Professional Documents
Culture Documents
Kroniki Brata Cadfaela 02 - O Jedno Cialo Za Dużo
Kroniki Brata Cadfaela 02 - O Jedno Cialo Za Dużo
Tytuł oryginału
One Corpse Too Many
Przełożyli
Tomasz Luftner
Jarosław Kaczorowski
O JEDNO CIAŁO ZA DUŻO
Ciemna postać, postrzegana bardziej jako ruch niż
materia, wyśliznęła się z krzaków, przysiadła i podkradła się
w stronę posterunku straży obozu. Kiedy osobnik ów usłyszał
wezwanie straży, zatrzymał się — znieruchomiały, lecz nie
przerażony.
Głos, który odpowiedział na wezwanie strażników, był
młody, brzmiał wysoko, a przepełniony był desperacją i
zakłopotaniem.
— Proszę o posłuchanie... jestem nie uzbrojony...
Zaprowadźcie mnie do swojego oficera. Mam coś ważnego
do powiedzenia królowi.
W serii „MNICH" proponujemy:
Doskonała tajemnica (Narzeczona brata Humilisa)
Dziewica w bryle lodu (Wyprawa w śniegi)
Jarmark świętego Piotra
Kruk na podgrodziu( Kruk ze świętego Krzyża)
Nowicjusz diabła (Nowicjat szatana)
O jedno ciało za dużo
Okup nieboszczyka (Okup za nieboszczyka)
Pielgrzym nienawiści
Pustelnik z lasu Eyton
Róża w dani (Jedna biała Róża)
Spowiedź brata Haluina
Tajemnica świętych relikwii
Trędowaty z hospicjum Świętego Idziego (Trędowaty od
świętego Egidiusza)
Trujący lek (Obrońca w kapturze)
Uczeń heretyka
Wróbel w świątyni (Wróbel ze świątyni)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIĄTY
Mikołaj Faintree został pochowany z wszelkimi honorami
w krypcie pod bocznym ołtarzem klasztornego kościoła.
Chociaż był jedną z wielu ofiar pamiętnej nocy, jego odręb-
ność, samotność była w szczególny sposób celebrowana.
Opat Heribert był niezmiernie rozczarowany i przybity spra-
wami tego świata. Życzliwie zezwolił na pochówek
młodzieńca i traktował go nie jako smutny symbol wojny
domowej, lecz jako ofiarę czyichś złych postępków. Z
wszelkim prawdopodobieństwem Mikołaj Faintree mógł
zostać uznany za świętego. Tajemniczy, podstępnie
uśmiercony, młody - sprawiał wrażenie człowieka czystego
serca i żywota wolnego od zła. Mikołaj niewątpliwie był
męczennikiem.
W ceremonii pogrzebowej wzięła udział Aline Siward,
której z tych czy innych powodów towarzyszył Hugo
Beringar. Ten młodzieniec stanowił wielką zagadkę dla brata
Cadfaela. To prawda, nie wykonał jeszcze żadnego chytrego
ruchu, niezbyt również pilnie starał się odnaleźć swoją narze-
czoną. Mnich zazwyczaj poznawał się na ludziach na
pierwszy rzut oka, lecz Beringara nie potrafił rozgryźć. Było
coś niepokojącego w łatwości i nieskrępowaniu, z jakimi
Hugo zjednywał sobie innych ludzi, a delikatny, sardoniczny
uśmieszek, stale wykrzywiający jego usta, budził zastrzeżenia
zakonnika, mimo szczerego blasku czarnych oczu
młodzieńca.
Mnich pomyślał, że spokój ducha odnajdzie dopiero wte-
dy, gdy bezpiecznie wyprawi dziewczynę daleko od tego
miejsca, daleko od niejasnych zamiarów Hugona Beringara.
Sady i ogrody warzywne opactwa położone były wzdłuż
głównej drogi do miasta, daleko za rzeką zwaną Gaye. I cho-
ciaż zlokalizowane były właściwie po przeciwnej stronie za-
mku Shrewsbury, żyzne płody ziemi poniosły pewne szkody
w trakcie oblężenia.
Niemal przez tydzień dojrzałe już bogactwo pól, sadów i
ogrodów czekało na zebranie - było zbyt niebezpiecznie, aby
mnisi mogli się zabrać do tej pracy. Teraz, gdy wrzawa
wokół Shrewsbury ucichła, zakonnicy pospiesznie ratowali
zbiory, których zmarnowania nie można się było dopuścić;
wszyscy zamierzali wykonać tę ciężką pracę przy żniwach w
ciągu jednego dnia. Młyn opactwa, znajdujący się na końcu
pola, również ucierpiał z powodu oblężenia miasta i teraz
wymagał rychłej naprawy.
Będziesz musiała pójść z nowicjuszami. - Cadfael zwrócił
się do Godit. - Choć serce mnie boli, wolałbym, abyś ten
jeden dzień spędziła poza ogrodzeniem opactwa, tak będzie
chyba bezpieczniej. Pójdź więc z braciszkami.
Bez ciebie? - zdziwiła się.
Muszę tu pozostać i mieć na wszystko baczenie. Zwłasz-
cza na niego. Zresztą nie masz się czego obawiać. Jeśli cokol-
wiek się stanie, stanę przy tobie bardzo szybko. Opiekować
się wami, młodziankami, będzie brat Atanazy. On jest ślepy
jak kret, nie zauważy u ciebie niczego podejrzanego.
Wmieszała się w tłum nowicjuszy, zadowolona, że wym-
knie się chociaż na chwilę z monotonnego, smutnego miejsca
otoczonego szarymi murami. Nie obawiała się wyjścia z bez-
piecznego miejsca, nie obawiała się na tyle, na ile zawsze bę-
dzie mogła liczyć na pospieszną pomoc lub ratunek ze strony
dobrego, poczciwego brata Cadfaela.
Zakonnik patrzył za nimi z uśmiechem, aż
wymaszerowali poza klasztorną bramę i wrócił do swych
codziennych zajęć w wewnętrznych ogrodach opactwa.
Niedługo pozostawał w samotności, gdy usłyszał za plecami
cichy i zimny głos; tak cichy, jak kroki po trawie, których nie
dosłyszał:
- Więc to tu spędzasz, bracie Cadfaelu, spokojniejsze
chwile swojego życia? O wiele to przyjemniejsze niż słucha
nie lamentu żałobników i doglądanie nieboszczyków!
Cadfael cierpliwie zakończył obrabianie grządki ziela
mięty, zanim odwrócił się i dostrzegł sylwetkę Hugona
Beringara.
- Obecne moje zajęcie to bardzo przyjemna odmiana.
Miejmy nadzieję, że już nigdy więcej nie trzeba będzie
świadczyć w Shrewsbury podobnych usług.
-I udało ci się także odkryć imię nieznajomego. Jak to się
stało? Odniosłem wrażenie, że nikt go w mieście nie zna.
Wszystkie pytania znajdą swoje odpowiedzi - odparł
mnich sentencjonalnie - jeżeli pytający uzbroi się w stosowną
cierpliwość i poczeka odpowiednio długo.
A wszystkie poszukiwania zakończą się odnalezieniem?!
Ale - uśmiechnął się młodzieniec - nie powiedziałeś, bracie,
ile czasu trzeba, aby dopełniło się to „odpowiednio długo".
Jeżeli mężczyzna po osiemdziesiątce znajdzie to, co było mu
potrzebne, gdy miał dwadzieścia lat, to chyba nie będzie
zbytnio szczęśliwy?
Równie dobrze mógłby przestać pragnąć tego „czegoś"
na długo, nim osiągnie swój wiek - sucho odpowiedział za-
konnik. - Jeżeli czegokolwiek szukasz w moim herbarium lub
jeśli mogę ci w czymś pomóc, powiedz mi o tym otwarcie,
bowiem mój umysł zbyt jest utrudzony, by odczytać prawdę
z twoich niejasnych słów.
Czegóż miałbym tu szukać? W swoim czasie miewałem
różne problemy, z którymi sam sobie radziłem. Powiedziano
mi, bracie Cadfaelu, że przed wstąpieniem do zakonu prowa-
dziłeś burzliwe życie. Czy po tylu bitwach nie jest ci zbyt
nudno, teraz kiedy nie masz żadnego wroga do pokonania?
Nie szukam walki ani nie lękam się nudy - odparł bene-
dyktyn, opłukując ręce. - Lecz największy nieprzyjaciel czło-
wieka, Szatan, wszędzie snuje swe podstępne knowania. Na-
wet w klasztorze, w kościele i herbarium.
Beringar odchylił głowę, śmiejąc się głośno.
- Trudno by mu było siać niezgodę tam, gdzie jesteś,
bracie Cadfaelu. Zrozumiałem przytyk! Diabeł nie może wbić
swych szponów w miejsce, po którym stąpa taki rycerz jak
ty.
Mimo prawdziwej czy też udawanej wesołości jego
czujne oczy uważnie spoglądały na mnicha. Rozejrzał się
wokół. Szukał śladów nieśmiałego, dobrze wychowanego
chłopca o delikatnych dłoniach, którego spotkała w tym
miejscu Aline i o którym rzecz jasna opowiedziała
Hugonowi. Zerknął do wnętrza szopy, jednak nie ujrzał
żadnej rzeczy, która mogłaby należeć do kogoś innego niż
brat Cadfael, zaś kiwa służąca Godit za posłanie była
skrzętnie zakryta. Młodzieniec uznał, że dziwny pomocnik
zielarza jest jednak zwykłym nowicjuszem, sypiającym wraz
z innymi chłopcami w dormitorium.
- Dobrze więc, pozostawię cię samego, bracie, z twoją
wielce zajmującą robotą. Nie będę się już naprzykrzał swoim
gadaniem. A może masz i dla mnie jakieś zajęcie?
- To król nie ma żadnego? - zdziwił się mnich.
Nastąpił kolejny wybuch śmiechu.
- Jesteś tak bystry, że bardziej nadawałbyś się na szeryfa
niż ten pyszałkowaty Courcelle. Nie, jeszcze nie ma dla mnie
zadań, ale wkrótce mieć będzie. Takiego diamentu jak ja nie
może pozostawić bez oszlifowania. Jeszcze się zastanawia,
czy mi zaufać. Bracie Cadfaelu, zdaje mi się, że jesteś
niezwykle praktycznym, pomocnym i mądrym człowiekiem.
Spodziewam się, że gdybym cię poprosił o pomoc, nie
odmówił
byś bez głębszego zastanowienia.
Mnich wyprostował się, rzucając mu przeciągłe spojrze-
nie.
Nigdy niczego nie czynię bez zastanowienia, nawet wte-
dy, gdy pewne rzeczy wymagają pośpiechu.
Czy mogę to potraktować jako obietnicę? -słodkim gło-
sem zapytał młodzieniec. I nie czekając na odpowiedź, wy-
szedł, skłoniwszy się lekko.
***
Nowicjusze powrócili do opactwa na czas nieszporów, a
ich ogorzałe od słońca twarze i zakurzone ubrania świadczyły
o ciężko przepracowanym dniu. Wykonali swą robotę i
zebrali plony.
Zjadłszy kolację, Godit wyśliznęła się pospiesznie z refe-
ktarza, podeszła do Cadfaela i pociągnęła go delikatnie za rę-
kaw.
Bracie Cadfaelu, musisz iść ze mną. To coś niezmiernie
ważnego! - W jej głosie brzmiało podniecenie. - Mamy jesz-
cze dużo czasu do komplety, wróć ze mną na pole.
Co się stało? - zapytał, zniżając głos do ledwie słyszalne-
go szeptu. Nie byli tu sami, niemal tuzin innych osób cieka-
wie nadstawiało uszu, widząc osobę tak podekscytowaną jak
Godit. - Co ci się stało? Cóż pozostawiłaś na polach, że jest
to aż tak istotne?
Młodzieniec. Ranny młodzieniec! Był ścigany gdzieś w
górze rzeki i dopłynął tu z jej prądem. Jest w wielkiej po-
trzebie. I jest głodny! Spędził tam już całą noc i dzień.
Jak go znalazłaś? Byłaś sama? Czy ktoś jeszcze go wi-
dział?
Tylko ja o nim wiem - jej szept ścichł jeszcze bardziej. -
To był długi dzień. Szłam na samym końcu i musiałam się
oddalić w zarośla... Niedaleko młyna. Nikt tego nie
zauważył...
Zapewne, dziecko, zapewne. Ci chłopcy są tak zatopieni
w modłach, że niczego nie dostrzegają, a brat Atanazy nie
spostrzegłby gromu uderzającego obok jego stóp. On był w
krzakach? Czy wciąż tam jest?
Tak. Dałam mu kromkę chleba i mięso, które miałam ze
sobą. Widać niewiele wcześniej wyszedł na brzeg, ubranie na
nim jeszcze nie wyschło. Ma krew na rękach. Pomyślałam, że
ty zajmiesz się nim najlepiej. Możemy ukryć go we młynie,
nikt tam teraz nie zagląda.
Tak, chodźmy po medykamenta.
Poprowadził ją do szopy, gdzie zapakował maści, okłady,
jedzenie i butelkę ziołowego wina.
- Ile ma lat? - zapytał spokojnym już tonem, jako że byli
z dala od przypadkowych słuchaczy.
To chłopiec... - powiedziała z lekkim westchnieniem,
które nie uszło uwadze brata Cadfaela. - Nieco starszy ode
mnie.
Czy należy do zwolenników Matyldy?
Chyba tak, bo wspominał, że ścigali go królewscy zbroj-
ni. Powiedziałam, aby poczekał, to powrócę zjedzeniem i po-
mocą. Jest tak słaby, że musiałam mu potrzymać kubek, aby
mógł się napić. Nazwał mnie Ganimedesem...
„No, no! - pomyślał zakonnik, wychodząc z chaty. - Wy-
gląda na to, że to wykształcony młodzieniec!"
- A więc prowadź mnie, Ganimedesie. A po drodze opo-
wiedz mi wszystko o tym młodym człowieku. Na gościńcu
nikt nas nie usłyszy.
Przeszli przez ogrody, klasztorny dziedziniec i wydostali
się przez bramę na szeroki trakt wiodący wzdłuż rzeki, acz w
pewnym od mej oddaleniu.
- Tam były bardzo gęste krzewy - rozpoczęła opowieść.
- Usłyszałam jego jęki i poszłam zobaczyć, cóż to takiego.
Wygląda na giermka. Mówił coś do mnie, lecz nie
zrozumiałam zbyt wiele, miał gorączkę i to brzmiało jak
gaworzenie dziecka. Majaczył. Zaufał mi na tyle, że
uwierzył, iż go nie zdradzę.
Dreptała szybko, chcąc dorównać pewnym, wojskowym
krokom zakonnika.
- Dobrze, jesteśmy w pobliżu młyna - oświadczył, gdy
już
dotarli na miejsce. - Gdzież on leży?
Słońce kryło się już za widnokręgiem, lecz był jeszcze
jasny, sierpniowy wieczór. Godit trzymała rękę mnicha jak
dziecko ciągnące ojca i wprowadziła go w zbite, wysokie
krzaki zarastające brzeg Severn. Kilkanaście jardów od nich
szemrała srebrzysta woda, świergotały ptaki, kumkały żaby,
lecz nie słyszeli żadnych dźwięków, które mógłby wydać
człowiek.
- Hej, to ja, Ganimedes! - zawołała niezbyt głośno
Godit. - Przyprowadziłam przyjaciela.
W ciemnym poszyciu zamigotał jasny owal twarzy. Chło-
pak leżał płasko na ziemi, kryjąc się w wysokich trawach.
Benedyktyn już po jego ułożeniu poznał, że nie może mieć
złamanych kończyn. Ciężki, chrapliwy oddech oznaczał
boleść, ale nie śmiertelną. Młody, stłumiony głos rzekł z
trudem:
- Najbardziej potrzebni mi są przyjaciele...
Zielarz uklęknął przy nim i położył dłoń na jego
ramieniu.
Zanim cię poruszymy, powiedz, jakie odniosłeś rany.
Chyba to nic poważnego - stwierdził, macając delikatnie ręce
i nogi leżącego. - Nic nie jest złamane...
Mam trochę skaleczeń... - zamruczał chłopak i głęboko
westchnął. - Straciłem wystarczająco wiele krwi, aby idąc jej
tropem, mogli mnie odnaleźć, ale w rzece zgubili mój ślad...
Żywność i wino na powrót wtoczą krew w twoje żyły.
Możesz się poruszać?
Tak.- odparł młodzieniec, zaciskając zęby. Zamierzał
wstać, jednakże zakonnik powstrzymał go pewnym ruchem
ręki.
Lepiej się nie podnoś. Pomogę ci przekręcić się na ple-
cy... O, dobrze. Chwyć mnie mocno za szyję.
Chłopak był wysoki i dobrze zbudowany, ale mnich
uniósł go z ziemi bez większego trudu. Woda z rzeki wciąż
skapywała z poszarpanego ubrania.
Jestem zbyt ciężki, aby mnie nieść - bronił się młodzie-
niec. - Mógłbym iść...
Uczynisz to, kiedy ja ci pozwolę. Godryku, pójdź przo-
dem i zobacz, czy nikogo przed nami nie ma.
Do budynku był tylko kawałek drogi. We młynie nie mie-
liło się zboża od początków zimy aż do września i przez cały
ten czas stał on opustoszały.
Zatrzymali się przed wejściem.
Nikogo w środku nie ma i od wielu dni nie było, bracie
Cadfaelu - powiedziała Godit.
Powinno tu być wiele suchych, pustych worków na mąkę,
a podłoga pełna jest zeszłorocznych plew i słomy. Wejdź do
środka i spróbuj przygotować posłanie dla rannego.
Godit wykonała polecenie mnicha. Odnalazła w kącie po-
mieszczenia worki, wypełniła je słomą. Sporządziła wygodne
łoże dla potrzebującego.
- A teraz - poprosił Cadfael - pomóż mi podnieść tego
długonogiego bohatera i ułożyć go na posłaniu. Widzisz,
młodzieńcze, masz łoże wygodniejsze od mojego. Zamknij-
my teraz drzwi, zanim zapalę świecę, jej światło nie powinno
wydostać się na zewnątrz.
Zakonnik wyciągnął przyniesione ze sobą krzesiwo, przy-
gotował garść suchych plew i uderzył w kamień młyński. Po-
sypały się snopy iskier, zapalając suchą podściółkę. Cadfael
przyłożył knot świecy do płomienia, a Godit zajęła się rozpa-
laniem małego ognia, takiego, aby dokładnie obejrzeć rzeczy
młodzieńca.
- No, spójrzmy teraz na ciebie - rzekł mnich do
młodzieńca.
Ten leżał bez ruchu na plecach, cicho pojękując; łagodnie
oddał się w ręce mnicha. Zakurzona, wymęczona twarz nawet
nie drgnęła, tylko jasne oczy, pełne jakiejś młodzieńczej
energii, z uwagą przyglądały się medycznym zabiegom
mnicha.
- Widzę, że masz rozoraną pachę - benedyktyn
delikatnie rozchylił brudną koszulę. - Muszę podrzeć twoje
odzienie, zdejmując je, sprawiłbym ci zbyt wiele bólu.
Później postaramy się o nowe ubranie dla ciebie.
Nic nie odpowiedział. Wielkie, suche od gorączki usta
wykrzywił nieznaczny uśmiech, lecz na owalnej twarzy
malowała się obawa. Duże oczy spoglądały na powałę.
Brat Cadfael oderwał zakrwawiony rękaw i szwy koszuli,
odsłaniając nagie, gładkie ciało.
Będę miał kłopoty z zapłatą - odezwał się chłopak.
Ceny za nasze usługi nie są wysokie. Wystarczy nam do-
bre słowo albo jakaś ciekawa historia. Godryku, potrzebuję
wody. Czy mógłbyś trochę przynieść z rzeki? W obejściu po-
winno być jakieś naczynie.
- Oczywiście, bracie Cadfaelu - odpowiedziała
dziewczyna i ruszyła na poszukiwania. Pod kołem młyńskim
znalazła ogromny dzban z urwanym uchem - widać
pozostawił to naczynie jakiś podróżny. Godit wyszła z młyna
i skierowała się w stronę rzeki. Uznała, że woda z rzeki
lepszą będzie niż ta ze strumienia płynącego obok. Wiedziała,
że Cadfaei nie zapomniał o tym, iż jest ona młodą kobietą i
nie przystoi jej oglądać obnażonego ciała mężczyzny.
W tym czasie benedyktyn ściągnął z młodzieńca buty do
konnej jazdy, nogawice i podarte pludry. Na prawym udzie
ujrzał drugą ranę, głęboką i rozdartą, najpewniej zadaną
ostrzem miecza lub włóczni. Prócz niej na plecach chłopca
widniały liczne siniaki, powstałe o dzień czy dwa wcześniej
niż krwawiące rany, zaś wokół szyi i prawego nadgarstka
skóra była otarta i fioletowa.
Prowadziłeś niezwykle ciekawy żywot - stwierdził bene-
dyktyn.
I szczęśliwie udało mi się go zachować - wymamrotał
nieznajomy zmęczonym głosem.
Kto cię ścigał?
Królewscy, a któż by?
Jeszcze cię poszukują?
Zapewne. Ale nie obawiajcie się, za godzinę zdejmę z
was ciężar opieki nade mną.
Nawet o tym nie myśl. Teraz obróć się trochę bokiem.
Opatrzę najpierw udo. Mocny sztych otrzymałeś!
Powróciła Godit, trzymając oburącz ciężki dzban i brat
Cadfael szybko zakrył workiem nagie biodra rannego. Na
pewno tamten nie krępowałby się obecnością nowicjusza, za
którego uważał dziewczynę, ale Godit wszak nowicjuszem
nie była! I - jak ocenił mnich - zbyt ciekawie zerkała na leżą-
cego.
Zielarz oczyścił ranę, obłożył ją liśćmi babki i
krwawnika, zakrył opatrunkiem.
- Teraz obejrzyjmy twoje ramię...
Lewa pacha młodzieńca mocno krwawiła, rozpruta od
piersi aż po obojczyk. Rana nie była groźna, ale wystarczyło,
by narzędzie, którym ją zadano, trafiło o dwa cale w prawo, a
nieznajomego mogło już nie być pomiędzy żywymi.
Trzeba mocno ścisnąć twoje ramię - powiedział zakonnik,
obandażowując rannego. - A teraz powinieneś się posilić, ale
nie jedz zbyt szybko. Tu masz mięso, ser i chleb. Zachowaj
większość na ranek, możesz być bardzo głodny i osłabiony,
kiedy się obudzisz.
Czy zostało jeszcze trochę wody? - zapytał łagodnie mło-
dzieniec. - Chciałbym umyć ręce i twarz. Czuję się taki brud-
ny...
Godit uklękła przy nim. Zamoczyła szmatkę w zimnej,
czystej wodzie i wytarła twarz oraz ręce rannego. Po pier-
wszym zdziwieniu, jakie pojawiło się na jego obliczu, gdy
poczuł na twarzy dotyk zdumiewająco delikatnych dłoni
młodego mnicha, oczy zaczęły uważnie spoglądać na twarz
nowicjusza zajmującego się zmywaniem śladów utrudzenia.
Godit bała się odezwać choćby małym słowem, aby nie
zdradzić swej płci. W milczeniu zaczęła karmić rannego.
