Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 347

William Blake

Tygrys

Tygrysie! Ł u n ą dzikiej m o c y
W o g r o m n y c h świecisz borach nocy!
T w ą przeraźliwą piękność jakież
Stworzyły ręce, jakież oczy?

W jakich głębinach czy niebiosach


Z a ż e g ł a się t w y c h ślepi siła?
J a k a ją burza tu przyniosła?
J a k a ją śmiałość pochwyciła?

Czyja to sztuka, czyje dzieło,


Potworne m i ę ś n i twoich sploty?
Kiedy twe serce bić zaczęło,
Jakie tam p r a c o w a ł y młoty?

Jakie prężyły się powrozy?


Jakie t a m piece ogniem ziały,
G d y mózg śmiertelnej pełen grozy
Straszliwe palce kształtowały?

Włócznie gwiazd kiedy spadły Bożych


I płacz gwiaździsty skrzył się w niebie,
Czy On polubił cię? On stworzył
J a g n i ę ! Czy stworzył także ciebie?

Tygrysie! Ł u n ą dzikiej mocy


W o g r o m n y c h świecisz borach nocy!
Tę straszną piękność jakież śmiały
Kształtować ręce, jakież oczy?

tłum. Zygmunt Kubiak


PROLOG

KLĄTWA

W i ę z i e ń stał z r ę k o m a z w i ą z a n y m i z przodu, zmęczony, poobi­


j a n y i brudny, ale w y p r o s t o w a n y d u m n i e jak przystało na potom­
ka k r ó l e w s k i e g o rodu I n d i i . L o k e s h spoglądał na n i e g o z wyższością
z bogato zdobionego, złoconego tronu. Wysokie b i a ł e k o l u m n y pod­
p i e r a ł y sufit, rozmieszczone wokół k o m n a t y n i c z y m strażnicy. Prze­
zroczystych kotar nie poruszał n a w e t najmniejszy p o d m u c h w i a t r u
z dżungli. J e d y n y m d ź w i ę k i e m , jaki dochodził do uszu więźnia, b y ł o
m i a r o w e p o s t u k i w a n i e w y s a d z a n y c h k l e j n o t a m i pierścieni na pal­
cach L o k e s h a o złocony tron. N i k c z e m n y w ł a d c a spojrzał na pojma­
nego z m r u ż o n y m i o c z y m a , p e ł n y m i pogardy i t r i u m f u .
Więzień był księciem indyjskiego królestwa Mudźulain. Tech­
nicznie rzecz biorąc, jego obecny tytuł brzmiał: Książę i Najwyższy
Protektor I m p e r i u m M u d ź u l a i n , ale on w o l a ł m y ś l e ć o sobie po pro­
stu jako o synu swojego ojca.
I b , ż e L o k e s h , radża n i e w i e l k i e g o s ą s i e d n i e g o k r ó l e s t w a B h r i -
n a m , zdołał pojmać księcia, nie b y ł o aż tak wstrząsające jak to, kto
siedział w tej c h w i l i u boku o k r u t n e g o w ł a d c y : byli to Yesubai, cór­
ka radży oraz n a r z e c z o n a księcia, a t a k ż e m ł o d s z y brat w i ę ź n i a —
K i s h a n . P o j m a n y bacznie przyglądał się k a ż d e m u z n i c h , ale t y l k o
L o k e s h o d w z a j e m n i ł jego ś m i a ł e spojrzenie. N a piersi, pod koszulą,
książę czuł c h ł o d n y dotyk k a m i e n n e g o a m u l e t u , a jego ciało opa­
n o w y w a ł gniew.
W i ę z i e ń p r z e m ó w i ł pierwszy, z t r u d e m powstrzymując w głosie
gorycz zdrady.

9
- C z e m u ty, mój przyszły ojciec, traktujesz m n i e tak... niegoś
cinnie?
Na twarz I .okesha powoli w y p ł y n ą ł lekceważący, prowokacyjny
uśmiech.
- Mój drogi książę, masz coś, czego pożądam.
Nic, czego możesz p r a g n ą ć , nie u s p r a w i e d l i w i a t w e g o czynu.
Czyż nasze królestwa nie m a j ą się wkrótce połączyć? Wszystko, co
m a m , jest do twojej dyspozycji. Wystarczyło tylko poprosić. C z e m u
tak postępujesz?
Lokesh potarł dłonią podbródek, a jego ocz\ zalśniły.
- P l a n y się zmieniają. Wygląda na to. że twój brat chciałby wziąć
moją córkę za żonę. '/.łożył mi p e w n e obietnice w z a m i a n za p o m o c
w osiągnięciu tego celu.
Książę przeniósł w/rok na Yesubai, która, z p ł o n ą c y m i policzka­
m i , przyjęła skromną, p e ł n ą uległości pozę i skłoniła g ł o w ę . Ich za­
a r a n ż o w a n e m a ł ż e ń s t w o m i a ł o z a g w a r a n t o w a ć trwały pokój między
d w o m a k r ó l e s t w a m i . Książę przez ostatnie cztery miesiące nadzoro­
w a ł operacje m i l i t a r n e na d r u g i m końcu i m p e r i u m i na straży kró­
lestwa pozostawił brata.
N a j w y r a ź n i e j K i s h a n m i a ł oko na coś w i ę c e j niż t y l k o króle­
stwo.
Więzień ś m i a ł o wystąpił naprzód, stanął przed l . o k e s h e m i za
wołał:
- Oszukałeś nas wszystkich! Jesteś jak zwinięta kobra, która cze­
ka na w ł a ś c i w y m o m e n t , by zaatakować. — Obrzucił w z r o k i e m brata
i narzeczoną. — N i e rozumiecie? Wasze d z i a ł a n i e uwolniło węża, któ­
ry pokąsał nas wszystkich. J e g o jad krąży w naszych ż y ł a c h i niszczy
wszystko, co napotka na swej drodze.
L o k e s h roześmiał się z pogardą, po czym p r z e m ó w i ł :
- Jeśli zgodzisz się oddać swój k a w a ł e k a m u l e t u D a m o n a , być
może pozwolę ci żyć.
Żyć? S ą d z i ł e m , że stawką jest moja narzeczona.
- O b a w i a m się, że twoje p r a w a jako przyszłego m a ł ż o n k a za­
właszczył kto inny. B y ć m o ż e nie w y r a z i ł e m się jasno. Twój brat
dostanie Yesubai.
Więzień zacisnął zęby, po czym spokojnym tonem odrzekł:
- A r m i a mojego ojca zniszczy cię, jeśli m n i e zabijesz.
Lokesh parskną! ś m i e c i ł e m .
- Twój ojciec nie zaatakowałby nowej rodzin\ K i s h a n a . Bądź pe
wien, że uglaszczemy twego drogiego rodzieiela, w m a w i a j ą c mu, iż

10
padłeś ofiarą nieszczęśliwego w y p a d k u . — Pogładził się po krótkiej,
szorstkiej brodzie, po c z y m dodał, t o n e m wyjaśnienia: — R o z u m i e s z
oczywiście, że n a w e t jeśli pozwolę ci żyć, to ja przejmę w ł a d z ę nad
o b y d w o m a k r ó l e s t w a m i . - L o k e s h u ś m i e c h n ą ł się. - Jeżeli mi się
sprzeciwisz, twój f r a g m e n t a m u l e t u odbiorę ci siłą.
K i s h a n n a c h y l i ł się ku L o k e s h o w i i c h ł o d n y m t o n e m zaprote­
stował:
— M y ś l a ł e m , że z a w a r l i ś m y u m o w ę . P r z y p r o w a d z i ł e m ci mojego
brata, p o n i e w a ż przysiągłeś, że go nie zabijesz! M i a ł e ś tylko zabrać
a m u l e t . To wszystko.
R ę k a L o k e s h a w y s t r z e l i ł a w powietrze szybko jak wąż i c h w y c i ł a
nadgarstek Kishana.
— P o w i n i e n e ś był się już domyślić, że biorę to, na co m a m ocho­
tę. Jeżeli wolisz spoglądać na m n i e z tego s a m e g o miejsca, co twój
brat, z radością ci w t y m p o m o g ę .
K i s h a n poruszył się na swoim tronie, ale zachował milczenie.
L o k e s h m ó w i ł dalej.
— Nie? To znakomicie, w ł a ś n i e z m i e n i ł e m w a r u n k i naszej umowy.
Twój bral zginie, jeśli nie postąpi wedle mojej woli, a ty nic poślubisz
mojej córki, jeżeli nie oddasz mi również swojej części a m u l e t u . Nasz
p r y w a t n y kontrakt m o ż n a łatwo a n u l o w a ć , a ja zawsze m o g ę oddać
Yesubai i n n e m u mężczyźnie, którego s a m w y b i o r ę . B y ć może jakiś
stary sułtan ochłodzi jej gorącą krew. Jeśli pragniesz pozostać blisko
Yesubai, będziesz mi posłuszny.
I tokesh ściskał nadgarstek K i s h a n a , aż rozległ się chrzęst. K i s h a n
nawet nie m r u g n ą ł .
Rozciągając palce i powoli kręcąc dłonią, K i s h a n odchylił się na
tronie i dotknął rzeźbionego f r a g m e n t u a m u l e t u ukrytego pod ko­
szulą, po c z y m p o r o z u m i a ł się w z r o k i e m z bratem.
P o r a c h u n k i między sobą z a ł a t w i ą później. To, co zrobił L o k e s h ,
oznaczało wojnę, a dobro królestwa było dla obu braci priorytetem.
Obsesja tętniła w szyi L o k e s h a , p u l s o w a ł a w jego skroniacłi i wy
g l ą d a ł a z czarnych oczu, podobnych do ślepi węża. Te w ł a ś n i e oczy
sondowały teraz t w a r z w i ę ź n i a , usiłując w y ł a p a ć słabe punkty. Prze­
pełniony g n i e w e m , 1 .okesh skoczył na r ó w n e nogi.
A więc niech tak będzie!
D o b y ł z fałd swej szaty lśniący nóż z w y s a d z a n ą klejnotami ręko­
jeścią i brutalnie podciągnął rękaw brudnej, n i e g d y ś białej kurty
pojmanego. S z n u r zacisnął się wokół nadgarstka księcia, który jęk
nąl z bólu, gdy L o k e s h przejechał ostrzem po jego p r z e d r a m i e n i u .

11
Rozcięcie było na tyle głębokie, że n a t y c h m i a s t w y p e ł n i ł o się krwią,
która rozlała się poza k r a w ę d ź r a n y i s p ł y n ę ł a na kafle podłogi.
L o k e s h z e r w a ł z szyi d r e w n i a n y talizman i umieścił go pod ra­
m i e n i e m więźnia. K r e w s p ł y n ę ł a z noża na amulet, a rzeźbiony sym­
bol rozbłysnął ognistą czerwienią, po c z y m zaczął pulsować niena­
turalnym białym światłem.
J a s n y p r o m i e ń wystrzelił, przeszył pierś księcia i objął go całego
s w o i m i m a c k a m i . M i m o swej siły p o j m a n y n i e był g o t o w y n a tak
wielki ból. G d y jego ciało ogarnął palący żar, książę krzyknął i upadł.
O b r o n n y m g e s t e m w y c i ą g n ą ł przed siebie ręce, ale j e d y n i e prze­
j e c h a ł słabo palcami po z i m n y c h , białych kaflach. Pozostało mu tyl­
ko bezradnie przyglądać się bratu i Yesubai, którzy skoczyli w stronę
L o k e s h a . W ł a d c a odepchnął ich brutalnie. Yesubai upadła i mocno
u d e r z y ł a g ł o w ą o k a m i e n n y podest. Książę w i d z i a ł rozpacz Kisha­
na, g d y życie uciekało z w ą t ł e g o ciała jego u k o c h a n e j . A p o t e m n i e
czuł już nic prócz bólu.
1

KELSEY

S t a ł a m na krawędzi. D o k ł a d n i e j rzecz biorąc, była to kolejka do


pośredniaka w O r e g o n i e , ale c z u ł a m się jak nad przepaścią. D z i e ­
ciństwo, szkołę ś r e d n i ą i iluzję, że życie jest dobre, a czasy są ł a t w e ,
pozostawiłam za sobą. P r z e d e m n ą m a j a c z y ł a przyszłość: studia, roz­
m a i t e w a k a c y j n e prace, które p o m o g ą opłacić czesne, oraz prawdo­
podobieństwo spędzenia dorosłego życia w samotności.
Ogonek powoli p o s u w a ł się do przodu. Z d a w a ł o mi się, że cze­
k a m tu już od w i e l u godzin, usiłując znaleźć w a k a c y j n e zajęcie. G d y
w końcu nadeszła moja kolej, znudzona kobieta za b i u r k i e m rozma­
w i a ł a przez telefon. P r z y w o ł a ł a m n i e gestem i w s k a z a ł a mi krzesło.
G d y odłożyła s ł u c h a w k ę , w r ę c z y ł a m jej swoje formularze, a ona
m e c h a n i c z n y m t o n e m rozpoczęła w y w i a d .
— I m i ę i nazwisko, proszę.
— Kelsey. Kelsey H a y e s .
— Wiek?
— S i e d e m n a ś c i e , p r a w i e o s i e m n a ś c i e . N i e d ł u g o m a m urodziny.
Kobieta p o d s t e m p l o w a ł a formularze.
— S k o ń c z y ł a pani szkołę średnią?
— Tak, kilka tygodni temu. J e s i e n i ą m a m z a m i a r zacząć studia
w Chemeketa.
— I m i o n a rodziców?
— M a d i s o n i J o s h u a H a y e s , ale m o i m i o p i e k u n a m i są S a r a i M i -
chael Neilson.
— Opiekunami?

l
3
Z n ó w sic zaczyna, p o m y ś l a ł a m . J a k i m ś cudem tłumaczenie się
ze swojego życia z czasem wcale n i e staje się prostsze.
Tak. M o i r o d z i c e . . . z m a r l i . Z g i n ę l i w w y p a d k u s a m o c h o d u
w y m , gdy b y ł a m w pierwszej klasie l i c e u m .
Kobieta za b i u r k i e m pochyliła się nad p a p i e r a m i i d ł u g o coś noto­
w a ł a . S k r z y w i ł a m się, m y ś l ą c , co takiego pisze, że zajmuje jej to tyle
czasu.
— P a n n o 1 layes. czy lubi pani zwierzęta'.'
- J a s n e . I l m m , w i e m . jak j e k a r m i ć . . . — W i d z i e l i ś c i e kie
dyś w i ę k s z ą frajerkę? Po t a k i c h s ł o w a c h na p e w n o m n i e n i e za­
trudnią. O d c h r z ą k n ę ł a m . — J a s n e , u w i e l b i a m zwierzęta.
Kobieta nie zwróciła szczególnej u w a g i na moją odpowiedź i wrę­
czyła mi ogłoszenie.

POSZUKIWANY PRACOWNIK
NA DWA TYGODNIE
ZAKRES OBOWIĄZKÓW:

SPRZEDAŻ BILETÓW, KARMIENIE ZWIERZĄT

I S P R Z Ą T A N I E PO W Y S T Ę P A C H .

Ponieważ tygrys i psy potrzebuję całodobowej opieki,

z ap e wn i am y zakwaterowanie oraz wyżywienie.

O g ł o s z e n i e d a ł n i e w i e l k i rodzinny C y r k M a u r i z i o . P r z y p o ­
m n i a ł o mi się, jak w spożywczaku d o s t a ł a m kupon na bilet i na­
w e t p o m y ś l a ł a m , że zabiorę na w y s t ę p dzieci moich p r z y b r a n y c h
rodziców, sześcioletnią R e b e k ę i czteroletniego S a m u e l a , żeby S a r a
i M i k e mogli mieć c h w i l ę dla siebie. Ale w końcu z g u b i ł a m kupon
i o wszystkim z a p o m n i a ł a m .
— C h c e pani tę pracę czy nie? — rzuciła kobieta niecierpliwie.
Jeszcze raz p r z y w o ł a ł a m w m y ś l a c h treść ogłoszenia.
— T y g r y s , co? B r z m i c i e k a w i e ! A czy są tam też słonie? Bo m i m o
wszystko nie m a m z a m i a r u sprzątać s ł o n i o w y c h kup. — C i c h o zaclii
c h o t a ł a m z w ł a s n e g o dowcipu, ale kobieta za biurkiem nawet się nie
u ś m i e c h n ę ł a . A ponieważ nie m i a ł a m żadnych innych możliwości,
p o w i e d z i a ł a m jej, że biorę tę pracę. D a ł a mi kartkę z a d r e s e m i po­
instruowała, bym zjawiła się na miejscu jutro o szóstej rano.
Z m a r s z c z y ł a m nos.
— Potrzebują m n i e już od szóstej rano?

14
Kobieta tylko na m n i e spojrzała, po czym zawołała: „ N a s t ę p n y ! " ,
w stronę n i e c i e r p l i w i e wiercącej się za m o i m i p l e c a m i kolejki.
W co ja się w p a k o w a ł a m ? p o m y ś l a ł a m , wsiadając do s a m o c h o d u ,
który p o ż y c z y ł a m od Sary, po c z y m r u s z y ł a m w stronę domu. Wes­
t c h n ę ł a m . M o g ł o być gorzej. M o g ł a b y m od jutra p r z e w r a c a ć h a m ­
burgery na patelni. C y r k i są zabawne. M a m tylko nadzieję, że nie
będzie słoni.

Ż y c i e w d o m u S a r y i M i k e ' a b y ł o c a ł k i e m niezłe. D a w a l i m i
o w i e l e w i ę c e j wolności, niż rodzice większości m o i c h r ó w i e ś n i k ó w
dawali s w o i m dzieciom, i m y ś l ę , że m a m y do siebie n a w z a j e m zdro­
wy szacunek — oni w k a ż d y m razie szanowali m n i e na tyle, na ile do­
rośli ludzie m o g ą szanować siedemnastolatkę. P o m a g a ł a m w opie­
ce nad ich dziećmi i nigdy nie w p a d a ł a m w kłopoty. Nie udało im
się w p e ł n i zastąpić mi rodziców, ale w p e w i e n sposób stanowili­
śmy rodzinę.
S t a r a n n i e z a p a r k o w a ł a m samochód w garażu i weszłam do domu,
gdzie z a s t a ł a m S a r ę atakującą dużą m i s k ę z a p o m o c ą d r e w n i a n e j
łyżki. R z u c i ł a m torbę na krzesło i n a l a ł a m sobie szklankę wody.
— Widzę, że znów robisz w e g a ń s k i e ciasteczka. Co to za okazja? —
spytałam.
S a r a zaczęła wbijać łyżkę w gęste ciasto, jakby to b y ł szpikulec
do lodu.
— J u t r o kolej S a m m y ' e g o , żeby przynieść przekąski do przedszkola.
U d a ł a m , że odkasłuję, by zdusić drwiący chichot.
S a r a spojrzała n a m n i e p r z e n i k l i w i e .
— Kelsey H a y e s , to, że twoja m a t k a p i e k ł a najlepsze ciasteczka
na świecie, nie znaczy, że ja sobie nie poradzę.
— N i e wątpię w twoje umiejętności, tylko w twoje s k ł a d n i k i — od­
p a r ł a m , podnosząc jeden ze słoików. — Substytut m a s ł a orzechowego,
siemię lniane, białko w proszku, a g a w a i serwatka. D z i w i ę się. że nie
dorzuciłaś papieru z r e c y k l i n g u . A gdzie czekolada?
— C z a s e m u ż y w a m karobu.
— K a r o b to nie czekolada. S m a k u j e jak brązowa kreda. J e ś l i pie­
czesz ciasteczka, to p o w i n n a ś z r o b i ć . . .
— W i e m , w i e m . D y n i o w o - c z e k o l a d o w e albo orzechowe z podwój­
ną czekoladą. T a k i e rzeczy są n a p r a w d ę szkodliwe, Kelsey - odparła
Sara z westchnieniem.

»5
— Ale tak dobrze s m a k u j ą . . .
P a t r z y ł a m , jak oblizuje palec, po c z y m o z n a j m i ł a m :
— A tak w ogóle, to m a m pracę. B ę d ę k a r m i ć zwierzęta i sprzątać
w cyrku.
— W s p a n i a l e ! To m o ż e być dla ciebie ś w i e t n e d o ś w i a d c z e n i e —
o ż y w i ł a się S a r a . — O jakie zwierzęta chodzi?
— E e , g ł ó w n i e psy. No i zdaje się, że jest jeszcze t y g r y s . Ale
nie sądzę, ż e b y m m u s i a ł a robić coś niebezpiecznego. Na p e w n o
mają s p e c j a l n y c h opiekunów dla t y g r y s a . W k a ż d y m razie zaczy­
n a m bardzo wcześnie rano i będę tam spać przez najbliższe dwa
tygodnie.
— H m m — z a d u m a ł a się S a r a . — Cóż, g d y b y ś nas potrzebowała,
zawsze możesz zadzw r onić. C z y m o g ł a b y ś wyjąć zapiekankę bruksel-
k o w ą a la „ g a z e t a z r e c y k l i n g u " z p i e k a r n i k a ?
U s t a w i ł a m podejrzanie p a c h n ą c ą z a p i e k a n k ę n a środku stołu,
a S a r a w ł o ż y ł a b l a c h ę z ciastkarni do p i e k a r n i k a i zawołała dzieci
na kolację. Do kuchni wszedł M i k e , odłożył teczkę i u c a ł o w a ł żonę
w policzek.
— Co to z a . . . woń? — zapytał nieufnie.
— Z a p i e k a n k a brukselkowa — o d p o w i e d z i a ł a m , zdziwiona, że za­
p r a g n ą ł poznać źródło n i e c i e k a w e g o zapachu.
— Z r o b i ł a m też ciasteczka dla S a m m y ' e g o do przedszkola - oznaj
m i ł a S a r a z durną. — Najlepsze zostawię dla ciebie.
M i k e rzucił mi p o r o z u m i e w a w c z e spojrzenie. Niestety, S a r a to
z a u w a ż y ł a . T r z e p n ę ł a go ścierką w udo.
— Jeśli ty i Kelsey m a c i e z a m i a r tak się z a c h o w y w a ć , to dziś zmy­
wacie.
— Och, kochanie, n i e g n i e w a j się. — M i k e pocałował S a r ę i objął
ją, robiąc wszystko, by w y m i g a ć się od uciążliwego obowiązku.
U z n a ł a m , że to dobry m o m e n t , żeby wyjść z k u c h n i . J u ż za pro­
g i e m doszedł do m n i e chichot Sary. U ś m i e c h n ę ł a m się i pomyśla­
ł a m , że c h c i a ł a b y m , żeby kiedyś jakiś facet w y m i g i w a ł się w podob­
ny sposób od z m y w a n i a , które ja mu z a d a ł a m .
N a j w y r a ź n i e j M i k e okazał się z d o l n y m negocjatorem, p o n i e w a ż
przypadło mu w udziale położenie dzieciaków spać, a ja zostałam
z n a c z y n i a m i s a m a . N i e przeszkadzało mi to, ale k i e d y tylko skoń­
c z y ł a m , p o s t a n o w i ł a m , że i ja pójdę już do łóżka. Szósta r a n o to
bardzo wczesna pora.
Po cichu w s p i ę ł a m się po schodach do swojego pokoju. B y ł m a ł y
i przytulny, z p r o s t y m ł ó ż k i e m , toaletką z l u s t r e m , b i u r k i e m do

16
o d r a b i a n i a lekcji, na k t ó r y m stal komputer, k o s z y k i e m różnobar­
wnych wstążek do włosów i p i k o w a n y m pledem mojej babci.
Babcia uszyła go, gdy b y ł a m m a ł a , ale i tak p a m i ę t a m , jak nad
nim p r a c o w a ł a , zawsze z t y m s a m y m m e t a l o w y m n a p a r s t k i e m na
palcu. Przesuwając palcem po m o t y l u w y h a f t o w a n y m na m o i m zu­
ż y t y m pledzie o postrzępionych krawędziach, p r z y p o m n i a ł a m sobie,
jak pewnej nocy w y k r a d ł a m tamten naparstek z p u d e ł k a babci tyl­
ko po lo. żeby poczuć jej bliskość. C h o ć jestem już nastolatką, nadal
co noc śpię pod p i k o w a n y m pledem mojej babci.
P r z e b r a ł a m się w piżamę, potrząsnęłam g ł o w ą , by u w o l n i ć wło­
sy z warkocza, i rozczesałam je, wspominając, jak robiła to za m n i e
m a m a i jak przy t y m rozmawiałyśmy.
W ś l i z n ę ł a m się pod c i e p ł y pled i n a s t a w i ł a m budzik na uff...
wpół do piątej rano. Z a s t a n a w i a ł a m się przy t y m , co, na Boga, moż­
na o lak wczesnej porze robić z tygrysem i jak poradzę sobie w tym
cyrku, który n a g l e wkroczy! w moje życie. Z a b u r c z a ł o mi w brzuchu.
Z e r k n ę ł a m na d w a zdjęcia u s t a w i o n e na komódce przy łóżku.
Pierwsze przedstawiało całą nasza trójkę m a n i e , tatę i dwunasto
letnią m n i e - świętującą N o w y B o k . P a m i ę t a ł a m , że t a m t e g o dnia
m a m a zakręciła m o j e d ł u g i e brązowe włosy, ale na fotografii są już
prz\ klapnięte, p o n i e w a ż a w a n t u r o w a ł a m się, że nie c h c ę u ż y w a ć
lakieru. N a zdjęciu b y ł a m szeroko uśmiechnięta, chociaż n a zębach
lśnił mi srebrzysty aparat. T e r a z jestem wdzięczna za swoje proste
zęby, ale w t e d y z c a ł e g o serca go n i e n a w i d z i ł a m .
D o t k n ę ł a m szklanej szybki, muskając k c i u k i e m w ł a s n ą bladą
d w u n a s t o l e t n i ą twarz. Z a w s z e c h c i a ł a m być s m u k ł a , jasnowłosa,
opalona i błękitnooka, ale m i a ł a m p i w n e oczy s w e g o ojca i skłon
ność do tycia odziedziczoną po m a t c e .
D r u g i e zdjęcie pochodziło ze ślubu rodziców, zrobione było znie­
nacka, nieupozowane. W tle w i d a ć przepiękną fontannę, a m a m a
i ojciec są na n i m młodzi, szczęśliwi i uśmiechają się do siebie. P r a g ­
n ę ł a m kiedyś być częścią takiej sceny, c h c i a ł a m , żeby w przyszłości
ktoś patrzył na m n i e w ten s a m sposób.
P r z e w r ó c i ł a m się na brzuch, w c i s n ę ł a m poduszkę pod policzek
i już wkrótce o d p ł y n ę ł a m w sen, m y ś l ą c o ciasteczkach mojej mamy.
T a m t e j nocy ś n i ł a m , że ktoś ściga m n i e przez dżunglę, a gdy się
obejrzałam, ze z d u m i e n i e m ujrzałam w i e l k i e g o tygrysa.
Kelsey ze snu roześmiała się, obróciła do przodu i pobiegła jeszcze
szybciej, c a ł y czas słysząc za sobą delikatny, s t ł u m i o n y odgłos kocich
kroków, rozbrzmiewający w t y m s a m y m r y t m i e , co bicie jej serca.
Budzik w y r w a ł m n i e z g ł ę b o k i e g o snu o w p ó ł do piątej rano.
Wszystko w s k a z y w a ł o na to, że na dworze było ciepło, ale nie za
gorąco. W O r e g o n i e nigdy n i e jest zbyt gorąco. G u b e r n a t o r stanu
chyba już dawno, d a w n o t e m u ustanowił prawo, że będą tu zawsze
u m i a r k o w a n e temperatury.
Ś w i t a ł o . S ł o ń c e n i e w y ł o n i ł o się jeszcze sponad gór, ale niebo roz­
jaśniało się, nadając c h m u r o m nad w s c h o d n i m horyzontem wygląd
różowej w a t y cukrowej. W nocy m u s i a ł o padać, p o n i e w a ż c z u ł a m
w powietrzu c u d o w n y zapach mokrej trawy i sosnowych igieł.
W y s k o c z y ł a m z łóżka, o d k r ę c i ł a m prysznic, p o c z e k a ł a m , aż ł a ­
zienka będzie c i e p ł a i zaparowana, po c z y m w s k o c z y ł a m pod stru­
m i e ń gorącej wody, który bębnił mi po plecach, budząc do życia
rozespane m i ę ś n i e .
J a k p o w i n n a w y g l ą d a ć pracownica cyrku'.' Nie w i e d z i a ł a m , jaki
strój będzie o d p o w i e d n i , w c i ą g n ę ł a m w i ę c na siebie koszulkę z krót­
kimi r ę k a w a m i i robocze dżinsy. Stopy w s u n ę ł a m w tenisówki, wy­
tarłam włosy ręcznikiem, zaplotłam je szybko w dobierany warkocz
i z w i ą z a ł a m błękitną wstążką. N a ł o ż y ł a m błyszczyk na usta i mila,
c y r k o w y image gotowy.
Czas się spakować. S t w i e r d z i ł a m , że nie muszę brać ze sobą wiele,
tylko kilka podstawowych rzeczy, w końcu będę w cyrku zaledwie
dwa tygodnie i zawsze m o g ę w p a ś ć do domu. W y c i ą g n ę ł a m z szafy
trzy zestawy strojony, które wisiały tam s t a r a n n i e rozmieszczone
w e d ł u g koloru, a p o t e m o t w o r z y ł a m szufladę komody. C h w y c i ł a m

18
k i l k a z w i n i ę t y c h par s k a r p e t e k , r ó w n i e ż u p o r z ą d k o w a n y c h kolo
rystycznie, i w c i s n ę ł a m wszystko do swojego w i e r n e g o szkolnego
plecaka. Dorzuciłam jeszcze k i l k a kosmetyków i książek, pamiętnik,
pióro, ołówek i parę kredek, portfel i zdjęcia rodziny. Z w i n ę ł a m
w rulon babciny pled, w e t k n ę ł a m na sarn wierzch i z p e w n y m wy­
siłkiem zaciągnęłam zamek.
P r z e w i e s i ł a m plecak przez r a m i ę i z b i e g ł a m na dół. S a r a i M i k e
już nie spali, jedli w kuchni śniadanie. Każdego r a n k a zrywali się
o absurdalnie wczesnej porze i szli biegać. Wariactwo. O w p ó ł do
piątej r a n o codzienną przebieżkę mieli już za sobą.
— H e j , dzień dobry — w y m a m r o t a ł a m .
— H e j , dzień dobry — o d p o w i e d z i a ł M i k e . — G o t o w a zacząć n o w ą
pracę?
— A h a . B ę d ę przez d w a t y g o d n i e sprzedawać bilety i k u m p l o w a ć
się z t y g r y s e m . Ś w i e t n i e , co?
M i k e zachichotał.
— B r z m i super. W każdym razie lepsze to niż praca na budowie.
Podwieźć cię? M a m po drodze.
U ś m i e c h n ę ł a m się do niego.
— J a s n e . Dzięki, M i k e . B a r d z o c h ę t n i e — p o w i e d z i a ł a m .
O b i e c a ł a m co parę dni d z w o n i ć do Sary, c h w y c i ł a m batonik
z z i a r n a m i i łykając szybko, z m u s i ł a m się do w y p i c i a polowy szklan­
ki m l e k a sojowego - z trudnością powstrzymując odruch w y m i o t n y —
po c z y m w r a z z M i k i e m s k i e r o w a l i ś m y się do wyjścia.
G d y dojechaliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się wielki
niebieski szyld zapowiadający nadchodzące atrakcje.

HRABSTWO POLK
WITA

W Y S T Ę P U J Ą AKROBACI MAURIZIO
ORAZ WIELKA SŁAWA - D H I R E N !

No to z a c z y n a m y . W e s t c h n ę ł a m i r u s z y ł a m ż w i r o w ą ś c i e ż k ą
w stronę g ł ó w n e g o b u d y n k u . Z a b u d o w a n i a placu w y g l ą d a ł y jak lot­
nisko albo wojskowy bunkier. P o p ę k a n a farba miejscami odpadała
ze ścian, a okna były brudne. D u ż a a m e r y k a ń s k a flaga trzepotała na

l
9
wietrze, a łańcuch, do którego była prz\ m o c o w a n a , z lekkim brzę­
kiem obijał się o m e t a l o w y maszt.
T e r e n , na k t ó r y m rozstawił się cyrk, był d z i w n y m zbiorowiskiem
starych b u d y n k ó w /. p a r k i n g i e m i n i e w y a s f a l t o w a n ą ścieżką, która
w i ł a się w głębi i naokoło placu. D w i e ciężarówki /. p ł a s k i m i plat­
f o r m a m i zaparkowały obok kilku n a m i o t ó w z b i a ł e g o płótna. Afisze
c y r k o w e wisiały wszędzie; przynajmniej po j e d n y m na każdym bu­
d y n k u . Niektóre przedstawiały akrobatów, inne żonglerów. Na żad­
n y m afiszu nie dostrzegłam słonia, o d e t c h n ę ł a m więc /. ulgą. < 'dyby
były tu jakieś słonie, z pewnością już b y m je poczuła.
Rozdarty afisz łopotał na wietrze, / . ł a p a ł a m n a d e r w a n ą k r a w ę d ź
i p r z y ł o ż y ł a m ją do słupa, na k t ó r y m w i s i a ł . Na plakacie w i d n i a ł o
zdjęcie b i a ł e g o tygrysa. Proszę, proszę, p o m y ś l a ł a m . Witaj, m a m na­
dzieję, że nie ma was w i ę c e j . . . i że pożeranie nastolatek nie s p r a w i a
u szczególnej przyjemności.
O t w o r z y ł a m drzwi do g ł ó w n e g o budynku i w e s z ł a m do środka.
U j r z a ł a m przed sobą c y r k o w ą arenę. Wyblakłe czerwone krzesełka
ustawione były jedne na d r u g i c h pod ś c i a n a m i . W kącie rozmawia­
ło ze sobą dwoje ludzi. Wysoki mężczyzna, który w y g l ą d a ł na sze­
fa, stał z boku, notując coś i sprawdzając zawartość pudeł leżących
nieopodal. Kus/.ylam w jego stronę po czarnej, g u m o w e j podłodze
i p r z e d s t a w i ł a m się.
— Dzień dobry, j e s t e m Kelsey, wasza p r a c o w n i c a na najbliższe
dwa tygodnie.
M ę ż c z y z n a z m i e r z y ł m n i e wzrokiem od stóp do głów, żując coś
jednocześnie, po c z y m s p l u n ą ! na podłogę.
- Wyjdź tylnymi d r z w i a m i i skręć w lewo. K i e r u j się w stronę
czarno-srebrnej przyczepy.
— D z i ę k i ! - S p l u w a n i e t y t o n i e m n a p a w a ł o m n i e obrzydzeniem,
ale m i m o to udało mi się u ś m i e c h n ą ć do nieznajomego. Wyszłam
z b u d y n k u , odnalazłam przyczepę i z a p u k a ł a m do drzwi.
- M o m e n t ! — rozległ się donośny męski głos. Drzwi otworzyły
się nadspodziewanie szybko, a ja aż odskoczyłam, z d u m i o n a . Stojący
n a d e m n ą mężczyzna w ozdobnej szacie z a ś m i e w a ł się serdecznie
z mojej reakcji. I>\1 bardzo wysoki. Ze s w o i m m e t r e m siedemdzie
siat w y g l ą d a ł a m przy nim jak krasnal. Miał okrągły brzuch, jego gło
wę p o k r y w a ł y k r ę c o n e c z a r n e włosy o lekko cofniętej linii. Z uśmie­
c h e m podniósł rękę i poprawił tupecik. Nad górna, wargą sterczał
mu cienki czarny wąsik /. na w o s k o w a n y m i k o ń c ó w k a m i . Mężczyzna
m i a ł również n i e w i e l k ą kozią bródkę.

JO
— Ty się n i e bój m ó j w y g l ą d - rzucił na wstępie.
S p u ś c i ł a m oczy i z a c z e r w i e n i ł a m s i ę .
— N i e boję się. Po prostu p r z y s z ł a m c h y b a w z ł y m m o m e n c i e .
Przepraszam, jeśli pana o b u d z i ł a m .
N i e z n a j o m y roześmiał się.
— I ,ubię le sorprese. I )zięki n i m j e s t e m m ł o d y i bardzo przystojny.
Z a c h i c h o t a ł a m , ale /.ara/, u m i l k ł a m , g d y ż p r z y p o m n i a ł a m sobie.
że n a j p r a w d o p o d o b n i e j r o z m a w i a m ze s w o i m szefem. Kurze łapki
okalały jogo lśniące błękitne oczy. C i e m n a karnacja podkreślała biel
szerokiego u ś m i e c h u . Wydał mi się t y p e m człowieka, który przez
cały czas ś m i e j e się z jakiegoś z r o z u m i a ł e g o tylko dla siebie żartu.
W końcu z a p y t a ł g r o m k i m , t e a t r a l n y m g ł o s e m z s i l n y m w ł o s k i m
akcentem:
— A pani to kto, m ł o d a damo.'
U ś m i e c h n ę ł a m się n e r w o w o .
— Dzień dobry, .lesiem Kelsey. M a m tu pracować przez najbliższe
parę tygodni.
Mężczyzna nachylił się i uścisnął mi rękę. J e g o wielka łapa cal
kowicie p o c h ł o n ę ł a moją dłoń, którą potrząsał tak entuzjastycznie,
że aż zadzwoniły mi zęby.
— ki\,fantastico\ Bardzo u d a t n i e ! Witaj w C y r k u Maurizio! Mamy.
jak to m ó w i ą , p e w n e braki w personel i potrzebna n a m assistenzo,
póki zostajemy w w a s z y m magnifica cittd, hę? Splendido, że jesteś!
Zaczynajmy imniedial anie nie.
Spojrzał na przechodzącą obok ł a d n ą jasnowłosą dziewczynkę,
na oko czternastoletnią.
— C a t h l e e n , weź giorane donna do M a t t a i injormare go, że ja
desido... chcę. żeby razem pracowali. Będzie ją dzisiaj uczył. - Z n ó w
zwrócił się do m n i e . M i ł o cię poznacz, Kelsey. M a m nadzieje, że ty
piąci, ee, że będzie się tobie podobacz p r a c a w nasza piccola tenda
di c ircol
— Dziękuję. M n i e też m i l o p a n a poznać — p o w i e d z i a ł a m .
M ę ż c z y z n a puścił do m n i e oko, po c z y m odwrócił się i zniknął
w przyczepie, z a m k n ą w s z y za sobą drzwi. C a t h l e e n u ś m i e c h n ę ł a się
i poprowadziła m n i e tylem g ł ó w n e g o b u d y n k u w stronę c y r k o w y c h
sypialni.
— W7itaj w n a s z y m w i e l k i m . . . ł i m m , no dobrze, n i e w i e l k i m cyr­
ku. C h o d ź za m n ą . Jeśli chcesz, możesz spać w moim namiocie. M a m y
k i l k a w o l n y c h łóżek. M i e s z k a m razem z m a m ą i ciocią. Podróżu­
j e m y z c y r k i e m . Moja m a m a jest akrobatką, ciocia też. W n a s z y m

-'i
n a m i o c i e jest m i ł o , tylko musisz się przyzwyczaić do kostiumów, któ
re wiszą wszędzie.
Z a p r o w a d z i ł a m n i e do przestronnego n a m i o t u i w s k a z a ł a wol­
ne miejsce. W e t k n ę ł a m plecak pod łóżko i rozejrzałam się dooko­
ła. M i a ł a rację co do kostiumów. B y ł y wszędzie. K o r o n k i , cekiny,
pióra i lycra p o k r y w a ł y każdy kąt n a m i o t u . Poza t y m dostrzegłam
o ś w i e t l o n y stolik z lustrem. Przybory do makijażu, szczotki do w ł o ­
sów, zapinki i lokówki zagracały każdy c e n t y m e t r k w a d r a t o w y blatu.
N a s t ę p n i e odnalazłyśmy M a t t a . Wyglądał na jakieś c z t e r n a ś c i e -
piętnaście lat. M i a ł brązowe włosy, obcięte krótko jak to u chłopa­
ka, p i w n e oczy i beztroski uśmiech. I siłował w ł a ś n i e samodzielnie
ustawić budkę biletową — i nie w y c h o d z i ł o mu to ani trochę.
Cześć. Matt - powiedziała C a t h l e e n , gdy c h w y c i ł y ś m y dolną
część budki, by mu pomóc.
Z a c z e r w i e n i ł a się. I rocze.
— H m m , to jest Kelsey - m ó w i ł a dalej. - B ę d z i e z n a m i przez
najbliższe d w a tygodnie. M a s z jej pokazać co i jak.
— N i e ma s p r a w y — odparł M a t t . — Na razie, C a t h !
— Na razie! — U ś m i e c h n ę ł a się i już jej n i e b y ł o .
— No to, Kelsey, będziesz dziś m o j ą p o m o c n i c ą . Zobaczysz, spo­
doba ci się — powiedział M a t t p r z e k o r n y m t o n e m . — .Moja działka
to sprzedaż biletów, budka z p a m i ą t k a m i , sprzątanie śmieci i nadzór
n a d r e k w i z y t a m i . Czyli g e n e r a l n i e jestem c h ł o p c e m do wszystkiego.
Mój tata jest tu treserem.
— F a j n a praca — o d p a r ł a m , po c z y m d o d a ł a m żartem: — B r z m i
lepiej niż sprzątanie śmieci.
M a t t roześmiał się.
— W takim razie do roboty — powiedział.
N a s t ę p n e kilka godzin spędziliśmy, d ź w i g a j ą c pudła, ustawiając
budkę z przekąskami i przygotowując wszystko na przybycie publicz
ności. E c h , brak mi kondycji, p o m y ś l a ł a m , gdy po jakimś czasie m o j e
m i ę ś n i e jakby sprzysięgły się przeciwko m n i e . T a t a zawsze m ó w i ł :
„ c i ę ż k a praca sprawia, że stąpasz t w a r d o po z i e m i " , gdy tylko m a m a
w y m y ś l a ł a n a m jakieś a m b i t n e zadanie, n a p r z y k ł a d sadzenie kwia­
tów w ogródku. B y ł bezgranicznie cierpliwy, a gdy n a r z e k a ł a m na
dodatkową pracę, uśmiechał się tylko i powtarzał: „ K e l l s , kiedy kogoś
kochasz, uczysz się d a w a ć i brać. Któregoś dnia się o t y m przekonasz".
'Ib c h y b a jednak nie była tego typu sytuacja.
G d y wszystko było już gotowe, M a t t w y s ł a ł m n i e do C a t h l e e n
z p o l e c e n i e m przebrania się w c y r k o w y kostium, który okazał się

22
złoty i błyszczący. Na co dzień nic d o t k n ę ł a b y m czegoś podobnego
t r z y m e t r o w y m kijem.
— L e p i e j , żeby ta robota była tego warta - w y m a m r o t a ł a m pod
nosem, wciągając przez g ł o w ę p o ł y s k l i w ą szatkę.
Odziana w n o w y m i e n i ą c y się strój, r u s z y ł a m w stronę budki
z b i l e t a m i . M a t t w y w i e s i ł już cennik i czekał na m n i e z instruk­
cjami, kasetką na pieniądze oraz stosem biletów. Przyniósł mi rów­
nież p a p i e r o w ą torebkę z l u n c h e m .
— P r z e d s t a w i e n i e czas zacząć. Zajadaj szybko, kolonijne autokary
są już w drodze.
Z a n i m s k o ń c z y ł a m jeść, dzieciaki obskoczyły m n i e h a ł a ś l i w ą ,
g w a ł t o w n ą c h m a r ą d r o b n y c h ciał. P o c z u ł a m się jak t r a t o w a n a
przez rozpędzone stado m i n i a t u r o w y c h bizonów. Mój „ z a w o d o w y "
uśmiech prawdopodobnie p r z y p o m i n a ł bardziej wystraszony gry
mas. N i e m i a ł a m dokąd uciec. Dzieci były wszędzie i każde z nich
k r z y k l i w i e d o m a g a ł o się mojej u w a g i .
Do budki podeszli o p i e k u n o w i e , w i ę c z nadzieją w głosie spy­
tałam:
— Czy płacą państwo r a z e m czy osobno?
J e d e n z nauczycieli powiedział:
— A c h , nic. Postanowiliśmy, że każde dziecko będzie m o g ł o s a m o
kupić sobie bilet.
— Ś w i e t n i e — w y m a m r o t a ł a m ze sztucznym u ś m i e c h e m .
Z a c z ę ł a m sprzedawać bilety i w k r ó t c e dołączyła do m n i e C a t h ­
leen, aż w końcu u s ł y s z a ł y ś m y pierwsze takty m u z y k i dobiegające
z n a m i o t u . Posiedziałam w budce jeszcze dwadzieścia minut, ale nikt
więcej się nie zjawił, z a m k n ę ł a m więc na klucz kasetkę z pieniędzmi
i w e s z ł a m do n a m i o t u . Przy wejściu zastałam Matta, który przypa­
trywał się spektaklowi.
Mężczyzna, którego p o z n a ł a m rano, był konferansjerem.
— Jak on się nazywa? - s z e p n ę ł a m do M a t t a .
— Agostino M a u r i z i o - odpowiedział. — Jest w ł a ś c i c i e l e m c y r k u ,
a wszyscy akrobaci to c z ł o n k o w i e jego rodziny.
P a n M a u r i z i o w p r o w a d z a ł na scenę klaunów, akrobatów i żon­
glerów, a ja o d k r y ł a m , że dobrze się bawię, oglądając przedstawienie.
Jednak już wkrótce Matt szturchnął m n i e ł o k c i e m i powiódł w stro­
nę budki z p a m i ą t k a m i . N i e d ł u g o miał zacząć się antrakt.
R a z e m n a d m u c h a l i ś m y h e l e m dziesiątki kolorowych balonów.
Dzieciaki oszalały! Biegały od budki do budki i w y l i c z a ł y m o n e t y
tak, żeby je w y d a ć co do centa. Z baloników największym powodze-
rńem zdawały się cieszyć czerwone. Matt przyjmował pieniądze, a ja
n a d m u c h i w a ł a m balony. N i g d y wcześniej tego n i e r o b i ł a m , w i ę c
kilka pękło, co na początku przestraszyło maluchy. S t a r a ł a m się ob­
rócić głośny trzask w żart, krzycząc „ O j o j ! " z k a ż d y m p ę k n i ę c i e m .
Wkrótce dzieciarnia w o ł a ł a już „ O j o j ! " r a z e m ze m n ą .
/ n ó w rozbrzmiała m u z y k a i dzieci szybko w r ó c i ł y na miejsca,
ściskając w r a m i o n a c h swoje zdobycze. Kilkoro z nich kupiło świe­
cące plastikowe miecze i m a c h a ł y n i m i teraz w ciemnościach, z ucie
c h ą strasząc się nawzajem.
( i d y i my zajęliśmy miejsca, na a r e n i e pojawił się ojciec M a l t a
ze s w o i m i psami. Po n i m p o n o w n i e wyszli klauni i wciągnęli do
sztuczek osoby z w i d o w n i . J e d e n z n i c h obrzucił dzieciaki w i a d r e m
konfetti. W y b o r n i e ! Z a p e w n e to m n i e p r z y p a d n i e w udziale sprzą­
tanie.
Na a r e n i e znów pojawił się pan M a u r i z i o . K o z b r z m i a ł a drama­
tyczna m u z y k a rodem z safari, a ś w i a t ł a zgasły tak szybko, jakby
zostały w tajemniczy sposób z d m u c h n i ę t e . Ś w i a t ł o p u n k t o w e g o re­
flektora padło na konferansjera na środku areny.
— A t e r a z . . . g ł ó w n y punkt p r o g r a m u ! W y r w a n y z brutalnej, dzi­
kiej indyjskiej giungla i p r z y w i e z i o n y tu, do A m e r y k i . Z a w z i ę t y
myśliwy, cacciatore biaiiro. który wszród dziczy tropi s w ą ofiarę, za­
czajony czeka na w ł a ś c i w y m o m e n t , aż w r e ś c i e . . . daje susa! Mori

( i d y pan M a u r i z i o m ó w i ł , k i l k u mężczyzn w n i o s ł o n a a r e n ę
dużą, o k r ą g ł ą klatkę. M i a ł a kształt w i e l k i e j m i s k i ustawionej do
góry d n e m , a z boku p r z y m o c o w a n y był tunel z metalowej siatki.
Mężczyźni ustawili klatkę w c e n t r u m areny i przykuli ją do meta
lowych obręczy zatopionych w blokach c e m e n t u .
P a n M a u r i z i o cały czas p r z e m a w i a ł . Z a r y c z a ł do mikrofonu, aż
wszystkie dzieci podskoczyły na swoich miejscach. Ś m i e s z y ł a m n i e
jego teatralna m a n i e r a . B y ł z d o l n y m g a w ę d z i a r z e m .
— Nasz tigre to jeden z najbarżej pericoloso... niebezpiecznych
drapieżczów na c a ł y m ś w i e c i e ! — o z n a j m i ł . — Patrzcie pańsztwo
u w a ż n i e , jak nasz treser r y z y k u j e życie, by przedstawicz w a m . . .
D h i r e n a ! — Z a r z u c i ł g ł o w ą w p r a w ą stronę, po c z y m w y b i e g ł z areny,
a t y m c z a s e m ś w i a t ł o reflektora p o w ę d r o w a ł o ku tylnej części na­
miotu. D w ó c h mężczyzn w c i ą g a ł o do środka s t a r o m o d n ą klatkę na
kołach. W y g l ą d a ł a jak pojazd w y m a l o w a n y n a s t y l i z o w a n y m
na retro pudełku herbatników. M i a ł a biały, lekko w y p u k ł y dacii
ze złoconymi k r a w ę d z i a m i oraz czarne koła z b i a ł y m i o b w ó d k a m i
i ozdobnie rzeźbionymi s z p r y c h a m i , p o m a l o w a n y m i na złoty kolor.
Czarne m e t a l o w e pręty na górze w y g i ę t e były w łuk.
Mężczyźni przynieśli rampę i jeden koniec prz\ morów ali do klat
ki, drugi zaś - do tunelu z siatki. 1 )o klatki wszedł ojciec Matta i roz­
stawił trzy stołki. M i a ł na sobie efektowny złoty kostium i potrząsał
krótkim pejczem.
— Wypuścić tygrysa! — z a k o m e n d e r o w a ł .
Drzwi klatki się otworzyły i stojący obok mężczyzna szturchnął
kijem u k r y t e w środku zwierzę. W s t r z y m a ł a m oddech na widok
o g r o m n e g o b i a ł e g o tygrysa, który w y ł o n i ł się z pojazdu, zszedł po
r a m p i e i w k r o c z y ł do tunelu z siatki. C h w i l ę później był już z oj­
cem M a t t a w w i e l k i e j klatce pośrodku areny. R o z l e g ł się trzask bata
i tygrys wskoczył na stołek. Kolejny trzask i zwierz stał na t y l n y c h
łapach, a przednimi, uzbrojonymi w pazury, przebierał w powietrzu.
Na w i d o w n i w y w o ł a ł o to aplauz.
T y g r y s skakał po stołkach, które ojciec Matta rozsuwał coraz sze­
rzej. Przy ostatnim skoku w s t r z y m a ł a m oddech. N i e b y ł a m p e w n a ,
czy zwierz doskoczy do taboretu, ale treser w y k o n a ł zachęcający gest.
T y g r y s zebrał się w sobie, skulił, ostrożnie ocenił odległość i w końcu
dał susa. Przez kilka c h w i l całe jego rozciągnięte ciało p ł y n ę ł o w po­
wietrzu. B y ł n i e s a m o w i t y . D o s i ę g n ą w s z y stołka ł a p a m i , przeniósł
ciężar ciała do przodu i z g r a c j ą w y l ą d o w a ł na t y l n y c h n o g a c h . '/. ła­
twością obrócił swoje o g r o m n e cielsko na stosunkowo n i e w i e l k i m
stołku i usiadł przodem do tresera.
D ł u g o b i ł a m braw r o, z a c h w y c o n a tą n i e z w y k ł ą bestią. T y g r y s za-
ryczał na k o m e n d ę , stanął na t y l n y c h łapach i zaczął m ł ó c i ć pazura­
mi powietrze. Ojciec M a t t a w y k r z y k n ą ł kolejny rozkaz. D r a p i e ż n i k
zeskoczył ze stołka i puścił się biegiem dookoła klatki. T r e s e r podą­
żał za n i m , ze w z r o k i e m u t k w i o n y m w zwierzęciu. T r z y m a ł pejcz
tuż za o g o n e m tygrysa, m o t y w u j ą c go, by nie z w a l n i a ł kroku.
N a s t ę p n i e m ł o d y asystent podał mu przez pręty klatki dużą
obręcz. Tygrys przeskoczył przez nią, po czym szybko się odwrócił
i w y k o n a ł skok w d r u g ą stronę, i jeszcze raz, i jeszcze. Ostatnim nu­
m e r e m tresera było wsadzenie g ł o w y do tygrysiej paszczy. Przez wi
d o w n i e przeszedł szmer. Matt zesztywniał. T y g r y s otworzy! paszczę
n i e m o ż l i w i e szeroko. D o s t r z e g ł a m jego ostre zęby i ze zdenerwowa­
nia aż w y c h y l i ł a m się do przodu. Ojciec Matta powoli zbliżył g ł o w ę
do pyska bestii. T y g r y s z a m r u g a ł oczami, ale się nie poruszył, a jego
m o c n e szczęki rozwarły się jeszcze szerzej. Ojciec M a t t a wsunął mu
g ł o w ę d o paszczy t a k głęboko, j a k się t y l k o dało. W y s t a r c z y ł o b y

25
jedno kłapnięcie. W końcu p o w o l i w y c i ą g n ą ł g ł o w ę . O d y b y ł już
poza zasięgiem ostrych zębisk, odsunął się, a publiczność w y b u c h ł a
h a ł a ś l i w y m a p l a u z e m . T r e s e r u k ł o n i ł się kilka razy. Wokół pojawili
się pomocnicy, by rozmontować klatkę.
Nic m o g ł a m oderwać wzroku od tygrysa, który siedział teraz na
j e d n y m ze stołków. P a t r z y ł a m , jak się oblizuje. M a r s z c z y ł pysk, zu­
pełnie jakby poczuł jakiś d z i w n y zapach. Wyglądał prawie jak kot,
który usiłuje wykrztusić kłaczek sierści. Po c h w i l i otrząsnął się i da­
lej siedział już spokojnie.
Ojciec M a t t a uniósł ręce do góry. W i d o w n i a klaskała i w /.nosiła
okrzyki. Z n ó w rozległ się trzask bicza i tygrys szybko zeskoczył ze
stołka, ruszył t u n e l e m i z n i k n ą ł w m o b i l n e j klatce. Ojciec M a t t a
zbiegi ze sceny i ukrył się za płócienną zasłoną.
P a n M a u r i z i o zakrzyknął d r a m a t y c z n y m g ł o s e m :
— B r a w o D h i r e n ! Mille grazie! D z i ę k u j e m y za przy bicze do C y r ­
ku M a u r i z i o !
G d y k l a t k a z tygrysem przetaczała się obok m n i e , n a g l e zaprag­
n ę ł a m pogłaskać zwierzę po g ł o w i e i pocieszyć je. N i e w i e d z i a ł a m ,
czy t y g r y s y okazują emocje, ale z d a w a ł o mi się, że w jakiś d z i w n y
sposób w y c z u w a m jego nastrój. S p r a w i a ł w r a ż e n i e smutnego.
W tej w ł a ś n i e c h w i l i o w i a ł m n i e delikatny w i e t r z y k , niosący za­
pach j a ś m i n u i d r z e w a s a n d a ł o w e g o , który całkowicie s t ł u m i ł uno­
szącą się w n a m i o c i e silną woń prażonej kukurydzy z m a s ł e m i waty
cukrowej.
S e r c e zabiło mi szybciej, a r a m i o n a p o k r y ł y się gęsią skórką. A l e
c u d o w n y zapach zniknął r ó w n i e szybko, jak się pojawił, a ja z jakie­
goś tajemniczego powodu p o c z u ł a m pustą, czarną dziurę na s a m y m
dnie żołądka.
Z a p a l o n o ś w i a t ł a . Dzieci p ę d e m ruszyły d o wyjścia. J a wciąż
jeszcze do końca się nie otrząsnęłam. Powoli w s t a ł a m , o b r ó c i ł a m
się i w b i ł a m wzrok w zasłonę, za którą zniknął tygrys. Nadal czu­
ł a m n i e z r o z u m i a ł y niepokój i leciutki zapach d r z e w a s a n d a ł o w e g o
w powietrzu. Uff! C h y b a cierpię na nadwrażliwość.
P r z e d s t a w i e n i e się skończyło, a ja n a j w y r a ź n i e j z w a r i o w a ł a m .
3

TYGRYS

Dzieciaki z h a ł a s e m w y b i e g ł y z c y r k u . Autobus na p a r k i n g u od­


palił silnik i obudził się do życia, warcząc, sycząc i sapiąc z r u r y wy­
d e c h o w e j . M a t t wstał i przeciągnął się.
— G o t o w a na p r a w d z i w ą pracę?
J ę k n ę ł a m . J u ż teraz bolały m n i e m i ę ś n i e r a m i o n .
— J a s n e , do roboty.
M a t t zaczął sprzątać śmieci z siedzeń, a ja szłam za n i m i ustawia­
ł a m krzesełka pod ścianą. G d y skończyliśmy, M a t t p o d a ł m i miotłę.
— M u s i m y pozamiatać cały n a m i o t i zapakować wszystko do pu­
deł, które później schowamy. Zacznij tutaj, a ja zaniosę kasetki z pie­
niędzmi parna Maurizio.
— N i e ma sprawy.
Z a c z ę ł a m powoli i s y s t e m a t y c z n i e przesuwać m i o t ł ą po podło­
dze. P r z e m i e s z c z a ł a m się po sali t a m i z p o w r o t e m , jak p ł y w a c z k a
w basenie. M y ś l a m i w r ó c i ł a m do spektaklu. Najbardziej podobały
mi się psy, ale to w tygrysie b y ł o coś przyciągającego. N i e m o g ł a m
przestać o n i m myśleć.
C i e k a w e , jaki jest z bliska. I c z e m u p a c h n i e d r z e w e m sanda­
łowym?
Na temat tygrysów nie w i e d z i a ł a m nic prócz tego, co w i d y w a ł a m
czasem późnym w i e c z o r e m na N a t u r ę C h a n n e l , a także w starych
n u m e r a c h National G e o g r a p h i c . W p r a w d z i e n i g d y wcześniej n i e
i n t e r e s o w a ł a m się zbytnio w i e l k i m i kotami, ale i n i g d y wcześniej
nie p r a c o w a ł a m w cyrku.

1
7
G d y wrócił Matt. właśnie kończyłam zamiatać. S c h y l i ł się i po­
mógł mi zmieść w i e l k ą górę śmieci na szufelkę, po czym spędziliśmy
dobrą godzinę, pakując pudła i dźwigając je na zaplecze.
K i e d y skończyliśmy, M a t t oświadczył, że m o g ę zrobić sobie go
dzinkę lub d w i e przerwy przed kolacją. Z radością p o w i t a ł a m myśl
o c h w i l i tylko dla siebie i od razu p o b i e g ł a m do namiotu. Przebra­
łam się, u m o ś c i ł a m w m i a r ę w y g o d n i e na łóżku i w y c i ą g n ę ł a m pa­
miętnik. G r y z ą c długopis, w r ó c i ł a m m y ś l a m i d o c i e k a w y c h ludzi,
których dziś poznałam. W ulać było, że traktują się nawzajem jak to
dzinę. K i l k a razy z a u w a ż y ł a m , jak sobie pomagali, nawet jeśli nie
należ,iło to do ich obow iązków. N a p i s a ł , i m również co nieco o tygry
sie. T y g r y s m n i e n a p r a w d ę zainteresował. P o m y ś l a ł a m , że m o ż e po­
w i n n a m zająć się p r a c ą ze z w i e r z ę t a m i i iść na studia w t y m kie­
runku. Z a r a z jednak p r z y p o m n i a ł a m sobie, jak straszliwie nie lubię
biologii, w i ę c na t y m polu z p e w n o ś c i ą nie zaszłabym daleko.
Był już prawie czas kolacji. S m a k o w i t e zapachy dochodzące z głów
nego budynku sprawiły, że pociekła mi ślinka. \Y niczym nie przy po
m i n a ł y woni wegańskich ciasteczek Sary. N i e , m i a ł y d o m o w y aromat
babcinych herbatników i sosu do pieczeni.
G d y weszłam do środka. Matt ustawiał krzesła przy ośmiu dłu­
gich składanych stołach. Jeden z nich był zastawiony włoskim jędze
niom na wynos. Wyglądało fantastycznie. Z a p r o p o n o w a ł a m Matto-
wi pomoc, ale on o d p r a w i ł m n i e m a c h n i ę c i e m ręki.
- Ciężko dziś pracowałaś, Kelsey. Odpocznij, poradzę sobie — po-
w iedział.
C a t h l e e n przywołała m n i e r u c h e m dłoni.
Chodź, usiądź koło m n i e . N i e możem\ zacząć, zanim pan Mau­
rizio nie wygłosi wieczornej przemowy.
Bzeczyw iście, gdy tylko wszyscy usiedliśmy, pan M a u r i z i o tea­
tralnym k r o k i e m wszedł do b u d y n k u .
- M o i drodzy,yat'o/o.vo przedstawienie! Z w ł a s z c z a nasza nowa bi-
leterka w y k o n a ł a eccellente robotę, he? Dzisiaj szwiętujemy! Man-
giate. Napełnijcze talerze, miafamiglial
R o z e ś m i a ł a m się. Najwidoczniej pan Maurizio o d g r y w a ł swoją
rolę również poza areną.
Obróciłam się do C a t h l e e n .
- To c h y b a znaczy, że dobrze się spisaliśmy?
Aha. J e d z m y ! - odparła.
Wyczekałyśmy na swoją kolej, po c z y m w z i ę ł a m ze stołu papiero-
w y talerz i n a ł o ż y ł a m na niego sałatkę wioską, dużą porcję makaro-

2S
nowych muszelek n a d z i e w a n y c h s z p i n a k i e m oraz s e r e m i polanych
sosem p o m i d o r o w y m , a także k u r c z a k a z p a r m e z a n e m . P o n i e w a ż
na talerzu zabrakło już miejsca, w s a d z i ł a m w zęby c i e p ł ą bagietkę,
potem c h w y c i ł a m butelkę wody i u s i a d ł a m . Na s t o l e z a u w a ż y ł a m
również przewidziany na deser w i e l k i c z e k o l a d o w y s e r n i k , nie by­
łam jednak nawet w stanie dokończyć tego, co już m i a ł a m na talerzu.
Z ciężkim w e s t c h n i e n i e m z r e z y g n o w a ł a m ze s ł o d k o ś c i .
Po kolacji s c h r o n i ł a m się w c i c h y m k ą c i e b u d y n k u , żeby zadzwo­
nić do Sary i M i k e a . Ody się r o z ł ą c z y ł a m , p o d e s z ł a m do Matta, któ
ry c h o w a ł do lodówki resztki kolacji.
— N i e w i d z i a ł a m przy stole twojego taty. N i e j a d a o tej porze?
— Z a n i o s ł e m mu talerz. B y ł zajęty t y g r y s e m .
— J a k długo twój tata z nim pracuje'.' - z a p y t a ł a m , c h ę t n a by do­
wiedzieć się jak najwięcej o i m p o n u j ą c y m z w i e r z ę c i u . — Z tego. co
było n a p i s a n e w ogłoszeniu, w y n i k a , ż e m a m jakoś m u przy nim
pomagać.
M a t t przesunął do połowy pustą butelkę soku p o m a r a ń c z o w e g o ,
wcisnął obok pudełko z jedzeniem i z a m k n ą ł l o d ó w k ę .
— T a t a pracuje z t y g r y s e m od j a k i c h ś p i ę c i u lat. P a n M a u r i z i o
kupił zwierza od i n n e g o c y r k u , a oni z kolei kupili go od jeszcze in­
nego. W ł a ś c i w i e nie znamy jego łiistorii. T a t a m ó w i , ż e t y g r y s w y k o ­
nuje tylko standardowe sztuczki i nie chce uczyć się n i c z e g o nowego,
ale za to nie sprawia problemów. Jest bardzo spokojny, w r ę c z łagodny,
w k a ż d y m razie jak na tygrysa.
— A co ja m a m z n i m robić? Czy n a p r a w d ę m a m go k a r m i ć ?
— N i e m a r t w się. To nie takie trudne, o c z y w i ś c i e o ile będziesz
unikać j e g o ostrych zębów - odparł M a t t . — Ż a r t o w a ł e m . Będziesz
po prostu przynosić mu jedzenie z i n n e g o b u d y n k u . I d ź jutro do mo­
jego taty. On ci wszystko wyjaśni.
— Dzięki, Matt!
S t w i e r d z i ł a m , że wprawdzie na dworze będzie j a s n o jeszcze przez
jakąś godzinę, ale jutro znów muszę wcześnie wstać. W ? zięłam prysz
nic, u m y ł a m zęby i w ł o ż y ł a m ciepłą flanelową p i ż a m ę oraz kapcie.
P o b i e g ł a m do n a m i o t u i u m o ś c i ł a m się wygodnie' na łóżku pod bab­
c i n y m p l e d e m . Po przeczytaniu rozdziału książki, którą w z i ę ł a m
ze sobą, p o c z u ł a m , że o g a r n i a m n i e znużenie, i s z y b k o z a p a d ł a m
w głęboki sen.

*9
N a s t ę p n e g o r a n k a po ś n i a d a n i u p o b i e g ł a m do psiej przyczepy
i zastałam tatę Matta b a w i ą c e g o się ze s w y m i p o d o p i e c z n y m i . J e g o
syn był b a r d z o do n i e g o podobny — m i a ł te s a m e b r ą z o w e w ł o ­
sy i p i w n e oczy. G d y p o d c h o d z i ł a m , treser o b r ó c i ł się w m o j ą stronę
i powiedział:
— Witaj. N a z y w a s z się Kelsey, p r a w d a ? P o d o b n o masz być dzisiaj
m o j ą asystentką.
— Z g a d z a się, proszę pana.
C i e p ł o uścisnął mi dłoń i u ś m i e c h n ą ł s i ę .
— M ó w do m n i e A n d r e w albo p a n i e D a v i s , jeśli wolisz bardziej
oficjalną formę. Po pierwsze m u s i m y z a b r a ć te w e s o ł e potworki na
spacer.
— To c h y b a nic trudnego.
Ojciec M a t t a roześmiał się.
— Zobaczymy.
P a n O a v i s w r ę c z y ł m i pięć smyczy. P s y s t a n o w i ł y interesującą
zbieraninę. P i e r w s z y był b i g ł e m , d r u g i m i e s z a ń c e m charta z czymś
i n n y m , trzeci b u l d o g i e m , c z w a r t y d o g i e m , a piąty m a ł y m c z a r n y m
p u d e l k i e m . Z w i e r z a k i s k a k a ł y n a w s z y s t k i e strony, oplątując smy­
czami siebie n a w z a j e m - i m n i e . G d y p a n D a v i s p o m ó g ł mi je roz­
platać, wyruszyliśmy.
B y ł p i ę k n y poranek. Z a r o ś l a p a c h n i a ł y świeżością, a psy skakały
radośnie, ciągnąc m n i e w e w s z e l k i c h m o ż l i w y c h k i e r u n k a c h z wy­
jątkiem tego, w którym c h c i a ł a m iść. R o z k o p y w a ł y suche igły i liście,
obwąchując każdy c e n t y m e t r k w a d r a t o w y z i e m i . Odplątawszy jedną
ze smyczy, z a m o t a n ą wokół d r z e w a , o d e z w a ł a m się do tresera:
— C z y m o g ę zadać panu k i l k a pytań na temat tygrysa?
— Jasne. Pytaj.
— M a t t powiedział, że n i e znacie j e g o historii. J a k się tu znalazł?
P a n D a v i s podrapał się po z a r o ś n i ę t y m podbródku i odparł:
— P o j a w i ł się u nas, k i e d y p a n M a u r i z i o k u p i ł go od i n n e g o
m a ł e g o c y r k u . C h c i a ł o ż y w i ć nasze s p e k t a k l e . S t w i e r d z i ł , że skoro
dobrze sobie radzę z i n n y m i z w i e r z ę t a m i , to p e w n i e poradzę so­
bie z t y g r y s e m . B y l i ś m y bardzo n a i w n i . Z a z w y c z a j praca z d u ż y m i
kotami w y m a g a n a u k i i p r z y g o t o w a n i a . A l e pan M a u r i z i o nalegał,
b y m spróbował, i na szczęście dla m n i e n a s z tygrys okazał się bardzo
posłuszny.
B y ł e m k o m p l e t n i e n i e p r z y g o t o w a n y d o opieki nad z w i e r z ę c i e m
tych rozmiarów, m i m o że przez krótki c z a s podróżowałem z t a m t y m
c y r k i e m . Ich treser n a u c z y ł m n i e , jak o b c h o d z i ć się z t y g r y s e m i jak

30
się nim zajmować. N i e sądzę jednak, b y m potrafił objąć pieczę nad
dzikim k o t e m i n n y m niż D h i r e n . Próbowali m n i e również zainte­
resować bardzo a g r e s y w n ą tygrysicą syberyjską, ale szybko uświa­
d o m i ł e m sobie, że nie takiego zwierza n a m potrzeba. Z a m i a s t niej
w y n e g o c j o w a ł e m tego tutaj. B y ł spokojniejszy i odniosłem wrażenie,
że lubi ze m n ą pracować. T e r a z , szczerze m ó w i ą c , przez większość
czasu wydaje mi się, że go nudzę.
Przez c h w i l ę t r a w i ł a m te informacje. Kroczyliśmy ścieżką w mil­
czeniu. Po c h w i l i , odplątując psy od kolejnego drzewa, z a p y t a ł a m :
— C z y b i a ł e t y g r y s y pochodzą z Indii? M y ś l a ł a m , że mieszkają
na S y b e r i i .
P a n Davis u ś m i e c h n ą ł się.
— W i e l u ludzi m y ś l i , że białe t y g r y s y pochodzą z Rosji, ponie­
waż jasne futro z l e w a się z b a r w ą śniegu, ale tygrysy syberyjskie są
większe, a ich futro ma rudą barwę. Nasz kot to t y g r y s bengalski,
zwany też indyjskim. — P r z e z c h w i l ę patrzył na m n i e w zamyśleniu,
po czym spytał: — G o t o w a do pomocy? Klatki m a j ą zabezpieczenia,
a ja przez cały czas b ę d ę cię nadzorował.
I ś m i e c h n ę l a m się na w s p o m n i e n i e słodkiej woni j a ś m i n u i drze­
wa s a n d a ł o w e g o pod koniec wczorajszego występu. J e d e n z psów za­
czął biegać wokół m o i c h nóg, oplątując m n i e smyczą i w y r y w a j ą c
z rozmarzenia.
— Bardzo chętnie, dziękuję — o d p o w i e d z i a ł a m .
Po spacerze odprowadziliśmy podopiecznych do psiarni i daliśmy
im jeść. P a n I ) a v i s n a p e ł n i ł koryto w o d ą z zielonego g u m o w e g o
węża. Spojrzał przez r a m i ę i rzekł:
— Czy wiesz, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat tygrysy m o g ą
c a ł k o w i c i e zniknąć z p o w i e r z c h n i ziemi? W I n d i a c h u c h w a l o n o już
prawo zabraniające ich zabijania. Z a z w y c z a j w i n n i są k ł u s o w n i c y
i wieśniacy. T y g r y s y raczej unikają ludzi, ale i tak mają na sumie­
niu w i e l e ofiar rocznie i czasem okoliczni mieszkańcy biorą sprawy
w swoje ręce.
Następnie pan D a v i s dał znak, b y m poszła za n i m . S k r ę c i l i ś m y
w stronę dużej biało-niebieskiej stodoły. Pan D a v i s otworzył szero­
kie wrota. D o środka w p a d ł y jasne p r o m i e n i e słońca, ogrzewając
w n ę t r z e i prześwietlając unoszące się w powietrzu drobinki kurzu.
Z d z i w i ł a m n i e ilość ś w i a t ł a w t y m w i e l k i m b u d y n k u , w k t ó r y m
były tylko dwa w y s o k i e okna. D r e w n i a n e belki p o d t r z y m y w a ł y dacii
szerokimi ł u k a m i . W z d ł u ż ścian w zagrodach przeznaczonych pier­
wotnie dla zwierząt t k w i ł y bele siana, ułożone w stosy aż pod sufit.
S z ł a m za p a n e m D a v i s e m , aż stanęliśmy przv piękne) klatce na ko­
lach, która brała udział we wczorajszym spektaklu.
Ojciec Matta podniósł z podłogi pojemnik z preparatem w i t a m i
n o w y m w p ł y n i e i powiedział:
Kelsey, oto D ł i i r e n . Podejdź, coś ci pokażę.
Z b l i ż y l i ś m y się do klatki. T y g r y s , w y r w a n y z d r z e m k i , uniósł łeb
i przyglądał mi się z ciekawością j a s n y m i b ł ę k i t n y m i oczyma.
T e oczy. B y ł y hipnotyzujące. W p a t r y w a ł y się w p r o s t w e m n i e ,
p r a w i e jakby t y g r y s chciał zajrzeć w m o j ą duszę.
Poczułam s i c bardzo samotnie, ale jakoś udało mi się Zepchnąć
to uczucie w najdalszy, c i e m n y kącik serca. P r z e ł k n ę ł a m ślinę i ode­
r w a ł a m wzrok od oczu zwierzęcia.
Pan Davis pociągnął za d ź w i g n i ę z boku klatki. Opadła krata, od­
dzielająca obszar klatki tuż za d r z w i a m i od tygrysa. T r e s e r otworzył
drzwi, napełnił miskę wodą, dodał j e d n ą czwartą szklanki preparatu
w i t a m i n o w e g o i z p o w r o t e m z a m k n ą ł drzwi. N a s t ę p n i e pociągnął
d/w Lgnie, na nowo podnosząc kratę.
'Zajmę się teraz p a p i e r a m i . C h c i a ł b y m , żebyś przyniosła tygry­
sowi ś n i a d a n i e — polecił. — Wróć do g ł ó w n e g o budynku. Za p u d ł a m i
znajdziesz lodówkę. Weź ze sobą ten czerwony wózek i przywieź na
nim mięso z lodówki. (idy tam będziesz, wyjmij kolejne opakowanie
z zamrażalnika i włóż do lodówki, żeby się rozmroziło. K i e d y wrócisz,
zostaw mięso w klatce, tak jak ja z o s t a w i ł e m wodę. P a m i ę t a j , żeby
najpierw spuścić kratę. Dasz radę?
Z ł a p a ł a m z a u c h w y t wózka.
— N i e ma sprawy — rzuciłam przez r a m i ę , ruszając w stronę drzwi.
Szybko znalazłam mięso i po paru m i n u t a c h b y ł a m z powrotem.
M a m nadzieję, że krata t r z y m a m o c n o , inaczej to ja będę jego
ś n i a d a n i e m , p o m y ś l a ł a m , ciągnąc za dźwignię, w y k ł a d a j ą c mięso do
dużej miski i ostrożnie w s u w a j ą c ją do klatki. Przez cały czas bacznie
o b s e r w o w a ł a m tygrysa, który jednak siedział spokojnie i tylko nu
się przyglądał.
— Panie l)a\is. Dhiren to męskie imię, prawda? To samiec?
A może jednak samica?
Z klatki dobiegł głęboki p o m r u k wprost z tygrysiej piersi.
— A ty czemu na m n i e warczysz?
Ojciec M a t t a roześmiał się.
\ c h . obraziłaś go. Jest bardzo wrażliwy. Odpowiadając na two­
je pytanie, on jest s a m c e m .
I [mm.

52
G d y tygrys zjadł, pan I)avis zaproponował, żebym popatrzyła, jak
ćwiczą przed spektaklem. Z a m k n ę l i ś m y drzwi stodoły, zasuwając je
d r e w n i a n ą belką, by się u p e w n i ć , że zwierz nie ucieknie. Następnie
w z i ę ł a m d r a b i n ę i w s p i ę ł a m się na poddasze, by stamtąd wszystko
obserwować. G d y b y cokolwiek poszło nie tak, m i a ł a m wydostać się
przez okno i wrócić z p a n e m Maurizio. Ojciec M a t t a podszedł do
klatki, o t w o r z y ł drzwi i w y w o ł a ł D h i r e n a . Kot spojrzał na n i e g o
i, wciąż zaspany, z p o w r o t e m ułożył g ł o w ę na łapach. Pan D a v i s
zawołał jeszcze raz:
- Chodź!
T y g r y s i a paszcza otworzyła się na c a ł ą szerokość i w y d o b y ł o się
z niej g i g a n t y c z n e z i e w n i ę c i e . Z a d r ż a ł a m , spoglądając na o g r o m n e
zębiska. Z w i e r z a k wstał i przeciągnął najpierw przednie, a potem —
jedną po d r u g i e j - tylne łapy. Z a ś m i a ł a m się w kułak, bo z ł a p a ł a m
się na t y m , że porównuję tego w i e l k i e g o d r a p i e ż n i k a do zaspanego
d o m o w e g o mruczka. Tygrys obrócił się i p o d r e p t a ł po r a m p i e w dół.
P a n D a v i s u s t a w i ł taboret i trzasnął z bicza, nakazując D h i r e n o -
wi wskoczyć na stołek. Wyciągnął obręcz i t y g r y s przez kilka m i n u t
p r z e s k a k i w a ł przez nią w tę i we w tę. W s z y s t k i e n u m e r y zdawał
się w y k o n y w a ć bez n a j m n i e j s z e g o w y s i ł k u . W i d z i a ł a m , jak pod
czarno-białym p r ę g o w a n y m futrem pracują m o c n e , twarde m i ę ś n i e .
P a n I)avis w y g l ą d a ł n a d o b r e g o tresera, ale z a u w a ż y ł a m kilka
sytuacji, które tygrys m ó g ł b y wykorzystać — a jednak tego nie zrobił.
W p e w n y m m o m e n c i e twarz pana l)avisa znalazła się bardzo blisko
w y c i ą g n i ę t y c h tygrysich pazurów i w y s t a r c z y ł o b y mu jedno m a c h ­
nięcie, zwierz jednak odsunął po prostu łapę. I n n y m r a z e m m o g ł a
b y m przysiąc, ż e treser n a d e p n ą ł m u n a o g o n , ale D h i r e n w y d a ł
tylko łagodny p o m r u k i przesunął ogon w d r u g ą stronę. B y ł o to bar­
dzo d z i w n e i sprawiło, że poczułam jeszcze w i ę k s z ą fascynację t y m
p i ę k n y m zwierzęciem, zastanawiając się, jak by to było go dotknąć.
Pan I)avis pocił się z w y s i ł k u w dusznej stodole. Nakazał tygry­
sowi wrócić na stołek, po c z y m rozstawił obok trzy kolejne i zaczął
ćwiczyć ze s w y m podopiecznym p r z e s k a k i w a n i e z j e d n e g o na drugi.
W końcu poprowadził tygrysa do klatki, poczęstował go w nagrodę
s m a k o ł y k i e m i gestem dłoni polecił, bym zeszła na dół.
— Kelsey, leć teraz p o m ó c M a t t o w i w przygotowaniach do spek­
taklu. Przyjeżdża dziś g r u p a z lokalnego k ó ł k a emerytów.

33
Z e s z ł a m po drabinie.
- Czy m o g ł a b y m czasem przychodzić tu ze swoim p a m i ę t n i k i e m ?
Chciałabym narysować Dhirena.
- W porządku. T y l k o nic podchodź zbył blisko.
W y b i e g ł a m ze stodoły, p o m a c h a ł a m mu i k r z y k n ę ł a m :
- Dziękuję, że pozwolił mi pan patrzeć. B y ł o n a p r a w d ę super!
P o ś p i e s z y ł a m p o m a g a ć M a t t o w i . P i e r w s z y a u t o k a r wjeżdżał
w ł a ś n i e na parking. T e n dzień był c a ł k o w i t y m p r z e c i w i e ń s t w e m
poprzedniego. Przewodniczka w y c i e c z k i kupiła bilety dla wszyst­
kich, co znacznie u ł a t w i ł o mi pracę, po c z y m w i d z o w i e powoli po­
dreptali do n a m i o t u , odnaleźli swoje miejsca i n a t y c h m i a s t zapadli
w drzemkę.
J a k m o g ą spać w t y m h a ł a s i e ? P o d c z a s antraktu nie m i e l i ś m y
wiele do roboty. Połowa publiczności w c i ą ż drzemała, d r u g a zaś usta­
w i ł a się w kolejce do toalety. N i k t nic n i e k u p o w a ł .
Po w y s t ę p i e M a t t i ja szybko posprzątaliśmy, dzięki czemu mia­
ł a m dobrych kilka godzin tylko dla siebie. P o b i e g ł a m do swojego
kącika, w y c i ą g n ę ł a m p a m i ę t n i k , pióro, ołówek oraz babciny pled
i u d a ł a m się do stodoły. Z t r u d e m o t w o r z y ł a m c i ę ż k i e drzwi i za­
p a l i ł a m światło.
Z b l i ż y w s z y się do klatki z t y g r y s e m , zastałam go ułożonego wy­
g o d n i e z g ł o w ą na łapach. D w i e bele s i a n a znakomicie zastąpiły mi
fotel, a pled grzał nogi. O t w o r z y ł a m p a m i ę t n i k .
P o n a p i s a n i u k i l k u akapitów z a b r a ł a m się d o s z k i c o w a n i a .
W szkole średniej w z i ę ł a m kilka lekcji, w i ę c r y s o w a n i e z natury
szło mi c a ł k i e m nieźle. C h w y c i ł a m ołówek i spojrzałam na swoje­
go modela. Patrzył prosto na m n i e — ale nie tak, jakby m i a ł ochotę
innie zjeść, bardziej j a k b y . . . chciał mi coś powiedzieć.
- H e j , m ó j panie. Na co się tak gapisz? - U ś m i e c h n ę ł a m się.
Z a c z ę ł a m rysować. O k r ą g ł e oczy tygrysa były szeroko rozstawio­
ne i i n t e n s y w n i e błękitne. M i a ł d ł u g i e , czarne rzęsy i różowy nos.
J e g o futro było m i ę k k i e , k r e r n o w o b i a ł e z c z a r n y m i p r ę g a m i rozcho­
dzącymi się promieniście od pyska aż po ogon. Krótkie, pokryte pu­
szystą sierścią uszy b y ł y nastawione w m o i m k i e r u n k u , a g ł o w a le­
n i w i e spoczywała n a ł a p a c h . Obserwując m n i e , t y g r y s niespiesznie
wymachiwał ogonem.
Wiele czasu zajęło mi d o k ł a d n e o d d a n i e układu pręg, gdyż do
w i e d z i a ł a m się od p a n a D a v i s a , że n i e istnieją d w a tygrysy, u któ­
r y c h jest on taki s a m . Okazało się, że tygrysie pręgi są z n a k i e m roz­
poznawczym w t y m s a m y m stopniu, co u ludzi odciski palców.

34
Rysując, cały czas p r z e m a w i a ł a m do zwierzaka:
— J a k ty masz na imię? A, no tak, D h i r e n . Ale będę cię n a z y w a ć
R e n . N i e masz c h y b a nic przeciwko? J a k ci mija dzień? M a m na­
dzieję, że ś n i a d a n i e było smaczne. Wiesz, masz bardzo przyjemny
pysk jak na stworzenie, które m o g ł o b y m n i e pożreć.
Po c h w i l i ciszy, którą p r z e r y w a ł o tylko skrobanie o ł ó w k a po pa­
pierze i głęboki, r y t m i c z n y oddech leżącego przede m n ą w i e l k i e g o
zwierzęcia, z a p y t a ł a m :
— L u b i s z życie w cyrku? W y o b r a ż a m sobie, że w i e c z n e t k w i e n i e
w klatce nie jest dla ciebie zbyt ekscytujące. M n i e z pewnością !>\
się nie podobało.
Z a m i l k ł a m na c h w i l ę i przygryzając wargę, n a s z k i c o w a ł a m cień
padający na prążki na t y g r y s i m pysku.
— Lubisz poezję? Przyniosę kiedyś tomik i trochę ci poczytam. Jest
tam c h y b a jeden wiersz o kocie, który m ó g ł b y przypaść ci do gustu.
U n i o s ł a m wzrok znad r y s u n k u i z zaskoczeniem s t w i e r d z i ł a m ,
że tygrys z m i e n i ł pozycję. Siedział teraz z g ł o w ą n a c h y l o n ą w m o j ą
stronę i bacznie mi się przyglądał. O g a r n ę ł o m n i e lekkie zdenerwo­
wanie. Wielki dziki kot o tak i n t e n s y w n y m spojrzeniu z p e w n o ś c i ą
nie zwiastuje nic dobrego.
W t y m m o m e n c i e do stodoły wszedł ojciec M a t t a . T y g r y s zwalił
się na bok, ale g ł o w ę m i a ł w c i ą ż zwróconą w moją stronę i przypa­
trywał mi się p r z e n i k l i w i e b ł ę k i t n y m i oczami.
— Hej m a ł a , jak sobie radzisz?
— I l m m , dobrze. M a m do pana pytanie. Ozy on nie czuje się tu
samotny? Próbowaliście, no w i e pan, znaleźć mu dziewczynę.'
Pan Davis wybuchnął śmiechem.
— N i c z tego. T e n okaz lubi samotność. W p o p r z e d n i m c y r k u po­
wiedzieli, że próbowali go połącz) ć /. białą samicą z zoo. która akurat
m i a ł a ruję. N i e dał się. Przestał jeść, w i ę c go stamtąd w y c i ą g n ę l i .
Najwidoczniej woli stan kawalerski.
— A c h , tak. Pójdę lepiej do M a t t a i p o m o g ę mu z kolacją. - Z a ­
m k n ę ł a m p a m i ę t n i k i z e b r a ł a m swoje rzeczy.
Idąc w stronę g ł ó w n e g o b u d y n k u , m y ś l a m i wciąż pozostawałam
przy tygrysie. Biedak. S a m j e d e n bez tygrysicy ani tygrysiątek. Z a d
nego jelenia do upolowania. Z a m k n i ę t y w niewoli. B y ł o mi go szkoda.
Po kolacji znów p o m o g ł a m ojcu Matta wyprowadzić psy, po czym
u ł o ż y ł a m się do snu. L e ż ą c z rękami pod g ł o w ą , w p a t r y w a ł a m się
w sufit n a m i o t u i nadal r o z m y ś l a ł a m o tygrysie. Po jakichś dwudzie­
stu m i n u t a c h bezsennego p r z e w r a c a n i a się z boku na bok postano-
w i ł a m jeszcze raz odwiedzić stodołę. G d y do niej w e s z ł a m , zapali­
ł a m ś w i a t ł o przy s a m e j klatce, pozostałe pozostawiwszy zgaszone.
U s a d o w i ł a m się pod b a b c i n y m p l e d e m na stercie siana, a p o n i e w a ż
o g a r n ę ł a m n i e r o m a n t y c z n a tęsknota, przyniosłam ze sobą egzem­
plarz Romea i Julii w m i ę k k i e j o p r a w i e .
— Cześć, R e n . Czy m o g ę ci c h w i l ę poczytać? \\ prawdzie w histo
rii R o m e a i J u l i i nie ma tygrysów, ale R o m e o w s p i n a się na balkon,
możesz sobie w i ę c w y o b r a z i ć siebie wspinającego się na drzewo, do­
brze? Poczekaj minutę. N a j p i e r w s t w o r z y m y w ł a ś c i w ą scenerię.
Hyla pełnia, w y ł ą c z y ł a m w i ę c lampę. Do czytania wystarczało
ś w i a t ł o księżyca, w p a d a j ą c e przez d w a w y s o k i e okna.
T y g r y s uderzył o g o n e m w d r e w n i a n ą podłogę klatki. U ł o ż y ł a m
się na boku, u k l e p a ł a m ze słomy prowizoryczną poduszkę i zaczęłam
czytać na glos. W p ó ł m r o k u dostrzegałam jego profil i błyszczące
oczy. W końcu poczułam zmęczenie i w e s t c h n ę ł a m .
Ach. Nic ma już takich mężczyzn jak R o m e o . Może nigdy nie
było. Z w y j ą t k i e m tu o b e c n y c h , rzecz jasna. N i e wątpię, że jesteś
bardzo r o m a n t y c z n y m tygrysem. C u d o w n i byli ci faceci u Szekspira,
prawda?
Z a m k n ę ł a m oczy, by dać im c h w i l ę odpocząć, i o b u d z i ł a m się
dopiero następnego r a n k a .

Od t a m t e j nocy s p ę d z a ł a m cały w o l n y czas w stodole z tygry­


sem R e n e m . W y g l ą d a ł o na to, że lubi m o j e towarzystwo, bo zawsze
nadstawiał uszu. gdy z a c z y n a ł a m mu czytać. Tak często zadręczałam
ojca M a t t a p y t a n i a m i o tygrysie zwyczaje, że w końcu zaczął m n i e
unikać. M i m o to d o c e n i a ł m o j ą pracę.
Co dzień w s t a w a ł a m wcześnie, by zająć się z w i e r z ę t a m i , a każ­
dego p o p o ł u d n i a s i a d a ł a m z p a m i ę t n i k i e m przy klatce R e n a . Wie­
czorami przynosiłam ze sobą pled i książkę. Czasami w y b i e r a ł a m
jakiś w i e r s z i o d c z y t y w a ł a m go na głos. I n n y m razem po prostu
p r z e m a w i a ł a m do tygrysa.

P e w n e g o dnia, m n i e j więcej tydzień po rozpoczęciu pracy w cyr­


ku, jak z w y k l e o g l ą d a ł a m z M a t t e m spektakl, ( i d y nadszedł czas
w y s t ę p u R e n a , z w i e r z a k z a c h o w y w a ł się jakby inaczej niż z w y k l e .

36
Przez t u n e l z m e t a l o w e j siatki w s z e d ł na a r e n ę i zaczął biegać
w kółko, a p o t e m k i l k a razy p r z e m i e r z y ł k l a t k ę t a m i z powro­
tem. P r z e z c a ł y czas rozglądał się po w i d o w n i , z u p e ł n i e jakby cze­
goś s z u k a ł .
W końcu z a m a r ł n i c z y m posąg i w b i ł wzrok prosto we m n i e .
J e g o spojrzenie spotkało się z m o i m , a ja nie m o g ł a m o d w r ó c i ć
głowy. U s ł y s z a ł a m k i l k a trzaśnięć bata, ale t y g r y s wciąż patrzył
tylko n a m n i e . M a t t s z t u r c h n ą ł m n i e łokciem. O d e r w a ł a m oczy
od zwierzęcia.
— To n a p r a w d ę d z i w n e - stwierdził chłopak.
— Co się dzieje? — s p y t a ł a m . — C z e m u on na nas patrzy?
Matt wzruszył ramionami.
— To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. N i e w i e m .
R e n w końcu odwrócił się i rozpoczął n o r m a l n y występ.
Po przedstawieniu i skończonej pracy poszłam odwiedzić R e n a ,
który chodził po klatce t a m i z powrotem. G d y m n i e zobaczył, usiadł,
a potem ułożył się w y g o d n i e i oparł łeb na ł a p a c h . P o d e s z ł a m do
klatki.
— H e j , R e n . Co się z t o b ą dzisiaj dzieje, kolego? M a r t w i ę się o cie­
bie. M a m nadzieję, że n i e jesteś chory.
I ygrys leżał spokojnie, ale cały czas na m n i e patrzył, śledząc każ
dy mój ruch. Powoli z b l i ż y ł a m się do prętów klatki. C z u ł a m jakieś
przyciąganie, bardzo silny, niebezpieczny w e w n ę t r z n y przymus, któ­
remu nie potrafiłam się oprzeć. B y ł n i e m a l fizycznie wyczuwalny.
Być może wziął się z tego, że oboje b y l i ś m y s a m o t n i , a m o ż e z tego,
że B e n był takim p i ę k n y m stworzeniem. Nie w i e m czemu, ale za­
p r a g n ę ł a m — m u s i a ł a m — g o dotknąć.
Wiedziałam, że lo r y z y k o w n e , ale nie b a ł a m się. W jakiś dziwny
sposób c z u ł a m , że m n i e n i e skrzywdzi, z i g n o r o w a ł a m w i ę c sygnały
a l a r m o w e , które rozdzwoniły się w mojej g ł o w i e . S e r c e zaczęło mi
bić bardzo szybko, ' / r o b i ł a m kolejny krok w stronę klatki i drżąc, za­
t r z y m a ł a m się tuż przy prętach. R e n się nie ruszał. Patrzył na m n i e
tylko spokojnie swoimi p e ł n y m i życia b ł ę k i t n y m i oczami.
Powoli w y c i ą g n ę ł a m rękę i s a m y m i opuszkami palców dotknę­
ł a m m i ę k k i e g o , b i a ł e g o futra n a jego łapie. Tygrys westchnął g ł ę ­
boko, ale n i e poruszył się. O ś m i e l o n a , p o ł o ż y ł a m c a ł ą dłoń na jego
łapie, p o g ł a s k a ł a m ją i przesunęłam palcem po czarnym prążku. A n i
się spostrzegłam, jak jego ł e b zbliżył się do mojej ręki. Z a n i m zdą­
ż y ł a m odsunąć dłoń, on ją polizał. P o c z u ł a m łaskotanie.
Szybko cofnęłam rękę.

57
- R e n ! Przestraszyłeś m n i e ! M y ś l a ł a m , że odgryziesz mi palec!
Z w a h a n i e m znów zbliżyłam dłoń do klatki, a jego różowy język wy­
ł o n i ł się spomiędzy prętów i znów ją polizał. P o z w o l i ł a m mu zrobić
lo jeszcze kilka razy, po c z y m ruszyłam w stronę zlewu, żeby zmyć
tygrysią ślinę.
Powróciwszy na swoje u l u b i o n e miejsce przy stercie siana, po­
wiedziałam:
— Dzięki, że m n i e nie zjadłeś.
T y g r y s cicho sapnął w odpowiedzi.
- Co masz ochotę dziś poczytać? Może ten wiersz o kocie, który
ci o b i e c a ł a m ?
I siadłam, otworzyłam tomik poezji i odnalazłam w ł a ś c i w ą stronę.
— Dobrze, w i ę c słuchaj:

To /a, kot autorstwa L e i l i Usher

W Egipcie składano mi cześć.


To ja, kot.
Mo nie zginam karku przed wolą człowieka.
Mówią o mnie: tajemnica.
Kiedy bawię się złapaną myszą,
Nazywają m n i e okrutnym -
Ci sami, co inne zwierzęta
Trzymają za kratami,
My gapić się na nie.
Myślą, że wszystkie zwierzęta istnieją dla ich przyjemności.
Po to, by być ich niewolnikami.
Ja zabijam, bo muszę,
Oni — dla przyjemności, władzy i złota.
A mają się za lepszych!
Czemu m i a ł b y m ich kochać?
J a , kot, którego przodkowie
D u m n i e przemierzali dżunglę,
Nieposkromieni przez człowieka.
Ach, czy oni wiedzą,
Ze ta sama nieśmiertelna dłoń,
Co ich stworzyła, i we m n i e tchnęła życie?
Ale ja jestem samotny i wolny.
To ja, KOT.

38
Z a m k n ę ł a m książkę i spojrzałam na tygrysa w z a m y ś l e n i u . Wy­
obraziłam go sobie, jak szlachetny i d u m n y p r z e m i e r z a dziką gęst­
winę- N a g l e zrobiło mi się go bardzo, bardzo żal. To nie może być
dobre życie, takie w y s t ę p y w cyrku, nawet z najlepszym t r e s e r e m .
Tygrys to n i e zwierzę d o m o w e . P o w i n i e n być na wolności.
W s t a ł a m i znów do niego podeszłam. Z w a h a n i e m w y c i ą g n ę ł a m
rękę i jeszcze raz p o g ł a s k a ł a m go po łapie. R ó ż o w y język n a t y c h ­
miast w y s u n ą ł się do przodu i polizał m o j ą dłoń. W y b u c h n ę ł a m
ś m i e c h e m , ale już za c h w i l ę s p o w a ż n i a ł a m . P o w o l i p r z e s u n ę ł a m
dłoń w stronę jego pyska i p o g ł a d z i ł a m m i ę k k i e futro. N a s t ę p n i e ,
ośmielona, p o d r a p a ł a m go za u c h e m . W tygrysim gardle rozbrzmiał
głęboki, w i b r u j ą c y dźwięk i z r o z u m i a ł a m , że mruczy. U ś m i e c h n ę ­
łam się i znów go p o d r a p a ł a m .
— P o d o b a ci się, co?
Powoli w y c i ą g n ę ł a m rękę z klatki i przez c h w i l ę p r z y g l ą d a ł a m
się zwierzęciu, rozmyślając nad t y m , co się stało. Na t y g r y s i m pysku
m a l o w a ł a się n i e m a l ludzka m i n a , p e ł n a m e l a n c h o l i i . Jeśli t y g r y s y
mają dusze, a m a j ą na pewno, jego dusza musi być samotna i smutna.
S p o j r z a ł a m w jego w i e l k i e b ł ę k i t n e oczy i w y s z e p t a ł a m :
— C h c i a ł a b y m , żebyś b y ł wolny.
4

NIEZNAJOMY

D w a dni później, gdy w e s z ł a m do stodoły, obok klatki R e n a za­


s t a ł a m w y s o k i e g o , e l e g a n c k i e g o mężczyznę w d r o g i m , c z a r n y m gar­
n i t u r z e . J e g o w ł o s y były gęste, b i a ł e i k r ó t k i e , a w ą s y oraz bród­
ka — s t a r a n n i e przystrzyżone. M i a ł c i e m n o b r ą z o w e , p r a w i e czarne
oczy, d ł u g i orli nos i o l i w k o w ą cerę. Mężczyzna b y ł sam, przemawiał
do tygrysa c i c h y m , ł a g o d n y m g ł o s e m i zdecydowanie nie pasował do
scenerii stodoły.
— Dzień dobry. M o g ę w c z y m ś pomóc? — z a p y t a ł a m .
N i e z n a j o m y n a t y c h m i a s t obrócił się w m o j ą stronę, u ś m i e c h n ą ł
i odpowiedział:
— W i t a m ! P a n n a Kelsey, jak m n i e m a m . Pozwoli p a n i , że się
przedstawię. N a z y w a m się A n i k K a d a m . B a r d z o m i p r z y j e m n i e pa­
n i ą poznać. — Z ł o ż y ł dłonie jak do m o d l i t w y i u k ł o n i ł się.
A m ó w i ą , że nie ma już p r a w d z i w y c h dżentelmenów.
— R z e c z y w i ś c i e , m a m na i m i ę Kelsey. C z y m o g ę jakoś p a n u po­
móc?
— B y ć może. — M ę ż c z y z n a u ś m i e c h n ą ł się ciepło i wyjaśnił: —
C h c i a ł b y m porozmawiać z w ł a ś c i c i e l e m cyrku o t y m tu w s p a n i a ł y m
zwierzęciu.
Skonfundowana, odparłam:
— Oczywiście, p a n M a u r i z i o m i e s z k a w c z a r n e j przyczepie, na
tyłach g ł ó w n e g o b u d y n k u . Z a p r o w a d z i ć pana?
— Proszę się nie kłopotać, moja droga. A l e p i ę k n i e dziękuję za
propozycję. N a t y c h m i a s t pójdę się z n i m zobaczyć.

•I"
Obróciwszy się na pięcie, pan K a d a m opuścił stodołę, cicho za­
m y k a j ą c za sobą drzwi.
S p r a w d z i ł a m , czy z R e n e m wszystko w porządku, i p o w i e ­
działam:
— D z i w n a sprawa. C i e k a w e , czego chciał. M o ż e lubi tygrysy. —
Z a w a h a ł a m się przez c h w i l ę , po c z y m w s u n ę ł a m dłoń między prę­
ty klatki. Z d z i w i o n a w ł a s n ą b r a w u r ą , szybko p o g ł a s k a ł a m tygrysią
łapę i zaczęłam p r z y g o t o w y w a ć R e n o w i śniadanie.
— N i e co dzieli widuje się równie przystojnego tygrysa — rzuciłam
przez r a m i ę . Pan K a d a m z a p e w n e chce po prostu pochwalić twoje
zdolności.
R e n tylko sapnął w odpowiedzi.
P o s t a n o w i ł a m s a m a coś przekąsić i r u s z y ł a m w stronę g ł ó w n e g o
b u d y n k u , gdzie zastałam n i e s p o t y k a n y z w y k l e h a r m i d e r . L u d z i e
plotkowali, zbici w m a ł e , porozrzucane po całej sali g r u p k i . C h w y c i ­
ł a m czekoladową babeczkę oraz butelkę z i m n e g o m l e k a i podeszłam
do M a t t a .
— Co się dzieje? — w y m a m r o t a ł a m z buzią pełną ciasta.
— W ł a ś c i w i e to nie w i e m . Mój tata i pan M a u r i z i o mają ważne
spotkanie z jakimś facetem. Kazali n a m przerwać pracę i poczekać
tutaj. Wszyscy zastanawiają się, o co chodzi.
— H m m . — U s i a d ł a m i d o k o ń c z y ł a m babeczkę, przysłuchując się
niestworzonym teoriom i spekulacjom członków zespołu. N i e musie­
liśmy d ł u g o czekać. K i l k a m i n u t później pan M a u r i z i o , pan D a \ i s
i p a n K a d a m , mężczyzna, którego p o z n a ł a m w stodole, wkroczyli
do b u d y n k u .
— Sedersi, przyjaciele. S i a d a j c i e . Siadajcie! — p o w i e d z i a ł p a n
M a u r i z i o , u ś m i e c h a j ą c się od u c h a do ucha. — T e n oto jegomoszcz,
pan K a d a m , uczynił ze m n i e szczęśliwego człowieka. Z a p r o p o n o w a ł ,
że kupi naszego u k o c h a n e g o tigre, D h i r e n a .
Przez salę przetoczyły się s t ł u m i o n e okrzyki zdziwienia. L u d z i e
trącali się n a w z a j e m ł o k c i a m i i szeptem w y m i e n i a l i jakieś u w a g i .
P a n M a u r i z i o ciągnął:
— No j u ż . . . fate silenzio. Cśś, arnici /nici. Dajcie mi skończycz!
P a n K a d a m chce zabracz naszego tigre do N a r o d o w e g o P a r k u R a n -
t h a m b o r e w Indiach, w i e l k i e g o r e z e r w a t u tygrysów. J e g o denaro
starczą, by utrzyrnacz zespół przez najbliższe d w a lata! P a n D a v i s
zgadza się ze m n ą i również uważa, że tigre z pewnoszczą będzie tam
szczęszliwszy.
Z e r k n ę ł a m n a pana Davisa, który g o r l i w i e k i w a ł g ł o w ą .

4>
— U m ó w i l i ś m y się, że skończymy spektakle na ten tidżen, a po­
tem tigre poleci z p a n e m K a d a m e m eon 1'aereo, s a m o l o t e m , do Indii,
my zaś ruszimy do kolejne miasto. D h i r e n zostaje z n a m i do końca
tidżodnia, aż do grandioso finału w najbliższą sobotę! — zakończył
p r z e m ó w i e n i e pan Maurizio. po czym głośno poklepał pana K a d a m a
po plecach. Następnie obaj opuścili salę.
N a g l e wszyscy zaczęli biegać w kółko i w y m i e n i a ć opinie. Patrzy­
ł a m po cichu, jak ś m i g a j ą t a m i z p o w r o t e m p o m i ę d z y g r u p k a m i ,
jak stado k u r w porze k a r m i e n i a , raz po raz wyskakując z t ł u m u , by
dziobnąć kolejny okruch informacji lub plotek. R o z m a w i a l i tonem
p e ł n y m podniecenia i klepali się nawzajem po plecach, z ożywie­
n i e m gratulując sobie ściszonymi głosami tego, że m a j ą zapewnioną
płacę na najbliższe d w a lata.
Z a d o w o l e n i byli wszyscy oprócz m n i e . S i e d z i a ł a m na swoim miej­
scu, trzymając pozostałość babeczki w osłabłej dłoni. Wciąż m i a ł a m
o t w a r t ą buzię i c z u ł a m , j a k b y m p r z y m a r z ł a do krzesła. W końcu
w z i ę ł a m się w garść i z w r ó c i ł a m się do M a t t a .
— Co to oznacza dla twojego taty?
C h ł o p a k wzruszył r a m i o n a m i .
— Wciąż ma swoje psy, poza t y m zawsze interesowała go praca
z k u c y k a m i . Teraz, kiedy cyrk ma więcej pieniędzy, być może pan
M a u r i z i o zgodzi się kilka kupić.
Matt oddalił się, a ja zaczęłam rozmyślać nad p y t a n i e m : co to
wszystko oznacza d l a m n i e ? C z u ł a m . . . niepokój. W i e d z i a ł a m , ż e
praca w c y r k u i tak wkrótce się dla m n i e skończy, ale dotąd starałam
się nad t y m nie zastanawiać. R e d ę naprawdę tęsknić za R e n e m . Do
tej chwili nie z d a w a ł a m sobie z tego sprawy. M i m o to cieszyłam się
jego szczęściem. W e s t c h n ę ł a m i s k a r c i ł a m się w m y ś l a c h za to, że
p o z w o l i ł a m sobie na zbyt duże z a a n g a ż o w a n i e . C h o ć w i e d z i a ł a m ,
że tygrysowi będzie lepiej, m a r t w i ł o m n i e to, że n i e będę m o g ł a go
odwiedzać ani do niego p r z e m a w i a ć . Do końca d n i a w y n a j d y w a ł a m
sobie zajęcia, żeby zbyt dużo o t y m nie myśleć. M a t t i ja pracowali­
ś m y całe popołudnie i dopiero po kolacji znalazłam czas na wizytę
u Rena.
Pośpieszyłam do n a m i o t u , c h w y c i ł a m babciny pled oraz książkę
i p o b i e g ł a m do stodoły. U s a d o w i ł a m się w u l u b i o n y m miejscu, z no­
g a m i w y c i ą g n i ę t y m i do przodu.
— H e j , R e n . Ale nowina, co? Wracasz do I n d i i ! N a p r a w d ę m a m
nadzieję, że będziesz t a m szczęśliwy. M o ż e znajdziesz sobie jakąś
ł a d n ą tygrysicę.

42
Z klatki d o b i e g ł o m n i e g ł o ś n e „ h r r m p r T " . P o m y ś l a ł a m przez
chwilę, po c z y m p o w i e d z i a ł a m :
— H e j , m a m nadzieję, że pamiętasz, jak się poluje i tak dalej.
Cóż, w rezerwacie p e w n i e będą mieli na ciebie oko i nie dadzą ci
zginąć.
U s ł y s z a ł a m jakiś o d g ł o s dochodzący z t y ł u sali, a g d y się od­
wróciłam, ujrzałam pana K a d a m a . U s i a d ł a m prosto. N i e c o m n i e
zawstydziło to. że m n i e przyłapano na p r z e m a w i a n i u do tygrysa.
— P r z e p r a s z a m , że p r z e s z k a d z a m — o d e z w a ł się p a n K a d a m . —
Widzę, ż e . . . darzy pani u c z u c i e m tego tygrysa. Czy m a m rację?
Bez zastanowienia o d p a r ł a m :
— O w s z e m , l u b i ę z n i m spędzać czas. A w i ę c podróżuje pan, ra
tując tygrysy z niewoli? To musi być c i e k a w a praca.
P a n K a d a m u ś m i e c h n ą ł się.
— Och, nie jest to m o j e g ł ó w n e zajęcie. T a k n a p r a w d ę zarządzam
dużą posiadłością. T y g r y s jest przedmiotem zainteresowania mojego
chlebodawcy, i to w ł a ś n i e on złożył propozycję panu Maurizio. — Pan
K a d a m znalazł stołek, postawił go naprzeciwko m n i e i usiadł, m i m o
swego imponującego wzrostu balansując na n i s k i m siedzisku z natu­
ralną łatwością, której nie s p o d z i e w a ł a b y m się po mężczyźnie w jego
wieku. Spytałam:
— A p a n też pochodzi z Indii?
— T a k — odpowiedział. — T a m się w i e l e lat temu u r o d z i ł e m i t a m
d o r a s t a ł e m . G ł ó w n a część m a j ą t k u , k t ó r y m z a r z ą d z a m , r ó w n i e ż
tam się znajduje.
Podniosłam z ziemi źdźbło słomy i o w i n ę ł a m je sobie wokół palca.
— C z e m u ten człowiek interesuje się R e n e m ?
Pan K a d a m zerknął przelotnie na tygrysa i oczy mu zalśniły. Po­
tem zapytał:
— C z y zna pani historię w s p a n i a ł e g o księcia D h i r e n a ?
Pokręciłam głową.
— N i e znam.
— D h i r e n , i m i ę w a s z e g o tygrysa, w m o i m języku oznacza „ s i l ­
n y " . — P a n K a d a m przekrzywił g ł o w ę i spojrzał na m n i e w zamyśle­
niu. - T a k s a m o n a z y w a ł się p e w i e n s ł y n n y indyjski książę, którego
historia jest n i e z w y k l e c i e k a w a .
U ś m i e c h n ę ł a m się szeroko.
— U n i k a pan odpowiedzi na m o j e p y t a n i e , i to c a ł k i e m udatnie.
A l e u w i e l b i a n i ciekawe opowieści. P a m i ę t a pan, co się w y d a r z y ł o ?
P a n K a d a m wbił wzrok w jakiś punkt w oddali i uśmiechnął się.

43
M y ś l ę , że tak. J e g o glos się /.mienił. I tracił swą ż\ wą intona
cję, przybierając za to m i ę k k i , melodyjny ton. — D a w n o t e m u był so­
bie potężny w ł a d c a , który m i a ł dwóch synów. J e d n e m u dał na imię
D h i r e n . Obaj bracia otrzymali najlepsze w y k s z t a ł c e n i e oraz pobrali
naukę rzemiosła wojennego. M a t k a nauczyła ich miłości do ojczy­
stej ziemi i wszystkich zamieszkujących ją ludzi. Często pozwalała
c h ł o p c o m bawić się z dziećmi z biedniejszych rodzin, g d y ż pragnęła,
by poznali potrzeby s w o i c h poddanych. N a u c z y ł o ich to również po­
kory i wdzięczności za o t r z y m a n e od losu przywileje. Ich ojciec da­
wał im przykład, jak mądrze rządzić królestwem, / w J a s z c z a 1 )liiren
wyrósł na odważnego, n i e u s t r a s z o n e g o przywódcę, a zarazem roz
sądnego zarządcę. J e g o brat również był odważny, silny i inteligent­
ny. K o c h a ł D h i r e n a , ale od czasu do czasu serce p r z e s z y w a ł o mu
ostre u k ł u c i e zazdrości, g d y ż m i m o w ł a s n y c h sukcesów na wszyst­
kich polach w i e d z i a ł , że to D h i r e n zostanie w przyszłości k r ó l e m .
W jego sytuacji podobne odczucia były c z y m ś n a t u r a l n y m . D h i r e n
potrafił robić na ludziach w r a ż e n i e swoją bystrością, inteligencją
i siłą c h a r a k t e r u . Cechujące go rzadkie połączenie uroku i skromno­
ści sprawiło, że wyrósł na w y b i t n e g o polityka. J a k o człowiek pełen
sprzeczności, b y ł w i e l k i m w o j o w n i k i e m , a z a r a z e m u z n a n y m poe
tą. L u d z i e kochali rodzinę k r ó l e w s k ą i z radością witali myśl o wie­
lu szczęśliwych, spokojnych latach pod p a n o w a n i e m D h i r e n a .

Z a f a s c y n o w a n a opowieścią p o k i w a ł a m głowa, po czym spytałam:


— J a k się potoczyły losy braci? C z y walczyli m i ę d z y sobą o tron?
Niemal n i e z a u w a ż a l n i e z m i e n i w s z y pozycję na stoiku, pan Ka
d a m ciągnął:
— Król R a j a r a m , ojciec D h i r e n a , z a a r a n ż o w a ł m a ł ż e ń s t w o po­
m i ę d z y n i m a córką w ł a d c y sąsiedniego królestwa. Od wieków te
d w a kraje żyły ze sobą w zgodzie, ale ostatnio wzdłuż g r a n i c coraz
częściej dochodziło do starć. D h i r e n cieszył się z sojuszu nie tylko
dlatego, że dziewczyna, która miała na imię Yesubai, była bardzo
piękna, ale i dlatego że był na tyle mądry, by wiedzieć, iż małżeii
stwo przyniesie pokój jego z i e m i o m . Ołicjalne zaręczyny ogłoszono,
gdy D h i r e n przeprowadzał inspekcję oddziałów wojska w innej czę
ści królestwa. 1'odczas nieobecności księcia jego brat zaczął spędzać
czas z Y e s u b a i i wkrótce młodzi zakochali się w sobie.
T y g r y s p r y c h n ą ł g ł o ś n o i kilka razy u d e r z y ł o g o n e m w drew­
nianą podłogę klatki. Z e r k n ę ł a m na niego z troską, lecz w y g l ą d a ł o
na to, że wszystko jest w porządku.
— Ćśś, R e n - u p o m n i a ł a m go. - I )aj panu K a d a m o w i dokończyć.

I-1-
T y g r y s ułoży] Łeb na łapach. Pan K a d a m m ó w i ł dalej.
— Brat zdradził D h i r e n a , by zdobyć kobietę, którą kochał. I )oga-
dał się z potężnym, złym c z ł o w i e k i e m , który s c h w y t a ł I )hirena, gdy
ten powracał do domu. .lako więźnia politycznego D h i r e n a ciągnięto
za w i e l b ł ą d e m i obwożono po m i e ś c i e w r o g a , gdzie ludzie rzucali
w niego k a m i e n i a m i , błotem i wielbłądzim łajnem. Torturowano
go, w y l u p i o n o mu oczy, ogolono g ł o w ę , a w końcu rozerwano jego
ciało na k a w a ł k i , które wrzucono do rzeki.
W y d a ł a m s t ł u m i o n y okrzyk.
— J a k i e to o k r o p n e !
Oszołomiona opowieścią, m i a ł a m ochotę zasypać pana K a d a m a
g r a d e m pytań, p o w s t r z y m a ł a m się jednak, by dać mu dokończyć.
Przybysz z Indii skoncentrował spojrzenie na mojej twarzy, po c z y m
ciągnął p o w a ż n y m tonem:
— ( i d y poddani księcia dowiedzieli się, co się stało, wielki smutek
padł na całe królestwo. Są tacy, którzy twierdzą, że ludzie poszli nad
rzekę i w y c i ą g n ę l i z niej poszarpane szczątki D h i r e n a . by urządzić
mu zasłużony pogrzeb. Inni m ó w i ą , że c i a ł a n i g d y n i e znaleziono.
G d y król i królowa usłyszeli o ś m i e r c i u k o c h a n e g o syna, pogrążyli
się w żalu i głębokiej rozpaczy. Wkrótce oboje odeszli z tego świa­
ta. Brat D h i r e n a uciekł, okryty h a ń b ą . Yesubai odebrała sobie życie.
I m p e r i u m M u d ź u l a i n ogarnął chaos. G d y zabrakło silnego głosu ro­
dziny królewskie), w ł a d z ę przejęło wojsko. W końcu tron objął zły
człowiek, który zabił D h i r e n a , ale doszło do tego dopiero po pięć­
dziesięciu latach straszliwych wojen i rozlewu krwi.
Pan K a d a m skończył m ó w i ć i zapadła n i e m a l n a m a c a l n a cisza.
Z z a m y ś l e n i a w y r w a ł m n i e szelest t y g r y s i e g o ogona.
— Co za historia. \le czy on ją kochał?
— O k i m pani m ó w i ?
— C z y D h i r e n kochał Yesubai?
Pan K a d a m z a m r u g a ł .
— H m . . . nie w i e m . W t a m t y c h czasach często a r a n ż o w a n o m a ł ­
żeństwa i rzadko kiedy m y ś l a n o o miłości.
— To bardzo s m u t n a historia. Żal nu wszystkich bohaterów, rzecz
jasna z w y j ą t k i e m tego w s t r ę t n e g o typa. W s p a n i a ł a opowieść, cho­
ciaż trochę k r w a w a . Indyjska tragedia. P r z y p o m i n a mi Szekspira.
M ó g ł b y napisać na jej podstawie g e n i a l n ą sztukę. Czy w takim razie
R e n a n a z w a n o na cześć t a m t e g o księcia?
Pan K a d a m uniósł brwi i u ś m i e c h n ą ł się.
— Na to w y g l ą d a .

11
S p o j r z a ł a m na tygrysa z u ś m i e c h e m .
— Widzisz, R e n ? Jesteś b o h a t e r e m ! Stoisz po stronie dobra! — R e n
n a s t a w i ł uszu i z a m r u g a ł , w p a t r u j ą c się we m n i e . — Dziękuję, że
o p o w i e d z i a ł mi p a n tę historię. '/, p e w n o ś c i ą opiszę ją w p a m i ę t ­
niku - o b i e c a ł a m , po c z y m w r ó c i ł a m do swojego pierwszego pyta­
nia. —Jednak pańska opowieść nie tłumaczy, czemu pana pracodawca
interesuje się t y g r y s a m i .
F a n K a d a m odchrząknął, p o czym z a m i l k ł n a c h w i l ę , przypatru­
jąc mi się z ukosa. Jak na kogoś tak e l o k w e n t n e g o , bardzo d z i w n i e
się zacinał, w y p o w i a d a j ą c następujące słowa:
— M o j e g o c h l e b o d a w c ę łączy w y j ą t k o w y związek z t y m oto bia­
ł y m t y g r y s e m . Widzi pani, on w i n i się za to, że D h i r e n znalazł się
w n i e w o l i . . . nie, to zbyt m o c n e s ł o w o . . . za to, że go s c h w y t a n o . Mój
chlebodawca wbrew woli znalazł sir w sytuacji, która doprowadziła
do tego, że tygrysa z a m k n i ę t o w klatce i sprzedano. Podążał za n i m
przez ostatnie kilka lat, a teraz w końcu zyskał możliwość n a p r a w i e
nia swego błędu.
— H a . To bardzo ciekawe. A w i ę c to była j e g o w i n a , że R e n a
złapano? To bardzo m i ł e z jego strony, że tak troszczy się o los zwie­
rzęcia. Proszę mu podziękować za to, co robi dla R e n a .
Pan K a d a m u p r z e j m i e skłonił g ł o w ę , po c z y m z w a h a n i e m spoj­
rzał na m n i e p o w a ż n y m wzrokiem i p o w i e d z i a ł :
— P a n n o Kelsey, m a m nadzieję, że n i e poczyta mi pani tego za
impertynencję, ale potrzeba n a m kogoś, kto towarzyszyłby tygrysowi
w podróży do Indii. Nie będę m i a ł możliwości z a j m o w a ć się n i m na
co dzień, ani nawet pozostać przy n i m przez całą drogę. P y t a ł e m już
pana Davisa, czy nie m ó g ł b y pojechać z D h i r e n e m , ale okazuje się,
że musi /.ostać w c y r k u .
Pan K a d a m w s t a ł się ze s w e g o stołka i d e l i k a t n i e gestykulując,
oznajmił:
— C h c i a ł b y m pani z a p r o p o n o w a ć to zadanie. Ozy byłaby pani
zainteresowana?
Przez c h w i l ę w p a t r y w a ł a m się w j e g o dłonie z m y ś l ą , że mężczy­
zna tego pokroju powinien m i e ć d ł u g i e , w y p i e l ę g n o w a n e , starannie
p r z y p i ł o w a n e na okrągło paznokcie, podczas gdy on m i a ł m o c n e ,
szerokie, pokryte odciskami palce człowieka p r z y w y k ł e g o do ciężkiej
fizycznej pracy.
Pan K a d a m nachylił się w m o j ą stronę.
— Tygrys już się do pani przyzwyczaił, a ja m o g ę pani zagwaran­
tować-sowite w y n a g r o d z e n i e . Pan D a v i s polecił panią jako w ł a ś c i w ą

46
kandydatkę i w s p o m n i a ł , że pani czasowe zatrudnienie tutaj dobiega
w ł a ś n i e końca. Jeśli przyjmie pani moją propozycję, m o g ę zapew­
nić, że mój c h l e b o d a w c a doceni obecność kogoś, kto zaopiekuje się
t y g r y s e m lepiej, niż ja b y m to zrobił. C a ł a podróż p o w i n n a zająć
m n i e j więcej tydzień, ale poinstruowano m n i e , b y m zapłacił pani za
c a ł e lato. W i e m , że s p e ł n i e n i e mojej prośby oznacza dla pani rozłąkę
z rodziną i opóźnienie w p o s z u k i w a n i a c h n o w e g o stanowiska, w i ę c
zostanie to pani należycie z r e k o m p e n s o w a n e .
— Co w ł a ś c i w i e m i a ł a b y m robić? C z y nie będę potrzebowała pasz­
portu i innych papierów? — z a p y t a ł a m .
Pan K a d a m skinął g ł o w ą .
()czywiście jestem w stanie zadbać o wszelkie przygotowania
do podróży. We trójkę p o l e c i m y do M u m b a j u , z n a n e g o pani być
może wciąż pod n a z w ą B o m b a j . Po przybyciu na miejsce będę mu
siał pozostać t a m w interesach, pani zaś będzie dalej towarzyszyć ty­
g r y s o w i w drodze do rezerwatu. W y n a j m ę kierowców oraz tragarzy,
którzy p o m o g ą pani w podróży. Z a s a d n i c z y m pani z a d a n i e m będzie
opieka nad R e n e m , k a r m i e n i e go i z a p e w n i e n i e mu komfortu.
— A potem...?
— Podróż przez Indie zajmie jakieś dziesięć do d w u n a s t u godzin
w j e d n ą stronę. G d y dotrzecie do rezerwatu, zostanie pani t a m jesz­
cze kilka dni, by u p e w n i ć się. że D h i r e n z a a k l i m a t y z o w a ł się w no­
w y m ś r o d o w i s k u i przyzwyczaił d o . . . h m m . . . wolności. Z a k u p i ę
dla pani bilet na samolot z Dżajpuru, tak by m o g ł a pani autobusem
w y c i e c z k o w y m udać się z r e z e r w a t u na lotnisko, polecieć do M u m ­
baju, a s t a m t ą d do domu, dzięki czemu podróż z powrotem będzie
odrobinę krótsza.
— T a k w i ę c w s u m i e wszystko p o w i n n o zająć m n i e j w i ę c e j ty­
dzień? - s p y t a ł a m .
— M o ż e pani zdecydować się na n a t y c h m i a s t o w y powrót lub, gdy­
by pani zechciała, może pani zostać na kilka dni wakacji w Indiach
i pozwiedzać co nieco, z a n i m poleci pani do d o m u . Oczywiście po­
kryję wszelkie koszty.
Z a m r u g a ł a m i jąkając się, o d p a r ł a m :
— To bardzo hojna propozycja. O w s z e m , moja praca tu, w c y r k u ,
d o b i e g a końca i w k r ó t c e p o w i n n a m zacząć rozglądać się za n o w ą .
P r z y g r y z ł a m w a r g ę i zaczęłam chodzić t a m i z powrotem, m a m ­
rocząc w n i e z d e c y d o w a n i u , bardziej do siebie niż do niego.
— Indie są bardzo daleko. N i g d y wcześniej n i e b y ł a m za g r a n i c ą ,
w i ę c ta myśl jest jednocześnie ekscytująca i przerażająca. Czy m o g ę

47
się zastanowić i dać panu znać? Do k i e d y m o ż e pan poczekać na
odpowiedź?
— Im wcześniej się pani zgodzi, t y m szybciej będę m ó g ł załatwić
n i e z b ę d n e formalności.
— D o b r z e . W t a k i m razie muszę z a d z w o n i ć do moich przybra­
nych rodziców i p o r o z m a w i a ć z p a n e m D a v i s e m , by się przekonać, co
oni o t y m wszystkim myślą.. Potem d a m panu znać, co postanowiłam.
P a n K a d a m p o k i w a ł g ł o w ą i n a p o m k n ą ł , że pan M a u r i z i o wie,
gdzie go znaleźć, gdy będę gotowa p o w i a d o m i ć go o swojej decyzji.
D o d a ł również, że resztę p o p o ł u d n i a spędzi na terenie c y r k u , dopel
niając formalności.
/. m ę t l i k i e m w g ł o w i e , c h w y c i ł a m swoje rzeczy i r u s z y ł a m w stro­
nę g ł ó w n e g o b u d y n k u . Indie? N i g d y wcześniej nie b y ł a m w obcym
kraju. A co jeśli nie będę u m i a ł a się z n i k i m porozumieć? Albo jeśli
coś się stanie R e n o w i w czasie, kiedy będzie pod m o j ą opieką?
P o m i m o wszystkich wątpliwości, które h u l a ł y mi po g ł o w i e , roz­
w a ż a ł a m bardzo poważnie propozycję p a n a K a d a m a . Wizja spędzę
nia nieco dłuższego czasu z R e n e m b y ł a kusząca, poza t y m zawsze
c h c i a ł a m pojechać za g r a n i c ę . M o g ł a b y m zrobić sobie m i n i w a k a -
cje, i to za d a r m o . W dodatku pan K a d a m n i e s p r a w i a ł w r a ż e n i a
śliskiego t y p a o złych z a m i a r a c h . P r z e c i w n i e , w y d a w a ł się godny
zaufania. P r z y p o m i n a ł mi m o j e g o dziadka.
P o s t a n o w i ł a m zapytać o z d a n i e p a n a D a v i s a i o d n a l a z ł a m go
trenującego z p s a m i n o w e sztuczki. P o t w i e r d z i ł , że p a n K a d a m za­
p r o p o n o w a ł mu to s a m o , a on n i e bez żalu odrzucił ofertę.
— M y ś l ę , że będzie to dla ciebie ś w i e t n e d o ś w i a d c z e n i e . M a s z
znakomite podejście do zwierząt, a zwłaszcza do R e n a . Jeśli planujesz
w przyszłości pracę ze zwierzętami, p o w i n n a ś rozważyć tę propozycję.
T a k a p r a c a dobrze w y g l ą d a ł a b y w twoim CV.
P o d z i ę k o w a ł a m mu i z a d z w o n i ł a m do S a r y i M i k e a , którzy
oznajmili, że chcą poznać p a n a K a d a m a , sprawdzić jego referencje
i dowiedzieć się, jakie środki ostrożności ma z a m i a r podjąć. Z a p r o ­
ponowali, że urządzą mi spontaniczne przyjęcie urodzinowe w cyrku.
Po dłuższych rozmyślaniach na temat w a d i zalet propozycji pana
K a d a m a p o c z u ł a m , że podniecenie bierze górę nad s t r a c h e m . Na­
p r a w d ę c h c i a ł a b y m pojechać do Indii i zobaczyć, jak R e n urządzi się
w rezerwacie. T a k a szansa n i g d y więcej się nie powtórzy.
W 7 róciłam do stodoły i zastałam t a m p a n a K a d a m a . R y ł s a m
i znów cicho p r z e m a w i a ł do tygrysa.
N a j w y r a ź n i e j lubi to tak s a m o jak ja.

48
Po przekroczeniu progu z a t r z y m a ł a m się w pół kroku.
— P a n i e K a d a m , moi p r z y b r a n i rodzice chcieliby p a n a poznać
i prosili, ż e b y m p a n a zaprosiła na m o j e przyjęcie urodzinowe dziś
wieczorem. B ę d ą lody i tort. Przyjdzie pan?
Jego t w a r z rozjaśnił promienny, pełen z a c h w y t u u ś m i e c h .
— C u d o w n i e ! Z w i e l k ą przyjemnością zjawię się na pani przy­
jęciu!
— Proszę n i e o c z e k i w a ć zbyt w i e l e . M o i rodzice zaserwują naj­
prawdopodobniej lody z m l e k a sojowego i b e z g l u t e n o w e babeczki
bez cukru — z a ś m i a ł a m się.
Po rozmowie z p a n e m K a d a m e m z a d z w o n i ł a m do d o m u , by po­
twierdzić plany na wieczór.

