelanie. N astępnego ranka zostają
ustawieni przed m urem i sierżant pyta Esther, czy m a jakieś ostatnie życzenie.
Esther chce wiedzieć, czy może zadzwonić do córki do Chicago. Sierżant mówi,
że to niemożliwe, i zw raca się do Murraya. „To szaleństwo - k rzy c zy M uiray-
nie jesteśmy szpiegami!” , i pluje sierżantowi w twarz. „M urray! - krzyczy Es­
ther - Proszę, nie rób kłopotów !”
Przez większość naszego życia jesteśm y dość pew ni, że nie um rzem y w
ciągu następnych minut. A le kiedyś umrzemy i ryzykujem y utratę możliwości
cieszenia się czymś, jeśli zbyt długo będziemy to odkładać. W koczowniczym
życiu naszych przodków, którzy nie mogli grom adzić w łasności ani liczyć na
trwałe instytucje społeczne, takie jak ubezpieczenie depozytów, zysk z natych­
miastowej konsumpcji m usiał być jeszcze wyższy. A naw et gdyby nie był, ja ­
kieś pragnienie pofolgow ania sobie teraz musiało zostać w budow ane w nasze
uczucia. Najprawdopodobniej wytworzyliśm y w toku ewolucji mechanizm
oceny naszej długowieczności oraz możliwości i ryzyka wiążących się z róż­
nymi wyborami (jeść teraz czy później, rozbić obóz czy iść dalej), um ożliw ia­
jący odpowiednie nastrajanie uczuć.
Politolog James Q. W ilson i psycholog Richard H erm stein zw rócili uwa­
gę, że wielu przestępców działa tak, jakby całkowicie nie liczyli się z przyszło­
ścią. Przestępstwo jest hazardem, którego zyski są natychmiastowe, a możliwe
koszty przychodzą później. Nieliczenie się z przyszłością przypisali niskiej inte­
ligencji. Psycholodzy Martin Dały i M argo W ilson m ają inne wyjaśnienie.; W
wielkich miastach Am eryki oczekiwana długość życia m łodych m ężczyzn jest

426
niska i oni o tym w iedzą; (W „H oop D ream s”, film ie dokum entalnym d fn ło -
dzieży z getta w C hicago, m arzącej o karierze koszykarskiej, je s t uderzająca
scena, w której m atka jednego z chłopców nie posiada się z radości, że jej syn
dożył osiem nastych urodzin). Ponadto porządek społeczny i długofalowe prawa
własności, które gwarantowałyby opłacalność inwestycji, są niepew ne Są to do­
kładnie te okoliczności, w których nieliczenie się z przyszłością - podejm ow a­
nie ryzyka, konsum pcja zam iast in w e sty c ji-je s t adaptacyjne.
Bardziej zastanaw iające jest krótkowzroczne nieliczenie się z przyszłością:
skłonność nas wszystkich do preferow ania dużej nagrody później zam iast m a­
lej - wcześniej, by z czasem zm ienić preferencje, gdy obie nagrody są ju ż bli­
sko. Znanym przykładem jest podjęta przed obiadem decyzja, że się zrezygnu­
je z deseru (w cześniejsza m ała nagroda) w celu utraty wagi (późniejsza nagro­
da duża), ale poddanie się pokusie, kiedy kelner przyjm uje zam ów ienia na de­
sery. K rótkow zroczne zachow anie nie liczące się z przyszłością łatw o w y w o­
łać w laboratorium: daj ludziom (lub gołębiom ) dw a przyciski, jeden dający
małą nagrodę natychm iast i drugi - większą później, a badani b ęd ą w ybierać
dużą nagrodę, by zm ienić zdanie i zdecydow ać się na małą, gdy ta je s t tuż-tuż.
Słabość woli jest nie rozw iązanym problem em tak w ekonom ii, ja k i psycholo­
gii. Ekonom ista Thom as Schelling zadaje pytanie o „racjonalnego konsum en­
ta”, które m ożna rów nież odnieść do zaadaptow anego um ysłu:

Jak pow inniśm y konceptualizow ać racjonalnego konsum enta, znanego każdem u z


nas, który z obrzydzeniem do sam ego siebie w rzuca papierosy do śm ieci, przysięgając,
że tym razem na pow ażnie nie zam ierza nigdy więcej ryzykow ać o sierocenia sw oich
dzieci z pow odu raka płuc, a w trzy godziny później biega uiicam i w poszukiw aniu
otw artego sklepu, żeby kupić papierosy; który zjada w ysokokaloryczny obiad, wiedząc,
że będzie tego żałow ał, żałuje tego, nie rozum ie, ja k m ógł stracić panow anie nad sobą,
postanaw ia zrekom pensow ać to niskokaloryczną kolacja, zjada w ysokokaloryczną ko­
lację, w iedząc, że będzie tego żałow ał, i żałuje; który siedzi przykuty do telew izora,
wiedząc, że rano znow u zbudzi się wcześnie, oblany zim nym potem , nie przygotow any
do porannego spotkania, od którego zależy je g o aw ans; który psuje w ycieczkę do D i­
sneylandu, w ybuchając gniew em , kiedy je g o dzieci ro b ią to, czego się spodziew ał, po ­
stanaw iając przy tym , że nie w ybuchnie gniew em , kiedy to zrobią?

Schelling odnotowuje dziwne sposoby, do jakich się uciekamy, by pokonać


szkodliwe dla nas sam ych zachowanie: stawianie budzika w drugim końcu po­
koju, żebyśm y go nie wyłączyli i nie zasnęli z powrotem , upow ażnianie praco­
dawcy do odprow adzania części pensji na fundusz emerytalny, um ieszczanie
łakom ych kąsków poza zasięgiem rąk, posuw anie zegarków o pięć m inut do

427
przodu. Chcąc wysłuchać uwodzicielskiej pieśni syren, nie rozbijając statku o
skały, Odyseusz rozkazał swojej załodze, by zatkała uszy woskiem , je g o zaś
przy wiązała do masztu.
Chociaż krótkowzroczne nieliczenie się z przyszłością pozostaje nie wyja­
śnione, Schelling mówi coś ważnego o psychologii tego zjawiska, kiedy wy­
wodzi paradoks samokontroli z m odulam ości mózgu. Zauważa, że „ludzie za­
chowują się czasami, jakby mieszkały w nich dwie istoty, jedna, która chce
czystych płuc i długiego życia, i druga, która uwielbia tytoń, lub jedna, która
pragnie szczupłego ciała, i druga, która pragnie deseru, albo też jedna, która pra­
gnie rozwijać się przez czytanie Adama Smitha (...) i druga, która wolałaby oglą­
dać stare filmy w telewizji. Obie cały czas walczą o władzę” . Kiedy duch jest
ochoczy, ale ciało mdłe, jak przy rozmyślaniu o niszczącym dietę deserze, czuje­
my, że walczą w nas dwie całkowicie odmienne motywacje, jedna reagująca na
wygląd i zapach, a druga na porady lekarskie. A co z sytuacją, gdy nagroda jest
tego samego rodzaju jak dolar dzisiaj kontra dwa dolary jutro? B yć m oże na­
tychmiastowa nagroda angażuje obwód zajmujący się pewnikami, odległa zaś
uruchamia obwód zakładania się o niepew ną przyszłość. Jeden przew aża nad
drugim, jak gdyby cała osoba była zaprojektowana do wiary, że lepszy wróbel w
garści niż gołąb na dachu. We współczesnym środowisku, gdy dysponujemy wia­
rygodną informacją o przyszłości, prowadzi to często do irracjonalnych wyborów.
Ale naszym przodkom mogło się opłacać rozróżnianie między tym, co jest zde­
cydowanie przyjemne teraz, a tym, co przypuszczalnie lub w edług plotki
będzie przyjemniejsze jutro. Także dzisiaj opóźnienie gratyfikacji je s t cza­
sami karane z powodu ułomności ludzkiej wiedzy. Fundusze em erytalne ban­
krutują, rządy nie dotrzymują obietnic, a lekarze oznajmiają, że wszystko, co
zgodnie z ich zapewnieniami m iało być szkodliwe, jest zdrowe, i vice versa.:

Ja i ty
Nasze najbardziej żarliwe uczucia wywołują nie krajobrazy, pająki, kara­
luchy czy desery, ale inni ludzie. Niektóre uczucia, takie jak gniew, powodują,
że chcemy wyrządzić innym krzywdę; inne, takie jak miłość, w spółczucie i
wdzięczność, sprawiają, że chcemy im pomóc. By zrozumieć te uczucia, musi­
my najpierw zrozumieć, dlaczego organizmy miałyby być tak zaprojektowane,
by sobie wzajemnie pomagać lub szkodzić.

428
Oglądając dokumentalne program y przyrodnicze, m ożna by sądzić, że wilki
usuwają stare i słabe jelenie, żeby utrzym ać stado w zdrowiu, że lem ingi popeł­
niają sam obójstwo, żeby nie dopuścić do zagłodzenia populacji, lub że jelenie
zderzają się rogam i w ryw alizacji o praw o do rozm nażania, tak by najlepiej
dostosowane jednostki m ogły przedłużyć gatunek. Leżące u podstaw założenie
- że zw ierzęta działają dla dobra ekosystem u, populacji czy gatunku - w ydaje
się wypływać z teorii D arwina. Jeśli w przeszłości istniało dziesięć populacji
lemingów, z których dziew ięć m iało sam olubnych członków, doprow adzają­
cych swoje grupy do śmierci głodow ej przez sam fakt życia, i jed n ą, w której
kilku um arło, żeby inni m ogli żyć, przetrw ałaby dziesiąta grupa i dzisiejsze
lemingi byłyby skłonne do takiego ostatecznego pośw ięcenia. Ta w iara je st
szeroko rozpowszechniona. Każdy psycholog piszący o funkcji uczuć społecz­
nych m ów ił o ich korzyściach dla grupy.
Kiedy ludzie m ów ią, że zw ierzęta działają dla dobra grupy, w ydają się nie
zdawać sobie sprawy, że to założenie stanowi w rzeczywistości radykalne od­
stępstwo od darw inizm u i je st niem al z pew nością błędne. D arw in napisał:
„Dobór naturalny nigdy nie wytworzy u żadnej istoty struktury bardziej dla niej
szkodliwej niż korzystnej, poniew aż działa on jedynie przez korzyść i dla k o ­
rzyści organizm u” 6. D obór naturalny m ógłby sprzyjać grupom składającym
się z bezinteresow nych członków , tylko pod tym warunkiem , że potrafiłyby
narzucić pakt gw arantujący bezinteresow ność wszystkich. B ez takiego przy ­
musu nic nie m ogłoby przeszkodzić m utantow i lub m igrującem u z innej grupy
lemingowi w m yśleniu: „Do diaska z tym! N iech w szyscy inni zeskoczą ze
skały, a ja będę się cieszył żyw nością, którą zostaw ią” . Sam olubny lem ing ze­
brałby nagrody bezinteresowności innych, nie ponosząc żadnych kosztów. Dzięki
takiej przew adze jego potom kow ie szybko zdom inowaliby populację, naw et
jeśli ucierpiałaby ona na tym jak o całość. Taki jest los każdej tendencji do p o ­
święceń. D obór naturalny je s t kum ulatyw nym efektem w zględnego sukcesu
różnych replikatorów. To oznacza, że w ybiera replikatory, które replikują się
najlepiej, m ianow icie sam olubne replikatory.
N ieuchronny fakt, że adaptacja działa na korzyść replikatorów, został naj­
pierw sform ułow any przez biologa G eorge W illiam sa, a później rozszerzony i
wzmocniony przez Richarda Daw kinsa w książce Samolubny gen. N iem al wszy-

6 Charles Darwin, O powstawaniu gatunków , przei. S. Dickstein i I. Nusbaum, W arszawa 1959,


s. 202

429
: sey ewolucyjni biolodzy akceptują teraz ten pogląd, cliuei iz kwestia nadal jest
dyskutowana. D obór m iędzy grupam i je st m ożliwy w tcum ile większość bio­
logów wątpi, czy w rzeczyw istym św iecie kiedykolw iek znajdzie się te szcze­
gólne okoliczności, które by go um ożliwiły. M ożliw y je st dobór m iędzy gałę­
ziam i drzewa życia, ale nie m a to nic w spólnego z tym, czy organizm y są za­
projektow ane do bezinteresow ności. Zw ierząt po prostu nie obchodzi, co się
stanie z ich grupą, gatunkiem czy ekosystem em . W ilki chw ytają stare i słabe
samy, bo te najłatwiej schwytać. G łodne lem ingi szukają lepszych pastwisk i
czasami spadają w przepaść lub toną p rzez przypadek, a nie przez dążenie do
zbiorow ego sam obójstwa. Jelenie w alczą, poniew aż każdy chce dostępu do
samicy, jeden zaś się poddaje, kiedy porażka je st nieunikniona, albo też walka
stanowi część strategii, która na ogół przynosi pow odzenie w konkurencji z
innymi, stosującym i tę sam ą strategię. Sam ce, które walczą, są marnotraw­
stw em dla grupy - faktycznie w ogóle są m arnotraw stw em dla grupy, gdy sta-
now iąjej połowę, poniew aż k ilk a z nich wystarczyłoby do poczęcia następne­
go pokolenia i nie zjadłoby połow y żyw ności.
Biolodzy często opisują te zachow ania jako samolubne, ale są one spowo­
dowane akty wnością mózgu, szczególnie obw odów odpowiadających za uczu­
cia. Zwierzęta zachowują się egoistycznie ze względu na sposób funkcjonowa­
nia obwodów ich mózgu. M ój pełny brzuch, m oje ciepło, mój orgazm czuję
lępiej niż twoje, zależy mi na m oich i będę się o nie bardziej starał niż o twoje.
Oczywiście zw ierzę nie je st w stanie bezpośrednio czuć, co je st w brzuchu
innego zwierzęcia, ale m oże to czuć pośrednio, obserwując jego zachowanie.
Jest więc interesującym faktem psychologicznym , że zw ierzętom na ogół nie
sprawia przyjem ności dające się zaobserw ow ać pow odzenie innych zwierząt.
Jeszcze bardziej interesujące je s t to, że czasam i sprawia.

***
Powiedziałem wcześniej, że dobór naturalny dobiera sam olubne replikato­
ry. Gdyby organizm y były replikatoram i, w szystkie powinny być samolubne.
Ale organizm y nie replikują się. Twoi rodzice nie zreplikowali się, kiedy się
urodziłeś, ponieważ nie jesteś identyczny z żadnym z nich. Projekt techniczny,
który cię stworzył - twój zestaw genów - n ie je st tym sam ym projektem tech­
nicznym , który stworzył ich. Ich geny zostały wym ieszane, losow o dobrane,
żeby powstały plem nik i jajo, które połączyły się podczas zapłodnienia, aby

430
stworzyć now ą kom binację genów i n o w y organizm , odmienny od ich ©jgani-
zmów. Jedyną rzeczą, która faktycznie została zreplikowana, były geny i frag­
menty genów, których kopie nosisz w sobie, kilka z nich zaś przekażesz z kolei
swoim dzieciom i tak dalej. W rzeczywistości, naw et gdyby tw oja m atka zosta­
ła sklonowana, ona sam a nie zreplikow ałaby się, lecz tylko jej geny. Jest tak,
ponieważ każda zmiana, jakiej uległa w ż y c iu - utrata palca, tatuaż, przekłucie
nosa - nie zostałyby ci przekazane. Jedyną zmianą, jaką m ógłbyś odziedzi­
czyć, jest m utacja jednego z genów w jaju, które stało się tobą. R eplikują się
geny, a nie ciała, to zaś znaczy, że geny, a nie ciała, powinny być sam olubne.
DNA nie ma oczyw iście żadnych uczuć; „samolubne” znaczy „działające
w sposób, który zwiększa praw dopodobieństw o własnej replikacji”. B y mogły
tego dokonać geny zw ierzęcia w yposażonego w mózg, niezbędne je st takie
jego okablowanie, żeby różne bodźce, ja k przyjem ność i ból, skłoniły zwierzę
do działania um ożliw iającego pow stanie większej liczby kopii danego genu.
Prowadzi to często do tego, że zw ierzę lubi stany um ożliwiające m u przetrw a­
nie i rozmnażanie się. Pełny brzuch daje zadowolenie, ponieważ dzięki niem u
zwierzę m oże utrzymać się przy życiu, poruszać i rozmnażać, w w yniku czego
powstaje więcej kopii genów budujących mózg, odczuwający pełny brzuch jako
przyjemność.
Budując mózg, dzięki którem u jedzenie je st przyjem nością, gen pom aga
rozpowszechniać znajdujące się w gonadach zw ierzęcia kopie sam ego siebie.
Konkretne DNA, które pom aga zbudow ać m ózg, samo - oczyw iście - nie zo­
staje przekazane do jaja czy plem nika; przekazyw ane są tylko kopie genu w
gonadach. Geny w gonadach zw ierzęcia nie są jedynym i istniejącym i kopiam i
budujących mózg genów; są jedynie najwygodniejszym i kopiam i um ożliw ia­
jącym i replikację budujących m ózgi genów. Celem może się stać każda kopia
zdolna do replikacji, gdziekolw iek na świecie, jeśli m ożna ją zidentyfikow ać i
przedsięwziąć kroki, by pom óc jej w replikacji. Gen, który działa na rzecz re­
plikacji kopii samego siebie wewnątrz gonad jakiegoś innego zwierzęcia, mógłby
poradzić sobie równie dobrze ja k gen, który działa na rzecz replikacji kopii
samego siebie wewnątrz gonad sw ojego w łasnego zwierzęcia. D la genu kopia
jest kopią; nie jest istotne, w którym zw ierzęciu się znajduje. D la budującego
mózg genu jedyną szczególną rzeczą w gonadach zwierzęcia jest pew ność, że
jego kopie znajdują się w tych gonadach (bierze się ona z faktu, że kom órki w
ciele zw ierzęcia są genetycznym i klonam i). Dlatego też budujące m ózg geny
powodują, że zw ierzę tak bardzo lubi w łasne powodzenie. Gdyby gen m ógł

431
zbudow ać mózg, który potrafi pow iedzieć, kiedy jego własne kopie siedzą w
gonadach innego zwierzęcia, to ten m ózg cieszyłoby powodzenie wspomnia­
nego innego zwierzęcia, co prowadziłoby do zachowań, które podnosiłyby po­
w odzenie tego zwierzęcia.
K iedy kopia genu jednego zw ierzęcia je st również w innym zwierzęciu?
W tedy, kiedy zwierzęta są spokrewnione. U większości zwierząt prawdopodo­
bieństw o, że każdy gen rodzica będzie m iał kopię w potomstwie, wynosi pięć­
dziesiąt procent, ponieważ potom stw o otrzym uje połowę swoich genów od
każdego z rodziców. Istnieje takie sam o prawdopodobieństwo, że kopia znaj­
duje się wewnątrz każdego pełnego (tzn. nie przyrodniego) rodzeństwa, ponie­
w aż rodzeństwo dziedziczy swoje geny po tych samych rodzicach. Prawdopo­
dobieństw o, że kopię ma pierwszy kuzyn, wynosi dwanaście i pół procent, i tak
dalej. Gen, który zbudowałby m ózg powodujący, że jego właściciel pomaga
sw oim krewnym, pośrednio pom ógłby własnej replikacji. Biolog William Ha­
m ilton zauważył, że gdyby korzyść dla krewnego pomnożona przez prawdopo­
dobieństw o, iż mają wspólny gen, przekraczała koszt ponoszony przez zwie­
rzę, ów gen rozprzestrzeniłby się w populacji. Hamilton rozwinął i sformalizo­
w ał ideę, którą rozważało także wielu innych biologów, szczególnie słynny z
dow cipów J.B.S. Haldane, który na pytanie, czy oddałby życie za własnego
brata, odpowiedział: „Nie, ale za dw óch braci albo ośmiu kuzynów” .
Gdy zwierzę zachowuje się w sposób przynoszący korzyści innemu zwie­
rzęciu własnym kosztem, biolodzy nazyw ają to altruizmem. Kiedy pojawia się
altruizm , gdy altruista jest spokrewniony z beneficjantem, a więc powodujący
altruistyczne zachowanie gen działa na własną korzyść, nazywa się to altru­
izm em krewniaczym. Kiedy jednak patrzym y na psychikę zwierzęcia, które się
w ten sposób zachowuje, możemy dać zjaw isku inną nazwę: miłość.
Istotą miłości jest odczuwanie przyjem ności, gdy komuś innemu się powo­
dzi, oraz bólu w razie jego krzywdy. Te uczucia są m otywacją działań na rzecz
ukochanego, takich jak troszczenie się, karmienie, ochranianie. Rozumiemy
teraz, dlaczego wiele zwierząt, łącznie z ludźmi, kocha swoje dzieci, rodziców,
dziadków , wnuki, rodzeństwo, ciotki, wujków, siostrzeńców, bratanków i ku­
zynów: pom oc ludzi dla krewnych to tyle co pomoc genów samym sobie. Po­
św ięcenia w imię miłości zależą od stopnia pokrewieństwa: ludzie bardziej się
pośw ięcają dla swoich dzieci niż dla siostrzeńców i bratanków. W pływ a na to
oczekiw any okres rozrodczy beneficjanta: rodzice bardziej się poświęcają dla
dzieci, które mają przed sobą dłuższe życie, niż dzieci dla rodziców. Jest to

432
również uzależnione od własnego uczucia m iłości beneficjanta. L udzie kocha­
ją sw oje babcie nie dlatego, że m ożna od nich oczekiwać reprodukcji, ale ponie-
waź babcie kochają ich i resztę rodziny. Pom agasz zatem ludziom, którzy lubią
t pomagać tobie i twoim krewnym. To dlatego powstaje miłość między m ężczyzną
a kobietą. Drugi rodzic m ojego dziecka postaw ił na nie w sensie genetycznym
tyle sam o co ja, a zatem to, co dobre dla niego, dobre jest i dla mnie.
W ielu ludzi myśli, że teoria sam olubnego genu powiada, iż „zw ierzęta sta­
rają się rozprzestrzeniać swoje geny”. P ogląd ten źle przedstawia i fakty, i teo-
- rię. Zwierzęta, w tym większość ludzi, nic nie wiedzą o genetyce, a jeszcze
mniej ich ona obchodzi. Ludzie kochają sw oje dzieci nie dlatego, że chcą roz­
przestrzeniać swoje geny (świadomie czy nie), ale że jest to silniejsze od nich. Ta
miłość powoduje, że próbują dostarczyć dzieciom ciepła, żywności i bezpieczeń­
stwa. Samolubne są nie rzeczywiste m otywy człowieka, ale metaforyczne m oty­
wy genów, które go zbudowały. G eny próbują rozprzestrzeniać siebie przez
takie okablow anie mózgów, że zw ierzęta kochają swoje potom stw o i starają
się dostarczyć im ciepła, żyw ności i bezpieczeństw a.
Zam ieszanie bierze się z m yślenia o genach ludzi jako o ich praw dziw ym
„ja” i o m otywach tych genów jako o ich najgłębszych, najpraw dziw szych,
nieświadom ych m otywach. Łatw o w yciągnąć stąd cyniczny i niepopraw ny
morał, że wszelka miłość jest hipokryzją. M yli on rzeczywiste motywy osoby z
m etaforycznym i motywam i genu. Geny nie są poruszającym sznurki kukiełek
aktorem; funkcjonowały jako przepis w ykonania mózgu i ciała, a potem usunę­
ły się w cień. Żyją w paralelnym uniw ersum , rozrzucone po różnych ciałach,
mających w łasny porządek dnia.

*** ' .
W iększość dyskusji o biologii altruizm u w rzeczywistości nie traktuje o
niej. Ł atw o zobaczyć, dlaczego dokum entalne film y przyrodnicze, z ich godną
pochwały etyką ochrony przyrody, szerzą propagandę, że zw ierzęta działają w
interesie grupy. Jeden podtekst to: „Nie żyw nienawiści do wilka, który właśnie
zjadł B am bi; działa on na rzecz w iększego dobra” . Drugi: „O chrona środow i­
ska to sposób funkcjonow ania przyrody; my, ludzie m usimy się popraw ić” .
Przeciwstawną temu nastaw ieniu teorię sam olubnego genu ostro atakow ano ze
strachu, że usprawiedliw ia ona filozofię G ordona Gekko z filmu „Wall Street” :
chciw ość je s t dobra, chciw ość daje wyniki. Istnieją tacy, którzy wierzą w sa-

433
m olubne geny, i wzywają, byśmy, stawili czolosm utnej prawdzie: w głębi du­
szy M atka Teresa jest tak naprawdę sam olubna.
Sądzę, że moralizuj ąca nauka j est zła dla moralności i zła dla nauki. Z pew­
nością zalanie betonem Yosemite jest niemądre, Gordon Gekko jest zły, a Matka
Teresa dobra, niezależnie od tego, co opublikowano w najnowszych pismach bio­
logicznych. Uważam jednak, że czymś ludzkim je st dreszczyk po dowiedzeniu
się, dlaczego staliśmy się tacy, jacy jesteśm y. Chciałbym więc zaproponować
bardziej optymistyczny sposób zastanawiania się nad sam olubnym genem.
Ciało jest największą barierą dla em patii. Twój ząb po prostu nie boli mnie
tak, ja k boli ciebie. Ale geny nie są uw ięzione w ciałach; te same geny żyją
rów nocześnie w ciałach wielu członków rodziny. Rozrzucone kopie genów
naw ołują się wzajem nie przez uczucia. M iłość, w spółczucie i empatia są nie­
w idzialnym i włóknami, które łączą geny w różnych ciałach. To one dają nam
najw iększe pojęcie o bólu zębów innej osoby, jakie tylko m ożna mieć. Kiedy
m atka mówi, że wolałaby, by to ją poddano operacji zam iast dziecka, to nie
gatunek, grupą czyjej ciało domagają się od niej tego ja k najbardziej bezintere­
sow nego uczucia; to jej sam olubne geny. .'

Zw ierzęta zachowują się altruistycznie nie tylko wobec swoich krewnych.


B iolog R obert Trivers rozwinął sugestię G eorge’a W illiam sa dotyczącą tego,
ja k m ógł wyewoluować inny rodzaj altruizmu (altruizm jest znowu zdefiniowa­
ny jako zachowanie, które przysparza korzyści innemu organizmowi własnym
kosztem). Dawkins wyjaśnia to na hipotetycznym przykładzie. Wyobraźmy sobie
gatunek ptaków, które cierpią z powodu przenoszących choroby kleszczy i mu­
szą spędzać dużo czasu na usuwaniu ich dziobam i. Ptak m oże dosięgnąć do
każdej części ciała, poza czubkiem głowy. K ażdy ptak skorzystałby, gdyby ja ­
kiś inny wyiskał mu głowę. Gdyby w szystkie ptaki w grupie reagowały na
w idok głowy podstawionej do iskania, grupa prosperowałaby. Co się jednak
zdarzy, kiedy mutant zacznie podstawiać głow ę do iskania, ale nigdy nie będzie
iskał nikogo innego? Tacy oszuści nie mieliby pasożytów, a czas oszczędzony na
nieiskaniu innych wykorzystaliby na poszukiwanie żywności. Dzięki temu zdo­
minowaliby w końcu populację, nawet jeśli naraziliby grupę na wyginięcie. Psy­
cholog Roger Brown w yjaśnia:„M ożna sobie wyobrazić żałosny ostatni akt, w
którym wszystkie ptaki podstawiają głow y do iskania, ale nikt ich nie iska” .

434
Powiedzmy jednak, że pojawi się inny, chow ający urazę mutant. Będzie on
iskał obcych, ptaki, które w przeszłości go iskały, ale odmówi iskania ptaka,
który kiedyś nie chciał iskać jego. Kiedy kilka takich m utantów zdobędzie przy­
czółek, ci pamiętliwi mogą prosperow ać, poniew aż będą iskać się wzajem nie i
nie płacić kosztów iskania oszustów. A gdy raz ju ż się um ocnią, ani niewym a-
gający iskacze, ani oszuści nie potrafią ich w ygnać, chociaż w niektórych oko­
licznościach oszuści m ogą czaić się ja k o m niejszość.
Przykład jest hipotetyczny, ilustrujący, ja k m oże wyewoluować altruizm
między osobnikami niespokrew nionym i - który Trivers nazwał altruizm em
odwzajemnionym. Łatwo pom ylić eksperym ent m yślowy z rzeczywistą obser­
wacją; Brow n pisze: „Kiedy posługiw ałem się tym przykładem w nauczaniu,
czasami wracał do mnie na egzam inach jako rzeczyw isty ptak, często jako go-
1łębie Skinnera, czasami jako m ewa, a raz jak o rudzik”. Niektóre gatunki fak­
tycznie praktykują odwzajem niony altruizm , je st ich jednak niewiele, ponie­
waż ew oluuje on tylko w bardzo specyficznych warunkach. Zw ierzę musi być
w stanie użyczyć innemu dużej korzyści m ałym kosztem własnym i role m uszą
być zamienne. Zwierzęta m uszą poświęcić część swojego mózgu na wzajem ne
rozpoznawanie się (patrz rozdział drugi) i jeśli odpłata przychodzi długo po
wyświadczeniu przysługi, na pam iętanie, kto pom ógł kom u, a kto odm ówił
pomocy, oraz zdecydowanie, kom u jej udzielić, a kom u odmówić.
Ludzie są oczywiście m ózgowcam i i stanow ią zoologiczną rzadkość pod
względem częstotliwości udzielania pomocy niespokrewnionym jednostkom (roz­
dział trzeci). Nasz styl życia i um ysł są szczególnie przystosow ane do w ym o­
gów odw zajem nionego altruizm u. L udzie m ają na w ym ianę żyw ność, narzę­
dzia, pom oc i informację. D zięki językow i inform acja je st idealnym towarem
w ym iennym , ponieważ jej koszt dla dającego - kilka sekund oddechu - je s t
mikroskopijny w porównaniu z korzyścią dla odbiorcy. Ludzie m ają obsesję na
punkcie jednostek; przypomnijmy sobie bliźniaków Blick, z których jeden ugryzł
policjanta, ale żaden nie m ógł zostać ukarany, poniew aż każdy korzystał z roz­
sądnej wątpliwości, że to nie on, lecz jego bliźniak dokonał czynu. Ludzki umysł
ma także na swym wyposażeniu demony ustalające cele, które regulują oddawa­
nie przysług; podobnie jak to jest z altruizmem krewniaczym, altruizm odwzajem­
niony jest stenograficznym zapisem behawioiysty, zawierającym myśli i uczucia.
Trivers wraz z biologiem R ichardem A lexandrem pokazał, w jaki sposób w y­
mogi odwzajem nionego altruizm u są przypuszczalnie źródłem wielu ludzkich
uczuć. W spólnie tworzą one dużą część poczucia m oralności.

435
M inimalnym wyposażeniem je st w ykryw acz oszustów i strategia wet źa
wet, która nie dopuszcza do udzielania dalszej pom ocy bezczelnym oszustom
Bezczelny oszust to taki, który w ogóle odm aw ia odw zajem nienia przysługi
lub oddaje tak mało, że altruista dostaje m niej, niż je s t w arta wyświadczona
przez niego przysługa. Przypom nijm y sobie z rozdziału piątego, że Cosmides
wykazała, iż ludzie faktycznie niezw ykle spraw nie rozpoznają oszustów. Rze­
czywista intryga zaczyna się jednak od obserwacji Triversa, że istnieją bardziej
subtelne sposoby oszustwa. Subtelny oszust odw zajem nia się w wystarczają­
cym stopniu, by altruiście warto było się wysilić, ale zw raca mniej, niż sam jest
w stanie dać lub niż dałby altruista, gdyby sytuacja się odwróciła. To stawia
altruistę w niewygodnej pozycji. W pew nym sensie je st on wykorzystywany,
gdyby jednak upierał się przy sprawiedliwości, oszust m oże całkowicie zerwać
stosunki. Poniew aż połowa bochenka jest lepsza niż nic, altruista znajduje się
w pułapce. M a jednak jedną m ożliwość działania. Jeśli w grupie znajdują się
inni partnerzy handlowi, którzy w ogóle nie oszukują łub oszukują subtelnie,
ale mniej dotkliw ie, może z nimi ubijać interesy.
Gra staje się bardziej skom plikowana. D obór naturalny sprzyja oszustwu,
kiedy altruista go nie wykryje lub kiedy nie zaniecha sw ojego altruizmu nawet
po wykryciu oszustwa. Prowadzi to do pow stania lepszych detektorów oszu­
stów, to zaś do subtelniejszych oszustw, a to do detektorów subtelniejszych
oszustw, co z kolei prowadzi do taktyk pozw alających na subtelne oszukiwanie
bez wykrycia przez detektora subtelnego oszukiw ania i tak dalej. Każdy detek­
tor musi pobudzić demona emocji, który w yznacza właściw y cel - kontynu­
ować odwzajem nianie się, zerwać stosunki itp.
A oto jak Trivers przeprowadził odwrotną inżynierię moralistycznych uczuć
pełniących funkcję strategii w grze w odw zajem nianie. (Jego założenia co do
przyczyn i konsekwencji każdego uczucia są dobrze podbudow ane przez eks­
perymentalną psychologię społeczną i przez badania innych kultur, chociaż
właściwie niejest to potrzebne, ponieważ przykłady z życia bez wątpienia same
przychodzą do głowy).
Sympatia jest uczuciem, które rozpoczyna i podtrzym uje altruistyczne part­
nerstwo. Jest to, z grubsza rzecz biorąc, gotowość zaoferowania komuś przysłu­
gi, skierowana ku tym, którzy wydają się skłonni odwdzięczyć się za przysługę.
Lubimy ludzi, którzy są dla nas mili, i jesteśm y m ili dla tych, których lubimy.
Gniew chroni osobę, której uprzejm ość naraziła ją na oszustwo. Kiedy od­
krywa, że została wykorzystana, klasyfikuje to jak o niesprawiedliwość i czuje

436
oburzenie oraz chęć zareagowania m oralistyczną agresją: karząc oszusta przez
zerwanie stosunków, a czasami wyrządzenie m u krzywdy. W ielu psychologów
zauważyło, że gniew m a m oralne zabarw ienie; niem al każdy gniew jest słuszny.
Wściekli ludzie czują, że zostali skrzywdzeni, i m uszą znaleźć zadośćuczynienie.
W dzięczność dostosowuje chęć odw zajem nienia się do kosztów i korzyści
pierw otnego aktu. Jesteśm y w dzięczni ludziom , kiedy ich przysługa nam bar­
dzo pom aga, a ich bardzo dużo kosztow ała.
Współczucie, pragnienie niesienia pom ocy ludziom w potrzebie, m oże być
uczuciem obliczonym na zaskarbienie sobie wdzięczności. Jeśli ludzie są naj­
bardziej wdzięczni, kiedy najbardziej potrzebują pom ocy, człow iek w potrze­
bie stanowi okazję uzyskania najw iększych korzyści z altruistycznego aktu.
Wina m oże dręczyć oszusta, który je st w niebezpieczeństwie, że jego oszu­
stwo zostanie ujawnione. H.L. M encken definiuje sum ienie jako „wewnętrzny
głos ostrzegający nas, że ktoś m oże patrzeć” . Jeśli ofiara zareaguje odcięciem
pom ocy w przyszłości, oszust drogo za to zapłaci. Jest on zainteresow any w
niedopuszczeniu do zerwania przez zadośćuczynienie za zły czyn i niepowta-
rzanie go w przyszłości. Ludzie czują winę z pow odu pryw atnych wykroczeń,
ponieważ m ogą się one przedostać do w iadom ości publicznej; w yznanie grze­
chu, zanim zostanie odkryty, jest dow odem szczerości i daje ofierze lepsze
podstawy do utrzym ania stosunków. W styd, reakcja na wykroczenie, które zo­
stało odkryte, w yw ołuje publiczny pokaz skruchy, bez w ątpienia z tej samej
przyczyny.
Lily Tom lin powiedziała: „Próbuję być cyniczna, ale tak trudno w tym
wytrwać” . Trivers zauważa, że gdy ju ż te uczucia wyewoluowały, ludzie mieli
bodziec do im itow ania ich, żeby skorzystać z reakcji innych ludzi na praw dzi­
we uczucia. Pozorna hojność i przyjaźń m oże w yw ołać praw dziw y altruizm.
Udawany gniew moralny, kiedy nie było żadnego prawdziwego oszustwa, może
mimo to dostarczyć odszkodowania. Udawane poczucie winy może przekonać
skrzywdzoną stronę, że oszust zm ienił sw oje postępow anie, naw et jeśli oszu­
stwa zaraz zaczną się znowu. Udawanie, że je st się w trudnej sytuacji, może
wywołać praw dziw e współczucie. Fałszyw e współczucie, które daje pozory
pomocy, może wywołać prawdziwą wdzięczność. Fałszywa wdzięczność może
wprowadzić w błąd altruistę, który będzie oczekiw ał odwzajem nienia przysłu­
gi. Trivers zauważa, że żadna z tych hipokryzji nie musi być świadom a; fak­
tycznie, ja k zobaczym y, jest najefektyw niejsza wtedy, gdy nie jest uśw iada­
miana.

437
N astępna runda tego ew olucyjnego konkursu to oczyw iście rozwinięcie
zdolności rozróżniania między prawdziwym i a udaw anym i uczuciam i. Otrzy­
m ujem y ew olucję ufności i braku zaufania. Kiedy w idzim y kogoś wykonujące­
go gesty hojności, winy, współczucia czy wdzięczności, po kim nie widać oznak
praw dziw ego uczucia, tracimy chęć współpracy. Jeśli na przykład oszust obie­
cuje poprawę z wyrachowania, a nie z wiarygodnego poczucia winy, może zno­
wu oszukać, kiedy okoliczności pozwolą, by uszło mu to bezkarnie. Szukając
sygnałów, że dana osoba je st godna zaufania, uczym y się czytać w myślach i
stajem y się czujni na każde drgnięcie czy niek o n sek w en cję, k tó re zdradzają
ud aw an e em o cje. P oniew aż hipokryzję najłatwiej w ykryć, kiedy ludzie po­
rów nują swoje spostrzeżenia, poszukując spolegliwości stajem y się gorliwymi
konsum entam i plotek. Reputacja staje się z kolei n aszą n ajce n n iejszą wła­
sn o ścią i m am y m otyw y, by ją chronić (łub w zm acniać) ostentacyjnym i po­
kazam i hojności, w spółczucia i prawości, obrażam y się też, kiedy ktoś ją kwe­
stionuje.
Z dolnością do obrony przeciwko udaw anym uczuciom m ożna się z kolei
posłużyć jak o bronią przeciwko praw dziw ym uczuciom . M ożna chronić wła­
sne oszustw o, przypisując fałszywe m otywy kom uś innem u - twierdząc, że
dana osoba w rzeczywistości wcale n iejest skrzyw dzona, przyjazna, wdzięcz­
na, w inna i tak dalej, m im o że faktycznie jest. N ic dziw nego, że Trivers jako
pierw szy zaproponow ał tezę, iż siłą napędow ą ekspansji ludzkiego mózgu był
poznaw czy w yścig zbrojeń, paliwem zaś em ocje, potrzebne do regulowania
odwzajem nionego altruizmu.

Podobnie ja k dobór krewniaczy, odwzajem niony altruizm został potępiony


za m alowanie, wręcz usprawiedliwianie, ponurego obrazu ludzkich motywów.
C zy w spółczucie jest w yłącznie tanim sposobem kupienia w dzięczności? Czy
uprzejm ość to tylko taktyka w biznesie? W cale nie. M ożna m yśleć jak najgo­
rzej o udaw anych uczuciach. Przyczyną odczuw ania praw dziw ych uczuć nie
je st jed n ak nadzieja, iż pom ogą one odczuw ającem u, lecz to, że faktycznie
pom ogły je g o przodkom . I nie chodzi tylko o to, że nie należy obarczać dzieci
odpow iedzialnością za niegodziwości ojców; ojcow ie m ogli nigdy nie być nie­
godziwi. Pierw si mutanci, którzy odczuwali w spółczucie i wdzięczność, mogli
prosperow ać nie dzięki wyrachowaniu, ale dlatego, że te uczucia sprawiały, iż

438
sąsiadom w aito było z nimi współpracow ać. Sam e uczucia m ogą być d&bre i
głęboko odczuwane w każdym pokoleniu; faktycznie, kiedy ju ż wyewoluowa­
ły detektory fałszywych uczuć, te ostatnie okazyw ały się najbardziej skutecz­
ne, kiedy były dobre i głęboko odczuwane. O czywiście, geny są metaforycznie
sam olubne, gdy wyposażają ludzi w dobrotliw e uczucia, ale k to przejm uje się
m oralnością kwasu deoksyrybonukleinowego?
W ielu ludzi nadal opiera się idei, że m oralne uczucia są zaprojektowane
przez dobór naturalny, aby wspierać długoterm inow e interesy jednostek i w
ostatecznym rachunku ich genów. Czy nie byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby­
śmy byli zbudow ani tak, by lubić to, co je s t najlepsze dla grupy? Przedsiębior­
stwa nie zanieczyszczałyby środowiska, zw iązki zaw odow e służb publicznych
nie strajkowałyby, obywatele zbieraliby szkło i jeździli autobusam i, a nastolat­
ki przestałyby zakłócać spokojne niedzielne popołudnia swoimi skuterami wod­
nymi.
I znow u sądzę, że nie je st m ądrze m ieszać faktyczne funkcjonow anie m ó­
zgu z tym , ja k chcielibyśmy, by mózg działał. M ożna jed n ak znaleźć jakąś
pociechę w odm iennym sposobie patrzenia. M oże pow inniśm y się cieszyć, że
ludzkie uczucia nie są zaprojektowane dla dobra grupy. Często najlepszym spo­
sobem dostarczenia korzyści własnej grupie je st w ypędzenie, ujarzm ienie lub
unicestwienie grupy sąsiedzkiej. M rówki w m row isku są blisko spokrewnione
i każda je st w zorem bezinteresowności. D latego m rów ki są jednym z nielicz­
nych gatunków zwierząt, które wydają wojny i biorą niewolników. Kiedy ludz­
cy przyw ódcy wym anipulowali lub zm usili ludzi do podporządkow ania w ła­
snych interesów interesom grupy, rezultatem były najgorsze okrucieństw a w
historii. W film ie „M iłość i śm ierć” W oody A llena bohater - pacyfista - jest
namawiany do obrony cara i Matki-Rosji wątpliw ym naw oływ aniem do wyko­
nania obowiązku: pod francuskim i rządam i m usiałby jeść croissanty i tuczącą
żywność z ciężkim i sosami. Pragnienie w ygodnego życia dla siebie, swojej
rodziny i przyjaciół zniszczyło am bicje niejednego im peratora.

M achina zagłady
Jest rok 1962, ty zaś jesteś prezydentem Stanów Zjednoczonych. W łaśnie
się dowiedziałeś, że Związek Radziecki zrzucił bom bę atom ową na Nowy Jork.
Wiesz, że nie pow tórzą ataku. Przed tobą stoi telefon do Pentagonu, przysło­

439
wiowy guzik, za pom ocą którego możesz się zrewanżować, bom bardując Mo­
skwę.
W łaśnie m asz nacisnąć guzik. Twój kraj przyjął zasadę analogicznego od­
wetu za atak atom owy. C elem tej polityki jest odstraszenie napastników ; jeśli
nie będziesz konsekw entny, straszak okaże się pozorem .
Z drugiej strony rozw ażasz, że szkoda już się stała. Z abicie m ilionów Ro­
sjan nie przyw róci życia m ilionom Amerykanów. B om ba zw iększy stężenie
pyłu radioaktywnego w atmosferze, szkodząc twoim w łasnym obywatelom. Ty
zaś przejdziesz do historii jako jeden z najgorszych m asow ych morderców
wszystkich czasów. O dw et teraz byłby czystą złośliwością.
Jest to jed n ak dokładnie ten sposób myślenia, który ośm ielił Zw iązek Ra­
dziecki do ataku. W iedzieli, że jak już bomba spadnie, nie będziesz m iał nic do
zyskania, a bardzo dużo do stracenia. Sprawdzali, czy nie blefujesz. Lepiej
więc weź odw et teraz, żeby im pokazać, że to nie był blef.
Ale po co teraz udowadniać, że wtedy nie blefow ałeś? Teraźniejszość nie
może wpłynąć na przeszłość. Pozostaje faktem, że jeśli naciśniesz guzik, znisz­
czysz m iliony istnień ludzkich bez żadiiej przyczyny.
C hw ileczkę! Sow ieci wiedzieli, że uznasz za bezcelow e dowodzenie, że
nie blefow ałeś, po tym, ja k będą próbowali sprawdzić tw ój blef. To dlatego
sprawdzali, czy nie blefujesz. Sam fakt, że m yślisz w ten sposób, wywołał
katastrofę - a w ięc nie powinieneś myśleć w ten sposób.
Ale teraz je s t ju ż za późno, by tak nie m yśleć ...
Przeklinasz sw oją wolność wyboru. Twój problem polega na tym, że masz
w ybór w spraw ie odwetu, a ponieważ nie leży on w tw oim interesie, możesz
się na niego nie zdecydow ać, czyli dokładnie tak, ja k przew idzieli Sowieci.
Gdybyś tak nie m iał wyboru! Gdyby twoje rakiety były autom atycznie połą­
czone z niezaw odnym wykrywaczem wybuchów nuklearnych i odpaliły auto­
matycznie! Sow ieci nie odważyliby się na atak, poniew aż wiedzieliby, że od­
w et jest rzeczą pew ną.
Ten ciąg rozum ow ania został w powieści i film ie D r Strcingelove dopro­
wadzony do logicznej konkluzji. Obłąkany oficer am erykański rozkazał, by
bom bowiec przeprow adził atak atomowy na Z w iązek R adziecki, i nie można
go już odwołać. Prezydent oraz jego doradcy spotykają się w gabinecie wojen­
nym z radzieckim am basadorem i próbują go przekonać, by zadzw onił do ra­
dzieckiego przyw ódcy z informacją, że nadchodzący atak je s t przypadkiem i
że Rosjanie nie pow inni stosować odwetu. D ow iadują się, że je s t ju ż za późno.

440
Sowieci zainstalow ali M achinę Zagłady: sieć podziem nych ładunków nuklear­
nych, które w ybuchną automatycznie, jeśli kraj zostanie zaatakowany łub j eśli
ktoś spróbuje rozbroić sieć. Opady radioaktyw ne zniszczą całe ludzkie i zwie­
rzęce życie na Ziem i. Zainstalowali tę m achinę, bo było to tańsze niż rakiety i
bom bowce, obaw iali się też, iż Stany Z jednoczone m ogą zbudow ać taką m a­
chinę, i chcieli zapobiec powstaniu luki. Prezydent M uffley (grany przez Pete­
ra Sellersa) naradza się z najlepszym strategiem nuklearnym kraj u, genialnym
dr. Strangelove (rów nież Peter Sellers):
- Ale czy rzeczyw iście je st m ożliwe, żeby to urządzenie uruchom iło się
sam oczynnie, a zarazem nie dało się rozbroić?
- A leż tak! - odparł natychm iast doktor Strangelove (...) - Jest nie tylko
m ożliwe, panie prezydencie, ale i niezbędne. N a tym w łaśnie polega cały po­
m ysł z m achiną. O dstraszanie to sztuka w yw oływ ania w duszy w roga strachu
przed atakiem. Stąd też ze względu na zautom atyzow anie i nieodw racalność
p ro cesu p o d ejm o w an ia decyzji, który w yklucza ingerencję człow ieka, M a­
china Zagłady jest przerażająca, zrozum iała dla każdego, a ponadto niezawod­
na (...)
- A cóż to za dziwaczny pomysł, doktorze Strangeloye? - spytał prezydent
M uffley. - J akże m oże ona uruchom ić się sam oczynnie?
- M ożna tego dokonać nadzwyczaj łatw o - odparł Strangelove. - Kiedy
chce pan ukryć bom by najzwyczajniej w ziem i, to m ogą one m ieć dowolną
wielkość. (...) Po zakopaniu ich w ziemi zostają podłączone do olbrzym iego
zespołu kom puterów . N a taśm y spoczyw ającej w bankach pam ięci tych kom ­
puterów w program ow ane są specyficzne, ściśle określone zbiory okoliczności,
w których bom by te wybuchną. (...)
Strangelove odwrócił się tak, że patrzył prosto na radzieckiego ambasadora.
- Jednego tylko nie rozum iem , panie am basadorze. C ały sens Machiny
Zagłady bierze w łeb, jeśli trzym a się ją w tajem nicy. D laczego nie obwieścili­
ście o niej św iatu?
[A m basador] zw rócił się tw arzą do niego.
- M iało to być ogłoszone w poniedziałek na zjeździe partii. Jak panu wia­
domo, nasz prem ier uwielbia robić niespodzianki - pow iedział cicho, lecz wy­
raźnie do prezydenta7.

7Peter G e o r g D oktor Strangeloye, przeł. A. Grabowski, Warszawa 1992, s. 109-111

441
Mówiący z niemieckim akcentem dr Strangełóve, w skórzanych rękawicz­
kach, na wózku inwalidzkim , z kłopotliwym odruchem oddaw ania nazistow­
skiego pozdrowienia, jest jedną z najbardziej niesam owitych postaci w historii
kinematografii. Miał sym bolizow ać typ intelektualisty, który dom inow ał do
niedawna w powszechnej wyobraźni: strateg nuklearny, któremu płacą, by myślał
nad tym, co jest nie do pom yślenia. Ci mężczyźni, wśród których byli Henry
Kissinger (na jego postaci Sellers oparł swą rolę), Herm an K ahn, John von
Neumann i Edward Tełler, byli uospobieniem stereotypu am oralnych kujonów,
którzy radośnie zapełniają tablice równaniami o megaśmierci i zagwarantowa­
nym wzajemnym zniszczeniu. Być może najbardziej przerażające były ich
paradoksalne wnioski - na przykład, że bezpieczeństwo w erze nuklearnej po­
chodzi z narażania na atak sw ych m iast i ochraniania własnych rakiet.
Ten niepokojący paradoks strategii nuklearnej stosuje się jednak do każde­
go konfliktu między stronam i, których interesy są częściowo przeciwstawne, a
częściowo wspólne. Zdrow y rozsądek mówi, że zwycięży strona, która ma naj­
lepszy wywiad, zaangażow ane największe interesy, najbardziej opanowana,
mająca największe m ożliw ości wyboru, Silniejsza i dysponująca lepszym i li­
niami komunikacyjnymi. Zdrowy rozsądek się myli. Każdy z tych atutów może
stać się obciążeniem w konkursie strategii (w przeciwieństwie do konkursów
szans, umiejętności czy siły), gdzie zachowanie kalkuluje się zgodnie z prze­
widywaniami, jak zareaguje ten drugi facet. Thomas Schelling pokazał, że te
paradoksy są wszechobecne w życiu społecznym. Zobaczymy, że dają one świet­
ny wgląd w życie emocjonalne, szczególnie w silne nam iętności, które przeko­
nały romantyków, że uczucia i rozum są przeciwieństwami. N ajpierw jednak
odłóżmy emocje na stronę i zbadajm y logikę konfliktów strategii.
Weźmy na przykład targow anie się. Kiedy dwóch ludzi targuje się o samo­
chód czy dom, układ zostaje zawarty, kiedy jedna ze stron czyni ostatnie ustęp­
stwo. Dlaczego ustępuje? Poniew aż on jest pewien, że ona nie ustąpi. Ona nie
ustąpi, ponieważ sądzi, iż to on ustąpi. Uważa tak, poniew aż m yśli, że on my­
śli, że ona myśli, że on ustąpi. I tak dalej. Zawsze istnieje skala cen, którą
skłonny jest zaakceptować zarów no kupujący, ja k i sprzedający. N aw et jeśli
dana cena w ramach tej skali nie je s t najlepsza dla jednej strony, to je st lepsza
niż odstąpienie od transakcji. Każdej ze stron grozi, że zostanie zm uszona do
akceptacji najgorszej akceptowalnej ceny, ponieważ druga strona zdaje sobie
sprawę, że on czy ona nie będą m ieli wyboru, jeśli alternatyw ą je s t brak poro­
zumienia. Ale kiedy obie strony m ogą odgadnąć skalę, od każdej ceny w ra­

442
m ach tej skali co najm niej jedna strona będzie skłonna odstąpić, i druga strona
0 tym wie.
Schelling wskazuje, że trikiem prowadzącym do wygranej je st „dobrowol­
ne, ale nieodwracalne poświęcenie wolności wyboru”. Jak przekonać kogoś, że
nie zapłacisz więcej niż 16 000 dolarów za sam ochód, który w istocie je st dla
ciebie w art 20 000? M ożesz założyć się publicznie z kim ś trzecim o 5 000
dolarów, że nie zapłacisz więcej niż 16 000. Jak długo 16 000 daje sprzedawcy
zysk, nie m a on innego w yboru niż akceptacja. Przekonyw ania będą daremne;
kom prom is je st sprzeczny z twoimi interesami. W iążąc sobie ręce, poprawiasz
sw oją pozycję przetargow ą. Ten przykład jest zm yślony, ale istnieje m nóstwo
rzeczywistych przykładów. Dealer wyznacza sprzedawcę, który nie m a autory­
zacji do sprzedania sam ochodu poniżej pew nej ceny, naw et gdyby chciał. Ku­
pujący dom nie m oże otrzym ać pożyczki, jeśli rzeczoznaw ca bankow y powia­
da, że cena jest za wysoka. Kupujący wykorzystuje w łasną bezradność, aby
uzyskać od sprzedającego dom lepszą cenę.
N ie tylko siła m oże być obciążeniem w konfliktach strategii; m oże nim
być również komunikacja. Kiedy z automatu telefonicznego dyskutujesz z przy­
jaciółką, gdzie m acie się spotkać na obiad, m ożesz p o prostu oznajm ić, że bę­
dziesz w takiej a takiej restauracji o szóstej trzydzieści i odw iesić słuchawkę.
Przyjaciółka musi się zgodzić, jeśli w ogóle chce cię spotkać.
Paradoksalne taktyki wkraczają także do logiki obietnic. O bietnica może
zapewnić przysługę tylko wtedy, kiedy ten, którem u zostaje złożona, m a powo­
dy w ierzyć, że zostanie dotrzym ana. Obiecujący jest więc w lepszej pozycji,
kiedy odbiorca obietnicy wie, że obiecujący je s t zw iązany sw oją obietnicą.
System praw ny daje przedsiębiorstwom prawo do pozyw ania innych przed sąd
1 bycia pozyw anym . Praw o bycia pozyw anym ? Co to za „praw o” ? Jest to pra­
wo, dzięki którem u m ożna uczynić obietnicę, zawrzeć kontrakt, pożyczyć pie­
niądze i zatrudnić w biznesie kogoś, kto m oże ponieść szkodę. Podobnie, pra­
wo, które upow ażnia banki do przejęcia nieruchom ości za dług hipoteczny,
pow oduje, że opłaca się udzielać pożyczek hipotecznych, a więc, paradoksal­
nie, działa na korzyść pożyczającego. Schelling zw raca uw agę, że w niektó­
rych społeczeństw ach eunuchow ie otrzym yw ali n ajlep sze p ra c e z pow odu
tego, czeg o nie m ogli zrobić. Jak zakładnik przekonuje poryw acza, by go nie
zabił w celu zapobieżenia identyfikacji w sądzie? Jedną z możliwości jest umyśl­
ne oślepienie się. L epszą jest zw ierzenie się poryw aczow i z w stydliw ego se­
kretu, którego mógłby potem użyć w celu szantażu. Jeśli nie m a takiego sekre­

443
tu, może pozw olić, by porywacz zrobił mu jakieś niew ym ow nie kompromitu­
jące zdjęcie.
Groźby i obrona przed nimi są areną, na której dr Strangełove rzeczywi­
ście czuje się ja k ryba w wodzie. Istnieją nieciekawe groźby, gdy grożący ma
powód do ich zrealizowania - na przykład kiedy właściciel domu grozi włamy­
waczowi, że w ezwie policję. Zabawa zaczyna się, kiedy wykonanie groźby jest
kosztowne dla grożącego, a więc jej wartość polega tylko na odstraszaniu.
Wolność je st kosztow na: groźba jest wiarygodna tylko wtedy, kiedy grożący
nie ma innego wyboru, ja k tylko zrealizować groźbę, i zagrożony o tym wie.
W przeciwnym razie ten, do kogo adresowana jest groźba, m oże zagrozić gro­
żącemu odmową podporządkowania się. Machina Zagłady jest oczywistym przy­
kładem, chociaż utrzym ywanie jej w tajemnicy sprawiło, że stała się niesku­
teczna. Porywacz samolotu, który grozi wysadzeniem go, jeśli ktokolwiek spró­
buje go rozbroić, będzie miał większe szanse na zw iedzanie Ku by, jeśli środki
wybuchowe, przyw iązane do jego ciała, eksplodują przy najmniejszym potrzą-
śnięciu. D obrym sposobem na zwycięstwo w grze nastolatków „na przetrzy­
manie”, w której dw a samochody jadą naprzeciwko siebie z dużą prędkością, a
pierwszy kierow ca, który zjedzie z drogi, traci twarz, jest ostentacyjne zdjęcie
i wyrzucenie własnej kierownicy.
Przy groźbach, podobnie jak przy obietnicach, kom unikacja może być ob­
ciążeniem. Po zażądaniu okupu porywacz nie kontaktuje się więcej, żeby nie
ulec perswazji oddania zakładników za mniejszy okup lub bezpieczną uciecz­
kę. R acjonalność także jest obciążeniem. Schelling wskazuje, że „jeśli czło­
wiek stuka do drzw i i oznajmia, że wbije sobie nóż w brzuch, jeśli nie dasz mu
dziesięciu dolarów, z większym prawdopodobieństwem dostanie je, jeśli ma
oczy nabiegłe krw ią” . Terroryści, porywacze i dyktatorzy małych kraików za­
interesowani są w robieniu wrażenia umysłowo niezrównoważonych. Zaletą
jest także bezinteresowność. Praktycznie rzecz biorąc nie można powstrzymać
samobójczych zam achów terrorystycznych.
Aby ochronić się przed groźbami, nie pozwól, by grożący przedstawił ci
ofertę, której nie m ożesz odrzucić. I znowu wolność, inform acja i racjonalność
są obciążeniem. „K ierow ca nie zna kodu sejfu” - oznajm ia nalepka na wozie
dostawczym. Człow iek, który niepokoi się, że jego córka zostanie porwana,
może oddać swój m ajątek, opuścić miasto i żyć incognito, starać się o wpro­
wadzenie praw a, że daw anie okupu jest przestępstw em , lub złamać rękę,
którą podpisuje czeki. Najeźdźcza armia może spalić za sobą mosty, aby unie-

444
m ożliwie odwrót. R ektor u czeln i m oże pow iedzieć d em o n stran to m , że nie
m a żad n eg o w p ływ u n a p o licję miejską, i naprawdę nie chce m ieć żadnego
wpływu.
Poniew aż kosztow na groźba działa na obie strony, m oże prow adzić do se­
kwencji dobrow olnych ubezwłasnowołnień. Protestujący próbują zablokow ać
budowę elektrowni atom owej, kładąc się na szynach kolejow ych wiodących na
miejsce budowy. M aszynista, jako człow iek rozsądny, nie m a w yboru i zatrzy­
muje pociąg. Przedsiębiorstw o kolejowe reaguje, wydając m aszyniście polece­
nie, by włączył bardzo w olny bieg, wyskoczył z pociągu i szedł obok. Protestu­
jący m uszą uciekać. N astępnym razem protestujący przykuw ają się do torów;
m aszynista nie odw aża się opuścić kabiny. Ale protestujący m u szą być pew ni,
że maszynista zobaczy ich z wystarczającej odległości, by się zatrzym ać. Kolej
do następnego pociągu w yznacza krótkowzrocznego m aszynistę.

***
W tych przykładach, z których wiele pochodzi od Schellinga, paradoksal­
na siła w ynika z fizycznych ograniczeń, jak kajdanki, czy z ograniczeń instytu­
cjonalnych, ja k policja. Silna pasja m oże jednak dokonać tego sam ego. P o­
wiedzmy, że kupujący publicznie oznajm ia, iż nie zapłaci w ięcej niż 16 000
dolarów za sam ochód, a w szyscy wiedzą, że nie zniósłby publicznej hańby
złam ania słowa. N ieunikniona hańba jest równie skuteczna ja k dający się w y­
egzekwować zakład, dlatego dostanie sam ochód za tę cenę. G dyby M atka Te­
resa chciała sprzedać ci sam ochód, nie żądałbyś gwarancji, poniew aż przy­
puszczalnie je st ona osobą niezdolną do oszustwa. Szaleniec, który w każdej
chwili m oże w ybuchnąć - w przenośnym znaczeniu tego słow a - m a tę sam ą
taktyczną przew agę co poryw acz sam olotu, który w każdej chw ili m oże w y­
buchnąć - w znaczeniu dosłow nym . W film ie „Sokół m altański” Sam Spade
(Humphrey Bogart) w zyw a ludzi K aspra G utm ana (Sidney G reenstreet), żeby
go zabili, wiedząc, że potrzebują go do odzyskania sokoła. Gutm an odpowiada:
„To jest postaw a, która w ym aga najbardziej delikatnego osądu obu stron, po­
nieważ, ja k pan wie, w gorączce działania ludzie m ogą zapom nieć, co leży w
ich interesie, i dać się ponieść em ocjom ”. W „Ojcu chrzestnym ” Vito Corleone
mówi głow om pozostałych rodzin mafijnych: „Jestem przesądnym człow ie­
kiem. I jeśli jakiś nieszczęśliw y w ypadek przydarzy się m ojem u synow i, jeśli
trafi go piorun, będę w inił za to niektórych z tu obecnych” .

445
Dr StrangeIove spotyka się z O jcem Chrzestnym . Czy pasja rzeczy wiście
je s t m achiną zagłady? Ludzie, których trawi duma, miłość czy wściekłość, tra­
cą panow anie nad sobą. M ogą być irracjonalni. M ogą działać wbrew własnym
interesom. M ogą być głusi na persw azję. (Człowiek w amoku przywodzi na
m yśl machinę zagłady, która została uruchom iona). Ale chociaż jest to szaleń­
stwo, jest w nim m etoda. W łaśnie to pośw ięcenie woli i rozum u je st skuteczną
taktyką w niezliczonych targach, obietnicach i groźbach, które składają się na
nasze stosunki społeczne.
Teoria ta staw ia m odel rom antyków na głowie. Pasje nie są pozostałością
zwierzęcej przeszłości, nie są źródłem zdolności twórczych, nie są wrogiem
intelektu. Intelekt je s t tak skonstruowany, że zrzeka się kontroli na rzecz pasji,
aby mogła ona służyć jak o gw arant jego ofert, obietnic i gróźb przeciw podej­
rzeniom, że są oszustwem , próbą przechytrzenia i blefem. Pozorny m ur ognio­
wy między pasją a rozum em nie jest nieuniknioną częścią architektuiy umysłu;
został um yślnie zaprogram ow any, poniew aż pasje m ogą być wiarygodnym
gwarantem tylko wtedy, gdy dochodzą do głosu.
Teorię machiny zagłady zaproponowali niezależnie Schelling, Trivers, Dały,
W ilson, ekonom ista Jack H irshleifer i ekonom ista Robert Frank. Jeśli grożący
nie jest w stanie opanow ać spraw iedliw ego gniew u i tow arzyszącego m u pra­
gnienia zadośćuczynienia czy zemsty, nie zw aża też na koszty w łasne wyko­
nania groźby, stają się one w iarygodnym środkiem odstraszającym . Takie nie
dające się opanować odruchy, chociaż użyteczne na dalszą metę, m ogą uwikłać
ludzi w walkę dalece nieproporcjonalną do stawki. W 1982 roku Argentyna
zaanektowała brytyjską kolonię Falklandy, sam otne wyspy bez żadnego zna­
czenia gospodarczego czy strategicznego. D awniej ich obrona m ogłaby mieć
dla Wielkiej Brytanii sens, jako bezpośredni środek odstraszający każdego, kto
miałby apetyt na resztę jej im perium , ale w tym m om encie nie było już czego
bronić z braku im perium . F rank pisze, że za to, co wydano, aby odzyskać wy­
spy, Wielka Brytania m ogła kupić każdem u Falklandczykowi zam ek w Szkocji
i ufundować dożyw otnią rentę. W iększość Brytyjczyków była jednak dumna,
że stawili czoło Argentyńczykom . To samo poczucie sprawiedliwości powodu­
je, że wydajemy dużo na procesow anie się o m ałe sumy lub staramy się o zwrot
pieniędzy za uszkodzony tow ar, m im o że ponosim y w zw iązku z tym większe
koszty w postaci utraconych zarobków, niż wynosi wartość produktu.
Żądza odwetu je st szczególnie przerażającym uczuciem . N a całym świe­
cie krewni zabitego po całych dniach i nocach snują m arzenia o słodko-gorz-

446
ki ej chwili, kiedy będą m ogli się pom ścić, biorąc życie za życie, i w rśśźcie
znaleźć ukojenie. U czucie to w ydaje nam się prym itywne i okropne, poniew aż
mamy um owę z naszym rządem , że to on będzie za nas w yrów nyw ał rachunki.
Ale w wielu społeczeństwach nieprzeparte pragnienie zemsty je s t jedyną obro­
ną przed zabójczym najazdem . Jednostki m ogą różnić się zdecydow aniem , z
jakim godzą się na koszty zemsty. Poniew aż to zdecydowanie je s t skutecznym
środkiem odstraszającym tylko wtedy, gdy się je reklam uje, tow arzyszy mu
uczucie tradycyjnie nazyw ane honorem: pragnienie publicznego pom szczenia
pom niejszych nawet w ykroczeń i obraz. Zapalność honoru i zem sty m oże się
dostrajać do stopnia zagrożenia w środowisku. H onor i zem stę w ynosi się do
rangi boskich cnót w społeczeństw ach, w których nie sposób w yegzekw ow ać
przestrzegania prawa, takich ja k żyjący na pustkow iu rolnicy i pasterze, pio­
nierzy Dzikiego Zachodu, gangi uliczne, rodziny zorganizowanej przestępczo­
ści i całe narody-państwa, kiedy m ają do czynienia ze sobą n aw zajem (n azy ­
wa się to w tedy „p a trio ty z m e m ” ). A le naw et we w spółczesnym państw ie,
gdzie nie służy to żadnem u celow i, łatw o obudzić pragnienie zem sty. W ięk­
szość teorii prawnych, naw et tych, których autoram i są n a jszla ch etn iejsi fi­
lozofow ie, p rzyznaje, że o d w et je s t jed n y m z upraw nionych celów karania
przestępców, ważniejszym naw et niż odstraszanie, unieszkodliw ienie i rehabi­
litacja danego przestępcy. D oprow adzone do w ściekłości ofiary przestępstw ,
od daw na pozb aw io n e p raw w am erykańskim system ie w ym iaru spraw ie­
dliwości, niedawno zaczęły żądać praw a głosu w decyzjach dotyczących w y­
roku.

* * sfe
Jak wyjaśnił d r Strangelove, posiadanie m achiny zagłady traci cały sens,
jeśli się je utrzym uje w tajem nicy. Ta zasada m oże wyjaśnić je d n ą z najdaw ­
niejszych zagadek w iążących się z uczuciam i: dlaczego ogłaszam y je na na­
szych twarzach.
Sam Darwin nigdy nie twierdził, że wyraz twarzy jest adaptacją, ukształto­
waną w wyniku doboru naturalnego. W istocie jego teoria była czysto lam arc-
kowska. Zwierzęta m uszą poruszać pyskam i z czysto praktycznych powodów:
obnażają zęby, żeby ugryźć, szeroko otwierają oczy, żeby uzyskać panoramiczny
widok, i kładą po sobie uszy, żeby je ochronić w walce. W szystko to zamieniło
się w odruchy zwierzęcia, które jedynie spodziew a się danego zdarzenia. Od-

447
ruehy te zostały następnie przekazane potomstwu. M oże się wydawać dziwne,
że Darwin nie był darwinistą w jednej ze swych najsłynniejszych książek, pa­
m iętajmy jednak, że walczył na dwa fronty. M usiał wyjaśnić adaptacje, aby
zadowolić swoich kolegów biologów, w walce zaś z kreacjonistam i, którzy
argumentowali, że funkcjonalna konstrukcja je st znakiem ręki B ożej, pod­
k reślał istnienie nie mających sensu cech i szczątkowych organów zwierzę­
cych u ludzi. Gdyby Bóg rzeczywiście zaprojektował łudzi od zera - pytał
Darwin - to po co wyposażałby ich w cechy bezużyteczne dla nas, ale użytecz­
ne dla zwierząt?
Wielu psychologów nadal nie m oże zrozum ieć, dlaczego oznajmianie
wszem i wobec swojego stanu emocjonalnego miałoby być korzystne. Czy przy­
słowiowy zapach tchórza nie przyciągałby tylko wrogów? Jeden z psycholo­
gów próbował reanimować starą ideę, że m ięśnie twarzy są opaskam i ucisko­
wymi, służącymi do posyłania większej ilości krwi do części mózgu, które muszą
poradzić sobie z wyzwaniem. Niezależnie od tego, że jest to niemożliwe z punktu
widzenia hydrauliki, teoria ta nie może wyjaśnić, dlaczego nasza twarz nabiera
więcej wyrazu w obecności innych ludzi.
Jeśli jednak silne uczucia są gwarantami gróźb i obietnic, okazyw anie ich
je st ich racją istnienia. Ale tutaj powstaje problem. Pamiętamy, że prawdziwe
uczucia tworzą niszę dla uczuć udawanych. Po co wprawiać się we wściekłość,
kiedy można ją symulować, odstraszyć wrogów i nie płacić ceny podążania
drogą niebezpiecznej zemsty, jeśli nasze zabiegi się nie pow iodą? Niechaj inni
będą machinami zagłady, a ty m ożesz zebrać korzyści terroru, jaki posiali.
Oczywiście, kiedy udawany wyraz twarzy zaczyna wypierać prawdziwy, lu- .
dzie sprawdzają wzajemnie swoje blefy i wyraz twarzy - prawdziwy i udawa­
ny - staje się bezwartościowy.
Wyraz twarzy jest użyteczny tylko wtedy, gdy trudno go podrobić. I fak­
tycznie jest to trudne. Ludzie nie wierzą, że szczerzący w uśm iechu zęby ste­
ward rzeczywiście cieszy się na ich widok. Jest tak dlatego, że uprzejmy uśmiech
tworzy inna konfiguracja mięśni niż ten, który oznacza praw dziw ą przyjem­
ność. Uprzejmy uśmiech jest sterowany przez obwody w korze mózgowej, któ­
re podlegają woli; prawdziwy uśm iech jest sterowany przez obwody w ukła­
dzie łimbicznym i innych układach mózgu, i jest mimowolny. Także gniew, lęk
i smutek angażują mięśnie, których nie m ożna świadomie kontrolować, trudno
więc udawać szczery wyraz twarzy, chociaż możemy m im iką pokazać jego
przybliżenie. Aktorzy muszą udawać wyraz twarzy dla zarobku, ałe wielu nie

448
potrafi uniknąć maniery. Niektórzy w ielcy aktorzy, jak Laurence 01ivier, przy­
pom inają świetnie w ytrenow anych sportowców, którzy dzięki w ytężonej pracy
nauczyli się kontrolow ać każdy m ięsień. Inni uczą się m etody gry aktorskiej
zainspirowanej przez Konstantina Stanisławskiego, polegającej n a tym, że ak­
torzy przypom inają sobie lub w yobrażają przeżycia, którym tow arzyszyło okre­
ślone uczucie, ich tw arze zaś nabierają odruchowo odpow iedniego w yrazu.
To wyjaśnienie je st niepełne, poniew aż rodzi się następne pytanie: dlacze­
go nigdy nie w yew oluow aliśm y zdolności panowania nad naszym w yrazem
twarzy? Nie m ożna po prostu pow iedzieć, że wszyscy ponieśliby szkodę, gdy­
by każdy wokoło m iał nieszczery w yraz twarzy. To prawda, ale w św iecie oka­
zujących praw dziw e uczucia fałszerz prosperowałby, fałszerze w yparliby więc
uczciwych. N ie znam odpow iedzi, ale istnieje oczywiste m iejsce poszukiw ań.
Zoologom nie daje spokoju ten sam problem : jak uczciw e sygnały zw ierząt,
takie ja k okrzyki, gesty i reklam a dobrego zdrowia, mogły w yew oluow ać w
świecie potencjalnych fałszerzy? Jedna z odpowiedzi brzm i, że uczciw e sy­
gnały m ogą wyew oluow ać, jeśli ich podrabianie jest zbyt kosztow ne. N a przy­
kład tylko zdrowy paw m oże sobie pozw olić na wspaniały ogon, zdrow e paw ie
obarczone są zatem zaw adzającym i ogonam i, będącymi oznaką ostentacyjnej
rozrzutności, i tylko je na nią stać. K iedy najzdrowszy paw rozpościera ogon,
inne, mniej zdrowe, nie m ają w yboru i m uszą iść w jego ślady, poniew aż jeśli
będą się starały ukryć stan sw ojego zdrowia, samice przyjm ą najgorsze założe­
nie, że znajdują się u progu śm ierci.
Czy z daw aniem w yrazu uczuciom wiąże się coś, co sprawiałoby, że odda­
nie ich pod kontrolę woli byłoby kosztow ne dla organizmu? A oto mój domysł.
Projektując resztę organizm u człow ieka, dobór naturalny m iał dobre pow ody
konstrukcyjne, żeby oddzielić w iążące się z działaniem woli układy poznaw ­
cze od tych, które kontrolują gospodarkę i funkcje fizjologiczne, takie ja k regu­
lacja pracy serca, oddechu, krążenia krwi, pocenia się, w ydzielania łez i śliny.
Żadne z twoich św iadom ych przekonań nie m a związku z tym, ja k szybko p o ­
winno bić twoje serce, nie m a więc pow odu, by pozwolić ci kontrolow ać bicie
serca. W rzeczywistości byłoby to po prostu niebezpieczne, poniew aż m ógłbyś
zapomnieć o pom pow aniu, kiedy jesteś zajęty, albo w ypróbow yw ać w łasne
poronione pom ysły dotyczące tego, jaki jestnajlepszy puls.
Powiedzmy, że dobór naturalny przypisał każde uczucie do fizjologiczne­
go obwodu kontrolnego, którego aktywność jest widoczna dla obserw atora jako
czerwienienie się, blednięcie, pocenie, drżenie, dygotanie, rechotanie, łkanie i

449
om aw iany przez Darwina wyraz twarzy. O bserw ator będzie miał powód do
wiary, że uczucie jest prawdziwe, poniew aż człow iek nie może go udawać,
chyba że miałby kontrolę nad sw oim sercem i innym i narządami. Dokładnie
tak ja k Sowieci mogliby chcieć pokazać w szystkim okablowanie M achiny Za­
głady, żeby dowieść, iż jest autom atyczna i nieodw racalna, a ich opis jej dzia­
łania nie jest blefem, ludzie m ogą być zainteresow ani w pokazy waniu wszyst­
kim , że ich ciało jest zakładnikiem uczucia, a gniewne słowa nie są blefem.
Jeśli tak, wyjaśniłoby to, dlaczego uczucia są tak ściśle związane z ciałem, ćo
było zagadką dla W illiam a Jam esa i przez całe stulecie dla psychologów, któ­
rzy przyszli po nim.
D oborow i naturalnemu m ogło być łatw o przykuć uczucia do ciała, ponie­
w aż głów ne ludzkie uczucia wydają się w yrastać z ewolucyjnych prekursorów
(gniew z walki, lęk z ucieczki i tak dalej), z których każdy angażuje wiele
m im ow olnych reakcji fizjologicznych. (To m ogłoby być owo ziarno prawdy w
teoriach romantyków i trójjedynego m ózgu: współczesne uczucia mogą wyko-:
rzystyw ać mimowolność starszych odruchów, nawet jeśli nie odziedziczyły ich
autom atycznie). A kiedy już raz uczciw ie odczuw ający byli skuci, wszyscy,
inni nie mieli wyboru i także musieli założyć te kajdanki, podobnie jak niezbyt
zdrow e paw ie muszą rozkładać ogony. C hroniczna m aska pokerzysty sugero­
w ałaby najgorsze: że uczucia, które dany człow iek deklaruje słowami i czyna­
m i, są oszustwem.
Ta teoria nie jest dowiedziona, ale nikt nie może zaprzeczyć istnieniu, sa­
m ego zjawiska. Ludzie są czujni w obec udaw anych uczuć i najbardziej wierzą
m im ow olnym reakcjom fizjologicznym . P odkreśla to ironię wieku telekomu­
nikacji. Telefony, elektroniczna poczta, faksy i wideokonferencje powinny spra­
w ić, że spotkania twarzą w tw arz staną się czym ś zbędnym. Na takie spotkania
korporacje wydają jednak nadal w ielkie pieniądze i wspierają całe branże, jak
hotelarska, linii lotniczych i w ynajm u sam ochodów. Dlaczego upieramy się
przy załatwianiu spraw osobiście? P oniew aż nie ufamy nikomu, dopóki nie
zobaczym y, dlaczego się poci.

Zaślepieni m iłością
D laczego romantyczna miłość nas oczarow uje, wprawia w zakłopotanie i
oszałam ia? Czy może to być jeszcze je d n a paradoksalna taktyka, jak przyku­

450
w anie się kajdankami do torów kolejow ych? C ałkiem m ożliw ę. O ferta spgdze-
nia z kim ś życia i w ychow ania z nim dzieci je s t najważniejszą obietnicą, jaką
się kiedykolwiek składa, je s t zaś najbardziej wiarygodna, jeśli obiecujący nie
m oże się wycofać. A oto ja k ekonom ista Robert Frank przeprowadził odwrotną
inżynierię szaleńczej miłości.
Nie bawiący się w sentym enty naukow cy specjalizujący się w naukach
społecznych i weterani barów dla sam otnych zgadzają się, że randki są ryn­
kiem . Ludzie różnią się pod w zględem w artości jak o potencjalni partnerzy w
m ałżeństwie. Niemal w szyscy zgadzają się, że W łaściwi Partnerzy powinni
być przystojni, bystrzy, uprzejm i, u stab ilizo w an i, bogaci i m ieć p o czu cie
hum oru. L udzie p o szu k u ją n ajb ard ziej atrakcyjnej osoby, k tó ra ich za ak ­
cep tu je, i dlatego w iększość p a r m ałżeńskich składa się z panny m łodej i
pana m łodego o mniej więcej równej atrakcyjności. Szukanie partnera je st je d ­
nak tylko częścią psychologii rom ansu; w yjaśnia statystykę w yboru partnera,
ale nie ostateczny wybór.
Gdzieś na tym świecie, pośród pięciu m iliardów ludzi, żyje najprzystoj­
niejszy, najbogatszy, najbystrzejszy, najweselszy, najuprzejm iejszy człow iek,
który m oże wybrać ciebie. A le obiekt twoich marzeń jest igłą w stogu siana i
możesz umrzeć samotnie, jeśli uprzesz się czekać na niego lub na nią. Pozostanie
bez partnera pociąga koszty,takie jak sam otność, bezdzietność i w ieczna gra w
randki z jej żenującymi drinkam i i obiadam i (i czasam i śniadaniami). W któ­
rym ś m om encie opłaca się założyć rodzinę z najlepszą osobą, którą się znala­
zło.
Taka kalkulacja stawia jednak twojego partnera w niepewnej sytuacji. Pra­
w a prawdopodobieństwa powiadają, że któregoś dnia spotkasz kogoś atrakcyj­
niejszego, i jeśli zaw sze dążysz do najlepszego, co je st dostępne, tego sam ego
dnia porzucisz swojego partnera. Twój partner zainwestował jednak w wasz
stosunek pieniądze, czas, w ysiłek włożony w wychow anie dzieci i zrezygno­
wał z innych możliwości. G dyby był najatrakcyjniejszą osobą na świecie, nie
miałby się czym m artwić, poniew aż nigdy nie kusiłaby cię dezercja. Jeśli je d ­
nak tak nie jest, twój partner byłby głupcem , wstępując w ten związek.
Frank porównuje rynek m ałżeński do rynku mieszkaniowego. W łaściciele
pragną najlepszych lokatorów, ale zadow alają się najlepszymi, jakich mogą
znaleźć, a wynajm ujący chcą najlepszych mieszkań, ale zadowalają się najlep­
szymi, jak ie mogą znaleźć. Każdy inw estuje w m ieszkanie (właściciel może
pom alować ściany na kolor odpow iadający gustom lokatora; lokator m oże za­

451
instalow ać trwałe ozdoby), więc każdy poniósłby szkodę, gdyby ten drugi na­
gle zerw ał umowę. Jeśli lokator przeniósłby się do lepszego mieszkania, wła­
ściciel ponosiłby koszty nie wynajętego lokalu i poszukiwania nowego lokato­
ra; m usiałby liczyć wyższy czynsz, żeby pokryć ryzyko, i nie miałby ochoty
m alow ać ścian. Gdyby właściciel m ógł wyeksm itować lokatora, gdy znajdzie
lepszego, lokator musiałby szukać now ego domu; byłby skłonny płacić tylko
niewysoki czynsz i nie zawracałby sobie głowy porządnym utrzymaniem miesz­
kania. Gdyby najlepszy lokator w ynajm ował najlepsze mieszkanie, nie byłoby
zm artw ienia; żadna strona nie chciałaby zmiany. Ponieważ jednak obie muszą
pójść na kom prom is, chronią się przez podpisanie aktu wynajmu, którego zła­
m anie jest kosztowne. Zgadzając się na ograniczenie swobody eksmitowania,
właściciel m oże żądać wyższego czynszu. Zgadzając się na ograniczenie wol­
ności wyprowadzania się, lokator m oże żądać niższego czynszu. Brak wyboru
działa na korzyść obu stron.
Praw a dotyczące małżeństwa działają trochę jak umowa wynajmu, nasi
przodkow ie musieli jednak znaleźć jakiś sposób zobowiązywania się, zanim te
praw a istniały. Jak można być pew nym , że przyszły partner nie ucieknie, gdy
takie zachowanie będzie racjonalne? Odpowiedź brzmi: nie akceptuj partnera,
który chce cię z racjonalnych powodów; szukaj takiego, który jest zdecydowa­
ny pozostać z tobą, ponieważ to w łaśnie jesteś ty. Co go do tego skłania? Uczu­
cie. Takie uczucie, które nie zależy od naszej decyzji, a więc nie m ożna posta­
now ić, że się nie będzie go odczuwać. Uczucie, które nie zostało wyzwolone
p rzez tw oją obiektywną wartość jako partnera, nie podważy go zatem ktoś o
większej wartości. Uczucie, które na pew no niejest udawane, ponieważ niesie
ze sobą koszty fizjologiczne, takie ja k szybsze bicie serca, bezsenność i utrata
apetytu. Takie uczucie jak rom antyczna miłość.
„Ci, którzy kierują się rozsądkiem w m iłości, są do niej niezdolni” - pisał
D ouglas Yates. Nawet gdy o czyjąś rękę ubiega się najbardziej odpowiedni
konkurent, nie można się zmusić do m iłości, często ku zdziwieniu swata, kon­
kurenta i samego zainteresowanego. Wystarczy natomiast spojrzenie, uśmiech
czy gest, byśmy byli zakochani. Pam iętam y z rozdziału drugiego, że małżonka
jed n eg o z bliźniaków nie czuje pociągu do jego brata; zakochujemy się w jed­
nostce, a nie w jej przymiotach. Korzystne je st to, że trafiony strzałą Kupidyna
je st tym bardziej wiarygodny w oczach obiektu pożądania. M ruczenie ukocha­
nem u do ucha, że jego wygląd, zarobki i iloraz inteligencji odpowiadają twoim
m inim alnym oczekiwaniom, zabiłoby przypuszczalnie rom antyczny nastrój,

452
chociaż stwierdzenie takie jest, statystycznie rzecz biorąc, prawdziwe. Zdobyć
czyjeś serce m ożna deklarując coś przeciw nego —że jesteś zakochany, ponie­
waż nie m ożesz inaczej. Pom im o rozpow szechnionego wśród rodziców prze­
konania szydzący ze wszystkiego, bębniący na gitarze muzyk rockowy z pokłu­
tym ciałem na ogół nie śpiewa o narkotykach, seksie czy szatanie. Śpiewa o miło­
ści, Zaleca się do kobiety, zw racając uw agę na irracjonalność, nieopanow anie i
fizjologiczne koszty swego pożądania. Tak strasznie cię chcę, że przyprawia
mnie to o szaleństwo, Nie m ogę jeść, nie m ogę spać. Serce wali jak wielki basowy
bęben. Jesteś jedyna. Nie wiem, dlaczego tak cię kocham, doprowadzasz mnie do
szaleństwa. Nie mogę przestać cię kochać. N ikt nie może mi tego tak zrobić jak ty.
Lubię sposób, w jaki chodzisz, lubię sposób, w jak i m ówisz, itd.
Oczyw iście bez trudu m ożna sobie w yobrazić kobietę, której te deklam a­
cje nie poryw ają. (Lub m ężczyznę, jeśli to kobieta deklaruje). Zapałają one
ostrzegawcze światło drugiego elem entu zalotów - m ądrego wyboru. Groucho
M ara pow iedział, że nie należałby do klubu, który chciałby go m ieć wśród
swoich członków. Na ogół ludzie nie chcą partnera, którem u zależy na nich za
bardzo i za wcześnie, poniew aż świadczy to, że jest w desperacji (powinni więc
czekać na kogoś lepszego) i że zbyt łatwo rozpala się w nim żar uczucia (ktoś inny
zatem też go z łatwością rozpali). Ta sprzeczność w zalotach - m anifestuj swe
pragnienie, grając trudno dostępnego - w ynika z tego, że miłość rom antyczna
składa się z dwóch części: ustalenia m inim alnych warunków dla kandydatów
na rynku partnerów i kapryśnego oddania się duszą i ciałem jednem u z nich.

Społeczeństwo uczuć
Ż ycie um ysłowe traktuje się często ja k w ew nętrzny parlam ent. M yśli i
uczucia współzaw odniczą o panow anie, jakby były niezależnym i czynnikam i
realizującymi strategię przejęcia całej osoby, ciebie. Czy może być tak, że agenci
naszego um ysłu stosują paradoksalne taktyki w obec siebie - kajdanki, m achi­
ny zagłady, nie dające się złam ać kontrakty ze stroną trzecią? A nalogia jest
niedoskonała, poniew aż dobór naturalny projektuje ludzi do współzaw odnic­
twa, ale nie projektuje w spółzaw odnictw a narządów, włączając w to agentów
um ysłu; najw ażniejsze są interesy całej osoby. Ta jednak ma wiele celów, ta­
kich ja k pokarm , seks i bezpieczeństw o, a to w ym aga podziału pracy między
agentów um ysłu o różnych priorytetach i różnych um iejętnościach. Agentów

453
tycM wiąże porozum ienie, które przynosi korzyści całej osobie przez całe ży­
cie, ale na krótką m etę m ogą przechytrzać się w zajem nie, stosując podstępną
taktykę.
Sam okontrola je s t niewątpliwie taktyczną bitw ą m iędzy różnym i częścia­
mi umysłu. Schelling zauważa, że taktyka, jaką ludzie stosują w celu samokon­
troli, jest podobna do tej, którą się posługują, by kontrolow ać innych. Jak po­
wstrzymasz od drapania się przez sen dziecko, które m a w ysypkę? Nałóż mu
rękawiczki. Jak p ow strzym asz się od drapania przez sen, gdy m asz wysypkę?
Nałóż sobie rękawiczki. Gdyby Odyseusz nie zatkał uszu swojej załodze, zro­
biłaby to sama. Ta część naszego ja, która chce odchudzić ciało, przechytrza tę,
która chce deseru, w yrzucając ciastka w chwili, kiedy m a przew agę.
Wydaje się więc, że sami przeciwko sobie stosujem y paradoksalną takty­
kę. Agent, któiy decyduje w danym m om encie, dobrow olnie, lecz nieodwra­
calnie pośw ięca wolność wyboru dla dobra całego ciała i n a dłuższą metę wy­
grywa. To jest jasny punkt całej przyprawiającej o depresję dyskusji o samolub­
nych genach i machinach zagłady. Życie społeczne nie zaw sze je st odpowiedni­
kiem globalnej wojny termojądrowej, ponieważ cząstka naszego ja, która ma naj­
dalsze spojrzenie w przyszłość, gdy sprawuje kontrolę nad organizm em , może
dobrowolnie poświęcić dla niego wolność wyboru. Podpisujem y kontrakty, pod­
porządkowujem y się prawu, wiążemy naszą reputację, składając publiczne de­
klaracje lojalności w obec przyjaciół i partnerów. N ie je st to taktyka mająca
służyć pokonaniu kogoś innego, lecz m roczniejszych części nas samych.
I jeszcze jeden dom ysł dotyczący batalii przebiegających w naszych umy­
słach. Nikt nie wie, czym , jeśli czym kolwiek, jest żałoba. O czyw iście, utrata
kogoś, kogo się kocha, je st nieprzyjem na, ale dlaczego m iałaby być tak wy­
niszczająca? Skąd ten obezwładniający ból, który pow strzym uje ludzi o d je ­
dzenia, spania, zm niejsza odporność na choroby i odbiera chęć do życia? Jane
Goodall opisała m łodego szympansa Flinta, który p o śm ierci ukochanej matki
wpadł w depresję i zm arł, jakby miał złam ane serce.
Niektórzy sugerowali, że żałoba jest przym usow ym interludium , niezbęd­
nym, by móc ponow nie ocenić sytuację. Życie nigdy nie będzie już takie samo,
trzeba więc zaplanować, jak sobie poradzić ze św iatem , k tóiy został wywróco­
ny do góry nogam i. Być może żałoba daje rów nież ludziom czas na rozważa­
nia, jak ich w łasna pom yłka czy zaniedbanie m ogły dopuścić do tej śmierci i
jak mogą postępow ać ostrożniej w przyszłości. Być m oże w tych sugestiach
jest element prawdy. Ludzie w żałobie czują ból za każdym razem , kiedy od­

454
krywają kolejny nawyk, którego m uszą się pozbyć, na przykład staw iania do­
datkowego talerza na stole czy robienia zakupów dla dw óch osób. Obwinianie
; sam ego siebie jest pow szechnym objawem. A le ból w ywołany żałobą utrudnia
planow anie, nie zaś je ułatwia, jest przy tym zbyt wielki i długotrwały, by był
użyteczny jak o sesja na w ym yślanie now ych strategii.
W illiam James napisał: „Tylko zepsuty nauką um ysł może dziwić się temu,
co naturalne, by pytać: dlaczego, o instynktow ne działania ludzkie”. Pytanie:
„D laczego rozpaczam y po śm ierci kogoś bliskiego?”, chociaż upraw nione u
naukowca, jest absurdalne z punktu w idzenia zdrowego rozsądku. Jeśli nie roz­
paczasz, kiedy ktoś umarł, czy m ogłeś go rzeczyw iście kochać, kiedy żył? Lo­
gicznie rzecz biorąc, jest to możliwe, nie jest jednak m ożliw e psychologicznie;
rozpacz je s t drugą stroną miłości. I tu m oże się kryć odpow iedź. Być może
rozpacz je s t wewnętrzną m achiną zagłady, bezsensow ną po uruchom ieniu,
użyteczną zaś tylko jako środek odstraszający. Który z rodziców nie leżał, nie
m ogąc zasnąć z powodu strasznej myśli o m ożliw ości utraty dziecka? Czy za­
m artw iał się koszm arnymi wyobrażeniam i, kiedy dziecko spóźniało się czy
zgubiło? Te myśli to potężne przypom nienie, by chronić i hołubić kochanego
człowieka. Jak wszystkie środki odstraszające, żałoba m oże być skuteczna tyl­
ko wtedy, gdy jest niechybna i straszliwa.

Nabieranie sam ych siebie


Jerom e K. Jerome pow iedział kiedyś: „M ów ienie praw dy jest zawsze naj­
lepszą taktyką, jeśli oczywiście nie je st się wyjątkow o dobrym kłam cą” . Trud­
no być dobrym kłam cą, naw et jeśli chodzi o w łasne intencje, które tylko ty
m ożesz zweryfikować. Intencje w yw odzą się z uczuć, te zaś wyewoluowały
tak, że w idać je na twarzy i ciele. Jeżeli nie jesteś mistrzem metody Stanisław­
skiego, będzie ci trudno je udawać; w rzeczywistości wyewoluowały prawdopo­
dobnie dlatego, że trudno je udawać. Co gorsza, kłamstwo stresuje, a niepokój ma
własne zdradzające oznaki. Te oznaki są podstawą działania wariografów, tak
zwanych wykrywaczy kłamstw, sami zaś ludzie także wyewoluowali na wykry­
waczy kłamstw. Poza tym je st jeszcze dokuczliwy fakt, że niektóre twierdzenia
logicznie pociągają za sobą inne. Ponieważ część z tego, co m ówisz, jest praw ­
dą, będziesz zawsze w niebezpieczeństw ie ujaw nienia własnych kłamstw. Jak
pow iada żydow skie przysłow ie, kłam ca m usi m ieć dobrą pamięć.

455
Trivers, doprowadzając swoją teorię uczuć do logicznej konkluzji, zauwa­
ża, że w świecie chodzących wykrywaczy kłam stw najlepszą strategią jest wiara
we własne kłamstwa. N ie możesz ujawnić niechcący swoich ukrytych intencji,
jeśli nie myślisz, że są twoimi intencjami. W edług jego teorii samooszukiwanią
się świadom y umysł czasami ukrywa praw dę przed sam ym sobą, żeby lepiej ją
ukryć przed innymi. Prawda jest jednak użyteczna, pow inna więc być zareje­
strow ana gdzieś w umyśle, odgrodzona od części, które w chodzą w kontakt z
innymi ludźmi. Istnieje tu ewidentne podobieństw o do sform ułowanej przez
Freuda teorii nieświadomości i m echanizm ów obronnych ego (takich jak re­
presja, projekcja, zaprzeczenie i racjonalizacja), chociaż w yjaśnienie jest cał­
kow icie odmienne. George Orwell stwierdził w Roku 1984\ „Tajem nica spra­
w ow ania rządów polega na łączeniu wiary w e własną nieom ylność z umiejęt­
nością wyciągania wniosków z wcześniej popełnionych błędów”8.
Neurobiolog M ichael Gazzaniga pokazał, że mózg beztrosko splata fałszy­
we wyjaśnienia swoich motywów. Pacjentom z rozszczepionym mózgiem roz­
dzielono chirurgicznie półkule mózgowe w ramach leczenia przeciwpadaczkowe-
go. Obwody językowe są w lewej półkuli, natomiast lewa połowa pola widzenia
jest rejestrowana w izolowanej prawej półkuli, a więc ta część osoby z rozszcze­
pionym mózgiem, która mówi, jest nieśw iadom a lewej części swojego świata.
Praw a półkula jest jednak nadal aktywna i m oże wykonyw ać proste polecenia
prezentow ane w lewym polu widzenia, takie jak: „Idź” czy „Śmiej się”. Kiedy
pacjent (a właściwie lewa półkula pacjenta) dostaje pytanie, dlaczego poszedł
(co wiemy, było reakcją na rozkaz zaprezentowany prawej półkuli), odpowiada
pomysłowo: „Żeby wziąć colę”. Zapytany, dlaczego się śmieje, mówi: „Przycho­
dzicie tu co miesiąc, żeby nas testować. Co za sposób zarabiania na życie!”
Nasze zmyślenia nieprzypadkow o przedstaw iają nas w najlepszym,świe­
tle. Potwierdzają to dosłownie setki eksperym entów w dziedzinie psychologii
społecznej. Humorysta Garrison Keillor opisuje fikcyjną społeczność w Lake
W obegon, „gdzie kobiety są silne, m ężczyźni przystojni, a w szystkie dzieci są
powyżej przeciętnej”. Faktycznie, większość ludzi twierdzi, że je s t powyżej
przeciętnej, jeśli chodzi o każdą m ożliwą pozytywną cechę: przywództwo, wy­
rafinowanie, sprawność fizyczną, zdolności m enedżerskie, a także prowadze­
nie samochodu. Powolni kierowcy m ówią, że są powyżej przeciętnej, jeśli
chodzi o bezpieczeństwo, szybcy, że ich refleks je st pow yżej przeciętnej.