Młodzieniec był zbyt wyczerpany, aby dużo zjeść.
Zamknął oczy i zaczął przysypiać. Sennie powiedział jeszcze:
Za to wszystko, co dla mnie zrobiliście, zdradzę wam
swoje imię...
Jutro - cierpliwie odezwał się brat Cadfael. - Zaraz za-
śniesz i będzie to najkorzystniejszy dar dla twojego ciała i
ducha. Jutro nam wszystko opowiesz. Masz do towarzystwa
flaszkę z winem. Przyjdę do ciebie wczesnym rankiem.
Przyjdziemy! - poprawiła Godit cicho, lecz stanowczo.
Zaczekaj, jeszcze coś - zakonnik przypomniał sobie o
czymś. - Myślę, że miałeś przypasany miecz, a kiedy cię
znaleźliśmy, byłeś bez żadnego oręża.
Odpiąłem go - zamruczał chłopak. - W rzece... Miałem
dość ciężarów przy sobie, aby jeszcze dźwigać miecz. Myślę,
że gdy go znajdą, uwierzą może, że utonąłem. Bóg wie, że
byłem bardzo bliski śmierci.
Tak. Jutro przyniesiemy ci jakiś oręż. A teraz dobrej no-
cy!
Nim zgasili świecę, ranny pogrążony był w głębokim
śnie. Wędrowali w milczeniu ciemną drogą, wreszcie Godit
zapytała:
Bracie Cadfaelu, kim był Ganimedes?
Ślicznym młodzieńcem, podczaszym Jowisza, który bar-
dzo go kochał
Och - powiedziała dziewczyna nie wiedząc, czy może to
porównanie poczytać za komplement czy też nie.
Chociaż niektórzy twierdzą, że tak również nazywano
Hebe.
Tak? A kto to jest Hebe?
- Śliczna podczaszyna Jowisza, który bardzo ją kochał. -
Aha! -westchnęła zadowolona. Wydostali się z gęstwiny na
bity gościniec i prędkim krokiem pospieszyli do opactwa.
Musisz wiedzieć, kim on jest, prawda?
Jowisz? To najpotężniejszy z pogańskich bogów...
- Mówię o nim! - przerwała zakonnikowi i złapała go za
rękaw habitu. - Ma rude włosy, saksońskie włosy i uciekał
przed królewskimi żołnierzami... To Torold Blund, którego
wysłano z Mikołajem, aby ocalili skarby Fitz-Alana.
- Zapewne, dziecko, zapewne. - I czy sądzisz, że to on...
- Nie. O ile znam się na ludziach, to on nie jest zdolny
do takiej podłości. Nie zabił przyjaciela, aby zagarnąć złoto
swojego pana. Możesz spać spokojnie!
***
Nie było niczym niezwykłym dla brata Cadfaela, że
często wstawał na długo przed wybiciem dzwonu na prymę;
zdarzało się, iż zanim spotkał jakichkolwiek współbraci, miał
już za sobą całe godziny ciężkiej pracy. Nikomu więc nie
wydało się dziwnym, gdy następnego ranka zakonnik ubrał
się i wyszedł z sypialni wcześniej niż zazwyczaj. Nikt
również nie wiedział, że towarzyszy mu młody nowicjusz,
nad którym opiekę sprawował zielarz i ogrodnik.
Wzięli więcej medykamentów i żywności, zabrali kom-
pletne ubranie, które brat Cadfael znalazł w miejscu składa-
nia darów dla biednych. Poprzedniego wieczora Godit zajęła
się podartą i poplamioną krwią koszulą młodzieńca, dziś ko-
szula ta była czysta, pozszywana i wysuszona w cieple sierp-
niowej nocy.
Udali się do młyna.
Ich pacjent siedział na krawędzi przygotowanego poprze-
dniego dnia posłania, z apetytem pałaszując resztki ofiaro-
wanego wcześniej pożywienia. Musiał zaufać im całkowicie,
bowiem nawet nie drgnął na dźwięk otwieranych z hałasem
drzwi młyna. Pospiesznie owinął się kawałkiem materiałów,
jakie pozostały mu z jego wcześniejszej odzieży. I chociaż z
obnażonych części ciała ciągle kłuły w oczy sine blizny,
ślady doznanych ran, twarz młodzieńca nie nosiła już
znamion zmęczenia. Całonocny odpoczynek przywrócił mu
siły.
Teraz - odezwał się z satysfakcją benedyktyn, widząc ta-
ką poprawę - możesz nam opowiedzieć, ile zechcesz, mój
przyjacielu, ja zaś opatrzę twoje rany. Zacznę od ręki, bo udo
wymaga dłuższych zabiegów... Spokojnie, nie szarp się, rana
może wciąż krwawić - mówił uspokajająco, odwijając banda-
że. - Nazywają mnie bratem Cadfaelem - wyjaśnił. - Jestem
Walijczykiem i jak mogłeś zgadnąć, wiele podróżowałem po
świecie. Mój chłopak nazywa się Godryk, to on przyprowa-
dził mnie do ciebie. Ufaj nam obu albo żadnemu z nas.
Ufam wam obu - powiedział młodzieniec Jego twarz
przybrała żywsze kolory, oczy błyszczały, przybierając
zielonkawy odcień. - Udowodnię wam moją ufność,
opowiadając wszystko, co mi się przytrafiło. Jestem Torold
Blund pochodzę z Oswestry i od lat służyłem Williamowi
Fitz-Alanowi. Jeżeli moja przynależność napawa was
strachem, powiedzcie otwarcie, mogę odejść, aby nie narażać
was na niebezpieczeństwo. Dość już dla mnie uczyniliście.
Odejdziesz, gdy będziesz w pełni sił - odezwała się Go-
dit, podając zakonnikowi opatrunki. -I z całą pewnością nie
nastąpi to ani dziś, ani jutro - dodała.
No, pozwól mu mówić, mamy niewiele czasu - pogonił
mnich. - Mów dalej, młodzieńcze. Nie leży w naszym
zwyczaju wydawanie Stefanowi ludzi wiernych cesarzowej
ani ludzi króla Matyldzie. Nie uczestniczymy w doczesnych
sporach. Jak się tu dostałeś?
Torold wziął głęboki oddech i rozpoczął opowieść:
Przybyłem do zamku z Mikołajem Faintree, moim przy-
jacielem. On także był giermkiem Fitz-Alana. Dołączyliśmy
do załogi na tydzień przed upadkiem Shrewsbury. Wieczo-
rem, tym poprzedzającym szturm królewskich, odbyła się na-
rada. Nie, my w niej nie uczestniczyliśmy, byliśmy zbyt
niskiej pozycji. Zostaliśmy poinformowani, że uchwalono
wysłać skarby szeryfa do Normandii i że my mamy tego
dokonać. Zapewne dlatego, iż niewielu ludzi w Shrewsbury
nas znało. Skarb nie był zbyt ciężki, trochę złotej zastawy,
sporo monet i wiele klejnotów, ukrytych w miejscu znanym
jedynie lordowi i jego słudze. Mieliśmy je dowieźć do Walii.
Fitz-Alan zawarł umowę. Przed świtem wysłano nas do
pewnego sklepu... - zawahał się, jakby nie chcąc zdradzać
dalszych szczegółów.
Wiem - powiedział brat Cadfael, opatrując ranę pod pa-
chą. - Wysłano cię do Edryka Fleshera, który sam mi o tym
opowiedział. Zaprowadził was do swojego domku we
Frankwell, gdzie wydostaliście z ukrycia dwie sakwy pełne
drogo-cenności. Tam mieliście oczekiwać zapadnięcia
zmroku, aby udać się w dalszą podróż. Mów dalej.
Młody człowiek, przypatrując się bez emocji swoim za-
sklepionym ranom, spokojnie opowiadał
- Wyruszyliśmy tuż po zapadnięciu zmroku. Z
przedmieścia do lasu mieliśmy tylko kawałek drogi.
Dotarliśmy w pobliże małej szopy, w której przechowywano
siano dla koni leśniczego, stojącej na granicy puszczy. Wtedy
potknął się wierzchowiec Mikołaja. Zeskoczyłem zobaczyć,
co się z nim stało. Był zraniony aż do kości. Nastąpił na
kaltrop.
Na kaltrop? - zdumiał się mnich. - Na leśnej ścieżce, z
dala od pól bitewnych?
To był kaltrop - poświadczył Torold. - Sam go wyciąga-
łem z rany. Biedne zwierzę mogło jeszcze iść, lecz niezbyt
długo. Wiedziałem, że niedaleko stoi zagroda Ulfa,
spokrewnionego ze mną przez krew matki i pomyślałem, że
uda mi się tam wymienić konie. Nędzna zamiana, rumak
czystej krwi za chabetę orającą pole, ale cóż mieliśmy robić?
Przeniosłem juki okulałego zwierzaka na własne siodło.
Mikołaj postanowił poczekać na mój powrót w leśnej szopie,
pozostawiłem go tam i pojechałem, prowadząc luzaka. W
zamian za niego Ulf dał mi silnego i wytrzymałego muła,
więc nie wyszedłem na tej zamianie najgorzej. Wróciłem.
Sądziłem, że będzie mnie wypatrywał, gotowy do drogi,
jednak nie było go przed szopą. Nie wiem, dlaczego mnie to
nie zastanowiło, nie uczyniło ostrożniejszym. Powinienem
odgadnąć, że skoro słysząc stukot kopyt, nie pojawił się na
ścieżce, to coś musiało się wydarzyć. Przywiązałem
zwierzęta do niskiej choinki i śmiało wszedłem do budy.
Było w niej całkowicie ciemno. Drzwi zastałem uchylone.
Nadstawiłem uszu... Cisza. Pomyślałem, że pewnie nie ma w
środku Mikołaja, ale on tam był! Można rzec, uratował mi
życie. Potknąłem się o jego martwe ciało i upadłem na niego.
Przytknąłem usta do jego ust, lecz nie wyczuwałem żadnego
oddechu. Chwyciłem go pod ramiona, chcąc wyciągnąć go na
zewnątrz. Miałem wrażenie, że trzymam szmacianą kukłę...
Usłyszałem szelest siana i przestraszyłem się.
Żadnej hańby w tym nie ma - pocieszył chłopaka bene-
dyktyn, przykładając do rany zmielone zioła. - Miałeś sporo
powodów. O przyjaciela się nie martw, pogrzebaliśmy go
wczorajszego dnia w klasztorze. Ma grób godzien earla! Do-
myślam się, że uciekałeś jak uskrzydlony, kiedy morderca
wyskoczył zza drzwi.
- Tak chyba było - jęknął Torod, gdy mnich mocniej
zacisnął opatrunek. - On musiał stać tam cały czas. Ostrzegł
mnie szelest siana. Nie wiem, jak to jest, lecz każdy człowiek
w chwili niebezpieczeństwa podnosi prawą rękę, by ochronić
głowę przed ciosem. I ja tak zrobiłem, lecz miast uderzenia
poczułem, jak wokół szyi i dłoni owija mi się ostra, mocna
nić. Z przerażenia szarpnąłem się z taką siłą, że wyrwałem
narzędzie mordu z rąk napastnika, a potykając się, pociąg-
nąłem go za sobą. Zbyt wiele chyba pamiętam, abyście mi
uwierzyli.
-I jak uciekłeś?
Nie przez rozum, a dzięki szczęściu. Walczyliśmy na kle-
pisku przez dłuższą chwilę, usiłując się zadusić, niczego nie
widząc, nie mając wystarczającej przestrzeni, by się uwolnić
czy wyciągnąć zza pasa sztylet. Nie wiem, ile to trwało, lecz
najwyżej kilka chwil. Kiedyś musiał tam stać żłób, który roz-
padł się ze starości. Przeturlaliśmy się w tamtą część szopy i
stuknąłem głową o kawałek belki. Chwyciłem ją oburącz i
uderzyłem z całych sił w jego głowę, aż odpadł ode mnie.
Nie sądzę, abym uczynił mu wielką krzywdę, drzewo było
nadpróchniałe, ale mój cios oszołomił go na czas
wystarczający do ucieczki. Wypadłem na zewnątrz,
odwiązałem wierzchowce i jak ścigany zając pognałem na
zachód. Wątpię, czy chociaż przez chwilę pomyślałem o
pomszczeniu Mikołaja czy o zadaniu, jakie miałem wykonać
dla Fitz-Alana. Przypadkiem skierowałem się na właściwy
szlak, chciałem jedynie jak najdalej uciec od tamtego
miejsca. Obawiałem się, że w pobliżu napastnik mógł mieć
pomocników.
Nie masz powodu winić się za to - odezwał się łagodnie
brat Cadfael. - Czasami lepiej jest słuchać zmysłów niż nara-
żać się na śmierć. Ale wytłumacz nam, przyjacielu, dlaczego
zabrało ci dwa dni, aby dotrzeć niemal w to samo miejsce, z
którego wyruszyliście. Wnioskuję, że król Stefan ma licznych
sprzymierzeńców na drogach wiodących ku Walii.
Licznych jak pszczoły w ulu! Pojechałem północnym tra-
ktem i zauważyłem stojących na drodze żołnierzy.
Sprawdzali każdego podróżnego, który chciał przejść przez
ich posterunek. Nie miałem szansy przedrzeć się z dwoma
obładowanymi zwierzętami. Zaczynało się robić jasno, więc
skryłem się w gęstwinie, czekając, aż zapadnie zmrok, a
wtedy pojechałem traktem południowym. Tam też nie było
najlepiej, mają kompanie rozsiane po całym hrabstwie.
Pomyślałem, że mógłbym zrezygnować z jazdy gościńcem i
przedrzeć się przez puszczę, jadąc wzdłuż zakoli rzeki. Ale
na to straciłem kolejny dzień. Zaczynało świtać, gdy
niespodziewanie wpadłem w pułapkę. Było ich czterech czy
pięciu... Pognałem przez wrzosowisko, a oni za mną.
Skryłem się w lesie przed ich wzrokiem, a tam szybko
rozjuczyłem wierzchowce i puściłem luzem, mając nadzieję,
że ściągną za sobą pogoń, niestety jeden z tych ludzi przejrzał
mój zamiar. To on dźgnął mnie włócznią w nogę, jego krzyki
ściągnęły innych. Pozostała mi jedyna rzecz do uczynienia,
chwyciłem torby i wskoczyłem do rzeki, pozwalając porwać
się bystremu nurtowi. Poczęli strzelać. Nie mieli dość
światła, aby dobrze celować, lecz widzieli, że coś się na
wodzie rusza. Druga czy trzecia strzała przeszyła moją pachę.
Zanurkowałem, starając się płynąć pod wodą tak długo, na ile
wystarczy mi oddechu. Szczęśliwie, że jestem dobrym
pływakiem. Rwąca Severn szybko oddalała mnie od wrogów.
Posłali jeszcze kilka strzał, ale zapewne sądzili, że trafili
mnie i jestem już martwy. Kiedy uznałem, że oddaliłem się
od nich na bezpieczną odległość, dopłynąłem do płycizny i
brnąc po dnie, zanurzony po szyję w wodzie, dotarłem w po-
bliże młyna. Tu wyszedłem na brzeg, gdzie znalazł mnie
Godryk. I oto cała prawda! - Torold zerknął ciekawie na
zakonnika.
Prawda to jest - przytaknął tamten - lecz nie cała. Kiedy
Godryk cię znalazł, nie miałeś ze sobą żadnych sakw.
Spojrzał na zaciśnięte usta młodzieńca i uśmiechnął się.
- Nie miej obaw, nie będziemy cię wypytywali. Jesteś
teraz skarbnikiem Fitz-Alana i to, co zrobiłeś z jego złotem,
to sprawa wyłącznie twoja i twojego pana. Aby cię uspokoić,
powiem, że chodzą po mieście pogłoski, iż Fitz-Alanowi i
Ade-neyowi udało się wymknąć z okrążenia i są bezpieczni
na ziemiach, którymi włada cesarzowa. Teraz pozostawimy
cię samego aż do południa, mamy własne obowiązki. Tu jest
żywność, picie i ubranie, które - mam nadzieję - będzie na
ciebie pasować. Tylko siedź cicho przez cały dzień, aby cię
kto nie wykrył Jesteś naszym przyjacielem, lecz pamiętaj o
tym, że wokół aż roi się od twoich wrogów.
Godit podała Blundowi koszulę, który spojrzał na nią ze
zdziwieniem. Koszula wyglądała jak nowa.
Święta Mario! To ta sama moja koszula! ? Kto to zrobił?
Macie tak wyśmienitą praczkę i szwaczkę w opactwie czy też
wymodliliście się o cud?
To? To robota Godryka - odparł niewinnie mnich i ruszył
ku wyjściu, pozostawiając zaczerwienioną po uszy Godit.
W zakonie uczymy się nie tylko ścinania pszenicy i pil-
nowania fermentacji wina - odpowiedziała dziewczyna, prze-
łamując zażenowanie i szybko wybiegła za Cadfaelem.
W drodze powrotnej zmarkotniała nieco, próbując prze-
trawić opowieść Torolda. Pomyślała, jak łatwo mógł umrzeć,
zanim jeszcze się poznali. Śmierć czaiła się na niego ze
wszystkich stron; raz w osobie mordercy używającego
dratwy do duszenia ofiar, raz w osobach katów króla Stefana,
raz w rwącym nurcie rzeki czy w wyniku ran odniesionych
wcześniej. Wyglądało na to, że chroniła go łaska boża, której
Godit jest jednym z instrumentów.
Z zatroskaną miną zapytała mnicha:
Bracie Cadfaelu, wierzysz mu?
Wierzę. O czym nie mógł nam powiedzieć prawdy, o tym
nie skłamał. Nad czym tak, dziecko, rozmyślasz?
Bo zanim go ujrzałam, obawiałam się, że najlepszą
sposobność zabicia Mikołaja miał jego kompan. A ty
powiedziałeś wczoraj, że on tego nie zrobił. Czy jesteś tego
pewien?
Oczywiście, najzupełniej.
Skąd możesz to wiedzieć, bracie Cadfaelu?
Nic prostszego, droga dziewczyno. Czy nie zauważyłaś
śladów na jego szyi i prawej dłoni, powstałych od duszącej
go pętli? One najlepiej świadczą o jego niewinności.
Powiedział nam prawdę. Ba, mogą być rzeczy, o których nie
mógł nam opowiedzieć, lecz od tego właśnie my jesteśmy,
aby je odkryć. Winniśmy to Mikołajowi Faintree. Posłuchaj,
Godit, po południu, gdy skończysz swoją naukę i przekręcisz
butlę z winem, możesz opuścić ogród i dotrzymać mu
towarzystwa, jeśli chcesz. Ja przyjdę tam tak szybko, jak
tylko będę mógł, bo najpierw muszę udać się na
poszukiwania, niedaleko przedmieścia Frankwell.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Opuszczając mury Shrewsbury i mijając zachodni most
na przedmieściu, podróżny musiał wędrować dalej drogą
prowadzącą do Frankwell. Trakt wspinał się równomiernie,
pozostawiając z tyłu ogrody otaczające miasto. Początkowo
droga omijała wzgórze wysoko wyrastające ponad rzekę
Severo, nieco dalej przeradzała się w dwie inne, z których ta
południowa dzieliła się na kolejne dwie. Wszystkie trzy
trakty zmierzały ku Walii. Brat Cadfael obrał jednak drogę,
którą w nocy po upadku zamku podążali Mikołaj i Torold.
Była to droga północna.
Umysł mnicha zaprzątały myśli związane z historią opo-
wiedzianą przez Torolda. Wracał pamięcią do Edryka
Fleshera, do wiadomości, jakie obaj młodzi kurierzy
przekazali rzeźnikowi. Jak dotąd ocalały przy życiu
młodzieniec pozostawał bezpieczny i dopóki trzymał się z
dala od ludzi, dopóty mógł liczyć na opiekę i pomoc nowych
sprzymierzeńców. Najlepszym rozwiązaniem było nie
informować innych - którzy wszak byli przychylni Toroldowi
- że ów żyje i miewa się dobrze. Później nadejdzie
odpowiedni czas, aby podzielić się dobrymi nowinami z
Petronellą i Edrykiem.
Droga prowadziła do gęstego, wysokiego lasu, przemie-
niając się w wąską, trawiastą ścieżkę. Skraj lasu porośnięty
był młodymi drzewkami wyrastającymi pomiędzy pniakami
starych drzew.
Zapuszczając się nieco głębiej w gąszcz, można było do-
strzec małą chatę zbudowaną z grubego, nie ociosanego
drewna. W tej właśnie chacie miały miejsca wydarzenia, o
których wcześniej opowiadał ocalały kurier. Nie mogło
sprawić większych trudności przeciągnięcie martwego Miko-
łaja od tego miejsca aż do fosy zamku Shrewsbury.
Rzeka, jak wszędzie tutaj, zwinięta była w obszerne
zakole i trzeba było się przez nią przeprawić, by dotrzeć do
miejsca, w którym rzucono zwłoki. To było zbyt trudne, ale
Cadfael odnalazł wzrokiem miejsce naprzeciw zamku, gdzie
nurt nie był zbyt silny i przy odrobinie szczęścia, a także
rozsądku, można było przejść przez strumień, nie mocząc
niemal stóp. Miejsce to nie leżało daleko, zaś noc była
wystarczająco długa, by morderca zdecydował się obrać tę
właśnie drogę. Gdzieś tutaj zlokalizowana była dzierżawa
Ulfa, w której To-rold dokonał zamiany koni. Cadfael
skierował swe konie w prawą stronę i przebywszy ćwierć
mili, odnalazł zagrodę.
Ulf czyścił pszenicę, odrzucając na bok plewy. Sprawiał
wrażenie mato rozmownego. Wyraźnie nie miał ochoty na
pogaduszki z nie znanym sobie mnichem, lecz wzmianka o
jego krewniaku Toroldzie Blundzie oraz przypomnienie, że to
Cadfael jest człowiekiem, któremu młodzieniec zaufał,
przełamały mury milczenia i rozwiązały język mężczyzny.
- Tak, przyprowadził do mnie okulałego rumaka i
zezwoliłem mu wymienić go na jedno z moich zwierząt.
Wiedziałem, że koń pochodził ze stadniny Fitz-Alana, ale co
mi tam, nie interesują mnie walki Normanów. Koń wciąż
kuleje, ale wygląda zdrowiej. Chcesz go obejrzeć?
Poprowadził benedyktyna do stajni, do szlachetnego
zwierzęcia prawdziwie godnego rycerza, i pokazał ranę, jaką
miało ono na tylnej nodze.
Torold powiedział, że nastąpił na kaltrop - wspominał
mnich. - Dziwne miejsce, aby znaleźć coś podobnego.
Bo ja wiem... To był kaltrop i mam ich tu więcej. Zebra-
łem je następnego dnia ze ścieżki. Moje zwierzęta chodzą
tamtędy do wodopoju i nie chciałem, aby jeszcze jakiś okulał.
Ktoś rozsypał je z tuzin jardów od szopy, aby ich tam zatrzy-
mać, po cóż by innego?
Ktoś, kto znał drogę, którą obiorą, cel ich podróży oraz
miał wystarczająco wiele czasu, aby przygotować pułapkę i
zaczaić się w niej...
Król musiał się jakoś dowiedzieć o sprawie - zaopiniował
Ulf- i wysłał potajemnie swoich ludzi, aby odebrali im to, co
taszczyli ze sobą. Niemożebnie potrzebuje pieniędzy...
