Wywiad o Turystyce

You might also like

Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 8

FORBES: Czy regularne podróże, oczywiście zagraniczne, stały się już wyznacznikiem stylu

życia? Świętym Graalem dzisiejszych ludzi pracujących na etatach?


dr Dominik Lewiński: To bardzo trafna obserwacja, ponieważ podróżowanie jest już wręcz
obowiązkiem społecznym i moralnym. Niby to się dzieje z własnej woli i każdy chce, ale dwie
rzeczy są tu warte zauważenia. Zapytałem w ramach dużych badań, w trakcie których
przepytałem około 1 tys. osób — studentów — jakie jest życie ludzi, którzy nie podróżują. I
odpowiedź była jednoznaczna: że nudne, monotonne, że jest życiem człowieka o wąskich
horyzontach, małowartościowym. Już po tym widać, że jeśli nie podróżujesz będziesz
uznawany przez społeczeństwo za człowieka, który prowadzi małowartościowe życie — a
nawet będziesz kimś takim we własnych oczach. To jedno, co świadczy o tym, jakim
podróżowanie jest obowiązkiem i przymusem. A druga rzecz jest taka, że kiedy w tym
badaniu pytałem studentki o plany życiowe i o marzenia, prawie 100 proc. odpowiedziało, że
marzą i planują podróżować. Że chcą i będą podróżować, że to dla nich bardzo ważne.
Niewielki procent planował i marzył o rodzinie oraz dzieciach, z czego można wysnuć
wniosek, że z jakichś powodów dla współczesnego społeczeństwa podróżowanie i turystyka
są ważniejsze niż zakładanie rodziny czy relacje międzyludzkie.
Z czego to się wzięło?
To jest proces, który ma trzy wymiary: pierwszy to taki, że przymus podróżowania, nawet
taki moralny, bierze się stąd, że turystyka jest rodzajem nowego szlachectwa, narzędziem
społecznej dystynkcji. Dawno temu ludzie z urodzenia byli lepsi od innych, ktoś się rodził
szlachcicem, hrabią, księciem itp. Potem to zginęło, jak się porządek warstwowy zawalił i
przez jakiś czas, może sto lat albo i dłużej, szlachectwo było związane z gustem. Tzn. ludzie
„lepsi”, prowadzący „lepsze” życie, korzystają obficie z dóbr kultury, książek, poezji,
filharmonii itp. A reszta ludzi „tych gorszych” słucha disco polo, do książek w ogóle nie sięga,
filmy co najwyżej ogląda itp. Więc społeczeństwo podzieliło się na lepszych i gorszych, na
„szlachtę” i tych bez gustu kulturalnego. Dziś to jednak już tak nie działa albo działa bardzo
słabo. W tej chwili wyznacznikiem wartości życia jest liczba i jakość podróży rozumiana jako
forma destynacji. To jest tak, że im więcej podróżujesz — i w im ciekawsze miejsca — tym
uchodzisz za ciekawszego człowieka, bogatszego w doświadczenia, przeżycia.
Znam osoby, które — choć dużo jeżdżą po świecie — nie wydają się przez to być
ciekawszymi rozmówcami.
Trudno się z tym nie zgodzić, jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę badania sprzed paru lat,
które zrobili psychologowie z SWPS. Wydawać by się mogło, że intensywne podróżowanie
sprawia, że będziemy mniej uprzedzeni, bardziej otwarci, bardziej tolerancyjni. Nic z tych
rzeczy. Okazało się, że wraz z intensywnością i częstotliwością podróży, uprzedzenia u
Polków wręcz rosną.
A może to chęć ucieczki od problemów w domu, pracy, w związku, tych
egzystencjonalnych?
