Professional Documents
Culture Documents
Tom Rob Smith - System
Tom Rob Smith - System
W raju, jakim jest ZSRR lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, przestępczość nie
istnieje. Tak w każdym razie twierdzą władze, i kiedy na torach zostają znalezione
okaleczone zwłoki chłopca, utrzymują, że był to wypadek.
TAJNY REFERAT
AGENT 6
SYSTEM
Moim rodzicom
Związek Radziecki
Ukraina
Wieś Czerwoj
25 stycznia 1933
Ponieważ Maria postanowiła umrzeć, jej kot musiał zacząć radzić sobie sam.
I tak troszczyła się o niego nazbyt długo, kiedy trzymanie zwierząt w domach straciło
jakikolwiek sens. Mieszkańcy wsi już dawno wyłapali i zjedli szczury oraz myszy.
Wkrótce potem z gospodarstw zniknęły zwierzęta. Wszystkie z wyjątkiem kota, jej
towarzysza, którego skrzętnie ukrywała. Dlaczego go nie zabiła? Musiała dla kogoś
żyć; pragnęła kogoś, kogo mogła chronić i kochać — dla kogo musiała przetrwać.
Przyrzekła sobie, że będzie go karmić do dnia, w którym sama nie będzie miała co
włożyć do ust. Ten dzień nadszedł dzisiaj. Maria pocięła już swoje skórzane buty na
długie wstążki, ugotowała je z pokrzywami i nasionami buraków. Przekopywała
ziemię w poszukiwaniu dżdżownic, ssała korę drzew. Rano w przystępie szaleństwa
rzuciła się na nogę kuchennego taboretu i zaczęła ją ogryzać, dopóki drzazgi nie
powbijały się jej w dziąsła. Kot na jej widok uciekł, schował się i nie chciał wyjść,
mimo że uklękła na podłodze, wołając go po imieniu i usiłując wywabić spod łóżka.
Wtedy właśnie Maria postanowiła umrzeć, skoro nie miała już co jeść i kogo kochać.
Otworzyła drzwi dopiero o zmierzchu. Sądziła, że pod osłoną ciemności kot
będzie miał większe szanse, by niepostrzeżenie dotrzeć do lasu. Gdyby ktokolwiek
we wsi go zauważył, ruszyłby go wytropić. Choć bliska śmierci, nie była w stanie
znieść myśli, że ktoś mógłby zabić jej kota. Pocieszała się tylko, że w ucieczce może
mu pomóc element zaskoczenia. W wiosce, gdzie mężczyźni przeżuwali grudy ziemi
w nadziei natrafienia na mrówki czy jaja owadów, dzieci rozgrzebywały końskie
łajna, szukając niestrawionych łusek ziaren, a kobiety wykłócały się o kości, na
pewno nikt nie potrafiłby uwierzyć, że uchował się tu żywy kot.
···
···
Andriej miał prawie osiem lat i bardzo kochał starszego brata. Rzadko wychodził
z domu, spędzając większość czasu w pokoju w głębi domu, gdzie wszyscy troje
spali, i bawił się talią kart. Dostał je w prezencie pożegnalnym od ojca, który przed
wyjazdem do Kijowa zrobił karty ze sklejonych prostokątów pociętego papieru.
Andriej wciąż czekał na jego powrót. Nikt mu nie powiedział, że może być inaczej.
Ilekroć tęsknił za ojcem, czyli często, siadał z kartami na podłodze, układając je
według kolorów, figur i liczb. Był pewien, że jeśli skończy układać całą talię, ojciec
wróci. Czy nie dlatego podarował mu te karty przed wyjazdem? Oczywiście Andriej
wolał grać z bratem, ale Paweł nie miał już czasu na zabawy. Ciągle pomagał matce
i grał z nim jedynie wieczorem, tuż przed pójściem spać.
Do pokoju wszedł Paweł. Andriej uśmiechnął się, mając nadzieję, że zgodzi się
zagrać z nim partyjkę, lecz brat przykucnął obok niego i zebrał karty z podłogi.
— Zostaw to. Wychodzimy. Gdzie masz łapcie?
Biorąc pytanie za rozkaz, Andriej wczołgał się pod łóżko i wydobył łapcie: dwa
kawałki gumy wycięte z opony traktora i warstwę szmat, które przymocowane
sznurkiem do podeszew służyły za buty. Paweł pomógł mu je mocno zawiązać,
tłumacząc, że mają dziś szansę zjeść mięso, jeżeli tylko Andriej będzie go we
wszystkim słuchał.
— Tato wraca?
— Nie wraca.
— Zgubił się?
— Tak, zgubił się.
— To kto nam przyniesie mięso?
— Sami je złapiemy.
Andriej wiedział, że jego brat jest zręcznym myśliwym. Udało mu się schwytać
w pułapkę najwięcej szczurów ze wszystkich chłopaków w wiosce. Dziś po raz
pierwszy zaprosił brata, by towarzyszył mu w tak ważnym zadaniu.
Gdy wyszli na śnieg, Andriej bardzo uważał, żeby nie upaść. Często potykał się
i przewracał, bo cały świat wydawał mu się rozmazany. Widział wyraźnie tylko
przedmioty, które trzymał bardzo blisko twarzy. Wszyscy uważali go za niedołęgę,
Andriej zaś myślał, że każdy widzi świat tak samo jak on. Kiedy ktoś potrafił dostrzec
człowieka z dużej odległości — gdy on widział tylko niewyraźną plamę — Andriej
kładł to na karb inteligencji, doświadczenia czy innych przymiotów, których sam
jeszcze nie posiadł. Postanowił, że dziś się nie wywróci, nie zrobi z siebie
pośmiewiska i postara się, aby brat czuł się z niego dumny. Było to dla niego
ważniejsze od perspektywy jedzenia mięsa.
Paweł przystanął na skraju lasu i pochylił się, oglądając ślady pozostawione na
śniegu przez kota. Wprawa, z jaką je odnalazł, wydała się Andriejowi czymś
nadzwyczajnym. Kucnął, przyglądając się z podziwem, jak brat dotyka odcisku kociej
łapy. Andriej nie miał pojęcia o tropieniu i polowaniu.
— Tędy szedł ten kot?
Paweł skinął głową i spojrzał w głąb lasu.
— Trop jest słabo widoczny.
Naśladując brata, Andriej przesunął palcem po odcisku łapy, pytając:
— Co to znaczy?
— Kot jest lekki, a to znaczy, że będzie mniej do zjedzenia. Ale jak jest głodny,
to pewnie łatwiej chwyci przynętę.
Andriej próbował pojąć sens tej informacji, ale myślami błądził gdzie indziej.
— Bracie, gdybyś miał być kartą, to którą? Asem czy królem, pikiem czy
kierem?
Paweł westchnął, a Andriej, dotknięty tym wyrazem dezaprobaty, poczuł, jak
napływają mu do oczu łzy.
— Jak odpowiem, obiecujesz, że nie będziesz więcej gadał?
— Obiecuję.
— Jeżeli będziesz gadał, kot się przestraszy i nigdy go nie złapiemy.
— Będę cicho.
— Byłbym waletem, tym rycerzem z mieczem. Pamiętaj, co obiecałeś — ani
słowa.
Andriej pokiwał głową. Paweł wstał i wkroczyli do lasu.
···
Szli długo — Andriej przypuszczał, że wiele godzin, choć poczucie czasu miał
równie słabe jak wzrok. Przy blasku księżyca odbijającym się od śniegu jego starszy
brat bez trudu podążał tropem kota. Zapuścili się głęboko w las, dalej, niż Andriej
kiedykolwiek dotarł. Musiał często podbiegać, aby nie zostać w tyle. Bolały go nogi,
bolał go brzuch. Doskwierało mu zimno i głód, a choć w domu nie było nic do
jedzenia, tam przynajmniej nie dokuczał mu ból stóp. Sznurek, którym przymocował
szmaty do kawałków opony, stawał się coraz luźniejszy i Andriej czuł, jak pod
podeszwy wpada mu śnieg.
Nie śmiał prosić brata, aby stanął na chwilę i pomógł mu zawiązać łapcie.
Obiecał — ani słowa. Wiedział, że niebawem śnieg stopnieje, szmaty przesiąkną
wilgocią i stopy zaczną mu drętwieć. Próbując nie myśleć o niewygodach, zerwał
gałązkę z młodego drzewka i zaczął żuć korę, rozdrabniając ją na grubą, gęstą papkę,
która wkrótce zalepiła mu język i zęby. Słyszał od ludzi we wsi, że papka z kory
pozwala oszukać głód. Wierzył im; warto było w to wierzyć.
Nagle Paweł dał mu znak, aby się zatrzymał. Andriej stanął w pół kroku. Zęby
miał brązowe od grudek kory. Paweł przykucnął. Brat za jego przykładem też
przypadł do ziemi, spoglądając w stronę lasu, chcąc zobaczyć, co przyciągnęło uwagę
Pawła. Przymrużył oczy, usiłując dostrzec zarys drzew.
Paweł wpatrywał się w kota, który zdawał się nie odrywać od niego zielonych
oczu. O czym myślał? Dlaczego nie uciekał? Ukryty w domu Marii zapewnie jeszcze
się nie nauczył odczuwać strachu przed ludźmi. Paweł wyciągnął nóż, zaciął się
w palec i rozmazał odrobinę krwi na kości kurczaka, którą dostał od matki. To samo
zrobił z przynętą Andrieja, pękniętą czaszką szczura — użył własnej krwi, obawiając
się, że brat może krzyknąć i spłoszyć kota. Bracia bez słowa rozdzielili się, odchodząc
w przeciwnych kierunkach. W domu Paweł udzielił Andriejowi szczegółowych
instrukcji, nie musieli więc niczego sobie wyjaśniać. Kiedy znaleźli się w pewnej
odległości od siebie, zachodząc kota z dwu stron, położyli kości na śniegu. Paweł
zerknął na brata, sprawdzając, czy czegoś nie spartaczył.
Postępując ściśle według wskazówek, Andriej wyciągnął z kieszeni sznurek.
Paweł już wcześniej zawiązał na jego końcu pętlę, wystarczyło więc tylko umieścić ją
wokół szczurzej czaszki. Andriej zrobił to, po czym cofnął się tak daleko, jak na to
pozwalała długość sznurka, i położył się na brzuchu, słysząc pod sobą skrzypienie
śniegu. Czatował. Dopiero teraz się zorientował, że prawie nie widzi przynęty. Miał
przed oczyma tylko niewyraźną plamę. Nagle się przestraszył, pragnąc w duchu, żeby
kot poszedł w stronę brata. Paweł na pewno nie popełni błędu, złapie zwierzaka i będą
mogli wrócić do domu i go zjeść. Ze zdenerwowania i zimna zaczęły mu drżeć ręce.
Starał się nad nimi zapanować. Zobaczył jakiś ruch: w jego kierunku sunął czarny
kształt.
Oddech Andrieja topił śnieg tuż przed jego twarzą; pod jego ubranie zaczęły
wpływać strużki lodowatej wody. Andriej miał nadzieję, że kot ruszy w drugą stronę,
do pułapki brata, lecz w miarę jak plama się zbliżała, nie miał już wątpliwości, że
ofiara wybrała jego. Oczywiście gdyby złapał kota, Paweł pokochałby go, zacząłby
grać z nim w karty i już nigdy by się na niego nie złościł. Myśl o tym sprawiła mu
taką przyjemność, że porzucił strach i ogarnęła go niecierpliwość. Tak, to on złapie
kota. Zabije go. Udowodni, że wcale nie jest takim niedorajdą. Co mówił brat?
Ostrzegał, żeby nie ciągnąć sidła za wcześnie. Gdyby kot się spłoszył, wszystko
byłoby stracone. Właśnie z tego powodu Andriej dla pewności postanowił jeszcze
trochę zaczekać, poza tym nie był pewien, gdzie dokładnie znajduje się kot. Za chwilę
powinien wyraźnie zobaczyć czarne futro i cztery nogi. Odczeka jeszcze troszkę,
jeszcze troszkę… Nagle usłyszał syk brata:
— Już!
Andriej wpadł w panikę. Wiele razy słyszał ten ton, który zawsze oznaczał, że
zrobił coś nie tak. Zmrużył oczy i ujrzał kota stojącego w pułapce. Pociągnął sznurek.
Ale za późno: kot zdążył uskoczyć przed pętlą. Mimo to Andriej szarpnął wiotki
sznurek jeszcze raz w żałosnej nadziei, że na końcu może jednak będzie kot. Gdy
w jego rękach znalazła się pusta pętla, poczuł, jak twarz oblewa mu rumieniec
wstydu. W przystępie gniewu był gotów poderwać się z ziemi, dogonić kota i zadusić
go albo roztrzaskać mu czaszkę. Nie ruszał się jednak z miejsca: zobaczył, że Paweł
wciąż leży płasko na śniegu. Andriej, który nauczył się we wszystkim naśladować
brata, zrobił więc to samo. Kiedy zmrużył oczy i wytężył wzrok, zauważył, że ciemna
plama przesuwa się w kierunku pułapki Pawła.
Wściekłość na młodszego brata za jego nieporadność szybko ustąpiła miejsca
radosnemu podnieceniu, które wywołała nierozwaga kota. Paweł napiął mięśnie
pleców. Kot na pewno poczuł smak krwi, a głód był silniejszy od ostrożności.
Przyglądał się, jak zwierzę przystanęło w pół kroku z jedną łapą w powietrzu, patrząc
prosto na niego. Wstrzymał oddech: jego palce zacisnęły się wokół sznurka. Czekał,
w milczeniu ponaglając kota.
Proszę. Proszę. Proszę.
Kot skoczył naprzód, otworzył pysk i chwycił kość. Paweł wybrał właściwy
moment i szarpnął. W pętli utkwiła przednia łapa kota. Paweł zerwał się na nogi
i naprężył sznurek, zaciskając pętlę. Kot próbował się wyrwać, lecz ciężka linka
trzymała mocno i zwierzak runął na ziemię. Las wypełnił się przeraźliwym
wrzaskiem, jak gdyby o życie walczyło znacznie większe stworzenie, miotając się na
śniegu, wyginając ciało w łuk i usiłując złapać zębami sznurek. Paweł bał się, że
węzeł nie wytrzyma. Sznurek był słaby i wystrzępiony. Gdy usiłował podejść, kot
cofał się, utrzymując bezpieczną odległość. Paweł zawołał do brata:
— Zabij go!
Andriej wciąż się nie ruszał, nie chcąc popełnić kolejnego błędu. Teraz jednak
usłyszał wyraźne polecenie. Zerwał się z ziemi i ruszył biegiem, ale natychmiast
potknął się i upadł na twarz. Wyciągnąwszy nos ze śniegu, zobaczył przed sobą kota,
który syczał, pluł i szarpał się jak oszalały. Gdyby sznurek pękł, kot byłby wolny,
a brat znienawidziłby go na zawsze. Paweł krzyknął schrypniętym,
rozgorączkowanym głosem:
— Zabij go! Zabij go! Zabij go!
Andriej stanął na chwiejnych nogach i nie bardzo wiedząc, co właściwie robi,
skoczył naprzód i przykrył sobą szamoczące się ciało kota. Może miał nadzieję, że
zabije go siłą uderzenia. Ale leżąc na zwierzęciu, czuł, że kot żyje i wije się pod jego
brzuchem, drapiąc płótno worka na zboże, z którego on miał uszytą kurtkę.
Rozpłaszczając się na śniegu, by nie pozwolić kotu uciec, Andriej obejrzał się za
siebie, błagając wzrokiem Pawła, aby wziął sprawę w swoje ręce.
— Jeszcze żyje!
Paweł podbiegł do niego, opadł na kolana i sięgnął pod brzuch młodszego brata,
lecz jego dłoń napotkała zęby kota, który błyskawicznie go ugryzł. Wyszarpnął ręce.
Nie zważając na krwawiący palec, przegramolił się na drugą stronę i jeszcze raz
wsunął ręce, tym razem trafiając na ogon. Jego palce zaczęły się skradać po grzbiecie
kota. Przed atakiem z tej strony zwierzę nie mogło się bronić.
Andriej nadal leżał nieruchomo, czując rozgrywającą się pod sobą walkę. Dłonie
brata nieubłaganie zbliżały się do kociego łba. Kot, zdając sobie sprawę, że to
oznacza dla niego śmierć, zaczął gryźć wszystko — jego kurtkę, śnieg — oszalały ze
strachu, strachu, który Andriej odczuwał jako wibracje w żołądku. Naśladując brata,
Andriej krzyknął:
— Zabij go! Zabij go! Zabij go!
Paweł złamał stworzeniu kark. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał.
Leżeli, oddychając głęboko. Paweł oparł głowę o plecy Andrieja, wciąż zaciskając
palce na karku kota. Wreszcie wyciągnął ręce spod brata i wstał. Andriej pozostał na
śniegu, nie mając odwagi się ruszyć.
— Możesz już wstać.
Mógł już wstać. Mógł stanąć u boku brata. Z dumą. Andriej nie zawiódł.
Wywiązał się z zadania. Chwycił rękę brata i podniósł się na nogi. Paweł nie zdołałby
złapać kota bez jego pomocy. Sznurek na pewno by się zerwał. Andriej uśmiechnął
się, a po chwili wybuchnął śmiechem, klaszcząc w dłonie i tańcząc w miejscu. Czuł
się szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu. Zostali zespołem. Brat objął go, po czym
obaj spojrzeli na swoje trofeum: wciśniętego w śnieg martwego, wychudzonego kota.
Chcąc niepostrzeżenie zanieść zdobycz do wsi, musieli zachować wyjątkową
ostrożność. O taki łup ludzie byliby gotowi walczyć na śmierć i życie, a wrzaski kota
mogły kogoś zaalarmować. Paweł nie zamierzał zdawać się na los. Nie mieli ze sobą
żadnego worka. Na poczekaniu wymyślił, że ukryją kota pod stertą patyków. Gdyby
w drodze do domu ktoś ich spotkał, pomyślałby, że zbierają chrust, i nie zadawałby
żadnych pytań. Podniósł kota ze śniegu.
— Przykryję go patykami, żeby nikt go nie zobaczył. Ale gdybyśmy naprawdę
zbierali chrust, ty też musiałbyś nieść patyki.
Andriej był pod wrażeniem logicznego rozumowania brata — jemu w ogóle nie
przyszłoby to do głowy. Zabrał się do zbierania drewna. Trudno było znaleźć patyki,
ponieważ wszędzie leżał śnieg, który Andriej musiał rozgarniać gołymi rękami,
przeszukując zamarzniętą ziemię. Co chwilę rozcierał ręce i chuchał na zgrabiałe
palce. Zaczęło mu lecieć z nosa i wkrótce miał na górnej wardze lodowatą skorupę.
Nie przejmował się tym jednak, nie po dzisiejszym triumfie. Ponownie zanurzając
ręce w śniegu, zaczął nawet nucić piosenkę, którą dawniej śpiewał im ojciec.
Paweł, mając taki sam kłopot ze znalezieniem patyków, oddalił się od młodszego
brata. Musieli się rozdzielić. W pewnej odległości zobaczył powalone drzewo
z gałęziami sterczącymi we wszystkie strony. Pobiegł tam, położywszy kota na
śniegu, aby mieć wolne ręce, i zaczął odłamywać od pnia wszystkie martwe gałązki.
Drewna było mnóstwo, więcej, niż obaj mogliby unieść. Paweł rozejrzał się, szukając
Andrieja. Już chciał go zawołać, gdy nagle słowa zamarły mu na wargach. Usłyszał
jakiś odgłos. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał między drzewa. Las był gęsty
i ciemny. Zamknął oczy, skupiając się na tym dźwięku — rytmicznym skrzyp, skrzyp,
skrzyp śniegu. W coraz szybszym tempie, coraz bliżej. Poczuł przypływ adrenaliny.
Otworzył oczy. W ciemności coś się poruszało: przez las biegł jakiś mężczyzna.
Trzymał ciężką, grubą gałąź. Sadził długimi krokami, kierując się prosto w stronę
Pawła. Pewnie słyszał, jak zabili kota, i chciał ukraść im cenną zdobycz. Ale Paweł
nie miał zamiaru do tego dopuścić: nie pozwoli umrzeć z głodu matce. Nie zawiedzie
jak ojciec. Zaczął nogami przysypywać kota śniegiem, by go ukryć.
— Zbieramy…
Głos uwiązł mu w gardle, bo mężczyzna wypadł spomiędzy drzew z uniesioną
gałęzią. Dopiero teraz, widząc wymizerowaną twarz i dzikie oczy tego człowieka,
Paweł zorientował się, że nieznajomy nie chce zabrać kota. Chciał wziąć jego.
Usta Pawła rozchyliły się niemal w tym samym momencie, gdy gałąź ze świstem
przecięła powietrze i uderzyła go w ciemię. Nie poczuł niczego, zdał sobie tylko
sprawę, że już nie stoi. Klęczał na jednym kolanie. Unosząc przechyloną na bok
głowę, z jednym okiem zalanym krwią, przyglądał się, jak mężczyzna unosi gałąź,
szykując się do zadania drugiego ciosu.
Andriej przestał nucić. Paweł go zawołał? Znalazł tylko parę patyków, na pewno
nie tyle, ile wymagał ich plan, i nie chciał dostać bury, zwłaszcza że tak dzielnie się
dziś spisał. Wstał, wyciągając ręce ze śniegu. Patrzył w głąb lasu, mrużąc oczy, lecz
nawet najbliższe z drzew miały zamazane kontury.
— Paweł?
Nikt nie odpowiadał. Jeszcze raz zawołał brata. Czyżby to miała być zabawa?
Nie, Paweł już od dawna się z nim nie bawił. Andriej poszedł w stronę miejsca, gdzie
ostatni raz mignął mu brat, nic jednak nie widział. To było głupie. Przecież to nie on
miał szukać Pawła, ale Paweł miał znaleźć jego. Coś było nie tak. Znów zawołał, tym
razem głośniej. Dlaczego brat nie odpowiada? Andriej otarł nos szorstkim rękawem
kurtki, zastanawiając się, czy to jakaś próba. Co w tej sytuacji zrobiłby jego brat?
Znalazłby trop. Andriej rzucił patyki i ukląkł, szukając śladów na śniegu. Znalazł
własne i wrócił po nich do miejsca, gdzie zostawił brata. Dumny z siebie ruszył po
śladach Pawła. Gdyby się wyprostował, nie widziałby ich, więc poruszał się skulony,
z nosem blisko ziemi, jak pies, który zwęszył trop zwierzyny.
Dotarł do zwalonego drzewa, gdzie ujrzał rozsypane patyki i mnóstwo śladów
stóp — wśród nich duże i głębokie. Śnieg był czerwony. Andriej wziął garść i ścisnął,
patrząc, jak spomiędzy palców wypływa krew.
— Paweł!
Krzyczał, aż rozbolało go gardło i stracił głos. Jęcząc bezsilnie, chciał
powiedzieć bratu, że może sobie wziąć jego kawałek kota. Niech tylko wróci. Ale nic
z tego. Brat go zostawił. Andriej był sam.
···
11 lutego 1953
Śnieżka trafiła Jurę w tył głowy. Zaskoczony atakiem poczuł, jak śnieg
rozpryskuje mu się na uszach. Za plecami usłyszał śmiech swojego młodszego brata
— głośny i radosny śmiech, w którym brzmiała duma z celnego strzału, mimo że był
to czysty przypadek, fuks. Jura strzepnął lód z kołnierza kurtki, ale kawałki dostały
się pod ubranie. Zaczęły topnieć, powoli spływały mu po plecach, pozostawiając na
skórze zimne, mokre ślady. Wyszarpnął koszulę ze spodni i wsunął rękę najdalej, jak
się dało, próbując je zetrzeć.
Nie mogąc uwierzyć w beztroskę brata — który zamiast mieć przeciwnika na
oku, zajmował się własną koszulą — Arkady bez pośpiechu lepił nowy pocisk,
ubijając garści śniegu. Jeżeli kula będzie za duża, nie trafi w cel: nieporęczna, nie
nabierze właściwej prędkości i łatwo się będzie przed nią uchylić. Długo popełniał ten
sam błąd, lepiąc za duże śnieżki. Zamiast mieć większą siłę rażenia, jeszcze
w powietrzu zostawały unieszkodliwione przez brata, a najczęściej same się
rozpadały, zanim dosięgły celu. Nieraz bawili się z Jurą na śniegu. Czasem
towarzyszyły im inne dzieci, ale zazwyczaj sami toczyli walkę. Niewinna z początku
bitwa stawała się coraz zacieklejsza z każdym rzuconym pociskiem. Arkady nigdy
dotąd nie wygrał. Zawsze zasypywał go grad szybkich i precyzyjnie wymierzonych
śnieżek brata. Każda zabawa kończyła się tak samo: frustracją, kapitulacją i złością
albo, co gorsza, płaczem i sromotną ucieczką. Arkady nie cierpiał ciągle przegrywać,
nie cierpiał też swojej reakcji na porażkę. Jedynym powodem, dla którego wciąż brał
udział w śnieżnych potyczkach, była nadzieja, że dziś będzie inaczej, że dziś wygra.
Ten dzień wreszcie nadszedł. Miał szansę. Ruszył w stronę brata, ale zanadto się nie
zbliżał: chciał, żeby rzut się liczył. Atak z bliska nie był uznawany.
Jura zobaczył, co się święci: biała piguła zakreśliła łuk w powietrzu, nie za duża,
nie za mała, dokładnie taka, jakie sam lepił. Nic nie mógł zrobić. Trzymał ręce za
plecami. Musiał przyznać, że jego młodszy brat szybko się uczył.
Śnieżka trafiła go w czubek nosa, zalepiając mu oczy, nozdrza, usta, pokrywając
białą skorupą całą twarz. Cofnął się o krok. Rzut był doskonały — oznaczał koniec
zabawy. Jura został pokonany przez młodszego brata, chłopca, który nie skończył
jeszcze pięciu lat. Dopiero teraz jednak, gdy po raz pierwszy poniósł porażkę, potrafił
docenić wagę zwycięstwa. Brat znowu się roześmiał — demonstracyjnie, z przesadną
wesołością, jak gdyby nie było nic zabawniejszego na świecie niż trafienie kogoś
śnieżką w twarz. On przynajmniej nigdy nie chełpił się tak jak Arkady; nigdy nie
pękał ze śmiechu ani nie czerpał tak ogromnej satysfakcji ze swoich zwycięstw. Jego
młodszy brat nie umiał przegrywać i jeszcze bardziej nie umiał wygrywać. Trzeba mu
dać dobrą nauczkę, utrzeć nosa. Wygrał jedną walkę, to wszystko; raz dopisało mu
szczęście w nic nieznaczącej zabawie, jednej na sto: nie — jednej na tysiąc. A teraz
zachowuje się, jak gdyby wyrównali ze sobą rachunki, a może nawet zdaje mu się, że
jest od niego lepszy? Jura kucnął, sięgnął ręką głęboko w śnieg aż do ziemi i nabrał
garść zmrożonego błota, piasku i kamyków.
Widząc, że starszy brat lepi następną śnieżkę, Arkady odwrócił się i dał drapaka.
Spodziewał się zemsty: wiedział, że pocisk będzie starannie przygotowany i rzucony
z całej siły. Nie zamierzał stać się jego celem. Bezpieczeństwo zapewniała jedynie
ucieczka. Kula, choćby najlepiej ulepiona i rzucona z największą precyzją,
pokonawszy pewną odległość, musiała zacząć się rozpadać. Gdyby nawet trafiła
w cel, byłaby niegroźna, prawie niewarta wysiłku włożonego w rzut. Arkady
wiedział, że jeśli uda mu się uciec, zakończy bitwę upojony poczuciem triumfu. Nie
chciał, aby brat odwrócił los bitwy, bombardując go szybką serią. Nie: trzeba uciec
i ogłosić zwycięstwo. Skończyć już teraz. Będzie się mógł cieszyć przynajmniej do
jutra, kiedy prawdopodobnie znów przegra. Ale to dopiero jutro. Dziś mógł
świętować sukces.
Usłyszał, jak brat go zawołał. Odwrócił się z uśmiechem, nie zwalniając kroku
— pewien, że jest już poza zasięgiem pocisku.
I nagle poczuł, jak gdyby dostał pięścią w nos. Głowa odskoczyła mu na bok,
ziemia usunęła się spod nóg i na sekundę uniósł się w powietrze. Gdy wylądował,
nogi się pod nim ugięły i runął jak długi na śnieg — zbyt oszołomiony, by wyciągnąć
przed siebie ręce. Leżał przez chwilę, nie rozumiejąc, co się stało. Miał w ustach
piasek, błoto, ślinę i krew. Ostrożnie wsunął palec między wargi. Zęby były w dotyku
chropowate, jak gdyby ktoś siłą nakarmił go piaskiem. Wyczuł przerwę. Miał wybity
ząb. Wybuchając płaczem, wypluł na śnieg lepką miazgę, rozgrzebując ją
w poszukiwaniu zęba. W tej chwili tylko to było ważne, nic innego go nie obchodziło.
Musiał odnaleźć ząb. Gdzie on jest? Na bieli śniegu nie mógł go jednak nigdzie
dojrzeć. Ząb zniknął. Arkady nie płakał z bólu, lecz z wściekłości na
niesprawiedliwość, jaka go spotkała. Czy nie mógł wygrać chociaż jednej bitwy?
Przecież uczciwie zwyciężył. Czy brat nie umiał tego przyznać?
Jura podbiegł do niego. Gdy tylko cisnął w brata bryłę z błota, piasku, lodu
i kamieni, natychmiast pożałował swojej decyzji. Zawołał Arkadego, chcąc go
ostrzec, a on, zamiast się uchylić, odwrócił się, wystawiając twarz na nadlatujący
pocisk. Wyglądało na to, że zamiast mu pomóc, wyjątkowo perfidnie wykończył atak.
Zbliżając się do Arkadego, zobaczył na śniegu krew i zrobiło mu się niedobrze. Stało
się. Sprawił, że ich zabawa, którą uwielbiał najbardziej na świecie, zmieniła się w coś
okropnego. Dlaczego nie pozwolił bratu wygrać? Przecież mógł się odegrać jutro,
pojutrze i popojutrze. Poczuł wstyd.
Jura przysiadł obok młodszego brata i położył mu dłoń na ramieniu. Arkady
strząsnął ją z siebie, zwracając ku niemu zaczerwienione, pełne łez oczy
i zakrwawione usta. Wyglądał jak dzikie zwierzę. Nie odzywał się. Całą twarz miał
ściągniętą gniewem. Wstał, chwiejąc się lekko.
— Arkady?
W odpowiedzi brat otworzył usta i wydał okrzyk przypominający szczeknięcie
psa. Jura zobaczył tylko brudne zęby, Arkady odwrócił się i uciekł.
— Arkady, zaczekaj!
Arkady jednak nie czekał — nie zatrzymywał się, nie chciał wysłuchiwać
przeprosin Jury. Biegł co sił w nogach, szukając językiem świeżej szpary między
przednimi zębami. Gdy ją odnalazł i czubkiem języka dotknął dziąsła, miał nadzieję,
że już nigdy więcej nie zobaczy swojego brata.
14 lutego
Anatolij Brodski nie spał od trzech dni. Był tak zmęczony, że nawet najprostsze
czynności wymagały skupienia. Stał przed drzwiami obory zamkniętymi na klucz.
Wiedział, że będzie je musiał otworzyć siłą. Jednak sama myśl o tym wydawała mu
się nierealna. Po prostu nie miał już sił. Zaczął padać śnieg. Anatolij spojrzał
w ciemne niebo; zapadł w odrętwienie, a gdy w końcu przypomniał sobie, gdzie jest
i co ma zrobić, poczuł śnieg osiadający mu na twarzy. Zlizał z ust zimne płatki,
uświadamiając sobie, że umrze, jeżeli nie dostanie się do środka. Skoncentrował się
i kopnął w drzwi. Zadrżały w zawiasach, ale pozostały zamknięte na głucho. Kopnął
jeszcze raz. Zatrzeszczały deski. Zachęcony tym odgłosem wykrzesał z siebie resztkę
energii i wymierzył trzeci cios, celując w zamek. Drewno pękło i drzwi gwałtownie
się rozwarły. Stał w progu, przyzwyczajając oczy do mroku. Po jednej stronie
w zagrodzie stały dwie krowy. Po drugiej zobaczył narzędzia i słomę. Rozłożył na
zmarzniętej ziemi kilka zgrzebnych worków, zapiął płaszcz i położył się, krzyżując
ręce na piersi i zamykając oczy.
···
Z okna izby Michaił Zinowiew ujrzał otwarte drzwi obory. Kołysały się
poruszane wiatrem, który nawiewał do środka kłęby śniegu. Michaił się odwrócił.
Żona głęboko spała. Postanowiwszy jej nie niepokoić, cicho narzucił płaszcz,
namacał w ciemności buty i wyszedł z domu.
Wiatr zaczął się wzmagać, unosząc z ziemi tumany śniegu i chłoszcząc jego
twarz. Michaił uniósł rękę i osłonił oczy. Gdy podszedł do obory, spomiędzy palców
zobaczył, że zamek został wyłamany, a drzwi otwarte kopniakiem. Zajrzał do środka
i kiedy przyzwyczaił wzrok do pozbawionego światła księżyca półmroku, dostrzegł
sylwetkę człowieka leżącego na ziemi i wtulonego w słomę. Nie zastanawiając się, co
chce zrobić, wszedł do obory, chwycił widły i podkradł się do śpiącego intruza,
zbliżając zęby narzędzia do jego brzucha.
Anatolij otworzył oczy i kilka centymetrów od swojej twarzy ujrzał zaśnieżone
buty. Obrócił się na wznak, by spojrzeć na górującą nad nim postać. Zęby wideł lekko
drżały tuż nad jego brzuchem. Żaden z mężczyzn się nie poruszył. Mgiełka oddechów
pojawiała się i znikała sprzed ich twarzy. Anatolij nie próbował złapać wideł. Nie
próbował się odsunąć.
Przez chwilę trwali zastygli jak w stop-klatce, dopóki Michaiła nie ogarnęło
uczucie palącego wstydu. Jęknął, jak gdyby niewidzialna pięść ugodziła go
w żołądek, a potem upuścił widły na ziemię, osuwając się na kolana.
— Wybacz mi, proszę.
Anatolij usiadł. Przypływ adrenaliny zupełnie go rozbudził, lecz czuł ból
w całym ciele. Jak długo spał? Krótko, na pewno za krótko. Kiedy się odezwał,
z wyschniętego gardła wydobył się schrypnięty głos:
— Rozumiem. Nie powinienem tu przychodzić. Nie powinienem cię prosić
o pomoc. Musisz myśleć o rodzinie. Naraziłem cię na niebezpieczeństwo. To ja
powinienem cię prosić o wybaczenie.
Michaił przecząco pokręcił głową.
— Przestraszyłem się. Wpadłem w panikę. Wybacz.
Anatolij spojrzał przez otwarte drzwi na śnieg i ciemność. Teraz nie mógł stąd
wyjść. Nie przeżyłby tego. Oczywiście, nie mógł pozwolić sobie na sen, ale
potrzebował schronienia. Michaił czekał na odpowiedź, na słowa przebaczenia.
— Nie mam ci czego wybaczać. Nie jesteś niczemu winien. Ja zapewne
zrobiłbym to samo.
— Ale jesteś moim przyjacielem.
— Jestem i zawsze będę twoim przyjacielem. Posłuchaj: zapomnij o tym, co się
dzisiaj zdarzyło. Zapomnij, że w ogóle tu byłem. Zapomnij, że prosiłem cię o pomoc.
Pamiętaj nas takich jak kiedyś. Zapamiętaj nas jako najlepszych przyjaciół. Zrób to
dla mnie, a ja zrobię to samo dla ciebie. O świcie już mnie tu nie będzie. Przyrzekam
ci. Obudzisz się rano i będziesz dalej normalnie żył. Zapewniam cię, nikt nigdy się
nie dowie, że tu byłem.
Michaił zwiesił głowę: płakał. Do dziś wierzył, że jest gotów zrobić wszystko
dla swojego przyjaciela. To było kłamstwo. Jego lojalność, odwaga, przyjaźń okazały
się wątłe jak bańka mydlana — prysły już przy pierwszej poważnej próbie.
Zdziwienie Michaiła, kiedy wieczorem przyjaciel niezapowiedziany zjawił się
w jego domu, było całkiem zrozumiałe. Anatolij przyjechał do wsi bez uprzedzenia.
Mimo to powitano go serdecznie, nakarmiono, napojono i zaofiarowano mu nocleg.
Dopiero gdy gospodarze dowiedzieli się, że zmierza na północ, w kierunku fińskiej
granicy, zrozumieli powód jego nieoczekiwanej wizyty. Ani słowem nie wspomniał,
że jest poszukiwany przez służby Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Nie
musiał. Sami to zrozumieli. Uciekał. Kiedy ten fakt stał się jasny, serdeczność
gospodarzy ulotniła się bez śladu. Za udzielenie pomocy uciekinierowi groziła kara
śmierci. Anatolij wiedział o tym, lecz miał nadzieję, że przyjaciel będzie gotów
podjąć ryzyko. Wierzył nawet, że zechce mu towarzyszyć w podróży na północ. MGB
nie poszukiwało dwóch ludzi, a co więcej, Michaił miał znajomych w miastach na
trasie do samego Leningradu, między innymi w Twerze i mieście Gorki. To prawda,
że Anatolij prosił o ogromnie wiele, lecz kiedyś ocalił Michaiłowi życie i choć nie
uważał go za swego dłużnika, to tylko dlatego, że nie przypuszczał, by kiedykolwiek
był zmuszony zwrócić się do niego o spłatę długu.
Podczas rozmowy przekonał się jednak, że Michaił nie jest gotowy narażać się
na takie ryzyko. Właściwie nie był gotowy narażać się na żadne ryzyko. Jego żona
często im przerywała, aby zamienić z mężem dwa słowa na osobności. Ilekroć
wtrącała się do ich rozmowy, posyłała Anatolijowi nieskrywanie jadowite spojrzenie.
Sytuacja wymagała rozwagi i ostrożności. Bez wątpienia sprowadził zagrożenie na
rodzinę przyjaciela, rodzinę, którą kochał. Znacznie obniżając oczekiwania wobec
Michaiła, zapewnił go, że nie chce niczego poza noclegiem w ich oborze. Nazajutrz
rano miał zniknąć. Zamierzał iść pieszo do najbliższej stacji kolejowej, tą samą drogą,
którą przyszedł. W dodatku to był jego pomysł, aby wyłamać zamek w drzwiach
obory. Gdyby przypadkiem został schwytany, rodzina Michaiła mogłaby utrzymywać,
że o niczym nie wiedziała, a do obory zakradł się jakiś intruz. Sądził, że te środki
ostrożności uspokoją gospodarzy.
Nie mogąc patrzeć na płaczącego przyjaciela, Anatolij pochylił się ku niemu.
— Nie ma powodu, żebyś czuł się winny. Wszyscy próbujemy po prostu
przeżyć.
Michaił przestał płakać. Uniósł głowę, ocierając łzy. Przyjaciele nagle zdali
sobie sprawę, że być może widzą się po raz ostatni. Uściskali się serdecznie.
Michaił się odsunął.
— Zawsze byłeś lepszym człowiekiem ode mnie. Powodzenia.
Wstał i wyszedł z obory, zamykając za sobą drzwi i podsypując pod nie trochę
śniegu, aby je unieruchomić. Odwrócił się plecami do wiatru i ciężkim krokiem
powlókł się w kierunku domu. Gdyby zabił Anatolija i zgłosił włamanie,
zagwarantowałby bezpieczeństwo rodzinie. Teraz będzie się musiał zdać na los.
Będzie się musiał modlić. Nigdy nie uważał się za tchórza, a podczas wojny, gdy
w grę wchodziło jego życie, nigdy nie stchórzył. Niektórzy podziwiali nawet jego
odwagę. Ale odkąd miał rodzinę, poznał smak strachu. Potrafił wyobrazić sobie
znacznie gorsze rzeczy niż własna śmierć.
Kiedy dotarł do domu, zdjął buty i płaszcz, po czym ruszył do izby.
Otworzywszy drzwi, drgnął zaskoczony widokiem postaci przy oknie. Jego żona
obudziła się i patrzyła w stronę obory. Słysząc, jak wchodzi, odwróciła się. Z jej
drobnej sylwetki trudno było odgadnąć, że jest silną kobietą, która potrafi dźwigać,
rąbać, pracować dwanaście godzin na dobę i dbać, by rodzina trzymała się razem. Nie
obchodziło jej, że Anatolij kiedyś uratował życie jej mężowi. Nie obchodziła jej ich
przeszłość, ich przyjaźń. Lojalność i dług wdzięczności to były pojęcia abstrakcyjne.
Anatolij stanowił zagrożenie dla ich bezpieczeństwa. To było realne. Pragnęła tylko,
żeby zniknął i trzymał się jak najdalej od jej domu, a w tym momencie nienawidziła
go bardziej niż kogokolwiek na świecie — tego łagodnego i poczciwego człowieka,
którego kiedyś uwielbiała i z radością gościła u siebie.
Michaił pocałował żonę. Miała chłodny policzek. Ujął jej dłoń. Spojrzała na
niego, zauważając ślady łez.
— Co tam robiłeś?
Michaił rozumiał jej przejęcie. Miała nadzieję, że dokonał tego, co było
konieczne. Miała nadzieję, że przedkładając rodzinę nad wszystko, zabił tego
człowieka. Właśnie to należało zrobić.
— Zostawił otwarte drzwi obory. Ktoś mógłby to zauważyć. Poszedłem je
zamknąć.
Rozluźniła uścisk. Wyczuł jej rozczarowanie. Uznała, że jest słaby. Miała rację.
Nie potrafił znaleźć w sobie dość siły, by zamordować przyjaciela, ani dość, by mu
pomóc. Szukał słów pocieszenia.
— Nie musisz się martwić. Nikt nie wie, że tam jest.
Moskwa
Ponieważ tych, którym nie ufano, prześwietlano z takim samym zapałem jak
zaufanych, istniała pewnego rodzaju równość.
Praca śledczego polegała na tym, aby dopóty zdzierać warstwę niewinności,
dopóki nie odsłoni się winy. Jeśli śledczemu nie udało się dowieść winy
podejrzanego, to widocznie zdarł za mało. W przypadku Brodskiego pytanie nie
brzmiało, czy zagraniczni dyplomaci spotykali się z nim, ponieważ był weterynarzem,
ale czy podejrzany został weterynarzem po to, by zagraniczni dyplomaci mogli się
z nim jawnie spotykać. Dlaczego otworzył gabinet zaledwie kilka kroków od
ambasady amerykańskiej? I dlaczego — krótko po rozpoczęciu przez niego praktyki
— kilku pracowników ambasady amerykańskiej sprawiło sobie zwierzęta? I wreszcie
dlaczego dziwnym trafem zwierzęta zagranicznych dyplomatów wymagały pomocy
medycznej częściej niż zwierzęta należące do zwykłych obywateli? Kuźmin pierwszy
przyznał, że cała sytuacja ma aspekt komiczny i właśnie z tego powodu zaczęła go
niepokoić. Niewinność okoliczności sprawiała wrażenie znakomitego kamuflażu.
Wydawało się, jakby otwarcie kpiono z MGB. Niewiele było poważniejszych
przestępstw.
Przemyślawszy sprawę i mając na uwadze spostrzeżenia swojego mentora, Lew
podjął decyzję, że zamiast od razu aresztować podejrzanego, należy go śledzić przez
pewien czas, doszedł bowiem do wniosku, że jeśli ten obywatel działa jako szpieg,
nadarza się okazja, by odkryć, dla kogo pracuje, i aresztować wszystkich za jednym
zamachem. Choć o tym nie mówił, czułby się nieswojo, aresztując kogoś bez
pewniejszych dowodów. Naturalnie przez całe swoje zawodowe życie radził sobie
z podobnymi skrupułami. Dokonał wielu aresztowań, znając jedynie nazwisko i adres
obywatela i wiedząc, że ktoś temu obywatelowi nie ufa. Wina podejrzanego stawała
się faktem w chwili, gdy stawał się podejrzanym. Dowody zdobywało się w trakcie
przesłuchania. Lew nie był już jednak chłopcem na posyłki, wykonującym cudze
rozkazy, postanowił więc wykorzystać swoją władzę i zabrać się do dzieła trochę
inaczej. Został śledczym. Chciał poprowadzić dochodzenie. Nie wątpił, że ostatecznie
aresztuje Anatolija Brodskiego, ale pragnął dowodu; jakiegoś świadectwa winy,
czegoś oprócz domysłów. Krótko mówiąc, chciał być w porządku, gdy przystąpi do
aresztowania.
W ramach operacji Lew, pełniąc służbę na pierwszej zmianie, śledził
podejrzanego od ósmej rano do ósmej wieczorem. W ciągu trzech dni nie zauważył
nic niezwykłego. Podejrzany chodził do pracy, jadł obiad i wracał do domu. Słowem,
sprawiał wrażenie zwykłego, porządnego obywatela. Być może właśnie jego pozorna
nieszkodliwość stępiła zmysły Lwa. Kiedy dziś rano wzburzony Kuźmin wziął go na
stronę, informując o sytuacji Fiodora Andriejewa — o śmierci chłopca i histerycznej
reakcji rodziny — i rozkazując mu natychmiast rozwiązać ten problem, Lew nie
protestował. Zamiast się przeciwstawić i zwrócić Kuźminowi uwagę, że jest zajęty
znacznie ważniejszymi rzeczami, potulnie się zgodził. Z perspektywy dzisiejszego
wieczoru decyzja wydawała się niedorzeczna. Do frustracji doprowadzała go myśl, że
gdy gawędził sobie z rodziną i pocieszał dzieci, zdrajca uciekł, wystawiając go na
pośmiewisko. Agent wyznaczony do kontynuowania obserwacji okazał się idiotą i nie
zauważył nic dziwnego w tym, że przez cały dzień weterynarza nie odwiedził ani
jeden klient. Dopiero po zmierzchu nabrał podejrzeń i wszedł, zamierzając udawać
klienta. Zobaczył pusty gabinet. Tylne okno zostało wyważone. Nie sposób było
ustalić, o której godzinie podejrzany uciekł, ale najprawdopodobniej rano, krótko po
przyjściu do pracy.
