Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 239

ELLIS PETERS

O JEDNO CIAŁO ZA DUŻO

Tytuł oryginału
One Corpse Too Many

Przełożyli
Tomasz Luftner
Jarosław Kaczorowski
O JEDNO CIAŁO ZA DUŻO
Ciemna postać, postrzegana bardziej jako ruch niż
materia, wyśliznęła się z krzaków, przysiadła i podkradła się
w stronę posterunku straży obozu. Kiedy osobnik ów usłyszał
wezwanie straży, zatrzymał się — znieruchomiały, lecz nie
przerażony.
Głos, który odpowiedział na wezwanie strażników, był
młody, brzmiał wysoko, a przepełniony był desperacją i
zakłopotaniem.
— Proszę o posłuchanie... jestem nie uzbrojony...
Zaprowadźcie mnie do swojego oficera. Mam coś ważnego
do powiedzenia królowi.
W serii „MNICH" proponujemy:
Doskonała tajemnica (Narzeczona brata Humilisa)
Dziewica w bryle lodu (Wyprawa w śniegi)
Jarmark świętego Piotra
Kruk na podgrodziu( Kruk ze świętego Krzyża)
Nowicjusz diabła (Nowicjat szatana)
O jedno ciało za dużo
Okup nieboszczyka (Okup za nieboszczyka)
Pielgrzym nienawiści
Pustelnik z lasu Eyton
Róża w dani (Jedna biała Róża)
Spowiedź brata Haluina
Tajemnica świętych relikwii
Trędowaty z hospicjum Świętego Idziego (Trędowaty od
świętego Egidiusza)
Trujący lek (Obrońca w kapturze)
Uczeń heretyka
Wróbel w świątyni (Wróbel ze świątyni)
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Brat Cadfael pracował właśnie w małym ogrodzie warzy-


wnym niedaleko stawów rybnych opata, kiedy po raz
pierwszy przyprowadzono do niego tego chłopca.
Było ciepłe sierpniowe południe 1138 roku. Gdyby Cad-
faelowi przydzielono odpowiednią liczbę pracowników, po-
chrapywałby teraz zapewne, ukryty gdzieś w zbawczym cie-
niu. Niestety - jeden z jego stałych asystentów, będąc jeszcze
nowicjuszem, przemyślał gruntownie kwestię swego powoła-
nia, po czym zrzucił szaty duchowne, aby wraz ze starszym
bratem przystąpić do wojsk króla Stefana. Drugi natomiast
przestraszył się nadciągającej armii królewskiej i - jako że je-
go rodzina należała do stronnictwa królowej Matyldy - zbiegł
do rodzinnego Cheshire, miejsca o wiele bardziej bezpiecz-
nego niż oblężone Shrewsbury.
Brat Cadfael musiał więc cierpliwie znosić doskwierający
upał i sam wykonywać wszystkie prace, nie bacząc na to, czy
świat chyli się ku upadkowi czy też nie.
W drugim roku bratobójczej walki o angielską koronę -
walki, która dotąd prowadzona była bez jakiejkolwiek strate-
gii -wojska podeszły niemal tuż pod mury Shrewsbury. Jak
widmo śmierci swą obecnością przypominały miastu o
groźbie zagłady. Jednakże umysł brata Cadfaela bardziej był
zaprzątnięty życiem i dojrzewaniem niż destrukcją i wojną.
Mnich na pewno nie podejrzewał, że już wkrótce w jego
spokojne życie wtargnie ponura zbrodnia - skryte i odpycha-
jące morderstwo, niedopuszczalne nawet w momencie, kiedy
świat z taką lubością pogrąża się w bezprawiu.
W ogrodzie jak zwykle było mnóstwo do zrobienia - zbyt
wiele jak na siły jednego człowieka. Jedynym, który oferował
swoją pomoc, był brat Atanazy - stary, głuchy mnich nie od-
różniający pożytecznych ziół od uciążliwych chwastów.
Jednak mimo wątpliwej wartości tej oferty towarzystwo
Atanazego lepsze było od ciężkiej pracy w samotności.
A zajęć było bardzo dużo... Nadszedł już czas zebrania
późnej kapusty i przekopania grządek na zimę. Musieli ze-
brać groch i przygotować suche grochowiny na paszę dla
zwierząt. A po tym wszystkim praca w herbarium, które było
przecież dumą Cadfaela. Stało tam teraz pół tuzina wywarów
i tyleż wypełnionych nasionami moździerzy - wszystko to
wymagało codziennej troski. Wszystko oprócz ziołowych
win przechodzących właśnie stadium fermentacji. Za to
zbliżał się już gorący czas zbierania ziół i przygotowywania
leków, które okażą się tak niezbędne podczas zimy.
Małe roślinne królestwo - pomimo ogromu poświęconego
mu czasu - nie pochłaniało całej uwagi brata Cadfaela.
Dręczył się on -jak wszyscy - myślami o Stefanie i
Matyldzie, królewskich kuzynach pogrążających cały świat
zewnętrzny w bezsensownej wojnie o angielską koronę.
Gdyby mnich uniósł teraz głowę znad wypełnionej
kompostem kapuścianej grządki, dostrzegłby ciemne chmury
wiszące nad dachami opactwa, miasta i twierdzy. Poczułby
gryzący zapach niedawnych pożarów. Ta woń, jak całun,
spowijała Shrewsbury niemal od miesiąca, podczas gdy król
Stefan miotał się z wściekłości w swoim obozie
usytuowanym tuż za bramą wjazdową, a William Fitz-Alan,
rozpaczliwie broniący twierdzy, nie potrafił odpędzić od
siebie czarnych myśli o zmniejszających się wciąż zapasach
żywności. Musiał przy tym stale pilnować swego
niepoprawnego stryja, Arnulfo z Hesdin, który pomimo
zaawansowanego wieku nie nauczył się jeszcze łączyć roz-
sądku z odwagą.
Mieszczanie, którzy zaczęli niepokoić się o swój los,
zamykali drzwi domostw, likwidowali kramy lub - jeśli mogli
-uciekali do Walii, chroniąc się w kraju odwiecznych swych
wrogów, którzy teraz mniej jednak byli groźni niż wojska
Stefana.
Walijczyków niezmiernie cieszył fakt, że Anglicy boją
się Anglików - o ile oczywiście Matyldę i Stefana można
było za Anglików uznać! Nie odmawiali więc pomocy
uciekającym nieszczęśnikom, pod takim jednakże
warunkiem, że nie wiązało się to z nadmiernym ryzykiem.
Uporządkowawszy herbarium, brat Cadfael starł pot z
opalonej tonsury i odwróciwszy się, ujrzał brata Oswalda,
przełożonego nowicjuszy, prowadzącego przed sobą chłopca
w wieku mniej więcej szesnastu lat. Odziany on był w grubą,
wełnianą szatę, na nogach miał nieforemne, ale solidne skó-
rzane buty. Podążał przed bratem Oswaldem z głową nisko
opuszczoną i wzrokiem wbitym w ziemię.
„Jeszcze jedna rodzina ratuje swoje dziecko przed niebez-
pieczeństwami wojny - pomyślał Cadfael. - Jest to ze wszech
miar zrozumiałe".
- Bracie Cadfaelu, myślę, że przyda wam się pomocnik,
a ten młodzieniec przyznał, iż nie obawia się ciężkiej pracy.
Przyprowadziła go do odźwiernego jakaś kobieta z miasta.
To jej siostrzeniec z Hencot, sierota. Prosiła, abyśmy wzięli
go do klasztoru na służbę. Przeor Robert zezwolił go przyjąć
i umieścić w dormitorium dla nowicjuszy. Będzie z nimi po-
bierał nauki, ale nie otrzyma pierwszych święceń, dopóki sam
nie wyrazi na to zgody. No, cóż wy na to, bracie? Przygarnie
cie go?
Zielarz zgodził się bez wahania. Przyjrzał się
młodzieńcowi z zainteresowaniem, zadowolony, że
ofiarowano mu do pomocy kogoś młodego i chętnego.
Chłopak nie był silnej budowy, nie miał potężnych mięśni,
ale poruszał się sprężyście i pewnie. Głowę trzymał pokornie
spuszczoną, jego ciemnoniebieskie oczy zerkały na Cadfaela
spod gęstych, czarnych brwi, a na delikatnie wykrojonych
ustach błąkał się nieśmiały uśmiech. Chociaż nie wyglądał na
przestraszonego, zachowywał się skromnie i z delikatnym
dystansem.
- Przyjmę cię z radością - rzekł brat Cadfael - jeśli tylko
masz ochotę pracować ze mną. Jak ci na imię, chłopcze?
Godryk, panie - odpowiedział mu cichy głos, w którym
jakby celowo tłumiono wysoki ton.
Dobrze, Godryku, ty i ja będziemy mieli mnóstwo roboty.
Teraz, jeśli chcesz, obejdziemy nasze włości, abyś przyzwy-
czaił się do naszego małego świata i wiedział, co tu robimy.
Mury nasze nie są tak potężne jak miejskie, ale jesteśmy tu o
wiele bardziej bezpieczni. Zapewne z tego właśnie powodu
ciotka przysłała cię do nas.
Niebieskie oczy zerknęły na mnicha bystro, na chwilę za-
błysły w nich żywe ogniki, ale natychmiast przesłoniły je nie-
słychanie długie rzęsy.
- Zobaczymy się na nieszporach - powiedział brat Os-
wald. - Przyjdziesz tam z bratem Cadfaelem, a później brat
Paweł, opiekun nowicjuszy, wskaże ci twoje łóżko i zapozna
cię z obowiązkami. Słuchaj uważnie, co mówi brat Cadfael, i
bądź mu posłuszny, na ile uznasz to za stosowne.
- Dobrze, panie - odpowiedział grzecznie chłopiec.
W pełnym powagi głosie ukrywała się nutka rozbawienia.
Kiedy brat Oswald oddalił się pospiesznie, oczy Godryka
zwróciły się z uwagą ku Cadfaelowi. Pod tym spojrzeniem
pełna wesołości twarz mnicha wróciła do stanu ponurej po-
wagi -jakkolwiek pogodnego był usposobienia, przypomnieć
sobie musiał, że czasy są teraz bardzo ciężkie.
Chodź zobaczyć, jaką pracę ci przydzielę - powiedział
wesoło mnich. Odłożył łopatę i oprowadził chłopca po ogro-
dzie, pokazując mu warzywa, zioła, których aromat przypra-
wiał o zawrót głowy, stawy rybne oraz pola grochu sięgające
pobliskiego strumienia. Wczesna odmiana grochu dawno już
była zebrana, ale strąki późnej, wypełnione dojrzałym ziar-
nem, ciężko zwisały nad ziemią.
Powinniśmy zebrać groch. Dzisiaj i jutro. W tym upale
strąki mogą szybko wyschnąć, a teraz ziarna są najlepsze do
spożycia. Możesz już zacząć. Nie wyrywaj łodyg z
korzeniami, obcinaj je tuż nad ziemią. Korzenie będą dobrym
nawozem dla gleby. - Mnich mówił to wszystko głosem
pełnym łagodności, jakby chciał, żeby z chłopca uszły resztki
żalu i niepewności, odczuwanej w miejscu tak dla niego
obcym.
Ile masz lat, Godryku? - spytał Cadfael.
Siedemnaście - ochrypłym falsetem odpowiedział chło-
piec. Był w tym wieku, kiedy zaczyna kształtować się
dojrzały, męski głos.
„Później będzie miał czas na kopanie grządek - pomyślał
Cadfael. - Ta robota byłaby dla niego zbyt ciężką".
Mogę ciężko pracować - szybko powiedział Godryk, jak-
by odgadując myśli mnicha - Nie znam się na pieleniu, ale
spróbuję wykonać każde twoje polecenie.
No dobrze. Zabierz więc się za ten groch. Grochowiny
układaj w stos, będzie z nich doskonała pasza. I zwracaj uwa-
gę na to, czy korzenie zostały w ziemi.
Chłopiec odwrócił głowę i niespokojnie obserwował
dymy przesłaniające niebo ponad klasztornymi murami.
Chciałbyś tam być? - zapytał łagodnie brat Cadfael.
Nie - odparł szybko młodzieniec. - Ale nie mogę przestać
myśleć o oblężonych. Na mieście powiadali, że nie utrzymają
się zbyt długo. Może jutro padną. Ale racja jest po ich
stronie! Zanim stary król Henryk umarł, oświadczył możnym,
że czyni spadkobierczynią swą córkę, Matyldę. I jej właśnie
przysięgali wierność przy łożu konającego. Cesarzowa jest
jego jedynym dzieckiem, powinna być królową. A teraz
wielu baronów zapomniało o swoich przysięgach i ochoczo
uznało panem Anglii jej kuzyna, Stefana. To niegodziwe!
Jakim prawem hrabia Stefan rości sobie pretensje do tronu?
Między możnymi panuje przekonanie, że korona lepiej
wygląda na głowie męskiej. A skoro ma to być mężczyzna, to
dlaczego nie Stefan, który ma równe z Matyldą prawa do tro-
nu? On też jest wnukiem króla Wilhelma.
Ale nie jest synem ostatniego króla! A prawa dziedziczy
jedynie przez matkę, która także była kobietą! Więc cóż to za
różnica dla baronów, skoro cesarzowa może mieć męskich
potomków?! - Jego głos z ochrypłego przeszedł w wysoki i
czysty. - A tak naprawdę to różnica między pretendentami
polega na tym, że hrabia Stefan przybył tutaj i zajął wszystkie
ziemie, jakie chciał, podczas gdy cesarzowa była daleko stąd,
w Normandii, i nie spodziewała się niczego złego. Teraz po-
towa baronów przypomniała sobie swoje przysięgi i deklara-
cje, ale jest już za późno. Tyle krwi przeleje się
niepotrzebnie. Tylu ludzi umrze... A wszystko zacznie się
tutaj, w Shrewsbury. I nie wiadomo, kiedy i gdzie się
skończy.
- Dziecko - powiedział Cadfael ciepłym tonem. - Czy
nie pokładasz we mnie zbyt wielkiej ufności?
Chłopiec opuścił rękę, w której trzymał sierp, odwrócił
głowę i spojrzał na mnicha wielkimi, niewinnymi oczyma.
Cóż, stało się - powiedział
W tym wypadku dobrze zrobiłeś. Ale pośród innych trzy-
maj usta zamknięte. Znajdujemy się tuż przy polu bitwy, na-
szych wrót nie zawierano przed nikim i w klasztorze są teraz
rozmaici ludzie. Niektórzy może będą chcieli wkupić się w
łaski zwycięzców, sprzedając im podsłuchane szczere
opowieści. Swoje myśli zatrzymaj w głowie, to dla nich
najbardziej bezpieczne miejsce.
Chłopak pochylił głowę. Może słowa zakonnika zniechę-
ciły go do dalszej rozmowy?
- Za twoją ufność zapłacę ci tą samą monetą - dodał
Cadfael.- Wedle mojej miary nie ma wielkiej różnicy między
tymi kogutami bijącymi się o tron. Żadne z nich nie będzie
lepszym władcą od drugiego. A teraz pokaż mi, jak ciężko
potrafisz pracować. Kiedy skończę robotę przy kapuście,
przyjdę ci pomóc.
Obserwował pracującego energicznie chłopca. Gruba, ob-
szerna szata przeszkadzała smukłemu ciału - być może odzie-
dziczył ją po wyższym i tęższym mnichu. „No, przyjacielu, w
tym słońcu nie utrzymasz długo takiego tempa" - pomyślał
Cadfael.
Kiedy powrócił do chłopca, zauważył, że ten jest spocony
i czerwony na twarzy, oddech ma ciężki, lecz stara się ukryć
swoje zmęczenie. Mnich zagarnął grochowiny w jeden stos i
powiedział głosem pełnym powagi:
- Nie musisz zadawać sobie takiej pokuty, młodzieńcze.
Rozluźnij szatę w talii, będzie ci wygodniej. -I sam podkasał
poły habitu, odsłaniając kolana. Zsunął górną część odzienia,
obnażając mocne, opalone ramiona. Dla wygody przewiązał
się w pasie sznurkiem.
Chłopiec spojrzał na mnicha, zmieszał się i odpowiedział
pospiesznie i nieco piskliwie:
- Tak jest mi dobrze.
Najwidoczniej nie chciał odsłaniać swego ciała. W
każdym razie o tym właśnie świadczył ton jego wypowiedzi.
Cóż to mogło oznaczać? Może skłamał, podając swój wiek,
chociaż jego piskliwy głos zdawał się potwierdzać, że
chłopiec ma siedemnaście lat. Może wstydził się swojej
dziecięcej budowy? Albo też pod obszerną suknią nie miał
żadnej koszuli i nie chciał pokazywać się nowemu
towarzyszowi? A może posiadał jakieś szpetne blizny albo
znamiona? A może były jeszcze jakieś inne, ważniejsze
powody?
Trzeba będzie to sprawdzić. Jeśli podejrzenia Cadfaela
okażą się słuszne, to sprawa jest poważna. Trzeba więc ją
wyjaśnić.
- To jest czapla, która niszczy nasz narybek - zawołał
nagle mnich, wskazując na strumień i brodzącego w nim bez-
trosko ptaka. - Ciśnij w niego kamieniem, chłopcze, stoisz
bliżej niż ja.
Czapla była niewinnym stworzeniem, ale jeśli Cadfael nie
mylił się, Godryk nie mógł zrobić ptakowi żadnej krzywdy.
Chłopiec poderwał się z klęczek, chwycił wielki kamień i
uniósł go wysoko nad głową. Cofnął ramię i prostując je,
miękkim ruchem posłał pocisk w stronę strumienia. Trafił w
łachę kilka metrów od miejsca, w którym stał ptak. Głośny
chlupot przestraszył czaplę, która z przeciągłym krzykiem
wzbiła się w powietrze i odleciała.
- No, no - mruknął cicho zakonnik i zatopił się w rozmy-
ślaniach.
***
W wojskowym obozie, rozbitym w zakolu rzeki Severn,
dokładnie naprzeciwko wieży twierdzy Shrewsbury, rozgnie-
wany i rozdrażniony król Stefan uroczyście przyjmował no-
wych, wiernych mu mieszkańców hrabstwa Salop. Dołączyli
do niego, oferując swą pomoc. Król planował już słodką
zemstę na nielojalnych nieobecnych.
Był ogromnym, barczystym mężczyzną w sile wieku,
nieco powolnym, o prostym umyśle, niedouczonym,
nieustannie starającym się pogodzić jakoś swoje dobrotliwe
usposobienie z niesprawiedliwościami, których musiał
dopuszczać się będąc królem. Był też wyśmienitym rycerzem
-jak jego ojciec, Stefan z Blois, jeden z przywódców
pierwszej wyprawy krzyżowej - i pędził spokojne życie
wiernego wasala swego wuja, króla Henryka. Dopiero kiedy
ten umarł, a jego córka nie kwapiła się z powrotem do kraju -
przedkładając nad obowiązki uciechy dostępne na dworze jej
drugiego męża, Andegawena - Stefan, działając szybko i
brawurowo, po raz pierwszy w swym życiu zadziwił
otoczenie i sięgnął po koronę. Nim wielmoże zdążyli się
zastanowić, którego kandydata należy popierać, już zmusił
ich do uznania w nim władcy.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego koło fortuny zmieniło
nagle swój bieg i sprawy zaczęły przybierać tak niepomyślny
dla niego obrót. Czemuż połowa jego baronów podniosła re-
woltę? Gnębiły ich wyrzuty sumienia, że nie dotrzymali
obietnic danych Henrykowi? A może byli niezadowoleni z
rządów Stefana?
Jednak gdy tylko król ruszył na północ, tłumiąc bunt, na-
tychmiast większość odstępców przybiegła do niego z poko-
rą, ponownie ofiarowując swoje usługi i przyrzekając wier-
ność. Stefan nie zamykał drzwi przed nikim. Jego serce skła-
niało go do darowania win wszystkim, którzy o to prosili.
A jaki był tego rezultat? Owi pokutnicy kłócili się,
ciągnęli wszelkie możliwe korzyści i pogardzali Stefanem za
jego naiwność. Król przyjął ich hołd bez żadnej kary, bez
żadnych konsekwencji, a po stłumieniu rebelii na północy
lokalni baronowie zaczęli odnosić się do niego z pogardą.
Cóż, jutrzejszy atak rozstrzygnie, jaki los spotka garnizon ze
Shrewsbury -będzie to dobry przykład dla wszystkich. Jeśli
broniący fortecy nie przyjmą lojalnie i z pokorą królewskiego
zaproszenia, zostaną zmuszeni do haniebnej ucieczki. Będą
uciekać jak szczury z tonącego okrętu. Wśród nich Arnulf z
Hesdin, którego kalumnie i wyzwania rzucane z wież
twierdzy głęboko raniły Stefana. Tych obelg mieszkańcy
Shrewsbury mieli gorąco żałować.
***
Późnym wieczorem, kiedy brat Cadfael i Godryk myli
ręce i poprawiali ubiór przed udaniem się na nieszpory, w
wielkim namiocie odbywała się narada wojskowa, w której
prócz władcy wziął udział Gilbert Prestcote - prawa ręka
króla, szeryf Salop, oraz Willem Ten Heyt - dowódca
flamandzkich najemników. Pewnym uchybieniem
miejscowego ziemiań-stwa było to, że zapomnieli o poborze
rekrutów. Król Stefan został przez to zmuszony do użycia
najemników flamandzkich, znienawidzonych w całej Anglii
za swoje podejście do przyjmowanych rozkazów - było im
wszystko jedno, czy spalą miasto czy też pójdą się upić.
Oczywiście zawsze byli gotowi dokonać obu tych rzeczy.
Prestcote był marszałkiem wojsk królewskich, pięćdzie-
sięcioletnim doświadczonym żołnierzem, obytym w bitwach i
turniejach, oszczędnym w słowach i ostrożnym w radach. Nie
lubił posuwać się do ostateczności, starając się zachowywać
umiar nawet podczas wojny.
Ten Heyt szczycił się ogromnym wzrostem, rudą, zmierz-
wioną czupryną i wielkimi wąsiskami. Choć miał dopiero
trzydzieści lat, był już wojennym weteranem.
Wasza Wysokość nie odnosi żadnych sukcesów swoją
pobłażliwością - odezwał się teraz Flamand. - Najwyższa po-
ra zacząć rządzić strachem!
Najpierw - spokojnie odpowiedział władca - musimy za-
jąć miasto i zamek.
Wasza Wysokość już może uważać to za dokonane. To
wszystko, co zamontowaliśmy wokół murów, pozwoli we-
drzeć się nam do środka już jutrzejszego ranka. Wtedy będzie
można ukarać Fitz-Alana, Adeneya, Hesdina i członków gar-
nizonu Shrewsbury, o ile oczywiście przeżyją nasz atak. My-
ślę, że to będzie dobry przykład dla innych.
Satysfakcję królowi dałaby możliwość zemsty na trzech
tylko ludziach, na trzech dowódcach obrony twierdzy: na
Williamie Fitz-Alanie, który swój urząd szeryfa Salop za-
wdzięczał właśnie królowi Stefanowi, a teraz zadeklarował
się przeciw niemu, na Fulku Adeneyu, najpotężniejszym wa-
salu Fitz-Alana, i na Arnulfie z Hesdin, który wielokrotnie
obrażał majestat władcy plugawymi słowami. Inni obrońcy to
właściwie płotki, którym można było podarować czyny doko-
nywane na polecenie panów.
- Jak mi doniesiono - odezwał się Prestcote - chodzą po
mieście słuchy, że Fitz-Alan wysłał żonę i dzieci do Walii,
zanim podciągnęliśmy pod Shrewsbury. Wszystkie kobiety
zostały ewakuowane wcześniej. Ale podobno jedyne dziecko
Adeneya, kilkunastoletnia córka, nadal przebywa w mieście.
Marszałek pochodził z tego hrabstwa i doskonale znał
powiązania tutejszych panów.
- Córka Adeneya jest od dzieciństwa zaręczona z synem
Roberta Beringara z Maesbury. Niech Wasza Wysokość
samgo wysłucha i osądzi, bo nie potrafię powiedzieć, czy to
człowiek Fitz-Alana czy nasz. Ma dość ludzi w poddaństwie,
by być nam przydatnym, ale ja bym mu tak od razu nie ufał.
Do namiotu wszedł oficer straży i zamarł w pokłonie,
oczekując przyzwolenia na mówienie. Kapitan Adam
Courcelle był prawą ręką Prestcote'a, ulubieńcem króla i
wyśmienitym żołnierzem, choć nie ukończył jeszcze
trzydziestu lat.
- Jeszcze jeden gość do Waszej Wysokości - oznajmił
oficer, kiedy król zapytał go o powód jego obecności. –
Młoda kobieta. Czeka na przyjęcie już od ponad godziny.
Jeszcze nie znalazła dla siebie kwatery i siedzi na dworze.
Powiedziała, że nazywa się Aline Siward i że niedawno
pochowała ojca, który był stronnikiem Waszej Wysokości.
Czy zechcecie przyjąć ją jako pierwszą?
- Przyprowadź ich razem i niech kobieta wejdzie
pierwsza.
Żołnierz wyszedł, a po chwili wprowadził do namiotu piękną
osiemnastoletnią dziewczynę o długich, jasnych włosach
skłębionych w zabawne loczki, o delikatnej, niewinnej
twarzy i oczach jak ciemne irysy. Głowę miała obnażoną,
złociste loki spływały na kaptur podróżnego płaszcza, kryjąc
go pod swym gąszczem. Za dziewczyną podążała pokojówka,
starsza od swej pani o jakieś dziesięć lat, lecz równie uderza-
jącej urody, tym bardziej pociągającej, że już dojrzałej.
Pani - odezwał się Stefan, wyciągając do przybyłej rękę,
którą ta z czcią ucałowała. - Jest Nam przykro z powodu stra-
ty, jaką poniosłaś, a o której Nam przed chwilą doniesiono.
Jeżeli możemy ci w czymś pomóc, mów śmiało.
Wasza Wysokość jest wielce łaskaw dla mnie - powie-
działa dziewczyna miękkim, miłym dla ucha głosem. -Jestem
sierotą i na mnie spoczywa wypełnienie obowiązku, który
chciał spełnić mój rodzic, nim śmierć mu przeszkodziła we
wszelkich zamierzeniach. Oto klucze do dwóch zamków, któ-
re objęłam w posiadanie.
Służąca otworzyła okutą żelazem niewielką szkatułkę, z
której Aline Siward wyjęła pozłacane klucze i podała je
królowi.
- Mogę wam służyć pięcioma rycerzami i czterema dzie-
siątkami zbrojnych. Pozostawiłam ich do ochrony mego do-
mu i włości do czasu, gdy będą bardziej potrzebni Waszej
Królewskiej Mości.
Wymieniła wszystkie swoje posiadłości i kasztelanie.
Brzmiało to jak recytowana przez ucznia lekcja łaciny.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą z żalem muszę wyznać
Waszej Wysokości. Kiedy sięgnęliście po koronę, mój brat
dołączył do stronnictwa cesarzowej i po kłótni z ojcem opu-
ścił dom. Nie wiem, gdzie obecnie przebywa, ale chodzą słu-
chy, że jest już w Normandii. Nie chciałam pozostawiać Wa-
szej Wysokości w niewiedzy co do tej kwestii... Mam nadzie
ję, że to, co mogę Wam ofiarować, okaże się przydatne. Jest
to życzeniem mojego ojca i moim. – Westchnęła głęboko,
jakby zrzuciła z serca ogromny ciężar.
Na twarzy władcy zagościł wyraz radości. Podniósł
dziewczynę z klęczek i ucałował ją w oba policzki. Sądząc z
wyrazu twarzy Courcelle'a - zazdrościł on królowi
sposobności tak bliskiego kontaktu z panną.
Z całego serca przyjmujemy twój dar i dziękujemy za
hołd. A teraz powiedz, jak możemy ci pomóc, jako że w na-
szym obozie nie ma kwatery dla kobiet twojej pozycji. A już
niedługo zapadnie noc
Pomyślałam - odparła cicho - że mogłabym przenocować
w gościnnym domu opactwa, gdyby znalazła się łódź mogąca
nas przewieźć na drugi brzeg rzeki.
Oczywiście będziesz pani eskortowana przez rzekę i
obiecuję dopilnować, byś otrzymała od opata najładniejszy
dom, w którym zagwarantujemy ci intymność i ochronę do
czasu, aż nasi żołnierze nie doprowadzą cię do twego własne-
go domostwa.
Król rozejrzał się, by wybrać dowódcę eskorty dla Aline
Siward. Dostrzegł pełne uwielbienia spojrzenie, jakie w mło-
dej damie utkwił kapitan Adam Courcelle. Młodzieniec miał
jasnokasztanowe włosy , oczy jego płonęły kolorem brązu.
Wiedział, że król mu ufa, miał więc nadzieję, iż to jemu właś-
nie przypadnie w udziale zaszczyt eskortowania damy.
- Adamie, czy mógłbyś towarzyszyć pannie Siward i
umieścić ją bezpiecznie w opactwie?
- Z największą rozkoszą, Wasza Wysokość - radośnie
odpowiedział oficer i usłużnie zaoferował ramię młodej
kobiecie.
***
Hugo Beringar obserwował mijającą go dziewczynę. Jej
przymknięte oczy, drobna, urocza, a zarazem pełna smutku
twarz wyglądały, jakby za chwilę miały się roztopić w jedną,
wielką łzę. Jakby młoda kobieta była małą dziewczynką, któ-
rej właśnie przydarzyło się coś niezwykle przykrego.
Chodź, król czeka - zabrzmiał mu przy uchu tubalny głos
Williama Ten Heyta. Młodzieniec odwrócił wzrok od odda-
lającej się piękności i podążył za dowódcą Flamandów.
Do usług, Wasza Wysokość - skłonił się nisko na widok
władcy. - Hugo Beringar z Maesbury. Poczet, który mogę od-
dać na Wasze usługi, nie jest zbyt wielki, sześciu rycerzy i
pół setki zbrojnych, ale połowa z nich to wytrawni łucznicy.
Wszyscy są Twoi.
Twoje nazwisko, panie Beringar, nie jest Nam obce -
odpowiedział król Stefan. - Twoje pochodzenie i włości tak-
że. Ale jest sprawa, o której nic Nam nie wiadomo. Jakie
więzy łączą cię z baronem Fitz-Alanem i z Adeneyem,
ludźmi winnymi zdrady stanu? Chcielibyśmy także usłyszeć,
dlaczego dopiero teraz do Nas przybywasz, skoro bawimy już
w tej okolicy od przeszło czterech tygodni?
Wasza Wysokość. - Głos Beringara był spokojny, chłod-
ne przyjęcie nie zdeprymowało go ani trochę. - Znam od
dziecka ludzi, których nazywacie zdrajcami. I choć nazywali
się moimi lordami i przyjaciółmi, nigdy nie darzyli mnie tak
zwaną przyjaźnią. Kiedy córkę króla Henryka obrano królo-
wą, ślubowali jej wierność. Nie mogę obwiniać o zdradę
tych, którzy dotrzymali tamtej przysięgi. Ja natomiast nie
składałem Matyldzie hołdu lennego i jako człowiek wolnego
słowa czynię teraz to, co powinien czynić dobry poddany.
Nie stawiłem się wcześniej, bowiem przebywałem w
Cesarstwie, a do domu powróciłem zaledwie kilka miesięcy
temu i musiałem dopilnować niezmiernie ważnych spraw
rodzinnych. Zresztą, mój spóźniony hołd nie oznacza wcale,
że postąpię tak jak ci, którzy składali go dawno temu, a
obecnie odstępują od Waszej Wysokości.
A ty tego nie uczynisz? - zapytał sceptycznie władca,
nieco zdumiony odwagą przepełniającą słowa młodzieńca.
Przyglądał mu się uważnie. Zgrabny, postawny, poruszał się
ze swobodą i wdziękiem. Zapewne był szybki i zwinny. Śnia-
dy, o ostrych rysach twarzy i czarnych, prostych włosach
opadających na ramiona. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia
dwa lata. Może dwadzieścia trzy. Jego swoboda i odwaga
albo płynęły z głębi uczciwego serca, albo były obliczone na
zrobienie dobrego wrażenia na słuchaczach. Z ciemnych,
lekko skośnych oczu nie dało się tego wyczytać - ich
właściciel doskonale panował nad uczuciami.
A ja tego nie uczynię! Ale Wasza Wysokość nie musi
zaufać moim słowom. Jestem gotów poddać się każdej pró-
bie, aby tylko uzyskać Waszą przychylność.
Nie przywiodłeś tu swojego oddziału? - zapytał król.
Jest ze mną tylko trzech zbrojnych. Byłoby nierozwagą
pozostawiać solidną twierdzę bez załogi lub obsadzoną jedy-
nie w połowie i uważać, że tych pięćdziesięciu ludzi jest kró-
lowi tak niezbędnych. Ale niech tylko dostanę jakieś zadanie,
a zaraz je wypełnię, biorąc tylu ludzi, ilu będzie potrzebnych.
Nie tak szybko, młodzieńcze - przerwał mu Stefan. - Inni
będą się musieli długo zastanawiać, czy ci zaufać. Byłeś nie-
dawno w bliskich więzach z Fitz-Alanem.
Byłem! Wciąż nie mam nic przeciwko niemu, ale teraz on
poszedł swoją drogą, a ja wybrałem inną.
I jak słyszeliśmy, jesteś zaręczony z córką Fulka Adeneya.
Trudno powiedzieć, czy jestem, czy tylko byłem. Czas,
jaki upłynął od naszych zaręczyn, wiele zmienił Nawet nie
wiem, gdzie przebywa ta dziewczyna i czy zaręczyny są w
mocy.
- Mówią, że teraz na zamku w Shrewsbury nie ma
żadnej kobiety - powiedział król, patrząc uważnie w oczy
swojemu rozmówcy. - Rodzina Fitz-Alana uciekła już
wcześniej, być może są już poza granicami naszego kraju.
Ale podobno córka Adeneya jest nadal ukryta gdzieś w
mieście. Byłoby dla mnie ogromną radością - dodał z
naciskiem - mieć przy sobie
tak wartościową damę. Stanowiłaby doskonałą gwarancję
bezpieczeństwa w razie jakichś nagłych zmian. Znałeś jej oj-
ca, powinieneś także znać miejsca, które mogłyby stanowić
dla niej schronienie. Kiedy miasto padnie, będziesz mógł ją
odnaleźć.
Młody mężczyzna spojrzał na króla. Czarne oczy
zdradzały zrozumienie, nic więcej. Żadnej zgody, żadnego
oporu, Tylko posłuszeństwo. Jego twarz ciągle była
uśmiechnięta.
Taka jest i moja intencja, Wasza Wysokość. Przybyłem z
Maesbury także i z tym zamiarem.
Doskonale. - Stefan wydawał się zadowolony. - Pozostań
w pobliżu, póki miasto nie padnie, ale na razie nie mamy dla
ciebie rozkazów. Jeśli trzeba będzie cię wezwać, to gdzie cię
znajdziemy?
-Jeśli znajdzie się dla mnie miejsce w pobliskim
opactwie, to właśnie tam - odparł Beringar.
***
Podczas nieszporów Godryk stał w gronie uczniów i
nowicjuszy, daleko z tyłu za nowym narybkiem opactwa -
mieszkańcami miasta, którzy znaleźli tu teraz schronienie.
Widział, jak brat Cadfael rozgląda się po kościele w
poszukiwaniu świeżo pozyskanego pomocnika. Twarz
młodzieńca, rozjaśniona i ożywiona w ogrodzie, w kościele
wydawała się bardziej poważną i zatroskaną. Zbliżała się
pierwsza noc Godryka w nowym otoczeniu, w nowym
towarzystwie. Chociaż jego sprawy zostały wzięte w mocne
ręce Cadfaela i miał lepszą opiekę niż dotychczas,
denerwował się niezmiernie. Brat Paweł, opiekun
nowicjuszy, rad był, że Cadfael zajął się Godrykiem. Dzięki
temu miał trochę mniej roboty.
Cadfael skorygował swój pogląd w sprawie chłopca po
kolacji, kiedy dostrzegł, z jakim apetytem pochłania posiłek.
Młodzieniec najwyraźniej nie miał odwagi i sił, by walczyć z
przeciwnościami losu i słabościami, które nim samym za-
władnęły. Mnich miał świadomość, że Godryk jest słaby, ze
trzeba wzmocnić jego umysł i ciało, aby wyzwolić w nim du-
cha walki.
Kiedy opuścili refektarz, chłopiec poczuł na swoim
ramieniu opiekuńczą dłoń Cadfaela. Natychmiast się uspokoił
i poczuł nieco bezpieczniej.
- Chodźmy, mamy czas aż do komplety. Na zewnątrz, w
ogrodzie panuje teraz przyjemny chłód. Nie ma potrzeby
pozostawania tutaj, wewnątrz. Chyba, że chcesz.
Godryk nie chciał, był szczęśliwy, że może opuścić
zaduch mrocznych pomieszczeń i uciec w letni wieczór.
Mieli teraz czas dla siebie. Zeszli po schodach i udali się w
stronę stawów rybnych i herbarium. Chłopiec podskakiwał
obok mnicha, maska z jego twarzy opadła, ukazując nową,
wesołą buzię, tak niespodziewanie odmienioną.
Pewien zakonnik powiedział, że mistrz nowicjatu pragnie
mnie widzieć po nieszporach. Może nie powinienem iść z
tobą, bracie Cadfaelu?
Nie obawiaj się, dziecko. Rozmawiałem z bratem Oswal-
dem i mamy jego zgodę. Jesteś moim pomocnikiem i ja mam
nad tobą pieczę.
Wkroczyli do otoczonego murem ogrodu i nagle zostali
wciągnięci w wir cudownych zapachów: rozmarynu, tymian-
ku, kopru, szałwii, lawendy - całego świata tajemniczej
słodyczy. Słońce nadal przygrzewało mocno, chociaż chyliło
się już ku zachodowi. Za chwilę nadejść miał miły chłód
wieczoru. Nad głowami intruzów unosiły się roje
różnokolorowych motyli i pracowitych pszczół.
Dotarli do wrót szopy zbudowanej z grubych, sosnowych
belek, jeszcze ociekających żywicą. Mnich otworzył drzwi.
- Oto twoja sypialnia, Godryku.
Na końcu pomieszczenia stało niskie łóżko, właściwie ła-
wa okryta starym futrem i kilkoma wełnianymi narzutami.
Chłopiec uważnie obserwował mnicha. Ten spostrzegł, że
młodzieniec trzęsie się miotany jakimś irracjonalnym stra-
chem.
-To moje królestwo. Wszystkie mikstury i lekarstwa wa-
rzę właśnie tutaj. Niektóre z nich wymagają specjalnej troski,
inne mogą szybko ulec zepsuciu, jeśli nie będą czujnie
pielęgnowane. Pokażę ci wszystko, co musisz zrobić. Nie
będzie to dla ciebie trudne ani ciężkie zadanie. Tu będzie
twoje łóżko. - Zakonnik wskazał ławę. - A tu jest okienko,
które będziesz mógł otworzyć, aby wpuścić trochę świeżego
powietrza.
Chłopiec przestał dygotać. Spojrzał na mnicha
zmieszany. Wielkie, ciemnoniebieskie oczy wpatrywały się w
oblicze Cadfaela. Wydawało się, iż twarz młodzieńca
przykryta jest dyskretnym uśmiechem, lecz zauważyć można
było też pewien cień dziwnej, urażonej dumy.
Mnich skierował się ku drzwiom, wskazał ciężki zamek,
który doskonale strzegł wnętrza domku, uniemożliwiając ja-
kąkolwiek ingerencję z zewnątrz i rzekł:
- Możesz teraz zamknąć się tutaj przed całym światem i
przede mną do czasu, gdy będziesz gotowa, aby do nas
przyjść.
Godryk, bynajmniej nie chłopiec, zamarł w zdumieniu.
Lub raczej zamarła...
Skąd wiedziałeś?
Jak poradziłaś sobie w przebieralni? - zapytał mnich cie-
pło.
Musiałam sobie poradzić. Mężczyźni są tak mało inteli-
gentni i niczego nie zauważają. Oszukałam ich bez trudu. O,
tak jak teraz! - Odwróciła się do ściany i zsunęła szatę, obna-
żając zgrabne pośladki. Szybko założyła biały habit
nowicjusza. - Od tyłu wszyscy wyglądamy tak samo, a
mężczyźni są tacy ślepi i głupi - Zaśmiała się, wprawiając
mnicha w zakłopotanie. Nagle jej zachowanie stało się w
pełni kobiece, zalotne i urocze.
No, ale nie ty, bracie Cadfaelu. Jak odgadłeś, kim jestem?
Tak bardzo starałam się udawać chłopca. Myślałam, że
przejdę przez wszystkie próby. Gdzie popełniłam błąd?
Dobrze się starałaś - powiedział z uznaniem zakonnik. -
Ale, dziecko, nim przyjąłem święcenia, spędziłem w świecie
czterdzieści lat i przemierzyłem go od krańca po kraniec.
Gdzie popełniłaś błąd? Nie bierz moich słów za przyganę, ra-
czej za dobrą radę. Po pierwsze - kiedy mówiłaś o sporze
między cesarzową a królem, pozwoliłaś, aby twój głos
brzmiał takim, jakim jest. Nigdy tego nie rób, staraj się
zawsze ukryć jego barwę. Można się tego nauczyć, pokażę ci
jak, gdy będziemy jutro pracowali w ogrodzie. Kiedy
kazałem ci się rozebrać w upale, od razu się zaczerwieniłaś. I
w końcu, gdy miałaś rzucić kamieniem w czaplę, zrobiłaś to
jak przystało na kobietę. Uniosłaś wysoko rękę ponad głową i
przegięłaś niemal całe ciało. Czy widziałaś, by jakikolwiek
chłopiec tak rzucał kamieniem? Więc nie pozwól już nikomu
podejść się w tak łatwy sposób i staraj się unikać ludzi,
dopóki nie staniesz się mistrzem w swym udawaniu.
Albowiem łatwo możesz się zdradzić.
Tłumaczył jej cierpliwie, a ona przebrana siedziała na ła-
wie z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy skończył, zaczęła
śmiać się i płakać na przemian. Mnich nie próbował jej
uspokajać. Była to jedynie chwilowa depresja, która powinna
przeminąć jak letnia burza. Teraz mógł uwierzyć, że
nowicjusz rzeczywiście liczy siedemnaście wiosen i że jest
normalnie rozwiniętą, młodą kobietą.
Uspokoiła się, otarła oczy wierzchem dłoni i spojrzała na
niego czujnie, ale wzrokiem pogodnym i promiennym jak
rozświetlona tęcza.
Czy rzeczywiście, jak powiedziałeś, będziesz miał nade
mną pieczę? Bardzo, bardzo ci zaufałam.
Droga córko. Ofiaruję ci wszelką pomoc i będę zadowo-
lony, widząc cię bezpieczną daleko stąd.
Ale jeszcze nie wiesz, kim jestem, bracie Cadfaelu. Ni-
komu nie wolno ufać, nie poznawszy wcześniej jego duszy.
Jaka to dla mnie różnica? Jesteś jedynie zagubionym
dzieckiem potrzebującym pomocy, próbującym przeczekać
burzę wojny, aby wrócić do domu, kiedy ta przeminie. Po-
wiesz mi jedynie to, co według ciebie winienem wiedzieć. A
mnie to wystarczy.
Myślę, że chcę ci opowiedzieć wszystko, bracie Cadfaelu
- powiedziała dziewczyna łagodnie i spojrzała na mnicha
uważnie i szczerze. - Mój ojciec przebywa teraz prawdopo-
dobnie na zamku Shrewsbury i grozi mu ogromne niebezpie-
czeństwo. Może właśnie ratuje swe życie, uciekając z Willia-
mem Fitz-Alanem do Normandii, na ziemie cesarzowej. Ale
śmiertelny krzyk może pojawić się na jego ustach w każdej
chwili. Jestem niewygodnym, a nawet niebezpiecznym cięża-
rem dla każdego, kto zaofiaruje mi swą pomoc i przyjaźń. W
każdej chwili mogę stać się zakładniczką. Cenną zakładni-
czką. Dla ciebie, bracie Cadfaelu, także mogę stanowić ol-
brzymie zagrożenie. Jestem córką przyjaciela Fitz-Alana i
wroga króla Stefana. Nazywam się Godit Adeney.
***
Lame Osbern urodził się z wysuszonymi, zniekształcony-
mi obiema nogami. Wlókł swoje ciało na małym,
drewnianym wózku, energicznie machając rękoma
uzbrojonymi w specjalne drewniane chodaki. Był
najpokorniejszym sługą króla Stefana.
W czasie pokoju zajmował zwykle miejsce w zamkowej
bramie prowadzącej do miasta, lecz teraz zrobiło się tam zbyt
niebezpiecznie, więc przeniósł swą pełną nadziei zależność i
wierność na skraj obozu wojskowego. Ustawił wózek
nieopodal namiotu króla, tak blisko, jak pozwoliła mu straż.
Miejsce, które wybrał, było wyśmienite. Przechodzili tędy
wszyscy wielcy i możni.
Król Stefan zawsze miał szczodrą rękę - oczywiście dla
swoich popleczników - więc jałmużna była wysoka. Wyżsi
oficerowie byli być może uprzedzeni do tej formy
zdobywania pieniędzy i względów, lecz inni dawali
biedakowi parę miedziaków, chcąc przez to wykupić swoje
życie u instancji wyższej niż król. Nawet pospolici łucznicy
czy Flamandowie, kiedy byli w dobrym nastroju, przynosili
Osbernowi resztki swoich posiłków.
Lame cofnął swój mały wózek pod osłonę gałęzi młodych
drzew, niedaleko posterunku straży, gdzie mógł podjeżdżać,
prosząc o skórkę chleba lub jakiś napój i gdzie nocą mógł
ogrzać się przy blasku ognia. Każda noc po upalnym, sier-
pniowym dniu może zaskoczyć człowieka swoim chłodem.
Kiedy się ma jedynie kilka starych szmat do okrycia, ciepło
płomienia jest podwójnie błogosławione.
Zbliżała się północ, kiedy Osbern przebudził się nagle z
płytkiego snu, zaniepokojony dziwnym szelestem, który jego
czujne uszy wyłowiły zza pobliskich krzaków. Ktoś zbliżał
się od strony miasta, omijając starannie główną drogę, celo-
wo przedzierając się przez zarośla porastające brzegi rzeki.
Osbern znał swoje miasto jak własną dłoń. Jeśli ową taje-
mniczą osobą był wywiadowca powracający z rekonesansu,
to dlaczego trzymał się z dala od głównego wejścia do
obozu?
A może był to ktoś zupełnie inny, kto wykradł się z miasta
czy z zamku, przechodząc przez wysoki mur?
Ciemna postać, postrzegana bardziej jako ruch niż jako
materia, wyśliznęła się zza krzaków, przysiadła i podkradła
się w stronę posterunku straży obozu. Kiedy osobnik ów
usłyszał wezwanie straży, zatrzymał się - znieruchomiały,
lecz nie przerażony.
Osbern dostrzegł słaby zarys sylwetki giętkiego,
drobnego ciała, szczelnie owiniętego czarnym płaszczem, tak
że odsłonięta była tylko blada twarz intruza.
Głos, który odpowiedział na wezwanie strażników, był
młody, brzmiał wysoko, a przepełniony był desperacją i za-
kłopotaniem.
- Proszę o posłuchanie... Jestem nie uzbrojony...
Zaprowadźcie mnie do swojego oficera. Mam coś ważnego
do przekazania królowi.
Dwóch strażników podeszło do mężczyzny i przeszukało
go. Przekonawszy się, iż rzeczywiście nie posiada żadnego
oręża, wymienili pomiędzy sobą parę słów, których żebrak
nie usłyszał, i powiedli go w głąb obozu, znikając pomiędzy
namiotami.
Osbern nie przysnął ponownie. Przenikliwy ziąb przeszy-
wał jego ciało okryte nędznymi szmatami. ,,Ach, żeby mieć
taki płaszcz - pomyślał o odzieniu nieznajomego. - Gdyby
Pan Bóg zesłał mi taki płaszcz... Ciepły i długi... Byłbym mu
wdzięczny do końca swego nędznego żywota. Którego i tak
niewiele już zostało" - dodał ponuro.
Zapomniałby o tym dziwnym, nocnym zdarzeniu, gdyby
nie ujrzał ponownie tajemniczej postaci. Młody mężczyzna
okryty czarnym płaszczem, o jakim marzył kaleka, powracał
tą samą drogą. Jego krok był dłuższy, przyspieszony, ale on
sam wyglądał na spokojnego. Wyszeptał coś do przełożonego
straży i żołnierze przepuścili go, nie czyniąc żadnych trudno-
ści. Osbern usłyszał jedynie:
- Muszę wracać, nie mogą niczego podejrzewać... Mam
swoje polecenia!...
Nieznajomy wyszedł poza linię namiotów i byłby się
skrył w ciemnościach, gdyby drogi nie zagrodził mu
pokurczony starzec na drewnianym wózku.
- Na miłość Boga! Panie! Jeśli on był łaskawy tobie, to i
ty bądź łaskaw biedakowi.
Żebrak dostrzegł jasne oczy spoglądające spod nasunięte-
go na czoło kaptura i błysk zapinki spinającej poły płaszcza.
Poczuł, jak nieznajomy wsuwa monetę do jego
wyciągniętej dłoni.
- Zmów jutro za mnie kilka pacierzy - usłyszał cichy
szept i obcy zniknął w ciemnościach, nim Osbern zdążył mu
pobłogosławić za szczodry dar.
***
Tuż przed świtem Lame znowu przebudził się z mocnego,
zdrowego snu, cofnął się cicho w stronę krzaków, aby scho-
wać się przed ludźmi. Mimo iż świt zapowiadał się
obiecująco i spokojnie, obóz królewski był poruszony.
Bardzo cicho, w całkowitym porządku budziło się życie.
Osbern bardziej czuł, niż słyszał rycerzy wydających
polecenia i gotujących się do walki. Wszyscy sprawdzali i
przygotowywali broń.
Panowała śmiertelna cisza. Wydawało się, że wszystko
runie, obróci się wniwecz, jeśli na zewnątrz obozu
wydostanie się jakikolwiek dźwięk. Od jednego do drugiego
brzegu rzeki Severn ustawił się szyk rycerzy króla Stefana.
Kryjąc się w porannej mgle, wojownicy uformowali szeregi
na wyznaczonych pozycjach, aby ruszyć do ostatecznego
szturmu na zamek Shrewsbury.
ROZDZIAŁ DRUGI
Na długo przed południem walka była zakończona.
Kolejno opanowano wszystkie ulice, wypędzono ostatnich
obrońców. Gasły wzniecone pożary, naprawiano już
wyłamane wrota. Nad zamkiem unosiła się czarna chmura
dymów, jak krwiożerczy smok szukający ofiar. Na ulicach i
rynkach nie widać było ani ludzi, ani psów. Mieszkańcy
razem ze zwierzętami skryli się w piwnicach i zza
zaryglowanych drzwi trwożliwie nasłuchiwali odgłosów
walki, przekleństw i krzyków.
Zdobycie zamku nie zajęło dużo czasu. Załoga rycerska
była wyczerpana, źle wyposażona, uszczuplona o dezerterów,
którzy do ostatniej chwili wymykali się z twierdzy,
wybierając ucieczkę. Każdy wiedział, że następny, pełen
determinacji atak powiedzie się.
Bogaci kupcy ze Shrewsbury wysłali już delegację do
króla Stefana. Chcieli zapłacić królowi - nie za gwałty i
rabunek, których się obawiali ze strony Flamandów; płacili
za swą wolność, za swoje życie, a musieli zatroszczyć się o
nie już teraz - kiedy wciąż jeszcze byli poza zasięgiem
wrogów.
Władca jechał stępa na karym rumaku zadymionymi
ulicami, wśród ciał, krwi i porzuconego oręża, mając przy
boku Courcelle'a, Ten Heyta i kilkunastu rycerzy straży
przybocznej. Zajął zamek, mógł więc teraz rozprawić się z
Fitz-Alanem, Adeneyem i Arnulfem z Hesdin.
Do króla i jego świty zbliżył się Prestcote, który kilka za-
ledwie chwil wcześniej zdobył zamek i przyniósł teraz
swemu panu klucze do warowni.
- W sumie - rzekł - szturm niewiele kosztował Waszą
Wysokość. Mówię o zabitych i rannych, oczywiście. Jeśli
chodzi o pieniądze, to oblężenie było kosztowne, ale część
tych sum pokryje nam okup złożony przez mieszkańców. No
a zamek jest prawie nietknięty. Trochę podreperować
kurtyny, wprawić nową bramę... Ta twierdza jest właściwą
nagrodą za nasze trudy i już jej, panie, nie stracicie.
- Zobaczymy... - mruknął ponuro Stefan, zastanawiając
się, jak ukarze Arnulfa z Hesdin. Właściwie już zdecydował,
ale gdyby baron błagał go w sposób dostatecznie uniżony, to
może zdecydowałby się darować mu życie... Król miał dobre
serce dla wdów, sierot i biedaków, jednakże swym wrogom
uraz nie darował!
Jeden z żołnierzy Courcelle'a podjechał do swojego do-
wódcy i szeptał mu teraz coś do ucha.
No, Adamie! - zawołał do niego król. - Czy twoi ludzie
już ich mają? Chyba nie zapadli się pod ziemię, ani też Fitz-
Alan nie przebrał się za parobka i nie skrył w gnojowniku?
Niestety, Wasza Wysokość, nie mamy szeryfa Salop -
spokojnie odrzekł oficer. - Przeszukaliśmy fortecę od lochów
aż po strychy i ręczę, że nie przeoczyliśmy niczego. Fitz-
Alanowi udało się uciec! Daj mi, Panie, czas, a odkryję dzień,
w którym wyjechali, godzinę, trasę, jaką obrali i dowiem się
wszystkiego o ich zamiarach.
-Oni?
Adeney także zniknął. Wymknęli się nam z rąk i trudno
będzie ich dopaść. Przykro mi, że przynoszę Waszej
Wysokości takie wieści, ale prawda pozostanie prawdą. -
Odsapnął chwilę i dodał: - Jednakże mamy Hesdina.
Trzymamy go w pobliżu. Został lekko zraniony, chociaż
krwawi mocno. Zakuliśmy go w kajdany, a moi ludzie dobrze
go pilnują.
Przywiedźcie go do mnie - nakazał Stefan, wściekły, że
dwaj inni jego wrogowie wyśliznęli mu się z rąk.
Arnulf z Hesdin podszedł do władcy, kulejąc ciężko.
Wlókł za sobą ciężkie łańcuchy przytroczone do kostki i
przegubu.
Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna
dobiegający już sześćdziesiątki, o posiwiałej skroni i twarzy
noszącej znamiona walki: kurzu, potu i krwi. Dwóch
Flamandów pchnęło go do stóp władcy, aż ranny jęknął
głośno. W jego spojrzeniu czaił się strach, lecz nadal było
ono harde i wyzywające.
Wreszcie uległeś! - Stefan wypowiadał słowa powoli,
rozkoszując się ich brzmieniem. - Gdzież się podziała twoja
zuchwałość? Jeszcze wczoraj potrafiłeś z murów zamku ci-
skać donośnym głosem podłe obelgi, a teraz milczysz? Gdzie
się podział twój koncept?
Wasza Wysokość - odezwał się starzec z nienawiścią w
głosie. - Teraz ty jesteś zwycięzcą, a ja leżę u twych stóp,
zdany na twoją łaskę. Walczyłem z tobą uczciwie. Myślę, że
będę traktowany tak, jak na to zasługuję ze względu na swój
stan! Jestem baronem Anglii i Francji! Wy, królu, potrzebu-
jecie pieniędzy, a ja jestem wart hrabiowskiego okupu. I klnę
się na Boga, że mogę zapłacić!
Za późno, by mówić o twojej pozycji. Z ust twoich lało
się na Nas błoto, kiedy dzieliły nas mury. Przysiągłem sobie
odebrać ci za to życie. Okupem godnym hrabiego nie jesteś w
mocy za nie zapłacić.
Władca przerwał, chcąc przekonać się, jakie wrażenie
zrobiły na jeńcu jego słowa.
- Chcesz znać Naszą cenę?
Milczenie.
- Gdzie jest Fitz-Alan? Gdzie Adeney? Powiedz, gdzie
można ich znaleźć, i módl się, aby naszym ludziom się po-
wiodło, a wtedy może - słyszysz? - może darujemy ci twoje
nędzne życie.
Arnulf uniósł głowę, uśmiechnął się i hardo spojrzał w
oczy władcy.
Twoja cena jest zbyt wysoka. Mogę ci powiedzieć o swo-
ich przyjaciołach jedynie to, że opuścili twierdzę dopiero w
chwili, gdy wszystko wydawało się już stracone. Może uszli
z życiem, może polegli, ale to wszystko, co wiem, i co ty bę-
dziesz wiedział.
Zobaczymy! - krzyknął król, wpadając w gniew. - Zoba-
czymy, czy Flamandowie nie wycisną z ciebie czegoś więcej!
- Adamie, weź go i oddaj ludziom Ten Heyta, niech nad
nim popracują. Arnulfie z Hesdin - zwrócił się do starca. -
Zastanów się, masz jeszcze nieco czasu, a jeśli nie, to z
pomocą Flamandów wyśpiewasz wszystko, co wiesz o
ucieczce tych dwóch i o intrygach mojej kuzynki. Zabrać go!
Żołdacy powlekli rannego w dół ulicy. Stefan i jego świta
weszli do dworu cechów miejskich i król zasiadł na fotelu w
paradnej sali, oczekując przybycia radnych.
Jak sądzisz, Prestcote? - zwrócił się do swojego marszał-
ka. - Prawdą jest, co rzekł, że uciekli, gdy losy bitwy były już
przesądzone? Może w takim razie nadal przebywają w mie-
ście? Jak mogliby się przedrzeć? Nie przez główną bramę, bo
przez nią wtargnęliśmy do środka. Ani przez most, bo twoja
pierwsza kompania szybko go opanowała. Więc muszą być
tutaj! Znajdź ich!
Nie musieli przechodzić przez most, Wasza Wysokość,
ale mogli wskoczyć do rzeki. Jednakże jestem pewien, że nie
mieli łódki. Najprawdopodobniej ukrywają się gdzieś w mie-
ście.
Przeszukaj miasto! Znajdź ich! Nie spocznę, dopóki nie
dostanę ich w swoje ręce! - Stefan zacisnął pięść. - Sprawdź
wszystko! Muszę ich mieć!
W czasie kiedy Ten Heyt i jego flamandzcy oprawcy zaj-
mowali się więźniami i jeńcami, Prestcote rozmieszczał w za-
mku nową załogę, zaś ludzie Adama Courcelle'a ponownie
przeczesywali miasto, nie pomijając żadnego sklepu, szopy,
piwnicy czy komórki. Król ze swoją osobistą strażą powrócił
do obozu i niecierpliwie oczekiwał wieści o zbiegach.
Wczesnym popołudniem pojawił się kapitan Courcelle, a
pełen przygnębienia wyraz jego twarzy nie wróżył niczego
dobrego.
- Wasza Wysokość, nie mogę powiedzieć nic innego
ponad to, co usłyszałeś poprzednio. Nigdzie ich nie ma!
Przeszukaliśmy wszystkie zakamarki tego miasta i tylko
cudem moglibyśmy ich nie zauważyć. Każdy człowiek w
mieście był przez nas sprawdzony. Nigdzie nie ma żadnego
śladu po Fitz-Alanie i Adeneyu. Musieli popłynąć w dół
rzeki. Wysłałem kilka patroli, lecz wątpię, czy to w czymś
pomoże. –A Arnulf?
Flamandowie nadal się nim zajmują, ale nic z niego nie
wydusili. Jest nieugięty. Obawiam się, że Ten Heyt zamęczy
go na śmierć. Arnulf nic nie powie - zna swe przewinienia.
Groźbami Wasza Wysokość nie osiągnie niczego.
Ma to, co mu obiecałem - ponuro odparł król Stefan. -A
co z innymi? Ilu zbrojnych Fitz-Alana pojmaliśmy?