Trudno mi się do tego odnieść, dlatego, że nie przepadam za tłumaczeniem zjawisk
eskapizmem, bo równie dobrze możemy powiedzieć, że ludzie sięgają po książki, gry
komputerowe, filmy itp., aby uciec od problemów. Bardzo dużo naszych czynności jest
powodowanych ucieczką i podróże by się w to wpisywały. Oczywiście coś w tym jest, tylko to
zależy, jakie to są podróże. Jeśli polegają na tym, że chcę jak najwięcej odhaczyć: „Tu byłem
— Tony Halik”, jak najwięcej egzotycznych miejsc, gorączkowo, to właśnie jest zbijanie
kapitału kulturowego, tego poczucia, że moje życie było pełne, szczęśliwe — dlaczego? Bo
byłem w tylu miejscach, różnych, tyle rzeczy przeżyłem, tyle widziałem, to czyni moje życie
wartościowym. I w tym sensie byłaby to gorączkowa pogoń za dowartościowaniem życia. To
jest jeden typ podróżowania.
A drugi?
Dochodzą mnie sygnały o zmianie sposobu podróżowania, nie takie kompulsywne, nie
jedziemy na Bali, do Chin, Argentyny i Afryki, ale zaszywamy się na parę tygodni wakacji w
Polsce w jakiejś zapadłej dziurze, gdzie jest cisza spokój i nikt nam nie przeszkadza. To jest
wtedy bardziej refleksyjne, medytacyjne i bardziej ucieczka, specyficzna chęć obrony. W
takich kontekstach zawsze przypomina mi się słynna teza niedawno zmarłego antropologa,
Davida Graebera, autora książki „Praca bez sensu”, że połowa ludzi wykonuje pracę bez
sensu. I nie chodzi wcale o prace niskopłatne, ale głównie o pracę korporacyjną, gdzie ludzie,
którzy ją wykonują, mają poczucie bezsensu pracy i swojego życia w związku z tym. I czasem
mi się wydaje, że takie urlopy, wyciszenie, są takim momentem, gdy ludzie mogą zajrzeć do
środka i chcą tego — choć to rzadkie zjawisko.
Dlaczego chcą to robić?
Może dlatego, że nasze życie codzienne zostało skolonizowane przez pop-psychologiczny
coaching i żyjemy w ciągłym przymusie coraz bardziej efektywnym, coraz bardziej wydajnym.
To nam się składa, ta efektywność i wydajność, na samorealizację, rozwój, a to ma nam dać
w końcu sukces. Więc ciągle trenujemy samych siebie, jesteśmy swoimi coachami, dręczymy
siebie nieustannie przymusem samorozwoju, zwiększaniem swoich kompetencji, żeby
ostatecznie czynić lepszym nasze wirtualne CV. I to przeciążenie psychiki tym
autocoachingiem może powodować ucieczki w wyciszające urlopy, ale też w medytację, jogę,
która też się robi coraz bardziej popularna.
Na popularności zyskuje też workation, które wydaje się mieć większą wartość, bo
przynajmniej poznaje się ludzi, ich zwyczaje, a nie tylko po nich prześlizguje.
Nie wydaje mi się. Jednym z największych złożeń, które mają skusić ludzi do podróżowania,
jest założenie poznawcze, że dzięki podróżom wzbogacimy swoje wnętrze przez poznawanie
innych kultur.
A tak nie jest?
Nie, zupełnie. Antropolog Bronisław Malinowski na Wyspach Trobrianda przeżył około 5 lat,
a i tak mu się zarzuca, że za słabo poznał miejscową kulturę. Zakłada się więc, że ludzie
muszą mieć kompetencje antropologiczne, aby kultury poznawać. My nie poznajemy na
workation żadnych kultur, my tylko porównujemy swoją kulturę z tymi różnicami, jakie
widzimy. To widać na przykładzie programów podróżniczych, i to nawet takich wytrawnych
podróżników jak Wojciech Cejrowski. On nie poznaje Indian, kultur różnych, on tylko
rejestruje różnice. Jak się w to wsłucha, to człowiek to widzi. I to jest dokładnie takie samo
poznanie innych kultur, jak wraca para z Turcji i on mówi: „a wiesz, Grażynko, ci Turcy to taka
inna kultura, bo oni, zamiast papierem tyłek podcierać, wodą sobie przemywają, widzisz?”.