Brodski zniknął.
15 lutego
Drogi za Moskwą pokrywała śliska maź błota i śniegu, więc chociaż na koła
ciężarówki założono łańcuchy, rzadko przekraczali prędkość dwudziestu pięciu
kilometrów na godzinę. Porywisty wiatr i śnieg atakowały wóz z taką wściekłością,
jak gdyby wzięły sobie za punkt honoru zatrzymać Lwa i nie pozwolić mu dotrzeć do
celu. Wycieraczki zamocowane na dachu szoferki z trudem przecierały maleńkie
fragmenty przedniej szyby. Ciężarówka parła naprzód przy widoczności nie większej
niż dziesięć metrów. Gdyby nie determinacja Lwa, nigdy nie zdecydowaliby się na
wyjazd w taką pogodę.
Lew siedział obok Wasilija i kierowcy, pochylony nad mapami, które rozłożył na
kolanach. Wszyscy trzej byli ubrani jak na pieszą wędrówkę — w płaszcze
i rękawiczki. Stalową kabinę, ze stalowym dachem i stalową podłogą, ogrzewało
tylko ledwie wyczuwalne ciepło klekoczącego silnika. Ale szoferka dawała im
przynajmniej ochronę przed wiatrem. Dziewięciu uzbrojonych po zęby agentów
w budzie z tyłu podróżowało w znacznie mniej komfortowych warunkach.
Brezentowy dach zisa przepuszczał zimne powietrze, a nawet śnieg. Ponieważ
temperatura często spadała do minus trzydziestu stopni, w skrzyni zisa zainstalowano
opalany drewnem piecyk, przyśrubowany do podłogi. Pękate urządzenie ogrzewało
tylko najbliżej siedzące osoby, dlatego ludzie musieli się tłoczyć i często zamieniać
miejscami. Lew wiele razy podróżował z tyłu: co dziesięć minut dwaj siedzący
najbliżej piecyka niechętnie odsuwali się od jedynego źródła ciepła i szli zająć
najzimniejsze miejsca na końcu ławek, na których trwały kolejne przetasowania.
Po raz pierwszy w ciągu całej swojej służby Lew odniósł wrażenie, że jego
ludzie buntują się przeciw niemu. Przyczyną nie były niewygody ani brak snu.
Oddział był przyzwyczajony do działania w trudnych warunkach. Nie, chodziło o coś
innego. Może o przekonanie, że tej wyprawy można było uniknąć. Może o brak wiary
w trop prowadzący do Kimowa. Ale dotąd, kiedy prosił swoich ludzi o zaufanie,
zawsze je uzyskiwał. Dziś wyczuwał u nich wrogość, opór. Nie był przyzwyczajony
do niechęci ze strony podkomendnych, z wyjątkiem Wasilija. W tym momencie
jednak najmniej przejmował się własną pozycją.
Jeżeli jego hipoteza okaże się trafna, jeśli podejrzany rzeczywiście był
w Kimowie, Lew przypuszczał, że wyruszy w drogę o brzasku, sam albo
z przyjacielem. Licząc na to, że zdążą w porę dotrzeć do wsi, ryzykował. Postanowił
nie wykorzystywać pomocy miejscowej milicji z Zagorska, najbliższego dużego
miasta, ponieważ w jego opinii tamtejsi ludzie byli kiepsko wyszkolonymi,
niezdyscyplinowanymi amatorami. W tej operacji nie mógł nawet zaufać miejscowym
wydziałom MGB. Nie należało się spodziewać, że Brodski się podda, skoro już
wiedział, że jest ścigany. Mógł walczyć na śmierć i życie. Musieli go dostać żywego.
Jego przyznanie się do winy będzie miało kapitalne znaczenie. Co więcej, ucieczka
Brodskiego postawiła w kłopotliwej sytuacji samego Lwa, który był zdecydowany
naprawić swój błąd i zrobić wszystko, by osobiście dokonać aresztowania. Nie
chodziło tylko o zranioną dumę. Ani o to, że od sukcesu zależała jego kariera. Skutki
mogły się okazać znacznie poważniejsze. Gdyby akcja przeciwko siatce
szpiegowskiej, działającej na tak wielką skalę, zakończyła się niepowodzeniem,
podniosłyby się głosy, że Lew celowo sabotował śledztwo. Gdyby niepowodzeniem
zakończyła się próba ujęcia podejrzanego, Lew znalazłby się w jeszcze większych
opałach. Zakwestionowano by jego lojalność.
Kontrolujcie tych, którym ufamy.
···
···
···
W drodze powrotnej nikt się nie odzywał. Odległość, którą przedtem Lew
przebył w ciągu niecałych trzydziestu minut, pokonywali przez prawie dwie godziny.
W miarę jak jego organizm wydalał metamfetaminę, każdy kolejny krok wydawał się
cięższy. Krzepiła go tylko myśl o powodzeniu operacji. Wróci do Moskwy jako
zwycięzca, który pomyślnie przeszedł próbę i odzyskał swój status. Stał już na
krawędzi przepaści, lecz zdołał się ocalić.
Gdy zbliżali się do wsi, Anatolij zaczął się zastanawiać, jak go znaleźli.
Uświadomił sobie, że o swojej przyjaźni z Michaiłem wspominał Zinie. Zdradziła go.
Ale nie był na nią zły. Próbowała się po prostu ratować. Nikt nie mógł jej mieć tego
za złe. W każdym razie to było teraz nieistotne. Zależało mu tylko na tym, by
przekonać agentów, że Michaił nie jest współwinny. Spojrzał na oficera, który go
zatrzymał.
— Kiedy wczoraj wieczorem tu przyjechałem, rodzina Michaiła wyrzuciła mnie
z domu. Nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Grozili, że zawiadomią władze.
Właśnie dlatego musiałem się włamać do obory. Myśleli, że uciekłem. Ta rodzina nie
zrobiła nic złego. To dobrzy, pracowici ludzie.
Lew próbował sobie wyobrazić prawdziwy przebieg wczorajszych wypadków.
Zdrajca zwrócił się do przyjaciela z prośbą o pomoc, ale jej nie otrzymał. Nie
wyglądało to na dobrze obmyślany plan ucieczki. Na pewno nie plan doświadczonego
szpiega.
— Twoi przyjaciele mnie nie interesują.
Doszli do gospodarstwa. Zobaczyli Michaiła Zinowiewa, jego żonę i córeczki,
klęczących rzędem przed wejściem do obory. Wszyscy mieli ręce związane za
plecami. Drżeli z zimna. Najwyraźniej klęczeli na śniegu od dłuższego czasu. Michaił
miał posiniaczoną twarz. Z rozbitego nosa kapała krew; szczęka zwisała pod
dziwnym kątem. Była złamana. Funkcjonariusze otaczali ich nierównym kołem,
z niepewnymi minami. Wasilij stał za plecami rodziny. Gdy Lew się zatrzymał, chcąc
się odezwać, Wasilij opuścił skrzyżowane ręce, ukazując karabin. Po chwili uniósł
lufę i strzelił Zinowiewowi w tył głowy. Huk rozległ się echem po okolicy. Ciało
mężczyzny runęło na śnieg. Żona i córki nie drgnęły, patrząc na leżące przed nimi
zwłoki.
Zareagował tylko Brodski, wydając nieludzki głos — pozbawiony słów,
nieartykułowany krzyk bólu i złości. Wasilij przesunął się o krok i wycelował karabin
w głowę żony. Lew podniósł rękę.
— Opuść broń! To rozkaz!
— Ci ludzie są zdrajcami. Trzeba ich ukarać dla przykładu.
Wasilij nacisnął spust, siła odrzutu szarpnęła jego ręką, rozległ się drugi wystrzał
i kobieta bezwładnie padła na śnieg obok martwego męża. Brodski usiłował się
wyrwać, ale eskortujący go ludzie podcięli mu nogi i osunął się na kolana. Wasilij
znów przesunął się w bok, celując w głowę starszej z córek. Dziewczynka miała
zaczerwieniony od mrozu nos. Lekko dygotała. Wpatrywała się w ciało matki. Za
chwilę miała umrzeć na śniegu obok rodziców. Lew wyciągnął pistolet i wymierzył
do swojego zastępcy.
— Opuść broń.
Zmęczenie ulotniło się w mgnieniu oka, choć nie na skutek działania narkotyku.
Poczuł wzbierającą falę oburzenia i adrenaliny. Miał pewną rękę. Przymknął oko
i starannie wycelował. Z tej odległości nie mógł chybić. Jeśli strzeli, ocali
dziewczynkę. Ocali obie dziewczynki — nie dopuści do morderstwa. Słowo mimo
woli przemknęło mu przez myśl.
Morderstwo.
Odbezpieczył broń.
Wasilij mylił się co do Kijowa. Dał się nabrać na list Brodskiego. Przekonywał
ludzi, że wyjazd do Kimowa to strata czasu. Dał im do zrozumienia, że po
niepowodzeniu dzisiejszej akcji zostanie nowym szefem. Wszystkie te
kompromitujące błędy znajdą się w raporcie Lwa. W tym momencie Wasilij czuł na
sobie wzrok pozostałych funkcjonariuszy. Jego pozycja zachwiała się po
upokarzającym ciosie.
Z jednej strony miał ochotę sprawdzić, czy Lew ma dość odwagi, żeby go zabić.
Taki czyn wywołałby poważne reperkusje. Z drugiej strony nie był jednak głupi.
W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że jest tchórzem, a Lew z pewnością nie. Wasilij
opuścił broń. Z udawaną satysfakcją wskazał dzieci.
— Dziewczynki dostały cenną lekcję. Może wyrosną na lepszych obywateli niż
ich rodzice.
Lew podszedł do swojego zastępcy, mijając ciała zastrzelonych, zostawiając
ślady w zakrwawionym śniegu. Wziął szeroki zamach i krawędzią rękojeści pistoletu
uderzył Wasilija w głowę. Wasilij cofnął się i pochylił, chwytając się za skroń.
W miejscu rozcięcia pojawiła się krew. Zanim jednak zdążył się wyprostować, poczuł
na skroni lufę pistoletu Lwa. Wszyscy przyglądali się tej scenie z wyjątkiem
dziewczynek, które klęczały ze spuszczonymi oczyma, czekając na śmierć.
Wasilij bardzo powoli przechylił głowę i uniósł wzrok. Drżały mu usta.
Człowiek, który z taką łatwością zabijał, bał się śmierci. Lew dotknął spustu. Ale nie
potrafił zabić. Nie z zimną krwią. Nie wykona wyroku na tym człowieku. Niech
ukarze go państwo. Trzeba ufać państwu. Wsunął pistolet do kabury.
— Zostaniesz tu i zaczekasz na milicję. Opowiesz, co się stało, i pomożesz im.
Wrócisz do Moskwy sam.
Lew pomógł dziewczynkom wstać i zaprowadził je do domu.
Aż trzech agentów musiało zanieść Anatolija Brodskiego do ciężarówki. Był
zupełnie bezwładny, jakby uszło z niego życie. Oszalały z rozpaczy mamrotał coś
nieprzytomnie, nie zważając na funkcjonariuszy, którzy kazali mu się zamknąć. Nie
mieli ochoty słuchać jego lamentów.
···
16 lutego
Mimo że Lew pracował tu już od pięciu lat, nigdy nie czuł się dobrze na
Łubiance, w siedzibie MGB, skąd kierowano sprawami wewnętrznymi kraju. Rzadko
słyszano tu swobodne rozmowy. Każdy kontrolował swoje reakcje. Nie było w tym
nic dziwnego, zważywszy na specyficzny charakter zajęcia, lecz, zdaniem Lwa,
w samym budynku kryło się coś, co budziło w ludziach lęk, jak gdyby strach stanowił
jeden z elementów wkomponowanych w jego projekt. Przyznawał, że to absurdalna
teoria, skoro nie miał pojęcia o intencji architekta. Gmach pochodził z czasów przed
rewolucją i zanim został przejęty przez tajne służby specjalne bolszewików, mieściło
się tu towarzystwo ubezpieczeniowe. Trudno było jednak Lwu uwierzyć, że
przypadkowo wybrano budynek o tak niepokojących proporcjach: nie był ani wysoki,
ani przysadzisty, ani szeroki, ani smukły, stanowiąc niezgrabne uśrednienie
wszystkich wymiarów. Fasada stwarzała wrażenie czujności: zwarte rzędy okien,
ciągnące się wzdłuż i wszerz, biegnące aż do zegara na szczycie, który spoglądał na
miasto niczym wielkie świdrujące oko. Budynek otaczała niewidzialna granica.
Przechodnie omijali ją z daleka, jak gdyby się bali, że zostaną wciągnięci do środka.
Jeśli ktoś przekraczał tę wyimaginowaną linię, był albo funkcjonariuszem, albo
skazańcem. W tych murach nikt nie miał szans na uniewinnienie. To była fabryka
winy. Być może Łubianki nie zbudowano z myślą o strachu, niemniej strach
zapanował tu niepodzielnie, zmieniając dawne biura towarzystwa ubezpieczeniowego
w swoje królestwo.
Lew oddał legitymację: legitymacja stanowiła gwarancję, że nie tylko mógł
wejść do gmachu, ale także go opuścić. Ci, który przekraczali ten próg bez
legitymacji, często znikali bez wieści. System mógł ich umieścić w gułagu albo
w pobliskim budynku w Warsonofiewskim Zaułku, także należącym do państwowych
służb bezpieczeństwa, gdzie były pochyłe podłogi, wyłożone drewnem ściany,
zatrzymujące pociski, i węże do zmywania strug krwi. Lew nie znał dokładnej liczby
egzekucji, ale była wysoka, sięgała kilkuset dziennie. Przy takim stopniu
efektywności problemem stawały się kwestie praktyczne, na przykład w jaki sposób
szybko i sprawnie usunąć ludzkie szczątki.
Idąc głównym korytarzem, Lew zastanawiał się, jakie to uczucie być
prowadzonym do podziemi, nie mając prawa do odwołania, nie mogąc liczyć na
niczyją pomoc. Aparat sądowniczy można było bez trudu obejść. Lew słyszał
o więźniach, którzy całymi tygodniami leżeli pozostawieni własnemu losowi,
i lekarzach, którzy zajmowali się wyłącznie badaniami nad bólem. Nauczył się
wierzyć, że to wszystko istnieje nie bez przyczyny. Cel stanowiło wyższe dobro.
Terror był konieczny. Terror chronił rewolucję. Bez niego poniósłby klęskę Lenin.
Bez niego poniósłby klęskę Stalin. Po cóż by innego tajni agenci MGB rozsiewali
plotki na temat tego budynku, rzucając półsłówkami w metrze i tramwajach tak
metodycznie, jak gdyby chcieli wywołać epidemię? Pielęgnowano wirusa strachu.
Strach stanowił część jego pracy. Aby go podtrzymać, należało stale karmić nim
kolejnych ludzi.
Oczywiście Łubianka nie była jedynym budzącym grozę gmachem. Ludzie bali
się także więzienia Butyrki, o wysokich wieżach i brudnych, odrapanych skrzydłach,
gdzie w ciasnych celach więźniowie bawili się zapałkami, czekając na wywózkę do
obozów pracy.
Było Lefortowo, gdzie przesłuchiwano przestępców, przeciwko którym
prowadzono jeszcze dochodzenie, a ich krzyki słyszano na sąsiednich ulicach. Lew
rozumiał jednak, że Łubianka zajmuje szczególne miejsce w umysłach ludzkich,
ponieważ jest symbolem miejsca, w którym prowadzi się sprawy winnych agitacji
antyradzieckiej, działalności kontrrewolucyjnej i szpiegostwa. Dlaczego ta kategoria
więźniów wzbudza we wszystkich największy lęk? Każdy może się krzepić nadzieją,
że nigdy się nie dopuści kradzieży, gwałtu czy morderstwa, lecz nikt nie może być
pewien, czy nie jest winien agitacji antyradzieckiej, działalności kontrrewolucyjnej
i szpiegostwa, bo nikt, nie wyłączając Lwa, nie wie, czym właściwie są te zbrodnie.
Spośród stu czterdziestu paragrafów Kodeksu karnego Lew opierał się tylko na
jednym, na podpunkcie definiującym więźnia politycznego jako osobę prowadzącą
działalność, która ma na celu:
Obalenie, podważenie lub osłabienie władzy radzieckiej.
···
Cele dzieliły się na trzy rodzaje. Pierwszym były zwykłe cele, gdzie trzymano
więźniów: kwadratowe pomieszczenia z podłogą wysłaną słomą, które mogły
zmieścić trzech dorosłych mężczyzn, gdy położyli się obok siebie. W każdej z nich
zawsze przebywało pięciu i byli tak stłoczeni, że kiedy ktoś chciał się podrapać,
pozostali musieli się przesunąć, by zrobić mu miejsce w plątaninie ludzkich kończyn.
Ponieważ w celach nie było latryn, wstawiano wiadra, z których mężczyźni byli
zmuszeni korzystać w obecności wszystkich. Gdy wiadro wypełniło się po brzegi,
więźniom kazano nieść je do najbliższego odpływu ściekowego, ostrzegając ich, że
jeśli uronią choć kropelkę, zostaną zastrzeleni. Lew słyszał kiedyś strażników
rozmawiających o przekomicznych minach więźniów, którzy z napięciem wpatrywali
się w rozchybotany menisk moczu i kału, decydujący o tym, czy będą żyć, czy nie.
Owszem, było to barbarzyństwo, ale barbarzyństwo nie bez przyczyny, barbarzyństwo
w imię wyższego dobra.
Wyższe dobro. Wyższe dobro.
Doktor Zarubin włożył czapkę obszytą futrem z norek, podniósł skórzaną torbę
i zaczął się przepychać przez zatłoczony tramwaj, zdawkowo przepraszając
potrącanych ludzi. Wysiadłszy na oblodzony chodnik, oparł się o bok pojazdu. Nagle
poczuł się stary; chwiał się na nogach, bojąc się poślizgnąć i upaść. Tramwaj
odjechał. Zarubin rozejrzał się, mając nadzieję, że nie pomylił przystanku — słabo
znał wschodnie peryferie miasta. Okazało się jednak, że nie będzie żadnych kłopotów
ze znalezieniem drogi — cel jego poszukiwań przysłaniał szare, zimowe niebo. Po
drugiej stronie ulicy rozciągał się kilkusetmetrowy zespół czterech bloków
mieszkalnych w kształcie litery U, górujący nad nim i nad całą okolicą. Bloki
zbudowano parami w taki sposób, że jeden stanowił lustrzane odbicie sąsiedniego.
Doktora zachwyciła nowoczesna architektura gmachów, w których mieszkały tysiące
rodzin. To nie było zwykłe osiedle. To był pomnik nowej epoki. Kładł kres czasom
jedno- lub dwupiętrowych prywatnych domów, które zmiażdżono, starto na ceglany
pył, stawiając na ich miejscu doskonale funkcjonalne mieszkania, zaprojektowane
przez państwo i należące do państwa, pomalowane na szaro, spiętrzone jedno nad
drugim i uszeregowane jedno obok drugiego. Zarubin nigdzie nie widział tylu
dokładnie takich samych kształtów, tylokrotnie powtórzonych niczym bliźniacze
odbitki. Gruba warstwa śniegu okrywająca dach każdego budynku sprawiała
wrażenie, jak gdyby Bóg nakreślił tam białą linię, mówiąc: „Dość, reszta nieba jest
moja”. Oto kolejne wyzwanie, pomyślał Zarubin: reszta nieba. Z pewnością nie
należała do Boga. W którymś z czterech bloków znajdowało się mieszkanie numer
124 — dom oficera śledczego MGB Lwa Stiepanowicza Demidowa.
Rano major Kuźmin poinformował doktora o niespodziewanym wyjściu Lwa,
który opuścił Łubiankę na początku przesłuchania kluczowego dla sprawy, twierdząc,
że ma gorączkę i nie jest w stanie pełnić obowiązków służbowych. Majora
zaniepokoił moment jego wyjścia. Czy Lew był naprawdę chory? Może jego
nieobecność miała inną przyczynę? Dlaczego zapewniał, że dobrze się czuje i może
pracować, a gdy polecono mu przesłuchać podejrzanego, zmienił zdanie? I dlaczego
próbował przesłuchiwać zdrajcę w pojedynkę? Doktor został wysłany z zadaniem
wyjaśnienia zagadki choroby Lwa.
Z medycznego punktu widzenia, nawet bez badania pacjenta, Zarubin
przypuszczał, że przyczyną niedomagania Lwa było zbyt długie przebywanie
w zimnej wodzie, które mogło doprowadzić do zapalenia płuc, a jego stan pogorszyło
zażywanie narkotyków. Jeśli sprawa tak się przedstawiała, jeżeli Lew rzeczywiście
zachorował, Zarubin miał postąpić jak lekarz i pomóc mu wrócić do zdrowia. Gdyby
jednak Lew z jakiegoś powodu symulował, Zarubin powinnien postąpić jak
funkcjonariusz MGB i zaaplikować mu silny środek uspokajający, udając, że to
lekarstwo albo preparat na wzmocnienie. Lew zostałby przykuty do łóżka na
dwadzieścia cztery godziny, co uniemożliwiłoby mu ucieczkę i dało majorowi czas na
podjęcie decyzji o dalszych krokach.
Według planu pięter, umieszczonego na stalowej tablicy przymocowanej do
betonowego filaru przy wejściu do pierwszego budynku, mieszkanie numer 124
znajdowało się na czternastym piętrze w trzecim bloku. Winda, metalowa kabina,
w której mogły się zmieścić najwyżej dwie osoby — lub cztery, jeśli miały ochotę
przyciskać się do siebie — z turkotem dojechała na trzynaste piętro, gdzie przystanęła
na chwilę, jak gdyby dla nabrania oddechu, po czym pokonała ostatni odcinek drogi.
Zarubin musiał użyć obu rąk, by odciągnąć oporną kratę. Na tej wysokości wiatr
w odkrytych łącznikach wyciskał łzy z oczu. Doktor zerknął na panoramę
zaniedbanych obrzeży przysypanej śniegiem Moskwy, po czym skręcił w lewo
i stanął przed drzwiami mieszkania 124.
Otworzyła mu młoda kobieta. Zarubin czytał akta Lwa i wiedział, że jego żoną
jest Raisa Gawriłowna Demidowa, dwudziestosiedmioletnia nauczycielka. W aktach
nie znalazła się jednak żadna wzmianka o jej urodzie. Raisa była bowiem wyjątkowo
piękna i ten fakt powinien zostać odnotowany w aktach. Takie sprawy są nie bez
znaczenia. Zarubin nie był na to przygotowany. Miał słabość do pięknych kobiet; nie
do ostentacyjnie narcystycznej urody, lecz do urody dyskretnej i powściągliwej.
Ujrzał właśnie taką kobietę. Nie oznaczało to, że nie starała się dbać o wygląd, wprost
przeciwnie, dokładała wszelkich starań, aby niczym się nie wyróżniać i jak najlepiej
maskować swoją urodę. Czesała się i ubierała w najprostszym stylu, jeśli w ogóle
można go było nazwać stylem. Najwyraźniej nie zależało jej na zainteresowaniu
mężczyzn, co w oczach doktora czyniło ją jeszcze ponętniejszą. Stanowiła wyzwanie.
W młodości Zarubin był kobieciarzem, w pewnych kręgach nawet legendarnym.
Pobudzony wspomnieniami dawnych czasów uśmiechnął się do niej.
Raisa dostrzegła przebarwione zęby, pożółkłe niewątpliwie od długich lat
nałogowego palenia. Odpowiedziała uśmiechem. Spodziewała się, że MGB kogoś
przyśle, mimo że jej o tym nie uprzedzano, czekała więc, aby przybysz się
przedstawił.
— Jestem doktor Zarubin. Przysłano mnie, żebym zajrzał do Lwa.
— Jestem Raisa, żona Lwa. Ma pan legitymację?
Doktor zdjął czapkę, znalazł dokument i pokazał.
— Proszę mi mówić Borys.
W mieszkaniu paliły się świece. Raisa wyjaśniła, że właśnie jest przerwa
w dostawie prądu — powyżej dziesiątego piętra stale powtarzały się kłopoty
z elektrycznością. Okresowe braki prądu trwały czasem minutę, czasem cały dzień.
Przeprosiła go, nie wiedziała, kiedy znów włączą światło. Siląc się na żart, Zarubin
odrzekł:
— Przeżyje to. Nie jest kwiatkiem. Wystarczy, że będzie mu ciepło.
Raisa spytała doktora, czy ma ochotę się czegoś napić: może gorącej herbaty,
skoro na dworze taki ziąb. Przyjął propozycję: gdy brała od niego płaszcz, musnął
grzbiet jej dłoni.
W kuchni Zarubin oparł się o ścianę i z rękami w kieszeniach przyglądał się, jak
Raisa przygotowuje herbatę.
— Mam nadzieję, że woda jeszcze nie wystygła.
Miała miły głos, cichy i spokojny. Zaparzyła liście w małym imbryczku, po
czym zaczęła nalewać esencję do wysokiej szklanki. Herbata była mocna, prawie
czarna, a gdy szklanka napełniła się do połowy, Raisa spojrzała na doktora.
— Pija pan mocną?
— Jak najmocniejszą.
— Taką?
— Może do tego troszkę wody.
Gdy uzupełniała herbatę wodą z samowara, wzrok Zarubina prześlizgnął się po
jej ciele, zatrzymując się na wypukłości piersi, na talii. Miała na sobie tanie rzeczy —
szarą bawełnianą spódnicę, grube pończochy, białą bluzkę i zrobiony na drutach
rozpinany sweter. Ciekawe, dlaczego Lew nie wykorzystał swojej pozycji, aby ubrać
ją w zagraniczne, modnie skrojone stroje w lepszym gatunku. Ale nawet w garderobie
produkowanej masowo z lichych materiałów wyglądała nie mniej atrakcyjnie.
— Proszę mi powiedzieć, co z mężem.
— Ma gorączkę. Mówi, że mu zimno, ale jest cały rozpalony. Dygocze. Nie chce
jeść.
— Skoro ma gorączkę, najlepiej niech na razie nic nie je. Ale brak apetytu może
być także spowodowany zażywaniem amfetaminy. Wie pani coś o tym?
— Jeżeli to ma związek z pracą, nic nie wiem.
— Zauważyła pani u niego jakieś zmiany?
— Rzadko jadamy razem, często nie ma go całą noc. Ale tego wymaga jego
praca. Zauważyłam, że po długich okresach pracy staje się trochę roztargniony.
— Zapomina o różnych rzeczach?
Podała doktorowi szklankę.
— Życzy pan sobie cukier?
— Wolałbym konfiturę, jeśli można prosić.
Sięgnęła na górną półkę. Jej bluzka lekko się przy tym uniosła, ukazując skrawek
nieskazitelnej białej skóry. Zarubin poczuł, jak wysycha mu w ustach. Raisa zdjęła
słoik z ciemnopurpurową konfiturą, odkręciła pokrywkę i podała mu łyżeczkę. Doktor
nabrał konfitury, dodał do herbaty i zamieszał. Utkwił w oczach Raisy przenikliwe,
wymowne spojrzenie. Zdając sobie sprawę z jego pożądania, zaczerwieniła się.
Zarubin patrzył, jak rumieniec oblewa jej szyję.
— Dziękuję.
— Może chciałby go pan zbadać?
Zakręciła słoik, odstawiła go na bok i skierowała kroki do sypialni. Doktor nie
ruszał się z miejsca, obserwując rozpuszczającą się konfiturę.
— Najpierw skończę herbatę. Nie ma pośpiechu.
Musiała zawrócić. Zarubin stulił wargi i dmuchnął na herbatę. Była gorąca
i słodka. Raisa wyglądała na nieco spiętą. Zmuszanie jej do czekania sprawiało mu
przyjemność.
Powietrze w pozbawionej okien dusznej sypialni było nieświeże.
Z samego zapachu Zarubin odgadł, że leżący w łóżku człowiek jest chory. Ku
własnemu zaskoczeniu ogarnęło go coś na kształt rozczarowania. Zastanawiając się,
co się kryje za tym uczuciem, przysiadł obok Lwa na skraju łóżka. Zmierzył mu
temperaturę. Była wysoka, ale nie zagrażała życiu. Osłuchał go. Nie stwierdził nic
odbiegającego od normy. Lew nie miał gruźlicy. Wszystko wskazywało na zwykłe
przeziębienie. Raisa stała obok, przyglądając się badaniu. Jej ręce pachniały mydłem.
Miło było siedzieć tak blisko niej. Doktor wyciągnął z torby brązową butelkę
i odmierzył łyżeczkę gęstego zielonego płynu.
— Proszę mu unieść głowę.
Pomogła mężowi usiąść, a Zarubin wlał mu płyn do gardła. Gdy Lew przełknął
lekarstwo, ostrożnie położyła jego głowę na poduszce.
— Co to za lek?
— Środek tonizujący — pomoże mu lepiej spać.
— W tym nie trzeba mu pomagać.
Doktor nie odpowiedział. Nie chciało mu się wymyślać żadnego kłamstwa.
Rzekomy lek był w istocie miksturą pomysłu Zarubina: stanowił połączenie
barbituranu, halucynogenu i dodatku w postaci aromatyzowanego syropu, który
nadawał substancji smak. Specyfik powodował paraliż ciała i umysłu. Podany
doustnie w ciągu pół godziny porażał mięśnie — rozluźniały się i wiotczały do tego
stopnia, że nawet najmniejszy ruch wydawał się niewyobrażalnie trudnym zadaniem.
Krótko potem zaczynał działać halucynogen.
Zarubinowi coraz bardziej podobał się pomysł, który zaczął mu się wykluwać
w głowie jeszcze w kuchni, kiedy Raisa się zarumieniła, a przybrał ostateczny kształt
w chwili, gdy doktor poczuł woń mydła na jej dłoniach. Gdyby zameldował, że Lew
wcale nie jest chory i symuluje, aby uzyskać zwolnienie ze służby, Demidow zostałby
zapewne aresztowany i przesłuchany. Jeśli dodać do tego pozostałe wątpliwości
dotyczące jego zachowania, zaciążyłyby na nim poważne podejrzenia.
Najprawdopodobniej trafiłby do więzienia. Jego żona, jego piękna żona, zostałaby
sama i bezbronna. Potrzebowałaby sojusznika. Status Zarubina w organach służby
bezpieczeństwa dorównywał pozycji Lwa, a nawet ją przewyższał, doktor był więc
pewien, że mógłby Raisie zaproponować alternatywne, całkiem atrakcyjne wyjście.
Był wprawdzie żonaty, ale mogła zostać jego kochanką. Nie wątpił, że Raisa ma
dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Wziąwszy jednak pod uwagę sytuację,
niewykluczone, że uda się zdobyć to, czego pragnął, w mniej skomplikowany sposób.
Zarubin wstał.
— Możemy porozmawiać w cztery oczy?
W kuchni Raisa skrzyżowała ręce na piersiach. Zmarszczyła brwi — jej
nieskazitelnie gładkie czoło przecięła jedna maleńka bruzda, której Zarubin pragnął
dotknąć językiem.
— Mój mąż wyzdrowieje?
— Ma gorączkę. Będę gotów to potwierdzić.
— Co będzie pan gotów potwierdzić?
— Będę gotów potwierdzić, że jest naprawdę chory.
— Bo naprawdę jest chory. Właśnie sam pan to powiedział.
— Wie pani, po co tu przyszedłem?
— Bo jest pan lekarzem, a mój mąż jest chory.
— Przysłano mnie, żebym sprawdził, czy pani mąż naprawdę jest chory, czy
jedynie próbuje się wymigać od pracy.
— Przecież to oczywiste, że jest chory. Nie trzeba być lekarzem, żeby to
zauważyć.
— Tak, ale to mnie tu przysłano. I ja podejmę decyzję. Uwierzą w to, co
powiem.
— Doktorze, właśnie pan powiedział, że jest chory. Mówił pan, że ma gorączkę.
— I będę gotów to potwierdzić oficjalnie, jeżeli jest pani gotowa przespać się ze
mną.
Zdumiewające, ale nawet nie mrugnęła okiem. Żadnej widocznej reakcji. Jej
spokój sprawił, że Zarubin zapragnął jej jeszcze bardziej. Ciągnął:
— Oczywiście tylko raz, chyba że się pani spodobam, a wówczas nie będzie
przeszkód, żebyśmy to kontynuowali. Moglibyśmy dojść do porozumienia: dostanie
pani w zamian, co pani zechce, w granicach rozsądku. Chodzi o to, że nikt nie musi
o niczym wiedzieć.
— A jeżeli się nie zgodzę?
— Powiem, że pani mąż kłamał. Że z nieznanych mi powodów za wszelką cenę
chciał uniknąć służby. Doradzę wszczęcie śledztwa w tej sprawie.
— Nie uwierzą panu.
— Jest pani pewna? Już nabierają podejrzeń. Wystarczy, że szepnę słówko.
Biorąc milczenie za zgodę na swoją propozycję, Zarubin podszedł do niej
i niepewnym ruchem położył dłoń na jej nodze. Nie poruszyła się. Mogli uprawiać
seks w kuchni. Nikt się nie dowie. Jej mąż się nie obudzi. Będzie mogła jęczeć
z rozkoszy, będzie mogła narobić tyle krzyku, ile zapragnie.
Raisa z niesmakiem odwróciła wzrok, zastanawiając się, co począć. Ręka
Zarubina sunęła po jej nodze.
— Nie bój się. Mąż mocno śpi. Nie będzie nam przeszkadzał. My też nie
będziemy mu przeszkadzali.
Jego dłoń zawędrowała pod spódnicę.
— Może ci się nawet spodoba. Wielu kobietom bardzo się podobało.
Był tak blisko, że czuła jego oddech. Pochylił się, rozchylając usta i ukazując
żółte zęby, jak gdyby była jabłkiem, w które zamierzał się wgryźć. Usiłowała się
przecisnąć obok niego, lecz chwycił ją za przegub.
— Dziesięć minut to przecież niewysoka cena za życie twojego męża. Zrób to
dla niego.
Przyciągnął ją bliżej, zaciskając mocniej palce.
Nagle puścił ją, unosząc obie ręce. Raisa przykładała mu nóż do gardła.
— Jeżeli nie jest pan pewien, co dolega mojemu mężowi, proszę powiadomić
majora Kuźmina — naszego dobrego przyjaciela — że powinien przysłać innego
lekarza. Dodatkowa opinia bardzo się przyda.
Ominęli się w progu. Raisa nie odrywała ostrza od jego szyi, dopóki Zarubin nie
wycofał się z kuchni. Została w drzwiach, trzymając nóż na wysokości pasa. Doktor
wziął płaszcz i bez pośpiechu go włożył. Podniósł skórzaną torbę i otworzył drzwi,
mrużąc oczy w ostrym blasku słońca.
— Tylko dzieci wierzą jeszcze w przyjaciół, i to głupie dzieci.
Raisa zrobiła krok w stronę Zarubina, zerwała z wieszaka czapkę i cisnęła mu
pod nogi. Kiedy się pochylił, aby ją podnieść, zatrzasnęła drzwi.
Usłyszała oddalające się kroki. W drżących dłoniach wciąż ściskała nóż. Może
rzeczywiście dała mu jakiś powód do przypuszczeń, że będzie skłonna się z nim
przespać. Odtworzyła w pamięci przebieg wypadków: otworzyła drzwi, uśmiechnęła
się w odpowiedzi na jego idiotyczny żart, wzięła od niego płaszcz, zaparzyła herbatę.
Zarubin uległ złudzeniu. Nie mogła nic na to poradzić. Może jednak powinna była
udawać, że jego propozycja brzmi kusząco i że jest gotowa ją rozważyć. Może stary
dureń chciał po prostu uwierzyć, że pochlebiają jej jego umizgi. Raisa potarła czoło.
Źle to rozegrała. Teraz groziło im niebezpieczeństwo.
Weszła do sypialni i usiadła obok Lwa. Jego usta poruszały się jakby w cichej
modlitwie. Przysunęła się bliżej, usiłując zrozumieć coś z bełkotliwych słów. Ledwie
słyszalne strzępki zdań nie układały się w nic sensownego. Lew majaczył. Chwycił jej
dłoń. Miał wilgotną skórę. Wyrwała rękę i zdmuchnęła świecę.
···
Lew stał w śniegu nad rzeką, widząc Anatolija Brodskiego, który zdołał
przedostać się na drugi brzeg i prawie już dotarł do bezpiecznego schronienia wśród
drzew. Zaledwie Lew ruszył za nim, zobaczył, że pod grubą skorupą lodu tkwią
zastygli ludzie, których aresztował. Rozejrzał się na boki — ich zamarznięte ciała
wypełniały całą rzekę. Jeżeli chciał się dostać do lasu, jeśli chciał złapać tego
człowieka, musiał po nich przejść. Nie mając wyboru — musiał spełnić swój
obowiązek — Lew przyśpieszył kroku. Zdawało się jednak, że — jakby pod
dotknięciem jego stóp — ciała powracają do życia. Lód zaczął się topić. Rzeka też
ożyła i gwałtownie zafalowała. Zapadając się w mięknącej bryi, Lew poczuł pod
podeszwami butów twarze. Choć starał się biec jak najszybciej, twarze były wszędzie,
za nim, przed nim. Jakaś ręka chwyciła go za nogę — wyszarpnął ją. Kolejna dłoń
zacisnęła się na jego kostce, potem trzecia, czwarta. Zamknął oczy, lękając się
spojrzeć, czekając, aż ręce wciągną go w głąb rzeki.
Gdy je otworzył, był w burym pokoju biurowym. U jego boku stała Raisa ubrana
w jasnoczerwoną sukienkę, tę samą, którą pożyczyła od koleżanki na ich ślub,
pośpiesznie zwężoną, aby nie było widać, że jest na nią za duża. We włosy miała
wpięty biały kwiat zerwany w parku. On sam był ubrany w niedopasowany szary
garnitur. Garnitur nie należał do niego: został pożyczony od kolegi ze służby. Stali
w zaniedbanym biurze zaniedbanego urzędu, naprzeciw stołu, przy którym siedział
pochylony nad papierami łysiejący mężczyzna. Raisa podała mu dokumenty i czekali,
aż człowiek sprawdzi ich tożsamość. Nie było żadnej przysięgi małżeńskiej, żadnej
ceremonii ani bukietów. Nie było gości, łez ani życzeń pomyślności — tylko oni
dwoje w najlepszych ubraniach, jakie udało się im zdobyć. Żadnych ceregieli:
ceregiele są dobre dla burżuazji. Jedyny świadek, właśnie ten urzędnik z łysiną,
wpisał ich dane do grubej, mocno sfatygowanej księgi. Kiedy rubryki zostały
wypełnione, otrzymali akt ślubu. Zostali mężem i żoną.
W starym mieszkaniu jego rodziców, gdzie odbyło się przyjęcie weselne, zjawili
się przyjaciele i sąsiedzi pragnący skorzystać z ich gościnności. Starsi mężczyźni
śpiewali nieznane piosenki. A jednak w tym wspomnieniu coś było nie tak. Widział
zimne, zacięte twarze. Przyszła tu rodzina Fiodora. Lew wciąż tańczył, ale wesele
zmieniło się w pogrzeb. Wszyscy na niego patrzyli. Ktoś zastukał w okno. Lew
odwrócił się i ujrzał przyciśniętego do szyby jakiegoś człowieka. Podszedł bliżej
i przetarł zaparowane okno. To był Michaił Swiatosławowicz Zinowiew, z kulą
w głowie, złamaną szczęką i posiniaczoną twarzą. Lew cofnął się i odwrócił.
W opustoszałym pokoju zobaczył dwie małe dziewczynki — córki Zinowiewa ubrane
w brudne łachmany. Sieroty miały wzdęte brzuchy i skórę pokrytą pęcherzami. Ich
ubrania, czoła i pozlepiane włosy roiły się od wszy. Lew zamknął oczy i potrząsnął
głową.
Dygocząc z zimna, otworzył oczy. Był pod wodą i szybko schodził na dno. Nad
głową miał taflę lodu. Próbował wypłynąć, lecz prąd ściągał go w dół. Na lodzie stali
ludzie i przyglądali się, jak tonie. Płuca przeszył mu okropny ból. Nie mogąc dłużej
wstrzymywać oddechu, otworzył usta.
···
Lew otworzył oczy, z wysiłkiem łapiąc powietrze. Obok niego siedziała Raisa,
próbując go uspokoić. Rozejrzał się zdezorientowany: myślami był na poły we śnie,
na poły na jawie. Zrozumiał, że to teraźniejszość: był z powrotem w swoim
mieszkaniu. Z ulgą wziął Raisę za rękę, wyrzucając z siebie szeptem potok słów.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz się zobaczyliśmy? Gapiłem się na ciebie
i pomyślałaś, że to jakiś natręt. Wysiadłem na nie swojej stacji metra, żeby zapytać,
jak masz na imię. Nie chciałaś mi powiedzieć. Ale stałem, dopóki nie powiedziałaś.
Skłamałaś, że masz na imię Lena. Przez cały tydzień mówiłem tylko o tej ślicznej
Lenie. Powtarzałem wszystkim, że nie ma piękniejszej kobiety. A kiedy wreszcie
spotkałem cię drugi raz i namówiłem na spacer, ciągle mówiłem ci Lena. Pod koniec
spaceru pozwoliłaś się pocałować i dopiero wtedy zdradziłaś mi swoje prawdziwe
imię. Na drugi dzień powtarzałem wszystkim, jaka cudowna jest Raisa, i wszyscy się
ze mnie śmiali, że w zeszłym tygodniu była Lena, w tym jest Raisa, a w przyszłym
pewnie będzie znowu jakaś inna. Ale nie, to zawsze byłaś ty.
Raisa słuchała męża, dziwiąc się temu przypływowi sentymentalizmu. Skąd mu
się to wzięło? Może każdy w czasie choroby staje się sentymentalny. Zmusiła go, aby
się położył, i wkrótce znów zasnął. Od wyjścia doktora Zarubina minęło prawie
dwanaście godzin. Stary zarozumialec, urażony jej odmową, był niebezpiecznym
wrogiem. Chcąc zagłuszyć obawy, ugotowała zupę — gęsty, pożywny rosół
z kawałkami mięsa, nie tylko na warzywach i kurzych kościach. Bulgotał na wolnym
ogniu; chciała, żeby był gorący, kiedy Lew znowu będzie mógł jeść. Zamieszała zupę
i nalała sobie talerz. Ledwie to zrobiła, rozległo się pukanie do drzwi. Było późno.
Nie spodziewała się żadnych gości. Wzięła nóż, ten sam nóż, i chowając go za
plecami, podeszła do drzwi.
— Kto tam?
— Major Kuźmin.
Otworzyła drżącymi rękami.
Zobaczyła majora Kuźmina w obstawie dwóch młodych, groźnie wyglądających
funkcjonariuszy.
— Rozmawiałem z doktorem Zarubinem.
Raisa wyrzuciła z siebie:
— Proszę zajrzeć do Lwa i samemu się przekonać…
Kuźmin miał zaskoczoną minę.
— Nie, to nie jest konieczne. Nie chcę mu przeszkadzać. W sprawach
medycznych polegam na opinii doktora. Poza tym proszę nie uważać mnie za tchórza,
ale boję się zarazić.
Nie rozumiała, co się stało. Doktor powiedział mu prawdę. Powitała tę
wiadomość z ulgą, przygryzając wargi, by tego nie okazać. Major ciągnął:
— Rozmawiałem z pani szkołą. Wyjaśniłem, że opiekuje się pani chorym
mężem. Lew musi szybko wyzdrowieć. Jest jednym z naszych najwartościowszych
oficerów śledczych.
— Ma szczęście, że przełożeni tak się troszczą o jego zdrowie.
Kuźmin zbył tę uwagę machnięciem ręki. Dał znak jednemu z towarzyszących
mu ludzi, który trzymał papierową torbę. Funkcjonariusz podał ją Raisie.
— To prezent od doktora Zarubina, więc nie mnie powinna pani dziękować.
Aby przyjąć torbę, Raisa potrzebowała obu rąk. Wciąż trzymała za plecami nóż,
dlatego wsunęła go za pasek spódnicy, po czym wzięła torbę, która okazała się
niespodziewanie ciężka.
— Wejdzie pan?
— Dziękuję, ale zrobiło się późno i jestem już zmęczony.
Kuźmin pożegnał Raisę, życząc jej dobrej nocy.
Zamknęła drzwi, poszła do kuchni i postawiła torbę na stole, wyjmując nóż zza
paska spódnicy. Otworzyła torbę. Wypełniały ją pomarańcze i cytryny, prawdziwe
rarytasy w mieście cierpiącym na niedobór żywności. Zamknęła oczy, wyobrażając
sobie, jaką satysfakcję sprawi Zarubinowi jej wdzięczność, nie za owoce, lecz za to,
że zrobił, co do niego należało, i poinformował zwierzchników, że Lew naprawdę jest
chory. Pomarańcze i cytryny miały jej powiedzieć, że powinna się czuć jego
dłużniczką. Inny kaprys Zarubina mógł przecież doprowadzić do ich aresztowania.
Raisa wysypała zawartość torby do kubła na śmieci. Przez chwilę patrzyła na jasne,
soczyste barwy, a potem wyciągnęła wszystkie owoce. Postanowiła, że zje prezent od
Zarubina. Ale nie będzie płakać.
19 lutego
Po raz pierwszy od czterech lat Lew wziął urlop bez uprzedzenia. Istniała
specjalna kategoria więźniów gułagów skazanych za naruszenie etyki pracy: ludzi,
którzy opuścili swoje stanowiska na zbyt długi czas albo o pół godziny spóźnili się na
swoją zmianę. Bezpieczniej było iść do pracy i zasłabnąć w hali fabrycznej, niż
profilaktycznie zostać w domu. Decyzja, czy pracować, czy nie, nigdy nie należała do
pracownika. Lew wiedział jednak, że jemu raczej nic nie grozi. Według słów Raisy
był u nich lekarz, a potem złożył mu wizytę major Kuźmin, wydając zgodę na urlop.
Oznaczało to, że odczuwany przez niego niepokój musiał mieć inną przyczynę. Im
dłużej o tym myślał, tym mniej miał wątpliwości. Nie chciał wracać do pracy.