Bez Arnulfa dziewięćdziesięciu trzech - odparł Courcelle
i wiedząc, że władca długo gniewu w sercu nie utrzyma i za-
stąpi go swą przyrodzoną dobrodusznością i łagodnością, po-
czął podjudzać go bardziej. Przez całe tygodnie wszyscy mó-
wili królowi, że jego miękkość, jego zdolność do szybkiego
wybaczania nie przynosi chluby.
Wasza Wysokość, teraz okazana łaska będzie odczytana
przez innych jako słabość. Będą wiedzieli, że mogą się bez-
karnie buntować, bo nawet jeśli zostaną poskromieni, to nic
złego ich nie spotka i ponownie będą mogli przystąpić do re-
belii
Powiesić ich! - rozkazał król z wściekłością, zanim jesz-
cze zdążył zastanowić się nad swoimi słowami. -
Wszystkich!
-Wszystkich?
- Wszystkich? Co do jednego! Niech nie ujrzą jutrzejsze-
go świtu.
***
Wykonawcami krwawej roboty byli Flamandowie. Naje-
mnikom nie przeszkadzało ponure zajęcie, a i lepiej było
trzymać ich z dala od ulic miasta, którego mieszkańcy składa-
li się teraz na ogromny okup, umożliwiający królowi dalsze
prowadzenie wojny.
Przerwa w działaniach wojennych dała radnym, sędziom i
kupcom miasta czas, aby zebrać się w pospieszną delegację
do króla i przekonać go o niewinności mieszczan, a także cał-
kowitej ich bierności w trakcie walk.
Zamek miał kształt regularnego pięcioboku, w każdym
rogu stała okrągła wieża, nieco wyższa od murów, zaś od
strony lasu wznosił się potężny donżon ze szczytem
zwieńczonym posępnymi machikułami. Na nich to właśnie
Ten Heyt postanowił powiesić jeńców.
Pierwszym był zmaltretowany baron, Arnulf z Hesdin,
który z godnością szedł na spotkanie ze śmiercią.
Następnie żołdacy powlekli ku blankom młodego komen-
danta twierdzy, niemal sparaliżowanego ze strachu. Kiedy za-
łożono mu stryczek na szyję, odzyskał siły i począł się
wyrywać i szarpać, aż zdarto z niego ciemny, długi płaszcz.
Wył, błagał o litość, krzyczał, że obiecano mu życie...
Flamandowie znający język angielski byli ubawieni jego
protestami. Z niemałym trudem zepchnęli go z murów,
przecinając nić jego żywota.
Adam Courcelle zdawał się być zadowolonym, że to nie
jemu zlecono wykonanie egzekucji i po przyprowadzeniu
więźniów z ulgą opuścił złowieszczy donżon i ruszył konty-
nuować swoje poszukiwanie wzdłuż biegu rzeki. Ale po Wil-
liamie Fitz-Alanie i Fulku Adeneyu wszelki ślad zaginął.
***
Od czasu porannego szturmu do trwającej aż do nocy
rzezi nad opactwem świętego Piotra i Pawła zawisła groza.
Nikt nie wiedział, co się właściwie wydarzyło, ale wszyscy
czuli, że musiało to być coś strasznego. Pogłoski przeczyły
sobie wzajemnie, jedna była okropniejsza od drugiej. Życie
benedyktynów toczyło się zwyczajnym torem, braciszkowie
wznosili modły, oddawali się pokucie, kontemplowali
prawdy boskie i pracowali ciężko, zwłaszcza przy
przepisywaniu mądrych woluminów. Związani zakonną
regułą starali się zapomnieć o świecie zewnętrznym, lecz ten
świat nie zapominał o nich i teraz naruszał ich spokój. Nawet
najświętsi mężowie byli nękani przez takie nieszczęścia jak
wojny, katastrofy i -śmierć.
Zazwyczaj wojujące strony szanowały immunitet kościel-
ny i wśród murów klasztornych było bezpieczniej niż poza
nimi, toteż do opactwa garnęli się uciekinierzy i przerażeni
mieszkańcy. Wśród nich także Aline Siward ze swoją służącą
Konstancją, którym opat zgodnie z królewskim życzeniem
przydzielił najwygodniejszy z licznych domów gościnnych
skupionych tuż za bramą opactwa. Jakiś czas po niej przybył
Hugo Beringar ze swoimi zbrojnymi i wraz z innymi gośćmi
szukającymi schronienia w murach klasztornych wziął udział
w wieczornej mszy. Jednakże to nie słowa celebrującego
mszę kapłana przyciągnęły jego uwagę, lecz śliczna twarzy-
czka Aline, w którą wpatrywał się natrętnie.
Drobne dłonie dziewczyny były delikatne i wysmukłe, o
skórze gładkiej niczym jedwab. Zgrabne, żywe usta poru-
szały się cicho w modlitwie. Nie zwracała najmniejszej
uwagi na otoczenie, a tym bardziej na przyglądającego się jej
młodzieńca. Służąca Konstancja obserwowała ją dokładnie i
zazdrośnie, pełna niepokoju o ich los - los dwóch kobiet
rzuconych w ogień wojny.
Po skończonym nabożeństwie Hugo ruszył w pewnym
oddaleniu za panią i jej służącą, aby zobaczyć, który dom
zajmują, jednakże nie odważył się rozpocząć rozmowy z
młodą kobietą. Nie został jej nigdy przedstawiony, nie
wypadało mu więc jej nagabywać. Rozlokował swoich ludzi i
udał się na spoczynek.
Rankiem znów ujrzał Aline na nabożeństwie i ukłonił jej
się dwornie. Dziewczyna odpowiedziała nieznacznym skinie-
niem głowy. Później młodzieniec ruszył samotnie w stronę
miasta. Brama była wyważona, tliła się jeszcze wielka brona,
szczęk oręża dobiegał wciąż od strony zamku. Nie była to od-
powiednia pora na szukanie narzeczonej i Beringar wrócił do
opactwa na południowy posiłek. Postępował z rozwagą, bez
zbytniego pośpiechu czy niecierpliwości.
Pogłoski, jak stada myszy, przelewały się przez dom go-
ścinny opactwa. Ci, którzy mieli przedtem dużo pieniędzy i
nie można ich było oskarżyć o zdradę, w pośpiechu pakowali
torby i wyjeżdżali. Powodem tego były wieści, jakoby zamek
miał być kompletnie zniszczony, a ceny odbudowy sięgały
niebotycznych sum...
Krążyły również słuchy, że Fitz-Alan i Adeney wymknęli
się z pułapki i w ostatniej chwili uciekli. Dla wielu mieszkań-
ców domu gościnnego był to powód do cichej ulgi.
Przed południem Hugo ponownie wyruszył w drogę. Na
moście spotkał straż, która jednak przepuściła go, nie zadając
żadnych pytań. Wystarczyło, że wymienił swoje imię. Wido-
cznie król przewidział, że Hugo wyruszył na poszukiwania i
wydał swoim ludziom stosowne rozkazy, by nie stawiali mu
przeszkód.
Miasto ulokowano na wysokim wzgórzu, toteż jego ulice
wiodły stromo pod górę. Na szczycie mieścił się kwartał
rzeźników - teraz stały tam puste jatki, opuszczone domy i
stragany.
Sklep Edryka Fleshera wyróżniał się spośród innych
zdobną fasadą. Ale - jak wszystkie sąsiednie domy - miał za-
mknięte na głucho okiennice i wyglądał na opuszczony.
Beringar przyłożył ucho do drzwi nasłuchując. Był
pewien, że w środku ukrywają się domownicy. Załomotał
wielką, mosiężną kołatką. Zdawało mu się, że z wnętrza
dobiegł jakiś szmer. Zastukał ponownie.
- Otwórzcie, to ja! Hugo Beringar! Edryku, Petronello,
wpuście mnie, jestem sam!
Odniósł wrażenie, że stoi przed zamkniętym grobowcem i
woła na próżno, bowiem zmarli nie mogą mu odpowiedzieć.
Ale po chwili drzwi uchyliły się nieznacznie i w szparze uka-
zała się pomarszczona twarz Petronelli. Siwe włosy upięte na
czubku głowy skryte były pod śnieżnobiałym czepkiem, wą-
skie, znajome usta uśmiechały się zapraszająco, lecz z za-
mglonych, szarych oczu wyzierała nieufność i czujność.
- O, pan Hugo! - zawołała kobieta. - Jak to dobrze ujrzeć
znajomą twarz w tych burzliwych czasach.
Młodzieniec miał niewzruszoną pewność, że słowa te w
najmniejszym stopniu nie odzwierciedlają rzeczywistych
uczuć zacnej Petronelli.
- Wejdź, zapraszamy. Edryku, to Hugo. Hugo Beringar!
Na jej wołanie pojawił się mistrz cechu rzeźników, członek
rady Shrewsbury, wielki, otyły mężczyzna przed
sześćdziesiątką, o twarzy czerwonej jak mięso, które
sprzedawał.
Wciągnęli gościa do środka i szybko zawarli drzwi za
jego plecami. Młodzieniec powiedział to, co powiedziałby
każdy zakochany mężczyzna, zaniepokojony losem swej
lubej.
- Gdzie jest Godit? Przybyłem, by ją odszukać i
wspomóc. Gdzie ojciec ją ukrył?
Zapowiadało się na to, że długo będzie czekał na odpo-
wiedź. Może nawet jego słowa nie dotarły do nich w pełni,
tak byli zajęci nasłuchiwaniem odgłosów dobiegających z
ulicy. Jakby sprawdzali, czy młodzieniec rzeczywiście
przybył sam.
- Gonią cię? - odezwał się zaniepokojonym tonem Edryk.
- Musisz się ukrywać?
Należałeś do załogi zamku? - dopytywała się jego żona,
bystro wypatrując na ciele młodzieńca śladów walki. Oprócz
tego, że opiekowała się Godit, była też kiedyś pielęgniarką
Hugona. Spędzała z nim w jego dzieciństwie mnóstwo czasu.
Już przeszukiwali nasz dom. Raczej nie przyjdą pono-
wnie, gonią za szeryfem i lordem Fulkiem. Udzielimy ci
schronienia i wszelkiej pomocy, jakiej potrzebujesz. Są na
twoim tropie? - spytał Edryk.
Hugo Beringar był niemal pewien, że dobrze wiedzieli o
tym, iż nie należał do załogi zamku ani też nie jest stronni-
kiem Fitz-Alana. Ten stary człowiek i jego małżonka od lat
byli zaufanymi sługami Adeneya i doskonale orientowali się
w tym, kto trzyma się z ich panem, kto pozostaje na uboczu,
a kto staje przeciw niemu.
- Nie, mylicie się. Nie jestem w niebezpieczeństwie ani
w potrzebie. Szukam jedynie Godit. Słyszałem, że szeryf nie
zdążył odesłać jej z oblężonego miasta razem z rodziną Fitz-
Alana. Chciałbym jej pomóc. Gdzie mogę jej szukać?
Czy ktoś cię po nią wysłał? - zaciekawił się rzeźnik.
Nie, nikt.. Ani też nikt mi was nie wskazał. Ale pomy-
ślałem, że najpewniej umieszczono ją tutaj właśnie. Komu
można by bardziej zaufać niż starej piastunce? Dlatego przy-
byłem do was od razu. Nie mówcie mi tylko, że tu jej nie
było.
A była, była! - potwierdziła szybko Petronella. - Była z
nami aż do zeszłego tygodnia. Ale odeszła. Spóźniłeś się,
paniczu. Jej ojciec przysłał po nią dwóch zbrojnych i ci ją za-
brali, a my nawet nie wiemy dokąd. Bo - jak się powiada -
czego się nie wie, tego się nie powie nawet na mękach!
Święte słowa! Ale mam nadzieję i modlę się o to, że moja
kruszyna jest już daleko stąd, bezpieczna dzięki łasce Pana
naszego.
Nie było wątpliwości, że piastunka miłowała bezgranicz-
nie swoją wychowankę i była gotowa zrobić dla niej wszy-
stko. Nawet skłamać, gdyby zaistniała taka potrzeba.
- Lecz, na rany Chrystusa, przyjaciele, nijak nie możecie
mi pomóc? Jestem jej zmówionym małżonkiem. Staję się od-
powiedzialny za nią, jeśli jej ojciec jest martwy, a z tego, co
wiem, nie ma go już pośród żywych.
W ich twarzach dostrzegł dziwne ożywienie, a może kon-
sternację, po czym usłyszał głośny krzyk:
- Nie dopuść do tego, Boże!
Doskonale wiedzieli, dzięki szaleńczym doniesieniom i
podchodom, że zarówno Fitz-Alan, jak i Adeney nie są mar-
twi ani też nie zostali wzięci do niewoli. Nie mogli być pewni
ich bezpieczeństwa, ale lojalność i ufność w sprawiedliwość
Boską nie pozwalały im na jakiekolwiek pesymistyczne pro-
gnozy.
Hugo zrozumiał, że żadnej wiadomości od nich nie wy-
ciągnie. Uważają go chyba za renegata. A wszak nie mają ra-
gi...
- Przykro mi, paniczu - powiedział Edryk, wzdychając
ciężko - że nie mamy dla ciebie lepszych wieści. Ale ciesz
się, te jest bezpieczna i żaden wróg nie dostał jej w swe ręce.
„Wspominając o wrogach, mówią też o mnie..." - pomy-
ślał Hugo. Zaś głośno powiedział:
- Trudno, odejdę i poszukam jej gdzie indziej. Nie będę
już was kłopotał. Otwórz, Petronello i wyjrzyj na ulicę, czy
aby jest pusta.
Niewiasta ostrożnie zerknęła za drzwi i oświadczyła, że
ulica jest pusta jak dłoń żebraka. Beringar uścisnął prawicę
gospodarza, ucałował jego żonę i poprosił na koniec:
- Módlcie się za nią! I za mnie.
Była to jedyna rzecz, której by mu nie odmówili.
Wyśliznął się na ulicę i odszedł, głośno stukając
obcasami o bruk. Skrył się za rogiem, odczekał chwilę i
cichcem powrócił pod drzwi.
-Poluje na własną narzeczoną! - usłyszał cichy głos
Petronelli. - Dostałby za nią niezły okup. Pewnie chcieliby ją
wymienić za jej ojca albo i za samego szeryfa. A on podąża
ku wolności ze Stefanem. Moja kruszyna ma być dla niego
kluczem do większych łask.
- Może oceniamy go zbyt surowo - spokojnie odparł
Edryk. - Kto powiedział, że on nie troszczy się prawdziwe o
dziewczynę? Może szuka jej w dobrych celach. Ale jej nie
znajdzie! Pozwólmy mu polować na nią po swojemu.
- Dzięki Bogu! - powiedziała ze złością kobieta. – Nigdy
nie odgadnie, że ukryłam ją w miejscu, gdzie nie szukałby jej
nigdy żaden mężczyzna! - Zaśmiała się, ironicznie wymawia-
jąc słowo mężczyzna. - Jak tylko królewscy odejdą, wydobę-
dziemy ją stamtąd. Teraz módlmy się za jej ojca, aby dotarł
nie niepokojony w bezpieczne miejsce, jak najdalej stąd.
I oby tym dwóm młodzieńcom udało się dzisiejszej
nocy zbiec
szczęśliwie ze skarbami szeryfa. Oby nikt ich nie znalazł we
Frankwell.
- Chodźmy na pokoje, złotko - uciszył ją małżonek. -
Takich słów lepiej nie wypowiadać, nawet gdy się ma
zaryglowane wierzeje.
Ich kroki oddaliły się, cichnąc w głębi domostwa...
Beringar powędrował w dół uliczki, pogwizdując wesoło.
Dowiedział się więcej, niż chciał Więc jakichś dwóch miało
przewieźć skarby Fitz-Alana do Walii! Z przedmieścia
Frankwell. Dobre miejsce do ucieczki. Żadnej bramy na dro-
dze, żadnego mostu, tylko kawałek pola i rozległy las...
Zaś względem Godit - miał kilka niejasnych konceptów,
gdzie też może ona przebywać. „Za tę dziewczynę i pieniądze
szeryfa Salop każdy mógłby kupić łaskę i uznanie nawet u
człowieka mniej przekupnego niż król Stefan..." - pomyślał
cynicznie.
***
Godit pracowała w herbarium, destylując i mieszając pły-
ny, jak jej to polecił brat Cadfael przed nieszporami. Twarz
miała przybrudzoną od ocierania łez dłońmi zabrudzonymi w
ogrodzie. Dwie słone krople spłynęły po jej policzkach i
wpadły do tygielka.
Lepiej jest zmówić modlitwę niż poddawać się rozpaczy -
usłyszała za sobą głos benedyktyna, który bezszelestnie
wszedł do szopy. Odwróciła się spłoszona.
Łzy są najlepszym lekarstwem dla oczu, innych lekarstw
ziołowych tak dobrych nie znam. Nigdy nie powątpiewaj w
to, że Bóg się tobą opiekuje.
Odwróciła do niego swą umorusaną, dumną twarz, a
cisza, jaka zapanowała w pomieszczeniu, pozwalała
wychwycić bardzo cichy głos mnicha:
- Byłem przy bramie opactwa i przy moście. Wieści,
jakie przynoszę, są rzeczywiście złe. Pomódlmy się za tych,
których dusze przedwcześnie opuściły ten padół. W końcu
czeka nas to wszystkich. Ale mam też lepsze wieści. Od
łuczników pilnujących przeprawy przez rzekę Severn
dowiedziałem się, że nadal poszukuje się twego ojca i Fitz-
Alana. Zapewne udało im się zbiec. Wątpię, czy myśliwi
Sterana ich dopadną. Myślę, je teraz jesteś nieco
spokojniejsza...
Tak, bracie Cadfaelu.
Więc poświęć się dojrzewającemu winu z korzonków i
swoim ćwiczeniom nad udawaniem mężczyzny. Kiedy cię
stąd wyciągnę, przyda ci się ta umiejętność.
Znów zapłakała jak wiosenna ulewa, by po chwili uśmie-
chnąć się jak majowe słońce. Przepełniało ją tyle smutku i ra-
dości zarazem, że nie wiedziała, jakie uczucie ma wyrazić.
Była jak kwietniowa pogoda. Bo i jej wiek był kwietniowy, i
na obliczu blask słońca wygrał wreszcie z rozpaczą.
Bracie Cadfaelu. Tak bardzo bym chciała, aby mój ojciec
cię poznał! Może namówiłby cię do przystąpienia do naszego
stronnictwa...
Drogie dziecko - powiedział łagodnie - moim władcą nie
jest ani Stefan, ani Matylda, ani żaden inny ziemski monar-
cha. Przez całe życie walczyłem tylko dla jednego Pana. Wąt-
pię, aby ten Król kiedykolwiek przegrał, dlatego służę tylko
Jemu. Twoje oddanie dla waszej sprawy jest tak silne jak mo-
je, ale ono kiedyś przeminie, moje zaś nigdy. A teraz obmyj
twarz, wytrzyj oczy i postaraj się przespać przed nieszporami,
chociaż jesteś jeszcze zbyt młoda, by mieć dar odpoczynku w
każdej wolnej chwili.
Może i nie posiadała tego daru, ale była tak zmęczona
pracą i rozpaczaniem nad losem swojego ojca, że gdy tylko
złożyła ciało na ławie, niemal natychmiast zasnęła.
Mnich obudził ją przed nabożeństwem i wspólnie udali
się do kościoła.
W Domu Bożym tłoczyli się wszyscy podróżni bawiący
w opactwie, przygnani tu strachem i niepewnością jutra.
Wśród nich Hugo Beringar, ale jego przywiodła tu raczej
piękna buzia Aline Siward. Jednak nawet pod wpływem uro-
ku, jaki nań rzuciła dziewczyna, jego oczy - nadal niezwykle
czujne - natychmiast dostrzegały wszystko, co wokół się
działo.
Od razu zwrócił uwagę na idące od strony ogrodów dwie
zabawne postacie; dobrze zbudowanego, wysokiego mnicha
mającego już za sobą najlepsze lata życia, odzianego w
czarny habit benedyktyna, stąpającego chybotliwie niczym
stary żeglarz, oraz nowicjusza odzianego na biało, z
nasuniętym na oczy kapturem, spod którego wystawały gęste
brwi i ciemne kosmyki włosów. Przy swym towarzyszu
młodzieniec wyglądał jak nieporadne dziecko.
Beringar uśmiechnął się nieznacznie ze zrozumieniem,
ale na jego wąskich ustach trudno było dostrzec ten uśmiech.
***
Godit starała się zapanować nad swoją twarzą, zachować
spokój i nie okazać najmniejszym gestem, że rozpoznała
młodzieńca.
W kościele wmieszała się w tłum nowicjuszy, starając się
być jak najmniej widoczną. Udawała pogrążoną w modlitwie.
Jeśli wciąż na nią patrzy, może zwątpi w nieomylność zmy-
słów? Przecież nie widział jej od przeszło pięciu lat... Zmie-
niła się od tamtej pory, urosła, stała się kobietą. Zapewne pa-
miętał ją jako małą, chudą jak tyczka dziewczynkę hasającą
dziko po dziedzińcu zamku Adeneya, ukrytą pod płaszczem
długich włosów. A teraz nawet te włosy były ścięte tuż przy
skórze.
Nie, nie mógł jej rozpoznać - zdecydowała. Lecz nie
miała niewzruszonej pewności. Zerknęła na swego
narzeczonego. Młodzieniec nie zwracał na nowicjuszy uwagi,
patrząc jedynie na nieznaną osobę. On też się zmienił przez te
lata. Wtedy miał ich osiemnaście, długie ręce i nogi, które
niezbyt zgrabnie dźwigały jego osobę, rozczochrane włosy i
niepewny wyraz twarzy. Teraz wyglądał zwinnie i
niebezpiecznie, od jego postaci bił wdzięk, ale był to wdzięk
zmieszany z chłodem. Nawet gdy spoglądał na tę dziwnie
znajomą twarz, w jego stalowym spojrzeniu kryły się
ironiczne iskierki.
Godit była zadowolona, że nie patrzy na nią. Uspokoiła
się, pewna, że nie została przez niego rozpoznana.
Po nabożeństwie, gdy została w ogrodzie sama z bratem
Cadfaelem, powiedziała mu o niespodziewanym spotkaniu.
Więc to jest ten człowiek, którego miałaś poślubić? Przy-
był do nas wprost z królewskiego obozu i bez wątpienia jest
stronnikiem Stefana. - Mnich potarł nos, zastanawiając się
nad czymś. - Czy odniosłaś wrażenie, że cię rozpoznał? Albo
czy chociaż patrzył na ciebie tak, jakbyś mu kogoś przypomi-
nała?
Początkowo tak pomyślałam, gdy rzucił mi przeciągłe,
badawcze spojrzenie, ale później ani razu nie przyciągnęłam
jego uwagi. Nie rozpoznał mnie. On tak patrzył na każdego.
Zmieniłam się przez te lata, gdyśmy się nie widzieli, a i w
tym przebraniu... W przyszłym roku odbyłby się nasz ślub! -
dodała jakby zdziwiona tą myślą.
Nie podoba mi się to! Powinnaś trzymać się jak najdalej
od niego, schodzić mu z drogi. Jeśli związał się z królem, to
odejdzie najpóźniej za tydzień, razem z wojskiem. Do tej po-
ry musisz unikać wszelkich miejsc, gdzie mogłabyś go spot-
kać.
Wiem, postaram się, bracie Cadfeelu. Jeśli mnie znajdzie,
może mnie wydać. Mój ojciec, nawet gdyby dostał się do
Normandii, powróci i odda się w ręce króla, aby mnie tylko
uwolniono. A potem zabiliby go jak tych wszystkich bieda-
ków, którzy odeszli... Będę unikać Beringara jak ognia! I bę-
dę się modlić, aby rychło wyjechał.
***
Opat Heribert był zasuszonym, starym, miłującym pokój
człowiekiem, bolejącym nad złymi owocami wydarzeń, w
których zmuszony był uczestniczyć z powodu ambicji
przeora Roberta, który mało dbał o sprawy duchowe i
zakonne, a więcej troszczył się o życie doczesne.
Wraz ze swym przełożonym musiał udać się do króla.
Wiedział, że nie cieszy się względami władcy, jako że nie
pospieszył mu ze złożeniem hołdu, ale chciał tę wizytę
wykorzystać, aby dopełnić swego chrześcijańskiego
obowiązku. Na zamku znajdowało się dziewięćdziesięciu
czterech zabitych, pozostawionych bez pochówku niczym
zwierzęta czy niewierni, a każdy z nich był ochrzczony, miał
duszę i wierzył w jedynego Boga.
Heribert nie mógł dopuścić, aby ofiary buntu zostały
wrzucone do wspólnego dołu, bez Słowa Bożego, bez
modlitw i psalmów. Chciał wyjednać u Stefana zgodę na
zabranie ciał i był pewien, że uda mu się to osiągnąć. Ale
czuł też, że jest zbyt słabym i trwożliwym człowiekiem, aby
samemu podołać temu obowiązkowi. Wolał, aby zmarłymi
zajął się ktoś bardziej odważny, kto często ocierał się o
śmierć.
I najwłaściwszym człowiekiem był brat Cadfael, który
przemierzył świat wraz z pierwszymi krzyżowcami, a później
spędził dziesięć lat jako kapitan statku pływającego wzdłuż
wybrzeży Ziemi Świętej, broniąc jej przed niewiernymi.
Po komplecie opat posłał po benedyktyna.
Bracie Cadfaelu - oznajmił mu - dzisiejszej nocy mam
zamiar prosić króla Stefana o zgodę na chrześcijański pochó-
wek powieszonych więźniów. Jeśli się zgodzi, musimy przy-
gotować te nieszczęsne ciała do ceremonii i złożyć je do gro-
bu. Zapewne niektórych zabiorą krewni, innych musimy po-
grzebać z godnością. Bracie, byłeś żołnierzem jak oni, czy
jeśli uzyskam zgodę króla, to podejmiesz się tego zadania?
Trudne to zadanie... - westchnął mnich. - Lecz wypełnię
je, ojcze, jak należy.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dobrze, bracie Cadfaelu - powiedziała Godit - jeśli w ten
sposób mogę być ci najbardziej pomocną, pójdę na poranne i
wieczorne nauczanie, zjem swój obiad bez słowa i bez
patrzenia na nikogo będę trwać w milczeniu i zaszyję się tutaj
w herbarium, pośród wywarów i nalewek. Założę szatę na
drzwi, jeśli będzie taka potrzeba i zanim ją zdejmę, upewnię
się, że głos na zewnątrz jest twoim. Zrobię wszystko, co pole-
ciłeś. Ale wolałabym pójść z tobą. Ci ludzie służyli mojemu
ojcu i mnie samej, chciałabym więc mieć również swój maty
udział w ich ostatniej „podróży".
Gdyby nawet zamek był dla ciebie miejscem bezpiecz-
nym - a tak nie jest - to i tak nie zezwoliłbym ci tam pójść.
Obrzydliwości, jakie jeden człowiek potrafi uczynić drugie-
mu człowiekowi, mogą zachwiać twoją wiarę w Boską spra-
wiedliwość. Połowę swego życia spędza ludzka istota szuka-
jąc momentu, w którym wieczność objawia się jej jako praw-
da. To wszystko, co wokół nas się rozgrywa, nie ujdzie
uwadze Boga, a niesprawiedliwość naszych czasów nie ma
szans być rozgrzeszoną. A teraz pozostań tu i trzymaj się z
dala od Hugona Beringara.
Cadfael pomyślał, że może zaproponować Beringarowi,
aby ten pomógł mu w jego ciężkiej pracy. Młodzieniec był
przecież silnym, zdrowym mężczyzną, a poza tym mnich
miałby na niego baczenie i pewność, że ów nie ma szans zo-
baczenia Godit. Zwrócił się więc ze swą prośbą do innych
gości; trzech podróżnych, mieszkających teraz w budynku
gościnnym, zaoferowało mu pomoc. Może dlatego, że chcieli
osiągnąć tym samym oczyszczenie własnych dusz, może ser-
cem byli po stronie zamordowanych, a może mieli nadzieję
odszukania przyjaciół czy krewnych. Dzięki ich uczynności
stało się wielce prawdopodobne, że inni także, nawet Hugo,
skłonią się ku propozycji Cadfaela. Lecz wyglądało na to, że
młody szlachcic opuścił konno mury opactwa i być może za-
oferuje swoje usługi królowej; nowo przybyły nie może prze-
cież pozwolić sobie na to, by jego twarz pozostawała dla
władcy nieznajomą. Młodzieniec wyjechał poprzedniego
wieczoru, zaraz po zakończeniu nieszporów - tak powiedzieli
zakonnicy pracujący w stajniach. Jego trzej zbrojni przeby-
wali nadal w opactwie, trwoniąc czas na pielęgnowaniu, kar-
mieniu i ćwiczeniu swych koni, nie mogli znaleźć żadnego
powodu, dla którego mieliby zmuszać się do tej niezawodnie
nieprzyjemnej działalności, nieprzyjemnej zapewne też i dla
króla
Cadfael nie mógł ich za to winić; miał więc gromadę
dwudziestu mnichów, braciszków zakonnych i trzech
łaskawych pomocników. Wszyscy przekroczyli most i ruszyli
do zamku.
Król Stefan był wyraźnie zadowolony z tego, że znaleźli
się ochotnicy gotowi wykonać robotę, którą w innym
wypadku musiałby zlecić swoim ludziom. Ktoś musiał spalić
ciała; w otoczonej ciasnymi murami fortecy mogła się
zaognić i przerażająco szybko rozprzestrzenić zaraza. Mimo
wszystko król nie mógł wybaczyć opatowi Heribertowi jego
uciążliwych wyrzutów i napomnień o dopełnianiu
chrześcijańskich powinności.
Grupka brata Cadfaela przekroczyła bramy miasta bez
żadnych trudności ze strony strażników, a na spotkanie ich
wyszedł nawet sam marszałek Prestcote.
-Jesteśmy tu na polecenie waszego pana - powiedział brat
Cadfael. - Przybyliśmy, by oddać ostatnią posługę zmarłym i
potrzebujemy spokojnego i pustego miejsca, w którym
można by przygotować ich do pochówku - obmyć i przy-
odziać. Tak, aby mogli obejrzeć ich mieszczanie, którzy
chcieliby zaopiekować się ciałami swoich bliskich. I chcieli-
byśmy też zaczerpnąć wody ze studni. To wszystko, całuny
przynieśliśmy ze sobą.
- Na drugiej kondygnacji w palatium, obok wielkiej Sali
jest mniejsza - odparł marszałek. - Tam możecie pracować w
spokoju.
- Król zagwarantował nam również, że ciała tych nie-
szczęśników, którzy mieszkali w mieście, a ich rodziny i są-
siedzi są tutaj, mogą zostać pochowane przez bliskich. Czy
dasz rodzinom wolny wstęp na zamek?
-Jeśli znajdą się jacyś odważni gotowi tu przyjść, to mogą
to uczynić. Im szybciej te zwłoki zostaną zabrane, tym bar-
dziej będę kontent.
- Dzięki za twą zgodę, panie. Cóż z nimi zrobiliście?
Benedyktyn słyszał już, że więźniów powieszono na
koronie donżonu, ale wiedział, że teraz blanki są puste.
Zapewne Prestcote kazał usunąć ciała, dbając o prezentację
swojego kasztelu.
- Odcięliśmy ich i zrzuciliśmy przez parapet do fosy.
Dostaniecie się tam przez furtę w narożnej baszcie.
Brat Cadfael obejrzał niewielką salkę, którą mu przydzie-
lono, i uznał, iż jest stosowna do ich potrzeb. Czterech mni-
chów wysłał po wodę, a z resztą udał się na dno głębokiej
fosy.
Zbocza rowu porośnięte były kępami ostrolistnej trawy,
dno zaś - gęstymi głogami i dzikimi jabłonkami. Zabici leżeli
w krzakach nie opodal fundamentów donżonu, jedno tylko
ciało spoczywało nieco dalej. Wyglądali jak połamane, bez-
ładnie rozrzucone zabawki. Benedyktyn i trzej ochotnicy po-
dzielili się na pary, zabierając się do roboty bez zbędnych
słów. Jeden chwytał zwłoki za ramiona, drugi za nogi i tasz-
czyli je w pocie czoła do sali palatium. Słońce wzniosło się
już dość wysoko i zrobiło się gorąco. W głębokim dole
powietrze było ciężkie, niemal nie było czym oddychać, ale
wszyscy pracowali bez chwili wytchnienia. Podróżnicy
ściągnęli opończe, niektórzy zakonnicy podkasali habity.
- Zwróćcie baczniejszą uwagę - przestrzegł brat Cadfael
- czy w ciałach niektórych nieszczęśników nie tli się iskierka
życia. Wieszano ich w pośpiechu i szybko też odcięto. Możli-
we, że stryczek nie wszystkich zadławił, a chociaż spadli z
wysokości kilkudziesięciu stóp, to jednak przy takim podłożu
człowiek mógłby przeżyć upadek.
Ale Flamandowie, mimo że pracowali szybko, dobrze
wykonali swoją robotę. Nikt nie przeżył masakry.
Starali się ze wszystkich swoich sił, lecz minęło południe,
nim umieścili wszystkich zabitych w wyznaczonych miej-
scach. Przystąpili do obmywania i pielęgnacji ciał, ocierając
brud i krew, prostując potrzaskane kończyny, wyciągając wy-
bite zęby, składając połamane szczęki i nosy, układając wło-
sy... Czynili wszystko, aby twarze martwych nie wzbudziły
przerażenia w ich bliskich. Mimo że zginęli zaledwie
wczoraj, ich ciała wydzielały już nieprzyjemny, trupi odór.
Zanim brat Cadfael udał się do Prestcote'a przypomnieć
mu o otwarciu bramy zamku dla mieszkańców Shrewsbury,
przeszedł pomiędzy dwoma rzędami nieruchomych, przykry-
tych całunami ciał, sprawdzając, czy dobrze wykonano pracę.
Odruchowo liczył zwłoki. Skończył, zawahał się i powrócił
tą samą drogą. Zasępił się i począł uważniej przyglądać się
zwłokom, podnosząc całuny i badając zniekształcenia spowo-
dowane upadkiem oraz otarcia po sznurze. Nad jednym z
nieboszczyków zatrzymał się dłużej, wyprostował się z po-
nurą miną i ruszył na poszukiwanie marszałka, nie wypowia-
dając do nikogo ani słowa
Znalazł Prestcote'a na pierwszej kondygnacji donżonu,
zajmującego się przygotowaniem komnat, w których miał za-
mieszkać król.
Ilu, mówiłeś panie, zgładziliście na królewski rozkaz? -
zapytał.
Flamandowie powiesili dziewięćdziesięciu czterech -
niecierpliwie odparł rycerz, zły, że przerywa się jego zajęcia.
Więc chyba sami ich nie liczyliście, panie, albo żeście się
przeliczyli.
Na twarzy Prestcote'a odbiło się ogromne zdziwienie.
Ciał jest dziewięćdziesiąt pięć!
Dziewięćdziesięciu czterech czy dziewięćdziesięciu
pięciu, cóż za różnica?! Wszyscy to zdrajcy i przeklęci bunto-
wnicy. Mam sobie wyrwać włosy z głowy, że ich przed
kaźnią źle policzyłem?
Oczywiście, że wam wszystko jedno - spokojnie odparł
zakonnik. - Ale Bóg liczy dobrze i postrzega każdy błąd.
Rozkazano ci zgładzić dziewięćdziesięciu czterech
mężczyzn, łącznie z baronem Arnulfem z Hesdin. Czy zostali
skazani sprawiedliwie czy też nie, to nieistotne, zostaną
osądzeni przez najwyższego sędziego. Wy mieliście rozkaz i
wykonaliście go. To zrozumiałe i nie ma co was za to winić,
panie. Ale król Stefan nie polecił powiesić dziewięćdziesięciu
pięciu ludzi! Ten, kto dopuścił się śmierci jednego więcej,
jest zwykłym mordercą i powinien ponieść za to karę!
Na rany Chrystusa! - krzyknął Prestcote. - Jakiś oficer w
gorączce walki myli się o jednego człowieka, a wy, bracisz-
ku, chcecie wnosić tę sprawę przed królewski majestat? Oni
wszyscy zostali pochwyceni z bronią w ręku, więc ten dodat-
kowy także! Buntował się jak inni, to i został ukarany jak in-
ni! I na tym koniec! W imię Boga! Człowieku, czego ty jesz-
cze ode mnie chcesz?!
Byłoby dobrze, gdybyście ze mną poszli i przyjrzeli się
temu człowiekowi. Różni się od pozostałych! Nie zginął od
stryczka, jego dłonie nie były związane jak innych idących na
kaźń, nie ma - jak pozostali - ciała pogruchotanego upadkiem
z korony donżonu. Powiadam wam, mój panie marszałku,
pomiędzy waszymi straconymi buntownikami jest niesłusznie
zamordowany. Ktoś go cisnął do fosy, aby zatrzeć ślady swej
zbrodni, bo liść najłatwiej skryć w lesie. Więc czy sądzicie,
że skoro moje stare oczy wypatrzyły go, to Pan Bóg nie
dostrzegł tego wcześniej? Że jeśli mi zabronicie dochodzić
przed władcą sprawiedliwości, to i Jemu zamkniecie usta?
Dowódca wyglądał na wstrząśniętego tymi wiadomościa-
mi.
- Czy jesteście, braciszku, przy zdrowych zmysłach? Jak
w fosie mógł znaleźć się człowiek zabity w inny sposób niż
po zostali? Jesteście całkowicie pewni tego, co mi tu
opowiadacie?
-Najzupełniej! Chodźcie i popatrzcie! Znalazł się w miej-
scu kaźni, bo jakiś zbrodniarz zaciągnął go tam, aby ciało za-
mordowanego nie wzbudzało zdziwienia i niepotrzebnych
pytań.
A więc ten, co to zrobił, musiał wiedzieć, gdzie znajdują
się powieszeni.
Wiedział to każdy Flamand i wielu waszych żołnierzy, i
zapewne w ciągu nocy dowiedzieli się o tym mieszkańcy
miasta. Chodźcie więc
Marszałek Prestcote podążył za Cadfaelem, okazując oz-
naki troski oraz konsternacji. Zastanawiał się, kto zaplanował
to morderstwo, kto przyciągnął na miejsce kaźni zwłoki,
dziewięćdziesiąte piąte zwłoki, aby uchronić się przed śle-
dztwem i karą. Ukląkł wraz z mnichem przy ciele, które róż-
niło się od pozostałych. W ciasnocie sali palatium otoczonej
wysokimi ścianami rozprzestrzeniał się odór śmierci, aby
wkrótce ciężkim całunem okryć niewielkie pomieszczenie.
Był to młody mężczyzna liczący nie więcej niż
dwadzieścia pięć lat, bez oręża i wojennego ekwipunku. Miał
na sobie jedynie poszarpaną odzież podróżną, krótki płaszcz
z wełny, skórzane braies, podartą białą koszulę,
ciemnozielone nogawice i buty do konnej jazdy. Wokół
obnażonej szyi poniżej grdyki widniała cienka, purpurowa
pręga. Szeroko otwarte oczy młodzieńca były przekrwione,
usta rozchylone jak do krzyku. Twarz pucołowata o wesołych
rysach, teraz wykrzywionych bólem, włosy długie jak u
szlachetnie urodzonych.
Uduszono go! - krzyknął Prestcote, trafnie odczytując
znaki.
Ale nie dłońmi i nie na szubienicy. Żaden człowiek nie
zawisłby na sznurze w ten sposób. Pętlę zakłada się pod samo
gardło, nigdy tak nisko. I ta szrama jest bardzo cienka,
niczym dratwa. Tak, mógł zostać uduszony szewską dratwą.
Nawoskowaną, aby nie przecięła skóry ani nie pokaleczyła
palców mordercy. A widzicie to, panie? - Mnich uniósł
głowę nieboszczyka, wskazując pojedynczy siniak na jego
szyi. - To ślad po drewnianym kołku, którym dokręcono
sznur, aby zdusił ofiarę, jak najmocniej. Assasyni z Ziemi
Świętej używają podobnych, nawoskowanych linek
zakończonych drewnianymi uchwytami. Sprawnie usuwają
tym narzędziem swoich wrogów. A tu - przekręcił ciało -
linka przecięła skórę i wytoczyła kilka kropel krwi. Strupy
starli moi bracia, ale na palcach tego biedaka pozostało trochę
śladów. Chwytał za sznur, próbował się uwolnić, jego ręce
musiały być swobodne. Czy wieszacie kogoś, nie
skrępowawszy mu wprzódy rąk?
Nie! - marszałek był zafascynowany szczegółami ujaw-
nianymi przez brata Cadfaela, łatwością, z jaką teraz wysnu-
wał trafne wnioski. Ale ta relacja nie zrobiła na nim większe-
go wrażenia. Spojrzał na mnicha znad młodego ciała, wyraz
jego twarzy nabrał pewnych oznak wrogości.
Nie ma już nic do dodania, ta opowieść ucieszy gawiedź i
żołnierzy. Wierzę wam, braciszku, a teraz pogrzebcie tego
zamordowanego razem z innymi i bądźcie dumni ze swego
umysłu.
Nie wzięliście panie pod uwagę, że nie ustaliliśmy imie-
nia ani rangi tego młodziana Mógł być przeciwnikiem króla,
, ale mógł być również jego poplecznikiem i pochodzić z
rodu jego najwierniejszych baronów. Winien być pochowany
tak, jak na to zasługuje jego stan! Powinniście wysłać
wiadomość do króla i powiadomić mieszkańców Shrewsbury.
Może ktoś go rozpozna. Pamiętajcie, że jeśli ktokolwiek
dochodzić będzie przyczyny śmierci tego młodego
człowieka, wy, jako odpowiedzialni za to, zapłacicie srogo.
Im lepiej to zrobicie, tym bardziej czyste będzie wasze
sumienie. I tak wypełnicie swój obowiązek.
Prestcote spojrzał ponuro na zakonnika, wstał szybko z
kolan i rzekł:
- Powiadomię o tym wszystkim naszego króla.
***
Wiadomość o znalezieniu na zamku jeszcze jednego ciała
została obwieszczona przez heroldów na ulicach miasta, w
obozie wojskowym, a także w opactwie.
Hugo Beringar, powracający z konnej wycieczki, usłyszał
proklamację odczytywaną przed bramą wjazdową do opac-
twa.
Wśród tłumu słuchającego w milczeniu listu marszałka
Prestcote'a ujrzał Aline Siward, która wyszła ze swego domu,
aby posłuchać nowin. Po raz pierwszy zobaczył ją z odkrytą
głową. Jasnożółte włosy długimi splotami okalały piękną,
owalną twarz. Długie rzęsy rzucały cień tak głęboki, że oczy
wydawały się być niezwykle ciemnymi. Stała, nerwowo
przygryzając górną wargę, trzepocząc rzęsami, zaciskając w
piąstki małe dłonie. Wydawała się tak bezbronna, urocza i tak
bardzo młoda.
Młodzieniec podszedł bliżej i stanął o kilka łokci od
dziewczyny, pochwytując ostatnie słowa przeora Roberta:
-... a Jego Wysokość król Stefan daje wolne przejście
każdemu, kto życzyłby sobie wejść na zamek i zabrać
stamtąd ciała swoich krewnych, jeśli tacy byli wśród
straconych, aby dać im chrześcijański pochówek w miejscu,
jakie sam wybierze. Jednakże, jako że między nimi jest jeden,
którego osoba nie jest nikomu znana, Jego Wysokość król
Stefan życzy sobie, aby ktokolwiek, kto owego nieznajomego
rozpozna, wyjawił jego imię. Nikt nie powinien się obawiać,
by z powodu tych czynów groziła mu kara czy utrata łask.
Na twarzy Aline malował się przestrach. Hugo przypo-
mniał sobie, że w królewskim namiocie wspominała o zagi-
nionym bracie, który przeciwstawił się ojcu i dołączył do
zwolenników Matyldy. I chociaż słyszała pogłoski, że
przebywa we Francji, nie miała pewności, czy to aby prawda.
Zapewne teraz zakiełkowały w duszy Aline obawy, czy
ten nieznany zmarły nie jest jej bratem. I z pewnością
chciałaby udać się do zamku, by przekonać się na własne
oczy, czy między zabitymi jest jej krewniak.
- Pani - powiedział Beringar cicho i z szacunkiem. –
Jeśli mogę ci w czymś służyć, to jestem na twoje rozkazy.
Wzdrygnęła się jakby nagle przebudzona i spojrzała na
niego z wyrazem zdumienia na twarzy, które to jednak zdu-
mienie zatarło się pod ufnym uśmiechem, kiedy rozpoznała
oblicze, które była dostrzegła już wcześniej w kościele.
Może jeszcze przypominasz sobie, pani - dodał młodzie-
niec - iż przybyłem do królewskiego namiotu zaraz po tobie.
Jestem Hugo Beringar z Maesbury. Z przyjemnością oddaję
się na twoją służbę! I zdaje się, że znam przyczynę twojego
smutku. Jeśli jest jakieś zadanie, które mogę dla ciebie wyko-
nać, uczynię to z radością.
Pamiętam was, panie, i miła mi wasza oferta, ale jeżeli
jest coś do zrobienia, tylko ja mogę to uczynić. Nikt inny nie
zna twarzy mojego brata. Nawet Konstancja.
Lecz nie będzie to przyjemny spacer...
Prawdę mówiąc, zawahałam się, słysząc słowa posłańca,
czy nie będzie to ponad moje siły, ale... przybędzie tam wiele
innych kobiet z miasta. Skoro one to przetrzymają, to i ja
mogę.
Nie masz przecież powodów spodziewać się, że twój brat
może być wśród tych nieszczęśników.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, słysząc w jego głosie ubole-
wanie nad losem straconych żołnierzy.
- Żadnych, z wyjątkiem tego, że chciał walczyć za
sprawę cesarzowej, a ja nie mam żadnych wieści od niego.
Lepiej, abym się upewniła. Tak długo, aż nie spotkam go
martwym, mogę mieć nadzieję, iż ujrzę go żywym.
- Czy był ci drogi? - zapytał niespodziewanie Beringar.
Zastanowiła się, czy odpowiedzieć, uznając pytanie za dosyć
śmiałe.
- Nie... Nie znałam go tak, jak siostra winna znać brata.
Giles chadzał zawsze własnymi drogami. Był o pięć lat
starszy ode mnie i miał swoich przyjaciół, a ja swoich. Kiedy
skończyłam jedenasty rok życia, przebywał z dala od domu,
wracając doń jedynie na krótko. Po to, by kłócić się z moim
ojcem. Ale jest moim jedynym bratem i nie chcę wyprzeć go
ze swego serca. Ani pozostawić bez opieki jego ciała, jeśli to
on jest tym nieznanym nieszczęśnikiem.
- To z pewnością nie będzie Giles - powiedział
uspokajająco młodzieniec.
-Nie mam tej pewności! A wtedy będzie potrzebował
swej siostry, by ujawniła jego imię i pochowała go jak
należy. Muszę iść!
Myślę, że nie powinnaś. Ale skoro się uparłaś, to nie mo-
żesz iść sama! - Miał nadzieję, że po tych słowach poprosi
go, by towarzyszył jej na zamek. Zamiast tego powiedziała:
Tak, masz rację! Lecz nie mogę zabrać ze sobą biednej
Konstancji. Nie ma żadnych krewnych pośród straconych,
czemuż więc miałaby oglądać tak przykre widoki?
Nie będę ani przez chwilę spokojny, jeżeli pójdziesz sama
- przerwał jej Hugo. - Ale jeśli powiesz, że dasz sobie radę, to
trudno, odejdę bez słowa.
Jej usta zadrżały.
- Nie, nie mogę tak powiedzieć, albowiem skłamałabym.
Nie jestem zbyt dzielna, śmierć mnie przeraża, boję się zmar
łych. Z wdzięcznością przyjmuję twoje towarzystwo.
Osiągnął to, czego chciał Ba, miał nawet więcej.
Po cóż mieli jechać, skoro spacer będzie trwał dłużej,
dając więcej sposobności do lepszego poznania się?
Młodzieniec odesłał swego wierzchowca i podając Aline
dłoń, poprowadził ją przez most w stronę miasta.
***
Brat Cadfael stał w portalu wiodącym do małej sali i każ-
dego przechodzącego pytał, czy zna zamordowanego
mężczyznę. Niektórzy patrzyli na niego ze złością, inni z
żalem, niezadowoleni, że w tak smutnej dla nich chwili
narusza się ich spokój i przerywa modlitwy. To ci, którzy
znaleźli wśród zabitych krewnych i przyjaciół. Inni,
szczęśliwi, że nie zauważyli nikogo znajomego, wdawali się
z mnichem w dłuższe pogawędki. Ale nikt nic nie wiedział o
dziewięćdziesiątym piątym ciele...
Prestcote dotrzymał słowa i otworzył przed mieszczanami
bramy zamku. Strażnicy, dowodzeni przez Adama
Courcelle'a, dostali polecenie udzielania pomocy każdemu,
kto o nią poprosi, nawet jeśli chodziło o odniesienie ciała do
domu czy miejskiej kaplicy.
Nowa załoga obejrzała zamordowanego, ale nikt z nich
nie przypominał sobie, aby wcześniej go widział. Courcelle
długo przypatrywał się zwłokom, potrząsając głową z ubole-
waniem.
Mnie także nie jest on znajomy, bracie Cadfaelu. Jak to
możliwe, by takiego młodego człowieka nienawidził ktoś z
taką mocą, że aż usunął go z naszego świata?
Istnieją morderstwa popełnione bez nienawiści - odparł
ponuro zakonnik. - Rozbójnicy napadają na swe ofiary, nie
żywiąc dla nich żadnych uczuć.
Cóż w takim razie mógł posiadać ten młodzieniec, że go
obrabowano? Co na nim zyskano? Znać, że jest szlachetnie
urodzony, ale na bogacza nie wygląda.
- Przyjacielu, są na świecie ludzie gotowi odebrać
bliźniemu życie dla kilku miedziaków, jakie żebrak zbierze w
ciągu jednego dnia. Zresztą czemuż by myśleć mieli o spra-
wiedliwości, skoro widzieli, jak jednym ruchem dłoni król
wyprawia na tamten świat niemal setkę mężczyzn! Może na-
wet pomyśleli, że ich zbrodnia także uniknie pomsty?
Mnich dostrzegł, jak twarz Courcelle'a zmienia kolor na
czerwono ognisty, jak w jego oczach zapala się krótki błysk
złości, ale kapitan nie wyrzekł ani słowa protestu.
- Och, wiem, że otrzymałeś rozkazy i nie miałeś wyboru.
W swoim czasie także byłem żołnierzem i zdaję sobie sprawę
z tego, czym jest powinność i obowiązek. Myśląc o wielu
rzeczach, jakie ongiś czyniłem, dochodzę do wniosku, że
czułbym się szczęśliwszym, gdybym ich nie czynił.
Wątpię - odrzekł cierpkim głosem oficer - czy ja dojdę
kiedyś do takich wniosków.
Ja też kiedyś o tym wątpiłem. Ale oto widzisz przed sobą
przykład człowieka, który teraz tak właśnie myśli. Cóż,
jesteśmy istotami, które bardzo dbają o własne życie -
powiedział Cadfael.
„Najgorsze zaś jest to, iż nie cenimy życia innych; jeśli
mamy władzę, myślimy tylko o sobie" - pomyślał, patrząc na
nieruchome ciała ułożone wzdłuż ścian sali.
***
W długim rzędzie zmarłych świeciło pustką kilkanaście
miejsc po zwłokach zabranych przez bliskich. Niebawem
mnisi oraz ich pomocnicy ułożą resztę ciał na małych wóz-
kach i wywiozą je z pomieszczenia. Poprzez sklepione przej-
ście wciąż napływali do sali nowi ludzie, mieszkańcy miasta,
bojaźliwie spoglądając na twarze leżących, kobiety o twa-
rzach zasłoniętych szalami, próbujące dostrzec wśród zwłok
ciała swoich mężów; mizerni starcy wypatrujący synów. Nic
zatem dziwnego, że Courcelle, którego obowiązki nigdy
wcześniej nie obejmowały takiego rodzaju zajęcia, wyglądał
tak nieszczęśliwie, jakby on sam był poległym żołnierzem.
Konfudował wszystkich swą srogą, przygnębioną miną,
spojrzenie jego wyrażało tyleż smutku, co źrenice członków
rodzin poległych.
Wtem do sali weszła Aline, a dłoń jej oparta była na
usłużnym ramieniu Hugona Beringara. Twarz miała bladą
niczym papier, oczy szeroko otwarte, usta drżały, zaś palce
kurczowo zaciskały się na ramieniu towarzysza. Lecz głowę
trzymała wysoko i stąpała krokiem zdecydowanym i
pewnym.
Beringar posłusznie zrównał swój krok z krokiem Aline;
nie czynił żadnego wysiłku, by odciągnąć jej spojrzenie od
smutnego przedstawienia w sali; rzucał czasem krótkie, lecz
bardzo uważne spojrzenia na jej twarz spowitą bladością.
Cadfael pomyślał, że wielki błąd popełniłby człowiek,
który podjąłby próbę odwiedzenia dziewczyny od zamiaru
odnalezienia brata. Gorliwość młodej damy znamionowała
ogromną siłę charakteru i nieustępliwość. Młodość, otwartość
i wrażliwość - to była duma dziedziczki starego rodu; tych
cech nie można było sobie lekceważyć, i to właśnie teraz, gdy
krew niewiasty wrzała. Jeśli Aline przyszła tutaj w swoim ro-
dzinnym interesie, jak ci biedni obywatele, nie musiała się
wstydzić swojego wyglądu, osłabienia, sugerującego słabość
kondycji. Mogła jedynie dziękować za milczącą obecność
mężczyzny, Hugona Beringara.
Courcelle obejrzał się niemal tak szybko, jak poczuł
wtargnięcie do sali niepokojącego podmuchu powietrza;
uniósł głowę i ujrzał parę młodych ludzi wchodzących do po-
mieszczenia rozświetlonego słonecznym blaskiem, okrutnym
blaskiem, który nie szczędził żałobnikom przykrego widoku
poległych członków rodziny.
Szarpnął głową; jego oczy zapłonęły gniewną furią.
Dobry Boże! - mruknął zmienionym głosem i zbliżył się
do przybyłych. - Aline! Pani, jak możesz tu przychodzić? To
nie jest miejsce dla ciebie. Myślę, panie, że to twój pomysł,
aby tutaj przyjść w poszukiwaniu silnych wrażeń. - Kapitan
oskarżycielsko zwrócił się do Hugona.
To nieprawda - szybko wtrąciła Aline, chcąc zapobiec
sprzeczce, bo mimo że Beringar zachował spokój, w jego
oczach błysnęła wściekłość. - Powstrzymywał mnie, ale tak
nalegałam, że wolał mi towarzyszyć niż puścić mnie samą!
Więc, moja panno, nie był to rozsądny krok! - zdener-
wowanym głosem ciągnął oficer. - Czegóż możecie tu szu-
kać? Zapewne żaden z tych zbrojnych nie należał do ciebie,
pani.
Modlę się, abyś miał rację, panie. - Jej oczy pełne lękli-
wego zauroczenia wodziły po nieruchomych postaciach
leżących u jej stóp. - Muszę się tego dowiedzieć! Mam do
tego prawo, jak ci wszyscy żałobnicy poszukujący swych
krewnych. Jak pamiętasz, panie, opowiadałam królowi
Stefanowi o swoim bracie...
Ale on nie może być tutaj! Mówiłaś, że pojechał do Nor-
mandii..
Powiedziałam, że takie dotarły do nas pogłoski. Mógł się
udać do Francji, mógł dołączyć do wojsk cesarzowej gdzieś
bliżej nas. Nawet i tu, w Shrewsbury. Nie mogę tego wie-
dzieć... Muszę ich zobaczyć, aby się uspokoić, aby mieć na-
dzieję, że może kiedyś ujrzę go żywego.
- Mamy zapisane imiona ludzi stanowiących załogę. I
tych, co tu leżą, i tych, którzy zbiegli. Listy zachowały się w
archiwum, Fitz-Alan nie zdążył ich zniszczyć. Nie ma na
nich imienia twojego brata, pani, sam te spisy przeglądałem!
Wieść marszałka Prestcote'a - odezwał się po raz pier-
wszy Beringar - głosiła, że macie tu kogoś zupełnie nieznane-
go. Jednego więcej, niż zgładziliście.
Tak, muszę sama spojrzeć na tego nieszczęśnika - po-
wiedziała cichym głosem dziewczyna - W przeciwnym wy-
padku sumienie moje nie zazna spokoju.
Kapitan nie miał prawa jej tego zabronić, chociaż własna
niemoc sprawiała mu ból i doprowadzała do szału. W końcu
owo nadliczbowe, nie rozpoznane ciało leżało bardzo blisko i
Aline powinna po obejrzeniu go uspokoić się.
- On leży tutaj - powiedział i skierował wzrok w róg po-
mieszczenia. Stał tam brat Cadfael.
Spojrzała właśnie w tę stronę, jej twarz rozjaśnił promien-
ny uśmiech, który miał parę chwil później zbladnąć...
Chyba was znam. Jesteście bratem Cadfaelem, zielarzem.
Widziałam was kilkakroć w opactwie.
Tak, tak mnie nazywają, lecz nie mogę zrozumieć, skąd
możesz znać moje imię.
Wyjawił mi je brat klucznik, gdy go o to spytałam. Wi-
działam was na nieszporach i na komplecie, i wybaczcie mi,
bracie, przypomnieliście mi leśnego rozbójnika, którego po-
wieszono w zeszłym roku w naszych włościach. Wyglądacie
na kogoś, kto wiele przeżył. Brat klucznik powiedział, że by-
liście krzyżowcem Gotfryda de Bouillon, że zdobywaliście
Jerozolimę! My, kobiety, możemy jedynie marzyć, by tak
służyć naszemu Panu! - Opuściła wzrok z twarzy mnicha,
zmieszała się własną żarliwością i dostrzegła młodą twarz
martwego żołnierza. Stała, zachowując spokój i wciąż tylko
patrzyła.
Benedyktyn był całkowicie pewien, że ofiara mordu nie
mogła być bratem tej ślicznej kobiety. Nieznajomy leżał o
trzy łokcie od niej, spoglądała na niego uważnie, a jednak nie
uczyniło to na Aline żadnego wrażenia. Gdyby był jej bra-
tem, od razu przyciągnąłby jej uwagę!
Tak wielką chrześcijańską posługę oddajecie im obecnie,
bracie Cadfaelu -wskazała ręką na nieruchomy szereg i
nieznacznie skrzywiła nosek. Trupi odór stawał się coraz
bardziej nieznośny.
Czy to ten? - trafnie wskazała na nieboszczyka.
Tak, to ten, którego nie powinno tu być - potwierdził
zakonnik. Beringar ze skupieniem wpatrywał się w zmarłego.
Słyszałam, że nie walczył wraz z załogą, że nie złapano
go na zamku. Czy to prawda?
Tak wygląda. Czy znasz go?
Nie - szczerze odparła zafrasowanym tonem. - Jest zbyt
młody... Chciałabym wyjawić wam jego nazwisko, ale nie
znam go. Nigdy go przedtem nie widziałam.
-A wy, Hugonie?
- Mnie także jest on obcy.
Jak urzeczony patrzył na twarz zabitego. Obaj byli niemal
w jednym wieku, obaj przystojni, wysmukli, niczym bracia.
Każdy człowiek patrzący na podobnego do siebie
nieboszczyka wyobraża sobie własną śmierć i własny
pogrzeb.
Courcelle położył delikatnie dłoń na ramieniu
dziewczyny i powiedział stanowczo:
- Chodź już, pani, spełniłaś swój zamiar, to ponure
miejsce nie jest dla ciebie stosownym. Możesz się przestać
lękać, nie było tu twojego brata.
Może być między innymi, mógł przybrać inne imię. Bra-
cie Cadfaelu, czy będziecie mi towarzyszyć, pragnę ujrzeć
pozostałych?