Więc trzeba mieć kompetencje antropologiczne, aby naprawdę móc inną kulturę poznać. I
tego się ani przez rok, ani przez dwa pomieszkiwania nie załatwi. Zresztą nawet polski
emigrant mieszkający w Wielkiej Brytanii od 15 lat nie ma żadnego pojęcia o kulturze
brytyjskiej, mimo że żyje tam tyle lat.
Wróćmy do tych doświadczeń i przeżyć. Dziś w dobrym tonie jest je kolekcjonować?
Tak. Ludzie uważają, że o wartości życia decyduje ilość przeżyć i doświadczeń, a podróże są
najprostszą formą tego kolekcjonowania. Poza tym one — w odróżnieniu od udziału w
kulturze wysokiej — są niewymagające. Bo żeby być tym „szlachcicem” w kulturze wysokiej,
znać się na kulturze, literaturze, malarstwie itp., trzeba się jednak namęczyć. Zdobyć
odpowiednie kompetencje, by móc się cieszyć awangardową poezją, muzyką czy
malarstwem. Natomiast podróżowanie jest łatwe, wystarczy mieć oczy. I zaliczać modne
miejsca, przywozić stamtąd magnesy. Mnóstwo takich gadżetów widzę, a to jakieś szpileczki
się wbija, mapy zdrapuje itp. To świadczy o tym, jakie to „puste”, że nie chodzi o żadne
przeżywanie, ale zaliczanie. Że z tej ilości bierze się domniemana wartość.
W imię czego młodzi ludzie mają rezygnować z rodziny i relacji, ciągle się rozwijać i pracować
nad sobą, jaka ma być za to nagroda? Jest nią właśnie kolekcja podróży. To rodzaj wędki,
którą nam późny kapitalizm zarzuca, „ścigaj te podróże, to twoja nagroda za wyzysk”
Od małego słyszymy, że podróże kształcą, czytamy o tym w literaturze, jak to szlachta
jeździła się edukować do Włoch.
Istnieje taki okropny bon mot, którego nie znoszę, bo jest klasistowski, ale bardzo
prawdziwy: że podróże kształcą tylko wykształconych. Niestety to trafne, bo jeśli ktoś ma
rozwinięte kompetencje kulturoznawcze, nie tylko językowe, to do jakiegoś poznania,
cząstkowego, może go to doprowadzić. My często do końca własnej kultury nie znamy.
Podam taki przykład: często Polacy uważają, że polscy mężczyźni są rycerscy i grzeczni,
dlatego, że przepuszczają kobiety przez drzwi. Tyle że w innej kulturze to może być przejaw
seksizmu, bo drzwi się otwiera przed starcami, dziećmi, niepełnosprawnymi — i przed
kobietami też? Więc to, co uznajemy za rycerskość w naszej kulturze, wcale nie musi nią być.
A co dopiero mówić o innych kulturach.
Jak to więc jest z tym podróżowaniem? Czy w życiu nie chodzi o to, żeby coś zobaczyć?
Taki nam współczesna kultura postawiła cel: musisz oglądać, zobaczyć, poznawać,
doświadczać. Już nie musisz wchodzić w relacje, możesz być bezdzietny z wyboru, może być
singlem, więzi różnego typu się rozpadają, ale w zamian masz kolekcjonować, gromadzić
przeżycia i doświadczenia. A podróżowanie to najprostszy sposób kumulacji doświadczeń i
jeszcze ma tę zaletę, że pozwala na dystynkcję, mówiąc wprost: na wywyższanie się. Można
potem utyskiwać, że ktoś wydał 20 tys. zł na zakupy, ciuchy markowe, a ktoś inny wydal tyle
na wyjazd do Argentyny — i wprawdzie nic nie przywiózł, ale ma wspomnienia i
doświadczenia — a te uznaje się za cenniejsze niż te ciuchy. To go uszlachetnia wewnętrznie,
że wydał pieniądze nie na dobra materialne, ale wzbogacił swoją duszę nowym
doświadczeniem i widzeniem.