Przez ostatnie trzy dni nie wychodził z mieszkania. Odcięty od świata leżał
w łóżku, popijając gorącą wodę z cukrem i cytryną, jedząc rosół i grając w karty
z żoną, która bynajmniej nie traktowała go ulgowo z powodu choroby i wygrywała
prawie wszystkie partie. Przeważnie spał i po pierwszej nocy nie dręczyły go już
więcej koszmary, ale w ich miejsce pojawiła się apatia. Czekał, aż to uczucie ustąpi,
przekonany, że melancholia jest ubocznym skutkiem osłabienia po metamfetaminie.
Czuł się źle. Zapasy narkotyku — kilka szklanych fiolek, pełnych brudnobiałych
kryształków — wysypał do zlewu. Koniec z faszerowaniem się metamfetaminą przed
aresztowaniami. Czy rzeczywiście chodziło o narkotyki? Może o aresztowania?
W miarę jak ustępowała apatia, łatwiej mu było wytłumaczyć sobie wypadki
z ostatnich kilku dni. Popełnili błąd: ich błędem był Anatolij Tarasowicz Brodski.
Niewinny człowiek, który wpadł w tryby niezbędnej, choć nie nieomylnej machiny
państwowej, i został przez nią zmiażdżony. Doszło po prostu do niefortunnego zbiegu
okoliczności. Przypadek jednego człowieka nie podważał jednak sensu ich działań.
Jak mógłby podważać? Zasady ich pracy pozostawały niewzruszone. Ochrona narodu
była znacznie istotniejszą sprawą niż los jednego człowieka, istotniejszą niż los
tysiąca ludzi. Jakże wielką wagę miały wszystkie fabryki, maszyny i wojska Związku
Radzieckiego! W porównaniu z nimi jednostka ważyła tyle co nic. Lew musiał
pamiętać, by nie tracić z oczu właściwych proporcji. Widzenie świata we właściwych
proporcjach to jedyny sposób, by dalej pełnić służbę. Były to rozsądne i mocne
argumenty, które w ogóle nie trafiały mu do przekonania.
Przed nim, pośrodku ruchliwego placu Łubiańskiego, stał otoczony trawnikiem
pomnik Feliksa Dzierżyńskiego. Historię życia Dzierżyńskiego Lew znał na pamięć.
Każdy agent znał ją na pamięć. Jako pierwszy szef Czeka, policji politycznej,
utworzonej przez Lenina po obaleniu carskiego reżimu, Dzierżyński był duchowym
ojcem NKWD i wzorem do naśladowania. Podręczniki szkoleniowe zostały
naszpikowane cytatami, które mu przypisywano. W jednym z najbardziej znanych
i często przywoływanych przemówień Dzierżyński tłumaczył, że
funkcjonariusz musi nauczyć swoje serce okrucieństwa.
Czego nigdy nie powinieneś robić? Odpowiedź prawidłowa: Bawić się na torach kolejowych.
Dzieci już pojęły, jak cenna jest anonimowość, a Raisa zorientowała się, że wolą,
gdy poświęca im jak najmniej uwagi. Po niecałych dwóch miesiącach przestała
zwracać się do nich po imieniu i wróciła do wskazywania.
Miała jednak stosunkowo mało powodów do narzekań. Szkoła, w której uczyła,
szkoła średnia numer 7 — kanciasty budynek na grubych betonowych filarach — była
prawdziwą chlubą państwowej polityki oświatowej. Często ją fotografowano i pisano
o niej w prasie, a otwierał ją sam Nikita Chruszczow, wygłaszając przemówienie
w nowej sali gimnastycznej, w której podłoga była tak nawoskowana, że jego ochrona
z trudem utrzymywała równowagę. Chruszczow oznajmił, że edukacja musi przede
wszystkim spełniać potrzeby kraju. A kraj potrzebował zdrowych, efektywnych
młodych naukowców, inżynierów i złotych medalistów igrzysk olimpijskich.
Sąsiadująca ze szkołą hala, wielkości katedry, była szersza i dłuższa od gmachu
szkoły i wyposażona w bieżnię, zestaw mat, obręcze, drabinki sznurowe i trampoliny,
które w pełni wykorzystywano podczas zajęć pozalekcyjnych, obejmujących
codzienny godzinny trening, obowiązujący każdego ucznia, bez względu na wiek
i uzdolnienia sportowe. Sugestie płynące z przemówienia Chruszczowa i profilu
szkoły nie pozostawiały Raisie żadnych wątpliwości: kraj nie potrzebował poetów,
filozofów ani duchownych. Potrzebował wydajności, którą da się wyrazić w liczbach,
sukcesu, który da się zmierzyć stoperem.
Spośród nauczycieli Raisa zaliczała do grona przyjaciół tylko jedną osobę —
Iwana Kuźmicza Żukowa, który uczył języka rosyjskiego i literatury. Nie wiedziała,
w jakim wieku jest Żukow, nigdy jej tego nie zdradził, ale musiał mieć około
czterdziestki. Ich przyjaźń zaczęła się przypadkowo. Kiedyś mimochodem utyskiwał
na szkolną bibliotekę — znajdujące się w piwnicy obok kotłowni pomieszczenie
wielkości spiżarni, pełne broszur, starych numerów „Prawdy”, tekstów
zatwierdzonych przez władze — nie było tu ani jednej książki zagranicznego autora.
Słysząc to, Raisa ostrzegła go szeptem, że powinien być ostrożniejszy. Ostrzeżenie
zapoczątkowało niezwykłą przyjaźń, która z jej punktu widzenia na dłuższą metę
mogła się okazać zgubna, zważywszy na to, że Iwan miał skłonność do szczerego
wypowiadania swoich poglądów. W oczach wielu ludzi już był człowiekiem
napiętnowanym. Inni nauczyciele byli przekonani, że pod podłogą ukrywa zakazane
teksty lub, co gorsza, sam pisze książkę i przemyca na Zachód strony z niewątpliwie
wywrotowymi treściami. To prawda, że pożyczył jej kiedyś nielegalny przekład Komu
bije dzwon, który musiała czytać latem w parkach, nie mając odwagi przynieść
książki do domu. Raisa mogła sobie pozwolić na tę zażyłość tylko dlatego, że jej
lojalności nigdy dotąd nie brano pod lupę. Była przecież żoną funkcjonariusza
organów służby bezpieczeństwa, o czym wiedzieli prawie wszyscy, nie wyłączając
części uczniów. Należałoby się spodziewać, że Iwan będzie się trzymał od niej
z daleka. Zapewne uspokajał się myślą, że gdyby Raisa chciała na niego donieść,
dawno już by to zrobiła, zwłaszcza że usłyszała z jego ust wiele nieodpowiedzialnych
słów, a mogła przecież przed zaśnięciem szepnąć nazwisko Iwana mężowi. Doszło
więc do tego, że jedyną osobą z grona pedagogicznego, jakiej ufała, był człowiek
traktowany z największą nieufnością, a jedyną osobą, jakiej ufał Iwan, była kobieta,
której powinien ufać najmniej ze wszystkich. Był żonaty i miał troje dzieci, a Raisa
podejrzewała, że się w niej podkochuje. Nie zaprzątała sobie tym jednak głowy,
mając nadzieję, że dla dobra ich obojga on także tego nie robi.
···
Winda zatrzymała się na piątym, ostatnim piętrze, drzwi się otworzyły i Lew
wyszedł do wąskiego korytarza. Unosiły się tu kuchenne zapachy. Była siódma
wieczorem, pora, o której wiele rodzin jadło użyn, ostatni posiłek w ciągu dnia.
Mijając kolejne mieszkania, słyszał dobiegające zza cienkich drzwi ze sklejki odgłosy
towarzyszące przygotowaniom do kolacji. W miarę jak się zbliżał do mieszkania
rodziców, ogarniało go coraz większe zmęczenie. Przez kilka godzin kluczył po
mieście. Kiedy na stacji Teatralnaja zgubił śledzącego go agenta, wrócił do domu, do
mieszkania numer 124, gdzie zapalił światła, włączył radio i zasłonił okna — były to
konieczne środki ostrożności, mimo że mieszkali na czternastym piętrze. Następnie
wyszedł, okrężną drogą dotarł na stację metra i znów pojechał do centrum. Żałował,
że się nie przebrał. Ubranie stało się nieprzyjemne w dotyku: przepocona koszula
wyschła i przylgnęła do ciała. Lew był pewien, że wydaje przykry zapach, choć sam
go nie czuł. Odsunął od siebie te obawy. Rodzice na pewno nie zwrócą na to uwagi.
Będą zbyt zaskoczeni tym, że prosi ich o radę; od dawna tego nie robił.
Zmienił się charakter ich wzajemnych relacji — teraz Lew pomagał im bardziej
niż oni jemu. Był zadowolony z takiego stanu rzeczy. Cieszył się, mogąc im zapewnić
lżejszą pracę. Wystarczyło jedno uprzejme pytanie, by ojciec przestał pracować przy
taśmie w fabryce zbrojeniowej i objął stanowisko brygadzisty, a matka, która przez
całe dnie szyła spadochrony, otrzymała podobny awans. Udało mu się także poprawić
ich zaopatrzenie w żywność — rodzice nie musieli już godzinami wystawać
w kolejkach po podstawowe artykuły, takie jak chleb i kasza gryczana; dostali
przepustki uprawniające do zakupów w spectorgach, specjalnych sklepach, do
których nie mieli wstępu zwykli obywatele. W sklepach dla wybranych można było
kupić tak egzotyczne specjały, jak świeże ryby, szafran, a nawet tabliczki prawdziwej
ciemnej czekolady, a nie wyroby czekoladopodobne, w których kakao zastępowano
mieszanką żyta, jęczmienia, pszenicy i grochu. Jeśli rodzice mieli kłopoty
z kłótliwym sąsiadem, sąsiad wkrótce tracił chęć wszczynania awantur. Uspokajano
go bez użycia siły i bez niewyszukanych gróźb, napomykając tylko, że ma do
czynienia z rodziną znacznie lepiej ustosunkowaną niż jego krewni.
Mieszkanie, na które rodzice dostali przydział dzięki jego staraniom, znajdowało
się w ładnej dzielnicy w północnej części miasta — w niskim bloku, gdzie każde
mieszkanie mogło się poszczycić własną toaletą i małym balkonem wychodzącym na
wąski pas zieleni i cichą uliczkę. Rodzice z nikim go nie dzielili: w tym mieście był to
niezwykły luksus. Po pięćdziesięciu latach wreszcie mogli się cieszyć życiem dobrze
sytuowanych ludzi i potrafili to docenić. Uzależnili się od wygód. A wszystko było
zależne od kariery Lwa.
Zapukał do drzwi. Otworzyła mu matka, Anna, nie kryjąc zdziwienia na widok
syna. Ale zaskoczenie, które na moment odebrało jej głos, szybko minęło. Przytuliła
go, pytając z przejęciem:
— Dlaczego nas nie uprzedziłeś, że wpadniesz? Chorowałeś. Przyszliśmy cię
odwiedzić, ale spałeś. Raisa nas wpuściła. Zajrzeliśmy do ciebie, nawet wzięłam cię
za rękę, ale co mogliśmy zrobić? Musiałeś odpocząć. Spałeś jak dziecko.
— Raisa powiedziała mi o waszej wizycie. Dziękuję za owoce — za cytryny
i pomarańcze.
— Nie przynieśliśmy żadnych owoców. W każdym razie nie pamiętam. Starzeję
się. Może rzeczywiście przynieśliśmy!
Usłyszawszy rozmowę w drzwiach, z kuchni wyszedł ojciec Lwa, Stiepan,
łagodnym ruchem odsuwając żonę na bok. Ostatnio nieco przybrał na wadze. Oboje
nieco przybrali na wadze. Dobrze wyglądali.
Stiepan uściskał syna.
— Lepiej się czujesz?
— Tak, o wiele lepiej.
— To dobrze. Martwiliśmy się o ciebie.
— Jak plecy?
— Od jakiegoś czasu nie bolą. To jedna z dobrych stron posady w administracji.
Teraz tylko nadzoruję ciężką pracę innych, chodzę z kartką i piórem.
— Wystarczy tego poczucia winy. Dość się w życiu namęczyłeś.
— Być może, ale ludzie patrzą na ciebie inaczej, kiedy nie jesteś już jednym
z nich. Przyjaciele przestają być tacy przyjaźni jak dawniej. Kiedy ktoś się spóźni, ja
muszę to zgłosić. Na szczęście nikt się jeszcze nie spóźnił.
Lew przez chwilę rozważał te słowa.
— Co byś zrobił, gdyby ktoś się spóźnił? Zgłosiłbyś to?
— Po prostu co wieczór powtarzam wszystkim, żeby się nie spóźniali.
Cóż, innymi słowy, ojciec nie zgłosiłby spóźnienia. Prawdopodobnie przymknął
już oczy na kilka takich przypadków. Nie była to najlepsza pora na ostrzeżenia, ale
ojciec powinien się liczyć z ryzykiem, że ktoś się dowie o takiej pobłażliwości.
W kuchni w miedzianym garnku gotowała się główka kapusty. Rodzice
przyrządzali właśnie gołąbki, Lew powiedział więc, żeby sobie nie przeszkadzali i że
mogą porozmawiać w kuchni. Stanął pod ścianą, przyglądając się, jak ojciec
przegniata mielone mięso (świeże, nie suszone, zdobyte tylko dzięki stanowisku
Lwa), ze świeżą tartą marchwią (także zdobytą dzięki niemu) i gotowanym ryżem.
Matka zabrała się do obierania z liści pozbawionej koloru kapusty. Rodzice domyślali
się, że coś jest nie tak, lecz cierpliwie czekali, aż Lew sam zacznie. Dobrze, że byli
zajęci przygotowywaniem kolacji.
— Rzadko rozmawialiśmy o mojej pracy. I bardzo dobrze. Zdarzało się, że
trudno mi przychodziło wypełniać swoje obowiązki. Robiłem rzeczy, z których nie
jestem dumny, ale zawsze były koniecznością.
Lew umilkł, zastanawiając się, jak kontynuować rozmowę. Zapytał:
— Czy ktoś z waszych znajomych został aresztowany?
Zdawał sobie sprawę, że to krępujące pytanie. Stiepan i Anna spojrzeli po sobie
i wrócili do zawijania gołąbków, na pewno ciesząc się w duchu, że mają coś do
roboty. Anna wzruszyła ramionami.
— Każdy zna kogoś, kto został aresztowany. Ale my nie wątpimy, że tak trzeba.
Powtarzam sobie: to wy znacie dowody. Ja wiem o ludziach tylko tyle, ile widzę,
a łatwo sprawiać wrażenie miłego, normalnego i lojalnego człowieka. Wy macie za
zadanie dojrzeć, co się kryje pod spodem. Sami wiecie, co jest najlepsze dla kraju.
Nie nam to oceniać.
Lew skinął głową i dodał:
— Kraj ma wielu wrogów. Na całym świecie nienawidzą naszej rewolucji.
Musimy jej bronić. Niestety, nawet przed samymi sobą.
Umilkł. Nie przyszedł tu powtarzać państwowej retoryki. Rodzice przerwali
pracę i z palcami lepkimi od tłustego farszu spojrzeli na syna.
— Wczoraj poproszono mnie, żebym wydał Raisę. Moi zwierzchnicy uważają,
że zdradziła kraj. Że jest szpiegiem jakiegoś obcego wywiadu. Dostałem rozkaz
przeprowadzenia śledztwa.
Z palca Stiepana kapnęła na podłogę kropelka oleju. Popatrzywszy na tłustą
plamę, spytał:
— A zdradziła?
— Tato, ona jest nauczycielką. Pracuje. Potem wraca do domu. Pracuje. I wraca
do domu.
— No to powiedz im o tym. Są jakieś dowody? Skąd tym ludziom to w ogóle
przyszło do głowy?
— Mamy zeznanie szpiega, którego już stracono. On ją wskazał. Twierdził, że
z nią współpracował. Ale wiem, że jego zeznanie jest kłamstwem. Wiem, że ten
szpieg był tylko weterynarzem. Popełniliśmy błąd, aresztując go. Podejrzewam, że
owo zeznanie zostało sfabrykowane przez innego funkcjonariusza, który próbuje mnie
w to zamieszać. Moja żona jest niewinna. Chodzi o zemstę.
Stiepan wytarł ręce w fartuch Anny.
— Powiedz im prawdę. Przekonaj ich. Zdemaskuj tego funkcjonariusza. Masz
przecież wysokie stanowisko.
— Zeznanie, bez względu na to, czy zostało sfabrykowane, czy nie, uznano za
prawdziwe. To oficjalny dokument, w którym widnieje jej nazwisko. Jeżeli będę
bronił Raisy, podważę wiarygodność dokumentu państwowego. Jeżeli przyznają, że
wkradła się do niego pomyłka, to tym samym stwierdzą, że także w innych mogą być
pomyłki. Nie ma mowy, żeby się wycofali. To by wywołało ogromne reperkusje.
I oznaczało, że można kwestionować wszystkie zeznania.
— Nie możesz powiedzieć, że ten szpieg — weterynarz — po prostu się mylił?
— Tak. Właśnie to zamierzam zrobić. Gdyby jednak nie uwierzyli w moje
argumenty, to aresztują nie tylko Raisę, ale także mnie. Jeżeli będę utrzymywał, że
jest niewinna, a okaże się winna, ja też będę winny. To jeszcze nie wszystko. Dobrze
znam przebieg takich spraw. Bardzo możliwe, że aresztują również was. W kodeksie
jest paragraf dla członków rodziny skazanego. Według zasady domniemania winy
osób związanych z przestępcą wszyscy jesteśmy winni.
— A jeżeli ją wydasz?
— Nie wiem.
— Owszem, wiesz.
— Uratujemy się. Raisa nie.
Na piecu wciąż bulgotała woda. Wreszcie odezwał się Stiepan.
— Przyszedłeś, bo nie wiesz, co zrobić. Przyszedłeś, bo jesteś dobrym
człowiekiem i pragniesz od nas usłyszeć, że masz postąpić jak należy, przyzwoicie.
Chcesz od nas dobrej rady. Mamy ci poradzić, żebyś im powiedział, że się mylą i że
Raisa jest niewinna? I żebyś dzielnie poniósł konsekwencje?
— Tak.
Stiepan skinął głową, spoglądając na Annę. Po chwili dodał:
— Ale nie usłyszysz ode mnie takiej rady. I nie jestem pewien, czy wierzyłeś, że
ci ją dam. Jak mógłbym dać ci taką radę? Chcę, żeby moja żona żyła, taka jest
prawda. Chcę, żeby żył mój syn. Sam też chcę żyć. Zrobię wszystko, żeby nas ocalić.
Jak rozumiem, chodzi o cenę życia trzech osób albo życia jednej. Przykro mi. Lwie,
wiem, że spodziewałeś się po mnie więcej. Ale jesteśmy starzy. Nie przetrwalibyśmy
łagrów. Rozdzieliliby nas. Umarlibyśmy samotnie.
— A gdybyś był młodszy, co byś mi poradził?
Stiepan pokiwał głową.
— Masz rację. To samo. Ale nie złość się na mnie. Czego się spodziewałeś,
kiedy tu przyszedłeś? Myślałeś, że powiemy: zgoda, chętnie pójdziemy na śmierć?
I co dałaby nasza śmierć? Ocaliłaby twoją żonę? Żylibyście długo i szczęśliwie?
Gdyby tak miało być, byłbym gotów oddać za was życie. Ale tak by się nie stało.
Zginęlibyśmy wszyscy, wszyscy czworo — ale ty zginąłbyś, wiedząc, że postąpiłeś
jak należy.
Lew popatrzył na matkę. Jej twarz była blada jak cienkie i miękkie liście kapusty
w jej ręku. Całkiem spokojnie, nie sprzeciwiając się Stiepanowi, zapytała:
— Kiedy masz zdecydować?
— Mam dwa dni na zebranie dowodów. Potem muszę złożyć raport.
Rodzice wrócili do przygotowywania kolacji, owijając farsz w liście kapusty,
które układali w brytfannie jeden obok drugiego, jak szereg odciętych grubych
palców. Nikt się nie odzywał, dopóki gołąbki nie wypełniły całego naczynia. Stiepan
spytał:
— Zjesz z nami?
Idąc za matką do pokoju, Lew zauważył, że na stole są już trzy nakrycia.
— Spodziewacie się gościa?
— Spodziewamy się Raisy.
— Mojej żony?
— Ma przyjść na kolację. Kiedy zapukałeś, myśleliśmy, że to ona.
Anna postawiła na stole czwarty talerz, tłumacząc:
— Przychodzi do nas prawie co tydzień. Nie chciała, żebyś wiedział, jaka czuje
się samotna, jadając tylko w towarzystwie radia. Bardzo ją polubiliśmy.
Rzeczywiście Lew nigdy nie wracał do domu na siódmą. Kulturę długiego dnia
pracy zaszczepił cierpiący na bezsenność Stalin, który sypiał nie dłużej niż cztery
godziny na dobę. Lew słyszał, że nikomu z politbiura nie wolno wyjść z pracy, dopóki
w gabinecie Stalina nie zgaśnie światło, czyli zwykle parę minut po północy. Mimo że
na Łubiance nie stosowano tej zasady, od pracowników ministerstwa oczekiwano
podobnego zaangażowania. Niewielu funkcjonariuszy spędzało w pracy mniej niż
dziesięć godzin dziennie, nawet jeśli przez jakiś czas nie robili zupełnie nic.
Rozległo się pukanie. Stiepan otworzył, wpuszczając do przedpokoju Raisę. Była
równie zaskoczona widokiem Lwa jak jego rodzice, więc wyjaśnił:
— Pracował w pobliżu. Przynajmniej raz zje kolację cała rodzina.
Rozpięła płaszcz, a Stiepan wziął od niej okrycie. Podeszła do Lwa, mierząc go
wzrokiem od stóp do głów.
— Czyje to ubranie?
Lew zerknął na spodnie i koszulę — rzeczy pozostałe po rozstrzelanych.
— Wypożyczyłem je z pracy.
— Wobec tego lepiej nie będę pytać o nic więcej.
Raisa nachyliła się, szepcząc mu do ucha:
— Koszula brzydko pachnie.
Lew ruszył do łazienki. W drzwiach obejrzał się, patrząc, jak żona pomaga
rodzicom, krzątając się przy stole.
Lew wychował się bez bieżącej ciepłej wody. Jego rodzice dzielili dawne
mieszkanie z wujem ojca i jego rodziną. Dwupokojowe, po jednym pokoju dla każdej
rodziny. W mieszkaniu nie było toalety ani łazienki, lokatorzy budynku musieli więc
korzystać ze znajdujących się na zewnątrz wspólnych sanitariatów bez ciepłej wody.
Rano tworzyły się długie kolejki, a zimą na czekających w ogonku padał śnieg.
Własna umywalka pełna ciepłej wody stanowiła marzenie, nieosiągalny luksus. Lew
zdjął koszulę i umył się. Potem otworzył drzwi, pytając ojca, czy mógłby pożyczyć
mu koszulę. Choć ojciec z wiekiem zgarbił się od pracy przy taśmie — lata
formowania pocisków czołgowych uformowały z kolei jego ciało — był mniej więcej
takiej postury jak syn, podobnie mocno zbudowany, o szerokich, muskularnych
ramionach. Jego koszula pasowała prawie jak ulał.
Przebrawszy się, Lew zasiadł do kolacji. Czekając, aż gołąbki będą gotowe,
zjedli zakuski, na które składały się kiszone ogórki, sałatka grzybowa oraz ozór
cielęcy z majerankiem w galarecie podany z chrzanem. Była to wyjątkowo wystawna
biesiada. Lew przyglądał się daniom, mimowolnie obliczając w myślach ich koszt. Za
czyją śmierć kupiono majeranek? Czy za ozór cielęcy zapłacił życiem Anatolij
Brodski? Czując ogarniające go mdłości, zauważył:
— Już rozumiem, dlaczego co tydzień tu przychodzisz.
Raisa się uśmiechnęła.
— Tak. Rozpieszczają mnie. Mówiłam, że wystarczy kasza, ale…
Stiepan wtrącił:
— To tylko pretekst, żebyśmy mogli sami się rozpieszczać.
Starając się zachować naturalny ton głosu, Lew spytał żonę:
— Przyjechałaś tu prosto z pracy?
— Zgadza się.
Kłamała. Najpierw pojechała gdzieś z Iwanem. Ale zanim Lew zdążył się
zastanowić, jak na to zareagować, Raisa poprawiła:
— To niezupełnie prawda. Zwykle przyjeżdżam tu prosto z pracy. Ale dzisiaj
byłam umówiona, dlatego trochę się spóźniłam.
— Umówiona?
— Tak, u lekarza.
Uśmiechnęła się.
— Zamierzałam ci powiedzieć, kiedy będziemy sami, ale skoro już o tym
mowa…
— O czym zamierzałaś mi powiedzieć?
Anna wstała.
— Chcecie, żebyśmy wyszli?
Lew powstrzymał ją gestem.
— Proszę cię, rodzina nie ma przed sobą żadnych tajemnic.
— Jestem w ciąży.
20 lutego
Lew nie mógł zasnąć. Leżał na wznak, wpatrując się w sufit i słuchając równego
oddechu żony, która przytuliła się do jego boku, nie z potrzeby intymności, ale
przypadkiem. Raisa spała nerwowo, często zmieniając pozycję. Czy to wystarczający
powód, aby ją wydać? Wiedział, że tak. Można to następująco sformułować
w raporcie:
Nie potrafi spokojnie uleżeć, dręczą ją koszmary: moja żona wyraźnie ukrywa jakąś tajemnicę.
Przy oficjalnym składaniu przez Lwa raportu byli obecni major Kuźmin, Wasilij
Nikitin i Timur Rafaiłowicz — oficer śledczy, który zastąpił Lwa podczas
przesłuchania Anatolija Brodskiego. Lew znał go tylko powierzchownie: był to
ambitny, małomówny funkcjonariusz, cieszący się dużym zaufaniem. Świadomość, że
to właśnie on jest gotów ręczyć za prawdziwość zeznania, w którym zdrajca wskazał
Raisę, była dla niego druzgocząca. Ten człowiek nie należał do przybocznych
fagasów Wasilija. Nie czuł przed nim respektu ani strachu. Lew zastanawiał się, czy
Wasilij rzeczywiście mógł wstawić do zeznania nazwisko Raisy. Nie miał żadnej
władzy nad Rafaiłowiczem, nie mógł wywierać na niego nacisku, a jako młodszy
rangą w trakcie przesłuchania podlegał jego rozkazom. W ciągu dwóch ostatnich dni
Lew opierał się w swoich działaniach na założeniu, że oskarżenie jego żony to zemsta
Wasilija. Mylił się. Nie stał za tym Wasilij. Jedyną osobą, która mogłaby polecić
sfabrykowanie takiego zeznania i uzyskać poparcie tak wysokiego rangą świadka, był
major Kuźmin.
To był podstęp zaaranżowany osobiście przez jego mentora, człowieka, który
przygarnął Lwa pod swoje skrzydła. Lew zlekceważył jego radę w sprawie Anatolija
Brodskiego i teraz dostawał nauczkę. Co mówił mu Kuźmin?
Sentymenty mogą uczynić człowieka ślepym na prawdę.
13 marca
···
Ilina się zatrzymała.
— Pracujesz w tartaku?
Wiedziała, że nie, ale w okolicy nie było żadnych budynków prócz domków
robotników z tartaku. Nie raczył jej odpowiedzieć.
— Ej, dokąd idziemy?
— Jesteśmy prawie na miejscu.
Zaprowadził ją w okolice stacji kolejowej na obrzeżach miasta.
Mimo że stacja była nowa, zbudowano ją w jednej z najstarszych dzielnic, gdzie
przy cuchnących ściekami uliczkach stały rzędy rozpadających się jednoizbowych
domków o cienkich drewnianych ścianach krytych blachą. Budy należały do
robotników z tartaku, którzy mieszkali po pięciu, sześciu albo siedmiu w jednym
pokoju, nie nadawały się więc do tego, co zamierzali robić.
Było przenikliwie zimno. Ilina powoli trzeźwiała. Bolały ją nogi.
— To jest twój czas. Za złoto kupiłeś sobie godzinę. Tak się umówiliśmy. Jak
odjąć czas na mój powrót do restauracji, zostaje ci dwadzieścia minut.
— Już niedaleko, zaraz za stacją.
— Tam jest tylko las.
— Zobaczysz.
Dotarł do budynku stacji i pokazał gdzieś w ciemność. Ilina wcisnęła ręce do
kieszeni płaszcza, dogoniła go i spojrzała w stronę, którą wskazywał. Zobaczyła tory
znikające w lesie i nic więcej.
— Gdzie to jest?
— Tam.
Pokazywał małą drewnianą budę z boku torów, w pobliżu skraju lasu.
— Jestem inżynierem. Pracuję na kolei. To budka obsługi. Nikt nam nie będzie
przeszkadzał.
— W pokoju też nikt by nam nie przeszkadzał.
— Nie mogę cię zabrać tam, gdzie mieszkam.
— Znam parę miejsc, do których moglibyśmy pójść.
— Lepiej tu.
— Dla mnie nie.
— Umówiliśmy się. Ja płacę, ty jesteś posłuszna. Oddaj złoto albo rób, co
mówię.
Ani trochę jej się to nie podobało, z wyjątkiem złota. Wyciągnął rękę, czekając
na zwrot złotej bryłki. Nie wyglądał na rozzłoszczonego, rozczarowanego ani
zniecierpliwionego. Jego obojętność nieco ją uspokoiła. Ilina ruszyła w stronę budki.
— Będziesz miał dziesięć minut, zgoda?
Milczał — uznała to za odpowiedź twierdzącą.
Buda była zamknięta na kłódkę, ale on wyciągnął pęk kluczy i gdy odnalazł
właściwy, zaczął się zmagać z zamkiem.
— Zamarzło.
Nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok, wzdychając na znak dezaprobaty.
Domyślała się, że jest żonaty, ale po co te tajemnice? Skoro nie mieszkał w tym
mieście, nie rozumiała, o co właściwie chodzi. Może zatrzymał się u rodziny albo
przyjaciół; może był wysoko postawionym członkiem partii. Nic jej to nie
obchodziło. Chciała tylko mieć już te dziesięć minut za sobą.
Kucnął, stulił dłonie wokół kłódki i chuchnął. Klucz wreszcie wszedł, rozległ się
szczęk zamka. Ilina stała przed drzwiami. Jeżeli w środku nie będzie światła, nici
z ich umowy, a ona będzie mogła zachować złoto. I tak dała mu już dość czasu. Jeśli
chciał go zmarnować na wyprawę donikąd, to jego sprawa.
Mężczyzna wszedł do budki, znikając w ciemności. Ilina usłyszała trzask
pocieranej zapałki. Po chwili w mroku zajaśniała lampa sztormowa. Mężczyzna
zwiększył płomień i zawiesił lampę na ułamanym haku wystającym z sufitu. Ilina
zajrzała do środka. Buda była pełna zapasowych szyn, śrub, sworzni, drewna
i narzędzi. Zalatywała smołą. Mężczyzna zaczął sprzątać bałagan na jednym ze
stołów. Roześmiała się.
— Wbiję sobie drzazgi w tyłek.
Ku jej zaskoczeniu mężczyzna się zaczerwienił. Przygotowując naprędce stół,
rozłożył na blacie swój płaszcz. Ilina weszła.
— Prawdziwy dżentelmen…
W zwykłych okolicznościach zdjęłaby płaszcz, może usiadła na łóżku i zsunęła
pończochę, odegrała małe przedstawienie. Ale wobec braku łóżka i ogrzewania
postanowiła, że pozwoli tylko zadrzeć sobie spódnicę. Nie zamierzała niczego
zdejmować.
— Nie będzie ci przeszkadzało, jeżeli się nie rozbiorę?
Zamknęła drzwi, choć nie spodziewała się, by miało to jakikolwiek wpływ na
temperaturę, która prawie nie różniła się od panującej na zewnątrz. Odwróciła się.
Mężczyzna stał o wiele bliżej niż jeszcze przed chwilą. Kątem oka dostrzegła
jakiś metaliczny błysk, lecz nie zdążyła zobaczyć, co to było. Cios padł z boku.
Poczuła przeszywający ból, który przeniknął od policzka przez kręgosłup aż do nóg.
Mięśnie zwiotczały; nogi ugięły się pod nią, jak gdyby ktoś przeciął w nich naraz
wszystkie ścięgna. Uderzyła plecami o drzwi. Mgła zasnuła jej oczy, twarz piekła ją
żywym ogniem, usta miała pełne krwi. Czuła, że mdleje, ale zdołała zachować
przytomność, skupiając się na jego głosie.
— Rób dokładnie to, co powiem.
Czy posłuszeństwo zadowoli tego człowieka? Gdy w dziąsło wbił jej się
odłamek zęba, uznała, że nie. Nie miała ochoty zdawać się na jego łaskę. Jeśli miała
umrzeć w mieście, którego nienawidziła, w mieście, do którego przeniesiono ją na
mocy państwowego nakazu, tysiąc siedemset kilometrów od rodziny, to zginie,
wydrapując najpierw oczy temu draniowi.
Chwycił ją za ramiona, pewien, że jej opór już zupełnie skruszał. Plunęła mu
prosto w oczy krwią zmieszaną ze śliną. Zaskoczony atakiem puścił ją. Wymacała
drzwi za swoimi plecami, pchnęła je — otworzyły się gwałtownie, a ona upadła na
śnieg i zobaczyła nad sobą niebo. Mężczyzna usiłował złapać ją za nogi. Wierzgnęła
rozpaczliwie, próbując umknąć przed jego rękami. Udało mu się złapać ją za stopę.
Zaczął wciągać Ilinę z powrotem do budki. Wycelowała starannie i trafiła go obcasem
w szczękę. Cios okazał się silny: jego głowa odskoczyła na bok. Krzyknął,
rozluźniając uchwyt. Ilina wyswobodziła się, zerwała na nogi i uciekła.
Zataczając się, ruszyła na oślep przed siebie i dopiero po kilku sekundach
zorientowała się, że biegnie po torach, oddalając się od miasta i od stacji. Instynkt jej
mówił, że musi przed nim uciekać, schronić się w bezpiecznym miejscu. Zawiódł ją
jednak, każąc jej biec w przeciwnym kierunku. Obejrzała się. Mężczyzna rzucił się
w pościg. Mogła albo uciekać dalej, albo zawrócić w jego stronę. Wiedziała, że tak
czy inaczej nie zdoła mu umknąć. Próbowała krzyknąć, ale usta miała pełne krwi.
Zakrztusiła się, wydała chrypliwy, zduszony odgłos i zwolniła tempo. Doganiał ją.
Nagle ziemia zaczęła drżeć. Ilina uniosła wzrok. Zobaczyła zbliżający się pociąg
towarowy, który z łoskotem pędził prosto na nią, wyrzucając kłęby dymu. Zaczęła
gorączkowo wymachiwać ramionami. Ale nawet jeśli maszynista ją zauważył, nie
miał szans zatrzymać lokomotywy, ponieważ zostało mu niecałe pięćset metrów. Od
zderzenia dzieliło ich zaledwie parę sekund. Ilina nie zeszła jednak z torów, a nawet
przyśpieszyła kroku — zdecydowana rzucić się pod ciężkie żelazne koła. Pociąg nie
zwalniał. Nie rozległ się metaliczny pisk hamulców ani gwizd. Była tak blisko, że
czuła wibracje w całym ciele.
Jeszcze moment i skład zmiecie ją z torów. Ilina w ostatniej chwili rzuciła się
w bok, w głęboką zaspę. Lokomotywa i wagony przetoczyły się z hukiem obok niej,
strącając śnieg z koron najbliższych drzew. Zdyszana spojrzała za siebie w nadziei, że
jej prześladowca zginął przecięty lub zmiażdżony kołami albo został po drugiej
stronie torów. On jednak zachował zimną krew i uskoczywszy w tę samą stronę co
ona, leżał w śniegu. Po chwili wstał i chwiejnym krokiem znów ruszył w pogoń.
Wypluła krew i wrzasnęła: rozpaczliwie wzywała pomocy. Ale to był pociąg
towarowy i nikt nie mógł jej usłyszeć ani zobaczyć. Wstała i wbiegła do lasu, nie
zwalniając, czując smagnięcia sterczących gałęzi. Zamierzała zatoczyć koło i wyjść
na tory, kierując się w stronę miasta. Tutaj nie miała szans się ukryć: drań był za
blisko, w świetle księżyca bez trudu mógł ją znaleźć. Choć wiedziała, że lepiej jak
najszybciej biec przed siebie, uległa pokusie. Musiała spojrzeć za siebie, musiała
wiedzieć, gdzie on jest. Odwróciła się.
Zniknął. Nigdzie go nie widziała. Wagony wciąż dudniły po torach. llina
pomyślała, że musiała go zgubić, gdy wpadła do lasu. Zmieniła kierunek i ruszyła do
miasta, tam gdzie nic nie będzie jej groziło.
Mężczyzna wyszedł zza drzewa i chwycił ją w pasie. Runęli na śnieg. Przycisnął
ją ciałem, szarpiąc jej płaszcz i wrzeszcząc. Huk pociągu zagłuszał słowa. Widziała
tylko jego zęby i język. Wtedy sobie przypomniała: była przygotowana na tę chwilę.
Sięgnęła do kieszeni i odnalazła ukradzione z fabryki dłuto. Już kiedyś go użyła, ale
tylko po to, aby przestraszyć napastnika i pokazać, że w razie potrzeby będzie się
umiała obronić. Zacisnęła palce na drewnianym uchwycie. Miała tylko jedną szansę.
Gdy wepchnął jej dłoń pod spódnicę, dźgnęła go metalowym ostrzem w bok głowy.
Wyprostował się i złapał za ucho. Ciachnęła go jeszcze raz, trafiając w rękę, którą
zasłonił ucho. Powinna mu zadać jeszcze kilka ciosów, powinna go zabić, lecz
pragnienie ucieczki zwyciężyło. Wycofała się, pełznąc na czworakach jak owad
i ściskając zakrwawione dłuto.
Mężczyzna zaczął się czołgać za nią. Naderwana małżowina wisiała na płacie
skóry. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości. Rzucił się naprzód, usiłując złapać
ją za kostki. Ilinie z trudem udało się uniknąć jego rąk. Cały czas cofała się przed
nim, dopóki nie natrafiła na pień drzewa. Wtedy dogonił ją i chwycił za nogę.
Zaatakowała go dłutem, tnąc i dźgając. Złapał ją za przegub i przyciągnął do siebie.
Gdy mocowali się twarzą w twarz, pochyliła się, próbując ugryźć go w nos. Zacisnął
drugą rękę na szyi Iliny i przytrzymał ją w bezpiecznej odległości. Sapała z wysiłku,
próbowała się wyrwać, ale jego palce ściskały ją jak imadło. Zaczęła się dusić.
Przeniosła ciężar ciała na bok i oboje, wciąż spleceni ze sobą, potoczyli się po śniegu.
Nagle z niewiadomego powodu puścił jej szyję. Ilina zaniosła się kaszlem,
odzyskując oddech. Mężczyzna nadal przygważdżał ją ciałem do ziemi, lecz już na
nią nie patrzył. Jego uwagę przykuło coś innego, obok nich. Ilina zwróciła głowę
w tym kierunku.
Ujrzała pogrążone głęboko w śniegu nagie zwłoki małej dziewczynki. Miała
bladą, niemal przezroczystą skórę i jasne, prawie białe włosy. Jej szeroko otwarte usta
wypełniała ziemia, która utworzyła niewielki kopczyk wznoszący się powyżej
wąskich, sinych warg. Ręce, nogi i twarz dziewczynki nie nosiły śladów żadnych
obrażeń i przykrywała je cienka warstwa nietkniętego śniegu, którą odsłonili,
zmagając się ze sobą. Jej ciało zostało zmasakrowane. Organy wewnętrzne leżały na
wierzchu, rozerwane na strzępy. Tułów był prawie pozbawiony skóry, którą odcięto
albo zdarto, jak gdyby ciało zaatakowała wataha wilków.
Ilina spojrzała na mężczyznę. Wyglądał, jak gdyby zupełnie o niej zapomniał.
Wpatrywał się w zwłoki dziewczynki. Nagle zgiął się wpół i chwyciły go torsje. Nie
zastanawiając się, co robi, uspokajającym gestem położyła mu dłoń na plecach.
Opamiętała się jednak, przypomniała sobie, kim jest ten człowiek i co jej zrobił.
Cofnęła rękę, wstała i uciekła. Tym razem instynkt jej nie zawiódł. Wypadła z lasu
i pobiegła w stronę stacji. Nie miała pojęcia, czy mężczyzna ją goni. Nie krzyczała,
nie zwalniała kroku i nie oglądała się za siebie.
Moskwa
14 marca
Lew otworzył oczy. Oślepił go blask latarki. Nie musiał patrzeć na zegarek, by
wiedzieć, która jest godzina. Pora aresztowań, czwarta rano. Zerwał się z łóżka,
a serce podskoczyło mu do gardła. Zdezorientowany zderzył się w ciemności z jakimś
człowiekiem, który odepchnął go na bok. Potknął się, ale odzyskał równowagę.
Zapaliły się światła. Mrużąc oczy w blasku lampy, zobaczył trzech młodych
funkcjonariuszy, którzy mogli mieć niewiele ponad osiemnaście lat.
Byli uzbrojeni. Lew nie znał ich, ale znał ten typ: niscy rangą, bezmyślnie
posłuszni, gotowi wykonać każdy otrzymany rozkaz. Potrafili bez wahania użyć siły,
na najmniejszą próbę oporu reagując wyjątkową brutalnością. Czuć było od nich dym
papierosowy i wódkę.
Lew przypuszczał, że w ogóle nie kładli się spać: całą noc pili, czekając na
wyznaczoną godzinę. Pod wpływem alkoholu mogli się zachowywać impulsywnie,
nieprzewidywalnie. Aby przeżyć najbliższe kilka minut, Lew musiał być ostrożny
i posłuszny. Miał nadzieję, że żona też to rozumie.
Raisa stała w nocnej bieliźnie i dygotała, choć nie z zimna. Nie była pewna, czy
to szok, strach czy gniew. Nie mogła się opanować. Ale nie odwracała wzroku. Nie
czuła się zawstydzona; niech oni się wstydzą tego nocnego najścia, niech patrzą na jej
wymiętą koszulę nocną i potargane włosy. Jednak nie, spoglądali na nią z obojętnymi
minami: było im wszystko jedno, praca to praca. W oczach młodych funkcjonariuszy
nie dostrzegła cienia żadnych uczuć: tępo omiatały pokój jak oczy jaszczurek. Skąd
MGB brało tych chłopców o ołowianych duszach? Raisa była pewna, że formowali
ich według jednego modelu. Zerknęła na Lwa. Stał z rękami przed sobą i opuszczoną
głową, unikając kontaktu wzrokowego. Wcielenie pokory i potulności: może rozsądek
nakazywał właśnie taką postawę. Ale w tym momencie nie słuchała głosu rozsądku.
W ich sypialni było trzech zbirów. Chciała, aby hardo się im postawił, aby
potraktował ich jak bandytów. Przecież tak powinna wyglądać naturalna reakcja.
Każdy normalny człowiek nie posiadałby się z oburzenia. Lew nawet w takiej chwili
zachowywał się politycznie.
Jeden z funkcjonariuszy wyszedł, by po chwili wrócić z dwiema niewielkimi
walizkami.
— Tylko tyle możecie zabrać ze sobą. Nie wolno wam przy sobie mieć nic poza
ubraniem i rzeczami osobistymi. Za godzinę wychodzimy, wszystko jedno, czy
będziecie gotowi, czy nie.
Lew spojrzał na walizki z płótna rozpiętego na drewnianych ramkach. Skromne
wnętrze mogło pomieścić bagaż na najwyżej jednodniowy wyjazd. Odwrócił się do
żony.
— Włóż na siebie jak najwięcej rzeczy.
Obejrzał się za siebie. Jeden z funkcjonariuszy przyglądał im się, paląc
papierosa.
— Możecie zaczekać na zewnątrz?
— Nie tracić czasu na prośby. Na wszystkie jest jedna odpowiedź — nie.
Raisa przebrała się, czując, jak gadzi wzrok chłopaka błądzi po jej ciele.
Nałożyła na siebie tyle warstw odzieży, ile się dało. Lew zrobił to samo. W innych
okolicznościach ich nogi i ręce, grubo opatulone wełną i bawełną, wyglądałyby
zabawnie. Już ubrana musiała rozstrzygnąć bolesną kwestię, jaką część swojego
dobytku mają zabrać, a jaką zostawić. Obejrzała walizkę, która miała nie więcej niż
dziewięćdziesiąt centymetrów długości, około sześćdziesięciu centymetrów
szerokości i dwadzieścia głębokości. Ta przestrzeń musiała zmieścić całe ich życie.
Lew zdawał sobie sprawę, że być może polecono im się spakować, aby uniknąć
kłopotów z wyprowadzeniem ich z mieszkania, aby zapobiec wzruszeniom
i emocjom, jakie w ludziach budziła świadomość, że właśnie zostają wysłani na
śmierć. Zawsze łatwiej było dać sobie radę z kimś, kto kurczowo trzymał się nadziei,
choćby i wątłej, że ocaleje. Co jednak mógł począć? Poddać się? Walczyć? Szybko
wykonał w myślach parę obliczeń. Będzie musiał poświęcić część cennej przestrzeni
w walizce na Podręcznik agitatora i Krótki kurs historii WKP(b), ponieważ
pozostawienie którejkolwiek z tych książek mogło zostać zinterpretowane jako
nieprawomyślny gest polityczny. W ich sytuacji taka lekkomyślność równałaby się
samobójstwu. Chwycił książki i włożył do walizki jako pierwsze. Młody
funkcjonariusz pilnie ich obserwował, zwracając uwagę na to, co pakują, co
wybierają. Lew dotknął ramienia Raisy.
— Weź buty. Wybierz nasze najlepsze.
Dobre buty były rzadkością, mogły się okazać bezcenną walutą.