Gospodarz nie wiedział, rzecz jasna, co giermkowie prze-
wozili, ale widział, że Torold przyprowadził do niego swego
konia objuczonego dwiema ciężkimi sakwami i domyślił się,
co mogą zawierać.
Brat Cadfael, powracając na ścieżkę, rozmyślał, że nie
mogli to być ludzie wysłani przez Stefana, a raczej był to
człowiek działający samotnie, wyłącznie dla swojej korzyści.
Królewski posłaniec nie działałby sam i nie dusiłby
zdradziecko młodych giermków, a jedynie zabrałby ze sobą
oddział żołnierzy, którzy bez trudu złapaliby ludzi Fitz-
Alana. Morderca rozrzucił kaltrop, aby zatrzymać jeźdźców i
miał jeszcze tyle szczęścia, że udało mu się ich rozdzielić.
Reasumując, można było udowodnić, iż rzeczywiście
owej nocy był tam jakiś trzeci osobnik. Torold nadal pozostał
bez winy. Kaltrop okazał się być prawdziwym, droga, którą
wcześniej poruszali się kurierzy, wysłana była kłującą
rośliną. Podstęp zatem udał się, może nawet jego wynik był
lepszy od oczekiwanego.
Zakonnik nie wszedł od razu do szopy, interesowało go
jej otoczenie. Gdzieś tutaj, nie opodal drzwi, Torold uwiązał
wierzchowca - przy pniu małej sosny wisiały resztki powro-
zów, które pospiesznie odciął, uciekając w panice przed mor-
dercą. Być może gdzieś blisko, nieco głębiej w lesie, ukryła
swego konia trzecia osoba. Całkiem możliwe, że mógł nadal
odnaleźć odciski jego kopyt. Od tamtego czasu nie padał je-
szcze deszcz, a wędrowcy omijali raczej to miejsce. Miesz-
kańcy Shrewsbury trzymali się bliżej swoich domostw oba-
wiając się, że mogą zostać zatrzymani przez patrole wysłane
przez króla Stefana.
Po krótkiej chwili mnich odnalazł oba miejsca. Samotne-
go, okulałego nieco konia pozostawiono w gęstwinie nad ros-
nącą tam trawą, którą mógł się posilić. Sądząc po odciskach
kopyt, jakie pozostawił na miękkim poszyciu i ziemi, można
było stwierdzić, iż był to rumak przedniej krwi i sporej wiel-
kości. Dwa pozostałe wierzchowce uwiązane były bardzo bli-
sko chaty. Zakonnik odnalazł resztki rzemieni odciętych po-
spiesznie przez Torolda.
Cadfael wszedł do szopy. Światło dnia wpadło do
wnętrza przez szeroko rozwarte wrota. Gdzieś tutaj czaił się
wówczas morderca, musiał pozostawić ślady swojej
obecności.
Pod jedną ze ścian znajdowały się pozostałości zimowej
paszy, rozrzuconej i pozostawionej tu, aby jesienne deszcze
jej nie zmarnowały. Wicher, który musiał wewnątrz chaty
czynić wcześniej wielkie spustoszenie, rozsypał po podłodze
rośliny i ułożył z nich kobierce.
W kącie pomieszczenia stał stary, rozpadający się żłób, z
którego Torold wyrwał deskę, aby walczyć z napastnikiem.
Sucha trawa wymieszana z ziołami wydzielała
przyjemną, miłą Cadfaelowi woń. Mnich zauważył w sianie
haczykowate resztki gęsiego ziela - to przypomniało mu nie
tylko twarz i szyję uduszonego Mikołaja Faintree, lecz
również ranę na ramieniu Torolda.
Na skraju lasu musiało rosnąć wiele roślin, obrzeże stano-
wiło również doskonałe siedlisko dla gęsiego ziela.
Za drzwiami chaty ciągle wisiały przyczepione do drzwi
strzępki niebieskiego, wełnianego ubrania - ktoś stał tutaj,
czekając na swoje ofiary. Mnich opadł na kolana, szukając
jakichś śladów, które morderca w pośpiechu mógł pozosta-
wić po sobie. Znalazł kilka plam skrzepniętej krwi, mogącej
pochodzić zarówno od napastnika, jak i od Torolda czy Mi-
kołaja. Cadfael pieczołowicie oglądał podłogę pomieszcze-
nia, wzrok swój skierował na kupkę rozrzuconej paszy. W
tym miejscu musiała się stoczyć walka, tutaj mógł znaleźć
zgubiony przez mordercę oręż, pod warunkiem, że ów nie
wrócił i nie zabrał go po ucieczce Torolda.
Cierpliwe poszukiwania przyniosły rezultat; ręką, na któ-
rej oparł niemal cały ciężar swojego ciała, dotknął czegoś
twardego i ostrego.
Czyżby następny kaltrop? Mnich przykucnął i delikatnie
wyciągnął ze szpary w podłodze tajemniczy przedmiot.
Kiedy oczyścił go z kurzu i podszedł ku strumieniowi światła
wlewającego się przez otwarte drzwi, przedmiot ów zabłysnął
żółto.
Mnich powstał z kolan i wyniósł swe znalezisko na dwór,
aby lepiej mu się przyjrzeć w jasnym świetle
popołudniowego słońca. Był to nie oszlifowany żółty topaz,
oprawiony w posrebrzany szpon orła, złamany tuż przy
szypułce. „Reszta spinki? - dumał braciszek. - Nie, zbyt
wielkie jak na agrafę. Część cyzelowanej rękojeści sztyletu?
Możliwe, lecz broń ta musiała należeć do jakiegoś możnego,
a nie do nędznego plebejusza".
Jeden mężczyzna skrył się tu, czekając na swe ofiary,
dwaj inni szli na spotkanie ze śmiercią i któryś z nich,
walcząc o życie, ciałem wdusił ten przedmiot w ziemię, lecz
już go stamtąd nie wydobył...
Brat Cadfael ostrożnie włożył swoje znalezisko do
jałmużniczki uwiązanej do zakonnego sznura i zerwał nieco
gęstego ziela rosnącego pomiędzy drzewami. Udał się na kraj
lasu, gdzie roiło się od łanów tejże rośliny. Urwał kilka
wiązek i wcisnął do wewnętrznej kieszeni koszuli.
***
Godit opuściła klasztor, gdy tylko mnisi udali się do swo-
ich popołudniowych zajęć. Skierowała swe kroki w stronę
rzeki Gaye, gdzie stał opuszczony i zapomniany niemal
młyn. Wzięła ze sobą dojrzałe śliwki zerwane w ogrodzie,
pół bochenka świeżego chleba i kolejną flaszkę
Cadfaelowego wina.
Pacjent aż podskoczył z radości na widok gościa oraz po-
żywienia, głodne oczy chciwie spoglądały na jadło.
Dziewczynie sprawiło przyjemność patrzeć, jak młodzieniec
wypełnia brzuch dobrami, które przyniosła.
Siedział na swoim posłaniu kompletnie już ubrany, opie-
rając się plecami o ścianę. Odzienie jego było może nieco
zbyt krótkie, lecz prezentował się w nim okazalej niż poprze-
dniego wieczora. Oczy tryskały radością i energią, chwilami
krzywił się z bólu, gdy rany i blizny przypominały mu o
wcześniejszej walce. Godit zauważyła, że włożył dłoń pod
wierzchnie okrycie i ostrożnie masuje swoje ramię; nie była z
tego powodu zbytnio zadowolona
Nie powinieneś forsować swojej ręki, jest jeszcze zbyt
wcześnie. Jeśli będziesz nią tyle mszał, nie wygoi się szybko.
Czuję się dobrze - odpowiedział Torold. - Muszę jak
najspieszniej pójść własną drogą, choćby nie wiem ile mnie
to kosztowało. Godryku, nie zapytałem rankiem, lecz brat
Cadfael powiedział, że pochowaliście Mikołaja w opactwie.
Czy to prawda?
Nie wątpił w słowa zakonnika, jednakże był
zaciekawiony, jak do tego doszło - wszak bezimiennych nie
chowano w kościołach i na cmentarzach.
Jak odkryliście jego imię?
To zasługa brata Cadfaela. Wyłącznie jego - wyjaśniła
dziewczyna, siadając obok chłopca. - Wśród straconych jeń-
ców był jeden różniący się od innych. Brat nie spoczął, póki
się nie dowiedział, kim on jest. Król Stefan wie, iż
popełniono morderstwo i nakazał, aby zostało pomszczone.
Jeżeli ktokolwiek miałby się wystarać o sprawiedliwość i
pomstę za twojego przyjaciela, będzie to z pewnością brat
Cadfael.
Czemu pochowano go w kościele?
Brat odkrył pochodzenie Mikołaja. Ma wspaniały nagro-
bek z wyrytym własnym imieniem.
Cieszy mnie, że nie ciśnięto go nie nazwanego pomiędzy
innych żołnierzy, mimo że byli naszymi kamratami. A
jeszcze Stefan żąda ukarania jego mordercy! Cóż za dziwny
świat!
Godit pomyślała podobnie, ale dostrzegła różnicę między
dziewiędziesięciu czterema zabitymi na rozkaz monarchy a
jednym, pozbawionym życia bez jego przyzwolenia. Dla
władcy było to jak wypowiedzenie posłuszeństwa, jak
zdrada.
- Przyniosłem ci coś do chleba. - Podała mu kawał sera.
Jadł wolno, przypatrując się jej uważnie.
- Wciąż ciąży na mnie moje zadanie - stwierdził smutno.
- I pozostałem sam, aby je wykonać. Bóg tylko wie, co
bym począł bez twojej pomocy, Godryku, i bez pomocy brata
Cadfaela. Nigdy wam nie zapomnę, ile dla mnie uczyniliście.
Ale muszę odejść jak najszybciej. Tak dla was też będzie
lepiej. Będziecie bezpieczniejsi.
Kto będzie bezpieczny!? Gdzie? - mruknęła. - Tu nie ma
bezpiecznych miejsc.
Jednakże ze mną jest bardziej niebezpiecznie. Jestem już
na tyle zdrowy, by wykonać moje zadanie.
Zerknęła na niego i powiedziała stanowczo:
Jeżeli sądzisz, że odejdziesz dokądkolwiek, nim nie wy-
zdrowiejesz w pełni, to z przykrością muszę ci wyznać, że
błądzisz. Musisz się przygotować, że nie wyruszysz w drogę
ani dziś, ani jutro!
Mówisz jak moja matka w czasach, gdy byłem
dzieckiem. - Torold oparł głowę o ścianę i wybuchnął
śmiechem. -I chociaż bardzo ją kochałem, chodziłem
własnymi drogami. Czuję się silny i wytrzymały, Godryku.
Muszę iść Gdybyś znalazł się na moim miejscu, uczyniłbyś
podobnie.
- O nie! - odparła wściekle. - Mam więcej rozumu. Cze-
góż byś dokonał, uciekając bez konia, bez oręża? Jak daleko
być odszedł? Nie sądzę, aby Fitz-Alan był zadowolony z
twojej głupoty. Nie dotarłbyś nawet do rzeki i brat Cadfael
ponownie przyniósłby cię tu na rękach, jak dziecko!
Oczy Torolda zwęziły się. Przez chwilę zapomniał, że
ciągle jest ranny i raczej nie przygotowany do drogi.
Czy wyglądam tak słabo?
Jak zdychający z głodu kot. Dziecko przewróciłoby cię na
plecy.
A ty jesteś dzieckiem? - młodzieniec przysunął się do
dziewczyny i chwytając ją za ramiona, zawołał: — Zaraz ci
udowodnię, mistrzu Godryku, jak jestem słaby!
Przekręcił ją mocno i rzucił na ziemię, przyciskając
własnym ciałem i usiłując uwięzić jej ręce. Godit szarpnęła
się i młodzieniec przypadkowo dotknął jej piersi. Zamarł na
moment i odskoczył.
Wykręciła się spod niego, wściekle szarpiąc go za ucho.
Usiedli oddaleni od siebie o jard, nie patrząc na siebie i nie
odzywając się. Godit dyszała ciężko. Cisza trwała dość
długo. Odwrócił głowę, spojrzał na jej delikatny profil,
emanujące złością oczy i pełne, kobiece usta. Domyślił się
wszystkiego.
Czemu mi nie powiedziałaś? Gdybym wiedział.. Nigdy
nie zamierzałem cię urazić!
Nie było potrzeby, abym ci mówiła i nigdy byś się nie do-
wiedział, gdybyś szlachetniej traktował swoich przyjaciół
Zwiodłaś mnie! Dobry Boże, to była tylko zabawa, uwa-
żałem cię za młodszego brata, chciałem cię tylko przekonać,
że nie jestem taki słaby. - Nagle zapytał: - Czy brat Cadfael o
tym wie?
- Oczywiście! Chroni mnie jak kura swoje pisklęta.
Znów zapadła długa cisza, pełna przykrości, ciekawości i
napięcia. Przyglądali się sobie z uwagą. Torold próbował
chyba odkryć te zewnętrzne cechy kobiecej urody Godit, któ-
re wcześniej przeoczył, które skrywane były pod zakonnym
habitem. Przyglądał się subtelnemu owalowi jej twarzy, peł-
nym, pięknie skrojonym ustom, delikatnym brwiom i nabie-
rającej już dojrzałych kształtów sylwetce dziewczyny.
Dwoje równocześnie otwartych ust wypowiedziało te sa-
me cicho brzmiące słowa:
- Czy nic ci się nie stało?
Wybuchnęli śmiechem w tej samej chwili - krępujące
uczucie obcości rozpłynęło się i wpadli sobie w ramiona, do-
tykając się delikatnie.
Mimo wszystko nie powinieneś nadwerężać ramienia.
Rana mogłaby się na powrót otworzyć.
Nic mi się nie stało...
I Torold, pewien, że otrzyma odpowiedź, zapytał bezpo-
średnio:
- Kim jesteś? I dlaczego nosisz to przebranie?
Spojrzała uważnie na niego. Nie miała podstaw, aby mu nie
ufać i szczerze wyznała:
Było za późno, aby odesłać mnie z oblężonego miasta i
opiekunowie przemienili mnie w służącego w opactwie
chłopca. Udało mi się oszukać wszystkich zakonników, z wy-
jątkiem brata Cadfaela. Jestem Godit Adeney.
Doprawdy? - zdziwił się radośnie. - Jesteś córką Fulka
Adeneya? Dobry Boże! Martwiliśmy się o ciebie. Zwłaszcza
Mikołaj, on ciebie znał... - Uniósł jej dłoń i ucałował delikat-
nie. - Panno Godit, jestem na twoje usługi! To dla mnie za-
szczyt. Gdybym wcześniej wiedział, kim jesteś, opowiedział-
bym wam całą historię.
To opowiedz ją teraz - powiedziała z uśmiechem.
***
Brat Cadfael nie poszedł prosto do młyna. Wstąpił naj-
pierw do swojej pracowni i starł gęsie ziele na miazgę, mie-
szając je z maścią nagietkową. Później udał się nad rzekę
okrężną drogą, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma cieka-
wskich oczu lub uszu. Zbliżała się pora, w której Godit mu-
siała uczestniczyć w nieszporach.
Musieli słyszeć jego kroki, bo gdy wszedł do środka, sie-
dzieli oboje, ramię przy ramieniu, oparci o ścianę. Obserwo-
wali gościa, wesoło uśmiechając się do siebie, wokół nich zaś
rozkwitała pogodna aura szczerości. Mnichowi wystarczył je-
den rzut oka, aby przekonać się, że nie mają już przed sobą
żadnych sekretów. Zachowywali się jak mężczyzna i kobieta,
więc Cadfael nie widział żadnego sensu w pytaniu o przyczy-
nę takiego stanu rzeczy. Wyraz ich twarzy mówił sam za sie-
bie, chociaż było znać, że oboje gorąco pragnęli mnicha o
wszystkim powiadomić.
Bracie Cadfaelu... - śmiało rozpoczęła Godit.
Najpierw ważniejsze - przerwał jej mnich. - Pomóż mu
zdjąć koszulę i rozpocznij odwijanie bandaży. Jeśli się
przykleiły do ran, będzie to oznaczało, mój przyjacielu -
zwrócił się do młodzieńca - że musisz spędzić tu trochę
więcej czasu. A teraz poczekajcie, opatrzę rany.
Zachowanie mnicha nie denerwowało ich, czuli się raczej
nieskrępowani.
Dziewczyna zajęła się odwijaniem bandaży; odsłoniła
ubranie Torolda, aby oczyścić gojące się rany, rozluźniła jego
koszulę i zsunęła ją z ramion. Bandaże zwinęła w rolkę. Mło-
dzieniec nie stawiał oporu, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.
Ani na chwilę nie spuścił ufnego spojrzenia z twarzy Godit,
zupełnie jak ona, która odrywała od jego oblicza wzrok po to
tylko, żeby starannie dopełnić pielęgniarskiego obowiązku.
„Ho, ho! - pomyślał Cadfael. - Coś mi się zdaje, że Hugo
Beringar będzie miał teraz większe trudności w odnalezieniu
narzeczonej. Jeśli oczywiście w istocie stara się ją odnaleźć".
A głośno powiedział:
No, młodziku, twoje rany goją się szybko. Nie minie mie-
siąc, a będziesz mógł napinać łuk. Lecz blizny pozostaną ci
na całe życie. Przyłożę ci świeży okład, może trochę piec, ale
to najlepsze, co mogłem przygotować.
To nie boli. - Torold mówił jak we śnie. - Bracie
Cadfaelu...
Trzymaj język za zębami, póki nie skończę. Później mo-
żecie powiedzieć, co wam leży na sercach.
Kiedy Torold został już całkowicie opatrzony, z
powrotem włożył koszulę i można było rozpocząć opowieść.
Wszyscy obecni spoglądali po swoich twarzach, jakby
historia, którą miał usłyszeć mnich, wymagała jakiejś
oficjalnej, ważnej ceremonii. Młodzi opowiadali o zabawie w
bijatykę, którą odbywali wcześniej. Przekrzykiwali sią
wzajemnie, starając się nie dopuścić drugiej osoby do głosu.
Nie zdawali sobie sprawy z tego, że zapałali ku sobie
prawdziwym uczuciem. Nie wiedzieli jeszcze, że pomiędzy
nimi wyrosły więzy miłości.
- Powiedziałam Toroldowi o sobie, a on opowiedział mi
o jednej sprawie, którą wcześniej przed nami zataił.
Teraz chciałbym, bracie Cadfaelu, wszystko wyjaśnić -
szepnął tajemniczo młodzieniec
O skarbie Fitz-Alana? Proszę, przyjacielu, mów śmiało.
Dobrze schowałem złoto mego pana - zaczął Torold. -
Wyrzuciłem wszystko, co mi zawadzało w pływaniu, miecz,
pas, sztylet, ale sakwy udało mi się zachować. Dotarłem pod
most. Na filarze środkowym, wystającym z nurtu, są dwa że-
lazne pierścienie, do których ongiś przytwierdzono łańcuchy,
aby złoczyńcy nie mogli płynąć statkami w górę rzeki.
Chwyciłem się jednego z pierścieni, aby odpocząć, i
odkryłem, że w filarze łokieć pod powierzchnią wody jest
mała nisza, w której schowałem torby. Później popłynąłem w
dół rzeki, gdzie odnalazła mnie Godit, a złoto i klejnoty
wciąż tkwią w wodach Severn. Czekają, aż je wydobędę i
przekażę prawowitym właścicielom. Dzięki Bogu, że
zachował ich przy życiu... - Nagle przeszył go dreszcz. - Czy
nie mówi się w mieście, że ktoś znalazł te skarby? Chyba by
się to rozniosło, gdyby ktoś to zrobił?
Oczywiście, że mówiono by o tym. Bądź spokojny, nikt
nie złowił takiej rybki. Czego ktokolwiek miałby szukać w
tamtym miejscu? Tylko trudno nam będzie wydostać spod
mostu twoje sakwy. Ja mam wam także coś do przekazania.
Benedyktyn nabrał oddechu.
- Ujrzałem wszystko, jak mi rzekłeś. Ślady waszych
zwierząt i konia napastnika. Był sam. Rozrzucił na waszej
drodze kaltrop, twój krewniak stracił wiele czasu, aby je
pozbierać. W szopie widziałem ślady walki. A przeszukując
podłogę,
znalazłem to!
Wyciągnął srebrny pazur z kamieniem. Torold wziął go
od mnicha i obejrzał z zaciekawieniem.
Chyba odłamane od rękojeści sztyletu - zauważył
Nie twojego?
Mojego? - chłopak zaśmiał się. - Bracie Cadfaelu, skąd
taki biedny giermek jak ja wziąłby tak wspaniałą i kosztowną
broń? Miałem ze sobą stary miecz swoich przodków i krótki,
zwykły sztylet prostej roboty. Gdybym stracił coś takiego,
usiłowałbym to odnaleźć za wszelką cenę. Nie, to nie jest
moje.
- A może Mikołaja Faintree?
Torold zdecydowanie potrząsnął głową.
- Gdyby miał tak zdobiony oręż, wiedziałbym o tym.
Mikołaj pochodził z równie niebogatego rodu, jak mój.
Spojrzał bystro na zakonnika.
Myślę, że to należy do niego! Odłamało się od sztyletu,
gdy tarzaliśmy się po ziemi.
Tak, skoro nie należało do was, to pewnym jest, że do
niego. To jedyna rzecz, jaka może nas zaprowadzić do mor-
dercy Mikołaja. - Benedyktyn odebrał od chłopaka klejnot i
schował - Żaden mężczyzna nie chciałby stracić tak dobrej
broni tylko dlatego, że odłamała się od niej mała ozdoba.
Myślę, że nadal ma sztylet i będzie próbował go naprawić.
Kiedy znajdziemy oręż, znajdziemy mordercę.
Och, pragnę tego! - wykrzyknął w zapamiętaniu mło-
dzieniec. - Chciałbym pomścić Mikołaja, był dobrym przyja-
cielem. Tylko że mam dawne obowiązki i muszę
doprowadzić do Adeneya jego córkę. Zabiorę ją z opactwa,
jeżeli powierzysz mi opiekę nad nią.
- Powierzę i pomogę wam w wyjeździe – odrzekł
przyjaźnie brat Cadfael. - To prosta sprawa. Wystarczy, że
wyczaruję z powietrza dwa dobre wierzchowce, wydobędę z
ukrycia skarb i wyprawię was bezpiecznie do Walii. Drob-
nostka! Święci trudniejsze rzeczy robili na poczekaniu...
Nagle zamilkł, jakby zabrakło mu słów. Czujnymi uszami
wyłapał szelest dobiegający od najbliższej ściany.
Co to takiego? - szepnęła Godit, w oczach pojawił się
strach.
Nic! - odszepnął jej benedyktyn. - Moje uszy omyliły się.
- Zaś głośno powiedział: - Najwyższa pora, abyśmy,
Godryku, udali się na nieszpory. Nie możemy się spóźnić.
Torold zaakceptował słowa mnicha, bez oporu zgodził się
na pozostawienie go samego w młynie. A jeśli ktoś
rzeczywiście tu podsłuchiwał? Lecz on niczego nie usłyszał,
a i sam brat Cadfael nie był pewien. Ale dlaczego alarmował
Godit! Pewnie dlatego, że bezpieczniejszym miejscem dla
dziewczyny były ogrodzone murem budynki opactwa. Torold
pomyślał, iż skoro ma zostać we młynie, byłby bardziej
ukontentowanym, gdyby posiadał przy sobie jakąś broń.