Ważna rzecz: jednym z głównych „oszustw” turystyki jest to, że obiecuje zobaczyć coś
bezpośrednio, naprawdę, na własne oczy. Tymczasem turystyka jest praktyką życia
zmedializowaną ekstremalnie i zwykle niewiele doświadczamy, tylko nieustannie
porównujemy obraz medialny z tym, co rzeczywiście widzimy. Nie wierzę w sytuację, że ktoś
pojechał do Stanów, stanął nad wielką dziurą w ziemi i mówi „Jezus Maria, co to?”. A to
Wielki Kanion. Każdy jedzie go zobaczyć, choć setki razy już widział na zdjęciach i w filmach.
Oglądanie Wielkiego Kanionu nie jest bezpośrednim doświadczeniem?
Nie. Jest doświadczeniem zapośredniczonym przez media. Stąd notorycznie spotykam się z
reakcjami podróżniczymi, które idą w dwie strony. Albo jest „łeee, słabe te piramidy czy
Wielki Kanion, myślałem, że to będzie coś ciekawszego” albo „Wow, jaki on wielki i super,
zupełnie inaczej niż widziałem w TV”. Więc albo to gorsze doświadczenie niż to, co widziałem
albo lepsze, ale zawsze jest to „wcześniej”. Kto bowiem doświadcza bezpośrednio Sfinksa i
piramidy — ten, kto je pierwszy raz zobaczył na oczy, czy ten, kto widział 100 razy wcześniej
w mediach? To pytanie retoryczne, ale tak się nigdy nie dzieje z turystyką. I tu jest
medializacja turystyki, że jedziemy zobaczyć coś, co już widzieliśmy.
Zobaczyć... i potem pokazać to innym.
Tak, z pewnym zastrzeżeniem. W ramach turystyki wytworzyły się klasy — i tak klasie
średniej nie zaimponuje wyjazd do Egiptu czy do Grecji. Zauważyłem, że ulubionym zdjęciem
moich studentów, takich miejskich hipsterów, jest zdjęcie na dachu pociągu w Indiach. To
dopiero robi wrażenie. I każdy z nich musi mieć zdjęcie z miejscowym Dalajlamą czy
mnichem tybetańskim — bo to świadczy o tym, że nie jest zwykłym turystą, ale
„szlachcicem” wśród turystów, że on naprawdę poznaje. Stąd naśmiewa się z Grażyny, która
grzeje się w słoneczku przy piramidach, a sam uprawia „pogłębioną” turystykę.
Skąd to pobłażanie dla wakacji „all inclusive”?
Dziś najgorsza „pornografią” turystyki jest turystyka all inclusive, tym gardzimy — mamy
obowiązek gardzenia wyjazdami „all inclusive”, bo ten ktoś nie poznaje, tu wszystko jest
wyreżyserowane. Siedzi na basenie w hotelu i nosa nie wyściubił, to co on przeżył? Na tych
ludzi, którzy korzystają z uroków all inclusive, patrzy się jak na „konsumentów pornografii”,
bo klasa wyższa konsumuje erotykę, a nie pornografię”.
Patrzymy potem na innych, co tam jeszcze nie byli, z wyższością?
Tak, ale też patrzymy we własne wnętrze — ja tam przeżyłem to i to, widziałem te widoki,
byłem tu i tu. Moje życie jest bardziej wartościowe. Co więcej, podróżowanie to obecnie
główny miernik wartości życia — zna pani inny? Gdzie byłeś, co widziałeś? Taki nam miernik
późny kapitalizm zaproponował. Prywatnie jestem miłośnikiem poezji, mam takie hobby,
bardzo dużo chodzę na wieczorki poetyckie, spotkania z poezją, słucham wierszy — jak
powiadomiłem o tym studentów, to spojrzeli na mnie jak na zdechłego szczura. Co to w
ogóle jest? Ja byłam w Japonii, moja koleżanka była w Brazylii, a ty byłeś na wieczorku
poetyckim? Dla nich to śmieszne, żenujące, boomerskie. Chodzi o to, że dystynkcja klasyczna
związana z uczestnictwem w kulturze już nie działa, może na nieliczne osoby. Ale już nie na
młodych.