Sara, M i k e i dzieciaki przyjechali wcześniej, żeby obejrzeć przed­


stawienie, i byli pod w i e l k i m w r a ż e n i e m w y s t ę p u R e n a . Wszyscy
w cyrku n i e z m i e r n i e przypadli im do gustu. P a n K a d a m był uprzej­
my i czarujący, i oznajmił i m , że w żaden sposób nie zdoła w y p e ł n i ć
swej misji bez m o j e j pomocy.
— Z a p e w n i a m państwa, że będziemy w s t a ł y m kontakcie i Kelsey
będzie m o g ł a do p a ń s t w a zadzwonić w każdej c h w i l i — powiedział.
C h w i l ę później pan I)avis dorzucił swoje trzy grosze:
— Kelsey jak m a ł o kto nadaje się do tego zadania. B ę d z i e robić
mniej więcej to s a m o , co przez ostatnie d w a tygodnie robiła w cyrku.
Poza t y m przeżyje w s p a n i a ł ą przygodę. Ż a ł u j ę , że s a m nie m o g ę
pojechać.
Wszyscy c u d o w n i e się bawiliśmy. Ś w i e t n i e było urządzać urodzi­
ny w cyrku. S a r a przywiozła nawet n o r m a l n e babeczki i moje ulubio­
ne lody. B y ć m o ż e n i e b y ł a to t y p o w a osiemnastka, ale mi całkowi­
cie w y s t a r c z y ł o towarzystwo przybranej rodziny, n o w y c h znajomych
i p u d e ł k a u k o c h a n y c h lodów c z e k o l a d o w y c h T i l l a m o o k M u d s l i d e .
Po skończonej zabawie S a r a i M i k e wzięli m n i e na bok i przypo­
mnieli, ż e b y m często dzwoniła do nich w trakcie w y p r a w y do Indii.
Wyczytali z mojej twarzy, że bardzo chcę pojechać, poza t y m natych­
miast poczuli się w t o w a r z y s t w i e pana K a d a m a r ó w n i e s w o b o d n i e
jak ja. U ś c i s k a ł a m ich radośnie i p o b i e g ł a m ogłosić dobre nowiny.
P a n K a d a m u ś m i e c h n ą ł się p r o m i e n n i e :
— A w i ę c , p a n n o Kelsey, z o r g a n i z o w a n i e transportu zajmie mi
m n i e j w i ę c e j tydzień, będę r ó w n i e ż potrzebował od p a ń s t w a Neil-

49
sonów kopii pani aktu urodzenia, by z a ł a t w i ć d o k u m e n t y podróż
ne dla pani i tygrysa. M a m z a m i a r opuścić cyrk jutro r a n o i wrócić,
g d y tylko zdobędę niezbędne papiery.
Później, zbierając się do wyjścia, pan K a d a m podszedł i uścisną]
mi dłoń. P r z y t r z y m a ł ją przez c h w i l ę i p o w i e d z i a ł :
— Bardzo pani dziękuję za pomoc. U ś m i e r z y ł a pani mój lęk i dała
nadzieję staremu, rozczarowanemu ś w i a t e m człowiekowi, który ocze­
k i w a ł już tylko niedoli i rozczarowań. — Ś c i s n ą ł m o j ą rękę, potem
lekko ją poklepał i szybkim k r o k i e m opuścił salę.
P o t y m p e ł n y m w r a ż e ń dniu p o s t a n o w i ł a m jeszcze odwiedzić
Rena.
Masz. S c h o w a ł a m dla ciebie babeczkę. P e w n i e nie jest to to,
co t y g r y s y lubią najbardziej, ale i tobie należy się dziś uroczysty
poczęstunek, prawda?
T y g r y s delikatnie c h w y c i ł zębami babeczkę, p o ł k n ą ł ją w całości
i zaczął zlizywać l u k i e r z m o i c h palców. Z a c h i c h o t a ł a m i poszłam
u m y ć rękę.
— C i e k a w a jestem, o co chodziło panu K a d a m o w i . Niedola? Roz­
czarowania? B y w a nieco egzaltowany, n i e sądzisz?
Z i e w n ę ł a m i p o d r a p a ł a m R e n a z a u c h e m . U ś m i e c h n ę ł a m się.
gdy poczułam, jak napiera ł b e m na moją dłoń.
— No dobrze. Późno już. Idę do łóżka. F a j n i e będzie r a z e m podró­
żować, prawda?
T ł u m i ą c kolejne z i e w n i ę c i e , s p r a w d z i ł a m , czy t y g r y s m a w y ­
starczająco dużo wody, po c z y m zgasiłam ś w i a t ł a , z a m k n ę ł a m drzwi
i poszłam spać.

N a s t ę p n e g o r a n k a w s t a ł a m wcześnie, by zajrzeć do R e n a . Otwo­


r z y ł a m drzwi stodoły i podeszłam do klatki, lecz zastałam ją otwartą.
R y ł a pusta!
- R e n ? G d z i e jesteś?
U s ł y s z a ł a m jakiś odgłos za p l e c a m i , a g d y się o d w r ó c i ł a m , ujrza­
ł a m tygrysa leżącego na stercie siana.
— R e n ! Jak się wydostałeś? P a n l)avis m n i e zabije! J e s t e m p e w n a ,
że wczoraj wieczorem z a m k n ę ł a m drzwi na k ł ó d k ę !
T y g r y s w s t a ł , otrząsnął się z s i a n a i podszedł do m n i e Leni­
w y m k r o k i e m . Wtedy w ł a ś n i e u ś w i a d o m i ł a m sobie, ż e jestem s a m a
z d z i k i m z w i e r z ę c i e m . O g a r n ę ł o i n n i e przerażenie, a l e było za

-><>
późno, żeby się wycofać. Pan D a v i s nauczył m n i e , by n i g d y nie
odwracać się do dzikich kotów p l e c a m i , w y s u n ę ł a m w i ę c brodę
do przodu, u j ę ł a m się pod boki i z d e c y d o w a n y m tonem n a k a z a ł a m
mu wrócić do klatki. Co dziwne, t y g r y s z d a w a ł się r o z u m i e ć , czego
od niego chcę. M i n ą ł u m i e , ocierając się bokiem o moją nogę, po
c z y m . . . p o s ł u c h a ł ! W o l n y m k r o k i e m podreptał w stronę rampy,
popatrzy! na m n i e . zamiatając ogonem po ziemi, po c z y m d w o m a
susami znalazł się w klatce. Podbiegłam do niej, z a m k n ę ł a m drzwi
i o d e t c h n ę ł a m głęboko. W s t a w i ł a m mu do klatki w o d ę i jedzenie,
a następnie r u s z y ł a m na p o s z u k i w a n i e p a n a D a v i s a , by wszystko
mu opowiedzieć.
Treser przyjął moje rewelacje c a ł k i e m nieźle, biorąc pod uwa­
gę, że w cyrku przez jakiś czas znajdował się tygrys na wolności.
Zdziwiło go jedynie, że bardziej troszczyłam się o bezpieczeństwo
R e n a niż swoje. Z a p e w n i ł m n i e , że z a c h o w a ł a m się w ł a ś c i w i e , w r ę c z
zaimponowało mu m o j e o p a n o w a n i e . O b i e c a ł a m , że w przyszłości
będę ostrożnie jsza i zawsze będę sprawdzać, czy k l a t k a jest starannie
zamknięta. M i m o to b y ł a m p e w n a , że wczoraj n i e z o s t a w i ł a m jej
otwartej.
Kolejny w e e k e n d m i n ą ł w m g n i e n i u oka. P a n K a d a m nie po­
jawił się p o n o w n i e aż do ostatniego występu R e n a . Tego wieczoru
podszedł tło m n i e i zapytał, czy m o ż e m y się spotkać po kolacji.
— J a s n e , do zobaczenia przy deserze — o d p a r ł a m .
Przy stole p a n o w a ł świąteczny nastrój. O d y d o s t r z e g ł a m p a n a
K a d a m a , c h w y c i ł a m papier, ołówek oraz d w i e porcje lodów i usiad­
łam naprzeciwko niego.
Zaczął od podsunięcia mi rozmaitych d o k u m e n t ó w do podpisu.
— Stąd na lotnisko w Port land pojedziemy z t y g r y s e m ciężarów­
ką. T a m w s i ą d z i e m y do samolotu t o w a r o w e g o i p o l e c i m y do No­
wego J o r k u , nad A t l a n t y k i e m i dalej do M u m b a j u . Ody znajdziemy
się na miejscu, na kilka dni zostawię R e n a pod pani opieką i zała­
twię w t y m czasie kilka spraw w mieście.
Z a ł a t w i ł e m c i ę ż a r ó w k ę , która w y j e d z i e po nas na lotnisko
w M u m b a j u . R a z e m będziemy nadzorować ludzi, którzy załadują
R e n a z samolotu do ciężarówki. Potem kierowca zawiezie w a s do
rezerwatu. Pozostanie tam pani przez kilka dni, wszystko już zo­
stało zorganizowane. Po u p ł y w i e tego czasu m o ż e pani powrócić do
M u m b a j u w d o g o d n y m dla siebie m o m e n c i e i przygotować się na
powrót do domu. Otrzyma pani ode m n i e pieniądze na podróż, tyle,
by w y s t a r c z y ł o na wszelkie n i e p r z e w i d z i a n e w y d a t k i .

5'
(rorączkowo r o b i ł a m notatki, starając się słowo w słowo zapisać
w s z y s t k i e jego instrukcje.
Pan I)avis pomoże n a m przygotować R e n a i jutro rano zała
duje go do ciężarówki. Radzę, by s p a k o w a ł a pani wszystkie osobiste
rzeczy, które chce pani ze sobą zabrać, B ę d ę tu dziś n o c o w a ł , może
w i ę c pani pożyczyć mój w y n a j ę t y s a m o c h ó d i pojechać' do domu po
wszystko, co się pani przyda, proszę tylko być z powrotem wczesnym
r a n k i e m . J a k i e ś pytania?
— Co najmniej milion, ale większość może poczekać do jutra. Le­
piej od razu pojadę do domu się s p a k o w a ć .
Pan K a d a m u ś m i e c h n ą ł się ciepło i położył mi na dłoni klu­
czyki do samochodu.
- Jeszcze raz dziękuję, p a n n o Kelsey. Cieszę się na naszą współ
ną podróż. Do zobaczenia rano.
O d w z a j e m n i ł a m jego u ś m i e c h i p o ż e g n a ł a m się. W r ó c i ł a m
do n a m i o t u , z e b r a ł a m swoje rzeczy i z ł o ż y ł a m po krótkiej wizy­
c i e M a t t o w i , C a t h l e e n , panu D a v i s o w i i panu Maurizio. Chodź
b y ł a m w c y r k u tak krótko, z d ą ż y ł a m ich w s z y s t k i c h n a p r a w d ę
polubić.
Ż y c z y ł a m im szczęścia i p o ż e g n a ł a m się, p o c z y m w s t ą p i ł a m do
stodoły, by powiedzieć dobranoc R e n o w i . S p a ł już, w i ę c z o s t a w i ł a m
go w spokoju i w y s z ł a m na p a r k i n g .
Stał t a m tylko jeden s a m o c h ó d piękny srebrny kabriolet. Spoj­
r z a ł a m na kluczyki i p r z e c z y t a ł a m napis: Bentley GT( ( \mrertible.
0 holender! To chyba żart. T e n s a m o c h ó d musi być w a r t fortunę!
Pan K a d a m n a p r a w d ę chce mi go powierzyć?
N i e ś m i a ł o p o d e s z ł a m do a u t a i p r z y c i s n ę ł a m g u z i k na kluczyku.
M r u g n ę ł y przednie św iatła. ()tworz\ lam drzwi i w ś l i z n ę ł a m się na
m i ę k k i e skórzane siedzenie. P r z e s u n ę ł a m d ł o n i ą p o e l e g a n c k i m ,
m o c n y m s z w i e . Srebrna m e t a l i c z n a d e s k a rozdzielcza w y g l ą d a ł a
e l e g a n c k o i ultranowoeześnie. Był to najbardziej l u k s u s o w y samo­
chód, jaki kiedykolwiek w i d z i a ł a m .
Z a p a l i ł a m silnik i aż podskoczyłam, gdy u r u c h o m i ł się z r y k i e m .
N a w e t ja, s a m o c h o d o w y laik, p o t r a f i ł a m stwierdzić, że to szybkie
auto. W e s t c h n ę ł a m z radości, gdy u ś w i a d o m i ł a m sobie, że ma rów­
nież p o d g r z e w a n e siedzenia z m a s a ż e m . W c i ą g u k i l k u krótkich
m i n u t z n a l a z ł a m się w domu, jęcząc z niezadowolenia, że m i e s z k a m
t a k blisko c y r k u .
M i k e n a l e g a ł , aby b e n t l e y a z a p a r k o w a ć w g a r a ż u . G o r l i w i e
przestawił s w o j e g o s e d a n a n a u l i c ę , obok ś m i e t n i k ó w . Biedne,
niezawodne autko w y r z u c o n o z domu jak starego kota, podczas gdy
nowe kocie ułożono na m i ę k k i e j poduszce.
T e g o wieczoru M i k e spędził dobrych kilka godzin w garażu, szcze
biocząc i pieszcząc kabriolet. Ja z kolei z a s t a n a w i a ł a m się, co zabrać
z e sobą do Indii, '/.robiłam pranie, s p a k o w a ł a m dużą torbę podróż
ną i spędziłam trochę czasu z przybraną rodziną. Dzieciaki. Rebeka
i Sarnmy, chciały d o w i e d z i e ć się wszystkiego o moich dwóch tygo­
dniach w cyrku. R o z m a w i a l i ś m y leż o ciekawych rzeczach, które być
może zobaczę lub zrobię w Indiach.
N e i l s o n o w i e byli d o b r y m i ludźmi i zgodną rodziną, bardzo się
o m n i e troszczyli. Pożegnanie było trudne, m i m o że rozstawaliśmy
się tylko na jakiś czas. Teoretycznie b y ł a m dorosła, ale i tak niepo
koiła m n i e wizja tak dalekiej samotnej podróży. P r z y t u l i ł a m i ucało
w a l a m dzieci. M i k e rzeczowo podał mi dłoń, po c z y m w y m i e n i l i ś m y
coś w rodzaju półuścisku. Następnie z w r ó c i ł a m się do Sary, która
mocno m n i e objęła. Obu n a m zaszkliły się oczy, ale z a p e w n i ł a mnie,
że gdziekolwiek się znajdę, wystarczy jeden telefon.
Tej nocy szybko zapadłam w głęboki sen i śniłam o przystojnym
indyjskim księciu, który p r z y p a d k i e m był w ł a ś c i c i e l e m oswojonego
tygrysa.
5

SAMOLOT

Następnego ranka obudziłam się pełna energii i rozentuzjazmo


w a n a podróżą. Po prysznicu i szybkim ś n i a d a n i u c h w y c i ł a m torbę,
jeszcze raz uściskałam S a r ę , która jako j e d y n a już nie spała, i pobieg­
ł a m do garażu. Wśliznęłam się do bentleya z r ó w n ą przyjemnością
co poprzedniego wieczoru.
Z a p a r k o w a ł a m przy c y r k u , obok średniej wielkości ciężarówki.
Pojazd m i a ł g r u b ą przednią szybę, bardzo duże koła i n i e w i e l k i e
drzwiczki, do których trzeba się wspiąć po stopniu. Za szoferką znaj­
d o w a ł a się naczepa o b u d o w a n a stalową r a m ą , przykrytą szarą plan­
deką.
Z t y ł u naczepy przystawiona była r a m p a . P a n I ) a v i s w r a z z M a t -
t e m m o c n o ściskali długi łańcuch, p r z y m o c o w a n y do szerokiej obro­
ży na szyi R e n a . Tygrys z a c h o w y w a ł się bardzo spokojnie p o m i m o
otaczającego go chaosu. Patrzył na m n i e przez c h w i l ę , jednocześ­
nie c i e r p l i w i e czekając, aż mężczyźni przygotują ciężarówkę, ( i d y
w końcu byli gotowi, na k o m e n d ę p a n a D a v i s a R e n j e d n y m susem
wskoczył do klatki.
P a n K a d a m wziął moją torbę i zarzucił ją sobie na r a m i ę .
— P a n n o Kelsey, czy woli pani pojechać ze m n ą , czy ciężarówką,
obok kierowcy?
S p o j r z a ł a m na wielki, kanciasty pojazd i szybko p o d j ę ł a m de­
cyzję.
— Wolę z panem. Nigdy nie w y b r a ł a b y m takiego potwora, mając
do dyspozycji zgrabny kabriolecik.

II-
Pan K a d a m ze ś m i e c h e m zgodził się ze m n ą , po c z y m s c h o w a ł
moją torbę do b a g a ż n i k a bentleya. W i e d z i a ł a m , że na nas już czas,
p o m a c ł i a ł a m w i ę c na p o ż e g n a n i e panu D a v i s o w i i M a t t o w i , wsiad­
łam do s a m o c h o d u i z a p i ę ł a m pas.
Z a n i m się spostrzegłam, niknęliśmy autostradą m i ę d z y s t a n o w ą
numer 5. Powietrze za o k n e m tak hałasowało, że t r u d n o było roz­
mawiać, o p a r ł a m w i ę c g ł o w ę o m i ę k k i , ciepły skórzany zagłówek
i obserwowałam migający za oknem krajobraz. W ł a ś c i w i e nie jeeha
liśmy tak szybko — n i e c a ł ą dziewięćdziesiątką, szesnaście kilometrów
na godzinę poniżej dozwolonego m a k s i m u m . C i e k a w s c y k i e r o w c y
zwalniali, by przyjrzeć się naszemu m a ł e m u konwojowi. Nieopodal
Wilsonville na drodze zrobiło się tłoczniej, tak że d o g o n i l i ś m y po­
rannych podróżnych, którzy m i n ę l i nas wcześniej.
Lotnisko leżało trzydzieści parę k i l o m e t r ó w dalej, przy drodze
numer 2 0 5 , która na m a p i e przylegała do m i ę d z y s t a n o w e j jak uszko
do filiżanki. C i ę ż a r ó w k a skręciła na g ł ó w n y asfaltowy pas, a potem
zatrzymała się przy jednej z bocznych ulic pomiędzy h a n g a r a m i . Na
pasie s t a r t o w y m ł a d o w a n o w ł a ś n i e bagaże do samolotów. Pan Ka­
dam, m a n e w r u j ą c pomiędzy ludźmi i sprzętem, dotarł do prywatnej
maszyny z n a p i s e m L i n i e L o t n i c z e Skrzydlaty T y g r y s , obok którego
w y m a l o w a n y był obrazek przedstawiający tygrysa w biegu.
Z w r ó c i w s z y się do p a n a K a d a m a , s k i n ę ł a m g ł o w ą w stronę samo­
lotu.
— S k ą d ta nazwa?
Mój towarzysz u ś m i e c h n ą ł się.
- To d ł u g a historia, p a n n o Kelsey. O p o w i e m ją pani na pokładzie.
Wyciągnąwszy z b a g a ż n i k a moją torbę, w r ę c z y ł kluczyki stoją­
cemu obok człowiekowi, który bez zwłoki wsiadł do p i ę k n e g o po­
jazdu 1 zjechał n i m z asfaltowego pasa.
Oboje przyglądaliśmy się, jak kilku rosłych mężczyzn za pomocą
wózka w i d ł o w e g o uniosło t y g r y s i ą klatkę i w p r a w n i e przetranspor­
towało ją do samolotu.
U p e w n i l i ś m y się, że tygrys jest bezpieczny i jest mu w y g o d n i e , po
czym w s p i ę l i ś m y się na pokład po przystawionych schodkach.
Przepych w n ę t r z a s a m o l o t u w p r a w i ł m n i e w istny z a c h w y t .
Kabina pasażerska była czarno-biała z c h r o m o w a n y m i d o d a t k a m i ,
dzięki czemu prezentowała się e l e g a n c k o i nowocześnie. C z a r n e
skórzane fotele w y g l ą d a ł y na wyjątkowo w y g o d n e i przytulne, w ni
czym nie p r z y p o m i n a ł y siedzeń w z w y k ł y m s a m o l o c i e i m o ż n a je
było całkowicie rozłożyć!
Ł a d n a stewardesa z długimi, c i e m n y m i włosami wskazała mi
fotel i przedstawiła się:
— M a m na i m i ę N i l i m a . Proszę zająć m i e j s c e , p a n n o Kelsey. —
M i a ł a akcent podobny d o akcentu p a n a K a d a m a .
— Czy pani r ó w n i e ż pochodzi z Indii? — s p y t a ł a m .
N i l i m a s k i n ę ł a g ł o w ą i u ś m i e c h n ę ł a się do m n i e , poprawiając
poduszkę za moją g ł o w ą . Po c h w i l i przyniosła mi koc i w y b ó r rozma­
itych czasopism. P a n K a d a m zajął szeroki fotel naprzeciwko m n i e .
G e s t e m dłoni o d p r a w i ł s t e w a r d e s ę , a p o t e m zapiął pas, zrezygno
wawszy z poduszki i pledu.
D o t ą d zaledwie parę razy w życiu l e c i a ł a m s a m o l o t e m na w a k a
cje z rodziną. Z a z w y c z a j podczas lotu b y ł a m c a ł k i e m spokojna, ale
starty i l ą d o w a n i a znosiłam z n e r w o w y m napięciom. C h y b a najhar
dziej przeszkadzał mi odgłos silników — złowieszczy ryk m a s z y n y bu­
dzącej się do życia — a uczucie w b i c i a w fotel, g d y samolot o d r y w a ł
się od ziemi, zawsze p r z y p r a w i a ł o m n i e o zawrót głowy. L ą d o w a n i a
również nie należały do przyjemności, ale zazwyczaj tak się cieszy­
ł a m , że za c h w i l ę w y s i ą d ę i będę m o g ł a zacząć s w o b o d n i e się poru
szać, że j e d y n e , czego p r a g n ę ł a m , to m i e ć to już za sobą.
T e n samolot b y ł jednak zupełnie inny. L u k s u s o w y , przestronny,
z m n ó s t w e m miejsca na nogi i w y g o d n y m i r o z k ł a d a n y m i fotelami.
B y ł o to o w i e l e milsze niż podróż w klasie turystycznej. Porówny­
w a n i e naszego samolotu do tych, k t ó r y m i dotąd l a t a ł a m , byłoby jak
p o r ó w n a n i e wilgotnej, zwietrzałej frytki znalezionej za siedzeniem
s a m o c h o d u do w i e l k i e g o pieczonego z i e m n i a k a n a t a r t e g o solą i po­
danego ze śmietaną, chrupkim bekonem, m a s ł e m , tartym serem
oraz ś w i e ż o z m i e l o n y m p i e p r z e m . O tak, niczego n a s z e m u s a m o ­
lotowi nie brakowało.
C a ł y ten luksus, a także w s p o m n i e n i e p i ę k n e g o kabrioletu spra­
wiły, że zaczęłam m y ś l e ć o pracodawcy p a n a K a d a m a . M u s i a ł być
w I n d i a c h k i m ś bardzo b o g a t y m i w p ł y w o w y m . Z a c z ę ł a m się zasta­
n a w i a ć , k i m może być, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
M o ż e to jeden z tych hollywoodzkich aktorów. C i e k a w e , ile oni
zarabiają. N i e , n i e m o ż l i w e . Pan K a d a m pracuje d l a niego od w i e l u
lat, w i ę c człowiek ów jest już prawdopodobnie bardzo stary.
S a m o l o t n a b r a ł szybkości i w y s t a r t o w a ł , ale ja nawet tego nie
z a u w a ż y ł a m , m y ś l ą c o t a j e m n i c z y m szefie p a n a K a d a m a . M o ż e
to dlatego że podczas wzlotu z a p a d ł a m się w y g o d n i e w m i ę k k i lo
teł, a m o ż e dlatego że pilot spisał się wprost z n a k o m i c i e . Wyjrza­
ł a m przez okno i p a t r z y ł a m , jak rzeka K o l u m b i a robi się mniejsza

56
i mniejsza, aż wznieśliśmy się p o n a d w a r s t w ę c h m u r i z i e m i a cał­
kiem znikła mi z oczu.
Po m n i e j więcej półtorej godziny, gdy rozwiązałam już wszystkie
krzyżówki oraz ł a m i g ł ó w k i sudoku. o d ł o ż y ł a m m a g a z y n i spojrza­
łam n a pana K a d a m a . N i e c h c i a ł a m m u się narzucać, ale m i a ł a m
całą masę pytań.
Odchrząknęłam. M ó j towarzysz u ś m i e c h n ą ł się do u m i e sponad
gazety. Oczywiście p i e r w s z y m , co mi przyszło do głowy, było to, co
interesowało m n i e n a j m n i e j :
— A więc proszę mi opowiedzieć o L i n i a c h Lotniczych Skrzydlaty
Tygrys.
Starszy pan zamknął gazetę i odłożył ją na stolik.
— H m m . Od czego by tu zacząć? M ó j c h l e b o d a w c a b y ł kiedyś
właścicielem T o w a r o w y c h 1 /mii Lotniczych S k r z y d l a t y Tygrys, a ja
b y ł e m ich dyrektorem. B y ł to największy transatlantycki przewoź­
nik w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Oferowaliśmy połącze­
nia z niemal każdym k o n t y n e n t e m na świecie.
— S k ą d wzięła się n a z w a Skrzydlaty Tygrys?
P a n K a d a m niemal niedostrzegalnie poruszył się w fotelu.
— W i e pani już, że mój c l d e b o d a w c a ma słabość do tygrysów,
poza t y m kilku naszycli pierwszych pilotów w czasie drugiej wojny
światowej latało „ t y g r y s a m i " . J a k pani być może p a m i ę t a , były to
samoloty, które, dla zyskania g r o ź n e g o efektu, m a l o w a n o tak, by
przypominały rekiny tygrysie. We wczesnych latach osiemdziesią­
tych mój chlebodawca p o s t a n o w i ł sprzedać firmę. A l e zatrzymał na
swój p r y w a t n y użytek jeden samolot, w ł a ś n i e ten, k t ó r y m lecimy.
— J a k się n a z y w a pański szef? C z y go poznam?
Oczy m e g o rozmówcy zalśniły.
— Z całkowitą pewnością. M ó j pracodawca przedstaw i się pani.
gdy w y l ą d u j e m y w Indiach. J e s t e m przekonany, że zechce z p a n i ą
rozmawiać. — Pan K a d a m na c h w i l ę przeniósł wzrok na tył samolotu,
po c z y m znowu spojrzał na m n i e . U ś m i e c h n ą ł się i z zachęcającą
m i n ą dodał: - Ma pani jeszcze jakieś pytania.'
— WTięc pan jest takim jakby w i c e p r e z e s e m ?
Indyjski dżentelmen roześmiał się.
— Powiedzmy, że mój c l d e b o d a w c a jest bardzo b o g a t y m człowie­
k i e m , który ma do m n i e c a ł k o w i t e zaufanie w sprawach interesów.
— A c h , w i ę c jest pan dla n i e g o m n i e j więcej t y m , c z y m pan S m i -
thers dla pana Burnsa.
P a n K a d a m uniósł brwi.
— O b a w i a m się, że nie r o z u m i e m .
Z a c z e r w i e n i ł a m się i m a c h n ę ł a m ręką.
N i e w a ż n e . To postacie z Simpsonów. P e w n i e nigdy pan tego
nie oglądał.
— Niestety nie. Przykro m i , panno Kelsey. — P a n K a d a m zdawał
się popadać w lekki dyskomfort, a może z d e n e r w o w a n i e , gdy mó­
wił o s w o i m pracodawcy, jednak o p o w i a d a n i e o samolotach sprawia­
ło mu w y r a ź n ą przyjemność, zachęciłam go więc, by k o n t y n u o w a ł .
U s a d o w i ł a m się w y g o d n i e w fotelu. D w o m a kopnięciami pozbyłam
się butów, u s i a d ł a m po turecku i s p y t a ł a m :
— J a k i e towary przewoziliście?
Starszy pan w y r a ź n i e się rozluźnił.
Przez te wszystkie lata m i e l i ś m y do czynienia z r o z m a i t y m i
c i e k a w y m i z l e c e n i a m i . Wygraliśmy na przykład przetarg na trans­
port słynnej orki z d e ł ł m a r i n m Acpuatic World, a także pochodni
Statuy Wolności. Z a z w y c z a j jednak przewoziliśmy zupełnie zw \
kle towary: żywność w puszkach, tekstylia, paczki. Wszystkiego po
trochu.
— J a k , na Boga, zdołaliście w l a d o w a ć orkę do samolotu?
— P ł e t w a za płetwą, panno Kelsey. P ł e t w a za płetwą.
Pan K a d a m zachował powagę. J a zaś w y h u c h n ę ł a m g ł o ś n y m
ś m i e c h e m . Ocierając łzę z kącika oka, u p e w n i ł a m się:
— Więc to pan zarządzał firmą?
lak, s p ę d z i ł e m wiele czasu, pracując nad rozwojem Skrzydla­
tego T y g r y s a . L o t n i c t w o szalenie m n i e interesuje. — W s k a z a ł na sa­
molot. — W tej c h w i l i lecimy m a s z y n ą o n a z w i e M D - 1 1 , M c D o n n e l l
Douglas. To s a m o l o t dalekiego zasięgu, niezbędny do podróży przez
ocean. K a b i n a pasażerska jest przestronna i w y g o d n a , jak p e w n i e
pani z a u w a ż y ł a . Pod s k r z y d ł a m i znajdują się d w a silniki, trzeci jest
umieszczony z t y ł u , u podstawy stabilizatora. Oczywiście w n ę t r z e
zostało zaprojektowane z m y ś l ą o w y g o d z i e i odpoczynku. Z a t r u d
n i a m y pilota, personel n a z i e m n y oraz resztę obsługi.
— I l m m , b r z m i . . . solidnie.
P a n K a d a m lekko w y c h y l i ł się z fotela i p e ł n y m entuzjazmu
łonem wyjaśnił:
C h o c i a ż ten s a m o l o t to starszy m o d e l , z a p e w n i a szybką po­
dróż. — Z a c z ą ł odliczać na palcach. — Ma w y d ł u ż o n y k a d ł u b , szero­
kie skrzydła, nowoczesne, s p r a w n e płaty nośne oraz n o w i u t k i e silni
ki. Kabina pilotów jest wyposażona w najlepszy sprzęt: elektroniczny
pulpit sterowniczy, podwójny system zarządzania lotem, G P S oraz

58
funkcję automatycznego lądowania w złych w a r u n k a c h pogodowych.
Oczywiście zachowaliśmy r ó w n i e ż oryginalne logo nas/ej firmy, któ­
re zauważyła pani z boku samolotu, g d y w s i a d a l i ś m y na pokład.
Podczas tych technicznych d y w a g a c j i mój rozmówca n i e z w y k l e
się ożywił. Z p e w n o ś c i ą wszystkie te t e r m i n y c o ś dla n i e g o zna­
czyły, co jednak d o k ł a d n i e - nie m i a ł a m pojęcia. Z r o z u m i a ł a m je­
dynie, że był to c h o l e r n i e dobry samolot oraz że m i a ł trzy silniki.
Pan K a d a m najwyraźniej domyślił się, iż nie m a m bladego po­
jęcia, o czym m ó w i , p o n i e w a ż zerkną] na moją z d u m i o n ą m i n ę i za­
chichotał:
— M o ż e lepiej z m i e ń m y temat, co pani na to? A może opowie­
działbym pani kilka hinduskich mitów o tygrysach?
Z e n t u z j a z m e m p o k i w a ł a m g ł o w ą . P o d c i ą g n ę ł a m nogi na bok,
przykryłam się kocem aż po brodę i o p a r ł a m g ł o w ę na poduszce.
Ody pan K a d a m rozpoczął s w ą opowieść, jego intonacja n a g l e
się zmieniła. A n g i e l s k a w y m o w a ustąpiła m o c n i e j s z e m u , bardziej
melodyjnemu akcentowi. Z przyjemnością w s ł u c h i w a ł a m się w jego
rytmiczny głos.
— W Indiach tygrys jest u w a ż a n y za potężnego obrońcę dżungli.
Według m i t ó w posiada w i e l k ą moc. O d w a ż n i e walczy ze s m o k a m i ,
ale i p o m a g a prostym r o l n i k o m . J e d n y m z jego w i e l u zadań jest
przeciąganie o g o n e m deszczowych chmur, by zakończyć suszę i ulżyć
ubogim rolnikom.
— Bardzo interesuje m n i e mitologia. Czy hindusi nadal w i e r z ą
w te historie?
— O w s z e m , zwłaszcza na wsiach. Ale w y z n a w c ó w dawnych mi­
tów można znaleźć we wszystkich częściach kraju, nawet wśród osób,
które u w a ż a j ą się za obywateli nowoczesnego ś w i a t a . Czy w i e d z i a ł a
pani, że z d a n i e m niektórych m r u c z e n i e tygrysa o d g a n i a nocne kosz
mary?
— P a n D a v i s m ó w i ł , że tygrysy nie mruczą. Powiedział, że duże
koty warczą i ryczą, ale nie potrafią mruczeć, ale ja m o g ł a b y m przy­
siąc, że s ł y s z a ł a m mruczącego R e n a .
— A c h , ma pani rację. Współcześni naukowcy twierdzą, że t y g r y s
nie jest w stanie w y d a ć z siebie odgłosu o k r e ś l a n e g o jako mrucze­
nie. Istnieją g a t u n k i zdolne d o w y t w a r z a n i a pulsujących d ź w i ę ­
ków, ale to nie to samo, co m r u c z e n i e kota d o m o w e g o . A j e d n a k są
mity głoszące, że tygrysy mruczą. M ó w i się również, że ciało tygrysa
ma n i e s p o t y k a n e właściwości lecznicze. M i ę d z y i n n y m i z tego po­
wodu tygrysy r e g u l a r n i e się zabija, a ich ciała okalecza i sprzedaje
poszczególne ich części. - F a n K a d a m o d c h y l i ł się w s w y m fote­
lu. - W y z n a w c y i s l a m u wierzą, że Allah ześle tygrysa, by ten bronił
i chronił tych, którzy są mu w i e r n i , ale i ukarał I\cli. których uwa
ża za zdrajców.
— H m m , g d y b y m b y ł a m u z u ł m a n k ą , z a p e w n e t r z y m a ł a b y m się
z daleka od każdego tygrysa, tak na wszelki w y p a d e k . N i e wiedzia­
ł a b y m , czy przybył m n i e u k a r a ć , czy chronić.
Mój towarzysz się roześmiał.
Tak, b y ł o b y to bardzo m ą d r e posunięcie. Muszę przyznać, że
podzielam fascynację m e g o chlebodawcy. P r z e s t u d i o w a ł e m w życiu
w i e l e tekstów na temat m i t o l o g i i , zwłaszcza tej dotyczącej indyj
s k i e g o tygrysa.
Pan K a d a m z a m i l k ł na c h w i l ę , zatopiony w m y ś l a c h . Oczy mu
się zaszkliły. P a l c e m w s k a z u j ą c y m pocierał punkt tuż nad rozpię
t y m k o ł n i e r z y k i e m . Z a u w a ż y ł a m , że na szyi nosi nieduży trójkątny
a m u l e t , do p o ł o w y s c h o w a n y pod koszulą.
Popatrzył na m n i e , szybko opuścił dłoń na kolano i ciągnął:
Tygrys jest również s y m b o l e m władzy i nieśmiertelności. I-c
g e n d y głoszą, że różnymi sposobami potrafi pokonać złe moce. B y w a
n a z y w a n y dawcą życia, s t r a ż n i k i e m , o p i e k u n e m i obrońcą.
W y p r o s t o w a ł a m nogi i znów o p a r ł a m g ł o w ę na poduszce.
— A czy istnieją jakieś m i t y o t y g r y s a c h ratujących z opresji pięk
ne damy?
Pan K a d a m zastanowił się przez c h w i l ę .
— 1 I m m , owszem. Co w i ę c e j , j e d n a z m o i c h u l u b i o n y c h historii
o p o w i a d a o s k r z y d l a t y m tygrysie, który ratuje u k o c h a n ą księżnie/
kę przed o k r u t n y m losem, ( i d y niesie ją na s w y m grzbiecie, oboje
porzucają swoje cielesne formy i stają się pojedynczą białą smugą,
która leci ku niebu i z a m i e n i a się w jedną z gwiazd I )rogi Mlecznej.
R a z e m żyją wiecznie, czuwając nad m i e s z k a ń c a m i ziemi.
( ) g a r n ę ł a m n i e senność. Z i e w n ę ł a m .
— To bardzo p i ę k n a historia. M y ś l ę , że będzie również moją ulu
bioną.
M i ę k k i , melodyjny głos m e g o rozmówcy odprężał m n i e i choć
bardzo się s t a r a ł a m słuchać dalej, poczułam, że o d p ł y w a m w objęcia
Morfeusza. Pan K a d a m ciągnął jednostajnym t o n e m :
— W N a g a l a n d z i e wierzą, że t y g r y s i człowiek są b r a ć m i . J e d e n
z m i t ó w z a c z y n a się tak: M a t k a Z i e m i a w y d a ł a na świat tygrysa,
a także człowieka. K i e d y ś obaj bracia byli szczęśliwi, kochali się i żyli
w h a r m o n i i . A l e pokłócili się o kobietę. R r a t Tygrys i Brat C z ł o w i e k

60
alczvli tak zaciekle, że M a t k a Z i e m i a nie m o g ł a już znieść ich kon­
fliktu i musiała odesłać ich obu. Hrat T y g r y s i Brat C z ł o w i e k opuścili
swój ziemski d o m i p r z e m i e r z y l i n i e z w y k l e d ł u g i , c i e m n y korytarz
wewnątrz ziemi, zwany k r y j ó w k ą pangolina. Przebywając wspólnie
od ziemią, bracia nadal c o d z i e n n i e ze sobą w a l c z y l i , aż w końcu
uznali, że lepiej będzie zacząć żyć oddzielnie. B r a t T y g r y s udał się
na południe, by p o l o w a ć w d ż u n g l i , Brat C z ł o w i e k zaś na północ,
uprawiać z i e m i ę w dolinie. Dopóki trzymali się od siebie z daleka,
dopóty byli zadowoleni. J e d n a k jeśli j e d e n z nich n a r u s z y ł teryto­
rium drugiego, walka rozpoczynała się na nowo. Wiele pokoleń póź
niej legenda nadal się sprawdza. O ile p o t o m k o w i e B r a t a C z ł o w i e k a
pozostawią w spokoju dżunglę, Brat T y g r y s również pozostawi nas
w spokoju. A jednak tygrysy są z n a m i s p o k r e w n i o n e i m ó w i się, że
spoglądając wystarczająco d ł u g o w tygrysie oczy. można rozpoznać
bratnią duszę.
Słuchając o p o w i e ś c i , w a l c z y ł a m z e s n e m . P r a g n ę ł a m s p y t a ć
pana K a d a m a , c z y m jest k r y j ó w k a p a n g o l i n a , ale nie m i a ł a m siły
poruszyć u s t a m i , a powieki b y ł y zbyt ciężkie. W ostatniej próbie
zwalczenia senności z m i e n i ł a m pozycję w fotelu i z m u s i ł a m się do
otwarcia oczu.
Pan K a d a m spojrzał na m n i e uważnie.
- Z w ł a s z c z a białe tygrysy są wyjątkowe. N i e u c h r o n n i e l g n ą do
osoby, zwłaszcza kobiety, o s i l n y m c h a r a k t e r z e . T a k a kobieta ma
wielką w e w n ę t r z n ą siłę, potrafi odróżniać dobro od zła i jest zdolna
pokonywać przeszkody. T a , która zostanie towarzyszką t y g r y s a . . .
Z a p a d ł a m w sen.

G d y się o b u d z i ł a m , fotel naprzeciwko m n i e był pusty. Wyprosto­


w a ł a m się i rozejrzałam dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłam p a n a
K a d a m a . O d p i ę ł a m pas i ruszyłam na poszukiwanie toalety. Otwarł­
szy przesuwane drzwi, znalazłam się w zaskakująco dużej łazience.
W niczym nie p r z y p o m i n a ł a ciasnej klitki w z w y k ł y m samolocie.
L a m p y rozmieszczone we w n ę k a c h na ścianach m i ę k k o oświetla­
ły wnętrze, u t r z y m a n e w k r e m o w y c h i m i e d z i a n y c h b a r w a c h , co
znacznie bardziej o d p o w i a d a ł o m o j e m u gustów i niż nowoczesny, su­
rowy wystrój kabiny pasażerskiej.
P i e r w s z ą rzeczą, j a k ą z a u w a ż y ł a m , był prysznic! O t w o r z y ł a m
szklane drzwi i zajrzałam do środka. Piękne rdzawo k r e m o w e ka­

ni
felki ułożone były w prześliczne w z o r y Na półeczce stały butelki
z s z a m p o n e m i o d ż y w k ą oraz mydło. M i e d z i a n a g ł ó w k a prysznica
była odczepiana i działała na zasadzie spryskiwacza. D o m y ś l i lim
się, że to po to, by zużywać m n i e j wody, której na pokładzie samo­
lotu z p e w n o ś c i ą nie ma w n a d m i a r z e . Na pięknej, wyłożonej ka­
flami podłodze leżał g r u b y k r e m o w y d y w a n i k . Z boku, na wbudo­
w a n y c h w ścianę półkach ułożono m i ę k k i e ręczniki w pastelowych
kolorach, na m i e d z i a n y m drążku wisiał lekki, jedwabisty kaszmi­
rowy szlafrok a pod nim stała para bamboszy z tej samej tkaniny.
N a d g ł ę b o k ą , prostokątną u m y w a l k ą po obu stronach miedzianego
k r a n u p r z y m o c o w a n e były p o j e m n i k i z k r e m o w y m m y d ł e m oraz
m l e c z k i e m do ciała o s ł o d k i m l a w e n d o w y m zapachu.
D o k o ń c z y w s z y ablucje, n i e m a l z przykrością o p u ś c i ł a m łazien­
kę i w r ó c i ł a m na swój w y g o d n y fotel. Naprzeciwko zastałam pana
K a d a m a , a stewardesa N i l i m a przyniosła n a m c u d o w n i e pachnący
lunch. U s t a w i ł a pomiędzy n a m i stolik i n a k r y ł a go dla dwóch osób.
D e l i k a t n e w g ł ę b i e n i a na p o w i e r z c h n i stolika u t r z y m y w a ł y na swo­
im miejscu sztućce, talerze i szklanki, a nawet ustawiony pośrodku
blatu w a z o n i k pełen żółtych różyczek.
N i l i m a uniosła przykrycia znad talerzy, u w a l n i a j ą c s m a k o w i t y
zapach ryby, i powiedziała:
— Dziś s e r w u j e m y halibuta w c h r u p k i e j orzechowej panien e
oraz szparagi z m a s ł e m i puree z i e m n i a c z a n e d o p r a w i o n e czosn
k i e m , a na deser tarte c y t r y n o w ą . C z e g o się państwo napiją?
— Poproszę w o d ę z c y t r y n ą — o d p a r ł a m .
— D l a m n i e to s a m o — poprosił pan K a d a m .
W s p ó l n y lunch był bardzo przyjemny. P a n K a d a m zadawał mi
w i e l e p y t a ń o Oregon. Okazał się c z ł o w i e k i e m o niezaspokojonym
p r a g n i e n i u wiedzy i pytał m n i e o wszystko, od sportu, o którym nie
w i e d z i a ł a m p r a w i e nic, przez politykę, o której nie m i a ł a m pojęcia,
aż po oregońską florę i faunę, o których w i e d z i a ł a m dużo.
R o z m a w i a l i ś m y o szkole, o t y m , co się działo w cyrku, i o m o i m
r o d z i n n y m miasteczku: o w ę d r ó w k a c h łososi, u p r a w a c h choinek,
t a r g o w i s k a c h w a r z y w n o - k w i a t o w y c h oraz k r z a k a c h jeżyn, które
w y s t ę p o w a ł y u nas tak powszechnie, że niektórzy ludzie uważali je
w r ę c z za chwasty. Ł a t w o mi się z n i m r o z m a w i a ł o , był ś w i e t n y m
s ł u c h a c z e m i c z u ł a m się przy nim s w o b o d n i e . Przeszło mi przez
m y ś l , że b y ł b y w s p a n i a ł y m d z i a d k i e m . N i g d y nie p o z n a ł a m żadne­
go ze swoich dziadków. U m a r l i , z a n i m się urodziłam, podobnie jak
moja druga babcia.

62
Gdv skończyliśmy jeść, N i l i m a w r ó c i ł a , by sprzątnąć talerze. N a ­
cisnęła m a ł y guziczek i rozległ się cichy szum, a prostokątny, po­
zbawiony nóg stolik uniósł się i zrównał ze ścianą, po c z y m zniknął
za panelem. Po c h w i l i poleciła, b y ś m y zapięli pasy, p o n i e w a ż już
wkrótce w y l ą d u j e m y w N o w y m J o r k u .
L ą d o w a n i e przebiegło r ó w n i e g ł a d k o co start, w i ę c gdy znaleź­
liśmy się już na ziemi, n a l e g a ł a m , by poznać pilota, po c z y m oznaj­
miłam m u , ż e jest n i e z w y k l e u t a l e n t o w a n y . P a n K a d a m m u s i a ł
tłumaczyć, g d y ż pilot nie znal a n g i e l s k i e g o poza k i l k o m a podsta­
wowymi z w r o t a m i z dziedziny awiacji. Podczas gdy z a ł o g a uzu­
pełniała p a l i w o na podróż do M u m b a j u , ja poszłam sprawdzić co
z Benem.
Kiedy już się u p e w n i ł a m , że ma co jeść i pić, u s i a d ł a m na pod
łodze przy jego klatce. Tygrys zbliżył się i legł na z i e m i tuż przy
mnie. L e ż a ł rozciągnięty na c a ł ą szerokość klatki, a p r ę g o w a n e futro
wystawało spomiędzy prętów, łaskocząc m n i e w nogi. Tygrysi pysk
znajdował się tuż obok mojej dłoni.
R o z e ś m i a ł a m się, p o g ł a s k a ł a m futro na jego grzbiecie i powtó­
rzyłam m u k i l k a mitów, które o p o w i e d z i a ł m i p a n K a d a m . Ty­
grys m a c h a ł o g o n e m , który to w y ł a n i a ł się, to z n i k a ł za p r ę t a m i
klatki.
Czas m i n ą ł szybko i w k r ó t c e samolot był g o t o w y do odlotu. P a n
Kadam zapinał już pasy, szybko p o k l e p a ł a m więc R e n a po grzbiecie
i wróciłam na swój fotel.
W y s t a r t o w a l i ś m y . P a n K a d a m ostrzegł m n i e , że czeka nas dłu­
gi lot, j a k i e ś szesnaście g o d z i n , oraz że z powodu z m i a n y czasu
stracę jeden dzień. G d y o s i ą g n ę l i ś m y w ł a ś c i w ą wysokość, mój to­
warzysz zaproponował, b y ś m y obejrzeli film. N i l i m a w r ę c z y ł a mi
listę w s z y s t k i c h tytułów, j a k i e m i e l i na pokładzie, a ja w y b r a ł a m
najdłuższy m o ż l i w y film: Przeminęło z wiatrem. S t e w a r d e s a nacis­
nęła guzik w ścianie, z której cicho w y s u n ą ł się duży biały e k r a n .
Bez trudu p r z e k r ę c i ł a m fotel tak, by wszystko dobrze widzieć. ()ka
zało się, że w y p o s a ż o n y jest n a w e t w podnóżek, u s a d o w i ł a m się
więc w y g o d n i e , by spędzić najbliższe g o d z i n y w t o w a r z y s t w i e Scar-
lett i R h e t t a .
G d y rozległy się słowa: „ w końcu jutro też jest d z i e ń " , w s t a ł a m
i p r z e c i ą g n ę ł a m się. W y j r z a ł a m przez okienko. Na zewnątrz było
c a ł k i e m c i e m n o . W y d a w a ł o mi się. że jest zaledwie piąta, domy
śliłarn się jednak, że w obecnej strefie czasowej dochodzi z a p e w n e
dziewiąta w i e c z o r e m .

63
N i l i m a podeszła żwawym krokiem i s c h o w a ł a ekran, po czym
z n ó w zaczęła nakrywać do stołu.
— B a r d z o pani dziękuję za przepyszne jedzenie i w s p a n i a ł ą ob
s ł u g ę — powiedziałam z uznaniem.
— T a k , dziękujemy ci, Nilimo. - Pan Kadam puścił do niej oko,
a o n a lekko skłoniła głowę i wyszła.
K o l a c j a z panem Kadamem upłynęła w przyjemnej atmosferze.
T y m r a z e m rozmawialiśmy o jego kraju. Opowiedział mi wiele in­
t e r e s u j ą c y c h rzeczy i opisał kilka niezwykle fascynujących miejsc.
Z a s t a n a w i a ł a m się.czy starczy mi czasu, by cokolwiek zobaczyć.
M ó j towarzysz opowiadał o starożytnych wojownikach, wspaniałych
f o r t e c a c h , najeźdźcach/. Azji i straszliwych bitwach. Rozmawiając
z n i m , czułam się zupełnie, jakbym tam była i wszystko to oglądała
na w ł a s n e oczy.
Na kolację Nilima podała faszerowanego kurczaka w marsali
z p i e c z a r k a m i i śmietaną, opiekaną cukinię i sałatkę. P o c z u ł a m się
l e k k o rozgrzeszona.ponieważ danie zawierało dużo warzyw, ale gdy
na s t ó ł wjechały ciastka z czekoladową polewą, w e s t c h n ę ł a m ciężko.
— C z e m u wszystko co niezdrowe musi zawsze tak c u d o w n i e sma­
kować?
P a n K a d a m roześmiał się.
— Czy poczuje się pani lepiej, jeśli podzielimy się j e d n y m ciast­
kiem?
— J a s n e . — Uśmiechnęłam się, przekroilam swoje ciastko na pół
i p o ł o ż y ł a m jego część na czystym talerzyku, przyniesionym przez
Ni l i m ę .
Z l i z a ł a m z łyżeczki ciepłą, płynną czekoladową m a s ę . Ż y c i e . . .
cóż, przynajmniej dziś wyglądało dobrze. Bardzo dobrze. B e z trudu
m o g ł a b y m się przyzwyczaić do takich luksusów.

P r z e z następnych parę godzin rozmawialiśmy o naszych ulubio­


n y c h książkach. Pan Kadam, podobnie jak ja, był z w o l e n n i k i e m kla­
s y k i i z radością przypominaliśmy sobie naszych ulubionych bohate­
rów: I lamleta, kapitana Ahaba. doktora Frankensteina, Robinsona
C r u s o e , J e a n a Yaljeana, Jagona, Iłester P r y m i e i pana l ) a r c y ' e g o .
P a n K a d a m zapoznał mnie również z kilkoma c i e k a w y m i postacią
mi z literatury indyjskiej, takimi jak Ardźuna czy Sakuntala, a tak­
że z j a p o ń s k i m księciem (ienji.

64
T ł u m i ą c ziewnięcie, jeszcze raz poszłam zajrzeć do R e n a . Sięg­
nęłam przez pręty klatki i p o g ł a s k a ł a m go po g ł o w i e , a potem po­
drapałam za u c h e m .
Pan K a d a m przyglądał mi się przez c h w i l ę , po c z y m zapylał:
— P a n n o Kelsey, czy pani się go n i e boi? N i e sądzi pani, że może
panią skrzywdzić?
— Myślę, że owszem, może, ale tego nie zrobi. T r u d n o to wyjaśnić,
ale czuję się przy n i m bezpieczna, p r a w i e jakby był m o i m przyjacie­
lem, a nie dzikim zwierzęciem.
Pan K a d a m nie o k a z y w a ł niepokoju, lecz raczej ciekawość. Przez
chwilę c i c h y m głosem m ó w i ł coś do Nilimy.
Stewardesa podeszła do m n i e i zapylała:
— C h c i a ł a b y panienka teraz trochę się przespać?
S k i n ę ł a m g ł o w ą a ona pokazała mi, gdzie jest s c h o w a n a moja
torba. W z i ę ł a m swoje rzeczy i ruszyłam do łazienki. C h o ć nie sie­
działam tam długo, N i l i m a najwyraźniej nie m a r n o w a ł a czasu.
G d y w y s z ł a m , w n ę t r z e s a m o l o t u przedzielała zasłona. Siew a r
desa przysunęła rozkładaną kanapę, która z m i e n i ł a się w w y g o d n e
łóżko z satynową pościelą i d u ż y m i , m i ę k k i m i poduszkami. Tuż obok
do ściany p r z y m o c o w a n a była l a m p k a z w y ł ą c z n i k i e m .
W e w n ą t r z s a m o l o t u p a n o w a ł półmrok. N i l i m a p o i n f o r m o w a ł a
mnie, że w razie g d y b y m czegoś potrzebowała, pan K a d a m jest po
drugiej stronie zasłony.
Szybko zajrzałam do tygrysa. Z w i e r z a k obserwował m n i e spod
półprzymkniętych sennie powiek, z ł b e m u ł o ż o n y m na łapach.
— D o b r a n o c , R e n . Do zobaczenia jutro w Indiach.
Zbyt zmęczona Iw czytać, wśliznęłam się pod miękką, jedwabistą
kołdrę, w y ł ą c z y ł a m ś w i a t ł o i p o z w o l i ł a m , by szum silnika ukołysał
mnie do snu.

Obudzi) m n i e zapach bekonu. O d c h y l i ł a m zasłonę i ujrzałam


pana K a d a m a w fotelu, z gazetą. Przed nim na stoliku stała szklanka
soku jabłkowego. Popatrzył na m n i e sponad gazety. Dostrzegłam, że
ma lekko w i l g o t n e włosy i jest już ubrany.
- R a d z ę się szykować, panno Kelsey. Wkrótce lądujemy.
C h w y c i ł a m torbę i r u s z y ł a m do luksusowej łazienki. W z i ę ł a m
szybko prysznic, wcierając we włosy pachnący różami szampon.
G d y skończyłam, o w i n ę ł a m g ł o w ę g r u b y m r ę c z n i k i e m i w ł o ż y ł a m
k a s z m i r o w y szlafrok. W e s t c h n ę ł a m g ł ę b o k o , ciesząc się j>r/, v , |
lę m i ę k k i m d o t y k i e m t k a n i n y i zastanawiając, w co się ubrać \y'
b r a ł a m czerwoną bluzkę i dżinsy, a w ł o s y uczesałam w koński o I
i z w i ą z a ł a m c z e r w o n ą wstążką. W p o ś p i e c h u w r ó c i ł a m do pana ^
3
d a m a i o p a d ł a m na skórzany fotel, a t y m c z a s e m N i l i m a przynj
ła mi jajka na bekonie i g r z a n k ę . Z j a d ł a m jajka, ugryzłam kaw
łek tosta, ale bekon p o s t a n o w i ł a m z a c h o w a ć d l a R e n a . (idy N i l j ^
sprzątała łóżko oraz stolik po ś n i a d a n i u , p o d e s z ł a m do klatki, dzier
żąc w dłoni s m a k o ł y k .
Z a c h ę c a j ą c y m gestem w s u n ę ł a m kawałek bekonu międzj p r ę J
T y g r y s podszedł, bardzo d e l i k a t n i e c h w y c i ł z ę b a m i krawędź plaster
ka, w y c i ą g n ą ł go z mojej dłoni, po c z y m p o ł k n ą ł w całości.
R o z e ś m i a ł a m się.
— O rany, R e n , musisz najpierw pogryźć. C h w i l e c z k ę , czy tygrysy
w ogóle żują? Tak czy inaczej p r z y n a j m n i e j zacznij jeść trochę wol­
niej. P e w n i e n i g d y n i e zdarzają ci się takie s m a k o ł y k i . — Po kolei wy­
c i ą g n ę ł a m w jego stronę trzy następne k a w a ł k i . Połknął je wszystkie,
a potem różowy język wystrzelił s p o m i ę d z y prętów i polizał moje
palce. Z a ś m i a ł a m s i ę cicho i poszłam u m y ć ręce. Następnie sprzat
n ę ł a m swoje rzeczy i w c i s n ę ł a m torbę do s c h o w k a nad głową.
W laśnie skończyłam, gdy podszedł do m n i e pan K a d a m . W skazał
na okno i p o w i e d z i a ł :
— P a n n o Kelsey, w i t a m y w Indiach.
(i

MU MB AJ

M i n ę l i ś m y ocean i l e c i e l i ś m y w k i e r u n k u m i a s t a . W y j r z a ł a m
przez okno. C h y b a tak n a p r a w d ę n i e s p o d z i e w a ł a m się nowoczesnej
metropolii i zadziwiły m n i e setki wysokich, białych, podobnych do
siebie budynków widocznych pod n a m i . S a m o l o t w y s u n ą ł podwozie,
krążąc nad w i e l k i m l o t n i s k i e m w kształcie półksiężyca. Opuścił się
w dół, dwa razy odbił od pasa i zgrabnie w y l ą d o w a ł .
Obróciłam się w fotelu, by zerknąć, co z R e n e m . Stał podekscy­
towany, ale poza t y m wszystko było w n o r m i e . P o c z u ł a m przypływ
radosnej energii, gdy samolot coraz wolniej toczył się po pasie star­
towym.
— G o t o w a , panno Kelsey?
— Jasne. T y l k o w e z m ę torbę.
Z a r z u c i ł a m bagaż na r a m i e , w y s i a d ł a m z samolotu i z b i e g ł a m
po schodkach na ziemię. W c i ą g n ę ł a m w płuca gorące, w i l g o t n e po­
wietrze. Z d z i w i ł m n i e szary kolor nieba. B y ł o ciepło i wilgotno, ale
całkiem znośnie.
— Proszę p a n a , czy w I n d i a c h nie jest zazwyczaj upalnie i sio
necznie?
— M a m y sezon m o n s u n o w y . Tu p r a w i e nigdy nie jest zimno, ale
w lipcu i sierpniu od czasu do czasu pada, zdarzają się również cy­
klony.
W r ę c z y ł a m mu swoją torbę i podeszłam do tragarzy, którzy usi­
łowali przetransportować R e n a z samolotu do ciężarówki. Operacja
ta w y g l ą d a ł a tutaj c a ł k i e m inaczej niż w S t a n a c h . D w ó c h mężczyzn
p r z y m o c o w a ł o do tygrysiej obroży d ł u g i e łańcuchy, trzeci zaś przy
sunął r a m p ę do tylnej części ciężarówki. Bez trudu wydostali Rena
z samolotu, lecz mężczyzna, który znajdował się najbliżej, zbyt moc­
no ciągnął za łańcuch. 'Tygrys zareagował błyskawicznie. Zaryczał
" i i i e w n i e i jakby od niechcenia zamachnął sic na niego łapą.
W i e d z i a ł a m , że niebezpiecznie jest się do nich zbliżać, ale jakaś
w e w n ę t r z n a siła p o p c h n ę ł a m n i e do przodu. M y ś l ą c tylko o wy­
godzie R e n a , podeszłam do przestraszonego mężczyzny, zabrałam
mu ł a ń c u c h i gestem p o k a z a ł a m , żeby się odsunął. Wyglądał na
wdzięcznego, że u w o l n i ł a m go od obowiązku. Z a c z ę ł a m przemawiać
do R e n a ł a g o d n i e i p o k l e p a ł a m go po grzbiecie, zachęcając, by szedł
za m n ą do ciężarówki.
Tygrys natychmiast posłuchał i ruszył za m n ą jak pokorne jag-
niątko, ciągnąc za sobą po ziemi ciężkie łańcuchy. Tuż przy rampie
zatrzymał się i otarł o moją nogę, a potem wskoczył do samochodu,
szybko obrócił się przodem do m n i e i polizał m n i e w rękę.
Z uczuciem p o g ł a s k a ł a m go po barku i p r z e m ó w i ł a m do niego ta
g o d n y m , uspokajającym tonem, odpinając jednocześnie ciężkie łań­
cuchy od jego obroży. R e n spojrzał na tragarzy, którzy wciąż stali
w t y m s a m y m miejscu zastygli w bezruchu, ze z d u m i e n i e m w y m a l o ­
w a n y m na twarzach. P r y c h n ą ł na nich z pogardą i w y d a ł z siebie ci
chy p o m r u k . G d y n a l e w a ł a m mu wody, ocierał się ł b e m o m o j ą rękę
i nie spuszczał wzroku z mężczyzn, c a ł k i e m jakby był m o i m psem
o b r o n n y m . 'Tragarze zaczęli w y m i e n i a ć jakieś szybkie uwagi w hindi.
Z a m k n ę ł a m klatkę, a t y m c z a s e m pan K a d a m podszedł do traga­
rzy i przez c h w i l ę m ó w i ł coś do nich c i c h y m g ł o s e m . N i e wyglądał
na zaskoczonego t y m , co się stało.
C o k o l w i e k powiedział, uspokoiło to tragarzy, którzy już wkrót
ce zaczęli się krzątać, starannie omijając tygrysa szerokim ł u k i e m .
Prędko zebrali sprzęt i pokierowali pilota do pobliskiego h a n g a r u .
G d y R e n był już bezpieczny w ciężarówce, p a n K a d a m przed
stawił m n i e kierowcy, który w y d a w a ł się miły, ale był bardzo mło­
dy, młodszy nawet ode m n i e . Wyjaśniwszy mi, gdzie schował m o j ą
torbę, pan K a d a m wskazał na duży czarny plecak z przegródkami,
który dla m n i e kupił, i odpiął kilka zamków, by pokazać mi, co scho­
w a ł w przegródkach. W czarnej, zapinanej na suwak kieszeni znaj­
d o w a ł a się znaczna ilość indyjskiej waluty. W kolejnej — d o k u m e n
ty podróżne dla m n i e i B e n a . W innej kieszonce znalazłam k o m p a s
i zapalniczkę. G ł ó w n a przegroda plecaka k r y ł a w sobie zapas bato­
nów energetycznych, m a p i butelek z wodą.

68
— H m m , proszę pana, czemu w ł o ż y ł p a n do plecaka zapalniczkę
i kompas, nie m ó w i ą c już o całej reszcie?
Pan K a d a m u ś m i e c h n ą ł się i wzruszył r a m i o n a m i , po c z y m po-
zapinał wszystkie kieszonki i położył plecak na p r z e d n i m siedzeniu.
— N i g d y nie w i a d o m o , co się przyda podczas podróży. C h c i a ł e m
mieć pewność, że będzie pani p r z y g o t o w a n a na wszystko, p a n n o
Kelsey. Ma t a m pani również słownik hindi-angielski. P o u c z y ł e m
kierowcę, jak ma jechać, ale on niezbyt dobrze m ó w i po angielsku.
A teraz muszę p a n i ą opuścić. - U ś m i e c h n ą ł się i ścisnął m n i e za
ramię.
Nagle ogarnął m n i e strach. I )alsza podróż bez pana K a d a m a na­
pawała m n i e niepokojem. C z u ł a m się tak s a m o jak pierwszego dnia
w liceum — oczywiście zakładając, że m o j e l i c e u m m o ż n a porów
nać do jednego z największych krajów na ś w i e c i e , w k t ó r y m wszy­
scy m ó w i ą w o b c y m języku. Cóż, zostałam s a m a . Czas zacząć zacho­
wywać się jak dorosła. S t a r a ł a m się n a b r a ć pewności siebie, ale lęk
przed n i e z n a n y m zżerał m n i e od środka.
B ł a g a l n y m tonem s p y t a ł a m :
— Na p e w n o nie może pan z m i e n i ć planów i pojechać z n a m i ?
— Niestety, to n i e m o ż l i w e . — Pan K a d a m u ś m i e c h n ą ł się krze­
piąco. - Proszę się nie bać, panno Kelsey. Doskonale sobie pani po­
radzi z opieką nad t y g r y s e m , a ja s t a r a n n i e z a a r a n ż o w a ł e m każdy
etap pani podróży. Wszystko pójdzie zgodnie z p l a n e m .
U ś m i e c h n ę ł a m się słabo, a on na m o m e n t ujął m o j ą rękę obiema
dłońmi i powiedział:
— Proszę mi zaufać, p a n n o Kelsey. Wszystko będzie dobrze. —
M r u g n ą ł do m n i e z b ł y s k i e m w oku i się oddalił. S p o j r z a ł a m na
Rena.
— No to zostaliśmy tylko ty i ja.
Z n i e c i e r p l i w i o n y kierowca, który chciał szybko zacząć podróż
i szybko ją skończyć, zawołał na m n i e z szoferki:
— My jechać!?
— Tak, jechać odpowiedziałam z westchnieniem.
( i d y w d r a p a ł a m się do kabiny, kierowca wcisnął pedał gazu i od
tej chwili nie o d r y w a ł już od niego stopy. P ę d e m wyjechał z lotniska
i po niecałych dwóch minutach z zatrważającą prędkością przedzierał
się już przez ruch uliczny. C h w y c i ł a m się jedną ręką drzwi, a drugą
tablicy rozdzielczej. Mój szofer nie był jedynym szalonym kierowcą na
drodze. Najwyraźniej wszystkim tutaj w y d a w a ł o się, że sto trzydzieści
kilometrów na godzinę w zatłoczonym mieście, w otoczeniu setek
przechodniów, to niewsarczająca prędkość. Za oknern samochodu
przesuwały się w tę i mię hordy ludzi odzianych w jaskrawe, ż y w e
kolory. Ulice były wypełnione najrozmaitsze mi pojazdami: autobu­
sami, niedużymi autani jakimiś d z i w n y m i m a ł y m i , kanciastymi
samochodzikami bezdrnriina trzech k o ł a c h - u z n a ł a m , że to tu­
tejsze taksówki, ponieś było ich całe mnóstwo. M i j a l i ś m y również
n i e z l i c z o n e ilości motocykli,rowerów oraz pieszych. D o s t r z e g ł a m
nawet ciągnięte przezaierzeta wozy p e ł n e ludzi oraz płodów roi
nych. Domyśliłam się>ieoretycznie p o w i n n i ś m y jechać l e w ą stroną
drogi, ale nikt tu chybanjeprzejmował się przepisami, nie było nawet
białych linii wyznacMĄrychgranice pasów. J a k na lekarstwo było
również świateł, znak* drogowych czy drogowskazów. S a m o c h o d y
skręcały po prostu w kto albo w prawo t a m , gdzie się dało, a czasem
nawet wtedy, gdy sięmedało. W pewnym m o m e n c i e jakieś auto wy­
jechało prosto na nas. skręciło w ostatniej c h w i l i . Kierowca ciężarówki
śmiał się ze mnie, ilek.Trwydawałam stłumiony okrzyk przerażenia.
Z biegiem czasu mfoomiłam się nieco na te w r a ż e n i a i zaczę­
ł a m z ciekawością obserwować przemykającą za o k n e m scenerię.
Dostrzegłam niezliczajp wielokolorowe t a r g o w i s k a i ludzi band
lujących eklektyczna mieszanką przeróżnych towarów. S p r z e d a w
cy wychylali się zzasj^nów na kółkach l u b okien n i e w i e l k i c h
budynków, zachwalajmanonetki, biżuterię, d y w a n i k i , pamiątki,
przyprawy, orzechy.a:,;.;.- wszelkiego rodzaju owoce oraz w a r z y w a .
M i a ł a m wrażenie, że aj każdym kroku ktoś tu c z y m ś handluje. Na
billboardach widniak reklamy kart do tarota, w r ó ż b z dłoni, egzo­
tycznych tatuaży, pieiocguoraz malunków h e n n ą . C a ł e miasto sta­
nowiło pozostającą wtjtcznym ruchu, dziką, kolorową p a n o r a m ę
ludzi wszelakiej prowfroencji.Najwyraźniej nie było tu ani j e d n e g o
centymetra wolnej pionem.
Po męczącej przeprawie przez zatłoczoną m e t r o p o l i ę dotarli
śmy wreszcie do autostrady. W końcu m o g ł a m odrobinę rozluźnić
mięśnie - nie dlatego kierowca zwolni! t e m p o , co to, to nie, przy­
spieszył wręcz - ale4tegoie znacznie z m n i e j s z y ł się r u c h . S t a r a ­
ł a m się śledzić na naj^ dokąd jedziemy, jednak przeszkadzał mi
w t y m brak znaków (lirowych. Mimo to z a u w a ż y ł a m , że kierowca
przeoczył ważny skręta autostradę, która prowadziła do tygrysiego
rezerwatu.

- Tędy! Skręć w letoi-Pokazałam p a l c e m .


Chłopak wzruszył ramionami i m a c h n ą ł ręką, c a ł k o w i c i e igno­
rując moją sugestię.

7"
C h w y c i ł a m s ł o w n i k i z a c z ę ł a m gorączkowo szukać zwrotów
„w l e w o " i „ n i e t ę d y " . W końcu znalazłam słowa kharab rab, które
znaczyły „ z ł a s t r o n a " lub „ n i e w ł a ś c i w a ścieżka". K i e r o w c a wskazał
palcem na ulicę i powiedział „ s z y b k a d r o g a " . P o d d a ł a m się i pozwo­
liłam mu robić, co chce. W końcu to jego kraj. D o s z ł a m do wniosku,
że zapewne lepiej niż ja zna tutejsze trasy.
Po jakichś trzech godzinach jazdy zatrzymaliśmy się w m a ł y m
miasteczku o n a z w i e R a m k o l a . W ł a ś c i w i e określanie tego miejsca
m i a n e m miasteczka było p e w n ą przesadą, m o g ł o się ono b o w i e m
poszczycić j e d y n i e s k l e p e m , stacją b e n z y n o w ą oraz p i ę c i o m a d o m a ­
mi. Osada g r a n i c z y ł a z d ż u n g l ą i t a m w ł a ś n i e dostrzegłam wresz­
cie drogowskaz.

REZERWAT D Z I K I E J PRZYRODY JAWAL


P A K S Z I Ś A L A JAWAL
4 KM

K i e r o w c a w y s i a d ł z ciężarówki i zabrał się do t a n k o w a n i a . Wska­


zał mi sklep po drugiej stronie ulicy i powiedział:
— Jeść. D o b r e jedzenie.
C h w y c i ł a m plecak i zajrzałam na tył ciężarówki, by sprawdzić,
co u R e n a . 1 .eżał rozciągnięty na podłodze klatki. G d y się zbliżyłam,
otworzył oczy i ziewnął, ale nie ruszył się z miejsca.
Podeszłam do sklepiku i o t w o r z y ł a m odrapane, skrzypiące drzwi.
Nad moją g ł o w ą zadzwonił m a ł y dzwoneczek. 7. zaplecza w y ł o n i ł a
się I n d u s k a u b r a n a w t r a d y c y j n e sari i u ś m i e c h n ę ł a się do m n i e .
— Namaste. Pani lubi jeść? Coś zjeść?
— Ocli! M ó w i pani po angielsku!' Tak. c h ę t n i e zjadłabym lunch.
— P a n i siedzić. Ja zrobić.
Choć dla m n i e była pora lunchu, oni prawdopodobnie myśleli
już o kolacji, ponieważ słońce schodziło coraz niżej po niebie. Ko­
bieta gestem zaprosiła m n i e do ustawionego przy o k n i e m a ł e g o sto­
lika z d w o m a krzesłami, po c z y m z n i k n ę ł a .
Sklepik był n i e w i e l k i m , prostokątnym pomieszczeniem, p e ł n y m
warzyw i owoców, pamiątek z pobliskiego rezerwatu oraz przedmio­
tów, takich jak zapałki czy narzędzia. W tle cicho g r a ł a indyjska
muzyka. R o z p o z n a ł a m dźwięk sitara, słyszałam również dzwonki,
ale nie p o t r a ł i ł a m zidentyfikować pozostałych instrumentów. Z e r k ­
n ę ł a m w stronę drzwi, za k t ó r y m i z n i k n ę ł a kobieta, i doszedł m n i e
brzęk garnków z kuchni. Wyglądało na to, że sklep urządzono we

V
f r o n t o w y m p o m i e s z c z e n i u w i ę k s z e g o b u d y n k u , z t y ł u zaś znajdo­
w a ł o się m i e s z k a n i e w ł a ś c i c i e l i .
K o b i e t a w r ó c i ł , i zaskakująco szybko, balansując z czterema mis­
k a m i j e d z e n i a . Za nią w e s z ł a jakaś d z i e w c z y n k a z kolejną porcją
p e ł n y c h n a c z y ń . D a n i a p a c h n i a ł y egzotycznymi p r z y p r a w a m i .
- P r o s z ę jeść. S m a c z n e g o — zachęcała kobieta.
G o s p o d y n i z n i k n ę ł a za d r z w i a m i , d z i e w c z y n k a zaś zaczęła po­
r z ą d k o w a ć s k l e p o w e p ó ł k i . N i e przyniosły m i sztućców, j a d ł a m
więc p a l c a m i , pamiętając, by zgodnie z indyjską tradycją u ż y w a ć
tylko prawej dłoni. C a ł e szczęście, że pan K a d a m w s p o m n i a ł o t y m
w samolocie.
R o z p o z n a ł a m ryż basmati, c h l e b nan i kurczaka tanduri, ale po­
zostałe trzy dania w i d z i a ł a m na oczy po raz pierwszy. Spojrzałam
na d z i e w c z y n k ę , s k i n ę ł a m g ł o w ą i s p y t a ł a m :
- M ó w i s z po angielsku.'
M ł o d a I n d u s k a p o k i w a ł a g ł o w ą i podeszła. G e s t y k u l u j ą c , po­
wiedziała:
- T r o c h ę po angielsku.
W s k a z a ł a m n a trójkątny pasztecik w y p e ł n i o n y a r o m a t y c z n i e
przy p r a w i o n y m i w a r z y w a m i .
- J a k to się n a z y w a ?
- To samosa.
- A to i to?
- R a s m a l a i i baigan bharta.
D z i e w c z y n k a u ś m i e c h n ę ł a się n i e ś m i a ł o i w r ó c i ł a do krzątania
się przy półkach. Z tego, co z d o ł a ł a m zgadnąć, rasmalai były to
kuleczki z koziego sera w s ł o d k i m ś m i e t a n o w y m sosie, zaś baigan
bharta w y g l ą d a ł o na d a n i e z bakłażana z groszkiem, cebulą i po­
midor,mii. V\ szystko bardzo mi smakowało, było tego jednak odro
binę za dużo. G d y s k o ń c z y ł a m jeść, gospodyni przyniosła mi koktajl
/. m a n g o , jogurtu i koziego mleka.
Podziękowałam jej. ( i d y sączyłam koktajl, od n i e c h c e n i a skiero­
w a ł a m wzrok na scenę rozgrywającą się na zewnątrz. Za o k n e m nie
rozciągał sic specjalnie ciekawy widok. J e d y n e , co dost rzegłam, to sta
cja benzynowa i dwóch mężczyzn, którzy stali przy ciężarówce i roz­
m a w i a l i . Jeden z nich był bardzo przystojnym m ł o d z i e ń c e m ubra­
nym na biało. Stał przodem do sklepu, .lego rozmówca, odwrócony
do m n i e plecami, był starszy i w y g l ą d a ł jak pan K a d a m . M ę ż c z y ź n i
najwyraźniej się kłócili. Im dłużej ich o b s e r w o w a ł a m , tym bardziej
utwierdzałam się w przekonaniu, że ten drugi to r z e c z y w i ś c i e

72
pan K a d a m . Kłócił się jednak z m ł o d s z y m zawzięcie, a ja nie potrafi­
łam uwierzyć, że pan K a d a m m ó g ł b y być tak rozgniewany.
H m m , to ci dopiero, p o m y ś l a ł a m i w y t ę ż y ł a m słuch, by przez
otwarte okno w y ł a p a ć choćby kilka słów. Starszy mężczyzna często
powtarzał nahin mahodaja, młodszy zaś co c h w i l ę w y p o w i a d a ł słowo
aicaśjak lub coś podobnego. Z a c z ę ł a m przerzucać kartki s ł o w n i k a
i z łatwością odnalazłam zwrot nahin mahodaja. Oznacza! .,nie ma
m o w y " lub „ n i e , proszę p a n a " . Ze s ł o w e m airaśjak m i a ł a m większy
problem, p o n i e w a ż m u s i a ł a m o d g a d n ą ć , jak się je pisze, w kom 11
jednak je odszukałam. Z n a c z y ł o „ k o n i e c z n e " lub „ n i e z b ę d n e " , coś,
co „ m u s i b y ć " lub „ m u s i się w y d a r z y ć " .
Z b l i ż y ł a m się do okna, by m i e ć lepszy widok. W t y m m o m e n c i e
młodzieniec w bieli podniósł wzrok i m n i e dostrzegł. Natychmiast
przerwał rozmowę i zniknął mi z oczu, chowając się za ciężarówką.
Zawstydzona t y m , że n a k r y t o m n i e na p o d g l ą d a c t w i e , ale nieod­
parcie zaciekawiona, m i n ę ł a m labirynt półek i podeszłam do drzwi.
M u s i a ł a m się dowiedzieć, czy ten starszy mężczyzna to n a p r a w d ę
pan K a d a m .
C h w y c i ł a m o b l u z o w a n ą k l a m k ę i n a c i s n ę ł a m ją. Z a s k r z y p i a ł y
zardzewiałe zawiasy. P r z e m i e r z y w s z y piaszczystą ścieżkę, dotarłam
do ciężarówki, ale nikogo nie dostrzegłam. Obeszłam pojazd wokoło,
zatrzymałam się przy pace i z a u w a ż y ł a m , że Ren czujnie przygląda
mi się spoza prętów klatki. Ale obaj mężczyźni oraz kierowca znik­
nęli. Z a j r z a ł a m do szoferki. R y ł a pusta.
Poczułam konsternację, ale w t y m m o m e n c i e p r z y p o m n i a ł a m so­
bie, że nie zapłaciłam za jedzenie, w r ó c i ł a m więc do sklepu. I )ziew
czynka sprzątnęła już ze stołu. W y c i ą g n ę ł a m z plecaka k i l k a bank­
notów i s p y t a ł a m :
— Ile płacę?
— Sto rupii.
P a n K a d a m poradził m i , by przeliczać walutę, dzieląc s u m ę przez
czterdzieści. Szybko obliczyłam, że dziewczyna prosi m n i e o d w a do­
lary i pięćdziesiąt centów. U ś m i e c h n ę ł a m się do siebie na w s p o m n i e ­
nie m o j e g o taty m i ł o ś n i k a m a t e m a t y k i , który, g d y b y ł a m jeszcze
dzieckiem, n a u c z y ł m n i e s z y b k i e g o dzielenia w p a m i ę c i . Wręczy­
ł a m dziewczynce dwieście rupii, na co ta odpowiedziała r a d o s n y m
uśmiechem.
P o d z i ę k o w a ł a m jej za przepyszne jedzenie. C h w y c i ł a m plecak,
otworzyłam skrzypiące drzwi i w y s z ł a m na zewnątrz.
C i ę ż a r ó w k a zniknęła.
7

DŻUNGLA

J a k to m o ż l i w e ?
D o b i e g ł a m do stacji b e n z y n o w e j i rozejrzałam się w prawo
i w lewo.
N i c . Na drodze ani c h m u r k i p y ł u . Nikogo. Pusto.
M o ż e kierowca o m n i e z a p o m n i a ł ? M o ż e musiał po coś pojechać
i wróci? M o ż e ktoś u k r a d ł ciężarówkę, a kierowca wciąż gdzieś tu
jest? W i e d z i a ł a m , że żaden z tych scenariuszy nie jest zbyt prawdo
podobny, d a ł y mi jednak nadzieję — choćby na m i n u t ę .
P r z e s z ł a m na d r u g ą stronę stacji i znalazłam swój czarny ple­
cak na środku piaszczystej drogi. P o d b i e g ł a m do niego, podniosłam
z ziemi i zajrzałam do środka. Wyglądało na to, że wszystko jest na
s w o i m miejscu.
N a g l e u s ł y s z a ł a m za p l e c a m i jakiś dźwięk, obróciłam się i ujrza­
ł a m R e n a , siedzącego n a poboczu. Obserwował m n i e , w y m a c h u j ą c
o g o n e m to w przód, to w t y ł . Wyglądał jak w i e l k i e porzucone szcze­
nię, które m e r d a o g o n k i e m w nadziei, że ktoś je p r z y g a r n i e i weź­
m i e d o domu.
— No n i e ! Po prostu ś w i e t n i e — w y m a m r o t a ł a m . — A pan K a d a m
twierdził, że „wszystko pójdzie zgodnie z p l a n e m " . K i e r o w c a musiał
ukraść ciężarówkę i cię w y p u ś c i ć . Co ja m a m teraz zrobić?
Z m ę c z o n a , wystraszona i samotna, p r z y p o m n i a ł a m sobie rady
swojej m a m y : „ n a w e t d o b r y m ludziom przytrafia się czasem coś
z ł e g o " . „ K l u c z do szczęścia to starać się wykorzystać to, co przyniesie
los, i być za to w d z i ę c z n y m " . No i jej ulubione powiedzenie: „ k i e d y

74
życie wręcza ci c y t r y n ę , upiecz ciasto c y t r y n o w e " . W przeszłości
moja m a m a starała się o dziecko i w ł a ś c i w i e już p r a w i e się poddała,
kiedy pojawiłam się ja. Z a w s z e m a w i a ł a , że n i g d y n i e w i a d o m o , co
czeka na nas za zakrętem.
S k u p i ł a m się w i ę c na p o z y t y w a c h . Po pierwsze, m a m wszyst­
kie swoje ubrania. Po d r u g i e - d o k u m e n t y podróżne i plecak pe­
łen pieniędzy. To dobre wiadomości. Z ł a jest taka, że c i ę ż a r ó w k a
odjechała i z o s t a ł a m s a m a z t y g r y s e m na wolności. P o s t a n o w i ł a m ,
że najważniejsza sprawa to zabezpieczyć jakoś R e n a . W r ó c i ł a m do
sklepu i k u p i ł a m k i l k a pasków suszonego m i ę s a oraz d ł u g ą linę.
Wyszłam na zewnątrz z nowo nabytą jaskrawożółtą liną i zamia­
rem skłonienia tygrysa do współpracy. W t y m czasie R e n ruszył się
ze swego miejsca na poboczu i kroczył już w stronę dżungli. Pobieg­
łam za nim.
Rozsądniej byłoby wrócić do sklepu, pożyczyć telefon i zadzwonić
do pana K a d a m a , żeby przysłał mi profesjonalnych pomocników,
którzy pomogliby mi złapać tygrysa. W tamtej c h w i l i nie m y ś l a ł a m
jednak rozsądnie. B a ł a m się o R e n a . W i e d z i a ł a m , że nic mi nie zrobi,
ale co jeśli jacyś napotkani ludzie spanikują i użyją broni? M a r t w i ­
łam się też o to, że nawet g d y b y u d a ł o mu się uciec, m ó g ł b y nie
przeżyć w dżungli. N i e był przyzwyczajony do p o l o w a n i a . Wiedzia­
łam, że to g ł u p i pomysł, ale p o s t a n o w i ł a m pójść za m o i m t y g r y s e m .
Błagalnym tonem zawołałam:
— R e n , w r a c a j ! M u s i m y poszukać pomocy! To nie jest twój rezer­
wat. No chodź, dostaniesz coś d o b r e g o ! — P o m a c h a ł a m w powietrzu
paskiem mięsa, ale R e n szedł dalej. Ciążyły mi moja torba i plecak
od pana K a d a m a . M o g ł a m nadążyć za t y g r y s e m , ale dodatkowy cię­
żar nie pozwalał mi go przegonić.
R e n nie poruszał się bardzo szybko, ale przez c a ł y czas b y ł kilka
metrów przede m n ą . N a g l e dał susa i zniknął w dżungli. P o b i e g ł a m
za nim, a plecak p o d s k a k i w a ł mi na r a m i o n a c h .
Po jakichś piętnastu m i n u t a c h pościgu po t w a r z y s p ł y w a ł mi pot,
ubranie k l e i ł o się do ciała i p o w ł ó c z y ł a m n o g a m i , jakby mi ktoś do
nich przywiązał k a m i e n i e .
Z w o l n i ł a m t e m p o i jeszcze raz poprosiłam:
— R e n , b ł a g a m cię. wróć. M u s i m y iść z powrotem do miasteczka.
Niedługo się ś c i e m n i .
T y g r y s nie zwrócił na m n i e u w a g i i zaczął kluczyć m i ę d z y drze­
w a m i . Co jakiś czas z a t r z y m y w a ł się, by na m n i e spojrzeć. Za każ­
dym r a z e m , g d y w y d a w a ł o mi się, że za c h w i l ę go dogonię, on

75
przyspieszał i puszczał się do przodu, przez co znów m u s i a ł a m za
n i m biec. Wyglądało to z u p e ł n i e tak, jakby prowadził ze m n ą ja
kąś grę. Przez cały czas był luz poza m o i m zasięgiem. Po kolejnych
piętnastu m i n u t a c h bezowocnego pościgu p o s t a n o w i ł a m zrobić so
bie przerwę. W i e d z i a ł a m , że jestem już daleko od miasteczka. Po
woli zapadał zmierzch. Z g u b i ł a m się na a m e n .
R e n m u s i a ł z a u w a ż y ć , ż e przestałam z a n i m biec, p o n i e w a ż
w końcu zwolnił, odwrócił się i przydreptał do m n i e z poczuciem
w i n y w y p i s a n y m na pysku. R z u c i ł a m mu g n i e w n e spojrzenie.
— Proszę, proszę. W y s t a r c z y ł o się z a t r z y m a ć , a już przybiegasz
z powrotem. M a m nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony.
P r z y w i ą z a ł a m sznur do jego obroży i u w a ż n i e rozejrzałam się
wokoło, usiłując z o r i e n t o w a ć się, gdzie jestem.
Weszliśmy głęboko w dżunglę. Kluczyliśmy pomiędzy d r z e w a m i
i w i e l e razy z m i e n i a l i ś m y k i e r u n e k . Z rozpaczą s t w i e r d z i ł a m , że cał­
kowicie s t r a c i ł a m orientację. Z m i e r z c h a ł o , a gęste korony drzew za­
s ł a n i a ł y resztki słońca. O g a r n ą ł m n i e d ł a w i ą c y strach, a po plecach
przeszedł zimny dreszcz, który rozprzestrzenił się po c a ł y m ciele, aż
dostałam gęsiej skórki.
N e r w o w o s k r ę c a ł a m linę w d ł o n i a c h .
— W i e l k i e dzięki, m ó j p a n i e ! — m r u k n ę ł a m do tygrysa. — G d z i e
ja jestem? Co ja w y p r a w i a m ? I t k n ę ł a m B ó g w i e gdzie w indyjskiej
dżungli, nocą, z t y g r y s e m na sznurku.
R e n cicho usiadł obok m n i e .
Przez c h w i l ę strach m n i e przytłoczył. M i a ł a m wrażenie, jakby
dżungla z a m y k a ł a się wokół mnie, j a k b y m zaraz m i a ł a się udusić.
Wszystkie dźwięki zlały się w jeden jazgot, który zwalił mi się na
g ł o w ę . W y o b r a z i ł a m sobie groźne stworzenia, obserwujące m n i e
s z k l i s t y m i , w r o g i m i ś l e p i a m i i gotujące się do skoku. U n i o s ł a m
wzrok i ujrzałam w ś c i e k ł e m o n s u n o w e chmury, które przewalały
się po wieczornym niebie, pożerając je z z a c h ł a n n ą prędkością. Ostry
w i a t r hulał w koronach drzew i ze ś w i s t e m okrążał m o j e zesztyw
ni,ile ciało.
Po kilku c h w i l a c h R e n wstał i ruszył naprzód, delikatnie pociąga
jąc m n i e za sobą. Z t r u d e m ruszyłam za n i m . Na m o m e n t w y b u c h
n ę l a m n e r w o w y m , szaleńczym ś m i e c h e m , p o n i e w a ż u ś w i a d o m i ł a m
sobie, że pozwalam, by tygrys prowadził m n i e przez dżungle. Stwier­
d z i ł a m jednak, że jeszcze w i ę k s z y m o b ł ę d e m byłoby, g d y b y m to ja
j e g o prowadziła. N i e m i a ł a m pojęcia, gdzie się znajduję. R e n m a ­
szerował jakąś niewidzialną ścieżką, ciągnąc m n i e za sobą. S t r a c i ł a m

76
poczucie czasu, m o g ł a m się tylko domyślać, że w ę d r u j e m y już tak
przez dżunglę od godziny, może d w ó c h . Z r o b i ł o się bardzo ciemno.
B y ł a m zmęczona i s p r a g n i o n a . P r z y p o m n i a ł a m sobie, że pan Ka
dam spakował do plecaka wodę. Odpięłam suwak i zaczęłam macać
W kieszonce w poszukiwaniu butelki. Moja dłoń otarła się o coś zim
nego i m e t a l o w e g o . L a t a r k a ! W ł ą c z y ł a m ją i promień światła prze­
cinający c i e m n o ś ć przyniósł mi nieco ulgi.
Po zmroku gęstwina dżungli w y d a l a mi się jeszcze bardziej groź­
na i złowieszcza, a m a r n y p r o m y k ś w i a t ł a latarki n i e sięgał zbyt
daleko, co tylko pogorszyło sytuację.
Wkrótce na niebie pojawił się wąski księżyc i prześwietlił gęste,
c i e m n e korony drzew nad moją g ł o w ą , a futro B e n a zalśniło w miej­
scach, gdzie padały na nie srebrzyste s m u g i .
Wytężając wzrok, spoglądałam przed siebie, na lśniące przebłyski
tygrysiej sierści pośród m i g o t l i w y c h plam światła. G d y księżyc scho­
wał się za c h m u r a m i , B e n c a ł k o w i c i e zniknął mi z oczu. S k i e r o w a ­
łam na n i e g o latarkę i d o s t r z e g ł a m cierniste zarośla drapiące jego
srebrnobiałc futro. T y g r y s brutalnie o d p y c h a ł od siebie kolczaste
gałązki, z u p e ł n i e jakby w y t y c z a ł dla m n i e ścieżkę.
W końcu, po d ł u g i m marszu, zaciągnął m n i e w b a m b u s o w y za­
gajnik obok w i e l k i e g o d r z e w a Łękowego. Uniósł nos, węsząc nie wia­
domo za c z y m , a potem podreptał w stronę n i e w i e l k i e j polanki i po­
łożył się na trawie.
— Cóż, n a j w y r a ź n i e j to tutaj będziemy dzisiaj spali. — Potrząs
n ę ł a m r a m i o n a m i , u w a l n i a j ą c się od plecaka, i d o d a ł a m z w y r z u ­
tem: — Ś w i e t n i e . Nie, naprawdę. Urocze miejsce. D a ł a b y m mu czte­
ry g w i a z d k i , gdyby tylko ktoś zostawił mi m i ę t ó w k ę na poduszce.
O d w i ą z a ł a m sznur od obroży R e n a , bo doszłam do wniosku, że
dalsze próby p o w s t r z y m a n i a go od ucieczki nie mają sensu, po czym
k u c n ę ł a m i o t w o r z y ł a m plecak. W y c i ą g n ę ł a m z n i e g o ciepłą bluzę,
którą z a w i ą z a ł a m wokół talii, oraz d w i e butelki wody i trzy batony
energetyczne. D w a z nich o d w i n ę ł a m z opakowań i podałam R e n o w i .
T y g r y s ostrożnie wyjął mi z dłoni pierwszy batonik i połknął go
w całości.
— C z y tygrysy p o w i n n y jeść takie rzeczy? P e w n i e przydałoby ci
się więcej b i a ł k a , a j e d y n e jego źródło w pobliżu to ja, ale n a w e t
0 t y m nie myśl. Z a p e w n i a m cię, ż e o k r o p n i e smakuję.
l\en przekrzywił łeb. zupełnie jakby wziął moje słowa na poważ­
nie, po c z y m szybko połknął drugi batonik. S a m a o t w o r z y ł a m trzeci
1 zaczęłam skubać go powoli. O d p i ę ł a m kolejną kieszeń, w której

77
znalazłam zapalniczkę, i p o s t a n o w i ł a m rozniecić ognisko. Po król
kich p o s z u k i w a n i a c h z latarką z zaskoczeniem s t w i e r d z i ł a m , że wo
kół m n i e znajduje się c a ł k i e m sporo d r e w n a .
P r z y p o m i n a j ą c sobie swoje s k a u t o w s k i e czasy, zabrałam się do
układania niewielkiego slosika. Pierwsze dwa p ł o m i e n i e zdmuchnął
wiatr, ale trzecia próba się powiodła i już wkrótce ognisko trzeszczało
cicho i krzepiąco.
Z a d o w o l o n a z osiągnięcia, ułożyłam obok zapas d r e w i e n e k , po
c z y m p r z e s u n ę ł a m bagaże bliżej ognia. W plecaku znalazłam pla
stikową torbę. Podniosłam z ziemi zaokrąglony kawał kory i w y ł o
ż y ł a m środek foliówką. N a l a ł a m wody i z a n i o s ł a m tę prowizoryczną
m i s k ę R e n o w i . T y g r y s w y e h l e p t a ł wodę do dna i dalej lizał plastik,
w l a ł a m w i ę c do miseczki drugą butelkę wody. Wypił wszystko łap
czywie.
W r ó c i ł a m do o g n i s k a i aż p o d s k o c z y ł a m , u s ł y s z a w s z y gdzieś
w pobliżu złowieszczy s k o w y t . R e n z e r w a ł się n a t y c h m i a s t i bly
skawicznie zniknął w ciemności. Doszedł m n i e głęboki pomruk,
a potem u s ł y s z a ł a m w ś c i e k ł e w a r k n i ę c i e . P o n u r o w p a t r y w a ł a m się
w m r o k p o m i ę d z y d r z e w a m i , t a m gdzie z n i k n ą ł R e n , który jednak
już po c h w i l i w r ó c i ł bez s z w a n k u i zaczął ocierać się o pień d r z e w a
t e k o w e g o . Zadowolony, podszedł do kolejnego, i kolejnego, aż wy­
tarł swoje futro we w s z y s t k i e otaczające nas d r z e w a .
— J e j k u , R e n . A l e m u s i a ł o cię swędzieć. — Z o s t a w i ł a m go w spo­
koju, przetrzepałam m i ę k k ą torbę, w której t r z y m a ł a m u b r a n i a , by
zrobić z niej poduszkę, i w ł o ż y ł a m bluzę. W y c i ą g n ę ł a m babci m
pled. N i e c h c i a ł a m go ubrudzić, ale desperacko p r a g n ę ł a m ciepła
i pocieszenia, p r z y k r y ł a m w i ę c nogi tą rodzinną pamiątką. Potem
u ł o ż y ł a m się na boku, o p a r ł a m policzek na dłoni i w p a t r y w a ł a m się
w ogień, podczas gdy po twarzy s p ł y w a ł y mi w i e l k i e łzy.
Z a c z ę ł a m n a s ł u c h i w a ć otaczających m n i e n i e s a m o w i t y c h odglo
sów. Wszędzie wokół s ł y s z a ł a m d z i w n e stukanie, gwizdy, pyknięcia
i trzaski. Z a c z ę ł a m w y o b r a ż a ć sobie wstrętne, pełzające istoty, mysz
kujące w moich włosach i włażące mi do skarpetek.
Otrząsnęłam się i u s i a d ł a m , by ciaśniej o w i n ą ć się p l e d e m . Okry­
w a ł teraz m o j e c a ł e ciało. Z powrotem u ł o ż y ł a m się na ziemi, ot u
łona jak m u m i a .
Poczułam się lepiej, ale już za c h w i l ę w y o b r a z i ł a m sobie dzikie
zwierzęta czające się na m n i e z tylu. J u ż m i a ł a m przewrócić się na
plecy, kiedy R e n położył się tuż obok m n i e , przytulił się do m n i e
g r z b i e t e m i zaczął mruczeć.

78
Z wdzięcznością o t a r ł a m łzy z policzków. N o c n e odgłosy zagłuszy­
ło tygrysie m r u c z e n i e , które wkrótce przeszło w głęboki, r y t m i c z n y
oddech. P r z y s u n ę ł a m się bliżej jego grzbietu, ze z d u m i e n i e m stwier­
dzając, że w dżungli jednak da się spać.

Jasny p r o m i e ń słońca padł na moje z a m k n i ę t e powieki. Otwo­


rzyłam je powoli. Prze/, c h w i l ę nic p a m i ę t a ł a m , gdzie się znajdu­
ję. P r z e c i ą g n ę ł a m się i s k r z y w i ł a m się z bólu, przejechawszy pleca­
mi po t w a r d e j ziemi. Coś ciężkiego leżało mi na nodze. Spojrzałam
w dół i dostrzegłam R e n a , śpiącego z ł b e m i j e d n ą łapą na mojej
łydce.
— R e n . Obudź się — s z e p n ę ł a m . — N o g a mi zdrętwiała.
T y g r y s ani drgnął.
U s i a d ł a m i s z t u r c h n ę ł a m go lekko.
— No dalej, R e n . Rusz się!
Z a m r u c z a ł cicho, ale spał dalej.
— R e n ! Poważnie m ó w i ę ! R u u u s z się! — Potrząsnęłam nogą, sztur­
chając go m o c n i e j .
W końcu z a m r u g a ł oczami, ziewnął szeroko, pokazując wszystkie
zęby, i przeturlał się na bok, uwalniając moją nogę.
W s t a ł a m , w y t r z e p a ł a m pled, złożyłam go i w e t k n ę ł a m do torby.
P r z y d e p t a ł a m również pozostałości ogniska, by m i e ć pewność, że
nic się już nie pali.
— A t a k na przyszłość wiedz, że nienawidzę s p a n i a pod
g o ł y m n i e b e m — p o s k a r ż y ł a m się głośno. — I w c a l e mi się nie po­
doba, że nie ma tu ł a z i e n k i . S i k a n i e w k r z a k a c h podczas przepra­
wy przez d ż u n g l ę jest na liście moich najmniej ulubionych zajęć.
Wy, tygrysy, i w ogóle faceci, m a c i e znacznie ł a t w i e j niż my, dziew­
czyny.
Z e b r a ł a m puste butelki oraz opakowania po batonach i schowa­
łam je do plecaka. Na końcu w z i ę ł a m do ręki żółty sznur. Tygrys
siedział i patrzył na m m c . P o s t a n o w i ł a m zrezygnować z udawania,
że to ja go prowadzę, i w e t k n ę ł a m sznur do plecaka.
— No dobrze, R e n . J e s t e m gotowa. Dokąd dziś idziemy?
T y g r y s odwrócił się i zniknął w g ę s t w i n i e . K l u c z y ł pomiędzy
drzew r ami, przeskakując k a m i e n i e i wąskie strumyczki. N i e wyglą­
dał na kogoś, kto się spieszy, co jakiś czas z a t r z y m y w a ł się nawet,
zupełnie jakby w iedział, że potrzebuję odpoczynku. Słońce było już

79
w y s o k o na niebie i w dżungli zrobiło się parno, zdjęłam w i ę c bluzę
i z a w i ą z a ł a m ją wokół talii.
I )żungla była i n t e n s y w n i e zielona, a w powietrzu unosił się ostry,
pieprzowy zapach, z u p e ł n i e i n n y niż w lasach Oregonu. O g r o m n e
d r z e w a liściaste rosły dość rzadko i m i a ł y d ł u g i e , w y s m u k ł e gałęzie.
L i ś c i e były b a r w y o l i w k o w e j , innej niż c i e m n a zieleń iglaków, do
których p r z y w y k ł a m . C i e m n o s z a r a i szorstka w dotyku kora miej­
scami o d p a d a ł a c i e n k i m i p ł a t a m i .
M a ł e , podobne do w i e w i ó r e k z w i e r z ą t k a s k a k a ł y z d r z e w a na
drzewo. Co j a k i ś czas zdarzało n a m się spłoszyć pasące się jelenie.
WyezuwszY tygrysa, u m y k a ł y w podskokach na z w i n n y c h nogach.
O b s e r w o w a ł a m r e a k c j e R e n a , a l e nie z w r a c a ł n a n i e u w a g i . Z a ­
u w a ż y ł a m kolejny często t u s p o t y k a n y g a t u n e k d r z e w a . B y ł o nie­
co m n i e j s z e i r ó w n i e ż m i a ł o cienką, p r z y p o m i n a j ą c ą papier korę.
W miejscach, gdzie odpadała, po pniu k a p a ł a lepiąca się, g u m o w a ­
ta ż y w i c a . Po t y m jak o p a r ł a m się o j e d n o z t y c h drzew, żeby wy-
trzepać k a m y k z buta, s p ę d z i ł a m kolejną godzinę, usiłując oczyścić
palce z kleistej mazi.
W ł a ś n i e mi się to udało, gdy przemierzając szczególnie gęstą
kępę w y s o k i c h traw i pędów bambusa, w y s t r a s z y l i ś m y stado koloro­
w y c h ptaków, które g w a ł t o w n i e p o d e r w a ł y się do lotu. Zaskoczona,
c o f n ę ł a m się i w e s z ł a m prosto na kolejne ociekające ż y w i c ą drzewo,
przez co u b r u d z i ł a m sobie całe r a m i ę .
B e n z a t r z y m a ! się przy w ą s k i m s t r u m i e n i u . W y c i ą g n ę ł a m z ple­
caka butelkę wody i w y p i ł a m ją do dna. D o b r z e było m i e ć odrobinę
lżejszy bagaż, ale z a c z y n a ł a m się m a r t w i ć o to, skąd w e z m ę wodę,
g d y skończą m i s i ę zapasy. M o g ł a b y m p e w n i e pić z t e g o s a m e g o
s t r u m y k a co B e n , w o l a ł a m jednak, by ta konieczność nastąpiła jak
najpóźniej, gdyż mój organizm z pewnością nie zniósłby tego równie
dobrze.
U s i a d ł a m na k a m i e n i u i w y ł o w i ł a m z plecaka kolejny batonik.
Z j a d ł a m połowę, a d r u g ą o d d a ł a m B e n o w i , w r a z z jeszcze j e d n y m
c a ł y m batonem. W i e d z i a ł a m , że m n i e taka ilość kalorii wystarczy,
b y ł a m jednak p e w n a , ż e n i e w y s t a r c z y R e n o w i . N i e d ł u g o będzie
musiał zapolować.
W y c i ą g n ę ł a m kompas i w c i s n ę ł a m go do kieszeni dżinsów. W ple­
c a k u nadal t k w i ł y pieniądze, papiery podróżne, butelki z w o d ą ,
apteczka, spray na owady, ś w i e c z k a i s c y z o r y k , n i e było j e d n a k
telefonu k o m ó r k o w e g o . Swój w ł a s n y telefon z g u b i ł a m gdzieś po
drodze.

So
D z i w n e . Czy pan K a d a m mógł wiedzieć, że skończę w dżungli?
P o m y ś l a ł a m o mężczyźnie, który w y g l ą d a ł z u p e ł n i e jak on i stał
koło ciężarówki tuż przed t y m , jak ją skradziono.
— Czyżby on chciał, ż e b y m się tu zgubiła? — z a s t a n o w i ł a m
się na głos.
R e n usiadł obok m n i e .
— N i e — o d p o w i e d z i a ł a m sarna sobie, zaglądając w błękitno oczy
zwierzęcia. — To też nie ma sensu. Niby dlaczego m i a ł b y sprowadzić
m n i e aż do Indii tylko po to, by zgubić m n i e w dżungli? N i e m ó g ł
wiedzieć, że m n i e tu przyprowadzisz ani że ja za tobą pójdę, '/reszta
nie jest t y p e m k ł a m c y a n i naciągacza.
Hen spuścił wzrok, zupełnie jakby to on e/ul się winny.
— Z a p e w n e pan K a d a m jest po prostu jak s k a u t p r z y g o t o w a n y
na każdą okoliczność.
Po k r ó t k i m o d p o c z y n k u R e n wstał, oddalił się o k i l k a k r o k ó w
i odwrócił do m n i e wyczekująco. Z w l o k ł a m się z k a m i e n i a i narze­
kając, poszłam za m o i m p r z e w o d n i k i e m . W y j ę ł a m środek na o w a d y
i s p r y s k a ł a m siebie oraz R e n a . R o z e ś m i a ł a m się, kiedy zmarszczył
nos i jego c i a ł e m wstrząsnęło potężne tygrysie k i c h n i ę c i e .
— To dokąd my w ł a ś c i w i e idziemy? Z a c h o w u j e s z się, jakbyś z m i e ­
rzał do jakiegoś k o n k r e t n e g o celu. Osobiście w o l a ł a b y m wrócić do
cywilizacji. G d y b y ś p r z y p a d k i e m znalazł n a m jakieś miasteczko, by­
łabym ci d o z g o n n i e wdzięczna.
R e n dalej prowadził m n i e sobie tylko z n a n y m szlakiem. M i n ą ł
poranek i nastało wczesne popołudnie.
Często s p o g l ą d a ł a m na kompas i z d o ł a ł a m ustalić, że kierujemy
się na wschód. L s i ł o w a ł a m w ł a ś n i e wyliczyć, ile przeszliśmy kilo­
metrów, gdy R e n z n i k n ą ł wśród krzaków. P o d ą ż y ł a m za n i m . Po
drugiej stronie g ę s t w i n y n a t k n ę l i ś m y się na n i e w i e l k ą polanę.
Z o g r o m n ą u l g ą d o j r z a ł a m na środku p o l a n y n i e d u ż ą c h a t k ę
o półkolistym dachu z trzciny. Ś c i a n y stanowiły b a m b u s o w e tyczki
powiązane m o c n y m w ł ó k n e m z a m o t a n y m w m i s t e r n e supły, zaś
szczeliny z a t y k a ł y sucha t r a w a oraz glina.
C h a t k ę otaczał niski, m n i e j więcej półmetrowej wysokości m u r e k
ułożony z k a m i e n i pokrytych g r u b y m , zielonym m c h e m . Do fronto­
wej ściany d o m k u p r z y m o c o w a n e były c i e n k i e k a m i e n n e tabliczki,
pokryte t a j e m n i c z y m i s y m b o l a m i oraz kształtami. D r z w i były tak
m a ł e , że osoba średniego wzrostu m u s i a ł a b y się schylić, żeby wejść
do środka. Wywieszone pranie trzepotało na wietrze, a z boku chatki
znajdował się n i e w i e l k i ogródek pełen kwiatów.

81
Z b l i ż y l i ś m y się do k a m i e n n e g o murku. W ł a ś n i e m i a ł a m prze/
n i e g o przejść, gdy R e n przeskoczył przez barierę tuż obok m n i e .
— R e n ! Ale m n i e wystraszyłeś! N a s t ę p n y m r a z e m uprzedź m n i e
jakoś z łaski swojej.
Podeszliśmy do chatki. Z e b r a ł a m się na o d w a g ę , by zapukać do
m a l e ń k i c h drzwi, ale w ostatniej chwili z a w a h a ł a m się i spojrzałam
na R e n a .
— M u s i m y najpierw coś z tobą zrobić. — W y j ę ł a m z plecaka żółty
sznurek i podeszłam do d r z e w a na uboczu polany. R e n szedł za m n ą
niechętnie. ( J e s t e m p o k a z a ł a m m u , by się zbliżył. P r z e ł o ż y ł a m sznu­
rek przez jego obrożę, a d r u g i koniec p r z y w i ą z a ł a m do drzewa. Ty­
g r y s nie w y g l ą d a ł na szczególnie zadowolonego.
— Wybacz, R e n , ale n i e możesz chodzić sobie teraz swobodnie.
Przestraszyłbyś gospodarzy. Obiecuje w rócić najszybciej, jak się da.
R u s z y ł a m w stronę d o m k u , ale n a g l e z n i e r u c h o m i a ł a m w pół
kroku, gdy u s ł y s z a ł a m za plecami cichy męski głos:
— C z y to n a p r a w d ę konieczne?
O b r ó c i ł a m się powoli i ujrzałam przystojnego młodzieńca. Wy­
glądał na dwadzieścia parę lat. Przewyższał m n i e o g ł o w ę i m i a ł sil­
ne, pięknie w y r z e ź b i o n e ciało. Odziany był w luźne b i a ł e bawełnia­
ne szaty. Spod wypuszczonej na wierzch, niedbale zapiętej koszuli
w i d a ć było g ł a d k ą , kształtną klatkę piersiową w kolorze złocistego
brązu. C i e n k i e spodnie, zawinięte nad kostkami, przyciągały wzrok
do jego bosych stóp. L ś n i ą c e czarne w ł o s y b y ł y z g a r n i ę t e do t y ł u
i kręciły się lekko na k a r k u .
J e d n a k największe w r a ż e n i e zrobiły na m n i e jego oczy. R y ł y to
oczy mojego tygrysa, w t y m s a m y m odcieniu kobaltowego błękitu.
N i e z n a j o m y w y c i ą g n ą ł rękę i powiedział:
— Witaj, Kelsey. To ja, R e n .
8

WYJAŚNIENIE

Mężczyzna zbliżył się ostrożnie z w y c i ą g n i ę t y m i r a m i o n a m i i po­


wtórzył:
— Kelsey, to ja, R e n .
N i e w y g l ą d a ł na groźnego, ale i tak z e s z t y w n i a ł a m z napięcia.
Nie wiedząc, co dalej robić, w y c i ą g n ę ł a m rękę w bezowocnej próbie
p o w s t r z y m a n i a go.
— Co? Co pan powiedział?
Nieznajomy podszedł bliżej, położył dłoń na m u s k u l a r n y m torsie
i powoli rzekł:
— N i e uciekaj, Kelsey. To ja, R e n . Twój tygrys.
Obrócił dłoń spodem do góry. T r z y m a ł w niej obrożę R e n a w r a z
z żółtym s z n u r k i e m . S p o j r z a ł a m za niego i, tak jak się spodziewa­
łam, nie dostrzegłam białego tygrysa. C o f n ę ł a m się o kilka kroków,
by zwiększyć trochę dystans między n a m i . M ę ż c z y z n a zauważył to
i natychmiast z n i e r u c h o m i a ł . Ł y d k a m i u d e r z y ł a m w k a m i e n n y mu­
rek. Z a t r z y m a ł a m się i z a m r u g a ł a m , cały czas n i e rozumiejąc, co
w ł a ś c i w i e nieznajomy do m n i e mówi.
— G d z i e R e n ? N i c nie r o z u m i e m . Czy p a n coś mu zrobił?
— N i e . J a jestem R e n .
Z n ó w ruszył w m o j ą stronę. Potrząsnęłam g ł o w ą .
— To n i e m o ż l i w e .
S p r ó b o w a ł a m zrobić kolejny krok do t y ł u i n i e m a l przeleciałam
przez m u r e k .

83
N i e z n a j o m y znalazł się przy m n i e w m g n i e n i u oka i podtrzymał
m n i e w pasie.
— Wszystko w porządku? — zapytał uprzejmie.
Nie! Wciąż m n i e t r z y m a ł . W p a t r y w a ł a m się w jego rękę.
wyobrażając sobie tygrysią łapę.
— K e l s e y ? — P o d n i o s ł a m wzrok i spojrzałam w jego p i ę k n e błę­
kitne oczy. - To ja jestem t w o i m t y g r y s e m .
— Nie. N i e ! — s z e p n ę ł a m . — To n i e m o ż l i w e . J a k i m c u d e m ?
J e g o cichy głos koił mój straci i.
— Proszę cię, w e j d ź m y do d o m u . W ł a ś c i c i e l a w tej c h w i l i nie
ma. Będziesz m o g ł a usiąść i się uspokoić, a ja spróbuję wszystko ci
w \ jaśnie.
B y ł a m zbyt oszołomiona, by protestować, p o z w o l i ł a m więc. żeby
poprowadził m n i e w stronę chatki. M o c n o c h w y c i ł m n i e za rękę. jak
by się bał, że ucieknę z p o w r o t e m do dżungli. N i e m i a ł a m w zwycza
ju podążać za o b c y m i m ę ż c z y z n a m i , ale było w nim coś. co sprawiało,
że c z u ł a m się bezpieczna. B y ł a m p e w n a , że m n i e nie skrzywdzi. To
s a m o silne poczucie m i a ł a m w stosunku do tygrysa.
Mężczyzna p o c h y l i ł g ł o w ę , by przejść przez drzwi, i przestąpił
próg chatki, ciągnąc m n i e za sobą.
W e w n ą t r z była tylko jedna izba z n i e d u ż y m ł ó ż k i e m w kącie,
m a ł y m o k i e n k i e m w bocznej ś c i a n i e oraz s t o ł e m i d w o m a krze
s ł a m i w p r z e c i w l e g ł y m rogu. /a odsuniętą zasłonką znajdowała się
n i e w i e l k a w a n n a . F u n k c j ę kuchni pełniły zlew z p o m p k ą wodną,
niski blat i kilka pólek, na których stały puszki z j e d z e n i e m oraz
przyprawy. Pod s u f i t e m wisiały suszone zioła, wypełniając powietrze
słodkim z a p a c h e m .
Mężczyzna wskazał mi miejsce na łóżku, sam zaś oparł s i ę o ś c i a
nę i w ciszy poczekał, aż w y g o d n i e się usadowię.
Otrząsnęłam się z początkowego szoku i s p r ó b o w a ł a m jakoś ogar
nąć sytuację. Ten nieznajomy to B e n , mój tygrys. Przez c h w i l ę przy
glądaliśmy się sobie nawzajem i w i e d z i a ł a m , po prostu w i e d z i a ł a m ,
że m ó w i prawdę. M i a ł te s a m e oczy.
Poczułam, jak opuszcza m n i e strach, a pozostałą po n i m pustkę
w y p e ł n i a n o w e uczucie: gniew. P o m i m o całego tego wspólnie spę
dzonego czasu on postanowił nie zdradzać mi swojej tajemnicy. Pro
wadził m n i e przez dżunglę, najwyraźniej celowo, i pozwolił myśleć,
że się z g u b i ł a m w o b c y m kraju, w dziczy, c a ł k i e m s a m a .
W iedzialam. że nigdy by m n i e nie skrzywdził. B y ł . . . m o i m przy
j a c i e l e m i u l a ł a m mu, czemu w i ę c on nie ufał m n i e ? W i e l e raz\

84
miał okazję, by podzielić się ze m n ą tą osobliwą nowiną, a jednak
tego nie zrobił.
S p o j r z a ł a m na niego podejrzliwie i, poirytowana, z a p y l a ł a m :
- T o czym t y w ł a ś c i w i e jesteś? C z ł o w i e k i e m , który stał się ty­
grysem, czy t y g r y s e m , który z m i e n i ł się w człowieka? A m o ż e jesteś
jak wilkołak? Czy g d y b y ś m n i e ugryzł, ja też /.mieniłabym się w ty­
grysa?
Młodzieniec przekrzywił głowę z nierozumiejącym w y r a z e m
twarzy, ale nic nie o d p o w i e d z i a ł . Patrzył na m n i e t y m i s a m y m i co
u tygrysa i n t e n s y w n i e b ł ę k i t n y m i oczami, które zupełnie zbijały
m n i e z tropu.
— E e e , Hen? C h y b a p o c z u ł a b y m się trochę lepiej, g d y b y ś odro­
binę się ode u m i e odsunął.
R e n w e s t c h n ą ł i spokojnie przesunął się w kąt, usiadł na krześle
i oparł się o ścianę, balansując na t y l n y c h nogach siedziska.
— Kelsey, o d p o w i e m na wszystkie twoje pytania. Proszę cię jed­
nak o odrobinę cierpliwości i c h w i l ę na wyjaśnienia.
— Dobrze. Słucham.
G d y zbierał m y ś l i , u w a ż n i e m u się p r z y g l ą d a ł a m . Nie m o g ł a m
uwierzyć, że to mój t y g r y s — że tygrys, który t y l e dla m n i e znaczył,
był t y m mężczyzną. Poza oczami w niczym nie p r z y p o m i n a ł tygrysa.
M i a ł p e ł n e usta, k w a d r a t o w ą szczękę i arystokratyczny nos. N i e był
podobny do ż a d n e g o z n a n e g o mi mężczyzny. N i e potrafiłam tego
określić, ale było w n i m coś innego, w y g l ą d a ł na człowieka wyjąt­
kowo k u l t u r a l n e g o i w y k s z t a ł c o n e g o . E m a n o w a ł p e w n o ś c i ą siebie,
siłą i szlachetnością. N a w e t boso i w z w y k ł y m u b r a n i u w y g l ą d a ł
jak człowiek potężny i władczy. I nawet gdyby nie był przystojny
a b y ł n i e z w y k l e przystojny — i tak przyciągnąłby moją u w a g ę . M o ż e
chodziło o tygrysią część jego osobowości. Tygrysy zawsze m i a ł y dla
m n i e w sobie coś majestatycznego. L u b i ł a m na nie patrzeć. R e n
okazał się r ó w n i c piękny jako człowiek, co jako tygrys.
U f a ł a m m o j e m u tygrysowi, ale czy m o g ł a m zaufać t e m u męż­
czyźnie? O b s e r w o w a ł a m go p o d e j r z l i w i e z r o z k l e k o t a n e g o łóżka.
R e n c i e r p l i w i e pozwalał, b y m m u się przyglądała, w y d a w a ł o m i się
wręcz, że go to lekko bawi, z u p e ł n i e jakby potrafił czytać w m o i c h
myślach.
W końcu p r z e r w a ł a m m i l c z e n i e .
— No i co, R e n ? S ł u c h a m cię.
Ścisnął grzbiet nosa k c i u k i e m i palcem w s k a z u j ą c y m , a potem
przeczesał d ł o n i ą j e d w a b i s t e c z a r n e włosy, pozostawiając je lekko
zmierzwione, co w y d a ł o mi się n i e z w y k l e atrakcyjne. Położył rękę
na kolanie i w z a m y ś l e n i u spojrzał na m n i e spod gęstych rzęs.
— A c h , Kelsey. T y l e ci muszę opowiedzieć, a n a w e t n i e w i e m , od
czego zacząć.
M i a ł cichy, wytworny, ł a g o d n y głos, którym bardzo szybko m n i e
zaczarował. Po angielsku m ó w i ł bardzo dobrze, z n i e m a l niesłyszal
n y m a k c e n t e m . J e g o głos b y ł m e l o d y j n y i pełen słodyczy — taki,
który sprawia, że d z i e w c z y n a pogrąża się w tęsknych m a r z e n i a c h .
Otrząsnęłam się i z a u w a ż y ł a m , że R e n obserwuje m n i e s w o i m i
oczami b a r w y kobaltowego błękitu.
R y ł a między n a m i jakaś w y r a ź n i e w y c z u w a l n a w i ę ź . N i e w i e m ,
czy chodziło o z w y k ł e zauroczenie, czy może o coś w i ę c e j . J e g o obec­
ność n i e p o k o i ł a m n i e i w y p r o w a d z a ł a z r ó w n o w a g i . U s i ł o w a ł a m
na n i e g o nie patrzeć, żeby trochę się opanować, ale skończyło się na
tym, że wykręcając palce, s p u ś c i ł a m wzrok i nerwowo p o s t u k i w a ł a m
stopą w podłogę. G d y znów spojrzałam mu w twarz, dostrzegłam
półuśmieszek i kpiarskie spojrzenie spod uniesionych brwi.
O d c h r z ą k n ę ł a m cicho.
— P r z e p r a s z a m . Co m ó w i ł e ś ?
— Czy tak trudno usiąść spokojnie i posłuchać?
— N i e . Po prostu w y p r o w a d z a s z m n i e z r ó w n o w a g i , to wszystko.
— Wcześniej cię nie d e n e r w o w a ł e m .
— Cóż, wyglądasz teraz trochę inaczej niż wcześniej. N i e możesz
ode m n i e w y m a g a ć , ż e b y m cię tak s a m o traktowała.
— Kelsey, spróbuj się odprężyć. Nigdy b y m cię nie skrzywdził.
— Dobrze. U s i ą d ę na r ę k a c h . T a k lepiej?
R o z e ś m i a ł się.
Nieźle. N a w e t j e g o ś m i e c h jest magnetyczny.
— J a k o tygrys m u s i a ł e m nauczyć się p a n o w a ć nad sobą. Tygrys
musi spędzać dużo czasu, leżąc bez ruchu. W y m a g a to cierpliwości,
podobnie jak m o j e w y j a ś n i e n i a .
R o z p r o s t o w a ł swoje u m i ę ś n i o n e r a m i o n a , a potem c h w y c i ł ta­
s i e m k ę fartucha wiszącego na haczyku. R e z w i e d n i e zaczął okręcać
ją między palcami.
— Musze załatwię to dość szybko. L u d z k ą postać mogę przybrai
na zaledwie kilka c h w i l dziennie, a m ó w i ą c ściślej: dwadzieścia ozie
ry m i n u t y na każde dwadzieścia cztery godziny. Jako że wkrótce znów
z m i e n i ę się w t y g r y s a , c h c i a ł b y m m a k s y m a l n i e w y k o r z y s t a ć czas,
który jest n a m dany. C z y podarujesz mi tych k i l k a n a ś c i e m i n u t ?
W z i ę ł a m głęboki oddech.

86
— T a k . C h c ę w y s ł u c h a ć , co masz do powiedzenia. Proszę, mów.
— Czy p a m i ę t a s z historię księcia D h i r e n a , którą pan K a d a m opo­
wiedział ci w c y r k u ?
— O w s z e m , p a m i ę t a m . Poczekaj. Czy masz na myśli, ż e . . .
— H i s t o r i a ta b y ł a w większości p r a w d z i w a . To ja jestem Dlii
ren. B y ł e m k s i ę c i e m I m p e r i u m M u d ź u l a i n . Mój brat K i s h a n oraz
moja narzeczona rzeczywiście m n i e zdradzili, ale zakończenie opo­
wieści p a n a K a d a m a zostało zmyślone. N i e zabito m n i e , jak to w m ó ­
wiono w i e l u , w i e l u l u d z i o m . Na m o j e g o brata i na m n i e rzucono
klątwę, która z m i e n i ł a nas w tygrysy. Pan K a d a m w i e r n i e strzegł
naszej tajemnicy przez w i e l e sl uleci. Proszę, nie wiń go o to. że cię
tutaj przywiózł. To moja w i n a . Widzisz, j a . . . potrzebuję cię, Kelsey.
N a g l e zaschło mi w ustach i u ś w i a d o m i ł a m sobie, że zbyt m o c n o
w y c h y l a m się do przodu i za c h w i l ę spadnę z łóżka. Szybko odchrząk­
n ę ł a m i w y p r o s t o w a ł a m się z nadzieją, że B e n nic nie z a u w a ż y ł .
— E e . . . co to znaczy, że m n i e potrzebujesz?
— P a n K a d a m i ja w i e r z y m y , że to ty jesteś osobą, która będzie
w stanie zdjąć k l ą t w ę . W końcu w p e w n y m sensie już w y r w a ł a ś
mnie z niewoli.
— A l e ja nic n i e z r o b i ł a m . To pan K a d a m k u p i ł twoją wolność.
— N i e . Pan K a d a m nie potrafił tego zrobić. K i e d y m n i e s c h w y ­
tano, s t r a c i ł e m zdolność p r z y b i e r a n i a ludzkiej postaci i nie m o g ł e m
odzyskać wolności, dopóki nie zdarzyło się coś wyjątkowego, a raczej:
dopóki n i e pojawił się ktoś wyjątkowy. T y m k i m ś okazałaś się ty.
O w i n ą ł t a s i e m k ę fartucha wokół palca. P a t r z y ł a m , jak bawi się
nią b e z w i e d n i e . Z n ó w spojrzałam na jego twarz. B y ł a z w r ó c o n a do
okna. W y d a w a ł się spokojny i pogodny, ale w jego oczach dostrzeg­
ł a m cień s m u t k u . S ł o ń c e w p a d a ł o przez okno, zasłona poruszała się
lekko na wietrze, na t w a r z y B e n a ś w i a t ł o tańczyło z c i e n i e m .
Zapytałam niepewnie:
— No dobrze, do czego jestem ci potrzebna? Co m a m zrobić?
Z n ó w popatrzył na m n i e i m ó w i ł dalej.
— P r z y b y l i ś m y do tej c h a t k i n i e bez p o w o d u . C z ł o w i e k , który
tu mieszka, jest s z a m a n e m , m n i c h e m , i to on wyjaśni ci twoją rolę
w całej tej historii. N i e c h c i a ł n a m nic w i ę c e j powiedzieć, dopóki
cię nie z n a j d z i e m y i n i e p r z y p r o w a d z i m y tutaj. N a w e t ja nie w i e m .
czemu to ty jesteś tą w y b r a n ą . S z a m a n n a l e g a ł również, by poroz­
m a w i a ć z n a m i s a m na s a m . To dlatego pan K a d a m nie m ó g ł narn
towarzyszyć. — B e n nachylił się w m o j ą stronę. — C z y zostaniesz tu
ze m n ą do powrotu gospodarza, żeby p r z y n a j m n i e j w y s ł u c h a ć , co

87
ma do powiedzenia? Jeżeli potem stwierdzisz, że chcesz w r a c a ć do
d o m u , pan K a d a m wszystko z a ł a t w i .
W b i ł a m wzrok w podłogę.
— Dhi r e n i e . . .
— Proszę, mów mi R e n .
Z a c z e r w i e n i ł a m się i spojrzałam mu w oczy.
— D o b r z e , R e n . T w o j e w y j a ś n i e n i a są dość przytłaczające. N i e
w i e m , co powiedzieć.
Na jego przystojnej twarzy m a l o w a ł y się sprzeczne emocje.
K i m ja w ł a ś c i w i e j e s t e m , żeby o d r z u c a ć przystojnego m ę ż c z j
z n ę . . . to znaczy tygrysa? W e s t c h n ę ł a m .
— W porządku. Z a c z e k a m na twojego m n i c h a , ale jestem spoco
na, zmęczona, potrzebuję porządnej kąpieli i szczerze mówiąc, nie
w i e m nawet, czy m o g ę ci ufać. M i m o to nie z n i o s ł a b y m c h y b a ko­
lejnej nocy w dżungli.
R e n westchnął z u l g ą i u ś m i e c h n ą ł się do m n i e . T a k jakby pro
m i e n i e słońca przebiły się przez burzową chmurę, .lego uśmiech na
p e ł n i ł m n i e złocistym, j a s n y m , r a d o s n y m c i e p ł e m . M i a ł a m ochotę
z a m k n ą ć oczy i upajać się jego b l a s k i e m .
— D z i ę k u j ę ci — p o w i e d z i a ł . — P r z y k r o m i , że ta część podróży
b y ł a dla ciebie uciążliwa. P o k ł ó c i l i ś m y się o to z p a n e m K a d a m e m .
On u w a ż a ł , że p o w i n n i ś m y powiedzieć ci p r a w d ę , ale ja nie b y ł e m
pewny, czy wtedy poszłabyś ze m n ą . P o m y ś l a ł e m , że jeśli spędzisz ze
m n ą trochę więcej czasu, nauczysz się mi ufać i będę m ó g ł w y j a w i ć
ci, k i m jestem na swój w ł a s n y sposób. O to w ł a ś n i e kłóciliśmy się,
kiedy zobaczyłaś nas przy ciężarówce.
— A w i ę c to byłeś ty! P o w i n i e n e ś był powiedzieć mi prawdę. Pan
K a d a m m i a ł rację. U n i k n ę l i b y ś m y całej tej p r z e p r a w y przez dzicz
i przyjechalibyśmy tutaj s a m o c h o d e m .
R e n westchnął.
Nie. By spotkać sic z s z a m a n e m , i tak m u s i e l i b y ś m y przejść
przez dżunglę.
Z a ł o ż y ł a m r a m i o n a na piersi i m r u k n ę ł a m :
— I tak p o w i n i e n e ś był mi powiedzieć.
R e n w y k r ę c i ł w palcach t a s i e m k ę od fartucha.
— Wiesz, spanie pod g o ł y m n i e b e m nie jest w c a l e takie złe. M o ż
na patrzeć na gwiazdy, a chłodny p o d m u c h o w i e w a ci futro po gorą
c y m dniu. T r a w a słodko p a c h n i e i - spojrzał mi w oczy — tak s a m o
słodko p a c h n ą twoje włosy.
Z a c z e r w i e n i ł a m się i b u r k n ę ł a m :

88
I Ś w i e t n i e , p r z y n a j m n i e j j e d n e m u z nas się podobało.
R e n uśmiechnął się, zadowolony z siebie, i powiedział:
— Rzeczywiście, podobało mi się.
Przez c h w i l ę w y o b r a z i ł a m sobie go jako mężczyznę, jak przytula
się do m n i e w lesie, o p i e r a g ł o w ę na m o i c h kolanach, a ja głaszczę
go po w ł o s a c h , po c z y m p o s t a n o w i ł a m skupić się na kwestiach istot­
nych w tej c h w i l i .
— S ł u c h a j , R e n . zmieniasz lemat. Nie podoba mi się to. jak m n i e
w m a n i p u l o w a ł e ś w przybycie tutaj. Pan K a d a m p o w i n i e n był po­
wiedzieć mi wszystko w c y r k u .
M ł o d z i e n i e c potrząsnął g ł o w ą .
— N i e sądziliśmy, że u w i e r z y s z w jego historię. Pan K a d a m wy
m y ś l i ! podróż do r e z e r w a t u tygrysów, żeby sprowadzić cię do In­
dii. Pomyśleliśmy, że gdy już tu będziesz, z m i e n i ę się w człowiek,i
i wszystko ci w y j a ś n i ę .
— P e w n i e masz rację — p r z y z n a ł a m . — G d y b y ś w y k o n a ł ten nu­
m e r w .Stanach, c h y b a b y m tu nie przyjechała.
— C z e m u w ł a ś c i w i e się zgodziłaś?
— C h c i a ł a m spędzić w i ę c e j c z a s u . . . z tobą. No wiesz, z t y g r y s e m .
T ę s k n i ł a b y m za n i m . To znaczy za tobą. — Z a c z e r w i e n i ł a m się.
R e n u ś m i e c h n ą ł się z ukosa.
— Ja też b y m za tobą tęsknił.
W y k r ę c i ł a m w d ł o n i a c h brzeg bluzy. R e n n a j w y r a ź n i e j źle od
czytał moje myśli, bo powiedział:
— Kelsey. N a p r a w d ę cię przepraszam za to oszustwo. G d y b y było
jakiekolwiek inne r o z w i ą z a n i e . . .
P o d n i o s ł a m wzrok. M ł o d z i e n i e c spuścił g ł o w ę w sposób, który
p r z y p o m i n a ł mi m o j e g o tygrysa. Frustracja i dyskomfort, które przy
nim dotąd czułam, zniknęły. Instynkt podpowiedział mi. że powin
nam mu uwierzyć i pomóc. S i l n a emocjonalna więź, która łączyła
m n i e ze z w i e r z ę c i e m , b y ł a jeszcze mocniejsza w obecności R e n a -
-człowieka. B y ł o mi go żal.
Cichym, łagodnym głosem spytałam:
— K i e d y zmienisz się z powrotem w tygrysa.'
— Wkrótce.
— Czy to boli?
— N i e tak bardzo jak kiedyś.
— Czy rozumiesz m n i e , k i e d y jesteś t y g r y s e m ? M o g ę do ciebie
mowie.
lak. wciąż będę cię rozumiał.