Odgadując jakby myśli młodzieńca, Cadfael włożył rękę
pod habit i wyciągnął stamtąd długi puginał osadzony w sta-
rej, skórzanej pochwie. W milczeniu włożył broń w dłoń
oniemiałego Torolda. Zachwycony chłopiec spoglądał na po-
darunek; zdumienie, jakie go ogarnęło, było wszystkim, co w
tej chwili mógł okazać. To był chyba cud, że w chwili gdy
pomyślał o czymś do obrony, mnich wyciągnął sztylet i ofia-
rował mu go. Przeżywając to dziwne zdarzenie, nie zauważył
nawet, że mnich i Godit wyszli z młyna, delikatnie
zamykając za sobą drzwi.
Kiedy tylko Cadfael wciągnął do płuc świeże, wieczorne
powietrze, wrócił myślami do sztyletu, do czasów, kiedy broń
niemal nigdy nie spoczywała w pochwie. Zakonnik używał
sztyletu, jeszcze pływając po morzach Wschodu. Nawet gdy
pozostawił swój rodowy miecz, wyrzekając się wszelkiej
własności przy składaniu ślubów zakonnych, puginał
zatrzymał przy sobie...
Dziewczyna i zielarz wyszli z młyna, kierując się wzdłuż
rzeki w stronę opactwa. Mnich miał słuch wyostrzony jak
dzikie zwierzę, jednak uwagi jego nie przyciągały dziwne,
niepokojące dźwięki. Czyżby mu się przesłyszało? A może
usłyszał jedynie tupot małego zwierzaka zmierzającego do
wodopoju? Zastanowił się, co by to było, gdyby rzeczywiście
byli szpiegowani. Cóż usłyszał podsłuchujący? Zapewne
kilka ostatnich zdań. Czy mówili o skarbie? Tak, sam
wspomniał, że musi się wystarać o konie i wydobyć skarb z
ukrycia. Lecz o tym, gdzie złoto jest ukryte, mówili dużo
wcześniej. Tylko że słuchacz mógł dowiedzieć się, że Torold
jest człowiekiem Fitz-Alana, zaś córka Adeneya przebywa w
opactwie.
Zaczynało się robić niebezpiecznie. Najlepiej byłoby
zmusić ich do wyjazdu, kiedy tylko Torold będzie gotów
podjąć trudy podróży. Jeśli spokojnie minie ten wieczór oraz
cała noc i żaden zdrajca nie wejdzie im na odcisk, będzie to
oznaczać, że obawy Cadfoela okazały się płonne. Chłopiec,
który w pobliżu łowił ryby, wydawał się być zainteresowany
wyłącznie śledzeniem ruchów spławika.
Co to było? - dopytywała się Godit, idąc obok zamyślo-
nego mnicha. - Wiem, że coś spowodowało twój niepokój.
Nie stało się nic, co mogłoby kłopotać twoje serduszko.
Wszystko jest tak, jak być powinno.
Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie w krzakach nad
rzeką, gdzie poprzedniego dnia dziewczyna znalazła Torolda.
Ktoś przedzierał się przez gąszcz, kierując się w ich stronę.
Hugo Beringar!
Zauważył lub udał, że zauważa wpatrzonego w siebie
mnicha. Jego twarz zdawała się radować ze spotkania, na
Godit nie zwracał najmniejszej uwagi, traktując ją niczym
zwykłego pomocnika zielarza.
Cudowny wieczór, braciszku! - zawołał wesoło. - Spie-
szycie się na nieszpory? Ja także! Możemy pójść razem?
Wspaniale, razem będzie się nam lepiej szło - serdecznie
odparł zakonnik. Ścisnął Godit za ramię i wręczając jej małą
sakwę z opatrunkami i ziołami, polecił: - Biegnij naprzód,
Godryku, i zanieś to do mojej szopy. Nie mam siły iść
prędko, a obawiam się, że gdybym chciał to sam odnieść, nie
zdążyłbym na nabożeństwo. Naprzód, dziecko, biegnij! A na
nieszpory przyjdź wraz z innymi młodzieńcami!
I dziewczyna, chwyciwszy torbę, pobiegła, starając się
poruszać tak jak chłopiec, unosząc wysoko ręce i dając
wielkie susy, szczęśliwa, że znika spod kontroli oczu
„narzeczonego".
- Udany pomocnik - zauważył Hugo, obserwując, jak
dziewczyna się oddala.
-To dobry chłopak. Jest nowicjuszem, lecz powątpiewam
w to, czy przyjmie święcenia. Ale uczy się pisania i
matematyki, medycyny oraz leczenia ziołami, więc po
opuszczeniu klasztoru należeć będzie do mądrzejszych ludzi.
Byłeś na służbie, mój panie?
Nie, nie wracam z królewskiego obozu. Szukałem właś-
nie ciebie, bracie Cadfaelu. Nie było cię w ogrodzie, zaś bra-
ciszek klucznik wyjawił mi, że wyszedłeś gdzieś po obiedzie,
więc i ja udałem się za miasto, aby rozkoszować się
ślicznym, słonecznym wieczorem. Tu, nad rzeką, jest
cudownie. Wiedziałem, że zamierzasz uczestniczyć w
nieszporach, lecz nie domyśliłbym się, iż tutaj mogę cię
spotkać.
Szukaliśmy z Godrykiem ziół. Potrzebujesz porady?
Nie tyle porady - odparł młodzieniec - ile twojej wiedzy i
sprytu.
Czym mogę ci służyć? Jeżeli będę mógł pomóc ci, nie
łamiąc ślubów, bądź pewien, że to uczynię.
Bracie Cadfaelu, wczorajszego ranka zapytałem cię, czy
w razie potrzeby udzielisz mi pomocy. Odpowiedziałeś, że
tak, o ile uznasz to za realne i zgodne ze swoim sumieniem.
Wierzę w to. Wtedy nie przypuszczałem nawet, że tak szybko
nadarzy się ku temu sposobność; teraz już wiem. Mam uza-
sadnione powody, aby wiedzieć, że król Stefan sposobi się do
wyruszenia stąd. Oblężenie Shrewsbury sporo go kosztowało,
a teraz ma zbyt wielu ludzi do wykarmienia. Niczego nie
wiemy jeszcze na pewno, lecz król zamierza wydać rozkaz
zajęcia każdego domostwa w mieście. On chce czegoś tam
szukać, chce również wyegzekwować dziesięcinę złożoną z
całej paszy i żywności, jaka jest w Shrewsbury, aby zasilić
tym swoją armię. Chce również zarekwirować wszystkie
dobre konie, bez względu na to, kto jest ich właścicielem.
Konie ze stajni opactwa nie będą zwolnione od tego nakazu.
Zakonnik zasępił się. Obiecał zdobyć wierzchowce, a
teraz trudno będzie mu dotrzymać słowa. Ciekawiło go
również, jaką grę prowadzi Hugo Beringar, który chyba nie
zwykł przekazywać tak ważnych informacji zwykłym
śmiertelnikom, takim jak Cadfael.
Wszystko, co mówił, należało rozważać w dwojaki spo-
sób. Jego słowa rzadko miały pokrycie z tym, co myślał; a
jakąkolwiek grę prowadził, czynił to dla własnego interesu, a
na scenie, na której odgrywano tę sztukę, aktorzy winni
mówić jak najmniej - tak byłoby dla nich lepiej.
Mnich zdecydował, że pozwoli Hugonowi powiedzieć to,
co chciał on z siebie wyrzucić, nawet jeżeli młody człowiek
zamierza li i jedynie przetestować i przesłuchać swego inter-
lokutora.
To będą złe wiadomości dla mnie! - odparł Beringar po-
nuro. - Przecież w waszej stajni trzymam cztery doskonałe
wierzchowce i chociaż przedtem mogłem żądać zwolnienia
swych koni od tego obowiązku, teraz król stanowczo mi od-
mawia. I jeśli mam być z tobą szczery, bracie Cadfaelu, nie
zamierzam pozwolić na to, aby z tych moich czterech ruma-
ków nie został mi żaden. Planuję odesłać dwa najlepsze konie
w jakieś bezpieczne miejsce, gdzie mogłyby przeczekać na-
gonkę ludzi marszałka Prestcote'a.
Tylko dwa? - zdziwił się mnich. - Czemu nie wszystkie
razem?
-A jakże obejdę się bez koni? Prestcote wie, że przyjecha-
łem konno, więc gdyby nie znaleziono żadnego zwierzęcia
należącego do mnie, wydałoby się mu to podejrzane i
straciłbym szanse na królewską łaskę. A gdy zezwolę im
zabrać dwa, nie zapytają o pozostałe. Ty, bracie Cadfaelu,
jesteś najbardziej odpowiednim człowiekiem, aby mi w tym
pomóc.
Jego głos brzmiał szczerze i ufnie; zdawało się, że w
wypowiedzianych słowach nie kryje się żadna treść poza tą,
którą ujawnił młody rycerz.
- Znasz doskonale całą okolicę. Nie ma gdzieś miejsca,
polany, leśnego szałasu, gdzie mógłbym na kilka dni ukryć
swoje rumaki?
Ta propozycja była zakonnikowi niczym dar boży. Nie
zwlekał długo z odpowiedzią, chociaż żywił przekonanie, że
Beringar wie zbyt wiele. Lecz w tej chwili nie dbał o jego
intencje. Oto mógł zdobyć dwa wspaniałe wierzchowce, na
których Torold i Godit odjadą w walijskie góry.
- Tak, znam takie miejsce.
Młodzieniec nawet nie zapytał, gdzie to jest ani czy
rzeczywiście jest tam tak bezpiecznie.
- Chciałbym, abyś dzisiejszej nocy wskazał mi drogę do
tego miejsca - uśmiechnął się. - Rozkaz zostanie wydany
jutro. Jeśli można wrócić stamtąd pieszo przed świtem,
mógłbyś pójść ze mną, bracie Cadfaelu. Wolałbym twoje
towarzystwo niż jakiekolwiek inne.
Benedyktyn zastanowił się nad jego słowami. Wiedział,
co powinien odpowiedzieć.
Zamiast czekać, aż wskażę ci to miejsce, zabierz konie
zaraz po nieszporach i zaczekaj na mnie obok kapliczki świę-
tego Egidiusza. Dołączę do ciebie po komplecie, gdy zrobi
się wystarczająco ciemno. Lepiej, aby nie widziano mnie
podróżującego na twoich wierzchowcach.
Dobrze - stwierdził z satysfakcją Hugo. - Gdzie leży to
miejsce?
Wyjeżdżając bramą rzeźników na wschód, dotrzesz do
niego po paru chwilach. Stoi zaledwie ćwierć mili od miasta.
Czy będziemy musieli przejeżdżać przez rzekę?
Nie, nie będzie takiej potrzeby. Jest tam stara stodoła,
którą opactwo utrzymuje w Długim Lesie, tuż za drogą do
Pulley. Od chwili gdy czasy stały się niebezpieczne,
wyprowadziliśmy stamtąd wszystkie nasze owce i bydło,
chociaż dwaj bracia zakonni stale tam mieszkają. Nikt nie
będzie szukał koni w takim miejscu, a mnisi, o których ci
powiedziałem, dochowają tajemnicy, gdy ich o to poprosimy.
Czy święty Egidiusz znajduje się po drodze do kryjówki?
Tak. Udamy się na południe do Sutton, a później skrę-
cimy na zachód w puszczę. Konno przejedziemy około
trzech, czterech mil, wracając zaś pieszo, pójdziemy skróta-
mi.
Taką odległość moje nogi pokonają bez trudu – ucieszył
się Beringar i powtórzył: - Po komplecie, przy świętym
Egidiuszu!
I bez zbędnych słów oraz pytań opuścił towarzystwo
Cadfaela. Przyspieszył kroku, w oddali dostrzegł bowiem
sylwetkę Aline Siward, która właśnie zamykała drzwi
swojego domu i zamierzała udać się do kościoła. Nie uszła
daleko, a Beringar deptał już jej po piętach. Podniosła głowę
i przychylnie uśmiechnęła się do przystojnego mężczyzny.
Otwarty uśmiech i błysk w oczach, jakim powitała Beringara,
mogły oznaczać prawdziwą sympatię, jaką go niewątpliwie
darzyła.
Zakonnik zastanowił się, czy przypadkiem Hugo nie cie-
szy się jej względami. Wydawał się być miłym, wesołym i
przystojnym mężczyzną, a nawet tacy cieszą się względami
ufnych, naiwnych kobiet
Twarz Cadfaela rozjaśniła się dopiero wtedy, gdy ujrzał
w kościele sylwetkę Godit. Stała wmieszana w tłum nowicju-
szy, wyszeptując słowa modlitwy. Rzuciła mu krótkie,
pytające spojrzenie, na które odpowiedział jej spokojnym
kiwnięciem głowy i radosnym uśmiechem. Krótkim
uśmiechem, który oznaczał, że wszystko toczy się po ich
myśli. Jeszcze raz spojrzał na twarz dziewczyny. Godit była
tak ładna jak Aline Siward. Jej twarz przypominała mu
Ariannę, grecką żeglarkę o krótkich, kręconych włosach,
którą bardzo dawno temu znał i zapewne kochał
Tak! Był wtedy w wieku młodego Torolda... Ile to już lat
upłynęło...? Teraz takie uniesienia są udziałem młodych, zaś
na nim ciążą inne problemy i obowiązki. Najważniejsze to
nie zapomnieć o spotkaniu nocą, po komplecie, przy świętym
Egidiuszu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wyprawa do Długiego Lasu, bujnego i dzikiego, pełnego
gęstych zarośli, gdzie jedynie szczyty usłane były fioletowym
kobiercem wrzosu, była jak nagły powrót do wydarzeń z
przeszłości, nocnych wypraw, szalonych zasadzek, tak
dobrze znanych mnichowi, że niemal nudnych; teraz, po tylu
latach, wyprawa ta nie była tak ekscytująca, jak by Cadfael
sobie tego życzył. Wierzchowiec, którego dosiadł, był silny i
narowisty, jego sylwetka świadczyła o dobrym pochodzeniu.
Jakże różnił się od koni, na których mnich jeździł przez
ostatnich dwadzieścia lat.
Przyzwyczajony do zwierząt, które załamywały się pod
jego ciężarem, zapomniał przez chwilę, że teraz jest bardziej
podatny na omyłki i ewentualny upadek z rumaka. Zwolnił
jego galop...
Młodzieniec, który z ufnością podążał za nim, akceptując
bez wahania wybraną przez mnicha trasę, przypominał mu
jego samego, gdy podróżował pełen młodzieńczej egzaltacji
na spotkanie z przygodą, z ryzykiem.
Hugo Beringar, uciekając z ruchliwych traktów w leśną
otchłań, sprawiał wrażenie nie przejmującego się doczesnymi
zmartwieniami. Był pewien, że nie musi się obawiać jakiej-
kolwiek zdrady i ewentualnych późniejszych kłopotów zwią-
zanych z nocną eskapadą. Pozostawał w niezmiennie dosko-
nałym nastroju, rozmowny, a przy tym bystry i spostrzegaw-
czy, co czyniło podróż w jego towarzystwie niezwykle
atrakcyjną. Bez obawy dotrzymywał kroku zakonnikowi,
zdając sobie sprawę z tego, że ów zna Długi Las tak dobrze,
jak kraje, które niegdyś odwiedził i poznał.
- Więc przez tyle lat wędrowałeś po świecie i nigdy nie
myślałeś o małżeństwie? - Jego głos zdawał się brzmieć
głośnym echem w uśpionym lesie.
Kiedyś o tym myślałem - uczciwie odpowiedział brat
Cadfael. - Zanim podniosłem krzyż i ruszyłem na wyprawę,
znałem czystą, dobrą dziewczynę, ale prawdę mówiąc, zapo-
mniałem o niej, walcząc na Wschodzie, a i ona nie zaprzątała
swoich myśli wspomnieniami o mojej osobie. Byłem poza
domem zbyt długo, aby mogła tyle czekać i w końcu
poślubiła innego. Jednakże nie winię jej za to.
A widziałeś ją później?
Nie, nigdy. Teraz ma wnuki, które są jej podporą na stare
lata. Była wspaniałą kobietą. Nazywała się... Rychilds.
Jednakże na Wschodzie także żyją kobiety, a ty byłeś
młodym rycerzem. Cóż, dziwię się tobie.
Dziwisz się? Ja ze swej strony dziwię się tobie - powie-
dział Cadfael łagodnie. - Tu, gdzie ludzie są jednej wiary i ję-
zyka, trudno znaleźć pokrewną sobie duszę, a co dopiero tam,
gdzie wszystko nas dzieliło!
Między drzewami ukazał się słaby blask światła. Mimo
późnej pory zakonnicy mieszkający w chatce stanowiącej cel
podróży wędrowców nie spali. Cadfael pomyślał, że zapewne
grają jeszcze w kości. A czemuż nie? Miejsce, w którym
przyszło im spędzić dni, zaiste nie było atrakcyjne. Zatem
przybycie gości będzie dla nich małą rozrywką, niewątpliwie
miło powitaną. O tym, że gospodarze żyli i pozostawali
czujni, można było się przekonać, gdy na odgłos kopyt obaj
pobiegli do korytarza prowadzącego do drzwi. Goście
zastukali kołatką.
Otworzył im brat Anzelm, ogromny, muskularny mnich,
podobny do młodego dębu, aczkolwiek dobiegał już sześć-
dziesiątki. W dłoni trzymał mocny, sękaty kostur. Za nim
ukazał się brat Ludwik, Francuz przez krew, lecz rodzony w
Anglii, mały i żywy niczym ogień. Pod połą habitu trzymał
szeroki sztylet i doskonale wiedział, jak go używać. Na
widok Cadfaela uśmiechnęli się radośnie.
- Co cię tu przywiodło, stary kamracie? Przyjemnie jest
nam ujrzeć twoją twarz, lecz nie spodziewaliśmy się, że
zapukasz do nas niemal o północy. Cóż cię do nas prowadzi?
Przyglądali się Beringarowi z zainteresowaniem. Cadfael
wyjaśnił:
- Ten oto pan pragnie, abyście przechowali jego
zwierzęta przez parę dni i skryli je przed wzrokiem
niepowołanych.
Nie było powodów, by nie wyjawiać im prawdziwych po-
wodów wizyty.
- Ludzie króla zabierają wszystkie konie dla armii, a te
rumaki są krwi zbyt szlachetnej, by marnowały się do takich
celów.
Brat Anzelm spojrzał z uznaniem na wierzchowce
Beringara. Uniósł dłoń i z czułością poklepał po szyi jednego
z nich.
Dawno nie mieliśmy w stajni takich piękności! Oj, daw-
no; ostatnio raczył nas wizytą muł przeora Roberta. Kiedyś
częściej nas odwiedzał, teraz widujemy się bardzo rzadko. Je-
śli mam być szczery, myślę, że miejsce, w którym żyjemy,
jest zbyt oddalone od świata, aby dłużej je utrzymywać. To
strata czasu i ludzi. Co do waszych koni, panie, damy im
schronienie i paszę; mam tylko małą prośbę, czy mógłbym
przejechać się na jednym z nich do stajni? Chciałbym go
wypróbować...
Myślę, że udźwignie cię bez kłopotu - rzekł uprzejmie
Beringar. - Prosiłbym was jedynie, abyście nie oddawali tych
wierzchowców nikomu oprócz Cadfaela lub mnie.
To zrozumiałe. Nikt inny ich nie ujrzy. - Wyprowadzili
rumaki do opuszczonej szopy. - To przyjemność opiekować
się takimi zwierzętami - stwierdził brat Ludwik. - Byłem on-
giś stajennym u hrabiego Roberta z Gloucester. Kocham do-
bre konie, mam do nich wielki sentyment.
***
Po skromnej wieczerzy, jaką ugościli ich pustelnicy,
przyszło im na własnych nogach podjąć trudy drogi
powrotnej.
- Przed nami długa podróż - oświadczył benedyktyn. -
Poprowadzę cię przez las, aż do bram miasta. Końmi nie
mogliśmy tam jechać, bo ścieżki są zbyt wąskie i zakryte
konarami, lecz my przejdziemy bez trudu. Później
przekroczymy wąski strumyk i wejdziemy do opactwa od
strony ogrodów, nie zauważeni przez nikogo.
Mam nadzieję - powiedział Beringar z pewną refleksją w
głosie - że nie prowadzisz ze mną jakiejś gry. Chyba nie
zamierzasz zgubić mnie w lesie lub wrzucić pod koło młyń-
skie?
Wątpię, czy udałoby mi się wykonać z powodzeniem któ-
ryś z tych zamiarów. To będzie najbardziej bezpieczny, poko-
jowy spacer, zobaczysz. I ufam, że wart będzie kilku godzin.
Ruszyli i choć obaj wiedzieli, że jeden z drugiego nie
spuszcza wzroku, była to przyjemna wędrówka.
Szli tak ramię w ramię. Starszawy już mnich bez żadnych
ambicji osobistych i młody mężczyzna, którego ambicje były
śmiałe i nieograniczone.
Beringar prawdopodobnie ciężko rozmyślał, próbując
rozwiązać zagadkę, dlaczego Cadfael tak chętnie przystąpił
do współpracy; zapewne mnich także zajęty był szukaniem
odpowiedzi na pytanie, dlaczego Hugo Beringar zaprosił za-
konnika do uczestnictwa w tej dziwnej konspiracji. Nie miało
to chyba znaczenia, a czyniło rywalizację bardziej interesu-
jącą. A który z nich wygra, który uzyska najwięcej bez żadnej
szamotaniny - było ciągle kwestią do rozstrzygnięcia.
Podążali wąską, leśną ścieżką. Brat Cadfael, chociaż tęgi,
stawiał szybkie, częste kroki, a Beringar, szczupły i wysoki,
stąpał po ziemi długimi susami. Zagadkowym było to, że - o
dziwo - to młody mężczyzna musiał ciągle doganiać spieszą-
cego braciszka.
Ciemność, bardzo słabo rozjaśniona blaskiem gwiazd
prześwitującym przez konary drzew, nie przerażała mło-
dzieńca. Pełen swobody i nieskrępowania mówił do mnicha:
- Król zamierza wyruszyć na ziemie hrabstwa
Gloucester. Chce uderzyć tam wielką siłą, stąd więc ten
pośpiech przy rekratowaniu zbrojnych oraz wierzchowców.
Myślę, że rozpocznie najazd najpóźniej za kilka dni.
Czy będziesz mu towarzyszył? - Mnich próbował zasko-
czyć Benngara niespodziewanym pytaniem. Od czasu gdy
młodzieniec stał się bardziej gadatliwy, Cadfael znalazł najle-
pszą okazję do wciągnięcia swojego rozmówcy w bardziej
interesującą dyskusję. Oczywiście, wszystko, co wcześniej
mówił Beringar, było przemyślane, lecz prędzej czy później
popełni jakąś pomyłkę.
To wszystko zależy od króla. Czy dasz wiarę, bracie Cad-
faelu, że ten człowiek mi nie ufa?! Chociaż mam cichą na-
dzieję, iż powierzy mi zarządzanie jakichś ziem w naszym
hrabstwie, w pobliżu moich włości. Zmieniłem się w tak pil-
nego i wytrwałego, jak nigdy przedtem nie odważyłbym się.