Lew pozbierał ubrania, cenne przedmioty, ich zbiór fotografii: zdjęcia ze ślubu,
zdjęcia jego rodziców, Stiepana i Anny, lecz ani jednego zdjęcia rodziny Raisy. Jej
rodzice zginęli w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, a wieś, gdzie mieszkała,
została zmieciona z powierzchni ziemi. Straciła wszystko z wyjątkiem tego, co miała
na sobie. Gdy Lew spakował walizkę, jego wzrok spoczął na zawieszonym na ścianie
oprawionym wycinku z gazety: na swoim zdjęciu bohatera wojennego, pogromcy
czołgów, wyzwoliciela okupowanych ziem. Jego przeszłość nie miała żadnego
znaczenia dla trzech konwojentów: podpis na nakazie aresztowania unieważniał
wszelkie akty heroizmu i poświęcenia. Lew wyciągnął wycinek z ram. Przez lata
pieczołowicie przechowywany i czczony niemal jak ikona wylądował złożony na pół
w walizce.
Upłynęła darowana im godzina. Lew zatrzasnął swoją walizkę, Raisa swoją.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczą to mieszkanie. Mało
prawdopodobne.
Wszyscy pięcioro wtłoczyli się do windy. Pod blokiem czekał samochód. Dwaj
funkcjonariusze usiedli z przodu. Trzeci, o nieprzyjemnym oddechu, wcisnął się
z tyłu między Lwa i Raisę.
— Chciałbym zobaczyć się z rodzicami. Chciałbym ich pożegnać.
— Gówno mnie obchodzą wasze prośby.
···
O piątej rano, mimo wczesnej pory, w hali dworca panował już duży ruch.
Wokół pociągu kolei transsyberyjskiej krążyli żołnierze, cywile i pracownicy obsługi
stacji. Bok lokomotywy, wciąż opancerzonej od czasów wojny, zdobił napis
CHWAŁA KOMUNIZMOWI. Podczas gdy pasażerowie wsiadali do pociągu, Lew
i Raisa pod eskortą czekali na końcu peronu, trzymając walizki. Nikt się do nich nie
zbliżał, jak gdyby byli nosicielami groźnego wirusa, więc stali niby oddzieleni
kloszem od rojnego dworca. Niczego im nie wyjaśniono, a Lew także o nic nie pytał.
Nie miał pojęcia, dokąd jadą ani na kogo czekają. Wciąż istniało ryzyko, że wyślą ich
do różnych łagrów i nigdy się już nie zobaczą. A jednak niewątpliwie stali przy
pociągu pasażerskim, nie przy transporcie zeków, których przewożono w czerwonych
wagonach bydlęcych. Czy to możliwe, że uda im się uratować? Na pewno dotąd los
im sprzyjał. Wciąż żyli, wciąż byli razem, w co Lew nie śmiał wierzyć.
Po złożeniu zeznania przed majorem Kuźminem zastosowano wobec Lwa areszt
domowy do czasu podjęcia dalszych decyzji. Spodziewał się, że to potrwa najwyżej
jeden dzień. W drodze do mieszkania, w łączniku na czternastym piętrze, Lew
wyrzucił wydrążoną monetę, którą dotąd miał w kieszeni. Może podrzucił ją Wasilij,
może nie, to i tak nie miało teraz znaczenia. Gdy Raisa wróciła ze szkoły, zobaczyła
przed drzwiami dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy; zrewidowano ją i rozkazano
zostać w domu. Lew wyjaśnił sytuację: opowiedział o oskarżeniach wobec niej,
o swoim śledztwie i o zeznaniu, w którym zaprzeczył zarzutom. Nie musiał
tłumaczyć, że mają niewielkie szanse ujść z tego z życiem. Raisa słuchała go, nie
przerywając, nie pytając o nic, z kamienną twarzą. Kiedy skończył, jej odpowiedź
zaskoczyła go:
— Byliśmy naiwni, przypuszczając, że nam nigdy się to nie zdarzy.
Siedzieli w mieszkaniu, spodziewając się, że lada chwila wpadną tam ludzie
z MGB. Nie zawracali sobie głowy gotowaniem; w ogóle nie byli głodni, choć
rozsądek nakazywałby najeść się na zapas, zważywszy na to, co mogło ich czekać.
Nie wstawali od stołu w kuchni, nie kładli się spać. Siedzieli w milczeniu, czekając.
Myśląc, że już nigdy więcej mogą się nie zobaczyć. Lew bardzo pragnął porozmawiać
z żoną, powiedzieć jej to, co należało powiedzieć. Nie potrafił jednak ubrać w słowa
żadnej myśli. W miarę upływu godzin uświadomił sobie, że nie pamięta, by
kiedykolwiek spędzili razem tyle czasu, po prostu siedząc naprzeciw siebie. Żadne
z nich nie wiedziało, co z tym czasem zrobić.
Tej nocy nie usłyszeli pukania do drzwi. Minęła czwarta rano, lecz nikt nie
przyszedł ich aresztować. Przed południem następnego dnia Lew zrobił śniadanie,
zastanawiając się, dlaczego to tak długo trwa. Gdy w końcu ktoś zapukał do drzwi,
razem z Raisą poderwali się na nogi, z duszą na ramieniu, przekonani, że to koniec, że
zaraz ich zabiorą, rozdzielą i zaprowadzą do osobnych cel przesłuchań. Okazało się,
że chodzi o jakieś głupstwo, zmianę warty przy drzwiach, jeden z funkcjonariuszy
chciał skorzystać z łazienki, pytał, czy kupić jedzenie. Może tamci nie mogli znaleźć
żadnych dowodów, może oboje zostali oczyszczeni z zarzutów i nie ma podstaw do
oskarżenia. Lew tylko przez krótką chwilę rozważał taką możliwość: brak dowodów
nigdy nie był przyczyną odstąpienia od oskarżeń. Mimo to po pierwszym dniu minął
drugi, potem trzeci i czwarty.
Po tygodniu aresztu domowego w ich mieszkaniu zjawił się jeden
z funkcjonariuszy, śmiertelnie blady. Na jego widok Lew zrozumiał, że w końcu
nadszedł ich czas, lecz strażnik drżącym ze wzruszenia głosem oznajmił, że zmarł ich
przywódca, Stalin. Dopiero w tym momencie Lew zaczął się zastanawiać, czy jednak
nie rysuje się przed nimi szansa ocalenia.
Zbierając strzępki informacji o śmierci przywódcy — gazety histeryzowały,
strażnicy przed drzwiami histeryzowali — Lew zdołał ustalić, że Stalin zmarł
spokojnie we własnym łóżku. W ostatnich słowach rzekomo mówił o wielkości
i potędze swojego kraju oraz wspaniałej przyszłości, która go czeka. Lew nie wierzył
w to ani przez sekundę, mając zbyt długą praktykę w świecie spisków i paranoi, by
nie dostrzec rys w tej wersji wydarzeń. Z informacji uzyskanych w ministerstwie
wiedział, że Stalin, w ramach czystki skierowanej przeciwko żydowskim członkom
elit kraju, rozkazał niedawno aresztować najwybitniejszych lekarzy, którzy przez całe
swoje życie zawodowe dbali o jego zdrowie. Nie uznał więc za zbieg okoliczności
tego, że Stalin zmarł z przyczyn naturalnych w chwili, gdy nie było przy nim żadnego
medyka specjalisty, który mógłby zidentyfikować przyczynę jego nagłej choroby.
Pomijając kwestie moralne, rozpętana przez przywódcę wielka czystka okazała się
błędem taktycznym. Uczyniła go bezbronnym. Lew nie miał pojęcia, czy Stalin został
zamordowany. Skoro lekarze trafili za kratki, potencjalni zamachowcy mieli wolną
rękę i z niezmąconym spokojem mogli się przyglądać, jak umiera, wiedząc, że ludzie,
którzy mogliby ich powstrzymać, siedzą w więzieniu. Równie prawdopodobna
wydawała się możliwość, że Stalin zachorował, lecz nikt nie odważył się postąpić
wbrew jego rozkazom i zwolnić lekarzy. Gdyby przywódca wyzdrowiał, za
nieposłuszeństwo mogliby zostać straceni.
Te polityczne machinacje nie miały dla Lwa żadnego znaczenia. Istotny był tylko
fakt śmierci wodza. Poczucie ładu i pewności rozwiało się niby dym. Kto teraz
przejmie stery? Jak będzie rządzić krajem? Jakie podejmie decyzje? Którzy
funkcjonariusze utrzymają swoją pozycję, a którzy popadną w niełaskę? To, co było
dopuszczalne za Stalina, mogło się okazać niedopuszczalne za nowej władzy.
Nieobecność przywódcy oznaczała chwilowy paraliż. Nikt nie miał ochoty
podejmować żadnej decyzji, dopóki nie uzyska pewności, że decyzja zostanie
zaaprobowana. Przez dziesięciolecia nikt też nie kierował się własnym rozumieniem
dobra i zła, lecz potrzebą sprawienia satysfakcji przywódcy. Ludzie żyli i umierali
w zależności od jego adnotacji na liście: kreska przy nazwisku oznaczała życie, jej
brak skazywał człowieka na śmierć. Na tym polegało ferowanie wyroków — kreska
albo brak kreski. Zamykając oczy, Lew wyobraził sobie niemą panikę na korytarzach
Łubianki. Funkcjonariusze służb bezpieczeństwa tak dawno przestali się posługiwać
kompasem moralnym, że zupełnie się rozregulował: północ stała się południem,
a wschód zachodem. Co jest dobre, a co złe — nie mieli pojęcia. Zapomnieli, na
jakiej podstawie o tym decydować. Kiedy nadchodził taki czas, najbezpieczniej było
robić jak najmniej.
W zaistniałych okolicznościach sprawę Lwa Demidowa i Raisy Demidowej, bez
wątpienia niejednoznaczną, sporną i drażliwą, na razie najlepiej było odłożyć na bok.
Dlatego nastąpiła zwłoka. Nikt nie chciał dotykać tego problemu: wszyscy byli zajęci
szukaniem sobie pozycji przy nowych układach na Kremlu. Na domiar złego
Ławrientij Beria, najbliższy współpracownik Stalina — jeżeli ktokolwiek go otruł,
Lew podejrzewał, że właśnie on — przejął już obowiązki przywódcy i odrzucił
sugestie o spisku, rozkazując uwolnić lekarzy. Zwolnienie podejrzanych, którzy
okazali się niewinni — kto słyszał o czymś podobnym? Lew na pewno nie pamiętał
takiego wypadku. W tych okolicznościach niepoparte dowodami oskarżenie
odznaczonego bohatera wojennego, który trafił na pierwszą stronę „Prawdy”, uznano
za ryzykowny krok. Tak więc szóstego marca, zamiast wiadomości o wyroku, Lew
i Raisa otrzymali zgodę na uczestniczenie w państwowych uroczystościach
pogrzebowych wielkiego przywódcy.
Pozostając formalnie w areszcie domowym, Lew i Raisa w towarzystwie dwóch
konwojentów posłusznie dołączyli do tłumów płynących w kierunku placu
Czerwonego. Wiele osób płakało, niektóre wręcz spazmatycznie — mężczyźni,
kobiety i dzieci — a Lew zastanawiał się, czy wśród tych setek tysięcy połączonych
we wspólnym bólu znajduje się choć jedna osoba, która nie straciła kogoś z rodziny
lub przyjaciół z winy opłakiwanego właśnie człowieka. Naładowana, nabrzmiała
poczuciem dojmującego smutku atmosfera musiała mieć związek z powszechnym
uwielbieniem zmarłego. Lew słyszał, jak wielu ludzi, nawet podczas brutalnych
przesłuchań, głośno krzyczało, że gdyby Stalin wiedział o okrucieństwach MGB, na
pewno by interweniował. Bez względu na prawdziwy powód żałoby, pogrzeb stwarzał
okazję, by dać ujście tłumionemu przez lata cierpieniu, by się rozpłakać, by uściskać
sąsiada, wyrazić żal, którego dotąd nie wolno było okazywać, ponieważ mógł
oznaczać krytykę państwa.
Główne ulice wokół budynku Dumy Państwowej były tak wypełnione ludźmi, że
z trudem dawało się oddychać, a każdy poruszał się ze swobodą nie większą niż
kamyczek porwany przez lawinę. Lew nawet na chwilę nie puścił ręki Raisy i choć
zewsząd napierało na niego mnóstwo ramion, pilnował, by ich nie rozdzielono.
Szybko stracili z oczu swoją eskortę. W miarę jak zbliżali się do placu Czerwonego,
tłum zbił się jeszcze ciaśniej. Czując wzbierającą wokół siebie histerię, Lew uznał, że
już dość. Znalazłszy się przypadkiem na obrzeżu ludzkiej fali, skręcił do jakiejś
bramy i wciągnął za sobą Raisę. Z bezpiecznego schronienia przyglądali się
mijającemu ich strumieniowi ludzi. To była słuszna decyzja. Wiele osób z przodu
zostało stratowanych na śmierć.
Mogli wykorzystać chaos i uciec. Zastanawiali się nad tym, szeptem
rozmawiając w bramie. Zgubili towarzyszących im konwojentów. Raisa chciała
uciekać. Ale wówczas MGB uzyskałoby brakujący dowód, by doprowadzić do ich
egzekucji. W grę wchodziły także względy praktyczne: nie mieli pieniędzy ani
przyjaciół, nie mieli gdzie się ukryć. Gdyby zdecydowali się na ucieczkę, śmierć
czekałaby rodziców Lwa. Dotąd mieli szczęście. Lew ryzykował ich życie w nadziei,
że uda się przetrwać tę próbę.
···
Już na pierwszy rzut oka widziała, że coś z nim jest nie tak. Owszem, był
przystojny, ale uśmiechał się w taki sposób, jak gdyby uśmiech wymyślono tylko po
to, by wyrażać niechęć. Kiedy wreszcie stanął przed nimi, zauważyła malujące się na
jego twarzy zadowolenie z powodu upokorzenia Lwa i jednocześnie zawód, że nie
spotkało ich większe poniżenie.
Wasilij uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Nalegałem, żeby czekali z odjazdem, bo chciałem się pożegnać.
I poinformować was o decyzji w waszej sprawie. Wolałem to zrobić osobiście,
rozumiecie?
Sytuacja wyraźnie sprawiała mu przyjemność. Mimo że ten człowiek budził
w nim odrazę, głupotą byłoby drażnić go w takim momencie, gdy tyle już przetrwali.
Ledwie słyszalnym głosem Lew mruknął:
— Doceniam to.
— Dostałeś nowy przydział. Nie mogliśmy cię dłużej trzymać w MGB, gdy wisi
nad tobą tyle pytań bez odpowiedzi. Zostaniesz wcielony do milicji. Nie jako syszczik,
wywiadowcą to ty nie będziesz, ale dostaniesz najniższy stopień, uczastkowego.
Będziesz sprzątał cele, pisał protokoły — będziesz robił wszystko, co ci każą. Jeżeli
chcesz przeżyć, musisz się nauczyć wypełniać rozkazy.
Lew zrozumiał rozczarowanie Wasilija. Kara — zesłanie na prowincję do
miejscowej milicji — była stosunkowo łagodna. Zważywszy na wagę zarzutów, mógł
im grozić wyrok dwudziestu pięciu lat robót w kopalniach złota na Kołymie, gdzie
temperatura spadała do minus pięćdziesięciu stopni, więźniowie mieli ręce
zdeformowane od odmrożeń, a średni czas przeżycia wynosił trzy miesiące. Ocalili
nie tylko życie, ale także wolność. Lew nie sądził, aby major Kuźmin uczynił to
z sentymentu. Po prostu stawiałby się w kłopotliwym położeniu, oskarżając własnego
protegowanego. W czasach niestabilności politycznej znacznie lepiej i sprytniej było
wysłać go gdzieś daleko pod pozorem przeniesienia służbowego. Kuźmin nie chciał,
aby brano pod lupę jego decyzję: skoro Lew był szpiegiem, to dlaczego Kuźmin tak
go faworyzował i nagradzał awansami? Prościej i bezpieczniej było zamieść sprawę
pod dywan. Rozumiejąc, że jakakolwiek oznaka ulgi zdenerwuje Wasilija, Lew starał
się wyglądać na jak najbardziej przybitego.
— Jestem gotów pełnić swoje obowiązki wszędzie tam, gdzie będę potrzebny.
Wasilij zbliżył się do Lwa, wciskając mu do rąk bilety i dokumenty. Lew wziął
papiery i ruszył w stronę pociągu.
Raisa wspięła się na stopień wagonu. Wasilij zawołał do niej:
— Pewnie było ci przykro, kiedy usłyszałaś, że mąż cię śledził?! Nie tylko raz
zresztą, na pewno ci o tym mówił. Śledził cię dwa razy. Za pierwszym nie chodziło
o sprawę służbową. Nie podejrzewał, że jesteś szpiegiem, podejrzewał, że jesteś
dziwką. Musisz mu to wybaczyć. Każdego czasem ogarniają takie wątpliwości. A ty
jesteś ładna. Chociaż, moim zdaniem, nie warto rzucać dla ciebie wszystkiego.
Podejrzewam, że kiedy twój mąż się zorientuje, na jakie zadupie go wysyłamy, to cię
znienawidzi. Na jego miejscu zatrzymałbym mieszkanie i pozwolił, żeby cię
zastrzelili za zdradę. Nie wiem, pewnie musisz się nieźle rżnąć.
Raisę zdumiała jego obsesja na punkcie jej męża. Nie odezwała się jednak:
riposta mogła ich kosztować życie. Wzięła walizkę i otworzyła drzwi wagonu.
Lew wsiadł za nią, uważając, by nie oglądać się za siebie. Obawiał się, że na
widok kpiącego uśmieszku Wasilija mógłby przestać nad sobą panować.
Raisa spojrzała przez okno. Pociąg wytoczył się ze stacji. Nie było wolnych
miejsc, więc musieli stać w zatłoczonym korytarzu. Przez długi czas nie odzywali się
do siebie, patrząc na przesuwające się za oknami miasto. Wreszcie Lew rzekł:
— Przepraszam.
— Na pewno kłamał. Powiedziałby wszystko, żeby ci dopiec.
— Mówił prawdę. Kazałem cię śledzić. I to nie miało nic wspólnego z moją
pracą. Myślałem…
— …że sypiam z kimś innym?
— Był taki czas, kiedy nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie chciałaś mnie
dotykać. Nie chciałaś ze mną żyć. Byliśmy sobie zupełnie obcy. Nie rozumiałem
dlaczego.
— Nie można wyjść za mąż za oficera śledczego MGB i nie być śledzoną.
Powiedz mi, Lwie, jak mogłabym cię zdradzić? Ryzykowałabym życie. W ogóle
byśmy o tym nie rozmawiali, tylko kazałbyś mnie aresztować.
— Tak myślisz?
— Pamiętasz moją przyjaciółkę Zoję? Chyba ją poznałeś.
— Może, nie wiem.
— Rzeczywiście — nigdy nie pamiętasz nazwisk, prawda? Ciekawe dlaczego?
Dzięki temu potrafisz zasnąć, że wymazujesz zdarzenia z pamięci, tak?
Raisa mówiła szybko, spokojnie i z przejęciem, jakiego Lew nigdy dotąd u niej
nie słyszał. Ciągnęła:
— Poznałeś Zoję. Może nie zwróciłeś uwagi, bo dla partii nie była taka ważna.
Dostała wyrok dwudziestu pięciu lat. Aresztowano ją, kiedy wychodziła z cerkwi,
i oskarżono o antystalinowskie modlitwy. Modlitwy, Lwie — skazali ją za modlitwy,
których w ogóle nie słyszeli. Aresztowali ją za to, o czym myślała.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? Mógłbym jej pomóc.
Raisa pokręciła głową. Lew spytał:
— Myślisz, że to ja ją zadenuncjowałem?
— Wiedziałbyś o tym? Nawet nie pamiętasz, kto to jest.
Lew był zaskoczony: nigdy przedtem nie rozmawiał z żoną w ten sposób,
rozmawiali tylko o obowiązkach domowych, wymieniali uprzejmości — nigdy nie
podnosili głosu, nigdy się nie kłócili.
— Nawet jeżeli jej nie zadenuncjowałeś, to jak mógłbyś pomóc?
Ci, którzy ją aresztowali, byli tacy sami jak ty — oddani i wierni słudzy państwa.
Tamtego dnia nie wróciłeś na noc. A ja uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie
właśnie aresztowałeś czyjąś najlepszą przyjaciółkę, czyichś rodziców, czyjeś dzieci.
Powiedz mi, ilu dokładnie ludzi aresztowałeś? Próbowałeś kiedyś policzyć? Podaj
jakąś liczbę — pięćdziesiąt osób, dwieście, tysiąc?
— Ciebie nie wydałem.
— Nie chodziło im o mnie. Chodziło im o ciebie. Kiedy aresztowałeś
nieznajomych, mogłeś sobie wmawiać, że są winni. Może wierzyłeś, że to, co robisz,
czemuś służy. Ale to im nie wystarczyło. Chcieli, żebyś im udowodnił, że zrobisz
wszystko, czego od ciebie zażądają, nawet gdybyś w głębi duszy wiedział, że to złe
i bezsensowne. Miałeś im udowodnić swoje ślepe posłuszeństwo. Zdaje się, że żony
świetnie się nadają do takiej próby.
— Może masz rację, ale już się uwolniliśmy od tego. Rozumiesz, ile mamy
szczęścia, że w ogóle dano nam drugą szansę? Chcę, żebyśmy zaczęli nowe życie,
jako rodzina.
Raisa umilkła, przyglądając się uważnie mężowi, jak gdyby zobaczyli się
pierwszy raz.
— Tego wieczoru, kiedy jedliśmy kolację u twoich rodziców, usłyszałam cię
przez drzwi mieszkania. Stałam na korytarzu. Słyszałam rozmowę o tym, czy
powinieneś mnie wydać jako szpiega, czy nie. Byłam wstrząśnięta — nie wiedziałam,
co robić. Nie chciałam umierać. Wyszłam z powrotem na ulicę i spacerowałam przez
chwilę, usiłując zebrać myśli. Zastanawiałam się — naprawdę to zrobi? Wyda mnie?
Twój ojciec użył przekonujących argumentów.
— Mój ojciec był przerażony.
— Życie trzech osób przeciw życiu jednej? Trudno o argumenty przeciwko
takiej kalkulacji. A gdyby to było życie trzech osób przeciw życiu dwóch?
— Nie jesteś w ciąży?
— Poręczyłbyś za mnie, gdybym nie była?
— I dopiero teraz mi o tym mówisz?
— Bałam się, że zmienisz zdanie.
Oto obnażona prawda o ich związku. Lew poczuł, że chwieje się na nogach.
Pociąg, ludzie wokół niego, walizki, okna, jego ubranie, widok miasta — wszystko
wydało mu się dziwnie nierzeczywiste. Nie mógł ufać nikomu i niczemu, nawet
własnym zmysłom wzroku i dotyku. Wszystko, w co wierzył, okazało się kłamstwem.
— Raiso, czy kiedykolwiek mnie kochałaś?
Upłynęła chwila ciszy. Obydwoje kołysali się w rytmie ruchu wagonu, a jego
pytanie zawisło między nimi jak przykry zapach. Wreszcie, zamiast odpowiedzieć,
Raisa uklękła i zawiązała sznurowadło.
Wuralsk
15 marca
Nie miał pojęcia. Nie tracił jednak nadziei, że pewnego dnia też tam pójdzie,
może po śmierci. Nic i nikt na świecie nie był dla niego ważniejszy od żółtego koloru.
Właśnie żółć stała się powodem, dla którego trafił tu, do wuralskiego intiernatu,
państwowego zakładu dla dzieci upośledzonych umysłowo.
Jako mały chłopiec uganiał się za słońcem przekonany, że w końcu uda mu się je
dopędzić, zdjąć z nieba i zanieść do domu. Biegł przed siebie, dopóki prawie pięć
godzin później go nie złapano i nie odprowadzono do rodziców, wrzeszczącego
z wściekłości na tych, którzy przerwali mu pościg. Rodzice bili syna w nadziei, że
w ten sposób oduczą go dziwactw, lecz gdy w końcu musieli się pogodzić z tym, że
ich metody okazały się nieskuteczne, przekazali go państwu, które stosowało metody
bardzo podobne. Pierwsze dwa lata pobytu w intiernatie spędził przykuty łańcuchem
do ramy łóżka jak pies podwórzowy. Był jednak silnym, mocno zbudowanym
chłopcem, upartym i wytrwałym. W ciągu kilku miesięcy zdołał złamać ramę, zdjąć
łańcuch i uciec. Goniąc żółty wagon pociągu, dotarł aż na skraj miasta. W końcu
przywieziono go z powrotem do zakładu, wyczerpanego i odwodnionego. Tym razem
został zamknięty w szafie. Ale to wszystko zdarzyło się dawno temu — teraz personel
miał już do niego zaufanie, Warłam skończył bowiem siedemnaście lat i wiedział, że
nie można dogonić słońca ani wspiąć się tak wysoko, by zdjąć je z nieba. Skupił się
więc na poszukiwaniu bardziej osiągalnych żółtych rzeczy, takich jak to dziecko,
które ukradł, sięgając przez otwarte okno do czyjegoś mieszkania. Gdyby tak bardzo
się nie śpieszył, może spróbowałby odwinąć kocyk i zostawił dziecko.
Ale wpadł w panikę, przestraszył się, że go złapią, dlatego zabrał jedno i drugie.
Patrząc na rozwrzeszczane niemowlę, zauważył, że kocyk nadaje jego skórze lekko
żółty odcień. I ucieszył się, że jednak ukradł jedno i drugie.
···
16 marca
Wcale tego od niego nie oczekiwała. To prawda, poprosił ją, by za niego wyszła.
Zgodziła się. Chciał małżeństwa, chciał mieć żonę, wybrał akurat ją i dostał to, czego
chciał. Teraz było mu mało. Kiedy stracił władzę pozwalającą mu aresztować, kogo
tylko zapragnął, popadł w łzawy sentymentalizm. I dlaczego powodem, dla którego ta
iluzja szczęścia małżeńskiego runęła w gruzy, miało być jej pragmatyczne kłamstwo,
a nie jego głęboka nieufność? Czemu nie mogła od niego zażądać, by przekonał ją
o swojej miłości? Przecież bezpodstawnie posądził ją o niewierność i wysłał za nią
agentów, żeby ją śledzili, co mogło się skończyć aresztowaniem. Zdradził jej zaufanie
na długo przedtem, zanim ona została zmuszona do kłamstwa. Nią kierowało
pragnienie przeżycia. Nim żałosne samcze lęki.
Odkąd wpisali do księgi swoje nazwiska jako mąż i żona, a nawet wcześniej,
odkąd zaczęli się spotykać, Raisa miała świadomość, że jeśli go rozdrażni, Lew może
kazać ją zabić. Pogodziła się z tą okrutną rzeczywistością. Musiała dbać, aby był
zadowolony. Kiedy Zoja została aresztowana, sama obecność męża — widok jego
munduru, jego gadanie o państwie — tak ją złościła, że potrafiła wykrztusić do niego
zaledwie parę słów. Ostatecznie zadała sobie proste pytanie.
Czy chce żyć? To, że się uratowała, że z całej rodziny ocalała tylko ona,
zaważyło na jej dalszym życiu. Oburzenie z powodu aresztowania Zoi było kaprysem,
na który nie mogła sobie pozwolić. Niczego dzięki temu nie zyskała. Tak więc kładła
się w jego łóżku, spała obok niego, spała z nim. Gotowała mu — choć odgłosy, jakie
wydawał przy jedzeniu, przejmowały ją wstrętem. Prała jego rzeczy — choć
przejmował ją wstrętem ich zapach.
Kilka ostatnich tygodni spędziła bezczynnie w mieszkaniu, doskonale wiedząc,
że Lew rozważa słuszność swojej decyzji. Powinien był darować jej życie? Warto
było dla niej ryzykować? Czy rzeczywiście była aż tak ładna, tak miła, tak dobra?
Musiała tego dowieść każdym gestem i spojrzeniem, w przeciwnym razie groziło jej
śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale to już się skończyło. Miała dość własnej
bezsilności, uzależnienia od jego dobrej woli. Wydawał się jednak przekonany, że
powinna mu być wdzięczna. Przecież potwierdził oczywisty fakt: nie była szpiegiem
obcego wywiadu, tylko nauczycielką w dziesięciolatce. W zamian oczekiwał od niej
wyznania miłości. Odebrała to jako zniewagę. Nie miał już prawa niczego od niej
żądać. Nie mógł jej do niczego zmuszać, podobnie jak ona jego. Oboje znaleźli się
w tym samym tragicznym położeniu: dorobek ich życia mieścił się w dwóch
walizkach, zostali wygnani do jakiegoś odległego miasta. Stali się sobie równi jak
jeszcze nigdy dotąd. Jeżeli chciał słuchać peanów na cześć miłości, sam powinien je
zaintonować.
Lew siedział, rozpamiętując słowa Raisy. Uznała, że wolno jej osądzać jego
postępowanie, gardzić nim, udając jednocześnie, że sama ma czyste ręce. Ale
wychodząc za mąż, wiedziała, czym on się zajmuje, cieszyła się z przywilejów
związanych z jego stanowiskiem, chętnie jadła delikatesy, jakie udawało mu się
zdobyć, kupowała ubrania w dobrze zaopatrzonych spectorgach dla urzędników
państwowych. Skoro praca w służbie wzbudzała w niej taką odrazę, dlaczego nie
odrzuciła jego umizgów? Wszyscy rozumieli, że aby przeżyć, trzeba ustępować. Lew
robił okropne rzeczy — moralnie niedopuszczalne. Dla większości ludzi czyste
sumienie stanowiło nieosiągalny luksus, do którego Raisa także nie mogła rościć
sobie praw. Czy prowadziła lekcje zgodnie ze swoimi prawdziwymi przekonaniami?
Najwyraźniej nie, zważywszy na jej sprzeciw wobec aparatu służby bezpieczeństwa
— ale w szkole musiała wyrażać swoją aprobatę dla państwa, wyjaśniać uczniom
mechanizm jego działania, chwalić je, indoktrynować ich, by również gorąco to
państwo popierali, a nawet zachęcać, aby nawzajem na siebie donosili. Gdyby tego
nie robiła, z pewnością doniosłoby na nią któreś z dzieci. Jej zadanie polegało nie
tylko na bezwarunkowym podporządkowaniu się wytycznym władzy, ale także na
tłumieniu dociekliwości uczniów. Takie samo zadanie czekało na nią w nowym
mieście. Zdaniem Lwa on i jego żona byli trybami tej samej maszyny.
Pociąg zatrzymał się na godzinę w Mutawie. Raisa przerwała całodzienne
milczenie.
— Powinniśmy coś zjeść.
Krótkie zdanie oznaczało, że lepiej trzymać się spraw praktycznych: to na nich
dotąd opierał się ich związek. Stawiając czoło wszystkim wyzwaniom, jakie ich
czekały, musieli pamiętać, że łączy ich nie miłość, lecz codzienność. Wysiedli
z wagonu. Po peronie spacerowała kobieta z wiklinowym koszykiem. Kupili jajka na
twardo, torebeczkę soli i kilka kromek twardego żytniego chleba. Usiedli obok siebie
na ławce, obrali jajka, kładąc skorupki na kolanach, i podzielili się solą, nie
odzywając się do siebie ani słowem.
Pociąg zwolnił, wspinając się coraz wyżej wśród sosnowych lasów.
W oddali ponad wierzchołkami drzew było widać góry przywodzące na myśl
wystające, nierówne zęby.
Otworzyła się przed nimi polana. Wzdłuż torów rozciągał się ogromny teren
montowni: w samym sercu głuszy nagle wyrosły wysokie kominy i połączone
budynki przypominające magazyny. Wyglądało to tak, jakby Bóg usiadł na szczytach
Uralu, uderzył pięścią w środek puszczy, obalając jednym ciosem drzewa
z korzeniami, a na powstałej w ten sposób przestrzeni rozkazał ustawić kominy
i prasy do stali. Taki był pierwszy obraz ich nowego domu.
Lew znał to miejsce tylko z propagandy i dokumentów. Niewielkie miasteczko,
liczące niegdyś dwadzieścia tysięcy mieszkańców, w którym nie było prawie nic poza
tartakami i skupiskiem drewnianych robotniczych domków, przyciągnęło uwagę
Stalina. Po dokładniejszym zbadaniu zasobów naturalnych i infrastruktury uznał, że
tkwiący tu potencjał nie jest dostatecznie wykorzystywany. Miasteczko leżało
w pobliżu rzeki Ufy, sto sześćdziesiąt kilometrów na wschód, w Swierdłowsku, były
huty żelaza i stali, w górach wydobywano rudę, przebiegała tędy także kolej
transsyberyjska — przejeżdżające co dzień przez miasteczko ogromne lokomotywy
zabierały jedynie tarcice. Stalin doszedł do wniosku, że to idealne miejsce na zakłady,
gdzie będzie montowany samochód Wołga GAZ-21, który miał dorównać pojazdom
produkowanym na Zachodzie, zaprojektowany zgodnie z najwyższymi wymogami.
Wołgę, okrzykniętą szczytowym osiągnięciem radzieckiej myśli technicznej,
zbudowano z myślą o surowym klimacie — miała wysoki prześwit, doskonałe
zawieszenie, niezawodny silnik i zabezpieczenie antykorozyjne, jakiego mogli
pozazdrościć konstruktorzy samochodów w Stanach Zjednoczonych. Lew nie miał
pojęcia, czy to prawda. Wiedział natomiast, że na ten samochód było stać znikomy
procent obywateli Związku Radzieckiego, a cena pojazdu znacznie przekraczała
możliwości ludzi zatrudnionych przy jego montażu.
Budowa fabryki rozpoczęła się krótko po wojnie, a półtora roku później
w środku sosnowych lasów stanęła montownia Wołgi. Lew nie pamiętał liczby
więźniów, którzy zmarli w trakcie budowy. Zresztą oficjalnie podawane liczby i tak
nie były wiarygodne. Zaangażował się w tę sprawę dopiero po ukończeniu fabryki.
Wówczas poddano weryfikacji tysiące „wolnych” robotników, których na mocy
urzędowego nakazu przeniesiono tu z miast w całym kraju, by zapełnić nowe miejsca
pracy: po pięciu latach liczba ludności miasta wzrosła pięciokrotnie. Lew prześwietlał
wtedy niektórych z tych robotników. Jeśli pomyślnie przeszli lustrację, pakowali się
i w ciągu tygodnia wyprowadzali ze stolicy. Jeżeli znaleziono jakąś plamę w ich
życiorysie, zostawali aresztowani. Lew należał do odźwiernych u bram tego miasta.
Nie miał wątpliwości, że to był jeden z powodów, dla których Wasilij wybrał to
miejsce. Na pewno rozbawił go paradoks sytuacji.
Raisa przespała pierwszy widok nowego miejsca ich pobytu; otulona płaszczem,
z głową opartą o szybę, poruszała się lekko w rytm kołysania wagonu. Siadając obok
żony i spoglądając w kierunku, w którym zmierzał pociąg, Lew zobaczył miasto
uczepione ogromnej fabryki — wyglądało niczym kleszcz na psim karku. Przede
wszystkim był to ośrodek przemysłowy, a dopiero na drugim lub trzecim miejscu
ludzka siedziba. Na tle szarego nieba migotały pomarańczowe światełka bloków
mieszkalnych. Lew trącił Raisę w bok. Ocknęła się, spojrzała najpierw na męża,
potem przez okno.
— Jesteśmy na miejscu.
Pociąg wjechał na stację. Wzięli walizki i wyszli na peron. Było zimniej niż
w Moskwie — temperatura spadła co najmniej o kilka stopni. Stali jak dwoje dzieci
ewakuowanych do obcego kraju, rozglądając się po nieznanej okolicy. Nie dostali
żadnych instrukcji. Nikogo nie znali. Nie mieli nawet numeru telefonu. Nikt na nich
nie czekał.
Budynek stacji był pusty, jeśli nie liczyć człowieka siedzącego w kasie biletowej.
Młody, najwyżej dwudziestokilkuletni mężczyzna bacznie się im przyglądał, gdy
weszli. Raisa zbliżyła się do niego.
— Dobry wieczór. Musimy się dostać do komendy milicji.
— Jesteście z Moskwy?
— Zgadza się.
Młody człowiek wyszedł z kasy do holu. Przez oszklone drzwi pokazał im ulicę.
— Czekają na was.
Sto kroków od wejścia na stację stał wóz milicyjny.
Mijając pokrytą śniegiem płytę z wyrzeźbionym, przypominającym skamielinę
profilem Stalina, Raisa i Lew ruszyli w stronę wołgi bez wątpienia wyprodukowanej
w tym mieście. Gdy podeszli bliżej, ujrzeli dwóch ludzi siedzących z przodu. Drzwi
się otworzyły i z auta wysiadł jeden z nich, barczysty mężczyzna w średnim wieku.
— Lew Demidow?
— Tak.
— Jestem generał Niestierow, komendant milicji w Wuralsku.
Lew zastanawiał się, po co w ogóle zadawał sobie trud, żeby ich przywitać.
Chyba wiedzieli od Wasilija, że mają im tu uprzykrzyć życie? Ale to, co powiedział
Wasilij, nie miało znaczenia — pojawienie się byłego agenta MGB z Moskwy
musiało obudzić czujność milicjantów. Nie potrafili uwierzyć, że przyjechał tylko po
to, by wstąpić w ich szeregi. Zapewne wietrzyli jakiś tajny plan i zakładali, że
z jakiegoś powodu będzie składał raporty Moskwie. Im bardziej Wasilij starał się ich
przekonać, że jest inaczej, tym bardziej podejrzliwie traktowali tę sprawę. Po co agent
pokonywałby kilkaset kilometrów, żeby wstąpić do nieważnej jednostki milicji? To
nie miało sensu — w bezklasowym społeczeństwie milicja lokowała się blisko dna.
Każde dziecko uczyło się w szkole, że morderstwa, kradzieże i gwałty to objawy
zepsucia społeczeństwa kapitalistycznego, zatem milicji wyznaczono odpowiednią do
tego rolę. Obywatele nie musieli niczego kraść ani używać siły, ponieważ panowała
równość. W państwie komunistycznym organa ścigania były zbędne. Dlatego właśnie
milicja zajmowała podrzędne miejsce w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych:
funkcjonariusze — mało zarabiający i mało poważani — rekrutowali się spośród
uczniów, którzy nie skończyli szkoły średniej, robotników rolnych wyrzuconych
z kołchozów, żołnierzy zwolnionych ze służby i ludzi, których poglądy można było
kupić za pół butelki wódki. Oficjalnie wskaźnik przestępczości w ZSRR był bliski
zera. Gazety często zwracały uwagę na bajońskie sumy, jakie Stany Zjednoczone
muszą wydawać na zapobieganie przestępczości, marnując pieniądze na lśniące
radiowozy i policjantów w czystych, wyprasowanych mundurach, widocznych na
każdym rogu ulicy, bez których społeczeństwo by się rozpadło. Zachód zatrudniał do
walki z przestępcami najdzielniejszych ludzi, obywateli, którzy lepiej spożytkowaliby
swój czas, budując coś. Tu nie trwoniono siły roboczej: wystarczyła byle jak
zorganizowana grupa silnych, ale poza tym nieprzydatnych do niczego ludzi,
nadających się jedynie do opanowywania pijackich burd. Tak to brzmiało w teorii.
Lew nie miał pojęcia, jak wyglądała prawdziwa statystyka przestępczości. Nie miał
ochoty jej poznawać, ponieważ tych, którym udało się dowiedzieć, prawdopodobnie
regularnie likwidowano. Pierwszą stronę „Prawdy”, strony środkowe i ostatnie
zapełniały informacje o wynikach produkcyjnych przemysłu. Jedynymi
wiadomościami wartymi druku były dobre wiadomości — o wysokim wskaźniku
urodzin, budowie linii kolejowych na górskich szczytach i nowych kanałach.
Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, przyjazd Lwa był niespotykaną anomalią.
Stanowisko w MGB oznaczało błat, szacunek, większe wpływy, większe korzyści
materialne niż w jakimkolwiek innym miejscu pracy. Żaden funkcjonariusz nie
zrezygnowałby ze służby dobrowolnie. Jeżeli się skompromitował, dlaczego go po
prostu nie aresztowano? Nawet jeśli ministerstwo się go wyrzekło, wciąż nosił jego
piętno, które stanowiło potencjalny atut.
Niestierow zaniósł walizki do samochodu bez żadnego wysiłku, jakby były
puste. Włożył je do bagażnika i otworzył drzwi. Siedząc w środku, Lew przyglądał
się, jak jego nowy przełożony zajmuje miejsce obok kierowcy. Był bardzo wysoki,
nawet jak na przestronne wnętrze tego imponującego auta. Musiał podciągnąć kolana
niemal pod brodę. Za kierownicą siedział młody milicjant, którego Niestierow nie
raczył im przedstawić. Podobnie jak w MGB, do każdego pojazdu był przydzielony
jeden kierowca. Oficerowie nie mieli własnych wozów i sami nie prowadzili.
Kierowca wrzucił bieg i wyjechał na pustą ulicę. W zasięgu wzroku nie było ani
jednego samochodu.
Niestierow milczał przez chwilę, nie chcąc widocznie wywołać wrażenia, że
przesłuchuje nowego funkcjonariusza. Wreszcie zerknął na odbicie Lwa w lusterku
wstecznym i rzekł:
— Zawiadomiono nas o waszym przyjeździe trzy dni temu. To dość niezwykłe
przeniesienie.
— Trzeba jechać tam, gdzie jesteśmy potrzebni.
— Od jakiegoś czasu nikogo do nas nie przeniesiono. Ja w każdym razie nie
składałem prośby o nowy przydział.
— Produkcja fabryki ma wysoki priorytet. Nigdy nie będziecie mieć za dużo
ludzi, żeby zapewnić bezpieczeństwo w tym mieście.
Raisa odwróciła się do męża, domyślając się, że celowo udziela tak
enigmatycznych odpowiedzi. Mimo że został zdegradowany i wyrzucony z MGB,
wciąż wykorzystywał lęk, jaki wzbudzała ta instytucja. W tak niepewnych
okolicznościach był to rozsądny krok. Niestierow zapytał:
— Powiedzcie: macie zostać syszczikiem? Nie bardzo zrozumieliśmy rozkazy.
Mówili, że nie. Poinformowali, że macie być uczastkowym, a dla człowieka z waszym
statusem to poważna degradacja.
— Dostałem rozkaz, żeby się wam zameldować, towarzyszu generale. I wam
zostawiam decyzję o moim stopniu.
Zapadło milczenie. Raisa przypuszczała, że generałowi nie spodobały się uniki
Lwa. Czując się nieswojo w tej sytuacji, Niestierow dorzucił szorstkim tonem:
— Na razie zatrzymacie się w kwaterze dla gości. Kiedy znajdzie się jakieś
mieszkanie, zostanie wam przydzielone. Uprzedzam, że jest bardzo długa lista
oczekujących. I nic nie mogę na to poradzić. Praca w milicji nie daje żadnych
szczególnych korzyści.
Samochód zatrzymał się przed jakąś restauracją. Niestierow otworzył bagażnik,
wyjął walizki i postawił je na chodniku. Lew i Raisa stali, czekając na instrukcje.
Zwracając się do Lwa, generał powiedział:
— Kiedy zaniesiecie walizki do pokoju, proszę wrócić do samochodu. Żona
może zostać.
Raisa zirytowała się, że mówi się o niej w trzeciej osobie, ale stłumiła złość.
Patrzyła, jak Lew, przedrzeźniając Niestierowa, bierze obie walizki. Zdziwił ją ten
popis zuchwałości, lecz postanowiła nie wprawiać go w zakłopotanie. Skoro chce,
niech taszczy jej bagaż. Idąc przodem, otworzyła drzwi i weszła do restauracji.
Wewnątrz panował półmrok, rolety w oknach były spuszczone, a w powietrzu
unosił się zapach stęchłego dymu. Stół był zastawiony brudnymi kieliszkami, których
nie sprzątnięto od poprzedniego wieczoru. Lew postawił walizki na podłodze
i zapukał w jeden z zatłuszczonych blatów. W drzwiach pojawiła się sylwetka
mężczyzny.
— Jeszcze zamknięte.
— Nazywam się Lew Demidow. To moja żona, Raisa. Właśnie przyjechaliśmy
z Moskwy.
— Daniił Basarow.
— Generał Niestierow powiedział, że macie dla nas kwaterę.
— Znaczy ten pokój na górze?
— Nie wiem, chyba tak.
Basarow podrapał się po wałkach tłuszczu na brzuchu.
— Zaprowadzę was.
Pokój był mały. Pośrodku stały zsunięte razem dwa pojedyncze łóżka
z zapadniętymi materacami, pomiędzy którymi widniała szpara. Tapetę, całą
w wypryskach jak cera nastolatka, pokrywała warstwa jakiejś tłustej, lepkiej
substancji. Lew pomyślał, że to opary oleju, ponieważ pomieszczenie znajdowało się
bezpośrednio nad kuchnią, do której można było zajrzeć przez szpary między deskami
podłogi, szpary, przez które do pokoju dostawał się zapach wszystkiego, co na dole
gotowano — podrobów, chrząstek i tłuszczu zwierzęcego.
Prośba Niestierowa sprawiła Basarowowi kłopot. Z łóżek w tym pokoju
korzystał „personel” — innymi słowy, kobiety obsługujące jego klientów. Nie mógł
jednak odmówić. Nie był właścicielem budynku. A życzliwości milicji potrzebował
do prowadzenia interesu. Milicjanci wiedzieli, że czerpie spore zyski z nielegalnej
działalności, i nie mieli nic przeciwko temu, pod warunkiem że mieli w nich udział.
Pieniądze cicho i dyskretnie przechodziły z ręki do ręki — w obiegu zamkniętym.
Prawdę mówiąc, Basarow obawiał się nieco nowych gości, usłyszawszy, że są
z MGB. Dlatego zachowywał się mniej nieuprzejmie niż zwykle. Wskazał uchylone
drzwi w głębi korytarza.
— Tam jest łazienka. Mamy tu jedną.
Raisa próbowała otworzyć okno. Było zabite na głucho. Spojrzała przez szybę.
Rozpadające się budynki, brudny śnieg: to był ich dom.