8 George Orwell, Rok 1984, ptzeł. T. Mirkowicz, PIW, Warszawa 1988, s. 147

456
M ówiąc bardziej ogólnie, łudzimy się co do tego, jak bardzo jesteśm y życz-
? liwi i efektyw ni. Kiedy badani uczestniczą w grze, której w ynik został z góry
; ustalony przez eksperymentatorów, przypisują sukces własnej sprawności, nie­
pow odzenie zaś pechowi. Gdy w ram ach pozorow anej próby w m aw ia im się,
że narazili kogoś na porażenie prądem , bagatelizują to, tw ierdząc, że ofiara
zasłużyła na karę. W szyscy słyszeli o „redukcji dysonansu poznaw czego”, po­
legającej na w ym yślaniu nowej opinii, żeby rozw iązać sprzeczność w swoim
umyśle. N a przykład ktoś przypom ina sobie nagle, że cieszyła go nudna praca,
jeśli zarekom endow ał ją komu innem u za nędzne w ynagrodzenie. (Jeśli skło­
niono go, by zaproponow ał tę pracę za hojną zapłatą, popraw nie pam ięta, że
praca była nudna). Psycholog Leon Festinger doszedł początkow o do wniosku,
że dysonans poznaw czy powstaje z niekonsekw encji w łasnych przekonań. Ale
to n iejest słuszne - nie ma sprzeczności m iędzy stwierdzeniam i: „Ta praca jest
nudna” i „Zm uszono m nie do kłam stwa, że ta praca je st ciekaw a” . Inny psy­
cholog społeczny E liot Aronson ujął to tak: ludzie fałszują sw oje przekonania
wyłącznie po to, żeby wyeliminować sprzeczność m iędzy tymi przekonaniam i
a stw ierdzeniem : „Jestem miły i panuję nad sytuacją” . D ysonans poznaw czy
zawsze je st reakcją na niezbity dowód, że się n ie je st tak życzliw ym i efektyw ­
nym, za jak ieg o chciałoby się uchodzić w oczach ludzi. D ążenie do zreduko­
wania dysonansu w ynika z potrzeby niekom plikow ania swoich korzystnych
opinii o sobie.
Czasam i dostrzegam y, że się sami oszukujem y. Kiedy krytyczna uwaga
boli, drażni, dopiecze do żywego? Kiedy jakaś cząstka w nas wie, że je st praw ­
dziwa. Gdyby w iedziały to wszystkie części, to krytyka nie zabolałaby; nie
byłaby to żadna nowość. Gdybyśm y w ogóle nie uważali, że to prawda, uwagę
m oglibyśm y zlekceważyć jako nieprawdziwą. Trivers w spom ina aż nazbyt do­
brze znane zdarzenie (w każdym razie ja je znam ). Jedna z jego prac spotkała
się z krytyką, którą uznał wówczas za złośliwą i niegodziwą, pełną insynuacji i
pom ówień. C zytając ów artykuł w wiele lat później, ze zdziw ieniem stwier­
dził, że słow a były łagodniejsze, wątpliwości bardziej uzasadnione, nastaw ie­
nie m niej stronnicze, niż to zapamiętał. W ielu innych poczyniło rów nież takie
odkrycie; je s t to niem al definicja „m ądrości” .

G dyby istniał czasow nik znaczący „w ierzyć fałszyw ie”, nie m iałby pierw szej oso­
by czasu teraźniejszego trybu oznajm ującego.
L udw ig W ittgenstein

457
Jest jed en sposób, by stwierdzić, czy człow iek jest uczciw y: spytać go o to; jeśli
odpow ie „tak”, w iesz, że je s t oszustem .
M ark Twain

W sądach sw ych o nas w rogow ie nasi bardziej zbliżają się do praw dy niż my
sam i9.
Franęois L a Rochefoucauld

O w ad som e p o w ’r the giftie gie us


To see oursels as ithers see us!
R obert Burns
(O, gdyby ja k a ś siła dała nam ten dar,
B yśm y w idzieli siebie tak, ja k inni nas widzą!)
(Tłum. red.).

N ikt nie m oże badać uczuć, nie widząc w nich źródła znacznej części ludz­
kich tragedii. N ie sądzę, byśmy powinni składać winę na zwierzęta; jest wystar­
czająco jasne, ja k dobór naturalny ukształtował nasze instynkty, by pasowały do
naszych potrzeb. N ie powinniśm y także winić samolubnych genów. Dają nam
samolubne motywy postępowania, lecz także zdolność do miłości i poczucie spra­
wiedliwości. Powinniśm y natomiast rozumieć podstępne m otywy samych uczuć
i obaw iać się ich. W iele z nich nie jest po to, by dać radość i zrozumienie: na
przykład kierat szczęścia, śpiew syren, udawane uczucia, machiny zagłady, ka­
prysy romansu, bezcelow a kara żałoby. Ale najokrutniejszym m otywem jest, być
może, sam ooszukiwanie się, ponieważ daje nam poczucie słuszności, kiedy nie
mamy racji, i ośm iela do walki, kiedy powinniśmy się poddać. Trivers pisze:

R ozw ażm y sprzeczkę między dwojgiem blisko zw iązanych ze sobą ludzi,


pow iedzm y, m ężem i żoną. O boje wierzą, że jedno z nich je st altruistą - niezmien­
nie od daw na, m a przy tym stosunkow o czyste m otyw y i dzieje m u się wielka
krzyw da - podczas gdy drugie charakteryzuje egoizm , m ający setki przejawów.
N ie zgadzają się tylko ze sobą, kto jest altruistą, a kto sobkiem . W arto zauważyć,
że m ożna odnieść w rażenie, iż sprzeczka w ybucha spontanicznie, bez żadnego
bądź z błahego pow odu, a jednak, w miarę ja k się rozw ija, w ydaje się, że istnieją
gotow e dw a krajobrazy przetw arzania inform acji czekające tylko na błyskawicę
gniew u, aby się objaw ić.

9 La Rochefoucauld, M aksym y i rozważania moralne, przeł. T. Żeleński Boy, PIW, Warszawa


1977, s. 96

458
W kom iksach i film ach łajdacy to podkręcający wąsa degeneraci, recho­
czący z zachwytem nad własną niegodziwością. Naprawdę zaś łajdacy są prze­
świadczeni o własnej praw ości. W ielu biografów złych ludzi przyjm uje na
początku założenie, że obiekty ich badań to cyniczni oportuniści, niechętnie
zatem odkryw ają, że to ideolodzy i moraliści. Jeden z nich stw ierdził, że jeśli
Hitler był aktorem , to takim , który w ierzył w swoją rolę.
N iem niej, dzięki złożoności naszych umysłów, nie m usim y być w ieczny­
mi ofiaram i własnych krętactw. Um ysł ma wiele części, niektóre zaprojekto­
wane do cnoty, inne do rozum u, niektóre w ystarczająco m ądre, by przechy­
trzyć te, które nie są ani jednym , ani drugim. Jedno J a ” m oże oszukać drugie,
; ale od czasu do czasu trzecie „ja” widzi prawdę.
WARTOŚCI RODZINNE

gej, ludzie! U śm iechnijcie się do swoich braci! Zbierzm y się w szyscy i spró­
bujmy już dziś kochać się wzajem nie. To jest świt wieku W odnika: obfitujące­
go w harmonię i zrozum ienie, współczucie i zaufanie; dość już kłamstw i drwin,
niech się ziszczą złote sny na jaw ie, objawienie m istycznego kryształu i praw­
dziwe wyzwolenie um ysłu. Im agine nopossessions; I woncler ifyo u can. Wy­
obraź sobie św iat bez własności; ciekawe, czy potrafisz. Bez chciwości czy
głodu, braterstwo ludzi. W yobraź sobie wszystkich ludzi żyjących w zgodzie
na świecie. Być m oże pow iesz, że jestem m arzycielem , ale nie jestem sam.
Mam nadzieję, że któregoś dnia do nas dołączysz i św iat będzie jednością.
Choć wydaje się to niew iarygodne, wielu z nas w ierzyło w ten słowny
ulepek. W latach sześćdziesiątych i siedem dziesiątych dom inow ała wiara, że
n i e u f n o ś ć , zazdrość, rywalizacja, chciwość i manipulacje to instytucje społecz­

ne które trzeba zreform ow ać. Niektórzy uważali je za niepotrzebne zło, takie


jak niewolnictwo czy odm aw ianie praw a głosu kobietom . Inni sądzili, że są
zacofaną tradycją, której nieefektyw ność pozostała nie zauważona, podobnie
jak to było z geniuszem , który wykom binował, że za przejazd po płatnym mo­
ście można pobierać opłatę jednego dolara dla ruchu w jedną stronę, zamiast
pięćdziesiąt centów dla ruchu w obie strony.
Takie poglądy w yrażali nie tylko muzycy rockowi, lecz także wybitni ame­
r y k a ń s c y krytycy społeczni. W wydanej w 1970 roku książce The G reeningof

A m e ric a profesor praw a z Yale Charles Reich zw iastow ał bezkrw aw ą rewolu­

cję, wiedzioną przez pokolenie studentów. Am erykańska m łodzież wyewolu­


o w a ł a nową św iadom ość - powiedział. Nie m a poczucia winy i niepokoju, nie

osądza, nie w spółzaw odniczy, nie je st m aterialistyczna, ale uczuciowa, uczci­

460
wa, nie m anipuluje, n ie je st agresyw na, ma instynkt społeczny i nie przejm uje
się statusem oraz karierą. Ta now a świadomość, kiełkująca ja k kw iaty przez
asfalt, wyraża się w ich muzyce, komunach, autostopie, narkotykach, gapieniu się
na Księżyc, umiłowaniu pokoju oraz sposobie ubierania się. Spodnie-dzwony, pi­
sze on, „dają kostkom szczególną wolność, jakby zapraszały do tańca na uli­
cach” . Ta now a św iadom ość obiecuje „wyższy poziom rozumu, bardziej ludzkie
społeczeństwo! nowe, wyzwolone jednostki. Jej ostatecznym tworem będzie nowa
i trwała całość oraz piękno —odnow iony stosunek człow ieka do sam ego siebie,
do innych ludzi, do społeczeństw a, przyrody i kraju” .
W ciągu kilku m iesięcy sprzedano milion egzem plarzy The G reening o f
America. „N ew Yorker” drukow ał ją w odcinkach, om aw iano j ą w tuzinach
artykułów zam ieszczonych w „N ew York Tim es” oraz w tom ie esejów autor­
stwa czołow ych intelektualistów tego okresu. John K enneth G albraith napisał
pozytywną recenzję (chociaż z zastrzeżeniem w yrażonym w tytule: „K to pil­
nuje sklepiku?”). K siążka została niedawno w znow iona w dw udziestą piątą
rocznicę pierw szego wydania.
Reich pisał sw oją książkę w stołówce Yale i oparł ją na rozm ow ach ze
studentami. Ci ostatni należeli oczyw iście do najbardziej uprzyw ilejow anych
jednostek w historii ludzkości. Gdy m am a i tata płacili rachunki za studia, wszy­
scy w okół pochodzili z klas wyższych, a listy uw ierzytelniające Ivy League*
miały ich niebaw em w prow adzać w świat rozwijającej się gospodarki lat sześć­
dziesiątych, łatw o było uwierzyć, że wszystko, czego ci potrzeba, to m iłość. Po
dyplomie pokolenie R eicha stało się miejską elitą zaw odow ą lat osiem dziesią­
tych i dziew ięćdziesiątych, ubierającą się u Gucciego, jeżdżącą bm w, m ającą
wytworne m ieszkania i w ychow ującą swoje dzieci na w yszukanych przysm a­
kach. Pow szechna harm onia była stylem równie ulotnym ja k spodnie-dzwony,
symbolem statusu, który odróżniał ich od wsioków, osiłków i m niej szałowych
rówieśników. Jak pytał posthippisow ski muzyk rockowy Elvis C ostello: „Czy
to nie m ilioner pow iedział: «W yobraź sobie św iat bez w łasności»?”
„Naród W oodstocku” nie był pierw szym m arzeniem utopijnym , które le­
gło w gruzach. Kom uny wolnej miłości w dziewiętnastowiecznej A m eryce roz­
padły się z pow odu seksualnej zazdrości i oburzenia obu płci na obyczaj m ono­

* Ivy League, czyli liga bluszczowa, to określenie grupy najbardziej renomowanych uczelni
wschodniego wybrzeża USA, obejmującej Harvard, Yale, Princeton, Cornell, Columbia, Dartmouth,
Brown i University of Pennsylvania - przyp■red.

461
polizowania młodych kochanek przez przywódców. Socjaliś^Szne utopie dwu­
dziestego w ieku stały się represyjnymi imperiami, na których czele stali męż­
czyźni kolekcjonujący cadillaki i konkubiny. W antropologii jeden wyspiarski
raj po drugim okazyw ał się paskudny i okrutny. M argaret M ead powiedziała,
że z pow odu nonszalancji w sprawach seksu Samoańczycy są zadowoleni i
wolni od przestępstw; okazało się, że chłopcy edukowali się wzajemnie w tech­
nikach gwałcenia. N azw ała Arapeszów „łagodnymi” ; byli łowcami głów. Po­
wiedziała, żeT sham buli odwrócili nasze role płciowe: m ężczyźni chodzili w
lokach i m akijażu. W rzeczywistości bili swoje żony, wyrzynali sąsiadujące
plem iona i traktowali m orderstwo jako kamień milowy w życiu młodego czło­
wieka, upraw niający go do noszenia malowidła na twarzy, które, jak sądziła
M ead, m iało św iadczyć o zniewieścieniu.
W H um ań Universals antropolog Donald Brown zestawił cechy, które - z
tego, co wiem y - są obecne w każdej kulturze ludzkiej. Obejmują one prestiż i
status, nierówność władzy i bogactwa, własność prywatną, dziedziczenie, wza­
jemność, karę, umiarkowanie seksualne, reguły dotyczące płci, seksualną zazdrość,
preferowanie przez mężczyzn młodych kobiet jako partnerów seksualnych, po­
dział pracy między płciam i (łącznie z tym, że kobiety częściej opiekują się dzieć­
mi, a mężczyźni dom inują w polityce), wrogość wobec innych grup i konflikty
wewnątrz grupy, w tym przemoc, gwałt i morderstwa. Ta lista nie powinna zdzi­
wić nikogo, kto zna historię, wydarzenia bieżące lub literaturę. Istnieje nie­
w ielka liczba fabuł w światowej literaturze i dramacie; naukowiec Georges
Polti twierdzi, że w y lic z y łje wszystkie. Ponad osiemdziesiąt procent to histo­
rie adw ersarzy (często zakończone morderstwem), tragedie pokrewieństwa czy
miłości, lub obie naraz. W prawdziwym świecie nasze życie jest w dużej mierze
historią konfliktu: krzywdy, winy i rywalizacji spowodowanych przez rodziców,
rodzeństwo, dzieci, małżonków, kochanków, przyjaciół i konkurentów.
W tym rozdziale piszę o psychologii stosunków społecznych. Pomimo ery
W odnika znaczy to w dużej mierze omawianie wrodzonych motywów, które
stawiają nas w w zajem nie konfliktowych sytuacjach. Przy założeniu, że nasze
m ózgi ukształtow ał dobór naturalny, nie mogłoby być inaczej. Siłą napędową
doboru naturalnego je st współzawodnictwo między genami o to, które będą
reprezentow ane w następnym pokoleniu. Reprodukcja prowadzi do wzrostu
liczby potom stw a w postępie geometrycznym, a na planecie o ograniczonej
wielkości nie każdy organizm żyjący w jednym pokoleniu może mieć potom­
ków w iele pokoleń później. Dlatego organizmy do pew nego stopnia reprodu­

462
kują się w zajem nym kosztem . Jeśli jeden, zjada rybę, to ta ly b a nie jelśłjuż
dostępna do zjedzenia dla drugiego. Jeśli jeden kopuluje z drugim , to odbiera
trzeciemu szansę na rodzicielstw o. Każdy żyjący dzisiaj jest potom kiem m ilio­
nów pokoleń przodków, którzy żyli w warunkach takich ograniczeń, niem niej
rozmnażali się. To znaczy, że w szyscy ludzie zawdzięczają sw oją egzystencję
temu, iż ich przodkowie byli zw ycięzcam i, i każdy żyjący dzisiaj je s t zaprojek­
towany, przynajm niej w pew nych okolicznościach, do ryw alizacji.
Nie znaczy to, że w ludziach (lub jakim kolw iek innym zw ierzęciu) kryje
się agresywny im puls, który m usi zostać wyładowany, nieśw iadom e pragnie­
nie śmierci, zachłanny popęd płciowy, imperatyw terytorialny, pragnienie krwi
czy inny bezwzględny instynkt, który często błędnie utożsam ia się z darw ini-
zmem. W „Ojcu chrzestnym” Sollozzo mówi do Toma Hagena: „N ie lubię prze­
mocy, Tom. Jestem biznesm enem . Krew to duży wydatek”. N awet w najostrzej­
szej konkurencji inteligentny organizm musi być strategiem oceniającym , czy
cel najlepiej osiągnąć przez w ycofanie się, pojednanie czy koegzystencję. Jak
wyjaśniałem w rozdziale piątym , to geny, a nie organizmy, m uszą konkurow ać
lub umrzeć; czasami najlepszą strategią genów jest ukształtowanie organizm ów,
które współpracują i - tak - uśm iechają się do swoich braci oraz kochają w za­
jemnie. D obór naturalny nie zakazuje współpracy i szczodrości; czyni z nich
tylko trudny problem inżynieryjny, podobnie ja k trudnym problem em je s t ste­
reoskopowe widzenie. T rudność w iążąca się z takim zbudowaniem organizm u,
żeby widział stereoskopowo, nie przeszkodziła doborowi naturalnem u w zain­
stalowaniu tego rodzaju w idzenia u ludzi, ale nigdy nie zrozum ielibyśm y ste­
reoskopii, gdybyśm y sądzili, że przychodzi darmo wraz z posiadaniem dw ojga
oczu i nie szukali wyrafinowanego program u neuronowego, który m u tow arzy­
szy. Podobnie, trudność zbudow ania organizm u, który kooperuje i je st szczo­
dry, nie przeszkodziła doborow i naturalnem u w zainstalowaniu kooperacji i
szczodrości u ludzi, ale nigdy nie zrozum iem y tych zdolności, jeśli sądzim y, że
przychodzą one darmo przez sam fakt życia w grupach. K om puter pokładow y
organizmów społecznych, szczególnie ludzi, powinien pracować dzięki skom ­
plikowanym program om , które oceniają istniejące możliwości oraz ryzyko i
albo konkurują, albo w spółpracują.
Konflikt interesów m iędzy członkam i jednego gatunku także nie w ym aga
konserwatywnego porządku politycznego, jak się tego często obaw iają dzien­
nikarze i naukow cy społeczni. N iektórzy m artw ią się, że jeśli nasze m otyw y
stawiają nas w sytuacji konfliktow ej z innym i ludźm i, to eksploatacja i prze­

463
moc byłyby moralnie poprawne; poniew aż zaś są godne ubolewania, lepiej,
żeby konflikt nie był częścią naszej natury.'Oczywiście to rozum ow anie jest
błędne: nigdzie nie jest powiedziane, że natura m usi być życzliwa, a to, co
ludzie chcą zrobić, nie jest koniecznie tym, co zrobić powinni. Inni martwią
się, że jeśli sprzeczne motywy są nieuniknione, daremne są próby zredukowa­
nia przem ocy i eksploatacji; nasz obecny układ społeczny jest najlepszym, na
jaki możemy mieć nadzieję. Ale to także nie jest poprawny wniosek. We współ­
czesnych społeczeństwach Zachodu współczynnik zabójstw waha się od 0,5 na
milion mieszkańców w Islandii w pierwszej połowie dwudziestego wieku, przez
10 obecnie w większości krajów europejskich, do 25 w Kanadzie i 100 w Sta­
nach Zjednoczonych oraz Brazylii. Istnieje wielkie pole praktycznego działa­
nia na rzecz zredukowania współczynnika zabójstw, zanim staniemy przed aka­
dem icką kwestią, czy w ogóle da się go zredukować do zera. Co więcej, istnie­
ją inne sposoby ograniczenia konfliktów niż marzenie o złotym wieku powszech­
nej m iłości. We wszystkich społeczeństwach ludzie nie tylko stosują przemoc,
ale nad tym ubolewają. W szędzie też ludzie podejm ują kroki zm ierzające do
ograniczenia gwałtownych konfliktów, takie jak sankcje, rekompensaty, kryty­
ka, m ediacje, ostracyzm i środki prawne.
M am nadzieję, że rozważania te wydają się banalne, mogę więc przejść do
właściwej treści tego rozdziału. M oim celem niejest przekonanie czytelników, że
ludzie nie zawsze najlepiej sobie wzajemnie życzą, ale próba wyjaśnienia, kiedy
i dlaczego powinno to być prawdą. Czasam i jednak trzeba pow iedzieć banal­
ną praw dę. Obserwacja, że konflikt je st częścią ludzkiej egzystencji, chociaż
banalna, przeczy modnym przekonaniom . Jedno z nich wyraża się w metafo­
rach stosunków społecznych jako przywiązania, więzi i spójności. Innym jest za­
łożenie, że bezmyślnie odgrywamy role przypisane nam przez społeczeństwo i
że reform y społeczne sprowadzają się do sformułowania na nowo tych ról. Po­
dejrzewam, że gdyby przycisnąć wielu akademików i krytyków społecznych, zna­
lazłoby się poglądy nie mniej utopijne od poglądów Charlesa Reicha.
Jeśli um ysł jest narządem obliczeniow ym skonstruowanym przez dobór
naturalny, to nasze społeczne motywy powinny być strategiami szytymi na miarę
turniejów, w jakich bierzemy udział. Ludzie powinni mieć odrębne rodzaje myśli
i uczuć odnoszących się do krew nych i niekrewnych, do rodziców, dzieci, ro­
dzeństwa, kochanków, małżonków, znajomych, przyjaciół, rywali, sojuszników
i wrogów. Zbadajmy je po kolei.

464
Rodzina i krewni
Uśmiechnij się do sw ojego brata, śpiewali Youngbloodi'; braterstw o ludzi,
śpiewał John Lennon. Kiedy m ów im y o dobrodziejstwach, używ am y języka
pokrewieństwa. Ojcze nasz, któryś je st w niebie; Bóg ojciec; O jcow ie K ościo­
ła; ojczyzna; ojcow ska figura; patriotyzm . Kościół M atka N asza; m atka prze­
łożona; m atka natura; m atczyna dobroć. B racia krwi; czarni bracia; braterstw o
broni; braterska miłość, bractw o św iątynne; bracia zakonni; bractw o studenc­
kie; bracie, daj na piwo. Siostrzane zw iązki są potężne; siostrzane m iasta; sio­
strzane dusze; siostry m iłosierdzia. R odzina człowiecza; rodziny przestępcze;
jedna wielka szczęśliwa rodzina.
M etafory pokrew ieństw a zaw ierają prosty przekaz: traktuj pew nych ludzi
równie życzliwie, ja k traktujesz krew nych. W szyscy rozum iem y ukryte zało-
żenie. M iłość do krew nych przychodzi naturalnie; miłość do niekrew nych nie
przychodzi naturalnie. Jest to fundam entalny fakt społecznego św iata, kierują­
cy wszystkim, poczynając od w ychow ania dzieci aż do w zlotów i upadków
imperiów oraz religii. W yjaśnienie je st proste. Krewni m ają w w iększym stop­
niu te same geny niż niekrewni, jeśli więc gen powoduje, że organizm działa na
korzyść krewnego (powiedzm y, karm iąc i ochraniając go), to m a dużą szansę
działania na korzyść kopii sam ego siebie. Dzięki tem u liczba genów pom aga­
nia krew nym zwiększy się w populacji przez pokolenia. O lbrzym ia w iększość
altruistycznych działań w królestw ie zw ierząt przynosi korzyść krew nym dzia­
łającego. Najbardziej skrajne przykłady altruizmu wobec krewnych m ożna zna­
leźć wśród owadów prow adzących społeczny tryb życia, takich ja k m rów ki i
pszczoły, których robotnice pośw ięcają się całkowicie na rzecz kolonii. Są bez­
płodne i bronią kolonii taktykam i kam ikaze, jak wysadzanie się w powietrze,
żeby oblać najeźdźcę trującym i chem ikaliam i, czy żądlenie haczykow atym żą­
dłem, które przy wyciąganiu rozrywa ciało owada. Takie poświęcenie jest przede
wszystkim skutkiem niezw ykłego układu genetycznego, zgodnie z którym są
bliżej spokrewnione z siostram i niż z ew entualnym potom stwem . B roniąc ko­
lonii, pom agają sw oim m atkom w produkcji większej liczby sióstr, zam iast
mieć w łasne dzieci.
Geny nie m ogą naw oływ ać się w zajem nie ani bezpośrednio pociągać za
sznurki zachowania. U ludzi „altruizm krew niaczy” i „działanie na korzyść
własnych genów ” są skrótow ym i określeniam i dwóch zestaw ów m aszynerii
psychicznej, jednej poznaw czej, drugiej em ocjonalnej.

465
Ludzie są wyposażeni w pragnienie i zdolność nauczenia się własnego drze­
wa genealogicznego. Genealogia to szczególny rodzaj wiedzy. Po pierwsze
pokrew ieństw o jest cyfrowe. Albo jesteś czyjąś matką, albo nie jesteś. Możesz
być w osiemdziesięciu procentach pewien, że Bill jest ojcem Johna, ale niejest
to to samo co przekonanie, że Bill jest w osiem dziesięciu procentach ojcem
Johna. M ówim y o braciach przyrodnich, ale wszyscy wiedzą, że jest to skróto­
we określenie posiadania tej samej m atki i różnych ojców lub odwrotnie. Po
drugie, pokrewieństwo jest relacją. N ikt n ie je st abstrakcyjnym ojcem lub sio­
strą; m uszą być ojcem lub siostrą kogoś. Po trzecie, pokrewieństwo jest topolo­
giczne. K ażdy jest w ęzłem w sieci, której połączenia są zdefiniowane przez
rodzicielstw o, pokolenie i płeć. Terminy określające pokrewieństwo są wyra­
żeniam i logicznym i, które odczytuje się na podstaw ie układu sieci i stosowa­
nych w niej nazw, na przykład „brat stryjeczny” jest dzieckiem brata ojca. Po
czw arte, pokrew ieństw o stanowi zam kniętą całość. Wiek, m iejsce urodzenia,
znajom ości, status, zawód, znak zodiaku i w szystkie inne kategorie, w jakich
um ieszczam y ludzi, leżą na innym planie niż kategoria pokrew ieństw a i nie
trzeba ich sprawdzać, kiedy wyliczam y pokrewieństwo.
H om o sapiens ma obsesję na punkcie pokrewieństwa. N a całym świecie
ludzie poproszeni, żeby opowiedzieli o sobie, zaczynają od pochodzenia i związ­
ków rodzinnych, a w wielu społecznościach, szczególnie grupach łowiecko-
zbierackich, recytują nie kończące się genealogie. U dzieci adoptowanych, sie­
rot wojennych, potom ków niewolników ciekawość dotycząca biologicznych
krewnych potrafi spowodować, że całe życie spędzą na poszukiwaniach. (Osoby
przedsiębiorcze m ają nadzieję na w ykorzystanie tego motywu, kiedy wysyłają
stworzone przez kom puter pocztówki, które oferują wyszukanie przodków Ste-
v en a P in k e ra oraz znalezienie m otta i herbu rodziny P in k e r). Oczywiście,
ludzie zazwyczaj nie badają nawzajem sw ojego DNA; oceniają pokrewień­
stwo pośrednim i środkami. W iele zw ierząt używ a w tym celu zapachu. Ludzie
posługują się różnego rodzaju inform acjam i: kto wychował się razem ,kto jest
podobny do kogo, ja k ludzie się do siebie odnoszą, co mówi wiarygodne źródło
i co m ożna logicznie w ydedukow ać z innych układów pokrewieństwa.
K iedy wiemy, ja k jesteśm y spokrewnieni z innymi ludźm i, w kracza drugi
składnik psychiki. M am y pew ną dozę solidarności, współczucia, tolerancji i
zaufania do krew nego, oprócz wszystkich innych uczuć, jakie m ożem y wobec
niego żywić. (D om rodzinny - według R oberta Frosta - jest czymś, na co nie
trzeba zasłużyć). W ielkość dodatkowej dawki życzliwości dla krewnego zale­
ży od uczucia, które je s t odzw ierciedleniem praw dopodobieństw a, że ów sakt
uprzejmości pom oże m u w pom nożeniu kopii naszych w łasnych genów. To z
kolei zależy od bliskości pokrew ieństw a, zaufania co do tej bliskości i wpływu
udzielonej pomocy na perspektyw y rozm nożenia się krewnego (co zależy od
wieku i potrzeby). Tak w ięc rodzice kochają swoje dzieci bardziej niż dzieci
innych ludzi, kuzyni kochają się, ale nie tak bardzo jak rodzeństw o, i tak dalej.
Nikt oczywiście nie zgłębia danych genetycznych i notarialnych, by zdecydo­
wać, ile komu dać miłości. Program y m iłości rodzinnej, według których funk­
cjonuje umysł, ukształtowały się w toku ew olucji tak, aby miłość była skorelo­
wana z istniejącym w środow isku przodków praw dopodobieństw em , że akt
miłości będzie sprzyjał tworzeniu kopii genów okazywania m iłości.
Przysłowie, że krew je st gęstsza od w ody*, może się w ydać banalne. W
dzisiejszym klimacie intelektualnym zawarta w nim obserwacja je s t szokującą,
radykalną tezą. M arsjanin, który chciałby się czegoś dowiedzieć o interakcjach
ludzi z podręcznika psychologii społecznej, nie m iałby pojęcia, że zachow ują
się oni inaczej wobec krew nych niż w obec obcych. Niektórzy antropolodzy
argumentowali, że nasze poczucie pokrew ieństw a nie m a nic w spólnego z bio­
logicznym pokrewieństwem. Obiegow a m ądrość marksistów, uniwersyteckich
feministek i kaw iarnianych intelektualistów obejm uje kilka zdum iew ających
twierdzeń: że rodzina nuklearna, składająca się z żony, męża i dzieci, jest histo­
ryczną aberracją, nieznaną w m inionych w iekach i poza światem zachodnim ;
że w prym itywnych szczepach m ałżeństw o jest rzadkością, panuje pełna sw o­
boda seksualna, a ludzie są w olni od zazdrości; że na przestrzeni w ieków pan
młody i panna młoda nie mieli nic do pow iedzenia w sprawie sw ojego m ałżeń­
stwa; że romantyczna miłość została wynaleziona przez trubadurów w średnio­
wiecznej Prowansji i polegała na cudzołożnej miłości rycerza do zamężnej
damy; że dzieci uważano za m iniaturow ych dorosłych; że w daw nych czasach
dzieci umierały tak często, iż nie robiło to wrażenia na ich m atkach; że troska o
własne dzieci to niedawny w ynalazek. Te przekonania są fałszywe. Krew fak­
tycznie jest gęstsza niż woda, ta zaś część naszej psychiki m a w pływ na każdy
aspekt ludzkiej egzystencji.

»ł*

* Polskim odpowiednikiem tego przysłow ia angielskiego jest: „Bliższa ciału k o szu la” -
przyp. red.

467
R odzina odgrywa ważną rolę we wszystkich społeczeństwach, trzonem jej
zaś jest matka ze swoimi biologicznymi dziećmi. Wszystkie społeczeństwa znają
instytucję m ałżeństwa. M ężczyzna i kobieta wstępują w publicznie uznany
zw iązek, którego głównym celem jest potomstwo; m ężczyzna ma „prawo”
w yłącznego dostępu seksualnego do kobiety; oboje są zobowiązani do inwe­
stow ania w swoje dzieci. Szczegóły się różnią, często zgodnie z wzorcem po­
krew ieństw a przyjętym w danym społeczeństwie. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy
m ężczyźni mogą być pewni, że są ojcami dzieci swoich żon, tworzy się rodzina
nuklearna, na ogół w pobliżu rozszerzonej rodziny męża. W mniejszej liczbie
społeczeństw, gdzie mężczyźni nie są tego tak pewni (na przykład, kiedy przez
długi czas przebywają poza domem zpow odu służby wojskowej czy prac rolni­
czych), rodziny żyją w pobliżu krewnych matki i głównymi męskimi dobroczyń­
cami dzieci są ich najbliżsi krewni ze strony matki — wujowie. Nawet wówczas
biologiczne ojcostwo jest uznawane i cenione. Obie strony rozszerzonej rodzi­
ny interesują się małżeństwem i dziećmi, a dzieci odczuwają solidarność z obie­
m a stronami, nawet kiedy oficjalne reguły pochodzenia uznają tylko jedną stro­
nę (jak w sprawie naszych nazwisk, które przechodzą z ojca na dzieci).
K obietom dzieje się lepiej, kiedy pozostają blisko swoich krewnych, a
m ężczyźni się do nich przenoszą, ponieważ są otoczone przez ojców, braci i
wujów, którzy m ogą im przyjść z pomocą w sporach z mężami. Zostało to
żyw o przedstaw ione w „Ojcu chrzestnym”, kiedy Sonny Corleone, syn głów­
nego bohatera granego przez Marlona Brando, niemal m orduje m ęża swojej
siostry, dowiedziawszy się, że ten ją bije. Życie naśladowało sztukę w dwie
dekady później, kiedy prawdziwy syn M arlona Brando Christian faktycznie
zam ordow ał kochanka swojej siostry, otrzymawszy inform ację, że ten ją bije.
Kiedy kobieta musi opuścić dom i mieszkać blisko rodziny m ęża, może się
zdarzyć, że będzie ją bezkarnie maltretował. W wielu społeczeństwach zachę­
ca się do małżeństw między kuzynami, które są stosunkowo harm onijne, po­
niew aż zw ykłe kłótnie między mężem a żoną łagodzi ich w zajem na sympatia
jak o krewnych.
W dzisiejszych czasach nie należy mówić, że rodzicielska m iłość cna co­
kolw iek wspólnego z biologicznym pokrewieństwem, ponieważ brzmi to jak
oczernianie rodziców z adoptowanymi dziećmi i pasierbami. Oczywiście, mał­
żonkow ie kochają swoje adoptowane dzieci; gdyby nie byli niezwykle zaanga­
żow ani w odtworzenie naturalnego doświadczenia rodziny, nigdy by nie adop­
towali dziecka. Powtórne związki zawierane przez rodziców dziecka to jednak

468
co innego. O jczym czy m acocha szukali współm ałżonka, a nie dziecka; dziec­
ko jest dodatkowym kosztem , któiy pojaw ia się jako część um owy. O jczym o­
wie i macochy m ają złą reputację; naw et słow nik Webstera w jednej ze swoich
dwóch definicji określa m acochę jak o „tę, która nie daje właściwej miłości czy
opieki” . Psycholodzy M artin Dały i M argo W ilson komentują:

N egatyw na charakterystyka ojczym ów i m acoch nie jest w żadnym razie szczegól­


ną cechą naszej kultury. Folklorysta, który sięga do potężnego M otif-Index o f Folk L ite­
raturę Stitha T hom psona, natknie się na takie dosadne streszczenia: „Zła m acocha ro z­
kazuje zam ordow ać sw oją pasierbicę” (m it irlandzki). „Pod nieobecność sw ojego męża
kupca zia m acocha każe pasierbicy pracow ać ponad siły, aż ta umiera z przepracow ania”
(Indie). Dla wygody Thompson podzielił opowieści o ojczymach na dwie kategorie: „okrutni
ojczymowie” i „lubieżni ojczym ow ie”. O d E skim osów po Indonezyjczyków, w każdej z
dziesiątków opow ieści ojczym i m acocha są czarnym i charakteram i.

Dały i W ilson zwracają uwagę, że wielu przedstawicieli nauk społecznych


zakłada, iż problemy nękające powtórne rodziny są spowodowane „m item okrut­
nej m acochy” . D laczego jednak, pytają, w tak wielu kulturach m acochy i oj­
czym ow ie m ieliby być obiektem takich sam ych oszczerstw? Ich w łasne w yja­
śnienie jest bardziej bezpośrednie.

Pow szechność historii K opciuszka (...)jest z pew nością odzw ierciedleniem p ew ­


nego podstaw ow ego, pow racającego napięcia w ludzkim społeczeństwie. N a przestrze­
ni ludzkiej historii kobiety często m usiały b y ć porzucane z m ałym i dziećm i i zarów no
ojcow ie, ja k i m atki często przedw cześnie w dow iełi. Jeśli pozostały p rzy życiu m ałżo­
nek chciał zaw rzeć nowy zw iązek m ałżeński, los dzieci stawał się problem atyczny. (...)
[W plem ionach Tikopia i Yanomamó m ąż] żąda śm ierci dzieci swojej now ej żony. Inne
rozw iązania obejm ow ały pozostaw ianie dzieci krew nym matki w w ieku pom enopau-
zalnym oraz lewirat, szeroko rozpowszechniony obyczaj (z prawa mojżeszowego), zgod­
nie z którym w dowę i jej dzieci dziedziczył brat łub bliski krewny zmarłego. W braku
takich rozwiązań dzieci musiały iść na przyczepkę jako pasierby pod opiekę niekrewnych,
nie zainteresowanych ich losem. Z p ew n o ścią m iały praw dziw y pow ód do trw ogi.

Jak w ynika z badań przeprow adzonych w śród em ocjonalnie zdrow ych ro­
dzin z klas średnich w Stanach Zjednoczonych, tylko połowa ojczym ów i jedna
czw arta m acoch twierdziła, że m ają „rodzicielskie uczucia” dla sw oich pasier­
bów, a jeszcze mniej twierdziło, że je „kocha” . W olbrzymiej literaturze popu-
lam opsychołogicznej na tem at pow tórnych rodzin dom inuje jeden tem at: ra­
dzenie sobie z antagonizmami. W ielu profesjonalistów doradza teraz rodzinom
z konfliktam i, by zrezygnowały z ideału pow ielenia rodziny biologicznej. Dały

469
i W ilson stwierdzili, że mieszkanie z ojczym em lub m acochą jest zmienną w
najsilniejszym stopniu zwiększającą ryzyko m altretow ania dzieci, jaką kiedy­
kolw iek zidentyfikow ano. Jeśli chodzi o najpow ażniejsze przestępstwo, czyli
m orderstw o, prawdopodobieństwo zabicia m ałego dziecka przez niebiologicz-
nego rodzica może być od czterdziestu do stu razy w iększe niż przez biologicz­
nego, naw et kiedy bierze się pod uw agę dodatkow e czynniki - nędzę, wiek
m atki, cechy ludzi, którzy m ają tendencję do zaw ierania powtórnych związ­
ków małżeńskich.
O jczym ow ie i macochy z pewnością nie są bardziej okrutni niż ktokolwiek
inny. Rodzicielstw o jest unikatowe wśród ludzkich zw iązków ze względu na
sw oją jednostronność. Rodzice dają, dzieci biorą. Z oczywistych przyczyn ewo­
lucyjnych ludzie są tak skonstruowani, że chcą w ten sposób poświęcać się dla
w łasnych dzieci, ale nie dla nikogo innego. C o gorsza, dzieci są tak skonstru­
ow ane, by żądały tych poświęceń od dorosłych, których opiece są powierzone,
dlatego są czasam i wręcz drażniące dla tych, którzy nie są ich rodzicami czy
bliskimi krewnymi. Pisarka Nancy Mitford powiedziała: „Kocham dzieci, szcze­
gólnie kiedy płaczą, bo wtedy ktoś je zabiera” . Jeśli jednak jesteś żonaty z
m atką dzieci, nikt ich nigdy nie zabierze. O bojętność ojczym ów i macoch wo­
bec pasierbów , nawet antagonizm między nim i, je s t po prostu standardową re­
akcją człow ieka na innego człowieka. To nieskończona cierpliw ość i szczo­
drość biologicznego rodzica jest czymś szczególnym . N ie pow inno to zmniej­
szyć naszego uznania dla wielu życzliwych ojczym ów i macoch; wręcz prze­
ciw nie, poniew aż są oni szczególnie dobrym i i pośw ięcającym i się ludźmi.

*%
M ów i się często, że istnieje większe praw dopodobieństw o, iż zabije nas
krew ny w domu niż bandyta na ulicy. B rzm i to podejrzanie dla każdego, kto
zna teorię ewolucji, i okazuje się nieprawdą.
Statystyki zabójstw stanowią ważny dowód dla teorii o stosunkach między­
ludzkich. Jak wyjaśniają Dały i Wilson: „Zabicie przeciw nika je st ostateczną
techniką rozwiązania konfliktu i nasi przodkow ie odkryli to na długo przedtem,
nim stali się ludźm i”. Nie m ożna zlekceważyć zabójstw jak o produktu chorych
um ysłów czy chorego społeczeństwa. N ajczęściej zabójstw o jest nieplanowa­
ne i niepożądane; jest katastrofalnym punktem kulm inacyjnym nasilającego się
sporu, którego strony zbyt długo balansow ały na kraw ędzi. Sprawia to, że za-

470
bójstwo je st doskonałym probierzem konfliktu i jeg o przyczyn. W przeci wień­
stwie do pomniejszych konfliktów, o których m ożna się dowiedzieć jedynie ze
sprawozdań ich uczestników, często koloryzowanych, w wyniku zabójstwa znika
człow iek lub znajduje się zwłoki, które trudno zignorow ać, i spraw a je st dro­
biazgow o badana oraz dokumentowana.
L udzie mordują czasami swoich krew nych. Istnieje dzieciobójstwo, syno-
bójstwo, ojcobójstwo, matkobójstwo, bratobójstwo, zabójstwo żony, zabójstwo
rodzinne i wiele innych nie nazwanych rodzajów zabijania krewnych. W typo­
wych danych z am erykańskiego w ielkiego m iasta jed n ą czwartą wszystkich
zabójstw popełniają obcy, połow ę znajom i, a jed n ą czw artą „krew ni”. W ięk­
szość tych krewnych jednak nie jest krewnym i biologicznymi. Są to m ałżonko­
wie, teściowie i pasierbowie. Tylko od dw óch do sześciu procent ofiar zabójstw
pada z ręki swoich biologicznych krew nych. W rzeczyw istości, naw et te dane
są z pew nością zawyżone. Ludzie spotykają się ze swoimi biologicznymi krew ­
nymi częściej niż z innymi ludźm i, a w ięc krew ni są częściej na odległość
uderzenia. Jeśli koncentrujem y się na ludziach m ieszkających razem , a więc
gdy m ożliw ość bliskiego kontaktu jest stałą zm ienną, stwierdzamy, że ryzyko
śmierci z ręki osoby niespokrewnionej je st conajm niej jedenaście razy wyższe
niż ryzyko śmierci z rąk krewnego.
Deeskalacja konfliktów między biologicznymi krewnymi jest częścią więk­
szego w zorca solidarności zw anego nepotyzm em . W codziennym użyciu to
słowo odnosi się do w yśw iadczania przysług krew nym (dosłow nie wnukom,
siostrzeńcom , bratankom, od łac. nepos) ja k o dodatkow ej prerogatywy w yko­
nywanej pracy czy pozycji społecznej. Instytucjonalny nepotyzm je st w na­
szym społeczeństwie oficjalnie niedozwolony, chociaż szeroko praktykowany,
w w iększości społeczeństw natom iast ludzie są zdziwieni, kiedy słyszą, że trak­
tujemy go jak o występek. W wielu krajach now o m ianow any urzędnik zwalnia
wszystkich swoich podwładnych i zastępuje ich krewnym i. Krewni są natural­
nymi sprzymierzeńcam i i przed w ynalezieniem rolnictw a oraz m iast społecz­
ności były zorganizowane wokół klanów składających się z krewnych. Jednym
z podstawowych pytań antropologii je st to, ja k ludy łowiecko-zbierackie dzielą
się na grupy czy wsie, z reguły liczące około pięćdziesięciu członków, choć
liczba się różni zależnie od czasu i m iejsca. N apoleon Chagnon zgromadził
drobiazgową genealogię, łączącą tysiące członków plem ienia Yanomamó, ludu
tropikalnych lasów Amazonki, których badał przez trzydzieści lat. Pokazał on,
że pokrewieństw o jest czynnikiem cem entującym wsie. Bliscy krewni rzadziej

471
się kłócą i częściej przychodzą sobie z pom ocą podczas kłótni z innymi. Wieś
dzieli się w m iarę wzrostu populacji, m ieszkańcy stają się m niej ze sobą spo­
krewnieni i coraz bardziej działają sobie na nerwy. W ybucha kłótnia, lojalności
dzielą się zgodnie z liniami pokrewieństwa i jedna strona opuszcza wioskę wraz
z bliższym i krew nym i, żeby założyć nową.

***
M ałżonkow ie są najbardziej znanym przykładem fikcyjnych krewnych:
genetycznie niespokrewnionych ludzi, których nazyw a się krewnym i i którzy
dom agają się uczuć kierowanych zazwyczaj do krewnych. Biolog Richard Ale-
xander zw rócił uwagę, że jeśli małżonkowie są wierni, to każde działa na rzecz
dzieci ze zw iązku, a nie na rzecz innych krew nych, oraz jeśli małżeństwo trwa
całe życie, to genetyczne interesy pary są identyczne. Ich geny tworzą wspólny
pakiet w ich dzieciach i to, co jest dobre dla jed nego z małżonków, jest dobre
również dla drugiego. W tych wyidealizowanych warunkach miłość małżeńska
pow inna być silniejsza niż jakakolwiek inna.
W rzeczyw istości biologiczni krewni żądają od m ałżonków lojalności, a
p oza tym nikt nie może być pewien, że w spółm ałżonek jest w stu procentach
wierny. Z w ykle siłę miłości małżeńskiej m ożna ustalić na jakim ś optymalnym,
średnim poziom ie, odzwierciedlającym ogólne praw dopodobieństw o nepoty­
zmu, niew ierności, porzucenia i wdowieństwa. Ludzie są jednak wrażliwi na
konkretne fakty w ich małżeństwach i nastrajają uczucia zgodnie z nimi. Dla
biologa n ie je s t niespodzianką, że główną przyczyną konfliktów m ałżeńskich;
są teściow ie, niewierność i pasierbowie.
Poniew aż geny pary małżeńskiej jadą na tym sam ym wózku, a każde z
m ałżonków m a wspólne geny ze swymi krewnym i, ci ostami są zainteresowani
ich m ałżeństw em ze względów praktycznych i uczuciow ych. Jeśli twój syn
żeni się z m oją córką, nasz genetyczny los je st częściow o związany we wspól­
nych w nukach i w związku z tym to, co je st dobre dla ciebie, jest dobre dla
mnie. M ałżeństw a czynią z teściów naturalnych sprzym ierzeńców i jest to jed­
na z przyczyn, dla której we wszystkich kulturach m ałżeństw a są sojuszami
m iędzy klanam i, a nie tylko między m ałżonkam i. D rugą przyczyną jest to, że
kiedy rodzice m ają władzę nad swoimi dorosłym i dziećm i, ja k to do niedawna
było we w szystkich kulturach, dzieci są znakom itym tow arem na wymianę.
Poniew aż m oje dzieci nie mogą się pobrać ze sobą, ty m asz coś, czego ja po­

472
trzebuję: m ałżonka dla m ojego dziecka. Posag i zapłata za pannę m łodą są
pow szechne w ludzkich kulturach, chociaż dobra takie ja k status i poparcie w
konfliktach z trzecią stroną także uw zględnia się w transakcji. Podobnie jak we
w szystkich transakcjach w biznesie, pom yślna sprzedaż czy w ym iana potom ­
stw a je st dow odem dobrej woli stron i w zm acnia ich w zajem ne zaufanie w
przyszłości. Tak więc teściow ie są partneram i zarów no genetycznym i, jak i w
biznesie.
D bający o przyszłość rodzice pow inni starannie rozw ażyć w ybór teściów.
Powinni nie tylko ocenić ich aktyw a i solidność, ale także oszacować, czy doza
dobrej woli, która przychodzi gratis wraz ze w spólnym genetycznym intere­
sem w postaci wnuków, zostanie ja k najlepiej w ykorzystana. M ożna ją zm ar­
nować na pew nego już sprzymierzeńca bądź na nieubłaganego wroga, ale może
być rozstrzygająca dla klanu, którego sym patie są gdzieś pośrodku. Strategicz­
ne sw atanie jest jednym z rezultatów psychologii pokrewieństwa; drugim są regu­
ły dotyczące tego, kto się z kim pobiera. W wielu kulturach zachęca się do koja­
rzenia małżeństw między dziećmi brata i siostry, zakazuje natomiast małżeństw
między dziećm i dwóch braci lub dw óch sióstr. Skąd to rozróżnienie? R ozw aż­
my najbardziej powszechny układ, w którym córki wym ienia się między klana­
mi spokrew nionych m ężczyzn, ty zaś w yobraź sobie, że się zastanaw iasz nad
m ałżeństw em z różnymi kuzynami (nie m a znaczenia, czy jesteś mężczyzną czy
kobietą). Jeśli poślubisz dziecko brata matki lub siostry ojca, dokonasz wymiany z
wypróbowanym partnerem handlowym: z klanem, z którym twoja własna rodzina
(na czele której stoi twój dziadek ze strony ojca) wym ieniała pannę m łodą w
przeszłości (twoją matkę albo ciotkę). Jeśli zaw rzesz zw iązek z dzieckiem bra­
ta ojca lub siostry matki, to albo będzie to m ałżeństw o w ew nątrz klanu (jeśli
twój ojciec i ojciec potencjalnego współm ałżonka są braćmi), co nie wniesie żad­
nych dóbr z zewnątrz, albo z kimś z obcego klanu (jeśli twoja matka i matka
potencjalnego współmałżonka są siostrami).
Z tych intryg w ywodzą się dw a w spółczesne mity o związkach rodzinnych
w tradycyjnych społecznościach: ludzie nie m ają prawa głosu w kwestii wybo­
ru w spółm ałżonka, a pokrew ieństw o nie m a nic wspólnego ze stopniem gene­
tycznego pokrew ieństw a. W pierw szym m icie je st ziarno prawdy, ponieważ
w szędzie rodzice starają się m ieć tyle władzy, ile to m ożliwe, by móc wpłynąć
na w ybór współm ałżonków swoich dzieci. D zieci nie akceptują jednak biernie
wyboru rodziców. Z w yborem partnera wiążą się w szędzie silne uczucia - to
jest w łaśnie rom antyczna m iłość - zaręczyny zaś są często zaciekłym i zm aga­

473
niam i m iędzy rodzicam i i dziećmi: Nawet kiedy w ostatecznym rachunku de­
cydują rodzice, dzieci agitują dniem i nocą, oznajm iając swoje uczucia, te zaś
niemal zawsze w ażą n a decyzji. Akcja książki Dzieje Tew jiM leczarza Szolema
Aleichem a (zaadaptow anej na musical „Skrzypek na dachu”) rozgryw a się na
tym polu bitew nym , a podobne wątki m ożna znaleźć na całym świecie. Kiedy
córka ucieka z ukochanym , jest to katastrofa dla rodziców. Nie dochodzą do
skutku zaw arte um ow y lub znikają strategiczne okazje życia. Co gorsza, jeśli
rodzice przyrzekli dziecko całe lata wcześniej - co zdarza się często, ponieważ
dzieci rodzą się w różnym czasie, druga strona m usi w ięc zaczekać, aż dziecko
osiągnie odpow iedni wiek - to znajdują się teraz w sytuacji kogoś, kto nie
dotrzymał zobowiązania, i są zdani na łaskę i niełaskę lichwiarzy. Rodzice mogli
się też zapożyczyć po uszy, żeby kupić współm ałżonka dla dziecka, które ucie­
kło. N iedotrzym anie obietnicy zawarcia m ałżeństw a je st głów ną przyczyną
waśni i wojen w tradycyjnych społecznościach. Biorąc pod uw agę, jak wysoka
jest stawka, nic dziw nego, że pokolenie rodziców zaw sze naucza, iż roman­
tyczna m iłość je s t fryw olna lub w ogóle nie istnieje. Intelektualiści, którzy do­
szli do wniosku, że rom antyczna miłość jest niedaw nym w ynalazkiem średnio­
wiecznych trubadurów lub hollywoodzkich scenarzystów, przyjęli tę propa­
gandę establishm entu za dobrą monetę.
Ci, którzy uznają fikcyjne pokrewieństwo za dow ód, że pokrewieństwo
nie m a nic w spólnego z biologią, także dali się nabrać na oficjalną doktrynę.
Dużym problem em z regułam i dotyczącymi małżeństw, takim i jak nakazywa­
nie m ałżeństw m iędzy dziećm i braci i sióstr, jest fakt, że takie dane jak wiek i
płeć w grupie ulegają zmianom , więc czasami nie m a odpow iedniego partnera
dla dziecka. Podobnie jak to jest ze wszystkimi regułam i, w yzwaniem jest obej­
ście ich bez czynienia z nich farsy. Oczywistym rozw iązaniem jest przedefi-
niowanie, kto jest czyim krewnym. O dpowiedniego kaw alera m ożna nazwać
bratem ciotecznym , naw et jeśli drzewo genealogiczne m ów i coś innego, ratu­
jąc w ten sposób córkę przed staropanieństwem bez ustalania precedensu, że
inne dzieci m ogą się pobierać według własnego uznania. W głębi serca nikt
jednak nie daje się nabrać na te ratujące tw arz m anewry. Podobną hipokryzję
stosuje się do innych fikcyjnych krewnych. Poniew aż z pokrew ieństw em wią­
żą się tak potężne em ocje, manipulatorzy próbują w ykorzystać je w celu wy­
tworzenia solidarności między osobami niespokrewnionymi, nazywając jekrew-
niakam i. Przez wieki taktykę tę odkrywano na now o raz za razem , począwszy
od wodzów plemion, a na współczesnych kaznodziejach i sentymentalnych mu­

474
zykach rockowych skończywszy. Ale nawet wśród plem ion, gdzie fikcyjne ety­
kietki krew nego traktuje się z najwyższą pow agą, jeśli pryw atnie przyciśniesz
kogoś do m uru, to przyzna on, że taki a taki w rzeczyw istości nie jest jego
bratem czy kuzynem . Kiedy zaś w sprzeczce ludzie ujaw niają sw oje prawdzi­
we oblicze, em ocje idą zawsze w parze z biologicznym pokrew ieństw em , a nie
z fikcyjnym . W ielu w spółczesnych rodziców m ów i sw oim dzieciom , żeby
zw racały się do przyjaciół rodziny per „w ujku” i „ciociu”. K iedy byłem dziec­
kiem, m oi przyjaciele i ja nazywaliśm y ich oszukanym i ciociam i i wujkami.
Dzieci są jeszcze bardziej niewzruszone w oporze przeciw ko pow szechnym
naciskom nazyw ania ojczym ów i m acoch tatą i m am ą.

Tfi ifS

Przez tysiąclecia em ocje krew niacze kształtow ały najw iększe naw et spo­
łeczeństw a. Zasięg rodzicielskiej miłości m oże się rozciągnąć na pokolenia
przez dary i dziedziczenie. Rodzicielska m iłość pow oduje fundam entalny p a­
radoks polityki: żadne społeczeństwo nie m oże być rów nocześnie sprawiedli­
we, w olne i równe. Jeśli jest sprawiedliwe, to ci, którzy ciężej pracują, mogą
zgrom adzić więcej. Jeśli jest wolne, to ludzie przekazują sw oje bogactw o wła­
snym dzieciom . Ale wówczas nie m oże być równe, poniew aż niektórzy odzie­
dziczą bogactw o, którego nie zarobili. Od czasu, kiedy Platon zw rócił na to
uwagę w Republice, większość ideologii politycznych m ożna zdefiniow ać na
podstaw ie ich stanowiska, z którego z tych ideałów należy zrezygnow ać na
rzecz pozostałych.
Inną zaskakującą konsekw encją krewniaczej solidarności jest to, że rodzi­
na je s t organizacją wywrotową. Ta konkluzja jest sprzeczna z praw icow ym
poglądem , że K ościół i państw o zawsze były niezachwianym i stronnikam i ro­
dziny, oraz lew icow ym , że rodzina to burżuazyjna, patriarchalna instytucja,
której celem je s t uciskanie kobiet, osłabianie solidarności klasow ej i produko­
wanie potulnych konsumentów. D ziennikarz Ferdinand M ount udokum ento­
wał tezę, że każdy polityczny i religijny ruch w historii starał się podm inow ać
rodzinę. Przyczyny są oczywiste. Rodzina to nie tylko ryw alizująca koalicja,
konkurująca o lojalność jednostki - jest to rywal, który m a niezasłużoną prze­
wagę: krew ni bardziej dbają o siebie naw zajem niż tow arzysze. U dzielają ne-
potystycznych korzyści, przebaczają codzienne tarcia, które obciążają inne or­
ganizacje, i nie pow strzym ują się przed niczym, żeby pom ścić krzyw dę uczy­

475
nioną jednemu ze swego grona. Leninizm, nazizm i inne totalitarne ideologie
zawsze żądały nowej lojalności, „wyższej” niż w ynikająca z w ięzów rodzin­
nych i sprzecznej z nimi. Tak samo postępowały religie, od w czesnego chrze­
ścijaństwa do sekty Moona („My jesteśm y teraz twoją rodziną!”). W ewangelii
według św. Mateusza 10,34-37 Jezus mówi:

Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziem ię. N ie przyszedłem przy­


nieść pokój, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z je g o ojcem , córkę z matką,
synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człow ieka jeg o dom ow nicy. Kto kocha ojca
lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest M nie g o d zien 1.

Kiedy Jezus powiedział:„Dopuśćcie dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść


do Mnie”, mówił, że nie powinny iść do rodziców.
Po odniesieniu sukcesu religie i państwa zdają sobie w końcu sprawę z
tego, że muszą współistnieć z rodzinami, ale robią, co m ogą, aby je ograniczyć;
dotyczy to szczególnie tych, które mogą stanowić największe zagrożenie. An­
tropolog Nancy Thomhill stwierdziła, że w większości kultur praw a dotyczące
kazirodztwa nie powstały po to, by uporać się z problemami m ałżeństw między
braćmi i siostrami; bracia i siostry wcale nie chcą się pobierać. Chociaż kazi­
rodztwo między rodzeństwem m ożna objąć zakazem, gdyż pom oże to w jego
legitymizacji, rzeczywistym celem tych praw są małżeństwa, które grożą inte­
resom prawodawców. Chodzi o reguły zakazujące m ałżeństw między odleglej­
szymi krewnymi, takimi jak kuzyni, które ogłaszają władcy rozwarstwionych
społeczeństw, aby zapobiec akumulacji bogactwa i władzy w rodzinach, które
mogą się stać potencjalnymi rywalami. Antropolog Laura B etzig pokazała, że
średniowieczne reguły kościelne dotyczące seksu i m ałżeństw a były także bro­
nią przeciwko dziedzicznym dynastiom. W feudalnej Europie rodzice nie zapi­
sywali w testamencie równych części dóbr wszystkim swoim dzieciom. Ziemi
nie można było dzielić w każdym pokoleniu, bo działki stałyby się bezużytecz­
nie małe, tytuł do własności ziemskiej mógł więc przypaść tylko jednem u spad­
kobiercy. Powstał obyczaj primogenitury, zgodnie z którym w szystko przypa­
dało najstarszemu synowi, a pozostali wyruszali w świat w poszukiwaniu szczę­
ścia, często zaciągając się do armii lub próbując kariery w Kościele. Kościół
zapełnił się wydziedziczonymi młodszymi synami, którzy następnie tak mani­
p ulow ali regułam i d o ty czą cy m i m ałże ń stw , ż e b y u tru d n ić w ła śc i­

1 Biblia Tysiąclecia, wydanie IV, Poznań-Warszawa 1988

476
cielom i posiadaczom tytułów do w łasności ziem skiej posiadanie prawnego
spadkobiercy. Jeśli nie mieli syna, w łasność i tytuły przechodziły z pow rotem
na wydziedziczonych braci lub na Kościół, którem u służyli. Z godnie z ich pra­
wami m ężczyzna nie m ógł się rozwieść z bezpłodną żoną, ożenić ponow nie za
jej życia, zaadoptow ać spadkobiercę, mieć spadkobiercę z kobietą bliżej z nim
spokrewnioną niż siódmy stopień kuzynostwa, czy też odbyw ać stosunki płcio­
we w różne w ym ienione dni, które razem daw ały ponad pół roku. Historia
Henryka V III przypom ina, że znaczna część europejskiej historii obraca się
w okół walki m iędzy potężnym i jednostkam i, próbującym i w ykorzystać uczu­
cia rodzinne dla politycznych zdobyczy - zaw ierającym i strategiczne związki
m ałżeńskie, dążącym i do posiadania spadkobierców - a innym i potężnym i jed­
nostkam i, próbującym i im to udaremnić.

Rodzice i dzieci
Racją bytu i celem wszelkich wysiłków i walki organizmu zaprojektowane­
go przez dobór naturalny jest pozostawienie potomstwa. M iłość rodzica do dziec­
ka powinna być ogromna i taka jest. Ale nie powinna być bezgraniczna. Robert
Trivers odkrył subtelne, ale głębokie następstwa genetyki dla psychologii rodziny.
W w iększości gatunków płciow ych rodzice przekazują pięćdziesiąt pro­
cent swoich genów każdem u z potom stwa. Strategia m aksym alizow ania liczby
genów w następnym pokoleniu polega na produkcji tylu dzieci, ile to możliwe,
tak szybko, ja k to możliwe. To w łaśnie robi większość organizm ów. Organi­
zm y dzieci są jed n ak w rażliwsze niż dorosłych, poniew aż są m niejsze i mniej
doświadczone, dlatego u większości gatunków większość z nich nie dożyw a do
dorosłości. W szystkie organizm y stoją więc przed w yborem , czy przeznaczyć
swój czas, kalorie i ryzyko na opiekę nad istniejącym potom stw em , zw iększa­
jąc je g o szansę przeżycia, czy na m asow ą produkcję now ego potom stw a, po­
zw alając m u na sam odzielne radzenie sobie. Zależnie od szczegółów ekosyste­
m u i planu budow y danego gatunku, obie strategie m ogą przynieść zysk. Ptaki
i ssaki w ybrały opiekę nad potom stw em , w tym ssaki przez skrajny krok w
postaci w yew oluow ania narządów, które odciągają składniki odżyw cze z ich
w łasnych ciał i przeznaczają dla potom stw a w postaci mleka. Ptaki i ssaki in­
w estują kalorie, czas, ryzyko i zużycie własnego organizm u w potom stw o, na­
grodą je s t zaś w zrost szans jego przeżycia.

477
Teoretycznie rodzic mógłby posunąć się do drugiej skrajności i dbać o swoje
pierw orodne dziecko całe jego życie - na przykład karm iąc piersią aż do swo­
jej śmierci ze starości. To nie miałoby jednak większego sensu, poniew aż w
pew nym m om encie kalorie zamienione w mleko m ożna lepiej zainwestować w
noszenie i w ykarm ienie now ego potomka. W m iarę ja k pierw orodny rośnie,
każde dodatkow e pół litra m leka staje się coraz mniej istotne dla jego przeży­
cia, jest też coraz lepiej wyposażony do sam odzielnego znajdow ania żywno­
ści. M łodsze potom stw o staje się lepszą inwestycją i rodzic pow inien odstawić
starsze od piersi.
Rodzic pow inien przenieść inwestycję ze starszego dziecka na młodsze,
kiedy korzyść m łodszego jest w iększa niż koszty poniesione na starszego.
Wyliczenie to oparte jest na fakcie, że dzieci są w rów nym stopniu spokrewnio­
ne z rodzicem . Są to jednak kalkulacje z punktu widzenia rodzica; pierwsze
dziecko widzi to inaczej. M a pięćdziesiąt procent tych sam ych genów co młod­
sze rodzeństwo, ale sto procent tych samych genów co ono samo. Z jego punk­
tu w idzenia rodzic pow inien kontynuować inwestowanie w niego, dopóki ko­
rzyść m łodszego rodzeństw a nie je st dwukrotnie większa niż koszt poniesiony
na niego. G enetyczne interesy rodzica i dziecka rozchodzą się. K ażde dziecko
powinno chcieć więcej rodzicielskiej opieki, niż rodzic je st skłonny dać, ponie­
waż chce on inw estow ać we wszystkie swoje dzieci p o rów no (stosownie do
ich potrzeb), podczas gdy każde dziecko chce większej inw estycji dla siebie.
Jest to konflikt m iędzy rodzicem a potomkiem. W istocie je st to rywalizacja
rodzeństwa: rodzeństw o w spółzawodniczy m iędzy sobą o rodzicielskie inwe­
stycje, podczas gdy rodzic byłby najszczęśliwszy, gdyby każde z dzieci zaak­
ceptowało udział proporcjonalny do swoich potrzeb. Ale ryw alizacja rodzeń­
stwa może się rów nież rozgryw ać z udziałem rodziców. M ów iąc językiem
ewolucji, rodzic odm aw ia inwestycji w jednego potom ka tylko dlatego, by
oszczędzić zasoby dla następnych. Konflikt potom ka z rodzicem je st w rzeczy­
wistości ryw alizacją z nie narodzonym rodzeństwem.
Namacalnym przykładem jest konflikt wiążący się z odstawianiem od piersi.
Kalorii, jak ie m atka zam ienia w m leko, nie m ożna przeznaczyć na zrodzenie
nowego potom ka, dlatego karm ienie piersią znosi owulację. W pew nym mo­
mencie m atka z grom ady ssaków odstawia swoje m łode od piersi, żeby jej
organizm m ógł się przygotow ać do rodzenia następnych potom ków. Kiedy to
robi, młody ssak podnosi piekielny raban, domagając się dostępu do piersi przez
tygodnie lub m iesiące, nim pogodzi się z losem.

478
Kiedy w spom niałem o teorii konfliktu rodziców z potom kam i, żeby pocie­
szyć kolegę, którego dw uletni syn stał się utrapieniem po narodzinach m łod­
szego brata, odwarknął: „M ów isz tylko tyle, że ludzie są sam o lu b n i!” . R odzi­
cowi, którem u od w ielu tygodni nie dają zasnąć, m ożna w ybaczyć, że nie zro­
zumiał puenty. Oczywiście, że rodzice nie są sam olubni; są najm niej sam olub­
nymi istotami w znanym nam wszechświecie. Nie są jednak nieskończenie bez­
interesowni, bo inaczej każde jęczenie i napad gniew u byłyby w ich uszach
m uzyką. Ta teoria tw ierdzi, że rów nież dzieci nie są całkow icie sam olubne.
Gdyby były, m ordow ałyby każdego nowo narodzonego brata czy siostrę, by
m ieć dla siebie w szystkie rodzicielskie inwestycje, i żądałyby karm ienia pier­
sią przez całe życie. N ie są jednak, ponieważ z istniejącym i przyszłym rodzeń­
stwem łączy je częściowe pokrewieństwo. Gen, który spowodowałby, iż dziec­
ko zam orduje swoją now o narodzoną siostrę, z pięćdziesięcioprocentow ym
prawdopodobieństwem zniszczy także kopię sam ego siebie, a u w iększości ga­
tunków koszt jest w yższy niż korzyść posiadania całego m leka m atki w yłącz­
nie dla siebie. (U niektórych gatunków, jak hieny cętkow ane i niektóre ptaki
drapieżne, koszty nie są w iększe od korzyści i rodzeństw o faktycznie m orduje
się wzajemnie). Gen, który spowodowałby, że piętnastolatek chciałby ssać mleko
matki, uniem ożliw iłby jej w yprodukow anie now ych kopii tego genu w zdol­
nym do życia rodzeństwie. Koszt byłby dwukrotnie wyższy niż korzyść, dlatego
większość organizmów dba o interesy rodzeństwa, uwzględniając jednak koszty
własne. Puenta tej historii nie je st taka, że dzieci chcą brać czy że rodzice nie
chcą dawać, lecz że dzieci chcą brać więcej, niż rodzice chcą daw ać.

***
K onflikt ro d zic-potom ek rozpoczyna się w łonie matki. K obieta z nie na­
rodzonym dzieckiem w ydaje się uosobieniem harm onii i opiekuńczości, ale
wewnątrz niej odbyw a się nieustępliw a walka. Płód stara się w ydobyć z ciała
matki składniki odżyw cze kosztem jej zdolności rodzenia przyszłych dzieci.
M atka stara się oszczędzać zasoby, chcąc zachować je w zapasie dla następ­
nych dzieci. Łożysko jest tkanką płodu, która dokonuje inwazji ciała m atki i
włącza się w jej krwiobieg. Przez nią płód w ydziela horm on, który zw iązuje
m atczyną insulinę, podnosząc poziom cukru w e krwi, ściąganego następnie
przez płód. W ynikająca z tego cukrzyca zagraża jednak zdrowiu m atki i w toku
ewolucji zw alczała to, wydzielając więcej insuliny, co skłaniało płód do wy-

479
dzielania większej ilości związującego insulinę hormonu i tak dalej, aż horm o­
ny osiągnęły tysiąckrotność swojej zwykłej koncentracji. Biolog D avid Haig,
który pierwszy dostrzegł prenatalny konflikt rodzic-potomek, zauważył, że pod­
wyższony poziom hormonów jest jak podniesione głosy: stanowi sygnał kon­
fliktu. W ram ach podobnej zabawy w przeciąganie liny płód podnosi ciśnienie
krw i matki, ściągając do siebie więcej składników odżywczych kosztem jej
zdrowia.
W alka trwa po urodzeniu dziecka. Pierwsza decyzja matki dotyczy tego,
czy pozw olić nowo narodzonemu umrzeć. Dzieciobójstwo było praktykowane
w e w szystkich kulturach świata. W naszej „zabijanie niemowląt” jest synoni­
m em deprawacji, jednym z najbardziej szokujących przestępstw. M ożna by są­
dzić, że jest to forma darwinowskiego sam obójstwa i dowód, że wartości innej
kultury są niew spółm ierne z naszymi. Dały i W ilson pokazują, że tak niejest.
R odzice wszystkich gatunków stają przed wyborem, czy kontynuować in­
w estow anie w nowo narodzonego. R odzicielska inwestycja ma swoją cenę i
jeśli now orodek prawdopodobnie umrze, nie m a sensu marnować środków na
w ychow yw anie go. Czas i kalorie można lepiej zużyć na jego towarzyszy z
m iotu czy gniazda, na nowego potom ka lub odłożyć w oczekiwaniu na lepsze
okoliczności. Tak więc większość zw ierząt pozwala swoim karłow atym lub
chorow itym potom kom umrzeć. Podobna kalkulacja towarzyszy dzieciobój­
stwu u ludzi. W społecznościach łowców-zbieraczy kobiety mają pierwsze dziec­
ko przed dw udziestym rokiem życia, karm ią je piersią w miarę potrzeby przez
cztery bezpłodne lata i widzą, ja k wiele z nich umiera przed osiągnięciem wie­
ku dorosłego. Jeśli kobieta ma szczęście, może wychować dwoje lub troje dzie­
ci do dojrzałości. (Duża liczba rodzeństwa naszych dziadków jest historyczną
aberracją, wynikającą z tego, że rolnictwo dostarcza substytutów matczynego
mleka). Aby wychować nawet niewielką liczbę dzieci do wieku dorosłego,
kobieta m usi dokonywać trudnych wyborów. Kobiety w wielu kulturach świata
pozw alają niem owlętom umrzeć w okolicznościach, w których szansa przeży­
cia je s t mała: kiedy dziecko je st zdeform owane, je st bliźniakiem, nie m a ojca
lub ojcem jest mężczyzna nie będący m ężem kobiety, matka zaś jest młoda (a
więc m oże jeszcze raz spróbować), kiedy brak społecznego poparcia, kiedy
niem owlę urodziło się wkrótce po poprzednim dziecku, kiedy matka jest prze­
ciążona starszym potom stwem lub jest w rozpaczliwym położeniu z innego
powodu, na przykład panującego głodu. We współczesnych społeczeństwach
Zachodu dzieciobójstwo zdarza się w podobnych sytuacjach. Statystyki wyka-

480
żują, że matki, które pozw alają swoim dzieciom umrzeć, są m łode, biedne i
niezamężne, istnieje w iele w yjaśnień tego zjawiska, ale jest m ało praw dopo­
dobne, by paralela z resztą św iata była przypadkowa.
D zieciobójczynie nie są bez serca i naw et kiedy śm iertelność niem ow ląt
jest pow szechna, ludzie nigdy nie traktują beztrosko młodego życia. M atki od­
czuwają dzieciobójstwo jako nieuniknioną tragedię. Rozpaczają po dziecku i p a ­
miętają je z bólem przez całe życie. W wielu kulturach ludzie próbują nie przywią­
zywać się do noworodka, dopóki nie są pewni, że przeżyje. M ogą go nie dotykać,
nie nadawać mu imienia czy prawnej osobowości, dopóki niebezpieczny okres się
nie skończy, bardzo podobnie do naszych obyczajów chrzcin czy obrzezania.
Te fakty m ogą kształtow ać uczucia matek, w pływ ające na decyzję zatrzy­
mania dziecka bądź pozw olenia, by umarło. B agatelizow ano depresję poporo­
dową, uważając ją zah o rm onalne delirium, podobnie jed n ak ja k to je st z w yja­
śnianiem w szystkich złożonych uczuć, trzeba zapytać, dlaczego m ózg je st tak
zbudowany, że pozw ala horm onom na takie efekty. Przez w iększość ew olucyj­
nej historii ludzkości każda m atka po porodzie miała powody, by zatrzym ać się
na chw ilę i zrobić spis inw entarza. Stała przed wyborem definity w nej tragedii
teraz i zagrożenia jeszcze w iększą tragedią w przyszłości, a nie był to łatwy
wybór. N aw et dzisiaj m atki w depresji, niepewne, ja k sobie p o radzą z now ym
ciężarem , zastanaw iają się zw ykle nad prawdziwym i problem am i. D epresja
jest najcięższa w okolicznościach, które gdzie indziej na świecie doprow adzają
matki do dzieciobójstw a, w takich sytuacjach jak bieda, konflikt m ałżeński i
samotne m acierzyństwo.
Em ocjonalna reakcja zw ana „związaniem ” (bonding) je st rów nież z pew ­
nością bardziej w yrafinow ana, niż głosi stereotypowy pogląd, zgodnie z któ­
rym kobieta w jednej chw ili przyw iązuje się do dziecka na całe życie, jeśli ma
z nim kontakt w krytycznym m om encie po urodzeniu, tak ja k ofiary Pucka w
Śnie nocy letniej rozkochiw ały się w pierwszej osobie, jak ą zobaczyły po obu­
dzeniu. M atki w ydają się przechodzić od chłodnej oceny now orodka oraz w ła­
snych perspektyw na przyszłość, przez uznanie dziecka (po mniej w ięcej tygo­
dniu) za unikatowo cudow ną jednostkę, do stopniowo pogłębiającej się miłości
w ciągu następnych kilku lat.
N iem ow lę je st stroną zainteresow aną i walczy o w łasne interesy jedyną
bronią, jak ą m a do dyspozycji: urokiem . Noworodki od początku reagują na
swoje matki: uśm iechają się, naw iązują kontakt wzrokowy, ożyw iają się na
dźwięk jej głosu, naw et naśladują w yraz jej twarzy. Te objawy dobrze funkcjo­

481
nującego układu nerwowego m ogą stopić serce matki i przeważyć szalę decy­
zji, czy zatrzym ać dziecko. Etolog Konrad Lorenz zwrócił uwagę, że proporcje
budow y niem ow ląt - duża głowa, okrągła czaszka, duże oczy, tłuste policzki i
krótkie kończyny - wywołują czułość i przywiązanie. Proporcje te pochodzą z
procesu pow staw ania dziecka. G łow a rośnie w łonie najszybciej, a reszta ciała
d o g a n ia ją po urodzeniu. Lorenz pokazał, że zw ierzęta o takiej budowie, jak
kaczki i króliki, uważane są za ładne. Stephen Jay Gould wykazał w eseju Bio­
logiczny h o łd dla M yszki M iki, że rysow nicy wykorzystują te proporcje, by ieh
bohaterow ie wyglądali atrakcyjnie. M ożliw e, że również geny to wykorzystu­
ją, przesadnie kreśląc dziecinne iysy noworodków, szczególnie te, które są ozna­
kam i dobrego zdrowia, żeby m atkom w ydaw ały się śliczniejsze.
Kiedy dziecko otrzym uje już pozw olenie na życie, walka m iędzy pokole­
niam i ciągnie się dalej. Jak potom ek m oże brać w niej udział? Jak zauważą
Trivers, niem ow lęta nie mogą pow alić sw oich m atek na ziemię i ssać do woli;
m uszą używ ać psychologicznych taktyk. N iem ow lę musi manipulować praw­
dziw ą troską rodziców o jego dobro, aby ich skłonić, by dali więcej, niż byliby
skłonni. R odzice m ogą się nauczyć ignorow ać fałszywy alarm, taktyka rhusi
być więc bardziej podstępna. Ponieważ m ózg niem owlęcia jest podłączony do
czujników w całym ciele, zna ono swój stan lepiej niż rodzic. Zarówno rodzic,
ja k i dziecko m ają interes w tym, żeby rodzic reagował na potrzeby dziecka, na
przykład karm ił je, kiedy jest głodne, i przytulał, kiedy jest mu zimno. To daje
niem ow lęciu możliwość zdobycia więcej opieki, niż rodzic chce dać. Dziecko
m oże płakać, kiedy nie jest mu tak bardzo zim no ani nie jest zbyt głodne, albo
nie uśm iechać się dopóki nie postawi na sw oim . N iem ow lę nie m usi udaw ać
w sen sie dosłow nym . P oniew aż ro d zice pow inni byli wyewoluować umie­
jętność rozpoznawania udawanego płaczu, najefektywniejszą taktyką niemow­
lęcia m oże być autentyczne poczucie, że je st nieszczęśliwe, naw et kiedy nie
m a po tem u żadnego biologicznego pow odu. Sam ooszustwo może się zaczy­
nać bardzo wcześnie.
D ziecko m oże się także uciec do szantażu, płacząc po nocach łub dając
publiczny pokaz złego humoru, w sytuacjach tych bowiem rodzice, nie chcąc,
by hałas trwał, są skłonni do kapitulacji. Co gorsza, ponieważ rodzicom chodzi
o dobro dzieci, traktują one same siebie jak o zakładników, na przykład rzuca­
jąc się w gw ałtownym napadzie złości czy odm aw iając zrobienia czegoś, o
czym obie strony wiedzą, że sprawia im przyjem ność. Thom as Schelling za­
uważa, że dzieci są w znakomitym położeniu, m ogąc stosować paradoksalne

482
sposoby (rozdział szósty). M ogą zatkać uszy, wrzeszczeć, unikać w zroku ro ­
dziców lub zamknąć się w sobie, w skutek czego nie słyszą i nie rozum ieją
gróźb. Otrzymujemy ew olucję nieznośnego bachora.

#**
Teoria konfliktu ro d zic-potom ek je st alternatywą dla dw óch popularnych
idei. Jedna to freudowski kom pleks Edypa, hipoteza, że chłopcy żyw ią nie­
świadom e pragnienie stosunków płciow ych z m atkam i oraz zabicia ojca i dla­
tego boją się, że ojcowie ich wykastrują. (Podobnie, kom pleks Elektry sprawia,
że małe dziewczynki chcą m ieć stosunki płciow e z ojcami). Istotnie istnieje tu
coś, co trzeba wyjaśnić. We w szystkich kulturach m ałe dzieci byw ają zaborcze
w stosunku do matek i chłodne wobec ich mężów. Konflikt rodzic-potom ek ma
proste wyjaśnienie. Z ainteresow anie ojca m atką odrywa jej uw agę ode m nie i,
co gorsza, grozi stworzeniem m łodszego brata czy siostry. D zieci m ogły wy­
ewoluować sposoby odsunięcia tego sm utnego dnia przez zm niejszenie zainte­
resowania matki seksem i trzym anie ojców z dala. Byłoby to proste przedłuże­
nie konfliktu odstaw iania od piersi. Ta teoria wyjaśnia, dlaczego tak zw ane
uczucia edypalne są pow szechne zarów no u dziew czynek, jak i u chłopców,
oraz pozwala na uniknięcie absurdalnego pomysłu, że mali chłopcy chcą kopu-
Iować z matkami.
Dały i Wilson, którzy zaproponowali tę alternatywę, sądzą, że błędem Freu­
da było połączenie dwóch różnych rodzajów konfliktu rodzic-potom ek. M ałe
dzieci są ze swoimi ojcam i w konflikcie o dostęp do matki, ale n ie je st to ryw a­
lizacja seksualna. Starsze dzieci m ogą natom iast wejść w konflikt seksualny z
rodzicami, szczególnie z ojcem , ale n ie je s t to rywalizacja o m atkę. W wielu
społecznościach ojcowie konkurują z synam i, jaw nie lub skrycie, o partnerów
seksualnych. W społeczeństwach poligynicznych, w których m ężczyzna może
mieć wiele żon, m ogą dosłow nie konkurować o tę samą kobietę. W większości
społeczeństw, poligynicznych i m onogamicznych, ojciec musi subsydiować po­
szukiwania żony przez syna kosztem innych dzieci oraz w łasnych aspiracji.
Syn może się niecierpliwić, kiedy ojciec zacznie mu przekazywać swoje zaso­
by; krzepki ojciec je st zaw adą na drodze jeg o kariery. Synobójstw o i ojcobój-
stwo na całym niem al św iecie je s t w ynikiem tego typu rywalizacji.
Rodzice aranżują rów nież m ałżeństw a, co je st eufem istycznym określe­
niem sprzedaży lub w ym iany dzieci. I tu znowu interesy m ogą stać ze sobą w

483
konflikcie. Rodzic może ubić transakcję wiązaną, w której jednem u dziecku
dostaje się świetna partia, a drugiemu nieudacznik. W społeczeństwach poligy-
nicznych ojciec może wymienić swoje córki na żony dla siebie. Czy córka jest
w ym ieniona na synową czy na żonę, jej wartość może zależeć od dziewictwa;
m ężczyźni nie chcą się żenić z kobietą, która być m oże nosi dziecko innego
m ężczyzny. (Skuteczne środki antykoncepcyjne są niedawnym wynalazkiem i
nadal bynajmniej nie są powszechne). Dlatego też ojcowie interesują się seksu­
alnością swoich córek - jest to rodzaj kompleksu Elektry, ale bez pożądania
płciow ego. W wielu społeczeństwach mężczyźni stosują przerażające środki,
żeby zagwarantować czystość córki. Potrafią ją zamknąć, osłonić od stóp do
głowy i wykorzenić jej zainteresowanie seksem przez koszmarny obyczaj zwa­
ny eufemistycznie „żeńskim obrzezaniem” (jest to obrzezanie w tym samym
sensie, w jakim przeprowadziła je Lorena Bobbitt). Kiedy te środki zawodzą,
m ogą zabić nieskromną córkę, aby uratować to, co nazywają, ja k na ironię,
„honorem ” rodziny. (W 1977 roku księżniczka z Arabii Saudyjskiej została
publicznie ukamienowana, gdyż przyniosła hańbę swojem u dziadkowi, bratu
króla, niedyskretnym romansem w Londynie). Konflikt rodzic-córka jest szcze­
gólnym przypadkiem konfliktu wokół „prawa własności” do płciowości kobie­
cej. Powrócim y jeszcze do tego tematu.

***
Konflikt rodzic-potomek podminował inną popularną teorię, odróżniającą
biologię od kultury, zgodnie z którą niemowlęta są tobołkami nie ucywilizowa­
nych instynktów, rodzice zaś socjalizują je na kompetentnych, dobrze przysto­
sow anych członków społeczności. Według tej obiegowej mądrości osobowość
kształtuje się w okresie rozwoju dzięki procesowi wychowania. Rodzice chcą,
by dzieci dawały sobie dobrze radę w środowisku społecznym, na czym zależy
także im samym, a ponieważ dzieci nie m ogą kształtować się same, socjaliza­
cja łączy interesy obu stron.
Trivers rozumował, że zgodnie z teorią konfliktu rodzic-potom ek rodzice
niekoniecznie mają na myśli najlepsze interesy dzieci, kiedy próbują je przygo­
tow yw ać do życia w społeczeństwie. Na tej samej zasadzie, na jakiej często
działają przeciwko interesom dziecka, mogą próbować wytrenować je tak, aby
postępow ało wbrew własnym interesom. Rodzice chcą, aby każde dziecko za­
chow yw ało się bardziej altruistycznie wobec rodzeństwa, niż chce tego ono

484
samo. Jest tak, poniew aż rodzicom opłaca się, by dziecko było altruistą, kiedy
korzyść rodzeństwa przewyższa jego koszt, dziecku zaś opłaca się być altruistą
tylko wtedy, gdy korzyść rodzeństw a je st dwukrotnie większa niż jego własny
koszt. Jeśli chodzi o odleglejszych krew nych, ja k rodzeństwo przyrodnie czy
kuzyni, różnica m iędzy interesem rodziców a dziecka jest jeszcze większa, po­
nieważ rodzic jest bliżej spokrewniony z rodzeństwem przyrodnim czy kuzynem
dziecka niż samo dziecko. Podobnie, rodzice m ogą próbować przekonać dzieci,
że pozostanie w dom u i pom oc w rodzinnym gnieździe, pozw olenie na to, że
zostanie sprzedane w m ałżeństw o, oraz inne działania, które są dobre dla ro ­
dzica (a więc dla nie narodzonego rodzeństw a dziecka), są w istocie dobre dla
dziecka. Jak na w szystkich arenach konfliktu, rodzice mogą uciec się do oszu­
stwa, a ponieważ dzieci nie są głupcami, do samooszustwa. Tak więc, nawet jeśli
dzieci na pewien czas podporządkow ują się rodzicielskim nagrodom , karom ,
przykładom i nam ow om , poniew aż są m niejsze i nie m ają wyboru, nie pow in­
ny, według tej teorii, pozw olić, by te taktyki ukształtowały ich osobow ość.
Ta teza postaw iła T riversa w delikatnej sytuacji. Pogląd, że rodzice kształ­
tują swoje dzieci, je st tak zakorzeniony, że większość ludzi nie zdaje sobie
naw et sprawy z tego, iż jest to dająca się sprawdzić hipoteza, a nie oczyw ista
prawda. H ipoteza została spraw dzona, w ynik zaś jest jednym z najbardziej
zaskakujących w historii psychologii.
Osobowości różnią się na co najm niej pięć podstawowych sposobów : czy
człowiek jest towarzyski, czy wycofujący się (ekstrawersja-introwersja); wiecz­
nie zam artw iający się czy opanow any i zadow olony z siebie (neurotyzm -sta-
bilność); uprzejmy i ufny czy grubiański i podejrzliwy (zgodność-antagonizm ),
ostrożny czy nierozw ażny (sum ienność-beztroska); śmiały czy podporządko­
wujący się (otw artość-brak otwartości). Skąd się biorą te cechy? Jeśli są gene­
tyczne, powinny być takie sam e u jednojajow ych bliźniąt, nawet jeśli bliźnięta
zostały rozdzielone po urodzeniu, a biologiczne rodzeństwo pow inno je m ieć
wspólne w w iększym stopniu niż rodzeństw o adoptowane. Jeśli są produktem
w ychow ania przez rodziców, to adoptow ane rodzeństwo pow inno m ieć takie
sam e cechy, a bliźnięta i biologiczne rodzeństw o być pod tym w zględem po­
dobne w większym stopniu, jeśli w yrosło w tym sam ym domu, niż kiedy w yro­
sło w różnych dom ach. D ziesiątki badań spraw dzało te przew idyw ania na ty­
siącach ludzi w w ielu krajach. B adano nie tylko te cechy osobowości, ale fak­
tyczne losy życiowe, takie ja k rozw ody i alkoholizm . Rezultaty są jasne, p o ­
w tarzalne i zaw ierają dw a szokujące wnioski.

485
Wyniki jednego z badań zyskały szeroki roz łos. W iele różnic osobowo­
ści - około pięćdziesięciu procent - m a podtoze Genetyczne. Jednojajowe bliź­
nięta, odseparow ane przy urodzeniu, są podobne; biologiczne rodzeństwo wy­
chow ane razem je st bardziej podobne niż adoptow ane rodzeństwo. To znaczy,
że pozostałe pięćdziesiąt procent musi być rezultatem wpływu rodziców i domu,
praw da? N ieprawda! Wychowanie w tym sam ym czy w innym domu wyjaśnia
co najwyżej pięć procent różnicy osobowości. Jednojajow e bliźnięta rozdzielo­
ne po urodzeniu są nie tylko podobne; są praktycznie rzecz biorąc równie po­
dobne jak jednojajow e bliźnięta wychow ane razem . Adoptowane rodzeństwo
w ychow ane w tym samym domu jest nie tylko odm ienne; jest mniej więcej tak
odm ienne ja k dwoje dzieci losowo wybranych z populacji. Największy wpływ
rodzice m ają na swoje dzieci w m om encie poczęcia.
(Spieszę dodać, że rodzice nie m ają znaczenia, tylko jeśli chodzi o różnice
m iędzy nim i i różnice między ich dorosłym i dziećm i. Badania te nie uwzględ­
niają tego wszystkiego, co robią wszyscy zw yczajni rodzice, a co ma wpływ na
dzieci. M ałe dzieci z pewnością potrzebują m iłości, ochrony i opieki rozsądne­
go rodzica. Jak to ujęła psycholog Judith H arris, badania implikują tylko, że
dzieci wyrosłyby na takich samych dorosłych, gdyby zostawić je w ich domach
i środow iskach, ale wymienić rodziców).
N ikt nie wie, skąd pochodzi pozostałe czterdzieści pięć procent różnicy.
M oże osobow ość kształtują unikatowe w ydarzenia, z jakim i ma do czynienia
rozw ijający się mózg: jak płód leży w łonie, ile dopływ a do niego krwi matki,
ja k był ściśnięty podczas porodu, czy został upuszczony na głowę lub zakażony
jakim ś wirusem we wczesnych latach życia. A może osobowość kształtują unika­
towe doświadczenia, jak to, że kogoś gonił pies, czy że nauczyciel był dla niego
życzliwy. M oże cechy rodziców i cechy dziecka działają na siebie w skompli­
kow any sposób, tak że dwoje dzieci w ychow yw anych przez tych samych ro­
dziców w rzeczywistości ma dwa różne środowiska. Jeden rodzic może nagra­
dzać niesforne dziecko* a karać spokojne; inny rodzic może postępować odwrot­
nie. Nie m a dowodów na te scenariusze i sądzę, że bardziej prawdopodobne są
dwa inne, które widzą osobowość jako adaptację zakorzenioną w rozbieżności
interesów między rodzicami a potomstwem. Jeden to plan bitwy dziecka w kon­
kurencji z rodzeństwem, co omówię w następnych częściach rozdziału. Drugi to
plan bitwy dziecka w konkurencji w grupie rów ieśniczej.
Judith H arris zgromadziła dowody, że dzieci wszędzie wychowuje grupa
rów ieśnicza, a nie rodzice. Dzieci w każdym w ieku w łączają się do różnych

486
grup zabawowych, kół, gangów, paczek, klik oraz salonów i tak m anew rują, :by
zdobyć w nich status. Każda grupa je st kulturą, która absorbuje pew ne obycza­
je z zew nątrz i tworzy w iele w łasnych. K ulturow e dziedzictwo dzieci - reguły
zabaw, m elodia i słowa piosenek, wiara, że jeśli kogoś zabijesz, jesteś prawnie
zobow iązany do płacenia za jego nagrobek - przekazyw ane jest w śród dzieci z
pokolenia na pokolenie, czasam i przez tysiące lat, W m iarę jak dzieci dorasta­
ją, przechodzą z grupy do grupy, a w końcu w łączają się w grupy dorosłych.
Prestiż na jednym poziom ie daje człow iekow i wsparcie na następnym ; co bar­
dzo znaczące, liderzy m łodocianych klik pierw si zaczynają um aw iać się na
randki. W każdym wieku dzieci m uszą wykom binow ać, czego potrzeba, żeby
odnieść sukces wśród rówieśników, i dają tym strategiom pierw szeństw o przed
wszystkim , co narzucają im rodzice. Znużeni rodzice wiedzą, że nie stanow ią
żadnej konkurencji dla rów ieśników dziecka, i słusznie m ają obsesję na punk­
cie najlepszej dzielnicy, w jakiej m ogą w ychow yw ać dzieci. W ielu ludzi suk­
cesu przybyło do USA w dzieciństw ie i w najm niejszej mierze nie byli obcią­
żeni przez kulturowo niespraw nych rodziców, którzy nigdy nie nauczyli się
języ k a czy obyczajów. W m oich badaniach nad rozw ojem języka zaw sze ude­
rzał m nie sposób, w jaki dzieci szybko chw ytają języ k (a szczególnie akcent)
swoich rówieśników, chociaż spędzają więcej czasu z rodzicami.
Dlaczego dzieci nie są gliną w rękach sw oich rodziców? Podobnie jak Tri-
vers i Harris podejrzewam, że dzieje się tak dlatego, iż genetyczne interesy
dziecka tylko częściowo pokryw ają się z interesam i rodziców. D zieci biorą
kalorie i białko od rodziców, poniew aż ci są jedynym i ludźmi skłonnym i je
dostarczyć, ale inform acje czerpią z najlepszych źródeł, jakie m ogą znaleźć, i
sam e w ykuw ają strategie radzenia sobie w życiu. Ich rodzice m ogą nie być
najm ądrzejszym i i najwięcej w iedzącym i dorosłym i w pobliżu, a co gorsza,
reguły w domu są często skierow ane przeciw ko dzieciom, na korzyść ich naro­
dzonego i nie narodzonego rodzeństwa. A jeśli chodzi o reprodukcję, to dom
jest ślepym zaułkiem. Dziecko będzie m usiało współzawodniczyć o partnerów,
a przedtem o status niezbędny, by ich znaleźć i utrzymać, co jest grą o innych
regułach. Dzieci dobrze zrobią, opanow ując te reguły.

***
W naszych publicznych dyskusjach o dzieciach nie m ówi się o konflikcie
interesów między rodzicam i a potom stwem . Z reguły w dotychczasowej histo-

487
rii i w w iększości miejsc na św iecie rodzice m ieli przew agę i dzierżyli swoją
w ładzę jak okrutni tyrani. W naszym kraju role się odwróciły. Eksperci od spraw
dzieci zalew ają księgarnie podręcznikam i rodzicielstw a, a rządy poradami do­
tyczącym i polityki w sprawach dzieci. W szyscy politycy przedstawiają się jako
przyjaciele dzieci, a swoich politycznych oponentów jako ich wrogów. Pod­
ręczniki wychowywania dzieci doradzały dawniej matkom, jak przetrwać dzień.
Gdy pojaw ił się doktor Spock, światło reflektorów padło na dziecko, a matka
stała się dodatkiem , istniejącym tylko po to, żeby ukształtować w nim zdrowie
psychiczne i ponosić winę, jeśli jego życie ułożyło się nie tak, jak oczekiwano.
R ew olucja „dobra dziecka” była jednym z w ielkich ruchów wyzwoleń­
czych w szystkich czasów, ale jak w szystkie przesunięcia władzy, może pójść
za daleko. Fem inistyczni krytycy społeczni twierdzili, że interesy matek zosta­
ły przekreślone przez różnych guru nowej filozofii opieki nad dziećmi. W dys­
kusji nad sw oją książką TheM yths ofM otherhoocl [M ity macierzyństwa] Shari
Turer zauważa:

N ajpow szechniejszym mitem je st zaprzeczanie am biw alentnym uczuciom macie­


rzyńskim : że m atki w rzeczyw istości zarów no kochają, ja k i nienaw idzą swoje dzieci.
Panuje pełna cisza wokół tych am biw alentnych uczuć (...) są one równoznaczne z by­
ciem złą m atką. [W mojej praktyce klinicznej] gniew i w ściekłość są czymś zwyczaj­
nym . D zieci są nieskończenie w ym agające i po prostu w ysysają człow ieka do cną. Ko­
biety nie pow inny mieć poczucia, że muszą zaspokajać w szystkie potrzeby dziecka.. Ale
panuje m it, że m atczyna miłość je st naturalna i aktyw na bez przerwy.

N aw et adw okaci praw matki często uważają, że m uszą formułować swoje


argum enty w kategoriach interesu dziecka (przeciążona matka jest złą matką),
a nie w kategoriach interesu matki (przeciążona m atka jest nieszczęśliwa).
W ielu konserw atyw nych krytyków społecznych także zaczęło zauważać,
że interesy rodziców i dzieci mogą się różnić. B arbara Dafoe W hitehead zrobi­
ła przegląd danych wskazujących, że w ychow anie seksualne nie zapewnia po­
w odzenia w swojej reklamowanej funkcji redukow ania ciąż nastolatek. Dzi­
siejsze nastolatki wiedzą wszystko o seksie i zw iązanych z nim niebezpieczeń­
stwach, ale i tak zachodzą w ciążę, całkiem m ożliw e, że dlatego, iż nie mają
nic przeciw posiadaniu niemowlęcia. Jeśli rodzice nastolatek są temu przeciw­
ni, m ogą być zmuszeni do egzekwowania swoich interesów przez kontrolowa­
nie córek (przyzwoitki i godzina policyjna), a nie tylko przez edukowanie ich.
W spom inam te debaty nie po to, żeby poprzeć którąś ze stron, ale żeby
zw rócić uw agę na daleki zasięg konfliktu rodzic-potom ek. Ewolucyjne myśle­

488
nie często uważane jest za „podejście redukcjonistyczne” , które m a na celu
zdefiniow anie na nowo wszystkich społecznych i politycznych kwestii jako
technicznych problem ów biologii. Ta krytyka staw ia sprawę na głowie. C ałko­
w icie pom ijające teorię ewolucji dysputy, które przeważały przez dziesięciole­
cia, traktowały w ychowywanie dzieci jako problem techniczny sprowadzający
się do ustalenia, które praktyki zapew niają w yhodow anie najlepszych potom ­
ków. Trivers mówi zaś, że decyzje dotyczące w ychow yw ania dzieci są z natury
spraw ą alokacji rzadkich zasobów - czasu i w ysiłku rodziców - do których
wiele stron m oże rościć sobie prawo. Jako takie, wychowywanie dzieci zawsze
będzie częściow o kwestią etyki i polityki, a nie tylko psychologii i biologii.

