Cholula 1519 - Roman Warszewski

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 282

Spis treści

Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Spotkanie (rekonstrukcja)
Dwie wyprawy
Trzecia wyprawa. Cortés
Mexikowie
Dwa, trzy fronty
Cholula – druga po Tenochtitlánie
Bitwa, masakra
Cajamarca, czyli replika (z pewnymi modyfikacjami)
Posłowie. Nie tylko jedna rozmowa
Mapy
Ilustracje
Spis ilustracji
Literatura
Indeks osób
Indeks geograficzny
Okładka
Zapraszamy na stronę Wydawnictwa
www.bellona.pl

Księgarnia internetowa
www.swiatksiazki.pl

Dołącz do nas na Facebooku


www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Ilustracja na okładce: Marek Szyszko


Redaktor prowadzący: Zofia Gawryś
Redaktor techniczny: Beata Jankowska
Korekta: Grażyna Ćwietkow-Góralna, Teresa Kępa

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2018


Copyright © by Roman Warszewski, 2018

ISBN 978-83-11-15314-1

Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com


WSTĘP

MONTEZUMA W MIEŚCIE BOGÓW. DOKĄD


ODLECIAŁ ORZEŁ?

Ta ceremonia powtarzała się co trzy tygodnie, a właściwie co


dwadzieścia dni. Niekiedy dezorganizowała inne zajęcia na
królewskim dworze i na przykład zmuszała do zmiany planu
dnia w królewskim Domu Węży, w pałacu, ale Montezuma II[1]
Xocoyotzin – Montezuma II Młodszy, władca Mexików z doliny
Anahuác, pod żadnym pozorem nie godził się, by z niej
zrezygnować. Powtarzano ją bowiem od co najmniej dwóch
pokoleń. Niekiedy przerywano nawet kampanie zbrojne, by
król mógł jej dopełnić. Do nadwornych zwyczajów
Tenochtitlánu wprowadził ją Tizoc, wuj Montezumy II, którego
kolejny wuj, Ahuizotl, kontynuował ją aż do 1503 r. Gdy zmarł
przy usuwaniu skutków powodzi, która tamtego roku
nawiedziła Tenochtitlán, i gdy na tronie zasiadł jego bratanek
Montezuma II Młodszy, ten uznał za oczywiste, że należy
kultywować ją dalej, tak jak czynili to jego dwaj poprzednicy.
Trwałość ceremonii była tym dziwniejsza, że nie miała ona
właściwie żadnego znaczenia religijnego. Można powiedzieć, że
był to rytuał całkowicie świecki, ba… wręcz osobisty. To, że
władcy zwykle towarzyszyło dwóch–trzech kapłanów
podyktowane było bardziej względami praktycznymi niż
religijnymi. (Chodziło o to, by ktoś kompetentny mógł doglądać
pracy służby obsługującej królewskie wachlarze lub by był pod
ręką ktoś o odpowiedniej randze, aby władcy podać naczynie
z krystalicznie czystą wodą). Bo było to coś w rodzaju krótkiej
pielgrzymki służącej refleksji, relaksowi i kontemplacji. W tym
sensie mogła ona uchodzić za kwintesencję mentalnej
podszewki kultury Mexików. Kultury pełnej niepokoju,
niepewności i znaków zapytania – przekonania o wielkiej
kruchości świata, a przez to jej samej.
Tego jesiennego dnia 1518 r. po raz kolejny miało dojść do tej
ceremonii. W jej przededniu jeszcze raz kapłani sprawdzili datę
i ponad wszelką wątpliwość zostało stwierdzone, że po raz
ostatni w swą peregrynację wzdłuż północnych brzegów jeziora
Texcoco władca wyruszył dokładnie dziewiętnaście dni temu.
A więc właśnie wybijała godzina jego kolejnej wędrówki –
eskapady do położonego około dwudziestu kilometrów od
Tenochtitlánu tajemniczego i od wieków opuszczonego miasta
Teotihuacán. Trzeba było jeszcze sprawdzić, czy wszystko jest
już przygotowane, by mogła się ona odbyć.
Teotihuacán. Teotihuacán czyli „Miejsce Bogów” lub „Miejsce,
w którym narodzili się Bogowie”, w czasach gdy nad jezioro
Texcoco, na jego wyspy, niespełna dwieście lat przed
Montezumą II, z północy przybył lud, który później zaczął sam
siebie nazywać Mexikami, był już bardziej częścią krajobrazu
niż miastem. Był jak góra, jak wulkan (a wulkanów w okolicy
nie brakowało). Zdawał się być tak samo odwieczny
i niewzruszony jak stoki okolicznych gór. Jednocześnie był
jakby wielkim kamiennym ołtarzem, przyciągającym niczym
magnes i pobudzającym do zadumy, do refleksji. Świadectwem
obecności w tym miejscu w przeszłości ludzi, których teraz już
tam nie było. Którzy, choć kiedyś musieli być niezwykle potężni
(o czym świadczyły monstrualne rozmiary miasta i jego zaklęta
w kamieniu duma), gdzieś zniknęli w pomroce dziejów. Bez
śladu. A raczej pozostawiając tylko jeden jedyny ślad – wielkie
opuszczone miasto.
Dziś, dzięki pracom kilku pokoleń archeologów, wiadomo, że
mieszkańcy Teotihuacán swą wielką metropolię opuścili około
650 r. n.e. i że nieprzerwanie zamieszkiwali ją przez co
najmniej sześćset lat. Kim byli? Tego, niestety, nie wiemy.
Wiadomo tylko, że ich obecność w tym miejscu wywarła
ogromny wpływ na cywilizacyjny rozwój całej Mezoameryki.
Teotihuacán był kulturą-pramatką tego regionu. Swymi
korzeniami najpewniej sięgał do Olmeków – najstarszej kultury
Ameryki Centralnej, budującej piramidy i wykuwającej
w kamieniu ogromne okrągłe głowy, będące wyobrażeniami
najwybitniejszych wodzów, wojowników, a może nawet
sportowców[2]. A rozwinąwszy się, promieniował we
wszystkich kierunkach – ślady wpływu kultury Teotihuacán
odnaleźć można w całym Meksyku, zarówno wśród Majów
z Jukatanu, Zapoteków z Oaxaca, jak i Totonaków ze stanu
Veracruz.
Mimo upływu tylu wieków ruiny Teotihuacán są imponujące.
Wzdłuż ciągnącej się sześć kilometrów głównej arterii miasta
położonych jest kilkanaście jego dzielnic, w których – jak można
to stwierdzić na podstawie archeologicznych pozostałości –
zamieszkiwali przedstawiciele różnych zawodów i róźnych
warstw społecznych. Mamy więc dzielnice: garncarzy, krawców,
szewców, kamieniarzy i rzeźbiarzy. Dzielnice artystów
zajmujących się freskami i piekarzy dbających o wypiek
płaskiego chleba, od którego najprawdopodobniej wywodzą się
współczesne meksykańskie kukurydziane naleśniki – tortas
i tortillas. Wreszcie są też bogate dzielnice pałacowe, które
zamieszkiwała miejscowa arystokracja, a także kapłani.
Teotihuacán było bowiem przede wszystkim bardzo ważnym
miejscem kultu. Kultu Słońca i Księżyca.
Zwieńczeniem potęgi tego miasta, a zarazem najlepszym
świadectwem jego minionej świetności, są bowiem dwie wielkie
piramidy – Słońca i Księżyca. Druga z nich, wznosząc się na
wysokość sześćdziesięciu siedmiu metrów, swą szeroką,
przysadzistą bryłą zamyka sześciokilometrową centralną aleję,
pierwsza – wyższa o całe dziewięć metrów i bardziej masywna
– znajduje się po jej wschodniej stronie kilkaset metrów
wcześniej. Obie piramidy są tak wielkie, zwaliste i potężne, że
bardziej przypominają góry niż budowle wzniesione ludzką
ręką. (To dlatego przez wieki sądzono, że w ich powstaniu
musieli brać udział bogowie). Wrażenie takie w czasach
Montezumy II musiało być jeszcze silniejsze, bo wtedy –
bardziej niż współcześnie – na piramidach było znać działanie
czasu. Były one częściowo zarośnięte, a ich poszczególne tarasy
rozkruszyły korzenie wpełzających na nie krzaków i drzew.
Droga, jaką Montezuma II musiał pokonać, by w swej
peregrynacji odbywanej co dwadzieścia dni dotrzeć do
Teotihuacán, była długa. Wiodła wzdłuż zachodniego brzegu
jeziora Texcoco, na który ze znajdującego się na wyspie
Tenochtitlánu trzeba było dostać się długą groblą, kończącą się
w Popotli. Stamtąd należało ruszyć gościńcem na północ – przez
Azcapotzalco, Tenayukę, Tepotzotlan i Citaltepec, by, startując
o świcie, dopiero w południe na horyzoncie dostrzec zarys
piramid Teotihuacán.
W pierwszych latach rządów Montezumy II w czasie tej
świeckiej pielgrzymki można było skorzystać ze skrótu: bogato
zdobioną, królewską barką przepłynąć z Tenochtitlánu do
miejscowości Texcoco, skąd lądem do Teotihuacán było już
naprawdę blisko. Ale w okolicach Texcoco od wielu lat jezioro
zarastało, co uniemożliwiało żeglugę albo czyniło ją bardzo
niebezpieczną. Jesienią 1518 r. Montezumie pozostawała już
tylko droga lądowa.
Dla Montezumy II, zaprawionego w bojach wojskowego,
pobudka przed wschodem słońca nie była uciążliwa. Mimo to
na grobli między Tenochtitlánem a Popotlą w swej przestronnej
lektyce niesionej przez czterech służących jeszcze chętnie
drzemał. Na dobre budził się dopiero wtedy, gdy jezioro z jego
chłodnymi, porannymi oparami zostawało już za plecami.
Można powiedzieć, że dopiero wtedy zaczynał pełnić swe
obowiązki władcy: z lektyki musiał się wychylać i co najmniej
od czasu do czasu pozdrawiać ludzi, którzy, wiedząc, że tędy
będzie niesiony władca, stawali na poboczach gościńca
i wyczekiwali pojawienia się królewskiego orszaku.
Im słońce pięło się wyżej, tym więcej gawiedzi ustawiało się
przy drodze. Ludzi interesowała bardziej bliskość władcy niż
sam jego widok; możliwość zaczerpnięcia tego samego
powietrza, którym on oddycha. Szansa na zobaczenie
Montezumy II była bowiem minimalna, bo lektykę króla przez
większość czasu szczelnie zasłoniały pióra quetzala. Poza tym
spoglądanie prosto w twarz władcy, bez jego wyraźnego
przyzwolenia, było ustawowo zabronione. A ponadto ludzie
obawiali się, że gdyby na moment, przez jakiś przypadek,
skrzyżowali wzrok ze wzrokiem władcy, ich oczy mogłyby
zostać wypalone jasnością królewskiego spojrzenia.
Na drogę, często odwracając się plecami do orszaku, w wielu
miejscach rzucano więc kwiaty drzew, których nazw w języku
nahuatl dziś nie znamy, a które później Hiszpanie nazwali
jacaranda i pisonay, a Montezuma II – wbijając przy tym oczy
w podłogę lektyki (wszak nie chciał swym poddanym niszczyć
wzroku) – dziękował za to, machając dłonią zza pierzastej
zasłony.
Koło południa w końcu był na miejscu. Królewski orszak
orientował się na dwie wielkie piramidy, zabłądzić więc nie
było można. Montezuma II uwielbiał tę chwilę – moment
wkraczania w cień dawnego miasta. Teotihuacán oczywiście
wciąż był taki sam: nieporuszony, zamyślony, odwieczny,
obrośnięty chaszczami i wpełzającymi na prastare mury
trawami. Tumult i zgiełk Tenochtitlánu – w tamtym czasie
(o czym władca, oczywiście, nie mógł wiedzieć) największego
miasta na świecie! – pozostał daleko za plecami. Tu zaś
wszystko było inne. Nostalgiczne, smutne, a jednocześnie jakże
prawdziwe! Pokazujące, że nic na świecie nie jest stałe, że
wszystko przemija. I to niezależnie od tego, jaką potęgę by się
stworzyło, niezależnie od tego, jak wielkim byłoby się królem.
To właśnie dlatego Montezuma II z taką regularnością
odwiedzał to miejsce, które jak żadne inne stanowiło
kwintesencję fatalizmu, będącego osnową kultury Mexików;
kultury, której podstawą była ciągła egzystencjalna obawa
przed otaczającą rzeczywistością, co przysłaniano nadmierną
wojowniczością i agresją. To dlatego w swej lektyce kazał
wnosić się na szczyt teotihuakańskiej Piramidy Słońca, choć ani
dla niego, ani dla jego tragarzy nie było to proste i bezpieczne.
Widok ze szczytu piramidy uznawał bowiem za niezwykle
istotny, za rzecz, która co dwadzieścia dni bezbłędnie
sprowadzała go na ziemię, po tym, jak przez pozostałe dni,
otoczony zbytkami, bogactwami i czołobitnością swych
poddanych, odrywał się od realiów. A jakie to były realia? Były
to realia legendarne – archetypiczne i uniwersalne, w Europie,
po drugiej stronie Atlantyku, znajdujące swoje
odzwierciedlenie chociażby w micie o Syzyfie.
Rzecz w tym, że Mexikowie swoją historię wywodzili z mitu
o kataklizmie i katastrofie. Mówił on, że świat rozwija się
cyklicznie, że w swej historii rzeczywistość już czterokrotnie
doświadczyła załamania, a następnie odrodzenia. Każda z tych
epok była wiązana z innym słońcem. Epoki czterech różnych
słońc już przeminęły. Teraz świat trwał w epoce słońca piątego.
Ale było jasne, że ten czas kiedyś się skończy, unicestwiając całą
jego rzeczywistość. A więc niszcząc także Mexików. Kiedy miało
to nastąpić, tego nikt oczywiście nie wiedział. Ale ruiny
Teotihuacán lepiej niż cokolwiek innego uświadamiały, że ta
chwila może nadejść niespodzianie, i to niezależnie od tego, jak
wielką potęgą się dysponuje.
Historia Mexików też była dowodem na kruchość egzystencji
w epoce piątego słońca. Jeszcze niedawno – stosunkowo
niedawno, bo przed 150 laty – Mexikowie byli praktycznie
nikim. Byli nomadami, którzy do Anahuác przybyli z północy,
z legendarnego kraju Aztlán, który, szczerze mówiąc, nie
wiadomo, gdzie się znajdował. Gdy dotarli w okolice jeziora
Texcoco, byli tak zalęknieni i tak niepewni jutra, że musieli się
schronić na wysepki na jeziorze. Pamiątką tego był Tenochtitlán
– ich obecna stolica, wielka metropolia na kilkudziesięciu
naturalnych i sztucznych wyspach, która do swej wspaniałości,
jaką prezentowała w 1518 r., doszła, rozpoczynając od
kilkudziesięciu nędznych trzcinowych szałasów.
Montezuma II z najwyższego tarasu Piramidy Słońca
spoglądał na Teotihuacán, który z tej wysokości, w swym
opuszczeniu i tajemniczości, wyglądał jak twór z innego świata.
„Czy podobny los mógł spotkać Tenochtitlán?” – zastanawiał się.
„Co za pytanie? – odpowiadał sobie natychmiast. – To przecież
oczywiste. Oczywiste, że tak mogło się zdarzyć. Wystarczy
spojrzeć w dół dookoła. Ruiny Teotihuacán są tego najlepszym
dowodem”.
Przypomniał sobie słowa, jakie wypowiedział do swoich
poddanych, w chwili gdy obejmował rządy. Były to słowa
rytualne, wypowiadane przez wszystkich kolejnych władców,
ale jakże wymowne. Królowie Mexików w tym historycznym
momencie zawsze pytali: „Co się stanie, kiedy Pan Bliskości, Pan
Nocy uczyni twe miasto miejscem zniszczenia? Co się stanie,
kiedy zostanie ono porzucone? I co się stanie, kiedy plugastwo,
kiedy występek przyjdą po mnie?”. A wtedy ze strony szlachty
nieodmiennie padała odpowiedź: „Czy obawiasz się
wypowiedzenia wojny? Czy miasto zostanie zasypane
strzałami? Czy będzie otoczone przez wrogów? Czy obawiasz
się, że miasto padnie, a ludzie zostaną rozproszeni? […] Może
zapadnie ciemność? Może miasto stanie się miejscem
zniszczenia? I popadniemy w niewolę?”[3].
Tak, Montezuma II daleki był od spokoju. Od wielu tygodni
nie mógł pozbyć się coraz bardziej narastającego poczucia
schyłkowości i nieuchronnie zbliżającego się końca, jakże
dobrze rymującego się z fatalizmem przenikającym całą
egzystencję Mexików. Orzeł dawno już pożarł węża. Zrobił, co
do niego należało. Teraz już tylko odczuwał kolce opuncji
wbijające się w jego szpony, w jego podbrzusze. Jak długo to
wytrzyma? Czy się wykrwawi, a może odleci[4]?
Władca wiedział, że ani pierwsze, ani drugie nie byłoby
dobre.
Tymczasem w jego królestwie od pewnego czasu mnożyły się
złe znaki. Coraz częściej pojawiały się anomalie pogodowe –
przedłużały się susze, a zimą niespodziewanie przychodziły
mrozy, które w tych okolicach w przeszłości były całkiem
nieznane. Dochodziło też do coraz częstszych społecznych
niepokojów. Bogaci stawali się jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze
biedniejsi, co prowadziło do wielu napięć. Państwo rozrosło się
tak bardzo, że ściąganie trybutów – stanowiących podstawę
gospodarki Mexików – było coraz trudniejsze. Powodowało to
nieregularność zasilania państwowej kasy, co z kolei utrudniało
prowadzenie rytualnych wojen, będących źródłem jeńców
składanych w ofierze. Czy bogowie gniewali się przez to na
Mexików? Czy zamierzali się od nich odwrócić? Smutny, choć
wzniosły widok opuszczonego Teotihuacán – Miasta Bogów,
Miasta, gdzie narodzili się Bogowie – zdawał się mówić, że nie
jest to niemożliwe.
Zdarzyło się też ostatnio – o czym Montezuma II oczywiście
wiedział – to, co Mexikowie nazywali „cudami”, i co pod tym
mianem zostało później odnotowane w kronikach. Jednym
z takich „ostrzegawczych cudów” było to, że „świątynia […]
[boga] Huitzilopochtli, która znajduje się w dzielnicy Tlacateco,
zapaliła się i spłonęła, mimo że nikt nie podłożył pod nią ognia.
[I] tak wielki był pożar, i tak nagły, że płomienie, które
wydostały się poprzez drzwi świątyni, zdawały się docierać do
nieba”[5].
Czy był to znak od boga – i to tego dla Mexików
najważniejszego, boga wojny?
Albo inny „cud”, który też mógłby być uznany za głos bogów:
„[…] piorun spadł na świątynię pokrytą dachem ze słomy”,
poświęconą bogu Xiuhtecuhtli. Jak do tego doszło? Po prostu
uderzył „[…] piorun z nieba bez grzmotów ani błyskawic”, co
uznano „za wielką przepowiednię, złą wróżbę i cud, i wszystko
się spaliło, i spłonęło”[6].
Jeszcze innym „cudem było, że za dnia, kiedy świeciło słońce,
na niebie od zachodu uniosły się w powietrzu komety, trzy razy
po trzy, i »biegły na wschód« całą siłą i impetem, a biegły,
rozsiewając i wyrzucając z siebie ogień […] [a] warkocze ich
były tak długie, że zajmowały ogromną przestrzeń”[7].
Albo cud, „że wiele razy i podczas wielu nocy słychać było
głos kobiety, która głośno płakała i dławiąc się płaczem,
szlochając wielce i wydając jęki, powiadała:
– Och, dzieci moje! Czeka nas całkowita zguba!
A kiedy indziej mówiła:
– Och, dzieci moje, dokąd was zabiorę i ukryję?”[8].
Po kilku godzinach rozmyślań Montezuma II był w tak
ponurym nastroju, że mogło mu się wydawać, iż pośród ruin
Teotihuacán słyszy ten odległy dramatyczny szloch. „Co będzie?
Co czeka jego królestwo? Co czeka jego samego? Czy on
i Tenochtitlán podzielą los Teotihuacán? A jeśli tak, to kiedy? Ile
czasu jeszcze zostało?”.
Z ulgą zauważył, że słońce po zachodniej stronie nieba
poczyna chylić się ku horyzontowi. „Dość tej kontemplacji. –
Z wolna począł wynurzać się z zadumy. – Dość smutków. Ciąg
dalszy za dwadzieścia dni, a teraz czas wracać do radośniejszej
części życia, do Tenochtitlánu, do uczt i splendoru. Bo może
wcale nie jest tak źle? Może te wszystkie czarne myśli, znaki,
cuda, to tylko złudzenia?”.
Do podstawy piramidy zszedł sam, bo siedzenie w lektyce
podczas schodzenia byłoby zbyt niebezpieczne. Tam czekała
nań już nowa szóstka tragarzy, którzy teraz bardziej biegiem
niż dostojnym kokiem mieli przenieść go do Tenochtitlánu, tak
by w pałacu mógł znaleźć się jeszcze przed zmrokiem. Ale
zanim wsiadł do lektyki, podszedł jeszcze do opuncji, która
rozłożyście, po królewsku wyrosła na środku centralnej arterii
Teotihuacán. I dopiero teraz uświadomił sobie, że takich
opuncji po drodze dziś widział tysiące. I na żadnej z nich nie
dostrzegł orła! Ani jednego!
Dobry nastrój, który powoli zaczął mu wracać, w jednej
chwili prysł. Na kolcach opuncji, na środku drogi dojrzał
niewielkie czerwone ślady. „Od kwiecia opuncji czy po
skaleczeniach orła?”. Znał odpowiedź, a przynajmniej mógł się
jej domyślać. Po plecach przebiegł mu dreszcz.
Dał znak tragarzom, że mają ruszać.

1 Inna pisownia – Motecuhzoma.


2 Na podstawie kształtów hełmów widocznych na tych rzeźbach sądzi się,
że niektóre przedstawiają wybitnych graczy w rytualną grę polegającą na
odbijaniu kauczukowej piłki różnymi częściami ciała z wyjątkiem rąk i na
przerzucaniu jej przez kamienny pierścień zawieszony na wysokości około 3
m.

3 B. de Sahagún, The General History of Things of New Spain, tłum. C.


Dibble, A.J. Anderson, New México, s. 43 i 81.

4 Nawiązanie do mitu założycielskiego państwa Mexików, zgodnie


z którym Mexikowie osiedlili się tam, gdzie w czasie swej wędrówki ujrzeli
orła siedzącego na opuncji, pożerającego węża. Warto zauważyć, że bardzo
podobny symbol występował także u Inków z Peru, u których w ikonografii
i rzeźbie często pojawiało się wyobrażenie kondora siedzącego na pumie
wczepionej w węża. To, że mexicki orzeł pożera węża, podczas gdy kondor
z ikonografii Inków jeszcze jest od tego bardzo daleki, można uznać za
symboliczne wyrażenie faktu, iż państwo Inków w dużo mniejszym stopniu
niż państwo Mexików było tworem do końca uformowanym (i może nieco
mniej represyjnym). Oczywista jest uniwersalność tej symboliki, która
obecna jest także np. u Freuda: wąż – id; puma (opuncja) – ego; orzeł
(kondor) – super ego.

5 M. León-Portilla (red)., Zmierzch Azteków. Kronika zwyciężonych.


Indiańskie relacje z podboju, tłum. M. Sten, Warszawa 1967, s. 54.

6 Tamże.

7 Tamże, s. 54–56.

8 Tamże, s. 56.
SPOTKANIE (REKONSTRUKCJA)

Usiedli pod ścianą przy ciężkim drewnianym stole. W tawernie


panował zgiełk, trudno było znaleźć jakieś zaciszne miejsce.
Wokoło tłoczyło się mnóstwo ludzi: żołnierze, piechurzy
i oficerowie; jacyś pomniejsi pomocnicy z królewskiego dworu,
także – choć Toledo leżało daleko od morza – marynarze
i majtkowie. Tu i ówdzie widać było bardziej dystyngowane
zamyślone postacie pragnące w miejscu, gdzie, jak zwykli
mówić Kastylijczycy, „spotkał się cały świat”, zawrzeć
pożyteczną znajomość, będącą w stanie utorować im drogę na
dwór króla, cesarza, którego jedno skinienie, jedno słowo albo
uśmiech mogło wiele zmienić, a częstokroć wszystko…
Odsunęli od blatu ciężkie zydle i gdy już na nich zasiedli,
pobrzękując przytroczonymi do pasa szpadami wykonanymi
z miejscowej słynnej toledańskiej stali, spojrzeli sobie głęboko
w oczy.
– Widzę radość na twojej twarzy, kuzynie – pierwszy zaczął
Cortés, uśmiechając się pod starannie przystrzyżonym wąsem.
Pizarro potwierdził kilkukrotnym skinieniem głowy.
– A jakże, kuzynie – odrzekł. – Jestem wielce kontent i winny
ci jestem wdzięczność. Dzięki tobie udało się to, co dla mnie
zdawało się niewykonalne. Sekretarz władcy, na jego polecenie,
wysłuchał mnie przed tygodniem i dziś otrzymałem przez
posłańca z dworu wiadomość, iż mimo że cesarz jest już
w drodze do Italii, zaakceptował mój projekt. Ponoć tylko
dlatego, że to ty szepnęłeś mu do ucha, iż warto podjąć tę próbę
i warto mi zaufać.
– Taka wszak była umowa między nami. – Cortés uśmiechnął
się jeszcze szerzej. – A ja zwykłem dotrzymywać danego słowa.
Zwłaszcza gdy pada ono między krajanami i krewniakami.
Pizarro zadumał się na chwilę. Bo czy rzeczywiście byli
krewnymi? (Historycy później wielokrotnie mieli to
kwestionować). Ludność półwyspu na początku XVI wieku
liczyła niecałe 5 milionów i wśród jego niearabskich
mieszkańców trudno było w tamtym czasie znaleźć jakieś
bardziej znaczące osoby, które nie byłyby ze sobą w jakiś
sposób powiązane, czy to więzami krwi, czy też – przez
małżeństwa – politycznie. Ten drugi to był właśnie ich
przypadek. Babka Francisca Pizarra była siostrą Gonzala
Pizarra Starszego[9], którego żona Juana Sanchez (tzw. La
Pizarra) była matką Hernána Cortésa, a żoną Martina Cortésa,
jego ojca[10].
Prócz tej odległej parenteli Francisca i Hernána wszystko
zdawało się dzielić: Hernán był słynnym konkwistadorem,
który w 1521 r. podbił w Meksyku państwo Azteków
i spowodował, że z Nowego Świata do Kastylii – do Toledo,
Burgos i Madrytu – zaczynała płynąć szeroka rzeka bogactw,
a przede wszystkim złota. Francisco natomiast był prawie
nikomu nieznanym obywatelem Nowego Świata, który już
dwukrotnie, w 1524 i w 1526 r., wypływał z Panamy na ocean
na południe od niej w poszukiwaniu legendarnego królestwa
Birú, mającego, zgodnie z pochodzącą z 1522 r. relacją Pascuala
de Andagoyi, opływać w złoto w równym stopniu jak ziemie
podbite przez Cortésa, ale do tej pory ze swych wypraw
powracał z pustymi rękami.
Hernán przybył z Meksyku na królewski dwór, chcąc
uświadomić władcy i jego ludziom wielkość swych zasług dla
Korony (i w związku z tym uzyskać dla siebie nowe, jeszcze
większe przywileje), Francisco natomiast pragnął Koronę
dopiero przekonać do swej trzeciej wyprawy, mającej według
niego zakończyć się sukcesem bardzo podobnym do tego, jaki
w Meksyku osiągnął Cortés. Hernán był starannie ubranym
szlachcicem, mogącym uchodzić w dworskich kręgach za
przykładnego eleganta, Francisco natomiast z powodu
skromności swego stroju przez niejednego za plecami mógł być
nazywany oberwańcem. Hernán był elokwentny i obyty
z dworską etykietą, Francisco natomiast – małomówny i ze
sporym trudem przyswajał sobie zasady poruszania się na
królewskich salonach buzujących od plotek i intryg; Hernán,
choć już sławny i zasłużony, był o siedem lat młodszy od
Francisca, poza tym nosił nazwisko, które wiele mówiło: Cortés,
czyli kulturalny, uprzejmy, wzniosły. Nazwisko Pizarra
natomiast co najwyżej mogło kojarzyć się z „la pizarrą” –
prostą, drewnianą tablicą, na której przekupnie kredą pisali
ceny oferowanych przez siebie towarów.
– Wbrew temu, co możesz sądzić, kuzynie, to, co uczyniłem,
wcale nie było takie trudne. – Hernán pragnął nieco
zbagatelizować swoje zasługi. – Wszak sam też już poprzednio
rozmawiałeś z cesarzem i z tego, co wiem, zrobiłeś na nim
spore wrażenie.
– Naprawdę?
– Tak, hrabia Osorno powiedział mi, że twoje przekonanie do
swoich planów i racji oraz twój entuzjazm dały wiele do
myślenia naszemu władcy. Tak więc to, co uczyniłem, można
porównać ledwie do położenia ostatniego retuszu na obrazie,
który w dużej mierze był już gotowy. Gotowy dzięki tobie!
– Doprawdy, twoja łaskawość jest ogromna…
– Nieprawda, kuzynie – ciągnął Cortés. – To twoja skromność
jest zbyt wielka. Poza tym musisz wiedzieć, że miałem mocne
argumenty: to, co przywiozłem z Meksyku i pokazałem na
królewskim dworze, mówiło samo za siebie: złoto, srebro,
klejnoty, turkusowe pióra quetzala…
– Quetzala?
– Tak, quetzala, tamtejszego wspaniałego ptaka, nieznanego
w Kastylii. (Z jego piór Indianie robią ozdoby do włosów,
a także królewskie korony). Wszyscy patrzyli na te rzeczy
z niekłamanym podziwem i z zazdrością. A cesarz sam mi
ułatwił zadanie: chciał wiedzieć, na ile lat wystarczy
tamtejszych bogactw, by mógł napełniać skarbiec. Wtedy
powiedziałem, że na wiele lat, a gdy tam skończą się skarby, nie
ma problemu, bo, jak głoszą wieści z Istmo, z Panamy, na
południu jest jeszcze inne podobnie bogate królestwo.
I dodałem: jest człowiek, który mi o tym wszystkim szczegółowo
opowiadał, człowiek, który prawie już tam dopłynął i wie, jak te
ziemie zdobyć dla Korony. Na dodatek on jest moim kuzynem!
Ta sama krew, ta sama odwaga, ta sama determinacja – tak cię
zareklamowałem. – Warto, Wasza Wysokość, go wykorzystać,
zatrudnić, zwłaszcza nic przecież nie ryzykując, bo kto wie,
jakie plany powoli zaczynają mu chodzić po głowie.
Wtedy cesarz, jakby sobie ciebie przypominając, zwrócił się
do starego Osorno i przez chwilę szeptał mu coś do ucha;
przypuszczam, że mówił mu, aby z tobą porozmawiał, i to jak
najszybciej, żebyś przypadkiem nie pojechał gdzie indziej. Na
przykład do Lizbony, do Luzytanii.
– Nawet nie przyszło mi to do głowy! – Pizarro, wniebowzięty
tym, co usłyszał, po raz drugi napełnił winem kielich Cortésa.
– Wiem. Nie szkodzi. Ale wiedziałem, co w danej chwili
należało zasugerować. – Hernán wciąż się uśmiechał. – Żeby nie
mówić za dużo, by nie wyglądało to na jakąś naszą rodzinną
zmowę, ale jednocześnie, aby odniosło zamierzony skutek.
Przez lata na Kubie, w Meksyku i teraz tu, na dworze, jak
widzisz, sporo się nauczyłem.
Na środku tawerny tłumek się nieco przerzedził i zza kotary
zwisającej w jednym z jej narożników wyszła młoda Cyganka.
Nisko, nieco przesadnie, skłoniła się zebranym i przywoławszy
zza kontuaru ospowatego gitarzystę, zaczęła tańczyć. Jej ruchy
były szybkie, rytmiczne i przykuwające uwagę. Po kilku
chwilach na jej ciemnej skórze pojawił się perlisty pot,
a wielobarwny klosz sukni, coraz szybciej wirując, ukazywał
smukłe nogi.
– Dlaczego właściwie to zrobiłeś? – Pizarro bardzo chciał
wiedzieć, z jakiego powodu prawie nieznany mu kuzyn tak
dalece zaangażował się w jego sprawy.
– Bo jesteśmy rodziną, kuzynie! A kuzyni powinni się
wspierać! Poza tym jestem przekonany, że odniesiesz sukces,
a wtedy będę mógł powiedzieć: „A nie mówiłem; czyż nie
miałem racji?”. To będzie w jakiejś mierze i moją zasługą i nie
zostanie zapomniane, kiedy już sam nie będę w stanie niczego
osiągnąć. Na królewskim dworze zawsze warto mieć coś
w zanadrzu!
– Naprawdę wierzysz w mój sukces? – Pizarro znów sięgnął
po dzban.
– Wierzę. Bo sam przeszedłem drogę, na którą ty się
wybierasz, a właściwie, na której już jesteś. I wiem, że jeśli nie
popełnisz jakiegoś błędu, masz duże szanse. Oczywiście pod
warunkiem, że królestwo Birú naprawdę istnieje i że jest tam
złoto.
– Jest! – Oczy Francisca w jednej chwili zapłonęły. –
Widzieliśmy je na własne oczy! Niedużo, ale jednak! Mieli je
Indianie na drewnianych tratwach, które dwukrotnie
zatrzymaliśmy przy brzegu kontenentu rozciągającego się na
południe od Panamy[11].
– A więc, kuzynie, masz przed sobą wielką przyszłość!
Korzystaj, ile się da z moich doświadczeń.
– W jaki sposób?
– Koniecznie przeczytaj moje Listy[12]!
Pizarro z lekkim zakłopotaniem wbił wzrok w blat stołu.
– Nic z tego – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Bo… nie
umiem czytać!
– Ach tak… – Cortés stropił się nieco.
– Ale staram się, na ile mogę, na tobie się wzorować. – Pizarro
złapał się pierwszej myśli, która przyszła mu do głowy po
krępującym wyznaniu. – Na przykład słyszałem, że ty, by
zmobilizować ludzi do walki i uświadomić im, że nie ma drogi
odwrotu, kazałeś spalić wszystkie statki.
– To prawda! – Hernán z zainteresowaniem spojrzał na
Francisca. – Ale ty statków nie spaliłeś, prawda? Nic mi
przynajmniej o tym nie wiadomo.
– Mnie też! – Pizarro szeroko się uśmiechnął. – Ale zamiast
tego czubkiem szpady narysowałem na piasku grubą ciągłą
linię i tym, którzy chcieli wracać do Panamy, zamiast płynąć
dalej, kazałem zostać po jednej stronie, a odważnym, którzy
pragnęli wyprawę kontynuować, nakazałem przejść poza tę
kreskę, poza tę wyrysowaną na piasku granicę. I wyobraź sobie,
że na tych, którzy zdecydowali się ze mną zostać, podziałało to
tak samo jak twoje spalenie okrętów[13].
– Doskonale! – Cortés aż klasnął w dłonie. – Intuicja cię nie
zawiodła! A więc kieruj się nią dalej! To ważne, by potrafić iść
za jej głosem nie tylko w skupieniu i spokoju, ale także
w bitewnym zgiełku i wśród katuszy śmiertelnego strachu!
Gitara towarzysząca tańczącej Cygance nagle umilkła i ta
z przytupem zakończyła swój występ. Rozległy się gromkie
brawa, a wielu mężczyzn, rzucając nieprzywoite komentarze
w kilkunastu językach, zaczęło sięgać po sakiewki. Cyganka
wiedziała, że jej taniec w wielu wzbudził pożądanie i teraz
będzie mogła licytować, wybierać. Który zaoferuje więcej? Ten?
Tamten? A może jeszcze inny? Od kilku lat, od momentu gdy
z Meksyku na półwysep coraz szerszym strumieniem poczęło
docierać złoto, zaczęły się naprawdę dobre czasy. Także dla niej.
Czy sięgała wzrokiem do ciężkiego stołu pod ścianą, przy
którym dwóch mężczyzn – dalekich kuzynów – rozmawiało
o tym, co należy uczynić, by czasy te nie skończyły się zbyt
szybko, by mogły jeszcze trwać dekadę, dwie, trzy, aż ona na
dobre się zestarzeje, a może nawet dłużej?
– To co teraz będzie, kuzynie, skoro cesarz podjął już decyzję?
– W słowach Francisca słychać było pewne zniecierpliwienie.
– Przede wszystkim musisz zachować chłodny umysł –
odrzekł Hernán. – Tu, w Toledo, tak jak na polu bitwy, ważna
jest sztuka czekania; kto wie, czy tu nawet nie jest ważniejsza?
[14].
– A co nastąpi najpierw? – Francisco nie dawał za wygraną.
– Najpierw zapewne cesarz nada ci godność rycerza Zakonu
Świętego Jakuba, bo Jakub, Santiago, jest patronem wszystkich
zdobywców i krzewicieli wiary.
– A potem?
– Potem Rada Indii zatwierdzi ciebie jako gubernatora
wszystkich ziem, które zdobędziesz, no a przedtem oczywiście
mianują cię głównodowodzącym walczących tam wojsk.
Teraz to Cortés nalał wina Franciscowi.
– Ale – kontynuował – musisz wiedzieć, że nie możesz liczyć
na zbyt dużą szczodrość władcy. Bo całą pracę musisz wykonać
ty, ty też musisz zadbać o to, by unieść wszystkie, niebagatelne
przecież, koszty podboju. Co najwyżej możesz liczyć na niezbyt
wysoką pensję, na którą jednak będziesz musiał zarobić, i na
uzyskanie zezwolenia na zakup kilku dział w Panamie.
Prawdopodobnie cesarz wyrazi też zgodę na przekazanie ci
kilkunastu (może dwudziestu?) koni, zapewne pochodzących
z Jamajki. Także, jak sądzę, wyprawie przydzieli jako pomoc
grupę czarnych niewolników, prawdopodobnie z Kuby, tak
właśnie było w przypadku mojej wyprawy. Możesz też, jeśli
poprosisz, uzyskać pewną zaliczkę na pokrycie części kosztów
ekspedycji, którą będzisz musiał oddać, gdy tylko z podbitych
ziem zaczniesz osiągać zyski. No i najważniejsze: zobowiążesz
się do oddania Koronie jednej piątej wszystkich dochodów,
jakie uzyskasz z konkwisty. Nie miej wątpliwości – dla władcy
właśnie ten punkt będzie najważniejszy.
– A co z krzewieniem wiary?
– Dobre pytanie, nawet bardzo dobre. Bo to dla cesarza rzecz
prawie tak samo ważna jak jedna piąta dochodów. I nie dlatego,
że cesarz jest aż tak żarliwym katolikiem, ale by łatwiej było mu
rozmawiać z papieżem, gdy do Watykanu zaczną wpływać
pierwsze skargi.
– Skargi? – Francisco się zdziwił. – Skargi na co?
– Nie na co, ale na kogo, mój drogi – Cortés się uśmiechnął.
– Na mnie?
– Oczywiście, że na ciebie; na kogóż by innego? Będziesz
oskarżany, że niepotrzebnie przelewasz krew tubylców.
– Ale ja niepotrzebnie przelewać jej nie będę! – Pizarro
uderzył się w piersi.
– Tak ci się tylko wydaje. – Cortés nie miał wątpliwości. – Bo
jak rozstrzygniesz, kiedy jest to potrzebne, a kiedy
niepotrzebne? Gdy poczujesz się zagrożony, będziesz po prostu
zabijał. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Pizarro zasępił się na chwilę. Tak, Hernán miał rację.
W czasie dwóch wypraw z Tierra Firme[15] na południe on
i jego ludzie już kilkakrotnie atakowali tubylców, i to nie tylko
z konieczności, ale z obawy, że sami zostaną zaatakowani. Krew
rzeczywiście wielokrotnie się lała. A teraz, w czasie kolejnej
ekspedycji na pewno poleje się jej jeszcze więcej.
– Ale krwi się nie bój. – Cortés zdawał się czytać w myślach
kuzyna. – Jeśli jest to krew miejscowych, nie staraj się jej
oszczędzać. Im więcej krwi przelejesz na początku, tym lepiej.
Tym łatwiej będzie ci złamać opór i stłumić sprzeciw. Ważne
jest tylko jedno: to ma być ich krew, nie wasza. Bo was będzie
niewielu, a ich będą krocie, i to niezależnie od tego, jak wielką
załogę zdołasz skompletować, was zawsze będzie za mało.
– Jest na to jakaś rada? – w głosie Pizarra słychać było
powątpiewanie.
– Na wszystko jest rada. Na wszystko być musi! – Dla
podkreślenia wagi tych słów Cortés uderzył pięścią w stół.
– Jaka?
– Ty musisz dowodzić, podobnie twoi towarzysze, a walczyć
powinni tubylcy. Po przybyciu na miejsce musisz jak najszybciej
posiąść wiedzę na temat miejscowych sojuszów i antypatii.
I uczynić wrogów twoich przeciwników swymi przyjaciółmi.
Następnie napuścić jednych na drugich, a samemu, jeśli się da,
z bezpiecznej odległości tylko się temu przyglądać. Powinieneś
zdobywać nowe ziemie rękoma miejscowych wojowników.
Znów rozległy się oklaski. Nikt już jednak nie tańczył. To
Cyganka skończyła licytację wśród chętnych na jej wdzięki.
W ręce trzymała niewielki woreczek ze złotymi monetami,
który najbardziej szczodry ich entuzjasta rzucił w jej stronę.
Teraz ona wskazywała na niego, mówiąc: „Ty, ty chodź do mnie
i chodź ze mną”, na co otaczający ją tłumek mężczyzn
eksplodował wiwatami.
– To jak będzie z tym krzewieniem wiary? – Francisco chciał
koniecznie zakończyć podjęty wątek.
– Będziesz musiał zabrać na pokład kilku księży. – Hernán nie
miał co do tego żadnych wątpliwości.
– Korona zapłaci za ich podróż?
– Ależ skąd! Ty będziesz musiał za nich zapłacić. Ale nawet
chwili się nie wahaj. Bo bez tego wyprawa na pewno nie
dojdzie do skutku. To rodzaj twojego ubezpieczenia.
– Jest jeszcze jedna kwestia. – Pizarro przeszedł do sprawy,
która od dawna go trapiła. – Mam w Panamie wspólnika, Diega
de Almagro, z którym jestem związany ustną umową,
i chciałbym, by on w takim samym stopniu jak ja został
głównodowodzącym.
– W takim samym stopniu? – Cortés był zdumiony. – To
przecież jakiś absurd.
– Absurd?
– Tak, absurd. Poza tym nikt na to nie wyrazi zgody. Bo
w czasie podboju dowódca może być tylko jeden. Tylko to
gwarantuje skuteczność i odpowiednią szybkość podejmowania
decyzji.
– A czy jest coś, co twoim zdaniem jest szczególnie istotne i co
koniecznie powinienem jeszcze wiedzieć?
Cortés się zamyślił, a Pizarro z wielką intensywnością przez
chwilę wpatrywał się w jego twarz. Pomyślał: „To prawda, co
o nim mówią. On jest naprawdę urodziwy”.
– Powinieneś wiedzieć – Hernán zaczął z emfazą – że na
pewno raz czy drugi dojdzie do sytuacji, gdy poniesiecie klęskę
i będzie się wam wydawać, że już po was, że wszystko stracone.
Ale wtedy nie wolno wam zwątpić, nie wolno wam się
poddawać. Musicie, niezależnie od strat, jakie poniesiecie,
przetrwać – i to w takiej formie, by po jakimś czasie, po
przegrupowaniu, móc znowu uderzyć i odzyskać utracone
pozycje. Jeśli tak się stanie, zwyciężycie. Bo w ten sposób
udowodnicie dzikim, że potraficie się odradzać. A oni wtedy
zwątpią, ogarnie ich przerażenie i pod waszym naporem
zaczną się wycofywać.
– Byłeś, kuzynie, w takiej sytuacji w Meksyku?
– A jakże. I to nieraz. – Cortés się zasępił. – Najgorsze było to,
co potem, po chwili refleksji, nazwaliśmy „smutną nocą”, La
Noche Triste, a co zdarzyło się w lipcu 1520 r. W ich stolicy,
w Tenochtitlánie, doszło do skierowanej przeciwko nam rebelii
i nocą musieliśmy uciekać groblą przez jezioro. Tenochtitlán,
jak zapewne wiesz, położony jest na wyspie pośrodku jeziora,
które Mexikowie zwali Texcoco. I na tej grobli nas dopadli! Od
tyłu i od przodu! I z obu flank, z prawej i lewej, bo podpływali
do nas na łodziach i tratwach. Co to była za rzeź! Ilu ludzi
wtedy potraciliśmy! Ale mimo tej sromotnej klęski
podnieśliśmy się i wkrótce znów znaleźliśmy się
w Tenochtitlánie. Tym razem, by już nigdy go nie opuścić.
– Zapamiętam to sobie, ale obym nigdy nie znalazł się
w takiej sytuacji. – Było widać, że na Pizarze słowa Cortésa
zrobiły duże wrażenie.
– Nie łudź się, kuzynie! W takim przedsięwzięciu jak twoje,
jest to nieuchronne, tak jak krwawiące dziąsła na oceanie i brak
tchu podczas wchodzenia na stromą górę[16].
– A co powinienem twoim zdaniem zrobić najpierw po
wylądowaniu w Birú? – Francisco chciał wyciągnąć z kuzyna
jak najwięcej praktycznych wskazówek. – Co ty, tak
utytułowany konkwistador, byś uczynił?
Utytułowany? – Było widać, że ta uwaga sprawiła Hernánowi
szczególną satysfakcję.
– Skoro tak mówisz, to muszę ci zdradzić, że właśnie
otrzymałem wiadomość, iż nasz król, nasz cesarz, oby panował
wiecznie, nadał mi tytuł markiza.
– Ależ to wspaniała wiadomość! – Pizarro aż podskoczył
z wrażenia. – Serdecznie ci gatuluję! Bo moim zdaniem po tym
wszystkim, czego dokonałeś w Meksyku, już dawno na tę
godność zasłużyłeś!
– A więc napijmy się z tej okazji. – Cortés przywołał
obsługującego chłopaka, wymownie wskazując na pusty dzban.
– Taka chwila przecież już nigdy się nie powtórzy.
Po chwili znów mieli pełne kielichy.
– Już szumi mi w głowie – przyznał Francisco. – Doprawdy
nie wiem, jak trafię do swego zajazdu.
– Spokojnie! Trafisz! – Cortés był coraz bardziej rozochocony.
– Jak będzie trzeba, poprosimy kogoś o pomoc, czyż nie? A teraz
pijmy! Bo, kuzynie, jestem przekonany, że dziś ja zostałem
markizem, a ty zostaniesz nim jutro, no, może pojutrze, po tym
jak wrócisz na cesarski dwór po podboju Birú…
– Niczego bardziej bym nie pragnął. Lecz czy rzeczywiście
będę w stanie tego dokonać?
Znów stuknęli się kielichami i chwilę delektowali się winem.
– Aby tak się mogło stać, powiedz mi, od czego powinienem
zacząć? – Francisco koniecznie chciał wrócić do myśli
przerwanej przed chwilą. – Co powinno być moim pierwszym
znaczącym ruchem po tym, jak już wyląduję w Birú i zacznę
zmierzać ku jego stolicy?
– Początek jest bardzo ważny – odrzekł Cortés po chwili
namysłu. – Od niego może bardzo wiele zależeć. Masz rację, że
o to pytasz. Rzecz w tym, że jak najwcześniej musisz postarać
się przetrącić kark przeciwnikowi. Z tym nie wolno zwlekać. Im
szybciej, tym lepiej, jeszcze zanim ktokolwiek zorientuje się, że
tak naprawdę jest was bardzo niewielu i że w rzeczywistości
jesteście słabi. A gdy wam się to uda, wasza słabość
i ograniczoność środków, będących w waszej dyspozycji, może
nigdy w pełni nie wyjść na jaw. I o to głównie chodzi, bo to od
początku postawi was w uprzywilejowanej sytuacji.
– A więc przede wszystkim zaskoczenie? – Pizarro chciał
wiedzieć, czy dobrze zrozumiał to, co usłyszał.
– Oczywiście. Ale samo zaskoczenie to jeszcze za mało –
ciągnął Cortés. – Ponadto musicie sprawić wrażenie, że macie
siłę, której… tak naprawdę mieć nie będziecie.
– Nie rozumiem…
– Winniście przekonać waszych przeciwników, iż mimo że
jest was tak niewielu, pomaga wam bóg silniejszy od wszystkich
ich bogów razem wziętych.
– Dlatego mówiłeś o księżach jako o gwarancji,
zabezpieczeniu?
– Owszem. Ale sami księża niewiele ci pomogą. Co najwyżej
tyle, ile umarłemu kadzidło… – Cortés znów się uśmiechnął.
– Czyli? – Pizarro powoli tracił rezon. Wydawało mu się, że
rozumie coraz mniej.
– Musicie na wstępie zaatakować ich bóstwa, co oczywiście
będzie łatwiejsze niż atakowanie ich armii, a oni muszą
zobaczyć, że mimo to pozostajecie bezkarni. Że ich bogowie nic
wam nie robią i nie są w stanie pomścić zadanej im zniewagi.
– I nic nam rzeczywiście nie zrobią? – Było widać, że Pizarro
nie do końca jest o tym przekonany.
– Ich bogowie? – Cortés ze zdziwieniem uniósł swoje zadbane
brwi. – Czyżbyś był zabobonny? Oczywiście, że nie! Przecież to
tylko bałwany!
– W Meksyku właśnie tak uczyniliście?
– Właśnie tak! I bardzo nam to potem pomogło! Tubylcy do
dziś o tym pamiętają.
– Tak to sobie z góry zaplanowałeś?
– Nie, zadziałała intuicja i gdy nadarzyła się okazja, tak
zrobiłem. Ale ty – co gorąco ci doradzam – możesz uczynić tak
w pełni świadomie. Możesz mieć taki plan w zanadrzu
i wyciągnąć go w odpowiednim momencie.
– Gdzie doszło do tego ważnego zdarzenia?
W Tenochtitlánie?
– Nie, znacznie wcześniej. Gdy zaczynaliśmy schodzić z gór
ku dolinie Anahuác. W Chollán, w Choluli.
– Jak mówisz? Chyba nigdy tej nazwy nie słyszałem…
– W Choluli. Cho-lu-li. Jak chcesz, możesz to sobie
zanotować… – Z popełnionej niezręczności Cortés zdał sobie
sprawę dopiero wtedy, gdy usłyszał swoje słowa.
Pizarro spuścił głowę i tylko się uśmiechnął.
Czy potem potoczyła się opowieść? Opowieść o bitwie
w Chollán – w Choluli?
Tego, niestety, historycy nie odnotowali. Faktem jest jednak,
że Pizarro z tawerny „Pod krzywym łabędziem” do swego
zajazdu na Calle de los Caballos wrócił dopiero nad ranem.
Podobnie Cortés, który, by o tak późnej (wczesnej?) porze dostać
się do pokoju gościnnego przy cesarskim dworze, musiał
odźwiernemu dać dwa maravedi.
Zaczynał się szesnasty dzień lipca 1529 roku[17].

9 Zastrzeżenie „starszego” ma znaczenie, ponieważ Francisco Pizarro


miał również przyrodniego brata Gonzala Pizarra, a jego ojciec też miał na
imię Gonzalo (przez co, w celu odróżnienia, nazywano go „El Alto”, czyli
wysoki).

Warto też zaznaczyć, iż z linii Juany Sanchez („La Pizarry”) wywodził się
też inny znakomity hiszpański konkwistador, Francisco de Orellana –
człowiek, który jako pierwszy przepłynął Amazonkę.

10 Zaznaczenie, że matka Cortésa była żoną jego ojca, jest o tyle istotne, że
matka Francisca Pizarra (Francisca Gonzales) nigdy nie była żoną jego ojca,
co w społeczeństwie XVI-wiecznej Hiszpanii było dość istotne i co pokazuje
różnicę stanową dzielącą Pizarra od Cortésa.

11 Do spotkań z bogato wyekwipowanymi w różne towary (w tym w złote


precjoza) indiańskimi tratwami doszło w czasie drugiej wyprawy Pizarra
w 1526 r., gdy wraz z częścią ludzi przebywał na Wyspie Koguciej, a dalej na
południe popłynął dowodzący jednym ze statków Bartoloméo Ruiz. To wtedy
Ruiz jako pierwszy Europejczyk przekroczył równik na tzw. Oceanie
Południowym (późniejszym Oceanie Spokojnym). Por. T. Heyerdahl,
Z kontynentu na kontynent, tłum. M. Moszkowska-Kozakiewicz, Gdańsk1983.

12 Chodzi o pisane przez Cortésa z myślą o cesarzu Karolu V w latach


1520–1526 Cartas de relación – Listy o zdobyciu Meksyku.

13 To słynne zdarzenie miało miejsce w czasie drugiej wyprawy Pizarra


z Panamy na południe, w 1527 r. na Wyspie Koguciej (Isla del Gallo).

14 Cortés wiedział, co mówi. Pobyt Pizarra na królewskim dworze trwał


w sumie blisko rok.

15 Tierra Firme – Panama.

16 Przypuszczenia Cortésa okazały się prorocze. W podobnie


dramatycznej sytuacji ludzie Pizarra (bo on sam wtedy znajdował się na
wybrzeżu) znaleźli się w 1535 r., gdy w Cuzco doszło do antyhiszpańskiego
powstania.

17 Por. S. Stirling, Pizarro – pogromca Inków, tłum. M. Nowak-Kreyer,


Warszawa 2005, s. 16–18.
DWIE WYPRAWY

WICEKRÓLESTWO PODSZYTE WIATREM

Hernán Cortés należał do drugiego pokolenia odkrywców


Nowego Świata. Do generacji, która trafiła na wyspy Morza
Karaibskiego, wstępując w ślady Krzysztofa Kolumba, ale
odnalazła już własne nowe ścieżki. Niekiedy gościńce.
W przypadku Cortésa był to właśnie gościniec. Droga jedna
z najszerszych w dziejach odkryć Nowego Świata; szlak
brzemienny najpoważniejszymi konsekwencjami. A zaczynał
się bardzo niepozornie. Rozpoczynał się od wymknięcia się
chyłkiem z portu, od ucieczki, od groźby banicji. Tak jak często
się zdarzało w czasach wielkich przemian czy przewrotów, gdy
to, co uchodziło za czyn godny potępienia, niewiele później
stawało się powodem do chluby i sławy.
W pierwszej połowie XVI wieku ruch ku zachodowi odbywał
się dzięki wielkiej różnicy między stanem rzeczywistym
a obietnicami. Najpierw, dzięki tej różnicy, dokonał się skok
przez Atlantyk, począwszy od drugiej ekspedycji Kolumba, gdy
było już wiadomo, że to, o czym Genueńczyk przekonywał
przed swą pierwszą wyprawą, nie jest mrzonką, lecz że na
zachodzie, za morzem, rzeczywiście istnieje nieznany ląd.
W Hiszpanii po wojnach z Maurami panowała bieda, masowo
grodzono ziemię, mnożyły się pastwiska, brakowało natomiast
ziem pod uprawy. Tymczasem na zachodzie istniał nowy, rajski
świat, który kusił obietnicami zdobycia złota. Ta różnica, ten
dysonans pchał na zachód. Zachęcał do podejmowania ryzyka,
do podróży, do skorzystania z nadarzającej się szansy. Nic się
przecież nie traciło, bo, przynajmniej teoretycznie, zawsze
istniała możliwość powrotu, a zyskać można było dosłownie
wszystko. Potem, gdy pierwsze pokolenie odkrywców poczęło
już zapuszczać korzenie w Indiach Zachodnich, ten sam
mechanizm napędzający ruch ku zachodowi zadziałał
ponownie.
Dlaczego? Dlatego, że Indie Zachodnie wcale nie spełniły
pokładanych w nich nadziei. Okazały się co najwyżej
przedsionkiem, progiem wielkiej obietnicy. Bo choć było tam
słońce, rajska przyroda, egzotyczne owoce i kobiety, jak to
opisywano, „koloru papug”, nie było tam najważniejszego,
czego poszukiwali przybysze z Europy, nie było złota. Albo było
go za mało, najwyżej złoty piasek, który z wielkim mozołem
wypłukiwano z nielicznych rzek. Zmuszani do tego tubylcy
buntowali się, a w wyniku ciężkiej pracy masowo umierali.
Działo się to na tak wielką skalę, że na ich miejsce wkrótce
trzeba było sprowadzać innych tubylców z sąsiednich wysp. Ci
jednak także umierali lub uciekali do puszczy albo
w niedostępne góry. W końcu zaczęto ich zastępować
czarnoskórymi niewolnikami z Afryki, ale to nie zwiększyło
ilości pozyskiwanego złota, którego na wyspach po prostu
więcej nie znaleziono. Gdy ktoś zdesperowany decydował się na
uprawę ziemi, okazywało się, że po wykarczowaniu lasu gleba
pozbawiona naturalnego ekosystemu szybko ulegała erozji
i w ciągu ledwie kilku sezonów zamieniała się w nieużytki.
Rozczarowanie narastało, bolało coraz bardziej.
Jednak żółty kruszec był w Indiach Zachodnich, choć
w niesatysfakcjonujących ilościach, co podtrzymywało nadzieję
na bogactwo i była ona tu bardziej namacalna niż w Europie.
Umacniały ją jeszcze opowieści Indian o tym, że dalej na zachód
leży inny ląd i tam złota jest znacznie więcej. Takie informacje
znów uruchamiały wyobraźnię Europejczyków i ponownie
skłaniały do wyruszenia na morze. Te wyprawy były łatwiejsze,
bo odbywały się przez morze, a nie przez ogromny ocean. Ten
bogaty w złoto ląd miał znajdować się dosłownie o dwa, trzy
dni żeglugi od miejsca, gdzie o nim opowiadano. Miał być tuż-
tuż – na wyciągnięcie ręki…
Tak było za każdym razem, gdyż ekspansja w Indiach
Zachodnich dokonywała się skokowo. Pierwszym europejskim
centrum na Karaibach była Hispaniola – Santo Domingo:
„Pierwowzór wszystkich przyszłych kolonii, które Hiszpania
zdobędzie w Ameryce”. Do tego stopnia model i wzorzec, że:
„Kto pozna dzieje Santo Domingo podczas […] pierwszych
pięćdziesięciu lat, może powiedzieć, że ujrzał pełny obraz życia
całej Ameryki w dobie kolonializmu”[18]. Następnymi
kamieniami milowymi w drodze na zachód na Karaibach były
Portoryko i Jamajka. Ale na krótko, tylko przejściowo, ponieważ
zaraz nastąpiła era Kuby, zwanej najpierw na cześć królowej
Juanity – Juaną, a następnie na cześć króla Ferdynanda –
Fernandiną. Znamienne jest, że również na terenie Kuby ruch
ku zachodowi odbywał się etapami. Najpierw głównym
ośrodkiem Kuby była Baracoa (port położony na jej wschodnich
rubieżach), następnie Santiago de Cuba, nieco dalej na zachód,
ale jeszcze na południowym wybrzeżu bliskim Hispanioli,
i dopiero potem nastąpiły czasy dominacji Hawany, położonej
dalej na zachód, już na jej północnym wybrzeżu.
Był jeszcze inny czynnik sprzyjający posuwaniu się
kolonizacji na zachód; choć nowe ziemie zdobyte przez
Hiszpanów w basenie Morza Karaibskiego od początku zwane
były wicekrólestwem, tak naprawdę było to wicekrólestwo…
podszyte wiatrem. Bo choć w oficjalnych dokumentach
przeznaczonych dla cesarza i dworu mowa jest o lokalnym
„dworze”, „wicekrólu”, „pałacu”, „królach” i „królowych”
miejscowych plemion, wszystkie te określenia są wielce mylące.
„W rzeczywistości – jak pisze Arciníegas – [tamtejsze]
»królowa« to kobieta-kacyk, »pałac« – szałas z gałęzi, a miasto
to nic innego jak osiedle, w którym udało się zebrać stu albo
dwustu Hiszpanów wraz z miedzianolicą służbą lub czarnymi
niewolnikami. Nadciąga huragan, zmiata strzechy z dachów,
wywraca pale podtrzymujące ściany i oto miasto […] znika
porwane wichurą”[19].
Tym dodatkowym czynnikiem sprzyjającym ciągowi na
zachód jest więc poczucie chwiejności, pewnej umowności
i tymczasowości. Okazuje się, że miasta nienapotykające
żadnych naturalnych granic były zbyt ciasne, a ich
niewytyczone ulice – nazbyt wąskie. Tym bardziej że lokalna
codzienna praktyka pokazywała, że gdy ktoś się odpowiednio
postara, naprawdę wszystko stanie się możliwe.
Ilustracją tego, a także potwierdzeniem, że pierwsze lata
kolonizacji Santo Domingo to cały podbój w miniaturze, może
być los jednej ze wspomnianych przed chwilą lokalnych
„królowych”. Otóż gubernator Hispanioli, Nicolás Ovando,
chcąc uśmierzyć któryś z kolejnych buntów tubylców, doszedł
do wniosku, że najskuteczniej będzie zacząć od głowy.
„Ofiarowuje [więc] podarki królowej Anacaonie […] i jej
kacykom. Urządza przed siedzibą królowej wielkie przyjęcie na
sposób hiszpański, podczas którego konni rycerze mają potykać
się na kopie. Wywołuje to wśród Indian wielki entuzjazm.
Królowa i kacykowie, umalowani na czerwono i czarno,
zbierają się, by patrzeć na rycerski turniej. Hiszpanie czekają
tylko na sygnał gubernatora. Pozdrowienia, uśmiechy,
wdzięczne lansady koni. Ovando podnosi rękę do piersi, kładzie
ją na krzyżu […] – to jest znak. Hiszpańscy kawalerzyści rzucają
się na pałac, mordują indiańską starszyznę, zatrzymując
jedynie królową Anacaonę. Aby okazać jej specjalne względy,
wieszają ją na głównym placu [miasta]. […] »A na pamiątkę tego
wydarzenia gubernator założył miasto […] Santa Maria de la
Vera Paz (Najświętsza Maria Panna Prawdziwego Pokoju)«”[20].