Lew czuł się zmęczony. Znosił upokorzenie, dopóki pozostawało mglistą wizją,
ale gdy przybrało konkretną formę — tego pokoju — pragnął tylko zasnąć, zamknąć
oczy i nie oglądać dłużej świata. Generał polecił mu jednak wrócić, więc położył na
łóżku swoją walizkę, nie będąc w stanie spojrzeć na Raisę, nie ze złości, lecz ze
wstydu. Bez słowa wyszedł z pokoju.
···
Milicyjny wóz zawiózł Lwa do centrali telefonicznej. Chyba ze sto osób czekało
w kolejce na wyznaczone każdemu kilka minut rozmowy. Ponieważ większość z nich,
przyjeżdżając tu do pracy, była zmuszona zostawić rodziny, Lew rozumiał, jak cenne
są dla nich te minuty. Niestierow nie musiał stać w kolejce i od razu skierował się do
kabiny.
Kiedy dostał połączenie, zamienił z rozmówcą parę słów, których Lew nie
słyszał, po czym podał mu słuchawkę. Lew przyłożył ją do ucha. Czekał.
— Jak kwatera?
To był Wasilij. Ciągnął:
— Chcesz odłożyć słuchawkę, prawda? Ale nie możesz. Nawet tego nie możesz.
— Czego chcesz?
— Być z tobą w kontakcie, żebyś opowiadał mi o swoim życiu tam i żebym ja
mógł opowiadać ci o życiu tutaj. Póki pamiętam: to przyjemne mieszkanie, które
załatwiłeś swoim rodzicom, już im odebrano. Znaleźliśmy dla nich inny kąt, bardziej
odpowiadający ich pozycji. Trochę tam zimno i chyba ciasno. No i brudno. Mieszkają
z siedmioosobową rodziną, zdaje się, że z pięciorgiem dzieci. Nawiasem mówiąc, nie
wiedziałem, że twój ojciec ma takie bóle pleców. Szkoda, że zaledwie rok przed
emeryturą musi wrócić do pracy przy taśmie: kiedy człowiek nie lubi swojego zajęcia,
rok może mu się dłużyć jak dziesięć lat. Ale sam wkrótce się o tym przekonasz.
— Moi rodzice to porządni ludzie. Ciężko pracują. Nie zrobili wam nic złego.
— Mimo to zamierzam im coś zrobić.
— Czego ode mnie chcesz?
— Przeprosin.
— Wasiliju, przepraszam cię.
— Nawet nie wiesz, za co przepraszasz.
— Źle cię potraktowałem. I przepraszam.
— Za co? Konkretniej. Rodzice na ciebie liczą.
— Nie powinienem cię był uderzyć.
— Za mało się starasz. Przekonaj mnie.
Lew był zrozpaczony, głos mu drżał.
— Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz. Masz wszystko. Ja nie mam nic.
— To proste. Chcę usłyszeć, jak mnie błagasz.
— Błagam cię, Wasiliju, słyszysz mój głos? Błagam cię. Zostaw w spokoju
moich rodziców. Proszę…
Wasilij odłożył słuchawkę.
Wuralsk
17 marca
···
Raisa siedziała na dole przy stoliku. Czekała na niego całą noc. Wiedziała, tak
jak przewidział Wasilij, że Lew już zaczął żałować swojej decyzji, by jej nie
zadenuncjować. Cena okazała się za wysoka. Co jednak miała zrobić? Udawać, że
zaryzykował wszystko dla miłości doskonałej? Nie umiała wyczarować tego na
żądanie. Gdyby nawet chciała udawać, nie wiedziała jak: nie miała pojęcia, co mówić,
jak prowadzić tę grę pozorów. Mogła potraktować go łagodniej. W gruncie rzeczy
jego degradacja musiała ją w pewnym sensie ucieszyć. Nie z powodu mściwości, ale
dlatego, że chciała, by wiedział:
Właśnie tak codziennie się czuję.
Pokój był pusty. Lew rzucił się na kolana i położył głowę na podłodze. Walizka
spod łóżka zniknęła. Zerwał się, zbiegł po schodach i wpadł do kuchni. Basarow
odkrawał paski tłuszczu z niezidentyfikowanego kawałka żółtawego mięsa.
— Gdzie moja żona?
— Zapłaćcie za flaszkę, to wam powiem.
Wskazał na pustą butelkę po taniej wódce, którą Lew dokończył wczesnym
rankiem, i dodał:
— Nie obchodzi mnie, czy wyście to wypili, czy wasza żona.
— Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie ona jest.
— Zapłaćcie za wódkę.
Lew nie miał przy sobie żadnych pieniędzy. Wciąż był w mundurze. Wszystko
zostawił w szatni w komendzie.
— Zapłacę później. Ile będziecie chcieli.
— Później, pewnie, później zapłacicie mi milion rubli.
Basarow wrócił do krojenia mięsa, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie
zamierza się ugiąć.
Lew znów poszedł na górę i przetrząsnął zawartość swojej walizki, wyrzucając
z niej wszystko. W Podręczniku agitatora miał cztery dwudziestopięciorublowe
banknoty, schowane na czarną godzinę. Wrócił z pokoju do restauracji i wcisnął
kierownikowi do ręki jeden banknot, czyli znacznie więcej, niż kosztowała butelka
wódki.
— Gdzie ona jest?
— Wyszła parę godzin temu. Z walizką.
— Dokąd poszła?
— Nie rozmawiała ze mną. Ja też z nią nie rozmawiałem.
— Kiedy, kiedy dokładnie?
— Dwie czy trzy godziny…
Trzy godziny — to znaczy, że opuściła nie tylko restaurację, ale prawdopodobnie
miasto. Lew nie miał pojęcia, dokąd się mogła wybrać ani w którą stronę pojechać.
Basarow, otrzymawszy tak sowitą zapłatę, zdobył się na wspaniałomyślność,
dorzucając od siebie dodatkową informację:
— Raczej nie zdążyła na popołudniowy pociąg. O ile pamiętam, następny
odchodzi mniej więcej teraz.
— O której?
— Wpół do ósmej…
Lew miał dziesięć minut.
Nie zważając na zmęczenie, biegł, ile sił w nogach. Ale dusił się z rozpaczy.
Brakowało mu tchu i słabo orientował się w okolicy. Pędził na oślep, starając się
przypomnieć sobie drogę, którą przyjechali ze stacji. Mundur przesiąkł pryskającą mu
spod stóp lodowatą mazią i gruby materiał robił się coraz cięższy. Pęcherze na
stopach piekły, buty znów zaczęły się wypełniać krwią. Przy każdym kroku jego nogi
przeszywał przenikliwy ból.
Skręcił za róg i znalazł się w ślepym zaułku — ujrzał przed sobą szereg
drewnianych domów. Zabłądził. Było za późno. Jego żona wyjechała; nic już nie
mógł zrobić. Pochylił się i usiłując złapać oddech, przypomniał sobie te zrujnowane
domy i odór ścieków. Był pewien, że jest niedaleko stacji. Zamiast zawrócić, podbiegł
do tylnych drzwi jednej z drewnianych chatek i wszedł do środka, wprost między
ludzi stłoczonych na podłodze przy piecu. Członkowie rodziny będącej w trakcie
posiłku spojrzeli na niego w milczeniu, a na widok munduru w ich oczach błysnął lęk.
Lew bez słowa przeskoczył dzieci i wybiegł z drugiej strony na ulicę; na główną
ulicę, którą poprzedniego dnia jechali samochodem. Zobaczył budynek stacji.
Próbował przyśpieszyć, lecz biegł coraz wolniej. Adrenalina nie mogła już
zneutralizować zmęczenia. Zużył cały zapas sił.
Pchnął ramieniem drzwi i siłą rozpędu wpadł do budynku stacji. Zegar
pokazywał za piętnaście ósmą. Lew spóźnił się o kwadrans. Do jego świadomości
zaczęła docierać porażająca myśl, że Raisa odeszła, prawdopodobnie na zawsze.
Uchwycił się promyka nadziei, że może jeszcze jest na peronie, że jeszcze nie wsiadła
do pociągu. Wyszedł i rozejrzał się w lewo i prawo. Nie widział ani swojej żony, ani
pociągu. Ogarnęła go fala słabości. Schylił się, opierając dłonie na kolanach i czując
pot ściekający po policzku. Kątem oka dostrzegł jakiegoś mężczyznę siedzącego na
ławce. Co jeszcze robił na peronie? Czyżby czekał na pociąg? Lew się wyprostował.
Raisa stała na drugim końcu peronu, niewidoczna w półmroku. Musiał się
opanować całym wysiłkiem woli, by nie podbiec do niej i nie chwycić jej za ręce.
Odetchnął, zastanawiając się, co powiedzieć żonie. Zerknął na siebie — był brudny
i spocony, wyglądał okropnie. Ale Raisa nawet na niego nie spojrzała: patrzyła ponad
jego ramieniem. Odwrócił się. Nad dachami buchały kłęby dymu. Zbliżał się
spóźniony pociąg.
Lew wyobrażał sobie, że będzie miał trochę czasu na przygotowanie przeprosin,
na znalezienie odpowiednich słów, na popisy elokwencji. Niestety, plan spalił na
panewce. Pozostało mu kilka sekund, aby ją przekonać. Wyjąkał:
— Przepraszam cię, nie zastanowiłem się, co robię. Chwyciłem cię za szyję, ale
to nie byłem ja — a raczej nie ktoś, kim chcę być.
Beznadziejnie — musiał się bardziej postarać. Spokojnie, trzeba się skupić —
nie będzie miał drugiej szansy.
— Raiso, chcesz ode mnie odejść. Masz prawo to zrobić. Ale pomyśl tylko, jak
trudno ci będzie samej. Mogą cię zatrzymać, przesłuchać, aresztować. Nie masz
odpowiednich papierów. Uznają cię za włóczęgę. Chociaż to nie powód, żeby ze mną
zostać. Wiem, że wolisz zaryzykować.
— Papiery można podrobić, Lwie. Wolę podrobione dokumenty niż małżeństwo.
A więc wszystko stało się jasne. Ich małżeństwo było fikcją. Lew zaniemówił.
Pociąg zatrzymał się obok nich. Twarz Raisy nie wyrażała żadnych emocji. Lew
zszedł jej z drogi. Ruszyła w stronę wagonu.
Miał pozwolić jej odjechać? Przekrzykując zgrzyt hamulców, zawołał:
— Nie wydałem cię nie z powodu twojej ciąży ani dlatego, że jestem dobrym
człowiekiem. Zrobiłem to, bo rodzina jest jedyną częścią mojego życia, której się nie
wstydzę.
Ku jego zaskoczeniu Raisa odwróciła się do niego.
— Skąd to nagłe olśnienie? Brzmi jak tani chwyt. Zabrali ci mundur, stanowisko,
władzę, więc teraz musisz się zadowolić mną. O to chodzi? Coś, co nigdy się dla
ciebie nie liczyło — my — staje się ważne, kiedy nie zostało ci już nic innego, tak?
— Wiem, że mnie nie kochasz. Ale przecież pobraliśmy się z jakiegoś powodu,
coś nas łączyło. Straciliśmy to. Z mojej winy. Możemy to znów odnaleźć.
Drzwi otworzyły się i z pociągu wysiadła garstka pasażerów. Czasu było coraz
mniej. Raisa spojrzała na wagon, rozważając swoją decyzję. Wiedziała, że jest
w opłakanej sytuacji. Nie miała przyjaciół, do których mogłaby uciec, nie miała
rodziny, która mogłaby ją ukryć, nie miała pieniędzy ani żadnych środków
utrzymania. Nie miała nawet biletu. Musiała mu przyznać rację. Jeżeli wyjedzie,
prawdopodobnie zostanie zatrzymana. Na samą myśl o tym ogarniało ją śmiertelne
zmęczenie. Popatrzyła na męża. Mieli tylko siebie, czy im się to podobało, czy nie.
Postawiła walizkę. Lew uśmiechnął się, najwyraźniej sądząc, że się pogodzili.
Zirytowana uniosła rękę w ostrzegawczym geście, by zetrzeć mu z twarzy ten
idiotyczny uśmiech.
— Wyszłam za ciebie, bo się bałam, że jeżeli cię odtrącę, zostanę aresztowana,
może nie od razu, ale później, pod byle jakim pretekstem. Lwie, byłam młoda, a ty
byłeś ważnym funkcjonariuszem. Dlatego właśnie zostaliśmy małżeństwem. Jak
myślisz, czemu skłamałam, że mam na imię Lena? Wydawało ci się, że to zabawne,
romantyczne? Podałam ci fałszywe imię, bo się bałam, że mnie odnajdziesz. Ty
wziąłeś to za kokieterię, a ja próbowałam się ratować. Nasz związek był zbudowany
na strachu. Może nie z twojego punktu widzenia — nie miałeś powodu się mnie bać,
jak mogłam wpłynąć na twoje życie? Czy ja w ogóle miałam na coś wpływ?
Poprosiłeś mnie, żebym za ciebie wyszła, więc się zgodziłam, bo tak się robi. Ludzie
są odporni; żeby przeżyć, potrafią dużo znieść. Nie biłeś mnie, nie krzyczałeś na
mnie, nigdy się nie upijałeś. W sumie uznałam, że miałam więcej szczęścia niż inni.
Kiedy chwyciłeś mnie za szyję, Lwie, zabiłeś ostatni powód, dla którego mogłabym
z tobą zostać.
Pociąg ruszył. Lew patrzył za nim, próbując ułożyć sobie w głowie to, co
usłyszał. Ale nie zostawiła mu ani chwili na rozmyślania, wyrzucając z siebie słowa
z taką szybkością, jak gdyby już dawno je sobie przygotowała. Gdy puściły tamy,
słowa popłynęły rwącym strumieniem.
— Kłopot w tym, że kiedy ludzie tracą wpływy, tak jak ty teraz, zaczynają
mówić prawdę. Nie jesteś do tego przyzwyczajony, żyłeś w świecie chronionym przez
strach, który sam wzbudzałeś. Ale jeżeli mamy zostać razem, skończmy z tymi
iluzjami romantyzmu. Łączy nas tylko konieczność. Mam ciebie, ty masz mnie. Poza
tym mamy niewiele więcej. I jeżeli zdecydujemy się zostać razem, od tej chwili będę
ci mówiła tylko prawdę, żadnych słodkich kłamstw — jesteśmy sobie równi jak nigdy
przedtem. Albo się zgadzasz, albo czekam na następny pociąg.
Lew nie odpowiedział. Czuł się bezradny, pokonany, zdruzgotany lawiną słów.
Dawniej wykorzystywał swoją pozycję, by zdobyć lepsze mieszkanie, lepsze
jedzenie. Nie sądził, że dzięki niej zdobył także żonę. Dodała odrobinę ciszej:
— Boję się tylu rzeczy i ludzi. Nie możesz być jednym z nich.
— Już nigdy nie będę.
— Zimno. Stoję na tym peronie od trzech godzin. Wracam do pokoju. Idziesz?
Nie, nie miał ochoty iść obok niej, czując ziejącą między nimi przepaść.
— Jeszcze chwilę zostanę. Zobaczymy się w pokoju.
Raisa z walizką w ręku zawróciła do budynku stacji. Lew usiadł na ławce
i utkwił wzrok w lesie. Przebiegał pamięcią ich wspólne życie, zupełnie inaczej
przyglądając się każdemu wspomnieniu, pisząc od nowa swoją historię.
Nie wiedział, jak długo siedział, gdy poczuł obok czyjąś obecność. Uniósł
wzrok. To był młody człowiek z kasy biletowej, którego zobaczyli zaraz po
przyjeździe.
— Dzisiaj nie będzie już żadnych pociągów, proszę pana.
— Ma pan papierosa?
— Nie palę. Mogę przynieść z domu. Mieszkanie jest tu, na górze.
— Nie, dziękuję, nie trzeba.
— Jestem Aleksander.
— Lew. Mogę tu jeszcze chwilę posiedzieć?
— Oczywiście. Przyniosę panu tego papierosa.
Zanim Lew zdążył odpowiedzieć, młody człowiek zniknął.
Lew odchylił się na ławce i czekał. Zobaczył drewnianą budkę stojącą nieco
dalej od torów. W jej pobliżu znaleziono zwłoki. Dostrzegł skraj lasu, miejsce
zdarzenia — śnieg zadeptany przez milicjantów, fotografów i śledczych oglądających
ciało dziewczynki z otwartymi ustami wypełnionymi ziemią.
Tknięty nagłą myślą zerwał się z ławki, zeskoczył z peronu i przeciął tory,
biegnąc w kierunku drzew. Za jego plecami rozległo się wołanie:
— Co pan robi?
Odwrócił się i zobaczył Aleksandra stojącego z papierosem w ręku na krawędzi
peronu. Dał mu znak, by ruszył za nim.
Lew dotarł do miejsca, gdzie śnieg wszerz i wzdłuż przecinały ślady stóp
prowadzące we wszystkich kierunkach. Wszedł do lasu i po kilku minutach trafił tam,
gdzie najprawdopodobniej leżały zwłoki. Kucnął. Dogonił go Aleksander. Lew uniósł
głowę.
— Wie pan, co tu się stało?
— To ja zobaczyłem Ilinę, kiedy biegła na stację. Była ciężko pobita, cała się
trzęsła — przez jakiś czas nie mogła mówić. Wezwałem milicję.
— Ilinę?
— Znalazła ciało, przypadkiem. Ona i ten mężczyzna, który z nią był.
Dwoje ludzi w lesie — Lew domyślał się wcześniej, że coś tu musi być nie tak.
— Dlaczego była pobita?
Aleksander był wyraźnie zdenerwowany.
— To prostytutka. Tamtego wieczoru był z nią ważny funkcjonariusz partyjny.
Proszę mnie o nic więcej nie pytać.
Lew zrozumiał. Ten człowiek nie chciał, by jego nazwisko znalazło się w aktach.
Ale czy to on mógł być podejrzanym o morderstwo dziewczynki? Lew skinął głową,
próbując go uspokoić.
— Obiecuję, że nikomu o panu nie wspomnę.
Włożył rękę w cienką warstwę śniegu.
— Dziewczynka miała usta pełne ziemi, sypkiej ziemi. Przypuśćmy, że
szamoczę się tu z panem i szukam czegoś, żeby zapchać panu usta, bo się boję, żeby
ktoś nie usłyszał pana krzyku.
Palce Lwa natrafiły na ziemię. Twardą jak skała. Sprawdził gdzie indziej, potem
jeszcze w kilku miejscach. Nigdzie nie znalazł sypkiej ziemi. Była zamarznięta na
kamień.
18 marca
Stojąc przed szpitalem numer 379, Lew jeszcze raz przeczytał główne punkty
protokołu oględzin zwłok, które przepisał z oryginału.
Liczne rany kłute.
Ostrze o nieustalonej długości.
Rozległe obrażenia tułowia i organów wewnętrznych.
Ofiara została zgwałcona przed śmiercią lub po niej.
Usta wypełnione ziemią, ale ofiara nie udusiła się, kanał nosowy czysty.
Ziemi użyto w innym celu — aby uciszyć ofiarę?
Lew zakreślił ostatnie zdanie. Skoro grunt był zamarznięty, sprawca musiał
przynieść ziemię ze sobą. Taka przezorność oznaczała, że planował morderstwo. Ale
po co w ogóle brał ziemię? Znacznie łatwiej i wygodniej było zakneblować ofiarę
szmatą, chustką czy nawet własną ręką. Nie znając odpowiedzi na żadne z tych pytań,
Lew postanowił poniewczasie skorzystać z rady Fiodora. Zamierzał osobiście
obejrzeć ciało.
Gdy spytał, gdzie przechowuje się zwłoki, skierowano go do szpitala numer 379.
Nie spodziewał się zastać tam laboratoriów medycyny sądowej, anatomopatologów
ani wydzielonych prosektoriów. Wiedział, że nie ma wyspecjalizowanych miejsc
i urządzeń do badania przypadków nienaturalnej śmierci. Po co, jeśli coś takiego jak
nienaturalna śmierć nie istniało? W szpitalu milicjanci musieli zabiegać o pomoc
lekarzy, wykorzystując ich wolne chwile, na przykład podczas przerwy na posiłek
albo dziesięć minut przed operacją. Lekarze, nie mając innej wiedzy poza swoimi
kwalifikacjami medycznymi, na podstawie oględzin ciała stawiali hipotezę na temat
domniemanej przyczyny śmierci. Protokół, który czytał Lew, sporządzono na
podstawie uwag zanotowanych podczas jednego z takich przeprowadzonych na
poczekaniu badań. Notatki po kilku dniach przepisywała na maszynie zupełnie inna
osoba. Nie ulegało wątpliwości, że po drodze gubiono większość istotnych
szczegółów.
Szpital numer 379 należał do najsłynniejszych szpitali w kraju i podobno do
najlepszych bezpłatnych szpitali na świecie. Zajmował powierzchnię kilku hektarów
na końcu ulicy Czkałowa — starannie utrzymany teren szpitala sięgał granic lasu.
Lew był pod wrażeniem. To nie żaden propagandowy projekt. W tę instytucję
zainwestowano mnóstwo pieniędzy, a on rozumiał, dlaczego dygnitarze pokonywali
wiele kilometrów, by leczyć się w tak malowniczej okolicy. Przypuszczał, że
przeznaczano na tę placówkę tak ogromne sumy przede wszystkim po to, aby dbała
o zdrowie i wydajność siły roboczej zakładów Wołgi.
W rejestracji spytał, czy może porozmawiać z jakimś lekarzem, wyjaśniając, że
potrzebuje pomocy w oględzinach ofiary morderstwa, dziewczynki, która jest
w szpitalnej kostnicy. Dyżurny był wyraźnie niezadowolony z tej prośby. Zapytał, czy
to pilne i czy Lew nie mógłby przyjść o innej porze, gdy będzie mniejszy ruch.
Sprawa była jasna: ten człowiek nie chce mieć nic wspólnego ze sprawą.
— To pilne.
Dyżurny niechętnie poszedł zobaczyć, kto jest wolny.
Lew bębnił palcami w blat, z zaniepokojeniem spoglądając przez ramię na
wejście. Nie dostał zgody na tę wizytę, zdecydował o niej sam. Co miał nadzieję
osiągnąć? Jego zadanie polegało na znalezieniu dowodów potwierdzających winę
podejrzanego, a nie na kwestionowaniu winy. Mimo że strącono go z prestiżowego
świata przestępstw politycznych w mrok tajemnic zwykłej zbrodni, stosowano tu
podobne procedury. Zbagatelizował śmierć synka Fiodora, uznając ją za wypadek, nie
dlatego że miał na to dowody, lecz dlatego że wymagała tego linia partii. Dokonywał
aresztowań na podstawie listy nazwisk, którą sporządzano za zamkniętymi drzwiami.
Na tym polegały jego metody pracy. Lew nie był tak naiwny, by sądzić, że potrafi
zmienić kierunek śledztwa. Nie miał żadnej władzy. Nawet jako wysoko postawiony
oficer nie mógłby zatrzymać rozpoczętego postępowania. Było w toku, podejrzanego
już wybrano. Babinicz z całą pewnością zostanie uznany za winowajcę i z całą
pewnością umrze. System nie uwzględniał żadnych odstępstw od normy ani nie
dopuszczał pomyłek. Ważniejsza od prawdy była pozorna skuteczność.
Zresztą co go mogła obchodzić ta sprawa? To nie było jego miasto. I nie jego
ludzie. Nie przyrzekł rodzicom dziewczynki, że znajdzie mordercę. Nie znał Larysy,
nie poruszyła go historia jej życia. Co więcej, podejrzany stanowił zagrożenie
społeczne — porwał dziecko.
Lew miał mnóstwo doskonałych powodów, żeby nie robić nic, prócz tego
pozostawało podstawowe pytanie:
Co sam mogę zmienić?
Raisa dotknęła ramy okna. Gwoździe, którymi zabito okno w pokoju, zostały
wyciągnięte. Odwróciła się, podeszła do drzwi i otworzyła je. W korytarzu było
słychać hałasy dobiegające z restauracji, ale nigdzie nie widziała śladu Basarowa. Był
późny wieczór, pora, gdy w lokalu panował największy ruch. Zamknąwszy drzwi na
klucz, Raisa wróciła do okna, otworzyła je i spojrzała w dół. Na śniegu
pokrywającym spadzisty dach kuchni zobaczyła ślady, które pozostawił Lew. Raisa
była wściekła. O włos uniknęli śmierci, a on lekkomyślnie ryzykował życie ich
obojga.
Dziś Raisa przepracowała drugi dzień w szkole średniej numer 151. Dyrektor
Witalij Kapler, mężczyzna pod pięćdziesiątkę, bardzo się ucieszył na wieść, że Raisa
dołączy do grona pedagogicznego, ponieważ, jak twierdził, przejmując od niego dużą
część lekcji, umożliwi mu nadrobienie papierkowej roboty. Raisa nie miała pewności,
czy rzeczywiście ułatwi dyrektorowi wykonywanie innych obowiązków, czy po
prostu uwolni go od nadmiaru pracy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie
człowieka, który woli ślęczeć nad książkami, niż uczyć. Ale bardzo się ucieszyła, że
może natychmiast przystąpić do pracy. Po kilku lekcjach zorientowała się, że
miejscowe dzieci mają mniej politycznego sprytu niż uczniowie w Moskwie. Nie
witały gorącymi brawami każdej wzmianki o najważniejszych przywódcach
partyjnych, nie rywalizowały z taką zaciętością, by udowodnić swoją lojalność wobec
partii, słowem, bardziej przypominały dzieci. Pochodziły z rozmaitych środowisk,
z rodzin sprowadzonych z przeróżnych zakątków kraju — miały skrajnie odmienne
doświadczenia. To samo dotyczyło nauczycieli. Prawie wszyscy zostali przesiedleni
do Wuralska z różnych regionów. Każdy miał za sobą podobnie burzliwe przeżycia
jak ona, więc spotkała się z całkiem życzliwym przyjęciem. Oczywiście, odnoszono
się do niej z pewną rezerwą. Kim była? Dlaczego się tu zjawiła? Czy naprawdę jest
osobą, za którą się podaje? Ale to jej nie przeszkadzało, wszyscy wobec wszystkich
żywili takie wątpliwości. Po raz pierwszy od przyjazdu Raisa pomyślała, że może
jednak uda się ułożyć sobie życie w tym mieście.
Została w szkole do późnego wieczora, czytając i przygotowując się do lekcji.
Szkoła numer 151 była znacznie przyjemniejszym miejscem niż hałaśliwy pokój nad
cuchnącą restauracją. Nędzne warunki miały być dla nich karą i podczas gdy Lew
znosił je źle, Raisa była na tę broń odporna. Potrafiła się znakomicie przystosować do
każdej sytuacji. Nie przywiązywała się do budynków, miast ani rzeczy. Pozbyła się
podobnych sentymentów w dniu, w którym była świadkiem zagłady swojego
rodzinnego domu. Stało się to w pierwszych latach wojny, gdy miała siedemnaście
lat. Chodziła po lesie z grzybami w jednej i jagodami w drugiej kieszeni, gdy nagle
zaczęły spadać pociski. Nie lądowały blisko niej, lecz w pewnej odległości. Wspięła
się na najwyższe drzewo, czując, jak cały pień wibruje, przycupnęła na gałęzi niczym
ptak i patrzyła, jak jej miasteczko, oddalone o kilka kilometrów, zmienia się
w ogromny obłok ceglanego pyłu i dymu, dosłownie wylatuje w powietrze. Horyzont
zniknął za tumanem kurzu, który wzbił z ziemi artyleryjski ogień. Zniszczenie
nastąpiło za szybko, było zbyt rozległe, zbyt całkowite, by Raisa mogła mieć choć
promyk nadziei, że jej rodzina przeżyła. Kiedy skończył się ostrzał, zeszła z drzewa
i w szoku ruszyła przez las, nie zważając na cieknący z kieszeni sok z rozgniecionych
jagód. Oczy miała zalane łzami: nie z rozpaczy, bo nie płakała ani wtedy, ani później,
ale z powodu podrażnienia pyłem. Kaszląc w chmurze gryzącego dymu, która
pozostała po jej domu i rodzinie, uświadomiła sobie, że pocisków nie wystrzelono
z niemieckich pozycji — przeleciały nad nią prosto z linii wojsk radzieckich. Później,
już jako uchodźca, usłyszała potwierdzenie, że Armia Czerwona otrzymała rozkaz, by
zniszczyć każdą wieś i miasteczko, które mogły wpaść w niemieckie ręce. Tak więc
unicestwienie jej rodzinnego domu było
działaniem zapobiegawczym.
Tymi słowami można było uzasadnić każdą śmierć. Lepiej wybijać własnych
ludzi, niż pozwolić, by jakiś niemiecki żołnierz znalazł bochenek chleba. Nikt nie
miał skrupułów, nikt nie przepraszał, nikomu nie wolno było o nic pytać. Sprzeciw
wobec tego mordu uważano za zdradę. Lekcje miłości i czułości, jakie Raisa
otrzymała od rodziców, wszystko, czego uczy się dziecko, żyjąc pod opieką dwojga
kochających się ludzi, ukryła głęboko na dnie duszy. Te zachowania należały do
innych czasów. Własny dom — poczucie miejsca: takie marzenia mogły mieć tylko
dzieci.
Raisa odsunęła się od okna, usiłując zachować spokój. Lew błagał ją, żeby z nim
została, opisując niebezpieczeństwa, na jakie naraziłaby się, wyjeżdżając. Zgodziła
się tylko dlatego, że nie miała lepszego wyjścia — wprawdzie nie było zbyt dobre, ale
i tak najlepsze. A teraz kładł na szali ich drugą szansę. Jeśli mieli przeżyć w nowym
mieście, nie powinni zwracać na siebie uwagi, nie mogli nic mówić i nikogo
prowokować. Niemal na pewno byli obserwowani. Basarow to bez wątpienia
informator. Wasilij najprawdopodobniej wysłał za nim i Raisą agentów, którzy tylko
czyhali na okazję, aby dokończyć dzieła i zaostrzyć im karę, zamieniając wygnanie na
więzienie, a potem egzekucję.
Raisa zgasiła światło. W ciemnościach patrzyła przez okno. Nikogo nie
zobaczyła. Jeżeli śledzili ich agenci, z pewnością byli na dole. Może dlatego okno
zostało zamknięte na głucho. Będzie musiała dopilnować, by Lew przyniósł gwoździe
i wbił je z powrotem. Basarow mógł ich sprawdzać, gdy byli w pracy. Włożyła
płaszcz i rękawiczki, po czym wygramoliła się przez okno, niepewnie stając na
oblodzonym dachu, starając się nie hałasować. Zamknęła za sobą okno i zsunęła się
na ziemię. Kazała mu przysiąc jedno — że będą sobie równi jak nigdy dotąd.
A jednak Lew nie dotrzymał przyrzeczenia. Jeżeli sądził, że Raisa bez słowa stanie po
jego stronie jak posłuszna, oddana żona, podczas gdy on z osobistych powodów
narażał jej życie, grubo się mylił.
Tego samego dnia
···
Niestierow stał na skraju lasu, niedaleko budki przy torach, którą zamieniono
w tymczasowy sztab kierowania akcją. Lew zbliżył się do niego, starając się
zachować spokój i obojętność. Generał zapytał:
— Co znaleźliście?
— Nic.
Odczekawszy chwilę, Lew dodał:
— A u was?
— Nic, zupełnie nic.
Opuściła go pewność siebie i chłodna obojętność. Zdając sobie sprawę, że jego
reakcje są bacznie obserwowane, Lew odwrócił się, zachodząc w głowę, co się mogło
stać. Jak mogli nie zauważyć ciała?
Może zniknęło? Ślady były wyraźnie widoczne. Możliwe, że granicę obszaru
poszukiwań wyznaczono bliżej, ale musiała objąć ślady. Może grupa nie poszła po
śladach do końca? Jeśli nie mieli motywacji, mogli po prostu zawrócić na granicy
przydzielonego im rejonu. Większość zespołów wracała z lasu: lada chwila cała
operacja się zakończy, a zwłoki chłopca pozostaną w lesie.
Lew zaczął wypytywać wracających ludzi. Dwaj milicjanci, wyglądający
najwyżej na osiemnaście lat, należeli do grupy przeszukującej teren położony
najbliżej tamtego miejsca. Przyznali, że widzieli ślady, ale nie wzbudziły ich
podejrzeń, ponieważ wszystko wskazywało na to, że pozostawiły je cztery osoby:
przypuszczali, że jakaś rodzina wybrała się na wycieczkę. Lew nie uwzględnił tego,
że razem z Raisą zostawili dodatkowy trop biegnący wzdłuż śladów mordercy i jego
ofiary. Dusząc w sobie złość, zapomniał, że nie ma tu żadnej władzy, i rozkazał
funkcjonariuszom wrócić do lasu i sprawdzić, gdzie ślady się kończą. Milicjanci nie
wyglądali na przekonanych. Ślady mogły się ciągnąć kilometrami. A właściwie jakim
prawem Lew miałby wydawać im rozkazy?
Lew nie miał innego wyjścia, jak tylko zwrócić się do Niestierowa, twierdząc, że
ślady są podejrzane, bo, jak pokazał mu na mapie, w pobliżu nie ma żadnych wiosek.
Niestierow zgodził się jednak z młodymi funkcjonariuszami. Z uwagi na to, że ślady
pozostawiły cztery osoby, nie warto było ich dalej sprawdzać. Nie panując już dłużej
nad sobą, Lew oznajmił:
— W takim razie sam pójdę.
Niestierow utkwił w nim wzrok.
— Pójdziemy obaj.
Lew ruszył po własnych śladach w głąb lasu tylko w towarzystwie generała.
Poniewczasie zdał sobie sprawę, że znalazł się w niebezpieczeństwie — nieuzbrojony,
sam z człowiekiem, który chciał go zabić. Generał nie mógłby sobie wymarzyć
lepszego miejsca. Ale wydawał się spokojny. Palił papierosa.
— Powiedz mi, Lwie, co znajdziemy na końcu tych śladów?
— Nie mam pojęcia.
— Ale to twoje?
Niestierow wskazał na odciski butów przed nimi, a potem na świeże ślady Lwa.
Były identyczne.
— Znajdziemy zwłoki dziecka.
— Które sam wcześniej odkryłeś?
— Dwa dni temu.
— I nie zgłosiłeś tego?
— Chciałem mieć pewność, że Warłam Babinicz nic nie wie o tym morderstwie.
— Obawiałeś się, że oskarżymy go o to morderstwo?
— Ciągle się obawiam.
Czyżby Niestierow zamierzał wyciągnąć broń? Lew czekał. Generał skończył
papierosa i szedł dalej. Milczeli, dopóki nie dotarli do ciała. Chłopiec leżał dokładnie
w takiej pozycji, w jakiej widział go Lew, na wznak, nagi, z ustami pełnymi kory
i zmasakrowanym tułowiem. Lew cofnął się, patrząc, jak Niestierow powoli i uważnie
ogląda zwłoki. Widział, że jego zwierzchnik jest poruszony potwornością zbrodni. To
dodało mu nieco otuchy.
Wreszcie generał podszedł do Lwa.
— Wracaj i zawiadom prokuraturę. Ja zostanę przy zwłokach.
Przypominając sobie obawy podwładnego, dodał:
— To oczywiste, że Warłam Babinicz nie miał nic wspólnego z tym
morderstwem.
— Zgadzam się.
— To są dwie różne sprawy.
Lew osłupiał zaskoczony tą opinią.
— Ależ te dzieci zabił jeden człowiek!
— Dziewczynka została zgwałcona i zamordowana. Chłopiec został zgwałcony
i zamordowany. Dwa różne przestępstwa. Dwa różne czyny.
— Ale oboje mieli w ustach korę, startą na proszek korę z drzewa.
— Larysa miała w ustach ziemię.
— Nieprawda.
— Warłam Babinicz przyznał się, że zapchał jej usta ziemią.
— Właśnie dlatego nie mógł jej zabić — ziemia jest zamarznięta. Skąd wziął
sypką ziemię? Larysa, tak jak ten chłopiec, miała w ustach korę. Przygotowaną
wcześniej, choć nie wiem dlaczego.
— Babinicz przyznał się do winy.
— Kiedy się go przyciśnie, przyzna się do wszystkiego.
— Dlaczego jesteś taki pewien, że to ten sam sprawca? Jedno dziecko zostało
zamordowane blisko stacji: nieostrożnie, lekkomyślnie, prawie na oczach ludzi.
Krzyk mogli usłyszeć pasażerowie pociągu. To był czyn idioty i idiota przyznał się do
jego popełnienia. Ale to dziecko zaprowadzono głęboko do lasu, prawie godzinę
drogi od torów. Morderca zadbał, żeby nikt mu nie przeszkodził. To zupełnie inny
człowiek.
— Kto wie, co się stało z dziewczynką, może też chciał ją zaprowadzić do lasu,
ale sprzeciwiła się, więc musiał ją zabić na miejscu? Dlaczego oboje mają sznurek na
kostkach?
— To inne przestępstwo.
— Powiedzcie, aż tak zależy wam na postawieniu Babinicza przed sądem, że
gotowi jesteście mówić i wierzyć we wszystko?
— Ty mi powiedz, kto mógłby zgwałcić i zabić dziewczynkę, a potem zgwałcić
i zabić chłopca? Co to za człowiek? Pracuję w milicji od dwudziestu lat. Nigdy nie
spotkałem kogoś takiego. Nigdy nie słyszałem o kimś takim. Możesz mi podać
przykład?
— Nie.
— Tacy ludzie nie istnieją. Dziewczynka została zamordowana z powodu swoich
jasnych włosów. Zabił ją chory człowiek. Ten chłopiec został zamordowany z innego
powodu. Zabił go inny człowiek, opętany inną chorobą.
23 marca
Aleksander zamknął kasę biletową, opuścił roletę i odchylił się na krześle. Mimo
że było to maleńkie pomieszczenie, wielkości najwyżej dwóch metrów
kwadratowych, lubił je, bo należało do niego. Z nikim go nie dzielił, nikt nie
nadzorował jego pracy. Cieszył się pewną swobodą, wolny od obowiązku wykonania
normy i kontroli wydajności. Praca miała tylko jeden minus. Każdy, kto go znał,
przypuszczał, że jest rozczarowany tym, co przyniosło mu życie.
Pięć lat temu Aleksander był najlepszym sprinterem w szkole średniej nr 151.
Wróżono mu wielkie sukcesy w skali kraju, może nawet międzynarodowe, gdyby
Związek Radziecki miał startować w igrzyskach olimpijskich. Skończyło się jednak
na tym, że zamiast biegać, tkwił w kasie biletowej i obserwował ludzi wsiadających
do pociągu, sam nigdzie się nie wybierając. Przez kilka lat katował się morderczym
treningiem i wygrywał lokalne zawody. I co z tego miał? Rozkłady jazdy i bilety:
pracę, którą mógł wykonywać każdy. Dokładnie pamiętał moment, w którym jego
plany spełzły na niczym. Razem z ojcem pojechali pociągiem do Moskwy na selekcję
kandydatów do Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego CSKA należącego do
Ministerstwa Obrony. CSKA słynął z tego, że wybierał najzdolniejszych młodych
ludzi z całego kraju i szkolił ich na wybitnych sportowców. Odpadało
dziewięćdziesiąt procent kandydatów. Aleksander pędził po bieżni do utraty tchu, aż
chwyciły go torsje. Biegł tak szybko jak nigdy, bijąc swój rekord życiowy. Nie
osiągnął wymaganego minimum. W drodze powrotnej ojciec starał się znaleźć
pozytywną stronę tego, co się stało. Przekonywał go, że porażka zdopinguje go do
jeszcze intensywniejszego treningu, że w przyszłym roku na pewno osiągnie
minimum, a walcząc o spełnienie swoich marzeń, stanie się silniejszy. Aleksander
zdawał sobie jednak sprawę, że się nie udało, choć poświęcił wszystko, dlatego
przyszłego roku nie będzie. Mimo uporu ojca stracił serce do sportu, a wkrótce ojcu
także przestało na tym zależeć. Aleksander rzucił szkołę i zaczął pracować, szybko
przyzwyczajając się do codziennej rutyny.
Skończył pracę o ósmej wieczorem. Wyszedł z kasy i zamknął drzwi na klucz.
Do domu miał niedaleko, ponieważ mieszkał z rodzicami w nadbudówce nad stacją.
Formalnie rzecz biorąc, stacją kierował jego ojciec, ale ostatnio nie czuł się dobrze.
Nikt w szpitalu nie potrafił powiedzieć, co mu właściwie dolega; miał nadwagę i duże
pragnienie. Matka cieszyła się dobrym zdrowiem i pomijając chorobę ojca, była dość
pogodną osobą. Miała powody — jej rodzinie dopisało szczęście. Wprawdzie za
pracę w kolejach państwowych wynagradzano ich skromnie, lecz największą korzyść
stanowiły warunki mieszkaniowe. Zamiast dzielić dom z inną rodziną, dysponowali
osobnym mieszkaniem z ciepłą wodą, kanalizacją i izolacją cieplną — nowymi tak
jak budynek stacji. W zamian za to obowiązani byli dyżurować przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę. W mieszkaniu zainstalowano dzwonek połączony
bezpośrednio ze stacją. Kiedy przyjeżdżał nocny albo poranny pociąg, musieli być
pod ręką. Ale te drobne niedogodności, zwłaszcza gdy obowiązkami dzieliła się cała
rodzina, wynagradzały im luksusy życia. W ich mieszkaniu mogłyby się wygodnie
zmieścić dwie rodziny. Siostra Aleksandra wyszła za sprzątacza z fabryki Wołgi,
w której też pracowała, i wyprowadziła się do nowego mieszkania w porządnej
dzielnicy. Niebawem miało im się urodzić pierwsze dziecko. Tak więc
dwudziestodwuletni Aleksander nie miał się czym martwić. Pewnego dnia, gdy
przejmie stanowisko zawiadowcy, nadbudówka będzie należała do niego.
W sypialni zdjął mundur, przebrał się i zasiadł z rodzicami do kolacji: zupy
rybnej i podsmażanej kaszy. Ojciec jadł niewielką porcję wątróbki wołowej, którą
zalecili mu lekarze, choć była droga i wyjątkowo trudno dostępna. Ojciec Aleksandra
był na ścisłej diecie, zabroniono mu pić alkohol. Przy kolacji nie rozmawiali. Ojciec
sprawiał wrażenie, jak gdyby coś go trapiło. Prawie nic nie zjadł. Aleksander
pozmywał, po czym pożegnał rodziców: wybierał się do kina. Jego ojciec już się
kładł. Aleksander pocałował go na dobranoc, uspokajając, że wstanie i zajmie się
przyjazdem pierwszego pociągu.
W Wuralsku było tylko jedno kino. I to dopiero od trzech lat. Urządzono je
w kościele, zmieniając go w salę z sześćsetosobową widownią, gdzie pokazywano
sponsorowane przez państwo filmy, których mieszkańcy miasta nie mieli okazji dotąd
zobaczyć. Były wśród nich takie tytuły jak Myśliwce, Grzesznicy bez winy, Tajny
agent i Spotkanie na Elbie, obrazy cieszące się największym powodzeniem w ciągu
ostatnich dziesięciu lat, Aleksander obejrzał je już kilka razy. Od otwarcia kino stało
się jego ulubioną rozrywką. Ponieważ w młodości trenował bieganie, nigdy nie miał
pociągu do trunków i nie prowadził zbyt towarzyskiego trybu życia. Zbliżając się do
foyer, zauważył, że wyświetlają Rok 1919. Aleksander widział ten film przed kilkoma
dniami i wiele razy wcześniej. Był nim zafascynowany, nie tyle z powodu samej
fabuły, ile z powodu aktora grającego Stalina. Zastanawiał się, czy Stalin miał wpływ
na obsadę. Ciekawiło go, jak się czuł, oglądając człowieka, który go udawał, i czy
pouczał ekipę, co robi dobrze, a co źle. Aleksander minął kino. Zamiast stanąć
w kolejce, skierował się w stronę parku.
Pośrodku parku Zwycięstwa stał pomnik z brązu przedstawiający trzech
żołnierzy z karabinami na ramionach, wyciągających w górę zaciśnięte pięści.
Oficjalnie park zamykano na noc, ale nie było ogrodzenia, a więc i możliwości
zastosowania tego przepisu. Aleksander dobrze znał trasę: ruszył ścieżką odchodzącą
od ulicy, biegnącą wśród drzew i krzewów i ukrytą przed oczyma przechodniów.
Czuł, jak z niecierpliwości bije mu serce; zwykle tak było, gdy wolno okrążał park.
Wyglądało na to, że dziś jest tu sam, więc po drugim okrążeniu pomyślał, że chyba
jednak wróci do domu.
Nagle zobaczył przed sobą jakiegoś mężczyznę. Zatrzymał się. Mężczyzna
odwrócił się do niego. Chwila nerwowego milczenia powiedziała im, że przyszli tu
z tego samego powodu. Mężczyzna zaczekał, aż Aleksander do niego podejdzie.
Kiedy się zrównali, najpierw spojrzeli w tył, sprawdzając, czy są sami, a potem
popatrzyli na siebie. Mężczyzna był młodszy od Aleksandra, mógł mieć
dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Niepewna mina zdradzała, że to jego pierwszy
raz. Aleksander przerwał milczenie.
— Wiem, dokąd możemy pójść.
Młody człowiek ponownie obejrzał się za siebie, po czym bez słowa skinął
głową. Aleksander dodał:
— Idź za mną, tylko za bardzo się nie zbliżaj.
Poszli oddzielnie. Aleksander przodem, wyprzedzając tamtego o kilkaset
kroków. Obejrzał się. Mężczyzna wciąż szedł za nim.
Gdy dotarł na stację, sprawdził, czy w oknie mieszkania nie stoją rodzice.
