Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 314

O książce

Przerażający obraz stalinowskiego Związku Radzieckiego. Kraju, w którym terror jest


metodą sprawowania rządów. I paranoicznego społeczeństwa, w którym nikomu nie
można ufać.

W raju, jakim jest ZSRR lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, przestępczość nie
istnieje. Tak w każdym razie twierdzą władze, i kiedy na torach zostają znalezione
okaleczone zwłoki chłopca, utrzymują, że był to wypadek.

Funkcjonariusz bezpieki Lew Demidow musi zamknąć usta rodzicom, którzy są


przekonani, że ich dziecko zostało zamordowane. Tak jak ze wszystkich obowiązków
wobec socjalistycznej ojczyzny, również z tego Demidow wywiązuje się bez zarzutu.
Kiedy jednak w makabryczny sposób giną kolejne dzieci, jego wiara w nieomylność
partii zostaje zachwiana.

Narażając na śmiertelne niebezpieczeństwo siebie i kobietę, którą kocha, i mając


przeciwko sobie cały aparat władzy, na własną rękę rozpoczyna śledztwo.
Tego autora

TAJNY REFERAT
AGENT 6
SYSTEM
Moim rodzicom
Związek​ Radziecki
Ukraina
Wieś​ Czerwoj

25 stycznia 1933

Ponieważ Maria postanowiła umrzeć, jej kot musiał zacząć radzić sobie sam.
I tak troszczyła się o niego nazbyt długo, kiedy trzymanie zwierząt w domach straciło
jakikolwiek sens. Mieszkańcy wsi już dawno wyłapali i zjedli szczury oraz myszy.
Wkrótce potem z gospodarstw zniknęły zwierzęta. Wszystkie z wyjątkiem kota, jej
towarzysza, którego skrzętnie ukrywała. Dlaczego go nie zabiła? Musiała dla kogoś
żyć; pragnęła kogoś, kogo mogła chronić i kochać — dla kogo musiała przetrwać.
Przyrzekła sobie, że będzie go karmić do dnia, w którym sama nie będzie miała co
włożyć do ust. Ten dzień nadszedł dzisiaj. Maria pocięła już swoje skórzane buty na
długie wstążki, ugotowała je z pokrzywami i nasionami buraków. Przekopywała
ziemię w poszukiwaniu dżdżownic, ssała korę drzew. Rano w przystępie szaleństwa
rzuciła się na nogę kuchennego taboretu i zaczęła ją ogryzać, dopóki drzazgi nie
powbijały się jej w dziąsła. Kot na jej widok uciekł, schował się i nie chciał wyjść,
mimo że uklękła na podłodze, wołając go po imieniu i usiłując wywabić spod łóżka.
Wtedy właśnie Maria postanowiła umrzeć, skoro nie miała już co jeść i kogo kochać.
Otworzyła drzwi dopiero o zmierzchu. Sądziła, że pod osłoną ciemności kot
będzie miał większe szanse, by niepostrzeżenie dotrzeć do lasu. Gdyby ktokolwiek
we wsi go zauważył, ruszyłby go wytropić. Choć bliska śmierci, nie była w stanie
znieść myśli, że ktoś mógłby zabić jej kota. Pocieszała się tylko, że w ucieczce może
mu pomóc element zaskoczenia. W wiosce, gdzie mężczyźni przeżuwali grudy ziemi
w nadziei natrafienia na mrówki czy jaja owadów, dzieci rozgrzebywały końskie
łajna, szukając niestrawionych łusek ziaren, a kobiety wykłócały się o kości, na
pewno nikt nie potrafiłby uwierzyć, że uchował się tu żywy kot.

···

Paweł nie wierzył własnym oczom. Stworzenie było chude i niezdarne,


o zielonych oczach i czarnej, cętkowanej sierści. Najwyraźniej kot. Paweł zbierał
właśnie drewno na opał, gdy zobaczył, jak zwierzę wypadło z domu Marii
Antonowny, przecięło zasypaną śniegiem drogę i pomknęło w stronę lasu.
Wstrzymując oddech, rozejrzał się dookoła. Nikt inny nie zauważył kota. W pobliżu
nikogo nie było; w żadnym oknie nie paliło się światło. Smużki dymu — jedynej
oznaki życia — unosiły się z mniej niż połowy kominów. Wydawało się, że gruba
śnieżna czapa przydusiła całą wieś, gasząc wszelkie ślady istnienia. Na śniegu prawie
nigdzie nie było widać odcisków stóp, nie przekopano w nim ani jednej ścieżki. Za
dnia panowała taka sama cisza jak nocą. Nikt nie wstawał do pracy. Żaden z kolegów
Pawła nie wychodził się bawić, wszyscy tkwili w domach, gdzie całe rodziny leżały
w łóżkach, przytulone do siebie, wpatrując się w sufit ogromnymi, zapadłymi
oczyma. Dorośli zaczęli wyglądać jak dzieci, a dzieci jak dorośli. Większość
zrezygnowała już z poszukiwań czegokolwiek do jedzenia. W tych okolicznościach
pojawienie się kota zakrawało niemal na cud — jakby nagle pojawiło się na ziemi
stworzenie z gatunku od dawna uważanego za wymarły.
Paweł zamknął oczy, usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadł mięso.
Gdy je otworzył, z ust płynęła mu ślina, ściekając strumieniem po brodzie. Starł ją
wierzchem dłoni. W podnieceniu cisnął na śnieg naręcze chrustu i pobiegł do domu.
Musiał zanieść tę niezwykłą nowinę swojej matce, Oksanie.