89
W z i ę ł a m głęboki oddech.
— D o b r z e . Z o s t a n ę tu z tobą do powrotu s z a m a n a . A l e m a m j
cze do ciebie bardzo dużo pytań.
— W i e m . Postaram się na nie odpowiedzieć najlepiej, jak urnii
a l e musisz poczekać do jutra, k i e d y znów będę m ó g ł z tobą porozm a '
w i a ć . M o ż e m y spędzić tu noc. S z a m a n p o w i n i e n wrócić o zmierzchu
— Ren?
— Słucham.
— D ż u n g l a m n i e przeraża i cała ta sytuacja też.
Puścił t a s i e m k ę fartucha i spojrzał mi w oczy.
— Wiem.
— Ren?
— Tak?
— N i e . . . zostawiaj m n i e , dobrze?
J e g o t w a r z z ł a g o d n i a ł a i p r z y b r a ł a czuły w y r a z . U ś m i e c h n ą ł się
szczerze.
— Asambhawa, na p e w n o cię nie zostawię.
O d w z a j e m n i ł a m u ś m i e c h , ale w t y m m o m e n c i e na t w a r z R e n a
p a d ł cień. Z a c i s n ą ł pięści i zęby. U j r z a ł a m , jak c a ł e jego ciało prze­
b i e g a j ą dreszcze, krzesło przewróciło się do przodu, a on upadł na
c z w o r a k a . W s t a ł a m , żeby mu pomóc, ale w t e d y ze z d u m i e n i e m uj­
r z a ł a m , jak jego ciało p r z y b i e r a postać t y g r y s a , którą tak dobrze
z n a ł a m . T y g r y s R e n otrząsnął się, a p o t e m podszedł i otarł się łbem
o m o j ą w y c i ą g n i ę t ą dłoń.
9

PRZYJACIEL

Siedziałam na brzegu łóżka i z a s t a n a w i a ł a m sio nad s ł o w a m i


Rena. Spoglądając teraz na tygrysa, z nadzieją p o m y ś l a ł a m , że być
może tylko sobie to wszystko w y o b r a z i ł a m . Może dżungla w y w o ł a ł a
u m n i e halucynacje? C z y to wszystko dzieje się naprawdę? C z y pod
tygrysim futrem n a p r a w d ę kryje się człowiek?
R e n rozciągnął się na podłodze i oparł łeb na łapach. Przez dłuż­
szą c h w i l ę przyglądał mi się s w o i m i p i ę k n y m i b ł ę k i t n y m i oczami,
a ja od razu z r o z u m i a ł a m , że wszystko w y d a r z y ł o się n a p r a w d ę .
Ren powiedział, że s z a m a n nie wróci przed z m i e r z c h e m , od któ­
rego wciąż dzieliło nas kilka godzin. Łóżko w y g l ą d a ł o zachęcająco.
M i ł o b y ł o b y się zdrzemnąć, ale b y ł a m brudna. P o s t a n o w i ł a m , że
najpierw w e z m ę kąpiel, i poszłam zbadać stan wanny, którą napeł­
niało się s t a r o m o d n y m sposobem — wodą z wiadra. R o z p o c z ę ł a m
uciążliwą czynność p o m p o w a n i a w o d y do w i a d e r k a i w l e w a n i a jej
do wanny. W telewizji w y g l ą d a ł o to prościej niż w rzeczywistości.
Już po trzech w i a d r a c h m y ś l a ł a m , że zaraz odpadną mi ręce, igno­
rowałam jednak ból, wiedząc, jak dobrze zrobi mi kąpiel, ' / m ę c z e n i e
w r a m i o n a c h przekonało m n i e , że w a n n a w y p e ł n i o n a do połowy
zdecydowanie wystarczy.
D w o m a k o p n i ę c i a m i p o z b y ł a m się tenisówek i z a c z ę ł a m rozpi­
nać bluzę. N a g l e u ś w i a d o m i ł a m sobie, że m a m w i d o w n i ę . Z a m k n ę ­
ł a m poły bluzy i o d w r ó c i ł a m się. R e n o b s e r w o w a ł m n i e u w a ż n i e .
— A l e z ciebie dżentelmen. S p e c j a l n i e siedzisz cicho jak m y s z
pod miotłą. Nic z tego, mój panie. L e p i e j wyjdź na zewnątrz i po

91
czekaj, aż się wykąpię. — M a c h n ę ł a m ręką. — I d ź . . . popilnuj okolicy
albo coś.
O t w o r z y ł a m drzwi, a Hen powoli w y w l ó k ł się na dwór. Rozebra­
łam się szybko, w e s z ł a m do w a n n y z letnią w o d ą i zaczęłam szoro­
wać b r u d n ą skórę znalezionym u s z a m a n a s z a ł w i o w o - c y t r y n o w y m
mydłem d o m o w e j roboty.
W y p ł u k a ł a m włosy, nu c h w i l ę o d c h y l i ł a m się s w o b o d n i e w wan­
nie i p o g r ą ż y ł a m się w r o z m y ś l a n i a c h . W co ja się w p a k o w a ł a m . '
Czemu pan K a d a m o niczym mi nie powiedział'.' Czego oni ode mnie
oczekują? Jak d ł u g o m a m tkwić w tej indyjskiej dżungli?
M i l i o n pytań kłębił nń się w g ł o w i c , przeszkadzając jasno my
śłeć. S t w i e r d z i ł a m , że na razie i tak do niczego n i e dojdę, wyszłam
z wanny, w y t a r ł a m się. u b r a ł a m i otworzy lam drzwi R e n o w i , który
leżał na zewnątrz, opierając się o nie grzbietem.
— Możesz już wrócić.
R e n wszedł do środka, a ja u s i a d ł a m po turecku na łóżku i za
częłam rozczesywać splątane włosy.
— Cóż, R e n , z p e w n o ś c i ą p o w i e m p a n u K a d a m o w i , co o t y m
w s z y s t k i m myślę, kiedy już się stąd w y d o s t a n i e m y . Ty zresztą też
nie czuj się jeszcze rozgrzeszony. M a m do ciebie tysiąc pytań, więc
lepiej się przygotuj. — Z a p l o t ł a m warkocz i z w i ą z a ł a m go zieloną
wstążką. P o d ł o ż y ł a m r a m i o n a pod g ł o w ę , u m o ś c i ł a m się na poduś/
ce i w b i ł a m wzrok w b a m b u s o w y sufit. R e n położył łeb na m a t e r a
cu obok mojej g ł o w y i spojrzał na m n i e z przepraszającym w y r a z e m
pyska.
R o z e ś m i a ł a m się i p o g ł a s k a ł a m go po ł b i e , z początku z zakłopo
t a n i e m , ale g d y przysunął się bliżej, szybko pokonałam nieśmiałość.
— J u ż dobrze, R e n . T a k n a p r a w d ę się nie g n i e w a m . Po prostu
c h c i a ł a b y m , żebyś bardziej mi ufał.
Polizał m n i e po ręce, a potem położył się na podłodze, a ja ob­
r ó c i ł a m się na bok i p a t r z y ł a m na niego.

M u s i a ł a m przysnąć, jurnie waż kiedy o t w o r z y ł a m oczy, w chatce


było ciemno, nie licząc d e l i k a t n e g o światła latarenki w k u c h n i . Przy
stole siedział stary człowiek.
Y\yprostowałam się i pot,ulani oczy, zdziwiona, że lak długo spa
ł a m . S z a m a n pochylał się nad rozłożonymi na stole liśćmi niezna­
nych mi roślin. Kiedy w s t a ł a m , przywołał m n i e gestem dłoni.

92
— Halo, panienka. D ł u g o spała. Bardzo zmęczona. Bardzo, bardzo
zmęczona.
Podeszłam do stołu, a za m n ą podąży! B e n , który ziewnął, wy­
prężył grzbiet i zaczął się przeciągać, łapa za łapą, aż w końcu usiadł
u mych stóp.
— G ł o d n a ? Jedz. D o b r e jedzenie, h m m m ? — S z a m a n mlasnął głoś­
no. — Bardzo dobre. — W s t a ł i n a ł o ż y ł do m i s k i aromatyczne, pach­
nące ziołami duszone w a r z y w a z bulgoczącego g a r n u s z k a na piecy­
ku opalanym d r e w n e m . Dodał k r o m k ę ciepłego pieczywa i wrócił do
stołu. P r z y s u n ą ł m i s e c z k ę w moją stronę, z satysfakcją pokiwał g ł o ­
wą, usiadł i znów zabrał się do o b r y w a n i a liści.
Potrawa p a c h n i a ł a niebiańsko, zwłaszcza po półtora dnia ż y w i ę
nia się b a t o n a m i e n e r g e t y c z n y m i .
S z a m a n mlasnął j ę z y k i e m .
— J a k masz na imię?
— Kelsey — w y m a m r o t a ł a m z p e ł n ą buzią.
— Kal-si. D o b r e imię. Mocne.
— Bardzo dziękuję za jedzenie. Jest pyszne!
S z a m a n o d r n r u k n ą ! coś w odpowiedzi i l e k c e w a ż ą c o m a c h n ą ł
dłonią.
Spytałam:
— A jak pan ma na imię?
— Moje imię. ee. trudne. M ó w mi Pliet.
P h e t b y ł drobny, brązowy i pomarszczony, a jego głowię okalał
wianuszek sztywnych, s i w y c h włosów. Ś w i a t ł o l a m p k i odbijało się
od lśniącej ł y s i n y . O w i n i ę t y był w szarozieloną szatę, spod której
wystawały g o ł e nogi z sękatymi kolanami i stopy obute w sandały.
Na bark niedbale zarzucił sarong. Nie m o g ł a m się nadziwić, jak laka
licha szatka w ogóle t r z y m a się na jego w y c h u d ł e j sylwetce.
— P h e t , przepraszam, że w t a r g n ę ł a m tak do twojego domu. Ren
m n i e tu przyprowadził. Bo w i d z i s z . . .
— A c h , B e n , t y g r y s . T a k , Phet w i e , c z e m u tu są. A n i k m ó w i , ty
i Ren przybyć, więc ja dziś poszedł nad jezioro S u k i . . . przygotować się.
Z j a d ł a m jeszcze trochę duszonych warzyw, a P h e t przyniósł mi
kubek wody.
— M a s z na myśli pana K a d a m a ? M ó w i ł ci, że się z j a w i m y ?
— T a k , tak, K a d a m m ó w i ć P h e t . — S z a m a n odsunął od siebie
roślinki, robiąc miejsce w rogu stołu, i wziął do ręki m a ł ą klatkę,
w której siedział nieznany mi piękny m a l e ń k i czerwony ptaszek. —
Dużo ptaków nad jeziorem S u k i , ale ten w i e l c e niezwykły.

93
Pochylił się, zaklaska! j ę z y k i e m na ptaszka i p o m a c h a ł palcem
tuż przed p r ę t a m i klatki. Zaczął coś nucić, a potem p r z e m ó w i ł we­
s o ł y m t o n e m w s w o i m ojczystym języku.
— P h e t czekać na n i e g o c a ł y dzień - oznajmił. - P t a k śpiewa
pię-ę-kną pieśń.
— Z a ś p i e w a dla nas?
— K t o to w i e ? C z a s e m n i g d y n i e śpiewa. T y l k o dla specjalnej oso
by. Kal-si specjalna?
W y b u c h n ą ł d o n o ś n y m ś m i e c h e m , jakby opowiedział w ł a ś n i e
pyszny dowcip.
— P h e t , jak on się n a z y w a ?
— To pisklę D u r g i .
S k o ń c z y ł a m jeść i o d s t a w i ł a m m i s k ę .
— K i m jest D u r g a ?
Phet wyszczerzył zęby w u ś m i e c h u .
— A a . 1 )urga pię-kna bogini, a P h e t — tu w s k a z a ł na siebie — uni­
żony sługa. Ptak ś p i e w a dla D u r g a i j e d n a specjalna kobieta. -
Wypowiedziawszy te słowa, znów zajął się roślinami.
— A w i ę c jesteś k a p ł a n e m D u r g i ?
— K a p ł a n naucza innych. P h e t działa s a m . S a m służy.
— L u b i s z być sam?
— S a m e m u lepiej m y ś l i , słyszy, widzi. Z l u d ź m i za dużo hałas.
Słuszna u w a g a . Ja też lubię być sama. P r o b l e m w t y m , że jeśli
jest się zawsze s a m e m u , człowiek staje się samotny.
— H m m . Twój ptak jest przepiękny.
P h e t p o k i w a ł g ł o w ą i dalej p r a c o w a ł w milczeniu.
— M o g ę ci p o m ó c z t y m i liśćmi? — s p y t a ł a m .
Starzec u ś m i e c h n ą ł się szeroko, ujawniając brak kilku zębów.
J e g o oczy prawie zniknęły w g ł ę b o k i c h , brązowych zmarszczkach.
— C h c e mi p o m a g a ć ? Tak, Kal-si. Patrz na P h e t . R ó b to s a m o .
Próbuj.
W y c i ą g n ą ! w górę roślinę i przejechał palcami po łodydze, ogo­
łacając ją z liści. Wręczył mi gałązkę porośniętą d r o b n y m i listkami,
przypominającą r o z m a r y n . O b e r w a ł a m pachnące zielone listki i uło­
ż y ł a m je na stole. Przez c h w i l ę p r a c o w a l i ś m y zgodnie. N a j w y r a ź n i e j
P h e t żył ze zbierania ziół. Pokazał mi rozmaite zebrane przez siebie
rośliny, zdradził ich nazwy i powiedział, do czego się ich używa. M i a ł
również zbiór suszonych ziół, zawieszonych pod sufitem, które opisał
mi j e d n o po d r u g i m . N i e k t ó r e z nich z n a ł a m , o innych s ł y s z a ł a m
po raz pierwszy w życiu.

94
Najbardziej zainteresowały m n i e arjuna, zmielona kora drzewa,
w y k o r z y s t y w a n a w m e d y c y n i e na poprawę krążenia oraz trawienia;
k u r k u m a , r ó w n i e ż dobra na k r ą ż e n i e , a także w s p i e r a j ą c a u k ł a d
oddechowy; a także liście n i m , poprawiające t r a w i e n i e - n i e dopy­
t y w a ł a m w jaki sposób.
Poza t y m P h e t pokazał mi wąkrotkę, słodko-gorzko p a c h n ą c ą ro­
ślinę, która w e d ł u g n i e g o z a p e w n i a ł a d ł u g i e życie i mnóstwo energii,
liście brahmi, dobre na m y ś l e n i e , i śatawari, p o m a g a j ą c e w kobie­
cych przypadłościach.
S z a m a n wszedł na stołeczek, zdjął kilka wysuszonych roślin i za­
stąpił je ś w i e ż y m i . N a s t ę p n i e w y d o b y ł skądś moździerz i tłuczek.
Pokazał, jak ucierać zioła, i powierzył mi to zadanie.
Otworzył słoik z t w a r d y m i , złocistymi kroplami żywicy w środku.
P o w ą c h a ł a m zawartość i w y k r z y k n ę ł a m :
— P a m i ę t a m ten zapach z dżungli! To ta kleista maź, która kapie
z drzew, prawda?
— Bardzo dobrze, Kal-si. N a z y w a się o l i b a n u m . Pochodzi z drze­
wa Boswellia, ale ty może znasz tę ż y w i c ę pod n a z w ą kadzidło.
— Kadzidło? Z a w s z e z a s t a n a w i a ł a m się, z czego się je robi.
Phet wyjął zaschnięty płatek i podał mi go.
— M a s z . Kal-si. Spróbuj.
— M a m to z j e ś ć? M y ś l a ł a m , że to coś w rodzaju p e r f u m . . .
— Weź, Kal-si, spróbuj. — Położył płatek na języku. Z r o b i ł a m to
samo.
Ż y w i c a m o c n o p a c h n i a ł a , była słodka i ciepła. Konsystencją przy­
p o m i n a ł a g u m ę . P h e t przeżuł substancję s w o i m i k i l k o m a zębami,
a potem się u ś m i e c h n ą ł .
— D o b r e , Kal-si? A teraz głęboki oddech.
— Oddech?
P h e t zrobił g ł ę b o k i w d e c h , a ja poszłam w jego ślady. K l e p n ą ł
m n i e w plecy tak m o c n o , że g d y b y g u m o w a t a substancja nie przy-
kleiła mi się do zębów, z pewnością bym ją w y p l u ł a .
— Widzisz? D o b r e dla żołądek, dobre dla oddech, żadnych zmar­
t w i e ń . — Wręczył mi słoiczek z o l i b a n u m . — Weź, w e ź .
P o d z i ę k o w a ł a m m u , w s a d z i ł a m słoik do plecaka i w r ó c i ł a m do
moździerza.
P h e t spytał:
— Kal-si, ty j e c h a ć z daleka, tak?
— Och, tak, z bardzo daleka. - O p o w i e d z i a ł a m m u , jak p o z n a ł a m
R e n a w Oregonie, o naszej podróży do Indii z p a n e m K a d a m e m ,

95
0 t y m , jak s t r a c i ł a m ciężarówkę, o p r z e p r a w i e przez d ż u n g l ę i o tym,
jak w końcu odnaleźliśmy jego chatę.
P h e t słuchał u w a ż n i e , kiwając g ł o w ą .
— A twój tygrys nie jest z w y k ł y kot, czy ja m a m racja?
S p o j r z a ł a m na R e n a .
— O w s z e m , zgadza się.
— Chcesz pomóc tygrysu?
— Tak, c h c ę mu p o m ó c . J e s t e m zła, że m n i e oszukał, ale rozu
m i o m , dlaczego to zrobił. — S p u ś c i ł a m g ł o w ę i w z r u s z y ł a m r a m i o
n a m i . - C h c ę tylko, żeby był wolny. - W t y m m o m e n c i e c z e r w o m
ptaszek rozpoczął przepiękny trel.
P h e t z a m k n ą ł oczy i s ł u c h a ł , z c z y s t y m z a c h w y t e m w y p i s a n y m
na twarzy, nucąc cicho. Ody ptaszek u m i l k ł , starzec otworzył OCZY

1 spojrzał na m n i e z r a d o s n y m u ś m i e c h e m .
— Kal-si! Ty bardzo specjalna! We m n i e szczęśliwość! P h e t usły­
szał pieśń D u r g i ! - Ochoczo zerwał się na nogi i z z a p a ł e m począł
uprzątać zioła i słoiki. T e r a z odpocząć. J u t r o ważny wschód słone,i.
Phet musi m o d l i ć w ciemności, a tobie trzeba spać. J u t r o czas w dro­
gę. To trudne, ciężkie. O świcie P h e t pomoże z t y g r y s e m . Wyjawi
sekret D u r g i . T e r a z spać.
— A l e ja d o p i e r o się p r z e s p a ł a m , nie j e s t e m jeszcze senna. Czy
m o g ę zostać z tobą i zadać ci jeszcze trochę pytań?
— Nie. Teraz Phet modlić. Trzeba dziękować I )urga za nieczekana
laska. Tobie trzeba długi sen. Phet zrobić napar, pomóc Kal-si spać.
W ł o ż y ł do k u b k a k i l k a listków i zalał je gorącą wodą. Po m i n u c i e
w r ę c z y ł mi kubek i pokazał na m i g i , że m a m w y p i ć . N a p a r pach­
n i a ł jak herbata m i ę t o w a z l e k k ą nutą k o r z e n n ą p r z y p o m i n a j ą c ą
goździki. S ą c z y ł a m płyn, delektując się jego s m a k i e m . Phet wygoni I
m n i e do łóżka i posłał R e n a r a z e m ze m n ą . Z a s ł o n i ł l a m p k ę , żeby
nie raziła, zarzucił na r a m i ę jakiś tobołek, u ś m i e c h n ą ł się do m n i e
i w y s z e d ł , cicho z a m y k a j ą c za sobą drzwi.
P o ł o ż y ł a m się na łóżku. M y ś l a ł a m , że nie m a m szans na zaśnie
cie, a l e już w k r ó t c e z a p a d ł a m w g ł ę b o k i niebyt, spokojny, bez snów.

N a s t ę p n e g o r a n k a Phet obudził u m i e wcześnie g ł o ś n y m klaska


niem w dłonie.
— H a l o , Kal-si i nieszczęsny R e n . P h e t m o d l i ł , kiedy spali. Dzięki
temu D u r g a robi cud. B u d z i m y ! U s t a ć i r o z m a w i a m y .

96
— Dobrze, pospieszę się. - Z a c i ą g n ę ł a m zasłonę i u b r a ł a m się.
W kuchni Phet s m a ż y ł jajka i zdążył już położyć duży talerz
przed R e n e m . U m y ł a m ręce z i o ł o w y m m y d ł e m i usiadłam przy
stole. R o z p u ś c i ł a m warkocz i przeczesałam palcami p o f a l o w a n e
włosy.
R e n przestał jeść, p r z e ł k n ą ł jajka i u w a ż n i e m n i e o b s e r w o w a ł .
— R e n , przestań się gapić! J e d z jajka. Na p e w n o jesteś strasznie
głodny.
Z w i ą z a ł a m włosy w kucyk, a R e n wreszcie zajął się j e d z e n i e m .
Phet przyniósł talerz i dla m n i e . R y ł a na n i m porcyjka dziwnej
sałatki z ogródka oraz s m a k o w i c i e wyglądający omlet. N a s t ę p n i e
Phet usiadł i rozpoczął rozmowę.
— Kal-si, ja teraz w łaskach. D u r g a zawołać do mnie. P o m o ż e
wam. Wiele, w i e l e lat A n i k K a d a m szukał lekarstwo dla R e n . Mó
wiłem mu, D u r g a lubić tygrysy, ale nikt mu nie może pomóc. Py­
tał m n i e : co robić? Tamtej nocy Płiet przyśnić d w a tygrysy, jeden
blady jak księżyc, d r u g i czarny jak noc. D u r g a szeptać w moje
ucho. M ó w i , tylko specjalna d z i e w c z y n a może z ł a m a ć klątwę. P h e t
wie ta d z i e w c z y n a w y b r a n k a D u r g i . O n a walczyć dla tygrys. M ó ­
wię A n i k a : szuka] specjalnej dziewczyny D u r g i . Daję w s k a z ó w k i :
jest sama. brązowe włosy, c i e m n e oczy. Będzie poświęcać tygrysu,
a jej m o w a potężna jak melodia bogini. P o m ó c tygrysu znowu być
wolny. M ó w i ę A n i k a : znajdź u l u b i e n i c a Durgi i do m n i e przy
prowadź.
Położył brązowe, sękate d ł o n i e na stole i nachylił się w m o j ą
stronę.
— Kal-si. Phet widzi ty specjalna w y b r a n k a .
— Jak to? O co ci chodzi?
— Ty silna, piękna w o j o w n i c z k a jak D u r g a .
— J a ? P i ę k n a i silna w o j o w n i c z k a ? C h y b a coś ci się p o m y l i ł o .
B e n w y d a ł z siebie niski, g a r d ł o w y p o m r u k , a P h e t zaklaskał
językiem.
— Nie. P i s k l ę I hirgi ś p i e w a dla ciebie. To ty w ł a ś c i w a dziewczy­
na. N i e odrzucaj przeznaczenie jak c h w a s t ! To c e n n y kwiat. C i e r p ­
liwość. Czekaj, aż rozkwitnie.
— No dobrze. Phet, postaram się. Co m a m robić? J a k mogę zla
mać zaklęcie?
— D u r g a p o m ó c ci w jaskini K a n h e r i . U ż y w a s z klucza dla otwar­
cia komnaty.
— J a k i e g o klucza? — s p y t a ł a m .

97
— Klucz to Wielka Pieczęć I m p e r i u m M u d ź u l a i n . Tygrys wic.
/.najdź p o d z i e m n e miejsce w jaskinia. Pieczęć to klucz. D u r g a po
prowadzi cię do odpowiedzi. U w o l n i tygrys.
N a g l e zaczęłam się trząść. Tego było dla m n i e zbyt wiele, 'rajem
nicze w i a d o m o ś c i w jaskini, specjalne łaski hinduskiej bogini i nie­
bezpieczna przygoda w dżungli w t o w a r z y s t w i e tygrysa? Za dużo
w r a ż e ń naraz. Poczułam się przytłoczona. W m y ś l a c h krzyczałam
wciąż: to n i e m o ż l i w e ! N i e m o ż l i w e ! J a k w p a d ł a m w tę dziwaczną
pułapkę? A c h , tak, s a m a się zgodziłam.
P h e t spoglądał na m n i e z z a c i e k a w i e n i e m . Położył swoją dłoń
na mojej. J e g o ciepły, delikatny dotyk natychmiast m n i e uspokoił.
— Kal-si, m i e j w i a r ę w siebie. Ty silna kobieta. T y g r y s ciebie
chronić.
Popatrzyłam na R e n a , który siedział na bambusowej podłodze
i obserwował m n i e z zatroskanym w y r a z e m pyska.
— lak, w i e m , że będzie m n i e pilnował. I naprawdę c h c ę mu po­
móc z ł a m a ć klątwę. T y l k o że to wszystko jest d o ś ć . . . przerażające.
P h e t ścisnął m n i e za rękę. a R e n położył mi łapę na kolanie. Prze­
ł k n ę ł a m strach, starając się pomyśleć o czymś i n n y m .
— A więc dokąd teraz idziemy? Do jaskini?
— T y g r y s wie, gdzie iść. Idź za tygrys. Szukaj pieczęć. Trzeba szyb­
ko ruszać. Z a n i m pójdziesz. Kał si. Phet podaruje ci m o d l i t w ę i znak
bogini.
S z a m a n wziął do ręki m a ł ą k u p k ę liści, które o b e r w a l i ś m y ze­
szłego wieczoru. P o m a c h a ł nimi dookoła mojej g ł o w y i ramion, nu­
cąc coś po cichu. Potem wziął jeden m a ł y listek i dotknął nim moich
OCZU, nosa, ust i czoła. P o t e m zrobił to sarno z R e n e m .
N a s t ę p n i e w s t a ł i przyniósł niewielki słoiczek pełen brązowego
p ł y n u . Wziął c i e n k ą gałązkę, którą wcześniej o g o ł o c i l i ś m y z liści,
i lekko zanurzył ją w słoiku. U j ą ł m o j ą p r a w ą dłoń i zaczął rysować
na niej jakieś geometryczne wzorki. Brązowy płyn m i a ł ostry zapach,
a twórczość P h e t a p r z y p o m i n a ł a mi rysunki w y k o n y w a n e henną.
Kiedy skończył, pokręciłam ręką, podziwiając misterny malunek.
Brązowe wzorki p o k r y w a ł y w i e r z c h mojej prawej dłoni, a także jej
spód i opuszki palców.
— Po co to? — s p y t a ł a m .
— To potężny s y m b o l . Z o s t a n i e dużo dni.
Phet zebrał wszystkie gałązki i liście i wrzucił je do starego pieca
z kutego żelaza, a potem stał nad nim przez c h w i l ę , wdychając d\ m
W końcu spojrzał na m n i e i się u k ł o n i ł .

98
- Kal-si, teraz czas odejść. — R e n ruszył w stronę drzwi. Odkło-
n i ł a m się P h e t o w i i szybko go u ś c i s k a ł a m .

- D z i ę k u j ę za wszystko, co dla nas zrobiłeś. J e s t e m n a p r a w d ę


wdzięczna za twoją gościnność i życzliwość. — P h e t u ś m i e c h n ą ł się
przyjaźnie i ścisnął m o j ą dłoń. C h w y c i ł a m torbę i plecak, p o c h y l i w ­
szy się, przeszłam przez drzwi i p o d ą ż y ł a m za R e n e m .
Phet z u ś m i e c h e m stanął w niskich d r z w i a c h c h a t k i i p o m a c h a ł
nam na pożegnanie.
10

BEZPIECZNA PRZYSTAŃ

- To co, R e n ? Wygląda na to, że w r a c a m y do dżungli?


T y g r y s nie odwrócił się i nie z a r e a g o w a ł na m o j ą u w a g ę , lecz
powoli p o s u w a ł się do przodu. P o w l o k ł a m się za n i m , rozmyśla
jąc o wszystkich p y t a n i a c h , które mu zadam, gdy znów zmieni się
w człowieka.
Po kilku godzinach marszu natrafiliśmy na n i e w i e l k i e jeziorko.
D o m y ś l i ł a m się, że to jezioro S u k i , o którym m ó w i ! Phet. Rzeczy
wiście było tu m n ó s t w o ptaków. Kaczki, gęsi, zimorodki. Żurawic
i brodźce penetrowały p o w i e r z c h n i ę wody i piaszczyste brzegi w po
s z u k i w a n i u jedzenia. Z a u w a ż y ł a m nawet kilka dużych drapieżni
ków — orłów, a może jastrzębi, krążących ponad koronami drzew
Nasze przybycie spłoszyło stadko czapli, które gorączkowo pode
rwały się do lotu i w y l ą d o w a ł y po drugiej stronie jeziora. Wokół nas
p r z e m y k a ł y w powietrzu niezliczone ilości m a ł y c h ptaszków: zielo­
nych, żółtych, szarych, błękitnych i czarnych z czerwonymi brzuszka
m i , jednak nigdzie nie dostrzegłam pisklęcia I )urgi. Na ocienionych
przez drzewa partiach jeziora w kępach lilii wodnych odpoczywa
ły żaby. O b s e r w o w a ł y nas o k r ą g ł y m i żółtymi oczami, a gdy je mija
liśmy, z pluskiem w s k a k i w a ł y do wody. Jeszcze więcej żab pływało
wśród zarośli tuż przy brzegu.
P r z e m ó w i ł a m do R e n a , chociaż w ł a ś c i w i e m ó w i ł a m do siebie
/V
— Myślisz, że są tu j a k i e ś aligatory albo krokodyle? W i e m ,
jedne albo drugie żyją w A m e r y c e , ale nigdy nie potrafiłam zap 1
mięlać. które.

100
...
R e n zaczął iść obok m n i e i nie w i e d z i a ł a m , czy chce rni w ten
sposób dać do zrozumienia, że owszem, są tu niebezpieczne gady, czy
po prostu p r a g n i e d o t r z y m a ć mi towarzystwa. Na wszelki w y p a d e k
pozwoliłam, by szedł między m n ą a b r z e g i e m jeziora.
Powietrze było gorące, a d r z e w a aż u g i n a ł y się pod ciężarem
lejącego się z nieba w i l g o t n e g o żaru. Na niebie nie d o s t r z e g ł a m
choćby jednej c h m u r k i , która m o g ł a b y z a p e w n i ć cień. Strasznie się
pociłam. R e n s t a r a ł się stąpać w cieniu, by uczynić dla nas prze­
prawę odrobinę hardziej znośną, ale i tak c z u ł a m się fatalnie. M i m o
że t y g r y s szedł p o w o l n y m , m i a r o w y m k r o k i e m , b y m z ł a t w o ś c i ą
mogła za n i m nadążyć, ja i t a k c z u ł a m , jak robią mi się pęcherze
na piętach. W y c i ą g n ę ł a m z plecaka k r e m z filtrem i w t a r ł a m go
w t w a r z oraz r a m i o n a . K o m p a s p o k a z y w a ł , że p o s u w a m y się na
północ. G d y R e n przystanął, by napić się ze s t r u m y k a , o d k r y ł a m , że
Phet spakował dla nas lunch. B y ł y to k u l k i białego, kleistego r y ż u
z mięsem, w a r z y w a m i i p r z y p r a w a m i , z a w i n i ę t e w duży zielony
liść. P o t r a w a była nieco zbyt ostra jak na mój gust, na szczęście
łagodny s m a k ryżu r ó w n o w a ż y ł pikantność przypraw. Z n a l a z ł a m
w plecaku jeszcze d w i e porcje i r z u c i ł a m je R e n o w i , który popi­
sywał się, w y s k a k u j ą c w p o w i e t r z e i łapiąc je w locie. O c z y w i ś c i e
połykał je w całości.
Po jakichś czterech g o d z i n a c h p r z e p r a w y w y s z l i ś m y w końcu
z dżungli na w ą s k ą drogę. C i e s z y ł a m się, że idę po g ł a d k i m asfal­
cie — p r z y n a j m n i e j do m o m e n t u , gdy zaczął parzyć m n i e w stopy.
M o g ł a b y m przysiąc, że rozgrzana, czarna s m o ł a roztapia g u m o w e
podeszwy moich butów.
B e n zaczął węszyć w powietrzu, po c z y m skręcił w prawo i przez
mniej więcej osiemset m e t r ó w w ę d r o w a l i ś m y wzdłuż drogi, aż na­
tknęliśmy się na n o w i u t k i e g o jeepa w kolorze metalicznej zieleni.
Auto m i a ł o p r z y c i e m n i a n e szyby i solidny czarny dacii. R e n zatrzy­
mał się i przysiadł.
Zdyszana, n a p i ł a m się wody, a potem z a p y t a ł a m :
— Co? Co m a m teraz zrobić?
R e n w p a t r y w a ł się w e m n i e b e z n a m i ę t n i e .
— Chodzi o ten s a m o c h ó d ? Chcesz, ż e b y m do n i e g o wsiadła?
W porządku, m a m t y l k o nadzieję, że w ł a ś c i c i e l nie będzie na
mnie zły.
Otworzywszy drzwi, znalazłam na siedzeniu kierowcy liścik od
pana K a d a m a .

101
Panno Kelsey,
proszę mi wybaczyć. Chciałem powiedzieć Pani prawdę.
Oto mapa ze wskazówkami, jak dotrzeć do domu Rena. Będę tam
na Panią czekał.
Klucz jest w schowku. Proszę nie zapomnieć, żeby jechać lewą stro
ną drogi
Podróż potrwa mniej więcej półtorej godziny. Mam nadzieję, że
jest Paru cała i zdrowa
Oddany przyjaciel
Anik Kadam

W z i ę ł a m m a p ę do ręki i rozłożyłam ją na miejscu pasażera. Ot­


w o r z y ł a m tylne drzwi, w r z u c i ł a m torby na siedzenie i w y c i ą g n ę ł a m
z plecaka butelkę wody na drogę. R e n wskoczył do auta i rozciągnął
się z tyłu.
l " s i a d ł a m za kierownicą i o t w o r z y ł a m schowek. Z n a l a z ł a m w nim
m a ł y pęk kluczy. N a n a j w i ę k s z y m napisane b y ł o „ j e e p " .
Z a p a l i ł a m silnik i u ś m i e c h n ę ł a m się z wdzięcznością, gdy owiał
m n i e chłodny p o d m u c h powietrza z w e n t y l a t o r a .
G d y w j e c h a ł a m na wąską, pustą drogę, z n a w i g a t o r a G P S za
ć w i e r k a ł do m n i e cienki głosik: „ Z a pięćdz.iesiąt k i l o m e t r ó w skręć
w lewo".
T r z y m a j ą c się lewej strony drogi i mocno ściskając kierownicę,
spojrzałam na swoją dłoń. C h o ć b y ł a m spocona i wciąż ocierałam
ręką m o k r ą twarz, rysunek Pheta wciąż t a m był, t r w a ł y jak tatuaż.
W ł ą c z y ł a m radio, znalazłam stację z muzyką i s ł u c h a ł a m jej, podczas
gdy R e n d r z e m a ł z tylu.
W s k a z ó w k i p a n a K a d a m a , razem z G P S - e m , znacznie ułatwia­
ły mi podróż. Na w y b r a n e j przez n i e g o trasie p r a w i e nie było ru­
chu, i c a ł e szczęście, p o n i e w a ż za k a ż d y m r a z e m , gdy mijał mnie
jakiś samochód, n e r w o w o zaciskałam palce na kierownicy. Dopiero
co n a u c z y ł a m się jeździć po prawej stronie drogi i przestawienie się
na n o w e zasady nie b y ł o dla m n i e ł a t w e . Na kursach dla przyszłych
kierowców z p e w n o ś c i ą nie uczono jazdy po „ z ł e j " stronie jezdni.
Po g o d z i n i e s k r ę c i ł a m w e d ł u g w s k a z ó w e k w polną drogę. Ni
gdzie nie było tablicy z n a z w ą trasy, jednak ( i P S potwierdził, że jadę
dobrze, z a g ł ę b i ł a m się w i ę c w dżunglę. Wyglądało na to, że jesteśmy
w kompletnej dziczy, ale droga była zadbana i jechało n a m się gładko.
Z a c h o d z i ł o słońce i niebo robiło się coraz ciemniejsze, gdy nag
le droga w y p r o w a d z i ł a nas na brukowany, jasno oświetlony podjazd.

\02
okalający wysoką, m i g o t l i w ą fontannę, otoczoną k w i a t o w y m i rabata­
mi, a za nią m o i m oczom ukazał się najwspanialszy dom. jaki w życiu
w i d z i a ł a m . W y g l ą d a ł jak j e d n a z w i d y w a n y c h przeze m n i e w tele­
wizji, w a r t y c h miliony dolarów posiadłości, w y b u d o w a n y c h gdzieś
w tropikach lub na przykład u w y b r z e ż y G r e c j i . W y o b r a z i ł a m sobie,
że idealną lokalizacją dla takiej willi byłby szczyt wzgórza na jakiejś
wyspie na Morzu Ś r ó d z i e m n y m .
Z a t r z y m a ł a m s a m o c h ó d , o t w o r z y ł a m drzwi i z z a c h w y t e m spój
rżałam na bajkową siedzibę.
— R e n , twój dom jest n i e s a m o w i t y ! - z a k r z y k n ę ł a m . — N i e m o g ę
uwierzyć, że należy do ciebie!
C h w y c i ł a m bagaże i powoli ruszyłam k a m i e n n y m c h o d n i k i e m
Podziwiając garaż na cztery samochody, z a s t a n a w i a ł a m się, jakiego
rodzaju pojazdy znajdują się w środku. D o m otaczały przepiękne
egzotyczne rośliny, dzięki którym teren p r z y p o m i n a ł rajski ogród.
Rozpoznałam k w i a t y p l u m e r i i , strelicję królewską, z w a n ą rajskim
ptakiem, ozdobny bambus, p a l m y królewskie, w i e l k i e paprocie i ba­
nanowce o g ę s t y c h liściach, ale roślin było dużo w i ę c e j . Z boku
domu znajdował się podświetlony basen w kształcie podkowy oraz
jacuzzi, a w o d a z basenu tryskała w górę lśniącą fontanną, która co
raz to z m i e n i a ł a kształt i kolor.
D w u p i ę t r o w y d o m p o m a l o w a n y był na k r e m o w o . P i e r w s z e pię­
tro otaczała zadaszona w e r a n d a z kutą balustradą, podparta kremo­
w y m i k o l u m n a m i . Na n a j w y ż s z y m piętrze znajdowały się w y s o k i e ,
półokrągłe balkony, zaś parter zdobiły lśniące w e n e c k i e okna.
G d y podeszliśmy do w e j ś c i a z d r z e w a tekowego i m a r m u r u , prze
kręciłam g a ł k ę i o d k r y ł a m , że drzwi są otwarte. Na zewnątrz było
ciepło i kolorowo, zaś w e w n ą t r z dom urządzony b y ł w chłodniejszych,
spokojniejszych b a r w a c h , p i ę k n i e i ze s m a k i e m .
To z p e w n o ś c i ą lepsze niż s p a n i e na ziemi w dżungli.
W k r o c z y l i ś m y do szerokiego, efektownego w e s t y b u l u ze sklepio­
nym sufitem, e l e g a n c k ą m a r m u r o w ą posadzką, zakończonego szero­
kimi, ł u k o w a t y m i schodami z ozdobną żelazną balustradą. Na suficie
wisiał olśniewający żyrandol. Z w i e l k i c h w e n e c k i c h okien rozciągał
się widok na dżunglę.
Ś c i ą g n ę ł a m adidasy, z ż a l e m m y ś l ą c o t y m , jak bardzo są brudne,
po c z y m przeszłam z w e s t y b u l u do biblioteki. Na podłodze leżał
przepiękny d y w a n , a na n i m u s t a w i o n e b y ł y brązowe skórzane fo­
tele, o t o m a n y i w y g o d n e sofy. W rogu stał o l b r z y m i globus, a ściany
zastawiono pólkami książek. Obok jednej z nich z a u w a ż y ł a m nawet
s k ł a d a n ą d r a b i n k ę . W pokoju z n a j d o w a ł o się r ó w n i e ż m a s y w n e
biurko, a przy n i m stało krzesło obite skórą. Panujący na blacie ide­
alny porządek n a t y c h m i a s t p r z y w i ó d ł m i n a m y ś l p a n a K a d a m a .
J e d n ą ze ścian z a j m o w a ł rzeźbiony k a m i e n n y kominek. Nie wy­
o b r a ż a ł a m sobie, by w I n d i a c h korzystano z kominków, ale i tak był
p i ę k n ą ozdobą w n ę t r z a . Z ł o t y wazon pełen p a w i c h piór pasowa!
do turkusowych, zielonych i fioletowych akcentów na poduszkach
i d y w a n i e . U z n a ł a m , że to najpiękniejsza biblioteka na świecie.
N a g l e u s ł y s z a ł a m głos pana K a d a m a :
— P a n n o K e l s e y ! C z y to pani?
M i a ł a m ochotę pokazać j e m u i R e n o w i , jak bardzo jestem na
nich zła, ale w t y m m o m e n c i e z r o z u m i a ł a m , że nie m o g ę się docze­
kać, aż go zobaczę.
— Tak, to ja, proszę pana.
Z n a l a z ł a m go w przestrzennej k u c h n i , pełnej profesjonalnego
sprzętu z n i e r d z e w n e j stali, g o d n e g o najlepszych kucharzy. Pomicsz
czenie m i a ł o m a r m u r o w ą posadzkę, g r a n i t o w e blaty i podwójną ku­
c h e n k ę , na której pan K a d a m pieczołowicie p r z y g o t o w y w a ł posiłek.
— P a n n o Kelsey! — Podbiegł do mnie. — T a k się cieszę, że jest pani
cała i zdrowa. M a m nadzieję, że mi pani wybaczy.
— Cóż, n i e jestem szczególnie zachwycona wszystkim, co się stało,
ale — u ś m i e c h n ę ł a m się do niego, a potem spojrzałam na tygrysa —
jego w i n i ę bardziej niż pana. P r z y z n a ł się, że chciał pan powiedzieć
mi prawdę.
P a n K a d a m skrzywił się przepraszająco i p o k i w a ł g ł o w ą .
— Proszę o w y b a c z e n i e w i m i e n i u nas obu. W ż a d n y m w y p a d k u
nie chcieliśmy pani z d e n e r w o w a ć . Z a p r a s z a m , p r z y g o t o w a ł e m coś
do zjedzenia.
Pospieszył z powrotem do kuchni i otworzył drzwi do pomieszczę
nia pełnego pachnących świeżych i suszonych przypraw; w którym
zniknął na kilka m i n u t . G d y w końcu się z n i e g o w y ł o n i ł , rozłożył
w y b r a n e p r z y p r a w y na blacie i otworzył kolejne drzwi, za k t ó r y m i
znajdowała się przestronna spiżarnia. Z e r k n ę ł a m do środka i ujrzą
ł a m półki pełne e l e g a n c k i c h naczyń i pucharów oraz p i ę k n ą kolek
cję sreber. Pan K a d a m zdjął z półki d w a talerze z najdelikatniejszej
porcelany oraz d w a p u c h a r k i i ustawił je na stole. Z a n i k n ę ł a m za
n i m drzwi do spiżarni.
— Proszę pana, coś nie daje mi spokoju.
— T y l k o jedna sprawa? — rzucił żartobliwie.
R o z e ś m i a ł a m się.

104
— Na razie jedna. Z a s t a n a w i a ł a m się, czy n a p r a w d ę poprosił pan
pana D a v i s a , żeby pojechał z p a n e m i zajął się R e n e m ? Co byście
zrobili, gdyby on się zgodził, a ja nie?
— O w s z e m , prosiłem go, dla z a c h o w a n i a pozorów, ale jednocześ­
nie z a s u g e r o w a ł e m d e l i k a t n i e p a n u M a u r i z i o , że w jego interesie
leży przekonanie pana Davisa, by nie jechał z n a m i . Z a p r o p o n o w a
lem mu wyższą cenę za tygrysa pod w a r u n k i e m , że będzie nalegał,
by pan D a v i s został w c y r k u . J e ś l i zaś chodzi o to, co b y m zrobił,
gdyby pani o d m ó w i ł a , m i a ł e m z a m i a r podbijać swoją ofertę aż do
skutku.
— A g d y b y m nadal się nie zgadzała? P o r w a ł b y m n i e pan?
Pan K a d a m r o z e ś m i a ł się.
— N i e . G d y b y odrzucała pani kolejne oferty, n a s t ę p n y m k r o k i e m
byłoby w y z n a n i e p r a w d y z nadzieją, że mi pani uwierzy.
— Uff, co za ulga.
— D o p i e r o gdyby to się nie powiodło, p o r w a ł b y m panią. — Roze­
śmiał się, u b a w i o n y w ł a s n y m d o w c i p e m .
— To nie było zbyt śmieszne, proszę pana.
— N i e m o g ł e m się p o w s t r z y m a ć . Przepraszam, panno Kelsey.
P o p r o w a d z i ł m n i e do kącika jadalnego, gdzie usiedliśmy przy
o k r ą g ł y m stoliku obok w y k u s z o w e g o okna, wychodzącego na pod­
świetlony basen. R e n u ł o ż y ł się u m o i c h stóp.
P a n K a d a m chciał usłyszeć o w s z y s t k i m , co mi się przytrafiło
od naszego ostatniego spotkania. O p o w i e d z i a ł a m mu o ciężarówce.
Okazało się, że zapłacił kierowcy, żeby m n i e porzucił. Potem rozma­
wialiśmy o dżungli i P h e c i e .
P a n K a d a m zadał mi m n ó s t w o pytań o m o j e rozmowy z szama­
nem. Szczególnie zainteresował go rysunek na mojej dłoni. Obracał
ją w rękach, uważnie przypatrując się s y m b o l o m po obu stronach.
— A w i ę c r z e c z y w i ś c i e jest p a n i w y b r a n k ą D u r g i — stwierdził
i z u ś m i e c h e m o d c h y l i ł się na krześle.
— S k ą d pan w i e d z i a ł , że jestem w ł a ś c i w ą osobą? S k ą d pan w i e ­
dział, że to w ł a ś n i e ja m o g ę z ł a m a ć zaklęcie?
— T a k n a p r a w d ę n i e b y l i ś m y tego p e w n i aż do pani s p o t k a n i a
z P h e t e m , który p o t w i e r d z i ł nasze przypuszczenia. K i e d y R e n był
w niewoli, nie m ó g ł z m i e n i a ć postaci. Dopiero pani w y m ó w i ł a słowa,
które go wyzwoliły. P o z w o l i ł y mu z m i e n i ć się w c z ł o w i e k a i skon­
t a k t o w a ć z e m n ą . M i e l i ś m y nadzieję, ż e jest p a n i tą, której n a m
potrzeba, tą, której szukaliśmy. U l u b i e n i c ą D u r g i .
— K i m jest D u r g a , proszę pana?

105
F a n K a d a m przyniósł z sąsiedniego pokoju m a ł ą złotą statuetkę
i delikatnie ustawił ją na stole. P r z e d s t a w i a ł a przepiękną hinduską
boginię o ośmiu r a m i o n a c h . B o g i n i c e l o w a ł a z ł u k u — i siedziała na
tygrysie.
D o t k n ę ł a m jednego z m i s t e r n i e w y r z e ź b i o n y c h r a m i o n i popro­
siłam:
— O p o w i e uh pan o niej'.'
— Oczywiście, p a n n o Kelsey. W s a n s k r y c i e D u r g a oznacza „niepo­
k o n a n a " . Jest w i e l k ą wojowniczką, u w a ż a n ą za m a t k ę wielu innych
hinduskich bóstw. W lada r o z m a i t y m i rodzajami broni, a na wojnę
jeździ na tygrysie o i m i e n i u D a m o n . J e s t bardzo piękna. W e d l e opi­
sów ma d ł u g i e , kręcone włosy i jasną skórę, która promienieje szcze­
g ó l n y m blaskiem podczas walki. D u r g a nosi błękitne szaty barwy
morza oraz rzeźbione złote ozdoby, c e n n e klejnoty i lśniące czarne
perły.
O b r ó c i ł a m figurkę.
A jaką nosi broń?
— W różnych częściach Indii istnieją różne opisy. W e d ł u g każ­
dego z nich D u r g a posługuje się trochę i n n y m zestawem broni. Ta
figurka trzyma trójząb, ł u k i strzały, miecz ora/, gada, rodzaj maczugi
z k u l k ą na końcu. Foza t y m ma przy sobie kamandal albo konchę,
ćakram, węża i tarczę, a u b r a n a jest w zbroję. Widziałem inne por
trety D u r g i ze s z n u r e m , d z w o n k i e m i k w i a t e m lotosu. D u r g a nie
tylko dysponuje w i e l o m a rodzajami broni, posługuje się r ó w n i e ż
piorunem i grzmotem.
W z i ę ł a m statuetkę do ręki i o b e j r z a ł a m ją pod różnymi kątami.
()siem r a m i o n w y g l ą d a ł o straszliwie. M u s z ę zapamiętać, by w przy­
padku potyczki z D u r g ą uciekać, gdzie pieprz rośnie.
T y m c z a s e m pan K a d a m m ó w i ł dalej:
— B o g i n i D u r g a zrodziła się z rzeki, by dopomóc ludzkości w po­
trzebie. Walczyła z d e m o n e m M a l ń s z a s u r e m . pół-ezłowiekiem, pół
-bawołem, który terroryzował z i e m i ę i niebiosa, i nikt n i e potrafił
go zabić. D u r g a p r z y b r a ł a w i ę c postać bogini-wojowniczki, by go
pokonać. N a z y w a się ją również J a s n ą P a n i ą ze względu na jej urodę.
Odstawiwszy figurkę na stół, o d e z w a ł a m się n i e p e w n i e :
— Proszę pana, nie c h c i a ł a b y m być niegrzeczna i m a m nadzieję,
że się pan nie obrazi, ale tak n a p r a w d ę nie wierzę w te wszystkie
historie. Owszem, są fascynujące, ale zdają się zbyt dziwne, by mogły
być prawdziwe, (/żuję się, j ale b y m u t k w i ł a nagle w jakiś h i n d u s k i m
m i c i e z odcinka Strefy mroku.

106
Pan K a d a m uśmiechnął się.
— A c h , panno kelsey. proszę się n i e m a r t w i ć . Nie z a m i e r z a m się
obrażać. Podczas moich podróży i badań mających mi u m o ż l i w i ć
pomoc R e n o w i i jego bratu K i s h a n o w i m u s i a ł e m otworzyć się na
nowe idee i wierzenia, których wcześniej i ja nie b r a ł b y m poważ­
nie. O tym, co jest prawdziwe, a co nie, każdy musi zdecydować we
własnym sercu i serce każdemu podpowie. A teraz pokażę pani pokój.
Na pewno jest pani zmęczona podróżą.
Poprowadził m n i e na górę, do dużej sypialni utrzymanej w bar­
wach ś l i w k i , bieli i złota. R i a ł e róże i g a r d e n i e w o k r ą g ł y m wazo­
nie w y p e ł n i a ł y pokój s w y m d e l i k a t n y m z a p a c h e m . Pod ścianą stało
wielkie łóżko z b a l d a c h i m e m , zarzucone górą ś l i w k o w y c h poduszek.
Podłogę p o k r y w a ł puszysty biały d y w a n . Drzwi z ciętego szkła wy­
chodziły na największą w e r a n d ę , j a k ą kiedykolwiek w i d z i a ł a m , z w i ­
dokiem na basen i fontannę.
— Jak tu pięknie! Dziękuje.
Pan K a d a m skinął g ł o w ą i zostawił m n i e samą, cicho z a m y k a j ą c
za sobą drzwi.
Ś c i ą g n ę ł a m skarpetki i rozkoszowałam się c h o d z e n i e m boso po
miękkim dywanie.
R z e ź b i o n e szklane drzwi prowadziły do olśniewającej łazienki,
większej niż c a ł e piętro d o m u M i k e ' a i Sary. B y ł y t a m biała m a r m u ­
rowa głęboka w a n n a i duża kabina prysznicowa, pełniąca również
funkcję sauny. Na p o d g r z e w a n y m drążku wisiały m i ę k k i e Fioletowe
ręczniki, a szklane butelki z a w i e r a ł y m y d ł o i p ł y n do kąpieli pach
nące l a w e n d ą i brzoskwinią.
Obok łazienki znajdowała się g a r d e r o b a z w y ś c i e ł a n y m i b i a ł y m i
siedzeniami oraz p ó ł k a m i i szufladami. J e d n ą ze ścian zajmował
rząd wieszaków, na których w i s i a ł y n o w i u t k i e stroje, wciąż zapako­
w a n e w folię.
S z a l k i i szuflady r ó w n i e ż były p e ł n e ubrań. J e d n ą ze ścian w ca­
łości z a j m o w a ł y p ó ł k i z b u t a m i , a l e większość z nich była pusta,
z w y j ą t k i e m jednej, na której s t a ł o p u d e ł k o , czekające aż ktoś je
otworzy.
G d y już w z i ę ł a m cudów nie odprężający prysznic oraz zaplotłam
włosy, r o z p a k o w a ł a m swoje kilka ubrań i r o z w i e s i ł a m je w garde­
robie. Na lśniącej tacy leżącej na m a r m u r o w e j u m y w a l c e u ł o ż y ł a m
przybory do makijażu, szczotkę do włosów i wstążki, a potem z w i n ę
ł a m kabelek podróżnego żelazka i s c h o w a ł a m je do szuflady. I brana
w p i ż a m ę , p o d b i e g ł a m do łóżka, p r z y s i a d ł a m w nogach i w ł a ś n i e

107
w y c i ą g a ł a m z torby t o m i k wierszy, gdy usłyszałam delikatne stuka
nie w drzwi werandy. S p o j r z a ł a m w t a m t ą stronę i serce zaczęło wa
lić mi z całej siły. Na w e r a n d z i e stał mężczyzna. U j r z a ł a m błysk błę­
kitnych oczu - to był R e n pod postacią indyjskiego księcia.
G d y w y s z ł a m n a zewnątrz, z a u w a ż y ł a m , ż e m a w i l g o t n e włosy,
a j e g o zapach przywodził mi na myśl leśny wodospad. B y ł taki przy
stojny. że bardziej niż z w y k l e o d c z u l a m w ł a s n ą przeciętną urodę
P o d e s z ł a m do niego, a serce zaczęło mi bić jeszcze szybciej.
B e n zmierzył m n i e w z r o k i e m i zmarszczył brwi.
— C z e m u n i e masz na sobie ubrań, które ci k u p i ł e m ? T y c h z g a r
deroby?
— Och. To znaczy, że są dla m n i e ? — s p y t a ł a m , zakłopotana. Aż
m n i e /.alk,do z w r a ż e n i a . — J a n i e . . . A l e . . . N i b y c z e m u . . . J a k . . .
W k a ż d y m razie dziękuję. I dziękuję za to, że m o g ę skorzystać z tego
pięknego pokoju.
J e g o uśmiech niemal zwalił m n i e z nóg. Książę ujął w palce pas
mo moich włosów, które r o z w i e w a ł wietrzyk, schował mi je za ucho
i spytał:
— Podobały ci się k w i a t y ?
W p a t r y w a ł a m się w n i e g o o n i e m i a ł a . W końcu z a m r u g a ł a m
i w y d u s i ł a m z siebie p i s k l i w e „ t a k " . R e n p o k i w a ł g ł o w ą , zadowo
lony, i wskazał na rozłożone na w e r a n d z i e fotele. S k i n ę ł a m g ł o w ą
i aż się z a c h ł y s n ę ł a m , gdy poprowadził m n i e do j e d n e g o z siedzisk.
U p e w n i w s z y się, ż e jest m i w y g o d n i e , usiadł n a p r z e c i w k o m n i e .
Przez cały czas g a p i ł a m się na niego, niezdolna do w y p o w i e d z e n i a
choćby jednej sensownej u w a g i , w i ę c to on o d e z w a ł się pierwszy,
— Kelsey, w i e m , że masz do m n i e m n ó s t w o pytań. Od czego za­
czniemy?
J e g o lśniące b ł ę k i t n e oczy robiły na m n i e hipnotyzujące w r a ż e
nie. W końcu otrząsnęłam się z transu i w y m a m r o t a ł a m pierwszą
rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
Nie wyglądasz jak pozostali [udusi. Wyglądasz... '1 woje oczy...
są i n n e i . . . — j ą k a ł a m się odrobinę. C z e m u n i e potrafię wziąć się
w garść?
Nawet jeśli m o j e s ł o w a b r z m i a ł y idiotycznie, R e n c h y b a tego
nie z a u w a ż y ł .
— Mój ojciec był I n d u s e m , ale m a t k a pochodziła z D a l e k i e g o
W s c h o d u . B y ł a księżniczką z i n n e g o kraju, oddaną za żonę mojemu
ojcu. Poza t y m m a m ponad trzysta lat.
— Ponad trzysta lat! To znaczy, że urodziłeś s i ę . . .

10H
— U r o d z i ł e m się w 1 6 5 7 roku.
— No tak — o d p a r ł a m , zbita z tropu. N a j w y r a ź n i e j szalenie podo­
bają mi się starsi mężczyźni. — W t a k i m razie czemu wyglądasz lak
młodo?
— N i e w i e m . Kiedy rzucono na m n i e klątwę, m i a ł e m dwadzieścia
jeden lat. Od t a m t e g o czasu się nie starzeję.
N a g l e przyszło mi do g ł o w y jakieś milion pytań naraz. Poczułam
przemożną potrzebę rozwiązania tej zagadki.
~ A pan K a d a m ? Ile ma lat? I jaką rolę o d g r y w a w t y m wszyst­
kim jego szef? Ozy on w i e o tobie?
R e n roześmiał się.
— Kelsey. Ja jestem szefem pana K a d a m a .
— T y ? To ty jesteś jego b o g a t y m chlebodawcą?
— W p e w n y m sensie, choć nie o k r e ś l a m y naszej relacji w len spo­
sób. Wiek pana K a d a m a to nieco bardziej s k o m p l i k o w a n a sprawa.
Jest ode m n i e trochę starszy. B y ł kiedyś rycerzem, a także z a u f a n y m
doradcą w o j s k o w y m m e g o ojca. G d y p a d ł e m ofiarą klątwy, pobieg­
łem wprost do n i e g o i przez te dwadzieścia kilka m i n u t , na które
p r z y b r a ł e m ludzką postać, z d o ł a ł e m o p o w i e d z i e ć m u , co się stało.
Szybko wszystko zorganizował, u k r y ł m o i c h rodziców oraz majątek
i od t a m t e g o czasu aż do dziś jest m o i m o p i e k u n e m i obrońcą.
— A l e jak to możliwe, że wciąż żyje? Przecież powinien był umrzeć
dawno t e m u .
R e n zawahał się.
— P r z e d starzeniem się c h r o n i go a m u l e t D a r n o n a . Nosi go na
szyi i nigdy nie zdejmuje.
N a g l e p r z y p o m n i a ł a m sobie, j a k w s a m o l o c i e m i g n ą ł mi tali
zman pana K a d a m a . Przejęta, usiadłam na s a m y m brzeżku fotela.
— D a m o n ? Czy nie tak ma na i m i ę tygrys D u r g i ?
— O w s z e m , i m i ę tygrysa Durgi to również nazwa a m u l e t u . Nie
w i e m zbyt wiele o związku m i ę d z y n i m i ani o pochodzeniu talizma­
nu. Wiem jedynie, że wiele lat temu został rozbity na kilka części.
Niektórzy m ó w i ą , że są cztery i że reprezentują cztery żywioły, cztery
wiatry, lub nawet cztery strony świata. Inni twierdzą, że części jest
pięć albo więcej. Mój ojciec dal mi swój k a w a ł e k , zaś m a t k a poda­
rowała swój K i s h a n o w i .
— Człowiek, który rzucił na m n i e klątwę tygrysa, chciał zdobyć
nasze f r a g m e n t y a m u l e t u . T o d l a t e g o oszukał K i s h a n a . N i k t nie
w i e na pewno, jaki rodzaj m o c y zyskałby a m u l e t , g d y b y zebrać ra­
zem wszystkie jego części. A l e ów człowiek pozbawiony był litości

109
i s k r u p u ł ó w i nic by go nic p o w s t r z y m a ł o przed przekonaniem się
o lviii.
R e n ciągnął:
- F a n K a d a m nosi teraz m ó j f r a g m e n t a m u l e t u . Wierzymy, że
z a w a r ł a w nim moc c h r o n i ł a go i u t r z y m y w a ł a przy życiu przez cały
ten czas. W p r a w d z i e starzeje się, ale na szczęście bardzo wolno. Jest
z a u f a n y m przyjacielem, który w i e l e poświęcił, by nieść pomoc mojej
rodzinie przez te wszystkie lata. M a m u n i e g o d ł u g nie do spłacenia.
N i e w i e m , jak bym przeżył te wszysl kie lata bez niego. — R e n spojrzą]
na basen i wyszeptał: - F a n K a d a m o p i e k o w a ł się m o i m i rodzicami
aż do ich śmierci i chronił ich wtedy, k i e d y ja nie m o g ł e m lego robić.
N a c h y l i ł a m się i poloż\ lam dłoń na jego dłoni. R o z u m i a ł a m jego
smutek, gdy m y ś l a ł o rodzicach. J e g o ból i s a m o t n o ś ć w y p e ł n i a ł y
m n i e i splatały się z m o i m i . R e n odwrócił dłoń s p o d e m do g ó r y i bez­
w i e d n i e zaczął głaskać k c i u k i e m m o j e palce, ze w z r o k i e m wbitym
w dal, zajęty w ł a s n y m i m y ś l a m i .
W innej sytuacji b y ł a b y m zakłopotana lub s k r ę p o w a n a , trzyma­
jąc się za ręce z facetem, którego d o p i e r o co p o z n a ł a m . A l e t y m ra­
zem po prostu poczułam się spokojna. Strata R e n a była odbiciem
mojej straty, a jego dotyk m n i e odprężał. S p o j r z a ł a m na jego przy­
stojną twarz, zastanawiając się, czy czuje to samo. R o z u m i a ł a m ból
osamotnienia. Szkolni psycholodzy m ó w i l i m i , że niewystarczająco
d ł u g o o p ł a k i w a ł a m ś m i e r ć rodziców i przez to nie potrafię nawią­
zywać więzi z i n n y m i . Z a w s z e u n i k a ł a m g ł ę b s z y c h relacji. A teraz
u ś w i a d o m i ł a m sobie, że w p e w n y m s e n s i e oboje jesteśmy samotni,
przez co o g a r n ę ł o m n i e w i e l k i e w s p ó ł c z u c i e dla R e n a . N i e potrafi
ł a m sobie wyobrazić trzystu lat bez kontaktów z ludźmi, pozbawiona
kogokolwiek, kto spojrzałby mi w oczy i wiedziałby, kim jestem.
Więc nawet gdyby jego dotyk w p r a w i a ł m n i e w zakłopotanie, nie
m o g ł a b y m mu o d m ó w i ć tej c h w i l i kontaktu z d r u g i m człowiekiem.
R e n u ś m i e c h n ą ł się do m n i e c i e p ł o i l e n i w i e , p o c a ł o w a ł koniusz­
ki m o i c h palców i powiedział:
- Chodź. Kelsey. Musisz się przespać, a mój czas dobiega końca.
P o c i ą g n ą ! m n i e w górę, tak że z n a l a z ł a m się bardzo blisko niego.
F r a w i e przestałam oddychać. 'Trzymał m n i e za rękę, a ja poczułam
lekkie drżenie w opuszkach palców. R e n p o p r o w a d z i ł m n i e do drzwi,
szybko się pożegnał, skłonił g ł o w ę i z n i k n ą ł .

n o
astępnego r a n k a p o s t a n o w i ł a m zbadać zasób swojej odzieży,
ry dzięki R e n o w i znacznie się powiększył. Z z a s k o c z e n i e m
stwierdziłam, że m o j e n o w e stroje to g ł ó w n i e dżinsy i z w y k ł e bluzki,
współczesne, praktyczne u b r a n i a a m e r y k a ń s k i e j nastolatki. J e d y n a
różnica p o l e g a ł a na t y m , że w s z y s t k i e b y ł y w m o c n y c h , ż y w y c h
kolorach rodem z I n d i i .
Otworzyłam j e d n ą z foliowych toreb w szafie i z a c h w y c o n a ujrzą
łam w niej błękitną j e d w a b n ą s u k n i ę w i n d y j s k i m stylu. Z a r ó w n o
górną część, jak i spódnicę m i a ł a w y s z y w a n ą d r o b n y m i srebrzystymi
perełkami w kształcie łezek. S u k n i a była tak piękna, że n a t y c h m i a s t
ją przymierzyłam.
Spódnica gładko prześliznęła mi się przez g ł o w ę i wzdłuż ramion,
by zatrzymać się wokół talii. Wąska na górze, opadała do podłogi
wirującymi, ciężkimi fałdami - ciężkimi z powodu setek pereł na­
szytych gęsto u dołu. K r ó c i u t k i e trójkątne r ę k a w k i r ó w n i e ż były
wyhaftowane p e r e ł k a m i . D o p a s o w a n a g ó r n a część sukni kończyła
się tuż nad p ę p k i e m , odsłaniając pięć c e n t y m e t r ó w g o ł e g o brzucha.
Na co dzień nie nosiłabym takiego stroju, ale ta sukienka była olśnie­
wająca. O k r ę c i ł a m się przed lustrem. C z u ł a m się jak księżniczka.
Postanowiłam, że tak piękna kreacja w y m a g a makijażu i specjal­
nej fryzury. W y c i ą g n ę ł a m rzadko u ż y w a n ą puderniczkę, d o d a ł a m
nieco różu, c i e m n y cień do powiek i o b r y s o w a ł a m oczy b ł ę k i t n ą
kredką. Na koniec p o m a l o w a ł a m rzęsy tuszem, a usta d e l i k a t n y m
różowym b ł y s z c z y k i e m . R o z p u ś c i ł a m warkocz, zapleciony poprzed­
niego wieczoru, i przeczesałam palcami włosy, układając je tak, by
spływały po plecach m i ę k k i m i l o k a m i .
Do sukienki dołączona była przezroczysta błękitna chusta. N i e
bardzo w i e d z i a ł a m , co z nią zrobić, o w i n ę ł a m ją w i ę c wokół r a m i o n .
Nie m i a ł a m z a m i a r u nosić sukni w ciągu dnia, ale gdy już ją zało­
żyłam, nie m o g ł a m się zmusić do tego, by ją zdjąć.
Boso zeszłam na dół i u d a ł a m się na śniadanie. Pan K a d a m cze­
kał na m n i e w k u c h n i . N u c i ł , zaczytany w indyjskiej gazecie. N a w e t
nie podniósł wzroku.
- Dzień dobry, p a n n o Kelsey. Ś n i a d a n i e czeka na p a n i ą na blacie.
Starając się zwrócić jego uwagę, w z i ę ł a m swój talerz oraz szklan­
kę soku z papai, s t a r a n n i e u ł o ż y ł a m fałdy sukni, po c z y m u s i a d ł a m
naprzeciwko niego z d r a m a t y c z n y m w e s t c h n i e n i e m .
- D z i e ń dobry panu.
P a n K a d a m spojrzał na m m c . u ś m i e c h n ą ł się i odłożył gazetę.
- P a n n o Kelsey! Wygląda pani czarująco!

iii
— Dziękuję. - Z a c z e r w i e n i ł a m się. - Czy pan w y b r a ł tę sukienkę?
Jest prześliczna!
Pan K a d a m uśmiechnął się do mnie, a oczy mu zalśniły.
— Tak. N a z y w a się ś a r a r a . R e n c h c i a ł , żeby m i a ł a p a n i więcej
strojów, k u p i ł e m ją więc, będąe w M u m b a j u . Poprosił, żebym poszu
kal czegoś wyjątkowego. J e g o j e d y n e instrukcje b r z m i a ł y : „ p i ę k n e "
i . . b ł ę k i t n e " . C h c i a ł b y m , by ten w y b ó r b y ł w y ł ą c z n i e m o j ą zasługą,
ale m u s i a ł e m poprosić o p o m o c N i l i m ę .
— N i l i m ę ? S t e w a r d e s ę ? C z y ona jest p a ń s k ą . . . To znaczy... Czy
u i . . . - z a m i l k ł a m , zakłopotana.
P a n a K a d a m a u b a w i ł o m o j e zawstydzenie.
N i l i m a i ja jesteśmy blisko związani, jak słusznie pani odgadła,
ale n i e jest to relacja, o jakiej pani myśli. N i l i m a to moja pra-pra-
-pra-prawnuczka.
Szczęka opadła mi na te słowa.
— Słucham?
— Jest m o j ą w n u c z k ą z k i l k o m a „ p r a " z przodu.
— R e n m ó w i ł , że jest pan od n i e g o trochę starszy, nie w s p o m n i a ł
jednak, że ma pan rodzinę.
P a n K a d a m złożył gazetę i napił się soku.
— D a w n o t e m u b y ł e m żonaty. M i e l i ś m y k i l k o r o dzieci. Nasze
dzieci również m i a ł y dzieci i tak dalej. Ze wszystkich m o i c h potom­
ków tylko N i l i m a zna naszą tajemnicę. D l a reszty jestem dalekim,
b o g a t y m w u j k i e m , który w i e c z n i e podróżuje w interesach.
— A co z pana żoną?
Pan K a d a m spoważniał i z a m y ś l i ł się na c h w i l ę .
— B y ł o n a m bardzo trudno. K o c h a ł e m ją c a ł y m sercem. Czas mi­
jał, o n a się starzała, a ja nie. N i e p r z e w i d z i a ł e m konsekwencji d/.ia
ł a n i a a m u l e t u . M o j a żona o w s z y s t k i m w i e d z i a ł a i twierdziła, że jej
to nie przeszkadza.
P a n K a d a m dotknął a m u l e t u pod koszulą. Z a u w a ż y w s z y , że przy­
g l ą d a m się z z a c i e k a w i e n i e m , pociągnął za cienki srebrny łańcuszek
i pokazał mi trójkątny zielony k a m i e ń . Na górze w i d a ć było blady
zarys g ł o w y tygrysa, otoczonej k o ł e m , wokół którego w y r z e ź b i o n e
były tajemnicze znaki. P a n K a d a m powiedział, że jest w stanie od­
szyfrować tylko część jednego słowa. Ze s m u t k i e m potarł amulet.
— M o j a droga żona zestarzała się i z a c h o r o w a ł a . K i e d y u m i e r a ł a ,
zdjąłem a m u l e t i b ł a g a ł e m , żeby go w ł o ż y ł a . O d m ó w i ł a , w c i s n ę ł a
mi go do ręki i kazała przysiąc, że nie zdejmę go do c h w i l i , kiedy
w y p e ł n i ę swoją misję.

I I 2
Ł z a s p ł y n ę ł a mi po policzku.
— N i e m ó g ł jej pan zmusić, żeby go nosiła, albo zaproponować,
że będziecie się w y m i e n i a ć ?
Mój rozmówca ze s m u t k i e m pokręcił g ł o w ą .
— Nie. P r a g n ę ł a żyć zgodnie z n a t u r ą . Nasze dzieci m i a ł y mężów
i żony, były szczęśliwe, a ona poczuła, że nadszedł jej czas. B y ł a spo­
kojna, p o n i e w a ż w i e d z i a ł a , że jestem na miejscu i z a d b a m o naszą
rodzinę. — P a n K a d a m u ś m i e c h n ą ł się smutno. — Z o s t a ł e m przy
niej do jej śmierci, a potem c z u w a ł e m nad dziećmi i w n u k a m i . Ale
z biegiem lat coraz trudniej było mi patrzeć, jak cierpią i u m i e r a j ą .
Poza t y m im w i ę c e j osób znałoby t a j e m n i c ę B e n a , w t y m więk­
szym byłby niebezpieczeństwie, odszedłem w i ę c . Od czasu do czasu
p o w r a c a m , by sprawdzić, co u moich p o t o m k ó w a l e . . . to dla m n i e
trudne.
— C z y jeszcze kiedyś się pan ożenił?
— Nie. Od czasu do czasu z a t r u d n i a m u siebie któreś z prawnu­
ków i są dla m n i e w s p a n i a l i . T a k ż e B e n , z a n i m go złapano, był mi
dobrym towarzyszem. Od czasów mojej żony n i e s z u k a ł e m nowej
miłości. N i e sądzę, by m o j e serce zniosło kolejne pożegnanie.
— Och, proszę pana, tak mi przykro. B e n m i a ł rację. Wiele pan
dla niego p o ś w i ę c i ł .
P a n K a d a m u ś m i e c h n ą ł się.
— Proszę m n i e n i e żałować, p a n n o Kelsey. T e r a z p o w i n n i ś m y się
cieszyć, p o n i e w a ż p o j a w i ł a się pani w n a s z y m życiu. A pani obec­
ność o g r o m n i e m n i e raduje. - Ujął moją dłoń, p o k l e p a ł ją i puścił
do m n i e oko. Nic bardzo w i e d z i a ł a m , jak z a r e a g o w a ć , w i ę c po pro­
stu się u ś m i e c h n ę ł a m . P a n K a d a m puścił moją rękę, w s t a ł i zabrał
się d o m y c i a talerzy. W ł a ś n i e r u s z y ł a m , b y m u p o m ó c , g d y R e n
wszedł do k u c h n i l e n i w y m k r o k i e m , ziewając tak szeroko, jak t y l k o
t y g r y s y potrafią. O d w r ó c i ł a m się i nieco niezręcznie p o g ł a s k a ł a m
go po łbie.
— D z i e ń dobry, R e n ! — p o w i e d z i a ł a m wesoło i o k r ę c i ł a m się, by
pokazać mu swój strój. — Bardzo ci dziękuję za s u k i e n k ę ! Jest piękna,
prawda? N i l i m a ś w i e t n i e się spisała.
B e n usiadł g w a ł t o w n i e na podłodze i przez c h w i l ę patrzył, jak
o b r a c a m się to w lewo. to w prawo, po czym wstał i wyszedł.
— Co go dziś ugryzło? — s p y t a ł a m .
P a n K a d a m obrócił się w m o j ą stronę, wycierając ręce w ścierkę.
— 1 Imm?
— R e n właśnie wyszedł.

113
— Z t y g r y s a m i n i g d y nic nie w i a d o m o . M o ż e jest głodny. Panno
Kelsey, proszę mi w y b a c z y ć na c h w i l ę . — U ś m i e c h n ą ł się do m n i e
i podążył za R e n e m .

Jakiś czas później oboje u s a d o w i l i ś m y się w przepięknej biblio


tece w kolorze p a w i c h piór, w której znajdowała sic n i e z w y k ł a ko­
lekcja książek pana K a d a m a . Z jednej ze lśniących m a h o n i o w y c h
półek zdjęłam tom dotyczący Indii, p e ł e n starych map.
— Czy pokaże mi pan, gdzie jest jaskinia K a n h e r i ? Phet powie­
dział, że to w ł a ś n i e t a m musimy pojechać, żeby dowiedzieć się, jak
wyciągnąć R e n a z tego b a ł a g a n u .
P a n K a d a m otworzył książkę, którą mu p o d a ł a m , i wskazał na
mapie Mumbaj.
— J a s k i n i a znajduje się w północnej części miasta, w Parku Naro
d o w y m B o r i w a l i , który n a z y w a się teraz Park N a r o d o w y G a n d h i e g o .
'1 worzą ją w i e k o w e bazaltowe skały, na których w y r y t e są starożytne
inskrypcje. B y ł e m t a m już wcześniej, ale nigdy nie odnalazłem żad
n e g o p o d z i e m n e g o przejścia. A r c h e o l o d z y od w i e l u lat badają to
miejsce, nikt jednak nie natrafił t a m na p r z e p o w i e d n i ę D u r g i .
— A co z pieczęcią, o której m ó w i ! P h e t ? Co to takiego?
— P r z e c h o w y w a ł e m pieczęć przez te wszystkie lata w sejfie ban­
k o w y m , r a z e m z resztą r o d o w y c h p a m i ą t e k R e n a . M u s z ę po n i ą
pojechać. P r z y w i o z ę ją pani w i e c z o r e m . T y m c z a s e m myślę, że po
w i n n a pani zadzwonić do o p i e k u n ó w i p o w i a d o m i ć ich, że wszystko
w porządku. Może im pani powiedzieć, że zostaje pani w Indiach do
końca lata jako moja asystentka.
P o k i w a ł a m g ł o w ą . W i e d z i a ł a m , że p o w i n n a m zadzwonić. W koń
cu mogli pomyśleć, że zjadł m n i e tygrys.
— M u s z ę również kupić w mieście parę rzeczy, które zabierze pani
ze sobą w podłóż. Proszę się rozgościć i odpocząć. L u n c h i kolacja
czekają w lodówce. J e ś l i zechce pani p o p ł y w a ć , proszę użyć k r e m u
z filtrem. T r z y m a m y go w szafce przy basenie, obok ręczników.
W r ó c i ł a m na g ó r ę i na toaletce w sypialni znalazłam swój tele­
fon. M i ł o , że mi go oddał po całej tej przygodzie w dżungli. Usiad­
łam na złotym a k s a m i t n y m fotelu, z a d z w o n i ł a m do M i k e ' a i S a r y
i d ł u g o r o z m a w i a ł a m z n i m i o tutejszym r u c h u u l i c z n y m , jedze­
niu i mieszkańcach Indii. G d y zapytali o tygrysi rezerwat, zrobiłam
unik, oznajmiając, ż e t y g r y s m a ś w i e t n ą opiekę. Pan K a d a m m i a ł

114
rację. Najprostszym w y j a ś n i e n i e m m o j e g o przedłużonego pobytu
tutaj było oświadczenie, że mój n o w y z n a j o m y z a p r o p o n o w a ł mi
stanowisko stażystki do końca lata.
R o z ł ą c z y ł a m się. Z r o b i ł a m pranie, a p o t e m , z braku i n n e g o zaję­
cia, z w i e d z i ł a m wszystkie zakątki domu. P i w n i c a z a m i e n i o n a była
w siłownię, w pełni wyposażoną, lecz nie w nowoczesny sprzęt do
ćwiczeń. Podłogę p o k r y w a ł a g r u b a czarna mata. C h o ć b y ł a to piw­
nica, do środka w p a d a ł o słońce 1 , gdyż połowa pomieszczenia znajdo
wała się pod wzgórzem, d r u g a zaś była o t w a r t a na dzienne ś w i a t ł o
i miała wielkie okna od podłogi do sufitu. P r z e s u w a n e szklane drzwi
wychodziły na dużą w e r a n d ę , która prowadziła w dżunglę. T y l n a
ściana była g ł a d k a . Przy d r z w i a c h znajdował się rząd przycisków.
N a c i s n ę ł a m jeden z nich i część panelu o d s u n ę ł a się, ukazując kolek
cję starożytnej broni, między i n n y m i topory, dzidy i różnej długości
noże zawieszone w specjalnych przegrodach. Jeszcze raz nacisnęłam
guzik i ściana się z a m k n ę ł a . Przycisnęłam następny, który otworzył
kolejną skrytkę, t y m r a z e m z m i e c z a m i . Podeszłam bliżej, by im
się przyjrzeć. B y ł o ich wiele różnych rodzajów, od cienkich rapie
rów do m a s y w n y c h pałaszy. J e d e n z mieczy tkwił w specjalnej szkła
nej gablocie. Wyglądał jak broń samuraja, którą w i d z i a ł a m kiedyś
w jakimś filmie.
W r ó c i ł a m na parter, gdzie z n a l a z ł a m s u p e r n o w o c z e s n y zestaw
kina d o m o w e g o oraz w y g o d n e rozkładane fotele.
T u ż obok k u c h n i z n a j d o w a ł a się e l e g a n c k a salka b a n k i e t o w a
z m a r m u r o w ą posadzką, p i ę k n y m i g z y m s a m i i m i g o t l i w y m ży
r a n d o l e m . Z a ś obok barwnej biblioteki o d k r y ł a m pokój muzyczny
z lśniącym c z a r n y m fortepianem i w i e l k i m zestawem stereo oraz
setkami płyt k o m p a k t o w y c h . Większość z nich w y g l ą d a ł a na albumy
z m u z y k ą indyjską, ale znalazłam również kilku a m e r y k a ń s k i c h
w y k o n a w c ó w , w t y m F,l\isa Presleya. Na ścianie wisiała bardzo
stara g i t a r a o d z i w n y m kształcie, a na środku pokoju stalą czarna
skórzana p ó ł o k r ą g ł a k a n a p a .
S y p i a l n i a pana K a d a m a również z n a j d o w a ł a się n a parterze
i s t y l e m p r z y p o m i n a ł a kolorową bibliotekę, pełną książek i lśnią
cych d r e w n i a n y c h mebli. B y ł w niej słoneczny kącik do czytania,
a na ścianach wisiało kilka pięknych obrazów. Na samej górze na­
trafiłam na p r z y t u l n e poddasze, gdzie stało kilka niedużych pó
łek z k s i ą ż k a m i i d w a w y g o d n e fotele. P r o w a d z i ł y nań szerokie
schody. B y ł y l a m również duża sypialnia, łazienka i schowek. Na
m o i m piętrze znalazłam poza moją jeszcze trzy sypialnie. J e d n a była
ur/ądzona po „ d z i e w c z y ń s k u " , w odcieniach jasnego różu. Pomy
ś l a l a m , że to pokój Ni li my, w k t ó r y m śpi, kiedy przyjeżdża z wizytą.
D r u g i pokój w y g l ą d a ł na przeznaczony dla gości, ale utrzymany był
w ciemniejszych barwach. W obu znajdowały sic oddzielne łazienki.
G d y weszłam do ostatniej sypialni, z a u w a ż y ł a m szklane drzwi,
wiodące na znaną mi już w e r a n d ę . Ten pokój w p o r ó w n a n i u z po
zostałymi urządzony był z prostotą. M e b l i ze lśniącego m a h o n i u
nie zdobiły o r n a m e n t y ani bibeloty. Ś c i a n y były g ł a d k i e , a komody
puste.
Czy to tu śpi R e n ?
W rogu pomieszczenia dostrzegłam biurko. Podeszłam bliżej i uj­
r z a ł a m g r u b e arkusze k r e m o w e g o papieru, k a ł a m a r z oraz staromod­
ne wieczne pióro. Na kartce leżącej na wierzchu w i d n i a ł a notatka
sporządzeń.i pięknym c h a r a k t e r e m pisma.

helscy Durga llallahh


Bhumi-ke-niće gupha
Radźakija Mudźulain Mohar
Sandeśa Durga

Z i e l o n a wstążka do włosów, podejrzanie przypominająca moją,


leżała obok k a ł a m a r z a . Z a j r z a ł a m do szafy, ale nic w niej nie znala­
złam — żadnych ubrań, żadnych pudeł, nic.
W r ó c i ł a m na parter i s p ę d z i ł a m resztę p o p o ł u d n i a , zgłębiając
indyjską kulturę, religię oraz m i t o l o g i ę . Z kolacją z a c z e k a ł a m do
chwili, gdy zaczęło burczeć mi w brzuchu, w nadziei na towarzystwo.
J e d n a k pan K a d a m wciąż jeszcze n i e wrócił z banku, a R e n zniknął
gdzieś bez śladu.
Po kolacji poszłam na górę. R e n stał na w e r a n d z i e , w p a t r z o m
w zachodzące słońce. Podeszłam do niego nieśmiało i stanęłam z tylu.
- Witaj, R e n .
Odwrócił się i bez s k r ę p o w a n i a zaczął mi się przyglądać. Powoli
przesuwał w z r o k i e m po m o i m ciele. Im dłużej patrzył, t y m szerzej
się u ś m i e c h a ł . W końcu z powrotem przesunął wzrok na moją twarz,
która zdążyła przybrać kolor b u r a k a . W e s t c h n ą ł i u k ł o n i ł mi się
nisko.
— Sundari.'Wwilem tu i m y ś l a ł e m , że nie może być nic piękniej
szego niż ten zachód słońca, m y l i ł e m się jednak. Twoja skóra i włosy,
lśniące w p r o m i e n i a c h słońca, to widok n i e m a l . . . nie do opisania.
S p r ó b o w a ł a m zmienić temat.

i.b
— Co znaczy słowo sundari!
— Sundari znaczy „piękna".
Z n ó w się z a r u m i e n i ł a m , co go rozbawiło. Wziął m n i e za rękę,
włożył ją sobie pod r a m i ę i poprowadził m n i e do w i k l i n o w y c h foteli.
W tym m o m e n c i e słońce s c h o w a ł o się za koronami drzew, jeszcze
przez k i l k a c h w i l rozświetlając niebo p o m a r a ń c z o w y m b l a s k i e m .
Usiedliśmy. R e n u s a d o w i ł się t y m razem obok m n i e i dalej trzy­
mał m n i e za rękę.
N i e ś m i a ł o zaczęłam:
— M a m nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że z w i e d z i ł a m dziś
dom. Twój pokój również.
— Ależ skąd. J e s t e m pewien, że mój pokój był z wszystkich naj­
mniej interesujący.
— W ł a ś c i w i e to z a c i e k a w i ł y m n i e zapiski, które znalazłam. C z y
to ty je zrobiłeś?
— Z a p i s k i ? A c h , tak. N a g r y z m o l i ł e m parę zdań, żeby zapamiętać,
co powiedział Phet. N a p i s a ł e m tylko: szukaj p r z e p o w i e d n i D u r g i ,
jaskinia K a n h e r i . Kelsey jesl w y b r a n k ą Durgi i takie lam.
— Och. Z a u w a ż y ł a m t e ż . . . wstążkę. C z y jest moja?
— O w s z e m , jeśli chcesz, zwrócę ci ją.
— A l e po co ci ona?
R e n wzruszył r a m i o n a m i , n a g l e zakłopotany.
— C h c i a ł e m mieć pamiątkę, coś, co pochodzi od dziewczyny, któ­
ra u r a t o w a ł a mi życie.
— Pamiątkę? Jak biała chusteczka, którą piękna niewiasta rzuca
rycerzowi w lśniącej zbroi?
R e n u ś m i e c h n ą ł się.
— W ł a ś n i e tak.
— Szkoda, że n i e poczekałeś, aż C a t h l e e n trochę dorośnie. Już nie­
długo będzie bardzo ł a d n ą dziewczyną - rzuciłam drwiąco.
R e n zmarszczył b r w i .
— C a t h l e e n z c y r k u ? - Pokręcił g ł o w ą . — To ty jesteś tą jedyną,
Kelsey. I g d y b y m m i a ł możliwość w y b o r u kobiety, która m n i e ocali,
również w y b r a ł b y m cielne.
— Dlaczego?
— Z w i e l u powodów. P o l u b i ł e m cię. Jesteś interesująca. L u b i ę
słuchać twojego głosu. Poczułem, że pod tygrysią skórą dostrzegłaś
człowieka. K i e d y d o m n i e p r z e m ó w i ł a ś , u ś w i a d o m i ł e m sobie, ż e
twoje słowa są d o k ł a d n i e t y m , czego potrzebowałem. Jesteś inteli­
g e n t n a . L u b i s z poezję. No i jesteś bardzo ładna.

"7
R o z e ś m i a ł a m się na to stwierdzenie. Ja — ładna? Z pewnością
nie m ó w i poważnie. B y ł a m przeciętna pod tak w i e l o m a w z g l ę d a m i .
W p r z e c i w i e ń s t w i e do rówieśniczek nigdy specjalnie n i e intereso­
w a ł a m się makijażem, fryzurami czy m o d n y m i , lecz n i e w y g o d n y m i
strojami. M i a ł a m bladą cerę i ciemnobrązowe, prawie czarne oczy.
Z d e c y d o w a n i e moją największą zaletą był u ś m i e c h , za który moi
rodzice słono płacili, gdy przez trzy lata n o s i ł a m m e t a l o w y aparat
na zęby.
M i m o t o jego słowa m i pochlebiły.
— No dobra, książę z bajki, możesz z a c h o w a ć swoją pamiątkę.
Z a w a h a ł a m się, po czym d o d a ł a m miękko: — Wiesz, noszę te wstążki
na cześć mojej mamy. Kiedy b y ł a m m a ł a , dużo rozmawiałyśmy, pod
czas gdy ona m n i e czesała i w p l a t a ł a mi je we włosy.
B e n u ś m i e c h n ą ł się.
— W t a k i m razie teraz twoja wstążka będzie dla m n i e jeszcze
więcej znaczyć.
Po c h w i l i , gdy oboje o p a n o w a l i ś m y w z r u s z e n i e , zaczął m ó w i ć
dalej:
— Posłuchaj, Kelsey, jutro pojedziemy do jaskini. Za dnia jest tam
pełno turystów, co oznacza, że z s z u k a n i e m przepowiedni D u r g i bę
d/.iomy musieli zaczekać do wieczora. W k r a d n i e m y się do parku od
strony dżungli i spory kawałek drogi trzeba będzie przejść na pic
chotę, załóż w i ę c nowe traperki, które dla ciebie k u p i ł e m . Są w pu
delku w garderobie.
— Ś w i e t n i e . N i e ma to jak w y p r ó b o w y w a ć n o w e buty podczas
p r z e p r a w y przez upalną dżunglę - z a d r w i ł a m .
— M y ś l ę , że nie będzie tak źle, a nawet n o w e traperki sprawdzą
się lepiej niż twoje adidasy.
— Tak się skład,i. że lubię swoje adidasy i mani zamiar wziąć je ze
sobą na w y p a d e k , g d y b y m przez twój prezent nabaw i la się pęcherzy.
B e n w y c i ą g n ą ł do przodu d ł u g i e nogi i skrzyżował przed sobą
bose stopy.
— P a n K a d a m s p a k o w a ł rzeczy, które m o g ą n a m się przydać.
U p e w n i ę się, czy zostawił w plecaku miejsce na twoje adidasy. Bę
dziesz musiała zawieźć nas do M u m b a j u i do parku. W i e m , że nie lu
bisz tutejszego ruchu drogowego, i przykro m i . że cię t y m obarczani.
. . \ i e l u b i ę " to m a ł o powiedziane — w y m a m r o t a ł a m . - L u d z i e
tutaj nie maja pojęcia, jak p o w i n n o się jeździć. To jakieś szaleństwo.
— M o ż e m y pojechać bocznymi drogami, na których jest najmniej
szy ruch, a poza tym chcemy dotrzeć zaledwie do przedmieść, nie do

118
centrum M u m b a j u . N i e p o w i n n o być tak źle. J e s t e ś d o b r y m kie­
rowcą.
— I la, łatwo ci m ó w i ć . Będziesz sobie spał z t y ł u przez c a ł ą drogę.
R e n dotknął palcami m o j e g o policzka i delikatnie obrócił moją
twarz do swojej.
— Radźkumari, c h c ę ci podziękować. Za to, że zostałaś z n a m i
i że mi pomagasz. N a w e t nie wiesz, jakie to dla m n i e ważne.
— Proszę bardzo - m r u k n ę ł a m . — A radźkumari znaczy...
R e n błysnął zębami w u ś m i e c h u i zgrabnie z m i e n i ł temat:
— C h c i a ł a b y ś dowiedzieć się czegoś o pieczęci'.'
Z a u w a ż y ł a m , że zrobił unik, ale n i e protestowałam.
— J a s n e . Co to takiego?
— Prostokątny rzeźbiony k a m i e ń , g r u b y na jakieś trzy palce.
Władca zawsze nosił go publicznie, jako symbol królewskich obo­
wiązków. Na Pieczęci I m p e r i u m M u d ź u l a i n są w y r y t e cztery słowa:
Wiweka, Dźagarana, Mira i Aiuikampa. które w l u ź n y m tłumacze­
niu znaczą: „ m ą d r o ś ć " , „czujność", „ o d w a g a " oraz „ w s p ó ł c z u c i e " .
Będziesz m u s i a ł a wziąć pieczęć ze sobą do jaskini. P h e t powiedział,
że to klucz, który otworzy przejście.
W s t a ł a m , podeszłam do balustrady i p o p a t r z y ł a m na rozbłyska­
jące gwiazdy.
— N i e potrafię sobie w y o b r a z i ć twojego d a w n e g o życia. Jest cał­
kiem inne od tego, które z n a m .
— M a s z rację, Kelsey.
— M ó w mi Kells.
1 śmiechu,il się i podszedł do m m c .
— Masz rację, Kells. M u s z ę się w i e l e od ciebie nauczyć. A l e być
może i ja m ó g ł b y m cię nauczyć paru rzeczy. Na przykład ta chusta,
dupatta... Mogę?
R e n zdjął z moich r a m i o n szal i w y c i ą g n ą ł go przed siebie.
— Jest k i l k a różnych sposobów noszenia chusty. M o ż n a ułożyć
ją na r a m i o n a c h , tak jak ty to zrobiłaś, albo jeden koniec o w i n ą ć
wokół przedramienia, co jest ostatnio najbardziej popularne. O, tak.
R e n owinął się chustą i obrócił, by pokazać mi najnowszy styl,
a ja nie m o g ł a m powstrzymać się od ś m i e c h u .
— A skąd ty znasz najnowszą modę?
— W i e m o w i e l u rzeczach. Z d z i w i ł a b y ś się. — Z d j ą ł szal i założył
go w jeszcze inny sposób.
— M o ż n a go również narzucić na włosy, zwłaszcza gdy rozma­
wiasz ze starszymi i chcesz w ten sposób okazać im szacunek.

" 9
S k ł o n i ł a m mu się, z a c h i c h o t a ł a m i p o w i e d z i a ł a m :
— Dziękuję, że okazała mi pani należny szacunek, madame. Ślicz­
nie pani w jedwabiu.
R e n parsknął ś m i e c h e m , po c z y m pokazał mi jeszcze kilka spo­
sobów noszenia szala, jeden śmieszniejszy od drugiego. G d y m ó w i ł
poczułam, że coś m n i e do n i e g o przyciąga. J e s t t a k i . . . atrakcyjny,
czarujący, m a g n e t y c z n y , f a s c y n u j ą c y . . . zniewalający. P r z y j e m n i e
się na n i e g o patrzyło, ale nawet gdyby był brzydki, i tak m o g ł a b y m
rozmawiać z nim godzinami.
N a g l e dostrzegłam dreszcz przeszywający jego l e w e r a m i ę . Ksią­
żę ucichł i zrobił krok w m o j ą stronę.
— J e d n a k mój u l u b i o n y styl to ten, który w y b r a ł a ś na początku,
luźno narzucając chustę na r a m i o n a . W ten sposób m o g ę się cieszyć
w i d o k i e m twoich włosów spływających falami w dół.
Otulił mi r a m i o n a przejrzystą t k a n i n ą i pociągnął za nią, delikai
nie przysuwając m n i e do siebie. Podniósł dłoń i o w i n ą ł sobie wokół
palca kosmyk m o i c h włosów.
— Ś w i a t nie p r z y p o m i n a dziś tego, który znałem. Tak wiele rzeczy
się z m i e n i ł o . — P u ś c i ł szal, ale wciąż t r z y m a ł w palcach p a s m o mo­
ich włosów. — A l e niektóre z m i e n i ł y się na lepsze. — P u ś c i ł kosmyk,
przesunął palcem po m o i m policzku i d e l i k a t n i e p o p c h n ą ł m n i e
w stronę drzwi do pokoju.
— D o b r a n o c , Kelsey. J u t r o czeka nas t r u d n y dzień.
11

JASKINIA KANHERI

G d y o b u d z i ł a m się n a s t ę p n e g o r a n k a , na mojej toaletce leżała


Pieczęć I m p e r i u m M u d ź u l a i n - p i ę k n y k r e m o w y k a m i e ń poprzeci­
nany p o m a r a ń c z o w y m i s m u g a m i , zawieszony na miękkiej wstążce.
Wzięłam go do ręki, był ciężki, ( i d y przyjrzałam się uważnie, zauwa­
żyłam w y r y t e na powierzchni słowa, które p r z e t ł u m a c z y ł mi wczo­
raj R e n : mądrość, czujność, o d w a g a i współczucie. Na dole w i d n i a ł
kwiat lotosu. M i s t e r n y rysunek musiał być d z i e ł e m osoby niezwy­
kle utalentowanej.
Jeśli rzeczywiście pozostawał tak w i e r n y t y m s ł o w o m , jak twier­
dzi jego syn. ojciec R e n a musiał być d o b r y m w ł a d c ą .
Przez c h w i l ę w y o b r a ż a ł a m sobie starszą wersję R e n a na królew
skim tronie. O c z y m a duszy z łatwością ujrzałam go w roli przywódcy.
M i a ł w sobie coś, co sprawiało, że mu u f a ł a m i c h c i a ł a m za n i m
iść. U ś m i e c h n ę ł a m się z przekąsem. N i e j e d n a kobieta skoczyłaby
za n i m z klifu.
Pan K a d a m służył s w e m u księciu od ponad trzystu lat. To nie
zwykle, że R e n był w stanie wzbudzić taką lojalność.
O d ł o ż y ł a m na bok rozmyślania i z p o d z i w e m spojrzałam na w i e ­
l o w i e k o w ą pieczęć. O t w o r z y ł a m plecak p r z y g o t o w a n y przez p a n a
K a d a m a i z n a l a z ł a m w n i m d w a a p a r a t y fotograficzne, c y f r o w y
i jednorazowy, a także zapałki, kilka narzędzi do kopania, latarki,
scyzoryk, pałeczki fluorescencyjne, papier, k a w a ł e k w ę g l a rysunku
wego, jedzenie, wodę, m a p y i parę innych rzeczy. K i l k a przednim
tów z n a j d o w a ł o się w p l a s t i k o w y c h n i e p r z e m a k a l n y c h torebkach.

121
S k ł o n i ł a m mu się, z a c h i c h o t a ł a m i p o w i e d z i a ł a m :
— D z i ę k u j ę , że okazała mi pani należny szacunek, madame Śp
nie p a n i w jedwabiu.
R e n p a r s k n ą ł ś m i e c h e m , po c z y m pokazał mi jeszcze kilka s
sobów noszenia szala, jeden śmieszniejszy od d r u g i e g o . G d y inówj|
p o c z u ł a m , że coś m n i e do n i e g o przyciąga. J e s t t a k i . . . atrakcyjny
czarujący, m a g n e t y c z n y , f a s c y n u j ą c y . . . zniewalający. Przyjemnie
się na n i e g o patrzyło, ale n a w e t g d y b y był brzydki, i tak mogłabym
rozmawiać z nim godzinami.
N a g l e dostrzegłam dreszcz przeszywający jego l e w e r a m i ę . Ksią­
żę ucichł i zrobił krok w moją stronę.
— J e d n a k m ó j u l u b i o n y styl to ten, który w y b r a ł a ś na początku
luźno narzucając chustę na r a m i o n a . W ten sposób m o g ę się cieszyć
w i d o k i e m t w o i c h włosów s p ł y w a j ą c y c h falami w dół.
Otulił mi r a m i o n a przejrzystą t k a n i n ą i pociągnął za nią, delikat­
nie przysuwając m n i e do siebie. Podniósł dłoń i owinął sobie wokół
palca kosmyk m o i c h włosów.
— Ś w i a t nie p r z y p o m i n a dziś tego, który znałem. Tak wiele rzeczy
się z m i e n i ł o . — Puścił szal, ale wciąż t r z y m a ł w palcach pasmo mo­
ich włosów. — A l e niektóre z m i e n i ł y się na lepsze. — Puścił kosmyk,
przesunął p a l c e m po m o i m policzku i d e l i k a t n i e p o p c h n ą ł mnie
w stronę d r z w i do pokoju.
— D o b r a n o c , Kelsey. J u t r o czeka nas t r u d n y dzień.
11

JASKINIA KANHERI

G d y o b u d z i ł a m się następnego ranka, na mojej toaletce leżała


Pieczęć I m p e r i u m M u d ź u l a i n — piękny k r e m o w y k a m i e ń poprzeci­
nany p o m a r a ń c z o w y m i s m u g a m i , zawieszony na m i ę k k i e j wstążce.
Wzięłam go do ręki, był ciężki. G d y przyjrzałam się uważnie, zauwa­
żyłam w y r y t e na powierzchni słowa, które przetłumaczył mi wczo­
raj R e n : mądrość, czujność, o d w a g a i współczucie. Na dole w i d n i a ł
kwiat lotosu. M i s t e r n y rysunek musiał być d z i e ł e m osoby niezwy­
kle utalentowanej.
Jeśli rzeczywiście pozostawał tak w i e r n y t y m s ł o w o m , jak twier­
dzi jego syn, ojciec R e n a m u s i a ł być d o b r y m w ł a d c ą .
Przez c h w i l ę w y o b r a ż a ł a m sobie starszą wersję R e n a na królew­
skim tronie. O c z y m a duszy z łatwością ujrzałam go w roli przywódcy.
Miał w sobie coś, co sprawiało, że mu u l a ł a m i c h c i a ł a m za n i m
iść. U ś m i e c h n ę ł a m się z przekąsem. N i e j e d n a kobieta skoczyłaby
za nim z klifu.
Pan K a d a m służył s w e m u księciu od ponad trzystu lat. To nie­
zwykłe, że R e n był w stanie wzbudzić taką lojalność.
O d ł o ż y ł a m na bok rozmyślania i z p o d z i w e m spojrzałam na w i e ­
lowiekową pieczęć. O t w o r z y ł a m plecak przygotowany przez pana
K a d a m a i z n a l a z ł a m w n i m d w a aparaty fotograficzne, cyfrowy
i jednorazowy, a także zapałki, kilka narzędzi do kopania, latarki,
scyzoryk, pałeczki fluorescencyjne, papier, kawałek w ę g l a rysunku
wego, jedzenie, wodę, mapy i parę innych rzeczy. K i l k a przedmio
tów z n a j d o w a ł o się w plastikowych n i e p r z e m a k a l n y c h torebkach.

121
S p r a w d z i ł a m w a g ę plecaka. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest
znośna.
O t w o r z y ł a m garderobę i z w e s t c h n i e n i e m przesunęłam palcami
po mojej pięknej błękitnej s u k n i . W ł o ż y ł a m dżinsy i koszulkę za
s z n u r o w a ł a m n o w e traperki, a adidasy s c h o w a ł a m do plecaka.
Na dole pan K a d a m kroił m a n g o na śniadanie.
— Dzień dobry, panno K e l s e y - przywitał się i wskazał na moąj
szyję. — Widzę, że znalazła p a n i pieczęć.
— O w s z e m . J e s t bardzo ł a d n a , ale dosyć ciężka. - N a ł o ż y ł a m so­
bie na talerz kilka plastrów m a n g o i n a l a ł a m do k u b k a gorącego
kakao. P r z e c h o w y w a ł ją pan przez te wszystkie lala'.'
— Tak. Jest dla m n i e bardzo cenna. T a k naprawdę pieczęć wyko­
nano w ( m i n a c h , nie w Indiach. Została podarowana w prezencie
dziadkowi R e n a . Tak stare pieczęcie są dosyć rzadkie. J e s t zrobio­
na z k a m i e n i a shoushan, który, w b r e w p o w s z e c h n e m u przekonaniu,
nie jest o d m i a n ą jadeitu. C h i ń c z y c y wierzyli, że k a m i e n i e shoushan
to b a r w n e jaja feniksów, k t ó r e można znaleźć w y s o k o na skalnych
graniach. Ci, którzy ryzykowali życie, by je zdobyć, zyskiwali chwałę
i bogactwo. T y l k o najzamożniejsi posiadali przedmioty wyrzeźbione
z tego m i n e r a ł u . O t r z y m a n i e czegoś takiego w prezencie było dla
dziadka R e n a w i e l k i m zaszczytem. To bezcenna rodowa pamiątka.
Dla pani zaś dobrą w i a d o m o ś c i ą będzie to, że wedle powszechnego
m n i e m a n i a k a m i e ń shoushan przynosi szczęście. Może stać się pani
pomocny podczas podróży, i to na w i e l e sposobów.
— Wygląda na to, że rodzina R e n a była n a p r a w d ę wyjątkowa.
— Rzeczywiście, panno Kelsey.
Usiedliśmy w ł a ś n i e do ś n i a d a n i a , składającego się z jogurtu i pla­
strów m a n g o , gdy R e n wszedł po cielni do kuchni i położył rni łeb na
kolanach. P o d r a p a ł a m go za u s z a m i .
— M i ł o , że do nas dołączyłeś. P e w n i e nie możesz się doczekać wy­
jazdu, co? To z pewnością ekscytujące, być tak blisko z ł a m a n i a za
klęcia.
R e n w p a t r y w a ł się we m n i e z przejęciem, zupełnie jakby się nie­
c i e r p l i w i ł , ale ja nie c h c i a ł a m s i ę spieszyć. O b ł a s k a w i ł a m go poczę
s t u n k i e m z k a w a ł k ó w m a n g o . Przez m o m e n t cieszył się smakoly
k i e m , zlizując sok z m o i c h palców.
R o z e ś m i a ł a m się.
— P r z e s t a ń ! Łaskoczesz m n i e ! — T y g r y s nie z w r a c a ł u w a g i na
moje protesty i zaczął lizać m n i e po r a m i e n i u , aż do r ę k a w a koszul­
ki. - Kuj, R e n , to p a s k u d n e ! No dobrze, już dobrze. Jedziemy.

122
U m y ł a m ręce, po raz ostatni rzuciłam okiem na d o m i r u s z y ł a m
w stronę garażu. F a n K a d a m czekał już z R e n e m na zewnątrz. Wziął
mój plecak, położył go na miejscu pasażera i otworzył przede m n ą
drzwi. W s k o c z y ł a m do jeepa.
- Froszę na siebie uważać, panno Kelsey - ostrzegł. - R e n będzie
nad panią c z u w a ł , ale przed w a m i w i e l e niebezpieczeństw. Niektóre
przewidzieliśmy, jestem jednak p e w i e n , że staniecie przed w i e l o m a ,
o których nie m a m pojęcia. Froszę z a c h o w a ć ostrożność.
- D o b r z e , proszę pana. M a m nadzieję, ż e n i e d ł u g o będziemy
z powrotem.
Z a s u n ę ł a m o k n o i w y j e c h a ł a m z g a r a ż u . ( i P S znów się ode­
zwał, instruując m n i e , dokąd m a m jechać. Fo raz kolejny poczuł.nu
ogromne uznanie dla pana K a d a m a . Rez n i e g o R e n i ja nie daliby­
śmy sobie rady.
Podróż p r z e b i e g ł a bez przygód. F r z e z pierwszą g o d z i n ę ruch
na drodze b y ł bardzo mały. Zaczął wzrastać, gdy zbliżaliśmy się do
Mumbaju, jednak do tego m o m e n t u n i e m a l z d o ł a ł a m się przyzwy­
czaić do jazdy po drugiej stronie jezdni. Fo m n i e j więcej czterech
godzinach z a t r z y m a ł a m się na końcu niewyasfaltowanej drogi, która
wiodła do parku.
- Tutaj p o w i n n i ś m y wejść w las. W e d ł u g m a p y dojście do jaskini
Kanheri zajmie nam d w i e i pół godziny. — S p o j r z a ł a m na zegarek. -
To znaczy, że m a m y jakieś d w i e dodatkowe godziny, ponieważ nie
możemy wejść do jaskini, póki się nic ś c i e m n i i nie znikną turyści.
R e n wyskoczył z s a m o c h o d u i poszedł za m n ą w stronę ocienio­
nego miejsca wśród drzew. Położył się na trawie, a ja u s i a d ł a m obok
niego. Na początku u ż y w a ł a m jego ciała jak oparcia kanapy, a potem
stopniowo rozluźniałam się, aż w końcu p o ł o ż y ł a m g ł o w ę na jego
grzbiecie jak na poduszce.
Z a p a t r z o n a w korony drzew z a c z ę ł a m o p o w i a d a ć R e n o w i o swo­
im dzieciństwie i rodzicach, o w i z y t a c h u babci i wspólnych waka­
cjach.
- M a n i a była pielęgniarka na oddziale geriatrycznym, ale potem
postanowiła zostać w domu i zająć się m n ą — w y j a ś n i ł a m , z prz\ jem
nością wracając m y ś l a m i do tamtych czasów. — R o b i ł a najlepsze na
świecie ciasteczka z czekoladą i m a s ł e m o r z e c h o w y m . M o j a m a m a
w i e r z y ł a , że o k a z y w a n i e miłości polega na pieczeniu d o m o w y c h cia
steczek. P r a w d o p o d o b n i e dlatego b y ł a m dość p u l c h n y m dzieckiem.
Tato był z w y k ł y m facetem, który lubił urządzać g r i l l a w ogrodzie
za d o m e m . Uczył m a t e m a t y k i w szkole, p e w n i e dlatego i ja lubię

123
m a t e m a t y k ę . Wszyscy u w i e l b i a l i ś m y czytać i m i e l i ś m y przytulną
d o m o w ą bibliotekę. Najbardziej k o c h a ł a m książki D r . Seussa. Do
dziś w jakiś sposób w y c z u w a m obecność rodziców, kiedy biorę do
ręki książkę. G d y b y l i ś m y w podróży, rodzice lubili zatrzymywać
się w m a ł y c h pensjonatach, gdzie d o s t a w a ł a m pokój tylko dla sie­
bie, '/jeździliśmy praktycznie cały stan, zwiedzaliśmy sady jabłkowe
i stare kopalnie, miasteczka w b a w a r s k i m stylu, w których na śnia­
danie jadło się n i e m i e c k i e naleśniki, oglądaliśmy ocean i góry. My
ślę, że szybko zakochałbyś się w Oregonie. N i e z w i e d z i ł a m całego
świata tak jak ty, ale nie m o g ę sobie wyobrazić piękniejszego miejsca
niż mój rodzinny stan.
Później o p o w i e d z i a ł a m mu o szkole i s w o i m m a r z e n i u , by stu
diować na uniwersytecie, choć było m n i e stać najwyżej na dwuletni
p a ń s t w o w y college. O p o w i e d z i a ł a m mu nawet o w y p a d k u rodziców.
0 t y m , jak s a m o t n a się czułam, gdy icłi zabrakło, i jak to było miesz
kać z rodziną zastępczą.
R e n m a c h a ł o g o n e m , w i e d z i a ł a m w i ę c , że nie śpi i słucha, co
m n i e zaskoczyło, p o n i e w a ż m y ś l a ł a m , że się po prostu zdrzemnie,
znudzony m o i m trajkotaniem. W końcu m n i e s a m ą o g a r n ę ł a sen­
ność, ucichłam i p r z y s n ę ł a m w upale, aż poczułam, jak R e n zaczął
się wiercić, a p o t e m usiadł. P r z e c i ą g n ę ł a m się.
— P e w n i e czas ruszać? No dobrze, prowadź.
Szliśmy przez dżunglę kilka godzin. B y ł o lam więcej przestrzeni
niż w r e z e r w a c i e J a w a l . D r z e w a rosły m n i e j gęsto. W z g ó r z a po­
rośnięte b y ł y p i ę k n y m i fioletowymi k w i a t a m i . J e d n a k g d y się do
nich zbliżyliśmy, z a u w a ż y ł a m , że powoli w i ę d n ą w upale. Odgadłam,
że z a p e w n e rozkwitły na c h w i l ę podczas m o n s u n o w y c h deszczów
1 wkrótce przekwitną.
Mijaliśmy drzewa lekowe i bambusy, wokół rosły jednak r o z m a i
te gatunki roślin, których nie z n a ł a m . Co jakiś czas drogę przebiega­
ły n a m zwierzęta. W i d z i a ł a m króliki, jelenie i jeżozwierze, a w ko­
ronach drzew uwijały się setki ptaków w przeróżnych kolorach.
G d y mijaliśmy szczególnie gęstą k ę p ę drzew, usłyszałam dziwne,
pełne niepokoju ( b r z ą k a n i e i ujrzałam g r u p ę rezusów, huśtających
się w y s o k o na gałęziach. Wyglądały przyjaźnie i nieszkodliwie, lecz
im głębiej w c h o d z i l i ś m y w d ż u n g l ę , t y m straszliwsze stworzenia
p o j a w i a ł y się na naszej drodze. W p e w n y m m o m e n c i e m u s i a ł a m
obejść dookoła w i e l k i e g o pytona, który zwisał z gałęzi drzewa, w pa
trując się w nas c z a r n y m i , n i e r u c h o m y m i ś l e p i a m i . O g r o m n e jasz­
czurki z r o z w i d l o n y m i j ę z y k a m i z s y k i e m p r z e m y k a ł y po ścieżce.

124
Wielkie, tłuste owady fruwały wokół, bzycząe l e n i w i e i jak pijane
obijając się o n a p o t k a n e przeszkody. Wszystko to było piękne, ale
i lekko przerażające, cieszyłam się więc, że m a m tygrysa przy boku.
Co jakiś czas R e n zbaczał ze ścieżki i omijał ją w sposób, który syg­
nalizował m i , że u n i k a p e w n y c h miejsc lub — p o m y ś l a ł a m z di że
niern — p e w n y c h stworzeń.
Po m n i e j w i ę c e j dwóch godzinach marszu dotarliśmy na s k r a j
dżungli przy jaskini K a n h e r i . 1 .as przerzedził się i przeszedł w po
zbawione drzew wzgórze. K a m i e n n e stopnie w i o d ł y w górę, w stro­
nę wejścia do jaskini, ale wciąż b y l i ś m y na tyle daleko, że cel zale­
dwie majaczył przed n a m i .
Ruszyłam w stronę stopni, ale Ren zastąpił mi drogę i lekko po­
pchnął z powrotem w stronę linii drzew.
— Chcesz jeszcze poczekać? Dobrze, poczekamy.
Usiedliśmy w cieniu kępy krzaków i poczekaliśmy godzinę. L e k k o
zniecierpliwiona, patrzyłam na turystów w y ł a n i a j ą c y c h się z jaskini,
którzy powoli schodzili po k a m i e n n y c h stopniach w stronę parkingu.
Słyszałam, jak rozmawiają, k i e d y wsiadali do aut i odjeżdżali.
— Szkoda, że nie m o g l i ś m y przyjechać tu s a m o c h o d e m — stwier­
dziłam z nutą zazdrości w głosie. — 7. pewnością zaoszczędzilibyśmy
sobie kłopotu. T y l e że ludzie nie rozumieliby, czemu chodzi za m n ą
tygrys. Poza t y m strażnicy parkowi z pewnością m i e l i b y na nas oko.
W końcu zaszło słońce i ostatni turyści z n i k n ę l i . R e n ostroż­
nie wyszedł spod osłony drzew i zaczął węszyć. Zadowolony, ruszył
w stronę k a m i e n n y c h stopni w y c i o s a n y c h w s k a l i s t y m zboczu. D ł u ­
ga wspinaczka s p r a w i ł a , że gdy dotarliśmy na górę, ledwo m o g ł a m
złapać oddech.
Wkroczywszy do jaskini, natrafiliśmy na niską, otwarta k a m i e ń
ną budowlę, w e w n ą t r z której znajdowały się identyczne pomiesz­
czenia. Po lewej stronie każdego z nich był k a m i e n n y blok wielko­
ści n i e d u ż e g o łóżka, zaś w tylnej ścianie w y k u t o p ó ł k i . 'Tabliczka
informacyjna głosiła, iż w trzecim w i e k u naszej ery jaskinia była
częścią buddyjskiej osady.
To dziwne, że szukamy hinduskiej przepowiedni w dawnej bud­
dyjskiej osadzie, p o m y ś l a ł a m , idąc dalej. A l e z d r u g i e j strony, ostat­
nio przytrafia mi się wiele dziwnych rzeczy.
G d y w e s z l i ś m y w głąb jaskini, z a u w a ż y ł a m d ł u g i e k a m i e n n e
rowy połączone ł u k a m i , które rozchodziły się od usytuowanej cen­
tralnie k a m i e n n e j studni. Okazało się, że są to dawne akwedukty,
rozprowadzające niegdyś wodę po okolicy.
(idy dotarliśmy do głównej pieczary, przesunęłam dłońmi po
bokicłi żłobieniach misternie wyrzeźbionych w ścianie, składających
się na starożytne s y m b o l e . Pozostałości sufitu, w niektórych miej­
scach wciąż p o d p i e r a n e przez k a m i e n n e kolumny, rzucały mroczne
cienie. Na k a ż d y m z filarów w y r z e ź b i o n a b y ł a jakaś postać. Raz po
raz z e r k a ł a m na nie nerwowo, w obawie, że zrujnowany sufit zwali
n a m się na głowy.
I ]i żęliśmy ziejące czarne przejście, wiodące dalej w głąb wzgórza.
Po przekroczeniu go weszliśmy do dużej sali o piaszczystej podłodze.
P r z y s t a n ę ł a m na c h w i l ę , nieprzyzwyczajona do ciemności. Światła
w p a d a ł o tu tylko tyle, że m o ż n a było dostrzec przejście, nie docho­
dziło już jednak do dalszych korytarzy i znikało szybko w r a z z ostat­
n i m i p r o m i e n i a m i słońca.
Wyjęłam z plecaka latarkę i s p y t a ł a m :
— Co teraz?
R e n w k r o c z y ł w p i e r w s z y z brzegu m r o c z n y korytarz i znik­
nął w c i e m n o ś c i a c h . P o s z ł a m za n i m i już za c h w i l ę znaleźliśmy
się w niedużej, niskiej salce, pełnej k a m i e n n y c h półek. Przyszło mi
na m y ś l , że m o g ł a to k i e d y ś być biblioteka. R u s z y ł a m z nadzieją, że
ujrzę gdzieś w i e l k ą tablicę z napisem „ P r z e p o w i e d n i a D u r g i " . gdy
n a g l e poczułam czyjąś dłoń na r a m i e n i u . Podskoczyłam.
- Nie rób tak! M ó g ł b y ś najpierw m n i e uprzedzić!
- Wybacz, Kells. M u s i m y sprawdzić każdą salę w poszukiwaniu
s y m b o l u , który w y g l ą d a ł b y tak jak pieczęć. Ty poszukaj wysoko, a ja
sprawdzę nisko.
Szybko ścisnął m n i e za r a m i ę i z p o w r o t e m z m i e n i ł się w ty­
grysa.
Z a d r ż a ł a m . C h y b a nigdy się nie przyzwyczaję do tego widoku.
N i c nie z n a l e ź l i ś m y , p r z e c h o d z i l i ś m y w i ę c do kolejnych sal.
W c z w a r t y m z kolei pomieszczeniu szukaliśmy uważniej, ponieważ
było p e ł n e w y r y t y c h w ścianach znaków. S p ę d z i l i ś m y t a m co naj­
m n i e j godzinę. W piątej sali r ó w n i e ż n a m się nie powiodło.
Szósta k o m n a t a b y ł a pusta, bez choćby jednej półki w ścianie, za
to w siódmej wreszcie znaleźliśmy pasujący s y m b o l . Przejście pro­
wadziło do sali znacznie mniejszej niż pozostałe, za to długiej i wą­
skiej. W ścianie w y k u t e było kilka półek, podobnych do tych w po­
przednich pomieszczeniach. Pod jedną z nich R e n znalazł to, czego
szukaliśmy.
W y d a ł z siebie c i c h y p o m r u k i w e t k n ą ł nos pod skalny gzyms.
— Co to? - s p y t a ł a m i p o c h y l i ł a m się.

126
Pod półką znajdował się rysunek, który d o k ł a d n i e p a s o w a ł do
tego na pieczęci.
— C h y b a rzeczywiście o to chodziło, trzymaj kciuki, to znaczy
pazury.
Z d j ę ł a m pieczęć z szyi i przycisnęłam ją do obrazka na ścianie.
Poczekałam c h w i l ę i nic. S p r ó b o w a ł a m przekręcić pieczęć i t y m ra­
zem usłyszałam m e c h a n i c z n y szum z drugiej strony ściany. Przekrę­
ciwszy k a m i e ń o trzysta sześćdziesiąt stopni, poczułam opór i usły­
szałam cichy p n e u m a t y c z n y syk. Z krawędzi ściany wzniósł się pył,
ujawniając, że to w c a l e nie ściana, lecz drzwi.
Rozległo się głębokie, s t ł u m i o n e d u d n i e n i e i drzwi powoli się
odsunęły. Z p o w r o t e m p o w i e s i ł a m pieczęć na szyi i s k i e r o w a ł a m
słabe światło latarki przed siebie. J e d y n e , co ujrzałam, to kolejne
ściany. R e n lekko m n i e popełniał i weszłam pierwsza. T r z y m a ł a m
się tak blisko niego, jak to b y ł o możliwe, i kilka razy niemal potknę­
łam się o jego łapy.
Poświeciłam na ścianę i dostrzegłam pochodnię w m e t a l o w y m
uchwycie. W y c i ą g n ę ł a m z plecaka zapałki i ze z d u m i e n i e m stw lo­
dziłam, że pochodnia zapłonęła niemal od razu. Jej p ł o m i e ń rozjaśnił
korytarz znacznie lepiej niż moja m a r n a latarka.
S t a l i ś m y u szczytu k r ę t y c h schodów. Ostrożnie z e r k n ę ł a m
w c i e m n ą przepaść ponad ich krawędzią. C h w y c i ł a m p o c h o d n i ę
i zaczęłam schodzić. U s ł y s z a ł a m z t y ł u cichy szczęk. D r z w i z a m k n ę ł y
się, u n i e m o ż l i w i a j ą c n a m odwrót.
— Ś w i e t n i e — w y m a m r o t a ł a m . — Wygląda na to, że o to, jak się
stąd wydostać, będziemy się m a r t w i ć później.
R e n spojrzał tylko na m n i e i potarł ł b e m o moją nogę. Pogła­
skałam go po karku i r u s z y l i ś m y w dół. R e n szedł po w e w n ę t r z ­
nej stronie schodów, dzięki czemu m o g ł a m t r z y m a ć się ściany. Za
zwyczaj nie m a m lęku wysokości, a l e tajemne przejście plus w ą s k i e
schody, c i e m n a przepaść i brak balustrady nieźle m n i e przestra
szyły. B y ł a m w d z i ę c z n a , ż e Ren w y b r a ł bardziej n i e b e z p i e c z n ą
stronę.
Powoli schodziliśmy dalej. R o z b o l a ł a m n i e ręka, w i ę c przelo
żyłam ciężką pochodnię do drugiej, uważając, by nie n a k a p a ć na
R e n a gorącą oliwą.
W końcu dotarliśmy na dół. W powietrzu unosił się kurz. Ujrzeli­
śmy kolejny c i e m n y korytarz. R u s z y l i ś m y przed siebie i już wkrótce
stanęliśmy przed r o z w i d l e n i e m dróg. J ę k n ę ł a m ,
ś w i e t n i e . L a b i r y n t . K t ó r ę d y teraz?

127
R e n wszedł w pierwszy korytarz i zaczął węszyć. W drugim
uniósł łeb i zrobił to samo. Wycofaj się z p o w r o t e m do pierwszego
i ruszył przed siebie. Ja r ó w n i e ż p o w ą c h a ł a m powietrze, tylko po to,
żeby sprawdzić, czy potrafię wyczuć to co on, ale jedyne, co poczułam,
to ostry, niezdrowy odór, przypominający woń siarki, który wypeł­
n i a ł korytarz i zdawał się przybierać na sile za k a ż d y m kolejnym
zakrętem.
P o s u w a l i ś m y się naprzód w ciemnościach, raz po raz skręcając
w p o d z i e m n y m labiryncie. Pochodnia rzucała na ściany migotliwe
światło, w którym u p i o r n e cienie tańczyły w złowieszczych kręgacłi.
Maszerując tym przypominającym grobowiec labiryntem, co chwila
natrafialiśmy na kolejne rozstaje dróg. R e n musiał przystawać i wę­
szyć w k a ż d y m przejściu, po c z y m w y b i e r a ł to, które j e g o zdaniem
prowadziło nas w e w ł a ś c i w y m kierunku.
Wkrótce po t y m , jak m i n ę l i ś m y jeden z takich rozstajów, kory
tarzem zatrząsł przerażający metaliczny stukot i żelazna brama, za­
opatrzona u d o ł u w ostre kolce, opadła z g ł o ś n y m trzaskiem tuż za
m n ą . O b r ó c i ł a m się szybko i w r z a s n ę ł a m ze s t r a c h u . N i e dość. że
z n a j d o w a l i ś m y się w c i e m n y m starożytnym l a b i r y n c i e , to jeszcze,
jak się okazało, był on pełen pułapek.
R e n zajął pozycję obok m n i e i t r z y m a ł się tak blisko, że m o g ł a m
położyć mu rękę na karku. Z a t o p i ł a m palce w jego futrze i mocno
je zacisnęłam, by dodać sobie o d w a g i . Trzy zakręty później usłysza­
łam c i c h y s z u m dochodzący z jednego z korytarzy przed n a m i . Im
dalej szliśmy, tym szum robił się głośniejszy. G d y s k r ę c i l i ś m y po raz
kolejny, R e n przystanął i spojrzał prosto przed siebie. Sierść mu się
zjeżyla i zachrzęściła mi w palcach. Uniosłam pochodnię, by spraw­
dzić, czemu się zatrzymał. To, co zobaczyłam, sprawiło, że m o c n o się
go z ł a p a ł a m , a moje ciało przeszedł głęboki dreszcz.
Korytarz przed nami się ruszał. ( J g r o m n e czarne chrząszcze, wici
kie jak piłki baseballowe, łaziły l e n i w i e jeden po d r u g i m , zapełniając
każdą m o ż l i w ą powierzchnię
- R e n , jesteś p e w i e n , że m u s i m y iść w ł a ś n i e tędy? T e n d r u g i ko­
rytarz w y g l ą d a trochę l e p i e j . . .
R e n zrobił krok w k i e r u n k u przejścia. N i e c h ę t n i e podążyłam za
n i m . (Ihrząszcze m i a ł y lśniące czarne pancerze, po sześć w ł o c h a t y c h
odnóży, rozedrgane ezułki, a z przodu spiczaste żuwaczki, szczęka­
jące jak ostre nożyce. N i e k t ó r e rozkładały t w a r d e czarne skrzydła
i z ciężkim bzyczeniem przelatywały ze ściany na ścianę. I n n e tkwiły
przyczepione kolczastymi odnóżami do sufitu.

