Professional Documents
Culture Documents
Wstęp - Morathi
Wstęp - Morathi
Wstęp - Morathi
Morathi zwilżyła usta językiem. Zaklęcie dalekowzroczności pozwalało jej dostrzec najmniejsze
szczegóły jeśli na nich się skupiła: pierścienie przeszywające zdeformowane ciała, krew zastygającą
na czarnych kolczugach, plugawy fanatyzm lśniący w każdym oku. Ile razy już widziała takich jak
oni, zastanawiała się. Jak często spotykała wyznawców Mrocznych Bogów od tamtej pierwszej
chwili ponad sześć tysięcy lat temu? Jej własne oddziały drżały. Jej ludzie bali się o swoje życie, i
słusznie. W porównaniu z tymi śmiercionośnymi nowo przybyłymi byli jak stado jagniąt
postawionych na drodze wilków. Przeszła na czoło swoich sił i stanęła pod rozwiniętym
sztandarem. Uniosła w górę delikatną pięść. Jej muzycy zaczęli grać. Zadźwięczały trąbki. Zapalono
kadzidła. Narkotyczne wonie uniosły się na wietrze. Jej wyznawcy powoli zapełniali równinę,
niczym karnawałowy orszak wśród popiołów i zgliszczy. Były ich tysiące, wszyscy wyybrani ze
względu na piękno, umiejętności dawania rozkoszy i zdolność wytrzymywania z uśmiechem na
twarzy nawet najbardziej odrażających pieszczot. Jej armia nie była w stanie pokonać nikogo w
bitwie ale nie to było ich zadaniem.
Jej syn miał legiony wojowników, którzy potrafili rozlewać krew. Jej armia zwycięży w inny sposób.
Dobrze, że nie oczekiwała od tych rozpieszczonych pupili walki. Większość tych pięknych dziewcząt
i chłopców nie potrafiła nawet poprawnie trzymać ostrza. Ich talenty leżały w innych dziedzinach,
tak jak zresztą i jej własne. Różnica między nią a nimi polegała na tym, że potrafiła walczyć, jeśli
zaszła taka potrzeba, i zrobi to, jeśli zajdzie konieczność. Walczyła u boku Aenariona w czasach
swojej młodości, zabijając demony, mordując wrogów swojego ludu z dziką bezwzględnością.
Rzucała zaklęcia, warzyła trucizny i opracowywała strategie bitewne dla jego armii.
Wykorzystywała dar widzenia, aby zapewnić elfom niezliczone zwycięstwa. Tzw. wysocy elfowie
zapomnieli o tym, woleli przedstawiać ją jako złoczyńcę w prostodusznych moralitetach, które tak
lubili odkąd jej syn podzielił królestwo. Nie mieli pojęcia, jaką cenę zapłaciła za ich zwycięstwa, gdy
wszyscy sądzili, że świat się kończy.
Mimo to nie czuła potrzeby obnoszenia się tymi dawno minionymi triumfami. Wolała żyć tu i teraz.
Czasami odczuwała swój wiek. Żyła na tyle długo, że widziała jak zmieniał się kształt kontynentów,
obserwowała wielkie rzeki lodu posuwające się naprzód i cofające, zmiatające góry w miarę
postępu. Patrzyła, jak narody wzrastają i upadają. Być może była najstarszym żyjącą istotą na
świecie. Wszyscy wokół niej byli jak poruszające się cienie, żyjący przez chwilę by zniknąć. Ilu jest
teraz takich, którzy pamiętają dni dawnej chwały? Ona, jej syn i kilka demonów. Był to taniec cieni
ale dostarczał jej rozrywki, gdy czekała na koniec świata. Nadal nieustępliwie dążyła do swoich
przyjemności, tak jak jej syn dążył do marzeń o imperium. Wszystko wydawało się tak inne, gdy
była młoda. Wtedy świat był jasny. Cień Chaosu nie padł jeszcze na ziemię. Elfy żyły w pokoju. Było
to obrzydliwie nudne, ale wtedy była zbyt głupia i naiwna, żeby to wiedzieć.