Bracia i siostry
O d czasu, kiedy Kain zabił Abla, rodzeństw o zaw sze łączyły różnorodne
uczucia. N ależą do tego sam ego pokolenia, dobrze się znają i reagują na siebie
jak o jednostki: mogą się wzajem nie lubić bądź nie lubić, konkurow ać, jeśli są
tej sam ej płci, lu b odczuwać pociąg seksualny, jeśli nie są. Jako bliscy krew ni
czują dużą dodatkow ą dozę uczucia i solidarności. Ale chociaż m ają pięćdzie­
siąt procent wspólnych genów, to braterska czy siostrzana m iłość m a granice.
B ędąc potom kam i tych sam ych rodziców, rodzeństw o ryw alizuje o rodziciel­
skie inwestycje, począwszy od odstaw ienia od piersi, a skończywszy na odczy­
tyw aniu testam entu. I chociaż w spólne geny czynią z rodzeństw a naturalnych
sprzym ierzeńców, czynią z nich także nienaturalnych rodziców, dlatego gene­
tyczna alchem ia wycisza ich seksualne uczucia.
G dyby ludziom rodziły się m ioty w zajem nie zam iennych wieloraczków,
konflikt rodzic-potom ek byłby nagą w alką m iędzy rodzeństw em , z których
każde dom agałoby się więcej niż przysługująca mu porcja. Ale dzieci są różne,
choćby dlatego, że rodzą się w różnym czasie. R odzice m ogą nie chcieć inw e­
stow ać jednej n -tej swojej energii w każde ze sw oich n dzieci, ale mogą, jak
sprytny inwestor, próbować rozpoznać rokujących nadzieję i jej nie rokują­
cych, i odpow iednio inwestować. D ecyzje inw estycyjne nie są świadomym i
prognozam i liczby wnuków oczekiwanych od każdego dziecka, ale emocjonal­
nymi reakcjam i, dostrojonymi przez dobór naturalny do wyniku, który tę liczbę
m aksym alizuje w środowisku, w którym wyewoluowaliśmy. Chociaż oświece­
ni rodzice m ogą usilnie próbow ać nie m ieć faworytów, nie zawsze im się to

489
udaje. W jed n y m z badań pełne dwie trzecie brytyjskich i am erykańskich ma
tek przyznało się do większej miłości do jednego ze sw oich dzieci.
W jak i sposób rodzice dokonują wyboru i pośw ięcają dziecko, kiedy wy­
m agają tego okoliczności? Teoria ew olucyjna przew iduje, że głównym kryte­
rium pow inien być wiek. Dzieciństwo to pole m inowe i im starsze dziecko, tym
więcej szczęścia m a rodzic, że jest żywe, i tym bardziej je st niezastąpionejako
oczekiwane źródło wnuków, aż do okresu dojrzałości seksualnej. (Od tej chwili
okres rozrodczy zaczyna się kurczyć i oczekiw ana liczba potom ków dziecka
się zm niejsza). N a przykład dane wykazują, że czterolatek w społeczności łow-
ców -zbieraczy da rodzicom przeciętnie 1,4 raza tyle w nuków co noworodek
ośm iolatek 1,5 raza więcej, a dwunastolatek 1,7 raza więcej. Jeśli więc rodzice
ju ż m ają dziecko, kiedy pojawia się niemowlę, i nie mogą karmić obojga, powin­
ni poświęcić niemowlę. W żadnym ludzkim społeczeństwie rodzice nie poświęca­
ją starszego dziecka, kiedy rodzi się młodsze. W naszym społeczeństwie szansa,
że rodzic zabije dziecko, zmniejsza się stale wraz z w iekiem dziecka, szczegól­
nie podczas w rażliw ego pierw szego roku życia. Kiedy prosi się rodziców o
wyobrażenie sobie straty dziecka, mówią, że rozpaczaliby bardziej po starszym
dziecku. W zrost i spadek przewidywanej rozpaczy je st niem al doskonale sko­
relow any z oczekiw aną szansą przeżycia dzieci łowców -zbieraczy.
Z drugiej strony m łodsze dziecko, które je s t bardziej bezradne, m a więk­
szą potrzebę codziennej opieki rodzicielskiej. R odzice m ówią, że m ają czulsze
uczucia w obec m łodszych potomków, chociaż bardziej cenią starsze. Kalkula­
cje zaczynają się zm ieniać, kiedy rodzice są starsi i now e dziecko jest już praw­
dopodobnie ostatnie. N ie ma już po co oszczędzać i niem ow lę w rodzinie bę­
dzie praw dopodobnie rozpieszczane. Rodzice faw oryzują także dzieci, które w
bezduszny sposób m ożna nazwać lepszą inwestycją: silniejsze, ładniejsze, bar­
dziej utalentowane.
Poniew aż rodzice są skłonni do posiadania faworytów, potom stw o powin­
no być tak ukształtow ane przez dobór naturalny, by m anipulow ało decyzjami
inwestycyjnym i rodziców na swoją korzyść. Dzieci są niesłychanie wyczulone
na faw oryzow anie aż do dorosłości, a naw et po śm ierci rodziców. Powinny
kalkulować, ja k najlepiej wykorzystać przydzielone im przez naturę karty oraz
dynamikę gry pokerowej, do której się urodziły. H istoryk Frank Sułloway twier­
dził, że nieuchw ytny, niegenetyczny składnik osobow ości je st zestaw em stra­
tegii konkurowania z rodzeństwem o rodzicielskie inwestycje, i to dlatego dzieci
w tej samej rodzinie są takie różne. Każde dziecko rozw ija się w innym środo-

490
f - :r:
wisku rodzinnym i form uje odm ienny plan w ydostania się żyw cem z dziecy}-
stwa. (Ta idea je st alternaty w ą propozycji H arris, że osobow ość je st strategią
radzenia sobie w grupach rówieśniczych, choć obie m ogą być słuszne).
Pierworodne dziecko m a wiele przewag. Pierworodny, w yłącznie przez to,
że przeżył do swojego obecnego wieku, je s t cenniejszy dla rodziców i, oczywi­
śc ie , jest większy, silniejszy i mądrzejszy, i taki ju ż pozostanie przez cały okres
dzieciństwa m łodszego rodzeństwa. Panując niepodzielnie przez rok lub wię­
cej, pierworodny widzi nowo przybyłe dziecko ja k uzurpatora. A zatem on (lub
ona) pow inien identyfikować się z rodzicam i, poniew aż ich i je g o żyw otne
interesy dotychczas się zbiegały, i powinien sprzeciwiać się zm ianie status quo,
które zaw sze dobrze mu służyło. Powinien się także nauczyć, ja k najlepiej po­
sługiwać się przewagą, którą dał m u los. W sum ie pierw orodny pow inien być
konserwatystą i tyranem. M łodsze rodzeństw o m usi dać sobie radę w świecie
tego służalczego pedanta. Ponieważ nie m oże w ygrać ani przem ocą, ani podli­
zywaniem się, musi stosować inne strategie. Pow inno działać na rzecz spokoju
i współpracy. Ponieważ zaś mniej mu zależy na status quo, pow inno być otwar­
te na zmiany. (Ta dynam ika zależy także od w rodzonych cech osobow ości ro­
dzeństw a, je g o płci, wieku i różnicy wieku m iędzy dziećm i).
Później urodzeni m uszą być elastyczni z jeszcze jednej przyczyny. Rodzi­
ce inw estują w dzieci, które dają najwięcej nadziei na pow odzenie w życiu.
Pierworodny zarezerwował dla siebie te spraw ności osobiste czy techniczne, w
których je st najlepszy. Dla młodszego rodzeństwa w spółzawodniczenie na jego
boisku nie m a sensu; m usiałoby bow iem odnosić sukcesy kosztem starszego i
bardziej doświadczonego brata czy siostry i zm uszałoby rodziców do wybrania
zwycięzcy, m ając wszystkie szanse przeciw ko sobie. Z am iast tego młodsze
rodzeństw o powinno znaleźć jakąś inną niszę, w której będzie się m ogło wy­
bić. To daje rodzicom m ożliwość różnicow ania sw oich inw estycji, ponieważ
m łodszy brat czy siostra uzupełnia spraw ności starszego w konkurencji na ze­
wnątrz rodziny. Rodzeństwo akcentuje różnice m iędzy sobą z tego sam ego po­
wodu, dla którego gatunki w ekosystemie ew oluują w różne formy: każda nisza
m oże w yżyw ić pojedynczego m ieszkańca.
Terapeuci rodzinni dyskutowali te dynam iki od dziesięcioleci, ale czy ist­
nieją na to dow ody? Sulloway przeanalizow ał dane na tem at 120 000 osób,
uzyskane w ramach 196 poprawnie kontrolow anych badań dotyczących kolej­
ności urodzenia i osobowości. Jak przew idział, pierw orodni są m niej otwarci
(bardziej konform istyczni, tradycyjni i ściślej identyfikują się z rodzicami),

491
solidniejsi (bardziej odpowiedzialni, zorientowani na sukces, poważni i zorga­
nizowani), bardziej antagonistyczni (mniej skłonni do zgody, dostępni, popu­
larni i wyrozum iali) i bardziej neurotyczni (gorzej przystosowani, bardziej nie­
spokojni). Są także w iększym i ekstrawertykami, chociaż dane są tu zakłócone,
ponieważ są pow ażniejsi, co sprawia, że wydają się bardziej introwertyczni.
To, co się dzieje w rodzinie, wpływa nie tylko na to, co ludzie mówią na
testach, ale ja k postępują w świecie, kiedy gra toczy się o wysoką stawkę. Sul-
loway przeanalizow ał dane biograficzne 3894 naukowców, którzy opowiadali
się za radykalnym i rew olucjam i w nauce (takimi ja k rewolucja kopemikańska
i darwinizm), 893 członków francuskiego Konwentu Narodowego podczas ter­
roru lat 1793-1794, ponad siedm iuset zwolenników protestanckiej reformacji
oraz przyw ódców sześćdziesięciu dwóch am erykańskich ruchów reformator­
skich, takich ja k ruch na rzecz zniesienia niewolnictwa. Za każdym razem młod­
sze rodzeństwo częściej popierało rewolucję, a pierworodni byli na ogół w obozie
reakcji. N ie je st to p rodukt uboczny wielkości rodziny, jej postaw, przynależ­
ności do klasy społecznej czy innych czynników zakłócających. Kiedy teoria
ewolucji została przedstaw iona po raz pierwszy i stanowiła m ateriał wybucho­
wy, praw dopodobieństw o poparcia jej przez m łodsze rodzeństwo było dziesię­
ciokrotnie w yższe niż przez pierworodnych. Inne sugerowane przyczyny rady­
kalizmu, takie ja k narodowość i przynależność klasowa, dawały tylko pomniejsze
efekty. (Sam D arw in na przykład należał do klasy wyższej, ale był młodszym
bratem ). N aukow cy w yw odzący się spośród m łodszego rodzeństw a są także
mniej w yspecjalizowani, próbując swych sił w większej liczbie dziedzin nauki.
Jeśli osobow ość je st adaptacją, to dlaczego ludzie m ieliby przenosić do
wieku dorosłego te strategie, które służyły im w pokoju dziecinnym? Być może
je s t tak, że rodzeństw o nigdy nie ucieka całkow icie z orbity swoich rodziców,
ale konkuruje przez całe życie. Odnosi się to z pewnością do tradycyjnych spo­
łeczności, w tym grup łowiecko-zbierackich. M ożliw e też, że taktyka, taka jak
stanowczość i konserw atyzm , to umiejętność ja k każda inna. Ponieważ młody
człowiek inwestuje coraz więcej w doskonalanie umiejętności, je st coraz mniej
skłonny do porzucenia ich i przestaw ienia się na now e strategie radzenia sobie
w społeczeństwie.
Odkrycie, że dzieci w ychow ane w tych sam ych rodzinach nie są bardziej
podobne niż byłyby, gdyby je wychowano na różnych planetach, pokazuje, do
jakiego stopnia nie rozum iem y rozwoju osobowości. W iem y tylko, że umiło­
w ana koncepcja w pływ u rodziców jest błędna. Podejrzewam , że najbardziej

492
obiecująca hipoteza może się pojawić, kiedy przyznamy, iż dzieciństw o to dżun-
| gla, a pierw szym problem em , z którym dzieci się w życiu stykają, jest walka o
: w łasną pozycj ę w śród rodzeństw a i rówieśników.

***
Stosunki m iędzy bratem a siostrą m ają dodatkow y aspekt: jed n o jest ro­
dzaju m ęskiego, a drugie żeńskiego, są to zaś składniki stosunków seksual­
nych. Ludzie m ają stosunki seksualne i pobierają się z tym i, z którym i najczę-
; ściej się stykają - współpracownikam i, sąsiadami - oraz ludźm i najbardziej do
; nich podobnym i - z tej samej klasy, religii, rasy i o tym sam ym w yglądzie. Te
siły seksualnej atrakcyjności pow inny przyciągać do siebie braci i siostry jak
m agnes. N aw et jeśli zażyłość rodzi nieco pogardy i tylko m ikroskopijny uła­
m ek rodzeństw a żyje w pełnej zgodzie, pow inny istnieć m iliony braci i sióstr
chcących m ieć stosunki płciow e i pobrać się ze sobą. Praktycznie rzecz biorąc,
nie m a żadnych. A ni w naszym społeczeństwie, ani w jakiejkolw iek zbadanej
społeczności ludzkiej, ani u większości dzikich zwierząt. (D zieci czasam i an­
gażują się w zabawy seksualne; mówię jednak o rzeczywistym stosunku seksu­
alnym m iędzy dojrzałym rodzeństwem ).
C zy bracia i siostry unikają kopulacji, poniew aż rodzice ich do tego znie­
chęcają? N iem al z pew nością tak nie jest. Rodzice próbują w ychow yw ać dzie­
ci, aby były w zględem siebie czulsze („No, dalej - pocałuj siostrę!”), a nie
mniej czułe. A gdyby rzeczywiście zniechęcali do stosunków płciow ych, byłby
to jed y n y przypadek w całym ludzkim dośw iadczeniu, kiedy zakaz seksu jest
skuteczny. N astoletni bracia i siostry nie w ym ykają się na schadzki do parku i
na tylne siedzenia samochodów.
Tabu kazirodztw a - zakaz seksu czy m ałżeństwa m iędzy bliskim i krew ny­
mi - był obsesją antropologii przez stulecie, ale nie daje odpow iedzi na pyta­
nie, co w łaściw ie trzym a rodzeństw o z dala od siebie. U nikanie kazirodztw a
jest zjaw iskiem powszechnym ; tabu przeciwko kazirodztwu nie je s t pow szech­
ne. Tabu kazirodztw a nie dotyczy zaś w większości stosunków płciow ych w e­
w nątrz rodziny nuklearnej. Niekiedy dotyczy seksu z fikcyjnym i krewnym i i
stanowi praw ną podporę seksualnej wyłączności. N a przykład poligyniczni
m ężczyźni m ogą wydać praw a nakazujące, aby ich synowie trzym ali się z dala
od ich m łodszych żon, oficjalnie swych m acoch. Jak widzieliśmy, tabu zakazu­
je przew ażnie m ałżeństw a (nie stosunków płciow ych) m iędzy bardziej odle­

493
głymi krew nym i, takim i ja k kuzyni, i jest sztuczką stosowaną przez rządzą­
cych, aby zapobiec akum ulacji bogactw a w rodzinach rywali. C zasam i do tej
samej beczki w rzuca się stosunki płciow e między członkam i rodziny, ale ni­
gdzie nie stanow ią one celu zakazu.
Bracia i siostry po prostu nie uważają się za atrakcyjnych partnerów seksu­
alnych. Co więcej, sam a m yśl w ywołuje ich zażenowanie i napełnia obrzydze­
niem . (Osoby, które nie m iały rodzeństw a przeciwnej płci, nie rozum ieją tego
uczucia). Freud tw ierdził, że to silne uczucie samo w sobie jest dow odem nie­
św iadom ego pożądania, szczególnie kiedy m ężczyzna twierdzi, że odczu­
w a odrazę na myśl o stosunku płciow ym z matką. R ozum ując w ten sposób,
m ożem y dojść do wniosku, że ludzie m ają nieświadom e pragnienie zjadania
psich odchodów i w tykania sobie szpilek w oczy.
W stręt do seksu z rodzeństw em je s t tak silny u łudzi i innych długow iecz­
nych m obilnych kręgowców, że je st to dobry kandydat na czynnik adaptacji.
Jego funkcją byłoby unikanie kosztu krzyżowania wsobnego: redukcji dostoso­
wania potomstwa. Istnieje ziarno biologicznej prawdy w przekonaniu, że kazi­
rodztwo „zagęszcza krew ”, oraz w stereotypach kmiotków i królewskich głup­
ków. Szkodliwe mutacje stale dostają się do puli genów. Niektóre są dominujące,
upośledzają sw oich nosicieli i w krótce zostają w yparte przez dobór naturalny.
W iększość jed n ak je s t recesyw na i nie czyni szkody, dopóki nie upowszechni
się w populacji i nie spotka ze swoją kopią, kiedy kojarzy się dwóch jej nosicie­
li. Poniew aż bliscy krew ni m ają wspólne geny, ponoszą znacznie większe ry­
zyko, że dw ie kopie szkodliw ego genu recesywnego zetkną się w ich potom­
stwie. W szyscy zaś nosim y jeden czy dwa letalne geny recesywne, kiedy więc
brat kojarzy się z siostrą, teoretycznie istnieje duże praw dopodobieństw o, że
będą m ieli upośledzone potom stw o, co rów nież potw ierdzają badania, które
m ierzyły to ryzyko. To sam o dotyczy kazirodztw a między m atką a synem oraz
ojcem a córką (i w m niejszym stopniu między dalszymi krewnych). Jest zrozu­
miałe, że ludzie (i wiele innych zwierząt) wyewoluowali uczucie, które powoduje,
że odrzuca ich sam a m yśl o stosunkach seksualnych z członkiem rodziny.
Unikanie kazirodztw a ukazuje, ja k skom plikow ane oprogram ow anie leży
u podstaw naszych uczuć w obec innych ludzi. Odczuwam y silniejsze przywią­
zanie do członków rodziny niż do znajom ych czy obcych. W yraźnie pojm uje­
m y seksualną atrakcyjność członków rodziny i lubimy na nich patrzeć. Ale
uczucie i docenianie urody nie przekłada się na pragnienie kopulacji, gdyby zaś
te same uczucia budził ktoś niespokrewniony, popęd m ógłby być nieodparty.

494
Sposób, w jaki jeden bit inform acji m oże zamienić żądzę w zgrozę, był z w tsl-
kim dramatycznym efektem wykorzystywany w dziesiątkach fabuł, które Polti
klasyfikuje jako „nieum yślne przestępstw a m iłości”, najsłynniejszym z nich
jest zaś Król Edyp Sofoklesa.
Unikanie kazirodztwa m a dw a aspekty. Jeden jest taki, że różne konfigura­
cje stosunków płciowych w ew nątrz rodziny pociągają za sobą różne genetycz­
ne koszty i korzyści, zarów no dla uczestników, ja k i dla osób postronnych.
M ożna oczekiwać, że seksualna odraza będzie do tego dopasow ana. D la obu
płci korzyścią z posiadania dziecka z członkiem najbliższej rodziny je st fakt,
że dziecko posiada siedem dziesiąt pięć procent genów każdego z rodziców
zamiast pięćdziesięciu (dodatkow e dwadzieścia pięć procent pochodzi od g e­
nów, które oboje rodzice m ają wspólne z powodu pokrew ieństw a). K osztem
jest ryzyko, że dziecko będzie upośledzone, i stracona okazja posiadania dziec­
ka z kimś innym. Stracone m ożliw ości mężczyzn i kobiet są je d n a k inne. Po­
nadto, dzieci są zaw sze pew ne, kto je st ich matką, ale nie zaw sze, kto je s t ich
ojcem. Z obu tych pow odów koszty kazirodztwa należy w yliczyć osobno dla
każdej m ożliwej pary w rodzinie.
Ze względu na ryzyko genetyczne ani matka, ani syn nie odnoszą żadnych
korzyści z kopulacji. A poniew aż mężczyzn na ogół nie pociągają kobiety dość
stare, by być ich matkami, w efekcie kazirodztwo m atki i syna praktycznie się
nie zdarza.
Dla kazirodztwa m iędzy ojcem a córką czy między bratem a siostrą kalku­
lacje wychodzą odm iennie, zależnie od tego, czyj punkt w idzenia przyjm uje­
my. Hipotetyczna dziew czyna w śród naszych przodków, która zaszła w ciążę z
bratem czy ojcem, nie m ogłaby m ieć dziecka z kim ś niespokrew nionym przez
dziewięć m iesięcy ciąży, a jeśli zatrzym ałaby dziecko, przez następne dw a do
czterech lat karm ienia piersią. M arnuje cenną okazję reprodukcji dla dziecka,
które m oże być upośledzone. K azirodztwo powinno być dla niej całkow icie
odrażające. M ężczyzna zaś, który zapładnia swoja siostrę czy córkę, m oże do­
dać do liczby potom stw a jeszcze jedno, ponieważ jej ciąża nie przeszkadza mu
w zapłodnieniu kogoś innego. Istnieje ryzyko, że dziecko m oże być upośledzo­
ne, ale jeśli n iejest, to staje się czystą prem ią (a dokładniej, dodatkow a porcja
jego genów w dziecku je s t prem ią). W związku z tym m oże odczuw ać m niej­
szy wstręt do kazirodztw a i łatwiej m u przekroczyć dozw olone granice. Jest to
szczególny przypadek niższych kosztów reprodukcji dla m ężczyzn i ich mniej
wybiórczego pożądania seksualnego, do czego jeszcze powrócimy.

495
Ponadto, ojciec nigdy nie m oże być pew ien, że córka jest jego, a więc jego
genetyczny koszt byłby zerowy. To dodatkow o osłabia u ojca siłę zakazu kazi­
rodztw a z córką w porów naniu z jej bratem , który ma pewność, że jest krew­
nym siostry, poniew aż m ają tę sam ą m atkę. D la ojczymów i braci przyrodnich
n ie m a w ogóle genetycznego kosztu. N ic w ięc dziwnego, że połowa do trzech
czw artych w szystkich znanych przykładów kazirodztw a dokonuje się między
ojczym am i i pasierbicam i, inicjatorem je st zaś przeważnie ojczym. W iększość
pozostałych odbyw a się m iędzy ojcem a córką, i praktycznie wszystkie są wy­
m uszone przez ojca. K iedy dochodzi do niego między dziewczynkami a star­
szym i m ęskimi krewnym i, także na ogół jest ono wymuszone. M atka nie otrzy­
m uje żadnych genetycznych korzyści ze stosunku męża z jej córką (w porów­
n aniu ze stosunkiem jej córki z zięciem ), ale ponosi koszty związane z upośle­
dzonym i w nukam i, a więc jej interesy są zbieżne z interesami córki i powinna
sprzeciw iać się kazirodztw u. I faktycznie, kazirodcze wykorzystywanie córek
m ogłoby naw et następow ać częściej, gdyby w pobliżu nie było matek. Z a tymi
zm aganiam i kryją się silne em ocje, które nie są jednak alternatywą analizy
genetycznej; ta ostatnia wyjaśnia, dlaczego istnieją. I oczywiście w nauce, po­
dobnie jak w pracy detektyw istycznej, próba ustalenia motywu przestępstwa
n ie jest jego uspraw iedliw ieniem .
Ludzie nie potrafią bezpośrednio w yczuw ać swoich genetycznych związ­
ków z innym i; podobnie ja k to je st z całą resztą naszego poznania, aby uczynić
inteligentny domysł, mózg musi zestawić informacje przekazywane przez zmy­
sły z założeniam i o świecie. W rozdziale czw artym pokazałem, że kiedy świat
gw ałci te założenia, padam y ofiarą iluzji, i dokładnie to samo zdarza się w
postrzeganiu pokrew ieństw a. Dziew iętnastow ieczny antropolog Edw ard We-
sterm arck snuł domysły, że wyrastanie w ścisłej bliskości we wczesnych latach
życia jest dla m ózgu kluczow ą informacją, aby zaklasyfikować daną osobę do
kategorii „rodzeństwo”. Podobnie, kiedy dorosły wychowuje dziecko, powinien je
postrzegać jako „syna” czy „córkę” , a dziecko powinno postrzegać dorosłego
ja k o „m atkę” czy „ojca”. K lasyfikacja neguje zatem seksualne pożądanie.
Te algorytm y zakładają istnienie świata, w którym wychowywane razem
dzieci są biologicznym rodzeństw em i odwrotnie. Jest to z pew nością prawdą
w odniesieniu do ludów łow iecko-zbierackich. Dzieci jednej m atki wyrastają
razem z nią i na ogół rów nież ze sw oim ojcem . Kiedy to założenie jest fałszy­
we, ludzie pow inni padać ofiarą iluzji pokrewieństwa. Jeśli w yrastają z osobą,
z którą nie są spokrewnieni, to pod w zględem seksualnym powinni być wobec

496
niej obojętni lub niechętni. Jeśli zaś nie w yrastają razem z osobą, która je st z
nimi spokrewniona, to nie pow inni odczuw ać niechęci seksualnej. Inform acja,
że osoba, z którą um aw iasz się na randkę, je st w rzeczywistości tw oim bratem
czy siostrą, m oże w ystarczyć do zabicia rom antycznego nastroju, ale nieśw ia­
dom y m echanizm w pajania (im printing) działający w krytycznym okresie we
wczesnym dzieciństw ie jest z pew nością potężniejszy.
Udokum entowano oba rodzaje iluzji. Izraelskie kibuce założyli na począt­
ku dwudziestego w ieku utopijni planiści, zdecydowani złam ać rodzinę nukle­
arną. Chłopcy i dziew czynki w tym sam ym wieku mieszkali razem niem al od
urodzenia oraz w okresie dojrzewania, byli też wychowywani razem przez opie­
kunki i nauczycieli. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej dzieci, które w ycho­
wały się razem , bardzo rzadko się pobierały czy choćby m iały stosunki płcio­
we, mimo że nie zniechęcano do takich małżeństw. W niektórych częściach
Chin panny młode przeprow adzały się do dom u teściów, co pow odow ało łatwo
dające się w yobrazić tarcia. R odzice wpadli na znakomity pom ysł adoptow a­
nia przyszłej żony dla sw ojego syna, kiedy była jeszcze dzieckiem , co m iało
zagwarantować, że na zaw sze będzie pod pantoflem teściowej. N ie zdawali
sobie sprawy, że odtw arzają psychologiczny układ m iędzy rodzeństw em . K ie­
dy para dorastała, nie czuła do siebie pociągu seksualnego, a w porów naniu ze
zw ykłym i param i ich m ałżeństw a były nieszczęśliwe, pełne zdrad, bezdzietne
i krótkotrwałe. W niektórych o k o licac h L ibanu kuzyn i k u z y n k a d o ra sta ją
razem , tak ja k ro d zeń stw o. R odzice zm uszają ich do m ałżeństw a, ale pary są
seksualnie apatyczne, m ają m ało dzieci i są skłonne do rozw odów . T ego ro ­
dzaju niekonw encjonalne w arunki w ychow yw ania dzieci dają ten sam rezul­
tat na wszystkich kontynentach i m ożna wykluczyć różne alternatyw ne w yja­
śnienia.
I przeciwnie, osoby, które popełniają kazirodztwo, często nie w yrosły ra ­
zem. Przeprow adzone w C hicago badania p ar rodzeństwa, które popełniły ka­
zirodztwo, wykazały, że tylko ci, którzy byli w ychowywani osobno, rozważali
m ałżeństwo. Ojcowie, którzy w ykorzystują seksualnie swoje córki, spędzają z
nimi na ogół mniej czasu, kiedy są małe. O jczym ow ie, którzy m ieli ze swoim i
m ałym i pasierbicam i taki sam kontakt ja k biologiczni ojcow ie, nie w ykorzy­
stują ich częściej niż ci ostatni. Istnieją anegdotyczne dane, że ludzie adopto­
wani jako dzieci, którzy odnajdują sw oich biologicznych rodziców i rodzeń­
stwo, często czują do nich pociąg seksualny, ale z tego, co wiem, nie przepro­
w adzono żadnego kontrolow anego badania tego zj awiska.

497
Efekt W estermarcka tłumaczy najsłynniejszego ze wszystkich winnych
kazirodztw a: Edypa. Lajosowi, królow i Teb, w yrocznia dełficka przepowie­
działa, że zabije go własny syn. Kiedy je g o żona Jokasta urodziła syna, związał
now orodka i pozostaw ił sam ego w górach. E dypa znalazł i wychował pasterz,
a potem adoptow ał go król Koryntu i w ychow ał ja k syna. W Delfach Edyp
dow iedział się, że jego przeznaczeniem je st zabicie ojca i m ałżeństwo z własną
m atką, opuścił więc Korynt, przysięgając, że nigdy nie wróci. Po drodze do
Teb spotkał Lajosa i zabił go w sprzeczce. Kiedy następnie przechytrzył Sfink­
sa, otrzym ał w nagrodę tron w Tebach i rękę owdowiałej królowej Jokasty ~
biologicznej matki, która go nie wychowywała. Zanim dowiedzieli się prawdy,
spłodzili czw oro dzieci.
Ostateczny trium f teorii W esterm arcka w ykazał jednak John Tooby. Po­
m ysł, że chłopcy chcą spać ze swoimi m atkam i, wydaje się większości mężczyzn
najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszeli. Inaczej widocznie sądził Freud,
który napisał, że jako chłopiec m iał kiedyś erotyczną reakcję na widok ubiera­
jącej się m atki. Ale Freud m iał m am kę i być m oże nie przeżył w niem owlęc­
tw ie intym nego kontaktu, który poinform ow ałby jeg o układ percepcji, że pani
Freud je st jeg o matką. Teoria W esterm arcka pobiła F reudajego w łasną bronią.

Mężczyźni i kobiety
M ężczyźni i kobiety. K ob iety i m ężczyźni. To nigdy nie będzie działać.
E RIC A JO N G

C zasam i oczywiście to działa. M ężczyzna i kobieta m ogą się pokochać.


Zasadniczym składnikiem ich m iłości je s t w yrażenie wzajem nych zobowią­
zań, ja k widzieliśmy w rozdziale szóstym. M ężczyzna i kobieta potrzebują wza­
jem n ie sw ojego DNA i dlatego seks je st dla nich atrakcyjny. M ężczyzna i ko­
bieta w spólnie inwestują w swoje dzieci, a ich trw ała m iłość wyewoluowała,
żeby chronić tę inwestycję. Ponadto m ąż i żona bywają swoimi najlepszymi
przyjaciółm i, m ogąc na sobie do końca życia polegać i ciesząc się zaufaniem,
co leży u podstaw logiki przyjaźni (w ięcej na ten tem at później). Te uczucia
w ynikają z tego, że jeśli m ężczyzna i kobieta są m onogam iczni, pozostają ra­
zem przez całe życie i nie okazują nepotyzm u w obec rodzin, z których pocho­
dzą, to ich genetyczne interesy są identyczne.

498
Niestety, to „jeśli” je st duże. N aw et najszczęśliw sze pary m ogą w alczyć
ja k pies z kotem, a pięćdziesiąt procent m ałżeństw w Stanach Zjednoczonych
kończy się dziś rozwodem . G eorge B ernard Shaw napisał: „D okąd się zw raca­
my, kiedy chcemy przeczytać o czynach dokonanych z m iłości? D o gazeto­
wych kolum n o m orderstw ach” . K onflikt m iędzy m ężczyznam i a kobietam i,
czasami śmiertelny, jest czym ś pow szechnym , co sugeruje, że seks nie jest w
sprawach ludzkich siłą wiążącą, lecz dzielącą. I znowu trzeba pow tórzyć ba­
nał, ponieważ obiegowa m ądrość m u zaprzecza. Jednym z utopijnych pom y­
słów lat sześćdziesiątych, pow tarzanych od tego czasu przez guru seksu w ro­
dzaju dr Ruth, jest nam iętnie erotyczna, wzajem nie satysfakcjonująca, wolna
od poczucia winy, em ocjonalnie otw arta, trw ająca przez całe życie m onoga-
m iczna więź. Alternatywą, która przyszła z kontrkultury, jest przesycona eroty­
zmem , wzajemnie satysfakcjonująca, w olna od poczucia winy, em ocjonalnie
otwarta powszechna orgia. Obie przypisywano naszym człowiekowatym przod­
kom, wcześniejszym stadiom cyw ilizacji lub prym ityw nym szczepom nadal
gdzieś żyjącym. Obie są rów nie m ityczne ja k rajski ogród.
Bitwa między płciam i n iejest po prostu potyczką w wojnie m iędzy niespo-
krewnionymi jednostkam i, lecz toczy się na innej arenie, z przyczyn w yjaśnio­
nych przez Donalda Sym onsa. „Jeśli chodzi o ludzką seksualność - pisał on -
istnieje żeńska natura ludzka oraz m ęska natura ludzka, i te natury niezm iernie
się różnią. (...) Seksualna natura m ężczyzn i kobiet jest odm ienna, poniew aż w
trakcie całej ogrom nie długiej fazy ludzkiej historii ewolucyjnej - łow iectw a-
zbieractw a - seksualne pragnienia i skłonności, adaptacyjne dla jednej płci,
były dla drugiej biletem do reprodukcyjnej nicości” .
W ielu ludzi zaprzecza istnieniu jakichkolw iek interesujących różnic m ię­
dzy płciami. W m oim instytucie na kursie „psychologia płci” uczono studen­
tów, że jedyną w pełni ustaloną różnicą m iędzy m ężczyznam i a kobietam i jest
to, że m ężczyźni lubią kobiety, a kobiety lubią mężczyzn. Dwie natury ludzkie
Symonsa zbywa się jak o „stereotypy płciow e”, ja k gdyby był to dow ód ich
fałszy wości. Przekonanie, że pająki przędą pajęczynę, a świnie tego nie robią,
także jest stereotypem, a m im o to zgadza się z prawdą. Jak zobaczymy, niektó­
re stereotypy dotyczące uczuć seksualnych zostały potwierdzone ponad w szel­
ką wątpliwość. W rzeczyw istości badacze różnic m iędzy płciam i stwierdzili,
że wiele stereotypów dotyczących płci nie docenia udokum entowanych różnic.

* Jfc *

499
D laczego w ogóle istnieje seks? M ów iąc o nim , lord Chesterfield zauwa­
żył, że: „prżyjem ność jest chw ilowa, pozycja absurdalna, a koszt diabelski”.
U jm ując to językiem biologii, koszty są rzeczyw iście diabelskie, dlaczego więc
niem al w szystkie złożone organizm y rozm nażają się płciow o? Dlaczego ko­
biety nie w ydają na świat przez dziew orództw o córek, które są ich klonami,
zam iast m arnow ać połowę swoich ciąż na synów, którym brak maszynerii do
w yprodukow ania wnuków i którzy są w yłącznie daw cam i plem ników? Dla­
czego ludzie i inne organizmy w ym ieniają połow ę swoich genów za geny inne­
go członka gatunku, tworząc w potom stw ie rozm aitość dla samej rozmaitości?
N ie dzieje się tak, by przyspieszyć ew olucję, poniew aż organizm y są dobrane
ze względu na dostosowanie w chwili obecnej. N ie chodzi o adaptację do zmian
w środow isku, ponieważ losowa zm iana w ju ż zaadaptowanym organizmie
będzie z w iększym praw dopodobieństw em zm ianą na gorsze niż na lepsze -
istnieje więcej możliwości złej adaptacji niż dobrej. N ajlepsza teoria, zapropo­
now ana przez Johna Tooby, W illiam a H am iltona i innych, a teraz podparta
licznym i danym i, mówi, że seks jest obroną przeciw ko pasożytom i patogenom
(pow odującym chorobę m ikroorganizmom ).
Z punktu widzenia zarazka jesteś dużym , pysznym kaw ałem tortu, istnie­
jący m , by na nim ucztować. Twój organizm przyjm uje inny punkt widzenia i
w yew oluow ał cały zestaw m echanizm ów obronnych, od skóry pokrywającej
ciało, po układ odpornościowy, aby ich nie w puścić lub je zabić. M iędzy go­
spodarzem a patogenam i zachodzi ew olucyjny wyścig zbrojeń, choć lepszą
analogią byłoby nasilające się w spółzaw odnictw o między włamywaczami a
ślusarzam i. Zarazki są małe i w yew oluow ały szatańskie sztuczki infiltracji i
p oryw ania m aszynerii kom órek, zabierania jej surowców i udawania, że są
w łasną tkanką organizmu, aby uniknąć inw igilacji ze strony układu odporno­
ściow ego, O rganizm reaguje.lepszymi system am i bezpieczeństwa, ale zarazki
m ają w budow aną przewagę: jest ich w ięcej i potrafią rozmnażać się miliony
razy szybciej, co pozwala im na szybsze ew oluow anie. Potrafią znacznie wy­
ew oluow ać za życia gospodarza. Jakikolw iek m olekularny zamek wytworzy
organizm , patogeny potrafią w yew oluow ać do niego klucz.
Jeśli w ięc organizm jest aseksualny, to rozbiw szy raz sejf jego ciała, pato­
geny rozbijają również sejfy jego dzieci i rodzeństw a. Rozm nażanie płciowe
je s t sposobem na zmianę zamków w każdym pokoleniu. Przez wymianę poło­
w y genów organizm daje swojemu potom stw u przew agę w wyścigu z lokalny­
m i zarazkam i. Jego molekularne zam ki m ają inną kom binację, a więc zarazki

500
m uszą od zera zacząć ew oluow ać now e klucze. Złośliwy patogen je st jedyną
rzeczą na świecie, wobec której opłaca się zm iana dla samej zmiany.
Płeć przedstawia jeszcze jedną zagadkę. Dlaczego mamy dw ie płcie? D la­
czego wytwarzam y jedno duże jajo i w iele m ałych plemników, zam iast dwóch
kropli jednakow ej w ielkości, które zlew ają się jak rtęć? Jest tak dlatego, że
kom órka, z której m a pow stać dzieck o , n ie m oże być po p ro stu w orkiem
genów ; potrzebuje m etabolicznej m aszy n e riireszty kom órki. C zęść tej m a­
szynerii, na przykład m itochondrium , m a w łasne geny - słynny m itochon-
d rialn y DNA , który je st tak użyteczny w datow aniu ew olucyjnego ro z ch o ­
d ze n ia się gatunków . P o d o b n ie ja k in n e geny, te, które zn a jd u ją się w m i-
toch o n d riach , są p o tom kam i najbardziej bezw zględnie rep lik u jąc y ch się
genów. D latego też kom órka stw orzona przez zlanie się dw óch równej w iel­
ko ści ko m ó rek stoi p rzed pro b lem em . M ito ch o n d ria jed n e g o i drugiego
ro d z ic a rozp o częły b y zaciekłą w ojnę o przetrw an ie. M ito ch o n d ria k a ż d e ­
go z rodziców m o rd o w ałyby sw oje odpow iedniki pochodzące od drugiego,
pozostawiając tale powstałą kom órkę z n iebezpiecznie słabym źródłem ener­
gii. G eny reszty kom órki (te z ją d ra ) cierp ią z pow odu okaleczenia komórki,
ew oluują więc sposób zapobieżenia m o rd erczej w ojnie. W każdej parze ro ­
d ziców jed n o „zgadza się” na jed n o stro n n e rozbrojenie. D ostarcza kom órkę
bez żadnej m etabolicznej m aszynerii, po prostu czyste DNA n a now e jądro.
G atunek rozm naża się przez połączenie dużej kom órki, która zaw iera p o ło ­
w ę gen ó w plus całą n iezb ęd n ą m aszy n erię, z m ałą kom órką, która zaw iera
połow ę genów i nic więcej. D uża kom órka nazyw ana jest jajem , m ała plem ni­
kiem.
Kiedy organizm uczynił już ten pierw szy krok, specjalizacja jego kom órek
płciow ych może się tylko nasilać. Plem nik je st m ały i tani, organizm m oże
w ięc rów nie dobrze w yprodukow ać ich wiele, dać im zewnętrzny m otor, by
szybko dostały się do jaja, i narząd, który w ypuszcza je w drogę. Jajo je s t duże
i cenne, a więc organizm pow inien dać m u fory, zaopatrując je w żyw ność i
ochronną powłokę. To sprawia, że jajo jest jeszcze droższe, aby więc chronić
inwestycję, organizm w yew oluow ał narządy, dzięki którym zapłodnione jajo
m oże rosnąć w ew nątrz ciała i absorbow ać jeszcze więcej pożyw ienia; nowy
potom ek jest w ypychany na zew nątrz dopiero wtedy, kiedy jest dość duży, by
przetrwać. Te struktury zw ane są m ęskim i i żeńskim i narządami rozrodczym i.
Kalka zw ierząt, herm afrodyty, m a oba rodzaje narządów w jednym indyw idu­
um, ale większość specjalizuje się dalej i dzieli na dw a rodzaje, z których każ-

501
wi narządów. S ą one zw ane samcami i sam icam i.
Trivers przedstaw ił wyjaśnienie, jak w szystkie w idoczne znaczące różnice
m iędzy płciam i biorą się ze zróżnicowania m inim alnych inwestycji w potom­
stw o. Inw estycją je st wszystko, co robi rodzic, by zw iększyć szansę przeżycia
potom ka, i co rów nocześnie zm niejsza zdolność rodzica do wyprodukowania
innego potom ka. Inwestycją m oże być energia, składniki odżywcze, czas i
ryzyko. Płeć żeńska, zgodnie z definicją, zaczyna od w iększej inwestycji -
większej kom órki płciowej - i u większości gatunków zobow iązuje się do dal­
szych dużych inw estycji. Samiec dostarcza m alusieńki pakiet genów i na ogół
na tym poprzestaje. Ponieważ każdy potom ek w ym aga obojga rodziców, liczbę
m ożliw ych potom ków ogranicza układ sam icy: m ożliw y je st w zasadzie jeden
potom ek na każde jajo, które ona tworzy i hoduje. Z tej różnicy wypływają
dw ie kaskady konsekwencji.
Po pierw sze, pojedynczy samiec m oże zapłodnić w iele samic, co powodu­
je , że inne sam ce pozostają bez partnerek. R odzi to konkurencję między sam­
cam i o dostęp d o samic. Samiec może pobić inne sam ce, żeby przeszkodzić im
w dobraniu się do samicy, konkurować o zasoby niezbędne do kopulacji lub
zalecać się do sam icy, aby wybrała właśnie jego. Sam ce m ają więc różne suk­
cesy rozrodcze. Zw ycięzca może począć w ielu potom ków, przegrany nie po­
cznie żadnego.
Po drugie, rozrodczy sukces sam ców zależy od tego, z ilom a samicami
kopulują, ale rozrodczy sukces samic nie zależy od tego, z ilom a samcami ko-
pulują. To pow oduje, że samice są bardziej w ybredne. Sam ce zalecają się do
samic i k opulują z każdą, która im na to pozw oli. Sam ice starannie oglądają
sam ców i k o p u lu ją tylko z najlepszymi: tym i, którzy m ają najlepsze geny, są
najbardziej chętni i zdolni do karm ienia i ochrony je j potom stw a oraz tymi,
których w ybierają inne samice.
M ęska konkurencja i żeński wybór są pow szechne w świecie zwierzęcym.
Darwin zw rócił uw agę na te dwa zjawiska, k tóre nazw ał doborem płciowym,
ale zastanaw iało go, dlaczego sam ce m ają konkurow ać, a sam ice wybierać,
zamiast odwrotnie. Teoria rodzicielskiej inwestycji rozwiązuje tę zagadkę. Płeć,
która inw estuje więcej, wybiera; płeć, która inw estuje m niej, konkuruje. Przy­
czyną różnic m iędzy płciami jest więc różnica ich inwestycji. W szystko inne -
testosteron, estrogeny, penisy, pochwy, chrom osom y Y, chrom osom y X - jest
wtórne. S am ce konkurują, a samice w ybierają tylko dlatego, że nieco większa

502
inw estycja w jajo (charakterystyczne dla sam icy) zostaje zw ielokrotnionaprzez
inne reprodukcyjne obyczaje zwierzęcia. K ilka gatunków zw ierząt odwraca tę
w stępną różnicę inwestycji w jaja i plem niki i u nich sam ice pow inny konkuro­
wać, a sam ce wybierać. I faktycznie, te wyjątki potw ierdzają regułę. U niektó­
rych ryb sam iec hoduje narybek w torbie. U niektórych ptaków samiec siedzi
na jajach i karmi pisklęta. U tych gatunków sam ice są agresyw ne i próbują
zalecać się do samców, którzy starannie w ybierają partnerkę.
U typow ego ssaka jednak niem al cała inw estycja obciąża samicę. Ssaki
„w ybrały” taką budowę ciała, z której wynika, że samica nosi płód wewnątrz
ciała, karmi go swoją krwią, opiekuje się nim i chroni po urodzeniu, aż potomek
jest dość duży, by sam mógł dać sobie radę. W kład samca to kilka sekund kopula­
cji i kom órka plemnika ważąca jedną dziesięciobilionową część grama. Nic więc
dziwnego, że u ssaków samce współzawodniczą o m ożliwość seksu z samicami.
'Szczegóły zależą od trybu życia zwierzęcia. Samice żyją samotnie lub w grupach,
małych lub większych, stabilnych lub tymczasowych, w zależności od tego, gdzie
jest żywność, gdzie jest bezpiecznie, gdzie mogą najłatwiej nosić i wychowywać
m łode oraz czy potrzebna im je st siła grupy. Sam ce idą tam, gdzie są samice.
N a przykład samice słoni morskich gromadzą się na plażach, które samiec może
z łatwością patrolować. Jeden samiec może zmonopolizować grupę i samce krwa­
wo walczą m iędzy sobą o taką wygraną. W iększy w ojow nik to lepszy wojow­
nik, a więc samce wyew oluow ały do czterokrotnych rozm iarów samic.
M ałpy człekokształtne m ają wiele różnorakich układów seksualnych. Na­
wiasem m ówiąc, nie ma czegoś takiego ja k „dziedzictw o m ałp”, na które los
skazał ludzi. Goryle żyją na obrzeżach lasu w m ałych grupach, składających
się z jed n eg o samca i wielu samic. Sam ce, które w alczą ze sobą o panowanie
nad sam icam i, wyewoluowały do dwukrotnej wielkości samic. Sam ice gibbo-
nów są sam otne i żyją w rozproszeniu; sam iec znajduje terytorium samicy i
funkcjonuje jako wierny małżonek. Poniew aż inne sam ce są daleko na teryto­
riach innych samic, nie biją się częściej niż sam ice i nie są od nich większe.
Samice orangutana są samotne, ale wystarczająco blisko siebie, by samiec mógł
zm onopolizow ać dwie lub więcej; sam ce dorastają do około jednej i siedmiu
dziesiątych wielkości samic. Szym pansy żyją w dużych niestałych grupach,
których nie m o że zdom inować żaden samiec. Grupy sam ców żyją razem z sa­
m icam i, a sam ce konkurują o dominację, która daje więcej możliwości kopula­
cji. Sam ce są o około jednej trzeciej większe od samic. Gdy w pobliżu jest dużo
samców, sam ica m a bodziec do kopulacji z w ielom a z nich, tak że samiec ni­

503
gdy nie m oże być pew ien, czy dziecko nie je st jego, a więc nie zamorduje
noworodka, żeby jeg o m atka m ogła nosić jego w łasnego potom ka. Sam ice bo-
nobo (szym pansa karłow atego) są wręcz niew ybrednie rozw iązłe i sam ce wał­
czą mniej. Są m niej więcej tych sam ych rozm iarów co sam ice. K onkurują w
inny sposób: w ew nątrz ciał samic.
Plem nik m oże przeżyć w pochw ie przez w iele dni, sam ica potrafi więc
mieć w sobie plem niki wielu samców, konkurujące w ew nątrz niej o szansę
zapłodnienia jaja. Im więcej plem ników produkuje sam iec, tym w iększa szan­
sa, że jeden z nich pierw szy dopadnie celu. To wyjaśnia, dlaczego szympansy
mają, jak na sw ą w ielkość ciała, olbrzym ie jądra. W iększe jąd ra produkują
więcej plemników, które mają lepszą szansę wewnątrz rozwiązłych samic. Goryl
waży cztery razy tyle co szym pans, ale jeg o jąd ra są cztery razy mniejsze.
Samice w jeg o harem ie nie m ają żadnej szansy na kopulację z jakim kolw iek
innym sam cem , jeg o plem niki nie m uszą w ięc konkurow ać. Także gibbony,
które są m onogam iczne, m ają małe jądra.
U niemal wszystkich naczelnych (faktycznie u niemal w szystkich ssaków)
samce są m arnym i ojcam i, nie wkładając w potom stw o niczego poza DNA.
Inne gatunki są bardziej ojcowskie. Sam ce większości ptaków, wielu ryb, owa­
dów i społecznych zw ierząt mięsożernych, takich ja k wilki, ochraniają lub ży­
wią swoje potom stw o. W iele czynników pom aga ew olucji inwestycji rodzi­
cielskiej osobników m ęskich. Jedną jest zewnętrzne zapłodnienie, występujące
u większości ryb, u których sam ica upuszcza jaja, a sam iec zapładnia je w
wodzie. Sam iec m a gwarancję, że zapłodnione jaja noszą jego geny, a ponie­
waż zostały złożone, kiedy potom stw o jeszcze nie je st rozw inięte, m a okazję
udzielić pomocy. Jednak u większości ssaków rozdanie kart nie sprzyja czułe­
mu ojcostwu. Jajo kryje się wewnątrz matki, gdzie m oże je zapłodnić jakiś inny
samiec, a więc sam iec nigdy nie może być pew ien, czy potom ek je st jego. Stoi
przed niebezpieczeństwem zmarnowania swojej inwestycji na geny innego sam­
ca. Płód rośnie w ew nątrz matki, dokąd ojciec nie m oże się dostać, żeby pomóc
bezpośrednio. O jciec m oże zatem z łatwością zdezerterować i próbow ać kopu­
lacji z inną, podczas gdy sam ica zostaje z całym bagażem - nie m oże się po­
zbyć płodu czy potom ka bez konieczności ponow nego długiego procesu hodo­
wania embriona, aby rozpocząć od zera. O jcostw u służy rów nież taki tryb ży­
cia gatunku, w którym korzyści są wyższe niż koszty: jeśli potom stw o byłoby
bez ojca zagrożone, jeśli m oże on z łatw ością zaopatrzyć je w skoncentrowaną
żywność, taką ja k m ięso, i gdy łatwo obronić młode.

504
Kiedy sam ce stają się troskliwym i ojcam i, zm ieniają się reguły gry seksu­
alnej. Sam ica m oże teraz wybrać partnera na podstaw ie jego zdolności i chęci
do inw estow ania w potom stw o, na tyle, na ile m oże to osądzić. Samice, a nie
tylko samce, konkurują o partnerów, chociaż nagrody są odm ienne: samce kon­
kurują o gotow ość do kopulacji płodnych samic, sam ice o krzepkich, skłon­
nych do inwestycji samców. Poligamia nie jest już dłużej kw estią jednego sam ­
ca, zw yciężającego nad wszystkim i innym i, czy sam ic chcących, by zapłodnił
je najbardziej zapalczyw y czy najładniejszy sam iec. K iedy sam ce inwestują
więcej niż sam ice, gatunek może być, ja k się przekonaliśm y, poliandryczny, z
„tw ardym i” sam icam i trzym ającym i harem y samców. (Plan budow y ssaków
w ykluczył tę m ożliwość). Kiedy jeden sam iec m a dużo więcej do zainw esto­
w ania niż inni (poniew aż kontroluje na przykład lepsze terytorium ), samicom
m oże się lepiej pow odzić, gdy dzielą się nim - poligynia - niż kiedy każda ma
w łasnego partnera, poniew aż ułam ek dużych zasobów m oże być większy niż
całość m ałych. Kiedy wkład sam ców je st bardziej wyrów nany, niepodzielna
uw aga jednego z nich staje się cenna i gatunek staje się m onogam iczny.
W iele ptaków w ydaje się m onogam icznych. W film ie „M anhattan” Wo-
ody A llen m ówi do D ianę Keaton: „M yślę, że ludzie pow inni wiązać się na
całe życie, ja k gołębie czy katolicy” . Film w szedł na ekrany, zanim ornitolodzy
zaczęli poddaw ać ptaki testom DNA , które ku ich zaszokow aniu ujawniły, że
także gołębie nie są wierne. U niektórych gatunków ptaków jedna trzecia po­
tom stw a m a D N A innego samca niż m ałżonek samicy. Ptasie sam ce cudzoło­
żą, ponieważ próbują wychować potomstwo jednej sam icy i kopulować z inny­
mi w nadziei, że ich potom stw o przeżyje sam o lub w najlepszym razie zostanie
w ychow ane przez zdradzonego małżonka. Ptasia sam ica cudzołoży, ponieważ
m a szansę na uzyskanie tego co najlepsze: genów najlepiej przystosow anego
sam ca i inwestycji najbardziej chętnego. Ofiara zdrady m ałżeńskiej jest w jesz­
cze gorszej sytuacji, niż gdyby w ogóle nie udało mu się rozm nożyć, ponieważ
pośw ięca swoje wysiłki genom konkurenta. Tak więc w śród gatunków, których
sam ce inw estują, m ęska zazdrość skierow ana je s t nie tylko na rywalizujących
samców, ale i sam ice. Taki sam iec m oże jej pilnow ać, podążać za nią, wielo­
krotnie kopulow ać i unikać samic, które niedaw no kopulowały.

* * *

505
Ludzki układ związków seksualnych nie przypom ina układu żadnego in­
n eg o zwierzęcia. N ie znaczy to jednak, że człow iek uniknął praw rządzących
tym i układami, które zostały udokum entow ane na przykładzie setek gatunków.
K ażdy gen skłaniający sam ca do zachow ań zw iększających prawdopodobień­
stw o zostania rogaczem, a sam icę do otrzym yw ania mniejszej ojcowskiej po­
m ocy niż jej sąsiadki zostałby szybko w yrzucony z puli genów. Każdy gen,
który pozw alałby samcowi na zapłodnienie wszystkich samic, a sam icom na
w ychow yw anie najbardziej rozpuszczanych potom ków najlepszego samca,
szybko zyskałby przewagę. Nie są to m ałe naciski selekcyjne. Aby ludzka sek­
sualność była „społecznie skonstruow ana” i niezależna od biologii, ja k tego
ch ce popularny w świecie akadem ickim pogląd, m usiała nie tylko w cudowny
sposób uciec przed tym i potężnym i naciskam i, ale także oprzeć się równie p o ­
tężnym naciskom innego rodzaju. G dyby człow iek odgrywał społecznie skon­
struow aną rolę, inni ludzie m ogliby ukształtow ać ją tak, by prosperować jego
kosztem . M ożni m ężczyźni m ogliby w yprać m ózgi pozostałym tak, by lubili
życie w celibacie lub przypraw ianie im rogów, a więc kobiety przypadałyby
m ożnym . Każdą skłonność do akceptow ania społecznie skonstruowanych ról
p łci elim inow ałby dobór naturalny, a geny rządzące opieraniem się tym rolom
zaczęłyby dominować.
Jakiego rodzaju zwierzęciem je st H om o sapiens! Jesteśmy ssakami, a więc
m inim alna inwestycja rodzicielska kobiety je st dużo większa niż mężczyzny.
Jej w kład to dziewięć miesięcy ciąży i (w naturalnym środowisku) dw a-cztery
lata karm ienia piersią. Jego w kład to kilka minut stosunku seksualnego i odrobi­
n a spermy. Mężczyźni są nieco więksi od kobiet (1,15 raza), co mówi nam, że w
naszej ewolucyjnej historii konkurowaliśmy i że niektórzy mężczyźni łączyli się z
wielom a kobietami, a niektórzy z żadną. W przeciwieństwie do gibbonów, które
żyją w odosobnieniu, są m onogam iczne i m ają dość ubogie życie płciowe, oraz
goryli, które żyją w skupiskach, tw orzą harem y i są również stosunkowo mało
aktyw ne seksualnie, jesteśm y towarzyscy, m ężczyźni oraz kobiety żyją w du­
żych grupach i wciąż m ają okazję do łączenia się w pary. M ężczyźni mają
m niejsze jąd ra w stosunku do w ielkości ciała niż szympansy, ale większe niż
goryle i gibbony, co sugeruje, że w śród naszych przodków kobiety nie były
całkiem rozwiązłe, ale nie zaw sze były m onogam iczne. Dzieci rodzą się bez­
radne i zależą od dorosłych przez długi okres przypuszczalnie dlatego, że wie­
dza i spraw ność są tak w ażne w ludzkim trybie życia. Dzieci potrzebują więc
rodzicielskich inwestycji, a m ężczyźni, poniew aż mogą zdobyć m ięso z polo­

506
wania oraz grom adzić inne zasoby, m ają coś do zainw estowania. M ężczyźni
dalece przekraczają m inim alną inw estycję, na jak ą pozw oliłaby im ich anato­
mia: żywią, chronią i uczą swoje dzieci. To powinno uczynić ze zdrady małżeń­
skiej przedmiot troski mężczyzn, a chęć i zdolność mężczyzny do inwestowania w
dzieci przedmiotem troski kobiet. Ponieważ mężczyźni i kobiety żyją razem w
dużych grupach, tak jak szympansy, ale samce inwestują w potomstwo, jak ptaki,
rozwinęliśmy instytucję m ałżeństw a, w której m ężczyzna i kobieta tw orzą re­
produkcyjne przym ierze m ające na celu ograniczenie roszczeń osób trzecich,
dotyczących dostępu seksualnego i rodzicielskich inwestycji.
Te fakty z życia nigdy się nie zm ieniły, ale zm ieniło się w iele innych rze­
czy. Do niedawna m ężczyźni polowali, a kobiety zbierały. K obiety w ychodziły
za mąż wkrótce po osiągnięciu dojrzałości płciowej. N ie było środków anty­
koncepcyjnych, zinstytucjonalizowanej adopcji osobników niespokrewnionych
ani sztucznego zapłodnienia. Seks oznaczał reprodukcję i odw rotnie. N ie było
żywności z udom ow ionych roślin czy zwierząt, nie było m leka w proszku dla
dzieci; wszystkie dzieci były karm ione piersią. Nie było płatnej dziennej opieki
nad dziećmi; niem owlęta i m ałe dzieci to warzy szły wszędzie sw oim m atkom i
innym kobietom. W arunki te utrzym yw ały się przez dziew ięćdziesiąt dziew ięć
procent naszej historii ewolucyjnej i ukształtowały naszą płciowość. N asze sek­
sualne myśli i uczucia są przystosow ane do świata, w którym seks oznaczał
macierzyństwo, niezależnie od tego, czy się dzieci chciało w danym m om encie
czy nie. Są one też przystosow ane do świata, w którym dzieci były bardziej
problemem matki niż ojca. Kiedy używ am takich określeń ja k „pow inno” , „naj­
lepszy” i „optymalny” , jest to skrótowy opis strategii, które prow adziły do suk­
cesu rozrodczego w tamtej rzeczywistości. Nie odnoszą się one do tego, co jest
moralnie słuszne, osiągalne w e w spółczesnym świecie czy sprzyjające szczę­
ściu; są to całkowicie odm ienne sprawy.

***
Pierwsze pytanie o strategię brzm i: ilu chcieć partnerów. Pam iętam y, że
kiedy m inim alna inw estycja w potom ka je st w iększa dla samic, sam iec m oże
mieć więcej potom stw a, jeśli spółkuje z w ielom a samicami, ale sam ica nie m a
więcej potomstwa, jeśli spółkuje z wielom a samcami - jeden sam iec wystarcza
do poczęcia. Załóżmy, że łow ca-zbieracz m oże mieć z jedną żoną dw oje do
pięciorga dzieci. P rzedm ałżeński czy pozam ałżeński romans, którego rezulta-

507
tern je st poczęcie dziecka, zw iększyłby jeg o w ynik reprodukcyjny o dwadzie­
ścia do pięćdziesięciu procent. Jeśli dziecko um iera z głodu lub zostaje zabite,
gdy ojca nie m a w pobliżu, nie zyskuje on oczyw iście, genetycznie rzecz bio­
rąc, nic. O ptym alny jest więc rom ans z zam ężną kobietą, której mąż wycho­
wałby dziecko. W społecznościach łowiecko-zbierackich płodne kobiety są nie­
m al zaw sze zam ężne, stosunek seksualny je st więc zw ykle stosunkiem z za­
m ężną kobietą. N aw et jeśli n ie je st zam ężna, więcej dzieci bez ojców przeży­
wa, niż um iera, a więc także rom ans z niezam ężną kobietą może podnieść roz­
rodczość. Kalkulacje te nie odnoszą się w najm niejszym stopniu do kobiet.
Część m ęskiego umysłu pow inna więc chcieć różnorodności partnerów seksu­
alnych dla samej różnorodności.
Czy sądzisz, że jedyna różnica m iędzy m ężczyznam i a kobietami jest taka,
że m ężczyźni lubią kobiety, a kobiety lubią m ężczyzn? Każdy barman i każda
babcia, których zapytasz, powiedzą, że m ężczyźni znacznie częściej zerkają na
boki, ale m oże to jest tylko starom odny stereotyp. Psycholog D avid Buss szu­
kał tego stereotypu wśród ludzi najbardziej skłonnych do odrzucenia go - męż­
czyzn i kobiet na elitarnych, liberalnych uniw ersytetach am eiykańskich, jedno
pokolenie po rewolucji feministycznej, w okresie pełnego rozkwitu politycznie
popraw nych postaw. Jego m etody były odśw ieżająco bezpośrednie.
W poufnym kwestionariuszu zadano serię pytań. Jak usilnie szukasz żony/
męża? O dpowiedzi mężczyzn i kobiet były na ogół identyczne. Jak usilnie szu­
kasz przelotnego romansu? Kobiety odpowiedziały: „nie bardzo usilnie”; męż­
czyźni: „dość usilnie”. Jak w ielu partnerów seksualnych chciałbyś/chciałabyś
mieć w przyszłym m iesiącu? W ciągu następnych dwóch lat? W ciągu całego
życia? K obiety powiedziały, że w następnym m iesiącu wystarczy im. osiem
dziesiątych partnera seksualnego. C hciały jednego w ciągu następnych dwóch
lat i czterech do pięciu partnerów przez całe życie. M ężczyźni chcieli dwie
partnerki w ciągu miesiąca, osiem w ciągu następnych dwóch lat i osiemnaście
w życiu. Czy brałbyś/brałabyś pod uwagę stosunek płciowy z atrakcyjnym part­
nerem, którego znasz odpięciu lat? Od dw óch lat? Od miesiąca? Od tygodnia?
Kobiety odpowiedziały: „przypuszczalnie tak” , gdy znały m ężczyznę od roku
lub dłużej, „m oże” , gdy znały go od sześciu m iesięcy, i „zdecydowanie nie”,
gdy znały kogoś od tygodnia lub krócej. M ężczyźni odpowiedzieli: „przypusz­
czalnie tak” , jeśli znali kobietę od tygodnia. Jak krótko m usiałby mężczyzna
znać kobietę, zanim zdecydow anie nie będzie m iał z nią stosunku seksualne­
go? Bussowi nigdy nie udało się tego ustalić; jego skala nie schodziła poniżej

508
„jednej godziny” . Kiedy przedstaw ił te wyniki na uniwersytecie i w yjaśnił je w
kategoriach rodzicielskiej inw estycji i doboru płciowego, m łoda kobieta pod­
niosła rękę i pow iedziała: „Panie profesorze, m am prostsze w yjaśnienie pań­
skich danych. M ężczyźni to szuje” .
Czy m ężczyźni to rzeczyw iście szuje, czy tylko próbują n a takich w yglą­
dać? M oże odpowiadając na kw estionariusze starają się przedstaw ić w prze­
sadnie korzystnym św ietle sw oją m ęskość, a kobiety chcą uniknąć opinii ła­
tw ych? Psycholodzy R.D. C lark i Elaine H atfield zaangażowali atrakcyjnych
m ężczyzn i kobiety, kazali im podchodzić do obcych odm iennej płci na uni­
w ersytecie i m ów ić:„Zauw ażyłem /łam cię na terenie uniwersytetu. B ardzo mi
się podobasz” , a potem zadać jedno z trzech pytań: (a) „Spotkałbyś/spotkała­
byś się ze m ną w ieczorem ?” , (b) „Czy przyszedłbyś/przyszłabyś do m ojego
m ieszkania dziś w ieczorem ?” , (c) „Czy poszedłbyś/poszłabyś ze m ną do łóż­
ka?” Połow a kobiet zgodziła się na randkę. Połow a m ężczyzn zgodziła się na
randkę. Sześć procent kobiet zgodziło się na przyjście do m ieszkania. Sześć­
dziesiąt dziew ięć procent m ężczyzn zgodziło się na przyjście do m ieszkania.
Żadna kobieta nie zgodziła się na stosunek seksualny. Siedem dziesiąt pięć pro­
cent m ężczyzn zgodziło się na seks. Z pozostałych dwudziestu pięciu procent
wielu przepraszało, prosząc o m ożliw ość wykorzystania zaproszenia kiedy in­
dziej lub wyjaśniając, że nie m ogą, bo przyjechały ich narzeczone. Takie same
rezultaty pow tórzyły się w wielu innych stanach. Kiedy przeprow adzano te
badania, środki antykoncepcyjne były szeroko dostępne, a praktyki bezpiecz­
nego seksu bardzo nagłaśniane, nie m ożna więc uzyskanych w yników tłum a­
czyć tylko tym, że kobiety m ogą ostrożniej podchodzić do ciąży i chorób
przekazywanych drogą płciową.
Pobudzanie m ęskiego pożądania seksualnego przez nowego partnera zna­
ne jest jak o efekt C oolidge’a, od słynnej anegdoty. Pewnego dnia prezydent
C alvin Coolidge i jeg o żona zw iedzali rządow ą farmę, lecz oprow adzano ich
osobno. Kiedy pani C oolidge pokazano kurniki, spytała, czy kogut kopuluje
częściej niż raz dziennie. „D ziesiątki razy” - odpowiedział przew odnik. „Pro­
szę o tym pow iedzieć prezydentow i” - poprosiła pani Coolidge. Kiedy prezy­
dentowi pokazano kurniki i pow iedziano o kogucie, zapytał: ,,Z tą sam ą kurą za
każdym razem ?” „Och, nie, panie prezydencie, za każdym razem z inną” . Pre­
zydent powiedział: „Proszę to pow iedzieć pani Coolidge”. N a ogół sam ce ssa­
ków są niezm ordowane, okazując chęć do następnej kopulacji, gdy tylko poja­
wi się now a chętna sam ica. N ie dają się oszukać, kiedy eksperym entator m a­

509
sk u je poprzednią partnerkę lub zm ienia jej zapaG hrW skazuje toymawiasem
m ów iąc, że m ęskie pożądanie seksualne nie je s t właściw ie „niewybredne”.
S am ce m ogą nie dbać o to, z jakiego rodzaju sam icą spółkują, ale są bardzo
w yczulone na to, z którą spółkują. Jest to inny przykład logicznego rozróżnie­
n ia m iędzy jednostkam i a kategoriam i, które m oim zdaniem jest tak ważne, o
cz y m pisałem , krytykując asocjacjonizm w rozdziale drugim.
M ężczyźni nie m ają seksualnego w igoru kogutów , ale w swoich pragnie­
n iach na dłuższą m etę wykazują rodzaj efektu C oolidge’a. W wielu kulturach,
w ty m naszej, m ężczyźni stwierdzają, że ich pożądanie własnych żon zm niej­
sza się w pierwszych latach małżeństwa. E fekt ten w yw ołuje pojęcie jednostki,
nie zaś jej w ygląd czy inne przym ioty; apetyt na now ą partnerkę nie jest tylko
przykładem tego, że różnorodność n ad a je ży ciu sm ak, tak ja k w ów czas, gdy
z n u d z iły nam się truskaw ki i m am y chęć na ciastko czekoladowe. W opowia­
dan iu Isaaca B ashevisa Singera Schłem iel the First, prostaczek z mitycznej
w ioski Chełm wybiera się w podróż, ale gubi się i niechcący w raca do domu,
s ą d z ą c , że p rzy szed ł do innej w si, która przez zdum iew ający zbieg okolicz­
ności w ygląda dokładnie tak ja k jego wieś. Spotyka kobietę, która wygląda
d o k ład n iejak jeg o żona, którą był ju ż znudzony, i stwierdza, że jest zachwyca­
jąca.

***
Inna część męskiej mentalności seksualnej to zdolność do łatwego podnie­
cen ia na w idok potencjalnej partnerki seksualnej - faktycznie na najm niejszą
w zm iankę o niej. Zoolodzy stw ierdzili, że sam ce wielu gatunków zalecają się
d o niezm iernie różnorodnych obiektów słabo przypom inających samice: in­
ny ch samców, samic niewłaściwego gatunku, sam ic w łaściw ego gatunku, wy­
pchanych i um ocowanych na tablicy, części w ypchanych samic, na przykład
głow y zawieszonej w powietrzu, naw et części w ypchanych samic, którym bra­
kuje ważnych szczegółów, ja k oczy i usta. Sam iec ludzkiego gatunku podnieca
się na widok nagiej kobiety, nie tylko z krw i i kości, ale w filmach, na fotogra­
fiach, na rysunkach, pocztówkach, na w idok nagich lalek i m igających obra­
zów w telewizji. Czerpie przyjem ność z tych błędnych identyfikacji, wspiera­
ją c wszechświatowy przemysł pornograficzny, który w sam ych Stanach Zjed­
noczonych przynosi dziesięć m iliardów dolarów rocznie, niemal rów nie dużo
ja k w idow iska sportowe i kina razem wzięte. W kulturach łowiecko-zbierac-

510
kich młodzi mężczyźni rysują piersi i srom y na nawisach skalnych, rzeźbupje
w pniach drzew i wydrapują w piasku. Pornografia jest podobna n a całym świecie
i była w dużej mierze taka sam a sto łat tem u, ja k jest dzisiaj. Z graficznym i
detalam i przedstawia paradę anonim ow ych nagich kobiet, chętnych do przy­
padkow ego i bezosobowego seksu.
D la kobiety nie m iałoby sensu łatw e podniecanie się na w idok nagiego
m ężczyzny. Płodnej kobiecie nigdy nie brakuje chętnych partnerów seksual­
nych i na tym rynku kupującego m oże szukać najlepszego dostępnego męża,
najlepszych genów lub innego w ynagrodzenia za przysługi seksualne. Gdyby
podniecał ją widok nagiego m ężczyzny, m ężczyźni m ogliby ją skłonić do sto­
sunków seksualnych przez pokazyw anie się nago, a jej pozycja przetargow a
zostałaby upośledzona. R eakcje płci na nagość są odmienne: m ężczyźni uw a­
żają nagie kobiety za rodzaj zaproszenia, kobiety uważają nagich m ężczyzn za
rodzaj zagrożenia. W 1992 roku student Berkeley, znany na uniw ersytecie jako
nagi facet, biegał, przychodził na w ykłady i ja d ł w stołówce całkow icie nago,
protestując przeciwko represyjnej tradycji seksualnej zachodniego społeczeń­
stwa. W yrzucono go, kiedy kilka studentek zaprotestowało, twierdząc, że jego
zachow anie powinno zostać sklasyfikow ane jak o seksualne nękanie.
Kobiety nie szukają widoku nagich obcych m ężczyzn czy aktów anonim o­
wego seksu i praktycznie nie m a żeńskiego rynku pornografii. („Playgirl ”,
rzekom y przykład czegoś przeciwnego, jest wyraźnie pism em dla hom oseksu­
alistów. N ie ma żadnych reklam produktów, które kupiłaby kobieta, a kiedy
kobieta otrzym uje prenum eratę jako dow cipny prezent, stwierdza, że znalazła
się na liście wysyłkowej pornografii gejów i zabaw ek seksualnych). Po kilku
pierw szych eksperym entach laboratoryjnych twierdzono, że pokaz pornogra­
ficzny pow oduje identyczne podniecenie fizjologiczne kobiet i m ężczyzn.
M ężczyźni jednak żywiej reagow ali na neutralne pokazy w kontrolow anych
w arunkach niż kobiety na pornografię. Te tak zw ane neutralne pokazy, które
zostały wybrane przez badaczy kobiety, pokazyw ały m ężczyznę i kobietę w
rozm ow ie o względnej wyższości dyplom u z antropologii nad szkołą przygoto­
w ującą do studiów m edycznych. Zdaniem m ężczyzn było to wysoce erotycz­
ne ! Kobiety mogą czasem się podniecić, kiedy zgadzają się na oglądanie poka­
zów stosunków seksualnych, ale sam e nie poszukują takich podniet. (Symons
podkreśla, że godząc się na seks, kobiety są bardziej w ybredne niż m ężczyźni,
ale kiedy ju ż się zgodzą, nie m a pow odu sądzić, że słabiej reagują na podniety
seksualne). Najbliższym m asow ym odpow iednikiem pornografii dla kobiet są

511
rom antyczne powieści, w których seks jest opisany w kontekście uczuć i związ­
ków, a nie szeregu podrygujących ciał.

*** '
P ożądanie seksualnej różnorodności je st niezw ykłą adaptacją, ponieważ
je s t nienasycone. W iększość dóbr niezbędnych do dostosow ania podlega pra­
w u zm niejszających się zysków lub ich konsum pcja utrzym uje się na optymal­
ny m poziom ie. Ludzie nie starają się o olbrzym ie ilości powietrza, pokarmu i
wody, nie chcą też, by im było za gorąco albo za zim no, lecz tylko w sam raz.
A le z im większą liczbą kobiet m ężczyzna m a stosunki płciow e, tym więcej
pozo staw ia potomstwa; żadna liczba nie je st za duża. To daje mężczyznom
nieograniczony apetyt na przypadkow e partnerki seksualne (i może także na
atrybuty, które w środowisku przodków zapew niały liczne partnerki, jak wła­
d za i bogactw o). Codzienne życie daje w iększości m ężczyzn niewiele m ożli­
w ości wysondowania, jak głębokie je st to pragnienie, ale czasam i m ężczyzna
je s t bogaty, sławny, przystojny i wystarczająco amoralny, żeby próbować. Geo-
rges Sim enon i Hugh Hefner twierdzili, że m ieli tysiące partnerek. W ilt Cham­
b erlain oceniał, że miał ich dw adzieścia tysięcy. Powiedzm y, że bierzemy po­
praw kę na przechwałki i założymy, że Cham berlain zawyżył swoją ocenę dzie­
sięciokrotnie. To by nadal znaczyło, że nie zadow olił się tysiącem dziewięciu-
set dziew ięćdziesięciom a dziewięciom a partnerkam i seksualnymi.
Sym ons zwraca uwagę, że zw iązki hom oseksualne dają wyraźny obraz
p o żąd an ia u obu płci. Każdy zw iązek heteroseksualny jest kompromisem mię­
dzy pragnieniami mężczyzny a pragnieniami kobiety, więc różnice między płcia­
m i zacierają się. Homoseksualiści jednak nie m uszą iść na kompromis i ich życie
seksualne pokazuje ludzką seksualność w czystszej formie (przynajmniej o tyle, o
ile reszta ich seksualnego mózgu nie wykazuje wzorców podobnych do płci prze­
ciw nej). W badaniu hom oseksualistów w San Francisco przed epidem ią AIDS
dw adzieścia osiem procent gejów podało, że miało ponad tysiąc partnerów, a
siedemdziesiąt pięć procent podało, że mieli więcej niż sto. Żadna homoseksu-
alistka nie podała tysiąca partnerek, a tylko dw a procent podało sto. Inne pragnie­
nia homoseksualistów płci męskiej, jak pornografia, prostytucja i atrakcyjni mło­
dzi partnerzy, także odzwierciedlają, możliwe że z przesadą, pragnienia hetero­
seksualnych mężczyzn. (Nawiasem m ówiąc, fakt, że seksualne potrzeby m ęż­
czyzn są takie same, niezależnie od tego, czy są skierow ane do kobiet czy do

512
innych m ężczyzn, obala teorię, że są one instrum entem uciskania kobiet). Nie
je st tak, że geje są przeseksualizow ani; są to po prostu m ężczyźni, których
męskie pragnienia zderzają się z innymi m ęskim i pragnieniam i, a nie z żeński­
mi. Symons pisze: „Twierdzę, że heteroseksualiści z równym prawdopodobień­
stwem ja k hom oseksualiści odbyw aliby stosunki seksualne najczęściej z obcy­
mi, uczestniczyli w anonim owych orgiach w łaźniach publicznych, a w drodze
do dom u z pracy zatrzym ywali się w publicznych toaletach na pięciom inutow y
stosunek oralny, gdyby kobiety były tym zainteresowane. A le nie są” .
W śród heteroseksualistów, jeśli m ężczyźni pragną różnorodności bardziej
niż kobiety, podstawowe praw o podaży i popytu m ówi nam, co pow inno nastą­
pić. Kopulacja pow inna być pojm ow ana jak o żeńska usługa, łaska, której k o ­
biety m ogą udzielić lub odm ów ić m ężczyznom . W iele m etafor traktuje seks z
kobietą jak o cenny towar, niezależnie od tego, czy przyjmuje perspektywę kobie­
ty (zachować cnotę, ocldać się, c z u ć się użytą), czy też mężczyzny (mieć ją, usługi
seksualne, udało się). Jak to dawno zauważyli cynicy wszelkiej maści, seksualne
transakcje często są zgodne z prawam i rynku. Fem inistka Andrea Dworkin napi­
sała: „M ężczyzna chce tego, co m a kobieta - seksu. M oże to ukraść (gwałt), prze­
konać ją, by mu to dała (uwiedzenie), wynająć (prostytucja), wydzierżawić na
długoterm inowych warunkach (m ałżeństwo w Stanach Zjednoczonych) lub po
prostu posiad ać (m ałżeństw o w w ięk szo ści sp o łeczeń stw )” . We w sz y st­
k ich sp o łeczeń stw ach to zw y k le m ężczy źn i za le cają się, ośw iad czają,
u w odzą, uży w ają m iłosnej m agii, dają dary w zam ian za seks, płacą cenę pan­
ny młodej (zam iast grom adzić posag), w ynajm ują prostytutki i gwałcą.
Ekonom ia seksualna zależy oczywiście także od atrakcyjności jednostek, a
nie przeciętnych pragnień obu płci. Ludzie płacą za seks - gotówką, zobow ią­
zaniem lub przysługam i - kiedy partner jest bardziej godny pożądania niż oni
sam i. Poniew aż kobiety są bardziej w ybredne niż mężczyźni, przeciętny m ęż­
czyzna m usi płacić za seks z przeciętną kobietą. Przeciętny m ężczyzna m oże
zdobyć żonę lepszą niż przygodna partnerka (zakładając, że zobow iązanie
m ałżeńskie jest rodzajem zapłaty), podczas gdy kobieta może zyskać przygod­
nego partnera (który nic nie zapłaci) lepszego niż męża. Teoretycznie, naja­
trakcyjniejsi m ężczyźni powinni m ieć dużo kobiet chętnych do odbycia z nimi
stosunków seksualnych. K arykatura D ana W asserm ana pokazuje parę w ycho­
dzącą z kina po obejrzeniu film u „N iem oralna propozycja” . M ąż pyta: „Prze­
spałabyś się z Robertem R edfordem za m ilion dolarów ?” . Żona odpowiada:
„Tak, ale m usieliby mi dać trochę czasu na zdobycie pieniędzy” .

513
Dowcip karykaturzysty wykorzystuje nasze zaskoczenie. N ie oczekujemy
takiej sytuacji w praw dziw ym życiu. M ężczyźni najbardziej atrakcyjni dla ko­
b iet nie w ynajm ują się jako prostytutki; m ogą naw et sam i w ynajm ow ać prosty­
tutki. W 1995 roku aktor Hugh Grant, być m oże najprzystojniejszy mężczyzna
n a świecie, został aresztowany za oralny seks na przednim siedzeniu swojego
sam ochodu. Prosta analiza ekonom iczna zawodzi tutaj, poniew aż pieniądze i
seks nie są w pełni wymienne. Jak zobaczymy, atrakcyjność m ężczyzn wynika
p o części z ich bogactw a, a więc najbardziej atrakcyjni m ężczyźni nie potrze­
b u ją pieniędzy. A „zapłatą” , na jaką m a nadzieję w iększość kobiet, nie jest
gotów ka, lecz długofalow e zobowiązanie, które jest rzadkim zasobem u nawet
najprzystojniejszych i najbogatszych mężczyzn. Ekonom ikę afeiy Hugha Granta
dobrze podsum uje dialog z filmu opartego na życiu Heidi Fleiss, burdelmamy z
H ollyw oodu. D ziew czyna „do towarzystwa” pyta przyjaciółkę, dlaczego jej
przystojni klienci m uszą płacić za seks. „Oni nie płacą ci za seks - wyjaśnia
przyjaciółka. - Oni ci płacą za to, żebyś sobie potem poszła” .
Czy m oże być tak, że mężczyźni uczą się pragnienia seksualnej różnorod­
ności? M oże je s t to środek do celu, a celem je st status Społeczny? Don Juana
czci się jak o pełnego fantazji ogiera rozpłodow ego; ładna kobieta u jego boku
je s t trofeum . Z pew nością wszystko, co jest godne pożądania i rzadkie, może
stać się sym bolem statusu. Ale to nie znaczy, że za w szystkim i godnym i pożą­
dania rzeczam i podąża się dlatego, że są sym bolam i statusu. Podejrzewam , że
gdyby m ężczyznom dano hipotetyczny w ybór m iędzy seksem po cichu z wie­
lom a atrakcyjnym i kobietam i, a reputacją, że upraw iają seks z wielom a atrak­
cyjnym i kobietam i ale bez samego seksu, wybraliby seks. N ie tylko dlatego, że
seks jest w ystarczającym bodźcem, ale dlatego, że taka reputacja jest bodźcem
zniechęcającym . D on Juani nie wywołują podziwu, szczególnie w śród kobiet,
chociaż m ogą budzić zazdrość mężczyzn. Sym ons zauważa:

L udzkie sam ce w ydają się tak stworzone, że nie są w stanie się nauczyć niepożąda-
nia różnorodności, m im o takich przeszkód ja k chrześcijaństw o i doktryna grzechu; ju ­
daizm i doktryna m ensch - prawego człowieka; nauki społeczne i doktryna stłumionego
hom oseksualizm u oraz psychoseksualnej niedojrzałości; ew olucyjne teorie więzów mo-
nogam icznych; kulturow e i prawne tradycje, które popierają i gloryfikują monogamię;
fakt, że pragnienie różnorodności jest dosłow nie niem ożliw e do zaspokojenia; czas,
energia i niezliczone rodzaje ryzyka - fizycznego i em ocjonalnego - które pociąga za
sobą szukanie różnorodności; a także oczyw iste potencjalne nagrody w ynikające z na­
uczenia się satysfakcji seksualnej z jed n ą kobietą.

514
Zerkanie na boki, wyuczone czy nie, nie jest jedynym składnikiem męskiej
um ysłow ości. Chociaż pragnienie często pociąga za sobą faktyczne zachowa­
nie, wielokrotnie tak się nie dzieje, ponieważ inne pragnienia są silniejsze, albo
też z pow odu zastosow ania m etody sam okontroli (patrz rozdział szósty). Sek­
sualne apetyty m ężczyzn m ożna ocenić i opanow ać, zależnie od atrakcyjności
m ężczyzny, dostępności partnerek i jego oceny kosztów figlow ania.

M ężowie i żony
W kategoriach ew olucyjnych m ężczyzna, który m a krótkotrw ały romans,
liczy na to, że jego nieślubne dziecko przeżyje bez jego pom ocy lub że zdra­
dzony m ąż w ychow a je jak własne. D la m ężczyzny, którego na to stać, pew ­
niejszym sposobem zm aksym alizow ania potom stw a je st posiadanie wielu żon
i inw estow anie we w szystkie ich dzieci. M ężczyźni pow inni chcieć wielu żon,
a nie tylko w ielu partnerek seksualnych. I rzeczyw iście, m ężczyźni posiadają­
cy w ładzę pozw alali na poligynię w ponad osiem dziesięciu procentach ludz­
kich kultur. Ż ydzi praktykow ali poligynię do czasów chrześcijańskich i zaka­
zali jej dopiero w dziesiątym wieku. M orm oni zachęcali do niej, dopóki nie
została praw nie zakazana przez rząd Stanów Zjednoczonych pod koniec dzie­
w iętnastego wieku; także dzisiaj ocenia się, że istnieją dziesiątki tysięcy skry­
tych m ałżeństw poligynicznych w U tah i innych zachodnich stanach. Gdzie
tylko poligynia jest dozwolona, m ężczyźni szukają dodatkow ych żon i środ­
ków na ich zdobycie. Bogaci o w ysokim prestiżu m ają więcej niż jedną żonę;
nieudacznicy nie m ają żadnej. Na ogół m ężczyzna, który ju ż je s t żonaty przez
pew ien czas, szuka m łodszej żony. Starsza pozostaje jeg o pow ierniczką ipart-
nerką, prow adzi też gospodarstwo domowe; m łodsza stanowi ośrodek jego sek­
sualnego zainteresowania.
W społecznościach łow iecko-zbierackich nie m ożna akum ulow ać bogac­
twa, ale nieliczni waleczni m ężczyźni, wprawni przyw ódcy i dobrzy myśliwi
inogą m ieć dw ie do dziesięciu żon. W raz z w ynalezieniem rolnictw a i wielkiej
nierów ności poligynia osiągała niekiedy absurdalne proporcje. Laura Betzig
udokum entowała, że w jednej cywilizacji za drugą despotyczni mężczyźni urze­
czyw istniali największe m ęskie marzenia: harem setek pow abnych kobiet, ści­
śle strzeżonych (często przez eunuchów), żeby żaden inny m ężczyzna nie mógł
ich dotknąć. Takie harem y znajdujem y w Indiach, Chinach, w świecie islamu,

515
A fryce i obu A m erykach. Król Salomon m iał tysiąc konkubin, rzymscy impe­
ratorzy nazywali je niewolnicami, a średniowieczni europejscy królowie dziew­
kam i służebnym i.
W porów naniu z tym poliandria jest niesłychanie rzadka. M ężczyźni dzie­
lą czasam i żonę w środow isku tak surowym , że m ężczyzna nie m oże przeżyć
bez kobiety, ale taki układ załam uje się, kiedy popraw iają się warunki. Wśród
Eskim osów zdarzają się sporadycznie poliandryczne m ałżeństw a, ale współ-
m ężow ie są zaw sze zazdrośni i jeden z nich często m orduje drugiego. Jak
zaw sze, pokrew ieństw o łagodzi wrogość, dlatego wśród tybetańskich chłopów
dw óch lub więcej braci żeni się czasami z jed n ą kobietą w nadziei utworzenia
rodziny, która m a szansę przeżycia w tym ponurym środowisku. M łodszy brat
aspiruje jed n ak do posiadania własnej żony.
System y m ałżeńskie opisuje się na ogół z punktu w idzenia mężczyzny, nie
dlatego, że pragnienia kobiety są nieistotne, ale dlatego, że wpływowi m ęż­
czyźni na ogół staw iali na swoim. M ężczyźni są więksi i silniejsi, ponieważ w
trakcie ew olucji w e w zajem nych walkach zwyciężali więksi i silniejsi, mogą
też tw orzyć potężne klany, poniew aż w tradycyjnych społeczeństw ach syno­
w ie pozostają blisko swojej rodziny, a córki się wyprowadzają. Największymi
poligynistam i są zaw sze despoci, mężczyźni, którzy m ogą zabić, nie obawiając
się zemsty. (W edług G uinness Book o f World Records najwięcej dzieci w histo­
rii - 888 - m iał sułtan M aroka Mulaj Ism ail nazywany Krwiopijcą). Hiperpo-
ligynista nie tylko m usi się bronić przed setkami m ężczyzn, których pozbawił
żon, ale także uciskać swój harem. W małżeństwie jest zawsze przynajmniej
trochę wzajemności, dlatego w większości poligynicznych społeczeństw mężczy­
zna m oże zrezygnować z dodatkowych żon z pow odu ich em ocjonalnych i fi­
nansow ych w ym agań. D espota m oże trzym ać je uwięzione i przerażone.
Ale, co dziwne, w swobodniejszych społeczeństwach poligynicznych poli-
gynia niekoniecznie je st zła dla kobiet. M oże być tak, że z finansowych, a w
ostatecznym rachunku ew olucyjnych przyczyn kobieta woli dzielić bogatego
m ęża z innym i, niż m ieć niepodzielną uwagę biedaka, m oże jej to nawet bar­
dziej odpowiadać ze względów uczuciowych. Laura Betzig podsumowała przy­
czynę: Czy w olałabyś być trzecią żoną Johna F. K ennedy’ego, czy pierwszą
żoną Jasia G łuptasia? W spółżony często żyją zgodnie, dzieląc się doświadcze­
niem i opieką nad dziećm i, chociaż często w ybucha tam zazdrość, podobnie
ja k w rodzinach, gdzie jest ojczym lub m acocha, ale z większymi tarciami i
w iększą liczbą dorosłych uczestników. Gdyby m ałżeństw o było rzeczywiście

516
w olnym rynkiem , w poligynicznym społeczeństw ie w iększy popyt mężczyzn
na ograniczoną liczbę dostępnych partnerek i ich nieustępliw a zazdrość seksu­
alna dałyby przewagę kobietom. Prawa wymuszające m onogam ię działałyby na
niekorzyść kobiet. Ekonomista Steven Landsburg wyjaśnia zasadę lynkit, używa­
jąc w sw oim przykładzie pracy zam iast pieniędzy:

D zisiaj, kiedy dyskutujem y z żoną, kto m a um yć naczynia, zaczynam y z pozycji


m niej w ięcej rów nej siły. Gdyby poligam ia była legalna, m oja żona m ogłaby napo­
m knąć , że zastanaw ia się nad opuszczeniem m nie i zw iązaniem się z A lanem i Cindy w
sąsiednim dom u - a ja m ógłbym skończyć z rękam i w zlew ie.
(...) A ntypoligam iczne prawa są podręcznikow ym przykładem teorii karteli. Pro­
ducenci, początkow o konkurujący ze sobą, zbierają się w konspiracji przeciwko pu­
bliczności, a ściśle m ów iąc, przeciw ko sw oim klientom . Z g adzają się na ograniczenie
produkcji każdej z firm , by utrzymać w ysokie ceny. W ysokie ceny zapraszają jed n ak do
oszustw a w tym sensie, że każda firm a stara się rozszerzyć w łasną produkcję poza to,
co je s t dozw olone um ow ą. W końcu kartel załam uje się, jeże li nie je st w sparty praw ny­
mi sankcjam i, a rów nież w tedy naruszeń jest m oc.
Ta opow ieść, pow tarzana w każdym podręczniku ekonom ii, dotyczy także m ę­
skich producentów z branży romansu. Początkow o ostro konkurujący, zbierają się w
konspiracji przeciw ko swoim „klientom ” - kobietom , którym oferują małżeństwo. Kon­
spiracja polega na porozum ieniu, zgodnie z którym każdy m ężczyzna ogranicza swoje
rom antyczne w ysiłki, by podnieść przetargow ą pozycję m ężczyzn. A le lepsza pozycja
m ężczyzn zaprasza do oszustw a w tym sensie, że każdy stara się zalecać do większej
liczby kobiet, niż je s t to dozw olone zgodnie z porozum ieniem . K artel przeżyw a tylko
dlatego, że w ym uszają to sankcje praw ne, ale i tak naruszeń je s t moc.

H istorycznie legalna m onogam ia była porozum ieniem m iędzy bardziej i


mniej m ożnym i m ężczyznam i, a nie m iędzy m ężczyznam i i kobietam i. Jego
celem było nie tyle wykorzystywanie klientów przem ysłu rom antycznego (ko­
biet), ile m inim alizacja kosztów konkurencji m iędzy pro d u cen tam i (m ężczy­
znam i). W p o lig y n ii m ężczyźni w spółzaw odniczą o niesłychane darwinow­
skie staw ki - w iele żon albo żadna - a konkurencja jest dosłow nie zabójcza.
Wiele zabójstw i w iększość wojen plem iennych jest pośrednio lub bezpośred­
nio w yrazem konkurencji o kobiety. Przyw ódcy zakazali poligynii, kiedy po­
trzebowali m niej m ożnych mężczyzn jako sojuszników i gdy chcieli, by pod­
dani w alczyli z w rogiem , zam iast zw alczać się w zajem nie. W czesne chrze­
ścijań stw o b y ło atra k cy jn e dla biednych m ężczyzn, p o n ie w a ż obietnica
m o n o g am ii d aw ała im szansę w grze m ałżeń sk iej, i od tego czasu egalita­
ryzm oraz m onogam ia kroczą w społeczeństwach razem , rów nie naturalnie jak
despotyzm i poligynia.

517
Także dzisiaj nierów ność pozw ala na rozkwitanie pew nego rodzaju poli-
gynii. Bogaci mężczyźni utrzym ują żonę i kochankę lub rozwodzą się z żonami
co dwadzieścia lat i płacą im alim enty na utrzym anie dzieci, żeniąc się z m łod­
szym i kobietami. D ziennikarz R obert W right spekulował, że łatw e rozwody i
ponow ne małżeństwa, podobnie ja k jaw na poligynia, wzmagają przem oc. Ko­
biety w wieku rozrodczym są m onopolizowane przez zamożnych mężczyzn i
b rak potencjalnych żon przecieka na dół, do niższych warstw, zm uszając naj­
biedniejszych m ężczyzn do zaciekłej konkurencji.