Zbyt częste oglądanie tych samych twarzy może dawać kie-
pskie rezultaty, zbyt rzadkie oglądanie tych samych twarzy
może okazać się fatalne. Ciekawa kwestia do rozpatrzenia.
Czuję - powiedział Cadfael - że twoje rządy cieszyłyby
się sporym zaufaniem. Słyszysz? Zbliżamy się do strumyka.
Woda nie płynęła tu głębokim nurtem, dno strumienia
usłane było sporymi kamieniami, mogli więc bez trudu
wykorzystać je, aby o suchych stopach przejść na drugi
brzeg.
Czy rzeczywiście masz tak wysokie mniemanie o moim
stosunku do sprawiedliwości, bracie Cadfaelu? Jak, według
ciebie, osądzać mężczyzn? A jak kobiety?
Nie mogę kwestionować twego sądzenia innych męż-
czyzn od czasu, gdy mi zaufałeś. Wolałbym się nie mylić,
lecz myślę, że jesteś godzien podziwu.
A co uczynić zatem z kobietami?
Myślę, że najlepszą dla nich radą byłoby trzymanie się z
dala od ciebie. Lecz mniejsza z tym. Cóż tam jeszcze zasły-
szałeś w królewskim obozie? Czy są jakieś nowe wieści doty-
czące Fitz-Alana i Adeneya?
Nic nowego. Mieli szczęście, czego im życzę. Gdzie do-
kładnie są, nie wiadomo, ale zapewne zmierzają do Francji.
Mnich nie miał powodów, aby wątpić w słowa
młodzieńca.
Jakiekolwiek skłonności Hugo miewał, tym razem nie
kłamał.
Godit zapewne bardzo się ucieszy, gdy usłyszy dobre
wieści o swoim ojcu. Z każdym dniem rosną szanse
powodzenia jego ucieczki, zaś dystans pomiędzy nim a
szukającymi zemsty ludźmi króla Stefana stale się
powiększa. No i mają w końcu dwa doskonałe wierzchowce,
które bardzo się przydadzą w ucieczce Godit i Torolda.
Zatem pierwszy krok mają już za sobą. Teraz trzeba wy-
ciągnąć sakwy z kosztownościami, które Torold ukrył przy
moście.
Zadanie to nie było łatwe, ale i zarazem nie było też nie-
możliwe.
***
- Widzę teraz, gdzie jesteśmy - powiedział Beringar parę
chwil później. Przedzierali się przez las, przecinając czasem
małe dopływy strumienia. Zobaczyli w bladym świetle
gwiazd pola grochu, za nimi zaś ogrody i budynki opactwa. -
Mam wspaniałe wyczucie okolicy, nawet wtedy, gdy jest
ciemno. Prowadź dalej, ufam ci tak, że poszedłbym wszędzie
za twoją radą.
Cadfael musiał nieznacznie unieść poły habitu, decydując
się tylko na zmoczenie sandałów. Wszedł do wody w
miejscu, gdzie po drugiej stronie rzeki widać było dach
chatki, w której spała teraz Godit. Beringar zanurzył swe
stopy chwilę później. Woda sięgała mu do kolan, lecz nie
przejął się tym, brnął dalej, nie zdjąwszy wcześniej obuwia.
Cadfael obserwował, jak młodzieniec z gracją i pewnie
porusza się w chłodnej wodzie rzeki. Kiedy obaj znaleźli się
na drugim brzegu, mogli w końcu dokładnie zobaczyć skraj
pola grochu. Obcięte łodygi sterczały z gleby na wysokość
kilku centymetrów, aby później zostać z powrotem
wgniecionymi w ziemię, dla lepszych plonów przy kolejnym
zbiorze.
Beringar gwałtownie odwrócił twarz do Cadfeela i z
dziwnym uśmiechem, bardzo cicho powiedział:
Przypomniałem sobie jeszcze o tym, o czym wszyscy
wczoraj rozpowiadali w królewskim obozie. Zupełnie zapo-
mniałem wcześniej ci o tym powiedzieć. Kilka dni temu ści-
gano jakiegoś człowieka. Ów schował się gdzieś nad rzeką.
Mówiono, że był jednym z giermków Fitz-Alana i że łucznik
przeszył go strzałą poniżej lewego ramienia. Być może trafił
go w serce. Jakakolwiek okazała się ta rana, człowiek ów
spłynął w dół rzeki. Możliwe, że odnajdą jego ciało gdzieś
koło Atcham. Złapali również samotnego wierzchowca z
dobrej stadniny. Jest oczywiste, że to musiał być jego koń.
Czy ty mówisz do mnie? - zdziwił się mnich łagodnie. -
Tu możesz mówić głośno, nikt o tej porze nie grasuje po mo-
ich ogrodach, zaś jeśli ktoś nas usłyszy, nie będzie się dziwił;
w tych dziwacznych czasach zwykłem pilnować swoich
wywarów nawet nocą.
Czy to przypadkiem nie należy do obowiązków twojego
młodego pomocnika? - zdziwił się Beringar.
Nowicjusz, który wymykałby się w nocy z dormitorium,
mógłby szybko tego pożałować. Tutaj opiekujemy się naszy-
mi dziećmi lepiej, niż przypuszczasz.
Cieszę się, że to słyszę. W istocie jest to zajęcie dla byłe-
go rycerza zamienionego w mnicha, przyzwyczajonego do
chłodów nocy. Młodzież powinna tu być raczej chroniona niż
wysyłana na dwór po zapadnięciu ciemności. - Jego głos był
delikatny i słodki jak miód. - Opowiadałem ci przed chwilą
historię o wierzchowcu. Kilka dni po tym wydarzeniu, jeśli
mi tylko wierzysz, złapano kolejnego wierzchowca. Biegał
swobodnie i pasł się na północ od murów miasta. Uważa się,
że ów koń może należeć do tego, którego ścigano, młodego
człowieka Fitz-Alana. Myślę, że próbowano wysłać ich z za-
mku tuż przed zdobyciem go. Ów młodzieniec miał chyba
odnaleźć córkę Adeneya i wywieźć ją z niebezpiecznej okoli-
cy. Ale nie powiodło się im... Ludzie króla domyślają się, że
Godit Adeney nadal gdzieś tutaj przebywa. Będą jej szukali,
bracie Cadfaelu, będą jej szukali pilniej niż przedtem.
Doszli do skraju wewnętrznych ogrodów opactwa.
Beringar westchnął cicho i powiedział:
- Dobranoc. -I udał się w stronę domu dla gości.
***
Zanim Cadfael udał się na zasłużony odpoczynek, leżał
bardzo długo na swym łożu, rozmyślając intensywnie nad
wydarzeniami minionej doby. Im dłużej się zastanawiał, tym
bardziej był pewien, że ktoś podkradł się na tyle blisko, aby
podsłuchać ostatnie sentencje rozmowy z Godit i Toroldem.
Nabierał przekonania, że owym tajemniczym osobnikiem
musiał być Hugo Beringar. Już w lesie udowodnił, jak cicho
potrafi przystosować się do różnych okoliczności. Sam na
pewno sprowokował Cadfaela do wzięcia udziału w tajemni-
czej misji, aby wywiązała się między nimi nić porozumienia i
zaufania. Mnich nie dowierzał Beringarowi - zbyt skompli-
kowanego sposobu ten używał, aby wypowiadać swoje myśli.
Niekiedy wypływał z niego potok słów, innym razem każdą
sentencję sączył z wolna, uważnie obserwując reakcję mni-
cha. Ostatnią rzeczą zaś, nad którą głowił się Cadfael, było
znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Hugo pozosta-
wił właśnie dwa konie w gęstwinach Długiego Lasu? Zupeł-
nie tak, jakby zakładał, iż zostaną one wykorzystane przez
zbiegów. Jeśli Beringar podszedł do drzwi młyna odrobinę
wcześniej, musiał usłyszeć również imię dziewczyny. Na
pewno nabrał jakichś podejrzeń - świadczyły o tym dziwne
uwagi dotyczące osoby młodego pomocnika. Nadal
pozostawało nie rozwiązanym problemem, w jaką grę grał
Beringar, używając swoich własnych, doskonałych koni,
użyczając ich zbiegom, których w każdej chwili mógł
zdradzić - dlaczegóż zresztą jeszcze tego nie zrobił i jaką rolę
pełni w tej grze osoba Cadfaela?
Mężczyzna taki jak Beringar lubi chyba grać o wszystko!
Jaką nagrodę miał otrzymać za schwytanie młodego
kuriera, dlaczego próbuje osaczyć dziewczynę, do której nie
powinien przecież czuć żadnej urazy? Dla kogo próbuje
odnaleźć dziewczynę, kuriera, ukryte sakwy ze skarbem? Dla
króla czy dla siebie? Każde rozwiązanie wydaje się możliwe
- Hugo był człowiekiem o nieograniczonych możliwościach i
ambicjach.
Zanim zakonnik zasnął, długo myślał o frapującym go
mężczyźnie. Jedna sprawa wydała mu się jasna. Jeśli
Beringar wiedział, że zakonnik podejmuje kroki, aby
wydostać skarb, nie będzie teraz spuszczał wzroku z żadnego
ruchu, jaki mnich wykona. Tym samym młody mężczyzna
nie będzie miał czasu na poszukiwanie Godit i Torolda. Ta
myśl uspokoiła Cadfaela na tyle, że przymknął oczy i zasnął
twardym snem. Wydawało się, że spał tylko chwilę, a obudził
go dźwięk kościelnych dzwonów donoszących mu, że czas
wstawać na prymę.
***
Dzisiaj - powiedział Cadfael do dziewczyny, kiedy spa-
cerowali po śniadaniu w ogrodzie - zrobimy wszystko jak
zwykle. Idziemy na mszę, a później ty na naukę. Po obiedzie
popracuj trochę w ogrodzie, lecz przed nieszporami powinnaś
dyskretnie wykraść się do młyna. Czy mogłabyś opatrzyć
sama jego rany? Nie mogę dziś tam pójść...
Oczywiście, że dam sobie radę. Widziałam, jak to robisz i
trochę już znam się na ziołach. Tylko że... jeśli ktoś nas
wczoraj szpiegował, to może przyjść i dzisiaj!
W żadnym wypadku, drogie dziecko - uspokoił ją bene-
dyktyn i opowiedział o nocnej wyprawie. - On nie przyjdzie.
Jeżeli moje rozumowanie jest poprawne, to będzie tam, do-
kądkolwiek ja się udam. I właśnie dlatego pragnę, być nie
zbliżała się do mnie i wykonała kilka innych poleceń, czego
nie mógłbym dokonać sam w taki sposób, aby on się o tym
nie dowiedział. Spotkamy się w refektarzu podczas obiadu.
Jeśli skinę ci głową, to zróbcie z Toroldem to, co teraz
powiem.
Słuchała uważnie, nie potrzebowała teraz żadnych wyjaś-
nień.
W lot pojęła myśli zakonnika.
Widziałam już łódź, jest koło młyna... Dobrze, doprowa-
dzę ją do mostu. Znam tę piaszczystą łachę niedaleko ogro-
dów. Możemy zostawić tam łódź, ale jeśli on nas tam zoba-
czy?
Mówiłem ci, że będzie chodził za mną, a ja o tej porze
udam się do miasta. Nie mamy czasu na dalsze tłumaczema,
później wam wyjaśnię. Zróbcie tylko to, o co proszę. A teraz
pędź na lekcje i zachowuj się jak inni chłopcy. Nie masz się
czego obawiać. Gdyby coś stanęło na przeszkodzie moim
planom, to dowiem się o tym wcześniej i uprzedzę was!
***
Przewidywania Cadfaela okazały się niezwykle trafne.
Wszędzie, gdzie wykonywał swoje niedzielne obowiązki,
dyskretnie towarzyszył mu Hugo Beringar. Dokądkolwiek się
udał, gdziekolwiek pracował -w ogrodzie, w szpitaliku, w do-
mu opata - zawsze dostrzegał krążącą w pobliżu postać
Beringara, zawsze czuł na sobie spojrzenie jego wścibskich
oczu. Nigdy przedtem młodzieniec ów nie przejawiał tak
wielkiej ochoty do spędzania czasu w obrębie murów
opactwa. „Zobaczymy teraz - pomyślał mnich złośliwie - czy
mogę nadal wabić go i odciągać od innych spraw,
zobaczymy, czy podąży za mną nawet wtedy, gdy Aline
pojawi się na mszy. Musi być o nią zazdrosny, zapewne
widział ją zbliżającą się w towarzystwie Adama Courcelle'a
do bramy wjazdowej".
Było czymś niesłychanym, że brat Cadfael nie
uczestniczy w niedzielnej mszy świętej. Miał jednak powód,
aby wytłumaczyć swoją niezwyczajną absencję. Jego ścisłe
więzi z medycyną znane były w całym mieście, więc ludzie
często prosili go o pomoc dla chorych.
Opat Heribert był pobłażliwy dla takich występków,
twierdził, że służyć bliźniemu to tak samo jak służyć Bogu,
zezwolił więc Cadfaelowi opuścić mury klasztorne i udać się
w stronę miasta. Mieszkało tam dziecko, które mnich otaczał
od czasu do czasu szczególną troską. Miało infekcję skóry i
chociaż wraz z dorastaniem problem ten zwiększał się, tej
niedzieli nie było żadnej wielkiej potrzeby, aby tam pójść ze
znachorską wizytą.
Przy bramie wjazdowej spotkał wchodzących Aline
Siward i Adama Courcelle'a. Dziewczyna uśmiechnęła się do
mnicha nieśmiało. Nie wyglądała nie niezadowoloną z
towarzystwa, może na trochę zaambarasowaną. Jeśli
spodziewała się, iż Beringar zobaczywszy jej towarzysza,
będzie starał się przeszkodzić mu w zalotach, musiała się
rozczarować. Był zajęty pilniejszymi sprawami...
Cadfael całe popołudnie odwiedzał swoich pacjentów,
rozsianych po całym Shrewsbury, niosąc im pomoc i ulgę w
cierpieniu. Nie dostrzegł na ulicach Hugona, lecz był pewien,
że młodzieniec kryje się gdzieś za jego plecami. Miał rację -
wracając do opactwa, napotkał go na drodze. Oczywiście
przypadkowo...
Beringar jechał wolno na jednym ze swoich dwóch pozo-
stałych rumaków i pogwizdywał wesoło.
Skinął przyjacielsko benedyktynowi.
- Cóż to, braciszku, zabłądziłeś wczorajszej nocy i
jeszcze nie nocowałeś w swym łóżku? - zażartował.
Mnich spokojnie wyjaśnił mu powód swych wizyt w mie-
ście.
Twoja wiedza i umiejętności są znane w całym hrabstwie
- przychylnie uznał młodzieniec. - Ufam, że wyspałeś się po
naszym nocnym wypadzie?
Mój rozum pracuje bezustannie, ale spałem wystarczająco
wiele, by dać odpoczynek zbolałemu ciału. A ty, młody
przyjacielu? Widzę, że ciągle dysponujesz swoimi końmi.
No tak, pomyliłem się - ze skruchą wyznał Hugo. - Po-
winienem zrozumieć, że jeśli nawet królewskie rozkazy zo-
staną odczytane żołnierzom niedzielnego poranka, to nie będą
się kwapić, by je wykonać w dzień święty. Lecz zobaczysz,
że jutro zacznie się polowanie!
Jeżeli uprzednio mówił prawdę o rekwirowaniu żywności
i koni, to i teraz nie było powodów, aby mu nie wierzyć.
- Polowanie to przyjemna zabawa... - dodał Beringar. -
Król Stefan nie chciał się narażać swoim krewnym, tym bi-
skupom i prałatom, łamiąc kościelne zasady. Daje nam to je-
szcze jeden dzień. Dziś w nocy możemy pozostać w łóżkach i
wyspać się porządnie, czyż nie, bracie Cadfaelu?
Zaśmiał się, klepnął mnicha w ramię i ruszył w kierunku
St. Giles.
Mimo wszystko, gdy mnich opuścił refektarz po obiedzie,
znów zobaczył Hugona Beringara. Mężczyzna stał przy
drzwiach wejściowych do budynku dla gości; stał pozornie
zamyślony, lecz uważnie obserwował wszystko, co działo się
w zasięgu jego wzroku.
Cadfael poprowadził młodzieńca za sobą w stronę kruż-
ganka klasztornego, tam usiadł wygodnie na ławeczce i
ogrzewając swe zmęczone ciało w promieniach słońca,
zdrzemnął się troszeczkę. Był pewien, że przez ten czas
Godit będzie wolna od jakichkolwiek podchodów ze strony
Beringara.
Nie ulegało kwestii, że nic, co wokół się działo, nie
mogło ujść uwadze Hugona Beringara. Do takiej roboty nie
wysyłał nigdy swych zbrojnych lub innych czających się
osobników, wykonywał tę pracę sam, prawdopodobnie także
zajęcie Aline sprawiało mu wielką przyjemność. Gdyby
życzył sobie uwolnić Aline od towarzystwa Courcelle'a
choćby na godzinę, zrobiłby to sam, lecz wówczas musiałby
stracić z oczu mnicha.
,,Jestem prawie pewien - pomyślał Cadfael - że najważ-
niejszą rzeczą, jakiej pożąda Beringar, jest skarb Fitz-Alana.
Będzie zatem bezwzględny w swoich poszukiwaniach. No
trudno! Nie widzę sposobu, aby tego uniknąć. Najlepszą
rzeczą, jaką można uczynić, to wykorzystać bezwzględność,
pośpiech i zaślepienie ewentualną nagrodą".
Skierował swe kroki do herbarium, w którym przepraco-
wał kilka godzin. Sprawdzał stare nalewki i robił nowe do
czasu, aż usłyszał głos dzwonu wzywającego na nieszpory.
Wyszedł z budynku herbarium. O to, gdzie skrył się
Beringar, nie martwił się w ogóle. Miał nadzieję, że dla
człowieka tak aktywnego jak Hugo śledzenie jest zajęciem
ekstremalnie nudnym.
Spotkał Aline Siward - szła zamyślona, poważna, oparta
o ramię Adama Courcelle'a. Ów na widok mnicha zatrzymał
się i uniósł dłoń w ciepłym powitaniu.
Przyjemnie cię widzieć, bracie Cadfaelu, w lepszych oko-
licznościach niż te, w jakich spotkaliśmy się ostatnio. Mam
nadzieję, że już nie masz tak przykrych obowiązków. W koń-
cu Aline i ty nie byliście zbyt zadowoleni z usług, jakie
musieliście wtedy wykonywać. Jaka szkoda, że nie udało mi
się wtedy udobruchać króla, który ciągle jeszcze żywi urazę
do opata za to, iż ten nie pospieszył wraz z innymi na
ceremonię podpisania traktatu pokojowego.
Błąd, jaki inni wielcy również popełniają - filozofował
Cadfael. - Myślę, że jakoś to przeżyjemy.
Ja także żywię taką nadzieję - odrzekł Courcelle. - Lecz
jak dotąd król nie kwapi się z przyznaniem opactwu wię-
kszych przywilejów. Gdybym, bracie Cadfaelu, został zmu-
szony do wyegzekwowania siłą, nawet wewnątrz opactwa,
poleceń, tuszę, iż okażesz mi zrozumienie. Takie mam
rozkazy i nie pozostawiają mi one możliwości wyboru.
„Z góry przeprasza - pomyślał Cadfael - za jutrzejszy na-
jazd. Więc to prawda - tak jak przypuszczałem. Więc wybra-
no go do wykonania tej brudnej roboty i stara się teraz wytłu-
maczyć, że taki ma rozkaz, że to jest jego obowiązkiem, cho-
ciaż gdyby mógł, uniknąłby tego. Może mówi o tym tylko
dlatego, by nie wzbudzić w młodej damie wstrętu do siebie?"
- Jeśli tak być musi - powiedział życzliwie - to jestem
pewien, że każdy zakonnik zrozumie, że czynisz to, co
musisz, jak każdy żołnierz wykonujący rozkaz. Płonne są twe
obawy, że spotka cię w związku z tym jakaś hańba.
No właśnie, wielokrotnie zapewniałam o tym Adama -
włączyła się do rozmowy Aline i zaczerwieniła się, słysząc
siebie wypowiadającą jego imię. Być może uczyniła to po raz
pierwszy. - Ale jego trudno jest przekonać. Ale, Adamie, taka
jest prawda. Nie możesz brać na siebie winy za coś, czego nie
spowodowałeś. To zupełnie tak, jakbyś własnymi rękoma
zabił Gilesa, co, jak wiesz, nie jest prawdą. Jak mogłabym
winić Flamandów? Oni również byli pod czyimiś rozkazami.
W tych straszliwych czasach nikt nie może zrobić więcej niż
wybrać drogę zgodną ze swoim sumieniem; i każdy, kto tak
uczyni, decyduje się ponosić konsekwencje swojego wyboru,
jakiekolwiek by one nie były.
W każdych czasach, złych czy dobrych, człowiek może
zrobić więcej i lepiej niż zwykle - dodał Cadfael. - Potrzeba
dania jałmużny jest różna, jedni ufają, że dzięki temu zyskają
przychylność Boga, inni myślą, że w ten sposób oczyszczą
swą duszę z popełnionych grzechów. Módlmy się za
wszystkich, a oni będą modlić się za nas.
Tak właśnie Cadfael ocenił Aline, widząc ją wchodzącą
do kościoła i opierającą się o ramię Adama Courcelle'a. W
tym krytycznym dla niej momencie życia, gdy pozbawiona
krewnych, opuszczona przez ojca, zdecydowała się oddać
swe usługi królowi Stefanowi. Wahała się z dokonaniem
wyboru pomiędzy życiem w klasztorze a normalnym, jakie
wiedli zwykli śmiertelnicy. Wszystko, czego chciała, to
uczynić swój żywot bardziej atrakcyjnym, niż był on teraz.
Pragnęła wypełnić go wieloma różnymi wrażeniami.
Idąc zająć miejsce wśród duchownych, spotkał Godit.
Stała w nawie kościoła wraz z innymi nowicjuszami, jej oczy
intensywnie błyszczały, kiedy powiedziała cicho:
-Zrobiliśmy wszystko, co nam kazałeś!
***
Najważniejszym teraz było nabrać pewności, że przez re-
sztę wieczora wodził Beringara po pastwiskach, z dala od
Godit i Torolda; i że tego dnia Godit unikała kontaktów z
ludźmi. Cały dzień spędzili zatem oddzielnie, tak było bez-
pieczniej.