FRANCISCO HERNÁNDEZ DE CÓRDOBA PŁYNIE NA


ZACHÓD (1517). TRZY HISTORYCZNE WYDARZENIA

Skolonizowanie Kuby przez Diega Velázqueza, które nastąpiło


po 1511 r., pozostawało w bliskim związku z tymi
okrucieństwami. Bo Velázquez, najpierw uczestnik wojny
o Grenadę, członek drugiej wyprawy Kolumba, a następnie
bliski współpracownik Nicolása Ovando na Hispanioli, brał tam
udział w krwawym stłumieniu indiańskiego buntu, który
zakończył się słynną masakrą w Xaragua[21]. Hatuey – tubylczy
przywódca owego powstania – salwował się ucieczką na Kubę.
Na polecenie Ovanda, stając na czele trzystu konkwistadorów,
w pościg za nim ruszył właśnie Velázquez. I na Kubie już
pozostał. Jako założyciel istniejących do dziś siedmiu miast, jako
gubernator.
Tropikalna wyspa szybko stała się dla niego prawdziwym
domem. Jak pisze Hugh Thomas: „Do roku 1518 [Velázquez]
przywykł już do miejscowego jedzenia, zielonych żółwi, chleba
z kasawy, papug i iguan. Był właścicielem lub
współwłaścicielem dziesięciu hacjend położonych w różnych
miejscach wyspy, niektóre z nich miał do spółki z genueńskimi
kupcami z Sewilli […]. Korespondencyjnie utrzymywał dobre
stosunki z władzami w Hiszpnii. Te z kolei patrzyły na niego
przychylnym okiem, jako na przeciwwagę dla Diega Colóna
[syna Kolumba – R.W.], któremu zawsze starano się utrudnić
życie”[22].
Słowem – Velázquez z wolna zaczął obrastać w piórka.
Z drugiej strony żadne z założonych przez niego miast „nie
miało kamiennych domostw, zaś kościoły, jeśli istniały,
wzniesione były z drewna i pokryte palmowymi liśćmi”, co
powielało wzorzec wicekrólestwa podszytego wiatrem znany
z Santo Domingo i budowało przesłankę do dalszej ekspansji na
zachód. Druga przesłanka także istniała, bo „w paru górskich
strumieniach środkowej części Kuby znaleziono złoto”, ale
znów okazało się, że było go stanowczo za mało. Istniała też
przesłanka trzecia: w tamtych czasach brakowało ziemi
uprawnej, gdyż cztery piąte powierzchni Kuby porastał las.
„Według słów Las Casasa można było wówczas przebyć całą
wyspę wzdłuż (1600 km), nie opuszczając cienia drzew”[23].
Wszystko to nasunęło Velázquezowi pomysł, że być może
warto popróbować szczęścia na morzu, a raczej za morzem.
Tym bardziej że, jak pisał w jednym z listów do króla
Ferdynanda: „Pewni wodzowie i Indianie powiedzieli [nam], że
kiedyś jacyś Indianie przybyli z wysp położonych o pięć lub
sześć dni drogi łodzią z Kuby w kierunku północnym i że
opowiadali o innych wyspach leżących dalej”[24].
Ale Velázquez sam nie chciał płynąć, był na to zbyt wygodny.
Wolał wyekspediować innych, by potem ewentualnie
wyciągnąć z wyprawy korzyści. Jego wybór padł na Francisca
Hernándeza de Córdobę, który ze skompletowaniem załogi też
nie miał najmniejszych kłopotów, gdyż: „Mieszkańcy wyspy to
ludzie, dla których zabrakło już ziemi i Indian na Santo
Domingo, bo albo przybyli zbyt póżno, albo pozostawali
w kolizji z prawem, albo po prostu szukali nowych
przygód”[25].
Po uzyskaniu zgody zakonu hieronimitów z Santo Domingo
(Velázquez, licząc na przyszłe profity z wyprawy, starał się
o dopełnienie wszystkich koniecznych formalności), ekspedycja
8 lutego 1517 r. wyruszyła z Santiago de Cuba na morze. Czy
załoga wiedziała, jaki jest jej cel? Niekoniecznie. Wyprawy na
zachód w tamtym okresie, jako przedsięwzięcia często
o znaczeniu strategicznym, zawsze otoczone były mgiełką
tajemnicy. Im mniej ludzi wiedziało, o co w nich tak naprawdę
chodzi, tym lepiej. Ale powiedzieć coś trzeba, więc (Arciníegas:)
„coś tam się mówi o wyłapywaniu Indian z sąsiednich wysp,
aby wymieniać ich później na złoto na targowiskach Kuby”[26].
Trzy żaglowce (dwa naos i jedna brygantyna) popłynęły
najpierw na wschód, by zaraz potem skręcić na północ
i żeglować wzdłuż północnego wybrzeża Kuby. Po sześciu
dniach dotarły do przylądka San Antonio, najdalej na zachód
wysuniętego jej cypla. Tam zapadła decyzja, by podróż
kontynuować prosto na zachód, a nie, jak pierwotnie
zamierzano, ku archipelagowi Islas de la Bahía. Pilot Antonio de
Alaminos twierdził, że wie, iż na zachodzie znajduje się duży,
bogaty ląd. O jego istnieniu miał ponoć słyszeć, biorąc udział
w ostatniej wyprawie Kolumba.
Okazało się to prawdą. Po przepłynięciu niecałych dwustu
mil żaglowce dotarły do płaskiej wyspy oddzielonej od
większego lądu wąskim kanałem. Jak się dziś przypuszcza, była
to Isla de Mujeres – Wyspa Kobiet, a ląd widoczny z jej
zachodniego brzegu był lądem stałym, wybrzeżem półwyspu
Jukatan. Chwila była iście historyczna. Bo oto wyprawa
Hernándeza de Córdoby jako pierwsza miała przed sobą
wybrzeże Ameryki Środkowej, inne od wybrzeża Dariénu
i Przesmyku Panamskiego.
„Z morza można było dostrzec ląd tylko z bardzo małej
odległości – pisze Thomas. – Ziemię porastały drzewa, chociaż
niedawny huragan zniszczył najwyższe z nich. Upały panowały
tam przez cały rok. Pełno było ptaków. Pięćdziesiąt lat później
biskup de Landa pisał: »Różnorodność i mnogość ptactwa na
morzu była oszałamiająca, podobnie jak uroda każdego
z gatunków«. Były tam »ptaki wielkie jak brązowe strusie, ale
z większymi dziobami. Latały nad wodą, polując na ryby, kiedy
zaś jedną dostrzegły, wzbijały się w powietrze i opadały
z wielką siłą na swoją zdobycz. Nigdy nie chybiały celu,
a nurkując, nie porzestawały płynąć i połykać ryby bez żadnego
przygotowania«”[27].
Hiszpanie popłynęli ku „większej z dwóch widocznych wysp”
– czyli w rzeczywistoścu ku Jukatanowi. I tu doszło do kolejnego
historycznego wydarzenia: Kastylijczycy po raz pierwszy
stanęli oko w oko z mieszkającymi na tym wybrzeżu Majami,
którzy, widząc zbliżające „trzy pływające góry” (za które na
początku uważali żaglowce), odważnie wypłynęli im na
spotkanie.
„Majowie – czytamy – ubrani byli w bawełniane koszule,
opaski na biodra i sandały z suszonych skór”. Na pierwszy rzut
oka było widać, że stoją znacznie wyżej w rozwoju niż znani
Hiszpanom Karaibowie i Tainowie, którzy nie zwykli byli nosić
innej odzieży niż spódniczki z wysuszonej trawy. Mieli „długie
podgolone włosy, ich twarze i ciała były pomalowane lub
wytatuowane na czerwono, uszy zwykle przekute lub
postrzępione z powodu zwyczaju ofiarnego puszczania krwi.
[Ich] policzki […] [były] niezarośnięte, nogi nierzadko krzywe,
czego powodem – jak twierdzono – był fakt, że w dzieciństwie
matki nosiły ich na biodrach. Często występujący i uważany za
oznakę urody zez specjalnie wywoływano [u ich dzieci już] od
najmłodszych lat”[28].
Na pokład okrętu flagowego Hernándeza weszło kilkunastu
Majów. Hiszpanie na powitanie ofiarowali im skromne podarki
– trochę ubrań z wełny i z jedwabiu, miedziane dzwonki
i zielone szklane paciorki. Indianie przyjęli je z radością, choć
trudno dociec, co tak naprawdę o nich myśleli, jako że sami,
o czym Hiszpanie już wkrótce się przekonali, „wykonywali
znacznie piękniejsze przedmioty, na dodatek – ze znacznie
bardziej wartościowych materiałów”[29].
Następnego dnia na statek przybył ich wódz. Powiedział:
Ecab cotoch, co oznaczało „Jesteśmy z Ecab” (Ecab było
prawdopodobnie nazwą lokalnego księstwa Majów). Mimo że
Kastylijczycy nie wiedzieli, o co kacykowi chodzi, miejsce to
nazwali przylądkiem Catoche. Nazwa ta obowiązuje do dziś.
Wódz zaprosił Hiszpanów do zejścia na ląd i choć Indianie
zdawali się być bardzo pokojowo usposobieni, gdy tylko
konkwistadorzy zagłębili się w rosnący nieopodal brzegu las,
zostali niespodziewanie napadnięci. „Nie jest jasne, skąd
pochodzili [atakujący] wojownicy – pisze Thomas – […] wydaje
się jednak, że byli oni członkami tego samego ludu, który
dopiero co powitał Kastylijczyków […]. [Jednak] europejskie
miecze, piętnaście kusz i dziesięć arkebuzów zmusiło
napastników do ucieczki […]. Piętnastu Indian poległo”. Po raz
kolejny w ciągu dwóch dni doszło do historycznego
wydarzenia. Odbyła się pierwsza zbrojna potyczka między
białymi a Indianami mieszkającymi na północ od Przesmyku
Panamskiego. „Indianie z terenu dzisiejszego Meksyku po raz
pierwszy usłyszeli, zobaczyli i powąchali proch, sądząc, że to
»grom spadł z nieba«”[30].
Nie zrażając się tak złym przyjęciem, Hiszpanie poszli dalej
w gląb lądu. Ich ciekawość szybko została nagrodzona, gdyż po
przebyciu około trzech lig natknęli się na duże miasto Majów,
w którym były „domy z wieżami, wspaniałe świątynie, równe
ulice i place targowe”[31] oraz – jak można przypuszczać –
piramidy. Z uwagi na obecność tych ostatnich miejsce to
nazwali El Gran Cairo – Wielkim Kairem, bo choć żaden z nich
nigdy nie był w Egipcie, wiedzieli, że są tam piramidy.
Jak pisze Thomas, „Kastylijczycy pozostali w Wielkim Kairze
przez kilka dni […]. Spali w długich salach domów o białych
ścianach, krytych nisko opadającą strzechą, chroniącą zarówno
przed słońcem, jak i przed deszczem. Otwory wejściowe tych
budynków pozbawione były drzwi, ale […] posiadały otwartą
loggię. Łóżka zrobione były […] z wiązek suchej trawy
i przykryte bawełnianymi matami. […] Pozostawali pod
wrażeniem faktu, że naturales chodzili odziani, nawet jeśli
przepaski na biodra, tuniki i płaszcze Majów były, ze względu
na upał, bardziej skąpe niż te, które później zobaczyli
u Mexików”. Zainteresowanie Hiszpanów wzbudzała też praca
kobiet, które „dwa razy dziennie robiły placki kukurydziane
tortillas” oraz to, że „Majowie tracili wiele czasu na ucztowanie.
Tańczyli przy dźwiękach bębnów, trąbek, żółwich skorup,
piszczałek z trzciny lub kości jelenich, muszli i czerwonych
[najpewniej wypalanych z gliny] fletów”[32].
Po kilku dniach Majowie zaczęli jednak okazywać
zniecierpliwienie przedłużającą się obecnością białych, co było
wywołane głównie tym, że zużywali oni bardzo dużo wody,
której na Jukatanie jest niedostatek. Hiszpanie zarządzili więc
odwrót i wrócili na statki. Nie zapomnieli jednak o tym, co w tej
wyprawie było dla nich najważniejsze – o złocie. Zabrali ze sobą
kilkadziesiąt złotych i srebrnych medalionów oraz kilka
przedmiotow zrobionych ze złota, z których większość
najpewniej ukradli. Rzeczy te po powrocie na Kubę wywołały
wielki entuzjazm i choć w rzeczywistości wcale nie pochodziły
z Jukatanu, lecz zostały tam przywiezione albo z południa, albo
północy, stanowiły wielką zachętę do zorganizowania następnej
ekspedycji na zachód.
Trzy statki ruszyły dalej na zachód. Płynęły blisko brzegu, na
którym pojawiało się coraz więcej ludzi. „Pływające skorupy”
wywoływały ogromne zainteresowanie i poruszenie wśrod
miejscowych. Nocami, by zwrócić uwagę na swą obecność,
Indianie rozpalali na brzegu wielkie ogniska. Zdziwienie było
zresztą obustronne. Bo Hiszpanie z coraz większym podziwem
spoglądali na co rusz pojawiające się w oddali piramidy
i świątynie. Wkrótce stało się dla nich jasne, że Kairów,
Wielkich Kairów, było tu znacznie więcej.
Po raz drugi Hiszpanie zeszli na ląd w pobliżu dzisiejszego
miasta Campeche. Zachęciła ich do tego ciekawość, a także
zmusił brak wody. Tam też natknęli się na indiańskie miasto,
w którym „pokazano im kilka świątyń, gdzie leżały nieżywe
węże przed lepkimi od krwi ołtarzami, na których stały
złowrogo wyglądające figurki bóstw. Świętymi przybytkami
opiekowali się cuchnący krwią kapłani z długimi splątanymi
»jak spleciona grzywa końska« włosami, odziani w powłóczyste
szaty z białej bawełny. Następnie Hiszpanów [zaproszono] na
ucztę, na której podano wyszukane potrawy z indyków,
przepiórek, kuropatw i kilku gatunków kaczek. […] Kapłani
okopcili […] [ich] kadzidłem, być może, aby przytłumić zupełnie
niepojęty dla Majów zapach brudu i potu”[33]. Potem Majowie
dali znać Hiszpanom, że zamierzają odprawić jakiś rytuał, przy
którym nikt obcy nie powinien być obecny. Konkwistadorzy
posłuchali tego wezwania i wrócili na pokład.
Hiszpanie, mimo przeciwnych wiatrów, kontynuowali
żeglugę na zachód i po niecałym tygodniu po raz trzeci zeszli na
ląd w miejscu nazywanym przez tubylców Potonchan, a gdzie
dziś znajduje się miasto Champoton. Blisko brzegu ponownie
natknęli się na osiedle Majów. Konkwistadorzy zaczynali
rozumieć, że dotarli do kraju bardzo gęsto zaludnionego, a na
dodatek w dużym stopniu zurbanizowanego. Zauważyli, że
przed sobą mają lud, a może różne ludy stojące na stosunkowo
wysokim poziomie rozwoju, znacznie wyższym niż znani im do
tej pory Indianie w basenie Morza Karaibskiego.
Konkwistadorzy po nabraniu wody w źródle wskazanym
przez, jak ich nazywali, naturales, rozłożyli się na noc obozem
w pobliżu plaży. Była to wielka nieostrożność, za którą wkrótce
zostali srogo ukarani. Nie dość, że w nocy nie zmrużyli oka,
ponieważ cały czas dochodziły ich odgłosy bicia w bębny
i dźwięki piszczałek, to gdy zaczęło dnieć, „ujrzeli, że ze
wszystkich stron okrążają ich Indianie”. Co się stało? Co
spowodowało taką zmianę w postawie Majów? Być może
Hiszpanie zbyt obficie czerpali wodę ze źródła, a być może,
dowiedziawszy się od przybyszów, że przypłynęli z wysp na
Morzu Karaibskim, skojarzyli ich z okrucieństwami, o których
docierały do nich wiadomości od dwudziestu lat. Faktem jest, że
wraz z nastaniem świtu „wodzowie w ozdobach z piór […]
[zaczęli wzywać] do walki, wydając ogłuszające okrzyki
wojenne, a ich podkomendni ruszyli do składnie
przeprowadzonego natarcia. W boju posługiwali się […]
kamiennymi […] i miedzianymi rolniczymi toporkami, które
w razie potrzeby stawały się [bardzo skuteczną] bronią”[34],
jak również rażącymi na odległość procami i ostrymi jak
brzytwa lancami z obsydianu. Biorący udział w wyprawie
Bernal Díaz del Castillo pisał potem: „Zranili nam ponad
osiemdziesięciu żołnierzy i starłszy się z nami w walce wręcz,
walczyli jedni dzidami, inni strzelając z łuku lub swymi
obosiecznymi mieczami, i wiele szkód nam wyrządzili, choć na
lewo i prawo rozdawaliśmy dobre cięcia i pchnięcia, a nasze
kusze i rusznice nie próżnowały”[35].
Hiszpanie nie mieli wyjścia – musieli salwować się ucieczką,
w czasie której aż dwudziestu z nich zginęło, a kilku utonęło,
przeprawiając się szalupami na statki. Sam Hernández de
Córdoba odniósł trzydzieści trzy rany i wielu się dziwiło, że
w ogóle przeżył! Znów było to wydarzenie historyczne:
pierwsza militarna klęska Hiszpanów na kontynencie,
w Nowym Świecie, a miejsce, w którym do tego doszło, jeszcze
długo nazywano Wybrzeżem Nieszczęsnej Bitwy.
Hiszpanie postanowili jak najszybciej wrócić na Kubę, bo
straty sięgały połowy stanu załogi. Nie można było już obsadzić
trzech statków, w związku z tym u brzegów Jukatanu
pozostawiono będącą w najgorszym stanie brygantynę. Powrót
odbywał się w takim popłochu, że opuszczając meksykańskie
wybrzeże, część beczułek na wodę pitną pomyłkowo
napełniono słoną wodą. By naprawić ten błąd, najpierw
pożeglowano na Florydę, a dopiero potem na Kubę. Tam, po
dotarciu do Santiago, wciąż osłabiony z powodu ran
odniesionych w Potonchan Hernández de Córdoba z dumą
oznajmił Diego Velázquezowi, że wyprawa (choć tak naprawdę
zakończyła się masakrą) zrealizowała postawione przed nią
cele i odniosła wielki sukces, bo „lepsze ziemie niż te, do
których on dopłynął, jeszcze nigdy nie zostały odkryte”. Na
dowód, na stół zasłany aksamitem, ze sporego woreczka
wyciągniętego zza pazuchy wysypał złote i srebrne medaliony
pochodzące z Wielkiego Kairu. Gubernator był zachwycony.

JUAN DE GRIJALVA DOCIERA DO XICALLANCO


(1518). PIERWSZE SPOTKANIE Z ODDALI

Natychmiast zaczęto przygotowania do następnej ekspedycji.


Jeden związany z tym problem został załatwiony prawie
natychmiast, bo Hernández de Córdoba, który chciał objąć jej
dowództwo (czemu Velázquez był niezbyt chętny), już nie
wyzdrowiał i wkrótce zmarł. By uniknąć ewentualnych innych
spornych kwestii, gubernator znów zwrócił się do hieronimitów
o zgodę na dalszą eksplorację ziem na zachodzie, do Korony zaś
wystąpił o przyznanie mu tytułu adelantado Jukatanu[36].
Dzięki temu zamierzał wyrwać się spod jurysdykcji Diego
Colóna – syna Kolumba, która stawała się dlań coraz bardziej
uciążliwa. Poza tym wiedział, że zagwarantowanie sobie
takiego tytułu pozwoli mu dojść do bogactwa i sławy bez
narażania się na bezpośrednie niebezpieczeństwa podboju.
Velázquez, aby zagwarantować sobie kontrolę nad całym
przedsięwzięciem, sam sfinansował zakup czterech żaglowców,
a na dowódcę wyprawy wybrał swego bratanka, Juana de
Grijalvę. „Ten »czarujący młody mężczyzna – pisze Thomas –
o pięknej postawie i nienagannych manierach«, nienoszący
brody, »był osobą pełną zalet, posłuszną, dobrze wychowaną
i bardzo uległą wobec przełożonych« [to ostatnie dla
gubernatora zdawało się być chyba szczególnie istotne – R.W.].
Kiedy przejął dowództwo, miał około dwudziestu ośmiu lat. Na
Santo Domingo przyjechał w bardzo młodym wieku w 1508 r.
[A od roku 1511] towarzyszył Velázquezowi na Kubie”[37].
Kapitanami statków zostali: Pedro de Alvarado, Francisco de
Montejo i Alonso de Ávila. To oni z własnych środków
sfinansowali zaopatrzenie dowodzonych przez siebie statków,
co miało im zagwarantować odpowiednie korzyści, gdyby
ekspedycja osiągnęła sukces[38]. Wszyscy byli hidalgami, czyli
drobnymi, acz herbowymi szlachcicami. Ale gdyby nie szansa,
jaką dał im skok przez Atlantyk do Indii Zachodnich,
najpewniej wiedliby nędzny i pozbawiony większych
perspektyw żywot na królewskim dworze na półwyspie.
Nowością było wyposażenie okrętów w armaty, kolubryny
„zdolne wystrzeliwać dziewięciokilogramowe kule na odległość
[…] trzystu pięćdziesięciu metrów”, co było przeniesieniem
doświadczeń zdobytych w czasie oblężenia Grenady w okresie
walk z Maurami. Innowacją było też większe niż do tej pory
zwrócenie uwagi na kwestie higieny: po raz pierwszy
zarządzono, aby wszyscy uczestnicy wyprawy mieli krótko
obcięte włosy, co miało zapobiec wszawicy wśród załogi. Dotąd
standardową fryzurą były warkocze.
Mała flotylla Grijalvy wypłynęła z Santiago 8 kwietnia 1518 r.
Obrała taki sam kurs jak przed przeszło rokiem okręty
dowodzone przez Hernándeza de Córdobę – opłynęła zachodni
kraniec Kuby i posuwając się następnie wzdłuż jej północnego
wybrzeża, skierowała się ku przylądkowi San Antonio. W jego
okolicy od wyprawy odłączyła się brygantyna, „z powodu braku
jedzenia”. Ale przyłączył się inny podobny statek, „Santa Maria
de los Remedios”, tak więc flotylla wciąż liczyła cztery okręty.
Po tygodniu Grijalva i jego ludzie ujrzeli przed sobą położoną
u wschodnich wybrzeży Jukatanu wyspę Cozumel, znajdującą
się bardziej na południe niż odwiedzona przez Hernándeza de
Córdobę Wyspa Kobiet. „Łagodna bryza przyniosła […] [z niej]
zachwycający zapach – pisze Thomas. – Pochodził on z tysięcy
roślin, których białe kwiaty wydzielały aromatyczne wonie”.
Jak się później okazało, z tego powodu wyspa była głównym
ośrodkiem pszczelarstwa Majów.
Cozumel była gęsto zaludniona i stanowiła centrum kultu
bogini Ix Chel – patronki tęczy, medycyny, tkactwa, prokreacji
i miłości. W licznych miejscach na brzegu było widać kamienne
budynki i świątynie, z których wiele stało na piramiach.
„W stronę Hiszpanów wypłynęły dwa kanu, każde z trzema
Majami na pokładzie – pisze Thomas. – Utrzymując należytą
odległość, Indianie zapowiedzieli na migi, że następnego dnia
pojawi się ich wódz. Tak też się stało. Przypłynął on na jednej
z tych samych łodzi i wszedł na pokład […]. Przy […] pomocy
Juliana [Indianina przywiezionego na Kubę przez wyprawę
Hernándeza de Córdobę] jako tłumacza, zaprosił na ląd
Grijalvę, od którego otrzymał w darze kilka hiszpańskich koszul
i »nieco dobrego wina«”[39]. Grijalva jednak z zaproszenia nie
skorzystał i na zejście na ląd zdecydował się dopiero
następnego dnia, gdy statki zbliżyły się do południowego
krańca wyspy.
„Tubylcy, zaledwie dostrzegli zbliżające się żaglowce, uciekli
– pisze Bernal Díaz – bo nigdy nie widzieli czegoś takiego. […]
Znaleźliśmy tam liczne pasieki, dobre ziemniaki […], wieprze,
które mają jakby grzebień na grzbiecie […] i dwóch starców, tak
słabych, że nie mogli już chodzić. Przy pomocy dwóch Indian
[z załogi] przyprowadziliśmy ich przed dowódcę. […] Przyjął ich
łaskawie […] i dał kilka sznurów paciorków, po czym wysłał
[…], aby przywołali kacyków owej wsi. Odeszli i nigdy nie
powrócili”[40].
Wtedy niespodziewanie pojawiła się młoda urodziwa
Indianka, która do konkwistadorów przemówiła w języku
z Jamajki. „Opowiedziała, że dwa lata temu zagnana została tu
wielka łódź, na której na połów z Jamajki wyprawiło się
dziesięciu tamtejszych Indian. Prąd wyrzucił ich na brzeg, gdzie
jej mąż oraz inni Indianie zostali zabici na ofiarę bogini Ix
Chel”[41]. Grijalva uznał, że Jamajka może być przydatną
tłumaczką, i postanowił zabrać ją na pokład. Nie oponowała.
Konkwistadorzy uświadomili sobie jednak, że na pewno
opowiedziała Majom, czego tubylcy na Karaibach doświadczają
z rąk Hiszpanów, i w związku z tym muszą zachować większą
ostrożność.
Następnie Grijalva popłynął jeszcze bardziej na południe ku
Islas de la Bahía, po czym znów zawrócił na Cozumel, żeby
nabrać tam wody, a przy okazji minął wielkie miasto i port
Majów – Tulum, które Díaz uznał za co najmniej „tak wielkie
jak Sewilla”. Był to duży ośrodek handlu morskiego Majów
i mimo schyłkowości ich kultury, w chwili gdy na Jukatanie
pojawili się Europejczycy, miasto przeżywało okres
intensywnego rozwoju. Jego niepowtarzalną architekturę
wśrod wapiennych skał wyrastających z piaszczystego
wybrzeża – w tym coś w rodzaju czworokątnej latarni morskiej
– można podziwiać do dziś.
26 maja 1518 r. Grijalva, cały czas płynąc na północny
zachód, dotarł do Potonchan, miejsca, skąd przed rokiem
Hernández de Córdoba musiał uciekać w popłochu przed
oddziałami Majów. Na statkach brakowało już jednak wody,
dlatego mimo obaw Hiszpanie zdecydowali się na lądowanie,
a „mieszkańcy przyjęli ich nadspodziewanie dobrze i zaprosili
do miasta”. Wskazali im studnię, z której pozwolili nabrać
wody, ale dali do zrozumienia, że chcieliby, by żeglarze jak
najszybciej opuścili ich ziemie. Wtedy Grijalva zapytał o złoto.
Majowie powiedzieli, że mają go niewiele, ale – chcąc jak
najszybciej pozbyć się intruzów – podarowali im maskę
z drewna pokrytego cienką złotą blachą oraz dwie złote płytki.
Odniosło to jednak skutek przeciwny do zamierzonego, bo
widząc te przedmioty, Grijalva powiedział przez jamajską
tłumaczkę, że pozostaną do następnego dnia, „a może i dłużej”,
bo „być może Majowie przypomną sobie jeszcze o innych
złotych przedmiotach”.
Indianom ani trochę nie przypadło to do gustu. Hugh Thomas
pisze: „Spokój nocy zakłócały przenikliwe dźwięki bębnów
i konchowych trąb. Tym uczestnikom ekspedycji, którzy
uczestniczyli wcześniej w wyprawie Hernándeza de Córdoby,
musiało się wydawać, że wypadki przybierają podobny
obrót”[42] jak przed rokiem.
I rzeczywiście – rano Majowie zaatakowali. „Byli dobrze
uzbrojeni w łuki, strzały, dzidy tak długie jak nasze oraz inne,
krótsze […], a na sobie mieli pancerze tkane z bawełny – pisze
Bernal Díaz del Castillo. – Większość miała twarze pomalowane
na czarno, inni na kolorowo, jeszcze inni na biało. […] Choć
nasze falkonety wiele szkód im wyrządziły, zasypali nas takim
gradem strzał, że […] ranili ponad połowę naszych. […] Zabito
siedmiu żołnierzy, między innymi Juana de Quiteria […].
Dowódca Juan de Grijalva otrzymał […] trzy postrzały i wybito
mu dwa zęby”[43].
Tym razem Kastylijczycy zdołali utrzymać swoje pozycje –
głównie dzięki temu, że Grijalva jedno z lekkich dział umieścił
na szczycie piramidy i stamtąd bardziej straszył Indian hukiem,
niż ich ostrzeliwał. Następnego dnia nadeszły jednak nowe
zastępy wojowników. Europejczycy nie chcieli kontynuować
tego nierównego boju, bo, jak ocenili, Indian było co najmniej
trzy tysiące, a ich oddział liczył niewiele więcej niż sto osób.
„Grijalva przemówił […] przez tłumacza, twierdząc, że nie chce
ani wojny, ani złota, ale jedynie drewna i wody”[44], a Majowie
dość chętnie tego wysłuchali i zamiast ruszyć do ataku,
podarowali Hiszpanom drugą drewnianą maskę pokrytą cienką
złotą blachą. Dzięki temu można było uznać, że wyszli
naprzeciw oczekiwaniom białych, i choć większość
Kastylijczyków pragnęła zostać i pomścić Quiterię, Grijalva
nakazał powrót na pokład i statki odpłynęły jeszcze tej samej
nocy.
„Żeglując dalej – pisze Bernal Díaz – dopłynęliśmy do ujścia
jakby bardzo szerokiej, bogatej w wodę rzeki, nie była to jednak
rzeka, jak to sobie wyobrażaliśmy, tylko doskonały naturalny
port, który leżał między dwoma brzegami i dlatego wydawał się
wąski, ale wejście miał bardzo szerokie”[45].
Był to kraj nazywany przez miejscowych Mictlanquauhtla,
czyli „Drewno z piekieł”. W tej idyllicznej okolicy obfitującej
w ryby i zwierzynę, którą żeglarze z kolei ochrzcili Puerto
Deseado, czyli Upragnionym Portem, Grijalva zezwolił swym
ludziom na dwa tygodnie wypoczynku, poza tym czas ten
chciano wykorzystać na naprawę jednego ze statków.
Poznawczo był to teren niezwykle interesujący, bo okolica była
bardzo gęsto zaludniona i Hiszpanie często natykali się tam na
tubylców, którzy spoglądali na nich z co najmniej takim samym
niedowierzaniem jak Kastylijczycy na nich.
Żeglarze bez trudu zauważyli, że mieszkają tu obok siebie
dwa różne ludy. Jednym z nich byli znani im już Majowie –
akurat tu Majowie Chontal – a drudzy, no właśnie, kim byli ci
drudzy? Nosili inne, pełniejsze stroje, rzadziej malowali twarze
i zdawali się być bardziej wyniośli i dumni. Było ich też tu
znacznie mniej niż Majów. Sami o sobie mówili, że są
„Mexikas”.
Kim byli owi „Mexikas”?[46], Hiszpanie nie mieli pojęcia.
Wiedzieli tylko, że Mexikowie mieli misję handlową
w pobliskiej miejscowości Xicallanco, gdzie od lepiej już im
znanych Majów kupowali perły i muszle. Nie wiedzieli
natomiast, że przybywający tam z kraju Mexików tragarz,
„zwykły wyrobnik”, o którym opowiadano, że „nie miał uszu,
kciuków ani dużych palców u stóp”[47], pewnego majowego
dnia 1518 r. ujrzał „pasmo gór i wielkich wzgórz płynących po
morzu”. Przeraził się, bo jeszcze nigdy nic takiego nie widział.
Przeraził się nie na żarty. Ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że
jest to coś bardzo ważnego. Coś, o czym powinien opowiedzieć
ludziom, którzy z tej informacji zdołają wywnioskować więcej
niż on.
Gdzie?
W dalekim Tenochtitlánie, stolicy Mexików, skąd przybył.

18 G. Arciníegas, Burzliwe dzieje Morza Karaibskiego, Warszawa 1968,


s. 51–52.

19 Tamże, s. 52.
20 Tamże, s. 55–56. By się przekonać, na ile pierwsze lata obecności
białych na Santo Domingo mogą uchodzić za miniaturę całej konkwisty,
porównaj opisane tu zdarzenie z wydarzeniami z ostatniego rozdziału tej
książki.

21 Więcej na temat Hatueya i masakry w Xaragua piszę w książce Kuba


1958–1959, Warszawa 2016.

22 H. Thomas, Podbój Meksyku, Katowice 1998, s. 82.

23 Tamże, s. 81.

24 Tamże, s. 88.

25 G. Arciníegas, dz. cyt., s. 79.

26 Tamże.

27 H. Thomas, dz. cyt., s. 91–92.

28 Tamże.

29 Peter Martyr (właść. Pietro Martir d’Anghiera), De Orbe Novo, tłum.


F.A. MacNutt, Londyn 1912, II, s. 9.

30 H. Thomas, dz. cyt., s. 94.

31 P. Martyr, dz. cyt. II, s. 7.

32 H. Thomas, dz. cyt., s. 94–95.

33 Tamże, s. 96.

34 Tamże.

35 B. Díaz del Castillo, Pamiętnik żołnierza Korteza, czyli prawdziwa


historia podboju Nowej Hiszpanii, wybór i przekład A.L. Czerny, Łódź 1986,
s. 18.

36 Adelantado – wywodzący się ze średniowiecza hiszpański tytuł,


oznaczający dowódcę sprawującego polityczną kontrolę nad podbitymi
przez siebie terytoriami.
37 H. Thomas, dz. cyt., s. 100.

38 Szczególnie dobrze wykorzystali to Pedro de Alvarado, który dzięki


zgromadzonym środkom odegrał samodzielną rolę w podboju Gwatemali,
a następnie Peru i Ekwadoru, oraz Francisco de Montejo, który nieco poźniej
dokonał podboju Jukatanu.

39 H. Thomas, dz. cyt., s. 103–104.

40 B. Díaz del Castillo, dz. cyt., s. 24.

41 Tamże.

42 H. Thomas, dz. cyt., s. 106

43 B. Díaz del Castillo, dz. cyt., s. 25. W rzeczywistości wymienionym


zabitym był Juan de Guetaria.

44 H. Thomas, dz. cyt., s. 106.

45 B. Díaz de Castillo, dz. cyt., s. 27.

46 Bardzo długo w literaturze przedmiotu Mexików nazywano Aztekami.


Określenie Aztekowie na początku XIX w. wprowadził słynny podróżnik
i przyrodnik Aleksander von Humboldt i oznaczało ono „Ludzi z Aztlán”,
mitycznej Krainy Białej Czapli, skąd mieli pochodzić przodkowie tego ludu,
który w 1325 r. osiedlił się w Dolinie Meksyku i na wyspie na jeziorze
Texcoco założył Tenochtitlán. Liczne placówki naukowe i muzea nadal
używają nazwy Aztekowie, na przykład Metropolitan Museum of Art
z Nowego Jorku, tamtejsze Guggenheim Museum, waszyngtoński
Smithsonian Institution czy słynne Narodowe Muzeum Antropologiczne
w mieście Meksyk.

47 H. Thomas, dz. cyt., s. 55.


TRZECIA WYPRAWA. CORTÉS

– Co mówi ten człowiek?


Montezuma znów był w Tenochtitlánie. Czując znużenie po
całym dniu spędzonym w lektyce w drodze do i z Teotihuacán,
nie krył niezadowolenia, że jego bratanek, jeden z najbliższych
doradców, Opiekun Domu Ciemności, chce z nim rozmawiać
i go niepokoi.
– To kaleka – bratanek odparł lękliwie. – Przybył znad morza,
z kraju Drewno z Piekieł i mówi, że widział przy brzegu dwie
duże pływające góry. Góry, które się poruszały w stronę,
w którą wiał wiatr. Każda z nich miała dwie wysokie wieże.
– Jak góra może mieć wieże? – Montezuma był bardziej niż
zniecierpliwiony. Na wargach czuł jeszcze kurz, a między
zębami skrzypiały mu drobiny piasku. Chciał, by jak najszybciej
przyniesiono mu złotą misę z ciepłą wodą zmieszaną z sokiem
z aloesu. A tu jakieś wieże…
– Tak mówi, władco… – Opiekun Domu Ciemności cofnął się
pół kroku i skłonił.
– Przesłuchajcie go więc jeszcze raz. Niech raz jeszcze powie,
co widział. I aresztujcie go. A następnie udaj się do kraju
Drewno z Piekieł i dowiedz się, czy to, co mówi ten prostak, jest
prawdą. W zależności od tego albo go zabijcie, albo uwolnijcie
i dajcie mu odpowiednią nagrodę.
– Tak jest, panie! – bratanek Montezumy skwapliwie
przytaknął. – Może to więc być ważne?
– Może. Kto wie… – W wypowiedzi Montezumy była pewna
zaduma. Na chwilę zginęło nawet jego zniecierpliwienie. –
Może, bo nie tak dawno widziano snop ognia na niebie,
zawrzała woda w jeziorze, w którym nigdy nic takiego nie
obserwowano, a gdy kapłani przyjrzeli się głowie pewnego
ptaka, ujrzeli w niej gwiazdy. To może kolejny znak.
– Znak? Czego?
– Też chciałbym wiedzieć. – Montezuma znów był
zniecierpliwiony. – Wykonajcie jak najszybciej to, co
powiedziałem! A teraz chcę się umyć!
Służący, który czekał na sygnał, wbiegł do komnaty ze złotą
misą pełną letniej wody, w której pływały kawałki świeżo
pokrojonego aloesu. Montezuma zmoczył dłonie i gdy na
twarzy poczuł ciepłą wilgoć, przypomniał sobie czerwone,
krwawe? ślady na igłach opuncji w Teotihuacán, a pod
przymkniętymi oczami zobaczył jeszcze jeden z tych
tajemniczych znaków, „cudów”, o którym nie tak dawno
opowiadali mu kapłani: była nim kolumna ognia, która płonęła
wielkim blaskiem i jasnością: „Rzucała iskry w takiej ilości, że
wydawało się, że to deszcz iskier, a jasność, jaka od nich biła,
była tak wspaniała, że wydawało się, że to świt […]. Zdawało się,
że kolumna ta jest wbita w niebo, mając swój początek w ziemi,
gdzie u podstawy była bardzo szeroka, ku górze zaś zwężała się
w ostry szczyt dotykający nieba niby piramida. Zjawiała się […]
w południe i o północy i trwała aż do świtu, i dopiero za jasnego
dnia siła słońca, jego blask i promienie [ją] zwyciężały”[48].
„A teraz jeszcze góry pływające po morzu” – pomyślał
Montezuma.
I mimo że cierpka wilgoć, jaka spływała po jego twarzy,
sprawiała mu przyjemność i przynosiła ulgę, było oczywiste, że
nie są to dobre znaki.
JUAN DE GRIJALVA PŁYNIE DALEJ NA ZACHÓD
(1518)

Na początku czerwca mała flotylla Grijalvy opuściła Puerto


Deseado i kontynuowała podróż w kierunku północno-
zachodnim. W pobliżu ujścia rzeki Tabasco żeglarze znów
napotkali Majów. Ich wódz zdawał się być nadzwyczaj
przyjaźnie nastawiony do Kastylijczyków. „Złożył hołd
kapitanowi, nakładając mu złoty napierśnik i bransolety,
a także złotą koronę z delikatnych liści [wykonanych ze złota]
i ofiarowując mu buty z koronki zdobionej złotem. Grijalva
w podzięce nakazał, aby ubrano wodza w hiszpańskie stroje:
zielony aksamitny kubrak, różowe pończochy, espadryle
i aksamitne nakrycie głowy. Wódz oznajmił [nawet], że
pragnąłby przybrać imię Grijalvy. Ten wyraził zadowolenie […]
i dodał, że on i jego ludzie […] chętnie wymienią swoje ozdoby
na złoto tubylców. Nic takiego jednak nie nastąpiło, ofiarowano
za to dalsze prezenty. Odbyła się uczta i złożono sobie […]
obietnice dalszego handlu. Niektórzy z […] [ludzi Grijalvy]
chcieli »wkroczyć w głąb terytorium« i na własną rękę
poszukać złota, ale kapitan”[49] nie wyraził na to zgody.
Intuicja go nie zawiodła: w tym regionie nie było złota. Całe
złoto, jakie posiadali tu Majowie, pochodziło z handlu.
Koło 17 czerwca Grijalva dotarł do wyspy, na której
znajdowały się dwie niezbyt duże piramidy z zakrwawionymi
ołtarzami na ich szczytach. Tu po raz pierwszy naocznie
i w takim wymiarze Europejczycy zetknęli się ze śladami
ofiarnych rytuałów, tak powszechnych w Ameryce Centralnej.
Do tej pory jedynie o nich słyszeli lub napotykali ich niewielkie
ślady. Tu natomiast nie można było mieć już żadnych
wątpliwości, jak okrutne są to praktyki i jak wielki jest ich
zasięg: kamienne misy na wierzchołkach piramid pełne były
zakrzepłej krwi, a u ich podstawy leżało wiele ludzkich ciał
z porozcinanymi torsami, z których powyrywano serca. Nic
więc dziwnego, że Hiszpanie miejsce to nazwali Isla de los
Sacrificios – Wyspa Ofiar – i przerażeni jak najszybciej je
opuścili.
Następnie Grijalva, posuwając się dalej na północ, dopłynął
do kraju Totonaków. Dziś mniej więcej w tym miejscu leży
wielki meksykański port Veracruz, a wówczas istniało
totonackie miasto Chalchicueyecan. Indianie ci byli wasalami
Mexików i do stolicy tych drugich, Tenochtitlánu, było stamtąd
naprawdę niedaleko: w linii prostej nie więcej niż dwieście
kilometrów, czyli jakieś czterdzieści pięć lig. Przy dobrej
widoczności z wybrzeża można było nawet dostrzec jeden
z ośnieżonych wulkanicznych stożków, Orizabę, stanowiący
znak rozpoznawczy Doliny Meksyku. To właśnie od Totonaków
Hiszpanie po raz pierwszy usłyszeli o istnieniu potężnego
państwa Mexików, którzy – według ich słów – mieli odznaczać
się wieloma niezwykłymi zdolnościami i posiadali wielkie
bogactwa. Miały o tym świadczyć pochodzące z Tenochtitlánu
złote wazy pokazywane Hiszpanom niemalże z nabożną czcią.
Niektórzy z Kastylijczyków zaczęli kojarzyć Mexików
z opowiadań Totonaków z owymi innymi od Majów
indiańskimi postaciami widzianymi niedawno w Xicallanco
w sąsiedztwie Puerto Deseado.
W tym odległym rejonie, dokąd przed Grijalvą jeszcze nikt
z Europejczyków nie dotarł, „Naturales – jak pisze Thomas –
odnosili się do Hiszpanów z nadzwyczajnym szacunkiem.
Powitanie [w tym kraju] wielce różniło się od zgotowanego im
przez Majów na Jukatanie, którzy [od początku] widzieli
w przybyszach niebezpieczne plemię zdobywców, wiedząc […]
[już] co nieco o hiszpańskiej działalności na Karaibach”[50].
Według Toribio Benavente (Motolinia): „Kastylijczycy wywołali
wśród Totonaków zdumienie i podziw przede wszystkim
dlatego, że przybyli wodą, czego przed nimi nikt nie uczynił.
Ponadto – chodzili w takich strojach, jakich nikt dotąd nie
widział, a także, mimo że było ich tak niewielu, robili wrażenie
nieustraszonych”[51]. Ponieważ Totonakowie w roli wasali
Mexików czuli się bardzo niedobrze, zaczęli dostrzegać
w Kastylijczykach potencjalnych sojuszników, mogących im
ułatwić wyzwolenie się spod zależności od Tenochtitlánu.
Hiszpanie o Totonakach także myśleli w samych
superlatywach. Bernal Díaz pisał: „Z krajów, które do tej pory
odwiedziliśmy, ten jest najbogatszy. Jest tu całe mnóstwo
drogocennych kamieni, ale nie tylko, bo jest tu wszystko”[52].
Wielkie zainteresowanie Kastylijczyków wywołała ceremonia,
która na terenie zamieszkanym przez Totonaków kultywowana
jest do dziś i nosi miano voladores. Polegała ona na tym, że
grupa mężczyzn wspinała się na bardzo wysoki słup i w rytm
ekstatycznej melodii wykonywanej na flecie tańczyła na
wieńczącej go niewielkiej platformie, a następnie „zataczając
pięćdziesiąt dwa (bo pięćdziesiąt dwa lata liczył »wiek«
w kulturach Meksyku) rozszerzające się kręgi dookoła pala,
opadając głową w dół z nogami przywiązanymi liną
umocowaną do jego wierzchołka”[53]. Patrząc na te
niewiarygodne, podniebne ewolucje, Europejczycy po raz
pierwszy w pełni uświadomili sobie znaczenie wiary ludów
z tej części świata w cykliczność dziejów i w to, że jeden
z pięćdziesięciodwuletnich cyklów właśnie miał dobiec końca.
Totonacka kultura i panująca w ich kraju atmosfera na tyle
przypadły Hiszpanom do gustu, że wielu z nich zaczęło
domagać się od Grijalvy, by w pobliżu Chalchicueyecan założyć
kolonię lub – na wzór portugalskich faktorii w Afryce – coś
w rodzaju hiszpańskiej placówki handlowej. Dowódca jednak
był temu przeciwny. Uważał, że ma zbyt mało ludzi i że jego wuj
nie upoważnił go do podjęcia tego rodzaju działań. Zwłaszcza
pierwszy argument Grijalvy miał sens, ponieważ za jego zgodą
od wyprawy odłączył się Pedro de Alvarado, który, tłumacząc
się tęsknotą za pozostawioną na Kubie indiańską kochanką,
miał zawieźć na wyspę pierwsze wiadomości o ustaleniach
poczynionych przez ekspedycję, a także przewieźć większą
część zdobytego złota, którego wartość szacowano na około
osiemnaście tysięcy pesos.
Potem nadszedł czas pożegnania z Totonakami. Bernal Díaz
pisał: „Nie wiem, co jeszcze napisać o tych ludziach, ponieważ
wszystko, co wśród nich widziałem, było tak wspaniałe, że
trudno w to uwierzyć”[54]. Zanim Hiszpanie opuścili miejsce
swego popasu wśród tego gościnnego ludu, nazwali je San Juan
de Ulúa, co, jak już wcześniej bywało z nadawanymi przez nich
nazwami geograficznymi, wynikło ze źle zrozumianego przez
nich indiańskiego słowa culhúa, oznaczającego miejsce o długiej
tradycji.
Ekspedycja popłynęła dalej na północ, aż do punktu, gdzie
dziś położone jest meksykańskie miasto Tuxpan. U ujścia rzeki
Canoas (stąd nazwa) naprzeciw flotylli Grijalvy wypłynął rój
kanu Indian Huaxteków i doszło do pierwszej w Ameryce
Środkowej bitwy morskiej między tubylcami a Hiszpanami.
Indianie na tyle zbliżyli się do żaglowców, że nie tylko ostrzelali
je z łuków, ale w ruch mogły pójść ich miedziane toporki, które
poważnie uszkodziły olinowanie statku Monteja. Ostatecznie
jednak indiańskie łodzie odpłynęły, bo Grijalva użył armat.
Wielu żeglarzy uważało, że powinni wylądować i dać Indianom
nauczkę na lądzie, ale Grijalva znów był przeciwny; znowu
zwyciężyła jego wstrzemięźliwość i ostrożność.
Napotkawszy przeciwne wiatry przy obecnym przylądku
Rojo, żaglowce dokonały zwrotu na południe. Rozpoczęła się
droga powrotna na Kubę, gdzie, przywożąc sensacyjne
wiadomości dotyczące złota znajdującego się w posiadaniu
Indian, dotarł już Pedro de Alvarado. Flotylla Grijalvy
zatrzymała się jeszcze u ujścia rzeki Tonala i ponownie na
krótko zawitała w sąsiedztwo Xicallanco, gdzie doszło do
krótkiego kontaktu z przybyłym z Tenochtitlánu Opiekunem
Domu Ciemności – wysłannikiem Montezumy. W pobliżu
Champoton, gdzie żeglarze chcieli zejść na ląd, by zaopatrzyć
się w wodę w znanym sobie źródle, napotkali uzbrojony po
zęby oddział Majów, który szykował się do ataku, czym prędzej
więc odpłynęli. Potem minęli przylądek Catoche i wkrótce
przed ich oczami wyłoniły się północne wybrzeża Kuby. 4
października 1518 r. nadwerężona ośmiomiesięcznym rejsem
flotylla wpłynęła do zatoki Matanzas. W tym czasie Pedro de
Alvarado tak skompromitował Grijalvę w oczach Velázqueza
jako dowódcę niezdecydowanego i zbyt mało
przedsiębiorczego, że było wiadomo, iż nie stanie on na czele
kolejnej wyprawy na zachód[55]. Bo że do takiej wyprawy
wkrótce dojdzie, było bardziej niż oczywiste.