128
Spojrzałam na R e n a i głośno p r z e ł k n ę ł a m ślinę, gdy ruszył do
przodu, z d e t e r m i n o w a n y , by przejść przez korytarz. O d w z a j e m n i ł
moje spojrzenie.
— No dobrze, R e n . Z r o b i ę to. A l e wiedz, że naprawdę, n a p r a w -
d ę się boję. M a m z a m i a r biec przez c a ł ą drogę, w i ę c n i e spodziewaj
się, że na ciebie zaczekam.
C o f n ę ł a m się o k i l k a kroków, mocniej ś c i s n ę ł a m w dłoni po­
chodnię i p u ś c i ł a m się s p r i n t e m . M r u ż ą c p o w i e k i , b i e g ł a m z za­
ciśniętymi u s t a m i i g ł o ś n y m g a r d ł o w y m k r z y k i e m . P r z e m k n ę ł a m
przez k o r y t a r z tak szybko, jak się t y l k o dało, i k i l k a razy n i e m a l
straciłam r ó w n o w a g ę , pośliznąwszy się na k i l k u chrząszczach na­
raz. Przez g ł o w ę p r z e m k n ę ł a mi o k r o p n a wizja u p a d k u t w a r z ą pro­
sto w stado robali. P o s t a n o w i ł a m u w a ż n i e j s t a w i a ć stopy, (//.ułam
się, j a k b y m biegła po wielkiej płachcie ochronnej folii z pęcherzy
kami powietrza. R o z g n i a t a n e chrząszcze p ę k a ł y jak saszetki z ke
czupem, tryskając na wszystkie strony oślizlą zieloną mazią. To,
oczywiście, z a k ł ó c a ł o spokój pozostałych robali, które wzbijały się
w powietrze i kłębiły wokół m n i e , obsiadając moje u b r a n i e i włosy.
O d g a n i a ł a m je z t w a r z y w o l n ą ręką, a one k ł u ł y m n i e o s t r y m i żu
waczkami.
G d y w końcu d o t a r ł a m na d r u g ą stronę k o r y t a r z a , z a c z ę ł a m
otrząsać się histerycznie, by pozbyć się e w e n t u a l n y c h pasażerów na
gapę. M u s i a ł a m c h w y c i ć palcami kilka chrząszczy, które nie chciały
się odczepić, w t y m jednego, który łaził mi po w ł o s a c h . Potem za­
częłam ocierać buty o ścianę, by zeskrobać z nich szczątki robali.
i rozejrzałam się w poszukiwaniu R e n a .
R i e g ł szybko przez ruszający się, bzyczący korytarz, aż w końcu
jednym d ł u g i m susem znalazł się przy m n i e . otrząsając się g w a ł t ó w
nie. K i l k a chrząszczy wciąż siedziało mu na (utrze i m u s i a ł a m ze­
pchnąć je t r z o n k i e m pochodni. J e d e n z robali uszczypnął go w ucho
tak, że zaczęło krwawić. Na szczęście dla m n i e żaden nie ugryzł innie
aż tak mocno.
— Coś mi się wydaje, że u b r a n i e p o m a g a w takiej sytuacji. \N bi
jają się w m a t e r i a ł zamiast w skórę. B i e d n y tygrysie. M a s z na ł a ­
pach p e ł n o rozgniecionych robali. F u j ! J a p r z y n a j m n i e j m o g ł a m
biec w butach.
R e n wytrząsł po kolei wszystkie cztery łapy, a ja p o m o g ł a m mu
w y d ł u b a ć resztki m a r t w y c h chrząszczy s p o m i ę d z y palców. Otrząś
nąwszy się po raz ostatni, przyspieszyłam kroku, by oddalić się od
robactwa tak szybko, jak się tylko dało.
J a k i e ś dziesięć zakrętów później nastąpiłam na k a m i e ń , który za­
padł się w ziemię. Z a m a r ł s z y w bezruchu, czekałam na atak kolejnej
p u ł a p k i . Ś c i a n y się zatrzęsły i n a g l e z obu stron zaczęły się wyłaniać
ostre m e t a l o w e kolce. J ę k n ę ł a m . S y t u a c j ę pogarszał jeszcze śliski
czarny olej, który w y c i e k a ł z k a m i e n n y c h rurek i powoli zalewa]
podłoże.
R e n przybrał ludzką postać.
— Kelsey, na kolcach jest trucizna. Czuję ją. T r z y m a j się środka
korytarza. Wystarczy nam miejsca, żeby przejść, ale nie pozwól, żeby
te szpikulce choćby cię zadrapały.
— A co jeśli się pośliznę?
— T r z y m a j się m o c n o m o j e g o futra. Użyję pazurów jak kotwic
i będziemy szli powoli. T y m r a z e m nie możesz się spieszyć.
W y p o w i e d z i a w s z y te słowa, z m i e n i ł się z p o w r o t e m w tygrysa.
P o p r a w i ł a m plecak i m o c n o z ł a p a ł a m R e n a za kark. R e n ostrożnie
zrobił krok na zalane olejem podłoże, n a j p i e r w na próbę wysuwa
jąc do przodu jedną łapę. ł.apa lekko się obsunęła, wyciągnął więc
pazury. Z a p a r ł się i zrobił kolejny krok, wbijając w z i e m i ę pazury
drugiej łapy, po czym musiał m o c n o szarpnąć pierwszą, żeby prze­
sunąć ją do przodu.
B y ł to żmudny i mozolny proces. Zabójcze kolce rozmieszczone
były n i e r e g u l a r n i e , przez co nie m o g ł a m n a w e t p o m ó c sobie ryl
m i c z n y m krokiem. M u s i a ł a m koncentrować na nich c a ł ą uwagę. Je
den sterczał tuż przy mojej łydce, inny przy szyi, kolejne przy głowie
i brzuchu. Z a c z ę ł a m je liczyć, ale po pięćdziesiątym zrezygnowałam.
Od napinania mięśni i sztywnego chodu cała się trzęsłam. Wystar
czyłaby sekunda n i e u w a g i — jeden fałszywy krok i b y ł a b y m martwa.
C i e s z y ł a m się, że R e n się nie spieszy, p o n i e w a ż ledwo starczyło
miejsca na to, byśmy szli obok siebie. M i ę d z y k a ż d y m z nas a ścia­
ną było jakieś d w a i pół c e n t y m e t r a . Każdy krok s t a w i a ł a m ostroż­
nie. Pot ściekał mi po twarzy. M n i e j więcej w p o ł o w i e drogi nagle
w r z a s n ę ł a m . M u s i a ł a m postawić stopę w wyjątkowo śliskim miej­
scu, p o n i e w a ż obsunęła mi się noga. K o l a n o się zgięło, a ja się za­
c h w i a ł a m . Kolec w y s t a w a ł na wysokości mojej klatki piersiowej, na
szczęście w ostatniej c h w i l i o b r ó c i ł a m się i szpikulec wbił się w ple
cak zamiast w moje r a m i ę . R e n z n i e r u c h o m i a ł i c i e r p l i w i e zac/.e
kał, aż się wyprostuję.
Z d y s z a n a i drżąca powoli w r ó c i ł a m do poprzedniej pozycji. To.
że nie n a d z i a ł a m się na kolec, b y ł o p r a w d z i w y m c u d e m . R e n jęknął
cicho. P o g ł a s k a ł a m go po grzbiecie.

l30
— Wszystko w porządku — z a p e w n i ł a m go.
M i a ł a m szczęście, w i e l k i e szczęście. Dalej posuwaliśmy się jesz­
cze wolniej, aż w końcu dotarliśmy do końca korytarza. O s u n ę ł a m
się na z i e m i ę i p o m a s o w a l a m zdrętwiały kark.
- Po tych kolcach robale n i e w y d a j ą się już takie złe. W o l a ł a b y m
chyba jeszcze raz m i e ć z nimi do czynienia.
R e n polizał m n i e w rękę, a ja p o g ł a s k a ł a m go po g ł o w i c .
Po k r ó t k i m odpoczynku ruszyliśmy dalej. K i l k a kolejnych ko­
rytarzy przebyliśmy bez przygód. W ł a ś n i e zaczęłam rozluźniać się
i tracić czujność, gdy znów rozległ się h a ł a s i kolejna krata spadła
z sułitu tuż za n a m i . D r u g a zaczęła opadać z przodu. Puściliśmy się
biegiem, ale nie zdążyliśmy. R e n zdążyłby, ale nie chciał zostawić
mnie z tyłu.
W rurach nad naszymi g ł o w a m i rozległ się głośny szum i sufit
zaczął się rozsuwać. C h w i l ę później zwalił nas z nóg strumień wody,
który zgasił pochodnię i szybko zaczął w y p e ł n i a ć korytarz, ( i d y zdoła­
łam się wreszcie podnieść, woda sięgała mi już do kolan. G w a ł t o w n i e
odpięłam suwak w plecaku i zaczęłam m a c a ć na oślep. Wyciągnę­
łam d ł u g ą fluorescencyjną pałeczkę, potrząsnęłam n i ą tak, że p ł y n
w środku zaczął świecić, zmieniając barwę futra R e n a z białej w żółtą.
— Co r o b i m y ? U m i e s z p ł y w a ć ? C i e b i e zaleje najpierw!
R e n z m i e n i ł się w człowieka.
- T y g r y s y potrafią p ł y w a ć . J a k o tygrys m o g ę w s t r z y m y w a ć od­
dech dłużej niż jako człowiek.
Woda sięgała n a m już do pasa. Ren szybko pociągnął m n i e w stro­
nę drzwi przed n a m i . G d y do nich dotarliśmy, nie m i a ł a m już g r u n t u
pod n o g a m i . R e n zanurkował w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi
ucieczki.
W końcu w y n u r z y ł g ł o w ę i zawołał:
- Na d r z w i a c h jest kolejny znak pasujący do pieczęci! Spróbuj
ją tam w ł o ż y ć i przekręcić jak ostatnim r a z e m !
P o k i w a ł a m g ł o w ą i w z i ę ł a m głęboki w d e c h . Z a n u r k o w a ł a m i za­
częłam m a c a ć drzwi w poszukiwaniu znaku. W końcu go znalazłam,
ale kończyło mi się powietrze. Kopiąc mocno, gdyż ciężki bagaż i pie­
częć na szyi ciągnęły m n i e w dół, u s i ł o w a ł a m się wynurzyć. R e n sięg­
nął ręką, złapał za plecak i m o c n y m s z a r p n i ę c i e m w y c i ą g n ą ł m n i e
na powierzchnię.
R y l i ś m y coraz bliżej sufitu. W każdej chwili groziło n a m utonię­
cie. W z i ę ł a m kilka g ł ę b o k i c h oddechów.
— Dasz radę, Kells. Spróbuj jeszcze raz.
/.nów z a c z e r p n ę ł a m powietrza i z e r w a ł a m pieczęć z szyi. Ren
puścił mój plecak i z a n u r k o w a ł a m . P r z y c i s n ę ł a m pieczęć do wgłę­
bienia i spróbowałam przekręcić to w jedną, to w drugą stronę. Nic
z tego.
R e n zmienił się w tygrysa i już p ł y n ą ł w m o i m kierunku. Przeci
nał łapami wodę, a jej ruch n a d a w a ł mu wygląd jakiegoś straszliwe­
go, białego, p r ę g o w a n e g o m o r s k i e g o potwora z ostrymi, wyszezerzo
nynii zębami. '/.nć>w zaczynało brakować mi powietrza, wiedziałam
jednak, że woda s i ę g n ę ł a sufitu i nie m a m y już wyjścia.
S p a n i k o w a ł a m i po g ł o w i e zaczęły mi krążyć najgorsze myśli. To
tutaj u m r ę . N i g d y nikt nie znajdzie mojego ciała. Nikt nie urządzi
mi pogrzebu. C i e k a w e , jak się czuje tonąca osoba? To nie potrwa
długo. M i n u t ę albo dwie. Mój n a p u c h n i ę t y trup już zawsze będzie
dryfował obok ciała R e n a . M o ż e te wstrętne robale dostaną się tu
i zaczną m n i e zjadać? Z jakiegoś powodu ta myśl przerażała mnie
bardzie] niż wizja śmierci. R e n może na dłużej w s t r z y m a ć oddech.
Będzie patrzył, jak u m i e r a m . C i e k a w e , jak się będzie czuł? Redzie
żałował? Poczuje się w i n n y ?
Z całych sił w a l c z y ł a m /. d e s p e r a c k i m o d r u c h e m popłynięcia
w stronę powierzchni. Powierzchni już nie było. N i e było też po­
wietrza. Bezsilna i przerażona, w a l n ę ł a m pięścią w pieczęć i poczu­
łam jakiś delikatny ruch. I derzylam jeszcze raz. mocniej, i poczułam
w z b u r z e n i e wody. D r z w i w r e s z c i e zaczęły się podnosić, a pieczęć
w y p a d ł a /. zagłębienia.
Rozpaczliwie szarpnęłam ręką i udało mi się schwycić wstążkę
p o m i ę d z y d w a palce, gdy woda zaczęła w y l e w a ć się przez drzwi,
porywając nas ze sobą.
S t r u m i e ń w y r z u c i ł nas w kolejny korytarz i z n i k n ą ł w odpły­
wach, pozostawiając m o k r e i błotniste podłoże. Z a c h ł y s n ę ł a m się
i zaczęłam kaslać. g w a ł t o w n i e łapiąc powietrze. Nawet pozbawiona
tchu. zdołałam się roześmiać.
— R e n — z a c h i c h o t a ł a m , d ł a w i ą c się. — Wyglądasz j a k . . . zmokłe
kocię!
R e n n a j w y r a ź n i e j n i e dostrzegł nic z a b a w n e g o w tej sytuacji.
P r y c h n ą ł , podszedł do m n i e i otrzepał się jak pies, c h l a p i ą c na
wszystkie strony wodą i błotem. Futro sterczało mu jak m o k r e szpice.
- I l e j ! Wielkie dzięki! - f u k n ę l a m . - Zresztą nie szkodzi, nadal
uważam, że to zabawne.
Wyżęłam ubranie, z a w i e s i ł a m pieczęć' na szyi i postanowiłam
sprawdzić, czy woda nie dostała się do plecaka. Wyrzuciłam przesiąk

i32
nietą zawartość na ziemię. P r z e d m i o t y w y p a d ł y wprost w błotnistą
kałużę, która bryznęła na m o j e m o k r e ciuchy. Poza p r z e m o c z o n y m
jedzeniem, wszystko inne, r ó w n i e ż aparaty fotograficzne, wygląda­
ło na nienaruszone dzięki z m y s ł o w i p r z e w i d y w a n i a pana K a d a m a .
— W p r a w d z i e nie m a m y co jeść, ale poza t y m wszystko w po­
rządku.
N i e c h ę t n i e w y p r o s t o w a ł a m się i w ł o ż y ł a m plecak. B y ł o mi nie­
wygodnie i mokro, więc przez następne dziesięć minut n a r z e k a ł a m
wciąż pod nosem. Woda c h l u p a ł a mi w butach, a przemoczone ciu­
chy obcierały ciało.
— P r z y n a j m n i e j o b m y ł o nas z robali i oleju — w y m a m r o t a ł a m .
G d y ś w i a t ł o Fluorescencyjnej pałeczki zgasło, w y c i ą g n ę ł a m latar­
kę i potrząsnęłam nią. Coś w niej zaehl u polało, ale działała. Po kilku
kolejnych zakrętach w lewo i prawo wkroczyliśmy w d ł u g i korytarz,
dłuższy niż k t ó r y k o l w i e k z poprzednich. M n i e j więcej w polowie
Ren z a t r z y m a ł się, a potem skoczył i g w a ł t o w n i e zaczął p o p y c h a ć
mnie do tyłu.
— Ś w i e t n i e ! Co t y m r a z e m ? Skorpiony?
W t y m m o m e n c i e t u n e l e m wstrząsnął głośny łomot. Piaszczysta
ziemia, na której s t a ł a m , n a g l e zaczęła się zapadać. Z a c z ę ł a m g r a m o ­
lić się do tyłu, a tymczasem podłoże dalej z a ł a m y w a ł o się i o s y p y w a ł o
w głęboką w y r w ę . N a g l e trzęsienie ziemi ustało, p o d c z o ł g a ł a m się
więc do krawędzi i spojrzałam w dół. Ś w i e c e n i e l a t a r k ą w c i e m n ą
Otchłań nie pomogło. N i e potrafiłam dojrzeć, jak g ł ę b o k a jest dziura.
Bezsilna, k r z y k n ę ł a m w g ł ą b w y ł o m u :
— C u d o w n i e ! Wydaje w a m się, że jestem I n d i a n ą Jonesem.' Mu
szę was rozczarować, nie m a m pejcza w plecaku!
J ę k n ę ł a m i o d w r ó c i ł a m się do R e n a . Wskazując na d r u g ą stronę
otchłani, p o w i e d z i a ł a m :
— Z a p e w n e w ł a ś n i e w t y m k i e r u n k u p o w i n n i ś m y się udać, m a m
rację?
R e n pochylił łeb i spojrzał w g ł ę b i n ę . Potem przeszedł się t a m
i z p o w r o t e m wzdłuż krawędzi, szukając przejścia, które prowadzi
loby na d r u g ą stronę. U s i a d ł a m , opierając się o ścianę, i w y c i ą g n ę ­
łam z plecaka butelkę wody. N a p i ł a m się i z a m k n ę ł a m oczy. N a r a z
poczułam na dłoni ciepły dotyk.
— Wszystko w porządku?
— Jeśli chodzi ci o to, czy jestem ranna, to nie, n i e jesieni. Nie
jestem również niestety p e w n a w ł a s n e g o zdrowia psychicznego.
R e n zmarszczył brwi.

•33
— M u s i m y jakoś przedostać się przez tę otchłań.
— Spróbuj, masz moje błogosławieństwo. — M a c h n ę ł a m na niego
ręka. i dalej p i ł a m wodę.
Ren podszedł do krawędzi i spojrzał na d r u g ą stronę, oceniając
odległość. Z m i e n i ł się z p o w r o t e m w tygrysa, zrobił kilka kroków
w stronę, z której przyszliśmy, obrócił się i p ę d e m ruszył w kierunku
przepaści.
— Ren, nie! — wrzasnęłam.
Skoczył, bez trudu przeleciał nad w y r w ą i w y l ą d o w a ł lekko na
przednich łapach. F o t e m podreptał o parę kroków dalej i dal susa
w d r u g ą stronę. W y l ą d o w a ł u m o i c h stóp i znów przybrał ludzką
postać.
— M a m pomysł, Kells.
— Och, koniecznie muszę to usłyszeć. M a m tylko nadzieję, że nie
planujesz z a a n g a ż o w a n i a m n i e w swój plan. Aa. Niech zgadnę. Już
w i e m . Chcesz przywiązać sobie linę do ogona, przeskoczyć, odwiązać
ją, a następnie poprosić m n i e , b y m przeciągnęła się po niej na drugą
stronę, zgadza się?
R e n przekrzywi! g ł o w ę , jakby poważnie się nad tym zaslanau ial.
a potem zaprzeczył.
— N i e , nie masz na to wystarczająco dużo siły. Foza t y m nie mamy
liny ani niczego, do czego m o g l i b y ś m y ją p r z y m o c o w a ć .
— R a c j a . W takim razie jaki jest plan?
T r z y m a j ą c m n i e za ręce, wyjaśnił:
— Moja propozycja jest o w i e l e prostsza. Ufasz mi?
Z r o b i ł o mi się niedobrze.
— U f a m . T y l k o . . . — S p o j r z a ł a m w jego zatroskane błękitne oczy
i w e s t c h n ę ł a m . - No dobrze, co m a m robić?
— Widziałaś, że jako tygrys spokojnie przeskoczyłem na drugą
stronę, prawda? C h c i a ł b y m w i ę c , żebyś s t a n ę ł a nad s a m ą kra we
dzią i zaczekała na mnie. 1'obiegnę do końca tunelu, nabiorę prędko
ści i skoczę jako tygrys. C h c i a ł b y m , żebyś w t y m s a m y m m o m e n c i e
również skoczyła i złapała m n i e za szyję. W powietrzu zmienię się
w człowieka, złapię cię i razem w y l ą d u j e m y po d r u g i e j stronie.
P r y e h n ę ł a m głośno i r o z e ś m i a ł a m się.
— Żartujesz, p r a w d a ?
Mój sceptycyzm nie zrobił na n i m w r a ż e n i a .
— Będziemy musieli dobrze się zgrać w czasie, a ty musisz skoczyć
d o k ł a d n i e w t y m s a m y m k i e r u n k u , bo w p r z e c i w n y m razie uderzę
w ciebie z całej siły i spadniemy oboje.

' M
— M ó w i s z p o w a ż n i e ' N a p r a w d ę chcesz, ż e b y m to zrobiła.'
— Owszem, m ó w i ę poważnie. Chodź. Stań tutaj, a ja zrobię kilka
prób.
— Nie m o ż e m y po prostu znaleźć i n n e g o korytarza albo coś w t y m
stylu?
— N i e ma i n n e g o korytarza. To jest w ł a ś c i w a droga.
Niechętnie s t a n ę ł a m nieopodal krawędzi. Obserwując r y t m jego
biegu i skoków, zaczęłam pojmować, czego ode m n i e oczekuje. N i e
minęło wiele czasu — a w r ę c z m i n ę ł o go zdecydowanie zbyt m a ł o —
gdy R e n z p o w r o t e m stanął przede m n ą .
— N i e wierzę, że m n i e do tego n a m ó w i ł e ś . Jesteś p e w i e n ? — spy­
tałam.
— Tak. J e s t e m p e w i e n . G o t o w a ?
— N i e ! D a j mi c h w i l ę , napiszę chociaż w m y ś l a c h testament.
— Kells, wszystko będzie dobrze.
— Na p e w n o . No dobrze, pozwól, że w s z y s t k i e m u dobrze się przyj­
rzę. Chcę być w stanie spisać każdą m i n u t ę tego doświadczenia w pa­
miętniku. O c z y w i ś c i e p r a w d o p o d o b n i e n i g d y do tego n i e dojdzie,
ponieważ i tak za c h w i l ę zginę.
R e n położył mi dłoń na policzku, spojrzał mi w oczy i z ż a r e m
powiedział:
— Kelsey, zaufaj m i . N i e p o z w o l ę , żebyś spadła.
P o k i w a ł a m g ł o w ą , zacieśniłam szelki plecaka i nerwowo pode­
szłam do krawędzi otchłani. R e n z m i e n i ł się w tygrysa i pobiegł
do końca tunelu. Przyczaił się, po c z y m p ę d e m ruszył przed siebie.
Ogromne zwierzę g n a ł o prosto na m n i e i wszystkie instynkty na­
kazywały mi ucieczkę, tak szybką, jak się tylko da. S t r a c h przed
ziejącym w ziemi w y ł o m e m za m o i m i p l e c a m i okazał się pestką
w p o r ó w n a n i u z wizją stratowania m n i e przez stworzenie tych roz­
miarów.
J u ż m i a ł a m zacisnąć p o w i e k i z przerażenia, ale w z i ę ł a m się
w garść i d o s ł o w n i e w ostatniej c h w i l i p r z e b i e g ł a m d w a kroki, po
czym r z u c i ł a m się w o t c h ł a ń . D o k ł a d n i e w t y m s a m y m m o m e n c i e
Ren dał o g r o m n e g o susa, a ja w y c i ą g n ę ł a m r a m i o n a i c h w y c i ł a m
go za szyję.
R o z p a c z l i w i e z a c i s k a ł a m palce na jego futrze, mając w r a ż e n i e ,
że s p a d a m , aż poczułam r a m i o n a obejmujące m n i e w pasie. R e n
mocno przyciągnął m n i e do m u s k u l a r n e g o torsu i przekręciliśmy
się w powietrzu tak, że znalazł się pode m n ą . G r z m o t n ę l i ś m y g ł u c h o
o z i e m i ę po drugiej stronie przepaści, tak mocno, że aż zaparło mi

1
V>
dech. po e/.Yin prze/, c h w i l o , obijając się o podłoże, pojechaliśmy na
plecach R e n a do przodu.
W C i ą g n ę ł a m g ł ę b o k i haust powietrza w poobijane płuca, (idy
już o d z y s k a ł a m oddech, przyjrzałam się plecom R e n a . M i a l brudną,
podartą koszulę, a podrapane ciało w kilku miejscach k r w a w i ł o . Wy
c i ą g n ę ł a m z torby m o k r ą koszulkę i oczyściłam jego rany. wydłubu­
jąc z i a r e n k a ż w i r u , które powbijały mu się w skórę.
( i d y s k o ń c z y ł a m , o b j ę ł a m go w pasie w ż a r l i w y m uścisku. On
otoczył m n i e r a m i o n a m i i przyciągnął m o c n o do siebie. C i c h o , lecz
stanowczo w y s z e p t a ł a m wprost w jego pierś:
— Dziękuję ci. A l e nigdy, przenigdy więcej tego nie rób!
R o z e ś m i a ł się.
— Jeśli to ma się tak kończyć, z pewnością kiedyś to powtórzę.
— T y l k o spróbuj!
Puścił m n i e n i e c h ę t n i e , a ja zaczęłam m a m r o t a ć pod nosem, na
rzekając na tygrysy, facetów i chrząszcze. R e n w y d a w a ł się szalenie
zadowolony z tego, że przetrwał ś m i e r t e l n i e niebezpieczną przygodę.
N i e m a l s ł y s z a ł a m , jak nuci pod n o s e m : u d a ł o mi się, w y g r a ł e m , je­
stem m ę ż c z y z n ą i tak dalej, i tak dalej. U ś m i e c h n ę ł a m się drwiąco.
F a c e c i ! N i e w a ż n e , z którego stulecia pochodzą, wszyscy są tacy sarni.
S p r a w d z i ł a m , czy nadal m a m wszystko, czego potrzebuję, i znów
w y c i ą g n ę ł a m l a t a r k ę . R e n z m i e n i ł się w t y g r y s a i zajął pozycję
z przodu.
P r z e b y l i ś m y kilka kolejnych korytarzy, aż natrafiliśmy na pozba­
w i o n e k l a m k i drzwi, pokryte t a j e m n i c z y m i s y m b o l a m i . Po prawej
stronie, m n i e j w i ę c e j na d w ó c h trzecich wysokości, w i d n i a ł ślad
dłoni p o k r y t y z n a k a m i p o d o b n y m i do tych na mojej ręce. Spój
r ż a ł a m na swoją d ł o ń i o b r ó c i ł a m ją. S y m b o l e na d r z w i a c h byl\
lustrzanym o d b i c i e m tych w y r y s o w a n y c h przez s z a m a n a .
— P a s u j ą do m a l u n k ó w P h e t a !
P o ł o ż y ł a m rękę na z i m n y c h k a m i e n n y c h d r z w i a c h , dopasowa
ł a m d o obrazków i p o c z u ł a m c i e p ł e m r o w i e n i e . C o f n ę ł a m dłoń
i spojrzałam na jej w e w n ę t r z n ą stronę. S y m b o l e jarzyły się jasno-
c z e r w o n y m ś w i a t ł e m , ale, co dziwne, nie c z u ł a m bólu. Przybliżyłam
rękę do drzwi. C i e p ł o się w z m o g ł o .
G d y p r z y s u w a ł a m rękę, pomiędzy moją d ł o n i ą a d r z w i a m i zaczę­
ły tryskać iskry. Wyglądało to jak m i n i a t u r o w a burza z p i o r u n a m i .
P o ł o ż y ł a m rękę na k a m i e n n e j powierzchni i p o c z u ł a m ruch.
I )rzwi otwarły się do wewnątrz, jak g d y b y c i ą g n i ę t e przez niew i
dzialne d ł o n i e . Weszliśmy do dużej groty, rozjaśnionej s t ł u m i o n y m

136
ś w i a t ł e m b i j ą c y m od fosforyzujących porostów na k a m i e n n y c h
ścianach. W c e n t r u m znajdował się w y s o k i prostokątny monolit,
a przed n i m stał nieduży k a m i e n n y słupek, (idy o t a r ł a m słupek
z kurzu, m o i m oczom u k a z a ł a się p a r a odcisków dłoni — p r a w y
i lewy. P r a w y w y g l ą d a ł tak s a m o jak ten n a p o t k a n y wcześniej na
drzwiach, a na l e w y m w i d n i a ł y identyczne znaki jak na wierzchu
mojej prawej dłoni.
S p r ó b o w a ł a m przyłożyć obie dłonie do s ł u p k a , ale nic się nie
wydarzyło. P o ł o ż y ł a m prawą dłoń w i e r z c h e m do przodu na l e w y m
odcisku. S y m b o l e znów rozjarzyły sic czerwienia. O b r ó c i ł a m dłoń
i przycisnęłam ją spodem do prawego odcisku i tym razem poczułam
coś w i ę c e j niż ciepłe m r o w i e n i e . Coś zaiskrzyło, trzasnęło i ciepło
z mojej dłoni zaczęło p r z e p ł y w a ć w głąb k a m i e n i a .
U w i e r z c h o ł k a m o n o l i t u usłyszałam g ł ę b o k i e d u d n i e n i e , a po­
tem coś w rodzaju głośnego, m o k r e g o m l a ś n i ę c i a . Z ł o c i s t y płyn
począł w y d o b y w a ć się z k a m i e n n e j bryły, s p ł y w a ć po jej czterech
bokach i g r o m a d z i ć się w misie u dołu. R o z t w ó r najwyraźniej re­
a g o w a ł z c z y m ś na p o w i e r z c h n i k a m i e n i a . Z m o n o l i t u z s y k i e m
zaczęła w y d o b y w a ć się para, a p ł y n pienił się, bulgotał i m u s o w a ł .
W końcu syk ucichł, para r o z p ł y n ę ł a się w powietrzu, a ja wy­
d a l a m s t ł u m i o n y okrzyk. Na w s z y s t k i c h czterech bokach monoli­
tu p o j a w i ł y się symbole, których wcześniej z p e w n o ś c i ą t a m nie
było.
— To c h y b a to, R e n . P r z e p o w i e d n i a D u r g i !
W y c i ą g n ę ł a m z plecaka aparat cyfrowy i zaczęłam fotografować
monolit. P o t e m dodatkowo zrobiłam jeszcze kilka zdjęć jednorazów
ką. N a s t ę p n i e c h w y c i ł a m papier i za p o m o c ą k a w a ł k a w ę g l a zrobi­
ł a m odbitki odcisków dłoni z k a m i e n n e g o słupka oraz drzwi. M u ­
s i a ł a m wszystko u d o k u m e n t o w a ć , żeby pan K a d a m m ó g ł później
odszyfrować tajemnicze znaki.
C h o d z i ł a m w o k ó ł m o n o l i t u , starając się o d g a d n ą ć znaczenie nie­
których s y m b o l i , gdy u s ł y s z a ł a m krótki skowyt R e n a . Z o b a c z y ł a m ,
jak podnosi ł a p ę , a potem ostrożnie stawia ją z p o w r o t e m na zie­
m i . Z ł o c i s t y k w a s w y l e w a ł się z m i s y w ą s k i m i s t r u m y k a m i i płynął
po k a m i e n n e j posadzce, w y p e ł n i a j ą c zagłębienia. Spojrzałam w dół
i ujrzałam wdasne sznurowadło, parujące z s y k i e m w niedużej zło­
tej kałuży.
Oboje zeskoczyliśmy z k a m i e n n e j posadzki wokół monolitu na
z i e m i ę , g d y l a b i r y n t e m wstrząsnął kolejny grzmot. Z w y s o k i e g o su­
fitu zaczęły spadać k a w a ł k i skały, rozbijając się o k a m i e n n ą podłogę.

137
R e n popchnął m n i e w stronę ściany, gdzie s k u l i ł a m się i zakry.
ł a m r a m i o n a m i g ł o w ę . Wstrząsy b y ł y coraz mocniejsze i nagle,
z ogłuszającym trzaskiem, m o n o l i t pękł na d w i e części. Z ł o m o t e m
upadł na podłogę i rozleciał się na spore bryły. Z ł o c i s t y k w a s w y k i ­
piał z rozbitej m i s y i zaczął rozprzestrzeniać się po posadzce, powoli
niszcząc k a m i e n n e podłoże i wszystko, co napotkał na swej drodze.
Kwas powoli zbliżał się do nas i w y d a w a ł o się, że nie ma już ucie­
czki. R e n wstał i zaczął węszyć, po c z y m oddalił się ode m n i e o kil­
ka kroków. S t a n ą ł na t y l n y c h ł a p a c h , oparł się p a z u r a m i o ścianę
i zaczął drapać z furią.
Z b l i ż y w s z y się, dostrzegłam, że w y d r a p a ł dziurę w ścianie — po
drugiej stronie w i d a ć było g w i a z d y ! P o m o g ł a m mu kopać i odrzu­
c a ł a m k a w a ł k i skały, aż otwór b y ł na tyle duży, że R e n m ó g ł prze­
zeń wyskoczyć. G d y znalazł się po drugiej stronie, r z u c i ł a m mu ple­
cak i s a m a zaczęłam przeciskać się przez dziurę, aż w y p a d ł a m na
zewnątrz i p r z e t u r l a ł a m się k a w a ł e k po ziemi.
W t y m m o m e n c i e o g r o m n y g ł a z z g ł o ś n y m h u k i e m opadł z su­
fitu pieczary, zatykając otwór. Wstrząsy b y ł y coraz wolniejsze, aż
w końcu ustały. C i e m n a dżungla, w której się znaleźliśmy, pogrążyła
się w ciszy, a w y p e ł n i a j ą c y powietrze lekki, drobny p y ł osiadł na
naszych twarzach i u b r a n i a c h .
12

PRZEPOWIEDNIA DURGI

Wstałam powoli, otrzepałam ręce z kurzu i odnalazłam Latarkę.


Poczułam dłoń R e n a na r a m i e n i u . Obrócił m n i e dookoła i obejrzał
ze wszystkich stron.
— Kelsey, wszystko w porządku? N i c ci się nie stało.'
— N i e , nic mi nie jest. S k o ń c z y l i ś m y już? J a s k i n i a K a n h e r i b y ł a
super i w ogóle, ale c h c i a ł a b y m już iść do domu.
— T a k — zgodził się R e n . — W r a c a j m y do s a m o c h o d u . T r z y m a j
się blisko m n i e . Z w i e r z ę t a , które spały, g d y szliśmy do j a s k i n i , te­
raz zbudziły się i w y s z ł y na p o l o w a n i e . M u s i m y uważać. — Ś c i s n ą ł
m n i e za r a m i ę , z m i e n i ł się z p o w r o t e m w t y g r y s a i ruszył w stronę
drzew.
W y g l ą d a ł o na to, że j e s t e ś m y po d r u g i e j stronie jaskini, jakieś
osiemset metrów od niej, u stóp stromego wzgórza. R e n poprowadził
m n i e wokół niego, do k a m i e n n y c h stopni, spod których wyruszyli­
śmy wiele godzin temu.
W ł a ś c i w i e lepiej szło mi się przez dżunglę w c i e m n o ś c i a c h , po­
n i e w a ż n i e w i d z i a ł a m wszystkich tych strasznych stworzeń, które
z pewnością tias obserwowały. Po m n i e j więcej półtorej godziny prze­
s t a ł a m się n i m i p r z e j m o w a ć . B y ł a m okropnie zmęczona. P o w i e k i
ciążyły mi i z trudnością u t r z y m y w a ł a m nogi w ruchu.
Z i e w a j ą c c h y b a j u ż setny raz, znów s p y t a ł a m :
— D a l e k o jeszcze?
R e n w odpowiedzi w y d a l z siebie cichy p o m r u k , a potem g w a ł ­
t o w n i e przystanął, opuścił łeb i zaczął w p a t r y w a ć się w ciemność.

•39
Z m i e n i ł się w człowieka i szepnął, ze w z r o k i e m w b i t y m w gę
st w i n ę :
— Coś nas ściga. Na mój sygnał biegnij w t a m t ą stronę i nic za
trzymuj s i ę . . . biegnij!
Wskazał w l e w o i pod postacią tygrysa dal susa w dżunglę. U król
ce u s ł y s z a ł a m przeraźliwy, zatrważający ryk, który wstrząsnął koro
n a m i drzew. M i m o zmęczenia w i e l k i m w y s i ł k i e m woli puściłam się
p ę d e m . N i e m i a ł a m pojęcia, gdzie jestem ani dokąd biegnę, ale sta
r a l a m się trzymać k i e r u n k u , który wskazał R e n .
P ę d z i ł a m tak przez m n i e j więcej piętnaście m i n u t , aż w końcu
z w o l n i ł a m . Ciężko dysząc, z a t r z y m a ł a m się i zaczęłam nasłuchiwać.
Usłyszałam odgłosy walki kotów, wielkich kotów. I )ochodziły z od
ległośei ponad półtora kilometra, ale były bardzo głośne. Inne zw ic
rzęta ucichły. Najwyraźniej one też słuchały.
Ciężkie pomruki i ryki odbijały się e c h e m pośród drzew. B r z m i a ł o
to wręcz, jakby w a l c z y ł o więcej niż dwoje zwierząt, i zaczęłam m a i
twić się o R e n a . R u s z y ł a m przed siebie i szłam jeszcze przez piętnaście
minut, uważnie nasłuchując i usiłując wyodrębnić dźwięki w y d a w a n e
przez B e n a spośród pozostałych. Nagle zapadła śmiertelna cisza.
Odpędził je? J e s t bezpieczny? M o ż e p o w i n n a m w r ó c i ć i mu
pomóc?
Nad moją g ł o w ą nietoperze p r z e f r u w a ł y z furkotem w świetle
księżyca, a ja szybko r u s z y ł a m z p o w r o t e m . Po jakichś czterystu n i e
trach drogi w k i e r u n k u , który — m i a ł a m nadzieję — był właściwy,
usłyszałam trzask oraz szelest gałęzi w zaroślach i ujrzałam parę żół­
tych ślepi wpatrujących się we m n i e z ciemności.
- R e n ? To ty?
Z krzaków w y ł o n i ł się jakiś kształt i przyczaił się. wciąż m n i e
obserwując. To nie był R e n .
C z a r n a pantera ś m i a ł o patrzyła mi w oczy, oceniając najwyraź-
tiiej moje możliwości obrony. Nie p o r u s z y ł a m się. B y ł a m p e w n a , że
przy n a j m n i e j s z y m drgnięciu z w i e r z skoczyłby natychmiast. S t a ł a m
m a k s y m a l n i e w y p r o s t o w a n a , z nadzieją, że w y g l ą d a m na coś zbył
dużego, by można to zjeść.
Przez m i n u t ę o b s e r w o w a ł y ś m y się nawzajem. N a g l e pantera sko
czyła. W jednej c h w i l i w y m a c h i w a ł a o g o n e m , nisko przyczajona,
a już w następnej leciała wprost na mnie, wyciągając przed siebie
ostre pazury, lśniące w ś w i e t l e księżyca.
S t a ł a m jak s k a m i e n i a ł a i patrzyłam na zakrzywione pazury i wy
szczerzone zęby coraz bardziej przybliżające się do mojej t w a r z j

140
i szyi. W r z a s n ę ł a m , z a s ł o n i ł a m g ł o w ę i c z e k a ł a m , aż k ł y i pazur}
rozerwą mi gardło.
U s ł y s z a ł a m r y k i poczułam nagły p o d m u c h powietrza na twarzy,
a p o t e m . . . nic. O t w o r z y ł a m oczy i obróciłam się w poszukiwaniu
pantery.
Co się stało?
P o m i ę d z y d r z e w a m i przetoczyła się s k ł ę b i o n a p l ą t a n i n a czer
ni i bieli. R e n przybył mi na r a t u n e k ! Z a a t a k o w a ł p a n t e r ę w po
wietrzu i odepchnął ją ode mnie. P a n t e r a w a r c z a ł a na R e n a , przez
c h w i l ę obchodząc go dookoła, ale on w odpowiedzi ryknął i walnął
ją uzbrojoną w pazury ł a p ą po pysku. P a n t e r a , nie chcąc m i e r z y ć się
z d w a razy w i ę k s z y m p r z e c i w n i k i e m , w a r k n ę ł a i zniknęła w dżungli.
B i a ł y kształt w c z a r n e pręgi, kulejąc, w y ł o n i ł się z c i e m n y c h
zarośli. C a ł y grzbiet B e n a p o k r y w a ł y k r w a w e z a d r a p a n i a . P r a w ą
łapę m i a ł uszkodzoną, może nawet z ł a m a n ą . T y l k o na krótką c h w i l ę
zmienił się w człowieka i upadł, dysząc, u m o i c h stóp. Wyciągnął
do m n i e rękę.
— N i c ci n i e jest? — spytał.
K u c n ę ł a m przy nim i m o c n o objęłam go za szyję. Poczułam ulgę.
że oboje przeżyliśmy.
— Wszystko w porządku. Dziękuję, że m n i e uratowałeś. Tak się
cieszę, że jesteś już bezpieczny. Możesz chodzić?
R e n p o k i w a ł g ł o w ą , u ś m i e c h n ą ł się do m n i e słabo i z p o w r o t e m
z m i e n i ł się w tygrysa. Polizał się po łapie, pociągnął nosem i ruszy!
do przodu.
— No dobrze. W takim razie chodźmy. J e s t e m tuż za tobą.
Po godzinie m a r s z u dotarliśmy do jeepa. Zbyt zmęczeni, by zro
bić cokolwiek innego, w y p i l i ś m y po k i l k a litrów wody, a potem roz­
ł o ż y ł a m t y l n e siedzenie i oboje w d r a p a l i ś m y się do środka. Z a p a d ­
ł a m w głęboki sen, obejmując R e n a r a m i e n i e m .

Niestety zbyt szybko wzeszło słońce i s a m o c h ó d zaczął się na


grzewać. O b u d z i ł a m się cała spocona. C a ł e m o j e ciało b y ł o obolałe
i brudne. B e n również był w y c z e r p a n y i nadal senny, ale jego zadra­
pania n i e w y g l ą d a ł y najgorzej. W łaściwie ze z d u m i e n i e m stwierdzi
ł a m , że p r a w i e się zagoiły. J ę z y k m i a ł a m sztywny i p o k r y t y nalotem,
a na dodatek m ę c z y ł m n i e potworny ból głowy.
Usiadłam z jękiem.

141
— E c h , czuję się strasznie, a nie m u s i a ł a m przecież walczyć z pante­
rą. J e d y n e , o czym marzę, to prysznic i miękkie łóżko. Jedźmy do domu.
S i ę g n ę ł a m do plecaka, s p r a w d z i ł a m , czy m a m aparaty i sporzą­
dzone w ę g l e m odbitki, po c z y m zabezpieczyłam wszystko i wyjecha­
ł a m j e e p e m na drogę, włączając się w poranny ruch.
G d y dojechaliśmy na miejsce, pan K a d a m w y b i e g ł n a m na spot­
k a n i e i n a t y c h m i a s t zasypał m n i e g r a d e m pytań. W r ę c z y ł a m mu ple­
cak i n i e p r z y t o m n a jak z o m b i e p o w l o k ł a m się do domu, m a m r o c z ą c :
— Pod prysznic i spać.
W e s z ł a m na g ó r ę , ś c i ą g n ę ł a m b r u d n e u b r a n i e i w l a z ł a m pod
prysznic. N i e m a l z a s n ę ł a m pod s t r u m i e n i e m letniej wody, która
b ę b n i ł a mi po plecach, masując bolące miejsca i o b m y w a j ą c m n i e
z zaschniętego potu i błota. R e s z t k a m i sił z m u s i ł a m się do w y p ł u k a ­
n i a włosów, a potem z t r u d e m w y w l e k ł a m się z kabiny i w y t a r ł a m
do sucha. W ł o ż y ł a m p i ż a m ę i p a d ł a m do łóżka.
M n i e j więcej dwanaście godzin później obudziłam się i, ujrzawszy
obok łóżka tacę z p r z y k r y c i e m , s t w i e r d z i ł a m , że u m i e r a m z głodu.
Pan K a d a m przeszedł s a m e g o siebie. S t e r t a puszystych naleśników
leżała obok półmiska z plaslerkami banana, t r u s k a w k a m i i j a g o d a m i .
Poza t y m na tacy d o s t r z e g ł a m syrop truskawkowy, miseczkę jogurtu
i kubek gorącej czekolady. R z u c i ł a m się na jedzenie. P o c h ł o n ę ł a m
przepyszne naleśniki co do jednego, a p o t e m w z i ę ł a m czekoladę i wy­
szłam na w e r a n d ę . Z a n o t o w a ł a m w m y ś l a c h , że muszę podziękować
p a n u K a d a m o w i za to, jaki jest cudowny.
B y ł środek nocy i na zewnątrz p a n o w a ł chłód, u s a d o w i ł a m się
w i ę c na p r z y t u l n y m leżaku, o t u l i ł a m p l e d e m babci i powoli sączj
ł a m czekoladę. D e l i k a t n y wietrzyk r o z w i e w a ł mi włosy, które za­
słoniły twarz, a gdy je o d g a r n ę ł a m , ze zgrozą u ś w i a d o m i ł a m sobie,
że ze z m ę c z e n i a z a p o m n i a ł a m rozczesać je po kąpieli. Odnalazłam
w pokoju szczotkę i w r ó c i ł a m na w y g o d n y fotel.
M o j e włosy zazwyczaj nie d a w a ł y się łatwo rozczesać, nawet na
mokro. To, że p o z w o l i ł a m , by nierozczesane wyschły, b y ł o fatalną
p o m y ł k ą . M i a ł a m teraz m n ó s t w o kołtunów, z którymi m ę c z y ł a m się
bezskutecznie, kiedy drzwi po drugiej stronie w e r a n d y otworzyły się
i w y s z e d ł z nich R e n . P i s n ę ł a m przestraszona i s c h o w a ł a m się za
w ł o s a m i . Ś w i e t n i e . Kells.
W c i ą ż b y ł boso, ale m i a ł na sobie s p o d n i e khaki i b ł ę k i t n ą jak
niebo koszulę, która idealnie p a s o w a ł a do b a r w y jego oczu. Kfekt
był magnetyczny. Ja zaś b y ł a m u b r a n a we flanelową p i ż a m ę , a na
g ł o w i e m i a ł a m j e d n ą w i e l k ą strzechę.

142
R e n usiadł naprzeciwko m n i e i powiedział:
— D o b r y wieczór, Kelsey. D o b r z e spałaś?
— Tak. A ty?
Rzucił mi zniewalający śnieżnobiały uśmiech i lekko skinął
głową.
— K i e p s k o ci idzie, co? — spytał, z r o z b a w i e n i e m obserwując, jak
usiłuję rozplatać uparte kołtuny.
— N i e . Wszystko pod kontrolą. — P r a g n ę ł a m odwrócić jego u w a g ę
od m o i c h włosów, s p y t a ł a m więc: — .lak twoje plecy i . . . c h y b a ręka,
prawda?
U ś m i e c h n ą ł się.
— W najlepszym porządku. Dziękuję ci za troskę.
— R e n , czemu nie jesteś ubrany na biało? N i g d y nie w i d z i a ł a m cię
w i n n y m kolorze. C z y to dlatego, że twoja biała koszula się podarła?
— N i e — o d p a r ł . — Po prostu c h c i a ł e m się inaczej ubrać. K i e d y
z m i e n i a m się w tygrysa, a p o t e m z p o w r o t e m w człowieka, zawsze
jestem w białym stroju. G d y b y m to teraz zrobił, rzeczy, które m a m
na sobie, zostałyby zastąpione przez t a m t e stare, białe.
— A czy twój biały strój pozostałby podarty i p o p l a m i o n y krwią?
— N i e . B y ł b y znów czysty i w całości.
— H a . To masz szczęście. B y ł o b y dość niezręcznie, g d y b y ś za każ­
d y m r a z e m kończył nago. — U g r y z ł a m się w język, g d y t y l k o wy­
p o w i e d z i a ł a m te słowa, po c z y m o b l a ł a m się r u m i e ń c e m . Ś w i e t n i e ,
Kells. Po prostu znakomicie. S p r ó b o w a ł a m zatuszować s w ą w e r b a l n ą
gafę, zakrywając twarz w ł o s a m i i energicznie tarmosząc je szczotką.
R e n u ś m i e c h n ą ł się.
— R z e c z y w i ś c i e . M a m szczęście.
S z a r p n ę ł a m kołtun i s k r z y w i ł a m się.
— To rodzi kolejne p y t a n i e . . . — zaczęłam. R e n w s t a ł i odebrał mi
szczotkę. — C o . . . co ty robisz? — s p y t a ł a m , jąkając się.
— Spokojnie. Jesteś zbyt n e r w o w a .
N i e masz pojęcia.
R e n stanął za m n ą , podniósł p a s m o włosów i zaczął rozczesy­
w a ć je delikatnie. Na początku b y ł a m spięta, ale d o t y k jego dłoni
w m o i c h włosach był tak c i e p ł y i kojący, że wkrótce się rozluźniłam,
z a m k n ę ł a m oczy i o d c h y l i ł a m g ł o w ę .
Po m i n u c i e czesania R e n odgarnął mi kosmyk z karku, n a c h y l i ł
się nad m o i m u c h e m i wyszeptał:
— O co chciałaś m n i e zapytać?
Aż podskoczyłam.

H 3
— Co? - w y m a m r o t a ł a m , zakłopotana.
— C h c i a ł a ś zadać mi jakieś pytanie.
— A c h , tak. Chodziło mi o to, ż e . . . to bardzo m i ł e .
N a p r a w d ę powiedziałam lo na głos? Najwyraźniej tak.
R e n roześmiał się cicho.
— To nie pytanie. Czy c h c i a ł a ś dowiedzieć się czegoś o moich prze
mianach?
— Och, tak. J u ż p a m i ę t a m . Możesz z m i e n i a ć się kilka razy dzień
nie, prawda? Jest jakiś l i m i t ?
— N i e . Ż a d n e g o l i m i t u pod w a r u n k i e m , że nie pozostanę czło
w i e k i e m dłużej niż dwadzieścia cztery m i n u t y na dobę. — R e n zabrał
się do rozczesywania kolejnego pasma. — .leszcze jakieś pytania?
— T a k . . . o tamten labirynt. Szedłeś za z a p a c h e m , ale ja czułam
tylko wstrętny siarczany odór. Ozy to w ł a ś n i e była ta woń?
Nie. Podążałem za z a p a c h e m lotosu. To ulubiony k w i a t D u r g i .
ten sam, który widnieje na Pieczęci I m p e r i u m . D o m y ś l i ł e m się. że
wyznacza w ł a ś c i w ą trasę.
R e n skończył rozczesywać mi włosy, odłożył szczotkę i zaczął deli
katnie m a s o w a ć mi r a m i o n a . Z n ó w się s p i ę ł a m , ale jego dłonie były
takie ciepłe, a masaż tak przyjemny, że po c h w i l i u s i a d ł a m wygodnie
i powoli poczułam, że się r o z p ł y w a m .
Z krainy absolutnej błogości w y m r u c z a ł a m głęboko:
— Z a p a c h lotosu? A l e jak go wyczułeś przez te i n n e paskudne
fetory?
R e n dotknął mojego nosa opuszką palca.
— Dzięki tygrysiemu w ę c h o w i w y c z u w a m wiele rzeczy. - Ostatni
raz ścisnął m n i e za r a m i ę i dodał: — No, Kelsey. U b i e r z się. Czeka
nas dużo pracy.
Obszedł fotel, stanął przede m n ą i w y c i ą g n ą ł dłoń. D o t k n ę ł a m
jej i poczułam m r o w i ą c e elektryczne iskierki. Ren uśmiechnął się
i u c a ł o w a ł m n i e w koniuszki palców.
W strząśnięta, z a p y t a ł a m :
'1 eż to poczułeś?
Indyjski książę m r u g n ą ł do m n i e .
— Zdecydowanie.
Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że zaczęłam się
zastanawiać, czy aby na p e w n o m a m y to s a m o na myśli.

144
U b r a ł a m się i zeszłam do biblioteki, gdzie zastałam p a n a K a d a ­
ma, p o c h y l o n e g o nad d u ż y m stołem, z a w a l o n y m książkami. T y g r y s
siedział obok niego na szerokim pufie.
P r z y s t a w i ł a m sobie krzesło i o d s u n ę ł a m na bok dużą stertę ksią­
żek, żeby zobaczyć, nad c z y m pracuje mój przyjaciel.
P a n K a d a m przetarł zmęczone, czerwone oczy.
— Czy pracuje pan, odkąd wróciliśmy?
— Tak. To jest pasjonujące! P r z e t ł u m a c z y ł e m już napis z w y k o ­
nanych przez panią w ę g l e m odbitek, a leraz siedzę nad fotografiami
symboli z m o n o l i t u . — Odnalazł na stole kartkę i przysunął mi ją.
b y m mogła odczytać przekład.

Dhundliana nawadurga Paritoszika


Szukaj Nagrody D u r g i

Catirari bhenta panća balidana dena


Cztery dary, pięć ofiar

Eka Rupantara
Jedna przemiana

Pasu phabana manuszja


Bestia staje się ś m i e r t e l n a

— N a p r a w d ę się pan u w i n ą ł ! — s t w i e r d z i ł a m z p o d z i w e m . — J a k
pan m y ś l i , o co chodzi z t y m i „ c z t e r e m a d a r a m i " i „ p i ę c i o m a ofia­
rami"?
— N i e jestem p e w i e n — odparł pan K a d a m . — A l e prawdopodob­
nie znaczy to, że wasza w y p r a w a jeszcze się nie skończyła. B y ć m o ż e
stoją przed w a m i kolejne zadania, które musicie w y k o n a ć , zanim
z ł a m i e m y zaklęcie. S k o ń c z y ł e m t ł u m a c z y ć jeden z boków m o n o
litu i okazało się, że m u s i c i e udać się w i n n e miejsce, by zdobyć

Ho
przedmiot, którzy złożycie D u r d z e w podarunku. Będziecie musieli
odnaleźć cztery dary. D o m y ś l a m się, że każdy z nich jest wspomnia­
ny na j e d n y m z boków monolitu. O b a w i a m się, że uczyniliście zale­
d w i e pierwszy krok w swojej podróży.
— No dobrze, w t a k i m razie co jest napisane na p i e r w s z y m boku?
Pan K a d a m podał mi kawałek papieru, pokryty jego starannym,
wyraźnym pismem.

Szuka/ ochrony u- śiciątyni.


Tam zyskasz łaskę bogini.
\a zachód leży Kiszki/ida.
Gdzie małpy rządzą ziemią —
Uh król ma na imię Hanuman —
Tam znajdziesz drzewo w kamieniu.
II górze czyha cierni rząd,
W dole zaś zguba się skrzy.
Skuś się, a słony prąd
Porwie wybranka ci.
Na drodze staną strażnicy —
II id/na upiorne i blade.
I ciekaj, bo ci zgotują
W rozkładzie gnijącym zagładę.
Ale dokona się cud,
(idy węże znajdą zloty skarb.
Co zaspokoi w Indiach głód.
Inaczej zguba czeka lud.

— Proszę pana, kto to jest H a n u m a n ?


— S p r a w d z i ł e m to — o d p a r ł p a n K a d a m . — H a n u m a n to m a ł p i
bóg. M ó w i się, że panuje w Kiszkindzie, p a ń s t w i e z w a n y m też Króle
stwem M a ł p . Nie ma zgody co do lego. gdzie leży Kiszkinda. obecnie
jednak większość znawców t e m a t u uważa, że ruiny I l a m p i najpraw
dopodobniej znajdują się w starożytnej Kiszkindzie albo bardzo bli­
sko niej.
W y c i ą g n ą ł z jednej ze stert książkę p e ł n ą szczegółowych map,
odnalazł w indeksie H a m p i i w e r t o w a ł strony, aż doszedł do właś­
ciwej. R u i n y znajdowały się w dolnej części Indii, na p o ł u d n i o w y m
zachodzie.
Czy to znaczy, że m u s i m y t a m jechać, poradzić sobie z bogiem
m a ł p ą i znaleźć „ d r z e w o w k a m i e n i u " ?

140'
— Wydaje mi się. że p o w i n n i ś c i e szukać zakazanego owocu.
— T a k i e g o jak ten z opowieści o A d a m i e i L w i e ?
Pan K a d a m zastanowił się przez c h w i l ę .
— Nie sądzę. Owoc często w przeróżnych mitologiach pełni li ink
c ję nagrody, a także s y m b o l i z u j e życie. L u d z i e muszą jeść i dlatego
jesteśmy zależni od owoców, które ż y w i ą nasze ciało. Owoce, a także
plony, bywają czczone w różnych kulturach i na rozmaite sposoby.
— T a k ! — z a w o ł a ł a m . — A m e r y k a n i e celebrują plony w Dzień
Dziękczynienia, przygotowując róg obfitości. Czy w Indiach krążą
jakieś legendy na temat s ł y n n y c h owoców?
— N i e jestem p e w i e n , p a n n o Kelsey. ( i r a n a t o d g r y w a w a ż n ą rolę
w wielu indyjskich obrzędach, podobnie jak u Persów oraz R z y m i a n .
Będę musiał bardziej się w to w g ł ę b i ć . Tak bez przygotowania nic
więcej nie przychodzi mi do g ł o w y .
Pan K a d a m uśmiechnął się i z powrotem wetknął nos w- swoje
tłumaczenia. W z i ę ł a m ze stołu kilka książek o Indiach i u s i a d ł a m
z poduszką w w y g o d n y m fotelu. R e n zeskoczył z pula i zwiną) się
w kłębek obok m o i c h stóp, a w ł a ś c i w i e na nich, grzejąc je przyjem­
nie, podczas gdy pan K a d a m k o n t y n u o w a ł pracę przy s w o i m biurku.
P r z y p o m n i a ł y mi się g o d z i n y spędzane w bibliotece rodziców.
Czułam się swobodnie, siedząc, zrelaksowana, z dwójką n o w y c h zna­
jomych, nawet p o m i m o tego, że byli pod w p ł y w e m n a d n a t u r a l n y c h
zjawisk. W y c i ą g n ę ł a m rękę i p o d r a p a ł a m R e n a za u c h e m . Z a m r u
czał, zadowolony, ale nie o t w o r z y ł oczu. P o t e m u ś m i e c h n ę ł a m się do
pana K a d a m a , choć tego nie w i d z i a ł . Ozułam się szczęśliwa, jakby
tutaj w ł a ś n i e było moje m i e j s c e . O d n a l a z ł a m w książce rozdział
o H a n u m a n i e i zaczęłam czytać.
„ H a n u m a n to h i n d u s k i e bóstwo, uosobienie poświęcenia i wici
kiej siły fizycznej. S ł u ż y ł s w e m u p a n u R a m i e , w y p r a w i a j ą c się do
L a n k i w poszukiwaniu żony R a m y . S i t y " .
Uff... za dużo i m i o n .
„ O d k r y ł , że S i t a została p o r w a n a przez króla L a n k i o i m i e n i u
R a v a n a . R a m a i R a v a n a stoczyli w i e l k ą bitwę. Wtedy w ł a ś n i e za
chorował brat R a m y . H a n u m a n w y r u s z y ł w H i m a l a j e , by znaleźć
lekarstwo dla brata R a m y , nie potrafił jednak rozpoznać odpowied
niego ziela, wrócił w i ę c z c a ł ą g ó r ą " .
C i e k a w e , jak ją przeniósł. M a m nadzieję, że my nie będziemy
musieli robić nic podobnego.
„ H a n u m a n jest n i e ś m i e r t e l n y i niepokonany. Ma postać pół-czlo
wieka, p ó ł - m a ł p y i jest szybszy oraz .silniejszy od wszystkich innych

1
1-:
małp. 1 I a n u m a n , syn boga wiatru, do dziś czczony jest przez wielu
w y z n a w c ó w h i n d u i z m u , którzy śpiewają pieśni na jego cześć i co
roku obchodzą jego urodziny".
— S i l n y m a ł p o l u d , przenosi góry, śpiewają mu pieśni. Zapamię­
t a m — w y m a m r o t a ł a m sennie.
B y ł a ciepła noc i m i m o że dopiero n i e d a w n o zbudziłam się /. dłu­
g i e g o snu, o g a r n ę ł o m n i e znużenie. O d ł o ż y ł a m książkę i, z Renem
u stóp, z d r z e m n ę ł a m się na c h w i l ę .

Przez większość następnego dnia c h o d z i ł a m po d o m u najciszej,


jak się dało, starając się nie zbudzić pana K a d a m a , który nie spał
przecież całą noc.
Po południu pan K a d a m odwiedził innie na werandzie. Z uśmie­
c h e m usiadł naprzeciwko mnie.
— J a k sobie pani radzi, p a n n o K e l s e y ? Odpowiedzialność musi
pani ciążyć, zwłaszcza teraz, gdy już wiemy, że musicie odbyć kolejne
podróże.
— Dziękuję za troskę, ale wszystko w porządku. P a r ę rozgniecie
nych robali jeszcze n i k o m u nie zaszkodziło.
P a n K a d a m u ś m i e c h n ą ł się, ale za c h w i l ę znowu spoważniał.
— J e ś l i kiedykolwiek poczuje pani, że p o s u w a m y się za daleko...
j a . . . po prostu nie chcę narażać pani na niebezpieczeństwo. Stalą
się pani dla m n i e bardzo ważną osobą.
— N a p r a w d ę , niech pan się nie m a r t w i . W końcu podobno urodzi
lam się w ł a ś n i e po to. żeby w a m pomóc, prawda? Poza t y m R e n mnie
potrzebuje. Jeśli mu nie p o m o g ę , już na zawsze utkwi w ciele tygrysa.
Pan K a d a m u ś m i e c h n ą ) się i pogłaskał u m i e po dłoni.
— Jest pani n i e z w y k l e odważną m ł o d ą d a m ą . Od bardzo, bardzo
d a w n a nie s p o t k a ł e m tak szlachetnej osoby. M a m nadzieję, że B e n
dostrzega, jakim jest szczęściarzem.
Z a c z e r w i e n i ł a m się i przeniosłam wzrok w stronę basenu.
Pan K a d a m m ó w i ł dalej.
— Dotąd udało mi się ustalić, że m u s i m y teraz odbyć podróż do
I l a m p i . To z d e c y d o w a n i e zbyt daleko, byście mogli pojechać sann.
B ę d ę w a m w i ę c towarzyszył. Wyruszamy jutro o świcie. C h c i a ł b y m ,
żeby pani dziś już tylko odpoczywała. M a m y jeszcze przed sobą kilka
godzin dnia. Proszę się zrelaksować. P o p ł y w a ć . Z r o b i ć coś dla włas­
nej przyjemności.

148
G d y pan K a d a m w y s z e d ł , zastanów dam s i r nad jego propozycją.
Rzeczywiścio. milo byłoby popływać.
Y\ łożyłam kosi mm kąpiolow y. starannie wy s m a r o w a ł a m się kre
mera z filtrem i z a n u r k o w a ł a m w chłodnej wodzie basenu.
P r z e p ł y n ę ł a m kilka długości, a potem położyłam się na plecach
i s p o g l ą d a ł a m na w i e r z c h o ł k i palm, które g ó r o w a ł y nad b a s e n e m ,
gdy ja l e n i w i e d r y f o w a ł a m w ich cieniu. S ł o ń c e w i s i a ł o tuż nad drze­
wami, ale powietrze było wciąż ciepłe i przyjemne. I słyszałam jakiś
odgłos z boku basenu i ujrzałam R e n a , który leżał przy krawędzi,
przypatrując się, jak p ł y w a m .
Z a n u r k o w a ł a m , p o d p ł y n ę ł a m blisko i w y n u r z y ł a m się na po
wierzchnie.
— H e j , R e n ! - Ze ś m i e c h e m o c h l a p a ł a m go wodą.
B i a ł y tygrys p r y c h n ą ł .
— No, dalej. Nie chcesz się bawić, co? W porządku, niech ci będzie.
P r z e p ł y n ę ł a m jeszcze kilka długości, aż w końcu p o s t a n o w i ł a m ,
że lepiej w y j d ę już z wody — moje palce były pomarszczone jak su­
szone śliwki. O w i n ę ł a m się ręcznikiem i w r ó c i ł a m do pokoju, żeby
wziąć prysznic. ( i d y w y ł o n i ł a m się z łazienki, R e n w y l e g i w a ł się na
d y w a n i k u . Na mojej poduszce leżała srebrzystobłękitna róża.
— To dla m n i e ?
R e n w y d a ł z siebie tygrysi odgłos, który najwyraźniej oznaczał
„tak".
P r z y c i s n ę ł a m kwiat do nosa i głęboko w c i ą g n ę ł a m słodki zapach.
U ł o ż y ł a m się na brzuchu i spojrzałam na tygrysa leżącego obok łóżka.
— Dziękuję, R e n . Jest piękna! — P o c a ł o w a ł a m go w czubek kudła­
tego łba, p o d r a p a ł a m za uszami i r o z e ś m i a ł a m się, gdy z a u w a ż y ł a m ,
jak nastawia się z z a d o w o l e n i e m . - Poczytać ci Romea i Julie}
T y g r y s uniósł łapę i położył mi ją na nodze.
— D o m y ś l a m , się. że to oznacza „ t a k " . No dobrze, zobaczmy. Aha,
Akt I I , Scena I I I . Wchodzi ojciec Laurenty, a potem R o m e o .
S k o ń c z y ł a m w ł a ś n i e czytać scenę, w której R o m e o zabija Tybalta,
gdy usłyszałam głos R e n a :
— R o m e o był g ł u p c e m — stwierdził, nagle przybrawszy ludzką
postać. - Popełnił w i e l k i błąd, nie ogłaszając ich m a ł ż e ń s t w a . Powi
nien był powiedzieć obu rodzinom. I t r z y m y w a n i e tego w sekrecie
go zniszczyło. T a k i e t a j e m n i c e m o g ą doprowadzić do u p a d k u każ­
dego. Często mają bardziej niszczycielską moc niż miecz. — Wypo­
wiedziawszy te słowa, u m i l k ł i popadł w zadumę.
— M a m czytać dalej? - s p y t a ł a m cicho.

•49
R e n otrząsnął się z c h w i l o w e j m e l a n c h o l i i i uśmiechnął się.
- Tak, proszę.
Z m i e n i ł a m pozycję, u s i a d ł a m , opierając się o w e z g ł o w i e , z po­
duszką na podolku. R e n z m i e n i ł się w tygrysa i wskoczył na łóżko.
Rozciągnął się na boku. w nogach o g r o m n e g o m a t e r a c a .
Z n ó w zaczęłam czytać. Za każdym razem, gdy dochodziłam do
f r a g m e n t u , który m u się n i e podobał, R e n w y m a c h i w a ł o g o n e m
z rozdrażnieniem.
- Przestań wreszcie! Łaskoczesz m n i e w stopy!
Moje słowa zachęciły go tylko, by robić to częściej. Ody doszłam
do końca dramatu, z a m k n ę ł a m książkę i z e r k n ę ł a m na R e n a . żeby
sprawdzić, czy nie śpi. Nie spał, co w i ę c e j , znów miał ludzką postać.
Nadal leżał na boku w nogach łóżka, podpierając ręką g ł o w ę .
N o i co o t y m sądzisz? - s p y t a ł a m . - Zaskoczyło cię zakończenie?
Ren zastanowił się przez c h w i l ę .
- T a k i nie. R o m e o przez cały czas podejmował złe decyzje. Bar­
dziej martwił się o siebie niż o swoją żonę. N i e z a s ł u g i w a ł na nią.
— N a p r a w d ę zakończenie tak bardzo ci przeszkadza? Większość
ludzi skupia się na romantycznej części historii i tragedii polegającej
na tym, że R o m e o i J u l i a nie mogli być r a z e m . Przykro m i , że ci się
nie podobało.
Z a m y ś l o n a twarz R e n a rozjaśniła się.
Wprost przeciwnie, bardzo mi się podobało. Nie m i a ł e m nikogo,
z kim m ó g ł b y m rozmawiać o sztukach i poezji o d . . . w ł a ś c i w i e to od
czasu, kiedy u m a r l i moi rodzice. K i e d y ś nawet sarn pisałem wiersze.
— M n i e też brakuje kogoś, z k i m m o g ł a b y m porozmawiać — przy
z n a ł a m cicho.
Przystojną twarz R e n a rozjaśnił pełen ciepła u ś m i e c h , a ja nagle
z całych sił s k o n c e n t r o w a ł a m się na jakiejś nitce na rękawie. Książę
zeskoczył z łóżka, ujął m n i e za rękę i nisko się ukłonił.
— B y ć może n a s t ę p n y m razem przeczytam ci niektóre z moich
wierszy. — Obrócił moją dłoń i na jej w e w n ę t r z n e j stronie złożył de­
likatny, długi pocałunek. Oczy z a m i g o t a ł y mu wesoło. — D o b r a n o c
Kelsey
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi, a ja podciągnęłam pled
pod s a m ą brodę. W ciąż czułam delikatne m r o w i e n i e w miejscu, któ­
re pocałował. Jeszcze raz p o w ą c h a ł a m różę, u ś m i e c h n ę ł a m się i we­
t k n ę ł a m ją do bukietu stojącego na toaletce.
Wiercąc się pod p l e d e m , w e s t c h n ę ł a m z rozmarzeniem i zapad
łam w sen.
13

WODOSPAD

O d y o b u d z i ł a m się następnego r a n k a , znalazłam przy drzwiach


do połowy pełny plecak z liścikiem od pana K a d a m a . Na karteczce
było napisane, ż e b y m s p a k o w a ł a zapas ubrań na trzy. cztery dni.
włącznie z k o s t i u m e m k ą p i e l o w y m .
K o s t i u m , k t ó r y r o z w i e s i ł a m na noc, był już suchy. W r z u c i ł a m
go do torby, dołożyłam ręcznik, na w i e r z c h u ułożyłam resztę r z e c z y
i zeszłam z p l e c a k i e m na dół.
Pan K a d a m i R e n siedzieli już w jeepie. Pan K a d a m w r ę c z y ł mi
batonik muesli i butelkę soku. Ruszył, gdy tylko z a p i ę ł a m pas.
— S k ą d ten pośpiech? - s p y t a ł a m .
— R e n chce pojechać okrężną drogą i zrobić przystanek w pew­
nym miejscu. P l a n jest taki, że zostawię w a s tam, w r ó c ę po kilku
dniach i pojedziemy dalej, do I l a m p i .
— Co to za miejsce?
— R e n w o l a ł b y s a m to pani wyjaśnić.
— Hmm.
Z, m i n y p a n a K a d a m a w y w n i o s k o w a ł a m , że c h o ć b y m n i e w i e m
jak naciskała, nie zdradzi mi żadnych szczegółów. P o s t a n o w i ł a m po­
wstrzymać ciekawość tego, co się wydarzy, i w z a m i a n za to skupić
się na przeszłości.
— .Skoro czeka nas długa droga, może o p o w i e mi p a n coś więcej
o sobie? J a k w y g l ą d a ł o pańskie życie za młodu?
\o dobrze. P o m y ś l m y . I rodziłem się d w a d z i e ś c i a d w a lata
W c z e ś n i e j niż R e n , w czerwcu 1635, jako jedyne dziecko wojskowego

151
z kasty Kszatrija. N a t u r a l n ą koleją rzeczy wyszkolono m n i e więc na
rycerza.
— C z y m jest kasta Kszatrija'.'
— W Indiach istnieje podział na cztery kasty albo warny, podob­
ne do klas społecznych. B r a m i n i to nauczyciele, kapłani i naukowcy
kszatrijowie to w ł a d c y i obrońcy, wajśjowie byli r o l n i k a m i i handla­
rzami, śudrowie zaś r z e m i e ś l n i k a m i i służącymi. Każda z k a s t rów­
nież m i a ł a swoją h i e r a r c h i ę .
Przedstawiciele różnych kast nie p r z e s t a w a l i ze sobą na żad­
n y m etapie życia. E g z y s t o w a l i w y ł ą c z n i e w r a m a c h własnej gru­
py. C h o c i a ż oficjalnie s y s t e m k a s t o w y został zniesiony jakieś pięć­
dziesiąt lat t e m u , to nadal jest p r a k t y k o w a n y w w i e l u częściach
kraju.
— Czy pańska żona pochodziła z tej samej kasty co pan?
— Łatwiej mi było w ten sposób z a c h o w a ć rolę emeryto­
w a n e g o żołnierza b ę d ą c e g o w ł a s k a c h króla, o d p o w i e d ź więc
brzmi: tak.
— A l e czy wasze m a ł ż e ń s t w o było zaaranżowane? To znaczy... Ko­
chał ją pan, prawda?
— J e j rodzice zaaranżowali nasz związek, ale byliśmy razem szczę­
śliwi przez cały czas, jaki został n a m dany.
Przez c h w i l ę w p a t r y w a ł a m się w drogę, a potem z e r k n ę ł a m na
R e n a , który d r z e m a ł z t y ł u .
— Proszę pana, czy n i e męczę pana t y m i w s z y s t k i m i pytaniami?
Proszę nie czuć się z o b l i g o w a n y m do odpowiedzi, zwłaszcza jeśli są
zbyt osobiste lub bolesne.
— N i e m a m nic przeciwko p y t a n i o m , p a n n o Kelsey. L u b i ę z pa­
nią rozmawiać. — U ś m i e c h n ą ł się do m n i e i z m i e n i ł pas.
— To dobrze. Proszę mi w takim razie opowiedzieć coś o pańskiej
karierze wojskowej. M u s i a ł pan brać udział w n a p r a w d ę ciekawych
bitwach.
Pan Kadam pokiwał głową.
— Z a c z ą ł e m szkolenie w bardzo m ł o d y m w i e k u . M i a ł e m chyba
około czterech lat. N i e chodziliśmy do szkoły. J a k o przyszli wojskowi
c a ł e dzieciństwo p o ś w i ę c a l i ś m y na naukę, jak być d o b r y m wojowni­
k i e m , zaś j e d y n e , co studiowaliśmy, to sztuka wojenna. W tamtych
czasach w Indiach było m n ó s t w o , m o ż e nawet około setki osobnych
królestw, ale ja m i a ł e m to szczęście, że ż y ł e m w j e d n y m z najpotęż­
niejszych, pod rządami d o b r e g o wdadcy.
— J a k i e g o rodzaju broni używaliście?
— Nauczono m n i e w ł a d a ć r o z m a i t y m i t y p a m i broni, ale w pierw
szej kolejności m u s i a ł e m o p a n o w a ć sztukę walki wręcz. Czy oglądała
pani kiedyś kino sztuk walki?
— Jeśli chodzi panu o filmy z J e t e m Li i J a c k i e C h a n e m , to tak.
Pan K a d a m pokiwał g ł o w ą .
— Wojownicy biegli w walce w r ę c z byli w moich czasach bardzo
cenieni. Jako młodzieniec szybko a w a n s o w a ł e m dzięki umiejętnoś
ciom w tej dziedzinie. Na t r e n i n g a c h nikt nie był w stanie m n i e
pokonać. No. prawie nikt. R e n o w i zdarzyło się to kilka razy.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
— Proszę pana! Czyżby był pan mistrzem karate?
— C o ś w t y m s t y l u — u ś m i e c h n ą ł się mój rozmówca. — Nigdy nie
dorównałem największym mistrzom, którzy nas szkolili, ale zdoła
łem się nauczyć wystarczająco dużo. L u b i ę t r e n o w a ć sztuki walki,
ale najlepiej w ł a d a m m i e c z e m .
— Z a w s z e c h c i a ł a m t r e n o w a ć karate.
— W tamtych czasach nie n a z y w a l i ś m y tego karate. Sztuka walki,
w której szkolili nas na w y p a d e k bitwy, b y ł a m n i e j ekscytująca wizu­
alnie. Chodziło g ł ó w n i e o to, by pokonać p r z e c i w n i k a tak szybko, jak
się da, co często oznaczało zabicie go lub z n o k a u t o w a n i e na wystar­
czająco długi czas, by zdążyć uciec. N i e było w t y m takiej struktury
i w y r a f i n o w a n i a , jakie widzi się dzisiaj.
— J a s n e . Ż a d e n Karate Kid I, przechodzimy od razu do Karate
Kid II. Walka na śmierć i życie. A więc i pan, i R e n byliście .szkoleni
w sztukach walki.
Pan K a d a m u ś m i e c h n ą ł się.
— O w s z e m . R e n b y ł bardzo pojętnym uczniem. J a k o przyszh
król, studiował nauki ścisłe, rzemiosło, sztuki piękne i filozofię,
a także wiele innych dziedzin wiedzy składających się na lak zwane
sześćdziesiąt cztery sztuki w y z w o l o n e . B y ł również wyszkolony
w rozmaitych rodzajach walki, włącznie z walką wręcz. M a t k a
R e n a również była w niej biegła. Uczono ją na D a l e k i m Wschodzie.
Dla królowej było bardzo w a ż n e , aby jej dzieci potraliły się bronić.
Sprowadzono więc ekspertów i już wkrótce nasze królestwo słynęło
z mistrzów sztuk walki.
P r z e z c h w i l ę z a t o n ę ł a m w wizji walczącego R e n a . P i ę k n y wo­
jownik bez koszuli. Brązowa skóra. N a p i ę t e m i ę ś n i e . Potrząsnęłam
g ł o w ą , strofując się w m y ś l a c h . W r a c a j do rzeczywistości, dziew­
czyno!
Odchrząknęłam.

'o
— I l i i m i , co pan m ó w i ł ?
— R y d w a n y . . . - Pan K a d a m nie zorientował się nawet, że przez
m o m e n t nie u w a ż a ł a m . — Większość rycerzy należała do piechoty
i ja również tam z a c z y n a ł e m . N a u c z o n o m n i e w ł a d a n i a mieczem,
dzidą i maczugą, z a n i m przeszliśmy do rydwanów. W wieku dwu­
dziestu pięciu lal d o w o d z i ł e m k r ó l e w s k ą a r m i ą . W wieku trzydzie­
stu pięciu uczyłem już. innych, w t y m R e n a , i zostałem powołany
na specjalnego m i l i t a r n e g o doradcę króla oraz g ł ó w n e g o stratega,
zwłaszcza w przypadku bitew z udziałem słoni.
— T r u d n o mi wyobrazić sobie słonie na wojnie. Są takie łagodne -
zauważyłam.
— S ł o n i e budziły g r o z ę — w y j a ś n i ł pan K a d a m . — R y ł y ciężko
uzbrojone i nosiły na plecach specjalną klatkę, chroniącą siedzących
w środku łuczników. C z a s e m m o c o w a l i ś m y im do ciosów d ł u g i e szty­
lety umoczone w truciźnie, które były n i e z w y k l e skuteczne w bezpo­
średnich starciach. Proszę sobie wyobrazić naprzeciwko siebie armię
dwudziestu tysięcy uzbrojonych słoni. N i e sądzę, by teraz było ich
t y l e w całych Indiach.
N i e m a l czułam z i e m i ę trzęsącą się pod n o g a m i tysięcy gotowych
do walki słoni, pędzących wprost na oddział wojska.
— J a k i e to straszne, że m u s i a ł pan uczestniczyć w zniszczeniu
i rozlewie krwi, pomyśleć, że b y ł o to c a ł e pańskie życie. Wojna to
coś okropnego.
Pan K a d a m wzruszył r a m i o n a m i .
— W t a m t y c h czasach w o j n y b y ł y i n n e niż teraz. Postępowali
ś m y zgodnie z k o d e k s e m w o j o w n i k a , p o d o b n y m do kodeksu rycer­
skiego w E u r o p i e . M i e l i ś m y cztery zasady. Po pierwsze: trzeba wal­
czyć z k i m ś podobnie uzbrojonym. N i e zaatakowalibyśmy kogoś, kto
nie dysponował podobną ilością środków do obrony. Ta zasada przy
p o m i n a ł a koncepcję niestosowania broni wobec kogoś, kto nie jest
uzbrojony.
Pan K a d a m uniósł w g ó r ę d r u g i palec.
— Po drugie: jeśli twój przeciwnik nie jest już w stanie walczyć,
kończycie potyczkę. Jeśli rozbroiłeś przeciwnika i jest teraz bezsilny,
trzeba przestać walczyć. W ż a d n y m w y p a d k u się go nie dobija.
Z a s a d a n u m e r trzy: żołnierze nie zabijają kobiet, dzieci, osób star­
szych ani chorych, nie k r z y w d z i m y również tych, którzy się poddali.
I po czwarte: nie niszczymy ogrodów, świątyń ani innych miejsc
kultu.
— C a ł k i e m dobrze b r z m i ą te zasady — s t w i e r d z i ł a m .

1
>4
— Nasz w ł a d c a przestrzegał Kszat.rijadharmy, zwanej inaczej Pra­
wem Królów, co oznaczało, że prowadziliśmy jedynie wojny uważane
za s p r a w i e d l i w e lub słuszne, a także mające poparcie ludności.
Na c h w i l ę oboje pogrążyliśmy się w milczeniu. Mój rozmówca
wydawał się zatopiony we w s p o m n i e n i a c h , a ja s t a r a ł a m się zrozu­
mieć czasy, w których ż y ł .
G d y pan K a d a m po raz kolejny gładko zmienił pas, ogarnął m n i e
podziw dla swobody, z jaką poruszał się po zatłoczonej drodze, po­
zostając jednocześnie w c i c h y m z a m y ś l e n i u . Wokół nas b y ł o p e ł n o
samochodów, a kierowcy przemykali obok z przerażającą prędkością,
jednak nie robiło to na n i m najmniejszego w r a ż e n i a .
Po j a k i m ś czasie pan K a d a m zwrócił się do m n i e i powiedział:
— P a n n o Kelsey, z a s m u c i ł e m p a n i ą . Proszę mi w y b a c z y ć . N i e
chciałem.
— S m u c i m n i e tylko to, że tyle b y ł o w pana życiu wojen. Tak wiele
innych rzeczy m u s i a ł o pana o m i n ą ć .
Pan K a d a m spojrzał na m n i e z u ś m i e c h e m .
— Proszę sic nie smucić. M u s i pani p a m i ę t a ć , że to wszystko było
zaledwie cząstką m o j e g o życia. D a n e mi było widzieć i d o ś w i a d
czyć w i ę c e j niż k o m u k o l w i e k i n n e m u . P a t r z y ł e m , jak świat zmienia
się stulecie po sluleciu. Rylem ś w i a d k i e m wielu okropioństw, ale
i wielu c u d o w n y c h c h w i l . Poza t y m proszę m i e ć na względzie, że
choć b y ł e m w o j s k o w y m , nasze królestwo nie t k w i ł o w i e c z n i e w sta
nie wojny. Kraj był w i e l k i i cieszył się p o w a ż a n i e m . C h o ć szkolono
nas w sztuce b i t e w n e j , z a l e d w i e k i l k a razy m u s i e l i ś m y n a p r a w d ę
walczyć.
— C z a s a m i z a p o m i n a m , jak d ł u g o już żyjecie, pan i R e n . To zna­
czy... N i e chodzi mi o to, że jesteście starzy ani mc t a k i e g o . . .
P a n K a d a m zachichotał.
— Oczywiście, że nie.
P o k i w a ł a m g ł o w ą i s i ę g n ę ł a m po książkę, żeby d o w i e d z i e ć się
więcej n a temat I l a m m i a n a .
Z w i e l k i m z a i n t e r e s o w a n i e m c z y t a ł a m historie o m a ł p i m bogu.
Z a t o n ę ł a m w nich tak głęboko, że z d z i w i ł a m się. kiedy pan K a d a m
zahamował.
Z j e d l i ś m y szybki lunch, podczas którego pan K a d a m zachęcał
m n i e do skosztowania różnych rodzajów curry. O d k r y ł a m , że nie je­
stem fanką tej potrawy, a pan K a d a m ś m i a ł się w kułak, g d y krzy­
w i ł a m się, próbując ostrzejszych o d m i a n . Za to pieczywo nan bardzo
mi s m a k o w a ł o .

155
Ody w r ó c i l i ś m y do s a m o c h o d u , s i ę g n ę ł a m po kartkę z przepo­
w i e d n i ą D u r g i i zaczęłam czytać. Węże. To nie brzmi zbyt dobrze.
C i e k a w e , jakim rodzajem ochrony czy łaski obdarzy nas D u r g a .
— Proszę pana, czy w pobliżu ruin Mampi jest ś w i ą t y n i a Durgi?
— Z n a k o m i t e pytanie, panno Kelsey. M n i e również przyszło ono
do głowy. Tak, ś w i ą t y n i e ku czci D u r g i znajdują się niemal w każ­
d y m m i e ś c i e w Indiach. To bardzo p o p u l a r n a bogini. Z n a l a z ł e m
na m a p i e ś w i ą t y n i ę niedaleko I l a m p i . którą odwiedzimy. M a m aa
dzieję, że odnajdziemy t a m kolejny f r a g m e n t u k ł a d a n k i .
— Hmm.
P o w r ó c i ł a m do s t u d i o w a n i a przepowiedni. K r ó l e s t w o I l a n u m a
na. To r u i n y H a m p i , inaczej K i s z k i n d a . A d r z e w o w k a m i e n i u ?
Może t o w ł a ś n i e n a n i m rośnie m a g i c z n y owoc? R z ą d cierni czy
hająey w górze? Być może chodzi o cierniste k r z e w y lub winorośle?
— Czy w i e pan, o co może chodzić z tą „ z g u b ą " , która „ s k r z y się
w dole"?
— Nie. Niestety, p a n n o Kelsey. N i c mi nie przychodzi do głowy.
Z a s t a n a w i a ł e m się również nad w e r s e m : ..Na drodze staną straźni
cy / W i d m a u p i o r n e i b l a d e " . Nie znalazłem żadnych informacji
na ten temat, myślę więc. że będziemy musieli wziąć to dosłownie.
Być może jakiegoś rodzaju d u c h y będą próbowały w a s powstrzymać.
P r z e ł k n ę ł a m ślinę.
— A co z . . . w ę ż a m i ?
— W Indiach żyje wiele gatunków niebezpiecznych węży: kobra,
pyton, w ę ż e w o d n e , żmije, kobra królewska. Są n a w e t takie, które
latają.
To nie b r z m i a ł o dobrze.
— J a k to: „ l a t a j ą " ?
— T e c h n i c z n i e rzecz biorąc, nie latają, w y k o n u j ą tylko loty śliz
g o w e z d r z e w a na drzewo, podobnie jak niektóre rodzaje w i e w i ó r e k .
O s u n ę ł a m się na siedzeniu i z m a r s z c z y ł a m brwi.
— Cóż za nadzwyczajna różnorodność jadowitych g a d ó w panuje
w t y m kraju.
P a n K a d a m roześmiał się.
— B z e c z y w i ś c i e . Z d ą ż y ł e m nauczyć się z t y m żyć. A l e w naszym
p r z y p a d k u w y g l ą d a na to, że wąż, albo w ę ż e , m o g ą okazać się po­
mocne.
P o n o w n i e przeczytałam końcowy f r a g m e n t przepowiedni: „ A l e
dokona się cud, / G d y w ę ż e znajdą zloty skarb, / Co zaspokoi w In
diach głód. / Inaczej zguba czeka l u d " .

156
— Myśli pan, że w jakiś sposób możemy mieć w p ł y w na los całego
kraju?
— N i e jestem p e w i e n . M a m nadzieję, że nie. P o m i m o setek lat
badań, bardzo m a ł o w i e m o tej k l ą t w i e i o a m u l e c i e D a m o n a . A m u ­
let ma w i e l k ą m o c , ale n i e udało mi się jeszcze dojść do tego, jak
mógłby w p ł y n ą ć na całe Indie.
Z a c z ę ł a m n i e boleć głow r a, o p a r ł a m ją w i ę c o siedzenie i z a m k n ę
łam oczv. Ani się spostrzegłam, gdy pan K a d a m obudził m n i e deli­
k a t n y m szturchnięciem.
— J e s t e ś m y na miejscu, panno Kelsey.
P r z e t a r ł a m zaspane p o w i e k i .
— Na miejscu?
— To w ł a ś n i e tutaj R e n chciał zrobić przystanek.
— Proszę pana, jesteśmy przecież w s a m y m środku dżungli.
— W i e m . Proszę się nie bać. Jest pani bezpieczna. R e n będzie
panią chronił.
— C z e m u te s ł o w a zawsze poprzedzają w y p r a w ę w głąb dżungli
w t o w a r z y s t w i e tygrysa?
P a n K a d a m r o z e ś m i a ł się lekko, c h w y c i ł mój plecak, w y s i a d ł ,
a potem otworzył przede m n ą drzwi.
Wyszłam z s a m o c h o d u i spojrzałam na niego.
— Z n ó w będę m u s i a ł a spać w dżungli, prawda? Na p e w n o n i e
m o g ę pojechać z p a n e m , a R e n niech radzi sobie s a m ?
— P r z y k r o mi, panno Kelsey, ale będzie pani potrzebował. Chodzi
o coś, czego n i e m o ż e zrobić bez pani pomocy, a być m o ż e i z nią
okaże się to n i e m o ż l i w e .
Jęknęłam.
— Ś w i e t n i e . A pan, oczywiście, nie m o ż e mi zdradzić, co to ta­
kiego.
— To n i e m o j e zadanie. R e n s a m musi o p o w i e d z i e ć p a n i tę hi­
storię.
— Okej — w y m a m r o t a ł a m . — K i e d y będzie pan m ó g ł po nas przy­
jechać?
— Pojadę do m i a s t a z a ł a t w i ć k i l k a sprawunków. S p o t k a m y się
tutaj za trzy albo cztery dni. B y ć może będę musiał na w a s zaczekać.
M o ż l i w e , że przez pierwsze kilka nocy R e n nie znajdzie tego. czego
szuka.
W e s t c h n ę ł a m i r z u c i ł a m tygrysowi g n i e w n e spojrzenie.
— Wspaniale. Z n o w u dżungla. Xo dobra, ruszajmy. R e n , prowadź,
proszę.
P a n K a d a m wręczył mi opakowanie spreju na owady z filtrem
p r z e c i w s ł o n e c z n y m , w ł o ż y ł k i l k a rzeczy do plecaka i pomógł mi
zarzucić go na r a m i o n a . Westchnęłam głęboko, patrząc, jak odjeżdża,
po c z y m odwróciłam się i r u s z y ł a m za R e n e m .
— H e j , R e n . J a k to się dzieje, że zawsze m u s z ę iść za tobą do
dżungli? M o ż e n a s t ę p n y m r a z e m w y b i e r z e m y się raczej do jakiegoś
m i ł e g o spa albo na plażę? Co ty na to?
Ren pociągnął nosem i szedł dalej.
— W porządku, ale będziesz mi w i n i e n przysługę.
Maszerowaliśmy przez resztę popołudnia.

W p e w n y m m o m e n c i e u s ł y s z a ł a m s t ł u m i o n e dudnienie, nie po­


trafiłam jednak zorientować się, co to takiego. Im dalej szliśmy, tym
było głośniejsze. Przez zagajnik wyszliśmy na niedużą polanę.
W końcu ujrzałam źródło d ź w i ę k u — przepiękny wodospad. Po
szarych k a m i e n i a c h , ułożonych jak schody w dół w y s o k i e g o wzgórza,
s p ł y w a ł a spieniona w o d a i zbierała się u stóp wodospadu w huku
sową sadzawkę, której brzegi były pokryte d r z e w a m i oraz niskimi
krzewami, a wokół rosły czerwone kwiatki. Rył to prześliczny widok.
( i d y p o d e s z ł a m do j e d n e g o z krzaków, z a u w a ż y ł a m jakiś ruch.
Z r o b i ł a m następny krok i nagle w powietrze wzbiły się setki motyli.
Rozróżniłam d w a rodzaje: brązowe w k r e m o w e paski i brązowawe
czarne w błękitne paski i kropki. R o z e ś m i a ł a m się i zaczęłam kręcić
się w kółko wśród c h m u r y motyli. Kilka z nich usiadło mi na rękach
i na koszulce.
W s p i ę ł a m się na skałę, z której rozciągał się widok na wodospad,
i przyjrzałam się m o t y l o w i , który usadowił się na m o i m palcu. (idy
odleciał, stałam tam jeszcze przez c h w i l ę w milczeniu, obserwując
kaskadę. Nagle usłyszałam glos za plecami.
— P i ę k n i e tu, p r a w d a ? To moje ulubione miejsce na c a ł y m
świecie.
— R z e c z y w i ś c i e , n i g d y nie w i d z i a ł a m niczego podobnego.
R e n podszedł do m n i e i wziął na palec m o t y l a , który siedział
mi na r a m i e n i u .
- Te m o t y l e z w a n e są k r u k a m i , a t a m t e to n i e b i e s k i e tygrysy.
T y g r y s y m a j ą mocniejsze u b a r w i e n i e i łatwiej je dostrzec, trzymają
się więc z k r u k a m i dla kamuflażu.
- J a k to?

158
K r u k i są niejadalne. W i ę c e j , są trujące, w i ę c i n n e m o t y l e pró-
ują się do nich upodobnić, żeby oszukać drapieżniki.
Ren wziął m n i e za rękę i poprowadził w dół.
— Rozbijemy tu obozowisko. Usiądź. M a m ci coś do powiedzenia.
Znalazłam płaską p o w i e r z c h n i ę i zdjęłam plecak. W y c i ą g n ę ł a m
z niego butelkę wody i o p a r ł a m się o skałę.
— No dobrze. Mów.
Ren zaczął chodzić w tę i we w tę. W końcu powiedział:
— Jesteśmy tutaj, p o n i e w a ż c h c ę odnaleźć mojego brata.
Zakrztusiłam się wodą.
— Brata? M y ś l a ł a m , że on nie żyje. N i g d y o nim nie wspominałeś,
powiedziałeś tylko, że na n i e g o też rzucono klątwę. Czy to znaczy, że
twój brat żyje i jest gdzieś tutaj?
— Szczerze m ó w i ą c , nie w i e m , czy żyje. Z a k ł a d a m , że tak, ponie­
waż żyję i ja. P a n K a d a m przypuszcza, że m ó j brat mieszka gdzieś
tutaj, w tej dżungli.
Odwrócił się i spojrzał na wodospad, a potem usiadł obok m n i e ,
wyciągnął przed siebie d ł u g i e nogi i wziął m n i e za rękę. M ó w i ą c ,
bawił się m o i m i palcami.
— Wierzę, że on wciąż żvje. Po prostu to czuję. M a m udać się na
poszukiwania, zataczając coraz szersze kręgi. W końcu jeden z nas
natrah' na zapach drugiego. J e ś l i mój brat się nie pojawi albo go nie
wywęszę w ciągu kilku dni, wrócimy, znajdziemy pana K a d a m a i ru­
szymy dalej.
— A co ja m a m robić?
— Z a c z e k a ć tu na m n i e . M a m nadzieję, że jeśli brat n i e będzie
chciał m n i e słuchać, to może ty zdołasz go przekonać. Poza t y m liczę
na to, ż e . . .
— Z e co?
R e n potrząsnął g ł o w ą .
— To w tej c h w i l i n i e w a ż n e . — Z roztargnieniem ścisnął m o j ą
dłoń i skoczył na r ó w n e nogi. — P o m o g ę ci rozbić namiot.
R e n poszedł szukać d r e w n a na opał, a ja r o z w i n ę ł a m dwuosobo­
wy namiot, przypięty do plecaka.
Dzięki, p a n i e K a d a m ! O t w o r z y ł a m pokrowiec i rozłożyłam na­
miot na k a w a ł k u równego podłoża. Po kilku m i n u t a c h R e n podszedł,
żeby mi pomóc. Z d ą ż y ł już rozpalić ognisko, obok którego leżał po­
kaźny stosik d r e w n a .
— Szybko ci poszło — w y m a m r o t a ł a m z zazdrością, rozciągając
płachtę n a m i o t u na m e t a l o w y c h pałąkach.
Hen zerknął na mnie z naprzeciwka i wyszczerzył zęby
w uśmiechu.
— D u ż o się n a u c z y ł e m o życiu pod g o ł y m n i e b e m .
No tak.
Ren parsknął ś m i e c h e m .
— Kelłs, znasz się na wielu rzeczach, o których ja nie m a m poję­
cia. Wygląda na to, że jedną z nich jest rozbijanie n a m i o t u .
U ś m i e c h n ę ł a m się.
— Rozciągnij materiał i przymocuj do t a m t e g o haczyka.
Poradziliśmy sobie szybko. R e n otrzepał ręce z z i e m i .
— Czterysta lat temu nie m i e l i ś m y takich namiotów. Nasze w v
g l ą d a ł y podobnie, ale były znacznie m n i e j s k o m p l i k o w a n e . Używa
liśmy po prostu d r e w n i a n y c h żerdzi. — Podszedł do m n i e , pociągnął
m n i e za warkocz i spontanicznie p o c a ł o w a ł w czoło. — N i e gaś ogni­
ska. Odstraszy dzikie zwierzęta. Okrążę kilka razy okolicę i wrócę,
zanim się ś c i e m n i .
W y p o w i e d z i a w s z y te słowa, z m i e n i ł się w t y g r y s a i zniknął
w dżungli. Pociągnęłam się za warkocz i przez c h w i l ę , uśmiechając
się, m y ś l a ł a m o m o i m indyjskim księciu.
Czekając, aż wróci, p o s t a n o w i ł a m przeszukać plecak, by przeko
nać się, co pan K a d a m przygotował dla nas na kolację. A c h , po raz
kolejny przeszedł s a m e g o siebie — Liofilizowany k u r c z a k z ryżem,
a na deser pudding czekoladowy.
N a l a ł a m wody z butelki do rondelka i p o s t a w i ł a m go na kamie
niu, który u ł o ż y ł a m w palenisku. G d y w o d a zaczęła bulgotać, oliwy
c i l a m rondel przez koszulkę i w l a ł a m w o d ę do torebki z kolacją.
Poczekałam kilka minut i już m o g ł a m cieszyć się posiłkiem, który
okazał się zupełnie niezły. Z p e w n o ś c i ą był smaczniejszy niż indyk
z tofu, którego S a r a s e r w o w a ł a n a m w Dzień D z i ę k c z y n i e n i a .
Niebo zaczęło ciemnieć. P o s t a n o w i ł a m , że będę się czuć bezpiecz­
niej w namiocie, w g r a m o l i ł a m się w i ę c do środka i z w i n ę ł a m bab­
ciny pled, zastępując n i m poduszkę.
R e n w r ó c i ł n i e d ł u g o później. U s ł y s z a ł a m , jak dorzuca drewna
do ognia.
— N a razie ani śladu - powiedział, po c z y m zmienił się z powro
tern w tygrysa i ułożył przy wejściu do n a m i o t u . O d p i ę ł a m suwak
i s p y t a ł a m , czy m o g ł a b y m znów wykorzystać go jako poduszkę. Przy
sunął się, a ja podpełzłam bliżej, u ł o ż y ł a m g ł o w ę n a jego miękkim
futrze i o w i n ę ł a m się p l e d e m . T y g r y s zaczął mruczeć głęboko i ryt
mieznie. Szybko zapadłam w sen.

ibo
(idy sn; o b u d z i ł a m , K o n a nio było. Wróci! w porze l u n c h u , aku­
rat gdy rozczesywałam włosy.
— Proszę, Kells. Coś ci przyniosłem - u ś m i e c h n ą ł się skromnie,
wyciągając w m o j ą stronę trzy owoce m a n g o .
— D z i ę k i . M o g ę spytać, skąd je wziąłeś?
— Od m a ł p .
Z a m a r ł a m ze szczotką w powietrzu.
— Od małp? J a k to: „od m a ł p " ?
— Cóż, m a ł p y nie lubią tygrysów, p o n i e w a ż tygrysy jedzą małpy.
Kiedy więc w pobliżu pojawia się tygrys, m a ł p y wskakują na drzewa
i ciskają w tygrysa o w o c a m i lub o d c h o d a m i . Na szczęście dla m n i e
dzisiaj rzucały owoce.
P r z e ł k n ę ł a m ślinę.
— C z y . . . zjadłeś kiedyś m a ł p ę ?
R e n u ś m i e c h n ą ł się.
— Każdy tygrys musi jeść.
Wygrzebałam z plecaka g u m k ę i zaczęłam zaplatać warkocz.
— F u j , to ohydne.
R e n roześmiał się.
— 'lak n a p r a w d ę nie j a d ł e m nigdy małpy, Kells. T y l k o się z tobą
drażnię. M a ł p y smakują paskudnie, jak piłki do totusa o konsystencji
mięsa, a p a c h n ą jak n i e m y t e stopy. - Z a m i l k ł na c h w i l ę , po c z y m
dodał: — Za to k a w a ł e k soczystego j e l e n i a . . . niebo w gębie. — Z a c z ą ł
mlaskać ostentacyjnie.
— C h y b a nie m a m ochoty słuchać opowieści o twoich polowaniach.
— N a p r a w d ę ? Polowanie to c a ł k i e m przyjemne zajęcie.
N a g l e R e n z n i e r u c h o m i a ł . Potem niemal niedostrzegalnie obni­
żył ciało i przyczaił się. balansując na przednich częściach stóp. Po­
łożył rękę na t r a w i e przed sobą i zaczął p o d k r a d a ć się do m n i e jak do
tropionej zwierzyny. W patrywal mi się prosto w oczy, co sprawiało,
że nie b y ł a m w stanie ruszyć się z miejsca. G o t o w a ł się do skoku. Roz
ciągnął usta w szerokim u ś m i e c h u , ukazującym lśniące b i a ł e zęby.
Wyglądał... jak dzikie zwierzę.
Przemówił aksamitnym, hipnotyzującym głosem:
— K i e d y tropisz zdobycz, musisz ukryć się i z n i e r u c h o m i e ć na
długi czas. Jeśli nie w y t r z y m a s z , zdobycz ci u m k n i e . W" m g n i e n i u
oka zmniejszył odległość między n a m i . C h o ć bacznie go obserwo
wałam, b y ł a m zdumiona tym, jak szybko się porusza. K r e w zaczęła
dziko pulsować mi w szyi, do której zbliżały się teraz jego wargi,
zupełnie jakby m i a ł z a m i a r w g r y ź ć mi się w szyję.

161
O d g a r n ą ł mi w ł o s y i przeniósł w a r g i w okolice m e g o ucha,
szepcząc:
\ w t e d y . . . odejdziesz głodny. — J e g o słowa były stłumione. Ciep­
ły o d d e c h łaskotał m n i e w ucho i w y w o ł y w a ł gęsią skórkę.
I .ekko o b r ó c i ł a m g ł o w ę i spojrzałam na niego. J e g o oczy się zmie
niły. M i a ł y głębszy odcień błękitu niż zazwyczaj i u w a ż n i e wpatry­
w a ł y się w m o j ą twarz. W ciąż. trzymał mi rękę we włosach. Przeniósł
w z r o k na m o j e usta. N a g l e poczułam, jak to jest być j e l e n i e m .
(//.ulani się nieswojo. Z a m r u g a ł a m i z trudem p r z e ł k n ę ł a m śli
nę. H e n znów popatrzył mi w oczy. M u s i a ł w y c z u ć mój niepokój, po
n i e w a ż z m i e n i ł mu się w y r a z twarzy. Odsunął rękę i się rozluźnił.
— P r z e p r a s z a m , że cię przestraszyłem, Kelsey. To się nie powtórzy.
Z r o b i ł krok do t y ł u , a ja o d z y s k a ł a m oddech. D r ż ą c y m głosem
powiedziałam:
— To o k r o p n e , nie chcę w i ę c e j s ł u c h a ć o polowaniu, zwłaszcza
k i e d y t k w i ę z tobą w lesie, zgoda?
R e n roześmiał się.
— Kelsey, wszyscy m a m y w sobie zwierzęce cechy. Uwielbiałem
p o l o w a n i a n a w e t wtedy, gdy b y ł e m c z ł o w i e k i e m .
Zadrżałam.
— W porz.ądku. Po prostu zachowaj swoje zwierzęce cechy dla
siebie.
Z n ó w n a c h y l i ł się w m o j ą stronę i pociągnął m n i e za kosmyk
włosów.
— N o , K e l l s , w y d a j e mi się, że lubisz niektóre m o j e zwierzęce
cechy. — Z jego klatki piersiowej począł się d o b y w a ć głęboki dźwięk
i u ś w i a d o m i ł a m sobie, ż e . . . m r u c z y !
— Przestań! — p r y c h n ę ł a m .
On tylko się roześmiał, podszedł do plecaka i sięgnął po przy nie
s i o n e przez siebie owoce.
— To w końcu chcesz to m a n g o czy nie? U m y j ę je dla ciebie.
— Cóż, biorąc pod u w a g ę , że niosłeś je w pysku z tak daleka spe­
cjalnie dla m n i e . . . i biorąc pod u w a g ę źródło pochodzenia rzecze
n e g o o w o c u . . . raczej nie.
Ren n a t y c h m i a s t się z g a r b i ł i n a c h m u r z y ł , d o d a ł a m więc po
spiesznie:
— A l e myślę, że m o g ł a b y m zjeść trochę ze środka.
Spojrzał na m n i e i u ś m i e c h n ą ł się.
Nie są liofilizowane.
— D o b r z e . Spróbuję.

162
R e n urny] owoce, obrał je n o ż e m w y c i ą g n i ę t y m /. plecaka i po­
kroił na k a w a ł k i . U s i e d l i ś m y obok siebie i zajadaliśmy ze s m a k i e m .
Mango było pyszne i soczyste, n i e m i a ł a m jednak z a m i a r u dać mu
satysfakcji i okazać, jak bardzo mi smakuje.
— R e n ? — Oblizałam palce z soku i s i ę g n ę ł a m po kolejny kawałek.
-Tak?
— Ozy można bezpiecznie p ł y w a ć w wodospadzie?
— J a s n e . P o w i n n o być bezpiecznie. To miejsce było dla m n i e kie
dyś bardzo wyjątkowe. Często p r z y c h o d z i ł e m tu, by uciec od presji
pałacowego życia, pobyć c h w i l ę s a m e m u i pomyśleć. — Spojrzał na
mnie. — W ł a ś c i w i e to jesteś p i e r w s z ą osobą, której je p o k a z a ł e m ,
oczywiście nie licząc mojej rodziny i pana K a d a m a .
P o p a t r z y ł a m na piękny wodospad i z a c z ę ł a m m ó w i ć c i c h y m
głosem:
— W O r e g o n i e jest m n ó s t w o wodospadów. Urządzaliśmy sobie
nad n i m i r o d z i n n e p i k n i k i . M y ś l ę , ż e o d w i e d z i l i ś m y w i ę k s z o ś ć
wodospadów w n a s z y m stanie. P a m i ę t a m , jak staliśmy z tatą tuż
przy j e d n y m z nich, a unosząca się wokół wodna m g i e ł k a sprawiała,
że b y l i ś m y coraz bardziej mokrzy.
— Czy t a m t e wodospady były podobne do tego?
U ś m i e c h n ę ł a m się.
— Nie. T e n jest w y j ą t k o w y . W ł a ś c i w i e to najbardziej l u b i ł a m
wodospady w zimie.
— N i g d y czegoś takiego nie w i d z i a ł e m .
— To p i ę k n y widok. Woda s p ł y w a j ą c a po u r w i s t y c h skałach za­
marza. G ł a d k i e k a m i e n i e p o k r y w a śliska lodowa skorupa, a z i m n e
strumienie w o d y z m i e n i a j ą się w szpiczaste sople, które pęcznieją,
rozciągają się i lamią, zwieszając się nad skalą g r u b y m i , skręconymi
powrozami. Woda spływa po nich powoli, zamarzając w kolejne lśnią­
ce warstwy lodu. W Oregonie wzgórza otaczające wodospad porośnię­
te są zimozielonymi roślinami, a szczyty p o k r y w a czasem śnieg.
Ren zamilkł.
— R e n ? - O d w r ó c i ł a m się, by sprawdzić, czy m n i e s ł u c h a . Oka­
zało się, że mi się bacznie przygląda.
Powolny, l e n i w y uśmiech rozjaśnił jego twarz.
— P i ę k n i e opowiadasz.
Z a c z e r w i e n i ł a m się i szybko o d w r ó c i ł a m wzrok.
R e n chrząknął znacząco.
— To wszystko brzmi c u d o w n i e , ale od s a m e g o s ł u c h a n i a robi
mi się zimno. Tu woda nigdy nie zamarza. — Wziął m n i e za rękę

i°5
i splótł swoje palce z m o i m i . Kelsey, przykro m i , że twoi rodzice
nie żyją.
— M n i e też. D z i ę k i , że p o k a z a ł e ś mi swój wodospad. M o i m ro
dzieom by się lu podobało. - U ś m i e c h n ę ł a m się i s k i n ę ł a m głową
w stronę dżungli. — Jeśli nie masz nic przeciwko, c h c i a ł a b y m zostać
na c h w i l ę sama i przebrać się w kostium kąpielowy.
R e n wstał i skłonił się teatralnie.
— N i e c h nigdy nikt nie m ó w i , że książę A l a g a n D h i r e n R a j a r a m
o d m ó w i ł prośbie pięknej damy.
O p ł u k a ł klejące się d ł o n i e , z m i e n i ł się w tygrysa i potruchtal
w głąb dżungli.
P o c z e k a ł a m , aż się oddali, w ł o ż y ł a m k o s t i u m i d a ł a m n u r a do
wody. Ryla k r y s z t a ł o w o czysta i szybko o c h ł o d z i ł a moje zgrzane,
spocone ciało, (//.ułam się c u d o w n i e . G d y już p o p ł y w a ł a m trochę
i o b e j r z a ł a m c a ł ą sadzawkę, z n a l a z ł a m duży g ł a z tuż pod j e d n y m
ze s t r u m i e n i i p o z w o l i ł a m , by woda bębniła po m o i m ciele lodo­
w a t o z i m n y m i s t r u g a m i . Potem p r z e s u n ę ł a m się n a nasłonecz
nioną część s k a ł y i w y c i ą g n ę ł a m nogi z wody. O d g a r n ą w s z y mokre
włosy na r a m i ę , g r z a ł a m się w słońcu, (//ulani się jak s y r e n a , która
przysiadła na k a m i e n i u w s w y m zacisznym królestwie. Było spo
kojnie i p r z y j e m n i e . B ł ę k i t n a w o d a , zielone d r z e w a i fruwające In
i ówdzie motyle p r z y w i o d ł y mi na myśl scenę prosto ze >S'//// nocy
letniej. W y o b r a z i ł a m sobie nawet elfy, śmigające z k w i a t u na kwi.it.
W tym m o m e n c i e B e n w y b i e g ł szybko z dżungli i dal susa w po
wietrze. Przeszło d w u s t u k i l o g r a m o w e b i a ł e tygrysie cielsko z głoś
iiym c h l u s t e m w y l ą d o w a ł o w s a m y m środku sadzawki, a rozchodzą
ce się koncentrycznie fale p o d p ł y n ę ł y aż pod mój k a m i e ń .
— H e j - p o w i e d z i a ł a m , gdy w y n u r z y ł się na p o w i e r z c h n i ę . - My
s ł a ł a m , że tygrysy nie cierpią wody. — B e n podpłynął do m n i e , a po­
t e m zaczął p ł y w a ć w kółko, pokazując m i , że o w s z e m , t y g r y s y lu
Ina kąpiele. Przepłynął pod w o d o s p a d e m w stronę m o j e g o siedziska.
W g r a m o l i ł się na skałę i w y t r z e p a ł g w a ł t o w n i e , jak pies, ochlapując
m n i e wodą, bryzgającą na wszystkie strony.
— H e j , dopiero co w y s c h ł a m !
Z a n u r z y ł a m się z powrotem w wodzie i w y p ł y n ę ł a m na środek sa
dzawki. B e n wskoczył za m n ą i zaczął p ł y w a ć dookoła m n i e , podczas
gdy ja o p r y s k i w a ł a m go ze ś m i e c i ł e m . T y g r y s z a n u r k o w a ł i d ł u g o
pozostawał pod wodą.
W końcu w y n u r z y ł się na powierzchnię, wskoczył na skale, dal
susa w powietrze i w y l ą d o w a ł na brzuchu tuż obok m n i e . Jeszcze

ii.,.
przez chwilę bawiliśmy się w wodzie, aż poczułam zmęczenie. Pod­
p ł y n ę ł a m do samego wodospadu i s t a n ę ł a m pod strugą wody z wy­
ciągniętymi ramionami.
Nagle usłyszałam nad g ł o w ą jakiś rumor. Kilka odłamków skały
z głośnym pluskiem spadło tuż obok m n i e . G d y wybiegałam spod
wodospadu, kamień uderzył m n i e w t y ł głowy. Moje powieki zatrze­
potały i zamknęły się, a ciało o s u n ę ł o się do chłodnej wody.
14

DWA TYGRYSY

— Kelsey! Kelsey! Otwórz oczy!


Ktoś m o c n o m n ą potrząsał. J e d y n e , czego p r a g n ę ł a m , to zapaść
z p o w r o t e m w spokojny, czarny niebyt, ale głos b y ł uporczywy i pe­
łen desperacji.
— Kelsey, posłuchaj m n i e ! Otwórz oczy, b ł a g a m ! — S p r ó b o w a ł a m
podnieść powieki, ale to zabolało. P r o m i e n i e słońca jeszcze bardziej
pogarszały nieznośne d u d n i e n i e w mojej g ł o w i e . Co za koszmarna
m i g r e n a ! W końcu mój u m y s ł zaczął się rozjaśniać. R o z p o z n a ł a m
obozowisko i R e n a , który klęczał obok m n i e . M i a ł m o k r e , zgarnięte
do t y ł u w ł o s y i w y r a z niepokoju na pięknej twarzy.
— Kells, jak się czujesz? Coś ci jest?
M i a ł a m z a m i a r odpowiedzieć mu jakąś n a p r a w d ę sarkastyczną ri­
postą, ale w t y m m o m e n c i e zakrztusiłam się i zaczęłam kasłać woda.
W z i ę ł a m głęboki w d e c h , usłyszałam m o k r e trzeszczenie w płucach
i zaniosłam się jeszcze w i ę k s z y m kaszlem.
— Połóż się na boku. Dzięki temu woda szybciej w y l e c i . Porno
g ę ci.
Przyciągnął m n i e do siebie tak, że leżałam na boku. W y k a s ł a l a m
jeszcze trochę wody. R e n zdjął m o k r ą koszulę i z w i n ą ł ją. P o t e m lek­
ko m n i e uniósł i ułożył koszulę pod moją obolałą g ł o w ą . Niestety ból
n i e pozwalał mi w p e ł n i docenić jego opalonej, wyrzeźbionej, m u ­
skularnej, nagiej klatki piersiowej. Cóż, najwyraźniej nic mi nie jest,
skoro jestem w stanie podziwiać widoki, p o m y ś l a ł a m . Chociaż, o rety,
m u s i a ł a b y m być chyba m a r t w a , żeby nie robiły na m n i e w r a ż e n i a .

166
S k r z y w i ł a m się, gdy dłoń R e n a dotknęła mojej głowy, w y r y w a ­
jąc m n i e z rozmarzenia.
— M a s z tu niezłego guza.
Ostrożnie p o m a c a ł a m o b o l a ł e miejsce. P r z y p o m n i a ł o mi się, co
się stało. M u s i a ł a m stracić przytomność, gdy uderzył m n i e k a m i e ń .
Ren po raz kolejny u r a t o w a ł mi życie.
Spojrzałam na niego. Klęczał obok m n i e z desperackim w y r a z e m
twarzy i cały się trząsł. U ś w i a d o m i ł a m sobie, że prawdopodobnie
przybrał ludzką postać, w y c i ą g n ą ł m n i e z wody, a potem siedział
przy m n i e , aż się o b u d z i ł a m . K t o w i e , jak d ł u g o l e ż a ł a m nieprzy
tomna.
— R e n , na p e w n o cię boli. Za długo dzisiaj jesteś c z ł o w i e k i e m .
U p a r c i e potrząsnął g ł o w ą , ale w i d z i a ł a m , jak zaciska zęby.
P o ł o ż y ł a m m u dłoń n a r a m i e n i u .
— N i c mi n i e będzie. To tylko guz. N i e m a r t w się o m n i e . Pan
K a d a m na p e w n o w e t k n ą ł gdzieś do plecaka aspirynę. P o ł k n ę tab­
letkę, położę się i c h w i l ę odpocznę. W szystko będzie dobrze.
R e n powoli przesunął p a l c e m po mojej skroni i policzku i deli­
katnie się u ś m i e c h n ą ł . Ody o d e r w a ł dłoń od mojej twarzy, całe jego
r a m i ę zaczęło się trząść i z a u w a ż y ł a m , że ma dreszcze.
— Kells, j a . . .
T w a r z mu zesztywniała. Odrzucił g ł o w ę na bok, wyszczerzył zęby
z wściekłością i zmienił się w tygrysa. M r u k n ą ł cicho, a potem umilkł
i podszedł bliżej. Ułożył się obok m n i e i o b s e r w o w a ł m n i e u w a ż n i e
swoimi czujnymi b ł ę k i t n y m i o c z y m a . P o g ł a s k a ł a m go po grzbiecie
po to, żeby go zapewnić, że nic mi nie jest, ale i dlatego, że m n i e s a m ą
to uspokajało.
V\ p a t r y w a l a m się w cęt k o w a n e korony drzew i w końcu udało
mi się pokonać ból głowy. W i e d z i a ł a m , że w końcu będę m u s i a ł a się
ruszyć, ale n a p r a w d ę nie m i a ł a m na to ochoty. T y g r y s mruczał cicho
i ten kojący dźwięk łagodził mój ból. Westchnęłam głęboko i posta­
n o w i ł a m wstać. W i e d z i a ł a m , że poczuję się lepiej, jeśli się przebiorę.
U s i a d ł a m ostrożnie, powoli, oddychając głęboko, z nadzieją, że
w ten sposób u n i k n ę mdłości, a ś w i a t przestanie w i r o w a ć mi przed
oczami. Na w i d o k moich w y s i ł k ó w R e n podniósł g ł o w ę .
— Dziękuję, że m n i e u r a t o w a ł e ś — w y s z e p t a ł a m i p o g ł a s k a ł a m
go po grzbiecie. P o c a ł o w a ł a m czubek jego kosmatego łba. Co ja
b y m bez ciebie zrobiła?
O t w o r z y ł a m plecak i znalazłam w n i m pudełeczko z lekarstwa­
mi, wśród których była i aspiryna. Wrzuciłam do ust kilka tabletek

167
i popiłam w o d ą z butelki. W y c i ą g n ę ł a m suche u b r a n i a i zwróciłam
się do R e n a .
— M u s z ę się przebrać i b y ł a b y m wdzięczna, g d y b y ś na kilka mi­
nut w y b r a ł się do dżungli.
R e n m r u k n ą ł . S p r a w i a ł w r a ż e n i e lekko r o z g n i e w a n e g o .
M ó w i ę poważnie.
N a s t ę p n e w a r k n i ę c i e było głośniejsze.
P r z y c i s n ę ł a m dłoń do czoła i o p a r ł a m się o najbliższe drzewu,
g d y ż galaretowate nogi ugięły się pode mną.
— M u s z ę się przebrać, a ty nie zostaniesz tu i nie będziesz na
m n i e patrzył.
T y g r y s p r y c h n ą ł , wstał, otrząsnął się nawet, jakby m ó w i ł „ n i e " ,
po c z y n i w bił we m n i e pełen uporu wzrok. T w a r d o spojrzałam mu
w oczy i w s k a z a ł a m na dżunglę. W końcu odwrócił się, wszedł do
n a m i o t u i położył się na m o i m pledzie, t y ł e m do m n i e , machając
w y s t a j ą c y m na zewnątrz o g o n e m .
W e s t c h n ę ł a m i s k r z y w i ł a m się. ho zbyt g w a ł t o w n i e poruszyłam
głową.
— Wygląda na to, że na w i ę c e j n i e m a m co liczyć, h m m ? Upar­
ciuch z ciebie.
P o s t a n o w i ł a m pójść na ten kompromis, ale przebierając się. nic
spuszczałam wzroku z jego drgającego ogona.
W s u c h y m u b r a n i u poi /.ułam się odrobinę lepiej. A s p i r y n a za­
częła działać i łupanie w g ł o w i e n i e c o złagodniało, choć ból do końca
nie m i n ą ł . S t w i e r d z i ł a m , że hardziej zależy mi na śnie niż jedzeniu,
z r e z y g n o w a ł a m w i ę c z kolacji, p o s t a n o w i ł a m jednak przyrządzić so­
bie gorące kakao.
Ostrożnie poruszając się po obozowisku, dorzuciłam kilka pień
ków do ogniska i n a s t a w i ł a m wodę. I k u c n ę ł a m i przez kilka chwil
r o z n i e c a ł a m g a ł ę z i ą o g i e ń , po c z y m s i ę g n ę ł a m po paczkę gorącej
czekolady w proszku. R e n obserwował każdy mój ruch. M a c h n ę ł a m
na n i e g o ręką.
— N a p r a w d ę dobrze się czuję. Idź na te swoje poszukiwania.
Tygrys uparcie nie ruszał się z miejsca, m a c h a ł tylko o g o n e m .
— M ó w i ę poważnie. — Z a t o c z y ł a m palcem krąg. — Przejdź się do­
okoła. Poszukaj brata. Ja zbiorę tylko trochę d r e w n a i pójdę spać.
R e n nadal tkwił w bezruchu i w y d a l z siebie dźwięk, który przy
pominął skomlenie psa. R o z e ś m i a ł a m się i pogłaskałam go p o g ł o w i e .
— Wiesz co, m o ż e na to n i e w y g l ą d a m , ale zazwyczaj c a ł k i e m
nieźle potrafię d a w a ć sobie radę sama.

108
T y g r y s p r y c h n ą ł i usiadł obok m n i e . O p a r ł a m się o jego bark,
mieszając w rondel ku kakao.
Z a n i m zaszło słońce, z e b r a ł a m d r e w n o na opał i w y p i ł a m butel­
kę wody. G d y w c z o ł g a ł a m się do n a m i o t u , R e n podążył za m n ą . Wy­
ciągnął przednie łapy, a ja ostrożnie u ł o ż y ł a m na nich g ł o w ę jak na
poduszce. U s ł y s z a ł a m g ł ę b o k i e tygrysie w e s t c h n i e n i e i R e n położył
g ł o w ę obok mojej.
G d y o b u d z i ł a m się następnego r a n k a , moja g ł o w a wciąż spoczy­
w a ł a n a m i ę k k i c h łapach R e n a . ale l e ż a ł a m n a boku. w c i ś n i ę t a
w jego klatkę piersiową, z r a m i e n i e m z a r z u c o n y m na j e g o szyję,
tuląc go, jakby był o g r o m n ą m a s k o t k ą .
O d s u n ę ł a m się, lekko zakłopotana. W s t a ł a m , by się rozprostować,
i ostrożnie p o m a c a ł a m guza na g ł o w i e . Z radością s t w i e r d z i ł a m , że
znacznie się zmniejszył. C z u ł a m się o w i e l e lepiej.
G ł o d n a jak w i l k , w y c i ą g n ę ł a m z plecaka kilka batoników z zia­
ren i paczkę o w s i a n k i . P o d g r z a ł a m tyle wody, by starczyło r ó w n i e ż
na kubek gorącej czekolady. Po ś n i a d a n i u w y s ł a ł a m R e n a na patrol
okolicy, oświadczając, że ja w t y m czasie u m y j ę g ł o w ę .
T y g r y s poczekał c h w i l ę , obserwując moje ruchy, aż zyskał pew­
ność, że nic mi n i e jest, po c z y m ruszył w dżunglę. S i ę g n ę ł a m po
m a ł ą buteleczkę ekologicznego s z a m p o n u , który spakował dla m n i e
pan K a d a m . S z a m p o n p a c h n i a ł t r u s k a w k a m i . W plecaku z n a l a z ł a m
nawet odżywkę.
P r z e b r a ł a m się w k o s t i u m kąpielowy, szorty i adidasy, po c z y m
zeszłam na swoje ulubione n a s ł o n e c z n i o n e miejsce na s k a l e . Trzy­
mając się krawędzi wodospadu, z d a l a od punktu, gdzie s p a d ł mi
n a g ł o w ę k a m i e ń , d e l i k a t n i e z m o c z y ł a m włosy i w m a s o w a ł a m
w nie szampon. Uekko w y c h y l i ł a m się pod m i g o t l i w ą s t r u g ę wody.
C h ł o d n y s t r u m y k p r z y j e m n i e zadziałał na moją wciąż lekko o b o l a ł ą
głowę.
P r z e s u n ę ł a m się na słońce i u s i a d ł a m , by rozczesać włosy. K i e d y
skończyłam, z a m k n ę ł a m oczy i z w r ó c i ł a m twarz w stronę p o r a n n y c h
p r o m i e n i , które o g r z e w a ł y m n i e i suszyły mi włosy. To miejsce b y ł o
jak raj, n i e m i a ł a m co do tego wątpliwości. Nawet m i m o g u z a na
g ł o w i e i niechęci do spania pod n a m i o t e m b y ł a m w stanie z a c h w y ­
cać się p i ę k n e m otoczenia.
N i e chodzi o to, że nie lubię przyrody. G d y dorastałam, z przy­
j e m n o ś c i ą spędzałam czas z rodzicami na łonie natury. Po prostu za­
wsze, nacieszywszy się już t y m w s z y s t k i m , l u b i ł a m położyć się spać
w e w ł a s n y m łóżku.

169
R e n wrócił około p o ł u d n i a i dotrzymał mi towarzystwa podczas
l u n c h u . Po raz pierwszy w i d z i a ł a m , jak je jako człowiek, nie licząc
owoców m a n g o . Później znalazłam w plecaku t o m i k poezji i spyta­
ł a m , czy chciałby, ż e b y m mu poczytała.
Z m i e n i ! się w tygrysa i, p o n i e w a ż nie usłyszałam żadnego pomru­
ku ani i n n e g o s y g n a ł u protestu, u s i a d ł a m , oparta p l e c a m i o duży ka­
m i e ń . R e n podszedł i zaskoczył m n i e , przybierając znów ludzką po­
stać. Położył się na plecach i z a n i m zdążyłam powiedzieć choć słowo,
ułożył g ł o w ę na moich udarli, po czym westchnął głęboko i zamknął
oczy.
R o z e ś m i a ł a m się i p o w i e d z i a ł a m :
— D o m y ś l a m się, że to znaczy „ t a k " .
W c i ą ż z z a m k n i ę t y m i oczami w y m a m r o t a ł :
— Tak, proszę.
Z a c z ę ł a m wertować książkę.
— A.a, ten w i e r s z pasuje do dzisiejszej okazji. M y ś l ę , że ci się spo­
doba. Należy do m o i c h u l u b i o n y c h i również jest autorstwa Szeks­
pira, tego s a m e g o , który napisał Romea i Julię.
Z a c z ę ł a m czytać, trzymając książkę w jednej ręce, a drugą W za
m y ś l e n i u głaszcząc R e n a po w ł o s a c h :

Do czego cię przyrównać.' I )o dnia w pełni lata.'


Piękność twoja jest bardziej i świeża, i stała.
Jeszcze w maju wiatr nieraz mrozem pąk omiata
A letnia pora nie trwa, jak obiecywała.
Niebios złociste oko to nazbyt świat pali
S w o i m żarem, to kryje blask za sine chmury;
Nic. co piękne, pełnego piękna nie ocali,
Odzierane zeń trafem lub prawem natury:
L e c z twoje wieczne lato nie wie, co jesienie,
N i e straci barwy, którą jest twoja uroda,
Ani jej Ś m i e r ć nie wciągnie w zapomnienia cienie,
( K I Y w r y m i e , nad śmierć trwalszym, przetrwa wiecznie młoda.
Póki tchu w piersiach ludzi, póki w oczach wzroku -
Wiersz żyw będzie i tobie nie da zginąć w mroku'.

i W . S z e k s p i r , Sonet XVIII, [ w : ] t e g o ż , Sonety, p r z e ł . S . B a r a ń c z a k . P o


z n a ń — W a r s z a w a 1 9 9 ' ' , s. . ] . . - , ( w s z y s t k i e p r z y p i s y p o c h o d z ą o d t ł u m a c z k i ) .

170
— To b y ł o . . . z n a k o m i t e — w y s z e p t a ł R e n . — Podoba mi się ten
Szekspir.
K — M n i e też.
W e r t o w a ł a m książkę w poszukiwaniu kolejnego wiersza, kiedy
Ren powiedział:
— Kelsey, być m o ż e i j a . . . m ó g ł b y m się z tobą podzielić poezją
z mojego kraju.
Zaskoczona, o d ł o ż y ł a m tomik.
— P e w n i e , z cłięcią p o s ł u c h a m indyjskiej poezji.
R e n otworzył oczy i wbił wzrok w korony drzew. Z ł a p a ł m n i e
za rękę, splótł swoje palce z m o i m i i położył sobie nasze d ł o n i e na
piersi. Wiał lekki wietrzyk, który sprawiał, że liście tańczyły i obra
cały się w słońcu, a ś w i a t ł o i cień przeplatały się ze sobą na przy
stojnej twarzy księcia.
— To będą stare indyjskie strofy. Są częścią d r a m a t u , opowiada­
jącego historię z n a n ą w m o i m kraju, odkąd p a m i ę t a m . Napisał go
Kalidasa.

A c h . niedobry, d n i e m i nocą
W c i ą ż o tobie m y ś l ę tylko,
Ro choć nie z n a m t w e g o serca,
W m o i m sercu tli się miłość.
O w y s m u k l a ! W twojej piersi
M i ł o ś ć tylko, tylko tli się —
Ale w e m n i e p ł o m i e n i a m i ,
P ł o m i e n i a m i wciąż w y b u c h a !
W blasku słońca księżyc w i ę d n i e
B a r d z i e j , niźli w o d n e lilie,
L i l i e , co w i e c z o r e m kwitną.
[...]
O m i e s z k a n k o serca m e g o ,
O d d a n e g o tobie tylko! 1

— R e n , to bardzo piękne.
Spojrzał na m n i e . I ś m i e c h n ą ł się i dotknął d ł o n i ą m o j e g o po­
liczka. P u l s mi przyspieszy! i poczułam gorąco na twarzy, w miejscu,
którego dotknął. N a g l e d o t a r ł o do m n i e , że wciąż t r z y m a m palce
w jego w ł o s a c h , a d r u g ą dłoń na jego piersi. Szybko c o f n ę ł a m obie

i Kalidasa, Siakunlala, pr/.eł. S. Schayer, Wrocław 1 9 5 7 , s. 6 3 , 6 5 .