Oczywiście - odparł zakonnik i poprowadził ją bez zbęd-
nych słów. Po obu stronach dziewczyny szli młodzi
mężczyźni, żaden nie chciał ustąpić drugiemu. Aline
przyglądała się zsiniałym obliczom mówiąc:
Miał dwadzieścia pięć lat, niezbyt podobny do mnie. Cie-
mniejsze włosy i żadnego zarostu na twarzy. Och, jest tu tak
wielu młodzieńców w jego wieku.
Przeszli najwyżej połowę drogi wzdłuż śmiertelnego
szpaleru, gdy chwyciła benedyktyna kurczowo za ramię,
zbladła i znieruchomiała przerażona. Oddychała szybko,
szepcąc cichutkie słowo, słyszalne jedynie dla mnicha.
- Giles!
Zachwiała się i powtórzyła głośniej:
-To Giles!
Opadła na kolana przy bracie, przyciskając jego bezwład-
ną głowę do piersi. Spod przekrzywionego czepka wysunęły
się złociste włosy, zakrywając ich oboje.
Brat Cadfael, znający dobrze ludzi i mający wielkie do-
świadczenie w podobnych sytuacjach, pozwolił jej przeżywać
smutek w milczeniu i samotności. Patrzył tylko na rodzeń-
stwo smutnym wzrokiem. Zaś Adam Courcelle przykląkł
obok dziewczyny, biorąc ją w ramiona. Wydawało się, że jest
wstrząśnięty tym odkryciem w równym stopniu, co Aline.
- Mój Boże! Czy to rzeczywiście twój brat, pani?
Gdybym wiedział... gdybym wiedział, mógłbym go dla ciebie
ocalić... Ile by to nie kosztowało, uratowałbym go! Niech mi
Bóg wybaczy!
Odgarnęła z twarzy zasłonę złocistych włosów i spojrzała
na niego ze zdumieniem, dziwiąc się, że jest tak wstrząśnięty.
- Och, cóż mówicie, panie! Jaka mogła być w tym twoja
wina? Nie mogliście tego wiedzieć, wszyscy mieliście swoje
rozkazy. A zresztą, jak moglibyście uratować jego jedynego,
pozwalając umrzeć innym?
To naprawdę jest twój brat?
Tak! - potwierdziła, spoglądając na martwego młodzień-
ca. Szok i ból opuściły jej śliczną twarz. - To jest Giles.
Poznała już najgorsze, musiała teraz zrobić to, co było
konieczne - spełnić swój obowiązek. Zastygła nieruchomo w
ramionach Courcelle'a gorliwie obserwującego martwą twarz.
Brat Cadfael był zadowolony, że on i jego pomocnicy zadali
sobie tyle trudu, by doprowadzić twarze zabitych do
ludzkiego wyglądu, że nie wyzierało z nich śmiertelne
przerażenie, że nie były tak okropnie zniekształcone. I w
końcu Aline nie musiała patrzeć na ciała, nie musiała
widzieć, jak ulegają procesowi rozkładu.
Chwilę później Aline wydała z siebie krótkie, ostre wes-
tchnienie i zaczęła się podnosić, a Hugo Beringar usłużnie
podał jej swoje ramię. Nigdy przedtem los nie doświadczył
jej tak bardzo jak dzisiaj - wyczuł w jej obliczu wizerunek
naprawdę dorosłej kobiety.
- Bracie Cadfaelu, chciałabym wam podziękować za
wszystko, co zrobiliście dla Gilesa i dla reszty
nieszczęśników. Jeśli mogę, chciałabym zabrać ciało brata
jak najszybciej, aby przygotować mu stosowny pochówek.
Nadal roztrzęsiony oficer zapytał rwącym się głosem:
Gdzie chciałabyś go zabrać, pani? Moi ludzie zaniosą go
tam i będą na twoje rozkazy tak długo, jak długo będziesz ich
potrzebowała. Chciałbym pomóc ci osobiście, lecz nie mogę
opuścić powierzonego mi posterunku.
Jesteście, panie, bardzo łaskawi. Rodzina mojej matki ma
kryptę w kościele świętego Alkmunda, w dolnej części
miasta. Proboszcz, ojciec Eliasz, zna mnie dobrze. Ale nie
zatrzymam na dłużej waszych ludzi. Nie będą mi potrzebni.
Wszystko przygotuję sama...
W myślach już zapewne liczyła, co potrzebne jej będzie
do pochówku, że będzie musiała działać szybko, jako że w
letniej gorączce zwłoki zaczynały się psuć.
Panie Beringar - zwróciła się do Hugona. - Byłeś mi dzi-
siaj wielce pomocny i dziękuję ci za to. Teraz już sama pora-
dzę sobie z rodzinnym obowiązkiem. Nie będę cię już zatrzy-
mywać.
Przyszedłem z tobą - rzekł pewnym głosem młodzieniec -
więc nie zamierzam bez ciebie wracać.
Przyjęła jego słowa do wiadomości i powróciła do wypeł-
niania swoich obowiązków. Dwóch strażników przyniosło
mary, położyli na nich zwłoki i ponieśli je, a ona podtrzymy-
wała głową Gilesa. Do samej bramy odprowadzał ich
Courcelle, który w ostatniej chwili powiedział nagle:
- Czekajcie, przypomniałem sobie, że mamy tu coś, co
musiało do niego należeć.
Przeszedł przez dziedziniec do zbrojowni, z której powró-
cił po chwili, niosąc w rękach czarne zawiniątko.
- To ciepły płaszcz, jeden z wielu, które Flamandowie
odebrali idącym na kaźn. Zapinka ma identyczny kształt jak
klamra na pasie Gilesa. Dlatego pomyślałem, że to jego.
Miał rację. Na spince łączącej poły płaszcza i na klamrze
widniał ten sam smok o wąskim pysku, z rozwiniętymi
skrzydłami, odlany z brązu.
- Przypomniało mi się o tym dopiero teraz. Pozwól,
pani, że niech to przynajmniej ci zwrócę.
Rozwinął płaszcz i zakrył nim oblicze zmarłego. Po
twarzy Aline spłynęły łzy wzruszenia. Po raz pierwszy tego
dnia.
- To było bardzo miłe - powiedziała drżącym głosem i
podała mu dłoń. - Nie zapomnę tego! - dodała.
***
Brat Cadfael powrócił na swoje miejsce pod portalem, na-
dal wypytując przychodzących mieszczan, lecz nikt nie
udzielił mu odpowiedzi, której oczekiwał. Musiał też
pomyśleć o tych nieszczęśnikach, którzy nie zostaną zabrani
przez rodziny. Trzeba będzie przewieźć ich do opactwa
jeszcze przed a nastaniem nocy, opat Heribert powinien
wyznaczyć na cmentarzu ziemię pod wspólną mogiłę i
pochowa się ich wczesnym rankiem. Zapewne wielu spośród
straconych posiadało krewniaków w okolicach Shrewsbury,
do których odezwa Prestcote'a dotarła zbyt późno, a którzy z
chęcią pochowaliby swych bliskich, lecz nie można już było
odkładać terminu pogrzebu. Rozkład ciał postępował
niezwykle szybko, a ciepła noc i jeszcze jeden dzień mogły
go tylko przyspieszyć,
***
Ciało Gilesa zostało zaniesione do domu ojcu Eliasza.
Tam Aline Siward obmyła je własnoręcznie, odziała w
nowe, żałobne szaty i wraz z proboszczem ułożyła w trumnie.
Chciała wszystko wykonać osobiście, toteż Hugo czekał na
nią przed wejściem. Później młodzieniec z kościelnym prze-
nieśli ciężką, dębową trumnę do bocznej kapliczki kościoła
świętego Alkmunda i złożyli ją przed ołtarzem.
Wtedy dziewczyna odetchnęła z ulgą, jakby olbrzymi cię-
żar spadł z jej serca, lecz wkradł się na jego miejsce lęk przed
śmiercią. Zadowolona więc była z towarzystwa milczącego
Beringara.
Rankiem ciało Gilesa zostało złożone z należnymi mu ho-
norami w krypcie grobowej jego matczynego dziada, zaś
mnisi z opactwa świętego Piotra i Pawła przystąpili do
pochówku sześćdziesięciu czterech żołnierzy, o których nie
miał się kto zatroszczyć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Aline zabrała ze sobą wszystkie rzeczy, w które
obleczone było ciało jej brata, a także płaszcz, jakim okrył je
kapitan Courcelle. Całą odzież odświeżyła i ułożyła. Koszula
Gilesa nie powinna już być nigdy noszona przez nikogo,
Aline postanowiła więc spalić ją i o niej zapomnieć. Lecz
innych części ubrania nie powinna była niszczyć, po świecie
chodziło zbyt wielu półnagich i przemarzniętych biedaków,
aby można było marnować dobrą odzież.
Wzięła pakunek i udała się do bram opactwa. Znajdując
dziedziniec opactwa opuszczonym, skierowała swe kroki ku
stawom i ogrodom; tam spodziewała się odnaleźć brata
Cadfaela. Nie znalazła go jednak.
Kopanie grobu wystarczająco wielkiego dla sześćdziesię-
ciu sześciu ciał i pełna olbrzymiego wysiłku praca polegająca
na umieszczaniu ich na dnie zabierają „nieco" więcej czasu
niż pochówek jednej osoby, niż otworzenie kamiennej płyty i
złożenie wewnątrz jednego ciała
Mnisi pracowali ciężko, a kiedy skończyli, było już popo-
łudnie.
Cadfaela nie było w ogrodzie, pracował zaś tam jego
młody pomocnik, skrzętnie obcinając kwiaty, ścinając liście i
łodygi kwitnącego cząbru, aby powiesić je w wiązkach do
wysuszenia. Na końcu pomieszczenia herbarium, pod
okapem wisiały festony suszących się ziół. Pilny chłopiec
pracował boso, całą jego postać pokrywał pył, twarz miał
ubrudzoną ziemią do tego stopnia, że jeden z policzków
przybrał szczególną barwę zieleni.
Na odgłos zbliżających się kroków rozejrzał się wokoło i
pospiesznie opuścił towarzystwo ziół i roślin, wzniecając
przy tym falę intensywnych zapachów, które przylgnęły do
niego i wypłynęły z fałdów habitu jak cudowna słodkość
woni otaczających wychodzącą postać jakiegoś świętego.
Pospieszny ruch ręki nad gmatwaniną włosów spowodował,
ze drugi policzek i czoło młodzieńca przybrały także zieloną
barwę.
Szukam brata Cadfaela - powiedziała Aline niemal po-
kornie. - Ty musisz być tym chłopcem, którego zwą
Godrykiem. Pracujesz z bratem Cadfaelem?
Tak, pani - odpowiedziała Godit nosowo. - Brat Cadfael
jest ciągle zajęty. Wciąż jeszcze nie skończyli.
Chciała uczestniczyć w pracy mnichów, lecz Cadfael nie
pozwolił jej na to. Im rzadziej była oglądana w świetle dzien-
nym, tym bardziej była bezpieczna.
- Och! - Aline zmieszała się. - Powinnam się tego domy-
ślić. Mieli tyle roboty... Może u ciebie mogłabym zostawić
przesyłkę dla mego? To ubrania mojego brata. Nie będzie ich
potrzebował... Wciąż są dobre i niejeden biedak będzie zado-
wolony, mogąc się w nie przyodziać. Poproś brata Cadfaela,
aby rozdzielił je pomiędzy potrzebujących.
Godit otarła brudne dłonie o swą szatę i przyjęła pakunek.
Była tak zaskoczona nagłym pojawieniem się młodej kobiety,
że na chwilę zapomniała mówić niskim głosem.
- Nie będą potrzebne...? Miałaś brata wśród załogi? Och,
tak mi przykro! Przepraszam.
Aline spojrzała smutno na swe puste już teraz ręce.
Wykonała swą ostatnią powinność.
Tak. Jeden z wielu... Wybrał własną drogę. Wbrew woli
naszego ojca. Ojciec byłby na niego zły za taką śmierć.
Tak mi przykro... - Godit przycisnęła tobołek do piersi,
nie mogąc znaleźć bardziej odpowiednich słów. - Przekażę
twój dar bratu Cadfaelowi. Zapewne sam ci podziękuje za tak
wielką dobroduszność.
Daj mu też tę sakiewkę. - Aline położyła na stole mały,
skórzany woreczek, który wydał metaliczny dźwięk. - To na
mszę za dusze poległych. A zwłaszcza za tego jednego,
którego nikt tu nie zna.
Godit widziała się z benedyktynem tylko przez chwilę,
gdy poprzedniego dnia powrócił późnym wieczorem, zbyt
zmęczony, by opowiadać jej o czymkolwiek. Wiadomość o
znalezieniu ciała, którego nikt nie rozpoznał, była dla niej
nowiną.
Powinno być tylko dziewięćdziesięciu czterech zgładzo-
nych, a znaleziono o jednego więcej. Brat Cadfael prosił
wszystkich wchodzących, by spojrzeli na szczątki tego niebo-
szczyka, ale zdaje się, nikt nie podał mu jeszcze jego imienia
- opowiedziała pokrótce Aline.
A gdzie teraz spoczywa ten nieszczęśnik?
Nie wiem. Myślę, że wraz z innymi przewieziono go do
opactwa. Nie przypuszczam jednak, aby brat Cadfeel
zezwolił złożyć go do wspólnego grobu, skoro nie znamy
jego imienia. Długo z nim pracujesz?
Nie, bardzo krótko - rzekła Godit, spuszczając głowę i
starając się skryć w najciemniejszym kącie szopy. Kobiety
były bardziej spostrzegawcze i łatwiej było wzbudzić w nich
nieopatrznie jakieś podejrzenia. Zerknęła przeciągle na stół,
przy którym pracowała, na rozrzucone zioła i na moździerze,
w których je ubijała.
Tak - rzekła Aline, pojmując aluzję. - Nie mogę dłużej
odciągać cię od twej pracy.
Skinęła dłonią na pożegnanie i opuściła herbarium.
Godit była zadowolona z jej odejścia. Odetchnęła z ulgą.
Nie była przygotowana na rozmowę z inną dziewczyną, ale
nie spodziewała się spotkać żadnej niewiasty w tym sanktu-
arium zamieszkałym przez mężczyzn. Położyła tłumoczek z
rzeczami na swojej ławie i powróciła do przerwanej roboty,
czekając z pewnym niepokojem na przyjście Cadfaela.
Kiedy się już pojawił, był bardzo zmęczony i nadal
przytłoczony ciężarem powinności.
- Przysłano po mnie z królewskiego obozu - oświadczył.
- Wygląda na to, że dla szeryfa będzie najlepiej, jeśli będzie
wiedział, cóż to za nieoczekiwany kłopot zaprząta mój umysł.
Myślę, że oczekuje ode mnie obiektywnej relacji. - Twarz je-
go nosiła znamiona wielkiego zmęczenia. - Ale
zapomniałem, że nie zdążyłem opowiedzieć ci o wszystkim i
pewnie o niczym jeszcze nie słyszałaś.
- A jednak trochę do mnie dotarło - powiedziała Godit -
Aline Siward była tutaj w poszukiwaniu twojej szacownej
osoby. Przyniosła to, widzisz, dla ciebie, abyś rozdał ubogim.
Powiedziała, że sam będziesz wiedział najlepiej, co z tym
uczynić. Dowiedziałam się, że są to ubrania po jej poległym
bracie. A tutaj zostawiła pieniądze na mszę za zmarłych, w
szczególności na mszę za duszę tego jednego, który dotąd
nie został rozpoznany. A teraz powiedz mi, cóż to za historia.
Dla Cadfaela propozycja, aby usiadł na chwilę i zezwolił
umysłowi odpocząć, skupiając się na opowieści, była pokusą
nie do odparcia.
Godit uważnie wysłuchiwała relacji o wydarzeniach po-
ranka, a gdy mnich skończył, zapytała:
Gdzie jest teraz ciało owego nieznajomego?
W kościele, na katafalku przed ołtarzem. Chcę, aby
wszyscy, którzy przychodzą na nabożeństwo, mogli go zoba-
czyć. Mam nadzieję, że ktoś go znał i wyjawi nam jego imię.
Możemy trzymać tak jego ciało tylko do jutra, panuje zbyt
uciążliwy upał, lecz jeśli będziemy musieli pochować go jako
nieznajomego, zakopiemy ciało bardzo płytko, aby w każdej
chwili możliwym było odkrycie zwłok, zabezpieczymy jego
rzeczy i wykonamy woskowy odlew jego twarzy.
-Rzeczywiście wierzysz, bracie Cadfaelu, że został
zamordowany? I że skryto jego ciało pomiędzy ofiarami
Stefana, aby zatrzeć ślady zbrodni?
Dziecko, mówiłem ci już! Zaduszono go inną pętlą niż
pozostałych i zrobiono to tej samej nocy, gdy ginęli
skazańcy. Wspaniała okazja, aby skryć wśród nich ofiarę
mordu. Między tyloma trupami któż zwróciłby uwagę na
jeszcze jednego. Temu, kto to zrobił, udało się zrealizować
wspaniały plan.
Wcale się nie udało! - wykrzyknęła Godit z uwielbieniem
dla geniusza zakonnika. - Bo ty tam poszedłeś! Któż inny
zwróciłby uwagę na taki szczegół, że jest o jedno ciało za
dużo? Któż inny samotnie domagałby się swoich praw, które
wcale nie są godnymi potępienia. Któż inny zastanawiałby
się, dlaczego ów młodzieniec został bezprawnie zamordowa-
ny? Bracie Cadfaelu, będę tak nieprzejednana jak ty! Siedzę
tutaj, a jeszcze nie widziałam zabitego. Myślę, że król może
na ciebie trochę poczekać. Pozwól mi tam pójść i zobaczyć
martwego lub chodź ze mną, jeśli chcesz, ale pozwól mi go
obejrzeć.
Cadfael uszanował jej prośbę i wstał, czyniąc przy tym
ogromny wysiłek. Nie był już przecież młodzieńcem, a
miniona noc i dzień były dla niego bardzo ciężkie.
Chodź więc, jeśli taka twoja wola. Nie mogę zamykać
przed tobą miejsca, do którego innych zapraszam. Myślę, że
na razie powinno być spokojnie, lecz trzymaj się blisko mnie.
Och, drogie dziecko, mieć muszę baczenie na ciebie. Odej-
dziemy tak daleko, byś pozostała bezpieczną.
Wydaje mi się, że chcesz się na chwilę ode mnie uwolnić
- powiedziała obrażona -I to właśnie wtedy, kiedy uczę się,
jak odróżnić mędrca od majeranku! Co zrobiłbyś beze mnie?
Skoro jesteś taka mądra, ucz zatem innych nowicjuszy;
myślę, że dobry wynik osiągniesz po kilku tygodniach.
Wspomniałaś o majeranku, dobrze, jeśli mówimy o ziołach...
-Cadfael wyciągnął małą, skórzaną torebkę zza poły swojego
habitu. Włożył do niej dłoń i Godit ujrzała sześciocalowej
długości źdźbło jakiegoś wysuszonego ziółka. Wąskiego, z
parą skręconych listków, u nasady których umieszczone były
małe, brązowe nasionka. - Czy wiesz, co to jest?
Godit zdziwiła się, w ciągu tych dni spędzonych w króle-
stwie Cadfaela nie udało jej się zobaczyć takiego ziela.
Nie wiem. Chyba takie ziele tutaj nie rośnie. Musiałabym
je przecież zauważyć.
To gęsie ziele, zwane również „nożem rzeźnika". Mała,
mocna roślinka rosnąca w szczerym polu, lecz nie w mieście
i nie na zamku. Musiałaś widzieć to ziele, mam tego sporo w
herbarium. Z maleńkich nasion wyrasta mocna, haczykowata
roślina. Tego ziela używa się do okładania krwawiących ran.
Widzisz, jest w środku pęknięte.
Dziewczyna przyglądała się roślinie z rosnącą ciekawo-
ścią.
Było to coś, czego jeszcze nie potrafiła dostrzec. Dopiero
po wyjaśnieniu Cadfaela zauważyła na brązowej łodydze,
wyblakłej i suchej, pęknięcie w najbardziej delikatnym
miejscu.
Co to jest? Gdzie to znalazłeś? - zapytała.
Utkwiło w zmarszczce na szyi tego młodzieńca - odpo-
wiedział Cadfael, starając się wypowiedzieć te słowa tak deli-
katnie, aby nie przerazić dziewczyny. - Złamane jest tutaj
przez powróz, którym go uduszono. Ziele to nie jest świeże,
pochodzi chyba z zeszłorocznych plonów. W tym sezonie ro-
śliny zielone rosną bujnie, zajmując swymi nasionami i ko-
rzeniami każdy skrawek gleby. To musiała być pasza albo
wyściółka, taka delikatna; myślę, że pochodzi ze zbiorów z
ubiegłej jesieni. Nigdy nie odwracaj się od ziół, są
nieocenionymi lekami dla ludzi, potrafią również wyleczyć
rany, rozwiązać zagadki trudne do wyjaśnienia. Wszystkie
rzeczy natury są pożyteczne, jedynie nieznajomość praw
przyrody, nierozumienie ich czyni je złymi. - Odłożył suszkę
na półkę i oparł dłoń na ramieniu Godit.
Chodźmy więc i spójrzmy na tego młodzieńca.
Było południe, pora pracy dla zakonników, czas zabawy
dla chłopców i nowicjuszy. Zeszli więc na dół do kościoła,
nie spotykając po drodze nikogo oprócz kilku bawiących się
wyrostków. Wkroczyli do zimnego, ponurego wnętrza.
Ciało młodego człowieka leżało na katafalku przy końcu
kościelnej nawy. Przytłumione, delikatne światło padało ni-
kłym blaskiem na odsłoniętą głowę i twarz. Trzeba było
przyzwyczaić się teraz do tej nagle oświetlonej postaci, do
ciepła, które uderzało od rozjaśnionego ciała. Godit
przystanęła też za katafalkiem i w ciszy obserwowała twarz
młodzieńca. Byli tutaj sami, lecz ze względu na obecność
umarłego mówili bardzo cicho. I kiedy Cadfael zapytał: „Czy
znasz go?" - był niemal pewien odpowiedzi.
- Nazywa się - mówiła powoli i z głębokim namysłem -
Mikołaj Faintree. Poznałam go pięć lat temu. Był giermkiem
Fitz-Alana, pochodził z jego północnych włości. Był też jego
zaufanym posłańcem, stale przemierzającym kraj wzdłuż i
wszerz, może dlatego nikt nie znał go w Shrewsbury. Jeżeli
przebywał w tych stronach, to jedynie na polecenie swojego
pana.
Skryła twarz w dłoniach.
Jest ktoś w mieście, kto także znał Mikołaja i mógłby po-
wiedzieć ci o celu jego przyjazdu. Czy nie będzie miał kłopo-
tów przez ujawnienie takich tajemnic?
Nie przeze mnie. Obiecuję!
To moja niania. Kobieta, która przywiodła mnie do za-
krystii i przemieniła w swego siostrzeńca. Petronella służyła
mojej rodzinie przez całe życie. Zbyt późno wyszła za mąż,
aby mieć własne dzieci i całą miłość przelała na mnie. Poślu-
biła Edryka Fleshera, mistrza cechu rzeźników. On także
wiernie służył Fitz-Alanowi. Jeżeli im powiesz, że to ja cię
przysłałam, bracie Cadfaelu, powiedzą ci wszystko, co tylko
wiedzą. Znasz ich sklep? Nad wejściem wisi kamienna głowa
dzika.
Mnich chrząknął.
- Gdyby opat użyczył mi swojego muła, dotarłbym do
miasta szybciej, a i moje obolałe nogi odpoczęłyby trochę.
Nie mogę pozwolić, aby król dłużej czekał, lecz wracając z
zamku, zajadę do twojej piastunki. Daj mi jakiś znak, po
którym będą mogli rozpoznać, iż przybywam od ciebie i że
mogą pokładać
we mnie pełne zaufanie.
- Petronella zna moje pismo i umie trochę czytać.
Zabrała się do pisania.
- Wiesz - powiedziała niespodziewanie, unosząc głowę -
ten Mikołaj był bardzo wesołym chłopakiem. Nie słyszałam,
aby kiedykolwiek kogoś skrzywdził. Nigdy nie tracił humoru,
lubił się śmiać... A teraz leży martwy. Jeżeli wspomnisz kró-
lowi, do jakiego stronnictwa należał, to może Stefan nie bę-
dzie życzył sobie wykrycia sprawy?
- Powiem królowi, że znaleźliśmy zamordowanego mło-
dzieńca, że znamy czas, w którym to uczyniono, oraz sposób,
w jaki go zabito. Wyjaśnię także, że pochodzi z dobrego
rodu, który jednakże nie jest znany monarsze. Nicwięcej nie
będzie do powiedzenia, bo więcej mi nie wiadomo. A jeżeli
nawet pozwoli sprawom toczyć się ich własnym torem, nie
posłucham. Mikołaj musi znaleźć sprawiedliwość, czy to
przez działanie Boga, czy przez nasze!
***
Pożyczywszy muła od opata, brat Cadfael zabrał tobołek
z powierzonymi przez Aline ubraniami. Był to jego własny
sposób wypełniania wszystkich obowiązków, jakie mu przy-
padały: z niczym nie można zwlekać, nie należy odkładać do
jutra zajęć, które trzeba zrobić dzisiaj. Wystarczająco dużo
żebraków i biednych potrzebuje pomocy...
Mnich ofiarował pończochy zmarłego starszemu
mężczyźnie o oczach pokrytych bielmem. Wyciągnął dłoń,
prosząc o jałmużnę. Choć wyglądał przyzwoicie, znać było,
że jego poplamione, zniszczone spodnie mogły w każdej
chwili się rozerwać. Wierzchnie okrycie powędrowało do
wątłej postaci liczącej sobie nie więcej niż dwadzieścia lat.
Obok owej postaci stała szczupła kobieta. Jej ręka zazdrośnie
dotykała darów przyniesionych przez mnicha. Bystry wzrok
towarzyszył Cadfaelowi aż do wejścia do obozu króla.
Już w obozie poczuł na sobie spojrzenie starego
człowieka siedzącego na drewnianym wózku. Był to Lame
Osbern. Kiedy tylko dostrzegł sylwetkę mnicha jadącego na
mule, popchnął koła wózka w jego stronę. Szybkość, z którą
kaleka mógł się przemieszczać, mając do dyspozycji tylko
swoje silne ramiona, budziła pełen zgrozy podziw. Osbern
zajechał mnichowi drogę.
Dobry panie - załkał - dajcie wsparcie biedakowi. Bóg na
niebiosach wynagrodzi wam to.
Zapewne, przyjacielu - odparł benedyktyn - bowiem jego
sprawiedliwość jest niezmierna. Ale dam ci coś lepszego niż
małą monetę.
Rozwinął trzymany na łęku siodła tobołek, który
przyniosła Aline.
- Zmów modlitwę za szlachetną kobietę, która przysyła
ci to przeze mnie. -I wrzucił w wyciągnięte ręce żebraka
wspaniały, ciepły płaszcz Gilesa Siwarda.
***
Dobrzeście uczynili, wyjawiając swoje odkrycie, bracie
zakonny - stwierdził z zadowoleniem król Stefan. - Zapewne
nasz marszałek tego nie zauważył, bowiem miał pełne ręce
roboty. - Najwyraźniej monarcha usiłował wytłumaczyć swo-
jego zaufanego człowieka. - Mówicie, że ten mężczyzna zo-
stał zaduszony powrozem? A po wszystkim sprawca rzucił
swoją ofiarę pomiędzy ciała naszych zgładzonych nieprzyja-
ciół, aby zatrzeć ślady zbrodni? Nie, tego nie możemy daro-
wać! To obraza dla naszego majestatu i korony, dlatego życzę
sobie, aby sprawca został wytropiony i osądzony. Nazwisko
tego młodzieńca brzmiało Faintree?
Mikołaj Faintree, Wasza Wysokość. Tak powiedział mi
jeden z wiernych, który przyszedł do kościoła i ujrzał go. Po-
chodził z rodziny żyjącej na północy hrabstwa. To wszystko,
co o nim wiem.
Możliwe, że jechał do Shrewsbury, aby złożyć Nam hołd.
Już kilkunastu młodzieńców z północy dołączyło do Nas w
ostatnich dniach.
Możliwe, całkiem możliwe... - pospiesznie przytaknął
brat Cadfael.
-I zapewne ubili go leśni rozbójnicy! Chcielibyśmy móc
powiedzieć, że nasze drogi są bezpieczne, ale w tych burzli-
wych czasach nie możemy zapewnić spokoju. Zróbcie
wszystko, bracie, co możecie w tej sprawie i powiadomcie
szeryfa, jeżeli uda wam się wykryć zbrodniarza. A My
wydamy nań wyrok. Z całego zła tego świata najbardziej
nienawistną jest Nam zbrodnia.
I było to szczerą prawdą, sednem całej sprawy, choć Cad-
fael przypuszczał, że król jest dobrze zorientowany, kim na-
prawdę był młodzieniec, Stefan nie zmienił swego stosunku
do sprawy. W obozie królewskim domyślano się, że Mikołaj
Faintree był szlachcicem i kurierem Fitz-Alana, zaś wszystkie
znaki wskazywały na to, iż w najbliższej przyszłości kró-
lestwo Stefana nie oprze się fali morderstw. Nie można było
zatem przymykać oczu na tak nikczemne zabójstwa, tym bar-
dziej że mogły dosięgnąć również wyższych oficjeli, a nawet
samego króla, którego dziwiły i przerażały takie przeciwień-
stwa, jak energiczność i zastój, szlachetność i chytrość, prze-
nikliwa działalność i niepojęty bezruch. Lecz gdzieś we-
wnątrz powłoki cielesnej władcy tlił się płomień szlachetno-
ści, istniało tam małe ziarenko, które czeka na deszcz, aby
wykiełkować i wyrosnąć w drzewo czystej i mądrej
osobowości.
Cadfael spojrzał z uznaniem na twarz króla.
- Cieszę się z dobrych słów Waszej Wysokości -
podziękował szczerze zakonnik. - Uczynię, co w mojej mocy,
aby kara została winnemu wymierzona. Wiedziałem o tym
młodym nieszczęśniku, że nie był zdolny do żadnej zbrodni,
że nikt nie czuł do niego nienawiści i że zginął
niesprawiedliwie. Moje serce boleje nad tą
niesprawiedliwością, tak jak i serce Waszej Wysokości.
Jeżeli Bóg zezwoli mi rozwikłać tę sprawę, uczynię to.
***
Cadfael udał się do miasta, gdzie wstąpił do domu ozdo-
bionego głową dzika. Został tam przyjęty z typową, ostrożną
uprzejmością, jaką każdy obywatel miasta okazywał mni-
chom z opactwa. Siwa, krzątająca się Petronella poprosiła go
do środka. Chociaż dzieliła ich na początku ściana podejrzli-
wości, to jednak kiedy gospodyni otrzymała od Cadfaela zwi-
tek pergaminu, w którym Godit, wymieniając swoje imię, po-
leciła zaufać zakonnikowi, spojrzała na mnicha życzliwie.
Oczy, chociaż przesłonięte łzami wzruszenia, rzucały w stro-
nę mnicha łagodne iskry.
- Moja gołąbka! Czy daje sobie radę? Czy dobrze się o
nią troszczycie? Pisze, że tak, znam tę bazgraninę, razem
przecież uczyłyśmy się pisania. Opiekowałam się nią niemal
od urodzenia, samiutką, jaka szkoda, a powinna mieć braci i
siostry. To dlatego starałam się dla biedaczki robić wszystko,
co tylko chciała, być przy niej, kiedykolwiek tego
potrzebowała.
Usiądźcie braciszku, usiądźcie i opowiadajcie o niej, opowia-
dajcie, czy ma się dobrze, czy potrzebuje czegoś, co mogła
bym jej przesłać? Och, braciszku, jak możemy bezpiecznie ją
stąd wydostać? Jeżeli nie nastąpi to zbyt szybko, to czy
będzie mogła być z wami, nawet gdyby miało to trwać wiele
tygodni?
Bratu Cadfaelowi z wielkim trudem udało się przerwać
potok słów kobiety i wyjaśnić, w jakim celu tu przybył.
Powiedział opiekunce, w jaki sposób można pomóc Godit w
ucieczce i jak można zapewnić dalsze jej bezpieczeństwo.
Jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać takiej osoby, jak młoda
dziewczyna, której życie uzależnione było od pomocy
szczerych, prawdziwie oddanych ludzi.
W tym czasie nadszedł z miasta Edryk Flesher. Zobaczył
mnicha, którego Petronella uznała już za przychylnego.
Wszyscy zgodzili się, że brat Cadfaei został uznany
przyjacielem, któremu naprawdę można zaufać.
Edryk posadził swe wielkie ciało na krześle i powiedział
z głośnym westchnieniem ulgi:
- Jutro otwieram sklep. Fortuna się do mnie uśmiecha!
Zapytajcie mnie, czy warto żałować zemsty za tych, których
nie udało się pojmać? On wie, czy warto. On ukrócił bałagan
i rabunek, jakie miały miejsce tu, w mieście. Jeśli jego obiet-
nice się spełnią, jeśli tylko dotrzyma słowa, jeśli ma trochę
krwi i kości, myślę, że będę go popierał. Gdybym miał
wybierać, czy mam zostać bohaterem, czy nikim ważnym,
wybieram bohatera.
Rozstawił szeroko nogi, spojrzał na żonę, nieco dłużej
spoglądał na siedzącego obok mnicha.
Pisze, że dobrze się nią zajmujecie - oświadczył - Mów-
cie, czego potrzebujecie, a jeżeli będę to posiadał, to dam
wam, bracie.
Nie obawiajcie się o los Godit. Będzie ze mną bezpiecz-
na, jak długo okaże się to konieczne, a jeśli nadarzy się oka-
zja, wyprawię ją w spokojniejsze miejsce. Jest coś, do czego
bylibyście mi użyteczni. W klasztornym kościele spoczywa
ciało młodego człowieka, którego winniście znać. Zamordo-
wano go podstępnie, w tę samą noc, podczas której ginęli w
zamku więźniowie, a następnie jego zwłoki ciśnięto po-
między tamtych. Nie wiem, kto to uczynił, ani też - dlaczego.
Godit wyjawiła mi jego imię. To giermek Fitz-Alana,
Mikołaj Faintree.
Cisza, jaka zapadła po wypowiedzeniu tych słów, mogła
oznaczać tylko jedno. Musieli go znać. Wiadomość o śmierci
uderzyła w nich jak grom. Mnich przerwał długie milczenie:
- Mogę wam jeszcze wyjawić to, że zamierzam wykryć
win
nego i ukarać go. Powiem więcej, mam królewską zgodę na
ściganie zbrodniarza. Myślę, że bardziej niż królowi zależy
mi
na schwytaniu przestępcy.
Po dłuższej ciszy Edryk zapytał:
Czy tylko on był zabitym w dziwny sposób? Nie było
drugiego?
A powinien być? Jeden wam nie wystarczy?
Było ich dwóch - powiedział cicho gospodarz. - Wysłano
ich razem. Jak zbrodnia wyszła na jaw? Wygląda na to, że je-
steście jedyną osobą, która to może wiedzieć.
Brat Cadfael usiadł na długiej ławie i raz jeszcze opowie-
dział całą historię. Nie martwił się, że nie powróci na
nieszpory. Zawsze wykonywał swoje powinności, lecz jeżeli
było coś ważniejszego, wiedział, którą drogą powinien iść.
Nie obawiał się o Godit - miał pewność, że nie będzie
wychodziła z bezpiecznego ukrycia, zanim on wróci.
- A teraz wy opowiedzcie mi wszystko, co wiecie.
Muszę chronić Godit i dać Mikołajowi Faintree pomstę, a
obu tych rzeczy chciałbym dokonać należycie.
Tamtych dwoje spojrzało na siebie porozumiewawczo i
mężczyzna zaczął mówić.
- Na tydzień przed upadkiem miasta, kiedy myśleliśmy o
przyprowadzeniu do opactwa dziewczyny, Fitz-Alan także
rozmyślał o końcu obrony. Wszystkie skarby złożył u nas,
pragnąc, by w razie jego niespodziewanej śmierci trafiły do
cesarzowej. Skryliśmy jego majątek w naszym letnim domku
leżącym na przedmieściu Frankwell. Mieliśmy oczekiwać na
pojawienie się dwóch wysłanników z wiadomym nam zna-
kiem, którym winniśmy przekazać powierzone nam dobra.
-I kiedy to się wydarzyło?
Krótko przed upadkiem zamku, kiedy zaczynało już
dnieć. Przyjechali do nas konno dwaj młodzi giermkowie.
Nie chcieliśmy, aby narażali się na niebezpieczeństwo, po-
dróżując dniem, więc wyprawiliśmy ich do letniego domku,
by tam doczekali zmierzchu. Poszedłem z nimi i wskazałem
miejsce ukrycia skarbów. Później, przed odjazdem, mieli je
sami wydostać.
Powiedzcie mi więcej. Co mówili ci dwaj, jakie mieli po-
lecenia, czy wiedzieli, co mają przewieźć? Może znacie
drogę, jaką obrali? I kiedy ostatni raz widzieliście ich
żywych?
Kiedy wchodzili do naszego sklepu, usłyszeliśmy, że za-
czyna się szturm. Jako znak przynieśli cynową główkę
świętego. - Petronella wyciągnęła spod fartuszka mały
medalik.
O, taki...
Mówili, że poprzedniego wieczora odbyła się ważna na-
rada, a po niej Fitz-Alan powiedział im, że uchwalono wysłać
ich ze skarbem następnego ranka, bez względu na to, co się
będzie działo.
Więc każdy, kto był na tej naradzie, mógł wiedzieć, że
wyruszą w drogę ze skarbem. Czy uczestnicy znali miejsce
ukrycia skarbu?
Nie, bracie, nikt więcej prócz mnie i barona nie znał
miejsca ukrycia skarbu. Ci giermkowie musieli przyjść do
mnie, abym im o tym powiedział.
Czyli ten, kto zamierzał zawładnąć bogactwem, nie mógł
sam wydostać go z waszego letniego domku.
Myślicie, bracie, że jeden z dowódców będących na na-
radzie zapragnął przez morderstwo zawładnąć złotem? Któ-
ryś z ludzi Fitz-Alana? Nie mogę w to uwierzyć. Zapewne
wszyscy pozostali do końca na murach i wspólnie zginęli na
stryczku. Ci młodzieńcy bez wątpienia padli ofiarami rzezi-
mieszków grasujących na gościńcu...
Niecałą milę od murów miasta? Nie zapominaj, że kto-
kolwiek zabił, zrobił to tak blisko zamku Shrewsbury, aby
mieć wystarczająco dużo czasu i sposobności na przyciągnię-
cie ciała do fosy. Do fosy, w której leżało już wiele innych
ciał. Mógł to zrobić na długo przed końcem nocy. Musiał
również przypuszczać, że pomiędzy tymi ciałami nikt nie
rozpozna tajemniczego młodzieńca. Więc - rozpoczął nową
myśl - kiedy przyjechali i pokazali swoje znaki, udałeś się z
nimi do Frankwell?
Tak. Koło domku mamy tam wielki ogród, gdzie mogli
ukryć swoje wierzchowce. Złoto i kosztowności były zapako-
wane w dwie sakwy. Opuściłem ich przed świtem i powróci-
łem tutaj.
Kiedy mieli opuścić kryjówkę?
Nie wcześniej, niż zapadną ciemności. Doprawdy twier-
dzicie, że Faintree został-zamordowany wkrótce po tym, jak
wyruszyli?
Bez wątpliwości. Uczyniono to najwyżej milę od Shrews-
bury. Ktoś to dobrze wymyślił i zaplanował. Znałeś Mikołaja.
A kim był ten drugi?
Edryk wolno odpowiedział:
- Nie wiem. Odniosłem wrażenie, że Mikołaj zna go wy-
starczająco dobrze. Zachowywali się jak dobrani towarzysze.
Nigdy też go wcześniej nie widziałem. Pochodził podobno z
innych, północnych włości Fitz-Alana. Nazywał się Torold
Blund.
W ich słowach wyczuwało się pewne wahanie. Jeden z
posłańców, którego dobrze znali i któremu ufali, zginął,
drugi, nieznany im, zniknął wraz z kosztownościami Fitz-
Alana. Morderca doskonale znał wszystkie tajniki planu, a
któż wiedziałby o tym lepiej niż drugi giermek? Na myśl
zawsze przychodzą najprostsze wytłumaczenia.
Tego dnia wydarzyła się jeszcze jedna rzecz - odezwała
się Petronella widząc, jak zakonnik podnosi się, by ich opu-
ścić. - Wkrótce po nadejściu nocy, zaraz po tym, jak królews-
cy przetrząsnęli nasze domostwo, pojawił się u nas Hugo Be-
ringar. Jest zaręczony z Godit, to znaczy zaręczono ich, gdy
byli dziećmi. Rościł sobie do niej prawo, pytał, gdzie można
ją znaleźć. Powiedziałam mu, że została zabrana dobry ty-
dzień przed upadkiem miasta przez ludzi pana Adeneya i że
nie wiemy dokąd, lecz że zapewne jest to jakieś bezpieczne
miejsce daleko stąd. Doskonale wiedzieliśmy, że przybył do
nas za zgodą i na polecenie Stefana. Inaczej straż nie wpuści-
łaby go do miasta tak prędko. Był w królewskim obozie, nim
ruszył na poszukiwanie Godit i nie szukał jej z miłości. Sły-
szałam, że mieszka w opactwie, więc nie pozwólcie, bracisz-
ku, mojej gołąbce pokazywać mu się na oczy. Ręczę, iż nie
ma dobrych zamiarów.
On tu był wczesnym popołudniem? - zastanowił się brat
Cadfael.
Tak, a jeszcze Petronella po jego wyjściu wspomniała
głośno o skarbach Fitz-Alana.
Wcale nie... Powiedziałam tylko, że życzę szczęścia mło-
dzieńcom, którzy wyruszyć mają z Frankwell na zachód.
Jestem pewien, że wspomniałaś też o złocie.
Wszystko ci się, stary, pomyliło - kłóciła się z zacięciem.
- A zresztą, gdyby nawet, to on nie mógł słyszeć. Szybko
się oddalił. Pamiętasz, jak stukał o bruk, śpiesząc za moją
gołąbką?
- Wielkie dzięki za pomoc, moi drodzy - przerwał im
mnich. - Jeżeli coś wykryję, powiadomię was o tym.
Był już przy drzwiach, gdy Petronella powiedziała, uno-
sząc się z miejsca:
- A wyglądał na porządnego młodzieńca. Ten Torold
Blund. Jak to być może, że za tak miłą twarzą kryje się taki
kłamca!
***
Torold Blund? - powtórzyła wolno Godit. - To saksońskie
imię. Jeszcze wielu ich mieszka na północy. Ale tego nie
znam. Nie sądzę, abym kiedykolwiek o nim słyszała. Edryk
mówił, że Mikołaj był z nim w dobrej komitywie? To mnie
dziwi... Mikołaj nie był głupcem, a w dodatku jego podróże
nauczyły go ostrożności. Musiał więc dobrze znać tego
Torol-da. I jeszcze...
Tak, tak, kochana dziewczyno - przerwał jej brat Cadfa-
el, przysypiając na siedząco. - Wiem, ale jestem zbyt zmęczo-
ny, aby myśleć. Idę na kompletę, a po niej do swojego łóżka.
Ty powinnaś uczynić to samo. A jutro...
-Jutro - rzekła Godit, dotykając jego dłoni - pochowamy
Mikołaja. Pochowamy! Był moim przyjacielem, muszę więc
być obecna na jego pogrzebie.
- Więc będziesz, słoneczko moje - odpowiedział
Cadfael;
ziewnął i składając dłonie do modlitwy, zatopił się w niej pe
łen ufności i nadziei na lepsze jutro.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Mikołaj Faintree został pochowany z wszelkimi honorami
w krypcie pod bocznym ołtarzem klasztornego kościoła.
Chociaż był jedną z wielu ofiar pamiętnej nocy, jego odręb-
ność, samotność była w szczególny sposób celebrowana.
Opat Heribert był niezmiernie rozczarowany i przybity spra-
wami tego świata. Życzliwie zezwolił na pochówek
młodzieńca i traktował go nie jako smutny symbol wojny
domowej, lecz jako ofiarę czyichś złych postępków. Z
wszelkim prawdopodobieństwem Mikołaj Faintree mógł
zostać uznany za świętego. Tajemniczy, podstępnie
uśmiercony, młody - sprawiał wrażenie człowieka czystego
serca i żywota wolnego od zła. Mikołaj niewątpliwie był
męczennikiem.
W ceremonii pogrzebowej wzięła udział Aline Siward,
której z tych czy innych powodów towarzyszył Hugo
Beringar. Ten młodzieniec stanowił wielką zagadkę dla brata
Cadfaela. To prawda, nie wykonał jeszcze żadnego chytrego
ruchu, niezbyt również pilnie starał się odnaleźć swoją narze-
czoną. Mnich zazwyczaj poznawał się na ludziach na
pierwszy rzut oka, lecz Beringara nie potrafił rozgryźć. Było
coś niepokojącego w łatwości i nieskrępowaniu, z jakimi
Hugo zjednywał sobie innych ludzi, a delikatny, sardoniczny
uśmieszek, stale wykrzywiający jego usta, budził zastrzeżenia
zakonnika, mimo szczerego blasku czarnych oczu
młodzieńca.
Mnich pomyślał, że spokój ducha odnajdzie dopiero wte-
dy, gdy bezpiecznie wyprawi dziewczynę daleko od tego
miejsca, daleko od niejasnych zamiarów Hugona Beringara.
Sady i ogrody warzywne opactwa położone były wzdłuż
głównej drogi do miasta, daleko za rzeką zwaną Gaye. I cho-
ciaż zlokalizowane były właściwie po przeciwnej stronie za-
mku Shrewsbury, żyzne płody ziemi poniosły pewne szkody
w trakcie oblężenia.
Niemal przez tydzień dojrzałe już bogactwo pól, sadów i
ogrodów czekało na zebranie - było zbyt niebezpiecznie, aby
mnisi mogli się zabrać do tej pracy. Teraz, gdy wrzawa
wokół Shrewsbury ucichła, zakonnicy pospiesznie ratowali
zbiory, których zmarnowania nie można się było dopuścić;
wszyscy zamierzali wykonać tę ciężką pracę przy żniwach w
ciągu jednego dnia. Młyn opactwa, znajdujący się na końcu
pola, również ucierpiał z powodu oblężenia miasta i teraz
wymagał rychłej naprawy.
Będziesz musiała pójść z nowicjuszami. - Cadfael zwrócił
się do Godit. - Choć serce mnie boli, wolałbym, abyś ten
jeden dzień spędziła poza ogrodzeniem opactwa, tak będzie
chyba bezpieczniej. Pójdź więc z braciszkami.
Bez ciebie? - zdziwiła się.
Muszę tu pozostać i mieć na wszystko baczenie. Zwłasz-
cza na niego. Zresztą nie masz się czego obawiać. Jeśli cokol-
wiek się stanie, stanę przy tobie bardzo szybko. Opiekować
się wami, młodziankami, będzie brat Atanazy. On jest ślepy
jak kret, nie zauważy u ciebie niczego podejrzanego.
Wmieszała się w tłum nowicjuszy, zadowolona, że wym-
knie się chociaż na chwilę z monotonnego, smutnego miejsca
otoczonego szarymi murami. Nie obawiała się wyjścia z bez-
piecznego miejsca, nie obawiała się na tyle, na ile zawsze bę-
dzie mogła liczyć na pospieszną pomoc lub ratunek ze strony
dobrego, poczciwego brata Cadfaela.
Zakonnik patrzył za nimi z uśmiechem, aż
wymaszerowali poza klasztorną bramę i wrócił do swych
codziennych zajęć w wewnętrznych ogrodach opactwa.
Niedługo pozostawał w samotności, gdy usłyszał za plecami
cichy i zimny głos; tak cichy, jak kroki po trawie, których nie
dosłyszał:
- Więc to tu spędzasz, bracie Cadfaelu, spokojniejsze
chwile swojego życia? O wiele to przyjemniejsze niż słucha
nie lamentu żałobników i doglądanie nieboszczyków!
Cadfael cierpliwie zakończył obrabianie grządki ziela
mięty, zanim odwrócił się i dostrzegł sylwetkę Hugona
Beringara.
- Obecne moje zajęcie to bardzo przyjemna odmiana.
Miejmy nadzieję, że już nigdy więcej nie trzeba będzie
świadczyć w Shrewsbury podobnych usług.
-I udało ci się także odkryć imię nieznajomego. Jak to się
stało? Odniosłem wrażenie, że nikt go w mieście nie zna.
Wszystkie pytania znajdą swoje odpowiedzi - odparł
mnich sentencjonalnie - jeżeli pytający uzbroi się w stosowną
cierpliwość i poczeka odpowiednio długo.
A wszystkie poszukiwania zakończą się odnalezieniem?!
Ale - uśmiechnął się młodzieniec - nie powiedziałeś, bracie,
ile czasu trzeba, aby dopełniło się to „odpowiednio długo".
Jeżeli mężczyzna po osiemdziesiątce znajdzie to, co było mu
potrzebne, gdy miał dwadzieścia lat, to chyba nie będzie
zbytnio szczęśliwy?
Równie dobrze mógłby przestać pragnąć tego „czegoś"
na długo, nim osiągnie swój wiek - sucho odpowiedział za-
konnik. - Jeżeli czegokolwiek szukasz w moim herbarium lub
jeśli mogę ci w czymś pomóc, powiedz mi o tym otwarcie,
bowiem mój umysł zbyt jest utrudzony, by odczytać prawdę
z twoich niejasnych słów.
Czegóż miałbym tu szukać? W swoim czasie miewałem
różne problemy, z którymi sam sobie radziłem. Powiedziano
mi, bracie Cadfaelu, że przed wstąpieniem do zakonu prowa-
dziłeś burzliwe życie. Czy po tylu bitwach nie jest ci zbyt
nudno, teraz kiedy nie masz żadnego wroga do pokonania?
Nie szukam walki ani nie lękam się nudy - odparł bene-
dyktyn, opłukując ręce. - Lecz największy nieprzyjaciel czło-
wieka, Szatan, wszędzie snuje swe podstępne knowania. Na-
wet w klasztorze, w kościele i herbarium.
Beringar odchylił głowę, śmiejąc się głośno.
- Trudno by mu było siać niezgodę tam, gdzie jesteś,
bracie Cadfaelu. Zrozumiałem przytyk! Diabeł nie może wbić
swych szponów w miejsce, po którym stąpa taki rycerz jak
ty.
Mimo prawdziwej czy też udawanej wesołości jego
czujne oczy uważnie spoglądały na mnicha. Rozejrzał się
wokół. Szukał śladów nieśmiałego, dobrze wychowanego
chłopca o delikatnych dłoniach, którego spotkała w tym
miejscu Aline i o którym rzecz jasna opowiedziała
Hugonowi. Zerknął do wnętrza szopy, jednak nie ujrzał
żadnej rzeczy, która mogłaby należeć do kogoś innego niż
brat Cadfael, zaś kiwa służąca Godit za posłanie była
skrzętnie zakryta. Młodzieniec uznał, że dziwny pomocnik
zielarza jest jednak zwykłym nowicjuszem, sypiającym wraz
z innymi chłopcami w dormitorium.
- Dobrze więc, pozostawię cię samego, bracie, z twoją
wielce zajmującą robotą. Nie będę się już naprzykrzał swoim
gadaniem. A może masz i dla mnie jakieś zajęcie?
- To król nie ma żadnego? - zdziwił się mnich.
Nastąpił kolejny wybuch śmiechu.
- Jesteś tak bystry, że bardziej nadawałbyś się na szeryfa
niż ten pyszałkowaty Courcelle. Nie, jeszcze nie ma dla mnie
zadań, ale wkrótce mieć będzie. Takiego diamentu jak ja nie
może pozostawić bez oszlifowania. Jeszcze się zastanawia,
czy mi zaufać. Bracie Cadfaelu, zdaje mi się, że jesteś
niezwykle praktycznym, pomocnym i mądrym człowiekiem.
Spodziewam się, że gdybym cię poprosił o pomoc, nie
odmówił
byś bez głębszego zastanowienia.
Mnich wyprostował się, rzucając mu przeciągłe spojrze-
nie.
Nigdy niczego nie czynię bez zastanowienia, nawet wte-
dy, gdy pewne rzeczy wymagają pośpiechu.
Czy mogę to potraktować jako obietnicę? -słodkim gło-
sem zapytał młodzieniec. I nie czekając na odpowiedź, wy-
szedł, skłoniwszy się lekko.
***
Nowicjusze powrócili do opactwa na czas nieszporów, a
ich ogorzałe od słońca twarze i zakurzone ubrania świadczyły
o ciężko przepracowanym dniu. Wykonali swą robotę i
zebrali plony.
Zjadłszy kolację, Godit wyśliznęła się pospiesznie z refe-
ktarza, podeszła do Cadfaela i pociągnęła go delikatnie za rę-
kaw.
Bracie Cadfaelu, musisz iść ze mną. To coś niezmiernie
ważnego! - W jej głosie brzmiało podniecenie. - Mamy jesz-
cze dużo czasu do komplety, wróć ze mną na pole.
Co się stało? - zapytał, zniżając głos do ledwie słyszalne-
go szeptu. Nie byli tu sami, niemal tuzin innych osób cieka-
wie nadstawiało uszu, widząc osobę tak podekscytowaną jak
Godit. - Co ci się stało? Cóż pozostawiłaś na polach, że jest
to aż tak istotne?
Młodzieniec. Ranny młodzieniec! Był ścigany gdzieś w
górze rzeki i dopłynął tu z jej prądem. Jest w wielkiej po-
trzebie. I jest głodny! Spędził tam już całą noc i dzień.
Jak go znalazłaś? Byłaś sama? Czy ktoś jeszcze go wi-
dział?
Tylko ja o nim wiem - jej szept ścichł jeszcze bardziej. -
To był długi dzień. Szłam na samym końcu i musiałam się
oddalić w zarośla... Niedaleko młyna. Nikt tego nie
zauważył...
Zapewne, dziecko, zapewne. Ci chłopcy są tak zatopieni
w modłach, że niczego nie dostrzegają, a brat Atanazy nie
spostrzegłby gromu uderzającego obok jego stóp. On był w
krzakach? Czy wciąż tam jest?
Tak. Dałam mu kromkę chleba i mięso, które miałam ze
sobą. Widać niewiele wcześniej wyszedł na brzeg, ubranie na
nim jeszcze nie wyschło. Ma krew na rękach. Pomyślałam, że
ty zajmiesz się nim najlepiej. Możemy ukryć go we młynie,
nikt tam teraz nie zagląda.
Tak, chodźmy po medykamenta.
Poprowadził ją do szopy, gdzie zapakował maści, okłady,
jedzenie i butelkę ziołowego wina.
- Ile ma lat? - zapytał spokojnym już tonem, jako że byli
z dala od przypadkowych słuchaczy.
To chłopiec... - powiedziała z lekkim westchnieniem,
które nie uszło uwadze brata Cadfaela. - Nieco starszy ode
mnie.
Czy należy do zwolenników Matyldy?
Chyba tak, bo wspominał, że ścigali go królewscy zbroj-
ni. Powiedziałam, aby poczekał, to powrócę zjedzeniem i po-
mocą. Jest tak słaby, że musiałam mu potrzymać kubek, aby
mógł się napić. Nazwał mnie Ganimedesem...
„No, no! - pomyślał zakonnik, wychodząc z chaty. - Wy-
gląda na to, że to wykształcony młodzieniec!"
- A więc prowadź mnie, Ganimedesie. A po drodze opo-
wiedz mi wszystko o tym młodym człowieku. Na gościńcu
nikt nas nie usłyszy.
Przeszli przez ogrody, klasztorny dziedziniec i wydostali
się przez bramę na szeroki trakt wiodący wzdłuż rzeki, acz w
pewnym od mej oddaleniu.
- Tam były bardzo gęste krzewy - rozpoczęła opowieść.
- Usłyszałam jego jęki i poszłam zobaczyć, cóż to takiego.
Wygląda na giermka. Mówił coś do mnie, lecz nie
zrozumiałam zbyt wiele, miał gorączkę i to brzmiało jak
gaworzenie dziecka. Majaczył. Zaufał mi na tyle, że
uwierzył, iż go nie zdradzę.
Dreptała szybko, chcąc dorównać pewnym, wojskowym
krokom zakonnika.
- Dobrze, jesteśmy w pobliżu młyna - oświadczył, gdy
już
dotarli na miejsce. - Gdzież on leży?
Słońce kryło się już za widnokręgiem, lecz był jeszcze
jasny, sierpniowy wieczór. Godit trzymała rękę mnicha jak
dziecko ciągnące ojca i wprowadziła go w zbite, wysokie
krzaki zarastające brzeg Severn. Kilkanaście jardów od nich
szemrała srebrzysta woda, świergotały ptaki, kumkały żaby,
lecz nie słyszeli żadnych dźwięków, które mógłby wydać
człowiek.
- Hej, to ja, Ganimedes! - zawołała niezbyt głośno
Godit. - Przyprowadziłam przyjaciela.
W ciemnym poszyciu zamigotał jasny owal twarzy. Chło-
pak leżał płasko na ziemi, kryjąc się w wysokich trawach.
Benedyktyn już po jego ułożeniu poznał, że nie może mieć
złamanych kończyn. Ciężki, chrapliwy oddech oznaczał
boleść, ale nie śmiertelną. Młody, stłumiony głos rzekł z
trudem:
- Najbardziej potrzebni mi są przyjaciele...
Zielarz uklęknął przy nim i położył dłoń na jego
ramieniu.
Zanim cię poruszymy, powiedz, jakie odniosłeś rany.
Chyba to nic poważnego - stwierdził, macając delikatnie ręce
i nogi leżącego. - Nic nie jest złamane...
Mam trochę skaleczeń... - zamruczał chłopak i głęboko
westchnął. - Straciłem wystarczająco wiele krwi, aby idąc jej
tropem, mogli mnie odnaleźć, ale w rzece zgubili mój ślad...
Żywność i wino na powrót wtoczą krew w twoje żyły.
Możesz się poruszać?
Tak.- odparł młodzieniec, zaciskając zęby. Zamierzał
wstać, jednakże zakonnik powstrzymał go pewnym ruchem
ręki.
Lepiej się nie podnoś. Pomogę ci przekręcić się na ple-
cy... O, dobrze. Chwyć mnie mocno za szyję.
Chłopak był wysoki i dobrze zbudowany, ale mnich
uniósł go z ziemi bez większego trudu. Woda z rzeki wciąż
skapywała z poszarpanego ubrania.
Jestem zbyt ciężki, aby mnie nieść - bronił się młodzie-
niec. - Mógłbym iść...
Uczynisz to, kiedy ja ci pozwolę. Godryku, pójdź przo-
dem i zobacz, czy nikogo przed nami nie ma.
Do budynku był tylko kawałek drogi. We młynie nie mie-
liło się zboża od początków zimy aż do września i przez cały
ten czas stał on opustoszały.
Zatrzymali się przed wejściem.
Nikogo w środku nie ma i od wielu dni nie było, bracie
Cadfaelu - powiedziała Godit.
Powinno tu być wiele suchych, pustych worków na mąkę,
a podłoga pełna jest zeszłorocznych plew i słomy. Wejdź do
środka i spróbuj przygotować posłanie dla rannego.
Godit wykonała polecenie mnicha. Odnalazła w kącie po-
mieszczenia worki, wypełniła je słomą. Sporządziła wygodne
łoże dla potrzebującego.
- A teraz - poprosił Cadfael - pomóż mi podnieść tego
długonogiego bohatera i ułożyć go na posłaniu. Widzisz,
młodzieńcze, masz łoże wygodniejsze od mojego. Zamknij-
my teraz drzwi, zanim zapalę świecę, jej światło nie powinno
wydostać się na zewnątrz.
Zakonnik wyciągnął przyniesione ze sobą krzesiwo, przy-
gotował garść suchych plew i uderzył w kamień młyński. Po-
sypały się snopy iskier, zapalając suchą podściółkę. Cadfael
przyłożył knot świecy do płomienia, a Godit zajęła się rozpa-
laniem małego ognia, takiego, aby dokładnie obejrzeć rzeczy
młodzieńca.