NA SCENĘ WKRACZA HERNÁN CORTÉS

Tym razem wybór Velázqueza padł na energicznego


konkwistadora „drugiej karaibskiej fali”, urodzonego w 1485 r.
w „krainie zamków i warowni”[56], w Medellín w Hiszpanii,
trzydziestoczteroletniego Hernána Cortésa.
Cortés był protegowanym gubernatora i przez lata blisko
z nim współpracował, towarzysząc mu w podboju Kuby.
W chwili gdy otrzymał propozycję poprowadzenia trzeciej
inspirowanej przez Velázqueza wyprawy na zachód był już
człowiekiem majętnym, który fortuny dorobił się na
wypłukiwaniu złotego piasku w kubańskich rzekach. Zasobność
Cortésa miała dla jego protektora duże znaczenie: gubernator
pragnął bowiem, by Cortés nową wyprawę w lwiej części sam
sfinansował, on zaś chciał się ograniczyć do wyciągnięcia z niej
jak największych korzyści. Jego krewni, których brał pod uwagę
jako ewentualnych kontrkandydatów, byli znacznie mniej
zamożni i znacznie mniej skłonni do inwestowania swoich
środków w tak niepewne przedsięwzięcie jak wyprawa na
zachód – czyli w nieznane.
Był jeszcze jeden istotny powód wyboru Cortésa. Na
przestrzeni lat między Velázquezem a nim doszło do kilku
konfliktów (których tłem często bywały kobiety, o czym za
chwilę) i dalsze powodzenie Cortésa wielokrotnie zależało od
tego, czy Velázquez zechce ponownie dopuścić go do swych
łask. W związku z tym, że takie „powroty Cortésa” odbyły się
kilka razy, Velázquez uważał, iż potencjał niesubordynacji ze
strony jego protegowanego w końcu się wyczerpał i jego
lojalności może być bardziej niż pewny. O takim przekonaniu
świadczy między innymi to, że w rozmowach ze znajomymi
określał Cortésa jako swego criado, czyli blisko związanego
z rodziną swego służącego, lub nieco lekceważąco nazywał go
Cortésillem – Kortezikiem.
Jak na konkwistadora Cortés dysponował niespotykanym
zestawem cech i umiejętności, co Velázquez w nim najpewniej
także dostrzegał. Pochodził z rodziny o żołnierskich tradycjach,
a jednocześnie jak na człowieka takiej proweniencji zyskał
stosunkowo dobre wykształcenie, dzięki czemu nie tylko pisał
i czytał, lecz także władał łaciną w stopniu budzącym uznanie
samego Bartoloméo de las Casasa i przez pewien czas mógł
pracować jako escribano – notariusz. Jak pisze Thomas, był
potomkiem „wyjątkowo niespokojnej rodziny pochodzącej
z Medellín, jednego z najbardziej niekarnych miast, położonego
w najdzikszej części Kastylii – Estremadurze. Należał do
niezwykle rozległego rodu hidalgów, z którym spokrewnieni
byli niemal wszyscy ci, którzy z tamtych stron wyjechali do
Ameryki. Jego ojciec, Martin Cortés, przedstawiany jest jako
żołnierz piechoty, ubogi wojownik, który, będąc szlachcicem
i hidalgiem, nie mógł sobie pozwolić na kupno bojowego
konia”[57]. Jednak, mimo tak słabego wyposażenia, wraz ze
swym wujem Hernánem Monroyem, wziął udział w wojnie
przeciwko Maurom w Grenadzie. A to wystawia dobre
świadectwo jego męstwu.
„Matka […] Cortésa – czytamy dalej – Catalina, pochodziła
z równie interesującej rodziny. Jej ojciec, Diego Alfon
Altamirano, był notariuszem i przez pewien czas również
majordomem w służbie Beatriz Pacheco, hrabiny de Medellín.
Miał on także tytuł notariusza króla, co dawało mu na wpół
oficjalną pozycję osoby, której umiejętności zostały uznane,
prawdopodobnie na podstawie nauk pobranych na
uniwersytecie w Salamance. Z pewnością całe życie Medellín
nie stanowiło dla niego tajemnicy […]. Podobnie jak Martin
Cortés, Altamirano odgrywał też pewną rolę na arenie
politycznej miasta, sprawując godność alkalda (alcalde
ordinario). Jego żoną była Catalina Pizarro”[58]. To właśnie ona
stanowiła ogniwo, dzięki któremu Hernán Cortés i Francisco
Pizarro byli dalekimi kuzynami.
Choć Cortés swe rodzinne miasto Medellín opuścił już
w wieku czternastu lat, w późniejszym życiu zdecydowanie
faworyzował ludzi, którzy stamtąd się wywodzili – choćby
Rodriga Rangela, kuzyna hrabiego de Medellín, Alonsa
Hernándeza Portocarrera, Gonzala de Sandovala, Alonsa de
Mendozę, Andrésa de Tapia i Juana Rodrigueza de Villafuerte.
Szczególny sentyment zawsze czuł do rodziny Portocarrero, a to
dlatego, że Luis Hernández Portocarrero, starszy brat Alonsa,
wziął udział w drugiej wyprawie Kolumba i przywiózł do
miasta relacje o Indiach Zachodnich z pierwszej ręki, co dla
Cortésa stanowiło ważny impuls, by zacząć wiązać swą
przyszłość z Nowym Światem.
Ta droga wiodła przez Salamankę, gdzie Cortés, jako
nastolatek, zamieszkał w domu swojej ciotki Inés de Paz, żony
Francisca Núñeza de Valera, notariusza. W tamtym okresie
wywarło to duży wpływ na jego zainteresowania. Dzięki
wujowi zyskał podstawy łaciny i gramatyki kastylijskiej, dlatego
mógł zacząć uczęszczać na wybrane zajęcia na wydziale prawa
słynnego salamackiego uniwersytetu. Nie były to jednak
regularne studia, Cortés nigdy ich nie ukończył, ale musiał być
pojętnym słuchaczem, bo w czasie pobytu w Meksyku
wielokrotnie wykazywał się biegłością w prawie i niemałą
znajomością jego zawiłości. Bartolomeo de las Casas, który
Cortésa poznał pod koniec lat dwudziestych XVI wieku,
twierdził, że posługiwanie się łaciną było dla niego prawdziwą
przyjemnością i że swe wypowiedzi często ozdabiał łacińskimi
przysłowiami, np. Fortes fortuna adiuvat – odważnym los
sprzyja.
W wieku dziewiętnastu lat Cortés jednak wrócił do Medellín,
co spotkało się z niezadowoleniem rodziny matki, która jego
przyszłość chciała wiązać z zawodem prawnika. Geny ojca
zaczynały jednak z wolna brać górę i Cortés początkowo chciał
zaciągnąć się na wyprawę wojenną do Italii, ale zaprzątała go
coraz bardziej wizja wyjazdu do Nowego Świata, ostatecznie
więc postanowił przyłączyć się do wyprawy Nicolása de
Ovando na Hispaniolę, i w tym celu udał się do Sewilli. Ale, jak
pisze Thomas, „Ostatecznie […] Cortés z Ovandem nie wyjechał,
został bowiem ranny […]. Spadł z muru, próbując wspiąć się
z okna dziewczyny albo może wyjść przez nie. […] [I]
niewykluczone, że doznając tych przypadłości […] miał po
prostu szczęście, albowiem z dwóch i pół tysiąca
Kastylijczyków, którzy wyjechali z Ovandem, tysiąc wkrótce
zmarło, a pięciuset ciężko zachorowało”[59].
Potem myśli Cortésa znów na chwilę powędrowały w stronę
Italii i w tym celu wyjechał do Walencji, gdzie przygotowywano
następne wyprawy wojenne, które miały się zakończyć
zdobyciem Neapolu. Ale z niejasnych przyczyn z tych planów
znów nic nie wyszło i Hernán ostatecznie na przeszło rok trafił
do Valladolid, gdzie na pewien czas znalazł posadę w kancelarii
notarialnej. „Lata spędzone w Salamance i w Valladolid […]
odegrały ważną rolę w życiu młodego Cortésa nie tylko
z powodów intelektualnych – pisze Thomas. – Szlachetka
z prowincji otarł się tam o wielki świat. […] [W Salamance]
istniał ożywiony handel jedwabiem, towarami tekstylnymi
i skórzanymi. [Natomiast] Valladolid miało […] królewską
atmosferę [i] […] w mieście zgromadzono wiele bogactw.
[Spędzone tam lata] nadały kształt ambicjom Cortésa […] [i]
pozwoliły mu sprecyzować wyobrażenia o tym, jakby chciał żyć
[…]. Pamięć o herbie Rodrigueza de Varillas [którym się
posługiwał], ozdobionym złotymi szablami i srebrnymi
jerozolimskimi krzyżami, musiała być dla niego zarówno
inspiracją, jak i komentarzem do [jego faktycznego]
ubóstwa”[60].
Latem 1506 r. dwudziestoczteroletni Cortés znów znalazł się
w Sewilli, a stamtąd, już bez dłuższej zwłoki, udał się do
Sanlúcar de Barrameda. Tam wsiadł na dowodzony przez
Antonia Quintero z Palos statek „Trinidad” wiozący towary na
Hispaniolę, gdzie ważną funkcję w hiszpańskiej administracji
pełnił jeden z Monroyów. Decyzja w końcu zapadła. Ruszył do
Indii Zachodnich, do Nowego Świata – ku nowemu życiu
i nowym wyzwaniom.
UCIECZKA NA ZACHÓD

Już w pierwszych dniach po przybyciu na Hispaniolę Cortés


poznał Antonia Lizaura, sekretarza gubernatora Ovando, i jak
łatwo się domyślić, szybko ta znajomość okazała się bardzo
korzystna. Mimo że zmarł Hernándo de Monroy, na którego
pomoc Hernán po przybyciu na Hispaniolę bardzo liczył,
Ovando wkrótce mianował go notariuszem w mieście Azúa de
Compostela i nadał mu jego pierwszą encomiendę[61]. Zatem,
jak pisze Thomas, „Poszedł w ślady swego dziadka Altamirano,
ale jego marzenia sięgały znacznie dalej. Z pewnej relacji
dowiadujemy się, jak kiedyś narysował swoim przyjaciołom
koło fortuny i powiedział, że »albo będzie jadał przy dźwiękach
trąb, albo zginie na szafocie«”[62].
Następnie Cortés wyjechał na Kubę, by wspomagać Diego
Velázqueza w podboju wyspy, i tam pozostał. Został
sekretarzem Velázqueza, który stał się jego protektorem.
Wkrótce sam otrzymał encomiendę, został pierwszym
notariuszem na wyspie i pierwszym miejscowym hodowcą
bydła, co było o tyle istotne, że białą ludność wyspy trzeba było
jakoś wykarmić. Lecz w kręgu jego zainteresowania cały czas
było złoto. Nad rzeką Cuvanacan utworzył małe
przedsiębiorstwo, które przez lata zajmowało się
wypłukiwaniem złotonośnego piasku, co przynosiło niemałe
dochody.
Niedługo potem zaczęły się pierwsze zgrzyty między
Cortésem a Velázquezem. Najpierw Hernán stanął na czele
buntu osadników, którzy mieli pretensje do Velázqueza, że
przydziela im do pracy zbyt małą liczbę Indian. Cortés, ze
względu na znajomość prawa oraz dużą elokwencję, został
nawet przywódcą i rzecznikiem zbuntowanych, co wywołało
zrozumiałe niezadowolenie Velázqueza, który pozbawił Cortésa
wszystkich funkcji i w kajdanach odesłał na Hispaniolę. Lecz
gniew protektora nie trwał długo i wkrótce Cortés znów pojawił
się na jego dworze. Wtedy jednak wynikł kolejny spór. Poszło
o to, że Cortés uwiódł Catalinę Súarez, z której rodziną
Velázquez był związany, a następnie odmówił ożenku z nią.
Dziewczyna oskarżyła swego amanta o niedotrzymanie
obietnicy małżeństwa, wtedy „gubernator wsadził go do
więzienia, skąd [jednak] Cortésowi po wielu perypetiach udało
się zbiec. Ostatecznie [uciekinier] skorzystał z prawa azylu
w kościele, został jednak zatrzymany […] [przez straż miejską].
[Ale] […] zbiegł ponownie”[63]. W końcu, po przyrzeczeniu, że
ożeni się z Cataliną (a Velázquez, żeby nie mogło być żadnych
wątpliwości, będzie świadkiem na ich ślubie), konflikt udało się
zażegnać i jego stosunki z gubernatorem znów uległy
normalizacji.
Niebawem po tych wydarzeniach Cortés razem
z Velázquezem wybrali się na małą ekspedycję karną na
zachodni kraniec Kuby, by zdławić rodzącą się tam rebelię
tubylców. Wtedy gubernator po raz pierwszy zdał sobie sprawę,
że jego protegowany, człowiek wykształcony i pełen ogłady,
potrafi sobie dobrze radzić także w czasie takich przedsięwzięć.
Prawdopodobnie wtedy podjął decyzję, że właśnie majętnemu
i mającemu pewną charyzmę Cortésowi powierzy zadanie
poprowadzenia trzeciej morskiej wyprawy na zachód, choć
początkowo do tej funkcji przymierzał swego krewniaka
Baltasara Bermudeza.
Cortés z radością przyjął tę propozycję, choć starał się tego
nie okazywać. Można sądzić, że od pewnego czasu czynił
starania, by po powrocie Grijalvy wybrano go na szefa kolejnej
ekspedycji, co pozwoliłoby mu zrealizować sny o wielkości.
Wydaje się, że zamysł ten mógł istnieć już w tym czasie, gdy
Grijalva wybierał się na zachód i że Cortés pozostawał
w zmowie z Pedrem de Alvarado, którego znał jeszcze
z młodości z Hiszpanii. Zgodnie z tym przypuszczeniem
Alvarado miał przekazać Cortésowi wszystkie informacje
zdobyte przez Grijalvę, zwłaszcza te zebrane wśrod Totonaków,
i to możliwie jeszcze przed powrotem Grijalvy na Kubę.
Najprawdopodobniej więc to wcale nie miłość do kubańskiej
Indianki kazała się Pedrowi de Alvarado odłączyć od Grijalvy
i wcześniej wrócić na wyspę. Prawdziwe powody były głęboko
zakonspirowane.
Cortés nominację na głównego caudillo – dowódcę ekspedycji
– odebrał w Santiago de Cuba 23 października 1518 r., a więc
zaledwie kilka dni po powrocie Grijalvy na wyspę, ale… już po
wystarczającym zdyskredytowaniu go przez Alvarada! Według
udzielonych mu instrukcji „za główne zadanie ekspedycji […]
[uznawano] […] [sic!] służbę Bogu. Nie zezwalano na
bluźnierstwa i spanie z indiańskimi kobietami, których nie było
wolno nagabywać ani tym bardziej uwodzić. Gra w karty była
zakazana. […] Flotylla miała trzymać się razem i płynąć na
zachód wzdłuż wybrzeża, tak jak uczynił to Grijalva.
Rozkazano, aby wszystkich napotkanych Indian dobrze
traktować. Mieszkańców Cozumel należało poinformować
o władzy króla Hiszpanii i o tym, jak wyspy Morza Karaibskiego
znalazły się pod jego panowaniem. […] Cortés w imieniu
Korony Kastylii zobowiązany był brać w posiadanie wszystkie
ziemie, na jakich lądował, czyniąc to w sposób możliwie jak
najbardziej uroczysty. […] Nie brano pod uwagę możliwości
zetknięcia się z wielkim imperium”[64]. Tym bardziej nie
dopuszczano możliwości jego podboju.
Wydaje się, że Cortés i Velázquez bawili się ze sobą w kotka
i myszkę. Velázquez dążył do tego, by wyprawa nie miała zbyt
radykalnego, przełomowego charakteru. Takiej, najpewniej
następnej, chciał bowiem przewodzić sam, na razie jednak
z Hiszpanii nie nadeszła decyzja o nadaniu mu tytułu
adelantado, na co z utęsknieniem czekał. Cortés zaś, sądząc po
zapale, z jakim rzucił się w wir przygotowań, ani myślał
trzymać się ograniczających go instrukcji. Choć nie można
wykluczyć też trzeciej możliwości, że poza oficjalnym
porozumieniem istniał jeszcze jakiś tajny protokół, który łączył
obydwu, poszerzający kompetencje Cortésa, a krył przed opinią
publiczną faktyczne zamiary Velázqueza, który bał się, że ktoś
inny na Kubie mógłby ubiec go w zamiarze zdobycia nowych
ziem na zachodzie.
Zapał Cortésa, niepozostający w żadnej relacji do
ograniczonej misji, jaka została mu powierzona, w końcu
jednak zaniepokoił Velázqueza. W otoczeniu gubernatora coraz
głośniej zaczęto mówić, że Hernán najpewniej „wykradnie
flotyllę” Velázquezowi i że „Cortésillo urwie się z jego smyczy”.
Gdy po niespełna miesiącu flotylla składająca się z pięciu
statków była gotowa do wypłynięcia, gubernator doszedł do
wniosku, że nie może ryzykować kolejnej niesubordynacji
Cortésa, i postanowił cofnąć wszystkie udzielone mu
plenipotencje.
Gdy wieść o tym dotarła do Cortésa, ten ani myślał
zastosować się do zarządzenia gubernatora. Postanowił, że gdy
będzie taka potrzeba, nie cofnie się nawet przed ucieczką – czyż
w życiu nie uciekał już niezliczoną ilość razy? Prawie przemocą
zabrał na pokład swych statków całe zapasy mięsa
zgromadzone przez Fernanda Alonsa, kierującego miejską
rzeźnią w Santiago, gdyż Alonso miał już wtedy zakaz oddania
go Cortésowi, i czym prędzej udał się do portu.
Gdy o świcie 18 listopada 1518 r. Velázquez znalazł się na
nabrzeżu, by osobiście poinformować Cortésa o swojej decyzji,
zastał tam już całą flotyllę gotową do wypłynięcia. „Cortés
rozmawiał z nim, stojąc już w małej łódce w otoczeniu
uzbrojonych ludzi”[65].
– Masz natychmiast zawrócić! – wołał rozsierdzony
gubernator.
– Jakże to, compadre? – Cortés udawał zdziwionego. –
Przecież już dawno wydałeś rozkazy!
– Ale teraz je zmieniam!
– Za późno! – odkrzyknął Cortés. – Żagle są już postawione!
Jest odpływ! Odbijamy! Ale jak wrócę, obiecuję ci w prezencie
piękną indiańską księżniczkę! Albo nawet trzy!
Tak zaczął się trzeci, najpoważniejszy konflikt między
Cortésem i Velázquezem. Jednak tym razem nikt nie był
w stanie przewidzieć, czy w przyszłości uda się go jeszcze
zażegnać.

MEKSYKAŃSKA „LISTA PŁAC”. NA POKŁADZIE


I POD NIM

Popłoch, z jakim Cortés opuszczał Santiago, spowodował, że


wyprawa nie do końca była wyekwipowana. Dlatego przed
ostatecznym wypłynięciem w stronę Jukatanu okręty tej
ekspedycji, inaczej niż dwóch poprzednich udających się na
zachód, jeszcze kilka dni zabawiły na wodach kubańskich.
Flotylla składająca się aż z dziewięciu jednostek, płynąc wzdłuż
południowego wybrzeża wyspy, zawinęła jeszcze w pobliżu
współczesnego Pilón, a następnie do Trinidad, a jeden ze
statków popłynął aż na Jamajkę („po wino, osiemset połci
boczku i dwa tysiące racji chleba”)[66], a każdy z tych postojów
wykorzystano na zwiększenie zapasów chleba z kasawy oraz na
dobranie jeszcze kilku czy kilkunastu członków załogi.
Dochodziło nawet do tego, że w czasie gdy statki płynęły wzdłuż
wybrzeża, konie ekspedycji pędzone były lądem, by za bardzo
nie męczyć ich morską podróżą. Był to swoisty wyścig, bo
z jednej strony Cortés starał się jak najszybciej oddalić od
Santiago i od Velázqueza, Velázquez zaś lądem, w ślad za
Cortésem, ekspediował posłańców z poleceniem, by w kolejnych
portach, dokąd flotylla zawijała, nie aprowizować statków oraz
zatrzymać Cortésa i w kajdanach do niego odesłać.
Polecenia takie otrzymali między innymi krewny Velázqueza,
alcalde Trinidad, Francisco Verdugo, oraz kapitanowie dwóch
okrętów – Diego de Ordaz oraz Francisco de Morla. Velázquez
był jednak daleko, a Cortés blisko. Poza tym Cortés miał
niesamowity dar przekonywania i potrafił pięknie mówić.
Ponadto coraz bardziej urealniająca się wizja podboju (bo po
cóż innego na statki ładowano by armaty i po co w wyprawie
brałaby udział prawie połowa ówczesnej białej ludności Kuby?)
działała nawet na wyobraźnię popleczników Velázqueza.
Rezultat był taki, że obaj kapitanowie puścili mimo uszu
zalecenia Velázqueza. Verdugo zaopatrzył statki w obrok dla
koni i w chleb, którego wciąż było mało, Diego de Ordaz,
wcielając się w rolę pirata działającego w dobrej sprawie,
obrabował statek wiozący żywność do Darién, a wysłannik
Velázqueza, który przywiózł owe trzy listy, Pedro Laso,
przyłączył się do wyprawy.
Następny krótki popas zrobił Cortés w San Cristobal de la
Habana, które leżało jeszcze wtedy na południowym wybrzeżu
Kuby, a już wkrótce zostało przeniesione na wybrzeże
północne, stając się zaczątkiem współczesnej Hawany. Tam do
ekspedycji przyłączyło się kilku uczestników wyprawy Grijalvy.
Tam też dogonił ją Gaspar de Garnica, następny posłaniec
Velázqueza, który miał zdymisjonować Cortésa. Ale znów nic
z tego nie wyszło, mimo że pra-Hawana zdecydowanie
sprzyjała Velázquezowi przeciwko Cortésowi. Garnica
niepowodzenie swej misji tłumaczył potem u Velázqueza tym,
że „sprawy zaszły już za daleko”. Cortés cieszył się już wtedy
wśród swych ludzi bardzo dużym mirem, a poza tym
dysponował silnym „dworem”, który stanowił dlań wielkie
oparcie.
Argumenty te, o dziwo, chyba w jakimś stopniu trafiły do
Velázqueza, bo gdy dwa tygodnie po ucieczce Cortésa z Santiago
do gubernatora zgłosił się Andrés de Tapia, który chciał
dołączyć do wyprawy, Velázquez powiedział mu: że nie wie,
jakie są prawdziwe zamiary Cortésa, ale nie ma nic przeciwko
temu, by za nim pojechał. Jeśli chce go dogonić, chętnie mu
w tym pomoże.
Z San Cristobal de la Habana Cortés popłynął do przylądka
San Antonio, gdzie przez dwa dni zbierał swoją flotyllę, liczącą
wtedy już jedenaście żaglowców. (Jeden okręt dołączył do
wyprawy w czasie opływania południowego wybrzeża Kuby).
Było to konieczne, bo każdy statek płynął we własnym tempie,
przez co statki flotylli co chwila traciły się z oczu. Na ich
pokładach znajdował się prawdziwy kwiat karaibskich
konkwistadorów, z których każdy spragniony był złota, sukcesu
i sławy. Najbardziej znani spośród nich to: Pedro de Alvarado
z Badajoz, Cristobal de Olid z Baeny, Pedro de Maluenda
i Geronimo Ruiz de la Mota z Burgos, Leónel de Cervantes
z Burguiollos del Cerro, Garcia Holguin, Gutierrez de Badajoz
i Juan Cano z Cáceres, Diego de Ordaz z Castroverde de Campos,
Alonso de Ávila z Ciudad Real, Cretiene de Badajoz z Ciudad
Rodrigo, Francisco Ferdugo z Cojeces de Iscar, Francisco
Hernández de Cordoba i Lope Ochoa de Caicedo z Kordoby,
Juan Velázquez de León, Juan de Cuéllar, Baltasar Bermudez
z Cuéllar, Geronimo de Aguilar z Écija, Francisco de Flores
z Encinasola, Juan de Salamanca z Fontiveros, Juan Jaramillo
z Fregenal de la Sierra, Alfónso Penate z Gibraleón, Pedro
Gutierrez de Valdelomar z Illescas, Francisco de Morla z Jerez
de la Frontera, Juan Núñez Sedeño z Madrytu, Francisco de
Mesa z Marcheny, Gonazalo de Sandoval, Alonso de Mendoza,
Alonso Hernández Portocarrero i Juan Rodríguez de Villafuerte
z Medellín, Bernal Díaz del Castillo, Cristóbal de Morante,
Cristóbal de Olea, Francisco de Lugo z Medina del Campo,
Francisco de Saucedo „El Pulido” z Medina de Rioseco, Gonzalo
Guerreo z Niebli, Francisco Alvarez Chico z Olivy, Francisco
Bartolomé de Olmedo z Olmedo, Bernardino Vásquez de Tapia
z Oropesa, Diego de Godoy z Pinto, Andrés de Tapia z Plasencii,
Francisco de Montejo, Bernardino de Santa Clara z Salamanki,
Luis Marin i Alonso Caballero z Sanlúcar de Barrameda, Juan
Bono de Quejo z San Sebastian, Martin López, Francisco Juan
Díaz, Juan de Limpias, Cristóbal de Tapia z Sewilli, Cristóbal de
Corral z Tiemblo, Julián de Alderrere z Tordesillas, Diego de
Soto z Toro, Andrés de Duero z Tudela de Duero, Cristóbal
Flores z Valencia de Don Juan oraz Antonio de Villafaña
i Antonio de Quiñones z Zamory.
Jak można sądzić na podstawie zachowanych relacji,
wyprawa w jednej trzeciej była finansowana przez Cortésa,
w jednej trzeciej przez Velázqueza, a w jednej trzeciej przez
różnych pozostałych jej uczestników. Jeden okręt w całości
sfinansował i wyekwipował Pedro de Alvarado ze środków,
które zgromadził w czasie wyprawy Grijalvy. Większość
członków wyprawy była bardzo młoda i liczyła niewiele ponad
dwadzieścia lat. Między innymi dlatego Cortés był w stanie
stosunkowo łatwo zapanować nad tak liczną grupą.
„Ekspedycja […], jak większość ówczesnych wypraw, była
prywatnym przedsięwzięciem [jej uczestników] […]”[67]. Jej
wzorce miały korzenie w średniowieczu, gdy na podobnej
„składkowej” zasadzie przeprowadzano wyprawy wojenne
i organizowano samoobronę określonego terytorium, ale jej
duch był już na wskroś renesansowy i wczesnokapitalistyczny,
wypróbowany przez Pedra de Vera i Alonsa Fernandeza de
Lugo po 1480 r., w okresie zdobywania przez Hiszpanię Wysp
Kanaryjskich. Podstawowe, wypracowane tam formy
organizacyjne to: tworzenie oddziałów zbrojnych przez
dowódcę i zaciągających się pod jego rozkazy żołnierzy na
zasadzie spółki (sam zaciąg był ochotniczy, ale dowódca musiał
mieć stosowny przywilej królewski); uznanie prawa do
gratyfikacji przysługujących uczestnikom przedsięwzięcia
i praw Korony (w postaci kwinty królewskiej, czyli piątej części
wartości zdobyczy przypadającej monarsze); nadanie
wszystkim działaniom w ramach tego przedsięwzięcia
charakteru państwowo-prywatnego przez zawieranie umów
(zwanych kapitulacjami) między Koroną z jednej strony
a osobami prywatnymi (dowódcami wypraw) z drugiej;
przekonanie o niezbywalnym prawie do wynagrodzenia
uczestników przedsięwzięcia, stosownie do poniesionych
nakładów i trudów.
Wszystko to powodowało, że członkowie ekspedycji mieli
niezwykle wysoką motywację, by przedsięwzięcie, w którym
brali udział, zakończyło się sukcesem, w tym przede wszystkim
sukcesem finansowym. Jego brak równoznaczny był
z bankructwem, tym bardziej że bardzo często, by móc
sfinansować swój udział w ekspedycji, zaciągano pożyczki.
Udział Korony w wyprawie był nikły i ograniczał się
w zasadzie do udzielania odpowiednich pozwoleń, z czego
następnie wynikało prawo władcy do jednej piątej zysków.
Można więc powiedzieć, że Korona, oczekując przyszłego
wpływu podatkowego, udzielała koncesji, a „gubernator Korony
[…] mianował dowódcę, który był odpowiedzialny za
wyposażenie i uzbrojenie wyprawy. [Natomiast] ci, którzy
zgłaszali się […] do udziału w ekspedycji, liczyli, że się na niej
wzbogacą (todos anduvieron a su costa, por ganar su vida).
Jedynie czterdziestu czy pięćdziesięciu marynarzy i pięciu
pilotów otrzymywało od Cortésa wynagrodzenie. Żołnierze,
zarówno kapitanowie, jak i zwykli piechurzy, żyli [tylko] […]
nadziejami. Jednakże, z chwilą gdy zdecydowali się na
wstąpienie do »armii«, pod karą śmierci nie mogli jej
porzucić”[68].
Ekspedycja liczyła w sumie pięciuset trzydziestu
Europejczyków, a w tej liczbie było trzydziestu kuszników
i dwunastu arkebuzerów, którzy ze względu na obsługiwaną
przez siebie broń uchodzili za absolutną elitę oddziału. Prawie
tak samo ważni byli artylerzyści, którzy byli wyposażeni
w czternaście takich samych dział jak te, którymi dysponował
Grijalva. Wśród tej czternastki były cztery falkonety i dziesięć
kolubryn. Uzupełnieniem tego stanu było kilka dział
odtylcowych, tak zwanych śmigowic. Ile ich było? – tego
dokładnie nie wiadomo. Znamy natomiast imiona, które
nadano niektórym armatom, co pokazuje, jak były one istotne
dla tej małej armii. Były to m.in.: San Francisco, Juan Ponce czy
Santiago. W kronikach zachowały się też nazwiska niektórych
artylerzystów, takich jak: Francisco de Mesa, Juan Catalán,
Bartolomé de Usagre, Francisco de Orozco czy Lewantyńczyk
o imieniu Arbenga. Większość oddziału stanowili jednak
piechurzy uzbrojeni w miecze i oszczepy, ubrani w grube
bawełniane tuniki, które miały chronić ich przed indiańskimi
strzałami.
Marynarzy stanowiących załogi jedenastu statków, wśród
których tylko cztery były pełnowartościowymi naos, a reszta to
były brygantyny, a więc jednostki pozbawione pokładu, było
około pięćdziesięciu. Pilotami byli ci sami żeglarze, którzy
funkcję tę pełnili w czasie wypraw Hernándeza de Córdoby
i Juana Grijalvy – Antonio Alaminos, Juan Alvarez, Pedro
Camacho i Pedro Arnes de Sopuerta. Duchowni, którzy brali
udział w wyprawie, to Juan Díaz i Bartolomé de Olmedo.
Płynęło też kilka kobiet, Hiszpanek, co w tamtym czasie było
czymś niezwykłym – dwie siostry kapitana Diega de Ordaz,
cztery służące i dwie pomoce kuchenne. Co ciekawe, żadna
z tych, jak je nazywano, conquístadoras, gdy dochodziło do
walk, nie stroniła od broni, którą posługiwały się równie
sprawnie jak mężczyźni.
Dopełnieniem wyprawy było dwunastu mężczyzn
o specjalistycznym przygotowaniu zawodowym: lekarz, Pedro
López, kilku notariuszy oraz sześciu cieśli, którzy na jedenastu
żaglowcach mieli stale pełne ręce roboty. Tłumaczem był
zezowaty Maj, rybak Melchior, pozyskany do tej roli jeszcze
przez Hernánda de Córdobę, a także Indianin, którego na Kubę
przywiózł Pedro de Alvarado, nieznany z imienia, znający język
nahuatl. Mimo zakazu Velázqueza na pokładzie flotylli Cortésa
znalazło się też kilkudziesięciu Indian z Kuby (w tym kobiety),
kilkunastu czarnych niewolników i kilku wolnych
Afrykańczyków, wśród których – jak twierdzi Thomas – był
Juan Garrido, ochrzczony w Lizbonie Murzyn, później pierwszy
człowiek uprawiający w Meksyku pszenicę.
Ale to nie wszystko. Bo w skład armii konkwistadorów
wchodziły jeszcze „czołgi konkwisty”, czyli… KONIE! Ciężkie,
„zwaliste, z krótkim grzbietem, nie za długimi nogami i dosyć
silne, by unieść człowieka w zbroi siedzącego na ciężkim,
wygodnym mauretańskim siodle”[69]. Było ich w sumie
szesnaście i biorąc pod uwagę wywoływany przez nie efekt
psychologiczny, były jeszcze ważniejsze niż arkebuzy i działa.
Jak pisze Thomas, ówczesny „rząd koński miał długie
strzemiona, mocne wędzidło i pojedynczą wodzę. Jeźdźcy
napierali nogami, kierując końmi przez nacisk na szyję, a nie na
pysk. Aby przeprawić konie z Kuby na Jukatan, wciągnięto je za
pomocą bloków na statki i przez całą podróż trzymano na
pokładzie”[70]. Były bardzo drogie, ich cena często
przewyższała wartość czarnoskórego niewolnika. Bernal Díaz
podaje imiona niektórych z nich: El Rey (Król), Rolandillo
(Rolandzik), czy Cabeza de Moro (Głowa Maura).
Dopełnieniem „czołgów konkwisty” były psy – odpowiednik
współczesnych torped i pocisków samosterujących. W podboju
w basenie Morza Karaibskiego od początku odgrywały bardzo
ważną rolę. Były to przede wszystkim wilczury irlandzkie i dogi
angielskie, przy czym w tamtym okresie różnice między tymi
rasami nie były jeszcze tak duże. Psy służyły przede wszystkim
do rozszarpywania ludzi, do czego na Półwyspie Iberyjskim
były przysposabiane od czasów walk z Maurami. Indianie bali
się ich jak ognia. Jak piszeThomas: „Pies Ponce de Leóna,
Becerrillo (Cielaczek) ze swym »rudawym włosem i czarnymi
ślepiami« odegrał ważną rolę w podboju Portoryko. Syn
Becerrilla, Leóncillo (Lwiątko) był z Balboą, kiedy ten po raz
pierwszy ujrzał Pacyfik”[71].

NA ZACHÓD – KIERUNEK MARZENIA!

Po opuszczeniu okolic przylądka San Antonio Cortés skierował


się ku wyspie Cozumel[72], by lepiej niż Hernández de Córdoba
i Grijalva spenetrować (sic!) okolice „wyspy Jukatan”. Tam na
widok żaglowców większość Majów uciekła w głąb lądu i Cortés
przez kilka dni chodził po opustoszałych osiedlach, w których
centrach znajdowało się sporo kamiennych konstrukcji.
Wprawiły go one w niemałe osłupienie. Z wolna zaczął
rozumieć, co mieli na myśli uczestnicy dwóch poprzednich
wypraw na zachód – którzy stanowili jedną trzecią jego załogi –
twierdząc, że mieszkańcy tych okolic pod względem
cywilizacyjnym stoją znacznie wyżej niż Indianie z Hispanioli
i Kuby.
Następnie flotylla ruszyła w kierunku Wyspy Kobiet, lecz
żaglowiec prowadzony przez Juana de Escalante nagle zaczął
nabierać wody. By go naprawić, zawrócono na Cozumel, gdzie
liczono na większą przychylność Majów, którzy przed
wypłynięciem Cortésa na północ zaczęli powracać do swych
siedzib i zdawali się być coraz bardziej pozytywnie nastawieni
do białych.
Naprawa żaglowca zabrała kilka dni i flotylla, w której wciąż
brakowało okrętu dowodzonego przez Alonsa de Escobara,
który nie stawił się na miejsce zbiórki przy przylądku San
Antonio, 12 marca 1519 r. znów była gotowa do podjęcia
żeglugi. Kiedy zamierzano podnieść kotwice, zauważono, że od
strony Jukatanu ku flotylli płynie indiańskie kanu. W łodzi
znajdowało się „trzech nagich mężczyzn mających zakryte
jedynie intymne części ciała. Ich włosy związane były jak włosy
kobiet i mieli ze sobą łuki i strzały”[73]. Jednym z nich – ku
zdumieniu Kastylijczyków – był… Geronimo Aguilar, rozbitek
z żaglowca płynącego w 1510 r. z Darién do Santo Domingo,
który zatonął w okolicach Jamajki. W szalupie żaglowca
uratowało się około dwudziestu marynarzy. Jednym z nich był
właśnie ów Geronimo. Rozbitkowie po wielu trudach dopłynęli
do wybrzeży Jukatanu, a tam zostali pochwyceni przez Majów
i pięciu z nich od razu zostało złożonych w ofierze na ołtarzu
bogini Ix Chel. Reszta trafiła do bambusowych klatek i czekali,
aż przyjdzie ich kolej na zaspokojenie krwiożerczych apetytów
bogini. Aguilarowi udało się stamtąd uciec, lecz trafił do
sąsiedniego plemienia Majów, gdzie uczyniono zeń niewolnika.
Jak się łatwo domyślić, Cortés był wielce rad z tego spotkania.
Po pierwsze, uratował chrześcijanina z wieloletniej niewoli,
a po drugie, Aguilar mógł zostać tłumaczem wyprawy, bo przez
lata uwięzienia dobrze poznał język Majów Chontal. Ponadto
opowieści Hiszpana o składanych przez Majów ofiarach z ludzi
oraz o praktykowanym przez nich kanibalizmie umocniły
przekonanie konkwistadorów o wadze misji, w której brali
udział.
Następnie flotylla Cortésa popłynęła szlakiem wytyczonym
przez Hernándeza de Córdobę i Juana Grijalvę do przylądka
Catoche, by po kilku dniach niczym niezakłóconej żeglugi
dotrzeć do tak chwalonego przez Grijalvę i obfitującego
w zwierzynę Puerto Deseado. Tam, ku radości Cortésa, czekał
na nich… Alonso de Escobar i jego zaginiony żaglowiec, na
którego rejach suszyły się niezliczone skórki upolowanych
królików. Escobar bowiem, nie mogąc odnaleźć na morzu
flotylli, doszedł do wniosku, że spotka ją w miejscu, do którego
Cortés w drodze na zachód na pewno zawita. I się nie pomylił.
Dalej flotylla, licząca już nie dziesięć, lecz jednaście
żaglowców, popłynęła w stronę ujścia rzeki Usumacinta i ku
znanemu już Europejczykom miastu Majów, Potonchan. Cortés
wpłynął tam w głąb lądu na kilku brygantynach, na których
znajdowało się około dwustu konkwistadorów, a Indianie
początkowo przyjmowali go przyjaźnie. Kastylijczycy byli
jednak niezadowoleni, że żywność, o którą prosili, Majowie
dostarczali im zbyt wolno i w zbyt małych ilościach. Targi o to
trwały w sumie trzy dni. W końcu tubylcy przez tłumacza
Aguilara oznajmili, że większych zapasów jedzenia już nie mają
i że biali jak najszybciej powinni opuścić ich ziemie, „bo goście,
których trzeba przyjmować dłużej niż trzy dni, śmierdzą jak
psująca się ryba”[74].
Gdy Cortés odmówił, Majowie zaatakowali Hiszpanów. Użyli
łuków i strzał, proc oraz wyrzutni oszczepów atl-atl. „Weszli po
kolana do rzeki, aby zaatakować też łodzie
konkwistadorów”[75]. W odpowiedzi Kastylijczycy wyładowali
kilka dział i oddali z nich salwę w kierunku nacierających.
Indianie wpadli w popłoch, bo nigdy do tej pory nie spotkali się
z tego rodzaju bronią, a konkwistadorzy – wykorzystując
powstałe zamieszanie – wykonali sprytny manwer
oskrzydlający i w ciągu kilku kwadransów zajęli Potonchan.
Zwycięstwo było całkowite i błyskawiczne. Cortés po raz
pierwszy mógł przekonać się na własne oczy, jak piorunujący
wpływ na przebieg walk z tubylcami może mieć artyleria,
i bardzo dobrze to sobie zapamiętał. Hiszpanie zaobserwowali
też zachowanie Indian, które ich zdumiało: Indianie często nie
starali się zabijać przeciwnika, lecz tylko go zranić i pojmać.
Powody takiego postępowania wyjaśnił im Aguilar: chodziło
o to, by jeńców zdobytych w czasie bitwy móc następnie złożyć
w ofierze.
Następnego dnia Cortés zawarł pokój z pokonanymi
przeciwnikami i jeszcze raz zaapelował do nich o dostarczenie
większej ilości żywności. Gdy wciąż szło to bardzo ślamazarnie,
wysłał duży oddział wojska, by splądrował znajdujące się
w pobliżu pola kukurydzy. W czasie tej akcji, w pobliżu wioski
Centla, znów doszło do starcia z Majami, którzy nie chcieli
pozbywać się żywności[76]. Wielka chmara Indian zmusiła
Hiszpanów do wycofania się w okolicę rzeki i Cortés, by
zapobiec stratom, musiał przybyć im z odsieczą.
Następnego dnia Majowie zwiększyli presję na intruzów,
których za wszelką cenę chcieli się już pozbyć z okolicy.
„Kastylijczycy stanęli […] przeciwko pięciu ogromnym
oddziałom Majów. Kanały irygacyjne utrudniały zmagania. Ani
kusznicy, ani arkebuzerzy nie okazali się użyteczni. Nawet
artyleria nie przyniosła spodziewanych skutków. [Bo] Indianie
szybko nauczyli się pokonywać strach. Dopiero widok Cortésa
i dwunastu jego najlepszych ludzi na koniach wywarł
piorunujący efekt na tubylcach. Wrażenie robił nie tylko sam
widok i prędkość tych zwierząt, ale także łatwość, z jaką
Hiszpanie ich dosiadali”. Efekt był bardzo podobny jak przy
pierwszym zetknięciu się Indian z artylerią. „Majowie byli
przekonani, że to potwory”[77]. Była to pierwsza bitwa
w Nowym Świecie, w której wzięły udział konie.
Następnego dnia, nie chcąc dalej zaogniać sytuacji, Hiszpanie
znów zawarli pokój z Majami. Ci w geście dobrej woli
podarowali konkwistadorom kilka kobiet, „aby dla nich
gotowały”, Hiszpanie zaś zrewanżowali się szklanymi
paciorkami, których spory zapas przywieźli z Kuby. Cortés
zapytał Indian, czy w ich kraju są jakieś kopalnie złota i srebra,
na co usłyszał, że kopalń nie ma i że akurat te kruszce Majów za
bardzo nie interesują. „Ale w głębi lądu są ludzie, którzy je
lubią”[78].
– Jacy ludzie?
– Mexikowie.
– Mexikowie? A gdzie oni mieszkają?
– Tam. – Kacyk przemawiający w imieniu Majów pokazał na
północ. Tam, dokąd Hiszpanie zamierzali popłynąć.
Popłynęli więc. 20 kwietnia 1519 r. flotylla jedenastu
żaglowców dopłynęła do Wyspy Ofiar – Isla de los Sacrificios,
a kilka dni później dotarła do San Juan de Ulúa, skąd Grijalva
rok wcześniej wywiózł dużo złota i najlepsze wspomnienia. Na
brzegu „pływające góry” powitali Totonakowie od dawna
wypatrujący brodaczy, których poznali przed rokiem i na
których powrót bardzo liczyli. (Szczególnie na grającego na
tamburynie Benita, który ku ich radości znów był na pokładzie).
Ale nie tylko oni. W niewielkiej grupie na plaży było też trzech
Mexików, których z Tenochtitlánu na wybrzeże przysłał
Montezuma II.
48 Zmierzch Azteków. Konika zwyciężonych. Relacje Indian o podboju, red.
M. León-Portillo, tłum. M. Sten, Warszawa 1967, s. 51.

49 H. Thomas, Podbój Meksyku, tłum. M. Lewicka, Katowice, s. 107.

50 Tamże, s. 109.

51 Motolinia (Toribio Benavente), [w:] G. Icazbalceta, Coleccion de


documentos de historia de México, t. I, 1858–1866, reprint 1980, Meksyk,
s. 144–145.

52 B. Díaz del Castillo, Historia verdadera de la conquísta de Nueva


España, red. M. León-Portillo, Madryt 1984, t. I, s. 51.

53 H. Thomas, dz. cyt., s. 110.

54 B. Díaz del Castillo, dz. cyt. s. 52–53.

55 Stało się to niemożliwe także dlatego, że wkrótce po powrocie na Kubę


Grijalva zmarł.

56 Czyli, inaczej mówiąc, Kastylii, ponieważ nazwa ta wywodzi się od


hiszpańskiego słowa castillo – zamek.

57 H. Thomas, dz. cyt., s. 116.

58 Tamże, s. 118.

59 Tamże, s. 114.

60 Tamże, s. 125–126.

61 Encomienda (hiszp). – nadanie majątku ziemskiego przyznawane


konkwistadorom przez króla lub jego przedstawicieli wraz
z zamieszkiwanymi dany teren Indianami, z których pracy właściciel ziemi,
czyli encomendero, miał prawo korzystać. W zamian encomendero był
zobowiązany roztaczać opiekę nad powierzonymi mu Indianami (miał ich
bronić oraz zapewnić im dostęp do religijnych posług), co w rzeczywistości
często było jednak iluzoryczne. W rozwiniętej postaci tego systemu
encomendero miał prawo do pobierania stałego trybutu od powierzonych
mu Indian. Encomienda po raz pierwszy została wprowadzona przez
Kolumba na Kubie i Haiti w celu opanowania rodzących się tam buntów
białych. Stamtąd rozprzestrzeniła się na całą Amerykę Łacińską

62 H. Thomas, dz. cyt., s. 129.

63 Tamże, s. 131.

64 Tamże, s. 133.

65 Tamże, s. 137.

66 Tamże, s. 141.

67 Tamże, s. 145.

68 Tamże.

69 Tamże, s. 148.

70 Tamże.

71 Tamże.

72 Cozumel nazywano wtedy wyspą Santa Cruz.

73 H. Thomas, dz. cyt., s. 156.

74 Przysłowie Majów.

75 H. Thomas, dz. cyt., s.159–160.

76 Niechęć, z jaką Majowie odstępowali Hiszpanom żywność, zdaje się


potwierdzać tezę, że w tej fazie rozwoju zamieszkane przez nich ziemie były
przeludnione, a wyjałowione pola nie dostarczały odpowiednio dużych
plonów, aby ich wyżywić.

77 H.Thomas, dz. cyt., s. 161.

78 Tamże, s. 162.
MEXIKOWIE

– Kim są ci obcy? – rzucił nerwowe pytanie Montezuma,


zanim zasiadł na tronie w Domu Wężów. Pytanie skierowane
było do Teudila, namiestnika na wybrzeżu, w kraju Totonaków,
który był jednym z trzech przed chwilą wspomnianych
mexickich świadków lądowania Cortésa w San Juan de Ulúa.
Władca dobrze pamiętał, co usłyszał przed niemal rokiem,
gdy w okolice miejsca, które Hiszpanie nazwali Puerto Deseado,
wysłał Opiekuna Domu Ciemności, swego bratanka, by
sprawdził wiadomości, jakie z wybrzeża, z kraju Drewno
z Piekieł, przyniósł okaleczony robotnik, opowiadający
o dziwnych „górach pływających po morzu” i wychodzących
z nich tajemniczych ludziach. Wtedy jego krewniak w pełni
potwierdził relację owego niewolnika i dodał do niej jeszcze
wiele innych niepokojących szczegółów usłyszanych od
świadków, którzy bezpośredno zetknęli się z tamtymi dziwnymi
przybyszami. „Ci ludzie – mówił wtedy – mają ponoć całkiem
białą skórę. Mają jasne oczy, tak białe, że często ich nie widać.
Mówią dziwnym obcym językiem, który jest tak inny od
naszego, że nawet jak się śmieją, brzmi to całkiem obco. Są – jak
mi opowiadano – bardzo zuchwali. Widać, że niczego się nie
boją. Mają zwyczaj mówić głośno, często wybuchają śmiechem
i co chwilę kłócą się między sobą. Swe ciała w całości
zakrywają. Niektórzy mają nawet nakrycia głowy z brzęczącego
i lśniącego, bardzo twardego kamienia. Wielu straszliwie
cuchnie – bo chyba niezbyt często się myją. Niektórzy mają
brody i długie włosy, które zbierają w luźno opadający na plecy
ogon”[79].
Wtedy, przed niespełna rokiem, ten opis tak zaniepokoił
Montezumę, że swego bratanka natychmiast wysłał
z powrotem, by rozpoczął bardziej systematyczną obserwację
na wypadek, gdyby „pływające góry” znów miały wrócić. Wtedy
jego krewniak nie musiał już opierać się tylko na relacji
świadków, lecz sam zetknął się z tajemniczymi przybyszami
z wielkich pływających domów. Z kim? Był to rok 1518. Znów
było to miejsce, które Hiszpanie określali jako Puerto Deseado.
Musiała to być wyprawa Juana de Grijalvy, powracająca na
wschód z San Juan de Ulúa.
Co wtedy zobaczyli bratanek Montezumy i jego sługa?
„Ludzie z jednego z okrętów zawołali do nich przez tłumacza
[…] »Kim jesteście? Gdzie wasz dom? Skąd przybywacie?«
Odpowiedzieli: »Przybywamy z Meksyku«. »Jeżeli rzeczywiście
jesteście Mexikami, jak nazywa się wasz władca?« »Nasz pan
zwie się Montezuma«”[80].
Doszło do wymiany prezentów, przy czym Mexikowie byli
znacznie bardziej szczodrzy niż biali. Przybysze z Tenochtitlánu
ofiarowali konkwistadorom „płaszcze, z których jeden,
ozdobiony wzorem wyobrażającym słońce, miał błękitne
wiązanie, na drugim przedstawiony był orzeł, jeden
»z klejnotem wiatru… jeden ze wzorem indyczej krwi, jeden ze
zwierciadłem« i jeden z maską węża”[81]. Hiszpanie byli tak
zaskoczeni tą wizytą, że podarowali Mexikom tylko to, co mieli
pod ręką: trochę sucharów, chleb z kasawy i proste naszyjniki
z zielonymi i żółtymi paciorkami.
Choć z pewnymi obawami, zjedzono też wspólny posiłek.
Obawiając się trucizny, Hiszpanie kazali najpierw jeść Mexikom
to, co przynieśli, i dopiero po jakimś kwadransie odważyli się
sięgnąć po ich potrawy. Żartowano z nieznanych w Kastylii
mięsa z indyka, placków kukurydzianych i czekolady.
Przybyszom z Tenochtitlánu zaserwowano natomiast wino,
które im bardzo zasmakowało i natychmiast wprawiło
w wesoły nastrój. Potem „obcy powiedzieli: »Odejdźcie
w pokoju. Pojedziemy teraz do Kastylii, lecz wkrótce będziemy
[tu] z powrotem«”[82].
Teraz Montezuma, mając przed sobą Teudila, jeszcze
zdrożonego długą podróżą z wybrzeża, miał się dowiedzieć, co
wynikło ze spełnienia tej obietnicy złożonej przed rokiem. Był
bardzo niespokojny i miał jak najgorsze przeczucia. Od wielu
miesięcy źle sypiał i co chwilę zasięgał porad u nadwornych
wróżbitów. Miał graniczące z pewnością wrażenie, że nad nim
i jego królestwem zawisło jakieś wielkie, nieznane
niebezpieczeństwo. Jego myśli zaprzątała jedna kwestia: czy
można je w jakiś sposób odwrócić?
– Kim więc są ci biali? – powtórzył nerwowe pytanie
skierowane do namiestnika z kraju Totonaków, moszcząc się na
tronie.
– Tego tak naprawdę nikt nie wie, władco – odparł pokornie
Teudile z pewnym wahaniem.
– To ludzie czy bogowie? – Właśnie ta kwestia najbardziej
niepokoiła Montezumę.
– Jedzą pokarm, jaki spożywają ludzie – odpowiedział
Teudile. – Ale z drugiej strony zachowują się jak bogowie.
– Są tacy zuchwali?
– Doprawdy ich śmiałość jest ogromna. Zdają się niczego nie
obawiać.
– Niczego?
– Tak, mówią że przejdą góry i podążą naszym śladem: chcą
dotrzeć do Tenochtitlánu.
– Po co? Nie mogą pozostać tam, gdzie są – na wybrzeżu? –
Montezumę zdjęło przerażenie.
– Chcą poznać ciebie. I chcą, byś przyjął ich wiarę: wiarę
w boga, który, jak mówią, jest potężniejszy od
Huitzilopochtliego i Tezcatlipoki razem wziętych[83].
– Nie ma takich bogów!
– Oni twierdzą, że są, a raczej, że jest jeden taki bóg; ten,
który ich ochrania i w którego oni wierzą.
– Myślisz, że to możliwe?
– Sam nie wiem, ale gdy porównuję nasze dłubanki z ich
pływającymi domami…
Teudile nie musiał kończyć zdania, bo Montezuma zamyślił
się i zasępił jeszcze bardziej. Co to wszystko miało znaczyć? Do
czego doprowadzić? A najważniejsze, co on, Montezuma,
powinien począć? Co miał zrobić?
– A co oni mówią sami o sobie? – po chwili znów zwrócił się
do Teudila. – I jak w ogóle, skoro mówią obcym językiem,
można się z nimi porozumieć?
– Mówią, że są wysłannikami wielkiego władcy. – Teudile
zawahał się, czy ma mówić dalej. – Władcy, który, królu, ma być
ponoć potężniejszy od ciebie. (Ale to oczywiście niemożliwe,
mimo że mają wielkie pływające domy, na pewno nie wiedzą,
co mówią, tę zuchwałość trzeba im wybaczyć!). Ten król ma
mieszkać za wielką wodą, w pałacu prawie tak samo
wspaniałym jak twój… A można się z nimi porozumieć dzięki
tłumaczom, których mają ze sobą. Nie są to dobrzy tłumacze
(no, może z wyjątkiem jednej kobiety, na którą mówią
Malinche). Ale do wymiany podstawowych informacji to
wystarcza. A raczej – musi wystarczyć.
Dalej potoczyła się „opowieść o działach, które ogłuszyły
Indian, cuchnęły odrażająco, a wyrzucona z nich kula chciała
rozerwać wzgórze i roztrzaskała drzewa. Zatrważała też wieść
o »wysokich po szczyt dachu […] jeleniach« wożących obcych
na swych grzbietach”. Teudile nie mógł też nie wspomnieć
o przywiezionych w pływających domach psach, „które […] były
wielkie i nakrapiane jak oceloty, o zagiętych uszach, wielkich
wiszących szczękach, płonących żółtych oczach, zapadłych
żołądkach i wystających po bokach żebrach. Biegały dookoła,
dysząc z wywieszonymi językami. Ich ujadanie przerażało
Mexików, małe meksykańskie pieski nigdy nie wydają bowiem
takiego dźwięku, a tylko wyją”[84].
Montezuma w końcu odprawił Teudila, każąc mu wypocząć
po długiej podróży z wybrzeża i nakazując, by nikomu ani
słowem nie wspominał, co wiedział i o czym rozmawiali,
a potem jeszcze długo siedział w bezruchu na tronie. Jak nigdy
dotąd odczuł, że to twarde i niewygodne siedzisko. I jak nigdy
dotąd poczuł wielkie brzemię władzy, ciążące na jego barkach.
Był bowiem odpowiedzialny za swój lud, a stawało się dlań
coraz bardziej oczywiste, że nieuchronnie zbliża się godzina
wielkiej próby. By móc zdecydować, co robić i jak się zachować,
przede wszystkim powinien wiedzieć, z kim za kilka tygodni –
gdy obcy po przeprawie przez góry dotrą do Tenochtitlánu –
będzie miał do czynienia. Z ludźmi czy z bogami? Z półludźmi?
Półbogami? A może ze zwykłymi opryszkami, rzezimieszkami,
bandytami? (Bo może to są ci sami biali, o których ekscesach
i okrucieństwach wyczynianych na wyspach pobliskiego morza
niejedno już słyszał i o których Mexikom opowiadali jeńcy
z plemion Majów, zanim stawali się ofiarami na mexickich
ołtarzach?).
A może jest jeszcze inna możliwość, może byli to powracający
zmarli bohaterowie z ich własnej przeszłości? Albo forpoczta
jakiegoś całkiem nieznanego ludu, który jak oni, Mexikowie
(w sumie przecież nie tak dawno), dotarli tu z północy, by
mozolnie, krok po kroku, zacząć budować swą niezwykłą
państwowość?
JAK TENOCHKOWIE STALI SIĘ MEXIKAMI
(LEGENDA)

Indiańskie legendy powiadają, że gdzieś za horyzontem,


w dalekiej krainie zwanej Aztlán, żył niegdyś lud Tenochków,
który później przez niektórych został nazwany Aztekami,
a jeszcze przez innych Mexikami. Swą pierwotną nazwę plemię
to przybrało na cześć Tenocha – wielkiego wodza, protoplasty
ważnego rodu i bohatera. Nikt nigdy nie był w stanie
powiedzieć, gdzie owa kraina Aztlan się znajdowała. Ponoć
gdzieś na północy. Czy w Mesa Verde, na terenie dzisiejszych
Stanów Zjednoczonych? A może Tenochkowie byli tajemniczym
ludem Asanazi, który niegdyś zamieszkiwał w Nowym
Meksyku, a następnie bez śladu zginął z areny dziejów?
Kolebką Tenochków – jak chce legenda – była wyspa, na
której ci przodkowie Mexików mieli mieszkać w siedmiu
jaskiniach. Żyło im się tam ponoć nie najgorzej i nie wiadomo,
co skłoniło ich do opuszczenia Aztlan. Przeludnienie? Napór
wrogów? A może zwykła ciekawość świata? Już nigdy się tego
nie dowiemy.
Do tego brzemiennego w skutki exodusu miało dojść około
XII wieku. Tenochkowie byli najprawdopodobniej ludem
półkoczowniczych wojowników. W drodze na południe – bo
tam się udali – bardzo im to pomagało. Na swym szlaku musieli
bowiem niejednokrotnie staczać krwawe boje, gdy przechodzili
przez ziemię ludów, które były im niechętne. Czynili to ze
zmiennym szczęściem. To, z jednej strony, kazało im
kontynuować marsz, z drugiej zaś, wykształciło w ich szeregach
zdolności dyplomatyczne, które później, gdy już zakończyli
swoją wędrówkę, miały okazać się bardzo przydatne.
Skoro byli w stanie wytrwać w marszu, musieli stanowić
skonsolidowany organizm plemienny. Tym bardziej że
przeszkód na ich drodze nie brakowało. Na szczęście wkrótce –
znów zgodnie z legendą – zyskali zaskakującego sojusznika.
„Kiedyś, w skalnej grocie – piszą Bogdan Bero i Eugenisz
Bojanowski – znaleźli figurkę boga Huitzilipochtliego […], i to
figurkę cudowną, obdarzoną […] zdolnością mówienia, a nawet
udzielania mądrych rad. Za namową tegoż bożka […] ponawiali
swe poszukiwania »ziemi obiecanej«. […] A kiedy utrudzeni […]
zatrzymywali się, aby nabrać nowych sił […], ustawiali figurkę
bóstwa na jakimś dobrze widocznym miejscu, by mu oddać
cześć i wysłuchać dalszych wskazówek”[85].
Pod koniec XIII wieku, po kilku- lub nawet kilkunastoletnich
popasach w różnych miejscach, z których rozsyłali na wszystkie
strony zwiadowców, aby określić, w jakim kierunku najlepiej
będzie kontynuować marsz, dotarli do doliny Anahuác
i osiedlili się w Chapultepec, na zachodnim brzegu jeziora
Texcoco. Nie były to tereny bezludne, lecz raczej gęsto
zamieszkane. Dlatego przybysze nie czuli się tam zbyt pewnie.
Tym bardziej że Tenochkowie szybko popadli w konflikt
z miejscowymi, a jego tłem były… kobiety. Rzecz w tym, że
wśród nowych osiedleńców było znacznie więcej mężczyzn niż
kobiet (bo to mężczyźni brali na siebie większość trudów
i niebezpieczeństw w czasie blisko stuletniej wędrówki).
Pewnego dnia młodzi Tenochkowie uprowadzili więc swym
sąsiadom z Tenayuca niewiasty. Jak łatwo się domyślić,
wywołało to natychmiastowe reperkusje.
W odwecie Tepanekowie, Calhuacánie i Xochimilkanie
najechali na sprawców porwania i surowo pomścili swą
zniewagę. Skutek przegranej Tenochków był taki, że znaczna
część ich plemienia popadła w zależność od najsilniejszego
podówczas państwa-miasta Culhuacánu i stała się jego
lennikiem. Pozostali Tenochkowie, mniej liczni, aby uniknąć
tego losu, zbiegli na wyspy położone na jeziorze Texcoco.
Otoczeni wodą oraz gęstymi trzcinami czuli się względnie
bezpiecznie. Postanowili, że właśnie tam – a nie na lądzie –
założą swoją nową siedzibę, pamiętając, że ich przodkowie
w Aztlán też mieszkali na wyspie.
Utwierdzili się w trafności tego wyboru, gdy niebawem po
podjęciu decyzji, jak piszą Bero i Bojanowski: „[…] ukazał im się
orzeł pożerający węża, siedzący na opuncji, co uznano za
nieomylny znak, że właśnie tu winni pobudować miasto […].
Posłuszni woli boga wbili pale w płytkie wody jeziora i z trzciny
i z sitowia zbudowali swoje pierwsze chatki”[86]. Wydarzyło się
to w 1325 r. Rodzące się miasto na cześć Tenocha, bohatera
z czasów Aztlan, nazwano Tenochtitlánem. Niedługo potem,
nieco dalej na północ, założono drugie osiedle – Tlatelolco.
Z brakiem ziemi uprawnej radzono sobie w ten sposób, że na
sztucznie tworzonych wyspach zaczęto zakładać chinampas –
pływające ogrody warzywne. Resztę pożywienia stanowiły ryby
oraz liczne ptactwo wodne. Nie był to może raj na ziemi, ale
w miejscu tym jakoś dawało się wieść skromną egzystencję.
Tenochkowie (jak ich sztuczne wyspy na dnie jeziora) z wolna
zaczęli zapuszczać korzenie w Anahuác – w Dolinie Meksyku,
a z Tenochków poczęli przeistaczać się w Mexików.

ŚLADEM SWYCH BRACI. (LEGENDY TROCHĘ MNIEJ)

Z kolei ci z Tenochków, którzy dalej trwali na brzegu jeziora


Texcoco (i pozostawali Tenochkami), cierpliwie musieli znosić
upokorzenia ze strony miast, których zostali wasalami. Pewna
zmiana w ich sytuacji zaszła dopiero po znamiennym
incydencie. „Otóż – jak piszą Bero i Bojanowski – naczelnik
miasta-państwa [Calhuacán] Coxcox wezwał na pomoc
w wojnie z Xochimilco swoich wasali, między innymi […]
[Tenochków]. Ci w czasie bitwy stawali dzielnie, a każdemu
wziętemu do niewoli jeńcowi obcinali jedno ucho. Po
zwycięskiej […] rozprawie z wrogiem Coxcox, zwyczajem
indiańskich wodzów, wystąpił z przemówieniem. Nie szczędził
w nim pochwał dla swoich współplemieńców – wojowników
calhuacańskich, lecz pod adresem sprzymierzeńców […]
[Tenochków] skierował ostrą naganę, że wrócili z pola walki
z pustymi rękoma. Wówczas […] [Tenochkowie], ku zdumieniu
obecnych, otworzyli swoje woreczki i ukazali w nich obcięte
uszy jeńców”[87].
Zrobiło to piorunujące wrażenie na zebranych. Calhuacánie
poczuli się wręcz zawstydzeni. Tenochkowie postanowili to
wykorzystać, by poprawić swą sytuację. Czytamy: „Zwrócili się
tedy do Coxcoxa z prośbą, aby oddał swą urodziwą córkę za
żonę ich wodzowi. Naczelnik Calhuacánu […] przystał.
Tymczasem […] [Tenochkowie] dali wyraz swej wdzięczności
i szczególnego wyróżnienia w sposób zgoła niezwykły: złożyli
córkę wodza w ofierze bogu, następnie zdarli z niej skórę na
szatę rytualną dla kapłana celebrującego ten makabryczny
ceremoniał”[88]. Dlaczego? Bo już wtedy, co z czasem miało się
jeszcze nasilić, żyjąc w ciągłym zagrożeniu niczym zwierzyna
łowna, Tenochkowie byli przekonani, że aby świat utrzymywać
przy życiu i by słońce skłaniać do codziennych powrotów zza
horyzontu, należy obficie dokarmiać je krwią przelewaną na
kamiennych ołtarzach.
Ojciec złożonej w ofierze dziewczyny, sądząc, że przybył na
uroczystość zaślubin, był świadkiem tego okrutnego uczynku.
Bezgranicznie zrozpaczony, niezwłocznie postanowił zemścić
się na Tenochkach i wypowiedział im wojnę na wyniszczenie.
Nad Tenochkami ze stałego lądu zawisło widmo zagłady.
Zaczęli żałować swego uczynku. Jednak tego, co się stało, nie
dało się już odwrócić. Można było co najwyżej uciekać. Ale
dokąd? Ich wybór był oczywisty: postanowili zbiec do swych
pobratymców mieszkających już od pewnego czasu na wyspach
na jeziorze Texcoco. W ten sposób zyskali azyl, a Tenochkowie
z jeziora (już Mexikowie) zostali bardzo wzmocnieni. Odtąd
Tenochtitlán wszedł w nową fazę rozwoju – zaczął rosnąć
w przyspieszonym tempie.