'7'
ręce i z a ł o ż y ł a m je na brzuchu. R e n uniósł się lekko, wspierając się
na j e d n y m r a m i e n i u , przez co jego piękna twarz znalazła się bardzo
blisko m o j e j . Przesunął palcami po m o i m podbródku i niemal nic
w y c z u w a l n y m d o t y k i e m przekrzywił moją g ł o w ę tak, że spojrzałam
wprost w jego i n t e n s y w n i e błękitne oczy.
— Kelsey?
Tak? wyszeptałam.
— Czy pozwolisz m i . . . się pocałować?
I lalo, czerwony a l a r m ! Uczucie swobody, k t ó r y m się cieszyłam
w t o w a r z y s t w i e mojego tygrysa jeszcze kilka minut wcześniej, znik­
nęło. N a g l e p o c z u ł a m się strasznie nieswojo i n e r w o w o . Perspekt v
wa z m i e n i ł a się o sto osiemdziesiąt stopni, / d a w a ł a m sobie, oczy
wiście, s p r a w ę z tego, że w ciele t y g r y s a bije serce mężczyzny, ale
w jakiś sposób z e p c h n ę ł a m tę ś w i a d o m o ś ć w najgłębszy z a k a m a
rek m ó z g u .
N a g l e j e d y n e , o c z y m m o g ł a m myśleć, to to, że leży obok u m i e
indyjski książę. W p a t r y w a ł a m się w niego oszołomiona. B y ł . . . no
cóż, szczerze mówiąc, był facetem, o k t ó r y m na co dzień m o g ł a b y m
tylko pomarzyć. N i g d y nie r o z w a ż a ł a m tego, że nasza relacja inog
łaby opierać się na c z y m ś i n n y m niż tylko przyjaźń.
I slyszawszy od niego to pytanie, nagle m u s i a ł a m przyjąć do wia
domości, że mój oswojony tygrys to tak n a p r a w d ę krzepki, prężny eg
zemplarz męskości. Serce dudniło mi w klatce piersiowej, a przez glo
wę przemy kido wiele myśli naraz, z których najważniejsza była ta. że
owszem, c h c i a ł a b y m , żeby m n i e pocałował, i to bardzo.
A l e kołatały mi się w g ł o w i e również inne myśli: jest za wcześnie,
ledwo się z n a m y i może on jest po prostu samotny, /.ignorowałam
je jednak. Za nic mając ostrożność, postanowiłam, że owszem, chcę,
b y m n i e pocałował.
B e n przysunął się o d r o b i n k ę bliżej. Z a m k n ę ł a m oczy, w z i ę ł a m
głęboki wdech i . . . c z e k a ł a m . Kiedy o t w o r z y ł a m oczy, on wciąż się
we m n i e w p a t r y w a ł . N a p r a w d ę czeka) na moje pozwolenie! W tani
tej c h w i l i na c a ł y m bożym świecie nie istniało nic, absolutnie n i c .
czego p r a g n ę ł a b y m bardziej niż p o c a ł u n k u tego fantastycznego
mężczyzny. A l e już za c h w i l ę w s z y s t k o z e p s u ł a m . Z jakiegoś po­
wodu z a l i k s o w a ł a m się na j e d n y m s ł o w i e i z a c z ę ł a m bredzić ner­
wowo:
— Co m a s z . . . h m m . . . To znaczy... J a k to: czy ci pozwolę.'
Ren s p o j r z a ł n a m n i e m e r o / u m i e j ą c y m wzrokiem, c o w p r a w i ł o
m n i e w jeszcze większą panikę.

172
S t w i e r d z e n i e , że nie m i a ł a m doświadczenia w c a ł o w a n i u , byłoby
e u f e m i z m e m . Nie tylko nigdy wcześniej nie c a ł o w a ł a m sic- z chłopa­
kiem, ale nigdv nawet nie s p o t k a ł a m takiego, z k t ó r y m c h c i a ł a b y m
to robić, do czasu gdy pojaw ił się R e n . Więc zamiast go pocałować,
czego bardzo p r a g n ę ł a m , w p a d ł a m w zakłopotanie i zaczęłam bel
kotliwie w y m y ś l a ć a r g u m e n t y przeciwko.
- 1 )zicwezynę trzeba zwalić z nóg, a prośba o pozwolenie jest po
prostu... po prostu... niedzisiejsza. Nie jest spontaniczna. Nie ma nic
wspólnego z n a m i ę t n o ś c i ą . T a k zachowują się stare p i e r n i k i . Więc
skoro już musisz m n i e pytać, odpowiedź b r z m i . . . nie.
T y idiotko! p o m y ś l a ł a m . O ś w i a d c z y ł a ś wdaśnie t e m u błękitno-
o k i e m u adonisowi, który w dodatku jest księciem, że uważasz go
za starego p i e r n i k a .
R e n patrzył na u m i e przez dłuższą chwilę, na tyle długą, że doj­
rzałam w jego oczach to, jak bardzo go z r a n i ł a m , po czym jego twarz
straciła j a k i k o l w i e k w y r a z . Szybko w s t a ł , skłonił mi się oficjalnie
i cicho obiecał:
- N i e będę cię więcej pytał, kelsey. Wybacz mi zuchwałość,
/ m i e n i ł się w tygrysa i n a t y c h m i a s t zniknął w dżungli, pozosta­
wiając m n i e s a m na s a m z w ł a s n ą g ł u p o t ą .
- R e n ! Poczekaj! - z a w o ł a ł a m , ale b y ł o za późno.
Nie mogę uwierzyć, że tak go o b r a z i ł a m ! Na pewno nienawidzi
m n i e teraz! Jak m o g ł a m mu to zrobić? W i e d z i a ł a m , że m ó w i ł a m to
wszystko ze z d e n e r w o w a n i a , ale to nie b y ł a żadna w y m ó w k a . Co to
znaczy? Że już więcej nie będzie m n i e pytał? Ach, tak bardzo b y m
chciała, żeby zapytał.
W g ł o w i e wciąż na n o w o p o w t a r z a ł a m w ł a s n e słowa. Przycho
dziło mi na myśl tyle rzeczy, które m o g ł a m powiedzieć i które wy­
w a r ł y b y lepszy skutek. Na p r z y k ł a d : „ m y ś l a ł a m , że już n i g d y n i e
zapytasz", albo: „ w ł a ś n i e m i a ł a m zapytać cię o to s a m o " .
M o g ł a m również c h w y c i ć go i pierwsza pocałować. Z a d z i a ł a ł o b y
nawet zwyczajne „ t a k " . M o g ł a b y m dodać nieco d r a m a t y z m u , mó­
wiąc: „ p o c a ł u j m n i e tak. jakby to był ostatni raz". On w końcu na
p e w n o nigdy nie widział Casablanki. A l e nie. ja m u s i a ł a m bredzić
jak potłuczona o „ p o z w a l a n i u " i „ s t a r y c h p i e r n i k a c h " .
R e n zostawi! m n i e s a m ą na resztę dnia, dzięki czemu m i a ł a m
m n ó s t w o czasu, by zżymać się na w ł a s n ą bezmyślność.
K i l k a godzin później s i e d z i a ł a m w słońcu na skale z o t w a r t y m
p a m i ę t n i k i e m na k o l a n a c h i d ł u g o p i s e m w d ł o n i , w p a t r u j ą c się
w pustkę, c a ł k o w i c i e nieszczęśliwa, gdy usłyszałam jakiś dźwięk do
chodzący z dżungli, niedaleko obozowisk.i.
W y d a l a m s t ł u m i o n y okrzyk z d u m i e n i a , gdy spośród drzew w y
nurzył się wielki czarny kot. Okrążył namiot i przystanął, by obwą
c h a ć mój pled. Następnie podszedł do ogniska i usiadł przy nim na
jakiś czas, z u p e ł n i e się go nie bojąc. Po kilku m i n u t a c h truchtom
oddalił się w g ę s t w i n ę , tylko po to, by już za m o m e n t w y n u r z y ć się
Z drugiej strony polany. S i e d z i a ł a m bez ruchu, z nadzieją, że m n i e
nie z a u w a ż y ł .
B y ł o w i e l e większy niż pantera, która zaatakowała m n i e przj
jaskini K a n h e r i . Ody podszedł bliżej, dostrzegłam kruczoczarne pa
ski na futrze w odrobinę jaśniejszym odcieniu. L ś n i ą c e bursztyno
we oczy lustrowały teren. N i g d y nie s ł y s z a ł a m o c z a r n y m tygrysie,
ale bez w ą t p i e n i a b y ł to tygrys! C h y b a m n i e nie dojrzał, g d y ż , okrą­
żywszy kilka razy obozowisko i powęszywszy z nosem w powietrzu,
zniknął w dżungli. M i m o to na wszelki w y p a d e k jeszcze przez dłuż.
szy czas nie r u s z a ł a m się z miejsca, by się u p e w n i ć , że na dobre so­
bie poszedł.
P o n i e w a ż w o k ó ł p a n o w a ł a cisza, a m n i e zaczęły d r ę t w i e ć ręce.
nogi i szyja, p o s t a n o w i ł a m , że jest już bezpiecznie i m o g ę się ruszyć.
D o k ł a d n i e w t y m m o m e n c i e spośród drzew w y ł o n i ł się jakiś inęż
czyzna. Bez w a h a n i a podszedł, z m i e r z y ł m n i e w z r o k i e m od stóp do
g ł ó w i powiedział:
— Proszę, proszę. Jesteśmy pełni niespodzianek, czyż nie?
Mężczyzna mi al na sobie czarna koszule i spodnie. Był bardzo
przystojny, w c i e m n i e j s z y m , bardziej s m a g ł y m typie niż B e n . M i a ł
c i e m n ą skórę, kruczoczarne włosy, dłuższe niż u B e n a , ale równie/
o d g a r n i ę t e do t y ł u i lekko kręcone. .lego oczy był\ zlotomiedziane.
S p r ó b o w a ł a m jakoś nazwać tę barwę, ale nigdy wcześniej nic takiego
nie w i d z i a ł a m . P r z y p o m i n a ł a p i r a c k i e złoto — kolor złotych dublo
nów. W ł a ś c i w i e to „ p i r a t " byłoby dla niego d o b r y m o k r e ś l e n i e m .
Wyglądał jak postać z o k ł a d k i romansu k o s t i u m o w e g o , mroczny zdo­
b y w c a n i e w i e ś c i c h serc.
K i e d y się do m n i e u ś m i e c h n ą ł , w kącikach j e g o oczu ukazały się
d e l i k a t n e zmarszczki. N a t y c h m i a s t z r o z u m i a ł a m , kto przede u n i a
stoi. Bral B e n a . Obaj byli bardzo przystojni i m i e l i tę s a m ą kro
lewską postawę. Byli podobnego wzrostu, lecz podczas gdy B e n był
w y s o k i , s m u k ł y i muskularny, ten mężczyzna w y d a w a ł się ciężs/.N

174
i bardziej krzepki, szerszy w barkach. Przyszło mi do głowy, że być
może bardziej w d a ł się w ojca, a t y m c z a s e m R e n , który m i a ł raczej
azjatyckie rysy — b ł ę k i t n e oczy w kształcie m i g d a ł ó w i złocistobrą-
zową skórę — z a p e w n e p r z y p o m i n a ł swoją m a t k ę .
Co dziwne, w ogóle się nie b a ł a m , choć w y c z u ł a m w powietrzu
nutkę niebezpieczeństwa, zupełnie, jakby tygrysia strona jego oso­
bowości przeważała nad ludzką. G ł o ś n o o z n a j m i ł a m :
— Z a n i m coś powiesz, c h c i a ł a b y m ci u ś w i a d o m i ć , że w i e m , kim
jesteś. W i e m również, c z y m jesteś.
Mężczyzna zrobił krok do przodu i n a g l e w m g n i e n i u oka znalazł
się przy m n i e . U j ą ł m n i e pod brodę i u w a ż n i e przyjrzał się mojej
twarzy.
— ł k i m ż e to lub c z y m ż e , w e d ł u g ciebie j e s t e m , moja piękna.'
M i a ł bardzo g ł ę b o k i , a k s a m i t n y g ł o s — jak g o r ą c y k a r m e l . J e g o
akcent był wyraźniejszy niż u R e n a , a m ó w i ł z l e k k i m w a h a n i e m ,
jakby d a w n o już tego nie robił.
— Jesteś b r a t e m R e n a , t y m s a m y m , który go zdradził i u k r a d ł
mu narzeczoną.
Nieznajomy z m r u ż y ł oczy, a ja poczułam ukłucie strachu. Męż­
czyzna c m o k n ą ł z n i e z a d o w o l e n i e m .
— No, no. G d z i e twoje m a n i e r y ? Jeszcze nas sobie n i e przedsta­
wiono, a ty już rzucasz oskarżenia. M a m na i m i ę K i s h a n . - Uniósł
kosmyk moich włosów i potarł go palcami, a potem przekrzywił gło­
w ę . — J e d n o muszę R e n o w i przyznać. Z a w s z e otacza się p i ę k n y m i
kobietami.
J u ż m i a ł a m się cofnąć, gdy u s ł y s z a ł a m straszliwy r y k spośród
drzew i ujrzałam R e n a . galopującego na przełaj przez obozowisko.
Z w y s z c z e r z o n y m i z ę b a m i dał susa w powietrze. J e g o brat szyb
ko o d e p c h n ą ł m n i e na bok i s a m również skoczył, z m i e n i w s z y się
w czarnego tygrysa, k t ó r e g o w i d z i a ł a m wcześniej. R e n nie posiadał
się z wściekłości. Ryczał tak głośno, że c z u ł a m , jak w i b r a c j e przecho­
dzą przez m o j e ciało. D w a tygrysie cielska zwarły się w powietrzu
i z c i ę ż k i m h u k i e m w a l n ę ł y o ziemię. Restie tarzały się po trawie,
szarpały sobie n a w z a j e m grzbiety p a z u r a m i i gryzły, g d y tylko na­
d a r z y ł a się ku t e m u sposobność.
O d c z o ł g a ł a m się tak daleko na bok, jak się dało, i z a t r z y m a ł a m
się przy wodospadzie, u k r y t a za krzakami. P r ó b o w a ł a m krzyczeć na
nich, by przestali, ale h a ł a s był tak wielki, że zagłuszał mój głos. D w a
wielkie koty stanęły naprzeciwko siebie. Przyczaiły się tuż przy ziemi,
z d r g a j ą c y m i o g o n a m i , g o t o w e do skoku. Z a c z ę ł y okrążać ognisko.
Prze/, c h w i l ę w y d a w a ł y z siebie złowieszcze p o m r u k i , a każdy
z nich w p a t r y w a ł się przeciwnikowi w oczy, starając się zmusić go
do odwrócenia wzroku. Postanowiłam, że to najlepszy m o m e n i . b\
i n t e r w e n i o w a ć — gdy pazury były na ziemi, nie w powietrzu. Powoli
podeszłam, trzymając się bliżej strony R e n a .
Z b i e r a j ą c się na o d w a g ę , zaapelowałam:
— Proszę, przestańcie. Obaj. Jesteście b r a ć m i . N i e w a ż n e , co się
w y d a r z y ł o w przeszłości. M u s i c i e porozmawiać. - Z w r ó c i ł a m się do
R e n a . — To przecież ty chciałeś go znaleźć. T e r a z m a s z okazję po­
wiedzieć to, co m i a ł e ś mu do powiedzenia. - S p o j r z a ł a m na Kisha
na. - A ty? Ren był w niewoli przez wiele lat. a teraz pracujemy nad
sposobem, żeby obu w a m pomóc. P o w i n i e n e ś go w y s ł u c h a ć .
R e n przybrał ludzką postać i odezwał się ostro:
— M a s z rację, Kelsey. Rzeczywiście p r z y b y ł e m tu, żeby z n i m po­
rozmawiać, ale widzę, że nie można mu ufać. N i e ma w n i m . . . ani
krzty rozwagi. Nie p o w i n i e n e m był tu przyjeżdżać.
— Ale R e n . . .
R e n zajął pozycję przede m n ą i g n i e w n i e fuknął na czarnego
tygrysa.
— Wdsijanta karana! Badamaśa! K r ą ż ę po okolicy od dwóch
dni! Nie m i a ł e ś p r a w a tu przychodził', dobrze w i e d z ą c , że m n i e
nie m a . I dla w ł a s n e g o dobra lepiej już n i g d y n i e próbuj dotknąć
Kelsey!
J e g o brat również z m i e n i ł się w człowieka, wzruszył r a m i o n a m i
i powiedział s w o b o d n y m t o n e m :
— C h c i a ł e m zobaczyć, czego tak zajadle bronisz. M a s z rację. Sie
dziłem cię od dwóch dni, b y ł e m na tyle blisko, by wiedzieć, co robisz.
ale i na tyle daleko, by spotkać się z tobą na własnych w a r u n k a c h . Je
śli chodzi o w y s ł u c h a n i e , co masz do powiedzenia, absolutnie m n i e
to n i e interesuje. Murkh. - K i s h a n potarł podbródek i wyszczerzył
zęby w u ś m i e c h u , natrafiwszy palcami na zadrapania po walce z Re
nem. Szybko przeniósł wzrok na m n i e . po c z y m . zerkając z ukosa
na brata, dodał: — C h y b a że, oczywiście, chcesz r o z m a w i a ć o n i e j .
Z a w s z e interesowały m n i e twoje kobiety.
R e n przesunął m n i e do tylu i odpowiedział w ś c i e k ł y m r y k i e m .
Wyskoczy! w górę, w powietrzu przybrał tygrysią postać i znów za
atakował brata. Przeturlali się przez obozowisko, sczepieni, gryząc
i drapiąc, obijając się o d r z e w a i ostre skały. Ren rzuci! się na brata
z pazurami, lecz zamiast w niego tralił w drzewo, pozostawiając glę
boki, poszarpany ślad na g r u b y m pniu.

176
Czarny tygrys zaczął u m y k a ć w dżunglę. Ren rzucił się za n i m .
Ich g n i e w n e ryki odbijały się e c h e m pośród drzew, płosząc stado
ptaków, które ze s k r z e k i e m wzbiło się w powietrze. Walka ciągnęła
się co raz to w innej części dżungli. O b s e r w o w a ł a m ich trasę, sto­
jąc na szczycie skały i spoglądając na trzęsące się d r z e w a oraz stada
rozdrażnionych ptaków, w y p ł o s z o n y c h ze s w y c h w y g o d n y c h gałęzi.
R e n w końcu w b i e g ł , zataczając się, na polanę, z K i s h a n e m ucze­
p i o n y m p a z u r a m i grzbietu i wbijającym zęby w jego kark. B i a ł y ty­
g r y s stanął na tylnych nogach i zrzucił /.siebie brata. Potem dal susa
na s k a ł ę nad sadzawką i zwrócił się przodem do niego.
Pozbierawszy się. czarny tygrys skoczył na R e n a , który w y b i ł się
w powietrze, by zablokować atak. M a n e w r ten skończył się tym. że
obaj w y l ą d o w a l i w wodzie.
S t a ł a m n a brzegu sadzawki, obserwując walkę. C o c h w i l a któ
ryś z tygrysów z g ł o ś n y m s z u m e m i c h l u p o t e m w y ł a n i a ł się z wody,
skakał na przeciwnika i podtapiał go. Pazury orały pyski, grzbiety
i w r a ż l i w e podbrzusza. D w a w i e l k i e koty tłukły się i szarpały. Ż a ­
den z nich nie mógł pokonać d r u g i e g o . G d y już z a c z ę ł a m m y ś l e ć ,
że n i g d y nie przestaną, w a l k a jakby osłabła. K i s h a n , c a ł y poturbo
wany, w y g r a m o l i ł się z wody, odszedł kilka kroków od brzegu i po­
łożył się na trawę. D y s z ą c ciężko, przez c h w i l ę leżał bez r u c h u , po
czym zaczął w y l i z y w a ć łapy.
R e n w y ł o n i ł się z wody c h w i l ę później. U m i e j s c o w i ł się między
b r a t e m a m n ą i padł na z i e m i ę u m o i c h stóp. J e g o ciało p o k r y w a ł y
g ł ę b o k i e szramy, a k r e w ciekła z zadrapań, w y r a ź n i e w i d o c z n y c h na
b i a ł y m futrze. P a s k u d n a r a n a biegła od jego czoła do brody, przeei
nająć p r a w e oko oraz nos. Duży ślad po ugryzieniu na szyi k r w a w i ł
niespiesznie.
Przeszłam nad n i m i szybko p o b i e g ł a m po plecak. P r z e s z u k a ł a m
go, aż znalazłam apteczkę, z której w y c i ą g n ę ł a m buteleczkę spiry
tusu i dużą rolkę gazy. Wrodzony instynkt opiekuńczy odsunął na
bok lęk przed krwią i r a n a m i . W i e d z i a ł a m , że oba t y g r y s y potrze
bują mojej pomocy, z e b r a ł a m się w i ę c na o d w a g ę .
Najpierw p o d b i e g ł a m do R e n a . Wodą z butelki oczyściłam jego
r a n y z ziemi i o d ł a m k ó w skał, po c z y m n a l a ł a m spirytusu na gazę
i p r z y c i s n ę ł a m w miejscach, które w y g l ą d a ł y najgorzej. N i e w y d a
w a ł o m i się, b y jego r a n y były ś m i e r t e l n e , w y s t a r c z y ł o z a t r z y m a ć
k r w a w i e n i e , ale kilka obrażeń s p r a w i a ł o w r a ż e n i e n a p r a w d ę glebo
kich. Na j e d n y m z boków skóra b y ł a tak rozorana, że w y g l ą d a ł o to,
jakby ciało przepuszczono przez m a s z y n k ę do m i ę s a .

•77
Ren w y d a w a ł z siebie c i c h e p o m r u k i , a ja zajęłam się ugryzie
n i e m na jego szyi. W y j ę ł a m z apteczki duży plaster z o p a t r u n k i e m ,
p o l a ł a m go s p i r y t u s e m i p r z y c i s n ę ł a m do rany, by z a t a m o w a ć k r e w
R e n z a r e a g o w a ł na szczypanie c i c h y m r y k n i ę c i e m , a ja u ś m i e c h n ę
ł a m się do n i e g o ze w s p ó ł c z u c i e m . Z o s t a w i ł a m opatrunek na miej
scu i na koniec p r z e m y ł a m mu pysk. M a m r o c z ą c słowa pociechy,
z a j m o w a ł a m się czołem i nosem, uważając, by nie urazić oka. Elana
nie w y g l ą d a ł a tak źle, jak mi się z początku w y d a w a ł o . R y ć może
zadziałała moja w y o b r a ź n i a .
Z r o b i ł a m , co m o g ł a m , ale b a ł a m się infekcji i poważnie m a r t w i ­
ł a m się b o k i e m oraz o k i e m R e n a . P r z y c i s n ę ł a m mu gazę do czoła,
a po policzku s p ł y n ę ł a mi łza.
T y g r y s lizał m n i e w nadgarstek, a ja p o g ł a s k a ł a m go po pysku
i wyszeptałam:
— R e n , to okropne. Tak mi przykro. Na p e w n o strasznie cię
boli. — Ł z a k a p n ę ł a na tygrysi nos. — M u s z ę się teraz zatroszczyć
o twojego brata.
O t a r ł a m oczy, s i ę g n ę ł a m po kolejną rolkę gazy i zajęłam się
c z a r n y m t y g r y s e m . D u ż o czasu p o ś w i ę c i ł a m szczególnie paskud
nej, głębokiej s z r a m i e ciągnącej się od szyi do klatki piersiowej.
R a n a od u g r y z i e n i a na grzbiecie b y ł a p e ł n a ziemi i drobinek żwi­
ru. Mocno k r w a w i ł a , dzięki czemu s a m a się p r z e m y w a ł a . Przycis
n ę ł a m opatrunek, żeby zmniejszyć k r w a w i e n i e , i po k i l k u minii
tach m o g ł a m już zabrać się do dezynfekcji. K i s h a n p o m r u k i w a ł
cicho, a grzbiet mu d r g a ł , g d y p o l e w a ł a m go s z c z y p i ą c y m spiry
tusem.
P r z y t r z y m a ł a m na r a n i e k a w a ł e k gazy, a łzy dalej s p ł y w a ł y mi
po brodzie. P o c i ą g n ę ł a m nosem.
— Tu przydałby się szew — s t w i e r d z i ł a m , po c z y m zwracając się
do obu tygrysów, d o d a ł a m z przyganą: — Zobaczycie, obaj dostaniecie
infekcji i o d p a d n ą w a m ogony.
P r y c h n i ę c i e K i s h a n a podejrzanie p r z y p o m i n a ł o śmiech, przez co
z e s z t y w n i a ł a m i o g a r n ę ł a m n i e lekka irytacja.
— M a m nadzieję, że zdajecie sobie obaj sprawę, jak bardzo nie
lubię krwi. Poza t y m , na przyszłość wiedzcie, że to ja będę decydo
wać, kto może albo n i e m o ż e m n i e dotknąć. N i c jestem kłębkiem
włóczki do zabawy. N i e jestem również tą, która w a s podzieliła. To,
co się między w a m i w y d a r z y ł o , należy do przeszłości i m a m nadzieję,
że w końcu potraficie w y b a c z y ć sobie nawzajem.
Mój wzrok napotka! parę złotych ślepi. Wyjaśniłam:

178
— R e n i ja przybyliśmy lulaj, ponieważ s z u k a m y sposobu na zła­
m a n i e klątwy. P o m a g a n a m pan K a d a m i m a m y już jakieś pojęcie
o tym. od czego zacząć. Poszukamy czterech darów dla D u r g i , w za­
mian za co obaj będziecie mogli z n o w u stać się l u d ź m i . Teraz już
wiesz, czemu tu jesteśmy, m o ż e m y w i ę c wszyscy wrócić do pana K a ­
dama i ruszyć w dalszą drogę. M y ś l ę , że obaj p o w i n n i ś c i e zgłosić się
do lekarza.
R e n w y d a l z siebie głęboki p o m r u k i zaczął lizać łapy. C z a r n y
tygrys przewrócił się na bok, ukazując d ł u g i e zadrapanie ciągnące
się od szyi aż do brzucha. Oczyściłam i tę ranę. Ody s k o ń c z y ł a m , po­
deszłam do plecaka i s c h o w a ł a m do środka buteleczkę ze spirytusem.
O t a r ł a m oczy r ę k a w e m , o d w r ó c i ł a m się i aż. podskoczyłam na
widok K i s h a n a stojącego za m n ą w ludzkiej postaci. R e n podniósł
się zaniepokojony, u w a ż n i e i podejrzliwie obserwując każdy ruch
brata. M a c h a ł o g o n e m , a z jego piersi d o b y w a ł y się g ł ę b o k i e po­
mruki.
— Proszę, pozwól mi przedstawić się we w ł a ś c i w y sposób. M a m
na i m i ę K i s h a n i jestem nieszczęsnym m ł o d s z y m b r a t e m tego tutaj.
Tu zerknął na R e n a — który podkradł się bliżej, by m i e ć go na
oku —a potem znów przeniósł wzrok na m n i e . Wyciągnął rękę, a kie
dy p o d a ł a m mu swoją, uniósł ją do ust i p o c a ł o w a ł , po czym skłonił
mi się nisko z p o w a ż n ą m i n ą .
— Czy m o g ę spytać, jak masz na imię?
— N a z y w a m się Kelsey. Kelsey H a y e s .
— Kelsey. Cóż, po p i e r w s z e d o c e n i a m twój w y s i ł e k , u c z y n i o n y
w naszym imieniu. J e ś l i wcześniej cię przestraszyłem, proszę o w y ­
baczenie. - U ś m i e c h n ą ] się. - Od d a w n a nie m i a ł e m do c z y n i e n i a
z m ł o d y m i d a m a m i . Te dary. które masz z a m i a r ofiarować I h u d z e . . .
Czy byłabyś u p r z e j m a opowiedzieć mi o nich coś więcej?
Ren warknął z niezadowoleniem.
Skinęłam głową.
— K i s h a n . Tak m a s z na i m i ę prawda?
— N a z y w a m się S o h a n K i s h a n R a j a r a m , ale jeśli chcesz, możesz
mi m ó w i ć K i s h a n . - B ł y s n ą ł o l ś n i e w a j ą c y m u ś m i e c h e m . J e g o zęby
w y d a w a ł y się jeszcze bielsze na tle c i e m n e j skóry. Z a o f e r o w a ł mi
swoje r a m i ę .
Kelsey, c h c i a ł b y m cię prosić, byś usiadła i p o r o z m a w i a ł a ze
mną c h w i l ę .
K i s h a n m i a ł w s o b i e coś czarującego. Z z a s k o c z e n i e m stwier­
dziłam, że n a t y c h m i a s t go p o l u b i ł a m i zaufałam mu. W p e w n y m

'79
sensie był podobny do brata. Tak j a k R e n s p r a w i a ł , że czlow Lek
czul się w jego t o w a r z y s t w i e całkowicie swobodnie. Być może dla
tego. że szkolono ich w sztuce dyplomacji. P e w n i e też matka tak ich
w y c h o w a ł a . N i e z a l e ż n i e od powodu, m o j a reakcja była pozytywna.
U ś m i e c h n ę ł a m się do niego.
— Bardzo chętnie - o d p o w i e d z i a ł a m .
Kishan w s u n ą ł sobie m o j ą rękę pod r a m i ę i podprowadził m n i e
do ogniska. R e n wydal z siebie kolejny g n i e w n y pomruk, zaś Kishan

rzucił bratu w odpowiedzi uśmieszek triumfatora. Z a u w a ż y ł a m , że


siadając, skrzywił się. z a p r o p o n o w a ł a m mu więc aspirynę.
— N i e p o w i n n i ś m y p r z y p a d k i e m w e z w a ć lekarza do w a s obu.'
N a p r a w d ę u w a ż a m , że potrzebujesz szwów, a R e n . . .
— D z i ę k u j ę ci, ale n i e . N i e p o w i n n a ś p r z e j m o w a ć się naszymi
d r o b n y m i bolączkami.
Nie n a z w a ł a b y m twoich obrażeń d r o b n y m i , K i s h a n i e .
— K l ą t w a sprawia, że wszelkie urazy szybko się goją. Wkrótce się
0 t y m przekonasz. Obaj prędko wyzdrowiejemy bez n i c z y j e j pomocy.
M i m o to przyjemnie, gdy piękna kobieta opatruje twoje rany.
R e n stanął przed n a m i . Wyglądał jak tygrys tknięty a t a k i e m apo­
pleksji.
— R e n , zachowuj się — u p o m n i a ł a m go.
Kishan uśmiechnął się szeroko i poczekał, aż usadowię się w\
godnie. Potem p r z y s i a d ! obok i położył r a m i ę na pieńku, o który
o p i e r a ł a m się p l e c a m i .
R e n wkroczył pomiędzy nas, brutalnie o d e p c h n ą ! brata na bok
k o s m a t y m ł b e m i wcisnął się w środek. Ciężko opadł na z i e m i ę i ido
żył mi g ł o w ę na kolanach.
Kishan zmarszczył brwi, ale w t y m m o m e n c i e zaczęłam opowia­
dać' mu o naszych dotychczasowych przejściach. O tym, jak poznałam
R e n a w cyrku i j a k podstępem skłonił m n i e do podróży do Indii. O po
w i e d z i a ł a m o Phecie, jaskini Kanheri i odnalezieniu przepowiedni,
1 o t y m , że jesteśmy w ł a ś n i e w drodze do I lauipi.
Pogrążona w opowieści, g ł a s k a ł a m łeb R e n a . B i a ł y t y g r y s za
niknął o c z y i m r u c z a ł , a potem zasnął. M ó w i ł a m prawie przez go
dzinę, ledwo zauważając zmarszczone brwi i zamyślony w y r a z lwa
rzy Kishana, który bacznie nas obserwował. Nie z a u w a ż y ł a m nawet,
kiedy zmienił się z powrotem w tygrysa.
15

POLOWANIE

Dorodny czarny tygrys w p a t r y w a ł się we m n i e lśniącymi żółtymi


ślepiami, zaabsorbowany moją opowieścią. S k o ń c z y ł a m w ł a ś n i e re­
lację z przygód w jaskini k a n h e r i .
B y ł a późna noc. D ż u n g l a , z w y k l e pełna rozmaitych hałasów, po­
grążyła się w ciszy, nie licząc trzaskającego ognia. B a w i ł a m się mięk
kim i uszami R e n a , który wciąż m i a ł z a m k n i ę t e oczy i cicho mrucz, d,
a może raczej p o c h r a p y w a ł .
Z m i e n i w s z y się znów w człowieka, Kishan spojrzał na m n i e w za­
m y ś l e n i u i powiedział:
— To w s z y s t k o b r z m i b a r d z o . . . interesująco. M a m t y l k o nadzie­
ję, że tobie przez ten cały czas nic się nie stało. Przezorniej byłoby,
gdybyś w r ó c i ł a do d o m u i pozostawiła nas w ł a s n e m u losowi. Wy­
gląda na to. że to dopiero początek d ł u g i e j misji, pełnej niebezpie­
czeństw.
— Dotychczas chronił m n i e R e n , a pod opieką dwóch tygrysów
już na p e w n o nic mi się nie stanie.
K i s h a n zawahał się.
— Nawet /. d w o m a t y g r y s a m i u boku wiele rzeczy może pójść nie
tak, Kelsey. A j a . . . nie z a m i e r z a m z w a m i jechać.
— Co? -lak to? Wiemy, jak z ł a m a ć zaklęcie. N i e r o z u m i e m . C z e m u
nie chcesz pomóc n a m . . . i sobie?
Kishan z zakłopotaniem zmienił nieco pozycję i wyjaśnił:
— Z dwóch powodów. Po pierwsze, n i e c h c ę mieć już nikogo wię­
cej na s u m i e n i u . Wystarczającej liczbie ludzi s p r a w i ł e m w życiu ból.
Po d r u g i e . . . cóż, nie w i e r z ę po prostu, że n a m się uda. M y ś l ę , że w \
dwoje i pan K a d a m gonicie za d u c h a m i .
— Za d u c h a m i ? N i e r o z u m i e m .
K i s h a n wzruszył r a m i o n a m i .
— Widzisz, Kelsey, ja się już p r z y z w y c z a i ł e m do tego, że jestem
t y g r y s e m . W ł a ś c i w i e to c a ł k i e m niezłe życie i pogodziłem się z tym,
jak w y g l ą d a . — Tu u m i l k ł i zamyślił się.
— Czy jesteś p e w i e n , K i s h a n i e , że to nie ty w ł a ś n i e gonisz za du
charni? Zostając tutaj, w dziczy, chcesz się ukarać, m a m rację?
Młodszy książę zesztywniał. Rzucił mi gniewne spojrzenie, \ a j e g o
twarzy pojawił się zimny, obojętny w y r a z , a w oczach dojrzałam szok
i ból. Moja obcesowość głęboko go zraniła. Z u p e ł n i e jakbym gwałtów
n y m r u c h e m zerwała plaster, starannie zakrywający rany przeszłości.
Położyłam dłoń na jego dłoni i s p y t a ł a m :
K i s h a n i e , nie chcesz m i e ć przyszłości? Z a ł o ż y ć rodziny? W i e m .
co się czuje, kiedy u m i e r a ktoś, kogo kochasz. Jesteś samotny, zała­
many, czujesz, że już n i g d y nie będziesz p e ł n ą osobą, jakby ci, któ­
rzy odeszli, zabrali z sobą kawałek ciebie. A l e ty n i e jesteś s a m . Są
ludzie, na których może ci zależeć i którym zależy na tobie. Ludzie,
którzy dadzą ci powód, żeby żyć dalej. Pan K a d a m , twój brat i ja. Być
może znajdziesz jeszcze nawet kogoś, kogo pokochasz. Proszę, pojedź
z n a m i do 1 l a m p i .
K i s h a n odwróci! wzrok i c i c h y m g ł o s e m powiedział:
— J u ż d a w n o , d a w n o ternu przestałem snuć m a r z e n i a , które ni
gd\ się nie spełnią.
M o c n i e j ścisnęłam go za rękę.
— K i s h a n i e , proszę cię, zastanów się jeszcze.
Odwzajemnił uścisk dłoni i u ś m i e c h n ą ] się.
— Przykro m i , Kelsey. — W s t a ł i przeciągnął się. — A teraz, jeśli
nadal nalegacie na tak daleką w y p r a w ę , R e n musi zapolować.
— Z a p o l o w a ć ? — S k u l i ł a m się odruchowo. Z tego, co zdążyłam
zauważyć, R e n nie jadl zbyt dużo.
— Być może to. co je, wystarczyłoby człowiekowi, ale dla tygrysa
to z d e c y d o w a n i e za m a ł o . R e n przez większość czasu jest tygrysem,
a żeby miał siły chronić cię w podróży, musi zjeść coś dużego, dzika
albo bawoła.
Ciężko p r z e ł k n ę ł a m ślinę.
— Jesteś lego p e w i e n ?
— T a k . J a k na tygrysa R e n jest bardzo chudy. M u s i nabrać sił.
Potrzebuje białka.

182
P o g ł a s k a ł a m R e n a po grzbiecie. R z e c z y w i ś c i e , c z u ł a m pod pal­
cami jego żebra.
— W porządku, przypilnuję, żeby zapolował, z a n i m ruszymy z po­
wrotem.
- To dobrze. - Kishan skłonił g ł o w ę i u ś m i e c h n ą ł się do m n i e .
Ujął moje palce na pożegnanie i nie w y g l ą d a ł o na to, by m i a ł ocho­
tę je puścić. W końcu rzucił: - Dziękuję ci, Kelsey, za interesującą
pogawędkę.
' / m i e n i ł się w tygrysa i dal susa w dżunglę.
R e n nadal spal z g ł o w ą na moich udach, posiedziałam w i ę c jesz
cze trochę w milczeniu. G ł a s k a ł a m go po grzbiecie i patrzyłam na
pozostałe po w a l c e z a d r a p a n i a . G ł ę b o k i e szramy, które w i d z i a ł a m
zaledwie godzinę temu, prawie c a ł k i e m się już zagoiły. R a n a prze­
cinająca pysk i oko z n i k n ę ł a . N i e pozostała po niej nawet blizna.
G d y nogi c a ł k i e m m i już z d r ę t w i a ł y pod t y g r y s i m c i ę ż a r e m , wy­
ś l i z n ę ł a m się spod jego ł b a i d o ł o ż y ł a m d r e w do o g n i a . R e n prze­
wrócił się na bok i spał dalej. Ta w a l k a musiała go dużo kosztować.
Kishan ma rację. R e n musi zapolować, żeby zachować siły.
R e n spał dalej, a ja krzątałam się po obozowisku, / o b r a ł a m w i ę ­
cej d r e w n a na opał i zjadłam kolację.
(idy s a m a poczułam się śpiąca, w z i ę ł a m pled babci, o w i n ę ł a m się
nim i położyłam się obok R e n a . Z jego piersi dobiegł g ł u c h y p o m r u k ,
ale t y g r y s n i e otworzył oczu. P r z y s u n ą ł się tylko bliżej. U ż y w a j ą c
jego grzbietu jako poduszki, z a s n ę ł a m , patrząc na gwiazdy.

O b u d z i ł a m się przed p o ł u d n i e m , zaplątana w pled. R o z e j r z a ł a m


się, ale R e n a nigdzie nie było. Ognisko jednak buzowało, jakby do­
piero co dorzucił do niego d r e w n a . P r z e w r ó c i ł a m się na brzuch, usi­
łując w y z w o l i ć się z pledu, i w y d a ł a m s t ł u m i o n y okrzyk, gdy ból,
przeszył mi plecy.
P o m a s o w a l a r n obolałe miejsce.
— Z b y t w i e l e nocy przespanych na twardej ziemi. N i e d ł u g o bę­
dziesz m i a ł a ciało staruszki - j ę k n ę ł a m do siebie. W końcu d a ł a m
za w y g r a n ą i z p o w r o t e m p o ł o ż y ł a m się na brzuchu.
U s ł y s z a ł a m m i ę k k i e kroki i n a g l e ujrzałam nos R e n a tuż przed
swoją twarzą.
— Och, n i e przejmuj się m n ą . Polezę tu sobie, aż kręgi powska-
kują mi z powrotem na swoje miejsca.

183
R e n odwróci] się i zaczai ugniatać mi plecy ł a p a m i . Z a ś m i a ł a m
się z bólu, usiłując odzyskać dech w piersiach. Ren był jak bardzo,
bardzo ciężki kociak, ostrzący pazury o k a n a p ę .
— Bardzo ci dziękuję, ale jesteś za ciężki - p i s n ę ł a m resztką sił. -
Nie mogę złapać tchu.
M a s y w n e tygrysie lap\ odorwaK się od moich pleców i już za
c h w i l ę zastąpiły je silne, ciernie dłonie. B e n zaczął m a s o w a ć mi oko­
lice krzyża, a ja w r ó c i ł a m m y ś l a m i do nieszczęsnego incydentu z po
c a l u n k i e m . Z a c z e r w i e n i ł a m się i z e s z t y w n i a ł a m , przez co ból w ple­
cach jeszcze się nasilił.
— Rozluźnij się, Kelsey. M a s z strasznie ściśnięte mięśnie. Pomogę
ci, t y l k o mi pozwól.
S t a r a ł a m się nie myśleć o R e n i e . Z a m i a s t tego s k u p i ł a m się na
w s p o m n i e n i u jedynego masażu w m o i m życiu, który o t r z y m a ł a m od
pewnej pani w ś r e d n i m w i e k u . B y ł o to n i e z w y k l e bolesne doświad
czenie i już nigdy więcej go nie p o w t ó r z y ł a m . M a s a ż y s t k a naciskała
zbyt m o c n o i wbijała mi łokcie w łopatki. B a ł a m się zaprotestował',
c i e r p i a ł a m więc w milczeniu. Każda minuta była torturą. Z każdym
b o l e s n y m d o t y k i e m p o w t a r z a ł a m jak m a n t r ę : „ Ż e b y już się skoń­
czyło. Z e l w już się s k o ń c z y ł o " .
T y m r a z e m b y ł o z u p e ł n i e inaczej. R e n b y ł d e l i k a t n y i n i e naci­
skał zbyt mocno. O k r ę ż n y m i r u c h a m i posuwał się w dół kręgosłupa,
odnajdując skurczone m i ę ś n i e , nad którymi pracował, aż stawały się
ciepłe i rozluźnione. G d y skończył z plecami, przesunął palce w górę
kręgosłupa, do kołnierzyka koszulki, i zaczął m a s o w a ć r a m i o n a i szy­
ję, co sprawiało, że moje ciało przeszywały cieple, m r o w i ą c e iskierki.
J e g o zręczne palce zaczęły od nasady włosów i o k r ę ż n y m i ru
c h a m i w ę d r o w a ł y w dół szyi. Potem R e n zwiększył nieco nacisk,
przechodząc od szyi do r a m i o n , po c z y m zaczął ugniatać mój kark.
swobodnie i systematycznie rozluźniając skurczone mięśnie. Stop­
niowo jego dotyk stawał się bardziej delikatny, aż w końcu przeszedł
w pieszczotę. G ł ę b o k o w e s t c h n ę ł a m z rozkoszy.
K i e d y skończył, usiadłam, ostrożnie testując kręgosłup. R e n wstał,
c h w y c i ł m n i e pod łokcie i pomógł się podnieść.
— I -epiej się czujesz, Kelsey?
U ś m i e c h n ę ł a m się do niego.
— Tak. Bardzo ci dziękuję.
Z a r z u c i ł a m mu r a m i o n a na szyję i uściskałam go czule.
Wydawał ml się sztywny. N i e odwzajemnił uścisku. Odsunęłam
się i dostrzegłam, że m a zaciśnięte usta i nie chce spojrzeć mi w o c z y .

iM.|.
— Ren?
Odplątał m o j e r a m i o n a ze swojej szyi, p r z y t r z y m a ł moje dłonie
przed sobą i w końcu na m n i e popatrzył.
— Cieszę się, że lepiej się czujesz.
Przeszedł na d r u g ą stronę ogniska i zmienił się w tygrysa.
Niedobrze. Co to miało być? Nigdy wcześniej nit' był wobec m n i e
taki zimny. P e w n i e wciąż się g n i e w a o tamtą s p r a w ę z c a ł o w a n i e m .
A może jest zły z powodu K i s h a n a . Nie w i e m , jak to naprawić. N i e
jestem dobra w g a d a n i u o związkach i takich t a m . Co m o g ę powie­
dzieć, żeby n a p r a w i ć nasze stosunki?
Z a m i a s t r o z m a w i a ć o nas, naszej relacji albo s p r a w i e z pocałun­
kiem, która n a j w y r a ź n i e j wciąż w i s i a ł a w powietrzu, p o s t a n o w i ł a m
zmienić temat. O d c h r z ą k n ę ł a m .
— R e n , musisz zapolować, zanim ruszymy z powrotem. Twój brat
powiedział, że musisz jeść, i zgadzam się, że p o w i n i e n e ś o t y m po­
myśleć.
T y g r y s prychnąi tylko i przewrócił się na bok.
— M ó w i ę p o w a ż n i e . . . Obiecałam mu, że to zrobisz i . . . N i e wrócę
z tobą, dopóki nie zapolujesz. Kishan powiedział, że jesteś za c h u d y
jak na tygrysa i powinieneś zjeść dzika albo coś takiego. Poza tym
s a m m ó w i ł e ś , że lubisz polować.
R e n podszedł do d r z e w a i zaczął ocierać się o n i e grzbietem.
— C o ś cię swędzi? P o d r a p i ę cię — z a p r o p o n o w a ł a m . — P r z y n a j ­
m n i e j tak m o g ę ci się odwdzięczyć za masaż.
B i a ł y t y g r y s z n i e r u c h o m i a ł na c h w i l ę i spojrzał na m n i e , a po­
lem opadł [liceami 11,1 ziemię 1 zaczął s i e tarzać, w y k r ę c a j ą c ciało to
w jedną, to w d r u g ą stronę i przecinając ł a p a m i powietrze.
D o t k n i ę t a tą n i e e l e g a n c k ą odprawą, k r z y k n ę ł a m :
— Wolisz, tarzać się po ziemi, niż pozwolić mi się podrapać?
I bardzo dobrze! Kadź sobie sam, ale ja nadal n i e z a m i e r z a m się
stąd ruszyć, póki nie zapolujesz! — Obróciłam się na pięcie, c h w y ­
c i ł a m plecak, w g r a m o l i ł a m się do n a m i o t u i z a p i ę ł a m suwak przy
wejściu.
Ody w y j r z a ł a m na zewnątrz pól godziny później. R e n a nie było.
W e s t c h n ę ł a m i zabrałam się do u z u p e ł n i a n i a zapasów d r e w n a na
opal. C i ą g n ę ł a m właśnie ciężki pieniek w stronę ogniska, kiedy usły­
s z a ł a m głos dochodzący z lasu. K i s h a n o b s e r w o w a ł m n i e , oparty
o drzewo. G w i z d n ą ł .
— K t o by się s p o d z i e w a ł , że t a k a drobna osóbka ma t a k i e mu
skuły?

185
Z i g n o r o w a ł a m go i d o c i ą g n ę ł a m pieniek do ogniska, po czym
otrzepałam ręce, u s i a d ł a m i s i ę g n ę ł a m po butelkę wody.
K i s h a n u s a d o w i ł się obok m n i e , o d r o b i n ę za blisko, i wyciąg­
nął przed siebie d ł u g i e nogi. Z a p r o p o n o w a ł a m mu wodę. Nic
odmówił.
— N i e w i e m , co mu powiedziałaś, Kelsey, ale cokolwiek to było,
R e n poluje.
S k r z y w i ł a m się.
— M ó w i ł ci coś?
— T y l k o ż e b y m m i a ł na ciebie oko pod jego nieobecność. Polo
w a n i e m o ż e zająć kilka dni.
Naprawdę? N i e m i a ł a m pojęcia, że to tak d ł u g o trwa. — Zawa
h a ł a m się. — W i ę c . . . nie przeszkadza m u , że tu jesteś?
— Och, oczywiście, że przeszkadza. — Kishan roześmiał się cicho. -
A l e woli m i e ć pewność, że nic ci się n i e stanie.
— Cóż, zdaje mi się, że jest zły na nas oboje.
Kishan uniósł brwi z z a c i e k a w i e n i e m .
— Jak to?
— I l m r n . . . Powiedzmy, że zaszło między n a m i nieporozumienie.
K i s h a n n a c h m u r z y ł się.
— N i e przejmuj się, Kelsey. J e s t e m pewien, że chodzi mu o jakąś
głupotę. Mój brat lubi urządzać awantury.
W e s t c h n ę ł a m i ze s m u t k i e m potrząsnęłam g ł o w ą .
— N i e , to naprawdę wszystko przeze mnie. M a m trudny charakter,
robię problemy i czasami ciężko ze m n ą w y t r z y m a ć . R e n prawdopo
dobnie przyzwyczaił się do t o w a r z y s t w a bardziej w y r a f i n o w a n y c h
i doświadczonych kobiet, o w i e l e . . . w i e l e . . . cóż, o w i e l e lepszych
ode m n i e .
Kishan zamrugał.
— Z t e g o co w i e m . R e n w o g ó l e nie miał do czynienia z kobie­
t a m i . M u s z ę przyznać, że coraz bardziej ciekawi m n i e , o co się pokłó­
ciliście. A l e niezależnie od tego, czy mi o t y m opowiesz, czy nie, nie
pozwolę, żebyś w ten sposób o sobie m ó w i ł a . R e n jest. szczęściarzem,
że cię ma, i lepiej niech sobie to u ś w i a d o m i . — K i s h a n uśmiechnął
się szeroko. — Oczywiście jeśli nie m a s z ochoty na jego dalsze towa­
rzystwo, zawsze możesz zostać ze m n ą .
— Dzięki za propozycję, ale n a p r a w d ę nie chcę mieszkać w dżungli.
Książę roześmiał się.
— Dla ciebie r o z w a ż y ł b y m nawet przeprowadzkę. Ty, moja pięk
na, jesteś nagrodą, o którą warto powalczyć.

L86
P a r s k n ę ł a m ś m i e c h o m i Lekko s z t u r c h n ę ł a m go w ramię.
— A z pana, drogi panie, jest k a w a ł flirciarza. J a k a nagroda? Obaj
chyba zbyt d ł u g o pozostajecie t y g r y s a m i . Ż a d n a ze m n i e piękność,
zwłaszcza kiedy t k w i ę w środku dżungli. Nie w i e m jeszcze nawet,
co chcę studiować. Co takiego zrobiłam, że ktokolwiek ma ochotę
o m n i e walczyć?
C h o ć b y ł o to p y t a n i e retoryczne, K i s h a n najwyraźniej potrakto­
wał je poważnie. Z a s t a n o w i ł się przez c h w i l ę , po c z y m rzekł:
— Po pierwsze, n i g d y nie spotkałem kobiety, która lak bardzo po
święcałaby się dla i n n y c h . Ryzykujesz w ł a s n e życie dla kogoś, kogo
znasz od zaledwie kilku tygodni. Jesteś p e w n a siebie, rzutka, inte­
ligentna i pełna e m p a t i i . Poza t y m u w a ż a m cię za czarującą i, ow­
szem, p i ę k n ą d z i e w c z y n ę .
Złotooki książę przesunął palcem po moich w ł o s a c h . Z a c z e r w i ć
ni lam się, słysząc j e g o słowa. P o p i ł a m wody, a potem p o w i e d z i a ł a m
cicho:
— N i e chcę, żeby R e n się na m n i e g n i e w a ł .
Kishan wzruszy! r a m i o n a m i i opuścił rękę. Wygląda! na poiry­
towanego t y m , że znów m ó w i ę o jego bracie.
— Tak. Nieraz d o ś w i a d c z a ł e m jego złości i przekonałem się o t y m ,
jaki potrafi być p a m i ę t l i w y .
— K i s h a n i e , czy m o g ę ci z a d a ć . . . osobiste pytanie?
Książę roześmiał się cicho i potarł dłonią podbródek.
— Do usług, pani.
— Chodzi o narzeczoną R e n a .
Kishan s p o c h m u r n i a ł i przez zaciśnięte zęby w y m a m r o t a ł :
— Co chcesz wiedzieć?
Z a w a h a ł a m się przez c h w i l ę .
— Czy była piękna?
— Owszem. Była.
— Opowiesz mi o niej trochę?
Książę nieco się rozluźni! i w b i ł wzrok w g ę s t w i n ę drzew. Prze­
czesał włosy palcami i się z a d u m a ł .
— Yesubai była z a c h w y c a j ą c a . Najpiękniejsza d z i e w c z y n a , jaką
kiedykolwiek z n a ł e m - powiedział cicho. - ( i d y ją ostatni raz w i
działem, ubrana była w lśniącą złotą śararę z p a s k i e m w y s a d z a n y m
klejnotami, a kręcone włosy przeplotła złotym łańcuszkiem. Wyglą­
dała jak p a n n a m ł o d a . C h o c i a ż m i n ę ł y setki lat, ja wciąż p a m i ę t a m
każdy szczegół.
— A w i ę c była ładna?

187
— M i a ł a śliczną o w a l n ą twarz, p e ł n e różowe usta, c i e m n e rzęsy
oraz brwi i n i e s a m o w i t e fiołkowe oczy. B y ł a drobna, sięgała mi zale
d w i e do ramienia. Kiedy nie o p i n a ł a włosów, często p r z y k r y w a ł a je
chustą. Vle w i e m , że były g ł a d k i e i jedwabiste, czarne jak skrzydło
kruka i tak długie, że opadały k a s k a d a m i aż do kolan.
Z a m k n ę ł a m oczy i w y o b r a z i ł a m sobie B e n a z tą idealną kobietą.
O g a r n ę ł o m n i e uczucie, którego dotąd n i e z n a ł a m . Przeszyło mi
serce na wylot, do s a m e g o rdzenia mojego jestestwa. Kishan mówił
dalej:
— Z a p r a g n ą ł e m jej od pierwszego wejrzenia. P o c z u ł e m , że nie
m ó g ł b y m być z n i k i m i n n y m .
— Jak się poznaliście? — s p y t a ł a m .
B e n o w i i m n i e nie wolno było walczyć jednocześnie, na wy
padek, gdyby jeden z nas zginął i zabrakłoby następcy tronu. G d y
B e n bral udział w wojnie, ja t k w i ł e m w domu. pobierając lekcje
u K a d a m a , ucząc się strategii militarnej i pracując z żołnierzami.
Pcw nogo dnia, wracając z ćwiczeń, w y b r a ł e m drogę przez kró
lewskie ogrody. Yesubai stała przy fontannie, z której w ł a ś n i e ze
brała kwiat lotosu. B a m i o n a m i a ł a o w i n i ę t e chustą. S p y t a ł e m , jak
ma na imię, a ona odwróciła się, zakryła swoją przepiękną twarz
i wbiła wzrok w ziemię.
— Czy zrozumiałeś wtedy, k i m jest?
— Nie. Yesubai dygnęła, przedstawiła się i uciekła do pałacu.
S t w i e r d z i ł e m , że to z a p e w n e córka j e d n e g o z dygnitarzy goszczą
cyeh u moich rodziców. W róciłem do pałacu i od razu zacząłem o nią
w y p y t y w a ć . W krotce dowiedziałem się. że ma poślubić m e g o brata!
O g a r n ę ł a m n i e szaleńcza zazdrość. Z a w s z e b y ł e m na d r u g i m miej
scu. R e n o w i dostało się wszystko to, czego p r a g n ą ł e m w życiu. Był
ulubionym s y n e m , lepszym politykiem, przyszłym królem, a tera/
jeszcze n a r z e c z o n y m dziewczyny, której p r a g n ą ł e m .
On jej nawet nie znal pryehnął K i s h a n . - Nie m i a ł e m nawet
pojęcia, że rodzice szukają dla n i e g o żony! M i a ł tylko dwadzieścia
jeden lal. Ja m i a ł e m dwadzieścia. S p y t a ł e m ojca, czy to ja mógł
b y m zostać narzeczonym Yesubai. P r z e k o n y w a ł e m , że dla B e n a
można znaleźć i n n ą księżniczkę. Z a p r o p o n o w a ł e m nawet, że sam
to zrobię.
— C o p o w i e d z i a ł twój o j c i e c ?

Był w o w y m czasie c a ł k o w i c i e skupiony na wojnie. T ł u ma


c z y ł e m m u , że B e n o w i będzie wszystko jedno, ale ojciec nie chciał
m n i e wysłuchać. Twierdził, że umowa z ojcem Yesubai jest nie do

188
o d w r ó c e n i a . Jej ojciec n a l e g a ł . by jego córka poślubiła następcę
I r o n u , dzięki czemu zostałaby w przyszłości królową.
Kishan w y c i ą g n ą ł r a m i o n a na pieńku, o który się opieraliśmy,
i m ó w i ł dalej:
~ K i l k a dni później Yesubai w y j e c h a ł a w k a r a w a n i e , by poznać
R e n a , podpisać d o k u m e n t y i wziąć udział w c e r e m o n i i zaręczyn.
Została z n i m tylko kilka godzin, ale podróż zajęła tydzień. To był
najdłuższy tydzień mojego życia. Potem Yesubai w r ó c i ł a do pałacu,
ż e b y na niego zaczekać.
Z ł o t e oczy przeszyły m n i e na w \ lot.
— Przez trzy miesiące księżniczka czekała na R e n a w pałacu, a ja
z całych sił s t a r a ł e m się jej unikać. Ona jednak była s a m o t n a i prag­
nęła towarzystwa, k o g o ś , kto chodziłby z nią na spacery, zgodziłem
s i ę w i ę c niechętnie, myśląc, że uda mi się u t r z y m a ć uczucia na
wodzy.
Powtarzałem s o b i e że niedługo będzie moją siostrą, nie ma więc
n i c złego w t y m . że ją Lubię, ale im lepiej ją p o z n a w a ł e m , tym moc­
n i e j się z a k o c h i w a ł e m i tym większa o g a r n i a ł a m n i e gorycz. P c w
n e g o wieczoru, g d y spacerowaliśmy po ogrodzie, Yesubai przyznała,
że to ze m n ą wolałaby być zaręczona.
N i e posiadałem sic z radości! Natychmiast c h c i a ł e m ją objąć, ale
m n i e p o w s t r z y m a ł a . Bardzo s k r u p u l a t n i e przestrzegała zasad. Z a ­
dbała nawet o przyzwoitkę. która dyskretnie podążała za n a m i pod­
czas wspólnych spacerów. B ł a g a ł a , b y m poczekał, i o b i e c y w a ł a , że
w y m y ś l i sposób, ż e b y ś m y m o g l i być r a z e m . B y ł e m szczęśliwy jak
wariat, i gotów na wszystko, aby tylko uczynić ją m o j ą narzeczoną.
W z i ę ł a m K i s h a n a za rękę. Ścisnął moją dłoń i opowiadał dalej:
— Powiedziała, że starała się odsunąć swoje uczucia na b o k dla
d o b r a rodźmy, dla dobra królestwa, ale nie potrafiła nic poradzić
na to, że m n i e kocha. M n i e , nie B e n a . Po raz pierwszy w życiu ktoś
w y b r a ł w ł a ś n i e mnie, nie jego. B y l i ś m y oboje bardzo młodzi i zako­
chani. (idy zaczęła się zbliżać dala powrotu B e n a , Yesubai o g a r n ę ł a
desperacja. Nalegała, bym porozmawiał z jej ojcem. B y ł o to oczywi­
ście absolutnie nie na miejscu, ale ja, chory z m i ł o ś c i , zgodziłem się,
zdecydowany zrobić wszystko, by ją uszczęśliwić.
— Co powiedział jej ojciec?
Zgodził się oddać mi ją za żonę, jeśli tylko przystanę aa p e w n e
warunki.
I 'rzerw a l a m mu:
To wtedy postanowiliście zastawić na B e n a pułapkę, prawda?

189
K i s h a n s k r z y w i ł się.
T a k . W mojej g ł o w i e Kon był przeszkodą, którą muszę pokonać,
by z d o b y ć Yesubai. N a r a z i ł e m go na niebezpieczeństwo po to. żeby
ja, m i e ć . J e d y n e , co m a m na swoją obronę, to to, że pow iedziano mi.
iż ż o ł n i e r z e odprowadzą go do pałacu jej ojca, gdzie z m i e n i m y wa­
r u n k i u m o w y między k r ó l e s t w a m i . Oczywiście nic nie poszło zgod­
nie z planem.
— Co s i ę stało z Yesubai? - z a p y t a ł a m .
To b y ł w y p a d e k — odparł K i s h a n cicho. - Uderzona, upadła
i z ł a m a ł a kark. U m a r ł a w moich r a m i o n a c h .
Ś c i s n ę ł a m jego dłoń.
— T a k mi przykro, K i s h a n i e .
B a r d z o c h c i a ł a m znać o d p o w i e d ź na jedno p y t a n i e i choć nie
b y ł a m p e w n a , c z y m o g ę j e zadać, p o s t a n o w i ł a m spróbować:
— K i s h a n i e , p y t a ł a m kiedyś pana K a d a m a , czy R e n kocłial Yesu
b a i , a on n i e udzielił mi jednoznacznej odpowiedzi.
K i s h a n roześmiał się gorzko.
R e n kochał swoje w y o b r a ż e n i e o niej. B y ł a piękna, godna pożą­
d a n i a , b y ł a b y z niej w s p a n i a ł a towarzyszka życia i królowa. Ale mój
brat tak n a p r a w d ę jej nie znal. YY listach nalegał, by n a z y w a ć ją Bai,
o n a z a ś m i a ł a m ó w i ć d o n i e g o B e n . A ona nie c i e r p i a ł a zdrobnień.
U w a ż a ł a , że używają ich tylko ludzie z niższych kast. W ł a ś c i w i e to
a n i on jej n i e znał, ani ona jego.
Na początku poczułam ulgę, ale potem p r z y p o m n i a ł a m sobie, jak
K i s h a n o p i s y w a ł Yesubai. To, że niezbyt dobrze zna się dziewczynę,
n i e z n a c z y wcale, że nie m o ż n a jej pragnąć czy pożądać. Bardzo moż­
l i w e , Że R e n wciąż nosił w sercu uczucie do utraconej narzeczonej.
R a m i ę K i s h a n a przeszył l e d w o dostrzegalny dreszcz i wiedzia­
ł a m , że j e g o czas jako człowieka w ł a ś n i e się kończy.
D z i ę k u j ę , że dotrzymałeś mi towarzystwa. Kishanie. M a m wie
eej p y t a ń . Szkoda, że nie możemy p o r o z m a w i a ć dłużej.
— '/.ostanę tu do powrotu B e n a . B y ć m o ż e jutro znów pogawę­
dzimy.
B a r d z o b y m chciała.
Nieszczęsny książę zmienił się w czarnego tygrysa, ułożył w wy
g o d n y m miejscu i zapadł w d r z e m k ę . P o s t a n o w i ł a m zająć się pa
mięt nikiem.
M y ś l o ś m i e r c i Yesubai s p r a w i a ł a , że czułam się okropnie. Otwo
r z y l a m p a m i ę t n i k na pustej stronie, ale zamiast pisać, n a r y s o w a ł a m
d w a tygrysy, pomiędzy którymi stała piękna d ł u g o w ł o s a dziewczyna.

190
Szkicując linie łączącą dziewczynę i tygrysy, w e s t c h n ę ł a m . T r u d n o
dojść do ładu z w ł a s n y m i uczuciami na papierze, jeśli n i e uporząd­
kowało się ich najpierw w g ł o w i e .
R e n nie w r a c a ł . K i s h a n przespał c a ł e p o p o ł u d n i e . M i j a ł a m g o
kilka razy, szurając głośno, ale się nie obudził.
— Ł a d n y z ciebie obrońca - w y m a m r o t a ł a m . - M o g ł a b y m znik
nąć w dżungli, a ty byś się nic zorientował.
Wielki c z a r n y tygrys sapnął cicho, prawdopodobnie dając mi do
zrozumienia, że owszem, widzi, co się dzieje, nawet przez sen. Przez
resztę popołudnia czytałam w ciszy i t ę s k n i ł a m za R e n e m . Nawet
gdy był t y g r y s e m , zawsze w y c z u w a ł a m , że m n i e s ł u c h a i byłby go­
tów mi odpowiedzieć.
Po kolacji p o g ł a s k a ł a m K i s h a n a po g ł o w i e i u d a ł a m się do na­
miotu, żeby się trochę przespać. G d y p o ł o ż y ł a m g ł o w ę na r a m i e ­
niu, od razu dostrzegłam pustą przestrzeń w miejscu, gdzie zawsze
spał R e n .

N a s t ę p n e cztery dni u p ł y n ę ł y w t y m s a m y m r y t m i e . K i s h a n trzy­


mał się w pobliżu, kilka razy dziennie wychodził na obchód okolicy,
po czym w r a c a ł i towarzyszył mi podczas l u n c h u . Po posiłku zmie­
niał się w człowieka i pozwalał, bym z a s y p y w a ł a go p y t a n i a m i o ży­
cie w pałacu i kulturę jego kraju.
Piątego dnia r a n o coś się z m i e n i ł o . K i s h a n przybrał ludzką po­
stać, gdy tylko w y ł o n i ł a m się z n a m i o t u .
— Kelsey, m a r t w i ę się o R e n a . D ł u g o go nie ma i nie w y c z u w a m
nigdzie jego zapachu. P o d e j r z e w a m , że nie szczęści mu się na polo­
waniu. N i e polował, odkąd go uwięziono, czyli od ponad trzystu lat.
— Myślisz, że coś mu się stało?
— To m o ż l i w e , ale p a m i ę t a j , że obaj szybko w r a c a m y do zdrowia.
N i e ma tu wielu stworzeń, które m o g ą zaalakow ać tygrysa, są jednak
kłusownicy i sidła. C h y b a p o w i n i e n e m go poszukać.
— M y ś l i s z , że łatwo będzie go znaleźć?
— J e ś l i ma choć trochę oleju w g ł o w i e , t r z y m a się rzeki. Więk­
szość stad zbiera się nad wodą. A skoro m o w a o jedzeniu, zauwa­
ż y ł e m , że zaczyna brakować ci zapasów. Zeszłej nocy, gdy spałaś,
spotkałem się/, panem K a d a m e m . Rozbił namiot przy drodze. Przy­
niosłem ci od niego paczki z j e d z e n i e m . — W s k a z a ł na plecak leżący
obok n a m i o t u .
— M u s i a ł e ś nieść go w pysku przez c a ł ą drogę. D z i ę k u j ę .
K i s h a n u ś m i e c h n ą ł się szeroko.
— B a r d z o proszę, moja piękna.
R o z e ś m i a ł a m się.
— Na p e w n o w o l a ł e ś d ź w i g a ć w zębach plecak przez dobrych kil­
ka kil om cl rów. niż żeby R e n zatopił swoje zęby w t w o i m boku za to.
Że pozwoliłeś mi umrzeć z głodu, co?
K i s h a n zmarszczył brwi.
— ' / r o b i ł e m to dla ciebie. Kelsey. Nie dla niego.
P o ł o ż y ł a m mu dłoń na r a m i e n i u .
— W każd\ m razie dziękuję ci.
K i s h a n złapał moją rękę.
— Apke Uje. D l a ciebie wszystko.
— P o w i e d z i a ł e ś panu K a d a m o w i , że zostaniemy tu trochę dłużej?
Tak. Wszystko mu w y j a ś n i ł e m . Nie martw się o niego. Rozbił
sobie p r z y j e m n e obozowisko przy drodze i poczeka tak d ł u g o , jak bę­
dzie trzeba. A teraz c h c i a ł b y m , żebyś spakowała kilka bu lelek z woda
i trochę jedzenia. Z a b i e r a m cię ze sobą. Z o s t a w i ł b y m cię l u. ale Ben
twierdzi, że kiedy zostajesz s a m a , w p a d a s z w kłopoty. - D o t k n ą ! mo­
jego nosa. — C z y to prawda, bilautd! T r u d n o mi sobie wyobrazić tak
s y m p a t y c z n ą m ł o d ą d a m ę jak ty, pakującą się w kłopoty.
— W nic się nie pakuję. Kłopoty s a m e m n i e odnajdują.
Książę roześmiał się.
To oczy w iste.
— P o m i m o tego, co wy, tygrysy, sobie myślicie, potrafię się o sic
bie zatroszczyć o d p a r ł a m , lekko naburmuszona.
K i s h a n ścisnął m n i e za r a m i ę .
— Być może my, tygrysy, l u b i m y się tobą opiekować.
W k r o t c e w y r u s z y l i ś m y szlakiem p r o w a d z ą c y m w g ó r ę wodospa­
du. W s p i n a l i ś m y się powoli, ale w r ó w n y m t e m p i e , i g d y zbliżali­
ś m y się do wierzchołka, nogi zaczęły o d m a w i a ć mi posłuszeństwa.
K i s h a n pozwolił mi odpocząć, gdy dotarliśmy na szczyt. S i e d z i a ł a m ,
podziwiając w i d o k na dżunglę i nasze m a l e ń k i e obozowisko pośród
ku n i e w i e l e większej p o l a n k i .
Szliśmy dalej w z d ł u ż rzeki, aż dotarliśmy do powalonego drzewa,
przecinającego koryto. M i a ł o o b e r w a n e gałęzie, a pędzący nurt po­
zbawił je kory przez co pień był g ł a d k i , ale i niebezpieczny. Woda
p ł y n ę ł a wartko, od czasu do czasu oblewając prowizoryczna most.
K i s h a n wskoczył na pień i ruszył przed siebie. D r z e w o u g i n a ł o się
pod jego ciężarem, ale s p r a w i a ł o w r a ż e n i e wystarczająco stabilnego.

192
I Tygrys w y l ą d o w a ł m i ę k k o po drugiej stronie i obrócił się, by popa
trzeć, jak przecłiodzę.
J a k i m ś c u d e m z e b r a ł a m się na o d w a g ę i r u s z y ł a m , równo stawia­
jąc stopy. B y ł o to jak chodzenie po śliskiej linie.
— K i s h a n ! — k r z y k n ę ł a m nerwowo. — N i e przyszło ci do głowy, że
przejście po t y m pniu m o ż e być łatwiejsze dla tygrysa zaopatrzone­
go w pazury niż dla dziewczyny w adidasach i z ciężkim plecakiem.'
M a m nadzieję, że jesteś gotowy na kąpiel, jeśli w p a d n ę do rzeki!
G d y w końcu znalazłam się bezpiecznie po d r u g i e j stronie, głę­
boko o d e t c h n ę ł a m z ulgą. B u s z y l i ś m y dalej i po m n i e j w i ę c e j pię­
ciu k i l o m e t r a c h drogi K i s h a n wreszcie w y w ę s z y ! zapach B e n a . Po
kolejnych dwóch godzinach marszu udało mi się odpocząć, podczas
gdy czarny t y g r y s w y r u s z y ł na poszukiwanie brata.
K i s h a n wrócił pól godziny później, by zdać mi relację:
— Na polanie jakieś osiemset metrów stąd pasie się duże stado
antylop. R e n tropi je bez powodzenia od trzech dni. Antylopy są
n i e z w y k l e szybkie. Tygrysy zazwyczaj biorą za cel m ł o d e lub r a n n e
osobniki, ale to stado s k ł a d a się z s a m y c h dorosłych.
Są czujne i spięte, p o n i e w a ż wiedzą, że R e n jest na ich tropie.
Stado trzyma się razem, przez co trudno jest zaatakować pojedynczą
antylopę. Poza t y m R e n poluje już od kilku dobrych dni, jest więc
bardzo zmęczony. Z a p r o w a d z ę cię w bezpieczne miejsce, z którego
nie wyczują twojego zapachu. Będziesz m o g ł a t a m odpocząć, a ja
w t y m czasie p o m o g ę R e n o w i .
Z g o d z i ł a m się i z powrotem zarzuciłam plecak na r a m i o n a . Ki
shan przez k ę p ę drzew poprowadził m n i e na kolejne w y s o k i e wzgó­
rze. Po drodze kilka razy przystawał, w y s t a w i a ł nos do w i a t r u i wę­
szył. Po m n i e j w i ę c e j d w u s t u m e t r o w e j wspinaczce znalazł dla m n i e
•miejsce na obozowisko, po czym ruszył na p o m o c R e n o w i .
J u ż po krótkim czasie z a c z ę ł a m się strasznie nudzić. Z miejsca,
w którym s i e d z i a ł a m , nie b y ł a m w stanie zbyt wiele zobaczyć. Z d a
ż y ł a m już w y p i ć całą butelkę wody i zaczęłam się n i e c i e r p l i w i ć , po
s t a n o w i ł a m w i ę c przejść się, by zwiedzić nieco okolicę. S t a r a ł a m się
z a p a m i ę t y w a ć kształty otaczających mnie skal i u ż y w a ł a m kompasu,
by m i e ć pewność, że się nie zgubię.
W pewnej chwili dostrzegłam wystającą skałę o płaskim wierz
chołku, o c i e n i o n y m d u ż y m d r z e w e m . W s p i ę ł a m się na nią. Widok
m n i e z a c h w y c i ł . U s i a d ł a m po turecku i spojrzałam na rzekę, leniwie
wijącą się w dole. O p a r ł a m się plecami o pień d r z e w a i z przyjem
nością w y s t a w i ł a m twarz do w i a t r u .

'93
Po mniej więcej dwudziestu minutach moją u w a g ę przykuło
jakieś poruszenie. S p o m i ę d z y drzew pode m n ą w y ł o n i ł o się duże
zwierzę, a za nim kilka i n n y c h . Na począł ku m y ś l a ł a m , że patrzę
na jelenie, ale potem u ś w i a d o m i ł a m sohie, że to z a p e w n e antylopy,
o k t ó r y c h m ó w i ł K i s h a n . Z a c i e k a w i ł o m n i e , czy n a l e ż ą do stada
tropionego przez braci. S t w o r z e n i a miały c i e m n e g r z b i e t y i białe
nogi, brody, a także o b w ó d k i wokół dużych brązowych oczu. ( i ł o w y
s a m c ó w zdobne były w d ł u g i e , kręte rogi, sterczące prosto jak an­
teny telewizyjne. Największe s a m c e szczyciły się w i ę k s z y m porożom
o szczególnie gęstych skrętach. Z w i e r z ę t a miały różne o d c i e n i e sier
ści, od beżowego do c i e m n o b r ą z o w e g o . Piły w o d ę z rzeki, m a c h a j ą c
b i a ł y m i o g o n a m i , podczas gdy największe s a m c e t r z y m a ł y straż. Sa­
m i c e miały około półtora m e t r a wysokości, a s a m c e , jeśli liczyć rogi,
były o pół m e t r a wyższe. Im dłużej patrzyłam na ich i m p o n u j ą c e
poroże, tym bardziej m a r t w i ł a m się o R e n a .
N i c d z i w n e g o , ż e tak t r u d n o b y ł o m u s c h w y t a ć c h o ć b y j e d n ą
sztukę.
Po c h w i l i stado w y r a ź n i e się uspokoiło, niektóre antylopy zaczęły
nawet skubać trawę. P r z e b i e g ł a m w z r o k i e m g ę s t w i n ę w poszukiwa­
n i u R e n a , jednak nigdzie g o nie dojrzałam. D ł u g o o b s e r w o w a ł a m
stado. A n t y l o p y b y ł y p r z e p i ę k n e .
Atak nastąpił szybko. S t a d o rzuciło się przed siebie. K i s h a n wy
glądał jak rozpędzona c z a r n a s m u g a . Wybrał d u ż e g o s a m c a , który
b i e g ł szybko, oddalając s i ę od stada, co, jak s t w i e r d z i ł a m , b y ł o ze
strony a n t y l o p y albo fatalną p o m y ł k ą , albo a k t e m w i e l k i e j odwagi,
m a j ą c y m na celu o d w i e d z e n i e drapieżnika od stada.
K i s h a n z a g o n i ł s a m c a w stronę kępy drzew, wskoczył mu na
grzbiet, zatopi! pazury w j e g o b o k a c h i w g r y z ł się w kręgosłup.
W t y m m o m e n c i e s p o m i ę d z y drzew wyskoczył R e n , zaszedł zwierzę
z boku i c h w y c i ł z ę b a m i za przednią nogę. J a k i m ś c u d e m a n t y l o p i e
u d a ł o się w y k r ę c i ć z ł a p K i s h a n a , który spadł na z i e m i ę . Czarny
tygrys zaczął okrążać ofiarę, w oczekiwaniu na okazję do skoku. Au
tylopa s k i e r o w a ł a s w e potężne rogi w stronę R e n a , który robił krok
to w jedną, to w d r u g ą stronę. Z w i e r z ę nie traciło go z oczu. cały
czas zasłaniając się p o r o ż e m . J e g o uszy drgały, n a s ł u c h u j ą c r u c h ó w
K i s h a n a , który p o d k r a d a ł się z t y ł u .
K i s h a n skoczył i z a m a c h n ą ł się pazurami na zad antylopy. Siła
u d e r z e n i a p o w a l i ł a z w i e r z ę na z i e m i ę . R e n n a t y c h m i a s t wy korzy
stał okazję, dał susa i w g r y z ł się w szyję ofiary. A n t y l o p a w i ł a się

•94
1

i wykręcała, starając się zerwać na nogi, ale tygrysy zyskały już nad
nią przewagę.
K i l k a razy m y ś l a ł a m , że zwierzęciu uda się zbiec. A n t y l o p a rzu
cala się jak szalona i w końcu udało jej się odbiec o k i l k a kroków.
Dysząc, o b s e r w o w a ł a , jak tygrysy powoli wstają i zbliżają się do niej.
Nieszczęsne zwierzę zadrżało z w y c z e r p a n i a i kuśtykając oddaliło się
nieco, z u p e ł n i e jakby czekało na kolejny atak. Iygrysy niespiesznie
powaliły je z powrotem na ziemię.
S ą d z i ł a m , że wszystko pójdzie prędko, ale p o l o w a n i e ciągnęło
się dłużej, niż przypuszczałam. Z u p e ł n i e jakby R e n i K i s h a n chcieli
najpierw zamęczyć zwierzę, zapraszając je do ś m i e r t e l n e g o danse
macabre. W ruchach tygrysów również w i d a ć było zmęczenie. Wy­
glądało na to. że całą swą e n e r g i ę zużyły w pościgu. S a m o zabójstwo
przebiegało n i e m a l ospale.
A n t y l o p a walczyła dzielnie. K o p a ł a i obu braci kilka razy dosięg­
ły jej t w a r d e kopyta. T y g r y s y powoli wbijały zęby coraz głębiej, aż
w końcu zwierzę z n i e r u c h o m i a ł o .
G d y wszystko się skończyło, R e n i K i s h a n legli na z i e m i , dysząc
z wyczerpania. K i s h a n pierwszy zabrał się do jedzenia. S t a r a ł a m się
nie patrzeć, nie c h c i a ł a m tego oglądać, ale nie m o g ł a m się powstrzy
mać. To był straszny, ale i fascynujący widok.
Kishan przytrzymał a n t y l o p ę pazurami i głęboko zatopił kły w jej
ciele. Potężnymi zębiskami w y r w a ! ociekający krwią kawał parują
cego mięsa. R e n poszedł w jego ślady. R y l a to makabryczna, przeraża
jąca scena. Z r o b i ł o mi się niedobrze. Dreszcze chodziły mi po plecach,
a jednak nie potrafiłam odwrócić wzroku.
G d y już bracia się posilili, zaczęli poruszać się powoli, jakby byli
. senni lub odurzeni. Przyszło mi na myśl, że muszą czuć się podobnie
jak ja po zjedzeniu wielkiej porcji indyka w Dzień Dziękczynienia.
1 .eżeli blisko ofiary, od czasu do czasu wstając, by polizać co soozyst-
sze k a w a ł k i . C z a r n a c h m u r a o g r o m n y c h much z g ł o ś n y m bzycze-
niem unosiła się nad świeżą padliną.
G d y rój otoczył braci, w y o b r a z i ł a m sobie m u c h y obsiadające
martwe zwierzę, a obok zakrwawione tygrysie pyski. Wtedy w ł a ś n i e
nie w y t r z y m a ł a m i odwróciłam wzrok.
Podniosłam plecak i ześliznęłam się po stromej skale, pokonując
cały dystans w zaledwie kilka minut. P o s t a n o w i ł a m wrócić do obo­
zowiska nad wodospadem, bardziej przerażona tym. że będę musiała
stanąć oko w oko z tygrysami, niż. tym, że m o g ł a b y m się /.gubić. Nie
b y ł a m p e w n a , czy po t y m , co w ł a ś n i e z o b a c z y ł a m , będę w stanie
spojrzeć b r a c i o m w twarz.
P o n i e w a ż słońce m i a ł o zajść już za p a r ę godzin, przyspieszyłam
kroku. Wkrótce d o t a r ł a m do zwalonego p n i a i przeszłam przez rze­
kę, z a n i m zapadł zmierzch. Ostatnie k i l k a k i l o m e t r ó w przebyłam
w o l n i e j . Z a p a d a ł zmrok, a na niebie z b i e r a ł y się deszczowe chmury.
Poczułam na t w a r z y krople i wkrótce ścieżka b y ł a już śliska i mokra,
ale p r a w d z i w a u l e w a rozpętała się dopiero, gdy d o t a r ł a m do obozo­
wiska. Z a s t a n a w i a ł a m się, czy deszcz p a d a teraz na tygrysy. Przy­
szło mi do głowy, że to p e w n i e dobrze, bo woda zmyje krew z ich
pysków i odstraszy muchy.
W tamtej c h w i l i brzydziła m n i e s a m a m y ś l o jedzeniu. W gramo­
liłam się do n a m i o t u i zaczęłam ś p i e w a ć piosenki z Czarnoksiężnika
z krainy Oz, by n i e m y ś l e ć o przerażających scenach, których byłam
ś w i a d k i e m , i z nadzieją, że m e l o d i e z a p a m i ę t a n e z dzieciństwa po­
zwolą mi zasnąć. Niestety, p o m y s ł ten obrócił się przeciwko mnie.
g d y ż tej nocy ś n i ł a m o T c h ó r z l i w y m L w i e , r o z r y w a j ą c y m Dorotkę
na k r w a w e strzępy.
16

SEN KELSEY

S e n o Dorotce i Toto wkrótce zastąpiły inne koszmary. S a m o t n a


i zagubiona, n i e m o g ł a m znaleźć R e n a , a coś złego ścigało m n i e
w ciemności. M u s i a ł a m uciekać. J a k i e ś straszliwe, n i e z n a n e palce
ciągnęły m n i e za w ł o s y i u b r a n i e , usiłując ściągnąć m n i e ze ścieżki.
Wiedziałam, że jeśli im się uda, s c h w y t a j ą m n i e i zniszczą.
S k r ę c i ł a m za róg i znalazłam się w wielkiej sali. I j rżałam męż
czyznę o c i e m n e j karnacji i z ł o w i e s z c z y m w e j r z e n i u , o d z i a n e g o
w zdobne fioletowe szaty. Stał nad d r u g i m mężczyzną, przywiąza­
nym do w i e l k i e g o stołu. /. c i e m n e g o kąta w i d z i a ł a m , jak łotr unosi
w górę ostry, zakrzywiony nóż, powtarzając cicho zaklęcia w języku,
którego nie r o z u m i a ł a m . W i e d z i a ł a m , że muszę ocalić więźnia. R z u ­
ciłam się na n i k c z e m n i k a i p o c i ą g n ę ł a m go za r a m i ę , usiłując wy­
rwać mu sztylet z dłoni. Moja ręka zapłonęła czerwienią, trzasnęły
iskry.
— N i e , K e l s e y ! Przestań!
S p o j r z a ł a m na ołtarz i w y d a ł a m s t ł u m i o n y okrzyk. M ę ż c z y z n ą
na stole był R e n ! M i a ł poranione, zakrwawione ciało i ręce związane
nad g ł o w ą .
— K e l l s . . . uciekaj stąd! R a t u j się! R o b i ę to, żeby cię nie znalazł!
— N i e ! N i e pozwolę ci! R e n , z m i e ń się w tygrysa. U c i e k a j !
Książę gorączkowo potrząsnął g ł o w ą i głośno powiedział:
— D u r g o ! Przyjmuję swój los! U c z y ń to, teraz!
— O co chodzi? Co D u r g a ma zrobić.' - s p y t a ł a m .

197
M ę ż c z y z n a z n o ż e m począł w y k r z y k i w a ć zaklęcia i p o m i m o mo­
ich słabych wysiłków, by go p o w s t r z y m a ć , uniósł ostrze i zatopił je
w sercu R e n a .
W r z a s n ę ł a m . Nasze tętna biły w j e d n y m c h o r y m rytmie. Z każ­
d y m uderzeniom siły R e n a malały. I szkodzono serce bilo coraz wol
niej i w o l n i e j , aż z a m a r ł o i stanęło.
Po twarzy p ł y n ę ł y mi łzy. C z u ł a m straszliwy, ostry ból. Patrzy­
ł a m , jak krew R e n a k a p i e ze stołu i zbiera się w kałużę na kaflach
posadzki. ( p a d ł a m na kolana, d ł a w i ą c się rozpaczą i bólem.
Ś m i e r ć R e n a była nie do zniesienia. Jeśli on był martwy, umar­
łam i ja. T o n ę ł a m w żalu, nie m o g ł a m oddychać, zabrakło mi woli
życia. N i e m i a ł a m m o t y w a c j i , żadnego głosu, który nakazałby mi
się nie poddawać, walczyć, pokonać cierpienie. N i c nie było w stanic
sprawić, bym dalej oddychała.
Sala z n i k n ę ł a i znów otoczył m n i e całun ciemności. S e n się zmie­
nił. M i a ł a m na sobie złotą s u k n i ę i bogato zdobioną biżuterię. Sie­
działam na p i ę k n y m krześle u s t a w i o n y m na podwyższeniu. Spojrza­
łam w dół i zobaczyłam R e n a stojącego przede mną. U ś m i e c h n ę ł a m
się i w y c i ą g n ę ł a m rękę, ale to Kishan ją złapał i usiadł obok mnie.
Z e r k n ę ł a m na niego, zdezorientowana. U ś m i e c h a ł się do Rena
z wyższością. R e n g o t o w a ł się z furii. Patrzył na m n i e wzrokiem pa­
ł a j ą c y m n i e n a w i ś c i ą i g ł ę b o k ą pogardą.
P r ó b o w a ł a m w y s z a r p n ą ć dłoń z uścisku K i s h a n a , ale on nie
chciał puścić. Z a n i m z d o ł a ł a m się uwolnić, R e n z m i e n i ł się w ty
grysa i zniknął w dżungli. K r z y k n ę ł a m za nim, ale m n i e nie słyszał.
N i e chciał m n i e s ł u c h a ć !
Wiatr targał k r e m o w y m i z a s ł o n a m i , a na niebie, tuż nad drzewa
mi szybko zbierah się burzowe c h m u r y VI kilku miejscach uderzył)
b ł y s k a w i c e i u s ł y s z a ł a m straszliwy grzmot odbijający się e c h e m po
całej okolicy. R y ł to bodziec, k t ó r e g o p o t r z e b o w a ł a m . W y r w a ł a m
rękę z uścisku K i s h a n a i w y b i e g ł a m na burzę.
Deszcz zaczął z całej siły d u d n i ć o ziemię, spowalniając moje ru­
chy. S z u k a ł a m R e n a . P i ę k n e złote sandały, które m i a ł a m na nogach,
u t k n ę ł y gdzieś w g ę s t y m biocie. N i g d z i e nie m o g ł a m go znaleźć.
O d g a r n ę ł a m z oczu ociekające w o d ą włosy i z a w o ł a ł a m :
— R e n ! R e n ! ( i d z i e jesteś!?
P i o r u n z g ł o ś n y m h u k i e m powalił jedno z pobliskich drzew. Ka
walki spalonego d r e w n a wyst rzelily na wszystkie stron)', pień złamał
się z trzaskiem, posypały się drzazgi, a d r z e w o r u n ę ł o i przywaliło
mnie swoimi gałęziami.

198
— Ren!
Pode m n ą zebrała się błotnista kałuża deszczowej wody. Ostroż­
nie w y k r ę c a j ą c posiniaczone, o b o l a ł e ciało, w y ś l i z n ę ł a m się spod
konarów drzewa. Z ł o t a suknia była podarta, a moją skórę pokrywały
krwawe zadrapania.
K r z y k n ę ł a m jeszcze raz:
— R e n ! Wróć, b ł a g a m ! Potrzebuję cię!
T r z ę s ł a m się z zimna, ale dalej b i e g ł a m przez dżunglę, potykając
się o wystające korzenie i co raz to rozgarniając szarobure, cierniste
chaszcze. R o z g l ą d a ł a m się dookoła i wciąż krzycząc, s z u k a ł a m go
wśród drzew, nie ustając w rozpaczliwych b ł a g a n i a c h :
— R e n , proszę, nie zostawiaj m n i e !
W końcu dostrzegłam białą plamę, sadzącą susami przez dżunglę,
i zdwoiłam w y s i ł k i , by ją dogonić. M o j a suknia zaczepiała się o kol
czaste krzewy, ale z rozpaczliwą d e t e r m i n a c j ą p r z e d a r ł a m się przez
nie. T r z y m a ł a m się szlaku w y t y c z a n e g o przez uderzenia błyskawic.
To nie pioruny m n i e przerażały, choć kilka z nich walnęło bardzo
blisko i poczułam zapach spalonego d r e w n a . B ł y s k a w i c e doprowa­
dziły m n i e do R e n a . Z n a l a z ł a m go leżącego na ziemi. B i a ł e futro po­
kryte b y ł o rozległymi śladami oparzeń w miejscach, gdzie uderzyły
w niego pioruny. W i e d z i a ł a m , że to moja w i n a . To ja ponosiłam
odpowiedzialność za jego cierpienie.
P o g ł a s k a ł a m go po g ł o w i e oraz po m i ę k k i m , j e d w a b i s t y m futrze
na karku i rozpłakałam się.
— R e n , ja nie c h c i a ł a m , jak to się m o g ł o stać?
R e n przybrał ludzką postać i szepnął:
— Z w ą t p i ł a ś we m n i e , Kelsey.
Potrząsnęłam g ł o w ą . Ł z y ciekły m i p o policzkach.
— N i e p r a w d a ! N i e zrobiłabym t e g o !
Nie pal r/\ I mi w O C Z Y .

— ladulu. opuściłaś mnie.

Desperacko objęłam go r a m i o n a m i .
— N i e , R e n ! Ja cię nigdy nie opuszczę!
— Ale opuściłaś m n i e . Odeszłaś. Czy tak trudno było poczekać?
Uwierzyć we mnie?
S z l o c h a ł a m , zrozpaczona.
— A l e ja n i e w i e d z i a ł a m . Nie w i e d z i a ł a m .
— J u ż za późno, prijatama. T y m r a z e m to ja ciebie opuszczam.
Z a m k n ą ł oczy i u m a r ł .
Potrząsnęłam jego b e z w ł a d n y m c i a ł e m .

'99
Nie, nie! tlen, w r a c a j ! B ł a g a m , w r ó ć !
M o j e Izy m i e s z a ł y się z deszczem. Wszystko stało się zamazane.
G n i e w n y m r u c h e m o t a r ł a m oczy i g d y je znów o t w o r z y ł a m , ujrzą
ł a m nie tylko B e n a , ale i swoich rodziców, babcię i p a n a K a d a m a .
Wszyscy leżeli na ziemi, m a r t w i . B y ł a m s a m a , a wszędzie dookoła
panoszyła się śmierć.
P ł a k a ł a m i w y k r z y k i w a ł a m wciąż na nowo:
— N i e ! To n i e m o ż l i w e ! N i e m o ż l i w e !
Z a l a ł a m n i e fala czarnej rozpaczy. G ę s t a i lepka, sączyła się
z s a m e g o rdzenia m e g o jestestwa, przez wszystkie części ciała. Czu
ł a m się ciężka, udręczona i s t r a s z l i w i e s a m o t n a . Tuliłam B e n a .
kołysząc jego ciało, p o d ś w i a d o m i e szukając w nim jakiejś pociechy.
Nic z tego.
A potem n a g l e u ś w i a d o m i ł a m sobie, że nie jestem s a m a . To nie
ja k o ł y s a ł a m B e n a , ale ktoś kołysał m n i e , m o c n o przyciskając m m c
do siebie. O d z y s k a ł a m przytomność na tyle, by wiedzieć, że to był
tylko sen, ale ból z koszmaru nadal otaczał m n i e ze wszystkich stron.
T w a r z m i a ł a m m o k r ą od p r a w d z i w y c h łez, i burza też była praw
dziwa. Wiatr liniał w koronach drzew, a ciężkie krople deszczu dud
nily w płótno n a m i o t u .
W pobliskie d r z e w o u d e r z y ł p i o r u n , na m o m e n t rozświetlając
w n ę t r z e n i e w i e l k i e g o n a m i o c i k u . M i g n ę ł y m i przed oczami mokre,
( l e n n i e włosy, złocista skóra i biel koszuli.
— Ben?
P o c z u ł a m jego kciuki, ocierające Izy z m o i c h policzków.
— Cśś, Kelsey. J e s t e m tu. N i e opuszczę cię, prija. \lain jahan Inni.
Z w i e l k ą ulgą. d ł a w i ą c się s z l o c h e m , w y c i ą g n ę ł a m r a m i o n a i za
rzuciłam mu je na szyję. B e n wśliznął się dalej do w n ę t r z a namio­
ciku, by s c h o w a ć się przed deszczem, przyciągnął m n i e do siebie
i przytulił jeszcze m o c n i e j . Pogładził m n i e po w ł o s a c h , szepcząc:
— C i c h o już. i\Iain apki raksza karunga. J e s t e m tu. N i e pozwolę,
by cokolwiek ci się stało, prijatama.
Szeptał mi dalej do ucha kojące s ł o w a w s w y m ojczystym języku,
aż poczułam, że koszmar znika. Po kilku m i n u t a c h u z n a ł a m , że je­
stem już na tyle przytomna, by w y s u n ą ć się z objęć B e n a , świado­
m i e z d e c y d o w a ł a m jednak nie ruszać się z miejsca. P r z y j e m n i e było
pozostać w jego r a m i o n a c h .
Sen u ś w i a d o m i ł mi, jak bardzo tak naprawdę czułam się samoi na.
Odkąd u m a r l i rodzice, nikt nie p r z y t u l a ł m n i e w ten sposób. Oczy
wiście zdarzało mi się o b e j m o w a ć S a r ę , M i k e ' a i ich dzieci, nikomu

200
jednak nic udało się p r z e ł a m a ć bariery, którą wokół siebie stworzy­
ł a m — ani w y z w o l i ć we m n i e tak g ł ę b o k i c h emocji.
To w tamtej chwili z r o z u m i a ł a m , że R e n m n i e kocha. P o c z u ł a m ,
jak moje serce sic o t w i e r a . J u ż wcześniej w i e d z i a ł a m , że k o c h a m
R e n a - t y g r y s a i ufam m u . To było proste. A l e teraz u ś w i a d o m i ł a m
sobie, że Ren-człowiek potrzebuje tej miłości jeszcze bardziej. On nie
czuł jej od wieków - o ile czul k i e d y k o l w i e k . T u l i ł a m go w i ę c m o c n o
i nie o d s u n ę ł a m się, dopóki nie z r o z u m i a ł a m , że kończy mu się czas.
Wyszeptałam mu do ucha:
— Dziękuję, że tu jesteś. Cieszę się, że stałeś się częścią mojego
życia. Proszę, zostań ze m n ą w n a m i o c i e . N i e ma powodu, żebyś spał
na deszczu.
P o c a ł o w a ł a m go w policzek, p o ł o ż y ł a m się i o k r y ł a m p l e d e m .
R e n z m i e n i ! się w t y g r y s a i w y c i ą g n ą ł się obok. P r z y t u l i ł a m się
do jego grzbietu i p o m i m o szalejącej na zewnątrz burzy z a p a d ł a m
w spokojny, pozbawiony koszmarów sen.

N a s t ę p n e g o dnia o b u d z i ł a m się, p r z e c i ą g n ę ł a m i w y c z o ł g a ł a m
z n a m i o t u . Woda deszczowa w y p a r o w a ł a w słońcu, które z m i e n i ł o
m o k r ą dżunglę w nasyconą parą saunę. Obozowisko zaśmiecały po­
ł a m a n e gałęzie i o b e r w a n e liście. Przesiąknięta szarą, m ę t n ą wodą
ziemia otaczała osmalone, czarne k a w a ł k i d r e w n a — j e d y n e , co po­
zostało po n a s z y m buzującym ognisku. Wodospad s p ł y w a ł szybciej
niż z w y k l e , a w mulistej sadzawce z b i e r a ł y się pozostałe po burzy
przemoczone szczątki drzew.
— N i e będzie dziś kąpieli — p o w i t a ł a m R e n a , który w y s z e d ł z na­
miotu, przybrawszy ludzką postać.
— N i e szkodzi. R u s z a m y na spotkanie pana K a d a m a . Czas wrócić
do naszej podróży — oznajmił książę.
— A l e co z K i s h a n e m ? N i e dało się go przekonać, żeby pojechał
z nami?
— K i s h a n postawił s p r a w ę jasno. C h c e tu zostać, a ja nie będę
go b ł a g a ł . Kiedy już coś postanów i. rzadko zdarza mu się z m i e n i a ć
zdanie.
— A l e R e n .. .
— Żadnych „ale".
Podszedł do m n i e i d e l i k a t n i e p o c i ą g n ą ł za w a r k o c z . Potem
uśmiechnął się i pocałował m n i e w czoło. To, co zaszło podczas na-

201
wałnicy, zburzyło mur, który w y r ó s ł między n a m i . C i e s z y ł a m się, ż e
znów jesteśmy przyjaciółmi.
\ o już, Kells. P a k u j m y się.
Z w i n i ę c i e n a m i o t u i spakowanie plecaka zajęło tylko kilka mi­
nut. Z u l g ą p r z y j ę ł a m myśl o powrocie do p a n a K a d a m a i do cywi­
lizacji, nie c h c i a ł a m j e d n a k zostawiać tak spraw z K i s h a n e m . Nie
m i a ł a m nawet okazji się z nim pożegnać.
W drodze p o w r o t n e j o t a r ł a m się o k w i t n ą c e krzewy, by zoba­
czyć, jak stado m o t y l i wzbija się w powietrze. B y ł o ich m n i e j niż za
pierwszym razem. Siedziały na przemokniętych krzakach i powoli
poruszały s k r z y d e ł k a m i , susząc je na słońcu. B e n czekał cierpliwie,
aż nasycę się ich w i d o k i e m . W e s t c h n ę ł a m i ruszyliśmy w stronę
drogi, przy której rozbił namiot pan K a d a m . W p r a w d z i e nadal nie­
n a w i d z i ł a m leśnych w y p r a w i spania pod n a m i o t e m , ale to miejsce
stało się dla m n i e w y j ą t k o w e
Mój tygrys jak z w y k l e prowadził, ja zaś w l o k ł a m się za nim, sta­
rając się u n i k a ć błotnistych odcisków jego łap i stąpać po suchej
ziemi. I Ma zabicia czasu o p o w i e d z i a ł a m B e n o w i o moich rozmowach
z K i s h a n e m , dotyczących życia w pałacu, a także o t y m , jak czarny
tygrys przyniósł mi w pysku torbę p e ł n ą jedzenia.
P e w n y c h rzeczy jednak mu nie powtórzyłam, a zwłaszcza tego, co
K i s h a n opowiedział mi o Yesubai. P r z e d e w s z y s t k i m nie chciałam,
by B e n o niej m y ś l a ł , a poza t y m c z u ł a m , że bracia powinni omó­
w i ć ten t e m a t m i ę d z y sobą. Z a m i a s t tego zaczęłam w i ę c niewinną
p a p l a n i n ę o t y m , jak z n u d ó w zaczęłam przyglądać się polowaniu.
Ni z tego, ni z o w e g o B e n z m i e n i ł się w człowieka, c h w y c i ł mnie
za r a m i ę i w y b u c h n ą ł :
— C o widziałaś?!
Zmieszana, powtórzyłam:
— W i d z i a ł a m . . . p o l o w a n i e . M y ś l a ł a m , że o t y m wiesz. Kishan
nic ci nie m ó w i ł ?
— N i e , nie m ó w i ł ! — odparł B e n , zgrzytając z ę b a m i .
O b e s z ł a m go i s t a n ę ł a m na k a m i e n i a c h .
— Och. Cóż, to n i e w a ż n e . N i c mi się nie stało. W r ó c i ł a m bez prze
szkód.
B e n złapał m n i e za łokieć, obrócił i postawił przed sobą.
— Kelsey, czy chcesz mi p o w i e d z i e ć , że n i e t y l k o p a t r z y ł a ś na
p o l o w a n i e , ale jeszcze s a m a w r ó c i ł a ś do obozowiska? — rzucił, nie
posiadając się z wściekłości.
— T a k . . . - p i s n ę ł a m słabo.

202
— N i e c h no tylko spotkam K i s h a n a . Zabije go. - Machając
mi palcem przed twarzą, dodał: - M o g ł a ś zginąć a l b o . . . albo zostać
zjedzona! N i e potrafię ci n a w e t w y m i e n i ć wszystkich niebezpiecz­
nych stworzeń, które czyhają w dżungli. Nigdy, przenigdy w i ę c e j
nie spuszczę cię z oka!
C h w y c i ł m n i e za rękę i pociągnął za sobą. (//.ułam napięcie hi
jące z jego ciała.
— R e n , nic nie r o z u m i e m . (Izy ty i K i s h a n nie rozmawialiście po
w a s z y m . . . e e . . . obiedzie?
— N i e - w a r k n ą ł książę. - Rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.
Ja w r ó c i ł e m prosto do obozowiska. K i s h a n został przy... jedzeniu
trochę dłużej. Najwyraźniej nie złapałem twojego zapachu z powodu
deszczu.
— W takim razie być może Kishan wciąż m n i e szuka. C h y b a po­
w i n n i ś m y wrócić.
— N i e . Redzie m i a ł za swoje. — R e n zaśmiał się złośliwie. — Jeśli
nie złapie naszych zapachów, może m i n ą ć w i e l e dni, z a n i m się do­
myśli, że ruszyliśmy z p o w r o t e m .
— R e n , n a p r a w d ę powinieneś wrócić i powiedzieć m u , że wyjeż­
dżamy. P o m ó g ł ci w p o l o w a n i u . Jesteś mu to w i n i e n .
— Kelsey, nie zawracamy. K i s h a n jest dorosły, potrafi zatroszczyć
się o siebie. Poza tym ś w i e t n i e sobie radziłem bez niego.
— N i e p r a w d a . W i d z i a ł a m polowanie, pamiętasz? P o m ó g ł ci po­
walić t a m t ą antylopę. Kishan m ó w i ł m i . że nie polowałeś od trzystu
lat. To d l a t e g o za tobą poszedł. Wiedział, że potrzebujesz pomocy.
R e n zmarszczył czoło, ale nic n i e odpowiedział.
P r z y s t a n ę ł a m i położyłam mu rękę na r a m i e n i u .
— To, że czasem potrzebujemy pomocy, nie znaczy, że jesteśmy
•słabi.
Książę prychnął, pokazując w ten sposób, co o t y m myśli. We­
tknął sobie m o j ą dłoń pod r a m i ę i znów ruszył przed siebie.
— R e n , co w ł a ś c i w i e się z tobą stało trzysta lat temu?
Książę milczał, nachmurzony. S z t u r c h n ę ł a m go lekko łokciem
i u ś m i e c h n ę ł a m się krzepiąco. Powoli z jego przystojnej twarzy znik­
nął m a r s o w y w y r a z , a napięcie opuściło barki. Westchnął, przeczesał
włosy d ł o n i ą i wyjaśnił:
— C z a r n e m u t y g r y s o w i jest dużo ł a t w i e j polować niż b i a ł e m u .
T r u d n o mi stopić się z dżunglą. ( i d y b y w a ł e m bardzo głodny i sfru­
strowany n i e u d a n y m p o l o w a n i e m na dziką zwierzynę, zdarzało mi
się w y p r a w i ć do wsi i porwać kozę czy owcę. B y ł e m ostrożny, ale

205
wnet rozniosła się wieść o b i a ł y m tygrysie i skrzyknęli się okolic/
ni rolnicy oraz m y ś l i w i , p r a g n ą c y dreszczu emocji, towarzyszącego
s c h w y t a n i u egzotycznego zwierzęcia.
Pozastawiali na m n i e w całej dżungli pułapki, które zabiły wiele
n i e w i n n y c h stworzeń. ( I d y tylko którąś z n a l a z ł e m , niszczyłem ją.
P e w n e g o dnia, natrafiwszy na jedną z nich, p o p e ł n i ł e m głupi błąd.
D w i e pułapki zastawione b y ł y obok siebie, ale ja s k u p i ł e m sic na
tej oczywistej, czyli z w y k ł y m k a w a ł k u mięsa zawieszonym nad /.a
kaniu llow a n y m dołem w ziemi.
P r z y g l ą d a ł e m się dziurze, myśląc, jak dobrać się do mięsa, gdy
n a g l e p o t k n ą ł e m się o u k r y t y drut. Z d r z e w a spadł na m n i e deszcz
szpikulców i strzał. I skoczyłem przed dzidą, ale w t y m m o m e n c i e
z i e m i a o b s u n ę ł a mi się pod n o g a m i i w p a d ł e m do dołu.
Czy trafiła cię któraś ze strzał? — s p y t a ł a m nr/emocjonowana.
— T a k . K i l k a m n i e drasnęło, ale rany szybko się zagoiły. Na szczęś­
cie w dole nie powbijano b a m b u s o w y c h pali, ale był dobrze wyko
pany i na tyle głęboki, że nie m o g ł e m się wydostać.
— Co ci zrobili?
— M y ś l i w i znaleźli m n i e po kilku d n i a c h . Sprzedali u m i e właści
cielowi menażerii, ( i d y okazało się, że nie u ł a t w i a m mu życia, sprze­
dał m n i e i n n e m u kolekcjonerowi, ten jeszcze i n n e m u i tak dalej.
W końcu w y l ą d o w a ł e m w rosyjskim c y r k u i od tamtej pory wędro
w a l e m z rąk do rąk. ( i d y tylko ludzie zaczynali coś podejrzewać
w związku z m o i m w i e k i e m albo próbowali m n i e skrzywdzić, zaczy
nalem im sprawiać tyle problemów, że szybko chcieli się m n i e pozbyć.
Od jego strasznej opowieści krajało mi się serce. O d s u n ę ł a m się,
by obejść zagradzający drogę pieniek, a gdy znów s t a n ę ł a m u jego
boku, splótł palce z m o i m i i szedł dalej.
C z e m u pan k a d a m nie w y k u p i ł cię po prostu i nie zabrał do
d o m u ? — s p y t a ł a m ze w s p ó ł c z u c i e m .
— N ie m ó g ł . Z a w s z e coś staw r ało mu na drodze. Za każdym razem,
g d y próbował o d k u p i ć m n i e od c y r k u , w ł a ś c i c i e l e o d m a w i a l i , nie
zależnie od ceny. Wysyłał podstawionych ludzi, lecz i to nie działało.
Z a t r u d n i ł nawet złodziei, którzy mieli m n i e wykraść, ale złapano ich.
To klątwa sterowała b i e g i e m w y d a r z e ń , nie my. Im mocniej pan Ka
d a m starał się interweniować, t y m bardziej pogarszała się moja sytu­
acja. W końcu odkryliśmy, że jest szansa w y s ł a ć potencjalnych kup
ców, którzy n a p r a w d ę byli m n ą zainteresowani. Pan K a d a m mógł
w p ł y n ą ć na tych dobrych ludzi, ale j e d y n i e pod w a r u n k i e m , że nie
będzie m n i e chciał dla siebie,

204
\Ió) przyjaciel dopilnował, żebym na tyle często z m i e n i a ł wlaś
cicieli, by nikt nie zorientował się, ile m a m lat. Od czasu do czasu
m n i e o d w i e d z a ł , by ci, u których się z n a l a z ł e m , wiedzieli, jak się
z n i m skontaktować, ale n a p r a w d ę nie b y ł w stanie zrobić nic wię
cej. N i g d y jednak nie zaniechał prób z ł a m a n i a zaklęcia. Poświęcił
cały swój czas b a d a n i o m nad m o ż l i w y m i rozwiązaniami, .lego wi
zyty były dla m n i e wszystkim i myślę, że g d y b y nie on. zatraciłbym
swo j e cz ł o w i eczeń siwo.
Ren Irzepnął komara, który usiadł mu na karku, i m ó w i ł dalej:
— Ody uwięziono m n i e p o r a ź pierw S Z A , zdawało mi się. że u c i e c /
ka będzie łatwa. M i a ł e m z a m i a r poczekać, aż się ściemni, i pociąg
nąć zasuwę w drzwiach klatki. Okazało się jednak, że odkąd m n i e
s c h w y t a n o , na stałe u t k w i ł e m w ciele tygrysa. N i e m o g ł e m znów
stać się c z ł o w i e k i e m . . . do c h w i l i , gdy ty się zjawiłaś.
O d g a r n ą ł sterczący mi na drodze konar. S p y t a ł a m :
— J a k to b y ł o , tyle lat m i e s z k a ć w cyrku.'
P o t k n ę ł a m się o k a m i e ń . R e n m n i e p o d t r z y m a ł . Ody znów sta­
ł a m solidnie na nogach, puścił m n i e n i e c h ę t n i e i znów wyciągnął
rękę.
— P r z e w a ż n i e było nudno, (//.asami w ł a ś c i c i e l e bywali okrutni,
bili m n i e i dźgali m e t a l o w y m i p i e l a m i . M i a ł e m jednak szczęście, bo
rany szybko się goiły, a poza t y m b y ł e m na tyle inteligentny, ż.eb\
w y k o n y w a ć sztuczki, których i n n e tygrysy o d m a w i a ł y W naturze ly
grysa nie leży skakanie przez płonącą obręcz ani o t w i e r a n i e paszczy,
by człowiek m ó g ł wsadzić w r n i ą głowę. T y g r y s y nie cierpią ognia,
trzeba w i ę c sprawić, by tresera bały się bardziej niż p ł o m i e n i .
— To brzmi okropnie!
— W t a m t y c h czasach c y r k i takie były. Z w i e r z ę t a t r z y m a n o
w zbyt m a ł y c h klatkach. Rozdzielano rodziny i sprzedawano m ł o d e .
Jedzenie było wstrętne, klatki b r u d n e , a zwierzęta bito. Przewożono
je z miasta do miasta i zostawiano na dworze, w miejscach i k l ń n a
tach, do których nie przywykły. D l a t e g o nie żyły zbyt długo.
R e n ciągnął w z a m y ś l e n i u :
— T e r a z jednak robi się badania i czyni w y s i ł k i , by przedłużyć
życie c y r k o w y c h zwierząt i p o p r a w i a ć jego jakość. M i n i o to niewola
pozostaje niewolą, niezależnie od tego, jak ładne jest w i ę z i e n i e .
— Ż y w o t w klatce sprawił, że głęboko p r z e m y ś l a ł e m swoje sto­
sunki z i n n y m i z w i e r z ę t a m i , zwłaszcza s ł o n i a m i i k o ń m i . Mój
ojciec posiadał tysiące słoni, które tresowano w walce i d ź w i g a n i u
ciężarów. M i a ł e m leż. kiedyś ulubionego r u m a k a , którego kochałem

205
ujeżdżać. Siedząc w klatce, dzień po dniu z a s t a n a w i a ł e m sic;, czy
czul sic; podobnie jak ja. W y o b r a ż a ł e m sobie, jak stal w zagrodzie,
znudzony, czekając g o d z i n a m i , aż przyjdę i wypuszczę go na świeże
powietrze.
R e n ścisnął m n i e za rękę i znów z m i e n i ł się w tygrysa. Z a m y ­
ś l i ł a m się. J a k ciężko m u s i a ł o mu być w klatce przez te wszystkie
stulecia! \a myśl o tym przeszedł m n i e dreszcz.
Po kolejnej godzinie marszu o d e z w a ł a m się:
— R e n ? J e d n e j rzeczy nie r o z u m i e m . G d z i e był K i s h a n przez cały
ten czas? C z e m u nie p o m ó g ł ci w y d o s t a ć się na wolność?
R e n przeskoczył przez zwalony pień drzewa, przybrał w powie
trzu ludzką postać i po cichu w y l ą d o w a ł na dwóch nogach. Wyciąg
n ę ł a m do n i e g o rękę, by p o m ó g ł mi przeprawić się na d r u g ą stroni;,
ale on zignorow-ał to, przechylił się nad p n i a k i e m i objął m n i e w talii.
Z a n i m z d ą ż y ł a m zaprotestować, podniósł m n i e , jak g d y b y m była
lekka niczym poduszka z p i e r z e m . Z a n i m m n i e puścił, przycisnął
m n i e do piersi, aż z w r a ż e n i a c a ł k i e m przestałam oddychać.
Spojrzał mi w oczy. U ś m i e c h powoli rozjaśnił jego twarz. Post a
wił m n i e na ziemi i w y c i ą g n ą ł rękę. U j ę ł a m jego c i e p ł ą dłoń moją
w ł a s n ą , drżącą lekko, i ruszyliśmy dalej.
— W o w y c h czasach K i s h a n i ja u n i k a l i ś m y się n a w z a j e m , jak
się tylko dalo. N i e w i e d z i a ł , co mi się przytrafiło, dopóki pan ha
d a m go nie odnalazł. Wtedy jednak b y ł o już za późno. K a d a m zda
żył podjąć w i e l e n i e u d a n y c h prób u w o l n i e n i a m n i e . przekonał więc
K i s h a n a , by ten pozostał w u k r y c i u , podczas g d y on myślał, co ro
bić dalej. Tak jak m ó w i ł e m , przez wiele lat usiłował m n i e w y k u p i ć
lub w y k r a ś ć . Nic nie działało, póki ty się nie zjawiłaś. Z jakiegoś po­
wodu, gdy z a m a r z y ł a ś o t y m . b y m odzyskał wolność, udało mi sic;
przybrać ludzką postać i zadzwonić do niego. - R e n roześmiał się.
G d y znów s t a ł e m się c z ł o w i e k i e m , po raz pierwszy od wieków, po
prosiłem Matta, by w m o i m i m i e n i u zadzwonił na koszt rozmówi \.
P o w i e d z i a ł e m m u , że m n i e napadnięto i muszę skontaktować się ze
s w o i m szefem. P o m ó g ł mi skorzystać z telefonu, a pan K a d a m na­
tychmiast przyleciał do Stanów.
R e n znów z m i e n i ł się w tygrysa. Szliśmy dalej. Kroczył tuż przy
m n i e , tak że m o g ł a m trzymać mu rękę na karku.
Po kilku godzinach marszu. R e n z a t r z y m a ł się raptownie i za
czai węszyć. I siadł i w bil wzrok w gęstwinę. N a s t a w i ł a m uszu. Coś
poruszało się w zaroślach. N a j p i e r w w y ł o n i ł się z nich czarny nos,
a za n i m reszta czarnego tygrysa.

206
U ś m i e c h n ę ł a m się radośnie.
— K i s h a n ! / . m i e n i ł e ś /.danie. Jedziesz z n a m i ? 'I'ak się cieszę!
K i s h a n podszedł i w y c i ą g n ą ! łapę, która za c h w i l ę z m i e n i ł a się
w ludzką dłoń.
— Witaj, Kelsey. N i e , nie z m i e n i ł e m zdania. A l e cieszę się, że
jesteś bezpieczna.
Młodszy książę rzucił bratu n i e c h ę t n e spojrzenie. T e n nie tracił
czasu i w ciągu s e k u n d y r ó w n i e ż przybrał ludzką postać. M o c n o
szturchnął K i s h a n a w r a m i ę i krzyknął:
— C z e m u mi nie powiedziałeś, że ona t a m była? Widziała polo­
wanie, a ty ją zostawiłeś, s a m ą i bezbronną!
K i s h a n odpowiedział bratu p c h n i ę c i e m w klatkę piersiowa.
— Odszedłeś, z a n i m zdążyłem cokolwiek powiedzieć. J e ś l i to dla
ciebie jakieś pocieszenie, to szukałem jej przez całą noc. Za to wy
spakowaliście się i ruszyliście, nic mi n i e m ó w i ą c .
S t a n ę ł a m między nimi.
— Proszę, uspokójcie się, obaj. R e n , z g o d z i ł a m się z K i s h a n e m ,
że najlepiej dla m n i e będzie, jeśli pójdę z n i m . Rardzo u w a ż n i e się
m n ą opiekował. To ja p o s t a n o w i ł a m obejrzeć p o l o w a n i e i ja samot­
nie w y r u s z y ł a m z powrotem do obozowiska. Więc jeśli masz się na
kogoś g n i e w a ć , g n i e w a j się na m n i e .
Z w r ó c i ł a m się d o K i s h a n a .
— P r z y k r o m i , że m u s i a ł e ś szukać m n i e w czasie burzy. N i e sądzi
ł a m , że zacznie padać ani że deszcz zmyje m o j e ślady. P r z e p r a s z a m .
K i s h a n u ś m i e c h n ą ł się szeroko i p o c a ł o w a ł m n i e w rękę. R e n
warknął złowieszczo.
— Przeprosiny przyjęte. I jak ci się podobało?
— M a s z na myśli u l e w ę czy polowanie?
— Oczywiście, że polowanie.
— H m m , było...
— M i a ł a koszmary — łuknął R e n .
S k r z y w i ł a m się i p o k i w a ł a m g ł o w ą .
— Cóż, p r z y n a j m n i e j mój brat się najadł. M o g ł o m i n ą ć w i e l e ty­
godni, zanim złapałby coś samodzielnie.
— Ś w i e t n i e sobie r a d z i ł e m bez ciebie!
K i s h a n uśmiechnął się złośliwie.
— P r z e c i w n i e , beze m n i e nie s c h w y t a ł b y ś k u l a w e g o żółwia.
U s ł y s z a ł a m odgłos uderzenia, z a n i m je z o b a c z y ł a m . R y ł to jeden
z tych ciężkich ciosów, od których d z w o n i ą zęby, o jakich sądzi
ł a m dotąd, że zdarzają się tylko w ł i l m a c h . To R e n j e d n y m zwin-

207
m i i i r u c h e m przestawi! m n i e na bok. po czym rąbną! brata prosto
w szczękę.
K i s h a n zrobi! krok. w tyl, masując podbródek, ale już za chwilę
w y p r o s t o w a ł się i z u ś m i e c h e m rzucił R e n o w i w twarz:
— Spróbuj jeszcze raz, braciszku.
R e n zmarszczy! brwi i nie o d p o w i e d z i a ł . Wziął m n i e tylko za
rękę i ruszył szybko, ciągnąc m n i e za sobą przez dżunglę. M u s i a ł a m
p r a w i e biec, by d o t r z y m a ć mu kroku.
C z a r n y tygrys m i n ą ł nas p ę d e m i j e d n y m susem zagrodził n a m
ścieżkę. K i s h a n znów z m i e n i ł się w człowieka i rzekł:
— Poczekajcie. M a m coś do powiedzenia Kelsey.
R e n spoohmurniał, ale p o ł o ż y ł a m mu dłoń na piersi i zanim zdą
żył się odezwać, p o w i e d z i a ł a m :
— R e n , proszę.
Przenosił wzrok to na m n i e , to na brata, ale t w a r z mu złagod­
n i a ł a . Puścił m o j ą rękę, lekko m u s n ą ł m n i e w policzek i odszedł
kilka kroków. K i s h a n zbliżył się.
— Kelsey. chcę ci to dać — powiedział. Zdjął łańcuszek, ukryły pod
czarną koszulą. Z a w i e s i ł mi go na szyi i dodał: — P e w n i e już wiesz,
że ten a m u l e t będzie cię c h r o n i ł tak sarno, jak a m u l e t R e n a chroni
Kadama.
D o t k n ę ł a m łańcuszka i p o c i ą g n ę ł a m za p ę k n i ę t y t a l i z m a n . bv
przyjrzeć mu się bliżej.
— K i s h a n i e , jesteś p e w i e n , że chcesz, b y m to nosiła.'
Książę u ś m i e c h n ą ł się zawadiacko.
— M o j a piękna, twój entuzjazm jest zaraźliwy. Mężczyzna nie
może przebywać w pobliżu, nie troszcząc się o t w ą sprawę. 1 choć
m a m z a m i a r pozostać w dżungli, niech to będzie mój m a ł y wkład
w twoje w y s i ł k i . — Wyrzekłszy te słowa, spoważniał. — Kelsey, chcę,
żebyś b y ł a bezpieczna. J e d y n e , co w i e m y na p e w n o , to to, że amulet
ma potężną moc i może obdarzyć noszącego go d ł u g i m życiem. Nie
znaczy to jednak, że nie możesz doznać k r z y w d y lid) zginąć, uważa)
w i ę c na siebie.
L jął m n i e pod brodę, a ja spojrzałam w jego lśniące oczy.
— Z a nic n i e c h c i a ł b y m , by coś ci się stało, bilauta.
— R ę d ę ostrożna. Dzięki, K i s h a n i e .
K i s h a n spojrzał na R e n a , który lekko skinął g ł o w ą , a potem znów
przeniósł wzrok na m n i e . U ś m i e c h n ą ł się i powiedział:
— Będę za tobą tęsknił, Kelsey. M a m nadzieję, że wkrótce znów
m n i e odwiedzisz.

208
Uściskałam go szybko i n a s t a w i ł a m policzek do pocałunku. W osta­
tniej c h w i l i K i s h a n z m i e n i ł pozycję i c m o k n ą ł m n i e prosto w usta.
— Ty szczwany o b w i e s i u ! — r o z e ś m i a ł a m się, zaskoczona, i lek­
ko s z t u r c h n ę ł a m go w r a m i ę . K i s h a n z a ś m i a ł się tylko i puścił do
m n i e oko.
R e n zacisnął pięści, a na jego przystojnej t w a r z y pojawił się gry­
mas irytacji, ale K i s h a n z i g n o r o w a ł brata i już za c h w i l ę z n i k n ą ł
w dżungli. J e g o ś m i e c h odbijał się e c h e m pośród drzew i w k r ó t c e
zmienił się w szorstki p o m r u k czarnego tygrysa.
R e n podszedł do m n i e , ujął w dłoń a m u l e t i w z a m y ś l e n i u p o l a r !
go palcami. P o ł o ż y ł a m mu rękę na r a m i e n i u , z m a r t w i o n a , że wciąż
g n i e w a się o K i s h a n a . A l e on pociągnął m n i e za warkocz, u ś m i e c h ­
nął się i złożył mi na czole ciepły pocałunek.
Z m i e n i w s z y się z p o w r o t e m w b i a ł e g o tygrysa, prowadził m n i e
dżunglą przez kolejne pół godziny, aż w końcu z radością ujrzałam,
że dotarliśmy do szosy.
Poczekaliśmy, aż przejadą samochody, i p r z e b i e g l i ś m y na d r u g ą
stronę, by zamarzyć się w zielonych zaroślach. Po krótkiej c h w i l i
podążania za w ę c h e m R e n a natrafiliśmy na wojskowy n a m i o t , a ja
puściłam się b i e g i e m , by uściskać człowieka, który się zeń w y ł o n i ł .
— P a n i e K a d a m ! N a w e t pan n i e w i e , jaka to ulga p a n a widzieć!
17

POCZĄTEK

- P a n n o Kolscy! — powitał m n i e c i e p ł o pan K a d a m . - Cieszę się.


że p a n i ą w i d z ę ! M a m nadzieję, że c h ł o p c y się o p a n i ą troszczyli.
R e n prychnął i ułożył się w o c i e n i o n y m miejscu.
- O w s z e m . Wszystko w porządku.
P a n K a d a m p o p r o w a d z i ł m n i e d o p i e ń k a przy ognisku.
- Proszę usiąść i c h w i l ę odpocząć, a ja w t y m czasie z w i n ę oho
zowisko.
P o g r y z a ł a m h e r b a t n i k a i p a t r z y ł a m , jak się krząta, składając aa
miot i pakując książki. B y ł lak dobrze zorganizowany, jak się spo­
d z i e w a ł a m . Z t y ł u j e e p a p r z e c h o w y w a ł książki i papiery. Ognisko
b u z o w a ł o wesoło, a obok leżała duża sterta d r e w n a na opal. Na
miot p r z y p o m i n a ł l o k u m dla g e n e r a ł a , który zechciał spędzić noc
pod g o ł y m niebem. Wyglądał na kosztowny, ciężki i znacznie bar
dziej s k o m p l i k o w a n y niż m ó j . Obok stało nawet e l e g a n c k i e składa
no biurko, zawalone p a p i e r a m i , p r z y c i ś n i ę t y m i g ł a d k i m i , czystymi
k a m i e n i a m i z rzeki.
W s t a ł a m i z z a c i e k a w i e n i e m spojrzałam na papiery.
- Proszę pana, czy to t ł u m a c z e n i e przepowiedni D u r g i ?
U s ł y s z a ł a m stuknięcie, gdy pan K a d a m w y c i ą g n ą ł z ziemi siu
pek. Namiot opadł na trawę stertą ciężkiego zielonego płótna. Pan
K a d a m wstał i odpowiedział:
- Tak. Z a c z ą ł e m p r a c o w a ć nad n a p i s a m i z monolitu. J e s t e m nie
mai c a ł k i e m pewien, że musimy pojechać do I lampi. M a m już także
lepsze pojęcie o t y m , czego będziemy t a m szukać.

210
— H m m . - P o d n i o s ł a m kartkę z notatkami, z których większość
nie była po a n g i e l s k u . Popijając wodę, b e z w i e d n i e d o t k n ę ł a m amu­
letu od K i s h a n a .
— Proszę pana, K i s h a n podarował mi ten k a w a ł e k a m u l e t u , z na
dzieją, że będzie m n i e c h r o n i ł . W jaki sposób pański chroni pana?
Czy nadał może się coś panu stać?
Pan R a d , m i zapakował zrolowany n a m i o t do jeepa. Przysiadł na
zderzaku i odparł:
— A m u l e t chroni m n i e od poważnych obrażeń, ale nadal m o g ę
się skaleczyć albo upaść i z w i c h n ą ć kostkę. - W z a m y ś l e n i u potarł
krótką brodę. - C h o r o w a ł e m , ale n i g d y poważnie. Moje rany i si­
niaki szybko się goją, chociaż, nie tak szybko jak u R e n a i K i s h a n a .
Wziął do ręki amulet i przyjrzał mu się uważnie. — Różne fragmenty
mogą m i e ć różne właściwości. W zasadzie nie z n a m y w tej c h w i l i
ich pełnej m o c y . To zagadka, którą m a m nadzieję kiedyś rozwiązać.
G e n e r a l n i e jednak nie w a r t o r y z y k o w a ć . Jeśli coś w y g l ą d a na nie
bezpieczne, radzę tego unikać. G d y coś będzie p a n i ą gonić, proszę
uciekać. R o z u m i e pani?
— Jasne.
Pan K a d a m puścił amulet i w r ó c i ! do p a k o w a n i a się.
— Cieszę się, że K i s h a n zgodził się podarować go pani.
Z d e z o r i e n t o w a n a , zapy ta 1 a m :
— N a p r a w d ę ? M y ś l a ł a m , że m i e l i ś m y przekonać K i s h a n a . żeby
pojechał z n a m i .
P a n K a d a m z e s m u t k i e m pokręcił g ł o w ą .
— Wiedzieliśmy, że m a ł a jest na to nadzieja. K i s h a n dotąd obo­
jętnie r e a g o w a ł na próby pozyskania go dla naszej sprawy. Przez
wiele lat u s i ł o w a ł e m w y w a b i ć go z dżungli i przekonać, by w y b r a ł
wygodniejsze życie w domu, ale on woli zostać i m a j .
Pokiwałam głową.
— C h c e się u k a r a ć za ś m i e r ć Yesubai.
Pan K a d a m spojrzał na m n i e . zaskoczony.
— R o z m a w i a ł o t y m z panią.'
— T a k . O p o w i e d z i a ł m i , co się stało po jej ś m i e r c i . Nadal się ob
winia. 1 to nie tylko za ś m i e r ć Yesubai, ale i za to. co stało się z n i m

i z R e n e m . Bardzo mi go żal.
Pan K a d a m przez c h w i l ę dumał nad m o i m i s ł o w a m i .
— Jest pani n i e z w y k l e spostrzegawcza i pełna empatii j a k na tak
młodą osobę, panno Kelsey. Cieszę się, że K i s h a n m ó g ł się pani zwie­
rzyć. Wciąż jest dla niego nadzieja.