Bać się latać też nie wypada, bo można zostać uznanym za mieszkańca Taplarów na
Podlasiu z „Konopielki”.
No tak, dla dzisiejszego społeczeństwa życie takiej nielatającej osoby jest
niepełnowartościowe. Co to za życie, gdzie te nagrody za ciężką pracę? Bo to drugi ważny
aspekt, który pochodzi od Karola Marksa. Zastanawiał się on czemu robotnicy, którzy żyli i
pracowali w ciężkich warunkach, się nie buntują. I doszedł do wniosku, że tym, co ich
utrzymuje w zniewoleniu, jest religijność, stąd to słynne powiedzenie Marksa, że religia jest
opium ludu, bo dawali się wyzyskiwać w nadziei na życie wieczne. Dziś już tego nie ma,
zbawienie duszy po śmierci zostało zastąpione zbawieniem za życia, corocznym urlopem w
raju. No bo dlaczego pracownik korporacji daje się wyzyskiwać? Mało: on sam się będzie
wyzyskiwał, biorąc nadgodziny, żeby w końcu trafić do raju, na Bali, do Japonii, Argentyny.
Będzie odkładał i już jesienią planował wakacje, szukał niezwykłej lokalizacji. Dlaczego się nie
buntuje? Może turystyka to dzisiejsze opium ludu? Coroczna nagroda za wyzysk. Zobaczmy,
jak bardzo foldery firm turystycznych przypominają obrazki raju. Palma, słoneczko, plaża.
Tylko potem się okazuje, że leżenie pod palmami wcale nie daje takiej satysfakcji.
Kiedy studenci mnie pytają, co będę robił w wakacje, odpowiadam im, że będę leżał w
przedpokoju i czytał wiersze. Dla nich jestem przegrywem, bo kto nie podróżuje, jest
przegrywem. W końcu po to się też pracuje — w imię czego młodzi ludzie mają rezygnować z
rodziny i relacji, ciągle się rozwijać i pracować nad sobą, jaka ma być za to nagroda? Jest nią
właśnie kolekcja podróży. To rodzaj wędki, którą nam późny kapitalizm zarzuca, „ścigaj te
podróże, to twoja nagroda za wyzysk, ciężką pracę”. A czasem i za pracę bez sensu. Bo jeżeli
ktoś przez kilkadziesiąt lat wykonuje pracę w korporacji polegającą na wpisywaniu tabelek w
excelu i wie świetnie, że bez nich by się nic nie stało, to jak ma uzyskać poczucie sensu? Więc
te podróże są łatwym sposobem nadawania swojemu życiu sensu. Dlatego ja rozumiem
ludzi, którzy podróżują.
Podróżowanie po Polsce też ten sens daje? Bo czasem jak się powie w towarzystwie, że się
jedzie na urlop do Szczecina czy Kalisza, to wielkie zdziwienie – czemu nie Barcelona albo
Toskania?
Podróże po Polsce to nie to samo. Masowa turystyka zaczyna się od odruchu
nacjonalistycznego, kiedy pojawia się tożsamość narodowa i nowoczesna myśl narodowa —
bo jednym z pierwszych przekazań nacjonalizmu XIX-wiecznego było „poznaj swój kraj”,
skoro masz go kochać, tę ojczyznę, musisz ją poznawać. I pierwsze odruchu turystyczne były
nie za granicę, tylko po kraju ojczystym. Po tym można było poznać nowoczesnego patriotę,
że podróżował po kraju ojczystym. Bo to było tak, jak wspomnieliśmy: kiedyś szlachta
podróżowała do Włoch, bo jedynym krajem, który wtedy uchodził za urodziwy, były Włochy,
co widać w „Panu Tadeuszu”, gdy Hrabia zachwala włoskie krajobrazy i młody Tadeusz
odpowiada: „Czyż nie stokroć piękniejszy wiatr i niepogoda” i chwali polską przyrodę.
Za granicą też tak było?