BOGATA GLEBA. OLMEKOWIE

Ale nie tylko nowi przybysze zasilili siły Mexików. W miarę


wrastania wyspiarskiego Tenochtitlánu w krajobraz doliny
Anahuác jego budowniczowie poczęli zdawać sobie sprawę,
w jak wyjątkowym miejscu zdecydowali się osiedlić i jak
dobrym znakiem okazał się siedzący na opuncji orzeł
pożerający węża. Dolina Meksyku przez stulecia była wszak
niczym kulturowy tygiel i kulturowe skrzyżowanie dróg. Pod
względem cywilizacyjnym powstała w niej wyjątkowa gleba.
Mexikowie, dość nieokrzesani i prości (żeby nie powiedzieć
prymitywni), w miarę upływu kolejnych dziesięcioleci zaczęli
z niej coraz obficiej czerpać, dokonując ogromnego
rozwojowego skoku.
Najstarsza warstwa kulturowa, która wywarła wpływ na
Anahuác, wiąże się z Olmekami – tajemniczym ludem znad
Zatoki Meksykańskiej, który dał początek wszystkiemu, co
potem, na przestrzeni tysiącleci, miało się zdarzyć w całej
Mezoameryce[89]. Był to lud budowniczych piramid ziemnych
i twórców wielkich kamiennych rzeźb, którzy pierwsze ośrodki
miejskie zaczęli wznosić już 1500 lat p.n.e. Najważniejszymi
centrami kultowymi Olmeków były: La Venta, San Lorenzo
i Tres Zapotes. Wszystkie te miejsca położone są w tzw. Kraju
Gumy – na nizinnych nadmorskich terenach obecnych
meksykańskich stanów Tabasco i Veracruz.
Olmekowie „byli niskimi ludźmi o mocnej budowie ciała,
z tendencją do otyłości, o okrągłych głowach i pucułowatych
twarzach oraz oczach ze skośnymi szparkami
powiekowymi”[90]. Mieli też płaskie nosy i usta o grubych,
mięsistych wargach i wyraźnie wgłębionych kącikach. Łączyli
w sobie więc cechy mongoloidalne z typowo negroidalnymi i po
dziś dzień stanowią jedną z największych zagadek
antropologicznych Ameryki Środkowej.
Wiedzę o cechach fizycznych Olmeków czerpiemy
z olmeckich rzeźb, ponieważ odnaleziono stosunkowo niewiele
szczątków ludzkich z tych czasów. Kultura olmecka była
właśnie przede wszystkim kulturą rzeźb. „To dziwne – pisze
Ignacio Bernal w książce Krótka historia Meksyku – że
mieszkańcy obszaru pozbawionego kamienia [swoje
podobizny] uwieczniali […] właśnie za pomocą rzeźbionych
w ogromnych ilościach wielkich kamiennych monolitów.
Gigantyczne bloki musiały być transportowane z zewnątrz, tak
aby olmeccy artyści mogli rzeźbić w nich ogromne głowy,
ołtarze, stele i wiele innych dzieł, z których [mimo upływu tylu
tysiącleci] szczęśliwie wiele się zachowało”[91] do czasów
współczesnych.
Najbardziej znane są gigantyczne, kamienne olmeckie głowy,
niektóre mają aż trzy metry średnicy. W sumie odkryto ich
trzynaście. Przedstawiają one głowy mężczyzn w hełmach
i kaskach, skąd można wnioskować, że byli to albo wybitni
wojownicy i wodzowie, albo słynni gracze w piłkę, ponieważ ta
gra – tak charakterystyczna dla wszystkich następnych kultur
mezoamerykańskich – także wywodzi się właśnie od Olmeków.
Prawie tak samo fascynujące jak ogromne kamienne głowy
są olmeckie monolityczne ołtarze. „Znamy ich dziewięć – pisze
Bernal. – Mają kształt prostopadłościanu, zaś po bokach
znajdują się [zwykle] rzeźbione figury […]. Powtarzającym się
motywem jest postać wyłaniająca się z niszy lub jaskini,
trzymająca na rękach dziecko. Inne […] ołtarze ozdabiane są
z frontu wypukłorzeźbionymi atlantami. Są to najstarsze
przykłady postaci ludzkich podtrzymujących ołtarze lub
zwieńczenia konstrukcji. Kompozycja ta będzie [potem]
wielokrotnie […] powtarzana”[92]. Można powiedzieć, że są to
atlanci olmeccy, od których swój początek w przyszłości wezmą
tolteccy atlanci z Tuli i toltecko-majowscy z Chichén Itzá.
Archaiczność kultury Olmeków najlepiej została zapisana
w ich architekturze. Podstawowym jej budulcem była glina
i ziemia. Ziemne były olmeckie piramidy, a wśród zabudowań
mieszkalnych przeważały drewniane chaty i ziemianki. Nic
więc dziwnego, że nic z wyjątkiem obłych pagórków w miejscu
dawnych piramid z tych budowli do dziś się nie zachowało, co
najwyżej znaczone popiołem ślady po paleniskach. Ale wśród
tej ziemno-glinianej monotonii zdarzały się wyjątki, będące
świadectwem innowacyjności tego ludu: Olmekowie w wielu
miejscach zaczęli bowiem do swej architektury wprowadzać
elementy kamienne, bazaltowe. Na przykład po to, by wytyczyć
za ich pomocą granice centralnych placów osiedli lub by
konstruować z nich monumentalne grobowce. Wtedy jednak
bazaltowe bloki łupano w taki sposób, by przypominały
drewniane kłody i pale. Pokazuje to, z jakim trudem dochodziło
do oderwania się nowatorskiej kamiennej architektury od jej
ziemno-gliniano-drewnianego pierwowzoru[93].
Osiedla projektowano zwykle wzdłuż osi północ–południe, co
już na trwałe przeszło do prekolumbijskiego dziedzictwa
regionu. Takie projekty występują w La Venta i w San Lorenzo,
a stulecia później ten sam wzorzec do nakreślenia
niezrównanego projektu posłużył budowniczym Teotihuacán.
Wielka Aleja Umarłych, którą w czasie odwiedzin tych ruin ze
szczytu Piramidy Słońca z takim skupieniem i drżeniem serca
kontemplował Montezuma II, także przebiegała z północy na
południe.
Dokonania Olmeków w dziedzinie kultury były jednak
znacznie bogatsze. Interesowały ich połączenia ludzi i zwierząt,
co także jest świadectwem archaiczności ich kultury;
fascynowały postacie ułomne, karłowate, garbate; znajdowali
upodobanie w deformacjach głów, zębów i kończyn. Wszystkie
te elementy po upływie wieków odnajdujemy u innych ludów
dawnego Meksyku, od których, po zadomowieniu się na
wyspach jeziora Texcoco, przyswoili je sobie także Mexikowie.
Trudno powiedzieć, co zadecydowało o zejściu ze sceny
kultury Olmeków. Być może padli oni ofiarą własnego sukcesu,
a w rezultacie – przeludnienia, lub jedna grupa społeczna do
tego stopnia zaczęła wyzyskiwać grupy pozostałe, że te
zbuntowały się, co z czasem doprowadziło do rozprzężenia
całego organizmu społecznego. Proces upadku zaczął się około
V w. p.n.e. i ciągnął przez trzy–cztery stulecia. Ostatnimi
dokonaniami Olmeków było opracowanie kalendarza oraz
zastosowanie zera w matematyce – tak jakby lud ten
najpiękniejsze owoce postanowił zebrać z drzewa, które
znajdowało się już na granicy śmierci.

BOGATA GLEBA. TEOTIHUACÁN

W miarę stopniowej dezintegracji kultury Olmeków zaczęło


zyskiwać na znaczeniu nowe centrum cywilizacyjne –
Teotihuacán. Poczęło się ono wyłaniać na obszarze między
jeziorem Texcoco a współczesną Pueblą od około 400 r. p.n.e.,
a proces jego krystalizacji gwałtownie przyspieszył około
dwustu lat później. Połączyło się wtedy najpierw kilka,
następnie kilkanaście wiosek, co doprowadziło do powstania
ośrodka miejskiego, liczącego kilkanaście tysięcy mieszkańców.
Wydaje się, że były trzy siły sprawcze tego procesu: po pierwsze
– eksplozja wulkanu Xitle, która położyła kres istnieniu
wiodącego ośrodka w tym rejonie – Cuicuilco, a jak wiadomo,
rzeczywistość nie znosi próżni; po drugie – odkrycie bogatych
złóż obsydianu – czarnego szkliwa wulkanicznego, materiału
służącego do wyrobu narzędzi i broni; oraz po trzecie –
wspomniany rozpad kultury Olmeków, czemu musiało
towarzyszyć wiele kulturotwórczych impulsów wywołanych
i niesionych ruchami migracyjnymi.
Potem następił efekt kuli śniegowej: powstałe miasto zaczęło
przyciągać ludzi jak ogromny magnes. W początkach naszej ery
Teotihuacán zajmował już powierzchnię dwudziestu
kilometrów kwadratowych i szybko przerodził się w największe
centrum urbanistyczne i sakralne nie tylko Ameryki Środkowej,
ale całej Ameryki prekolumbijskiej. „Pojawia się struktura
polityczna cechująca państwo o mocarstwowych dążeniach –
pisze Bernal. – Prowadzi to do wielu podbojów, a co najmniej
najazdów dokonywanych na tereny dzisiejszej Gwatemali,
stanów Oaxaca i Veracruz. Potęga Teotihuacán promieniuje na
różne ludy, ujarzmiane bądź drogą militarnego podboju, bądź
przez atrakcyjną wymianę handlową i coraz większy prestiż,
jaki […] [osiągają] władający nim bogowie”[94]. To właśnie
w Teotihuácan po raz pierwszy pojawiło się zjawisko, które
przez następne stulecia stało się w rejonie Anahuác
kulturowym wyróżnikiem – przekonanie o wyższości siły
bogów nad siłą militarną i rozumienie podboju przede
wszystkim w kategorii zmagań bóstw, co wiele stuleci później
miało odegrać tak ważną rolę w czasie starcia Hiszpanów
z Cholultekami.
Powstała też prawdziwa strefa metropolitalna, obejmująca
doliny przylegające do współczesnej Doliny Meksyku i obszar
między obecną Pueblą i Tlaxcalą, sięgający aż do Tehuacán.
W jej granicach znajdowała się także Cholula, która w tamtym
okresie stała się ośrodkiem miejskim o większym znaczeniu.
W początkach naszej ery wzniesiono najbardziej
charakterystyczne budowle miasta: Piramidę Słońca, Piramidę
Księżyca oraz słynną Aleję Umarłych wraz z placami, które
przecinała. Powstała też świątynia Quetzalcoatla – Węża
Upierzonego, którego kult podniesiony zostaje do rangi religii
państwowej. Pojawia się całkiem nowy styl architektoniczny
„[…] w którym trapezoidalne bryły układane są naprzemiennie
z zewnątrz. Pochyłe zbocza i pionowe bloki powtarzają się tyle
razy, ile potrzeba do osiągnięcia żądanej wysokości. Wszystkie
te konstrukcje budowane są z kamienia i pokrywane
wapiennym płaszczem, który umożliwia nanoszenie ściennych
malowideł lub po prostu barwienie. Kamień znika w ten sposób
całkowicie z pola widzenia, a oglądane […] dzisiaj ruiny
w kolorze ochry były dla ówczesnych mieszkańców miasta
pełne barw. Liczne freski wewnątrz i na zewnątrz budowli
przedstawiają niekiedy piękne sceny, [czego] przykładem mogą
być obrazy ukazujące »mitologiczne zwierzęta«. Pomysł
ściennych malowideł okazał się wielkim sukcesem, powielanym
w następnych wiekach”[95].
Zmiany w architekturze dotyczyły nie tylko budynków
reprezentacyjnych, lecz także objęły zabudowania mieszkalne.
Dotychczasowe drewniane chaty kryte palmowymi liśćmi
zastąpiono domami z kamienia, których stropy wykonywano
z drewnianych belek. Inaczej niż do tej pory, dawało się
zauważyć dużo większą troskę o trwałość i urodę kompleksów
mieszkalnych, których ściany niejednokrotnie bielono wapnem
i urozmaicano blankami. Często składały się one z wielu
pomieszczeń okalających dziedziniec. Niekiedy bardziej
okazałym domostwom, które współcześnie nazywamy
pałacami, towarzyszyły prywatne, przydomowe świątynie,
głównie Tlaloca, boga deszczu, co każe się domyślać, iż
zaopatrzenie w wodę Teotihuacán – choćby ze względu na jego
rozmiar – mogło nastręczać pewnych kłopotów.
W szczytowym okresie rozwoju, a więc w latach 350–650 n.e.,
Teotihuacán mógł liczyć dwieście tysięcy mieszkańców. Jak na
tamte czasy, jest to liczba ogromna. Można ją w pełni docenić
dopiero wtedy, gdy zdamy sobie sprawę, że w tamtym okresie
w Europie w żadnym mieście – z wyjątkiem Konstantynopola –
liczba mieszkańców nie przkraczała dwudziestu tysięcy, a Rzym
w X w. liczył poniżej dziesięciu tysięcy mieszkańców. Tak więc
Teotihuacán w momencie apogeum swego rozwoju był
największym miastem na ziemi, ustępując może jedynie
któremuś z miast w Chinach.
Miasto podzielone było na dzielnice. Istniały dzielnice
rzemieślników trudniących się garncarstwem, szlifowaniem
kamieni szlachetnych, złotnictwem czy obróbką obsydianu,
którego obfitość w okolicach miasta odegrała ważną rolę
w osiągnięciu przez ten ośrodek handlowej i kulturowej
hegemonii. Osobne dzielnice zamieszkiwały osoby wykonujące
ozdoby z muszli, budowniczowie i architekci oraz muzycy.
Poziom wyspecjalizowania poszczególnych dzielnic świadczy
o wysokim stopniu rozwoju poszczególnych dziedzin sztuki
i rzemiosła, z czym przed pojawieniem się Teotihuacán
w Ameryce Centralnej nie mieliśmy do czynienia.
W latach 650–700 n.e. miasto przeżywało najazdy, co musiało
osłabiać jego wewnętrzną strukturę. W warstwach
odpowiadających temu okresowi archeologowie napotkali ślady
wielu długotrwałych pożarów. Doszło do zburzenia wielu
budowli, w tym do naruszenia konstrukcji Piramidy Księżyca.
Można przypuszczać, że jedną z przyczyn upadku tej
wspaniałej aglomeracji była jej wielkość oraz narastające
kłopoty z zaopatrzeniem w wodę. Innym powodem mogła być
nadmierna centralizacja władzy. Bernal pisze: „Kapłani, którzy
początkowo dali impuls kulturze i materialnemu postępowi […],
gdy odnieśli sukces, nie pomyśleli o utrzymaniu władzy.
Skostnieli i tracąc wewnętrzną siłę, wystawieni byli na pastwę
pierwszego śmiałka, który odważy się zaatakować miasto”[96].

BOGATA GLEBA. TOLTEKOWIE I TULA

Kim byli owi najeźdźcy? Bo najprawdopodobniej stanowiły ich


dwie grupy etniczne, które przybyły z północy: Indianie Otomi
i „nieokrzesani” – jak często o nich później mówiono –
Chichimekowie. Ci pierwsi, jako bardziej bitni, najpewniej
przyczynili się do rozbicia Teotihuacán, drudzy, „bardziej
przebiegli”, sprawili, że dziedzictwo Teotihuacán nie przepadło,
lecz zostało przyswojone i zaadaptowane oraz poniesione przez
wieki. Wydaje się, że Chichimekowie przez pewien czas, zdając
sobie sprawę z mogących wyniknąć z tego korzyści,
zamieszkiwali nawet z dawnymi mieszkańcami Teotihuacán na
terenie ich zrujnowanego miasta i w jego okolicach. Musiało to
trwać dość długo – dwa, trzy stulecia. W tym czasie doszło do
stopienia się obu tych ludów w nową jakość: w „mistrzów”,
„artystów” – Tolteków.
O kulturowej odrębności i oryginalności Tolteków można
mówić od momentu, gdy potomkowie Chichimeków
i Teotihuacánów osiedli w Tuli, czyli w Tollan, i utworzyli tam
swoją stolicę. Było to około 950 r. n.e. Rozpoczął się wtedy tak
zwany okres regionalnej kultury tolteckiej. W porównaniu
z dotychczasowymi kulturami środkowoamerykańskimi
charakteryzował się on dużym humanizmem i oryginalnością.
Toltekowie nie starali się epatować gigantyzmem swych
budowli, jak mieszkańcy Teotihuacán. Ich budowle były
mniejsze, ale jakością w niczym nie ustępowały osiągnięciom
Teotihuacán. W Teotihuacán wszystko zdawało się mieć boską
skalę, u Tolteków zaś ta skala była zaledwie – a jednocześnie aż
– ludzka. Wynikało to z doświadczeń historycznych:
z dziedzictwa Teotihuacán, odczytanego przez Tolteków jako
ostrzeżenie przed nadmiernym gigantyzmem, oraz z tego
wszystkiego, co dokonało się w łonie ich własnej państwowości.
Najsłynniejsze budowle tolteckie tego czasu to: piramida
Quetzalcoatla w Tuli, tzw. pałac z kolumnami, boisko do
rytualnej gry w piłkę, kolumnady do podtrzymywania dachów
czy służące najpewniej takiemu samemu celowi rzeźbione
postacie tzw. atlantów. We wszystkich tych budowlach
i rzeźbach bardziej widać troskę o dekoracyjność niż o głębsze
treści religijne. Tadeusz Łepkowski pisze: „[Tolteckie] motywy
zdobnicze nawiązują bardziej niż gdzie indziej do spraw
ludzkich i zwierzęcych”[97].
Owe motywy zwierzęce to głównie wyobrażenia węży.
Przyczyną przedstawiania tych właśnie zwierząt było to, że pod
rządami jednego ze swych najwybitniejszych władców, Ce
Acatla Topiltzina, Toltekowie zdetronizowali krwiożerczego
i domagającego się ofiar z ludzi boga Tezcatlipokę i zastąpili go
dużo łagodniejszym bóstwem dobra i kultury – Upierzonym
Wężem, Quetzalcoatlem. Na tym tle wśród poddanych tego
władcy, który był jednocześnie głównym kapłanem nowej
religii, doszło do konfliktu, „zwłaszcza że Ce Acatl Topiltzin
dodał do swego imienia imię Quetzalcoatla”[98]. Bunt zaognił
się do tego stopnia, że w końcu władcę wygnano. Wydarzyło się
to pod koniec X w. Topiltzin udał się na wschód. Na dziesięć lat
zatrzymał się w Choluli, gdzie przyczynił się do wzniesienia
gigantycznej piramidy ku czci Quetzalcoatla (w praktyce
sprowadziło się to do tego, że do istniejącej już tam piramidy,
powstałej zaraz po upadku Teotihuacán, dodano kolejną jej
warstwę), a następnie udał się do Coatzacoalcos, jeszcze później
dotarł na Jukatan, gdzie jako Kukulcan wywarł wielki wpływ na
rozwój Majów w Chichén Itzá.
Jednak kult wprowadzony przez Topiltzina utrzymał się
wśród Tolteków. W Tuli po pewnym czasie doszło do
przewartościowania nauk wielkiego wodza i kultowi
Quetzalcoatla przywrócono najwyższą rangę. Jednocześnie
zaczęto wypatrywać powrotu boga. Zapowiedział to sam Ce
Acatl Topiltzin, gdy opuszczał toltecką stolicę. Miał powiedzieć,
że pewnego dnia „wyłoni się […] z fal morskich uderzających
ląd od strony wstającego słońca” i „będzie miał […] białą twarz
i jasną brodę”[99]. Do momentu zbezczeszczenia przez
Hiszpanów piramidy Quetzalcoatla w Choluli słowa te wiązano
potem z pojawieniem się przypływających ze wschodu Cortésa
i jego ludzi.
Około 1160 r. rozpoczął się drugi, ekspansywny okres historii
Tolteków. Oficjalnie sami mówili, że ruszyli na poszukiwania
wygnanego przed laty Quetzalcoatla, ale tak naprawdę o ich
rozproszeniu zadecydowały inne czynniki: najazdy, konflikty
wewnętrzne i narastające wyjałowienie ziemi. Kilka
migracyjnych fal Tolteków – jakby rzeczywiście podążając
śladami Ce Acatla Topiltzina – dotarło aż na Jukatan. Ostatni
władca Tuli, Huemac, opuścił ją w 1168 r. i przeniósl się do
Chapultepec. Niedługo potem pozostali Toltekowie
wyemigrowali do Culhúacanu, Choluli i Tlaxcali. Wtedy też
doszło do ich pierwszych kontaktów z Mexikami.

NARODZINY TRÓJPRZYMIERZA
Mieszkańcy wysp na jeziorze Texcoco szybko zdali sobie
sprawę z korzyści, jakie mogły wyniknąć z aliansów
z Toltekami. Do tego stopnia, że ich pierwszym dynastycznym
władcą został Acamapichtli – syn królowej Culhúacanu,
a zarazem potomek samego Topiltzina-Quetzalcoatla. Młody
książę dał początek dynastii, która przetrwała aż do czasów
przybycia Hiszpanów, a okres jego panowania (1376–1395) to
czas stopniowego stabilizowania się społeczeństwa Mexików
oraz wpadania w orbitę wpływów Tepaneków.
Po śmierci Acamapichtliego na tron w Tenochtitlánie wstąpił
jego syn Huitzihuitl II. Postanowił on umocnić polityczne
zdobycze swego ojca i poślubiając córkę władcy Azcapotzalco,
Tezozomoka, jeszcze silniej związał się z Tepanekami,
a następnie z ich pomocą podbił pobliskie księstwo Texcoco,
noszące taką samą nazwę jak jezioro, na którego wyspach
położony był Tenochtitlán. Dla Mexików miało to
pierwszorzędne znaczenie, ponieważ torowało im drogę do
przyszłego trójprzymierza Tenochtitlánu, Texcoco i Tacuby.
Czy o takim aliansie rzeczywiście myśleli już wtedy
Mexikowie? Wiele na to wskazuje. Bo z jakiego innego powodu,
po podboju Texcoco, w Tenochtitlánie udzielono by azylu
Nezahualcoyotlowi – osiemnastoletniemu synowi pokonanego
władcy Texcoco? A tak właśnie się stało. Po klęsce Texcoco
Nezahualcoyotl przez kilka lat mieszkał w Tenochtitlánie
i korzystał ze wszystkich przywilejów, jakie przysługiwały
arystokratom Mexików. Zmieniło się to dopiero po tym, gdy
wśród Tepaneków do władzy doszedł syn Tezozomoka – Maxtla
(1427–1429), władca, który panował krótko, ale był wyjątkowo
okrutny (zgładził między innymi mexickiego władcę
Chimalpopokę).
Gdy pozbawiony tronu Texcoco Nezahualcoyotl przybył do
pałacu, aby wziąć udział w koronacji Maxtli i złożyć u jego stóp
w hołdzie kwiaty, ten demostracyjnie odwrócił się do niego
plecami. Po tak jawnie ukazanej niełasce texcokańskiemu
księciu nie pozostało nic innego, jak porzucić dwór i poszukać
sobie bezpiecznej kryjówki.
„Maxtla wszczął tymczasem energiczny pościg – piszą Bero
i Bojanowski – a nawet wyznaczył wysoką karę za schwytanie
zbiega. Na jego rozkaz zbrojne oddziały zaczęły przeczesywanie
kraju. Tułacz musiał kryć się […] w lasach, w gęstwinach […]
i jaskiniach […]. Szczęście go jednak nie opuszczało. Pewnego
razu uszedł przed prześladowcami ukryty przez młodą
Indiankę pod stosem kolców agawy. Kiedy indziej przyjaźnie do
niego usposobieni wojownicy ukryli ściganego w bębnie.
Podczas gdy wysłannicy Maxtli przetrząsali najbliższe okolice,
wojownicy rozpoczęli tańce wokół owego bębna, aby odwrócić
uwagę ścigających”[100].
Wkrótce wokół Nezahualcoyotla zaczęli gromadzić się
niezadowoleni z dyktatorskich poczynań Maxtli. Mexikowie,
rządzeni w tym czasie przez następcę Chimalpopoki, Itzcoatla,
zgłosili pomysł, który od dawna chodził im po głowie: pod
wodzą Nezahualcoyotla należało zawrzeć sojusz między
Tenochtitlánem, Tacubą i miastem Texcoco. Gdyby udało się to
zrealizować, te trzy miasta zyskałyby tak wielką siłę, że nikt
z zewnątrz (nawet Tepanekowie!) nie byłby w stanie narzucić
im swej woli. Idea była prosta, a jednocześnie konieczna,
dlatego natychmiast zaczęto ją realizować.
Członkowie tego „trójprzymierza” zdołali się porozumieć –
o dziwo! – nawet w kwestii najtrudniejszej – podatków. Tacuba
miała otrzymywać jedną piątą zdobyczy wojennych, a resztę
dwaj pozostali członkowie – Texcoco i Tenochtitlán – mieli
dzielić po połowie. Warunki tej umowy były zawsze ściśle
przestrzegane i się nigdy nie zdarzyło, aby na tym tle doszło do
poważniejszych sporów. Po prostu wola porozumienia była
wielka, a poczucie krzywd i doznanych niesprawiedliwości
dojmujące. Na czele połączonych zbuntowanych wojsk
Tenochtitlánu, Texcoco i Tacuby stanął Nezahualcoyotl. Armia
ta w dwóch bitwach odniosła miażdżące zwycięstwo.
Znienawidzony Maxtla zginął, a władza nad trzema miastami
trafiła w ręce sprzymierzonych.
Mexikowie w koalicji tej wkrótce zaczęli odgrywać rolę
wiodącą. Podczas gdy Texcoco (miasto-księstwo) troszczyło się
przede wszystkim o religię i sztukę, Tenochtitlán skoncentrował
się na budowaniu swej militarnej potęgi, a to wkrótce znalazło
odzwierciedlenie w jego wpływach politycznych.
W monografii Aztekowie – naród wybrany przez słońce
czytamy: „Władca [Texcoco] […] po odzyskaniu tronu przystąpił
do reform: usprawnił administrację, opracował humanitarny
zbiór praw przyjęty później przez pozostałych sojuszników.
Trzy organy władzy pełniły odrębne funkcje: jeden rozstrzygał
sprawy wojenne, drugi zarządzał majątkiem państwa, trzeci zaś
czuwał nad ścisłym przestrzeganiem ustanowionych praw. Ten
ostatni pełnił w zasadzie funkcję sądu najwyższego i to
zarówno w sprawach cywilnych, jak i karnych. Podlegały mu
sądy prowincjonalne, które co cztery [dwudziestodniowe –
R.W.] miesiące przedkładały sprawozdania ze swej działalności.
Władca powołał też radę państwa [składającą się] z czternastu
naczelników. Opiekował się biedakami, nakazując pozostawiać
im posiłki na rozstajnych drogach. Otaczał opieką wszelkie
gałęzie nauki, szczególnie astronomię i astrologię, a także sztuki
piękne, literaturę i rzemiosło artystyczne. Ściągał do kraju
uczonych, budowniczych, artystów. Sam zdobył rozległą wiedzę
astrologiczną, był prawdziwie natchnionym poetą i oratorem
o wielkim darze krasomówczym”[101].
I dalej: „Szczególną troskę roztoczył nad religią, patronował
budowie świątyń i sztuce sakralnej, jakkolwiek był wyznawcą
jednego boga, którego pojmował w sensie panteistycznym. Bóg
objawiał mu się w widomym kształcie wspaniałej natury, w jej
bogactwie form i niezbadanej potędze. W życiu codziennym
lubił się otaczać przepychem, a jego pałac, wzniesiony wielkim
nakładem środków, otaczały rozkoszne gaje i ogrody. Pod jego
rządami stolica rozkwitła na nowo, tak iż sto lat później,
w okresie podboju Meksyku, była najbardziej cywilizowanym
miastem na Wyżynie Meksykańskiej”[102].

DROGA NA SZCZYT. LEGENDA STAJE SIĘ HISTORIĄ

Nezahualcoyotl zmarł w roku 1472 po 44 latach panowania. Po


jego śmierci Tenochtitlán szybko pozbawił miasto Texcoco jego
dotychczasowych wpływów i sam począł odgrywać wiodącą
rolę.
Okres ten zaczął się od aktu wielce symbolicznego,
a jednocześnie złowróżbnego – od spalenia ksiąg. Itzcoatl, który
w tym czasie nadal był władcą Mexików, chcąc zatrzeć
w pamięci następnych pokoleń niesławny okres zależności
Mexików, rozkazał spalić wszystkie istniejące manuskrypty
zapisane pismem ideograficznym, w których mogły być
jakiekolwiek wzmianki na ten temat. Innym ważnym
posunięciem, dzięki któremu monarcha ten przeszedł do
historii, było wybudowanie nowych, bardziej okazałych grobli,
które leżący na wyspach Tenochtitlán połączyły z brzegami
jeziora Texcoco. Dzięki temu stolica Mexików zyskała nowy,
niepowtarzalny, imperialny wręcz blichtr i w coraz większym
stopniu poczęła zasługiwać na miano Wenecji Nowego Świata
(które Europejczycy mieli jej nadać za nieco ponad 80 lat). Był
to kolejny element budowania nowej tożsamości Mexików
i autokreacji ich legendy. Najważniejsza jednak była ich
rodząca się potęga militarna.
Po uzyskaniu hegemonii wewnątrz trójprzymierza
Mexikowie z wielkim rozmachem zaczęli poszerzać terytorium
swego władania. Oba te procesy zresztą wzajemnie się
napędzały. Im silniejsza stawała się ich pozycja w sojuszu
trzech (a właściwie już tylko dwóch miast, bo znaczenie Tacuby
w tamtym czasie zostało już znacznie pomniejszone), tym
łatwiej było im prowadzić podboje. A im więcej zdobyczy
terytorialnych mogli odnotować na swoim koncie, tym
silniejsza stawała się ich pozycja w sojuszu.
Następcą Itzcoatla został Montezuma I Ilhuicamina (czyli
Gniewny)[103]. Za jego rządów połączone siły Mexików
i Texcoco przekroczyły góry otaczające Anahuác, co
zapoczątkowało ekspansję Tenochtitlánu na wschód i na
południe. Mexikowie podbili i poddali swojemu protektoratowi
liczne plemiona i miasta-państwa na terenie obecnych stanów
Morelos, Guerrero, Puebla i Veracruz. To w tamtym okresie pod
panowanie Tenochtitlánu dostała się Cholula.
Montezuma I także w innym sensie był godnym następcą
Itzcoatla: z powodzeniem kontynuował rozbudowę
Tenochtitlánu. Rozkazał pobudować tamy chroniące miasto
przed okresowym przyborem wód w jeziorze i skonstruował
wielokilometrowy akwedukt, doprowadzający mieszkańcom
coraz większego miasta wodę pitną aż z Chapultepec. Gdyby
Europejczycy wiedzieli w tym czasie o istnieniu Tenochtitlánu,
to Wenecję mogliby nazywać „europejskim Tenochtitlánem”.
Dawny kompleks niższości Tenochków u Mexików przeszedł
dość gwałtownie w kompleks wyższości, który wyrażał się
między innymi coraz większą liczbą ofiar składanych na
ołtarzach krwiożerczych bóstw. Tadeusz Łepkowski pisze:
„Wnet […] powstała teoria misji dziejowej »narodu słońca«,
ludu wojowniczego, reprezentującego tradycję Tolteków,
przeznaczonego do panowania nad sąsiednimi plemionami.
Wywyższano cnoty żołnierskie, wpajano ludziom przekonanie
o niezwyciężoności Mexicas”[104]. Wszystko – zgodnie z tym
przekonaniem – miało służyć nie tylko samym Mexikom, lecz
także całemu uniwersum, utrzymywanemu przy życiu tylko
dzięki krwi jeńców.
Syn Montezumy I, Axayacatl (1469–1479), kontynuował
podboje ojca. Wielkim sukcesem zakończyła się jego wyprawa
na południowy wschód. Armia Tenochtitlánu dotarła tam do
Oaxaki i do przesmyku Tehuantepec. Axayacatl dokonał też
„podboju” sąsiadującego z Tenochtitlánem Tlatelolco –
największego w Ameryce Środkowej ośrodka handlowego ze
słynnym targiem. Fakt ten wiele mówi o przedziwnej i z niczym
nieporównywalnej strukturze „imperium” Mexików, która
w rzeczywistości najpewniej była odległa od jakichkolwiek
naszych wyobrażeń na jej temat.
Rzecz bowiem w tym, że „Tlatelolco […] w większości
[zamieszkiwane] przez współplemieńcow Tenochtitlánu
i współwyznawców kultu Huitzilipochtli, miało swoje lokalne
władze, [ale] dostojnicy obu miast uzgadniali między sobą
różne sprawy państwowo-religijne. Jednak w drugiej połowie
XV wieku szybko rosnące Tlatelolco […] zaczęto uważać na
dworze Axayacatla za niebezpiecznego rywala, zwłaszcza że
obrotni kupcy z Tlatelolco bardzo się wzbogacili i zapragnęli
wznieść własną świątynię ku czci Huitzilipochtli. [Wtedy]
władca Tenochtitlánu […] kazał zamordować króla Tlatelolco
i po krótkiej wojnie podporządkował sobie sąsiednie miasto,
a ściślej – przyłączył je do państwa tenochtitlańskiego”[105].
Następnym władcą Mexików został brat Axayacatla, Tizoc
(1479–1486). Prowadził on ekspansję państwa w kierunku
Zatoki Meksykańskiej oraz dalej w Oaxaca. Ta ostatnia
kampania zakończyła się jednak niepowodzeniem, co wywołało
niezadowolenie i bunty w armii. W rezultacie Tizoc zostal
otruty przez… własnych generałów!
Postać Tizoca może budzić w pewnym stopniu litość, ale
Ahuizotl (1486–1503), jego następca, wywoływał trwogę. Co
prawda jeszcze bardziej rozszerzył strefę wpływów Mexików
i jego wojska dotarły aż do współczesnego stanu Chiapas i do
Gwatemali, ale koszty tych ekspedycji były straszliwe. Jego
okrucieństwo, wyrażające się w liczbie jeńców składanych na
ołtarzu Huitzilopochtliego w Tenochtitlánie, było tak wielkie, że
Mexikowie stali się powszechnie znienawidzeni wśród
zniewolonych przez siebie plemion, co niecałe dwie dekady
poźniej miało bardzo ułatwić podbój Cortésowi.

BLASK BIJĄCY W OCZY

Oprócz trwogi wasale Mexików na pewno czuli też zazdrość –


wręcz zawiść. Wspaniałość Tenochtitlánu w tym okresie nie
miała sobie bowiem równych nie tylko w całej Ameryce
prekolumbijskiej, ale prawdopodobnie także na całym świecie.
Miasto było, co prawda, mniejsze niż Teotihuacán w okresie
rozkwitu, ale i tak, jak się szacuje, liczyło co najmniej sto tysięcy
mieszkańców. Jak na tamte czasy była to liczba zawrotna. Jak
pisze Ignacio Bernal, „tylko cztery miasta europejskie: Paryż,
Neapol, Wenecja i Mediolan, liczyły [w tamtej epoce] ponad 100
tysięcy mieszkańców. Żadne z miast hiszpańskich liczby takiej
nie osiągnęło. Największa na owe czasy Sewilla, według spisu
z roku 1530, liczyła 45 tysięcy osób”[106].
Ale rzecz nie tylko w rozmiarze. Miasto było rozplanowane
w doskonały sposób, na jego ulicach było widać ogromne
bogactwo – wszystko mieniło się tysiącem barw. W pobliżu
pałaców i budynków administracji państwowej stały postacie
w ogromnych nakryciach głowy z piór quetzala, niosąc
kolorowe sztandary z piór innych egzotycznych ptaków.
W sąsiedztwie koszar wojownicy chodzili okryci barwnymi
tunikami, a w rękach dzierżyli puklerze ze skorup żółwi.
Arystokraci krążący w centrum wyróżniali się z kolei strojami
przyozdobionymi niezliczonymi wstęgami oraz futrem
króliczym. Co zasobniejsze kobiety przechadzały się, trzymając
w dłoniach wachlarze z papuzich piór, z uchwytami ze złota.
Wielu przechodniów piło czekoladę – i to nie ze zwykłych
naczyń, lecz z czarek powleczonych laką. Główny posiłek dnia
spożywano zaś nie rękoma, lecz kościanymi łyżkami – zwykle
z kości żółwia morskiego.
Nad miastem górowały piramidy, zwieńczone niczym choinki
czubkiem wysokimi świątyniami. Nad wszystkimi górował
kompleks centralnej świątyni, składający się z dwóch
bliźniaczych piramid: Tlaloca i Huitzilopochtliego. Wyglądała
ona jak fundament miasta, a zarazem jego korona. W miarę
zbliżania się do brzegów jeziora, pałace i domy stawały się
coraz niższe i mniejsze. Wszystko to sprawiało wrażenie
ogromnej harmonii, którą zaplanowali uzdolnieni ludzie
z wyobraźnią.
Nic więc dziwnego, że niespełna dwie dekady później Bernal
Díaz del Castillo napisał: „Kiedy ujrzeliśmy tyle miast i wiosek
pobudowanych na wodzie, inne wielkie miejscowości na lądzie
stałym oraz na powierzchni wód, ową prostą groblę wiodącą do
[…] [Tenochtitlánu] wpadliśmy w zdumienie. Powiedzieliśmy
sobie, że wydaje się to być krajobrazem, o jakim opowiadają
księgi Amadisa. Tyle tam było wysokich wież i świątyń,
i budowli wznoszących się wprost z wody, a wszystkie
murowane z kamienia, że niektórzy żołnierze nasi pytali, czy to,
co widzimy, nie jest snem. Nie dziwota, że tak się o tym
rozpisuję, wiele rzeczy nawet pomniejszając, gdyż nie wiem, jak
je wyrazić: widzieliśmy bowiem rzeczy, jakich nigdy nie
widziano ani o jakich nigdy nie słyszano!”[107].
Współcześnie o tym samym Ignacio Bernal pisze następująco:
„Symetria i planowanie, które tak zadziwiły konkwistadorów
(pamiętać należy, że budowniczowie średniowiecznych miast
nie kierowali się takimi zasadami), miały swoje źródło
w politycznej i społecznej strukturze, czyli w podziale ludu […]
[Mexików] na cztery klasy. Z tego powodu miasto podzielone
zostało na cztery kwartały (Tlatelolco stanowiło piątą dzielnicę,
przyłączoną po aneksji miasta). Każda z dzielnic, zwana
calpulli, zawierała zmienną liczbę mniejszych jednostek
podziału; były to pozostałości dawnej struktury klasowej,
wypartej przez cesarstwo. Cztery pierwotne dzielnice miasta,
o raz ustalonym położeniu geograficznym, zbiegały się
w jednym punkcie centralnym, którym był teren zajęty przez
główną świątynię oraz pałace cesarza […]”[108].
Mexikowie poświęcali najwięcej uwagi świątyniom,
ponieważ swe życie wiązali bardzo ściśle z wolą i siłą bogów.
Miejsc kultu w Tenochtitlánie było mnóstwo. Jak podaje
Sahagún, najważniejsza świątynia składała się aż
z siedemdziesięciu ośmiu budynków. Świątynie w formie
piramid były odnawiane co pięćdziesiąt dwa lata przez
nakładanie na poprzednio istniejącą konstrukcję nowych
warstw. Przez to większość mexickich piramid przypominała
szkatułki, z których mniejsze były zamknięte w większych, a te
w jeszcze większych. W ten sposób Mexikowie manifestowali
swe przekonanie o braku ciągłości historii – swoją obawę, że
któregoś dnia dzieje z woli bogów mogą zostać brutalnie
przerwane. Mając w pamięci niepewność swoich początków
w regionie Anahuác i konieczność schronienia się na wyspach,
by przetrwać, przenieśli to na cały wszechświat i całą historię.
Ów egzystencyjny niepokój na co dzień rozpraszali na dwa
sposoby. Pierwszym z nich było zamiłowanie do zbytku.
Wystarczy przyjrzeć się, co pozostało z domostw mexickich
arystokratów i co bogatszych obywateli Tenochtitlánu. „Mieli
[oni] – pisze Bernal – wysokie domy ustawione wokół jednego
lub kilku kwadratowych patio. Zdarzało się, że liczyły nawet po
pięćdziesiąt pokoi. […] Na głównym dziedzińcu wznoszono
[zwykle] niewielką [prywatną] świątynkę [na wzór tych, które
niegdyś budowano w Teotihuacán – R.W.]. Domy zaopatrzone
w sprawny system kanalizacyjny miały solidną konstrukcję
i płaskie dachy w odróżnieniu od pochyłych dachów świątyń.
Wokół biegły [zwykle] dekoracyjne blanki murów. Na dachu,
który był jednocześnie tarasem, domownicy spędzali długie
godziny odpoczynku […]. Mury pokrywano w całości
malowanymi stiukami w celach zarówno impregnacyjnych, jak
i ozdobnych. […] Trudno wyobrazić sobie dom […]
w Tenochtitlánie bez kanoe przed wejściem, podobnie jak
nieodłącznym atrybutem domu północnoamerykańskiego jest
samochód stojący u bram. Każdy dom miał swoją łódź, czasami
więcej niż jedną, ponieważ ten nieodzowny środek transportu
służył zarówno do poruszania się po kanałach, jak i po jeziorze.
Łodzie były różnego rodzaju – jedne gładkie i bardzo proste,
inne zdobione i z rzeźbionymi dziobami”[109].
Innym sposobem rozpraszania egzystencjalnego lęku
praktykowanym przez Mexików było stałe przekupywanie
nieobliczalnych i chimerycznych bóstw. Mexikowie ustalili,
a następnie sami siebie w tym utwierdzali, że najskuteczniejszą
metodą takiego przekupstwa jest karmienie bóstw krwią.
Wprzęgli do tego swą jakże sprawną machinę wojenną –
prowadzili wojny (tak zwane wojny kwietne), w których nie
chodziło wcale o to, by zabić wroga, lecz by go pojmać,
przyprowadzić do Tenochtitlánu, a następnie na szczycie
piramidy Huitzilopochtliego złożyć w ofierze.
To dlatego widok jeńców wchodzących jeden po drugim
stromymi schodami na szczyt świątyni wcale nie przerażał
mieszkańców Tenochtitlánu. Wręcz ich uspokajał. Radował. Bo
im więcej było tych postaci, tym większą mieli przecież
gwarancję, że następnego dnia słońce znów wzejdzie i oświetli
ziemię.

MONTEZUMA II

Następcą Ahuizotla, za którego panowania mieszkańcy


Tenochtitlánu mieli najwięcej powodów do takiej pewności,
został jego bratanek, syn Axayacatla, już nam znany
Montezuma II Xocoyotzin (Montezuma Młodszy). Zasiadł on na
tronie w 1503 r. i miał panować przez siedemnaście lat. Choć
dysponował wielką armią, już nie prowadził wojen. Nie musiał,
bo niemalże wszystkie ziemie w zasięgu jego armii zostały
zdobyte i podporządkowane Mexikom. Potęga Tenochtitlánu
osiągnęła apogeum. Imperium Montezumy na zachodzie
opierało się na wybrzeżu Oceanu Spokojnego, a na wschodzie
na brzegu Zatoki Meksykańskiej. Na północy granica jego
państwa przebiegała daleko za toltecką Tulą, a na południu
poza Mitlą i Monte Alban. Nawet na terenie Gwatemali, wokół
Izapy, w kraju Majów, Mexikowie mieli swoją kolonię. Jedyną
niemexicką „wyspą” i białą plamą na tym terenie były ziemie
wokół dzisiejszej Puebli – tam gdzie leżała Tlaxcala.
Siedemnaście lat po wstąpieniu Montezumy II na tron tę
ostatnią okoliczność bardzo umiejętnie wykorzystał Hernán
Cortés.
79 D. Duran, Historia de las Indias de la Nueva Espana (1579–1581),
Mexico 1967, II, s. 505–507.

80 H. Thomas, Podbój Meksyku, tłum. M. Lewicka, Katowice 1998, s. 57.

81 B. de Sahagún, Historia general de las cosas de Nueva España, red. Juan


Carlos Temprano, Madryt 1998, t. II, s. 952.

82 H. Thomas, dz. cyt., s. 57.

83 Huitzilopochtli i Tezcatlipoca – czyli Koliber z Południa i Dymiące


Zwierciadło. U Mexików – bóg wojny i bóg przeznaczenia.

84 H. Thomas, dz. cyt., s. 170.

85 B. Bero, E. Bojanowski, Aztekowie – naród wybrany przez słońce,


Warszawa 1968, s. 28.

86 B. Bero, E. Bojanowski, dz. cyt., s. 30.

87 Tamże, s. 31.

88 Tamże.

89 Mezoameryka, wbrew pozorom, nie jest pojęciem geograficznym, lecz


kulturowym, i nie stanowi synonimu Ameryki Środkowej. Do literatury
pojęcie to wprowadził Amerykanin Paul Kirchhoff (1952) na określenie
wyższych kultur Meksyku i obszaru Majów w północnej części Ameryki
Środkowej, które po 1500 r. p.n.e. przeszły od wiejskiego rolnictwa do
złożonych cywilizacji obrzędowych. Cechą charakterystyczną tych kultur
było wznoszenie piramid schodkowych, układanie podłóg ze stiuków,
posługiwanie się kalendarzem o roku złożonym z osiemnastu
dwudziestodniowych miesięcy, oddawanie czci bogowi deszczu oraz
rytualna gra w piłkę.

90 Krótka historia Meksyku (oprac. zbiorowe), tłum. S. Szczurowska,


Warszawa 1986, s. 39. Autorem cytowanego tu fragmentu jest Ignacio Bernal.

91 Tamże, s. 40.

92 Tamże, s. 41.
93 Warto zaznaczyć, że naśladowanie w kamieniu architektury
drewnianej wcale nie jest czymś wyjątkowym. Podobnie było m.in.
w starożytnym Egipcie. Gdy w okresie III dynastii do architektury zaczęto
wprowadzać kamień, najpierw za jego pomocą imitowano konstrukcje
drewniane, nawet te tworzone z wiązek papirusa. Najlepsze tego przykłady
można odnależć w Sakkarze, w architektonicznym kompleksie otaczającym
piramidę schodkową faraona Dżesera.

94 Krótka historia Meksyku, s. 47.

95 Tamże, s. 48–49.

96 Tamże, s. 54.

97 T. Łepkowski, Historia Meksyku, Wrocław 1986, s. 50.

98 Tamże, s. 48.

99 Tamże, s. 50.

100 B. Bero, E. Bojanowski, dz. cyt., s. 36.

101 Tamże, s. 39–39.

102 Tamże.

103 Montezuma I panował w latach 1440–1472 i jego rządy w dużym


stopniu pokrywały się z panowaniem Nezahualcoyotla w Texcoco.

104 T. Łepkowski, dz. cyt., s. 58.

105 Tamże, s. 59.

106 Krótka historia Meksyku, dz. cyt., s. 60.

107 B. Díaz del Castillo, Pamiętnik żołnierza Korteza, czyli prawdziwa


historia podboju Nowej Hiszpanii, wybór i przekład A.L. Czerny, Łódź 1986,
s. 220.

108 Krótka historia Meksyku, s. 61.

109 Tamże, s. 64–65.


DWA, TRZY FRONTY

Już trzeciego dnia po lądowaniu w San Juan de Ulúa Cortés


dowiedział się o istnieniu w niedalekim sąsiedztwie niezależnej
Tlaxcali. Totonakowie z pobliskiego Chalchicueyecan, wasale
Mexików, od początku myśleli bowiem strategicznie
i bezbłędnie kojarząc przybycie Cortésa z wizytą Grijalvy
z ubiegłego roku, także w nim widzieli ewentualnego
sojusznika, mogącego pomóc im w wyzwoleniu się spod
uciążliwej zwierzchności Tenochtitlánu. Wzmianka o Tlaxcali –
niepodległej enklawie, skłóconej z Mexikami, zamkniętej ze
wszystkich stron wrogą granicą – w jednej z pierwszych
rozmów tubylców z Kastylijczykami (tłumacze: Aguilar,
Marina) nie padła więc przypadkowo. Totonakowie myśleli
o tym od roku, od momentu, gdy za horyzontem zginęły
żaglowce Grijalvy, a ten zapowiedział swój powrót. A że
w przeciwieństwie do Tlaxcalteków Totonakowie nie byli zbyt
bitni, w ewentualnej rebelii przeciw Mexikom prowadzonej
przez tajemniczych brodatych przybyszów zza morza woleli
trzymać się z tyłu i odgrywać rolę np. tragarzy. W pierwszym
szeregu chętnie zaś ujrzeliby zaprawionych w bojach przeciw
Mexikom Tlaxcalteków.
Budowaniu ewentualnego przyszłego sojuszu z Hiszpanami
podporządkowane było też przyjazne przyjęcie, z jakim w San
Juan de Ulúa spotkał się Cortés. Z tego samego powodu, a nie
dlatego, że „było to ich zwyczajem”[110], wynikała ilość
podarków, jakimi od początku zaczęto zasypywać przybyłych.
Składała się na to bardzo mile widziana przez Hiszpanów
żywność (pieczone indyki, prażona fasola, placki kukurydziane,
dziczyzna), ale także: opończe, miedziane patery, srebrne
naczynia oraz drobne ozdoby ze złota, które wywołały
szczególny entuzjazm konkwistadorów. Nie chcąc psuć tak
dobrej atmosfery, Cortés też musiał sięgnąć do nie tak bardzo
zasobnych kufrów na swoim statku. Totonackim kacykom, po
pewnym wahaniu, ofiarował: dwie koszule, dwa kubraki, kilka
złotych pasów, dwa czerwone berety i dwie pary spodni.
Szczególne zainteresowanie Indian wywołały czerwone
elementy garderoby, bo wciąż dociekano, kim tak naprawdę są
przybysze? Ludźmi czy bogami? Opryszkami czy mężami
opatrznościowymi? Kim? A przecież wiadomo, że Quetzalcoatl –
Wąż Upierzony – swoje ciało zwykł malować na czerwono.
Czyżby więc ci dziwni i odrażająco cuchnący brodacze byli jego
wysłannikami, a może… są nawet pomnożonym nim samym?

NASTĘPNIE...