***
W szystkie te intrygi w yw odzą się z jednej różnicy m iędzy płciam i, to jest
w iększego pragnienia m ężczyzn, by posiadać wiele partnerek. M ężczyźni jed ­
n a k nie są całkow icie niew ybredni i poza najbardziej despotycznym i społe­
czeństw am i kobiety nie są całkowicie pozbawione głosu. Każda płeć m a swoje
k ry teria wyboru partnerów do rom ansu i do małżeństwa. Podobnie jak inne
trw ałe upodobania ludzi, w ydaje się, że są one adaptacjami.
Obie płcie chcą w spółm ałżonków, a mężczyźni chcą rom ansów bardziej
niż kobiety, ale to nie znaczy, że kobiety nigdy ich nie chcą. Gdyby nigdy nie
chciały, męski popęd do flirtu nie mógłby wyewoluować, ponieważ nie mógłby
uzyskać nagrody (jeśli m ężczyzna nie potrafiłby przekonać swojej wybranki,
że zaleca się do niej jak o do przyszłej żony - ale wówczas zam ężne kobiety
byłyby w yłączone z gry). M ęskie jądra nie wyewoluowałyby do sw oich więk­
szych niż u goryla proporcji, ponieważ ich plemniki nigdy nie byłyby narażone
na niebezpieczeństw o zm ajoryzow ania. Zazdrość o żonę nie istniałaby; a jed­
nak istnieje. Etnograficzne dane pokazują, że we wszystkich społeczeństwach
obie płcie popełniają cudzołóstw o, a kobiety nie zawsze zażyw ają arszenik i
rzucają się pod pociąg 5.02 z Sankt Petersburga.
Jakie korzyści m ogły nasze protoplastki uzyskiwać z rom ansów, które po­
zwoliłyby na ew olucję takich pragnień? Jedną z nagród były zasoby. Jeśli męż­
czyźni chcieli seksu dla niego samego, kobiety mogły ich zm usić do płacenia
za to. W społecznościach łowiecko-zbierackich kobiety otwarcie dom agają się
podarunków od swoich kochanków, na ogół mięsa. M ożesz się czuć urażony na
myśl, że nasze praprababki oddawały się za kotlet na obiad, ale dla zbieraczy w
chudych czasach, kiedy białko wysokiej jakości jest rzadkie, m ięso stanowi
obsesję. (W Pygmcilionie, kiedy D oolittle próbuje sprzedać sw oją córkę Elizę

518
Higginsowi, Pickering krzyczy: „Czy..nie m asz żadnej m oralności, człow ie­
ku?”. D oolittle odpowiada: „N ie stać m nie na m oralność. I pana by nie było
stać, gdyby był pan tak biedny, ja k ja ”). Z dystansu brzmi to ja k prostytucja, ale
ludziom w to zaangażow anym m oże się wydawać zw yczajną etykietą, taką jak
w sytuacji, gdy kobieta w naszym społeczeństwie m ogłaby być obrażona, gdy­
by bogaty kochanek nigdy jej nie zaprosił na obiad lub nie wydał n a nią pienię­
dzy, chociaż obie strony zaprzeczyłyby, że jest tu jakieś q u id p ro quo. W kw e­
stionariuszach studentki odpowiadają, że ekstrawagancki styl życia i gotowość
do daw ania darów są w ażnym i przym iotam i w w yborze kochanka, choć nie w
wyborze męża.
I podobnie j ak to czyni w iele ptaków, kobieta m oże starać się o geny m ęż­
czyzny najlepszej jakości oraz o inwestycje swojego m ęża, poniew aż je st mało
praw dopodobne, by był to ten sam m ężczyzna (szczególnie w m onogam ii i
kiedy nie m a ona głosu w sprawie zamążpójścia). Kobiety stw ierdzają, że w y­
gląd i siła są w ażniejsze u kochanka niż u m ęża; ja k zobaczym y, w ygląd je st
w skaźnikiem genetycznej jakości. A kiedy kobiety m ają romans, w ybierają na
ogół mężczyzn o wyższym statusie niż ich mężowie; cechy zapewniające status są
niemal z pewnością dziedziczne (chociaż zam iłow anie do kochanków o w yso­
kim prestiżu m oże także pom óc w sprawie pierw szego m otyw u, uzyskiw ania
zasobów). Romanse z lepszej jakości, nieprzeciętnymi mężczyznami m ogą także
pozw olić kobiecie na sprawdzenie swojej wartości na iynku małżeńskim, albo
stanowiąc wstęp do przetargu, albo stwarzając okazję do poprawienia swojej po­
zycji przetargowej w małżeństwwie. Symons podsum owuje różne podejście płci
do cudzołóstw a następująco: kobieta ma rom ans, poniew aż sądzi, że m ężczy­
zna w jakiś sposób przew yższa lub uzupełnia jej m ęża, a m ężczyzna m a ro­
mans, poniew aż kobieta nie je st jego żoną.
Czy m ężczyźni w ym agają czegokolwiek od przypadkowych partnerek sek­
sualnych p o za dw om a chrom osom am i X ? C zasam i w ydaje się, że odpow iedź
brzmi: „nie” . A ntropolog Bronisław M alinowski opisywał, że niektóre kobiety
na w yspach T robrianda były uw ażane za tak odpychające, iż m iały całkow ity
zakaz odbyw ania stosunków seksualnych. Niem niej udało się im m ieć liczne
potomstwo, co Trobriandczycy interpretowali jako koronny dow ód na dziew o­
rództwo. Bardziej system atyczne badania w ykazały jednak, że m ężczyźni, a
przynajmniej amerykańscy studenci, mają pewne preferencje co do swoich przy­
godnych partnerek. O ceniają urodę jak o rzecz ważną; ja k zobaczym y, uroda
jest oznaką płodności i genetycznej jakości. Sw oboda i doświadczenie seksual­

519
n e także uw ażane je st za zaletę. Jak w yjaśniła M ae West: „M ężczyźni lubią
k o b iety z przeszłością, poniew aż m ają nadzieję, że historia się powtórzy” . Ale
te zalety zam ieniają się w obciążenia, kiedy pyta się m ężczyzn o stałe partner­
ki. Podpisują się oni pod niesław ną dychotom ią m adonna-kurw a, która dzieli
rodzaj żeński na kobiety rozpustne, które m ożna zlekceważyć jako obiekt ła­
tw eg o podboju, i skrom ne, które ceni się jako potencjalne żony. Ta mentalność,
często uw ażana za objaw m izoginii, je st jednak najlepszą genetyczną strategią
sam ców każdego gatunku, którzy inw estują w swoje potomstwo: spółkować z
k ażd ą samicą, która na to pozw oli, ale upew nić się, że m ałżonka nie spółkuje z
żadnym innym samcem.
C zego kobiety pow inny szukać u męża? N alepka na samochodzie z lat
siedem dziesiątych oznajm iała: „K obieta bez m ężczyzny to jak ryba bez rowe­
r u ” . Jest to jednak przesada, przynajm niej w stosunku do kobiet w społeczno­
ściach łowiecko-zbierackich. K iedy kobieta zbieraczka jest w ciąży łub karmi i
w ychow uje dzieci, ona i jej dzieci są narażone na głód, niedobór białka, atak
drapieżników , gw ałt, porw anie i m orderstw o. Każdy m ężczyzna, który zostaje
ojcem jej dzieci, pow inien zostać w ykorzystany do ich żywienia i ochraniania.
Z jej punktu w idzenia nie m a on nic lepszego do roboty, chociaż z jego punktu
w idzenia istnieje alternatywa: w spółzaw odniczenie i zdobyw anie innych ko­
biet. M ężczyźni różnią się zdolnością i chęcią inw estow ania w swoje dzieci, a
w ięc kobieta pow inna w ybierać m ądrze. Powinny jej im ponować status i bo­
gactw o lub, jeśli chodzi o m ężczyzn zbyt młodych, by je posiadać, perspekty­
w y ich osiągnięcia, takie jak am bicje i przedsiębiorczość. Wszystko to jest bez­
użyteczne, jeśli m ężczyzna nie pozostaje w pobliżu, gdy kobieta zachodzi
w ciążę, w interesie zaś m ężczyzn leży deklarowanie, że tak postąpią, niezależ­
nie od tego, jak ie m ają rzeczyw iste zamiary. Jak napisał Szekspir: „Przysięgi
m ężczyzn są niewiast zdrajcami”2 . Kobieta powinna więc szukać oznak stabil­
ności i szczerości. Skłonności do w ykonyw ania obowiązków ochroniarza tak­
że się przydadzą.
C zego powinni szukać m ężczyźni u kandydatki na żonę? Pomijając wier­
ność, która je st gw arancją ich ojcostw a, kobieta pow inna być zdolna do uro­
dzenia tylu dzieci, ile to m ożliw e. (I znow u zastrzeżenie: tak zostały skonstru­
owane. nasze skłonności; nie znaczy to jednak, że m ężczyźni dosłownie chcą
mnóstwa niemowlaków). Powinna być płodna, co znaczy, że powinna być zdro­

2 W. Szekspir, Cymbelin, przeł. L. Ulrich, Warszawa 1958, s. 663

520
wa i dojrzała, ale przed okresem przekwitania. Jednak aktualna płodność k o ­
biety jest bardziej istotna w jednorazow ej przygodzie niż w trw ającym całe
życie m ałżeństw ie. W m ałżeństw ie liczy się, ile potom ków m ąż m oże oczeki­
wać od żony na dłuższą metę. Poniew aż kobieta m oże urodzić i w ykarm ić pier­
sią jedno dziecko co kilka lat, a liczba jej płodnych lat jest ograniczona, im
m łodsza panna m łoda, tym w iększa przyszła rodzina. Dotyczy to naw et naj­
m łodszych żon, m im o że nastolatki są nieco mniej płodne niż kobiety po ukoń­
czeniu dw udziestego roku życia. Jakby na przekór teorii, że „m ężczyźni są
szujam i”, zam iłow anie do pow abnych młodych dziew cząt m ogło ew oluow ać
w służbie m ałżeństw a i ojcostw a, a nie przygodnych romansów. W śród szym ­
pansów, gdzie rola ojca kończy się w raz z kopulacją, niektóre z najbardziej
pom arszczonych i obw isłych sam ic są najbardziej seksowne.
Czy te tezy są po prostu starom odnym stereotypem ? B uss ułożył kw estio­
nariusz, w którym pytał o znaczenie osiemnastu przym iotów partnera, i przed­
stawił go dziesięciu tysiącom ludzi w trzydziestu siedmiu krajach na sześciu
kontynentach i pięciu w yspach - społecznościom m onogam icznym i poligy-
nicznym, tradycyjnym i liberalnym , kom unistycznym i kapitalistycznym . W e
wszystkich krajach zarów no m ężczyźni, jak i kobiety przypisyw ali najw yższą
wartość inteligencji oraz dobroci i wzajem nem u zrozum ieniu. W szędzie je d ­
nak m ężczyźni i kobiety różnią się w kwestii innych przym iotów. K obiety ce­
nią m ożliwości zarobkow e wyżej niż m ężczyźni; różnice w ahają się od trzy­
dziestu do pięćdziesięciu procent, ale w ystępują wszędzie. D osłow nie w każ­
dym kraju kobiety przypisują w iększą wartość statusowi, am bicjom i przedsię­
biorczości niż m ężczyźni. W większości krajów wyżej niż m ężczyźni cenią
solidność i stabilność. W każdym kraju m ężczyźni wyżej niż kobiety cenią
m łodość i urodę. Przeciętnie m ężczyźni pragną żony o 2,66 roku m łodszej od
nich; kobiety chcą m ęża o 3,42 roku starszego. Te wyniki pow tórzyły się w ie­
lokrotnie w innych badaniach.
To sam o m ożna odczytać z zachowań ludzkich. W pryw atnych ogłosze­
niach prasow ych m ężczyźni szukający kobiety poszukują m łodości i urody;
kobiety szukające m ężczyzny poszukują finansow ego zabezpieczenia, w yso­
kiego wzrostu i szczerości. W łaściciel jednego z biur m atrym onialnych zauw a­
żył: „Kobiety rzeczyw iście czytają nasze charakterystyki m ężczyzn; faceci po
prostu patrzą na zdjęcia”. W śród p ar m ałżeńskich m ężczyźni są o 2,99 roku
starsi od żon, ja k gdyby w ypośrodkow ali różnice m iędzy swoimi preferencja­
mi. W kulturach łow iecko-zbierackich wszyscy są zgodni co do tego, że nie­

521
którzy ludzie są atrakcyjniejsi od innych, a seksbom bam i są na ogół młode
kobiety i m ężczyźni o w ysokim prestiżu. N a przykład m ężczyźni z plem ienia
Yanom am d mówią, że najbardziej godnym i pożądania kobietam i są moko clu-
dei\ w yrażenie to w odniesieniu do ow ocu oznacza „doskonałe dojrzałe” , sto­
suje sie je zaś do kobiet między piętnastym a siedem nastym rokiem życia. Oglą­
dający zdjęcia członków tego plem ienia ludzie obojga płci z Zachodu zgadzają
się z m ężczyznam i Yanomamó, że kobiety m oko dudei są najbardziej atrakcyj­
ne. W naszym społeczeństwie najlepszym w skaźnikiem bogactw a mężczyzny
je s t w ygląd jego żony, a najlepszym w skaźnikiem wyglądu kobiety jest bogac­
tw o jej m ęża. Przysadzistych sekretarzy stanu, takich ja k Henry Kissinger i
John Tower, nazyw a się sym bolam i seksu i kobieciarzami. Osiemdziesięciolet­
n i m ilionerzy naftowi - J. Paul Getty i J H ow ard M arshall - żenią się z kobie­
tam i, które m ogłyby być ich praw nuczkam i, ja k m odelka Anna N icole Smith.
N ie tak przystojne gw iazdy rocka, ja k B illy Joel, R od Steward, Lyle Lovett,
R ick Ocasek, R ingo Starr i Bill W ym an, żenią się z pięknym i aktorkam i i su-
perm odelkam i. Polityk Patricia S chroeder zw raca jednak uwagę, że członkini
K ongresu w wieku średnim nie prom ieniuje takim sam ym zw ierzęcym m agne­
tyzm em dla płci przeciwnej ja k członek K ongresu w wieku średnim.
O czyw istą ripostą jest stw ierdzenie, że kobiety cenią m ężczyzn bogatych
i u władzy, ponieważ to mężczyźni posiadają bogactwo i władzę. W seksistow-
skim społeczeństwie, żeby osiągnąć bogactw o i władzę, kobiety muszą szukać
m ężów w warstw ach społecznych w yższych niż ich własna. Ta alternatywa
została sprawdzona i odrzucona. Kobiety z większymi pensjami, z dyplomami,
m ające prestiżow e zawody i w ysoką sam oocenę wyżej cenią bogactw o i status
n iż inne. To sam o dotyczy przyw ódczyń organizacji fem inistycznych. Biedni
m ężczyźni nie cenią wyżej bogactwa i zdolności zarabiania żony. niż inni. Wśród
B akw eri w Kam erunie kobiety są bogatsze i m ają więcej władzy niż m ężczyź­
ni, ale nadal chcą m ężczyzn z pieniędzm i.

**^
H um orysta Fran Lebow itz pow iedział kiedyś w wywiadzie: „Ludzie, któ­
rzy się pobierają z m iłości, popełniają absurdalną pomyłkę. Znacznie więcej
sensu m a pobranie się z najlepszym przyjacielem . Lubisz swojego najlepszego
przyjaciela bardziej, niż będziesz kiedykolw iek lubił osobę, w której się zako­
chasz. N ie w ybierasz sw ojego najlepszego przyjaciela dlatego, że m a śliczny

522
nos, w łaśnie to jednak robisz, kiedy się żenisz. M ówisz: «Spędzę z tobą resztę
mojego życia z pow odu twojej dolnej w argi»” .
To jest zagadka, oczyw ista odpow iedź jest zaś taka, że nie m asz dzieci ze
swoim najlepszym przyjacielem , ale m asz je z współm ałżonkiem . B yć m oże
obchodzi nas kilka m ilim etrów ciała tu i ówdzie, poniew aż je st to w idom y sy­
gnał głębszej cechy, której nie m ożna zm ierzyć bezpośrednio: ja k dobrze w y­
posażone je s t ciało danej osoby, by m ogła być rodzicem twoich dzieci. P rzy­
datność rozpłodow a przypom ina każdą inną cechę. Nie jest w ypisana na ety­
kietce, lecz trzeba ją w yw nioskow ać z w yglądu osobnika, przy użyciu założeń
dotyczących funkcjonow ania świata.
Czy rzeczywiście jesteśm y wyposażeni we wrodzoną w rażliw ość na pięk­
no? A co z tubylcam i z „N ational G eographic”, którzy opiłowują sw oje zęby,
wyciągają szyję stosami naszyjników, w ypalają blizny na policzkach i w kłada­
ją talerze w wargi? Co z tłustym i kobietam i na obrazach Rubensa i z Twiggy w
latach sześćdziesiątych? Czy to w szystko nie dowodzi, że kanony urody są
arbitralne i kapryśne? Nie. K to pow iedział, że wszystko, co ludzie robią ze
swoimi ciałami, jest próbą w yglądania seksownie? Takie jest m ilczące założe­
nie argumentu z „National G eographic”, ale je st ono ew identnie fałszyw e. L u­
dzie ozdabiają swoje ciała z w ielu przyczyn: żeby wyglądać na bogaczy, na
dobrze ustosunkowanych, wyglądać groźnie lub zarobić na członkostwo w elitar­
nej grupie dzięki bolesnej inicjacji. Seksualna atrakcyjność jest czymś innym. Lu­
dzie spoza danej kultury na ogół zgadzają się z ludźmi z tej kultuiy co do tego, kto
jest piękny, a kto nie, w szędzie zaś chcą dobrze wyglądających partnerów. N a­
wet trzym iesięczne niem ow lęta w olą patrzeć na ładne twarze.
Co składa się na atrakcyjność seksualną? Obie płcie chcą w spółm ałżonka,
który rozwijał się norm alnie i je st wolny od infekcji. Zdrowy m ałżonek je st nie
tylko energiczny, nie zaraża i je s t bardziej płodny, ale jego czyjej dziedziczna
odporność na lokalne pasożyty zostanie przekazana dzieciom. N ie w yew olu­
owaliśm y stetoskopu czy szpatułki językow ej, ale czemuś podobnem u służy
dostrzeganie piękna. Symetria i brak deformacji, czystość, nieskazitelna cera, błysz­
czące oczy i nienaruszone zęby są atrakcyjne we wszystkich kulturach. Ortodon-
ci stwierdzili, że przystojna tw arz m a zęby i szczęki optym alnie ustaw ione do
żucia. Bujne włosy są zaw sze przyjem ne, być może dlatego, że pokazują nie
tylko bieżący stan zdrowia, ale dokum entują stan zdrow ia w poprzednich la­
tach. N iedożywienie i choroby osłabiają włos rosnący z czaszki, pozostaw iając
na nim kruche miejsce. D ługie włosy im plikują więc historię dobrego zdrowia.
Subtelniejsza oznaka dobrych genów to przeciętność. Oczywiście, nie cho­
dzi o przeciętną atrakcyjność, lecz ó przeciętne rozm iary i kształt każdej części
twarzy. Przeciętny w ym iar cechy w lokalnej populacji jest dobrym wyznaczni­
k iem optymalnej konstrukcji faworyzowanej p rzez dobór naturalny. Gdyby lu­
d zie tw orzyli składanki z twarzy otaczających ich Osobników płci odmiennej,
m ieliby ideał najlepiej przystosow anego partnera, do którego mogliby przy­
m ierzać każdego kandydata. Faktycznie, składankow e twarze, czy to stworzo­
n e przez nakładanie na siebie negatywów, czy skomplikowane algorytmy kom­
puterow ych grafik, są ładniejsze i przystojniejsze niż twarze indywidualne, które
się na nie złożyły.
Przeciętna twarz to dobry początek, ale niektóre są atrakcyjniejsze niż prze­
ciętna. Kiedy chłopcy osiągają dojrzałość, testosteron nabudowuje kości w ich
szczękach, lukach brwiowych i okolicy nosow ej. Twarze dziewczynek rosną
bardziej równom iernie. Różnice w trójw ym iarow ym kształcie pozwalają nam
o d różnić głow ę m ężczyzny od głowy kobiety, naw et jeśli obie są łyse i ogolo­
ne. Jeśli kształt twarzy kobiety jest podobny ja k u mężczyzny, jest ona brzyd­
sza; jeśli je st m niej podobny, jest ładniejsza. U roda kobiety pochodzi z krót­
k iej, delikatnej, łagodnie zakrzywionej kości szczękowej, małego podbródka,
m ałego nosa i górnej szczęki oraz gładkiego czoła bez wystających łuków brwio­
w ych. „W ysokie kości policzkow e” pięknych kobiet wcale nie są kośćmi, ale
m ięk k ą tkanką, i służą urodzie, poniew aż inne części pięknej twarzy (szczęki,
czoło i nos) są m ałe w porównaniu z nim i. :■
D laczego kobiety o m ęskim w yglądzie są mniej atrakcyjne? Jeśli twarz
kobiety nosi m ęskie cechy, przypuszczalnie m a ona zbyt dużo testosteronu we
krw i (obj aw wielu chorób); j eśli m a zbyt dużo testosteronu, j est prawdopodob­
nie bezpłodna. Inne wyjaśnienie je st takie, że detektory urody są faktycznie
detektoram i kobiecych twarzy, zaprojektow anym i do wyławiania ich ze zbioru
w szystkich innych obiektów i dostrojonym i do minim alizowania ryzyka fał­
szyw ego alarm u na w idok męskiej twarzy, która jest obiektem najbardziej po­
dobnym do twarzy kobiecej. Im bardziej niem ęska twarz, tym głośniej piszczy
detektor. Podobna inżynieria m ogłaby w yjaśnić, dlaczego mężczyźni z nieko-
biecym i twarzami są przystojniejsi. M ężczyzna z dużą kanciastą szczęką, moc­
nym podbródkiem , wystającym czołem i brw iam i jest niewątpliwie dorosłym
m ężczyzną z norm alnym i m ęskimi horm onam i.
Zgodnie z gruboskórną kalkulacją doboru naturalnego młode kobiety, któ­
re jeszcze nie m iały dzieci, są najlepszym i żonam i, ponieważ m ają przed sobą

524
najdłuższy okres rozrodczy i nie są obarczone potom stw em innego mężczyzny.
Oznaki młodości i tego, że nigdy nie była ciężarna, powinny przydaw ać kobie­
cie urody. Nastoletnie dziew czyny m ają większe oczy, pełniejsze i czerw ieńsze
wargi, gładszą, lepiej naw ilżoną i elastyczniejszą skórę oraz jędrniejsze piersi
-w sz y stk o to uznaje się od daw na za składniki piękna. Starzenie się w ydłużai
pogrubia kości twarzy kobiety i to sam o czynią ciąże. Dlatego tw arz o m ałych
szczękach i lekkich kościach je s t w skazów ką czterech reprodukcyjnych cnót:
bycia kobietą, posiadania właściw ych hormonów, młodości i nieprzechodzenia
ciąży. Często obwinia się am erykańską obsesję młodości o to utożsam ianie
m łodości z urodą, ale zgodnie z takim rozum ow aniem każda kultura m a obse­
sję młodości. W łaściwie w spółczesna A m eryka jest mniej nakierowana na m ło­
dość. W iek m odelek „Playboya” w zrósł przez dziesięciolecia, a w w iększości
m iejsc i okresów kobiety po dw udziestce uw ażane były za już zaaw ansow ane
wiekiem. Uroda m ężczyzny nie podupada tak szybko w miarę starzenia się, nie
z powodu podwójnej m iary w naszym społeczeństwie, ale poniew aż płodność
m ężczyzn nie m aleje tak szybko.
W okresie dojrzew ania biodra dziew czynki rozszerzają się, poniew aż ro­
śnie jej m iednica, a na biodrach odkłada się tłuszcz, rezerwowe kalorie do za­
opatrzenia ciała podczas ciąży. Proporcja rozm iaru talii do bioder zm ienia się u
w iększości płodnych kobiet od 0,67 do 0,80, podczas gdy u większości m ęż­
czyzn, dzieci i kobiet po klimakterium wynosi między 0,80 a 0,95. Stwierdzono,
że u kobiet niski stosunek rozmiaru talii do bioder jest skorelowany z m łodością,
zdrowiem, płodnością, niebyciem w ciąży i nieprzechodzeniem żadnej ciąży w
przeszłości. Psycholog D evendra Singh pokazał fotografie i stw orzone przez
kom puter obrazy kobiecych ciał różnych rozm iarów i kształtów setkom ludzi
w różnym wieku, różnej płci i z różnych kultur. W szyscy uważają stosunek
0,70 lub niższy za najatrakcyjniejszy. Stosunek ten oddaje starą ideę figury w
kształcie klepsydry, osiej talii i idealnych wymiarów 90-60-90. Singh zmierzył
także proporcje figur na rozkładówkach „Playboya” oraz laureatek konkursów
piękności w ciągu siedem dziesięciu lat. Ich w aga spadła, ale proporcje talii do
bioder pozostały te same. Także większość figurynek Wenus z górnego paleoli­
tu, w yrzeźbionych dziesiątki tysięcy lat temu, m a właściwe proporcje.
Geom etria piękności była kiedyś w skazów ką m łodości, zdrow ia i braku
ciąż, ale nie musi ju ż dłużej tego oznaczać. D zisiejsze kobiety mają mniej dzie­
ci, rodzą je później, są w m niejszym stopniu narażone na niekorzystne skutki
żywiołów przyrody, są też lepiej odżyw ione i m niej schorowane niż ich pra-

525
m atki. Aż do wieku średniego mogą wyglądać tak, ja k u naszych przodków
w yglądały nastolatki. Kobiety znają także techniki sym ulow ania i przesadnego
eksponow ania wskazówek młodości, kobiecości i zdrowia: m akijaż oczu (żeby
je powiększyć), szminka, wyrywanie włosków z brwi (żeby zredukować podo­
bieństw o do m ęskich łuków brwiowych), m akijaż twarzy (żeby wykorzystać
m echanizm m odyfikacji kształtu dzięki cieniow aniu, om aw iany w rozdziale
czw artym ), produkty, które wzmagają połysk, grubość i kolor włosów, biusto­
nosze i ubrania, które symulują młode piersi, oraz setki krem ów i odżywek,
podobno pozw alających zachować młody w ygląd skóry. D ieta i gimnastyka
pom ogą utrzym ać cieńszą talię oraz niższe proporcje talii do bioder, a gorsety,
krynoliny, opaski, fałdy i szerokie paski stw orzą iluzję.
W literaturze nienaukowej więcej napisano o w adze kobiety niż o jakim ­
kolw iek innym aspekcie urody. W ciągu ostatnich dziesięcioleci na Zachodzie
fotografie i film y pokazywały coraz szczuplejsze kobiety. Przyjęto to jako do­
w ód arbitralności kryteriów urody oraz ucisku kobiet, od których oczekuje się,
że podporządkują się kanonom mody, niezależnie od tego, jak są one bezsen­
sowne. S zczupłe modelki obwinia się pow szechnie o w ystępow anie anoreksji
w śród nastoletnich dziewcząt, a niedawno w ydana książka nosi tytuł Fat ls a
Fem inist Issue [Tusza jest kwestią feministyczną]. W aga m oże być jednak naj­
mniej w ażną częścią urody. Singh stwierdził, że kobiety bardzo grube i bardzo
chude uw aża się za mniej atrakcyjne (i faktycznie są one m niej płodne), ale
istnieje cała skala wagi uważanej za atrakcyjną, a kształt (proporcje między
talią a biodram i) jest ważniejszy niż rozmiar. Ten cały hałas w okół szczupłości
dotyczy bardziej kobiet, które pozują dla innych kobiet, niż kobiet, które pozu­
ją dla m ężczyzn. Twiggy i Kate M oss są m odelkam i, ale ich fotografie nie
w iszą w koszarach; fotografie M arilyn M onroe i Jayne M ansfield wisiały w
koszarach, a nie były one modelkami. Szczupła figura je s t na ogół czynnikiem
w e w spółzaw odnictw ie między kobietami o status w epoce, w której bogatsze
kobiety będą z większym praw dopodobieństw em szczuplejsze niż biedne, co
je st odw róceniem zwykłych relacji.
N iem niej kobiety pozujące dzisiaj dla obu płci są szczuplejsze niż ich hi­
storyczne odpowiedniki i m oże tak być z innych przyczyn niż tylko zmiany w
oznakach statusu. Osobiście sądzę, że dzisiejsze szczupłe dziew czyny z roz­
kładów ek oraz supermodełki nie miałyby kłopotów ze znalezieniem partnera
n a randkę w żadnym okresie historycznym , poniew aż nie przypom inają chu­
dych kobiet, których unikano w poprzednich stuleciach. C zęści ciała nie zmie­

526
niają się niezależnie od siebie. Wysocy m ężczyźnr m ają na ogół duże sWpy,
ludzie grubi w talii m ają na ogół dw a podbródki i tak dalej. N iedożywione
kobiety m ają na ogół bardziej m ęskie ciała; dobrze odżyw ione m ają bardziej
kobiece ciała, a więc historycznie atrakcyjne kobiety m ogły więcej ważyć. Ani
jeden, ani drugi typ kobiety nie m a idealnej figury - powiedzmy, Jessiki Rabbit
-p o n ie w a ż ciała prawdziwych kobiet nie w yew oluowały jako rysunkowe przy­
nęty seksualne. Są kom prom isem m iędzy w ym ogam i atrakcyjności, biegania,
dźw igania, ciąży, karmienia piersią i przeżyw ania okresów głodu. Być może
now oczesna technologia wyprodukow ała seksualny wabik, nie ołów kiem ry­
sownika, ale przez sztuczny dobór. W św iecie pięciu m iliardów łudzi m uszą
istnieć kobiety z szerokimi stopami i m ałym i głow am i, m ężczyźni z dużymi
uszam i i chudym i karkami oraz każda inna kom binacja części ciała, jak ą kto ­
kolw iek zechce sobie wyobrazić. M oże istnieć kilka tysięcy kobiet z niezwykłą
kom binacją szczupłych talii, płaskich brzuchów, dużych, jędrnych piersi i za­
okrąglonych, ale średnich rozmiarów bioder - złudzenie optyczne, które zapala
światła alarm owe wskaźników płodności i dotychczasowej bezdzietności. Kie­
dy kobiety zdają sobie sprawę z tego, że za sw oje niezw ykłe ciała m ogą w y­
grać sław ę i fortunę, w ychodzą na scenę i w zm acniają swój naturalny dar m a­
kijażem , gim nastyką i świetną fotografią. W całej historii ludzkości nie widzia­
no niczego podobnego do ciał reklam ujących obecnie piwo.
U roda nie jest, jak twierdzą feministki, spiskiem m ężczyzn w celu uprzed­
m iotow ienia i ucisku kobiet. Naprawdę seksistow skie społeczeństwa zasłania­
ją sw oje kobiety czarczafami od stóp do głów. W całej historii krytykami urody
kobiecej byli m ężczyźni u władzy, religijni przyw ódcy, czasam i starsze kobie­
ty i lekarze, na których zawsze m ożna liczyć, że oznajm ią, iż ostatni szał mody
jest niebezpieczny dla zdrowia. Entuzjastkam i były sam e kobiety. W yjaśnie­
niem jest prosta ekonom ia i polityka (chociaż nie ortodoksyjna analiza fem ini­
styczna - naw iasem mówiąc, dość obraźliwa dla kobiet - według której kobie­
ty to idiotki, które pozwoliły sobie wyprać m ózgi i dążą do celów sprzecznych
z ich interesam i). Kobiety w otw artych społeczeństw ach chcą korzystnie wy­
glądać, poniew aż daje im to przewagę w konkurencji o mężów, status i uwagę
w pływ ow ych ludzi. M ężczyźni w zam kniętych społeczeństw ach nienawidzą
piękności, poniew aż uroda pow oduje, że ich żony i córki są atrakcyjne dla in­
nych m ężczyzn. Daje to kobietom pew ną kontrolę nad korzyściam i w ypływ a­
jącym i z ich płciowości, odbierając j ą m ężczyznom (a jeśli chodzi o córki,
m atkom ). Podobny bilans korzyści pow oduje, że m ężczyźni chcą dobrze wy­

527
ms

glądać, ale w ty m w ypadku siły rynkowe są słabsze łub odm ienne, ponieważ
wygląd mężczyzn m a m niejsze znaczenie dla kobiet niż wygląd kobiet dla męż­
czyzn.
Chociaż przem ysł kosmetyczny nie je st w yrazem spisku przeciw ko kobie­
tom, nie jest rów nież nieszkodliwy. Wyrabiamy sobie oko n a urodę według
tego, jakich ludzi widzim y, włączając w to iluzorycznych bliźnich ze środków
m asow ego przekazu. C odzienna dieta niezw ykle pięknych wirtualnych ludzi
m oże zmienić ocenę i spowodować, że prawdziwi ludzie, w tym m y sami, wydają
się brzydcy.

***
Życie ludzi, podobnie ja k ptaków, jest skom plikow ane z pow odu dwóch
obyczajów reprodukcyjnych. Samce inwestują w potom stw o, ale zapłodnienie
odbyw a się w ew nątrz ciała samicy, a więc sam iec nigdy nie wie, które potom­
stwo je st jego. W odróżnieniu od tego sam ica m oże być pew na, że jajo lub
now orodek w ychodzące z jej ciała nosi jej geny. Zdradzony sam iec jest w ewo­
lucyjnej walce w gorszej sytuacji niż samiec pozostający w celibacie, dlatego
ptasie sam ce w yew oluow ały mechanizmy obronne. To sam o zrobili ludzie.
Seksualną zazdrość znajdujemy we wszystkich kulturach.
Obie płcie m ogą odczuwać silną zazdrość na m yśl o flirtującym partnerze,
ale ich uczucia różnią się pod dwoma względam i. Z azdrość kobiet wydaje się
być pod kontrolą bardziej skomplikowanego oprogram ow ania. Potrafią one
ocenić okoliczności i zdecydować, czy zachowanie m ężczyzny stanowi zagro­
żenie dla ich podstaw ow ych interesów. M ęska zazdrość je st prym itywniejsza i
łatwiej ją w yzw olić. (R az wyzwolona, zazdrość kobiet w ydaje się jednak rów­
nie silna ja k zazdrość mężczyzn). W większości społeczeństw niektóre kobiety
chętnie dzielą się m ężem , ale w żadnym społeczeństw ie m ężczyźni nie dzielą
się chętnie żoną. K obieta, która ma stosunek płciow y z innym m ężczyzną, jest
zawsze zagrożeniem genetycznych interesów m ęża, poniew aż m oże zostać
oszukany i pracow ać na rzecz genów konkurenta, ale m ężczyzna mający stosu­
nek płciow y z inną kobietą niekoniecznie jest zagrożeniem dla genetycznych
interesów żony, poniew aż jego nieślubne dziecko jest problem em innej kobie­
ty. Jest groźbą tylko wówczas, gdy m ężczyzna przenosi inw estycje z żony i jej
dzieci na tę inną kobietę oraz jej dzieci albo chw ilow o, albo —ja k w razie po­
rzucenia - trwale.
■{ l a k więc m ężczyźni i kobiety pow inni być zazdrośni o różne rzeczy. Męż-
:j czyźni pow inni się skręcać na m yśl o swoich żonach czy dziew czynach m ają­
cych stosunki płciow e z innym m ężczyzną; kobiety pow inny się skręcać na
myśl o swoich mężach czy narzeczonych pośw ięcających czas, zasoby, uwagę
■a i u c z u c ia innej kob iecie. O czyw iście nikt nie lubi m yśli, że partner oferuje
seks czy uczucie kom ukolw iek innem u, ale naw et w ów czas przyczyny mogą
się różnić: m ężczyźni m ogą być zazdrośni o uczu cie, p o n ie w a ż m oże ono
p ro w a d zić do sto su n k u płciow ego; kobiety m ogą być zazdrosne o seks, po-
? niew aż m oże on prowadzić do uczucia. B uss stw ierdził, że m yśl o „czystym ”
l sek sie p o w o d o w a ła taką sam ą zazdrość u kobiet i m ężczy zn ja k m yśl o
„ c zy sty m ” u czu ciu , je d n a k na pro śb ę o w sk azan ie co gorsze, większość
m ężczyzn odpowiedziała, że gorsza je st dla nich m yśl o niew ierności seksual­
nej niż em ocjonalnej, a większość kobiet zareagow ała odwrotnie. (Te same
różnice występują, kiedy m ężczyźni i kobiety w yobrażają sobie zarów no sek-
| su aln ą, ja k i em o cjo n aln ą niew ierność sw oich p artn eró w i p y ta się ich,
k tó ry asp e k t zd rad y b ardziej ich dotyka. To p o k az u je , że ró ż n ic e między
płciam i nie są w yłącznie sprawą odm iennych oczekiw ań w obec partnerów -
m ężczyzn m artw iących się, że kobieta m ająca seks m usi być tak że zakocha-
! na, i k o b ie t m artw iących się, że zakochanie m ężczyzny m usi p ro w ad zić do
sek su ). B uss p rz y k le ił n astępnie lu d zio m elek tro d y i p o p ro sił o wyobraże-
i. nie sobie tych dwóch typów zdrady. M ężczyźni bardziej pocili się, m arszczyli
c z o ła i m ieli p a lp ita c je serca, w y o brażając so b ie zdradę seksualną; k o b ie­
ty b ard ziej p o ciły się, m arszczyły czoła i m iały p alp itacje serca na m yśl o
; zdradzie em ocjonalnej. (Cytowałem ten eksperym ent w rozdziale czwartym
ja k o ilustrację potęgi wyobrażeń). Podobne wyniki uzyskano w w ielu krajach
E uropy i Azji.
f D o popełnienia cudzołóstw a potrzeba dw ojga i m ężczyźni - zaw sze bar-
I dziej gw ałtow na płeć - kierowali gniew na oboje. N ajczęstszą przyczyną m al-
0 tretow ania i zabójstw m ałżonków je st seksualna zazdrość, niem al zawsze ze
strony mężczyzny. M ęzczyzm biją i zabijają swoje zony oraz narzeczone, żeby
je ukarać za praw dziw ą czy w yim aginow aną niew ierność lub odstraszyć od
| niew ierności czy odejścia. Kobiety biją i zabijają sw oich m ężów w sam oobro­
nie lub po latach maltretowania. Krytycy feminizm u przywiązywali bardzo dużą
1 w agę do sporadycznych statystyk w ykazujących, że am erykańscy m ężczyźni
| są bici i zabijani przez swoje żony niem al rów nie często ja k kobiety. Nie jest to
j jed n ak praw da w odniesieniu do olbrzym iej w iększości społeczeństw, nawet
zaś w tych nielicznych, w których jest, przyczyną je st niem al zaw sze zazdrość
i zastraszanie ze strony męża. Często śm iertelnie zazdrosny m ężczyzna więzi
żonę w domu i interpretuje wszystkie telefony jak o dow ód jej niewierności.
K obieta naraża się najbardziej, kiedy grozi odejściem lub odchodzi. Porzucony
m ężczyzna może ją wyśledzić i zabić, zawsze podając to sam o uzasadnienie:
„Skoro ja nie mogę jej mieć, nikt je j nie dostanie” . Przestępstw o je st bezsen­
sowne, stanowi jednak niepożądany skutek paradoksalnej taktyki, to jest m a­
chiny zagłady. Statystycznie na każde zabójstwo żony, która odeszła od męża,
przypadają z pewnością tysiące gróźb, a ich w iarygodność podkreślają oznaki,
że m ężczyzna jest wystarczająco szalony, by je w prow adzić w czyn, niezależ­
nie od kosztu.
W ielu m ędrców składa winę za przem oc w obec kobiet na karb takiej czy
innej cechy amerykańskiego społeczeństwa: obrzezania, dziecinnych rewol­
werów, Jamesa Bonda czy futbolu. Zdarza się to jednak na całym świecie, łącz­
nie ze społecznościami łowiecko-zbierackim i. W śród Yanom am o mężczyzna,
który podejrzewa swoją żonę o niewierność, m a praw o pociąć ją m aczetą, po­
strzelić strzałą z łuku, przypalać rozżarzonym w ęgielkiem , obciąć je j uszy lub
zabić ją. Nawet wśród idyllicznych IKung San z pustyni K alahari w południo­
wej A fiyce mężczyźni biją żony, które podejrzewają o niewierność. Nawiasem
m ówiąc, nic z tego nie „usprawiedliwia” przem ocy ani nie im plikuje, że „nie
je st to wina m ężczyzny”, jak się czasami twierdzi. Takie non seąuitur można
w yprow adzić z każdego wyjaśnienia, na przykład z popularnej teorii femini­
stek, że środki masowego przekazu, gloryfikujące przem oc wobec kobiet, wpły­
w ają na zachowania mężczyzn.
N a całym świecie m ężczyźni biją i zabijają rzeczyw istych i dom niem a­
nych uwodzicieli. Pamiętajmy, że rywalizacją o kobiety jest głów ną przyczyną
przem ocy, zabójstw i wojen wśród ludów łow iecko-zbierackich. Jak napisano
w księdze Przysłów 6,34: „bo zazdrość pobudza gniew męża, nie okaże litości
w dniu pom sty”3.
Inaczej jednak niż u ptaków, zazdrość seksualną ludzi przetw arza baroko­
wa m achina poznawcza. Ludzie m yślą m etaforam i, a m etaforą, którą zawsze
posługują się mężczyźni w odniesieniu do żon J e s t własność. W eseju The Mcm
Who M istook His W ifefo ra Chattel (M ężczyzna, który pom ylił sw oją żonę z
dobytkiem ruchomym) W ilson i Dały pokazują, że m ężczyźni nie m ają jedynie

3 Biblia Tysiąclecia, wydanie IV, Poznań-Warszawa 1988

530
n a celu panow ania nad swoim i żonam i i odpędzenia ry wali; bronią s#M®h
uprawnień do żon, szczególnie do ich zdolności reprodukcyjnych, tak ja k wła­
ściciel broni swoich praw do nieożywionej własności. W łaściciel m oże sprze­
dać, w ym ienić lub pozbyć się swojej własności, przerobić j ą b ez w trącania się
kogokolw iek i dom agać się odszkodowania za kradzież lub uszkodzenie. Te
praw a są uznaw ane przez resztę społeczeństwa i m ogą być w ym uszone przez
kolektyw ny odwet. W wielu kulturach m ężczyźni użyli pełnego aparatu po­
znaw czego dotyczącego własności do definiow ania stosunków z żonami. Ko­
deksy praw ne do niedaw na form alizowały tę metaforę.
W większości społeczeństw małżeństwo jest jaw nym przekazaniem ojcow­
skiego praw a w łasności do kobiety jej m ężowi. W naszym społeczeństw ie w
cerem onii ślubu ojciec panny młodej nadał „oddaje ją ” m ężow i. W siedem ­
dziesięciu procentach społeczeństw ktoś płaci, kiedy dw oje ludzi się pobiera.
W dziew ięćdziesięciu sześciu z nich pan m łody i jego rodzina płaci rodzinie
panny młodej, czasami gotówką lub córką, czasami służbą, gdy p an młody przez
określony czas pracuje dla ojca panny młodej. (W Biblii Jakub pracow ał dla
L abana przez siedem lat za praw o ożenienia się z jeg o córką R achelą, ale na
ślubie Laban podstaw ił drugą córkę Leę, Jakub m usiał w ięc pracow ać kolejne
siedem lat, aby otrzym ać R achelę jako drugą żonę). Posag, który jest dla nas
bardziej znajomy, nie jest lustrzanym odbiciem zapłaty za pannę m łodą, ponie­
w aż przeznaczony je s t dla młodej pary, a nie dla rodziców żony. M ąż zawiada­
m ia innych m ężczyzn o prawie własności obyczajam i zachow yw anym i przez
w iele współczesnych par. Kobieta, a nie mężczyzna, nosi pierścionek zaręczy­
now y ip rzy jm u je nazw isko męża.
L udzie m ają praw o kontrolow ania swojej własności, m ężow ie zatem (a
przed nimi ojcow ie i bracia) kontrolowali płciow ość kobiety. U żyw ali przy-
zwoitek, welonów, peruk, czarczafów, segregacji według płci, zam knięcia, ban­
dażow ania stóp, okaleczania genitaliów i wielu wym yślnej konstrukcji pasów
cnoty. Despoci nie tylko utrzym ywali haremy, ale trzym ali je pod strażą. W
tradycyjnych społeczeństw ach „obrona kobiety” była eufem izm em zachowa­
nia jej cnoty. (M ae W est zauważyła: „M ężczyźni zaw sze m ów ią, że cię chro­
nią, ale nigdy nie m ówią, przed czym ”). Tylko płodne kobiety kontrolow ano w
ten sposób; dzieci oraz kobiety po kłim akterium m iały więcej swobody.
N iesław na podw ójna m oralność, zgodnie z którą rom ansujące zamężne
kobiety karze się znacznie surowiej niż rom ansujących żonatych mężczyzn,
jest pow szechna w praw nych i m oralnych kodeksach najróżniejszych społe­

531
czeństw . Jej uzasadnienie zw ięźle ujął Sam uel Johnson, który na uw agę Jam e­
sa Boswella: „Istnieje Wielka różnica m iędzy wy stępkiem niew ierności ■męż­
czyzny i jego żony” , odpow iedział: „Różnica jest bezgraniczna. M ężczyzna
n ie narzuca żonie swoich bękartów ”. Zarówno zam ężna kobieta, ja k jej kocha­
n ek powszechnie podlegają karze (na ogół karze śmierci), ale sym etria je s t
iluzoryczna, poniew aż to stan cyw ilny kobiety, a nie mężczyzny, czyni z tego
przestępstw o, konkretnie, przestępstw o przeciwko jej m ężowi. D o niedaw na
w iększość system ów praw nych św iata traktowała cudzołóstw o jak o narusze­
nie własności lub w yrządzenie szkody. M ąż był uprawniony do odszkodow a­
nia, zwrotu zapłaty za pannę młodą, rozwodu lab do gwałtownej zemsty. Zgwał­
cen ie było przestępstw em przeciw ko m ężowi kobiety, a nie przeciw kobiecie.
U cieczka z ukochanym była uważana za porwanie córki od jej ojca. D o bardzo
niedaw na zgwałcenie kobiety przez jej m ęża nie było przestępstw em czy wręcz
logicznie spójnym pojęciem , poniew aż m ężow ie byli upraw nieni do stosun­
k ó w seksualnych z żonam i. W całym świecie angielskojęzycznym pow szech­
n ie obowiązujące praw o zna w spraw ach o zabójstwo trzy okoliczności łago­
dzące: sam oobronę, obronę bliskiego krewnego i kontakt seksualny z żoną za­
bójcy. (W ilson i D ały zauw ażają, że są to trzy główne zagrożenia darw inow ­
skiego dostosow ania). W w ielu stanach Ameryki, łącznie z Teksasem , jeszcze
w 1974 roku m ężczyzna, który przyłapał żonę inflcigrante delicto i zabił jej
kochanka, nie był w inien przestępstw a. N aw et dzisiaj w wielu m iejscach na
św iecie podobne zabójstw a nie są ścigane sądownie albo zabójca traktowany
je s t łagodnie. Szał zazdrości na w idok cudzołóstwa żony uw aża się za natural­
ny sposób zachow ania „norm alnego człow ieka” .

.... < ^ ^
Szkoda, że nie m ogę om ów ić ewolucyjnej psychologii seksualności pom i­
jając teorię fem inistyczną, ale w dzisiejszym klim acie intelektualnym nie jest
to m ożliwe. D arw inow skie podejście do płci spotyka się często z atakam i jako
antyfem inistyczne, ale je st to po prostu niesłuszne. Co więcej, to oskarżenie
je s t niezrozum iałe, w tym dla w ielu fem inistek, które rozw inęły i sprawdzały
tę teorię. Sens fem inizm u stanow i niewątpliwie zakończenie dyskiym inacji i
w ykorzystyw ania seksualnego, stanow isko to ma zaś charakter etyczny i poli­
tyczny i żadne dające się przew idzieć odkrycie naukow e czy teoria nie są w
stanie go obalić. Także duch badań nie stanowi żadnej groźby dla fem inistycz­

532
nych ideałów. R óżnice m iędzy płciami, które zostały udokum entowane, należą
do dziedziny psychologii reprodukcji, a nie w artości ekonom icznej czy poli­
tycznej, i staw iają w złym świetle mężczyzn, a nie kobiety. Te różnice powinny
podnieść św iadom ość kazirodztw a, wykorzystania, nękania, prześladow ania,
bicia, gwałtu (łącznie z gw ałtem popełnionym na znajom ych i w m ałżeństw ie)
oraz ustaw odaw stw a dyskrym inującego kobiety. Skoro pokazują, że mężczyzn
szczególnie kusi popełnianie pewnych przestępstw przeciwko kobietom , w yni­
ka z tego, że należy im przeciw działać skuteczniej i z w iększą surow ością, a
nie że te przestępstw a z jakiegoś powodu są mniej odrażające. Także ew olucyj­
ne w yjaśnienie tradycyjnego podziału pracy m iędzy płcie nie oznacza, że jest
on niezm ienny, „naturalny”, a tym sam ym dobry, czy też że trzeba go narzucić
poszczególnym kobietom i m ężczyznom wbrew ich woli.
Psychologia ew olucyjna nie stawia w yzw ania celom fem inizm u, ale pew ­
nym ortodoksyjnie wyznawanym poglądom o funkcjonowaniu umysłu, które zo­
stały przejęte przez intelektualne kręgi opiniotwórcze feminizmu. Jednym z nich
jest założenie, że ludzie są tak skonstruowani, by realizować interesy swojej klasy
i płci, a nie działać na podstawie własnych przekonań i pragnień. Drugi jest taki, że
umysłowość dzieci kształtują rodzice, a umysłowość dorosłych - język i środki
masowego przekazu. Trzeci to romantyczna doktryna, że nasze naturalne skłon­
ności są dobre, a nieszlachetne motywy pochodzą od społeczeństwa.
Z a w ielom a zastrzeżeniam i do darwinowskiej teorii ludzkiej płciow ości
kryje się nie w ypow iedziana przesłanka, że natura je st dobra. Z akłada się, że
beztroski seks je st naturalny i dobry, jeśli więc ktoś twierdzi, że m ężczyźni
chcą go bardziej niż kobiety, to wynika z tego, że m ężczyźni są psychicznie
zdrowi, a kobiety neurotyczne i zaham owane. Ten w niosek jest nie do przyję­
cia, a więc tw ierdzenie, że m ężczyźni bardziej chcą beztroskiego seksu niż
kobiety, nie m oże być popraw ne. Podobnie, pożądanie seksualne je st dobre,
gdyby więc m ężczyźni gw ałcili kobiety dla seksu (a nie żeby w yrazić swoją
złość), gw ałt nie byłby taki zły. Gwałt jest zły; tw ierdzenie zatem , że m ężczyź­
ni gw ałcą kobiety dla seksu, nie m oże być poprawne. U jm ując rzecz bardziej
ogólnie, to, co ludzie instynktow nie lubią, jest dobre, jeśli więc ludzie lubią
piękno, uroda byłaby oznaką wartości. Uroda nie jest oznaką wartości, tw ier­
dzenie zatem , że ludzie lubią piękno, nie m oże być poprawne.
A rgum enty tego rodzaju łączą złą biologię (natura je st dobra), złą psycho­
logię (um ysł je s t stw orzony przez społeczeństwo) i złą etykę (to, co ludzie
lubią, je st dobre). F em inizm niczego by nie stracił, gdyby się ich pozbył.

533
Rywale
Ludzie wszędzie dążą do nieuchw ytnych rzeczy, zwanych władzą, aproba­
tą, godnością, dom inacją, dostojeństw em , wyższością, prestiżem , rangą, sza­
cunkiem , reputacją, pozycją czy statusem. Ludzie chodzą głodni, ryzykują ży­
cie, wydają majątek w pogoni za kawałkami metalu z kolorową wstążeczką. Eko­
nom ista Thorstein Vebłen zauważył, że ludzie poświęcają tak wiele podstawo­
w ych potrzeb życiowych, żeby zaimponować sobie wzajemnie, iż wydają się re­
agow ać na „wyższą potrzebę duchow ą” . Status i cnota sąsiadują w um ysłach
ludzi, co widzimy w takich słowach ja k rycerski, wysokiej klasy, dworski, dżen­
telm eński, honorowy, szlachetny i książęcy, oraz w ich przeciwieństwach: źle
wychowany, plebejski, małostkowy, nędzny, złośliwy, chamski, wyświechtany,
niegodziwy i tandetny. Jeśli chodzi o szczegóły wyglądu, wyrażamy podziw dla
sm aku, używając etycznych metafor, takich jak dobry, słuszny, poprawny i bez
zarzutu, i krytykujemy brak gustu tonem zarezerwowanym dla grzechu - posta­
w ę tę historyk sztuki Q uentin B ell ochrzcił m ianem „krawiecka m oralność” .
Czy to jest sposób na budow anie inteligentnego organizmu? Skąd się biorą
te potężne m otywy?
W iele zwierząt reaguje na bezsensow ne ozdoby i rytuały, a m echanizm ich
ew olucji przez dobór naturalny je s t ju ż dobrze znany. A oto główna myśl. Stwo­
rzenia różnią się m ożliw ościam i szkodzenia i pomagania innym. Jedne są sil­
niejsze i bardziej zapalczywe, inne bardziej jadowite; jeszcze inne m ają lepsze
geny lub więcej szczodrości. Lepiej w yposażone stworzenia chcą, by wszyscy
o tym wiedzieli, a te, z którym i m ogą się zetknąć, też chcą wiedzieć, które są
silniejsze. Nie jest jed n ak m ożliw e, by każde stworzenie spraw dzało DNA,
m asę mięśni, zestaw biochem iczny, zapalczy wość itp. każdego innego stw o­
rzenia. Dobrze w yposażone stw orzenia oznajm iają więc ó swojej w artości sy­
gnałam i. Niestety, stw orzenia m am ie wyposażone mogą sfałszow ać sygnały i
zebrać korzyści, deprecjonując w artość sygnałów dla wszystkich innych. Roz­
poczyna się w yścig m iędzy stw orzeniam i, które faktycznie posiadają mocne
strony, żeby je pokazać w sposób trudny do sfałszowania, oraz stworzeniam i
gorzej wyposażonymi, żeby stać się lepszym i fałszerzami. W w yścigu bierze
także udział strona trzecia, która m usi wyostrzyć swoją zdolność odróżniania
prawdy od fałszu. Tak ja k papierow y pieniądz, sygnały są krzykliw e i w e­
wnętrznie bezw artościow e, ale traktuje się je, jakby były wartościow e, i są
wartościowe, poniew aż w szyscy je tak traktują.
'Cenne rzeczy, które te sygnały pokazują, to dom inacja - k tó ra m oże nara­
zić na szwank - i status - który m oże pom óc. Często idą one w parze, poniew aż
ladzie, którzy m ogą zaszkodzić, m ogą także pomóc przez swoją zdolność szko­
dzenia innym. W ygodniej jednak rozpatryw ać je osobno.

***
W iększość ludzi słyszała o hierarchiach dom inacji, porządku dziobania i
samcach alfa, a więc zjaw iskach, które nagm innie spotykam y w królestw ie
zwierzęcym. Zw ierzęta tego sam ego gatunku nie walczą na śm ierć i życie za
każdym razem , kiedy konkurują o jakąś wartościową rzecz. O dbyw ają zrytu-
alizowane walki, pokazy broni czy przybierają groźne postawy i jed n o się w y ­
cofuje. K onrad Lorenz i inni daw niejsi etolodzy sądzili, że gesty poddania się
pom agają zachować gatunek przed bratobójczym rozlewem krw i i że ludzie są
w niebezpieczeństwie, poniew aż zatraciliśm y te gesty. K oncepcja ta w ynika
jednak z błędu, że zw ierzęta ew oluują na korzyść gatunku, a nie indyw iduum .
Nie potrafi ona wyjaśnić, dlaczego w ojowniczy mutant, który nigdy się nie
poddał i zabija tych, co się poddają, nie m iałby zadeptać konkurencji i w krótce
zdominować gatunek. B iolodzy John M aynard Smith i Geoffrey P arker zapro­
ponowali lepsze wyjaśnienie,' konstruując m odel działania różnych agresyw ­
nych strategii, które zw ierzęta m ogłyby przyjąć, a które jednocześnie zastoso­
wane przeciw działają jed n a drugiej i szkodzą zwierzętom.
Wałka na śmierć i życie za każdym w yzw aniem jest dla zw ierzęcia m am ą
strategią, ponieważ istnieje szansa, że przeciwnik wyewoluował taką sam ą stra­
tegię. W alka je st kosztow na dla przegrywającego, ponieważ zostanie zraniony
lub zabity, w wyniku czego znajdzie się w gorszej sytuacji, niż gdyby od p o ­
czątku zrezygnował z nagrody. M oże być także kosztowna dla zw ycięzcy, jeśli
w trakcie walki odniesie rany. Obie strony wyszłyby lepiej na tym, gdyby osza­
cowały, kto m a większą szansę zwycięstwa* i gdyby słabszy po prostu się p o d ­
dał. Zw ierzęta oceniają się więc, żeby zobaczyć, kto je st większy, lub w ym a­
chują swoją bronią, żeby zobaczyć, czyja jest bardziej niebezpieczna, albo
mocują się, dopóki nie jest jasne, które jest silniejsze. Chociaż tylko jedno zw ie­
rzę zwycięża, oba m ogą odm aszerow ać na własnych nogach. Przegrany ustę­
puje, poniew aż może szukać szczęścia gdzie indziej lub czekać cierpliw ie, aż
okoliczności będą pom yślniejsze. Przy wzajemnej ocenie zw ierzęta w yew olu­
owały sposoby przesadnego eksponowania swoich rozmiarów: krezy, nadym a-

535
ńe w ola, grzywy, jeżenie się, staw anie dęba i ryczenie, którego niskie dźwięki
w sk azu ją na rozmiary rezonującej jam y w ciele zwierzęcia. Jeśli w alka jest
kosztow na, a zwycięzcy nie da się przew idzieć, o odwrocie m oże zadecydo­
w ać arbitralna różnica, na przykład to, kto przybył pierwszy. Przypom ina to
sposób, w jaki ludzie rozstrzygają spór rzutem monety. Jeśli zwierzęta są mniej
w ięcej sobie równe, a stawka je st w ystarczająco wysoka (na przykład harem),
m o ż e wyniknąć prawdziwa walka, czasam i prow adząca do śmierci.
Jeśli oba stworzenia pozostają żywe, m ogą pamiętać wynik i od tego czasu
p o k o n an y będzie ustępował zwycięzcy. Kiedy w iele zwierząt w grupie wypró-
b o w u je swoje siły czy oszacow uje się wzajem nie, rezultatem jest porządek
dziobania, który jest skorelowany z prawdopodobieństwem, z jakim każde zwie-'
rz ę wygrałoby pojedynek. Kiedy praw dopodobieństw o zmienia się - powiedz­
m y, kiedy dom inujące zw ierzę starzeje się czy zostaje ranne lub gdy podpo­
rządkow ane zdobywa siłę i dośw iadczenie - niższy rangą może rzucić rękaw i­
cę i porządek dziobania się zm ienia. U szym pansów dom inacja zależy nie tyl­
k o od sprawności w walce, ale od politycznej przebiegłości: para w zmowie
m oże zdetronizować silniejsze, ale działające w pojedynkę zwierzę. W iele ży­
ją c y c h w grupach naczelnych ustala dw ie hierarchie dominacji, po jednej dla
każd ej płci. Samice w spółzaw odniczą o żywność, sam ce - o samice. Dom inu­
ją c e sam ce spółkują częściej, zarów no dlatego, że m ogą odepchnąć inne samce
z drogi, ja k i dlatego, że sam ice w olą spółkow ać z nimi, jeśli nie z żadnej innej
przyczyny, to dlatego, że sam ce o wysokiej randze mają zwykle synów o wyso­
k iej randze, którzy dadzą sam icy więcej wnuków niż synowie o niskiej randze.
Ludzie nie mają sztyw nego porządku dziobania, ale we wszystkich społe­
czeństw ach uznają rodzaj hierarchii dom inacji, szczególnie wśród mężczyzn.
M ężczyznom o wysokiej randze się ustępuje, wywierają oni bardziej decydują­
cy w pływ na decyzje grupy, na ogół m ają większy udział w zasobach grupy i
zaw sze więcej żon, więcej kochanek i więcej przygód m iłosnych z żonami in­
n y ch m ężczyzn. M ężczyźni dążą do posiadania wysokiej rangi i osiągają ją na
różne sposoby, jedne - znane z książek zoologicznych, inne - unikatowo ludz­
kie. Lepsi wojownicy m ają w yższą rangę i to samo dotyczy m ężczyzn, którzy
w yglądają na lepszych wojowników. Sam wzrost je st zdumiewająco potężnym
czynnikiem u gatunku, który nazyw a siebie zwierzęciem racjonalnym . Słowo
oznaczające „wodza” w w iększości społeczności łowiecko-zbierackich brzmi
„duży mężczyzna” i faktycznie, w odzow ie są na ogół dużym i mężczyznami.
W Stanach Zjednoczonych w yżsi m ężczyźni częściej otrzym ują pracę, awans,

536
zarabiają więcej (dodatkow ych 600 dolarów rocznego dochodu n a każdy cal
wzrostu) i są częściej w ybierani na prezydentów: w wyborach od roku 1904 do
1996 z dwóch kandydatów dw adzieścia na dwadzieścia cztery razy w ygrał
wyższy. R zut oka na ogłoszenia osobiste pokazuje, że kobiety chcą w yższych
mężczyzn. Tak jak u innych gatunków, których samce konkurują z e sobą, m ęż­
czyźni są więksi od kobiet i wyew oluow ali sposoby na robienie w rażenia je s z ­
cze większych, jak niski głos i broda (która sprawia, że głowa w ygląda na w ięk­
szą, niż jest, wyewoluowała niezależnie u lwów i małp). Leonid B reżniew tw ier­
dził, że dostał się na szczyt dzięki sw oim brwiom ! M ężczyźni w szędzie w yol­
brzym iają rozm iary sw oich głów (kapeluszam i, hełm am i, nakryciam i głow y i
koronam i), ram ion (w atow aniem , epoletam i i pióram i) i w niektórych społe­
czeństwach penisów (im ponującym i w oreczkam i na spodniach lub pochw am i,
dochodzącym i czasam i do m etra długości).
L udzie jednak w yew oluow ali także języ k i nowy sposób szerzenia infor­
m acji o statusie: reputację. Socjologów od dawna zastanawiał fakt, że to nie ra­
bunki, nieudane przetargi o handel narkotykami czy inne namacalne bodźce stano­
wią najczęstszy motyw zabójstw w amerykańskich miastach. Jest nim to, co nazy­
wają „zwadą o stosunkowo banalnym znaczeniu: obraza, przekleństwo, popchnię­
cie, etc.” Dwaj młodzi mężczyźni kłócą się o prawo użycia stołu bilardowego w
barze. Popychają jeden drugiego, obrzucają się obraźliwymi słowam i i przekleń­
stwami. Ten, który przegrywa, poniżony przed publicznością, w ybiega i w raca z
rewolwerem . Te m orderstw a są typow ym przykładem „bezsensownej przem o­
cy” i m ężczyźni, którzy je popełniają, uważani są za szaleńców lub zwierzęta.
D ały i W ilson wskazują, że ci m ężczyźni zachow ują się tak, jak b y staw ka
była dużo w iększa niż korzystanie ze stołu bilardowego. I staw ka jest dużo
większa:

M ężczyźni znani są w sw oich kręgach ja k o „tacy, którym i m ożna pom iatać” , i


„tacy, którzy nie dają sobie dm uchać w kaszę” , ja k o ci, których słow o o zn acza działa­
nie, lub pełni pustych frazesów , ja k o ci, z których dziew czynam i m ożna bezkarnie flir­
tow ać, lub faceci, z którym i lepiej nie zadzierać.
W w iększości środow isk społecznych reputacja m ężczyzny zależy częściow o od
podtrzym ania w iarygodnej groźby przem ocy. K onflikty interesów są endem iczne w
społeczeństw ie i intei^esy jed n o stk i zostaną przypuszczalnie pogw ałcone, jeśli je j k o n ­
kurenci nie będą odstraszeni. Skuteczne odstraszenie je st kw estią przekonania ryw ali,
że każda próba realizacji ich w łasnych interesów naszym kosztem doprow adzi do tak
surowej kary, że w ogóle nie pow inni byli zaczynać.

537
W iarygodność czynnika odstraszającego m oże się zmniejszyć,'-jeżeli pu­
bliczne w yzwanie nie zostanie podjęte, naw et jeśli staw ką nie je st nic namacal­
nego. Ponadto, jeśli wyzywający wie, że obiekt w yzw ania chłodno kalkuluje
k o szty i zyski, m oże wym usić ustępstwo groźbą rozpoczęcia niebezpiecznej
d la obydw óch bójki. Ale szaleniec, który nie pow strzym a się przed niczym, by
zachow ać swoją reputację (m achina zagłady), nie poddaje się wymuszaniu.
C złonek gangu z wielkom iejskiego getta am erykańskiego, dźgający no­
żem faceta, który go zlekceważył, m a honorow ych odpowiedników we wszyst­
k ic h kulturach świata. Słowo honor w w ielu językach (łącznie z angielskim)
zn aczy także gotowość do pom szczenia obrazy, jeśli to konieczne, przez roz­
lew krwi. W wielu społecznościach łow iecko-zbierackich chłopiec osiąga sta­
tus m ężczyzny dopiero po dokonaniu pierw szego zabójstwa. Szacunek do męż­
czy zny wzrasta wraz z udow odnioną liczbą zwłok, dając początek tak czarują­
cy m obyczajom jak skalpowanie i polowanie na głowy. Pojedynki między „ludź­
m i honoru” były tradycyjne na południu Am eryki i wielu zostało przywódcami
dzięk i sukcesom w pojedynkach. M ężczyzna na dziesięciodołarówce, sekre­
tarz skarbu A lexander Ham ilton, został zabity w pojedynku z wiceprezyden­
te m A aronem Burrem, a m ężczyzna na banknocie dwudziestodolarowym , pre­
zy dent A ndrew Jackson, wygrał dw a pojedynki i próbował sprowokować inne.
D laczego nie widzimy stom atologów czy profesorów uniwersytetów poje­
dynkujących się o m iejsce na parkingu? Po pierw sze, żyjem y w świecie, w
k io ry m państw o ma m onopol na legalne stosow anie przemocy. W miejscach
p o za zasięgiem państwa, takich ja k dzielnice, gdzie dom inuje miejski świat
przestępczy, czy na wiejskich terenach granicznych, lub w czasach, kiedy pań­
stw o nie istniało, na przykład w epoce hord łowiecko-zbierackich, w której
wyewoluowaliśm y, w iarygodna groźba przem ocy byłajedyną ochroną. Po dru­
gie, zasoby stom atologów i profesorów, takie ja k dom y i konta bankowe, trud­
n o ukraść. „K ultura honoru” w yrasta tam , gdzie szybka reakcja na groźbę jest
istotna, ponieważ m ajątek m ogą natychm iast zabrać inni. Takie kultury honoru
częściej pow stają wśród pasterzy, których zw ierzęta łatw o ukraść, niż wśród
rolników , których ziem ia zostaje na m iejscu. W yrasta rów nież wśród ludzi,
k tó ry ch m ajątek występuje w innych płynnych formach, takich ja k gotówka
łu b narkotyki. A le przypuszczalnie najw ażniejszą przyczyną jest fakt, że sto­
m atolodzy i profesorowie nie są biednym i m łodym i samcami.
M ęskość je st bez w ątpienia najsilniejszą zm ienną zw iększającą ryzyko
przem ocy. Dały i W ilson przytaczają fragm enty trzydziestu pięciu statystyk

538
zabójstw z czternastu krajów, w tym z kultur łowiecko-zbierackich i społecz­
ności przedpiśmiennych oraz z trzynastow iecznej Anglii. We wszystkich m ęż­
czyźni zabijają mężczyzn wielokrotnie częściej niż kobiety kobiety - przecięt­
nie dwadzieścia sześć razy częściej.
Ponadto mściciele z hal bilardow ych i ich ofiary są nieudacznikam i: nie-
wykształceni, nieżonaci, niezam ożni i często niepracujący. W śródpoligynicz-
nych ssaków, takich jak my, różnice w sukcesie rozrodczym m iędzy sam cam i
m ogą być wielkie, a najbardziej zajadła konkurencja może się odbywać na dnie
społecznym , wśród samców, których perspektyw y wahają się m iędzy zerem i
niezerem . M ężczyźni przyciągają kobiety bogactw em i statusem , jeśli więc
m ężczyzna ich nie ma i nie m a sposobu ich zdobycia, jest aa jednokierunkow ej
drodze do genetycznej nicości. Tak ja k ptaki, które odważają się n a wtargnięcie
na niebezpieczne terytorium , kiedy są bliskie śm ierci głodowej, i trenerzy h o ­
kejowi, którzy wycofują bram karza i w prow adzają dodatkow ego zawodnika,
kiedy do końca gry pozostała m inuta, a przeciw nicy m ają przew agę jednego
gola, nieżonaty mężczyzna bez przyszłości pow inien być skłonny do podejm o­
w anie każdego ryzyka. Jak pow iedział B ob Dyłan: „Kiedy nie m asz nic, nie
m asz nic do stracenia”.
M łodość jeszcze pogarsza sprawę. Sądząc z danych towarzystw ubezpie­
czeniowych, zbadanych przez genetyka A lana Rogersa, młodzi m ężczyźni p o ­
winni m ieć beztroski stosunek do przyszłości, i tak właśnie jest. Popełniają
przestępstwa, jeżdżą zbyt szybko, ignorują choroby i wynajdują niebezpieczne
hobby, ja k narkotyki, skrajnie ryzykow ne dyscypliny sportu, jazdę na dachach
tramwajów i wind. Połączenie m ęskości, m łodości, biedy, beznadziei i anarchii
powoduje, że młodzi m ężczyźni są nieskończenie lekkomyślni, broniąc swojej
reputacji.
Nie jest również całkiem oczyw iste, czy profesorowie (albo ludzie każde­
go zawodu, w którym istnieje konkurencja) - m ów iąc w przenośni - nie poje­
dynkują się z powodu stołów bilardow ych. A kadem icy są znani w swoich krę­
gach jak o „tacy, którym i m ożna pom iatać” , i „tacy, którzy nie dadzą sobie
dm uchać w kaszę”, jako ludzie, których słowo oznacza działanie, lub pełni
pustych frazesów, jako faceci, których prace m ożna bezkarnie krytykować, lub
jako faceci, z którymi lepiej nie zadzierać. W ym achiwanie nożem sprężyno­
wym na konferencji naukow ej byłoby w niew łaściw ym tonie, ale przecież ist­
nieją kąśliwe pytania, niszczące riposty, m ajestatyczne oburzenie, uszczypliwe
obelgi, oburzone repliki i sposoby narzucenia sw ojego zdania, takie ja k recen­

539
zje m aszynopisów i przyznaw anie funduszy. O czyw iście, instytucje naukowe
starają się m inim alizow ać te „rykowiska”, ale trudno je zlikwidować. Celem
argumentacji je st przedstaw ienie sprawy w tak nieodparty sposób, że sceptycy :
będą zm uszeni w nią uwierzyć - nie będą w stanie jej zanegow ać i nadal twier­
dzić, że są racjonalni. W zasadzie to same idee pow inny być nieodparte, ale ich
szermierze często nie w ahają się wspierać je taktykam i słownej dominacji, w
tym zastraszaniem („Najwyraźniej...”), groźbą („Byłoby rzeczą nienaukową...”),:
autorytetem („Jak w ykazał Popper...”), obrazą („Tej pracy brak niezbędnego
rygoru...”) i bagatelizow aniem („M ało ludzi pow ażnie w ierzy dzisiaj...”). Być
może dlatego H.L. M encken napisał, że „futbol w college’u byłby ciekawszy,
gdyby zamiast studentów grało grono profesorskie” .

***
Status zdobyw a się podaniem do ogólnej w iadom ości, że posiadasz zaso­
by, które pozw oliłyby ci pom óc innym, gdybyś tego chciał. Takimi zasobami
może być uroda, niezastąpiony talent czy dośw iadczenie, posłuch i zaufanie
ludzi u władzy, a zw łaszcza bogactwo. Zasoby, którym i się zarabia na status, są
na ogół dobrem wym iennym . Bogactwo m oże przynieść kontakty i odwrotnie.
Urodę m ożna przełożyć na bogactwo (przez dary lub m ałżeństw o), może ona
ściągnąć uw agę w pływ ow ych ludzi lub aż nazbyt w ielu konkurentów. Przez
samo posiadanie zasobów ich właściciele otrzym ują w oczach ludzi dodatkowe
wartości. E m anują aurę czy charyzmę, która pow oduje, że ludzie chcą być w
ich łaskach. Z aw sze warto, by ktoś się ubiegał o naszą łaskę, i choćby z tego
powodu w arto starać się o status. Dzień m a tylko ograniczoną liczbę godzin,
pochlebcy m uszą zatem wybierać, przed kim się płaszczyć, dlatego status jestt
ograniczonym zasobem . Jeśli A ma go więcej, B musi m ieć mniej, współza­
wodnictwo je st w ięc nieuniknione.
Nawet w św iecie plem iennego przywództwa, gdzie człow iek człowiekowi
wilkiem, fizyczna dom inacja nie wystarcza. C hagnon relacjonuje, że niektórzy
wodzowie Yanom am ó są ostentacyjnie brutalni, inni natom iast osiągają swoją
pozycję dzięki sprytowi i rozwadze. C złowiek nazw iskiem Kaobawa, choć też:
nie mięczak, zdobył władzę dzięki poparciu braci i kuzynów oraz kultywując
sojusze z m ężczyznam i, z którym i wym ieniał się żonam i. W zacniał władzę
dzięki wydaw aniu rozkazów tylko wtedy, kiedy był pew ien, że wszyscy je wy­
konają, rozszerzał ją zaś przez przerywanie bójek, rozbrajanie wymachujących

540
m aczetam i maniaków i odw ażne sam otne patrolow anie wsi, kiedy zbliżali się
najeźdźcy. Nagrodą za jeg o spokojne przyw ództw o było sześć żon i tyleż ro­
m ansów. W społecznościach łow iecko-zbierackich statusem obdarza się także
dobrych m yśliw ych i um iejętnych przyrodników . Zakładając, że rów nież nasi
przodkow ie praktykow ali od czasu do czasu m erytokrację, ew olucja rodzaju
ludzkiego nie zawsze nagradzała najbardziej zapalczywych.
Rom antyczni antropolodzy zwykli twierdzić, że bogactwo nie robi w raże­
nia na ludach łowiecko-zbierackich. Jest tak jednak dlatego, że łow cy-zbiera-
cze, których badali, nie posiadali żadnego bogactw a. Łow cy-zbieracze dw u­
dziestego wieku nie są reprezentatywni dla ludzkości pod jednym względem.
Żyją na ziemiach, których nie chce nikt inny, ziemiach, któiych nie m ożna upra­
wiać. Niekoniecznie wolą pustynie, łasy tropikalne i tundrę, ale ludzie upraw ia­
jący ziem ię, tacy ja k my, zabrali całą resztę. C hociaż łowcy-zbieracze nie m ogą
osiągnąć wielkiej nierówności, która pochodzi z uprawiania i przechowyw ania
żyw ności, istnieje wśród nich nierów ność tak bogactw a, ja k i prestiżu.
P lem ię K w akiutlów z kanadyjskiego w ybrzeża Oceanu Spokojnego ko­
rzystało z dorocznego tarła łososi oraz obfitości m orskich ssaków i jagód. Osie­
dlili się we wsiach kierow anych przez zam ożnych wodzów, którzy próbow ali
się w zajem przew yższyć w ucztach zw anych potlaczam i. Goście na potlaczu
byli zachęcani do obżerania się łososiem i jagodam i, a wódz zarzucał ich becz­
kam i oleju, koszami jagód i stertam i koców. U pokorzeni goście pow racali do
sw oich wsi i om awiali zem stę w postaci jeszcze większej uczty, w której nie
tylko rozdaw ali cenne rzeczy, a le je ostentacyjnie niszczyli. Wódz rozpalał ol­
brzym i ogień pośrodku swojego dom u i podsycał go olejem rybim, kocami,
futram i, w iosłam i, kajakam i, a czasam i sam ym dom em . B ył to spektakl kon­
sum pcji, jakiego świat nie ujrzał ponow nie aż do am erykańskich bar miewa.
Veblen sugerował, że siłą napędow ą psychologii prestiżu są trzy finanso­
w e kanony dobrego smaku: próżnow anie na pokaz, konsum pcja na pokaz i
m arnotraw stw o na pokaz. Symbole statusu w ystaw ia się na pokaz i pożąda ich
niekoniecznie dlatego, że są użyteczne czy atrakcyjne (kamyki, stokrotki i g o­
łębie są bardzo ładne, ja k to odkryw am y na nowo, kiedy zachwycają się nimi
dzieci), ale często dlatego, że są tak rzadkie, ekstraw aganckie czy bezcelowe,
iż stać na nie tylko bogatych. Należy do nich ubranie, które jest zbyt delikatne,
ciężkie, ograniczające ruchy czy łatw o się brudzące, żeby w nim pracować,
przedm ioty zbyt kruche do codziennego użytku lub w ykonane z trudno dostęp­
nych surowców, niefunkcjonalne rzeczy w ykonane kolosalnym nakładem p ra­

541
cy, ozdoby, które pochłaniają energię, i jasna cera w kraju, w którym plebs
pracuje na polu, oraz opalenizna tam, gdzie plebs pracuje pod dachem . Logika
jest tu następująca: nie m ożesz zobaczyć całego mojego bogactw a i możliwości
zarobkowych (konta bankowego, ziemi, wszystkich sprzymierzeńców i pachoł­
ków), ale możesz zobaczyć złote krany w mojej łazience. N ikogo nie byłoby na
nie stać, gdyby nie m iał nadm iaru bogactwa, dlatego wiesz, że jestem bogaty.
O stentacyjna konsum pcja idzie na przekór intuicji, poniew aż trwonienie
bogactw a może je tylko zredukow ać, ściągając m arnotraw cę w dół, do pozio­
m u je g o czy jej ryw ali. Przynosi jednak efekty, kiedy szacunek innych jest
w ystarczająco użyteczny, by ją zrekompensować, jak rów nież kiedy nie całe
bogactw o zostaje pośw ięcone. Jeśli m am sto dolarów, a ty m asz czterdzieści,
m ogę podarow ać pięćdziesiąt dolarów, a ty nie m ożesz; zaim ponuję innym i
nadal będę od ciebie bogatszy. Potwierdzenie tej zasady przyszło z nieoczeki­
w anego źródła, z biologii ewolucyjnej. Od czasów D arw ina biolodzy głowili
się nad takim i zjaw iskam i ja k ogon pawia, który im ponuje sam icy, ale pochła­
nia składniki odżyw cze, przeszkadza w ruchu i przyciąga prześladowców. Bio­
log A m otz Zahavi p o staw ił tezę, że wyewoluowały one w łaśnie dlatego, że są
upośledzeniem . T ylko najzdrow sze zwierzęta m ogą sobie na nie pozw olić, a
sam ice w ybierają najzdrow sze ptaki na partnerów. W śród biologów teorety­
k ów teza ta budziła początkow o sceptycyzm, ale jeden z nich, Alan Grafen,
dow iódł później, że teoria je s t zasadna.
Ostentacyjna konsum pcja przynosi skutki, kiedy tylko najbogatszych stać
na luksusy. Gdy struktura klasow a się rozluźnia lub w ystaw ne dobra (albo ich
im itacja) stają się szeroko dostępne, wyższa klasa średnia gorliw ie naśladuje
k lasę wyższą, k lasa średnia w yższą klasę średnią i tak dalej. K lasa w yższa nie
m oże stać bezczynnie, kiedy zaczyna przypominać pospólstw o; m usi przyjąć
now y wygląd. A le ten now y w ygląd znowu naśladuje w yższa klasa średnia, w
ten sposób spływ a on w dół, zm uszając klasę w yższą do przestaw ienia się na
jeszcze coś innego, itd. W ynikiem jest moda. Chaotyczne cykle stylu, w któ­
rych elegancki w ygląd z jednego dziesięciolecia staje się bez gustu czy wulgar­
ny w następnym , w yjaśniano jak o konspirację producentów ubrań, w yraz na­
cjonalizm u, odbicie stanu gospodarki i na wiele innych sposobów. W swojej
klasycznej analizie m ody On Humań Finery Quentin B ell w ykazał jednak, że
istnieje tylko jed n o w yjaśnienie: ludzie starają się stosow ać do reguły: „Próbuj
w yglądać jak stojący wyżej od ciebie; jeśli jesteś na szczycie, próbuj wyglądać
inaczej niż stojący poniżej” .

542
i raz jeszcze okazuje się, że zw ierzęta pierw sze odkryły tę sztuczkę. Inni
dandysi królestw a zw ierzęcego, motyle, nie wyewoluowały sw o ic h kólórów ,
żeby im ponow ać samicom. Pewne gatunki wyewoluowały tak, że były trujące
lub niesm aczne i jaskraw ym i kolorami ostrzegały o tym sw oich prześladow ­
ców. Inne trujące rodzaje kopiowały te kolory, korzystając z ju ż istniejącego
strachu. A le w tedy niektóre nietrujące m otyle także skopiow ały kolory, korzy­
stając z ochrony i unikając kosztu stania się niesm acznym i. Kiedy naśladow ­
ców zrobiło się zbyt dużo, kolory nie przekazywały ju ż inform acji i nie odstra­
szały prześladow ców . Niesm aczne motyle w yew oluow ały now e kolory, które
następnie naśladow ały sm aczne motyle, i tak dalej.
B ogactw o nie je st jedynym zasobem , którym ludzie popisują się i którego
pożądają. W złożonym społeczeństw ie ludzie w spółzaw odniczą na w ielu p o ­
lach i nie w szystkie są zdom inow ane przez plutokratów. Bell dodał czwarty
kanon do Veblenowskiej listy: ostentacyj na zniewaga. Pow odzenie w iększości
z nas zależy od akceptacji innych. Potrzebujem y przychylności szefów, n a­
uczycieli, rodziców, klientów czy przyszłych teściów, a to wym aga pewnej miary
szacunku i uległości. A gresywny nonkonform izm jest ogłoszeniem , że je st się
tak pew nym swojej pozycji i m ożliwości, iż m ożna w ystaw iać na próbę dobrą
wolę innych bez narażania się na ostracyzm i nędzę. D ziew iętnasty w iek m iał
baronow ą G eorge Sand, palącą cygaro i chodzącą w spodniach, oraz Oscara
W ilde’a w pum pach, z długim i włosam i i słonecznikiem . W drugiej połow ie
dw udziestego w ieku ostentacyjna zniew aga stała się konw enansem i zaapliko­
wano nam nudną paradę buntowników, banitów, bohemy, dziwaków, punków,
szokujących osiłków, biseksualistów, pałkarzy, bogiń seksu, w am pów , tram ­
pów i m ateriałistek. Szałowość zastąpiła klasę jako m otor mody, ale psycholo­
gia statusu je st ta sama. Tendencję ustanawiają członkow ie w yższych klas, któ­
rzy przyjm ują styl klas niższych, aby odróżnić się od członków klas średnich,
którzy za żadną cenę nie daliby się przyłapać na naśladow aniu mody niższych
klas, poniew aż to oni narażają się na niebezpieczeństw o, że zostaną błędnie za
nich poczytani. Styl spływ a w dół, wysyłając „szałow ych” na poszukiw anie
nowej form y zniewagi. W m iarę jak środki m asow ego przekazu i handlowcy
uczą się skuteczniej reklamować i sprzedawać każdą now ą falę, karuzela awan­
gardy kręci się coraz szybciej i gwałtowniej. W m iejskiej prasie regularnie
pojaw iają się przychylne notatki o „alternatyw nej” grupie m uzycznej, po któ­
rych ukazują się wyniosłe listy inform ujące, że byli oni dobrzy, kiedy słuchali
ich tylko nieliczni, ale teraz się sprzedali. Zjadliwe społeczne kom entarze Toma

543
W olfe’a (Jkę.Paintęd Word, From Bauhaus to OurHouse, Radical Chic) doku­
m entują, ja k pragnienie statusu w form ie szałowości nakręca św iat sztuki, ar­
chitektury i polityki elit kulturalnych.

Przyjaciele i znajomi
Ludzie w yśw iadczają sobie wzajem nie uprzejm ości, naw et kiedy nie są
spokrew nieni ani w grę nie wchodzi seks. Łatwo zrozum ieć, dlaczego skłonne
są do tego naw et najbardziej egoistyczne organizmy. Jeśli w ym ienia się przy­
sługi, obie strony zyskują - tak długo, ja k długo w artość tego, co otrzym ują,
je s t dla nich w iększa n iż w artość tego, co dają. W yraźnym przykładem jest
tow ar, z którego korzyści maleją. Jeśli m am kilogram mięsa, lecz nie m am
owoców, ty zaś m asz kilogram owoców, ale nie m asz m ięsa, drugie pół kilo
m ięsa jest dla m nie w arte m niej niż pierw sze (poniew aż za jednym posiedze­
niem jestem w stanie zjeść tylko ograniczoną ilość mięsa), a ty to sam o sądzisz
o swej drugiej połow ie kilogram a owoców. Obaj zyskujemy, jeśli wym ienim y
p ó ł kilo za pół kiło. E konom iści nazyw ają tę korzyść zyskiem z wym iany.
Kiedy dobra w ym ienia się równocześnie, kooperacja jest łatwa. Jeśli ten
drugi facet nie dotrzym uje słowa, trzym asz swoje mięso albo w yryw asz m u je.
W iększości przysług nie m ożna jednak cofnąć, gdy na przykład podzieliliśm y
się ju ż inform acją, uratow aliśm y tonącego czy pom ogliśm y w bójce. W iększo­
ści przysług nie m ożna także wymienić równocześnie. Potrzeby m ogą się zmie­
nić; jeśli pom ogę ci teraz w zamian za ochronę mojego nie narodzonego dziecka,
nie mogę odebrać długu, dopóki dziecko się nie urodzi. Nadwyżki często rozkła­
dają się nierównomiernie; jeśli i ty, i ja właśnie upolow aliśm y po antylopie, ich
w ym iana nie m a sensu. Tylko gdybyś ty upolow ał jed n ą dzisiaj, a j a jedną za
m iesiąc, w ym iana m a sens. Rozw iązaniem m ogą być pieniądze, ale je st to nie­
daw ny w ynalazek i nie m ógł figurow ać w naszej ewolucji.
Jak w idzieliśm y w rozdziale szóstym , problem z opóźnioną w ym ianą czy
odw zajem nieniem połega na tym, że istnieje m ożliwość oszustw a, zaakcepto­
w ania przysługi teraz i niezw rócenia jej później. O czywiście, w szystkim po­
wodziłoby się lepiej, gdyby nikt nie oszukiwał. A le ja k długo ten drugi facet
m oże oszukać (co je s t nieuniknione, kiedy jednostki się różnią), tak długo mogę
nie chcieć w yśw iadczyć m u przysługi, która na dłuższą m etę pom ogłaby nam
obu. Problem został ujęty w przypowieści o dylem acie więźnia. W spólnicy

544
przestępstw a trzym ani są w osobnych celach i prokurator oferuje każdemu
um owę. Jeśli doniesie na wspólnika, on zaś będzie m ilczał, to w yjdzie na wol­
ność, a tam ten dostanie dziesięć lat. Jeśli obaj będą m ilczeli, obaj dostaną po
sześć m iesięcy w ięzienia. Jeśli obaj zdradzą, dostaną po p ięć lat. W spólnicy
nie m ogą się porozum ieć i żaden nie wie, co zrobi drugi. K ażdy myśli: Jeśli
mój w spólnik zdradzi, a ja będę siedział cicho, dostanę dziesięć lat; jeśli i on, i
ja zdradzimy, dostanę pięć łat. Jeśli obaj zachow am y m ilczenie, dostanę sześć
m iesięcy; jeśli on będzie siedział cicho, a ja zdradzę, w ychodzę na wolność.
N iezależnie od tego, co on zrobi, w yjdę lepiej, jeśli go zdradzę. Każdy jest
zm uszony do zw rócenia się przeciwko wspólnikowi i obaj odsiadują po pięć lat
- znacznie gorzej, niż gdyby sobie ufali. Żaden jednak nie m ógł podjąć takiego
ryzyka ze w zględu na karę, jak ą by poniósł, g dyby ten d ru g i m u nie zaufał.
P sy ch o lo d zy sp o łeczn i, m atem atycy, ek o n o m iści, filo z o fo w ie i stratedzy
n u k learn i g ryźli się tym paradoksem przez dziesięciolecia. N ie m a tu rozwią­
zania.
Praw dziw e życie pod jednym w zględem nie je st jed n ak dylem atem więź­
nia. M ityczni w ięźniow ie przeżyw ają swój dylem at tylko raz. Praw dziw i lu­
dzie raz za razem stykają się z innym i w dylem atach kooperacji, pam iętają
zdrady oraz hojność i postępują odpowiednio. M ogą czuć sym patię i okazać
życzliw ość, m ogą się czuć skrzywdzeni i szukać zemsty, czuć wdzięczność i
oddać przysługę lub skruchę i próbować zadośćuczynić winie. Przypom nijmy
sobie sugestię Triversa, że em ocje składające się na poczucie m oralności mo­
gły wyewoluować, kiedy strony wielokrotnie miały ze sobą do czynienia i mogły
nagradzać kooperację teraz kooperacją później, a także karać dezercję teraz
dezercją później. R obert Axelrod i W illiam Ham ilton potw ierdzili to przypusz­
czenie w turnieju kom puterow ym , w którym przeciw staw iali sobie różne stra­
tegie gry w dylem at więźnia. Obnażyli dylem at aż do sam ych podstaw i przy­
znaw ali punkty za strategię m inim alizow ania czasu spędzonego w więzieniu.
Prosta strategia, zw ana w et za wet - kooperuj w pierw szym ruchu, a potem rób
to, co twój partner zrobił w poprzednim ruchu - pobiła sześćdziesiąt dwie inne
strategie. Następnie przeprowadzili symulacje sztucznego życia, w którym każda
strategia „reprodukow ała się” proporcjonalnie do sw oich w ygranych, a nowy
turniej w szystkich ze wszystkim i odbywał się z udziałem kopii strategii. Po­
w tarzali ten proces przez w iele generacji i stwierdzili, że w et za w et zdom ino­
wał populację. W spółpraca może wyewoluować, kiedy strony wielokrotnie sty­
kają się ze sobą, pam iętają w zajem ne zachow ania i odw zajem niają je.

545
Jak widzieliśm y w rozdziałach piątym i szóstym, ludzie potrafią w ykry­
w ać oszustów i są wyposażeni w m oralistyczne emocje, które skłaniają ich do
k arania oszustów i nagradzania kooperatorów . Czy znaczy to, że wet za wet
leży u podstaw rozpowszechnionej kooperacji, jaką znajdujemy w gatunku ludz­
kim ? Z pewnością leży u podstaw dużej liczby jej przykładów w naszym społe­
czeństw ie. Wydruki kas fiskalnych, karty zegarowe, bilety kolejowe, kwity,
k sięg i rachunkow e i inny ekw ipunek transakcji, które nie polegają na „syste­
m ie honoru”, są m echanicznym i w ykryw aczam i oszustów. Oszustów, takich
ja k kradnący pracownicy, pociąga się czasam i do odpowiedzialności sądowej,
częściej jednak po prostu odcina od dalszej wzajemności, to jest wyrzuca z
pracy. Podobnie przedsiębiorstw a, które oszukują swoich klientów, wkrótce
ic h tracą. U biegających się o pracę, którzy nie potrafią udokum entow ać prze­
b iegu kariery, nierzetelne przedsiębiorstw a i obcych dzw oniących z „okazją
in w estycji” często się dyskrym inuje, poniew aż robią wrażenie, jak b y próbo­
w ali złapać jelenia, a nie grali w pow tórkow ą grę kooperacji, są w ięc odporni
n a taktykę wet za wet. N aw et dość dobrzy przyjaciele pam iętają ostatnie pre­
zenty gwiazdkow e oraz zaproszenia na obiad i kalkulują właściwy sposób od­
w dzięczenia się.
Czy cała ta księgow ość je st w ynikiem naszej alienacji i burżuazyjnych
w artości kapitalistycznego społeczeństw a? Jednym z ulubionych przekonań
w ielu intelektualistów je st w iara, że istnieją kultury, gdzie w szyscy dzielą się
w szystkim . M arks i Engels sądzili, że ludy przedpiśm ienne reprezentowały
pierw sze stadium w ew olucji cyw ilizacji, zwane prymitywnym komunizmem,
którego maksymą było: „O d każdego według jego możliwości, każdem u według
jeg o potrzeb”. Faktycznie, ludzie w społecznościach łowiecko-zbierackich dzie­
lą się żyw nością i ryzykiem . W w ielu z nich jednak ludzie stykają się głównie
z w łasnym i krewnym i, a w ięc w rozum ieniu biologa dzielą się z tymi, którzy są
przedłużeniem ich samych. W iele kultur m a także ideały dzielenia się, ale to nie­
wiele znaczy. Oczywiście, że będę głosił, jak wspaniałe dla ciebie jest dzielenie
się; problem polega na tym, czy ja się podzielę, kiedy przyjdzie m oja kolej.
N ie ulega w ątpliwości, że ludy łow iecko-zbierackie dzieła się z niekrew-
nym i, ale nie z niewybiórczej szczodrości czy przywiązania do socjalistycz­
n y ch zasad. Dane antropologiczne w ykazują, że za dzieleniem się leży analiza
k osztów i zysków oraz przechow yw any w pam ięci staranny rejestr zobow ią­
zań. Ludzie dzielą się, kiedy niepodzielenie się byłoby aktem sam obójczym.
O gólnie rzecz biorąc, gatunki są zm uszone do dzielenia się, kiedy zm ienność

546
sukcesu w zbieraniu żywności je st wysoka. Powiedzmy, że w jednym tygodniu
dopisze mi szczęście i m am więcej żyw ności, niż jestem w stanie zjeść, ale
kiedy indziej m am pecha i m ógłbym um rzeć z głodu. Jak m ogę zm agazynow ać
dodatkową żywność w tygodniach tłustych i czerpać z niej w chudych? M roże­
nie nie wchodzi w grę. M ógłbym się objadać i składować ją jako tłuszcz, ale to
m ożna robić tylko do pew nego punktu; nie m ogę zjeść w ciągu dnia tyle, by
starczyło na m iesiąc. A le m ogę zm agazynow ać ją w ciałach innych ludzi w
formie pamięci o mojej hojności, za którą będą się czuli w obow iązku odpłacić,
kiedy szczęście się odwróci. Gdy perspektyw y są ryzykowne, o płaca się połą­
czyć ryzyko.
Ta teoria została potw ierdzona u innych gatunków, takich ja k nietoperze
wampiry, a także wśród ludzi w dwóch interesujących badaniach, które uwzględ­
niają różnice między kulturam i przez kontrastow anie form dzielenia się w e­
wnątrz kultury. Plem ię A che z Paragw aju poluje oraz zbiera żyw ność roślinną.
Polowanie je st w dużej m ierze kw estią szczęścia: każdego dnia m yśliw y A che
ma czterdzieści procent szans, że wróci do dom u z pustym i rękam i. Zbieranie
jest w dużej m ierze kw estią wysiłku: im dłużej pracujesz, tym więcej przynie­
siesz do domu. Z bieracz z pustym i rękam i je st przypuszczalnie leniwy, a nie
m a pecha. Jak przewidziano, Ache dzielą się żywnością roślinną tylko wewnątrz
rodziny nuklearnej, ale m ięsem dzielą się wszyscy.
Plemię! Kung San z pustyni Kalahari stanowi praw dopodobnie społecz­
ność najbliższą pierw otnego komunizmu. Dzielenie się jest święte; przechwałki i
gromadzenie zapasów są godne pogardy. Polują i zbierają w surow ym , skłon­
nym do susz ekosystemie, w ym ieniają też żyw ność oraz dostęp do wodopojów.
//Gana San, sąsiadująca gałąź tego sam ego ludu, zajm uje się upraw ą melonów,
które magazynują wodę, oraz hodowlą kóz. Nie przeżywają podobnej huśtawki
między złymi a dobrymi czasami jak ich kuzyni i w przeciwieństwie do nich gro­
m adzą żywność, istnieją zatem wśród nich nierówności w bogactwie i statusie. W
obu plemionach, Ache i San, żywność o dużej zmienności podaży jest dzielona.
Żywność o małej zmienności jest gromadzona.
Ci ludzie nie w yciągają kalkulatorów i nie obliczają rozbieżności. C o się
dzieje w ich um ysłach, kiedy decydują się na podział? Cosm ides i Tooby za­
uważają, że nie ma w tym nic egzotycznego; odpowiada to naszem u poczuciu
sprawiedliwości i w spółczuciu. Rozważm y, co sprawia, że ludzie są m niej lub
bardziej skłonni do pom agania bezdom nym . Ci, którzy nalegają, że wszyscy
powinniśmy się dzielić z bezdomnym i, podkreślają losowy w ym iar bezdom no­

547
ści. B ezdom ni są warci wsparcia, poniew aż m ają pecha. Są nieszczęśliwym i
ofiaram i okoliczności, takich jak bezrobocie, dyskrym inacja i choroba um ysło­
w a. R zecznicy bezdom nych naw ołują nas do m yślenia: „Gdyby nie łut szczę­
ścia, taki m ógłby być mój los” . Z drugiej strony ci, którzy przeciwstaw iają się
dzieleniu, podkreślają przewidywalność nagród dla każdego chętnego do pracy
w naszym społeczeństwie. Bezdom ni nie są warci pomocy, ponieważ są spraw­
ni, ale leniwi, łub sami to na siebie ściągnęli przez w ybór pijaństwa czy narko­
m anii. O brońcy bezdom nych odpowiadają, że alkoholizm i narkom ania same
są chorobam i i m ogą się przydarzyć każdem u.
N aw et najbardziej szczodrzy łow cy-zbieracze nie działają z dobroci swo­
ich przepełnionych m iłością serc. W ym uszają przestrzeganie etyki dzielenia
się przez obsesyjnie szczegółow ą pam ięć o tym, kto pomógł, wyraźne oczeki­
w an ie odpłaty i uszczypliwe plotki o tych, którzy się nie dołożyli. I to wszystko
nadal nie likwiduje sam olubnych uczuć. A ntropolog M elvin Konner, który żył
w śró d !Kung San przez lata i z szacunkiem pisał o ich trybie życia, opowiada
sw oim czytelnikom:

E goizm , arogancja, skąpstw o, chciw ość, szal, zachłanność - w szystkie te formy


żarłoczności utrzym yw ane są w szachu w tradycyjnej sytuacji w ten sam sposób ja k
zw ykła pokarm ow a żarłoczność: mianowicie, nie zdarza się to, poniew aż sytuacja na to
nie pozw ala. N ie je st też tak, ja k przypuszczają niektórzy, że ich kultura w ychow uje w
jakiś sposób lepszych ludzi. N igdy nie zapom nę chw ili, kiedy m ężczyzna IKung - o j -
ciec rodziny około czterdziestki, szanow any w swojej społeczności, dobry i solidny
człow iek pod każdym w zględem - poprosił mnie, bym przechow ał nogę antylopy, którą
zabił. W iększość antylopy rozdał, ja k to należy zrobić. A le zobaczył szansę schowania
części na później dla siebie i swojej rodziny. Zazw yczaj nie byłoby oczyw iście miejsca
na całej pustyni Kalahari, by ją ukryć; albo padłaby łupem padlinożerców, albo żądnych
łupu dalekich krew nych. O becność cudzoziem ca stanow iła jednak łącze z innym św ia­
te m i chciał, czasow o, przepchnąć mięso przez szczelinę w tym łączu do jedynego m oż­
liw ego do pom yślenia schowka.

if: sft

Jeśli chodzi o przyjaźń, odwzajemniony altruizm brzmi fałszywie. Byłoby


rzeczą w bardzo w ątpliw ym guście, gdyby gość na obiedzie wyciągnął portfel
i ofiarow ał gospodarzowi zapłatę. Zaproszenie gospodarza na obiad na następ­
n y w ieczór nie byłoby dużo lepsze. We za w et nie cem entuje przyjaźni; naraża
j ą na szwank. N ie m a nic bardziej niezręcznego dla dobrych przyjaciół niż
transakcja handlowa, na przykład sprzedaż sam ochodu. To sam o dotyczy naj­

548
lepszego przyjaciela w życiu - w spółm ałżonka. Pary, które ściśle spraw dzają,
co jedno zrobiło dla drugiego, są najm niej szczęśliwe.
Przyjacielska miłość, uczucie leżące u podstaw bliskiej przyjaźni i trwałej
więzi małżeńskiej (miłość, która n ie je s t ani rom antyczna, ani seksualna), m a
w łasną psychologię. Przyjaciele i m ałżonkow ie czują, jak gdyby byli w zajem ­
nie zadłużeni, ale nie m ierzą tego długu i obowiązek odpłacenia n ie je s t uciąż­
liwy; jest głęboko satysfakcjonujący. L udzie czują spontaniczną przyjem ność,
pom agając przyjacielow i czy współm ałżonkowi, bez oczekiwania zapłaty czy
żałowania, że się wyświadczyło przysługę, jeśli zapłata nigdy nie następuje. Oczy­
wiście, przysługi można notować gdzieś w umyśle i jeśli saldo je s t zbyt jedno­
stronne, zażądać spłaty długu łub odciąć przyszły kredyt, to jest, zakończyć przy­
jaźń. Linia kredytu jestjed n ak długa, a w arunki spłaty hojne. P rzyjacielska m i­
łość nie zaprzecza więc dosłownie teorii odwzajemnionego altruizm u, ale ucie­
leśnia jego elastyczną wersję, w której em ocjonalne gwarancje - lubienie się,
sym patia, w dzięczność i zaufanie - rozciąga się do ostatecznych granic.
Fakty na tem at przyjacielskiej m iłości są wystarczająco jasn e, ale dlacze­
go w yewoluowała? Tooby i C osm ides próbow ali przeprowadzić odw rotną in­
żynierię psychologii przyjaźni przez zw rócenie uwagi na aspekt logiki w ym ia­
ny, który nazyw ają Paradoksem Bankiera. W ielu sfrustrow anych kredytobior­
ców dowiedziało się, że bank chętnie udzieli im pożyczki, pod w arunkiem że
udowodnią, iż jej nie potrzebują. Jak to ujął R obert Frost: „Bank to m iejsce, w
którym pożyczą ci parasol przy ładnej pogodzie i zażądają go z pow rotem ,
kiedy zacznie padać”. Banki twierdzą, że m ają ograniczoną sum ę pieniędzy na
inw estycje i każda pożyczka to hazard. Ich inw estycje m uszą przynosić zyski,
bo inaczej zbankrutują, m ierzą w ięc ryzyko kredytow e i elim inują najgorsze.
Ta sam a okrutna logika odnosi się do altruizm u między naszym i przo d k a­
mi. O soba zastanaw iająca się, czy w yśw iadczyć dużą przysługę, je st ja k bank.
M usi się m artw ić nie tylko o oszustów (czy obdarzony jest skłonny się o dpła­
cić), ale także o ryzyko kredytow e (czy beneficjent jest w stanie się odpłacić).
Jeśli odbiorca umrze, zostanie okaleczony, stanie się pariasem lub opuści gru­
pę, ta przysługa zostanie zm arnow ana. Niestety, to właśnie ci, którzy stanow ią
duże ryzyko kredytow e - chorzy, um ierający z głodu, ranni i poddani ostracy­
zm ow i - najbardziej potrzebują przysług. Od każdego m oże się odw rócić for­
tuna, szczególnie w surow ym życiu łowców-zbieraczy. Raz opuszczony, do­
tknięty nieszczęściem zbieracz nie pożyje długo. Jakie myśli i uczucia m ogły
wyewoluować jako rodzaj ubezpieczenia, zgodnie z którym inni ludzie udziełi-

549
liby ci kredytu, naw et jeśli twój pech obciąża cię w ysokim ryzykiem kredyto­
w ym ?
Jedna ze strategii polega na tym, by stać się niezastąpionym . Zdobywając
um iejętność, jakiej nie ma nikt w grupie, na przykład w ytw arzania narzędzi,
znajdow ania drogi czy rozwiązywania konfliktów, m ożesz stać się zbyt cenny,
by cię porzucono w trudnych chwilach: w szyscy zanadto polegają na tobie, by
ryzykow ać m ożliw ość twojej śmierci. W spółcześni ludzie faktycznie spędzają
d u żo czasu, oznajm iając o swoich unikatow ych lub cennych talentach, albo
szukając grup, w których ich talent byłby unikatow y i cenny. Pogoń za statu­
sem je s t po części m otywowana pragnieniem stania się niezastąpionym.
Inna strategia polega na stowarzyszaniu się z ludźm i odnoszącym i korzy­
ści z tego, co przynosi korzyści tobie. Po prostu żyjąc i dążąc do realizacji
w łasnych interesów , m ożesz przy okazji popierać interesy kogoś innego. M ał­
żeństw o je st tu najbardziej oczywistym przykładem : m ąż i żona są wspólnie
zainteresow ani w pom yślności swych dzieci. K olejną strategię wskazał Mao
Z edong w swojej czerwonej książeczce: „W róg m ojego w roga jest moim przy­
jacie le m ” . T rzecia polega na opanowaniu spraw ności, które przynoszą korzy­
ści innym , a rów nocześnie przynoszą je tobie, na przykład umiejętności znaj­
d o w an ia drogi do dom u. Inne przykłady to m ieszkanie razem z osobą, która
lubi tę sam ą tem peraturę w pokoju co ty lub tę sam ą m uzykę. We wszystkich
tych przykładach jednostka dostarcza kom uś korzyści bez altruizm u w sensie
biologicznym , czyli bez ponoszenia kosztu, co pociąga za sobą konieczność
zapłaty, aby altruistyczny akt się opłacał. Problem ow i altruizm u poświęcono
ty le uw agi, że często bagatelizow ano bardziej b ez p o śred n ią form ę pom ocy
w p rz y ro d zie; sym biozę, w której dw a organizm y, takie ja k glony i grzyby
tw orzące porosty, stow arzyszają się, p o n ie w a ż sk u tk i uboczne stylu życia
k a ż d e g o z nich przypadkow o dają k o rzy ści drugiem u. Ż yjące w symbiozie
o rg a n iz m y u d ziela ją korzyści i czerp ią korzyści, ale żaden nie płaci kosz­
tów. M ieszkający razem koledzy z tym i sam ym i upodobaniam i w muzyce są
rodzajem sym biotycznej pary i każdy m oże cenić drugiego bez wymiany przy­
sług.
Kiedy ju ż raz stałeś się cenny dla kogoś, ta osoba staje się cenna dla ciebie.
C enisz jeg o lub ją, ponieważ gdybyś kiedykolw iek w padł w kłopoty, miałaby
pow ód - choć byłby to pow ód egoistyczny - by ci pom óc. Gdy zaś już cenisz tę
osobę, ona pow inna cenić cię jeszcze bardziej. N ie tylko jesteś cenny z powodu
sw oich talentów czy obyczajów, ale jesteś cenny, poniew aż m asz pow ód rato­

550
w ania jeg o czy jej w trudnych czasach. Im bardziej cenisz tę osobę, tym bar­
dziej ona ceni ciebie, i tak dalej. Ten sam ow zm acniająćy się proces nazywam y
przyjaźnią. Jeśli spytasz ludzi, dlaczego się przyjaźnią, odpowiedzą praw dopo­
dobnie: „Lubimy te same rzeczy i wiemy, że zaw sze m ożem y na siebie liczyć” .
Przyjaźń, podobnie ja k inne rodzaje altruizm u, je st narażona na oszustów,
i m am y na to specjalne określenie: przyjaciel na dobrą pogodę. Ci fałszywi
przyjaciele zbierają korzyści ze stow arzyszania się z cenną osobą i naśladują
sygnały em ocjonalnego ciepła, starając się sam i być cenni, ale znikają, kiedy
zbiera się na burzę. Ludzie znają em ocjonalną reakcję, która w ydaje się p rze­
znaczona do elim inowania fałszywych przyjaciół. Kiedy jesteśm y w najw ięk­
szej potrzebie, wyciągnięta dłoń głęboko nas wzrusza. Jesteśmy poruszeni, ni­
gdy nie zapomnimy tej szczodrości i czujem y potrzebę powiedzenia o tym przy­
jacielow i. Prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie. Jest tak dlatego, że
celem przyjaźni, mówiąc językiem ew olucji, je st uratow anie cię w biedzie,
kiedy nie byłoby to warte w ysiłku nikogo innego.
Tooby i Cosmides spekulują dalej, że konstrukcja naszych przyjacielskich
uczuć m ogłaby wyjaśnić alienację i sam otność, odczuw ane przez tak wielu
ludzi w e współczesnym społeczeństwie. W yraźne wym iany przysług i kolejne
przykłady odwzajem niania się są rodzajem altruizm u, do którego się odw ołu­
jem y, kiedy brak przyjaźni, a zaufanie jest niewielkie. We współczesnych spo­
łeczeństwach rynkowych handlujemy zaś przysługami w bezprecedensowej ilo­
ści. M oże to tworzyć wrażenie, że nie jesteśm y głęboko zw iązani z naszym i
bliźnim i oraz że jesteśm y narażeni na opuszczenie w trudnych czasach. Jak na
ironię, wygodne środowisko, które daje nam więcej fizycznego bezpieczeń­
stwa, m oże dawać mniej bezpieczeństw a em ocjonalnego, poniew aż m inim ali­
zuje kryzysy, w których poznajem y praw dziw ych przyjaciół.