Pamiętam z literatury naukowej szok XIX-wiecznych pracowników portowych i rybaków w
Szwecji, gdy nad szwedzkie morze zaczęły przyjeżdżać mieszkanki miast w sukniach, siadały
na krzesełkach i patrzyły w wodę. I ci robotnicy nie rozumieli, co one robią, myśleli, że może
ich podziwiają jako mężczyzn. Nic z tych rzeczy, a one jako świeżo upieczone nacjonalistki
kontemplowałaby szwedzkie morze. Tak samo Polacy zaczęli podróżować w imię poznawania
piękna kraju ojczystego. Przecież pierwsze skrzypce na Podhale przywiózł Kazimierz Przerwa-
Tetmajer w ramach takiej turystyki. Bo kiedyś ludzie niezbyt chętnie podróżowali w
turystycznym sensie, a turystyka masowa, jaką znamy to wytwór fordowskiego kapitalizmu.
Bodajże pierwsi Francuzi to zauważyli, że robotnicy, którym dać parę tygodni urlopu lepiej
pracują wypoczęci. I rozpoczęli masowy ruch turystyczny na Lazurowe Wybrzeże. I o to
chodziło, aby te masy zepchnąć do odpoczynku i wzmagać przy okazji tę narodową
tożsamość. Ciekawostka: za najbrzydsze kraje uchodziły kraje skandynawskie.
Dlaczego?
Takie posępne, mroczne, zimne, jak to w ogóle porównać ze słońcem Toskanii? A dziś to
bardzo pożądany przedmiot podróży: Szwecja, Finlandia, Norwegia, Islandia. Doceniać
estetykę krajobrazu też trzeba się nauczyć, z tym się człowiek nie rodzi, to pewna
kompetencja kulturowa.Kiedyś ludzie mieli ją słabiej wykształconą i relacje z podróży typu
Polska czy Szwecja były pełne niechęci do tych północnych krajobrazów.
Słyszy się, że Polacy cenią to, że mogą odpocząć poza Polską, bo nie słyszą jęków
narzekających rodaków, wszyscy są uśmiechnięci i cieszą się słońcem, życiem.
Kiedyś Józef Maria Bocheński, filozof i logik, powiedział, że on najlepiej odpoczywa w łóżku. I
coś w tym jest. Widzę w tym przekonaniu, że tylko poza Polską da się odpocząć, znane
powiedzenie, że wszędzie dobrze, gdzie nie ma Polaków. Z tym narzekaniem jest coś na
rzeczy, lubimy narzekać w odróżnieniu od zawsze pogodnych Amerykanów czy Anglosasów,
tak przynajmniej twierdzą kulturoznawcy. Nie sądzę, aby o to chodziło, z jeżdżeniem za
granicą raczej chodzi o pokazanie poczucia wyższości nad Januszem i Grażyną. To tak samo,
jak się mówi z pogardą o biorcach 500 + – to są dokładnie ci ludzie, którzy będą nam
przeszkadzać na wakacjach.
Czy tu czasem nie chodzi mniej o samo podróżowanie, a bardziej o ekshibicjonizm
podróżniczy? Zarzucamy potem relacjami Instagram, a znajomych męczymy historiami,
gdzie to nie jedliśmy prawdziwej włoskiej pizzy.
Kiedyś pod tym względem było o wiele gorzej, jeszcze 20-30 lat temu trzeba było stawiać się
karnie na pokaz slajdów z wakacji, żeby docenić, że przyjaciółka była na Sycylii. Dziś możemy
sobie te zdjęcia przeskrolować na smartfonie, dać parę lajków, napisać „jak ci zazdroszczę” i
sprawa załatwiona. A czemu to pokazujemy? Musimy się przecież pochwalić — ciężko być
„szlachcicem” samotnie. Mówi się, że turysta to nowa klasa próżniacza, a kiedyś klasa
próżniacza miała w ramach demonstracji laski ze złotą gałką. Nosili je dżentelmeni
demonstracyjnie, ta złota gałka była kluczowa — żeby to działało, inni muszą to widzieć. Tak
samo i dziś inni muszą widzieć, że wydaliśmy majątek na podróż do Afryki, Japonii, Australii,
Nowej Zelandii itd., że jesteśmy współczesnymi „szlachcicami". I najważniejsze w tych
relacjach nie to, co widzieliśmy, ale chodzi o to, żeby pokazać „ja i Sfinks”, „ja i Wielki
Kanion”. „Ja” na pierwszym planie, żeby było jasne, że „tam byłem”. I coś w tle.