Do takiego myślenia o białych skłania Totonaków jeszcze jedna


istotna okoliczność. Zgodnie z mexickim kalendarzem, który od
czasu podporządkowania się przez nich Tenochtitlánowi
w Chalchicueyecan też był w użyciu, ten rok nosił miano 1-
Trzcina, czyli jest rokiem Quetzalcoatla. Quetzalcoatl rodzi się
w roku 1-Trzcina i w tym też roku, po upływie
pięćdziesięciodwuletniego cyklu, przepada pośród morskiej
piany. Dlatego jego powrót w tym samym roku wydaje się
bardzo prawdopodobny.
Jest jeszcze jedna ewentualna korzyść, która z tego wynika
dla Totonaków. Według mexickiego proroctwa, jeżeli Wąż
Upierzony przybędzie w roku 1-Krokodyl (Kajman), uderzy
w starców; jeśli pojawi się w roku 1-Jaguar, 1-Jeleń lub 1-Kwiat,
uderzy w dzieci; jeśli natomiast stanie się to w roku 1-Trzcina,
uderzy we władców, w królów. Czyli w kogo? W tego, którego
chcieli się pozbyć – w Montezumę!
Montezuma też to wszystko wie lepiej niż Totonakowie.
Dlatego po rozmowie z Teudilem w Domu Ciemności, broniąc
się przed coraz bardziej paraliżującym go strachem, jak tylko
może wypiera z myśli ewentualność, że biali to powracający
Quetzalcoatle, i zaczyna być skłonny uznać Cortésa za
Tezcatlipokę. Tezcatlipoca – Dymiące Zwierciadło – w mexickiej
mitologii był bowiem głównym antagonistą Quetzalcoatla. Był
zwolennikiem składania ofiar z ludzi, podczas gdy Wąż
Upierzony temu się sprzeciwiał. To właśnie on, Tezcatlipoca,
miał zmusić Quetzalcoatla do opuszczenia Tollan. Był bogiem
„nieszczęścia i udręczenia”, „doprowadzał wszystko do
upadku” i tam, gdzie się pojawiał, zawsze wywoływał
zamęt[111]. A to jak ulał pasuje Montezumie do tego, co na
temat Cortésa usłyszał z ust Teudila. Cortés jest więc najpewniej
nie Quetzalcoatlem, lecz Tezcatlipoką.
Sam w końcu nie wie, co jest lepsze, a co gorsze. Tym bardziej
że szpiedzy donoszą mu, iż brodacze i Totonakowie bardzo
dobrze się rozumieją i obsypują się upominkami. Zdaje sobie
sprawę, że niczego dobrego to nie wróży. Każe więc Teudilowi
jak najszybciej wracać na wybrzeże, by pokazać przybyszom,
kto może być ich jeszcze większym przyjacielem, kto może im
ofiarować jeszcze bogatsze dary. Oczywiście wszystko pod
pewnym warunkiem: jego przyjaźń może być tylko przyjaźnią
na dystans, na odległość. Może być wielka, ale tylko wtedy, gdy
Hiszpanie nie będą usiłowali dotrzeć do Tenochtitlánu
i wymieniając uprzejmości przez posłańców, pozostawią go
w spokoju.
Teudile spotyka się z Cortésem już w Niedzielę Wielkanocną
(Hiszpanie do San Juan de Ulúa dopłynęli w Wielki Czwartek,
tempo było zatem ekspresowe, proporcjonalne do paniki
Montezumy). Stara się, jak może, co nie umknęło uwadze
Cortésa. Towarzyszące mu osoby mają na głowach okazałe
pióropusze, ubrane są w bogato haftowane tuniki, a on sam
ostentacyjnie „je brud” (zanurza wilgotne palce w ziemię
i wkłada je do ust, co jest oznaką szczególnego szacunku dla
odwiedzanych) oraz puszcza sobie krew z uszu i… z penisa!
Zapewnia Cortésa o przyjaźni Montezumy, czego dowodem ma
być dwa tysiące sług, których przyprowadził ze sobą dla
Hiszpanów, oraz osiedle chat, które rozkazał wybudować dla
nich na wybrzeżu (gdzie będzie im znacznie wygodniej niż na
statkach).
Cortés nie jest jednak idiotą. Wie, że pośród dwóch tysięcy
przywiedzionych sług jest co najmniej tysiąc szpiegów i setka
czarowników, mających rzucić na niego urok. Zamieszkanie
w chatach na wybrzeżu ma zaś służyć dwóm celom: po
pierwsze temu, żeby Hiszpanie jak najdłużej pozostali na
wybrzeżu w kraju Totonaków; po drugie – na lądzie łatwiej
można było ich otoczyć i zniszczyć (choćby przy pomocy dwóch
tysięcy sług i ukrytej gdzieś w pobliżu armii).
Robi jednak dobrą minę do złej gry. Wizytą i deklaracjami
Teudila zdaje się być ucieszony. Mówi, że jego władca – „don
Carlos de Austria”[112] – jest największym królem na świecie,
a on jest jego dyplomatą i ambasadorem. (Cortés nie wie
jeszcze, jak ważna to informacja i ile razy uratuje mu życie
w ciągu nadchodzących tygodni i miesięcy, bo Mexikom,
zgodnie z kodeksem, którego przestrzegali, nie wolni było
atakować dyplomatów i ambasadorów).
Łaskawie przyjmuje dalsze dary, wśród których jest też złoto
i różne potrawy (znów pieczone indyki!). Sam – mimo
deklarowanej wielkości swego władcy – jest zdecydowanie
mniej hojny, co ma sugerować, że już jego obecność jest wielkim
darem. Teudila daje dla Montezumy: szklane paciorki,
ozdobiony fotel i szkarłatną czapkę z medalionem
przedstawiającym św. Jerzego walczącego ze smokiem. Pyta też,
jak władca wygląda i dowiaduje się, że jest szczupły, niski
i raczej drobny.
Potem pada najważniejsze pytanie – pytanie o złoto: czy
Montezuma ma złoto? Ile złota? I jakie jest to złoto? Od
niecierpliwości wpisanej w te słowa robi się aż złoto
w powietrzu.
– Ma złoto – odpowiada Teudile przez tłumaczy. – Dużo,
nawet bardzo dużo złota – i nie wie, że tym samym wydaje
wyrok na siebie, na Montezumę i na królestwo Mexików. Bo
Cortésa już nic, żadne dary i żadne przeciwności losu nie
powstrzymają przed marszem do Tenochtitlánu.
– A dlaczego interesuje was złoto? – pyta Teudile.
– Bo pomaga nam, gdy ktoś choruje na serce – pada
odpowiedź.
– Ach tak – Teudile zdaje się być zadowolony. Bo skoro
chorują na serce, może to jednak ludzie…?
I wtedy dochodzi do sceny opisanej we wszystkich kronikach.
Teudile wykazuje zainteresowanie pewnym hiszpańskim
hełmem, który przypomina mu nakrycie głowy mexickiego
boga wojny, Huitzilopochtliego, co może mieć istotne znaczenie
dla dalszego ciągu dysputy nad pochodzeniem Hiszpanów. Pyta,
czy może wziąć ze sobą ów hełm, by pokazać go Montezumie
(bo może Cortés to nie Quetzalcoatl, nie Tezcatlipoca, nie
człowiek, lecz bóstwo wojny, Huitzilopochtli?).
Cortés jakby z wahaniem godzi się, by wypożyczyć mu hełm.
Pod warunkiem wszakże, że przy kolejnej wizycie posła
otrzyma go z powrotem wypełniony złotym piaskiem, by
„sprawdzić, czy złoto w tym kraju jest takie samo jak to
znajdowane w Europie”[113] (w domyśle: czy jest tak samo
dobre na serce?).
Po odjeździe Teudila do Tenochtitlánu (gdzie przekazane
przez niego wiadomości wywołują nową falę paniki
i niepewności, jak z dziwnymi przybyszami należy dalej
postępować), po 1 maja do Cortésa przybywa delegacja
Totonaków z nieco dalej na północ położonego Cempoallan.
Indianie ci bardzo skarżą się na Mexików, na to, że są zmuszeni
płacić im coroczne daniny w postaci płótna, skór zwierzęcych
oraz kamieni szlachetnych. Namawiają, by biali pomogli im
wyzwolić się spod zwierzchności Tenochtitlánu. Cortésa bardzo
cieszą wieści o niesnaskach między tubylcami. Pamięta przecież
doskonale, że zwycięstwa królów katolickich w czasie
dziesięcioletniej wojny o Grenadę były możliwe między innym
dzięki animozjom wśród Maurów.
Na razie jednak zaczynają zaprzątać mu głowę całkiem inne
sprawy. Wielu członków jego ekspedycji uważa bowiem, że już
wykonali zadanie, dokonali wystarczająco dokładnego
rekonesansu i powinni wracać na Kubę. Inaczej przekroczą
uprawnienia, które otrzymali przed opuszczeniem wyspy. Jak
łatwo się domyśleć, wśród zwolenników tego poglądu są przede
wszystkim poplecznicy Velázqueza: jego krewniak Diego
Velázquez de León, Diego Ordaz, Francisco de Montejo, Juan
Escudero i Juan Díaz.
Odtąd Cortés musi mieć baczenie na dwie sprawy: bardzo
dokładnie śledzić, co zamierzają zrobić Indianie – co
Totonakowie, a co Mexikowie, ale przede wszystkim powinien
zwrócić uwagę na poczynania swych ludzi, wśród których
pojawiają się różne koterie, różne stronnictwa. Swą grę musi
prowadzić na dwa fronty.
Na wybrzeże znów wraca Teudile. Po raz trzeci spotyka się
z Cortésem. W Tenochtitlánie zapadły postanowienia
o zwiększeniu nacisku na Hiszpanów i o wymuszeniu na nich
decyzji, by nie przybywali do Tenochtitlánu. Wstrzymuje więc
dostawy żywności dla konkwistadorów i wycofuje armię dwóch
tysięcy sług wspomagających Hiszpanów. To zdaje się
wzmacniać pozycję zwolenników powrotu na Kubę. Tym
bardziej że na wielu białych pada strach, gdy odkrywają
w pobliżu świątynię ze śladami składania ofiar z ludzi.
Cortés, co oczywiste, nie chce wracać, ale jakby przewidując,
że w przyszłości w czasie residencia (przesłuchania) będzie
precyzyjnie wypytywany na ten temat przez królewskich
urzędników, partię rozgrywa z istną maestrią. Pozornie
przychyla się do pomysłu odwrotu i zarządza nawet powrót na
statki. W ten sposób prowokuje, wie bowiem, że wywoła to
ostrą reakcję zwolenników kontynuowania ekspedycji.
Rachuby go nie zawodzą. Do akcji wkraczają ci, którzy chcą
kontynuować to, co ich zdaniem dopiero się zaczęło. To bracia
Alvarado, Portocarrero, Sandoval, Alonso de Ávila, Juan de
Escalante i Francisco de Lugo. Oni przybyli tu, by zyskać sławę
i zdobyć fortunę. Już wiedzą, że ani na Kubie, ani na Hispanioli
czy w Castilla de Oro tego nie dokonają. Kraj, do którego teraz
dotarli, jest ich ostatnią szansą. Nie chcą wracać, bo jeśli to
zrobią, tubylcy nigdy więcej nie pozwolą im tu wylądować.
Chcą założyć miasto, osiedlić się i w ten sposób dobrze
przysłużyć się Hiszpanii i królowi. Ci, którym spieszno na Kubę,
niech odpływają. Droga wolna.
Cortés się waha, a raczej stara się sprawiać takie wrażenie.
Pomysłu o założeniu miasta nie odrzuca, ale też nie aprobuje.
Zauważa, że miejsce, w którym teraz się znajdują – San Juan de
Ulúa – nie do końca się do tego nadaje. Trzeba poszukać lepszej
lokalizacji. „Poszukajmy jej i dopiero podejmijmy ostateczną
decyzję” – mówi. Rozładowuje napięcie, a jednocześnie
przygotowuje pole do podjęcia decyzji. Najlepiej gdyby to się
stało pod nieobecność najzagorzalszych przeciwników
kontynuowania ekspedycji. Dwie brygantyny, na których
pokładach znajduje się po pięćdziesiąt osób (głównie
poplecznicy Velázqueza), wysyła więc na poszukiwanie
lepszego miejsca pod ewentualny przyszły port. Dowódcą
jednej z nich zostaje Francisco Montejo – przywódca „partii
Velázqueza”. Drugą dowodzi Rodrigo Alvarez Chico, jego
człowiek.
Równowaga zostaje zachowana, ale tylko pozornie. Bo gdy
tylko żaglowce giną na horyzoncie, Cortés stwierdza, że jeśli
założą miasto, musi ono mieć swoje władze. Po co z tym
zwlekać? Lepiej zanim wrócą brygantyny być już z tym
gotowym. Odbywa się zgromadzenie. To instytucja zapisana
w dokumencie Siete Partidas zredagowanym przez króla-
filozofa Alfonsa X, zgodnie z którym pod nieobecność władzy
królewskiej mieszkańcy miast i osiedli – vecinos – mogą
podejmować wiążące decyzje, które obowiązują do momentu,
aż król będzie mógł się na ich temat wypowiedzieć. Oczekujący
na powrót brygantyn nie oponują, jest ich setkę mniej, są więc
większe szanse na objęcie jakiegoś urzędu. Wybierają władze
miasta, które jeszcze nie istnieje i o którym w ogóle nie
wiadomo, czy kiedykolwiek powstanie. (Wyraźnie widać, że
studia prawnicze Cortésa w Salamance, choć nieukończone,
bardzo mu się przydają). Miasto ma już nazwę: Villa Rica de
Vera Cruz – Bogate Miasto Prawdziwego Krzyża. Niewiele
później ma też Radę, w której zasiadają głównie
Estremadurczycy, krajanie Cortésa.
Zaraz potem Rada prosi Cortésa o okazanie pełnomocnictw,
które dostał od Velázqueza na Kubie, po czym stwierdza, że są
już niewystarczające, że nie ma on już uprawnień do
podejmowania jakichkolwiek działań. Cortés uznaje, że jego
misja została zakończona i… pokornie ustępuje z urzędu! Co się
dzieje?! Otóż zaraz potem ta sama Rada – najpewniej zgodnie
z wcześniejszymi ustaleniami – powołuje Cortésa na nowe
stanowisko: zostaje on justicia mayor (sędzią głównym)
i capitan de las armas reales (dowódcą armii Jego Wysokości).
Przed nim rysuje się więc nowa misja. Nowa misja na
podstawie nowych uprawnień.
Po trzech tygodniach do San Juan de Ulúa powraca Montejo.
Już na statku zostaje poinformowany o zmianach. Zanim
zacznie protestować, dowiaduje się, że przez zgromadzenie
miasta, którego jeszcze nie ma, został wybrany na stanowisko
alcalde mayor (sędzia wyższej rangi). (Może więc zmiany wcale
nie są takie złe?). Poza tym otrzymuje dwa tysiące peso łapówki
(chyba są wręcz dobre!), a także zapewnienie, że port Villa Rica
de Vera Cruz zostanie założony na miejscu, które wskaże.
Zaciekły velazquista – jakie to proste! – staje się odtąd oddanym
cortésiano!
Prawie natychmiast zaczynają się przygotowania do
wypłynięcia do miejsca, skąd przybył. Zapada też decyzja, że
część ludzi, idąc wzdłuż wybrzeża, uda się tam pieszo. Montejo
mówi, że wybrane przezeń miejsce nazywa się Quiahuiztlan
i że w jego pobliżu położone jest niewielkie miasto Totonaków.
Hiszpanie wyruszają na północ 7 czerwca 1519 r. Grupa,
która idzie lądem, na około dwa tygodnie zatrzymuje się
w Cempoallan, gdzie jako potencjalni sojusznicy bardzo
przyjaźnie „przyjmowani są […] z fanfarami” przez
Tlacochcalcatla – bardzo grubego wodza, który dobrobyt
poddanego mu ludu chce udowodnić swoją tuszą.
Przy wejściu konkwistadorów do Cempoallanu dochodzi do
bardzo znamiennego zdarzenia, dającego cenny wgląd
w mechanizmy rządzące percepcją. Widząc jeźdźców,
Totonakowie są przekonani, że mają przed sobą coś na kształt
centaurów – przedziwne potwory zaludniające świat
miejscowych legend i baśni. Hiszpanie zaś, widząc lśniące
w słońcu dachy niektórych budynków, są przekonani, że stropy
tamtejszych budowli pokryte są srebrem. (Po oględzinach
okazuje się, że domniemane srebro jest po prostu białą, lśniącą
w słońcu farbą). Każda ze stron w pierwszej chwili widzi jednak
to, co chce widzieć, dostrzega, co jej w duszy gra[114].
Pod koniec czerwca kolumna konkwistadorów rusza dalej
i w ciągu kilku dni dociera do Quiahuiztlanu, gdzie ma powstać
Villa Rica de Vera Cruz (dzisiejsze Veracruz). Władca
Cempoallanu wyposaża ich w około czterystu tragarzy, co
bardzo usprawnia ich podróż. Wysyła też poselstwo, które
mieszkańców Quiahuiztlanu ma przygotować na nadejście
Hiszpanów i spowodować ich przyjazne przyjęcie jako
domniemanych przyszłych sojuszników w konfrontacji
z Mexikami.
Odnosi to zamierzony skutek. Władca Quiahuiztlanu wita
brodaczy z najwyższymi honorami (tzn. je ziemię) i od
pierwszego zdania uskarża się na Mexików oraz na nałożone
przez nich podatki. Akurat tak się składa, że do miasta
następnego dnia przybywają calpixque – mexiccy poborcy
danin. (O tym, że są to osoby bardzo ważne, świadczy m.in. to,
że poprzedzają ich służący wyposażeni w specjalne packi,
którymi oganiają ich od natrętnych much i innego robactwa).
Cortés postanawia wykorzystać ten zbieg okoliczności, aby
pokazać miejscowym swoje zdecydowanie oraz przekonać, że
naprawdę chce włączyć się do walki z Mexikami. Mówi, że
poborców podatków należy uwięzić. Władca Quiahuiztlanu
początkowo się wzbrania, ale, uznając Cortésa za kogoś bardzo
potężnego, być może nawet za bóstwo, ulega namowom i tak
czyni.
W nocy realizuje dalszy ciąg planu: swoim ludziom każe
przyprowadzić dwóch spośród pięciu uwięzionych mexickich
urzędników. Ułatwia im ucieczkę i prosi, by przekazali
Montezumie, jak bardzo go ceni i jak bardzo chce zostać jego
przyjacielem. Obiecuje też, że zrobi, co w jego mocy, i nie
dopuści do uśmiercenia pozostałych poborców więzionych
przez Totonaków. Urzędnicy są mu bardzo wdzięczni.
Wylewnie mu dziękują i przepadają w ciemnościach nocy.
Ale jego plan ma jeszcze swą kontynuację. Cortés ani myśli
przyznać się totonackiemu wodzowi, że to on uwolnił
poborców podatków z Tenochtitlánu. Broni natomiast życia
trzech pozostałych uwięzionych urzędników. Przekonuje, że
tylko wykonywali polecenia swoich zwierzchników, że nie
mogli inaczej postępować i w związku z tym, „zgodnie
z prawem naturalnym” (znów echa z Salamanki?), trzeba
darować im życie. Proponuje, że aby nie zbiegli, przetrzyma ich
na swoim statku. Wódz na to przystaje. Cortés jest więc
pozornie z jednej strony sojusznikiem totonackiego kacyka,
z drugiej – poplecznikiem Montezumy. A tak naprawdę, rzecz
jasna, jest jedynie przyjacielem samego siebie. Gra już nie tylko
na dwa, lecz na trzy fronty.
28 czerwca 1519 r. zakłada Villa Rica de Vera Cruz. Istniejąca
już jakiś czas Rada Miejska wreszcie ma swoje miasto. W tym
samym czasie przybywa kolejna delegacja Mexików. Przynosi
ze sobą hełm, który Cortés pożyczył Teudilowi, i nakrycie głowy
rzeczywiście wypełnione jest złotym piaskiem. Posłowie mówią,
że jest to podziękowanie za ułatwienie ucieczki dwóm
mexickim urzędnikom, a w związku z tym Montezuma wybacza
także Hiszpanom, że zadają się z tak niecnymi ludźmi jak
Totonakowie. Ale jeśli przybysze nadal chcieliby odwiedzić
Tenochtitlán, nie powinni za bardzo się spieszyć, bo
Montezuma nie czuje się zbyt dobrze, a poza tym jest bardzo
zajęty.
Cortés dziękuje za zaproszenie, którego tak naprawdę nie
było. Odpowiada, że ani myśli się spieszyć, bo w drodze do
Tenochtitlánu chce zawrzeć kilka sojuszy.
– Sojuszy? – widać, że posłańcy są przerażeni. – Z kim?
– Na przykład z Tlaxcalą – odpowiada Cortés i czeka na
reakcję, która szybko następuje. Jeszcze tego samego dnia
wysłannicy Tenochtitlánu wyjeżdżają w popłochu, żegnając się
ledwie półgębkiem. A on już wie: pomysł, by sprzymierzyć się
z wrogami Tenochtitlánu, naprawdę wart jest rozważenia.
Zastanawia się, jakby to mogło wyglądać w praktyce? Zaraz
pojawia się okazja, żeby to sprawdzić. Bo gruby wódz
z Quiahuiztlanu nie zamierza zasypiać gruszek w popiele.
Informuje Cortésa, że słysząc o uwięzieniu poborców podatków
z Tenochtitlánu i licząc na pomoc Cortésa, kilka totonackich
miast wypowiedziało posłuszeństwo Mexikom. By zdusić
w zalążku rodzący się bunt, armia Mexików właśnie nadciąga
do pobliskiego Tizapacingo.
Cortés na czele konnicy liczącej szesnastu jeźdźców oraz
sporej grupy konkwistadorów chętnie udaje się we wskazanym
kierunku. Towarzyszy mu duży oddział Totonaków. Chce
sprawdzić, na ile mogą się oni okazać przydatni na polu walki.
Próba wypada pozytywnie. Mimo że główny ciężar walki
spoczywa na Hiszpanach oraz na ich koniach, Totonakowie nie
tchórzą i czyniąc wielką wrzawę, okazują się przydatni.
Tizapacingo zdobywają w ciągu niespełna dwóch godzin.
Oddział Mexików zostaje rozpędzony na cztery wiatry. Wiara
Cortésa we własne siły rośnie, a bunt Totonaków się rozszerza.
Hiszpanów powracających do Villa Rica de Vera Cruz czeka
niespodzianka. Oto docierają do nich posiłki, przypływa
żaglowiec, który w celu naprawy pozostał w Santiago de Cuba.
Sześćdziesięciu nowych konkwistadorów oraz kilka koni to nie
lada wsparcie. Żaglowcem dowodzi Francisco de Saucedo –
przyjaciel Cortésa.
Nie wszystko jest jednak takie miłe. Wieści, które przywozi
Saucedo, powodują u Cortésa ból głowy. Otóż okazuje się, że
zebrana w Saragossie Rada Kastylii przyznała prawo do
prowadzenia poszukiwań (rzecz jasna na własny koszt) na
dotąd nieodkrytych wyspach i lądzie stałym gubernatorowi
Velázquezowi. Co prawda, jak wynikało z relacji Sauceda, nie
otrzymał on jeszcze tytułu adelantado (o który występował)
i nadal pozostawał podwładnym syna Kolumba, Diega Colóna,
ale jego prawne umocowanie stało się znacznie silniejsze niż
Cortésa.
Co robić? Cortés zwołuje naradę, w której biorą udział jego
najbardziej zaufani ludzie. Zapada decyzja, że konkwistadorzy
wyślą do Hiszpanii, bezpośrednio do króla, swoją delegację,
której celem będzie uzyskanie akceptacji dla stanu prawnego
zaistniałego po założeniu Villa Rica de Vera Cruz. Na jej czele
staje niedawny zwolennik Velázqueza, Francisco Montejo,
którego Cortés nie jest pewny i dlatego woli go oddalić, oraz
Pedro Portocarrero – krajan dowódcy i krewniak wpływowego
na królewskim dworze licenciado Cespedesa. Dzięki temu
Cortés zwielokrotnił szanse delegacji na dotarcie do
królewskiego ucha.
Po wypłynięciu brygantyny z delegacją na pokładzie w Villa
Rica dochodzi do buntu. Poplecznicy Velázqueza, m.in Juan
Díaz, Diego de Ordaz i Velázquez de León, dowiadują się
z przecieków, że z listu zabranego do króla wynika, iż Cortés
planuje rychły marsz na Tenochtitlán i uwięzienie
Montezumy II[115]. Są temu absolutnie przeciwni i chcą jak
najszybciej wracać na Kubę. Planują uprowadzenie jednego
z żaglowców, którym zamierzają dogonić delegację Monteja,
i uniemożliwić mu wywiązanie się z powierzonej misji.
Cortés dowiaduje się o spisku i postanawia przykładnie
ukarać buntowników. Szubienica jest jedną z najszybciej
wykończonych konstrukcji w Villa Rica de Vera Cruz. Zbiera się
trybunał („kradzież karaweli należy do przestępstw karanych
śmiercią”), zapada wyrok. Escudero i Cermeño zostają skazani
na powieszenie, a do egzekucji dochodzi prawie natychmiast.
Pozostali buntownicy otrzymują po sto batów. Jeszcze inni
trafiają na kilkanaście dni do aresztu. Po odbyciu tej pokuty
wielu z nich staje się najwierniejszymi poplecznikami Cortésa.
Niedługo potem Cortés podejmuje jedną z najsłynniejszych
decyzji tej fazy konkwisty. Dziewięć z dwunastu statków,
którymi dysponuje, rozkazuje spalić (choć niektórzy twierdzą,
że jedynie zniszczyć przez celowe wpłynięcie na mieliznę).
W ten sposób chce zapobiec ewentualnym dalszym buntom.
Mówi: nie ma już drogi odwrotu. Pozostaje tylko jeden
kierunek: razem z nim, do przodu. Do Tenochtitlánu. Ku sławie
i fortunie.
Wyprawa w głąb lądu rozpoczyna się 8 sierpnia 1519 r.
(niemalże w tym samym momencie w dalekim Kadyksie,
Ferdynand Magellan, Portugalczyk w służbie Korony
hiszpańskiej, rozpoczyna swój wiekopomny rejs dookoła
świata). W Vera Cruz pozostaje około stu pięćdziesięciu osób
pod dowództwem przyjaciela Cortésa, Juana de Escalante.
Ludzie ci są czymś w rodzaju straży tylnej ekspedycji.
Podążających do Tenochtitlánu mają chronić przed
ewentualnym przybywającym z Kuby desantem popleczników
Velázqueza.
Cortésowi towarzyszy około ośmiuset totonackich tragarzy
i wojowników („Była to wielka pomoc” – powie po latach Joan
de Caceres, mayordomo dowódcy). Z Cempoallan, przez które
konkwistadorzy ponownie muszą przejść do Tenochtitlánu,
w linii prostej jest około czterystu kilometrów. Wzdłuż trasy
wijącej się w terenie to prawie dwa razy tyle, gdyż kilkakrotnie
trzeba przejść przez góry. Łańcuch Cofre de Perote osiąga
prawie 4300 metrów n.p.m., poprzedzający go wulkan Orizaba
(wówczas Citlaltepetl) liczy prawie 5800 metrów, a bardziej
odległy Popo, czyli Popocatepetl – ma prawie 5500 metrów.
Niezły tor przeszkód.
Montezuma szybko dowiaduje się, że Totonakowie wspierają
białych i że wprowadzają ich w szczegóły animozji między nim
a Tlaxcalą. Nie chce być gorszy, chce trzymać rękę na pulsie.
Wysyła więc Cortésowi swoich przewodników, bo nie może
prowadzić z Hiszpanami wojny, gdyż Mexikowie, jak już
wspominałem, nigdy nie atakują dyplomatów (a Cortés twierdzi
przecież, że jest ambasadorem). Poza tym u Mexików
wypowiedzenie komuś wojny wiąże się z wieloma
czasochłonnymi rytuałami. Trzeba wyznaczyć kapłanów do
noszenia bóstw na czele oddziałów. Przeciwnik musi zostać
odpowiednio ostrzeżony. Należy ofiarować mu odpowiednią
liczbę strzał i maczug. A przecież z powodu sparaliżowania
strachem żadnego z tych zabiegów dotąd nie uczyniono. Na
dodatek jest pora roku, w której wojen się nie prowadzi.
Odpowiedni czas nadejdzie dopiero za kilka miesięcy. To
dlatego mexiccy przewodnicy mają za zadanie prowadzić
białych w głąb lądu jak najtrudniejszą, jak najdłuższą trasą.
Ale zanim Cortés na dobre wejdzie w głąb kraju, z setką ludzi
znów musi wracać na wybrzeże. Bo na horyzoncie, o czym
powiadamiają go posłańcy, ukazują się cztery żaglowce Alonsa
Alvarada de Pinedy. Przybywa on w imieniu Francisca de
Garaya, który też chciałby podbijać Meksyk. Ale Cortés stawia
Pinedę przed wyborem: albo zawróci, albo przyłączy się do
niego. Widać, że nie żartuje, z jego słów emanuje wielka
determinacja. Zawraca mniej niż połowa przybyłych. Pozostali
zasilają szeregi ekspedycji zmierzającej do Tenochtitlánu.
Ekspedycja ta 24 sierpnia, po przekroczeniu bariery
z postrzępionych gór Cofre de Perote i po obejściu od północy
dużego słonego jeziora, dociera do Zauntli – miasta
podlegającego zwierzchności Mexików. Tam Cortés przez
tłumaczkę Marinę pyta Olintecla, lokalnego kacyka, czy jest
wasalem Mexików. Olintecl jest zdziwiony. Co za pytanie? Mówi
do Mariny: „Dziwny ten biały, przecież to oczywiste, że wszyscy
jesteśmy wasalami Mexików, a Montezuma jest najpotężniejszy
na świecie”.
Ta odpowiedź daje Cortésowi wiele do myślenia. Nie może
zasnąć, czyżby już niedługo miało się okazać, że jego optymizm
nie był uzasadniony?
Olintecl nie chce też Cortésowi oddać swego złota. Twierdzi,
że najpierw musiałby o zgodę zapytać Montezumę, bez tego nie
ma mowy. Cortésowi po raz drugi włącza się ostrzegawcze
światełko, a raczej świeczka[116]. Z Montezumą żartów
najwyraźniej nie będzie. Tym bardziej że kacyk twierdzi, iż
mexicki władca na ołtarzach swych świątyń w ciągu roku
składa dwadzieścia tysięcy ofiar z ludzi. A pytany o dalszą
drogę do Tenochtitlánu, doradza odwrót. Gdy widzi, że to na
nic, sugeruje, by pójść przez Cholulę. Totonakowie doradzają
natomiast, żeby raczej wybrać szlak przez Tlaxcalę – przez
słynną Tlaxcalę, o której Cortés już tyle razy słyszał. Ostatecznie
Hiszpanie decydują się na jedno i drugie. Najpierw pójdą do
Tlaxcali (bo znajduje się bliżej), a potem do Choluli.
Zanim jednak wyruszą dalej na zachód, dowódca wysyła do
Tlaxcali poselstwo Totonaków, którzy mają poinformować
miejscowych, kto się do nich zbliża i jakie ma plany. Przesłanie
jest mocne, jednoznaczne i bezpardonowe: „Cortés przybywa
w imieniu króla Kastylii, aby pomóc Tlaxcali w jej godnej
podziwu walce z tyranią kata Montezumy”[117]. Hiszpanie nie
czekają na powrót poselstwa. Ruszają. Z posłańcami zamierzają
spotkać się w drodze.
W czasie swojej wędrówki w pewnym momencie natykają się
na kamienny mur, w którym znajduje się coś w rodzaju bramy.
Do tej pory w Meksyku z niczym takim jeszcze się nie spotkali.
Zastanawiają się, co to takiego, i dochodzą do wniosku, że
pewnie właśnie stoją na granicy między ziemiami podległymi
Montezumie a niezależną Tlaxcalą. Za moment wkroczą więc
do wolnego kraju!
Tak czynią. Niedługo potem napotykają piętnastoosobowy
oddział wrogo nastawionych wojowników. Czy to Tlaxcalanie,
z którymi pragną zawrzeć przymierze przeciwko Mexikom? Nie
ma czasu, żeby to rozstrząsać. Dochodzi do walki. Padają dwa
konie, trzy zostają ranne. Niedobrze! A nawet bardzo
niedobrze, bo mały oddział okazuje się przednią strażą dużego
oddziału, nawet, jak chcą niektórzy kronikarze, całej armii,
liczącej… sto tysięcy wojowników! Tę ostatnią liczbę trzeba
oczywiście uznać za bardzo przesadzoną.
Hiszpanie cofają się, przegrupowują i po chwili przystępują
do ataku. I widzą rzecz przedziwną: mimo że Indian jest bardzo
wielu, stosunkowo nieliczny oddział hiszpański jest w stanie
skutecznie stawić im opór. Po pierwsze dlatego, że tubylcom
wcale nie zależy, by zabić przeciwnika; walczą tak, by go
powalić i wziąć do niewoli, aby później złożyć w ofierze na
ołtarzu któregoś z krwiożerczych bóstw. Po drugie – mimo że
dysponują dużą armią, zawsze walczy tylko jej pierwszy szereg,
dlatego nieporównywalnie mniejsza liczba konkwistadorów
jest w stanie skutecznie powstrzymywać dużą grupę tubylców.
Po trzecie – ostrza ze szkła wulkanicznego, obsydianu, nie
umywają się do ostrzy i kling ze stali. W rezultacie po tym, jak
ginie około pół setki Indian, ich armia idzie w rozsypkę.
Kastylijczycy odnoszą pierwsze zwycięstwo w głębi lądu. Znika
zwątpienie, Cortés znów odzyskuje otuchę. Może jednak dadzą
radę? Nakazuje spalenie zabitych koni, żeby Indianie wciąż
mieli nad czym się głowić: czy to zwierzęta, czy potwory?
Pojawia się też kwestia, kim są Indianie, którzy zaatakowali
Hiszpanów. Czy są to Tlaxcaltecy, z którymi przybysze chcieli
zawrzeć sojusz? A jeśli tak, czy oznaczało to, że wiązane z nimi
nadzieje na zawarcie sojuszu nie miały żadnego uzasadnienia?
Wyjaśnienie przynoszą emisariusze wysłani przez Cortésa do
Tlaxcali, którzy w hiszpańskim obozie pojawiają się, gdy tylko
opadł kurz bitwy. Mówią, że napastnicy należą do plemienia
Indian Otomi. Nie byli to Tlaxcaltecy. Otomi zamieszkiwali
wschodnią część księstwa Tlaxcali i w związku ze swą wielką
wojowniczością cieszyli się dużą autonomią. Mogli więc
atakować na własną rękę, niekoniecznie w porozumieniu
z Tlaxcaltekami.
Jest to możliwe dlatego, że Tlaxcala nie ma jednolitej
struktury wewnętrznej. To zlepek kilku różnych plemion, które
połączyła chęć przeciwstawienia się Mexikom, niechęć do
stania się częścią ich imperium. I na tym polu, mimo że brakuje
im bawełny, która tam nie rośnie, ani nie mają soli, bo od morza
odgradzają ich ziemie podporządkowane Mexikom, odnoszą
spore sukcesy. Bo są wolni. Choć Montezuma na ucztach
w Tenochtitlánie z tej wolności często pokpiwa. Twierdzi, że
gdyby naprawdę mu na tym zależało, od dawna
podporządkowałby sobie to krnąbrne ksiąstewko. Indagowany,
dlaczego tak nie czyni, nieodmiennie odpowiadał, że chce mieć
pod bokiem kraj, który stanowi dla jego armii niezły poligon.
A także rezerwuar potencjalnych jeńców, których po
przygranicznych potyczkach, prowokowanych kilka razy
w roku, może składać na ołtarzach świątyń w swojej stolicy.
Rzeczywistość okazuje się jednak bardziej skomplikowana.
Jeden z wziętych do niewoli Indianin Otomi, licząc, że dzięki
okazanej chęci współpracy rychło odzyska wolność (i się nie
myli), wyjawia, że mimo przybycia totonackiego poselstwa,
w Tlaxcali nie ma zgodności, co do tego, jak należy potraktować
Hiszpanów. Pojawiły się różne opinie, różne stronnictwa w tej
sprawie. Jedni twierdzą, że Hiszpanie to bogowie, a jeśli tak, to
warto z nimi wejść w sojusz. Inni z kolei uważają, że są tylko
ludźmi, a wtedy na pewno nie zdołają pokonać Mexików. Atak
Otomich miał przynieść pewne rozeznanie w tej kwestii.
W walce mają stwierdzić, czy do Tlaxcali wkroczyli bogowie,
czy tylko ludzie. Wybór akurat ich do wypełnienia tej trudnej
bitewnej misji też był nieprzypadkowy. Indianie Otomi mają
opinię nieokrzesanych dzikusów, nad którymi trudno
zapanować. Rdzenni Tlaxcaltekowie zawsze mogą więc
powiedzieć, że o ataku nic nie wiedzieli, że zdarzył się za ich
plecami. Czego w jego wyniku dowiedziano się na temat białych
przybyszów, tego Tlaxcaltekom już nikt nie odbierze.
Cortés dostrzegł, że ma przed sobą przebiegłych, godnych
siebie polityków i kombinatorów. A może jednak sojuszników?
Przecież nadzieja umiera ostatnia. Na razie nie ma jednak czasu
na dalsze roztrząsanie tego problemu, bo następnego dnia
w pobliżu hiszpańskiego obozu znów pojawiają się Otomi
i znów dochodzi do potyczki. Bitwa trwa kilka godzin. W końcu
Indianie się wycofują, ale jest to podstęp, ponieważ wciągają
ścigających ich konkwistadorów do wąwozu, w zastawioną tam
zasadzkę. Otomi chcą koniecznie pochwycić konia, żeby
sprawdzić, co to za stwór. Gdy w ich ręce wpada jedna klacz,
która później kończy na ołtarzu ofiarnym, tracą
zainteresowanie walką. Hiszpanie znów mogą świętować
zwycięstwo, choć jednocześnie bardzo są zmartwieni, bo stało
się jasne, że droga do Tenochtitlánu nie będzie łatwa.
Następnego dnia Cortés na czele dwustuosobowego oddziału
plądruje pobliskie indiańskie wioski. Ma to być pokaz siły. Ma
z niego wynikać, że Hiszpanów nie można atakować bezkarnie.
Dochodzi do wielu celowo zadawanych okrucieństw, „takich jak
obcinanie nosów, uszu, ramion, stóp i jąder”[118]. Jest to
przemyślana akcja, podjęta z zimną krwią. Punkt wyjścia,
a jednocześnie punkt odniesienia do tego, co później z równie
zimną krwią zostanie przeprowadzone w Choluli.
Jeszcze tego samego dnia do Tlaxcali uda się kolejne
poselstwo Totonaków, występujących w imieniu Hiszpanów.
Cortés z niepokojem oczekuje, jakie rezultaty przyniesie,
Tlaxcaltekowie bowiem już wiedzą o obciętych uszach i nosach,
i nie mają prawa wątpić, do czego zdolni są konkwistadorzy.
Czy to przekona ich o tym, że Hiszpanie to bogowie i że należy
robić to, co oni rozkażą?
Noc w oczekiwaniu na powrót posłańców jest pełna
niepokoju. To ten strach, który dwanaście lat później
w Cajamarce, w dalekim królestwie Birú, w czasie nocnego
czuwania w oczekiwaniu na świt przeżyje kuzyn Cortésa –
Francisco Pizarro.
Świt przynosi ulgę, nadzieję – choć, jak się za chwilę okaże,
jest to nadzieja dość iluzoryczna, bo z rana Tlaxcaltekowie
przysyłają do hiszpańskiego obozu placki kukurydziane
i indyki. Dwieście koszy placków i trzysta indyków. Czy to
oznacza przełom w postrzeganiu Hiszpanów przez
Tlaxcalteków? W żadnym razie – wyjaśnia czekający na
uwolnienie Otomi – i tłumaczy: oni myślą tak, jeśli to bogowie,
to dobrze, że ich nakarmimy, a jeśli ludzie – to też dobrze, bo
będą odkarmieni, gdy ich pochwycimy i przeznaczymy do
kotła[119].
Po takim wyjaśnieniu konkwistadorów, obozujących dla
bezpieczeństwa na wzgórzu, ogarnął taki sam strach jak
poprzedniej nocy. Następnego ranka okazał się on jak
najbardziej uzasadniony. Gdy opadła mgła, u stóp wzgórza
znów pojawia się uzbrojona po zęby armia, ponownie
składająca się z wojowników Otomi. Było ich… sto czterdzieści
dziewięć tysięcy, zanotował później Cortés. Była ona
wystarczająco wielka, „by zaćmić słońce” – stwierdzali
inni[120]. Wrażenie, jakie wywołują wojownicy, potęgują:
barwy wojenne, różnokolorowe pióra, drewniane, skórzane
i bawełniane zbroje, niezliczone miecze, obsydianowe ostrza,
lance, włócznie, proce, wyrzutnie oszczepów atl-atl, a także
muszle, w które dęto, piszczałki, na których popiskiwano,
i bębny, w które bito bez opamiętania. To wielka armia, po
horyzont. Dużo mniej jednak wiemy o przebiegu samej bitwy.
Podobno, mimo precyzyjnie wydanych instrukcji, przez wiele
godzin rządzi nią przede wszystkim zamieszanie. Bernal Díaz
wspomina, że gdyby nie stalowe ostrza, nie wiadomo, jak
mogłaby się skończyć. Na szczęście dla Hiszpanów, Indian jest
tak wielu, że gdy co jakiś czas wybucha wśród nich panika, o co
po armatnich salwach nietrudno, wpadają w taki popłoch, że
sami się tratują.
Gdy Otomi się wycofują, Hiszpanie sami nie wiedzą, czy mają
się cieszyć, czy raczej pomstować. Bo nie ma już konia, który
nie byłby ranny, a od czasu wymarszu z Vera Cruz około
czterdziestu, a może nawet pięćdziesięciu ludzi zostało zabitych
lub rannych. Cieszą się natomiast posłańcy Montezumy, którzy
docierają do konkwistadorów. Mają bowiem nadzieję, że to, co
się dzieje, uniemożliwi zawarcie sojuszu między białymi
a Tlaxcalą. Mexiccy emisariusze przestrzegają Cortésa przed
Tlaxcaltekami. Mówią, że są podstępni, zdradzieccy, że nawet
jak coś Kastylijczykom obiecają, za chwilę będą chcieli wbić im
obsydianowy nóż w plecy. Poza tym są biedni. Nic nie mają do
zaoferowania. Nie tak jak Mexikowie i Montezuma, którzy
brodaczom właśnie przysyłają nowe dary (wyroby z piór,
bawełniane stroje i – ależ tak! – złoto!). Poza tym Montezuma
podjął bardzo ważną decyzję. W związku z tym, że Hiszpanie są
tak wspaniali i odważni, chce zostać ich wasalem i rok w rok
płacić im sowity trybut. Pod jednym wszakże warunkiem, że
konkwistadorzy zawrócą, nie będą kontynuować marszu do
Tenochtitlánu. Uzasadniają to następująco: marsz jest
niebezpieczny, drogi są złe, Montezuma jest bardzo zajęty. Po co
więc narażać się na tyle niedogodności?
Cortés na to odpowiada, że bardzo mu zależy, by ujrzeć
Tenochtitlán, ale jeszcze nie postanowił, co zrobi. Cieszy się
jednak, że Montezuma chce zostać wasalem jego władcy.
Tymczasem na pewno nie zrezygnuje z dotarcia do Tlaxcali. Bo
jest już tak blisko, prawie na jej progu…
Jakby na potwierdzenie tych słów do obozu docierają kolejni
posłańcy Tlaxcalteków. Mówią, że na polecenie swych władców
(Maxixcatzina i Xicotencatla Starszego) będą negocjować pokój.
Jednak za wszelką cenę chcą się dowiedzieć od Totonaków, czy
Hiszpanie potrafią walczyć nocą, bo w Tlaxcali pojawił się
pomysł, by ich zaatakować po zmierzchu. A więc są to szpiedzy!
Cortés nie ma wątpliwości. Trzeba ich przykładnie ukarać.
Hiszpanie chwytają Tlaxcalteków i podobnie jak podczas
ekspedycji karnej sprzed dwóch, trzech dni obcinają kciuki,
uszy, nosy albo którąś rękę, po czym – zawiesiwszy im te trofea
na szyi – każą czym prędzej wracać tam, skąd przybyli.
Hiszpanie nie czekali do zmierzchu. Sami pierwsi uderzyli na
indiańską armię, która zbiera się nieopodal obozu. Tubylcy są
całkowicie zaskoczeni, dzięki czemu tym razem walka jest
krótka. Zanim zapadła noc, nie ma już śladu po Indianach,
którzy rozpierzchają się w popłochu. Ale Hiszpanie wcale nie są
zaczadzeni kolejnym zwycięstwem. Raczej ponownie nie
wiedzą, czy cieszyć się, czy płakać. Ponieważ od kilkunastu dni
bez przerwy muszą walczyć, a potem długo lizać rany.
Nabierają przekonania, że marsz do Tenochtitlánu to na pewno
nie będzie spacerek. To będzie nieustanne przebijanie się przez
ciżbę wojowników. Ilu to przeżyje?
Dlatego odżywa sprzeciw wewnątrz oddziału
konkwistadorów. Znów głowę podnoszą zwolennicy
Velázqueza, do których dołączają ci, którzy po prostu się boją.
Jedni i drudzy mają dość, są głodni, zziębnięci, przerażeni, chcą
wracać na Kubę. Krytykują dowódcę, że rozkazał spalić statki.
Gdy Cortés stara się ich uspokoić, mówiąc: „im więcej Maurów,
tym więcej łupów” (co pokazuje, jak blisko konkwista była
zrośnięta z rekonkwistą i z tradycją walk z Maurami), śmieją
mu się w twarz, choć jest to śmiech przez łzy. Gdy mówi, że
wciąż zamierza wziąć Montezumę do niewoli, ten śmiech staje
się jeszcze głośniejszy. Jak mimo to jeszcze raz udaje mu się
zapanować nad buntem, o tym kroniki milczą. Ale najpewniej
twierdzi, że zmagania z Tlaxcalą już się kończą, że za chwilę
zejdą z cienistego stoku góry i znajdą się na jej słonecznym
stoku… Dość powiedzieć, że i tym razem intuicja Cortésa nie
myli, bo następnego dnia do hiszpańskiego obozu na wzgórzu
przybywają kolejni wysłannicy Tlaxcali – tym razem nie są to
szpiedzy – i proponują pokój, ba… sojusz.
Cortés czuje ulgę, ale najpierw wysłannikom pokazuje
chmurne oblicze. Mówi, że przybył w pokojowych zamiarach,
a tyle razy znienacka go zaatakowano. Do czego to podobne? Za
to Tlaxcalteków powinna spotkać zasłużona kara.
Usłyszał na to, że Tlaxcala bardzo miłuje wolność
i niezależność i dlatego Tlaxcaltekowie nie chcieli, żeby obcy
bezkarnie wchodzili na ich ziemię. Dlatego też nigdy nie ulegli
Mexikom i im się przeciwstawiają. To jest kwestia, która może
ich teraz połączyć…
Tak też się dzieje. Mimo protestów wysłanników Montezumy,
Cortés 18 września 1519 r. wkracza do Tlaxcali, gdzie on i jego
ludzie zostają zakwaterowani w „bardzo ładnych domach
i pałacach”. Hiszpanie, po wielu dniach udręki, posługując się
poprzednio użytą przenośnią, w końcu rzeczywiście znajdują
się na bardziej słonecznym stoku góry. Łapią oddech
i odpoczywają. Leczą rany, opatrują pokaleczone w walce konie.
Władcy Tlaxcali – Maxixcatzin i Xicotencatl – mówią, że
Tlaxcala przez to, że zewsząd otoczona jest przez ziemie
podległe Mexikom, to biedny kraj, ale ofiarowują Hiszpanom to,
co mają najlepszego: ludzi. Wojowników, którzy mają Cortésa
wesprzeć w dalszym marszu, oraz tragarzy, by nieśli ich ciężary
oraz ciągnęli armaty. Także kobiety.
To przypieczętowanie sojuszu. Tecuelhuatzin, córka
Xicotencatla, przybiera imię doña Maria Luisa i zostaje
podarowana Alvaradowi. Córka samego Maxixcatzina, doña
Elvira, dostaje się Velazquezowi de León. Trzy inne wysoko
urodzone dziewczęta trafiają do rąk uszczęśliwionych:
Sandovala, Olida i Ávili. Wtedy też Cortés ostatecznie decyduje
się związać z Mariną.
Odbywa się też intensywne planowanie, co dalej? Kierunek
jest jasny – Tenochtitlán, ale jak tam dotrzeć? Przez Cholulę czy
Huetzotzinco? Bo są dwie drogi. Mexiccy doradcy – wciąż
obecni przy Cortésie (pewnie głównie w roli szpiegów) – wielce
niezadowoleni z tego, że nie zdołali odwieść Hiszpanów od
wizyty w Tlaxcali, doradzają jak najszybsze udanie się do
Choluli. Tlaxcaltekowie natomiast opowiadają się za
Huetzotzinco. Cortés, nie chcąc jeszcze bardziej drażnić
Montezumy, ostatecznie decyduje się na Cholulę.

110 F. L. de Gómara, La conquísta de México, oprac. J.L. Rojas, Madryt


1987, s. 81.

111 H. Thomas, Podbój Meksyku, tłum. M. Lewicka, Katowice 1998, s. 174–


175.
112 Chodzi oczywiście o cesarza Karola V Habsburga, syna Joanny
Szalonej i Filipa Pięknego, wnuka Izabeli Katolickiej i Ferdynanda
Aragońskiego.

113 H. Thomas, dz. cyt., s. 165.

114 Więcej o kwestiach percepcji rzeczy nieznanych w czasie konkwisty


i ich wpływie na rodzenie się mitu o El Dorado piszę w książce Tajna misja
Eldorado, Gdańsk 2005.

115 Cortés wiedział, jak wielkie znaczenie w okresie wojen o Grenadę


miało uwięzienie, a następnie przeciągnięcie na stronę wojsk
chrześcijańskich jednego z arabskich władców, Boabdila. Miał nadzieję, że
w Tenochtitlánie uda mu się powtórzyć podobny manewr.

116 Wiemy, że jedną z pierwszych czynności, jakiej konkwistadorzy


nauczyli Indian w Meksyku, był właśnie wyrób świec.

117 H. Thomas, dz. cyt., s. 216.

118 Tamże, s. 224.

119 Tlaxcaltekowie byli kanibalami, co wynikało m.in. z tego, że mieli


trudności z pozyskiwaniem artykułów spożywczych pochodzących spoza
granic swej zamkniętej enklawy.

120 List Aguilara do Durána, [w:] D. Durán, Historia de las Indias de Nueva
España, Meksyk 1967, t. II, s. 5.
CHOLULA – DRUGA PO
TENOCHTITLÁNIE

OBAWY I KALKULACJE

Tlaxcaltekowie do ostatniej chwili starali się odwieść


Hiszpanów od pomysłu udania się do Choluli i byli w tym
niestrudzeni. „Spisek, w Choluli czyha na was spisek”, to
konkwistadorzy słyszeli jeszcze w chwili wymarszu.
„Cholultekowie są sprzymierzeńcami Mexików, Montezumy II,
a ten nie chce, byście przybyli do Tenochtitlánu. Cholula jest
ostatnim dużym miastem na drodze nad jezioro Texcoco.
Ostatnią możliwością, by was skutecznie zatrzymać. Jest więc
bardziej niż prawdopodobne, że właśnie tam zostanie na was
zastawiona pułapka. Do takiego wniosku doszłoby nawet
dziecko!”[121] dodawali.
Czy Tlaxcaltekowie rzeczywiście coś wiedzieli, czy tylko za
wszelką cenę starali się zniechęcić Kastylijczyków do
Cholulteków, których – jako przyjaciół Mexików – szczerze
nienawidzili? Jak było na pewno, nigdy się nie dowiemy.
Możemy jedynie spekulować, że do ich uszu rzeczywiście
doszły jakieś pogłoski na temat przygotowywanej zasadzki.
Mogło się wydawać, że Cholula, miasto święte, cel niezliczonych
pielgrzymek, w którym znajdowało się ponad czterdzieści
piramid, w tym słynna, największa w całej Ameryce Środkowej
piramida Quetzalcoatla (tak wielka, że dziś może uchodzić za
górę, na której szczycie stoi kościół Nuestra Señora de los
Remedios – Matki Bożej Nieustającej Pomocy), może liczyć na
bezkarność, na niezawodną ochronę wielu bóstw. Zdaje się
bardzo prawdopodobne, że zachęcając Cholulteków do
ewentualnej rozprawy z Hiszpanami, Montezuma II użył
właśnie takiego argumentu.
Niewykluczone zresztą, że spisek, jeśli rzeczywiście istniał,
miał swoje korzenie w samej Tlaxcali, gdzie, jak w całej okolicy
doliny Anahuác, istniały różne stronnictwa polityczne
o rozmaitych interesach. Poza tym niedawna niechęć Tlaxcali
do Hiszpanów wśród wielu jej mieszkańców na pewno jeszcze
nie poszła w niepamięć. O takiej możliwości Pedra de Alvarado
poinformowała Maria Luisa – jedna z ochrzczonych indiańskich
niewolnic, darowana mu przez tlaxcatlecką starszyznę. Jako na
potencjalnego spiskowca wskazała jednego z miejscowych
dowódców wojskowych. Hiszpanie, którzy starali się dmuchać
na zimne, niewiele się namyślając, rozkazali go skrytobójczo
zgładzić. Uwierzyli w oskarżenia Marii Luisy, bo dawało im do
myślenia, że żaden z notabli Choluli nie wysłał im naprzeciw
powitalnego orszaku, chociaż wiedzieli, iż Hiszpanie niebawem
ruszą w kierunku tego miasta.
Ostatecznie oddział Cortésa opuścił Tlaxcalę 12 października
1519 r. Odległość, jaka tę miejscowość dzieliła od Choluli,
wynosiła około czterdziestu kilometrów, było więc wiadomo, że
pokonanie tego dystansu zajmie konkwistadorom co najmniej
dwa dni. Hiszpanom towarzyszył duży oddział Tlaxcalteków,
niektóre źródła mówią nawet o pięciu tysiącach, co zdaje się
być jednak liczbą znacznie przesadzoną. Okolica, przez którą
oddział początkowo się posuwał, była niegościnna, jałowa,
w wielu miejscach gęsto porośnięta agawami, z których włókien
Indianie wyrabiali liny i sznury, oraz opuncjami, które o tej
porze roku owocowały czerwonymi bulwami. Jak łatwo się
domyślić, na żadnej opuncji nie siedział orzeł, nie mówiąc
o orle pożerającym węża…
Dlaczego Cortés nie posłuchał swych nowych sojuszników
z Tlaxcali i nie chciał ominąć Choluli, mimo podejrzeń
o czającym się tam ewentualnym niebezpieczeństwie? Mógł
przecież iść przez zdecydowanie mniej problematyczne
Huexotzinco, jak wynikało z relacji tlaxcalańskich szpiegów.
Dlaczego tego nie uczynił?
Po pierwsze – pamiętał, że przed sześcioma tygodniami, gdy
przekraczał granicę Tlaxcali, jej mieszkańcy byli jego
zaciekłymi wrogami. Dziś natomiast – przynajmniej większość
z nich – była skłonna jeść mu z ręki. Czy coś podobnego nie
mogło powtórzyć się w Choluli? Po drugie – kusiła go wielka
sława i świętość tego miasta, zwłaszcza znajdująca się tam
słynna, gigantyczna piramida boga Quetzalcoatla, o którym już
wiedział, że jest to najbardziej uniwersalne i najbardziej
wpływowe bóstwo regionu. „Bo czy właśnie nie w tym fakcie
kryła się jego wielka szansa? – rozmyślał. – Czy gdyby udało mu
się właśnie w Choluli, w cieniu tamtejszego najświętszego
przybytku, zademonstrować swoje zdecydowanie i siłę, nie
ułatwiłoby mu to dalszych działań w Tenochtitlánie, który
dysponował armią co najmniej tysiąckrotnie przewyższającą
jego siły?”.

WIDOK NAD WIDOKI

Pierwszą noc po opuszczeniu Tlaxcali Kastylijczycy spędzili


w bardzo surowym terenie, pod gołym niebem, w pobliżu rzeki
Atoyac. Następnego dnia, w miarę posuwania się na zachód,
krajobraz stawał się coraz bardziej przyjazny, ucywilizowany,
i zdawał się potwierdzać słuszność decyzji o wybraniu właśnie
tej trasy. Niebo było czyste, błękitne, powietrze wypełnione
iskrzącym się słońcem, co o tej porze roku było czymś
naprawdę zaskakującym. Przed konkwistadorami daleko na
horyzoncie potężniała skalista grzęda, z której w niebo
wystrzelały dwa regularne wulkaniczne stożki – Popocatepetl,
żartobliwie i w skrócie zwany Popo, i Iztaccihuatl, tak zwana
Stara Dama. Z iskrzącymi się w słońcu, pokrytymi śniegiem
wierzchołkami szczyty te wyglądały niczym dwa giganty
strzegące wrót do zaczarowanej krainy. I w pewnym sensie
właśnie tak było, bo za skalną grzędą zaczynała się dolina
Anahuác, Dolina Meksyku, na której dnie znajdowało się słynne
jezioro Texcoco. A na nim zaś, na kilkunastu naturalnych i tyluż
sztucznych wyspach, niczym Wenecja Nowego Świata, leżała
stolica królestwa Mexików – Tenochtitlán.
Najpierw jednak, na długo przed ukazaniem się z daleka
górskiego łańcucha, znajdowała się oczywiście Cholula, przez
niektórych zwana także Chollán. Jej zapowiedź stanowiły
niezliczone zielone ogrody oraz ciągnące się aż po horyzont
pola uprawne. Szarość i niegościnność ziemi, przez którą
przechodzili Hiszpanie poprzedniego dnia, na przestrzeni
zaledwie kilku kilometrów przemieniła się w świeżą zieleń,
czerpiącą swe siły witalne z gruntu użyźnianego przez
niezliczone obłoki wulkanicznego pyłu, opadającego tu przez
stulecia. Między polami pojawiły się także liczne kanały
irygacyjne. Najwięcej uprawiano tam kukurydzy, a także chili,
małych papryczek, które Hiszpanie nazywali „meksykańskim
pieprzem”, oraz soczystego, mięsistego aloesu. Na dużych
połaciach uprawiano też opuncję. Ale nie dla niej samej, lecz po
to, by mogły na niej żerować jedwabniki, cenione zarówno
z powodu produkowanej przez nie prawie przezroczystej nici,
jak też szkarłatnego barwnika – koszenili.
Potem na horyzoncie z wolna zaczęła się wyłaniać Cholula.
Jej znakiem rozpoznawczym była wyrastająca w centrum
wielka góra – ogromna piramida, wielka właśnie niczym
góra[122]. Pięła się ku niebu czterema szerokimi tarasami, a na
jej szczycie płonął widoczny z daleka wieczny ogień (jak się
później okazało, podsycany nie tylko copalem – zbryloną
żywicą – ale także sercami wyrwanymi z rozciętych
obsydianowymi ostrzami piersi jeńców wojennych). Wokół niej
można było naliczyć czterdzieści mniejszych, niższych
piramidek – „wież” (Cortés w liście do króla Karola V napisze
później z typową dla siebie przesadą, że było ich… czterysta
trzydzieści!). Tak, Cholula była bez wątpienia wielkim
pielgrzymkowym centrum. William Prescott pisze: „Była tym,
czym dla wyznawców islamu była Mekka, a dla chrześcijan
Jerozolima”[123]. Potwierdzały to coraz liczniejsze rzesze
Indian, których Hiszpanie spotykali na swojej drodze,
zmierzających w tym samym kierunku co oni. Byli to liczni
pątnicy, którzy za pośrednictwem kapłanów pragnęli w Choluli
złożyć ofiarę Quetzalcoatlowi z indyków i perliczek
transportowanych w klatkach. Z ozdób i strojów noszonych
przez niektórych z nich można było wnosić, że przybywali tu
z bardzo daleka – nawet z Gwatemali czy Jukatanu.
Gdy do miasta było już bardzo blisko, naprzeciw Hiszpanom
wyszła grupka miejscowych notabli. Widząc, że obcy są już tuż-
tuż, próbowali jeszcze zatrzeć złe wrażenie, jakie powstało, gdy
do Tlaxcali nie wysłali poselstwa, aby zachęcić Kastylijczyków
do przybycia do Choluli. Usiłowali się z tego tłumaczyć,
twierdząc, że kilku z nich ciężko chorowało. Cortés, choć
wiedział, że to kłamstwo, przyjmował te tłumaczenia za dobrą
monetę. Za pośrednictwem Mariny odpowiedział: „Nic się nie
stało, nie szkodzi”.
Kacykowie powiedzieli, że obawiają się, iż Hiszpanie
w Tlaxcali usłyszeli na ich temat wiele niekorzystnych rzeczy.
Ale przybysze nie powinni dawać temu wiary. Miasto bowiem
już na nich czeka. Czeka z radością, kilkakrotnie to podkreślili.
Hiszpanom niczego w nim nie zabraknie: ani jadła, ani picia,
ani kobiet.
– A jak już poznacie nasze miasto, będziecie mogli wrócić
tam, skąd przybyliście, nad ocean – zakończył najbardziej
znaczny z kacyków.
– Wcale nie zamierzamy z Choluli zawracać – odpowiedział
na to Cortés.
– Nie? – kacyk zdawał się być zdziwiony.
– Nie, bo zaraz potem zamierzamy udać się do Tenochtitlánu.
– Naprawdę? A czy wiecie, że Montezuma II wcale nie ma
zamiaru was tam przyjmować?
Cortés zbył to milczeniem i powiedział tylko, „jak wielkim
grzechem jest oddawanie czci bożkom i składanie ofiar z ludzi,
czemu przeciwstawił korzyści płynące z nabożeństwa do
chrześcijańskiego Boga”. Cholultekowie mieli na to
dyplomatycznie odrzec: „nie można oczekiwać, aby porzucili
swoich bogów zaraz po przybyciu Kastylijczyków”[124].
Ale już na wstępie stało się jasne, że Cholultekowie na temat
konkwistadorów rozmawiają z Montezumą II, to zaś kazało się
domyślać, że w związku z tym mogą od niego otrzymywać także
jakieś polecenia. Drugim zgrzytem pośród powitalnych
uprzejmości było to, że gdy miejscowi zorientowali się, iż
Hiszpanom towarzyszą liczne zastępy nielubianych przez nich
Tlaxcalteków, poprosili, by ci ostatni stacjonowali poza
granicami miasta.

ZARAZ PO TENOCHTITLÁNIE

Cholula już od przedmieść zrobiła na Hiszpanach wielkie


wrażenie. Było widać, że jest to miasto z ogromnymi
tradycjami; miejsce, w którym ludzie najpewniej osiedlali się od
tysięcy lat – prawdopodobnie już w czasach Olmeków, o których
istnieniu konkwistadorzy nie mieli oczywiście najmniejszego
pojęcia. Jak się szacuje, liczyła od czterdziestu do
sześćdziesięciu tysięcy domów, co by oznaczało, że między
Tenochtitlánem i oceanem była zdecydowanie największym
miastem. Bernal Díaz porównywał je do Valladolid, dodając
natychmiast, że jest znacznie piękniejsze. Późniejsze informacje
zdają się to potwierdzać. Już po zdobyciu Tenochtitlánu
tamtejszy rajca twierdził, że przed konkwistą Cholula była
w stanie wystawić armię liczącą dwadzieścia pięć tysięcy
mężczyzn. To by wskazywało, że miasto mogło liczyć między sto
osiemdziesiąt a dwieście tysięcy mieszkańców. Niezwykła była
też geneza olbrzymiej piramidy wzniesionej ku czci
Quetzalcoatla, którą obsługiwać miało aż sześć tysięcy
kapłanów (całe osobne miasteczko!). Według legend w czasach
Tolteków Quetzalcoatl miał mieszkać w Choluli przez
dwadzieścia lat. To właśnie stąd udał się nad ocean, skąd miał
odpłynąć na wschód łodzią z piany morskiej. Cholultekowie
ogromną piramidę ku jego czci, będącą symbolem ich miasta,
wznieśli właśnie w celu upamiętnienia tego wydarzenia.
Wkraczając do miasta, Cortés ze zdziwieniem stwierdził, że
Cholula – inaczej niż większość miast europejskich – nie jest
otoczona murem obronnym. Jednego z kacyków zapytał, czy nie
jest to zbyt wielka lekkomyślność i czy Cholultekowie nie
obawiają się napadu z zewnątrz.
– Nie boimy się – butnie odrzekł kacyk. – Jakby ktoś chciał
nas zaatakować, obroni nas Quetzalcoatl.
– Na pewno?
– Oczywiście. Na pewno. To bardzo silny bóg. W przeszłości
już tak było wielokrotnie.
„To, co Hiszpanów szczególnie uderzyło – pisze Prescott – to
czystość tego wielkiego miasta, które było odwiedzane przez
tylu przybyszów z zewnątrz, a to, jak wiadomo, zwykle nie
sprzyja utrzymaniu ładu i porządku. Tu było zupełnie inaczej.
Ów wielki porządek zdawał się emanować z nadzwyczaj
regularnego rozkładu ulic, z których ogromna większość
przecinała się pod kątem prostym, jak i z przemyślanego
rozkładu poszczególnych dzielnic miasta. Te miały ściśle
przypisane funkcje”[125].
W jednej z nich mieszkali rzemieślnicy zajmujący się
wyrobem ozdób z ptasich piór. W innej rezydowali ogrodnicy
specjalizujący się w uprawie różnokolorowych kwiatów, które
stanowiły część ofiar składanych na ołtarzach tak licznych tu
świątyń. W jeszcze innej dzielnicy swoje siedziby i warsztaty
mieli garncarze, a trzeba wiedzieć, że Cholula w całym
Meksyku słynęła ze swojej wykwintnej ceramiki, do tego
stopnia, że „Montezuma jadał wyłącznie na wspaniałej zastawie
z Choluli, która znacznie przewyższała wszystko, co
produkowano”[126] gdzie indziej.
W jeszcze innym kwartale mieszkali krawcy oraz hafciarze
(mężczyźni!), którzy swym kunsztem dorównywali nawet
cholulańskim garncarzom. Prescott pisze: „Od haftowanych
strojów klasy wyższej, przypominających najlepszej jakości
mauretańskie opończe, Hiszpanie nie mogli wprost oderwać
oczu”[127]. Jeszcze dalej rezydowali wytwórcy instrumentów
muzycznych, głównie piszczałek, bębnów i trąb z muszli
przywiezionych znad morza, a także korzystający z ich usług
muzycy. Nieopodal nie mogło oczywiście zabraknąć wytwórców
żywicznego kadzidła – aromatycznego, dławiącego copalu. Ten
towar w Choluli, mieście przeszło czterdziestu (bo przecież nie
czterystu!) piramid i niezliczonych ołtarzy ofiarnych, był
artykułem pierwszej potrzeby.
To, że haftem zajmowali się tu mężczyźni, bardzo zdziwiło
Cortésa. Słyszał, że Cholultekowie wśród mieszkańców
sąsiednich miast uchodzą za nieco zniewieściałych, a to
zdawało się potwierdzać tę opinię. „To dobrze – myślał,
podziwiając miasto, którego widoku tak chcieli mu oszczędzić
Tlaxcaltecy – bo jeśli tak, to na pewno nie są w stanie zagrozić
nam w polu, o czym wiedzą. Jeśli więc rzeczywiście szykują
jakąś zasadzkę, to zapewne w mieście”.