Niepostrzeżenie wślizgnął się do budynku, jak gdyby chciał zdążyć na pociąg. Nie
zapalając świateł, otworzył kasę biletową i wszedł do środka, zostawiając uchylone
drzwi. Odsunął krzesło. Było ciasno, ale tyle miejsca powinno wystarczyć. Czekał,
zerkając na zegarek i zastanawiając się, dlaczego to tak długo trwa. Po chwili
przypomniał sobie, że bardzo szybko pokonał drogę z parku na stację. Wreszcie
usłyszał kroki. Drzwi kasy się otworzyły. Mężczyzna wszedł i dopiero teraz mogli się
sobie dokładniej przyjrzeć. Aleksander wyciągnął rękę i zamknął drzwi. Szczęk
zamka podniecił go. Oznaczał, że są bezpieczni. Stali bardzo blisko siebie, niemal się
dotykając, lecz żaden z nich nie był pewien, kto powinien wykonać pierwszy ruch.
Aleksander rozkoszował się tą chwilą, przeciągając ją jak najdłużej, aż w końcu
przysunął się, by go pocałować.
Nagłe ktoś załomotał do drzwi. Aleksander w pierwszej chwili pomyślał, że to
ojciec — zobaczył, wiedział od początku. Ale nagle zorientował się, że to nie na
zewnątrz. To ten mężczyzna walił w drzwi i krzyczał. Rozmyślił się? Kogo wołał?
Aleksander miał mętlik w głowie. Usłyszał dobiegające z zewnątrz głosy. Mężczyzna
był już spięty i cichy. Zaszła w nim diametralna zmiana. Ze złością i wstrętem plunął
Aleksandrowi w twarz. Na jego policzku zawisła gruba kropla śliny. Aleksander otarł
twarz. Bez zastanowienia, nie rozumiejąc, co się dzieje, uderzył mężczyznę pięścią,
zwalając go z nóg.
Ktoś szarpnął klamkę i zawołał:
— Aleksandrze, tu generał Niestierow. Ten człowiek to funkcjonariusz milicji.
Rozkazuję ci otworzyć drzwi. Albo posłuchasz, albo każę przyprowadzić tu twoich
rodziców, żeby zobaczyli, jak cię aresztuję. Twój ojciec jest chory, prawda?
Wiadomość o twoim przestępstwie mogłaby go zabić.
Racja — to mogłoby zabić ojca. Aleksander próbował pośpiesznie otworzyć
drzwi, ale pomieszczenie było tak małe, że leżący na podłodze mężczyzna blokował
mu drogę. Musiał odciągnąć go na bok. Gdy w końcu otworzył, chwyciły go czyjeś
ręce i błyskawicznie wyciągnęły z kasy do holu.
Lew spojrzał na Aleksandra, pierwszego człowieka, jakiego zobaczył po
przyjeździe z Moskwy, człowieka, który poczęstował go papierosem, który pomógł
mu przeszukać las. Nie mógł jednak Aleksandrowi w niczym pomóc.
Niestierow zajrzał do kasy biletowej i popatrzył na swojego funkcjonariusza,
który nadal leżał oszołomiony ciosem i zawstydzony tym, że dał się pokonać.
— Zabierzcie go stąd.
Dwaj milicjanci pomogli koledze wstać i zaprowadzili go do czekającego na
zewnątrz samochodu. Widząc, co Aleksander zrobił jednemu z jego ludzi, zastępca
Niestierowa wymierzył mu potężny cios w twarz. Zanim zdążył uderzyć jeszcze raz,
przeszkodził mu generał.
— Wystarczy.
Okrążył podejrzanego, ważąc słowa.
— Jestem rozczarowany, przyłapując cię na czymś takim. Nigdy bym cię o to nie
podejrzewał.
Aleksander splunął krwią, ale nie odpowiedział. Niestierow ciągnął:
— Powiedz: dlaczego?
— Dlaczego? Nie wiem dlaczego.
— Popełniłeś poważne przestępstwo. Sędzia skazałby cię na co najmniej pięć lat
i nie obchodziłyby go żadne słowa przeprosin.
— Nie przepraszałem.
— Odważnie z twojej strony, Aleksandrze, ale czy będziesz równie odważny,
kiedy wszyscy się dowiedzą? Będziesz skompromitowany, upokorzony. Nawet po
pięciu latach w więzieniu nie będziesz tu mógł mieszkać ani pracować. Stracisz
wszystko.
Podszedł do niego Lew.
— Proszę go po prostu spytać.
— Jest sposób, żeby uniknąć hańby. Musimy mieć listę wszystkich mężczyzn
z miasta, którzy uprawiali seks z mężczyznami, mężczyzn, którzy uprawiali seks
z młodszymi mężczyznami i chłopcami. Pomożesz nam spisać tę listę.
— Nie znam żadnych innych mężczyzn. To mój pierwszy raz…
— Jeżeli nie będziesz chciał współpracować, aresztujemy cię, postawimy przed
sądem i zaprosimy na proces twoich rodziców. Kładą się spać? Mógłbym wysłać na
górę człowieka, żeby sprawdził i przyprowadził ich…
— Nie.
— Pomóż nam, a może nie wspomnimy o niczym twoim rodzicom. Pomóż nam,
a może nie będziesz musiał stawać przed sądem. Może zachowamy wszystko
w tajemnicy i unikniesz skandalu.
— O co chodzi?
— O morderstwo małego chłopca. Przysłużysz się ludowi i odpokutujesz za
swoje przestępstwo. Przygotujesz nam tę listę?
Aleksander dotknął zakrwawionych ust.
— Co się stanie z mężczyznami z listy?
29 marca
Lew siedział na brzegu łóżka, rozmyślając o tym, jak jego próba wznowienia
śledztwa doprowadziła do pogromu, który objął całe miasto. W ciągu zeszłego
tygodnia milicja zatrzymała stu pięćdziesięciu homoseksualistów. Tylko dziś Lew
aresztował sześciu mężczyzn, a od początku akcji dwudziestu. Niektórych zgarniano
prosto z pracy, wyprowadzano w kajdankach na oczach kolegów. Innych zabierano
z domów, w obecności rodzin — żony broniły ich, nie rozumiejąc zarzutów, błagały,
przekonane, że zaszła jakaś pomyłka.
Niestierow miał powody do zadowolenia. Zupełnie przypadkowo znalazł drugi
niepożądany element: podejrzanego, którego mógł nazwać mordercą, nie naruszając
obowiązującej teorii społecznej. Morderstwo było dewiacją. Ci mężczyźni byli
dewiantami. Wszystko pasowało doskonale. Generał mógł bez przeszkód ogłosić, że
milicja w Wuralsku rozpoczyna obławę na sprawcę morderstwa, zakrojoną na
nieznaną dotąd skalę. Gdyby jego celem została inna grupa niż homoseksualiści,
decyzja mogłaby go kosztować karierę. Z braku miejsca w komendzie w części
pomieszczeń urządzono prowizoryczne cele i pokoje przesłuchań. Mimo to ze
względu na liczbę aresztowanych trzeba było zamknąć w każdej celi po kilku
mężczyzn, nakazując strażnikom, by ani na chwilę nie spuszczali ich z oka. Obawiano
się, że może dojść do spontanicznych przypadków zachowań dewiacyjnych. Żaden
z funkcjonariuszy nie wiedział, z czym właściwie mają do czynienia. Wszyscy byli
jednak pewni, że gdyby do takich praktyk seksualnych doszło na terenie posterunku
milicji, mogłoby to nadszarpnąć reputację instytucji. Stanowiłoby afront dla zasad
sprawiedliwości. Prócz zaostrzenia kontroli więźniów opracowano nowy
harmonogram, według którego każdy funkcjonariusz pełnił dwunastogodzinną służbę,
aby przesłuchania podejrzanych można było prowadzić nieprzerwanie, dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Lew musiał zadawać w kółko te same pytania, doszukując się
w odpowiedziach najdrobniejszych niezgodności. Wykonywał to zadanie
z obojętnością automatu, ponieważ jeszcze zanim dokonano pierwszego aresztowania,
był przekonany, że ci mężczyźni są niewinni.
Sprawdzono po kolei każde nazwisko z listy sporządzonej przez Aleksandra.
Tłumaczył on, że długość listy nie wynika z tego, iż prowadził rozwiązły tryb życia,
przynajmniej nie do tego stopnia, by mieć kontakty seksualne z ponad setką
mężczyzn. Wielu spośród nich nigdy nie spotkał. Ich nazwiska poznał, rozmawiając
z kilkunastoma mężczyznami, z którymi uprawiał seks. Każdy z nich opowiadał
o romansach z różnymi partnerami, tak więc zebrawszy wszystko w całość, można
było zbudować konstelację związków, gdzie wszyscy znali swoje położenie
względem siebie. Słuchając tych wyjaśnień, Lew odkrywał hermetycznie zamknięty
świat zbudowany wewnątrz społeczeństwa. Kluczowe znaczenie miała jego całkowita
izolacja. Aleksander opisywał, jak mężczyźni z listy spotykali się przypadkiem
w codziennych sytuacjach, w kolejce po chleb lub przy jednym stoliku w fabrycznej
stołówce. W tych okolicznościach swobodna rozmowa była zakazana, musiało
wystarczyć zaledwie przelotne spojrzenie, i to bardzo dyskretne. Nikt nie uzgodnił ani
nie ustanowił tych zasad, wynikały z instynktu samozachowawczego.
Kiedy tylko zaczęła się pierwsza fala aresztowań, wieść o czystce szybko obiegła
całe środowisko. Zarzucono spotkania w tajnych miejscach, które przestały już być
tajne. Rozpaczliwa obrona okazała się jednak daremna. Istniała lista. Pieczęcie
zabezpieczające zamknięty świat zostały złamane. Niestierow nie musiał przyłapywać
żadnego z nich podczas kompromitującego aktu. Widząc czarno na białym swoje
nazwiska, jedno pod drugim, i uświadamiając sobie, że znalazł się wśród nich zdrajca,
który wyłamał się z szeregu, większość mężczyzn skapitulowała. Jak łodzie
podwodne, które przez długi czas pozostawały niewidoczne, nagle zdali sobie sprawę,
że ujawniono ich pozycje. Zmuszono ich do wypłynięcia na powierzchnię
i postawiono przed wyborem, właściwie żadnym, ale jednak wyborem: albo zostaną
oskarżeni o pederastię i będą odpowiadać przed sądem, godząc się na wyrok
skazujący, więzienie i tak dalej, albo wskażą spośród siebie homoseksualistę
odpowiedzialnego za tę potworną zbrodnię, morderstwo chłopca.
Lew zdołał ustalić, że w opinii Niestierowa wszyscy ci mężczyźni cierpią na
jakąś chorobę. Podczas gdy u wielu z nich słabość do mężczyzn była łagodną
dolegliwością, którą można by porównać do uporczywego bólu głowy, u innych
choroba przybierała niebezpieczną postać, a jej symptomy wyrażały się w pociągu do
małych chłopców. To był homoseksualizm w skrajnej formie. Takim człowiekiem był
morderca.
Kiedy Lew pokazywał zdjęcia miejsca zdarzenia, zdjęcia chłopca z rozprutym
brzuchem, wszyscy podejrzani reagowali w taki sam sposób — byli zszokowani, a w
każdym razie sprawiali takie wrażenie. Kto mógłby dopuścić się takiego czynu? Na
pewno żaden z nich, nikt, kogo znali. Żaden z nich nie interesował się chłopcami.
Wielu mówiło, że ma własne dzieci, i tak dalej. Każdy z nich stanowczo odpowiadał,
że wśród nich nie ma żadnego zabójcy, a gdyby był, na pewno by go nie chronili.
Niestierow spodziewał się, że w ciągu tygodnia znajdą głównego podejrzanego.
Tydzień pracy nie przyniósł żadnych rezultatów z wyjątkiem kolejnych nazwisk na
liście. Niektóre dopisywano po prostu z mściwości. Lista stała się śmiertelnie
skuteczną bronią. Milicjanci dodawali do niej swoich wrogów, twierdząc, że ich
nazwiska padły w trakcie przesłuchania. Kiedy ktoś znalazł się na liście, nie mógł już
utrzymywać, że jest niewinny. I tak liczba aresztowanych wzrosła ze stu do prawie stu
pięćdziesięciu.
Miejscowy oddział MGB, rozczarowany brakiem postępów w śledztwie,
zaproponował, że przejmie prowadzenie przesłuchań, co w podtekście oznaczało
zastosowanie tortur. Ku konsternacji Lwa Niestierow wyraził zgodę. Mimo że podłogi
pokryły się plamami krwi, przełom nie nastąpił. Nie mając więc innego wyjścia,
generał wszczął sprawy przeciwko stu pięćdziesięciu ludziom w nadziei, że któryś
z nich zacznie mówić. Nie wystarczyły tortury i upokorzenie: musieli zrozumieć, że
mogą stracić życie. Gdyby sędzia otrzymał takie polecenie, zamiast na pięć lat za
pederastię, zostaliby skazani na dwadzieścia pięć lat za działalność wywrotową. Ich
orientację seksualną uważano za zbrodnię przeciwko zdrowej tkance społeczeństwa.
Stając wobec tej perspektywy, trzech mężczyzn załamało się i zaczęło wskazywać
„winnych”. Każdy jednak wskazywał kogoś innego. Niestierow, nie chcąc się
pogodzić z tym, że popełnił błąd, doszedł do wniosku, że ma do czynienia
z solidarnością przestępczą — z honorem dewiantów.
Zdenerwowany Lew powiedział do swojego przełożonego:
— Ci ludzie są niewinni.
Niestierow spojrzał na niego zdziwiony.
— Wszyscy są winni. Pytanie tylko, który z nich jest winny morderstwa.
···
Raisa przyglądała się, jak Lew tupie, stukając obcasem o obcas. Na podłogę
spadły bryłki brudnego śniegu. Patrzył na nie, jakby nieświadom jej obecności
w pokoju. Raisa widziała, że przygniata go uczucie ogromnego zawodu. Wierzył,
naprawdę wierzył, że jego śledztwo ma szansę powodzenia. Wiązał wszystkie
nadzieje z jakąś mrzonką o odkupieniu: z ostatecznym aktem sprawiedliwości.
Szydziła z tych rojeń tamtego wieczoru w lesie. Ale jeszcze okrutniej zaszydził
z niego los. Szukając sprawiedliwości, rozpętał prawdziwy terror. Szukając mordercy,
doprowadził do tego, że stu pięćdziesięciu ludzi mogło stracić życie, jeśli nie
dosłownie, to w każdym innym sensie — mogli stracić rodziny, domy. Widząc
przygarbione plecy i ściągniętą twarz męża, Raisa uświadomiła sobie, że ilekroć coś
robił, zawsze w to wierzył. Nie było w nim ani krzty cynizmu ani wyrachowania.
Jeśli to była prawda, musiał także wierzyć w ich małżeństwo: musiał wierzyć, że
opierało się na miłości. Wszystkie fantazje, jakie sobie zbudował — o państwie, o ich
związku — legły w gruzach. Raisa mu zazdrościła. Nawet teraz, po wszystkim, co się
stało, wciąż miał nadzieję. Wciąż pragnął w coś wierzyć. Podeszła i usiadła obok
niego na łóżku. Niepewnym ruchem wzięła go za rękę. Spojrzał na nią zaskoczony,
lecz nie odezwał się, przyjmując jej gest. I razem patrzyli, jak śnieg zaczyna topnieć.
30 marca
Lew wyciągnął broń. Byli na ostatnim piętrze bloku numer 7: mieszkanie numer
14 znajdowało się na końcu korytarza. Dostali ten adres w szpitalu. Podejrzany
przebywał na zwolnieniu chorobowym od ponad tygodnia, co oznaczało, że gdyby
wszyscy funkcjonariusze MGB nie byli zajęci przesłuchaniami, na pewno by się nim
zajęli. Okazało się, że początek jego choroby zbiegł się z pierwszą falą aresztowań
homoseksualistów w mieście.
Lew zapukał do drzwi. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Zawołał, podając
ich nazwiska i stopnie. Wciąż nikt nie reagował. Moisiejew uniósł nogę gotów
rozwalić zamek. Wtedy drzwi się otworzyły.
Widząc wycelowane w siebie lufy, doktor Tiapkin uniósł ręce i cofnął się. Lew
ledwie go poznał. To był ten sam człowiek, który pomagał mu przeprowadzić
oględziny zwłok dziewczynki, wybitny lekarz, przeniesiony z Moskwy. Miał
potargane włosy i szaleństwo w oczach. Wyraźnie stracił na wadze. Jego ubranie było
wymięte. Lew widział już ludzi udręczonych do kresu wytrzymałości; widział, jak ich
mięśnie trawione strachem więdną i słabną.
Lew pchnął stopą drzwi, zaglądając do mieszkania.
— Jest pan sam?
— Jeszcze mój najmłodszy syn. Ale śpi.
— Ile ma lat?
— Cztery miesiące.
Moisiejew wszedł i kolbą pistoletu roztrzaskał Tiapkinowi nos. Doktor osunął się
na kolana, zakrywając twarz stulonymi dłońmi, które wypełniły się krwią. Moisiejew
rozkazał Lwu:
— Zrewiduj go.
Sam zaczął przeszukiwać mieszkanie. Lew przykucnął, pomógł Tiapkinowi
wstać, zaprowadził go do kuchni i posadził na krześle.
— Gdzie pana żona?
— Poszła na zakupy… Niedługo powinna wrócić.
— W szpitalu powiedzieli nam, że jest pan chory.
— Bo to prawda, w pewnym sensie. Słyszałem o aresztowaniach. Wiedziałem,
że to tylko kwestia czasu, zanim po mnie przyjdziecie.
— Proszę powiedzieć, co się stało.
— Oszalałem, nie ma innego wyjaśnienia. Nie wiedziałem, ile ma lat. Niewiele,
wyglądał na piętnaście czy szesnaście. Nie chciałem nikogo, kto by ze mną rozmawiał
ani komukolwiek o mnie mówił. Nie chciałem go więcej spotykać. Ani widywać. Ani
z nim rozmawiać. Zależało mi na anonimowości. Uznałem, że sieroty nikt nie będzie
słuchał. Że jego słowa nie będą się liczyły. Wystarczyłoby dać mu trochę pieniędzy
i na tym by się skończyło. Chciałem kogoś niewidzialnego — rozumie pan?
Skończywszy pobieżną rewizję, Moisiejew wszedł do kuchni i schował broń.
Chwycił Tiapkina za złamany nos, wykręcając pękniętą kość, aż doktor wrzasnął
z bólu. W pokoju obok zaczęło płakać obudzone dziecko.
— Pieprzysz tych chłopców, a potem ich zabijasz?
Moisiejew puścił nos Tiapkina, który upadł na podłogę, zwijając się w kłębek.
Dopiero po chwili udało mu się wydobyć z siebie głos.
— Nie uprawialiśmy seksu. W końcu tego nie zrobiłem. Nie mogłem się na to
zdobyć. Poprosiłem go, zapłaciłem mu, ale nie potrafiłem tego zrobić. Zostawiłem go.
— Wstań. Wychodzimy.
— Musimy zaczekać na moją żonę — nie mogę zostawiać synka samego.
— Dziecku nic się nie stanie. Wstawaj.
— Pozwólcie mi przynajmniej zatamować krwawienie.
Moisiejew skinął głową.
— Zostaw otwarte drzwi do łazienki.
Tiapkin chwiejnym krokiem wyszedł z kuchni i zniknął w łazience,
pozostawiając krwawy odcisk dłoni na drzwiach, których — zgodnie z poleceniem —
nie zamknął. Moisiejew z nieukrywaną zazdrością rozglądał się po mieszkaniu.
Doktor miał ładny dom. Tiapkin odkręcił wodę nad umywalką i odwrócony plecami
do nich przycisnął do nosa ręcznik, mówiąc:
— Przykro mi, że zrobiłem coś takiego. Ale nigdy nikogo nie zabiłem. Musicie
mi uwierzyć. Nie dlatego, że chcę ratować swoją reputację. Wiem, że jestem już
skończony. Ale tego chłopca zamordował ktoś inny i trzeba go złapać.
Moisiejew zaczynał się niecierpliwić.
— Chodźmy.
— Życzę wam powodzenia.
Słysząc te słowa, Lew wpadł do łazienki i obrócił Tiapkina do siebie. W jego
ręce tkwiła wbita igła strzykawki. Nogi się pod doktorem ugięły. Zanim zdążył upaść,
Lew podchwycił go i położył na podłodze, wyciągając mu igłę z żyły. Sprawdził puls.
Tiapkin nie żył. Moisiejew popatrzył na ciało.
— To nam ułatwi sprawę.
Lew podniósł wzrok. W drzwiach mieszkania stała żona Tiapkina. Zrobiła
zakupy dla całej rodziny.
1 kwietnia
···
Lew siedział przy stole w kuchni. Inessa podgrzała wodę na piecu i nalała jej do
miski. Niestierow wrzucił do niej szmatę, aby Lew mógł sobie obmyć twarz. Miał
rozciętą wargę. Krwawiła mu brew. Ból w żołądku zelżał. Dotykając piersi i żeber, nie
wyczuł żadnych złamań. Miał zapuchnięte prawe oko i nie mógł go otworzyć.
Niemniej jednak była to stosunkowo niska cena za zwrócenie uwagi Niestierowa.
Lew zastanawiał się, czy jego racje będą brzmiały bardziej przekonująco w domu niż
na zewnątrz i czy Niestierow potraktuje go równie lekceważąco w obecności żony
i dzieci śpiących w sąsiednim pokoju.
— Czy wasze dzieci chodzą do szkoły przez las?
Inessa odparła:
— Kiedyś tamtędy chodziły.
— Już nie chodzą?
— Każemy im chodzić przez miasto. Narzekają, bo to dłuższa droga. Muszę
z nimi chodzić i pilnować, żeby nie zboczyły do lasu. Jeśli chodzi o powroty, musimy
im zaufać. Oboje pracujemy.
— Jutro pójdą przez las? Skoro morderca został złapany?
Niestierow wstał, nalał herbaty i postawił szklankę przed Lwem.
— Chcesz coś mocniejszego?
— Jeżeli można.
Gospodarz wziął opróżnioną do połowy butelkę wódki i nalał do trzech szklanek,
dla siebie, żony i Lwa.
Alkohol szczypał go w poranione usta. Lew pomyślał, że to im dobrze zrobi.
Niestierow usiadł i dolał mu wódki.
— Po co przyjechałeś do Wuralska?
Lew wrzucił zakrwawioną szmatkę do miski, wypłukał ją w letniej wodzie
i znów przyłożył sobie do oka.
— Żeby prowadzić śledztwo w sprawie morderstw tych dzieci.
— To kłamstwo.
Lew musiał zdobyć zaufanie tego człowieka. Bez jego pomocy nie będzie mógł
wiele zdziałać.
— Macie rację. Ale w Moskwie naprawdę popełniono morderstwo. Nie kazano
mi zbadać tej sprawy. Kazano mi ją zignorować. Wykonałem rozkaz. Ale nie
zgodziłem się zadenuncjować swojej żony jako szpiega. Uznali to za współudział. Za
karę przysłali mnie tu.
— Czyli naprawdę jesteś skompromitowanym funkcjonariuszem?
— Tak.
— No więc po co to robisz?
— Bo te dzieci zostały zamordowane.
— Nie wierzysz, że Warłam zabił Larysę, bo jesteś pewien, że Larysa nie była
pierwszą ofiarą tego mordercy. Mam rację?
— Larysa nie była pierwszą ofiarą. Nie mogła być. Robił to już wcześniej.
Niewykluczone, że chłopiec w Moskwie też nie był jego pierwszą ofiarą.
— Larysa to pierwsze dziecko zamordowane w tym mieście. Przysięgam, że to
prawda.
— Sprawca nie mieszka w Wuralsku. Morderstwa popełniono w pobliżu stacji.
On podróżuje pociągami.
— Podróżuje? I morduje dzieci? Co to za człowiek?
— Nie wiem. Ale widziała go jedna kobieta w Moskwie. Widziała go z ofiarą.
Naoczny świadek może nam podać rysopis tego człowieka. Moja żona zna ludzi,
którzy mogą zdobyć artykuły z zachodnich gazet na temat podobnych zbrodni,
analizy. Ale będą nam potrzebne dokumenty dotyczące morderstw w każdym
większym mieście od Swierdłowska do Leningradu.
— Nie ma żadnej centralnej dokumentacji.
— Właśnie dlatego musicie pojechać do każdego miasta i pozbierać wszystkie
akta. Przekonacie ich, a jeżeli odmówią, trzeba będzie porozmawiać z mieszkańcami.
I dowiedzieć się od nich.
Był to dziwaczny pomysł. Niestierow powinien się roześmiać. Powinien
aresztować Lwa. Ale spytał:
— Dlaczego miałbym to dla ciebie zrobić?
— Nie dla mnie. Widzieliście te dzieci. Zróbcie to dla ludzi, pośród których
mieszkamy. Dla naszych sąsiadów, dla tych, z którymi jeździmy pociągiem, dla
dzieci, których nie znamy i których nigdy nie spotkamy. Nie mam żadnych
uprawnień, żeby prosić o te akta. Nie znam nikogo w milicji. Wy tak: znacie tych
ludzi — ufają wam. Możecie zdobyć dokumenty. Będziecie szukać morderstw dzieci:
wyjaśnionych i niewyjaśnionych. Według schematu: usta zapchane korą i wycięte
żołądki. Ich ciała prawdopodobnie znaleziono w miejscach ogólnie dostępnych:
w lasach, rzekach, być może niedaleko stacji kolejowych. Będą miały sznurek
zawiązany na nodze.
— A jeżeli nic nie znajdę?
— Skoro przypadkiem natknąłem się na trzy morderstwa, z pewnością będzie
więcej.
— Narażę się na poważne ryzyko. Zgadza się. I będziecie musieli kłamać.
Nikomu nie wolno zdradzić prawdziwego powodu. Nie możecie go podać żadnemu
funkcjonariuszowi. I nikomu ufać. W zamian za taką odwagę wasza rodzina może
trafić do łagru. A wy możecie zginąć. Tak wygląda moja propozycja.
Lew wyciągnął rękę nad stołem.
— Pomożecie mi?
Niestierow podszedł do okna i stanął obok żony. Nie patrzyła na niego, kołysząc
wódkę na dnie szklanki. Czy mógł narażać rodzinę, dom, wszystko, do czego udało
mu się dojść?
— Nie.
Południowy wschód obwodu rostowskiego
Na zachód od miasta Gukowo
2 kwietnia
···
···
Otworzywszy oczy, Pietia ujrzał szare niebo i gałęzie bezlistnych drzew. Miał
głowę lepką od krwi. Dotknął jej, spojrzał na palce i wybuchnął płaczem. Było mu
zimno. Był nagi. Co się stało? Czuł zamęt w głowie. Nie miał odwagi usiąść, bojąc
się, że zobaczy obok siebie tego mężczyznę. Na pewno był blisko. Teraz Pietia
widział tylko niebo. Ale nie mógł tu zostać, leżąc na ziemi bez ubrania. Chciał być
w domu z rodzicami. Bardzo kochał rodziców i wiedział, że oni też go kochają.
Drżały mu wargi, drżał na całym ciele. Usiadł i rozejrzał się w lewo i w prawo,
wstrzymując oddech. Nigdzie nie zauważył mężczyzny. Obejrzał się za siebie.
Mężczyzna zniknął. Pietia podniósł się, przysiadając na piętach, i spojrzał w głąb
lasu. Został sam. Odetchnął z głęboką ulgą. Nic nie rozumiał. Ale nie chciał niczego
rozumieć.
Poszukał wzrokiem ubrania. Zniknęło. Ale to nie miało znaczenia. Poderwał się
z ziemi i puścił się biegiem, jak mógł najszybciej. Jego bose stopy z trzaskiem
kruszyły zeschłe gałązki i plaskały o rozmiękłą ziemię, mokrą od deszczu
i stopniałego śniegu. Nie był pewien, czy biegnie we właściwym kierunku. Wiedział
tylko, że musi stąd uciec.
Nagle coś szarpnęło jego prawą nogę, jak gdyby czyjaś dłoń chwyciła go za
kostkę. Pietia stracił równowagę i runął na ziemię. Nie czekając, aż złapie oddech,
obrócił się na plecy i spojrzał za siebie. Nikogo nie widział. Pomyślał, że pewnie się
potknął, ale gdy miał wstać, dostrzegł zawiązany na swojej nodze sznurek. Podążył za
nim wzrokiem — sznurek, napięty jak żyłka wędki, biegł po ziemi i ginął w lesie, za
pniem zwalonego drzewa czterdzieści kroków dalej.
Złapał pętlę, usiłując zdjąć ją z nogi, ale była zaciśnięta tak mocno, że sznurek
wbijał się w skórę. Poczuł drugie szarpnięcie, tym razem silniejsze. Zaczął sunąć
plecami po ziemi, czując, jak błoto lepi mu się do ciała. Wreszcie się zatrzymał.
Uniósł głowę. To był on, ten mężczyzna. Stał za drzewem i ciągnął go jak złowioną
rybę. Pietia chwytał się gałęzi, wyrywał garściami ziemię. Wszystko na nic:
mężczyzna przyciągał go coraz bliżej. Pietia skupił się na węźle. Nie mógł go
rozwiązać. Nie mógł zerwać sznurka. Targał nim tylko bezradnie, rozdrapując sobie
skórę wokół kostki. Po kolejnym szarpnięciu sznurek werżnął się w ciało. Pietia
zacisnął zęby, powstrzymując krzyk. Wziął garść gęstego błota i zwilżył nim sznurek.
Dokładnie w tym momencie mężczyzna znów pociągnął. Pietia zdołał się uwolnić
z pętli. Skoczył na równe nogi i zaczął biec.
Sznurek w jego rękach zwiotczał. Na końcu nie było nic. Andriej pociągnął
jeszcze raz, czując rumieniec występujący mu na twarz. Zmrużył oczy, lecz był za
daleko, nic nie widział, zawsze polegał na sznurku. Może lepiej włożyć okulary? Nie,
nie mógł tego zrobić.
Zostawia cię.
Andriej przesadził pień zwalonego drzewa. Z twarzą nisko nad ziemią ruszył
tropem sznurka.
Pietia jeszcze nigdy nie biegł tak prędko. Dotrze na stację — na pewno będzie
tam czekał pociąg. Wsiądzie do niego. I odjedzie, zanim ten człowiek go dogoni.
Uratuje się.
Dam radę.
Odwrócił się. Mężczyzna biegł za nim, ale z głową przy ziemi, jak gdyby coś
upuścił i chciał to znaleźć. Poza tym kierował się w zupełnie inną stronę. Dzieliła ich
coraz większa odległość. Pietia wierzył, że się uda, że mu ucieknie.
Andriej z mocno bijącym sercem dotarł do pętli na końcu sznurka. Przystanął
i rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy, czując, jak wzbierają w nich łzy. Nigdzie go nie
widział. Chłopiec zniknął. Andriej został sam, opuszczony w lesie. Nagle z prawej
dostrzegł ruch — mignął mu jasny kształt koloru skóry. To on.
Pietia zerknął za siebie, mając nadzieję, że jeszcze bardziej się oddalił. Tym
razem zobaczył, że mężczyzna biegnie prosto w jego kierunku. Sadził długimi
susami, łopocząc połami marynarki. Uśmiechał się jak szaleniec. Pietia zauważył, że
mężczyzna z jakiegoś powodu ma zupełnie brązowe zęby. Ogarnęła go słabość, nagle
cała krew odpłynęła mu z nóg. Zasłonił głowę rękami, jak gdyby mógł się w ten
sposób ochronić, i zamknął oczy, wyobrażając sobie, że jest w ramionach rodziców.
Andriej zderzył się z nim z takim impetem, że obaj upadli. Mężczyzna przycisnął
ciałem chłopca, który wił się pod nim, drapał i gryzł jego marynarkę. Przygważdżając
go mocniej do ziemi, by nie uciekł, Andriej mruknął:
— Jeszcze żyje!
Zdjął z pasa długi nóż myśliwski. Zamknąwszy oczy, dźgnął, z początku
ostrożnie, płytko, samym czubkiem ostrza, słuchając wrzasku. Czekał, rozkoszując się
tą chwilą, czując w brzuchu wibracje szamoczącego się pod nim stworzenia. Co za
uczucie! W podnieceniu zaczął wbijać nóż głębiej i szybciej, głębiej i szybciej, aż
w końcu ostrze pogrążyło się aż po rękojeść. W tym momencie dziecko już się nie
ruszało.
Trzy miesiące później
Południowy wschód obwodu rostowskiego
Morze Azowskie
4 lipca
···
···
5 lipca
Do wczoraj, gdyby Lew został aresztowany, Raisy nic nie łączyło z nielegalnym
śledztwem. Mogła złożyć na niego donos, dzięki czemu miałaby szansę się uratować.
Teraz to już było nierealne. Siedząc w pociągu, który zbliżał się do Moskwy,
podróżując z fałszywymi dokumentami, dzielili się równo winą.
Dlaczego Raisa wsiadła z Lwem do pociągu? Postąpiła wbrew swojej
podstawowej zasadzie — zasadzie przetrwania. Brała na siebie ogromne ryzyko, choć
otwierała się przed nią druga możliwość. Mogła zostać w Wuralsku i nie robić nic
albo, dla większego bezpieczeństwa, zdradzić Lwa w nadziei, że zdrada zapewni jej
lepszą przyszłość. Byłby to przykry krok, podły i naznaczony hipokryzją, lecz Raisa,
aby przetrwać, robiła już wiele podłych rzeczy, na przykład wyszła za Lwa,
mężczyznę, do którego czuła odrazę. Co takiego się zmieniło? Nie chodziło o miłość.
Lew stał się jej partnerem, choć nie w sensie małżeńskim. Byli partnerami
w śledztwie. Lew jej ufał, słuchał jej — nie z uprzejmości, ale jak kogoś równego
sobie. Stanowili zespół połączony wspólnym celem, ważniejszym niż życie. Raisa,
podniecona i pełna energii, nie miała ochoty wracać do dawnej, ograniczonej do
minimum egzystencji. Zastanawiała się tylko, jaką część duszy będzie musiała
sprzedać, by przeżyć.
Pociąg zatrzymał się na Dworcu Jarosławskim. Lew aż nazbyt dobrze zdawał
sobie sprawę ze znaczenia ich powrotu, mając świadomość, że jadą po tych samych
torach, przy których znaleziono zwłoki Arkadego. Wracali do Moskwy pierwszy raz
od wygnania przed czterema miesiącami. Oficjalnie nie mieli tu do załatwienia żadnej
sprawy. Od zachowania w tajemnicy pobytu w stolicy zależało ich życie i powodzenie
śledztwa. Podjęli tę wyprawę z powodu Galiny Szaporiny, kobiety, która widziała
mordercę, była naocznym świadkiem, mogła więc opisać tego człowieka, określić
jego wiek, nadać mu cechy fizyczne — urzeczywistnić go. Obecnie ani Lew, ani
Raisa nie mieli pojęcia, kogo szukają. Nie wiedzieli, czy jest stary czy młody,
szczupły czy tęgi, obdarty czy dobrze ubrany. Słowem, mógł nim być każdy.
Raisa zaproponowała, by — oprócz spotkania z Galiną — porozmawiali także
z Iwanem, nauczycielem z jej szkoły. Iwan czytał mnóstwo cenzurowanych
materiałów z Zachodu, miał dostęp do zastrzeżonych publikacji, artykułów z gazet
i czasopism oraz nielegalnych przekładów. Być może zetknął się z opracowaniami na
temat podobnych zbrodni popełnionych za granicą: seryjnych, rytualnych morderstw,
których ofiarami padały przypadkowe osoby. Raisa słyszała co nieco o takich
przestępstwach. O Amerykaninie Albercie Fishu, który mordował i zjadał dzieci.
O Francuzie, doktorze Petiot, który podczas wojny zwabiał Żydów do swojej piwnicy,
proponując im, że ich ukryje, a następnie zabijał tych ludzi i palił ich ciała. Raisa nie
miała pojęcia, czy te historie nie były tylko radziecką propagandą, głoszącą upadek
zachodniej cywilizacji, przedstawiającą morderców jako produkty zepsutego
społeczeństwa i zdegenerowanej polityki. Z punktu widzenia ich śledztwa teoria
deterministyczna była bezużyteczna. Oznaczała, że jedynym podejrzanym mógł być
cudzoziemiec, którego charakter został ukształtowany przez życie w społeczeństwie
kapitalistycznym. Ale wszystko wskazywało na to, że morderca z łatwością porusza
się po całym kraju, mówi po rosyjsku i potrafi zjednywać sobie dzieci. To morderca
stąd, działający w obrębie kraju. Wszystko, czego dowiedzieli się o tym rodzaju
zbrodni, było albo nieprawdziwe, albo nieistotne. Musieli zapomnieć o wszelkich
przypuszczeniach i zacząć wszystko od nowa. Raisa wierzyła, że dostęp Iwana do
poufnych informacji będzie miał kluczowe znaczenie dla ich reedukacji.
Lew rozumiał, że takie materiały mogą się im przydać, lecz zależało mu także na
tym, by ograniczyć kontakty w Moskwie do jak najmniejszej liczby osób.
Zasadniczym celem była rozmowa z Galiną Szaporiną. Spotkanie z Iwanem miało
drugorzędne znaczenie, ponieważ Lew nie był przekonany, czy jest warte ryzyka.
Zdawał sobie jednak sprawę, że na jego ocenę rzutują względy osobiste. Czy był
zazdrosny o relacje Iwana z Raisą? Owszem. Czy chciał go wtajemniczać w ich
śledztwo? Ani przez chwilę.
Lew wyjrzał za okno, czekając, aż wszyscy wysiądą. Stacje kolejowe patrolowali
agenci w mundurach i w cywilu. Wszystkie duże węzły komunikacyjne uznano za
punkty szczególnie narażone na infiltrację. Na drogach stały uzbrojone posterunki
kontrolne. Porty i przystanie znajdowały się pod stałą obserwacją. Nigdzie jednak nie
było ścisłej kontroli ochrony jak w Moskwie. Próbowali przeniknąć do najbardziej
strzeżonego miasta w kraju. Ich jedyna przewaga polegała na tym, że Wasilij nie miał
powodu przypuszczać, iż będą na tyle lekkomyślni, by wyruszyć w taką podróż. Tuż
przed wyjściem z pociągu Lew odwrócił się do Raisy.
— Gdyby przypadkiem ktoś zwrócił na ciebie uwagę, strażnik czy nawet jakiś
cywil, nie odwracaj wzroku od razu. Nie uśmiechaj się, nie wykonuj żadnych gestów.
Po prostu wytrzymaj jego spojrzenie, a potem popatrz w inną stronę.
Wyszli na peron. Mieli skromny bagaż. Duże torby mogłyby bardziej
przyciągnąć wzrok. Maszerowali szybkim krokiem, powstrzymując się, by nie biec.
Lew cieszył się z tłoku na dworcu. Mimo to czuł, jak kołnierzyk koszuli wilgotnieje
mu od potu. Pocieszał się myślą, że to mało prawdopodobne, by szukał ich tu jakiś
agent. Już w Wuralsku starali się zmylić trop, na wypadek gdyby ktoś ich śledził.
Przekonali wszystkich, że wybierają się na górską wędrówkę. Musieli złożyć podania
o urlop. Jako pracownikom z krótkim stażem przysługiwało im tylko kilka dni.
Świadomi ogromnej presji czasu wyruszyli do lasu i zatoczyli koło, sprawdzając, czy
nikt nie idzie ich śladem. Kiedy się upewnili, że są sami, wrócili w pobliże stacji
kolejowej, gdzie się przebrali i zakopali brudne ubrania oraz sprzęt turystyczny.
Zaczekali na pociąg do Moskwy i wsiedli do niego w ostatniej chwili. Plan zakładał,
że po wysłuchaniu relacji naocznego świadka wrócą do Wuralska, przemkną do lasu,
przebiorą się w brudne rzeczy i wydobędą zakopany sprzęt. Zamierzali pojawić się
w mieście od strony jednego z leśnych szlaków na północy.
Byli już prawie przy wyjściu z dworca, gdy ktoś zawołał zza ich pleców:
— Dokumenty!
Lew odwrócił się bez wahania. Nie uśmiechał się, nie próbował też sprawiać
wrażenia zbyt opanowanego. Stał przed nimi funkcjonariusz służby bezpieczeństwa.
Na szczęście Lew go nie znał. Podał mu swoje papiery. Raisa podała swoje.
Lew uważnie przyjrzał się twarzy mężczyzny. Był wysoki i mocno zbudowany.
Miał tępe spojrzenie i ociężałe ruchy. To było rutynowe zatrzymanie do kontroli.
Jednak dokumenty, które sprawdzał funkcjonariusz, były podrobione, i to niezbyt
starannie. Gdyby to Lew je kontrolował, z pewnością rozpoznałby fałszerstwo. Mieli
je dzięki Niestierowowi, który spreparował je z pomocą Lwa. Napracowali się przy
nich, lecz im bardziej się starali, tym więcej zauważali słabych punktów: ślady
wydrapania na papierze, odbarwienia, podwójne linie w miejscu, gdzie dwa razy
przyłożono pieczątkę. Lew zastanawiał się, jak w ogóle mógł pokładać wiarę w tych
dokumentach. Doszedł do wniosku, że po prostu miał nadzieję, iż nikt nie będzie ich
sprawdzał.
Przyglądając się, jak agent studiuje papiery, Raisa zauważyła, że ledwie umie
czytać. Próbował to ukryć, udając niezwykłą skrupulatność. Widziała jednak w życiu
zbyt wiele dzieci borykających się z tym samym problemem, by nie dostrzec jego
oznak. Poruszał ustami, wodząc wzrokiem po tekście. Gdyby dała po sobie poznać, że
odkryła jego słabą stronę, funkcjonariusz z pewnością by ich zaatakował, przybrała
więc przestraszoną minę. Świadomość, że się go boją, na pewno uśpi jego czujność.
Agent rzeczywiście popatrywał na ich twarze, choć nie dlatego, że dokumenty
wyglądały mu podejrzanie, ale z powodu niepokoju, że nie wzbudza w nich takiej
grozy, jak by sobie życzył. Zadowolony, że nadal się go boją, trzepnął papierami
o dłoń, dając im do zrozumienia, że wciąż ma nad nimi władzę i nie podjął jeszcze
decyzji.
— Pokażcie torby.
Lew i Raisa otworzyli swoje małe torby. Nie mieli w nich nic poza ubraniem na
zmianę i paroma niezbędnymi drobiazgami. Agent wyglądał na znudzonego.
Wzruszył ramionami. W odpowiedzi uniżenie pochylili głowy i ruszyli do wyjścia,
starając się zbytnio nie śpieszyć.
Tego samego dnia
Chociaż to Lew położył kres śledztwu Fiodora w sprawie morderstwa jego syna,
prośbą i groźbą zmuszając go do milczenia, teraz zamierzał go prosić o pomoc w tej
samej kwestii. Chciał, by Fiodor zaprowadził go do mieszkania Galiny Szaporiny,
ponieważ nie mógł znaleźć jej adresu. Możliwe nawet, że źle zapamiętał nazwisko.
Wówczas nie zwrócił na nie szczególnej uwagi, a od tego czasu tyle się przecież
wydarzyło. Bez Fiodora miał nikłe nadzieje na odnalezienie cennego świadka.
Lew był przygotowany na upokorzenie, na utratę twarzy; mógł znieść pogardę
i szyderstwo, pod warunkiem że uda mu się uzyskać relację naocznego świadka.
Mimo że Fiodor był agentem MGB, Lew liczył na to, że na pierwszym miejscu
postawi pamięć o synu. Bez względu na to, jak bardzo Fiodor nienawidził Lwa,
pragnienie sprawiedliwości powinno zwyciężyć i zmusić go do zawarcia z nim
przymierza. Przed czterema miesiącami Lew nie pomylił się jednak w ocenie sytuacji.
Nielegalne śledztwo w sprawie śmierci syna mogłoby narazić całą rodzinę. Fiodor
być może pogodził się z tą opinią. Uznał, że lepiej chronić żywych, lepiej oddać Lwa
w ręce państwowej machiny, zapewniając sobie w ten sposób bezpieczeństwo
i jednocześnie dokonując zemsty. Co teraz postanowi? Lew nie miał innego wyjścia,
jak tylko zapukać do jego drzwi i się przekonać.
Na czwartym piętrze w bloku numer 18 otworzyła im starsza kobieta — ta sama,
która stawiła mu opór, nazywając morderstwo morderstwem.
— Mam na imię Lew, a to moja żona Raisa.
Kobieta poznała go i zmierzyła nienawistnym spojrzeniem. Zerknęła przelotnie
na Raisę.
— Czego chcecie?
Odpowiedziała jej Raisa, mówiąc przyciszonym głosem:
— Przyszliśmy w sprawie morderstwa Arkadego.
Staruszka przez długą chwilę przyglądała im się w milczeniu, po czym odparła:
— Trafiliście pod zły adres. Tu nie zamordowano żadnego chłopca.
Kiedy zamierzała zamknąć drzwi, Lew zablokował je stopą.
— Mieliście rację.
Spodziewał się gniewu, ale staruszka wybuchnęła płaczem.
Fiodor, jego żona i matka stali niczym cywilna trójka — trybunał obywatelski —
przyglądając się, jak Lew zdejmuje płaszcz i rzuca go na krzesło. Ściągnął sweter
i zaczął rozpinać koszulę. Pod spodem miał przymocowane do ciała materiały
związane z morderstwami: zdjęcia, opisy, zeznania, mapy z zaznaczonym zasięgiem
geograficznym zbrodni — najważniejsze z zebranych dowodów.
— Musiałem zachować ostrożność, żeby to bezpiecznie przenieść. Tu są
szczegóły ponad czterdziestu morderstw dzieci, chłopców i dziewczynek, które
zginęły w zachodniej części kraju. Wszystkie zostały zabite niemal dokładnie w taki
sam sposób jak wasz syn. Bo wierzę, że został zabity.
Lew odkleił papiery: te, które miał najbliżej skóry, były wilgotne od potu. Fiodor
wziął je i zaczął przeglądać. Żona i matka podeszły do niego. Po chwili wszyscy troje
czytali dokumenty, podając je sobie po kolei. Pierwsza odezwała się żona Fiodora.
— Co zamierzasz zrobić, kiedy go złapiesz?
Dziwne, ale pierwszy raz ktoś mu zadał to pytanie. Dotąd zastanawiali się, czy to
w ogóle możliwe, że uda się go złapać.
— Zabiję go.