Sojusznicy i wrogowie
Żaden opis ludzkich stosunków nie m oże być pełen bez dyskusji o wojnie.
W ojna nie jest uniwersalna, ale ludzie we w szystkich kulturach m ająpoczucie,
że są członkam i grupy (hordy, plem ienia, klanu czy narodu) i czują niechęć do
innych grup. Wojna jest także niem al nieustannie obecna w życiu plem ion ło ­
wiecko-zbierackich. Wielu intelektualistów sądzi, że prymitywne wojny są rzad­
kie, łagodne i zrytualizowane, a przynajm niej, że tak było do czasu, gdy szła-

551
chetne dzikusy zostały skażone kontaktem z ludźm i z Z achodu. Jest to jednak
rom antyczny nonsens. Wojna zawsze była piekłem .
W sie Yanomamo nieustannie na siebie napadają. Siedem dziesiąt procent
w szystkich dorosłych powyżej czterdziestki straciło członka rodziny w jakim ś
akcie przem ocy. Trzydzieści procent mężczyzn ginie zabitych przez innych męż­
czyzn. Czterdzieści cztery procent mężczyzn kogoś zabiło. Yanomamo nazywają
siebie Gniewnym Ludem, ale wśród innych pierwotnych plem ion dane na temat
śmiertelności są podobne. Archeolog Lawrence Keely udokumentował, że Nowo-
gwinejczycy, australijscy aborygeni, mieszkańcy wysp Pacyfiku i Indianie amery­
kańscy wyniszczali się w zajem nie wojnami, szczególnie w stuleciach, dopóki
pcix brittcinicci nie zakończyła tego utrapienia dla adm inistracji kolonialnej w.
dużej części świata. W prym itywnej wojnie m obilizacja była pełniejsza, bitwy,
częstsze, ofiary śm iertelne liczniejsze, mniej jeńców wojennych i broń bardziej
okaleczająca. Wojna, żeby powiedzieć łagodnie, jest głów ną presją selekcyjną,
a po n iew aż w ydaje się pow tarzalnym zdarzeniem w naszej historii ew olucyj­
nej, m usiała w pew nym stopniu ukształtować ludzką psychikę.
D laczego ktokolw iek miałby być tak głupi, żeby w szczynać wojnę? Ludy
plem ienne potrafią walczyć o cokolwiek, co posiada jakąś w artość, dlatego
przyczyny wojen plem iennych są równie trudne do rozw ikłania ja k przyczyny
pierw szej w ojny światowej. Ale jeden motyw, zaskakujący dla ludzi Zachodu,
pojaw ia się raz za razem . W społecznościach łow iecko-zbierackich mężczyźni
idą n a wojnę, aby zdobyć lub zatrzymać kobiety - niekoniecznie je st to świado­
my cel w ojowników, ale ostateczna zapłata, która pozw oliła na w yew oluow a­
nie chęci walki. D ostęp do kobiet jest czynnikiem ograniczającym sukces roz­
rodczy mężczyzny. Posiadanie dwóch żon m oże podw oić liczbę dzieci, trzech
żon - potroić, i tak d alej. D la mężczyzny, który n ie je s t u progu śm ierci, żadne
inne zasoby nie m ają takiego wpływu na ewolucyjne dostosowanie. Powszech­
nym łupem w plem iennych wojnach są kobiety. N ajeźdźcy zabijają mężczyzn,
pory w ają m łode, dojrzałe płciow o kobiety, gw ałcą je zbiorow o i przydzielają
jako żony. Chagnon odkrył, że mężczyźni Yanomamo, którzy zabili wroga, mieli
trzykrotnie więcej żon i trzykrotnie więcej dzieci niż ci, którzy tego nie zrobili.
W iększość m łodych m ężczyzn, którzy zabili, była żonata; w iększość młodych
m ężczyzn, którzy nigdy nie zabili, nie była. Ta różnica nie polega na przypad­
kow y m w ystąpieniu innych różnic między zabójcam i i niezabójcam i, jak wiel­
kość, siła i liczba krew nych. Zabójcy cieszą się dużym szacunkiem we wsiach
Y anom am o; zdobyw ają i otrzym ują więcej żon.

552
Yanomamó planują czasami najazdy tylko po to, żeby porw ać kobiety.
Częściej jeszcze planują je, żeby pom ścić uprzednie zabójstw a czy porwania,
ale zaw sze próbują także porwać kobiety. K rw aw e wendety, w których krewni
m szczą śmierć bliskich śmiercią zabójcy albo jego krewnych, są wszędzie głów­
nym im pulsem przeciągającej się przem ocy; a leżący u ich podstaw motyw ma
oczyw istą funkcję odstraszającą, ja k w idzieliśm y w rozdziale szóstym. W en­
dety m ogą ciągnąć się przez dziesięciolecia lub dłużej, ponieważ każda strona
odm iennie liczy punkty, a więc bez przerw y pam ięta niesprawiedliwość, która
m usi zostać wyrównana. (W yobraź sobie w łasne uczucia wobec sąsiedniego
ludu, który zam ordow ał ci m ęża, braci i synów lub zgw ałcił i porw ał żonę,
córki i siostry). Ale walczący nie poprzestają na zem ście na zasadzie oko za
oko. Jeśli w idzą okazję pozbycia się kłopotu raz na zaw sze przez m asakrę prze­
ciwników, m ogą to zrobić, a kobiety stanow ią dodatkow ą zachętę. Pragnienie
zdobycia kobiet nie tylko podsyca wendety, lecz także pom aga je wywołać. N a
ogół pierw sze zabójstwo zostaje popełnione o kobietę: m ężczyzna uwodzi lub
poryw a żonę kogoś innego lub nie dotrzym uje słow a w sprawie córki, obieca­
nej innem u za żonę.
W spółczesnym ludziom trudno uwierzyć, że przedpiśmienne plem iona roz­
poczynają w ojny o kobiety. Pewien antropolog napisał do Chagnona: „K obie­
ty? W alki o kobiety? M ogę zrozum ieć, że o złoto i diamenty, ale o kobiety?
N igdy” . Ta reakcja jest biologicznie postaw iona n a głowie. Inni antropolodzy
argum entow ali, że Yanomamó cierpieli na brak białka i walczyli o zwierzynę.
Gdy zm ierzono jednak ich konsum pcję białka, okazała się bardziej niż w ystar­
czająca. N a całym świecie najlepiej odżyw ieni łow cy-zbieracze są najbardziej
w ojowniczy. K iedy Chagnon w spom niał o hipotezie braku mięsa swoim ro z­
m ów com Yanomamó, śmiali się z niedow ierzaniem i powiedzieli: „Chociaż
lubimy m ięso, dużo bardziej lubimy kobiety” . Chagnon wskazuje, że nie różnią
się tak bardzo od nas. „Któregoś sobotniego w ieczoru odw iedź bar, w którym
są częste bójki. O co w nich na ogół chodzi? Czy o ilość m ięsa w czyim ś ham ­
burgerze? Albo przestudiuj tuzin piosenek country-cmd-westem. Czy którakol­
w iek z nich m ówi: «Nie zabieraj swojej krow y do m iasta»?”
Podobieństw a są głębsze. W ojny m iędzy ludźm i Zachodu różnią się pod
w ielom a w zględam i od prym ityw nych w ojen, ale istnieje przynajm niej jedno
podobieństw o: najeźdźcy gwałcą lub poryw ają kobiety. Zostało to skodyfiko-
w ane w Biblii:

553
' - Według ro /k azu , ja k i utrzym ał .Mojżesz od Pana, w yruszyli przeciw M adianitom i
pozabijali w szystkich m ężczyzn. (...) N astępnie uprow adzili w niew olę kobiety i dzieci:
m adianickie oraz zagarnęli ja k o łup wszystko ich bydło, stada i cały m ajątek. (...) Zabij­
cie więc spośród dzieci w szystkich chłopców, a spośród kobiet te, które ju ż obcow ały z
m ężczyznam i. Jedynie w szystkie dziewczęta, które jeszcze nie obcow ały z mężczyzną;
, zostaw icie dla siebie p rzy życiu. (Lb 31).

Jeśli podejdziesz p o d miasto, by z nim prowadzić w ojnę, [najpierw ] ofiarujesz mu


pokój [...] Jeśli ci nie odpow ie pokojowo i zacznie z tobą wojować, obiegniesz je. Skoro ci
j e Pan, Bóg twój, odda w ręce - wszystkich mężczyzn w ytniesz ostrzem miecza. Tylko
kobiety, dzieci, trzody i w szystko, co jest w mieście, cały łup zabierzesz. (P w t 20).

Jeśli w yruszysz na w ojnę z w rogam i, a wyda ich Pan, B óg tw ój, w tw oje ręce i
w eźm iesz jeńców , a ujrzysz m iędzy jeńcam i kobietę o pięknym w yglądzie i pokochasz1
j ą - m ożesz ją sobie w ziąć za żonę i wprowadzić do sw ego dom u. O na ogoli sw ą glowe,
obetnie paznokcie i zdejm ie z siebie odzież branki. Zam ieszkaw szy w tw ym dom u opła­
kiw ać będzie sw ego ojca i m atkę przez miesiąc. Potem pójdziesz do niej, zostaniesz jej
m ężem , a ona tw ą żoną. (P w t 21)*.

W edług Iliady w ojna trojańska zaczęła się od porw ania Heleny. Podczas
pierwszej wyprawy krzyżowej chrześcijańscy żołnierze gwałcili przez całą drogę
z Europy do K onstantynopola. H enryk V Szekspira grozi francuskiej wsi pod­
czas wojny stuletniej, że na nich spadnie wina, jeśli ich „czyste dziew ice będą
łupem iu /p asan eg o n a gw ałty żołdactwa” :

A lbo za krótką obaczycie chw ilę


Jak ślepy żołnierz zakrw aw ioną ręką -f:
. Splam i krzyczących córek w aszych sploty,
B ędzie za srebrną brodę ciągnął ojców,
Św ięte ich głow y o m ury rozbijał,
W bijał na dzidy nag ie niem owlęta,
K iedy szalone m atk i dzikie w ycia
B ędą darem no do ch m u r wysyłały,
Jak przed w iekam i żydow skie niewiasty
N a w idok katów k rw aw ego H eroda4.

F em inistyczna pisarka Susan Brownm iłler udokum entow ała, że gwałtów


dokonywali systematycznie Anglicy w Szkocji, Niemcy w Belgii podczas pierw­

* Biblia Tysiąclecia, w ydanie IV, Poznań-W arszawa 1988.


4 W. Szekspir, Życie H enryka V, przeł. L. Ulrich, Warszawa 1958, s. 484-485

554
szej wojny światowej, Japończycy w Chinach, Kozacy podczas pogrom ó^fK u-
K lux-K lan na am erykańskim Południu i, w m niejszym stopniu, rosyjscy żoł­
nierze m aszerujący na Berlin oraz am erykańscy żołnierze w W ietnam ie. N ie­
daw no Serbow ie w Bośni i H utu w R uandzie dopisali się do listy. Prostytucja,
k tórą w czasach wojny często trudno odróżnić od gwałtu, jest w szechobecną
prerogatyw ą żołnierzy. W odzowie m ogą czasam i stosow ać gw ałt jako taktykę
terroru, by osiągnąć inne cele, ja k najwidoczniej zrobił H enryk V, ale taktyka
je st skuteczna właśnie dlatego, że żołnierze tak chętnie w prow adzają ją w ży­
cie, ja k to H enryk przypom niał Francuzom . W rzeczywistości odnosi często
przeciw ny skutek, dając broniącym się istotny impuls do dalszej obrony, i przy­
puszczalnie z tego powodu, bardziej niż ze współczucia dla kobiet wroga, współ­
czesne armie zakazały gwałtów. Naw et kiedy gw ałt nie jest już charakterystyczną
cechą naszych wojen, obdarzamy naszych przywódców wojskowych niezmier­
nym prestiżem, tak jak to czynią Yanomamo, znam y zaś wpływ prestiżu na sek­
sualną atrakcyjność m ężczyzny i, do niedaw na, na jego sukces rozrodczy.

***
W ojna lub agresja koalicji jednostek je st rzadka w św iecie zwierzęcym .
M ożna by sądzić, że kolejne w hierarchii słonie m orskie zm ów ią się i zabiją
najsilniejszego samca, po czym podzielą m iędzy siebie jego harem , nigdy je d ­
nak tego nie robią. Poza społecznymi owadam i, które ze względu na niezwykły
system genetyczny stanow ią szczególny przypadek, tylko ludzie, szympansy,
delfiny i być m oże bonobo łączą się w grupy po cztery lub więcej, żeby zaata­
kow ać inne samce. W szystkie one należą do gatunków o najw iększych mó­
zgach, co sugeruje, że wojna m oże wym agać skom plikowanej um ysłowej m a­
szynerii. Tooby i C osm ides w yjaśnili adaptacyjną logikę koalicyjnej agresji i
m echanizm y poznawcze, niezbędne, by ją podtrzym ać. (Nie znaczy to, oczy­
wiście, że sądzą, iż wojna jest nieunikniona czy „naturalna”, czyli „dobra”).
Ludzie często są powoływani do armii, ale czasam i zaciągają się z ochotą.
A larm ująco łatwo wywołać wojowniczy szowinizm , naw et bez rzadkich zaso­
bów, o które warto się bić. W rozlicznych eksperym entach H enri Tajfela i in­
nych psychologów społecznych łudzi dzieli się na dwie grupy, w rzeczywisto­
ści losow o, ale pozornie w edług jakiegoś banalnego kryterium , na przykład
takiego, czy przeszacow ują czy też nie doszacow ują liczbę kropek na ekranie
lub czy w olą obrazy Klee czy K andinsky’ego. Ludzie zaklasyfikowani do każ­

555
dej z grup natychm iast zaczynają mieć złą opinię o tych z drugiej grupy i odma­
wiają im nagród, naw et je ś li jest to kosztowne dla ich własnej grupy. Ten na­
tychmiastowy etnocentryzm można wywołać, naw et kiedy eksperym entator
porzuca szaradę z kropkam i czy obrazami i dzieli ludzi na grupy, rzucając m o­
netą na ich własnych oczach! Behawioralne konsekwencje w żadnym razie nie
są mało ważne. W klasycznym eksperymencie psycholog społeczny M uzafer
Sherif starannie wybrał grupę dobrze przystosowanych am erykańskich chłop­
ców z klasy średniej na letni obóz i losowo podzielił ich na dwie grupy, które
potem współzaw odniczyły w sportach i innych zajęciach. W ciągu kilku dni
grupy stały się agresywne i napadały na siebie, używając pałek, kijów basebal­
lowych i kamieni w skarpetach, zmuszając eksperym entatorów do interwencji
w obawie o bezpieczeństw o chłopców.
Zagadkę w ojny stanowi to, dlaczego ludzie dobrowolnie zgłaszają się do
działań, w których m ają znakomitą szansę utraty życia. Jak mogło wyewolu­
ować pragnienie grania w rosyjską ruletkę? Tooby i Cosmides wyjaśniają to
faktem, że dobór naturalny sprzyja cechom, które przeciętnie rzecz biorąc pod­
noszą dostosowanie. Każdy gen przyczyniający się do wystąpienia danej cechy
jest ucieleśniony w wielu jednostkach i w wielu pokoleniach, jeśli więc jed­
nostka z danym genem um iera bezdzietnie, sukces wielu innych, posiadają­
cych ten sam gen, m oże to nadrobić. Wyobraźmy sobie grę w rosyjską ruletkę,
w której - jeśli nie zostajesz zabity - masz o jednego potom ka więcej. Gen
um ożliwiający przyłączenie się do gry mógłby zostać wyselekcjonowany, po­
nieważ pięć razy na sześć zostawiłbyś dodatkową kopię w puli genów, a tylko
jeden raz na sześć nie zostawiłbyś żadnej. Przeciętnie daje to 0,83 więcej kopii
niż powstrzym anie się od gry. Dołączenie do koalicji pięciu innych mężczyzn,
którzy z pew nością porw ą pięć kobiet, ale stracą jednego członka koalicji, jest
w efekcie tym sam ym wyborem. Główna idea polega na tym, żę koalicja może
uzyskać korzyści, których jej członkowie działający w pojedynkę nie mogą
zdobyć, a łupy dzieli się zgodnie z podjętym ryzykiem. (Istnieje tu wiele kom ­
plikacji, ale nie zm ienia to sensu).
W rzeczyw istości, jeśli łupy są pewne i sprawiedliw ie dzielone, poziom
niebezpieczeństwa nie odgrywa roli. Powiedzmy, że twoja koalicja ma jedena­
stu członków i m oże wciągnąć w zasadzkę koalicję pięciu wrogów, zabierając
ich kobiety. Jeśli jeden z członków twojej koalicji przypuszczalnie zostanie
zabity, m asz szansę przeżycia 10/11, co uprawniłoby cię do 1/2 szansy zdoby­
cia żony (pięć schwytanych kobiet, dziesięciu m ężczyzn), czyli oczekiwany

556
zysk wynosi 0,45 żony (przeciętna dla wielu sytuacji, które przyniosły ten sam
wynik). Jeśli dwóch członków zostanie zabitych, masz m niejszą szansę prze­
życia (9/11), ale jeśli przeżyjesz, masz większą szansę zdobycia żony, ponie­
w aż twoi martwi sojusznicy nie będą się o nie ubiegali. Przeciętny zysk (9/11 x
5/9) jest taki sam, 0,45 żony. Nawet jeśli sześciu członków m oże zostać zabitych,
czyli twoja szansa przeżycia spada do pięć na jedenaście, łup je st dzielony wśród
mniejszej liczby ludzi (pięć kobiet na pięciu zwycięzców), jeśli więc przeży­
jesz, m asz gw arantowaną żonę, a oczekiwany zysk jest raz jeszcze 0,45 żony.
Kalkulacje T ooby’ego i Cosmides zakładają, że dzieci m ężczyzny dadzą
sobie radę, kiedy on ju ż nie żyje, a więc strata dostosowania je s t zerowa, a nie
negatywna. Oczywiście, n iejest to prawda, ale wskazują oni, że jeśli grupie
pow odzi się stosunkowo dobrze, szanse przeżycia dzieci bez ojca mogą nie
zm niejszyć się tak bardzo, dlatego najazdy wciąż jeszcze m ogły się mężczy­
znom opłacać. Przewidują, że wbrew hipotezie niedoboru białka, mężczyźni
powinni być chętniejsi do walki, kiedy ich grupa m a zapew nioną żywność, niż
kiedy jest głodna. Dane potwierdzają te przypuszczenie. Inną im plikacją jest
to, że kobiety nigdy nie powinny być zainteresowane w rozpoczynaniu wojny
(nawet gdyby m iały broń lub sojuszników, którzy w yrów naliby ich mniejszą
siłę). Przyczyna, dla której kobiety nigdy nie wyewoluowały ochoty do zma­
w iania się i najeżdżania sąsiadujących wsi, by zdobyć mężów, je st taka, że
rozrodczy sukces kobiety rzadko jest ograniczony liczbą dostępnych mężczyzn,
a więc każde ryzyko dla jej życia podczas prób zyskania dodatkow ych partne­
rów jest czystą stratą oczekiwanego dostosowania. (Kobiety z kultur łowiecko-
zbierackich zachęcają jednak mężczyzn do walki w obronie grupy lub do po­
m szczenia zabitych członków rodziny). Ta teoria wyjaśnia rów nież, dlaczego
we w spółczesnych wojnach większość ludzi jest niechętna w ysyłaniu kobiet
do walki i czuje moralne oburzenie, kiedy kobiety padają ofiarą, chociaż żadne
etyczne argumenty nie przypisują życiu kobiety większej wartości niż życiu
mężczyzny. Trudno pozbyć się poczucia, że wojna jest grą, która przynosi ko­
rzyści m ężczyznom (co było prawdą przez większość naszej ewolucyjnej hi­
storii), a więc oni pow inni ponosić ryzyko.
Ta teoria przewiduje również, że mężczyźni powinni być skłonni do wspól­
nej walki tylko wtedy, gdy są pewni zwycięstwa i żaden z nich nie wie z góry,
kto zostanie ranny lub zabity. Jeśli porażka jest praw dopodobna, nie ma sensu
walczyć dalej. A jeśli ponosisz większe ryzyko, niż pow inno przypaść ci w
udziale - powiedzmy, jeśli twoi koledzy z plutonu narażają cię, dbając o wła­

557
sną skórę - także nie ma sensu walczyć dalej. Te dwie zasady kształtują psy­
chologię wojny.
W śród łowców-zbieraczy wojuj ące bandy są na ogół odłamami tego same­
g o plem ienia i m ają ten sam rodzaj broni, a więc w naszej ewolucyjnej prze­
szłości rozstrzygała po prostu liczba walczących. Strona dysponująca większą
liczbą wojowników była niezwyciężona, a szansę zwycięstwa można było oce­
nić na podstawie liczebności obu stron. W łaśnie z tej przyczyny Yanomamó
m ają obsesję wielkości sw oich wsi i często tworzą sojusze lub rezygnują z
secesji, ponieważ wiedzą, że m niejsze wsie są bezradne w czasie wojny. Także
w e współczesnych społeczeństwach tłum ludzi po twojej stronie ośmiela, nato­
miast tłum po stronie przeciwnej przeraża. Gromadzenie tłumów jest powszech­
ną taktyką wzbudzania patriotyzm u, a m asowe demonstracje mogą sprawić, że
naw et władca pewny swoich m ilitarnych atutów wpadnie w panikę. Główną
zasadą strategii na polu bitwy jest otoczenie oddziału przeciwnika, dzięki cze­
m u jego porażka wydaje się pew na, co wywołuje panikę i przyspiesza klęskę.
Ważny jest też równy podział ryzyka. Oddział idący do walki staje przed
problemem altruizmu p a r excellence. Każdy jego członek ma bodziec do oszu­
kiw ania przez trzym anie się z daleka od niebezpieczeństwa i wystawianie in­
nych na większe ryzyko. Podobnie ja k zw ykła współpraca nie może wyewolu­
ować, jeśli świadczący przysługi nie potrafią wykrywać i karać oszustów, współ­
pracą napastników nie w yewoluuje, jeśli walczący nie potrafią wykrywać i
karać tchórzy lub dekowników. Odwaga i dyscyplina są obsesją walczących
mężczyzn. W pływają one na wszystko, począwszy od tego, kogo żołnierz chce
mieć koło siebie w okopie, p o strukturę dowództwa, które zmusza żołnierzy do
równego podejm owania ryzyka, nagradza odwagę i karze dezercję. Wojna jest
rzadkim zjaw iskiem w św iecie zwierzęcym , ponieważ zwierzęta, tak jak lu­
dzie, powinny być tchórzami, jeśli nie potrafią narzucić wielostronnego kon­
traktu dzielenia się ryzykiem . W przeciwieństwie do przodków człowieka, nie
m ają one maszynerii poznawczej, z której mogłyby wyewoluować sposoby kal­
kulowania przymusu.
A oto inna osobliwość logiki i psychologii wojny. Człowiek powinien go­
dzić się na pozostaw anie w koalicji, dopóki nie wie, że właśnie ma zginąć.
M oże znać ryzyko, ale nie m oże wiedzieć na pewno, że ruletka śmierci zatrzy­
m a się na nim. W którym ś jed n ak m om encie może zobaczyć, że śmierć nad­
chodzi. M oże dostrzec łucznika, który w niego wycelował, odkryć zasadzkę
czy zauważyć, że wysłano go z sam obójczą misją. W tym momencie wszystko

558
się zmienia i jedynym racjonalnym posunięciem jest dezercja. Oczywiście;-^©*
śli niepewność załamuje się na sekundy przed śmiercią, jest ju ż zbyt późno. Im
wcześniej wojownik m oże przewidzieć, że niebawem zostanie nieznanym żoł­
nierzem, tym łatwiej m u zdezerterować i tym bardziej praw dopodobne, że k o ­
alicja się rozleci. W koalicji zwierząt atakujących inną koalicję lub pojedyncze
zwierzę atakujący otrzymuje pew ne ostrzeżenie, jeśli został w ybrany na obiekt
kontrataku, i może uciec, zanim zaczynają go gonić. Z tego pow odu koalicja
zwierząt będzie szczególnie podatna na rozlatywanie się. Ludzie jednak w yna­
leźli broń, od oszczepów i strzał po kule i bomby, dzięki którym los jest niewia­
domą do ostatniej sekundy. Za tą zasłoną ignorancji m ożna m otyw ow ać m ęż­
czyzn do walki do ostatka.
Dziesiątki lat, zanim Tooby i Cosmides wyjaśnili ten sposób rozum ow a­
nia, psycholog Anatol R apoport zilustrował go paradoksem z drugiej wojny
światowej. (Sądził, że scenariusz był prawdziwy, lecz nie był w stanie go zw e­
ryfikować). W bazie bom bowców na Oceanie Spokojnym pilot m iał tylko dwa­
dzieścia pięć procent szans przeżycia przypadających na niego lotów bojowych.
Ktoś wyliczył, że gdyby piloci mieli dwa razy tyle bomb, zadanie m ożna by
wykonać, zmniejszając liczbę lotów o połowę. Ale jedynym sposobem zw ięk­
szenia ładunku bomb było zm niejszenie ilości paliwa, co oznaczało, że piloci
będą wylatywali na m isje bez powrotu. Gdyby piloci zechcieli ciągnąć losy i
podjąć pięćdziesięcioprocentowe ryzyko lotu na pew ną śm ierć, zam iast trzy­
mać się siedemdziesięciu pięciu procent ryzyka lotu na niepew ną śm ierć, p o ­
dwoiliby swoje szanse przeżycia; tylko połowa z nich zginęłaby zam iast trzech
czwartych. Nie trzeba dodawać, że nigdy nie zostało to w prow adzone w życie.
Niewielu z nas zaakceptow ałoby taką ofertę, chociaż jest całkow icie spraw ie­
dliwa i oszczędziłaby wiele istnień ludzkich, łącznie, być może, z naszym wła­
snym. Ten paradoks stanowi intrygujący dowód, że nasze um ysły są tak w ypo­
sażone, by dobrowolnie godzić się na ryzyko śmierci w koalicji, ale tylko jeśli
nie wiemy, kiedy śmierć nastąpi.

Ludzkość
Czy zatem powinniśm y ju ż teraz popełnić zbiorowe sam obójstw o i skoń­
czyć z tym wszystkim? Zdaniem niektórych ewolucyjna psychologia twierdzi,
iż odkryła, że natura ludzka jest egoistyczna i wredna. Pochlebiają jednak ba­

559
daczom oraz każdemu, kto twierdziłby, że odkrył coś przeciwnego. Nie trzeba
być naukowcem, by stwierdzić, że ludzie są skłonni do łotrost^/a. Odpowiedź
n a to pytanie znajduje się w książkach historycznych, gazetach, danych etno­
graficznych i listach do Ann Landers5. A le ludzie traktują to jak otwarte pyta­
nie, jak gdyby któregoś dnia nauka m ogła odkryć, że to wszystko było złym
snem, z którego się obudzimy, żeby stwierdzić, iż w naturze ludzkiej leży miło­
wanie bliźniego. Zadaniem psychologii ewolucyjnej niejest ocena ludzkiej na-
tuiy, co lepiej zostawić innym. Jej celem jest zwiększenie kwantum zadowala­
jąceg o pojmowania, jakie może zapewnić tylko nauka: powiązanie tego, co
wiem y o ludzkiej naturze, z resztą naszej wiedzy o tym, jak działa świat, oraz
wyjaśnienie największej liczby faktów przy najmniejszej liczbie założeń. Już
teraz można pokazać, że duża część naszej psychologii społecznej, dobrze udo­
kum entowanej w laboratoriach i badaniach terenowych, wynika z kilku zało­
żeń o doborze krewniaczym, inwestycji rodzicielskiej, odwzajemnionym altru­
izm ie i komputacyjnej teorii umysłu.
Czy więc ludzka natura skazuje nas na koszm ar eksploatacji przez bez­
względnych osobników m aksymalizujących swoje biologiczne dostosowanie?
R az jeszcze nierozsądnie jest szukać odpowiedzi na takie pytanie w nauce.
Każdy wie, że ludzie są zdolni do olbrzym iej dobroci i poświęceń. Umysł ma
wiele kom ponentów i mieści nie tylko podłe motywy, ale miłość, przyjaźń,
skłonność do współpracy, poczucie sprawiedliwości oraz zdolność przewidy­
w ania konsekwencji naszych działań. Różne części umysłu walczą o włącze­
nie lub wyłączenie jakiegoś zachowania, a więc złe myśli nie zawsze powodują
złe uczynki: Jimmy Carter w sw oim słynnym wywiadzie dla „Playboya” po­
wiedział: „Na wiele kobiet patrzyłem z pożądaniem . W iele razy popełniłem
cudzołóstwo w sercu” . Ale wścibska am erykańska prasa nie znalazła żadnego
dowodu, że choć raz popełnił cudzołóstwo w prawdziwym życiu.
A na szerszej arenie historii widzieliśm y koszm arne nieszczęścia, które
znikały na dobre, czasami dopiero po latach rozlewu krwi, czasami rozwiewa­
jąc się jak dym. Niewolnictwo, posiadający haremy despoci, podboje kolonial­
ne, wendety, traktowanie kobiet jako własności, zinstytucjonalizowany rasizm
i antysemityzm, praca dzieci, apartheid, faszyzm, stalinizm, leninizm i wojna
zniknęły z dużych połaci świata, w których występowały przez dziesięciolecia,
stulecia lub millenia. Proporcje zabójstw w najgorszych miejskich dżunglach

s Słynna w USA redaktorka działu porad osobistych - przyp. tłum.

560
Ameryki są dwadzieścia razy niższe niż w wielu społecznościach łowiecko-
zbierackich. Prawdopodobieństw o, że współcześni Brytyjczycy padną ofiarą
morderstwa, jest dwudziestokrotnie m niejsze niż to, które dotyczyło ich śre­
dniowiecznych przodków.
Skoro mózg nie zm ienił się przez stulecia, jak może poprawić się kondycja
ludzka? Częściową odpowiedź stanowi, moim zdaniem, um iejętność pisania,
wiedza i wymiana idei, które przyczyniły się do eliminacji pew nych rodzajów
wyzysku. Nie jest tak, że ludzie m ają w sobie źródło dobroci, z którego mogą
czerpać zachęty do moralności. Jest tak, że informacje można zestaw ić w taki
sposób, by wyzyskiwacze wyglądali jak hipokryci albo głupcy. Jeden z na­
szych podlejszych instynktów - dążenie do władzy pod pretekstem dobroczyn­
ności i kompetencji - może być chytrze wykorzystany w celu przysparzania
korzyści innym. Kiedy wszyscy widzą cierpienie przedstawione w postaci gra­
ficznej, nie m ożna dłużej tw ierdzić, że nie uczyniono żadnej szkody. Kiedy
ofiara przedstawia swoją sprawę słowami, których mógłby użyć oprawca, trud­
niej twierdzić, że ofiara je st gorszym rodzajem stworzenia. Kiedy wykazuje
się, że mówca powtarza słowa wroga lub poprzedniego mówcy, którego polity­
ka doprowadziła do katastrofy, jego autorytet może się załamać. Kiedy opisuje
się pokojowo nastawionych sąsiadów, trudniej twierdzić, że w ojna jest nie­
unikniona. Kiedy M artin Luther King powiedział: „Mam jedno m arzenie, że
pewnego dnia ten naród podniesie się i urzeczywistni praw dziw e znaczenie
swojego credo: «Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy lu­
dzie stworzeni zostali równym i sobie»” , uniemożliwił segregacjonistom utrzy­
mywanie, że są patriotami, bez robienia wrażenia szarlatanów.
Jak wspomniałem na początku, chociaż konflikt jest stałą częścią ludzkie­
go losu, to samo dotyczy wysiłków w celu jego zredukowania. Ludzki umysł
sporadycznie dostrzega słabe św iatełko brutalnego ekonom icznego faktu, że
często obaj przeciwnicy m ogą zyskać na podziale nadwyżek osiągniętych dzię­
ki złożeniu broni. Naw et niektórzy członkow ie plemienia Yanomamó widzą
darem ność swojego trybu życia i tęsknią do sposobu na przełam anie błędnego
koła zemsty. W całej historii ludzie wynajdywali pomysłowe techniki, jak zwró­
cić jedną część umysłu przeciwko drugiej i wydobyć nieco więcej uprzejmości
z ludzkiej natury, której dobór naturalny nie stworzył ze względu na jej życzli­
wość: retorykę, demaskowanie, medytację, sposoby ratowania twarzy, kontrakty,
odstraszanie, równe m ożliwości, m ediację, sądy, prawo, monogamię, ograni­
czenie ekonomicznej nierówności, rezygnację z zemsty i wiele innych. Utopij-

561
' ' :n i teoretycy pów inńrbycpokorni w obliczu tej praktycznej mądrości. Pozosta­
nie ona przypuszczalnie bardziej skuteczna niż „kulturowe” propozycje prze­
róbki sposobu wychowywania dzieci, przeróbki języka i środków masowego
przekazu oraz „biologiczne” propozycje skanow ania m ózgów i genów człon­
k ów gangów w poszukiwaniu wyznaczników agresji oraz rozdawania pigułek
przeciw ko przem ocy w wielkomiejskich gettach.
Tenzin Gyatso, dalajlama, w wieku dwóch lat został zidentyfikowany jako
czternasta reinkarnacja Buddy W spółczującego, Świętego Pana, Łagodnej
Chwały, W ymownego, W spółczującego, M ądrego Obrońcy Wiary, Oceanu
M ądrości. Zabrano go do Lhasy, gdzie wychow ali go kochający mnisi, którzy
uczyli go filozofii, medycyny i metafizyki. W 1950 roku został duchowym i
świeckim przywódcą ludu tybetańskiego. M im o że żyje na wygnaniu, jest uzna­
w any za światowego m ęża stanu na podstaw ie czystej siły swojego autorytetu.:
m oralnego i w 1989 roku otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. Żadna inna istota
ludzka nie m oże mieć większych predyspozycji - dzięki wychowaniu i roli, do
jakiej został przeznaczony - do posiadania czystych i szlachetnych myśli.
W 1993 roku dziennikarz „New York Tim es” zapytał go o niego samego,?
Powiedział, że jako chłopiec uwielbiał militarne zabawki, szczególnie wiatrów­
kę. Jako dorosły lubi oglądać fotografie z pól bitewnych i właśnie zamówił
trzydziestotom ową ilustrowaną historię drugiej wojny światowej. Podobnie jak
w szyscy m ężczyźni lubi studiować fotografie m ilitarnego sprzętu: czołgów,
samolotów, okrętów wojennych, łodzi podw odnych, a szczególnie lotniskow­
ców. M iew a erotyczne sny i pociągają go piękne kobiety, musi więc siebie:
napom inać: „Jestem m nichem !” Nic z tego nie przeszkodziło mu w zostaniu
jed n y m z wielkich pacyfistów w historii. Pom im o zaś ucisku, w jakim żyje
jeg o lud, jest optym istą i przewiduje, że dw udziesty pierwszy wiek będzie bar­
dziej pokojow y niż dwudziesty. Dlaczego? - spytał dziennikarz. „Ponieważ
wierzę - odpowiedział - że w dwudziestym w ieku ludzkość nauczyła się cze-
goś z wielu, wielu doświadczeń. Niektóre były pozytywne, a wiele negatyw-:?
nych. Co za nieszczęścia, co za zniszczenia! N ajw iększa liczba istnień ludz­
kich została w tym wieku zabita w dw óch w ojnach światowych. Ale natura
ludzka jest taka, że kiedy stoimy w obliczu straszliwego kryzysu, ludzki umysł,
potrafi się obudzić i znaleźć alternatywę. To je st ludzka zdolność” .
SENS ŻYCIA

N ie samym chlebem człow iek żyje, ani wiedzą, bezpieczeństwem, dziećmi


czy seksem. Na całym świecie ludzie spędzają tyle czasu, na ile m ogą sobie
pozwolić, na czynnościach, które w walce o przetrwanie i rozmnożenie wydają
się bez sensu. Żartują, śmieją się i przekom arzają. Śpiewają i tańczą. Ozdabia­
ją różne powierzchnie. Odprawiają takie czy inne rytuały. Zastanawiają się nad
przyczynami powodzenia i nieszczęść oraz wierzą w siły nadprzyrodzone, któ­
re zaprzeczają wszystkiemu, co wiedzą o świecie. Wymyślają teorie w szech­
św iata i swojego w nim miejsca.
Jakby już to nie było w ystarczającą zagadką, im bardziej - biologicznie
rzecz biorąc - frywolne i darem ne działanie, tym wyżej je cenią. Sztuka, litera­
tura, muzyka, dowcip, religia i filozofia uznawane są nie tylko za przyjemne,
ale i za szlachetne. Są najlepszymi wytworam i umysłu, tym, dla czego warto
żyć. Dlaczego robimy rzeczy powierzchowne i daremne i odbieramy je jako
wzniosłe? Wielu wykształconym ludziom to pytanie wydaje się potwornie fili-
sterskie, wręcz amoralne. Jest ono jednak nieuniknione dla każdego, kogo inte­
resuje biologiczna natura Homo sapiens. Członkowie naszego gatunku doko­
nują szalonych czynów, jak ślubowanie celibatu, życie dla muzyki, sprzedawa­
nie własnej krwi, żeby kupić bilety do kina, i uczęszczanie na uniwersytety.
Dlaczego? Jak możemy zrozumieć psychologię sztuki, humoru, religii i filozo­
fii w książce, której główna teza mówi, że umysł jest wytworzonym przez do­
bór naturalny neuronowym kom puterem?
Uniwersytety m ają wydziały sztuk i nauk humanistycznych, na ogół domi­
nujące zarówno liczebnie, ja k i prestiżow o w oczach publiczności. Ale dzie­
siątki tysięcy uczonych i miliony stron prac naukowych nie rzuciły niemal żad­
nego światła na problem, dlaczego ludzie w ogóle uprawiają sztukę. Funkcja
sztuki jest niem al wyzywająco niewyraźna i sądzę, że istnieje po temu wiele
przyczyn.
Jedna z nich jest taka, że sztuka angażuje nie tylko psychologię estetyki,
lecz także psychologię statusu. Sama bezużyteczność sztuki, która czyni ją tak
niezrozum iałą dla biologii ewolucyjnej, sprawia, że jest aż nazbyt zrozumiała
dla ekonomii i psychologii społecznej. Jaki jest lepszy dowód, że masz nadmiar
pieniędzy, niż możliwość wydawania ich na cacka i imprezy, które nie napeł­
niają brzucha i nie chronią przed deszczem, w ym agają natom iast cennych su­
rowców, lat praktyki, zrozumienia zawiłych tekstów czy intymnych kontaktów
z elitą? A naliza gustu i mody Thorsteina Veblena i Quentina Bella, zgodnie z
którą ostentacyjną konsumpcję, próżniactwo i ekstraw agancję elit naśladuje
pospólstw o, zm uszając elity do poszukiwania nowych, nie dających się naśla­
dować m anifestacji bogactwa, elegancko w yjaśnia niewyjaśnialne inaczej oso­
bliwości sztuki. W spaniały styl jednego stulecia staje się tandetny w następ­
nym , ja k to widzim y w słowach, które są zarów no etykietkam i okresu histo­
rycznego, ja k i obraźliwymi określeniami (gotycki, barokowy, rokokowy). Wy­
trw ałym patronem sztuki jest arystokracja i ci, którzy chcą się do niej przyłą­
czyć. W iększość ludzi straciłaby swoje zam iłow anie do nagrań muzycznych,
gdyby wiedzieli, że sprzedaje się je w superm arketach przy kasie albo pokazu­
je w telewizji w godzinach największej oglądalności, a naw et prace stosunko­
w o prestiżow ych artystów, takich jak Pierre A ugustę Renoir, wywołują iro­
niczne recenzje, kiedy pokazywane są na popularnych, „szlagierowych” wy­
stawach muzealnych. Wartość sztuki w dużej m ierze nie jest związana z estety-;
ką: bezcenne arcydzieło staje się bezwartościow e, jeśli okazuje się, że jest fał­
szerstwem ; puszki z zupą i komiksy stają się w ielką sztuką, kiedy świat mówi,
że nią są, i uzyskują ostentacyjnie.wygórowane ceny. M odernistyczne i post-:
m odernistyczne dzieła w zamiarze nie m ają dostarczać przyjem ności, ale po­
twierdzać łub pomieszać teorie cechu krytyków i analityków, epater la bourge-,
oisie lub zdum iewać prostaczków.
Banalne stwierdzenie, że psychologia sztuki jest częściowo psychologią
statusu, powtarzali wielokrotnie nie tylko cynicy i barbarzyńcy, lecz uczeni:,
kom entatorzy społeczni, tacy jak Quentin B ell i Tom Wolfe. Nie powtarza się-
go jednak na współczesnych uniwersytetach, faktycznie nie nadaje się do po­
wtórzenia. Akademicy i intelektualiści to sępy kultury. N a spotkaniach dzisiej-'
szej elity całkowicie akceptuje się śmiech z tego, że zaledw ie prześliznąłeś się;

564
przez fizykę dla poetów i kam ienie dla osiłków 1 i od tego czasu pozostałeś
ignorantem w naukach ścisłych, mimo ewidentnej wagi znajomości podstaw nauk
ścisłych dla sensownych wyborów w sprawach osobistego zdrowia i polityki spo­
łecznej. Ale powiedzenie, że nigdy nie słyszałeś o Jamesie Joysie czy że kiedyś
próbowałeś słuchać Mozarta, ale wolisz Andrew Lloyda W ebera, jest równie
szokujące, jak wytarcie nosa rękawem czy oznajm ienie, że zatrudniasz dzieci
w swojej fabryce, mimo że twoje gusta w oczywisty sposób nie mają żadnego
praktycznego znaczenia. Zmieszanie w ludzkich umysłach sztuki, statusu i cnoty
jest przedłużeniem zasady „krawieckiej moralności” Bella, którą spotkaliśmy w
rozdziale siódmym: ludzie dopatrują się godności w oznakach szlachetnie bezuży­
tecznej egzystencji, dalekiej od wszystkich przyziem nych konieczności.
W spom inam te fakty nie po to, by bagatelizować sztukę, ale by sprecyzo­
wać rozumowanie. Chciałbym, żebyś spojrzał na psychologię sztuki (a później
humoru i religii) bezstronnym okiem pozaziemskiego biologa, próbującego zro­
zum ieć gatunek ludzki, a nie okiem członka tego gatunku, którem u nie jest
obojętne, jak się sztuki przedstawia. Oczywiście, że czerpiem y przyjemność i
oświecenie z kontemplowania dzieł sztuki i niejest to wyłącznie duma z podzie­
lania gustów elity. Żeby jednak zrozumieć psychologię sztuki, po oddzieleniu psy­
chologii statusu, musimy przestać się bać, że zostaniemy omyłkowo wzięci za
człowieka, który woli Andrew Lloyda W ebera od M ozarta. M usimy zacząć od
ludowych piosenek, tanich krym inałów i m alunków na czarnym aksamicie, a
nie od M ahlera, Eliota i K andinsky’ego. I nie oznacza to kom pensowania na­
szych tanich zainteresowań przez ubieranie taniego tematu w bombastyczną
„teorię” (semiotyczna analiza „Fistaszków”, psychoanalityczna egzegeza Ar-
chie Bunkera, dekonstrukcjonistyczna analiza „Vogue”). Oznacza to zadanie
prostego pytania: Co takiego jest w um yśle, co pozw ala ludziom na czerpanie
przyjem ności z kształtów, kolorów, dźwięków, dowcipów, opowiadań i mitów?
N a to pytanie m ożna próbować szukać odpowiedzi, podczas gdy na pyta­
nia o „sztukę w ogóle” nie. Teorie sztuki niosą w sobie ziarno własnego znisz­
czenia. W wieku, w którym każdy może kupić płyty kompaktowe, obrazy i
pow ieści, artyści robią kariery, unikając szablonów, drażniąc zblazowany
smak, odróżniając znawców od dyletantów i wyszydzając aktualną mądrość

1 Na amerykańskich uniwersytetach od studentów wydziałów humanistycznych wymaga się


zaliczenia kursów z nauk ścisłych. Wymagania na tych kursach są obniżone i stąd ich żartobliwe
nazwy; P hysicsfor Poets i R o c h fo r Jocks [Geologia dla sportowców] - przyp. tłum.

565
dotyczącą tego. czym jest sztuka (stąd trwające przez dziesięciolecia bezowoc­
ne próby zdefiniowania sztuki). Każda dyskusja, która pom ija tę dynamikę;
je st skazana na bezpłodność. Nigdy nie potrafi wyjaśnić, dlaczego m uzyka cie­
szy ucho, ponieważ „m uzyka” będzie tak zdefiniowana, by obj ąć jazz, kom po­
zycje chromatyczne i inne ćwiczenia intelektualne. Nigdy nie zrozumie rubasz­
nego śmiechu i towarzyskich żartów, ponieważ będzie definiowała hum or jako
wyszukany dow cip O scara W ilde’a. Doskonałośc i aw angarda są przeznaczo­
ne dla wyrobionego sm aku, produktu lat zanurzenia się w danym stylu oraz
znajom ości jego konw enansów i frazesów. Polegają one na um iejętności zdo­
byw ania i utrzym yw ania przewagi, na tajemniczych aluzjach i popisach wirtu­
ozerii. Jakkolw iek by były fascynujące i warte naszego poparcia, zaciemniają,
a nie rozjaśniają psychologię estetyki.

***
Drugą przyczyną niejasności psychologii sztuki jest to, że sztuka nie jest
adaptacyjna w biologicznym sensie tego słowa. W tej książce m ów iłem o ada­
ptacyjnych konstrukcjach głównych składników um ysłu, ale nie znaczy to, że
sądzę, iż wszystko, co um ysł robi, jest biologicznie adaptacyjne. Um ysł jest
neuronow ym kom puterem ; wyposażonym przez dobór naturalny w kombina-
toryczne algorytm y do przyczynowego i probabilistycznego rozum ow ania o
roślinach, zw ierzętach, przedm iotach i ludziach. W prawiają go w ruch stany
celowe, które służyły biologicznemu przystosowaniu w środowisku przodków,
takie jak żywność, seks, bezpieczeństwo, rodzicielstwo, przyjaźń, status i wie­
dza. Tego sam ego zestaw u narzędzi można jednak użyć do wypełnienia nie­
dzielnego popołudnia projektem o wątpliwej wartości adaptacyjnej.
Niektóre części um ysłu rejestrują osiągnięcie wzrostu dostosowania, dając
nam odczucie przyjem ności. Inne części stosują wiedzę o przyczynie i skutku,
aby osiągnąć cele. Zestaw je razem, a otrzymasz umysł, który reaguje na biolo­
gicznie bezsensow ne wyzwanie: wykoncypowanie, ja k dotrzeć do obwodów
przyjemności w mózgu, żeby dostarczył małych im pulsów uciechy, bez niewy­
gody wydzierania bonaficle przyrostu dostosowania od surowego świata. Kie­
dy szczur ma dostęp do dźwigni wysyłającej impulsy elektryczne do elektrody
wszczepionej w jego przyśrodkowe przodomózgowie, naciska gorączkowo
dźwignię, aż pada z wyczerpania, rezygnując zjedzenia, picia i kopulacji. Lu­
dzie nie decydują się na razie na operacje neurochirurgiczne, żeby dać sobie

566
wszczepić elektrody w obwody przyjemności, ale znaleźli inne sposoby ich
stym ulowania. Oczywistym przykładem są narkotyki, które sączą się do che­
m icznych stacji węzłowych obwodów przyjemności.
Inna droga do obwodów przyjemności prowadzi przez stym ulujące je zmy­
sły, kiedy są w środowisku, które w poprzednich pokoleniach prowadziłoby do
lepszego dostosowania. Oczywiście, sprzyjające dostosowaniu środowisko nie
m oże anonsować się bezpośrednio. Daje natom iast wzory dźwięków, wido­
ków, zapachów, sm aków i odczuć, które zmysły rejestrują. G dyby intelektual­
ne zdolności potrafiły identyfikować te dające przyjem ność wzorce, oczyścić
je i skoncentrować, mózg potrafiłby się sam stym ulować bez nieładu elektrod
czy narkotyków. Sam sobie dawałby sztuczne dawki widoków, dźwięków i
zapachów, które zazwyczaj pochodziły ze sprzyjającego zdrowiu środowiska.
Lubimy tort z truskawkami, ale nie dlatego, że nasz smak do niego wyewoluował.
Wyewoluowaliśmy obwody, które dają nam autentyczną przyjem ność ze słod­
kiego smaku dojrzałych owoców, kremowego uczucia w ustach, jakie wywołu­
ją tłuszcze i oleje z orzechów i mięsa, oraz chłodu świeżej wody. Tort jest
pakunkiem sensualnych wstrząsów niepodobnym do niczego w naturalnym świe­
cie, poniew aż jest to wytwór megadawek miłych bodźców, które zestawiliśmy
z wyraźny m celem naciskania naszych guzików przyjemności. Pornografia jest
inną technologią przyjemności. Zastanawiam się, czy sztuka nie jest trzecią.
Istnieje inny sposób, w jaki konstrukcja umysłu m oże dać początek fascy­
nującym, ale biologicznie bezfunkcyjnym czynnościom. Intelekt tak wyewolu­
ował, aby przełam ywać mechanizmy obronne istniejące w świecie naturalnym
i społeczny m. Składa się z modułów do rozumowania o tym, jak działają obiekty,
artefakty, to, co żywe, zwierzęta i inne ludzkie um ysły (rozdział piąty). We
wszechświecie istniejąjeszcze inne problemy: skąd się wziął wszechświat, jak
ciało może wytworzyć świadomy umysł, dlaczego złe rzeczy zdarzają się do­
brym ludziom, co się dzieje z naszymi myślami i uczuciam i, kiedy umieramy.
Um ysł potrafi postawić te pytania, ale może nie być tak wyposażony, by udzie­
lić na nie odpowiedzi, nawet jeśli takowe istnieją. Biorąc pod uwagę, że umysł
jest produktem doboru naturalnego, nie powinien on m ieć cudownej zdolności
do obcowania z wszystkimi prawdami; powinien jedynie mieć zdolność do roz­
wiązywania problemów, które są wystarczająco podobne do przyziemnych trud­
ności przetrwania naszych przodków. Analogicznie do powiedzenia, że jeśli
dasz chłopcu młotek, to cały świat staje się gwoździem , jeżeli dasz gatunkowi
elem entarne pojęcie o mechanice, biologii i psychologii, to cały świat staje się

567
m aszyną, dżunglą i społecznością. Chciałbym zasugerować, że religia i filozo­
fia są jednym z zastosow ań narzędzi umysłu do problemów, do których roz­
wiązywania nie były zaprojektowane.
Niektórych czytelników m oże zdziwić, że po siedmiu rozdziałach stoso­
wania odwrotnej inżynierii do głównych części umysłu zakończę twierdzeniem,
ż e niektóre z czynności, które uważam y za najbardziej głębokie, są nieadapta-
cyjnym i produktami ubocznymi. Oba rodzaje argumentów pochodzą jednak ze
stosowania jednego kryterium: biologicznej adaptacji. Z tego samego powodu,
d la którego błędem je st zbyw anie języka, stereoskopowego widzenia i uczuć
ja k o ewolucyjnych przypadków - mianowicie, ich uniwersalnej, złożonej, rze­
telnie rozwijającej się, dobrze zaprojektowanej, wspierającej reprodukcję kon­
strukcji - błędem jest wym yślanie funkcji dla czynności, którym brak takiej
konstrukcji, jedynie dlatego, że chcemy je uszlachetnić przez nadanie im im-
p rim a tu r biologicznej adaptacyjności. Wielu pisarzy twierdziło, że „funkcją”
sztuki jest zjednoczenie społeczności, pom oc w spojrzeniu na świat w nowy
sposób, dostarczenie poczucia harmonii z kosmosem, umożliwienie wyrażenia
rzeczy wzniosłych i tak dalej. W szystkie te twierdzenia sąpraw dziw e, ale żad­
n e nie m ówi o adaptacji w technicznym sensie, który stanowi centralny wątek
tej książki: m echanizm ie, którego działanie zwiększyłoby liczbę kopii genów
budujących ten m echanizm w środowisku, w którym wyewoluowaliśmy. Są­
dzę, że niektóre aspekty sztuki faktycznie pełnią funkcję w tym sensie, ale więk­
szość tego nie czyni.

Sztuka i rozrywka
Sztuki wizualne są doskonałymi przykładami technologii zaprojektowanej
do otwarcia zam ków strzegących naszych guzików przyjemności oraz do przy­
ciskania tych guzików w rozm aitych kombinacjach. Przypom nijm y sobie, że
w zrok rozwiązuje nierozwiązywalny problem odzyskiwania opisu świata z jego
rzutu na siatkówkę dzięki przyjmowaniu założeń dotyczących tego, ja k zbudo­
wany jest świat, takich ja k jednolite matowe oświetlenie i ciągłe powierzchnie.
O ptyczne złudzenia - nie tylko te z kartonów z płatkam i kukurydzianym i, ale
te, które używają okna Leonarda, takie jak obrazy, fotografie, filmy i telewizja
- chytrze gw ałcą te założenia i dają wzory światła, łudzące nasz układ wzroko­
w y tak, że widzi nie istniejące sceny. Guziki przyjem ności są elem entem tre -.

568
ściowym tych złudzeń. Fotografie i obrazy (pamiętaj, że chodzi tu o obrazek
wiszący w pokoju hotelowym , a nie w muzeum sztuki w spółczesnej) przedsta­
wiają rośliny, zw ierzęta, krajobrazy i ludzi. W poprzednich rozdziałach wi­
dzieliśmy, jak geom etria piękności jest widomym sygnałem adaptacyjnie war­
tościowych obiektów: bezpieczne, bogate w żywność, dające się badać i eks­
ploatować siedliska oraz płodni, zdrowi partnerzy, m ałżonkow ie i dzieci.
M niej oczywiste jest, dlaczego czerpiemy przyjem ność z abstrakcyjnej
sztuki: zygzaków, kratek, kropek, równoległych linii, kół, kwadratów, gwiazd,
spirali i kolorowych plam , którymi ludzie na całym świecie ozdabiają posiada­
ne obiekty i własne ciała. Nie może być przypadkiem, że badacze wzroku w ła­
śnie te rodzaje m otyw ów uznali za cechy znamienne świata, w ychw ytyw ane
przez nasze m echanizm y analizy poznawczej, kiedy próbujem y zrozum ieć po­
wierzchnie i obiekty (patrz rozdział czwarty). Linie proste, rów noległe, łagod­
ne łuki i kąty proste są niektórymi z nieprzypadkowych własności, w yszukiwa­
nymi przez układ wzrokowy, ponieważ ujawniają części świata zawierające so­
lidne obiekty lub też ukształtowane przez ruch, napięcie, siłę ciążenia i ciągłość.
Pas pola widzenia usiany powtórzeniami jakiegoś wzoru pochodzi na ogół z jed­
nej powierzchni, jak pień drzewa, pole, ściana skalna lub pow ierzchnia wody.
Ostre granice między dwom a regionami zwykle są efektem jednej powierzchni
zachodzącej na inną. Dwustronną symetrię niemal zawsze znajdujem y u zw ie­
rząt, w elem entach roślin lub w wytworach rąk ludzkich.
Inne wzory, które uznajem y za ładne, pomagają nam rozpoznawać obiekty
na podstawie ich trójwym iarowego kształtu. Ramy odniesienia są wpasow ane
w kształty odgraniczone i wydłużone, symetryczne lub o równoległych czy też
niemal równoległych krawędziach. Po wpasowaniu kształty są m entalnie kro­
jone na geony (stożki, sześciany i cylindry), zanim zostaną porównane z wzo­
rami w pamięci.
W szystkie optym alne dla analizy wzrokowej cechy geom etryczne, które
wym ieniłem w ostatnich dw óch akapitach, występują często w ozdobach. Jak
jednak wytłum aczyć tę zbieżność? Dlaczego optym alną strawę wizualnego
przetwarzania uw ażam y za ładną?
Po pierwsze, w ydaje się, że czerpiem y przyjemność z patrzenia na czyste,
skoncentrowane wersje wzorów geometrycznych, które w rozmytej formie dają
nam iskierki m ikrosatysfakcji, gdy staramy się zorientować w otoczeniu i do­
pasowujemy wzrok, żeby uzyskać jasny obraz. Pomyśl o irytacji, jaką odczu­
wasz, kiedy film jest nieostry, i uldze, kiedy operator budzi się i reguluje ostrość.
N iew yraźny obraz przypom ina twój własny obraz na siatkówce, kiedy nie re­
gulujesz. właściwie ostrości soczewki oka. Niezadowolenie jest bodźcem do
akom odacji; zadowolenie m ówi ci, kiedy ci się udało. Jasne, ostre, nasycone
obrazy o ostrym kontraście, czy to z drogiego odbiornika telewizyjnego czy na
kolorow ym obrazie, m ogą w zm ocnić iskierkę przyjemności, jaką otrzym uje­
my, kiedy poprawnie dopasowujem y oczy.
Frustrujące jest także patrzenie na jakąś scenę w złych warunkach - z dale­
ka, w nocy, przez mgłę, wodę czy listow ie - i niemożność zrozumienia, co tam
jest, na przykład, czy coś jest dziurą czy wzgórkiem, albo gdzie jedna powierzch­
n ia się kończy, a druga zaczyna. Płótno, na którym widać wyraźnie m asywne
kształty na jednolitym tle, m oże wzmocnić redukcję niepokoju, jakiej doświad­
czamy, kiedy warunki patrzenia pozw alają na odczytanie w polu w idzenia nie­
dwuznacznych powierzchni i obiektów.
Wreszcie, pewne obrazy świata uznajemy za szykowne, a inne za nudne, w
zależności od tego, czy przekazują inform ację o nieprawdopodobnych, zawie­
rających bogatą informację, m ających duże znaczenie obiektach i siłach. Wy­
obraź sobie, że cała scena przed tobą zostaje zebrana, władowana do ogrom ne­
g o robota kuchennego, a zm ielona m asa wylana przed tobą. Scena nie zawiera
ju ż żadnych interesujących obiektów. Każda żywność, drapieżca, schronienie,s
kryjówka, narzędzia i surowce zostałyby zmielone na miazgę. I jak to wyglą­
da? Nie ma żadnych linii, kształtów, symetrii czy powtórzeń. Jest brązowe, jak
kolor, który powstaje, kiedy dzieci m ieszają wszystkie farby z pudełka. N ie ma
na co patrzeć, ponieważ nic tam nie ma. Ten eksperyment myślowy ukazuje, że
nuda pochodzi ze środowiska, które nie ma nic do zaoferowania, a jej odwrot­
ność, wizualny festyn, pochodzi ze środowiska zawierającego obiekty, na które
warto zwrócić uwagę. Tak więc jesteśm y zaprojektowani do niezadowolenia z
nudnych i niczym się nie w yróżniających widoków, przyciągają nas zaś kolo­
rowe sceny pełne wzorów. N aciskam y guzik przyjemności jaskrawym i, sztucz­
nymi kolorami i wzorami.

* * *

M uzyka stanowi zagadkę. W Wiele hałasu o nic B enedykt pyta: „Czy to


nie dziwne, że baranie kiszki wyciągają duszę z ludzkiego ciała?”2 . We w szyst­

2 W. Szekspir, Wiele hałasu o nic, przeł. L. Ulrich, Warszawa 1958, s. 511

5 70
kich kulturach pew ne rytm iczne dźwięki dają słuchaczom intensyw ną.przy-
jem ność i w ywołują głębokie uczucia. Jakie mogą być korzyści ze zużywania
czasu i energii na wytwarzanie dźwięcznego hałasu czy z odczuw ania smutku,
chociaż nikt nie umarł? B yło wiele sugestii -m u zy k a wiąże grupę, koordynuje
akcję, wzmacnia rytuał, łagodzi napięcie - ale przekazują one raczej zagadkę
dalej, zamiast ją wyjaśnić. Dlaczego rytmiczne dźwięki wiążą grupę, łagodzą
napięcie i tak dałej? Jeżeli chodzi o biologiczną przyczynę i skutek, m uzyka
jest bezużyteczna. Nie w ykazuje żadnych oznak konstrukcji do osiągnięcia ta­
kich celów jak długie życie, wnuki czy właściwe postrzeganie i przewidywanie
świata. W przeciwieństwie do języka, widzenia, rozum ow ania społecznego i
umiejętności fizycznych, m uzyka mogłaby przestać istnieć, a nasz tryb życia
praktycznie pozostałby nie zmieniony. Muzyka wydaje się technologią czystej
przyjemności, koktajlem używek, które konsumujemy uszam i, żeby stym ulo­
wać wiele obwodów przyjem ności naraz.
„Muzyka jest uniwersalnym językiem” - powiada banał, ale to wprowadza
w błąd. Każdy, kto przeżył szaleństwo indyjskiej muzyki raga, gdy dzięki Geo-
rge’owi Harrisonowi stała się m odna w latach sześćdziesiątych, wie, że style
muzyczne są różne w różnych kulturach i że większość ludzi lubi układ mu­
zyczny, w jakim wyrosła. (Podczas koncertu na rzecz B angladeszu Harrison
czuł się głęboko upokorzony faktem, że publiczność oklaskiwała Raviego Shan-
kara za podniesione strojenie sitara). Ludzie, kultury i okresy historyczne róż­
nią się pod względem wyrafinowania muzycznego znacznie bardziej niż pod
względem języka. W szystkie neurologicznie normalne dzieci spontanicznie
mówią i rozumieją złożony język, a różnice w złożoności języka m ówionego w
różnych kulturach i okresach historycznych są niewielkie. W przeciwieństwie
do tego, chociaż w szyscy lubią słuchać muzyki, wielu ludzi nie potrafi śpie­
wać, niewielu gra n a instrum entach, a ci, którzy grają, m uszą się uczyć i po­
trzebują czasochłonnych ćwiczeń. Muzyka w różnych czasach, kulturach i sub­
kulturach niezmiernie różni się stopniem złożoności. Nie przekazuje też nicze­
go, poza bezpostaciowym i uczuciami. Nawet wątek tak prosty jak: „Chłopiec
spotyka dziewczynę, chłopiec traci dziewczynę”, nie może zostać opowiedzia­
ny sekwencją tonów w żadnym systemie muzycznym. W szystko to sugeruje,
że m uzyka różni się całkow icie od języka i że jest technologią, a nie adaptacją.
Istnieją jednak pew ne analogie. Jak zobaczymy, m uzyka pożycza - być
może - z um ysłowego oprogram owania służącego językow i. I dokładnie tak,
jak języki świata podporządkow ane są abstrakcyjnej gram atyce uniwersalnej,

571
św iat układów muzycznych podporządkowany jest abstrakcyjnej uniwersalnej
gram atyce muzycznej. Tę ideę pierw szy poruszył kom pozytor i dyrygent Le­
on ard Bernstein w pracy The Unanswered Question, żarliwej próbie zastoso­
w an ia idei Noama C hom sky’ego do muzyki. Najbogatszą teorię uniwersalnej
gram atyki muzycznej opracował Ray Jackendoff we współpracy z teoretykiem
m uzyki Fredem Lerdahlem , zawierając w niej idee wielu innych m uzykolo­
gów, z których najwybitniejszy był Heinrich Schenker. Według tej teorii m uzy­
ka budow ana jest z zestawu tonów i reguł. Reguły układają tony w sekwencje i
organizują je w trzy hierarchiczne struktury nałożone na ten sam ciąg tonów.
Z rozum ienie utworu m uzycznego oznacza składanie tych um ysłowych struk­
tur w trakcie słuchania.
Cegiełki, z których buduje się systemy muzyczne, to zespół tonów - z grub­
sza, różne dźwięki, do których wydawania służy instrument muzyczny. D źwię­
ki w ydobyw a się i słyszy jako odrębne wydarzenia, mające początek i koniec
o raz docelow ą wysokość czy barwę. To odróżnia m uzykę od innych potoków
dźw ięku, które bezustannie wznoszą się lub opadają, jak wyjący wiatr, ryk sil­
n ik a czy intonacja mowy. D źwięki różnią się tym, jak stabilne w ydają się słu­
chaczow i. Niektóre robią wrażenie czegoś ostatecznego lub zamykającego i są
w łaściw ym i zakończeniami kom pozycji. Inne wydają się niestabilne i podczas
ich grania słuchacz odczuwa napięcie, które się rozładowuje, kiedy utwór po­
w raca do bardziej stabilnych tonów. W niektórych układach muzycznych dźwię­
ki są uderzeniami bębna o różnych barwach lub jakości brzmienia. W innych są
to dźw ięki o różnych wysokościach, uporządkowane od wysokich do niskich,
ale bez ściśle określonych interwałów. W wielu jednak układach dźwięki są
tonam i o ustalonej dokładnie wysokości; w naszym systemie nazywamy je „do,
re, mi, ...” albo „C, D, E,...” . M uzycznego znaczenia wysokości dźwięku nie
m ożna zdefiniować w kategoriach absolutnych, lecz tylko przez interwały m ię­
dzy nim a dźw iękiem odniesienia, na ogół najbardziej stabilnym z zestawu.
Ludzkie odczucie wysokości dźw ięku określa częstotliwość drgań dźw ię­
kow ych. W większości form muzyki tonalnej dźwięki są w prosty sposób zwią­
zan e z częstotliwością drgań. Kiedy przedm iot zostaje wprawiony w trwałe
w ibracje (szarpnięcie struny, uderzenie wydrążonego przedmiotu, odbicia słu­
p a powietrza), drga on z wielom a częstotliwościami równocześnie. Najniższa i
często najgłośniejsza częstotliwość - podstaw ow a - określa na ogół wysokość
dźw ięku, który słyszymy, ale przedm iot drga także z częstotliwością dwukrot-.
nie większą niż podstawowa (na ogół jednak nie tak intensywnie), trzykrotnie

572
większą (mniej intensywnie), czterokrotnie większą (jeszcze mniej intensyw ­
nie) i tak dalej. Te częstotliwości zwane są tonami harm onicznym i albo ali-
kwotami. Nie postrzega się ich jako tonów odrębnych od tonu podstawowego,
ale słyszane razem dają dźwiękowi jego bogactwo i barwę.
W yobraźmy sobie jednak rozłożenie złożonego dźwięku i granie każdego
z tonów harm onicznych oddzielnie z tym sam ym natężeniem. Powiedzmy, że
podstawowa częstotliwość wynosi 64 drgania na minutę, czyli drugie C poni­
żej środkowego C na pianinie. Pierwszy ton harmoniczny je st wibracją 128
cykli na sekundę, czyli dwukrotnością częstotliwości tonu podstawowego. Grany
osobno brzmi wyżej niż podstawowy, ale jako ten sam dźwięk; na pianinie
odpowiada następnemu C, idąc w górę klawiatury, to jest C poniżej środkowe­
go C. Odstęp między tym i dwom a tonami zwany jest oktawą i w szyscy ludzie
- faktycznie wszystkie ssaki - odbierają oddzielone przez oktawę dźwięki jako
dźwięki tej samej jakości notalnej. Drugi ton harmoniczny wibruje z trzykrotną
częstotliwością tonu podstawowego, 192 razy na sekundę, i odpowiada G poni­
żej środkowego C; odstęp miedzy tonami zwany jest czystą kwintą. Trzeci ton
harmoniczny, czterokrotność podstawowego (256 drgań na sekundę), jest środ­
kowym C o dwie oktawy powyżej. Czwarty ton harmoniczny, pięciokrotność
podstawowego (320 drgań ną sekundę), to E powyżej środkowego C, oddzielo­
ne od niego odstępem zwanym tercją wielką.
Te trzy wysokości tonu są duszą dźwięków zachodniej m uzyki i wielu in­
nych systemów m uzycznych. Najniższa i najbardziej stabilna nuta, w naszym
przykładzie C, zw ana jest toniką i większość melodii pow raca do niej i na niej
się kończy, dając słuchaczowi poczucie odprężenia. Czysta kwinta lub dźwięk
G nazywa się dom inantą; przebieg melodii ciąży ku rozwiązaniu się na niej i
zatrzymaniu w przejściowych punktach melodii. Tercja wielka lub dźwięk E w
wielu (ale nie we wszystkich) wypadkach daje. uczucie jasności, przyjem ności
lub radości. Na przykład otw arcie „Rock Around the Clock” B illa H aleya za­
czyna się toniką („One o ’clock, two o ’clock, three o ’clock, rock”), przechodzi
do tercji wielkiej („Four o ’cłock, five o ’clock, six o ’clock, rock”), następnie do
dominanty („Seven o ’clock, eight o ’clock, nine o ’clock, rock”) i pozostaje tam
na wiele taktów, zanim przechodzi do zwrotek, z których każda kończy się
toniką.
Bardziej skom plikow ane zestawy tonów tworzy się przez dodaw anie to­
nów do toniki i dominanty, często odpowiadających w wysokości coraz wy­
ższym (i łagodniejszym) alikwotom złożonego drgania. Siódmy alikwot nasze-

573
a

go tonu odniesienia (448 drgań na sekundę) bliski jesrśrodków e?»u A-(ale.ze


skomplikowanych powodów niezupełnie mu odpowiada). Dziewiąty (576 drgań
na seku n d ę) jest dźwiękiem D w tej samej oktawie. Te pięć dźwięków daje po
zestaw ieniu pięciotonową, czyli pentatoniczną skałę, powszechną w'systemach
m uzycznych na całym świecie. (Takie przynajmniej jest popularne wyjaśnienie
pochodzenia skal muzycznych; nie wszyscy się z nim zgadzają). Dodajmy wy­
sokość dwóch następnych odrębnych alikwotów (F i B), a otrzymamy skałę
siedm iotonow ą lub diatoniczną, która stanowi trzon całej muzyki zachodniej,
od M ozarta do melodii folkowych, punk rocka i większości jazzu. Przy dodat­
kow ych alikwotach otrzymujemy skalę chromatyczną, wszystkie białe i czarne
k law isze fortepianu. Nawet ezoteryczna sztuka m uzyczna dwudziestego w ie­
ku, niezrozum iała dla niewtajemniczonych, raczej trzyma się tonów skali chro­
m atycznej i nie używa arbitralnego zbioru częstotliwości. Obok poczucia, że
w iększość tonów „chce” wrócić do toniki (C), m iędzy tonami występują także
in n e napięcia. Na przykład w wielu m uzycznych kontekstach B chce podnieść
się do C, F obniżyć do E, A zaś chce przejść w G.
Zestaw y wysokości tonów m ogą także zaw ierać tony, które dodają em o­
cjonalnego zabarwienia. W skali C-dur, jeśli E zostaje obniżone o pół tonu do
E s, tw orząc interwał w stosunku do C, zw any m ałą tercją, to w porównaniu z
jej w ielkim odpowiednikiem wywołuje na ogół uczucie smutku, bólu czy pato­
su. Septym a m ała je s t innym „nastrojow ym tonem ”, wywołującym łagodną
m elancholię czy smutek. Inne interwały budzą nastroje, które były opisywane
ja k o stoickie, pełne tęsknoty, szlachetne, dysonansowe, triumfujące, przeraża-
ją c e i zdecydowane. Nastroje te są w yw oływ ane zarówno przez tony grane
kolejno jak o część melodii, jak i grane rów nocześnie jako część akordu czy
harm onii. Emocjonalne konotacje m uzycznych interwałów nie sąpowszechne,
poniew aż ludzie muszą być zżyci z danym system em muzycznym, żeby ich
doświadczać, ale nie są także arbitralne. Już czteromiesięczne niemowlęta wolą
m uzykę ż interwałami harmonijnymi, takim i ja k tercja wielka, od muzyki z
interw ałam i dysonansowymi, takimi ja k m ała sekunda. Nauczenie się bardziej
złożonych emocjonalnych zabarwień m uzyki nie wymaga warunkowania w
stylu Pawłowa, na przykład słuchania interw ałów w połączeniu z radosnymi
łub melancholijnymi słowami lub słuchania ich, kiedy jest się w radosnym czy
m elancholijnym nastroju. Wystarczy osłuchać się z melodiami danego systemu
m uzycznego, przyswajając sobie wzorce i kontrasty między interwałami, a emo­
cjonalna konotacja rozwinie się autom atycznie.

574
Tyle o wysokości tonów; a ja k są one zestawione w m elodie? Jackendoff i
Lerdahl pokazali, jak tworzy się m elodie przez sekwencje określonych tonów
zorganizowanych na trzy różne sposoby równocześnie. Każdy z tych sposo­
bów uporządkowania jest odbierany w postaci umysłowej reprezentacji. We­
źmy początek „This Land IsY our Land” W oody Guthrie’ego:

i f i >JJf IffTf r J*!j.rpXrj JrIJ..JjJ M JJI f r *

Pierwsza reprezentacja zw ana jest strukturą grupowania. Słuchacz czuje,


że grupy tonów są pow iązane w motywy, które są zgrupowane w e frazy, te zaś
w linie melodyczne czy sekcje, zgrupowane z kolei w strofy, części utworów i
całe utwory. To hierarchiczne drzewo jest podobne do frazowej struktury zda­
nia i jeśli mamy tekst do m uzyki, frazy słowna i m elodyczna częściowo się na
siebie nakładają. N awiasy poniżej nut pokazują tutaj strukturę grupowania.
Urywki melodii do „this land is your land” oraz do „this land is m y land” są
najmniejszymi fragmentami. Połączone tworzą większy fragment. Ten z kolei
połączony jest ze złożonym fragm entem „from C alifom iato the New York Is-
land” w jeszcze większy fragm ent i tak dalej.
Drugą reprezentacją jest struktura m etryczna, powtarzanie sekwencji sil­
nych i słabych uderzeń, które odliczam y jako „JEDEN-dwa-TRZY-cztery, JE­
DEN-dwa-TRZY-cztery.” Ogólny w zór ujęty jest w muzycznej notacji jako za­
pis czasowy, na przykład 4/4, a pionow e linie rozdzielające muzykę na takty
wyznaczają granice samej struktury. Każdy takt zawiera cztery uderzenia przy­
pisane różnym nutom, przy czym pierwsze uderzenie otrzymuje najmocniejszy
nacisk, trzecie pośredni nacisk, a drugie i czwarte pozostają słabe. M iarow ą
strukturę w tym przykładzie ilustrują kolum ny kropek pod nutami. Każda ko­
lumna odpowiada jednem u stuknięciu metronomu. Im więcej kropek w kolum ­
nie, tym większy akcent na tę nutę.
Trzecią reprezentacją jest struktura redukcyjna. Polega ona na podziale
melodii na części istotne oraz ozdobniki. Po odjęciu ozdobników części istot­
ne rozkładają się dalej na je sz c z e bardziej istotne oraz ich ozdobniki. R e­
dukcja trwa, aż m elodia zostaje sprow adzona do sam ego szkieletu kilku
najw ażniejszych nut. A oto „This Land” zredukow ane najpierw do półto-

575
nów , następnie do czterech całych tonów , n astępnie do dwóch tylko całych
tonów.

l|f. -... f .J FfTf: J ... i f f T f f . 11 {])..., l J f f II

Cały ten pasaż jest w istocie wym yślną drogą przechodzenia od C do B.


Słyszym y redukcyjną strukturę m elodii w akordach rytmicznej linii gitarowej.
S łyszym y ją także, kiedy grupa akom paniująca stepującem u tancerzowi gra
jed n ą ze strof w stop time, akcentując pojedynczą nutę zamiast całej frazy, żeby
w yraźniej było słychać stepowanie. W yczuwamy ją także w wariacjach m uzy­
ki klasycznej czy jazzu. Szkielet melodii je st zachowany, podczas gdy ozdob­
niki w różnych wariacjach są odmienne.
Jackendoff i Lerdahl uważają, że istnieją dwa sposoby rozkładu melodii na
coraz prostsze szkielety. Pokazałem pierwszy sposób, redukcję rozpiętości cza­
sow ej, która wiąże się równoległe z grupow aniem i strukturami rytmicznymi
oraz typuje pew ne grupy i uderzenia jako ozdobniki innych. Jackendoff i L er­
d ah l nazyw ają ten drugi sposób redukcją przedłużenia. Oddaje ona sens mu­
zycznego przepływ u przez frazy, narastania i łagodzenia napięcia wewnątrz
coraz dłuższych odcinków w przebiegu utw oru, znajdując na końcu kulm ina­
cję w uczuciu maksymalnego odprężenia. N apięcie narasta, w miarę jak m elo­
dia oddala się od bardziej stabilnych tonów ku mniej stabilnym, i rozładowuje
się, kiedy melodia wraca do stabilnych. Zmiany napięcia i odprężenia objaśniają
także zmiany akordów dysonansowych na konsonansowe, nut nie akcentowa­
nych na akcentowane, wyższych na niższe i przedłużonych na nie przedłużone.
M uzykolog Deryck Cooke opracował teorię emocjonalnej semantyki re­
dukcji przedłużenia. Pokazał, jak muzyka przekazuje napięcie i odprężenie prze­
pływ ające przez trwałe i nietrwałe interwały oraz przekazuje radość i smutek
przechodząc przez interwały durowe i m olowe. Proste motywy złożone z czte­
rech tylko czy pięciu nut, powiedział, przekazują takie uczucia jak „niewinna,
błogosław iona radość”, „demoniczna groza”, „ciągła, tkliwa tęsknota” i „na­

576
pad udręki”. Dłuższe rozwinięcia i pasaże z motywam i w ram ach motywów
potrafią przekazać złożone uczucia. Jeden z pasaży, według analizy C ooke’a,
w yraża „uczucie pełnego pasji wybuchu bolesnego uczucia, które już dłużej
nie protestuje, ale przeradza się w akceptację - przypływ i odpływ rozpaczy.
Nie będąc ani całkowitym protestem , ani całkow itą akceptacją m a efekt nie­
spokojnego smutku” . Cooke podpiera swoją analizę listą przy kładów o zgod­
nej interpretacji, z których wiele ma teksty, dodatkowo potwierdzające jego
tezy. Niektórzy muzykolodzy drwią z takich teorii, jak teoria C ooke’a, znajdu­
ją c kontrprzykłady na każde twierdzenie. Wyjątki pochodzą jednak na ogół z
muzyki klasycznej, która posługuje się kunsztownie splecionymi i wieloznacz­
nym i motywami, aby zaskoczyć proste oczekiw ania i zaangażować wyrobio­
nego słuchacza. Poszczególne analizy C ooke’a mogą być przedmiotem dysku­
sji, ale jego główna idea, że istnieją zasadne pow iązania między układam i in­
terw ałów i układami uczuć, jest wyraźnie na właściwym tropie.

sfe * *

Taki jest więc podstawowy zamysł m uzyki. Ale jeśli muzyka nie daje żad­
nych korzyści przetrwania, skąd się bierze i dlaczego funkcjonuje? Podejrze­
wam, że jest słuchowym tortem, wybornym wyrobem cukierniczym, stworzo­
nym do łechtania wrażliwych punktów przynajm niej sześciu naszych um ysło­
wych zdolności. Standardowy utwór łechce je wszystkie naraz, ale w różnych
rodzajach „nie w pełni m uzyki” możemy dostrzec składniki, które nie angażują
wszystkich sześciu.
(1) Język. Potrafimy ułożyć słowa do muzyki i krzywimy się, kiedy leniwy
poeta łączy akcentowaną sylabę z nieakcentow aną nutą lub odwrotnie. To su­
geruje, że część umysłowej m aszynerii m uzyki jest pożyczona z języka, w
szczególności kontury dźwięku obejm ującego wiele sylab są przejęte z prozo­
dii. M etryczna struktura m ocnych i słabych uderzeń, intonacyjny kontur w zno­
szącego się i opadającego dźw ięku oraz hierarchiczne grupowanie fraz w e­
w nątrz fraz działa w podobny sposób w języku i w muzyce. Ta paralela m oże
tłum aczyć instynktowne przeczucie, że utwór muzyczny przekazuje złożoną
informację, że stwierdza coś, wprowadzając tematy i komentując je, oraz że pod­
kreśla niektóre urywki i wyszeptuje inne jako poboczne. Muzykę nazywano
„wzmocnioną mową” i dosłownie m oże przerodzić się w mowę. Niektórzy śpie­
wacy przechodzą w „śpiewną deklam ację”, zamiast śpiewania melodii, jak Bob

577
Dylan,- Lou R eed i R ex Harrison w,„My Eair;Lady”. B rzm ią ja k c.oś pomiędzy
ożywionym narratorem a nie mającym słuchu śpiewakiem. M uzyka rap, śpiewne
krasomówstwo kaznodziei i poezja są innymi pośrednim i formami.
(2) Słuchowa analiza sceny. Podobnie jak oko otrzym uje pogmatwaną
m ozaikę plam i musi oddzielić powierzchnie od ich tła, ucho otrzym uje po*-
gm atwaną kakofonię częstotliwości i musi rozdzielić potoki dźw ięków pocho­
dzących z różnych źródeł - solistę w orkiestrze, głos w pokoju pełnym hałasu,
zawołanie zw ierzęcia w szumiącym łesie, wyjący w iatr m iędzy szeleszczący­
m i liśćmi. Percepcja słuchowa to odwrotna akustyka: na wejściu jest fala dźwię­
kowa, na wyjściu - specyfikacja źródeł tych dźwięków. Psycholog Albert Breg-
m an rozpracował zasady słuchowej analizy sceny i pokazał, w jaki sposób mózg
łączy nuty melodii, jak gdyby były potokiem dźwięków pochodzących z jedner
go źródła.
Jednym z trików m ózgu jest identyfikowanie źródła dźw ięku i zwracanie
uwagi na harm oniczne związki. Ucho wewnętrzne rozkłada hałas na częstotli­
wości składowe, a m ózg skleja z powrotem niektóre z tych składników i po­
strzega je jak o dźwięki złożone. Składniki, które są w harm onicznym związku
- składnik o pewnej częstotliwości, inny składnik o dwukrotności tej częstotli­
wości, jeszcze inny o trzykrotności i tak dalej - grupow ane są razem i postrze­
gane jako jeden dźwięk. Przypuszczalnie mózg skleja je, żeby nasza percepcja
dźwięku odzwierciedlała rzeczywistość. Mózg zgaduj e, że równoczesne dźwięki:
w harmonicznym związku są prawdopodobnie alikwotami pojedynczego dźwię­
ku pochodzącego z jednego źródła zewnętrznego. Jest to dobry domysł, ponie­
waż wiele rezonatorów, takichjakpociągane struny, uderzane wydrążone obiek­
ty, a także odgłosy zwierząt, wydaje dźwięki składające się z wielu tonów har­
monicznych.
Co to m a wspólnego z melodią? O melodiach tonalnych m ówi się czasami,
że są „ułożonym i seryjnie alikwotami” . Budowanie melodii jest ja k krajanie w
plastry złożonego harm onijnie dźwięku w jego ałikwoty i kładzenie ich jeden
obok drugiego w określonym porządku. Być może m elodie są przyjem ne dla
ucha z tej sam ej przyczyny, dla której symetryczne, regularne, równoległe,
powtarzające się gryzm oły są przyjemne dla oka. Potęgują one doświadczenie
przebywania w środowisku, które zawiera silne, wyraźne, poddające się anali­
zie sygnały interesujących, ważnych obiektów. W izualne środowisko, którego
nie m ożna w yraźnie zobaczyć czy które składa się z hom ogenicznej brei, wy­
gląda jak bezkształtne m orze kolorów brązowego i szarego. Słuchow e środo­

578
wisko, którego nie m ożna wyraźnie usłyszeć lub które składa się z hom oge­
nicznego hałasu, brzmi jak bezkształtny strum ień zakłóceń radiowych. Kiedy
słyszym y harm onijnie powiązane dźwięki, nasz układ słuchowy jest zadowo­
lony, że z powodzeniem podzielił słyszalny świat na części, które należą do
ważnych obiektów w świecie, mianowicie do rezonujących źródeł dźwięku,
takich ja k ludzie, zwierzęta i wydrążone przedmioty.
Kontynuując tę linię rozumowania, m ożem y zaobserwow ać, że bardziej
stabilne tony na skali odpowiadają niższym i na ogół głośniejszym alikwotom,
pochodzącym z jednego źródła dźwięku, i m ogą zostać zgrupowane z podsta­
wow ą częstotliwością tego źródła, tonem odniesienia. M niej stabilne dźwięki
odpow iadają w yższym i na ogół słabszym alikwotom, a chociaż m ogą pocho­
dzić z tego samego źródła co ton odniesienia, przypisanie je st mniej pewne.
Podobnie, tony rozdzielone wielkimi interwałam i z pew nością pochodzą od
jednego rezonatora, ale tony rozdzielone małymi interwałam i mogą z łatwo­
ścią być alikwotam i (a więc słabymi i niepewnymi) lub pochodzić ze źródła o
skom plikow anym kształcie i tworzywie, które nie wydaje miłych, wyraźnych
tonów, albo też w ogóle mogą nie pochodzić z jednego źródła. Być może wie­
loznaczność źródła małego interwalu daje układowi słuchowemu poczucie nie­
pokoju, które gdzieś w mózgu tłumaczone jest jako smutek. W iatrowe dzwon­
ki, dzwony kościelne, gwizdy lokomotyw, klaksony i pulsujące syreny policyj­
ne potrafią wywołać emocjonalną reakcję tylko dwom a harm onijnie powiąza­
nymi tonam i. Pamiętajmy, że tylko kilka skoków między dźw iękam i jest ser­
cem m elodii; cała reszta to wiele warstw ornamentów.
(3) Emocjonalne nawoływania. Darwin zauważył, że odgłosy wabienia wie­
lu ptaków i naczelnych składają się z odrębnych nut pozostających w harmo­
nicznej relacji do siebie. Spekulował, że mogły wyewoluować, ponieważ łatwo
je było powtórzyć raz za razem. (Gdyby żył o sto lat później, powiedziałby, że
cyfrowe reprezentacje są łatwiejsze do powtarzania niż analogowe). Sugero­
wał, niezbyt słusznie, że ludzka m uzyka wyrosła z godowych nawoływań na­
szych przodków. Ale jego propozycja m oże mieć sens, jeśli rozszerzy się ją na
w szystkie em ocjonalne nawoływania. Kwilenie, jęczenie, płacz, łkanie, war­
czenie, wabienie, śmiech, skamlenie, ujadanie i inne okrzyki m ają akustyczne
sygnatury. Być m oże m elodie wywołują silne uczucia, poniew aż ich szkielety
przypom inają digitalizowane szablony em ocjonalnych nawoływań naszego
gatunku. Kiedy ludzie próbują opisać słowami urywki muzyki, używają tych
em ocjonalnych nawoływań jako metafor. M uzycy soul m ieszają swój śpiew z

579
warczeniem, płaczem , jękam i i kwileniem, a pieśniarze śpiewający piosenki
m iłosne oraz country-and-westem używają zająknięć, załamań głosu, wahania
i innych emocjonalnych trików. Surogat uczuć jest powszechnym celem sztuki
i wypoczynku; przyczyny om ów ię w następnych częściach rozdziału.
(4) Wybór siedliska. Zwracam y uwagę na cechy widzialnego świata, które
sygnalizują bezpieczne, niebezpieczne łub zmienne siedliska, takie jak odległy
w idok, zieleń, zbierające się chm ury i zachody słońca (patrz rozdział szósty).
B yć może zwracamy także uwagę na cechy słyszalnego świata, które sygnali­
zują bezpieczne, niebezpieczne czy zmienne siedliska. Grzmot, wiatr, szumią­
ca woda, śpiew ptaków, warczenie, kroki, uderzenia serca i łam iące się gałązki
m ają emocjonalne efekty przypuszczalnie dlatego, że są to dźwięki wartych
uwagi zdarzeń. Być m oże niektóre obrane do czysta figury i rytm y stanowiące
sedno melodii są uproszczonym i szablonami wywołujących uczucia dźwię­
ków środowiskowych. W tak zwanym malarstwie dźwiękowym kompozytorzy
um yślnie próbują wywołać w melodii środowiskowe dźwięki, takie ja k grzmot
czy pieśni ptaków.
Być może czysty przykład grania na em ocjach m ożna znaleźć w ścieżce
dźwiękowej filmów. W iele film ów i programów telewizyjnych od początku do
końca dosłownie dyryguje uczuciami widza quasi-emocjonalnymi aranżacjami.
N ie mają prawdziwego rytmu czy melodii, ale potrafią przerzucać widza od
em ocji do emocji: wznoszenie się skal w niemych filmach, żałobne struny w
sentymentalnych scenach starych biało-czarnych filmów (źródło sarkastycznego
gestu ukłonu skrzypcam i, który znaczy: „Próbujesz m anipulow ać m oim
współczuciem ”), złow ieszczy dwunutowy motyw ze „Szczęk” , zawieszony
dźw ięk cymbałów i bicia bębna w serialu telewizyjnym „Mission Im possible”,
gorączkowa kakofonia podczas bójek i scen pościgu. N iejestjasne, czy tapseu-
dom uzyka destyluje kontury środowiskowych dźwięków, mowy, em ocjonal­
nych okrzyków czy jakąś ich kom binację, ale jest z pew nością skuteczna.
(5) Kontrola m otoryczna. Rytm jest uniwersalnym składnikiem muzyki i
w wielu stylach m uzycznych jest najważniejszym bądź jedynym składnikiem.
Ludzie tańczą, potakują, podskakują, kręcą się, kroczą, klaskają, pstrykają pal­
cam i do taktu i jest to silna wskazówka, że muzyka czerpie z system u kontroli
motorycznej. Pow tarzające się działania, takie jak chodzenie, bieg, rąbanie,
skrobanie i kopanie, m ają optym alny rytm (na ogół optym alny w zór rytmów
wewnątrz rytmów), któiy określa pozorny opór ciała oraz narzędzi czy po­
wierzchni, z którymi owo ciało pracuje. Dobrym przykładem je s t popychanie

580
dziecinnej huśtawki. Stały, rytmiczny wzór jest optymalnym sposobem odmie­
rzania tych ruchów i uzyskujemy um iarkowaną przyjem ność z możliwości za­
chowania taktu, co sportowcy nazywają „wchodzeniem w rytm ” lub „odczu­
ciem płynności” . M uzyka i taniec mogą być skoncentrowaną daw ką tych bodź­
ców przyjem ności. Kontrola mięśni obejm uje także sekw encje naprężania i
rozluźniania (na przykład przy skokach czy uderzeniach), działania wykony­
wane z pośpiechem , entuzjazmem lub znużeniem oraz w yprostowane lub po­
chylone postaw y ciała, które odbijają pewność siebie, poddanie się czy depre­
sję. W ielu psychologicznie nastawionych teoretyków muzyki, łącznie z Jac-
kendoffem, M anfredem Clynesem i Davidem Epsteinem, sądzi, że muzyka od­
twarza m otywacyjne i emocjonalne składniki ruchu.
(6) Coś innego. Coś, co tłumaczy, jak całość może być w iększa niż suma
jej części. Coś, co wyjaśnia, dlaczego patrzenie na slajd, który raz jest ostry, a
raz nieostry, czy wciąganie szafy w górę po schodach nie w yciąga duszy z
ludzkich ciał. M oże rezonans w mózgu między neuronam i wyładowującym i
się synchronicznie z falą dźwięku a naturalną oscylacją w obw odach emocji?
N ieużywany odpowiednik obszarów mowy z lewej półkuli w prawej? Jakiś
rodzaj łuku, zwarcie czy połączenie, które powstały przypadkow o jako skutek
uboczny sposobu, w jaki słuchowe, emocjonalne, językow e i m otoryczne ob­
wody są upakow ane w mózgu?
Ta analiza muzyki jest spekulacyjna, ale uzupełnia dyskusję o umysłowych
zdolnościach, jak ą przedstawiłem w pozostałych częściach tej książki. Wybra­
łem je jako tem at, poniew aż wykazują najwyraźniejsze oznaki, że są adapta­
cjami. Wybrałem muzykę, ponieważ wykazuje najwyraźniejsze oznaki, że ada­
ptacją niejest.

sje * ijc

„Faktem jest, że jestem zupełnie szczęśliwy w kinie, nawet na złym filmie.