- No, spójrzmy teraz na ciebie - rzekł mnich do
młodzieńca.
Ten leżał bez ruchu na plecach, cicho pojękując; łagodnie
oddał się w ręce mnicha. Zakurzona, wymęczona twarz nawet
nie drgnęła, tylko jasne oczy, pełne jakiejś młodzieńczej
energii, z uwagą przyglądały się medycznym zabiegom
mnicha.
- Widzę, że masz rozoraną pachę - benedyktyn
delikatnie rozchylił brudną koszulę. - Muszę podrzeć twoje
odzienie, zdejmując je, sprawiłbym ci zbyt wiele bólu.
Później postaramy się o nowe ubranie dla ciebie.
Nic nie odpowiedział. Wielkie, suche od gorączki usta
wykrzywił nieznaczny uśmiech, lecz na owalnej twarzy
malowała się obawa. Duże oczy spoglądały na powałę.
Brat Cadfael oderwał zakrwawiony rękaw i szwy koszuli,
odsłaniając nagie, gładkie ciało.
Będę miał kłopoty z zapłatą - odezwał się chłopak.
Ceny za nasze usługi nie są wysokie. Wystarczy nam do-
bre słowo albo jakaś ciekawa historia. Godryku, potrzebuję
wody. Czy mógłbyś trochę przynieść z rzeki? W obejściu po-
winno być jakieś naczynie.
- Oczywiście, bracie Cadfaelu - odpowiedziała
dziewczyna i ruszyła na poszukiwania. Pod kołem młyńskim
znalazła ogromny dzban z urwanym uchem - widać
pozostawił to naczynie jakiś podróżny. Godit wyszła z młyna
i skierowała się w stronę rzeki. Uznała, że woda z rzeki
lepszą będzie niż ta ze strumienia płynącego obok. Wiedziała,
że Cadfaei nie zapomniał o tym, iż jest ona młodą kobietą i
nie przystoi jej oglądać obnażonego ciała mężczyzny.
W tym czasie benedyktyn ściągnął z młodzieńca buty do
konnej jazdy, nogawice i podarte pludry. Na prawym udzie
ujrzał drugą ranę, głęboką i rozdartą, najpewniej zadaną
ostrzem miecza lub włóczni. Prócz niej na plecach chłopca
widniały liczne siniaki, powstałe o dzień czy dwa wcześniej
niż krwawiące rany, zaś wokół szyi i prawego nadgarstka
skóra była otarta i fioletowa.
Prowadziłeś niezwykle ciekawy żywot - stwierdził bene-
dyktyn.
I szczęśliwie udało mi się go zachować - wymamrotał
nieznajomy zmęczonym głosem.
Kto cię ścigał?
Królewscy, a któż by?
Jeszcze cię poszukują?
Zapewne. Ale nie obawiajcie się, za godzinę zdejmę z
was ciężar opieki nade mną.
Nawet o tym nie myśl. Teraz obróć się trochę bokiem.
Opatrzę najpierw udo. Mocny sztych otrzymałeś!
Powróciła Godit, trzymając oburącz ciężki dzban i brat
Cadfael szybko zakrył workiem nagie biodra rannego. Na
pewno tamten nie krępowałby się obecnością nowicjusza, za
którego uważał dziewczynę, ale Godit wszak nowicjuszem
nie była! I - jak ocenił mnich - zbyt ciekawie zerkała na leżą-
cego.
Zielarz oczyścił ranę, obłożył ją liśćmi babki i
krwawnika, zakrył opatrunkiem.
- Teraz obejrzyjmy twoje ramię...
Lewa pacha młodzieńca mocno krwawiła, rozpruta od
piersi aż po obojczyk. Rana nie była groźna, ale wystarczyło,
by narzędzie, którym ją zadano, trafiło o dwa cale w prawo, a
nieznajomego mogło już nie być pomiędzy żywymi.
Trzeba mocno ścisnąć twoje ramię - powiedział zakonnik,
obandażowując rannego. - A teraz powinieneś się posilić, ale
nie jedz zbyt szybko. Tu masz mięso, ser i chleb. Zachowaj
większość na ranek, możesz być bardzo głodny i osłabiony,
kiedy się obudzisz.
Czy zostało jeszcze trochę wody? - zapytał łagodnie mło-
dzieniec. - Chciałbym umyć ręce i twarz. Czuję się taki brud-
ny...
Godit uklękła przy nim. Zamoczyła szmatkę w zimnej,
czystej wodzie i wytarła twarz oraz ręce rannego. Po pier-
wszym zdziwieniu, jakie pojawiło się na jego obliczu, gdy
poczuł na twarzy dotyk zdumiewająco delikatnych dłoni
młodego mnicha, oczy zaczęły uważnie spoglądać na twarz
nowicjusza zajmującego się zmywaniem śladów utrudzenia.
Godit bała się odezwać choćby małym słowem, aby nie
zdradzić swej płci. W milczeniu zaczęła karmić rannego.
Młodzieniec był zbyt wyczerpany, aby dużo zjeść.
Zamknął oczy i zaczął przysypiać. Sennie powiedział jeszcze:
Za to wszystko, co dla mnie zrobiliście, zdradzę wam
swoje imię...
Jutro - cierpliwie odezwał się brat Cadfael. - Zaraz za-
śniesz i będzie to najkorzystniejszy dar dla twojego ciała i
ducha. Jutro nam wszystko opowiesz. Masz do towarzystwa
flaszkę z winem. Przyjdę do ciebie wczesnym rankiem.
Przyjdziemy! - poprawiła Godit cicho, lecz stanowczo.
Zaczekaj, jeszcze coś - zakonnik przypomniał sobie o
czymś. - Myślę, że miałeś przypasany miecz, a kiedy cię
znaleźliśmy, byłeś bez żadnego oręża.
Odpiąłem go - zamruczał chłopak. - W rzece... Miałem
dość ciężarów przy sobie, aby jeszcze dźwigać miecz. Myślę,
że gdy go znajdą, uwierzą może, że utonąłem. Bóg wie, że
byłem bardzo bliski śmierci.
Tak. Jutro przyniesiemy ci jakiś oręż. A teraz dobrej no-
cy!
Nim zgasili świecę, ranny pogrążony był w głębokim
śnie. Wędrowali w milczeniu ciemną drogą, wreszcie Godit
zapytała:
Bracie Cadfaelu, kim był Ganimedes?
Ślicznym młodzieńcem, podczaszym Jowisza, który bar-
dzo go kochał
Och - powiedziała dziewczyna nie wiedząc, czy może to
porównanie poczytać za komplement czy też nie.
Chociaż niektórzy twierdzą, że tak również nazywano
Hebe.
Tak? A kto to jest Hebe?
- Śliczna podczaszyna Jowisza, który bardzo ją kochał. -
Aha! -westchnęła zadowolona. Wydostali się z gęstwiny na
bity gościniec i prędkim krokiem pospieszyli do opactwa.
Musisz wiedzieć, kim on jest, prawda?
Jowisz? To najpotężniejszy z pogańskich bogów...
- Mówię o nim! - przerwała zakonnikowi i złapała go za
rękaw habitu. - Ma rude włosy, saksońskie włosy i uciekał
przed królewskimi żołnierzami... To Torold Blund, którego
wysłano z Mikołajem, aby ocalili skarby Fitz-Alana.
- Zapewne, dziecko, zapewne. - I czy sądzisz, że to on...
- Nie. O ile znam się na ludziach, to on nie jest zdolny
do takiej podłości. Nie zabił przyjaciela, aby zagarnąć złoto
swojego pana. Możesz spać spokojnie!
***
Nie było niczym niezwykłym dla brata Cadfaela, że
często wstawał na długo przed wybiciem dzwonu na prymę;
zdarzało się, iż zanim spotkał jakichkolwiek współbraci, miał
już za sobą całe godziny ciężkiej pracy. Nikomu więc nie
wydało się dziwnym, gdy następnego ranka zakonnik ubrał
się i wyszedł z sypialni wcześniej niż zazwyczaj. Nikt
również nie wiedział, że towarzyszy mu młody nowicjusz,
nad którym opiekę sprawował zielarz i ogrodnik.
Wzięli więcej medykamentów i żywności, zabrali kom-
pletne ubranie, które brat Cadfael znalazł w miejscu składa-
nia darów dla biednych. Poprzedniego wieczora Godit zajęła
się podartą i poplamioną krwią koszulą młodzieńca, dziś ko-
szula ta była czysta, pozszywana i wysuszona w cieple sierp-
niowej nocy.
Udali się do młyna.
Ich pacjent siedział na krawędzi przygotowanego poprze-
dniego dnia posłania, z apetytem pałaszując resztki ofiaro-
wanego wcześniej pożywienia. Musiał zaufać im całkowicie,
bowiem nawet nie drgnął na dźwięk otwieranych z hałasem
drzwi młyna. Pospiesznie owinął się kawałkiem materiałów,
jakie pozostały mu z jego wcześniejszej odzieży. I chociaż z
obnażonych części ciała ciągle kłuły w oczy sine blizny,
ślady doznanych ran, twarz młodzieńca nie nosiła już
znamion zmęczenia. Całonocny odpoczynek przywrócił mu
siły.
Teraz - odezwał się z satysfakcją benedyktyn, widząc ta-
ką poprawę - możesz nam opowiedzieć, ile zechcesz, mój
przyjacielu, ja zaś opatrzę twoje rany. Zacznę od ręki, bo udo
wymaga dłuższych zabiegów... Spokojnie, nie szarp się, rana
może wciąż krwawić - mówił uspokajająco, odwijając banda-
że. - Nazywają mnie bratem Cadfaelem - wyjaśnił. - Jestem
Walijczykiem i jak mogłeś zgadnąć, wiele podróżowałem po
świecie. Mój chłopak nazywa się Godryk, to on przyprowa-
dził mnie do ciebie. Ufaj nam obu albo żadnemu z nas.
Ufam wam obu - powiedział młodzieniec Jego twarz
przybrała żywsze kolory, oczy błyszczały, przybierając
zielonkawy odcień. - Udowodnię wam moją ufność,
opowiadając wszystko, co mi się przytrafiło. Jestem Torold
Blund pochodzę z Oswestry i od lat służyłem Williamowi
Fitz-Alanowi. Jeżeli moja przynależność napawa was
strachem, powiedzcie otwarcie, mogę odejść, aby nie narażać
was na niebezpieczeństwo. Dość już dla mnie uczyniliście.
Odejdziesz, gdy będziesz w pełni sił - odezwała się Go-
dit, podając zakonnikowi opatrunki. -I z całą pewnością nie
nastąpi to ani dziś, ani jutro - dodała.
No, pozwól mu mówić, mamy niewiele czasu - pogonił
mnich. - Mów dalej, młodzieńcze. Nie leży w naszym
zwyczaju wydawanie Stefanowi ludzi wiernych cesarzowej
ani ludzi króla Matyldzie. Nie uczestniczymy w doczesnych
sporach. Jak się tu dostałeś?
Torold wziął głęboki oddech i rozpoczął opowieść:
Przybyłem do zamku z Mikołajem Faintree, moim przy-
jacielem. On także był giermkiem Fitz-Alana. Dołączyliśmy
do załogi na tydzień przed upadkiem Shrewsbury. Wieczo-
rem, tym poprzedzającym szturm królewskich, odbyła się na-
rada. Nie, my w niej nie uczestniczyliśmy, byliśmy zbyt
niskiej pozycji. Zostaliśmy poinformowani, że uchwalono
wysłać skarby szeryfa do Normandii i że my mamy tego
dokonać. Zapewne dlatego, iż niewielu ludzi w Shrewsbury
nas znało. Skarb nie był zbyt ciężki, trochę złotej zastawy,
sporo monet i wiele klejnotów, ukrytych w miejscu znanym
jedynie lordowi i jego słudze. Mieliśmy je dowieźć do Walii.
Fitz-Alan zawarł umowę. Przed świtem wysłano nas do
pewnego sklepu... - zawahał się, jakby nie chcąc zdradzać
dalszych szczegółów.
Wiem - powiedział brat Cadfael, opatrując ranę pod pa-
chą. - Wysłano cię do Edryka Fleshera, który sam mi o tym
opowiedział. Zaprowadził was do swojego domku we
Frankwell, gdzie wydostaliście z ukrycia dwie sakwy pełne
drogo-cenności. Tam mieliście oczekiwać zapadnięcia
zmroku, aby udać się w dalszą podróż. Mów dalej.
Młody człowiek, przypatrując się bez emocji swoim za-
sklepionym ranom, spokojnie opowiadał
- Wyruszyliśmy tuż po zapadnięciu zmroku. Z
przedmieścia do lasu mieliśmy tylko kawałek drogi.
Dotarliśmy w pobliże małej szopy, w której przechowywano
siano dla koni leśniczego, stojącej na granicy puszczy. Wtedy
potknął się wierzchowiec Mikołaja. Zeskoczyłem zobaczyć,
co się z nim stało. Był zraniony aż do kości. Nastąpił na
kaltrop.
Na kaltrop? - zdumiał się mnich. - Na leśnej ścieżce, z
dala od pól bitewnych?
To był kaltrop - poświadczył Torold. - Sam go wyciąga-
łem z rany. Biedne zwierzę mogło jeszcze iść, lecz niezbyt
długo. Wiedziałem, że niedaleko stoi zagroda Ulfa,
spokrewnionego ze mną przez krew matki i pomyślałem, że
uda mi się tam wymienić konie. Nędzna zamiana, rumak
czystej krwi za chabetę orającą pole, ale cóż mieliśmy robić?
Przeniosłem juki okulałego zwierzaka na własne siodło.
Mikołaj postanowił poczekać na mój powrót w leśnej szopie,
pozostawiłem go tam i pojechałem, prowadząc luzaka. W
zamian za niego Ulf dał mi silnego i wytrzymałego muła,
więc nie wyszedłem na tej zamianie najgorzej. Wróciłem.
Sądziłem, że będzie mnie wypatrywał, gotowy do drogi,
jednak nie było go przed szopą. Nie wiem, dlaczego mnie to
nie zastanowiło, nie uczyniło ostrożniejszym. Powinienem
odgadnąć, że skoro słysząc stukot kopyt, nie pojawił się na
ścieżce, to coś musiało się wydarzyć. Przywiązałem
zwierzęta do niskiej choinki i śmiało wszedłem do budy.
Było w niej całkowicie ciemno. Drzwi zastałem uchylone.
Nadstawiłem uszu... Cisza. Pomyślałem, że pewnie nie ma w
środku Mikołaja, ale on tam był! Można rzec, uratował mi
życie. Potknąłem się o jego martwe ciało i upadłem na niego.
Przytknąłem usta do jego ust, lecz nie wyczuwałem żadnego
oddechu. Chwyciłem go pod ramiona, chcąc wyciągnąć go na
zewnątrz. Miałem wrażenie, że trzymam szmacianą kukłę...
Usłyszałem szelest siana i przestraszyłem się.
Żadnej hańby w tym nie ma - pocieszył chłopaka bene-
dyktyn, przykładając do rany zmielone zioła. - Miałeś sporo
powodów. O przyjaciela się nie martw, pogrzebaliśmy go
wczorajszego dnia w klasztorze. Ma grób godzien earla! Do-
myślam się, że uciekałeś jak uskrzydlony, kiedy morderca
wyskoczył zza drzwi.
- Tak chyba było - jęknął Torod, gdy mnich mocniej
zacisnął opatrunek. - On musiał stać tam cały czas. Ostrzegł
mnie szelest siana. Nie wiem, jak to jest, lecz każdy człowiek
w chwili niebezpieczeństwa podnosi prawą rękę, by ochronić
głowę przed ciosem. I ja tak zrobiłem, lecz miast uderzenia
poczułem, jak wokół szyi i dłoni owija mi się ostra, mocna
nić. Z przerażenia szarpnąłem się z taką siłą, że wyrwałem
narzędzie mordu z rąk napastnika, a potykając się, pociąg-
nąłem go za sobą. Zbyt wiele chyba pamiętam, abyście mi
uwierzyli.
-I jak uciekłeś?
Nie przez rozum, a dzięki szczęściu. Walczyliśmy na kle-
pisku przez dłuższą chwilę, usiłując się zadusić, niczego nie
widząc, nie mając wystarczającej przestrzeni, by się uwolnić
czy wyciągnąć zza pasa sztylet. Nie wiem, ile to trwało, lecz
najwyżej kilka chwil. Kiedyś musiał tam stać żłób, który roz-
padł się ze starości. Przeturlaliśmy się w tamtą część szopy i
stuknąłem głową o kawałek belki. Chwyciłem ją oburącz i
uderzyłem z całych sił w jego głowę, aż odpadł ode mnie.
Nie sądzę, abym uczynił mu wielką krzywdę, drzewo było
nadpróchniałe, ale mój cios oszołomił go na czas
wystarczający do ucieczki. Wypadłem na zewnątrz,
odwiązałem wierzchowce i jak ścigany zając pognałem na
zachód. Wątpię, czy chociaż przez chwilę pomyślałem o
pomszczeniu Mikołaja czy o zadaniu, jakie miałem wykonać
dla Fitz-Alana. Przypadkiem skierowałem się na właściwy
szlak, chciałem jedynie jak najdalej uciec od tamtego
miejsca. Obawiałem się, że w pobliżu napastnik mógł mieć
pomocników.
Nie masz powodu winić się za to - odezwał się łagodnie
brat Cadfael. - Czasami lepiej jest słuchać zmysłów niż nara-
żać się na śmierć. Ale wytłumacz nam, przyjacielu, dlaczego
zabrało ci dwa dni, aby dotrzeć niemal w to samo miejsce, z
którego wyruszyliście. Wnioskuję, że król Stefan ma licznych
sprzymierzeńców na drogach wiodących ku Walii.
Licznych jak pszczoły w ulu! Pojechałem północnym tra-
ktem i zauważyłem stojących na drodze żołnierzy.
Sprawdzali każdego podróżnego, który chciał przejść przez
ich posterunek. Nie miałem szansy przedrzeć się z dwoma
obładowanymi zwierzętami. Zaczynało się robić jasno, więc
skryłem się w gęstwinie, czekając, aż zapadnie zmrok, a
wtedy pojechałem traktem południowym. Tam też nie było
najlepiej, mają kompanie rozsiane po całym hrabstwie.
Pomyślałem, że mógłbym zrezygnować z jazdy gościńcem i
przedrzeć się przez puszczę, jadąc wzdłuż zakoli rzeki. Ale
na to straciłem kolejny dzień. Zaczynało świtać, gdy
niespodziewanie wpadłem w pułapkę. Było ich czterech czy
pięciu... Pognałem przez wrzosowisko, a oni za mną.
Skryłem się w lesie przed ich wzrokiem, a tam szybko
rozjuczyłem wierzchowce i puściłem luzem, mając nadzieję,
że ściągną za sobą pogoń, niestety jeden z tych ludzi przejrzał
mój zamiar. To on dźgnął mnie włócznią w nogę, jego krzyki
ściągnęły innych. Pozostała mi jedyna rzecz do uczynienia,
chwyciłem torby i wskoczyłem do rzeki, pozwalając porwać
się bystremu nurtowi. Poczęli strzelać. Nie mieli dość
światła, aby dobrze celować, lecz widzieli, że coś się na
wodzie rusza. Druga czy trzecia strzała przeszyła moją pachę.
Zanurkowałem, starając się płynąć pod wodą tak długo, na ile
wystarczy mi oddechu. Szczęśliwie, że jestem dobrym
pływakiem. Rwąca Severn szybko oddalała mnie od wrogów.
Posłali jeszcze kilka strzał, ale zapewne sądzili, że trafili
mnie i jestem już martwy. Kiedy uznałem, że oddaliłem się
od nich na bezpieczną odległość, dopłynąłem do płycizny i
brnąc po dnie, zanurzony po szyję w wodzie, dotarłem w po-
bliże młyna. Tu wyszedłem na brzeg, gdzie znalazł mnie
Godryk. I oto cała prawda! - Torold zerknął ciekawie na
zakonnika.
Prawda to jest - przytaknął tamten - lecz nie cała. Kiedy
Godryk cię znalazł, nie miałeś ze sobą żadnych sakw.
Spojrzał na zaciśnięte usta młodzieńca i uśmiechnął się.
- Nie miej obaw, nie będziemy cię wypytywali. Jesteś
teraz skarbnikiem Fitz-Alana i to, co zrobiłeś z jego złotem,
to sprawa wyłącznie twoja i twojego pana. Aby cię uspokoić,
powiem, że chodzą po mieście pogłoski, iż Fitz-Alanowi i
Ade-neyowi udało się wymknąć z okrążenia i są bezpieczni
na ziemiach, którymi włada cesarzowa. Teraz pozostawimy
cię samego aż do południa, mamy własne obowiązki. Tu jest
żywność, picie i ubranie, które - mam nadzieję - będzie na
ciebie pasować. Tylko siedź cicho przez cały dzień, aby cię
kto nie wykrył Jesteś naszym przyjacielem, lecz pamiętaj o
tym, że wokół aż roi się od twoich wrogów.
Godit podała Blundowi koszulę, który spojrzał na nią ze
zdziwieniem. Koszula wyglądała jak nowa.
Święta Mario! To ta sama moja koszula! ? Kto to zrobił?
Macie tak wyśmienitą praczkę i szwaczkę w opactwie czy też
wymodliliście się o cud?
To? To robota Godryka - odparł niewinnie mnich i ruszył
ku wyjściu, pozostawiając zaczerwienioną po uszy Godit.
W zakonie uczymy się nie tylko ścinania pszenicy i pil-
nowania fermentacji wina - odpowiedziała dziewczyna, prze-
łamując zażenowanie i szybko wybiegła za Cadfaelem.
W drodze powrotnej zmarkotniała nieco, próbując prze-
trawić opowieść Torolda. Pomyślała, jak łatwo mógł umrzeć,
zanim jeszcze się poznali. Śmierć czaiła się na niego ze
wszystkich stron; raz w osobie mordercy używającego
dratwy do duszenia ofiar, raz w osobach katów króla Stefana,
raz w rwącym nurcie rzeki czy w wyniku ran odniesionych
wcześniej. Wyglądało na to, że chroniła go łaska boża, której
Godit jest jednym z instrumentów.
Z zatroskaną miną zapytała mnicha:
Bracie Cadfaelu, wierzysz mu?
Wierzę. O czym nie mógł nam powiedzieć prawdy, o tym
nie skłamał. Nad czym tak, dziecko, rozmyślasz?
Bo zanim go ujrzałam, obawiałam się, że najlepszą
sposobność zabicia Mikołaja miał jego kompan. A ty
powiedziałeś wczoraj, że on tego nie zrobił. Czy jesteś tego
pewien?
Oczywiście, najzupełniej.
Skąd możesz to wiedzieć, bracie Cadfaelu?
Nic prostszego, droga dziewczyno. Czy nie zauważyłaś
śladów na jego szyi i prawej dłoni, powstałych od duszącej
go pętli? One najlepiej świadczą o jego niewinności.
Powiedział nam prawdę. Ba, mogą być rzeczy, o których nie
mógł nam opowiedzieć, lecz od tego właśnie my jesteśmy,
aby je odkryć. Winniśmy to Mikołajowi Faintree. Posłuchaj,
Godit, po południu, gdy skończysz swoją naukę i przekręcisz
butlę z winem, możesz opuścić ogród i dotrzymać mu
towarzystwa, jeśli chcesz. Ja przyjdę tam tak szybko, jak
tylko będę mógł, bo najpierw muszę udać się na
poszukiwania, niedaleko przedmieścia Frankwell.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Opuszczając mury Shrewsbury i mijając zachodni most
na przedmieściu, podróżny musiał wędrować dalej drogą
prowadzącą do Frankwell. Trakt wspinał się równomiernie,
pozostawiając z tyłu ogrody otaczające miasto. Początkowo
droga omijała wzgórze wysoko wyrastające ponad rzekę
Severo, nieco dalej przeradzała się w dwie inne, z których ta
południowa dzieliła się na kolejne dwie. Wszystkie trzy
trakty zmierzały ku Walii. Brat Cadfael obrał jednak drogę,
którą w nocy po upadku zamku podążali Mikołaj i Torold.
Była to droga północna.
Umysł mnicha zaprzątały myśli związane z historią opo-
wiedzianą przez Torolda. Wracał pamięcią do Edryka
Fleshera, do wiadomości, jakie obaj młodzi kurierzy
przekazali rzeźnikowi. Jak dotąd ocalały przy życiu
młodzieniec pozostawał bezpieczny i dopóki trzymał się z
dala od ludzi, dopóty mógł liczyć na opiekę i pomoc nowych
sprzymierzeńców. Najlepszym rozwiązaniem było nie
informować innych - którzy wszak byli przychylni Toroldowi
- że ów żyje i miewa się dobrze. Później nadejdzie
odpowiedni czas, aby podzielić się dobrymi nowinami z
Petronellą i Edrykiem.
Droga prowadziła do gęstego, wysokiego lasu, przemie-
niając się w wąską, trawiastą ścieżkę. Skraj lasu porośnięty
był młodymi drzewkami wyrastającymi pomiędzy pniakami
starych drzew.
Zapuszczając się nieco głębiej w gąszcz, można było do-
strzec małą chatę zbudowaną z grubego, nie ociosanego
drewna. W tej właśnie chacie miały miejsca wydarzenia, o
których wcześniej opowiadał ocalały kurier. Nie mogło
sprawić większych trudności przeciągnięcie martwego Miko-
łaja od tego miejsca aż do fosy zamku Shrewsbury.
Rzeka, jak wszędzie tutaj, zwinięta była w obszerne
zakole i trzeba było się przez nią przeprawić, by dotrzeć do
miejsca, w którym rzucono zwłoki. To było zbyt trudne, ale
Cadfael odnalazł wzrokiem miejsce naprzeciw zamku, gdzie
nurt nie był zbyt silny i przy odrobinie szczęścia, a także
rozsądku, można było przejść przez strumień, nie mocząc
niemal stóp. Miejsce to nie leżało daleko, zaś noc była
wystarczająco długa, by morderca zdecydował się obrać tę
właśnie drogę. Gdzieś tutaj zlokalizowana była dzierżawa
Ulfa, w której To-rold dokonał zamiany koni. Cadfael
skierował swe konie w prawą stronę i przebywszy ćwierć
mili, odnalazł zagrodę.
Ulf czyścił pszenicę, odrzucając na bok plewy. Sprawiał
wrażenie mato rozmownego. Wyraźnie nie miał ochoty na
pogaduszki z nie znanym sobie mnichem, lecz wzmianka o
jego krewniaku Toroldzie Blundzie oraz przypomnienie, że to
Cadfael jest człowiekiem, któremu młodzieniec zaufał,
przełamały mury milczenia i rozwiązały język mężczyzny.
- Tak, przyprowadził do mnie okulałego rumaka i
zezwoliłem mu wymienić go na jedno z moich zwierząt.
Wiedziałem, że koń pochodził ze stadniny Fitz-Alana, ale co
mi tam, nie interesują mnie walki Normanów. Koń wciąż
kuleje, ale wygląda zdrowiej. Chcesz go obejrzeć?
Poprowadził benedyktyna do stajni, do szlachetnego
zwierzęcia prawdziwie godnego rycerza, i pokazał ranę, jaką
miało ono na tylnej nodze.
Torold powiedział, że nastąpił na kaltrop - wspominał
mnich. - Dziwne miejsce, aby znaleźć coś podobnego.
Bo ja wiem... To był kaltrop i mam ich tu więcej. Zebra-
łem je następnego dnia ze ścieżki. Moje zwierzęta chodzą
tamtędy do wodopoju i nie chciałem, aby jeszcze jakiś okulał.
Ktoś rozsypał je z tuzin jardów od szopy, aby ich tam zatrzy-
mać, po cóż by innego?
Ktoś, kto znał drogę, którą obiorą, cel ich podróży oraz
miał wystarczająco wiele czasu, aby przygotować pułapkę i
zaczaić się w niej...
Król musiał się jakoś dowiedzieć o sprawie - zaopiniował
Ulf- i wysłał potajemnie swoich ludzi, aby odebrali im to, co
taszczyli ze sobą. Niemożebnie potrzebuje pieniędzy...
Gospodarz nie wiedział, rzecz jasna, co giermkowie prze-
wozili, ale widział, że Torold przyprowadził do niego swego
konia objuczonego dwiema ciężkimi sakwami i domyślił się,
co mogą zawierać.
Brat Cadfael, powracając na ścieżkę, rozmyślał, że nie
mogli to być ludzie wysłani przez Stefana, a raczej był to
człowiek działający samotnie, wyłącznie dla swojej korzyści.
Królewski posłaniec nie działałby sam i nie dusiłby
zdradziecko młodych giermków, a jedynie zabrałby ze sobą
oddział żołnierzy, którzy bez trudu złapaliby ludzi Fitz-
Alana. Morderca rozrzucił kaltrop, aby zatrzymać jeźdźców i
miał jeszcze tyle szczęścia, że udało mu się ich rozdzielić.
Reasumując, można było udowodnić, iż rzeczywiście
owej nocy był tam jakiś trzeci osobnik. Torold nadal pozostał
bez winy. Kaltrop okazał się być prawdziwym, droga, którą
wcześniej poruszali się kurierzy, wysłana była kłującą
rośliną. Podstęp zatem udał się, może nawet jego wynik był
lepszy od oczekiwanego.
Zakonnik nie wszedł od razu do szopy, interesowało go
jej otoczenie. Gdzieś tutaj, nie opodal drzwi, Torold uwiązał
wierzchowca - przy pniu małej sosny wisiały resztki powro-
zów, które pospiesznie odciął, uciekając w panice przed mor-
dercą. Być może gdzieś blisko, nieco głębiej w lesie, ukryła
swego konia trzecia osoba. Całkiem możliwe, że mógł nadal
odnaleźć odciski jego kopyt. Od tamtego czasu nie padał je-
szcze deszcz, a wędrowcy omijali raczej to miejsce. Miesz-
kańcy Shrewsbury trzymali się bliżej swoich domostw oba-
wiając się, że mogą zostać zatrzymani przez patrole wysłane
przez króla Stefana.
Po krótkiej chwili mnich odnalazł oba miejsca. Samotne-
go, okulałego nieco konia pozostawiono w gęstwinie nad ros-
nącą tam trawą, którą mógł się posilić. Sądząc po odciskach
kopyt, jakie pozostawił na miękkim poszyciu i ziemi, można
było stwierdzić, iż był to rumak przedniej krwi i sporej wiel-
kości. Dwa pozostałe wierzchowce uwiązane były bardzo bli-
sko chaty. Zakonnik odnalazł resztki rzemieni odciętych po-
spiesznie przez Torolda.
Cadfael wszedł do szopy. Światło dnia wpadło do
wnętrza przez szeroko rozwarte wrota. Gdzieś tutaj czaił się
wówczas morderca, musiał pozostawić ślady swojej
obecności.
Pod jedną ze ścian znajdowały się pozostałości zimowej
paszy, rozrzuconej i pozostawionej tu, aby jesienne deszcze
jej nie zmarnowały. Wicher, który musiał wewnątrz chaty
czynić wcześniej wielkie spustoszenie, rozsypał po podłodze
rośliny i ułożył z nich kobierce.
W kącie pomieszczenia stał stary, rozpadający się żłób, z
którego Torold wyrwał deskę, aby walczyć z napastnikiem.
Sucha trawa wymieszana z ziołami wydzielała
przyjemną, miłą Cadfaelowi woń. Mnich zauważył w sianie
haczykowate resztki gęsiego ziela - to przypomniało mu nie
tylko twarz i szyję uduszonego Mikołaja Faintree, lecz
również ranę na ramieniu Torolda.
Na skraju lasu musiało rosnąć wiele roślin, obrzeże stano-
wiło również doskonałe siedlisko dla gęsiego ziela.
Za drzwiami chaty ciągle wisiały przyczepione do drzwi
strzępki niebieskiego, wełnianego ubrania - ktoś stał tutaj,
czekając na swoje ofiary. Mnich opadł na kolana, szukając
jakichś śladów, które morderca w pośpiechu mógł pozosta-
wić po sobie. Znalazł kilka plam skrzepniętej krwi, mogącej
pochodzić zarówno od napastnika, jak i od Torolda czy Mi-
kołaja. Cadfael pieczołowicie oglądał podłogę pomieszcze-
nia, wzrok swój skierował na kupkę rozrzuconej paszy. W
tym miejscu musiała się stoczyć walka, tutaj mógł znaleźć
zgubiony przez mordercę oręż, pod warunkiem, że ów nie
wrócił i nie zabrał go po ucieczce Torolda.
Cierpliwe poszukiwania przyniosły rezultat; ręką, na któ-
rej oparł niemal cały ciężar swojego ciała, dotknął czegoś
twardego i ostrego.
Czyżby następny kaltrop? Mnich przykucnął i delikatnie
wyciągnął ze szpary w podłodze tajemniczy przedmiot.
Kiedy oczyścił go z kurzu i podszedł ku strumieniowi światła
wlewającego się przez otwarte drzwi, przedmiot ów zabłysnął
żółto.
Mnich powstał z kolan i wyniósł swe znalezisko na dwór,
aby lepiej mu się przyjrzeć w jasnym świetle
popołudniowego słońca. Był to nie oszlifowany żółty topaz,
oprawiony w posrebrzany szpon orła, złamany tuż przy
szypułce. „Reszta spinki? - dumał braciszek. - Nie, zbyt
wielkie jak na agrafę. Część cyzelowanej rękojeści sztyletu?
Możliwe, lecz broń ta musiała należeć do jakiegoś możnego,
a nie do nędznego plebejusza".
Jeden mężczyzna skrył się tu, czekając na swe ofiary,
dwaj inni szli na spotkanie ze śmiercią i któryś z nich,
walcząc o życie, ciałem wdusił ten przedmiot w ziemię, lecz
już go stamtąd nie wydobył...
Brat Cadfael ostrożnie włożył swoje znalezisko do
jałmużniczki uwiązanej do zakonnego sznura i zerwał nieco
gęstego ziela rosnącego pomiędzy drzewami. Udał się na kraj
lasu, gdzie roiło się od łanów tejże rośliny. Urwał kilka
wiązek i wcisnął do wewnętrznej kieszeni koszuli.
***
Godit opuściła klasztor, gdy tylko mnisi udali się do swo-
ich popołudniowych zajęć. Skierowała swe kroki w stronę
rzeki Gaye, gdzie stał opuszczony i zapomniany niemal
młyn. Wzięła ze sobą dojrzałe śliwki zerwane w ogrodzie,
pół bochenka świeżego chleba i kolejną flaszkę
Cadfaelowego wina.
Pacjent aż podskoczył z radości na widok gościa oraz po-
żywienia, głodne oczy chciwie spoglądały na jadło.
Dziewczynie sprawiło przyjemność patrzeć, jak młodzieniec
wypełnia brzuch dobrami, które przyniosła.
Siedział na swoim posłaniu kompletnie już ubrany, opie-
rając się plecami o ścianę. Odzienie jego było może nieco
zbyt krótkie, lecz prezentował się w nim okazalej niż poprze-
dniego wieczora. Oczy tryskały radością i energią, chwilami
krzywił się z bólu, gdy rany i blizny przypominały mu o
wcześniejszej walce. Godit zauważyła, że włożył dłoń pod
wierzchnie okrycie i ostrożnie masuje swoje ramię; nie była z
tego powodu zbytnio zadowolona
Nie powinieneś forsować swojej ręki, jest jeszcze zbyt
wcześnie. Jeśli będziesz nią tyle mszał, nie wygoi się szybko.
Czuję się dobrze - odpowiedział Torold. - Muszę jak
najspieszniej pójść własną drogą, choćby nie wiem ile mnie
to kosztowało. Godryku, nie zapytałem rankiem, lecz brat
Cadfael powiedział, że pochowaliście Mikołaja w opactwie.
Czy to prawda?
Nie wątpił w słowa zakonnika, jednakże był
zaciekawiony, jak do tego doszło - wszak bezimiennych nie
chowano w kościołach i na cmentarzach.
Jak odkryliście jego imię?
To zasługa brata Cadfaela. Wyłącznie jego - wyjaśniła
dziewczyna, siadając obok chłopca. - Wśród straconych jeń-
ców był jeden różniący się od innych. Brat nie spoczął, póki
się nie dowiedział, kim on jest. Król Stefan wie, iż
popełniono morderstwo i nakazał, aby zostało pomszczone.
Jeżeli ktokolwiek miałby się wystarać o sprawiedliwość i
pomstę za twojego przyjaciela, będzie to z pewnością brat
Cadfael.
Czemu pochowano go w kościele?
Brat odkrył pochodzenie Mikołaja. Ma wspaniały nagro-
bek z wyrytym własnym imieniem.
Cieszy mnie, że nie ciśnięto go nie nazwanego pomiędzy
innych żołnierzy, mimo że byli naszymi kamratami. A
jeszcze Stefan żąda ukarania jego mordercy! Cóż za dziwny
świat!
Godit pomyślała podobnie, ale dostrzegła różnicę między
dziewiędziesięciu czterema zabitymi na rozkaz monarchy a
jednym, pozbawionym życia bez jego przyzwolenia. Dla
władcy było to jak wypowiedzenie posłuszeństwa, jak
zdrada.
- Przyniosłem ci coś do chleba. - Podała mu kawał sera.
Jadł wolno, przypatrując się jej uważnie.
- Wciąż ciąży na mnie moje zadanie - stwierdził smutno.
- I pozostałem sam, aby je wykonać. Bóg tylko wie, co
bym począł bez twojej pomocy, Godryku, i bez pomocy brata
Cadfaela. Nigdy wam nie zapomnę, ile dla mnie uczyniliście.
Ale muszę odejść jak najszybciej. Tak dla was też będzie
lepiej. Będziecie bezpieczniejsi.
Kto będzie bezpieczny!? Gdzie? - mruknęła. - Tu nie ma
bezpiecznych miejsc.
Jednakże ze mną jest bardziej niebezpiecznie. Jestem już
na tyle zdrowy, by wykonać moje zadanie.
Zerknęła na niego i powiedziała stanowczo:
Jeżeli sądzisz, że odejdziesz dokądkolwiek, nim nie wy-
zdrowiejesz w pełni, to z przykrością muszę ci wyznać, że
błądzisz. Musisz się przygotować, że nie wyruszysz w drogę
ani dziś, ani jutro!
Mówisz jak moja matka w czasach, gdy byłem
dzieckiem. - Torold oparł głowę o ścianę i wybuchnął
śmiechem. -I chociaż bardzo ją kochałem, chodziłem
własnymi drogami. Czuję się silny i wytrzymały, Godryku.
Muszę iść Gdybyś znalazł się na moim miejscu, uczyniłbyś
podobnie.
- O nie! - odparła wściekle. - Mam więcej rozumu. Cze-
góż byś dokonał, uciekając bez konia, bez oręża? Jak daleko
być odszedł? Nie sądzę, aby Fitz-Alan był zadowolony z
twojej głupoty. Nie dotarłbyś nawet do rzeki i brat Cadfael
ponownie przyniósłby cię tu na rękach, jak dziecko!
Oczy Torolda zwęziły się. Przez chwilę zapomniał, że
ciągle jest ranny i raczej nie przygotowany do drogi.
Czy wyglądam tak słabo?
Jak zdychający z głodu kot. Dziecko przewróciłoby cię na
plecy.
A ty jesteś dzieckiem? - młodzieniec przysunął się do
dziewczyny i chwytając ją za ramiona, zawołał: — Zaraz ci
udowodnię, mistrzu Godryku, jak jestem słaby!
Przekręcił ją mocno i rzucił na ziemię, przyciskając
własnym ciałem i usiłując uwięzić jej ręce. Godit szarpnęła
się i młodzieniec przypadkowo dotknął jej piersi. Zamarł na
moment i odskoczył.
Wykręciła się spod niego, wściekle szarpiąc go za ucho.
Usiedli oddaleni od siebie o jard, nie patrząc na siebie i nie
odzywając się. Godit dyszała ciężko. Cisza trwała dość
długo. Odwrócił głowę, spojrzał na jej delikatny profil,
emanujące złością oczy i pełne, kobiece usta. Domyślił się
wszystkiego.
Czemu mi nie powiedziałaś? Gdybym wiedział.. Nigdy
nie zamierzałem cię urazić!
Nie było potrzeby, abym ci mówiła i nigdy byś się nie do-
wiedział, gdybyś szlachetniej traktował swoich przyjaciół
Zwiodłaś mnie! Dobry Boże, to była tylko zabawa, uwa-
żałem cię za młodszego brata, chciałem cię tylko przekonać,
że nie jestem taki słaby. - Nagle zapytał: - Czy brat Cadfael o
tym wie?
- Oczywiście! Chroni mnie jak kura swoje pisklęta.
Znów zapadła długa cisza, pełna przykrości, ciekawości i
napięcia. Przyglądali się sobie z uwagą. Torold próbował
chyba odkryć te zewnętrzne cechy kobiecej urody Godit, któ-
re wcześniej przeoczył, które skrywane były pod zakonnym
habitem. Przyglądał się subtelnemu owalowi jej twarzy, peł-
nym, pięknie skrojonym ustom, delikatnym brwiom i nabie-
rającej już dojrzałych kształtów sylwetce dziewczyny.
Dwoje równocześnie otwartych ust wypowiedziało te sa-
me cicho brzmiące słowa:
- Czy nic ci się nie stało?
Wybuchnęli śmiechem w tej samej chwili - krępujące
uczucie obcości rozpłynęło się i wpadli sobie w ramiona, do-
tykając się delikatnie.
Mimo wszystko nie powinieneś nadwerężać ramienia.
Rana mogłaby się na powrót otworzyć.
Nic mi się nie stało...
I Torold, pewien, że otrzyma odpowiedź, zapytał bezpo-
średnio:
- Kim jesteś? I dlaczego nosisz to przebranie?
Spojrzała uważnie na niego. Nie miała podstaw, aby mu nie
ufać i szczerze wyznała:
Było za późno, aby odesłać mnie z oblężonego miasta i
opiekunowie przemienili mnie w służącego w opactwie
chłopca. Udało mi się oszukać wszystkich zakonników, z wy-
jątkiem brata Cadfaela. Jestem Godit Adeney.
Doprawdy? - zdziwił się radośnie. - Jesteś córką Fulka
Adeneya? Dobry Boże! Martwiliśmy się o ciebie. Zwłaszcza
Mikołaj, on ciebie znał... - Uniósł jej dłoń i ucałował delikat-
nie. - Panno Godit, jestem na twoje usługi! To dla mnie za-
szczyt. Gdybym wcześniej wiedział, kim jesteś, opowiedział-
bym wam całą historię.
To opowiedz ją teraz - powiedziała z uśmiechem.
***
Brat Cadfael nie poszedł prosto do młyna. Wstąpił naj-
pierw do swojej pracowni i starł gęsie ziele na miazgę, mie-
szając je z maścią nagietkową. Później udał się nad rzekę
okrężną drogą, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma cieka-
wskich oczu lub uszu. Zbliżała się pora, w której Godit mu-
siała uczestniczyć w nieszporach.
Musieli słyszeć jego kroki, bo gdy wszedł do środka, sie-
dzieli oboje, ramię przy ramieniu, oparci o ścianę. Obserwo-
wali gościa, wesoło uśmiechając się do siebie, wokół nich zaś
rozkwitała pogodna aura szczerości. Mnichowi wystarczył je-
den rzut oka, aby przekonać się, że nie mają już przed sobą
żadnych sekretów. Zachowywali się jak mężczyzna i kobieta,
więc Cadfael nie widział żadnego sensu w pytaniu o przyczy-
nę takiego stanu rzeczy. Wyraz ich twarzy mówił sam za sie-
bie, chociaż było znać, że oboje gorąco pragnęli mnicha o
wszystkim powiadomić.
Bracie Cadfaelu... - śmiało rozpoczęła Godit.
Najpierw ważniejsze - przerwał jej mnich. - Pomóż mu
zdjąć koszulę i rozpocznij odwijanie bandaży. Jeśli się
przykleiły do ran, będzie to oznaczało, mój przyjacielu -
zwrócił się do młodzieńca - że musisz spędzić tu trochę
więcej czasu. A teraz poczekajcie, opatrzę rany.
Zachowanie mnicha nie denerwowało ich, czuli się raczej
nieskrępowani.
Dziewczyna zajęła się odwijaniem bandaży; odsłoniła
ubranie Torolda, aby oczyścić gojące się rany, rozluźniła jego
koszulę i zsunęła ją z ramion. Bandaże zwinęła w rolkę. Mło-
dzieniec nie stawiał oporu, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.
Ani na chwilę nie spuścił ufnego spojrzenia z twarzy Godit,
zupełnie jak ona, która odrywała od jego oblicza wzrok po to
tylko, żeby starannie dopełnić pielęgniarskiego obowiązku.
„Ho, ho! - pomyślał Cadfael. - Coś mi się zdaje, że Hugo
Beringar będzie miał teraz większe trudności w odnalezieniu
narzeczonej. Jeśli oczywiście w istocie stara się ją odnaleźć".
A głośno powiedział:
No, młodziku, twoje rany goją się szybko. Nie minie mie-
siąc, a będziesz mógł napinać łuk. Lecz blizny pozostaną ci
na całe życie. Przyłożę ci świeży okład, może trochę piec, ale
to najlepsze, co mogłem przygotować.
To nie boli. - Torold mówił jak we śnie. - Bracie
Cadfaelu...
Trzymaj język za zębami, póki nie skończę. Później mo-
żecie powiedzieć, co wam leży na sercach.
Kiedy Torold został już całkowicie opatrzony, z
powrotem włożył koszulę i można było rozpocząć opowieść.
Wszyscy obecni spoglądali po swoich twarzach, jakby
historia, którą miał usłyszeć mnich, wymagała jakiejś
oficjalnej, ważnej ceremonii. Młodzi opowiadali o zabawie w
bijatykę, którą odbywali wcześniej. Przekrzykiwali sią
wzajemnie, starając się nie dopuścić drugiej osoby do głosu.
Nie zdawali sobie sprawy z tego, że zapałali ku sobie
prawdziwym uczuciem. Nie wiedzieli jeszcze, że pomiędzy
nimi wyrosły więzy miłości.
- Powiedziałam Toroldowi o sobie, a on opowiedział mi
o jednej sprawie, którą wcześniej przed nami zataił.
Teraz chciałbym, bracie Cadfaelu, wszystko wyjaśnić -
szepnął tajemniczo młodzieniec
O skarbie Fitz-Alana? Proszę, przyjacielu, mów śmiało.
Dobrze schowałem złoto mego pana - zaczął Torold. -
Wyrzuciłem wszystko, co mi zawadzało w pływaniu, miecz,
pas, sztylet, ale sakwy udało mi się zachować. Dotarłem pod
most. Na filarze środkowym, wystającym z nurtu, są dwa że-
lazne pierścienie, do których ongiś przytwierdzono łańcuchy,
aby złoczyńcy nie mogli płynąć statkami w górę rzeki.
Chwyciłem się jednego z pierścieni, aby odpocząć, i
odkryłem, że w filarze łokieć pod powierzchnią wody jest
mała nisza, w której schowałem torby. Później popłynąłem w
dół rzeki, gdzie odnalazła mnie Godit, a złoto i klejnoty
wciąż tkwią w wodach Severn. Czekają, aż je wydobędę i
przekażę prawowitym właścicielom. Dzięki Bogu, że
zachował ich przy życiu... - Nagle przeszył go dreszcz. - Czy
nie mówi się w mieście, że ktoś znalazł te skarby? Chyba by
się to rozniosło, gdyby ktoś to zrobił?
Oczywiście, że mówiono by o tym. Bądź spokojny, nikt
nie złowił takiej rybki. Czego ktokolwiek miałby szukać w
tamtym miejscu? Tylko trudno nam będzie wydostać spod
mostu twoje sakwy. Ja mam wam także coś do przekazania.
Benedyktyn nabrał oddechu.
- Ujrzałem wszystko, jak mi rzekłeś. Ślady waszych
zwierząt i konia napastnika. Był sam. Rozrzucił na waszej
drodze kaltrop, twój krewniak stracił wiele czasu, aby je
pozbierać. W szopie widziałem ślady walki. A przeszukując
podłogę,
znalazłem to!
Wyciągnął srebrny pazur z kamieniem. Torold wziął go
od mnicha i obejrzał z zaciekawieniem.
Chyba odłamane od rękojeści sztyletu - zauważył
Nie twojego?
Mojego? - chłopak zaśmiał się. - Bracie Cadfaelu, skąd
taki biedny giermek jak ja wziąłby tak wspaniałą i kosztowną
broń? Miałem ze sobą stary miecz swoich przodków i krótki,
zwykły sztylet prostej roboty. Gdybym stracił coś takiego,
usiłowałbym to odnaleźć za wszelką cenę. Nie, to nie jest
moje.
- A może Mikołaja Faintree?
Torold zdecydowanie potrząsnął głową.
- Gdyby miał tak zdobiony oręż, wiedziałbym o tym.
Mikołaj pochodził z równie niebogatego rodu, jak mój.
Spojrzał bystro na zakonnika.
Myślę, że to należy do niego! Odłamało się od sztyletu,
gdy tarzaliśmy się po ziemi.
Tak, skoro nie należało do was, to pewnym jest, że do
niego. To jedyna rzecz, jaka może nas zaprowadzić do mor-
dercy Mikołaja. - Benedyktyn odebrał od chłopaka klejnot i
schował - Żaden mężczyzna nie chciałby stracić tak dobrej
broni tylko dlatego, że odłamała się od niej mała ozdoba.
Myślę, że nadal ma sztylet i będzie próbował go naprawić.
Kiedy znajdziemy oręż, znajdziemy mordercę.
Och, pragnę tego! - wykrzyknął w zapamiętaniu mło-
dzieniec. - Chciałbym pomścić Mikołaja, był dobrym przyja-
cielem. Tylko że mam dawne obowiązki i muszę
doprowadzić do Adeneya jego córkę. Zabiorę ją z opactwa,
jeżeli powierzysz mi opiekę nad nią.
- Powierzę i pomogę wam w wyjeździe – odrzekł
przyjaźnie brat Cadfael. - To prosta sprawa. Wystarczy, że
wyczaruję z powietrza dwa dobre wierzchowce, wydobędę z
ukrycia skarb i wyprawię was bezpiecznie do Walii. Drob-
nostka! Święci trudniejsze rzeczy robili na poczekaniu...
Nagle zamilkł, jakby zabrakło mu słów. Czujnymi uszami
wyłapał szelest dobiegający od najbliższej ściany.
Co to takiego? - szepnęła Godit, w oczach pojawił się
strach.
Nic! - odszepnął jej benedyktyn. - Moje uszy omyliły się.
- Zaś głośno powiedział: - Najwyższa pora, abyśmy,
Godryku, udali się na nieszpory. Nie możemy się spóźnić.
Torold zaakceptował słowa mnicha, bez oporu zgodził się
na pozostawienie go samego w młynie. A jeśli ktoś
rzeczywiście tu podsłuchiwał? Lecz on niczego nie usłyszał,
a i sam brat Cadfael nie był pewien. Ale dlaczego alarmował
Godit! Pewnie dlatego, że bezpieczniejszym miejscem dla
dziewczyny były ogrodzone murem budynki opactwa. Torold
pomyślał, iż skoro ma zostać we młynie, byłby bardziej
ukontentowanym, gdyby posiadał przy sobie jakąś broń.
Odgadując jakby myśli młodzieńca, Cadfael włożył rękę
pod habit i wyciągnął stamtąd długi puginał osadzony w sta-
rej, skórzanej pochwie. W milczeniu włożył broń w dłoń
oniemiałego Torolda. Zachwycony chłopiec spoglądał na po-
darunek; zdumienie, jakie go ogarnęło, było wszystkim, co w
tej chwili mógł okazać. To był chyba cud, że w chwili gdy
pomyślał o czymś do obrony, mnich wyciągnął sztylet i ofia-
rował mu go. Przeżywając to dziwne zdarzenie, nie zauważył
nawet, że mnich i Godit wyszli z młyna, delikatnie
zamykając za sobą drzwi.
Kiedy tylko Cadfael wciągnął do płuc świeże, wieczorne
powietrze, wrócił myślami do sztyletu, do czasów, kiedy broń
niemal nigdy nie spoczywała w pochwie. Zakonnik używał
sztyletu, jeszcze pływając po morzach Wschodu. Nawet gdy
pozostawił swój rodowy miecz, wyrzekając się wszelkiej
własności przy składaniu ślubów zakonnych, puginał
zatrzymał przy sobie...
Dziewczyna i zielarz wyszli z młyna, kierując się wzdłuż
rzeki w stronę opactwa. Mnich miał słuch wyostrzony jak
dzikie zwierzę, jednak uwagi jego nie przyciągały dziwne,
niepokojące dźwięki. Czyżby mu się przesłyszało? A może
usłyszał jedynie tupot małego zwierzaka zmierzającego do
wodopoju? Zastanowił się, co by to było, gdyby rzeczywiście
byli szpiegowani. Cóż usłyszał podsłuchujący? Zapewne
kilka ostatnich zdań. Czy mówili o skarbie? Tak, sam
wspomniał, że musi się wystarać o konie i wydobyć skarb z
ukrycia. Lecz o tym, gdzie złoto jest ukryte, mówili dużo
wcześniej. Tylko że słuchacz mógł dowiedzieć się, że Torold
jest człowiekiem Fitz-Alana, zaś córka Adeneya przebywa w
opactwie.
Zaczynało się robić niebezpiecznie. Najlepiej byłoby
zmusić ich do wyjazdu, kiedy tylko Torold będzie gotów
podjąć trudy podróży. Jeśli spokojnie minie ten wieczór oraz
cała noc i żaden zdrajca nie wejdzie im na odcisk, będzie to
oznaczać, że obawy Cadfoela okazały się płonne. Chłopiec,
który w pobliżu łowił ryby, wydawał się być zainteresowany
wyłącznie śledzeniem ruchów spławika.
Co to było? - dopytywała się Godit, idąc obok zamyślo-
nego mnicha. - Wiem, że coś spowodowało twój niepokój.
Nie stało się nic, co mogłoby kłopotać twoje serduszko.
Wszystko jest tak, jak być powinno.
Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie w krzakach nad
rzeką, gdzie poprzedniego dnia dziewczyna znalazła Torolda.
Ktoś przedzierał się przez gąszcz, kierując się w ich stronę.
Hugo Beringar!
Zauważył lub udał, że zauważa wpatrzonego w siebie
mnicha. Jego twarz zdawała się radować ze spotkania, na
Godit nie zwracał najmniejszej uwagi, traktując ją niczym
zwykłego pomocnika zielarza.
Cudowny wieczór, braciszku! - zawołał wesoło. - Spie-
szycie się na nieszpory? Ja także! Możemy pójść razem?
Wspaniale, razem będzie się nam lepiej szło - serdecznie
odparł zakonnik. Ścisnął Godit za ramię i wręczając jej małą
sakwę z opatrunkami i ziołami, polecił: - Biegnij naprzód,
Godryku, i zanieś to do mojej szopy. Nie mam siły iść
prędko, a obawiam się, że gdybym chciał to sam odnieść, nie
zdążyłbym na nabożeństwo. Naprzód, dziecko, biegnij! A na
nieszpory przyjdź wraz z innymi młodzieńcami!
I dziewczyna, chwyciwszy torbę, pobiegła, starając się
poruszać tak jak chłopiec, unosząc wysoko ręce i dając
wielkie susy, szczęśliwa, że znika spod kontroli oczu
„narzeczonego".
- Udany pomocnik - zauważył Hugo, obserwując, jak
dziewczyna się oddala.
-To dobry chłopak. Jest nowicjuszem, lecz powątpiewam
w to, czy przyjmie święcenia. Ale uczy się pisania i
matematyki, medycyny oraz leczenia ziołami, więc po
opuszczeniu klasztoru należeć będzie do mądrzejszych ludzi.
Byłeś na służbie, mój panie?
Nie, nie wracam z królewskiego obozu. Szukałem właś-
nie ciebie, bracie Cadfaelu. Nie było cię w ogrodzie, zaś bra-
ciszek klucznik wyjawił mi, że wyszedłeś gdzieś po obiedzie,
więc i ja udałem się za miasto, aby rozkoszować się
ślicznym, słonecznym wieczorem. Tu, nad rzeką, jest
cudownie. Wiedziałem, że zamierzasz uczestniczyć w
nieszporach, lecz nie domyśliłbym się, iż tutaj mogę cię
spotkać.
Szukaliśmy z Godrykiem ziół. Potrzebujesz porady?
Nie tyle porady - odparł młodzieniec - ile twojej wiedzy i
sprytu.
Czym mogę ci służyć? Jeżeli będę mógł pomóc ci, nie
łamiąc ślubów, bądź pewien, że to uczynię.
Bracie Cadfaelu, wczorajszego ranka zapytałem cię, czy
w razie potrzeby udzielisz mi pomocy. Odpowiedziałeś, że
tak, o ile uznasz to za realne i zgodne ze swoim sumieniem.
Wierzę w to. Wtedy nie przypuszczałem nawet, że tak szybko
nadarzy się ku temu sposobność; teraz już wiem. Mam uza-
sadnione powody, aby wiedzieć, że król Stefan sposobi się do
wyruszenia stąd. Oblężenie Shrewsbury sporo go kosztowało,
a teraz ma zbyt wielu ludzi do wykarmienia. Niczego nie
wiemy jeszcze na pewno, lecz król zamierza wydać rozkaz
zajęcia każdego domostwa w mieście. On chce czegoś tam
szukać, chce również wyegzekwować dziesięcinę złożoną z
całej paszy i żywności, jaka jest w Shrewsbury, aby zasilić
tym swoją armię. Chce również zarekwirować wszystkie
dobre konie, bez względu na to, kto jest ich właścicielem.
Konie ze stajni opactwa nie będą zwolnione od tego nakazu.
Zakonnik zasępił się. Obiecał zdobyć wierzchowce, a
teraz trudno będzie mu dotrzymać słowa. Ciekawiło go
również, jaką grę prowadzi Hugo Beringar, który chyba nie
zwykł przekazywać tak ważnych informacji zwykłym
śmiertelnikom, takim jak Cadfael.
Wszystko, co mówił, należało rozważać w dwojaki spo-
sób. Jego słowa rzadko miały pokrycie z tym, co myślał; a
jakąkolwiek grę prowadził, czynił to dla własnego interesu, a
na scenie, na której odgrywano tę sztukę, aktorzy winni
mówić jak najmniej - tak byłoby dla nich lepiej.
Mnich zdecydował, że pozwoli Hugonowi powiedzieć to,
co chciał on z siebie wyrzucić, nawet jeżeli młody człowiek
zamierza li i jedynie przetestować i przesłuchać swego inter-
lokutora.
To będą złe wiadomości dla mnie! - odparł Beringar po-
nuro. - Przecież w waszej stajni trzymam cztery doskonałe
wierzchowce i chociaż przedtem mogłem żądać zwolnienia
swych koni od tego obowiązku, teraz król stanowczo mi od-
mawia. I jeśli mam być z tobą szczery, bracie Cadfaelu, nie
zamierzam pozwolić na to, aby z tych moich czterech ruma-
ków nie został mi żaden. Planuję odesłać dwa najlepsze konie
w jakieś bezpieczne miejsce, gdzie mogłyby przeczekać na-
gonkę ludzi marszałka Prestcote'a.
Tylko dwa? - zdziwił się mnich. - Czemu nie wszystkie
razem?
-A jakże obejdę się bez koni? Prestcote wie, że przyjecha-
łem konno, więc gdyby nie znaleziono żadnego zwierzęcia
należącego do mnie, wydałoby się mu to podejrzane i
straciłbym szanse na królewską łaskę. A gdy zezwolę im
zabrać dwa, nie zapytają o pozostałe. Ty, bracie Cadfaelu,
jesteś najbardziej odpowiednim człowiekiem, aby mi w tym
pomóc.
Jego głos brzmiał szczerze i ufnie; zdawało się, że w
wypowiedzianych słowach nie kryje się żadna treść poza tą,
którą ujawnił młody rycerz.
- Znasz doskonale całą okolicę. Nie ma gdzieś miejsca,
polany, leśnego szałasu, gdzie mógłbym na kilka dni ukryć
swoje rumaki?