Czy my naprawdę lubimy te podróże? Czy po prostu tak dziś wypada?
Myślę, że to drugie bardziej, choć pewnie nauczyliśmy się to lubić, tak jak można się nauczyć
lubić szpinak. I część polubiła, część nie wyobraża już sobie życia bez tego, bo jak tu zapełniać
pustkę, a te podróże pięknie ją wypełniają. A część czuje, że tu już przymus i obowiązek, ale
robi dobrą minę do złej gry. Mnie o tym przekonuje groteskowa sytuacja, z którą się
zetknąłem wielokrotnie, że ktoś brał urlop i jechał na niezwykłe, egzotyczne wakacje, żeby
wypocząć, a potem wracał i brał urlop, aby odpocząć od urlopu w Nowej Zelandii. Bo tak się
zmęczył. Tu już ludowy instynkt Janusza i Grażyny wydaje się trafniejszy, jak leżą nad
basenem to odpoczywają, a „turysta-szlachcic” musi poznawać i doświadczać, więc biega po
okolicy, szukając czegoś za kulisami, w poszukiwaniu prawdziwej Nowej Zelandii, nie tej z
folderu. I to musi być okropnie wyczerpujące. Już sama podróż samolotem daje w kość,
zmiana czasu i presja, żeby nie marnować cennego czasu.
Dodajmy, że ten ogromny ruch do Nowej Zelandii zaczął się po filmie „Władca Pierścieni” tak
jak do Dubrownika po „Grze o Tron”. A jak pytam studentów, kto chciałby pojechać do
Kazachstanu, to nikt nie chce. Powód jest prosty, bo nie wiedzą, jak wygląda. Chcą za to
jechać do Central Parku w Nowym Jorku, choć lepiej wiedzą z filmów i seriali jak wygląda niż
Park Świdnicki we Wrocławiu.
Czyli prawdziwy podróżnik, to ten, kto jedzie, odkrywa to, czego nie widział? A masowy
turysta jedzie tam, gdzie już wie, jak to wygląda? Zgodnie z zasadą, że najbardziej
podobają nam się piosenki, które już słyszeliśmy?
Tak. Bo możemy porównywać czy to było warte obejrzenia. I potem jest interpretacja, że ta
wieża Eiffla jest na żywo brzydsza/niższa. Zresztą stąd się bierze popularność filmów
przyrodniczych — uczą ludzi, jak wyglądają nowe miejsca, dopiero wtedy ludzie chcą tam
jechać. Kiedyś na przykład w ogóle nie było turystyki do krajów skandynawskich, nikt zdrowy
na umyśle nie pojedzie do zimnego kraju. Ale po tym, jak furorę zrobiły skandynawskie
kryminały, ludzie zapragnęli oglądać Skandynawię. Choć dokładnie wiemy, co zobaczymy np.
na Islandii, że będą gejzery, fiordy, lodowce, posępny, mroczny, surowy i przejmujący
krajobraz. No ale przecież turysta jedzie zobaczyć dokładnie to, co już widział. I ja to
rozumiem i nie krytykuję. Rozumiem i tego Janusza z Grażyną, którzy jadą po prostu
odpocząć, i tych poszukujących „szlachectwa”, poczucia wyższości i miary, że ich życie jest
spełnione, bo w gruncie rzeczy za pomocą jakich innych „obiektywnych" mierników można
wiedzieć — tak, żeby inni też wiedzieli — że moje życie jest spełnione?
wysnuć wniosek
dowartościować życie
odczuwać bezsens
czynić lepszym
zaliczyć miejsce
podróże kształcą
gromadzić przeżycia
uszlachetniać wnętrze
wyzysk pracownika
patrzeć pobłażliwie/ z pobłażaniem = patrzeć z wyższością

You might also like