Przynajmniej tak było, dopóki nie nadeszły wizje, dręcząc ją wejrzeniami w nadchodzącą
apokalipsę. Widziała mroczną, nawiedzoną przez demony przyszłość, ale nikt jej nie wierzył. Była
prorokinią, której darem było widzenie, ale jej słowa nie były słyszane. Przynajmniej tak wydawało
się wtedy. Elfy nie wierzyły wizjom zniszczenia, ponieważ nie mogły uwierzyć. Ich życie było tak
bezpieczne podczas długiego panowania pierwszej Wiecznej Królowej, że nie mieli pojęcia, jak
straszliwy mógł być świat. Mówiła im, a oni nie słuchali, byli niezdolni zrozumieć. Byli jak bydło
pasące się na letnich polach, niezdolne uwierzyć w istnienie rzeźni. Słońce świeciło, trawa była
delikatna, a ich obcy panowie dbali o nich i karmili ich dobrze. Dawno zanim inni elfowie poznali,
jaki świat naprawdę jest, ona już wiedziała. Widziała nadchodzącą rzeź i próbowała ich ostrzec.
Czasami ta myśl wciąż mogła potrafiła ją oburzyć. Przeważnie jednak po prostu ją bawiła.
Próbowała wszystkiego, aby zwrócić ich uwagę. Wieszczyła, uwodziła, wykorzystywała swoje
piękno. Nikt nie potraktował jej ostrzeżeń poważnie, ponieważ nie chcieli tego zrobić. Z własnej
woli wybrali ślepotę na nadchodzące zniszczenie. Zaskoczyły ich demony Chaosu, gdy Pradawni
odeszli lub zostali zniszczeni. Żaden z elfów, który nie dał jej wiary już nie żyje. Morathi przeżyła ich
wszystkie i będzie żyć wiecznie. Odbuduje świat na swoje własne podobieństwo. Niedługo
nadejdzie dzień, gdy będzie boginią, a zbierający się przed nią barbarzyńcy pomogą jej przynieść tą
przyszłość.
Ogromne metalowe ramię machiny oblężniczej wykutej przez demony wyrzuciło ogromny głaz w
jej kierunku. Skała uderzyła w ziemię sto kroków przed miejscem, w którym stała, odbiła się i
zatrzymała nieopodal jej stóp. Była na tyle blisko, że mogła zobaczyć przeklęte runy na niej wyryte.
Za nią jej legion drżał z przerażenia w oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Wiedziała, że nie
rozpierzchli się tylko dlatego, że ona ich prowadziła. Oddawali jej cześć i wielbili ją jak boginię.
Ale Morathi nie pragnęła uwielbienia. Nie pragnęła jedynie pustego zaspokojenia swojego ego,
chociaż było to całkiem rozkoszne. Pragnęła prawdziwej, rzeczywistej boskiej mocy i wiedziała, jak
ją zdobyć. Wszystko, co musiała zrobić, to zniszczyć arcydzieło Caledora – Worteks. Magiczny
fenomen nie pozwalający demonom swobodnie poruszać się po materialnym świecie. Na początku
ta wiedza przeraziła ją. Unicestwienie Worteksu oznaczałoby otworzenie bram przed hordami
demonów, a Morathi nauczono widzieć w nich jedynie zło i grozę. Ale przez długie samotne lata
zrozumiała, że one również mogą być manipulowane, wykorzystywane i podporządkowane jej
woli.
Wiedząc, że koniec nadchodzi, przygotowywała się na to. Poszukiwała wszelkiej zakazanej wiedzy.
Zawarła pakty z wrogami swojego ludu, gdy słońce jeszcze świeciło, a inwazja była zaledwie
pyłkiem na horyzoncie. Jeśli jej lud nie chciał sobie pomóc, najlepszym więc co mogła zrobić, było
zapewnić sobie przetrwanie.