Ta propozycja była zakonnikowi niczym dar boży. Nie
zwlekał długo z odpowiedzią, chociaż żywił przekonanie, że
Beringar wie zbyt wiele. Lecz w tej chwili nie dbał o jego
intencje. Oto mógł zdobyć dwa wspaniałe wierzchowce, na
których Torold i Godit odjadą w walijskie góry.
- Tak, znam takie miejsce.
Młodzieniec nawet nie zapytał, gdzie to jest ani czy
rzeczywiście jest tam tak bezpiecznie.
- Chciałbym, abyś dzisiejszej nocy wskazał mi drogę do
tego miejsca - uśmiechnął się. - Rozkaz zostanie wydany
jutro. Jeśli można wrócić stamtąd pieszo przed świtem,
mógłbyś pójść ze mną, bracie Cadfaelu. Wolałbym twoje
towarzystwo niż jakiekolwiek inne.
Benedyktyn zastanowił się nad jego słowami. Wiedział,
co powinien odpowiedzieć.
Zamiast czekać, aż wskażę ci to miejsce, zabierz konie
zaraz po nieszporach i zaczekaj na mnie obok kapliczki świę-
tego Egidiusza. Dołączę do ciebie po komplecie, gdy zrobi
się wystarczająco ciemno. Lepiej, aby nie widziano mnie
podróżującego na twoich wierzchowcach.
Dobrze - stwierdził z satysfakcją Hugo. - Gdzie leży to
miejsce?
Wyjeżdżając bramą rzeźników na wschód, dotrzesz do
niego po paru chwilach. Stoi zaledwie ćwierć mili od miasta.
Czy będziemy musieli przejeżdżać przez rzekę?
Nie, nie będzie takiej potrzeby. Jest tam stara stodoła,
którą opactwo utrzymuje w Długim Lesie, tuż za drogą do
Pulley. Od chwili gdy czasy stały się niebezpieczne,
wyprowadziliśmy stamtąd wszystkie nasze owce i bydło,
chociaż dwaj bracia zakonni stale tam mieszkają. Nikt nie
będzie szukał koni w takim miejscu, a mnisi, o których ci
powiedziałem, dochowają tajemnicy, gdy ich o to poprosimy.
Czy święty Egidiusz znajduje się po drodze do kryjówki?
Tak. Udamy się na południe do Sutton, a później skrę-
cimy na zachód w puszczę. Konno przejedziemy około
trzech, czterech mil, wracając zaś pieszo, pójdziemy skróta-
mi.
Taką odległość moje nogi pokonają bez trudu – ucieszył
się Beringar i powtórzył: - Po komplecie, przy świętym
Egidiuszu!
I bez zbędnych słów oraz pytań opuścił towarzystwo
Cadfaela. Przyspieszył kroku, w oddali dostrzegł bowiem
sylwetkę Aline Siward, która właśnie zamykała drzwi
swojego domu i zamierzała udać się do kościoła. Nie uszła
daleko, a Beringar deptał już jej po piętach. Podniosła głowę
i przychylnie uśmiechnęła się do przystojnego mężczyzny.
Otwarty uśmiech i błysk w oczach, jakim powitała Beringara,
mogły oznaczać prawdziwą sympatię, jaką go niewątpliwie
darzyła.
Zakonnik zastanowił się, czy przypadkiem Hugo nie cie-
szy się jej względami. Wydawał się być miłym, wesołym i
przystojnym mężczyzną, a nawet tacy cieszą się względami
ufnych, naiwnych kobiet
Twarz Cadfaela rozjaśniła się dopiero wtedy, gdy ujrzał
w kościele sylwetkę Godit. Stała wmieszana w tłum nowicju-
szy, wyszeptując słowa modlitwy. Rzuciła mu krótkie,
pytające spojrzenie, na które odpowiedział jej spokojnym
kiwnięciem głowy i radosnym uśmiechem. Krótkim
uśmiechem, który oznaczał, że wszystko toczy się po ich
myśli. Jeszcze raz spojrzał na twarz dziewczyny. Godit była
tak ładna jak Aline Siward. Jej twarz przypominała mu
Ariannę, grecką żeglarkę o krótkich, kręconych włosach,
którą bardzo dawno temu znał i zapewne kochał
Tak! Był wtedy w wieku młodego Torolda... Ile to już lat
upłynęło...? Teraz takie uniesienia są udziałem młodych, zaś
na nim ciążą inne problemy i obowiązki. Najważniejsze to
nie zapomnieć o spotkaniu nocą, po komplecie, przy świętym
Egidiuszu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wyprawa do Długiego Lasu, bujnego i dzikiego, pełnego
gęstych zarośli, gdzie jedynie szczyty usłane były fioletowym
kobiercem wrzosu, była jak nagły powrót do wydarzeń z
przeszłości, nocnych wypraw, szalonych zasadzek, tak
dobrze znanych mnichowi, że niemal nudnych; teraz, po tylu
latach, wyprawa ta nie była tak ekscytująca, jak by Cadfael
sobie tego życzył. Wierzchowiec, którego dosiadł, był silny i
narowisty, jego sylwetka świadczyła o dobrym pochodzeniu.
Jakże różnił się od koni, na których mnich jeździł przez
ostatnich dwadzieścia lat.
Przyzwyczajony do zwierząt, które załamywały się pod
jego ciężarem, zapomniał przez chwilę, że teraz jest bardziej
podatny na omyłki i ewentualny upadek z rumaka. Zwolnił
jego galop...
Młodzieniec, który z ufnością podążał za nim, akceptując
bez wahania wybraną przez mnicha trasę, przypominał mu
jego samego, gdy podróżował pełen młodzieńczej egzaltacji
na spotkanie z przygodą, z ryzykiem.
Hugo Beringar, uciekając z ruchliwych traktów w leśną
otchłań, sprawiał wrażenie nie przejmującego się doczesnymi
zmartwieniami. Był pewien, że nie musi się obawiać jakiej-
kolwiek zdrady i ewentualnych późniejszych kłopotów zwią-
zanych z nocną eskapadą. Pozostawał w niezmiennie dosko-
nałym nastroju, rozmowny, a przy tym bystry i spostrzegaw-
czy, co czyniło podróż w jego towarzystwie niezwykle
atrakcyjną. Bez obawy dotrzymywał kroku zakonnikowi,
zdając sobie sprawę z tego, że ów zna Długi Las tak dobrze,
jak kraje, które niegdyś odwiedził i poznał.
- Więc przez tyle lat wędrowałeś po świecie i nigdy nie
myślałeś o małżeństwie? - Jego głos zdawał się brzmieć
głośnym echem w uśpionym lesie.
Kiedyś o tym myślałem - uczciwie odpowiedział brat
Cadfael. - Zanim podniosłem krzyż i ruszyłem na wyprawę,
znałem czystą, dobrą dziewczynę, ale prawdę mówiąc, zapo-
mniałem o niej, walcząc na Wschodzie, a i ona nie zaprzątała
swoich myśli wspomnieniami o mojej osobie. Byłem poza
domem zbyt długo, aby mogła tyle czekać i w końcu
poślubiła innego. Jednakże nie winię jej za to.
A widziałeś ją później?
Nie, nigdy. Teraz ma wnuki, które są jej podporą na stare
lata. Była wspaniałą kobietą. Nazywała się... Rychilds.
Jednakże na Wschodzie także żyją kobiety, a ty byłeś
młodym rycerzem. Cóż, dziwię się tobie.
Dziwisz się? Ja ze swej strony dziwię się tobie - powie-
dział Cadfael łagodnie. - Tu, gdzie ludzie są jednej wiary i ję-
zyka, trudno znaleźć pokrewną sobie duszę, a co dopiero tam,
gdzie wszystko nas dzieliło!
Między drzewami ukazał się słaby blask światła. Mimo
późnej pory zakonnicy mieszkający w chatce stanowiącej cel
podróży wędrowców nie spali. Cadfael pomyślał, że zapewne
grają jeszcze w kości. A czemuż nie? Miejsce, w którym
przyszło im spędzić dni, zaiste nie było atrakcyjne. Zatem
przybycie gości będzie dla nich małą rozrywką, niewątpliwie
miło powitaną. O tym, że gospodarze żyli i pozostawali
czujni, można było się przekonać, gdy na odgłos kopyt obaj
pobiegli do korytarza prowadzącego do drzwi. Goście
zastukali kołatką.
Otworzył im brat Anzelm, ogromny, muskularny mnich,
podobny do młodego dębu, aczkolwiek dobiegał już sześć-
dziesiątki. W dłoni trzymał mocny, sękaty kostur. Za nim
ukazał się brat Ludwik, Francuz przez krew, lecz rodzony w
Anglii, mały i żywy niczym ogień. Pod połą habitu trzymał
szeroki sztylet i doskonale wiedział, jak go używać. Na
widok Cadfaela uśmiechnęli się radośnie.
- Co cię tu przywiodło, stary kamracie? Przyjemnie jest
nam ujrzeć twoją twarz, lecz nie spodziewaliśmy się, że
zapukasz do nas niemal o północy. Cóż cię do nas prowadzi?
Przyglądali się Beringarowi z zainteresowaniem. Cadfael
wyjaśnił:
- Ten oto pan pragnie, abyście przechowali jego
zwierzęta przez parę dni i skryli je przed wzrokiem
niepowołanych.
Nie było powodów, by nie wyjawiać im prawdziwych po-
wodów wizyty.
- Ludzie króla zabierają wszystkie konie dla armii, a te
rumaki są krwi zbyt szlachetnej, by marnowały się do takich
celów.
Brat Anzelm spojrzał z uznaniem na wierzchowce
Beringara. Uniósł dłoń i z czułością poklepał po szyi jednego
z nich.
Dawno nie mieliśmy w stajni takich piękności! Oj, daw-
no; ostatnio raczył nas wizytą muł przeora Roberta. Kiedyś
częściej nas odwiedzał, teraz widujemy się bardzo rzadko. Je-
śli mam być szczery, myślę, że miejsce, w którym żyjemy,
jest zbyt oddalone od świata, aby dłużej je utrzymywać. To
strata czasu i ludzi. Co do waszych koni, panie, damy im
schronienie i paszę; mam tylko małą prośbę, czy mógłbym
przejechać się na jednym z nich do stajni? Chciałbym go
wypróbować...
Myślę, że udźwignie cię bez kłopotu - rzekł uprzejmie
Beringar. - Prosiłbym was jedynie, abyście nie oddawali tych
wierzchowców nikomu oprócz Cadfaela lub mnie.
To zrozumiałe. Nikt inny ich nie ujrzy. - Wyprowadzili
rumaki do opuszczonej szopy. - To przyjemność opiekować
się takimi zwierzętami - stwierdził brat Ludwik. - Byłem on-
giś stajennym u hrabiego Roberta z Gloucester. Kocham do-
bre konie, mam do nich wielki sentyment.
***
Po skromnej wieczerzy, jaką ugościli ich pustelnicy,
przyszło im na własnych nogach podjąć trudy drogi
powrotnej.
- Przed nami długa podróż - oświadczył benedyktyn. -
Poprowadzę cię przez las, aż do bram miasta. Końmi nie
mogliśmy tam jechać, bo ścieżki są zbyt wąskie i zakryte
konarami, lecz my przejdziemy bez trudu. Później
przekroczymy wąski strumyk i wejdziemy do opactwa od
strony ogrodów, nie zauważeni przez nikogo.
Mam nadzieję - powiedział Beringar z pewną refleksją w
głosie - że nie prowadzisz ze mną jakiejś gry. Chyba nie
zamierzasz zgubić mnie w lesie lub wrzucić pod koło młyń-
skie?
Wątpię, czy udałoby mi się wykonać z powodzeniem któ-
ryś z tych zamiarów. To będzie najbardziej bezpieczny, poko-
jowy spacer, zobaczysz. I ufam, że wart będzie kilku godzin.
Ruszyli i choć obaj wiedzieli, że jeden z drugiego nie
spuszcza wzroku, była to przyjemna wędrówka.
Szli tak ramię w ramię. Starszawy już mnich bez żadnych
ambicji osobistych i młody mężczyzna, którego ambicje były
śmiałe i nieograniczone.
Beringar prawdopodobnie ciężko rozmyślał, próbując
rozwiązać zagadkę, dlaczego Cadfael tak chętnie przystąpił
do współpracy; zapewne mnich także zajęty był szukaniem
odpowiedzi na pytanie, dlaczego Hugo Beringar zaprosił za-
konnika do uczestnictwa w tej dziwnej konspiracji. Nie miało
to chyba znaczenia, a czyniło rywalizację bardziej interesu-
jącą. A który z nich wygra, który uzyska najwięcej bez żadnej
szamotaniny - było ciągle kwestią do rozstrzygnięcia.
Podążali wąską, leśną ścieżką. Brat Cadfael, chociaż tęgi,
stawiał szybkie, częste kroki, a Beringar, szczupły i wysoki,
stąpał po ziemi długimi susami. Zagadkowym było to, że - o
dziwo - to młody mężczyzna musiał ciągle doganiać spieszą-
cego braciszka.
Ciemność, bardzo słabo rozjaśniona blaskiem gwiazd
prześwitującym przez konary drzew, nie przerażała mło-
dzieńca. Pełen swobody i nieskrępowania mówił do mnicha:
- Król zamierza wyruszyć na ziemie hrabstwa
Gloucester. Chce uderzyć tam wielką siłą, stąd więc ten
pośpiech przy rekratowaniu zbrojnych oraz wierzchowców.
Myślę, że rozpocznie najazd najpóźniej za kilka dni.
Czy będziesz mu towarzyszył? - Mnich próbował zasko-
czyć Benngara niespodziewanym pytaniem. Od czasu gdy
młodzieniec stał się bardziej gadatliwy, Cadfael znalazł najle-
pszą okazję do wciągnięcia swojego rozmówcy w bardziej
interesującą dyskusję. Oczywiście, wszystko, co wcześniej
mówił Beringar, było przemyślane, lecz prędzej czy później
popełni jakąś pomyłkę.
To wszystko zależy od króla. Czy dasz wiarę, bracie Cad-
faelu, że ten człowiek mi nie ufa?! Chociaż mam cichą na-
dzieję, iż powierzy mi zarządzanie jakichś ziem w naszym
hrabstwie, w pobliżu moich włości. Zmieniłem się w tak pil-
nego i wytrwałego, jak nigdy przedtem nie odważyłbym się.
Zbyt częste oglądanie tych samych twarzy może dawać kie-
pskie rezultaty, zbyt rzadkie oglądanie tych samych twarzy
może okazać się fatalne. Ciekawa kwestia do rozpatrzenia.
Czuję - powiedział Cadfael - że twoje rządy cieszyłyby
się sporym zaufaniem. Słyszysz? Zbliżamy się do strumyka.
Woda nie płynęła tu głębokim nurtem, dno strumienia
usłane było sporymi kamieniami, mogli więc bez trudu
wykorzystać je, aby o suchych stopach przejść na drugi
brzeg.
Czy rzeczywiście masz tak wysokie mniemanie o moim
stosunku do sprawiedliwości, bracie Cadfaelu? Jak, według
ciebie, osądzać mężczyzn? A jak kobiety?
Nie mogę kwestionować twego sądzenia innych męż-
czyzn od czasu, gdy mi zaufałeś. Wolałbym się nie mylić,
lecz myślę, że jesteś godzien podziwu.
A co uczynić zatem z kobietami?
Myślę, że najlepszą dla nich radą byłoby trzymanie się z
dala od ciebie. Lecz mniejsza z tym. Cóż tam jeszcze zasły-
szałeś w królewskim obozie? Czy są jakieś nowe wieści doty-
czące Fitz-Alana i Adeneya?
Nic nowego. Mieli szczęście, czego im życzę. Gdzie do-
kładnie są, nie wiadomo, ale zapewne zmierzają do Francji.
Mnich nie miał powodów, aby wątpić w słowa
młodzieńca.
Jakiekolwiek skłonności Hugo miewał, tym razem nie
kłamał.
Godit zapewne bardzo się ucieszy, gdy usłyszy dobre
wieści o swoim ojcu. Z każdym dniem rosną szanse
powodzenia jego ucieczki, zaś dystans pomiędzy nim a
szukającymi zemsty ludźmi króla Stefana stale się
powiększa. No i mają w końcu dwa doskonałe wierzchowce,
które bardzo się przydadzą w ucieczce Godit i Torolda.
Zatem pierwszy krok mają już za sobą. Teraz trzeba wy-
ciągnąć sakwy z kosztownościami, które Torold ukrył przy
moście.
Zadanie to nie było łatwe, ale i zarazem nie było też nie-
możliwe.
***
- Widzę teraz, gdzie jesteśmy - powiedział Beringar parę
chwil później. Przedzierali się przez las, przecinając czasem
małe dopływy strumienia. Zobaczyli w bladym świetle
gwiazd pola grochu, za nimi zaś ogrody i budynki opactwa. -
Mam wspaniałe wyczucie okolicy, nawet wtedy, gdy jest
ciemno. Prowadź dalej, ufam ci tak, że poszedłbym wszędzie
za twoją radą.
Cadfael musiał nieznacznie unieść poły habitu, decydując
się tylko na zmoczenie sandałów. Wszedł do wody w
miejscu, gdzie po drugiej stronie rzeki widać było dach
chatki, w której spała teraz Godit. Beringar zanurzył swe
stopy chwilę później. Woda sięgała mu do kolan, lecz nie
przejął się tym, brnął dalej, nie zdjąwszy wcześniej obuwia.
Cadfael obserwował, jak młodzieniec z gracją i pewnie
porusza się w chłodnej wodzie rzeki. Kiedy obaj znaleźli się
na drugim brzegu, mogli w końcu dokładnie zobaczyć skraj
pola grochu. Obcięte łodygi sterczały z gleby na wysokość
kilku centymetrów, aby później zostać z powrotem
wgniecionymi w ziemię, dla lepszych plonów przy kolejnym
zbiorze.
Beringar gwałtownie odwrócił twarz do Cadfeela i z
dziwnym uśmiechem, bardzo cicho powiedział:
Przypomniałem sobie jeszcze o tym, o czym wszyscy
wczoraj rozpowiadali w królewskim obozie. Zupełnie zapo-
mniałem wcześniej ci o tym powiedzieć. Kilka dni temu ści-
gano jakiegoś człowieka. Ów schował się gdzieś nad rzeką.
Mówiono, że był jednym z giermków Fitz-Alana i że łucznik
przeszył go strzałą poniżej lewego ramienia. Być może trafił
go w serce. Jakakolwiek okazała się ta rana, człowiek ów
spłynął w dół rzeki. Możliwe, że odnajdą jego ciało gdzieś
koło Atcham. Złapali również samotnego wierzchowca z
dobrej stadniny. Jest oczywiste, że to musiał być jego koń.
Czy ty mówisz do mnie? - zdziwił się mnich łagodnie. -
Tu możesz mówić głośno, nikt o tej porze nie grasuje po mo-
ich ogrodach, zaś jeśli ktoś nas usłyszy, nie będzie się dziwił;
w tych dziwacznych czasach zwykłem pilnować swoich
wywarów nawet nocą.
Czy to przypadkiem nie należy do obowiązków twojego
młodego pomocnika? - zdziwił się Beringar.
Nowicjusz, który wymykałby się w nocy z dormitorium,
mógłby szybko tego pożałować. Tutaj opiekujemy się naszy-
mi dziećmi lepiej, niż przypuszczasz.
Cieszę się, że to słyszę. W istocie jest to zajęcie dla byłe-
go rycerza zamienionego w mnicha, przyzwyczajonego do
chłodów nocy. Młodzież powinna tu być raczej chroniona niż
wysyłana na dwór po zapadnięciu ciemności. - Jego głos był
delikatny i słodki jak miód. - Opowiadałem ci przed chwilą
historię o wierzchowcu. Kilka dni po tym wydarzeniu, jeśli
mi tylko wierzysz, złapano kolejnego wierzchowca. Biegał
swobodnie i pasł się na północ od murów miasta. Uważa się,
że ów koń może należeć do tego, którego ścigano, młodego
człowieka Fitz-Alana. Myślę, że próbowano wysłać ich z za-
mku tuż przed zdobyciem go. Ów młodzieniec miał chyba
odnaleźć córkę Adeneya i wywieźć ją z niebezpiecznej okoli-
cy. Ale nie powiodło się im... Ludzie króla domyślają się, że
Godit Adeney nadal gdzieś tutaj przebywa. Będą jej szukali,
bracie Cadfaelu, będą jej szukali pilniej niż przedtem.
Doszli do skraju wewnętrznych ogrodów opactwa.
Beringar westchnął cicho i powiedział:
- Dobranoc. -I udał się w stronę domu dla gości.
***
Zanim Cadfael udał się na zasłużony odpoczynek, leżał
bardzo długo na swym łożu, rozmyślając intensywnie nad
wydarzeniami minionej doby. Im dłużej się zastanawiał, tym
bardziej był pewien, że ktoś podkradł się na tyle blisko, aby
podsłuchać ostatnie sentencje rozmowy z Godit i Toroldem.
Nabierał przekonania, że owym tajemniczym osobnikiem
musiał być Hugo Beringar. Już w lesie udowodnił, jak cicho
potrafi przystosować się do różnych okoliczności. Sam na
pewno sprowokował Cadfaela do wzięcia udziału w tajemni-
czej misji, aby wywiązała się między nimi nić porozumienia i
zaufania. Mnich nie dowierzał Beringarowi - zbyt skompli-
kowanego sposobu ten używał, aby wypowiadać swoje myśli.
Niekiedy wypływał z niego potok słów, innym razem każdą
sentencję sączył z wolna, uważnie obserwując reakcję mni-
cha. Ostatnią rzeczą zaś, nad którą głowił się Cadfael, było
znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Hugo pozosta-
wił właśnie dwa konie w gęstwinach Długiego Lasu? Zupeł-
nie tak, jakby zakładał, iż zostaną one wykorzystane przez
zbiegów. Jeśli Beringar podszedł do drzwi młyna odrobinę
wcześniej, musiał usłyszeć również imię dziewczyny. Na
pewno nabrał jakichś podejrzeń - świadczyły o tym dziwne
uwagi dotyczące osoby młodego pomocnika. Nadal
pozostawało nie rozwiązanym problemem, w jaką grę grał
Beringar, używając swoich własnych, doskonałych koni,
użyczając ich zbiegom, których w każdej chwili mógł
zdradzić - dlaczegóż zresztą jeszcze tego nie zrobił i jaką rolę
pełni w tej grze osoba Cadfaela?
Mężczyzna taki jak Beringar lubi chyba grać o wszystko!
Jaką nagrodę miał otrzymać za schwytanie młodego
kuriera, dlaczego próbuje osaczyć dziewczynę, do której nie
powinien przecież czuć żadnej urazy? Dla kogo próbuje
odnaleźć dziewczynę, kuriera, ukryte sakwy ze skarbem? Dla
króla czy dla siebie? Każde rozwiązanie wydaje się możliwe
- Hugo był człowiekiem o nieograniczonych możliwościach i
ambicjach.
Zanim zakonnik zasnął, długo myślał o frapującym go
mężczyźnie. Jedna sprawa wydała mu się jasna. Jeśli
Beringar wiedział, że zakonnik podejmuje kroki, aby
wydostać skarb, nie będzie teraz spuszczał wzroku z żadnego
ruchu, jaki mnich wykona. Tym samym młody mężczyzna
nie będzie miał czasu na poszukiwanie Godit i Torolda. Ta
myśl uspokoiła Cadfaela na tyle, że przymknął oczy i zasnął
twardym snem. Wydawało się, że spał tylko chwilę, a obudził
go dźwięk kościelnych dzwonów donoszących mu, że czas
wstawać na prymę.
***
Dzisiaj - powiedział Cadfael do dziewczyny, kiedy spa-
cerowali po śniadaniu w ogrodzie - zrobimy wszystko jak
zwykle. Idziemy na mszę, a później ty na naukę. Po obiedzie
popracuj trochę w ogrodzie, lecz przed nieszporami powinnaś
dyskretnie wykraść się do młyna. Czy mogłabyś opatrzyć
sama jego rany? Nie mogę dziś tam pójść...
Oczywiście, że dam sobie radę. Widziałam, jak to robisz i
trochę już znam się na ziołach. Tylko że... jeśli ktoś nas
wczoraj szpiegował, to może przyjść i dzisiaj!
W żadnym wypadku, drogie dziecko - uspokoił ją bene-
dyktyn i opowiedział o nocnej wyprawie. - On nie przyjdzie.
Jeżeli moje rozumowanie jest poprawne, to będzie tam, do-
kądkolwiek ja się udam. I właśnie dlatego pragnę, być nie
zbliżała się do mnie i wykonała kilka innych poleceń, czego
nie mógłbym dokonać sam w taki sposób, aby on się o tym
nie dowiedział. Spotkamy się w refektarzu podczas obiadu.
Jeśli skinę ci głową, to zróbcie z Toroldem to, co teraz
powiem.
Słuchała uważnie, nie potrzebowała teraz żadnych wyjaś-
nień.
W lot pojęła myśli zakonnika.
Widziałam już łódź, jest koło młyna... Dobrze, doprowa-
dzę ją do mostu. Znam tę piaszczystą łachę niedaleko ogro-
dów. Możemy zostawić tam łódź, ale jeśli on nas tam zoba-
czy?
Mówiłem ci, że będzie chodził za mną, a ja o tej porze
udam się do miasta. Nie mamy czasu na dalsze tłumaczema,
później wam wyjaśnię. Zróbcie tylko to, o co proszę. A teraz
pędź na lekcje i zachowuj się jak inni chłopcy. Nie masz się
czego obawiać. Gdyby coś stanęło na przeszkodzie moim
planom, to dowiem się o tym wcześniej i uprzedzę was!
***
Przewidywania Cadfaela okazały się niezwykle trafne.
Wszędzie, gdzie wykonywał swoje niedzielne obowiązki,
dyskretnie towarzyszył mu Hugo Beringar. Dokądkolwiek się
udał, gdziekolwiek pracował -w ogrodzie, w szpitaliku, w do-
mu opata - zawsze dostrzegał krążącą w pobliżu postać
Beringara, zawsze czuł na sobie spojrzenie jego wścibskich
oczu. Nigdy przedtem młodzieniec ów nie przejawiał tak
wielkiej ochoty do spędzania czasu w obrębie murów
opactwa. „Zobaczymy teraz - pomyślał mnich złośliwie - czy
mogę nadal wabić go i odciągać od innych spraw,
zobaczymy, czy podąży za mną nawet wtedy, gdy Aline
pojawi się na mszy. Musi być o nią zazdrosny, zapewne
widział ją zbliżającą się w towarzystwie Adama Courcelle'a
do bramy wjazdowej".
Było czymś niesłychanym, że brat Cadfael nie
uczestniczy w niedzielnej mszy świętej. Miał jednak powód,
aby wytłumaczyć swoją niezwyczajną absencję. Jego ścisłe
więzi z medycyną znane były w całym mieście, więc ludzie
często prosili go o pomoc dla chorych.
Opat Heribert był pobłażliwy dla takich występków,
twierdził, że służyć bliźniemu to tak samo jak służyć Bogu,
zezwolił więc Cadfaelowi opuścić mury klasztorne i udać się
w stronę miasta. Mieszkało tam dziecko, które mnich otaczał
od czasu do czasu szczególną troską. Miało infekcję skóry i
chociaż wraz z dorastaniem problem ten zwiększał się, tej
niedzieli nie było żadnej wielkiej potrzeby, aby tam pójść ze
znachorską wizytą.
Przy bramie wjazdowej spotkał wchodzących Aline
Siward i Adama Courcelle'a. Dziewczyna uśmiechnęła się do
mnicha nieśmiało. Nie wyglądała nie niezadowoloną z
towarzystwa, może na trochę zaambarasowaną. Jeśli
spodziewała się, iż Beringar zobaczywszy jej towarzysza,
będzie starał się przeszkodzić mu w zalotach, musiała się
rozczarować. Był zajęty pilniejszymi sprawami...
Cadfael całe popołudnie odwiedzał swoich pacjentów,
rozsianych po całym Shrewsbury, niosąc im pomoc i ulgę w
cierpieniu. Nie dostrzegł na ulicach Hugona, lecz był pewien,
że młodzieniec kryje się gdzieś za jego plecami. Miał rację -
wracając do opactwa, napotkał go na drodze. Oczywiście
przypadkowo...
Beringar jechał wolno na jednym ze swoich dwóch pozo-
stałych rumaków i pogwizdywał wesoło.
Skinął przyjacielsko benedyktynowi.
- Cóż to, braciszku, zabłądziłeś wczorajszej nocy i
jeszcze nie nocowałeś w swym łóżku? - zażartował.
Mnich spokojnie wyjaśnił mu powód swych wizyt w mie-
ście.
Twoja wiedza i umiejętności są znane w całym hrabstwie
- przychylnie uznał młodzieniec. - Ufam, że wyspałeś się po
naszym nocnym wypadzie?
Mój rozum pracuje bezustannie, ale spałem wystarczająco
wiele, by dać odpoczynek zbolałemu ciału. A ty, młody
przyjacielu? Widzę, że ciągle dysponujesz swoimi końmi.
No tak, pomyliłem się - ze skruchą wyznał Hugo. - Po-
winienem zrozumieć, że jeśli nawet królewskie rozkazy zo-
staną odczytane żołnierzom niedzielnego poranka, to nie będą
się kwapić, by je wykonać w dzień święty. Lecz zobaczysz,
że jutro zacznie się polowanie!
Jeżeli uprzednio mówił prawdę o rekwirowaniu żywności
i koni, to i teraz nie było powodów, aby mu nie wierzyć.
- Polowanie to przyjemna zabawa... - dodał Beringar. -
Król Stefan nie chciał się narażać swoim krewnym, tym bi-
skupom i prałatom, łamiąc kościelne zasady. Daje nam to je-
szcze jeden dzień. Dziś w nocy możemy pozostać w łóżkach i
wyspać się porządnie, czyż nie, bracie Cadfaelu?
Zaśmiał się, klepnął mnicha w ramię i ruszył w kierunku
St. Giles.
Mimo wszystko, gdy mnich opuścił refektarz po obiedzie,
znów zobaczył Hugona Beringara. Mężczyzna stał przy
drzwiach wejściowych do budynku dla gości; stał pozornie
zamyślony, lecz uważnie obserwował wszystko, co działo się
w zasięgu jego wzroku.
Cadfael poprowadził młodzieńca za sobą w stronę kruż-
ganka klasztornego, tam usiadł wygodnie na ławeczce i
ogrzewając swe zmęczone ciało w promieniach słońca,
zdrzemnął się troszeczkę. Był pewien, że przez ten czas
Godit będzie wolna od jakichkolwiek podchodów ze strony
Beringara.
Nie ulegało kwestii, że nic, co wokół się działo, nie
mogło ujść uwadze Hugona Beringara. Do takiej roboty nie
wysyłał nigdy swych zbrojnych lub innych czających się
osobników, wykonywał tę pracę sam, prawdopodobnie także
zajęcie Aline sprawiało mu wielką przyjemność. Gdyby
życzył sobie uwolnić Aline od towarzystwa Courcelle'a
choćby na godzinę, zrobiłby to sam, lecz wówczas musiałby
stracić z oczu mnicha.
,,Jestem prawie pewien - pomyślał Cadfael - że najważ-
niejszą rzeczą, jakiej pożąda Beringar, jest skarb Fitz-Alana.
Będzie zatem bezwzględny w swoich poszukiwaniach. No
trudno! Nie widzę sposobu, aby tego uniknąć. Najlepszą
rzeczą, jaką można uczynić, to wykorzystać bezwzględność,
pośpiech i zaślepienie ewentualną nagrodą".
Skierował swe kroki do herbarium, w którym przepraco-
wał kilka godzin. Sprawdzał stare nalewki i robił nowe do
czasu, aż usłyszał głos dzwonu wzywającego na nieszpory.
Wyszedł z budynku herbarium. O to, gdzie skrył się
Beringar, nie martwił się w ogóle. Miał nadzieję, że dla
człowieka tak aktywnego jak Hugo śledzenie jest zajęciem
ekstremalnie nudnym.
Spotkał Aline Siward - szła zamyślona, poważna, oparta
o ramię Adama Courcelle'a. Ów na widok mnicha zatrzymał
się i uniósł dłoń w ciepłym powitaniu.
Przyjemnie cię widzieć, bracie Cadfaelu, w lepszych oko-
licznościach niż te, w jakich spotkaliśmy się ostatnio. Mam
nadzieję, że już nie masz tak przykrych obowiązków. W koń-
cu Aline i ty nie byliście zbyt zadowoleni z usług, jakie
musieliście wtedy wykonywać. Jaka szkoda, że nie udało mi
się wtedy udobruchać króla, który ciągle jeszcze żywi urazę
do opata za to, iż ten nie pospieszył wraz z innymi na
ceremonię podpisania traktatu pokojowego.
Błąd, jaki inni wielcy również popełniają - filozofował
Cadfael. - Myślę, że jakoś to przeżyjemy.
Ja także żywię taką nadzieję - odrzekł Courcelle. - Lecz
jak dotąd król nie kwapi się z przyznaniem opactwu wię-
kszych przywilejów. Gdybym, bracie Cadfaelu, został zmu-
szony do wyegzekwowania siłą, nawet wewnątrz opactwa,
poleceń, tuszę, iż okażesz mi zrozumienie. Takie mam
rozkazy i nie pozostawiają mi one możliwości wyboru.
„Z góry przeprasza - pomyślał Cadfael - za jutrzejszy na-
jazd. Więc to prawda - tak jak przypuszczałem. Więc wybra-
no go do wykonania tej brudnej roboty i stara się teraz wytłu-
maczyć, że taki ma rozkaz, że to jest jego obowiązkiem, cho-
ciaż gdyby mógł, uniknąłby tego. Może mówi o tym tylko
dlatego, by nie wzbudzić w młodej damie wstrętu do siebie?"
- Jeśli tak być musi - powiedział życzliwie - to jestem
pewien, że każdy zakonnik zrozumie, że czynisz to, co
musisz, jak każdy żołnierz wykonujący rozkaz. Płonne są twe
obawy, że spotka cię w związku z tym jakaś hańba.
No właśnie, wielokrotnie zapewniałam o tym Adama -
włączyła się do rozmowy Aline i zaczerwieniła się, słysząc
siebie wypowiadającą jego imię. Być może uczyniła to po raz
pierwszy. - Ale jego trudno jest przekonać. Ale, Adamie, taka
jest prawda. Nie możesz brać na siebie winy za coś, czego nie
spowodowałeś. To zupełnie tak, jakbyś własnymi rękoma
zabił Gilesa, co, jak wiesz, nie jest prawdą. Jak mogłabym
winić Flamandów? Oni również byli pod czyimiś rozkazami.
W tych straszliwych czasach nikt nie może zrobić więcej niż
wybrać drogę zgodną ze swoim sumieniem; i każdy, kto tak
uczyni, decyduje się ponosić konsekwencje swojego wyboru,
jakiekolwiek by one nie były.
W każdych czasach, złych czy dobrych, człowiek może
zrobić więcej i lepiej niż zwykle - dodał Cadfael. - Potrzeba
dania jałmużny jest różna, jedni ufają, że dzięki temu zyskają
przychylność Boga, inni myślą, że w ten sposób oczyszczą
swą duszę z popełnionych grzechów. Módlmy się za
wszystkich, a oni będą modlić się za nas.
Tak właśnie Cadfael ocenił Aline, widząc ją wchodzącą
do kościoła i opierającą się o ramię Adama Courcelle'a. W
tym krytycznym dla niej momencie życia, gdy pozbawiona
krewnych, opuszczona przez ojca, zdecydowała się oddać
swe usługi królowi Stefanowi. Wahała się z dokonaniem
wyboru pomiędzy życiem w klasztorze a normalnym, jakie
wiedli zwykli śmiertelnicy. Wszystko, czego chciała, to
uczynić swój żywot bardziej atrakcyjnym, niż był on teraz.
Pragnęła wypełnić go wieloma różnymi wrażeniami.
Idąc zająć miejsce wśród duchownych, spotkał Godit.
Stała w nawie kościoła wraz z innymi nowicjuszami, jej oczy
intensywnie błyszczały, kiedy powiedziała cicho:
-Zrobiliśmy wszystko, co nam kazałeś!
***
Najważniejszym teraz było nabrać pewności, że przez re-
sztę wieczora wodził Beringara po pastwiskach, z dala od
Godit i Torolda; i że tego dnia Godit unikała kontaktów z
ludźmi. Cały dzień spędzili zatem oddzielnie, tak było bez-
pieczniej.
Kolacja była zawsze krótkim posiłkiem, Cadfael był więc
pewien, że gdzieś wewnątrz refektarza ukrył się Beringar,
aby nie spuścić z oczu zakonnika. Wieczorne posiłki,
poprzedzone czytaniem żywotów świętych, były taką częścią
dnia, którą mnich często opuszczał dla innych celów, z tego
właśnie znano brata Cadfaela. Tak też uczynił i tym razem;
poszedł do izby chorych, aby odwiedzić brata Reginalda,
starca chorującego na zwyrodnienie stawów. Udał się później
na sam koniec ogrodów opactwa, bardzo daleko od swojego
herbarium, a potem poszedł jeszcze dalej. W tym czasie
Godit powinna już skończyć swe zajęcia w nowicjacie i
mogła pojawić się gdzieś pomiędzy bramą a chatką w
herbarium, ważnym więc było, aby Beringar na nim
koncentrował swoją uwagę, mimo że nie czynił nic, co
byłoby interesującym dla młodego mężczyzny. Zbierał
kwiatki, wyrywał chwasty z grządek, podlewał róże... Celem
tej gry było sprawdzenie, czy wszystkie ruchy mnicha są
obserwowane. Mnich był pewien, że tak - i to ze szczególną
uwagą i cierpliwością. W czasie minionego dnia było niemal
oczywiste, że Cadfael zbytnio afiszuje się ze swoją
obecnością i ruchliwością i że przygotowuje się do odegrania
bardziej precyzyjnej roli. Lecz teraz zrobiło się już ciemno,
więc wszystko zaczęło przyjmować inne kształty.
Kiedy wieczory były miłe, mnisi zawsze mogli znaleźć
czas, aby zrobić sobie przerwę w zajęciach, zanim udali się
na nocny odpoczynek. Teraz już zupełnie się ściemniło, więc
wszyscy już chyba spali. Cadfael cieszył się, że Godit tak
dużo czasu spędziła tego dnia z Toroldem. Jednakże nadal
obawiał się kolejnych ruchów Beringara. Pomyślał, że nie
nadszedł jesz-cze moment stosowny do eskapady i można
pójść do dormitorium, do innych braci. Jeśli pojawiłby się
teraz gdzieś na zewnątrz budynku, mógłby zostać
zauważonym bez żadnego problemu.
Zszedł po schodach i otworzył północne drzwi budynku.
Wyśliznął się na zewnątrz i udał się w stronę ogrodów. Nie
potrzebował rozglądać się czy nasłuchiwać, wiedział, iż
mimo nocy, podąża za nim tajemniczy cień, trzymający się
od niego z dala, lecz stale w zasięgu wzroku.
Noc była ciemna, lecz oczy szybko przyzwyczaiły się do
jej mroku. Cadfael wiedział, jak bezpiecznie i pewnie
Beringar mógł poruszać się po ciemku. Przypomniał sobie,
jak poprzedniej nocy przekraczali bród. Wszakże był to istny
majstersztyk.
Ruszył wolnym krokiem przez ogrody w kierunku rzeki
Severn, przekroczył strumień i przystanął na chwilę, aby na-
brać pewności, że Beringar mu towarzyszy. Przerwy w
rytmie pluszczącej wody były nieznaczne, lecz uchwycił je.
Teraz podążył w dół strumienia aż do miejsca, w którym
łączył się on z rzeką Severa. Znajdowała się tam mała,
drewniana kładka - stąd był tylko krok do kamiennego mostu
koło Shrewsbury.
Zatrzymał się, rozejrzał wokół i w cieniu przejścia pod
mostem ujrzał sylwetkę przycumowanej łódki. W tym miej-
scu, pod kamiennym murem, rośliny bujnie się rozwinęły.
Wierzby opuściły swe gałęzie i moczyły je w wodzie, mogąc
w ten sposób stanowić wspaniałe schronienie dla połowy tu-
zina ludzi. Do jednej z tych gałęzi przywiązana była mała,
lekka łódka. Dno miała oparte o zabagniony brzeg.
Cadfael miał nadzieję, że wewnątrz niej znajdzie solidny
,,ładunek" złożony z dwóch worków wyniesionych z młyna.
Przynieśli je Godit i Torold; musieli to zrobić wcześniej,
gdyż chciał, aby ten, kto go obserwował, widział, że idzie z
pustymi rękoma.
129
Wszedł do łódki i odwiązał sznurek. „Ładunek" był w
środku; sprawdził, czy jego ciężar jest odpowiedni.
Odwrócił się w stronę brzegu. Usłyszał szelest liści i do-
strzegł delikatny ruch gałęzi na skraju zarośli. „Jest tutaj" -
pomyślał. Podniósł wiosło i zanurzył je w nurcie rzeki.
Podpłynął pod pierwsze sklepienie. To, czy Hugo
Beringar ma doskonały wzrok, nie miało teraz żadnego
znaczenia. Choćby chciał, nie mógł widzieć wszystkiego, co
robił Cadfael. Jakkolwiek by wytężał swój słuch, usłyszałby
jedynie dźwięk podobny do uderzenia metalu o kamień.
Takie zresztą było założenie planu Cadfaela. Kiedy znalazł
się już na miejscu, przywiązał łódkę do żelaznej obręczy i
zanurzył ręce w wodzie, wodząc nimi o przęsło mostu tak,
aby rozległ się donośnie brzdęk złota, i wrzucił je do łódki.
Postronny obserwator nie mógłby zauważyć tego, że
równocześnie zamoczył tobołki przygotowane przez Godit i
Torolda. Miał teraz na pokładzie dwa „ładunki".
Podpłynął do piaszczystej łachy. Jak dotąd, wszystko
przebiegało pomyślnie. Z powrotem przywiązał łódkę do
zwisających gałęzi wierzby. Robił to pewnie, aczkolwiek
pospiesznie. Pośpiech był częścią jego planu.
Przekroczył zarośla i wszedł na drogę. Wszystkie te czyn-
ności wykonywał ostentacyjnie, aby upewnić się, że obserwa-
tor nie zgubił go ze swego pola widzenia. Chciał, aby ten, kto
go śledził, zauważył, że wrzucił na ramiona dwie ciężkie sa-
kwy.
Udał się teraz w powrotną drogę, pokonując tę samą
trasę, którą poprzedniej nocy przebył z Beringarem. Ładunek,
który niósł, nie miał oczywiście tej zawartości, której można
by było się spodziewać. Sakwy pełne były ciężkich kamieni
nazbieranych wcześniej przez Godit i Torolda. Prawdziwy,
cenny ładunek pozostał na brzegu. Cadfaela czekało teraz
ponad czteromilowe dźwiganie.
Od tej pory wszystko zaczęło być jedną wielką zagadką.
Czy Beringar skłonny byłby teraz do przerwania całej
gry; czy zabrałby cenny ładunek? Nie! Cadfael musiał
przyjąć to za rzecz oczywistą, że Hugo jest wytrawnym
graczem i przed czasem nie lubi kończyć rozgrywki. Czekał
więc na finał. Jednakże - czy przypadkiem Beringar nie
natknie się na prawdziwe skarby? Nie, to jest niemożliwe.
Przecież młody mężczyzna idzie za nim, a nagroda jest zbyt
cenna, aby dzielić się nią z innymi. Beringar nie wciągnął
nikogo do tej akcji.
Cadfaelowi zaczynał się jawić nowy obraz Beringara.
Jeśli zabił on Mikołaja Faintree w celu zawładnięcia
przewożonym przez niego skarbem, zrobiłby teraz to samo z
mnichem. Nie miałby żadnych skrupułów, aby dokonać
kolejnej zbrodni. Lecz mógł również być zupełnie
niewinnym zbrodni i tylko chęć posiadania tak ogromnego
majątku przywiodła go w ślad za mnichem.
Bez względu na to, jaka była prawda, Cadfael wiedział,
że nie zostanie teraz przez nikogo napadnięty. Pewność jego
wynikała z wiedzy, że Hugo lubił ryzyko i grę o wszystko.
Być może chciał za jednym zamachem zdobyć złoto,
dziewczynę, złapać kuriera Fitz-Alana, by w zamian za to po-
zyskać u króla specjalne względy. Miałby to zapewnione, a
jego zbrodnia zostałaby pogrzebana na zawsze.
Możliwości było wiele. Beringar mógł być całkiem
niewinny śmierci Mikołaja Faintree, a to, co robił, robił ze
zwykłej ciekawości - starzejący się mnich mógł być
pionkiem w jego planie szybkiego bogacenia się.
Brat Cadfael zatrzymał się w lesie, by odsapnąć i spraw-
dzić, czy przypadkiem młodzieniec nie zgubił drogi i czy na-
dal podąża jego śladami. Z głośnym westchnieniem ulgi zrzu-
cił z ramion ciężkie tobołki i spojrzał w kierunku, z którego
dobiegł go trzask łamanej gałęzi. W blasku księżyca ujrzał
twarz młodego człowieka. Wiedział już, jak powinna się za-
kończyć ta noc.
Z odrobiną szczęścia i z pomocą Bożą wróci do opactwa
na czas jutrzni.
Między gałęziami dostrzegł małe światło. Potrzebował
tylko trochę głośno potupać i postukać butami, aby ujrzeć
wychodzącą z ciemności postać brata Ludwika. W jednej
ręce trzymał zapaloną pochodnię, a w drugiej obnażony
sztylet.
Niech cię Bóg błogosławi, bracie - szepnął Cadfael, zrzu-
cając z pleców ciężar. Mógł wcześniej umówić się z
Toroldem, aby ten dźwigał za niego ogromnie ciężkie sakwy.
- Pozwól mi wejść i zarygluj drzwi!
Z radością! - odrzekł brat Ludwik. Wziął toboły, wniósł
je do środka i zamknął drzwi.
***
W drodze powrotnej, chwilę później, Cadfael uważnie
słuchał odgłosów, jakie mu towarzyszyły.
Nie usłyszał głosu nikogo, kto podążałby za nim. Nie
doleciał jego uszu żaden dźwięk świadczący o obecności
Beringara.
Widocznie Hugonowi wystarczyło, że widział zakonnika
wnoszącego ciężkie pakunki do chatki. Młodzieniec mógł te-
raz tylko czekać, aż wszystkie ryby wpadną w jego sieć.
Kiedy dzwony zadzwoniły na jutrznię, Cadfael znajdował
się już w dormitorium i wraz z innymi braćmi spokojnie spał.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Krótko przed świtaniem poniedziałkowego ranka oficero-
wie królewscy wraz ze swymi ludźmi zagrodzili wszystkie
drogi prowadzące do Shrewsbury, inni natomiast wkroczyli
do miasta, skrupulatnie przetrząsając każdy dom, gospodę i
sklep, zabierając żywność oraz konie. Jednak ich uwaga była
skierowana także i na ludzi...
Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna musi być ukryta
gdzieś w pobliżu - tłumaczył królowi Prestcote. - Dwa złapa-
ne luzaki pochodziły ze stajni Fitz-Alana, przynajmniej je-
den, bo miał wypalony jego znak. Człowiek ścigany nad
rzeką musiał być kompanem Godit Adeney i miał jej pomóc
w ucieczce. Pozostawiona sama, nie mogła oddalić się zbyt
daleko. Wasza Wysokość nie może poniechać szansy
złapania córki Adeneya. Fulko będzie musiał powrócić, chcąc
ją uratować, jest jego jedynym dzieckiem. Wątpliwe jest
jednak, abyśmy w zamian za jej wolność doczekali się
powrotu Fitz-Alana. Hrabia będzie wolał narazić się na
niesławę, pozwalając jej umrzeć.
Umrzeć? - powtórzył jak echo Stefan. - Czyż jesteśmy
jakimś potworem zabijającym małe dziewczynki? Kto mówi
o śmierci?
Oczywiście, że niedorzecznością byłoby uznać, że Wasza
Wysokość zezwoli na coś takiego - sucho odparł marszałek
Prestcote. - Nie musimy czynić dziewczynie nic złego, lecz
zaniepokojonemu ojcu, czekającemu na lepsze wieści o
dziecku, wszystko może wydać się możliwe. Panie, nie mu-
sisz jej robić żadnej krzywdy. Nie ma również żadnej
potrzeby czynienia krzywdy jej ojcu czy Fitz-Alanowi, jeśli
dostaniesz ich w swoje ręce. Lecz Wasza Królewska Mość
musi zdać sobie sprawę z tego, że powinniśmy zrobić
absolutnie wszystko, aby uniemożliwić ich wysłannikom
dotarcie do cesarzowej Matyldy. Nie ma potrzeby mścić się
na Shrewsbury; to wcale nie będzie żadna zemsta, lecz
sensowny środek na utrzymanie razem królewskich sił i na
ukaranie wrogów.
To mi w zupełności wystarczy- zgodził się król bez wię-
kszego entuzjazmu. Jego gniew i nienawiść dawno już opadły
i zmieniły się w bardziej dla niego naturalną łagodność tem-
peramentu, żeby nie powiedzieć w lenistwo. - Nie jestem
przekonany, że chciałbym wykorzystać w ten sposób tę
młodą dziewczynę. - Monarcha przypomniał sobie, że kazał
młodemu Beringarowi sprowadzić do siebie swoją młodą
narzeczoną, jeśli chce zasłużyć na uznanie i szczególne
względy, lecz młodzieniec mimo licznych odwiedzin w
królewskim obozie nie wykazywał żadnych postępów w
poszukiwaniach, nie kwapił się zbytnio do ostatecznego
wykonania tego zadania. Możliwe, że Beringar lepiej znał
myśli króla niż on sam.
Jeśli pojmiemy córkę Adeneya, Wasza Królewska Mość
będzie mógł czuć się bezpieczniej, wyłączając w ten sposób
udział sił wiernych sztandarowi jej ojca, jeśli oczywiście nie
są wierne Waszej Wysokości. Jeśli odbierzemy wrogom taką
szansę, będziesz Panie mógł zaoszczędzić wiele czasu oraz
wielką ilość naszych rycerzy. Królu, nie możesz pozwolić,
abyśmy zaprzepaścili taką szansę.
To brzmiało jak rada i król zdawał sobie z tego sprawę.
Oręż był tam, gdzie chciało się go szukać. Zbyt długo monar-
cha zwlekał, nadszedł teraz czas, aby dokonać dzieła i
spróbować wziąć Adeneya do niewoli.
- Bardzo dobrze! - król przyznał rację marszałkowi. -
Szukajcie dalej i sprawcie się dobrze!
***
Przygotowania były rzeczywiście gruntowne. Adam
Courcelle przeszedł przez bramę opactwa, mając pod swoją
komendą drużynę Flamandów. I podczas gdy Ten Heyt poje-
chał dalej i założył posterunek straży w St. Giles, aby spraw-
dzać każdego jeźdźca i każdy wóz opuszczający miasto, a
jego zastępca wysłał zwiad z rozkazem obserwowania każdej
drogi po tej stronie opactwa, sam Courcelle nakazał
uprzejmie, lecz stanowczo zająć budynek wartowni opactwa i
polecił zamknąć wszystkie wrota przed wchodzącymi i
wychodzącymi.
Świtało już, choć działania te podjęto chwilę wcześniej,
nim dzwony zabiły na prymę.
Żołnierze starali się dokonać tego w ciszy, lecz przeor
Robert usłyszał niepokojące dźwięki dochodzące z wartowni,
wyjrzał z okna swej komnaty w dormitorium, zobaczył, co
dzieje się na dziedzińcu i pospiesznie zbiegł na dół, aby to
wyjaśnić.
Courcelle powitał go z nieszczerym szacunkiem. Pełen
respektu dla przełożonego duchownych poprosił o
zezwolenie na poszukiwania, co było jedynie formalnością,
gdyż tak czy inaczej uczyniłby to mimo oburzenia przeora.
- Wasza Dostojność, na polecenie króla musimy przeszu
kać wasze budynki i zająć nadmiar żywności oraz konie. Król
Stefan rozkazał zabrać nam wszystkie konie, które nie są
własnością ludzi będących pod jego rozkazami. Mam także
poszukać dziewczyny imieniem Godit, córki Fulka Adeneya,
odstępcy i buntownika, o której sądzi się, że nadal ukrywa się
w Shrewsbury!
Przeor uniósł w zdziwieniu swe krzaczaste brwi i spuścił
w dół długi, arystokratyczny liftnerowski nos.
Spodziewacie się, kapitanie, znaleźć wzmiankowaną
osobę u nas? Ta dziewczyna mogłaby przebywać jedynie w
gościnnych domach, ale zapewniam cię, że tam jej nie ma.
Wierzę wam, Wasza Dostojność, lecz muszę wykonywać
rozkazy, chociaż jeśli chodzi o dziewczynę, to tylko formal-
ność, bo nie podejrzewam, by kryła się wśród zakonników.
Na dziedzińcu stali również ministranci, do których dołą-
czyli dwaj śpiący i wystraszeni nowicjusze. Stali w milczeniu
i trwodze.
Pojawił się opiekun nowicjuszy, aby zebrać swoje stadko
i skierować ich na powrót do kwater, lecz przystanął i słuchał
teraz razem z nimi.
- To powinno być natychmiast doniesione opatowi! - po-
wiedział przeor wzburzonym głosem i nie zwlekając, udał się
natychmiast do mieszkania opata Heriberta. Za jego plecami
Flamandowie kończyli zamykanie wrót i ustawili wartę przed
przystąpieniem do akcji i obróceniem swej uwagi na stajnie i
stodoły.
***
Brat Cadfael zmęczony nocnymi wyprawami przespał
wtargnięcie zbrojnych i zbudził go dopiero dzwon
wzywający na prymę. Ubrał się pospiesznie, opłukał wodą
twarz, zbiegł po schodach i szybkim krokiem podążył do
kościoła, doganiając pozostałych mnichów.
Jak grom z jasnego nieba uderzył w niego widok
Flamandów trzymających straż przy zamkniętej bramie i
żołnierzy wyciągających ze stajni i stodół przerażone
zwierzęta. Zrozumiał, że inicjatywa wymyka mu się z rąk.
Powinien był temu zaradzić wczorajszego dnia, gdy Beringar
powtórzył mu raz jeszcze o nakazanej przez króla rekwizycji,
jednakże zlekceważył to ostrzeżenie. Teraz było za późno,
aby cokolwiek uczynić.
W kościele nie dojrzał dziewczyny. Zaniepokoiło go to i
gdy tylko usłyszał końcowe „amen", pospieszył do
herbarium. Drzwi zastał otwarte, w szopie panował porządek,
nic nie świadczyło o tym, że miało tu miejsce jakieś burzliwe
zajście.
Zajrzał za zaścieloną ławę, za którą poprzedniego
wieczoru Godit z Toroldem schowali sakwy ze skarbem Fitz-
Alana. Nie było ich. Nieco zdziwiony podążył nad rzekę, u
której brzegu powinna znajdować się łódka. Jej także nie
było!
Wszystko - dziewczyna, łódka i złoto rozpłynęło się w
powietrzu bez śladu i benedyktyn nie miał pojęcia, cóż
takiego mogło się wydarzyć.
***
Godit obudziła się tuż przed prymą. Nie mogła spać. Nie-
łatwo było jej radzić sobie z ciężarem odpowiedzialności,
jaki teraz na niej spoczywał Wybiegła z chatki, aby zobaczyć,
co się dzieje przy bramie opactwa. Chociaż wszystkie
rozkazy wykonano szybko w absolutnej ciszy, było coś -
jakiś nieznaczny ruch powietrza czy niezwykłe dźwięki
kradnące mnichom łagodny, klasztorny spokój - co
zaniepokoiło dziewczynę. Miała właśnie zamiar wychylić się
sponad muru ogrodu, gdy dostrzegła Flamandów
zsiadających ze swych wierzchowców i chwilę później
zamykających bramy, oraz Courcelle'a zmierzającego na
spotkanie z przeorem. Zamarła nagle słysząc, jak ktoś
wypowiada szeptem jej prawdziwe imię. Jeśli przybysze byli
zdecydowani, by dokładnie jej tu szukać, na pewno im się to
uda.
Jeśli zapytają o cokolwiek, tak jak innych chłopców,
może się zdradzić, czując na sobie spojrzenia wrogów. Jeśli
ją znajdą, na pewno rozszerzą poszukiwania, aby znaleźć i
tych, którzy jej pomagali. Poza tym trzeba było chronić brata
Cadfaela i Torolda.
Ten ostatni wrócił do swego młyna, gdy tylko upewnił
się, że Godit ze skarbem znajduje się już w herbarium.
Ostatniej nocy dziewczyna niemal modliła się, aby mógł z
nią zostać. Teraz zadowolona była z tego, że od Flamandów
oddziela go spora, bezpieczna odległość, że ma blisko siebie
gęsty las i że posiada błyskawiczny refleks oraz wyczulone
zmysły, które ostrzegają go przed niebezpieczeństwem i
będzie mógł zniknąć na czas.
Ostatnia noc była jak dziwny, awanturniczy sen, na swój
sposób niezwykle miły, chociaż wstrzymujący ich oddechy.
Byli razem w ukryciu, podczas gdy Cadfael oddalił się od
mostu, zostawił na brzegu małą łódkę, taszczył za sobą torby
podróżne, obandażował je, aby zrobić z nich mały tłumoczek
podobny do tych, które miał w izbie chorych i w swej chatce.
Godit przypomniała sobie również, jak wraz z Toroldem
trzymali się rękoma łańcucha, aby nie spaść z kamienia i nie
spowodować niepotrzebnego odgłosu, jak później delikatnie
wiosłowali w górę strumienia i opłynęli pola grochu. Potem
Cadfael powiedział im, aby ukryli łódkę, gdyż następnej nocy
- jeśli będzie taka okazja - będą jej potrzebować.
Przygody ostatniej nocy były snem, ten poranek to nie-
przyjemna pobudka, a teraz Godit musiała natychmiast do-
stać się do łodzi.
Nie miała szans na dotarcie do mnicha po wskazówki. To,
nad czym teraz sprawowała pieczę, musi być wyniesione stąd
natychmiast, oczywiście nie może tego dokonać, przekracza-
jąc bramę opactwa. Nie miała nikogo, kto powiedziałby, co
uczynić - wszystko spoczywało na jej barkach. Na szczęście
Flamandowie nie zamierzali przeszukiwać ogrodów przed
opróżnieniem stodół, stajni i straganów; miała więc jeszcze
trochę czasu.
Wróciła szybko do chatki, złożyła swoje koce i ukryła je
pod ławką, za rzędem butelek i moździerzy, złożyła łóżko i
odwróciła je w stronę stogu grochowiny, wydostała z kry-
jówki łódkę, a wraz z nią torby podróżne.
Na szczęście pole było nachylone delikatnie w stronę po-
toku, a niewielki ciężar łódki umożliwił przeciągnięcie jej do
potoku niemal bez żadnego wysiłku. Godit pozostawiła łódź
na brzegu i wróciła do stogu, aby zabrać stamtąd kosztowno-
ści; wrzuciła je później na pokład. Jeszcze do wczorajszej no-
cy nigdy nie płynęła taką łódką, lecz Torold pokazał jej, jak
używać jej wioseł, a teraz wspomagał ją także łagodny prąd
potoku.
Wiedziała już, co uczyni; nie było żadnej nadziei na
powodzenie ucieczki - płynąc w dół strumienia aż do rzeki
Severn, spotkałaby po drodze na brzegach wiele patroli, a i
zapewne główna droga oraz most, pod którym musiałaby
przepłynąć, roiły się od zbrojnych. Lecz niedaleko miejsca, w
którym się teraz znajdowała, szeroki kanał cofał się aż do
stawu leżącego obok głównego młyna opactwa, gdzie śluza
kierująca ruchem wody poprzez stawy opactwa oraz stawy
rybne obracała koło młyńskie, sterując przepływem wody
pomiędzy potokiem a zbiornikiem. Za młynem znajdowały
się trzy ładne domy należące do opactwa, z pięknymi
ogrodami schodzącymi aż do wody, a po przeciwnej stronie
stały trzy inne budynki, przesłaniające staw od strony stajni i
obór, w których przeprowadzono poranną akcję. Tuż obok
młyna stał mały dom, zamieszkały teraz przez Aline Siward.