Kiedy Lew zrelacjonował przebieg swojego prywatnego śledztwa, Fiodor nie
tracił czasu na urazy i oskarżenia. Najwyraźniej nie przeszło mu przez myśl, że
mógłby odmówić tym dwojgu pomocy, wątpić w ich szczerość czy przejmować się
reperkusjami. Nic takiego nie przyszło też do głowy jego żonie i matce, w każdym
razie się z tym nie zdradzały. Fiodor oznajmił, że natychmiast zabierze ich do
mieszkania Galiny.
Najkrótsza droga prowadziła przez tory kolejowe, przy których znaleziono
Arkadego. Przez szeroki pas ziemi, porośnięty zaniedbanymi krzewami i drzewami,
biegło równolegle kilka torów. Widząc tę ziemię niczyją w dogasającym świetle dnia,
Lew zrozumiał, dlaczego to ustronne miejsce spodobało się sprawcy. Mimo że
znajdowało się w sercu miasta, było upiornie puste. Czy chłopiec biegł po tych
podkładach, uciekając przed mordercą? Czy próbując umknąć przed pościgiem,
w panice potknął się i upadł? A pociąg obojętnie śmignął obok i zostawił go
w ciemności? Lew z ulgą zszedł z torów.
Gdy zbliżali się do mieszkania Galiny, Fiodor przekonywał Lwa, by został na
zewnątrz. Za pierwszym razem przeraził Galinę; nie mogli ryzykować, że strach znów
zamknie jej usta. Lew się zgodził. Z Fiodorem miała iść tylko Raisa.
Weszła za nim po schodach i zapukała do drzwi mieszkania. Usłyszała
rozbawione głosy dzieci. Ucieszyła się. Oczywiście, nie sądziła, że wagę tej sprawy
mogłaby pojąć tylko matka, lecz świadomość Galiny, że jej dzieciom także grozi
niebezpieczeństwo, powinna im ułatwić pozyskanie jej pomocy.
Drzwi otworzyła wymizerowana trzydziestokilkuletnia kobieta, ciepło ubrana,
jak gdyby to był środek zimy. Wyglądała na chorą. Jej zalęknione oczy wnikliwie
przypatrywały się twarzom Raisy i Fiodora.
— Galino, pamiętasz mnie? Jestem Fiodor, ojciec Arkadego, tego
zamordowanego chłopca. To moja znajoma, Raisa. Mieszka w Wuralsku, niedaleko
Uralu. Galino, przyszliśmy do ciebie, bo człowiek, który zamordował mojego syna,
zabija inne dzieci w innych miastach. Właśnie po to Raisa przyjechała do Moskwy,
żeby z tobą porozmawiać. Potrzebujemy twojej pomocy.
Galina odrzekła cicho, prawie szeptem:
— Jak mogę pomóc? Nic nie wiem.
Spodziewając się takiej odpowiedzi, Raisa wyjaśniła:
— Fiodor nie przyszedł tutaj jako funkcjonariusz MGB. Jesteśmy grupą
rodziców, zwykłych obywateli, poruszonych tymi zbrodniami. Twoje nazwisko nie
znajdzie się w żadnych dokumentach, bo nie ma żadnych dokumentów. Nigdy więcej
nie będziemy cię niepokoić. Musimy tylko wiedzieć, jak on wygląda. Ile ma lat? Czy
jest wysoki? Jakiego koloru ma włosy? Był ubrany w drogie czy tanie rzeczy?
— Przecież człowiek, którego widziałam, nie był z żadnym dzieckiem. Już wam
mówiłam.
Fiodor rzekł:
— Proszę cię, Galino, wpuść nas na chwileczkę. Nie rozmawiajmy na korytarzu.
Pokręciła głową.
— Nie mogę wam pomóc: nic nie wiem.
Fiodor zaczynał się denerwować. Raisa dotknęła jego ramienia, chcąc go
uspokoić. Musieli zachować spokój, nie mogli jej spłoszyć. Najważniejsza była
cierpliwość.
— Dobrze, już dobrze. Nie widziałaś mężczyzny z dzieckiem. Fiodor mówił, że
widziałaś mężczyznę, który niósł torbę z narzędziami, zgadza się?
Skinęła głową.
— Potrafisz go opisać?
— Ale nie było z nim żadnego dziecka.
— Rozumiemy. Nie było z nim żadnego dziecka. To już wiemy. Miał tylko torbę
z narzędziami. Ale jak wyglądał?
Galina się zamyśliła. Raisa wstrzymała oddech, wyczuwając zbliżający się
przełom. Nie musieli zapisywać tej informacji. Nie potrzebowali podpisanego
zeznania. Potrzebowali jedynie rysopisu, nieoficjalnego, rzuconego mimochodem.
Wystarczyłoby na to nie więcej niż trzydzieści sekund.
Nagle ciszę przerwał Fiodor, mówiąc:
— Co w tym złego, jeżeli powiesz nam, jak wyglądał człowiek z torbą
z narzędziami? Nic ci przecież nie grozi za podanie rysopisu robotnika kolejowego.
Raisa spojrzała na niego. Popełnił błąd. Podanie rysopisu robotnika kolejowego
mogło wpędzić w kłopoty. Ludzie mieli kłopoty z bardziej błahych powodów.
Najrozsądniej było nie robić nic. Galina pokręciła głową, cofając się w głąb
mieszkania.
— Przykro mi, było ciemno. Nie widziałam go. Miał torbę, pamiętam tylko tyle.
Fiodor przytrzymał drzwi.
— Nie, Galino, proszę…
Galina znów potrząsnęła głową.
— Zostawcie mnie.
— Proszę, proszę…
Krzyknęła przenikliwym głosem jak spłoszone zwierzę:
— Zostawcie mnie!
Zapadła cisza. Głosy dzieci zamilkły. W drzwiach pojawił się mąż Galiny.
— Co tu się dzieje?
W korytarzu zaczęły się otwierać drzwi, zza których wyglądali ludzie,
obserwując ich, pokazując palcami. Galina przestraszyła się jeszcze bardziej. Czując,
że sytuacja wymyka się im spod kontroli, że za moment stracą naocznego świadka,
Raisa objęła Galinę, jak gdyby chciała się z nią pożegnać.
— Jak on wyglądał? Powiedz, szepnij mi do ucha.
Mąż Galiny usiłował je rozdzielić.
— Dość tego!
Galina się szamotała, lecz Raisa nie puszczała. Uczepiona ramienia nieznajomej,
powtórzyła błagalnym tonem:
— Jak on wyglądał?
Zamknęła oczy i czekała, przytulona do niej. Czuła na policzku jej oddech.
Galina jednak nie odpowiedziała.
Rostów nad Donem
···
Lew i Raisa zbliżali się do pociągu. Zdawało się im, że na peronie jest więcej
funkcjonariuszy niż zwykle. Czyżby już ich szukano? Raisa szła za szybko: przelotnie
chwycił ją za rękę i zwolniła kroku. List od rodziców spoczywał razem z aktami na
jego piersi. Byli już prawie przy swoim wagonie.
Wsiedli do zatłoczonego pociągu. Lew szepnął do Raisy:
— Zostań tu.
Skinęła głową. Lew wszedł do ciasnej toalety, zamknął drzwi i opuścił klapę,
żeby mniej cuchnęło. Zdjął kurtkę, rozpiął koszulę i zdjął płócienną torbę, którą uszył
na akta. Była przesiąknięta potem, a tusz z drukowanych dokumentów odbił się na
jego skórze, zostawiając na niej rzędy liter.
Znalazł list, który przez chwilę obracał w dłoniach. Na wymiętej i brudnej
kopercie nie było nazwiska. Ciekawe, jak rodzicom udało się go ukryć przed
współlokatorami, którzy zapewne myszkowali w ich rzeczach. Jedno z nich musiało
trzymać list cały czas przy sobie, dzień i noc.
Pociąg ruszył, opuszczając Moskwę. Lew dotrzymał obietnicy. Wolno mu już
było przeczytać list. Zaczekał, aż wyjadą z dworca, po czym otworzył kopertę
i rozłożył list. Rozpoznał pismo ojca.
Lwie, ani Twoja matka, ani ja niczego nie żałujemy. Kochamy Cię. Zawsze spodziewaliśmy się, że nadejdzie
dzień, w którym porozmawiamy z Tobą o tej sprawie. Ku naszemu zdziwieniu ów dzień nigdy nie nadszedł.
Myśleliśmy, że sam poruszysz ten temat, kiedy będziesz gotowy. Ale milczałeś, zawsze zachowywałeś się, jak
gdyby to się nigdy nie stało. Może łatwiej Ci było zapomnieć? Dlatego nic nie mówiliśmy. Sądziliśmy, że
w ten sposób radzisz sobie z przeszłością. Baliśmy się, że wymazałeś to z pamięci i rozmowa o tym tylko
sprawi Ci ból. Krótko mówiąc, byliśmy szczęśliwi i nie chcieliśmy tego zniszczyć. To było tchórzostwo
z naszej strony.
Powtarzam, oboje z matką bardzo Cię kochamy i żadne z nas niczego nie żałuje.
Lwie…
Lew przerwał czytanie i odwrócił głowę. Tak, dobrze pamiętał, co się stało.
Wiedział, o czym będzie mowa w liście. Rzeczywiście przez całe życie próbował
o tym zapomnieć. Złożył list i starannie podarł go na kawałeczki. Wstał, otworzył
małe okno i wyrzucił strzępki. Nierówne kwadraciki papieru uniosły się w powietrzu,
zawirowały i zniknęły mu z oczu.
Południowy wschód obwodu rostowskiego
Szesnaście kilometrów na północ
od Rostowa nad Donem
7 lipca
···
Lew otworzył oczy. Nie był pewien, czy może się ruszać, ale nie potrafił znaleźć
w sobie sił, by to sprawdzić. Patrzył w ciemne niebo. Myśli wolno snuły mu się po
głowie. Nie był już w samochodzie. Ktoś go musiał wyciągnąć. Pojawiła się nad nim
czyjaś twarz, zasłaniając gwiazdy. Lew skoncentrował się, skupiając wzrok na twarzy
mężczyzny.
To był Wasilij.
Rostów nad Donem
10 lipca
Lew miał obrzmiałą i obolałą twarz. Prawe oko pozostawało zamknięte, ukryte
w fałdach opuchlizny. W piersi czuł ostry ból, jak gdyby złamał kilka żeber. Na
miejscu wypadku udzielono mu podstawowej pomocy medycznej, ale kiedy tylko
upewniono się, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, wrzucono go pod strażą
do ciężarówki.
W powrotnej drodze do Moskwy każdą nierówność drogi odczuwał jak cios
w brzuch. Bez środków przeciwbólowych kilka razy stracił przytomność. Strażnicy
cucili go, dźgając lufami karabinów, w obawie, by nie umarł w czasie ich służby. Lew
spędził podróż, czując na przemian parzące gorąco i lodowate zimno. Pogodził się
z tym, że te obrażenia to dopiero początek.
Nie mógł nie zwrócić uwagi na ironię losu, trafiwszy do celi przesłuchań
w piwnicach Łubianki, gdzie siedział przywiązany do krzesła. Stróż systemu stał się
jego więźniem — taka odmiana fortuny nie należała do rzadkości. Wiedział już, jak
się czuje wróg kraju.
Otworzyły się drzwi. Lew uniósł głowę. Kim był ten mężczyzna o ziemistej
cerze i pożółkłych zębach? Jego byłym kolegą, tyle pamiętał. Nie potrafił sobie
jednak przypomnieć nazwiska.
— Pamiętasz mnie?
— Nie.
— Doktor Zarubin. Spotkaliśmy się kilka razy. Odwiedziłem cię przed paroma
miesiącami, kiedy leżałeś chory. Przykro mi, że widzę cię w takiej sytuacji. Nie
zamierzam krytykować kroków, jakie podjęto przeciwko tobie; są słuszne
i sprawiedliwe. Po prostu żałuję, że to zrobiłeś.
— Co zrobiłem?
— Zdradziłeś swój kraj.
Doktor zbadał jego żebra. Przy każdym dotknięciu Lew zaciskał zęby.
— Tak jak mi powiedziano, nie masz złamanych żeber. Są tylko stłuczone. Na
pewno bolą. Ale żadne obrażenia nie wymagają operacji. Polecono mi jedynie
oczyścić rany i zmienić opatrunki.
— Leczenie przed torturami, dziwaczny zwyczaj tego miejsca. Raz uratowałem
człowiekowi życie, a potem przywiozłem go tutaj. Powinienem pozwolić Brodskiemu
utopić się w tej rzece.
— Nie znam człowieka, o którym mówisz.
Lew umilkł. Kiedy sytuacja się odwróci, każdy może żałować swoich czynów.
Zrozumiał, wyraźniej niż kiedykolwiek, że wymknęła mu się z rąk ostatnia szansa na
odkupienie winy. Morderca nadal będzie zabijał, bezpieczny nie dzięki swemu
geniuszowi, ale dzięki uporowi państwa, które nie chcąc nawet przyznać, że ktoś taki
w ogóle istnieje, zapewniało mu absolutną nietykalność.
Doktor skończył opatrywać rany Lwa. Pomoc medyczna miała na celu
zapewnienie pełnej wrażliwości na czekające go tortury. Należało poprawić stan
zdrowia więźnia, aby w większym stopniu odczuł ból. Doktor pochylił się i szepnął
mu do ucha:
— Teraz idę się zająć twoją żoną. Twoja śliczna żona jest związana w celi obok.
Całkiem bezbronna, i to przez ciebie. Wszystko, co z nią zrobię, to też twoja wina.
Znienawidzi dzień, w którym cię pokochała. Każę jej to głośno powiedzieć.
Lew przez długą chwilę nie potrafił zrozumieć jego słów, jak gdyby zostały
wypowiedziane w obcym języku. Nie żywił do tego człowieka żadnej urazy. Ledwie
go znał. Dlaczego groził Raisie? Lew próbował wstać, rzucić się na doktora. Ale
krzesło było przymocowane do podłogi, a on do krzesła.
Doktor Zarubin odsunął się gwałtownie, jak gdyby za bardzo się zbliżył do klatki
tygrysa. Patrzył, jak Lew szarpie więzy, jak nabrzmiewają mu żyły na szyi, patrzył na
poczerwieniałą twarz i żałośnie zapuchnięte oko. To był intrygujący widok — jak
oglądanie muchy uwięzionej w szklance. Ten człowiek nie zdawał sobie sprawy ze
swojego położenia.
Bezradność.
Teraz powinna być gotowa przyjąć każdy warunek: będzie mógł zażądać
wszystkiego. Będzie mógł ją potraktować jak szmatę, a ona przyjmie to z ochotą
i poprosi o jeszcze. Podporządkuje mu się bez reszty. Doktor zdjął kratę ze ściany.
Choć wyglądała jak element systemu wentylacyjnego, w rzeczywistości przykrywała
kanał przenoszący dźwięk z celi do celi. Zarubin chciał, by Lew słuchał każdego
słowa.
Raisa przyglądała się Zarubinowi, który przybrał teatralnie smutną minę,
próbując wyrazić w ten sposób żal, jak gdyby chciał jej powiedzieć:
Gdybyś tylko przyjęła moją propozycję.
Postawił teczkę i zaczął badać Raisę, mimo że nie odniosła żadnych obrażeń.
— Muszę obejrzeć każdą część twojego ciała. Rozumiesz, do raportu.
Raisę aresztowano bez zbędnego zamieszania. Restauracja została otoczona:
agenci po prostu weszli i ją zatrzymali. Gdy ją wyprowadzano, nie zdziwiła się, gdy
Basarow wykrzyknął zjadliwym tonem, że zasługuje na każdą karę, na jaką ją skażą.
Raisę związano i wsadzono do ciężarówki, nie udzielając jej żadnych informacji. Nie
miała pojęcia, co się stało z Lwem, dopóki nie podsłuchała, jak jeden
z funkcjonariuszy powiedział, że go mają. Z satysfakcji w jego głosie odgadła, że
Lew przynajmniej próbował uciekać.
Gdy ręce doktora zaczęły sunąć po jej ciele, starała się patrzeć prosto przed
siebie, jak gdyby w ogóle jej tu nie było. Nie mogła się jednak powstrzymać, by nie
rzucać na niego ukradkowych spojrzeń. Miał owłosione palce o czystych, starannie
przyciętych paznokciach. Strażnik za jej plecami wybuchnął głośnym, dziecinnym
śmiechem. Skupiła się na myśli, że jej ciało jest poza jego zasięgiem, i bez względu
na to, co robił, nie mógł jej tknąć nawet palcem. Nie potrafiła sobie jednak tego
wyobrażać zbyt długo. Jego dłonie nieznośnie wolno i z rozmysłem wędrowały po
wewnętrznej stronie jej nogi. Łzy napłynęły Raisie do oczu. Powstrzymała je. Zarubin
przysunął się bliżej: jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. Pocałował ją
w policzek, wciągając do ust skórę, jak gdyby chciał ją ugryźć.
Otworzyły się drzwi i do celi wkroczył Wasilij. Doktor odsunął się od Raisy
i wyprostował. Wasilij spojrzał na niego ze złością.
— Nie jest ranna. Nie musisz jej badać.
— Chciałem się tylko upewnić.
— Możesz wyjść.
Zarubin wziął teczkę i opuścił celę. Wasilij założył kratkę z powrotem. Kucnął
obok Raisy, zauważając ślady łez.
— Jesteś silna. Może ci się wydaje, że wytrzymasz. Rozumiem, dlaczego chcesz
do końca być lojalna wobec męża.
— Naprawdę?
— Masz rację, nie rozumiem. Chodzi mi o to, że lepiej dla ciebie, jeżeli od razu
wszystko mi powiesz. Uważasz mnie za potwora. Ale wiesz, od kogo nauczyłem się
tych słów? Od twojego męża, tak właśnie mówił ludziom, zanim zaczynaliśmy ich
torturować — niektórych właśnie w tej celi. Mówił szczerze, jeżeli cię to interesuje.
Raisa patrzyła na przystojną twarz tego człowieka i zastanawiała się, tak jak
przed czterema miesiącami na dworcu, dlaczego wydaje się brzydki. Miał matowe
oczy, nie martwe ani głupie, ale zimne.
— Powiem ci wszystko.
— Ale czy to wystarczy?
···
Wasilij mordował na równie wielką, jeśli nie większą, skalę jak człowiek,
którego poszukiwał Lew. Mimo to łamał sobie głowę nad logiką tych zbrodni. Może
nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś, kto pragnie zabijać, nie wstąpi po prostu do
MGB albo nie zostanie strażnikiem w łagrze? Jeśli o to mu chodziło, Lew był
w stanie go zrozumieć. Skoro istniało tyle legalnych sposobów, by dać ujście
brutalności i morderczym instynktom, po co wybierać niedozwolony? Ale nie o to
chodziło.
Te dzieci.
12 lipca
Raisa i Lew siedzieli skuleni w głębi wagonu, skąd nie ruszali się od
poprzedniego dnia. Ponieważ wsiedli ostatni, musieli się zadowolić jedynym
miejscem, jakie pozostało. Najbardziej upragnione miejsca, ławki z surowego drewna
biegnące wzdłuż ścian na trzech wysokościach, zostały zajęte. Na ławkach szerokości
około trzydziestu centymetrów leżały po trzy osoby, przytulone do siebie, jak gdyby
się kochały. W tej okropnej bliskości nie było jednak nic intymnego. Lew i Raisa
znaleźli wolny kąt obok otworu wielkości pięści, wyciętego w deskach podłogi —
toalety dla całego wagonu. Nie była niczym oddzielona ani osłonięta, każdy musiał
załatwiać swoje potrzeby na oczach wszystkich. Lew i Raisa siedzieli niecałe
trzydzieści centymetrów od tego otworu.
Na początku Raisa nie mogła opanować wściekłości. Tkwiąc w ciemności
i smrodzie, myślała, że poniżenie, jakie musieli znosić, jest nie tylko niesprawiedliwe
i potworne, ale dowodzi też umyślnej nikczemności. Skoro jechali do obozów pracy,
to dlaczego transportowano ich jak skazanych na śmierć? Wkrótce porzuciła te
rozważania: złość nie pomoże im przeżyć. Musiała się przystosować. Wciąż sobie
powtarzała:
nowy świat, nowe zasady.
Jak gdyby ich prośby wzbudzały w nich wstręt. Kiedy otwarto drzwi, wydawało
się, że wokół wagonu zebrała się cała eskorta transportu. Strażnicy zabronili
więźniom zbliżać się do wyjścia i zawołali tamtych pięciu mężczyzn. Ci zeskoczyli
z ławki zwinnie jak dzikie zwierzęta, roztrącili więźniów i wysiedli.
Coś było nie tak — Raisa pochyliła głowę, oddychając coraz szybciej.
Niebawem usłyszała, że mężczyźni wracają. Czekała. Potem wolno uniosła głowę
i zobaczyła, jak wsiadają do wagonu. Cała piątka patrzyła na nią.
Tego samego dnia
13 lipca
···
Wasilij nie czuł się dobrze. Zrobił dziś coś, czego nigdy dotąd nie robił — wziął
dzień wolny. Takie zachowanie było nie tylko potencjalnie niebezpieczne, ale także
zupełnie nie w jego stylu. Wolałby chorować w pracy niż u siebie. Udało mu się
załatwić sprawy mieszkaniowe w taki sposób, że większość czasu spędzał w domu
sam. Był oczywiście żonaty; to nie do pomyślenia, by mężczyzna pozostał samotny.
Posiadanie dzieci należało do jego obowiązków społecznych. Tak więc, stosując się
do reguł, ożenił się z kobietą, która nie miała zdania na żaden temat, a przynajmniej
nigdy żadnego nie wygłaszała, z kobietą, która sumiennie urodziła mu dwoje dzieci
— niezbędne minimum, jeśli nie chciał, by o cokolwiek go pytano. Razem z dziećmi
mieszkała na peryferiach, podczas gdy Wasilij zajmował służbowe mieszkanie
w śródmieściu. Załatwił to rzekomo po to, by mieć gdzie przyjmować kochanki.
W rzeczywistości jednak bardzo rzadko miewał romanse.
Po wygnaniu Lwa na Ural Wasilij złożył prośbę o przydział mieszkania
należącego dotąd do Lwa i Raisy: mieszkania numer 124. Spełniono jego życzenie.
Pierwsze kilka dni były przyjemne. Wysłał żonę do spectorgów, sklepów dla
pracowników aparatu, by kupiła najlepsze jedzenie i picie. W nowym mieszkaniu
wydał przyjęcie dla kolegów z pracy, bez żon, na którym jego zastępcy ucztowali,
gratulując mu sukcesu. Niektórzy z dawnych podwładnych Lwa przeszli pod jego
komendę. Jednak mimo tej cudownej odmiany losu źle się bawił na przyjęciu. Czuł
się pusty. Nie miał już kogo nienawidzić. Nie miał przeciwko komu spiskować. Nie
irytował się teraz z powodu awansu Lwa, jego sprawności, jego popularności.
Owszem, byli inni, z którymi rywalizował, ale to jednak nie było to samo.
Wasilij podniósł się z łóżka, postanowiwszy, że lepiej się napić. Nalał sobie
sporą miarkę wódki i spojrzał w szklankę, kołysząc przezroczystym płynem, nie
mogąc się zmusić, by unieść ją do ust. Zapach wywoływał w nim mdłości. Odstawił
szklankę. Lew nie żył. Niedługo Wasilij powinien dostać oficjalne zawiadomienie, że
dwoje więźniów nie dotarło na miejsce. Zmarli w transporcie, jak wielu innych, gdy
wybuchła jakaś awantura o buty, ubranie, jedzenie czy cokolwiek innego. Odniósł
ostateczne zwycięstwo nad człowiekiem, który go upokarzał. Samo istnienie Lwa
było dla Wasilija wieczną karą. Więc dlaczego mu go brakowało?
Rozległo się pukanie. Wasilij spodziewał się, że MGB wyśle ludzi, by
poświadczyli, iż naprawdę jest chory. Podszedł do drzwi, otworzył i zobaczył dwóch
młodych funkcjonariuszy.
— Melduję ucieczkę dwojga więźniów.
— Lew?
Gdy wymawiał to imię, tępy ból w środku ustąpił.
Funkcjonariusze przytaknęli. Wasilij od razu poczuł się lepiej.
Dwieście kilometrów na południowy wschód
od Moskwy
To biegnąc, to idąc, w zależności od tego, czy górę brał strach czy zmęczenie,
uciekali, nieustannie oglądając się za siebie. Pogoda im sprzyjała: spoza cienkich
chmur przeświecało słońce, nie było zbyt gorąco, przynajmniej w porównaniu
z upałem panującym w wagonie. Z wysokości słońca Lew i Raisa odgadli, że jest już
późne popołudnie, lecz nie wiedzieli, która dokładnie może być godzina. Lew nie
pamiętał, gdzie i jak stracił zegarek. Według jego oceny mieli najwyżej cztery
godziny przewagi nad strażnikami transportu. Z przybliżonych wyliczeń wynikało, że
jeśli poruszali się z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę, podczas gdy pociąg na
ogół jechał niewiele szybciej niż szesnaście, oddalili się od transportu na odległość
około osiemdziesięciu kilometrów. Taki był najlepszy z możliwych scenariuszy.
Niewykluczone, że strażników powiadomiono o ucieczce dużo wcześniej.
Wyszli z lasu na otwartą przestrzeń. Teraz można ich było zobaczyć z odległości
kilku kilometrów. Nie mając wyboru, musieli posuwać się naprzód, pozbawieni
osłony drzew, a więc widoczni jak na dłoni. Widząc małą rzeczkę u stóp wzniesienia,
skręcili w jej stronę i przyśpieszyli kroku. To była pierwsza woda, jaką napotkali po
drodze. Uklękli nad brzegiem i pili chciwie ze stulonych dłoni. Gdy było im mało,
zanurzyli twarze. Lew zażartował:
— Przynajmniej zginiemy czyści.
Żart był chybiony. Nie wystarczy, że zrobią, co mogą, żeby powstrzymać
mordercę. Nikt nie doceni ich wysiłków. Muszą dopiąć celu.
Raisa zajęła się raną Lwa, która nie chciała się zasklepić i nie przestawała
krwawić; hak wyrwał za dużo skóry i ciała. Pas oderwany z koszuli, którym ją
przewiązali, był już przesiąknięty krwią. Lew odkleił mokrą tkaninę.
— Nic mi nie będzie.
— Zostawiamy wyraźny trop dla psów.
Raisa wyszła z rzeki i zbliżyła się do drzewa. Między gałęziami wisiały
pajęczyny. Ostrożnie zebrała je palcami i położyła na okaleczonym ramieniu Lwa.
Pod dotykiem srebrnych niteczek krew niemal natychmiast zaczęła krzepnąć. Raisa
przez kilka minut zbierała pajęczyny i układała warstwami na ranie, dopóki nie
pokryła jej gruba siatka delikatnych żyłek. Kiedy skończyła, krwawienie ustało.
Lew przyglądał się, jak opatruje mu ranę.
— Powinniśmy jak najdłużej trzymać się tej rzeki. Drzewa to jedyna osłona,
a woda ukryje nasz zapach.
Rzeczka była płytka, w najgłębszym miejscu sięgając kolan. Powolny nurt nie
pozwalał im płynąć z prądem. Musieli brnąć pieszo.
Lew, głodny i wyczerpany, wiedział, że długo tego nie wytrzymają.
Strażnikom było zupełnie obojętne, czy więźniowie żyją, czy umierają, ucieczka
jednak była czymś niewybaczalnym. Wystawiała na pośmiewisko nie tylko
strażników, ale cały system. Bez względu na to, kim był więzień, jak mało ważną
osobą — ucieczka czyniła z niego kogoś niezwykle ważnego. Ponieważ Lew i Raisa
zostali zaklasyfikowani jako wpływowi i niebezpieczni kontrrewolucjoniści, ich
ucieczka stanie się sprawą o znaczeniu ogólnokrajowym.
Kiedy pociąg się zatrzyma i strażnicy zauważą trupa zawieszonego na hakach
pod ostatnim wagonem, przeliczą wszystkich więźniów. Zidentyfikują wagon
uciekinierów; zaczną wypytywać, kiedy doszło do ucieczki. Jeżeli nie doczekają się
odpowiedzi, mogą zastrzelić więźniów. Lew miał nadzieję, że znajdzie się ktoś na tyle
rozsądny, by natychmiast powiedzieć prawdę. Ci ludzie i tak zrobili dla nich więcej,
niż można by oczekiwać. Gdyby się nawet przyznali, nie było żadnej gwarancji, że
strażnicy nie rozstrzelają dla przykładu całego wagonu.
Obława zacznie się przy torach. Użyją psów. Każdy transport wiózł ze sobą sforę
szkolonych psów, które trzymano w znacznie lepszych warunkach niż ładunek ludzki.
Jeśli punkt ich ucieczki i punkt rozpoczęcia poszukiwań dzieli dostateczna odległość,
psom trudno będzie zwęszyć trop. Zważywszy na to, że uciekali już trzy czwarte dnia
i nie widzieli jeszcze pościgu, Lew przypuszczał, że tak się właśnie stało. Wiadomość
o nich dotrze do Moskwy. Rozpocznie się akcja na znacznie szerszą skalę. W teren
wyśle się samochody i ciężarówki — obszar poszukiwań zostanie podzielony na
sektory. Będą go również patrolować samoloty. Zostaną poinformowane miejscowe
jednostki wojska i służb bezpieczeństwa, których działania będą koordynowane
z centralą. Zaczną ich tropić z zapałem wykraczającym daleko poza obowiązki
zawodowe. Obieca im się premie i nagrody. Nic nie będzie mogło ograniczyć liczby
ludzi i ilości sprzętu, jakie zostaną zmobilizowane przeciwko nim. Lew zdawał sobie
z tego sprawę. Sam uczestniczył w takich operacjach. I to był ich jedyny atut. Lew
wiedział, jak organizuje się taki pościg. Został przeszkolony przez NKWD, w jaki
sposób prowadzić działania dywersyjne za liniami wroga, a dziś liniami wroga były
granice, w których obronie walczył. Rozmach takich poszukiwań spowalniał akcję
i sprawiał, że trudno było nią kierować. Prowadzona centralnie i obejmująca wielki
obszar była jednak mało skuteczna. Co ważniejsze, Lew miał nadzieję, że będą ich
szukać zupełnie gdzie indziej. Zgodnie z logiką należałoby się spodziewać, że ruszą
w stronę najbliższej granicy, w kierunku Finlandii i wybrzeża Bałtyku. Z kraju
najłatwiej byłoby się wydostać drogą morską. Ale Lew i Raisa kierowali się na
południe — przez samo serce Rosji — w stronę Rostowa nad Donem. Tam na pewno
nie czekała ich wolność ani szansa na znalezienie bezpiecznej kryjówki.
Brnąc przez wodę w znacznie wolniejszym tempie niż przedtem, często potykali
się i padali; za każdym razem było coraz trudniej wstać. Nawet adrenalina nie
dodawała im już sił. Lew trzymał uniesioną rękę, uważając, by woda nie zmyła
opatrunku z pajęczyn. Dotąd nie rozmawiali o swoim położeniu, jak gdyby uratowali
życie na zbyt krótko, aby snuć jakiekolwiek plany. Lew oceniał, że znajdują się około
dwustu kilometrów na wschód od Moskwy. Jechali pociągiem prawie czterdzieści
osiem godzin. Oznaczało to, że najprawdopodobniej byli w okolicach Włodzimierza
nad Klaźmą. Jeśli się nie mylił, to posuwali się w kierunku Riazania. Stąd normalna
podróż samochodem czy pociągiem do Rostowa trwałaby co najmniej dwadzieścia
cztery godziny. Nie mieli jednak pieniędzy ani jedzenia; byli ranni, ubrani w brudne
rzeczy. Poszukiwały ich wszystkie centralne i lokalne jednostki aparatu
bezpieczeństwa.
Zatrzymali się. Rzeka wpływała do niewielkiej wioski, kołchozu. Wyszli z wody
pięćset kroków od pierwszych zabudowań. Było późno, zaczynał zapadać zmierzch.
Lew powiedział:
— Niektórzy mieszkańcy wioski na pewno jeszcze pracują; są w polu. Możemy
wejść po cichu do jakiegoś domu i poszukać czegoś do jedzenia.
— Chcesz kraść?
— Nie możemy niczego kupić. Wydadzą nas, gdy tylko nas zobaczą. Za
zbiegłych więźniów zawsze wyznacza się nagrodę, o wiele wyższą od tego, co ci
ludzie mogą zarobić przez rok.
— Lwie, za długo pracowałeś na Łubiance. Oni nie kochają państwa.
— Ale jak wszyscy potrzebują pieniędzy. Jak wszyscy próbują przeżyć.
— Mamy przed sobą setki kilometrów. Sami nie damy sobie rady. Po prostu nie
damy rady. Musisz to zrozumieć. Nie mamy przyjaciół, pieniędzy, nie mamy nic.
Musimy prosić o pomoc obcych — trzeba ich przekonać do naszej sprawy. To jedyny
sposób. To nasza jedyna szansa.
— Jesteśmy parą wyrzutków, za ukrywanie nas grozi śmierć, nie tylko
człowiekowi, który odważyłby się nam pomóc, ale całej wsi. Władze bez
zastanowienia skażą wszystkich na dwadzieścia pięć lat i wszystkich, łącznie
z dziećmi, deportują do obozów na północy.
— Właśnie dlatego nam pomogą. Straciłeś wiarę w ludzi w tym kraju, bo
otaczali cię przedstawiciele władzy. Państwo nie reprezentuje tych wsi, nie rozumie
ich i w ogóle się nimi nie interesuje.
— Raiso, to gadanie dysydenta z miasta. Nie ma nic wspólnego z prawdziwym
światem. Byliby szaleni, gdyby zgodzili się nam pomóc.
— Masz krótką pamięć, Lwie. Jak uciekliśmy? Powiedzieliśmy ludziom
w wagonie prawdę. Pomogli nam, wszyscy, kilkaset osób, pewnie tyle samo mieszka
w tej wiosce. Więźniów z naszego wagonu na pewno czeka jakaś zbiorowa kara za to,
że nie zawiadomili straży. Po co to zrobili? Co im obiecałeś?
Lew milczał. Raisa naciskała dalej:
— Jeżeli ukradniesz coś tym ludziom, zostaniesz ich wrogiem, a przecież
jesteśmy ich przyjaciółmi.
— Chcesz stanąć w środku wsi i przywitać się, jakbyśmy byli ich krewnymi?
— Właśnie tak zrobimy.
Spokojnym krokiem weszli w środek wsi, jak gdyby wracali z pracy, jak gdyby
mieli prawo tu być. Tam natychmiast zgromadzili się wokół nich mężczyźni, kobiety
i dzieci. Ich domy były zbudowane z drewna i gliny. Sprzęt rolniczy pochodził sprzed
czterdziestu lat. Wystarczyło, żeby wydali ich władzom, a zostaną suto wynagrodzeni.
Jak mogliby się oprzeć takiej pokusie? Ci ludzie nie mieli nic.
Otoczona nieprzyjaznymi twarzami Raisa powiedziała głośno:
— Jesteśmy więźniami. Uciekliśmy z transportu na Kołymę, gdzie mieliśmy
umrzeć. Ścigają nas. Potrzebujemy waszej pomocy. Prosimy o nią nie dla siebie.
W końcu i tak nas złapią i zabiją. Pogodziliśmy się z tym. Ale przed śmiercią musimy
wykonać pewne zadanie. Pozwólcie nam wyjaśnić, dlaczego potrzebujemy waszej
pomocy. Jeżeli nie spodoba się wam to, co usłyszycie, nie będziecie mieć z nami nic
do czynienia.
Wystąpił naprzód czterdziestokilkuletni mężczyzna z zarozumiałą miną.
— Jako przewodniczący kołchozu mam obowiązek przypomnieć, że wydanie
tych ludzi leży w naszym interesie.
Raisa spojrzała na pozostałych mieszkańców wioski. Czyżby się pomyliła? Czy
państwo naprawdę infiltrowało wsie, umieszczając wśród kierownictwa
kolektywnych gospodarstw własnych szpiegów i informatorów? Ktoś zawołał:
— A co zrobisz z nagrodą, też oddasz ją państwu?
Rozległ się śmiech. Przewodniczący poczerwieniał ze wstydu. Raisa z ulgą zdała
sobie sprawę, że ten człowiek nie jest tu traktowany poważnie. Nie cieszył się
prawdziwym autorytetem i uważano go zapewne za marionetkę władzy. Jakaś starsza
kobieta powiedziała:
— Nakarmimy ich.
Jej głos uciął dalszą dyskusję, jak gdyby odezwała się wyrocznia.
Zaprowadzono ich do największego domu, posadzono w głównej izbie, gdzie
przygotowywano jedzenie, i dano im wody. Rozpalono ogień. Cały czas schodzili się
ludzie i wkrótce cały dom był ich pełen. U nóg dorosłych tłoczyły się dzieci, patrząc
na Lwa i Raisę jak na egzotyczne zwierzęta w zoo. Z innego domu ktoś przyniósł
świeży chleb, jeszcze ciepły. Jedli, susząc przy piecu mokre ubrania. Gdy jakiś
człowiek zaczął ich przepraszać, tłumacząc się, że nie mogą dać im nowych rzeczy,
Lew tylko skinął głową oszołomiony ludzką hojnością. W zamian mógł jedynie
opowiedzieć historię obojga, nic więcej. Zjadłszy chleb i wypiwszy wodę, wstał.
Raisa przyglądała się mężczyznom, kobietom i dzieciom słuchającym Lwa.
Zaczął od morderstwa Arkadego, małego chłopca z Moskwy, morderstwa, które
polecono mu zatuszować. Przyznał ze wstydem, jak przekonywał rodzinę chłopca, że
to był wypadek. Potem opowiedział, jak wyrzucono go z MGB i zesłano do Wuralska.
Mówił o swoim zaskoczeniu, gdy znalazł ciało innego dziecka zamordowanego
niemal dokładnie w taki sam sposób. Słysząc, że podobne morderstwa popełniano
w całym kraju, zgromadzeni wstrzymali oddech, jak gdyby oglądali magiczną
sztuczkę. Niektórzy rodzice kazali dzieciom wyjść, kiedy Lew uprzedził ich, co
zamierza opisać.
Zanim jeszcze skończył, ludzie zaczęli snuć przypuszczenia, kto może być
odpowiedzialny za te zbrodnie. Nikt nie sądził, aby morderstw dokonał zwykły
człowiek mający pracę i rodzinę. Mężczyznom trudno było uwierzyć, że mordercy nie
zidentyfikowano natychmiast. Nikt nie miał wątpliwości, że patrząc mu w oczy, od
razu można by się domyślić, że to potwór. Rozglądając się po izbie, Lew uświadomił
sobie, że mówiąc o mordercy i drastycznych szczegółach jego zbrodni, wstrząsnął
tymi ludźmi i zmienił ich spojrzenie na świat. Przeprosił ich za to. Starając się jakoś
uspokoić zebranych, podkreślił, że zabójca działa tylko przy trasach kolejowych
przebiegających przez duże miasta. Zabijał podczas swoich codziennych zajęć;
w ramach tych zajęć nie zaglądał do wiosek takich jak ta.
Mimo tych zapewnień Raisa miała wątpliwości, czy ci ludzie nadal będą tak ufni
i serdeczni. Czy następnym razem nakarmią obcego? Albo czy odtąd będą się
obawiać, że w nieznajomych ukrywa się zło, którego oni nie dostrzegają? Ceną tej
opowieści była niewinność mieszkańców wsi. Owszem, nieraz widzieli śmierć
i okrucieństwo, lecz nigdy nie wyobrażali sobie, by morderstwo dziecka mogło
komuś sprawiać przyjemność.
Było już ciemno i Lew mówił ponad godzinę. Gdy zbliżał się do końca
opowieści, do domu wbiegł jakiś chłopiec.
— Widziałem światła na wzgórzach od północnej strony. To ciężarówki. Jadą tu.
Wszyscy zerwali się na nogi. Z ich twarzy Lew odgadł, że to mogą być tylko
samochody wojska albo służby bezpieczeństwa. Zapytał:
— Ile mamy czasu?
Zadając to pytanie, uznał się za jednego z nich, założył, że istnieje między nimi
więź, której w istocie nie było. Mieszkańcy wioski mogli ich przecież oddać w ręce
agentów i zażądać nagrody. Wyglądało jednak na to, że jest w tej izbie jedyną osobą,
której coś takiego przyszło do głowy. Nawet przewodniczący poddał się zbiorowej
decyzji, by ich wspomóc.
Kilku dorosłych wybiegło z domu, by przekonać się na własne oczy. Pozostali
zaczęli wypytywać chłopca.
— Na którym wzgórzu?
— Ile ciężarówek?
— Jak dawno?
Były trzy ciężarówki, trzy pary świateł. Chłopiec zobaczył je z obejścia ojca.
Nadjeżdżały z północy, były kilka kilometrów od wsi. Zostało im parę minut.
W domach nie było się gdzie ukryć. Mieszkańcy wioski nie mieli żadnego
dobytku, prawie żadnych sprzętów. Lew wiedział, że rewizja zostanie
przeprowadzona dokładnie i bezwzględnie. Jeżeli gdzieś nawet jest jakaś kryjówka,
zostanie znaleziona. W grę wchodził honor strażników. Raisa chwyciła go za ręce.
— Możemy uciec. Najpierw będą musieli przeszukać wieś. Jeżeli ludzie będą
udawać, że nigdy nas tu nie było, schowamy się gdzieś daleko. Jest ciemno.
Lew przecząco pokręcił głową. Czując ucisk w żołądku, pomyślał nagle
o Anatoliju Brodskim. Tak zapewne musiał się czuć, gdy odwróciwszy się, zobaczył
Lwa na szczycie wzgórza i zdał sobie sprawę, że pętla zacisnęła mu się na szyi. Lew
przypomniał sobie, jak Brodski przez chwilę stał i patrzył, myśląc tylko o tym, że
właśnie został złapany. Tamtego dnia mógłby uciec. Ale tym ludziom nie można było
się wymknąć. Byli wypoczęci, uzbrojeni w długą broń, celowniki optyczne, race do
oświetlania nieba i psy podejmujące podejrzane tropy.
Lew odwrócił się do chłopca, który zauważył ciężarówki.
— Potrzebuję twojej pomocy.
Tego samego dnia
Fiodora ogarnęła fala mdłości. Odwrócił się do Wasilija, widząc jego twarz tuż
obok swojej.
— Fiodorze, wiemy, że Lew był niedawno w Moskwie. Wydaje mi się teraz, że
zamiast szpiegować, przyjechał tutaj w związku ze swoim śledztwem. Widzisz, jest
przekonany, że popełniono tu morderstwo. Twój syn został zamordowany, zgadza się?
— Nie. Zginął w wypadku. Wpadł pod pociąg.
— Lew zajmował się tą sprawą?
— Tak jest, ale…
— Sądziłeś wtedy, że chłopiec został zamordowany, prawda?
— Byłem zdenerwowany, trudno mi było…
— A więc kiedy Lew przyjechał do Moskwy, interesowała go sprawa twojego
syna?
— Nie.
— Skąd wiesz?
— Słucham?
— Skąd wiesz, co go mogło interesować?
Wasilij usiadł, oglądając swoje paznokcie z urażoną miną.
— Fiodorze, chyba masz o mnie bardzo złe zdanie.
— To nieprawda.
— Musisz zrozumieć, że jeżeli Lew ma rację, jeżeli naprawdę w kraju grasuje
morderca dzieci, to trzeba go złapać. Chcę mu pomóc, Fiodorze, sam mam dzieci.
Jako funkcjonariusz bezpieczeństwa i ojciec czuję się w obowiązku powstrzymać te
okrutne zbrodnie. Ta sprawa odsuwa na bok osobiste animozje między mną a Lwem.
Gdybym chciał jego śmierci, po prostu nie zrobiłbym nic. W tej chwili wszyscy
uważają Lwa i jego żonę za szpiegów. Kiedy ich znajdą, natychmiast oboje zastrzelą
i obawiam się, że to będzie koniec śledztwa. Dalej będą ginąć dzieci. Gdybym jednak
znał wszystkie fakty, mógłbym przekonać dowództwo, żeby odwołało obławę. Jeżeli
tego nie zrobię, jakie Lew i Raisa mają szanse?
— Żadnych.
Wasilij pokiwał głową zadowolony z jego odpowiedzi. A więc to prawda: Lew
był przekonany, że sprawcą wszystkich morderstw jest jeden człowiek. Wasilij
ciągnął:
— Otóż to: nie mają pieniędzy, muszą pokonać kilkaset kilometrów, żeby
dotrzeć do celu.
— Dokąd uciekli?
Fiodor popełnił drugi błąd, zdradzając mu, że także uważa, iż Lew postanowił za
wszelką cenę złapać mordercę. Teraz Wasilij musiał się tylko dowiedzieć, dokąd Lew
zamierzał się dostać. Wskazał linie kolejowe na wschód od Moskwy, obserwując, jak
wzrok Fiodora podąża w dół mapy. Lew zmierzał na południe. Brakowało tylko
nazwy miasta. Ciągnąc Fiodora za język, zauważył:
— Większość morderstw popełniono na południu.
— Sądząc z mapy…
Fiodor umilkł. Miał okazję powiedzieć o wszystkim Wasilijowi, unikając
odpowiedzialności. Mogli wspólnie zwrócić się do przełożonych z prośbą, by
przestali uważać Lwa i Raisę za szpiegów. Fiodor zastanawiał się już wcześniej, jak
może im pomóc. Teraz wiedział: ze złoczyńców uczyni bohaterów. Podczas spotkania
w Moskwie Lew wspominał, że oficer milicji, który pojechał do Rostowa, ustalił, że
w tym mieście najprawdopodobniej mieszka morderca. Fiodor udawał, że studiuje
papiery.
— Sądząc po koncentracji morderstw, wydaje mi się, że to Rostów nad Donem.
Pierwsze morderstwa popełniono na południu. Sprawca musi mieszkać w Rostowie
albo blisko miasta.
— W Rostowie?
— Jak uda się nam przekonać dowództwo?
— Muszę wiedzieć wszystko. Podejmujemy wielkie ryzyko, nadstawiamy karku.
Musimy mieć pewność. Pokaż jeszcze raz, dlaczego uważasz, że morderca mieszka
na południu?