OD GOŚCINNOŚCI DO… WROGOŚCI

Dłużej nie mógł się nad tym zastanawiać, bo miejscowi notable,


być może chcąc rozwiać wątpliwości, jakie na ich temat
w głowach konkwistadorów zasiali Tlaxcaltecy, zaprosili
Hiszpanów do stołu – na powitalną ucztę. Podano gęstą zupę
z fasoli i kukurydzy, mięso indyka, perliczki oraz przepiórki. Za
napój służył ciemny, gęsty płyn, na który miejscowi mówili
cocoa. Uchodził on tu za szczególnie wykwintny smakołyk, bo,
zgodnie ze słowami gospodarzy, pochodził z dalekiego
południa, aż z krainy Majów.
Takie biesiady przy ogromnych stołach wystawionych na
ulicę powtarzano przez trzy kolejne dni. Hiszpanie byli tym
bardzo zaskoczeni, bo pamiętali, że w czasie innych postojów
nigdzie nie spotkali się ani z taką obfitością jadła, ani z tym, by
Indianie w takim stopniu byli skłonni dzielić się nim
z nieproszonymi gośćmi. Na czwarty dzień coś się jednak
zmieniło: na stole zamiast tradycyjnego mięsiwa pojawiły się
tylko owoce oraz zupa z przetartej kukurydzy.
Co się stało?
– Nic szczególnego – mówili najpierw nieco zakłopotani
kacykowie.
Potem za pośrednictwem Mariny jeden z notabli, który
wchodził w skład komitetu powitalnego, w końcu wyjaśnił
Hiszpanom
– Gość jest jak ryba.
Po tych słowach nastąpiła konsternacja. Co to znaczy? – nie
wszyscy od razu zrozumieli.
– To oznacza, że po trzech dniach gość śmierdzi! Powinniście
jak najszybciej wrócić tam, skąd przybyliście.
Nastąpiła jeszcze większa konsternacja. Wtedy w sukurs
Cholultekom przyszli mexiccy ambasadorowie, którzy, jak się
okazało, cały czas przebywali w mieście i z uwagą przyglądali
się Hiszpanom. „Podjęli [oni] ponowną próbę
wyperswadowania Cortésowi dalszej podróży do
Tenochtitlánu”. Nie wiedząc, jakich argumentów użyć, mówili
nawet, że „Montezuma umrze ze strachu, kiedy Kastylijczycy
wejdą do miasta”. A tego chyba nie chcecie, prawda? „Poza tym
trasa jest nie do przebycia, po drodze brakuje żywności, [a]
menażerię Montezumy zapełniają dzikie zwierzęta i gady,
wśród nich aligatory”, pochodzące właśnie z terenów, przez
które Kastylijczycy zamierzali udać się do Tenochtitlánu. Gdyby
Hiszpanie się tam pojawili, „rozerwałyby […] [ich] na
strzępy”[128].
Kolejnego dnia Hiszpanom już w ogóle nie dostarczono
żywności. Dostali tylko drewno i wodę. Należało rozumieć, że
po czterech dniach ryba – najpewniej leżąca na słońcu –
śmierdzi już wprost nieznośnie…
William Prescott pisze: „Sytuacja ta Cortésa bardzo
zaniepokoiła. A jego niepokój nie tylko dotyczył chwili bieżącej,
ale także tego, co mogło go spotkać w przyszłości. Zdawało się
to tym bardziej uzasadnione, że towarzyszący mu Indianie
z Cempoali [którzy miejscowych znacznie mniej drażnili niż
Tlaxcaltecy – R.W.] donieśli mu, iż w mieście zauważyli wiele
dziwnych rzeczy: na kilku ulicach zaczęto wznosić coś
w rodzaju barykad, na dachach domów gromadzono kamienie,
a w wielu miejscach kopano wilcze doły z pikami wbitymi
w dno, przysłaniane następnie od góry gałęziami, tak jakby
przygotowywano zasadzki mające powstrzymać atak kawalerii.
Jakby tego było mało, Tlaxcaltecy [którym od czasu do czasu
udawało się wmieszać w tłum pątników przybywających do
miasta i dotrzeć do obozu Hiszpanów – R.W.] donosili
o znacznie większej niż normalnie liczbie dzieci składanych na
ołtarzu największej piramidy, jakby Cholultecy na gwałt
próbowali sobie zyskać przychylność Quetzalcoatla[129].
Jednocześnie można było odnieść wrażenie, że wielu obywateli
miasta – głównie kobiet i dzieci – pospiesznie opuszcza
miasto…”[130].
Dlaczego?
Cortés miał na to jedną odpowiedź: Cholultecy podjudzani
przez coraz bardziej przerażonego Montezumę II
przygotowywali się do zbrojnej rozprawy z Hiszpanami. Jeszcze
więcej niepokojących wieści pochodziło od Mariny, tłumaczki
i nałożnicy Cortésa, w tym czasie już autentycznie w nim
zakochanej. Zaprzyjaźniła się ona z żoną jednego z lokalnych
dostojników, a ta zaczęła jej radzić, by jak najszybciej
przeniosła się do ich domu. Na pytanie dlaczego?, Indianka
najpierw nie chciała nic powiedzieć, ale Marina, podejrzewając,
o co może chodzić, aby dowiedzieć się jak najwięcej,
w obecności swojej nowej przyjaciółki zaczęła wypowiadać
niepochlebne opinie na temat Hiszpanów. Wtedy Indianka
zdecydowała się na większą szczerość i zdradziła, że Cholultecy
chcą z zaskoczenia zaatakować Hiszpanów, bo przekonał ich do
tego Montezuma II, przysyłając bogate dary. Według słów
dziewczyny do wielkiej rozprawy miało dojść w momencie
opuszczania Choluli, i miał to być atak bezlitosny. Cholulteków
miała wspomóc dwudziestotysięczna armia Mexików, czekająca
za rogatkami miasta. Część Hiszpanów, którzy przeżyliby bitwę,
miała być złożona w ofierze w Choluli, ale większość
planowano przewieźć w klatkach do Tenochtitlánu, aby ich
sercami nakarmić nienasyconego mexickiego boga wojny –
Huitzilopochtliego.

MIĘDZY MŁOTEM A KOWADŁEM

Kiedy Marina opowiedziała o tym Cortésowi, „ten – pisze


Prescott – poczuł się jak podróżnik zagubiony w ciemnościach,
mający świadomość, iż zewsząd otaczają go przepaści, a on nie
wie, gdzie ma postawić nogę”[131]. Bo te wszystkie informacje
nie mogły być dziełem przypadku. Składały się na zbyt logiczną,
nazbyt spójną całość. On i jego ludzie byli w mieście zewsząd
otoczeni przez wrogów. Ku miastu miała wkrótce nadciągnąć
wielka, wroga armia. Był między młotem a kowadłem. Co miał
zrobić? Uciec, cofnąć się? Czy wbrew wszelkiemu rozsądkowi –
zaatakować?
Jeśli miałby decydować się na atak, powinien to uczynić jak
najszybciej, zanim armia Mexików dotrze pod Cholulę. Należało
wykonać klasyczne uderzenie uprzedzające, tyle razy
z powodzeniem stosowane w czasie rekonkwisty. Ale czy na
pewno? Może lepiej byłoby się cofnąć? Poczekać? Wybrać inną
drogę? Z drugiej strony, jeśli chciał zademonstrować
Montezumie II swoją odwagę, determinację i siłę (którą tak
naprawdę nie dysponował), Cholula, symbol potęgi
miejscowych bóstw, była miejscem nadającym się do tego
najlepiej. Zapewne myślał, że łatwiej jest rozprawić się
z samymi Cholultekami, a przy okazji wykazać bezradność ich
bóstw, niż stawać oko w oko z całą armią Tenochtitlánu.
Prościej uwidocznić słabość ich bóstw, których, jeśli wierzyć
Ewangelii, nie ma, niż potykać się z realnie istniejącą
wielotysięczną armią.
Prescott pisze: „Wiedział, że jego ewentualny sukces
w Choluli przynajmniej na jakiś czas może sparaliżować
poczynania Montezumy II”[132]. Wszak w Tenochtitlánie
Quetzalcoatl cieszył się prawie taką samą rewerencją jak
w Choluli.
Cortés, aby nie popełnić jakiejś nieroztropności, postanowił
jeszcze raz zweryfikować wszystkie informacje, jakie do niego
dotarły. W tym celu, udając wielką przyjaźń (więc także
nieświadomość tego, co się wokół święci), zaprosił do siebie
dwóch kapłanów i umiejętnie wziął ich na spytki. To grożąc im
torturami, to znowu kusząc bogatymi darami, udało mu się
skłonić ich do szczerości. Kapłani, prosząc Cortésa o dyskrecję,
przyznali, że Hiszpanom rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo.
Ale bronili swych współobywateli, twierdząc, że wina leży nie
tylko po stronie Cholulteków. Winny miał być przede wszystkim
wielki Montezuma II. Może, jak teraz powoli zaczynało do nich
docierać, wcale jednak nie tak wielki? Bo był bardzo chwiejny –
jak trzcina uginająca się na wietrze. Co chwila przysyłał do
Choluli inne polecenia. Raz, na początku, chciał, by
Cholultekowie przyjęli brodatych przybyszów uprzejmie
i z największymi honorami. Potem jednak zmienił zdanie:
ponoć jego wróżowie powiedzieli mu, że Cholula w prosty
sposób może stać się grobem dla białych, bo miejscowe bóstwa
– zwłaszcza Quetzalcoatl – zadbają o to, by Cholultekowie bez
trudu ich rozgromili. Tym bardziej że w drodze do Choluli
miała być już dwudziestotysięczna armia Mexików
z Tenochtitlánu. Hiszpanie, jeśli nie chcą wpaść w potrzask,
muszą natychmiast działać.
Cortés, chcąc uspokoić kapłanów, odpowiedział, że zdaje
sobie sprawę, iż wina Cholulteków w zawiązanym spisku jest
prawie żadna, bo głównym winowajcą tego zamieszania jest
Montezuma II. Dlatego więc jutro z samego rana, zanim do
Choluli dotrze armia z Tenochtitlánu, zamierza opuścić miasto,
na koniec jednak, chcąc podziękować za okazaną mu gościnę,
chciałby pożegnać się z miejscową starszyzną.
Zaraz też zwołał naradę z udziałem swoich oficerów, na
której przedstawił to, co udało mu się ustalić. Opinie w sprawie
działań, jakie należało podjąć, były mocno podzielone. Najmniej
odważni uważali, że nie powinni zanadto ryzykować i wycofać
się do przyjaźnie nastawionej Tlaxcali, skąd na spokojnie
można by przypatrzeć się powstałej sytuacji. Inni uważali, że,
by ominąć zbliżającą się do Choluli armię Mexików, trzeba
obrać już wcześniej rozważaną północną trasę przez
Huexotzinco. Lecz zdecydowana większość zebranych była
podobnego zdania jak Cortés: nie należy się cofać. W ich
sytuacji każdy krok w tył oznaczał klęskę, zarówno w oczach
wrogów, jak i przyjaciół. Wrogów zachęciłby do ich zniszczenia,
przyjaciół do ich opuszczenia. A na to w żadnym razie nie
można było sobie pozwolić. Żadnych wahań. Żadnych
niepotrzebnych lęków. Należało jak najszybciej opracować
konkretny plan i ruszyć z nim do przodu.

WPROWADZAJĄC W BŁĄD

Można przypuszczać, że w tym czasie Cortés miał już jakiś


projekt dalszych działań. Nikomu go jednak nie zdradzał, bo
wiedział, że do jego skutecznego przeprowadzenia konieczne
jest całkowite zaskoczenie przeciwnika, a w związku z tym
absolutna dyskrecja. Aby jeszcze bardziej zakamuflować swe
zamiary, niespodziewanie i ku zaskoczeniu samych Hiszpanów
zaprosił do siebie mexickich ambasadorów. Zrobił to, bo myślał
o przyszłości, brał pod uwagę sytuację, w jakiej się znajdzie, gdy
to, co planował zrobić w Choluli, zakończy się sukcesem.
Ambasadorowie, w liczbie trzech, stawili się punktualnie.
Cortés na wstępie wskazał na pusty stół, przy którym ich
przyjmuje. Powiedział, że Cholultekowie odmówili jemu i jego
ludziom wszelkiej aprowizacji, tłumacząc się brakiem
większych zapasów.
– Gdyby nie towarzyszący nam nasi sojusznicy z Tlaxcali,
którzy dwoją się i troją, by gdzieś znaleźć dla nas trochę
żywności, dziś wieczorem na kolację mielibyśmy tylko…
drewno i wodę!
Potem nastąpił dalszy ciąg przemówienia: hiszpański
dowódca stwierdził, że wie, iż tak niechętna postawa
Cholulteków wynika z rozkazów, które otrzymali od swego
władcy – Montezumy II.
– Wiadomo mi także – ciągnął dalej – że mexicka armia jest
w drodze do Choluli, by nas tu wszystkich wymordować. Co wy,
panowie, jako przedstawiciele Montezumy, macie na ten temat
do powiedzenia?
Ambasadorowie byli wielce zdumieni słowami Cortésa.
Zaczęli zapewniać, że nic nie wiedzą o żadnej zasadzce, którą
ich król miałby szykować na Hiszpanów. Jeśli ktoś spiskował
przeciwko przybyszom, to byli to zapewne Cholultekowie,
którzy, gdy Cortés dowiedział się o grożącym
niebezpieczeństwie, winę za to próbują zrzucić na króla
Tenochtitlánu.
Cortés zapewne czekał na te słowa, wydaje się, że właśnie po
to zaprosił ambasadorów Montezumy II, by je usłyszeć. Udał, że
daje wiarę temu, co mówią, że ich słowa przyjmuje za dobrą
monetę. Po chwili nawet przyznał, że sam przypuszczał, iż
właśnie tak jest i chciał ich widzieć tylko dlatego, by to
potwierdzili. Wszak do tej pory, przesyłając mu przez
posłańców wiele cennych darów, ich władca okazywał mu
przyjaźń, a nie wrogość.
Ostatecznie przedstawiciele Tenochtitlánu opuścili spotkanie
z Cortésem w przekonaniu, że Hiszpan za swych wrogów
uznaje tylko zdradzieckich mieszkańców Choluli, ich władcę
natomiast uważa za człowieka jak najbardziej godnego
zaufania. W związku z tym sądzili, że przybysz nie będzie miał
w przyszłości w stosunku do ich króla żadnych podstępnych
planów. Jeszcze przed zachodem słońca wiadomość takiej treści
wysłali do Montezumy, sugerując władcy, by, jeśli jeszcze może,
zawrócił armię zmierzającą w kierunku Choluli.
Cortés na aż tak pozytywny wynik tego spotkania nie liczył.
Chodziło mu tylko o to, by po tym, co zamierzał zrobić
nazajutrz w Choluli, Montezuma II nie sądził, iż coś podobnego
może grozić także jemu. Jednocześnie w oczach Mexików
hiszpański dowódca chciał mieć dobrze uzasadniony pretekst
do przykładnego ukarania Cholulteków. Wiedział, że tym razem
obcinanie rąk, nóg, nosów, uszu i jąder oraz zawieszanie tych
trofeów na szyjach ofiar już nie wystarczy. Miało chodzić o coś
absolutnie nadzwyczajnego, o coś więcej niż o zabicie kilkuset
Cholulteków. Chciał czarno na białym wykazać bezsilność
mexickich i cholulteckich bogów.

121 W. Prescott, Mexico and Life of the Conquerer Fernando Cortes, New
York 1898, t. 1, s. 327.

122 Porównanie to wydaje się jak najbardziej uzasadnione. Przez lata po


konkwiście wielka cholulańska piramida, niszczejąc i porastając trawą oraz
krzakami, zamieniła się bowiem w wielkie wzgórze, na którym – bez
świadomości tego, co ono w swym wnętrzu kryje – zbudowano katolicki
kościół. Dopiero prace archeologiczne zapoczątkowane w XX w. dawną
wielką piramidę przywróciły ludzkiej pamięci. Odkryto między innymi, że
nie była to tylko jedna piramida, lecz tak jak w Meksyku kilka piramid,
leżących jedna na drugiej, stopniowo powiększanych i podwyższanych. We
wnętrzu wzgórza-piramidy odkryto też wiele kilometrów tuneli. Prace
archeologiczne trwają tam do dziś i co roku przynoszą jakieś nowe
zaskakujące odkrycia.

123 W. Prescott, México and the Life of the Conqueror Fernando Cortés, vol.
1, New York 1898, s. 329.

124 H. Thomas, Podbój Meksyku, tłum. M. Lewicka, Katowice, s. 235.

125 W. Prescott, dz. cyt., s. 332.

126 H. Thomas, dz. cyt., s. 236.

127 W. Prescott, dz. cyt., s. 332.

128 H. Thomas, dz. cyt., s. 237.

129 To paradoks, na który warto zwrócić uwagę: Quetzalcoatl


przeciwstawiał się ofiarom z ludzi i nauczał, że na ołtarzach winno się
składać kwiaty, plony pól, w najgorszym razie – drób. Jednak przekonanie
o konieczności dokarmiania słońca krwią było w rejonie doliny Anahuác tak
silne, że nauka ta szybko poszła w zapomnienie, nawet w jego największej
świątyni.

130 W. Prescott, dz. cyt., s. 333.

131 Tamże, s. 334.

132 Tamże, s. 335.


BITWA, MASAKRA

NOC PEŁNA STRACHU

Potem nastąpiła noc pełna niepewności, noc pełna obaw


i strachu. Taka sama, jaką dwanaście lat później Pizarro i jego
ludzie, oczekując na spotkanie z Atahuallpą, musieli przeżyć
w Peru, w Cajamarce; jaką dużo wcześniej, w czasie
rekonkwisty, niejednokrotnie przeżywali rycerze oblegający
Grenadę. Bo nikt nie był w stanie przewidzieć, co przyniosą
najbliższe godziny. Nie można było przecież wykluczyć, że
w nocy dojdzie do jakiejś niespodziewanej próby ataku.
Kastylijczycy czuli się tak, jakby stąpali po grzęzawisku. I choć
żaden z nich nie należał do tchórzliwych, wielu zaczęło się
wydawać, że grunt zaczyna osuwać się im pod nogami. Co
prawda, do tej pory, od momentu wylądowania w Meksyku,
szczęście zdawało się im sprzyjać, ale teraz odnosili wrażenie,
że kredyt szczęścia, jaki do tej pory przyznawał im los, nagle się
wyczerpał. Poczuli, że nocą, zewsząd otoczeni tysiącami
nieznanych ludzi, znaleźli się w potrzasku, z którego bardzo
trudno będzie im się wyślizgnąć. O ile w ogóle będzie to
możliwe.
Podwojono straże, konie trzymano osiodłane. Arkebuzy
i falkonety porozstawiano w taki sposób, by można było z nich
wystrzelić, niezależnie od tego, z której strony nadeszłoby
natarcie. Ci z konkwistadorów, którzy mieli zbroje, nie
zdejmowali ich, co najwyżej luzowali zatrzaski i rzemienie.
Cortés nawet przez chwilę nie zmrużył oka. Choć był pełen
obaw, nie dawał tego po sobie poznać. Starał się podnosić
swoich ludzi na duchu, niektórych nawet poklepywał po
ramieniu. W myślach wielokrotnie weryfikował swój plan. Był
on bardzo prosty. To pozwalało mu mieć nadzieję, że zadziała,
tak jak pragnął. I to nie tylko doraźnie, w Choluli, ale także
później, gdy już dotrze do Tenochtitlánu.
Świt powitał ich odgłosami trąb z wielkich konch,
dochodzącymi ze szczytów kilku pobliskich piramid, w tym tej
największej. Tak codziennie kapłani sygnalizowali pojawienie
się słońca tuż nad linią horyzontu. W poprzednich dniach te
głuche, tępe dźwięki budziły wśród konkwistadorów dreszcz
przerażenia. Teraz było inaczej. Tym razem ich przeciągłe
buczenie przyjęli z ulgą, nawet z radością. Stanowiło ono
namacalny dowód, że udało im się jakoś przetrwać noc, że bez
uszczerbku ją przeżyli. A świt zapowiadał przełom. Wóz albo
przewóz. Mieli nadzieję, że wezmą inicjatywę w swoje ręce.
Rwali się do czynu. Bez zwłoki przemieścili się w stronę
głównego placu, na którym, tak jak to wczoraj ustalono, przed
wymarszem z miasta mieli się jeszcze spotkać z kacykami.
Stacjonującym poza miastem Taxcaltekom przekazano
wiadomość, że gdy padnie pierwszy wystrzał, będący sygnałem
do ataku, mają wkroczyć do miasta i ruszyć konkwistadorom
na pomoc. Plac był duży – godny tak wielkiego miasta, jakim
była Cholula. Z jednej strony zamykał go wysoki mur, a z trzech
pozostałych okalały parterowe budynki. Wchodziło się na niego
przez trzy bramy. Przy każdej z nich Cortés ustawił posterunki
wzmocnione konnicą. Resztę ludzi rozstawił wzdłuż
zabudowań.

KOCIOŁ ŚMIERCI
Niedługo potem pojawili się kacykowie w otoczeniu licznej
świty. Cortés nie zamierzał tracić czasu i od razu przystąpił do
rzeczy. W ostrych słowach zarzucił im zdradę, przypomniał, że
przybył do miasta z pokojowymi zamiarami i dlatego większość
swych sił, na ich życzenie, pozostawił poza miastem, a oni
szykowali zasadzkę, i to nie z poduszczenia Montezumy, ale
z własnej inicjatywy. Dowodził, że ich dotychczasowa
uprzejmość była udawana, rzekoma przyjaźń była kłamstwem,
twarze skrywała maska obłudy. Czegoś takiego on, wysłannik
potężnego króla, nie mógł tolerować. Zamierza zatem
przykładnie ich ukarać, by nikt więcej…
Kacykowie nie zdążyli nawet zaprotestować, nie zdążyli
zaprzeczyć, nie zdążyli po raz kolejny zapewnić, że to wszystko
wina Montezumy II. A nawet gdyby mieli na to czas, było jasne,
że na niewiele by się to zdało, bo odnosili wrażenie, że Cortés
potrafi czytać w ich myślach i cokolwiek powiedzą, to i tak nic
nie zmieni jego osądu i nie zmieni oceny syuacji.
„Bo wtedy – pisze Prescott – padł ów fatalny strzał, od którego
wszystko się zaczęło. W jednej chwili muszkiety i kusze zostały
podniesione ku twarzom i wymierzono je w zgromadzonych na
placu Cholulteków. I poleciały ku nim niezliczone pociski
i strzały. A oni byli zaskoczeni, zdumieni, w pierwszej chwili nie
rozumieli, co się dzieje, bo do wielu z nich słowa Cortésa
w ogóle nie dotarły. Zbili się w grupki, jak zlękniona zwierzyna
łowna, jakby w ten sposób chcieli się lepiej ochronić. Ale to
niewiele dawało. W zasadzie – nie dawało nic a nic. Jak podcięci
padali jeden za drugim, tym bardziej że w ślad za salwą na
indiańską ciżbę ruszyli piechurzy – ze wzniesionymi do góry
szablami, okrzykami na ustach i wystawionymi przed siebie
pikami”[133].
Niektórzy z Cholulteków próbowali wspiąć się na mur, który
z jednej strony ograniczał plac, ale na jego jasnym tle stanowili
jeszcze łatwiejszy cel dla kuszników i strzelców wyposażonych
w arkebuzy. Inni próbowali rozpaczliwie sforsować którąś
z trzech bram wiodących na plac. Ale te najeżone były
hiszpańskimi pikami i halabardami. Najpewniejszym sposobem
ocalenia okazywało się wpełznięcie pod ciała tych, którzy
zostali przed chwilą zabici. I tak też wielu czyniło, a martwych
ciał przybywało w zatrważającym tempie.
„Gdy maszyna śmierci – pisze Prescott – była już tak
rozpędzona, że zdawało się, że zaraz się zatnie, bo
najnormalniej w świecie zabraknie jej ciał, które mogłaby
pochłaniać i kosić, na plac zaczęli nadbiegać nowi
Cholultekowie, których na pole bitwy przywiodły odgłosy walki.
I tak jak Hiszpanie zatarasowali drogę tym wszystkim
Indianom, którzy chcieli zbiec z placu, tak chętnie wpuszczali
tych, którzy jakby na własne życzenie chcieli trafić do kotła
śmierci. Rozkazy Cortésa były bowiem jasne i jednoznaczne:
»Im więcej ich tu zabijemy, tym stanie się o nas głośniej. Tym
bardziej będą się nas obawiać w dolinie Anahuác. Im większej
masakry dopuścimy się w Choluli, tym mniej będziemy musieli
zabijać potem. A przez to sami w mniejszej liczbie będziemy
zabijani«”[134].
Dopiero wtedy przemówiła artyleria, która zlokalizowana
była przy trzech wejściach na plac. Mogła ostrzeliwać zarówno
jego środek, jak i ulice, którymi nadbiegali czy to ciekawscy, czy
to chcący przyjść z pomcą tym, którzy zostali uwięzieni
w śmiertelnej pułapce. Szacuje się, że gdy przybyli tam
kacykowie, było na placu około czterystu osób. Wkrótce jednak,
mimo że wszędzie piętrzyły się już stosy trupów, było ich tam
znacznie więcej.
„Choć broń, jaką dysponowali Hiszpanie – pisze Prescott –
była dla Cholulteków całkiem nieznana i przerażająca,
a wystrzały z falkonetów ich ogłuszały i oślepiały, wkrótce
okazało się, iż nieprawdą jest to, jakoby byli zniewieściali. Ci,
którzy wciąż napływali na plac, chcąc odszukać swoich
krewnych i swoich znajomych, pałkami, kamieniami,
obsydianowymi ostrzami, a nieraz nawet gołymi rękoma
próbowali zmusić Hiszpanów do odwrotu. A gdy padali, na ich
miejsce zaraz pojawiali się wciąż nowi i nowi obrońcy.
Tworzyło się coś w rodzaju sztafety, w której przekazywaną
pałeczką była śmierć”[135].
Wtedy na polu bitwy pojawili się Tlaxcaltecy. Nadbiegli spoza
miasta i rzucili się ze zdwojoną energią w wir walki. By
odróżnić się od Cholulteków, na rozkaz Cortésa mieli opleść
swoje głowy wiankami z właśnie kwitnącej turzycy. Tak też
uczynili. I tylko dzięki temu uniknęli kul i ciosów, które
wszystkim tubylcom na prawo i lewo rozdawali Hiszpanie.
„Przybywający na plac Cholultecy byli brani w dwa ognie –
pisze Prescott. – Na ich tyły napierali ich znienawidzeni
wrogowie, nadbiegający od strony przedmieść Tlaxcaltecy, a od
frontu nacierała na nich konnica. Niektórzy z nich próbowali
schronić się w zabudowaniach okalających plac, ale tam
Hiszpanie zaraz ich dopadali albo – tam, gdzie w zabudowie
znajdowały się jakieś drewniane fragmenty – podkładali ogień.
Widząc to, wielu z nich skierowało się ku znajdującej się tuż
obok wielkiej piramidzie. Wierzyli, że dzięki temu nastąpi
zwrot w przebiegu bitwy. Według ich wierzeń w momencie
zagrożenia Quetzalcoatl był w stanie wylać z wnętrza piramidy
na ich wrogów morze wody. Więc teraz, szukając schronienia
w cieniu teocalli, w popłochu zaczęli wyrywać z cielska
piramidy kamienne bloki, by ułatwić wypłynięcie tej wody. Ale
mimo że w ścianie piramidy tworzyła się jedna wyrwa i druga,
z jej wnętrza nie nadpływała żadna woda, tylko wydobywały
się niesione wiatrem tumany kurzu. Bogowie zdezerterowali,
nie chcieli im pomóc”[136]. Jak to możliwe? Uciekinierzy
z placu odczuli wielką rozpacz i jeszcze większy zawód.

WIDZIANE OD ŚRODKA

W Archiwum Narodowym w Meksyku zachował się niezwykle


plastyczny opis tego fragmentu walki. Pochodzi on od jednego
z piśmiennych jeźdźców wchodzących w skład konnicy Cortésa.
Czytamy tam między innymi: „Mimo krótkich odcinków, na
jakich musieliśmy szarżować wśród zabudowań, tętent koni był
zaskakująco donośny. W jednej ręce trzymałem szablę,
w drugiej, na metalowym łańcuchu, dzierżyłem kręconą
w obłędnym tempie metalową kulę nabijaną kolcami. Konia
trzymałem się tylko kolanami, z największym trudem
chwytając równowagę. Zapach spalonego prochu wypełniał mi
płuca, pogrążając w stanie upojenia. W głowie miałem pustkę,
a podniecenie parowało ze mnie wszystkimi porami. Moje
zmysły ze zwierzęcym uporem koncentrowały się na tym, by
wzrokiem przebić kłębiący się wokół dym i by w porę dostrzec
nieprzyjaciela, który mógł być wszędzie i którego ciosy mogły
mnie w każdej chwili strącić z konia”[137].
Nieco dalej w tym samym dokumencie czytamy: „Co chwila
wyłaniały się przede mną postacie Indian, które musiałem
tratować. Na ziemi leżało już bardzo wiele powalonych ciał. Nie
bałem się tego, co mam przed sobą, raczej tego, co dzieje się za
moimi plecami. Wiedziałem, że gdzieś z boku moi koledzy,
przyklękając, ładują broń. Zaraz miała paść kolejna salwa.
Bałem się, że pośród tego tumultu, w tym dymie i zamęcie,
któraś z kul może mnie dosięgnąć”[138].
Potem pada stwierdzenie: „Moje obawy były uzasadnione, bo
wystrzały oddane w stronę, w którą ja szarżowałem, rozbłysły
niepokojąco blisko. Wydawało mi się, że na twarzy poczułem, iż
tuż obok przelatuje ołów. Słychać było rżenie koni i wściekłe
okrzyki innych jeźdźców. Szyk, w którym galopowałem,
zaczynał się załamywać. Potem znów jakiś pocisk wybuchł tak
blisko, że całym sobą poczułem jego gorąco. Za chwilę mignął
mi przed oczami jakiś koń bez jeźdźca, jeszcze jeden. Co się
stało? Pewnie w momencie jakiegoś wybuchu rumaki tak
mocno wierzgnęły, że ich jeźdźcy wylądowali na ziemi”[139].
Jeszcze dalej czytamy: „Teraz nie było już odwrotu. Z jednej
strony miałem kamienny mur, z drugiej – dwóch innych
jeźdźców. Mój świat, na przestrzeni kilkuset łokci, ograniczył się
do szalonego galopu i pragnienia, by zetrzeć z powierzchni
ziemi jak najwięcej przeciwników. Jeszcze jeden sus i jeszcze
jeden. I ta paraliżująca świadomość, że za moimi plecami moi
koledzy znów podnoszą broń do twarzy i właśnie celują, i że
znów padnie salwa, a któraś z kul zamiast Indianina może
trafić mojego konia albo nawet mnie”[140].
I wtedy, jak przewidywał, rozlegał się huk, a on cały tężał,
zastanawiając się, czy gdzieś czuje ból, czy nie oberwał i czy
w ogóle jeszcze żyje. „Nagle znalazłem się w całym lesie
indiańskich pik. Rozdawałem ciosy szablą na lewo i prawo,
uderzałem, ciąłem z nieposkromionym impetem, krzyczałem
jak opętany i ślepy na wszystko, parłem do przodu taką siłą
i nienawiścią, jakbym jednym ciosem chciał uśmiercić całą
ludzkość. Przede mną głowa rozłupana aż po zęby, ludzka masa
tarzająca się po kamieniach pod końskimi kopytami, jakaś
smagła, przerażona twarz, krew spływająca po klindze i trzask
żelaza o kości, wreszcie – krwawiący kilkut tam, gdzie chwilę
wcześniej była trzymająca pikę dłoń. Mój koń staje dęba, już nie
wiem po raz który, a ja po raz kolejny tnę szablą na oślep,
czując na swojej twarzy krew. Obok kolejne konie pozbawione
jeźdźców. Czy wśród naszych będzie aż tylu poszkodowanych?
Krzyki, szczęk stali, wystrzały, błyski, dym, jęki, tumult, konie
depczące rozerwane ludzkie brzuchy i wypływające z nich
flaki, zarzynanie, podcinanie gardeł, gryzienie, wycie”[141].
Kolejny fragment, który odnajdujemy u Prescotta, mógłby
stanowić kontynuację tych zapisków. Czytamy tam: „Jęki
zabijanych i błagania o litość powalonych na ziemię mieszały
się z bojowymi okrzykami Hiszpanów, próbujących w ten
sposób torować sobie drogę do przodu i dodać sobie odwagi
oraz z dzikimi okrzykami Tlaxcalteków, dających wyraz swojej
zadawnionej nienawiści do Cholulteków. Na to nakładała się
zwielokrotniona echem palba muszkietów oraz huk
zapadających się w ogniu drewnianych fragmentów budynków.
Rżenie przerażonych koni i ujadanie psów spuszczonych ze
smyczy dopełniały swąd palonych ludzkich ciał”[142].
Na ten temat znajdujemy też fagment u lubiącego przesadę
Bartolomé de Las Casasa w jego Krótkiej historii o wyniszczeniu
Indian. W części poświęconej Nowej Hiszpanii i masakrze
w Choluli podaje on wersję wydarzeń w dużej mierze odległą
od tej, jaka jest w innych źródłach: „Wszystkich panów, których
było przeszło stu […], rozkazał dowódca hiszpański spalić,
przywiązawszy do palów wbitych w ziemię. Ale jeden
z wielmożów, może nawet pierwszy między nimi i król tej
krainy, zdołał się uwolnić i schronił się wraz z dwudziestoma
czy czterdziestoma ludźmi do wielkiej świątyni, która się tam
znajdowała, i stanowiła jakby fortecę, a zwano ją Quu. Bronił
się w niej znaczną część dnia. Ale Hiszpanie, przed którymi nic
się nie uchowa, a zwłaszcza bezbronni ludzie, podłożyli ogień
pod świątynię i spalili Indian, którzy wołali: »O źli ludzie,
cóżeśmy wam zrobili? Dlaczego nas zabijacie? Idźcie do
Meksyku, a tam najwyższy nasz władca Montezuma weźmie za
nas pomstę«. Mówią, że kiedy zabijano mieczami na podwórzu
pięć czy sześć tysięcy Indian, przywódca Hiszpanów śpiewał:
»Spogląda Neron z Tarpei/ na Rzym, co w płomieniach stoi/
Krzyk słychać starców i dzieci/ Ale jego to nie boli«”[143].
A potem, po około czterech godzinach „[…] bitwa – pisze
Prescott – z wolna zaczęła dogasać. Zwycięzcy na placu zliczyli
około 4000 ciał, choć niektórzy potem twierdzili, że było ich aż
6000. Zaczęło się plądrowanie miasta. Rabowano zarówno
domy prywatne, jak i świątynie. Łupem zwycięzców padły
ceramiczne zastawy, klejnoty, biżuteria, tkaniny oraz żywność,
kórej, jak się okazało, w mieście wcale nie było mało. Nienawiść
Tlaxcalteków do Cholulteków była tak wielka, że nie starali się
nawet wejść w posiadanie żadnych łupów. By ich radować,
wystarczał im widok spustoszonego, w wielu miejscach
płonącego miasta. Ewentualne zaś zdobycze bez oporu ani żalu
przekazywali Hiszpanom”[144].

CHŁODNIEJSZYM OKIEM

Relację o zdarzeniach w Choluli, różniącą się pewnymi


szczegółami i znacznie bardziej wyważoną niż opowieść
Prescotta, zamieszcza w swojej biografii Cortésa po tytułem
Konkwistador Buddy Levy. Pisze on: „Udając przygotowania do
wymarszu, [Cortés] poprosił, by wszyscy przywódcy Choluli
zebrali się na głównym dziedzińcu świątyni Quetzalcoatla, gdyż
chciał się z nimi uroczyście pożegnać. Poprosił również, by
wtedy do jego oddziałów dołączyli cholulscy tragarze. Gdy
zjawili się najwyżsi dostojnicy, zaprosił ich na rozmowę do
swojej kwatery. Ledwie cholulska arystokracja znalazła się
w środku, żołnierze zabarykadowali drzwi, a sam Cortés
oskarżył ich o spiskowanie z Aztekami [Mexicami – R.W.],
opowiedział o znanych mu faktach i oznajmił, że za taką zdradę
czeka ich śmierć. Dostojnicy z początku zaprzeczali, gdy jednak
przyciśnięto ich do muru, zrzucili winę na Montezumę,
tłumacząc, że jako jego wasale nie mieli innego wyjścia. W tym
czasie dziedziniec świątyni Quetzalcoatla zdążył już zapełnić
się Cholulanami, wśród których znajdowała się większość
miejskich dostojników, a także tragarze, którzy mieli dołączyć
do wyprawy. Cortés dał znak, by wystrzelić z arkebuza, dając
w ten sposób sygnał do ataku. Na dziedziniec wjechali
uzbrojeni jeźdźcy, a za nimi wtargnęli hiszpańscy piechurzy
z obnażonymi mieczami i Tlaskalanie [Tlaxcaltecy – R.W.],
którzy w międzyczasie zaatakowali miasto oraz oddziały
kuszników i arkebuzerów. Rozpoczęła się rzeź zgromadzonych
Indian. Strzały i kule powalały dziesiątki ludzi, przerażone
kobiety i dzieci biegały z krzykiem po ulicach, przewracane na
ziemię i tratowane przez konie i uciekających w panice
mężczyzn. Części kapłanów udało się schronić na szczycie
piramidy Quetzalcoatla, skąd ciskali w atakujących Hiszpanów
kamieniami, a niektórzy z ich odebrali sobie życie. Jeden ze
świadków tamtych zdarzeń tak opowiadał później o tym, co się
wówczas działo: »Rzucali się głową w dół ze szczytu piramidy
[…], zepchnęli również posąg Quetzalcoatla, bo taka forma
samobójstwa była u nich w zwyczaju […]. W końcu większa ich
część, w desperacji, zabiła się sama«. Cortés rozkazał podpalić
świątynię – budowla płonęła przez dwa dni”[145].
Dalej Buddy stwierdza: „W ciągu dwóch godzin niemal
wszyscy Indianie, którzy zebrali się na dziedzińcu, zostali
zamordowani. Potem Cortés, odstępując od swych
dotychczasowych zwyczajów, pozwolił Tlaskalanom
[Tlaxcaltekom – R.W.] wyruszyć na plądrowanie miasta. Przez
długie godziny sojusznicy Hiszpanów łupili, palili i mordowali
każdego, kto znalazł się na ich drodze, aż wreszcie Cortés
rozkazał przerwać masakrę, która zdawała się nie mieć końca.
Gdy wreszcie ucichły wrzaski atakowanych mieszkańców, na
kamiennych ulicach Choluli leżało prawie pięć tysięcy
trupów”[146].
Jeszcze dalej czytamy: „Z pałaców i bogatych domów
cholulskiej arystokracji złupiono wiele złota i cennych
przedmiotów, ale Cortés energicznie przeprowadził ich
konfiskatę […]. Następnie rozkazał uprzątnąć trupy i oczyścić
ulice ze śladów pogromu. Kapłanów i dostojników, którym
udało się ocaleć, przyprowadzono przed […] oblicze [Cortésa]
i [ten] oskarżył ich o sprowokowanie masakry, na tym jednak
poprzestał i rozkazał sprowadzić z powrotem do miasta
wszystkich uciekinierów, którzy – jak uroczyście oświadczył –
nie muszą się już obawiać o życie i mogą na nowo zasiedlić
opuszczone domy. Choć gwarancje Cortésa mogły zabrzmieć dla
Indian mało wiarygodnie, uciekinierzy, z początku powoli
i ostrożnie, potem coraz śmielej, zaczęli powracać do miasta.
Uwolniono więźniów i zakładników i po kilku dniach w mieście
zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki normalnego życia”[147].
Podobnie na chłodno bitwę w Choluli relacjonuje Hugh
Thomas, choć, co warte podkreślenia, jego opis jest
nieproporcjonalnie oszczędny w stosunku do znaczenia tego
wydarzenia dla przebiegu meksykańskiej konkwisty. Pisze on,
że gdy rozmowa Cortésa ze zgromadzonymi na placu
dostojnikami dobiegała końca, „jeden z arkebuzów wypalił na
znak rozpoczęcia akcji i w ciągu dwóch godzin Kastylijczycy
wraz ze swoimi tlaxcalteckimi i cempoalańskimi
sprzymierzeńcami zabili nie tylko setkę dostojników, ale
wszystkich zgromadzonych wokół podwórca. Sam Cortés
przyznał, że zabito trzy tysiące ludzi. Uśmiercono ich różnymi
sposobami. Tlaxcaltekowie i Totonakowie zrabowali miasto,
paląc większość ważniejszych budowli i świątyń. Według
Andreasa de Tapia świątynia Huitzilipochtli płonęła przez dwa
dni. Wielu kapłanów rzucało się ze szczytów piramid, aby
uniknąć pojmania lub śmierci z rąk Tlaxcalteków. Indiańscy
sprzymierzeńcy delektowali się tą sytuacją – według jednego
z konkwistadorów, Martina Lópeza – »aby udowodnić, że są
dobrymi poddanymi króla Karola«. Dopiero po dwóch dniach
Cortés kazał zaprzestać rabowania. Wielu ludzi pojmano
i zaprowadzono do Tlaxcali jako przyszłe ofiary. Kilku
współpracujących z Hiszpanami Cholulteków zachowano przy
życiu. Caudillo [czyli Cortés – R.W.] ponownie wygłosił swoją
mowę, kazał ocalałym kapłanom wybielić świątynie, tak aby
można było umieścić w nich krzyże i wizerunki Matki Boskiej.
Podjęto usuwanie pogańskich bożków, chociaż ze zrozumiałych
względów – według Olmeda – kapłani starali się opóźnić
wykonanie tego rozkazu. Caudillo nie upierał się przy jego
pełnej realizacji”[148].

OKIEM INDIANKI

Niezwykle interesującą, retoryczną, emocjonalną i bardzo


odmienną od pozostałych wizję bitwy w Choluli podaje Laura
Esquivel w biografii tłumaczki (a zarazem kochanki Cortésa)
Mariny-Malinche. Wyłaniający się na tej podstawie obraz jest
o tyle cenny, że przedstawia on wydarzenia w Choluli widziane
oczami Indianki, na dodatek usytuowanej bardzo blisko
centrum wydarzeń. Pokazuje on też wpływ bitwy i masakry na
umysły tubylców, a rozmach opisu pozostaje w ostrym
kontraście z innymi relacjami, jakie na ten temat wyszły z ust
Indian, z których co najwyżej możemy się dowiedzieć, że „kiedy
[Hiszpanie] znaleźli się w Choluli, w szybkim czasie ją
zniszczyli, albowiem dali po temu okazję i do tego doprowadzili
sami mieszkańcy tego miasta” lub „zniszczona i wymordowana
została [tam] wielka liczba ludzi i wieść o tym rozeszła się po
całej ziemi aż do Meksyku, gdzie wywołała okropną trwogę
[…]”[149].
W biografii Mariny pt. Malinche. Malarka słów czytamy
natomiast: „Cortés postanowił uprzedzić ruch przeciwnika
i zabić mieszkańców Choluli, jak twierdził, w obronie własnej.
Chciał zaskoczyć ich, aby [samemu] nie zostać wziętym
z zaskoczenia. Chciał dać przykładną lekcję tym tubylcom,
którzy żywili zamiar zaatakowania go, a zarazem wysłać jasny
sygnał Montezumie. Zebrał [więc] cholulańskich dostojników
na dziedzińcu świątyni Quetzalcoatla pod pretekstem
pożegnania się z nimi i podziękowania za względy. Malinalli
[czyli Malinche – R.W.] i Aguilar służyli mu jako tłumacze, gdy
przemawiał do trzech tysięcy zgromadzonych mężczyzn. Gdy
znaleźli się w środku, bramy zostały zamknięte. Przemówił
głośno z wysokości końskiego grzbietu, jego głos był silny jak
grzmot, jak huk ziemi, gdy się trzęsie. Jego postać górująca nad
pieszym tłumem była imponująca”[150].
Dalej czytamy: „Cortés plebejusz lubił wydawać rozkazy,
zasiadając w siodle, gdyż pozycja ta wywyższała go – fizycznie
i społecznie. Oskarżył Cholulan, że zamierzali go zabić, podczas
gdy przybył do nich z pokojowymi zamiarami i starał się
wykazać im, że błądzą, oddając cześć bożkom, popełniając akty
sodomii i składając ofiary z ludzi. Malinalli starała się wiernie
tłumaczyć jego słowa, a by zostać usłyszaną przez wszystkich,
podniosła głos najbardziej jak mogła.
– [Cortés] jest bardzo rozgniewany – [mówiła]. Mówi: czy
może uderzą w nasze plecy jak piasek mieciony wiatrem, jak
burza, jak podstępna fala? Czy może wystawią przeciw nam
swoje tarcze, nad naszymi głowami wzniosą swe maczugi,
podczas gdy […] [Cortés] przybył w pokoju? Podczas gdy jego
słowo chciało tylko mówić im słowa wywyższające serca? On,
który niesie słowo Pana naszego, nigdy się nie spodziewał, że
zamierzacie go zabić. Jemu, który wszystko widzi i wszystko
wie, nie jest tajne, że na polach wokół Choluli czają się
wojownicy Mexików, gotowi do ataku”[151].
Dalej Esquivel stwierdza, że wodzowie przyznali, iż
rzeczywiście tak było, lecz usprawiedliwiali się, mówiąc, że
wypełniali tylko rozkazy Mentezumy. Cortés miał wtedy
powołać się na prawa obowiązujące w królestwie Hiszpanii,
które każą zdradę śmiercią, i oznajmił, że dostojnicy muszą
umrzeć. Malinalli nie do końca jeszcze zdążyła przełożyć tę
kwestię, gdy wystrzał z arkebuza dał sygnał do rozpoczęcia
rzezi.
„W ciągu dwóch godzin z okładem – czytamy dalej –
Hiszpanie zakłuli, zarąbali i zabili wszystkich Indian
zgromadzonych na dziedzińcu. Malinalli ukryła się w jakimś
kącie i oczami pełnymi przerażenia patrzyła, jak Cortés i jego
żołnierze odcinają ręce, uszy, głowy. Dźwięk metalu tnącego
ścięgna i kości, krzyki, lamenty zmroziły jej serce. Piękny huipil,
który miała na sobie, szybko poplamił się krwią. Krew zalewała
pióropusze, tuniki, płaszcze Cholulan, tworzyła na ziemi kałuże.
Moździerze i arkebuzy zmieniły ich w krwawą miazgę. Nikomu
nie udało się uciec. Nikomu nie udało się wspiąć na mury.
Wszyscy zostali zamordowani i nie dano im najmniejszej
szansy na obronę. [A] gdy już zabito wszystkich mężczyzn
zgromadzonych na dziedzińcu, otwarto bramy i Malinalli
uciekła w popłochu. W mieście pięć tysięcy Tlaxcalan i ponad
czterystu Cempoalan sprzymierzonych z Cortésem mordowało
mieszkańców i plądrowało ich domy. Malinalli przemknęła się
wśród nich i pobiegła zdjęta grozą nad rzekę. Pijani nienawiścią
sojusznicy Hiszpanów zabijali mężczyzn, kobiety, dzieci.
Świątynia Huitzilipochtliego, symbolizująca zwierzchnictwo
Mexików, została podpalona”[152].
Dalej czytamy: „Szał mordu, rabunku i okrucieństwa trwał
dwa dni, po czym Cortés zaprowadził porządek. Zginęło
w sumie około sześciu tysięcy Cholulan. […] Zdaniem Cortésa
ten spektakl grozy posłużył do tego, by Indianie zobaczyli
i zrozumieli, że ich bożki zwodzą ich i oszukują, że nie potrafią
ich ochronić, że bardziej niż bogami, są demonami. Dla Cortésa
konkwista była walką dobra ze złem. Prawdziwego boga
z fałszywymi bogami. Istot wyższych z istotami niższymi. […]
Tysiące poćwiartowanych trupów, bez życia, bez celu,
zawładnęło duszą Malinalli”[153].
Potem następuje fragment najciekawszy w tej emocjonalnej
relacji, oddający jej stan ducha po masakrze, który był
prawdopodobnie taki sam, jak stan ducha większości Indian,
którzy w taki czy inny sposób zetknęli się z wydarzeniami
w Choluli. „Jej duch – czytamy – nie należał już do niej, został
pochwycony podczas bitwy przez te ciała, nieruchome,
bezbronne, których nic nie mogło ocalić. Nikt, ani ze strony
hiszpańskiej, ani indiańskiej, nie uczynił jej żadnej krzywdy,
nikt jej nie zranił, nikt nie skaleczył, a jednak była martwa, a na
jej barkach spoczywał ciężar setek zmarłych. W jej oczach nie
było już życia, już nie błyszczały, jej oddech był ledwie
słyszalny, jej serce już prawie nie biło. Od dłuższej chwili nie
poruszył się żaden mięsień jej ciała. Cała skostniała, lecz przez
myśl jej nie przeszło, by okryć się płaszczem. Była zresztą
pewna, że nie znalazłaby ani jednego płaszcza, który nie byłby
poplamiony krwią. Październikowy ziąb przenikał jej kości, jej
duszę, przeżywszy prawie całe życie na wybrzeżu,
błogosławiona słonecznym ciepłem, cierpiała z powodu zmiany
temperatury, lecz jeszcze bardziej z powodu wspomnienia
obrazów, których świadkiem były jej oczy. […] [Wiedziała, że]
nigdy już nie będzie ta sama. Począwszy od dziś Malinalli była
inna, rzeka była inna, Cholula była inna. Cortés był inny”[154].
Wszystko nagle stało się inne.

„JAKBY ZATRZĘSŁA SIĘ ZIEMIA”

To, że właśnie w relacji Malinalli odnajdujemy detal i nastrój


oddany w niezrównany sposób, nieobecne w relacjach innych
tubylców na temat bitwy w Choluli, nie powinno zanadto
dziwić. Dla tubylców bowiem klęska w Choluli była tak wielkim
ciosem i szokiem, że jak najszybciej próbowali o niej zapomnieć
i wyprzeć ją z pamięci. U Malinalli, choć też Indianki, sytuacja
wyglądała nieco inaczej. Ona, zdążając z Hiszpanami do
Tenochtitlánu, pracując dla nich, a przede wszystkim będąc
nałożnicą Cortésa, z dnia na dzień w coraz większym stopniu
stawała się częścią świata białego człowieka, przez co miała
mniejszy opór niż pozostali jej pobratymcy, by zostać
skonfrontowana z jego siłą i odmiennością oraz je
zaakceptować.
Szok wśród Indian był rzeczywiście ogromny. Cortés swój
plan zdołał zrealizować nie tylko w stu procentach, ale
z nawiązką. Bo „[…] kiedy […] [Indianie] zobaczyli, że Hiszpanie
z imieniem świętego Jakuba na ustach palą świątynie, strącają
bożków na ziemię, bezczeszcząc ich z wielką zaciekłością, a nie
widzieli, aby bożkowie owi robili cokolwiek, i nie spadły na
Hiszpanów błyskawice […], zrozumieli, że to było tylko
naigrawanie się z nich, i zdali sobie sprawę, że wszystko to był
fałsz i klamstwo”[155]. Zrozumieli swoją bezsilność. Ryszard
Tomicki w książce Tenochtitlán 1521, opublikowanej przed laty
w tej samej serii, pisze: „Rzeź oraz spustoszenie miasta-
sanktuarium, do którego zewsząd ciągnęły pielgrzymki dla
oddania czci […] Quetzalcoatlowi, [dogłębnie] wstrząsnęły
krajem. »Prosty lud ogarnięty jest strachem – pisał indiański
kronikarz – czuje tylko przerażenie. Jak gdyby zatrzęsła się
ziemia, jakby ziemia zawirowała przed oczami. Wszystko to
było niesłychane«. Szok potęgowało załamanie się wiary, że
miasto pozostające pod opieką Quetzalcoatla jest praktycznie
nie do zdobycia. Oczekiwano przecież, iż «wróg spłonie
w ogniu, który spadnie na niego z nieba i że ze świątyń ich
własnych bożków popłyną rwące rzeki, aby zatopić zarówno
Tlaxcallan, jak i naszych (tj. Hiszpanów)”[156].
Właśnie taki był cel Cortésa. Działania podjęte w Choluli
wcale nie wymknęły się spod kontroli, jak później twierdzili
niektórzy komentatorzy. To, co nastąpiło, miało się wydarzyć.
Cortés wykonał typowe uderzenie prewencyjne, którego skala
wynikała zarówno z logiki wydarzeń, które je poprzedzały, jak
i tych, które po nich miały nastąpić. Wiedział, że bardzo
podobnie postępowano najpierw na Hispanioli (Xaragua) i na
Kubie (Caonao). W obu tamtych atakach brał zresztą udział.
Chodziło o wywołanie szoku tak wielkiego i tak
przekonującego, by, posługując się przenośnią, potencjalnym
przyszłym przeciwnikom broń wypadła z rąk. By to osiągnąć,
Cortésowi nie chodziło o odniesienie jakiegoś epizodycznego
zwycięstwa, ale o zakwestionowanie siły Indian w całości.
Cholula ze względu na jej pielgrzymkowy i na wskroś sakralny
charakter nadawała się do tego wyśmienicie. Bo klęska Indian
w tym miejscu była tożsama z klęską ich bogów, a więc z klęską
ich całego świata.
Mówienie więc, że masakra w Choluli „była jednym
z najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń w biografii
Cortésa”[157], nie wydaje się uzasadnione. To raczej przejaw
zdecydowania i militarnego geniuszu Cortésa, logicznie
mieszczący się w ciągu wydarzeń, do których należało między
innymi opisywane już poprzednio spalenie okrętów. Wielu
współczesnych Cortésowi miało świadomość, że właśnie tak
było; świadomość tego była obecna także wśród jego
konkwistadorów. Juan Gonazales Ponce de León, syn odkrywcy
Florydy i uczestnik meksykańskiej konkwisty, podczas
przesłuchaniu (residencia) na temat Cortésa stwierdził, że
„należało wykonać rzeczoną karę [atak – R.W.], aby wzbudzić
strach na tej ziemi”, a Francisco de Flores, inny konkwistador,
uważał, że ta „kara” [masakra – R.W.] była odpowiednia, by
spacyfikować kraj[158]. Potwierdził to także inny uczestnik
marszu na Tenochtitlán, Alonso de la Serna z Caneny, mówiąc,
że działania w Choluli wzbudziły wielki przestrach, który przez
tubylców został bardzo dobrze zapamiętany.
W świetle tych wypowiedzi wszelkie rozważania, czy
w Choluli rzeczywiście istniał spisek i jaka była jego skala,
muszą zejść na dalszy plan. Skala spisku nie miała bowiem
żadnego związku ze skalą masakry. Masakra wynikła z logiki
zdarzeń i z chęci przygotowania gruntu pod przyszłą kampanię
związaną z opanowaniem Tenochtitlánu. Ewentualne
usprawiedliwianie działań Cortésa zagrożeniem spiskiem mija
się raczej z celem. Można powiedzieć, że nawet gdyby spisku
nie było, należałoby go wymyślić…
Ale spisek ponad wszelką wątpliwość istniał. Cholulteków do
zaatakowania Hiszpanów z pewnością inspirował
Montezuma II, który zapewne pamiętał z historii, że jego odlegli
przodkowie przybyli do Doliny Meksyku z daleka, podobnie jak
Hiszpanie, i że byli w stanie wyprzeć jej dotychczasowych
mieszkańców. Z drugiej strony, na pewno Tlaxcaltekowie byli
zainteresowani uświadamianiem Hiszpanom zagrożenia ze
strony Choluli, byli bowiem skonfliktowani z Cholultekami
i liczyli, że Kastylijczycy dadzą się we znaki ich wrogom.
Atmosferę nieufności między Kastylijczykami a Cholultekami
potęgowała coraz większa niechęć miejscowych do żywienia
przybyszów. Ponadto z całą pewnością natrafiono w mieście na
ślady przygotowań do ataku, ponieważ wiadomości na ten
temat powtarzają się w licznych źródłach. Informacje
przyniesione przez Malinche także nie zdają się być wyssane
z palca, bo mimo coraz bliższych jej związków z Hiszpanami
trudno przypuszczać, by rozpuszczała nieprawdziwe
informacje na temat tubylców, z którymi wciąż w jakimś
stopniu się utożsamiała. Dodając do tego zarówno taktyczne,
jak i strategiczne potrzeby Cortésa – eksplozja w Choluli była
nieuchronna.
Dwa dni po zakończeniu bitwy, gdy ulice miasta były już
częściowo uprzątnięte, Cortés ponownie wezwał do siebie
mexickich ambasadorów i zarzucił ich władcy wiarołomstwo.
Przerażeni przedstawiciele Tenochtitlánu zarzekali się jednak,
że nic nie wiedzą, aby ich król zachęcał Cholulteków do
jakichkolwiek działań przeciwko Kastylijczykom.
Zaproponowali, że wyślą posłańca do swego władcy, by sprawę
tę jednoznacznie wyjaśnić. Caudillo, chcąc dać swym ludziom
jeszcze chwilę wytchnienia przed podjęciem dalszego marszu
w kierunku stolicy Mexików, przystał na to, choć udawał, że nie
do końca jest mu to na rękę.
Czekając na powrót mexickiego posła, Cortés nie próżnował:
zawarł sojusz z pokonaną Cholulą i doprowadził do zawarcia
podobnego paktu Choluli z Tlaxcaltekami. „Wysłannik – jak
pisze Thomas – […] powrócił po sześciu dniach z ludźmi
niosącymi dziesięć złotych płytek, tysiąc pięćset bawełnianych
opończy i wiele żywności. Montezuma przepraszał za
przypisaną mu zdradę. Twierdził […], że nie ma z nią nic
wspólnego. Winni byli dowódcy miejscowych mexickich
garnizonów w Izucarze i Acatzinco, którzy byli zaprzyjaźnieni
z władcami Choluli. Potwierdził też, że skłonny jest przysłać
Cortésowi, co tylko zażąda, byle zrezygnował z przybycia do
Tenochtitlánu – problem z tym, że w mieście nie będzie dość
żywności dla Kastylijczyków […]. Cortés dał mu jedną ze swych
przebiegłych odpowiedzi. On także ma problem. Musi
przedstawić swemu monarsze, Karolowi, relacje z wizyty
u Montezumy i w jego królestwie”[159].
1 listopada 1519 r., dziesięć dni po zakończeniu bitwy, Cortés
i jego ludzie ruszyli w kierunku Tenochtitlánu, od którego
w linii prostej dzieliło ich osiemdziesiąt kilometrów.