To prawda - Courcelle zapowiedział wcześniej, że ma zamiar
poszukać zbiegów wszędzie, lecz jeśli w otoczonym murem
opactwie jest jedno miejsce, w którym można było
spodziewać się wizyty Courcelle’a jedynie dla formalności,
to miejscem tym jest oczywiście dom, w którym mieszka
Aline.
Godit zanurzyła wiosła niedokładnie, aczkolwiek staran-
nie w wodzie potoku i myślała, co będzie, jeśli Aline jest jej
przeciwniczką. Może są po przeciwnych stronach? Nie oba-
wiała się, że siostra Gilesa rzuci ją na pożarcie wilkom - to
nie było do niej podobne. Może jako kobiety zawrą jakiś so-
jusz? Co prawda, Aline ofiarowała swe usługi królowi Stefa-
nowi, lecz to przecież on powiesił jej brata! Ojciec Godit ry-
zykował życiem i swymi dobrami dla cesarzowej Matyldy.
Dziewczyna nie przypuszczała, że Aline zaniepokoi się o los
jego i jemu podobnych, chyba że będzie miała w tym swój
interes. Jednakże zdawała sobie sprawę z tego, iż Giles
Siward bliższy był sercu swej siostry niż kiedykolwiek
będzie król Stefan. Wszak Godit też bardziej troszczyła się o
ojca i o To-rolda niż o cesarzową.
Należy pozostawić więc skłóconych ze sobą Stefana i
Matyldę, niech sami załatwiają swoje idiotyczne porachunki.
Z jej prawej strony zamajaczyła sylwetka młyna; tego
dnia koło młyńskie obracało się wolno i woda ze śluzy
przelewała się swobodnie do stawu, wolno spływając.
Wał położony wzdłuż koryta potoku był na tyle wysoki,
by woda nie przelewała się na pobliskie ogrody. Godit
pomyślała, że aby wyciągnąć sakwy, musi podpłynąć jak
najbliżej brzegu i wbić się weń dziobem łódki.
Chwyciła obnażony korzeń zginającej się ku wodzie
wierzby, przywiązała do niego łódkę i w końcu odważyła się
wziąć ciężkie sakwy i wykonać karkołomny skok na brzeg,
na skraj łąki. Sprawiło jej to wiele trudności i gdy znalazła
się na brzegu, z oczu popłynęły jej łzy. Były to łzy
wdzięczności za to, że udało jej się dokonać czynu tak
niebywałego oraz łzy żalu, że ona, młoda dziewczyna musi
się tak bardzo trudzić dla tej kupy śmieci, jaką niosła w
sakwach, zamiast troszczyć się o los ojca, Torolda i
oczywiście brata Cadfaela, który przeszedł chyba piekło,
pomagając młodym w przygotowaniu ucieczki. Zacisnęła
mocno usta, postanowiła wziąć się w garść i przystąpić do
wykonywania swego zadania.
Otarła łzy, które wyżłobiły na jej zakurzonej i
zabrudzonej twarzy szerokie bruzdy, jeszcze raz spojrzała na
miejsce, przez które przeskoczyła, chwyciła drugi koniec
sznurka, do którego przywiązana była łódka i silnie
pociągnęła. Łódź wyrwała się z objęć pętli mocującej ją do
korzenia i przesunęła się za Godit.
Dziewczyna zaczęła się wolno posuwać do przodu, z tru-
dem wiążąc łódkę. Stanęła na skraju trzęsawiska, położyła się
na brzuchu i mocno przywiązała łódź do drzewa. Upewniła
się, że supeł jest mocny; zaczęła czołgać się w stronę domu.
Dotarła do budynku i zapukała w drzwi.
Otworzyła jej Konstancja. Był stosunkowo wczesny
ranek i Godit oceniła, że Aline jeszcze nie wstała z łóżka.
Niewątpliwie jednak przebudziła się, słysząc hałas
dochodzący z dziedzińca klasztoru, bo zakryta peniuarem
wyjrzała znad ramienia służącej.
O co chodzi, Konstancjo? - zapytała i w tej samej chwili
dostrzegła zabłoconą Godit i leżące u jej stóp sakwy.
Godryku, co się stało? Czy wysłał cię brat Cadfael? Cóż
wydarzyło się niedobrego?
Zna pani tego chłopca? - zdziwiła się pokojówka.
- Tak, to pomocnik brata Cadfaela. Już z nim kiedyś roz-
mawiałam. - Kobieta dostrzegła ślady łez na policzkach prze-
branej w habit dziewczyny. - Wejdź! Pomogę ci wnieść te
torby, cokolwiek by to nie było. Konstancjo, zamknij za nim
drzwi!
Nareszcie Godit poczuła się bezpieczna. Młode kobiety
przyglądały się sobie wzajemnie.
- Przyszłam prosić o schronienie - wyznała szczerze
uciekinierka. - Królewscy zbrojni wszędzie mnie poszukują.
Nie jestem Godrykiem, nazywam się Godit i jestem córką
FulkaAdeneya.
Aline pogładziła ją po zabłoconym policzku.
- Dobrze zrobiłaś, że tu przyszłaś. Przejdźmy do mojej
sypialni, nikt nie będzie nas tam niepokoił. Porozmawiamy
spokojnie. Tak, weź swoje torby, pomogę ci - dodała widząc,
jak dziewczyna ostatkiem sił usiłuje dźwignąć sakwy. Wspól-
nie przeciągnęły je do sąsiedniej komnaty, niemal w całości
zajętej przez ogromne łoże i wysoki kominek.
Godit przysiadła na brzegu posłania, czując, jak
opuszczają ją siły. Odprężona oparła głowę o ścianę i
spojrzała na towarzyszkę.
Nie chciałam cię, pani, w niczym oszukiwać. Uważa się
mnie za wroga króla i twoim obowiązkiem winno być wyda-
nie mnie jego zbrojnym.
Jesteś uczciwa - powiedziała Aline - mówiąc tak otwar-
cie. Myślę, że król Stefan postąpiłby tak samo na moim miej-
scu. Możesz czuć się bezpieczna, Konstancja i ja postaramy
się, aby nikt cię nie zauważył ani nie dowiedział się o twojej
obecności w tym domu.
***
Podczas prymy i mocno skróconego zebrania kapituły
brat Cadfael starał się zachować spokój, choć w rzeczywisto-
ści łamał sobie głowę nad powodem swojego niewyjaśnio-
nego zadowolenia z samego siebie, podczas gdy jego
przeciwnicy poczęli go wyprzedzać. Szybko zamknięto
bramy, nie można było już wyjść z opactwa. Godit na pewno
nie wyszła przez bramę. Nie widział zbrojnych po drugiej
stronie potoku, lecz w rzeczywistości mogli oni obserwować
drugi brzeg.
Jeśli Godit wzięła łódkę, dokąd się nią udała? Na pewno
nie w górę rzeki - był to teren otwarty i dostrzeżono by ją z
dziedzińca opactwa. Poza tym dojście do tego miejsca wy-
magałoby olbrzymiej zręczności i wysiłku, pomeważ teren
był nierówny i kamienisty.
W każdej chwili mógł spodziewać się, że usłyszy krzyk
świadczący o ujęciu Godit; każda chwila, która mijała bez te-
go alarmującego okrzyku, wyrywała z jego piersi westchnie-
nie ulgi. Dziewczyna nie była przecież głupia; wydawało mu
się, że już uciekła ze skarbem do miejsca, którego nikt nie
odgadnie.
W czasie zebrania kapituły opat Heribert wygłosił krótką,
nudną i pozbawioną złudzenia przemowę. Mówił i objaśniał,
co robić w czasie okupacji, jaka spadła na opactwo.
Poinstruował braci, aby z godnością i męstwem słuchali
wszystkich komend wydawanych przez oficerów króla i aby
wiernie trzymali się jego poleceń.
Być pozbawionym wszelkich dóbr tego świata - to było
credo zakonników, nie powinni więc martwić się o to, co te-
raz utracą. Cadfael mógł w końcu poczuć zadowolenie z tego,
co posiadał. Nie musiał się obawiać; król nie zabierze mu
jego ziół ani lekarstw, najwyżej zniknie z herbarium kilka
gąsiorów wina. Już po wszystkim opat zwolnił mnichów i
nakazał im, aby w spokoju udali się do codziennych zajęć, do
czasu, aż dzwony wybiją czas na sumę.
Brat Cadfael wrócił do ogrodu i zajął się czymś, co nie
wymagało żadnego wysiłku. Jego umysł ciągle zajęty był
rozmyślaniem o Godit. Dziewczyna mogła bezpiecznie
przejść przez strumień i uciec do najbliższego zagajnika, ale
nie była w stanie dźwigać ciężkich toreb - to przekraczało jej
siły. Musiała więc wybrać inny sposób, mogła wziąć i skarb,
i łódkę.
Był pewien, że nie popłynęła dalej niż do miejsca, w
którym potok łączy się z rzeką; mogli też ją złapać, zanim
osiągnęła to miejsce. Brak złych wiadomości powodował, iż
Cadfael był nieco spokojniejszy o jej los. Lecz gdziekolwiek
przebywała, potrzebowała jego pomocy.
A co się dzieje z Toroldem ukrytym w nieczynnym mły-
nie? Czy w odpowiednim czasie zrozumiał przyczynę niepo-
koju na dziedzińcu i ukrył się w lesie? Cadfael miał taką na-
dzieję. W najważniejszej chwili nie mógł nic zrobić, tylko
czekać i z niczym się nie zdradzić. Lecz jeśli okupacja
opactwa skończy się przed upływem dnia i będzie mógł po
zapadnięciu zmroku odnaleźć młodych uciekinierów, uczyni
wszystko, aby jeszcze tej nocy wysłać ich na zachód. To
będzie najbardziej przychylna sposobność; szukający będą
już zmęczeni i stracą swoją czujność.
Kiedy przyszedł czas na mszę, Cadfael wyszedł na
dziedziniec; aż roiło się od Flamandów buszujących w
stodołach, a wozy załadowane były po brzegi dobrami
zarekwirowanymi w opactwie.
Przerażający goście łapali w swe ręce wszystko, co było
tego warte. Wyprowadzali ze stajni konie, złoszcząc się, gdy
ich właściciel mógł udowodnić, iż jest na usługach króla
Stefana.
Zabrano też jeden z wozów należący do mnichów, stał te-
raz załadowany pszenicą z pól opactwa.
Cadfael zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy
bramie. Mimo że była zamknięta, ktoś miał na tyle odwagi,
żeby stukać w nią i prosić o wpuszczenie na teren opactwa.
Strażnicy sądzili, że to ktoś z ich ferajny lub kurier z
posterunku w St. Giles bądź z królewskiego obozu. Uchylono
wrota i w wąskim przejściu pojawiła się szczupła sylwetka
Aline Siward, która trzymała w dłoni mały modlitewnik.
- Mam pozwolenie - odezwała się słodko - na wejście do
kościoła.
Widząc, że strażnicy nie są Anglikami, lecz Flamandami,
powtórzyła zdanie po francusku. Nie pozwolono im
wpuszczać nikogo, więc zamierzali już zamykać bramę tuż
przed jej nosem, gdy nadszedł pospiesznie jeden z
obserwujących wydarzenie oficerów.
- Mam pozwolenie - powtórzyła cierpliwie - od kapitana
Adama Courcelle'a na wejście do kościoła na mszę. Nazy-
wam się Aline Siward. Jeśli wątpicie w moje słowa,
zapytajcie go, a on je bez wątpienia potwierdzi.
Wyglądało to tak, jakby rzeczywiście miała jakieś
specjalne przywileje, bowiem po kilku pospiesznych
uwagach szeroko otwarto bramę i strażnicy cofnęli się,
pozwalając jej wejść.
Aline przeszła przez dziedziniec, jakby nic
nadzwyczajnego się nie wydarzyło i udała się w stronę
klasztoru, w stronę południowego wejścia do kościoła.
Zwolniła nieco, gdy zobaczyła Cadfaela, który tak obrał
swą trasę, aby przejść między zbrojnymi i spotkać Aline tuż
przy wejściu na krużganek.
Pozdrowiła go poważnym skinieniem głowy, tak jak to
zazwyczaj czyniła, lecz w momencie gdy byli już bardzo
blisko siebie, powiedziała cicho:
Nie obawiajcie się o nic, Godryk jest bezpieczny w moim
domu.
Chwała Bogu! - westchnął benedyktyn. - Przyjdę po nią,
gdy zapadną ciemności.
Chociaż Aline użyła męskiego imienia, poznał po jej se-
kretnym uśmiechu, że zna prawdę. -A łódka?
- Na końcu mojego ogrodu.
Wstąpili do świątyni i mnich ze spokojnym sercem zajął
przypisane mu miejsce pomiędzy zakonnikami.
***
Torold usiadł na gałęzi drzewa rosnącego na skraju lasu
położonego na wschód od zamku w Shrewsbury.
Zaczął jeść pozostałości chleba, które zabrał z młyna; w
kieszeni miał kilka niedojrzałych jabłek zerwanych z drzew
należących do opactwa.
Patrząc wzdłuż koryta rzeki, mógł widzieć nie tylko
strome ściany i wieże zamku; dalej, na prawo, pomiędzy
konarami drzew dostrzegł namioty obozu królewskiego.
Obserwując zbrojnych biegających po mieście i po terenie
opactwa, doszedł do wniosku, że obóz króla musi być teraz
całkowicie pusty.
Ciało Torolda wystarczająco dobrze znosiło trudy tego
nagłego wysiłku; czuł się tym usatysfakcjonowany. Nie
musiał odejść daleko od młyna, by wytężać swe siły;
uszkodzone ramię, które jeszcze się nie zagoiło; ręka, która
cudem uniknęła złamania. A oprócz tego podjął się
karkołomnego czynu, jakim było wdrapanie się na wysokie
drzewo.
Duch młodzieńca był w o wiele gorszym stanie. Torolda
niepokoił los Godit - zakonnika tak nagle przemienionego w
postać pół-sieroty, pół-kogoś więcej. Torold darzył Cadfaela
wielkim zaufaniem, lecz niemożliwym było unieść ciężar
całkowitej odpowiedzialności za dziewczynę na jednej parze
mnisich barków.
Dawno zjadł resztkę jabłek i zaczął odczuwać głód.
Brzegi rzeki Severn systematycznie przemierzały patrole
zbrojnych. Jeden z patroli przeszedł nawet bardzo blisko
drzewa, w korzeniach którego siedział Torold. Zbrojni skie-
rowali swe wierzchowce w stronę opactwa i mostu. Młodzie-
niec zastanawiał się, jaką drogę obrać, aby ominąć zaciskają-
cą się pętlę poszukujących.
Rankiem obudziły go dziwne dźwięki z mostu, niesione
ponad wodą; na tyle głośne, żeby przerwać mu sen. Usłyszał
kroki zbrojnych, tętent końskich kopyt na kamienistej drodze.
Odgłosy te były na tyle donośne, że rozchodziły się po całej
okolicy. Zaczął się szybko ubierać, zabierając wszystkie
rzeczy, które mogły świadczyć o jego obecności w młynie i
odważył się na wyjście z budynku, by rozejrzeć się po
okolicy. Na końcu mostu dostrzegł oddział zbrojnych i
postanowił przeczekać ten zgiełk. Zatarł wszystkie ślady,
wrzucił do rzeki te rzeczy, które byty zbyt ciężkie, aby mógł
je ze sobą dźwigać. Kiedy już to uczynił, wymknął się
pospiesznie z młyna i pobiegł wzdłuż granicy opactwa, w
stronę lasu leżącego naprzeciw zamku Shrewsbury.
Nie miał pojęcia, na co lub na kogo przygotowano tę
obławę, ale wiedział, kogo najchętniej pochwyciliby
królewscy zbrojni. Jedynym celem było teraz dotarcie do
Godit - gdziekolwiek tylko była - i uchronienie jej od
niebezpieczeństwa. Najlepszym rozwiązaniem było zabrać ją
stąd do Normandii, gdzie nic już by jej nie groziło.
Wzdłuż brzegu rzeki przemieszczały się patrole,
wydzielone do przetarcia drogi przez zarośla, w których
Godit wcześniej znalazła rannego Torolda. Właśnie
przeszukano opuszczony młyn, lecz dzięki Bogu nie
znaleziono tam żadnych śladów. Teraz, gdy patrole zniknęły
z pola widzenia, Torold poczuł się bezpieczny w swoim
nowym ukryciu. Ześliznął się ostrożnie na dół i cofnął głębiej
w stronę lasu.
Od mostu do St. Giles królewski gościniec zmierzający
do Londynu zabudowany był kramami kupieckimi i domami,
Torold musiał więc być niezwykle ostrożny. Co było lepsze -
iść dalej tą drogą, którą przybył, po zakończeniu całej tej
wrzawy? Kłopot tkwił w tym, że nie wiedział, kiedy ów
koniec nastąpi, a troska o Godit nie pozwalała mu czekać ani
chwili dłużej.
Musiałby pójść poza St Giles, a potem przekroczyć gości-
niec i ruszyć wzdłuż potoku. Jeśli nic i nikt nie stanie mu na
przeszkodzie, będzie mógł zbliżyć się do miejsca leżącego
naprzeciw ogrodów opactwa, gdzie ciągle mogło czyhać na
niego niebezpieczeństwo. Mógł położyć się, spokojnie
obserwować z ukrycia okolicę, aby później - gdy nadarzy się
sposobność - wśliznąć się do stogu ze słomy grochowej i
stamtąd, jeśli nadal będzie bezpiecznie, wbiec na teren
herbarium, do chaty, w której mieszkała Godit.
Oczekiwanie na lepszy obrót sprawy okazało się
niezmiernie nudnym zajęciem. Nagła nagonka ludzi króla
postawiła wszystkich mieszkańców w stan pełnego trwogi
napięcia; w takich warunkach Torold musiał mieć się na
baczności. Był nieznanym tutaj młodym mężczyzną; w
miejscu gdzie sąsiad zna drugiego sąsiada jak kogoś z
rodziny i każdy obcy człowiek mógł stanowić dla
mieszkańców dodatkowe niebezpieczeństwo.
Torold musiał kilka razy ukrywać się pospiesznie w zaro-
ślach i tam przeczekać niebezpieczne chwile.
Q, którzy mieszkali blisko gościńca i przeżyli już
pierwsze przerażenie, skłaniali się ku temu, aby odseparować
się od reszty świata, nie mieć z tym nic wspólnego. Ci zaś,
którzy usłyszeli tumult dochodzący od strony drogi podczas
układania snopków zboża czy orania ziemi, zbliżyli się do
źródła zamieszania na tyle blisko, aby nakarmić swą
ciekawość tym, co się właśnie działo.
W takim to otoczeniu cały niemal dzień upłynął
Toroldowi w strachu i oczekiwaniu, lecz znalazł się w końcu
poza kordonem ludzi Ten Heyta, brutalnych żołdaków, któ-
rzy zdołali już nagromadzić wielkie ilości dóbr zarekwirowa-
nych mieszkańcom. W miejscu, przy którym zatrzymał się na
chwilę, kończyły się ostatnie zabudowania miasta i rozpo-
czynały tereny pól i łąk. Gościniec, pół mili od posterunku,
wydawał się być pustym, więc Torold przeszedł przez drogę i
rzucił się na ziemię w gęstwinie powyżej potoku. Przywarł
brzuchem do ziemi.
Koryto potoku dzieliło się tutaj na dwa mniejsze; Torold
spojrzał w górę strumienia i ujrzał refleksy zachodzącego
słońca. Nadszedł czas na nieszpory. Pewnie król Stefan za-
kończył już plądrowanie opactwa i miasta.
Torold ruszył wzdłuż wąskiej i stromej doliny potoku,
zbliżył się do śluzy, przeskoczył ją i przemierzył strumień,
stąpając z kamienia na kamień. Zaczął ostrożnie posuwać się
w dół cieku i w czasie gdy nieszpory dawno się już zaczęły
doszedł do łąki leżącej naprzeciw pól grochu brata Cadfaela.
Teren stał się zbyt otwarty, młodzieniec cofnął się więc
od strumienia, by znaleźć zagajnik, do którego w razie
niebezpieczeństwa mógłby uciec.
Z tego miejsca potrafił dostrzec ponad murami opactwa
dachy budynków klasztornych, strzelistą wieżę kościoła, lecz
nie mógł przekonać się, czy wewnątrz opactwa panuje
spokój. To, co widział, zdawało się być tak spokojne, że
osoba postronna nie uwierzyłaby w historię o polowaniu na
dziewczynę. Mógł teraz poczekać trochę, aż nastanie
ciemność, lub podjąć ryzyko przebiegnięcia odcinka łą-
czącego go z ogrodami opactwa; czekał tylko na właściwą
sposobność. Od czasu do czasu dostrzegał ludzi załatwia-
jących swe sprawy, zobaczył owczarza pędzącego w pośpie-
chu stadko owiec do zagrody, grzybiarkę wracającą do domu,
dwoje dzieci prowadzących gęsi. Sam jednak zwlekał z
wyjściem z ukrycia. Mógł skierować na siebie ich uwagę i
skłonić bardziej trwożliwych do wszczęcia alarmu. Bał się
tego, z tej odległości dochodziły go również niespokojne
okrzyki, odgłosy wrzawy, mające swe źródło wewnątrz
opactwa. Co więcej - zauważył mężczyznę jadącego na koniu
po tej samej stronie, po której sam się ukrywał. Choć jeździec
znajdował się w bezpiecznej dla Torolda odległości, z każdą
chwilą zbliżał się ku niemu, obserwując fragment łąki, tak
jakby wysłano go w celu pilnowania tej jedynej, nie
otoczonej murem naturalnej drogi do opactwa. Wyglądał tak,
jakby spędzał tutaj swój wolny czas, dokonując ostatnich
oględzin okolicy. To był tylko jeden mężczyzna, lecz dla
Torolda był to o jeden za dużo. Wystarczyłoby zakrzyknąć
albo zagwizdać na palcach, a pojawiłby się tutaj tuzin
flamandzkich najemników.
Torold rzucił się z powrotem na ziemię, przywarł do niej
brzuchem i zakrył swe ciało rosnącymi obok krzakami. Ku
niemu zbliżał się powoli duży, silny, pstrokaty koń. Siedzący
na nim młody człowiek, o czarnych włosach i oliwkowej kar-
nacji skóry, zajmował dość swobodną postawę w siodle.
Właśnie to jasne, eleganckie siodło oraz rzucające się od razu
w oczy ubarwienie sierści konia przyciągnęło uwagę Torolda.
Koń był największą „bestią", jaką kiedykolwiek widział. Znał
to zwierzę; widział je rankiem prowadzące patrol wzdłuż rze-
ki. Widział już również jeźdźca; to był ten rycerz, który
zszedł z konia i jako pierwszy wszedł do sanktuarium
Torolda we młynie. Torold pewien był, że się nie myli. Miał
owego ranka wystarczający powód, aby się mu dobrze
przypatrzeć. Zwracał wtedy szczególną uwagę na to, czy
intruz nie znajdzie jakichś śladów świadczących o obecności
Torolda we młynie. To był ten sam koń i ten sam jeździec.
Jechał teraz nonszalancko w górę strumienia, wydawało
się, że nie zwraca uwagi na to, co dzieje się wokół, lecz
Torold nie dał się zwieść. Wszystko, co żyło, ruszało się,
stukało, pukało, nie uszło uwadze tajemniczego jeźdźca.
Lecz teraz jeździec był odwrócony, nic nie poruszyło się
w tej chwili w okolicy. Gdyby pojechał dalej, Torold mógłby
próbować przedostać się w stronę ogrodów. Nawet gdyby w
pośpiechu narobił nieco zamieszania i hałasu i zostałby za-
uważony, mógłby schować się w zagajniku i przeczekać noc.
Czuł jednak, że musi iść i znaleźć drogę do chatki, w której
mieszkała Godit. Musiał to uczynić, aby zyskać pewność, że
nic się jej nie stało.
Królewski oficer - któż przecież inny mógł to być? -
jechał dalej do granicy pola, nie odwracając nawet głowy.
Torold podniósł się i zaczął biec wzdłuż odkrytej łąki, w
stronę potoku, instynktownie stawiając kroki tak, że ani razu
się nie potknął i nie upadł.
Dobiegł do pola grochu, upadł na ziemię i zaczął się
szybko czołgać; w ten sposób dotarł do stogu i tam też się
ukrył.
Po zamieszaniu całego tego dnia nie zdziwił się, że nie
znalazł tu ani łódki, ani podróżnych toreb; nie miał nawet
czasu, by zastanowić się, czy było to dobrym czy złym
znakiem.
Jeszcze bardziej wtulił się w słomę i leżał, czekając i
obserwując jeźdźca.
Wróg zatrzymał konia i uważnie patrzył w dół strumienia,
jakby coś wzbudziło tam jego uwagę.
W takiej pozycji pozostał przez parę chwil, po czym za-
wrócił konia i zaczął jechać w górę strumienia.
Torold wstrzymał oddech i obserwował zbliżającego się
jeźdźca. Konny nie spieszył się, jechał równo stępa tak, jakby
nie miał tutaj do roboty nic prócz marnowania swojego
czasu.
Lecz gdy znalazł się blisko stogu, w którym ukrył się To-
rold, wstrzymał konia i spojrzał na tę kupę słomy. Patrzył
bardzo długo, wyraźnie zwlekał z udaniem się w inną stronę.
Toroldowi nagle wydało się, że widzi, jak malująca się na
twarzy jeźdźca powaga zmieniła się w tajemniczy uśmiech, a
uniesiona w górę prawica wykonuje jakiś dziwny gest - był to
wyraźnie gest pozdrowienia.
To idiotyczne! Musiało mu się wydawać! Wymyślił to
albo wyobraził sobie! Jakże mogło się zdarzyć, aby
patrolujący tę okolicę i szukający kogoś jeździec uczynił - nie
wiadomo dlaczego - tak dziwny gest.
Tajemniczy człowiek odjechał, nie oglądając się za
siebie. Pozostawił Torolda w nastroju wielkiego zadumania!
Młodzieniec leżał w swoim wygodnym schronieniu, ukrył
w ramionach zmęczoną głowę i zapadł w krótki, niespokojny
sen.
Kiedy się obudził, wokół panowały egipskie ciemności i
głęboka cisza. Chwilę nasłuchiwał uważnie, po czym pod-
niósł zmęczone ciało i ruszył dalej. Wszedł do ogrodów opac-
twa, mijając tysiące przeróżnych zapachów pochodzących z
uprawianych przez Cadfaela ziół.
Znalazł chatkę; drzwi były uchylone, więc wszedł
ostrożnie do cichego, spokojnego wnętrza.
- Chwała Bogu! - zawołał Cadfael, podnosząc się z ławy,
aby przyciągnąć do siebie młodzieńca. - Właśnie tak myśla-
łem, że będziesz kierował się do tego miejsca. Wyglądałem
za tobą co pół godziny, martwiłem się, i oto jesteś. Siadaj
tutaj i odpocznij, przeszliśmy dzisiaj wiele.
Opadając ciężko na siedzenie, Torold zapytał o jedno.
Tylko to miało teraz dla niego największe znaczenie.
-Gdzie jest Godit?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Godit długą chwilę wpatrywała się w swoje odbicie w lu-
strze trzymanym przez Konstancję na tyle daleko, by osiąg-
nąć jak najlepszy efekt.
Umyta, uczesana i odziana w jedną z sukien Aline, ozdo-
bioną brokatem z brązowymi i złotymi nićmi, zmieniła się
tak bardzo, że mogła podziwiać się znów jako kobietę. Jej
twarz nie była już twarzą urwisa, lecz poważnej, młodej,
eleganckiej kobiety, świadomej swej urody.
Delikatne, nikłe światło świecy czyniło ją teraz jeszcze
bardziej tajemniczą i nieodgadniona.
- Jaka szkoda, że on nie może mnie teraz zobaczyć - po-
wiedziała zadumana, zapominając, że dotychczas wspomina-
ła tylko o jednym mężczyźnie, o bracie Cadfaelu. Nie mogła
teraz, nawet przed Aline, zdradzać się, że zna Torolda, choć
gospodyni na pewno nie wiedziała, kto zacz.
Co zaś tyczyło się jej osoby, opowiedziała Aline prawie
wszystko o sobie, przemilczając umiejętnie historię dotyczą-
cą młodego mężczyzny.
Jest jakiś on? - podchwyciła Aline z życzliwą ciekawo-
ścią. - I on będzie cię eskortował? Dokądkolwiek będziesz
jechała? Nie, nie mogę wypytywać cię o twoje plany, to nie
jest w porządku. Ale dlaczego nie możesz się mu pokazać w
jednej z tych sukien? Właściwie możesz rozpocząć podróż
ubrana w suknię, nie musisz zakładać przecież męskiego
ubrania.
Wątpię - odrzekła smutno Godit. - W taką podróż lepiej
udać się przebraną za chłopca.
Więc zabierz suknię ze sobą. Możesz przecież włożyć ją
do jednej z tych ciężkich sakiew. Mam wiele sukien, więc
jeśli nie masz porządnego ubrania, weź tę. Będziesz
potrzebowała ładnego odzienia, kiedy dotrzesz do miejsca, do
którego zmierzasz.
- Och, nie wiesz nawet, jak mnie kusisz. To bardzo miło
z twojej strony, lecz nie mogę jej zabrać. Mamy
wystarczająco dużo ciężarów do dźwigania. Ale bardzo ci
dziękuję i nigdy tego nie zapomnę.
Godit spędziła miłe popołudnie, przymierzając prawie
każdą sukienkę swej gospodyni, wyobrażając sobie, jak To-
rold patrzy na nią zdumionymi oczyma.
To były naprawdę radosne chwile, mimo iż nie wiedziała,
gdzie jest Torold i jak sobie radzi. Oczywiście mógł widzieć
ją w przepychu, jeśli nie w tej sukni, to w innych, z długimi,
pięknymi włosami, wystrojoną drogimi kamieniami czy zło-
tym diademem, takim jak ten, który miała teraz na głowie.
Wtedy przypomniała sobie, jak to usiadła obok niego we
młynie i razem jedli śliwki, słuchając kamieni spadających do
rzeki. Zamarła i przerażona spojrzała na towarzyszki.
Jeszcze mnie szukają? - szepnęła zastanawiając się. -Mój
Boże, naraziłam cię na niebezpieczeństwo.
Nie, Adam zapewnił mnie, że nie będę niepokojona.
Skryj się z Konstancją w sypialni. Pójdę otworzyć, może to
brat Cadfeel?
Chyba nie, zapewne ciągle jest obserwowany.
Ponownie rozległo się delikatne stukanie. Godit zamknęła
za sobą drzwi komnaty i przywarła do nich uchem. Usłyszała,
jak Aline wpuszcza do środka gościa, mężczyznę o nisko-
brzmiącym, zdecydowanym głosie.
To Adam Courcelle - szepnęła wyjaśniająco Konstancja i
uśmiechnęła się. - Jest taki zakochany, że nie może bez niej
wytrzymać.
A ona? - zaciekawiła się dziewczyna.
Kto wie? Chociaż zdaje się, że jeszcze nie.
Głos, który usłyszała rankiem, rzucający twardym tonem
rozkazy i przemawiający zdecydowanie do przeora, zdawał
się obecnie brzmieć czule i delikatnie.
- Mam nadzieję, pani, że moi ludzie nie przeszkodzili ci
zbytnio. Już nie będę więcej zawadzać, opuszczamy opactwo.
W końcu nikt mnie nie molestował - zapewniła go. -
Szkoda mi jedynie tych podróżnych goszczących w klaszto-
rze, których pozbawiono strawy i wierzchowców. Czy w
mieście było podobnie?
Niestety, nawet gorzej, bo tu żołdaków hamowała nieco
świętość tego miejsca.
Czy znaleźliście ją? Tę dziewczynę, której nakazano wam
szukać?
Nie, nie udało nam się. Zresztą od początku to wiedzia-
łem.
A co byś powiedział - zapytała przekornie Aline - gdy-
bym rzekła, iż mnie to raduje?
Odparłbym, że nie oczekiwałem po tobie czegoś innego.
Wiem, że nie życzyłabyś bólu czy więzienia komuś o wiele
bardziej winnemu niż ta biedna dziewczyna. Wiele się od cie-
bie nauczyłem, Aline...
Zapadło milczenie, po chwili jego głos zabrzmiał tak
cicho i intymnie, że Godit nie zrozumiała słów. -Aline...
Nie proś mnie, bym cię dzisiaj przyjęła - odparła spokoj-
nie młoda kobieta. - Ten dzień był męczący dla wielu ludzi i
zapewne dla ciebie także. Sama też czuję się zmęczona. Po-
zostaw mnie, abym mogła się wyspać, później będzie lepszy
czas na rozmowę o tych sprawach.
Racja - potwierdził Courcelle gorliwie, jak żołnierz od-
bierający rozkaz. - Wybacz mi, to nie ta pora. Pójdę za moimi
ludźmi i pozwolę ci wypocząć.
Ponownie słychać było skrzypienie drzwi, odgłos oddala-
jących się męskich kroków i trzask zamykanego skobla.
Już poszedł, możecie otworzyć - zawołała Aline. Stanęła
w drzwiach komnaty i powiedziała z uśmiechem:
Zdaje się, że nie uczyniłam mu przykrości, dając ci schro-
nienie. Chyba był zadowolony, nie mogąc cię znaleźć.
Żołnierze już odchodzą, słyszałam, jak maszerują w stronę
mostu. Teraz musimy czekać tylko na brata Cadfaela...
***
W herbarium benedyktyn opatrzył po raz ostatni swojego
pacjenta, mając na uwadze to, że czeka go długa podróż.
Torold, otrzymawszy zadowalającą odpowiedź na zadane
wcześniej pytanie, leżał spokojnie na łóżku Godit i pozwolił
Cadfaelowi, aby ten go ubrał.
Skoro macie dziś jechać do Walii, to muszę porządnie cię
obandażować, aby rany się nie otworzyły.
Dzisiaj? - zdziwił się młodzieniec - Odjedziemy razem,
ona i ja?
Tak, najwyższa pora. Nie sądzę, abym mógł was dłużej
chronić. Odetchnę, gdy znajdziecie się już w kraju Owaina
zGwynedd.
Więc na koń i w drogę! Zaopiekuję się nią dobrze!
Lub raczej ona tobą!
Tak, to wspaniała dziewczyna! - rozmarzył się Torold. -
Zabrała łódź i sakwy... Jakaż inna by o tym pomyślała? A
druga dziewczyna ją przygarnęła i ukryła. Mówię ci, bracie
Cad-faelu, wspaniałe kobiety rodzą się w naszym hrabstwie.
Zamilkł na moment
Jak ją stamtąd wydostaniemy? Może pozostało na straży
kilku Flamandów?
Poczekaj, niech pomyślę. - Zakonnik kończył owijanie
uda lnianą płachtą. - A jak tobie minął dzień? Jak udało ci się
wymknąć z tej obławy?
Torold opowiedział mnichowi o minionym dniu, pełnym
biegania i zatrzymywania, uciekania i chowania się, odpo-
czynku i pośpiechu.
- Zobaczyłem oddział zbliżający się do brzegu rzeki i do
młyna; sześciu uzbrojonych pieszych oraz dowódcę jadącego
na koniu. Zebrałem wszystko, co było moje i uciekłem do la-
su. Upewniłem się wcześniej, że nie zostawiłem żadnego śla-
du świadczącego o moim pobycie w młynie. Oficer wszedł
tam pierwszy, po chwili reszta zbrojnych poszła jego
śladami.
Tego samego człowieka widziałem też wieczorem, kiedy
przeszedłem przez bród i schowałem się w stogu grochowiny.
Jeździł w górę i w dół potoku, między rzeką a śluzą,
samotny. Poznałem go po sposobie, w jakim siedział w
siodle, i po koniu, którego ujeżdżał. Kiedy jechał z powrotem
w dół potoku, zatrzymał się naprzeciw stogu, w którym się
skryłem i uporczywie patrzył w moją stronę. Mógłbym
przysiąc, że mnie widział. Zdawał się spoglądać prosto na
mnie. I uśmiechał się! Byłem pewien, że zostałem złapany.
Lecz wtedy on odjechał. Mimo wszystko, musiał jednak mnie
nie dostrzec. Benedyktyn odłożył lekarstwa i spokojnie
zapytał:
Więc poznałeś go po jego koniu? Cóż w nim było tak
godnego uwagi?
Wzrost i maść. Ogromna, pstrokata bestia. Niezbyt
piękna, ale silna i wytrzymała. Wspaniały koń bojowy!
Brat Cadfael podrapał się po nosie i pogładził tonsurę. -A
jeździec?
- Dosyć młody, nieco starszy ode mnie. Wysmukły, cie-
mnowłosy, o ciemnych oczach i o twarzy z wystającymi
kośćmi policzkowymi. Miał powierzchowność wielkiego
pana.
Gwizdał do siebie, bardzo wesoło...
Więc to był on! Mnich przypomniał sobie zwierzę pozo-
stawione w stajniach opactwa. Więc nadal znajduje się w po-
siadaniu właściciela! Hugo kłamał, jego pozycja przy królu
była na tyle mocna, że nie potrzebował obawiać się rekwizy-
cji. Nawet dziś pełnił swe obowiązki. Szczególne
obowiązki... Dokładnie w tym miejscu, w którym podsłuchał
rozmowę o skarbach Fitz-Alana.
Pomyślałeś, że cię ujrzał?
Byłem ukryty, leżałem w stogu grochowiny, a on spojrzał
w moim kierunku... Nie jestem teraz pewien, czy aby na pew-
no na mnie. Tylko w moim kierunku! Może potrząsnąłem
niechcący jakąś łodygą, której poruszenie dostrzegł kątem
oka i odwrócił głowę, by na nią popatrzeć?
„Tak, właśnie - pomyślał zakonnik. - Beringar ma oczy
wokół głowy i nic nie ujdzie jego uwadze."
Zatrzymał się, by na ciebie popatrzeć, i odjechał?
Zdawało mi się nawet, że podniósł dłoń, aby mnie po-
zdrowić - uśmiechnął się Torold. - Ale nie mógł mnie wi-
dzieć, bo spokojnie odjechał.
Cadfael zastanowił się głęboko nad tym, co opowiedział
Torold. Miał niejasne jeszcze przeczucie, że bardzo mylił się
w ocenie Beringara. Nie była to pewność, lecz coś
podobnego do wrażenia odczuwanego w chwili, gdy
wschodzi słońce: jeszcze nie pojawia się na horyzoncie, nie
widać łuny, lecz następuje jakaś niewidoczna, nieuchwytna
zmiana i wiadomo już, że za chwilę blask zaleje ziemię.
Zaczynał wszystko rozumieć...
Prawda, że nie mógł mnie widzieć? - zapytał Torold,
obawiając się jednocześnie, że mógł sprowadzić za sobą nie-
bezpieczeństwo, które może dosięgnąć Godit i Cadfaela.
Przestań już o tym myśleć - uspokoił go zakonnik. -
Wszystko dobrze, chłopcze. Bez obaw. Widzę, że się
myliłem. Cóż, nadszedł już czas, abym udał się na kompletę.
Zarygluj za mną drzwi, połóż się na łóżku i zdrzemnij trochę.
Wrócę do ciebie, gdy tylko skończą się modlitwy.
***
Cadfael zaoszczędził kilka minut, aby przejść się po stajni
opactwa. Nie zdziwił się zbytnio, nie ujrzawszy w nich
żadnego z koni Beringara. Niewinna wizyta, jaką złożył w
domu gościnnym tuż po komplecie, upewniła go, że Beringar
był nieobecny. Brakowało również trzech jego ludzi.
Brat-klucznik opowiedział Cadfaelowi, że młody panicz,
wróciwszy z wieczornej służby, wysłał swych ludzi z jakimś
poleceniem i w godzinę po nieszporach opuścił ponownie te-
ren opactwa.
A więc to tak się sprawy miały! Hugo przejrzał zamiary
Cadfaela i domyślił się, że właśnie tej nocy Godit i Torold
planują ucieczkę do Walii. Skoro Beringar był na tyle bystry i
zuchwały w czytaniu myśli mnicha, warto by przekonać się,
czy i jego zamiary są równie łatwe do odgadnięcia. Cadfael
poczuł, że właśnie podejmuje wyzwanie.
A więc - Beringar wiedział od początku, że skoro służył
królowi, mógł być pewien jego łask i nie obawiać się o los
swoich koni. Zatem miał jakiś cel, oddając dwa wierzchowce
pod kuratelę brata Ludwika i Anzelma. Ba, spiskował przy
udziale zakonnika. Dlaczego? Chciał znać miejsce, w którym
konie byłyby osiągalne i czekałyby na pospieszny wyjazd.
Wiedział, że dwoje młodych ludzi zamierza opuścić miasto,
więc wyszedł z taką propozycją, aby wszystko kontrolować.
Rzucił Cadfaelowi przynętę złożoną z dwóch koni, bo zdawał
sobie sprawę z tego, iż miejsce ich pobytu będzie również
miejscem ukrycia skarbu i ucieczki do Walii.
No i w końcu Beringar nie miał żadnej potrzeby polowa-
nia na zbiegów, musiał jedynie stanąć z tyłu i pilnie obserwo-
wać wydarzenia, które dotąd się rozgrywały. Przyprowadze-
nie młodych do kryjówki pozostawił Cadfaelowi, miał więc
teraz wszystko w swoich rękach; wystarczyło tylko zacisnąć
palce.
Wynikało z tego, że tej nocy będzie na nich czekał - i tym
razem w towarzystwie swych zbrojnych.
Ciągle było wiele szczegółów, które wprowadzały umysł
mnicha w stan zakłopotania. W jakim celu Beringar pozosta-
wił nietkniętego Torolda, ukrytego w stogu grochowiny?
Niewątpliwie w tamtej chwili nie znał miejsca ukrycia Godit.
Pozwolił zatem jednemu ptaszkowi fruwać, podczas gdy dru-
giego pilnie strzegł.
Teraz, gdy wszystko zaczęło się jawić w innych barwach,
Cadfael stwierdził, iż możliwości ucieczki stały się nikłe.
Gdyby Hugo wiedział, że Godit jest Godrykiem i w
starym młynie ukrywa się jeden z ludzi Fitz-Alana, a Cadfael
posiada już skarb, mógłby teraz zacząć działać i zebrać aż
trzy nagrody oraz odesłać je do wdzięcznego króla. Jeśli
dotąd tego nie zrobił, a wybrał bardziej chytry sposób, mogło
to oznaczać coś zupełnie innego. Może zamierzał pozostawić
Godit i Torolda wolnych i skierować swe wysiłki w celu
przejęcia skarbu, aby później odesłać go w tajemniczy sposób
do swoich włości, do Maesbury.
Wszystkie te dociekania mogły być trafne, zakładając, że
Beringar nie był mordercą Mikołaja Faintree. Jeśli był zdolny
do zbrodni, to nie cofnie się przed następną. Pewnym być
mogło, że będzie chciał zagarnąć złoto dla siebie. Chciał je
mieć, a może i dziewczynę także. Mógł zachować ją dla
siebie lub oczekiwać sowitego okupu od jej ojca. A Torold,
jako niewygodny świadek, dołączyłby do swojego przyjaciela
Mikołaja...
Okrutne teorie nie niepokoiły Cadfaela. Mogły przecież
być chybionymi, a wtedy wszystko miałoby zupełnie inne
znaczenie. Miałoby, i na pewno miało! Mnich postanowił, że
już nigdy nie podejmie walki z żadnym inteligentnym
młodzieńcem.
Wrócił do herbarium, uspokoił nieco swój umysł i
gotował się do kolejnej nieprzespanej nocy. Torold obudził
się i gdy tylko upewnił się, kto puka, otworzył drzwi
Cadfaelowi.
Czy nadszedł już czas? Czy możemy już tam iść? - Sie-
dział jak na szpilkach. Nie mógł doczekać się chwili, w której
będzie mógł ją zobaczyć i dotknąć, chociaż była już
bezpieczna i żadna krzywda jej spotkać nie mogła.
Jeszcze nie. Nie jest wystarczająco ciemno i cicho, więc
usiądź i odpoczywaj, póki możesz. Zanim dotrzemy do koni,
będziesz dźwigał toboły. Muszę iść teraz do dormitorium,
aby położyć się do łóżka, tak jak inni bracia. Och, nie martw
się, wrócę tu. Opuszczenie kościoła nie będzie wielkim
problemem nawet wtedy, gdy będę spał we wspólnej celi
klasztornej. Moje łoże leży najbliżej schodów, a przeor śpi
bardzo twardym snem. Czy zapomniałeś już, że kościół
posiada drzwi prowadzące prosto do głównej bramy? Z tego
miejsca jest tylko krótki spacer do domu panienki Siward.
Czy sądzisz, że klucznik zwraca uwagę na każdego
człowieka przechodzącego przez bramę o tej porze?
Więc Aline mogła wtedy przejść przez te drzwi i udać się
na mszę do kościoła? - zdziwił się młodzieniec.
A więc mogła, lecz wtedy musiała pokazać, jakie posiada
przywileje u Courcelle'a. Zmusiła Flamandów, aby zaczęli się
z nią liczyć. Mądra dziewczyna. Ty również masz bardzo
bystrą dziewczynę i mam nadzieję, że docenisz to. Różnica
między obiema pannami polega na tym, że tylko Aline wyko-
rzystuje swoją moc, aby pokazać i dowieść innym, ile jest
warta. Wartość Godit ciągle drzemie w jej skromnej duszy.
Torold uśmiechnął się, pewien, że chociaż niepokoił się o
dziewczynę, da ona sobie ze wszystkim radę.
Powiedziałeś, że klucznik nie zwraca zbytniej uwagi na
ludzi przechodzących przez bramę - przypomniał młodzie-
niec - lecz może mieć pilne baczenie na każdego, kto wyjdzie
ubrany w habit benedyktyna.
Kto tu mówił o benedyktynach wychodzących o tak
późnej porze z klasztoru? Ty, młody człowieku, pójdziesz po
Godit. Drzwi parafialne nigdy nie są zamykane, są zbyt
blisko wartowni, a więc nie ma takiej potrzeby. Powiem ci,
kiedy pójść, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Idź do
ostatniego z małych budynków leżących za młynem,
poprowadź Godit i łódkę w dół od stawu, do miejsca, w
którym woda przelewa się z powrotem do potoku. Tam będę
na was czekał.

Ostatni z trzech domów leżących po naszej stronie -


szeptał podekscytowany młodzieniec. - Zrozumiałem. Zrobię
tak, jak powiedziałeś. - Ciepło, jakie biło z jego wdzięczności
i gorliwości, zalało wnętrze chatki i zmieszało się z ciężkimi
zapachami suszonych ziół. Oczy Torolda płonęły z radości,
że to właśnie on, nikt inny, pójdzie po Godit, aby wziąć
udział w najdzikszej i najcudowniejszej ucieczce, jaka
kiedykolwiek była udziałem narzeczonych. - Więc będziesz
stał przy brzegu, kiedy zejdziemy do potoku?
Będę tam stał. Nie róbcie niczego beze mnie. A teraz
połóż się na godzinkę. Nie zamykaj za mną drzwi, ponieważ
nie usłyszysz mego pukania, kiedy przyjdę o właściwej
porze. Bardzo głośno chrapiesz.
Miniony dzień obfitował w wydarzenia. Wszyscy miesz-
kańcy opactwa cieszyli się teraz, że mogą spokojnie zamknąć
okiennice, uciec w nocną ciszę, odseparować się od innych i
ułożyć nareszcie do snu.
Nadszedł czas na zrealizowanie planów brata Cadfaela.
Kiedy mnich wszedł do chatki, Torold już na niego
czekał. Przez ogrody, przez mały dziedziniec między domem
gościnnym a rezydencją opata, poprzez teren klasztoru,
południowe drzwi kościoła szli razem, ramię w ramię,
zachowując taką ciszę i spokój, jakie nie były spotykane w
klasztorze zarówno w dzień, jak i w nocy. Nie zamieniwszy
ze sobą ani słowa, dotarli do drzwi zachodnich. Cadfael
uchylił nieco wielkie drzwi i zaczął uważnie słuchać. Przez
wąską szparę mógł dostrzec bramy opactwa, ciemne i
zamknięte, z jedną furtką wspaniałomyślnie otwartą.
- Wszystko w porządku. Idź teraz, będę czekał na was
przy potoku.
Młodzieniec wyśliznął się przez wąski otwór i lekko pod-
biegł środkiem gościńca. Cadfael zamknął za nim drzwi.
Bez pośpiechu wycofał się tą samą drogą, którą
przyszedł, i powędrował przez ogród w dół pola tak, aby
trzymać się właściwej strony potoku. Usiadł potem na trawie
tuż przy brzegu i czekał.
Sierpniowa noc była ciepła i spokojna. Lekki wiaterek
szeleścił krzakami i kołysał delikatnie konarami drzew. To
były jedyne dźwięki, jakie teraz słyszał Nie byli śledzeni tej
nocy. Nie było takiej potrzeby. Ten, który mógłby ich
śledzić, zajmował właśnie swoją pozycję na końcu wspólnej
drogi i tam ich oczekiwał.
***
Konstancja otworzyła drzwi i znieruchomiała, zadziwiona
wyglądem człowieka, który pojawił się w domu gościnnym
zamiast oczekiwanego mnicha. Lecz tuż za nią stała Godit.
Płonąc ze zniecierpliwienia, odepchnęła Konstancję i z
cichym okrzykiem radości wpadła w ramiona Torolda, Znów
była Godrykiem, choć dla niego będzie już na zawsze
dziewczyną, mimo iż dotąd nie widział jej w stroju kobiety.
Godit mówiła do niego, śmiała się, łzy wzruszenia i radości
spływały jej po policzkach, głaskała go ufnie po ramionach.
W końcu zbliżyła się do niego, nastała chwila ciszy,
dziewczyna czekała, aż młodzieniec ją pocałuje. Torold,
osłupiały i zawstydzony, uczynił to.
A więc to ty musisz być Toroldem - odezwała się Aline z
tyłu, tak spokojnie, że musiała dokładnie znać uczucia, jakie
Godit wkładała w ten związek. - Konstancjo, zamknij dobrze
drzwi! - Obserwowała go oczyma mówiącymi, że uznaje jego
młode kwalifikacje do takich dziwnych doświadczeń, jak te,
które na niego czekały. Zaakceptowała go. - Wiedziałam, że
ktoś przyjdzie. Ona chciała wracać, gdy tylko tu przyszła,
lecz ja powiedziałam „nie"! Cadfael mówił, że tu przyjdzie,
lecz nie zdawałam sobie sprawy, iż przyśle ciebie. Jesteś tu
równie mile widziany.
Czy Godit opowiedziała ci o mnie? - zapytał zaczerwie-
niony nieco młodzian.
Nic prócz tego, co potrzebowałam wiedzieć. Obie jesteś-
my dyskretnymi kobietami, więc nie martw się, ciągle jesteś
dla mnie małą tajemnicą - powiedziała Aline, czerwieniąc się
z podekscytowania i radości. Cieszyła się, iż teraz nastąpi ko-
niec jej własnych, nie zawsze czystych intryg. - Nie możemy
tracić czasu, Cadfael może już na was czekać. Im dalej doj-
dziecie przed nastaniem świtu, tym lepiej. Oto jest bagaż Go-
dit, który przyniosła ze sobą. Poczekajcie chwilę w środku, a
ja zerknę, czy na zewnątrz jest spokojnie.
Wśliznęła się w mrok i stanęła na brzegu stawu,
nasłuchując uważnie. Upewniła się, że nikogo podejrzanego
nie ma w pobliżu domu. Po cóż miałby ktoś szukać tutaj
czegoś, skoro wszystko już wcześniej stąd zabrano? W
opactwie i gościnnych domach nie było już niczego wartego
rabunku, Flaman-dowie wszystko dokładnie splądrowali i
rozkradli. Aline nie wychwyciła żadnego dziwnego odgłosu
ani ruchu, nawet gałęzie wierzby zwisały spokojnie, nie
poruszone choć nikłym podmuchem wiatru.
- Chodźcie - szepnęła i szerzej otworzyła drzwi. - Wszę-
dzie panuje spokój i cisza. Podążajcie tuż za mną, tutaj jest
bardzo stromo. - Atmosfera spisku i intrygi udzielała się
również i jej. Na tę okazję założyła nawet ciemną suknię, aby
być niewidoczną w panującym wszędzie mroku.
Torold podniósł torby ze skarbem Fitz-Alana, obwiązał je
sznurkiem dla wygody i stanowczo odmówił, gdy Godit za-
proponowała mu pomoc w dźwiganiu tobołków. Niespodzie-
wanie łagodnie ustąpiła, szybko i cicho ruszyła przed nim,
zmierzając do miejsca, w którym przycumowali łódkę do ga-
łęzi wierzby.
Aline położyła się na brzegu, odwiązała sznury mocujące
łódkę i przytrzymała ją mocno. Między nimi a wodą był pół-
metrowy odcinek podmokłej gleby.
Ta dotychczas pobożna i obowiązkowa dziewczyna na-
uczyła się bardzo szybko, jak stać się panią swoich własnych
decyzji i jak wykorzystywać swoje własne siły.
Godit wskoczyła do łódki i użyła obojga ramion, aby uło-
żyć ładunek pomiędzy ławkami. Łódź była przeznaczona tyl-
ko dla dwóch osób i kiedy wszedł do niej Torold, zanurzyła
się jeszcze bardziej, lecz po chwili ustabilizowała się i mogli
rozpocząć wyprawę do miejsca, w którym oczekiwać miał
ich Cadfael.
Dziewczyna pochyliła się i uściskała Aline, ciągle leżącą
na brzegu. Nie mieli czasu, aby dziękować za pomoc. Torold
pocałował jedynie delikatną dłoń sojuszniczki, a wtedy ona
puściła koniec linki cumowniczej i lekko pchnęła łódkę na
głębsze wody kanału łączącego staw z potokiem. Łódź popły-
nęła bezwładnie i wpadła w nurt wody ze śluzy. Torold
chwycił wiosło i usiadł w swoim miejscu, pozwalając
spokojnemu prądowi zabrać łódkę w kierunku potoku. Kiedy
Godit odwróciła się, mogła dostrzec jedynie zarys wierzby i
ciemnego domu. Cadfael podniósł się z wysokiej trawy, gdy
tylko ujrzał łódkę zbliżającą się do umówionego miejsca.
Dobra robota! - powiedział cicho. - Mieliście jakieś
kłopoty? Czy ktoś was widział?
Nie mieliśmy żadnych problemów. Odtąd ty będziesz na-
szym przewodnikiem.
Mnich przytrzymał jedną ręką łódkę.
- Wysadź dziewczynę i zostaw łódkę na przeciwległym
brzegu, a potem przyjdź po mnie. Nie muszę przecież
moczyć stóp.
Kiedy wszyscy bezpiecznie stanęli po drugiej stronie
potoku, wyciągnął łódź z wody i schował ją w trawie.
Znaleźli chwilę czasu, aby uspokoić oddechy i pogawędzić.
Pięć minut, jakie spędzili odpoczywając, pozwoliło im
później zaoszczędzić wiele roboty.
Możemy rozmawiać - powiedział mnich - ale cicho. Mam
nadzieję, że żadne inne oczy prócz waszych nie zobaczą
naszego ładunku, dopóki nie znajdziecie się na zachodzie.
Myślę, że korzystnie będzie, jeśli z powrotem przeładujemy
wasze brzemię do toreb podróżnych. Sakwy są łatwiejsze do
dźwigania niż pojedynczy ładunek.
Mogę ponieść jeden z pakunków - zaproponowała Godit.
Dobrze, lecz nie będziesz dźwigała długo - powiedział
mnich i zabrał się do przepakowywania. Ładunek umieścił w
dwóch kompletach podróżnych toreb, zaciskając je starannie
skórzanymi paskami.
Pomyślałem sobie, że moglibyśmy zaoszczędzić pół mili,
robiąc użytek z wody w potoku, lecz nas troje to za dużo, jak
na taką małą łupinę, jaką jest nasza łódź. Możemy utonąć.
Nie będziemy zatem szli daleko, to są mniej więcej trzy mile.
Wziął swoje torby, potrząsnął nimi, aby stały się wygod-
niejsze dla jego ramion; Torold uczynił to samo.
Nigdy nie nosiłem ładunku o tak wielkiej wartości - po-
wiedział Cadfael. - Nawet nie wiem, co jest w tych torbach.
Coś bardzo gorzkiego. - Usłyszał głos Torolda idącego z
tyłu. - Kosztowało to życie mojego przyjaciela Mikołaja i
nawet nie mam teraz szansy, aby go pomścić.
Zajmij umysł myślami o swoim własnym życiu i dźwigaj
swoje własne ciężary. Mikołaj zostanie pomszczony. Patrz
lepiej w przyszłość i mnie pozostaw wymierzenie
sprawiedliwości.
***
Drogi, którymi Cadfael wiódł swój mały konwój, różniły
się od tych, które wykorzystał wcześniej w towarzystwie
Beringara. Oprócz tego, że przekroczyli potok i zmierzali
prosto w stronę zagrody w Długim Lesie, skręcili mocno na
zachód, aby ich droga przebiegała bliżej granicy z Walią.
Dawało to im pewien komfort ducha.
A jeśli będziemy śledzeni? - zastanowiła się Godit.
Nie będziemy śledzeni. - Mnich odpowiedział tak prze-
konująco, że dziewczyna zaakceptowała to i już o nic nie py-
tała. Jeśli brat Cadfael coś powiedział, tak być musiało. Go-
dit, chcąc ulżyć Toroldowi, wzięła od niego torby i niosła je
przez pół mili, lecz ten - widząc, że dziewczyna ma przyspie-
szony oddech i zwolniła krok - zabrał je z powrotem.
Zrobiło się nieco jaśniej, skręcili na wszelki wypadek bli-
żej krawędzi lasu i szli konsekwentnie dalej.
- Zapamiętajcie dobrze tę drogę i to miejsce, ponieważ
będziecie musieli wracać beze mnie i sami dotrzeć do tego
miejsca. Droga, którą teraz widzicie, którą właśnie przecina-
my, to stary gościniec zbudowany jeszcze przez Rzymian.
Idąc na wschód, dotrzecie do mostu na rzece Severn w
Atcham. Idąc na zachód, prosto przed siebie, dojdziecie do
gór
Walii. To ten właśnie gościniec - stąd już tylko pół mili do
potoku. Więc miejcie baczenie na drogę.
W miejscu owym ścieżka była chyba często używana,
konie mogły jechać nią bez większego problemu. Bród, który
osiągnęli, był wyraźny i płaski. Przekroczyli go.
A tutaj - rzekł Cadfael - zostawimy nasze tobołki. O jed-
nym drzewie pomiędzy wieloma możecie zapomnieć, lecz za-
pamiętać musicie to drzewo obok brodu. Niech miejsce to
pozostanie w waszej pamięci.
Zostawić tobołki? - zdziwił się Torold. - Dlaczego nie
idziemy prosto do miejsca, w którym ukryte są konie? Sam
powiedziałeś przecież, że nie będziemy śledzeni.
Tak powiedziałem. Nie byliśmy śledzeni. Nie traćmy
więcej czasu, zaufajcie mi i róbcie to, co mówię. - Mnich
zrzucił ładunek z ramienia. Przyzwyczaił wzrok do ciemności
i rozglądał się za miejscem, w którym najlepiej można było
ukryć drogocenną zawartość toreb.
W gęstych krzakach koło potoku, z prawej strony, rosło
stare drzewo. Jedna jego strona była już spróchniała, a gałę-
zie nisko opadały na krzaki. Było to doskonałe schronienie i
Cadfael ułożył w nim swoje torby. Torold bez słowa zdjął z
ramion sakwy i uczynił tak samo jak mnich. Jedno było
pewne -nikt oprócz nich nie mógł odtąd znaleźć skarbu Fitz-
Alana. Gęste gałęzie zakryły wszystko.