211
P o m o g ł a m panu k a d a m o w i pozbierać papiery i złożyć biurko
oraz krzesło. G d y skończyliśmy, lekko p o k l e p a ł a m R e n a po łopatce,
b\ dać mu znak. że jesteśim gotowi do drogi. T y g r y s wsiał powoli,
wygiął grzbiet, m a c h n ą ł o g o n e m i ziewnął szeroko, zwijając język.
Potarł łbem o moją rękę i ruszył za m n ą do jeepa. Wskoczyłam na
siedzenie pasażera, a on wyciągnął się z tylu.
W drodze do g ł ó w n e j szosy pan k a d a m zdawał się z przyjemnoś­
cią omijać swoisty tor przeszkód, pełen wystających pniaków, chasz­
czy, kamieni i wybojów. J e e p miał znakomite amortyzatory, ale i tak
m u s i a ł a m m o c n o trzymać się klamki i zapierać o deskę rozdzielczą,
by nie walnąć g ł o w ą w dach. W końcu wyjechaliśmy na gładki asfalt
i skierowaliśmy się na p o ł u d n i o w y zachód.
— Proszę mi opowiedzieć, jak minął pani tydzień w towarzystwie
tygrysów — poprosił pan k a d a m .
Z e r k n ę ł a m na R e n a . rozciągniętego z. tylu. Wyglądało na to, że
drzemie, p o s t a n o w i ł a m w i ę c zacząć opowieść od p o l o w a n i a , a po­
tem c o f n ę ł a m się do w s z y s t k i e g o , co zdarzyło się wcześniej. \ o .
może p r a w i e wszystkiego. N i e m ó w i ł a m o s p r a w i e z p o c a ł u n k i e m .
Nie dlatego, że pan k a d a m by nie z r o z u m i a ł , p r z e c i w n i e , myślę,
że z r o z u m i a ł b y doskonale. Nie m i a ł a m j e d n a k pewności, że Ren
zapadł w sen, a nie b y ł a m jeszcze g o t o w a na to, by usłyszał moje
zwierzenia.
P a n K a d a m najbardziej interesował się k i s h a n e m . Ryl mocno
zaskoczony, g d y k i s h a n w y ł o n i ł się z dżungli, prosząc o zapas je
dzenia dla mnie. Według niego młodszy książę nie dbał o nic ani
0 nikogo, odkąd u m a r l i jego rodzice.
O p o w i e d z i a ł a m mu o t y m . jak k i s h a n został ze m n ą przez pięć
dni, gdy Ren ruszył na polowanie, i że rozmawialiśmy o tym, jak po
znal Yesubai. M ó w i ą c o niej. s t a r a ł a m się zniżać głos do szeptu, żebs
nie d e n e r w o w a ć R e n a . Pan k a d a m nie rozumiał mojej potrzeb)
konspiracji, ale i tak słuchał z uwagą, k i w a ł głową, gdy wspomina
lam o ..tamtym w y d a r z e n i u " .
C z u ł a m , że w i e coś więcej i że rozwiałby kilka moich wątpłi
wości, w i e d z i a ł a m jednak, iż nie jest typem plotkarza. Pan k a d a m
c e c h o w a ł się w i e l k ą dyskrecją, co działało zarówno na m o j ą korzyść,
jak i niekorzyść. Wziąwszy pod u w a g ę wszystkie aspekty sprawy,
postanowiłam jednak, że to dobrze, i z a p y t a ł a m o dzieciństwo R e n a
1 Kishana.
\ e ł i . . . Obaj chłopcy byli d u m ą i radością rodziców. Mieli la
lent do wpadania w tarapaty, ale wrodzony urok osobisty Sprawiał, że

212
zawsze u d a w a ł o im się z nich w y k a r a s k a ć . Dostawali wszystko, czego
zapragnęli, musieli jednak najpierw na to zapracować. Desehen, ich
matka, była niekonwencjonalna jak na mieszkankę Indii. Przebierała
synów, by nikt ich nie poznał, i p o z w a l a ł a , bv b a w i l i się z dziećmi
z biednych rodzin. C h c i a ł a , by byli otwarci na wszelkie kultury i reli­
gie. Jej małżeńsl w o z ich ojcem, królem R a j a r a m e m , było związkiem
dwóch kultur. Król kochał żonę i dogadzał jej, nie troszcząc się o opi
nie innych. C h ł o p c y dostali to, co najlepsze z obu światów. 1 czono
ich wszystkiego, od polityki i sztuki wojennej, po hodowlę zwierzał
i uprawę roli. Wiedzieli, jak posługiwać się tradycyjną indyjską bro­
nią, ale m i e l i też najlepszych nauczycieli z całej Azji.
— Czy robili także inne rzeczy'.' Jak n o r m a l n e nastolatki. 1
— O co pani pyta?
D r g n ę ł a m nerwowo.
— Czy... chodzili na randki'.'
Pan K a d a m uniósł b r w i , zaintrygowany.
Nie. Na p e w n o nie. Z a n i m p o w i e d z i a ł a mi pani — tu mrug­
nął do m n i e - o „ w i a d o m y m w y d a r z e n i u " , nigdy nie słyszałem, by
którykolwiek z nich p o d e j m o w a ł r o m a n t y c z n e eskapady. Szczerze
mówiąc, nie mieli na to po prostu czasu. Poza t y m obaj zamierzali
w przyszłości zawrzeć zaaranżowane m a ł ż e ń s t w a .
O p u ś c i ł a m lekko oparcie siedzenia i o d c h y l i ł a m się do t y ł u . Usi­
ł o w a ł a m w y o b r a z i ć sobie, jak w y g l ą d a ł o życie braci. M u s i a ł o i m
być trudno, skoro nie mieli żadnego wyboru, z drugiej zaś strony
w porównaniu do innych prowadzili uprzywilejowany żywot. M i m o
wszystko uznałam, że wolność w y b o r u byłaby mi w tej sytuacji naj­
droższa.
W krotce fizyczne z m ę c z e n i e sprawiło, że zapadłam w głęboki s e n .
O d y s i e obudziłam, pan K a d a m wręczył mi kanapkę i butelkę soku.
— Proszę, musi pani coś zjeść. Z a t r z y m a m y się na noc w hotelu,
będzie więc pani wreszcie mogła wyspać się porządnie w w y g o d n y m
łóżku.
— A co z R e n e m . '
— Przy hotelu, który w y b r a ł e m , znajduje się k a w a ł e k dżungli.
Z o s t a w i m y go tam i odbierzemy w drodze powrotnej.
— A co z p u ł a p k a m i na tygrysy?
Pan K a d a m roześmiał się cicho.
— O p o w i e d z i a ł pani o l v i i i , hę? Proszę się nie m a r t w i ć , panno
Kelsey. Ren nie ma zwyczaju popełniać dwa r a z y lego s a m e g o błędu.
\\ tej okolicy nie ma dużych zwierzał, wiec miejscowa ludność nie

2.3
musi się przed n i m i bronie. J e ś l i nie będzie w y c h y l a ł nosa z dżungli,
nie p o w i n n o być problemu.
Godzinę później pan K a d a m zatrzymał się w pobliżu gęstego
lasu na obrzeżach n i e w i e l k i e g o miasteczka, w y p u ś c i ł Kona z sa­
m o c h o d u i pojechaliśmy dalej. Miasteczko pełne było kolorowo
ubranych ludzi i b a r w n y c h domów. Wkrótce p a n K a d a m zaparko­
w a ł przed hotelem.
- N i e dostałby może pięciu gwiazdek — w y j a ś n i ł — ale ma wiele
uroku.
Nad lśniącą w i t r y n ą sklepu spożywczego ujrzałam wielki szyld
w d r e w n i a n e j r a m i e . Szyld był różowo czerwony. Wypisano na nim
n a z w ę sklepu, której nie potrafiłam przeczytać, obok zaś wymalo­
w a n o s t a r o m o d n ą butelkę coca-coli, s y m b o l rozpoznawalny wszę
dzie, niezależnie od tego, w j a k i m alfabecie opisano etykietę.
Pan K a d a m udał się do recepcji, ja zaś przeszłam się po sklepiku,
z ciekawością przyglądając się t o w a r o m . Z n a l a z ł a m tam amerykań­
skie batony i napoje g a z o w a n e , pomieszane z n i e t y p o w y m i rodza­
j a m i słodyczy i lodami na patyku o egzotycznych s m a k a c h .
P a n K a d a m wziął z recepcji klucze i kupił n a m po lodzie i po
hutelce coli. M ó j lód był biały, jego zaś pomarańczowy. Z e r w a ł a m
o p a k o w a n i e i nieufnie p o w ą c h a ł a m smakołyk.
— M a m nadzieję, że to nie soja, curry ani nic z tych rzeczy. .
P a n K a d a m wyszczerzył zęby w u ś m i e c h u .
— Proszę spróbować.
Tak też. zrobiłam i z zaskoczeniem w y c z u l a m smak kokosu. Może
nie jest lak dobry jak moje u l u b i o n e czekoladowe, ale smakuje cał­
k i e m nieźle, p o m y ś l a ł a m .
Pan K a d a m odgryzł k a w a ł e k swojego loda, u ś m i e c h n ą ł się i po­
wiedział:
- Mango.
D w u p o z i o m o w y hotel, pomalowany na m i ę t o w ą zieleń, miał kutą
żelazną b r a m ę , betonowy taras i jasnoróżowe gzymsy. Na środku mo­
jego pokoju na parterze stało d u ż e łóżko. Za kolorową zasłoną kryła
się nieduża szafa z k i l k o m a d r e w n i a n y m i wieszakami. Na stole stały
m i s k a i dzban z wodą, a także kilka ceramicznych kubków. Z a m i a s t
elektrycznego w y w i e t r z n i k a , nu suficie leniwie obracał się wiatrak.
ledwie zdolny poruszyć ciepłe powietrze. Łazienki n i e b y ł o . Wsz\sc\
goście musieli dzielić w s p ó l n e pomieszczenie na pierwszym piętrze.
Hotel nie był może szczytem luksusu, lecz bez wątpienia w y g r y w a !
w porównaniu z dżunglą.
P a n K a d a m s p r a w d z i ł , czy się r o z g o ś c i ł a m , w r ę c z y ł mi klucz
i oświadczył, że za trzy godziny wróci, by zabrać m n i e na kolacje, po
czym wyszedł, zostawiając m n i e s a m ą . Z a l e d w i e zdążył przekroczyć
próg, a już w pokoju pojawiła się niska Induska w luźnej p o m a r a ń
czowej koszuli i białej spódnicy, żeby zabrać moje brudne rzeczy. Po
bardzo król kim czasie wróciła z n a r ę c z e m w y p r a n y c h ubrań, które
rozwiesiła na sznurku przed drzwiami pokoju. P r a n i e cicho trzepotało
na wietrze, a ja przysnęłam, słuchając znajomego, kojącego dźwięku.
Po krótkiej drzemce oraz naszkicowaniu kilku nowych portretów
Rena-tygrysa zaplotłam warkocz i z w i ą z a ł a m go czerwoną wstążką,
pasującą do czerwonej koszulki. W ł a ś n i e s k o ń c z y ł a m zakładać adi­
dasy, gdy pan K a d a m zapukał do drzwi.
Z a b r a ł m n i e do restauracji o n a z w i e Kwiat M a n g o , którą okreś­
lił jako najlepszą w miasteczku. P r z e p ł y n ę l i ś m y przez rzekę w o d n ą
taksówką, po c z y m udaliśmy się do b u d y n k u , który w y g l ą d a ł jak
wiejska rezydencja, otoczona b a n a n o w c a m i , p a l m a m i kokosowymi
i drzewami mango.
Pan K a d a m poprowadził m n i e na tyły lokalu po k a m i e n n e j ścież­
ce, która w i o d ł a do miejsca z z a c h w y c a j ą c y m wddokiem na rzekę.
Na szerokim tarasie stały ciężkie d r e w n i a n e stoły o g ł a d k i c h , wy­
polerowanych blatach i k a m i e n n e ławki. Ozdobne żelazne latarenki
ustawione w rogu każdego ze stołów były j e d y n y m ź r ó d ł e m oświet­
lenia. S k l e p i o n e c e g l a n e przejście z prawej strony u d e k o r o w a n e było
kwiatami j a ś m i n u , które n a p e ł n i a ł y wieczorne powietrze słodkim
zapachem.
— Proszę pana. jak tu c u d o w n i e !
- R z e c z y w i ś c i e . R e c e p c j o n i s t a polecił mi to miejsce. P o m y ś l a ­
łem, że z przyjemnością zje pani elegancki posiłek, skoro przez ty
dzień ż y w i ł a się pani w o j s k o w y m i racjami.
P o z w o l i ł a m , by pan K a d a m z a m ó w i ł dla m n i e kolację, nie mia­
ł a m b o w i e m pojęcia, jakie potrawy w i d n i e j ą w karcie. K e l n e r przy­
niósł n a m ryż b a s m a t i , o p i e k a n e w a r z y w a , kurczaka saag, który
okazał się k u r c z a k i e m w k r e m o w y m sosie s z p i n a k o w y m , a także
delikatną białą r y b ę z m a n g o w y m ćatni, pakory z w a r z y w a m i , kre­
wetki w sosie kokosowym, p i e c z y w o nati, a do picia coś w rodzaju
l e m o n i a d y ze szczyptą k m i n k u oraz miętą, o n a z w i e dźal dźira. I pi­
ł a m łyk. Napój okazał się o d r o b i n ę zbyt ostry jak na mój gust. zado
w o l i ł a m się w i ę c dużą ilością wody.
( i d y rozpoczęliśmy posiłek, s p y t a ł a m p a n a K a d a m a , czego no­
w e g o dowiedział się o przepowiedni.

"5
M ó j rozmówca otarł usta serwetką, popił w o d y i odparł:
— J e s t e m zdania, iż to, czego szukacie, nazywa się złotym owocem
Indii. — N a c h y l i ł się nieco w m o j ą stronę i ściszył głos. — Historia
0 z ł o t y m owocu to bardzo stara legenda, z a p o m n i a n a przez więk­
szość współczesnych badaczy. Owoc ten mial być ś w i ę t y m źródłem,
p o w i e r z o n y m pieczy H a n u r n a n a . Opowiedzieć pani o t y m ?
Ł y k n ę ł a m wody i p o k i w a ł a m g ł o w ą .
— Wedle legendy, Indie były n i e g d y ś jedną w i e l k ą z i e m i ą jało­
wą, n i e m o ż l i w ą do zamieszkania, p e ł n ą groźnych żmij, rozległych
pustyń i dzikich bestii. W końcu pojawili się bogowie oraz boginie
1 zmienili wygląd ziemi. Stworzyli człowieka i przekazali rodzajowi
l u d z k i e m u wyjątkowe dary, z których p i e r w s z y m był w ł a ś n i e złoty
owoc. G d y ludzie go zasadzili, z ziemi wnet w y r o s ł o potężne drze­
wo. Nasiona jego owoców zebrano i rozrzucono po całych Indiach,
zmieniając je w żyzny kraj, zdolny w y k a r m i ć miliony.
— A l e skoro złoty owoc został zasadzony, to czy nie powinien znik­
nąć albo stać się korzeniem drzewa?
— J e d e n z owoców z t a m t e g o pierwszego drzewa dojrzał szybko
i przybrał złoty kolor, i ten w ł a ś n i e złoty owoc zabrał i u k r y ł H a n u -
m a n , król Kiszkindy, będący pół-człowiekiem, p ó ł - m a ł p ą . Dopóki
strzeże on owocu, dopóty ludzie w Indiach będą m i e l i co jeść.
— 1 to w ł a ś n i e ten owoc m a m y odnaleźć? A co jeśli H a n u m a n
wciąż go pilnuje?
— H a n u m a n umieścił owoc w fortecy i postawił na straży swo­
je nieśmiertelne sługi. N i e w i e l e w i e m o przeszkodach, jakie staną
na waszej drodze. Z g a d u j ę , że będzie na w a s czekać w i e l e pułapek.
Z d r u g i e j strony m u s i m y pamiętać, że jest pani w y b r a n k ą D u r g i .
która czuwa nad panią.
W z a m y ś l e n i u potarłam dłoń. Poczułam lekkie m r o w i e n i e . Ry­
sunek Pheta w y b l a k ł , lecz w i e d z i a ł a m , że wciąż t a m jest. 1 piłam
ł y k wody.
— N a p r a w d ę pan myśli, że coś znajdziemy? Czy naprawdę wierzy
pan w to wszystko?
— N i e w i e m , m a m nadzieję, że to praw r da i że uda n a m się
u w o l n i ć t y g r y s y od klątwy. S t a r a m się zachować o t w a r t y umysł.
W i e m , że istnieją sprawy, o których nie m a m y pojęcia, i niewi­
dzialne siły, które kierują n a s z y m losem. W końcu wciąż żyję, choć
nie p o w i n i e n e m . R e n i K i s h a n w p a d l i w p u ł a p k ę jakichś magicz­
nych mocy, których nie r o z u m i e m , i m o i m o b o w i ą z k i e m jest im
pomóc.

2)6
N a j w y r a ź n i e j w y g l ą d a ł a m n a strapioną, g d y ż pan K a d a m pokle
p a ł m n i e po r ę c e i dodał:
— F r o s z ę się n i e m a r t w i ć . M a m silne przeczucie, że n a m się uda,
i to p r z e k o n a n i e pozwala mi się skupić na naszym celu. Wierzę w pa
n i ą i w R e n a , i po raz p i e r w s z y od w i e k ó w ulani, że może n a m się
powieść.
Pan K a d a m klasnął i zatarł diunie.
— A teraz proponuję zająć się d e s e r e m .
Z a m ó w i ł dla nas kul fi, indyjskie lody u k r ę c o n e ze świeżej śmie­
t a n k i i orzechów, orzeźwiające w ciepły wieczór, choć nie tak słodkie
i k r e m o w e jak a m e r y k a ń s k i e .
Po kolacji w r ó c i l i ś m y do łódki, rozmawiając o l l a m p i . Pan K a ­
d a m uznał, iż przed podróżą do ruin w poszukiwaniu b r a m Kisz-
kindy powinniśmy odwiedzić miejscową świątynię Durgi.
P r z e p r a w i w s z y się przez rzekę, poszliśmy s p a c e r e m do sklepiku.
Na w i d o k naszego m i ę t o w e g o hotelu pan K a d a m zwrócił się do m n i e
z lekko z a k ł o p o t a n ą m i n ą :
— M a m nadzieję, że w y b a c z y mi pani w y b ó r lego raczej skrom­
n e g o m i e j s c a . C h c i a ł e m z a t r z y m a ć się w n i e w i e l k i m miasteczku
blisko dżungli, na w y p a d e k , g d y b y R e n m n i e potrzebował. Tu może
szybko do nas dotrzeć, a ja czuję się bezpieczniej, mając go niedaleko.
— W s z y s t k o w porządku, proszę pana. Po tygodniu w dżungli ten
hotel w y d a j e m i się w i e l k i m l u k s u s e m .
P a n K a d a m roześmiał się i p o k i w a ł g ł o w ą .
Przejrzeliśmy s k l e p o w e półki. Pan K a d a m kupił trochę owoców
na ś n i a d a n i e oraz kilka porcji ryżu, z a w i n i ę t e g o w liście bananowca.
W y g l ą d a ł o to p o d o b n i e do dania, które przygotował dla m n i e Phet.
jednak pan K a d a m zapewnił mnie, że t y m razem potrawa jest słodka,
a nie ostra.
G d y znalazłam się z p o w r o t e m w pokoju, p r z e b r a ł a m się w pi­
żamę, w y t r z e p a ł a m poduszkę i p o d ł o ż y ł a m ją sobie pod plecy, przy­
k r y ł a m nogi ś w i e ż o w y p r a n y m p l e d e m i p o m y ś l a ł a m o R e n i e
w dżungli. O g a r n ę ł o m n i e poczucie winy. że jestem tutaj, podczas
gdy on siedzi tam s a m o t n i e . T ę s k n i ł a m za n i m i ja również poczu­
ł a m się samot na. L u b i ł a m mice go blisko.
Z g ł ę b o k i m w e s t c h n i e n i e m rozpuściłam warkocz, ułożyłam się
w y g o d n i e i z a p a d ł a m w lekki sen.
Około północy obudziło m n i e ciche p u k a n i e do drzwi. Wahałam
się, czy otworzyć. R y ł o późno i z p e w n o ś c i ą osobą pukającą nie m ó g ł
być pan K a d a m .

2 I -
P o d e s z ł a m do drzwi, cicho p o ł o ż y ł a m na nich dłoń i zaczęłam
nasłuchiwać, /.nów rozległo się s t ł u m i o n e stukanie i usłyszałam, jak
znajomy głos szepcze cicho:
— Kelsey, to ja.
()t w o r z y ł a m drzwi i w y j r z a ł a m przez próg. Na zewnątrz stał Ren,
odziany w biel, bosy i z szerokim, t r i u m f a l n y m u ś m i e c h e m na twa­
rzy. W c i ą g n ę ł a m go do środka i s y k n ę ł a m przez zaciśnięte zęby:
— Co ty tu robisz? To niebezpieczne, żebyś w y p r a w i a ł się do mia­
sta! M ó g ł cię ktoś zobaczyć i w y s ł a ć za tobą m y ś l i w y c h !
Ren wzruszył r a m i o n a m i , wciąż uśmiechnięty.
— T ę s k n i ł e m za tobą.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
— Ja za tobą też.
R e n nonszalancko oparł się r a m i e n i e m o f r a m u g ę .
Czy to znaczy, że pozwolisz mi zostać? Będę spal na podłodze
i w y j d ę przed ś w i t e m . N i k t m n i e nie zobaczy. Obiecuję.
Westchnęłam głęboko.
— No dobrze, ale obiecaj, że wyjdziesz wcześnie. N i e podoba mi
się. że tak ryzykujesz.
— D a j ę słowo. — R e n u s i a d ł na łóżku, wziął m n i e za rękę i po­
ciągnął na miejsce obok. — N i e lubię spać s a m w c i e m n e j dżungli.
Nie dziwię ci się.
Spojrzał na nasze splecione dłonie.
— Kiedy jestem z tobą, budzi się we m n i e człowiek. Kiedy siedzę
s a m w lesie, czuję się jak zwierzę, jak bestia. — Podniósł na m n i e
wzrok.
Ś c i s n ę ł a m R e n a za rękę.
— R o z u m i e m . Możesz zostać. N a p r a w d ę .
Książę u ś m i e c h n ą ł się szeroko.
— T r u d n o było cię w y t r o p i ć , wiesz? Na szczęście postanowiliście
zjeść kolację poza hotelem i m o g ł e m ; ść za t w o i m z a p a c h e m aż pod
same drzwi.
Coś na m o i m n o c n y m stoliku przykuło jego uwagę. Nachylił się
i wziął do ręki mój otwarty p a m i ę t n i k . R y s o w a ł a m w nim portrety
tygrysa - m o j e g o tygrysa. S z k i c e z czasów cyrku były w porządku,
ale ten ostatni był znacznie bardziej udany i pełen życia. R e n wpa­
t r y w a ł się przez c h w i l ę w rysunek, podczas gdy moje policzki okry­
wał k a r m a z y n o w y r u m i e n i e c .
Książę przesunął palcem po postaci tygrysa i w y s z e p t a ł cicho:
Któregoś dnia podaruję ci portret p r a w d z i w e g o m n i e .

218
Ostrożnie- odłożył p a m i ę t n i k , ujął moje dłonie w swoje, zwrócił
się do m n i e pełną emocji twarzą i powiedział:
- N i e chcę, żebyś patrząc na m n i e , w i d z i a ł a tylko tygrysa. Chcę,
żebyś dostrzegała człowieka.
Wyciągnął rękę i p r a w i e już dotknął mojego policzka, ale w ostat­
niej c h w i l i się p o w s t r z y m a ł .
- Z b y t w i e l e lat obnoszę tygrysi pysk. On skradł moje człowie-
czeństwo.
P o k i w a ł a m g ł o w ą , a książę ścisnął moje dłonie i wyszeptał:
— Kells, ja już n i e c h c ę n i m być. C h c ę być sobą. C h c ę m i e ć swoje
życie.
— Wiem o d p a r ł a m łagodnie. W y c i ą g n ę ł a m rękę i pogłaskałam
go po policzku. — R e n , j a . . .
Z n i e r u c h o m i a ł a m , gdv książę powoli zbliżył moją dłoń do swo­
ich ust i pocałował jej w e w n ę t r z n ą stronę. Poczułam delikatny dresz
czyk. J e g o błękitne oczy przyglądały się mojej twarzy, desperacko
czegoś w niej szukając. C h c i a ł a m go jakoś pocieszyć. Nie potrafiłam
jednak znaleźć w ł a ś c i w y c h słów. B ł a g a n i e w jego wzroku coś we
mnie poruszyło. Poczułam między n a m i głęboką, mocną więź. Prag­
nęłam mu pomóc. P r a g n ę ł a m być jego przyjaciółką, a może n a w e t . . .
kimś w i ę c e j . S t a r a ł a m się określić jakoś swoje reakcje. To, co do
niego czułam, z d a w a ł o się zbyt s k o m p l i k o w a n e i u m y k a ł o wszelkim
definicjom, ale wkrótce stało się dla m n i e jasne, że najsilniejszym
uczuciem, które buzowało w m o i m sercu, była miłość.
Po śmierci rodziców z d o ł a ł a m otoczyć swoje serce w y s o k ą zaporą.
Tak naprawdę nie pozwalałam sobie na to, by kogokolwiek pokochać,
gdyż b a ł a m się, że zostanie mi odebrany. Celowo u n i k a ł a m poważ­
niejszych związków. L u b i ł a m ludzi i m i a ł a m w i e l u znajomych, nie
r y z y k o w a ł a m jednak miłości. Do nikogo nie c z u ł a m tego, co teraz
do B e n a . J e g o t rudne położenie sprawiło, że s t r a c i ł a m czujność, a on
delikatnie i konsekwentnie burzył m o j ą znakomicie skonstruowaną
zaporę. Lale czułości w y l e w a ł y się ponad jej krawędź i przeciekały
przez szczeliny. E m o c j e przejęły n a d e m n ą kontrolę. B a ł a m się ot­
worzyć na tyle, by znów kogoś pokochać. S e r c e w a l i ł o mi jak szalone,
byłam niemal p e w n a , że słyszę, jak dudni.
W y r a z t w a r z y R e n a z m i e n i ł się. S m u t e k zastąpiła troska.
Co p o w i n n a m teraz zrobić? Co powiedzieć? J a k podzielić się mo­
imi uczuciami?
P r z y p o m n i a ł o mi się, jak o g l ą d a ł y ś m y z m a m ą filmy o milo
ści. N a s z y m u l u b i o n y m p o w i e d z e n i e m było wówczas: „ Z a m k n i j się

219
wreszcie i ją p o c a ł u j ! " . Obie n i e c i e r p l i w i ł y ś m y się, gdy bohater albo
bohaterka nie chcieli zrobić tego, co n a m w y d a w a ł o się tak OCZY w i

ste, i kiedy tylko nadchodziła pełna napięcia, romantyczna chwila,


p o w t a r z a ł y ś m y naszą m a n t r ę . T e r a z słyszałam w g ł o w i e pełen hu­
m o r u głos m a m y , radzący mi to s a m o : „ K e l l s , zamknij się wreszcie
i go p o c a ł u j ! " .
W zięlam się więc w garść i szybko, zanim zdążyłam się rozmyślić,
n a c h y l i ł a m się i p o c a ł o w a ł a m R e n a .
Książę z n i e r u c h o m i a ł . N i e o d w z a j e m n i ł p o c a ł u n k u . Nie ode­
pchnął umie. Po prostu zamarł w bezruchu. Odsunęłam się, ujrzałam
szok na j e g o t w a r z y i n a t y c h m i a s t p o ż a ł o w a ł a m w ł a s n e j brawury.
W s t a ł a m i odeszłam kilka kroków, zawstydzona. C h c i a ł a m stworzyć
między nami dystans i gorączkowo u s i ł o w a ł a m odbudować zaporę
wokół serca. U s ł y s z a ł a m , jak się poruszył. W s u n ą ł rękę pod mój ło­
kieć i obrócił m n i e . N i e potrafiłam na niego spojrzeć, w p a t r y w a ł a m
się w i ę c w jego bose stopy. I jął m n i e pod brodę i spróbował unieść
moją głowę, ale ja wciąż nie c h c i a ł a m spojrzeć mu w oczy.
— Kelsey. Popatrz na m n i e .
U n i o s ł a m wzrok, który p o w ę d r o w a ł od jego stóp do środkowego
guzika koszuli.
— P o p a t r z na mnie.

Moje oczy k o n t y n u o w a ł y swoją podróż. Wędrowały po złocisto


brązowej skórze na jego piersi i szyi, aż w końcu zatrzymały się na
pięknej twarzy. Kobaltowe oczy spoglądały w moje, szukając odpo­
wiedzi. Z b l i ż y ł się o krok. Oddech utknął mi w gardle. R e n wyciąg­
nął rękę i powoli objął m n i e w talii. D r u g ą ujął m n i e pod brodę.
Wciąż w p a t r z o n y w m o j e oczy. lekko dotknął mojej twarzy i prze­
sunął k c i u k i e m po kości policzkowej.
J e g o dotyk b y ł delikatny, n i e ś m i a ł y i ostrożny, jakby próbował po­
g ł a s k a ć spłoszonego gołębia. Na jego czujnej twarzy malował się za­
c h w y t . Z a d r ż a ł a m . R e n z n i e r u c h o m i a ł na c h w i l ę , a potem uśmiech­
nął się czule, pochylił g ł o w ę i musnął ustami moje usta.
Pocałował m n i e miękko, z w a h a n i e m . W ł a ś c i w i e był to zaledwie
jakby cień p o c a ł u n k u . J e g o d r u g a ręka ześliznęła się na moją talię.
N i e ś m i a ł o d o t k n ę ł a m jego ramion koniuszkami palców. Ryl ciepły
i miał g ł a d k ą skórę. D e l i k a t n i e przyciągnął m n i e do siebie i lekko
przycisnął do piersi. C h w y c i ł a m go za r a m i o n a . Westchnął z rozkoszą
i pocałował m n i e m o c n i e ] . Poczułam, jak się rozpływam. J a k i m CU
d e m jeszcze o d d y c h a m ? Otoczył m n i e j e g o ciepły, s a n d a ł o w y zapach.
(rdziekolwiek m n i e dotknął, c z u ł a m delikatne, ożywcze m r o w i e n i e .

220
Gorączkowo ścisnęłam go za r a m i o n a . N i e przerywając pocałun
ku. Ren ujął moje dłonie i położył je sobie na k a r k u . P o t e m prze
sunął ręką po m o i m n a g i m r a m i e n i u w dół, aż do talii, d r u g ą zaś
wsunął w moje włosy. Z a n i m zdążyłam się zorientować, co robi, pod­
niósł m n i e do g ó r y i przycisnął do swojej piersi.
N i e m a m pojęcia, jak d ł u g o się całowaliśmy. N i e w i e d z i a ł a m ,
czy minęła sekunda, czy całe wieki. Moje bose stopy dyndały kilka
centymetrów nad podłogą. R e n bez w y s i ł k u p o d t r z y m y w a ł cały mój
ciężar j e d n y m r a m i e n i e m . Z a n u r z y ł a m palce w jego w ł o s a c h i po­
czułam d u d n i e n i e w szerokiej piersi. Odgłos ten przypominał mi
mruczenie tygrysa. \ potem nie potrafiłam już jasno m y ś l e ć . Czas
się zatrzymał.
Wszystkie neurony w m o i m mózgu wystrzeliły równocześnie,
aż doszło do przeładowania. N i e m i a ł a m pojęcia, że c a ł o w a n i e się
może dać taki efekt.
W końcu Ren niechętnie postawił m n i e na ziemi. Nadal jednak
mnie p o d t r z y m y w a ł , i cale szczęście, bo inaczej z pewnością b y m
upadla. Położył dłoń na m o i m policzku i powoli przesunął kciukiem
po mojej dolnej wardze, a potem zaczął delikatnie gładzić m n i e po
włosach.
Z a m r u g a ł a m kilka razy. żeby odzyskać ostrość widzenia.
R e n roześmiał się cicho.
— Oddychaj, Kelsey.
Na twarz w y p ł y n ą ł mu triumfalny, z u c h w a ł y uśmiech. Z jakie­
goś powodu rozdrażniło m n i e to.
— Widzę, że jesteś z siebie zadowolony.
R e n uniósł brew.
— A l e ż oczywiście.
U ś m i e c h n ę ł a m się do niego ironicznie.
— Cóż. nie zapytałeś m n i e o pozwolenie.
— H m m , być może da się to jeszcze naprawić. — O k r ę ż n y m i muś
nięciami przesuwał palcem po m o i m r a m i e n i u . — Kelsey?
Obserwując jego dłoń, w y m a m r o t a ł a m roztargniona:
-Tak?
R e n zbliżył się.
— Czy...
— Hmm? Nieznacznie 1 się poruszyłam.
— Pozwolisz m i . . .
Zaczął m u s k a ć nosem moją szyję, a potem ucho. J e g o usta lasko
lały mnie, kiedy szeptał. Poczułam, że się u ś m i e c h a .

22 I
-Się...
R a m i o n a p o k r y ł a m i gęsia skórka. Z a d r ż a ł a m .
— Pocałować?
S ł a b o p o k i w a ł a m g ł o w ą . Stojąc na palcach, z a r z u c i ł a m mu ra­
miona na szyję, żeby w y r a ź n i e widział, że daję mu pozwolenie. Ren
całował m o j e ucho i policzek w boleśnie z w o l n i o n y m tempie. Za
t r z y m a ! się tuż nad m o i m i ustami i czekał.
W i e d z i a ł a m , o co mu chodzi. Z a w a h a ł a m się zaledwie przez krót­
ką c h w i l ę , po c z y m w y s z e p t a ł a m cicho:
- Tak.
Z u ś m i e c h e m zwycięzcy na ustach R e n przytulił m n i e do piersi.
T y m r a z e m p o c a ł u n e k b y ł śmielszy, bardziej swawolny. Przesunę
lam d ł o ń m i po jogo silnych r a m i o n a c h i karku, i przycisnęłam go
mocniej do siebie.
G d y spojrzał mi w oczy, jego twarz jaśniała p e ł n y m zachwytu
u ś m i e c h e m . Podniósł m n i e do góry i ze ś m i e c i ł e m okręcił w kółko.
G d y już c a ł k i e m zakręciło mi się w g ł o w i e , o p r z y t o m n i a ł i dotknął
czołem m o j e g o czoła.
N i e ś m i a ł o w y c i ą g n ę ł a m rękę i p o ł o ż y ł a m mu ją na t w a r z y opus/,
kami palców muskając jego policzki i usta. R e n przycisnął twarz do
mojej d ł o n i , tak s a m o , jak zrobiłby to tygrys. R o z e ś m i a ł a m się ci
oho i przesunęłam d ł o ń m i po jego w ł o s a c h , sczesując mu je z czoła
i ciesząc się ich j e d w a b i s t y m d o t y k i e m .
R y ł a m przytłoczona. N i e s p o d z i e w a ł a m się, że pierwszy pocału­
nek tak bardzo o d m i e n i moje życie.
W c i ą g u k i l k u krótkich c h w i l zasady rządzące moim światem
zostały n a p i s a n e na nowo. N a g l e s t a ł a m się z u p e ł n i e inną osoba.
B e z b r o n n a jak noworodek, m a r t w i ł a m się, że jeśli pozwolę, by
ten związek się pogłębiał, t y m gorzej ze m n ą będzie, kiedy Ren
odejdzie. J a k potoczą się nasze losy? N i e było sposobu, by to przewi­
dzieć, i u ś w i a d o m i ł a m sobie, jak bardzo k r u c h ą i d e l i k a t n ą rzeczą
jes1 ludzkie serce. Nic d z i w n e g o , że t r z y m a ł a m je z a m k n i ę t e na
klucz.
R e n nie zdawał sobie sprawy z m o i c h ponurych rozmyślań, po
s t a n o w i ł a m w i ę c odsunąć je na bok i cieszyć się w s p ó l n ą chwilą.
Mój książę postawił m n i e na podłodze i pocałował lekko w usta.
czoło, szyję. Potem zaś przytulił m n i e i po prostu trzymał w ciepłych
objęciach, głaszcząc moje włosy i kark. i szepcząc coś cicho w swym
ojczystym j ę z y k u . Po kilku c h w i l a c h w e s t c h n ą ł , pocałował m n i e
w policzek i lekko popchnął w stronę łóżka.

222
— Prześpij się, Kelsey. Obojgu n a m potrzebny jest sen.
Po raz ostatni musnął m ó j policzek w i e r z c h e m dłoni, z m i e n i ł się
w tygrysa i położył na d y w a n i k u . W g r a m o l i ł a m się pod pled i prze­
chyliłam przez krawędź łóżka, by pogłaskać go po g ł o w i e .
Podłożywszy sobie d r u g ą rękę pod policzek, w y s z e p t a ł a m :
— Dobranoc, R e n .
T y g r y s otarł się ł b e m o m o j ą dłoń i zaczął cicho mruczeć. Potem
położył g ł o w ę na łapach i z a m k n ą ł oczy.
S ł y n n a aktorka w o d e w i l o w a M a e West p o w i e d z i a ł a kiedyś: „ p o ­
całunek to podpis m ę ż c z y z n y " . U ś m i e c h n ę ł a m się. Jeśli to prawda,
to podpis R e n a był p r a w d z i w y m J o h n e m 1 l a n c o c k i e m 1 wśród po
cał unków.

Ody o b u d z i ł a m się następnego r a n k a . R e n a nie było. U b r a ł a m


się i z a p u k a ł a m do pana K a d a m a .
Drzwi otworzyły się. Mój przyjaciel uśmiechnął się do mnie.
— P a n n o Kelsey! D o b r z e pani spała?
Nie w y c z u w a ł a m s a r k a z m u w jego glosie, d o m y ś l i ł a m się więc.
że Hen nie w y j a w i ł mu s w o i c h planów nocnej eskapady.
— Tak. S p a ł a m ś w i e t n i e . C h o c i a ż trochę za długo. Przepraszam.
Pan K a d a m m a c h n ą ł ręką, p o c z y m wręczył mi porcję ryżu w liś
ciu b a n a n o w c a , owoce i butelkę wody.
— Proszę się nie m a r t w i ć . Z a b i e r z e m y R e n a z dżungli i pojedzie­
my do świątyni D u r g i . Nie ma pośpiechu.
Wróciłam do pokoju i u s i a d ł a m do śniadania. Bez pośpiechu ze
brałam kilka osobistych rzeczy i s p a k o w a ł a m je do niedużej torby.
Co c h w i l ę ł a p a ł a m się na t y m , że tonę w marzeniach. Popatrywałam
w lustro, d o t y k a ł a m to r a m i e n i a , to włosów, to ust. i przypomina­
łam sobie pocałunki R e n a . Co rusz m u s i a ł a m p r z y w o ł y w a ć się do
porządku.
Na s a m y m wierzchu w torbie położyłam pamiętnik. P r z y k r y ł a m
go złożonym p l e d e m babci, z a p i ę ł a m suwak i poszłam szukać pana
Kadama.

i John Hancock ( 1 7 3 " — 1 7 0 5 ) ~ amerykański kupiec i polityk, sygna


tariusz Deklaracji Niepodległości, na której złożył swój charakteryst ycz
ny. duży, wyraźny i ozdobny podpis. Stąd w Stanach /.jednoczonych zwrol
„John I lancock" jest synonimem podpisu właśnie.

223
C z e k a ł na m n i e w jeepie, przeglądając mapy. U ś m i e c h n ą ł się.
n a j w y r a ź n i e j b y ł w d o b r y m h u m o r z e , m i m o ż e musiał czekać t a k
długo.
P o j e c h a l i ś m y po R e n a , który w y s k o c z y ł s p o m i ę d z y drzew jak
figlarne tygrysiątko. G d y podbiegł do jeepa, w y c h y l i ł a m się, by g 0
pogłaskać, a on stanął na t y l n y c h ł a p a c h , trącił n o s e m m o j ą dłoń
i polizał m n i e w r a m i ę przez otwarte okno. Potem wskoczył na tylne
siedzenie, a p a n K a d a m w y j e c h a ł na szosę. Po j a k i m ś czasie uważ­
nego k i e r o w a n i a się m a p ą skręcił w n i e w y a s f a l t o w a n ą drogę, która
w i o d ł a przez dżunglę, by w końcu zatrzymać się przed k a m i e n n ą
świątynią Durgi.
18

ŚWIĄTYNIA D U R G I

P a n K a d a m kazał n a m zaczekać w samochodzie, a s a m poszedł


sprawdzić, czy w ś w i ą t y n i są zwiedzający. R e n w e t k n ą ł g ł o w ę po­
między przednie fotele i dopóty szturchał m n i e w r a m i ę , dopóki się
nie o d w r ó c i ł a m .
— L e p i e j się schowaj. Ktoś m o ż e cię zobaczyć, jeśli nie będziesz
ostrożniejszy — p o w i e d z i a ł a m ze ś m i e c h e m .
B i a ł y tygrys w y d a ł z siebie c i c h y p o m r u k .
— W i e m . T e ż za tobą t ę s k n i ł a m .
Po m n i e j w i ę c e j pięciu m i n u t a c h pan K a d a m w y s z e d ł ze ś w i ą ­
tyni, a za n i m para m ł o d y c h A m e r y k a n ó w , którzy w s i e d l i do samo­
chodu i odjechali.
W y s k o c z y ł a m z j e e p a i o t w o r z y ł a m B e n o w i drzwi. Tygrys wy­
szedł i zaczął ocierać się o m o j e nogi, jak w i e l k i d o m o w y kot d o m a ­
gający się jedzenia. P a r s k n ę ł a m ś m i e c h e m .
— R e n ! Przewrócisz m n i e . — P o ł o ż y ł a m mu rękę na k a r k u . Wy­
glądał na zadowolonego.
P a n K a d a m z a c h i c h o t a ł i zaproponował:
— Wy idźcie do świątyni, a ja zostanę tu na straży, na w y p a d e k
gdyby zjawili się jacyś nowi goście.
Ścieżka w i o d ą c a d o ś w i ą t y n i w y ł o ż o n a była g ł a d k i m i k a m i e n i a ­
mi koloru terakoty. Ś w i ą t y n i a m i a ł a tę s a m ą b a r w ę , z s e p i o w y m i ,
różowymi i p e r ł o w y m i s m u g a m i . Wokół niej zasadzone były d r z e w a
1
kwiaty, pomiędzy k t ó r y m i w i ł y się ścieżki prowadzące do g ł ó w n e g o
wejścia.

225
Weszliśmy po niskich k a m i e n n y c h schodkach. O t w a r t e przejście,
w y s o k i e na tyle, by z m i e ś c i ł a się w n i m osoba ś r e d n i e g o wzrostu,
p o d p i e r a ł y kolumny, k u n s z t o w n i e rzeźbione w w i z e r u n k i hi udu
skich bóstw.
Na tabliczce w kilku różnych językach w i d n i a ł zakaz wchodzenia
do środka w butach. Podłoga b y ł a zakurzona, z d j ę ł a m w i ę c również
skarpetki i w e t k n ę ł a m je w tenisówki.
Wewnątrz świątyni sulit sklepiony był w w y s o k ą kopule, na kto
rej m i s t e r n i e w y r z e ź b i o n o kwiaty, słonie, małpy, s ł o ń c e i igrające
bóstwa. K a m i e n n a podłoga m i a ł a kształt prostokąta, a w czterech
rogach stały w y s o k i e , zdobione kolumny. Ł ą c z y ł y je pokryte orna­
m e n t a m i łuki. R z e ź b i e n i a na k o l u m n a c h przedstawiały ludzi na róż­
nych etapach życia i różnych zawodów, czczących D u r g ę . Podobizna
bogini w i d n i a ł a na szczycie każdego z czterech filarów.
Ś w i ą t y n i a b y ł a w y k u t a w skalistym wzgórzu. Trzy serie schodów
prowadziły w różnych k i e r u n k a c h na g ł ó w n y poziom. W y b r a ł a m te
po prawej stronie i w s p i ą w s z y się na górę, z n a l a z ł a m się w zrujno­
w a n e j , z a g r u z o w a n e j sali. P o m i e s z c z e n i e b y ł o tak zniszczone, że nie
p o t r a f i ł a m odgadnąć, do czego go u ż y w a n o .
I )rugie schody prowadzi I N - do komnaty, w której stało coś w rodza­
ju k a m i e n n e g o ołtarza. Na w i e r z c h u leżał rozbity posążek, a wszyst­
ko p o k r y w a ł gęsty b r u n a t n y pył. J e g o m i g o t l i w e d r o b i n k i wisiały
w powietrzu jak s m u g i i s k i e r e k roztaczane przez elfy. P r o m i e n i e
ś w i a t ł a w p a d a ł y do środka przez szczeliny N \ - s k l e p i e n i u , kładąc się
na podłodze w ą s k i m i p a s m a m i . R e n stąpał cicho, zaś moje kroki roz­
b r z m i e w a ł y e c h e m w pustej ś w i ą t y n i .
Na z e w n ą t r z p a n o w a ł n i e m i ł o s i e r n y żar, ale w środku było za­
l e d w i e ciepło, a w n i e k t ó r y c h miejscach — wręcz c h ł o d n o , zupełnie
jakby k l i m a t z m i e n i a ł się z każdymi k r o k i e m . S p o j r z a ł a m na podłogę
i u j r z a ł a m ślady swoich stóp i łap R e n a . P o m y ś l a ł a m , że muszę je
zatrzeć przed w y j ś c i e m . Inaczej ludzie d o w i e d z i e l i b y się, że po świą
tyni g r a s o w a ł tygrys.
Przeszukawszy całą salę. nie znaleźliśmy nic ciekawego, wspie
l i ś m y się w i ę c po schodach z l e w e j strony. Z n a l a z ł s z y się w leżą­
cej u ich szczytu k o m n a c i e , w y d a ł a m s t ł u m i o n y okrzyk zdumienia.
W ś c i e n n y m zagłębieniu stał przepiękny k a m i e n n y posąg Durgi.
B o g i n i m i a ł a na g ł o w i e w y s o k ą tiarę, a wszystkie o s i e m ramion
r o z k ł a d a ł a w o k ó ł t u ł o w i a n i c z y m pawi ogon. T r z y m a ł a w nich roz­
m a i t e rodzaje broni. J e d n o z narzędzi w a l k i uniesione b y ł o w obron­
n y m geście. Przyjrzawszy się bliżej, s t w i e r d z i ł a m , że jest to gada.

226'
maczuga. U stóp b o g i n i leżał z w i n i ę t y w kłębek t y g r y s D a m o n .
Wielkie pazury w y r a s t a ł y z ciężkiej łapy, którą z a m i e r z a ł się na
wrogiego odyńca.
— Wygląda na to, że i ona ma swojego obrońcę, prawda, R e n ?
S t a n ę ł a m bezpośrednio przed posągiem, a R e n usiadł obok innie.
G d y przyglądaliśmy się bogini, z a p y t a ł a m :
— Jak myślisz, eo, zdaniem pana K a d a m a . powinniśmy tu znaleźć?
Odpowiedzi na kolejne pytania? Jak zdobędziemy b ł o g o s ł a w i e ń s t w o
Durgi?
Z a c z ę ł a m chodzić w tę i z powrotem, obserwując ściany i ostroż­
nie badając każdą szczelinę. S z u k a ł a m czegoś n i e z w y k ł e g o — choć nie
m i a ł a m pewności, co w ł a ś c i w i e m o g ł o b y to być. Po półgodzinie mia
łam już u m o r u s a n e ręce, p o k r y t e p a j ę c z y n a m i i b r ą z o w y m p y ł e m .
Co gorsza, nic nie o s i ą g n ę ł a m . W y t a r ł a m dłonie o dżinsy i u s i a d ł a m
na k a m i e n n y m stopniu.
— Poddaję się. Po prostu nie w i e m . czego szukać.
R e n podszedł i położył mi łeb na kolanie. P o g ł a s k a ł a m go po
m i ę k k i m futrze na grzbiecie.
— Co robimy? S z u k a m y dalej czy w r a c a m y do jeepa?
Z e r k n ę ł a m na stojącą obok m n i e kolumnę. Widniała na niej rzeź
biona scena kultu D u r g i . D w i e kobiety i jeden mężczyzna składali
w ofierze owoce. P o m y ś l a ł a m , że z p e w n o ś c i ą byli r o l n i k a m i , po­
nieważ resztę k o l u m n y zdobiły w y o b r a ż e n i a pól u p r a w n y c h i sadów,
a także zwierząt d o m o w y c h i narzędzi rolniczych. Mężczyzna m i a ł
przerzucona przez r a m i ę snop zboża. J e d n a z kobiet niosła kosz owo­
ców, a druga t r z y m a ł a jakiś m a ł y przedmiot.
U s t a l a m , by przyjrzeć się bliżej.
— Mej, R e n , jak myślisz, co ona ma w ręce?
Podskoczyłam. C i e p ł a dłoń księcia ujęła moją i lekko ją ścisnęła.
— N a p r a w d ę p o w i n i e n e ś m n i e ostrzegać, z a n i m się z m i e n i s z -
zbeształam go.
R e n roześmiał się i przesunął palcem po rzeźbieniu.
— N i e jestem p e w i e n , co to. Wygląda trochę jak dzwonek.
Dotknęłam kolumny i wymamrotałam:
— A g d y b y ś m y my zrobili to samo?
— J a k to?
— M o ż e byśmy otiarowali coś I )urdze? Na przykład owoce. A po
tern zadzwonili d z w o n k i e m ?
R e n wzruszył r a m i o n a m i .
— J a s n e . Z a w s z e warto spróbować.

227
Wróciliśmy do jeepa i p o w i e d z i a ł a m panu K a d a m o w i o naszym
planie, który bardzo mu się spodobał.
— Z n a k o m i t y pomysł, p a n n o Kelsey! N i e w i e m , czemu sam na
m e g o nie w p a d ł e m .
Z torebki z l u n c h e m w y c i ą g n ą ł jabłko i banana.
— N i e p o m y ś l a ł e m o t y m , by zabrać ze sobą dzwonek, ale w wielu
starych ś w i ą t y n i a c h bywają dzwonki. Wyznawcy używali ich, gdy
przybywali goście, gdy oddawali cześć bogini, dzwonili także na po­
siłki. G d y b y ś c i e go znaleźli, nie m u s i e l i b y ś m y w r a c a ć do miasta
i kupować nowego.
W z i ę ł a m owoce i p o w i e d z i a ł a m :
— M a m nadzieję, że m ó j plan zadziała i d o s t a n i e m y błogosła­
w i e ń s t w o , bo nie m a m tak n a p r a w d ę zielonego pojęcia, co robię,
I .epiej niech pan nie oczekuje zbyt wiele, bo może się pan rozcza
rować.
F a n K a d a m oznajmił, że to n i e m o ż l i w e , b y m go rozczarowała,
i w y g o n i ł nas z powrotem do świątyni.
( i d y znaleźliśmy się w środku, R e n przeszukał salę z ołtarzem, ja
zaś w sąsiedniej zaczęłam przekopywać się przez gruz.
Po m n i e j więcej k w a d r a n s i e usłyszałam:
— Kelsey, tutaj! Z n a l a z ł e m !
Szybko p o b i e g ł a m do R e n a , który pokazał mi w ą s k ą ściankę na
końcu sali. W y k u t o w niej p ł y t k i e k a m i e n n e półki. Na najwyższej,
umieszczonej za w y s o k o dla m n i e , ale w zasięgu ręki R e n a , leżał
mały, z a r d z e w i a ł y dzwonek z brązu, cały w pajęczynach i kurzu. Na
górze miał metalowe kółko, żeby można go było zawiesić na haczyku.
R e n zdjął znalezisko z półki i wytarł je w swoją koszule. Po otar­
ciu z brudu i pyłu potrząsnął n i m i rozległo się cielic dzwonienie.
Książę u ś m i e c h n ą ł się i w y c i ą g n ą ł do u m i e rękę. Podeszliśmy do
posągu.
— M y ś l ę , że to ty p o w i n n a ś złożyć ofiarę. Kells — powiedział, od­
garniając w ł o s y z oczu. — W końcu to ty jesteś w y b r a n k ą bogini.
S k r z y w i ł a m się.
— Być może, ale zapominasz, że jestem cudzoziemką, a lv indyj­
skim księciem. Z pewnością lepiej w i e d z i a ł b y ś , co robisz.
R e n wzruszył r a m i o n a m i .
— N i g d y nie czciłem D u r g i . N i e z n a m c a ł e g o r y t u a ł u .
— J a k i c h w takim razie w y z n a w a ł e ś bogów?
— B r a l e m udział w obrzędach i świętach mojego ludu. ale nasi ro­
dzice pragnęli, byśmy z K i s h a n e m sami zdecydowali, w co wierzymy.

228
r. _
z dwóch różnych kultur. A jak to w y g l ą d a u cichic.'
— Od śmierci rodziców nie b y ł a m w kościele.
_
R e n ścisnął moją dłoń.
— Być może oboje m u s i m y odnaleźć drogę do wiary. Wierzę, że
istnieje coś więcej niż tylko to, co widzimy. J a k a ś dobra siła we
wszechświecie, która w s z y s t k i m kieruje.
— J a k to m o ż l i w e , że tkwiąc przez stulecia w ciele tygrysa, pozo­
stałeś takim optymistą?
B e n opuszką palca strącił mi z nosa jakiś pyłek.
— Mój o p t y m i z m to stosunkowo świeży nabytek. Chodź.
U ś m i e c h n ą ł się, pocałował m n i e w czoło i odciągnął od kolumny.
Podeszliśmy do posągu. R e n zaczął o t r z e p y w a ć z kurzu k a m i e n ­
nego t y g r y s a . Oczyszczenie f i g u r w y d a ł o mi się d o b r y m począt­
kiem. R o z ł o ż y ł a m serwetkę, w którą pan K a d a m z a w i n ą ł owoce,
i zaczęłam w y c i e r a ć rzeźbę z wieloletniej w a r s t w y p y ł u oraz paję
czyn, nie zapominając o ż a d n y m z ośmiu r a m i o n bogini ani o po­
stumencie, przed k t ó r y m R e n znalazł lekko w y d r ą ż o n y k a m i e ń ,
podobny do m i s k i . Uznaliśmy, że być może w ł a ś n i e w n i m ludzie
składali ofiary.
P o ł o ż y ł a m w m i s i e jabłko i b a n a n a i s t a n ę ł a m na wprost posągu.
Ren stanął obok i wziął m n i e za rękę. Z a w a h a ł a m się.
— D e n e r w u j ę się. N i e w i e m , co powiedzieć.
— No dobrze, ja zacznę, a potem ty rób to, co w y d a ci się natu­
ralne.
Z a d z w o n i ł trzy razy. D ź w i ę k d z w o n k a odbił się e c h e m we w n ę ­
trzu świątyni. R e n rzekł głośno i w y r a ź n i e :
— O D u r g o , przychodzimy prosić cię o b ł o g o s ł a w i e ń s t w o dla na­
szej wyprawy. Nasza w i a r a jest słaba i prosta. Stoi zaś przed n a m i
skomplikowane i tajemnicze zadanie. Prosimy, otwórz nasze umysły
i pomóż odnaleźć w i a r ę .
Spojrzał na mnie. P r z e ł k n ę ł a m ślinę, z w i l ż y ł a m suche usta i do­
dałam:
— Prosimy, pomóż d w ó m książętom Indii odzyskać to, co zostało
im odebrane. Daj im siłę i mądrość potrzebną, by uczynić to, co
właściwe. Obaj zasługują na szansę, by żyć po swojemu.
M o c n o c h w y c i ł a m R e n a za rękę. Czekaliśmy.
M i n ę ł a m i n u t a , potem kolejna. N i e s i e n i e działo. B e n uścisnął
mnie i szepnął, że musi znów przybrać postać tygrysa. P o c a ł o w a ł a m
go w policzek. Ody tylko się z m i e n i ł , ściany zaczęły drżeć i cała sala

22Q
się zatrzęsła. Ś w i ą t y n i a r o z b r z m i a ł a g ł u c h y m d u d n i e n i e m i kilka
razy rozbłysła b i a ł y m ś w i a t ł e m błyskawic.
T r z ę s i e n i e z i e m i ! Pogrzebie nas lu ż y w c e m !
Z sufitu zaczęły spadać k a m i e n i e , a j e d n a z w y s o k i c h kolumn
pękła. I p a d ł a m na z i e m i ę . Hen j e d n y m susem znalazł się nade mną
i p r z y k r y ł m n i e w ł a s n y m c i a ł e m , chroniąc przed lecącymi z góry
skalnymi odłamkami.
Powoli trzęsienie ziemi usiało i ucichły w s z e l k i e odgłosy. Ren
odsunął się, a ja z t r u d e m s t a n ę ł a m na nogi. Z d u m i o n a , spojrzałam
na posąg.
1 ' Y a g m e n t k a m i e n n e j ściany pękł i spadł na podłogę, rozbijając
się na setki kawałków. W miejscu, gdzie się w c z e ś n i e j znajdował,
w i d n i a ł ślad dłoni. Podeszłam bliżej, a tygrys w y d a ł z siebie cichy
p o m r u k . P r z e s u n ę ł a m palcem po w g ł ę b i e n i u i spojrzałam na Rena.
Z e b r a w s z y się na odwagę, uniosłam dłoń i położyłam ją na odcisku.
P o c z u ł a m , jak k a m i e ń się n a g r z e w a , tak s a m o jak w jaskini Kan-
lieri. ()d moje) dłoni biło światło, jakby ktoś zapalił pod 1 1 1 , 1 latarkę.
W p a t r y w a ł a m się jak urzeczona w błękitne żyłki w miejscach, gdzie
m o j a skóra stała się przezroczysta. R y s u n e k P h e t a odzyskał wyrazi­
stość i rozbłysł c z e r w i e n i ą .
Spod moich palców wystrzeliły z trzaskiem iskierki. I słyszałam
tygrysi p o m r u k , ale nie bvl to R e n , lecz D a m o n , tygrys Durgi!
J e g o żółte oczy zalśniły. T w a r d y k a m i e ń z m i e n i ł się w żywe ciało,
pokryte pomarańczowo-czarnyrn futrem. Restia o b n a ż y ł a kły i wark­
nęła na R e n a . R e n cofnął się o krok i ryknął, a futro /.jeżyło mu się na
karku. N a g l e tygrys D u r g i z n i e r u c h o m i a ł , a potem usiadł i zwrócił
pysk ku swojej pani.
O d e r w a ł a m dłoń od odcisku i powoli zaczęłam się cofać, aż stanę­
łam za R e n e m . Z i m n y dreszcz przebiegł mi po plecach i zatrzęsłam
się ze strachu. S z t y w n y posąg zaczął oddychać, a blady, jasnoszary
k a m i e ń zmienił się w żywe ciało.
D u r g a była przepiękną boginią o złotej skórze. M i a ł a na sobie
błękitną j e d w a b n ą szatę i gdy się poruszyła, usłyszałam szelest ma­
t e r i a ł u , o k r y w a j ą c e g o jej w i o t k i e kształty. K a ż d e z jej ośmiu ra­
m i o n zdobne było w przeróżnego rodzaju klejnoty, które skrzyły się
i błyszczały, a r u c h o m bogini towarzyszyły odblaski we wszystkich
kolorach tęczy, przesuwające się po ścianach komnaty. Wstrzyma­
ł a m oddech i p a t r z y ł a m , jak D u r g a m r u g a p o w i e k a m i i opuszcza
osiem r a m i o n , a p o t e m d w i e pary z nich zakłada na piersi i prze­
k r z y w i a g ł o w ę , patrząc na nas.

250
R e n podszedł bliżej i otarł się o m n i e b o k i e m , co dodało mi nieco
pewności siebie. B y ł a m wdzięczna za jego krzepiąca, obecność. Polo
żyłam rękę na jego grzbiecie i poczułam m i ę ś n i e , napinające się pod
moim d o t y k i e m . W każdej c h w i l i był gotowy do skoku.
C a ł a nasza czwórka przez c h w i l ę przyglądała się sobie nawzajem
w milczeniu. D u r g a zdawała się szczególnie zainteresowana moją
dłonią, którą g ł a d z i ł a m grzbiet R e n a . W końcu p r z e m ó w i ł a . Wy­
ciągając jedno ze złotych ramion, p r z y w o ł a ł a nas gestem do siebie.
— Witaj w moje] świątyni, córko.
C h c i a ł a m ją zapytać, czemu m n i e w y b r a ł a i czemu n a z y w a m n i e
córką. Przecież nie b y ł a m nawet Induską. Phet również zdawał się
tym nie przejmować, co nadal w p r a w i a ł o m n i e w z d u m i e n i e , ł zna
łam jednak, że lepiej zachować milczenie.
B o g i n i w s k a z a ł a na misę u s w y c h stóp i o z n a j m i ł a :
— Twoja ofiara została przyjęta.
S p o j r z a ł a m w dół. Owoce zalśniły, zaskr/.yly się i znikły. D u r g a
przez c h w i l ę g ł a s k a ł a swojego tygrysa po g ł o w i e i w y d a w a ł o się. że
o nas z a p o m n i a ł a .
P o s t a n o w i ł a m nie o d z y w a ć się i poczekać, co się wydarzy.
Bogini spojrzała na m n i e z u ś m i e c h e m . J e j głos odbił się dźwięcz
nym e c h e m po w n ę t r z u świątyni.
— Widzę, że i ty masz swojego tygrysa, który chroni cię w walce.
Mój glos zabrzmiał słabo i c h w i e j n i e w porównaniu z jej g ł ę b o
kim, m e l o d y j n y m t o n e m .
— Tak. A l e R e n jest kimś w i e c e ] niż tylko t y g r y s e m .
Bogini u ś m i e c h n ę ł a się, a ja o n i e m i a ł a m , urzeczona jej blaskiem.
— Tak. W i e m , kim on jest, i w i e m , że kochasz go p r a w i e tak moc­
no jak ja mojego I )amona. Prawda?
Czule potargała swojego tygrysa za ucho. a ja w y m a m r o t a ł a m
słabe potwierdzenie.
— Przybyłaś tu po moje błogosławieństwo i je otrzymasz. Podejdź
bliżej i przyjmij je.
Nadal wystraszona, zbliżyłam się odrobinę. R e n wśliznął się mię­
dzy boginię a m n i e , przez cały czas skupiając u w a g ę na d r u g i m
tygrysie.
D u r g a uniosła wszystkie o s i e m r a m i o n i g e s t e m nakazała mi
podejść bliżej.
Z r o b i ł a m kilka kroków^ do przodu. R e n stanął nos w nos z I )a
monem. Obaj obwachali się nawzajem głośno, marszcząc pyski, by
pokazać, że nie odpowiada im tak bliski kontakt.

-V
B o g i n i nie z w r a c a ł a na nich u w a g i . U ś m i e c h n ę ł a się do umie
ciepło i o z n a j m i ł a :
— To, czego szukasz, ukryte jest w królestwie H a n u m a n a . Mój
znak pokaże ci wrota do niego. C z y h a t a m na ciebie w i e l e pułapek.
Ty i twój t y g r y s m u s i c i e t r z y m a ć się r a z e m . Jeśli się rozdzielicie,
grozi w a m w i e l k i e niebezpieczeństwo.
Z a c z ę ł a poruszać r a m i o n a m i , a ja c o f n ę ł a m się o krok. Bogini
przyczepiła sobie do pasa t r z y m a n ą w jednej z dłoni konchę i zaczęła
przekładać narzędzia walki z ręki do ręki, przyglądając się uważnie
każdemu z nich.
( i d y d o i a r ł a do w ł a ś c i w e g o , z n i e r u c h o m i a ł a . Z uczuciem spoj­
rzała na broń i pogładziła ją w o l n ą ręka.
B y ł o to gada. D u r g a w y c i ą g n ę ł a m a c z u g ę przed siebie, gestem
nakazując mi ją wziąć. Z a c i s n ę ł a m palce na trzonku i w y j ę ł a m broń
z jej dłoni. W y g l ą d a ł a na zrobioną ze złota, ale, o dziwo, nie była
ciężka. Z łatwością u d ź w i g n ę ł a m ją w jednej ręce.
P r z e s u n ę ł a m palcami po maczudze długości m o j e g o ramienia.
D o l n a końcówka m i a ł a kształt złotej spirali. Trzon był gładki, gru­
by na pięć c e n t y m e t r ó w i zakończony ciężką kulą, nieco większą
od piłki baseballowej, w y s a d z a n ą m a l e ń k i m i lśniącymi kamykami.
Z z a c h w y t e m u ś w i a d o m i ł a m sobie, że to z a p e w n e brylanty.
Podziękowałam Durdze, a ona u ś m i e c h n ę ł a się do m n i e łaskawie.
Uniosła rękę i w s k a z a ł a na najbliższą k o l u m n ę , a potem zachęcająco
pokiwała głową.
— Chcesz, ż e b y m podeszła do filaru?
Bogini pokazała na gada w mojej dłoni, a potem znów spojrzała
na kolumnę.
W s t r z y m a l a m oddech.
— Ach. M a m to w y p r ó b o w a ć ?
D u r g a s k i n ę ł a g ł o w ą i zaczęła g ł a s k a ć łeb s w e g o tygrysa. Zwró
c i ł a m się w stronę filaru i podniosłam gada jak kij baseballowy.
— No dobrze, ale od razu m ó w i ę , że zawsze b y ł a m beznadziejna
w sportach.
W z i ę ł a m g ł ę b o k i oddech, z a m k n ę ł a m oczy i z a m a c h n ę ł a m się
słabo. S p o d z i e w a ł a m się, że gada uderzy w k a m i e ń , odbije się i bo­
leśnie w y k r ę c i rni r a m i ę . A l e n i e trafiłam. W k a ż d y m r a z i e lak mi
się w pierwszej c h w i l i w y d a w a ł o .
Wszystko potoczyło się jakby w z w o l n i o n y m t e m p i e . Świątynią
wstrząsnął d u d n i ą c y grzmot, a f r a g m e n t s k a ł y wystrzelił poziomo
w powietrze jak pocisk rakietowy, uderzył w ścianę, rozbrzmiewając
r głośnym e c h e m , i rozprysnął się na milion kawałków. Patrzyłam, jak
chmura kurzu opada powoli na stertę k a m i e n i . W k o l u m n i e zosta­
ła ziejąca w y r w a .
Ze z d u m i e n i a szeroko o t w o r z y ł a m usta. Z w r ó c i ł a m się z powro
tetn do bogini, która u ś m i e c h a ł a się do m n i e z d u m ą .
— Wygląda na to, że będę m u s i a ł a bardzo z t y m uważać.
D u r g a skinęła g ł o w ą i w y j a ś n i ł a :
— Możesz użyć gada, k i e d y zajdzie konieczność obrony, ale spo­
dziewam się. że przez większość czasu będzie je dzierżył wojownik
u twego boku.
Przez c h w i l ę z a s t a n a w i a ł a m się, w jaki sposób tygrys miałby po
sługiwać się m a c z u g ą , a p o t e m d e l i k a t n i e o d ł o ż y ł a m broń na ka­
mienną podłogę. (idy podniosłam wzrok, Durga w y c i ą g n ę ł a kolejne
ramię, na którym siedział złoty wąż, r ó w n i e żywy jak s a m a bogini.
Wysuwał co c h w i l ę język i syczał cicho.
— To zaś jest prezent d l a ciebie - oznajmiła D u r g a , a ja z przera­
żeniem p a t r z y ł a m , jak złocisty wąż powoli zsuwa się z jej r a m i e n i a
i pełznie w dół postumentu. Znalazłszy się na podłodze, gad zatrzy­
mał się i uniósł g ó r n ą połowę ciała. Szybko w y s u n ą ł język, badając
powietrze. J e g o ślepia w y g l ą d a ł y jak m a l e ń k i e szmaragdy, ( i d y roz­
łożył charakterystyczny kaptur, zadrżałam, u ś w i a d o m i w s z y sobie, że
to kobra. Ł u s k i na kapturze, zamiast brązowo-czarnych b y ł y beżowo
-bursztynowo-krernowe na złocistym tle. Kobra m i a ł a żółtawobiały
brzuch i język b a r w y kości słoniowej.
Podpelzła bliżej. R e n cofnął się o kilka kroków, g d y gad prze­
ślizgiwał się m i ę d z y j e g o ł a p a m i . R y ł a m przerażona. M i a ł a m su­
cho w ustach i zaciśnięte gardło. C z u ł a m się tak, jakby silniejszy
podmuch w i a t r u mógł zwalić m n i e z nóg. S p o j r z a ł a m na boginię.
Obserwowała całą scenę z pogodnym u ś m i e c h e m .
Wąż pod pełzł do mojego buta, jeszcze raz w y s u n ą ł język i owinął
górną część ciała wokół mojej nogi. Okręcił mi się kilka razy wokół
łydki. C z u ł a m jego m i ę ś n i e , ciasno p r z y w i e r a j ą c e do mojej skóry.
Gad zaczął pełznąć w g ó r ę .
C a ł a się trzęsłam i c h w i a ł a m jak kwiat na ciężkim deszczu. Pis
nęlam płaczliwie. R e n w y d a ł z siebie coś p o m i ę d z y p o m r u k i e m a ci­
chym s k a m l e n i e m . N a j w y r a ź n i e j nie wiedział, jak mi pomóc. Wąż
dotarł do m o j e g o uda. S z t y w n o rozłożyłam r a m i o n a na boki. Kolna
zacisnęła dolną część ciała wokół uda, g ó r n ą zaś w y c i ą g n ę ł a w stronę
mojej ręki. Z przestrachem patrzyłam, jak zbliża łeb do mojego nad­
garstka i szybkim r u c h e m owija mi się wokół r a m i e n i a , po którym

2
3 5
zaczęła w s p i n a ć się powoli, (//.ulani łuski przesuwające się po mojej
nagiej skórze. B y ł y chłodne i g ł a d k i e — jak k a w a ł k i onyksu.
1 ścisk węża był jak potężne i m a d ł o . G d y gad owinął się wokół
mojego r a m i e n i a , na c h w i l ę ustało mi krążenie, po czym krew po­
p ł y n ę ł a znów z g ł o ś n y m , m i a r o w y m d u d n i e n i e m , jakby ktoś zdjął
ni i w ł a ś n i e zbyt ciasną opaskę uciskową.
Wąż w y c i ą g n ą ł łeb w stronę m o j e g o barku i otarł mi się o szy­
ję. B o z w i d l o n y język wystrzelił do przodu i skosztował mojego sło-
n a w e g o potu. P o c z u ł a m d r ż e n i e dolnej wargi. K r o p e l k i potu spły­
w a ł y mi po twarzy. O d d y c h a ł a m ciężko. C z u ł a m , jak g ł o w a kobry
przesuwa się w z d ł u ż mojej szyi, ociera o podbródek i n a g l e uświa­
d o m i ł a m sobie, że wąż z o t w a r t y m k a p t u r e m w p a t r u j e mi się pro­
sto w oczy s w y m i p r z y p o m i n a j ą c y m i klejnoty ś l e p i a m i . W chwili,
gdy już m y ś l a ł a m , że zemdleję, gad zsunął mi się z p o w r o t e m na
r a m i ę , owinął wokół niego jeszcze d w a razy i z a m a r ł w bezruchu,
zwrócony w stronę D u r g i .
Z e r k n ę ł a m na n i e g o ostrożnie i ze z d u m i e n i e m s t w i e r d z i ł a m , że
z m i e n i ł się w bransoletę, podobną do tych, które nosiły starożytne
K g i p c j a n k i . S z m a r a g d o w e oczy w ę ż a n i e r u c h o m o w p a t r y w a ł y się
w przestrzeń.
Z w a h a n i e m w y c i ą g n ę ł a m d r u g ą rękę i d o t k n ę ł a m kobry. Nadal
w y c z u w a ł a m g ł a d k i e łuski, teraz jednak m i a ł a m pod palcami metal,
a nie ż y w e ciało. Z a d r ż a ł a m i z w r ó c i ł a m się w stronę bogini.
Wąż b y ł stosunkowo lekki, podobnie jak gada. Skoro już muszę
nosić na r a m i e n i u złotego węża, dobrze przynajmniej, że mi nie ciąży,
p o m y ś l a ł a m . T e r a z , g d y n a b r a ł a m o d w a g i , by bliżej mu się przyj­
rzeć, dostrzegłam, że się skurczył. Wielki gad z m i e n i ł się w niedużą
bransoletkę.
Bogini przemówiła:
N a z y w a się F a n i n d r a , Królowa Węży. J e s t przewodniczką i po­
może ci odnaleźć to, czego szukasz. Poprowadzi cię na bezpieczne
ścieżki i oświetli twoją drogę przez ciemność. N i e bój się jej, nie
z a m i e r z a zrobić ci krzywdy.
Bogini wyciągnęła długie ramię, pogłaskała nieruchomą głowę
kobry i dodała:
— F a n i n d r a jest w r a ż l i w a na emocje innych i p r a g n i e być kocha­
na taką, jaka jest. Ona i wszystkie jej dzieci m a j ą swoją rolę w świe­
cie, a my m u s i m y nauczyć się akceptować to, że wszelkie stworzenia,
niezależnie od tego, jak o g r o m n ą wzbudzają grozę, mają boskie po­
chodzenie.

2
34
Skłoniłam głowę i odparłam:
— P o s t a r a m się pokonać swój strach i traktować ją z szacunkiem,
na jaki zasługuje.
B o g i n i u ś m i e c h n ę ł a się i rzekła:
— O nic w i ę c e j nie proszę.
D u r g a zebrała swój rynsztunek i zaczęła znów przekładać go z ręki
do ręki, aż wszystko powróciło na swoje miejsce. Spojrzała na m n i e
i Bena.
— Czy m o g ę udzielić w a m rady, z a n i m odejdziecie?
— Oczywiście, pani.
— P a m i ę t a j c i e , by t r z y m a ć się r a z e m . J e ś l i się rozdzielicie, n i e
ufajcie swoim oczom. Idźcie za g ł o s e m serca. Ono powie w a m , co
jest prawdziwe, a co nie. G d y zdobędziecie owoc, dobrze go ukryjcie,
gdyż istnieją tacy, którzy będą chcieli go p o r w a ć i użyć do w ł a s n y c h
niecnych celów.
— A l e czy nie p o w i n n i ś m y przynieść owocu tobie i złożyć ci go
w ofierze?
D ł o ń głaszcząca tygrysa z a m a r ł a w b e z r u c h u na jego futrze i po­
woli s t w a r d n i a ł a oraz poszarzała.
— Z ł o ż y l i ś c i e mi już ofiarę. Owoc, którego szukacie, ma inne prze­
znaczenie, które zrozumiecie, gdy przyjdzie na to czas.
— A co z resztą darów, z i n n y m i ofiarami? — D e s p e r a c k o p r a g n ę ­
ł a m dowiedzieć się w i ę c e j , chodź z d a w a ł a m sobie sprawę, że kończy
mi się czas.
— R e s z t ę ofiar możecie złożyć w m o i c h innych ś w i ą t y n i a c h , ale
zatrzymajcie dary, d o p ó k i . . .
C z e r w o n e usta z n i e r u c h o m i a ł y w pół zdania, a oczy bogini za­
m g l i ł y się i z m i e n i ł y z p o w r o t e m w n i e w i d o m e k a m i e n n e g a ł k i .
Z ł o t o , klejnoty, b a r w n a szata i c a ł a postać z m a r t w i a ł y w t w a r d y
posąg.
W y c i ą g n ę ł a m rękę i d o t k n ę ł a m g ł o w y D a m o n a , po c z y m otrze­
p a ł a m r ę c e z kurzu. R e n przybliżył się, a ja w z a m y ś l e n i u przesu­
n ę ł a m p a l c a m i po jego k o s m a t y m grzbiecie. O d g ł o s spadających
k a m y k ó w w y r w a ł m n i e z zadumy.
U ś c i s k a ł a m R e n a , ostrożnie p o d n i o s ł a m gada i w y s z l i ś m y ze
świątyni. T y g r y s stał przez c h w i l ę przed wejściem, podczas gdy ja
z a c i e r a ł a m jego ślady.
G d y wędrowaliśmy ścieżką w stronę jeepa, z zaskoczeniem stwier­
dziłam, że słońce zdążyło znacznie przesunąć się na niebie. Spędzi
liśmy w ś w i ą t y n i dużo więcej czasu, niż mi się zdawało. Pan K a d a m

2
35
drzemał w z a p a r k o w a n y m w cieniu samochodzie z opuszczonymi
szybami. G d y podeszliśmy, usiadł g w a ł t o w n i e i przetarł powieki.
— Czul pan trzęsienie ziemi'.' — z a p y t a ł a m .
— Trzęsienie? S k ą d , tu było cicho jak w kościele. — Z a c h i c h o t a ł ,
rozbawiony w ł a s n y m d o w c i p e m . - A co się stało? — Przeniósł wzrok
z mojej twarzy na podarunki od D u r g i . — P a n n o Kelsey! Mogę?
P o d a ł a m mu gada. Z w a h a n i e m w y c i ą g n ą ł ręce i ujął maczugę.
J e j ciężar nieco go przytłoczył, co sprawiło, że zaczęłam się zastana­
w i a ć , czy w s w y m podeszłym wieku jest słabszy, niż wygląda.
Na jego twarzy o d m a l o w a ł y się czysty z a c h w y t i zainteresowanie
badacza.
Jest piękne! - zakrzyknął.
Pokiwałam głową.
— P o w i n i e n pan zobaczyć je w akcji. — P o ł o ż y ł a m mu rękę na
r a m i e n i u . — M i a ł pan rację. I Mało n a m się dostać błogosławieństwo
D u r g i , nie ma co do tego wątpliwości. — W s k a z a ł a m na węża owi
nietęgo wokół m e g o r a m i e n i a . — Proszę się przywitać z Fanindra.
P a n K a d a m w y c i ą g n ą ł palce i dotknął g ł o w y kobry. S k r z y w i ł a m
się na myśl o t y m , że m o g ł a b y ożyć, ale pozostała n i e r u c h o m a . Dary
bogini z d a w a ł y się w p r a w i a ć m e g o przyjaciela w p e ł n e zachwytu
osłupienie.
P o c i ą g n ę ł a m go za rękaw.
— J e d ź m y już. W s z y s t k o panu o p o w i e m po drodze. Poza tym
u m i e r a m z głodu.
Pan K a d a m roześmiał się, podniecony i rozradowany. Ostrożnie
owinąwszy gada w koc, położył je na t y l n y m siedzeniu, po czym
przeszedł na d r u g ą stronę i otworzył drzwi przede m n ą i R e n e m .
Wsiedliśmy, z a p i ę ł a m pasy i r u s z y l i ś m y w stronę I ł a m p i . Durga
p r z e m ó w i ł a . M i e l i ś m y odnaleźć złoty owoc. R y l i ś m y gotowi.
19

HAMPI

Po drodze do miasteczka p a n K a d a m •/. w y t ę ż o n ą u w a g ą c h ł o n ą ł


każdy szczegół naszej przygody w świątyni D u r g i . Z a s y p y w a ł m n i e
p y t a n i a m i o detale, o których nie p o m y ś l a ł a m nawet, że m o g ł y b y
być istotne. C h c i a ł na p r z y k ł a d wiedzieć, co było w y r z e ź b i o n e na po­
zostałych trzech k o l u m n a c h , a m n i e przecież nie przyszło do g ł o w y
choćby na n i e spojrzeć.
Tak go zajęła moja opowieść, że pojechał wprost do hotelu, nie
zatrzymawszy się wcześniej w dżungli, musieliśmy- w i ę c zawrócić.
Odprowadziłam tygrysa p o m i ę d z y drzewa. P a n K a d a m z c h ę c i ą po­
został w samochodzie, u w a ż n i e przyglądając się maczudze.
Poszłam z R e n e m przez w y s o k i e trawy do samej linii drzew. Po­
c h y l i ł a m się, u ś c i s k a ł a m go i s z e p n ę ł a m :
— Jeśli chcesz, możesz dziś znowu spać ze m n ą w hotelu. Uszczk­
nę dla ciebie coś z kolacji.
D o t a r l i ś m y na miejsce. Pan K a d a m skorzystał z hotelowej kuch­
ni, by przygotować dla nas o m l e t z w a r z y w a m i , grzanki oraz sok
z papai. U m i e r a ł a m z głodu, a patrząc na jedzenie, które wynoszo­
no z k u c h n i , b y ł a m bardzo wdzięczna losowi, że pan K a d a m lubi
gotować. J e d n a z p r a c o w n i c , a m o ż e gość hotelowy, g o t o w a ł a coś
w w i e l k i m garze i dochodzący z naczynia zapach pozostawiał w i e l e
r
do ży czenia. W ł a ś c i w i e m o g ł o to być pranie.
P o c ł i ł o n ę ł a m p e ł e n talerz i poprosiłam pana K a d a m a o dokładkę,
którą m o g ł a b y m w z i ą ć do pokoju na w y p a d e k , g d y b y m z g ł o d n i a ł a

2
37
w środku n o c y . Mój przyjaciel z radością spełnił życzenie i na szczęś
cie nie zadawał pytań.
P o w i e r z y ł a m gada pieczy pana K a d a m a , ale o d k r y ł a m , że choć­
bym nie w i e m jak się starała, nie m o g ę zdjąć bransolety. Pan Kadam
m a r t w i ł się, że ktoś m o ż e mi ją ukraść.
- Proszę mi wierzyć - o d p a r ł a m . - 7. chęcią b y m zdjęła Fanindrę
Ale gdyby pan widział, w jaki sposób dostała się na moje ramię, też
by pan wolał, żeby pozostała n i e r u c h o m a .
Szybko zdusiłam w sobie to w s p o m n i e n i e , pamiętając, że Fanin
d r a jest p r e z e n t e m i w y r a z e m boskiej łaski. Wyszeptałam do niej
k rót k i e prze p ros i ny.
(idy wróciłam do pokoju, przebrałam się w piżamę, co wcale nie
okazało się takie proste. Na szczęście m i a ł a m bluzę z krótkimi ręka
w a m i . W e t k n ę ł a m jej brzeg pod bransoletę, tak, by nie zakryć I anin-
drze głowy. M y j ą c zęby, patrzyłam na kobrę w lustrze. Lekko pokle­
p a ł a m ją po łbie i ze szczoteczką w ustach w y m a m r o t a ł a m :
— Cóż, F a n i n d r o , m a m nadzieję, że lubisz wodę, ponieważ jutro
rano m a m z a m i a r w z i ą ć prysznic i jeśli wciąż będę cię m i a ł a na
r a m i e n i u , wykąpiesz się razem ze m n ą .
Wąż pozostał nieruchomy, ale jego ślepia zalśniły w lustrze słabo
oświetlonej ł a z i e n k i . U m y ł a m zęby, w ł ą c z y ł a m wiatrak pod sufitem,
p o s t a w i ł a m kolację R e n a na toaletce i w g r a r n o l i ł a m się do łóżka.
C i a ł o węża wbijało mi się w bok, przez co trudno mi b y ł o znaleźć
w y g o d n ą pozycję. J u ż m y ś l a ł a m , że nigdy nie zasnę z twardą bran­
soletą na r a m i e n i u , ale w końcu mi się to udało.
W środku nocy obudziło m n i e ciche d r a p a n i e w drzwi. Za pro
g i e m czekał R e n .
S p r a g n i o n y bliskości, zjadł szybko, a potem objął m n i e i pociąg
nąl na swoje kolana. Przycisnął policzek do m o j e g o czoła i zaczął
m ó w i ć o D u r d z e i gada. N a j w y r a ź n i e j bardzo p o d n i e c a ł y go moż
liwości nowej broni. S e n n i e p o k i w a ł a m g ł o w ą i z m i e n i ł a m nieco
pozycję, kładąc mu g ł o w ę na piersi.
W jego r a m i o n a c h czułam się bezpieczna i z przyjemnością siu
c h a ł a m c i e p ł e g o tembru j e g o głosu. W p e w n y m m o m e n c i e książę
zaczął delikatnie nucić, a ja poczułam na policzku m o c n e bicie jego
serca do r y t m u melodii.
Po jakimś czasie u m i l k ł i poruszył się, wzbudzając mój zaspany
protest. U n i ó s ł w r a m i o n a c h m o j e b e z w ł a d n e ciało i przytulił m n i e .
W półśnie w y m a m r o t a ł a m , że pójdę sama, ale on n i e zwrócił u w a g i
na moje słowa, położył m n i e na łóżku i delikatnie wyprostował mi

238
ręce i nogi. Poczułam, jak lekko całuje m n i e w czoło, a p o t e m okry­
wa p i k o w a n y m p l e d e m . Z a s n ę ł a m .
Jakiś czas później g w a ł t o w n i e o t w o r z y ł a m oczy. Z ł o t a kobra znik­
nęła! Podskoczy łam. zapaliłam ś w i a t ł o i zobaczyłam, że leży na noc­
nym stoliku. W ciąż była n i e r u c h o m a , ale t y m r a z e m o p i e r a ł a g ł o w ę
na z w i n i ę t y m t u ł o w i u . P r z e z m o m e n t p r z y g l ą d a ł a m się jej podej­
rzliwie, ale się nie poruszyła. Z a d r ż a ł a m na m y ś l o ż y w y m w ę ż u ,
pełznącym po m o i m ciele, kiedy s p a ł a m . R e n uniósł łeb i spojrzał na
mnie z troską. P o g ł a s k a ł a m go i w y j a ś n i ł a m , że F a n i n d r a z m i e n i ł a
miejsce. Z a s t a n a w i a ł a m się przez c h w i l ę , czy go nie poprosić, żeby
spał między m n ą a w ę ż e m , ale postanowiłam, że muszę być odważna.
U ł o ż y ł a m się jednak na boku i ciasno o w i n ę ł a m p l e d e m , by m i e ć
pewność, że nic d z i w n e g o nie będzie działo się z m o i m i kończynami
bez mojej wiedzy. Poprosiłam również F a n i n d r ę , żeby była tak m i ł a
i me pełzała po m n i e wtedy, gdy nie jestem tego ś w i a d o m a , a naj­
lepiej, jeśli to m o ż l i w e , żeby n i e pełzała w ogóle.
K o b r a n i e poruszyła się ani nawet nie m r u g n ę ł a zielonym o k i e m .
C z y w ę ż e potrafią m r u g a ć ? Roztrząsając to w a ż k i e z a g a d n i e n i e ,
u ł o ż y ł a m się na boku i od razu zasnęłam.

G d y o b u d z i ł a m się następnego ranka, R e n a nie było, a f a n i n d r a


leżała w t y m s a m y m miejscu, u z n a ł a m więc, że to idealny m o m e n t
na prysznic. G d y w r ó c i ł a m do pokoju, wycierając r ę c z n i k i e m włosy,
z a u w a ż y ł a m , że znów z m i e n i ł a pozycję. B y ł a skręcona jak bransoleta,
gotowa zająć miejsce na m o i m r a m i e n i u . Z a ł o ż y ł a m ją bez trudu.
T y m razem, gdy p r ó b o w a ł a m ją ściągnąć, z s u w a ł a się swobodnie.
— D z i ę k i , F a n i n d r o - p o w i e d z i a ł a m . - B ę d z i e mi o w i e l e ł a t w i e j ,
jeśli będę m o g ł a cię zdjąć w razie potrzeby.
N i e b y ł a m p e w n a , ale z d a w a ł o mi się, że dojrzałam błysk w jej
s z m a r a g d o w y c h ślepiach.
K o ń c z y ł a m w ł a ś n i e zaplatać warkocz i z w i ą z y w a ć go zieloną
wstążką, pasującą do oczu Fanindry, kiedy u s ł y s z a ł a m p u k a n i e do
drzwi. W progu stał pan K a d a m ze świeżo u m y t y m i w ł o s a m i i przy
strzyżoną brodą.
- Jest pani gotowa do drogi, panno Kelsey? - zapytał, biorąc m o j ą
torbę.
W y m e l d o w a l i ś m y się z hotelu i pojechaliśmy do lasu po B e n a .
M u s i e l i ś m y poczekać k i l k a m i n u t . W końcu t y g r y s wyskoczył spo-

2
3 9
między drzew i w y b i e g ł n a m na spotkanie. P a r s k n ę ł a m n e r w o w y m
śmiechem.
— Z a s p a ł e ś dzisiaj, co?
P r a w d o p o d o b n i e biegł c a ł ą drogę z hotelu. R z u c i ł a m mu zna­
czące spojrzenie, z nadzieją, że zrozumiał. N a p r a w d ę powinien był
wcześniej wyjść z pokoju.
Po drodze do H a m p i z a t r z y m a l i ś m y się przy s t r a g a n i e i kupili­
śmy solne po koktajlu o w o c o w y m i porcji unieśli. Wypiłam napój do
połowy, drugą zaś z a p r o p o n o w a ł a m R e n o w i . Wetknął g ł o w ę między
przednie siedzenia i w y c h ł e p t a ł resztę koktajlu d ł u g i m językiem,
niby przez przypadek oblizując przy t y m moje dłonie.
R o z e ś m i a ł a m się.
— R e n ! Wielkie dzięki. T e r a z będą mi się kleić ręce.
N a c h y l i ł się i zaczął m n i e lizać jeszcze g o r l i w i e j , w s u w a j ą c mi
różowy język między palce.
No dobrze, dobrze! Łaskoczesz. Dzięki, ale już wystarczy.
Pan K a d a m w y b u c h n ą ł ś m i e c i ł e m , otworzył schowek i wręczył
mi paczkę nawilżanych chusteczek podróżnych.
Wycierając ręce z tygrysiej śliny, z a g r o z i ł a m :
— Zobaczysz, już nigdy nie podzielę się z tobą nawet koktajlem
mlecznym.
Z t y l n e g o siedzenia rozległo się głośne pryelmięeie. ( i d y chwilę
później z e r k n ę ł a m do tylu, ujrzałam uosobienie tygrysiej niewinno
ści, w i e d z i a ł a m jednak, że dotarły do niego moje słowa.
P a n K a d a m p o i n f o r m o w a ł m n i e . że z b l i ż a m y się do 1 lampi.
i wskazał na o g r o m n ą budowlę w oddali.
— T e n w y s o k i b u d y n e k w kształcie stożka to ś w i ą t y n i a Wiru-
pakszy — w y j a ś n i ł . — To najbardziej c h a r a k t e r y s t y c z n a część I lam
pi, w y b u d o w a n a d w a tysiące lat temu. N i e d ł u g o m i n i e m y jaskinię
S u g r i w a , gdzie podobno ukryte były klejnoty Sity.
— Czy te klejnoty nadal t a m są?
Nigdy ich nie odnaleziono. Między i n n y m i dlatego 1 lampi
t a k często p l ą d r o w a l i p o s z u k i w a c z e skarbów. — P a n K a d a m za­
t r z y m a ł się na poboczu i w y p u ś c i ł R e n a . - W c i ą g u dnia kręci
się tu dużo turystów, w i ę c R e n poczeka tutaj, a my przejdziemy
się y y p o s z u k i w a n i u w s k a z ó w e k . W r ó c i m y p o n i e g o w c z e s n y m
wieczorem.
Z a p a r k o w a l i ś m y przed b r a m ą . Pan K a d a r n poprowadził m n i e
najpierw do największej budowli, świątyni W i r u pakszy. B y ł a wy­
soka na jakieś dziesięć pięter, a kształtem p r z y p o m i n a ł a olbrzymi

240
rożek lodowy, p r z e w r ó c o n y d o g ó r y n o g a m i . P a n K a d a m o p o w i e
dział nu co n i e c o o świątyni, wskazując kolejne jej e l e m e n t y :
— We wszystkich bocznych b u d o w l a c h znajdują się dziedzińce
i ołtarze, w centralne] zaś jest g ł ó w n e s a n k t u a r i u m w wielkiej sali
podpartej l i l a r a m i , od które] odchodzą d ł u g i e krużganki, w i o d ą c e
ku ś r o d k o w e m u dziedzińcowi. Chodźmy, pokażę pani.
G d y s p a c e r o w a l i ś m y p o ś w i ą t y n i , pan K a d a m p r z y p o m n i a ł mi,
że s z u k a m y wrót do Kiszkindy, k r ó l e s t w a rządzonego przez m a ł p y .
- N i e jestem pewien, jak wygląda, ale być może oznaczone jesl
kolejnym odciskiem dłoni. P r z e p o w i e d n i a Durgi w s p o m i n a również.
0 wężach.
Znów u węże. p o m y ś l a ł a m , k r z y w i ą c się. Wrota do mitycznej kra­
iny? Im głębiej brnę w cała tę przygodę, tym wszystko staje się dziw­
niejsze.
R u i n y tak m n i e zachwyciły, że c a ł k o w i c i e w y l e c i a ł mi z g ł o w y
cel naszej wizyty. Wszystko było niesamowite. Z a t r z y m a l i ś m y się
przy budowli zwanej K a m i e n n y m R y d w a n e m . Ryło to k a m i e n n e
w y o b r a ż e n i e miniaturowej świątyni na kołach. Koła rydwanu przy
pominały kształtem kwiaty lotosu i nawet o b r a c a ł y się jak praw
dziwę.
Kolejna budowla, ś w i ą t y n i a Witthali, zdobna b y ł a w przepiękne
posągi tańczących kobiet. S ł u c h a l i ś m y przewodnika, który objaśniał
znaczenie podpierających konstrukcję pięćdziesięciu sześciu filarów.
— U d e r z o n e , k o l u m n y drgają — m ó w i ł . — Wydają z siebie dźwię­
ki, które b r z m i ą d o k ł a d n i e tak, jak poszczególne nuty. P r a w d z i w i e
zdolny muzyk byłby nawet w s t a n i e zagrać na nich melodię.
Przez c h w i l ę staliśmy bez r u c h u , s ł u c h a j ą c d ź w i ę k ó w wydo­
b y w a n y c h przez p r z e w o d n i k a , który lekko postukiwał w kolumny.
Czarodziejskie tony p r z e j m o w a ł y nas g ł ę b o k ą wibracją, wznosiły się
1 powoli rozpływały w powietrzu. D ź w i ę k m i l k ł na d ł u g o przed tym,
nim ustały drgania.
Następnie przystanęliśmy przed b u d o w l ą z w a n ą Ł a ź n i ą Królo
w e j . P a n K a d a m zwrócił m o j ą u w a g ę n a szczegóły.
Łaźnia królowej była m i e j s c e m odpoczynku dla władcy i jego
żon. K i e d y ś otaczały ją pałace. Kobiety relaksowały się na balkonach,
w y c h o d z ą c y c h na k a m i e n n y basen, do którego p o m p o w a n o wodę
a k w e d u k t e m . Z boku znajdował się niewielki ogród kwiatowy, gdzie
k r ó l e w s k i e żony urządzały sobie pikniki.
- B a s e n był d ł u g i na piętnaście metrów i głęboki na d w a . Do
wody d o l e w a n o perfumy, a po p o w i e r z c h n i r o z s y p y w a n o płatki
kwiatów. Basen zdobiły r ó w n i e ż fontanny w kształcie lotosu. Kilka
z nich wciąż stoi. C a ł ą budowlę otaczał k a n a ł , a strzegli jej uzbro­
jeni strażnicy, ażeby t y l k o król m ó g ł wejść do środka i figlować
z k o b i e t a m i . Wszyscy i n n i potencjalni zalotnicy t r z y m a n i byli na
dystans.
Zmarszczy łam czoło.
— I I m m , skoro tylko król m ó g ł wchodzić do środka, jakim cudem
potrałi pan tak szczegółowo opisać to miejsce?
M ó j towarzysz p o g ł a d z i ł się po brodzie i u ś m i e c h n ą ł od ucha
do ucha.
— Proszę pana! C h y b a nie w ł a m a ł się pan do k r ó l e w s k i e g o ha­
r e m u ? — w y s z e p t a ł a m , wstrząśnięta.
Pan K a d a m lekko wzruszył r a m i o n a m i .
— To był dla m ł o d e g o mężczyzny rodzaj inicjacji. K i l k u z nas zgi­
nęło, próbując dostać się do środka. T a k się złożyło, że b y ł e m jed­
n y m z tych śmiałków, k t ó r y m się udało.
R o z e ś m i a ł a m się.
— Cóż, muszę powiedzieć, że c a ł k o w i c i e z m i e n i ł a m o panu zda­
nie. W ł a m a n i e do h a r e m u ! Kto by pomyślał? — Z r o b i ł a m kilka kro­
ków do przodu, po c z y m n a g l e obróciłam się na pięcie. — Chwileczkę.
Powiedział pan: inicjacja? Czyżby R e n i K i s h a n . . . ?
P a n K a d a m z a t r z y m a ł się i podniósł r ę c e do góry.
— L e p i e j niech s a m a ich pani o to zapyta. N i e c h c i a ł b y m powie
dzieć czegoś, czego nie p o w i n i e n e m .
— H m m . Ta kwestia stanowczo zajmie pierwsze miejsce na mojej
liście pytań do R e n a — m r u k n ę ł a m .
N a s t ę p n i e obejrzeliśmy D o m Z w y c i ę s t w a , Ś w i ą t y n i ę 1 .otosu
i M a h a n a w a m i D i b b a , ale nigdzie nie z a u w a ż y l i ś m y nic specjalnie
intrygującego. D o w i e d z i a ł a m się, że P a ł a c S z l a c h c i c ó w był miej
scem spotkań d y p l o m a t y c z n y c h i biesiad oficjeli. W budowli zwanej
K r ó l e w s k ą Wagą o d m i e r z a n o zaś złoto, pieniądze i zboże, a także
rozdawano je b i e d n y m .
Najbardziej podobały mi się stajnie dla słoni. D ł u g a , sklepiona
b u d o w l a b y ł a w s w y c h najlepszych czasach d o m e m dla jedenastu
słoni. Pan K a d a m w y j a ś n i ł , że zwierząt tych nie u ż y w a n o w bitwie,
lecz do rytuałów. R y ł o to p r y w a t n e stado króla — zwierzęta były
znakomicie w y t r e s o w a n e i w y k o r z y s t y w a n e do przeróżnych obrzę
dów. Często u b i e r a n o je w złote szaty i klejnoty, a także m a l o w a n o
im skórę. Nad j e d e n a s t o m a k o m n a t a m i wznosiło się jedenaście ko­
p u ł . M ó j towarzysz w y j a ś n i ł , że król t r z y m a ł również i n n e słonie.

242
w y k o r z y s t y w a n e przy podrzędnych pracach oraz na budowie, ale la
pry wal na g r o m a d k a m i a ł a wyjątkową rangę.
Ostatnią rzeczą, jaką obejrzeliśmy, byl wielki posąg l gr\ Nara
sinhy.
G d y s p y t a ł a m pana K a d a m a , jakie jest jego znaczenie, nie odpo­
wiedział. Obszedł statuę dookoła, spoglądając na n i ą pod różnymi
kałami, pogrążony w m y ś l a c h , mamrocząc coś pod nosem. Osłoni
łam dłonią oczy i popatrzyłam na szczyt pomnika. Starając się z w r ó
cić u w a g ę p a n a K a d a m a , z a p y t a ł a m :
— K i m on jest? Straszny brzydal.
T y m razem m ó j towarzysz odpowiedział.
— U g r a N a r a s i n h a to bóstwo, pół-człowiek, pół-lew, choć potrafi
przybierać r ó w n i e ż i n n e formy. M i a ł odstraszać i robić wrażenie.
Najbardziej w s ł a w i ł się zabiciem potężnego władcy demonów. Co
ciekawe, owego władcy nie m o ż n a było zabić na ziemi ani w powie­
trzu, za dnia a n i w nocy, w pomieszczeniu ani na zewnątrz, i nie
mogło to być dokonane ani przez człowieka, ani przez zwierzę, ani
żaden przedmiot, ż y w y czy m a r t w y .
— Sporo tu m a c i e nieśmiertelnych demonów, co do lego nie ma
wątpliwości. J a k w i ę c U g r a N a r a s i n h a zabił króla-demona?
— A c h , był bardzo sprytny. S c h w y t a ł d e m o n a , usiadł na progu,
położył go sobie na k o l a n a c h i rozszarpał p a z u r a m i o świcie.
— H m m , ani noc, ani dzień to świt, ani w środku, ani na zewnątrz,
czyli na progu, a bóg m i a ł postać pół-ozłowieka, pół-lwa, czyli m a m y
z g ł o w y kolejne w y m a g a n i e , nie byl ani c z ł o w i e k i e m , ani zwierzę­
ciem. T r z y m a ł d e m o n a na kolanach, czyli ani na ziemi, ani w powie­
trzu. .. i co t a m jeszcze zostało?
— D e m o n a nie m o g ł o zabić nic ż y w e g o ani m a r t w e g o , bóg użył
więc pazurów.
— H a . To rzeczywiście c a ł k i e m sprytne.
— J e s t e m pod w r a ż e n i e m , panno Kelsey. Większości warunków
domyśliła się pani s a m a . Proszę przyjrzeć się bliżej, zauważy pani,
że U g r a N a r a s i n h a siedzi na z w i n i ę t y m ciele siedmioglowej kobry.
Wszystkie siedem łbów z. rozpostartymi k a p t u r a m i tworzy nad glo
wą bóstwa coś w rodzaju parasola.
S k r z y w i ł a m się.
— Aha, wrąż jak się patrzy. — Nieswojo z e r k n ę ł a m na złotą kobrę
wokół swojego r a m i e n i a . F a n i n d r a nadal była t w a r d ą bransoletą.
Pan K a d a m znowu zaczął mruczeć coś pod nosem i długo przy­
glądał się posągowi U g r y Narasinhy.

2
4 3
— C z e g o pan w ł a ś c i w i e szuka?
— F r a g m e n t przepowiedni m ó w i , że poprowadzą nas węże. Naj­
pierw m y ś l a ł e m , że chodzi tylko o F a n i n d r ę , ale być może istotne
jest, że użyto liczby m n o g i e j .
Z a c z ę l i ś m y poszukiwania sekretnego przejścia albo odcisku dłoni
przypominającego te, które znalazłam wcześniej, nic jednak nie za­
u w a ż y l i ś m y . B a d a j ą c posąg, staraliśmy się z a c h o w y w a ć tak samo
swobodnie jak inni turyści.
W końcu daliśmy za w y g r a n ą . F a n K a d a m powiedział:
— M y ś l ę , że powinniście wrócić tu z B e n e m w i e c z o r e m . Podej
r z o w a m , że w r o t a do K i s z k i n d y m o g ą znajdować się gdzieś w po
bliżu posągu.
Z a w i e ź l i ś m y R e n o w i obiad. T y g r y s ostrożnie zjadł mi z ręki ka
w a ł k i kurczaka tanduri, a ja o p o w i e d z i a ł a m mu o miejscach, które
zwiedziliśmy. F a n K a d a m p o i n f o r m o w a ł nas, że ruiny zamyka się
dla zwiedzających o zachodzie słońca, c h y b a że mają t a m miejsce
jakieś szczególne w y d a r z e n i a .
— Z a z w y c z a j H a m p i pilnują strażnicy, w y p a t r u j ą c y poszukiwa­
czy skarbów. W ł a ś c i w i e — dodał — poszukiwacze skarbów są winni
większości zniszczeń. Szukają złota i klejnotów, jednak tego rodzaju
kosztowności zabrano stąd w i e l e lat temu. D z i ś s k a r b y H a m p i to
w ł a ś n i e to, co oni niszczą.
F a n K a d a m uznał, że będzie najlepiej, jeśli zawiezie nas na drugą
stronę wzgórza, p o n i e w a ż n i e ma t a m dróg w i o d ą c y c h do I lampi
ani strażników.
— A l e skoro n i e ma dróg, jak się tam d o s t a n i e m y ? — spytałam,
obawiając się odpowiedzi.
P a n K a d a m u ś m i e c h n ą ł się szeroko.
— M o ż l i w o ś ć podróżowania z dala od uczęszczanych szlaków to
jeden z powodów, dla których k u p i ł e m jeepa. — Z a t a r ł ręce z O Z Y
w i e n i e m . — Redzie c i e k a w i e !
Jęknęłam i wymamrotałam:
— Fantastycznie. R o b i mi się niedobrze na s a m ą m y ś l .
— Będzie pani musiała schować gada do plecaka, panno Kelsey.
1 )a pani radę?
— J a s n e . Przecież nie jest w ł a ś c i w i e ciężkie.
P a n K a d a m z n i e r u c h o m i a ł i spojrzał na m n i e z zaskoczeniem.
— To nie jest ciężkie? J e s t bardzo ciężkie. — O d w i n ą ł m a c z u g ę
z koca i uniósł o b i e m a r ę k a m i , mocno napinając mięśnie.
Zdziwiona, wymamrotałam:

244
— To dziwne. Z tego, co p a m i ę t a m , jak na swoje rozmiary b y ł o
całkiem lekkie. - Podeszłam i o d e b r a ł a m mu gada. Oboje w osłu­
pieniu skonstatowaliśmy, że bez t r u d u unoszę broń jedną ręką. Pan
K a d a m s p r ó b o w a ł zrobić to s a m o , ale po raz kolejny z a c h w i a ł się
pod jej c i ę ż a r e m .
— Z d a j e mi się. jakby w a ż y ł o z dwadzieścia kilogramów.
Jeszcze raz ujęłam m a c z u g ę .
— D l a m n i e waży może dwa, g ó r a cztery.
— N i e s a m o w i t e — zadziwił się pan K a d a m .
Wstrząs n i ęta, s Iw i e r d z i 1 a m:
— N i e m i a ł a m pojęcia, że jest takie ciężkie.
Pan K a d a m wziął gada, zawinął je w m i ę k k i koc i schował do
mojego plecaka. W s k o c z y l i ś m y z p o w r o t e m do jeepa i ruszyliśmy
boczną drogą, która wkrótce z asfaltowej z m i e n i ł a się w piaszczystą,
później żwirową, a w końcu z u p e ł n i e znikła w trawie.
Pan K a d a m wypuścił nas z auta i rozbił m i n i a t u r o w e obozowisko,
zapewniając m n i e , że R e n z p e w n o ś c i ą odnajdzie drogę powrotną.
Wręczył mi m a ł ą latarkę, kopię przepowiedni i ostrzegł:
— Proszę nie u ż y w a ć latarki, jeśli nie będzie to konieczne. N o c ą
po ruinach chodzą strażnicy. Proszę się m i e ć na baczności. Na szczęś­
cie R e n będzie w stanie ich wyczuć, w i ę c wszystko p o w i n n o być
w porządku. S u g e r o w a ł b y m również, żeby R e n przez większość cza­
su pozostał w ciele tygrysa, na w y p a d e k , g d y b y później potrzebowa­
ła pani jego pomocy.
Ścisnął m m c za r a m i o n a i uśmiechnął się.
— P o w o d z e n i a , p a n n o Kelsey. Proszę pamiętać', że być m o ż e nic
nie znajdziecie. N a j w y ż e j jutro zaczniemy p o s z u k i w a n i a od n o w a .
M a m y m n ó s t w o czasu. Proszę się nie m a r t w i ć . N i e spieszy n a m się.
R u s z y ł a m za R e n e m . Bezksiężycowa noc s p r a w i a ł a , że g w i a z d y
świeciły zdwojonym blaskiem na tle czarnego, a k s a m i t n e g o nieba.
Widok był piękny, a jednak ż a ł o w a ł a m , że nie ma księżyca. Na
szczęście b i a ł y zad B e n a ł a t w o b y ł o w y p a t r z y ć w c i e m n o ś c i a c h .
M u s i a ł a m za to bardzo uważać na liczne zapad liny. Nie był to naj­
lepszy m o m e n t na potknięcie się i z ł a m a n i e kostki. Nie m i a ł a m
ochoty choćby m y ś l e ć o t y m , jakiego rodzaju stworzenia w y k o p a ł y
te doły.
Po kilku m i n u t a c h c h w i e j n e g o marszu dostrzegłam przed sobą
lekko zielonkawą poświatę. R o z g l ą d a ł a m się przez c h w i l ę , aż w koń­
cu zrozumiałam, że to blask oczu Fanindry. R o z ś w i e t l i ł a przede m n ą
ciemne wertepy, obdarzając m n i e szczególnym rodzajem noktowizji:

2
45
wszystko jawiło mi sio w y r a ź n i e , ale w y g l ą d a ł o dość niesamowicie,
j a k b y m chodziła po p o w i e r z c h n i jakiejś dziwnej zielonej planety.
Po niemal godzinie marszu dotarliśmy na skraj ruin. Kon zwol­
nił kroku i zaczął węszyć. Orzeźwiający chłodny wietrzyk owiewał
wzgórza. R e n uznał n a j w y r a ź n i e j , że droga wolna, ponieważ szybko
ruszył przed siebie.
Przeszliśmy przez ruiny i prędko znaleźliśmy się przed posągiem
U g r y Narasinhy. Starożytne budowle, zachwycające za dnia, teraz gó­
rowały nade m n ą złowieszczo, rzucając czarne cienie. Piękne sklepio­
ne przejścia i kolumny, które wcześniej p o d z i w i a ł a m , były jak zieją­
ce paszcze, w każdej c h w i l i gotowe m n i e pożreć. Wiatr, jeszcze przed
m o m e n t e m przyjemny, h u l a ł po kątach, ze ś w i s t e m i w y c i e m przela­
tując przez drzwi, jakby starożytne duchy oznajmiały naszą obecność,
/ j e ż y ł y mi się w ł o s k i na karku, g d y w y o b r a z i ł a m sobie obserwują­
ce nas oczy i d e m o n y czające się w m g l i s t y m p ó ł m r o k u korytarzy.
G d y w końcu zbliżyliśmy się do posągu, R e n natychmiast roz­
począł śledztwo, węsząc i szukając u k r y t y c h szczelin. Po godzinie
bezowocnych poszukiwań b y ł a m g o t o w a dać za w y g r a n ą , wrócić do
pana K a d a m a i przespać się trochę.
— R e n , j e s t e m w y k o ń c z o n a . Szkoda, że n i e m a m y ofiary ani
dzwonka. M o ż e w t e d y posąg by ożył. I [ m m ?
T y g r y s usiadł obok m n i e , a ja przez c h w i l ę g ł a s k a ł a m go po gło­
w i e . N a g l e spojrzałam na posąg i coś w p a d ł o mi do głowy.
— D z w o n e k . C i e k a w e , czy... — m r u k n ę ł a m .
W s t a ł a m i p o b i e g ł a m do świątyni Witthali. podtrzymywanej
przez m u z y c z n e filary D o m y ś l i ł a m się, co m a m zrobić. Trzy razy
lekko s t u k n ę ł a m w j e d n ą z kolumn, z nadzieją, że nie usłyszą tego
strażnicy, a potem p ę d e m w r ó c i ł a m do posągu. Oczy siedmiogłowe-
go węża lśniły c z e r w i e n i ą , a z boku statuy pojawił się miniaturowy
wizerunek Durgi.
— To jest to! Z n a k D u r g i ! No dobrze, coś n a m zaczęło wychodzić.
Co dalej? Ofiara? — w y m a m r o t a ł a m , sfrustrowana. — A l e nie mamy
nic do ofiarowania!
Paszcza pół-lwa, pół człowieka otworzyła się i zaczęła się z niej
w y d o b y w a ć rzadka, szara m g ł a . K ł ę b y z i m n y c h oparów spływały
w dół posągu na z i e m i ę i rozprzestrzeniały się na wszystkie strony.
C z e r w o n e w ę ż o w e ślepia były wkrótce j e d y n y m , co m o g ł a m dostrzec.
Dla dodania sobie odwagi t r z y m a ł a m dłoń na g ł o w i e R e n a .
P o s t a n o w i ł a m wspiąć się na posąg i poszukać jakiejś wskazówki.
Ren w y d a ł z siebie p o m r u k protestu, ale z i g n o r o w a ł a m go i zaczęłam

246
się wspinać. Nic jednak nie z n a l a z ł a m . Z e s k a k u j ą c z p o m n i k a , źle
oceniłam wysokość i u p a d l a m . Hen błyskawicznie znalazł się obok
mnie. N i e odniosłam żadnych obrażeń poza z ł a m a n y m paznokciem,
ale otaczająca m n i e wirująca szara m g ł a wystarczająco m n i e prze­
raziła.
W tamtej c h w i l i , wpatrując się w swój paznokieć, przypomnia­
łam sobie o p o w i e ś ć p a n a K a d a m a o U g r z e N a r a s i n s z e . C o ś m n i e
zastanowiło.
— R e n , może jeśli zrobimy to s a m o co U g r a , posąg w s k a ż e nam
dalszą drogę. S p r ó b u j m y odegrać jego najsławniejszy czyn.
Tygrys otarł się o m o j ą dłoń.
— W porządku, jest, pięć warunków. Po pierwsze potrzebny n a m
pół-czlowiek, pół-zwierzę. To ty. Stań tu, obok m n i e . Możesz być
U g r ą N a r a s i n h a , a ja będę d e m o n e m . Po d r u g i e , m u s i m y stanąć
gdzieś ani w środku, ani na zewnątrz. Poszukajmy jakichś schodów
albo drzwi.
P o m a c a ł a m na oślep wokół posągu.
— C h y b a tu obok są m a ł e drzwiczki. — W y c i ą g n ę ł a m rękę i po­
czułam dotyk k a m i e n n e j framugi. Weszliśmy w n i ą oboje.
— Po trzecie: ani dzień, ani noc. Z m i e r z c h już m i n ą ł . S p r ó b u j m y
użyć latarki. — W ł ą c z y ł a m urządzenie z nadzieją, że to wystarczy. —
Dalej pazury. M a s z je. H m m , c h y b a musisz m n i e zadrapać. U g r a
N a r a s i n h a zabił d e m o n a , ale m o ż e d r a p n i ę c i e też podziała. — Skrzy­
w i ł a m się lekko. — Myślę, że będziesz musiał m n i e zadrapać do krwi.
1 'słyszałam głęboki p o m r u k protestu. — N i e przejmuj się. Wystarczy
m a ł e drapnięcie. To nic takiego.
R e n m r u k n ą ł cicho, uniósł łapę i położył mi ją na ręce.
W i d z i a ł a m z daleka, jak poluje, w i d z i a ł a m go r ó w n i e ż w akcji
podczas walki z K i s h a n e m . G d y ś w i a t ł o latarki zalśniło na jego wy­
ciągniętych pazurach, nie m o g ł a m p o w s t r z y m a ć strachu. Z a m k n ę ­
łam oczy i u s ł y s z a ł a m , jak się poruszył, ale nic nie poczułam.
O ś w i e t l i ł a m nogi latarką, ale nie dostrzegłam krwi. Wiedzia­
łam jednak, że R e n coś zrobił, p o n i e w a ż słyszałam odgłos pazurów
przecinających ciało. N a t y c h m i a s t d o m y ś l i ł a m się, co się m o g ł o
stać, i p o ś w i e c i ł a m latarką na jego białe futro, szukając śladów rany,
którą s a m sobie zadał.
— R e n ! Pokaż. M o c n o się drapnąłeś?
T y g r y s uniósł łapę i ujrzałam p a s k u d n ą s z r a m ę w miejscu, gdzie
pazury rozorały mu skórę. K r e w c i u r k i e m kapała na ziemię. ()garnąl
m n i e gniew.

247
— W i e m , że szybko w r a c a s z do siebie, ale n a p r a w d ę . . . Musiałeś
się tak głęboko zacinać? Przecież rozumiesz, że być może i tak po­
trzebna będzie moja krew. D o c e n i a m twoje p o ś w i ę c e n i e , ale wciąż
chcę, żebyś m n i e zadrapał, to ja reprezentuję króla demonów, no
już... Tylko nie d r a p tak m o c n o jak siebie.
T y g r y s nawet się nie ruszył, m u s i a ł a m się schylić i s a m a podnieść
jego c i ę ż k ą ł a p ę . K i e d y w końcu p r z y ł o ż y ł a m ją sobie do ramienia,
r
schow ał pazury.
— R e n . Proszę cię, w s p ó ł p r a c u j ze m n ą . J u ż i tali jest mi ciężko.
Wysunął pazury do p o ł o w y i lekko drapnął m n i e w r a m i ę , ledwo
pozostawiając ślad.
— R e n ! Proszę cię, zrób to. J u ż .
T y g r y s m r u k n ą ł cicho, niezadowolony, i zadrapał m n i e mocniej,
zostawiając n a m o i m p r z e d r a m i e n i u d ł u g i e c z e r w o n e pręgi. Dwie
z nich zaczęły lekko k r w a w i ć .
— D z i ę k i . . . — S k r z y w i ł a m się. — P o ś w i e c i ł a m latarką, żeby jesz­
cze raz przyjrzeć się jego s z r a m o m , które już p r a w i e zdążyły sic /a
goić. 'Zadowolona, p o w i e d z i a ł a m .
— A teraz ostatni w a r u n e k . D e m o n nie m o ż e być na ziemi ani
w powietrzu. U g r a posadził go sobie na k o l a n a c h , ja c h y b a będę
m u s i a ł a . . . usiąść ci na grzbiecie.
Niezręczna sytuacja. M i m o że R e n był d u ż y m t y g r y s e m i przy­
p o m i n a ł o b y to d o s i a d a n i e k u c y k a , cały czas p a m i ę t a ł a m o t y m , że
jest c z ł o w i e k i e m , i nie c z u ł a m się dobrze, traktując go jak zwierzę
juczne. Z d j ę ł a m plecak i o d ł o ż y ł a m go, zastanawiając się, co zrobić,
by uczynić sytuację nieco m n i e j k ł o p o t l i w ą . Z e b r a ł a m się na odwa­
gę, u z n a ł a m , że może nie będzie tak źle, jeśli usiądę bokiem, gdy
n a g l e s t r a c i ł a m g r u n t pod n o g a m i .
R e n przybrał ludzką postać i porwał m n i e w r a m i o n a . Przez chwi­
lę w y r y w a ł a m się, protestując, ale w y s t a r c z y ł o , że na m n i e spojrzał
w z r o k i e m , który m ó w i ł : n a w e t nie próbuj się kłócić, i z a m k n ę ! , m i
usta. Pochylił się, wziął plecak i zapytał:
— Co dalej?
Nie w i e m . To wszystko, co powiedział mi pan K a d a m .
R e n poprawił moje ułożenie i jeszcze raz stanął w drzwiach, przy
glądając się posągowi.
— N i e w i d z ę żadnych z m i a n — m r u k n ą ł .
T r z y m a ł m n i e mocno, patrząc na posąg, i muszę przyznać, ze cal
kowicie przestało m n i e obchodzić, co w ł a ś c i w i e robimy. Z a d r a p a n i e
na r a m i e n i u , które jeszcze przed c h w i l ą boleśnie pulsowało, w ogóle

248
przestało mi przeszkadzać. C i e s z y ł a m się bliskością jego muskular­
nej piersi. Która dziewczyna nie chciałaby się znaleźć w r a m i o n a c h
tak c u d o w n e g o faceta!' Mój wzrok powędrował w stronę jego pięk­
nej twarzy. Przyszło mi na myśl, że jeśli m i a ł a b y m wyrzeźbić ka
miennego boga, w y b r a ł a b y m K o n a na modela. Ten brzydal U g r a
nie dorastał mu do pięt.
W końcu książę zorientował się. że na niego patrzę, i powiedział:
— H a l o ? Kells? Próbujemy zdjąć klątwę, pamiętasz?
U ś m i e c h n ę ł a m się głupkowato. R e n uniósł brew.
— O c z y m w ł a ś n i e myślałaś?
— O niczym w a ż n y m .
Książę wyszczerzył zęby w u ś m i e c h u .
— P r z y p o m i n a m ci, że jesteś w pozycji w sam raz do łaskotek.
O rany. J e g o u ś m i e c h p r o m i e n i e j e nawet wśród mglistego d y m u .
Parsknęłam nerwowym śmiechem.
— Jeśli zaczniesz m n i e łaskotać, będę się w y r y w a ć , a ty m n i e upuś­
cisz i zepsujesz wszystko.
R e n prychnął, n a c h y l i ł się tuż nad m o i m u c h e m i wyszeptał:
— To brzmi jak c a ł k i e m c i e k a w e w y z w a n i e , radźkumari. B y ć
może p o d e j m i e m y je później. A tak na m a r g i n e s i e , Kelsey, n i g d y
bym cię nie upuścił.
Sposób, w jaki w y p o w i e d z i a ł moje i m i ę . sprawił, że ręce pokryła
mi gęsia skórka. G d y spojrzałam w dół. by je rozetrzeć, z a u w a ż y ł a m ,
że z g a s ł a n a m latarka. W ł ą c z y ł a m ją z p o w r o t e m , a l e nic się n i e
stało. D a ł a m za w y g r a n ą .
— Nic z tego. Może musimy poczekać do świtu.
B e n roześmiał się g a r d ł o w o , pocierając nosem moje ucho, i ci
chym g ł o s e m oznajmił:
— Coś się na p e w n o w y d a r z y ł o , ale n i e to, co otworzy w r o t a do
Kiszkindy.
Zaczaj powoli m u s k a ć moje ucho i szyję m i ę k k i m i p o c a ł u n k a m i .
W e s t c h n ę ł a m słabo i w y g i ę ł a m szyję. P o c a ł o w a ł m n i e ostatni raz
i jęknął z n i e z a d o w o l e n i e m , podnosząc g ł o w ę .
R o z c z a r o w a n a t y m , że przestał, s p y t a ł a m :
— Co znaczy słowo radźkumari}
Ren roześmiał się cicho, ostrożnie postawił m n i e na ziemi i od
parł:
— Radźkumari znaczy ..księżniczka". Prześpijmy się gdzieś w po
bliżu, co ty na to? Pobiegnę do pana K a d a m a i powiem mu, że chcemy
zaczekać do świtu, żeby spróbować jeszcze raz. - Poprowadził m n i e

-Pi
w t r a w i a s t e miejsce, u k r y t e przed w z r o k i e m strażników, (idy usa­
d o w i ł a m się w y g o d n i e , pobiegł do p a n a K a d a m a . W c i s n ę ł a m sobie
z w i n i ę t y pled pod g ł o w ę i s p r ó b o w a ł a m zasnąć. N i e udało mi się,
póki Kon nie wrócił. Z wdzięcznością p r z y t u l i ł a m się do tygrysiego
grzbietu i z a p a d ł a m w sen.
O b u d z i ł a m się w r a m i o n a c h R e n a . N i ó s ł m n i e z powrotem do
drzwi nieopodal posągu. Z a s p a n a , w y m a m r o t a ł a m :
Nie musisz m n i e nieść. Pójdę sama.
Książę u ś m i e c h n ą ł się.
— B y ł a ś z m ę c z o n a , n i e m i a ł e m serca cię budzić. Poza tym już
jesteśmy na miejscu.
Nadal było c i e m n o , ale horyzont na wschodzie w ł a ś n i e zacz)
nal się rozjaśniać. Posąg w y g l ą d a ł tak s a m o — czerwone wężowe śle
pia płonęły, a z p y s k a w y d o b y w a ł a się m g ł a . Przez c h w i l ę staliśmy
w przejściu. N a t y c h m i a s t poczułam jakiś ruch. F a n i n d r a nagle ożyła,
urosła do n o r m a l n y c h rozmiarów i ześliznęła się z m o j e g o ramienia.
B e n opuścił m n i e nisko nad z i e m i ę , żeby kobra m o g ł a lekko ze­
skoczyć na piach. Podpełzła do posągu i w s p i ę ł a się na szczyt, t a n i .
gdzie znajdowały się w ę ż o w e łby.
Obserwowaliśmy, jak pełznie po s i e d m i u k a m i e n n y c h głowach.
One również o ż y w a ł y i zaczęły w y g i n a ć się w przód i w tyl. Yi na
szych oczach k a m i e n n e w ę ż o w e zwoje, na których spoczywało bó
stwo, powoli z m i e n i ł y się w pokryte łuskami ciało.
F a n i n d r a w r ó c i ł a do nas, skręciła się, z e s z t y w n i a ł a i skurczyła
z p o w r o t e m w złotą bransoletę. B e n postawił m n i e na ziemi i pod­
szedł, żeby ją podnieść. ()st rożnie w s i mą) mi ją na ramię, uśmiechną!
się, a potem ze z m a r s z c z o n y m czołem lekko musnął palcem zadrapa­
nia na mojej skórze, pocałował je delikatnie i zmienił się w tygrysa.
Podeszliśmy do posągu. C i a ł o s i e d m i o g ł o w e g o węża zaczęło się
przesuwać, dźwigając posąg do góry, aż pod spodem ukazała się czar­
na szczelina, akurat na tyle duża, byśmy z B e n e m m o g l i przez nią
przejść.
Zajrzawszy do dziury, u j r z a ł a m d ł u g i e schody, który ginęły
w ciemności. Szara m g ł a zaczęła n a g l e cofać się do pyska posągu.
P r z e ł k n ę ł a m ślinę i z w r ó c i ł a m latarkę w stronę k a m i e n n y c h stop­
ni. Wkroczyliśmy p o m i ę d z y g r u b e zwoje węża i zanurzyliśmy się
w mroku.
Odnaleźliśmy wejście do Kiszkindy.
Ostrożnie schodziliśmy po k a m i e n n y c h schodach, za j e d y n e źród­
ło światła mając m o j ą m a ł ą latarkę. G d y doszliśmy na s a m dół, oczy
F a n i n d r y zaczęły lśnić, rzucając na c i e m n y t u n e l n i e s a m o w i t ą , zie­
lonkawą poświatę.
Z a t r z y m a ł a m się i jeszcze raz p r z e c z y t a ł a m na głos przepowied­
nię D u r g i .
Szukaj ochrony w świątyni,
Tam zyskasz łaskę bogini.
Na zachód leży Kiszkinda,
Gdzie małpy rządzą ziemią —
Ich król ma na imię Hanuman -
Tam znajdziesz drzewo w kamieniu.
W górze czyha cierni rząd,
W dole zaś zguba się skrzy.
Skuś się, a słony prąd.
Porwie wybranka ci.
Na drodze staną strażnicy —
Widma upiorne i blade.
Uciekaj, bo ci zgotują
W rozkładzie gnijącym zagładę.
Ale dokona się cud.
Gdy węże znajdą złoty skarb,
Co zaspokoi w Indiach głód.
Inaczej zguba czeka lud

25.
U d o ł u strony w i d n i a ł dopisek p a n a K a d a m a , sporządzony jego
r ó w n y m p i s m e m . Przeczytałam go na głos:

Panno Kelsey.
ir Kiszki udzie stanie P a n i przed kilkoma próbami, proszą więc
zachować ostrożność. Oto przestrogi Durgi, takie, jak je Pani opisa
la. Przede wszystkim powinna Pani trzymać się blisko Rena. Jeśli
z jakiegoś po/rodu się rozdzielicie, grozi Wam wielkie niebezpieczeń
stiro. Y/e ufajcie wówczas t u z o m . IIusze serca i dusze podpowiedzą
Wam różnicę pomiędzy fantazją a rzeczywistością. Ostatnia przestro­
ga: gdy odnajdziecie owoc. ukryjcie go dobrze.
Bhagjaśalin!
\iech Wam się szczęści!
Anik Kadam

- Nie m a m pojęcia, o jakich niebezpieczeństwach m o w a — wy­


m a m r o t a ł a m . — M i e j m y nadzieję, że ten „ c i e r n i rząd" to tylko jakieś
rośliny.
R u s z y l i ś m y przed siebie, a ja przez cały czas p a p l a ł a m o tym, ja­
kie zwierzęta m o g ł y b y być w y p o s a ż o n e w kolce.
— P o m y ś l m y . Stegozaury. N i e , stegozaurusy. H m m , nie pamię­
t a m . N i e w a ż n e , w k a ż d y m razie jest to rodzaj dinozaura. Są również
s m o k i , jeżozwierze, no i nie z a p o m i n a j m y o kolczastych jaszczur
kach. ( u l y b y m m i a ł a w y b i e r a ć , w ł a ś n i e je b y m w y b r a ł a . Och! Ale
co jeśli byłyby gigantyczne, z w i e l k i m i , z i e j ą c y m i paszczami.' Po­
ł k n ę ł y b y nas w całości. M o ż e p o w i n n i ś m y wyjąć gada z plecaka, jak
myślisz..'
T a k też z r o b i ł a m . W p r a w d z i e m a r s z z a p o w i a d a ł się na wystar­
czająco t r u d n y i bez konieczności c i ą g n i ę c i a za sobą m a c z u g i , ale
lepiej się c z u ł a m , trzymając ją w ręku.
T u n e l wkrótce zmienił się w kamienistą ścieżkę, która staw ala się
Z czasem coraz jaśniejsza. Oczy 1 anindry z a m g l i ł y się i zgasły, zmie
niająe się z. powrotem w migoczące szmaragdy. Działo się coś dziw
nego. W prawdzie moja odporność na dziwaczne zdarzenia znacznie
wzrosła w ciągu ostatnich kilku tygodni, ale to, co się działo, nawet
m n i e w y d a ł o się osobliwe.
N i e p o t r a f i ł a m określić, skąd dochodziło światło. Z d a w a ł o się
dobiegać z jakiegoś punktu w oddali. Podążaliśmy za ś w i a t e ł k i e m
w tunelu - i to dosłownie. C z u ł a m się. jakbym trafiła do jednego ze
swoich nocnych koszmarów, w których było zawsze ni to jasno, ni

252
to ciemno, zło czaiło się niewidoczne, a potężne siły ścigały m n i e ,
hamując moje ruchy i krzywdząc tych, na których mi zależało.
Przetaczająca się m g ł a s p r a w i a ł a w r a ż e n i e , jakby za n a m i podą­
żała. G d y szliśmy, przesuwała się lekko do przodu, by zasłonić n a m
widok na ścieżkę, G d y się zatrzymywaliśmy, zbierała się i krążyła
wokół nas jak nieduże m g ł a w i c e po orbicie. Z i m n y , szary d y m doty­
kał nas l o d o w a t y m i palcami, jakby szukał pięty Achillesa.
Korytarz zaczął się zmieniać. Z a m i a s t kroczyć po k a m i e n i u , moje
stopy zapadły się lekko w w i l g o t n ą z i e m i ę i usłyszałam pod pode
szwami chrzęst krótkich, sztywnych źdźbeł. Ściany zaczął p o k r y w a ć
mech, potem trawa, a wkrótce n i e w i e l k i e rośliny przypominające
paprocie. Z a s t a n a w i a ł a m się, jakim c u d e m przetrwały w t y m w i l ­
gotnym, c i e m n y m otoczeniu.
Ścieżka poszerzała się, aż w końcu nie m o g ł a m już dostrzec ścian.
Sufit zniknął i pojawiło s i c szare niebo. Nie m i a ł o głębi, ale zdawało
się rozciągać bez końca. P r z y p o m i n a ł o mi ekran I M A X l u b sztuczną
biosferę, nie w y g l ą d a ł o jednak na stworzone przez człowieka. M i a ­
łam w r a ż e n i e , że znaleźliśmy się na innej planecie.
Droga zaczęła się obniżać i m u s i a ł a m zacząć z w r a c a ć u w a g ę na
to, gdzie s t a w i a m stopy. Weszliśmy do lasu, pełnego przedziwnych
roślin i drzew, które kołysały się, jakby dął w nie wiatr, choć nie
czułam najmniejszego p o d m u c h u . D r z e w a i zarośla były tak gęste,
że ścieżka stała się słabo widoczna, a wkrótce c a ł k o w i c i e z n i k n ę ł a .
R e n t r z y m a ł się z przodu i przecierał szlak. D r z e w a o d ł u g i c h
gałęziach zwieszały się nad z i e m i ą |.ik wierzby płaczące. Ich deli
katne jak piórka wici łaskotały naszą skórę. P o d r a p a ł a m się w szyję
i o d k r y ł a m , że jest m o k r a .
P e w n i e się pocę. D z i w n e . N i e czuję się zmęczona. Może to woda.
która s p ł y n ę ł a z gałęzi.
Z a u w a ż y ł a m , że m a m coś rozmazane na ręce. Z i e l o n k a w e świat­
ło nadawało cieczy brunatny odcień. Co to? Sok z. drzewa? Nie! K r e w !
O d e r w a ł a m pierzasty listek, by bliżej mu się przyjrzeć. Z zasko
czeniem o d k r y ł a m , że jego spodnią stronę porastają m i n i a t u r o w e
igiełki. W y c i ą g n ę ł a m palec, by go dotknąć. I g i e ł k i nabrzmiały, wzno­
sząc się w stronę mojej dłoni.
P o r u s z y ł a m palcem w przód i w tyl. I g i e ł k i podążały za n i m jak
za m a g n e s e m .
- R e n ! Stój! Te gałęzie nas drapią. Mają pod spodem igły, kio
re podążają za naszym r u c h e m . .,\V górze czyha cierni rząd", pa
miętasz?