NASTĘPNIE...

Po trzech dniach marszu kolumna Kastylijczyków dociera do


Ayotzinco nad jeziorem Chalco, gdzie przybyszów wita
Cacamatzin, władający tam siostrzeniec Montezumy II.
Po tygodniu Hiszpanie przybywają do Ixtapalapy, gdzie
władcą był brat Montezumy, Cuitlahuac.
Następnego dnia docierają nad brzeg jeziora Texcoco i do
grobli prowadzącej do położonego na nim Tenochtitlánu, który
już z daleka urzekł przybyłych wielkością i niepospolitą
egzotyczną urodą.
Na groblę, na spotkanie konkwistadorom wychodzi
przerażony, ale ukrywający strach, Montezuma oraz władcy
Texcoco, Ixtapalapy, Coyoacanu i Tlacopánu. Hiszpanie witani
byli jak przyjaciele i zostali wpuszczeni do Tenochtitlánu.
Montezuma, na znak szacunku, kwateruje ich w pałacu
swego ojca Axayacatla, ale na Cortésie nie robi to większego
wrażenia. Ze względu na przygniatającą dysproporcję sił oraz
potrzebę zapewnienia sobie bezpieczeństwa, postanawia jak
najszybciej uwięzić Montezumę i uczynić z niego zakładnika.
Tak też się stało. Pretekstem do tego staje się wiadomość
o zaatakowaniu przez Mexików tych Hiszpanów, którzy
pozostali w Vera Cruz, w kraju Totonaków.
Mimo że Montezuma ukarał śmiercią dowódców
odpowiedzialnych za ten atak, dalej pozostaje w kajdanach,
uwięziony przez Hiszpanów.
Na początku 1520 r. Cortés zmusza Montezumę II do
podpisania dokumentu, z którego wynika, że uznaje się on za
wasala króla Karola I Habsburga (jednocześnie cesarza Karola
V). Zdaniem caudilla jest to jedyna metoda, by zapanować nad
tak wielkim krajem jak Meksyk.
Potem wydarzenia przyspieszają. W kwietniu 1520 r. na
wybrzeżu w okolicach San Juan de Ulúa pojawia się licząca
osiemnaście okrętów flotylla Panfilo de Narvaeza, który przybył
z rozkazem ujęcia Cortésa i dostarczenia go na Kubę. Cortés
w maju rusza przeciw jego armii i dzięki przekupieniu
najważniejszych dowódców odnosi zwycięstwo nad siłami,
które czterokrotnie przewyższały jego własne. Jednak pod jego
nieobecność w Tenochtitlánie dochodzi do antyhiszpańskiego
powstania. Gdy tam wraca, miasto jest w stanie wrzenia.
30 czerwca 1520 r. Cortés dochodzi do wniosku, że nie jest
w stanie utrzymać garnizonu w mieście i wieczorem wydaje
rozkaz ewakuacji. Wydarzenie to do historii przeszło jako
Noche Triste – Smutna Noc, ponieważ w czasie ucieczki
z Tenochtitlánu Hiszpanie ponoszą dotkliwe straty.
Mexikowie ruszają za nimi w pościg. Do wielkiej bitwy
dochodzi 7 lipca pod Otumbą[160]. Wojsko Cortésa odnosi tam
zwycięstwo nad przeważającymi siłami tubylców dzięki temu,
że zdecydowano się skoncentrować atak na strojnym w wielki
pióropusz Indianinie, który musiał być dowódcą. Po jego
uśmierceniu mexicka armia poszła w rozsypkę.
W tym czasie wokół Tenochtitlánu wybucha epidemia ospy,
którą do Meksyku przywiózł prawdopodobnie jeden ze
służących Narvaeza. Morale tubylców zostaje wystawione na
dodatkową próbę. Na stronę Hiszpanów przechodzi coraz
więcej miast, które postanawiają zerwać nie do końca
dobrowolne więzy łączące je do tej pory z Tenochtitlánem.
W tej sytuacji Cortés decyduje się na szturm mexickiej stolicy.
Mając pod swoimi rozkazami pięciuset czterdziestu
piechurów i czterdziestu jeźdźców, przy pomocy ośmiu tysięcy
indiańskich robotników z Choluli, Tlaxcali i Guajocingo, buduje
trzynaście brygantyn, które mają umożliwić mu ataki od strony
jeziora. Dzięki temu na przełomie grudnia 1520 i stycznia
następnego roku hiszpańskim siłom udaje się odzyskać miasto
Texcoco, a następnie kilka mniejszych ośrodków na przedpolu
Tenochtitlánu. Od połowy 1521 r. zaczyna się stopniowe
zaciskanie pierścienia oblężenia wokół mexickiej stolicy.
Jednym z najbardziej dramatycznych epizodów walk jest
nieudany atak na plac targowy w Tlatelolco, 30 czerwca 1521 r.
Cortés o włos unika wtedy śmierci. Życie uratuje mu Cristobal
de Olei, który sam jednak ginie.
Tenochtitlán pada dopiero 13 sierpnia 1521 r., gdy pojmany
zostaje Cuauhtemoc – ostatni władca wolnych Mexików. „Gdy
brygantyna pod dowództwem Garcii Holguina zdołała
przechwycić i zatrzymać łódź, w której płynął, miał patetycznie
powiedzieć, że uczynił wszystko, co mógł, w obronie miasta
[…]”[161]. Teraz natomiast, dodaje, Cortés winien go uśmiercić.
Na łodzi jest także dobrze znany Cortésowi urzędnik
Montezumy Teudile, który próbuje bronić króla. Ginie przebity
szpadą jednego z konkwistadorów, który dostaje za to ostrą
reprymendę.
Cortés rozsyła swych najważniejszych dowódców po całym
Meksyku, by skonsolidować panowanie Korony Hiszpańskiej
nad krajem, który odtąd nosi nazwę Nowej Hiszpanii.
W październiku 1522 r. zostaje gubernatorem i naczelnikiem
wojskowym (capitán general) podbitej przez siebie krainy.
Jednak w 1526 r., w wyniku intryg, traci władzę. By ją odzyskać,
w 1528 r. płynie do Hiszpanii, gdzie odnosi częściowy
sukces[162].
W Toledo, w tawernie „Pod krzywym łabędziem”,
dwukrotnie spotyka swego dalekiego kuzyna Francisca Pizarra,
który u Karola I stara o zezwolenie na podbój królestwa Peru.
Udziela mu kilku rad, które Pizarro skrupulatnie notuje
w pamięci i obiecuje, że gdy tylko będzie miał okazję, na pewno
z nich skorzysta.

133 W. Prescott, México and the Life of the Conqueror Fernando Cortés, t. 1,
New York 1898, s. 338.

134 Tamże.

135 Tamże.

136 Tamże, s. 339.

137 Anonim, Relacion della famosa pelea de Chollán, (1526?) Archivo


Nacional de la Ciudad de México, inedita, s. 13.

138 Dz. cyt., s. 14 verso.

139 Tamże, s. 16 i verso.

140 Tamże, s. 18.

141 Tamże, s. 19 verso.

142 W. Prescott, dz. cyt., s. 339.

143 B. de Las Casas, Krótka historia o wyniszczeniu Indian, tłum.


K. Niklewiczówna, Poznań 1988, s. 63–64.

144 W. Prescott, dz. cyt., s. 339–340.


145 Buddy Levy, Konkwistador. Hernán Cortés, Montezuma i ostatnie dni
Azteków, tłum. G. Sałuda, Poznań 2010, s. 101–102.

146 Tamże, s. 102–103.

147 Tamże, s. 103.

148 H. Thomas, Podbój Meksyku, tłum. M. Lewicka, Katowice 1998, s. 238.

149 Zmierzch Azteków. Kronika zwyciężonych, red. M.L. Portilla,


Warszawa 1967, s. 90.

150 L. Esquivel, Malinche. Malarka słów, tłum. M. Chrobak, Kraków 2013,


s. 115.

151 Tamże, s. 116.

152 Tamże, s. 117–118.

153 Tamże.

154 Tamże, s. 119–120.

155 Zmierzch Azteków…, s. 92–93.

156 R. Tomicki, Tenochtitlán 1521, Warszawa 1984, s. 67. Warto zauważyć,


że autor ten, podobnie jak Hugh Thomas, raczej nie docenił znaczenia bitwy
w Choluli, bo w książce liczącej ponad 200 stron poświęca jej jedynie 11
linijek.

157 H. Thomas, dz. cyt., s. 239.

158 Tamże.

159 Tamże, s. 240–241.

160 Inna nazwa Otumby to Otompan.

161 A. Tarczyński, Podbój imperiów Inków i Azteków, Warszawa 2009,


s. 105.

162 W wyniku tej wizyty, która trwała aż do 1530 r., Cortés otrzymał tytuł
markiza oraz wiele posiadłości w Meksyku, a także nowe uprawnienia do
podjęcia wypraw odkrywczo-zdobywczych w rejonie Oceanu Spokojnego.
Z posiadanych wcześniej urzędów przywrócono mu jednak tylko
obwarowane licznymi ograniczeniami stanowisko kapitana generalnego
Nowej Hiszpanii. W 1535 r. rzeczywistą władzę w Meksyku przejął Antonio
de Mendoza, przedstawiciel starej hiszpańskiej arystokracji, która, jak pisze
Ryszard Tomicki, „niechętnym okiem patrzyła na usiłujących się wedrzeć do
jej grona «indyjskich» nuworyszy”.
CAJAMARCA, CZYLI REPLIKA
(Z PEWNYMI MODYFIKACJAMI)

Pizarro spojrzał w dół – od spotkania z Cortésem w Toledo i od


momentu, gdy z rąk królowej Izabeli w Burgos odebrał La
Capitulación[163], czyniącą go konkwistadorem działającym
w imieniu Korony, minęły z górą trzy lata. Po rejsie przez
Atlantyk, po powolnej, jakże uciążliwej żegludze z Panamy na
południe, wreszcie po lądowaniu na północnych rubieżach
wypatrywanego przezeń z takim utęsknieniem królestwa Birú
oraz po jeszcze innych niezliczonych przygodach, przejściu
pustyni i wspinaczce na zachodnie stoki Andów, stał teraz na
krawędzi wysokiego górskiego grzbietu, a przed nim otwierała
się szeroka panorama, której jedynym ograniczeniem było
niebo.
Z górą cztery wieki później w słynnym Podboju Peru William
Prescott tak pisał o tym miejscu: konkwistadorzy „[…] ujrzeli
pięknie uprawną dolinę […] ukazującą całe bogactwo swej szaty
roślinnej, rozpostartą przed ich oczami na kształt
różnobarwnego dywanu zieleni i odcinającą się wyraźnie od
ciemnych sylwetek gór, które otaczały ją ze wszystkich stron.
Dolina ta miała kształt owalny, długość jej wynosiła około pięciu
lig, a szerokość trzy. Było widać, że zamieszkiwała ją ludność
stojąca na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym niż ta,
z którą Hiszpanie stykali się dotychczas po drugiej stronie gór,
czego dowodem były kosztowniejsze szaty, większa czystość
i ogłada, dobrobyt widoczny zarówno w wyglądzie ludzi, jak
i domów. Jak tylko okiem sięgnąć, gładka równina świadczyła
swym wyglądem o zapobiegliwości i pracowitości rolnika.
Szeroka rzeka toczyła się przez łąki, ułatwiając obfite
nawadnianie za pomocą […] systemu kanałów i podziemnych
akweduktów. Kraj pocięty zielonymi żywopłotami tworzył
szachownicę najrozmaiciej uprawnych pól, gdyż gleba była
bogata, a klimat, choć nie pobudzał roślin do tak bujnego
wzrostu jak w upalnych okolicach nadbrzeżnych, bardziej
sprzyjał uprawie odpornej roślinności pasa
umiarkowanego”[164].
Ale w tamtej chwili Pizarra interesowało jednak coś innego.
Było późne popołudnie i za chwilę miało zacząć się ściemniać,
a na wprost, pośrodku kotliny widać było spore miasto
z kamienia i z cegły suszonej na słońcu – adobe – w którym
dawało się rozróżnić główny plac, świątynię, zabudowania
mogące być czymś w rodzaju pałacu oraz wiele budynków
mieszkalnych, które właśnie rozbłyskiwały zapalanymi
pochodniami. Na zachód od miasta, na przestrzeni
wykraczającej poza kotlinę i dotykającej pagórków po jej
przeciwnej stronie – ogromne obozowisko składające się
z setek, a może nawet tysięcy białych namiotów, przed którymi
płonęły niezliczone ogniska.
– Czy to Cajamarca, miasto, o którym mówili nam wysłannicy
tutejszego władcy? – zwrócił się Pizarro do Hernánda de Soto,
swego ulubionego pułkownika, który jako drugi wspiął się na
grzbiet.
– Tak należy sądzić – powiedział de Soto. – Stolica prowincji.
Obozowisko zaś to obóz wojskowy. Trudno z tej odległości
dokładnie ocenić jego wielkość, ale, jak się wydaje, może
znajdować się w nim co najmniej trzydzieści tysięcy żołnierzy.
– Trzydzieści tysięcy? Mam nadzieję, że to przypadek, że oni
nie czekają tu na nas… – Pizarrowi nie było do śmiechu. Nie
miał wątpliwości, że w konfrontacji z tak wielką armią jego
oddziałek składający się z ledwie stu pięćdziesięciu osób
(początkowo było ich stu sześćdziesięciu ośmiu, ale kilku
konkwistadorów zostało w niedawno założonym na wybrzeżu
San Miguel) nie miałby najmniejszych szans na przetrwanie,
nawet gdyby przeciwnik walczył gołymi rękoma.
Powody do niepokoju były rozliczne. Niepewność i obawa
w szeregach Hiszpanów narastały już od wielu dni. Bo oto mieli
przed sobą terra incognita – ziemię nieznaną. Jeszcze nikt nigdy
tu przed nimi nie był, oni byli pierwsi – z całą radością
i satysfakcją wynikającą z tego faktu, lecz również i wszystkimi
innymi konsekwencjami. Na przykład takimi, że nie mieli
pojęcia, co może ich spotkać za najbliższym wzgórzem, za
kolejną górą, gdziekolwiek; że nie wiedzieli, jak daleka czeka
ich droga i dokąd może ich doprowadzić. Wszystko było wielką
niewiadomą. Na dodatek, odkąd oddalili się od wybrzeża
i zaczęli coraz dalej, przez góry, wkraczać w głąb tego
nieznanego kraju, mieli nieodparte wrażenie, że cały czas są
bacznie obserwowani. Jednocześnie ci, którzy ich obserwowali,
zdawali się celowo schodzić im z drogi, jakby zapraszając do
dalszego marszu, który powodował jeszcze większe obawy,
a nawet strach. Pizarro wielokrotnie się zastanawiał, czy
potężny władca, o którym z niezwykłym respektem mówili
nieliczni tubylcy, na których się natykali, a których jego
tłumacze[165] byli w stanie zrozumieć, bawi się z nimi
w ciuciubabkę, czy może chce ich wciągnąć w podstępnie
zastawioną zasadzkę.
Gdy w końcu, kilka dni wcześniej, w miejscowości Cajas do
ich oddziału dołączyło dwóch emisariuszy owego króla, jego
niepokój wzrósł jeszcze bardziej. Bo ci dumni i niezwykle
pewni siebie wysłannicy najpierw przeliczyli ich oddział
(a uzyskany wynik wywołał na ich twarzach uśmieszek
lekceważenia), a potem bardzo interesowali się ich
uzbrojeniem: szczególnie końmi (pytali, czy koń i jeździec to
jedność, czy może „dwie części”), pikami, kuszami, arkebuzami
i szpadami (które nieopatrznie chwytali za ostrza, raniąc się
nimi). Ponadto dary, jakie od owego władcy, który, jak się
okazało, nosił imię Atahuallpa, otrzymał Pizarro, były
nadzwyczaj wymowne. Stanowiły je dwie upieczone w całości
i nafaszerowane różnymi ziołami kaczki oraz bardzo starannie
wykonane ceramiczne modele dwóch potężnych fortec, które
zdawały się mówić: jak zechcemy, zrobimy z wami to, co
uczyniliśmy z tymi dwiema kaczkami. I miejcie się na
baczności, bo jesteśmy silni, świetnie ufortyfikowani, uzbrojeni
po zęby…
Hiszpanie większy pożytek niż z otrzymanych upominków
mieli z informacji, które uzyskali od wysłanników Atahuallpy.
(Pizarro ze swej strony przesłał władcy w darze dwie wazy
z zielonkawego weneckiego szkła oraz holenderską koszulę
z delikatnego wyszukanego płótna). Otóż konkwistadorzy
dowiedzieli się, że w państwie, do którego właśnie dotarli,
a które miejscowi nazywali Tawantinsuyu, od pewnego czasu
trwała wojna domowa o sukcesję po niedawno zmarłym królu
Huaynie Capacu. (Tłumaczyło to ślady wielu zniszczeń, na które
Hiszpanie natykali się na swym szlaku, między innymi
w Tumbezie, nadbrzeżnym mieście, które Pizarro pamiętał
z czasów swej drugiej wyprawy jako piękne i kwitnące). Ów
Huayna Capac na swego następcę miał wyznaczyć rezydującego
w Cuzco Huascara, co jednak zostało zakwestionowane przez
związanego z północnymi prowincjami jego przyrodniego
brata, Atahuallpę. Wewnętrzny konflikt, z którego ostatecznie
zwycięsko wyszedł Atahuallpa, właśnie z wolna dogasał. Kraj
jednak wciąż był daleki od uspokojenia i pozostawał rozdarty
między zwolenników Huascara i Atahuallpy[166].
– W obozie stacjonują wojska władcy, który zwyciężył
Huascara – ciągnął dalej de Soto.
Do stojących na krawędzi kotliny dwóch konkwistadorów
dołączało coraz więcej Hiszpanów z trudem łapiących oddech
na tej wysokości.
– Atahuallpa w Cajamarce zażywa kąpieli w tutejszych
gorących źródłach. Chce w ten sposób jak najszybciej
zapomnieć o trudach niedawnych walk…
–…i podobno, jeśli wierzyć jego wysłannikom, chce się z nami
spotkać. – Pizarro dokończył myśl swego pułkownika.
– To chyba dobrze, prawda? Bo ile dni możemy trwać
w niepewności? – De Soto miał znacznie mniej wątpliwości niż
jego dowódca. – Wreszcie coś musi zacząć się dziać. Może uda
nam się z nim zaprzyjaźnić?

Słowa pułkownika długo nie dawały spokoju Pizarrowi, gdy


wraz ze swym oddziałem schodził z górskiego grzbietu
w kierunku miasta, które znajdowało się na horyzoncie. Zdawał
sobie sprawę, w jak ważnym momencie znalazło się kierowane
przez niego przedsięwzięcie. Bo do tej pory wszystko, czego on
i jego ludzie doświadczali, to był zaledwie skromny wstęp.
Teraz natomiast, po raz pierwszy od czasu, gdy zeszli na ląd,
znaleźli się naprawdę w przełomowej sytuacji. Co ich czekało?
Oto mieli przed sobą władcę tego kraju, jego wielką armię,
nieznane sobie miasto – a ich było zaledwie stu pięćdziesięciu!
W tym tylko kilku na koniach! To przecież śmieszne. Czy nie
ważył się na zbyt wiele? Czy nie przesadzał w śmiałości?
Bezczelności? Czy miał prawo narażać na tak wielkie
niebezpieczeństwo ludzi, którzy byli na tyle szaleni, że mu
zaufali?
„Może uda nam się z nim zaprzyjaźnić?, myślał.
Zaprzyjaźnić? Ale jak? A przede wszystkim – po co? Nie tędy
droga. Atahuallpa nie po to miał przecież tak potężną armię, by
wchodzić w alianse z oddziałkiem stu pięćdziesięciu intruzów,
którzy przybywali nie wiadomo skąd i nie wiadomo, w jakim
celu. To jasne, że nie atakując ich do tej pory, król celowo
wciągał ich w głąb swego kraju, by w wybranym momencie,
możliwie daleko od wybrzeża, opaść ich ze wszystkich stron
i zniszczyć”.
Czy ta chwila teraz nieuchronnie się zbliżała?
„Przede wszystkim nigdy nie rezygnuj i nigdy się nie
poddawaj. Pamiętaj, że zawsze – niezależnie od tego, w jakiej
sytuacji się znajdziesz – można znaleźć jakieś wyjście, jakieś
rozwiązanie. Dopóki żyjesz, nie przegrałeś. Dopóki żyjesz, masz
wszystko, czego potrzebujesz, by zostać zwycięzcą”. Gdzie
słyszał te słowa? A przede wszystkim, jak to się ma do „może
uda nam się z nim zaprzyjaźnić?” Może? Może się uda? Czy tak
w ogóle powinien mówić konkwistador? Co na to rzekłby na
przykład… Cortés? Właśnie: „Dopóki żyjesz, masz wszystko,
czego potrzebujesz, by zostać zwycięzcą” – to przecież są jego
słowa!
A więc zostanie! Zostanie zwycięzcą! To już postanowione!
Tylko jak to zrobić w konfrontacji z tym, co mieli przed sobą?
Jak do tego doprowadzić? Co jeszcze Cortés mówił? Co kazał…
zapisać (sic!), zapamiętać? Było coś o tym, żeby nie zdradzić, że
jest się słabym. Lepiej uderzyć, jak najwcześniej, zanim uderzy
przeciwnik. Na wstępie mówił też o tym, by jak najczęściej
walczyć rękoma Indian, a samemu tylko dowodzić. Tu, gdzie
nadal tli się wojna domowa, może byłoby to realne. Może przed
spotkaniem z Atahuallpą należałoby wejść w kontakt ze
zwolennikami Huascara i w zamian za ich pomoc obiecać ich
królowi utracony tron?
Ale Atahuallpa jest tuż-tuż, a Huascar i jego ludzie nie
wiadomo gdzie. To jest chyba nierealne. W sytaucji, w jakiej są,
na to chyba za późno. Przynajmniej na razie.
Co zatem pozostaje?
Cortés mówił też coś o tym, by Indianom pokazać, że ich
bogowie, niezależnie od tego, ilu ich jest, są od nich słabsi. Że
łatwiej zaatakować ich bóstwa niżli ich armię. Że tak właśnie
zrobił w Choluli. Że nie tylko zmasakrował tam całe miasto, ale
przede wszystkim zdemolował największą świątynię, i nie
spotkała go za to żadna kara. A Indian właśnie to najbardziej
przeraziło, sparaliżowało i pamiętają to do dziś. Czy
w Cajamarce będzie świątynia, która mogłaby się do tego
nadawać?

Widok miasta, do którego konkwistadorzy dotarli po około


trzech kwadransach, bardzo ich zaskoczył, bo było ono
znacznie większe i piękniejsze od wszystkich innych miejsc,
które do tej pory widzieli w tym kraju. „Miało około dziesięciu
tysięcy mieszkańców […]”, choć w tamtej chwili mogło
znajdować się w nim nie więcej niż czterysta, pięćset osób;
można było odnieść wrażenie, że pozostali mieszkańcy, zdając
sobie sprawę ze zbliżania się obcych, w pośpiechu je opuścili.
„Większość domów była zbudowana z wysuszonej na słońcu
cegły, dachy pokrywała słomiana strzecha albo gonty. Nie
brakowało klasztoru Dziewic Słońca[167] ani świątyni
poświęconej temu samemu bóstwu […], kryjącej się w cieniu
lasku na przedmieściu. W dzielnicy najbliższej indiańskiemu
obozowi rozciągał się olbrzymi […] trójkątny plac, otoczony
zewsząd niskimi budynkami. Znajdowały się w nich obszerne
pomieszczenia z szerokimi drzwiami lub otworami
wejściowymi wychodzącymi na plac; zapewne były pomyślane
jako koszary dla żołnierzy Inki[168]. Z drugiej strony placu,
fasadą zwróconą ku dolinie, wznosiła się kamienna twierdza,
do której wiodły schody z miasta […]. Nieco dalej, na
wzniesieniu, panowała nad miastem inna forteca, zbudowana
z ciosanych głazów i otoczona trzema kolistymi murami –
a raczej jednym murem, który opasywał ją spiralnie
dookoła”[169].
W czasie gdy konkwistadorzy zajmowali kallankas na
głównym placu, Pizarro w obstawie czterech towarzyszy
poszedł przekonać się, jak wygląda miejscowa świątynia Słońca
– czy jest na tyle potężna, by nadawała się do przykładnego
zburzenia i zastraszenia Indian. Niestety, wizja lokalna nie
wypadła pomyślnie. Świątynia była skromna, składała się
w kamiennego ogrodzenia i niewielkiej kamiennej podkowy
otwartej ku wschodowi, a w jej wnętrzu wznosił się jedynie
niewielki stół ofiarny, na którym Indianie mogli składać kolby
kukurydzy, liście koki czy inne ofiary. Francisco wypatrywał
jakiegoś posągu czy rzeźby, która nadawałaby się do
spektakularnego strącenia, poćwiartowania czy spalenia, ale
nic takiego nie znalazł. Najpewniej pomyślał: „Plan Cortésa nie
może być tu, niestety, zastosowany. Przynajmniej w wersji
oryginalnej. Co najwyżej, należy go zmodyfikować”. Ale jak?
Z drugiej strony dwie twierdze w mieście nie pozostawiały
złudzeń, co konkwistadorów może za chwilę spotkać (tym
bardziej że ceramiczne modele inkaskich bastinów, które
konkwistadorzy otrzymali w darze, przedstawiały właśnie te
fortece). Pizarro więc, zgodnie z zasadą, której był
zwolennikiem, postanowił przejąć inicjatywę i nie czekać
biernie na rozwój wypadków. Hiszpanom nie było do śmiechu,
ale wiedzieli, że w żadnym razie nie mogą okazać strachu, bo
każda oznaka lęku z ich strony mogłaby sprowokować
stacjonującą pod miastem armię do błyskawicznej akcji, a jej
wynik mógł być tylko jeden. Pizarro zatem, chcąc jak
najszybciej pokazać Atahuallpie pewność siebie i odwagę,
wysłał do obozu władcy poselstwo, na którego czele stanął de
Soto oraz wyekspediowany tam nieco później jego brat
Hernándo.
Zachował się bardzo dokładny opis tej jakże ważnej misji.
„Kawalerzyści – pisze Prescott – ruszyli […] galopem i nie
przejechawszy nawet ligi, znaleźli się w peruwiańskim obozie,
który rozciągał się wzdłuż łagodnie wznoszących się górskich
zboczy. Włócznie indiańskich wojowników tkwiły wbite
w ziemię przed namiotami, a oni sami przechadzali się dookoła,
patrząc z niemałym zdumieniem na chrześcijańską konnicę,
gdy ta z chrzęstem zbroi i przenikliwym głosem trąb mijała ich
pędem, podobna do okropnej zjawy niesionej na skrzydłach
wiatru”.
Jeźdźcy kierowali się ku miejscu, z którego unosiły się kłęby
pary, bo było wiadomo, iż Atahuallpa miał właśnie zażywać
popołudniowej kąpieli w gorących źródłach (z których
Cajamarca słynie zresztą do dziś) i konkwistadorzy chcieli ten
moment wykorzystać. „Było to otwarte podwórze, pośrodku
którego wznosiła się lekka budowla czy dom wypoczynkowy –
czytamy. – Dookoła biegły ganki, które prowadziły do ogrodu
położonego na tyłach domu. Ściany pokrywały błyszczące tynki,
białe i kolorowe, a przed budynkiem znajdował się obszerny
kamienny zbiornik, do którego akwedukty sprowadzały
zarówno zimną, jak i ciepłą wodę. […] Podwórze roiło się od
szlachty indiańskiej przybranej w barwne szaty, a stanowiącej
świtę monarchy; nie brakowało też kobiet należących do
królewskiego domu. Wśród zgromadzonych nietrudno było
rozpoznać Atahuallpę […], [bo] nosił […] purpurową borla, czyli
okalającą głowę opaskę z frędzlami, które zwisały aż do brwi.
Była to powszechnie znana inkaska oznaka godności
królewskiej. Atahuallpa przybrał ją dopiero wtedy, gdy pokonał
swego brata Huascara”[170].
Dojechawszy na miejsce, i, co ważne, nie zsiadając z koni,
Hiszpanie bardzo zainteresowani stanęli przed obliczem
monarchy, „o którego okrucieństwie i przebiegłości tak wiele
słyszeli”[171]. „Był on – jak później pisał Xerez – mężczyzną
około trzydziestki i wyglądał sympatycznie, choć był lekko
przysadzisty. Miał dużą ładną twarz, ale przekrwione
oczy”[172].
„[Jego] oblicze […] nie wyrażało jednak ani dzikich
namiętności, ani też przypisywanej mu mądrości, a choć
w zachowaniu jego znać było powagę i spokojne poczucie
władzy odpowiednie królowi, na twarzy nie malowały się w tej
chwili żadne uczucia prócz apatii […]. W tym wszakże wypadku
postawa ta musiała być choć częściowo przybrana. Jest rzeczą
niemożliwą, aby władca Indian nie patrzył z większym
zainteresowaniem na tak dziwny i pod pewnymi względami
straszliwy obraz, jaki przedstawiali tajemniczy cudzoziemcy,
a na który nie przygotowały go wcześniejsze opisy”[173].
Hiszpanie przemówili przez Felipilla, swego tłumacza.
Hernándo, nie zsiadając z konia, powiedział, że przybywa jako
wysłannik swego brata, dowodzącego białymi ludźmi, aby
władcę poinformować o ich przybyciu do miasta. Przynosi też
zaproszenie do odwiedzin w ich obozie, który rozbili na
głównym placu. (Hiszpanie zdawali sobie sprawę, że gdyby
władca rozkazał ich zaatakować, szanse stawiania skutecznego
oporu będą znacznie większe w mieście niż na otwartej
przestrzeni).
„Inka nie odpowiedział na to ani słowem – pisze Prescott. –
Nie dał nawet żadnego znaku, że rozumie, co do niego mówią.
[…] Tylko […] jeden z jego dygnitarzy odpowiedział:
»Dobrze«”[174].
Była to dla Hiszpanów niezwykle trudna sytuacja, która
stawiała pod znakiem zapytania wynik ich poselstwa: nie
usłyszawszy słowa z ust Atahuallpy, wciąż nie wiedzieli, jaki
stosunek ma do nich Inka. De Soto musiał zapewne wtedy
pomyśleć, że jego pomysł, by zaprzyjaźnić się z Atahuallpą, był
absurdalny.
Wtedy Hernándo przemówił ponownie. „Przerwał […]
milczenie, prosząc Inkę, aby sam zechciał przemówić osobiście
i powiadomić go, jakie ma życzenie. Atahuallpa raczył na to
odpowiedzieć, z bladym przelotnym uśmiechem na twarzy:
»Powiedz swemu dowódcy, że zachowuję post, który skończy
się jutro rano. Odwiedzę go wówczas wraz z moimi
dowódcami«”[175].
Wtedy doszło do słynnego incydentu z koniem, o którym
później donosiło wielu kronikarzy. De Soto, „widząc, że
Atahuallpa patrzy z pewnym zainteresowaniem na stojącego
przed nim ognistego ogiera gryzącego wędzidło i bijącego nogą
o ziemię z niecierpliwością właściwą rumakowi wojennemu,
ściągnął lejce, ubódł go ostrogą i popędził z fantazją po placu.
Następnie, zataczając koła, popisywał się zwinnymi ruchami
swego wierzchowca i własną sztuką jeździecką. Zatrzymując go
nagle w pełnym biegu, osadził zwierzę niemal na zadzie tak
blisko osoby Inki, że kilka kropel piany z boków konia prysnęło
na szaty królewskie. Atahuallpa zachował jednak ten sam
kamienny spokój co poprzednio, choć kilku jego żołnierzy,
mimo których de Soto przejechał glopem, było tak
przerażonych, że cofnęło się z wyraźnymi oznakami
trwogi”[176], za co mieli drogo zapłacić, ponieważ, jak później
mówiono, Atahuallpa za okazany przestrach miał ich jeszcze
tego samego wieczoru skazać na śmierć.

Po powrocie do miasta Pizarro natychmiast kazał sobie


szczegółowo opowiedzieć o przebiegu wizyty. Najbardziej
interesowała go osoba Atahuallpy, chciał się o nim dowiedzieć
jak najwięcej jako o swoim głównym przeciwniku.
– Jaki to człowiek? – niecierpliwie pytał swego brata
i Hernánda de Soto. – Jak się wam wydaje?
– Niezwykle pewny siebie i najwidoczniej bardzo w sobie
zadufany – powiedział Hernándo.
– Na pewno nas się nie obawia i lekceważy – dodał de Soto.
– Jaki to człowiek? – Hernándo po chwili powtórzył pytanie
brata. – Oni traktują go z szacunkiem należnym bogu. Z wielkim
pietyzmem. I dla nich to naturalne, bo jak mówi Felipillo,
uznają go za syna Słońca. A Słońce jest ich najważniejszym
bogiem.
– Mówisz… syn Słońca? – Pizarro chciał się upewnić, czy
dobrze zrozumiał brata.
– Tak, wcielenie Słońca na ziemi[177].
Pizarro się zamyślił. Czy była to najważniejsza informacja,
jaką jego ludzie przywieźli z obozu Inki? Bo jeśli by tak było, jak
mówią, jakie znaczenie miałoby wszystko inne: wspaniałość
i bogactwo indiańskiego monarchy, siła jego wojsk, ich
doskonałe wyekwipowanie i widoczna w ich szeregach
dyscyplina? Bo jeśli Atahuallpa rzeczywiście był przez tutejszy
lud uznawany za bóstwo, czy nie był owym idolem, którego
kilka kwadransów wcześniej poszukiwał w świątyni Słońca?
Czyż to nie właśnie on był owym posągiem i rzeźbą, którą, idąc
za radą Cortésa, chciał demonstracyjnie obalić, poćwiartować,
spalić? Jeszcze raz w pamięci przywołał wszystko to, co trzy lata
temu z ust swego sławnego kuzyna usłyszał w Toledo,
a następnie, już po zmroku, zwołał na naradę swych
najważniejszych dowódców.

Następnego ranka, 16 listopada 1532 r., po prawie bezsennej


nocy, konkwistadorzy zaczęli przygotowywać się na przyjęcie
Atahuallpy. Dlaczego noc była bezsenna? To dość oczywiste;
najlepiej wyjaśniają to jednak słowa notariusza Miguela de
Estate, który napisał: „Byliśmy bardzo przerażeni [….] [i każdy]
miał wiele poglądów, opinii na temat tego, co począć. Każdy się
bał, bo było nas tak niewielu, tak daleko w głębi lądu, gdzie nie
mogliśmy liczyć na wsparcie. […] Niewielu mogło zmrużyć oko
i trzymaliśmy straże, nawet więcej straży, niż to było konieczne,
chodząc wokół placu, skąd było widać ogniska indiańskiej
armii. Widok był zaiste przerażający, bo większość ognisk
znajdowała się na zboczu wzgórza, jedno koło drugiego […]
[przez co wzgórze] wyglądało jak skrzące się, nakrapiane
gwiazdami niebo”[178].
Pizarro miał w głowie pewien konkretny plan, ale postanowił
postępować spontanicznie i elastycznie w zależności od
rozwoju zdarzeń, „[…] ponieważ nie można było przewidzieć,
czy władca Inków w ogóle przybędzie, a jeśli tak, jak się
zachowa, ilu przyprowadzi wojowników i dokąd. Swoim
ludziom powiedział, że kiedy nadejdzie pora, podejmie
natychmiastową decyzję co do szczegółów strategii – czy
próbować negocjować, okazać przyjaźń, uciec czy atakować.
Pozostali mieli go naśladować”[179].
Główna idea planu zasadzała się na tym, by do spotkania
z Inką doszło na w miarę ograniczonej przestrzeni, aby Inkowie
w jak najmniejszym stopniu mogli wykorzystać swą
przytłaczającą przewagę liczebną; jednocześnie, by Hiszpanie,
gdyby doszło do bitwy, mogli zaatakować przeciwnika
z różnych stron. Do realizacji takiego planu najlepiej nadawał
się plac, przy którym konkwistadorzy stacjonowali. „Miał [on] –
jak pisze McQuarrie – kształt kwadratu o wymiarze 180 na 180
metrów[180]. Trzy kamienne budynki, długie i niskie, stały przy
odpowiednich bokach kwadratu i w każdym z nich znajdowało
się w przybliżeniu po dwadzieścia trapezoidalnych wejść[181].
Wewnątrz dwóch budynków Pizarro ulokował jazdę, w trzech
grupach po mniej więcej dwudziestu ludzi pod dowództwem
Hernánda de Soto, Hernánda Pizarra i Sebastiana Benalcazara.
Ze względu na liczbę wyjść w razie potrzeby Hiszpanie mogli
opuścić budynek niemal jednocześnie. Tymczasem Pizarro
z dwudziestoma piechurami i kilkoma konnymi miał czekać
w trzecim budynku”[182].
Po przeciwnej stronie placu Pizarro umieścił greckiego
artylerzystę Pedra de Candię z jego czterema działami, ośmiona
arkebuzami oraz resztą piechoty. McQuarrie pisze: „Ponieważ
większość Hiszpanów ukryta w budynkach nie mogła
obserwować, co się dzieje [na placu], armatni wystrzał miał być
sygnałem do ataku. Zgodnie z rozkazem Candia miał bez
przerwy obserwować Pizarra”[183]. Na jego znak Candia
powinien był natychmiast oddać salwę z armaty, a każdy zdolny
do noszenia broni miał wybiec z ukrycia i przyłączyć się do
ataku na Indian.
Ale Atahuallpa nie spieszył się z przybyciem do Hiszpanów.
Właśnie otrzymał wyczekiwaną z utęsknieniem wiadomość, że
jego wojskowi schwytali uciekającego Huascara i myśli króla
zaprzątały całkiem inne kwestie. Biali brodacze? Byli jak pchła
na grzbiecie lamy! Jednym celnym uderzeniem może się ich
pozbyć. A potem zacznie swój marsz do matecznika Huascara –
do Cuzco, i tak scali wielki kraj rozerwany bratobójczym
konfliktem.
„Dzień był już w pełni, gdy dopiero zauważono ruch w obozie
peruwiańskim – pisze Prescott – gdzie czyniono […]
przygotowania, aby z należytą okazałością i ceremoniałem
odwiedzić chrześcijan w ich kwaterze. Do wodza hiszpańskiego
Atahuallpa przysłał posła, oznajmiając, że przybędzie on
otoczony wojownikami w pełnym uzbrojeniu, tak jak Hiszpanie
przybyli poprzedniego wieczora do jego obozu. Wiadomość ta
nie była przyjemna dla Pizarra, choć zapewne nie miał
powodów, aby się spodziewać innej. Jakikolwiek sprzeciw mógł
obudzić niedowierzanie, może nawet do pewnego stopnia
zdradzić jego własne zamiary. Wyraził przeto swoje
zadowolenie, polecając zapewnić Inkę, że jakkolwiek
przybędzie, zostanie przyjęty jako przyjaciel i brat”.
Prescott pisze dalej: „Było już południe, kiedy Indianie
wyruszyli ze swego obozu. Zobaczono ich pochód zajmujący
wielki gościniec na znacznej długości. Na przedzie szedł wielki
oddział służby, której zadaniem, jak się wydaje, było usuwać
z drogi każdą grudkę ziemi czy kamyk. Dalej, wysoko nad
tłumem, ukazał się Inka niesiony w lektyce na ramionach
najznakomitszych dostojników, podczas gdy inni dygnitarze szli
po jego bokach, przystrojeni w tak wielką ilość błyszczących
ozdób, że według słów jednego ze zdobywców – »jaśnieli jak
słońca«. Główna jednak część wojsk Inki zajmowała pola
wzdłuż drogi i rozsiana była po rozległych łąkach, jak daleko
okiem sięgnąć”[184].
Potem, gdy Indianie byli już blisko miasta, orszak, nie
wiadomo dlaczego, zatrzymał się. „Hiszpanie dosłownie pocili
się ze strachu i napięcia. […] Minęła godzina udręki, bo przecież
[…] nie mieli pojęcia, do czego [tamci] zmierzają […].
Przygotowują się do ataku? Otrzymują ostatnie instrukcje przed
bitwą? A może Atahuallpa [w ostatniej chwili] nie zgodzi się
wejść na plac?”[185]. Aż stało się jasne, że władca chce rozbić
kolejny obóz. A do miasta zamierza wejść dopiero następnego
dnia. Wtedy, nie chcąc kolejnej nocy spędzić w strachu
i niepewności, Pizarro wysłał w kierunku Indian Hernánda de
Aldanę z poleceniem, by za wszelką cenę ponaglił Atahuallpę
do dalszego marszu. „Hiszpanie czekają na władcę z ciepłym
posiłkiem – miał skłamać Aldana. – Trzeba się pospieszyć, bo
obiad, który niebawem stanie się kolacją, wystygnie!”.
Nie wiadomo, czy Atahuallpa rzeczywiście zapragnął spożyć
ciepły posiłek z konkwistadorami, czy też bardziej powodowała
nim ciekawość (sądząc po tym, co później Hiszpanie
dowiedzieli się o wyszukanym sposobie odżywiania się Inki,
raczej zdecydowanie to drugie), jest jednak faktem, że po chwili
Indianie podjęli marsz na nowo. Wtedy, świadom wagi chwili,
która nieuchronnie się zbliżała, Pizarro dokonał ostatniej
inspekcji swoich ludzi. „El Capitán general[186] – pisał López de
Xerez – obszedł kwatery Hiszpanów, upewniając się, czy są
gotowi ruszyć, kiedy to będzie konieczne, i mówiąc wszystkim,
że muszą stworzyć istne bastiony ze swoich serc […]. Powiedział
im, że chociaż na jednego chrześcijanina przypadać będzie co
najmniej pięciuset Indian, muszą zdobyć się na taki sam
wysiłek, do którego przywykli dobrzy ludzie w takich
sytuacjach, i muszą zaufać Bogu, który będzie walczył po ich
stronie”[187].

„Gdy nie masz szansy pokonać armii wroga, musisz obalić


jego boga” – te słowa Cortésa Pizarro najpewniej miał w uszach,
gdy pierwsze szeregi inkaskich wojowników zaczęły docierać
na plac.
„Najpierw przybył szwadron Indian ubrany w kolorowe
uniformy, z których każdy wyglądał jak szachownica – pisał
López de Xerez. – Maszerowali, podnosząc z ziemi źdźbła trawy
i zamiatając przejście. Za nimi nadchodziły trzy szwadrony
ubrane całkiem inaczej – szły, tańcząc i śpiewając. Następnie
podążali mężczyźni w zbrojach z cienkich metalowych płytek,
w srebrnych i złotych diademach na głowach. To właśnie wśród
nich podróżował Atahuallpa”[188].
Gdy lektyka Atahuallpy pojawiła się u wylotu ulicy wiodącej
na plac, Pizarro nie mógł zapewne oderwać od niej wzroku. Bo
jeśli w pobliżu nie było żadnego niepowtarzalnego symbolu
któregoś z najważniejszych bóstw, a za syna boga Słońca
uznawano władcę, to właśnie on, Atahuallpa, stawał się tym
bogiem, o którym w Toledo z takim naciskiem mówił mu Cortés.
On stawał się bogiem, którego należało zaatakować najpierw.
Aż „osiemdziesięciu mężów niosło […] [władcę] […] na
swoich ramionach – wszyscy w bardzo kosztownych,
niebieskich ubraniach. W niebieskich, zimnych – dla kontrastu.
Bo on sam ubrany był w barwy żółte, ciepłe, pomarańczowe,
złote, z promienistą koroną na głowie”[189].
„Ubrany jest w kolory słońca, Pizarro myślał intensywnie. To,
o czym po powrocie z obozu Inki opowiadał Hernándo,
niechybnie było prawdą”.
Za władcą „dźwigano dwie mniejsze lektyki i dwa hamaki,
w których podróżowali inni ważni przywódcy, na końcu zaś
przybyły szwadrony mężów w złotych i sebrnych koronach.
Gdy pierwsza grupa weszła na plac, rozstąpiła się, by zrobić
miejsce dla następnych, nadchodzących, a kiedy Atahuallpa
dotarł na środek placu, rozkazał, by reszta się zatrzymała,
podczas gdy jego lektyka powędrowała w górę, ponad
tłum”[190].
„Wygląda teraz, jakby znalazł się na szczycie niewielkiej
piramidy”[191] – Pizarro chłonął całym sobą to, co widział. Oto
miał przed sobą to, czego poprzedniego dnia po przybyciu do
miasta daremnie szukał w świątyni. Jeden z wariantów branego
przezeń pod uwagę planu poczynał nabierać coraz
realniejszego kształtu.
Gdy na placu znalazło się pięć, a może nawet sześć tysięcy
wojowników, a nigdzie nie było widać ukrytych Hiszpanów,
Atahuallpa gniewnie zapytał swych przybocznych:
– Gdzie są brodacze? Gdzie są cudzoziemcy?
Wtedy „z jednego z budynków wyłoniły się dwie sylwetki.
Pierwsza należała do mężczyzny ubranego inaczej niż wszyscy
pozostali przybysze: w długą suknię związaną sznurem w pasie.
Niósł jakieś przedmioty, które wyglądały na podarunki:
połyskującą ozdobę ze srebra, która przypominała złamany kij
(krucyfiks), i czarny, prostokątny przedmiot, jakby
ceremonialną tkaninę (brewiarz lub modlitewnik). Drugą osobą
był [tłumacz] Felipillo”[192].
Fray Vicente Valverde, dominikanin i spowiednik Pizarra,
który był pierwszym z mężczyzn, „zbliżył się do Inki
i powiedział, że przychodzi z rozkazu swego dowódcy, aby
wyjaśnić mu zasady prawdziwej wiary, dla którego to celu
Hiszpanie przybyli z tak daleka do jego kraju. Zakonnik wyłożył
następnie tak jasno, jak mógł, tajemnicę Trójcy Świętej
i przechodząc do systematycznego wykładu, zaczął mówić
o stworzeniu człowieka, a następnie o jego upadku i odkupieniu
[…] [i o tym], że Zbawiciel ustanowił św. Piotra swoim zastępcą
na ziemi”[193].
To, co czytał Valverde, to było oczywiście słynne
Requerimiento. Był to ten sam dokument-usprawiedliwienie,
który już tyle razy Hiszpanie odczytywali – na Hispanioli, na
Kubie, w Małej Wenecji, czyli w Wenezueli, w Panamie
i w Meksyku. Ale co Atahuallpa mógł zrozumieć z jego treści?
Co mógł pojąć? Biorąc pod uwagę także to, że słowa
duchownego tłumaczył Felipillo, który, jak potem pisał
Garcilaso de la Vega, był „człowiekiem plebejskiego
pochodzenia […] i tak samo obeznanym z językiem Inków jak
z hiszpańskim”. Który „nauczył się języka Inków nie w Cuzco,
lecz w Tumbezie, od Indian, którzy posługiwali się nim […],
kalecząc jak obcokrajowcy”. Bo „dla wszystkich Indian poza
tubylcami z Cuzco [keczua – język Inków] był językiem obcym”.
Jeśli zaś chodzi o hiszpański, to „chłopiec nauczył się […] [go]
bez nauczycieli, jedynie słuchając, jak mówią Hiszpanie,
a najczęściej słyszał słowa wypowiadane przez zwykłych
żołnierzy: »wielkie nieba«, «klnę się na boga» i tym podobne
albo i gorsze”[194].
Nic więc dziwnego, że w miarę jak wywód Valverdego
z długiego stawał się bardzo długi, niezadowolenie Atahuallpy
narastało, by w końcu przerodzić się we wściekłość.
A duchowny mówił, a właściwie prawił dalej: że władza
św. Piotra „przeszła na następców Apostoła, mężów dobrych
i mądrych, którzy pod nazwą papieży mają władzę nad
wszystkimi mocarzami i potęgami świata. Jeden z ostatnich
papieży polecił królowi hiszpańskiemu, najpotężniejszemu
monarsze świata, zdobyć i nawrócić krajowców na zachodniej
półkuli; i oto teraz wódz jego, Francisco Pizarro, przybył, aby
wypełnić tę ważną misję. Zakonnik zakończył, prosząc
monarchę peruwiańskiego, aby przyjął go życzliwie, wyrzekł
się błędów własnej wiary, a przyjął tę, którą mu teraz przynoszą
chrześcijanie – jedyną dającą zbawienie; co więcej, aby uznał
się hołdownikiem cesarza Karola V, który w tym wypadku
będzie go wspomagał i osłaniał jako swego lojalnego
wasala”[195].
Tego dla Atahuallpy było już za wiele. Nie wytrzymał, bo nie
zwykł tolerować niczyich impertynencji. Bo to on wszystkim
dyktował warunki, on mógł być impertynencki w stosunku do
innych, a gdy komuś to nie odpowiadało, swą wolę zwykle
narzucał przemocą. Zawołał:
– Nie będę niczyim hołdownikiem. Jestem potężniejszy niż
jakikolwiek inny król na świecie. Twój cesarz może być wielkim
królem; nie wątpię w to, gdy widzę, że posłał swoich poddanych
tak daleko przez morza […]. Ale papież, o którym mówisz, musi
być doprawdy szalony, jeśli chce rozdawać kraje, które do niego
nie należą. Co się zaś tyczy mojej wiary – ciągnął – nie
zamierzam jej zmieniać. Sam powiadasz, że twój bóg został
zabity przez ludzi, których stworzył, lecz mój – rzekł wskazując
na słońce, właśnie w tej chwili kryjące się za górami – mój bóg
wciąż żyje, i ja, który jestem jego obrazem na ziemi, też żyję
i nikomu nie zamierzam się poddawać!
„Żyjesz? Nikomu nie zamierzasz się poddawać? – Pizarro już
nie miał wątpliwości, co powinien uczynić: Atahuallpa
rzeczywiście był tu uznawany za bóstwo, i sam się za takie
uważał. – To w jednej chwili może się zmienić!”.
W tym momencie Atahuallpa swoją tyradę skierowaną do
Valverdego skończył niemal krzykiem:
– A właściwie, na jakiej podstawie mi to wszystko mówisz?!
Wtedy duchowny wskazał na modlitewnik, na brewiarz
i „wyciągnął [go] w stronę złotej lektyki, a władca […] wziął
[książkę do ręki]. Valverde przyglądał się, jak Atahuallpa […]
obraca [ją] […], przekręca, i uświadomił sobie, że wielki władca
Inków nie wie, jak ją otworzyć. Zatem […] zrobił krok do
przodu, wyciągnął dłoń w stronę książki, pragnąc pokazać
władcy, jak to się robi”[196]. Wtedy Atahuallpa z pogardą
odtrącił dłoń zakonnika i sam otworzył książkę. „[…] I wcale nie
zdziwił się ani na widok liter, ani papieru, inaczej niż reszta
Indian, i rzucił ją na ziemię dwa metry od siebie. A na słowa,
które [duchowny] do niego wypowiedział przez tłumacza,
odrzekł arogancko: »Bardzo dobrze wiem, jak zachowywaliście
się w drodze z wybrzeża, jak potraktowaliście moich wodzów
i ile sukna zrabowaliście z moich magazynów. […] Nie opuszczę
tego miejsca, póki nie oddacie mi […] wszystkiego«”[197].
Gdy Atahuallpa podniósł się w lektyce, jak wielu potem
twierdziło, aby wydać Indianom rozkaz, by szykowali się do
boju (choć wciąż nie było widać, na kogo mieliby uderzyć),
Felipillo błyskawicznym ruchem podniósł z ziemi brewiarz,
a Valverde biegiem ruszył w stronę, gdzie ukryty był Pizarro
i jego ludzie. Wołał: „Wychodźcie, chrześcijanie, z ukrycia!
Uderzcie na tych niecnych psów, którzy poniewierają boskie
rzeczy! Nie widzicie, co się stało? Po co być uprzejmym
i służalczym, kiedy równiny wokół wypełniają się coraz
większą liczbą Indian!? Ruszajcie na nich! Udzielam wam
rozgrzeszenia!”.
Wtedy, jak pisze Prescott, „Pizarro zrozumiał, że wybiła
godzina. Powiał białą szarfą, co było umówionym znakiem.
Huknął […] wystrzał armatni […]. Hiszpański dowódca i jego
towarzysze wypadli z kryjówek ze starym okrzykiem bojowym:
»Święty Jakubie! W nich! Bij!«. Odpowiedział mu okrzyk bojowy
pozostałych Hiszpanów ukrytych w mieście, którzy, wypadłszy
z ogromnych sal […], rzucili się wszyscy na plac w dobrym
ordynku, tak piesi, jak i konni […] w sam środek tłumu Indian.
Ci, zdumieni, zaskoczeni, ogłuszeni odgłosem strzałów z armat
i muszkietów, których echo odbijało się jak grom od
otaczających budynków, oślepieni dymem prochowym
kłębiącym się na placu, ulegli panice. Nie wiedzieli, dokąd
uciekać i gdzie się schronić przed nadchodzącą zagładą.
Wszyscy, szlachta i lud pospolity, dostali się pod kopyta
szarżujących rumaków. Jeźdźcy rozdzielali ciosy na lewo
i prawo, nie szczędząc nikogo, a błysk ich mieczy
w gęstniejącym mroku siał przerażenie w sercach
nieszczęśliwych krajowców, którzy teraz po raz pierwszy
zobaczyli konia i jeźdźca w całej ich grozie. Nie stawiali oporu
[…]. Wszystkie drogi były zamknięte, gdyż wejście na plac
zamknęły ciała nieszczęśników, którzy daremnie próbowali
zbiec. Śmiertelna męka tych, którzy pozostali przy życiu, była
tak wielka, że duża grupa Indian pod straszliwym naciskiem
atakujących naporem swoim obaliła mur z kamienia i suszonej
cegły stanowiący część ogrodzenia placu. Mur runął i zrobił się
otwór przeszło sto kroków szeroki, przez który tłumy znalazły
drogę ucieczki na zewnątrz; nadal jednak goniła je konnica,
która, przekroczywszy rumowisko, siedziała na karku
uciekającym, tnąc ich bez litości”[198].
Atak Hiszpanów na wojowników zgromadzonych na placu
w ciągu niecałego kwadransa przerodził się w masakrę. (Było to
pierwsze, choć nie najważniejsze podobieństwo do rzezi, jakiej
trzynaście lat wczesniej Cortés dokonał w Choluli). „Indianie,
którzy wkroczyli na plac zaledwie parę chwil wcześniej
[i którzy] sądzili, że złapali w potrzask przybyszów kulących się
ze strachu w paru budynkach, […] nagle uświadomili sobie, że
to nie Hiszpanie są w pułapce, tylko oni. […] [Bo] Hiszpanie […],
używając ostrych jak brzytwa szpad, noży i lanc […], zaczęli
ciąć, dźgać, kłuć, rąbać, a nawet ścinać głowy swoich wrogów.
[…] [A] gigantyczne konie z jeźdźcami w siodłach wywołały taki
efekt […] jak ludzie Hannibala na słoniach tysiąc pięćset lat
wcześniej”[199].
W tym tumulcie i zgiełku Pizarro starał się ani przez chwilę
nie tracić z oczu Atahuallpy, ponieważ coraz bardziej
rozpętująca się rzeź była dlań tylko środkiem do celu, a nie
celem samym w sobie. Prawdziwym celem był właśnie on,
inkaski władca. Na szczęście dla Pizarra, mimo że lektyka
Atahuallpy raz przechylała się w prawo, raz w lewo,
w zależności od tego, z której strony bardziej napierał na nią
walczący tłum, cały czas nad tym tłumem górowała. Z tej
wysokości Atahuallpa początkowo próbował wydawać rozkazy
lub przynajmniej udawać, że tak czyni, ale gdy zorientował się,
że nie przynosi to żadnych rezultatów, nakazał ludziom
unoszącym go nad głowami walczących, by jak najszybciej
poczęli się wycofywać w kierunku wyjścia z placu.
Dużo łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Tłum trzymał
lektykę na środku placu niczym zaciśnięte imadło. Atahuallpa
tkwił tam zakleszczony, nie mogąc się ruszyć ani w prawo, ani
w lewo, a jego zadaszone siedzisko jedynie falowało to w górę,
to w dół, wydane na pastwę kłębiących się wokół ludzkich fal.
Pizarro wraz z czwórką towarzyszy rzucił się w stronę lektyki.
Rzucił – to właściwe określenie. Pięciu konkwistadorów
usiłujących jak najszybciej dopaść króla czuło się bowiem tak,
jakby wskoczyli do basenu pełnego wzburzonej, wciągającej ich
w głąb wody. Lektyka Atahuallpy nie mogła przemieścić się
w kierunku wyjścia z placu, ale oni na początku także nie byli
w stanie zbliżyć się do niej ani o metr. Była to walka o każdy
krok, o każde pół kroku. Lecz jednak brnęli do przodu. Osłaniali
się grubymi bawełnianymi płaszczami, a drogę wycinali sobie
szpadami, gdyż „basen” wypełniony chcącą wessać ich tonią
wnet zmienił się w „las”. W las rąk, usiłujących ich zatrzymać –
las drewnianych pałek chorras zakończonych kamieniami
i głowicami, las kopiących zewsząd nóg, las głów i ludzkich
kłów próbujących dopaść ich szyj. Indianie otaczający króla,
mimo bitewnego zamieszania, szybko bowiem pojęli, jaki jest
cel tej tak zajadle walczącej piątki, i za wszelką cenę próbowali
ją powstrzymać, unicestwić. Choćby dusząc, choćby miażdżąc,
choćby kąsając. W tym samym czasie konkwistadorzy ów las
próbowali ciąć i trzebić: las rąk, las nóg, las wyciągniętych
w ostatecznym, daremnym wysiłku szyi. Krew chlustała i lała
się strumieniami. W powietrze wzlatywały odcięte dłonie,
odrąbane ramiona, na ziemię spadały rozpłatane głowy.
Wreszcie, jak pisze Francisco López de Xerez, Pizarro „dotarł
do lektyki Atahuallpy i bez żadnego respektu ni strachu chwycił
[go] za lewe ramię, wołając: »Santiago!« […] Ale mimo wielkiego
wysiłku nie był w stanie wyciągnąć go stamtąd, bo lektyka
wciąż znajdowała się za wysoko. […] Wszyscy, którzy ją
dźwigali, zdawali się być bardzo ważnymi ludźmi”[200].
Opis ten o ważny szczegół uzupełnia Cristobal de Mena, który
pisze: „Wielu Indianom obcięto wtedy dłonie, a oni w amoku
walki zdawali się nie odczuwać bólu. Bo nawet jeden grymas
nieszczęścia nie pojawił się na ich twarzach i na okaleczonych
ramionach dalej podtrzymywali w górze swego władcę. Ale ich
poświęcenie na niewiele się zdało, bo za chwilę wszyscy zostali
wycięci w pień”[201].
Wtedy stała się rzecz niesłychana: na miejsce tych Indian,
którzy padali, natychmiast pojawiali się następni i bez wahania
chwytali drzewce lektyki, która dzięki temu nadal falowała na
wysokości w oddaleniu od Hiszpanów. A gdy i ci tubylcy
podzielili los swych poprzedników, zastępowali ich następni –
niczym w sztafecie. W sztafecie ku śmierci.
McQuarrie relacjonuje: „W końcu, w trakcie zaciętej walki
w obronie władcy, siedmiu lub ośmiu hiszpańskich jeźdźców
odwróciło się, spięło ostrogami konie i przebiło przez gęsty
tłum do lektyki. Napierając na zakrwawionych […] [Indian]
starających się ją utrzymać, […] unieśli jeden koniec lektyki
i przechylili ją na bok”[202]. Pizarro w tej krytycznej chwili nie
mógł nie pomyśleć: „Oto wali się piramida, a ich bożek, czy
raczej bóg, syn boga, syn Słońca, zaraz osunie się na ziemię”.
A więc działo się dokładnie to, co chciał, by się zdarzyło, co
sobie zaplanował, co radził mu Cortés: by zanim stanie do walki
z wrogą armią, pokonał jej boga. (I to było drugie podobieństwo
do masakry sprzed trzynastu lat w Choluli, podobieństwo dużo
ważniejsze niż poprzednie).
Wtedy Atahuallpa został wyciągnięty z lektyki, która w jednej
chwili została stratowana i zamieniona w drzazgi. Pizarro,
trzymając szpadę w jednej ręce, drugą wczepił się w króla i dla
niepoznaki uczynił taki gest, jakby chciał go osłonić przed
zagrażającymi mu ciosami. To Inkom broniącym władcy kazało
zatrzymać się na chwilę, a konkwistadorom więcej nie było
trzeba, bo już wiedli Atahuallpę do budynku, który przed
chwilą opuścili. A Atahuallpa, władca i syn Słońca, dopiero gdy
tam się znaleźli, zrozumiał, że stał się ich więźniem.
Zaraz potem stało się to, o czym w Toledo Pizarrowi
opowiadał Cortés. Wzięcie do niewoli Atahuallpy okazało się
dużo ważniejsze niż pokonanie wielkiej armii na polu bitwy,
w jednej chwili zdziałało cuda. Inkaskie imperium w ciągu
kilku kwadransów utraciło głowę „jakby to była głowa lamy
albo świnki morskiej”[203] i „wszelkie próby oporu zaraz
ustały. Wiadomość o losie Inki rozeszła się lotem błyskawicy po
mieście i kraju. Urok zespalający dotychczas wszystkich
Peruwiańczyków znikł i każdy myślał tylko o własnym
bezpieczeństwie. Nawet żołnierze obozujący na przyległych
polach ulegli panice i dowiedziawszy się o strasznej nowinie,
rozbiegli się we wszystkich kierunkach, uciekając przed
prześladowcami, którzy, rozgrzani triumfem, nie znali
litości”[204].
Krótko po zmroku Pizarro i Hernándo de Soto jeszcze raz
wyszli na plac zasłany niezliczonymi trupami: „grunt pokryty
był rdzawoczerwonymi kałużami krwi. Wszędzie […] leżały
setki zatratowanych na śmierć, niektórzy pełzli, inni jęczeli,
wielu umierało albo już nie żyło, a ci, którzy stopniowo tracili
świadomość […], starali się ogarnąć niespodziewany
koszmar”[205].
De Soto nie krył podziwu dla swego dowódcy.
– Dokonałeś dziś cudu, gubernatorze – powiedział – bo tak
długo, jak ich król będzie w naszych rękach, będziemy mieli ten
wielki kraj u naszych stóp, a dzisiejsza bitwa, jako jedna
z najbardziej oryginalnych, na pewno na zawsze przejdzie do
historii.
– Ale nasz dzisiejszy bój wcale nie był tak oryginalny, jak ci
się wydaje.
– Niemożliwe!
– Możliwe. Co najwyżej zasługuje on na miano repliki: repliki
z drobnymi modyfikacjami – powiedział Pizarro z uśmiechem.
– Jak zatem nazywa się oryginał?
– Cholula.
– Cholula?
– Tak, Cholula. Albo jeszcze inaczej Chollán.
Droga do Cuzco – jak przed laty po bitwie w Choluli szlak do
Tenochtitlánu – stała przed konkwistadorami otworem.