Kolacja była zawsze krótkim posiłkiem, Cadfael był więc
pewien, że gdzieś wewnątrz refektarza ukrył się Beringar,
aby nie spuścić z oczu zakonnika. Wieczorne posiłki,
poprzedzone czytaniem żywotów świętych, były taką częścią
dnia, którą mnich często opuszczał dla innych celów, z tego
właśnie znano brata Cadfaela. Tak też uczynił i tym razem;
poszedł do izby chorych, aby odwiedzić brata Reginalda,
starca chorującego na zwyrodnienie stawów. Udał się później
na sam koniec ogrodów opactwa, bardzo daleko od swojego
herbarium, a potem poszedł jeszcze dalej. W tym czasie
Godit powinna już skończyć swe zajęcia w nowicjacie i
mogła pojawić się gdzieś pomiędzy bramą a chatką w
herbarium, ważnym więc było, aby Beringar na nim
koncentrował swoją uwagę, mimo że nie czynił nic, co
byłoby interesującym dla młodego mężczyzny. Zbierał
kwiatki, wyrywał chwasty z grządek, podlewał róże... Celem
tej gry było sprawdzenie, czy wszystkie ruchy mnicha są
obserwowane. Mnich był pewien, że tak - i to ze szczególną
uwagą i cierpliwością. W czasie minionego dnia było niemal
oczywiste, że Cadfael zbytnio afiszuje się ze swoją
obecnością i ruchliwością i że przygotowuje się do odegrania
bardziej precyzyjnej roli. Lecz teraz zrobiło się już ciemno,
więc wszystko zaczęło przyjmować inne kształty.
Kiedy wieczory były miłe, mnisi zawsze mogli znaleźć
czas, aby zrobić sobie przerwę w zajęciach, zanim udali się
na nocny odpoczynek. Teraz już zupełnie się ściemniło, więc
wszyscy już chyba spali. Cadfael cieszył się, że Godit tak
dużo czasu spędziła tego dnia z Toroldem. Jednakże nadal
obawiał się kolejnych ruchów Beringara. Pomyślał, że nie
nadszedł jesz-cze moment stosowny do eskapady i można
pójść do dormitorium, do innych braci. Jeśli pojawiłby się
teraz gdzieś na zewnątrz budynku, mógłby zostać
zauważonym bez żadnego problemu.
Zszedł po schodach i otworzył północne drzwi budynku.
Wyśliznął się na zewnątrz i udał się w stronę ogrodów. Nie
potrzebował rozglądać się czy nasłuchiwać, wiedział, iż
mimo nocy, podąża za nim tajemniczy cień, trzymający się
od niego z dala, lecz stale w zasięgu wzroku.
Noc była ciemna, lecz oczy szybko przyzwyczaiły się do
jej mroku. Cadfael wiedział, jak bezpiecznie i pewnie
Beringar mógł poruszać się po ciemku. Przypomniał sobie,
jak poprzedniej nocy przekraczali bród. Wszakże był to istny
majstersztyk.
Ruszył wolnym krokiem przez ogrody w kierunku rzeki
Severn, przekroczył strumień i przystanął na chwilę, aby na-
brać pewności, że Beringar mu towarzyszy. Przerwy w
rytmie pluszczącej wody były nieznaczne, lecz uchwycił je.
Teraz podążył w dół strumienia aż do miejsca, w którym
łączył się on z rzeką Severa. Znajdowała się tam mała,
drewniana kładka - stąd był tylko krok do kamiennego mostu
koło Shrewsbury.
Zatrzymał się, rozejrzał wokół i w cieniu przejścia pod
mostem ujrzał sylwetkę przycumowanej łódki. W tym miej-
scu, pod kamiennym murem, rośliny bujnie się rozwinęły.
Wierzby opuściły swe gałęzie i moczyły je w wodzie, mogąc
w ten sposób stanowić wspaniałe schronienie dla połowy tu-
zina ludzi. Do jednej z tych gałęzi przywiązana była mała,
lekka łódka. Dno miała oparte o zabagniony brzeg.
Cadfael miał nadzieję, że wewnątrz niej znajdzie solidny
,,ładunek" złożony z dwóch worków wyniesionych z młyna.
Przynieśli je Godit i Torold; musieli to zrobić wcześniej,
gdyż chciał, aby ten, kto go obserwował, widział, że idzie z
pustymi rękoma.
129
Wszedł do łódki i odwiązał sznurek. „Ładunek" był w
środku; sprawdził, czy jego ciężar jest odpowiedni.
Odwrócił się w stronę brzegu. Usłyszał szelest liści i do-
strzegł delikatny ruch gałęzi na skraju zarośli. „Jest tutaj" -
pomyślał. Podniósł wiosło i zanurzył je w nurcie rzeki.
Podpłynął pod pierwsze sklepienie. To, czy Hugo
Beringar ma doskonały wzrok, nie miało teraz żadnego
znaczenia. Choćby chciał, nie mógł widzieć wszystkiego, co
robił Cadfael. Jakkolwiek by wytężał swój słuch, usłyszałby
jedynie dźwięk podobny do uderzenia metalu o kamień.
Takie zresztą było założenie planu Cadfaela. Kiedy znalazł
się już na miejscu, przywiązał łódkę do żelaznej obręczy i
zanurzył ręce w wodzie, wodząc nimi o przęsło mostu tak,
aby rozległ się donośnie brzdęk złota, i wrzucił je do łódki.
Postronny obserwator nie mógłby zauważyć tego, że
równocześnie zamoczył tobołki przygotowane przez Godit i
Torolda. Miał teraz na pokładzie dwa „ładunki".
Podpłynął do piaszczystej łachy. Jak dotąd, wszystko
przebiegało pomyślnie. Z powrotem przywiązał łódkę do
zwisających gałęzi wierzby. Robił to pewnie, aczkolwiek
pospiesznie. Pośpiech był częścią jego planu.
Przekroczył zarośla i wszedł na drogę. Wszystkie te czyn-
ności wykonywał ostentacyjnie, aby upewnić się, że obserwa-
tor nie zgubił go ze swego pola widzenia. Chciał, aby ten, kto
go śledził, zauważył, że wrzucił na ramiona dwie ciężkie sa-
kwy.
Udał się teraz w powrotną drogę, pokonując tę samą
trasę, którą poprzedniej nocy przebył z Beringarem. Ładunek,
który niósł, nie miał oczywiście tej zawartości, której można
by było się spodziewać. Sakwy pełne były ciężkich kamieni
nazbieranych wcześniej przez Godit i Torolda. Prawdziwy,
cenny ładunek pozostał na brzegu. Cadfaela czekało teraz
ponad czteromilowe dźwiganie.
Od tej pory wszystko zaczęło być jedną wielką zagadką.
Czy Beringar skłonny byłby teraz do przerwania całej
gry; czy zabrałby cenny ładunek? Nie! Cadfael musiał
przyjąć to za rzecz oczywistą, że Hugo jest wytrawnym
graczem i przed czasem nie lubi kończyć rozgrywki. Czekał
więc na finał. Jednakże - czy przypadkiem Beringar nie
natknie się na prawdziwe skarby? Nie, to jest niemożliwe.
Przecież młody mężczyzna idzie za nim, a nagroda jest zbyt
cenna, aby dzielić się nią z innymi. Beringar nie wciągnął
nikogo do tej akcji.
Cadfaelowi zaczynał się jawić nowy obraz Beringara.
Jeśli zabił on Mikołaja Faintree w celu zawładnięcia
przewożonym przez niego skarbem, zrobiłby teraz to samo z
mnichem. Nie miałby żadnych skrupułów, aby dokonać
kolejnej zbrodni. Lecz mógł również być zupełnie
niewinnym zbrodni i tylko chęć posiadania tak ogromnego
majątku przywiodła go w ślad za mnichem.
Bez względu na to, jaka była prawda, Cadfael wiedział,
że nie zostanie teraz przez nikogo napadnięty. Pewność jego
wynikała z wiedzy, że Hugo lubił ryzyko i grę o wszystko.
Być może chciał za jednym zamachem zdobyć złoto,
dziewczynę, złapać kuriera Fitz-Alana, by w zamian za to po-
zyskać u króla specjalne względy. Miałby to zapewnione, a
jego zbrodnia zostałaby pogrzebana na zawsze.
Możliwości było wiele. Beringar mógł być całkiem
niewinny śmierci Mikołaja Faintree, a to, co robił, robił ze
zwykłej ciekawości - starzejący się mnich mógł być
pionkiem w jego planie szybkiego bogacenia się.
Brat Cadfael zatrzymał się w lesie, by odsapnąć i spraw-
dzić, czy przypadkiem młodzieniec nie zgubił drogi i czy na-
dal podąża jego śladami. Z głośnym westchnieniem ulgi zrzu-
cił z ramion ciężkie tobołki i spojrzał w kierunku, z którego
dobiegł go trzask łamanej gałęzi. W blasku księżyca ujrzał
twarz młodego człowieka. Wiedział już, jak powinna się za-
kończyć ta noc.
Z odrobiną szczęścia i z pomocą Bożą wróci do opactwa
na czas jutrzni.
Między gałęziami dostrzegł małe światło. Potrzebował
tylko trochę głośno potupać i postukać butami, aby ujrzeć
wychodzącą z ciemności postać brata Ludwika. W jednej
ręce trzymał zapaloną pochodnię, a w drugiej obnażony
sztylet.
Niech cię Bóg błogosławi, bracie - szepnął Cadfael, zrzu-
cając z pleców ciężar. Mógł wcześniej umówić się z
Toroldem, aby ten dźwigał za niego ogromnie ciężkie sakwy.
- Pozwól mi wejść i zarygluj drzwi!
Z radością! - odrzekł brat Ludwik. Wziął toboły, wniósł
je do środka i zamknął drzwi.
***
W drodze powrotnej, chwilę później, Cadfael uważnie
słuchał odgłosów, jakie mu towarzyszyły.
Nie usłyszał głosu nikogo, kto podążałby za nim. Nie
doleciał jego uszu żaden dźwięk świadczący o obecności
Beringara.
Widocznie Hugonowi wystarczyło, że widział zakonnika
wnoszącego ciężkie pakunki do chatki. Młodzieniec mógł te-
raz tylko czekać, aż wszystkie ryby wpadną w jego sieć.
Kiedy dzwony zadzwoniły na jutrznię, Cadfael znajdował
się już w dormitorium i wraz z innymi braćmi spokojnie spał.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Krótko przed świtaniem poniedziałkowego ranka oficero-
wie królewscy wraz ze swymi ludźmi zagrodzili wszystkie
drogi prowadzące do Shrewsbury, inni natomiast wkroczyli
do miasta, skrupulatnie przetrząsając każdy dom, gospodę i
sklep, zabierając żywność oraz konie. Jednak ich uwaga była
skierowana także i na ludzi...
Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna musi być ukryta
gdzieś w pobliżu - tłumaczył królowi Prestcote. - Dwa złapa-
ne luzaki pochodziły ze stajni Fitz-Alana, przynajmniej je-
den, bo miał wypalony jego znak. Człowiek ścigany nad
rzeką musiał być kompanem Godit Adeney i miał jej pomóc
w ucieczce. Pozostawiona sama, nie mogła oddalić się zbyt
daleko. Wasza Wysokość nie może poniechać szansy
złapania córki Adeneya. Fulko będzie musiał powrócić, chcąc
ją uratować, jest jego jedynym dzieckiem. Wątpliwe jest
jednak, abyśmy w zamian za jej wolność doczekali się
powrotu Fitz-Alana. Hrabia będzie wolał narazić się na
niesławę, pozwalając jej umrzeć.
Umrzeć? - powtórzył jak echo Stefan. - Czyż jesteśmy
jakimś potworem zabijającym małe dziewczynki? Kto mówi
o śmierci?
Oczywiście, że niedorzecznością byłoby uznać, że Wasza
Wysokość zezwoli na coś takiego - sucho odparł marszałek
Prestcote. - Nie musimy czynić dziewczynie nic złego, lecz
zaniepokojonemu ojcu, czekającemu na lepsze wieści o
dziecku, wszystko może wydać się możliwe. Panie, nie mu-
sisz jej robić żadnej krzywdy. Nie ma również żadnej
potrzeby czynienia krzywdy jej ojcu czy Fitz-Alanowi, jeśli
dostaniesz ich w swoje ręce. Lecz Wasza Królewska Mość
musi zdać sobie sprawę z tego, że powinniśmy zrobić
absolutnie wszystko, aby uniemożliwić ich wysłannikom
dotarcie do cesarzowej Matyldy. Nie ma potrzeby mścić się
na Shrewsbury; to wcale nie będzie żadna zemsta, lecz
sensowny środek na utrzymanie razem królewskich sił i na
ukaranie wrogów.
To mi w zupełności wystarczy- zgodził się król bez wię-
kszego entuzjazmu. Jego gniew i nienawiść dawno już opadły
i zmieniły się w bardziej dla niego naturalną łagodność tem-
peramentu, żeby nie powiedzieć w lenistwo. - Nie jestem
przekonany, że chciałbym wykorzystać w ten sposób tę
młodą dziewczynę. - Monarcha przypomniał sobie, że kazał
młodemu Beringarowi sprowadzić do siebie swoją młodą
narzeczoną, jeśli chce zasłużyć na uznanie i szczególne
względy, lecz młodzieniec mimo licznych odwiedzin w
królewskim obozie nie wykazywał żadnych postępów w
poszukiwaniach, nie kwapił się zbytnio do ostatecznego
wykonania tego zadania. Możliwe, że Beringar lepiej znał
myśli króla niż on sam.
Jeśli pojmiemy córkę Adeneya, Wasza Królewska Mość
będzie mógł czuć się bezpieczniej, wyłączając w ten sposób
udział sił wiernych sztandarowi jej ojca, jeśli oczywiście nie
są wierne Waszej Wysokości. Jeśli odbierzemy wrogom taką
szansę, będziesz Panie mógł zaoszczędzić wiele czasu oraz
wielką ilość naszych rycerzy. Królu, nie możesz pozwolić,
abyśmy zaprzepaścili taką szansę.
To brzmiało jak rada i król zdawał sobie z tego sprawę.
Oręż był tam, gdzie chciało się go szukać. Zbyt długo monar-
cha zwlekał, nadszedł teraz czas, aby dokonać dzieła i
spróbować wziąć Adeneya do niewoli.
- Bardzo dobrze! - król przyznał rację marszałkowi. -
Szukajcie dalej i sprawcie się dobrze!
***
Przygotowania były rzeczywiście gruntowne. Adam
Courcelle przeszedł przez bramę opactwa, mając pod swoją
komendą drużynę Flamandów. I podczas gdy Ten Heyt poje-
chał dalej i założył posterunek straży w St. Giles, aby spraw-
dzać każdego jeźdźca i każdy wóz opuszczający miasto, a
jego zastępca wysłał zwiad z rozkazem obserwowania każdej
drogi po tej stronie opactwa, sam Courcelle nakazał
uprzejmie, lecz stanowczo zająć budynek wartowni opactwa i
polecił zamknąć wszystkie wrota przed wchodzącymi i
wychodzącymi.
Świtało już, choć działania te podjęto chwilę wcześniej,
nim dzwony zabiły na prymę.
Żołnierze starali się dokonać tego w ciszy, lecz przeor
Robert usłyszał niepokojące dźwięki dochodzące z wartowni,
wyjrzał z okna swej komnaty w dormitorium, zobaczył, co
dzieje się na dziedzińcu i pospiesznie zbiegł na dół, aby to
wyjaśnić.
Courcelle powitał go z nieszczerym szacunkiem. Pełen
respektu dla przełożonego duchownych poprosił o
zezwolenie na poszukiwania, co było jedynie formalnością,
gdyż tak czy inaczej uczyniłby to mimo oburzenia przeora.
- Wasza Dostojność, na polecenie króla musimy przeszu
kać wasze budynki i zająć nadmiar żywności oraz konie. Król
Stefan rozkazał zabrać nam wszystkie konie, które nie są
własnością ludzi będących pod jego rozkazami. Mam także
poszukać dziewczyny imieniem Godit, córki Fulka Adeneya,
odstępcy i buntownika, o której sądzi się, że nadal ukrywa się
w Shrewsbury!
Przeor uniósł w zdziwieniu swe krzaczaste brwi i spuścił
w dół długi, arystokratyczny liftnerowski nos.
Spodziewacie się, kapitanie, znaleźć wzmiankowaną
osobę u nas? Ta dziewczyna mogłaby przebywać jedynie w
gościnnych domach, ale zapewniam cię, że tam jej nie ma.
Wierzę wam, Wasza Dostojność, lecz muszę wykonywać
rozkazy, chociaż jeśli chodzi o dziewczynę, to tylko formal-
ność, bo nie podejrzewam, by kryła się wśród zakonników.
Na dziedzińcu stali również ministranci, do których dołą-
czyli dwaj śpiący i wystraszeni nowicjusze. Stali w milczeniu
i trwodze.
Pojawił się opiekun nowicjuszy, aby zebrać swoje stadko
i skierować ich na powrót do kwater, lecz przystanął i słuchał
teraz razem z nimi.
- To powinno być natychmiast doniesione opatowi! - po-
wiedział przeor wzburzonym głosem i nie zwlekając, udał się
natychmiast do mieszkania opata Heriberta. Za jego plecami
Flamandowie kończyli zamykanie wrót i ustawili wartę przed
przystąpieniem do akcji i obróceniem swej uwagi na stajnie i
stodoły.
***
Brat Cadfael zmęczony nocnymi wyprawami przespał
wtargnięcie zbrojnych i zbudził go dopiero dzwon
wzywający na prymę. Ubrał się pospiesznie, opłukał wodą
twarz, zbiegł po schodach i szybkim krokiem podążył do
kościoła, doganiając pozostałych mnichów.
Jak grom z jasnego nieba uderzył w niego widok
Flamandów trzymających straż przy zamkniętej bramie i
żołnierzy wyciągających ze stajni i stodół przerażone
zwierzęta. Zrozumiał, że inicjatywa wymyka mu się z rąk.
Powinien był temu zaradzić wczorajszego dnia, gdy Beringar
powtórzył mu raz jeszcze o nakazanej przez króla rekwizycji,
jednakże zlekceważył to ostrzeżenie. Teraz było za późno,
aby cokolwiek uczynić.
W kościele nie dojrzał dziewczyny. Zaniepokoiło go to i
gdy tylko usłyszał końcowe „amen", pospieszył do
herbarium. Drzwi zastał otwarte, w szopie panował porządek,
nic nie świadczyło o tym, że miało tu miejsce jakieś burzliwe
zajście.
Zajrzał za zaścieloną ławę, za którą poprzedniego
wieczoru Godit z Toroldem schowali sakwy ze skarbem Fitz-
Alana. Nie było ich. Nieco zdziwiony podążył nad rzekę, u
której brzegu powinna znajdować się łódka. Jej także nie
było!
Wszystko - dziewczyna, łódka i złoto rozpłynęło się w
powietrzu bez śladu i benedyktyn nie miał pojęcia, cóż
takiego mogło się wydarzyć.
***
Godit obudziła się tuż przed prymą. Nie mogła spać. Nie-
łatwo było jej radzić sobie z ciężarem odpowiedzialności,
jaki teraz na niej spoczywał Wybiegła z chatki, aby zobaczyć,
co się dzieje przy bramie opactwa. Chociaż wszystkie
rozkazy wykonano szybko w absolutnej ciszy, było coś -
jakiś nieznaczny ruch powietrza czy niezwykłe dźwięki
kradnące mnichom łagodny, klasztorny spokój - co
zaniepokoiło dziewczynę. Miała właśnie zamiar wychylić się
sponad muru ogrodu, gdy dostrzegła Flamandów
zsiadających ze swych wierzchowców i chwilę później
zamykających bramy, oraz Courcelle'a zmierzającego na
spotkanie z przeorem. Zamarła nagle słysząc, jak ktoś
wypowiada szeptem jej prawdziwe imię. Jeśli przybysze byli
zdecydowani, by dokładnie jej tu szukać, na pewno im się to
uda.
Jeśli zapytają o cokolwiek, tak jak innych chłopców,
może się zdradzić, czując na sobie spojrzenia wrogów. Jeśli
ją znajdą, na pewno rozszerzą poszukiwania, aby znaleźć i
tych, którzy jej pomagali. Poza tym trzeba było chronić brata
Cadfaela i Torolda.
Ten ostatni wrócił do swego młyna, gdy tylko upewnił
się, że Godit ze skarbem znajduje się już w herbarium.
Ostatniej nocy dziewczyna niemal modliła się, aby mógł z
nią zostać. Teraz zadowolona była z tego, że od Flamandów
oddziela go spora, bezpieczna odległość, że ma blisko siebie
gęsty las i że posiada błyskawiczny refleks oraz wyczulone
zmysły, które ostrzegają go przed niebezpieczeństwem i
będzie mógł zniknąć na czas.
Ostatnia noc była jak dziwny, awanturniczy sen, na swój
sposób niezwykle miły, chociaż wstrzymujący ich oddechy.
Byli razem w ukryciu, podczas gdy Cadfael oddalił się od
mostu, zostawił na brzegu małą łódkę, taszczył za sobą torby
podróżne, obandażował je, aby zrobić z nich mały tłumoczek
podobny do tych, które miał w izbie chorych i w swej chatce.
Godit przypomniała sobie również, jak wraz z Toroldem
trzymali się rękoma łańcucha, aby nie spaść z kamienia i nie
spowodować niepotrzebnego odgłosu, jak później delikatnie
wiosłowali w górę strumienia i opłynęli pola grochu. Potem
Cadfael powiedział im, aby ukryli łódkę, gdyż następnej nocy
- jeśli będzie taka okazja - będą jej potrzebować.
Przygody ostatniej nocy były snem, ten poranek to nie-
przyjemna pobudka, a teraz Godit musiała natychmiast do-
stać się do łodzi.
Nie miała szans na dotarcie do mnicha po wskazówki. To,
nad czym teraz sprawowała pieczę, musi być wyniesione stąd
natychmiast, oczywiście nie może tego dokonać, przekracza-
jąc bramę opactwa. Nie miała nikogo, kto powiedziałby, co
uczynić - wszystko spoczywało na jej barkach. Na szczęście
Flamandowie nie zamierzali przeszukiwać ogrodów przed
opróżnieniem stodół, stajni i straganów; miała więc jeszcze
trochę czasu.
Wróciła szybko do chatki, złożyła swoje koce i ukryła je
pod ławką, za rzędem butelek i moździerzy, złożyła łóżko i
odwróciła je w stronę stogu grochowiny, wydostała z kry-
jówki łódkę, a wraz z nią torby podróżne.
Na szczęście pole było nachylone delikatnie w stronę po-
toku, a niewielki ciężar łódki umożliwił przeciągnięcie jej do
potoku niemal bez żadnego wysiłku. Godit pozostawiła łódź
na brzegu i wróciła do stogu, aby zabrać stamtąd kosztowno-
ści; wrzuciła je później na pokład. Jeszcze do wczorajszej no-
cy nigdy nie płynęła taką łódką, lecz Torold pokazał jej, jak
używać jej wioseł, a teraz wspomagał ją także łagodny prąd
potoku.
Wiedziała już, co uczyni; nie było żadnej nadziei na
powodzenie ucieczki - płynąc w dół strumienia aż do rzeki
Severn, spotkałaby po drodze na brzegach wiele patroli, a i
zapewne główna droga oraz most, pod którym musiałaby
przepłynąć, roiły się od zbrojnych. Lecz niedaleko miejsca, w
którym się teraz znajdowała, szeroki kanał cofał się aż do
stawu leżącego obok głównego młyna opactwa, gdzie śluza
kierująca ruchem wody poprzez stawy opactwa oraz stawy
rybne obracała koło młyńskie, sterując przepływem wody
pomiędzy potokiem a zbiornikiem. Za młynem znajdowały
się trzy ładne domy należące do opactwa, z pięknymi
ogrodami schodzącymi aż do wody, a po przeciwnej stronie
stały trzy inne budynki, przesłaniające staw od strony stajni i
obór, w których przeprowadzono poranną akcję. Tuż obok
młyna stał mały dom, zamieszkały teraz przez Aline Siward.