- m
G d y tylko tygrys zatrzymał się, pierzaste gałązki powoli opuściły
się z g ó r y i o w i n ę ł y wokół jego szyi i ogona. R e n odskoczył i bru­
talnie zdarł je z drzewa.
— Uciekajmy! — krzyknęłam.
B e n zaczął g w a ł t o w n i e przedzierać się przez zarośla, a ja sprin
tern r u s z y ł a m za nim. I .as zdawał się nie m i e ć końca i nic nie wska
z y w a ł o na to, że drzewa k i e d y k o l w i e k się przerzedzą. Po piętnastu
minutach biegu z w o l n i ł a m , wyczerpana. Nie l n i a n i w stanie zrobić
ani kroku więcej.
Dysząc, w y r z ę z i ł a m :
— R e n , nie d a m rady. Biegnij s a m . Musisz znaleźć wyjście z tej
gest winy.
T y g r y s przystanął, odwrócił się i pędem znalazł się przy innie.
( i a ł ę z i e zaczęły pełznąć w dół i owijać wokół niego swoje skręcone
wici. B e n r y k n ą ł i przeturlał się po trawie, a p o t e m zaczął rozrywać
g a ł ę z i e p a z u r a m i , co sprawiło, że na c h w i l ę się cofnęły. Poczułam,
jak jedna z nich oplata m i się wokół r a m i e n i a , i w i e d z i a ł a m już, że
to m ó j koniec. Ze łzami w oczach u k l ę k ł a m i p o g ł a s k a ł a m Rena
po pysku.
— Idź. Proszę cię, zostaw m n i e .
R e n przybrał ludzką postać i położył dłoń na mojej dłoni.
— M u s i m y trzymać s i ę razem, pamiętasz? N i e zostawię cię, Kel­
sey. N i g d y cię nie zostawię. — U ś m i e c h n ą ł się ze s m u t k i e m .
P r z e ł k n ę ł a m ślinę i p o k i w a ł a m g ł o w ą , a on delikatnie odplątał
skręconą gałąź z mojego r a m i e n i a i trzepnął kolejną, zbliżającą się
do mojej sz\ i.
— Chodźmy.
R e n wyjął mi z ręki gada i uderzył nim w gałęzie, które jednak
zaczęły tylko owijać swoje kolczaste zielone m a c k i wokół maczugi,
niepodatne na jej moc. R e n podszedł do jednego z pni i zdzielił go
brutalnie. D r z e w o n a t y c h m i a s t skuliło się, gałęzie z w i n ę ł y się do
w e w n ą t r z i o b r o n n i e oplatały pień. R e n w y s z e d ł naprzód i naka
zał mi poczekać przy uszkodzonym drzewie. Z r o b i ł kilka kroków
przed siebie i z a m a c h n ą ł się maczugą. Ł o m o t a ł w pnie, pozostawia
jąc w nich ziejące, m i ę k k i e rany. P o d ą ż a ł a m kilka m e t r ó w za nim
i w ten sposób powoli poruszaliśmy się do przodu. G a ł ę z i e zdawały
się o d g a d y w a ć jego z a m i a r y i przypuszczały nań wściekle ataki, ale
R e n n a j w y r a ź n i e j m i a ł niespożyty zapas energii.
K r z y w i ł a m się, patrząc, jak na k a ż d y m n a g i m f r a g m e n c i e jego
skóry pojawiają się zacięcia i zadrapania. Wkrótce jego plecy były

254
poranione, a koszula podarta i zakrwawiona. Wyglądał, jakby go ktoś
brutalnie wychłostał dyscypliną.
W końcu dotarliśmy do końca kolczastego lasu i przystanęliśmy
na polanie. Ren wyciągnął mnie poza zasięg gałęzi, opadł na ziemię
i siedział tak, zgarbiony, dysząc z wyczerpania. Sięgnęłam do plecaka
po wodę i podałam mu ją. Wypił całą butelkę jednym haustem.
Nachyliłam się i obejrzałam jego zakrwawione ranne. Cale eia
to miał śliskie od krwi i potu. Wyciągnęłam kolejną butelkę z woda
i starą koszulkę, i zaczęłam przemywać mu rany. Przykładałam chłód
ny, mokry materiał do jego twarzy i pleców. W miarę moich sta
rań, Ren rozluźniał się i uspokajał, .lego rany szybko zaczęły się goić
i gdy już przeszedł mi nieco strach o niego, coś sobie uświadomiłam.
— Ren! Jesteś człowiekiem już dłużej niż dwadzieścia cztery mi
nuty. Ozy wszystko z tobą w porządku... oczywiście nie licząc ska­
leczeń?
Książę potarł klatkę piersiową.
— Wszystko dobrze... Nie czuję, że muszę się zmienić.
— Może złamaliśmy zaklęcie!
Ren zastanowił się przez chwilę.
— Nie, nie sądzę. M a m przeczucie, że powinniśmy iść dalej.
— Czemu tego nie sprawdzisz.' Przekonaj się. C Z Y możesz zmienić
się w tygrysa.
Ren przybrał tygrysią postać, potem z. powrotem ludzką, a jego
zakrwawione, podarte szaty zastąpiło czyste, białe płótno.
— Być może to tylko magia tego miejsca pozwala rni pozostaw ać
człowiekiem.
Na mojej twarzy musiało wyraźnie odmalować się rozczarowanie.
Ren roześmiał się i ucałował moje palce.
— Nie martw się, Kells. Niedługo będę już w pełni człowiekiem,
na razie jednak zamierzam się cieszyć tym, co mam.
Mrugnął i uśmiechnął się szeroko, a potem przyciągnął mnie
bliżej do siebie i obejrzał moje ramiona, nogi oraz szyję. Przemy­
wał moje rany mokrą szmatką z uzdrawiającą czułością. Wiedzia­
łam, że jego obrażenia są znacznie poważniejsze niż moje, ale on nie
pozwolił się powstrzymać.
— Nie jest tak źle — oznajmił. — Masz paskudne zadrapanie na
szyi. ale powinno zagoić się bez problemu. — Przyłożył na chwilę
chłodny materiał do mojego karku, a potem pociągnął mnie za kol
rrierzyk koszulki. - Czy są jakieś, limin, inne miejsca, którymi
powinienem się zająć?

2-"
Trzepnęłam go w rękę.
N i c dziękuję. 1 n n o miejsca obejrzę sobie sama.
Ren roześmiał się serdecznie i pomógł mi wstać. Założył plecak
i zarzucił sobie gada na ramię. Podał mi rękę i ruszyliśmy dalej.
Minęliśmy jeszcze kilka kolczastych drzew, ale rosły znacznie
luźniej, pomieszane z normalnymi, udawało nam się więc trzymać
od nich z daleka. Ren splótł palce z moimi.
— Wiesz, bardzo miło tak z tobą iść i nie martwić s i c o to, ile
jeszcze czasu mi zostało.
— Ilmm, rzeczywiście — przytaknęłam nieśmiało.
Ren wyglądał na szczęśliwego, pomimo sytuacji, w jakiej się zna­
leźliśmy. Pomyślałam o tym, jak musi być mu ciężko, kiedy codzien­
nie ma zaledwie kilka chwil na to. by poczuć się człowiekiem, i musi
korzystać z każdej chwili. To straszne miejsce było dla niego jak
wspaniały prezent. Jego radosny nastrój w końcu i mnie się udzielił.
Wiedziałam, że czekają nas pewnie jeszcze cięższe próby, ale z Re­
nem u boku nie przejmowałam się tym i po prostu cieszyłam się
wspólnie spędzanym czasem.
Odnaleźliśmy wyraźną ścieżkę. Powiodła nas ona w kierunku
WZgÓTZ i szerokiego tunelu, który — jak założyliśmy — biegł na ich
drugą stronę. Nie było innej drogi, wkroczyliśmy więc powoli do
tunelu, bacznie rozglądając się na boki. Kamienne ściany oświet­
lone były pochodniami, a od głównego korytarza odchodziło wiele
innych. Podskoczyłam, dostrzegłszy coś w jednym z bocznych przejść.
— Ren, tam coś jest.
— Też to zauważyłem.
Wyglądało na to, że znaleźliśmy się w przepastnym labiryncie
korytarzy i wszędzie w oddali zaczęły pojawiać się jakieś postacie.
I [słyszałam cichy, płaczliwy kobiecy głos.
— Ren? Ren? Ren? Ren?
Echo rozbrzmiewało od tunelu do tunelu.
— Tu jestem, Kells! Kells! Kells!
Ren spojrzał na mnie zaniepokojony i ścisnął moje ramię. To były
nasze głosy. Puścił mnie i nastawił gada, golów do ataku. ()strożnie
wystąpił naprzód i ruszył przed siebie, bardzo uważnie rozglądając
się po korytarzach. Podążyłam za nim.
Usłyszałam krzyki i odgłos szybkich kroków, tygrysie pomruki
i piski. Zatrzymałam się na chwilę przed jednym z tuneli.
— Kells! Pomóż mi! - W korytarzu pojawił się Ren. Walczył ze
stadem małp, które atakowały go, drapiąc i gryząc. Zmienił się w t\

256
grysa, wyszczerzył kły i zaczął po kolei rozszarpywać agresorów. To
był straszny widok.
Przestraszona, cofnęłam się o krok. Nagle znieruchomiałam, przy­
pomniawszy sobie, jak Durga ostrzegała, żebyśmy trzymali się razem.
Odwróciłam się i ujrzałam dwa tunele, których wcześniej nie było.
Dwóch Renów kroczyło prosto przed siebie z wyciągniętą do przodu
maczugą, po jednym w każdym z korytarzy. '/. którego tunelu przy­
szliśmy? Który Ren był prawdziwy?
Usłyszałam z tylu echo biegnących kroków i błyskawicznie wy­
brałam prawy korytarz. Pobiegłam za Renem, ale zdawało mi się,
że im bardziej się zbliżam, tym bardziej Ren się oddala. Wiedziałam
już, że wybrałam złą drogę. Zawołałam:
— Ren!
Nie odwrócił się. Zatrzymałam się i rozejrzałam po innych tune­
lach, w poszukiwaniu śladu księcia. W jednym z przejść dostrzegłam
walczących Rena i Kishana, zamienionych w tygrysy. W kolejnym
pan Kadam staczał pojedynek na miecze z facetem z mojego kosz­
maru.
Riegałam od tunelu do tunelu. W kilku z nich ujrzałam sceny
z własnego życia. Rabcia kiwała na mnie, bym pomogła jej sadzić
kwiaty. Nauczycielka z liceum zadawała mi pytania. Zobaczyłam
nawet rodziców. Wołali mnie. Wydałam z siebie stłumiony okrzyk,
a w oczach zebrały mi się łzy.
Wrzasnęłam:
— Nie, nie, nie! To niemożliwe! Gdzie jest Ren?
— Kelsey? Kelsey? (idzie jesteś?
— Ren? Tutaj! - Usłyszałam własny głos, choć nic nie powie­
działam.
Zajrzałam do kolejnego tunelu i zobaczyłam Rena. który pod
biegał... do mnie. Tylko że to nie byłam ja. Przecież ja to ja. Ren
podszedł blisko do nieprawdziwej Kelsey i pogładził ją po policzku.
— Nic ci się nie stało?
— Wszystko w porządku — odparło widmo. Odwróciło głowę
i spojrzało wprost na mnie, podczas gdy Ren całował je w policzek.
I Nagle z ostrym, ogłuszającym hałasem twarz tamtej Kelsey zmie
niła się w twarz trupa. Straszliwa postać uśmiechnęła się do mnie
szkaradnie, a ja zatrzęsłam się ze wstrętem, patrząc na uśmiechnięte
truchło pokryte chmarami robactwa.
Podbiegłam do korytarza i krzyczałam na Rena, żeby przestał, ale
on mnie nie słyszał. Jakaś niewidzialna bariera stanęła mi na drodze

*57
i nie mogłam zrobić ani kroku dalej. Trup roześmiał się drwiąco i po­
machał do mnie. Cała scena zaczęła się zamazywać i już nic nie wi­
działam. Zrozpaczona i wściekła, zaczęłam okładać barierę pięściami,
ale bez skutku. Po kilku chwilach niewidzialny mur zniknął, a ja
stałam, wpatrzona w długi czarny tunel, oświetlony pochodniami,
identyczny jak dziesiątki innych, które już minęłam.
Dałam za wygraną i ruszyłam dalej. Minęłam Rena, który kulił
się na ziemi, zrozpaczony i zgorzkniały. Szlochając, opłakiwał to, co
w życiu stracił. Mówił o błędach, które popełnił, i o tym, jak bardzo
się w życiu mylił. Błagał o łaskę, ale nie potrafił znaleźć rozgrzeszenia.
Czyny, które opisywał, były okropne, do cna wstrętne. Wiedziałam,
że prawdziwy Ren by ich nie popełnił, nie mógłby ich sobie nawet
wyobrazić. Widok tego niezgrabnego, zgarbionego ciała rozdzierał
mi serce.
Ogarnęła mnie złość. Tego już za wiele! Zobaczywszy zniszczo­
nego i złamanego Rena, nagle wpadłam w furię. Ktoś się bawił na­
szym kosztem i to było wstrętne. Co gorsza, wiedziałam, że to samo
dzieje się z Renem w którymś z tych tuneli. Kto wie, jak mnie tam
przedstawiano!
Wkroczyłam w kolejny korytarz i ujrzałam wyprostowanego,
dumnego Rena, odwróconego do mnie tyłem. Ostrożnie zawołałam:
— Ren! To naprawdę ty?
Odwrócił się i uśmiechnął do mnie tak pięknie, jak tylko on
potrafił, a potem wyciągnął ręce.
— Kelsey! Nareszcie! (idzie byłaś?
Z niewymowną ulgą go objęłam, a on przyciągnął mnie do siebie.
Przytulił mnie i pogłaskał po plecach.
Zdezorientowana, spytałam:
— Ren? (idzie plecak i gada! - Odsunęłam się i spojrzałam prosto
w jego przystojną twarz.
— Już ich nie potrzebujemy. C ś ś . . . , no już. Po prostu pobądź ze
mną przez chwilę.
Odskoczyłam i cofnęłam się o kilka kroków.
Ty nie jesteś Ren.
Roześmiał się.
— Oczywiście, że jestem, Kelsey. Co mam zrobić, żeby ci to udo­
wodnić?
— Nie. Coś jest nie tak. To nie ty!
Wybiegłam z tunelu i pędziłam dalej, aż poczułam, że za chwilę
pękną mi płuca. Mijałam korytarz za korytarzem. W końcu zwolni-

258
lam, a potem zatrzymałam się, dysząc ciężko i rozmyślając, co robić
dalej. Ren miał gada i plecak nigdy by ich nie porzucił — ja zaś
nie miałam nic. Nie, to nieprawda. Coś jednak miałam! Wyciągnę­
łam z kieszeni dżinsów kartkę papieru i jeszcze raz przeczytałam
przestrogi Durgi.

Pamiętajcie, by trzymać się razem. Jeśli się rozdzielicie, nie ufaj­


cie swoim oczom. Idźcie za głosem serca. Ono powie Wam, co jest
prawdziwe, a co nie.

Nie ufać oczom? Cóż, w tej chwili wydawało się to dość oczywiste.
A więc serce podpowie mi różnicę. W porządku, będę podążać za
głosem serca. Tylko jak to zrobić?
Postanowiłam iść po prostu dalej, zachowując ostrożność. Przy
każdym kolejnym tunelu przystawałam i rozglądałam się przez
chwilę, starając się intuicyjnie wyczuć, czy to ten właściwy, a wów­
czas znajdująca się w nim postać podwajała wysiłki. Przemawiała do
mnie i kusiła, bym za nią poszła, ja jednak ruszałam w dalszą drogę.
W ten sposób minęłam kilka korytarzy, ale żaden z nich nie wydał
mi się tym właściwym.
Dotarłam do kolejnego tunelu i przystanęłam, by przyjrzeć się
rozgrywającej się wewnątrz scenie. Ujrzałam siebie samą, martwą,
i klęczącego nade inną Rena. Nachylał się nad moim bezwładnym
ciałem i przyglądał mu się. Usłyszałam jego cichy szept.
— Kelsey? To ty? Kelsey, proszę, odezwij się do mnie. Muszę wie­
dzieć, czy to naprawdę ty.
Uniósł moje ciało i czule utulił je w ramionach. I pewniłam się.
na
że ma przy sobie gada i plecak. Były miejscu, ale ja pamięta­
łam, że już wcześniej dałam się zwieść.
— Nie zostawiaj mnie, Kells — powiedział Ben.
Zamknęłam oczy i słuchałam jego błagalnego głosu. Serce za­
częło walić mi jak szalone, co nie zdarzało się przy poprzednich wi­
zjach. Zrobiłam krok naprzód i znów uderzyłam w niewidzialny mur.
Przemówiłam łagodnie:
— Ren? Tu jestem. Nie poddawaj się.
Podniósł głowę, jak gdyby mnie usłyszał.
— Kelsey? Słyszę twój głos, ale cię nie widzę. Gdzie jesteś?
Opuścił moje ciało — a raczej to, co wyglądało jak moje ciało — na
ziemię. Martwa Kelsey zniknęła.
— Zamknij oczy i spróbuj wyczuć, gdzie jestem — powiedziałam.

-'59
Ren wstał powoli i zamknął oczy. '/robiłam to samo, starając się
skupić nie na jego głosie, lecz na sercu. Wyobraziłam sobie, że kładę
mu dłoń na piersi i czuję pod palcami mocne dudnienie. Moje ciało
zdawało się poruszać niezależnie ode mnie. Zrobiłam kilka kroków
do przodu. Koncentrowałam się na Renie, wspomnieniu jego śmie­
chu i uradowanej twarzy, i na tym, jak się czułam, kiedy byłam bli­
sko niego, aż nagle dotknęłam dłonią jego piersi i poczułam bicie
serca. Sial tuż przede mną. Powoli otworzyłam oczy.
Wyciągnął rękę, żeby dotknąć moich wdosów. ale za chwilę ją
cofnął.
— T y m razem to naprawdę ty, Kells?
— Na pewno nie jestem zarobaczonym trupem, jeśli o to ci chodzi.
Uśmiechnął się szeroko.
— Co za ulga. Żaden zarobaczony trup nie zdobyłby się na taki
sarkazm.
Odbiłam piłeczkę:
— Ale skąd ja mam wiedzieć, że to na pewno ty?
Ren przez chwilę zastanawiał się nad moim pytaniem, a potem
pochylił się i mnie pocałował. Mocno przycisnął mnie do piersi, a jego
usta dotknęły moich. Na początku pocałunek był ciepły i delikatny,
ale już wkrótce stał się gwałtowny i zachłanny. Jego ręce przesunę­
ły się po moich ramionach i s z y i . Objęłam go w pasie i zatonęłam
w pocałunku. Kiedy w końcu się odsunął, serce waliło mi jak szalone.
G d y już odzyskałam mowę, rzuciłam zaczepnie:
Cóż. nawet jeśli to nie jesteś naprawdę ty, zadowolę się tym. co
mam.
Ren roześmiał się z ulgą.
— Kells, lepiej trzymaj mnie cały czas za rękę.
I śmieehnęłam się wesoło.
Nie ma sprawy.
Zachwycona tym, że znów jest przy mnie, mogłam ignorować
błagalne nawoływania z bocznych korytarzy.
Na samym końcu tunelu pojawiło się światło. Poszliśmy w jego
stronę. Ren mocno trzymał mnie za rękę, dopóki nie wyszliśmy
z korytarza i nie oddaliliśmy się od niego na wystarczającą odległość.
Przystanął obok szerokiego strumienia, który wypływał spomiędzy
drzew.
Nie mieliśmy pojęcia, która jest godzina, czuliśmy jednak, że
dochodzi dwunasta, postanowiliśmy więc zrobić sobie przerwę na
posiłek.

260
Pogryzając baton energetyczny. Hen powiedział:
— Wolałbym unikać drzew i trzymać się bliżej wody. M a m na­
dzieję, że jeśli pójdziemy jeszcze kawałek, strumień doprowadzi nas
do Kiszkindy.
Pokiwałam głową, zastanawiając się, co czeka na nas za zakrętem.
Po krótkim odpoczynku, z nową porcją energii ruszyliśmy przed sie­
bie, zgodnie z kierunkiem nurtu, co według Rena oznaczało, że po­
ruszamy się w dół strumienia. Brzeg był pełen kamyków. Niektóre
były ostre, a niektóre gładkie, omyte wodą.
W zięłam do ręki szary kamień i podrzucałam go, krocząc przed
siebie w zamyśleniu. Nagle waga oraz faktura kamienia zmieniły się.
Otworzyłam dłoń. Okazało się, że trzymam w ręku gładki, lśniący
szmaragd. Przystanęłam i popatrzyłam na kamyki pod nogami. Na
dal były szarobure, ale w miejscu, gdzie znikały pod wodą, ujrzałam
migoczące klejnoty.
— Ren! Spójrz tu. Pod wodą. — Wskazałam na skrzące się w dole
kamienie. Im głębiej leżały, tym były większe. — Widzisz? lam leży
rubin wielkości strusiego jaja!
Pochyliłam się właśnie, by wyjąć z wody duży diament, kiedy
R e n objął mnie z tyłu i odciągnął od brzegu.
Wskazał na rzekę i wyszeptał prosto w mój policzek:
— Spójrz tam. Co widzisz?
— Nic.
— Popatrz kątem oka.
Tuż obok diamentu lśniła lekkim światłem jakaś postać. Wy­
glądała jak biała bezwdosa małpa. Wyciągała do umie długie ra­
miona.
— Chciała cię złapać.
Natychmiast cisnęłam szmaragd do rzeki. W miejscu, w którym
wpadł do wody. strumień zakotłował się, zasyezał i ucichł, a za chwilę
powierzchnia znów była gładka jak jedwab. Kiedy patrzyłam wprost
na klejnoty, nie dostrzegałam nic innego, ale gdy spojrzałam kątem
oka, nagle wszędzie zaroiło się od wodnych małp, unoszących się
tuż pod powierzchnią. Wyglądało na to, że używają ogonów jak ko­
twic i czepiają się nimi korzeni oraz podwodnych roślin, podobnie
jak morskie koniki.
— Ciekawe, czy to mogą być kappa —wymamrot,d Ben pod nosem.
— Co to jest kappa?
— To rodzaj demona rodem z Azji, o którym opowiadała mi mat
ka. Kappa czają się pod wodą, czyhając na dzieci, by wyssać ich krew.
— Połączenie wampira, konika morskiego i małpy? Poważnie?
Ren wzruszył ramionami.
— Wygląda na to, że są prawdziwe. Matka opowiadała mi o nich,
gdv byłem mały. Mówiła, że dzieci w Chinach uczy się okazywać
szacunek starszym poprzez ukłon. Rodzice powtarzają dziecku, że
jeśli się nie ukłoni, dopadnie je kappa. Kappa ma na czubku głowy
wgłębienie pełne wody. Potrzebuje jej, by przeżyć. Jedyny sposób
ratunku, gdy któryś z nich zbliży się do ciebie, to mu się ukłonić.
— Ale po co?
— Jeśli ukłonisz się kappa, demon się odkłoni. Kiedy to zrobi,
woda na czubku głowy wyleje się i pozostawi go bezbronnego.
— Ale jeśli one potrafią wyjść z wody, czemu jeszcze nas nie za­
atakowały?
Ren zamyślił się.
— Z w y k l e czyhają tylko na dzieci, a w każdym razie lak mi mó­
wiono. Matka opowiadała mi, że jej babka wycinała imiona dzieci
w owocach albo ogórkach i wrzucała je do wody przed kąpielą. Kap­
pa zjadały owoce i syte nie atakowały kąpiących się dzieci.
Czy twoja matka również tak robiła?
— Nie. Po pierwsze, królewskie dzieci kąpie się w królewskich
wannach. Po drugie, moja matka nie wierzyła w tę historię. Opowia­
dała ją nam tylko po to, żebyśmy zrozumieli, że wszystkie ziemskie
istoty należy traktować z szacunkiem.
Chciałabym kiedyś dowiedzieć się czegoś więcej o twojej matce.
Musiała być bardzo ciekawą kobietą.
— Owszem — odpowiedział Ren cicho. — Bardzo bym chciał, aby
i ona mogła cię poznać. — Uważnie przyjrzał się odmętom strumie­
nia i wskazał na przyczajonego demona. — Ten chciał cię schwytać,
chociaż powinien atakować tylko dzieci. Być może kappa pilnują
tutejszych klejnotów. Gdybyś sięgnęła po jeden z nich, prawdo­
podobnie wciągnęłyby cię pod wodę.
— Po co miałyby mnie wciągać? Nie mogą po prostu skoczyć i za­
atakować mnie na brzegu?
— Kappa zazwyczaj topią swoje ofiary, zanim wyssą im krew. Dla
własnej ochrony siedzą w wodzie tak długo, jak się da.
Cofnęłam się i schowałam za Rena.
— Myślisz, że powinniśmy wracać między drzewa czy trzymać
się strumienia?
Ben przesunął ręką po włosaeli i znów oparł sobie gada na ra
mieniu, w każdej chwili gotów do ataku.

21)2
— Myślę, że powinniśmy zostać pośrodku. Kappa na razie nie
wyglądają, jakby miały zamiar ruszyć się z wody, ale myślę, że od
jednych i drugich powinniśmy trzymać się z daleka.
Ruszyliśmy dalej. Minęło kilka godzin. Udawało nam się trzy­
mać z dala zarówno od kappa, jak i od drzew, choć te ostatnie robiły
wszystko, by nas dosięgnąć. W pewnym momencie strumień zakrę­
cił szerokim łukiem, przez co nieco zbyt mocno zbliżyliśmy się do
skraju lasu, Ren jednak trzymał gada w pogotowiu i kilka uderzeń
w najbliższe pnie zatrzymało podpełzające gałęzie.
W końcu natknęliśmy się na ogromne drzewo na samym środku
drogi. Długie, wężowe gałęzie wyciągały się niemożliwie daleko
w naszą stronę, nastawiając igły. Ren przyczaił się, a potem z niezwy­
kłą szybkością ruszył do przodu i skoczył na pień. Pierzaste gałęzie
natychmiast objęły go i pochłonęły.
Usłyszałam głośne, głuche grzmotnięcie. Drzewo zatrzęsło się
i rozluźniło uścisk. Ren wyłonił się spomiędzy gałęzi cały podrapany,
ale z szerokim uśmiechem na ustach. Na jego twarzy szybko jednak
wymalowała się troska, gdy zobaczył moją osłupiałą postać.
Drzewo zasłaniało nam widok. Teraz, gdy się skurczyło i zwi­
nęło gałęzie, przed oczami stanęło mi widmowo szare królestwo
Kiszkinda.
21

KISZKINDA

Minęliśmy wielkie kolczaste drzewo i popatrzyliśmy na staro­


żytny gród. Właściwie bardziej niż miasta miał on rozmiary śred­
niowiecznego zamku. Rzeka dopływała do muru i rozwidlała się,
otaczając go jak fosa. M u r zbudowany był z jasnoszarego kamienia,
nakrapianego płatkami miki, które nadawały mu migotliwą błę-
kitno-fioletowo-szarą barwę.
— Wyczerpuje nam się latarka, Kelsey. Poza tym mieliśmy ciężki
dzień. Może rozbijemy tutaj obóz, prześpimy się, a jutro wejdziemy
do miasta?
— Czemu nie, jestem wykończona.
Ren poszedł zebrać drewno na opał. Wrócił, mamrocząc pod
nosem:
— Nawet martwe gałęzie drapią.
Rzucił kilka kawałków drewna do okręgu, który ułożyłam z ka­
mieni, i rozpalił ogień. Podałam mu butelkę z wodą. Ren sięgnął po
rondelek, napełnił go i ustawił na ognisku.
Ruszył na poszukiwania większej ilości drewna, podczas gdy ja
uwijałam się, organizując obozowisko, co tym razem zajęło mi o wie­
le mniej czasu, gdyż nie mieliśmy namiotu. Jedyne, co mogłam zro­
bić, to odgarnąć z ziemi kamyki i gałęzie.
G d y woda się zagotowała, wlałam ją do naszych paczek z żyw
nością i poczekałam, aż liofilizowane dania staną się jadalne. Ren
wrócił wkrótce, narzekając na drzewa, i usiadł obok mnie. Wręczy
łam mu kolację, w której, milcząc, zaczął mieszać widelcem.

264
Pomiędzy kęsami gorącego makaronu zapylałam:
— Ren, czy myślisz, że te stwory, kappa, mogą przyjść do nas
w nocy?
— Nie sądzę. Przez cały czas siedziały pod wodą i jeśli opowieści
o nich są prawdziwe, boją się ognia. Dopilnuję, żeby ognisko paliło
się całą noc.
— Może powinniśmy trzymać straż, lak na wszelki wypadek.
Ren zajadał makaron z lekkim uśmiechem w kąciku ust.
YY porządku, kio obejmie pierwszą wartę?
-Ja.
W jego oczach błysnęło rozbawienie.
— Ach, więc mamy odważną ochotniczkę?
Spojrzałam na niego ze złością.
— Wyśmiewasz się ze umie?
Ren dramatycznym gestem położył dłoń na sercu.
— (rdzieżbym śmiał, pani! Wiem już, że jesteś odważna. Nie mu­
sisz mi nic udowadniać.
Skończył jeść, kucnął nad stertą drewna i dorzucił do ognia, który
płonął wesoło. Płomienie polizały dziwaczne kolczaste gałęzie i roz­
błysły zielonkawym blaskiem, zaczęły prychać i trzaskać jak fajer­
werki, a potem zmieniły kolor na czerwonopomarańczowy z dziwną
zieloną poświatą.
Odłożyłam pusty pojemnik po kolacji i zapatrzyłam się w ogień.
Ren usiadł obok i wziął umie za rękę.
— Kells, doceniam to, że chcesz trzymać wartę, ale wolałbym, że­
byś odpoczęła. T a wyprawa jest dla ciebie trudniejsza niż dla m n i e ,
— To ty jesteś cały podrapany. Ja tylko szłam za tobą.
— Owszem, ale moje rany szybko się goją. Poza tym naprawdę
nie uważam, żeby było się czym martwić. Wiesz co? Ja pierwszy
stanę na warcie, a jeśli nic się nie wydarzy, oboje się prześpimy.
Zgoda?
Zmarszczyłam czoło. Ren zaczął bawić się moimi palcami, obró­
cił moją dłoń i zaczął muskać palcem linie po jej wewnętrznej stro­
nie. Światło ogniska migotliwie odbijało się od jego przystojnej twa­
rzy. Moje spojrzenie powędrowało w kierunku jego ust.
— Kelsey? — Książę popatrzył mi w oczy, a ja szybko odwróciłam
wzrok.
Nie byłam przyzwyczajona do jego nieustannego towarzystwa.
Zazwyczaj sama podejmowałam decyzje, a on po prostu szedł za
mną. No dobrze, zazwyczaj to ja szłam za nim. Ale przynajmniej

265
kiedy był tygrysem, nie spierał się ze i n n a . Ani nie rozprasza! mnie
wizjami pocałunków w jego ramionach.
I 'śmiechu;}! się. ukazując wspaniałe białe zęby, i pogłaska] m n i e
po wewnętrznej stronie ramienia.
— Masz tu taką miękką skórę. - Nachylił się i potarł nosem moje
ucho. Krew zaczęła dudnić mi w żyłach, a umysł zaszedł mgłą. —
Kełls, powiedz, że zgadzasz się na mój plan.
Otrząsnęłam się i uparcie wysunęłam szczękę.
— Dobra, zgadzam się — mruknęłam. — Chociaż nie grasz fair.
Ren roześmiał się i odsunął nieco, by na mnie spojrzeć.
— Co dokładnie masz na myśli.'
— Hm, po pierwsze nie możesz oczekiwać, żebym jasno myślała,
kiedy mnie dotykasz. Po drugie zawsze wiesz, jak postawić na swoim.
— Doprawdy?
( ) C Z . Y W iście, że tak. Wystarczy, że za trzepoczesz rzęsami, a w Iwo

im przypadku raczej, że się uśmiechniesz, a ja, zanim zdążę się zo­


rientować, zgadzam się na wszystko.
— Coś podobnego — drażnił się ze m n ą po cichu. — Nie miałem
pojęcia, że tak na ciebie działam.
Wyciągnął rękę i zwrócił moją twarz w swoją stronę. I .ekko prze­
sunął palcami po moim podbródku, pulsującej żyle na szyi i dekolcie.
Serce zabiło mi szybciej, kiedy dotknął rzemyka, a potem zawieszo
nego na nim amuletu. Potem znów musnął moją szyję i policzek,
uważnie wpatrując mi się w twarz. Z trudem przełknęłam ślinę.
Ren nachylił się i pogroził mi żartobliwie:
— Będę to musiał częściej wykorzystywać.
Wstrzymałam oddech, poczułam mrowdenie na skórze i lekko
zadrżałam, co jego wprawiło w jeszcze większe zadowolenie. Ostatni
raz przeszedł się wokół obozowiska, a ja podciągnęłam kolana pod
brodę i się zamyśliłam.
Dotknęłam wgłębienia między obojczykami, w miejscu, gdzie
spoczywał amulet. Przez chwilę myślałam o Kishanie, o tym, jak
wielkie robił wrażenie na pierwszy rzut oka, podczas gdy wewnątrz
był łagodny jak kocię. To Ren był niebezpieczny. Choć biały tygrys
zdawał się całkiem niewinny, siedział w nim prawdziwy drapieżca,
któremu w dodatku nie dało się oprzeć. Zabójczo pociągający — jak
rosiezka. Kusicielski, ponętny, śmiertelnie groźny. Wszystko, co robił,
uwodziło i prawdopodobnie narażało na szwank moje serce. Onie
śmielał mnie o wiele bardziej niż Kishan i jego dwuznaczne, niewy­
bredne komentarze. Obaj bracia byli zjawiskowo piękni i czarujący.

2<ib
Ich staromodne rycerskie maniery rzuciłyby na kolana każdą ko­
bietę. Ale sposób, w jaki mówili, i to, co mówili, były bezpośrednie.
Nie chodziło im o prowadzenie jakiejś gry C Z Y zwykły flirt. Mieli
poważne zamiary.
Kishan pod wieloma względami dorównywał Renowi. Potrafi
łam zrozumieć wybór Yesubai, ale Rena o sto procent niebezpiecz­
niejszym czyniło moje uczucie do niego. Pokochałam tygrysa, jesz
cze zanim wiedziałam, kim jest, przez co o wiele łatwiej zakochałam
się w Renie mężczyźnie. Ale przebywanie w jego towarzystwie było
o wiele bardziej skomplikowane niż przestawanie z tygrysem. Wciąż
musiałam sobie przypominać, że byli jak awers i rewers tej samej
monety. Istniało mnóstwo powodów, by pozwolić sobie na miłość do
Rena. Ryla między nami silna więź. Nie dało się zaprzeczyć, że mnie
pociągał. 1 .ubiłam jego towarzystwo i dźwięk jego głosu. 1 ufałam mu.
Istniało jednak również wiele powodów, by zachować ostrożność.
Nasz związek był bardzo skomplikowany. Wszystko działo się tak
szybko. Czułam, że to mnie przytłacza. Pochodziliśmy z dwóch róż­
nych kultur. Z różnych krajów. Z różnych stuleci. Aż do teraz na co
dzień byliśmy również istotami dwóch różnych gatunków.
Zakochanie się w nim byłoby jak skok do wody z wysokiego klifu:
mogłoby się okazać albo najbardziej emocjonującym, co mi się kie­
dykolwiek przytrafiło, albo najgłupszym błędem, jaki w życiu popel
tliłam. Sprawiłoby, że miałabym po co żyć, albo roztrzaskałoby mnie
o skały i połamało na zawsze. Być może najmądrzej będzie zwolnić
tempo. O wiele prościej byłoby, gdybyśmy pozostali przyjaciółmi.
Ben wrócił, podniósł puste opakowanie po jedzeniu i wcisnął je
do plecaka. Usiadł naprzeciwko mnie i zapytał:
- O czym myślisz?
Wpatrywałam się w ogień nieobecnym wzrokiem.
— O niczym ważnym.
Przekrzywił głowę i przyglądał mi się przez chwilę. Nie naciskał,
za co byłam mu wdzięczna — kolejna cecha, którą mogłabym dopisać
do listy powodów, by się z nim związać.
Ren złożył dłonie i zatarł je powolnym, mechanicznym ruchom,
jakby otrzepywał je z niewidzialnego pyłu, a ja wpatrywałam się
w tę scenę jak zahipnotyzowana.
— Stanę na straży pierwszy, chociaż naprawdę uważam, że to nic
potrzebne. Pamiętaj, że nadal mam zmysły tygrysa. Gdyby kappa
postanowiły wyłonić się z rzeki, usłyszę je.
- W porządku.

j l i
7
— Dobrze się czujesz?
Otrząsnęłam się. A niech to! Przydałby mi się zimny prysznic!
Ren był jak narkotyk, a co się robi z narkotykami? Odpycha się je
jak najdalej od siebie.
— Nic mi nie jest — odparłam opryskliwie, wstałam i zaczęłam
grzebać w plecaku. — Daj mi znać, kiedy się odezwą twoje zmysły
Spidermana.
— Co takiego?
Podparłam się pod boki.
Potrafisz też jednym susem wskoczyć na wieżowiec?
Nadal mam siłę tygrysa, jeśli o to ci chodzi.
— Bosko — odburknęłam. — Dodam umiejętności superbohaiei a
do twojej listy zalet.
Ren zmarszczył czoło.
— Żaden ze mnie superbohater, Kells. Najważniejsze teraz jest to,
żebyś odpoczęła. Będę czuwał przez kilka godzin. Potem, jeśli nie
się nie wydarzy — dodał z szerokim uśmiechem — dołączę do ciebie.
Zamarłam i nagle ogarnęło mnie zdenerwowanie. Z pewnością
nie miał na myśli lego. co mi się zdawało. W pal r\ walam się w jego
twarz w poszukiwaniu wskazówki, ale nie wyglądało na to, by miał
jakieś ukryte zamiary.
Wyciągnęłam z plecaka pled, ostentacyjnie przeszłam na drugą
stronę ogniska i spróbowałam ułożyć się wygodnie na trawie. Wier­
ciłam się, aż udało mi się owinąć w pled tak, żeby żaden owad nie
miał do mnie dostępu. Podłożyłam sobie ramię pod głowę i w pa
trzyłam się w pozbawione gwiazd czarne niebo.
Mój unik najwyraźniej nie zrobił na Renie wrażenia. Książę usa­
dowi! się wygodnie po drugiej stronie ogniska i niemal całkowicie
zniknął w ciemności.
— Ren? —mruknęłam.— Jak myślisz, gdzie jesteśmy? To nad nami
to chyba nie jest niebo?
Sądzę, że jesteśmy głęboko pod ziemią — odpowiedział cicho.
— Czuję się, jakbyśmy wkroczyli do innego świata. — Przekręci
łam się, usiłując znaleźć jakikolwiek miękki kawałek podłoża. Po pól
godzinie niespokojnego przewracania się z boku na bok westchnę
lam. sfrustrowana.
— Co się dzieje?
Zanim zdążyłam się powstrzymać, wymamrotałam:
— Jestem przyzwyczajona do spania na miękkiej poduszce z ty
grysiego futra, ot, co się dzieje.

208
Ren parsknął cicho.
— H m m , zobaczmy, co da się zrobić.
Spanikowana, pisnęłam:
— Nie, naprawdę. Wszystko w porządku. I )aj spokój.
Ignorując moje protesty, Ren podniósł mnie, owiniętą w pled,
niczym w kokonie, i przeniósł na swoją stronę ogniska. Obrócił
mnie na bok. twarzą do ognia, położył się za mną i wsunął mi
ramię pod głowę.
— Lepiej?
— Tak i nie. Moja głowa leży wygodnie, ale reszcie ciała niestety
daleko do komfortu.
— Jak to?
— Jesteś za blisko.
— Nigdy ci to nie przeszkadzało, kiedy byłem tygrysem — odparł,
zaskoczony.
— Ty jako tygrys i jako człowiek to dwie zupełnie różne sprawy.
Objął mnie w talii i przyciągnął bliżej do siebie. W jego głosie
rozbrzmiały irytacja i rozczarowanie.
— Ja się nie czuję kimś innym. Po prostu zamknij oczy i wyobraź
sobie, że wciąż jestem tygrysem.
— To tak nie działa. — Leżałam sztywno w jego ramionach, zde­
nerwowana, zwłaszcza kiedy zaczął muskać nosem mój kark.
— Lubię zapach twoich włosów — szepnął. Na plecach czułam w i
bracje dochodzące z jego klatki piersiowej, które wprawiały w drga­
nie całe moje ciało.
— Ren, możesz tego nie robić?
Podniósł głowę.
— Zawsze podobało ci się, kiedy mruczałem. I ,epioj wtedy spałaś.
— No tak, cóż, to działa tylko, kiedy jesteś tygrysem. A tak w ogó­
le, to jakim cudem mruczysz, będąc człowiekiem?
Ren zamilkł na chwilę.
— Nie wiem — powiedział w końcu. — Po prostu to robię. — W cis­
nął twarz w moje włosy i pogłaskał mnie po ramieniu.
— Ren, jak niby masz zamiar w tej pozycji trzymać wartę?
Jego usta musnęły mój kark.
— Potrafię usłyszeć i wyczuć kappa, pamiętasz?
Wierciłam się i drżałam z nerwów, niepokoju albo jeszcze czegoś
innego. Nie uszło to jego uwadze. Przestał całować mój kark, uniósł
głowę i spojrzał na mnie w migoczącym świetle ognia. Poważnym,
spokojnym głosem powiedział:

269
— Kelsey, chyba wiesz, że nigdy bym cię nie skrzywdził? Nie mu
sisz się mnie bać.
()bróeiłam się, wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego policzka. Spój
rżałam w jego błękitne oczy i westchnęłam.
— Nie boję się ciebie. Ufam ci jak nikomu innemu. Po prostu
nigdy wcześniej nie byłam z nikim tak blisko.
Pocałował mnie delikatnie i uśmiechnął się.
— Ja też nie — odparł i znów się położył. — A teraz odwróć się i śpij.
Ostrzegam, że zamierzam trzymać cię w ramionach całą noc. Kto
wie, kiedy i czy w ogóle przytrafi mi się jeszcze taka okazja. Więc
spróbuj się rozluźnić i, na miłość boską, przestań się wiercić!
Znów przyciągnął mnie do swojej ciepłej klatki piersiowej. Za
mknęłam oczy. Od wielu tygodni nie spałam tak dobrze jak tej n o c y .

Obudziłam się przytulona do R e n a i spleciona z nim nogami.


Oddychałam normalnie, co było dziwne, zważywszy, że mój nos byl
wciśnięty w jego muskularny tors. Ochłodziło się, ale pled przykry­
wał nas oboje, a ciało Rena, nadzwyczaj ciepłe, grzało mnie przez
całą noc.
Książę nadal spał, wykorzystałam więc tę rzadką okazję i przyj
rżałam mu się uważnie. Jego mocne ciało było rozluźnione, a twarz
złagodniała mu we śnie. Miał pełne, gładkie wargi, jakby stworzone
do całowania, i po raz pierwszy zauważyłam, jak długie były j e g o
czarne rzęsy. leniące ciemne włosy miękko opadały na czoło i były
poiargane, co czyniło go jeszcze bardziej pociągającym.
A więc taki jest prawdziwy Ren. Nie wygląda na rzeczywistego.
Wyglądał jak archanioł, który zstąpił na ziemię. W ciągu ostatnich
czterech tygodni cały czas był przy mnie, ale ponieważ tylko na uła­
mek dnia przybierał ludzką postać, zdawał mi się wówczas niemal
ucieleśnieniem marzeń, prawdziwym księciem z bajki.
Przesunęłam palcem po łuku jego czarnej brwi i delikatnie odgar
nęlam mu z twarzy jedwabisty kosmyk ciemnych włosów. Westchnę
łam i starając się go nie obudzić, spróbowałam powoli wysunąć się
z jego objęć, jednak on tylko zacieśnił uścisk, unieruchamiając mnie
Sennym głosem wymamrotał:
- Nawet o tym nie myśl. — I z powrotem przyciągnął mnie do
siebie. Oparłam mu policzek na piersi i wsłuchałam się w bicie jego
serca.

j - o
Fo kilku minutach Ren przeciągnął się i przewrócił na bok, po­
ciągając mnie za sobą. Pocałował mnie w czoło, zamrugał, otworzył
oczy i uśmiechnął się. 'Ib było jak obserwowanie wschodu słońca. Już
we śnie robił wrażenie, ale jego oszałamiający uśmiech i spojrzenie
kobaltowych oczu sprawiły, że po prostu oniemiałam.
Przygryzłam wargę. W głowie rozbrzmiał mi sygnał alarmowy.
Ren zatrzepotał rzęsami, szeroko otworzył oczy i odgarnął mi za
ucho niesforny kosmyk włosów.
- Dzień dobry, radźkumari. Dobrze spałaś?
- J a . . . ty... - wyjąkałam. - J a . . . spałam świetnie, dziękuję.
Zamknęłam oczy, wyśliznęłam się z jego objęć i wstałam. Dużo
lepiej radziłam sobie z jego obecnością, gdy nie musiałam zbyt dużo
0 nim myśleć ani na niego patrzeć, ani z nim rozmawiać, ani słuchać
jego głosu.
Ren objął mnie od tyłu i poczułam, jak się uśmiecha, przyciska­
jąc usta do miękkiej skóry za moim uchem.
- A ja spałem dziś najlepiej od trzystu pięćdziesięciu lat.
Musnął nosem mój kark i wyobraziłam sobie, jak namawia mnie,
bym skoczyła z klifu, a potem wybucha śmiechem, gdy moje ciało
roztrzaskuje się o skały.
Wymamrotałam coś w rodzaju „to się ciesz" i odsunęłam się. Z a ­
częłam się krzątać, ignorując jego nierozumiejące spojrzenie.
Zwinęliśmy obóz i w milczeniu ruszyliśmy w stronę miasta. Ren
najwyraźniej coś przemyśliwał, a ja robiłam wszystko, by powstrzy­
mać nerwowe bicie serca za każdym razem, gdy zdarzyło mi się
zerknąć w jego stronę.
Co się ze mną dzieje? M a m y zadanie do wykonania. M u s i m y
odnaleźć złoty owoc, a ja zachowuję się... jak zakochana idiotka!
Byłam na siebie zła. Wciąż musiałam powtarzać sobie w duchu,
że to tylko Ben, mój tygrys, a nie jakiś książę na białym koniu. Prze­
bywanie blisko niego przez tak długi czas zmusiło mnie do stawienia
czoła rzeczywistości i pierwsze, co musiałam zrobić, to uporządko­
wać swoje uczucia, (idy tak szliśmy, zastanawiałam się, przygryzając
wargę, nad problemem, którym była dla mnie nasza relacja.
On pewnie zakochałby się w każdej dziewczynie, której przezna­
czeniem byłoby go ocalić. Poza tym niemożliwe, żeby takiemu fa­
cetowi podobał się ktoś taki jak ja. Ben jest jak superman, a mnie —
musiałam to przyznać z niechęcią — daleko do Lois Lane. Kiedy
klątwa zostanie zdjęta, będzie pewnie chciał umawiać się z model­
kami. Co więcej, jestem pierwszą dziewczyną, jaką spotkał od ponad

-7'
trzystu lat, i choć w moim przypadku skala czasu jest inna, to i on
jest pierwszym mężczyzną, do którego kiedykolwiek coś czułam. Je­
śli pozwolę sobie teraz na marzenia o wspólnym życiu, w przyszło­
ści z pewnością skończy się to rozczarowaniem.
Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, co robić. Nigdy wcześniej
w nikim się nie zakochałam. Nigdy nie miałam chłopaka. Nowe
uczucia napawały mnie radością, a zarazem wprawiały w przeraże­
nie. Po raz pierwszy w życiu straciłam nad sobą kontrolę i wcale nie
byłam pewna, czy mi się to podoba.
Problem polegał na tym, że im więcej czasu z nim spędzałam,
tym bardziej pragnęłam z nim być. Ale musiałam spojrzeć na to
trzeźwo. Wiedziałam, że te kilka krótkich wspólnych chwil, które
właśnie przeżywaliśmy, wcale nie jest gwarantem szczęśliwego za­
kończenia.
Z, własnego bolesnego doświadczenia wiedziałam, że nie ma
szczęśliwych zakończeń. Teraz, gdy byliśmy coraz bliżej złamania
zaklęcia, musiałam stawić czoło faktom.
Fakt numer jeden: gdy Ren odzyska wolność, będzie chciał ko­
rzystać z życia. Fakt numer dwa: jeśli uzna, że już mnie nie kocha,
to będzie mój koniec. Bezpieczniej dla mnie będzie wrócić do co­
dziennego samotnego życia w Oregonie i zapomnieć o nim. Fakt
numer trzy: możliwe, że nie jestem po prostu na to wszystko gotowa.
Wprawdzie moje rozumowanie było chwilami pokrętne, ale i tak
wszystkie argumenty wiodły do jednego wniosku: nie powinnam
być z Renem. Pokonałam ogarniający mnie smutek i z determina­
cją zacisnęłam pięści. Uznałam, że aby chronić własne serce, lepiej
zdusić ten związek w zarodku już teraz i oszczędzić sobie bólu oraz
wstydu, towarzyszących nieuchronnemu zerwaniu.
Muszę się skupić na zadaniu, a gdy już je wykonam, każde z nas
pójdzie w swoją stronę. Pomogę po prostu przyjacielowi, a potem
pozwolę mu odejść i cieszyć się życiem.
1 tak, maszerując przez dziwną, mityczną krainę, układałam w gło
wie plan. Starałam się równocześnie wysyłać subtelne sygnały, ha
mujące romantyczne zapędy Rena. Kiedy brał mnie za rękę, znajdo-
w a lam jakiś pretekst, by delikatnie ją odsunąć. G d y dotykał mojego
ramienia, cofałam się. G d y próbował mnie objąć, odtrącałam go
lub przyspieszałam kroku. Nic nie mówiłam, nie próbowałam nic
wyjaśniać, gdyż nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać.
Ren usiłował dow iedzieć się, co się dzieje, ale zbywałam go tyl­
ko, więc w końcu przestał pytać. Na początku był zdezorientowany.

272
potem spoehmurniał, aż zauważyłam, że zamyka się w sobie i ogar­
nia go coraz większa złość. Najwyraźniej zraniłam jego uczucia. Nie­
wiele było trzeba, żeby dał za wygraną, i już wkrótce wyrosła między
nami niewidzialna bariera rozmiarów W ielkiego Muru Chińskiego.
Doszliśmy do rozwidlenia rzeki i odnaleźliśmy most zwodzony.
Niestety był podniesiony, chociaż z jednej strony lekko zwisał, jakby
uszkodzony. Ren przeszedł się wzdłuż brzegu strumienia, uważnie
wpatrując się w odmęty.
— '/.a dużo tu kappa. Raczej nie da się przepłynąć.
— A może znajdziemy jakiś pień i przerzucimy go na drugą
stronę?
— Dobry pomysł — odburknął. Podszedł i odwrócił mnie bezce­
remonialnie.
— Co robisz? - wymamrotałam nerwowo.
— Chcę tylko wyjąć gada — odparł z drwiną w głosie. — Nie martw
się, nie robię nic innego.
Wyjął broń z plecaka i sztywnym krokiem pomaszerował w stro­
nę drzew.
Skrzywiłam się. Był zły. Nigdy wcześniej nie widziałam go roz­
gniewanego, nie licząc spotkania z Kishanem. Nie podobało mi się
to, ale uznałam jego nastrój za naturalny skutek mojego planu, by
w y r w a ć naszą kiełkującą miłość z korzeniami. Nie potrafiłam nic
na to poradzić.
Zerknęłam spod oka na Fanindrę, by sprawdzić, czy pochwala
moją decyzję, ale jej lśniące oczy były pozbawione wyrazu.
Chwilę później rozległo się ciężkie dudnienie i jedno z pobli­
skich drzew skuliło się, a po kolejnym ogłuszającym trzasku runęło
na ziemię. Ben zaczął walić maczugą w gałęzie. Podeszłam, bv mu
pomóc.
— Czy mogę coś zrobić?
Nawet się nie odwrócił.
— Nie. M a m y tylko jedno gada.
Choć z góry znałam odpowiedź, zapytałam:
— Ben, czemu się gniewasz? Masz jakiś problem? — Skrzywiłam
się, bo wiedziałam, że problemem jestem ja.
Ben opuścił gada i odwrócił się. Bacznie przyjrzał mi się jasnymi
błękitnymi oczami. Szybko przeniosłam wzrok na drgającą kolcza­
stą gałąź. G d y znów na niego spojrzałam, jego twarz zmieniła się
w nieprzeniknioną maskę.
— Nie mam żadnego problemu, Kells. Wszystko w porządku.

2
? 3
Odwrócił się i dalej okładał gałęzie. Kiedy ogołocił pion. chwycił
go za jeden z końców i zaczął wlec w kierunku strumienia. Pobieg­
łam za nim i schyliłam się, by podnieść drugi koniec.
— Zostaw — powiedział, nawet na mnie nie patrząc.
Upuścił drzewo przy strumieniu i zaczął szukać dobrego miej­
sca, żeby przerzucić je na drugą stronę. Właśnie miałam na nim
przysiąść, kiedy zauważyłam igły. Nawet pień był pokryty grubymi,
ostrymi, zdradzieckimi kolcami. Podeszłam do przedniej części pnia
i ujrzałam wielkie krople krwi Rena na lśniących czarnych szpi­
kulcach.
— Ren, podejdź tu, obejrzę cię - zażądałam.
— Daj spokój, Kelsey. Zagoi się.
— Ale Ren...
— Nie. A teraz się odsuń.
Podniósł pień, a ja otworzyłam usta ze zdumienia. Nie da się
ukryć, że wciąż ma siłę tygrysa. Skrzywiłam się, wyobrażając sobie
setki igieł wbijających mu się w tors i ramiona. Jego napięte mięśnie
drgały.
Popatrzeć zawsze wolno, prawda? Nawet jeśli nie stać nas na za
kupy, zawsze można pooglądać wystawy...
To było jak obserwowanie 1 lerkulesa w akcji. Wstrzymałam od­
dech z podziwem i musiałam powtarzać w duchu słowa: on nie jest
dla mnie, on nie jest dla mnie, on nie jest dla umie. żeby wytrwać
w postanowieniu.
Drugi koniec pnia dotknął kamiennego muru. Ren przesunął
się jeszcze o kilka kroków, aż znalazł odpowiednie miejsce i upuś­
cił drzewo, które z głuchym odgłosem spadło na ziemię po drugiej
stronie.
Kolce rozorały mu skórę na piersi głębokimi szramami i pozo
stawiły w strzępach przód białej koszuli. Podeszłam do niego i do­
tknęłam jego ramienia.
Odwrócił się i powiedział:
— A teraz zostań tutaj.
Zmieniwszy się w tygrysa, przebiegł po pniu, a potem jednym
susem sięgnął szczeliny w naderwanym moście. Wspiął się do środ
ka i zniknął. Usłyszałam metaliczny szczęk i ciężki kamienny most
opadł ze świstem, z głośnym pluśnięciem uderzył o powierzchnię
wody i zapadł się w kamyki tuż przy brzegu. Przebiegłam na di u
gą stronę, z niepokojem zerkając na czyhające w dole kap/u/. Ren
wciąż był tygrysem i nie wyglądało na to, by zechciał się zmienić.

-*74
W kroczyłam do Kiszkindy. Domy, w większości dwu- lub trzypię­
trowe, były zbudowane z twardego kamienia, gładkiego jak granit,
i połyskiwały płatkami miki. To był piękny widok.
W centrum stał ogromny posąg I laniniiana, a każdą powierzch­
nię i każdy najmniejszy zakątek miasta wypełniały naturalnej wiel­
kości kamienne małpy. Misternie zdobione rzeźby pokrywały każdy
budynek, każdy dach i każdy balkon. Nawet ściany były rzeźbio­
ne w wizerunki małp. Posągi przedstawiały różne rodzaje małp,
często w parach i grupkach. Właściwie jedynymi przedstawicie­
lami małpiego świata, których tam zabrakło, były latające małpy
z Czarnoksiężnika z Oz oraz King Kong.
(Jdy minęłam znajdującą się pośrodku fontannę, poczułam
ucisk na ramieniu. Fanindra ożyła. Schyliłam się, żeby mogła ze­
śliznąć się na ziemię. Uniosła głowę i kilka razy skosztowała powie­
trza rozwidlonym językiem, po czym zaczęła powoli pełznąć przez
starożytny gród. Ruszyliśmy za nią.
— Nie musisz pozostawać tygrysem z mojego powodu — powie­
działam.
Ren nie spuszczał oczu z kobry.
— To cud, że możesz być tu człowiekiem. Nie rób sobie tego, pro­
szę. Tylko dlatego, że się gnie...
Ren przybrał ludzką postać i obrócił się na pięcie, stając ze mną
oko w oko.
— Owszem, gniewani się. Czemu właściwie nie miałbym pozo­
stać tygrysem? Ty przecież dużo lepiej czujesz się z n i m niż ze
mną! — Jego błękitne oczy przesłonił cień niepewności i urazy.
— Rzeczywiście, lepiej się z nim czuję, ale nie dlatego że lubię go
bardziej od ciebie. To zbyt skomplikowane, żeby teraz o tym dysku­
tować. — Odwróciłam się, by ukryć zaczerwienioną twarz.
Ren sfrustrowany przeczesał w losy palcami i z niepokojem w gło­
sie zapytał:
— Kelsey, czemu mnie unikasz? Ozy narzuciłem za duże tempo?
Nie jesteś jeszcze gotowa myśleć o mnie w ten sposób, zgadza się?
— Nie. Nie o to chodzi. Po prostu - odparłam, nerwowo wykrę­
cając dłonie — nie chcę popełnić błędu ani angażować się w coś, co
zrani jedno z nas, a może oboje. A poza tym naprawdę nie sądzę, że
to najlepsze miejsce, żeby o tym rozmawiać.
Mówiąc to, wpatrywałam się w jego stopy. Ren milczał przez kil­
ka minut. Ody zerknęłam na niego ukradkiem spod rzęs, zauważy­
łam, że uważnie mi się przygląda. Drgnęłam z zażenowania pod jego

275
spojrzeniem, lecz on nadal cierpliwie mnie obserwował. Patrzyłam
na bruk, Fanindrę, własne dłonie, na wszystko, tylko nie na niego.
W końcu dał za wygraną.
— W porządku.
— W porządku?
lak, w porządku. Podaj mi plecak, teraz ja go trochę ponoszę.
Pomógł mi zdjąć plecak i wydłużył szelki, żeby pasowały na jego
szerokie barki.
Fanindra wyglądała na gotową do dalszej drogi i wkrótce podje
l i ś n i Y wędrówkę po małpim grodzie.
Mijaliśmy zacienione przejścia między budynkami, w których
złote ciało węża lśniło w ciemności. Fanindra prześlizgiwała się przez
szczeliny pod drzwiami, które Hen musiał wyważać siłą. Prowadziła
nas osobliwym torem przeszkód, traktując go z perspektywy węża.
przemykając przez miejsca, które dla nas były niedostępne. Co pe­
wien czas znikała w jakiejś szparze w ziemi i Ren musiał węszyć, żeby
ją odnaleźć. Często musieliśmy się cofać i szukać okrężnej drogi. Za
każdym razem odnajdowaliśmy ją zwiniętą, czekającą cierpliwie, aż
ją dogonimy.
W końcu przywiodła nas do prostokątnej kamiennej sadzaw
ki wypełnionej zieloną wodą, pokrytą rzęsą. Sadzawka miała po
nad metr wysokości, a w każdym rogu stał kamienny podest z po
sągiem przedstawiającym małpę. Cztery małpy patrzyły w cztery
różne strony świata. Przykucnięte, podparte na ramionach, z obna­
żonymi kłami, wyglądały, jakby syczały, gotowe do skoku. Uniesio­
ne do góry. zakrzywione ogony przypominały muskularne dźwignic.
U stóp postumentów grupki kamiennych małp o złowieszczym wy
gładzie, wykrzywionych pyskach i pustych czarnych oczach wycia
gały długie ręce, jakby miały zamiar schwytać i rozszarpać każdego,
kto ośmieliłby się zbliżyć.
Wspięliśmy się po kamiennych schodkach i spojrzeliśmy w wodę.
'/, ulgą dostrzegłam, że w mętnej toni nie czai się ani jeden bezwłosy
małpi demon. Na krawędzi kamiennego murka dostrzegłam jakiś
napis.
— Co to znaczy? — zapytałam.
— Nijudź Kapi. Wybierz małpę.
— I łmm.
Obeszliśmy wszystkie cztery rogi sadzawki, uważnie przyglądając
się posągom. Jedna z małp nastawiała uszy, druga kładła je po sobie.
Każda z nich była przedstawicielem innego gatunku.

276
— Ren, Hanuman był pół-człowiekiem, pół-małpą, prawda? Ale
jaką małpą?
— Nie mam pojęcia. Pan Kadam by wiedział. Wiem tylko, że dwa
z tych posągów przedstawiają małpy niepochodzące z Indii. Czepiaki
żyją w Ameryce Południowej, a z kolei tamta to szympans, czyli
małpa człekokształtna.
Spojrzałam na niego z szeroko otwartymi ustami.
— Skąd tyle o nich wiesz?
Ren założył ręce na piersi.
— Ach, zakładam więc, że przynajmniej na ten temat chcesz ze
mną rozmawiać? Może gdybym był małpą, a nie tygrysem, wyjaś­
niłabyś mi, dlaczego mnie unikasz.
— Nie unikam cię. Po prostu potrzebuję przestrzeni. To nie ma
nic wspólnego z tym, jakim jesteś zwierzęciem. Chodzi o coś zupeł­
nie innego.
— O co?
— Nieważne.
— Właśnie że ważne.
— Ib naprawdę nie ma znaczenia.
— Co nie ma znaczenia?
— Czy możemy wrócić do małp?! - krzyknęłam.
— Proszę bardzo! — wrzasnął Ren.
Przez minutę, sfrustrowani i wściekli, mierzyliśmy się gniew­
nymi spojrzeniami. W końcu Ren powrócił do przyglądania się mał­
pom i ich cechom charakterystycznym.
Nie potrafiłam się powstrzymać i sarkastycznym tonem rzuciłam:
— N i e miałam pojęcia, że mam do czynienia z małpim eksper­
tem, ale z drugiej strony pewnie nieraz pożerałeś je na obiad. To tak,
jak dla mnie różnica pomiędzy, powiedzmy, wieprzowiną a kurczą
kiem.
Ren zmarszczył czoło.
— Przez wieki mieszkałem w ogrodach zoologicznych i cyrkach,
pamiętasz? A poza tym nie jadam małp!
— H m m . — Założyłam ramiona na piersi i spojrzałam na niego
ze złością. Ren miał podobną minę, kiedy ciężkim krokiem zbliżył
się do kolejnego posągu i kucnął, przyglądając mu się. /irytowany,
burknął:
— To makak, a tamten włochaty to łiulman. Oba pochodzą z Indii.
— Którego wybrać? Musi chodzić o jedną z tych dwóch małp,
ponieważ pozostałe żyją w innych częściach świata.

277
Ren zignorował moje pytanie, pewnie nadal obrażony. Rada}
właśnie grupki niniejszych małp u stóp postumentów, kiedy oświad­
czyłam:
- Hulman.
- Czemu akurat on? — zapytał, wstając.
- Z pyska przypomina mi podobiznę I lanumana.
W porządku, spróbuj.
- Ale co mam zrobić?
- Nie wiem! zniecierpliwił się Ren. - Może powtórz len numer
Z ręką.
- Nie sądzę, żeby to działało w ten sposób.
Ren wskazał na małpę.
- No dobrze, potrzyj jej głowę, tak jak się robi z posągami Buddy.
Musimy coś wymyślić.
Spojrzałam gniewnie na Rena, który był wyraźnie zniecierpli­
wiony, a potem podeszłam do kamiennej małpy i z wahaniem do­
tknęłam jej głowy. Nic. Poklepałam ją po policzkach, potarłam po
brzuchu, ciągnęłam za ramiona, ogon... dalej nic. Ściskałam właś­
nie jej barki, kiedy poczułam, że posąg poruszył się nieznacznie. Na­
cisnęłam jeden z barków i górna część postumentu przesunęła się,
ukazując kamienną skrzynkę z dźwignią. Pociągnęłam. Na początku
nic się nie wydarzyło. Potem poczułam, że moja dłoń robi się go­
rąca. Namalowane przez Pheta symbole wyostrzyły się, a dźwignia
uniosła się, przesunęła i zaskoczyła ze zgrzytem.
Ziemią wstrząsnęło głuche dudnienie, a woda zaczęła odpływać
z sadzawki. Ren chwycił mnie za ramiona i błyskawicznie odciągnął
od krawędzi.
Dno sadzawki pękło na dwie części i zaczęło się rozsuwać. Wóda
z pluskiem wpadała do ziejącej dziury w miejscu, w którym przed
chwilą znajdowało się dno.
Coś zaczęło wyłaniać się z otworu. Na początku myślałam, że to
tylko światło odbija się od lśniącego mokrego kamienia, ale luna ro­
biła się coraz jaśniejsza, aż ze szczeliny wyłoniła się gałąź, pokryta
błyszczącymi złotymi liśćmi. Za nią pojawiły się następne, a potem
ujrzałam pień i w końcu stanęło przed nami drzewo. Migoczące liście
emanowały żółtą poświatą, jak gdyby gałęzie przeplatały tysiące1 cho
inkowych lampek, i drżały, jakby muskane delikatnym wietrzykiem.
Drzewo miało jakieś trzy i pól metra wysokości i okryte było
słodko pachnącym białym kwieciem. Długie i wąskie liście rosły
na delikatnych gałązkach, przechodzących w silne konary, które

2 H
:
odchodziły od mocnego, grubego pnia. Drzewo, wyrastające z ka­
miennej oprawy umiejscowionej na solidnej kamiennej bazie, było
najpiękniejszym, jakie kiedykolwiek widziałam.
Ren wziął mnie za rękę i ostrożnie poprowadził w stronę drzewa.
Wyciągnął palec i dotknął jednego ze złotych liści.
— Jakie piękne! — zakrzyknęłam.
Ren zerwał biały kwiat i powąchał go.
— To mango.
Oboje z zachwytem przyglądaliśmy się niezwykłemu zjawisku.
Wyraz twarzy Rena, nie mniej oszołomionego ode mnie, złagodniał.
Książę zrobił krok w moją stronę i wplótł mi kwiatek we włosy. Od­
wróciłam się, udając, że tego nie zauważyłam, i dotknęłam złotego
liścia.
G d y chwilę później zerknęłam na Rena ukradkiem, miał ka­
mienną twarz, a kwiat leżał zdeptany na ziemi. Serce mi się krajało,
gdy patrzyłam na piękne płatki, podarte i porzucone.
Podeszliśmy do drzewa, przyglądając mu się ze wszystkich stron.
— T a m ! — zawołał Ren. — Widzisz? Na czubku!? To złoty owoc!
— Gdzie?
Ren wskazał najwyższą gałąź i r z e c z y wiście, kołysało się na niej
lekko coś złotego i kulistego.
— M a n g o — wymamrotał. — Oczywiście, to ma sens.
— Co masz na myśli?
— M a n g o to jeden z głównych indyjskich produktów eksporto­
wych, jeden z najpopularniejszych owoców w kraju i prawdopodob­
nie najważniejszy z naszych naturalnych zasobów. Wynika z tego, że
złoty owoc Indii to właśnie mango. Powinienem był wcześniej się
tego domyślić.
Zadarłam głowę, wpatrując się w odległą gałąź.
— Jak tam dosięgniemy?
— Jak to: „jak"? Wezmę cię na barana. Musimy to zrobić razem.
Roześmiałam się.
— Ren, lepiej w y m y ś l coś innego. Może wykonasz swój skok
supertygrysa i złapiesz go zębami albo coś takiego.
Książę uśmiechnął się złośliwie.
— Nie. Ty — dotknął palcem mojego nosa — wejdziesz mi na ba­
rana.
— Proszę cię, przestań to powtarzać — jęknęłam.
— Chodź tutaj. Powiem ci dokładnie, co masz robić. To będzie
dziecinnie proste.

2
T 9
Podniósł nunc i ustawił na kamiennej krawędzi sadzawki. Potem
obrócił się do mnie tyłem.
— No dobra, właź.
W y c i ą g n ą ł ręce. Ujęłam je z wahaniem i zarzuciłam mu nogę na
ramię, p r z e z cały czas narzekając. Już miałam ją cofnąć, ale Ren to
przewidział, chwycił mnie za drugą nogę i uniósł na plecach, zanim
zdążyłam zaprotestować.
W r z a s n ę ł a m na niego, ale to nic nie dało. Trzymając mnie za
ręce i bez trudu unosząc mój ciężar, podszedł do drzewa. Nie spieszył
się ze zlokalizowaniem najlepszego punktu, a gdy już go znalazł,
powiedział:
— W i d z i s z ten gruby konar tuż nad twoją głową?
— Widzę.
— S i ę g n i j jedną ręką i spróbuj go złapać.
W y k o n a ł a m polecenie, rzucając przy tym groźnie:
— N i e upuść mnie!
— Kelsey, nie ma absolutnie żadnej szansy na to, żebym cię upuś­
cił — odparł zarozumiałym tonem.
M o c n o c h w y c i ł a m się konara.
— Dobrze. A teraz złap go drugą ręką. N i e martw się, będę cię
trzymał za nogi.
W y c i ą g n ę ł a m drugą rękę i mocno chwyciłam gałąź, ale miałam
spocone dłonie i g d y b y nie Ren, na pewno bym spadła.
— H e j , Ren, świetny pomysł i w ogóle, ale nadal jestem dolne
pół m e t r a od owocu. Co m a m dalej robić?
Książę roześmiał się tylko i odparł:
— Poczekaj chwilę.
— J a k to: „poczekaj"?
R e n ściągnął mi tenisówki i powiedział:
— T r z y m a j się gałęzi i spróbuj wstać.
Przestraszona, kurczowo chwyciłam się konara. Ren wypychał
m n i e coraz wyżej. Z e r k n ę ł a m w dół i dostrzegłam, że podtrzy­
muje m n i e tylko za stopy i cały ciężar mojego ciała spoczywa na
jego ramionach.
— Z w a r i o w a ł e ś ? — syknęłam. — Jestem za ciężka.
— Najwyraźniej nie, Kelsey — odparł rozbawiony. — A teraz uwa­
żaj. N i e puszczając gałęzi, spróbuj oprzeć mi stopy na ramionach,
najpierw jedną, potem drugą.
U n i o s ł a m prawą nogę i wyczułam piętą górną część jego ramie­
nia. Ostrożnie przerzuciłam ciężar ciała na jego szeroki bark, po

280
chwili to samo zrobiłam z lewą nogą. Spojrzałam na owoc, który
wisiał teraz na wprost mnie, lekko kołysząc się w górę i w dół.
— Dobrze, spróbuję go złapać. Trzymaj mnie.
Ren ujął mnie za łydki i lekko je ścisnął. Odepchnęłam gałąź
w dół, na wysokość swojej talii, i wyciągnęłam rękę po owoc, który
wisiał na długiej łodydze, wyrastającej z wierzchołka drzewa. Mus­
nęłam mango palcami. Zakołysało się, a gdy znalazło się najbliżej
mojej dłoni, chwyciłam je i lekko pociągnęłam.
Bez skutku. Pociągnęłam nieco mocniej, uważając, by me
uszkodzić złotego owocu. Co dziwne, w dotyku nie różnił się on od
najzwyklejszego mango o mocnej, gładkiej skórce, mimo iż migo­
tał lśniącym złocistym światłem. Jeszcze raz wsparłam się o gałąź
i szarpnęłam mocno. T y m razem łodyżka ustąpiła.
Dokładnie w tym momencie moje ciało przeszył lodowaty
dreszcz i wszystko znieruchomiało. Serce palii mi piekący żar, a wo­
kół zapadła ciemność. Byłam sama. W oddali pojawiła się widmowa
postać, która stopniowo nabierała kształtu. Poznałam ją. Pan Ka­
dam! T r z y m a ł się za klatkę piersiową, a kiedy odsunął rękę, ujrza­
łam amulet gorejący czerwonym światłem. Popatrzyłam w dół na
własny amulet, od którego także biła szkarłatna łuna. Wyciągnę­
łam ramiona do pana Kadama, ale on mnie nie słyszał, a ja nie
słyszałam jego.
Naprzeciwko powoli zmaterializowała się kolejna sylwetka, rów­
nież ściskająca w dłoni talizman. Postać spojrzała na pana Kadama,
po czym błyskawicznie przeniosła uwagę na jego amulet.
Nieznajomy był ubrany elegancko i współcześnie. Jego bystre
oczy zdradzały inteligencję, pewność siebie, determinację i coś jesz
cze, coś mrocznego, jakieś... okrucieństwo. Próbował zrobić krok do
przodu, ale niewidzialna bariera unieruchamiała nas wszystkich.
Jego twrarz stężała i wykrzywiła ją nienawistna furia, która, choć
opanowana pospiesznie, nadal kłębiła się w jego oczach jak prz.yeza
jona bestia. Bozpacz i strach ścisnęły mi żołądek, gdy obcy zwrócił
się w moją stronę. Najwyraźniej czegoś ode mnie chciał.
1 ważnie zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a potem
jego spojrzenie zatrzymało się na żarzącym się czerwienią amule­
cie. Twarz mężczyzny rozbłysła niegodziwą radością. Zwróciłam się
do pana Kadama z nadzieją na ratunek, ale on zajęty był bacznym
obserwowaniem przybysza.
Byłam przerażona. Zawołałam Bena, ale nawet ja nie słyszałam
w Jasnego głosu.

281
Nieznajomy wyciągnął coś z kieszeni i zaczął mamrotać pod no­
sem. Starałam się odczytać coś z ruchu jego warg, ale najwyraźniej
mówił w obcym języku. Sylwetka pana Kadama zaczęła tracić ostre
kontury. Z n ó w stawał się przezroczysty. Spojrzałam na własne ramię
i wydałam z siebie stłumiony okrzyk, ujrzawszy, że to samo dzieje
się ze mną. Zakręciło mi się w głowie. Poczułam, że zaraz zemdleję.
Nie mogłam ustać na nogach i runęłam w dół... w dół... w dół...
22

UCIECZKA

Kiedy otworzyłam oczy, ujrzałam nad sobą twarz Rena.


— Kelsey! Wszystko w porządku? Upadłaś. Zemdlałaś? Co się
stało?
— Nie, nie zemdlałam — stęknęłam. — Przynajmniej tak mi się
wydaje.
Ren trzymał mnie w ramionach i tulił do siebie. Podobało mi
się to, choć wiedziałam, że nie powinno.
— Złapałeś mnie?
— Mówiłem, że cię nie puszczę.
— Dzięki, supermanie — wymamrotałam sarkastycznie. — A teraz,
proszę, postaw mnie na ziemi.
Ren ostrożnie postawił mnie na nogach, które, jak stwierdziłam
ze zgrozą, wciąż się pode mną uginały. Wyciągnął rękę, żeby mnie
podtrzymać, a ja wrzasnęłam:
— Mówiłam, żebyś puścił! Nawet na chwilę nie możesz się od­
sunąć?
Nie miałam pojęcia, czemu na niego nakrzyczałam. Chciał tylko
pomóc, ale mnie ogarnął strach. Działy się ze mną dziwne rzeczy,
nad którymi nie miałam kontroli. Poza tym czułam się zawstydzona
i drażliwie reagowałam na jego dotyk. Kiedy mnie dotykał, nie po­
trafiłam jasno myśleć. Mózg miałam zamglony jak lustro w zaparo­
wanej łazience, więc jedyne, czego pragnęłam, to zachować dystans.
Usiadłam na kamiennym brzegu sadzawki i włożyłam tenisówki
z nadzieją, że niedługo przestanie wirować mi w głowie.

283
Ren założył ramiona na piersi i spojrzał na mnie wąskimi jak
szparki oczyma.
Kelsey, proszę, powiedz mi, co sic stało.
Nie wiem. M i a ł a m . . . chyba jakąś wizję.
— I co zobaczyłaś?
— Były tam trzy osoby: pan Kadam, jakiś straszny człowiek i ja.
Wszyscy mieliśmy na sobie amulety, które świeciły na czerwono.
Ren spoważniał, prostując ramiona.
Jak wyglądał ten straszny człowiek? — zapytał cicho.
— Sama nie wiem... jak szef mafii albo coś w tym stylu, lak
ktoś, kto lubi rządzić i zabijać. Miał ciemne włosy i lśniące czarne
oczy.
Był Indusem.1
Nie wiem. Możliwe.
Fanindra leżała u moich stóp, skręcona w bransoletkę. Podnios
łam ją, wsunęłam na ramie, a potem rozejrzałam się, wystraszona.
Ben? (idzie złoty owoc?
— Tutaj. — Ben podniósł mango, które leżało u stóp drzewa.
— Schowajmy go. — Sięgnęłam po plecak i wyciągnęłam z niego
pled. Ostrożnie wyjęłam owoc z dłoni Bena, uważając, by jej nie do­
tknąć, owinęłam go w pled i wcisnęłam do plecaka. Najwyraźniej
nieco zbyt ostentacyjnie unikałam kontaktu z nim, bo gdy podnios­
łam wzrok, patrzył na mnie gniewnie.
— Co? Już nawet nie możesz mnie dotknąć? Miło wiedzieć, że tak
bardzo brzydzi cię moje towarzystwo. Szkoda, że nie przekonałem
Kishana, żeby z tobą poszedł, mogłabyś wtedy w ogóle nie mieć ze
mną do czynienia!
'/ignorowałam go i zawiązałam sznurowadła na dwa supełki.
Ren wskazał na miasto i uśmiechnął się drwiąco.
— (idy dostatecznie wypoczniesz, radźkumari, skiń tylko palusz­
kiem, a bez zwłoki ruszymy w drogę.
Rzuciłam mu gniewne spojrzenie i dźgnęłam palcem w tors.
Być może Kishan byłby mniejszym palantem. A tak przy oka
zji. Panie Sarkastyczny, niezbyt mi się w tej chwili podobasz.
Rozzłoszczony, zmrużył oczy.
— Zatem witaj w klubie, Kells. Ruszamy w drogę?
— Świetnie! — Odwróciłam się do niego tyłem, skróciłam szelki
plecaka i od maszerowałam, nie oglądając się za siebie. Ben zama
chał rękami w rozdrażnieniu.
S w ict nie!

284
— Wspaniale! — od wrzasnęłam i oddaliłam się z powrotem
w głąb miasta, a on ruszy) za mną bez słowa, gotując się ze złości.
Gdy minęliśmy pierwszy budynek, poczuliśmy wstrząs. Odwró­
ciliśmy się i spojrzeliśmy na złote drzewo. Zapadało się z powrotem
pod ziemię, a pęknięte duo sadzawki zamykało się nad nim. Z wnę­
trza czterech małpich posągów biło dziwne światło.
— E e , Kells? Myślę, że powinniśmy opuścić to miejsce tak szybko,
jak się da.
Wydłużyliśmy krok i już za chwilę puściliśmy się biegiem między
budynkami. Ze wszystkich stron poczęły dobiegać syki i przenikliwe
piski. Kamienne małpy zaczęły ożywać. Nad naszymi głowami za­
panowało poruszenie. Drobne czarne i brązowe kształty goniły nas,
przeskakując z budynku na budynek.
Piski robiły się coraz bardziej jazgotliwe, wokół zapanowała nie­
opisana wrzawa. W biegu krzyknęłam do Rena:
— Cudownie! Ścigają nas hordy małp! Ryć może zechcesz opowie­
dzieć mi nieco o każdym z gatunków, abym mogła docenić charakte­
rystyczne cechy małpy, która będzie rozszarpywać mnie na strzępy!
Ren nie pozostał mi dłużny.
— Przynajmniej kiedy nękają cię małpy, ty nie masz czasu nękać
mnie!
Małpy były coraz bliżej. Prawie pol knęlam się o jedną z nich, gdy
wyskoczyła spoza moich nóg i przecięła mi drogę. Ren dał długiego
tygrysiego susa przez fontannę.
Pozer.
— Ależ Ren, nie powstrzymuj się ze względu na mnie. Bierz ple­
cak i uciekaj stąd!
Ren zaśmiał się cierpko. Obrócił się i biegł do tyłu, nie spusz­
czając ze mnie wzroku.
— H a ! Nie tak łatwo będzie ci się mnie pozbyć!
Wyprzedził mnie jeszcze trocłię, po czym zmienił się w tygrysa
i zaczął galopować ciężko prosto na mnie. W ostatniej chwili prze­
skoczył ponad moim rozpędzonym ciałem i wylądował w s a m y m
środku stada małp, spowalniając w ten sposób pościg.
Nie zatrzymując się, zawołałam:
1 lej! Uważaj, gdzie skaczesz, mój panie! Prawie mi urwałeś
głowę!
Przebierałam nogami tak szybko, jak tylko mogłam. Za plecami
słyszałam straszliwe odgłosy Małpy wpadły w prawdziwą wściek­
łość. Ren gryzł, szarpał pazurami i ryczał przeraźliwie.

285
Spojrzałam przez ramię. Brązowe, szare i czarne małpy obsiadły
go całego, czepiając się jego futra. Mnie zaś wciąż ścigało kilkanaście
z nich, włącznie z wielkim, strasznym hulmanem z postumentu nad
sadzawką.
Wypadłam zza rogu i wreszcie ujrzałam most. Jedna z małp sko
czyła i uczepiła się mojej nogi, przez co trudniej mi się biegło. I si
Iow,dam ją strząsnąć. ale bez skutku.
— Głu-pi mał-pi-szon... złaź... ze mnie! — wrzasnęłam, na co
małpa ugryzła mnie w kolano.
— Auuu! — Pędziłam dalej, mocniej potrząsając nogą i za każdym
krokiem silnie tupiąc o ziemię, by możliwie jak najbardziej uprzyk
rzyć podróż pasażerowi na gapę. W tym momencie Fanindra ożyła,
a właściwie ożyła górna część jej ciała. Kobra zasyczała i naplula na
małpę, która pisnęła i natychmiast puściła moją nogę.
— Dzięki, Fanindro. - Pogłaskałam ją po głowie, a ona znów za­
stygła na moim ramieniu.
Dotarłam do bramy, przebiegłam przez most i zatrzymałam się
po drugiej stronie. Ben zbliżał się w podskokach, usiłując strząsnąć
sobie małpy z grzbietu.
I )ostrzegłam, że kilka małp pędzi w moją stronę. Zaczęłam kopać
je szaleńczo, zrzuciłam plecak i wyciągnęłam gada.
Machałam maczugą jak kijem baseballowym. Z okropnym trza­
skiem trafiłam jedną z małp, która, skowycząc, czmychnęła z powro­
tem do miasta. Problem polegał na tym, że udawało mi się trafić
średnio raz na trzy próby. Jeden z małpiszonów wskoczył mi na plecy
i zaczął ciągnąć za włosy. Kolejny przywarł do mojej nogi. 1 )alej wy
w ijalam maczugą i w końcu udało mi się pozbyć prawie wszystkich.
Ren zbiegł po moście z mniej więcej tuzinem małp uczepionych
jego futra. Dał susa między drzewa i zaczął obijać się o pnie, naj­
pierw jednym bokiem, potem drugim. Ocierał się grzbietem o ga
tezie, aż udało mu się pozbyć intruzów.
Kolczaste drzewa ożyły, pochwyciły niecne istoty za nogi i ogony,
i wciągnęły, piszczące przeraźliwie, w gęstwinę gałęzi. Małpy były
zbyt drobne, by się wyswobodzić, i już wkrótce zniknęły w cierni
stych koronach.
Ja tymczasem zamachnęłam się gada na szarego hulmana, ten
jednak zręcznie unikał ciosów. Był dla mnie zbyt szybki. Wydając
z siebie serię szczekliwych wrzasków, wykorzystywał każdą okazję, by
dosięgnąć mnie długim ramieniem, a był wystarczająco silny, żeby
uderzenia naprawdę bolały. Czułam, jakby mnie ktoś tłukł jak mięso
na obiad. Dodatkowo maleńka małpka siedząca mi na ramieniu tak
mocno ciągnęła mnie za warkocz, że aż łzy napłynęły mi do oczu.
Uwolniwszy się od oblepiających go małp, Ren podbiegł, wy­
plątał palce małpki z moich włosów, oderwał ją ode mnie i z całej
siły rzucił w kierunku bramy do miasta. Małpka odbiła się od ziemi,
poturlała kawałek, a potem wstała, zasyczała i zniknęła. Ren ode­
brał mi gada i groźnie zamierzył się nim na hulmana. Małpiszon
najwyraźniej zrozumiał, że nowy przeciwnik skuteczniej posługuje
się bronią, ponieważ zaskrzeczał głośno i czmychnął z powrotem
do miasta.
Dysząc, usiadłam na ziemi. Małpi gród pogrążył się w złowiesz­
czej ciszy, której nie mącił ani jeden odgłos.
Ren odwrócił się i spojrzał na mnie.
— N i c ci nie jest?
Machnęłam ręką lekceważąco. Książę kucnął, dotknął mojego
policzka, uważnie zmierzył mnie wzrokiem, a potem uśmiechnął
się kpiąco.
— Tak przy okazji, miałaś na ramieniu pigmejkę. Mówię to na
wypadek, gdybyś była ciekawa.
— Dzięki, panie Chodzący Leksykonie Małp — odparłam, rzężąc.
Ren roześmiał się i wyciągnął z plecaka dwie butelki wody, po
czym wręczył mi baton energetyczny.
— A ty nie jesz?
Książę położył dłoń na sercu i szyderczym tonem oświadczył:
— Jak to, ja? Miałbym zajadać się batonami, podczas gdy dżungla
pełna jest smakowitych małp? Nie, dzięki. Nie jestem głodny.
W milczeniu pogryzałam batonik. Sprawdziłam, czy złoty owoc
nie doznał uszczerbku, ale nadal tkwił bezpiecznie zawinięty w pled.
— Właściwie to udało nam się przeżyć tę wyprawę niemal bez
szwanku — zauważyłam między jednym kęsem a drugim.
Ren otworzył usta z niedowierzaniem.
— Bez szwanku? Kelsey, mam pogryzione całe plecy i mnóstwo
innych miejsc, o których nawet nie chcę myśleć!
— Powiedziałam: niemal.
W odpowiedzi usłyszałam zaledwie prychnięcie.
Posiliwszy się, po chwili odpoczynku ruszyliśmy z powrotem ka­
mienistą ścieżką biegnącą między drzewami a strumieniem. Ren
jeszcze mocniej okładał maczugą mijane pnie. Ogarnęły mnie wy­
rzuty sumienia, gdy obserwowałam jego gniewny chód i wysiłek
zesztywniałych, obolałych mięśni.

287
Trudna sytuacja. Brakuje mi jego przyjaźni, nie wspominając
o całej reszcie.
Już prawie byłam gotowa przeprosić, gdy zauważyłam, że kappa
wynurzyły głowy z wody i bacznie nam się przyglądały.
— Ke, Ben? M a m y towarzystwo.
To, że je dostrzegliśmy, zdawało się tylko zachęcać je do działania.
Powoli wychylały się z wody i obserwowały każdy nasz ruch niezglę
bionymi czarnymi ślepiami. Nie mogłam oderwać od nich wzroku.
Były straszne. Wydzielały woń gnijącego bagna, a gdy mrugały, ich
powieki rozchodziły się na boki jak u krokodyli. Miały wilgotną, bla­
dą, niemal przezroczystą skórę, pod którą widniały pulsujące czar
ne żyły. Przyspieszyłam kroku. Ren wsunął się pomiędzy strumień
a mnie, ostrzegawczo unosząc gada.
— Spróbuj im się ukłonić — zasugerowałam.
Oboje zaczęliśmy skłaniać głowy, ale kappa nie zwracały na to
uwagi i coraz bardziej wynurzały się z wody. Prostowały się i zaczęły
mechanicznie posuwać się do przodu, jakby obudzone z głębokiego
snu. Woda sięgała im już do piersi, a one coraz bardziej zbliżały się
do brzegu. Odwróciłam się i dygnęłam rusko, ale nadal bez rezultatu.
— Nie zatrzymuj się, Kelsey. Szybciej!
Oboje puściliśmy się biegiem. Wiedziałam, że kondycja nie po­
zwoli mi długo utrzymać takiego tempa, nawet mimo że Ren przejął
ciężki plecak. Coraz więcej demonów wyłaniało się z wody. Miały
długie ramiona i błony między palcami. Jeden z nich uśmiechnął
się do mnie, ukazując ostre, wyszczerbione zęby. Dreszcz przeszedł
mi po kręgosłupie. Przyspieszyłam tempo. Teraz widziałam już sio
py tych straszliwych stworzeń i z zaskoczeniem stwierdziłam, że
wyglądają jak ludzkie. Wystające kręgosłupy sprawiały, że ich ple
cy przypominały rybie grzbiety, a potężne, umięśnione nogi pokry
te były śluzem. D ł u g i e ogony wyginały się jak u małp, ale zakon
czone były przezroczystą płetwą. Kappa wyłaziły z wody, kołysząc
się złowieszczo w przód i w tył i z głośnym mlaszczącym odgłosem
wyciągały stopy z gęstego mułu. Trzymały wyprostowane szyje, co
nadawało im pokraczny wygląd: głowy tkwiły w bezruchu, podczas
gdy reszta ciała chwiała się i potykała, jak u zombie. Były niewiele
niższe od nas i poruszały się coraz szybciej, niezgrabnie przesuwając
błoniaste stopy. Ich nabierające prędkości ciała wyglądały niesamo
wicie i strasznie w zestawieniu z nieruchomymi głowami.
— Szybciej, Kelsey, szybciej!
— Już szybciej nie mogę!

288
] lorda bezwłosych, białych małp-wampirów była coraz bliżej.
— Biegnij, Kelsey! Spróbuję je zatrzymać! — krzyknął Ben.
Popędziłam przed siebie, ale zaraz zwolniłam i odwróciłam
się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ben przystanął i znów spróbo­
wał ukłonić się demonom, które znieruchomiały i przypatrywały
mu się uważnie, ale wbrew opowieściom jego matki nie odkłamały
się. Skrzela po bokach ich szyj otwierały się i zamykały, a potwory
rozdziawiały paszcze i szczerzyły ostre kły. Z ich pysków spływały
lepkie czarne krople i wkrótce ich nieartykułowany bełkot przeszedł
w zatrważający, przenikliwy pisk. Ruszyły nawałnicą w stronę Rena
i już za chwilę otoczyły go ze wszystkich stron. Ren z całą mocą
zamachnął się gada na najbliższego demona i zatopił broń głęboko
w jego klatce piersiowej. Potwór bluznął z paszczy czarną mazią
i runął na mulisty brzeg strumienia. Reszta nie zwróciła uwagi na
poległego towarzysza. Zacieśniały tylko krąg. Ren uderzył maczugą
jeszcze kilka razy i puścił się pędem w moją stronę. Zaczął machać
rękami.
— Biegnij, Kelsey! Nie zatrzymuj się!
I (lalo nam się u c i e c demonom, ale poczułam, że szybko ogarnia
mnie zmęczenie. Przystanęliśmy na chwilę, żeby złapać oddech.
— Złapią nas — wyrzęziłam z trudem. — Nie mogę dalej biec. Nie
mam siły.
Ren dyszał równie ciężko.
— Wiem. Ale nie możemy się poddać.
Wziął kilka dużych łyków wody, podał mi resztę, złapał mnie za
rękę i poprowadził w stronę drzew.
— Chodź. M a m pomysł.
— Ren, te drzewa są okropne. Jeśli tam wrócimy, one też będą
próbowały nas zabić.
— Po prostu zaufaj mi. Kells.
G d y wkroczyliśmy pomiędzy drzewa, kolczaste gałęzie natych­
miast zaczęły wyciągać się w naszą stronę. Ren pociągnął mnie za
sobą i puściliśmy się pędem. Nie sądziłam, że zdołam zrobić jeszcze
choćby krok, ale jakimś cudem wytrzymałam tempo. Czułam cier­
nie drapiące mnie po plecach i rozrywające koszulkę.
Po kilku minutach Ren zatrzymał się, rozkazał, bym się nie ru­
szała, i zaczął łomotać maczugą w pobliskie pnie.
Dysząc, nachylił się w moją stronę.
— Usiądź. Odpocznij trochę. Spróbuję zwabić kappa pomiędzy
drzewa. M a m nadzieję, że zadziała tak, jak zadziałało z małpami.

289
Zmienił się w tygrysa, zostawił mi gada i plecak, po czym dał
susa w falującą kolczastą gęstwinę. Nasłuchiwałam uważnie szelestu
drzew, które usiłowały schwytać Rena. Później zapadła martwa cisza.
Jedynym dźwiękiem, jaki dobiegał do moich uszu, był mój własny
nierówny oddech. Usiadłam na omszałej ziemi, tak daleko od drzew,
jak się tylko dało, i czekałam.
W y t ę ż y ł a m słuch, lecz nie dobiegał do mnie nawet świergot
ptaków. W końcu położyłam się i oparłam głowę o plecak. Bolało
mnie całe ciało, czułam pulsowanie umęczonych mięśni i pieczenie
w miejscach podrapanych przez cierniste gałązki.
Musiałam zasnąć. Po chwili jakiś dźwięk obudził mnie jednak
gwałtownie. Zółtawobiały kształt skoczył na mnie z korony drzewa.
Z a n i m zdążyłam stanąć na nogi, stwór złapał mnie za ręce i pode­
rwał do pozycji siedzącej. Nachylił się, a czarna lepka maź kapała
z jego pyska prosto na moją twarz.
Zaczęłam dziko wymachiwać rękami, ale demon był silniejszy.
Jego ciało pokrywały rany, z których spływały mętne czarne kro
ple. Zamrugał ciemnymi ślepiami, przypominającymi oczy kosmity,
przyciągnął mnie do siebie, wyszczerzył zęby i zatopił je w mojej
szyi. Zacharczał i zaczął wysysać mi krew. Desperacko kopałam no­
gami, usiłując wyswobodzić się z jego uchwytu, wrzeszczałam i młó­
ciłam ramionami powietrze, ale szybko opadłam z sił. Po chwili nic
już nie czułam. Zupełnie jakbym opuściła swoje ciało i obserwowała
tę straszną scenę, w której brał udział ktoś inny. Nadal słyszałam
potwora, ale całe moje ciało ogarnął dziwny paraliż. Moje oczy za­
mgliły się, a umysł odpłynął w błogi niebyt.
Usłyszałam trzask, a po nim straszliwy, wściekły ryk. A potem
ujrzałam nad sobą wojowniczego anioła. Był wspaniały! Poczułam
lekkie szarpnięcie i nagle ktoś uniósł przytłaczający mnie ciężar.
Coś z głośnym plaśnięciem wylądowało na ziemi, a piękny męż­
czyzna ukląkł obok mnie. Przemawiał do mnie gorączkowo, ale ja
nie rozumiałam, co mówi. Chciałam jakoś odpowiedzieć, ale język
miałam całkiem sztywny.
Mężczyzna delikatnie odgarnął mi wdosy z twarzy i musnął chłod­
nymi palcami mój policzek. Jego cudownie piękne oczy zaszkliły się
i lśniąca jak diament kropla spadla na moje usta. Posmakowałam
słonej łzy i przymknęłam powieki.
Kiedy je otworzyłam, uśmiechał się. Ciepło bijące z tego uśmie­
chu otuliło mnie swoją kojącą czułością. Wojownik ostrożnie uniósł
mnie w ramionach. Zasnęłam.

290
G d y odzyskałam przytomność, było już ciemno, a ja leżałam
przy pomarańczowozielonkawym ognisku. Ren siedział niedaleko
ze wzrokiem wbitym w płomienie, załamany, wyczerpany i zroz­
paczony. Musiał usłyszeć, że się poruszyłam, bo w okamgnieniu
znalazł się przy mnie, uniósł moją głowę i podał mi wodę. W tym
momencie poczułam palący ból w gardle, zupełnie jakbym połknęła
ognisko, przy którym leżałam. Piekący ból rozprzestrzeniał się po
moim ciele, aż w końcu ogarnął mnie całą. Płonęłam od środka,
płacząc ze straszliwego bólu.
Ren delikatnie ułożył moją głowę z powrotem na ziemi, ujął
mnie za rękę i pogładził moje palce.
'lak mi przykro. Nie powinienem był zostawiać cię samej. To
powinno przydarzyć się mnie, a nie tobie. Nie zasłużyłaś na to. —
Pogłaskał mnie po policzku. — Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak to
naprawić. Nie mam nawet pojęcia, ile krwi straciłaś ani czy ugry­
zienie jest śmiertelne. — Pocałował moje palce i wyszeptał: — Nie
mogę cię stracić, Kelsey. Nie pozwolę na to.
Oczy zamgliły mi się z bólu. Zaczęłam się wdć. Nigdy wcześniej
nie doświadczyłam takiego cierpienia. Ren zwilżył mi twarz chłodną,
mokrą szmalką, ale nic nie było w stanie powstrzymać palącego bólu
w moich żyłach. Był nie do wytrzymania. Po chwili uświadomiłam
sobie, że nie tylko ja się wiję.
Fanindra opuściła moje ramię i ułożyła się w spiralę obok kola­
na Bena. Nie winiłam jej za to, że pragnie znaleźć się jak najdalej
ode m n i e . Kobra uniosła głowę i rozpostarła kaptur. Szeroko otwo­
rzyła paszczę i... zaatakowała! Ukąsiła mnie w szyję, zatapiając kły
głęboko w moim poszarpanym ciele, i zaczęła pompować we mnie
swój własny jad. Po chwili odchyliła się, a potem ugryzła mnie jesz­
cze kilka razy. Jęknęłam i złapałam się za szyję, a kiedy cofnęłam
rękę, jej powierzchnię pokrywała cieknąca ropa oraz złoty płyn, któ­
ry wypływał ze śladów kłów. Patrzyłam, jak złocista kropla kapie
z mojego palca i z parującym sykiem spotyka się z ropą na dłoni.
Poczułam, jak jad Fanindry rozprzestrzenia się po moim ciele lodo­
watym strumieniem, aż w końcu dotarł do serca.
Wiedziałam, że umieram. Nie winiłam Fanindry. W końcu była
wężem. Pewnie nie chciała już dłużej przyglądać się, jak cierpię.
Ren znów przytknął mi do ust butelkę z wodą. Zaczęłam łykać
z wdzięcznością. Fanindra znieruchomiała, zwinąwszy się w spiralę
u jego boku. Ben delikatnie przemył mi rany, usuwając co do kropli
wydobywającą się z nich syczącą i parującą ciecz.

291
Przynajmniej już nie bolało. Cokolwiek zrobiła Fanindra, podzia­
łało znieczulająco. Wiedziałam, że powinnam się pożegnać. Pragnę
łam wyznać tlenowi prawdę: że był najlepszym przyjacielem, jakie­
go miałam w życiu, i żałuję, że tak źle go traktowałam. Pragnęłam
mu powiedzieć... że go kocham. Ale nie byłam w stanie wydobyć
z siebie dźwięku. Miałam zaciśnięte gardło, które spuchło pewnie
od jadu. Jodyno, co mogłam zrobić, to przyglądać się, jak Kon kię
czy obok m n i e .
Nic nie szkodzi. Wystarczy, że mogę patrzeć w jego piękną twarz.
I mrę szczęśliwa.
Ogarnęło mnie przemożne zmęczenie. Powieki zbyt rnocno cią­
żyły, bym mogła utrzymać je otwarte. Zamknęłam o c z y w oczek iwa
niu na nadejście śmierci. Ren odgarnął z ziemi gałązki oraz kann ki
i usiadł obok mnie. Wziął /unie w objęcia i przytulił do piersi.
Tak jest nawet lepiej. Nie mogę otworzyć oczu, żeby jeszcze raz
go ujrzeć, ale czuję wokół siebie jego ramiona. Mój wojowniczy anioł
zaniesie mnie do nieba.
Przycisnął mnie mocniej i szepnął mi do ucha coś, czego nie
zrozumiałam. A potem zapadła ciemność.

Ostre światło zmusiło mnie, bym z bólem uniosła powieki. Wciąż


piekło mnie w gardle, a język miałam sztywny i pokryty jakimś
osadem.
— Jestem zbyt obolała, żeby to było niebo. A więc poszłam do
piekła.
Irytująco rozradowany głos pouczył innie:
— Nie, Kelsey. Nie poszlaś do piekła.
Spróbowałam się poruszyć, ale obite, skurczone mięśnie odmó­
wiły posłuszeństwa.
— Czuję się, jakbym przegrała walkę bokserską.
— Zrobiłaś o wiele więcej. Chodź.
Ren ukuenął przy mnie i ostrożnie pomógł mi usiąść. Obejrzał
dokładnie moją twarz, szyję i ramiona, a potem usiadł z tyłu. tak że
bym mogła się o niego oprzeć, i uniósł do moich ust butelkę z wodą.
— Pij — rozkazał. Trzymał butelkę i powoli ją przechylał, ale nie
nadążyłam z łykaniem i część wody spłynęła mi z osłabionych ust
na brodę i dekolt.
— Dzięki, teraz, mam mokry podkoszulek.

292
Choć siedział za mną, poczułam, że się uśmiecha.
— Być może właśnie o to mi chodziło.
Prychnęłam. Dotknęłam policzka i ramienia. Czułam mrowde-
nie na skórze, która równocześnie sprawiała wrażenie zdrętwiałej.
— Czuję się, jakby ktoś naszpikował mnie środkami przeciwbó­
lowymi, które wdaśnie przestają działać. I )aj mi już tę butelkę, dam
radę unieść ją sama.
Ben oddał mi butelkę i oplótł mnie rękami w talii, mocniej
przyciągając do siebie. Musnął policzkiem mój policzek i wyszeptał:
— Jak się czujesz?
— Żyję. Chociaż nie pogardziłabym aspiryną.
Roześmiał się cicho i wyciągnął tabletki z plecaka.
— Proszę — powiedział, wręczając mi dwie aspiryny. — Jesteśmy
niedaleko wejścia do jaskini. Czeka nas jeszcze przeprawa przez las
i tunele, a potem musimy się wspiąć z powrotem do Hampi.
— Jak długo byłam nieprzytomna? — spytałam cicho.
— D w a dni.
— D w a dni! Co się stało? Pamiętam tylko, że Fanindra ugryzła
mnie i umarłam.
— Nie umarłaś. Ukąsił cię kappa. Znalazłem cię w ostatniej chwili.
Najwyraźniej wytropił cię tam. Kappa to paskudne stwory. Cieszę się,
że z większością uporały się drzewa.
— Ten, który mnie znalazł, był cały podrapany i zakrwawiony, ale
najwyraźniej nic sobie z tego nie robił.
— Tak, wdększość z tych, które mnie ścigały, została rozszarpana
na strzępy. Nie cofały się przed niczym.
— Czy już za nami nie idą?
Przestały mnie gonić, kiedy zbliżyliśmy się do jaskini. Chyba
się jej boją.
— Nie dziwię im się. Czy... czy niosłeś mnie całą drogę? Jak po­
radziłeś sobie z drzewami, skoro cały czas musiałeś mnie trzymać?
Ren westchnął.
— Zarzuciłem cię na ramię i tak przebijałem się przez las. (idy
już go minęliśmy, schowałem gada do plecaka i przyniosłem cię tu
na rękach.
Upiłam duży łyk wody i usłyszałam kolejne westchnienie Rena.
— Wiele przeżyłem przez te wszystkie lata — powiedział cicho. —
Brałem udział w krwawych bitwach. Ginęli moi przyjaciele. Wi­
działem straszne rzeczy czynione ludziom i zwierzętom, ale nigdy się
nie bałem. Przeżywałem kłopoty, zmartwienia i niepokój. Bywałem

2
9 3
w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale nigdy nie doświadczyłem
takiego przerażenia, które sprawia, że człowieka oblewa zimny pot,
przerażenia, które zżera żywcem, rzuca na kolana i nakazuje błagać
o litość. Przeciwnie, zawsze szczyciłem się tym, że podobne uczucia
są mi całkowicie obce, że jestem ponad to. Zdawało mi się, że tyle
w życiu widziałem i tyle przecierpiałem, że nic nie będzie w stanie
mnie przerazić. — Delikatnie pocałował mnie w szyję. — Myliłem
się. Kiedy cię znalazłem i zobaczyłem... to coś, co chciało cię zabić,
wpadłem w furię. Zniszczyłem potwora bez chwili wahania.
— Kappa były przerażająco.
— Ale ja nie bałem się kappa. Bałem się... że cię stracę. Ogarnął
mnie niekontrolowany, skręcający wnętrzności, wyniszczający strach.
Był nie do zniesienia. A największa udręka dopadła mnie, gdy sobie
uświadomiłem, że bez ciebie nie mam ochoty dalej żyć, a równocześ­
nie nic nie mogę z tym zrobić i już na całą wieczność skazany będę
na ponurą, pełną cierpienia, samotną egzystencję.
Jego słowa przeszyły mnie na wylot i wiedziałam, że gdybyśmy
zamienili się miejscami, ja czułabym to samo. Wmówiłam sobie jed­
nak, że te deklaracje są jedynie wynikiem stresu i napięcia. Wiotki
pęd miłości kiełkujący w moim sercu zachłannie spijał jego słowa
jak krople porannej rosy. Ale ja skarciłam głupie serce, twardo po­
stanawiając nie dać się uczuciu.
— Wszystko już dobrze. Jestem tu. Nie musisz się bać. Mogę dalej
pomagać ci w złamaniu zaklęcia — odparłam, starając się opanować
drżenie głosu.
Ben ścisnął mnie w pasie i wyszeptał cicho:
— Z ł a m a n i e zaklęcia nie miało już dla mnie znaczenia. Myśla­
łem, że umierasz.
Przełknęłam ślinę, starając się nadać swojemu głosowi beztroski,
żartobliwy ton:
— Ale nie umarłam. Widzisz? Przeżyłam i dalej mogę się z tobą
kłócić, aż pożałujesz, że wszystko nie potoczyło się inaczej.
Ben zesztywniał.
Nigdy więcej tak nie mów, Kells.
Po chwili wahania powiedziałam:
— W każdym razie dziękuję ci. Dziękuję za uratowanie mi życia.
Ren przyciągnął mnie bliżej do siebie, a ja pozwoliłam sobie
przez minutkę, tylko minutkę, wtulić się w niego i cieszyć się jego
bliskością. W końcu ledwo uszłarn z życiem. Coś mi się za to należy,
prawda?
Minuta jednak szybko minęła, a ja wyśliznęłam się z jego objęć.
Puścił mnie niechętnie. Odwróciłam się przodem do niego, z nie
pewnym uśmiechem. .Spróbowałam wstać. Nogi miałam już chyba
na tyle silne, żeby utrzymać swój ciężar.
Kiedy myślałam, że umieram, chciałam powiedzieć Renowi, że
go kocham. Teraz jednak, gdy już wiedziałam, że przeżyłam, była
to ostatnia rzecz na liście moich pragnień. Wróciło mocne postano­
wienie, by trzymać go na dystans, choć pokusa zatonięcia w jego
ramionach była silna, bardzo silna. Odwróciłam się do niego ple­
c a m i , wyprostowałam się i podniosłam plecak.
— Chodź, tygrysie. Ruszajmy. Czuję się zdrowa jak koń — skła­
małam.
— Naprawdę uważam, że powdnnaś jeszcze odpocząć, Kells.
— Nie. Wystarczy, że spałam przez dwa dni. Jestem gotowa do
drogi.
— Przynajmniej coś zjedz.
— Jeśli podasz mi batonik energetyczny, zjem go po drodze.
- A l e Kells...
Nasze oczy na chwilę się spotkały.
— Chcę stąd jak najszybciej zniknąć — powiedziałam.
Zaczęłam zbierać rzeczy. Ren siedział bez ruchu i bacznie mi się
przyglądał, a jego intensywne spojrzenie wypalało mi dziurę w ple­
cach. Rzeczywiście pragnęłam jak najszybciej się stamtąd wynieść.
Ale im wnęcej czasu z nim spędzałam, tym bardziej moje postano­
wienie słabło. Doszło do tego, że byłam gotowa poprosić go, by zo­
stał tam ze mną już na zawsze i zamieszkał razem z kappa wśród
kolczastych drzew. Wiedziałam, że jeśli szybko nie zmieni się w ty­
grysa, będę stracona na zawsze.
W końcu usłyszałam jego smutny głos:
— Jasne. Jak sobie życzysz, Kelsey.
Ren wstał, przeciągnął się i zgasił ognisko. Podeszłam do Fanin
dry, która przybrała formę bransolety, i popatrzyłam na nią.
— Ocaliła ci życie — wyjaśnił Ren. — Jej ukąszenie cię wyleczyło.
Dotknęłam szyi w miejscu, gdzie ugryzł mnie kappa. Skóra była
gładka, bez śladu blizny. Kucnęłam obok węża.
— Znów mnie uratowałaś, Fanindro. Dzięki.
Włożyłam ją na ramię, złapałam plecak i zrobiłam kilka kroków
do przodu. Obróciłam się.
— Idziesz, supermanie?
— Już.

295
Wkroczyliśmy do ciemnej pieczary. Hen wyciągnął do mnie rękę.
/.ignorowałam go i weszłam w głąb tunelu. Książę powstrzymał
mnie i jeszcze raz wyciągnął dłoń, wpatrując się w nią znacząco.
Westchnęłam i chwyciłam go za końce palców. Uśmiechnęłam się
wymijająco, znów zbyt wyraźnie próbując ograniczyć do minimum
fizyczny kontakt między nami. Kon stęknąl. zniecierpliwiony i roz
gniewany, po czym chwycił mnie za łokieć, przyciągnął do siebie
gwałtownie i objął ramieniem.
.Szybko przemierzaliśmy tunele. Widma niezliczonych Renów
i Kelsey jęczały i przyzywały nas do siebie jeszcze agresywniej niż
za pierwszym razem. Zamknęłam oczy i pozwoliłam Renowi się po­
prowadzić. Gdy je otworzyłam, wydałam z siebie stłumiony okrzyk,
gdyż dostrzegłam, że postacie podeszły bliżej i usiłowały dotknąć
nas swoimi upiornymi dłońmi.
— Nie zmaterializują się, jeśli nie będziemy zwracać na nie u w a
gi — szepnął Ren.
Spieszyliśmy się tak, jak to tylko było możliwe. Złowieszcze po­
stacie i znajome kształty nawoływały coraz głośniej. Ryli wśród nich
pan Kadam, moi rodzice, Mike i Sara, a nawet pan Maurizio. Wszy­
scy krzyczeli, błagali, rozkazywali lub mamili.
Udało nam się przebrnąć przez tunel o wiele szybciej niż za pierw­
szym razem. G d y wyłoniliśmy się na zewnątrz, Ren wciąż trzymał
moją rękę w swoim ciepłym uścisku. Poruszyłam nią lekko, usiłując
się wyswobodzić tak delikatnie, jak się tylko dało. Spojrzał na mnie.
a polem na nasze splecione dłonie. I niósł brew i uśmiechnął się zło
śliwie. Pociągnęłam mocniej, ale on tylko zacisnął palce. Doszło do
tego, że musiałam mu swoją dłoń po prostu wyrwać.
\ chciałam być taktowna.
Ren uśmiechnął się znacząco, a ja rzuciłam mu gniewne spoj­
rzenie.
Znów weszliśmy w głąb kolczastego lasu. Ren śmiało ruszył mię
dzy drzewa. Uderzając maczugą, powoli posuwał się do przodu i wy­
tyczał dla mnie ścieżkę. Gałęzie bezlitośnie szarpały jego ciało i darły
na strzępy koszulę. Zrzucił ją, a ja uświadomiłam sobie, że zafascyno
wana obserwuję poruszające się mięśnie na jego ramionach i plecach,
a także krwawe zadrapania, które goiły się na moich oczach. Wkrótce
byl tak mokry od pot u. że nie mogłam dalej na to pat rzec. Podążałam
za nim w milczeniu, ze wzrokiem wbitym we własne stopy.
Na szczęście udało nam się przebrnąć przez las bez dalszych przy­
gód. Wspięliśmy się na skały wiodące w stronę Hampi. Weszliśmy
do tunelu. Ren kilka razy wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć,
ale się powstrzymywał. Byłam ciekawa, o co mu chodzi, jednak
nie na tyle, by zaczynać rozmowę na ten temat. Wyciągnęłam la­
tarkę i zaczęłam tak stawiać kroki, by wydłużyć dystans między
nami. przez co skończyłam pod przeciwległą ścianą pieczary. Ren
zerknął na mnie, ale pozwolił mi trzymać się na odległość. W koń­
cu jednak tunel zwęził się na tyle, że znów szliśmy ramię w ramię.
Za każdym razem, gdy na niego zerkałam, spostrzegałam, że mi
się przygląda.
G d y wreszcie doszliśmy do końca tunelu i ujrzałam kamienne
stopnie wiodące na powierzchnię, Ren się zatrzymał.
— Kelsey, zanim wyjdziemy, mam do ciebie ostatnią prośbę.
— Co takiego? Może chcesz porozmawiać o tygrysim węchu albo
małpich ugryzieniach w różnych dziwnych miejscach?
— Nie. Chcę, żebyś mnie pocałowała.
— Co!? — wybuchłam. — M a m cię pocałować? Niby za co? Nie
sądzisz, że dość się mnie nacałowałeś w czasie tej wyprawy?
— Zrób mi przyjemność, Kelsey. Co ci szkodzi. Dla mnie to w pew­
nym sensie koniec. Opuszczamy miejsce, w którym mogłem być
człowiekiem, i teraz czeka mnie już tylko żywot tygrysa. W związku
z tym owszem, marzę o jeszcze jednym pocałunku.
Zawaliałam się.
— Cóż, jeśli to, co robimy, zadziała, już niedługo będziesz sobie
mógł całować dziewczyny na lewo i prawo. Czemu więc zależy ci na
mnie?
Sfrustrowany, przeczesał palcami włosy.
— Bo tak! Nie chcę całować żadnych dziewczyn na lewo i prawo!
Chcę pocałować ciebie!
— Dobra! Jeśli to ma sprawić, że wreszcie się zamkniesz! - Na­
chyliłam się i cmoknęłam go w policzek. - Proszę bardzo!
— Nie. To mi nie wystarczy. W usta, moja prema.
Cmoknęłam go w usta.
— Wedle życzenia. Możemy już iść?
Tupiąc głośno, zrobiłam dwa kroki do przodu, ale on chwycił
mnie pod łokieć i obrócił tak gw-ałtownie, że straciłam równowagę
i wpadłam mu w ramiona. Mocno złapał mnie w talii. Nagle pyszał-
kowaty uśmiech zniknął z jego twarzy. Ben spoważniał.
— Jeden pocałunek. Prawdziwy, laki, który zapamiętam.
Już miałam odpow iedzieć coś wspaniale sarkastycznego, na przy­
kład, że nie pamiętam, bym udzielała mu pozwolenia, kiedy nagle

2
9 7
przycisnął usta do moich ust. Bardzo chciałam pozostać niewzruszo­
na, ale on był niezwykle cierpliwy. Składał miękkie, powolne poca­
łunki w kącikach moich ust i na zaciśniętych wargach. Bardzo trud
no było nie reagować. Walczyłam dzielnie, ale ciało sprzeniewierza
się czasem umysłowi. Powoli i konsekwentnie Ren złamał mój opór.
Kiedy poczuł, że wygrywa, tylko wzmógł wysiłki. Przycisnął mnie
do siebie i zaczął delikatnie masować mi kark, muskając go nęcąco
koniuszkami palców.
Poczułam, jak kiełkujący we mnie zalążek uczucia pęcznieje i wy
ciąga listki, jakby go ktoś podlał miłosnym eliksirem.
W tym momencie dałam za wygraną. Wytłumaczyłam się sama
przed sobą tym, że jeśli Ben złamie mi serce, pozostanie mi przy
najmniej ten pocałunek. Będę miała co wspominać jako stara panna,
otoczona stadem kotów. Albo psów, bo podejrzewam, że koty będą
mi się źle kojarzyć. Jęknęłam cicho. O tak. Stawiam na psy.
Otworzyłam się na pocałunek i odwzajemniłam go z entu/.ja
zmem. Włożyłam w niego wszystkie ukrywane wcześniej emocje.
()winęłarn ramiona wokół szyi Rena i wsunęłam dłonie w jego wło
sy. Przyciągnęłam go mocno do siebie i objęłam pełnią ciepła i uczu­
cia, których nie ośmieliłabym się wyrazić słowami.
Na chwilę znieruchomiał, osłupiały, ale szybko odzyskał wigor,
/.dziwiłam sama siebie, dorównując mu entuzjazmem. Przesunę
łam rękami po jego silnych ramionach i w dół klatki piersiowej.
Moje zmysły ogarnęła nawałnica. Czułam się dzika. Opanowało
mnie pragnienie, /łapałam się kurczowo jego koszuli, jakbym cłicia
ła jeszcze bardziej się do niego zbliżyć. Nawet pachniał cudów n i e .
Można by pomyśleć, że po kilku dniach bycia ściganym przez różne
stwory i wędrówki po tajemniczym królestwie nie powinien ładnie
pachnieć. Chciałam, żeby pachniał tak źle jak ja. Nie można prze­
cież oczekiwać, że po długim marszu przez dżunglę i ucieczce przed
małpami będę świeża jak stokrotka. Rozpaczliwie pragnęłam, żeby
się okazało, że i on ma jakąś wadę, jakąś słabość, że jest niedoskona­
ły. Ale Ben pachniał przepięknie - jak wodospad, ciepły letni dzień
i drzewo sandałowe.
Jak odeprzeć perfekcyjnie zaplanowany atak tak idealnego fa
ceta? Poddałam się i pozwoliłam mu przejąć kontrolę nad moimi
zmysłami.
Krew paliła mnie w żyłach, serce dudniło, pożądanie rosło. Oni
kowicie zatraciłam się w jego ramionach. Nagle stal się dla mnie ca
łym światem - jego ciało, jego dusza. Nie pragnęłam niczego innego.

298
W końcu położył mi ręce na ramionach i delikatnie mnie odsu­
nął. Zaskoczyło mnie, że ma na tyle siły woli, żeby przerwać pocału­
nek, ponieważ mnie z pewnością nie byłoby na to stać. Zamrugałam,
oszołomiona. Oboje dyszeliśmy ciężko.
— To było... kształcące — wyszeptał Hen. — Dziękuję ci, Kelsey.
Zamrugałam z niedowierzaniem. Namiętność, która przyćmie­
wała mój umysł, natychmiast wyparowała i zastąpiło ją inne, bardzo
wyraźne uczucie: irytacja.
— Dziękuję? Co to ma znaczyć!? No po prostu... — Głośno tupiąc,
naszyłam po schodach, a po kilku stopniach odwróciłam się gwał
townie i spojrzałam na niego z góry. — Nie! To j a ci dziękuję! Masz,
czego chciałeś, a teraz zostaw mnie w spokoju! — Biegiem puści łam
się w górę, żeby jak najszybciej zwiększyć odległość między nami.
To było kształcące? O co mu chodzi? Czyżby mnie testował? Oce­
niał moje umiejętności w skali od jednego do dziesięciu? Co za tupet!
Cieszyłam się. że ogarnął mnie gniew. Dzięki temu mogłam ode
pchnąć od siebie wszystkie inne emocje.
Ren ruszył po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
— To nie jedyne, czego chciałem, Kelsey. Możesz być tego pewna —
powiedział, znalazłszy się przy mnie.
— Cóż, w ogóle mnie to już nie obchodzi!
Ren rzucił mi znaczące spojrzenie i uniósł brew, a potem zrobił
krok na zewnątrz i gdy tylko jego stopa stanęła na ziemi, zmieniła
się w tygrysią łapę.
— H a ! — Potknęłam się o kamień, ale szybko odzyskałam równo­
wagę. — Dobrze ci tak! — zawołałam gniewnie i ruszyłam na oślep
przez pogrążoną w ciemnościach ścieżkę.
G d y już zorientowałam się, w którą stronę powinnam iść, gwał­
townie ruszyłam przed siebie.
— Chodź, Fanindro. Poszukamy pana Kadama.
23

SZEŚĆ GODZIN

Był wczesny świt. Słońce wyglądało zza horyzontu. Pędem mi­


nęłam zabudowania 1 lampi, pozwalając. bv gniew niósł m n i e przez
prawie pól drogi między posągiem l gry Narasinhy a obozowiskiem
pana Kadama. Ren cicho podążał za mną. Nie słyszałam go, ale wie­
działam, że tam jest. Dotkliwie odczuwałam jego obecność. Jakby
istniała między nami jakaś niewidzialna więź. Miałam wrażenie, że
idzie obok mnie. Prawie jakby mnie dotykał.
W pewnej chwili skręciłam w złą stronę. Ren wyprzedził mnie
i próbował skłonić, bym wróciła na właściwą ścieżkę.
— Nie popisuj się — mruknęłam. — Będę szła, którędy mi się spo­
doba. — A mimo to ruszyłam za nim.
W końcu dotarłam do samochodu zaparkowanego na wzgórzu
i zobaczyłam machającego do nas pana Kadama.
Zbliżyłam się do obozowiska. Mój przyjaciel uściskał mnie i za­
krzyknął:
— Panno Kelsey! Wróciła pani. Proszę mi o wszystkim opowie­
dzieć.
Westchnęłam, zdjęłam plecak i przysiadłam na tylnym zderzaku
jeepa.
— Cóż, ostatnich kilka dni było jednymi z najgorszych w moim ży­
ciu. Małpy, kappa, gnijące trupy, ukąszenie węża, kolczaste drzewa..
Pan Kadam przerwał mi, podnosząc do góry rękę.
— Jak to: „kilka dni"? Przecież rozstaliśmy się wczoraj wieczorem.
Zdezorientowana, odparłam:

500
— Ależ nie. Nie było nas CO najmniej... — policzyłam na palcach —
. . . co najmniej cztery albo i pięć dni.
— Proszę mi wybaczyć, panno Kelsey, ale pani i Ren wyruszyli­
ście wczoraj wieczorem. Gdy panią przed chwilą ujrzałem, miałem
zamiar powiedzieć, że powinniście się przespać i jutro spróbować
jeszcze raz. Naprawdę wasza wyprawa trwała prawie tydzień?
— H m m , z tego dwa dni przespałam. A przynajmniej tak twierdzi
ten tam. — Rzuciłam Renowi gniewne spojrzenie, on jednak popa­
trzył na mnie wzrokiem niewiniątka i dalej przysłuchiwał się roz­
mowie.
Ren wydawał się uroczy, troskliwy i nieszkodliwy jak kocię.
W rzeczywistości był mniej więcej tak samo niegroźny jak kappa.
Ja, z drugiej strony, upodobniłam się do jeżozwierza. Wystawiłam
kolce, żeby bronić miękkiego podbrzusza przed zainteresowaniem
drapieżnika.
— D w a dni? A niech mnie... No dobrze, jedźmy do hotelu i od­
pocznijmy. Jutro możemy wrócić i jeszcze raz spróbować zdobyć
owoc.
— Ale proszę pana — przerwałam mu, odpinając plecak — nie mu­
simy wracać. Znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. — Wyciągnęłam z ple­
caka pled i odwinęłam z niego owoc.
Pan Kadam delikatnie wziął go do ręki.
— Niesamowite! — wykrzyknął.
— To mango — wyjaśniłam, uśmiechając się pod nosem. — Pro­
szę zauważyć, że owoce mango są niezwykle istotnym elementem
indyjskiej kultury oraz ważnym towarem eksportowym.
Leżący na trawie Ren prychnął i przeturlał się na bok.
— Rzeczywiście, panno Kelsey, ma pani rację. — Pan Kadam jesz­
cze przez chwilę podziwiał owoc, a potem ostrożnie owinął go z po­
wrotem w pled i klasnął w dłonie.
— To szalenie ekscytujące! Z w i ń m y obozowisko i wracajmy do
domu. Chyba że wolałaby pani wypocząć. Jeśli tak, udamy się do ho­
telu.
— Och, nie trzeba, możemy ruszać w drogę i dopiero wieczorem
znaleźć jakiś hotel. Ile dni zajmie nam droga powrotna?
— Będziemy musieli dwa razy zatrzymać się gdzieś na noc.
Zaalarmowana, zerknęłam na Rena.
— Rozumiem. Hmm, jeśli nie ma pan nic przeciwko, to tym ra­
zem chętnie przenocowałabym w jakimś większym hotelu. W ie pan.
między ludźmi. W miejscu, gdzie są windy i pokoje zamyka się na

301
klucz. Albo jeszcze lepiej w jakimś przyjemnym wieżowcu w dużym
mieście. Jak najdalej od dżungli.
Fan Kadam parsknął śmieć hem.
— Zobaczę, co da się zrobić.
Fosłalam mu rozanielony uśmiech.
— Świetnie! Czy m o ż e m y już jechać? Muszę jak najszybciej wziąć
prysznic. — O t w o r z y ł a m drzwi jeepa i cicho syknęłam w stronę
Rena: — W moim w y g o d n y m , niedostępnym dla tygrysów hotelo­
w y m pokoju na piętrze.
On jednak znów spojrzał na mnie niewinnie błękitnymi oczy
ma. Uśmiechnęłam się do niego złośliwie i wsiadłam do samocho­
du, głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Tygrys zaś spokojnie podrep­
ta] na tył auta, gdzie pan Kadam ładował resztę rzeczy, i wskoczył
do środka, a potem, zanim zdążyłam go powstrzymać, nagle wychy
lii się do przodu i s w o i m wielkim, mokrym jęzorem polizał mnie
prosto w twarz.
— Ren! — warknęłam. — To obrzydliwe!
Wytarłam tygrysią ślinę z nosa i policzka kawałkiem podkoszulka.
Ren nic nie robił sobie z moich wrzasków. Leżał z tyłu z Otwartym
pyskiem, całkiem jakby się śmiał. Zresztą już wkrótce umilkłam, bo
pan kadam, którego jeszcze nigdy nie widzi.dam lak szczęśliwego,
zajął miejsce za kierownicą i ruszyliśmy wyboistą ścieżką w stronę
jezdni.
Fan Kadam wyraźnie aż pękał z ochoty wypytania mnie o wszyst­
ko, ale ja wciąż gotowałam się z wściekłości, skłamałam więc, że bar
dzo chce mi się spać. Na poparcie tego stwierdzenia ziewtięłam sze­
roko, a pan Kadam natychmiast zgodził się zostawić mnie w spokoju,
co wywołało u mnie wyrzuty sumienia. Naprawdę go lubiłam, a poza
tym nienawidziłam kłamać. Bez trudu wytłumaczyłam się jednak
sarna przed sobą, winiąc w myślach Rena za moje niecodzienne za­
chowanie. Ułożyłam się na boku i zamknęłam oczy.
Ody się obudziłam, pan Kadam wręczył mi napój gazowany, ka
napkę i banana. Na widok tego ostatniego uniosłam brwi i natych­
miast przyszło mi do g ł o w y kilka niezłych dowcipów o małpach,
którymi mogłabym zdenerwować Rena, powstrzymałam się jednak
ze względu na pana Kadama. Zamiast tego wgryzłam się w kanapkę,
a p o t e m duszkiem wypiłam napój.
Fan Kadam roześmiał się i wręczył mi kolejną puszkę.
— Czy opowie mi pani teraz, co się wydarzyło!'
— Oczywiście.