Inni ludzie, jak czytałem, cenią godne pamięci m om enty ze swojego własnego
życia”. N arrator pow ieści Walkera P ercy’ego, The M oviegoer przynajmniej
przyznaje, że jest różnica. Stacje telewizyjne otrzym ują listy od widzów oper
m ydlanych z groźbam i śmierci pod adresem czarnych charakterów, radami dla
nieszczęśliwie zakochanych i ubrankami dla niemowląt. Zdarzało się, że mek­
sykańscy widzowie siekali w kinie ekran kulami rewolwerowymi. Aktorzy skarżą
się, że entuzjaści mylą ich z ich rolami; Leonard Nimoy napisał pamiętniki pod

581
tytułem IA m ;Vot Spock fNie jestem Spockiem], a potem poddał się. i napisał
inne, zatytułowane IA m Spock [Jestem Spockiem]. Takie anegdoty regularnie
pojaw iają się w prasie, na ogół żeby insynuować, iż ludzie to idioci, którzy nie
potrafią odróżnić fantazji od rzeczywistości. Podejrzewam, że ludzie nie do
końca tracą kontakt z rzeczyw istością, ale posuwają się do skrajności, żeby
wzmocnić przyjemność, jaką wszyscy czerpiemy z zatracenia się w fikcji. Skąd
się bierze ten motyw, znajdow any u wszystkich? .
Horacy napisał, że celem literatury jest bawić i uczyć, co w stulecia p óź­
niej powtórzył John Dryden, kiedy definiował sztukę jako „właściwy i żywy
w izerunek ludzkiej natury, przedstaw iający jej pasje i humory, i zm ianę fortu­
ny, której podlega; dla uciechy i uczenia ludzkości” . Pomocne jest oddzielenie
uciechy, być może produktu bezużytecznej technologii do naciskania naszych
guzików przyjemności, od uczenia, być może produktu poznawczej adaptacji.
Technologia fikcji daje symulację życia, do której publiczność może wkro­
czyć, w wygodzie swoich jaskiń, sof czy foteli teatralnych. Słowa wywołują
um ysłow e wizerunki,, które aktyw ują obszary mózgu rejestrujące świat, kiedy
go faktycznie postrzegamy. Inne technologie gwałcą założenia naszego aparatu
percepcji i oszukują nas iluzjami, częściowo powielającymi doświadczenie wi­
dzenia i słyszenia rzeczyw istych zdarzeń. Należą tu kostiumy, makijaż, sceno­
grafią, efekty dźwiękowe, kinem atografia i animacja. W niedalekiej przyszło­
ści być może dodamy do tej listy wirtualną rzeczywistość, a w nieco odleglej­
szej „czuciofilmy” z N ow ego wspaniałego świata.
Kiedy iluzja działa, pytanie: „Dlaczego ludzie lubią fikcję?”, w żaden spo­
sób nie jest tajemnicze. Jest identyczne z pytaniem: .Dlaczego ludzie lubią ży­
cie?” . Kiedy absorbuje nas książka czy film, widzimy zapierające dech krajobra­
zy, przyjaźnimy się z ważnymi ludźmi, zakochujemy się we wspaniałych mężczy­
znach i kobietach, ochraniamy ukochanych, osiągamy niemożliwe cele i pokonu­
jem y podłych wrogów. Niezły utarg za siedem dolarów i pięćdziesiąt centów !
Oczywiście, nie wszystkie historie kończą się szczęśliwie. D laczego m ie­
libyśm y płacić siedem dolarów i pięćdziesiąt centów za sym ulację życia, która
n as unieszczęśliwia? Czasam i, ja k w wypadku filmu artystycznego, chodzi o
zdobycie statusu przez kulturalne machismo. Znosimy ataki emocji, aby odróż­
nić się od beznadziejnych filistrów, którzy faktycznie chodzą do kina, żeby się
baw ić. Czasami jest to cena, jak ą płacimy, żeby zaspokoić dwa sprzeczne pra­
gnienia: historii ze szczęśliwym zakończeniem i historii z nie dającym się prze­
widzieć zakończeniem, co zachow uje iluzję rzeczywistego świata. M uszą ist­

582
nieć historie, w których m orderca dopada bohaterkę w piwnicy, bo inaczej ni­
gdy nie czulibyśmy napięcia i ulgi, kiedy udaje się jej uciec. Ekonom ista Ste-
ven Landsburg zw raca uwagę, że filmy mają częściej szczęśliwe zakończenie,
gdy żaden reżyser nie jest gotowy poświęcić ich popularności na rzecz więk­
szego dobra, takiego jak zw iększenie napięcia w kinie w ogóle.
Ale jak wytłum aczyć „wyciskacze łez” , skierowane do widzów, którzy
faktycznie lubią być wpędzani w rozpacz? Psycholog Paul R ozin łączy je z
innymi przykładami łagodnego masochizmu, jak palenie, jazda na diabelskim
młynie, jedzenie bardzo ostrych przypraw i siedzenie w saunie. Łagodny m a­
sochizm rozszerza skalę wyboru w życiu przez sprawdzanie w m ałych daw ­
kach, jak blisko m ożna podejść do krawędzi katastrofy bez spow odow ania jej.
Oczywiście, ta teoria byłaby bezwartościowa, gdyby oferow ała gładkie w yja­
śnienie każdego nie dającego się wytłumaczyć działania, byłaby zaś fałszywa,
gdyby przewidywała, że ludzie będą płacić za wbijanie im igieł pod paznokcie.
Idea jest jednak subtelniejsza. Łagodni masochiści muszą być pew ni, że nie
doznają żadnej poważnej szkody. M uszą sprawiać sobie ból czy strach w od­
mierzonych dawkach. I m uszą mieć możliwość kontrolowania i łagodzenia
szkód. Technologia w yciskacza łez wydaje się tu pasować. W idzow ie wiedzą
cały czas, że kiedy w yjdą z kina, znajdą swoich bliskich nietkniętych. B ohater­
ka umiera na powoli postępującą chorobę, a nie na zawał serca czy zadławienie
kawałkiem kiełbasy, możemy więc przygotować nasze emocje na tragedię. Musi­
my tylko zaakceptować abstrakcyjne założenie, że bohaterka um rze; nie m usi­
my oglądać nieprzyjem nych szczegółów. (Greta Garbo, Ali M acG raw i Debra
W inger wyglądały całkiem uroczo, umierając powoli na gruźlicę czy raka).
Widz musi się też identyfikować z najbliższymi krewnymi bohaterki, czuć empa­
tię z ich walką o uporanie się z sytuacją i mieć pewność, że życie potoczy się
dalej. W yciskacze łez sym ulują trium f nad tragedią.
Także śledzenie słabostek zwykłych wirtualnych ludzi w ich codziennym
życiu może przyciskać guzik przyjemności oznaczony hasłem „plotki” . Plotki
są ulubionym zajęciem we wszystkich ludzkich społecznościach, ponieważ wie­
dza jest siłą. W iedza, kto potrzebuje przysługi i kto może jej dostarczyć, komu
można ufać, a kto jest kłam cą, kto jest dostępny (lub wkrótce będzie dostępny),
a kto jest pod ochroną zazdrosnego m ałżonka czy rodziny - to wszystko daje
oczywiste korzyści strategiczne w grze życia. Jest to szczególnie prawdziwe,
kiedy informacja nie jest jeszcze szeroko znana i m ożna stać się pierwszym ,
który wykorzysta okazję - taki społeczny odpowiednik handlu akcjami napod-

583
staw ie nielegalnie posiadanych inform acji. W m ałych hordach, w których wy­
ew oluow ały nasze umysły, każdy znał każdego, wszystkie plotki były więc
użyteczne. Dzisiaj, kiedy podglądamy prywatne życie fikcyjnych postaci, prze­
żyw am y ten sam dreszczyk.
Literatura jednak nie tylko bawi, ale i uczy. Informatyk Jerry Hobbs próbo­
w ał zastosować odwrotną inżynierię do fikcji literackiej w eseju, który nazwał:
„C zy roboty kiedykolwiek będą m iały literaturę?” Doszedł do wniosku, że po­
w ieści funkcjonują ja k eksperymenty. A utor um ieszcza fikcyjnych bohaterów
w hipotetycznej sytuacji w pod innym i względami rzeczywistym świecie, w
którym obowiązują zwykłe fakty oraz prawa, i pozw ala czytelnikowi na bada­
n ie konsekwencji. M ożemy sobie wyobrazić, że w Dublinie mieszkał człowiek
o nazw isku Leopold Bloom, z osobowością, rodziną i zawodem, które przypi­
sał m u James Joyce, ale zaprotestowalibyśmy, gdybyśmy się nagle dowiedzie­
li, że brytyjskim m onarchą nie był w tym czasie król Edward, lecz królowa
Edw ina. Nawet w fantastyce naukowej proszą nas o zawieszenie wiary w kilka
praw fizyki, powiedzmy, żeby doprowadzić bohaterów do następnej galaktyki,
ale w ydarzenia m uszą się poza tym dziać zgodnie z prawom ocnym i przyczy­
nam i i skutkami. Surrealistyczne opowiadanie, ja k Przemiana Kafki, zaczyna
się od sprzecznego z faktami założenia - człow iek może się zamienić w owada
- i przedstaw ia konsekwencje tego w świecie, gdzie wszystko inne jest takie
sam o. B ohater zachowuje swoją ludzką świadom ość i śledzimy go, ja k się po­
rusza, a ludzie reagują na niego tak, ja k rzeczywiście reagowaliby na gigan­
tycznego owada. Tylko w fikcji dotyczącej logiki i rzeczywistości, jak Alicja w
krainie czarów, m ogą się zdarzaćdziw ne rzeczy.
Gdy fikcyjny świat ju ż je st ustanowiony, protagonista otrzymuje cel i ob­
serwujem y, ja k on lub ona zdąża do niego w obliczu przeciwieństw. Nie jest
przypadkiem , że ta standardowa definicja akcji jest identyczna z definicją inte­
ligencji, jaką proponow ałem w rozdziale drugim. Postacie w fikcyjnym świe­
cie robią dokładnie to, na co pozw ala nasza inteligencja w rzeczywistym świe­
cie. Obserwujemy, co się im zdarza, i notujem y w pamięci wyniki strategii i
ta k ty k ja k ic h używ ają w dążeniu do celów.
Jakie są to cele? D arwinista powiedziałby, że w ostatecznym rachunku są
tylko dwa: przetrwać i rozmnożyć się. I są to dokładnie te cele, które powodują
ludzkim i organizmami w fikcji. W iększość z trzydziestu sześciu wątków akcji
w katalogu G eorgesa Poltiego jest zdefiniowana przez miłość, seks lub zagro­
żenie bezpieczeństwa bohatera albo jego krewnych (na przykład: „Nieuzasad­

58 4
nioną zazdrość”,„Z em sta za krew nych na krewnym m ordercy” i „O dkrycie
hańby kogoś bliskiego”). Różnicę m iędzy fikcją dla dzieci a fikcją dla doro­
słych podsum owuje się pow szechnie dwoma słowami: seks i przem oc. Hołd
Woody Allena dla rosyjskiej literatury nosił tytuł M iłość i śmierć. Pauline Keal
zaczerpnęła tytuł do jednej ze swoich książek o krytyce film owej z w łoskiego
plakatu, który jej zdaniem zawierał „najkrótsze możliwe stwierdzenie podsta­
wowej atrakcyjności film ów ’’: K iss Kiss Bang Bang.
Seks i przemoc nie są wyłącznie obsesją kioskowej literatury i szmiry tele­
wizyjnej. Ekspert językow y R ichard Lederer i programista kom puterow y M i-
chael Gilleland prezentują następujące nagłówki wieczornych gazet:

SZOFER Z CHICAGO DUSI CÓRKĘ SZEFA


POTEM JĄ ĆWIARTUJE I WPYCHA DO PIECA

SKANDAL NIEŚLUBNEJ CÓRKI


ŻONY LEKARZA I LOKALNEGO PASTORA

NASTOLATKI POPEŁNIAJĄ PODWÓJNE SAMOBÓJSTWO


RODZINY PRZYSIĘGAJĄ KONIEC WENDETTY

STUDENT PRZYZNAJE SIĘ DO ZAMORDOWANIA SIEKIERĄ


LIC H W IA R K II JEJ ASYSTENTKI

WŁAŚCICIEL WARSZTATU SAMOCHODOWEGO PRZEŚLADUJE ZAMOŻNEGO


BIZNESMENA, A POTEM ZABIJA GO W JEGO BASENIE

SZALONA KOBIETA, OD DAWNA UWIĘZIONA NA PODDASZU, PODPALA DOM,


A POTEM POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO

BYŁA NAUCZYCIELKA, ZDEMASKOWANA JAKO PROSTYTUTKA,


ZAMKNIĘTA W ZAKŁADZIE DLA UMYSŁOWO CHORYCH

KSIĄŻĘ UWOLNIONY OD WINY ZA ZABICIE MATKI W ZEMŚCIE


ZA ZABICIE OJCA

Brzmi znajomo ? Proszę zajrzeć do przypisów.


Fikcja jest szczególnie interesująca, kiedy przeszkodami do celu bohatera
są inni ludzie dążący do sprzecznych celów. Życie jest jak szachy, a wątki są jak
książki o słynnych rozgry wkach szachowych, studiowane przez poważnych gra­
czy, żeby się przygotować, gdyby kiedykolw iek znaleźli się w podobnych opa­

585
łach. Te książki są przydatne, ponieważ szachy są kom binatpi^^nę; na każdym,
etapie jest zbyt wiele możliwych sekwencji posunięć i kontrposunięć, by wszyst­
kie m ożna było odegrać w umyśle. Ogólne strategie, jak „wcześnie wyprowadź
królową”, są zbyt niewyraźne, by były pożyteczne przy bilionach możliwości, na
które pozwalają reguły gry. Dobrym treningiem jest zbudowanie w pamięci ka­
talogu dziesiątko w tysięcy gier oraz posunięć, które pozwoliły dobrym graczom
poradzić sobie z nimi. Jest to wnioskowanie z analizy przypadków.
Życie ma jeszcze więcej posunięć niż szachy. Ludzie są zawsze do pewne­
go stopnia we wzajemnym konflikcie, a ich posunięcia i kontrposunięcia mno­
żą się do niewyobrażalnie ogromnego zbioru interakcji. Partnerzy, jak więźnio­
wie w hipotetycznym dylemacie, mogą albo współpracować, albo zdradzić, w
tym ruchu lub w następnych. Rodzice, potom stw o i rodzeństwo ze względu na
sw oje genetyczne pokrewieństwo mają zarówno wspólne, jak i sprzeczne inte­
resy, każdy zaś uczynek, który jedna strona kieruje wobec drugiej, może być
bezinteresowny, egoistyczny lub stanowić połączenie obu. Kiedy chłopiec spo­
tyka dziewczynę, oboje mogą widzieć w tym drugim współmałżonka, przed­
m iot przelotnego romansu albo ani jedno, ani drugie. M ałżonkowie mogą być
wierni lub niewierni. Przyjaciele mogą być fałszywi. Sprzym ierzeńcy mogą
przyjąć na siebie sprawiedliwą część ryzyka lub mogą zdradzić, kiedy szale
fortuny przechylają się na ich korzyść. Obcy m ogą być konkurentami albo bez­
pośrednim i wrogami. Te gry przenoszą się do wyższego wymiaru przez możli­
w ość oszukiwania, dzięki czemu słowa i czyny mogą być prawdziwe lub fał­
szywe, oraz z powodu możliwości samooszuki wania, w wyniku którego szcze­
re słowa i czyny mogą być prawdziwe lub fałszywe. To wszystko rozszerza się
n a jeszcze wyższy poziom przez rundy paradoksalnych taktyk i kontrtaktyk, w
których człow iek dobrowolnie rezygnuje ze zw ykłych celów - kontroli, rozu­
m u i wiedzy - aby wydać się niegroźnym , godnym zaufania lub zbyt niebez­
piecznym , by rzucać mu wyzwanie.
Intrygi ludzi będących w konflikcie m ogą się m nożyć na tak wiele sposo­
bów, że nikt nie jest w stanie rozegrać w wyobraźni konsekwencji wszystkich
możliwych działań. Fikcyjna narracja dostarcza nam mentalnego katalogu śmier­
telnych zagadek, przed jakim i możemy któregoś dnia stanąć, i rezultatów stra­
tegii, jakie moglibyśmy zastosować. Jakie są m ożliwości wyboru, gdybym po­
dejrzewał, że mój wuj zabił mi ojca, zajął jego stanowisko i poślubił moją mat­
kę? Jeśli mój niefortunny starszy brat nie cieszy się najm niejszym szacunkiem
w rodzinie, to czy jest to okoliczność, która m ogłaby go skłonić do zdradzenia

586
m nie? Co najgorszego mogłoby się przytrafić, gdyby uwiodła m nieidientka
podczas weekendu, kiedy moja żona i córka są poza miastem? Co najgorszego
mogłoby się zdarzyć, gdybym miał romans, żeby dodać smaku nudnemu życiu
żony wiejskiego lekarza? Jak mogę dziś uniknąć samobójczej konfrontacji z
najeźdźcami, którzy chcą mojej ziemi, nie wychodząc na tchórza i nie tracąc
ziem i jutro? Odpowiedzi m ożna znaleźć w każdej księgami łub wypożyczalni
wideo. Banał, że życie imituje sztukę, jest prawdziwy, ponieważ funkcją pewnych
dziedzin sztuki jest to, by ją życie im itowało.

***
Czy można powiedzieć cokolw iek o psychologii dobrej sztuki? Załóżmy,
że przez przypadek elektrokardiogram i rysunek Hokusai góry Fudżi zawierają
tę samą postrzępioną linię. Obie linie coś reprezentują, ale jedyna część ełek-
trokardiogramu, która się liczy, to pozycja każdego punktu, przez który prze­
chodzi linia. Jej kolor, grubość, rozmiary oraz kolor papieru są nieistotne. Gdy­
by zostały zamienione, diagram pozostałby taki sam. Ale na rysunku Hokusai
żadnej cechy nie m ożna zignorować czy zmienić; każdą m ógł świadomie stwo­
rzyć artysta. Filozof Nelson Goodm an, badając różnice między sztuką a inny­
mi symbolami, nazwał tę własność sztuki „wypełnialnością” .
Dobry artysta korzysta z wypełnialności i wykorzystuje każdy aspekt m e­
dium. M oże to robić. M a już posłuch publiczności i praca, nie pełniąc żadnej
praktycznej funkcji, nie musi spełniać żadnych wymagań m echanicznych spe­
cyfikacji; każda część jest do dowolnego użytku. Heathcliff musi okazać gdzieś
swoją pasję i wściekłość; dlaczego nie na burzliwych, groźnych wrzosowiskach
Yorkshire? Scena musi być nam alow ana pędzlem; dlaczego nie użyć zgrzyta­
jących zawirowań, aby spotęgować wrażenie rozgwieżdżonej nocy, albo na­
m alow ać zieloną plam kę na twarzy, żeby plam iste odbicie określało nastrój
sielskiej sceny? Piosenka potrzebuje melodii i słów; w piosence C ole’aP ortera
„E v’ry Time We Say Goodbye”, m elodia śpiewana jest na przem ian w tona­
cjach dur i moll, a słowa brzmią:
W hen you ’re here, there ’s such cm air o f spring cibout it.
I can hecir a lark somewhere begin to sing about it.
There’s no love songfiner,
B uthow strange the changefrom m ajor to minor,
E v ’ry time we say goodbye.

587
Piosenka m ówi o przejściu od radości do sm utku przy rozstaniu z ukocha­
ną; m elodia przechodzi z radosnej w smutną; słowa mówią, że nastrój zmienia
się z radosnego w smutny przy użyciu metafory m elodii, która zmienia się z
radosnej w smutną. Starając się tak ukształtować strum ień dźwięku, by przy­
w ołał wrażenie zmiany, nie zmarnowano niczego.
Zręczne użycie wypełnialności im ponuje nam nie tylko wywoływaniem
przyjemnych uczuć wieloma kanałami równocześnie. Niektóre części są począt­
kowo nieprawidłowe, rozwiązując zaś tę anomalię, sami odkrywam y sprytne
sposoby, jakie artysta wykorzystał, nadając kształt różnym częściom medium,
ta k aby wykonywały tę samą rzecz w tym samym czasie. Dlaczego, pytamy,
nagle pojawił się wyjący wiatr? Dlaczego dama ma na policzku zieloną plamkę?
Dlaczego miłosna piosenka mówi o m uzycznych tonacjach? Rozwiązując zagad­
kę, publiczność zwraca uwagę na zwykle niepozorne części medium, co wzmac­
nia pożądany efekt. To zrozumienie pochodzi z tourde force Arthura Koestłera na
tem at twórczości, The A ct o f Creation, i leży u podstaw jego pomysłowej analizy
innej wielkiej zagadki ludzkiej psychologii, m ianowicie humoru.

Co jest takie śm ieszne


Arthur Koestler tak przedstawia problem hum oru:

Jaką wartość dla przetrwania mają m im ow olne, rów noczesne skurcze piętnastu
mięśni twarzy, zw iązane z pew nym i dźw iękam i, których często nie można powstrzy­
mać? Śm iech je st odruchem , lecz unikatowym , poniew aż nie służy żadnem u widome­
mu biologicznemu celowi; można go nazwać odruchem luksusowym. Jego jedyną funkcją
użytkową, ja k wiadomo, je st dostarczenie czasow ej ulgi od codziennego napięcia. Na
poziomie ewolucyjnym, gdzie powstaje śmiech, do pozbawionego humoru wszechświata,
rządzonego przez prawa termodynamiki i przetrwania najlepiej dostosowanych, wydaje
się w kradać elem ent frywolności.
Ten paradoks można przedstawić w inny sposób. U kład, w którym ostre światło
św iecące w oko pow oduje zwężenie się źrenicy czy szpilka wetknięta w stopę powodu­
je jej natychm iastow e wycofanie, wydaje nam się rozsądny - poniew aż zarówno „bo­
dziec”, jak i ,.reakcja” są na tym sam ym poziom ie fizjologicznym . A le żeby skompliko­
wana działalność umysłowa, jak czytanie strony napisanej przez Thurbera, miała powo­
dow ać specyficzną reakcję m otoryczną na poziom ie odruchu, je st dziw acznym zjawi­
skiem, które od starożytności stanowiło zagadkę dla filozofów.

Zestawmy wątki z analizy Koestłera z bardziej współczesnymi ideami psy­


chologii ewolucyjnej oraz z aktualnymi badaniami nad humorem i śmiechem.

588
Śmiech, jak zauważył Koestler, jest m im ow olnym czynieniem hałasu. Jak
wie każdy nauczyciel, odciąga uw agę od m ówiącego i utrudnia kontynuację
wykładu. I jest zaraźliwy. Psycholog R obert Provine, który udokum entował
etologię śmiechu, stwierdził, że ludzie śm ieją się trzydzieści razy częściej, kie­
dy są w towarzystwie innych ludzi, niż kiedy są sami. Także kiedy śmieją się w
sam otności, często wyobrażają sobie, że są z innymi: czytają słowa innych,
słyszą ich głosy przez radio lub oglądają ich w telewizji. Ludzie śmieją się,
kiedy słyszą śmiech; to dlatego telewizyjne kom edie używają nagranego śm ie­
chu, żeby skompensować brak żywej publiczności.
To wszystko sugeruje dwie rzeczy. Po pierw sze, śmiech je st głośny nie
dlatego, że wyzwala powstrzymywaną psychiczną energię, ale po to, by inni go
usłyszeli; jest formą komunikacji. Po drugie, je st mimowolny z tej samej przy­
czyny, z której inne demonstracje uczuć są mimowolne (rozdział szósty). Mózg
rozsiewa uczciwą, nie dającą się sfałszować, kosztowną reklamę swojego stanu
umysłowego przez odebranie kontroli systemowi komputacyjnemu, który leży u
podstaw dobrowolnych działań, i przekazanie jej niskiego szczebla zarządcom
fizycznej maszynerii organizmu. Podobnie ja k w pokazach gniewu, sympatii,
wstydu i lęku, mózg dokłada pew nego wysiłku, aby przekonać publiczność, że
jeg o stan wewnętrzny jest głęboko odczuwany, a nie udawany.
Śm iech wydaje się mieć odpowiedniki u innych gatunków naczelnych.
Etolog Irenaus Eibl-Eibesfeldt słyszy rytm iczne dźwięki śmiechu w napastli­
wych nawoływaniach małp, które zbierają się, żeby zagrozić wrogowi czy
zaatakować go. Szympansy wydają inny dźwięk, który specjaliści opisują jako
śmiech. Jest to rodzaj ciężkiego sapania, wydawanego zarówno na wdechu, jak
i wydechu, i brzmi bardziej jak piłow anie drewna niż wydechowe ha, ha, ha
ludzkiego śmiechu. (Mogą również istnieć inne rodzaje szympansiego śmie­
chu). Szympansy „śmieją się”, kiedy się wzajem nie łaskoczą, dokładnie tak jak
dzieci. Łaskotanie polega na dotykaniu wrażliw ych części ciała podczas uda­
wanego ataku. Wiele naczelnych i dzieci we wszystkich społeczeństwach an­
gażuje się w zabawy w bijatyki jako ćw iczenie walki. Zabawowe bójki stano­
w ią dylem at dla walczących: bójka pow inna być wystarczająco realistyczna,
aby służyć jako próba ofensywy i defensywy, ale każda strona chce, żeby ta
druga wiedziała, iż atak jest udawany, by w alka nie nasiliła się i nie spowodo­
w ała prawdziwych uszkodzeń. Śm iech szym pansów i zabawowe grymasy in­
nych naczelnych wyewoluowały jako sygnał, że agresja jest, jak byśmy to po­
wiedzieli, na żarty. M am y więc dwóch kandydatów na prekursorów śmiechu:

589
sygnał kolektywnej agresji i sygnał udawanej agresji. Nic wykluczają sie w za­
jem n ie i oba m ogą rzucić pew ne światło na humor u ludzi.
Hum or jest często rodzajem agresji. Niemiło być obiektem śm iechu i od­
czuw a się to jak o atak. Kom edia polega często na farsie i obelgach, a w mniej
wyrafinowanych środowiskach, w tym w społecznościach łowiecko-zbierac-
kich, w jakich wyewoluowaliśmy, humor nierzadko bywa otw arcie sadystycz­
ny. Dzieci często śm ieją się histerycznie, kiedy inne dzieci zranią się albo
spotka je jakieś nieszczęście. Literatura na temat łowców -zbieraczy informuje
o podobnym typie humoru. Gdy antropolog Raymond Hames żył z plemieniem
Y e’Kwana w lasach Am azonki, uderzył kiedyś głową w poprzeczną belkę u
w ejścia do chaty i upadł na ziemię, obficie krwawiąc i skręcając się z bólu.
W idzow ie pokładali się ze śmiechu. Nie jesteśmy tak bardzo różni. W Anglii
egzekucje były okazją do wycieczek dla całej rodziny i śmiechu ze skazanego,
kiedy prow adzono go na szubienicę i wieszano. W książce R ok 1984 Orwell
przedstaw ia w dzienniku W instona Smitha satyrę na popularną rozrywkę, nie­
przyjem nie podobną do typowego wieczoru w dzisiejszych kinach:

W czoraj w ieczorem byłem w kinie. Same kroniki w ojenne. Jedna znakom ita, po­
kazyw ała bom bardow anie statku z uchodźcami gdzieś na M orzu Śródziem nym . W i­
downię ubawiły najbardziej ujęcia olbrzymiego tłuściocha uciekającego w pław przed
helikopterem , najpierw pokazano go, jak pluszcze się w w odzie niczym m orśw in, po­
tem przez celow niki helikoptera, a potem podziurawionego ja k sito, w oda w okół niego
zaczerw ieniła się i nagle zaczął iść na dno, jakby przez te dziury w oda w lew ała mu się
do środka, w idow nia w yła ze śmiechu, kiedy tonął, potem pokazano łódź ratunkow ą z
dziećmi, nad którą zaw isł helikopter, na dziobie siedziała kobieta w średnim wieku,
chyba żydów ka, trzym ając w ramionach chłopczyka, m oże trzyletniego, w ył z przera­
żenia i chow ał jej głow ę m iędzy piersi, jakby chciał się w nich skryć niczym zw ierzę w
norze, a ona, ta kobieta, tuliła go i uspokajała, choć sam a była zielona ze strachu, cały
czas zasłaniając go rękom a, jakby mogła ochronić go przed kulam i, potem helikopter
zrzucił na nich 20 kilow ą bom bę niesamowity błysk i łódź rozpadła się w drzazgi, po­
tem było świetne ujęcie dziecięcej rączki wylatującej w górę hen hen w górę, helikopter
z kam erą na dziobie m usiał to filmować, z rzędów dla partyjnych posypały się rzęsiste
oklaski (,..)3

Z trudem to czytam , z drugiej jednak strony nie pam iętam , bym kiedykol­
w iek tak się śmiał w kinie, jak kiedy Indiana Jones wyciągnął rew olw er i za­
strzelił szczerzącego zęby, wywijającego szablą Egipcjanina.

3 George Orwell, Rok 1984, przeł. T. Mirkowicz, PIW, Warszawa 1988, s. 10

590
Horror J a k i wywołuje Orwell patetycznym opisem przerażenia ofiary, po:-
kazuje, że samo okrucieństwo nie wyzwała hum oru. Przedmiot dowcipu musi
być postrzegany jako ktoś, kto ma jakieś niezasłużone pretensje do godności i
szacunku, a humorystyczny incydent musi go ściągnąć w dół o kilka szczebli.
H um or jest wrogiem pompy i formalności, szczególnie jeśli pom pa i formalno­
ści podpierają autorytet przeciwnika czy kogoś stojącego wyżej w hierarchii
społecznej. Najbardziej wdzięcznymi obiektami do w yśm iew ania są nauczy­
ciele, kaznodzieje, królowie, politycy, oficerowie i inne osoby n a świeczniku.
(Także schadenfreudeYe’Y>.'wa.n&staje się bardziej zrozum iałe, kiedy dow ia­
dujem y się, że są oni ludźm i o bardzo niskim w zroście, a H am es to olbrzy­
mi A m erykanin). P raw dopodobnie najśm ieszniejszą rzeczą, ja k ą widziałem
w życiu, była parada wojskowa w Cali w Kolumbii. N a czele szedł oficer,
stąpając dumnie, a przed nim obdartus nie starszy niż siedem czy osiem lat,
stąpający jeszcze dum niej, z nosem do góry i wspaniale m achający ramiona­
mi. Oficer próbował uderzyć urwisa, nie łam iąc szyku, ale chłopcu zawsze
udaw ało się przeskoczyć o kilka kroków do przodu i pozostać poza jego zasię­
giem.
Upadek godności leży także u podstaw uniwersalnej atrakcyjności seksu­
alnego i skatologicznego humoru. W iększość dow cipów świata przypomina
bardziej „Animal House”4 niż Algonąuin Round Table5. Kiedy Chagnon roz­
począł zbieranie danych genealogicznych wśród Yanomamó, m usiał obejść ich
tabu związane z wymienianiem imion wybitnych ludzi (trochę podobne do tego,
co czujemy w związku z formami Sir i Wasza Wysokość). Chagnon prosił swo­
ich rozm ów ców o wyszeptanie nazwiska danej osoby i jej krewnych na ucho i
niezdarnie je powtarzał, żeby się upewnić, czy dobrze usłyszał. Kiedy nazwa­
ny człowiek groźnie na niego patrzył, a widzowie chichotali, Chagnon był pewny,
że popraw nie zanotował imię. Po m iesiącach pracy zestawił dopracowaną ge­
nealogię i podczas wizyty w sąsiedniej wsi chciał się popisać, rzucając nonsza­
lancko im ię żony wodza.

Zapanowała martwa cisza, a potem cała wieś rozbrzmiała niekontrolowanym śmie­


chem, z dławieniem się, chwytaniem powietrza i wyciem. Wygląda na to, że sądziłem, iż

4 Amerykański film o grupie studentów z bardzo niewybrednym humorem - przyp. tłum.


5 Nieformalna grupa amerykańskich literatów, którzy spotykali się codziennie przy dużym okrą­
głym stole w hotelu Algorsquine w Nowym Jorku w latach dwudziestych i trzydziestych - przyp.
tłum.

591
wódz Bisaasi-teri był żonaty z kobietą o imieniu „włochata pochw a” . Okazało się rów ­
nież, że nazyw ałem w odza „długi kutas”, jego brata „gówno orła” , jednego z jeg o sy­
nów „dupa”, a córkę „cuchnący oddech” . Krew uderzyła mi do głowy, kiedy zdałem
sobie sprawę z tego, że po pięciu miesiącach w ytężonych genealogicznych wysiłków
m am do pokazania w yłącznie nonsens.

Oczywiście my nigdy nie śmialibyśmy się z czegoś tak infantylnego. Nasz


hum or jest „słony” , „przyziem ny”, „sprośny”, „pikantny”, rubaszny” lub „ra-
belaisowski” . Seks i wydalanie przypominają, jak marne są pretensje kogokol­
wiek do posiadania godności przez okrągłą dobę. To tak zwane racjonalne zwie­
rzę ma rozpaczliwy pociąg do łączenia się w pary, skręcania się i jęków. I jak to
napisał Isak Dinesen: „Czym jest człowiek, jeśli się nad tym zastanowić, jak
nie starannie zestawioną, pom ysłową maszyną do zamiany - z nieskończoną
zręcznością - czerwonego wina z Sziraz w urynę?”
Ale, co bardzo dziwne, hum or jest także cenioną taktyką retoryki i intelek­
tualnej dyskusji. D owcip może być groźnym rapierem w rękach sprawnego
polemisty. Popularność i skuteczność Ronalda Reagana jako prezydenta wiele
zawdzięczały jego umiejętności zdławienia jednym zdaniem debaty i krytycy­
zm u, przynajm niej na chwilę; na przykład, odparowując pytania o prawo do
aborcji, powiedział: „W idzę, że wszyscy zwolennicy aborcji ju ż się urodzili”.
Filozofow ie uw ielbiają prawdziwą historię teoretyka, który na naukowej kon­
ferencji oznajmił, że podczas gdy niektóre języki używają podwójnej negacji
do przekazania potw ierdzenia, żaden język nie używa podwójnego potw ier­
dzenia dla przekazania negacji. Filozof stojący z tyłu sali wykrzyknął z zaśpie­
wem: „Taak, taak” . Chociaż może być prawdą, że - jak pisał Voltaire - „dow­
cipne powiedzenie niczego nie dowodzi” , sam Vołtaire słynął z tego, że nie
w ahał się ich używać. Doskonały dowcip może dać mówcy natychmiastowe
zwycięstwo, zasłużone czy niezasłużone, i pozostawić jąkających się oponen­
tów. Często mamy wrażenie, że mądry aforyzm ujmuje prawdę, na której obro­
nę potrzeba by wielu stron.

^ H4 Hs

I tak dochodzimy do próby Koestlera zastosowania odwrotnej inżynierii


do humoru. Koestler wcześnie doceniał nauki poznawcze w czasach, kiedy
rządził behawioryzm, i zwracał uwagę na umysłowy katalog system ów reguł,
sposobów interpretacji, myślenia czy ram odniesienia. Humor, powiedział, za-

592
czy na się od ciągu myśli w jednej ramie odniesienia, która zderza się z anomalią:
zdarzeniem czy stwierdzeniem, które nie ma żadnego sensu w kontekście, który je
poprzedzał. Anomalię można rozwiązać przez przejście do innej ramy odniesie­
nia, w której zdarzenie ma sens. A wewnątrz tej ramy c;.yjaś godność zostaje
urażona. Tę zmianę nazywa „bisocjacją” . Przykłady hum oru, które podawał,
nie zestarzały się najlepiej, zilustruję więc teorię kilkoma innym i przykładami,
które m nie bawią, i wytłum aczę je kosztem zabicia dowcipu.
Lady A stor pow iedziała do W instona Churchilla: „Gdyby był pan moim
mężem, wsypałabym trucizny do pana herbaty” . Ten odparł: „G dyby była pani
moją żoną, wypiłbym ją ” . Odpowiedź jest anomalią w ramach odniesienia mor­
derstwa, ponieważ ludzie opierają się swoim mordercom. A nom alia jest roz­
wiązana przez zm ianę ramy odniesienia w samobójstwo, w którym śmierć jest
pożądana jako ucieczka od nieszczęścia. W tej ram ie odniesienia Lady Astor
jest przyczyną m ałżeńskiego nieszczęścia, co jest haniebną rolą.
Alpinista zsuwa się ze ściany i wisi na linie nad głęboką na ponad trzysta
metrów przepaścią. W strachu i rozpaczy patrzy w niebo i krzyczy: „Czy jest
tam ktoś na górze, kto by mi mógł pomóc?” . Z góry odzywa się grzmiący głos:
„Zostaniesz uratowany, jeśli okażesz swoją wiarę puszczając lin ę”. Alpinista
patrzy w dół, potem w górę i krzyczy: „Jest tam ktoś inny, kto może mi po­
m óc?”. Odpowiedź jest niewłaściwa w ramach odniesienia religijnych opowie­
ści, w których Bóg zezwala na cuda w zamian za okazanie wiary, a ludzie są za
to wdzięczni. Anomalię rozwiązuje przejście do ramy odniesienia codziennego
życia, w którym ludzie m ają zdrowy respekt wobec praw fizyki i są sceptyczni
wobec każdego, kto twierdzi, że im się potrafi przeciwstawić. W tej ramie od­
niesienia Bóg (i pośrednio jego propagandyści w religijnym establishm encie)
może być hochsztaplerem - chociaż jeśli niejest, zdrowy rozsądek tego czło­
wieka jest jego zgubą.
Trzy składniki hum oru wymienione przez Koestłera - niezgodność, za­
miana i poniżenie - zostały zweryfikowane w wielu eksperym entach szukają­
cych tego, co sprawia, że dowcip jest śmieszny. Humor farsowy polega na zde­
rzeniu się psychologicznej ramy odniesienia, w której człowiek jest siedliskiem
przekonań i pragnień, z fizyczną, w której człowiek jest kawałkiem materii po­
słusznej prawom fizyki. Hum or skatologiczny polega na zderzeniu się psycho­
logicznej ramy odniesienia z fizjologiczną, w której człowiek jest producentem
obrzydliwych substancji. Także humor seksualny polega na zderzeniu psycho­
logicznej ram y odniesienia z biologiczną; tym razem człow iek je st ssakiem z

593
wszystkim i instynktami i narządami niezbędnymi do wewnętrznego zapłod­
nienia. Słowny humor polega na zderzeniu dwóch znaczeń jednego słowa, przy
czym to drugie jest nieoczekiwane, rozsądne i obraźliwe.

#**
Reszta teorii Koestlera ucierpiała z powodu dwóch przestarzałych idei:
hydraulicznego modelu umysłu, w edług którego rośnie psychiczna presja i p o ­
trzebny jest wentyl bezpieczeństwa, oraz popędu do agresji, która jest źródłem
tej presji. Aby uzupełnić odpow iedź na pytanie: „Po co, jeśli w ogóle po coś,
je s t hum or?”, potrzebujem y trzech nowych idei.
Po pierwsze, godność, autorytet i inne balony przekłuwane przez hum or są
częścią składanki dominacji i statusu, omówionej w rozdziale siódmym. D om i­
n acja i status dają korzyści tym, którzy je posiadają, kosztem tych, którzy ich
nie posiadają, a więc prostacy zaw sze m ają motyw do rzucenia w yzwania lu­
dziom na świeczniku. U ludzi dom inacja nie jest tylko odniesieniem zw ycię­
stw a w walce, ale m glistą aurą, na którą zarabia się efektywnością w każdej z
dziedzin, w której ludzie w chodzą ze sobą w kontakt: dzielności, doświadcze­
nia, inteligencji, sprawności, m ądrości, dyplomacji, sojuszy, urody lub bogac­
tw a. W iele z tych pretensji do autorytetu zależy od innych ludzi i zniknęłoby,
gdyby ludzie zmienili swoją ocenę sił i słabości, których sum a składa się na
w artość człowieka. H um or m oże więc być bronią przeciwko dominacji. W yzy­
w ający zwraca uwagę na jedną z niezbyt podniosłych własności, którą obar­
czony jest każdy śm iertelnik, niezależnie od tego, jak jest wzniosły i potężny.
Po drugie, jednostka m oże narzucić dominację innej jednostce, jest jednak
bezradna wobec zjednoczonego tłumu. Człowiek z jedną kulą w rewolwerze
m oże trzymać tuzin zakładników, jeśli nie mają sposobu zasygnalizowania m o­
m entu, w którym mogliby go obezwładnić. Żaden rząd nie m a mocy kontrolo­
w ania całej populacji, kiedy więc zdarzenia zachodzą szybko i ludzie rów no­
cześnie tracą zaufanie do autorytetu reżimu, m ogą go obalić. To może być dy­
nam ika, która wprow adziła śm iech - ten mimowolny, niszczący i zaraźliwy
sygnał - w służbę humoru. Kiedy rozrzucone chichoty pęcznieją w chór niepo­
wstrzym anej wesołości, ja k nuklearna reakcja łańcuchowa, ludzie przyznają,
że zauważyli tę sam ą słabość w w ysoko postawionym obiekcie. Sam otny ob­
rażający ryzykowałby odw et obiektu, ale ich tłum, niedwuznacznie w zm owie
w rozpoznawaniu słabostek obiektu, jest bezpieczny. Bajka H ansa Christiana

594
Andersena o nowych szatach cesarza jest elegancką przypowieścią o w ykroto­
wej roli kolektywnego hum oru. Oczywiście, w codziennym życiu nie musimy
obalać, tyranów czy poniżać królów, ale musimy podważać pretensje niezliczo­
nych blagierów, zawadiaków, brutali, chwalipiętów, cnotnisiów, świętoszków,
cwaniaków, besserwisserów i primadonn.
Po trzecie, mózg odruchowo interpretuje słowa i gesty innych ludzi, za
wszelką cenę starając się uczynić je sensownymi i prawdziwymi. Jeśli słowa są
fragmentaryczne i niespójne, m ózg miłosiernie wypełnia brakujące przesłanki
lub przechodzi do nowej ramy odniesienia, w której mają sens. Bez tego sam
język byłby niemożliwy. Myśli kryjące się za najprostszym nawet zdaniem są
takim labiryntem, że gdybyśmy kiedykolwiek w pełni je wyrazili, m owa brzmia­
łaby jak zagmatwany słowotok prawnego dokumentu. Powiedzm y, że mówię:
„Jane usłyszała sygnał sam ochodu z lodami. Pobiegła do skarbonki na toaletce i
zaczęła nią potrząsać. W reszcie wypadło trochę pieniędzy” . Chociaż nie powie­
działem tego, wiesz, że Jane jest dzieckiem (a nie osiemdziesięcioletnią kobietą),
że potrząsała skarbonką (a nie toaletką), że monety (a nie banknoty) wypadły ze
skarbonki oraz że chciała pieniędzy, żeby kupić lody (a nie zjeść pieniądze,
zainwestować je albo przekupić kierowcę, żeby wyłączył sygnał).
Dowcipniś manipuluje tą umysłową maszynerią, żeby zm usić publiczność
do zastanowienia się nad propozycją - tą, która rozwiązuje niezgodność -
wbrew jej woli. Ludzie doceniają prawdę dyskredytującego stwierdzenia, po­
nieważ nie zostało ono przedstaw ione jako propaganda, którą m ogliby odrzu­
cić, ale było wnioskiem, do którego doszli sami. Stwierdzenie m usi mieć przy­
najmniej niejaką podstawę, bo inaczej publiczność nie w ydedukow ałaby go z
innych faktów i nie pojęłaby dowcipu. To wyjaśnia poczucie, że dowcipna uwaga
m oże ujmować prawdę, która jest zby t złożona, by ją w yartykułow ać, i że jest
skuteczną bronią zm uszającą ludzi, przynajmniej na chwilę, do zgodzenia się z
czymś, czemu inaczej by zaprzeczyli. Dowcipna uwaga Reagana, że adwokaci
prawa do aborcji ju ż się urodzili, jest tak banalną prawdą - każdy się urodził -
że w pierwszej chwili je st niezrozumiała. M a jednak sens przy założeniu, że
istnieją dwie kategorie jednostek, narodzeni i nie narodzeni. To jest ram a od­
niesienia, w jakiej oponenci aborcji chcą formułować sprawę, i każdy, kto ro­
zumie dowcip, przyznaje im plicite, że taka rama jest możliwa. A w ewnątrz tej
ramy odniesienia adw okat praw a do aborcji posiada przyw ilej, ale chce go od­
mówić innym, a więc je st hipokrytą. Argument niekoniecznie je st spójny, ale
replika wymagałaby znacznie więcej słów niż tuzin, który wystarczył Reaga­

595
now i. „W yższą” formą dowcipu są przypadki, w których poznawcze procesy
publiczności zostały zarekwirowane przeciwko niej do wydedukowania depre­
cjonującego stwierdzenia z przesłanek, którym nie może zaprzeczyć.

***
Nie każdy hum or jest złośliwy. Przyjaciele spędzają sporo czasu na prze­
kom arzaniu się, nie krzywdząc nikogo; faktycznie, wieczór spędzony na śmia­
niu się z przyjaciółmi jest jedną z wielkich przyjem ności życia. Oczywiście, ta
przyjem ność jest w dużej m ierze w ynikiem dyskredytowania ludzi spoza w ła­
snego kręgu, co wzmacnia przyjaźń na zasadzie, że wróg mojego wroga jest
m oim przyjacielem. W iele z tego jednak je st łagodnym wyśmiewaniem sam e­
go siebie i delikatnym przekom arzaniem się, które wszyscy zdają się lubić.
Hum or towarzyski nie tylko niejest szczególnie agresywny; niejest szcze­
gólnie śmieszny. R obert Provine zrobił coś, o czym nikt nie pom yślał w ciągu
dw óch tysięcy lat wyrokowania o humorze: poszedł zobaczyć, z czego ludzie
się śmieją. Jego asystenci kręcili się po uniwersytetach koło grup rozm awiają­
cy ch ludzi i ukradkiem notowali, co wywoływ ało ich śmiech. Co stwierdzili?
Typow ym śm iesznym zwrotem było: „Spotkam was, chłopaki, później” lub
,,C o to m a znaczyć?!” . Jak się to m ówi, trzeba przy tym być. Tylko od dziesię­
ciu do dwudziestu procent epizodów można zaklasyfikować jako humorystyczne,
a i to tylko przy najbardziej łagodnych standardach. Najśmieszniejszymi zw ro­
tam i z tysiąca dwustu były: „Nie m usisz pić; po prostu kup drinki dla nas”,
„C zy m asz randki w ew nątrzgatunkowe?” i „Pracujesz tutaj, czy tylko starasz
się wyglądać na zajętego?” . Provine zauważa: „Częsty śmiech słyszany na zgro­
m adzeniach towarzyskich n iejest spow odowany gorączkowym tem pem opo­
w iadania dowcipów przez gości. W iększość dialogów poprzedzających śmiech
przypom ina nie kończącą się telewizyjną kom edię sytuacyjną, napisaną przez
w yjątkow o mało uzdolnionego autora” .
Jak m ożna wyjaśnić atrakcyjność mało dowcipnego przekom arzania się,
któ re dom inuje w większości sytuacji, kiedy się śmiejem y? Jeśli hum or jest
trucizną przeciw dominacji, nie musi być stosowany tylko w celu zaszkodze­
nia. Tezą rozdziału siódmego było stwierdzenie, że kiedy ludzie stykają się ze
sobą, m uszą wybierać z menu różnych psychologii społecznych, z których każ­
d a m a odmienną logikę. Logika dominacji i statusu opiera się na ukrytych groź­
b ach i łapów kach i znika, kiedy zw ierzchnik nie m oże ich dłużej wypełniać.

596
Logika przyjaźni opiera się na wzajem nej, nie mierzonej pom ocy, niezależnie
od tego, co się zdarzy. Ludzie chcą statusu i dominacji, ale chcą także przyjaciół,
ponieważ status i dominacja mogą zniknąć, ale przyjaciel pozostanie na dobre i
złe. Są to pragnienia wzajemnie sprzeczne, co wprowadza potrzebę sygnalizo­
wania. Z każdych dwojga łudzi jeden zawsze będzie silniejszy, mądrzejszy, bo­
gatszy, przystojniejszy czy z lepszym i kontaktami niż drugi. M ożliw ość prze­
kształcenia się przyjaźni w stosunek dom inującego z podporządkow anym czy
sławnego z podziw iającym jest zawsze obecna, ale żadna ze stron nie chce takie­
go rozwoju wypadków. Odżegnując się od wartości, którymi mógłbyś górować
nad przyjacielem lub którymi przyjaciel mógłby górować nad tobą, dajesz znać,
że podstawą waszego stosunku, j eśli chodzi o ciebie, nie j est status ani domina-
cja. Jeśli sygnał jest m im ow olny i nie m ożesz go sfabrykować, tym lepiej.
Jeśli ta koncepcja je st popraw na, wyjaśniałaby zw iązek m iędzy dorosłym
ludzkim śm iechem a reakcją na udaw aną agresję i łaskotanie u dzieci i szym ­
pansów. Śmiech mówi: to m oże wyglądać, jakbym cię chciał skrzywdzić, ale
robię coś, czego oboje chcemy. Koncepcja ta wyjaśnia również, dlaczego dow ­
cipkowanie jest precyzyjnym instrum entem oceny typu relacji, jak ie się m a z
danym człowiekiem. Nie przekom arzasz się ze zw ierzchnikiem czy obcym,
chociaż jeśli jeden z was rzuca próbny dowcip, który zostaje dobrze przyjęty,
wiesz, że lody są przełam ane, i relacja dryfuje w kierunku przyjaźni. A jeśli
dowcip wywołuje obojętne m ruknięcie lub mroźne milczenie, dowiedziałeś się,
że ponurak nie ma najmniejszej ochoty na zostanie twoim przyjacielem (i może
wręcz zinteipretować dow cip jako agresywne wyzwanie). Pow tarzający się
chichot, który otacza dobrych przyjaciół, jest ponownym zapew nieniem , że
relacja jest nadal przyjacielska, m im o ciągłej pokusy (przynajmniej jednej ze
stron), żeby przejąć dom inację.

Dociekliwość w pogoni za niepojętym


„Najpowszechniejszym ze wszystkich szaleństw - pisał H.L. M encken -
jest żarliwa wiara w to, co w oczywisty sposób nie jest prawdą. Jest to główne
zajęcie ludzkości”. W jednej kulturze za drugą ludzie wierzą, że dusza żyje po
śmierci, że rytuały m ogą zm ienić fizyczny świat i wywróżyć prawdę oraz że
choroba i nieszczęście powodowane są i łagodzone przez duchy, świętych, wróż­
ki, anioły, demony, cheruby, dżinny, diabły i bogów. Według badań opinii pu-

597
błicznej ponad jedna czwarta współczesnych A m erykanów wierzy w czarow­
nice, niem al połow a w duchy, połowa w diabła, połow a wierzy, że Księga Ro­
dzaju je st dosłowną prawdą, sześćdziesiąt dziew ięć procent wierzy w anioły,
osiem dziesiąt siedem w zmartwychwstanie Jezusa, a dziewięćdziesiąt sześć
procent w B oga lub Uniwersalnego Ducha. Jak religia pasuje do umysłu, który
- m ożna by sądzić - został skonstruowany do odrzucania tego, co w oczywisty
sposób nie jest prawdą? Powszechna odpowiedź - że ludzie znajdują pociechę
w m yśli o dobrym pasterzu, uniwersalnym bożym planie czy życiu pozagrobo­
w ym - nie jest zadowalająca, ponieważ w yłącznie stawia pytanie, dlaczego
um ysł wyew oluow ał tak, by znajdować pociechę w przekonaniach, których
fałszyw ość w yraźnie widzi. Marznący człow iek nie znajduje pociechy w wie­
rze, że jest mu ciepło; człowiek stojący przed lw em nie odpręża się przez prze­
konanie sam ego siebie, że jest to królik.
Czym jest religia? Podobnie jak psychologia sztuki, psychologia religii
została zabagniona przez uczone próby czczenia religii i równoczesnego jej
zrozum ienia. Religii nie można zrównać z naszym i wyższym i, duchowymi,
ludzkim i, etycznym i tęsknotami (chociaż czasam i nakłada się na nie). Biblia
zaw iera instrukcje ludobójstwa, gwałtu i zniszczenia rodziny, a nawet dziesięć
przykazań, czytanych w kontekście, zakazuje m orderstwa, kłam stwa i kradzie­
ży w yłącznie wewnątrz plemienia, a nie przeciw obcym. Religie dały nam ka­
m ienow anie, palenie czarownic, wyprawy krzyżow e, inkwizycję, dżihad, fa-
tw ę, sam obójczych terrorystów, morderców strzelających do pracowników kli­
n ik aborcyjnych i matki, które topią swoich synów, aby m ogli być szczęśliwie
połączeni w niebie. Jak napisał Blaise Pascal: „Ludzie nigdy nie czynią zła tak
w szechstronnie i radośnie jak wtedy, kiedy kieruje nim i religijna pewność”.
Religia nie je st tu odosobniona. To, co nazywam y religią ną współczesnym
Zachodzie, je st alternatywną kulturą praw i obyczajów, która przetrwała obok
kultury i obyczajów państw narodowych ze względu na szczególny rozwój eu­
ropejskiej historii. Religie, tak jak inne kultury, wydały w ielką sztukę, filozofię
i praw o, ale ich obyczaje, tak jak obyczaje w innych kulturach, służą często
interesom ludzi, którzy je obwieszczają. Kult przodków m usi być atrakcyjną
id eą dla ludzi, którzy właśnie mają zostać przodkam i. Kiedy dni człowieka
zaczynają się kurczyć, życie zmienia się z pow tarzanego dylem atu więźnia, w
którym zdrada je st karana, a współpraca nagradzana, w jednorazow y dylemat
w ięźnia, w którym egzekwowanie nie jest ju ż dłużej możliwe. Jeśli potrafisz
przekonać swoje dzieci, że twoja dusza będzie żyła nadał i pilnowała ich spraw,

598
m ają mniejszą śrniałość zdradzić cię, kiedy jeszcze żyjesz. Tabu pokifm ow e
powstrzymuje członków plem ienia przed zbytnim zbliżeniem z obcymi. Rytu­
ały przejścia rozdzielają ludzi upraw nionych do przywilejów kategorii spo­
łecznej (płód lub członek rodziny, dziecko lub dorosły, samotny lub żonaty),
aby zapobiec wiecznym targom o szare strefy. Bolesna inicjacja eliminuje każ­
dego, kto chce otrzymywać korzyści członkostw a bez zobowiązania do płace­
nia kosztów. Czarownicami są często teściow e i inni niewygodni ludzie. Sza­
mani i księża to Czarodzieje z Oz, używający specjalnych efektów, od żongler-
ki i brzuchomówstwa do wystawnych świątyń i katedr, żeby przekonać in­
nych, iż są wyposażeni w tajem nicę władzy i siły nadprzyrodzonej.
Skoncentrujmy się na rzeczy wiście charakterystycznej części psychologii
religii. Antropolog Ruth B enedickt pierw sza wskazała wspólną nić w prakty­
kach religijnych we wszystkich kulturach: religia jest techniką sukcesu. Am-
brose Bierce zdefiniował m odlić się jako: „prosić o anulowanie praw w szech­
św iata na rzecz jednego petenta, przyznającego, iż jest niegodny” . W szędzie
ludzie błagają bogów i duchy o wyzdrowienie z choroby, o powodzenie w m i­
łości czy na polu bitwy i o dobrą pogodę. R eligia jest rozpaczliwą miarą, do
której uciekają się ludzie, kiedy stawki są wysokie, a oni wyczerpali zwykłe
techniki działania na rzecz sukcesu - lekarstwa, strategie, zaloty i - jeśli chodzi
o pogodę - czekanie.
Jaki rodzaj umysłu zrobiłby coś tak bezużytecznego jak wym yślenie du­
chów i przekupywanie ich, by w ybłagać dobrą pogodę? Jak pasuje to do kon­
cepcji, że rozumowanie pochodzi z system u modułów, zaprojektowanych do
zrozumienia, j ak działa świat? Antropolodzy Pascal Boyer i Dan Sperber poka­
zali, że jednak pasuje dość dobrze. Po pierwsze, ludy przedpiśmienne to nie
psychotycy mający halucynacje, niezdolni do odróżnienia fantazji od rzeczy­
wistości. Wiedzą, że istnieje nudny świat ludzi i obiektów kierowany zw ykły­
m i prawami, a duchy z ich wierzeń przerażają ich i fascynują właśnie dlatego,
że gwałcą ich własną, zwykłą wiedzę intuicyjną o świecie.
Po drugie, duchów, talizmanów, jasnow idzów i innych świętych bytów ni­
gdy nie wymyśla się z jednego kaw ałka m ateriału. Ludzie biorą konstrukcje z
jednego z modułów poznawczych z rozdziału piątego - obiekt, osobę, zwierzę,
naturalną substancję czy artefakt - i w ym azują jedną własność lub dopisują
inną, pozwalając jej zachować resztę standardowych cech. Narzędzie, broń czy
substancja otrzyma jakąś dodatkową m oc sprawczą, ale poza tym oczekuje się,
że będzie się zachowywać jak poprzednio - przebywać w jednym m iejscu w

599
danym czasie, niezdolna do przenikania przez obiekty stale i tak dalej. Duch
m oże być wolny od jednego lub więcej praw biologii (rośnięcie, starzenie się,
umieranie), fizyki (stałość, widzialność, reakcje na kontakt z innymi ciałami) czy
psychologii (myśli i pragnienia są znane tylko na podstawie zachowania). Pod
innymi względami jest jednak rozpoznawany jako rodzaj osoby lub zwierzęcia.
Duchy widzą i słyszą, mają pamięć, przekonania i pragnienia, działają na podsta­
w ie przekonań, o których wierzą, że przyniosą pożądany skutek, podejmują decy­
zje, wypowiadają groźby i targują się. Kiedy starszyzna rozpowszechnia wiarę
religijną, nie m usi kłopotać się w yszczególnianiem tych wartości standardo­
wych. Nikt nigdy nie mówi: „Jeśli duchy obiecują nam dobrą pogodę w zamian
za ofiarę i wiedzą, że chcemy dobrej pogody, to przew idują, że złożymy ofia­
rę” . Nie muszą tego czynić, ponieważ wiedzą, że um ysły uczniów automatycz­
nie dostarczają tych przekonań ze swej milczącej znajom ości psychologii.
W ierzący unikają także rozpracowania dziwnych konsekwencji logicznych tych
częściowych rewizji zwyczajnych zjawisk. Nie zastanawiają się, dlaczego Bóg,
który zna nasze intencje, musi słuchać naszych modłów, czy jak Bóg może
rów nocześnie znać przyszłość i troszczyć się o nasz w ybór działania. W po­
rów naniu z powodującym i zawroty głowy ideam i współczesnej nauki, przeko­
naniom religijnym brakuje wyobraźni. (Bóg jest zazdrosnym mężczyzną; niebo i
piekło to miejsca; dusze to ludzie, którym wyrosły skrzydła). Jest tak dlatego, że
religijne pojęcia są ludzkimi pojęciami z kilkoma poprawkami, które czynią je
cudownymi, oraz dłuższą listą standardowych cech, które czynią je rozsądny­
m i, dostosow ując do naszych zwykłych sposobów „w iedzenia” .
Ale skąd ludzie biorą te poprawki? N awet kiedy zaw iodło wszystko inne,
dlaczego mieliby marnować czas, wymyślając idee i praktyki, które są bezuży­
teczne, a naw et szkodliwe? Dlaczego nie zaakceptują tego, że ludzka wiedza
oraz moc ma granice, i nie angażują myśli w dziedzinach, w których mogą coś
osiągnąć? Napomykałem o jednej możliwości: popyt na cuda tworzy rynek, na
którym konkurują potencjalni kapłani, i może im się powieść dzięki wykorzy­
staniu ludzkiej zależności od ekspertów. Pozw alam dentyście na borowanie
m oich zębów, a lekarzowi na krojenie m ojego ciała, chociaż w żaden sposób
nie m ogę zweryfikować założeń, których używ ają do usprawiedliw ienia tych
ingerencji. To sam o zaufanie spowodowałoby, że poddałbym się medycznemu
szarlataństw u sto lat temu czy zaklęciom szam ana tysiąclecia temu. Oczywi­
ście, szamani m usieli mieć jakieś osiągnięcia, bo inaczej straciliby wszelką
w iarygodność. Faktycznie mieszali swoje hokus-pokus z praw dziw ą wiedzą

600
praktyczną, taką jak znajomość leków ziołowych czy przewidywanie zdarzeń
(na przykład pogody), trafniejsze, niż gdyby się zdawali na przypadek.
Przekonania o świecie duchów nie biorą się znikąd. S ą one hipotezami
zm ierzającymi do wyjaśnienia pewnych danych, które opierają się codziennym
teoriom. Edward Tylor, jeden z pierw szych antropologów, zauważył, że animi­
styczne wiary są zakorzenione w powszechnych doświadczeniach. Kiedy ludzie
śnią, ich ciało pozostaje w łóżku, ale jakaś inna część porusza się w świecie. Dusza
i ciało rozchodzą się także w transie spowodowanym chorobą albo środkami
halucynogennym i. Również na jaw ie widzim y cienie i odbicia w stojącej w o­
dzie, które wydają się zawierać istotę człowieka, nie posiadającą masy, objęto­
ści czy ciągłości w czasie i przestrzeni. Także na skutek śmierci ciało traci
jak ąś niewidzialną siłę, która ożyw ia je za życia. Jedna z teorii, która łączy te
wszystkie fakty, mówi, że dusza wędruje, kiedy śpimy, czai się w cieniu, spo­
gląda na nas z powierzchni stawu i opuszcza ciało, kiedy umieramy. W spółcze­
sna nauka doszła do lepszej teorii cieni i odbić. Ale jak daje sobie radę z wyja­
śnieniem świadomego „ja”, które śni, wyobraża sobie i kieruje ciałem?

***
N iektóre problemy nadal zdum iew ają współczesny umysł. Jak to pow ie­
dział filozof Colin M cGinn, sum ując je: „G łow a się kręci w teoretycznym nie­
ładzie; nie nasuwa się żaden objaśniający model; majaczą dziwaczne ontolo-
gie. Panuje uczucie intensywnego zamieszania, ale żadnej jasnej idei, na czym
ono polega” .
Jeden z tych problem ów om awiałem w rozdziale drugim: świadom ość w
sensie świadomego odczuwania czy subiektywnego doświadczenia (nie w sen­
sie dostępu do informacji czy autorefleksji). Jak może zdarzenie neuronowego
przetw arzania informacji spowodować odczuwanie bólu zęba, smaku cytryny
czy widzenie koloru purpurowego? Skąd mogę wiedzieć, czy robak, robot, płat
m ózgu w probówce lub ty świadom ie odczuwacie? Czy twoje odczucie czer­
w onego jest takie samo ja k moje, czy też m oże być jak moje odczucie zielone­
go? Jak to jest być martwym?
Inną nieuchwytną kwestią jest „ja” . Czym lub gdzie jest jednolity ośrodek
św iadom ego odczuwania, który pojaw ia się i znika z egzystencji, zmienia się
w czasie, ale pozostaje tym sam ym bytem, który ma najwyższą wartość moral­
ną? Dlaczego miałoby „ja” z 1996 roku zbierać nagrody i cierpieć kary zaro­

601
bione przez „ja” z 1976 roku? Powiedzmy, że pozwoliłem komus~na zeskano-
w anie m ojego m ózgu do kom putera, zniszczenie m ojego ciała i odtworzenie
m nie ze wszystkim i szczegółam i, łącznie z pamięcią. Czy to znaczy, że się
zdrzemnąłem, czy popełniłem samobójstwo? Gdyby odtworzono dwa „ja” , czy
m iałbym podwójną przyjem ność? Ile „ja” istnieje w czaszce pacjenta z rozsz­
czepionym m ózgiem ? A co z częściowo złączonymi mózgam i bliźniaków sy­
jam skich? Kiedy zygota nabyw a „ja” ? Ile tkanki mózgowej m usi um rzeć, za­
nim ja umrę?
Wolna wola je st drugą zagadką (patrz rozdział pierwszy). Jak m ogą m oje
działania być wyborem , za który jestem odpowiedzialny, jeśli są w pełni spo­
wodow ane przez moje geny, wychowanie i stan mojego m ózgu? Jedne zdarze­
nia są zdeterminowane, inne są losowe; jak może wybór nie być ani jednym ,
ani drugim ? Kiedy oddaję portfel uzbrojonemu mężczyźnie, który grozi, że
m nie zabije, jeśli tego nie zrobię, czy to jest wybór? A jeśli zabijam dziecko,
poniew aż uzbrojony m ężczyzna grozi, że mnie zabije, jeśli tego nie zrobię?
Jeśli decyduję się coś zrobić, to m ógłbym zrobić inaczej - ale co to znaczy w
pojedynczym wszechświecie, rozwijającym się zgodnie z własnymi prawami,
przez który przechodzę tylko raz? Staję przed doniosłą decyzją i ekspert ludz­
kiego zachowania, który dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto przew iduje po­
praw nie, mówi, że wybiorę to, co w danym m omencie wygląda na gorszą
m ożliw ość. Czy pow inienem nadal dręczyć się i wahać, czy też oszczędzić
czas i zrobić to, co nieuniknione?
Czwartą zagadką je st znaczenie. Kiedy mówię o planetach, m ogę m ieć na
m yśli wszystkie planety wszechświata, byłe, obecne i przyszłe. Ale ja k m ogę
teraz, w moim domu, stać w jakiejkolwiek relacji do planety, która zostanie stwo­
rzona w odległej galaktyce za pięć milionów lat? Jeśli wiem, co znaczy „liczba
naturalna”, mój m ózg obcuje z nieskończonym zestawem liczb - ale jestem
skończoną istotą, która zakosztowała tylko maleńkiej próbki naturalnych liczb.
W iedza jest równie kłopotliwa. Jak mogłem dojść do pewności, że kwadrat
przeciwprostokątnej rów na się sumie kwadratów pozostałych dwóch boków,
w szędzie i na całą wieczność, tutaj, w wygodzie m ojego fotela, bez żadnego
trójkąta czy linijki? Skąd wiem , że nie jestem „mózgiem w kadzi”, że nie śnię,
nie żyję w halucynacji zaprogramowanej przez złośliwego neurologa, czy też
że wszechśw iat nie został stworzony pięć minut tem u ze skam ieniałościam i,
pam ięciam i i dokum entacją historyczną? Jeśli każdy szmaragd, jaki widziałem
do tej pory, jest zielony, dlaczego miałbym dojść do wniosku, że „w szystkie

602
szmaragdy są zielone” , zamiast „wszystkie szmaragdy sa g ru e ”,-psgp^zym
grue znaczy „albo zaobserwowane przed rokiem 2020 i zielone, albo nie zaob­
serwowane i niebieskie”? Wszystkie szmaragdy, jakie widziałem, są zielone, ale
też wszystkie szmaragdy, jakie widziałem, są grue. Te dwa wnioski są równie
uprawnione, ale pierwszy przewiduje, że pierwszy szmaragd, jaki zobaczę w roku
2020, będzie koloru trawy, a drugi przewiduje, że będzie on koloru nieba.
Końcową zagadką je st moralność. Jeśli w tajemnicy porąbię nieszczęśli­
wą, pogardzaną lichwiarkę, gdzie jest zarejestrowana zła natura tego aktu? Co
znaczy powiedzenie, że „nie powinienem” był tego robić? Jak zjaw isko powin­
ności wyłoniło się ze wszechświata cząsteczek i planet, genów i ciał? Jeśli
celem etyki jest m aksym alizowanie szczęścia, to czy pow inniśm y cierpliwie
znosić szaleńca, który doz;naje więcej przyjemności z zabijania, niż jego ofiary
doznają z życia? Jeśli celem etyki jest maksym alizowanie życia, to czy powin­
niśmy publicznie wykonać karę śmierci na człowieku, przeciw ko którem u sfa­
brykowano oskarżenie, jeśli odstraszyłoby to tysiąc potencjalnych morderców?
Lub też odkomenderować kilka ludzkich królików dośw iadczalnych do śmier­
telnych eksperymentów, które ocaliłyby życie milionów?
Przez tysiąclecia ludzie rozmyślali nad tymi problemami, ale nie poczynili
żadnego postępu w ich rozwiązaniu. Dają nam one poczucie oszołom ienia, in­
telektualne zawroty głowy. McGinn pokazuje, jak myśliciele przez wieki krążyli
między czterema rodzajami rozwiązań, z których żadne nie je st zadowalające.
W filozoficznych problem ach jest dotyk boskości i niezależnie od czasu i
m iejsca ulubionym rozwiązaniem jest m istycyzm i religia. Św iadom ość jest
bożą iskrą w każdym z nas. „Ja” jest duszą, niem aterialnym duchem , który
unosi się nad fizycznymi zdarzeniami. Dusze po prostu istnieją albo zostały
stworzone przez Boga. Bóg dał każdej duszy m oralną wartość i m ożność wy­
boru. Oznajmił, co jest dobre, i zapisuje dobre i złe uczynki każdej duszy w
księdze życia i n ag rad zają lub karze, gdy opuszcza ciało. W iedza jest dana
przez Boga prorokowi lub jasnowidzowi, albo też zagwarantowana nam wszyst­
kim przez uczciw ości wszechmoc Boga. Rozwiązanie jest wyjaśnione w repli­
ce na lim eryk o tym, dlaczego drzewo swój byt kontynuuje, chociaż nikt go nie
obserwuje:

Drogi Panie, żaden cud,


Ja po morzu chodzę w bród.
Każde drzewo więc trwać może,

603
G dyż je w id zi ok o B oże.
Pański, zawsze wiemy, Bóg6.

Problem z religijnym rozwiązaniem sformułował Mencken, kiedy napisał:


„Teologia jest próbą w yjaśnienia niepoznawalnego w kategoriach nie wartych
poznania”. Dla każdego obdarow anego upartą ciekawością intelektualną reli­
gijne wyjaśnienia nie są warte poznania, ponieważ piętrzą równie zastanawia­
jące zagadki na bazie oryginalnych. Co dało Bogu umysł, wolną wolę, wiedzę,
pew ność co do dobra i zła? Jak nasyca nimi wszechświat, który wydaje się i
tak świetnie działać zgodnie z prawam i fizyki? Jak udaje mu się doprowadzić
do interakcji między niem aterialnym i duszami a twardą m aterią? J najbardziej
kłopotliwe i zaskakujące ze wszystkiego: skoro świat działa zgodnie z mądrym
i m iłosiernym planem, dlaczego zawiera tak dużo cierpienia? Żydowskie przy­
słow ie mówi: Gdyby B óg żył na ziemi, ludzie wybiliby mu szyby.
W spółcześni filozofow ie próbowali trzech innych rozwiązań. Jedno p o ­
w iada, że te tajem nicze byty są niezbywalną częścią w szechświata i na tym
poprzestają. W szechświat, moglibyśm y więc wywnioskować, zawiera prze­
strzeń, czas, grawitację, elektrom agnetyzm , siły atomowe, materię, energię i
św iadom ość (lub wolę, „ja” , etykę, znaczenie albo wszystkie te kategorie).
Odpowiedź na naszą ciekawość, dlaczego wszechświat ma świadomość, brzmi:
„Pogódź się z tym, po prostu m a” . Czujemy się oszukani, ponieważ żadne zro­
zum ienie nie zostało zaoferow ane i ponieważ wiemy, że szczegóły świadom o­
ści, w oli i wiedzy są w drobiazgowy sposób powiązane z fizjologią mózgu.
Teoria niezbywalności przypisuje to przypadkowi.
Drugim podejściem jest zaprzeczanie, że istnieje tu jakiś problem. Zostali­
śmy wprow adzeni w błąd przez rozm yte myślenie lub przez czarujące, ale p u ­
ste idiom y języka, takie ja k zaim ek Ja. Twierdzeń o świadom ości, woli, „ja” i
etyce nie można zw eryfikować m atem atycznym i dowodami czy em piryczny­
mi testam i, a więc są bezsensowne. Ta odpowiedź pozostaw ia nas w stanie
niedowierzania, a nie oświecenia. Jak zauważył Kartezjusz, nasza świadomość
jest najbardziej niew ątpliw ą rzeczą, jaka istnieje. Jest czym ś, co trzeba w y­
ja śn ić ; nie m ożna zap rzeczyć je j istnieniu przez definiowanie reguł ograni­
czających to, co wolno nam nazyw ać sensownym (żeby już nie wspom nieć o
etycznych twierdzeniach, takich ja k to, że niewolnictwo i H olocaust były złe).

6 Przeł. A. Koraszewski

604
Trzecim podejściem jest oswojenie problem u przez sprow adzenie go do
takiego, który m ożem y rozwiązać. Św iadom ość jest aktyw nością w warstwie
czwartej kory m ózgowej lub zawartością krótkoterminowej pam ięci. Wolna
wola znajduje się w przedniej części bruzdy obręczy lub w wykonawczych
podprocedurach. M oralność to dobór krewniaczy i odwzajem niony altruizm.
Każda sugestia tego rodzaju, w stopniu, do jakiego jest poprawna, faktycznie
rozwiązuje jeden problem, ale pozostawia główny bez rozwiązania. Jak aktyw­
ność w warstwie czwartej kory powoduje moje prywatne, ostre, bogate odczu­
cie czerwieni? Mogę sobie wyobrazić stworzenie, którego w arstw a czwarta jest
aktywna, ale które nie m a odczucia czerwieni czy też odczucia czegokolwiek;
żadne prawo biologii nie wyklucza takiego stworzenia. Żaden opis przyczyno­
wych skutków działania przedniej części obręczy nie może w yjaśnić, ja k ludz­
kie wybory są lub w ogóle nie są pow odowane, a więc są czymś, za co możemy
być pociągani do odpowiedzialności. Teorie ewolucji poczucia moralnego mogą
wyjaśnić, dlaczego potępiamy złe akty przeciwko nam samym oraz naszym krew­
nym i przyjaciołom, ale nie mogą wyjaśnić przekonania, równie niewzruszonego
jak nasze pojęcie geometrii, że pewne akty są wewnętrznie złe, nawet jeśli suma
ich efektów jest neutralna lub korzystna dla naszej ogólnej pom yślności.
Skłaniam się ku innem u rozwiązaniu, bronionemu przez M cG inna i opar­
temu na spekulacjach N oam a C hom sky’ego, biologa G unthera Stenta, a przed
nimi Davida H um e’a. Być m oże filozoficzne problemy są trudne nie dlatego,
że są boskie, niezbywalne, bezsensowne czy są kwestią prozaicznej nauki, ale
dlatego, że umysł H om o sapiens nie posiada poznawczego w yposażenia do ich
rozwiązania. Jesteśm y organizm am i, a nie aniołami, nasze um ysły to narządy,
a nie rurociągi prawdy. Nasze umysły wyewoluowały przez dobór naturalny do
rozw iązyw ania problemów, które były kwestią życia lub śm ierci dla naszych
przodków, a nie do obcow ania z poprawnością czy odpowiadania na każde pyta­
nie, jakie jesteśmy zdolni zadać. Nie możemy utrzymać dziesięciu tysięcy słów w
naszej krótkotenninowej pamięci. Nie możemy zobaczyć ultrafioletowego świa­
tła. N ie możemy w um yśle obrócić obiektu w czwartym wymiarze. I być może
nie możemy rozwiązać zagadki wolnej woli i świadom ego odczuwania.
Z łatwością m ożem y sobie wyobrazić stworzenia z m niejszym i zdolno­
ściami poznawczym i od naszych; psy, dla których język brzmi jak „bła-bla-
bla-B urek-bla-bla-bła”, szczury, nie potrafiące nauczyć się labiryntu, w któ­
rym pokarm um ieszczono w korytarzach oznaczonych liczbami pierwszymi,
ludzi z autyzm em, którzy nie potrafią pojąć innych umysłów, dzieci, które nie

605
rozum ieją, po co tyle gadania, o seksie, pacjentów neurologicznych.., którzy
w idzą każdy szczegół w twarzy, ale nie wiedzą, czyja to twarz, ludzi niezdol­
nych do widzenia stereoskopowego, którzy potrafią zrozum ieć problem geo­
m etrycznie, ale nie widzą, jakstereogram wyskakuje z głębi. Gdyby ci ślepi na
stereogram y nie znali innych wyjaśnień, m ogliby nazywać widzenie trójwy­
m iarow e cudem lub twierdzić, że po prostu istnieje i nie potrzebuje żadnego
wyjaśnienia, lub zlekceważyć je jako jakiś rodzaj triku.
D laczego więc nie mogłyby istnieć stworzenia z większymi zdolnościami
poznaw czym i niż nasze, albo też z innymi? M ogłyby one z łatwością zrozu­
m ieć, ja k wolna wola i świadomość w yłaniają się z mózgu, i byłyby ubawione
religijnym i i filozoficznymi łamańcami, które wyczyniam y, żeby skompenso­
wać naszą totalną niewiedzę, kiedy stajemy przed tym i problemami. Mogłyby
próbow ać nam to wyjaśnić, ale nie rozum ielibyśm y tych wyjaśnień.
Ta hipoteza wręcz perwersyjnie nie poddaje się sprawdzeniu, chociaż
m ogłaby zostać obalona przez każdego, kto rozwiązałby odwieczną zagadkę
filozofii. Istnieją także pośrednie powody do podejrzeń, że jest prawdziwa. Je­
den z nich to fakt, że najlepsze umysły naszego gatunku rzucały się na te zagad­
ki p rz ez tysiąclecia, ale nie uczyniły żadnego postępu w ich rozwiązaniu. Inny
jest taki, że m ają odm ienny charakter od najbardziej naw et trudnych proble­
m ów nauki. Problem y takie jak sposób, w jaki dziecko uczy się języka czy jak
zapłodnione jajo staje się organizmem, są straszliwie trudne w praktyce i mogą
nigdy nie zostać w pełni rozwiązane. Jeśli jednak nie zostaną rozwiązane, sta­
nie się to z przyziem nych, praktycznych powodów. Procesy przyczynowe są
zbyt splątane czy chaotyczne, zjaw iska są zbyt zabałaganione, by je uchwycić
i rozłożyć na czynniki pierwsze w laboratorium, m atem atyka przekracza m oż­
liw ości wszystkich dających się wyobrazić kom puterów. Ale naukowcy mogą
w yobrazić sobie rodzaje teorii, które mogą być rozwiązaniam i, poprawnymi
lub błędnym i, możliwymi do poddania testom lub nie. Świadome odczuwanie i
w olna w ola są inne. Wcale nie są zbyt skom plikow ane, są irytująco proste -
św iadom ość i w ybór tkwią w specjalnym wym iarze, który jest jakoś naklejony
na neuronow e zdarzenia, nie zazębiając się z przyczynow ą maszynerią. Trud­
nością nie jest odkrycie poprawnego wyjaśnienia, ja k to się dzieje, ale wyobra­
żenie sobie teorii, która mogłaby wyjaśnić, ja k to się dzieje, teorii, która umie­
ściłaby to zjawisko jako skutek jakiejś przyczyny, jakiejkolw iek przyczyny.
Ł atw o wyciągać ekstrawaganckie i nieupraw nione wnioski z sugestii, że
um ysłow i brak wyposażenia do rozwiązania głów nego problem u filozofii. Ta

óOó
sugestia nie oznacza, że istnieje jakiś paradoks sam oodniesienia czy n ie k o ń ­
czące cofanie się w umyśle, próbującym badać samego siebie. Psycholodzy i
neurolodzy nie badają własnych um ysłów; badają umysły innych ludzi. Nie
implikuje również jakiegoś zasadniczego ograniczenia możliwości wiedzy przez
każdego „wiedzącego”, ja k zasada nieoznaczoności czy twierdzenie Godła.
Jest obserwacją o jednym narządzie u jednego gatunku, odpowiednikiem ob­
serwacji, że koty nie rozróżniają kolorów lub że małpy nie m ogą nauczyć się
dzielenia przez liczbę wielocyfrową. Nie usprawiedliwia religijnej czy mistycz­
nej wiary, ale wyjaśnia, dlaczego jest ona czcza. Filozofowie nie straciliby pra­
cy, ponieważ rozjaśniają te problemy, odbijają odłamki, które m ogą zostać roz­
wiązane, i rozwiązują je albo przekazują do rozwiązania nauce. Hipoteza nie
implikuje, że dotarliśmy do kresu nauki czy natknęliśmy się na barierę tego, ile
możemy się dowiedzieć o funkcjonowaniu umysłu. Komputacyjny aspekt świa­
domości (jaka inform acja jest dostępna dla jakich procesów), neurologiczny
aspekt (co w mózgu jest skorelow ane ze świadomością) i ew olucyjny aspekt
(kiedy i dlaczego pojaw iają się neurokomputacyjne aspekty) doskonale nadają
się do badań i nie widzę żadnej przyczyny, dla której nie m ielibyśm y mieć
dziesięcioleci postępu i w końcu całkow itego zrozumienia - naw et jeśli nigdy
nie rozwiążemy pozostałych łam igłów ek, takich jak ta, czy twoje czerwone
jest takie samo jak moje czerwone i ja k to jest być nietoperzem.
W matematyce mówi się, że liczby całkowite są zamknięte w zględem do­
dawania: dodanie dwóch liczb całkow itych daje inną liczbę całkowitą; nigdy
nie może dać ułamka. Nie znaczy to jednak, że zestaw liczb całkow itych jest
skończony. Dające się pomyśleć myśli ludzkie są zamknięte względem działań
naszych zdolności poznawczych i m ogą nigdy nie objąć rozwiązań misteriów
filozofii. Niemniej jednak zestaw dających się pomyśleć myśli m oże być nie­
skończony.
Czy poznawcze zamknięcie je st pesym istycznym wnioskiem? W cale n ie !
Według mnie jest podniecającym znakiem olbrzymiego postępu naszego zro­
zum ienia umysłu. I jest to moja ostatnia okazja do próby osiągnięcia celu tej
książki: doprowadzić cię na m om ent do wyjścia z własnego umysłu i zobacze­
nia własnych myśli i uczuć jako wspaniałych wynalazków naturalnego świata.
Po pierwsze, jeśli um ysł jest układem narządów zaprojektowanych przez
dobór naturalny, to dlaczego m ielibyśm y oczekiwać od niego zrozum ienia
wszystkich misteriów, pojęcia wszystkich prawd? Powinniśmy być wdzięczni,
że problemy nauki są w swej strukturze wystarczająco bliskie problem om na­

607
szych łowiecko-zbierackich przodków, iż m ogliśm y poczynić postępy, które
już poczyniliśmy. Gdyby nie było niczego, czego nie potrafilibyśmy zrozumieć,
m usielibyśm y zakwestionować naukowy punkt widzenia, zgodnie z którym
um ysł jest produktem natury. Poznawcze zamknięcie powinno być prawdziwe,
jeśli wiemy, o czym mówimy. M ożna by m im o to uznać, że ta hipoteza jest
jedynie m arzeniem na jawie, logiczną m ożliwością, która nie wykracza poza
nocne dyskusje studentów. Sama próba M cGinna zidentyfikowania nierozwią­
zyw alnych problem ów jest krokiem naprzód.
C o więcej, m ożem y dostrzec, dlaczego niektóre problem y są poza naszym
zasięgiem . Pow racającym tematem tej książki je st to, że um ysł zawdzięcza
sw oją moc składniowym , kompozycyjnym, kom binatorycznym zdolnościom
(rozdział drugi). N asze złożone idee zbudowane są z prostszych, a znaczenie
całości jest zdeterm inowane przez znaczenie relacji, które je wiążą: część cało­
ści, przykład kategorii, rzecz na jednym miejscu, spraw ca wywierający nacisk,
przyczyna skutku, um ysł mający przekonanie. Te logiczne i podobne do praw
pow iązania nadają sens zdaniom w codziennej m ow ie poprzez analogie i meta­
fory. U życzają sw oich struktur ezoterycznej zawartości nauki i matematyki,
gdzie są zbierane w coraz większe teoretyczne budow le (patrz rozdział piąty).
R ozum iem y m aterię jako cząsteczki, atomy i kwarki; życie jako DNA, geny i
drzew o organizm ów; matematykę jako sym bole i operacje. W szystkie są zło­
żonym i zgodnie z prawam i zestawami elementów, w których właściwości ca­
łości są przew idyw alne na podstawie właściwości części oraz sposobów, w
jaki są połączone. N aw et kiedy naukowcy borykają się z bezszwowym konti­
nuum i z procesam i dynamicznymi, ujmują sw oje teorie w słowach, równa­
niach i kom puterowych symulacjach, czyli kom binatorycznych mediach, które
zazębiają się z funkcjonow aniem umysłu. M am y szczęście, że części świata
zachow ują się ja k prawom ocne interakcje m iędzy prostszym i elementami.
W problem ach filozofii jest jednak coś dziw nie holistycznego i wszędzie-
naraz i w -ogóle-nigdzie i wszystko-równocześnie. Św iadom e odczuwanie nie
jest kom binacją zdarzeń mózgowych czy stanem komputacyjnym: to, jak wraż­
liwe n a czerwień neurony powodują powstanie subiektyw nego poczucia czer­
wieni, nie jest ani na jo tę mniej tajemnicze niż to, ja k cały mózg powoduje
powstanie całego strumienia świadomości. „Ja” nie jest kom binacją części cia­
ła, stanów um ysłu czy cząstek informacji, ale jednością tożsam ości w czasie,
pojedynczym miejscem, które nigdzie konkretnie się nie znajduje. Wolna wola
z definicji nie jest przyczynowym łańcuchem zdarzeń i stanów. Chociaż kom-

608
binatoryczne aspekty znaczenia zostały rozpracowane (jak słowa czy idee łą­
czą się w znaczenia słów czy stwierdzeń), rdzeń znaczenia - prosty akt powo­
ływ ania się na coś - pozostaje zagadką, poniew aż stoi dziwnie oddzielony od
jakiegokolw iekprzy czynowego związku między rzeczą, na którą się powołuje,
a osobą powołującą się. Także w iedza rzuca nam pewien paradoks, że wiedzą­
cy są zaznajomieni z rzeczam i, z którym i nigdy się nie zetknęli. N asze całko­
wite zakłopotanie w kwestii zagadek świadom ości, „ja” , woli i wiedzy może
pochodzić z niedopasowania samej natury tych problem ow i kom putacyjnego
aparatu, w jaki wyposażył nas dobór naturalny.
Jeśli te przypuszczenia są poprawne, nasza psychika stanowiłaby ostatecz­
ną, nierozwiązywalną łamigłówkę. Najbardziej niezaprzeczalna rzecz, jaka ist­
nieje, czyli nasza własna świadomość, byłaby na zawsze poza naszym pojęcio­
w ym zasięgiem. Ale jeśli nasze um ysły są częścią natury, to należy tego ocze­
kiwać, a nawet przyjąć z zadowoleniem . Świat przyrody wywołuje nasz za­
chw yt wyspecjalizowaną konstrukcją swoich stworzeń i ich części. N ie wy­
śmiewamy się z orła za jego niezdam ość na ziemi ani nie irytujemy, że oczy nie
nadają się do słuchania, poniew aż wiemy, że konstrukcja może być doskonała
w rozwiązywaniu jednego problem u tylko przez kompromisy w innych. Nasze
zdumienie wobec odwiecznych m isteriów m oże być ceną, jaką zapłaciliśmy za
kombinatoryczny umysł, który otworzył świat słów i zdań, teorii i równań, wier­
szy i melodii, dowcipów i opowiadań, tych właśnie rzeczy, dla których warto
m ieć umysł.
Przypisy

I. STANDARDOWE WYPOSAŻENIE

Strona
14 Widok z oka robota: Poggio, 1984.
14 Budowanie układu wzrokowego: Marr, 1982; Poggio, 1984; Aloimonos i Rosenfeld, 1991;
Papathomas, et ak, 1995.
15 Problem „jajko czy kura” w widzeniu: Adelson i Pentland, 1996; Sinha i Adelson, 1993a, b.
17 Wielowymiarowy powidok („Prawo Emmerta”): Rock, 1983.
18 Dopasowywanie szablonów: Neisse, 1967; rysunki zaadaptowane z Lindsay i Norman, 1972/
1991, s. 2-6.
19 Poruszanie się na nogach: Raibert i Sutherland, 1983; Raibert, 1990.
20 Chodząca katastrofa: French, 1994.
20 Ramiona i lampy architektoniczne Hollerbach, 1990; Bizzi i Mussa-Ivaldi, 1990.
20 Galen o ręce: Cytowane u Williamsa, 1992, s. 192.
21 Chwyty: Trinkaus, 1992.
21 Kawalerzy: Winograd, 1976.
23 Nie taki zdrowy rozsądek: Lenat i Guha, 1990.
23 Sensowne wnioski: Cherniak, 1983; Dennet, 1987.
23 Problem ram: Dennett, 1987; Pylyshyn, 1987.
24 Prawa robotów: Asimow, 1950/1993.
26 Inżynieria agresji: Maynard Smith, 1982; Tooby i Cosmides, 1988.
27 Logika miłości: Symons, 1979; Buss, 1994; Frank, 1988; Tooby i Cosmides, 1996; Fisher, 1992;
Hatfieid i Rapson, 1993.
28 Pomijanie lewej strony pola widzenia: Bisiach i Luzzatti, 1978. Ślepota barw z powodu uszko­
dzenia kory mózgowej: Sacks i Wasserman, 1987. Ślepota ruchu: Hess, Baker i Zihl, 1989.
29 Agnozja (trudności w rozpoznawaniu przedmiotów): Farah, 1990. Prozopagnozja (trudności z
rozpoznawaniem twarzy): Etcoff, Freeman i Cave, 1991. Urojenie Capgrasa (brak znajomości mimo
rozpoznania): Alexander, Stuss i Benson, 1979.
29 Wielość obszarów mózgu dla układu wzrokowego: Van Essen i DeYoe, 1995.
30 Rozdzieleni przy urodzeniu: Lykken et al., 1992; Boucharde et al., 1990: Bouchard et al., 1994;
Plomin, 1989; Plomin, Owen i McGuffin, 1994; L. Wright, 1995.
31 Odwrotna inżynieria: Dennett, 1995. Psychologia jako odwrotna inżynieria: Tooby i Cosmides,
1992.
31 Biologia jako odwrotna inżynieria: Williams, 1966, 1992; Mayr, 1983.
32 Psychologia oparta na nowych podstawach: Darwin, 1859/1959.
33 Ewolucyjna psychologia: Symons, 1979, 1992; Tooby, 1985; Cosmides, 1985; Tooby i Cosmides,
1992; Barków, Cosmides i Tooby, 1992; Cosmides i Tooby, 1994; Wright,1994a; Buss, 1995; Ałlman, 1994.
33 Rewolucja poznawcza: Gardner, 1985; Jackendoff, 1987; Dennett, 1978a. Rewolucja ewolucji:
Williams, 1966; Hamilton, 1996; Dawkins, 1976/1996, 1986/1994; Maynard Smith, 1975/1993, 1982;
Tooby, 1988; Wright, 1994a.