To prawda - Courcelle zapowiedział wcześniej, że ma zamiar
poszukać zbiegów wszędzie, lecz jeśli w otoczonym murem
opactwie jest jedno miejsce, w którym można było
spodziewać się wizyty Courcelle’a jedynie dla formalności,
to miejscem tym jest oczywiście dom, w którym mieszka
Aline.
Godit zanurzyła wiosła niedokładnie, aczkolwiek staran-
nie w wodzie potoku i myślała, co będzie, jeśli Aline jest jej
przeciwniczką. Może są po przeciwnych stronach? Nie oba-
wiała się, że siostra Gilesa rzuci ją na pożarcie wilkom - to
nie było do niej podobne. Może jako kobiety zawrą jakiś so-
jusz? Co prawda, Aline ofiarowała swe usługi królowi Stefa-
nowi, lecz to przecież on powiesił jej brata! Ojciec Godit ry-
zykował życiem i swymi dobrami dla cesarzowej Matyldy.
Dziewczyna nie przypuszczała, że Aline zaniepokoi się o los
jego i jemu podobnych, chyba że będzie miała w tym swój
interes. Jednakże zdawała sobie sprawę z tego, iż Giles
Siward bliższy był sercu swej siostry niż kiedykolwiek
będzie król Stefan. Wszak Godit też bardziej troszczyła się o
ojca i o To-rolda niż o cesarzową.
Należy pozostawić więc skłóconych ze sobą Stefana i
Matyldę, niech sami załatwiają swoje idiotyczne porachunki.
Z jej prawej strony zamajaczyła sylwetka młyna; tego
dnia koło młyńskie obracało się wolno i woda ze śluzy
przelewała się swobodnie do stawu, wolno spływając.
Wał położony wzdłuż koryta potoku był na tyle wysoki,
by woda nie przelewała się na pobliskie ogrody. Godit
pomyślała, że aby wyciągnąć sakwy, musi podpłynąć jak
najbliżej brzegu i wbić się weń dziobem łódki.
Chwyciła obnażony korzeń zginającej się ku wodzie
wierzby, przywiązała do niego łódkę i w końcu odważyła się
wziąć ciężkie sakwy i wykonać karkołomny skok na brzeg,
na skraj łąki. Sprawiło jej to wiele trudności i gdy znalazła
się na brzegu, z oczu popłynęły jej łzy. Były to łzy
wdzięczności za to, że udało jej się dokonać czynu tak
niebywałego oraz łzy żalu, że ona, młoda dziewczyna musi
się tak bardzo trudzić dla tej kupy śmieci, jaką niosła w
sakwach, zamiast troszczyć się o los ojca, Torolda i
oczywiście brata Cadfaela, który przeszedł chyba piekło,
pomagając młodym w przygotowaniu ucieczki. Zacisnęła
mocno usta, postanowiła wziąć się w garść i przystąpić do
wykonywania swego zadania.
Otarła łzy, które wyżłobiły na jej zakurzonej i
zabrudzonej twarzy szerokie bruzdy, jeszcze raz spojrzała na
miejsce, przez które przeskoczyła, chwyciła drugi koniec
sznurka, do którego przywiązana była łódka i silnie
pociągnęła. Łódź wyrwała się z objęć pętli mocującej ją do
korzenia i przesunęła się za Godit.
Dziewczyna zaczęła się wolno posuwać do przodu, z tru-
dem wiążąc łódkę. Stanęła na skraju trzęsawiska, położyła się
na brzuchu i mocno przywiązała łódź do drzewa. Upewniła
się, że supeł jest mocny; zaczęła czołgać się w stronę domu.
Dotarła do budynku i zapukała w drzwi.
Otworzyła jej Konstancja. Był stosunkowo wczesny
ranek i Godit oceniła, że Aline jeszcze nie wstała z łóżka.
Niewątpliwie jednak przebudziła się, słysząc hałas
dochodzący z dziedzińca klasztoru, bo zakryta peniuarem
wyjrzała znad ramienia służącej.
O co chodzi, Konstancjo? - zapytała i w tej samej chwili
dostrzegła zabłoconą Godit i leżące u jej stóp sakwy.
Godryku, co się stało? Czy wysłał cię brat Cadfael? Cóż
wydarzyło się niedobrego?
Zna pani tego chłopca? - zdziwiła się pokojówka.
- Tak, to pomocnik brata Cadfaela. Już z nim kiedyś roz-
mawiałam. - Kobieta dostrzegła ślady łez na policzkach prze-
branej w habit dziewczyny. - Wejdź! Pomogę ci wnieść te
torby, cokolwiek by to nie było. Konstancjo, zamknij za nim
drzwi!
Nareszcie Godit poczuła się bezpieczna. Młode kobiety
przyglądały się sobie wzajemnie.
- Przyszłam prosić o schronienie - wyznała szczerze
uciekinierka. - Królewscy zbrojni wszędzie mnie poszukują.
Nie jestem Godrykiem, nazywam się Godit i jestem córką
FulkaAdeneya.
Aline pogładziła ją po zabłoconym policzku.
- Dobrze zrobiłaś, że tu przyszłaś. Przejdźmy do mojej
sypialni, nikt nie będzie nas tam niepokoił. Porozmawiamy
spokojnie. Tak, weź swoje torby, pomogę ci - dodała widząc,
jak dziewczyna ostatkiem sił usiłuje dźwignąć sakwy. Wspól-
nie przeciągnęły je do sąsiedniej komnaty, niemal w całości
zajętej przez ogromne łoże i wysoki kominek.
Godit przysiadła na brzegu posłania, czując, jak
opuszczają ją siły. Odprężona oparła głowę o ścianę i
spojrzała na towarzyszkę.
Nie chciałam cię, pani, w niczym oszukiwać. Uważa się
mnie za wroga króla i twoim obowiązkiem winno być wyda-
nie mnie jego zbrojnym.
Jesteś uczciwa - powiedziała Aline - mówiąc tak otwar-
cie. Myślę, że król Stefan postąpiłby tak samo na moim miej-
scu. Możesz czuć się bezpieczna, Konstancja i ja postaramy
się, aby nikt cię nie zauważył ani nie dowiedział się o twojej
obecności w tym domu.
***
Podczas prymy i mocno skróconego zebrania kapituły
brat Cadfael starał się zachować spokój, choć w rzeczywisto-
ści łamał sobie głowę nad powodem swojego niewyjaśnio-
nego zadowolenia z samego siebie, podczas gdy jego
przeciwnicy poczęli go wyprzedzać. Szybko zamknięto
bramy, nie można było już wyjść z opactwa. Godit na pewno
nie wyszła przez bramę. Nie widział zbrojnych po drugiej
stronie potoku, lecz w rzeczywistości mogli oni obserwować
drugi brzeg.
Jeśli Godit wzięła łódkę, dokąd się nią udała? Na pewno
nie w górę rzeki - był to teren otwarty i dostrzeżono by ją z
dziedzińca opactwa. Poza tym dojście do tego miejsca wy-
magałoby olbrzymiej zręczności i wysiłku, pomeważ teren
był nierówny i kamienisty.
W każdej chwili mógł spodziewać się, że usłyszy krzyk
świadczący o ujęciu Godit; każda chwila, która mijała bez te-
go alarmującego okrzyku, wyrywała z jego piersi westchnie-
nie ulgi. Dziewczyna nie była przecież głupia; wydawało mu
się, że już uciekła ze skarbem do miejsca, którego nikt nie
odgadnie.
W czasie zebrania kapituły opat Heribert wygłosił krótką,
nudną i pozbawioną złudzenia przemowę. Mówił i objaśniał,
co robić w czasie okupacji, jaka spadła na opactwo.
Poinstruował braci, aby z godnością i męstwem słuchali
wszystkich komend wydawanych przez oficerów króla i aby
wiernie trzymali się jego poleceń.
Być pozbawionym wszelkich dóbr tego świata - to było
credo zakonników, nie powinni więc martwić się o to, co te-
raz utracą. Cadfael mógł w końcu poczuć zadowolenie z tego,
co posiadał. Nie musiał się obawiać; król nie zabierze mu
jego ziół ani lekarstw, najwyżej zniknie z herbarium kilka
gąsiorów wina. Już po wszystkim opat zwolnił mnichów i
nakazał im, aby w spokoju udali się do codziennych zajęć, do
czasu, aż dzwony wybiją czas na sumę.
Brat Cadfael wrócił do ogrodu i zajął się czymś, co nie
wymagało żadnego wysiłku. Jego umysł ciągle zajęty był
rozmyślaniem o Godit. Dziewczyna mogła bezpiecznie
przejść przez strumień i uciec do najbliższego zagajnika, ale
nie była w stanie dźwigać ciężkich toreb - to przekraczało jej
siły. Musiała więc wybrać inny sposób, mogła wziąć i skarb,
i łódkę.
Był pewien, że nie popłynęła dalej niż do miejsca, w
którym potok łączy się z rzeką; mogli też ją złapać, zanim
osiągnęła to miejsce. Brak złych wiadomości powodował, iż
Cadfael był nieco spokojniejszy o jej los. Lecz gdziekolwiek
przebywała, potrzebowała jego pomocy.
A co się dzieje z Toroldem ukrytym w nieczynnym mły-
nie? Czy w odpowiednim czasie zrozumiał przyczynę niepo-
koju na dziedzińcu i ukrył się w lesie? Cadfael miał taką na-
dzieję. W najważniejszej chwili nie mógł nic zrobić, tylko
czekać i z niczym się nie zdradzić. Lecz jeśli okupacja
opactwa skończy się przed upływem dnia i będzie mógł po
zapadnięciu zmroku odnaleźć młodych uciekinierów, uczyni
wszystko, aby jeszcze tej nocy wysłać ich na zachód. To
będzie najbardziej przychylna sposobność; szukający będą
już zmęczeni i stracą swoją czujność.
Kiedy przyszedł czas na mszę, Cadfael wyszedł na
dziedziniec; aż roiło się od Flamandów buszujących w
stodołach, a wozy załadowane były po brzegi dobrami
zarekwirowanymi w opactwie.
Przerażający goście łapali w swe ręce wszystko, co było
tego warte. Wyprowadzali ze stajni konie, złoszcząc się, gdy
ich właściciel mógł udowodnić, iż jest na usługach króla
Stefana.
Zabrano też jeden z wozów należący do mnichów, stał te-
raz załadowany pszenicą z pól opactwa.
Cadfael zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy
bramie. Mimo że była zamknięta, ktoś miał na tyle odwagi,
żeby stukać w nią i prosić o wpuszczenie na teren opactwa.
Strażnicy sądzili, że to ktoś z ich ferajny lub kurier z
posterunku w St. Giles bądź z królewskiego obozu. Uchylono
wrota i w wąskim przejściu pojawiła się szczupła sylwetka
Aline Siward, która trzymała w dłoni mały modlitewnik.
- Mam pozwolenie - odezwała się słodko - na wejście do
kościoła.
Widząc, że strażnicy nie są Anglikami, lecz Flamandami,
powtórzyła zdanie po francusku. Nie pozwolono im
wpuszczać nikogo, więc zamierzali już zamykać bramę tuż
przed jej nosem, gdy nadszedł pospiesznie jeden z
obserwujących wydarzenie oficerów.
- Mam pozwolenie - powtórzyła cierpliwie - od kapitana
Adama Courcelle'a na wejście do kościoła na mszę. Nazy-
wam się Aline Siward. Jeśli wątpicie w moje słowa,
zapytajcie go, a on je bez wątpienia potwierdzi.
Wyglądało to tak, jakby rzeczywiście miała jakieś
specjalne przywileje, bowiem po kilku pospiesznych
uwagach szeroko otwarto bramę i strażnicy cofnęli się,
pozwalając jej wejść.
Aline przeszła przez dziedziniec, jakby nic
nadzwyczajnego się nie wydarzyło i udała się w stronę
klasztoru, w stronę południowego wejścia do kościoła.
Zwolniła nieco, gdy zobaczyła Cadfaela, który tak obrał
swą trasę, aby przejść między zbrojnymi i spotkać Aline tuż
przy wejściu na krużganek.
Pozdrowiła go poważnym skinieniem głowy, tak jak to
zazwyczaj czyniła, lecz w momencie gdy byli już bardzo
blisko siebie, powiedziała cicho:
Nie obawiajcie się o nic, Godryk jest bezpieczny w moim
domu.
Chwała Bogu! - westchnął benedyktyn. - Przyjdę po nią,
gdy zapadną ciemności.
Chociaż Aline użyła męskiego imienia, poznał po jej se-
kretnym uśmiechu, że zna prawdę. -A łódka?
- Na końcu mojego ogrodu.
Wstąpili do świątyni i mnich ze spokojnym sercem zajął
przypisane mu miejsce pomiędzy zakonnikami.
***
Torold usiadł na gałęzi drzewa rosnącego na skraju lasu
położonego na wschód od zamku w Shrewsbury.
Zaczął jeść pozostałości chleba, które zabrał z młyna; w
kieszeni miał kilka niedojrzałych jabłek zerwanych z drzew
należących do opactwa.
Patrząc wzdłuż koryta rzeki, mógł widzieć nie tylko
strome ściany i wieże zamku; dalej, na prawo, pomiędzy
konarami drzew dostrzegł namioty obozu królewskiego.
Obserwując zbrojnych biegających po mieście i po terenie
opactwa, doszedł do wniosku, że obóz króla musi być teraz
całkowicie pusty.
Ciało Torolda wystarczająco dobrze znosiło trudy tego
nagłego wysiłku; czuł się tym usatysfakcjonowany. Nie
musiał odejść daleko od młyna, by wytężać swe siły;
uszkodzone ramię, które jeszcze się nie zagoiło; ręka, która
cudem uniknęła złamania. A oprócz tego podjął się
karkołomnego czynu, jakim było wdrapanie się na wysokie
drzewo.
Duch młodzieńca był w o wiele gorszym stanie. Torolda
niepokoił los Godit - zakonnika tak nagle przemienionego w
postać pół-sieroty, pół-kogoś więcej. Torold darzył Cadfaela
wielkim zaufaniem, lecz niemożliwym było unieść ciężar
całkowitej odpowiedzialności za dziewczynę na jednej parze
mnisich barków.
Dawno zjadł resztkę jabłek i zaczął odczuwać głód.
Brzegi rzeki Severn systematycznie przemierzały patrole
zbrojnych. Jeden z patroli przeszedł nawet bardzo blisko
drzewa, w korzeniach którego siedział Torold. Zbrojni skie-
rowali swe wierzchowce w stronę opactwa i mostu. Młodzie-
niec zastanawiał się, jaką drogę obrać, aby ominąć zaciskają-
cą się pętlę poszukujących.
Rankiem obudziły go dziwne dźwięki z mostu, niesione
ponad wodą; na tyle głośne, żeby przerwać mu sen. Usłyszał
kroki zbrojnych, tętent końskich kopyt na kamienistej drodze.
Odgłosy te były na tyle donośne, że rozchodziły się po całej
okolicy. Zaczął się szybko ubierać, zabierając wszystkie
rzeczy, które mogły świadczyć o jego obecności w młynie i
odważył się na wyjście z budynku, by rozejrzeć się po
okolicy. Na końcu mostu dostrzegł oddział zbrojnych i
postanowił przeczekać ten zgiełk. Zatarł wszystkie ślady,
wrzucił do rzeki te rzeczy, które byty zbyt ciężkie, aby mógł
je ze sobą dźwigać. Kiedy już to uczynił, wymknął się
pospiesznie z młyna i pobiegł wzdłuż granicy opactwa, w
stronę lasu leżącego naprzeciw zamku Shrewsbury.
Nie miał pojęcia, na co lub na kogo przygotowano tę
obławę, ale wiedział, kogo najchętniej pochwyciliby
królewscy zbrojni. Jedynym celem było teraz dotarcie do
Godit - gdziekolwiek tylko była - i uchronienie jej od
niebezpieczeństwa. Najlepszym rozwiązaniem było zabrać ją
stąd do Normandii, gdzie nic już by jej nie groziło.
Wzdłuż brzegu rzeki przemieszczały się patrole,
wydzielone do przetarcia drogi przez zarośla, w których
Godit wcześniej znalazła rannego Torolda. Właśnie
przeszukano opuszczony młyn, lecz dzięki Bogu nie
znaleziono tam żadnych śladów. Teraz, gdy patrole zniknęły
z pola widzenia, Torold poczuł się bezpieczny w swoim
nowym ukryciu. Ześliznął się ostrożnie na dół i cofnął głębiej
w stronę lasu.
Od mostu do St. Giles królewski gościniec zmierzający
do Londynu zabudowany był kramami kupieckimi i domami,
Torold musiał więc być niezwykle ostrożny. Co było lepsze -
iść dalej tą drogą, którą przybył, po zakończeniu całej tej
wrzawy? Kłopot tkwił w tym, że nie wiedział, kiedy ów
koniec nastąpi, a troska o Godit nie pozwalała mu czekać ani
chwili dłużej.
Musiałby pójść poza St Giles, a potem przekroczyć gości-
niec i ruszyć wzdłuż potoku. Jeśli nic i nikt nie stanie mu na
przeszkodzie, będzie mógł zbliżyć się do miejsca leżącego
naprzeciw ogrodów opactwa, gdzie ciągle mogło czyhać na
niego niebezpieczeństwo. Mógł położyć się, spokojnie
obserwować z ukrycia okolicę, aby później - gdy nadarzy się
sposobność - wśliznąć się do stogu ze słomy grochowej i
stamtąd, jeśli nadal będzie bezpiecznie, wbiec na teren
herbarium, do chaty, w której mieszkała Godit.
Oczekiwanie na lepszy obrót sprawy okazało się
niezmiernie nudnym zajęciem. Nagła nagonka ludzi króla
postawiła wszystkich mieszkańców w stan pełnego trwogi
napięcia; w takich warunkach Torold musiał mieć się na
baczności. Był nieznanym tutaj młodym mężczyzną; w
miejscu gdzie sąsiad zna drugiego sąsiada jak kogoś z
rodziny i każdy obcy człowiek mógł stanowić dla
mieszkańców dodatkowe niebezpieczeństwo.
Torold musiał kilka razy ukrywać się pospiesznie w zaro-
ślach i tam przeczekać niebezpieczne chwile.
Q, którzy mieszkali blisko gościńca i przeżyli już
pierwsze przerażenie, skłaniali się ku temu, aby odseparować
się od reszty świata, nie mieć z tym nic wspólnego. Ci zaś,
którzy usłyszeli tumult dochodzący od strony drogi podczas
układania snopków zboża czy orania ziemi, zbliżyli się do
źródła zamieszania na tyle blisko, aby nakarmić swą
ciekawość tym, co się właśnie działo.
W takim to otoczeniu cały niemal dzień upłynął
Toroldowi w strachu i oczekiwaniu, lecz znalazł się w końcu
poza kordonem ludzi Ten Heyta, brutalnych żołdaków, któ-
rzy zdołali już nagromadzić wielkie ilości dóbr zarekwirowa-
nych mieszkańcom. W miejscu, przy którym zatrzymał się na
chwilę, kończyły się ostatnie zabudowania miasta i rozpo-
czynały tereny pól i łąk. Gościniec, pół mili od posterunku,
wydawał się być pustym, więc Torold przeszedł przez drogę i
rzucił się na ziemię w gęstwinie powyżej potoku. Przywarł
brzuchem do ziemi.
Koryto potoku dzieliło się tutaj na dwa mniejsze; Torold
spojrzał w górę strumienia i ujrzał refleksy zachodzącego
słońca. Nadszedł czas na nieszpory. Pewnie król Stefan za-
kończył już plądrowanie opactwa i miasta.
Torold ruszył wzdłuż wąskiej i stromej doliny potoku,
zbliżył się do śluzy, przeskoczył ją i przemierzył strumień,
stąpając z kamienia na kamień. Zaczął ostrożnie posuwać się
w dół cieku i w czasie gdy nieszpory dawno się już zaczęły
doszedł do łąki leżącej naprzeciw pól grochu brata Cadfaela.
Teren stał się zbyt otwarty, młodzieniec cofnął się więc
od strumienia, by znaleźć zagajnik, do którego w razie
niebezpieczeństwa mógłby uciec.
Z tego miejsca potrafił dostrzec ponad murami opactwa
dachy budynków klasztornych, strzelistą wieżę kościoła, lecz
nie mógł przekonać się, czy wewnątrz opactwa panuje
spokój. To, co widział, zdawało się być tak spokojne, że
osoba postronna nie uwierzyłaby w historię o polowaniu na
dziewczynę. Mógł teraz poczekać trochę, aż nastanie
ciemność, lub podjąć ryzyko przebiegnięcia odcinka łą-
czącego go z ogrodami opactwa; czekał tylko na właściwą
sposobność. Od czasu do czasu dostrzegał ludzi załatwia-
jących swe sprawy, zobaczył owczarza pędzącego w pośpie-
chu stadko owiec do zagrody, grzybiarkę wracającą do domu,
dwoje dzieci prowadzących gęsi. Sam jednak zwlekał z
wyjściem z ukrycia. Mógł skierować na siebie ich uwagę i
skłonić bardziej trwożliwych do wszczęcia alarmu. Bał się
tego, z tej odległości dochodziły go również niespokojne
okrzyki, odgłosy wrzawy, mające swe źródło wewnątrz
opactwa. Co więcej - zauważył mężczyznę jadącego na koniu
po tej samej stronie, po której sam się ukrywał. Choć jeździec
znajdował się w bezpiecznej dla Torolda odległości, z każdą
chwilą zbliżał się ku niemu, obserwując fragment łąki, tak
jakby wysłano go w celu pilnowania tej jedynej, nie
otoczonej murem naturalnej drogi do opactwa. Wyglądał tak,
jakby spędzał tutaj swój wolny czas, dokonując ostatnich
oględzin okolicy. To był tylko jeden mężczyzna, lecz dla
Torolda był to o jeden za dużo. Wystarczyłoby zakrzyknąć
albo zagwizdać na palcach, a pojawiłby się tutaj tuzin
flamandzkich najemników.
Torold rzucił się z powrotem na ziemię, przywarł do niej
brzuchem i zakrył swe ciało rosnącymi obok krzakami. Ku
niemu zbliżał się powoli duży, silny, pstrokaty koń. Siedzący
na nim młody człowiek, o czarnych włosach i oliwkowej kar-
nacji skóry, zajmował dość swobodną postawę w siodle.
Właśnie to jasne, eleganckie siodło oraz rzucające się od razu
w oczy ubarwienie sierści konia przyciągnęło uwagę Torolda.
Koń był największą „bestią", jaką kiedykolwiek widział. Znał
to zwierzę; widział je rankiem prowadzące patrol wzdłuż rze-
ki. Widział już również jeźdźca; to był ten rycerz, który
zszedł z konia i jako pierwszy wszedł do sanktuarium
Torolda we młynie. Torold pewien był, że się nie myli. Miał
owego ranka wystarczający powód, aby się mu dobrze
przypatrzeć. Zwracał wtedy szczególną uwagę na to, czy
intruz nie znajdzie jakichś śladów świadczących o obecności
Torolda we młynie. To był ten sam koń i ten sam jeździec.