302
Opowieść o tunelu pod wzgórzami, kolczastym lesie, jaskini, kap­
pa i Kiszkindzie zajęła mi prawie dwie godziny. Szczegółowo opisa­
łam złote drzewo i historię o tym, jak ożyły kamienne małpy. Opo­
wiedziałam też o ataku kappa i o tym, jak ugryzła mnie Fanindra.
Nie wspomniałam natomiast o tym, że Ren towarzyszył mi przez
całą podróż jako człowiek, a wręcz znacznie umniejszyłam jego rołę
w całej tej przygodzie. G d y pan Kadam pytał, jak dokonałam tego
czy owego, udzielałam mu jakiejś n i e j a s n e ] odpowiedzi albo stwier
dzałam: „na szczęście miałam Fanindrę", lub: „na szczęście mia­
łam gada". Mojego rozmówcę najwyraźniej zadowalały takie wy­
jaśnienia.
Kiedy poprosił, żebym dokładniej opowiedziała mu o ataku kap­
pa, wzruszyłam tylko ramionami i powtórzyłam swoją mantrę:
— Na szczęście towarzyszyła mi Fanindra.
Nie miałam ochoty odpowiadać na żadne dziwne pytania doty­
czące Rena. Wiedziałam, że kiedy zmieni się w człowieka, zapewne
przedstawd panu Kadamowi swoją wersję wydarzeń, ale nie obcho­
dziło mnie to. Opowiadałam wyłącznie o faktach, bez emocji i, co
ważniejsze, bez wspominania o Renie.
Pan Kadam poinformował mnie, że wkrótce dojedziemy do ho­
telu, ale najpierw musimy znaleźć dobre miejsce dla tygrysa.
— Jasne — mruknęłam i uśmiechnęłam się do przysłuchującego
się nam zwderzaka z odpychającą, sztuczną słodyczą.
Fan Kadam był wyraźnie zatroskany.
— M a m nadzieję, że nasz hotel nie będzie dla niego za daleko.
Krzepiąco poklepałam go po ramieniu.
— Proszę się nie martwić. On bardzo dobrze potrafi dążyć do celu.
To znaczy... umie zadbać o siebie. Jestem pewna, że uzna długą, sa­
motną noc w dżungli za niezwykle... k s z t a ł c ą c ą .
Pan Kadam spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem, ale
w końcu kiwnął głową i zatrzymał samochód na skraju lasu.
Ren wyskoczył na zewnątrz, podszedł do drzwi z mojej strony
i w lepił we mnie lodowate spojrzenie błękitnych oczu. Odwróciłam
się, żeby na niego nie patrzeć. Kiedy pan Kadam usiadł z powro­
tem na swoim miejscu, znowu wyjrzałam na zewnątrz, ale Ren
już zniknął w dżungli. Powtórzyłam sobie w myślach, że dobrze
mu tak, i rozsiadlam się z założonymi ramionami oraz stanowczym
wyrazem twarzy.
Pan Kadam odezwał się cicho:
— Kelsey, nic pani nie jest? Wygląda pani na bardzo... spiętą.

3 ° 3
— Nawet pan nie ma pojęcia wymamrotałam pod nosem.
— Słucham?
Westchnęłam i uśmiechnęłam się słabo.
— Nie, nic. Wszystko w porządku, proszę pana, po prostu jestem
zmęczona podróżą.
— Jeszcze o coś chciałbym panią zapytać. Czy podczas pobytu
w Kiszkindzie miała pani jakieś dziwne sny?
— Co ma pan na myśli?
Zerknął na mnie z obawą.
— Być może śniła pani o swoim amulecie?
— Och, zupełnie zapomniałam! Kiedy zerwałam owoc z drzewa,
zemdlałam i miałam wizję. Byliśmy w niej pan, ja i jakiś okropny
człowiek.
Pan Kadam wyraźnie się zaniepokoił. Odchrząknął i powiedział:
— Pani wizja była prawdziwa. lego się właśnie obawiałem. Męż
czyzna, którego pani widziała, to Lokesh. Ten sam czarnoksiężnik,
który rzucił klątwę na Bena i Kishana.
Otworzyłam usta, wstrząśnięta.
— To on wciąż żyje?
— Na to wygląda. Poza tym wiemy już, że jest w posiadaniu przy
najmniej jednej części amuletu. Przypuszczam jednak, że prawdo
podobnie posiada je wszystkie, poza naszymi dwiema.
— Ile części jest w sumie?
— Podobno pięć, ale nikt tego nie wie na pewno. Jedną miał oj­
ciec Rena, a drugą wniosła do rodziny matka, jedyna córka poteż
nego wojownika. Rodzice przekazali je potem Renowi i Kishanow i.
— Ale co to wszystko ma wspólnego ze mną?
— Tak po prostu jest, panno Kelsey. Pomaga pani Renowi zdjąć
klątwę. Amulet sprawia, że jest pani z nami związana, i obawiam
się, że Lokesh już o tym wie. Miałem nadzieję, że coś mu się stało,
że już nie żyje. Szukałem go setki łat. A teraz wiem, że nas widział.
Martwię się, że zacznie panią ścigać, by zdobyć amulet.
— Naprawdę myśli pan, że jest taki bezlitosny?
— Nie myślę, lecz wiem. - Pan Kadam zamilkł na chwilę, po czym
dodał cicho: Być może nadszedł czas. żeby wróciła pani do domu.
— Co? - spanikowałam. M a m wrócić do domu? Oo czego? I )o
kogo? Wiedziałam, że w Stanach nikt ani nic na mnie nie czeka.
Przez cały ten czas w ogóle nie myślałam 0 tym. CO się s t a n i e , jeśli
uda nam się złamać zaklęcie. Chyba wyszłam z założenia, że aby tego
dokonać, będę musiała spędzić tu kilka lat.

3»4
Ro7.czarowana i przestraszona, spytałam:
— Naprawdę pan chce, żebym wróciła do domu?
Pan Kadam dostrzegł mój wyraz I warzy i poklepał mnie po ręce.
— Ależ skąd! Wcale nie chcę, żeby nas pani opuszczała. Proszę
się nie martwić. Coś poradzimy. Na razie po prostu głośno myślę.
Nie mam zamiaru w najbliższym czasie odsyłać pani do Sianów.
Skoro jednak Lokesh wrócił do gry, musimy postępować z najwięk­
szą ostrożnością.
Uspokoiłam się, ale tylko trochę. Może pan Kadam ma rację.
Może powinnam wrócić do domu? Ryłoby mi łatwiej zapomnieć
o Panie Superbohaterze, gdybym znalazła się po drugiej stronie
świata. W końcu jest on jedynym młodym mężczyzną, z jakim prze­
stawałam od wielu tygodni, nie licząc Kishana. Zdrowiej dla mnie
byłoby stąd wyjechać i zacząć spotykać się z innymi chłopakami.
Może wtedy okazałoby się, że ta cała więź uczuciowa pomiędzj nami
wcale nie jest taka silna. Być może przez to, że żyję odizolowana
od świata, umysł płata mi figle. W końcu kiedy ma się do wyboru
Tarzana albo małpy, to normalne, że Tarzan prezentuje się całkiem
nieźle. Po prostu muszę o nim zapomnieć. Wrócę do domu, zacznę
się spotykać z jakimś miłym, normalnym komputerowcem, który
mnie nigdy nie zostawi, i zapomnę o Renie.
Wymieniałam tak w myślach listę powodów, żeby trzymać się
z dala od niego, aż na dobre utwierdziłam się w postanowieniu, że
powinnam go unikać. Jedyny problem polegał na tym, że mój bun­
towniczy, słaby umysł wciąż uparcie wracał do wspomnienia tego,
jaka bezpieczna czułam się w ramionach Rena. I tego, co powdedział,
kiedy myślał, że umieram. I do uczucia ciepłego mrowienia na mo­
ich ustach po tym, jak mnie pocałował. Nawet jeśli udawało mi się
odepchnąć od siebie wizję jego pięknej twarzy — co było zadaniem
godnym Herkulesa — to i tak miał mnóstwo innych cudownych cech,
które sprawiały, że miałam o czym myśleć przez resztę podróży.
W końcu pan Kadam zatrzymał się przed olśniewającym pięcio­
gwiazdkowym hotelem. Poczułam się jak Kopciuszek w moich brud­
nych, podartych i poplamionych krwią ciuchach. Pan Kadam zda­
wał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Wielce zadowolony, wręczył
portierowi kluczyki i poprowadził mnie do środka. Zatrzymałam
plecak przy sobie, zaś pozostałe dwie torby zabrała do pokoju ob­
sługa hotelowa.
Pan Kadam wypełnił niezbędne formularze i cicho powdedział
coś w hindi do recepcjonistki. Potem skinął na mnie.
(idy mijaliśmy recepcję, nachyliłam się do kobiety za ladą i spy­
tałam:
Tak z ciekawości, nie wpuszczacie tu zwierząt, prawda?
Recepcjonistka popatrzyła zmieszana na pana Kadama i pokrę
ciła głową.
— Świetnie. Chciałam się tylko upewnić. — Uśmiechnęłam się do
niej. Fan Kadam z zainteresowaniem przekrzywił głowę, ale nic nie
powiedział.
Pewnie myśli, że zwariowałam. Z szerokim uśmiechem poszłam
za nim w stronę windy. Roy hotelowy przekręcił kluczyk nad przy­
ciskami i drzwi windy automatycznie się zamknęły. G d y doi.uli
śmy na górę, wyszliśmy wprost do luksusowego apartamentu na
ostatnim piętrze. Pan Kadam przed wyjściem poinformował mnie,
że będzie nocował w sypialni z lewej s t r o n y , ja n i a n i zająć prawą,
oraz że wkrótce dostarczą kolację. Kazał mi odpocząć i zostawił
mnie samą.
Weszłam do mojego pięknego apartamentu i roześmiałam się
beztrosko. Na samym środku prywatnej łazienki znalazłam wielkie
jacuzzi. D w o m a szybkimi ruchami pozbyłam się tenisówek. Posta­
nowiłam najpierw wziąć prysznic, a potem wymoczyć się w wan­
nie. Cztery razy umyłam włosy, a potem nałożyłam na nie odżywkę
i wyszorowałam się cała do czysta. Zatopiłam paznokcie w kostce
mydła i ruszałam palcami, by usunąć uparty brud, a potem zajęłam
się stopami.
Moimi biednymi, zmęczonymi, pełnymi pęcherzy, obolałymi sto
parni. Cóż, może pan Kadam zafunduje mi później mały pedicure.
G d y już poczułam się całkiem czysta, owinęłam głowę ręczni
kiern i otuliłam się w szlafrok. Napełniłam jacuzzi gorącą wodą, do­
dałam płynu do kąpieli i włączyłam hydromasaż. Powietrze w la
zience wypełnił zapach gruszek i świeżych jagód, który przywiódł
mi na myśl Oregon.
L e n i w e wylegiwanie się w jacuzzi okazało się najcudowniej­
szym uczuciem na świecie. No dobrze, drugim najcudowniejszym.
Jak na złość nagle wróciło do mnie wspomnienie pocałunku z He
nem. Próbowałam je od siebie odepchnąć, ale uparcie wracało. Jak
piosenka, która nie chce wypaść z głowy, choćbyśmy nie wiem jak
się starali.
Wciąż na nowo rozpamiętywałam tamtą chwilę. Wbrew własne)
woli uświadomiłam sobie, że się uśmiecham. Ech! Co się ze mną
dzieje?

306
Otrząsnęłam się, rozgniewana, i niechętnie wylazłam z wanny.
Wytarłam się do sucha, włożyłam krótkie spodenki oraz czysty pod­
koszulek i zaczęłam rozczesywać włosy. Rozplatanie wszystkich koł­
tunów zajęło mi sporo czasu. Ta czynność mnie uspokajała. Roz-
siadłam się wygodnie na wielkim łożu i rozkoszowałam się błogim
uczuciem, towarzyszącym przesuwaniu szczotką po czystych, mo­
krych włosach.
Kiedy skończyłam, poszłam do salonu, w którym zastałam pana
Kadama, czytającego gazetę.
— Witam, panno Kelsey. Odpoczęła pani?
— Tak, czuję się o wiele, wiele lepiej.
— To świetnie. Pod przykryciem czeka kolacja. Pozwoliłem sobie
zamówić w pani imieniu.
Uniosłam przykrycie i zobaczyłam indyka z nadzieniem, sos żu­
rawinowy i tłuczone ziemniaki.
— Proszę pana! Jakim cudem skłonił pan kucharza, żeby to przy­
gotował?
Pan Kadam wzruszył ramionami.
— Pomyślałem, że dla odmiany z pewnością chętnie pani zje coś
z amerykańskiej kuchni. Już bardziej po amerykańsku chyba być
nie może. Zamówiłem nawet szarlotkę na deser.
Usiadłam obok niego z kolacją i szklanką zimnej wody z cytry­
ną - pan Kadam wiedział, że to mój ulubiony napój. Podwinęłam
pod siebie nogi.
— A pan?
- Już zjadłem, jakąś godzinę temu. Proszę się mną nie przejmo­
wać. Smacznego.
Zabrałam się do jedzenia i poczułam błogą sytość, jeszcze zanim
zdążyłam spróbować szarlotki. Wytarłam sos kawałkiem bułki i ode­
zwałam się:
— Proszę pana? Chciałabym panu coś powdedzieć. M a m wyrzuty
sumienia, że dopiero teraz.
Odetchnęłam głęboko i oznajmiłam:
— W Kiszkindzie Ren przez cały czas był człowiekiem.
Pan Kadam odłożył gazetę.
— To bardzo ciekawe. Ale czemu nie mogła mi pani wcześniej
o tym powiedzieć?
Wzruszyłam ramionami i odparłam wymijająco:
— Nie wiem. Między mną a Renem... średnio się układało przez
te ostatnie kilka dni.

3°7
Fan Kadam roześmiał się.
— Teraz wszystko rozumiem. Zastanawiałem się, czemu tak dziw­
nie się pani zachowuje, kiedy jesl w pobliżu. Hen czasami... pol rali
być l rudny.
— Chciał pan chyba powiedzieć: uparty. I władczy. [ . . . — spoglą­
dając przez okno na rozświetlone nocne miasto, dodałam pod no­
sem: — znalazłoby się jeszcze parę innych określeń.
Pan Kadam pochylił się w moją stronę i wziął mnie za rękę.
— Hozumiem. Froszę się nie martwić, panno Kelsey. To niezw \
kłe, jak dużo udało się pani osiągnąć w tak krótkim czasie. Nie dość.
że podjęła się pani tej wielce niebezpiecznej wyprawy, to jeszcze
w towarzystwie kogoś, kogo dopiero pani poznaje, i nic wie w zwiąż
ku z tym, czy może mu w pełni zaufać. Nawet najlepszym przyjacio­
łom zdarzają się sprzeczki w tak trudnych sytuacjach. Jestem pewien,
że to tylko przejściowy kryzys w waszej przyjaźni.
To nie nasza przyjaźń stanowiła problem. Mimo to słowa pana
Kadama nieco mnie podniosły na duchu. Być może teraz, na spo­
kojnie, będziemy z Renem w stanie porozmawiać o tym wszystkim
rozsądnie. I może to ja powinnam zacząć. W końcu Ren przez wiele
lat żył w odosobnieniu. G d y b y m tylko mogła mu wyjaśnić zasady
rządzące w związkach między ludźmi, być może zrozumiałby mnie
i przyznał, że powinniśmy zostać tylko przyjaciółmi.
— To niebywale, że Hen przez cały czas utrzymywał ludzką po­
stać — ciągnął pan Kadam. — Być może ma to jakiś związek z tym,
że w Kiszkindzie czas się dla was zatrzymał.
— Naprawdę pan myśli, że tak było?
— Możliwe, że tam czas płynie po prostu w inny sposób. W każ­
dym razie bez. wątpienia nie było was tylko przez parę godzin.
Pokiwałam głową. Nasza rozmowa i to, że wyznałam panu Kada
mowi prawdę, sprawiły, że poczułam się lepiej. Postanowiłam trochę
poczytać, a potem wyspać się porządnie na miękkiej poduszce. Mój
rozmówca uznał, że to znakomity plan, i poprosił, żebym prz.ygoto
wała rzeczy do prania.
Wróciłam do sypialni i wrzuciłam do worka brudne ciuchy
oraz tenisówki. Dorzuciłam również, mój zmięty, wybrudzony pled.
ostrożnie owinąwszy uprzednio złoty owoc mango w czystą ście
reczkę.
Wystawiłam worek z praniem za drzwi i wskoczyłam do łóżka,
rozkoszując się miękką pościelą. Ułożyłam głowę na puchowej po­
duszce i zapadłam w głęboki, spokojny sen.

308
Następnego ranka obudziłam się z uśmiechem na ustach i prze­
ciągnęłam najmocniej, jak tylko mogłam, a i tak nie dosięgłam
nogami końca wielkiego łóżka. Rozczesałam włosy i związałam je
w luźny kucyk.
Pan Kadam siadał właśnie do śniadania, złożonego ze smażonych
ziemniaczków, grzanek i hiszpańskiego omletu. Dołączyłam do nie­
go i popijając sok pomarańczowy, gawędziliśmy o tym, jak milo bę­
dzie wrócić do domu.
Wyprane rzeczy czekały na nas, uprasowane i złożone w równe
kostki. 1 brałam się, a resztę schowałam do torby. Na końcu wzię­
łam do ręki pled, który pachniał cytrynowym płynem do płukania,
i przyjrzałam mu się dokładrde, żeby sprawdzić, czy się nie zniszczył.
Był już stary i zużyty, ale wciąż trzymał się w jednym kawałku. Te­
raz już takich nie robią, babciu, pomyślałam z wdzięcznością.
'/.łożyłam pled i zapakowałam go na wierzch plecaka, obok zaś
wcisnęłam pionowo gada. Poprzedniego wieczoru miałam zamiar
je wyczyścić, ale z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest lśniące i bez
skazy, tak jakby w ogóle nikt go nie używał. Potem ostrożnie uło­
żyłam na pledzie Fanindrę i umieściłam złote mango pomiędzy jej
splotami. Zapięłam plecak, zostawiając małą szparkę, żeby Fanindra
miała czym oddychać. Właściwie nie byłam pewna, czy w ogóle
oddycha, ale na wszelki wypadek wolałam jej to umożliwić.
Wkrótce ruszyliśmy w dalszą drogę. Byłam zadowolona i peł­
na energii do czasu, gdy zatrzymaliśmy się na poboczu i ujrzałam
j e g o . Nie był tygrysem. Ben czekał na nas, jak zwykle ubrany na
biało i uśmiechnięty od ucha do ucha. Pan Kadam wysiadł z jeepa
i uściskali się. Słyszałam ich glosy, ale nie rozumiałam, co mówią.
Zauważyłam tylko, że pan Kadam roześmiał się i głośno poklepał
Rena po plecach. Najwyraźniej był czymś bardzo uradowany.
Ren zmienił się w tygrysa i wskoczył do samochodu. Od razu
zwinął się w kłębek i zapadł w drzemkę, ja zaś robiłam wszystko, by
nie zwracać na niego uwagi. Wzięłam książkę, żeby czymś się zająć
w czasie czekającej nas długiej podróży. Pan Kadam oświadczył, że
będziemy jechać cały dzień, a na noc jeszcze raz zatrzymamy się
w hotelu.
— Nie ma problemu — odparłam. Na szczęście miałam co robić,
ponieważ pan Kadam kupił dla mnie w hotelowej księgarni kilka
powieści, a także przewodnik po Indiach.
Raz po raz zapadając w drzemkę pomiędzy rozdziałami, skończy­
łam pierwszą powieść wczesnym popołudniem, a gdy wjeżdżaliśmy

-)<><>
do miasta, zbliżałam się już do ostatnich stron drugiej. W samocho­
dzie wyjątkowo panowała cisza. Pan Kadam wyglądał na radosnego,
ale zachowywał swój nastrój dla siebie. Ren przespał cały dzień.
Ody zaszło słońce, pan Kadam oświadczył, że zbliżamy się do celu
i że odprowadzi mnie do pokoju, potem zaś zaprasza mnie do hotelo­
wej restauracji na uroczystą kolację.
(idy znalazłam się w pokoju, z rozpaczą stwierdziłam, że nie mam
co na siebie włożyć, ponieważ w mojej torbie tkwiły tylko dżinsy
i podkoszulki, (idy po raz kolejny rozgrzebywałam te same trzy rze
c z y na krzyż, usłyszałam pukanie do drzwi. Szybko okryłam się szlaf­
rokiem, włożyłam kapcie i otworzyłam. W progu stała pokojówka,
która wręczyła mi zapinany na suwak foliowy pokrowiec oraz jakieś
pudlo. Próbowałam czegoś się od niej dowiedzieć, ale nie rozumiała
angielskiego. Powtarzała tylko w kółko słowo „ K a d a m " .
Wzięłam rzeczy, podziękowałam i odpięłam suwak. W środku
znalazłam przepiękną suknię. Dopasowana czarna aksamitna góra
miała dekolt w kształcie serca i króciutkie trójkątne rękawki z deli­
katnego śliwkowego jedwabiu o perłowym połysku. Dół stanowiła
rozkloszowana śliwkowa spódnica do kolan. Podkreślający talię pa­
sek, z tego samego delikatnego materiału co spódnica, był zawią­
zany z boku i przypięty efektowną połyskliwą broszką. Sukienka
była starannie wykonana i z pewnością bardzo droga. Kiedy sta­
nęłam w świetle, spódnica zamigotała różnymi odcieniami fioletu.
Nie licząc błękitnej śarary, którą zostawiłam w domu, nigdy nie
miałam na sobie nic tak pięknego. Kiedy otworzyłam pudlo, zna
lazłam w nim parę czarnych sandałków na obcasie z brylantowy­
mi sprzączkami i spinkę do włosów w kształcie lilii. 'lak wspaniały
strój wymagał odpowiedniego makijażu. Poszłam więc do łazienki,
umalowałam się, przypięłam spinkę tuż nad lewym uchem i prze­
czesałam wdosy palcami. Potem włożyłam buty i tak wystrojona cze­
kałam na pana Kadama.
Już wkrótce zapukał do drzwi i spojrzał na mnie z ojcowską duma,
w oczach.
- Panno Kelsey, pięknie pani wygląda!
Okręciłam się w kółko, demonstrując sukienkę.
- To mój strój jest piękny. Jeśli wyglądam dobrze, to tylko dzięki
panu. Ma pan znakomity gust. Musiał się pan domyślić, że z przy
jemnością dla odmiany poczuję się kobietą.
Pan Kadam skinął głową. Przez chwilę spoglądał na mnie z na­
mysłem, ale w końcu uśmiechnął się tylko i podał mi ramię. W win

310
dzie ze Śmiechem opowiadałam mu o Remie, który biegł przez las
z dwudziestoma małpami uczepionymi futra.
Zeszliśmy do skąpanej w świetle świec restauracji. Na stolikach
przykrytych lnianymi obrusami leżały lniane serwetki. I lostessa za­
prowadziła nas do miejsca przy wysokich od podłogi do sufitu ok­
nach, za którymi rozpościerał się widok na rozświetlone nocne mia­
sto. W tej części restauracji tylko jeden stolik był zajęty. Siedział przy
nim samotny mężczyzna, odwrócony do nas plecami.
Pan Kadam ukłonił się i powiedział:
— Panno Kelsey, zostawiam panią w dobrym towarzystwie. Życzę
w a m smacznego. - I wyszedł z restauracji.
— Zaraz, proszę poczekać. Nie nie rozumiem.
Jakie towarzystwo? O czym on mówi? Może coś mu się pomyliło.''
W tym momencie usłyszałam za plecami głęboki, nazbyt zna­
jomy głos:
— Witaj, Kells.
Zamarłam, serce mi się ścisnęło, a w brzuchu zatrzepotał milion
motyli. Minęło kilka sekund. A może kilka minut?
Usłyszałam zniecierpliwione westchnienie.
— Wciąż ze mną nie rozmawiasz? Odwróć się, proszę.
Ciepła dłoń wsunęła mi się pod łokieć i delikatnie mnie obróciła.
Uniosłam wzrok i wydałam z siebie cichy, stłumiony okrzyk.
Wyglądał tak, że zaparło mi dech w piersi. M i a ł a m ochotę się
rozpłakać.
— Ren.
Uśmiechnął się.
— A myślałaś, że kto?
Miał na sobie elegancki czarny garnitur. Jego czarne, lśniące,
świeżo przycięte włosy były odgarnięte z czoła i miękkimi falami
opadały na kark, gdzie kręciły się lekko. Spod białej koszuli z roz­
piętym guzikiem wyzierała złocistobrązowa skóra, podkreślająca
biel zabójczego uśmiechu. Jęknęłam w duchu. Wyglądał jak... jak
James Bond. Robert Pattinson i Ryan Gosling w jednym.
Uznałam, że najbezpieczniej będzie patrzeć na jego buty. Buty są
przecież nudne, prawda? Całkowicie nieatrakcyjne. Ach, o wiele lepiej.
Miał oczywiście ładne buty — czarne i tak wypolerowane, że aż lśniły.
Niczego innego się nie spodziewałam. Uśmiechnęłam się pod nosem,
Stwierdziwszy, że po raz pierwszy widzę go w jakimkolwiek obuwiu.
Ren ujął mnie pod brodę i zmusił, żebym spojrzała mu w twarz.
Co za bezczelność. T y m razem to on zmierzył mnie wzrokiem od

3"
stóp do głów, bardzo, bardzo powoli. Zaczerwieniłam się, co z kolei
wprawiło mnie w gniew.
Zdenerwowana i zniecierpliwiona, mknęłam:
— Skończyłeś?
— Prawie — odparł, niezrażoiw. Oglądał właśnie moje sandałki.
— To się pospiesz!
Powoli skierował wzrok z powrotem na moją twarz i uśmiechnął
się z uznaniem.
— Kelsey, kiedy mężczyzna spędza czas z piękną kobietą, nie po­
winien się spieszyć.
Uniosłam brew i parsknęłam śmiechem.
— Rzeczywiście, przestawanie ze mną to jak udział w maratonie.
Ren ucałował moje palce.
— Właśnie. Mądry mężczyzna nigdy nie biegnie sprintem... na
długim dystansie.
— Ren, ja mówiłam ironicznie.
Zignorował mój komentarz, włożył sobie moją dłoń pod ramię
i zaprowadził mnie do pięknie oświetlonego stolika. Odsunął przede
mną krzesło i poprosił, żebym usiadła.
Nie ruszałam się z miejsca, rozmyślając nad tym, czy nie puś­
cić się pędem do najbliższego wyjścia. Głupie obcasy. Nigdy go nie
przegonię.
Ren nachylił się i wyszeptał mi do ucha:
— Wiem, o czym myślisz, i tym razem nie pozwolę ci uciec. Mo­
żesz usiąść i zjeść ze mną kolację jak na normalnej randce - uśmiech
nął się, zadowolony z właściwie dobranego słowa — albo — tu zamyślił
się na moment — mogę wziąć cię na kolana i nakarmić siłą.
— Nie odważyłbyś się — syknęłam. — Jesteś zbyt dobrze wycho­
wany, żeby mnie do czegokolwiek zmuszać. Więc nie blefuj, panie
„Czy-mi-pozwolisz".
— Nawet dżentelmen może się w końcu zniecierpliwić. Tak czy
siak porozmawiamy dziś jak cywilizowani ludzie. Bardzo chętnie
wziąłbym cię na kolana i nakarmił, ale wybór należy do ciebie.
Wyprostował się i czekał. Bezceremonialnie opadłam na krzesło
i ze zgrzytem przysunęłam je do stolika. Ben zaśmiał się cicho i za­
jął miejsce naprzeciwko. Poczułam się winna ze względu na swoją
piękną suknię i poprawiłam spódnicę, żeby się nie pogniotła.
Popatrzyłam na Bena gniewnym wzrokiem. W tym momencie
podeszła do nas kelnerka. Szybko położyła przede mną kartę, a po­
tem musiałam patrzeć, jak powoli nachyla się nad Benem. Stanęła

312
tuż obok niego i zaczęła wskazywać mu kolejne dania. Kiedy w koń­
cu odeszła, z irytacją przewróciłam oczami.
Ren niespiesznie przeglądał kartę. Najwyraźniej świetnie się ba­
wił. Ja nawet nie tknęłam swojego menu. Choć raz po raz zerkał na
mnie znacząco, ja siedziałam w milczeniu, starając się unikać kon­
taktu wzrokowego.
Kelnerka wróciła, szybko ustaliła coś z Renem, po czym skiero­
wała wzrok ku mnie.
Uśmiechnęłam się i słodkim jak syrop głosem powiedziałam:
— Poproszę coś szybkiego. Może być sałatka.
Ren uśmiechnął się do mnie pogodnie i niezrażony począł wy­
mieniać niezliczone ilości dań. kelnerka zaś specjalnie zapisywała je
bardzo powoli. Wciąż go przv tym dotykała. Raz po raz oboje wybu­
chali zgodnym śmiechem, co niesłychanie mnie drażniło.
Kiedy w końcu odeszła, Ren odchylił się na krześle i popił wody
ze szklanki. Pierwsza przerwałam milczenie.
— Nie wiem. w co grasz — syknęłam cicho — ale zostały ci jeszcze
jakieś dwie minuty, więc m a m nadzieję, że zamówdłeś tatara, mój
drogi tygrysie.
Ren uśmiechnął się łobuzersko.
— Zobaczymy, Kells. Zobaczymy.
— Świetnie. Rób sobie, co chcesz. Nie mogę się doczekać, żeby
zobaczyć, co się stanie, kiedy biały tygrys zacznie biegać po tym
eleganckim przybytku, siejąc zamęt i panikę. B y ć może hotel straci
jedną ze swoich licznych gwiazdek, kiedy okaże się, że narażają go­
ści. Może nawet twoja nowa dziewczyna, kelnerka, ucieknie z wiza
skiem. — Uśmiechnęłam się na samą myśl.
Ren udał zaskoczonego.
— Ależ Kelsey! Czyżbyś była zazdrosna?
Parsknęłam w sposób uwłaczający godności damy.
— Nie! Oczywiście, że nie.
Ren wesoło wyszczerzył zęby. Ogarnęło umie zakłopotanie i za­
częłam się bawić serwetką.
— Nie mogę uwierzyć, że przekonałeś pana Kadama. żeby wziął
udział w tym spisku. 'Ib naprawdę zdumiewające.
Ren rozłożył swoją serwetkę i mrugnął do kelnerki, kiedy przy­
niosła nam koszyk z pieczywem. Kiedy odeszła, rzuciłam groźnie:
— Puszczasz do niej oko? Trzymajcie mnie!
Ren roześmiał się cicho, posmarował masłem ciepłą bułkę i po­
łożył ją na moim talerzu.
— Jedz, Kelsey — rozkazał i nachyliwszy się w moją stronę, do­
dał: — Chyba, że masz jednak ochotę sprawdzić, jak wygląda świat
widziany z moich kolan.
Z wściekłością zaczęłam rwać bułkę palcami i dopiero po prze
tknięciu kilku kawałków dotarło do mnie, jaka jest pyszna — de­
likatna i lekka, ze startą skórką pomarańczową dodaną do ciasta.
Chętnie sięgnęłabym po następną, ale nie chciałam dać mu satys
fakcji.
Kelnerka szybko wróciła w towarzystwie dwóch pomocników, kto
rzy zaczęli ustawiać na stoliku danie za daniem. Wyglądało na to, że
Ren zamówił prawie wszystko, co było w karcie. Na stoliku nie został
nawet centymetr wolnego miejsca. Ren zaczął napełniać najpierw
mój, a potem swój talerz aromatycznymi potrawami, a kiedy skoń­
czył, spojrzał na mnie z uniesioną brwią.
Nachyliłam się w jego stronę i szepnęłam gniewnie:
— Nie m a m zamiaru siadać ci na kolanach, więc lepiej nie rób
sobie nadziei.
Ren czekał cierpliwie, aż zacznę jeść. Spróbowałam ryby w orze­
chach makadamii i rzuciłam:
— No, no. Czas mija. Zegar tyka. Pewnie się denerwujesz, co?
Przecież możesz się zmienić w każdej chwili.
Ren skosztował jagnięciny z curry i szafranowego ryżu, nie zdra­
dzając najmniejszych oznak niepokoju.
Przyglądałam mu się uważnie pełne dwie minuty, a potem zło­
żyłam serwetkę.
— No dobra, poddaję się. Skąd to zadowolenie z siebie? Powiesz
mi wreszcie, co się dzieje?
Ren starannie otarł usta i popił wody ze szklanki.
— Klątwa została zdjęta, prerna, ot, co się dzieje.
Otworzyłam usta ze zdumienia.
— Co? Skoro tak się stało, to czemu przez ostatnie dwa dni byłeś
tygrysem?
— Cóż, dokładnie rzecz biorąc, została zdjęta tylko częściowo.
— Częściowo? Jak to?
— Na kilka godzin w ciągu dnia. A dokładnie sześć.
Przypomniałam sobie przepowiednię oraz to, że monolit miał
cztery boki, a cztery razy sześć to...
— I )wadzieścia cztery.
Ren zamilkł na chwilę.
— Dwadzieścia cztery?

3H
— Sześć godzin. Zgadza się. M a m y do zdobycia cztery dary dla
Durgi, wykonaliśmy jedno zadanie, co oznacza sześć godzin.
Ren uśmiechnął się.
— Czyli będę mógł cię częściej widywać, przynajmniej do czasu,
kiedy wykonamy wszystkie zadania.
Parsknęłam.
— Nie spodziewaj się zbyt wiele, Tarzanie. Być może resztę wy­
konasz beze mnie. Skoro jesteś teraz człowiekiem przez sporą część
dnia, jestem pewna, że ty i Kishan poradzicie sobie sami.
Książę przekrzywił głowę i spojrzał na mnie zmrużonymi
oczami.
— Chyba nie doceniasz swojej roli, Kelsey. Czy myślisz, że nawet
gdybym cię już nie potrzebował do zdjęcia klątwy, po prostu pozwolę
ci odejść? Zniknąć z mojego życia bez oglądania się za siebie?
Zamilkłam i zaczęłam nerwowo grzebać w talerzu. W końcu uda
łam zamiar zrobić dokładnie to, co powiedział.
Coś się zmienili). Nieszczęsny, zagubiony Ben, który spowodował
u mnie poczucie winy za to, że go odrzuciłam w Kiszkindzie, zniknął.
Człowiek, który siedział teraz przede mną, był niezwykle pewny sie­
bie, niemal arogancki.
Obserwowałam, jak je. Skończył i od razu wziął dokładkę, po­
chłaniając przynajmniej połowę każdego z dań, które stały na stole.
Kiedy na mnie spojrzał, spuściłam oczy i dalej dziobałam widel­
cem jedzenie. Ren wyglądał jak kot, który pożarł kanarka, albo jak
uczeń, który znał wszystkie odpowdedzi, zanim jeszcze nauczyciel
ogłosił sprawdzian. Był obrzydliwie zadowolony z siebie i czułam,
że nie wynika to tylko z owych dodatkowych sześciu godzin.
Sprawiał wrażenie, jakby znał moje najskrytsze myśli i uczucia.
Jego pewność siebie ogromnie mnie deprymowała. Poczułam się
zapędzona w kozi róg.
— Odpowiedź na to pytanie brzmi: nie pozwolę ci zniknąć. Twoje
miejsce jest przy mnie. W związku z tym chciałbym z tobą o czymś
porozmawiać.
— O tym, gdzie jest moje miejsce, zdecyduję sama. Nawet jeśli
wysłucham, co masz mi do powiedzenia, niekoniecznie musze się
z tobą zgodzić.
— W porządku. — Ren odstawił na bok pusty talerz. — Są pewne
nierozwiązane kwestie, którymi musimy się zająć.
— Jeśli chodzi ci o pozostałe zadania, to dobrze o tym wiem.
— Chodzi mi o coś innego. Chodzi mi o nas.

3'5
— Jak to: „o nas"? — Schowałam ręce pod stół i wytarłam serwet­
ką spocone dłonie.
— Wydaje mi się, że nie powiedzieliśmy sobie kilku rzeczy. Naj­
wyższy czas je wyjaśnić.
— Ja nic przed tobą nie ukrywam, jeśli o to ci chodzi.
— Owszem, ukrywasz.
\ ieprawda.
— A więc nie masz zamiaru przyznać się do tego, co między nami
zaszło?
— To ty powiedziałeś.
— Ja tylko usiłuję przekonać upartą dziewczynę, żeby przyznała,
że coś do mnie czuje.
Nic podobnego. Gdyby tak było, pierwszy byś się o tym dowie
dział.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem ci obojętny?
— Nie to miałam na myśli.
— A więc co?
Nic! krzyknęłam.
Ren uśmiechnął się i zmrużył oczy. Pomyślałam, że jeśli dalej
będzie mnie tak przesłuchiwał, w końcu przy łapie mnie na kłam­
stwie. Nie potrafiłam kłamać.
Ren odchylił się na krześle.
No dobrze. T y m razem ci odpuszczę, ale jeszcze wrócimy do
tej rozmowy. Nie wiem, czy wiesz, że tygrys, kiedy coś postanowi,
zawsze uparcie dąży do celu. Nie będziesz mogła wiecznie mnie
unikać.
— Nie rób sobie nadziei - odparłam swobodnym tonem. — Na
wet superbohater ma słabe strony. — Pod stołem wykręciłam w pal
cach serwetkę. Ren nie spuszczał ze mnie badawczego wzroku, który
sprawił, że poczułam się całkiem bezbronna, zupełnie jakby w jakiś
sposób udało mu się zajrzeć wprost w moje serce.
Kiedy kelnerka wróciła do naszego stolika, Ren z uśmiechem
wysłuchał kolejnych propozycji z menu. Tym razem było ich mniej,
zapewne chodziło o desery. Dziewczyna nachylała się nad nim, a ja
z niecierpliwością i rozdrażnieniem postukiwałam butem w p o d ł o g ę .
Znów roześmiali się oboje.
Ren mówił coś cicho, wskazując na mnie, a ona popatrzyła w moją
stronę, zachichotała i szybko zebrała talerze. Książę wyciągnął poi 1
fol i wręczył jej kartę kredytową. Kelnerka położyła mu dłoń na ra­
mieniu i o coś jeszcze zapytała, a ja, zanim zdołałam się powstrzymać.

316
kopnęłam go pod stołem. Nawet nic drgnął. Wziął mnie tylko za
rękę i w roztargnieniu potarł ją kciukiem, odpowiadając na pytanie
dziewczyny, zupełnie jakby odebrał mój brutalny gest jako pieszczotę.
Kiedy kelnerka odeszła, zmrużyłam oczy i spytałam:
— Skąd masz tę kartę i co powiedziałeś o mnie kelnerce?
— Kartę dostałem od pana Kadama, a powiedziałem, że deser bę­
dzie. .. później.
Roześmiałam się z niedowierzaniem.
— Chyba chodziło ci o to. że zjesz go sam, ponieważ ja s k o ń ­
c z y ł a m już kolację.
Ren nachylił się nad stolikiem i odparł:
— Kto mówił coś o jedzeniu, Kelsey?
Chyba sobie żartuje? A jednak wyglądał na kogoś, kto mówi cał­
kiem poważnie. Świetnie! Żołądek znów skręcił mi się ze zdener­
wowania.
— Przestań mi się tak przyglądać!
— Jak?
— Jakbym była antylopą.
Hen parsknął śmiechem.
— Ach, cóż to by był za cudowny pościg i jaka soczysta zdobycz.
— Przestań!
— Czyżbym wprawiał cię w zakłopotanie?
— Akurat.
Wstałam gwałtownie i w czasie, gdy on podpisywał paragon, ru­
szyłam w stronę wyjścia. Błyskawicznie znalazł się przy mnie.
— Przecież już powiedziałem, że nie pozwolę ci uciec. A teraz
zachowuj się przyzwoicie i pozwól odprowadzić się do pokoju. Przy­
najmniej tyle możesz zrobić, skoro nie chcesz ze mną rozmawiać.
Wziął mnie pod łokieć i powiódł przez restaurację. Czułam się
bardzo niezręcznie, a myśl o tym, że gdy staniemy przed drzwiami
mojego pokoju, znów zechce mnie pocałować, sprawiała, że przecho­
dził mnie dreszcz. Musiałam się od niego uwolnić, dla własnego do­
bra. Każda kolejna minuta z nim sprawiała, że pragnęłam go jeszcze
bardziej. Ponieważ złośliwe komentarze nie podziałały, musiałam
podbić stawkę. Najwyraźniej nie wystarczyło sprawić, żeby mnie
znielubil. Musiał mnie znienawidzić. Ludzie nieraz powtarzali mi.
że jestem typem popadającym ze skrajności w skrajność. Uznałam
więc, że muszę odepchnąć go tak daleko, żeby nie miał szans wrócić,
ale on tylko złapał mnie mocniej.
— Nie popisuj się, supermanie — warknęłam.

3'7
— Przepraszam, zabolało cię?
— Nie, ale nie życzę sobie, żebyś mną sterował jak marionetką.
Ren przesunął palcami po moim przedramieniu i ujął mnie za
rękę.
— Bądź grzeczna, a odwzajemnię ci się tym samym.
— Proszę bardzo.
Wyszczerzył zob\ w uśmiechu.
— Świetnie.
— Ś w i e t n i e — syknęłam.
Weszliśmy do windy. Ben nacisnął guzik.
— Mój pokój jest na tym samym piętrze — wyjaśnił.
Zmarszczyłam czoło i uśmiechnęłam się odrobinę złośliwie.
— A, hmm, jak to właściwie będzie rano, mój drogi tygrysie? Nie
powinieneś przysparzać panu Kadamowi problemów, w tym hol cl u
nie przyjmują zwierząt.
Ben odprowadził mnie pod drzwi i odbił piłeczkę.
— Czyżbyś się o mnie martwiła, Kells? — spytał sarkastycznym
tonem. — Bez obaw, poradzę sobie.
— Domyślam się, że nie ma sensu pytać, skąd wiedziałeś, które
drzwi są moje? Ma się ten tygrysi węch, co?
Ben spojrzał na mnie w sposób, który sprawił, że moje wnętrzno­
ści zmieniły się w galaretkę. Obróciłam się na pięcie, ale przez cały
czas zdawałam sobie sprawę z tego, że mi się przygląda i na coś czeka.
Włożyłam klucz do zamka. Ben przysunął się bliżej. Beka mi zadrżała
i nie mogłam sobie poradzić z przekręceniem kluczyka. Ujął moją
dłoń i delikatnie obrócił mnie do siebie. Położył ręce po obu stronach
mojej głowy i przybliżył się, przygważdżając mnie do drzwi. Zadrża­
łam jak bezbronny króliczek, który dostał się w pazury wilka. Wilk
zbliżył się jeszcze bardziej. Nachylił się i zaczął pocierać nosem mój
policzek. Problem tkwił w tym, że c h c i a ł a m , żeby mnie pożarł.
Nagle zatonęłam w gęstej mgle, która otaczała mnie za każdym
razem, kiedy czułam jego dotyk. Tak się kończą prośby o pozwu
lenie... i upieranie się przy swoim. Byłam całkowicie bezbronna.
Ren wyszeptał ciepło wprost w moje ucho:
— Już zawsze będę wiedział, gdzie jesteś, Kelsey. Pachniesz jak
brzoskwinie z bitą śmietaną.
Zadrżałam. Chciałam go odepchnąć, ale chwyciłam go tylko za
koszulę na piersi i kurczowo ścisnęłam ją w dłoniach. Ren zaczął
całować moje ucho, policzek, a potem szyję. Przyciągnęłam go do
siebie i zwróciłam twarz w jego stronę, żeby mógł pocałować mnie

318
naprawdę. On jednak u ś m i e c h n ą ł się tylko, nie skorzystał z zaprosze­
nia i zaczął m u s k a ć ustami m o j e d r u g i e ucho, a potem lekko m n i e
w n i e u g r y z ł . J e g o p o c a ł u n k i p o w ę d r o w a ł y w stronę m o j e g o oboj­
czyka, a p o t e m r a m i e n i a . W k o ń c u podniósł g ł o w ę , a jego usta zna­
lazły się jakieś d w a c e n t y m e t r y od m o i c h . J e d y n a myśl, jaka zrodzi­
ła się w mojej g ł o w i e , t o . . . c h c ę w i ę c e j . Z u ś m i e c h e m , od którego
z a m a r ł o mi serce, cofnął się n i e c h ę t n i e i d e l i k a t n i e przesunął pal­
cami po moich włosach.
— A tak przy okazji, z a p o m n i a ł e m powiedzieć, że p i ę k n i e dziś
wyglądasz. — Z n ó w się u ś m i e c h n ą ł , a p o t e m odwrócił się i odszedł.
Nogi i ręce drżały mi jak po trzęsieniu ziemi. P r z e k r ę c i ł a m klucz
dygoczącą dłonią. G w a ł t o w n y m r u c h e m o t w o r z y ł a m drzwi do ciem­
n e g o pokoju i w e s z ł a m do środka. Z a m k n ę ł a m drzwi, a potem opar­
ł a m się o nie i p o z w o l i ł a m , by p o c h ł o n ę ł a m n i e ciemność.
24

POŻEGNANIA

Następnego ranka spakowałam się szybko, usiadłam w fotelu


i nerwowo postukując stopą o podłogę, czekałam na pana Kadama.
Zeszłego wieczoru przekonałam się, że musze coś zrobić z Renem.
Sama jego obecność działała na mnie obezwładniająco. Wiedziałam,
że jeśli spędzę z nim jeszcze choćby chwilę, przekona mnie, żebym
z nim została, a na to w żadnym wypadku nie mogłam sobie pozwo­
lić. Ten związek by mnie zniszczył. Och, jestem pewna, że na po­
czątku byłoby wspaniale. Naprawdę, naprawdę wspaniale, ale to by
nie trwało długo. Ren przypominał Adonisa, a mnie daleko było do
Heleny Trojańskiej. Z pewnością by nam się nie udało. Musiałam
spojrzeć na wszystko trzeźwo i na nowo odzyskać kontrolę nad swo­
im życiem. Postanowiłam porozmawiać z nim poważnie, gdy tylko
wrócimy do domu. A potem, jeśli nadal nie da za wygraną, wrócić
do Stanów, tak jak sugerował pan Kadam. Może fizyczna odległość
pomoże mi o nim zapomnieć. Może Ren musi po prostu spędzić tro­
chę czasu z dala ode mnie, żeby zrozumieć, że nasz związek byłby
pomyłką. Powziąwszy takie postanowienie, spróbowałam przygoto­
wać się psychicznie na kolejne spotkanie.
Zniecierpliwiona, już miałam zadzwonić do pokoju pana Kada­
ma, kiedy wreszcie zapukał do moich drzwi. Był sam.
— Gotowa, panno Kelsey? Bardzo przepraszam, że zjawiam się
tak późno.
— Nic n i e szkodzi. Nasz piękny książę pewnie się guzdrał, co?
— Nie, nie, to moja wina. Byłem zajęty... papierami.

320
— Rozumiem, nic nie szkodzi. Proszę się nie przejmować. A co
to za papiery?
Pan Kadam uśmiechnął się.
— Ach, nic ważnego.
Przytrzymał przede mną drzwi i wyszliśmy na pusty korytarz.
Dotarliśmy do windy, a ja właśnie zaczęłam nieco się rozluźniać,
kiedy usłyszałam odgłos zamykanych drzwi. Ren wyszedł na kory
tarz i ruszył w naszą stronę. Najwyraźniej kupił sobie nowe ubra­
nia. Oczywiście wyglądał cudownie. Cofnęłam się o krok i robiłam
wszystko, żeby uniknąć jego wzroku.
Ren miał na sobie nowiutką parę supermodnych, celowo poprze-
cieranych granatowych dżinsów i świeżą, elegancką błękitną koszulę
w cieniutkie białe paseczki, która idealnie pasowała do koloru jego
oczu. Koszula miała podwinięte rękawy i rozpięte górne guziki. Była
znakomicie dopasowana i podkreślała muskularny tors. Ren wyglą­
dał wspaniale i niezwykle męsko, a ja, choć tego nie chciałam, aż
zachłysnęłam się z wrażenia.
Wygląda jak model na wybiegu. A ja muszę go odrzucić! Świat
jest niesprawiedliwy. Przecież on wygląda jak Ryan Oosling w dro­
dze na randkę. Dziewczyna, która byłaby w stanie mu odmówić,
powinna wygrać konkurs na idiotkę stulecia.
Szybko stworzyłam w głowie listę powodów, dla których nie
mogę z nim być, i jeszcze kilka razy powtórzyłam w duchu: on nie
jest dla mnie. Na szczęście paradoksalnie ten olśniewający widok
tylko utwderdz.il mnie w moim przekonaniu, ponieważ to. jak nie
wymownie Ren był piękny, dowodziło jedynie faktu, że zupełnie do
siebie nie pasujemy.
(idy czekaliśmy na windę, potrząsnęłam głową i wymamrotałam
do siebie:
— Coś podobnego. Kacet przez trzysta pięćdziesiąt lat żyje jako
tygrys, a kiedy znów staje się człowdekiem. nagle nabiera zamiło­
wania do luksusu i uwielbienia dla mody. Nieprawdopodobne.
— Coś pani mówiła, panno Kelsey?
— Nie, nic.
Ren uniósł brew i uśmiechnął się pod nosem.
Pewnie mnie słyszał. Cholerny tygrysi słuch.
I )rzwi windy otworzyły się i weszłam do środka z nadzieją, że
pan Kadam zajmie miejsce między nami, ale on najwyraźniej nie
odgadł mojego skrytego życzenia i stanął obok przycisków. Ben nie­
bezpiecznie się przybliżył. Powoli zmierzył mnie wzrokiem od stóp

521
do głów i uśmiechnął się znacząco. Przez całą drogę na dół w win­
dzie panowało milczenie.
Kiedy drzwi się otworzyły, Ren przytrzymał mnie, odebrał mi
plecak i zarzucił go sobie na ramię, pozostawiając mnie z pustymi
rękami. Potem ruszył do przodu i szedł obok pana Kadama, ja zaś
powoli powlokłam się za nimi, utrzymując ostrożny dystans i podej­
rzliwie przypatrując się jego wysokiej sylwetce.
W samochodzie pan Kadam gadał za nas troje. Rył niesamowicie
podekscytowany lakiem, że Ren znów jest człowiekiem. Musiała lo
być dla niego wielka ulga. Przecież w pewnym sensie i na nim cią­
żyła klątwa. Nie mógł sobie pozwolić na własne życie. Poświęcanie
całego czasu i uwagi na służbę braciom stało się jego jedynym ży­
ciowym celem. Był niewolnikiem dwóch tygrysów w takim samym
stopniu, w jakim oni byli niewolnikami klątwy.
W tym momencie przyszło mi do głowy, że i nade mną wisi nie­
bezpieczeństwo siania się niewolnicą Bena. I la! Pewnie nie b\ loby
to takie złe. Ta myśl sprawiła, że przewróciłam oczami. Brzydzę
się sama sobą. Jestem cholernym słabeuszem! Niedobrze mi się
robiło na myśl o tym, że wystarczy jedno skinienie i poszłabym za
nim. Niezależna i buntownicza część mojej natury nagle rozbłysła
gniewem.
Dosyć tego! Koniec! Kiedy wrócimy do domu, wszystko mu wy­
garnę, i mam nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi.
O tym mniej więcej rozmyślałam przez całą podróż. Zdarzało mi
się zatonąć w marzeniach, ale gdy tylko się na tym złapałam, karci­
łam się w duchu i powtarzałam uparcie swoją mantrę. Próbowałam
zająć się książką, ale skończyło się na tym, że czytałam w kółko ten
sam akapit. W końcu poddałam się i zapadłam w drzemkę.
Dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem. Wystarczyło jedno
spojrzenie na pięknie oświetlony dom Bena, żeby wyrwało mi się
głębokie westchnienie. Czułam się tam jak w domu i wiedziałam,
że trudno mi będzie opuścić to miejsce, a miałam nieprzyjemne
przeczucie, że nastąpi to bardzo szybko.
W prawdzie drzemałam w samochodzie, po przyjeździe postano­
wiłam jednak, że powinnam spróbować się przespać. Zmusiłam się
do tego, żeby przestać się zadręczać myślami o Renie, umyłam zęby
i przebrałam się w piżamę. Ostrożnie wyjęłam Fanindrę z plecaka.
Położyłam na nocnym stoliku małą poduszeczkę i starając się. żeby
kobrze było wygodnie, ułożyłam na niej jej twarde, skręcone sploty,
pyskiem w stronę okna wychodzącego na basen. Przypuszczałam.

3 * 2
że gdybym była wężem zamienionym w bransoletę, właśnie taki
widok najbardziej by mi odpowiadał.
Następnie wyjęłam z plecaka gada i złoty owoc. Zawinęłam dar
dla Durgi w miękką szmatkę, a maczugę schowałam do szuflady
w komodzie.
Spojrzawszy na owoc, uświadomiłam sobie, że jestem głodna.
Miałam ochotę na nocną przekąskę, ale nie chciało mi się już scho­
dzić na dół. Włożyłam zaczarowane mango do szuflady. Muszę po­
prosić pana Kadama, żeby schował owoc i gada tam, gdzie trzyma
pieczęć, gdziekolwiek to jest. Musimy mieć pewność, że oba przed­
mioty będą bezpieczne.
Wgramoliwszy się do łóżka, ujrzałam obok Fanindry talerzyk, na
którym leżały krakersy z serem i plasterki jabłka. Nie zauważyłam
go wcześniej.
Hm, najwyraźniej pan Kadam przyniósł go, kiedy byłam pod pry­
sznicem.
Wdzięczna za jego troskliwość, zjadłam to, co na mnie czekało,
a potem zgasiłam światło. Sen jednak nie nadchodził. Myśli nie da­
wały mi spokoju. Bałam się, że następnego dnia będę musiała sta­
nąć z B e n e m twarzą w twarz i nie dam rady powiedzieć tego, co po­
winnam. W końcu około czwartej nad ranem udało mi się zasnąć.
Spałam do dwunastej.
Nie wyszłam z sypialni aż do popołudnia. Wiedziałam, że od­
suwam w ten sposób od siebie konieczność rozmowy z Benem, ale
nie obchodziło mnie to. Długo stałam pod prysznicem, a potem
powoli się ubierałam. G d v w końcu zebrałam się na odwagę, żeby
zejść na dół, burczało mi w brzuchu, a żołądek boleśnie ściskał się
z głodu.
Przekradłam się po schodach. Usłyszałam tylko, że ktoś krząta
się po kuchni, i z ulgą stwierdziłam, że to na pewno pan Kadam.
Jednak gdy przekroczyłam próg, z przerażeniem ujrzałam Rena. Był
sam i usiłował przyrządzić kanapkę. Przeróżne składniki były poroz­
rzucane po całej kuchni. Na blacie leżały wszystkie warzywa z lo­
dówki i prawie cała zawartość spiżarni. Ben zaś stał pomiędzy tym
wszystkim, pogrążony w głębokiej zadumie, rozważając, czy do ka­
napki z indykiem i bakłażanem użyć keczupu, czy może sosu chili.
Miał na sobie fartuch pana Kadama, cały wymazany musztardą.
Wprawdzie nie miałam zamiaru ujawniać swojej obecności, ale nie
mogłam się powstrzymać i zachichotałam. Ben uśmiechnął się, ale
wciąż koncentrował uwagę na kanapce.

2
3 3
— Słyszałem, jak wstałaś. Nie spieszyłaś się z zejściem na dół. Po­
myślałem, że pewnie jesteś głodna, więc postanowiłem zrobić ci ka­
napkę.
Roześmiałam się cierpko.
— Yh, chyba nie poczęstujesz mnie tym, co tam trzymasz'.' Ewen­
tualnie mogę zjeść kanapkę z masłem orzechowym.
W porządku, I Imm, tylko który z tych słoików to masło orze
chowe? — Wskazał na ustawione na blacie składniki. Zauważyłam,
że posegregował pojemniki. Te z etykietami po angielsku odstawił
na bok, całą resztę zaś zatrzymał pod ręką.
Zdziwiona, podeszłam bliżej.
— Ty nie umiesz czytać po angielsku, zgadza się?
Ren zmarszczył czoło.
— Nie zgadza się. Czytam w piętnastu językach, a mówię w trzy­
dziestu, a mimo to nie potrafię stwierdzić, co jest w tych pojem­
nikach.
Uśmiechnęłam się drwiąco.
— A nie wystarczy, że je powąchasz, Tygrysi Nosie?
Ren spojrzał na mnie, wyszczerzył zęby w uśmiechu, odstawił
obie butelki, podszedł i pocałował mnie prosto w- usta.
— No widzisz? To właśnie dlatego cię potrzebuję. Moja dziew c z y
na musi być bystra.
Wypowiedziawszy te słowa, powrócił do przerwanej czynności.
Zaczai otwierać butelki oraz słoiki i po kolei każdy wąchać.
— Ren! — warknęłam. — Ja nie jestem twoją dziewczyną!
Ale on tylko się uśmiechnął, zlokalizował wreszcie masło orze­
chowe, po czym przyrządził najgrubiej posmarowaną kanapkę, jaką
w życiu widziałam.
Już po pierwszym kęsie zakleiło mnie na amen.
— Łeeen, meho, pohe!
Książę roześmiał się.
— Słucham?
— Meho, meho! - Pokazałam na migi, o co mi chodzi.
— Ach, mleko! Dobrze, poczekaj chwilkę.
Musiał otworzyć każdą po kolei szafkę w kuchni, żeby odnaleźć
kubki. Były oczywiście w ostatniej, która przyszła mu do glow y. Na
lał do środka spienionego mleka, a ja połowę wypiłam duszkiem,
żeby wypłukać usta z klejącej substancji. Otworzyłam kanapkę i w y ­
brałam kromkę, na której było mniej masła, złożyłam ją na pół i tak
zjadłam.

VI-
Ren usiadł naprzeciwko z własną, największą i najdziwaczniej
wyglądającą kanapką, jaką w życiu widziałam, i zaczął jeść.
Na ten widok zamrugałam z niedowierzaniem i parsknęłam
śmiechem.
— Toż to prawdziwy dagwood.
— Co to jest dagwood?
— (Gigantyczna kanapka, nazwana na cześć postaci z komiksu.
Ren prychnął i wziął kolejny wielki kęs. Uznałam, że najlepiej
będzie, jeśli zacznę mówić teraz, kiedy nie może mi przerwać.
— 1 Im, Ren? Jest coś ważnego, o czym musimy porozmawiać. Czy
możemy umówić się o zachodzie słońca na werandzie?
Książę znieruchomiał, z kanapką w połowie drogi do ust.
— Sekretne rendez-vous? Na werandzie? O zachodzie słońca? —
Uniósł brew. — Kelsey, czyżbyś próbowała mnie uwieść?
— Co to, to nie — wymamrotałam oschle.
Roześmiał się.
— Jestem do twojej dyspozycji. Ale bądź dla mnie łaskawą, o jas­
na pani. W końcu jestem nowy w tym świecie.
— Nie jestem żadną jasną panią! — zawołałam, rozdrażniona.
Ren zignorował to i znów rzucił się na swój dziwaczny lunch.
Pochłonął róyynież drugą, odrzuconą przeze mnie połówkę kanapki
z masłem orzechowym.
— I lej! do całkiem niezłe! - rzucił.
Wstałam od stołu i zaczęłam sprzątać zabałaganioną kuchnię.
Kiedy Ren skończył jeść, ruszył mi na pomoc. Pracowaliśmy zgod­
nie, niemal jakbyśmy potrafili odgadywać nawzajem swoje myśli,
i już wkrótce w całej kuchni nie było choćby plamki. Ren zdjął
fartuch i wrzucił go do kosza na brudne rzeczy. Wkładałam właśnie
szklanki do szafki, kiedy podszedł do mnie i objął w talii od tyłu,
przyciągając do siebie.
Powąchał moje włosy, pocałował w szyję i miękko wymruczał
wprost w moje w ucho:
— M m m , zdecydowanie brzoskwinie i śmietanka, ale z korzenną
nutą. Pójdę się teraz trochę przespać, żeby zachować cały swój czas
na dzisiejszy wieczór.
Skrzywiłam się. Pewnie oczekuje, że będziemy się migdalić, a tym
czasem ja mam zamiar z nim zerwać. Chce spędzić trochę czasu ze swo­
ją dziewczyną, a ja planuję mu wyjaśnić, czemu nie powinniśmy być
razem. Chociaż właściwie oficjalnie nie byliśmy przecież parą, myśla­
łam o tym jako o zerwaniu. Czemu to wszystko musi być takie trudne?
Ren zakołysał mnie i szepnął:
— Jak srebrny dźwięk ma nocą głos kochanki! I jestże słodsza
muzyka na świecie? 1 .
Odwróciłam się twarzą do niego, osłupiała.
- J a k i m cudem to pamiętasz? To z Romea i Julii\
Książę wzruszył ramionami.
— Uważałem, kiedy mi czytałaś. Podobało mi się. — Pocałował
mnie w szyję. — Do zobaczenia wieczorem, iadala. — I zniknął, zo­
stawiając mnie samą.
Przez resztę popołudnia nie mogłam się na niczym skupić przez
dłużej niż kilka minut. Cwuczyłam przed lustrem to, co mogłabym
mu powiedzieć, ale wszystko brzmiało dość tandetnie: „to nie twoja
wina, tylko moja"; „przecież na mnie świat się nie kończy"; „zbyt
się od siebie różnimy"; „nie jestem dla ciebie stworzona"; „kocham
innego". A niech to, przez chwilę rozważałam nawet zdanie: „mam
uczulenie na koty".
Ale wiedziałam, że żadna z tych wymówek nie poskutkuje w przy­
padku Rena. Postanowiłam, że najlepiej będzie nie owijać w ba­
wełnę i powiedzieć mu prawdę. W końcu taka już jestem — stawiam
czoła problemom, jakoś sobie radzę z ciężkimi chwilami i idę do
przodu.
Pana Kadama nie było cały dzień. Jeep również zniknął. Miałam
nadzieję na jego towarzystwo, które być może pozwoliłoby mi choć
na chwilę zapomnieć o problemach, ale wyglądało na to, że zaginął
w akcji.
Zachód słońca przyszedł nazbyt szybko. Nerwowo wspięłam się
po schodach na górę. Weszłam do łazienki, rozpuściłam warkocz
i rozczesałam włosy, aż spłynęły mi po plecach luźnymi falami. Po­
malowałam usta i oczy, a potem zaczęłam szukać w szafie czegoś
elegantszego niż zwykły T-shirt. Najwyraźniej ktoś uzupełnił moją
garderobę o kilka sztuk odzieży od najlepszych projektantów. Wy­
brałam ciemnofioletową bawełnianą bluzeczkę w kratkę z czarnymi
jedwabnymi wstawkami i wąskie czarne spodnie nad kostkę. Za­
pewne byłoby mu łatwiej, gdybym wyglądała tak mało wyjściowo,
jak to tylko możliwe, ale nie chciałam, żeby mnie zapamiętał jako za­
niedbaną chłopczycę. M a m w końcu swoją kobiecą dumę. I w głębi
serca chcę, żeby było mu żal. Chociaż troszeczkę.

i William Szekspir, Romeo i Julia, akt II, scena II, przeł. J. Paszkowski.
W a r s z a w a 2001, s. 62.

326
Zadowolona /. wyglądu, poklepałam Fanindrę po głowie, pro­
sząc, by życzyła mi szczęścia, rozsunęłam szklane drzwi i wyszłam
na zewnątrz. Ciepłe powietrze wypełniał zapach jaśminu i drzew
z dżungli. Patrzyłam, jak słońce znika za horyzontem na tle różowo-
pomarańczowego nieba. Na dole zapaliły się światła wokół basenu
i fontanny. Przysiadłam na przykrytej poduszkami szerokiej wi­
klinowej huśtawce i zaczęłam się lekko kołysać, rozkoszując się
dotykiem ciepłego, słodko pachnącego wietrzyku na mojej skórze.
Westchnęłam i powiedziałam na głos:
— Jedyne, czego mi teraz brak, to napój tropikalny z ananasem,
wisienkami i parasolką. — Usłyszałam na stoliku obok cichutki syk
i ujrzałam szklankę pełną zimnego, pomarańczowoczerwonego na­
poju z wisienkami i parasolką! Podniosłam ją, żeby sprawdzić, czy jest
prawdziwa. Była. Ostrożnie upiłam łyczek. Napój miał idealny smak.
Dziwne. Przecież nie ma tu nikogo oprócz mnie.
W tym momencie na werandzie pojawił się Ben i zapomniałam
0 wszystkim innym. Książę szedł boso, a ubrany był w zieloną jak mo­
rze jedwabną koszulę i czarne spodnie z cienkim paskiem. Miał wil­
gotne, zaczesane do tyłu włosy. Usiadł obok i objął mnie ramieniem.
Fantastycznie pachniał znaną mi już mieszanką jaśminu i drzewa
sandałowego. lak musi pachnieć w niebie.
Ren oparł się stopą o stolik i powoli kołysał huśtawką. Przez
kilka minut siedzieliśmy po prostu razem, ciesząc się wietrzykiem
1 zachodem słońca. Było miło. Może jednak moglibyśmy zostać przy­
jaciółmi? Miałam taką nadzieję. Uubiłam jego bliskość.
Ren wziął mnie za rękę, splótł moje palce ze swoimi i przez chwi­
lę się nimi bawił, a potem podniósł moją dłoń do ust i zaczął je po­
woli całować, jeden po drugim.
— O czym chciałaś rozmawiać, Kelsey?
— E e . . . — No właśnie, u licha, o co mi chodziło? Za żadne skarby
świata nie potrafiłam sobie przypomnieć. Ach, tak. Otrząsnęłam się
i zebrałam w sobie.
— Ren, czy mógłbyś usiąść po drugiej stronie, żebym mogła cię
widzieć? To będzie odrobinę mniej rozpraszające.
Roześmiał się.
— W porządku, Kells. Jak sobie życzysz.
Usiadł naprzeciwko, nachylił się i położył sobie moją stopę na
kolanach.
Uekko szarpnęłam nogą.
— Co robisz?

2
3 7
— Spokojnie. Jesteś strasznie spięta. — Zaczął masować mi stopę.
Już otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale on tylko na mnie spoj­
rzał, i zamilkłam.
Wygiął moją stopę w jedną stronę, potem w drugą.
— Masz mnóstwo pęcherzy. Jeśli masz tak często przeprawiać się
przez dżunglę, musimy ci kupić lepsze buty.
— W twoich traperkach też mi się zrobiły pęcherze. Nieważne
jakie noszę buty, skoro przez ostatnie dwa tygodnie wędrowałam wię­
cej niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Moje stopy nie są do
tego przyzwyczajone.
Ren zmarszczył czoło i delikatnie przebiegł palcem po moim pod­
biciu. Przez całą nogę przeszła mi ciepła, mrowiąca fala. Potem wziął
moją stopę w dłoń i zaczął masować ją ostrożnie, omijając obolałe
miejsca. Chciałam zaprolosiować, ale bvło mi lak dobrze... Poza tym
uznałam, że być może umili nam to trudną rozmowę.
Zerknęłam na niego i dostrzegłam, że przygląda mi się uważnie.
Co ja sobie myślałam? Zdawało mi się, że jeśli usiądzie naprzeciwko,
będzie mi łatwiej. Co za głupota! Teraz muszę patrzeć prosto w oczy
mojego wojowniczego archanioła i jeszcze starać się zachować rów­
nowagę psychiczną. Na chwilę zamknęłam oczy. No dalej, Kells.
Skup się. Skup się. Dasz radę!
— No dobrze, Ren, naprawdę jest coś, o czym powinniśmy poroz­
mawiać.
— W porządku. Słucham.
Odetchnęłam głęboko.
— J a . . . nie potrafię odwzajemnić twoich uczuć.
Roześmiał się.
— O czym ty mówisz?
— Chodzi mi o to, że...
Ren przechylił się w moją stronę i powiedział niskim, poważnym
głosem:
— Kelsey, ja przecież wiem, że odwzajemniasz moje uczucia. Nie
musisz już udawać, że jest inaczej.
Kiedy zdążył się domyślić? Może wtedy, kiedy go całowałaś jak
skończona idiotka, Kells. Miałam nadzieję, że uda mi się go oszukać,
ale on przejrzał mnie na wylot. Postanowiłam udawać głupią.
Machnęłam ręką.
— No dobrze! Owszem, przyznaję, że mi się podobasz. — Komu
by się nie podobał? - Ale to się nie uda — dokończyłam.
No i |iroszę, powiedziałam lo. Ren wyglądał na zdezorientowanego.

328
— Czemu nie?
— Bo za bardzo mi się podobasz.
— N i c nie rozumiem. Jakim cudem to, że cię pociągam, jest prob­
lemem? To chyba dobrze?
— Dla normalnych ludzi to by było dobrze — odparłam.
— Czyli uważasz, że nie jestem normalny?
— Nie. Wyjaśnię to w ten sposób: człowiek, który umiera z gło­
du, ucieszy się, kiedy mu zaproponują rzodkiewkę, prawda? Więcej,
gdyby nie miał nic innego, rzodkiewka wydałaby mu się prawdziwą
ucztą. Ale gdyby ktoś postawił przed tum suto zastawiony stół, rzod­
kiewka poszłaby w odstawkę.
Ren przez chwilę zastanawiał się w milczeniu.
— Nie nie rozumiem. O co ci chodzi?
— Chodzi mi o to, że... jestem rzodkiewką.
— A ja czym? T y m stołem?
— N i e . . . — wyjaśniłam zniecierpliwiona. — Ty jesteś tym czło­
wiekiem. No a ja... Wcale nie chcę być rzodkiewką. Kto by chciał,
prawda? Ale myślę na tyle trzeźwo, żeby wiedzieć, czym jestem, i na
pewno nie jestem suto zastawionym stołem. To znaczy... Na miłość
boską, mógłbyś przecież się żywić czekoladowymi ekierkami!
— Ale nie rzodkiewkami.
— Nie.
— A co... — Ren zamyślił się na chwilę — a co jeśli lubię rzod­
kiewki?
— Nie lubisz. Po prostu nie znasz nic lepszego. Aha, no i jeszcze...
przepraszam, że byłam dla ciebie taka niemiła. Zazwyczaj mi się to
nie zdarza. Nie wiem, skąd się we mnie wzięło tyle sarkazmu. - Ben
uniósł brew. — No dobrze. M a m swoją cyniczną, okropną stronę,
którą zwykle ukrywam. Ale kiedy jestem pod dużą presją albo na­
prawdę zdesperowana, ona wyłazi na wierzch.
Książę odłożył moją stopę, sięgnął po drugą i zaczął masować ją
kciukami. Nie odezwał się, więc mówiłam dalej:
— Bycie wredną i oziębłą wydało mi się jedynym sposobem, żeby
cię trzymać na dystans, do było coś w rodzaju reakcji obronne].
— A więc przyznajesz, że chciałaś mnie odepchnąć.
— ()ezv\\ iście.
— A to dlatego, że jesteś rzodkiewką.
Zniecierpliwiona, rzuciłam:
— Tak! Teraz, kiedy z powrotem jesteś człowiekiem, możesz so­
bie znaleźć kogoś, kto lepiej do ciebie pasuje. To wszystko nie twoja
wina. To znaczy... tak długo byłeś tygrysem, że zapomniałeś, jakimi
prawami rządzi się świat ludzi.
— Rozumiem. W takim razie oświeć mnie, Kelsey.
Słyszałam w jego glosie nutę frustracji, ale nie/rażona lluma
czy łam dalej:
— Chodzi mi o to, że mógłbyś się teraz spotykać z supormodelką
albo aktorką. Nie słuchałeś, co mówiłam?
— O tak, żebyś wdedziała! — krzyknął rozgniewany. — Chodzi ci
o to, że powinienem być zarozumiałym, bogatym, płytkim liber­
t y n e m , który nie dba o nic poza pieniędzmi, władzą i polepsza­
niem swojego statusu. Że powinienem się umawiać z bezmyślnymi,
płochymi, pretensjonalnymi, głupimi kobietami, które bardziej ob­
chodziłyby moje koneksje niż ja sam. A także: że nie jestem wystar­
czająco inteligentny ani rozsądny, żeby wiedzieć, kogo i czego chcę
w życiu! Zgadza się?
— T a k . . . - pisnęłam słabo.
— Naprawdę tak uważasz?
Skrzywiłam się.
— Tak.
Ren nachylił się w moją stronę.
— Cóż, Kelsey, jesteś w błędzie. Zarówno co do mnie, jak i co do
siebie. — dotował się z wściekłości. Czułam się coraz bardziej nie­
zręcznie. — Wiem. czego chcę. Ze wszystkiego sobie zdaję sprawę.
Przez stulecia obserwowałem ludzi z perspektywy klatki i to dało mi
wystarczająco dużo czasu, by ustalić własne priorytety. Od pierwszej
chwili kiedy cię ujrzałem, kiedy usłyszałem twój głos, wiedziałem,
że jesteś inna niż wszyscy. Że jesteś wyjątkowa. Kiedy włożyłaś dłoń
między pręty i po raz pierwszy mnie dotknęłaś, poczułem się tak
żywy jak nigdy dotąd.
— A może to wszystko jest częścią klątwy? Pomyślałeś o tym?
Może to wcale nie są twoje prawdziwe uczucia? Może wyczułeś, że
jestem zdolna ci pomóc, i źle zinterpretowałaś swoje emocje?
— Naprawdę wątpię. Nigdy do nikogo nie czułem tego, co czuję
do ciebie, nawet przed klątwą.
Rozmowa nie przebiegała tak, jak to sobie zaplanowałam. Poczu­
łam rozpaczliwą potrzebę ucieczki, zanim powdem coś, co zepsuje
moje plany. Ren był moją mroczną stroną, zakazanym owocem, moją
osobistą Dalilą - ostateczną pokusą. Pytanie brzmiało... czy potrafię
mu się oprzeć?
Przyjacielsko klepnęłam go w kolano i wyciągnęłam asa z rękawa.

3 3 °
— Wyjeżdżam.
— Co takiego!?
— Wracam do Oregonu. Fan Kadam uważa, że tak będzie dla
mnie bezpieczniej, w końcu Lokesh nas szuka i zamierza zabić. Poza
tym muszę dać ci czas, żebyś przemyślał... pewne sprawy.
— Jeśli ty wyjeżdżasz, to ja jadę z tobą!
W lody mój wyjazd straciłby sens, nie sadzisz?
Kon odgarnął włosy do tylu, westchnął głęboko, wziął mnie za
rękę i bacznie spojrzał mi w oczy.
Kells, kiedy wreszcie zaakceptujesz fakt, że jesteśmy dla siebie
stworzeni?
Poczułam, że robi mi się niedobrze, zupełnie jakbym musiała
kopnąć wiernego szczeniaezka, który chciał tylko być kochany. Po­
patrzyłam na basen. Po chwili Ren zmarszczył brwi, odchylił się na
krześle i groźnym tonem powiedział:
— Nie pozwolę ci wyjechać.
Tak naprawdę rozpaczliwie pragnęłam wziąć go za rękę i bła­
gać o wybaczenie, ale zamiast tego wyprostowałam się i położyłam
dłonie na kolanach.
— Ren, proszę cię. Musisz mnie wypuścić. Ja muszę... Obawiam
się, że... Posłuchaj, nie mogę być tutaj, blisko ciebie, kiedy zmienisz
zdanie.
— Nie zmienię zdania.
— Istnieje duża szansa, że jednak zmienisz.
— Właśnie że nie! — warknął, rozgniewany.
— Trudno, ja nie mogę ryzykować, moje serce by tego nie wy­
trzymało. I nie chcę stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Przykro mi,
Ren, naprawdę. Uwierz mi, że chcę być dalej twoją przyjaciółką, ale
zrozumiem, jeśli mi tego odmówisz. Oczywiście wrócę, kiedy przyj
dzie na to czas, i pomogę ci odnaleźć pozostałe trzy dary, nie zosta­
wię ciebie ani Kishana w potrzebie. Po prostu nie mogę tu zostać
i pozwolić, żebyś umawiał się ze mną z litości, dlatego, że jestem ci
potrzebna, żeby zdjąć klątwę.
— Umawiać się z litości! Z tobą! Kelsey, ty chyba żartujesz!
— Przeciwnie, mówię najzupełniej poważnie. Poproszę pana Ka­
dama, żeby w ciągu najbliższych kilku dni załatwił mi bilet powrotny
do Stanów.
Hen nic nie odpowiedział. Siedział tylko w milczeniu i choć wie­
działam, że gotuje się z wściekłości, czułam, że kiedy pożyje trochę
w prawdziwym świecie, doceni mój gest.

1
33
Odwróciłam wzrok i powiedziałam:
- Jestem bardzo zmęczona. Chciałabym już pójść spać. - W sta
łam i ruszyłam w stronę pokoju. Zanim zasunęłam za sobą drzwi,
dodałam: — Czy mogę cię jeszcze o coś poprosić.'
Kon siedział nieruchomo, z zaciśniętymi ustami, założonymi
ramionami i napiętym, gniewnym wyrazem twarzy.
Westchnęłam. Był piękny nawet, kiedy się wściekał.
Nie odezwał się, więc ciągnęłam:
— Byłoby mi o wicie łatwiej, gdybym cię nie widywała. To
znaczy... jako człowieka. Postaram się unikać większości miejsc
w domu. W końcu należy do ciebie. Zostanę w swoim pokoju. Gd\
byś zobaczył pana Kadama, powtórz mu, proszę, że chcę z nim po
mówić. — Ben nadal milczał. — No to... do widzenia. Dbaj o siebie.
Z trudem odwróciłam od niego wzrok, zamknęłam drzwi i za­
ciągnęłam zasłony.
Dbaj o siebie? Co za żałosny tekst na pożegnanie. Łzy napły
nęły mi do oczu i wszystko stało się rozmazane. Byłam dumna, że
udało mi się przebrnąć przez tę rozmowę, nie okazując wzruszę
nia. Teraz jednak czułam się, jakby przejechał po mnie walec dro­
gowy.
Nie mogłam oddychać. Poszłam do łazienki i odkręciłam wodę,
żeby zagłuszyć wszelkie odgłosy. Zamknęłam drzwi i wybuchnę
lam płaczem. Moim ciałem wstrząsnął wykręcający wnętrzności
histeryczny szloch. Ciekło mi z oczu, nosa i ust. Pozwoliłam, żeby
ogarnęła mnie rozpaczliwa pustka.
Osunęłam się na podłogę, coraz niżej, aż skończyłam rozciągnięta
na posadzce, z policzkiem przyciśniętym do chłodnego marmuru
Pozwoliłam, żeby emocje przejęły nade mną kontrolę, aż poczułam
się pusta, jakby opuściły mnie wszystkie siły. Moje ciało było bez
władne, a potargane włosy przykleiły się do mokrej twarzy.
Po długim czasie wstałam, zakręciłam teraz już zimną wodę, ob­
myłam twarz i powlekłam się do łóżka. Znów wróciły myśli o Benie,
a po twarzy cicho zaczęły płynąć mi łzy. Przyszło mi nawet do głowy,
żeby położyć sobie na poduszce Fanindrę i przytulić się do niej — oto
jak bardzo pragnęłam, by ktoś mnie pocieszył. W końcu zasnęłam
z płaczem, mając nadzieję, że jutro poczuję się lepiej.

2
3 3
Następnego dnia znów spałam do późna. G d y wstałam, byłam
głodna i czułam się wyzuta z wszelkich emocji. Nie chciałam ryzy­
kować zejścia do kuchni, bo mogłabym wpaść na Rena. Usiadłam
na łóżku, podciągnęłam kolana pod brodę i zaczęłam zastanawiać
się, co robić.
Postanowiłam zrobić zapisek w pamiętniku. Kiedy przelałam
swoje myśli i emocje na papier, poczułam się odrobinę lepiej. Z a -
burczało mi w brzuchu.
M a m straszną ochotę na naleśniki z jagodami pana Kadama,
pomyślałam.
W tym momencie dostrzegłam coś kątem oka. Gdy się obróciłam,
ujrzałam na stoliku tacę ze śniadaniem. Podeszłam, żeby przyjrzeć
jej się bliżej. Naleśniki z jagodami!
Szczęka opadła mi ze zdumienia. 'Ib niemożliwo. Nagle przy­
pomniałam sobie musujący napój, którego skosztowałam zeszłego
wieczoru. Pojawił się, kiedy zapragnęłam czegoś do picia. Postano­
wiłam zrobić eksperyment.
— Napiłabym się czekoladowego mleka — powiedziałam głośno
i natychmiast wyrosła przede mną wysoka szklanka, d y m razem
postanowdłam tylko o czymś pomyśleć.
Chcę mieć nowe buty.
Nic.
— Chcę mieć nowe buty — powtórzyłam, tym razem na głos.
Dalej nic.
Może to działa tylko w przypadku jedzenia i picia, pomyślałam.
Poproszę o koktajl truskawkowy.
Na stoliku pojawiła się szklanka, pełna gęstego mlecznego na­
poju, z bitą śmietaną i plasterkami truskawek.
Skąd to się bierze'.' ( /zyżby to była sprawka złotej maczugi? Fanin­
dry? I )urgi? Owocu? Owocu! To złoty owoc Indii! Pan Kadam mówił,
że zaspokoi głód mieszkańców. Złoty owoc wyczarowuje jedzenie!
Wyjęłam z szuflady zaczarowane mango i powiedziałam:
— Poproszę... o rzodkiewkę.
Owoc zalśnił i błysnął niczym złoty diament i w mojej drugiej
dłoid pojawiła się rzodkiewka. Przyjrzałam jej się uważnie, a potem
wyrzuciłam do kosza.
— I co? Nawet ja nie chcę rzodkiewki — mruknęłam ironicznie.
Pobiegłam do drzwi, pragnąc podzielić się moim odkryciem
z Renem. Nacisnęłam klamkę, ale w tym momencie się zawahałam.
Nie chciałam unieważniać wszystkiego, co powiedziałam wczoraj

335
wieczorem. Wprawdzie kiedy mówiłam, że chcę być jego przyja­
ciółką, było to szczere, ale, jak na ironię, to właśnie ja w tej chwili
nie mogłam traktować go jak przyjaciela. Potrzebowałam czasu, żeby
uporządkować swoje uczucia.
Postanowiłam poczekać na powrót pana Kadama. Dopiero wtedy
powiem Renowi o owocu.
Zabrałam się do jedzenia i rozkoszowałam się smakiem na­
leśników — tym bardziej wyjątkowym, że były magiczne. Potem
ubrałam się i sięgnęłam po książkę. Po chwili usłyszałam pukanie
do drzwi.
— Panno Kelsey, mogę wejść? — rozległ się głos pana Kadama.
— Proszę. Drzwi są otwarte.
Mój przyjaciel wszedł do środka i usiadł w fotelu.
— Proszę się nie ruszać z miejsca. Chcę panu coś pokazać! Ze
rwałam się i pobiegłam w stronę komody, wyjęłam złoty owoc, od­
winęłam go ze szmatki i ostrożnie położyłam na stole. — Jest pan
głodny?
Pan Kadam roześmiał się.
Nie. W laśnie jadłem.
— Nie szkodzi, proszę zażyczyć sobie czegoś do jedzenia.
— Ale po co?
— Niech pan po prostu spróbuje.
— No dobrze. — Oczy pana Kadama zamigotały. — Życzę sobie
miski gulaszu mojej matki.
Mango zalśniło, a na stole pojawiła się biała miseczka, z której
wydobywał się intensywny aromat jagnięciny oraz ziół.
' - Co to?
— Niech pan jeszcze o coś poprosi. To znaczy... mam na myśli
jedzenie.
— Życzę sobie jogurtu z mango.
Owoc znów zaskrzył się i na stole wyrósł kubeczek jogurtu.
— Dalej pan nie rozumie? To owoc! On karmi Indie!
Pan Kadam ostrożnie wziął mango do ręki.
— Co za niebywałe odkrycie! Czy mówiła już pani o tym Renowi?
Zaczerwieniłam się, zawstydzona.
— Nie, jeszcze nie. Może to pan mu powie?
Pan Kadam skinął głową i obrócił owoc w dłoniach, przyglądając
mu się ze wszystkich stron.
— Proszę pana... Jest jeszcze coś, o czym chciałam z panem po
rozmawiać.

334
Mój przyjaciel ostrożnie odłożył owoi i spojrzał na mnie z uwagą.
— Oczywiście, panno Kelsey. O co chodzi.'
Odetchnęłam głośno.
— Myślę, że już czas... żebym wróciła do domu.
Pan Kadam odchylił się na krześle, złożył razem koniuszki pal­
ców i przez chwilę przyglądał mi się z namysłem.
— A skąd ten pomysł?
— S a m pan mówił, chodzi o Lokesha i inne... sprawy.
— Inne sprawy?
— Tak.
— Na przykład?
— Na przykład... to, że nie chcę w nieskończoność nadwerężać
waszej gościnności.
— Bzdura — żachnął się. — Jest pani członkiem rodziny.
M a m y wobec pani dług nie do spłacenia. To tak samo pani dom
jak nasz.
Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością.
— Dziękuję panu. Tylko że jest jeszcze... Ren.
— Ren? Jeśli pani chce, może mi pani o tym opowiedzieć.
Usiadłam na brzeżku kanapy i już miałam odrzec, że nie chcę
0 tym rozmawiać, gdy nagle coś we mnie pękło i wszystko mu opo­
wiedziałam.
Z a n i m zdążyłam się zorientować, płakałam, a on siedział obok
1 głaskał mnie po dłoni jak prawdziwy dziadek.
Nic nie powiedział, tylko pozwolił, żebym wyrzuciła z siebie
strach, ból i te nowe, nieznane uczucia. Kiedy skończyłam, po­
klepał mnie po plecach, a mnie złapał atak czkawki. Wręczył mi
swoją elegancką chusteczkę, żebym otarła mokre policzki, a potem
uśmiechnął się i poprosił złoty owoc o filiżankę herbaty rumian­
kowej.
Z a c h w y t malujący się na jego twarzy, kiedy wręczał mi gorący
napój, sprawił, że roześmiałam się przez łzy. Wydmuchałam nos
i uspokoiłam się nieco. Nagle ogarnęło mnie przerażenie na myśl
o tym, że wszystko mu wyznałam. Co on sobie o mnie pomyśli?
Do tej okropnej konstatacji za chwilę dołączyła druga: czy opowie
o wszystkim Renowi?
Zupełnie jakby czytał w moich myślach, pan Kadam powie­
dział:
— Panno Kelsey, chyba nie żałuje pani, że mi o tym powiedziała?
— Rłagam, b ł a g a m , niech pan nic nie mówi Renowi.

535
— Proszę się nie martwić, nie zawiodę pani zaufania. — Za­
chichotał. — Musi pani wiedzieć, moja droga, że jestem mistrzem
w dotrzymywaniu tajemnic. Uszy do góry, życie często wydaje się
beznadziejne i zbyt skomplikowane, by cokolwiek mogło dobrze
się skończyć. M a m tylko nadzieję, że będę w stanie zapewnić pani
nieco spokoju i równowagi, które wcześniej to pani mnie podaro­
wała.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu i w zamyśleniu zaczął gładzić
krótką siwą brodę.
— B y ć może rzeczywiście nadszedł czas, żeby wróciła pani do
Oregonu. To prawda, Ben potrzebuje czasu, żeby się na nowo na­
uczyć być człowiekiem, choć w jego przypadku chodzi o coś nieco
innego, niż się pani zdaje. Poza tym muszę przeprowadzić szczegó­
łowe badania, zanim udamy się na poszukiwanie drugiego daru
Durgi.
Po chwili milczenia dodał:
— Oczywiście zorganizuję pani podróż. Tylko proszę nie zapomi­
nać, że to jest również pani dom. W każde] chwili może pani do mnie
zadzwonić, a ja natychmiast sprowadzę panią z powrotem. M a m na­
dzieję, że nie poczyta mi pani tego za zbytnią zuchwałość, ale traktuję
panią jak własną córkę. — Roześmiał się. — Choć właściwie powinie
nem raczej powiedzieć: wnuczkę.
Uśmiechnęłam się do niego drżąco, a potem rzuciłam mu się na
szyję i znów zaczęłam łkać, tym razem prosto w jego ramię.
— Dziękuję, tak bardzo panu dziękuję. Pan też jest dla mnie jak
rodzina. Redę strasznie tęskniła.
Pan Kadam uściskał mnie.
— Ja za panią też. A teraz dość już tych łez, proszę iść popływać
i trocłię się przewietrzyć, a ja tymczasem wszystko załatwię.
Otarłam oczy.
— Dobry pomysł. Chyba tak właśnie zrobię.
Pan Kadam ścisnął mnie za rękę i wyszedł, cicho zamykając za
sobą drzwi.
Postanowiłam skorzystać z jego rady, przebrałam się w kostium
kąpielowy i ruszyłam w kierunku basenu. Przepłynęłam kilka okrą­
żeń, starając się włożyć energię w coś innego niż tylko emocje. Kiedy
zgłodniałam, zażyczyłam sobie w duchu kanapkę z kurczakiem, któ­
ra natychmiast pojawiła się obok basenu.
To z pewnością bardzo przydatne. Nie muszę nawet być w tym
samym pomieszczeniu co owoc! Ciekawe, jaki ma zasięg.

336
/jadłam kanapkę i wylegiwałam się na ręczniku, aż zrobiło mi
się gorąco. Wtedy z powrotem wskoczyłam do basenu i przez chwilę
dryfowałam leniwie na plecach, żeby się trochę ochłodzić.
Nagle jakiś wysoki mężczyzna stanął nade mną, zasłaniając mi
słońce. Nawet kiedy przysłoniłam oczy dłonią, nie potrafiłam dojrzeć
rysów jego twarzy, ale i tak wiedziałam, kto to. Zmarszczyłam brwi.
— Ren! Nawet na chwilę nie możesz zostawić mnie w spokoju?
Nie chcę z tobą teraz, rozmawiać.
Mężczyzna cofnął się, a ja spojrzałam na niego przymrużonymi
oczyma.
N i e chcesz mnie widzieć? A przyjechałem z. lak daleka — odparł
z przyganą w głosie. — Ktoś powinien cię nauczyć dobrych manier,
moja panno.
Wydałam z siebie stłumiony okrzyk.
-- Kishan?
Książę wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— A któżby inny. bilauta?
Pisnęłam wyskoczyłam z basenu i popędziłam w jego stronę. Ki­
shan rozłożył ramiona i już za chwilę tonęliśmy w wielkim, mo­
krym uścisku.
— Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś! Tak się cieszę!
Książę zmierzył mnie spojrzeniem złotych oczu, tak różnym od
spojrzenia jego brata, i powiedział:
— G d y b y m wiedział, że czeka mnie takie powitanie, już dawno
bym przyjechał.
Roześmiałam się.
— Przestań się ze mną drażnić! Jak tu dotarłeś? Czy i ty dostałeś
swoje sześć godzin? Musisz mi o wszystkim opowiedzieć!
Kishan ze śmiechem podniósł rękę.
— Poczekaj chwilę. Po pierwsze, o jakim drażnieniu się mowa?
A po drugie, proponuję, żebyś się przebrała, a potem usiadła i ucięła
sobie ze mną długą pogawędkę.
— Dobrze. — Uśmiechnęłam się, ale już po chwili mina mi zrzęd -
ła. — Ale czy możemy się spotkać tutaj, przy basenie.'
Kishan przekrzywił głowę, zmieszany, ale uśmiechnął się.
— Jasne, jeśli tego chcesz. Poczekam tutaj na ciebie.
— W porządku. Nigdzie się nie ruszaj, zaraz wracani!
Pobiegłam do pokoju, wzięłam szybki prysznic, ubrałam się
i uczesałam. Zamówiłam również u złotego owocu dwa piwa korz.cn
ne z lodami.

537
Kiedy pojawiłam się znów nad basenem, zobaczyłam, że Kisłian
przesunął w cień dwa leżaki i wylegiwał się leniwie, z rękami pod
głową i zamkniętymi oczami. Miał na sobie czarny T-shirt i dżinsy.
Był boso. I łożyłam się na drugim leżaku i wręczyłam mu szklankę.
\ co to takiego?
— Piwo korzenne z lodami. Spróbuj.
Książę upił łyczek i zakaszlał. Roześmiałam się.
— Czyżby bąbelki poszły ci nosem?
Na lo wygląda. Ale to jest całkiem niezłe. Bardzo słodkie. Przy
pominą mi ciebie. Czy to napój z twojego kraju?
— Owszem.
— Jeśli mam odpowiedzieć na twoje pytania przed zapadnięciem
zmroku, lepiej zacznijmy od razu. — Popił ze szklanki i ciągnął: — Po
pierwsze, zapytałaś mnie. czy odzyskałem sześć godzin w ludzkim
ciele. Odpowiedź brzmi: tak. Wiesz, to bardzo dziwne. Tyle lat byłem
zadowolony ze swojego tygrysiego życia, ale odkąd odwiedziliście
mnie z Dhirenem, zacząłem się źle czuć w swoim czarnym futrze.
Po raz pierwszy od bardzo dawna zapragnąłem korzystać z życia, nie
jako zwierzę, ale jako ja, człowiek.
— Bozumiem. Jak się domyśliłeś, że masz teraz sześć godzin
w ludzkiej formie, i jak się tu dostałeś?
— Codziennie zmieniałem się w człowieka, zacząłem też wypra­
wiać się do okolicznych wiosek, żeby poobserwować mieszkańców
i podpatrzeć, co też ma do zaoferowania współczesny świat. — Tu
westchnął smutno. — Wszystko bardzo się zmieniło, odkąd po raz
ostatni należałem do świata ludzi.
Pokiwałam głową, a on mówił dalej.
— Pewnego dnia, jakiś tydzień temu, zmieniłem się w człowieka
i patrzyłem na dzieci bawiące się na placu. Wiedziałem, że zaraz
skończy mi się czas, wycofałem się więc do dżungli i czekałem na
drgawki, towarzyszące zmianie. Nie nadeszły.
Czekałem godzinę, dwie, i dalej nic. Wiedziałem, że coś się mu
siało wydarzyć. Chodziłem po dżungli i czekałem, aż w końcu na­
deszła zmiana. Powtarzałem eksperyment przez dwa następne dni
i czas był zawsze taki sam.
To wtedy się domyśliłem, że tobie i Renowi przynajmniej częś­
ciowo się udało. Później wróciłem do wioski jako człowiek i popro
silem mieszkańców, żeby pomogli mi zadzwonić do pana Kadama.
Ktoś w końcu się domyślił, jak się z nim skontaktować, i pan Kadam
przyjechał po mnie.

338
— A więc to dlatego nie było go przez kilka dni.
Kishan zmierzył mnie wzrokiem z góry do dołu, a potem wy­
godnie odchylił się w fotelu i z upodobaniem sączył swój napój.
Uniósł szklankę.
— Muszę przyznać, że nie miałem pojęcia, co mnie omija.
Uśmiechnął się i wyciągnął do przodu długie nogi, krzyżując je
w kostkach.
— Cieszę się, że tu jesteś — powiedziałam. — 'Ib twój dom i tu jest
twoje miejsce.
Kishan zapatrzył się w przestrzeń poważnym wzrokiem.
— Może i tak. Strasznie długo nie czułem w sobie choćby iskierki
człowieczeństwa. Moją duszę spowijał mrok. Ale ty, moja miła — na­
chylił się i ucałował mnie w dłoń — wydobyłaś mnie z powrotem na
świal lo.
Uekko dotknęłam jego ramienia.
— Tęskniłeś za Yesubai, to wszystko. Nie wierzę, żebyś miał mrocz
ną duszę albo żebyś utracił swoje człowieczeństwo. Po prostu złamane
serce długo się goi.
Oczy mu zalśniły.
— Być może masz rację. A teraz opowiedz mi o swoich przygo­
dach! Wiem już co nieco od pana Kadama, ale chcę usłyszeć szcze-

Opowiedziałam mu o arsenale Durgi. Bardzo zainteresowało go


gada. Śmiał się, kiedy opisywałam mu małpy obsiadające Rena,
a potem patrzył na mnie z przerażeniem, kiedy relacjonowałam, jak
prawie zjadł mnie kappa. Łatwo mi się z nim rozmawiało. Słuchał
uważnie, a w moim brzuchu nie trzepotał ani jeden motylek.
Skończyłam opowiadać i zapatrzyłam się w taflę wody, a tym­
czasem Kishan bacznie przyglądał się mojej twarzy.
— Jest jeszcze coś, co mnie ciekawi, Kelsey.
Uśmiechnęłam się.
— Jasne, co chcesz wiedzieć?
— Co się właściwie dzieje między tobą a Renem?
Poczułam, jakby na klatce piersiowej zacisnęło nu się imadło, ale
starałam się tego nie okazać.
— Co masz na myśli?
— Czy wy dwoje jesteście dla siebie czymś więcej niż towarzy­
szami podróży? Czy jesteście razem?
Nie - odparłam natychmiast. — Zdecydowanie nie.
Kishan uśmiechnął się od ucha do ucha.

339
— To świetnie! — Chwycił innie za rękę i ucałował ją. — To znaczy,
że możesz się ze mną umówić. Zresztą żadna dziewczyna przy zdro­
wych /myślach nie chciałaby bycz Renem. Jest taki... nadęły. Zimny
Przez chwilę przyglądałam mu się z otwartymi ustami, a potem
poczułam, że gniew przeważa nad zdumieniem.
— Po pierwsze, nie zamierzam być z żadnym z was. Po drugie,
dziewczyna, która odrzuciłaby Rena, musiałaby być wariatka. Nie
jest ani nadęty, ani zimny. Jest troskliwy, ciepły, oszałamiająco przy
stojny, godny zaufania, lojalny, uroczy i czarujący.
Kishan uniósł brew i przez moment przyglądał mi się z namy­
słem. Lekko skuliłam się pod jego spojrzeniem, wiedząc, że odezwa
łam się zbyt szybko i powiedziałam za dużo.
W końcu książę powiedział z wahaniem:
— Rozumiem... Być może masz rację. Dhiren, którego znalem,
z pewnością zmienił się przez te kilkaset lat. A jednak, choć upar­
cie się zarzekasz, że nie chcesz być z żadnym z nas, chciałbym cię
dziś zaprosić na uroczystą kolację. Skoro to nie może być... jakie jest
właściwe słowo?
— Randka.
— Skoro to nie może być randka, proponuję przyjacielskie spol
kanie.
Skrzywiłam się.
Kishan nie dawał za wygraną.
— Z pewnością nie zostawisz mnie samego mojego pierwszego
wieczoru z powrotem w prawdziwym świecie? — Uśmiechnął się.
Chciałam, żebyśmy byli przyjaciółmi, ale nie byłam pewna, co
mu odpowiedzieć. Przez chwilę zastanawiałam się nawet, co by aa
to powiedział Ren i co by to oznaczało dla naszej relacji.
\ dokąd właściwie chcesz pójść? — spytałam.
— Pan Kadam mówił, że w pobliskim miasteczku jest restauracja
z parkietem do tańca. Pomyślałem, że moglibyśmy coś zjeść, a po
tern nauczysz umie tańczyć.
Parsknęłam nerwowym śmiechem.
— To moja pierwsza wizyta w Indiach. Nic nie wiem o tutejsz) eh
la licach ani o muzyce.
T a n o w i n a wprawiła Kishana w jeszcze większy zachwyt.
— To fantastycznie! Zatem będziemy uczyli się razem. Nie przyj
muję odmowy. - Szybko wstał i pomknął w stronę domu.
- Kishanie, poczekaj! zawołałam za nim. Nawet nie wiem.
w co sic ubrać!

34"
— Spytaj Kadama! - odkrzyknął. - On wic wszystko!
'/.niknął w domu, a ja pogrążyłam się w ponurych rozmyśla
niach.
Ostatnio, czego chciałam, to starać się utrzymać dobry nastrój,
podczas gdy czułam się kompletnie wyczerpana i wyzuta z wszel­
kich emocji. Cieszyłam się jednak, że Kishan wrócił i że ma taki
świetny humor. W końcu uznałam, że choć wcale nie mam ochoty
świętować, nie chcę gasić w Kishanie jego na nowo odnalezionego
apetytu na życie. Pochyliłam się, żeby sprzątnąć puste szklanki, i ze
zdumieniem stwierdziłam, że zniknęły.
Genialna sprawa. Złoty owoc nie tylko nas karmi, ale i zmywa
naczynia!
Ruszyłam w stronę domu. gdy nagle coś się zmieniło. Ramiona
pokryła mi gęsia skórka. Rozejrzałam się, ale nic nie zobaczyłam ani
nie usłyszałam. A potem poczułam, jak całe moje ciało przeszywa
elektryczna lala. Coś sprawiło, że moje oczy powędrowały w górę.
Ren stał na werandzie, oparty o kolumnę, z założonymi na piersi
ramionami, i mi się przyglądał. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie
bez słowa. Poczułam, jak zmienia się atmosfera między nami stała
się gęsta, ciężka, niemal namacalna, jak powietrze tuż przed burzą,
(//.ułam, jak ogarnia mnie jej moc, czułam ją na skórze.
Parne, duszne napięcie, wywołane pojawieniem się Rena napie­
rało na mnie, jakby chciało mnie wessać w próżniowy lej. Poczułam,
że muszę mu się wyrwać. Zamknęłam oczy i ruszyłam przed siebie,
nie zatrzymują* się.
Dowlokłam się do pokoju, mimo okropnego uczucia jakby ktoś
mi coś w środku rozerwał, i wciąż czułam na sobie jego wzrok, który
wypalał mi rozżarzoną dziurę między łopatkami.
Resztę popołudnia spędziłam w sypialni. Pan Kadam złożył mi
wizytę, żeby wyrazić swoją radość z faktu, że spędzę uroczysty wio
ozór z Kishanem. I znal. że rzeczywiście jest okazja do świętowania
i że powinniśmy wybrać się wszyscy razem.
— A więc pan i Ren chcecie się do nas przy łączyć'.'
Nie widzę przeciwwskazań. Zapytam, czy ma ochotę.
— Proszę pana, a może lepiej, żebyście poszli w trójkę i urządzili
sobie męski wieczór? Rędę wam tylko przeszkadzać.
— Bzdury, panno Kelsey Wszyscy mamy co świętować, a ja do­
pilnuję, żeby Ren zachowywał się, jak należy.
Już wychodził, kiedy zawołałam:
— Proszę poczekać! Nie wiem, w co się ubrać.

34'
— Jak pani sobie życzy. Strój może być współczesny lub bardziej
tradycyjny. Może błękitna śarara?
— Nie będę w niej głupio wyglądać?
— Nie. Tutaj wdele kobiet nosi je na uroczyste okazje. Będzie
w sam raz.
Kiedy zobaczył, że spuściłam nos na kwintę, dodał:
— Jeśli nie ma pani ochoty jej zakładać, proszę się ubrać normal­
nie. Będzie dobrze, cokolwiek pani wybierze.
W \ szedł, a ja jęknęłam głośno. Perspektywa robienia dobrej miny
do złej gry w towarzystwde Kishana była już wystarczająco prz\
gnębiająca, a teraz jeszcze będzie tam Ren, co oznacza wciągnięcie
w emocjonalny wir.
Ogarnęło mnie zdenerwowanie. Chciałam się ubrać normalnie,
ale wiedziałam, że chłopcy wystroją się pewnie w garnitury od
Armaniego albo coś w tym guście, i nie chciałam stanąć obok nich
w dżinsach i adidasach, zdecydowałam się więc na śararę.
Wyciągnęłam ciężką suknię z szafy, przebiegłam dłonią po kora­
likowym hafcie i westchnęłam. Była taka piękna. Potem spędziłam
trochę czasu nad fryzurą i makijażem. Mocniej niż zwykle pomalo
walam oczy, użyłam nawet, szarofioletowego cienia do powiek. Roz
prostowałam też. włosy. Kiedy je wygładzałam, wykonując długie,
powolne ruchy prostownicą, poczułam, że ta czynność mnie rozluź­
nia i ma bardzo terapeutyczne działanie.
Kiedy skończyłam, złotobrązowe włosy opadały mi na plecy gład­
ką i lśniącą zasłoną. Ostrożnie włożyłam przez głowę błękitną górę
sukni, a potem ułożyłam na biodrach ciężką spódnicę, starannie
układając jej migotliwe warstwy. Podobał mi się jej ciężar. Prze­
sunęłam palcami po misternym hafcie z perełek i nie mogłam po­
wstrzymać uśmiechu.
Właśnie utyskiwałam w duchu na to, że złoty owoc nie mnie
wyczarować obuwia, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. W progu
stal pan Kadam.
— Ootowa. panno Kelsey?
Niezupełnie. Nie mam butów.
— Ach, być może znajdziemy coś w szafie Nilimy.
Poszłam za nim do sypialni Nilimy. Otworzył szafę i wyciąg
nął z niej parę złotych sandałków. Były odrobinę za duże, ale kiedy
zapięłam je ciasno, okazały się całkiem znośne. Pan Kadam podał
mi ramię.

34*
— Proszę chwilę poczekać. Zapomniałam o czymś. — Pobiegłam
z powrotem do pokoju, chwyciłam szal zwany dupatta i owinęłam
nim ramiona.
Pan Kadam uśmiechnął się i znów pokazał gestem, że mam go
wziąć pod ramię. Wyszliśmy na podjazd przed domem, gdzie spo­
dziewałam się ujrzeć jeepa, ale zamiast niego moim oczom ukazał
się lśniący platynowy rolls-royce phantom. Pan Kadam otworzył
przede mną drzwi, a ja wsiadłam i osunęłam się na luksusowe, szare
skórzane siedzenie.
— Czyj to samochód? - spytałam, przesuwając dłonią po wypo­
lerowanej desce rozdzielczej.
— Och, ten? Mój. — Pan Kadam wyraźnie pękał z dumy i miłości
do swego pojazdu. — Większość samochodów w Indiach to małe,
ekonomiczne modele. W laściwie tylko około jednego procenta spo­
łeczeństwa posiada własny samochód. Gdyby pani porównała auta
indyjskie z amerykańskimi...
Zanim przekręcił kluczyk, uraczył mnie jeszcze kilkoma faktami
z dziedziny motoryzacji, a ja słuchałam go z uśmiechem i wytężoną
uwagą.
Kiedy w końcu zapalił, silnik nie ryknął, lecz zaczął cicho mru­
czeć. No proszę.
— Kishan już schodzi a R e n . . . postanowił zostać w domu.
— Rozumiem.
Powinnam się cieszyć, ale z zaskoczeniem odkryłam, że jestem
rozczarowana. Wiedziałam, że nie powinniśmy spędzać razem czasu,
dopóki nam nie przejdzie to... zauroczenie. Ren prawdopodobnie
chciał w ten sposób pokazać, że szanuje moją wolę, a mimo to
jakaś część mnie pragnęła go zobaczyć przynajmniej ten jeden,
ostatni raz.
Przełknęłam rozczarowanie i uśmiechnęłam się do pana Ka­
dama.
— Nie szkodzi. 1 bez niego możemy się dobrze bawić.
Z domu wybiegi Kishan. Miał na sobie bordowy sweter z dekol­
tem w serek i starannie wyprasowane spodnie w kolorze khaki. Ob­
ciął włosy, które, ułożone w lekko zmierzwione lale, nadawały mu
nieco nonszalancki wygląd hollywoodzkiego amanta. Cienki sweter
podkreślał muskularną sylwetkę. Książę wyglądał niezwykle atrak
cyjnie.
Otworzył drzwi i wskoczył na tylne siedzenie.
— Wybaczcie, że to tak długo trwało.
Wychylił się pomiędzy naszymi fotelami.
— Hej, Kelsey, tęskniłaś... - Gwizdnął. - Kelsey! Wyglądasz cu­
downie! Będę musiał odganiać facetów kijem!
Zaczerwieniłam się.
— Daj spokój, nie będziesz miał nawet okazji, żeby się do mnie
zbliżyć, bo natychmiast otoczy cię tłum kobiet.
Kishan uśmiechnął się od ucha do ucha i odchylił do tyłu.
— Cieszę się, że Ren zrezygnował. Będzie cię więcej dla mnie.
— Hmm. — Odwróciłam się do przodu i zapięłam pas.
Zatrzymaliśmy się przed przyjemną restauracją, ze wszystkich
stron otoczoną gankiem. Kishan wybiegł z auta i pospieszył ot­
worzyć przede mną drzwi. Wyciągnął do mnie ramię i uśmiech
nął się rozbrajająco. Roześmiałam się i wzięłam go pod łokieć,
twardo postanowiwszy niczym się nie przejmować i miło spędzić
wieczór.
Osadzono nas przy stoliku z tyłu sali. Kiedy przyszła kelnerka,
zamówiłam wiśniową colę dla siebie i Kishana. Książę z radością
pozwalał również, żebym sugerowała mu wybór dań.
Miło było razem oglądać menu. Kishan pytał o moje ulubione
potrawy i radził się, co wybrać. Przetłumaczył mi opisy dań z karty,
a ja mówiłam mu, co o nich sądzę. Pan Kadam zamówił ziołowa
herbatę i przysłuchiwał się naszej rozmowie. Kiedy już złożyliśmy
zamówienia, zaczęliśmy się przypatrywać wirującym po parkiecie
parom.
Grała spokojna, niezbyt głośna muzyka, jakiś klasyczny przebój,
ale w innym języku. Zamilkłam i pozwoliłam, żeby ogarnęła mnie
melancholia. Kiedy przyniesiono kolację, Kishan rzucił się na nią
z wielkim apetytem, a gdy dałam za wygraną i przestałam zmu­
szać się do jedzenia, skończył również moją porcję. Wyglądał na
zafascynowanego wszystkim dookoła - ludźmi, językiem, muzyką,
a zwłaszcza potrawami. Zadawał panu Kadamowi tysiące pytań, ta­
kich jak: „jak się płaci?", „skąd się bierze pieniądze?", „ile mam
dać kelnerce?".
Słuchałam go z uśmiechem, ale myślami byłam gdzie indziej.
Kiedy sprzątnięto już nasze talerze, rozsiedliśmy się wygodnie i ob­
serwowaliśmy otaczających nas ludzi, sącząc napoje.
Pan Kadam odchrząknął.
— Panno Kelsey, czy mogę panią prosić?

344
Wstał i wyciągnął rękę. Uśmiechał się do mnie, a oczy mu lśniły.
Spojrzałam na niego, uśmiechnęłam się smutno i pomyślałam o tym,
jak bardzo będę tęsknić za t y m dobrym człowdekiem.
— Oczywiście, proszę pana.
Poklepał mnie po ręce i poprowadził na parkiet. B y ł bardzo do­
brym tancerzem, podczas gdy ja z chłopakami tańczyłam dotąd tyl­
ko kilka razy na szkolnych zabawach, co polegało głównie na obraca­
niu się w kółko do końca piosenki. Tamte tańce nigdy nie wydawały
mi się interesujące, ale taniec z panem Kadamem był zupełnie inny.
Mój partner zręcznie prowadził mnie wokół parkietu i obracał tak,
że furkotała mi spódnica. Śmiałam się i cieszyłam spędzanym wspól­
nie czasem. Pan Kadam okręcał mnie i za każdym razem szybko
i zgrabnie przyciągał z powrotem do siebie. Jego umiejętności spra­
wiły, że i ja poczułam się jak niezgorsza tancerka.
Kiedy skończyła się piosenka, wróciliśmy do stolika. Pan Kadam
udawał zdyszanego staruszka, ale tak naprawdę to ja miałam trudno­
ści ze złapaniem tchu. Kishan niecierpliwie postukiwał stopą o pod­
łogę, a gdy tylko wróciliśmy, natychmiast się zerwał, chwycił mnie
za rękę i poprowadził z powrotem na parkiet.
d y m razem muzyka była szybsza. Kishan okazał się pojętnym
obserwatorem i zręcznie kopiował ruchy pozostałych tancerzy. Miał
wyczucie rytmu, ale za bardzo starał się wyglądać naturalnie. Mimo
to dobrze się bawiliśmy, a ja śmiałam się przez cały czas. Szybka
piosenka skończyła się i rozbrzmiał nastrojowy miłosny szlagier.
Ruszyłam w stronę stolika, ale Kishan złapał mnie za rękę i po­
wiedział:
— Zaczekaj, Kelsey. Chcę tego spróbować.
Przez kilka sekund przyglądał się parze obok nas, a potem ułożył
sobie moje ręce na karku i objął mnie w talii. Jeszcze przez chwi­
lę obserwował inne pary, a potem spojrzał na mnie z zawadiackim
uśmiechem.
— Zdecydowanie widzę zalety tego rodzaju tańca. — Przyciągnął
mnie mocniej do siebie i mruknął: — Tak, to bardzo miłe.
Westchnęłam i zamyśliłam się na chwilę. Nagle przez moje ciało
przeszedł jakiś głęboki, wibrujący dźwięk. Dudnienie. Nie. Cichy
pomruk. Spojrzałam na Kishana, zastanawiając się, czy też to usły­
szał, ale on wpatrywał się w coś ponad moją głową.
Cichy, ale stanowczy głos za moimi plecami powiedział:
— Ten taniec należy do mnie.

345
To był Ren. Wyczuwałam jego obecność. Ogarnęło mnie jego
ciepło i zadrżałam cała jak wiosenny listek na wietrze.
Kishan zmrużył oczy i odparł:
- Ten taniec należy do tego, kogo wybierze dama.
Spojrzał na mnie. Nie chciałam urządzać scen, więc pokiwałam
głową i zdjęłam ręce z jego karku. Kishan rzucił bratu gniewne spoj­
rzenie i rozzłoszczony zszedł z parkietu.
Ren stanął przede mną, delikatnie ujął moje dłonie w swoje i po­
łożył je sobie na karku, przez co jego twarz znalazła się tuż przy mo
jej, wywołując ból w moim sercu. Polem rozmyślnym ruchem prze­
sunął rękami po moich ramionach i bokach, aż w końcu objął mnie
w talii. Okrężnymi ruchami głaskał moją nagą skórę w okolicy kr/.y
ża, ścisnął mnie w pasie i przyciągnął do siebie.
Prowadził z wdziękiem tanecznego eksperta. N i c nie mówił,
a w każdym razie nie używał słów, ale i tak wysyłał mi mnóstwo
sygnałów. Przycisnął czoło do mojego czoła, a potem nachylił się
i muskał nosem moje ucho. Przytulił twarz do moich włosów, a po­
tem podniósł rękę i pogłaskał je. Jego palce wędrowały po moim
nagim ramieniu i talii.
Kiedy piosenka się skończyła, oboje pot r/.ebowaliśmy chwili, żeby
odzyskać zmysły i przypomnieć sobie, gdzie jesteśmy. Ren musnął
palcem moją dolną wargę, a potem sięgnął po moją dłoń, zdjął ją
sobie z karku i powiódł mnie na ganek.
Myślałam, że się tam zatrzyma, ale on poprowadził mnie po
schodkach w stronę ocienionego drzewami skwerku z kamiennymi
ławkami. Jego skóra lśniła w świetle księżyca. Miał na sobie ciemne
spodnie i białą koszulę, która skojarzyła mi się z białym futrem
tygrysa.
Przystanęliśmy pod drzewem. Starałam się jak najmniej po
ruszać i milczałam, żeby nie powiedzieć czegoś, czego potem po­
żałuję.
Ren wziął mnie pod brodę i przechylił moją twarz, tak żeby móc
spojrzeć mi prosto w oczy.
- Kelsey, muszę ci coś powiedzieć. Proszę, wysłuchaj mnie i nie
przerywaj, dopóki nie skończę.
/, wahaniem skinęłam głową.
- Po pierwsze chcę, żebyś wiedziała, że dotarło do mnie wszystko,
co powiedziałaś wczoraj wieczorem, i że poważnie się nad tym za
stanawiałem. - Odgarnął mi za ucho kosmyk włosów i przesuną]
palcami po moim policzku i ustach. Uśmiechnął się do mnie słodko.

346
a ja poczułam, jak kiełkująca we mnie miłość zwraca się w stronę
tego uśmiechu jak roślina w stronę ożywczych promieni słońca. —
Kelsey. — Przeczesał dłonią włosy, a jego uśmiech nieco się wykrzy­
wił. — Prawda jest taka że... zakochałem się w tobie, i to już jakiś
czas temu.
Zaparło mi dech w piersiach.
Ren wziął mnie za rękę i bawił się moimi palcami.
— Nie chcę, żebyś wyjeżdżała. — Zaczął całować moje palce, wpa­
trując mi się prosto w oczy. Byłam jak zahipnotyzowana. Potem wy­
jął coś z kieszeni. — M a m coś dla ciebie. — Był to złoty łańcuszek
z podzwaniającymi wisiorkami. — 'Ib bransoletka na kostkę. Bardzo
popularna w tych stronach. Kupiłem ją, żebyśnry już nigdy nie mu­
sieli szukać dzwonka.
kucnął, przebiegł dłonią po mojej łydce i zapiął bransoletkę na
kostce. Zachwiałam się i z wrażenia prawie upadłam. Ren rmisnął
palcami złote dzwoneczki, a potem wstał. Położył mi ręce na ramio­
nach i przyciągnął mnie do siebie.
— Kells... proszę. — Pocałował mnie w skroń, potem w czoło
i w policzek, a pomiędzy pocałunkami błagał cicho: — Proszę... Pro­
szę. .. Proszę... Powiedz, że ze mną zostaniesz. — Jego wargi delikat­
nie otarły się o moje. — Potrzebuję cię — powiedział, a potem z całej
siły przycisnął usta do moich ust.
Czułam, że tracę rezon. Tak bardzo go pragnęłam i potrzebo­
wałam. Już prawie dałam za wygraną. Prawdę mu powiedziałam,
że nie ma na świecie nic, czego bardziej bym chciała niż z nim
zostać. Ze nie wiem, czy potrafię żyć z dala od niego. Że jest mi
najdroższy na świecie. Że oddałabym wszystko, żeby móc z nim być.
Ale w t y m momencie on przyciągnął mnie do siebie i wyszeptał
mi do ucha:
— Błagam, nie zostawiaj mnie, prija. Nic wiem, czy przeżyję bez
ciebie.
Moje oczy wypełniły się łzami, które spłynęły po policzkach. I )o
tknęłam jego twarzy.
— Nie rozumiesz, Ben? To właśnie dlatego muszę odejść. Musisz
się przekonać, że potrafisz żyć beze mnie. Że w życiu liczą się też
inne rzeczy. Musisz zobaczyć świat, który się przed ł e b ą otworzył,
i zrozumieć, że masz wybór. Nie chcę być twoją klatką.
M o g ł a b y m cię uwięzić i samolubnie trzymać dla siebie, żeby
zaspokoić swoje pragnienia. Ale niezależnie od tego, czy ty byś
tego chciał, czy nie, to by było niedobre rozwiązanie. Pomogłam ci

54 7
odzyskać wolność. Wolność robienia tych wszystkich rzeczy, które
omijały cię przez, tyle lat. — Przesunęłam dłoń z jego policzka na
szyję. — Miałabym ci założyć obrożę.' Sprawić, byś spędził resztę ży­
cia przykuty do mnie poczuciem obowiązku? — Potrząsnęłam głową.
Już nie powstrzymywałam łez. - Przykro mi. Ren. ale nie mogę ci
tego zrobić. Nie mogę, bo... też cię kocham.
Pocałowałam go szybko, ostatni raz. Potem zebrałam spódnicę
i pobiegłam z powrotem do restauracji. Pan Kadam i Kishan zoba­
czyli, jak wchodzę, spojrzeli na moją twarz i błyskawicznie wstali ze
swoich miejsc. Na szczęście obaj milczeli przez całą drogę do domu.
podczas gdy ja płakałam cicho, ocierając mokre policzki wierzchem
dłoni. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Kishan ścisnął mnie za ramię,
wysiadł z samochodu i /.niknął w drzwiach wejściowych. W os
tchnęłam i powiedziałam panu Kadamowi, że chciałabym wylecieć
jutro rano. Milcząco pokiwał głową, a ja wysiadłam i pobiegłam
do swojego pokoju. Z a m k n ę ł a m za sobą drzwi i rzuciłam się na
łóżko, po c z y m pogrążyłam się w rozpaczliwym szlochu. W końcu
zapadłam w sen.

Następnego ranka wstałam wcześnie, umyłam twarz i zaplotłam


warkocz, związując go czerwoną wstążką. W łożyłam dżinsy, koszulkę
oraz tenisówki i spakowałam swoje rzeczy do dużej torby. Wyciągnę
lam rękę. by dotknąć błękitnej sukni, ale stwierdziłam, że łączy się
z nią za dużo wspomnień i lepiej będzie, jeśli zostawię ją w szafie.
Napisałam liścik do pana Kadama, w którym poinformowałam go,
gdzie są gada i owoc, oraz poprosiłam, żeby ukrył je w rodzinnym
sejfie, a także by podarował śararę Nilimie.
Postanowiłam zabrać ze sobą Fanindrę. Właściwie była już moją
przyjaciółką. Ostrożnie ułożyłam ją na złożonym pledzie, a polem
sięgnęłam po delikatną złotą bransoletkę, którą dostałam od Rena.
(idy przesunęłam po niej palcem, zadźwięczały maleńkie dzwoneez
ki. Zamierzałam zostawić ją na komodzie, ale w ostatniej chwili
zmieniłam zdanie. Może i był to samolubny gest. ale chciałam mieć
po nim jakąś pamiątkę. Wrzuciłam bransoletkę do torby i zapięłam
suwak.
W domu panował spokój. Cicho zeszłam po schodach. W kolo
rowej jak pawie pióra bibliotece czekał na mnie pan Kadam. Wziął
moją torbę i poprowadził mnie do samochodu. Otworzy! przede mną

34*
drzwi. Wśliznęłam się na siedzenie i zapięłam pas. Pan Kadam zapa­
lił silnik i powoli okrążył kamienny podjazd. Odwróciłam się, żeby
po raz ostatni spojrzeć na miejsce, które stało się moim domem. Je­
chaliśmy leśną drogą, a ja wciąż oglądałam się na dom, aż drzewa
zasłoniły mi widok.
Właśnie wtedy dżunglą wstrząsnął ogłuszający, przejmujący ryk.
Odwróciłam się i wbiłam wzrok w rozciągającą się przed nami pustą
drogę.
EPILOG

CIEŃ

Nieskazitelnie ubrany mężczyzna stał w oknie swojego luksu­


sowego biura na ostatnim piętrze wieżowca. Spoglądał na lśniące
w dole światła miasta i zaciskał pięści. Jak odnaleźć jedną niepozorną
osobę w mieście liczącym miliony ludzi, a tym bardziej — w świecie
liczącym miliardy?
Z y ł w najgęściej zaludnionym mieście na świecie, ale podczas
gdy kolejne pokolenia przypływały i odpływały jak fale rozbijające
się o brzeg, on trwał, samotny jak skała, niewzruszony i wiecznie
czujny, ledwo zauważając tych, którzy go otaczali.
Po wielu stuleciach poszukiwań pozostałe fragmerny amuletu
Damona nagle wypłynęły na powierzchnię, a wraz z nimi — ta dziew­
czyna. Takiej fali energii nie czuł od bardzo, bardzo dawna.
Cichy sygnał obwieścił wejście jego asystenta. Mężczyzna wkro­
czył do biura i ukłonił się, po czym wymówił zaledwie dwa słowa,
słowa, na które jego pracodawca czekał, odkąd przytrafiła mu się
tamta wizja i zobaczył swojego dawnego wroga i tamtą tajemniczą
dziewczynę.
Słowa te brzmiały:
~ Znaleźliśmy ją.
PODZIĘKOWANIA

Pragnę podziękować moim pierwszym czytelnikom: mojej rodzi­


nie — Kathy, Billowi, Wendy, Jerry'emu, Heidi, Lindzie, Sharze, don­
nie, Megan, Jaredowi i Suki, oraz przyjaciołom — Rachelle, Cindy,
Joshowi, Nancy i Lindzie.
Brawo dla Jareda i Suki, którzy pomogli mi w wyborze okładki
oraz przy tworzeniu strony internetowej.
Specjalne podziękowania dla mojej redaktorki w Indiach Sudhy
Seshadri za jej entuzjazm i bezcenne wskazówki dotyczące języka
i kultury tego kraju. Jej cierpliwe i życzliwe rady znacznie wykra­
czały poza zakres zawodowych obowiązków. Gdyby nie ona, z pew­
nością uraziłabym wiele osób.
Jeśli w tej książce znajdują się jakiekolwiek błędy lub nieścisłości,
kulturalne bądź językowe, są one wyłącznie moją winą i z góry za
nie przepraszam. W żadnym wypadku nie były celowe. M a m na­
dzieję, że okazałam należyty szacunek mieszkańcom Indii oraz ich
kulturze i że we właściwy sposób przedstawiłam piękno ich kraju
oraz bogactwo jego mitologii.
Jak zwykle jestem wdzięczna mojemu mężowi — od samego po­
czątku pomagał korygować moje gryzmoły, aż stały się książką, którą
oddaję właśnie w ręce czytelników. J ego entuzjazm sprawiał, że nie
dawałam za wygraną. M i m o że przez rok żywił się kanapkami i od­
grzewanymi resztkami, nigdy nie narzekał i przy każdej sposobno­
ści chwalił się żoną pisarką, niezależnie od tego, czy jego słuchaczy
w ogóle to interesowało.

353
Dziękuję mojej przyjaciółce L i n d z i e za jej w s p a n i a l e u w a g i po
k a ż d y m rozdziale. Wiele akapitów Kląliry tygrysa powstało dzięki
jej p y t a n i o m o hardziej szczegółowe informacje. J e j w s p a r c i e i en­
tuzjazm każdego dnia m o t y w o w a ł y m n i e do dalszej pracy.
Dziękuję również mojej niezastąpionej siostrze L i n d z i e , która
jest moją powierniczką, fryzjerką, osobistą kucharką i gospodynią,
a także piecze najlepsze na świecie ciasteczka. T r z y m a ł a w ryzach
cały mój dom, dzięki czemu m o g ł a m się skupić na pisaniu mojej
pierwszej książki. K i e d y się w y p r o w a d z i ł a , b y ł a m z a ł a m a n a . Każ­
d e m u życzę takiej siostry i zarazem przyjaciółki.
C h c i a ł a b y m również podziękować T i n i e Anderson, zarządzającej
I'olk County F a i r g r o u n d s , oraz p r a c o w n i k o m w y d a w n i c t w a : R h a d a -
mantliusowi, ( i a i l Cato, M a r y H e r n i zwłaszcza C i n d y L o h . Dzięku­
ję m o j e m u a g e n t o w i A l e x o w i (Hassowi, który delikatnie popychał
m n i e do przodu, nie zważając na m o j e z a ł a m a n i a po kolejnych od­
m o w n y c h listach od wydawców, a także c i e r p l i w i e tłumaczył bizne­
s o w e k w e s t i e dotyczące r y n k u w y d a w n i c z e g o . W i n n a j e s t e m rów­
nież wdzięczność c a ł e m u jego zespołowi w T r i d e n t M e d i a .
Dziękuję ekipie B o o k S u r g e - ludziom, którzy sprawili, że moja
w y d a n a w ł a s n y m s u m p t e m książka trafiła do sprzedaży, a także
J u d i P o w e r s i w s z y s t k i m p r a c o w n i k o m w y d a w n i c t w a Sterling, któ­
rzy dołączyli do D r u ż y n y T y g r y s a z e n t u z j a z m e m przekraczającym
moje najśmielsze w y o b r a ż e n i a . To wielki zaszczyt, że zgodzili się
dać szansę m n i e i m o i m t y g r y s o m .
Dziękuję R a l f i e m u Kryszekowi, tak jak ja wiecznie uśmiechnię­
temu fanowi Star Treka, który jako pierwsza osoba z g ł ó w n e g o nur­
tu książkowo f i l m o w e g o w y c i ą g n ą ł ręce po moją powieść. J e g o en­
tuzjazm w stosunku do mojej serii i tygrysów w ogóle przewyższa
nawet mój własny. Dziękuję również jego jedenastoletniej bratani
cy, która jako pierwsza z a i n t e r e s o w a ł a go moją książką.
Szczególne podziękowania s k ł a d a m dzieciakom z mojej rodziny,
które użyczyły mi swoich imion: M i c h a e l o w i . Matthew, S a r a h , R e -
becce, S a m m y ' e m u , J o s h u i . M. C a t h l e e n , D. A n d r e w i M a d i s o n .
Obiecuję, że ci z was, których jeszcze n i e ma w mojej serii, wkrótce
się w niej znajdą.

You might also like