163 La Capitulación (hiszp.) – umowa zawierana w XV i XVI w. między


konkwistadorami a hiszpańską Koroną, określająca warunki
projektowanych odkryć i kolonialnych podbojów w Nowym Świecie. Był to
ważny instrument ochrony interesów Hiszpanii na nowo zdobytych
terenach. Pierwsza La Capitulación została zawarta przez Koronę 17
kwietnia 1492 r. z Krzysztofem Kolumbem.

164 W. Prescott, Podbój Peru, tłum. F. Bartkowiak, Warszawa 1969, s. 206.

165 Tłumacze na tak wczesnym etapie konkwisty rekrutowali się spośród


Indian, których Pizarro wziął na pokład swych statków w czasie drugiej
wyprawy i którzy towarzyszyli mu potem w podróży do Hiszpanii.

166 Więcej na ten temat piszę w książce Cuzco 1536–1537, Warszawa


2013.

167 Dziewice Słońca – dziewczęta z arystokratycznych rodów, pełniące


funkcje sług, żon, opiekunek i kapłanek bóstwa słońca.

168 Prescott się mylił. Dziś wiadomo, że nie były to koszary, lecz
zabudowania typu kallanka, przeznaczone na lokum dla osób
przybywających spoza miasta, a w okresie pory deszczowej, gdy podróże
ustawały, wykorzystywane do organizowania w nich libacji obficie
zakrapianych chichą.

169 W. Prescott, dz. cyt., s. 207–208.

170 Tamże.

171 Tamże, s. 208–209.


172 K. McQuarrie, Ostatnie dni Inków, tłum. M. Ferek, Poznań 2009, s. 85.

173 W. Prescott, dz. cyt., s. 209.

174 W. Prescott, dz. cyt., s. 210.

175 Tamże.

176 Tamże.

177 F.L. de Xerez, Verdadera relación de la conquísta del Peru, [w:]


Colección de libros y documentos referentes a la historia del Peru, t. 5, Lima
1917, s. 45.

178 M. de Estete, El descubrimiento y la conquísta del Peru, [w:] Boletin de


la Sociedad Ecuatoriana de Estudios Historicos Americanos, t. I, Quito 1918,
s. 322.

179 McQuarrie, dz. cyt., s. 93.

180 Zauważmy, iż Prescott twierdził, iż plac ten miał kształt trójkąta.


Wydaje się jednak, iż to McQuarrie ma rację; że był to po prostu plac
zabudowany z trzech stron, a z czwartej czynił wrażenie otwartego,
ponieważ jego zabudowa była tam znacznie niższa. Potwierdzają to
współcześnie przeprowadzone prace archeologiczne.

181 Liczba ta zdaje się być przesadzona, bo najdłuższy znany inkaski


fronton budynku znajdujący się w Vitcos ma 12 wejść.

182 K. McQuarrie, dz. cyt., s. 93.

183 Tamże, s. 94.

184 W. Prescott, dz. cyt., s. 215.

185 K. McQuarrie, dz. cyt., s. 95.

186 El capitán general (hiszp.) – hiszpański urząd i tytuł królewskiego


namiestnika i wojskowego gubernatora kierującego okręgiem wojskowym,
czyli tzw. kapitanią generalną.

187 F.L. de Xerez, dz. cyt., s. 55.


188 Tamże, s. 56.

189 M. de Estete, dz. cyt., s. 323.

190 F.L. de Xerez, dz. cyt., s. 56.

191 Skojarzenie było jak najbardziej trafne. Inkowie mieli zwyczaj


budowania w wielu miejscach tzw. usnu – piramidalnych podwyższeń, na
których po przybyciu do danego miejsca zwykł zasiadać Inka. W chwili gdy
Inka tam się znajdował, usnu automatycznie stawało się rodzajem świątyni
syna Słońca. W Cajamarce usnu nie było; zastąpiła je lektyka wyniesiona
ponad tłum.

192 K. McQuarrie, dz. cyt., s. 98–99.

193 W. Prescott, dz. cyt., s. 217.

194 G. de la Vega, Royal commentaries of the Incas, cz. 2, Austin 1966,


s. 681.

195 W. Prescott, dz. cyt., s. 217–218.

196 K. McQuarrie, dz. cyt., s. 103.

197 F.L. de Xerez, dz. cyt., s. 57.

198 W. Prescott, dz. cyt., s. 219.

199 McQuarrie, dz. cyt., s. 104–105.

200 F.L. de Xerez, dz. cyt., s. 57. Santiago, czyli Sant Iago, to galicyjska
forma imienia św. Jakuba, najpierw patrona walk przeciwko Maurom,
następnie patrona konkwistadorów.

201 C. de Mena, Las relaciónes primitivas de la conquísta del Peru, Lima


1967, s. 87.

202 K. McQuarrie, dz. cyt., s. 106.

203 Tamże, s. 107.

204 W. Prescott, dz. cyt., s. 220.


205 K. McQuarnie, dz. cyt., s. 106.
POSŁOWIE. NIE TYLKO JEDNA
ROZMOWA

To książka o tym, jak wiele może zmienić jedna rozmowa. Ile


może zmienić jedna informacja, gdy pojawi się w odpowiednim
otoczeniu i padnie na odpowiedni grunt. Słowa: „informacja”,
„odpowiednie otoczenie” i „odpowiedni grunt” są tu absolutnie
kluczowe. Bo historia bitwy o Cholulę (Chollán) w 1519 r. i jej
związek z wydarzeniami, jakie trzynaście lat później rozegrały
się w Cajamarce, uświadamiają, że zdobycie Nowego Świata
zapewne wyglądałoby inaczej, gdyby nie nastąpiło po tym, gdy
w Europie doszło do przewrotu Gutenberga, do pierwszej
rewolucji informacyjnej.
Konkwista była największym kołem zamachowym światowej
gospodarki XVI w. Tym rodzajem działalności, która wszystkim
w niej uczestniczącym, zarówno państwom, jak i ludziom,
gwarantowała nadzwyczajne zyski i przewagę nad tymi, którzy
nie wzięli w niej udziału. Skoro następowała po dokonującym
się informacyjnym przewrocie, można powiedzieć, że była
wczesnorenesansowym odpowiednikiem współczesnego
sektora IT[206].
Zdobycie Nowego Świata było zjawiskiem unikatowym. Było
jakby oknem otwartym na przyszłość w sercu systemu
feudalnego. Konkwista była próbą generalną kapitalizmu
w czasach, gdy o kapitalizmie nikomu się jeszcze nie śniło. Na
czym się zasadzała? Na czasowym wyzwoleniu ludzkiej
inicjatywy i przedsiębiorczości w okresie, gdy nie było to
jeszcze czymś powszechnym. Taka wyspa przyszłości
w feudalnym otoczeniu była rajskim ogrodem, którego drzewa
dawały złote owoce, i to w sensie jak najbardziej dosłownym:
wszak konkwista uruchomiła rzekę złota, która zaczęła zalewać
najpierw Hiszpanię, skąd następnie kruszec począł się
stopniowo przesączać do innych europejskich gospodarek.
Na czym polegała ta niepowtarzalna odmiana – nazwijmy to
tak – kapitalizmu koncesjonowanego, który niespodziewanie
pojawił się u wrót renesansu? Na tym, że władca udzielał
komuś zezwolenia na zdobywanie dla niego nowych
nieznanych terenów. Sam, nie kiwnąwszy palcem, oczekiwał
jednej piątej wynikających z tego zysków, śmiałkowi zaś
obarzonemu koncesją oraz towarzyszącym mu ludziom
w udziale przypadały pozostałe cztery piąte.
Oczywiście nic za darmo. Ów posiadacz koncesji oraz jego
ludzie cały proces konkwisty musieli bowiem sami
sfinansować. Albo z własnych środków, albo ze środków
pożyczonych, które jak najszybciej należało zwrócić. Ich udział
w przyszłych zyskach był proporcjonalny do poczynionej
inwestycji. Ponadto każdy z nich ryzykował nie tylko pieniądze,
własny wkład, ale także życie. Bo konkwista była
przedsięwzięciem bardzo ryzykownym, w którym nieustannie
trzeba było nadstawiać karku. Dlaczego wobec tego ktoś
w ogóle się na nią porywał? Bo potencjalne korzyści, zyski
i możliwości awansu społecznego dla tych, którzy przeżyli, były
wprost niewyobrażalne. Ktoś, kto w Europie był praktycznie
nikim, po wyruszeniu za ocean i po przyłączeniu się do którejś
ze zdobywczych wypraw bardzo szybko mógł stać się
obywatelem pierwszej kategorii, na co w swej ojczyźnie nie
miał najmniejszych szans.
Specyficzną cechą tego procederu było jego czasowe
ograniczenie. Wiązało się to z jego koncesjonowaniem – władca
mógł udzielić zezwolenia na podbój lub mógł go odmówić. Czyli
mógł dać komuś przepustkę do bogactwa i wielkości albo nie.
Jak długo dawał? To oczywiste. Tak długo, jak było jeszcze coś,
co można by dla niego zdobywać. Gdy Nowy Świat został
opanowany w jego najważniejszych częściach, okno na
przyszłość zamknęło się tak samo niespodziewanie, jak
poprzednio otworzyło. Nie było już po prostu potrzebne.
Niezwykłe możliwości bogacenia się dzięki własnej odwadze
i przedsiębiorczości przechodziły do historii. Trwało to mniej
więcej jedno pokolenie.
Owa efemeryczność konkwisty, jej przejściowość, została
doskonale zapisana w centralnej instytucji konkwisty o nazwie
encomienda: w nadaniu udzielanym przez władcę i jego
przedstawicieli najbardziej prominentnym uczestnikom
konkwisty, którzy w zamian za ochronę ludności tubylczej i jej
ewangelizację byli uprawnieni do ściągania trybutów od
ludności zamieszkującej dany teren. Rzecz w tym, że
encomienda nie była dziedziczna, nie przechodziła z ojca na
syna. Po śmierci osoby, której została nadana, teren ten zwykle
wracał pod jurysdykcję władcy i jego przedstawicieli.
„Wygaszanie” większości najważniejszych encomiend dziwnym
trafem zbiegło się z końcem konkwisty[207].
Oprócz tego pierwszego podobieństwa konkwisty do
współczesnego sektora IT: nadzwyczajność zysków, niezwykłe
możliwości awansu dla jego pionierów, przemożny wpływ na
światową gospodarkę, jest jednak jeszcze inne, sądzę, że
bardziej istotne. Jest nim właśnie to, co stanowi istotę IT:
informacja, jej gromadzenie, przetwarzanie
i rozpowszechnianie.
Dlaczego konkwista zakończyła się sukcesem? Dlaczego tak
ograniczone siły Europejczyków w tak krótkim czasie były
w stanie podporządkować sobie tak wielkie państwa, jak na
przykład państwo Mexików i państwo Inków? Rozważania na
ten temat prowadzone są od dawna i wśród specjalistów ciągle
nie ma jakiejś ostatecznej wiążącej konkluzji na ten temat.
Wśród ważnych czynników, które bez wątpienia dawały
przewagę konkwistadorom, było na pewno posiadanie konnicy
(umożliwiającej szybki atak i równie sprawną ucieczkę);
dysponowanie bronią palną (wzbudzającą postrach wśród
Indian); posiadanie broni ze stali i żelaza; pewne konotacje
mitologiczne, każące Indianom wiązać pojawienie się białych
ze sferą sacrum; umiejętne rozgrywanie przez konkwistadorów
waśni i konfliktów między tubylcami; szczególnie duża
motywacja konkwistadorów do odniesienia sukcesu; zwyczaj
tubylczych armii niezabijania przeciwników, lecz branie
jeńców (po to, by złożyć ich w ofierze); brak mentalnego
przygotowania Indian do walki z przeciwnikiem, który po
dokonaniu ewentualnego rabunku nie miał zamiaru opuścić ich
terytorium.
Każdy z tych czynników był istotny, choć ich waga była
zróżnicowana. Wśród nich, moim zdaniem, najważniejsze było
posiadanie przez konkwistadorów jazdy, której Indianie nie byli
w stanie przeciwstawić niczego, co można by z nią porównać,
nadzwyczajna motywacja zdobywców oraz brak mentalnego
przygotowania Indian do przeciwstawienia się inwazji, która
nie była ograniczona w czasie, nie była przejściowa. Do tych
trzech elementów dodałbym jeszcze: WIEDZĘ i INFORMACJĘ.
Konkwistadorzy dysponowali informacjami i wiedzą, która po
raz pierwszy w historii na taką skalę poczynała wychodzić poza
indywidualne doświadczenie pojedynczej osoby i która, co
niezwykle istotne, kumulowała się i w takiej postaci mogła być
przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Zdobywcy Nowego Świata należeli bowiem do pokolenia,
które jako pierwsze zaczęło w stosunkowo szerokiej skali
czerpać korzyści z wynalazku Gutenberga z 1455 r. W czasach
Cortésa zmieniał on świat od ponad półwiecza – w 1491 r. aż
dwieście trzydzieści miast europejskich miało już swoje
drukarnie[208]. Choć opanowanie sztuki czytania i pisania
w okresie podboju Nowego Świata wciąż należało do rzadkości
(na przykład Pizarro, o czym wspomniałem, do końca życia
pozostał analfabetą), to jednak, jak się szacuje, około trzech
procent konkwistadorów było w stanie czytać napisane teksty,
a nawet w miarę sprawnie je redagować, a w Europie sztukę tę
opanowało już wtedy ponad pół miliona osób. Wśród ludzi
ruszających za ocean byli więc tacy, którzy w jakimś zakresie
interesowali się czytelnictwem książek, które w tamtym okresie
po raz pierwszy zaczęto drukować zarówno z myślą
o dostarczaniu rozrywki, jak i informacji. Zdarzało się i tak, że
mniej lub bardziej fantastyczne opisy podróży, zwykle w formie
upublicznionych listów, które stanowiły jeden z ulubionych
tematów książek tamtej epoki, dla niejednego przyszłego
konkwistadora stanowiły zachętę do zaciągnięcia się na statek
wyruszający na drugą stronę Atlantyku.
Oddziaływanie słowa drukowanego, które stawało się coraz
powszechniejsze, na proces odkrywania i zdobywania Nowego
Świata, miało dwa aspekty. Pierwszym była kwestia zachęty do
opuszczenia Europy i stanięcia oko w oko z wielkim
wyzwaniem, jakim było zdobywanie nieznanych ziem. Dużą
rolę odgrywały tu ballady inspirujące do wykazywania się
odwagą i przełamywania stereotypowych sposobów
postępowania, takie jak rycerskie romanse – od wydanego
w 1490 r. Tirant le Blanc, po Amadis de Gaula z 1508 r.
(traktowanego zresztą przez wielu żeglarzy z równą powagą jak
książeczka do nabożeństwa). Podobnie inspirujące były dzieła
sir Johna Mandeville’a, próbujące przekonywać, że na ziemiach,
które czekają na swych odkrywców, istnieją dwugłowe istoty
(ludzie?) oraz mityczne Amazonki i że można tam odnaleźć
źródła wiecznej młodości, będące w stanie przywrócić siły
witalne nawet najbardziej stetryczałym starcom. W tamtym
czasie wierzyli w to nie tylko ludzie skłonni do mistycyzmu, ale
nawet ci, którzy na co dzień postępowali jak najbardziej
racjonalnie. A to, że tego rodzaju przesłanie przekazywane było
za pomocą tak nowatorskiego i nowoczesnego medium, jakim
była książka, zdecydowanie podnosiło jego wiarygodność,
czyniąc je równie nowoczesnym.
Drugim, jeszcze istotniejszym aspektem rozwijającego się
czytelnictwa było rozpowszechnianie informacji o przebiegu
podboju Nowego Świata. W pierwszym dziesięcioleciu po
pionierskiej wyprawie Kolumba, w formie drukowanej ukazało
się wiele listów relacjonujących, co i w jaki sposób żeglarze
robili po drugiej stronie Atlantyku. W ich liczbie wymienić
można między innymi list doktora Chanca do Rady Miasta
Sewilli, list Ameriga Vespucciego do Wawrzyńca di
Pierfrancesco de Medici, czy list nieznanego autorstwa do Luisa
Santángela, wpływowego dworzanina króla Ferdynanda[209].
Każda z tych publikacji, dzięki swojej sensacyjności, szybko
zyskała wielką popularność i spowodowała rezonans
w społeczeństwie. Nieco później równie popularne stały się listy
Hernána Cortésa do króla Karola V, relacjonujące podbój
Meksyku, które stanowiły zachętę do podjęcia poszukiwań
podobnie bogatych królestw jak królestwo Mexików.
Skupmy się przez chwilę na tych ostatnich listach, ponieważ
ich wpływ na rozwój konkwisty i na jej terytorialne
rozszerzenie jest trudny do przecenienia. Ich geneza jest
oczywista. W sytuacji konfliktu z Velázquezem Cortés jak
najszybciej chciał nawiązać bezpośredni kontakt z dworem
i rozpocząć starania o legalizację swoich poczynań w Meksyku.
Jednocześnie jednak cechą charakterystyczną tej
korespondencji było to, że stanowiła „specyficzne połączenie
listu prywatnego z oficjalnym sprawozdaniem”[210]. Cartas de
relación – listy relacyjne, jak niekiedy się je określa – Cortésa do
Karola V były znacznie dłuższe i ciekawsze niż inne listy
o takim charakterze. Widać, że ich autor, idąc z duchem epoki,
z góry zakładał, iż odbiorcą będzie nie tylko władca, lecz także
liczne zastępy przyszłych konkwistadorów.
Listów było w sumie pięć. „List pierwszy – jak we wstępie do
ich polskiej edycji pisze Ryszard Tomicki – z lipca 1519 roku,
nigdy nie był szerzej znany i bardzo wcześnie zaginął. Już od
końca trzeciej dekady XVI wieku zastępowano go listem władz
miejskich Villa Rica de la Vera Cruz z 10 lipca 1519 roku […] [co
pokazuje, jak bogata i urozmaicona była sztuka epistolarna na
temat podboju w tamtym czasie – R.W.]. Także listu piątego, z 3
września 1526 roku, szerzej nie znano, gdyż zdążył dotknąć go
zakaz publikowania i rozpowszechniania relacji Cortésa,
wydany w Hiszpanii w marcu 1527 roku […]. Natomiast trzy
pozostałe listy – drugi, trzeci i czwarty – trafiały do
czytelniczego obiegu bardzo szybko. List drugi, z 30
października 1520 roku, czekający na to stosunkowo najdłużej,
opublikowany został w listopadzie 1522 roku w Sewilli
(natychmiast po zalegalizowaniu działań Cortésa przez Karola
V) i wznowiony w styczniu następnego roku w Saragossie. List
trzeci z 15 maja 1522 roku wydano w Sewilli przy końcu marca
1523 roku. Zanim do rąk hiszpańskojęzycznych czytelników
dotarł list czwarty z 15 października 1524 roku, wydany rok
później w Toledo i wznowiony w 1526 roku w Walencji, dwie
poprzednie relacje udostępniono już najszerszym kręgom
czytającej publiczności w Europie dzięki łacińskiemu
przekładowi, który wyszedł spod pras drukarskich
w Norymberdze w 1524 roku. Nieco wcześniej, bo w latach 1522
i 1523, krótkie wyciągi z listu drugiego opublikowano po
francusku, włosku i flamandzku, a pełny przekład na język
włoski wydano dwukrotnie w Wenecji w 1524 roku”[211].
O skali oddziaływania tych publikacji świadczyć może to, że
już w 1525 r. ich treść była znana nawet na terenie Królestwa
Polskiego Krzysztofowi Szydłowieckiemu, kanclerzowi
wielkiemu koronnemu. Ich zawartość, jako niezwykłą i wielce
pouczającą, w tym samym okresie wychwalał też Jan Dantyszek
– polski ambasador przy dworze Karola V.
Ale ci, którzy byli w stanie samodzielnie przeczytać listy
z Nowego Świata Cortésa, Vespucciego czy doktora Chanca, to
zaledwie czubek góry lodowej. Treść tych relacji w pełni
rozkwitała dopiero w niezliczonych opowieściach, w których
była przekazywana z ust do ust, z umysłu do umysłu, i dopiero
to ich obiegowi między regionami nadawało prawdziwy
rozmach. Gawędziarstwo w epoce podboju, znajdując
znakomitą pożywkę w postaci słowa drukowanego, wręcz
buzowało. Jego scenę stanowiły portowe nabrzeża, kościelne
kruchty oraz oberże podobne do tej, w jakiej doszło do
historycznego spotkania Pizarra z Cortésem w 1528 r.
w Madrycie. Gawędziarstwo stanowiło kino, telewizję i agencje
informacyjne styku feudalizmu z renesansem. Gdy żeglarze
ruszali w kierunku Karaibów, snuli niekończące się opowieści
o ledwie zakończonej rekonkwiście, zwłaszcza o walkach wokół
niedawno odzyskanej Grenady[212]. Gdy z Karaibów ruszali zaś
ku Morzu Południowemu, opowiadali, w jaki sposób podbito
Mexików i Majów. A wydźwięk tych opowieści za każdym
razem był taki sam: panowało przeświadczenie, że wystarczy
postępować podobnie lub identycznie, by dalej na południu
odnosić podobne sukcesy.
Stanowiło to kolejną zachętę, aby ci, którzy konkwistadorskie
ostrogi zdobyli w Ameryce Środkowej, ruszali w drogę
w kierunku państwa Birú. I tak też się działo. Jak się szacuje,
blisko jedna piąta tych, którzy z Przesmyku ruszyli na pobój
Peru, brała czynny udział w podboju Meksyku. Najbardziej
znani to: Pedro de Alvarado (ponoć niezrównany gawędziarz),
Sebastian de Belalcazar, Pascual de Andagoya i Hernándo de
Soto (który nie dość, że zdobywał Meksyk, Gwatemalę i Peru, to
dotarł jeszcze na Florydę). To zaś jeszcze bardziej przyspieszało
obieg informacji między regionami i sprzyjało powielaniu oraz
przenoszeniu wzorców postępowania między nimi[213].
Mexikowie i Inkowie byli pozbawieni tego rodzaju zaplecza.
Ich wiedza nie była dynamiczna i nie wykraczała poza jeden
krąg kulturowy. Montezuma II i Atahuallpa tylko w nikłym
stopniu dysponowali informacjami wykraczającymi poza ich
indywidualne doświadczenie. W Europie wyjście poza tego
rodzaju ograniczenia umożliwiła pierwsza rewolucja
informacyjna, która rozpoczęła się w przededniu konkwisty.
W Nowym Świecie nic takiego się nie wydarzyło.
Gdy europejscy żeglarze ruszali z Europy za zachód,
dysponowali przynajmniej częściowo skumulowaną wiedzą
o rozgrywających się wydarzeniach, rekonkwiście i wyprawach
krzyżowych, na pograniczu dwóch różnych kręgów
kulturowych. A gdy po podboju Ameryki Środkowej udawali się
dalej, aby zdobywać Amerykę Południową, do tamtych
doświadczeń dopisać mogli nowe, dotyczące podboju państwa
Mexików i ich sąsiadów. Kumulacja wiedzy przyspieszyła
jeszcze bardziej. Zalążki nowoczesności w społeczeństwie
przednowoczesnym zdawały się czynić cuda.
Dzięki temu prozaiczny fakt, że Pizarro do końca życia
pozostał analfabetą, nie miał większego znaczenia. Wszak
należał do piśmiennego społeczeństwa, w którym zawsze był
ktoś, kto mógł mu powiedzieć o tym, czego nie umiał przeczytać
(to owo „otoczenie” z początku tego wywodu)[214].
A że tym kimś był sam Hernán Cortés? Jego kuzyn? Tym
lepiej.
Historia wsparta rodzinną solidarnością żwawiej mogła
ruszyć do przodu.

206 O tym, że nie jest to porównanie niecelne, może świadczyć choćby


fakt, że znany dziennikarz Thomas L. Friedman procesy zapoczątkowane
przez pierwszą wyprawę Kolumba w 1492 r. w książkach Lexus i drzewo
oliwne oraz Świat jest płaski określa mianem Globalizcji 1.0.

207 W instytucji encomienda zapisana była jeszcze jedna bardzo


charakterystyczna cecha konkwisty: konieczność angażowania przez
encomendero własnych środków finansowych. Najpierw czynił tak
konkwistador, następnie encomendero. Korona, nie angażując własnych
finansów, najpierw podporządkowywała sobie nowe ziemie, a następnie – tą
samą beznakładową metodą – je kolonizowała. Jednym z bardziej
kosztownych obowiązków nałożonych na encomendero było posiadanie co
najmniej jednego konia. Por. J. Lockhart, Spanish Peru 1532–1560. A Colonial
Society, Madison 1968.

208 Niezwykle interesujący passus na ten temat znajdujemy w książce H.


Kissingera pt. Porządek światowy. Na s. 26 czytamy tam m.in.: „[…]
brzemiennym w skutki było wynalezienie w połowie XV wieku ruchomej
czcionki drukarskiej, co umożliwiało dzielenie się wiedzą na
niewyobrażalną do tej pory skalę. Społeczeństwo średniowieczne
gromadziło informacje przez zapamiętywanie, żmudne ręczne
przepisywanie tekstów religijnych bądź też przez poznawanie historii za
pośrednictwem wierszowanych eposów. W epoce odkryć to, co odkryto,
wymagało objaśnienia, a druk pozwalał na rozpowszechnianie spisywanych
relacji. Eksploracja nowych światów inspirowała również do odkrywania na
nowo świata starożytnego i jego prawd, ze szczególnym naciskiem na
centralne miejsce jednostki”.

209 Por. Listy o odkryciu Ameryki, red. i wstęp J. Kieniewicz, tłum. J.


Perlin, A. Rurarz, J. Szymanowska, Gdańsk 1995.
210 H. Cortés, Listy o zdobyciu Meksyku, tłum. M. Mróz i R. Tomicki,
Gdańsk 1997, s. XXVII.

211 Tamże, s. XXVII–XXVIII.

212 Bardziej namacalne wspomnienie rekonkwisty znajdowało się


w ładowniach, pod pokładem statków: był nim, jak w Imperium księżyca
w pełni pisze S.C. Gwynne, „[…] pustynny koń, którego odlegli przodkowie
rozwijali się na płaskich i suchych stepach Azji Centralnej”. To dzięki
Maurom rasa ta trafiła do Hiszpanii, a następnie do Nowego Świata, gadzie
budziły przerażenie wśrod Indian. Konie te były „[…] lekkimi, małymi,
wytrzymałymi wierzchowcami, mierzącymi mniej niż sześćdziesiąt cali
w kłębie, o wklęsłym profilu głowy konia arabskiego i zwężonym pysku.
Wygląd tego konia nie robił wielkiego wrażenia, ale to było mądre, szybkie,
posłuszne zwierzę, przyzwyczajone do odżywiania się trawą rozgrzanych
słońcem hiszpańskich równin i pokonywania dużych odległości między
źródłami wody”.

213 Por. A. Tarczyński, Ruchliwość społeczna i geograficzna hiszpańskich


konkwistadorów XVI wieku, Bydgoszcz 2004, s. 93.

214 Por. J. Diamond, Strzelby, zarazki, maszyny, tłum. M. Konarzewski,


Warszawa 2010.
Hernán Cortés
Założenie Tenochtitlánu

Centrum Tenochtitlánu (rekonstrukcja)


Posłańcy Montezumy II
Dostojnicy witający Cortésa
Hiszpańscy jeźdźcy
Transport zaopatrzenia znad Zatoki Meksykańskiej do Tlaxcali
Ofiarowanie darów i kobiet w Tlaxcali
Rzeź w Choluli
Cortés, Malinche i złorzeczący im Indianin
Montezuma II (po prawej)
Wielka świątynia w Tenochtitlánie ze śladami krwi złożonych ofiar
Huitzilopochtli…
…i ofiary składane ku jego czci
Ołtarz Olmeków
Konstrukcja Olmeków naśladująca architekturę z drewnianych bali
Kamienna mozaika Olmeków
Kamienna głowa Olmeków
Wyobrażenie Quetzalcoatla w Teotihuacán
Widok z Piramidy Księżyca na Aleję Umarłych w Teotihuacán
Piramida Słońca w Teotihuacán
Piramida Księżyca w Teotihuacán
Świątynia Quetzalcoatla w Tuli
23 Atlanci z Tuli
Kościół Nuestra Señora de los Remedios na szczycie wzgórza kryjącego
dawną piramidę
Rekonstrukcja piramidy Quetzalcoatla w Choluli. Widoczne są różne
fazy rozbudowy
Odkopany i zrekonstruowany fragment wielkiej świątyni
Quetzalcoatla w Choluli
Dalsze fragmenty wielkiej świątyni Quetzalcoatla w Choluli. W tle –
kościół Nuestra Señora de los Remedios
Ostatni fragment schodów wiodących na szczyt wzgórza, kryjącego
dawną wielką świątynię Quetzalcoatla w Choluli
Mapa Tenochtitlánu, opublikowana w norymberskim wydaniu listów
Hernána Cortésa (1524)
Karta tytułowa hiszpańskiego wydania drugiego listu Hernána Cortésa
(Sevilla 1522)
SPIS ILUSTRACJI

Hernán Cortés (źródło: wg B. Bero, E. Bojanowski, Aztekowie –


naród wybrany przez słońce, Warszawa 1968)
Założenie Tenochtitlánu. (źródło: j.w.)
Centrum Tenochtitlánu (rekonstrukcja) (źródło: j.w.)
Posłańcy Montezumy II (źródło: j.w.)
Dostojnicy witający Cortésa (źródło: j.w.)
Hiszpańscy jeźdźcy (źródło: wg B. de Sahagun, Floretine Codex.
General History of the Things of New Spain, tłum. A. J. O.
Anderson and Ch. E. Dibble, Santa Fe 1959–1960, t. XII)
Transport zaopatrzenia znad Zatoki Meksykańskiej do Tlaxcali
(źródło: wg Lienzo de Tlaxcala, „Artes Mexico”, 1964 nr 51/52)
Ofiarowanie darów i kobiet w Tlaxcali (źródło: j.w.)
Rzeź w Choluli (źródło: j.w.)
Cortés, Malinche i złorzeczący im Indianin (źródło: wg B. Bero,
E. Bojanowski, op. cit.)
Montezuma II (po prawej) (źródło: j.w.)
Wielka świątynia w Tenochtitlánie ze śladami krwi złożonych
ofiar (źródło: j.w.)
Huitzilopochtli… (źródło: j.w.)
…i ofiary składane ku jego czci (źródło: wg B. de Sahagun, op.
cit., t. II)
Ołtarz Olmeków (fot. Roman Warszewski)
Konstrukcja Olmeków naśladująca architekturę z drewnianych
bali (fot. Roman Warszewski)
Kamienna mozaika Olmeków (fot. Roman Warszewski)
Kamienna głowa Olmeków (fot. Roman Warszewski)
Wyobrażenie Quetzalcoatla w Teotihuacán (fot. Roman
Warszewski)
Widok z Piramidy Księżyca na Aleję Umarłych w Teotihuacán
(fot. Roman Warszewski)
Piramida Słońca w Teotihuacán (fot. Roman Warszewski)
Piramida Księżyca w Teotihuacán (fot. Roman Warszewski)
Świątynia Quetzalcoatla w Tuli (fot. Roman Warszewski)
Atlanci z Tuli (fot. Roman Warszewski)
Kościół Nuestra Señora de los Remedios na szczycie wzgórza
kryjącego dawną piramidę Quetzalcoatla w Choluli (fot.
Roman Warszewski)
Rekonstrukcja piramidy Quetzalcoatla w Choluli. Widoczne są
różne fazy rozbudowy (fot. Roman Warszewski)
Odkopany i zrekonstruowany fragment wielkiej świątyni
Quetzalcoatla w Choluli (fot. Roman Warszewski)
Dalsze fragmenty wielkiej świątyni Quetzalcoatla w Choluli.
W tle – kościół Nuestra Señora de los Remedios (fot. Roman
Warszewski)
Ostatni fragment schodów wiodących na szczyt wzgórza,
kryjącego dawną wielką świątynię Quetzalcoatla w Choluli
(fot. Roman Warszewski)
Mapa Tenochtitlánu, opublikowana w norymberskim wydaniu
listów Hernána Cortésa (1524) (fot. Roman Warszewski)
Karta tytułowa hiszpańskiego wydania drugiego listu Hernána
Cortésa (Sevilla 1522) (fot. Roman Warszewski)
LITERATURA

Anonim, Relacion della famosa pelea de Chollán, (1526?) Archivo


Nacional de la Ciudad de México, inedita.
Arciníegas German, Burzliwe dzieje Morza Karaibskiego, tłum.
Krystyna i Kazimierz Zawanowscy, PIW, Warszawa 1968.
Bero Bogdan, Bojanowski Eugeniusz, Aztekowie – naród
wybrany przez słońce, Książka i Wiedza, Warszawa 1968.
Carman Glen, Rhetorical Conquests. Cortés, Gómara and
Renaissance Imperialism, Purdue University Press, Indiana,
West Lafayette 2006.
Clendinnen Inga, Aztekowie, tłum. Robert M. Sadowski, PIW,
Warszawa 1996.
Cortés Hernán, Listy o zdobyciu Meksyku, tłum. Maria Mróz
i Ryszard Tomicki, Novus Orbis, Gdańsk 1997.
Diamond Jared, Strzelby, zarazki, maszyny, tłum. Marek
Konarzewski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Díaz de Castillo Bermal, Historia verdadera de la conquísta de
Nueva España, red. Miguel León-Portillo. Madryt 1984.
Díaz del Castillo Bernal, Pamiętnik żołnierza Korteza, czyli
prawdziwa historia podboju Nowej Hiszpanii, wybór
i przekład Anna Ludwika Czerny, Wydawnictwo Łódzkie,
Łódź 1986.
Durán Diego, Historia de las Indias de Nueva España e Islas de
Tierra Firme, t. I–II, México 1967.
Estete de Miguel, El descubrimiento y la conquísta del Peru, [w:]
Boletin de la Sociedad Ecuatoriana de Estudios Historicos
Americanos, t. I, Quito 1918.
Esquivel Laura, Malinche. Malarka słów, tłum. Marzena
Chrobak, Znak, Kraków 2013.
Fernandez de Oviedo y Valdés Gonzalo, Sucesos y dialogo de la
Nueva España, México 1946.
Frankowska Maria, Mitologia Azteków, Wydawnictwo
Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1987.
Friedman Thomas L., Świat jest płaski, tłum. Tomasz
Hornowski, Rebis, Poznań 2006.
Gwynne, S.C., Imperium księżyca w pełni, tłum. Bartosz
Hlebowicz, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.
Heyerdahl Thor, Z kontynentu na kontynent, tłum. Maria
Moszkowska-Kozakiewicz, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk
1983.
Kissinger Henry, Porządek światowy, tłum. Maciej Antosiewicz,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.
Krótka historia Meksyku (opracowanie zbiorowe), Biblioteka
Problemów, PWN, Warszawa 1986.
Las Casas Bartolome de, Krótka historia o wyniszczeniu Indian,
tłum. Krystyna Niklewiczówna, „W drodze”, Poznań 1988.
Le Clezio Jean-Marie G., Meksykański sen albo przerwana myśl
indiańskiej Ameryki, tłum. Zofia Kozimor, PIW, Warszawa
2010.
León-Portillo Miguel (red)., Zmierzch Azteków. Kronika
zwyciężonych. Indiańskie relacje o podboju, tłum. Maria Sten,
PIW, Warszawa 1967.
Levy Buddy, Konkwistador. Hernán Cortés, Montezuma
i ostatnie dni Azteków, tłum. Grzegorz Sałuda, Rebis, Poznań
2010.
Listy o odkryciu Ameryki, red. Jan Kieniewicz, tłum. Jacek
Perlin, Agnieszka Rurarz, Joanna Szymanowska, Novus Orbis,
Gdańsk 1995.
Lockhart James, Spanish Peru 1532–1560. A Colonial Society,
University of Wisconsin Press, Madison 1968.
López de Gómara Francisco, La conquísta de México, red. José
Luis Rojas, Madryt 1987.
López de Xerez Francisco, Verdadera relación de la conquísta del
Peru, [w:] Colección de libros y documentos referentes a la
historia del Peru, t. 5, Lima 1917.
Łepkowski Tadeusz, Historia Meksyku, Ossolineum, Wrocław,
Warszawa, Kraków, Gdańsk, Łódź 1986.
Martyr Peter (właść. Pietro Martir d’Anghiera), De Orbe Novo,
tłum. F.A. MacNutt, Londyn 1912.
Mena Cristobal de, Las relaciónes primitivas de la conquísta del
Peru, Lima 1967.
Motolinia (Toribio Benavente), [w:] Garcia Icazbalceta,
Coleccion de documentos de historia de México, 1858–1866,
reprint 1980, Meksyk.
Olko Justyna, Meksyk przed konkwistą, PIW, Warszawa 2010.
Olko Justyna, Aztekowie, seria Mitologie Świata, tom 3,
„Rzeczpospolita”, Warszawa 2010.
Osterloff Konrad W., Ród Pizarrów, Nasza Księgarnia,
Warszawa 1982.
Phillips Jonathan, Druga krucjata. Rozszerzanie granic
chrześcijaństwa, tłum. Norbert Radomski, Rebis, Poznań
2013.
Prescott William H., México and the Life of the Conqueror
Fernando Cortés, vol. I i II, seria Nations of the World, Peter
Fenelon Collier, New York 1898.
Prescott William H., Podbój Peru, tłum. Franciszek Bartkowiak,
PIW, Warszawa 1969.
Rutiaga Luis, Malintzin, seria Grandes Mexicanos, Grupo
Editorial Tomo S.A., México D.F., 2004.
Sahagún Bernardino de, Historia general de las cosas de Nueva
España, ed. Juan Carlos Temprano, tom I i II, Madrid 1990.
Stirling Stuart, Pizarro – pogromca Inków, seria Wielcy Historii,
tłum. Maciej Nowak-Kreyer, Amber, Warszawa 2005.
Tarczyński Andrzej, Ruchliwość społeczna i geograficzna
hiszpańskich konkwistadorów XVI wieku, Wydawnictwo
Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego, Bydgoszcz
2004.
Tarczyński Andrzej, Cajamarca 1532, seria Historyczne Bitwy,
Bellona, Warszawa 2006.
Tarczyński Andrzej, Podbój imperiów Inków i Azteków, Bellona,
Warszawa 2009.
Thomas Hugh, Podbój Meksyku, tłum. Małgorzata Lewicka,
Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1998.
Tomicki Ryszard, Tenochtitlán 1521, seria Historyczne Bitwy,
Wyd. MON, Warszawa 1984.
Vaillant George C., Aztekowie z Meksyku, Biblioteka Problemów,
tłum. Jadwiga Maliszewska-Kowalska, PWN, Warszawa 1965.
Warszewski Roman, Tajna misja Eldorado, Tower Press, Gdańsk
2005
Warszewski Roman, Cuzco 1536–1537, seria Historyczne Bitwy,
Bellona, Warszawa 2013.
Warszewski Roman, Spotkania, „Migotanie Kwartalnik
Literacki”, 51 (2) 2016, s. 19–20.
INDEKS OSÓB

A
Acamapichtli
Aguilar Gerónimo de
Ahuizotl
Alaminos Antonio de
Aldana Hernándo de
Alderrere Julián de
Alfons X
Almagro Diego de
Alonso Fernando
Altamirano Diego Alfon
Alvarado de Pineda Alonso
Alvarado Pedro de
Álvarez Juan
Anacaona, królowa
Andagoya Pascual de
Arbenga
Arciníegas German
Arnés de Sopuerta Pedro
Atahuallpa
Ávila Alonso de
Axayacatl

B
Badajoz Cretiene de
Badajoz Gutierrez de
Belalcazar Sebastian de
Balboa Vasco
Benito
Bermúdez Baltasar
Bernal Ignacio
Bero Bogdan
Bojanowski Eugeniusz
Bono de Quejo Juan

C
Caballero Alonso
Cacamatzin
Cáceres Joan de
Camacho Pedro
Candia Pedro de
Cano Juan
Catalán Juan
Catalina, matka Cortésa
Ce Acatl Topiltzin Quetzalcoatl
Cermeño
Cervantes Leónel de
Cespedes
Chanca
Chichimecatecle
Chico Francisco Álvarez
Chico Rodrigo Álvarez
Chimalpopoka
Colón Diego
Cordóba Francisco Hernández de
Corral Cristóbal de
Cortés Hernán passim
Cortés Martín
Coxcox
Cuauhtemoc
Cuéllar Juan de
Cuitlahuac

D
Dantyszek Jan
Díaz del Castillo Bernal
Díaz Juan
Duero Andrés de

E
Elvira
Escobar Alonso de
Escudero Juan
Esquivel Laura
Estate Miguel de

F
Felipillo
Ferdugo Francisco
Ferdynand Aragoński, król Hiszpanii
Fernandez de Lugo Alonso
Flores Cristóbal
Flores Francisco de

G
Garay Francisco de
Garnica Gaspar de
Garrido Juan
Godoy Diego de
Grijalva Juan de
Guerreo Gonzalo
Gutenberg Johannes
Gutiérrez de Valdelomar Pedro
Guttierez de Escalante Juan

H
Hannibal
Hatuey
Holguin García
Huascar
Huemac
Huitzihuitl II
Huayna Capac

I
Itzcoatl
Izabela Portugalska

J
Jaramillo Juan
Julian, tłumacz

K
Karol I Habsburg, król, patrz Karol V
Karol V
Kolumb Krzysztof

L
Landa Diego de
Las Casas Bartoloméo de
Laso Pedro
Levy Buddy
Limpias Juan de
Lizauro Antonio de
López de Xerez Francisco
López Martín
López Pedro
Lugo Francisco de

Ł
Łepkowski Tadeusz

M
Magellan Ferdynand
Malinalli, patrz Marina
Malinche, patrz Marina
Maluenda Pedro de
Mandeville John
Maria Luisa
Marina
Marin Luis
Maxixcatzin
Maxtla
McQuarrie
Medici Wawrzyniec di Pierfrancesco de
Melchior
Mena Cristobal de
Mendoza Alonso de
Mesa Francisco de
Monroy Hernándo de
Montejo Francisco de
Montezuma I Ilhuicamina (Gniewny)
Montezuma II Xocoyotzin - Montezuma II Młodszy
Morante Cristóbal de
Morla Francisco de
Motolinia Toribio de Benavente

N
Narváez Pánfilo de
Neron, cesarz
Nezahualcoyotl
Núñez de

O
Ochoa Caicedo Lope de
Olea Cristóbal de
Olid Cristóbal de
Olmedo Francisco Bartolomé de Olintecl
Ordaz Diego de
Orozco Francisco de
Osorno
Ovando Nicolás de

P
Pacheco Beatriz
Paz Inés de
Penate Alfónso
Pizarro Catalina
Pizarro Francisco
Pizarro Gonzalo Starszy
Pizarro Hernándo
Ponce de León Juan Gonzales
Portocarrero Alonso Hernández
Portocarrero Luis Hernández
Portocarrero Pedro
Prescott William
Q
Quiñones Antonio de
Quintero Antonio de
Quiteria Juan de

R
Rangel Rodrigo
Rodríguez de Villafuerte Juan
Ruiz de la Mota Gerónimo

S
Sahagún Bernardino de
Salamanca Juan de
Sanchez Juana (La Pizarra)
Sandoval Gonzalo de
Santa Clara Bernardino de
Santángelo Luis
Saucedo Francisco de “El pulido”
Sedeño Juan Núñez
Serna Alonso de la
Soto Diego de
Soto Hernándo de
Súarez Catalina
Szydłowiecki Krzysztof

T
Tapia Andrés de
Tapia Cristóbal de
Tecuelhuatzin (Dona Maria Luisa)
Tenoch
Teudile
Tezozomoka
Thomas Hugh
Tizoc
Tlacochcalcatl
Tomicki Ryszard

U
Usagre Bartolomé de

V
Valera Francisco Núñez de
Valverde Vicente
Varillas Rodriguez de
Vásquez de Tapia Bernardino
Vega Garcilaso de la
Velázquez Diego
Velázquez de León Diego
Velázquez de León Juan
Vera Pedro de
Verdugo Francisco
Vespucci Amerigo
Villafaña Antonio de

X
Xicotencatl Starszy
Xicotencatl
INDEKS GEOGRAFICZNY

A
Acatzinco
Afryka
Amazonka
Ameryka
Ameryka Centralna
Ameryka Środkowa
Ameryka Południowa
Anahuác
Andy
Atlantyk
Atoyac
Ayotzinco
Azcapotzalco
Aztlan
Azúa de Compostela

B
Badajoz
Baena
Baracoa
Birú Królestwo
Burgos
Burguiollos del Cerro

C
Cáceres
Cajamarca
Cajas
Calhuacan
Campeche
Canena
Canoas
Caonao
Castilla de Oro
Castroverde de Campos
Catoche
Cempoallan
Centla
Chalchicueyecan
Chalco
Champoton
Chapultepec
Chiapas
Chichen Itza
Chiny
Chollán patrz Cholula
Cholula
Citaltepec
Ciudad Real
Ciudad Rodrigo
Coatzacoalcos
Cofre de Perote
Cojeces de Iscar
Coyoacan
Cozumel
Cuéllar
Cuicuilco
Culhúacan
Cuvanacan
Cuzco

D
Darién
Drewno z Piekieł patrz Mictlanquauhtla

E
Écija
Egipt
El Gran Cairo (Wielki Kair)
Encinasola
Estremadura
Europa

F
Fernandina patrz Kuba
Floryda
Fontiveros
Fregenal de la Sierra

G
Gibraleón
Grenada
Guajocingo
Guerrero
Gwatemala

H
Hawana
Hispaniola (Haiti)
Hiszpania
Huetzotzinco

I
Iberyjski Półwysep
Illescas
Indie Zachodnie
Islas de la Bahía
Isla de Mujeres (Wyspa Kobiet)
Isla de los Sacrificios (Wyspa Ofiar)
Istmo
Italia
Ixtapalapa
Izapa
Iztaccihuatl (Stara Dama)
Izucara

J
Jamajka
Jerez de la Frontera
Jerozolima
Juana patrz Kuba
Jukatan

K
Kadyks
Kanaryjskie Wyspy
Karaibskie Morze
Karaiby
Kastylia
Kobiet Wyspa patrz Isla de Mujeres
Konstantynopol
Kordoba
Kraj Gumy
Kuba

L
La Venta
Lizbona
Luzytania

M
Madryt
Mała Wenecja patrz Wenezuela
Marchena
Matanzas zatoka
Medellín
Medina de Rioseco
Medina del Campo
Mediolan
Mekka
Meksyk
Meksykańska Wyżyna
Meksykańska Zatoka
Meksyku Dolina patrz Anahuác
Mezoameryka
Mictlanquauhtla (Drewno z piekieł)
Mitla
Monte Alban
Morelos

N
Neapol
Niebla
Norymberga
Nowy Meksyk
Nowy Świat patrz Indie Zachodnie

O
Oaxaca
Oliva
Olmedo
Orizaba (Citlaltepetl)
Oropesa
Otumba

P
Pacyfik
Palos
Panama
Panamski Przesmyk
Paryż
Peru
Pilón
Pinto
Plasencia
Południowe Morze
Popo (Popocatepetl)
Popotla
Portoryko
Potonchan patrz Champoton
Puebla, miasto
Puebla, stan
Puerto Deseado (Upragniony Port)

Q
Quiahuiztlan

R
Rojo przylądek
Rzym

S
Salamanca
San Antonio przylądek
San Cristobal de la Habana
San Juan de Ulúa
San Lorenzo
Sanlúcar de Barrameda
San Miguel
San Sebastián
Santa Maria de la Vera Paz
Santiago de Cuba
Santo Domingo
Saragossa
Spokojny Ocean patrz Pacyfik
Sewilla

T
Tabasco, rzeka
Tabasco, stan
Tacuba
Tehuacán
Tehuantepec
Tenayuka
Tenochtitlán
Teotihuacán
Tepotzotlan
Texcoco, jezioro
Texcoco, księstwo - miasto
Tiemblo
Tizapacingo
Tlacopán
Tlatelolco
Tlaxcala
Toledo
Tonala
Tordesillas
Toro
Tres Zapotes
Trinidad
Tudela de Duero
Tula (Tollan)
Tulum
Tuxpan

U
Usumacinta

V
Valencia de Don Juan
Valladolid
Veracruz, miasto
Veracruz, stan
Villa Rica de Vera Cruz patrz Veracruz

W
Walencja
Watykan
Wenecja
Wenecja Nowego Świata patrz Tenochtitlán
Wenezuela
Wyspa Kobiet patrz Isla de Mujeres

X
Xaragua
Xicallanco
Xitle, wulkan

Z
Zamora
Zauntla
W popularnonaukowej serii pt. „Historyczne bitwy” ukazały się
ostatnio:

P. Korzeniowski, FLANDRIA 1940 • M. Franz, A. Pastorek, TEXEL


1673 • Ł. Migniewicz, kleidion 1014 • P. Groblewski, ANTIETAM
1862 • P. Rochala, VERCELLAE 101 p.n.e. • L. Kania, WILNO 1944
• P. Zarzycki, Iłża 1939 • T. Fijałkowski, ATLANTYK 1939–1945 •
R. Warszewski, Cuzco 1536–1537 • J. Wojtczak, Minnesota 1862 •
Ł. Burkiewicz, Aleksandria 1365 • K. Plewako, CAMBRAI 1917 •
M. Kuczyński, WOJNA CZU Z HAN 209–202 P.N.E. •
L. Wyszczelski, LWÓW 1920 • M.A. Piegzik, HOLENDERSKIE
INDIE WSCHODNIE 1941–1942 • W. Polakiewicz, LIMANOWA
1914 • A. Lorbiecki, M. Wałdoch, CHOJNICE 1939 •
M. Leszczyński, pomorze 1945 • G. Lach, IPSOS 301 p.n.e. •
R. Warszewski, KONGO 1965 • A. Toczewski, FESTUNG KÜSTRIN
1945 • J. Wojtczak, CALLAO 1866 • R. Dzieszyński, KRAKÓW
1768–1772 • T. Jarmoła, KRETA 1941 • R.F. Barkowski, CROTONE
982 • Z. Stąpor, BERLIN 1945 • S. Kaliński, BOLIMÓW 1915 •
W. Zawadzki, POMORZE 1920 • A. Zieliński, MALTA 1565 •
M. Grzeszczak, IGNACEWO 1863 • R.F. Barkowski, POŁABIE 983
• D. Kupisz, PSKÓW 1581–1582 • J. Wojtczak, FILIPINY 1898–
1902 • S. Rek, MANZIKERT 1071 • R. Rabka, MACEDONIA–EPIR–
ALBANIA 1912–1913 • R.F. Barkowski, POITIERS 732 • S. Rek,
KOSOWE POLE 1389 • R. Warszewski, KUBA 1958–1959 •
J. Dobrzelewski, INDIE–PAKISTAN 1971 • P. Krukowski, NAD
WIEPRZEM 1920 • R.F. Barkowski, LECHOWE POLE 955 • M.A.
Piegzik, MORZE KORALOWE 1942 • W. Włodarkiewicz, WOŁYŃ
1939 • T. Romanowski, Massilia 49 p.n.e. • A.A. Majewski,
MOSKWA 1617–1618 • T. Greniuch, NATAL 1899–1900 • R.F.
Barkowski, KRUCJATA POŁABSKA 1147 • T. Kubicki, GETTO
WARSZAWSKIE 1943 • R. Marcinek, KANAŁ SUESKI 1956 • J.
Wojtczak, La Plata 1806–1807 • Robert F. Barkowski, SYBERIA
1581–1697 • D. Kupisz, SMOLEŃSK 1632–1634 • T. Fijałkowski,
Północny Atlantyk 1914–1918 • J. Wojtczak, BOSWORTH 1485 • P.
Rochala, NIEMCZA 1017 • R. Dzieszyński, BYCZYNA 1588 • Ł.
Czarnecki, KONSTANTYNOPOL 626 • G. Swoboda, Little Big
Horn 1876 • R.F. Barkowski, Budziszyn 1002–1018 •

W przygotowaniu: T. Romanowski, Brytania 55–54 p.n.e.

You might also like