610
34 Co to jest informacja?: Drętskę, 198.1
34 Komputacyjna teoria umysłu: Turing, 1950; Putnam, 1960; Simon i Newell, 1964; Newell i
Simon, 1981; Haugeland, 1981a,b,c; Fodor, 1968a, 1975, 1994; Pylyshyn, 1984.
35 Ludzie, którzy mówią, mrówki, które prowadzą gospodarstwa rolne: Cosmides i Tooby, 1994.
37 Specjalizacja od góry do dołu: Galliśtel, 1995.
38 Widzenie jako odwrotna optyka: Poggio, 1984.
38 Wizualne założenia: Marr, 1982; Hoffman, 1983.
41 Moduły według Fodora: Fodor, 1983, 1985.
41 Chomsky o organach umysłowych: Chomsky, 1988, 1991, 1993.
42 Specjalizacja systemów sztucznej inteligencji: Marr, 1982;Minsky, 1985;MinskyiPapert, 1988b;
Pinkeri Prince, 1988.
42 Nadzwyczajnie rozwinięte dzieci: Hirschfeld i Gelman, 1994a, b; Sperber, Premack i Premack,
1995. Ludzkie powszechniki: Brown, 1991.
43 Umysł nie jest mieszanką biologii i kultury: Tooby i Cosmides, 1992. Uczenie się wymaga
wrodzonego mechanizmu uczenia się: Fodor, 1975, 1981; Chomsky, 1975; Pinker, 1984, 1994; Tooby i
Cosmides, 1992.
45 Montowanie mózgu: Stryker, 1994; Cramer i Sur, 1995; Rakic, 1995a, b.
46 Siły ewolucyjne nie będące doborem naturalnym: Williams, 1966; Gould i Lewontin, 1979. Do­
bór naturalny jako inżynier: Darwin, 1859/1959; Dawkins, 1983,1986/1994,1995; Williams, 1966,1992;
Dennett, 1995.
47 Oko jako kartezjański pomost: Tooby i Cosmides, 1992.
48 Kryteria adaptacji: Williams, 1966; Dawkins, 1986/1994; Dennett, 1995.
49 Mdłości poranne: Profet, 1992.
51 Ewolucja jako innowator: Tooby i Cosmides, 1989.
52 Socjobiologia kontra psychologia ewolucyjna : Symons, 1979, 1992; Tooby j Cosmides, 1990a.
52 Zachowanie nie jest adaptacyjne dziś; umysł był adaptacyjny: Symons, 1979, 1992; Tooby i
Cosmides, 1990a.
54 Nie możesz tego zabrać ze sobą: Gould, 1992. Punkt widzenia genu: Williams, 1966; Dawkins,
1976/1996,1983,1995; Sterelny i Kitcher, 1988; Kitcher, 1992; Cronin, 1992; Dennett, 1995. Przeciwko
genocentrycznemu spojrzeniu: Gould, 1980b/1991, 1983b/1991.
55 Standardowy model nauk społecznych: Tooby i Cosmides, 1992; Symons, 1979; Dały i Wilson,
1988.
56 Histeria wokół socjobiologii: Wright, 1988, 1994a; Wilson, 1994. Insynuacje: Lewontin, Rose i
Kamin, 1984, s.260. Nie w jego książce: porównaj Dawkins, 1976/1996, s. 41, z Lewontin, Rose i Ka-
min, 1984, s. 287 oraz z Levins i Lewontin, 1985, s. 88, 128. Oszczerstwa w „Scientific American":
Horgan, 1993, 1995a. Zbyt niebezpieczne, by o tym nauczać: Hrdy, 1994.
56 Freeman, Mead i Samoa: Freeman, 1983, 1992.
56 Deklaracja z Sewilli: The Seville Statement on Violence, 1990.
59 Nieautentyczne preferencje: Sommers, 1994.
60 Uniwersalna natura ludzka: Tooby i Cosmides, 1990b.
. 61 Feminizm różnic: Sommers, 1994; Patai i Koertge, 1994.
62 Nie tak szlachetny: Dały i Wilson, 1988; Chagnon, 1992; Keely, 1996.
62 Religia i modularność: Wright, 1994a.
63 Definiująca cecha bycia kobietą: Gordon, 1996.
64 Niewinni zdradzający partnerzy: Rose, 1978.
64 Wymówka do maltretowania i inne wątpliwe okoliczności łagodzące: Dershowitz, 1994.
66 Pełzające usprawiedliwianie: Dennett, 1984; R. Wright, 1994a, 1995.
66 Moralna odpowiedzialność zgodna z neurofizjologiczną i ewolucyjną przyczynowością: Den­
nett, 1984; Nozick, 1981, s. 317-362.
67 Hałas wokół genu gejów: Hamer i Copełand, 1994.
69 Dekonstruowanie pici: Lorber, 1994. Dekonstruowanie dwuczłonowych zestawów:

611
Katz, 1995. Dekonstruowanie dekonstrukcjonizmu: Carroll, 1995; Somraers, 1994; Paglia,
1992; Searle, 1983,. 1993; Lehman, 1992. ~ ■

2. MYŚLĄCE MASZYNY

71 Strefa zmroku: Zicree, 1989.


72 Louis Armstrong o świadomości: cytowane w Błock, 1978.
73 Dobrzy kosmici: Wywiad przeprowadzony przez D.C. Denisona dla „B oston Globe Magazine”,
18 czerwca 1995.
73 Giupie opiłki i inteligentni kochankowie: James, 1890/1950.
74 Co to jest inteligencja:: Dennett, 1978b; Newell i Simon, 1972, 1981; Pollard, 1993.
74 Skinner obnażony: Chomsky, 1959; Fodor, 1968a, 1986; Dennett, 1978c.
74 Przekonania i pragnienia: Fodor, 1968a, b, 1975, 1986, 1994; Dennett, 1987d; Newell i Simon,
1981; Pylyshyn, 1980, 1984; Marr, 1982; Haugeland, 1981a, b, c; Johnson-Laird,1988.
78 Czym jest informacja?: Dretske, 1981.
79 Maszyny Turinga: Moore, 1964.
81 Systemy produkcji: Newell i Simon, 1972, 1981; Newell, 1990; Andreson, 1983, 1993.
89 Szeroka definicja komputacji: Fodor i Pylyshyn, 1988; Fodor, 1994.
89 Duch w maszynie: Ryle, 1949. Duch w maszynie umysłu: Kosslyn, 1983.
91 Głupie homunkulusy: Fodor, 1968b; Dennett, 1978d, s. 123—124.
92 Zapamiętane znaczenie: Loewer i Rey, 1991; McGinn, 1989a; Błock, 1986; Fodor, 1994; Die­
trich, 1994.
93 Biologia znaczenia: Millikan, 1984; Błock, 1986; Pinker, 1995; Dennett, 1995; Field, 1977.
94 Sztuczna inteligencja na co dzień: Crevier, 1993; Hendłer, 1994.
94 Czego komputery nie potrafią: Dreyfus, 1979; Weizenbaum, 1976; Crevier, 1993.
94 Mówią eksperci: Cerf i Navasky, 1984.
95 Naturalna komputacja: Termin ukuty przez Whitmana Richardsa.
95 Komputacyjny umysł: Churchland i Sejnowski, 1992.
98 Reprezentacja i generalizacja: Pylyshyn, 1984; Jackendoff, 1987; Fodor i Pylyshyn, 1988; Pin­
ker, 1984a; Pinker i Prince, 1988.
100 Ogrom języka: Pinker, 1994a; Miller, 1967.
101 Melancholia Milla w związku z melodiami: Cytat za Sowell, 1995.
101 Umysłowe reprezentacje w laboratorium: Posner, 1978.
101 Wielorakie reprezentacje: Anderson, 1983. Wyobrażenia wzrokowe: Kosslyn, 1980, 1994; Pin­
ker, 1984b, c. Pętle krótkoterminowej pamięci: Baddeley, 1986. Fragmenty: Miller, 1956; Newell i Si­
mon, 1972. Gramatyka w głowie: Chomsky, 1991; Jackendoff, 1987, 1994; Pinker, 1994.
102 „Mentalski”: Anderson i Bower, 1973; Fodor, 1975; Jackendoff, 1987, 1990, 1994; Pinker,
1989, 1994.
102 „Przetworzone” dane wejściowe do hipokampa: Churchland i Sejnowski, 1992, s. 286. „Prze­
tworzone” dane wejściowe do płatu czołowego: Crick i Koch, 1995.
103 Style programowania: Kerninghan i Plauger, 1978.
104 Architektura złożoności: Simon, 1969.
104 Hora i Tempus: Simon, 1969, s. 188.
105 Chiński pokój: Błock, 1978; Searle, 1980/1995.
106 Komentarze na temat chińskiego pokoju: Searle, 1980/1995; Dietrich, 1994. Chiński pokój
uaktualniony: Searle, 1992.
106 Odparcie chińskiego pokoju: Churchland i Churchland, 1994; Chomsky, 1993; Dennett, 1995.
108 Są zrobieni z mięsa: Bisson, 1991.
109 Nowy umysł cesarza: Penrose, 1989/1996, 1990. Uaktualnienie: Penrose, 1994.
109 Nowa książka cesarza: Penrose, 1989/1996; Wilczek, 1994; Putnam, 1994; Crick, 1994/1997;
Dennett, 1995.
110 Żółw i Achilles: Cairoll, 1895/1956.
111 Neuro-logiczne sieci: McCulloch i Pitts, 1943. -
113 Neuronowe sieci: Hinton i Anderson, 1981; Feldman i Ballard, 1982; Rumelhart, McClelland i
the PDP Research Group, 1986; Grossberg, 1988; Churchland i Sejnowski, 1992; Quinlan, 1992.
119 Sieć Neckera: Feldman i Ballard, 1982.
119 Asocjator wzorów: Hinton, McClelland i Rumelhart, 1986; Rumelhart i McClelland, 1986b.
122 Kłopoty z perceptronami: Minsky i Papert, 1988a; Rumelhart, Hinton i Williams, 1986.
123 Sieci z ukrytymi warstwami jako przybliżacze funkcji: Poggio i Girossi, 1990.
125 Koneksjonizm: Rumelhart, McClelland i the PDP Research Group, 1986; Smolensky, 1988;
Morris, 1989. Dlaczego ludzie są sprytniejsi od szczurów: Rumelhart i McClelland, 1986a, s. 143.
125 Debata o czasie przeszłym: Rumelhart i McClelland, 1986b; Pinker i Prince, 1988, 1994; Prin-
ce i Pinker, 1988; Pinker, 1991; Prasada i Pinker, 1993; Marcus, Brinkmann, Clahsen, Wiese i Pinker,
1995.
126 Problemy z konketoplazmą: Pinker i Mehłer, 1988; Pinker i Prince, 1988; Prince i Pinker, 1988;
Prasada i Pinker, 1993; Marcus, 1997a, b, w przygotowaniu; Fodor i Pylyshyn, 1988; Fodor i McCłaugh-
lin, 1990; Minsky i Papert, 1988b; Lachter i Bever, 1988; Anderson, 1990, 1993; Newell, 1990; Ling i
Marinov, 1993; Hadley, 1994a, b.
126 Hume o przyleganiu i podobieństwie: Hume, 1748/1977.
129 Znikająca wiśnia: Berkeley, 1713/1956, s. 294-5.
129 Identyfikacja jednostek: Bloom, 1996a.
130 Kochać bliźniaka: L. Wright, 1995.
130 Który Blick ugryzł?, „Boston Globe”, 1990.
131 Antylopy gnu i zebry kontra lwy i hieny: W liście od Daniela Dennetta.
133 Systematyczność myśli: Fodor i Pylyshyn, 1988.
135 Problemy z reprezentowaniem twierdzeń: Hinton, 1981.
135 Zdania w sieciach: Hinton, 1981; McClelland i Kawamoto, 1986; Shastri i Ajjanagadde, 1993;
Smolensky, 1990, 1995; Pollack, 1990; Hadley i Hayward, 1994.
137 Sieci z amnezją: McCloskey i Cohen, 1989; Ratcliff, 1990. Wymachujący kijem baseballowym
nietoperz: McClelland i Kawamoto, 1986.
138 Wielorakie układy pamięci: Sherry i Schacter, 1987. Wielorakie koneksjonistyczne układy pa­
mięci: McClelland, McNaughton i 0 ’Reilly, 1995.
139 Rekurencyjne sieci przejść do rozumienia zdań: Pinker, 1994, roz. 7,
139 Rekurencyjne sieci: lordan, 1989, Elman, 1990; Giles et al., 1990. Niezdolność sieci rekuren-
cyjnych do dawania sobie rady ze stwierdzeniami: Marcus, 1997a, w przygotowaniu. Koneksjonistycz­
ne rozgryzacze stwierdzeń: Pollack, 1990; Berg, 1991; Chalmers, 1990.
140 Kategorie rozmyte: Rosch, 1978; Smith i Medin, 1981. Kategorie rozmyte w konektoplazmie:
Whittlesea, 1989; McClelland i Rumelhart, 1985.
140 Problemy z kategoriami rozmytymi: Armstrong, Gleitman i Gleitman,.1983; Rey, 1983; Pinker
i Prince, 1996; Marcus, I997b; Medin, 1989; Smith, Langston i Nisbett, 1992; Keil, 1989.
141 Goryle i cebula: Hinton, Rumelhart i McClelland, 1986, s. 82.
142 Dieta małp człekokształtnych: Glander, 1992.
142 Uogólnienia oparte na wyjaśnieniu: Pazzani, 1987, 1993; Pazzani i Dyer, 1987; Pazzani i Ki-
bler, 1993; de long i Mooney, 1986.
143 Soryty: Fodor i Pylyshyn, 1988; Poundstone, 1988. Uniwersalność długich łańcuchów rozumo­
wania: Brown, 1991; Boyd i Silk, 1996.
144 Koneksjonistyczne drzewo genealogiczne: Rumelhart, Hinton i Williams, 1986.
146 iohnson o umyśle i materii: Cytowane u Minsky’ego, 1985. Huxley o dżinnie: Cytowane u
Humphreya, 1992. Woda zamieniona w wino: McGinn, 1989b.
147 Hossa na świadomość: Humphrey, 1992; Dennett, 1991; Crick, 1994/1997; Penrose, 1994;
Jackendoff; 1987; Searłe, 1992, 1995; Marcel i Bisiach, 1988; Baars,1988.
147 Gould o wynalezieniu świadomości: Gould, 1993, s. 294—295.

613
147 Lustro, lustro:.Gallup, 1991; Parker, M itchell i B ocda, 19.94. Ponowne odwiedziny.luster i
m ałp: Hauser et al., 1995. Nieświadom i starożytni: Jaynes, 1976. Zaraźliwa świadomość: Dennett,
i9 9 i, :
148 Porządkowanie bałaganu wokół świadomości: Jackendóff, 1987; Błock, 1995.
150 Świadomość wśród neuronów: Crick, 1994/1997; Cricki Koch, 1995.
151 Systemy tablicy ogłoszeń: Jagannathan, Dodhiawała i Baum, 1989. Świadomość jako tablica
ogłoszeń: Baars, 1988; Newell i Simon, 1972; Navon, 1989; Fehling, Baars i Fisher, 1990.
151 Koszty komputacji: Minsky i Papert, 1988b; Ullman, 1984; Navon, 1985; Fehling, Baars i
Fisher, 1990; Anderson, 1990, 1991.
154 Świadomość pośredniego szczebla: Jackendóff, 1987.
155 Wizualna uwaga: Treisman i Gelade, 1980; Treisman, 1988.
156. Swobodnie grawitujące litery: Mozer, 1991.
156 Pamięć szokujących wiadomości: Brown i Kulik, 1977; McCloskey, Wible i Cohen, 1988,
Schacter, 1996.
157 Optymalność pamięci: Anderson, 1990, 1991.
158 Funkcja emocjonalnego zabarwienia: Tooby i Cosmides, 1990a, b.
158 Społeczeństwo umysłu: Minsky, 1985. Wielokrotne szkice: Dennett, 1991.
159 Ośrodek woli odkryty: Damasio, 1994/1999; Crick, 1994/1997.
159 Platy czołowe: Luria, 1966; Duncan, 1995.
160 Świadomość odczuć kontra dostęp: Błock, 1995.
161 Paradoksy świadomości odczuć: Nagel, 1974; Poundstone, 1988; Dennett 1991; McGinn, 1989b,
Błock, 1995.
162 Odbrązowianie ijtfćj/iow: Dennett, 1991.

3. ZEMSTA KUJONÓW

164 Największe przeboje Ziemi: Sullivan, 1993.


165 Małe zielone ludziki: Kerr, 1992. Sceptycy ewolucji: Mayr, 1993.
166 Liczba pozaziemskich cywilizacji: Sullivan, 1993.
167 Jesteśmy po prostu pierwsi: Drakę, 1993.
168 Ludzki szowinizm: Gould, 1989, 1996.
169 Koszty i korzyści w ewolucji: Maynard Smith, 1984.
169 Koszty i korzyści dużych mózgów: Tooby i DeVore, 1987.
171 Darwin i wszechświat: Dawkins, 1983, 1986/1994; Williams, 1966, 1992; Maynard Smith,
1975/1993; Reeve i Sherman, 1993.
175 Fotony nie powodują przejrzystości soczewki: Dawkins, 1986/94.
175 Makromutacje nie mogą wyjaśnić złożonej konstrukcji: Dawkins, 1986/94. „Naruszana równo­
waga przestankowa” nie jest tym samym co makromutacje: Dawkins, 1986/94; Gould, 1987, s. 234.
176 „Adaptacyjne mutacje”: Caims, Overbaugh i Miller, 1988; Shapiro, 1995. Problemy z adapta­
cyjnymi mutacjami: Lenski i Mittler, 1993; Lenski i Sniegowski; Shapiro, 1995.
177 Teoria złożoności: Kauffman, 1991; Gell-Mann, 1994/1996.
178 Wystarczy tego Darwina: James Barham, „New York Times Book Review”, 4 czerwca 1995;
także Davies, 1995.
178 Ograniczenia teorii złożoności: Maynard Smith, 1995; Horgan, 1995b; Dennett, 1995.
179 Dowody na rzecz doboru naturalnego: Dawkins, 1986/94, 1995; Berra, 1990; Kitcher, 1982;
Endler, 1986; Weiner, 1994.
180 Wspinaczka człowieka: Bronowski, 1973/1988, s. 422.
180 Symulacja ewoluującego oka: Nilsson i Pelger, 1994; opisane u Dawkinsa, 1995.
182 Nienawidzący Darwina akademicy: Dawkins, 1982; Pinker i Bloom, 1990 (patrz komentarze i
odpowiedzi); Dennett, 1995.
182 Wyimaginowani adaptacjoniści: Lewontin, 1979.
■ '183 Zaplątane nasieniowodyf williamsi 1992. ' - ■ ■ ™'--
183 Zdobycze adaptacjonistów: Mayr, 1983, s. 328.
184 Doskonałość inżynierii zwierząt: Tooby i Cosmides, 1992; Dawkins, 1982, 1986/1994; Wil­
liams, 1992; Griffin, 1974; Tributsch, 1982; French, 1994; Dennett, 1995; Cain, 1964.
185 Wspaniały wielbłąd: French, 1994, s. 239.
185 Ośmieszające błędy: Odpowiedź autorów w Pinker i Bloom, 1990. Symetria: Corballis i Beale
1976. Seksowna symetria: Ridley, 1993/1999.
187 Ptaki i skrzydła: Wilford, 1985.
188 Owady i skrzydła: Kingsolver i Koehl, 1985.
188 Niezrozumienie egzaptacji: Piatelłi-Pałmarini, 1989, s. 1.
188 Egzaptacja: Gould i Vrba, 1981. Problemy z egzaptacją; Reeve i Sherman, 1993; Dennett, 1995.
Akrobacje muchy: Wootton, 1990.
189 Dyskusje o planie: Pinker i Bloom, 1990, łącznie z komentarzami i odpowiedzią; Williams,
1966, 1992; Mayr, 1983; Dennett, 1995; Reeve i Sherman, 1993; Dawkins, 1982, 1986/94; Tooby i
Cosmides, 1990a, b, 1992; Tooby i DeVore, 1987; Sober, 1984a, b; Cummins, 1984; Lewontin, 1984.
189 Chomsky o doborze naturalnym: Korespondencja z autorem, listopad 1989.
192 Wartość informacji: Raiffa, 1968.
193 Zmienianie mózgu w czasie ewolucji: Killackey, 1995; Rakic, 1995b; Stryker, 1994; Deacon, 1994.
194 Genetyczne algorytmy: Mitchell, 1996.
195 Genetyczne algorytmy i neuronowe sieci: Belew, 1990; Belew, Mclnerney i Schraudolph, 1990;
Nolfi, Elman i Parisi, 1994; Miller i Todd, 1990.
195 Równoczesna ewolucja i uczenie się: Hinton i Nowlan, 1987.
197 Efekt Baldwina: Dawkins, 1982; Maynard Smith, 1987.
198 Nawigujące mrówki: Wehner i Srinivasan, 1981. Nawigacja obliczeniowa: Gallistel, 1995, s.
1258.
199 Te zdumiewające zwierzęta: Gallistel, 1990, 1995; J. Gould, 1982; Rozin, 1976; Hauser 1996;
Gaulin, 1995; Dawkins, 1986/94.
200 Warunkowanie jako analiza szeregów czasowych i inne wyczyny zwierząt: Gallistel 1990,1995.
201 Umysły ssaków nie są takie same: Preuss, 1993, 1995; Gaulin, 1995; Sherry i Schacter, 1987;
Deacon, 1992a; Hauser, 1996.
201 Przebudowa ludzkiego mózgu: Deacon, 1992b; Hołloway, 1995; Hauser, 1996; Killackey, 1995.
203 Wysiadująca kura: James, 1892/1920, s. 393-394,
204 Zoologicznie unikatowe łub krańcowo ludzkie cechy: Tooby i DeVore, 1987; Piłbeam, 1992.
206 Ewolucyjny wyścig zbrojeń: Dawkins, 1982, 1986/94; Ridley, 1993/1999. Nisza poznawcza:
Tooby i DeVore, 1987.
207 Uniwersalne pojęcia naukowe i logiczne: Brown, 1991.
207 Analiza śladów: Liebenberg, 1990, s. 80, cytowane w Boyd i Silk, 1996.
208 Wysoka technika łowców-zbieraczy: Brown, 1991; Kingdon, 1993.
208 Wyniszczenie megafauny: Martin i Klein, 1984; Diamond, 1992/1996.
209 Zoologiczna unikatowość i nisza poznawcza: Tooby i DeVore, 1987; Kingdon, 1993.
209 Widzenie u naczelnych: Deacon, 1992a; Van Essen i DeYoe, 1995; Preuss, 1995.
210 Dokooptowanie widzenia do abstrakcyjnych pojęć: Jackendoff, 1983, 1987,1990; Lakoff, 1987;
Taimy, 1988; Pinker, 1989. ' ■ "
210 Flatland: Gardner, 1991.
211 Irytujący tłum: Jones, Martin i Piłbeam, 1992, część 4; Boyd i Silk, 1996.
212 Naczelne kłamczuchy: Hauser, 1992; Lee, 1992; Boyd i Silk, 1996; Byrne i Whiten, 1988;
Premack i Woodruff, 1978.
212 Naczelne plotkary: Cheney i Seyfarth, 1990.
212 Poznawczy wyścig zbrojeń: Trivers, 1971; Humphrey, 1976; Ałexander, 1987b, 1990; Rose,
1980; Miller, 1993. Problemy z poznawczym wyścigiem zbrojeń: Ridley, 1993/1999.
213 Powolny rozrost mózgu: Williams, 1992.

615
213 Dłonie i postawa małpy człekokształtnej: Jones, Martin i Pilbeam, 1992, część 2; Boyd i Silk,
1996; Kingdon, 1993. Znaczenie rąk: Tooby i DeVore, 1987.:
214 Rehabilitacja mężczyzny-myśliwego: Tooby i DeVore, 1987; Boyd i Silk, 1996.
216 Mięso za ciało u małp człekokształtnych i łudzi: Tooby i DeVore, 1987; Ridley 1993/1999;
Symons, 1979; Harris, 1985; Shostak, 1981.
217 Człowiekowaci przodkowie: Jones, Martin i Pilbeam, 1992; Boyd i Silk, 1996; Kingdon, 1993;
Klein, 1989; Leakey et al., 1995; Fischman, 1994; Swisher et al., 1996.
220 Skamieniałości i nisza poznawcza: Tooby i DeVore, 1987.
221 Ręce australopiteka: L. Aiello, 1994. Mózgi i narzędzia austrałopiteka: Holloway, 1995; Cop-
pens, 1995. Niewielcy Homo habilis: Lewin, 1987.
222 Afrykańska Ewa nie chce umrzeć: Gibbons, 1994, 1995a.
222 Wielki skok naprzód: Diamond, 1992/1996; Marschack, 1989; White, 1989; Boyd i Silk, 1996.
223 Anatomicznie nie tak współcześni ludzie: Boyd i Silk, 1996; Stringer, 1992.
223 Pontiąc na strychu Leonarda: Shreeve, 1992; Yelłen et al., 1995; Gutin, 1995.
224 Logika Ewy: Dawkins, 1995; Dennett, 1995; Ayala, 1995. Fantastyczne nieporozumienie: Pin­
ker, 1992.
224 Przodkowie obu płci kontra linia po kądzieli: Dawkins, 1995.
225 Niedawne wąskie gardła: Gibbons, 1995b, c; Harpending, 1994; Cavalłi-Sforza, Menozzi i
Piazza, 1993. Tempo ewolucji: Jones, 1992.
225 Kres ewolucji: Jones, 1992; Cavalli-Sforza, Menozzi i Piazza, 1993.
226 Darwinowskie nauki społeczne: Turke i Betzig, 1985, s. 79; Alexander, 1987a; Betzig et al.,
1988.
226 Funkcjonalizm: Bates i MacWhinney, 1990, s. 728; Bates i MacWhinney, 1982.
226 Lamarck o odczuwanej potrzebie: cytowane u Mayra, 1982, s. 355.
227 Szczury: List od B.F. Skinnera. Szympansy: Nagell, Olguin i Tomasello, 1993.
227 Adaptacja to pieśń przeszłości: Tooby i Cosmides, 1990a; Symons, 1979, 1992.
228 Kulturowa ewolucja: Dawkins, 1976/1996; Durham, 1982; Lumsden i Wilson, 1981; Diamond,
1992/1996; Dennett, 1995. Problemy z kulturową ewolucją: Tooby i Cosmides, 1990a, 1992; Symons,
1992; Dały, 1982; Maynard Smith i Warren, 1988; Sperber, 1985.
229 Geny i memy: Dawkins, 1976/1996.
230 Kultura jako choroba: Cavalli-Sforza i Feldman, 1981; Boyd i Richerson, 1985; Sperber, 1985.

4. OKO WYOBRAŹNI

232 Autostereogramy: N.E. Thing Enterprises, 1994\ Stereogram, 1994; Superstereogram, 1994.
232 Narodziny autostereogramu: Tyler, 1983.
233 Percepcja jako źle postawiony problem; iluzje jako pogwałcenie założeń: Gregory, 1970; Marr,
1982; Poggio, 1984; Hoffman, 1983.
234 Percepcja jako opis: Marr, 1982; Pinker, 1984c; Tarr i Black, 1994a, b.
236 Obrazy, perspektywa i percepcja: Gregory, 1970; Kubovy, 1986; Solso, 1994; Pirenne, 1970.
Zdjęcia na Nowej Gwinei: Ekman i Friesen, 1975.
237 Adelbert Ames: Ittelson, 1968.
240 Dwuoczne przesunięcie i widzenie stereoskopowe: Gregory, 1970; Julesz, 1971, 1995; Tyler,
1991, 1995; Marr, 1982; Hubel, 1988; Wandell, 1995.
241 Wheatstone: Cytowane za Wandellem, 1995, s. 367.
245 Stereoskopy: Gardner, 1989.
251 Stereogramy z losowych kropek: Julesz, 1960,1971,1995;Tyler, 1991, 1995.
255 Lemury i pokoje z liści: Tyler, 1991. Penetrowanie kamuflażu: Julesz, 1995.
255 Modelowanie cyklopowego oka: Marr, 1982; Tyler, 1995; Weinshalł i Malik, 1995; Anderson i
Nakayama, 1994.
258 Sieci stereo, które kooperują: Marr i Poggio. Diagram zaadaptowany z Johnson-Laird, 1988.

616
259 Stereo Da Vinci:.Nakayama, He i Shimojo, 1995; Anderson i Nakatama, 1994.
260 Ślepota stereoskopowa i niedobory stereoskopowego widzenia: Richards, 1971. Dwuoczne
neurony: Poggio, 1995.
261 Dwuoczne niemowlęta: Shimojo, 1993; Birch, 1993; Held, 1993; Thorn et al., 1994.
261 Z góry zainstalowany obwód do widzenia stereoskopowego: Birch, 1993; Freeman i Ohzawa,
1992.
261 Jednooczne małpy: Hubel, 1988; Stryker, 1993. Wyostrzanie neuronów: Stryker, 1994; Miller,
Keller i Stryker, 1989.
262 Zez, leniwe oko: Birch, 1993; Held, 1993: Thorn et al., 1994.
263 Neuronowa wrażliwość i rosnące czaszki: Timney, 1990; Pettigrew, 1972, 1974.
264 Zacienianie, kształt i oświetlanie: Adełson i Pentland, 1996.
266 Percepcja jako gra hazardowa: Knill i Richards, 1996. Nieprzypadkowe właściwości: Lowe,
1987; Biederman, 1995.
266 Stawka na regularność świata: Attneave, 1982; Jepson, Richards i Knill, 1996; Knill i Richards,
1996.
267 Linie proste w naturze: Sanford, 1994; Montello, 1995.
268 Jasność i oświetlenie: Marr, 1982; Adełson i Pentland, 1996.
270 Teoria „Retinex”: Land i McCann, 1971; Marr, 1982; Brainard i Wandell, 1986. Nowsze mode­
le: Brainard i. Wandell, 1991; Maloney i Wandell, 1986.
271 Kształt z zacienienia: Marr, 1982; Pentland, 1990; Ramachandran, 1988; Nayar i Oren, 1995.
272 Księżyc: Nayar i Oren, 1995.
272 Widzenie najprostszego świata: Adełson i Pentland, 1996; Attneave, 1972, 1981, 1982; Beck,
1982; Kubovy i Pomeranz, 1981;Jepson, Knill i Richards, 1996.
278 Przeskok kształtu, przeskok źródła światła: Ramachandran, 1988.
279 Piaskownica w głowie: Attneave, 1972. Problemy z piaskownicą: Pinker, 1979, 1980, 1984a,
1988; Pinker i Finkę, 1980.
281 Ruchy oczu: Rayner, 1992; Kowler, 1995; Marr, 1982.
281 Dwuwymiarowość widzenia: French, 1987.
282 Obiekty kontra powierzchnie: Marr, 1982, s. 270; Nakayama, He i Shimojo, 1995.
283 Szkic 21/2-D: Marr, 1982; Pinker, 1984c, 1988. Reprezentacja widzialnej powierzchni: Jac­
kendoff, 1987; Nakayama, He i Shimojo, 1995.
286 Kompensacja ruchu oczu: Rayner, 1992.
288 Pole widzenia i świat widzialny: Gibson, 1950, 1952; Boring, 1952; Attneave, 1972, 1982;
Hinton i Parsons, 1981; Pinker, 1979, 1988.
289 Ciążenie i wizja: Rock, 1973, 1983; Shepard i Cooper, 1982; Pinker, 1984c.
289 Do góry!: Mazel, 1992.
289 Choroba lokomocyjną w przestrzeni kosmicznej: Oman, 1982; Oman et al., 1986; Young etał., 1984.
289 Choroba lokomocyjną i neurotoksyny: Treisman, 1977.
290 Co jest na górze w percepcji kształtów?: Rock, 1973; Shepard i Cooper, 1982; Corballis, 1988.
291 Tańczące trójkąty: Attneave, 1968.
293 Rozpoznawanie kształtów jako porównywanie opisów skoncentrowanych na obiekcie: Marr i
Nishihara, 1978; Marr, 1982; Corballis, 1988; Biederman, 1995; Pinker, 1984c; Hinton i Parsons, 1981;
Dickinson, Pentland i Rosenfeld, 1992.
294 Geony: Biederman, 1995.
295 Kształty w lewej i prawej półkuli: Kosslyn, 1994; Farah, 1990.
295 Znajdowanie części w szkicu 2 */2 D: Hoffman i Richards; Lowe, 1987; Dickinson, Pentland i
Rosenfeld, 1992.
296 Psychologia ubioru: Bell, 1992, s. 50-51.
296 Twarze: Etcoff, Freeman i Cave; Landau, 1989; Young i Bruce, 1991; Bruce, 1988; Farah,
1995. Niemowlęta i twarze: Morton i Johnson, 1991.
297 Człowiek, który nie rozpoznawał twarzy: Etcoff, Freeman i Cave, 1990; Farah, 1995.

617
297 Człowiek, który rozpoznawał tylko twarze: Behrmann, Winocuri Moscovitch, 1992; Mosco-
vitch, Wińóćur i Behrmaiin, w druku. 7
299 Kula z zabawką pokazuje, że potrzebne są wszystkie punkty widzenia: dzięki Jacobowi
Feldmanowi.
299 Wielość punktów widzenia: Poggio i Edelman, 1991; Biilthoff i Edelman, 1992.
299 Rozpoznawanie kształtów przez obracanie ich w.umyśle: Shepard i Cooper, 1982; Tatr i
Pinker, 1989, 1990; Tarr, 1995; Ullman, 1989.
300 Obracanie w umyśle: Cooper i Shepard, 1973; Shepard i Cooper, 1982; Tarr i Pinker, 1989,
1990; Corballis, 1988.
301 Lewo- czy praworęczność wszechświata: Gardner, 1990. Psychologia strony lewej i prawej:
Corballis i Beale, 1976.
302 Obojętność wobec lewej i prawej strony: Corballis i Beale, 1976; Corballis, 1988; Hinton i
Parsons, 1981; Tarri Pinker, 1989.
304 Jak ludzie rozpoznają kształty: Tarr i Pinker, 1989; Tarr, 1995; Tarr i Biilthoff, 1995; Bieder-
man, 1995; Biilthoff i Edelman, 1992; Sinha, 1995.
309 Wyobrażenia wzrokowe: Kosslyn, 1980, 1983, 1994; Paivio, 1971; Finkę, 1989; Błock, 1981;
Pinker, 1984c, 1988; Tye, 1991; Logie, 1995; Denis, Engelkamp i Richardson, 1988; Hebb, 1968.
310 Wyobrażenia Yanomamo: Chagnon, 1992.
310 Kreatywność i wyobrażenia wzrokowe: Finkę, 1990; Shepard, 1978; Shepard i Cooper, 1982;
Kosslyn, 1983.
311 Mięsień marszczący czoła: Buss, 1994, s. 128.
312 Obrazy kontra stwierdzenia: Pylyshyn, 1973, 1984; Błock, 1981; Kosslyn, 1980, 1994; Tye,
1991; Pinker, 1984; Kosslyn, Pinker, Smith i Shwartz, 1979. Wyobrażenia w komputerach: Funt, 1980;
Glasgow i Papadias, 1992; Stenning i Oberlander, 1995; Ioerger, 1994.
312 Mapy korowe: Van Essen i DeYoe, 1995.
313 Zaspokajanie głodu przez wyobrażanie sobie uczty: Tragedia króla Ryszarda Drugiego, akt 1,
scena 3.
313 Efekt Perky: Perky, 1910; Segal i Fusella, 1970; Craver-Lemley i Reeves, 1992; Farah, 1989.
314 Wyobrażenia i koordynacja: Brooks, 1968; Logie, 1995.
314 Wyobrażenia i iluzje: Wallace, 1984. Wyobrażenia i dopasowanie: Freyd i Finkę, 1984.
314 Mylenie wyobrażeń z rzeczywistością: Bisiach i Luzzatti, 1978.
314 Wyobrażenia rozświetlają korę wzrokową: Kosslyn et al., 1993; Kosslyn, 1994.
315 Wyobrażenia wzrokowe z obydwiema i tylko z jedną połową kory wzrokowej: Farah, Soso i
Dasheiff, 1992.
315 Sny i wyobrażenia wzrokowe: Symons, 1993. Sprawdzanie rzeczywistości: Johnson i Raye, 1981.
316 Medium u podstaw wyobrażeń wzrokowych: Pinker, 1984c, 1988; Cave, Pinker et al., 1994;
Kosslyn, 1980, 1994.
316 komputacja z wyobrażeń wzrokowych: Funt, 1980; Glasgow i Papadias, 1992; Stenning i
Oberlander, 1995; Ioerger, 1994.
317 Mentalna animacja: Ullman, 1984; Jolicoeur, Ullman i MacKay, 1991.
318 Odpowiadanie na pytania za pomocą wyobrażeń wzrokowych: Kosslyn, 1980.
318 Przeskok kaczki-królika w wyobraźni: Chambers i Reisberg, 1985; Finkę, Pinker i Farah, 1989;
Peterson et al., 1992; Hyman i Neisser, 1991.
319 Stopniowo zanikające wizerunki: Kosslyn, 1980.
320 Wyobrażenia wzrokowe i punkt widzenia: Pinker, 1980, 1984c, 1988.
320 Wielość perspektyw w malowaniu: Kubovy, 1986; Pirenne, 1970. Perspektywa Cro-Magnon:
Boyd i Silk, 1996.
320 Przechowywanie wyobrażeń wzrokowych: Pylyshyn, 1973; Kosslyn, 1980.
320 Wizualna pamięć mistrzów szachowych: Chase i Simon, 1973.
321 Pamięć za jeden cent: Nickerson i Adams, 1979.
321 Wypaczenia umysłowej mapy: Stevens i Coupe, 1978.
322 Wyobrażenia wzrokowe, nie. są pojęciami: Pylyshyn, 1973; Fodor, 1975; Kosslyn, 1980fiĘye, 1991.
. 322 Zwariowane wyobrażenia: Titchener, 1909, s.22.

5. DOBRE POMYSŁY

325 Darwin kontra Wallace: Gould, 19&0c/199I; Wright, I994a.


326 Przesadzony mózg: Davies, 1995, s. 85-87.
327 Egzaptowany komputer: Gould, 1980e, s. 57.
327 Mózgowe dzikusy: Brown, 1991; Kingdon, 1993.
329 Syłogizm soku z trzciny cukrowej: Cole et al., 1971, s. 187-188; Neisser, 1976.
330 Logika i kulawe szczenięta: Carroll, 1896/1977.
330 Racjonalność ekologiczna: Tooby i Cosmides, 1997. Różnice między myśleniem a nauką: Har­
ris, 1994; Tooby i Cosmides, 1997; Neisser, 1976.
332 Szamani oszuści: Harris, 1989, s. 410-412.
332 Społeczeństwo kastowe bez historii: Brown, 1988.
334 Pojęcia jako prognostyki: Rosch, 1978; Shepard, 1987; Bobick, 1987; Anderson, 1990, 1991;
Pinker i Prince, 1996.
335 Rozmytość i podobieństwo kontra reguły i teorie: Armstrong, Gleitman i Gleitman, 1983;
Pinker i Prince, 1996; Murphy, 1993; Medin, 1989; Kelly, 1992; Smith, Langsto i Nisbett, 1992; Rey,
1983; Pazzani, 1987, 1993; Pazzani i Dyer, 1987; Pazzani i Kibler, 1993; Rips; 1989.
337 Gatunki według biologów: Mayr, 1982; Ruse, 1986.
338 Bardzo marny gad: Cytowane w Konner, 1982. Rozmyta ryba: Dawkins, 1986/94; Gould 1983c./
1991; Ridley, 1986; Pennisi, 1996. Wpychanie wymarłych zwierząt w szufladki: Gould, 1989.
339 Wszystko jest rozmyte: Lakoff, 1987.
339 Wyraźne idealizacje: Pinker i Prince, 1996.
340 Nonsensowne stereotypy obcych: Brown, 1985.
340 Statystycznie poprawne negatywne stereotypy: McCauley i Stitt, 1978; Brown, 1985.
341 Sposoby wyjaśnienia: Dennett, 1978B, 1995, 1990; Hirschfeld i Gelman, 1994a, b; Sperber,
Premack i Premack, 1995;Carey, 1985; Carey i Spelke, 1994;Baron-Cohen, 1995;Leslie, 1994;Schwartz,
1979; Keił, 1979.
341 Martwy ptak, żywy ptak: Dawkins, 1986/1994, s. 35-36.
343 Wrodzone systemy sztucznej inteligencji: Lenat i Guha, 1990.
344 Niemowlęta jako fizycy: Spelke, 1995; Spelke et al., 1992; Spelke, Phillips i Woodward, 1995;
Spelke, Vishton i Hofsten, 1995; Baillargeon, 1995; Baillargeon, Kotovsky i Needham, 1995.
347 Intuicyjna teoria impetu: McCioskey, Caramanzza i Green, 1980; McCloskey, 1983. Intuicyjna
fizyka: Proffitt i Gilden, 1989.
347 Zrozumienie siły przez studentów uniwersyteckich: Redish, 1994.
349 Dramat kropek: Heider i Simmel, 1944; Michotte, 1963; Premack, 1990.
350 Niemowlęta i energia: Premack, 1990; Lesłie, 1994, 1995a; Mandler, 1992; Gelman, Durgin i
Kaufman, 1995; Gergeły et al., 1995.
351 Uniwersalność ludowej biologii: Konner, 1982; Brown, 1991; Atran, 1990, 1995; Berlin, Bre-
edlove i Raven, 1973.
351 Lwy, tygrysy i inne obiekty naturalne: Quine, 1969; Schwartz, 1979; Putnam, 1975; Keil, 1989.
352 Darwin i obiekty naturalne: Kelly, 1992; Dawkins, 1986/94.
353 Esencjalizm i opór wobec ewolucji: Mayr, 1982.
354 Dzieci jako esencjaliści: Keil, 1989, 1994, 1995; Gelman, Coley i Gottfried, 1994; Gelman i
Markman, 1987. Sceptycyzm co do dzieci jako esencjalistów: Carey, 1995.
355 Dzieci odróżniające psychologię od biologii: Hatano i Inagaki, 1995; Carey, 1995.
355 Niemowlęta i artefakty: Brown, 1990.
356 Artefakty i obiekty naturalne magazynowane oddzielnie w mózgu: Hillis i Caramazza, 1991;
Farah, 1990.

619
356 Co to jest artefakt?: Keil, 1979,1989; Dennett, 1990; Schwartz, 1979; Putnam, 1975; Chomsky,
1992, 1993; Bloom, 1996b.
356 Ludowa psychologia: Fodor, 1968a, 1986; Dennett, 1978b, c; Baron-Cohen, 1995.
358 Teoria modułów umysłu: Leslie, 1994,1995a, b; Premacki Premack, 1995; Gopniki Wellman,
1994; Hirschfeld i Gelman, 1994b; Wimmer i Perner, 19S3; Baron-Cohen, Leslie i Frith, 1985; Baron-
Cohen, 1995.
359 Małe dzieci i fałszywe przekonania: Leslie, 1994, 1995b.
359 Hałaśliwe worki ze skóry: Gopnik, 1993.
359 Autyzm: Baron-Cohen, 1995; Baron-Cohen et al., 1985; Frith, 1995; Gopnik, 1993.
360 Oziębłe matki, toalety i autyzm: Bettelheim, 1959.
360 Fałszywe fotografie: Zaitchik, 1990.
361 Mózg tworzy świat: Miller, 1981.
362 Nielogiczni studenci: Johnson-Laird, 1988.
362 Logika i myśl: Macnamara, 1986/1993, 1994; Macnamara i Reyes, 1994.
363 Obrona logiki umysłu: Macnamara, 1986/1993; Braine, 1994; Bonatti, 1995; Rips, 1994; Smith,
Langston i Nisbett, 1992.
364 Falsyfikacja przez wybór kart: Wason, 1966; Manktelow i Over, 1987.
365 Rozumowanie i wykrywanie oszustów: Cosmides, 1985, 1989; Cosmides i Tooby, 1992. Pro­
blem pracodawca-pracobiorca: Gigerenzer i Hug, 1992. Inne rezultaty i alternatywne interpretacje: Cheng
i Holyoak, 1985; Sperber, Cara i Girotto, 1995.
367 Psychologia liczb: Geary, 1994, 1995; Gelman i Gallistel, 1978; Gallistel, 1990; Dehaene, 1992;
Wynn, 1990. Dzieci liczą: Wynn, 1992. Małpy liczą: Hauser,MacNeilage i Ware, 1996.
368 Matematyka i podstawowe aktywności człowieka: Mac Lane, 1981; Lakoff, 1987. Niewidome
dzieci znają skróty. Landau, Spelke i Gleitman, 1984.
370 Amerykańskie osły: Geary, 1994, 1995.
371 Dlaczego Johnny wciąż nie umie dodawać: Geary, 1995.
371 Dlaczego lohnny wciąż nie umie czytać: Levine, 1994; McGuinness, 1997.
372 Informavore [informacjoiercy]: pojęcie ukute przez Georgea Millera.
372 Innumeracy [analfabetyzm cyfrowy]: pojęcie ukute przez lohna Allena Paulosa.
372 Ślepi na prawdopodobieństwo: Tversky i Kahneman, 1974,1983; Kahneman, Slovic i Tversky,
1982; Kahneman i Tversky, 1982; Nisbett i Ross, 1980; Sutherland, 1992/1994; Gilovich, 1991; Piatelli-
Palmarini, 1994; Lewis, 1990.
374 Ludzie jako intuicyjni statystycy: Gigerenzeri Murray, 1987; Gigerenzer, 1991, 1996a; Gige­
renzer i Hoffrage, 1995; Cosmides i Tooby, 1996; Lopez i Oden, 1991; Koehler, 1996. Odpowiedź:
Kahneman i Tversky, 1996. Pszczoły jako intuicyjni statystycy: Staddon, 1988.
376 Historia prawdopodobieństwa i statystyki: Gigerenzer et al., 1989. Prawdopodobieństwo oce­
niane na podstawie doświadczenia: Gigerenzer i Hoffrage, 1995; Gigerenzer, 1997; Cosmides i Tooby,
1996; Klei ter, 1994.
377 Ludzie są dobrymi statystykami przy częstości informacji: Tversky i Kahneman, 1983; Fiedler,
1988; Cosmides i Tooby, 1996; Gigerenzer, 1991, 1996b, 1997; Hertwig i Gigerenzer, 1997.
379 Von Mises i prawdopodobieństwo pojedynczego zdarzenia: Przykłady zaadaptowali Cosmides
i Tooby, 1996.
380 O.J., maltretowanie żony i morderstwo: Good, 1995.
380 Błąd na temat feministycznej kasjerki nie jest błędem: Hertwig i Gigerenzer, 1997.
382 Przestrzenna metafora: Gruber, 1965; Jackendoff, 1983, 1987, 1990, 1994; Pinker, 1989.
383 Komunikacja jako dawanie: Pinker, 1989.
384 Dynamika siły w języku i myśli: Taimy, 1988; Pinker, 1989.
385 Przestrzeń i siła w języku i myśli: lackendoff, 1983, 1987, 1990, 1994; Pinker, 1989; Levin i
Pinker, 1992; Wierzbicka, 1994; Miller i Johnson-Laird, 1976; Schanck i Riesbeck, 1981; Pustojevsky,
1995. Uniwersalność przestrzeni i siły: Taimy, 1985; Pinker, 1989.
385 Zadziwiająca myśl Leibniza: Leibniz, 1956.

620
386 Przestrzenna metafora jako pozostałość poznawcza: Pinker, 1989.
386 Szympansy i przyczynowość: Premack, 1976.
386 Uniwersalność metafor przestrzeni i siły: Taimy, 1985; Pinker, 1989.
386 Przestrzenne metafory dzieci: Bowerman, 1983; Pinker, 1989.
387 Podstawowe metafory w języku kontra poetyckie metafory: Jackendóff i Aaron, 1991.
387 Metafory, którymi żyjemy: Lakoff i Johnson, 1980/1988; Lakoff, 1987.
389 Wykresy: Pinker, 1990.
389 Matematyzacja fizycznych wyobrażeń intuicyjnych: Carey i Spelke, 1994; Carey, 1986; Proffitt
i Gilden, 1989.
391 Ale czy to praca dentystyczna?: Allen, 1983.
391 Geniusz i twórczość: Weisberg, 1986; Perkins, 1981.

6. SZALEŃCY

394 Amok: B.B. Burton-Bradley, cytowany u Daly’ego i Wilson, 1988, s. 281.


395 Uniwersalność emocji: Brown, 1991; Lazarus, 1991; Ekman i Davidson, 1994/1998; Ekman,
1993, 1994; Ekman i Friesen, 1975; Etcoff, 1986. Kontrowersje na temat uniwersalności: Ekman i
Davidson, 1994/1998; Russell, 1994.
395 Darwin i wyraz uczuć: Darwin, 1872/1959, s. 12.
396 Antropologiczna poprawność: Ekman, 1987. Uczucia niewidomych i głuchych dzieci: Lazarus,
1991.
398 Wariacki ból: Lewis, 1980, s. 216.
398 Mocz krowi: Shweder, 1994, s. 36.
398 Łagodni Eskimosi: Lazarus, 1991, s. 193. Łagodni Samoańczycy: Freeman, 1983.
399 Etnografia i etykieta: cytowali Asimov i Shulman, 1986.
400 Trójjedyny mózg: MacLean, 1990. Obalenie: Reiner, 1990,
401 Emocjonalny mózg: Damasio, 1994/1999; LeDoux, 1991, 1996; Gazzaniga, 1992.
402 Nieodzowność uczuć: Tooby i Cosmides, 1990a; Nesse i Williams, 1994; Nesse, 1991; Minsky,
1985.
404 Uczuciowe roboty: Minsky, 1985; Pfeiffer, 1988; Picard, 1995; Crevier, 1993.
404 Walczyć czy uciec: Marks i Nesse, 1994.
405 Wybór siedliska i środowiskowa estetyka: Orians i Heerwagen, 1992; Kapłan, 1992; Cosmides,
Tooby i Barków, 1992.
405 Biwakowanie przez całe życie: Cosmides, Tooby i Barków, 1992, s. 552.
406 Rdzenni Amerykanie i erzac sawanny: Christopher, 1995. Australijscy aborygeni i erzac sa­
wanny: Harris, 1992.
407 Ramy odniesienia w dużym terenie: Subbiah et al., 1996.
409 Wstręt: Rozin i Fallon, 1987; Rozin, 1996.
409 Jedzenie owadów: Harris, 1985, s. 159.
411 Obrzydzenie Yanomamo: Chagnon, 1992.
412 Nauka tego, co jest dobre dojedzenia: Cashdan, 1994.
413 Mama i tata jako degustatorzy: Cashdan, 1994.
413 Zanieczyszczenie przez kontakt: Tooby i Cosmides, list.
414 Animalitos i optymalne zaopatrywanie: Harris, 1985.
415 Ekologia i tabu pokarmowe: Harris, 1985.
417 Fobofobia: autorstwa Richarda Lederera.
417 Lęki i fobie: Brown, 1991; Marks i Nesse, 1994; Nesse i Williams, 1994; Rachman, 1978;
Sełigman, 1971; Marks, 1987; Davey, 1995.
418 Lęk przed lwami w Chicago: Maurer, 1965.
419 Względnie rzadkie występowanie krzyczących koszmarów: Rachman, 1978; Myers i Diener,
1995.

621
42!! Małpy uczące sic strachu przed wężami: Mineka i Cook, i 993.
420 Pokonywanie strachu: Rachman, 1978.
421 Szczęście i porównania społeczne: Kahneman i Tversky, 1984; Brown, 1985. Przemoc i nie­
równość: Dały i Wilson, 1988, s. 288.
423 Kto jest szczęśliwy?: Myers i Diener, 1995. Dziedziczność linii podstawowej szczęścia: Lykken
i Telłegen, 1966.
424 Zdobycze kontra straty: Kahneman i Tversky, 1984; Ketelaar, 1995, 1997.
424 Hedonistyczny kierat: Brickman i Cambell, 1971; Campbell, 1975.
426 Murray i Esther: Z Eve>y Goy's Guide to Tiddish Arthura Naimana.
426 Przestępczość i nieliczenie się z przyszłością: Wilson i Hermstein, 1985; Dały i Wilson, 1994;
Rogers, 1994.
427 Krótkowzroczne nieliczenie się: Kirby i Hermstein, 1995.
427 Samokontrola i racjonalni konsumenci: Schelling, 1984, s. 59.
428 Dwie jaźnie: Schelling, 1984, s. 58.
429 Samolubny replikator: Williams, 1966, 1992; Dawkins, 1976/1996, 1982; Dennett, 1995; Ste-
rełny i Kitcher, 1988; Maynard Smith, 1982; Trivers, 1981, 1985; Cosmides i Tooby, 1981; Cronin,
1992.
430 Dobór replikatorów, grup i gałęzi: Gould, )980b/1991; Wilson i Sober, 1994; Dennett, 1995;
Williams, 1992; Dawkins, 1976/1996,1982.
432 Dobór krewniaczy: Williams i Williams, 1957; Hamilton, 1963, 1964; Maynard Smith, 1964;
Dawkins, 1976/1996; Trivers, 1985.
434 Odwzajemniony altruizm: Williams, 1966; Trivers, 1971, 1985; Dawkins, 1976/1996; Cosmi­
des i Tooby, 1992; Brown, 1985, s. 93.
436 Odwzajemniony altruizm i uczucia: Trivers, 1971, 1985; Alexander, 1987a; Axelrod, 1984;
Wright, 1994a. Poczucie moralne: Wilson, 1993.
436 Odwzajemniony altruizm i badania psychologii społecznej: Trivers, 1971,1981.
439 Zgoda wewnątrz grupy = wrogość między grupami: Dawkins, 1976/1996; Alexander, 1987.
440 Dr Strangelove: z Peter George, Dr. Strcmgelnve, Boston: 1963/1979, s. 109-111.
442 Myśleć to, co jest nie do pomyślenia: Poundstone, 1992.
442 Paradoksalne taktyki: Schelling, 1960.
445 Uczucia jako machiny zagłady i inne paradoksalne taktyki: Schelling, 1960; Trivers, 1971,
1985; Frank, 1988; Dały i Wilson, 1988; Hirshleifer, 1987.
446 Sprawiedliwość i Falklandy: Frank, 1988. Zemsta: Dały i Wilson, 1988. Honor: Nisbett i Co­
hen, 1996.
447 Wyraz twarzy: Darwin, 1872/1959; Ekman i Friesen, 1975; Fridlund, 1991, 1995. Antydarwi-
nizm Darwina: Fridlund, 1992.
448 Zamierzony i mimowolny wyraz twarzy a mózg: Damasio, 1994/1999.
449 Uczciwe sygnały u zwierząt: Dawkins, 1976/1996; Trivers, 1981; Cronin, 1992; Hauser, 1996;
Hamilton, 1996.
449 Uczucia i ciało: Ekman i Davidson, 1994/1998; Lazarus, 1991; Etcoff, 1986.
451 Teoria szaleńczej miłości: Frank, 1988. -
451 Rynek małżeński: Buss, 1994; Fisher, 1992; Hatfield i Rapson, 1993.
453 Taktyki kontrolowania siebie i innych: Schelling, 1984.
455 Rozpacz jako czynnik odstraszający: Tooby i Cosmides, 1990a.
456 Samooszustwo: Trivers, 1985; Alexander, 1987a: Wright, 1994a; Lockard i Paulhaus, 1988.
Samooszustwo i mechanizmy obronne Freuda: Nesse i Lloyd, 1992.
456 Rozszczepione mózgi: Gazzaniga, 1992.
456 Efekt „Lake Wobegon”: Gilovich, 1991.
457 Życzliwość i efektywność: Greenwald, 1988; Brown, 1985. Dysonans poznawczy: Festinger,
1957. Dysonans poznawczy jako prezentacja samego siebie: Aronson, 1980/1999; Baumeister i Tice,
1984. Życzliwość i efektywność oraz dysonans poznawczy jako samooszustwo: Wright, 1994a.

622
458 Kłótnia między mężem a żoną: Trivers, 1985, s. 420. . ■:• : -■
459 Wyjaśnianie Hitlera: Rosenbaum, 1995.

7. WARTOŚCI RODZINNE

461 Kontrowersja wokół Greening of America-. Nobile, 1971.


461 Dziewiętnastowieczne utopie: Kław, 1993.
462 Ludzkie powszechniki: Brown, 199!.
462 Trzydzieści sześć dramatycznych sytuacji: Polti, 1921/1977.
462 Konkurenci Darwina: Williams, 1966; Dawkins, 1976/1996,1995.
464 Proporcje zabójstw: Dały i Wilson, 1988. Powszechne rozwiązywanie konfliktu: Brown, 1991.
465 Biologia pokrewieństwa: Hamilton, 1964; Wilson, 1975; Dawkins, 1976/1996. Psychologia
pokrewieństwa: Dały i Wilson, 1988; Dały, Salmon i Wilson, w druku; Alexander, 1987a; Fox, 1984;
van den Berghe, 1974; Wright, 1994a.
466 Definicja „domu” Frosta: Z „The Death of the Hired Man”, w North o f Boston.
468 Nonsensy pokrewieństwa: Dały, Sałmon i Wilson, w druku; Mount, 1992; Shoumatoff, 1985;
Fox, 1984.
469 Ojczymowie, macochy i pasierbowie: Dały i Wilson, 1988, 1995.
469 Opowieści o Kopciuszku: Dały i Wilson, 1988, s. 85.
471 Zabójstwo jako rozwiązanie konfliktu: Dały i Wilson, 1988, s. ix.
471 Nepotyzm: Shoumatoff, 1985; Ałejcander, 1987a; Dały, Salmon i Wilson, w druku. Pokrewień­
stwo wśród Yanomamo: Chagnon, 1988,1992.
473 Małżeństwa kuzynów: Thornhill, 1991.
473 Rzeczywistość romantycznej miłości: Symons, 1978; Fisher, 1992; Buss, 1994; Ridley, 1993/
1999; H. Harris, 1995.
474 Fikcyjni krewni: Dały, Salmon i Wilson, w druku.
475 Wywrotowa rodzina: Shoumatoff, 1985; Mount, 1992.
476 Domy królewskie przeciw rodzinom: Thornhill, 1991;Kościółprzeciwrodzinom: Betzig, 1992.
478 Konflikt rodzic-potomek: Trivers, 1985; Dawkins, 1976/1996; Wright, 1994a; Dały i Wilson,
1988, 1995; Haig, 1992, 1993.
478 Rywalizacja rodzeństwa: Dawkins, 1976/1996; Trivers, 1985; Sułloway, 1996; Mock i Parker,
w druku. ,
480 Podniesione głosy w macicy: Haig, 1993.
480 Dzieciobójstwo: Dały i Wilson, 1988, 1995.
481 Depresja poporodowa: Dały i Wilson, 1988.
481 Wiązanie [bonding]: Dały i Wilson, 1988.
481 Urok: Gould, 1980d/1991; Eibl-Eibesfełdt, 1989; Konner, 1982; Dały i Wilson, 1988.
482 Psychologiczne taktyki dzieci: Trivers, 1985; Schelling, 1960.
483 Edyp raz jeszcze: Dały i Wilson, 1992.
484 Kontrolowanie córek: Wilson i Dały, 1992,
484 Socjalizacja dzieci przeciwko nim samym: Trivers, 1985.
486 Natura, wychowanie i ani jedno, ani drugie w osobowości: Plomin, 1989; Plomin i Daniels,
1987; Bouchard, 1994; Bouchard et al., 1990; 5. Harris, 1995; Sulloway, 1995, 1996.
486 Wymienić rodziców: J. Harris, 1995.
487 Przywódcy klik pierwsi umawiają się na randki: Dunphy, 1963.
487 Socjalizacja przez rówieśników: J. Harris, 1995.
488 Mieszane uczucia matek: Wywiad z Shari Thurer przeprowadzony przez D.C. Denisona, „The
Boston Globe Magazine”, 14 maja, 1995; Eyer, 1996.
488 Wychowanie seksualne: Whitehead, 1994.
489 Rywalizacja między rodzeństwem: Trivers, 1985; Sulloway, 1995, 1996; Dawkins, 1976 1996;
Wright, 1994a.

623
489 Spodziewane wnuki: Dały i Wilson, 1988; Sulloway, 1996; Wright, 1994a. Synobójstwo: Dały
i Wilson, 1988. Żałoba; Wright, 1994a.
491 Dynamika w rodzinie: Sulloway, 1995, 1996.
493 Dziewczyna z sąsiedztwa: Fisher, 1992; Hatfield i Rapson, 1993; Buss, 1994.
493 Unikanie kazirodztwa i tabu kazirodztwa: Tooby, 1976a, b; Brown, 1991; Dały i Wilson, 1988;
Thornhill, 1991.
494 Koszty wsobnego rozmnażania się ssaków: Ralls, Ballou i Templeton, 1988.
495 Wycena kosztów kazirodztwa: Tooby, 1976a, b.
496 Statystyki dotyczące kazirodztwa: Buss, 1994; Brown, 1991; Dały i Wilson, 1988.
497 Kazirodztwo między ludźmi, którzy nie wyrastali razem: Brown, 1991.
499 Walka płci: Symons, 1979; Dawkins, 1976/1996; Trivers, 1985. Psychologia płciowości: Sy­
mons, 1979; Ridley, 1993/1999; Wright, 1994a, a; Buss, 1994.
499 Rzeczywistość niektórych stereotypów na temat płci: Eagly, 1995.
500 Dlaczego seks?: Tooby, 1982, 1988; Tooby i Cosmides, 1990b; Hamilton, Axelrod i Tanese,
1990; Ridley, 1993/1999.
501 Dlaczego płcie?: Cosmides i Tooby, 1981; Hurst i Hamilton, 1992; Anderson, 1992.
501 Dlaczego istnieje tak niewiele hermafrodytów wśród zwierząt?: Cosmides i Tooby, 1981.
502 Dobór płciowy i różnice w rodzicielskiej inwestycji: Trwers, 1985; Cronin, 1992; Dawkins,
1976/1996; Symons, 1979; Ridley, 1993/1999; Wright, 1994a, b.
503Małpy człekokształtne i seks: Trivers, 1985; Ridley, 1993/1999; Boyd i Silk, 1996; Mace, 1992;
Dunbar, 1992. Dzieciobójstwo wśród naczelnych: Hrdy, 1981.
504 Współzawodnictwo plemników: Baker i Bellis, 1996.
505 Cudzołożne ptaki: Ridley, 1993/1999.
506 Ludzie i seks: Ridley, 1993/1999; Wright, 1994a; Mace, 1992; Dunbar, 1992; Boyd i Silk,1996;
Buss, 1994.
506 Środowisko, w którym wyewoluował umysł: Symons, 1979.
508 Dzieci bez ojców w społecznościach łowiecko-zbierackich: Hill i Kapłan, 1988.
508 Męskie pragnienie różnorodności: Symons, 1979; Buss, 1994; Ridley, 1993/1999; Wright, 1994a.
509 Voulez-vous coucher avec moi ce soir?: Clark i Hatfield, 1989.
509 Efekt Coolidge’a u kogutów i mężczyzn: Symons, 1979; Buss, 1994.
510 Pornografia jest popularniejsza niż kino czy sport: Anthony Flint w „Boston Globe”, 1 grudnia
1996.
512 Pornografia i romansidła: Symons, 1979; Ridley, 1993/1999; Buss, 1994.
512 Homoseksualizm jako okno na heteroseksualizm: Symons, 1979, s. 300. Liczba homoseksual­
nych partnerów: Symons, 1980.
513 Ekonomia seksualna: Symons, 1979. Dworkin: Cytował Wright, 1994b.
514 Monogamia i prawy człowiek: Symons, 1979, s. 250
515 Seksualne upodobania mężczyzn są regulowane przez stopień ich atrakcyjności: Waller, 1994.
515 Poligynia: Symons, 1979: Dały i Wilson, 1988; Shoumatoff, 1985; Altman i Ginat, 1996; Ri­
dley, 1993/1999; Chagnon, 1992.
515 Despoci i haremy: Betzig, 1986.
516 Poliandria: Symons, 1979; Ridley, 1993/1999.
516 Współ-żony: Shoumatoff, 1985. Betzig o Jasiu Głuptasiu: Cytował Ridley, 1993/1999. Mono­
gamia jako kartel: Landsburg, 1993, s. 170; Wright, 1994a.
517 Monogamia i męskie współzawodnictwo: Betzig, 1986; Wright, 1994a; Dały i Wilson, 1988;
Ridley, 1993/1999.
518 Cudzołożnice: Buss, 1994; Ridley, 1993/1999; Baker i Bellis, 1996.
518 Mięso za seks: Harris, 1985; Symons, 1979; Hill i Kapłan, 1988. Co kobiety cenią u przelotnych
kochanków: Buss, 1994.
518 Kochankowie o wysokim statusie: Baker i Bellis, 1996; Buss, 1994; Symons, 1979.
519 Dzieworództwo na wyspach Trobrianda: Symons, 1979.

624
520 Kochankowie kontra mężowie: Buss, 1994; Ellis, 1992. Dychotomia kurwa-madonna: Wright, 1994a.
520 Kryteria wyboru mężów i żon: Buss, 1992a, 1994; Ellis, 1992.
521 Preferowani partnerzy: Buss, 1992a, 1994. Preferowany wiek partnerów: Kenrick i Keefe, 1992.
521 Ogłoszenia osobiste, agencje towarzyskie, małżeństwa: Ellis, 1992; Buss, 1992a, 1994.
522 Mokodudei: Chagnon, 1992; Symons, 1995.
522 Bogactwo męża i wygląd żony: Buss, 1994. Schroeder o zwierzęcym magnetyzmie: Cytował
Wright, 1995, s. 72.
522 Kobiety o wysokim prestiżu chcą mężczyzn o wysokim prestiżu: Buss, 1994. Przywódczynie
feministek chcą mężczyzn o wysokim prestiżu: Ellis, 1992.
522 Lebowitz: cytował J. Winokur, 1987, The portable curmudgeon, New York.
523 Ozdabianie ciała dla jego upiększenia kontra inne przyczyny: Etcoff, 1998. Uniwersal­
ność piękna: Brown, 1991; Etcoff, 1998; Symons, 1979, 1995; Ridley, 1993/1999; Perrett, May i
Yoshikawa, 1994.
523 Składniki urody: Etcoff, 1998; Symons, 1979, 1995.
524 Przeciętne twarze są atrakcyjne: Symons, 1979; Langlois i Roggman, 1990.
525 Młodość i uroda: Symons, 1979, 1995; Etcoff, 1998.
525 Proporcja talia-biodra: Singh, 1993, 1994, 1995. Figurynki z górnego paleolitu: nie opubliko­
wane badania Sigha i R. Kruszyńskiego.
526 Rozmiar kontra kształt: Singh, 1993, 1994, 1995; Symons, 1995; Etcoff, 1998.
527 Uroda i władza: Bell, 1992; Wilson i Dały, 1992; Ellis, 1992; Etcoff, 1998;Paglia, 1990,1992,1994.
528 Wirtualna uroda i prawdziwe życie: Buss, 1994.
528 Powszechność seksualnej zazdrości: Brown, 1991.
528 Różnice między płciami w seksualnej zazdrości: Symons, 1979; Buss, 1994; Buunk et al., 1996;
Debata o różnicach płci: Harris i Christenfeld, 1996; DeSteno i Salovey, 1996; Buss, Larson i Westen,
1996; Buss et a l, 1997.
529 Przemoc i męska zazdrość seksualna: Dały i Wilson, 1988; Wilson i Dały, 1992; Symons, 1979.
Mit równowagi między płciami w małżeńskiej przemocy: Dobash et al., 1992.
531 Bogactwo panny młodej i posagi: Dały i Wilson, 1988.
532 Boswell, Johnson i podwójna moralność: Dały i Wilson, 1988, s. 192-193.
532 Feminizm bez ortodoksyjnej nauki społecznej: Sommers, 1994; Patai i Koertge, 1994; Paglia,
1992; Eagly, 1995; Wright, 1994b; Ridley, 1993/1999; Denfeld, 1995.
534 Status jako potrzeba duchowa: Veblen, 1899/1971. Krawiecka moralność: Bell, 1992.
534 Sygnały zwierząt: Zahavi, 1975; Dawkins, 1976/1996, 1983; Hauser, 1996; Cronin, 1992.
535 Agresywne strategie i hierarchie dominacji: Maynard Smith, 1982; Dawkins, 1976/1996; Trivers, 1985.
536 Dominacja u ludzi: Ellis, 1992; Buss, 1994; Eibl-Eibesfeldt, 1989. Wzrost i płaca: Frieze, Olson
i Good, 1990. Wzrost i wybory prezydenckie: Ellis, 1992; Mathews, 1996. Brody i Breżniew: Kingdon,
1993. Wzrost i randki: Kenrick i Keefe, 1992.
537 Zabicie za obrazę: Dały i Wilson, 1988; Nisbett i Cohen, 1996.
537 Reputacja mężczyzn: Dały i Wilson, 1988, s. 128.
539 Lekkomyślna młodzież: Rogers, 1994.
539 Argumentacja jako przymus: Lakoff i Johnson, 1980/1988; Nozick, 1981.
540 Czym jest status?: Buss, 1992b; Tooby i Cosmides, 1996; Vebłen, 1899/1971; Bell, 1992;
Frank, 1985; Harris, 1989; Symons, 1979.
541 Potlacz: Harris, 1989.
542 Zasada upośledzenia: Zahavi, 1975; Dawkins, 1976/1996; Cronin, 1992; Hauser, 1996.
542 Czym jest moda?: Bell, 1992; Etcoff, 1998.
543 Mimikra u motyli: Dawkins, 1976/1996; Cronin, 1992; Hauser, 1996.
544 Logika odwzajemnienia i wymiany: Cosmides i Tooby, 1992; Axelrod, 1984. Odwzajemniony
altruizm: Trivers 1985; Dawkins, 1976/1996; Axelrod, 1984; Axelrod i Hamilton, 1981.
544 Dylemat więźnia: Poundstone, 1992; Schelling, 1960; Rapoport, 1964.
545 Powtarzany dylemat więźnia i wet za wet: Axelrod i Hamilton, 1981; Axelrod, 1984.

625
546 Odwzajemnianie w życiu codziennym: Cosmides i Tooby, 1992; Eiske, 1992,,.
546 Pierwotny komunizm wewnątrz grup krewniaczych: Fiske, 1992.
546 Zmienność podaży i dzielenie się żywnością wśród łowców-zbieraczy: Cashdan, 1989; Kapłan,
Hill i Hurtado, 1990
547 Szczęście kontra lenistwo: Cosmides i Tooby, 1992.
548 Narzucanie etyki dzielenia się poprzez plotki: Eibl-Eibesfeldt, 1989* s. 525-526. Samolubny
!Kung: Konner, 1982, s. 375-376.
548 Przyjaźń kontra odwzajemnianie się: Fiske, 1992. Szczęśliwe małżeństwo kontra odwzajem­
nianie się: Frank, 1988.
549 Logika przyjaźni i paradoks bankiera: Tooby i Cosmides, 1996.
551 Wojna między łowcami-zbieraczami a ludzka ewolucja: Chagnon, 1988, 1992, 1996; Keeley,
1996; Diamond, 1992/1996; Dały i Wilson, 1988; Alexander, 1987a, b.
553 Wendety: Dały i Wilson, 1988.
553 Walki o diamenty, złoto, mięso i seks: Chagnon, 1992, s. 115. Stłoczone lub niedożywione
plemiona nie są bardziej wojownicze: Chagnon, 1992; Keeley, 1996.
553 Kobiety jako łup wojenny w Biblii: Hartung, 1992, 1995.
554 Rozpasane żołdactwo: Król Henryk Piąty, akt 2, scena 3.
554 Gwaft i wojna: Brownmiller, 1975.
555 Sukces rozrodczy i przywódcy wojny: Betzig, 1986.
555 Logika wojny: Tooby i Cosmides, 1988.
555 Miłośnicy Kandinsky’ego nienawidzą miłośników Klee: Tajfel, 1981. Etnocentryzm z rzutu
monetą:-Locksley, Ortiz i Hepburn, 1980. Chłopcy wypowiadają wojnę na obozie letnim: Sherif, 1966.
Konflikty etniczne: Brown, 1985.
557 Bogatsze grupy częściej wypowiadają wojnę: Chagnon, 1992; Keeley, 1996.
558 Wałka pod osłoną ignorancji: Tooby i Cosmides, 1993. Przykład z drugiej wojny światowej:
Rapoport, 1964, s. 88-89.
560 Malejące proporcje zabójstw: Dały i Wilson, 1988.
562 Dalajlama: Wywiad przeprowadzony przez Claudię Dreifus w „New York Times Magazine”,
28 listopada 1993.

8. SENS ŻYCIA

563 Uniwersalizm sztuki, literatury, muzyki, humoru, religii, filozofii: Brown, 1991; Eibł-Eibes-
feldt, 1989.
563 Żyć dla muzyki, sprzedawać krew, żeby kupić bilety do kina: Tooby i Cosmides, 1990a.
564 Sztuka jako środek zdobycia statusu: Wolfe, 1975; Bell, 1992.
564 Sztuka, nauka i elita: Brockman, 1994/1996. Zaszczytna czczość: Bell, 1992.
568 Sztuka i iluzja: Gombrich, 1960/1981; Gregory, 1970; Kubovy, 1986. Adaptacja i estetyka:
Shepard, 1990; Orians i Heerwagen, 1992; Kapłan, 1992.
569 Geometryczne wzory, ewolucja i estetyka: Shepard, 1990.
570 Muzyka i umysł: Słoboda, 1985; Storr, 1992; R. Aiełlo, 1994.
572 Uniwersalna gramatyka muzyki: Bernstein, 1976; Jackendoff, 1977, 1987, 1992; Lerdahl i
Jackendoff, 1983.
573 Alikwoty i skale: Bernstein, 1976; Cooke, 1959; Sloboda, 1985. Dysydenci: Jackendoff, 1977;
Storr, 1992.
574 Interwały i emocje: Bernstein, 1976; Cooke, 1959. Dziecięce uznanie dla muzyki: Zentner i
Kagan, 1996; Schellenberg i Trehub, 1996.
576 Przypływ i odpływ rozpaczy: Cooke, 1959, s. 137-138.
576 Emocjonalna semantyka muzyki: Cooke, 1959.
577 Muzyka i język: Lerdahl i Jackendoff, 1983; Jackendoff, 1987. ,
578 Słuchowa analiza sceny: Bregman i Pinker, 1978; Bregman, 1990; McAdams i Bigand, 1993.

626
578 Estetyka regularnych wzorów w sztuce i muzyce: Shepard, 1990. ■- -
579 Muzyka i słuchowy niepokój: Bernstein, 1976; Cooke, 1959.
579 Darwino muzyce: Darwin, 1874/1959. Melodia emocjonalnych zawotań: Femald, 1992; Hauser, 1996.
580 Wybór siedliska: Orians i Heerwagen, 1992; Kapłan, 1992.
581 Muzyka i ruch: Jackendoff, 1992; Epstein, 1994; Clynes i Walker, 1982.
582 Horacy: Hobbs, 1990, s. 5. Dryden: Carroll, 1995, s. 170.
582 Iluzja literatury pięknej i kina: Hobbs, 1990; Tan, 1996.
583 Szczęśliwe zakończenia: Landsburg, 1993.
583 Łagodny masochizm: Rozin, 1996.
583 Ewolucja plotkarki: Barków, 1992.
584 Fikcja jako eksperyment: Hobbs, 1990. Literatura i poznanie: Hobbs, 1990; Turner, 1991.
584 Wątki jako szukanie celu: Hobbs, 1990. Cele w literaturze są celami w doborze naturalnym:
Carroll, 1995.
585 Nagłówki wieczornych gazet: Syn swego kraju Richarda Wrighta; Sz/:artana fóera Nathaniela
Hawthorne’a; Romeo i Julia Williama Shakespeare’a; Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego; Wielki
Gatsby F. Scotta Fitzgeralda; Dziwne losy Jane Eyre Charlotte Bronte; Tramwaj zwany pożądaniem
Tennessee Wiliiamsa; Eumenidy Ajschylosa.. Wszystkie z Lederer i Giifefand, !994.
586 Wnioskowanie z analizy przypadków: Schanck, 1982.
586 Odpowiedzi na zagadki życia: Hamlet, Ojciec chrzestny, Fatalne zauroczenie; Madame Bova-
ry; Shane.
587 Wypełnialność sztuki: Goodman, 1976; Koestler, 1964.
588 Koestler o humorze: Koestler, 1964, s. 31.
589 Ewolucja humoru: Provine, 1996; Eibl-Eibesfeldt, 1989; Weisfeld, 1993. Badania nad humo­
rem: Provine, 1996; Chapman i Foot, 1977; McGhee, 1979; Weisfeld, 1993.
589 Śmiech: Provine, 1991, 1993,1996.
589 Śmiech jako nawoływanie do ataku: Eibl-Eibesfeldt, 1989. Śmiech u szympansów: Provine,
1996; Weisfeld, 1993. Łaskotanie i zabawa: Eibl-Eibesfeldt, 1989; Weisfeld, 1993. Zabawa jako prakty­
ka walki: Symons, 1978; Boulton i Smith, 1992.
590 Humor w Roku 1984: Orwell, 1949/1988, s. 10.
591 Rabelaisowscy Yanomamo: Chagnon, 1992, s. 24—25.
593 Dowcip alpinisty: dzięki Henry’emu Gleitmanowi.
593 Badania rozwiązania niezgodności w humorze: Shultz, 1977; Rothbart, 1977; McGhee, 1979.
594 Humor przekłuwający dominację: Schutz, 1977.
595 Mentalna interpolacja w rozmowie: Pinker, 1994, roz. 7; Sperber i Wilson, 1986. Psychologia
rozmowy i humoru: Attarado, 1994.
596 Banalność przekomarzania się: Provine, 1993, s. 296.
596 Logika przyjaźni: Tooby i Cosmides, 1996.
597 Wiara w to, co nieprawdziwe: czarownice, duchy i diabla: „New York Times”, 26 lipca 1992.
Księga Rodzaju: Dennett, 1995. Anioły: badanie „Time” cytowane przez Dianę White w „Boston Glo-
be”, 24 października 1994. Jezus: cytowane przez Kennetha Woodwarda, „Newsweek”, 8 kwietnia
1996. Bóg lub duch: Harris, 1989.
599 Antropologia religii: Harris, 1989.
600 Psychologia poznawcza religii: Sperber, 1982; Boyer, 1994a, b; Atran, 1995.
600 Empiryczne podstawy wiary religijnej: Harris, 1989.
601 Filozoficzne zdumienie: McGinn, 1993. Paradoksy świadomości, ,ja”, woli, sensu i wiedzy:
Poundstone, 1988.
603 Cykle filozofii: McGinn, 1993.
605 Filozoficzne zagubienie jako ograniczenie ludzkiego wyposażenia pojęciowego: Chomsky,
1975, 1988; McGinn, 1993.
609 Brak dopasowania między kombinatorycznym umysłem a problemami filozofii: McGinn,
1993.
Bibliografia

Adełson, E.H. & Pentland, A.P. 1996. The perception of shctding and ręflectance. W Knill & Richards, 1996.
Aiello, L.C. 1994. Thumbs up for our early ancestors. „Science”, 265, 1540-1541.
Aiello, R. (red.) 1994. Musical perception. New York.
Alexander, M., Stuss, M.P. & Benson, D.F. 1979. Capgras syndrome: A reduplicative phenomenon.
„Neurology”, 29, 334-339.
Alexander, R.D. 1987a. The biology o f morał systems. Hawthome, N.Y.
Alexander, R.D. 1987b. Referat przedstawiony na konferencji „The origin and dispersal of modem
humans”, Corpus Christi College, Cambridge, Anglia, 22-26 marca. Opublikowany w „Science”,
236,668-669.
Alexander, R.D. 1990. How did humans evolve? Reflections on the uniąuely unique species. „Spe-
cial Publication” nr 1, Muzem of Zoology, University of Michigan.
Allen, W. 1983/1992. Bez piór. Gdańsk. Przel. Jacek Łaszcz.
Allman, W. 1994. The stone-age present: How evolution has shaped modem life. New York.
Aloimonos, Y & Rosenfeld, A. 1991. Computer vision. „Science”, 13, 1249-1254.
Altman, I & Ginat, J. 1996. Polygynousfamilies itr contemporary society. New York.
Anderson, A. 1992. The evolution of sexes. „Science”, 257, 324—326.
Anderson, B.L. & Nakayama, K. 1994. Toward a generał theory of stereopsis: Binocular matching,
occluding contours, and fusion. „Psychological Review” 101,414-445.
Anderson, J.R. 1983. The architecture o f cognition. Cambridge, Mass.
Anderson, J.R. 1990. The adaptive character o f thought. Hillsdale, N.J.
Anderson, J.R. & commentators. 1991. Is human cognition adaptive? „Behavioral and Brain Sciences”,
14,471-517.
Anderson, J.R. 1993. Rules ofthe mind. Hillsdale, N.J.
Anderson, J.R. & Bower, G.H. 1973. Human associative memoiy. New York.
Armstrong, S.L., Gleitman, L.R. & Gleitman, H. 1983. What some concepts might not be. „Cogni­
tion”, 13,263-308.
Aronson, E. 1980/ 1999. Człowiek istota społeczna. Warszawa. Przel. J. Radzicki.
Asimow, I. 1950/1993. Ja, Robot. Bydgoszcz.
Asimov, I. & Shulman, J. A. (red.) 1986. Isaac Asimov ’s book o f science and naturę ąuotations. New York.
Atran, S. 1990. The cognitive foundations of natural history. New York.
Atran, S. 1995. Causal constraints on categories and categorical constraints on biological reasoning
across cultures. W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Attardo, S. 1994. Linguistic theories of humor. New York.
Attneave, F. 1968. Triangles as ambiguous figures. „American Journal of Psychology” 81,447-453.
Attneave, F. 1972. Representation of physical space. W: A.W. Melton & E J. Martin (red.), Processes
in human memory. Washington, D.C.
Attneave, F. 1981. Three approaches to perceptual organization: Comments on views of Hochberg,
Shepard, & Shaw. W: Kubovy & Pomerantz, 1981.
Attneave, F. 1982. Pragnanz and soap bubble systems: A theoretical exploration. W: Beck, 1982.

628
AxeIrod, R. 1984. The ewlution of cooperation. New York.
Axelrod, R & Hamilton, W.D. 1981. The evoIution of cooperation. „Science”, 211, 1390-1396.
Ayala, F.J. 1995. The myth of Eve: Molecular biology and human origins. „Science”, 270, 1930-1936.
Baars, B. 1988. A cognitive theory o f consciousness. New York.
Baddeiey, A.D. 1986. Working memory. New York.
Baillargeon, R. 1995. Physical reasoning in infancy. W: Gazzaniga, 1995.
Baillargeon, R. Kotovsky, L. & Needham, A. 1995. The aquisition of physical knowledge in infancy.
W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Baker, R.R. & Bellis. M.A. 1996. Sperm competition: Copulation, masturbation, and infidelity. London.
Barków, J.H.1992. Beneath new culture is old psychology: Gossip and social stratification. W: Barków,
Cosmides & Tooby, 1992.
Barków, J.H., Cosmides, L. & Tooby, J. (red.) 1992. The adapted mind: Evolutionary psychology
and the generation of culture. New York.
Baron-Cohen, S. 1995. Mindblindness: An essay on autism and theory o f mind. Cambridge, Mass.
Baron-Cohen, S., Leslie, A.M. & Frith, U. 1985. Does the autistic child have a theory of mind?
„Cognition” 21,37-46.
Bates, E. & MacWhinney, B. 1982. Functionalist approaches to grammar. W: E. Wanner & L.R.
Gleitman (red.), Language acquisition: The State o f the art. New York.
Bates, E. & MacWhinney, B. 1992. Welcome to functionalism. W: Pinker & Bloom, 1990.
Baumeister, R.F. & Tice, D.M. 1984. Role of self-presentation and choice in cognitive dissonance
under forced compliance: Necessary or sufficient causes? .Journal of Personality and Social Psy­
chology”, 46, 5-13.
Beck, J. (red.) Organization and representation in perception. Hillsdale, N.J.
Behrmann, M., Winocur, G. & Moscovitch, M. 1992. Dissociation between mental imagery and object
recognition in a brain-damaged patient. „Naturę”, 359, 636-637.
Belew, R.K. 1990. Evolution, leaming, and culture: Computational metaphors for adaptive algori-
thms. „Complex Systems” 4, 1l^t9.
Belew, R.K., Mclnemey, J. & Schraudolph, N.N. 1990. Evolving networks: Using the genetic algorithm
with connecdonist leaming. W: Proceedings of the Second Artificial Life Cotference. Reading, Mass.
Bell, Q. 1992. On human f i nery. London.
Berg, G. 1991. Leaming recursive phrase structure: Combining the strenght of PDP and X-bar syntax.
„Proceedings of the International Joint Conference on Artificial Intelligence Workshop on Natural
Language Leaming”.
Berkeley, G. 1713/1956. Trzy dialogi między Hylasem i Filonusem, Warszawa.
Berlin, B„ Breedlove, D. & Raven, P. 1973. General principles of classification and nomenclature in
folk biology. „American Anthropologist”, 87, 298-315.
Bernstein, L. 1976. The unanswered ąuestion: Six talks at Hamard. Cambridge, Mass.
Berra, T.M. 1990. Evolution and the myth o f creationism. Stanford, Calif.
Bettelheim, B. 1959. Joey: A mechanical boy. „Scientific American”, marzec.
Betzig, L. 1986. Despotism and differential reproduction. Hawthome, N.Y.
Betzig, L. 1992. Medieval monogamy. W: S. Mithen & H. Maschner (red.), Darwinian approaches to
the past. New York.
Betzig, L., Borgerhoff Mulder, M. & Turke, P. (red.) 1988. Human reproductive behavior: A Darwinian
perspective. New York.
Biederman, 1. 1995. Visual object recognition. W: Kosslyn & Osherson, 1995.
Birch, E.E. 1993. Stereopsis in infants and its developmental relation to visual acuity. W: Simons,
1993.
Bisiach, E. & Luzzatti, C. 1978. Unilateral neglect of representational space. „Cortex” 14, 129-133.
Bisson, T. 1991. „Są zrobieni z mięsa”. Z serii opowiadań Alien/Nation. „Omni” kwiecień.
Bizzi, E. & Mussa-Ivaldi, F.A. 1990. Muscle properties and the control of arm movements. W: Osherson,
Kosslyn & Hollerbach, 1990.

629
Błock,>N. 1978; Troubles with functionalism. W: C.W. Savage (red.), Perception andcognition: Issue.s in
the foundations oj'psychology. Minnesota Studies in the Philosophy o f Science, t. 9. Minneapolis.
Błock, N. (red.) 1981. Imagery. Cambridge, Mass.
Błock, N. 1986. Advertisement for a semantics for psychology. W: P. Rench, T. Uehling, Jr. & H. Wett
stein (red.), Midwest Studies in Philosophy, t. 10. Minneapolis.
Błock, N. & commentators. 1995. On a confusion about a function of consciousness. „Behavioral and
Brain Sciences” 18, 227-287.
Bloora, P. 1996a. Possible individuals in language and cognition. „Cuirent Directions in Psychological
Science”, 5, 90-94.
Bloom, P. 1996b. Intention, history, and artifact concepts. „Cognition”, 60,1-29.
Bobick, A. 1987. Natural object eategorization. MIT Artificia! Intelligence Laboratory Technical Report
1001.
Bonatti, L. 1995. Why should we abandon the mentallogic hypothesis? „Cognition”, 50,109-131.
Boring, E.G., 1952. The Gibsonian visual field. „Psychological Reyiew” 59, 246-247.
Bouchard, T. J., Jr. 1994. Genes, environment and personality. „Science”, 264, 1700-1701.
Bouchard, T.J., Jr., Lykken, D.T., McGue, M., Segal, N.L., & Tellegen, A. 1990. Sources of human
psychological differences: The Minnesota Study of Twins Reared Apart. „Science”, 250, 223-228.
Boulton, M.J. & Smith, P.K. 1992. The sociał naturę of play fighting and play chasing: Mechanisms and
strategies underying cooperation and compromise. W: Barków, Cosmides & Tooby, 1992.
Bowerman, M. 1983. Hidden meanings: The role of covert conceptual structures in children’s devełop-
ment of language. W: D.R. Rogers & JA Słoboda (red.), The acąuisition o f symbolic skills. New
York.
Boyd, R. & Richerson, P. 1985 Culture and the evolutionary process. Chicago.
Boyd, R. & Silk, J.R. 1996. How Immans evolvcd. New York.
Boyer, P. 1994a. The naturatness o f religious ideas. Berkeley.
Boyer, P. 1994b. Cognitive constraints on cultural representations: Natura! ontologies and religious
ideas. W: Hirschfeld & Gelman, 1994a.
Brainard, D.H. & Wandell, B.A. 1986. Analysis of the retinex theory of color vision. „Journal of the
Optical Society of America (A)”, 3,1651-1661.
Brainard, D.H. & Wandell, B.A. 1991. A bilinear model of the iiluminant’s effect on color appearance.
W: J.A. Movshon & M.S. Landy (red.), Computational models o f visualprocessing. Cambridge, Mass.
Braine, M.D. 1994. Mental logie and how to discover it. W: Macnamara & Reyes, 1994.
Bregman, A.S. 1990. Auditory scene analysis: The perceptual organization ofsound. Cambridge, Mass.
Bregman, A.S. & Pinker, S. 1978. Auditory streaming and the building of timbre. „Canadian Journal of
Psychology”, 32,19-31.
Brickman, P. & Campbell, D.T. 1971, Hedonic relativism and planning the good society. W: M.H.
Appley (red.), Adaptalion-level theory: A symposium. New York.
Brockman, J. 1994/1996. Trzecia kultura. Warszawa, przel. P. Amsterdamski.
Bronowski, J. 1973/1988. Potęga wyobraźni. Warszawa. Przel. S. Amsterdamski.
Brooks, L. 1968. Spatial and verbal components in the act of recall. „Canadian Journal of Psychology”,
22,349-368.
Brown, A.L. 1990. Domain-specific principles affect leaming and transfer in children. „Cognitive Scien­
ce”, 14, 107-133.
Brown, D.E. 1988. Hierarchy, history and human naturę: The social origins ofhistorical consciousness.
Tuscon.
Brown, D.E. 1991. Human u>iiversals. New York
Brown, R. 1985. Social psychology: The second edition. New York.
Brown, R. & Kulik, J. 1977. Flashbulb memories. „Cognition”, 5,73-99.
Brownmiller, S. 1975. Against our will: Men, women, and rape. New York.
Bruce, V. 1988. Recognizingfaces. Hiłlsdale, N.J.
Biilthoff, H.H. & Edelman, S. 1992. Psychophysical suppoit for a two-dimensional view interpolation

630
\

\

theory of object recógnition. „Proceedings of the National Academy o f Sciences . 89.60-64.


Buss, D.M. 1992a. Mate preference mechanisms: Conseąuences for partner choice and intrasexual com-
petition. W: Barków, Cosmides & Tooby, 1992.
Buss, D.M. 1992b. Human prestige criteria. Maszynopis, Department of Psychology, University of
Texas, Austin.
Buss, D.M. 1994/2000 Ewolucja pożądania, Gdańsk. Przei. B. Wojciszke.
Buss, D.M. 1995. Evo!utionary psychology: A new paradigm forpsychological science. „Psychological
Inquiiy”, 6,1-30.
Buss, D.M., Larsen, R.J. & Westen, D. 1996. Sex differences in jealousy: Not gone, not forgotten, and
not explained by altemative hypotheses. psychological Science”, 7,373-375.
Buss, D.M., Shackelford, T.K., Kirkpatrick, L.A., Choe, Hasegawa, T., Hasegawa, M & Bennett, K.
1997. Jealousy and the naturę o f beliefs about infidelity: Tests o f compeling hypotheses about sex
differences in the United States, Korea, andJapan. Maszynopis, University of Texas, Austin.
Buunk, B.P., Angleitner, A., Oubaid, V & Buss, D.M. 1996. Sex differences in jealousy in evolutionary
and cultural perspective: Tests from the Netherlands, Germany and the United States. „Psychologi­
cal Science”, 7, 359-363.
Byme, R.W. & Whiten, A. 1988. Machiavellian intettigence. New York.
Cain, S J. 1964. The perfection of animals. W: J.D. McCarthy & C.L. Duddington (red.), Kewpoints in
Biology, t. 3. London.
Caims, J., Overbaugh, J. & Miller, S. 1988. The origins of mutants. „Naturę”, 335,142-146.
Campbell, D.T. 1975. On the confiict between biological and social evolution and between psychology
and mora! tradition. „American Psychologist”, 30, 1103-1126.
Carey, S. 1985. Conceptual change in childhood. Cambridge, Mass.
Carey. S. 1986. Cognitive science and science education. „American Psychologist”, 41, 1123-1130.
Carey, S. 1995. On the origin of causal understanding. W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Carey, S. & Spelke, E. 1994. Domain-specific knowledge and conceptual change. W: Hirschfeld &
Gelman, 1994a.
Carroll, J. 1995. Evolution and literary theory. Columbia.
Cam>ll,L. 1895/1956. What the tortoisesaid to Achilles and other riddles. W: J.R. Newman (red.), 1956,
The world o f mathematics, t. 4. New York.
Carroll, L. 1896/1977. Symbolic logie. W: W.W. Bartley (red.), 1977, Lewis Carroll’s Symbolic Logic,
New York.
Cashdan, E. 1989. Hunters and gatherers: Economic behavior in bands. W: S. Plattner (red.), Economic
anthropology. Stanford, Calif.
Cashdan, E. 1994. A sensitive period for leaming about food. „Human Naturę”, 5,279-291.
Cavalli-Sforza, L.L., Menozzi, P. & Piazza, A. 1993. Demie expansion and human evolution. „Science”,
■■ 259,639-646.
Cavalli-Sforza, L.L. & Feldman, M.W. 1981. Cultural trdnsmission and evolution: A quantitative
approach. Princeton, N.J.
Cave, K.R., Pinker, S., Giorgi, L., Thomas, C„ Heller, L„ Wolfe, J.M. & Lin, H. 1994.The representation
of location in visual images. „Cognitive Psychology”, 26, 1-32.
Cerf, C. & Navasky, V. 1984. The experts speak. New York.
Chagnon, N.A. 1988. Life histories, blood revenge and warfare in a tribal population. „Science”, 239,
985-992.
Chagnon, N.A. 1992. Yanomamó: The last days o f Eden. New York.
Chagnon, N.A. 1996. Chronić problems in understanding tribal violence and warfare. W: G, Bock & J.
Goode (red.), The genetics o f criminal and antisocial behavior. New York.
Chalmers, D.J. 1990. Syntactic transformations on distributed representations. „Connection Science”, 2,
53-62.
Chambers, D. & Reisberg, D. 1985. Can mental images be ambiguous? ,Journal of Experimental Psy­
chology: Human Perception and Performance”, 11, 317-328.

631
Changeux, J.-P. & Chavaillon, J. (red.) 1995. Origins of Human Brain. New York.
Chapman, A.J. & Foot, H.C. (red.) 1977. It's a funny thing, humor. New York.
Chase, W.G. & Simon, H.A. 1973. Perception in chess. „Cognitive Psychology”, 4,55-81.
Cheney, D. & Seyfarth, R.M. 1990. How monkeys see the world. Chicago.
Cheng, P. & Holyoak, K. 1985. Pragmatic reasoning schemas. „Cognitive Psychology”, 17, 391-416.
Cherniak, C. 1983. Rationality and the structure of memory. „Synthese”, 53, 163-186.
Chomsky, N. 1959. Recenzja z B.F. Skinnera Verbal behavior. „Language”, 35, 26-58.
Chomsky, N. 1975. Refleciions on language. New York.
Chomsky, N. Language andproblems of knowledge: The Managua leclures. Cambridge, Mass.
Chomsky, N. Linguistics and cognitive science: Problems and mysteries. W: A. Kasher (red.), The
Chomskyan tum. Cambridge, Mass.
Chomsky, N. 1992. Explaining language use. „Philosophical Topics”, 20, 205-231.
Chomsky, N. 1993. Language and thought. Wakefield, R.I. i London.
Christopher, T. 1995. In defence of the embattled American lawn. „New York Times”, 23 lipca, The
Week in Review, s. 3.
Churchland, P. & Churchland, P.S. 1994. Could a machinę think? W: Dietrich, 1994.
Churchland, P.S. & Sejnowski, TJ. 1992. The compulational brain. Cambridge, Mass.
Clark, R.D. & Hatfield, E. 1989. Gender differences in receptivity to sexual offers. „Journal of Psycho­
logy and Human Sexuality”, 2, 39-55.
Clynes, M. & Walker, J. 1982. Neurobioiogical functions of rythm, time and puls in musie. W: M. Clynes
(red.), Musie, mind, and brain: The neuropsychology of musie. New York.
Cole, M., Gay, J., Glick, J & Sharp, D.W. 1971. The cullural context o f leaming and thinking. New York.
Cooke, D. 1959. The language o f musie. New York.
Cooper, L.A. & Shepard, R.N. 1973. Chronometrie studies of the rotation of mental images. W: W.G.
Chase (red.), Vtsual Inform ation processing. New York.
Coppens, Y. 1995. Brain, locomotion, diet and culture: How a primate, by chance, became a man. W:
Changeux& Chavaillon, 1995.
Corballis, M.C. 1988. Recognition of disoriented shapes. „Psychological Review”, 95, 115-123.
Corballis, M.C. & Beale, I.L. 1976. The psychology o f lefl and right. Hillsdale, N.J.
Cormack, L.K., Stevenson, S.B. & Schor, C.M. 1993. Disparity-tuned channels of the human visual
system. „Visual Neuroscience”, 10, 585-596.
Cosmides, L. 1985. Deduction or Darwinian algorithms? An explanation ofthe „elusive" content effect
on the Wason selection łask. Praca doktorska, Department of Psychology, Harvard University.
Cosmides, L. 1989. The logie of social exchange: Has natural selection shaped how humans reason?
Studies with the Wason selection task. „Cognition”, 31, 187-276.
Cosmides, L. & Tooby, J. 1981. Cytoplasmic inheritance and intragenomic conflict. .Journal of Theore-
tical Biology”, 89, 83-129.
Cosmides, L. & Tooby, J. 1992. Cognitive adaptation for social exchange. W: Barków, Cosmides &
Tooby, 1992.
Cosmides, L. & Tooby. J. 1994. Beyond intuition and instinct blindness: Toward an evolutionary rigoro-
us cognitive science. „Cognition”, 50,41-77.
Cosmides, L. & Tooby. J. 1996. Are humans good intuitive statisticians after all? Rethinking some
conclusions from the literaturę on judgment under uncertainty. „Cognition”, 58, 1-73.
Cosmides. L., Tooby, J. & Barków, J. 1992. Environmental aesthetics. W: Barków, Cosmides & Tooby, 1992.
Cramer, K.S. & Sur, M. 1995. Activity-dependent remodeling of connections in the mammalian visual
system. „Current Opinion in Neurobiology”, 5, 106-111.
Crevier-Lemley, C. & Reeves, A. 1992. How visual imagery interferes with vision. „Psychological Re-
view”, 98, 633-649.
Crevier, D. 1993. Al: The tumultuous history o f the searchfor artificial intelligence. New York.
Crick, F. 1994/1997. Zdumiewająca hipoteza, czyli nauka w poszukiwaniu duszy. Warszawa. Przeł. B.
Chacinska-Abrahamowicz i M. Abrahamowicz.