Dziwne, że we wszystkich dręczących ją wizjach nigdy nie widziała Aenariona. Być może gdyby go
ujrzała, wydarzenia mogłyby potoczyć się inaczej. Ona mogłaby być inna. Ale gdy go poznała, już
dawno przeszła długą drogę w ciemność i było zdecydowanie za późno na powrót, nawet gdyby
naprawdę tego chciała. Był wtedy sławny i potężniejszy od wszystkich, ponury, śmiertelny bóg o
nawiedzonych oczach.
Nie poniżał się przed jej pięknem. Patrzył na nią i widział tylko kolejną elfią kobietę. Jego
obojętność była jak rzucona w twarz rękawica, była wyzwaniem, którego nie mogła nie podjąć.
Postanowiła go zdobyć, uwieść go i przekonać do swojej sprawy.
Udając miłość, odkryła prawdziwe uczucie. Próbując uwięzić Aenariona, uwięziła siebie.
Zaśmiała się z ironii swojego życia. Słodki mrok głosu Morathi przyciągnął uwagę jej wyznawców.
Ostatecznie zdobyła Aenariona, ale on nigdy nie kochał jej tak, jak ona kochała jego. Nie był do
tego zdolny. Martwa Wieczna Królowa i zaginione dzieci wypełniały jego serce zgorzknieniem. Był
zbyt pogrążony w żalu i pragnieniu zemsty, które w końcu go pochłonęły.
Barbarzyńcy też śmiali się. Śmiali się na widok sił, które ich zdaniem miały stawić im opór. Ich
śmiech był szalony i okrutny i brzmiał tak bardzo podobnie do spaczonej radości która
rozbrzmiewała w wieżach Naggarondu. Ci ludzie mieli wiele wspólnego z elfami z Naggaroth.
Mroczni Bogowie byli dobrymi nauczycielami.
Na chwilę Królowa Druchii zastanowiła się nad możliwością, że mogłaby tu umrzeć, że jej wizje
mogą być błędne, że władcy Chaosu mogli z tych lub innych powodów zdecydować się zdeptać ją i
unicestwić.
Jakaś część Morathi szczerze by to przyjęła. Czasami była zmęczona światem i tęskniła za tym, co
mogłoby czekać po drugiej stronie mrocznych drzwi śmierci. Niestety, dosyć dobrze wiedziała co
czeka na nią i jej podobnych. W nieskończonej nocy Krainy Chaosu, władcy demonów pragnęli
pożerać dusze jej ludu a ona stanowiłaby dla nich wyjątkowo smakowity kąsek, duszę utuczoną
tysiącleciami grzechu.
Dosiadła swojego wierzchowca, czarnego jak węgiel rumaka o płonących oczach i ogromnych
złożonych skrzydłach. Z jego nozdrzy wydobywała się mgła, niczym trujący gaz wydzielany przez
czeluście otwierające się na Pustkowiach Chaosu. Oczy pegaza płonęły żądzą, nienawiścią i dziwną
chorą miłością. Pogładziła jego pysk, a on rżał z przyjemności, jaką dawały mu zaklęcia wplecione w
jej dłonie.
Pognała w stronę hordy Chaosu, a jej wierzchowiec wzbił się w powietrze po kilkunastu krokach.
Usłyszała zdumienie i strach ze strony swoich zwolenników. Być może myśleli, że porzuca ich na
pastwę losu, i przez chwilę jej złośliwy elficki umysł rozważał to, ale nie była dzieckiem by
poddawać się kaprysom chwili. Zamiast tego wzbiła się wysoko nad nadciągającą falę wojowników,
pozwalając im ujrzeć swą półnagą postać i rozkoszować się aurą niepohamowanej, wyuzdanej
żądzy, którą emanowała. Starożytne zaklęcia wzmacniały efekt jej niezrównanego piękna.