- Dobry chłopiec - pochwalił go zadowolony
benedyktyn. - Teraz z tego miejsca pójdziemy nieco inną
drogą. Musimy trochę pokluczyć po lesie, aby dotrzeć do
zagrody od odpowiedniej strony. Nie chciałbym, aby
ktokolwiek dowiedział się, że celem naszej wędrówki jest
Walia.
Zwolnieni od ciężaru, szli teraz razem tuż za mnichem,
ramię w ramię, ufając mu jak dzieci. Perspektywa ucieczki
jawiła się w coraz bardziej wyraźnym kształcie. Młodzi
trzymali się za ręce i wierzyli, że wszystko potoczy się po ich
myśli.
Ścieżka, którą szli, rozszerzyła się i po lulku minutach
dostrzegli budynek, do którego zmierzali. Przez szparę w
ścianie ujrzeli słabe światełko. Zatem ktoś tam nie spał i
oczekiwał gości.
Brat Anzelm uchylił drzwi. Domyślał się, że tej nocy
goście ze Shrewsbury odwiedzą jego skromne progi i
wyszedł im naprzeciw - na wypadek, gdyby mieli jakieś
kłopoty czy potrzebowaliby pomocy. Wprowadził ich do
środka i uważnie przyjrzał się osobom, które towarzyszyły
Cadfaelowi. Zamknął drzwi wejściowe.
Tak myślałem! Strzykało mnie w kościach. Czułem, że
przyjdziecie dzisiaj. Dlatego nie ułożyliśmy się do snu.
Wszystko idzie zgodnie z twoją myślą, przyjacielu?
Miejmy nadzieję, że tak. Dzieci, możecie ufać temu ol-
brzymowi, jak i mnie ufacie. To brat Anzelm.
A ta urocza panienka to zapewne córka Adeneya? Nawet
podobna do ojca. I giermek Fitz-Alana! - Brat Anzelm
zdawał się być wtajemniczony we wszystkie szczegóły.
A gdzie jest brat Ludwik?
Siodła konie. Gdy tylko usłyszał stukanie, pomyślał, że to
wy, i pobiegł do stajni. Przygotowaliśmy dla twoich młodych
przyjaciół strawę i butlę z winem. Niedobrze jest podró-
żować, gdy w brzuchu piszczy głód.
Pójdę pomóc w siodłaniu - oświadczył Torold, przysłu-
chując się rozmowie zakonników i skierował się ku stajni.
Zagroda klasztorna nie była zbyt wielka. Ot, mały, drew-
niany domeczek, maleńka stajnia i dwa kurniki, stojąca po-
między nimi kapliczka oraz ocembrowana studnia -wszystko
otoczone ostrokołem z nie ociosanych bali. W rogu widniały
resztki wieży, także drewnianej, na szczycie której rozpalano
wici ostrzegające o nadciągającym nieprzyjacielu, ale budow-
lę zniszczyli Normanowie podczas pamiętnego najazdu, a od
tamtej pory nie było potrzeby, aby ją odbudować. Wtedy to
strażnica przemieniła się w pustelnię zamieszkałą przez mni-
chów, którym opactwo zdawało się zbyt wygodne i cywilizo-
wane.
- Bracie Anzelmie! - powiedziała dziewczyna,
przypatrując się olbrzymowi. - Dziękuję ci z całego serca za
okazanąpomoc Wiem, że robisz to przede wszystkim dla
brata Cadfaela i to rozumiem. Był moim nauczycielem przez
kilka minionych dni i pokochałam go. Nigdy z Toroldem nie
zapomnimy tego, co dla nas zrobiliście!
- Bóg z tobą, drogie dziecko - odparł brat Anzelm, wzru-
szony i skonfundowany. - Mówisz jak Biblia! Ale cóż ma
uczynić mężczyzna, jeśli słaba kobieta potrzebuje pomocy?
Musi zapewnić jej bezpieczeństwo. Ot, tylko tyle zrobiliśmy,
żadnych laurów nie oczekujemy.
Ze stajni wyszedł brat Ludwik, prowadząc za uzdy oba
wierzchowce. Za nim ukazał się młodzieniec, taszcząc
oburącz worek obroku.
Nigdy nie wiadomo, jak długo będziecie podróżować, a
wasze bezpieczeństwo zależy przede wszystkim od koni -
wyjaśnił maty pustelnik. - Trzeba o nie dbać... Mają wspania-
łą krew! Warte hrabiego!
Zaraz przyniosę wasze torby - oświadczył olbrzym. -
Miałem zamiar przełożyć ich zawartość do kilku mniejszych
worków, aby łatwiej je było przewieźć, lecz uznałem, że nie
mam prawa zaglądać do tych pakunków.
Spiesznie podążył do domku i powrócił z bagażem, jaki
poprzedniej nocy przyniósł do strażnicy brat Cadfael.
- Mam też sznury. Przymocuję te torby do siodeł tak zrę-
cznie, że nie będą wam przeszkadzały w jeździe.
Brat Anzelm rozpoczął właśnie swoją robotę, gdy niespo-
dziewanie rozległo się skrzypienie otwieranej bramy i wyso-
ki, męski głos zawołał:
- Zatrzymajcie się tam, gdzie stoicie! Niech nikt się nie
poruszy! Trzymajcie ręce tak, bym je widział! Róbcie, co ka
żę, jeśli nie chcecie, aby dziewczynie stała się krzywda!
Jak w sennym koszmarze wolno odwrócili głowy, wpa-
trując się wielkimi ze zdumienia oczyma w rozwarte wrota.
Stał w nich Hugo Beringar trzymający w prawej dłoni ob-
nażony miecz, zaś obok niego dwaj łucznicy mierzyli ze swej
broni w zamarłą Godit. Paliła się tylko jedna pochodnia,
trzymana przez brata Ludwika, lecz jej chybotliwe, mizerne
światło było na tyle jasne, by mogli sprawnie użyć swej
broni.
- Wspaniale! - Beringar uśmiechnął się z zadowoleniem. -
Widzę, że zrozumieliście mnie doskonale. Teraz stójcie tam,
gdzie stoicie. I niech nikt się nie ruszy, dopóki mój trzeci
człowiek nie zamknie za nami bramy.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W każdym kiełkowało ziarno oporu. Brat Anzelm szukał
wzrokiem swojej pałki, ale była poza zasięgiem ręki. Brat
Ludwik trzymał dłonie nieruchomo, jak mu kazano, ale
blisko rozcięcia w habicie, pod którym miał swój sztylet
Godit z początku przeraziła się śmiertelnie, ale po chwili jej
strach przemienił się w okropną złość. Nie dała tego po sobie
poznać, jedynie bladość twarzy i gniewne błyski w oku
świadczyły o tym, z jakim trudem hamuje w sobie wybuch
nienawiści. Brat Cadfael, z pozorną rezygnacją usiadł na
sakwach, zasłaniając je połami swego habitu przed wzrokiem
żołnierzy królewskich, którzy - jak zdawało się mnichowi -
nie zdążyli jeszcze ich dostrzec. Torold porzuciwszy
pierwszą niedorzeczną myśl, by wyrwać zza paska sztylet
Cadfaela, spojrzał Beringarowi prosto w oczy i przesunął się
z wolna o dwa kroki, by stanąć pomiędzy łucznikami a Godit.
Mnich uśmiechnął się pod nosem, zrozumiawszy, o co
chodziło młodzieńcowi. Być może w podnieceniu nie zdawał
on sobie sprawy, że było dosyć dużo czasu, aby strzały
dosięgły dziewczyny, gdyby taka była wola zbrojnych.
- Ładny gest - przyznał Hugo - ale mało skuteczny. Wąt-
pię, czy ta dama byłaby zadowolona z rozwoju sytuacji, jaki
przewidujesz. Skoro zaskoczyliśmy was tutaj, nie ma powo-
du, by odgrywać rolę bohatera. Mateusz z tej odległości mó-
głby przebić was oboje, a to nie ucieszyłoby nikogo tutaj, a
już szczególnie mnie. W tej chwili lepiej będzie, jeśli pogo-
dzicie się z faktem, że ja wydaję rozkazy i dyktuję warunki.
Tak w istocie było. Choć ręce mieli nie skrępowane, nie
było najmniejszej szansy, by przedsięwziąć jakiś skuteczny
atak i zmienić niedogodną dla nich sytuację. Dzieliło ich od
łuczników tylko kilka jardów, a żaden sztylet nie mógł
okazać się szybszym od strzały.
Torold podszedł do Godit i objął ją ramionami, ale ta -
targana złością -wyrwała się z opiekuńczego uścisku i postą-
piła dwa kroki w stronę Beringara.
Jakie warunki chcesz dyktować? - spytała napastliwie. -I
to komu? Mnie? Jeśli ja jestem tym, czego szukasz, to bardzo
dobrze. Oto jestem. Cóż ze mną uczynisz? Mam jeszcze
dobra, których wystarczy, abym wykupiła się z niewoli. My-
ślisz pewnie, że masz do mnie jakieś prawo i że ożenisz się
ze mną, by posiąść moje bogactwa. Nawet jeśli mój ojciec
został wywłaszczony, król może oddać mnie i moje dobra
jednemu ze swoich dowódców! Czy chcesz mnie aresztować,
bo zależy ci na mnie czy na moich dobrach, czy po prostu
chcesz przypodobać się Stefanowi, oddając mnie do jego
dyspozycji?
Nic z tych rzeczy - odparł spokojnie Hugo. - Przyznaję,
moja droga, że wypiękniałaś od czasu, gdym widział cię po
raz ostatni. Byłaś wtedy małą, pulchną dziewczynką. Ale
patrząc na twoją twarz pełną nienawiści, myślę, że równie
chętnie jak mnie poślubiłabyś teraz diabła. Mam inne plany i
przypuszczam, że ty również. Wszyscy obecni wyglądają na
ludzi roztropnych. Nie musimy się kłócić. Dodam jeszcze,
abyś nie trapiła się po próżnicy, że nie zamierzam puszczać
psów gończych śladami twego bohaterskiego przyjaciela,
jeśliby udało mu się jednak umknąć. Tym bardziej, że - jak
zdążyłem zauważyć - nie jest ci on obojętny.
Drwił sobie z niej - wiedziała o tym. Ale czynił to z pew-
nym wdziękiem, bez nienawiści i zacietrzewienia. Godit
spojrzała na brata Cadfaela, szukając u niego wsparcia, ale on
siedział nieruchomo, apatycznie wpatrując się w ziemię. Po-
nownie zwróciła wzrok na Hugona, który uśmiechał się
nieznacznie, a w jego czarnych oczach nie sposób było do-
strzec ni złości, ni przewrotności.
Wierzę ci - powiedziała Godit, ale zabrzmiało to niezbyt
przekonująco.
Postaram się utwierdzić cię w tej wierze. Przybyliście tu,
aby zdobyć konie potrzebne wam do ucieczki. Oto one!
Możesz wraz ze swym młodym przyjacielem odjechać tak
szybko, jak tylko zechcesz. Nikt nie będzie was ścigał Tylko
ja i moi ludzie wiemy, że jesteście tutaj. Ale będziecie mogli
jechać szybciej i bezpieczniej, jeśli zabierzecie tylko
niezbędne rzeczy. Z tej przyczyny te tobołki, na których brat
Cadfael przysiadł tak niewinnie, zatrzymam sobie jako
pamiątkę po tobie, moja słodka Godit
Dziewczyna opanowała się, by nie dać po sobie poznać,
że cieszy ją takie rozwiązanie. Żadnym grymasem twarzy ani
wyrazem oczu nie zdradziła, jak jej ulżyło, choć z ogromnym
trudem powstrzymywała wybuch śmiechu. Okazało się, że
bardzo roztropnie postąpili, chowając sakwy podróżne w ko-
rzeniach drzewa. Cenę, którą proponował Beringar, mogli
zapłacić z lekkim sercem, nie mogli jednakże okazać nawet
cienia radości, by nie zdradzić podstępu. Teraz powodzenie
ich poczynań zależało tylko od przebiegłości Godit. Było to
najtrudniejsze zadanie, przed jakim w życiu stanęła i zawsze
potem, kiedy dzień ten stawał jej w pamięci, była z siebie
niezwykle dumna. Pomyślała, że ten młodzieniec stojący
przed nią jest jednak wart więcej, niż myślała. Zdobył się na
piękny gest, puszczając ją wolno z innym człowiekiem, choć
właśnie jemu była przyrzeczona. W zamian za swoje
krzywdy zabierał tylko trochę złota. A dawał dwa zacne
konie i swobodny przejazd do Walii.
- A więc możemy odjechać? - upewniała się Godit.
-I to szybko, jeśli wolno mi doradzać. Noce teraz są krót-
kie i choć niedawno zapadł zmrok, za kilka godzin będzie
widno. A macie szmat drogi przed sobą.
Myliłam się co do ciebie - powiedziała ciepło Godit. -Tak
naprawdę to nigdy się nie znaliśmy. Masz prawo do tego
złota. Rozumiesz zapewne, że powinniśmy walczyć o nie, ale
uznaję się za pokonaną. Nie będziemy chować do siebie ura-
zy, nie bacząc na to, że jedno z nas wygrało. Zgoda?
Zgoda - rzekł uradowany Beringar. - Ubolewam, że jes-
teśmy przeciwnikami, ale myślę, że ten młodzieniec lepiej
zadba o ciebie, niż ja mógłbym to uczynić. Zostawcie bagaże
i ruszajcie w drogę.
- Cóż, nie ma rady, złoto jest twoje - rzekł Cadfael, po
wstając z miejsca.
Beringar spojrzał na sakwy. Wiedział, że mnich przyniósł
je znad rzeki, więc żadne podejrzenia nie mąciły jego radości.
- Ruszajcie więc. Dobrej drogi! Przed wami długa
podróż i tylko kilka godzin ciemności - rzekł wesoło.
Po raz pierwszy skierował wzrok na Torolda i przyglądał
mu się z zaciekawieniem przez chwilę.
- Wybacz, proszę, ale nie znam twojego przyjaciela.
-Jestem Torold Blund, giermek Fitz-Alana.
- Przykro mi, że nie spotkaliśmy się wcześniej, ale
cieszę się, że nie musiałem z tobą walczyć sam na sam.
Obawiam się, że przegrałbym.
Mówiąc to, uśmiechał się pogodnie, bo tak naprawdę nie-
zbyt przerażała go potężna postura giermka.
- Dbaj o swój skarb, Toroldzie, a ja zadbam o swój.
Godit patrzyła pytająco na Beringara, wciąż nie mogąc od-
gadnąć motywów jego postępowania.
Pocałuj mnie i życz mi szczęścia, czego i ja tobie życzę! -
powiedziała ciepło.
Z całego serca - odparł Beringar.
Ujął w dłonie jej delikatną twarz i pocałował głośno i dłu-
go, jakby chciał sprowokować Torolda, ale ten przyglądał się
temu bez zazdrości, traktując tę scenę jako pożegnanie brata i
siostry.
- Ruszajcie już. Dobrej drogi!
Dziewczyna podeszła do brata Cadfaela i ucałowała go z
taką miną, jakby powstrzymywała wybuch płaczu, ale jej
grymas twarzy mógł równie dobrze być odebrany jako po-
wściągliwy uśmiech. Na szczęście nikt prócz mnicha nie za-
uważył tego. Torold podszedł, by podać Godit strzemię, ale
brat Anzelm chwycił ją swymi mocnymi rękoma i lekko po-
sadził na siodle. Strzemiona były zbyt długie dla dziewczyny,
więc skrócił je nieco, a robiąc to, spojrzał na Godit porozu-
miewawczo. Zrozumiała, że Anzelm widział jej uśmiech i po-
jął, o co chodziło w całej tej sprawie. Dobrze, że mnisi nie
wiedzieli o wszystkim od początku, bo mogliby nie odegrać
swych ról tak doskonale. Teraz jednak krzątali się, by wypra-
wić ich jak najszybciej w drogę.
Torold dosiadł konia i z wysokości siodła spojrzał raz
jeszcze na zgromadzonych. Łucznicy zdjęli już strzały z
cięciw i patrzyli na całą scenę z zaciekawieniem i
rozbawieniem. Jeden z nich otworzył szeroko bramę.
Bracie Cadfaelu, zawdzięczam ci wszystko. Nie zapomnę
tego, co dla mnie uczyniłeś.
Jeśli masz wobec mnie jakiś dług, to najlepiej odwdzię-
czysz się, dbając o Godit Strzeż jej pilnie, dopóki nie dotrze-
cie bezpiecznie do jej ojca. Odtąd jest zdana wyłącznie na
ciebie.
Torold uśmiechnął się i skierował konie ku bramie. Za
nim podążyła Godit. Po chwili znaleźli się na ścieżce prowa-
dzącej do brodu, gdzie ukryte były ich sakwy. Cadfael
patrzył, jak zniknęli w mroku, przez chwilę jeszcze dało się
słyszeć tętent kopyt na ścieżce, a potem zapanowała cisza.
Przerwał ją Beringar.
Jeśli ona dotrze do ojca jako dziewica, to już chyba nigdy
nie odgadnę, co kieruje sercem kobiety.
Wierzę, że dotrze na miejsce jako żona Torolda. Jest
wielu kapłanów pomiędzy Shrewsbury a Normandią. Godit
może mieć trudności, by przekonać go, że ma on prawo do jej
ręki, lecz ufam, że znajdzie argumenty, by wyperswadować
mu wszelkie wątpliwości.
Znasz ją lepiej niż ja - przyznał Beringar. - Właściwie
nigdy nie zdążyłem naprawdę jej poznać. A szkoda!
Myślę, że rozpoznałeś ją już wtedy, na dziedzińcu kla-
sztornym, kiedy stała u mego boku.
To prawda, jednakże nie miałem pewności. Wyglądała
jak piękny, młody chłopak.
Uchwycił badawcze spojrzenie Cadfaela i uśmiechnął się.
- Masz rację, przyszedłem, by ją odnaleźć, ale nie po to,
by wyrwać ją z klasztoru ani dla siebie, ani dla kogokolwiek
innego. Była mi obiecana, ale to przymierze nie my
zawieraliśmy. Czułem się jednak w jakiś sposób za nią
odpowiedzialny i chciałem zapewnić jej bezpieczeństwo.
- Wierzę ci i ufam, że uda im się dotrzeć bezpiecznie do
Normandii - rzekł Cadfael.
-Ja również. No to chyba nie będzie między nami
żadnych nieprzyjaznych uczuć?
Żadnych. Ani chęci odwetu. Gra skończona.
Więc zechcesz chyba towarzyszyć mi w drodze powrot-
nej do klasztoru. Użyczę ci drugiego wierzchowca. A moi lu-
dzie uczciwie zasłużyli sobie na odpoczynek, więc gdyby
twoi dobrzy braciszkowie zechcieli znaleźć dla nich jakiś kąt,
mogliby jutro spędzić tu miły dzień. Mam tu dwa gąsiory
wina i pasztet, to powinno im wszystkim umilić czas.
Obawiałem się, że ta noc nie upłynie nam miło. Ale my-
liłem się - odezwał się brat Ludwik, zacierając ręce z
zadowolenia. - Za dwa gąsiory wina i pasztet damy wam
nocleg „z przyjemnością", a nawet stół do gry, jeżeli
będziecie mieli na nią ochotę. Niewiele mamy tu okazji do
rozrywki.
Jeden z łuczników zniknął w mroku i pojawił się po
chwili, prowadząc dwa piękne konie Beringara. Mnisi
odwiązali sakwy z jedzeniem i winem, a Cadfael i Beringar
dosiedli koni. Hugo rozkazał wszystkie pozostałe torby
umocować na grzbiecie konia, którego dosiadł mnich.
- Nie wątpię w twoje umiejętności jeździeckie, ale lepiej
będzie, jeśli ten ogier będzie czuł solidny ciężar. Jest bardzo
narowisty i nieposłuszny, więc im większe brzemię będzie
dźwigał, tym mniejszą będzie miał ochotę do niespodziewa-
nych wybryków. Trzeba mieć twardą rękę, by wymusić na
nim posłuch. Prawdę mówiąc, uwielbiam tego dzikusa.
Zresztą oba te wierzchowce są doskonałe. Trudno byłoby mi
rozstać się z którymś z nich.
Dla Cadfaela stało się jasne, jak bardzo przywiązany był
Beringar do swoich koni. Tym bardziej dziwna wydała mu
się ochota, z jaką darował dwa wierzchowce Godit i
Toroldowi. Może chciał jej umożliwić ucieczkę, by być
zwolnionym z obowiązku poślubienia jej. Dał jej wolność w
zamian za skarb. „Cóż - pomyślał Cadfael - człowiek całe
życie uczy się, obserwując życie bliźnich."
Jechali znowu tą samą drogą, tylko we dwóch, lecz tym
razem nie było pomiędzy nimi żadnych nieprzyjaznych
uczuć. Nie spieszyli się. Noc była ciepła, cicha i spokojna.
Obawiam się, bracie Cadfaelu - odezwał się Beringar -że
straciłeś przeze mnie mszę wieczorną. Gdybym nie opóźnił
wszystkiego, byłbyś z pewnością przed północą w klasztorze.
Powinniśmy obaj odprawić za to jakąś pokutę.
Już mieliśmy pokutę. A teraz nacieszmy się spokojem.
Nieczęsto człowiek ma okazję odbywać taką miłą przejażdż-
kę w środku nocy.
Zamilkli na dłuższy czas, każdy zajęty swoimi myślami.
Ciszę przerwał Beringar.
- Będzie ci brakowało tej dziewczyny - powiedział z
sympatią w głosie.
Był bystrym obserwatorem i dużo się ostatnio nauczył.
- Odeszła z mego serca - przyznał mnich bez obrazy. –
Ale znajdą się inni, którzy zajmą jej miejsce. Była dobrą
dziewczyną. Pilnie uczyła się i potrafiła ciężko pracować.
Mam nadzieję, że będzie dobrą żoną. Stanowią z Toroldem
świetną parę. Zauważyłeś, że osłaniał jedno ramię. Królewski
łucznik trafił go strzałą, ale Godit dbała o niego bardzo i
prawie powrócił
już do zdrowia. Na pewno dotrą do Francji.
A po chwili zamyślenia mnich spytał z pewnym zdziwie-
niem:
Co byś zrobił, gdyby któryś z nas zaczął walczyć, nie ba-
cząc na twoje rozkazy?
Naprężony łuk jest świetnym argumentem i bylibyście
skończonymi głupcami, podejmując walkę. Ale powiedz mi
dlaczego nie przyszło ci do głowy, że mógłbym chcieć zrobić
krzywdę Godit. Przecież myślałeś, że jestem zazdrosny i zde-
sperowany.
Jeśli nawet taka myśl przemknęła mi przez głowę, to
szybko ją odrzuciłem. Twoi łucznicy mogli przecież zabić ją,
zanim Torold stanął na drodze ich strzał.
A nie zdziwiło cię, skąd wiem, co przyniosłeś do tej sa-
motni?
Nic mnie nie zdziwiło - odparł Cadfael. - Zorientowałem
się, że mnie śledzisz. Wiedziałem też, że po to kazałeś mi
ukryć konie tutaj, abym był zmuszony przenieść tu skarb. W
ten sposób mogłeś umożliwić młodym ucieczkę, zostawiając
sobie złoto. Ale skąd miałeś pewność, że nastąpi to dzi-
siejszej nocy?
Pomyślałem, że gdybym był na twoim miejscu,
wyprawiłbym ich, gdy tylko ustałyby poszukiwania. Ludzie
króla byli wtedy najbardziej zmęczeni i zniechęceni. Nie
przepuściłbyś takiej sposobności, a już wcześniej
przekonałem się, że jesteś nie w ciemię bity.
Mamy dużo wspólnego - roześmiał się Cadfael. - Ale
dlaczego nie wziąłeś złota, gdy wiedziałeś już, gdzie jest i nie
pozwoliłeś tym młodym po prostu odjechać bez całej tej
ryzykownej gry?
Może miałem spać spokojnie w łóżku, kiedy oni uciekali?
Miałem zostawić Godit w przekonaniu, że jestem jej wro-
giem i nigdy nie pojednać się z nią? Nie, to nie w moim stylu.
Jestem na swój sposób próżny. Nie chciałbym, żeby ktoś
żywił do mnie urazę, skoro nie zasłużyłem na to. Poza tym
byłem ciekawy, jak wygląda człowiek, co zdobył serce
dziewczyny, która miała być moją żoną. Skarb był
bezpieczny w twoich rękach i nie musiałem się o niego
martwić, a ten sposób zakończenia sprawy dał mi dużo
satysfakcji.
Dotarli do skraju lasu. Po chwili, dojechawszy do rozwi-
dlenia drogi, skręcili zgodnie w stronę klasztoru, choć
Beringar powinien był pojechać w kierunku Sutton.
Teraz już możemy bez obawy razem przekroczyć bramę
opactwa. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, bracie Cadfaelu,
to moglibyśmy udać się do twego herbarium i tam zobaczyć,
co jest w tych torbach. Zastanawiam się, jak daleko są teraz
nasi uciekinierzy.
W połowie drogi do Pool albo dalej. Trakt, którym jadą,
jest dobrze utrzymany. Wypytywałeś o Godit u Edryka
Fleshera, nieprawdaż? - Mnich zmienił temat rozmowy. -
Petronella ma o tobie jak najgorsze zdanie.
Rzeczywiście - zgodził się Beringar. - Od początku mnie
nienawidziła. Według niej nikt nie był wystarczająco dobry
dla jej ulubionej panienki. Teraz będziesz mógł ją uspokoić.
Wjechali między domostwa okalające klasztor. Stukot
końskich kopyt obudził niektórych mieszkańców, którzy za-
spani otwierali okna, ale uspokojeni widokiem dwóch samo-
tnych jeźdźców leniwie podążających ulicami, wracali do łó-
żek.
Dotarli wreszcie do murów opactwa i stanęli przed
bramą. W niewielkim okienku ukazała się twarz stróżującego
mnicha. Był nieco zdziwiony, że ktoś chce wjechać na teren
opactwa o tak absurdalnej porze. Rozpoznał jednak obu
jeźdźców i wpuścił ich do środka. Skierowali się wprost do
herbarium Cadfaela, tam zsiedli z koni i Beringar odwiązał
sakwy od siodła konia, na którym jechał mnich. Zarzucił
sobie jedną z nich na plecy.
Przez całą drogę od brodu do zagrody dźwigałeś obie tor-
by na własnych plecach? - spytał zdumiony sporym ciężarem
sakwy.
Owszem. Teraz twoja kolej.
Może zechciałbyś mi pomóc?
Nie zechciałbym. To twój skarb, więc sam go dźwigaj.
Tego się obawiałem - sapnął Beringar, nie tracąc dobrego
humoru. Osiągnął przecież upragniony cel. Godit odjechała,
nie żywiąc do niego nieprzyjaznych uczuć i zostawiła mu
spory skarb. Zarzucił sobie sakwy na plecy i zaniósł je do
chatki mnicha
Kiedy weszli do środka, mnich zakrzątnął się w poszuki-
waniu krzesiwa.
- Mam tu gdzieś lampkę oliwną. Poczekaj, zrobię więcej
światła.
Po kilku nieudanych próbach udało mu się zapalić lampę.
Z mroku wyłoniły się wiszące wiązki zasuszonych ziół i
liczne butelki ze specyfikami, poustawiane na półkach. W
powietrzu unosił się miły aromat roślin.
- Jesteś prawdziwym alchemikiem - stwierdził Beringar.
- Nie jestem pewien, czy nie jesteś też przypadkiem
czarownikiem.
Był zdziwiony i zachwycony ogromem wiedzy i pracy,
jaką musiał włożyć mnich, aby zgromadzić takie bogactwo
medykamentów. Zrzucił sakwy na środku komnaty i
rozglądał się ciekawie. Wzrok jego padł na skromne łóżko
stojące pod ścianą.
A więc to tu spędzała wszystkie noce. Szybko musiałeś
odkryć prawdę, kim naprawdę jest.
Nie było to trudne. Bądź co bądź żyję długo na tym świe-
cie. Może skosztujesz mojego wina? Zrobiłem je z gruszek -
zaproponował Cadfael, rozlewając trunek do kielichów.
Z przyjemnością! Wzniosę toast za twoje zwycięstwa nad
wszystkimi przeciwnikami z wyjątkiem Hugona Beringara!
Uklęknął nad sakwami. Rozwiązał pierwszą z nich,
potem drugą i trzecią. Ze wzrastającym zdziwieniem
wysypywał zawartość każdej na podłogę. Jego oczom
ukazały się zrazu kamienie, potem zwinięte ciasno
pończochy, koszula i skórzany kaftan oraz ozdobny sztylet,
mieniący się srebrem i złotem w blasku lampy oliwnej.
To był cały skarb.
Klęcząc, przez dłuższą chwilę wielkimi z zadziwienia
oczyma, patrzył na przedmioty rozrzucone wokoło. Podnosił
kolejno każdą rzecz, przyglądając się jej i odkładał na bok.
Wreszcie zrozumiał, że dał się oszukać. Spojrzał na Cadfaela
i wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem. Mnich, widząc
jego reakcję, także zaczął się śmiać.
A ja myślałem, że potrafię z tobą wygrać - wykrztusił
Beringar, ocierając łzy wesołości wierzchem dłoni. - Jakimż
bytem głupcem, sądząc, że potrafię cię przechytrzyć.
Masz, wypij - powiedział mnich, podając mu kielich. -Za
twoje zwycięstwa nad przeciwnikami wszystkimi... z wy-
jątkiem Cadfaela.
Hugo przyjął poczęstunek i wypił jednym tchem.
No cóż, wystrychnąłeś mnie na dudka. Ostatnie słowo
należało do ciebie. Dawno się tak nie ubawiłem. Ale jak tego
dokonałeś? Wszak przez cały czas śledziłem cię uważnie.
Słyszałem, jak wyciągałeś sakwy z rzeki i słyszałem wodę
ściekającą z worków na kamienie. Musiałeś wyciągnąć złoto
spod mostu.
Tak zrobiłem, ale natychmiast złożyłem je z powrotem,
ale powoli i ostrożnie, by nie uczynić żadnego hałasu. To, co
tu widzisz, miałem przygotowane w łódce już wcześniej. Pra-
wdziwy skarb Godit i Torold ukryli w innym miejscu,
natychmiast po tym, jak ty i ja oddaliliśmy się od rzeki.
I oni teraz mają złoto? - spytał Beringar, poważniejąc
nagle.
Owszem. Mam nadzieję, że są już w Walii pod opieką
Owaina z Gwynedd.
A więc przez cały czas wiedziałeś, że cię obserwuję?
Domyślałem się, że musisz to robić, chcąc odnaleźć
skarb. Skoro nie mogłem temu zapobiec, jedyną rzeczą, jaka
mi pozostawała, było wykorzystanie tego faktu.
Zrobiłeś to doskonale! Teraz rozumiem, co miała na my-
śli Godit mówiąc, żebyśmy nie chowali do siebie urazy, nie
bacząc na to, że jedno z nas wygrało. Bądź co bądź nie byle
komu dałem się wywieść w pole.
Spojrzał raz jeszcze na rozrzucone po podłodze
przedmioty i zaudmał się na chwilę.
Rozumiem, po co wsadziliście do tych toreb kamienie,
ale dlaczego znalazło się tutaj ubranie? Co ono ma ze mną
wspólnego?
Wiem, że nie rozpoznajesz tych rzeczy i bardzo dobrze.
Nie mają one z tobą absolutnie nic wspólnego - powiedział
mnich, biorąc do ręki pończochy, koszulę i kaftan. - Mikołaj
Faintree był w to ubrany tej nocy, gdy uduszono go w leśnej
szopie nie opodal Frankwell, a potem podrzucono ciało pod
mur zamkowy, by ukryć zbrodnię.
To jest ten jeden za dużo - stwierdził cicho Beringar.
Ten sam - przyznał mnich. - Towarzyszył mu Torold
Blund, ale musieli się rozdzielić. Morderca zaczaił się także
na niego, ale nie udało mu się spełnić swych zamiarów.
Wiem, mówiliście o tym we młynie tamtej nocy, gdy was
śledziłem.
Nie było mu teraz do śmiechu. Spojrzał jeszcze raz na
rzeczy i kiwnął głową ze zrozumieniem.
Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Włożyliście te rzeczy,
żeby mnie sprawdzić. Samotnie wyjechałem z miasta tej
nocy, gdy dokonano morderstwa, a także zastukałem do
drzwi Petronelli niedługo po odwiedzinach Mikołaja i
Torolda. Rozumiem, że patrząc na te rzeczy miałem zdradzić
się, że to ja jestem zabójcą. Oczywiście, mogliście
podejrzewać, że to ja. Lecz czy wyglądam na kogoś, kto dla
kilku świecidełek mógłby zadusić człowieka? Po cóż
miałbym to czynić?
Aby kupić łaskę króla - zasugerował Cadfael.
Nie potrzebuję do tego złota. Król i tak mi sprzyja. Po-
trafi docenić ludzi, którzy mu wiernie służą. Tamtego popo-
łudnia rozmawiałem z nim w obozie i zaproponowałem spo-
sób, w jaki chcę zorganizować obronę granic jego królestwa
na moich włościach, a on zgodził się ze mną. Dobrze byłoby
odzyskać dla króla to złoto, skoro nadarzyła się ku temu
okazja, ale nie za wszelką cenę. Pytam cię raz jeszcze, czy
wyglądam na człowieka, który mógłby zabić z powodu złota?
Nie! - zaprzeczył zdecydowanie Cadfael. - Były co praw-
da okoliczności, które wskazywały, ze to ty mogłeś być mor-
dercą Mikołaja Faintree, ale szybko porzuciłem tę myśl. Już
dawno przekonałem się, że nie jesteś zdolny do tak nikcze-
mnych uczynków. Porzućmy już ten temat Jednak szkoda, że
nie rozpoznałeś niczego wśród tych rzeczy. Nie możesz mi w
niczym pomóc.
Nie twierdzę, że niczego. - Hugo podniósł złocisty topaz
oprawiony w srebro i przybliżył do lampy, aby dokładniej go
obejrzeć. - Nigdy przedtem nie widziałem tego kamienia, ale
coś chodzi mi po głowie. Towarzyszyłem Aline, gdy
szykowała ciało brata do pochówku. Wszystkie jego rzeczy
zabrała ze sobą i przekazała tobie, bracie Cadfaelu, byś
rozdał je ubogim. Wspomniała też o czymś, co powinno
znajdować się przy zwłokach Gilesa, a czego tam nie było.
Chodziło o cenny sztylet, który od pokoleń przekazywany był
w ich rodzinie przez ojca najstarszemu synowi. Opisała tę
broń dokładnie i myślę, że ten kamień pochodzi z rękojeści
sztyletu Gilesa.
Beringar spojrzał bystro na zakonnika.
Gdzie go znalazłeś? Chyba nie przy zwłokach Mikołaja
Faintree?
Nie, nie przy nim. Był wdeptany w klepisko, na którym
Torold walczył o życie. Ta broń nie należała do niego ani do
jego przyjaciela. W tej szopie był tylko jeszcze jeden czło-
wiek, który mógł ją zgubić.
Chcesz powiedzieć, że to Giles udusił giermka Fitz-
Alana? Czy Aline brała w tym udział? - spytał
skonsternowany Beringar.
Zapominasz o istnieniu czasu, Giles Siward nie żył już,
kiedy popełniono morderstwo. I nie obawiaj się, że Aline
mogła być w to zamieszana. Raczej ten, który udusił Mikoła-
ja, obrabował najpierw zwłoki jej brata i udał się na spotkanie
z giermkami, uzbrojony w sztylet Gilesa.
Hugo usiadł na łóżku, ściskając z pasją głowę rękoma.
- Na miłość boską! Daj mi jeszcze wina, bo mój umysł
nie chce pracować.
Mnich napełnił jego kielich i Hugo wypił wino jednym
haustem. Odsawił naczynie i raz jeszcze przyjrzał się topazo-
wi.
Ten drobiazg może nas doprowadzić do człowieka, któ-
rego poszukujemy. Zapewne zabrał on sztylet z miejsca egze-
kucji. Ale jak mógł dowiedzieć się o zadaniu nałożonym na
giermków Fitz-Alana, skoro wszystkich ujętych obrońców
zamku stracono? Może któryś z tych nieszczęśników chciał
ocalić swe życie w zamian za wyjawienie tajemnicy skarbu?
Człowiek, którego szukamy, musiał być obecny przy egzeku-
cji, ale ulotnił się z miejsca kaźni przed jej zakończeniem. W
przeciwnym razie nie zdążyłby do tej leśnej szopy. Jak wiem,
byli tam Prestcote, Ten Heyt i jego Flamandowie, a także
Courcelle, ale on szybko odszedł, by przeszukać miasto w
poszukiwaniu Fitz-Alana.
Nie wszyscy Flamandowie mówią po angielsku - zauwa-
żył Cadfael.
Ale niektórzy tak. I z pewnością połowa z tych najemni-
ków włada równie dobrze naszym językiem, jak francuskim.
I każdy z nich mógł zabrać sztylet, wartościowy sztylet, który
nie był już umarłemu potrzebny. Bracie Cadfaelu, powiadam
ci tak jak czuję, że coś wisi w powietrzu, że ta śmierć musi
być pomszczona. Nie uważasz, że jeśli nie będzie to dla niej
żadnym zmartwieniem i wstydem, powinienem pokazać
Aline ozdobę, abyśmy upewnili się, czy pochodzi z rękojeści
sztyletu jej brata?
Myślę - powiedział Cadfael - że możesz jej to pokazać, a
po zebraniu kapituły, jeśli będziesz chciał, spotkamy się po-
nownie. Jeśli będzie tak, jak powiadasz i nie będę obciążony
pokutą w czasie kapituły, zniknę na tydzień z pola widzenia.
***
Nie sposób przewidzieć biegu wydarzeń. Jeśli
nieobecność Cadfaela na mszy porannej nie została
zauważona, będzie mógł on spokojnie przyjść na zebranie
kapituły, nie obawiając się, że ktokolwiek, nawet przeor
Robert, kiedykolwiek mu to wypomni lub nałoży jakąś
pokutę.
Po niepokoju poprzedniego dnia kolejny jawił się bardziej
różowym, wraz z pełnymi nadziei pogłoskami.
Król Stefan oraz wszyscy i wszystko, co go otaczało, za-
mierzał ruszyć na południe w kierunku Worcester, aby zmu-
sić do posłuszeństwa i spustoszyć ziemie hrabiego Roberta z
Gloucester, przyrodniego brata cesarzowej Matyldy i jej lo-
jalnego obrońcy.
Awangarda jego armii miała wymaszerować następnego
dnia, zaś król wraz ze swoją gwardią przyboczną przenosił
się dzisiaj na dwa dni do zamku Shrewsbury, aby sprawdzić i
ubezpieczyć tyły, zanim wyruszą za królewską strażą
przednią.
Zadowolony był z rekwizycji, więc polecił zapomnieć o
złości i gniewie, i zaprosił do swojego stołu we wtorkowy
wieczór zarówno opata Heriberta, jak i przeora Roberta, aby
w ten sposób wybaczyli mu jego smutne, godne pożałowania
grzechy.
Cadfael wrócił do pracowni, położył się i spał aż do
przyjścia Hugona Beringara. Młodzieniec przyniósł topaz i
choć zmęczenie malowało się na jego twarzy, powiedział
spokojnie:
- To jej, bracie Cadfaelu. Od razu rozpoznała ten
kamień. Udam się teraz do zamku, przygotuję królewskie
przyjęcie. Będę mógł tam zastać Ten Heyta i jego
Flamandów. Mam zamiar odnaleźć tego, który zabrał sztylet.
Wtedy będziemy już bliscy wykrycia mordercy. Czy
mógłbyś, bracie, poprosić opata Heriberta, by zabrał cię
wieczorem na ucztę? Ktoś musi usługiwać mu przy stole,
więc czemu nie możesz to być ty?
Mnich ziewnął przeciągając się i spojrzał ponurym wzro-
kiem na Hugona.
- Nie oczekuj podziękowań za to, iż mnie zbudziłeś, by
powiedzieć to, czego i tak byliśmy pewni. Przyjdę.
- To twoja sprawa i twój kłopot - przypomniał z
uśmiechem młodzieniec
- Tak, to mój kłopot. Lecz teraz, na miłość Boga, idź
stąd i pozwól mi pospać do obiadu, do popołudnia, i w ogóle.
Skradłeś mi wiele godzin snu i życia, ty szarańczo!
Beringar roześmiał się, słysząc zrzędzenie zakonnika, za-
kreślił na jego czole znak krzyża i pozwolił mu zasnąć.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Do każdego półmiska podawanego na królewski stół nie-
zbędny był służący. Nie było dużym problemem
zasugerować opatowi Heribertowi, że duchowny, który dawał
sobie radę z pogrzebaniem ofiar oblężenia, a nawet
rozmawiał z królem na temat tajemniczej śmierci, powinien
być u boku władcy, by odpowiadać w potrzebie na jego
wątpliwości. Przeor Robert wyruszył więc na ucztę z
Cadfaelem, a towarzyszył im brat Jeremiasz, który
pozostawał absolutnie niestrudzony ze swoją miską, serwetką
i dzbankiem i jak zwykle był o wiele bardziej wytrzymały niż
Cadfael, który - swoim zwyczajem - umysł miał zaprzątnięty
jakimiś tajemniczymi i z całą pewnością mało istotnymi
sprawami. Stanowili parę zagorzałych wrogów, a przyczyny
tego stanu rzeczy były niezwykle złożone i trudne do
odgadnięcia. Cadfael - na przykład - nie znosił sinobladego
koloru tonsury Jeremiasza.
Miasto szykowało się do wielkiej fety, co prawda nie dla-
tego, żeby uhonorować króla, a raczej by uczcić to, że nieba-
wem wyjedzie. Efekt jednak był podobny. Edryk Flesher wy-
szedł na ulicę, by przyjrzeć się kawalkadzie królewskich
gości, przechodzącej mimo jego sklepu i Cadfael mrugnął do
niego porozumiewawczo, aby przypomnieć, że mają jeszcze
kilka spraw do omówienia, spraw tak przyjemnych, że mogły
zostać odłożone na jakiś czas. Dostrzegł, że Flesher macha
swą mięsistą ręką i szczerzy zęby w uśmiechu i poznał po
tym, że wiadomość została odebrana właściwie. Petronella
płakałaby z powodu wyjazdu swej owieczki, ale zwyciężyła
w niej radość z tego, że będzie miała ona odpowiednią
eskortę i zostanie bezpiecznie dostarczona na miejsce.
„Muszę udać się tam wkrótce - myślał Cadfael - gdy tylko
spełnię ten ostatni obowiązek".
Wewnątrz bramy miejskiej Cadfael dostrzegł starego,
dumnego ślepca, ubranego w solidne pończochy Gilesa
Siwarda i wyciągającego dystyngowanym gestem dłoń po
jałmużnę. Na skrzyżowaniu dostrzegł też małą staruszkę
trzymającą kurczowo za rękę swego słabowitego wnuka z
drżącymi ustami. Mocna, brązowa bluza pasowała na niego
świetnie i dawała mu poczucie pełnego zadowolenia. Och,
Aline, powinnaś okazać jeszcze trochę miłosierdzia i
zobaczyć, jak zmieniają się ludzie, mając jedzenie i porządne
odzienie. Kiedy kawalkada skręciła z ulicy w kierunku
zamkowych wrót, żebracy podążający za obozem królewskim
zajęli nowe miejsca, pełni nadziei i, oczekując wizyty
sędziego królewskiego, biskupa Roberta z Salisbury, który
miał przybyć na spotkanie swego pana, prowadząc wielu
znakomitych i ważnych kleryków. Pod osłoną ściany bramy
przebywał na swym małym wózku Lame Osbern. Mógł tu
żebrać wygodnie, bez potrzeby ruszania się dokądkolwiek.
Zniszczone, drewniane przyrządy, których używał dla
przedłużenia kikutów rąk, leżały przed wózkiem starannie
ułożone na czarnym płaszczu, którego nie musiał używać
przed zapadnięciem nocy. Okrycie było tak złożone, że
brązowa klamra przy kołnierzu była doskonale widoczna na
tle tkaniny - smok wieczności z ogonem w ustach.
Cadfael pozwolił innym minąć bramę, a sam zatrzymał
się, by zamienić słowo z kaleką.
Gdzież to podziewałeś się, człowieku, od czasu, kiedy wi-
działem cię w pobliżu królewskiego obozu? Masz tu, widzę,
lepsze miejsce.
Pamiętam cię. Jesteś tym bratem, który przyniósł mi
płaszcz - odparł Osbern, patrząc oczyma jasnymi i niewinny-
mi. Na twarzy miał jednak wymalowane nieszczęście, które
dotknęło jego ciało.
Czy okrycie to dobrze ci służy?
Płaszcz jest bardzo ciepły i modlę się za tę niewiastę, o
której wspominaliście. Ale mam obawy... związane z tym
darem. Człowiek, do którego uprzednio należał, jest martwy,
czyż nie, bracie?
- Tak, lecz nie powinno cię to kłopotać ani nie musisz
żywić obaw o jego duszę. Kobieta, która wysłała te szaty, jest
jego siostrą i powinieneś nadal ją błogosławić za ten dar.
Nośgo bez strachu i niech ci w nim ciepło będzie.
Chciał odejść, lecz dłoń żebraka przytrzymała go za
habit.
- Obawiam się, bracie, że ponoszę część winy, ponieważ
widziałem tego człowieka, gdy żył i był ubrany w ten
płaszcz,
żwawy jak...
-Widziałeś go?- powtórzył nie swoim głosem Cadfael, a
oddech zamarł mu w piersi z napięcia.
- Tak, była bardzo zimna noc i pomyślałem sobie, by
Bóg zesłał mi taki płaszcz na ogrzanie moich starczych kości.
Bracie, myślenie także jest rodzajem modlitwy i dociera do
Stwórcy. I nie minety trzy dni, jak Pan zesłał mi ten sam
płaszcz. Rzuciliście go wprost w moje ramiona! Jak mogę
spać spokojnie? Młodzian ten dał mi monetę i poprosił, bym
rankiem się za niego modlił, co też uczyniłem. A wieczorem
był już martwy! A jeżeli moja pierwsza modlitwa pozbawiła
znaczenia drugą? Jeżeli to ja wymodliłem dla niego grób, aby
otrzymać to ciepłe okrycie?
Zakonnik patrzył w milczeniu na zamarłego u jego stóp
kalekę, czując, jak w środku niego narasta lodowate, przera-
żające podejrzenie.
Człowiek ten był przy zdrowych zmysłach. Jego rozum i
oczy nie szwankowały, dobrze wiedział, co mówi, a rozterki
w jego sercu były naprawdę głębokie, wynikały z pierwszej
refleksji, cokolwiek potem nastąpiło...
- Odpędź od siebie wszystkie takie myśli, przyjacielu -
odezwał się po chwili stłumionym głosem - bo tylko Szatan
mógł je na ciebie zesłać. Skoro Bóg daje ci łaski, których pra-
gniesz, to nieważne jest, jaką drogą otrzymujesz upragnione
dobra, bo wszystko jest zgodne z wolą Pana. Ten człowiek
był żołnierzem Fitz-Alana, zginął wraz z innymi obrońcami,
kie-
dy padł zamek. W jego śmierci nie ma twojej winy, nie
masz się czego lękać.
Osbern wciąż niepewnie potrząsał głową, chociaż zmar-
twiona twarz wypogodziła się nieco.
Człowiek Fitz-Alana? Dziwne. Jak mógł być człowie-
kiem szeryfa, skoro widziałem go wchodzącego i opuszcza-
jącego królewski obóz?
Widziałeś go?! Jesteś pewien? Po czym poznajesz, że to
ten sam płaszcz?
Po klamrze przy szyi. Widziałem ją dokładnie w blasku
ognia, gdy wręczał mi jałmużnę.
Osbern nie mógł się mylić, a poza tym z pewnością nie
istniały dwa wzory tak doskonale podobne. Cadfael sam
widział dopełnienie tego ornamentu na pochwie miecza
Gilesa Siwarda.
Kiedy go widziałeś? Opowiedz wszystko dokładnie, przy-
jacielu - poprosił łagodnie.
Było to w noc poprzedzającą szturm na zamek, około
północy. Znajdowałem się blisko straży, by ogrzać nieco ko-
ści przy ich ognisku i ujrzałem go, jak nadchodził. Lub raczej
nie nadchodził, lecz przekradał się skrycie przez krzaki. War-
townicy zauważyli go i nakazali mu stanąć, a on poprosił,
aby zaprowadzili go do ich oficera, bowiem ma coś istotnego
do przekazania królowi. Samemu królowi, tak powiedział!
Trzymał twarz w ukryciu kaptura, lecz po głosie poznałem, iż
jest bardzo młody. Później widziałem, jak wracał. Żołnierze
przepuścili go jak swego. Usłyszałem, jak mówi, że
rozkazano mu powrócić, aby nie było żadnych podejrzeń.
Inne jego słowa już do mnie nie dotarły. Wyglądał na
człowieka mającego spokojne serce, pozbawionego obaw i
trosk. Poprosiłem go o miedziaka, a on dał mi złotą monetę,
za którą miałem się rankiem pomodlić za niego. „Zmów za
mnie kilka pacierzy" - rzekł do mnie, a rankiem powiedziałeś,
panie, że on nie żyje. Jestem pewien, że gdy mnie opuszczał,
nie oczekiwał śmierci.
- Nie oczekiwał, z pewnością nie - smutno potwierdził
brat Cadfaei, pełen litości dla głupców, którzy sądzą, że w
zdradzie znajdą zbawienie... - Żaden z nas nie zna dnia ani
godziny. Aby się całkiem uspokoić, możesz się modlić, by je-
go duszy odpuszczono wszystkie grzechy. Odrzuć myśli, że
mogłeś wyrządzić mu krzywdę. Nie życzyłeś mu niczego
złego, a Bóg słucha głosu serca. Niczego mu nie życzyłeś i
nic mu nie
zrobiłeś.
Rozwiawszy wątpliwości Osberna, mnich zostawił go zu-
pełnie spokojnego, ale sam podążył w stronę zamku przygnę-
biony ciężarem wiadomości, które zrzucił z siebie kaleka.
„Tak to jest - myślał - by ulżyć komuś, musisz podjąć jego
brzemię". I to jeszcze jakie brzemię! Przypomniał sobie, że
powinien był zadać jeszcze jedno pytanie, najpilniejsze ze
wszystkich, zawrócił więc, by zapytać.
- Nie wiesz, przyjacielu, kto tej nocy dowodził strażą?
Osbern potrząsnął przecząco głową.
Nie, bracie, nie mogę wam tego powiedzieć. Anim go
widział, anim nie słyszał jego imienia.
Więc nie kłopocz się już o płaszcz. Jest dla ciebie nie
przekleństwem, a błogosławieństwem! Ciesz się nim bez że-
nady, bo solidnie sobie nań zasłużyłeś.
***
Król Stefan przyjmował gości w wewnętrznych komna-
tach, dziedziniec był wypełniony klerykami, biskupami i po-
mniejszymi dostojnikami. Nie mogło być mowy, aby
znalazły się komnaty dla wszystkich poddanych, gdy zaczną
ich potrzebować po rozpoczęciu uczty.
- Ojcze opacie - zagadnął brat Cadfaei, dogoniwszy
przełożonego na dziedzińcu zamkowym - do uczty jeszcze
mamy czas, a ja mam ważną sprawę do załatwienia
względem morderstwa Mikołaja Faintree. Mógłbym się
oddalić na niedługi czas, jeśli mnie nie potrzebujecie?
Opat Heribert już wypatrzył w tłumie przybyłych
dostojników swego przyjaciela, biskupa Salisbury i nie
wysłuchawszy dokładnie zakonnika, skinął mu
przyzwalająco, sam zaś wmieszał się w tłum wielmożów.
Benedyktyn ruszył do palatium, wypytując o Beringara.
Głowę zaprzątały mu myśli o tym, co powiedział mu Osbern,
a na swoje ostatnie pytanie nie znał wciąż odpowiedzi. Poja-
wiło się też dużo mrocznych tajemnic. Tym, który wyłamał
się i zdradził plany Fitz-Alana, nie był przerażający więzień
ze sznurem na szyi. Nie, zdrada miała miejsce dzień
wcześniej, gdy wynik bitwy był jeszcze niepewny. Miała
uratować życie, a skróciła je. Przybył potajemnie i poprosił,
by zaprowadzić go do dowódcy straży, bo ma coś do
zakomunikowania królowi! A kiedy wychodził z obozu,
rzekł, że ma rozkaz, by wrócić do zamku, aby nie wzbudzić
podejrzeń, ale wtedy był już lepszej myśli. Biedaczysko, nie
na długo!
Ale cóż powiedział, jakiego użył pretekstu, by opuścić
zamek - może zaoferował się, że wyśledzi pozycje
nieprzyjaciela? Z pewnością usłuchał rozkazu, by wrócić i
uśpić wszelkie podejrzenia. Ale wrócił na spotkanie śmierci,
przed którą chciał uciec.
Hugo Beringar wyszedł i stanął na schodach wielkiej ko-
mnaty, rozglądając się wokół w poszukiwaniu znajomej po-
staci. Czarne habity benedyktyńskie silnie kontrastowały z
pełnymi przepychu strojami szlachty, ale Cadfael był niższy
od większości ludzi otaczających go i dostrzegł poszukujące-
go człowieka szybciej, niż sam został zauważony. Pomachał
ręką w stronę Beringara i bystre oczy omiatające dziedziniec
skierowały się na jego osobę. Młody szlachcic zszedł po
schodach i podjąwszy mnicha pod ramię, zaprowadził go w
spokojniejsze miejsce.
- Chodźmy stąd, wejdźmy na flanki, nie będzie tam
nikogo prócz wartownika. Jakże moglibyśmy tutaj
rozmawiać?
Kiedy podeszli do ściany, Hugo znalazł wnękę, gdzie nikt
nie mógł zaskoczyć ich, pozostając niezauważonym. Spojrzał
bystro w oczy zakonnikowi:
- Masz na twarzy wypisane, że dowiedziałeś się czegoś
nowego. Opowiedz mi o tym, a ja wyjawię ci swoje
rewelacje.
Cadfael opowiedział całą historię w sposób zwięzły i zro-
zumiały. Beringar oparł się plecami o zimną ścianę. Był
skonsternowany.
Jej brat! Nie ma innego wyjścia. To nie mógł być nikt
inny. Opuścił zamek w nocy, ukradkiem, z zakrytą twarzą,
rozmawiał z oficerem królewskim i wrócił, kiedy stało się to
konieczne. Dlatego mogło nie być żadnych podejrzeń! Nie-
dobrze mi! - wściekał się Beringer. -I wszystko na nic! Jego
zdrada narobiła jeszcze więcej zła. Jeszcze nie wiesz, Cadfae-
lu, nie wiesz wszystkiego! Że też ze wszystkich ludzi to
musiał być właśnie jej brat!
Nic na to nie można poradzić - rzekł mnich. - To był on.
Pod groźbą utraty życia, żałując nieprawego przymierza, po-
biegł do oblegających zamek napastników, by kupić swe
życie w zamian - za co? Za coś, co miało przynieść korzyść
królowi! Tego wieczora mieli naradę i zaplanowali
wywiezienie złota Fitz-Alana. Dlatego we właściwym czasie
ktoś odkrył, co wieźli Faintree i Torold i którą drogą jechali.
Ten ktoś nigdy nie powiedział o tym słowa, tak myślę, ani
królowi, ani nikomu innemu, ale zatrzymał tę wiedzę dla
siebie, aby samemu się wzbogacić. Dlaczego wszystko
skończyło się w ten sposób? Ten młody człowiek, jak
twierdzi Osbern, był bardzo ożywiony i wracał do zamku
przepełniony otuchą.
Obiecano mu, że pozostanie przy życiu - powiedział Be-
ringar gorzko - a prawdopodobnie zyska również przychyl-
ność króla i miejsce u jego boku, nie dziwota więc, że z tą
wiarą wracał szczęśliwy. Ale prawdziwą intencją tych, którzy
posłali go z powrotem, było to, żeby zaszlachtowano go, aby
pewnym było, że nie opowie całej tej historii. Posłuchaj,
Cad-faelu, czego dowiedziałem się od jednego z Flamandów,
który uczestniczył w egzekucjach od początku do końca.
Powiedział on, że gdy powieszono Arnulfa z Hesdin, Ten
Heyt wskazał żołnierzom wykonującym wyroki młodego
człowieka, który miał być następny w kolejności.
Oświadczył, że rozkaz odnośnie jego osoby dostał z góry.
Zrobiono to. Wśród potężnych śmiechów odkryli, że został
zawleczony na śmierć, nie wierząc w to. Myślał z początku,
że chcą go po prostu wyciągnąć z szeregu, a kiedy odkrył
czarną prawdę, zaczął krzyczeć, że to pomyłka, że nie miał
umrzeć, że obiecano mu ocalenie życia, że powinni wysłać
kogoś z zapytaniem...
Wysłać kogoś z zapytaniem - przerwał Cadfael - do
Adama Courcelle'a
Nie, nie znam tego imienia. Mój człowiek go nie dosły-
szał Czemu tak szczególnie interesuje cię Adam Courcelle?
Był obecny jedynie na początku, kazano mu popatrzeć na wi-
sielców, których właśnie odcięto, ale wtedy ciał było tylko
kilka. Potem odszedł do miasta, do swojej roboty.
Flamandowie pomyśleli, że zrobiło mu się słabo.
A sztylet? Czy Giles miał go ze sobą, gdy go wieszano?
Tak. Mój Flamand miał oko na tę kosztowną broń. Spo-
dobała mu się i miał zamiar zagarnąć ją dla siebie, ale gdy
zszedł później do fosy, sztyletu nie było już przy zwłokach.
Nawet dla kogoś, kto ma otrzymać duże wynagrodzenie -
rzekł smutno mnich - mały zarobek na boku nie jest czymś
nieodpowiednim.
Przez dłuższy czas patrzyli na siebie w milczeniu.
Dlaczego tak pewnym tonem mówiłeś o Courcelle'u?
Przypominasz sobie - zaczął zakonnik - w jaki wpadł żal,
gdy Aline przyszła zabrać ciało brata? On wiedział, kto jest
winnym tej śmierci. „Gdybym wiedział, gdybym wiedział -
tak mówił - uratowałbym go dla ciebie! Bez względu na to,
ile by to mnie miało kosztować! Niech Bóg mi wybaczy!"... I
przyniósł nam, pomnij, płaszcz Gilesa. Dobrze pamiętał, jak
ów był odziany. Sądzę, że mógłby dać nam i sztylet, mimo że
był niekompletny. Pomyślelibyśmy, że kamień odłamał się,
gdy ciało spadało do fosy. Ale nie uczynił tego, więc już go
zapewne nie miał Ciekawe, co z nim zrobił? Człowiek, który
zabrał sztylet, niełatwo się z nim rozstanie, choćby z uwagi
na dziewczynę, i nigdy nie odważy się pokazać jej go, bo jest
nią jak najpoważniej zainteresowany. Czy zechce zachować
go w ukryciu, czy pozbędzie się go?
Jeśli masz rację - rzekł Beringar, wciąż pełen wątpliwości
- to potrzebujemy sztyletu jako dowodu.
Co teraz zrobimy? Jeśli ujawnimy, że jest mordercą, wy-
da się także, iż Giles zdradził swoich towarzyszy w najwię-
kszej potrzebie. Nie dość, że na niewinną Aline padnie nie-
sława brata, to jeszcze przeżyje straszliwe rozczarowanie. Bo
chociaż nie pochwala przekonań Gilesa, to jednak jest dum-
na, że był im wierny aż do śmierci! Pozwólmy jej w to
wierzyć. Nie powinna się o tym dowiedzieć ani teraz, ani w
przyszłości.
Rozumiem twoje obawy. Jeżeli zdemaskujemy Adama,
wszystko wyjdzie na jaw, a na to nie możemy pozwolić. Tu
leży nasza słabość.
-I nasza siła - powiedział Cadfael rozgorączkowany - bo o
n również nie może na to pozwolić.