632
Crick, F. & Koch, C. 1995. Are we aware ofneural activity in primary visual cortex? „Naturę”, 375,121-123.
Cummins, R. 1984. Functional analysis. W: Sober, 1984a.
Dały, M. 1982. Some caveats about cultural transmission models. „Human Ecology”, 10,401-408.
Daly; M. & Wilson, M. Homicide. Hawthorne, N.Y.
Dały, M. & Wilson, M. 1994. Evolutionary psychology of małe viołence. W: J. Archer (red.), Małe
vio!ence. London.
Dały, M. & Wilson, M. 1995. Discriminative parental solicitude and the relevance of evolutionary mo­
dels to the analysis of motivational systems. W: Gazzaniga, 1995.
Dały, M., Salmon, C. & Wilson, M. W druku. Kinship: The conceptual hołe in psychological studies of
social cognition and close relationship. W: D. Kenrick & J. Simpson (red.), Evolutionary social
psychology. Hiłlsdale, N.J.
Damasio, A.R. 1994/1999. Błąd Kartezjusza: Emocje, rozum i ludzki mózg. Poznań. Przel. M. Karpiński.
Darwin, C. 1859/ 1959. O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego. Warszawa, Przel. S. Dick-
stein i J. Nusbaum.
Darwin, C. 1872/1959. O wyrazie uczuć u człowieka i zwierząt. Warszawa.
Darwin, C. 1874/1959. O pochodzeniu człowieka. Warszawa. Przel. S. Panek.
Davey, G.C.L. & commentators. 1995. Preparedness and phobias: Specific evolved associations or a-
generalized expectancy bias? „Behavioral and Brain Sciences”, 18, 289-325.
Davies, P. 1995. Are we alone? Implications ofthe discovery o f extraterrestial life. New York.
Dawkins, R. 1976/1996. Samolubny gen. Warszawa. Przel. M. Skoneczny.
Dawkins, R. 1982. The ext.ended phenotype. New York.
Dawkins, R. 1983. Universal Darwinism. W: D.S. Bendall (red.), Evolulion from molecules to man. New York.
Dawkins, R. 1986/1994. Ślepy zegarmistrz czyli jak ewolucja dowodzi, Że świat nie został zaplanowany.
Warszawa. Przel. A. Hoffman.
Dawkins, R. 1995. Rzeka genów. Warszawa. Przel. M. Jannasz.
de Jong, G. F. & Mooney, R.J. 1986. Explanation-based learning: An alternative view. „Machinę Lear-
ning”, 1, 145-176.
Deacon, T. 1992a. Primate brains and senses. W: Jones, Martin & Pilbeam.
Deacon, T. 1992b. The human brain. W: Jones, Martin & Pilbeam.
Dehaene, S. (red.) 1992. Numericał cognition. Specjalne wydanie „Cognition”, 44.
Denfeld, R. 1995. The new Wctorians: A young woman 's chalange to the old feminisl order. New York.
Denis, M., Engelkamp, J. & Richardson, J.T.E. (red.) 1988. Cognitive and neuropsychological appro-
aches to mental imagery. Amsterdam.
Dennett, D.C. 1978a. Brainstorms: Philosophical essays on mind and psychology. Cambridge, Mass.
Dennet, D.C. 1978b. Intentional systems. W: Dennett, 1978a.
Dennett, D.C. 1978c. Skinner skinned. W: Dennett, 1978a.
Dennett, D.C.T978d. Artificial intelligence as philosophy and a psychology. W: Dennett, 1978a.
Dennett, D.C. 1984. Ełbow room: The varieties offree will worih wanting. Cambridge, Mass.
Dennett, D.C. 1987. Cognitive wheels: The frame problem of Al. W: Pylyshyn, 1987.
Dennett, D.C. 1990. The interpretation of texts, people, and other artifacts. „Philosophy and Phenomeno-
logical Research”, 50, 177-194.
Dennet, D.C. 1991. Consciousness explained. Boston.
Dennett, D.C. 1995. Darwin 's dangerous idea: Evolution and the meaning o f life. New York.
Dershowitz, A.M. 1994. The abuse excuse. Boston.
DeSteno, D.A. & Salowey, P. 1996. Evolutionary origins of sex differences in jealousy? Questioning the
„fitness” of the model. „Psychological Science”, 7, 367-372, 376-377.
Diamond, J. 1992/ 1996. Trzeci szympans. Ewolucja i przyszłość zwierzęcia zwanego człowiekiem. War­
szawa. Przel. J. Weiner.
Dickinson, S.J., Pentland, A.P. & Rosenfeld, A. 1992. 3-D shape recovery using distrubuted aspect mat-
ching. „IEEE Transactions on Pattern Analysis and Machinę Intelligence”, 14, 174-198.
Dietrich, E. (red.) 1994. Thmking computers and vinualpersons: Essays on the intentionality of machines. Boston.

633
,Dobash, R.P., Dobąsh, R.E., Wilson, M, ,& Dały, M. 1992. Tio myth of sexuąi,.symmetry in marital
violence. „Social Problems”, 39, 71-91.
Drakę, F. 1993. Extraterrestial intelligence (list). „Science”, 260,474-475.
Dretske, F.I. 1981. Knowledge and the jlow o f Information. Cambridge, Mass.
Dreyfus, H. 1979. Whut compulers ran 7 do. Wyd. 2. New York.
Dunbar, R.I.M. 1992. Primate social organization: Mating and parental care. W: Jones, Martin & Piłbe­
am, 1992.
Duncan, J. 1995. Attention, intelligence and the frontal lobes. W: Gazzaniga, 1995.
Dunphy, D. 1963. The social structure of early adolescent peer groups. „Sociometry”, 26, 230-246.
Durham, W.H. 1982. Interactions of genetic and cultural evolution: Models and examples. „Human Eco-
logy”, 10,299-334.
Eagly, A.H. 1995. The science and politics of comparing women and men. „American Psychologist”, 50,
145-158.
Eibl-Eibesfeldt. I. 1989. Human ethology. Hawthome, N.Y.
Ekman, P. 1987. A life’s pursuit. W: T.A Sebeok & J. Umiker-Sebeok (red.), 1987, The semiotic web 86:
Aninternationalyearbook.Beńin.
Ekman, P. 1993. Facial expression and emotion. „American Psychologist”, 48, 384-392.
Ekman, P. 1994. Strong evidence for universals in facial expression: A repy to RusselFs mistaken criti-
que. „Psychological Bulletin”, 115,268-287.
Ekman, P. & Davidson, R.J. (red.) 1994/1998. Natura emocji. Gdańsk. Przel. B. Wojciszke.
Ekman, P. & Friesen, W.V. 1975. Unmasking the face. Englewood Cliffs, N.J.
Ellis, B.J. 1992. The evolution of sexual attraction: Evaluative mechanisms in women. W:Barków,
Cosmides & Tooby, 1992.
Elman, J.L. 1990. Finding structure in time. „Cognitive Science”, 14, 179-211.
Endler, J.A. 1986. Natural selection in the wild. Princeton, N.J.
Epstein, D. 1994. Shaping time: Musie, the brain, and performance. New York.
Etcoff, N.L. 1986. The neuropsychology of emotional expression. W: G. Goldstein & R. E. Tarter (red.),
Advances in Clinical Neuropsychology, t. 3. New York.
Etcoff, N.L. 1998. Beauty. New York.
Etcoff, N.L., Freeman, R. & Cave, K.R. 1991. Can we lose memories of faces? Content specificity and
awareness in a prosopagnosic. .Journal of Cognitive Neuroscience”, 3,25-41.
Eyer, D. 1996. Motherguilt: How our culture blames mothers forw hat’s wrong with society. New York.
Farah, M.J. 1989. Mechanisms ofimagery-perceptioninteraction. „Journal of Experimental Psychology:
Human Perception and Performance”, 15, 203-211.
Farah, M.J. 1990. Visttcil agnosia. Cambridge, Mass.
Farah, M.J. 1995. Dissociable systems for recognition: A cognitive neuropsychology approach. W: Kos-
. slyn & Osherson, 1995.
Farah, M.J., Soso, M.J. & Dasheiff, R.M. 1992. Visual angle of the mind’s eye before and after unilateral
occipital lobectomy. „Journal of Experimental Psychology: Human Perception end Performance”,
18,241-246.
Fehling, M.R., Baars, B.J. & Fisher, C. 1990. A functional role for repression in an autonomous, resour-
ce-constrained agent. „Proceedings of the Twelfth Annual Meeting of the Cognitive Science Socie­
ty”. Hillsdale, N.J.
Feldman, J & Ballard, D. 1982. Connectionist models and theirproperties. „Cognitive Science”, 6,205-254.
Fernald, A. 1992. Human matemal vocalization to infants as biologically relevant signals: An evolutio-
nary perspective. W: Barków, Cosmides & Tooby.
Festinger, L. 1957. A theory o f cognitive dissoncmce. Stanford, Calif.
Fiedler, K. 1988. The dependence of the conjunction fallacy on subtle linguistic factors. „Psychological
Research”, 50, 123-129.
Field, H. 1977. Logic, meaning and conceptual role. „Journal of Philosophy”, 69,379-408.
Finkę, R. A. 1989. Principles ofmental imagery. Cambridge, Mass.

634
Finkę, R.A. 1990. Creaiive imagery: Discoveries and iiwentions in visualization. Hillsdalę.N.J.
Finkę, R.A., Pinker, S. & Farah, M.J. 1989. Reinteipreting visual pattems in mental imagery. „Cognitive
Science”, 13,51-78.
Fischman, J. 1994. Putting our oldest ancestors in their proper place. „Science”, 265, 2011-2012.
Fisher, H.E. 1992/1994. Anatomia miłości. Poznań. Przeł. Jote.
Fiske, A.P. 1992. The four elementary forms of sociality: Framework for a unified theory of social
relations. „Psychological Review”, 99,689-723.
Fodor, J. A. 1968a. Psychological explanation: An introduction to the philosophy o f psychology. New York.
Fodor, J. A. 1968b. The appeal to tacit knowledge in psychological explanation. „Journal of Philosophy”,
65,627-640.
Fodor, J.A. 1975. The language o f thought. New York.
Fodor, J.A. 1981. The present status of the innateness controversy. W: J.A. Fodor, RePresentations.
Cambridge, Mass.
Fodor, J.A. 1983. The modularity o f mind. Cambridge, Mass.
Fodor, J.A. & commentators. 1985. Streszczenie i kilka recenzji książki The modularity o f mmrf.„Beha-
vioral and Brain Sciences”, 8, 1-42.
Fodor, J.A. 1986. Why paramecia don’t have mental representations. W: P. Rench, T. Uehling, Jr. & H.
Wettstein (red.), Midwest Studies in Philosophy, t. 10. Minneapolis.
Fodor, J.A. 1994. The elm and the expert: Mentalese and its semantics. Cambridge, Mass.
Fodor, J.A. & McClaughlin, B. 1990. Connectionism and the problem of systematicity: Why Smolen-
sky’s solution doesn’t work. „Cognition”, 35,183-204.
Fodor, J.A. & Pylyshyn, Z. 1988. Connectionism and cognitive architecture: A critical analysis. „Cogni­
tion”, 28, 3-71.
Fox, R. 1984. Kinship and marriage: An anthropologicalperspective. New York.
Frank, R.H. 1985. Choosing the right pond: Human behavior and the questfor status. New York.
Frank, R.H. 1988. Passions within reason: The strategie role ofthe emotions. New York.
Freeman, D. 1983. Margaret Mead and Samoa: The making and unmaking ofan anthropological myth.
Cambridge, Mass.
Freeman, D. 1992. Paradigms in collision. „Academic Questions”, 5,23-33.
Freeman, R.D. & Ohzawa, I. 1992. Developmentof binocular vision in the kitten’s striate cortex. .Jour­
nal of Neuroscience”, 12,4721-4736.
French, M. 1994. Itwention and evolution: Design in naturę and engineering. Wyd. 2. New York.
French, R.E. 1987. The geometry ofvision and the mind-body problem. New York.
Freyd, J.J. & Finkę, R.A. 1984. Facilitation of lenght discrimination using real and imagined context
frames. „American Journal of Psychology”, 97, 323-341.
Fridlund, A. 1991. Evolution and facial action in reflex, social motive and paralanguage. „Biological
Psychology”, 32, 3-100.
Fridlund, A. 1992. Darwin’s anti-Darwinism in The expression o f the emotions in num and animals. W:
K.T. Strongman (red.) International Review of Studies o f Emotion, t. 2. New York.
Fridlund, A. 1995. Human facial expression: An evolutionary view. New York.
Frieze, I.H., Olson, J.E. & Good, D.C. 1990. Perceived and actual discrimination in the salaries of male-
and female managers. .Journal of Applied Social Psychology”, 20, 46-67.
Frith, U. 1995. Autism: Beyond „theory of mind”. „Cognition”, 50,13-30.
Funt, B.V. 1980. Problem-solving with diagrammatic representations. .Artificial Intelligence”, 13,210-230.
Gallistel, C.R. 1990. The organization o f learning. Cambridge, Mass.
Gallistel, C.R. 1995. The replacement of general-purpose theories with adaptive specializations. W: Gaz-
zaniga, 1995.
Gallup, G.G., Jr. 1991. Toward a comparative psychology of self-awareness: Special limitations and
cognitive consequences. W: G.R. Goethals & J. Strauss (red.), The selfiAn interdisciplinary appro-
ach. New York.
Gardner, H. 1985. The mind’s new science: A history of cognithe revolution. New York.

635
Gardner. M. 1989. Illusions of the third dimension. W: M. Gardner, Gardner’s whys and wherefores.
Chicago.
Gardner, .VI. 1990. The new ambidextrous universe. New York.
Gardner, M. 1991. Flatlands. W: M. Gardner, The unexpected hanging and other mathematical diver-
sions. Chicago.
Gaulin, S.J.C. 1995. Does evolutionary theory predict sex differences in the brain? W: Gazzaniga, 1995.
Gazzaniga, M.S. 1992. Naturę ’s mind: The biołogical roots o f thinking, emotion, sexuality, language and
intelligence. New York.
Gazzaniga, M.S. (red.) 1995. The cognitive neurosciences. Cambridge, Mass.
Geary, D.C. 1994. Children 's mathematical developme>it. Washington, D.C.
Geary, D.C. 1995. Reflections on evolution and culture in children’s cognition. „American Psycholo-
gist”, 50, 24-37.
Gell-Mann, M. 1994/1996. Kwark i jaguar - przygody z prostotą i złożonością. Warszawa. Przel. P.
Amsterdamski.
Gelman, R., Durgin, F. & Kaufman, L. 1995. Distinguishing between animates and inanimates: Not by
motion alone. W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Gelman, R. & Gallistel, C.R. 1978. The child’s understanding ofnumber. Cambridge, Mass.
Gelman, S.A., Coley, J.D. & Gottfried, G.M. 1994. Essentialist beliefs in children: The acąuisition of
concepts and theories. W: Hirschfeld & Gelman, 1994a.
Gelman, S.A. & Markman, E. 1987. Young children’s inductions from natural kinds: The role of catego-
ries and appearances. „Child Development”, 58, 1532—1540.
Gergely, G., Nadasdy, Z., Csibra, G. & Biró, S. 1995. Taking the intentional stance at 12 month of age.
„Cognition”, 56, 165-193.
Gibbons, A. 1994. African origins theory goes nuclear. „Science”, 264, 350-351.
Gibbons, A. 1995a. Gut of Africa - at last? „Science”, 267, 1272-1273.
Gibbons, A. 1995b. The mistery of humanity’s missing mutations. „Science”, 267, 35-36.
Gibbons, A. 1995c. Pleistocene population explosions. „Science”, 267, 27-28.
Gibson, JJ. 1950 The perception o f the visual worki. Boston.
Gibson, J.J. 1952 The visual field and the visuai world: A reply to Profesor Boring. „Psychological
Review”, 59, 149-151.
Gigerenzer, G. 1991. How to make cognitive illusions disappear: Beyond heuristics and biases. „Europę
an Review of Social Psychology”, 2, 83-115.
Gigerenzer, G. 1996a. On narrow norms and vague heuristics: A reply to Kahneman and Tversky 1996.
„Psychological Review”, 103, 592-596.
Gigerenzer, G. 1996b. The psychology of good judgement: Freąuency formats and simple algorithms.
.Journal of Medical Decision Making”, 16,273-280.
Gigerenzer, G. 1997. Ecological intelligence: An adaptation for frequencies. W: D. Cummins & C. Allen
(red.), The e\’oluhon o f mind. New York.
Gigerenzer, G. & Hoffrage, U. 1995. How to improve Bayesian reasoning without instruction: Freąuency
formats. „Psychological Review”, 102, 684-704.
Gigerenzer, G. & Hug, K. 1992. Domain specific reasoning: Social contracts, cheating and perspective
change. „Cognition”, 43, 127-171.
Gigerenzer, G. & Murray, D.J. 1987. Cognition as intuilive stalistics. Hillsdale, N.J.
Gigerenzer, G., Swijtink, Z., Porter, T„ Daston, L., Beatty, J. & Kruger, L. 1989. The empire o f chance:
How probability changed science and everyday life. New York.
Giles, C.L., Sun, G.Z., Chen, H.H., Lee, Y.C. & Chen, D. 1990. Higher order recurrent networks and
grammatical inference. W: D.S. Touretzky (red.), Advances in Neural Information Processing Sys­
tems, 2. San Mateo, Calif.
Gilovich, T. 1991. How we know what isn’t so: The fallibiUty o f human reason in evetyday life. New
York.
Glander, K.E. 1992. Selecting and processing food. W: Jones, Martin & Pilbeam. 1992.

636
Glasgow, J. & Papadias, D. 1992. Computational imagery. „Cognitive Science”, 16, 355-394.
Gombrich, E. 1960/1981. Sztuka i złudzenie. Warszawa. Przel. J. Zarański.
Good, I.J. 1995. When batterer tums murderer. „Naturę”, 375, 541.
Goodman, N. 1976. Languages o f Ctrl: An approctch to a theory o f symbols. Indianapolis.
Gopnik, A. 1993. Mindblindness. Maszynopis, University of California, Berkeley.
Gopnik, A. & Wellman, H.M. 1994. The theory theory. W: Hirschfeld & Gelman, 1994a.
Gordon, M. 1996. What makes a woman a woman? (Recenzja z E. Fox-Genovese: Femlnism is not the
story o f my life.),, New York Times Book Review”, 14 stycznia, s. 9
Gould, J.L. 1982. Ethology. New York.
Gould, S.J. & Vrba, E. 1981. Exaptation: A missing termin the science of form. „Paleobiology”, 8,4-15.
Gould, S.J. 1980a. The panda’s thumb. New York.
Gould, S.J. 19S0b/l 991. Troskliwe grupy i samolubne geny. W: Gould, Niewczesny pogrzeb Darwina.
Warszawa. Przel. N. Kancewicz-Hoffman.
Gould., S.J. 1980c/1991. Dobór naturalny a ludzki mózg: Darwin i Wallace. W: Gould, Niewczesny
pogrzeb Darwina.
Gould, S.J. 1980d/1991. Biolog w hołdzie Myszce Miki. W: Gould, Niewczesny pogrzeb Darwina.
Gould, S.J. 1983a. Hens’teeth andhorses’toes. New York.
Gould, S.J. 1983b/1991. Co się dzieje z organizmami, jeśli geny działają na własny rachunek? W: Gould,
Niewczesny pogrzeb Darwina.
Gould, S.J. 1983c/199ł. Z ebra-co to takiego, jeśli w ogóle coś? W: Gould, Niewczesny pogrzeb Darwina.
Gould, S.J. 1987. An urchin in the storm: Essays about books and ideas. New York.
Gould, S.J. 1989. Wonderful life: The Burgess Shale and the naturę o f history. New York.
Gould, S.J. 1992. The confusion over evolution. „New York Review of Books”, 19 listopada.
Gould, S.J. 1993. Ei^ht little (>i^gies. New York.
Gould, S.J. 1996. Fuli house: The spread of excellence from Plato to Darwin. New York.
Gould, S.J. & Lewontin, R.C. 1979. The spandrels of San Marco and the Panglossian program: A criti-
que of the adaptationist programme. „Proceedings of the Royal Society of London”, 205,281-288.
Greenwald, A. 1988. Self-knowledge and self-deception. W: Lockard & Paulhaus, 1988.
Gregory, R.L. 1970. The intelligent eye. London.
Griffin, D.R. (red.) 1974. Animal engineering. San Francisco.
Grossberg, S. (red.) 1988. Neural networks and natural intelligence. Cambridge, Mass.
Gruber, J. 1965. Studies in lexical relations. Praca doktorska, MIT.
Gutin, J. 1995. Do Kenya tools root birth of modern thought in Africa? „Science”, 270,1118-1119.
Hadley, R.F. 1994a. Systematicity in connectionist language leaming. „Mind and Language”, 9, 247-272.
Hadley, R.F. 1994b. Systematicity revisited: Reply to Christiansen and Chater and Niklasson and Van
Gelder. „Mind and Language”, 9, 431-^1'1-1.
Hadley, R.F. & Hayward, M. 1994. Strong semantic systematicity from unsupenńsed connectionist lear-
ning. Technical Report CSS-IS TR94-02, School of Computing Science, Simon Fraser University,
Bumaby, BC.
Haig, D. 1992. Genetic imprinting and the theory of parent-offspring conflict. „Developmental Biology”,
3, 153-160.
Haig, D. 1993. Genetic conflict in human pregnancy. „Quarterly Review of Biology”, 68,495-532.
Hamer, D. & Copeland, P, 1994. The science o f desire: The search fo r the gay gene and the biology of
behaviour. New York.
Hamilton, W.D. 1963. The evolution of altruistic behaviour. „American Naturalist”, 97, 354—356.
Hamilton, W.D. 1964. The genetic evołution of social behaviour (I and II). .Journal of Theoretical Bio­
logy”, 7,1-16; 17-52.
Hamilton, W.D. 1996. Narrow roads o f gene land: The collected papers o f W.D. Hamilton. T. 1: Evolu-
tion
o f social behaviour. New York.
Hamilton, W.D., Axelrod, R & Tanese, R. 1990. Sexual reproduction as an adaptation to resist parasites

637
. (a review). „Proceedings of the. National Academy. of Sciences”, 87, 3566-3513.:
Harpending, H. 1994. Gene frequencies, DNA seąuences, and human origins. „Perspectives in Biology
and Medicine”, 37, 384-395.
Harris, C.R. & Christenfeld, N. 1996. Gender, jealousy and reason. „Psychological Science”, 7,364—366,
378-379.
Harris, D.R. 1992. Human diet and subsistence. W: Jones, Martin & Piłbeam, 1992.
Harris, H.Y. 1995. Human naturę and the naturę o f romantic love. Praca doktorska, Department of Anth-
ropology, University of Califomia, Santa Barbara.
Harris, J.R. 1995. Where is the child’s environment? A group socialization theory of development.
„Psychological Review”, 102, 458—489.
Harris, M. 1985. Good to eat: Riddles o f food and culture. New York.
Harris, M. 1989. Our kind: The evolution o f human life and culture. New York.
Harris, P.L, 1994. Thinking by children and scientists: False analogies and neglected similarities. W:
Hirschfeld & Gelman, 1994a.
Hartung, J. 1992. Gettingreal about rape. „Behavioral and Brain Sciences”, 15, 390-392.
Hartung, J. 1995. Love thy neighbor: The evolution of in-group morality. „Skeptic”, 3, 86-100.
Hatano, G. & Inagaki, K. 1995. Young children’s naive theoiy of biology. „Cognition”, 50, 153-170.
Hatfield, E & Rapson, R.L. 1993. Love, sex and intimacy: Their psychology, biology, and history. New
York.
Haugeland, J. (red.) 198 la. Minddesign: Philosophy, psychology, artificial intelligence. Cambridge, Mass.
Haugeland, J. 1998 lb. Semantic engines: An introduction to mind design. W: Haugeland, 1981a.
Haugeland, J. 1981c. The naturę o f plausibility o f cognitMsm. W: Haugeland, 1981a.
Hauser, M.D. 1992. Costsof deception: Cheaters are punished in rhesus monkeys. „Proceedings of the
National Academy of Sciences USA”, 89, 12137-12139.
Hauser, M.D. 1996. The evolution o f communicalion. Cambridge, Mass.
Hauser, M.D., Kralik, J., Botto-Mahan, C„ Garrett, M. & Oser, J. 1995. Self-recognition in primates:
Phylogeny and the salience of species-typical features. „Proceedings of the National Academy of
Sciences USA”, 92,10811-10814.
Hauser, M.D., Mac Neilage, P & Ware, M. 1996. Numerical representations in primates: Perceptual or
arithmetic? „Proceedings of the National Academy of Sciences USA”, 93, 1514-1517.
Hebb, D.O. 1968. Conceming imagery. „Psychological Review”, 75,466-477.
Heider, F. & Simmel, M. 1944. An experimental study of apparent behaviour. „American Journal of Psy­
chology”, 57, 243-259.
Held, R. 1993. Twostages in the development of binocular vision andeye alignment. W: Simons, 1993.
Hendler, J. 1994. High performance artificial intelligence. „Science”, 265, 891-892.
Hertwig, R & Gigerenzer, G. 1997. The „conjuhction fallacy" revisited: How inteligent inferences look
like reasoning errors. Maszynopis, Max Planck Institute for Psychological Research, Monachium.
Hess, R.H., Baker, C.L. & Zihl, J. 1989. The „motion-blind” patient: Low level spatial and temporal-
filters. .Journal of Neuroscience”, 9, 1628-1640.
Hill, K & Kapłan, H. 1988. Tradeoffs in małe and female reproductive strategies among the Ache (parts
1 and 2). W: Betzig, Borgerhoff Mnlder & Turke, 1988.
Hillis, A.E. & Caramazza, A. 1991. Cathegory-specific naming and comprehension impairment: A do­
uble dissociation. „Brain” 114,2081-2094.
Hinton, G.E. 1981. Implementing semantic networks in parallel hardware. W: Hinton & Anderson, 1981.
Hinton, G.E. & Anderson, J. A. 1981. Parallel models o f associative memory. Hillsdale, N.J.
Hinton, G.E. & Nowlan, S.J. 1987..How leaming can guide evolution. „Complex Systems”, 1,495-502.
Hinton, G.E., McClelland, J.L. & Rumelhart, D.E. 1986. Distributed representations. W: Rumelhart,
McClelland & the PDP Research Group, 1986.
Hinton, G.E. & Parsons, L.M. 1981. Frames of references and mental imagery. W: J. Long & A. Badde-
ley (red.), Attention and Performance IX. Hillsdale, N.J. .
Hirschfeld, L.A. & Gelman, S.A. (red.) 1994a. Mapping the mind: Domain specificity in cognition and

638
culture. New York." . :r : - - ' : .-rfSsĘŚ-
Hirschfeld, L.A. & Gelman, S.A. 1994b. Toward a topography of mind: An introduction to domain spe-
cificity. W: Hirschfeld & Gelman, 1994a. ,
Hirshleifer, J. 1987. On the emotions as guarantors of threats and promises. W: J. Dupre (red.), The latest
on the besl: Essays on evolutioń and optimality. Cambridge, Mass.
Hobbs, J.R. 1990. Literatura and cognition. Stanford, Calif.
Hoffman, D.D. 1983. The inteipretation of visual illusions. „Scientific American”, grudzień.
Hoffman, D.D. & Richards, W.A. 1984. Parts of recognition. „Cognition”, 18, 65-96.
Hollerbach, J.M. 1990. Planning of arm movements. W: Osherson, Kosslyn & Hollerbach, 1990.
Holloway, R.L. 1995. Toward a synthetic theory of human brain evolution. W: Chagneux & ChavailIon,
1995.
Horgan, J. 1993. Eugenics revisited. „Scientific American”, czerwiec.
Horgan, J. 1995a. The new Social Darwinists. „Scientific American”, październik.
Horgan, J. 1995b. A theory of almost everything. (Recenzja książek J. Hollanda, S. Kauffmana, P. Davie-
sa, P. Coveneya i R. Highfielda). „New York Times Book Review”, 1 październik, s. 30-31.
Hrdy, S.B. 1981. The womctn that never evolved. Cambridge, Mass.
Hrdy, S.B. 1994. Interview. W: T.A. Bass, Reimenting the futurę: Comersations with the world's le-
ading scientists. Reading, Mass.
Hubel, D.H. 1988. Eye, brain, and vision. New York.
Hume, D. 1748/ 1977. Badanie dotyczące rozumu. Warszawa. Przet. J. Łukasiewicz i K. Twardowski.
Humphrey, N.K. 1976. The social function of the intellect. W: P.P.G. Bateson & R.A. Hinde (red.),
Growing points in ethology. New York.
Humphrey, N.K. 1992. A history o f the mind: Evolution and the birth o f consciousness. New York.
Hurst, L. & Hamilton, W.D. 1992. Cytoplasmic fusion and the naturę of sexes. „Proceedings of the Royal
Society of London B”, 247, 189-194.
Hyman, I.E. & Neisser, U. 1991. Reconstruing mental images: Problems of method. „Emory Cognition
Project Technical Report Number 19”, Altanta.
Ioerger, T.R. 1994. The manipulation of images to handle indeterminancy in spatial reasoning. „Cogniti-
ve Science”, 18, 551-593.
Ittelson, W.H. 1968. The Ames demonstrations in perception. New York.
Jackendóff, R. 1977. Recenzja z Leonarda Bernsteina The unanswered ąuesńon. "Language”, 53,883-894.
Jackendóff, R. 1983. Semantics and cognition. Cambridge. Mass.
Jackendóff, R. 1987. Consciousness and the computational mind. Cambridge, Mass.
Jackendóff, R. 1990. Semantic structures. Cambridge, Mass.
Jackendóff, R. 1992. Musie parsing and musical affect. W: R. Jackendóff, Languages o f the mind: Essays
on mental representation. Cambridge, Mass.
Jackendóff, R. 1994. Patiems in the mind: Language and human naturę. New York.
Jackendóff, R. & Aaron, D. 1991. Recenzja z Lakoffa& Turnera More than cool reason:A field guide to
poetic metaphor. „Language”, 67, 320-339.
Jagannathan, V., Dodhiawala, R. & Baum, L.S. (red.) 1989. Blackboard architectures and applications.
New York.
James, W. 1890/1950. The pńnciples o f psychology. New York.
James, W. 1892/1920. Psychology: Briefer course. New York.
Jaynes, J. 1976. The origin o f consciousness in the breakdown ofthe bicameral mind. Boston.
Jepson, A., Richards, W. & Knill, D. 1996. Modal structure and reliable inference. W: Knill & Richards,
1996.
Johnson, M.K. & Raye, C.L. 1981. Reality monitoring. „Psychological Review”, 88, 67-85.
Johnson-Laird, P. 1988. The Computer a n d the mind. Cambridge, Mass.
Jolicoeur, P, Ullman, S. & MacKay, M. 1991. Visual curve tracing properties. .Journal of Experimental
Psychology: Human Perception and Performance”, 17,997-1022.
Jones, S. 1992. The evolutionary futurę of humankind. W: Jones, Martin & Pilbeam, 1992.

639
Jones, S., Martin, R. & Piłbeam, D. (red.). 1992. The Cambridge encyclopedia of human evolution. New YoA.
Jordan* M.I. 1989..Serial order: A parallel distributed processing approach. W: J.L. Elman & D.E. Ru­
melhart (red.), Advances in conneclionist theory. Hillsdale, N.J.
Julesz, B. 1960. Binocular depth perception of computer-generated pattems. „Bell System Technical
Journal”, 39,1125-1162.
Julesz, B. 1971. Foundation ofcyclopean perception. Chicago.
Julesz, B. 1996. Dialogues on perception. Cambridge, Mass.
Kahneman, D. & Tversky, A. 1982. On the study of statistical intuitions. „Cognition”, 11, 123-141.
Kahneman, D. & Tversky, A. 1984. Choices, values and frames. „American Psychologist", 39,341-350.
Kahneman, D. & Tversky, A. 1996. On the reality of cognitive illusion: A reply to Gigerenzer’s critiąue.
„Psychological Review”, 103, 582-591.
Kahneman, D., Slovic, P. & TVersky, A. (red.) 1982. Judgement under uncertainty: Heuristics and bia-
ses. New York.
Kapłan, H„ Hill, K. & Hurtado, A.M. 1990. Risk, foraging and food sharing among the Ache. W: E.
Cashdan (red.), Risk and uncertainty in tribal andpeasant economies. Boulder, Colo.
Kapłan, S. 1992. Environmental preferences in a knowledge-seeking, knowledge-using organism. W:
Barków, Cosmides & Tooby, 1992.
Katz, J.N. 1995. The invention o f homosexuality. New York.
Kauffman, S.A. 1991. Antichaos and adaptation. „Scientific American”, sierpień.
Keeley, L.H. 1996. War before ciyilization: The myth o f the peaceful savage. New York.
Keil, F.C. 1979. Semantic and conceptual development. Cambridge, Mass.
Keil, F.C. 1989. Concepts, kinds, and cognitive development. Cambridge, Mass.
Keil, F.C. 1994. The birth and nurturance of concepts by domain: The origins of concepts of living
things. W: Hirschfeld & Gelman, 1994a.
Keil, F.C. 1995. The growth of casual understanding of natural kinds. W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Kelly, M.H. 1992. Darwin and psychological theories of classification. „Evolution and Cognition”, 2,79-97.
Kenrick, D.T., Keefe, R.C. & commentators. 1992. Age preferences in mates reflect sex differences in
human reproductive strategies. „Behavioral and Brain Sciences”, 15, 75-133.
Kemighan, B.W. & Plauger, P.J. 1978. The elements o f programming style. New York,
Kerr, R.A. 1992. SETI faces uncertainty on earth and in the stars. „Science”, 258, 27.
Ketelaar, P. 1995. Emotions as mentol representations o f fitness affordances I: Evidence supporting
theclaim that negative and positive emotions map onto fitness costs and benefits. Referat przedsta­
wiony na dorocznym spotkaniu Human Behavior and Evolution Society, Santa Barbara, 28 czerwca
- 2 lipca.
Ketelaar, P. 1997. Affects as mental representations o f value: Translating the valuefunctionfor gains and
losses into positive and negatiye affect. Maszynopis, Max Planck Institute,Monachium.
Killackey, H. 1995. Evolution ofthe human brain: A neuroanatomicalperspective. W: Gazzaniga, 1995.
Kingdon, J. 1993. Self-made man: Human evolution from Eden to extinction? New York.
Kingsolver, J.G. & Koehl, M.A.R. 1985. Aerodynamics, thermoregulation and the evolution of insect-
wings: Differential scaling and evolutionary change. „Evolution”, 39,488-504.
Kirby, K.N. & Hermstein, R.J. 1995. Preference reversals due to myopic discounting of delayed reward.
„Psychological Science”, 6, 83-89.
Kitcher, P. 1982. Abusing science: The case against creationism. Cambridge, Mass.
Kitcher, P. 1992. Gene: current usages. W: E.F. Keller & E.A. Lloyd (red.), Keywords in evolutionary
biology. Cambridge, Mass.
Klaw, S. 1993. Without sin: The life and dead o f the Oneida community. New York.
Klein, R.G. 1989. The human career: Human biological and cultural origins. Chicago.
Kleitner, G. 1994. Natural sampling: Rationality without base rates. W: G.H. Fischer & D.Laming (red.),
Contributions to mathematicalpsychology, psychometrics, and methodology. New York.
Knill, D. & Richards, W. (red.) 1996. Perception as Bayesian inference. New York.
Koehler, J.J. & commentators. 1996. The base rate fallacy reconsidered: Descriptive, normative, and

640
methodological challenges. „Behavioral and Brain Sciences”, 19, 1-53.
Koestler, A. 1964. The act ofcrealion, New York.
Konner, M. 1982. The tangled wing: Biological constraints on the human spirit. New York.
Kosslyn, S.M. 1980. Image and mind. Cambridge, Mass.
Kosslyn, S.M. 1983. Ghosts in the mind’s machinę: Creating and using images in the brain. New York.
Kosslyn, S.M. 1994. Image and brain: The resolution o f the imagery debate. Cambridge, Mass.
Kosslyn, S.M., Alpert, N.M., Thompson, W.L., Maljkovic, V., Weise, S.B., Chabris, C.F., Hamilton,
S.E., Rauch, S.L. & Buonanno, F.S. 1993. Visual mental imagery activates topographically organi-
zed visual cortex: PET imestigations. .Journal of Cognitive Neuroscience”, 5, 263-287.
Kosslyn, S.M. & Osherson, D.N. (red,) 1995. An hwitation to cognitive science, t. 2: Visual cognition.
Wyd. 2. Cambridge, Mass.
Kossiyn, S.M., Pinker, S., Smith, G.E., Schwartz, S.P. & commentators. 1979. On the demystification of
mental imagery. „Behavioral and Brain Sciences”, 2, 535-581.
Kowler, E. 1995. Eye movements. W: Kosslyn & Osherson, 1995.
Kubovy, M. 1986. The psychology o f perspective and Renaissance arl. New York.
Kubovy, M. & Pomerantz, J.R. (red.) 1981. Perceptual organization. Hillsdale, N J.
Lachter, J. & Bever, T.G. 1988. The relation between linguistic structure and associative theories of
language learning - A constructive critiąue of some connectionist learning models. „Cognition”, 28,
195-247.
Lakoff, G. 1987. Women, fire, and dangerous things: What categories reveal about the mind. Chicago.
Lakoff, G. & Johnson, M. 1980/1988. Metafoty w naszym życiu. Warszawa. Przel. T.P. Krzeszowski.
Land, E.H. & McCann, JJ. 1971. Lightness and retinex theory. .Journal of the Optical Society of Ame­
rica”, 61, 1-11.
Landau, B., Spelke, E.S. & Gleitman, H. 1984. Spatial knowledge in a young blind child. „Cognition”,
16,225-260.
Landau, T. 1989. About faces: The emlution o f the human face. New York.
•Landsburg, S.E. 1993. The armchair economist: Economics and everyday life. New York.
Langlois, J.H. & Roggman, L.A. 1990. Attractive faces are only average. „Psychological Science”, 1,
115-121.
Langlois, J.H., Roggman, L.A., Casey, R.J. & Ritter, J.M. 1987. Infant preferences for attractive faces:
Rudiments of a stereotype? „Developmental Psychology”, 23, 363-369.
Lazarus, R.S. 1991. Emotion and adaptation. New York.
Leakey, M., Feibel, C.S., McDougall, I. & Walker, A. 1995. New four-million-year-old hominid species
from Kanapoi and Allia Bay, Kenya. „Naturę”, 376,565-572.
Lederer, R. & Gilleland, M. 1994. Literary trivia: Fun and gamesfor book lovers. New York.
Le Doux, J.E. 1991. Emotion and the limbie system concept. „Concepts in Neuroscience”, 2, 169-199.
LeDoux, J.E. 1996. The emotional brain: The mysterious underpinnings ofemotional life. New York.
Lee, P.C. 1992. Testing the intelligence of apes. W: Jones, Martin & Pilbeam, 1992.
Lehman, D. 1992. Signs o f the tirne: Deconstruclionism and the fali o f Paul de Mcm, New York.
Leibniz, G.W. 1956. Philosophical papers and letters. Chicago.
Lenat, D.B. & Guha, D.V. 1990. Building large knowledge-based systems. Reading, Mass.
Lenski, R.E. & Mittler, J.E. 1993. The directed mutation controversy and neo-Darwinism. „Science”,
259,188-194.
Lenski, R.E., Sniegowski, P.D. & Shapiro, J.A. 1995. „Adaptive Mutation”: The debate goes on. (Listy).
„Science”, 269, 285-287.
Lerdahl, F. & Jackendoff, R. 1983. A generative theory of tonaI musie. Cambridge, Mass.
Leslie, A.M. 1994. ToMM, ToBY, and agency: Core architecture and domain specificity. W: Hirschfeld
& Gelman, 1994a.
Leslie, A.M. 1995a. A theory of agency. W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Leslie, A.M. 1995b. Pretending and believing: Issues in the theory of ToMM. „Cognition”, 50, 193-220.
Levin, B. & Pinker, S. (red.) 1992. Lexical and conceptual semantics. Cambridge, Mass.

641
Levine, A. 1994.£ducation: The great debate revisited. ;sAtlantic Monthly”, grudzień; ., '
Levins, R. & Lewontin, R.C. 1985. The dialectical biologist. Cambridge, Mass.
Lewin, R. 1987. The earliest „humans” were more like apes. „Science”, 236, 1061-1063.
Lewis, D. 1980. Mad painand Martian pain. W: N. Błock (red.), Recidings in philosophy o f psychology,
t. 1. Cambridge, Mass.
Lewis, H.W. 1990. Technological risk. New York.
Lewontin, R.C. 1979. Sociobiology as an adaptationist program. „Behavioral Science”, 24, 5-14.
Lewontin, R.C. 1984. Adaptation. W: Sober, 1984a.
Lewontin, R.C., Rose, S. & Kamin, LJ. 1984. Not in our genes. New York.
Liebenberg, L. 1990. The art oftrącking. Cape Town.
Lindsay, RH. & Norman, D.A. 1972/1991. Przetwarzanie informacji u człowieka. Warszawa.
Ling, C. & Martinov, M. 1993. Answering the connectionist challange: A symbolic model of leaming the
past tenses of English verbs. „Cognition”, 49,235-290.
Lockard, i.S. & Paulhaus, D.L. (ied.) 1988. Selfdeception: An adaptive mechanism. Englewood Cliffs, N.J.
Locksley, A., Ortiz, V. & Hepburn, C. 1980. Social categorization and discriminatory behaviour: Extingu
ishing the rninimal group discrimination effect. „Journal of Personality and Social Psychology”, 39,
773-783.
Loewer, B. & Rey, B. (red.) 1991. Meaning in mind: Fodor and his criti.cs. Cambridge, Mass.
Logie, R.H. 1995. Visuo-spatial working memory. Hillsdale, NJ.
Lopes, L.L. & Oden, G.C. 1991. The rationality of intelligence. W: E. Eells & T. Maruszewski (red.),
Rationalily and reasoning. Amsterdam.
Lorber, J. 1994. Punidoxes ofgender. New Haven.
Lowe, D. 1987. The viewpoint consistency constraint. „International Journal of Computer Vision”, 1,
57-72.
Lumsden, C. & Wilson, E.O. 1981. Genes, mind and culture. Cambridge, Mass.
Luria, A.R. 1966. Higher cortical functions in man. London.
Lykken, D.T. & Tellegen, A. 1996. Happiness is a stochastic phenomenon. „Psychological Science”, 7,
186-189.
Lykken, D.T., McGue, M., Tellegen, A. & Bouchard, T.J., Jr. 1992. Emergenesis: Genetic traits that may-
not run in families. „American Psychologist”, 47, 1565-1577.
Mac Lane, S. 1981. Mathetnatical models: A sketch for the philosophy of matheinatics. „American
Mathematical Monthly”, 88,462-A72.
Mace, G. 1992. The life of primates: Differences between the sexes. W: Jones, Martin & Pilbeam, 1992.
MacLean, P.D. 1990. The trhme brain in evoluti.on. New York.
Macnamara, J. 1986/1993. Logika i psychologia: rozważania z pogranicza nauk. Warszawa. Przel. M.
Zagrodzki.
Macnamara, J. 1994. Logic and cognition. W: Macnamara & Reyes.
Macnamara, J. Reyes, G.E. (red.) 1994. The logical foundations o f cognition. New York.
Maloney, L.T. & Wandell, B. 1986. Color constancy: A method for recovering surface spectral reflectan-
c e .,Journal of the Optical Society of America (A)”, 1, 29—33.
Mandler, J. 1992. How to build ababy, II: Conceptual primitives. „Psychological Review", 99,587-604.
Manktelow, K i. & Over, D.E. 1987. Reasoning and rationality. „Mind and Language", 2, 199-219.
Marcel, A. & Bisiach, E. (red.) 1988. Consciousness in contemporary science. New York.
Marcus, G.F. 1997a. Rethinking eliminative connectionism. Maszynopis, University of Massachusetts,
Amherst.
Marcus, G.F. 1997b. Concepts, features and variables. Maszynopis, University of Massachusetts, Amherst,
Marcus, G. W druku. The algebraic mind. Cambridge, Mass.
Marcus, G.F., Brinkmann, U., Clahsen, H., Wiese, R. & Pinker, S. 1995. German inflection: The excep-
tion that proves the rule. „Cognitive Psychology”, 29, 189-256.
Marks, I. M. 1987. Fears, phobias and rihials. New York.
Marks, I.M. & Nesse, R.M. 1994. Fear and fitness: An evolutionary analysis of anxiety disorders. „Etho-

642
lógy and Sociobiology”, 15,247-261. SSł
Marr, D. 1982. Vision. San Francisco.
Marr, D. & Nishihara, H.K. 1978. Representation and recognition of the spatial organization of three-
dimensional shapes. „Proceedings of the Royal Society of London, B”, 200,269-294.
Marr, D. & Poggio, T. 1976. Cooperative computation of stereo disparity. „Science”, 194,283-287.
Marshack, A. 1989. Evólution of the human capacity: The symbolic evidence. „Yearbook of Physical
Anthropology”, 32, 1-34.
Martin, P. & Klein, R. 1984. Qualemary extinctions. Tuscon.
Masson, J.M. & McCarthy, S. 1995. When elephcmls weep: The emotional lives o f artimals. New York.
Mathews, J. 1996. A tali order for president: Picking acandidate of towering stature. „Washington Post”,
10 maja, DOI.
Maurer, A. 1965. What children fear. .Journal of Genetic Psychology”, 106,265-277.
Maynard Smith, J. 1964. Group selection and kin selection. „Naturę”, 201,1145-1147.
Maynard Smith, J. 1975/1993. The theory o f evolution. New York.
Maynard Smith, J. 1982. Evolution and the theory o f games. New York.
Maynard Smith, J. 1984. Optimization theory in evolution. W: Sober, 1984a.
Maynard Smith, J. 1987. When learning guides evolution. „Naturę”, 329,762.
Maynard Smith, J. 1995. Life at the edge of chaos? (recenzja z D. Depewa & B.H. Webera Darwinism
ewlving). „New York Review of Books”, 2 marca, s. 28-30.
Maynard Smith, J. & Warren, N. 1988. Models of cultural and genetic change. W: J. Maynard Smith,
Games, sex, and emlution. New York.
Mayr, E. 1982. The growth o f biological thought. Cambridge, Mass.
Mayr, E. 1983. How to carry out the adaptationist program. „The American Naturalist”, 121, 324-334.
Mayr, E. 1993. The search for intelligence (list). „Science”, 259, 1522-1523.
Mazel, C. 1992. Heave ho! My little green book o f seasickness. Camden, Maine.
McAdams, S. & Bigand, E. (red.) 1993. Thinking in sound: The cognithe psychology o f human audition.
New York.
McCauley, C. & Stitt, C.L. 1978. An individua! and quantitative measure of stereotypes. .Journal of
Personality and Social Psychology”, 36,929-940.
McClelland, J.L. & Kawamoto, A.H. 1986. Mechanisms of sentence processing: Assigning roles to con-
stituents of sentences. W: McClelland, Rumelhart & the PDP Research Group.
McClelland, J.L., McNaughton, B.L. & 0 ’Reilly, R.C. 1995. Why there are complementary learning
systems in the hippocampus and neocortex: Insights from the successes and failures of connectio­
nist models of learning and memory. .Psychological Review", 102, 419-457.
McClelland, J.L. & Rumelhart, D.E. 1985. Distributed memory and the represenation of generał and
specific information. „Journal of Experimental Psychology: General" 114,159-188.
McClelland, J.L., Rumelhart, D.E. & the PDP Research Group. 1986. Parallel distributed processing:
Exploration in the microstructure o f cognition. T. 2: Psychological and biological models. Cambridge,
Mass.
McCloskey, M. 1983. Intuitive physics. „Scientific American”, 248, 122-130.
McCloskey, M., Caramazza, A. & Green, B. 1980. Curvilinear motion in the absence of extemal forces:
Naive beliefs about the motion of objects. „Science", 210, 1139-1141.
McCloskey, M. Cohen, N.J. 1989. Catastrophic interference in connectionist networks: The sequential
leaming problem. W: G.H. Bower (red.), The psychology of learning and motivation, t. 23. New
York.
McCloskey, M., Wible, C.G. & Cohen, N J. 1988. Is there a special flashbulb-memory mechanism?
„Journal of Experimenta! Psychology: General”, 117, 171-181.
McCulloch, W.S. & Pitts, W. 1943. A logical calculus of the ideas immanent in nervous activity. „Bulle
tin of Mathematical Biophysics”, 5,115-133.
McGhee, P.E. 1979. Humor: Its origin and development. San Francisco.
McGinn, C. 1989a. Mental content. Cambridge, Mass.

643
McGinn, C. 198%. Can we solve the mind-body problem? „Mind”, 98, 349-366.
McGinn, C. 1993. Problems inphilośophy: The limits o f inąuiry. Cambridge, Mass.
McGuinness, D. 1997. Why our children can 't read and what we can do about it. New York.
Medin, D.L.T989. Concepts and conceptual structure. „American Psychologist”, 44, 1469-148],
Michotte, A. 1963. The perception ofcausality. London.
Miller, G. 1967. The psychology o f communication. London.
Miller, G.A. 1956. The magical number seven, plus or minus two: Some limits on our capacity for
Processing information. „Psychological Review”, 63, 81-96.
Miller, G.A. 1981. Trends and debates in cognitive psychology. „Cognition”, 10, 215-226.
Miller, G.A. & Johnson-Laird, P.N. 1976. Language and perception. Cambridge, Mass.
Miller, G.F. 1993. Evolution o f human brain through runaway sexual selection: The mind as a protean
courtship device. Praca doktorska, Department of Psychology, Stanford University.
Miller, G.F. & Todd, P.M. 1990. Exploring adaptive agency. I: Theory and methods for simulating the
evolution of leaming. W: D.S. Touretzky, J.L. Elman, T. Sejnowski & G.E. Hinton (red.), „Proce­
edings of the 1990 Connectionist Models Summer School”. San Mateo, Calif.
Miller, K.D., Keller, J.B. & Stryker, M.P. 1989. Ocular dominance column development: Analysis and
simulation. „Science”, 245, 605-615.
Milikan, R. 1984. Language, thoughl, and olher biological categories. Cambridge, Mass.
Mineka, S. & Cook, M. 1993. Mechanisms involved in the observational conditioning of fear. „Journal of
Experimental Psychology: General”, 122, 23-38.
Minsky, M. 1985. The society o f mind. New York.
Minsky, M. & Papert, S. 1988a. Perceptrons: Expanded edition. Cambridge, Mass.
Minsky, M. & Papert, S. 1988b. Epilogue: The new connectionism. W: Minsky & Papert,1988a.
Mitchell, M. 1996. An introductión to genetic algorithms. Cambridge, Mass.
Mock, D.W. & Parker, G.A. W druku. The emlution o f sibling rivahy. New York.
Montello, D.R. 1995. How significant are cultural differences in spatial cognition? W: A.U. Frank & W.
Kuhn (red.), Spatial information theory. A theoretical basis for GIS. Berlin.
Moore, E.F. (red.) 1964. Seąuential machines: Selectedpapers. Reading, Mass.
Morris, R.G.M. (red.) 1989. Parallel distributed processing: Implications fo r psychology and neurobio-
logy. New York.
Morton, J. & Johnson, M.H. 1991. CONSPEC and CONLERN: A two-process theory of infant face-
recognition. „Psychological Review”, 98,164-181.
Moscovitch, M., Winocur, G. & Behrmann, M. W druku. Two mechanisms of face recognition: Evidence
from a patient with visual object agnosia. .Journal of Cognitive Neuroscience”.
Mount, F. 1992. The subversive family: An alternative history o f love and marriage. New York.
Mozer, M. 1991. The perception of multiple objects: A connectionist approach. Cambridge, Mass.
Murphy, G.L. 1993. A rational theory of concepts. W: G.H. Bower (red.), The psychology o f leaming
and motwation, t. 29. New York.
Myers, D.G, & Diener, E. 1995. Who is happy? „Psychological Science”, 6, 10-19.
N.E. Thing Enterprises. 1994. Magie Eye III: Visions: A new dimension in art. Kansas City.
Nagel, T. 1994. What it is like to be a bat? „Philosophical Review”, 83,435-450.
Nagell, K., Olguin, R. & Tomasello, M. 1993. Processes of social leaming in the tool use of chimpanzees
(Pan troglodytes) and human children (Homo sapiens). „Journal of Comparative Psychology”, 107,
174-186.
Nakayama, K., He, Z.J. & Shimojo, S. 1995. Visual surface representation: A critical link between
lower-level and higher-level vision. W: Kosslyn & Osherson, 1995.
Navon, D. 1985. Attention division or attention sharing? W: M.I. Posner & O. Marin (red.), Attention
and perfomicmce XI. Hillsdale, N.J.
Navon,D. 1989. The importance ofbeing visible: On the role of attention in a mind viewed as an anarchie
intelligence system. 1: Basic tenets. „European Journal of Cognitive Psychology”, 1, 191-213.
Nayar, S.K. & Oren, M. 1995. Visual appearance of matte surfaces. „Science”, 267, 1153-1156.

644
Neisser, U. 1967. Cognitive psychology. Engelwood Cliffs, NJ.
Neisser, U. 1976. Generał, academic and artificial intelligence. Comments on papers by Simon and by
Klahr. W: L. Resnick (red.), The naturę o f intelligence. Hillsdale, NJ.
Nesse, R. M. 1991. What good is feeling bad? „The Sciences”, listopad-grudzień, s. 30-37.
Nesse, R.M. & Lloyd, A.T. 1992. The evolution of psychodynamic mechanisras. W: Barków, Cosmides
& Tooby, 1992.
Nesse, R.M. & Williams, G.C. 1994. Why we get sick: The new science of Darwinian medicine. New
York.
Newell, A. 1990. Unified theories o f cognition. Cambridge, Mass.
Newell A. & Simon, H.A. 1972. Human problem solving. Englewood Cliffs, N.J.
Newell, A. & Simon, H.A. 1981. Computer science as empirical inquiry: Symbols and search. W: Hau-
geland, 1981 a.
Nickerson, R.A. & Adams, M J.' 1979. Long-term memory for a common object. „Cognitive Psycholo­
gy”, 11, 287-307.
Nilsson, D.E. & Pelger, S. 1994. A pessimistic estimate of the time reąuired for an eye to evolve.
„Proceedings of the Royal Society of London, B”, 256, 53-58.
Nisbett, R.E. & Cohen, D. 1996. Culture o f honor: The psychology o f violence in the South. New York.
Nisbett, R.E. & Ross, L.R. 1980. Human inference: Strategies and shortcomings of social judgement.
Englewood Cliffs, N.J.
Nobile, P. (red.) 1971. The Con III controversy: The crilics look al „The greening o f America". New
York.
Nolfi, S., Elman, J.L. & Parisis, D. 1994. Leaming and evolution in neural networks. „Adaptive Beha-
viour”, 3, 5-28.
Nozick, R. 1981. Philosophical explanations. Cambridge, Mass.
Oman, C.M. 1982. Space motion sickness and vestibular experiments in Spacelab. „Society of Automo-
tive Engineers Technological Paper Series 820833”. Warrendale, Penn.
Oman, C.M., Lichtenberg, B.K., Money, K.E. & McCoy, R.K. 1986. M.I.T./Canadian vestibular experi-
ments on the Spacelab-1 mission: 4. Space motion sickness: Symptoms, stimuli, predictability.
,,Experimental Brain Research”, 64, 316-334.
Orians, G.H. & Heerwagen, J.H. 1992. Evolved responses to landscapes. W: Barków, Cosmides &
Tooby, 1992.
Orwell, G. 1949/ 1988. Rok 1984. Warszawa. Przeł. T. Mirkowicz.
Osherson, D.I., Kosslyn, S.M. & Hollerbach, J.M. (red.) 1990. An imiitation to cognitive science. T. 2:
Visua! cognition and action. Cambridge, Mass.
Paglia, C. 1990. Sexual personae: Art. and decadence frorn Neferliti to Emily Dickinson. New Haven.
Paglia, C. 1992. Sex, art, and American culture. New York.
Paglia, C. 1994. Vamps and tramps. New York.
Paivio, A. 1971. Imagery and verbalprocesses. Hillsdale, N.J..
Papathomas, T.V., Chubb, C., Gorea, A. & Kowler, E. (red.) 1995. Early vision and beyond. Cambridge,
Mass.
Parker, T„ Mitchell, R.W. & Boccia, M.L. (red.) 1994. Self-awareness in animals and humans. New York.
Patai, D. & Kortege, N. 1994. Professing feminism: Cautionary talesfrom the strange world o f women ’.v
studies. New York.
Pazzani, M. 1987. Explanation-based leaming for knowledge-based systems. „International Journal of
Man-Machine Studies”, 26,413-433.
Pazzani, M. 1993. Leaming causal patterns: Making a transition for data-driven to theory-driven lear-
ning. „Machinę Leaming”, 11, 173-194.
Pazzani, M. & Dyer, M. 1987. A comparison of concept Identification in human leaming and network
leaming with the Generalized Delta Rule. W: „Proceedings of the 10,h International Joint Conferen-
ce on Artificial Intelligence (IJCAI—87)”. Los Altos, Calif.
Pazzani, M. & Kibler, D. 1993. The utility of knowledge in inductive leaming. „Machinę Leaming”, 9,

645
- V 57-94“ - -o t ; >: r ; : r; ■: %:■ - ... ■
■■•■■=■'■
Pennisi, E. 1996. Biologists urged to retire Linnaeus. „Science”, 273, 181.
Penrose, R. 1989/1996. Nowy umysł cesarza: o komputerach, umyśle i prawach fizyki. Warszawa. Przel.
P. Amsterdamski.
Penrose, R. & commentators. 1990. Streszczenie i kilka recenzji książki Nowy umysł cesarza. „Behavio-
ral and Brain Sciences”, 13, 643-705.
Penrose, R. 1994. Shadows o f the mind: A searchfor the missing science of consciousness. New York.
Pentland,A.P. 1990. Linear shape from shading. „International Journal of Computer Vision”, 4,153-162.
Perkins, D.N. i981. 77ie mind's best work. Cambridge, Mass.
Perky, C. W. 1910. An experimental study of imagination. „American Journal of Psychology”, 21,422-452.
Perrett, D.I., May, K.A. & Yoshikawa, S. 1994. Facial shape and judgments of female attractiveness:
Preferences for non-average. „Naturę”, 368, 239-242.
Peterson, M.A., Kihlstrom, J.E, Rose, P.M. & Klisky, M.L. 1992. Mental images can be ambiguous:
Reconstruals and reference-frame reversals. „Memory and Cognition”, 20, 107-123.
Pettigrew, J.D. 1972. The neurophysiology of binocular vision. „Scientific American”, sierpień.
Pettigrew, J.D. 1974. The effect of visual experience on the development of stimulus specificity by kitten
cortical neurons. „Journal of Physiology”, 237,49-74.
Pfeiffer, R. 1988. Artificial intelligence models of emotion. W: V. Hamilton, G.H. Bower & N.H. Frijda
(red.), Cognitive perspeclives on emotion and molivation. Netherlands.
Piattelli-Palmarini, M. 1989. Evolution, selection, and cognition: From „learning” toparametersettingin
biology and the study of language. „Cognition”, 31, 1-44.
Piattelli-Palmarini, M. 1994. lnevitable illusions: How mistakes of reason rule our minds. New York.
Picard, R.W. 1995. Affectiye computing. MIT Media Laboratory Perceptual Computing Section Techni-
cal Report #321.
Pilbeam, D. 1992. What makes us human? W: Jones, Martin & Pilbeam, 1992.
Pinker, S. 1979. The representation o f three-dimensional space in mental images. Nie opublikowana
praca doktorska, Harvard University.
Pinker, S. 1980. Mental imagery and the third dimension. „Journal of Experimantal Psychology: Gene­
rał”, 109, 254-371.
Pinker, S.T984a. Language leamability and language development. Cambridge, Mass.
Pinker, S. (red.) 1984b. Visual cognition. Cambridge, Mass.
Pinker, S. 1984c. Visual cognition: an introduction. „Cognition”, 18, 1—63.
Pinker, S. 1988. A computational theory of the mental imagery medium. W: Denis, Engelkamp & Ri-
chardson, 1988.
Pinker, S. 1989. Leamability and cognition: The acąuisition o f argument structure. Cambridge, Mass.
Pinker, S. 1990. A theory of graph comprehension. W: R. Friedle (red.), Artificial intelligence and the
futurę of testing. Hillsdale, N.J.
Pinker, S. 1991. Rules of language. „Science”, 253, 530-535.
Pinker, S. 1992. Recenzja z Bickertona Language and species. „Language”, 68, 375-382.
Pinker, S. 1994. The language insi ind. New York.
Pinker, S. 1995. Beyond folk psychology (Recenzja z J.A. Fodora The elm and the expert). „Naturę”,
373, 205.
Pinker, S., Bloom, P. & commentators. 1990. Natural language and natural selection. „Behavioral and
Brain Sciences”, 13, 707-784.
Pinker, S. & Finkę, R.A. 1980. Emergent two-dimensional patterns in images rotated in depth. „Journal
of Experimental Psychology: Human Perception and Performance”, 6, 244-264.
Pinker, S. & Mehler, J. (red.) 1988. Connections and symbols. Cambridge, Mass.
Pinker, S. & Prince, A. 1988. On language and connectionism: Analysis of a parallel distributed proces­
sing model of language acquisition. „Cognition”, 28,73-193.
Pinker, S. & Prince, A. 1994. Regular and irregular morphology and the psychological status of rules of

646
. grammar. W: S.D. Lima; R.L. Corrigan & G.K. Iverson (red.), The reality o f linguistie-rafURPhiUt-
dełphia.
Pinker, S. & Prince, A. 1996. The naturę of human concept: Evidence from an unusual source. „Commu-
. nication and Cognition”, 29, 307-361.
Pirenne, M.H. 1970. Optics, painting and pholography. New York.
Plomin,R. 1989. Environment and genes: Determinants of behaviour. „American Psychologist”, 44,105-111.
Plomin, R. Daniels, D. & commentators. 1987. Why are children in the same family so different from
one another? „Behavioral and Brain Sciences”, 10,1-60.
Plomin, R„ Owen, M.J. & McGuffm, P. 1994. The genetic basis of complex human behaviours. „Scien­
ce”, 264, 1733-1739.
Poggio, G.F. 1995. Stereoscopic processing in monkey visual cortex: A review. W: Papathomas et al.,
1995.
Poggio, T. 1984. Vision by man and machinę. „Scientific American”, kwiecień.
Poggio, T. & Edelman, S. 1991. A network that learns torecognize three-dimensional objects. „Naturę”,
343,263-266.
Poggio, T. & Girosi, F. 1990. Regularization algorithms for leaming that are equivalent to multilayer
networks. „Science”, 247, 978-982.
Pollack, J.B. 1990. Recursive distributed representations. „Artificial Intelligence”, 46, 77-105.
Pollard, J.L. 1993. The phylogeny of rationality. „Cognitive Science”, 17, 563-588.
Polti, G. 1921/1977. The thirty-six dramatic situalions. Boston.
Posner, M.I. 1978. Chronometrie explorations o f mind. Hillsdale, N.J.
Poundstone, W. 1988. Labirynth ofreason: John von Neumann, game theory, and the puzzle o f the bomb.
New York.
Poundstone, W. 1992. Prisoner’s dilemma: Paradox, puzdes, and the frailty o f knowledge. New York.
Prasada, S. & Pinker, S. 1993. Generalizations of regular and irregular morphologica patterns. „Langu­
age and Cognitive Processes”, 8, 1-56.
Premack, D. 1976. Intelligence in ape and man. Hillsdale, N.J.
Premack, D. 1990. Do infants have a theory of self-propelled objects? „Cognition”, 36,1-16.
Premack, D. & Premack, A J. 1995. Intention as psychological cause. W: Sperber, Premack & Premack,
1995.
Premack, D. & Woodruff, G. 1978. Does a chimpanzee have a theory of mind? „Behavioral and Brain
Sciences”, 1, 512-526.
Preuss, T. 1993. The role of neuroscience in primate evolutionary biology: Historical commentary and
prospectus. W: R.D.E. Mac Phee (red.), Primates and their relatives in phylogenic perspectiye. New York.
Preuss, T. 1995. The argument from animals to humans in cognitive neuroscience. W: Gazzaniga, 1995.
Prince, A. & Pinker, S. 1988. Rules and connections in human language. „Trends in Neurosciences”, 11,
. 195-202.
Profet, M. 1992. Pregnancy sickness as adaptation: A deterrent to maternal ingestion of teratogens. W:
Barków, Cosmides & Tooby, 1992.
Proffitt, D.L. & Gilden, D.L. 1989. Understanding natural dynamics. .Journal of Experimental Psycho­
logy: Human Perception & Performance”, 15, 384-393.
Provine, R.R. 1991. Laughter: A stereotyped human vocalization. „Ethology”, 89, 115-124.
Provine, R.R. 1993. Laughter punctuates speech: Linguistic, social, and gender contexts of laughter.
„Ethology”, 95, 291-298.
Provine, R.R. 1996. Laughter. „American Scientist”, 84 (styczeń-luty), 38-45.
Pustojevsky, J. 1995. The generative lexicon. Cambridge, Mass.
Putnam, H. 1960. Mind and machines. W: S. Hook (red.), Dimensions ofmind: A symposium. New York.
Putnam, H. 1975. The meaning of „meaning”. W: K. Gunderson (red.), Language, mind, and knowledge.
Minneapolis.
Putnam, H. 1994. The best of all possible brains? (Recenzja z R. Penrose’a Shadows o f the mind.) „New
York Times Book Review”, 20 listopad, s. 7.

647
Pylyshyn, Z. 1973. What the mind’s eye tells the mind’s brain: A critique of mental imagery. „Psycholo­
gical Bulletin”, 80, 1-24.
Pylyshyn, Z.W. & commentators. 1980. Computation and cognition: Issues in the foundations of cogni-
tive science. „Behavioral and Brain Sciences”, 3, 111—169.
Pylyshyn, Z.W. 1984. Computation and cognition: Toward afoundation for cognidve science. Cambridge,
Mass.
Pylyshyn, Z.W. (red.) 1987. The robot’s dilemma: The frame problem in artificial intelligence. Nor-
wood, NJ.
Quine, W. V .0 .1969. Natural kinds. W: W. V.O Quine, Ontological relativity and othe essays. New York.
Quinland, P. 1992. An introduction to connectionist modeling, Hillsdale, N.J.
Rachman, S. 1978. Fearand courage. San Francisco.
Raibert, M.H. 1990. Legged robots. W: P.H. Winston & S.A. Shellard (red.) Artificial intelligence at
MIT: Expanding frontiers, t. 2. Cambridge, Mass.
Raibert, M.H. & Sutherland, I.E. 1983. Machines that walk. „Scientific American”, styczeń.
Raiffa, H i 96S. Decision analysis. Reading, Mass.
Rakic, P. 1995a. Corticogenesis in human and nonhuman primates. W: Gazzaniga, 1995.
Rakic, P. 1995b. Evolution of neocortical parcellation: the perspective from experimental neuroembry-
ology. W: Changeux & Chavaillon, 1995.
Ralls, K„ Ballou, J. & Templeton, A. 1988. Estimates of the cost of inbreeding in mammals. „Conserva-
tion Biology”, 2, 185-193.
Ramachadran, V.S. 1988. Perceiving shape from shading. „Scientific American”, sierpień.
Rapoport, A. 1964. Strategy and conscience. New York.
Ratcliff, R. 1990. Connectionist models of recognition memory: Constraints imposed by leaming and
forgetting functions. „Psychological Review”, 97, 285-308.
Rayner, K. (red.) 1992. Eye movements and visual cognition. New York.
Redish. E. 1994. The implications of cognitive studies for teaching physics. „American Journal of Phy-
sics”, 62, 796-803.
Reeve, H.K. & Sherman, P.W. 1993. Adaptation and the goals of evolutionary research. „Quarterly Re-
view of Biology”, 68, 1-32.
Reiner, A. 1990. An explanation of behavior. (Recenzja z MacLean, 1990). „Science”, 250, 303-305.
Rey, G. Concepts and stereotypes. „Cognition”, 15, 237-262.
Richards, W. 1971. Anomalous stereoscopic depth perception. „Journal of the Optical Society of Ameri­
ca”, 61,410-414.
Ridley, Mark, 1986. The problems o f evolution. New York.
Ridley, Matt, 1993/1999. Czerwona królowa. Pleć a ewolucja natury ludzkiej. Poznań. Przel. J.Bujarski
i A. Milos.
Rips, L.J. 1989. Similarity, typicality, and categorization. W: S. Vosniadou & A. Ortony (red.), Similarity
and analogical reasoning. New York.
Rips, L.J. 1994. The psychology o f proof. Cambridge, Mass.
Rock, 1. 1973. Ori.entati.on and form. New York.
Rock, I. 1983. The logie o f perception. Cambridge, Mass.
Rogers, A.R. 1994. Evolution of time preference by natural selection. .American Economic Review”,
84,460-481.
Rosch, E. 1978. Principles of categorization. W: E. Rosch & B.B. Lloyd (red.), Cognition and categori­
zation. Hillsdale, NJ
Rose, M. 1980. The mental arms race amplifier. „Human Ecology”, 8, 285-293.
Rose, S. 1978. Pre-Copemican sociobiology? „New Scientist”, 80,45-46.
Rosenbaum, R. 1995. Explaining Hitler. „New Yorker”, 1 maja, s. 50-70.
Rothbart, M.K. 1977. Psychological approaches to the study of humor. W: Chapman and Foot, 1977.
Rozin, P. 1976. The evolution of intelligence and access to the cognitive unconscious. W: J.M. Sprague &
A.N. Epstein (red.), Progress in psychobiology andphysiologicalpsychology. New York.

648
Rozin, P. 1996. Towards a psychology of food and eatłng: From motivation to module to model to mar­
ker, mórality, meaning, and metaphor. „Current Discussions in Psychological Science”, 5, 18-24.
Rozin, P. & Fallon, A. 1987. A perspective on disgust. „Psychological Review”, 94, 23-41.
Rumelhart, D.E., Hinton, G.E. & Williams, R.J. 1986. Learning representations by back-propagating
errors. „Naturę”, 323,533—536.
Rumelhart, D.E. & McClelland, J.L. 1986a. PDP models and generał issues in cognitive science. W:
Rumelhart, McClelland & the PDP Research Group. 1986.
Rumelhart, D.E. & McClelland, J.L, 1986b. On learning the past tenses of English verbs. Implicit rules or
parallel distributed processing? W: Rumelhart, McClelland & the PDP Research Group, 1986.
Rumelhart, D., McClelland, J. & the PDP Research Group. 1986. Parallel distributedprocessing: Explo-
ratons in the microstructure o f cognition, t. 1: Foundations. Cambridge, Mass.
Ruse, M. 1986. Biological species: Natural kinds, individuals, or what? „British Journal of The Philoso­
phy of Science”, 38, 225-242.
Russell, J.A. 1994. Is there universal recognition of emotion from facial expression? A review of cross-
cultural studies. „Psychological Bulletin”, 115,102-141.
Ryle, G. 1949/1970. Czym jest umysł. Warszawa. Przel. W. Marciszewski.
Sacks, O. & Wasserman, R. 1987. The case of colorblind painter. „New York Review of Books”, 34,25-34.
Sanford, G.J. 1994. Straight lines in naturę. Visalia, Califomia, „Valley Voice”, 2 listopada.
Schacter, D.L. 1996. Searching for memory: The brain, the mind, and the past. New York.
Schanck, R.C. 1982. Dynamie niemoty. New York.
Schanck, R.C. &Riesbeck, C.K. 1981. Inside Computer understanding: Five programs plus miniatures.
Hillsdale, N.J.
Schellenberg, E.G. & Trehub, S.E. 1996. Natural musical intervals: Evidence from infant listners. „Psy­
chological Science”, 7, 272-277.
Schelling, T.C. 1960. The stralegy o f conflict. Cambridge, Mass.
Schelling, T.C. 1984. The intimate contest for self-command. W: T.C. Schelling, Choice and Conseąuen-
ce: Perspectives o f an errant economist. Cambridge, Mass.
Schutz, C.E. 1977. The psycho-logic of political humor. W: Chapman & Foot, 1977.
Schwartz, S.P. 1979. Natural kind terms. „Cognition”, 7, 301-315.
Searle, J.R. 1980/1995. Umysły, mózgi i programy. W: Filozofia umysłu. Warszawa. Przel. B. Chwedeńczuk.
Searle J.R. 1983. The world tumed upside down. „New York Review of Books”, 27 października, s. 74-79.
Searle, J.R. & commentators. 1992. Consciousness, explanatory inversion, and cognitive science. „Be-
havioral and Brain Sciences”, 13,585-642.
Searle, J.R. 1993. Rationality and realism: What is at stake? „Daedalus”, 122, 55-83.
Searle, J.R. 1995. The mystery of consciousness. „New York Reviewof Books”, 2 listopada, s. 60-66; 16
listopada, s. 54—61.
Segal, S. & Fuselła, V. 1970. Influence of imaged pictures and sounds on detection of visual and auditory
signalś. „Journal of Experimental Psychology”, 83,458^-64.
Seligman, M.E.P. 1971. Phobias and preparedness. „Behavior Therapy”, 2, 307-320.
TheSeville Statement on Violence. 1990. „American Psychologist", 45, 1167-1168.
Shapiro, J.A. 1995. Adaptive mutation: Who’s really in the garden? „Science”, 268, 373-374.
Shastri, L„ Ajjanagadde, V. & commentators. 1993. From simple associations to systematic reasoning: A
connectionist representation of rules, variables, and dynamie bindings using temporal synchrony.
„Behavioral and Brain Sciences”, 16, 417-494.
Shepard, R.N. 1978. The mental image. „American Psychologist”, 33, 125-137.
Shepard, R.N. 1987. Toward a universal law of generalization for psychological science. „Science”, 237,
1317-1323.
Shepard, R.N. 1990. Mind sights: Original visual illusions, ambiguities, and other anomalies. New York.
Shepard, R.N. & Cooper, L. A. 1982. Mental images and their transformations. Cambridge, Mass.
Sherif, M. 1966. Group conflict and cooperation: Their social psychology. London.
Sherry, D.F. & Schacter, D.L. 1987. The evolution of multiple memory system. „Psychological Review”,

649
v 94,439^454. ... v. , - ;
Shimojo, S. 1993. Deyelopment o f interocular vision in infants. W: Simons, 1993.
Shostak, M. 1981. Nisa: The life and words o fa IKung woman. New York.
Shoumatoff, A. 1985. The motmtain o f names: A history o f the human family. New York.
Shreeve, J. 1992. The dating game. „Discover”, wrzesień.
Shultz, T.R. 1977. A cross-cultural study of the structure of humor. W: Chapman & Foot.
Shweder, R.A. 1994. „YouYe not sick, you’re just in love”: Emotions as an interpretive system. W:
Ekman & Davidson, 1994.
Simon, H.A. 1969. The architecture of complexity. W: H.A. Simon, The sciences o f the artificial. Cam­
bridge, Mass.
Simon, H.A. & Newell, A. 1964. Information processing in Computer and man. „American Scientist”, 52,
281-300.
Simons, K. (red.) 1993. Early visual development: Normal and abnormal. New York.
Singh, D.1993. Adaptive significance of female physical attractiveness: Role of waist-to-hip ratio. J o ­
urnal o f Personality and Social Psychology”, 65,293-307.
Singh, D. 1994. Ideał female body shape: Role of body weight and waist-to-hip ratio. „International
Journal ofEating Disorders”, 16, 283-288.
Singh, D. 1995. Ethnic and gender consensus for the effect of waist-to-hip ratio on judgement of wo-
men’s attractiveness. „Human Naturę”, 6, 51-65. t
Sinha, P. 1995. Perceiving and recognizing ihree-dimensional forms. Praca doktorska, Department of
Electrical Engineering and Computer Science, MIT.
Sinha, P. & Adelson, E.H. 1993a. Verifying the „consistency” of shading patterns and 3D structures. W:
„Proćeedings of the IEEE Workshop on Qualitative Vison, New York”, Los Alamitos, Calif.
Sinha, P. & Adelson, E.H. 1993b. Recovering reflectance and illumination in a world of painted polyhe-
dra. W: „Proceedings of the Fourth International Conference on Computer Vision, Berlin”, Los
Alamitos, Calif.
Sloboda, J.A. 1985. The musical mind: The cognitive psychology o f musie. New York.
Smith, E.E. & Medin, D.L. 1981. Categories and concepts. Cambridge, Mass.
Smith, E.E., Langston, C. & Nisbett, R. 1992. The case for rules in reasoning. „Cognitive Science", 16,
1-40.
Smolensky, P. & commentators. 1988. On the proper tratment of connectionism. „Behaviorai and Brain
Sciences”, 11, 1-74.
Smolensky, P. 1990. Tensor product variable binding and the representation of symbolic structures in
connectionist systems. „Artificial Intelligence”, 46, 159-216.
Smolensky, P. 1995. Reply: Constituent structure and explanation in an integrated connectionist/symbo-
lic cognitive architecture. W: C. MacDonald & G. MacDonald (red.), Connectionism: Debates on
Psychological Expkmations, t. 2. Cambridge, Mass.
Sober, E. (red.) 1984a. Conceptual issites in evolutionaiy biology. Cambridge, Mass.
Sober, E. 1984b. The naturę o f selection: Emlutionaiy theory in philosophicalfocus. Cambridge, Mass.
Solso, R. 1994. Cognition and ihe visual arts. Cambridge, Mass.
Sommers, C.H. 1994. Who stole feminism? New York.
Sowell, T. 1995. The vision o f the anointed: Self-congratulalion as a basis for social policy. New York.
Spelke, E. 1995. Initial knowledge: Six suggestions. „Cognition”, 50,433-447.
Spelke, E„ Breinlinger, K., Macomber, J. & Jacobson, K. 1992. Origins of knowledge. „Psychological
Review”, 99,605-632.
Spelke, E.S., Philips, A. & Woodward, A.L. 1995. Infants’ knowledge of object motion and human ac-
tion. W: Sperber, Premack & Premack, 1995.
Spelke, E., Vishton, P. & von Hotsten, C. 1995. Object perception, object-directed action, and physical
knowledge in infancy. W: Gazzaniga, 1995.
Sperber, D. 1982. Apparently irrational beliefs. W: M. Hollis Sc S. Lukes (red.), Rationality and relati-
vism. Cambridge, Mass.

650
Sperber, D.-1985. Anthropology and psychology: Towards an epidemiology of representątig^-„Mąn”,
20,73-89.
Sperber, D„ Cara, F. & Girotto, V. 1995. Relevance theory explains the seiection task. „Cognition”, 57,
31-95.
Sperber, D., Premack, D. & Premack, A.J. (red.) 1995. Causal cognition. New York.
Sperber, D. & Wilson, D. 1986. Relevcmce: Communicatłon and cognition. Cambridge, Mass.
Staddon, J.E.R. 1988. Learning as inference. W: R.C. Bolles & M.D. Beecher (red.), Evolution and
leaming. Hillsdale, N.J.
Stenning, K. & Oberiander, J. 1995. A cognitive theory of graphical and linguistic reasoning: Logic and
implementation. „Cognitive Science”, 19, 97-140.
Sterelny, K. & Kitchner, P. 1988. The return of the gene. .Journal of Philosophy”, 85, 339-361.
Stereogram. 1994. San Francisco.
Stevens, A. & Coupe, P. 1978. Distortion in judged spatial reiations. „Cognitive Psychology”, 10,422-437.
Storr, A. 1992. Musie and the mind. New York.
Stringer, C. 1992. Evoiution of early humans. W: Jones, Martin & Piłbeam, 1992.
Stryker, M.P. 1993. Retinal coitical development: Introduction. W: Simons, 1993.
Stryker, M.P. 1994. Precise development from imprecise rules. „Science”, 263, 1244-1245.
Subbiah, I„ Yeltri, L„ Liu, A. & Pentland, A. 1996. Path, landmarks, and edges as reference frames in
mental maps of simulated environments. „CBR Technical Report” 96-4, Cambridge Basic Rese-.
arch, Nissan Research & Development, Inc.
Sullivan, W. 1993. We tire not akrne: The continuing searchfor extraterrestial intelligence. New York.
Sulloway, F.J. 1995. Birth order and evolutionary psychology: A meta-analytic overview. „Psychologi­
cal Inquiry”, 6,75-80.
Sulloway, F.J. 1996. Bom to rebel: Family conflict and radical genius. New York.
Superstereogram. 1994. San Francisco.
Sutherland, S. 1992/1994. Rozum na manowcach. Warszawa. Przel. H. Jankowska.
Swisher, C.C., III, Rink, W.J., Anton, S.C., Schwarcz, H.P., Curtis, G.H., Surpijo, A. & Widiasmoro.
1996. Latest Homo erectus of Java: Potential contemporaneity with Homo sapiens in Southeast
Asia. „Science”, 274, 1870-1874.
Symons, D. 1978. Play and uggression: A study ofrhesus monkeys. New York.
Symons, D. 1979. The evolution o f human sexuality. New York.
Symons, D. & commentators. 1980. Streszczenie The evolution o f human sexualily. „Behavioral and
Brain Sciences”, 3, 171-214.
Symons, D. 1992. On the use and misuse of Darwinism in the study of human behavior. W: Barków,
Cosmides & Tooby, 1992.
Symons, D. 1993. The stuff that dreams aren’t made of: Why wake-state and dream-state sensory expe-
riences differ. „Cognition”, 47, 181-217. ,
Symons, D. 1995. Beauty is in the adaptations of the beholder: The evolutionary psychology of human
female sexual attractiveness. W: P.R. Abramson & S.D. Pinkerton (red.), SexUal naturę, sexual
culture. Chicago.
Tajfel, H. 1981. Human groups and social categories. New York.
Taimy, L. 1985. LexicaIization patterns: Semantic structure in lexical forms. W: T. Shopen (red.),
Language lypology and syntactic description. t. III: Grammatical categories and the lexkon.
New York.
Taimy, L. 1988. Force dynamics in language and cognition. „Cognitive Science”, 12,49-100.
Tan, E.S. 1996. Emotion and the structure o f narrative film. Hillsdale, NJ.
Tarr, M.J. 1995. Rotating objects to recognize them: A case study on the role of viewpoint dependency in-
the recognidon of three-dimensional shapes. „Psychonomic Bulletin and Review”, 2,55-82.
Tarr, M.J. & Black, M.J. 1994a. A computational and evolutionary perspective on the role of repre-
sentation in vision. „Computer Vision, Graphics, and Image Processing: Image Understanding”,
60,65-73.

651
Tanr, M.J. & Black, M.J. 1994b. Reconstruction and purpose. „Computer Vision, Graphics, and Image
Processing: Image Understanding", 60, 113-118.
TaiT, M.J. & Biilthoff, H.H. 1995. Is human object recognition better described by geon-structural-de-
scriptions or by multiple views? Journal of Experimental Psychology: Human Perception and
Performance”, 21, 1494-1505.
Tarr, M.J. & Pinker, S. 1989. Mental rotation and orientation-dependance in shape recognition. „Cogni-
tive Psychology”, 21,233-282.
Tarr, M.J. & Pinker, S. 1990. When does human object recognition use a yiewer-centered reference
frame? „Psychological Science”, 1,253-256.
Thom, F„ Gwiazda, J., Cruz, A.A.V„ Bauer, J.A. & Held, R. 1994. The development of eye alignment,
convergence, and sensory binocularity in young infants. „Investigative Ophthalmology and Visual
Science”, 35, 544—553.
Thornhill, N. & commentators. 1991. An evolutionary analysis of rules regulating human inbreeding and
marriage. „Behavioral and Brain Sciences”, 14,247-293.
Timney, B.N. 1990. Effects of brief monocular occlusion on binocular depth perception in the cat: A
sensitive period for the loss of stereopsis. „Visual Neuroscience”, 5,273-280.
Titchener, E.B. 1909. Lectures on the experimentctl psychology o f the thoughl processes. New York.
Tooby, J. 1976a. The eyolutionary regulation of inbreeding. „Institute for Evolutionary Studies Technical
Report” 76(1), 1-87. University of Califomia, Santa Barbara.
Tooby, J. 1976b. The evolutionary psychology of incest avoidance. „Institute for Evolutionary Studies
Technical Report” 76 (2), 1-92. University of Califomia, Santa Barbara.
Tooby, J. 1982. Pathogens, polymorphism, and the evolution of sex. .Journal of Theoretical Biology”,
97,557-576.
Tooby, J. 1985- The emergence of evolutionary psychology. W: D. Pines (red.), Emerging syntheses in
science. Santa Fe, N.M.
Tooby, J. 1988. The evolution o f sex and its seąuelae. Praca doktorska, Harvard University.
Tooby, J. & Cosmides, L. 1988. The evolution of war and its cognitive foundations. Referat przedstawio­
ny na dorocznym spotkaniu Human Behavior and Evolution Society, AnnArbor, Mich. „Institute for
Evolutionary Studies Technical Report” 88-1. University of Califomia, Santa Barbara.
Tooby, J. & Cosmides, L. 1989. Adaptation versus phylogeny: The role of animal psychology in the study
of human behaviour. „International Journal of Comparative Psychology”, 2, 105-118.
Tooby, J. & Cosmides, L. 1990a. The past explains the present: Emotional adaptations and the structure
of ancestral environments. „Ethology and Sociobiology”, 11, 375-424.
Tooby, J. & Cosmides. L. 1990b. On the universality of human naturę and the uniqueness of the individu-
al: The role of genetics and adaptation. .Journal of Personality", 58, 17-67.
Tooby, J. & Cosmides, L. 1992. Psychological foundations of culture. W: Barków. Cosmides & Tooby,
1992.
Tooby, J. & Cosmides, L. 1993. Cognitive adaptations for threat, cooperation, and war. Referat wygło­
szony na dorocznym spotkaniu Human Behaviour and Evolution Society, Binghamton, New York, 6
sierpnia.
Tooby, J. (ScCosmides, L. 1996. Friendship and the Banker’s Paradox: Other pathways to the evolution of
adaptation for altruism. W: J. Maynard Smith (red.), Proceedings o f the British Academy: Evolu-
tion o f social behavior patterns in primates and man. London: British Academy.
Tooby, J. & Cosmides, L. 1997. Ecological rationality and the multimodular mind: Grounding normalne
theories in adaptive problems. Maszynopis, University of Califomia, Santa Barbara.
Tooby, J. & DeVore, I. 1987. The reconstruction of hominid evolution through strategie modeling. W:
W.G. Kinzey (red.), The evolution o f human behaviour: Primate models. Albany, N.Y.
Treisman, A. 1988. Features and objeets. „Quarterly Journal of Experimental Psychology”, 40A, 201-237.
Treisman, A. & Gelade, G. 1980. A feature-integration theory of attention. „Cognitive Psychology”, 12,
97-136.
Treisman, M. 1977. Motion sickness: An eyolutionary hypothesis. „Science”, 197,493^195.

652
Tributsch, H. 1982. How life leamed to live: Adaptation in naturę. Cambridge, Mass.
Trinkaus, E. 1992. Evolution of human manipulation. W: Jones, Martin & Piłbeam, 1992.
Trivers, R. 1971. The evolution of reciprocal altruism. „Quarterly Review of Biology”, 46, 35-57.
Trivers, R. 1981. Sociobiology and politics. W: E. White (red.), Sociobiology and human politics. Le-
xington, Mass.
Trivers, R. 1985. Social evolution. Reading, Mass.
Turing, A.M. 1950. Computing machinery and intelligence. „Mind”, 59, 433-460.
Turke, P.W. & Betzig, L.L. 1985. Those who can do: Wealth, status and reproductive success on Ifaluk.
„Ethology and Sociobiology”, 6,79-87.
Turner, M. 1991. Reading minds: The stude o f English in the ctge ofcognitive science. Princeton.
Tversky, A. & Kahneman, D. 1974. Judgment under uncertainty: Heuristics and biases. „Science”, 185,
1124-1131.
Tversky, A. & Kahneman, D. 1983. Extensions versus intuitive resoning: The conjunction fallacy in
probablility judgment. „Psychological Review”, 90,293-315.
Tye, M. 1991. The imagery debate. Cambridge, Mass.
Tyler, C.W. 1983. Sensory processing of binocular disparity. W: C.M. Schor & K. J. Ciuffreda (red.),
Vergence eye movements: Basic and clinical aspecls. London.
Tyler, Ć.W. 1991. Cyclopean vision. W: D. Regan (red.), Vision and visiual dysfunction. t. 9: Binocular
vision. New York.
Tyler, C.W. 1995. Cyclopean riches: Cooperativity, neurontropy, hysteresiś, stereoattention, hypergloba-
lity, and hypercyclopean processes in random-dot stereopsis. W: Papathomas et al., 1995.
Ullman, S. 1984. Visual routines. „Cognition", 18, 97-159.
Ullman, S. 1989. Aligning pictorial descriptions: An approach to object recognition. „Cognition”, 32,
193-254.
van den Berghe, P.F. 1974. Human family system: An evolulionary view. Amsterdam.
Van Essen, D.C. & DeYoe, E.A. 1995. Concurrent processing in the primate visual cortex. W: Gazzaniga,
1995.
Veblen, T. 1899/1971. Teoria klasy próiniaczej. Warszawa. Przel. J. K. Zagórscy.
Wallace, B. 1984. Apparent equivalence between perception and imagery in the production of various
visual illusions. „Memory and Cognition”, 12, 156-162.
Waller, N.G. 1994. Individual differences in age preferences in mates. „Behavioral and Brain Sciences”,
17,578-581.
Wandell, B.A. 1995. Foundations ofvision. Sunderland, Mass.
Wason, P. 1966. Reasoning. W: B.M. Foss (red.), New horizons in psychology. London.
Wehner, R. & Srinivasan, M.V. 1981. Searching behaviour of desert ants, genus Cataglyphis (Formicidae,
Hymenoptera). „Journal of Comparative Physiology”, 142, 315-338.
Weiner, J. 1994/1996. Dziób zięby. Warszawa. Przel. M. Betley.
Weinshall, D. & Malik, J. 1995. Review of computational models of stereopsis. W: Papathomas et al.,
1995.
Weisberg, R. 1986. Creativity: Genius and other myths. New York.
Weisfeld, G.E. 1993. The adaptiye value of humor and laughter. „Ethology and Sociobiology”, 14,141-169.
Weizenbaum, J. 1976. Computer power and human reason. San Francisco.
White, R. 1989. Visual thinking in the Ice Age. „Scientific American”, lipiec.
Whitehead, B.D. 1994. Thefailure of sex education. „Atlantic Monthly”, 274, 55-61.
Wittlesea, B.W.A. 1989. Selective attention, variable processing, and distributed representation: Prese-
rving particular experiences of generał stractures. W: Morris, 1989.
Wierzbicka, A, 1994. Cognitive domains and the structure of the łexicon: The case of the emotions. W:
Hirschfeld & Gelman, 1994a.
Wilczek, F. 1994. A cali for a new physics. (Recenzja z R. Penrose’a Nowy umysł cesarza). „Science”
266,1737-1738.
Wilford, J.N. 1985. The riddle o f the dinosaur. New York.

653
Williams, G.C. \9(i(i. Aiiąphition and natural selection: A critiąue ofsome currenl emlutionan tlumyju.
Princeton, N J.
Williams, G.C. 1992. Natural selection: Domains, levels, and challenge. New York.
Williams, G.C. & Williams, D.C. 1957. Natural selection of individually harmful social adaptations
among sibs with special reference to social insects. „Evolution”, 11,32-39.
Wilson, D.S., Sober, E. & commentators. 1994. Re-introducing group selction to the human behaviour
sciences. „Behavioral and Brain Sciences”, 17, 585-608.
Wilson, E.O. 1975. Sociobiology: The new synthesis. Cambridge, Mass. (Socjobiologia. Zysk i Ska,
Poznań
2000, przeł. M. Siemiński.
Wilson, E.O. 1994. Naturalist. Washington, D.C.
Wilson, J. Q. 1993. The morał sense. New York.
Wilson, J.Q. & Herrnstein, R.J. 1985. Crime and human naturę. New York.
Wilson, M. & Dały, M. 1992. The man who mistook his wife for a chattel. W: Barków, Cosmides &
Tooby, 1992.
Wimmer, H. & Pemer, J. 1983. Beliefs about beliefs: Representation and constrainin function of wrong
beliefs in young children’s understanding of deception. „Cognition”, 13, 103-128.
Winograd, T. 1976. Towards a procedural understanding of semantics. „Revue Internationale de Philoso-
phie", 117-118, 262-282.
Wolfe, T. 1975. The painted word. New York.
Wootton, R.J. 1990. The mechanical design of insect wings. „Scientific American”, listopad.
Wright, L. 1995. Double mystery. „New Yorker” 7 sierpnia, s. 45-62.
Wright, R. 1988. Three scientisls and their gods: Lookingfor meaning in an age o f Information. New
York.
Wright, R. 1994a. The morał animal: Evolutionary psychology and everyday life. New York.
Wright, R. 1994b. Feminists, meet Mr. Darwin. „New Republic”, 28 listopada.
Wright, R. 1995. The biology of violence. „New Yorker”, 13 marca, s. 67-77.
Wynn, K. 1990. Children’s understanding of counting. „Cognition”, 36, 155-193.
Wynn, K. 1992. Addition and substraction in human infants. „Naturę”, 358, 749-750.
Yellen, J.E., Brooks, A.S., Cornelissen, E., Mehlman, M.J. & Steward, K. 1995. A Middle Stone Age-
worked bone industry from Katanda, Upper Semliki Valley, Zaire. „Science”, 268, 553-556.
Young, A.W. & Bruce, V. 1991. Perceptual categories and the computation of „grandmother”. „European
Journal of Cognitive Psychology”, 3, 5-49.
Young, L.R., Oman, C.M., Watt, D.G.D., Money, K.E. & Lichtenberg, B.K. 1984. Spatial orientation in
weightlessness and readaptation to earth’s gravity. „Science”, 225, 205-208.
Zahavi, A. 1975. Mate selection - A selection for handicap. „Journal of Theoretical Biology”, 53,
. 205-214.
Zaitchik, D. 1990. When representations conflict with reality: The preschooler’s problem with false be­
liefs and „false” photographs. „Cognition”, 35,41-68.
Zantner, M.R. & Kagan, J. 1996. Perception of musie by infants. „Naturę”, 383, 29.
Zicree, M.S. 1989. The Twilighl Zone companion. Wyd. 2. Hollywood.
„ K s ią ż k a i W ie d z a ” po leca

JEANCARPER
Nasz wspaniały mózg. Jak wspomagać go dietą
Cena det. 29 zł
Jean Carper jest autorytetem w dziedzinie zdrowia i odżywiania oraz autorką popular­
nych publikacji na ten temat. Nasz wspaniały mózg mówi o wpływie tego, co jemy, na
funkcjonowanie mózgu i o tym, jak przez całe życie utrzymać go w najlepszej formie.
Wbrew utartym poglądom, dzięki prawidłowemu odżywianiu się można usprawnić
pracę mózgu nawet w starszym wieku. Z książki można się dowiedzieć, jaka dieta
służy mózgowi najbardziej, jakie stosować substancje odżywcze, witaminy i prepara­
ty uzupełniające, by zwiększyć efektywność mózgu oraz przeciwdziałać degeneracji
związanej ze starzeniem się i chorobami neurologicznymi, a także, jak na pracę na­
szego umysłu wpływają rozmaite używki.

THOMAS CROOK, BRENDA ADDERLY


Leczenie pamięci. Skuteczne metody usprawniania pam ięci
Cena det. 26 zł
Wielu lekarzy powie Wam, że nic nie można poradzić na starość i związane z wiekiem
osłabienie pamięci. Ale to nieprawda. Z książki dowiesz się m.in.:jak można opóźnić,
a nawet cofnąć proces osłabienia pamięci, jakie leki oddziałują na pamięć, jakie ćwi­
czenia pomagają pamięci, jaką stosować dietę.

HERBERT FENSTERHEIM, JEAN BAER


Nie mów „tak”, gdy chcesz powiedzieć „nie”. Jak nauczyć się asertywności
Cena det. 22,60
Połączenie klasycznego poradnika z książką popularnonaukową. Tematem jest kształ­
towanie własnej osobowości, a więc człowieka pewnego własnej wartości i zdecydo­
wanego w działaniu.

HY RUCHLIS
Jak myśleć logicznie. Praktyczne wprowadzenie
Cena det. 29,80 zł
Żyjemy w gąszczu informacyjnym, w dobie globalnej komunikacji, sieci komputero­
wych i sprawnego przekazywania prezentowanych na różne sposoby idei. Strumień
informacji jest tak potężny, że przytłacza niektórych z nas - często nie jesteśmy w

You might also like