Gdy Fiodor pogrążył się w lekturze dokumentów, od czasu do czasu wtrącając
coś na temat szczegółów sprawy, Wasilij wstał, wyszedł zza biurka, wyjął broń
i wycelował ją w serce Fiodora.
Południowy wschód obwodu rostowskiego
14 lipca
15 lipca
Nadia była sama w domu. Jej matka i siostra poszły w odwiedziny do babci
i choć Nadia początkowo im towarzyszyła, gdy zbliżały się do bloku, w którym
mieszkała babcia, zaczęła udawać, że rozbolał ją brzuch, i spytała, czy może wrócić
do domu. Gdy otrzymała pozwolenie, popędziła z powrotem. Miała plan. Zamierzała
otworzyć drzwi do sutereny i przekonać się, dlaczego ojciec spędza tyle czasu
w ciemnym i zimnym pomieszczeniu na dole. Nigdy tam jeszcze nie była, ani razu.
Obeszła cały dom, dotykając wilgotnych cegieł i wyobrażając sobie, jak tam musi
być. Suterena nie miała okien, tylko otwór wentylacyjny, przez który wychodziła rura
pieca. Wstęp był surowo wzbroniony i wszyscy domownicy przestrzegali tego
zakazu.
Ojciec wyjechał w delegację. Miał jednak niebawem wrócić, może nawet jutro,
a Nadia słyszała, jak mówił o remoncie domu, wspominając o nowych drzwiach do
sutereny. Nie o drzwiach frontowych, z których wszyscy korzystali i które
zatrzymywały w domu ciepło. Najbardziej zależało mu na drzwiach do sutereny.
Rzeczywiście były kiepskie, ale mimo wszystko… Dlaczego to takie ważne? Za parę
dni miał wstawić nowe drzwi, których Nadia nie będzie umiała otworzyć. Jeżeli
chciała się włamać i poznać odpowiedź na dręczące ją pytanie, musiała to zrobić
teraz. Zamykały się na zwykły zatrzask. Nadia obejrzała go dokładnie i sprawdziła,
czy da się go otworzyć nożem, wciskając ostrze między drzwi a futrynę. Dało się.
Otworzywszy zatrzask, Nadia pchnęła drzwi. Z przejęciem i lękiem zeszła na
pierwszy stopień. Puściła drzwi, które zatrzasnęły się za nią. Przez szpary wpadało
słabe światło. Poza tym źródłem światła był tylko otwór wentylacyjny na dole.
Przyzwyczajając oczy do ciemności, zeszła po schodach i rozejrzała się po sekretnym
pomieszczeniu ojca.
Łóżko, piec, mały stół i kufer — nie było tu nic tajemniczego. Rozczarowana
zaczęła myszkować. Na ścianie wisiała stara lampa, obok której przypięto rząd
wycinków z gazety. Podeszła do nich. Na wszystkich było to samo: zdjęcie
radzieckiego żołnierza stojącego obok spalonego czołgu. Niektóre fotografie zostały
tak przycięte, że widać było tylko postać żołnierza. Był przystojny. Nadia go nie
znała. Zaintrygowana tym kolażem podniosła z podłogi blaszany talerz, pewnie dla
kotów. Skierowała wzrok na kufer, położyła ręce na wieku i uniosła je, tylko
troszeczkę, żeby sprawdzić, czy nie jest zamknięty. Drewniane wieko było ciężkie,
ale dało się uchylić. Co było w środku? Uniosła je trochę wyżej; nagle usłyszała hałas
— przy frontowych drzwiach.
Rozległy się ciężkie kroki, za ciężkie jak na matkę. Ojciec musiał wcześniej
wrócić. Błysnęło światło, gdy otworzyły się drzwi do sutereny. Dlaczego tak wcześnie
przyjechał? Nadia w panice opuściła wieko kufra, starając się zrobić to jak najciszej,
i słuchała kroków ojca schodzącego po schodach. Uklękła i wgramoliła się pod łóżko,
wciskając się w ciasną przestrzeń i obserwując ostatni stopień. Zobaczyła jego duże,
czarne buty. Zbliżały się do niej.
Nadia zamknęła oczy, spodziewając się, że gdy je otworzy, zobaczy wściekłą
twarz ojca. Tymczasem usłyszała skrzypnięcie i łóżko nad jej głową lekko się
zapadło. Ojciec usiadł na nim. Nadia musiała się odsunąć. Przez jeszcze mniejszą
przestrzeń między łóżkiem a podłogą patrzyła, jak ojciec zaczyna rozwiązywać
sznurowadła. Nie wiedział, że Nadia tu jest. Zamek musiał się za nią zatrzasnąć.
Jeszcze jej nie przyłapał. Co miała zrobić? Ojciec spędzał na dole całe godziny. Kiedy
wróci matka, zaniepokoi się jej nieobecnością. Może pomyślą, że zaginęła i pójdą jej
szukać. Gdyby tak się stało, Nadia mogłaby przemknąć się na górę i wymyślić jakieś
kłamstwo. Na to właśnie liczyła. Na razie musiała zostać pod łóżkiem i być bardzo
cicho.
Ojciec zdjął skarpetki i rozprostował palce u nóg. Potem wstał z łóżka i zapalił
lampę, która rozjaśniła suterenę słabym blaskiem. Podszedł do kufra. Nadia usłyszała,
jak unosi wieko, ale nie widziała, co wyciągnął. Musiał zostawić kufer otwarty, bo nie
słyszała stukotu opuszczanego wieka. Co ojciec robił? Teraz usiadł na krześle
i zawiązywał sobie coś na nodze. To był kawał gumy. Ze sznurka i szmat tworzył coś
w rodzaju buta domowej roboty.
Czując jakiś ruch za swoimi plecami, Nadia odwróciła głowę i ujrzała kota. On
też ją zobaczył, wygiął grzbiet i zjeżył sierść. Nadia była tam, gdzie nie powinna. Tyle
wiedział kot. Odwróciła się przestraszona, sprawdzając, czy ojciec coś zauważył.
Ukląkł i w szparze pod łóżkiem ukazała się jego twarz. Nadia nie wiedziała, co
powiedzieć, nie miała odwagi się ruszyć. Ojciec bez słowa wstał i uniósł całe łóżko,
odsłaniając córkę zwiniętą w kłębek na podłodze.
— Wstań.
Nie mogła ruszyć rękami ani nogami — ciało przestało jej słuchać.
— Nadiu.
Słysząc swoje imię, wstała.
— Odsuń się od ściany.
Spełniła polecenie: podeszła do ojca ze spuszczoną głową, patrząc na jego bosą
stopę i drugą owiniętą szmatami. Ojciec opuścił łóżko na miejsce.
— Po co tu przyszłaś?
— Chciałam zobaczyć, co tutaj robisz.
— Dlaczego?
— Chcę z tobą spędzać więcej czasu.
Andriej poczuł, jak znów budzi się w nim to pragnienie — byli sami w domu.
Nie powinna tu przychodzić: zakazał jej tego dla jej własnego dobra. Był kimś innym.
Nie był jej ojcem. Odsunął się od córki, jak mógł najdalej, dopóki nie dotknął plecami
ściany.
— Tato?
Andriej położył palec na ustach.
Panuj nad sobą.
Ale nie potrafił. Zdjął okulary, złożył je i wsunął do kieszeni. Kiedy znów na nią
spojrzał, była tylko niewyraźną plamą. Nie była już jego córką — tylko po prostu
dzieckiem. Zamazany kształt mógł być każdym dzieckiem, jakie miałby ochotę sobie
wyobrazić.
— Tato?
Nadia podeszła do ojca i wzięła go za rękę.
— Nie lubisz być ze mną?
Była za blisko, mimo że nie miał okularów. Zobaczył jej twarz, jej włosy. Otarł
czoło i znów włożył okulary.
— Nadiu, przecież masz młodszą siostrę — dlaczego nie lubisz się z nią bawić?
Kiedy byłem w twoim wieku, cały czas spędzałem ze swoim bratem.
— Masz brata?
— Tak.
— Gdzie jest?
Andriej wskazał na zdjęcia radzieckiego żołnierza na ścianie.
— Jak ma na imię?
— Paweł.
— Dlaczego nas nie odwiedza?
— Odwiedzi.
Obwód rostowski
Osiem kilometrów na północ od Rostowa
nad Donem
16 lipca
A tak nazywał się Lew, dopóki nie zrzucił swojej tożsamości z dzieciństwa,
podobnie jak gad zrzuca skórę. Zdjęcie w aktach personalnych potwierdziło jednak,
że to Andriej. Ten sam wyraz twarzy — wyraz zagubienia. Nowy element stanowiły
okulary. Dlatego właśnie był taką niezdarą — cierpiał na krótkowzroczność. Jego
nieporadny, nieśmiały młodszy brat — morderca co najmniej czterdziestu czworga
dzieci. To nie miało żadnego sensu, a zarazem miało głęboki sens: sznurek, starta na
proch kora, polowanie. Przywołując wspomnienia, które wymazał z pamięci, Lew
przypomniał sobie, jak uczył młodszego brata robić sidła ze sznurka, żuć korę, aby
oszukać głód. Czyżby te lekcje stały się podłożem jakiejś strasznej psychozy?
Dlaczego Lew wcześniej niczego nie skojarzył? Nie, taka myśl byłaby niedorzeczna.
Mnóstwo dzieci uczyło się tych samych sztuczek, poznając tajniki polowania. Gdy
Lew oglądał ofiary, ani jeden szczegół nie poruszył w nim żadnej głębszej struny.
A może poruszył? Czy to on wybrał tę drogę, czy też ona wybrała jego? Może to
właśnie była przyczyna, dla której z taką pasją zajął się śledztwem, choć miał
wszelkie powody, by przymknąć na wszystko oczy? Podświadomie pozwolił się
wciągnąć, poddał się działaniu sił, które przywiodły go do tego miejsca, jak piana
z kąpieli nieuchronnie zmierza do odpływu wanny. Od samego początku przedmiotem
śledztwa obok morderstw była jego przeszłość, a każdy krok zbliżał go do
konfrontacji z bratem, o którym próbował zapomnieć.
Gdy Lew czarno na białym zobaczył nazwisko swojego brata, musiał usiąść.
Wpatrywał się w teczkę, sprawdzał daty, wracał do początku i sprawdzał jeszcze raz.
Był w szoku, nie zważał na grożące mu niebezpieczeństwo. Otrząsnął się dopiero
w chwili, gdy dostrzegł, jak księgowy ukradkiem podchodzi do telefonu. Przywiązał
go do krzesła, wyłączył telefon, zakneblował obu mężczyzn i zamknął ich w biurze.
Musiał się wydostać z fabryki. Musiał wziąć się w garść. Ale wracając korytarzem,
nie potrafił iść prosto, zataczał się. Kręciło mu się w głowie. Gdy znalazł się na
zewnątrz, wciąż nie mogąc odzyskać równowagi i opanować gonitwy myśli,
instynktownie ruszył w kierunku głównej bramy, za późno zdając sobie sprawę, że
znacznie bezpieczniej byłoby przejść przez ogrodzenie jak poprzednio. Nie mógł już
jednak skręcić; strażnicy go zobaczyli. Musiał przejść tuż obok nich. Zaczął się pocić.
Nie zatrzymali go. Kiedy Lew znalazł się w taksówce, podał kierowcy adres,
nakazując, by się pośpieszył. Dygotały mu nogi i ręce — nie potrafił tego opanować.
Patrzył, jak Raisa studiuje akta. Znała już historię jego brata; znała jego imię, lecz nie
znała ich nazwiska. Obserwował jej reakcję, gdy czytała. Niczego nie skojarzyła, nie
domyśliła się. Nic dziwnego — nie mógł jej powiedzieć:
Ten człowiek jest moim bratem.
Nie wiedział, ile osób znajdowało się w domu brata. Problem mogli stanowić
pozostali mieszkańcy. Na pewno nie mieli pojęcia o drugiej naturze tego człowieka
i jego zbrodniach — to musiał być jeden z powodów, dla których mordował z dala od
domu. Jego młodszy brat miał podwójną tożsamość, prowadząc jednocześnie życie
rodzinne i życie mordercy, tak jak Lew rozszczepił na dwoje własną tożsamość,
oddzielając życie chłopca, którym był kiedyś, od życia chłopca, którym stał się
potem. Lew potrząsnął głową: musiał się skupić. Przybył tu zabić tego człowieka.
Zastanawiał się tylko, jak to zrobić, nie alarmując pozostałych mieszkańców domu.
Ani on, ani Raisa nie mieli broni. Wyczuwając jego wahanie, Raisa zapytała:
— Co cię niepokoi?
— Inni ludzie w tym domu.
— Przecież widziałeś jego twarz. Widzieliśmy zdjęcie. Możesz wejść i zabić go
we śnie.
— Nie mogę.
— Lwie, on nie zasłużył sobie na nic innego.
— Muszę mieć pewność. Muszę z nim porozmawiać.
— Wszystkiemu zaprzeczy. Im dłużej z nim będziesz rozmawiał, tym trudniej
będzie ci to zrobić.
— Być może. Ale nie zabiję go we śnie.
Od Sary dostali nóż z piłką. Lew podał go Raisie.
— Nie będę go potrzebował.
Raisa nie chciała wziąć noża.
— Lwie, ten człowiek zabił ponad czterdzieścioro dzieci.
— I za to go zabiję.
— A jeżeli będzie się bronił? Musi mieć nóż. Może nawet pistolet. Na pewno
jest bardzo silny.
— Nie jest typem, który walczy do końca. Jest niezdarny i nieśmiały.
— Lwie, skąd możesz to wiedzieć? Weź nóż. Chcesz go zabić gołymi rękami?
Lew wsunął jej nóż do ręki.
— Zapominasz, że właśnie tego mnie uczono. Zaufaj mi.
Po raz pierwszy ją o to prosił.
— Ufam ci.
Nie mieli przed sobą żadnej przyszłości, żadnej nadziei ucieczki, żadnej nadziei,
że nazajutrz będą jeszcze razem. Raisa uświadomiła sobie, że w głębi duszy pragnie,
by nie zastali tego człowieka w domu, by wyjechał dokądś w delegację. Mieliby
wówczas powód, żeby zostać razem i jeszcze przez kilka dni wymykać się pościgowi.
Odsunęła od siebie tę myśl, wstydząc się jej. Ile osób zaryzykowało własne życie,
żeby mogli dotrzeć do tego domu? Pocałowała Lwa, w duchu życząc mu powodzenia,
a temu człowiekowi — śmierci.
Lew ruszył w kierunku domu, pozostawiając Raisę w ukryciu. Mieli gotowy
plan. Ustalili, że ona będzie czekała w pewnej odległości i obserwowała dom. Gdyby
morderca próbował uciekać, miała go zatrzymać. Jeśliby coś poszło nie tak i Lew
z jakiegoś powodu nie podołałby zadaniu, powinna sama spróbować odebrać temu
człowiekowi życie.
Dotarł do drzwi. W środku paliło się mdłe światło. Czy to znak, że ktoś nie śpi?
Ostrożnie pchnął i uchylił drzwi. Zobaczył kuchnię, stół, piec. Światło pochodziło
z lampy naftowej: w okopconym szklanym kloszu migotał płomyk. Lew minął
kuchnię i znalazł się w przylegającym do niej pokoju. Ku swojemu zdziwieniu ujrzał
tylko dwa łóżka. W jednym spały razem dwie małe dziewczynki. Drugie zajmowała
ich matka. Andrieja nie było. Czy to rodzina jego brata? Jeśli tak, to czy także jego
rodzina? Jego bratowa? Jego bratanice? Nie, na dole mogła mieszkać jeszcze jedna
rodzina. Odwrócił się i zobaczył wpatrzone w siebie zielone oczy kota. Zwierzę miało
czarno-białą sierść. Choć było lepiej odżywione niż tamten kot w lesie, którego
upolowali i zabili, miało takie samo ubarwienie. Fragmenty przeszłości sprawiły, że
Lew poczuł się, jakby śnił. Kot przecisnął się przez drugie drzwi i ruszył na dół. Lew
podążył za nim.
Wąskie schody prowadziły do sutereny, gdzie paliło się przyćmione światło. Kot
zszedł po schodach i zniknął mu z oczu. Z najwyższego stopnia większa część
pomieszczenia była niewidoczna. Lew zobaczył tylko skraj pustego łóżka. Czyżby
Andrieja nie było w domu? Lew zaczął schodzić, starając się stąpać jak najciszej.
Na dole zajrzał za róg ściany. Przy stole siedział mężczyzna w grubych
prostokątnych okularach i białej koszuli. Grał sam ze sobą w karty. Uniósł wzrok. Nie
wydawał się zaskoczony. Wstał. Lew ze swojego miejsca widział tylko kolaż za jego
plecami, jak gdyby wyrastający z jego głowy, złożony z wycinków gazet
przyklejonych na ścianie — identycznych zdjęć, na których stał on, Lew,
z triumfującą miną przy dymiącym wraku niemieckiego czołgu, bohater Związku
Radzieckiego, żywy symbol zwycięstwa.
— Pawle, dlaczego to tak długo trwało?
Młodszy brat wskazał mu krzesło naprzeciw siebie.
Lew usłuchał go bezwolnie, uświadamiając sobie, że traci kontrolę nad sytuacją.
Zamiast zdradzać oznaki niepokoju i zaskoczenia, zamiast się jąkać czy nawet uciec
na jego widok, Andriej wydawał się dobrze przygotowany na to spotkanie. Natomiast
Lew czuł się zbity z tropu i zdezorientowany: trudno było mu nie spełniać poleceń
brata.
Usiadł więc. Andriej także. Brat naprzeciwko brata: znów razem po ponad
dwudziestu latach. Andriej zapytał:
— Od początku wiedziałeś, że to ja?
— Od początku?
— Od pierwszego ciała, które znalazłeś?
— Nie.
— Które ciało znalazłeś pierwsze?
— Larysy Pietrowej w Wuralsku.
— Młoda dziewczyna. Pamiętam ją.
— A Arkadego w Moskwie?
— W Moskwie było kilka.
Kilka — powiedział to tak zwyczajnie. Skoro było kilka ofiar, to wszystkie
pozostałe morderstwa zostały zatuszowane.
— Arkady został zabity w lutym tego roku, na torach kolejowych.
— Mały chłopiec?
— Miał cztery lata.
— Też go pamiętam. To było niedawno. Wtedy udoskonaliłem już metodę.
Ciągle nie wiedziałeś, że to ja? Wcześniejsze morderstwa mogły być mniej oczywiste.
Bałem się, by zbyt łatwo się nie zdemaskować. Potrzebowałem czegoś, co tylko ty
będziesz mógł rozpoznać. Nie mogłem się po prostu podpisać. Porozumiewałem się
z tobą, tylko z tobą.
— O czym ty mówisz?
— Bracie, nigdy nie uwierzyłem, że nie żyjesz. I zawsze miałem tylko jedno
pragnienie, jeden cel… żeby cię odzyskać.
Nie był pewien, czy w głosie Andrieja zabrzmiała nuta gniewu czy miłości, czy
obu tych emocji równocześnie. Czy pragnął go odzyskać, czy mu odpłacić? Andriej
się uśmiechnął. To był serdeczny uśmiech — szczery i szeroki — jak gdyby właśnie
wygrał z Lwem w karty.
— Twój głupi, niezdarny brat nie mylił się co do jednego. Co do ciebie.
Próbowałem powiedzieć matce, że żyjesz, ale w ogóle nie zwracała na to uwagi. Była
pewna, że ktoś cię złapał i zabił. Przekonywałem ją, że to nieprawda, że uciekłeś
razem z naszą zdobyczą. Przyrzekłem jej, że cię odnajdę i gdy to zrobię, nie będę zły,
wybaczę ci.
Nie słuchała. Postradała zmysły. Zapominała, kim jestem, i udawała, że ja to ty.
Mówiła do mnie „Paweł”, prosiła, żebym jej pomagał, tak jak ty jej pomagałeś.
Udawałem ciebie, bo tak było łatwiej, bo wtedy się cieszyła, ale kiedy tylko
popełniłem jakiś błąd, zdawała sobie sprawę, że to nie ty. Wpadała we wściekłość
i biła mnie, dopóki nie ochłonęła z gniewu. A potem znowu cię opłakiwała. Nigdy nie
przestała po tobie płakać. Każdy ma jakiś powód, żeby żyć. Ty byłeś jej powodem.
Ale moim też. Jedyna różnica między nami polegała na tym, że ja nie wierzyłem
w twoją śmierć.
Lew siedział jak dziecko słuchające w nabożnym skupieniu dorosłego,
tłumaczącego zagadki świata. Nie mógł unieść rąk, wstać — nie mógł zrobić nic
w obawie, by Andriejowi nie przerwać. A on ciągnął:
— Kiedy nasza matka zupełnie się załamała, musiałem radzić sobie sam. Na
szczęście zima się kończyła i wszystko z wolna zaczęło się poprawiać. Z naszej
wioski przeżyło tylko dziesięć osób, z tobą jedenaście. Inne wsie wymarły. Kiedy
przyszła wiosna i stopniały śniegi, całe wioski zaczęły cuchnąć i gnić. Ze strachu
przed zarazą nie można się było do nich zbliżyć. Ale zimą wszędzie panował spokój
i cisza. Przez cały ten czas chodziłem cię szukać do lasu, sam, co noc. Szedłem po
śladach, nawoływałem cię po imieniu, krzyczałem do drzew. Ale ciągle nie wracałeś.
Jak gdyby jego umysł zaczął wolno pojmować i analizować znaczenie tych słów,
Lew spytał niepewnym głosem:
— Zabijałeś te dzieci, bo myślałeś, że cię zostawiłem?
— Zabijałem je, żebyś mnie odnalazł. Zabijałem, żebyś wrócił do domu. W ten
sposób do ciebie mówiłem. Kto inny zrozumiałby znaki naszego dzieciństwa?
Wiedziałem, że trafisz do mnie ich tropem, tak jak rozpoznawałeś ślady na śniegu.
Jesteś myśliwym, Paweł, najlepszym myśliwym na świecie. Nie wiedziałem, że
pracujesz w milicji. Kiedy zobaczyłem twoje zdjęcie, rozmawiałem z redakcją
„Prawdy”. Pytałem, jak się nazywasz. Wytłumaczyłem im, że zostaliśmy rozdzieleni
i że — według mnie — masz na imię Paweł. Powiedzieli, że nazywasz się inaczej, ale
to są poufne informacje i nie mogą mi ich udzielić. Błagałem, żeby mi powiedzieli,
w której dywizji służyłeś. Nawet tego nie chcieli mi zdradzić. Też byłem żołnierzem.
Nie takim bohaterem jak ty, nie należałem do elity. Ale wiedziałem dość, żeby się
domyślić, że byłeś w jakiejś jednostce specjalnej. Skoro twoje nazwisko trzymano
w takiej tajemnicy, to najprawdopodobniej zostałeś w wojsku albo trafiłeś do służb
bezpieczeństwa czy ochrony rządu. Wiedziałem, że jesteś kimś ważnym, nie mogło
być inaczej. I że będziesz miał dostęp do informacji o tych morderstwach. Oczywiście
to nie miało największego znaczenia. Byłem pewien, że jeżeli zabiję wystarczająco
dużo dzieci w różnych miejscach, to bez względu na to, gdzie pracujesz, prędzej czy
później zetkniesz się z tą sprawą. I domyślisz się, że to moje dzieło.
Lew pochylił się nad stołem. Jego brat wydawał się tak łagodny, rozumował tak
logicznie. Lew spytał:
— Bracie, co się z tobą stało?
— Kiedy opuściłem wioskę? To samo co ze wszystkimi: powołali mnie do
wojska. W bitwie straciłem okulary i wpadłem w ręce Niemców. Poddałem się. Gdy
wróciłem do Rosji jako były jeniec, zostałem aresztowany, przesłuchiwali mnie i bili.
Grozili, że wsadzą mnie do więzienia. Mówiłem im: Jak mogę być zdrajcą, jeżeli
prawie nic nie widzę? Nie miałem okularów przez pół roku. Cały świat był jedną
zamazaną plamą. I w każdym dziecku widziałem ciebie. Powinni mnie byli zabić. Ale
strażnicy śmiali się, kiedy wpadałem na różne rzeczy. Ciągle się przewracałem, tak
samo jak w dzieciństwie. Przeżyłem. Okazałem się zbyt głupi i niezdarny, żeby być
niemieckim szpiegiem. Wyzywali mnie, bili, a potem wypuścili. Wróciłem tutaj.
Nawet tu nienawidzili mnie i nazywali zdrajcą. Ale nie przejmowałem się tym.
Miałem ciebie. Skupiłem wszystkie siły na jednym celu — żeby sprowadzić cię
z powrotem.
— Dlatego zacząłeś zabijać?
— Najpierw zrobiłem to tu, w okolicy. Ale po pół roku doszedłem do wniosku,
że możesz mieszkać gdziekolwiek. Dlatego znalazłem pracę jako tołkacz, żebym
mógł podróżować. Musiałem zostawiać dla ciebie znaki w całym kraju.
— Znaki? To były dzieci. Miały swoich ojców i matki.
— Na początku zabijałem zwierzęta. Łapałem je tak, jak złapaliśmy tamtego
kota. Ale nie działało tak, jak chciałem. Nikt nie zwracał na to uwagi. Nikogo to nie
obchodziło. Nikt tego nie zauważał. Pewnego dnia w lesie natknąłem się na chłopca.
Zapytał, co robię. Wyjaśniłem, że zakładam przynętę. Miał tyle lat co ty, kiedy mnie
zostawiłeś.
I wtedy uświadomiłem sobie, że dziecko będzie znacznie lepszą przynętą. Ludzie
musieliby zauważyć martwe dziecko. Jak myślisz, dlaczego zabiłem tyle dzieci zimą?
Żebyś znalazł mój trop na śniegu. Nie szedłeś po moich śladach w głąb lasu, tak jak
wtedy poszedłeś za kotem?
Lew słuchał cichego głosu brata jak gdyby to był obcy język, z którego nie
rozumiał prawie nic.
— Andrieju, przecież masz rodzinę. Widziałem na górze twoje dzieci, takie same
jak te, które zabijałeś. Masz dwie śliczne córeczki. Nie rozumiesz, że robiłeś coś
złego?
— To było konieczne.
— Nie.
Andriej z wściekłością walnął pięściami w stół.
— Nie mów do mnie takim tonem! Nie masz prawa się złościć! Nigdy nie
chciało ci się mnie szukać! Nigdy nie wróciłeś! Wiedziałeś, że żyję, ale nic cię nie
obchodziłem! Co tam głupi niezdara Andriej! Nic dla ciebie nie znaczy! Zostawiłeś
mnie ze stukniętą matką na wsi pełnej gnijących trupów! Nie masz prawa mnie
osądzać!
Lew patrzył w twarz brata, wykrzywioną gniewem, nagle odmienioną. Czy tę
twarz widziały dzieci? Co jego brat musiał przeżyć? Jakich okropności doświadczyć?
Ale czas litości i zrozumienia dawno już minął.
Andriej otarł pot z czoła.
— To był jedyny sposób, żebyś mnie znalazł, jedyny sposób, żebym mógł
zwrócić twoją uwagę. Mogłeś mnie szukać. Ale nie szukałeś. Wyrzuciłeś mnie ze
swojego życia. Wymazałeś z pamięci. Kiedy we dwóch złapaliśmy kota, to była
najszczęśliwsza chwila w moim życiu. Gdy byliśmy razem, nigdy nie pomyślałem, że
świat jest niesprawiedliwy, nawet kiedy nie mieliśmy jedzenia, nawet kiedy było
strasznie zimno. Ale potem odszedłeś.
— Andrieju, wcale cię nie zostawiłem. Porwano mnie. Człowiek w lesie uderzył
mnie w głowę, wsadził do worka i zaniósł do domu. Nigdy bym cię nie zostawił.
Andriej kręcił głową.
— To samo mówiła matka. Ale to kłamstwo. Zdradziłeś mnie.
— O mało nie umarłem. Ten człowiek chciał mnie zabić. Zamierzali nakarmić
mną swojego syna. Ale kiedy dotarliśmy do domu, jego syn już nie żył. Miałem
wstrząs mózgu. Nie pamiętałem nawet, jak się nazywam. Dochodziłem do siebie
przez wiele tygodni. Wtedy byłem już w Moskwie. Wyjechaliśmy ze wsi. Ci ludzie
musieli znaleźć jedzenie. Przypomniałem sobie ciebie. I naszą matkę. Oczywiście, że
sobie przypomniałem. Ale co miałem zrobić? Nie miałem wyboru. Musiałem żyć
dalej, przykro mi.
Lew go przepraszał.
Andriej wziął ze stołu karty i potasował.
— Mogłeś mnie poszukać, gdy byłeś starszy. Mogłeś się postarać. Nie
zmieniłem nazwiska. Łatwo mógłbyś mnie znaleźć, zwłaszcza że miałeś władzę.
To prawda, Lew mógł odszukać brata. Próbował jednak pogrzebać przeszłość.
A teraz brat odnalazł do niego drogę, którą zasłał ciałami zamordowanych dzieci.
— Andrieju, przez całe życie próbowałem zapomnieć o przeszłości. Bałem się
przeciwstawić swoim nowym rodzicom. Bałem się przypomnieć im o przeszłości, bo
bałem się przypomnieć im o czasach, kiedy chcieli mnie zabić. Budziłem się w nocy
mokry i przerażony, z myślą, że zmienili zdanie i jednak mnie zabiją. Robiłem
wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby mnie pokochali. Chodziło o moje życie.
— Pawle, zawsze chciałeś robić wszystko beze mnie. Zawsze chciałeś mnie
zostawić.
— Wiesz, po co tu przyszedłem?
— Przyszedłeś mnie zabić. Po co przychodzi myśliwy? Kiedy mnie zabijesz,
wszyscy mnie znienawidzą, a ciebie pokochają. Zawsze tak było.
— Bracie, uważają mnie za zdrajcę dlatego, że próbuję cię zatrzymać.
Andriej był autentycznie zdziwiony.
— Dlaczego?
— Oskarżyli o twoje zbrodnie innych ludzi — z powodu tych morderstw zginęło
wielu niewinnych ludzi. Rozumiesz? Twoja wina to dla władz powód do wstydu.
Twarz Andrieja pozostawała obojętna. Wreszcie powiedział:
— Napiszę zeznanie. Przyznam się do winy.
Kolejne zeznanie: co się w nim znajdzie?
Ja — Andriej Sidorow — jestem mordercą.
Jego brat nic nie rozumiał. Nikt nie chciał jego zeznań, nikt nie chciał, aby to on
był winny.
— Andrieju, nie przyszedłem słuchać twoich zeznań. Przyszedłem tu, żeby
zyskać pewność, że nie zabijesz już ani jednego dziecka.
— No cóż. Osiągnąłem wszystko, co chciałem osiągnąć. Udowodniłem, że
miałem rację. Żałujesz, że nie odszukałeś mnie wcześniej. Gdybyś to zrobił, pomyśl,
ile osób można było ocalić.
— Jesteś obłąkany.
— Zanim mnie zabijesz, chciałbym zagrać z tobą w karty. Proszę, bracie, tyle
możesz dla mnie zrobić.
Andriej rozdał karty. Lew popatrzył na nie.
— Proszę cię, bracie, tylko jedną partię. Jeżeli zagrasz, pozwolę ci mnie zabić.
Lew wziął karty, nie z powodu obietnicy brata, ale dlatego, że potrzebował
czasu, by zebrać myśli. Musiał sobie wyobrazić, że Andriej jest obcym człowiekiem.
Zaczęli grać. Na twarzy skoncentrowanego Andrieja malowało się błogie
zadowolenie. Nagle z boku dobiegł jakiś odgłos. Zaniepokojony Lew odwrócił się.
U stóp schodów stała ładna dziewczynka z potarganymi włosami. Podglądała ich
z ostatniego stopnia, prawie całkowicie zasłonięta przed ich wzrokiem. Andriej wstał
od stołu.
— Nadiu, to mój brat Paweł.
— Ten brat, o którym mi mówiłeś? Ten, który miał nas odwiedzić?
— Tak.
Nadia spojrzała na Lwa.
— Jesteś głodny. Przyjechałeś z daleka?
Lew nie wiedział, co powiedzieć. Odpowiedział za niego Andriej.
— Lepiej wracaj do łóżka.
— Przecież nie śpię. Nie będę mogła zasnąć. Będę leżała i słuchała, jak
rozmawiacie. Mogę z wami posiedzieć? Też chciałabym poznać twojego brata. Nie
znam nikogo z twojej rodziny. Bardzo bym chciała. Proszę, tato.
— Paweł przyjechał z bardzo daleka, żeby mnie znaleźć. Mamy sobie dużo do
powiedzenia.
Lew musiał się pozbyć dziewczynki. Groziło mu, że ugrzęźnie na rodzinnym
przyjęciu, że przy wódce i półmisku wędlin będzie musiał odpowiadać na pytania
o swoją przeszłość. Przyszedł tu zabić.
— Może moglibyśmy się napić herbaty?
— Tak, umiem zaparzyć herbatę. Mam obudzić mamę?
Andriej odrzekł:
— Nie, niech śpi.
— No to sama zrobię.
— Tak, zrób sama.
Uśmiechnęła się i pomknęła na górę.
Była bardzo przejęta. Brat ojca, taki przystojny, na pewno ma do opowiedzenia
wiele ciekawych historii. Był żołnierzem, bohaterem.
Mógł jej powiedzieć, jak zostać pilotem myśliwca. Może jego żona była pilotem.
Nadia otworzyła drzwi do pokoju i zatrzymała się jak wryta. W kuchni zobaczyła
jakąś piękną kobietę. Kobieta stała zupełnie nieruchomo, trzymając rękę za plecami,
jak gdyby czyjaś gigantyczna dłoń wsunęła ją tu przez okno — lalka w domku dla
lalek.
Raisa chowała za plecami nóż, przyciskając ostrze do sukienki. Czekała przed
domem nieznośnie długo. Coś się musiało stać. Musiała sama dokończyć dzieła. Gdy
tylko przekroczyła próg, z ulgą przekonała się, że w domu jest niewiele osób.
Zobaczyła dwa łóżka, matki i córek. Kim była ta dziewczynka stojąca przed nią?
Skąd się tu wzięła? Miała uszczęśliwioną, pełną przejęcia minę. Na jej twarzy nie
było żadnych oznak paniki ani lęku. Nikt nie zginął.
— Mam na imię Raisa. Czy jest tu mój mąż?
— To znaczy Paweł?
Paweł — dlaczego tak się przedstawił? Dlaczego używa dawnego imienia?
— Tak…
— Jestem Nadia. Miło mi cię poznać. Nigdy nie poznałam nikogo z rodziny taty.
Raisa wciąż trzymała nóż za plecami. Rodziny? O czym mówi ta dziewczynka?
— Gdzie jest mój mąż?
— Na dole.
— Chcę mu tylko powiedzieć, że tu jestem.
Raisa podeszła do schodów, zasłaniając nóż przed oczami Nadii. Otworzyła
drzwi.
Poruszając się powoli, słysząc strzępki spokojnej rozmowy, schodziła po
schodach. Trzymała nóż przed sobą w wyciągniętej, drżącej ręce. Powtórzyła sobie,
że im dłużej będzie zwlekała, tym trudniej będzie jej zabić tego człowieka. Kiedy
dotarła do sutereny, zobaczyła męża grającego z nim w karty.
···
Wasilij rozkazał swoim ludziom otoczyć dom — nikt nie mógł się stąd
wymknąć. Towarzyszyło mu piętnastu funkcjonariuszy. Wielu z nich pracowało
w miejscowych jednostkach i nie miał z nimi wcześniej do czynienia. Obawiając się,
że mogą przeprowadzić akcję ściśle według procedur i aresztować Lwa i jego żonę,
musiał wziąć sprawy we własne ręce. Skończyć wszystko tu, na miejscu, i zniszczyć
wszelkie dowody, które mogłyby zmniejszyć ciężar ich winy. Ruszył naprzód
z wyciągniętą bronią. Dołączyło do niego dwóch ludzi. Gestem nakazał im, żeby
zostali.
— Dajcie mi pięć minut. Nie wchodźcie bez mojego wezwania. Jasne? Jeżeli nie
wyjdę po pięciu minutach, szturmujecie dom i zabijacie wszystkich.
···
Raisa ściskała przed sobą nóż w dygoczącej ręce. Nie mogła tego zrobić. Nie
mogła zabić tego mężczyzny. Grał w karty z jej mężem. Lew podszedł do niej.
— Ja to zrobię.
— Dlaczego grasz z nim w karty?
— Bo to mój brat.
Na górze rozległy się wrzaski. Krzyczała dziewczynka. Po chwili ryknął jakiś
męski głos. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, w suterenie zjawił się Wasilij,
trzymając uniesioną broń. Przyjrzał się scenie. Zdumiał się, widząc na stole karty.
— Przejechałeś taki szmat drogi, żeby zagrać w karty. Myślałem, że szukasz tak
zwanego zabójcy dzieci. A może tak wyglądają twoje udoskonalone techniki
przesłuchań?
Lew za długo zwlekał. Nie mógł już zabić Andrieja. Jeżeli wykona gwałtowny
ruch, Wasilij go zastrzeli i Andriej pozostanie na wolności. Mimo że brat nie miał już
motywu zbrodni — bo doszło wreszcie do ich spotkania — Lew nie wierzył, by
Andriej potrafił przestać mordować. A on nie podołał zadaniu. Zamiast działać,
rozmawiał. Zapomniał, że znacznie więcej ludzi pragnie jego śmierci niż śmierci jego
brata.
— Wasiliju, musisz mnie wysłuchać.
— Na kolana.
— Proszę…
Wasilij odbezpieczył pistolet. Lew osunął się na kolana. Nie pozostawało mu nic
innego, jak tylko być posłusznym, błagać i prosić, tylko że stał przed nim człowiek,
który nie będzie go słuchał, któremu zależało wyłącznie na osobistej wendecie.
— Wasiliju, to naprawdę ważne…
Wasilij przytknął mu lufę do głowy.
— Raiso, klękaj obok męża!
Spełniła rozkaz i klęczeli obok siebie, dokładnie tak samo jak tamci dwoje
zastrzeleni przed oborą. Pistolet przysunął się do jej głowy. Raisa chwyciła dłoń męża
i zamknęła oczy. Lew krzyknął:
— Nie!
Wasilij w odpowiedzi lekko postukał ją lufą w głowę, drażniąc się z nim.
— Lwie…
I nagle głos zamarł mu w gardle. Raisa zacisnęła dłoń na ręce Lwa. Mijały
sekundy ciszy. Nic się nie stało. Lew bardzo wolno odwrócił głowę.
Ząbkowane ostrze wbiło się w plecy Wasilija i wyszło przez brzuch. Nóż trzymał
Andriej. Uratował bratu życie. Spokojnie wziął nóż — nie potknął się ani nie upadł —
po czym cicho i precyzyjnie pchnął nim Wasilija. Andriej był szczęśliwy, tak jak
wtedy, gdy razem zabili kota, szczęśliwy jak nigdy w życiu.
Lew wstał i wyjął pistolet z ręki Wasilija. Z kącika jego ust popłynęła strużka
krwi. Jeszcze żył, ale z oczu już zniknął błysk wyrachowania i perfidii. Uniósł rękę
i położył ją na ramieniu Lwa, jak gdyby żegnał przyjaciela, po czym runął na
podłogę. Nie żył człowiek, którego jedyną ambicją było zawsze prześladowanie Lwa.
Ale Lew nie czuł ani ulgi, ani satysfakcji. Myślał tylko o ostatnim czekającym go
zadaniu.
Raisa wstała z kolan i przysunęła się do męża. Andriej pozostał tam, gdzie był.
Przez chwilę trwali w bezruchu. Lew wolno uniósł broń, celując w grzbiet nosa brata,
tuż nad okularami. W małym pomieszczeniu lufę pistoletu i głowę Andrieja dzieliła
odległość kilkudziesięciu centymetrów.
Ktoś krzyknął:
— Co ty robisz?!
Lew odwrócił się. U stóp schodów stała Nadia. Raisa szepnęła:
— Lwie, mamy mało czasu.
Lew nie potrafił jednak strzelić. Andriej rzekł:
— Bracie, chcę, żebyś to zrobił.
Raisa położyła dłoń na ręce męża. Razem nacisnęli spust. Pistolet wystrzelił
i odskoczył pod wpływem siły odrzutu. Głowa Andrieja szarpnęła się w tył, a jego
ciało osunęło się na podłogę.
Na odgłos wystrzału do domu wpadli uzbrojeni funkcjonariusze i zbiegli do
sutereny. Raisa i Lew rzucili broń. Dowódca patrzył na zwłoki Wasilija. Lew odezwał
się pierwszy, wskazując drżącą ręką Andrieja — swojego młodszego brata.
— Ten człowiek był mordercą. Wasz przełożony próbował go aresztować.
Wziął czarną teczkę i otworzył ją, nie mając pojęcia, czy jego przypuszczenia
okażą się słuszne. Wewnątrz był szklany słoik wyłożony papierem gazetowym. Lew
odkręcił go i wyrzucił zawartość na karty rozłożone na stole. To był żołądek ostatniej
ofiary jego brata, owinięty w numer „Prawdy”. Lew dodał niemal niesłyszalnym
głosem:
— Wasilij zginął bohaterską śmiercią.
Gdy funkcjonariusze otoczyli stół, oglądając makabryczne znalezisko, Lew
cofnął się i zobaczył Nadię, która wpatrywała się w niego z takim samym wyrazem
wściekłości w oczach jak jej ojciec.
Moskwa
18 lipca
Lew stał przed majorem Graczowem w tym samym gabinecie, w którym nie
zgodził się zadenuncjować żony. Nie znał majora. Nigdy o nim nie słyszał. Nie
zdziwił się jednak, że nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy. Nikt nie zagrzewał
zbyt długo miejsca na najwyższych szczeblach w organach bezpieczeństwa, a odkąd
Lew był tu ostatnim razem, minęły cztery miesiące. Tym razem wygnanie na Ural lub
zesłanie do łagru były wykluczone. Ich egzekucja miała się odbyć na miejscu, jeszcze
dziś.
Major Graczow powiedział:
— Waszym poprzednim przełożonym był major Kuźmin nominowany przez
Berię. Obaj zostali aresztowani. Teraz ja zajmuję się waszą sprawą.
Leżały przed nim mocno zniszczone akta morderstw skonfiskowane
w Wuralsku. Graczow przeglądał dokumenty, fotografie, zeznania, stenogramy
procesów.
— W suterenie znaleźliśmy resztki trzech żołądków, dwa z nich zostały
ugotowane. Wycięto je z ciał dzieci, których tożsamość nadal próbujemy ustalić.
Mieliście rację. Andriej Sidorow był mordercą. Sprawdziłem jego przeszłość.
Okazuje się, że kolaborował z faszystowskimi Niemcami i po wojnie, zamiast poddać
go właściwej procedurze karnej, przez pomyłkę pozwolono mu wrócić na łono
społeczeństwa.
Był to niewybaczalny błąd z naszej strony. Sidorow był hitlerowskim agentem.
Przysłano go tu z poleceniem pomszczenia klęski faszystów. Zemsta przybrała formę
okrutnych ataków na nasze dzieci; wróg wziął na cel przyszłość komunizmu. Co
więcej, była to kampania propagandowa. Chcieli wmówić naszemu narodowi, że
socjalistyczne społeczeństwo może wyprodukować takiego potwora, podczas gdy
w rzeczywistości został zdeprawowany i przeszkolony na Zachodzie. Wrócił stamtąd
odmieniony, z zatrutym, obcym sercem. Widzę, że żadnego z tych morderstw nie
popełniono przed Wielką Wojną Ojczyźnianą.
Umilkł, spoglądając na Lwa.
— Doszliście może do innych wniosków?
— Doszedłem do takich samych wniosków, towarzyszu majorze.
Graczow wyciągnął do niego rękę.
— Oddaliście swojemu krajowi ogromne zasługi. Polecono mi zaproponować
wam awans na wyższe stanowisko w organach bezpieczeństwa, a stąd już prosta
droga do kariery politycznej, gdybyście chcieli. Idą nowe czasy, Lwie Stiepanowiczu.
Nasz przywódca, towarzysz Chruszczow, uznał, że przyczyną kłopotów, jakie
napotkaliście podczas śledztwa, są niewybaczalne nadużycia stalinowskiej władzy.
Wasza żona została już zwolniona. Ponieważ pomogła wam w znalezieniu tego
obcego agenta, kwestionowanie jej lojalności stało się bezpodstawne. Przypisywane
wam winy uznajemy za niebyłe. Wasi rodzice otrzymają z powrotem swoje dawne
mieszkanie. Jeśli nie będzie dostępne, otrzymają lepsze.
Lew milczał.
— Nie macie nic do powiedzenia?
— To bardzo hojna propozycja. Jestem nią zaszczycony. Rozumiecie,
towarzyszu majorze, że nie kierowałem się chęcią awansu ani zdobycia większych
wpływów. Wiedziałem tylko, że tego człowieka należy powstrzymać.
— Rozumiem.
— Proszę mi jednak pozwolić, bym zamiast przyjąć waszą propozycję, mógł
złożyć własną prośbę.
— Mówcie.
— Chciałbym stanąć na czele moskiewskiego wydziału zabójstw. Jeśli taka
jednostka nie istnieje, chciałbym ją stworzyć.
— Czy taki wydział jest potrzebny?
— Jak już wspomnieliście, morderstwo stanie się bronią przeciwko naszemu
społeczeństwu. Jeżeli wrogowie nie będą mogli szerzyć propagandy
w konwencjonalny sposób, zastosują nietypowe środki. Uważam, że zbrodnia stanie
się nowym frontem naszej walki z Zachodem. Tamci będą ją wykorzystywać do
osłabiania harmonijnych stosunków panujących w naszym społeczeństwie. Chcę
powstrzymać te działania.
— Mówcie dalej.
— Prosiłbym o przeniesienie do Moskwy generała Niestierowa. Chciałbym
z nim współpracować w ramach tej nowej jednostki.
Graczow rozważał prośbę, z powagą kiwając głową.
— Bardzo chętnie przedstawię waszą propozycję.
···
25 lipca
···