Posłuchaj mnie, bracie Gadfaelu. Adam pragnie króle-
wskich łask, dowództwa, a także Aline! Doskonale zdaję so-
bie z tego sprawę. Jeśli wskażemy na niego jako na mordercę,
to nic nie powie przeciwko Gilesowi, o ile nie będzie mu gro-
ziło dochodzenie. Jakże mógłby żyć z Aline, gdyby
dowiedziała się prawdy? Będzie on równie mocno zabiegał o
to, by cała ta historia została pogrzebana w niepamięci.
Dajmy mu tylko szansę rozwiązać jakoś tę sprawę, a on z
pewnością to podchwyci.
Jesteś do niego uprzedzony - powiedział łagodnie Cadfael
- rozumiem to. Ale ty musisz także zrozumieć mnie. Mam
tutaj jeszcze inną misję do wypełnienia. Mikołaj Faintree nie
zazna spokoju, póki sprawiedliwości nie stanie się zadość.
Zaufaj mu, bracie, i poprzyj każde moje słowo, jakie wy-
powiem przy królewskim stole. Adamowi winna być
wymierzona kara, lecz niech to się stanie w sposób
zaproponowany przeze mnie - oświadczył Beringar.
***
Cadfael wrócił do swych obowiązków i stał teraz za
plecami siedzącego opata, zdezorientowany i pełen
wątpliwości, zagubiony w domysłach, co też Beringar
zamierza uczynić. Nie wyobrażał sobie, jak bez ujawnienia
sztyletu można by wytoczyć sprawę przeciw Courcelle'owi.
Flamand nie widział w końcu, kto zabrał sztylet i nie słyszał,
co krzyczał Adam do Aline, manifestując swój ból nad
ciałem jej brata. Dotychczas na twarzy Hugona widać było
chęć zemsty zarówno za krzywdy Aline Siward, jak i
Mikołaja Faintree. Najważniejszą w tej chwili dla Beringara
rzeczą było to, aby Aline nigdy nie dowiedziała się, że jej
brat zhańbił swój ród, a w tym wypadku nie zawahałby się
poświęcić życia Adama Courcelle'a, a nawet swojego.
.Jakoś dziwnie polubiłem tego młodego człowieka - po-
myślał smutno Cadfael - i nie chciałbym, aby stała mu się ja-
kakolwiek krzywda. Wolałbym rozpatrzyć tę sprawę zgodnie
z prawem, nawet jeśli trzeba by bardzo ostrożnie ważyć
ujawnienie każdego faktu dotyczącego Torolda Blunda i
Godit Adeney. Ale w tym celu musimy najpierw dowieść, że
sztylet Gilesa przeszedł w ręce Adama Courcelle'a, a
najlepiej byłoby, gdybym udowodnił, że znalazłem go razem
z brakującym topazem na miejscu zbrodni. W przeciwnym
razie Courcelle będzie po prostu kłamał, zaprzeczając
wszystkiemu, że nigdy nie widział sztyletu ani kamienia i że
nie ma na ten temat nic do powiedzenia. Tak broniąc się,
pozostanie bezkarny".
Tej nocy na uczcie nie było żadnych dam - na spotkaniu
omawiano jedynie kwestie polityczne i wojskowe. Wielka sa-
la pokryta była pożyczonymi draperiami i jasna od blasku li-
cznych pochodni. Król tryskał dobrym humorem. Dostawy
do garnizonu były zapewnione, a ci, co grabili dla wzbogace-
nia królewskiej kiesy, wykonali swą robotę należycie. Z
wysokości królewskiego stołu, przy którym stało krzesło
opata, Cadfael obejmował wzrokiem całą salę. Ocenił, że
obecnych jest około pięciuset gości. Odszukał wzrokiem
Beringara. Siedział przy niższym stole pogodny i pochłonięty
żywą rozmową, tak jakby umysłu jego nie pochłaniały żadne
troski. Całkowicie panował nad wyrazem twarzy. Nawet
wtedy, gdy patrzył na Courcelle'a, w jego spojrzeniu nie było
nic, co mogłoby budzić jakieś obawy, nic, co mogłoby
zdradzać, że ma jakieś poważne plany.
Courcelle siedział przy wyższym stole, przy którym
zasiadali gęsto dostojnicy przybyli na spotkanie z królem.
Wysoki, przystojny, o jasnym obliczu, wychowany na
wojnach, cieszący się łaską króla, jakże dziwnie taki
człowiek powinien się czuć - przyłapany nagle na kradzieży i
nikczemnych knowaniach. Nawet w zamęcie wojny domowej
było to czymś niecodziennym. W czasach gdy królewscy
sprzymierzeńcy mogli upaść wraz z królem, gdy baronowie
przechodzili na stronę tych, którym akurat sprzyjało wojenne
szczęście, gdy nawet książęta zwracali się ku tej stronie
konfliktu, gdzie mogli osiągnąć jakieś korzyści, nie ryzykując
ruiny i wtrącenia do lochu. Courcelle był jedynie przykładem
człowieka tych trudnych czasów. W ciągu kilku lat każdy
zakątek królestwa mógł być wypełniony ludźmi jemu
podobnymi.
„Nie podoba mi się przyszłość, ku której zmierza Anglia -
myślał Cadfael pełen najgorszych przeczuć - i pomijając
wszystkie okoliczności, nie pochwalam tego, co ma się stać.
Hugo Beringar pakuje się w bardzo niepewną sprawę, zupeł-
nie do tego nie przygotowany."
Mroczne myśli trapiły mnicha podczas całego posiłku,
choć był bardzo zajęty usługiwaniem opatowi Heribertowi,
mimo że ten jadł niewiele, a wina w ogóle nie pił. Cadfael
podawał i nalewał, zmieniał miski i serwety, i oczekiwał
rozwoju wydarzeń, rozmyślając wciąż gorączkowo.
Kiedy uprzątnięto naczynia, muzycy zaczęli grać i tylko
wino zostało na stołach, nadszedł czas, gdy służący mogli
zjeść to, co zostało jeszcze w kuchniach. Tak więc kucharze i
ich pomocnicy szukali zacisznych kątów, by usiąść i zjeść.
Cadfael zebrał trochę chleba i siekanego mięsa; opuścił
zamek, kierując się ku bramie, w której przesiadywał Lame
Osbern. Zabrał też trochę wina. Dlaczegóż biedacy nie
mieliby czasem zjeść na koszt króla? Oni przecież zawsze
płacą, a nader rzadko radości stają się ich udziałem.
Cadfael wracał na salę biesiadniczą, gdy jego wzrok padł
na młodzieńca około dwunastoletniego, który w blasku po-
chodni siedział oparty wygodnie o wewnętrzną ścianę war-
towni. Kroił mięso na kawałki, używając do tego celu noża o
wąskim ostrzu. Cadfael widział go już uprzednio w kuchni,
patroszącego ryby tym samym narzędziem, ale wtedy nie wi-
dział jego trzonka, ukrytego w dłoni chłopca. Teraz też nie
zobaczyłby go w całej okazałości, gdyby nie to, że
młodzieniec zabierając się do jedzenia, położył osobliwy
sztuciec przed sobą.
Cadfael zatrzymał się i przyjrzał dokładnie zagadkowemu
przedmiotowi. To nie był zwykły nóż kuchenny, ale kun-
sztowny sztylet. Jego smukła rękojeść wykonana była ze sre-
bra, pięknie uformowana i ozdobiona błyszczącymi kamie-
niami szlachetnymi. Koniec trzonka był nieco
wyszczerbiony. Trudno w to uwierzyć, ale pomyłka była
niemożliwa.
- Skąd wziąłeś, moje dziecko, tak wspaniały nóż? –
spytał łagodnie, by nie spłoszyć chłopca.
Ten podniósł wzrok, zupełnie nie zmieszany, i
uśmiechnął się.
Nie ukradłem go, znalazłem - rzekł radośnie, gdy prze-
łknął spory kęs wypełniający usta.
Broń Boże, żebym cię oskarżał, młodzieńcze. Gdzie go
znalazłeś? A pochwę też masz?
Wyciągnął ją z zanadrza i pokazał z dumą.
- Wyłowiłem to wszystko z rzeki. Musiałem nurkować,
ale znalazłem w końcu ten nóż. Naprawdę jest mój, ojcze,
właściciel go nie chciał, wyrzucił go. Przypuszczam, że to z
powodu uszczerbku na trzonku. Ale jest to najlepszy nóż do
patroszenia ryb, jaki kiedykolwiek miałem.
A więc wyrzucił go! Jednak nie z powodu nadłamanej rę-
kojeści.
Widziałeś, jak wyrzucał nóż do rzeki? Gdzie to się stało i
kiedy?
Łowiłem ryby koło zamku, gdy od strony śluzy nadszedł
samotny mężczyzna, stanął nad wodą i wyrzucił nóż. Potem
wrócił do zamku. Kiedy oddalił się, zanurkowałem w
miejscu, gdzie, jak widziałem, wpadł nóż i odnalazłem go. To
było wczesnym rankiem po tej nocy, kiedy wszystkie ciała
zaniesiono do opactwa. Jutro minie tydzień. To był pierwszy
od dłuższego czasu dzień, by można było bezpiecznie łowić.
Wszystko się zgadzało. Tego samego popołudnia Aline
zabrała ciało brata do St. Alkmund i zostawiła Courcelle'a
dotkniętego do żywego i rozwścieczonego, sam na sam z
daremnymi wyrzutami sumienia. Wiedział, że musi pozbyć
się przedmiotu, który mógł spowodować, że Aline
znienawidzi go na zawsze, jeśli kiedykolwiek jej wzrok
padnie na sztylet. Zrobił więc jedyną słuszną, jego zdaniem,
rzecz i wyrzucił go do rzeki, nie przypuszczając nawet, że
anioł zemsty poprzez łowiącego chłopca zachowa sztylet, by
pogrążyć mordercę, kiedy będzie już czuł się bezpieczny.
- Czy wiesz, kim był ten człowiek? Jak wyglądał? De
miał
lat?
Przypomniał sobie swoje wątpliwości; wszystkie
podejrzenia opierał na zachowaniu Courcelle'a nad ciałem
Gilesa Si-warda. Usprawiedliwiał się wtedy łamiącym
głosem, ze strachem na twarzy.
Chłopak wzruszył obojętnie ramionami.
- Zwykły mężczyzna. Nie znam go. Nie taki stary jak
wy,
ojcze, ale dość stary.
Dla ludzi w jego wieku wszyscy rówieśnicy jego ojca są
starzy, choć jego rodzice mogli mieć niewiele ponad
trzydzieści lat.
Czy rozpoznałbyś go, gdybyś zobaczył go jeszcze raz?
Czy mógłbyś go wskazać w większej grupie ludzi?
Oczywiście - odparł chłopak niemal lekceważąco. Jego
oczy były jasne i bystre; jeśli nie rzucał słów na wiatr, mógł z
pewnością rozpoznać tego człowieka.
Schowaj sztylet do pochwy, dziecko, zabierz go i chodź
ze mną. Och, nie obawiaj się, nikt nie odbierze ci twego skar-
bu, a nawet jeśli będziesz musiał rozstać się z nim, zostaniesz
sowicie wynagrodzony. Chcę tylko, abyś powtórzył komuś to
wszystko, co powiedziałeś mnie, a na pewno nie stracisz.
***
Kiedy wszedł na salę z nieco przestraszonym, lecz pod-
ekscytowanym chłopcem, wiedział, że przybył za późno. Mu-
zyka ucichła, a Hugo Beringar szedł w stronę podwyższenia,
na którym stał stół królewski. Gdy stanął przed władcą, usły-
szeli jego mocny i czysty głos.
- Wasza Wysokość, zanim wyruszysz do Worcester,
wysłuchaj mnie, błagam. Domagam się, abyś wydał
sprawiedliwy wyrok na jednego z tu obecnych, który nadużył
twej łaski.
Zniesławiając swój szlachecki stan, ukradł on pewną rzecz
nieboszczykowi i popełnił zbrodnię. Jestem o tym przekona-
ny i stawiam w zastaw własne życie. O to dowód!
Mimo wątpliwości Hugo przyjął za pewnik podejrzenia
Cadfaela i rzucił swe życie na szalę. Młodzieniec pochylił się
do przodu i rzucił na stół coś małego i jasnego. Przedmiot ten
potoczył się po stole i zatrzymał, uderzając o kielich króle-
wski. Zapadła cisza. Wszystkie twarze wokół stołu zwróciły
się w stronę, gdzie błyszczał mały, żółty topaz. Król wziął go
do ręki i obejrzał uważnie, obracając w swych wielkich dło-
niach, zrazu zaskoczony. Po chwili jednak twarz władcy stała
się surowa i on sam badawczo spojrzał na Beringara. Cadfael
szedł między stołami, prowadząc za sobą chłopca i obserwu-
jąc uważnie Adama Courcelle'a, który siedział na swoim
miejscu sztywno i czujnie. Był opanowany. Wyglądał na nie
bardziej poruszonego lub zdziwionego niż wszyscy
wokół niego. Tylko ręka ściskająca mocno kielich zdradzała
jego zaniepokojenie. A może Cadfael łudził się tylko, że tak
jest -może postrzegał to, co zgodnie z jego wolą
potwierdziłoby podejrzenia? Mnich nie był już tak bardzo
pewny swego sądu, co zmartwiło go i rozwścieczyło.
Powinieneś znaleźć stosowniejszą chwilę, by oznajmiać
tak piorunującą wiadomość - rzekł twardo król i spojrzał su-
rowo znad kamienia, który obracał w dłoniach.
Daleki jestem od tego, by bez powodu psuć Waszej Wy-
sokości przyjemny nastrój. Ale jest to sprawa nie cierpiąca
zwłoki. Każdy uczciwy poddany Waszej Królewskiej Mości
ma prawo do sprawiedliwości.
Musisz złożyć więcej wyjaśnień. Cóż to takiego rzuciłeś
na mój stół?
To kamień pochodzący z rękojeści pewnego sztyletu.
Sztylet ten należał wedle prawa do Aline Siward, która odda-
la wszystkie bogactwa swej rodziny pod opiekę Waszej Wy-
sokości. Klejnot ten należał wcześniej do jej brata, Gilesa,
który był jednym z obrońców zamku i zapłacił za to wysoką
cenę. Widziałem, że sztylet ten został zrabowany nieboszczy-
kowi. Taki postępek uchodzi wśród zwykłych żołnierzy, ale
jest godny potępienia, gdy dopuszcza się go rycerz i
szlachcic. To pierwszy zarzut. Drugi - to morderstwo - to
samo, o którym mówił Waszej Wysokości brat Cadfael z
klasztoru benedyktynów w Shrewsbury. Jak Wasza
Wysokość sobie przypomina, ten, kto udusił Mikołaja
Faintree, użył podstępu, by ukryć swą ofiarę wśród zabitych
obrońców zamku.
Pamiętam - rzekł król ponuro. Z jednej strony był zły, że
Beringar przerwał mu przyjemną i beztroską ucztę, zmusza-
jąc go, by wysłuchał oskarżenia i wydał wyrok; z drugiej zaś
strony ciekaw był, o co właściwie chodzi w całej tej sprawie.
-Co ma wspólnego ten kamień ze śmiercią Gilesa Siwarda? -
spytał król po chwili namysłu.
Wasza Wysokość, jest tu obecny brat Cadfael, który
poświadczy, że zbadał miejsce zbrodni i znalazł tam ten
kamień, wyłaniany z oprawy i wdeptany w ziemię. Złoży on
przysięgę, podobnie jak ja, że człowiek, który ukradł sztylet,
jest mordercą Mikołaja Faintree. Morderca ten nieświadomie
pozostawił za sobą dowód swej winy.
Cadfael stał już przy wysokim stole, ale towarzystwo tak
było zajęte przemową Beringara, że nikt nie zauważył poja-
wienia się nowej postaci. Courcelle siedział na swoim
miejscu zupełnie spokojny, śledząc z zainteresowaniem
rozwój sytuacji. Cóż mogło to znaczyć? Niewątpliwie nie
czuł potrzeby, aby występować przeciw oskarżeniu, że
złodziej sztyletu jest również mordercą. Nikt przecież nie
mógł wskazać na niego. Nie było dowodu winy, leżał on na
zawsze pogrzebany na dnie rzeki Severn. Nazwisko
winowajcy musiało pozostać tajemnicą, gdyż nikt nie był w
stanie znaleźć sztyletu i udowodnić, kto miał go w posiadaniu
jako ostatni. Było też inne, prostsze wytłumaczenie tego, że
Courcelle zachowywał zimną krew. Może był niewinny?
- Tak więc - Beringar podjął przemowę zdecydowanym
głosem - powtarzam swoje oskarżenie raz jeszcze, tu, w obe-
cności Waszej Wysokości. Rzucam swe życie na szalę spra-
wiedliwości. Wzywam męża obecnego na tej sali, by stanął
ze mną do walki. Wzywam Adama Courcelle'a.
Odwrócił się, by spojrzeć w twarz mężczyzny, którego
oskarżył. Ten zerwał się na równe nogi poruszony do
żywego, trzęsąc się z oburzenia. Złość i pogarda odbiły się na
jego twarzy. Właśnie tak wyglądałby ktoś, przeciw komu
wytoczono by oskarżenie do tego stopnia absurdalne, że aż
śmieszne.
- Wasza Wysokość, głupim i nikczemnym jest fakt
wymienienia mego nazwiska w tej sprawie. Jest być może
prawdą, że sztylet został ukradziony nieboszczykowi i że
człowiek, który tego dokonał, jest także mordercą. Ale
żądam, by Hugo Beringar wyjaśnił, jak śmiał mieszać mnie w
tę historię, jeśli nie jest to oczywiście jedynie kłamstwem
wymyślonym z powodu zazdrości. Kiedyż miałbym widzieć
rzeczony sztylet?
Kiedy był w moim posiadaniu? Gdzież jest teraz? Wyślij,
mój panie, ludzi, by przeszukali moje rzeczy, a gdy znajdą
dowód winy, niech go tu dostarczą.
- Zamilczcie! - nakazał król, przyglądając się spod brwi
to jednemu, to drugiemu. - To rzeczywiście poważne
oskarżenie! Sprawa winna być rzetelnie sprawdzona, a jeśli
będzie wymagała osądu, sprawiedliwość zostanie
wymierzona. Czy jest to ten mnich? Czy przyznaje, że ta
ozdoba pochodzi z narzędzia zbrodni? Ojcze Heribercie!
Opat rozejrzał się bezradnym wzrokiem wokół siebie.
Przyprowadziłem ze sobą brata Cadfaela, ale...
Tu jestem, ojcze Heribercie - powiedział benedyktyn,
wychodząc zza ławy i otaczając ramieniem wystraszonego,
lecz pełnego ciekawości chłopca.
Czy potwierdzacie słowa Hugona Beringara? - spytał
Stefan. - Czy znaleźliście ten klejnot tam, gdzie zamordowa-
no tego młodzieńca...
Mikołaja Faintree - powiedział zapytany. - Tak, Wasza
Wysokość. Został wdeptany w ziemię, na której, sądząc po
śladach, stoczono bój o życie.
Skąd wiadomo, że pochodzi ze sztyletu brata Aline
Siward?
Pani Aline stwierdziła to osobiście. Pokazano jej topaz z
resztkami oprawy i rozpoznała go jako rodową pamiątkę.
To uczciwy świadek - przyznał sprawiedliwie król - i jej
możemy wierzyć. Możliwe, że złodziej sztyletu jest zarazem
mordercą. Lecz czemu zarzucacie te czyny Adamowi? Nie
możemy tego pojąć! To niedorzeczne, aby oskarżać go o kra-
dzież czy zbrodnię. Równie dobrze moglibyście szukać mię-
dzy nami winnego, mając zawiązane oczy i wskazując bądź
na biskupa Salisbury, bądź na ubogiego giermka
posługującego swemu panu! Gdzież tu sens?
Cieszę się - rzekł Courcelle, powstrzymując śmiech - że
Wasza Wysokość tak utrafił w sedno sprawy. Z dobrej woli
mogę pomóc temu bratu zakonnemu znaleźć złodzieja i
domniemanego mordercę, ale Beringarze, strzeż się przed łą-
czeniem mnie lub jakiegokolwiek innego uczciwego człowie-
ka z tą sprawą. Dopóki nie dowiedziesz słuszności swych
oskarżeń, strzeż się przed wzywaniem na pojedynek w tak
świetnym towarzystwie, młody człowieku, bo ktoś może pod-
jąć temat, a wtedy będziesz miał się z pyszna.
Moja rękawica leży na stole - odparł Beringar z nie zmą-
conym spokojem. - Wystarczy, że ją podniesiesz. Nie cofnę
mych słów.
Mój panie - rzekł Cadfael, podnosząc głos, by przekrzy-
czeć zwaśnionych mężczyzn. - Nieprawdą jest, że nie ma
świadka, który połączyłby ten sztylet z czyjąś osobą. A oto
dowód, że topaz, który trzymasz w dłoni, pochodzi ze
sztyletu Gilesa Siwarda. Oto broń, o której mówimy.
Dopasuj, proszę, własnoręcznie ten kamień.
Wyjął sztylet, a Beringar wziął go z rąk zakonnika onie-
miały ze zdumienia i podał królowi Chłopiec śledził wędrów-
kę oręża wzrokiem właściciela niespokojnego o los swego
dobra, Courcelle natomiast patrzył z niedowierzaniem i
przerażeniem, jakby nawiedził go duch zabitego wroga. Ste-
fan spojrzał na ostrze, podziwiając jego kunsztowne wykona-
nie i włożył topaz w uszczerbek rękojeści
Bez wątpienia pasuje. Czy wszyscy widzieli? - Spojrzał
na Cadfaela. - Jak go odnalazłeś? - spytał.
Mów, chłopcze. Powtórz królowi to wszystko, co mnie
opowiedziałeś.
Młodzieniec był tak podekscytowany, że zapomniał
zupełnie o strachu. Był dumny, że jest ośrodkiem
zainteresowania tak zacnych mężów. Opowiedział lekko
drżącym głosem całą swoją historię i nikt z obecnych na sali
nie miał wątpliwości, że mówi prawdę.
-... siedziałem w krzakach nad rzeką, więc nie mógł mnie
widzieć. Ale ja widziałem go wyraźnie. Gdy odszedł,
zanurkowałem i wyłowiłem to, co wyrzucił. Mieszkam nad
rzeką. Tam się urodziłem. Moja mama mówi, że umiałem
pływać, zanim nauczyłem się chodzić. Zatrzymałem nóż, bo
myślałem, że to nic złego, bo ten rycerz go nie chciał. A to
bardzo dobry nóż, mój panie, i chciałbym go mieć z
powrotem, gdy już nie będzie wam potrzebny.
Król uśmiechnął się dobrotliwie, odrywając się na chwilę
od skomplikowanej sprawy, której miał być sędzią. Czasem
objawiała się radosna strona jego natury, gdy zapominał o
ciężarze trosk nierozerwalnie związanych ze sprawowaniem
władzy.
Więc twoja rybka okazała się ozdobnym nożem? Dosko-
nały połów, chłopcze. Czy znasz człowieka, który cisnął go
do wody?
Nie znam jego imienia. Ale poznam go, gdy go zobaczę.
Widzisz go tutaj? Czy jest gdzieś na sali?
Tak, panie królu - rozważnie powiedział malec i wskazał
palcem na kapitana. - To ów człowiek!
Wszystkie oczy zwróciły się na Courcelle'a i zapadła głu-
cha cisza. Zdawało się, że serca wszystkich obecnych
przestały bić w ich piersiach. Król milczał, patrząc pytająco i
srogo.
To brednie, Wasza Wysokość - rzekł Courcelle z zimnym
spokojem. - Nigdy nie miałem tego sztyletu, więc nie
mogłem go wyrzucić go do rzeki. Zaprzeczam stanowczo, ja-
kobym kiedykolwiek przedtem widział ten sztylet.
Czy twierdzisz, że chłopak kłamie? - spytał zimno król. -
Za czyją namową? Z pewnością nie Beringara. On był tak
samo zaskoczony widokiem tej broni, jak ja i ty. Mam
myśleć, że zakonnik rozkazał przedstawić chłopakowi
wymyśloną historię? Po cóż miałby to czynić?
Powiadam raz jeszcze, że to pomyłka. Chłopak mógł wi-
dzieć to, o czym opowiada i rzeczywiście mógł wyłowić to
ostrze, ale myli się, twierdząc, że to ja je wyrzuciłem. Zaprze-
czam wszystkiemu, co zostało przeciw mnie powiedziane.
A ja podtrzymuję oskarżenie - odezwał się Beringar.
Proszę o wydanie wyroku.
Król uderzył pięścią w stół, aż kielichy podskoczyły.
Jest w tej sprawie coś, co muszę zbadać dogłębnie i zro-
bię to. - Zwrócił oblicze w stronę chłopca. - Jeszcze raz
uważnie przyjrzyj się temu przedmiotowi - rzekł łagodniej. -
Zastanów się i odpowiedz, czy jesteś pewien, że tego właśnie
męża widziałeś nad rzeką? Jeśli masz jakieś wątpliwości, po-
wiedz nam. Nie jest grzechem popełniać błędy. Może widzia-
łeś kogoś podobnego do tej postury lub w podobnych sza-
tach? Ale jeśli masz pewność, że to ten człowiek, powiedz
bez obawy.
Jestem pewien, że to on. Wiem, co widziałem.
Król powstał i skrzyżował ręce na piersi, patrząc na
Beringara nieprzyjaznym spojrzeniem.
Mieliśmy wyruszyć w pole jutrzejszego ranka, a ty nakła-
dasz na nas łańcuch sprawiedliwości. Trudno, po to zostali-
śmy obrani królem, aby spełniać swe powinności. Najważ-
niejszą z nich jest wymiar sprawiedliwości. Przedstawiona
przez ciebie sprawa wygląda poważnie i musimy ją dogłębnie
zbadać. Jednak bardzo szybko, bowiem naglą nas inne stra-
pienia i odłożymy nasz wymarsz najwyżej o dwa dni.
Nie trzeba wam zwłoki, Wasza Wysokość będzie mógł
wyruszyć jutro - oświadczył Hugo. - Ponownie wyzywam
Adama Courcelle'a na sąd Boży. Jeżeli przyjmuje wyzwanie,
to godzę potykać się z nim bez żadnych ceremoniałów, szran-
ków i przygotowań. Wasza Wysokość może wyruszać jutro,
nie kłopocząc się więcej o tę sprawę.
Brat Cadfael nie spuszczał wzroku z twarzy kapitana.
Ten, słysząc wyzwanie, uśmiechnął się szyderczo, pełen
triumfu. Mając do wyboru długi przewód sądowy i
pojedynek, wolał wybrać to, czego efekt zależał od jego
umiejętności - walkę! Mnich porównał go z Hugonem.
Beringar był młodszy, lecz przez to mniej doświadczony,
lżejszy, niższy o pół głowy od swego przeciwnika i zakonnik
wątpił, by jego przyjaciel miał większe doświadczenie w
starciach wręcz. Wydawał się łatwą do pokonania ofiarą,
toteż Courcelle nie czuł żadnego lęku. Sprawiedliwość boska
była lżejsza i powolniejsza od jego miecza, toteż Adam był
pewien zwycięstwa. Nadto, po wygranej walce mógł się
nadal ubiegać o względy Aline, oddaliwszy od siebie
podejrzenia i wyeliminowawszy rywala.
Courcelle wyszedł zza swego miejsca i zbliżając się do
Beringara, wskazał na topaz ze słowami:
Ta sprawa mnie nie dotyczy. Niech Bóg mi świadkiem.
Zgadzam się na sąd Boży. Wasza Wysokość wyruszy jutrzej-
szego dnia. - „A ja z wami" - dodał w myślach.
Niech tak się stanie! - rzekł ponuro król. - Rankiem, po
pierwszej mszy, na otwartym polu za bramą miasta, między
drogą a rzeką. Marszałkami walki czynię Prestcote'a i
Willema. I nie będziemy poświęcać na sąd Boży
wierzchowców, są zbyt cenne - dodał wiedziony zmysłem
praktycznym. - Będziecie walczyć pieszo, bez kolczug i
hełmów, jedynie z mieczami w dłoniach!
Hugo skłonił się nisko, zaś Adam powiedział:
Zgoda! - uśmiechając się, jako że od lat walczył mieczem
i jego dłoń była nadzwyczaj wprawną w fechtunku.
Biesiada skończona! - oświadczył władca i powstał, by
dać kres tej nieudanej uczcie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jechali ciemnymi ulicami miasta. Wokół panowała głębo-
ka cisza, jedynie szczury umykające w stronę opuszczonych
domów zakłócały ją niekiedy. Brat Cadfael i Hugo Beringar
nie odzywali się, całkowicie ingorując obecność brata Jere-
miasza. Przed nimi opat Heribert i przeor Robert przyciszo-
nymi głosami dyskutowali zawzięcie o zaistniałej na uczcie
sytuacji. Ktoś musiał umrzeć, a oni nie mogli nic na to pora-
dzić. Dwóch młodych ludzi, teraz zaciętych wrogów,
zdecydowało się swoje życie rzucić na szalę. Obaj narzekali
na taki obrót sprawy, ale doszli do wniosku, że prędzej czy
później sprawiedliwości stanie się zadość. Ten, kto przegra,
sądzony będzie w niebie, jeśli to jednak winnego ominie
śmierć w tym pojedynku, i tak czeka nań szubienica.
Jeśli przyniesie ci to spokój - Hugo przerwał wreszcie
milczenie - to możesz mnie nazwać głupcem i szaleńcem.
Ktoś zginie i żal mi jego duszy. Żeby dla ochrony
błahostek narażać dar Boży! Aline przeżyłaby wiadomość o
zdradzie brata, lecz nie wiadomo, czy ty dożyjesz
jutrzejszego wieczora.
Bracie Cadfaelu, kocham cię jak ojca, jak brata i jak
przyjaciela! Lubisz prawić morały, a sam uczyniłbyś podob-
nie, będąc na moim miejscu.
Bądź pewien, że nie. To, co mówiłem ci wcześniej, było
tylko domysłami starego głupca.
Głupca? - uśmiechnął się młodzieniec.
Tak, byłem głupcem, że ci o wszystkim powiedziałem. A
ty od razu uznałeś Adama winnym. Nie przyszło ci na myśl,
że mogłem się omylić?
Ale się nie omyliłeś! Bóg zesłał tego malca, aby cię
upewnić. On jest naszym poszukiwanym człowiekiem,
mordercą i przeniewiercą. Nie mów nic Aline o całej sprawie,
dopóki to się nie skończy... - dodał głosem przepełnionym
prośbą.
Chyba że sama zapyta. Sądzisz, że wieści o waszym poje-
dynku nie rozniosą się po mieście i nie trafią do opactwa?
Wiem, że tak będzie, ale modlę się, by spała długo i twar-
do, aż do sumy, aby nie dotarły do niej żadne wiadomości. A
kiedy się już obudzi, może będzie po wszystkim i kto wie.
może sami jej o wszystkim powiemy?
A ty spędzisz całą noc na modłach, aby Bóg okazał ci
swą przychylność? - zapytał benedyktyn z przekąsem.
Nie jestem aż tak naiwny jak inni - młodzieniec potrząs-
nął głową. - Ważniejsze, abym stanął do walki wypoczętym,
dlatego pójdę teraz do łóżka i wyśpię się dobrze. Jesteś mni-
chem, a nie ufasz Bogu, że wesprze sprawiedliwość? Zresztą
mam nadzieję, że wyręczysz mnie w modlitwach i zostaniesz
mym powiernikiem wobec niebios.
Nie. Nie będę się martwił przez całą noc, czy ty poleg-
niesz, czy sam zabijesz człowieka Ja także udam się na spo-
czynek i wstanę dopiero, gdy zadzwonią na prymę.
Oto cały brat Cadfael! - stwierdził ze swą przyrodzoną
wesołością Beringar. - Ale możesz na Anioł Pański wyszep-
tać Bogu słówko czy dwa, jeśli będziesz tak dobry i uznasz
za słuszne wstawić się za mną. Jeżeli tego wysłucha, to po
cóż mam klęczeć do rana? A gdyby nie miał zamiaru
wysłuchać, to także nie mam po co...
Dotarli do opactwa i Hugo, wesół, jakby nic się nie wyda-
rzyło, jakby jutrzejszego ranka nie groziła mu śmierć, pożeg-
nał się z zakonnikiem i skręcił do swego gościnnego domku.
Mimo wcześniejszych zapewnień brat Cadfael przed uda-
niem się na spoczynek długo modlił się w intencji młodego
przyjaciela.
***
Brat Cadfael pojawił się w komnacie opata krótko przed
prymą. Nie wyglądało na to, że opat jest zaskoczony tą
wizytą ani prośbą, którą usłyszał.
- Ojcze Heribercie, stawałem w tej sprawie z młodym
Beringarem. Wszystkiego, co ujawnił, dowiedział się ode
mnie. Chciałbym więc być obecnym przy tym sądzie Bożym.
Nie będę mu mógł w niczym pomóc, ale chciałbym to
widzieć. Nie mogę pozostawić mojego przyjaciela, który w
moim zastępstwie ujawnił mordercę.
- Bardzo martwią mnie słowa króla i warunki ich walki.
Mogę jedynie się modlić, aby pojedynek ten nie doprowadził
do żadnej śmierci.
„A ja się o to nie modliłem - powiedział w duchu brat
Cadfael-jako że jedynym celem tej walki jest przymknięcie
czyichś ust na zawsze".
Powiedz mi, bracie, czy istotnie ten Courcelle zabił bie-
daka pochowanego w naszym kościele?
Tak, ojcze, to pewne. Tylko on mógł zabrać ten sztylet,
tylko on mógł zgubić topaz. Między nim a Beringarem jest
taż sama różnica, co między złem a dobrem.
Idź więc i módl się za obu. Za twojego przyjaciela, aby
nie zginął, i za tego drugiego, by Chrystus skruszył jego serce
i by przyznał się on do winy. Do zakończenia tej sprawy
jesteś zwolniony ze wszystkich obowiązków.
Pojedynek mógł trwać nawet cały dzień. Znane były takie
przypadki. Mógł zakończyć się dopiero wtedy, gdy obaj
przeciwnicy nie będą już w stanie utrzymać się na nogach i
walczyć lub po prostu, gdy któryś z nich wyzionie ducha.
Jeśli miecze zostałyby połamane, walka odbywałaby się przy
użyciu pięści, zębów i nóg, aż któryś poprosiłby o łaskę.
Rzadko zdarzało się takie zakończenie pojedynku, bo
znaczyło to nieprzychylność niebios dla pokonanego, a w
efekcie śmierć na szubienicy, która dla rycerza była końcem
zaiste sromotnym.
„Kiepska sprawa - myślał Cadfael, wychodząc z klasztoru
- nie warto zdawać się na wyroki boskie. Ach, żebym był tak
pewny i ufny jak on! Mam nadzieję, że śpi teraz dobrze!"
Cadfael zostawił sztylet Gilesa wraz z odłamanym klejno-
tem w swojej celi. Chłopcu znad rzeki obiecał sowite
wynagrodzenie. Ale zbyt wcześnie było, by go pokazywać
Aline. Trzeba było poczekać na rozwiązanie, które przyniesie
najbliższy dzień. Jeśli sprawy przybiorą korzystny obrót,
Hugo Beringar może sam oddać dziewczynie ten sztylet. A
jeśli nie... Cadfael nie życzył sobie brać pod uwagę takiej
możliwości.
„Problem ze mną polega na tym, że żyję wystarczająco
długo, by wiedzieć, że choć plany Boskie wobec nas są
słuszne, nie zawsze przybierają taką formę, jakiej byśmy
sobie życzyli. Moje stare serce buntuje się na myśl, że Bóg
mógłby wezwać do siebie Hugona, pozostawiając przy życiu
Adama Courcelle'a."
***
Poza murami miasta, po obu stronach drogi prowadzącej
do bramy północnej rozłożyło się małe osiedle chałup i
kramów, a za nim rozciągały się łąki, przecięte meandrami
rzeki. W zakolu tejże rzeki, gdzie grunt był w miarę równy,
królewscy marszałkowie rozstawili Flamandów, tak że ci
stworzyli swymi ciałami zwarty czworobok, a wszystko po
to, by rozgorączkowani gapie nie mogli przypadkiem
przeszkodzić walczącym. Na zewnątrz czworoboku, na nie-
wielkim wzniesieniu, postawiono wielkie krzesło dla króla, a
po jego bokach zarezerwowano miejsce dla dworskich
dostojników.
Wieść o walce lotem błyskawicy rozniosła się po
Shrewsbury, zebrał się więc spory tłum gapiów. Panowała
dziwna cisza. Co prawda prowadzono rozmowy, ale tak
rzadkie i tak ciche, że gdyby ktoś nie patrzył, pomyślałby, że
to pszczół) jeno uwijają się pracowicie w poszukiwaniu
nektaru.
Łąka zasnuta była lekką mgłą. Cadfael zatrzymał się przy
ścieżce obstawionej przez królewskich strażników, na której
pojawił się orszak królewski. Promienie wschodzącego słoń-
ca odbijały się od oręża i zbroi i podkreślały piękne barwy
szat dostojników. Król Stefan kroczył na czele pochodu -
wysoki, przystojny, jasnowłosy. Szedł szybko i
zdecydowanie, jakby chciał pokazać, że wolą jego jest, aby
cała ta awantura skończyła się jak najszybciej. Nie miał czasu
do stracenia. Wkrótce miał wyruszyć ze swoją armią, by
gasić kolejne ogniska wojny domowej. Za królem
postępowali rycerze, baronowie i dostojnicy kościelni.
Kiedy Stefan wraz ze świtą zajęli już swoje miejsca, poja-
wili się główni aktorzy przedstawienia. Cadfael dostrzegł, że
żaden z nich nie ma ani zbroi, ani kolczugi. Dla ochrony
przed razami mieczy mieli tylko zwykłe skórzane kaftany.
Tak, król chciał szybkiego rozwiązania sprawy miast cało-
dniowych zmagań aż do utraty tchu, gdy żaden z przeciwni-
ków nie będzie mógł już nawet wznieść ręki do ciosu. Naza-
jutrz główne siły armii musiały wymaszerować z zamku w
ślad za przednią strażą, i to bez względu na wynik tego
śmiertelnego pojedynku. Było jeszcze wiele spraw do
załatwienia, nim wojska ruszą w drogę, więc czas naglił
władcę.
Pierwszy pojawił się Beringar. Podszedł do króla Stefana,
uklęknął, prosząc o błogosławieństwo, a potem żwawo od-
wrócił się ku arenie walki. Flamandowie rozstąpili się, by
umożliwić mu przejście i wtedy młodzieniec dostrzegł stoją-
cego nieco z boku Cadfaela. Przystanął. Choć twarz miał
ściągniętą niewzruszoną powagą, w jego oczach pojawiły się
wesołe ogniki.
Wiedziałem, że mnie nie opuścisz.
Uważaj, żebyś sam mnie zaraz nie opuścił - odparł mar-
kotnie Cadfael.
Nie obawiaj się - pocieszył go Hugo. - Nigdy nie byłem
lepiej usposobiony do walki niż dzisiaj. A myśl, że będziesz
stał za moimi plecami, jeszcze większej dodaje mi odwagi.
„Przy każdym uderzeniu twego miecza będę z tobą" - po-
myślał Cadfael. Zaczynał wątpić, czy wszystkie lata
spędzone w klasztorze na modlitwach i postach zmieniły
choć trochę jego gorączkową i krnąbrną kiedyś naturę.
Wątpił w to, bo czuł, że krew w jego żyłach krąży tak
szybko, jakby to on miał stanąć za chwilę w szranki.
Pojawił się Adam Courcelle. Uklęknął przed królem i za-
jął miejsce w rogu czworokąta naprzeciw Beringara. Pośrod-
ku pola walki stanął Prestcote, wznosząc swą buławę
marszałkowską w oczekiwaniu na znak króla. Herold ogłosił
nazwiska przeciwników i przyczynę walki. Tłum poruszył
się, na krótko wzmogły się odgłosy rozmów, po czym nastała
pełna oczekiwania cisza. Cadfael obserwował przyjaciela -
twarz miał napiętą, poważną, wzrok utkwiony w
przeciwniku.
Na pierwszy rzut oka widać było, jak nierówne są szanse
na zwycięstwo tych dwóch mężczyzn. Courcelle był o głowę
wyższy i potężniej zbudowany, nikt też nie miał wątpliwości,
że przewyższa Beringara również doświadczeniem wo-
jennym i zręcznością w walce. Wydawało się, że Hugo, jako
mniejszy i bardziej smukły okaże się szybszy i zwinniejszy
od Courcelle'a, ale już po pierwszych ruchach tego ostatniego
stało się jasne, że jest on równie żwawy i pewnie stoi na
nogach. Rozległ się szczęk krzyżowanych mieczy. Cadfael
czuł, jakby sam uczestniczył w walce. Ręka bezwiednie
zaciskała się na niewidzialnej rękojeści miecza, lekko skręcał
i pochylał ciało w takt ruchów Hugona. W pewnej chwili
kątem oka zauważył, że od strony bramy nadchodzą w
pośpiechu nowi widzowie.
Ubrana w czarne szaty jasnowłosa dziewczyna pędziła w
stronę łąki, podciągając do kolan suknię, by nie prze-
szkadzała jej w biegu. Za nią równie szybko podążała druga
niewiasta. Była to Konstancja, która daremnie próbowała
powstrzymać swoją panią od zbliżenia się do pola walki.
Aline nie reagowała na jej nawoływanie. Biegła żywo ku
miejscu, gdzie dwóch jej adoratorów walczyło na śmierć i
życie. Cadfael wyszedł jej na spotkanie, a Aline rzuciła mu
się w ramiona.
- Bracie Cadfaelu, cóż to wszystko ma znaczyć? Co on
uczynił? Wiedziałeś, wiedziałeś o wszystkim, a nie
ostrzegłeśmnie! Gdyby Konstancja nie wyszła do miasta po
kwiaty, pewnie wcale nie dowiedziałabym się...
Nie powinno być cię tutaj - rzeł Cadfael, przyciskając ją
mocniej do serca. - Jakże możesz mu pomóc? Życzeniem
Hugona było, abyś o niczym nie wiedziała, a ja obiecałem, że
nic nie powiem. Nie powinnaś na to patrzeć.
Ale będę - powiedziała zdecydowanie. - Czy myślisz, że
mogłabym odejść teraz tak po prostu i zostawić go w takiej
chwili? Nie uczynię tego, jako mi Bóg miły. Powiedz mi
tylko, proszę, czy prawdą jest to, co mówią ludzie, że stanęli
do pojedynku, bo Hugo stwierdził, że Adam zabił Mikołaja
Faintree? A sztylet Gilesa ponoć jest w tej sprawie
dowodem?
Wszystko to prawda.
Patrzyła ponad jego ramieniem na łąkę, gdzie miecze
walczących uderzały w siebie z głośnymi trzaskami, a jej
błękitne oczy stawały się coraz bardziej zawzięte i dzikie.
- Czy oskarżenie też jest prawdziwe?
-Tak.
- O Boże! - powiedziała Aline z podziwem. - Jest taki
nie pozorny. O głowę niższy i o połowę chudszy od tamtego,
a jednak zdecydował się na takie rozwiązanie sprawy. Jak
mogłeś, bracie Cadfaelu, pozwolić mu na to?
Mnich wiedział, kogo miała na myśli, mówiąc „on", choć
imię Beringara ani razu nie padło w tej rozmowie.
Jeśli kiedyś uda ci się odwieść Beringara od czegoś, co
raz sobie postanowi, przyjdź do mnie i powiedz, jak tego do-
konałaś. Wątpię, czy ja potrafiłbym czegoś takiego dokonać!
Sam wybrał tę drogę i miał ku temu powody, ważne powody.
Musimy się tym zadowolić.
Ale nas jest troje - powiedziała dziewczyna z naciskiem. -
Jeśli cały czas będziemy myślami z nim, to musimy dać mu
siłę. Mogę patrzeć i modlić się gorąco, i uczynię to. Chodźmy
bliżej! Muszę to widzieć!
Chciała przepchnąć się w kierunku kordonu Flamandów,
jednak Cadfael przytrzymał ją za ramię.
Myślę, że lepiej będzie, jeśli cię tu nie ujrzy. Nie teraz!
On miałby mnie zobaczyć? - odparła dziewczyna, uśmie-
chając się gorzko. - Nie zamierzam wskakiwać pomiędzy ich
miecze. Wiem, że nie powinnam. Wszystko, co mogę
uczynić, to stać i patrzeć.
„Taka jest rola kobiety, gdy mężczyźni walczą - pomyślał
mnich z przekąsem - choć niewielu zdaje sobie sprawę, jak
wielki mają w tym udział".
Utorował jej przejście do miejsca, gdzie bez przeszkód
mogła obserwować pojedynek.
Wpatrzyli się w walczących. Courcelle miał rozcięty poli-
czek, a Hugo rozcięty i zakrwawiony rękaw koszuli.
Jest ranny - szepnęła dziewczyna przerażona i przesłoniła
dłonią usta, by powstrzymać łkanie i nie zdradzić swojej
obecności.
To drobnostka - pocieszał ją mnich. - Jest szybszy od
Corucelle'a. Spójrz, jak sparował cios! Może i jest niepozor-
ny, ale ręce ma nadzwyczaj silne. Miecz jest mu całkiem po-
słuszny.
Kocham go. Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do tej
chwili, ale teraz wiem to na pewno. Kocham go!
-I ja także, dziecko, ja także - powtórzył zakonnik.
Już całe dwie godziny walczyli zawzięcie, nie mając
nawet czasu, by głębiej odetchnąć. Słońce zaczęło już grzać
mocno, a oni wciąż zadawali kolejne ciosy i robili uniki, ale
bez zawziętości, w skupieniu, jakby oszczędzając siły. Kiedy
ich spojrzenia krzyżowały się, nie było w nich nienawiści,
tylko nieugięte postanowienie, aby dowieść lub zaprzeczyć
prawdzie, a tylko śmierć jednego z nich mogła przesądzić
szalę sprawiedliwości na jedną bądź na drugą stronę. Obaj
mieli niewielkie rany i gdzieniegdzie na trawie znać było
ślady krwi.
Było prawie południe, gdy po kolejnym zwarciu Beringar
odepchnął mocno swego przeciwnika, a ten upadł na plecy,
pośliznąwszy się na mokrej od krwi murawie. Upadając
próbował odeprzeć cios Hugona, ale ten ciął tak potężnie, że
ostrze Adama pękło u nasady rękojeści.
Beringar odsunął się od przeciwnika, by pozwolić mu po-
wstać i spojrzał pytająco na Prestcote'a, który z kolei zwrócił
się ku królowi.
- Walczcie! - zawyrokował władca, niezadowolony z po-
wodu przedłużającego się pojedynku.
Beringar opuścił miecz i otarł pot z czoła. Courcelle wstał
powoli, spojrzał gniewnie na rękojeść miecza w swojej dłoni
i wyrzucił ją daleko od siebie. Beringar jeszcze raz popatrzył
w stronę króla, który nie poruszył się, podtrzymując tym sa-
mym decyzję kontynuacji pojedynku. Hugo ważył w myśli
coś przez chwilę, po czym rzucił swój miecz w kierunku
Flamandów i wyciągnął zza pasa sztylet.
Do świadomości Courcelle'a docierało powoli, jakiż to
prezent sprawił mu przeciwnik.
- Parzcie no! Kto wie, może źle oceniałem tego szlachet-
nego młodzieńca - rzekł król, kręcąc głową z podziwem.
W walce na sztylety długość ostrza jest równie istotna jak
w walce na miecze. W tym względzie Courcelle przewyższał
Hugona, którego broń była delikatniejsza i bardziej ozdobna.
Król Stefan, zapomniawszy o pośpiechu, z zainteresowaniem
jął przyglądać się walce.
- On jest szalony! - szepnęła bezradnie Aline, tuląc się
do zakonnika - Igra ze śmiercią. Jest szalony!
Przerażający taniec rozpoczął się ponownie. Słońce stoją-
ce już w zenicie oblewało łąkę niemiłosiernym żarem. Obaj
przeciwnicy mokrzy byli od potu. Beringar bronił się przed
zajadłymi atakami Courcelle'a. Cofał się powoli, uważnie śle-
dząc ruchy Adama, który z coraz większą furią nacierał, wi-
dząc swą przewagę. Zdawało się, że zmęczenie zupełnie go
opuściło, że zaczerpnął nareszcie oddechu i w krótkim czasie
rozstrzygnie pojedynek na swoją korzyść. Udało mu się zra-
nić Hugona w prawą dłoń, ale nie była to groźna rana, a sam
Courcelle zaczął powoli opadać z sił. Jego ciosy stawały się
wolniejsze, a ciało bezwiednie podążało za ręką zadającą
chybione ciosy. Beringar z kocią zwinnością unikał razów,
sam z rzadka przypuszczając krótkie kontrataki i nie
pozwalając przeciwnikowi zbliżyć się do siebie, by nie
dopuścić do zwarcia, w którym jako niższy i lżejszy
niechybnie musiałby przegrać.
O Boże -jęknęła cicho Aline. - Postąpił zbyt wspaniało-
myślnie. Przypłaci to życiem... Ten człowiek zrobi z nim, co
zechce.
Nikt nie może bezkarnie igrać z Hugonem. Z nich dwóch
to właśnie on ma wciąż więcej sił. Courcelle zbyt usilnie
dąży do szybkiego zwycięstwa. Długo już tego nie wytrzyma.
Hugo wciąż cofał się krok za krokiem, robiąc minimalne
uniki, na tyle tylko, by uniknąć ciosów rozwścieczonego
Courcelle'a. Wyglądało na to, że ten ostatni chce zapędzić go
w róg czworoboku i tam wykorzystać swą przewagę
fizyczną. W ostatniej chwili, gdy wydawało się, że nie ma już
wyjścia, Beringar przemknął wzdłuż szeregu Flamandów i
stanął znów na otwartej przestrzeni. Courcelle'owi nie
pozostało nic innego, jak rozpocząć tę zabawę w kotka i
myszkę od początku, nie mając pewności, czy nie zakończy
się podobnie, a zaczynało mu już brakować sił.
Flamandowie stali w zwartej linii, niewzruszeni,
obojętnie obserwując przebieg walki. Courcelle zrobił nagle
coś, czego nikt się nie spodziewał. Skoczył w szereg
Flamandów i z okrzykiem triumfu porwał miecz, który
Beringar odrzucił przeszło godzinę wcześniej, by dać mu
możność równej walki.
Hugo nie zdawał sobie sprawy, że znaleźli się w pobliżu
tego właśnie miejsca, a nawet gdyby o tym wiedział, nigdy
by się nie domyślił, że Courcelle może postąpić tak
nikczemnie. Gdzieś w tłumie dało się słyszeć krzyk
przerażenia, który wyrwał się z ust jakiejś kobiety. Nie było
czasu do namysłu. Courcelle odwracał się już, trzymając
miecz w dłoni, a oczy jego pałały szaleńczym, radosnym
uniesieniem. Nie zdążył jeszcze mocno stanąć na nogach, a
Beringar tygrysim skokiem dopadł go, chwytając lewą ręką
za nadgarstek dłoni uzbrojonej w miecz, a prawą oplatając
ciało. Całym swym ciężarem i siłą rozpędu zdołał przewrócić
przeciwnika i teraz zmagali się na murawie u stóp
niewzruszonych strażników.
Aline zacisnęła mocno usta, by nie krzyknąć po raz wtóry
i przymknęła oczy, ale po chwili znowu patrzyła na pole
walki.
Nie, nie, muszę to widzieć... Zniosę to! Nie mogę go
opuścić! Cadfaelu, Cadfaelu, co tam się dzieje? Nie mogę
dojrzeć...
Courcelle porwał leżący miecz, ale nie zdążył zadać cio-
su. Chwileczkę, jeden z nich wstaje z ziemi...
Upadli obaj, spleceni mocnym uściskiem, ale powstał tyl-
ko jeden z nich. Drugi leżał na ziemi z rękoma rozłożonymi
bezwładnie, z oczyma patrzącymi nieruchomo wprost w słoń-
ce. Strużka krwi wypływała spod jego pleców.
Hugo Beringar patrzył na swą dłoń broczącą krwią i szty-
let, który był zupełnie czysty. Courcelle leżał, ściskając w
ręku miecz. Hugo był zmęczony i bardzo słaby po długiej i
zaciętej walce. Z trudem zbierał myśli, nie mogąc zrozumieć,
co się stało. Jakimż cudem Courcelle zginął?
Hugo schylił się i obrócił nieboszczyka. W miejscu, z
którego wypływała strużka krwi, wbity był głęboko sztylet
Courcelle'a, który ten odrzucił, by porwać z ziemi miecz.
Wszystko stało się jasne. Courcelle padł ofiarą swego włas-
nego występku.
„Mimo wszystko to nie ja go zabiłem. Zgubiła go jego
własna podłość - pomyślał Beringar, ale był zbyt zmęczony,
by czuć z tego powodu jakąś przykrość lub radość. - Cadfael
powinien być zadowolony, a Mikołaj Faintree otrzymał swo-
je zadośćuczynienie. Jego morderca został publicznie oskar-
żony, a rozstrzygnięcie sprawy pozostawiono w ręku Boga.
Bóg zaś wykonał wyrok."
Beringar schylił się i podniósł swój miecz. Odwrócił się
wolno w stronę wzniesienia, na którym siedział król, po czym
ledwie żywy ze zmęczenia, z broczącymi krwią ranami na
ramieniu i twarzy skierował się w stroną linii Flamandów,
którzy rozstąpili się przed nim bez słowa.
Zdołał niemal dojść do króla, by mu się pokłonić, gdy na-
gle w jego ramiona wpadła Aline, obejmując go mocno i
przytulając się. Jej jasne włosy rozsypały się na jego ramio-
nach. Podniosła ku niemu swe piękne oczy pełne uwielbienia
i radości.
- Hugo... Hugo... - szeptała wzruszona, wodząc palcem
po jego ranie na policzku. - Och, przyprawiłeś mnie niemal o
śmierć. Ale teraz jesteśmy już razem. Pocałuj mnie.
Uczynił to, nie wierząc w ogrom swego szczęścia. Kiedy
ich usta spotkały się, nie miał już wątpliwości. Wiedział z
całą pewnością, że Aline jest mu bezgranicznie oddana i
kocha go żarliwie. Ochoczo odwzajemniła pocałunki
Beringara, pieszcząc czule jego włosy i tuląc się mocno w sil-
nych ramionach.
Poczekaj, kochana. Nie możemy się zapomnieć, bo jesz-
cze jedna taka chwila, a nie będę mógł stać o własnych siłach
przed obliczem króla. Skoro już jesteś moją damą, podejmij
mnie pod ramię i chodźmy razem pokłonić się władcy - jak
mąż i żona.
Naprawdę jestem twoją damą? - spytała uradowana. Jak
każda niewiasta przedkładała ustne oświadczenia nad solidne
dowody.
Tak jest, w rzeczy samej, moja miła.
Podeszli razem do króla. Aline podtrzymywała delikatnie
Hugona, który lekko chwiał się na nogach.
Wasza Wysokość. Oto wypełniła się wola nieba. Morder-
ca poniósł zasłużoną karę.
Twój przeciwnik aż nadto zasłużył sobie na los, który go
spotkał - rzekł król poważnie, a widać było, że jest do głębi
wzruszony widokiem tej pięknej pary. - Zabijając go,
pozbawiłeś mnie jednak szeryfa tego hrabstwa i dobrego
wojownika. Wolą moją jest, abyś objął urząd, w którym sam
uczyniłeś wakat. Będziesz miał prawo do posiadania
własnych zamków i oddziałów zbrojnych, mnie podległych.
Co ty na to?
Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, muszę naradzić się w tej
sprawie z moją narzeczoną - odparł Beringar.
To, co jest miłe memu panu, jest dobre i dla mnie - po-
wiedziała skromnie Aline.
„No, no - pomyślał Cadfael, patrząc z boku na całą tę sce-
nę. - Wątpię, czy kiedykolwiek ktoś dobitniej potwierdził
publicznie swe uczucia. Najlepiej zrobiliby, już teraz zapra-
szając całe Shrewsbury na ślub."
***
Brat Cadfael szedł do komnaty gościnnej, niosąc w ręku
naczynie pełne gęsiego ziela, które miało przyspieszyć goje-
nie się licznych ran Hugona. Miał także ze sobą sztylet z to-
pazem umieszczonym w swym pierwotnym miejscu na ręko-
jeści.
- Brat Cadfael jest bardzo zręcznym złotnikiem.
To prezent od niego i ode mnie dla pani twego serca. Oddaj
jej go osobiście. Ale poproś, by hojnie wynagrodziła chłopca,
który ten sztylet wyłowił. Jestem pewien, że uczyni to z
ochotą. Co do szczegółów śmierci jej brata, bądź ostrożny,
żeby nie powiedzieć zbyt wiele. Najlepiej będzie, jeśli
zamilczysz na zawsze o tej sprawie. Jeśli nie dowie się
prawdy od ciebie, to nie dowie się wcale, że tylko my dwaj
wiemy o wszystkim, a ja nikomu nie zamierzam o tym
mówić. Niech Giles pozostanie dla niej na zawsze
nieszczęśnikiem, który w decydującej chwili stanął po
niewłaściwej stronie i przypłacił to życiem.
Beringar wziął z ręki mnicha naprawiony sztylet i
zamyślił się.
- Sprawiedliwości nie stało się zadość - powiedział po-
woli. - Rzuciliśmy światło na jeden występek, a ukryliśmy
inny.
Mimo wygranego pojedynku i zaszczytów, jakich
dostąpił, Beringar był tej nocy smutny i przygnębiony. Kiedy
ochłonął już z emocji i euforii po odniesionym zwycięstwie,
zaczął dostrzegać nieprawości w całej tej sprawie, których
wcześniej zauważyć nie chciał.
Czy kara spotyka niewinnych? Gdyby Giles nie zdradził
swych towarzyszy, może nie zginąłby i nie okrył się nie-
sławą?
Musimy poprzestać na tym, co się stało - powiedział
Cadfael. - Resztę zostawmy temu, który z wysokości śledzi
każdy nasz krok. Masz wszystko to, na co sobie zasłużyłeś.
Doceń to i raduj się. Masz ku temu pełne prawo. Zostałeś
szeryfem Salop, cieszysz się łaską króla, masz piękną dziew-
czynę, w której zakochałeś się od pierwszej chwili, gdy ją uj-
rzałeś. Czegóż chcesz więcej? Zapomnij o wszystkich swych
strapieniach.
Zastanawiam się jeszcze, gdzie są teraz Godit i Torold -
pogodniejąc zmienił temat Beringar.
Na pewno gdzieś na wybrzeżu Walii, czekają na statek,
który zabierze ich do Francji. Nie martw się, na pewno im się
powiedzie.
Tak jak w przypadku Matyldy i Stefana, Cadfael nie robił
różnicy między Godit i Toroldem a Aline i Hugonem. Te
dwie pary młodych ludzi, choć należały do przeciwnych
stronnictw, były z pewnością przyszłością Anglii, bez wzglę-
du na to, w jakim kształcie powstanie ona z chaosu wojny
domowej.
Na komplecie miał zamiar zmówić modlitwę za Mikołaja
Faintree, prawego młodzieńca, który zginął zamordowany.
Chciał też zmówić pacierz za duszę Adama Courcelle'a, który
umarł u szczytu powodzenia, nie mając szansy, by naprawić
swoje winy na ziemi. Cadfael chciał modlić się za wszystkich
młodych ludzi, których śmierć dosięgła przedwcześnie,
którym nie dane było wykorzystać swego wigoru i
możliwości.
- Nie musisz się zastanawiać nad tym, co się stało i nie
powinieneś mieć żadnych wyrzutów sumienia, ani teraz, ani
w przyszłości. Okoliczności zmusiły clę, abyś zrobił to, co
zrobiłeś. Wywiązałeś się z tego zadania doskonale. Reszta
leży w ręku Boga. Błogosławi on zarówno maluczkim, jak i
wielkim, i wszystkim, którzy ufają w jego dobroć, przynosi
ukojenie i zapomnienie.

You might also like