Jechał teraz nonszalancko w górę strumienia, wydawało
się, że nie zwraca uwagi na to, co dzieje się wokół, lecz
Torold nie dał się zwieść. Wszystko, co żyło, ruszało się,
stukało, pukało, nie uszło uwadze tajemniczego jeźdźca.
Lecz teraz jeździec był odwrócony, nic nie poruszyło się
w tej chwili w okolicy. Gdyby pojechał dalej, Torold mógłby
próbować przedostać się w stronę ogrodów. Nawet gdyby w
pośpiechu narobił nieco zamieszania i hałasu i zostałby za-
uważony, mógłby schować się w zagajniku i przeczekać noc.
Czuł jednak, że musi iść i znaleźć drogę do chatki, w której
mieszkała Godit. Musiał to uczynić, aby zyskać pewność, że
nic się jej nie stało.
Królewski oficer - któż przecież inny mógł to być? -
jechał dalej do granicy pola, nie odwracając nawet głowy.
Torold podniósł się i zaczął biec wzdłuż odkrytej łąki, w
stronę potoku, instynktownie stawiając kroki tak, że ani razu
się nie potknął i nie upadł.
Dobiegł do pola grochu, upadł na ziemię i zaczął się
szybko czołgać; w ten sposób dotarł do stogu i tam też się
ukrył.
Po zamieszaniu całego tego dnia nie zdziwił się, że nie
znalazł tu ani łódki, ani podróżnych toreb; nie miał nawet
czasu, by zastanowić się, czy było to dobrym czy złym
znakiem.
Jeszcze bardziej wtulił się w słomę i leżał, czekając i
obserwując jeźdźca.
Wróg zatrzymał konia i uważnie patrzył w dół strumienia,
jakby coś wzbudziło tam jego uwagę.
W takiej pozycji pozostał przez parę chwil, po czym za-
wrócił konia i zaczął jechać w górę strumienia.
Torold wstrzymał oddech i obserwował zbliżającego się
jeźdźca. Konny nie spieszył się, jechał równo stępa tak, jakby
nie miał tutaj do roboty nic prócz marnowania swojego
czasu.
Lecz gdy znalazł się blisko stogu, w którym ukrył się To-
rold, wstrzymał konia i spojrzał na tę kupę słomy. Patrzył
bardzo długo, wyraźnie zwlekał z udaniem się w inną stronę.
Toroldowi nagle wydało się, że widzi, jak malująca się na
twarzy jeźdźca powaga zmieniła się w tajemniczy uśmiech, a
uniesiona w górę prawica wykonuje jakiś dziwny gest - był to
wyraźnie gest pozdrowienia.
To idiotyczne! Musiało mu się wydawać! Wymyślił to
albo wyobraził sobie! Jakże mogło się zdarzyć, aby
patrolujący tę okolicę i szukający kogoś jeździec uczynił - nie
wiadomo dlaczego - tak dziwny gest.
Tajemniczy człowiek odjechał, nie oglądając się za
siebie. Pozostawił Torolda w nastroju wielkiego zadumania!
Młodzieniec leżał w swoim wygodnym schronieniu, ukrył
w ramionach zmęczoną głowę i zapadł w krótki, niespokojny
sen.
Kiedy się obudził, wokół panowały egipskie ciemności i
głęboka cisza. Chwilę nasłuchiwał uważnie, po czym pod-
niósł zmęczone ciało i ruszył dalej. Wszedł do ogrodów opac-
twa, mijając tysiące przeróżnych zapachów pochodzących z
uprawianych przez Cadfaela ziół.
Znalazł chatkę; drzwi były uchylone, więc wszedł
ostrożnie do cichego, spokojnego wnętrza.
- Chwała Bogu! - zawołał Cadfael, podnosząc się z ławy,
aby przyciągnąć do siebie młodzieńca. - Właśnie tak myśla-
łem, że będziesz kierował się do tego miejsca. Wyglądałem
za tobą co pół godziny, martwiłem się, i oto jesteś. Siadaj
tutaj i odpocznij, przeszliśmy dzisiaj wiele.
Opadając ciężko na siedzenie, Torold zapytał o jedno.
Tylko to miało teraz dla niego największe znaczenie.
-Gdzie jest Godit?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Godit długą chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w lu-
strze trzymanym przez Konstancję na tyle daleko, by osiąg-
nąć jak najlepszy efekt.
Umyta, uczesana i odziana w jedną z sukien Aline, ozdo-
bioną brokatem z brązowymi i złotymi nićmi, zmieniła się
tak bardzo, że mogła podziwiać się znów jako kobietę. Jej
twarz nie była już twarzą urwisa, lecz poważnej, młodej,
eleganckiej kobiety, świadomej swej urody.
Delikatne, nikłe światło świecy czyniło ją teraz jeszcze
bardziej tajemniczą i nieodgadniona.
- Jaka szkoda, że on nie może mnie teraz zobaczyć - po-
wiedziała zadumana, zapominając, że dotychczas wspomina-
ła tylko o jednym mężczyźnie, o bracie Cadfaelu. Nie mogła
teraz, nawet przed Aline, zdradzać się, że zna Torolda, choć
gospodyni na pewno nie wiedziała, kto zacz.
Co zaś tyczyło się jej osoby, opowiedziała Aline prawie
wszystko o sobie, przemilczając umiejętnie historię dotyczą-
cą młodego mężczyzny.
Jest jakiś on? - podchwyciła Aline z życzliwą ciekawo-
ścią. - I on będzie cię eskortował? Dokądkolwiek będziesz
jechała? Nie, nie mogę wypytywać cię o twoje plany, to nie
jest w porządku. Ale dlaczego nie możesz się mu pokazać w
jednej z tych sukien? Właściwie możesz rozpocząć podróż
ubrana w suknię, nie musisz zakładać przecież męskiego
ubrania.
Wątpię - odrzekła smutno Godit. - W taką podróż lepiej
udać się przebraną za chłopca.
Więc zabierz suknię ze sobą. Możesz przecież włożyć ją
do jednej z tych ciężkich sakiew. Mam wiele sukien, więc
jeśli nie masz porządnego ubrania, weź tę. Będziesz
potrzebowała ładnego odzienia, kiedy dotrzesz do miejsca, do
którego zmierzasz.
- Och, nie wiesz nawet, jak mnie kusisz. To bardzo miło
z twojej strony, lecz nie mogę jej zabrać. Mamy
wystarczająco dużo ciężarów do dźwigania. Ale bardzo ci
dziękuję i nigdy tego nie zapomnę.
Godit spędziła miłe popołudnie, przymierzając prawie
każdą sukienkę swej gospodyni, wyobrażając sobie, jak To-
rold patrzy na nią zdumionymi oczyma.
To były naprawdę radosne chwile, mimo iż nie wiedziała,
gdzie jest Torold i jak sobie radzi. Oczywiście mógł widzieć
ją w przepychu, jeśli nie w tej sukni, to w innych, z długimi,
pięknymi włosami, wystrojoną drogimi kamieniami czy zło-
tym diademem, takim jak ten, który miała teraz na głowie.
Wtedy przypomniała sobie, jak to usiadła obok niego we
młynie i razem jedli śliwki, słuchając kamieni spadających do
rzeki. Zamarła i przerażona spojrzała na towarzyszki.
Jeszcze mnie szukają? - szepnęła zastanawiając się. -Mój
Boże, naraziłam cię na niebezpieczeństwo.
Nie, Adam zapewnił mnie, że nie będę niepokojona.
Skryj się z Konstancją w sypialni. Pójdę otworzyć, może to
brat Cadfeel?
Chyba nie, zapewne ciągle jest obserwowany.
Ponownie rozległo się delikatne stukanie. Godit zamknęła
za sobą drzwi komnaty i przywarła do nich uchem. Usłyszała,
jak Aline wpuszcza do środka gościa, mężczyznę o nisko-
brzmiącym, zdecydowanym głosie.
To Adam Courcelle - szepnęła wyjaśniająco Konstancja i
uśmiechnęła się. - Jest taki zakochany, że nie może bez niej
wytrzymać.
A ona? - zaciekawiła się dziewczyna.
Kto wie? Chociaż zdaje się, że jeszcze nie.
Głos, który usłyszała rankiem, rzucający twardym tonem
rozkazy i przemawiający zdecydowanie do przeora, zdawał
się obecnie brzmieć czule i delikatnie.
- Mam nadzieję, pani, że moi ludzie nie przeszkodzili ci
zbytnio. Już nie będę więcej zawadzać, opuszczamy opactwo.
W końcu nikt mnie nie molestował - zapewniła go. -
Szkoda mi jedynie tych podróżnych goszczących w klaszto-
rze, których pozbawiono strawy i wierzchowców. Czy w
mieście było podobnie?
Niestety, nawet gorzej, bo tu żołdaków hamowała nieco
świętość tego miejsca.
Czy znaleźliście ją? Tę dziewczynę, której nakazano wam
szukać?
Nie, nie udało nam się. Zresztą od początku to wiedzia-
łem.
A co byś powiedział - zapytała przekornie Aline - gdy-
bym rzekła, iż mnie to raduje?
Odparłbym, że nie oczekiwałem po tobie czegoś innego.
Wiem, że nie życzyłabyś bólu czy więzienia komuś o wiele
bardziej winnemu niż ta biedna dziewczyna. Wiele się od cie-
bie nauczyłem, Aline...
Zapadło milczenie, po chwili jego głos zabrzmiał tak
cicho i intymnie, że Godit nie zrozumiała słów. -Aline...
Nie proś mnie, bym cię dzisiaj przyjęła - odparła spokoj-
nie młoda kobieta. - Ten dzień był męczący dla wielu ludzi i
zapewne dla ciebie także. Sama też czuję się zmęczona. Po-
zostaw mnie, abym mogła się wyspać, później będzie lepszy
czas na rozmowę o tych sprawach.
Racja - potwierdził Courcelle gorliwie, jak żołnierz od-
bierający rozkaz. - Wybacz mi, to nie ta pora. Pójdę za moimi
ludźmi i pozwolę ci wypocząć.
Ponownie słychać było skrzypienie drzwi, odgłos oddala-
jących się męskich kroków i trzask zamykanego skobla.
Już poszedł, możecie otworzyć - zawołała Aline. Stanęła
w drzwiach komnaty i powiedziała z uśmiechem:
Zdaje się, że nie uczyniłam mu przykrości, dając ci schro-
nienie. Chyba był zadowolony, nie mogąc cię znaleźć.
Żołnierze już odchodzą, słyszałam, jak maszerują w stronę
mostu. Teraz musimy czekać tylko na brata Cadfaela...
***
W herbarium benedyktyn opatrzył po raz ostatni swojego
pacjenta, mając na uwadze to, że czeka go długa podróż.
Torold, otrzymawszy zadowalającą odpowiedź na zadane
wcześniej pytanie, leżał spokojnie na łóżku Godit i pozwolił
Cadfaelowi, aby ten go ubrał.
Skoro macie dziś jechać do Walii, to muszę porządnie cię
obandażować, aby rany się nie otworzyły.
Dzisiaj? - zdziwił się młodzieniec - Odjedziemy razem,
ona i ja?
Tak, najwyższa pora. Nie sądzę, abym mógł was dłużej
chronić. Odetchnę, gdy znajdziecie się już w kraju Owaina
zGwynedd.
Więc na koń i w drogę! Zaopiekuję się nią dobrze!
Lub raczej ona tobą!
Tak, to wspaniała dziewczyna! - rozmarzył się Torold. -
Zabrała łódź i sakwy... Jakaż inna by o tym pomyślała? A
druga dziewczyna ją przygarnęła i ukryła. Mówię ci, bracie
Cad-faelu, wspaniałe kobiety rodzą się w naszym hrabstwie.
Zamilkł na moment
Jak ją stamtąd wydostaniemy? Może pozostało na straży
kilku Flamandów?
Poczekaj, niech pomyślę. - Zakonnik kończył owijanie
uda lnianą płachtą. - A jak tobie minął dzień? Jak udało ci się
wymknąć z tej obławy?
Torold opowiedział mnichowi o minionym dniu, pełnym
biegania i zatrzymywania, uciekania i chowania się, odpo-
czynku i pośpiechu.
- Zobaczyłem oddział zbliżający się do brzegu rzeki i do
młyna; sześciu uzbrojonych pieszych oraz dowódcę jadącego
na koniu. Zebrałem wszystko, co było moje i uciekłem do la-
su. Upewniłem się wcześniej, że nie zostawiłem żadnego śla-
du świadczącego o moim pobycie w młynie. Oficer wszedł
tam pierwszy, po chwili reszta zbrojnych poszła jego
śladami.
Tego samego człowieka widziałem też wieczorem, kiedy
przeszedłem przez bród i schowałem się w stogu grochowiny.
Jeździł w górę i w dół potoku, między rzeką a śluzą,
samotny. Poznałem go po sposobie, w jakim siedział w
siodle, i po koniu, którego ujeżdżał. Kiedy jechał z powrotem
w dół potoku, zatrzymał się naprzeciw stogu, w którym się
skryłem i uporczywie patrzył w moją stronę. Mógłbym
przysiąc, że mnie widział. Zdawał się spoglądać prosto na
mnie. I uśmiechał się! Byłem pewien, że zostałem złapany.
Lecz wtedy on odjechał. Mimo wszystko, musiał jednak mnie
nie dostrzec. Benedyktyn odłożył lekarstwa i spokojnie
zapytał:
Więc poznałeś go po jego koniu? Cóż w nim było tak
godnego uwagi?
Wzrost i maść. Ogromna, pstrokata bestia. Niezbyt
piękna, ale silna i wytrzymała. Wspaniały koń bojowy!
Brat Cadfael podrapał się po nosie i pogładził tonsurę. -A
jeździec?
- Dosyć młody, nieco starszy ode mnie. Wysmukły, cie-
mnowłosy, o ciemnych oczach i o twarzy z wystającymi
kośćmi policzkowymi. Miał powierzchowność wielkiego
pana.
Gwizdał do siebie, bardzo wesoło...
Więc to był on! Mnich przypomniał sobie zwierzę pozo-
stawione w stajniach opactwa. Więc nadal znajduje się w po-
siadaniu właściciela! Hugo kłamał, jego pozycja przy królu
była na tyle mocna, że nie potrzebował obawiać się rekwizy-
cji. Nawet dziś pełnił swe obowiązki. Szczególne
obowiązki... Dokładnie w tym miejscu, w którym podsłuchał
rozmowę o skarbach Fitz-Alana.
Pomyślałeś, że cię ujrzał?
Byłem ukryty, leżałem w stogu grochowiny, a on spojrzał
w moim kierunku... Nie jestem teraz pewien, czy aby na pew-
no na mnie. Tylko w moim kierunku! Może potrząsnąłem
niechcący jakąś łodygą, której poruszenie dostrzegł kątem
oka i odwrócił głowę, by na nią popatrzeć?
„Tak, właśnie - pomyślał zakonnik. - Beringar ma oczy
wokół głowy i nic nie ujdzie jego uwadze."
Zatrzymał się, by na ciebie popatrzeć, i odjechał?
Zdawało mi się nawet, że podniósł dłoń, aby mnie po-
zdrowić - uśmiechnął się Torold. - Ale nie mógł mnie wi-
dzieć, bo spokojnie odjechał.
Cadfael zastanowił się głęboko nad tym, co opowiedział
Torold. Miał niejasne jeszcze przeczucie, że bardzo mylił się
w ocenie Beringara. Nie była to pewność, lecz coś
podobnego do wrażenia odczuwanego w chwili, gdy
wschodzi słońce: jeszcze nie pojawia się na horyzoncie, nie
widać łuny, lecz następuje jakaś niewidoczna, nieuchwytna
zmiana i wiadomo już, że za chwilę blask zaleje ziemię.
Zaczynał wszystko rozumieć...
Prawda, że nie mógł mnie widzieć? - zapytał Torold,
obawiając się jednocześnie, że mógł sprowadzić za sobą nie-
bezpieczeństwo, które może dosięgnąć Godit i Cadfaela.
Przestań już o tym myśleć - uspokoił go zakonnik. -
Wszystko dobrze, chłopcze. Bez obaw. Widzę, że się
myliłem. Cóż, nadszedł już czas, abym udał się na kompletę.
Zarygluj za mną drzwi, połóż się na łóżku i zdrzemnij trochę.
Wrócę do ciebie, gdy tylko skończą się modlitwy.
***
Cadfael zaoszczędził kilka minut, aby przejść się po stajni
opactwa. Nie zdziwił się zbytnio, nie ujrzawszy w nich
żadnego z koni Beringara. Niewinna wizyta, jaką złożył w
domu gościnnym tuż po komplecie, upewniła go, że Beringar
był nieobecny. Brakowało również trzech jego ludzi.
Brat-klucznik opowiedział Cadfaelowi, że młody panicz,
wróciwszy z wieczornej służby, wysłał swych ludzi z jakimś
poleceniem i w godzinę po nieszporach opuścił ponownie te-
ren opactwa.
A więc to tak się sprawy miały! Hugo przejrzał zamiary
Cadfaela i domyślił się, że właśnie tej nocy Godit i Torold
planują ucieczkę do Walii. Skoro Beringar był na tyle bystry i
zuchwały w czytaniu myśli mnicha, warto by przekonać się,
czy i jego zamiary są równie łatwe do odgadnięcia. Cadfael
poczuł, że właśnie podejmuje wyzwanie.
A więc - Beringar wiedział od początku, że skoro służył
królowi, mógł być pewien jego łask i nie obawiać się o los
swoich koni. Zatem miał jakiś cel, oddając dwa wierzchowce
pod kuratelę brata Ludwika i Anzelma. Ba, spiskował przy
udziale zakonnika. Dlaczego? Chciał znać miejsce, w którym
konie byłyby osiągalne i czekałyby na pospieszny wyjazd.
Wiedział, że dwoje młodych ludzi zamierza opuścić miasto,
więc wyszedł z taką propozycją, aby wszystko kontrolować.
Rzucił Cadfaelowi przynętę złożoną z dwóch koni, bo zdawał
sobie sprawę z tego, iż miejsce ich pobytu będzie również
miejscem ukrycia skarbu i ucieczki do Walii.
No i w końcu Beringar nie miał żadnej potrzeby polowa-
nia na zbiegów, musiał jedynie stanąć z tyłu i pilnie obserwo-
wać wydarzenia, które dotąd się rozgrywały. Przyprowadze-
nie młodych do kryjówki pozostawił Cadfaelowi, miał więc
teraz wszystko w swoich rękach; wystarczyło tylko zacisnąć
palce.
Wynikało z tego, że tej nocy będzie na nich czekał - i tym
razem w towarzystwie swych zbrojnych.
Ciągle było wiele szczegółów, które wprowadzały umysł
mnicha w stan zakłopotania. W jakim celu Beringar pozosta-
wił nietkniętego Torolda, ukrytego w stogu grochowiny?
Niewątpliwie w tamtej chwili nie znał miejsca ukrycia Godit.
Pozwolił zatem jednemu ptaszkowi fruwać, podczas gdy dru-
giego pilnie strzegł.
Teraz, gdy wszystko zaczęło się jawić w innych barwach,
Cadfael stwierdził, iż możliwości ucieczki stały się nikłe.
Gdyby Hugo wiedział, że Godit jest Godrykiem i w
starym młynie ukrywa się jeden z ludzi Fitz-Alana, a Cadfael
posiada już skarb, mógłby teraz zacząć działać i zebrać aż
trzy nagrody oraz odesłać je do wdzięcznego króla. Jeśli
dotąd tego nie zrobił, a wybrał bardziej chytry sposób, mogło
to oznaczać coś zupełnie innego. Może zamierzał pozostawić
Godit i Torolda wolnych i skierować swe wysiłki w celu
przejęcia skarbu, aby później odesłać go w tajemniczy sposób
do swoich włości, do Maesbury.
Wszystkie te dociekania mogły być trafne, zakładając, że
Beringar nie był mordercą Mikołaja Faintree. Jeśli był zdolny
do zbrodni, to nie cofnie się przed następną. Pewnym być
mogło, że będzie chciał zagarnąć złoto dla siebie. Chciał je
mieć, a może i dziewczynę także. Mógł zachować ją dla
siebie lub oczekiwać sowitego okupu od jej ojca. A Torold,
jako niewygodny świadek, dołączyłby do swojego przyjaciela
Mikołaja...
Okrutne teorie nie niepokoiły Cadfaela. Mogły przecież
być chybionymi, a wtedy wszystko miałoby zupełnie inne
znaczenie. Miałoby, i na pewno miało! Mnich postanowił, że
już nigdy nie podejmie walki z żadnym inteligentnym
młodzieńcem.
Wrócił do herbarium, uspokoił nieco swój umysł i
gotował się do kolejnej nieprzespanej nocy. Torold obudził
się i gdy tylko upewnił się, kto puka, otworzył drzwi
Cadfaelowi.
Czy nadszedł już czas? Czy możemy już tam iść? - Sie-
dział jak na szpilkach. Nie mógł doczekać się chwili, w której
będzie mógł ją zobaczyć i dotknąć, chociaż była już
bezpieczna i żadna krzywda jej spotkać nie mogła.
Jeszcze nie. Nie jest wystarczająco ciemno i cicho, więc
usiądź i odpoczywaj, póki możesz. Zanim dotrzemy do koni,
będziesz dźwigał toboły. Muszę iść teraz do dormitorium,
aby położyć się do łóżka, tak jak inni bracia. Och, nie martw
się, wrócę tu. Opuszczenie kościoła nie będzie wielkim
problemem nawet wtedy, gdy będę spał we wspólnej celi
klasztornej. Moje łoże leży najbliżej schodów, a przeor śpi
bardzo twardym snem. Czy zapomniałeś już, że kościół
posiada drzwi prowadzące prosto do głównej bramy? Z tego
miejsca jest tylko krótki spacer do domu panienki Siward.
Czy sądzisz, że klucznik zwraca uwagę na każdego
człowieka przechodzącego przez bramę o tej porze?
Więc Aline mogła wtedy przejść przez te drzwi i udać się
na mszę do kościoła? - zdziwił się młodzieniec.
A więc mogła, lecz wtedy musiała pokazać, jakie posiada
przywileje u Courcelle'a. Zmusiła Flamandów, aby zaczęli się
z nią liczyć. Mądra dziewczyna. Ty również masz bardzo
bystrą dziewczynę i mam nadzieję, że docenisz to. Różnica
między obiema pannami polega na tym, że tylko Aline wyko-
rzystuje swoją moc, aby pokazać i dowieść innym, ile jest
warta. Wartość Godit ciągle drzemie w jej skromnej duszy.
Torold uśmiechnął się, pewien, że chociaż niepokoił się o
dziewczynę, da ona sobie ze wszystkim radę.
Powiedziałeś, że klucznik nie zwraca zbytniej uwagi na
ludzi przechodzących przez bramę - przypomniał młodzie-
niec - lecz może mieć pilne baczenie na każdego, kto wyjdzie
ubrany w habit benedyktyna.
Kto tu mówił o benedyktynach wychodzących o tak
późnej porze z klasztoru? Ty, młody człowieku, pójdziesz po
Godit. Drzwi parafialne nigdy nie są zamykane, są zbyt
blisko wartowni, a więc nie ma takiej potrzeby. Powiem ci,
kiedy pójść, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Idź do
ostatniego z małych budynków leżących za młynem,
poprowadź Godit i łódkę w dół od stawu, do miejsca, w
którym woda przelewa się z powrotem do potoku. Tam będę
na was czekał.