···

Oksana siedziała owinięta wełnianym kocem, ze wzrokiem wbitym w podłogę.


Nie wykonywała najdrobniejszego ruchu, oszczędzając siły i zastanawiając się, jak
utrzymać przy życiu swoją rodzinę; myśli o tym wypełniały jej każdą godzinę jawy
i każdy niespokojny sen. Należała do garstki tych, którzy się nie poddali. Nie mogła
się poddać. Nigdy, dopóki miała synów. Ale sama determinacja nie wystarczała,
Oksana musiała uważać: każdy chybiony wysiłek mógł oznaczać wyczerpanie,
a wyczerpanie zawsze oznaczało śmierć. Przed kilkoma miesiącami Nikołaj
Iwanowicz, jej sąsiad i przyjaciel, podjął rozpaczliwą próbę włamania do
państwowego magazynu zbożowego. Nie wrócił do domu. Nazajutrz rano żona
Nikołaja i Oksana ruszyły na poszukiwania. Znalazły jego zwłoki przy drodze, leżące
na wznak — szkielet z wydętym brzuchem, napęczniałym od surowego ziarna, które
połknął w ostatnich chwilach życia. Jego żona wybuchnęła płaczem, a Oksana
wygrzebała z kieszeni zmarłego resztki zboża i podzieliła je na dwie części. Po
powrocie do wsi żona Nikołaja opowiedziała wszystkim, co się stało. Zamiast
współczucia wzbudziła zazdrość, ponieważ każdy myślał tylko o ziarnie, jakie udało
się jej zdobyć. Oksana uważała jej gadatliwość za dowód skrajnej głupoty — naraziła
je obie na niebezpieczeństwo.
Ze wspomnień wyrwał ją tupot szybkich kroków. Jeśli ktoś biegł, musiał mieć
ważne wieści. Przestraszona zerwała się na nogi. Do pokoju wpadł Paweł i zdyszany
oznajmił:
— Mamo,​ widziałem kota.
Podeszła do syna i chwyciła go za ręce. Była pewna, że chłopiec ma
przywidzenia: głód potrafił płatać figle. Nie dostrzegła jednak na jego twarzy oznak
delirium. Ujrzała przytomny wzrok i poważną minę. Mimo że Paweł miał dopiero
dziesięć lat, już stał się mężczyzną. Okoliczności brutalnie odebrały mu dzieciństwo.
Jego ojciec prawie na pewno zmarł, a jeśli jeszcze żył, to rodzina już go pogrzebała.
Wyruszył do Kijowa w nadziei zdobycia jedzenia. Gdy ślad po nim zaginął, nikt nie
musiał tego chłopcu tłumaczyć ani go pocieszać i Paweł sam zrozumiał, że ojciec
nigdy już nie wróci. Teraz Oksana polegała na synu tak jak na sobie. Byli
równorzędnymi partnerami, a Paweł przysiągł jej, że dokona tego, co nie powiodło się
ojcu: zadba, żeby rodzina przeżyła.
Oksana dotknęła policzka syna.
— Potrafisz go złapać?
Uśmiechnął​ się z dumą.
— Gdybym​ miał kość.
Staw był zamarznięty. Oksana rozgarnęła śnieg i znalazła kamień. Obawiając się,
że hałas mógłby zwrócić czyjąś uwagę, owinęła kamień w szal i wybiła nim mały
otwór w lodzie, po czym odłożyła kamień. Zebrała się w sobie i syknęła, zanurzając
rękę w czarnej, lodowatej wodzie. Wiedziała, że za kilka sekund zdrętwieje jej ramię,
musiała się więc śpieszyć. Jej dłoń dotknęła dna i nie odnalazła niczego poza mułem.
Gdzie to jest? W panice pochyliła się nad stawem, wsuwając w przerębel całe ramię,
szukając z lewej i prawej, zupełnie tracąc czucie w ręce. Palce musnęły szkło. Z ulgą
chwyciła butelkę i wyciągnęła. Skóra Oksany przybrała niebieskawy odcień, jak
gdyby ktoś ją pobił. Nie przejmowała się tym jednak, ponieważ znalazła to, czego
szukała — butelkę zatkaną bryłką smoły. Starła z niej warstwę szlamu i przyjrzała się
zawartości. Wewnątrz znajdowała się kolekcja drobnych kostek.
Wróciła do domu, gdzie Paweł rozpalił ogień. Ogrzała nad płomieniem szyjkę
butelki, z której zaczęły kapać na węgiel lepkie krople smoły. Czekając, Paweł
zauważył zsiniałą skórę na ręce matki i roztarł jej ramię, pobudzając krążenie — jak
zawsze bardzo się o nią troszczył. Gdy smoła się roztopiła, Oksana odwróciła butelkę
do góry dnem i potrząsnęła nią. Kilka kości zaczepiło się o krawędź otworu.
Wydłubała je i podała synowi. Paweł obejrzał kostki uważnie, skrobiąc i wąchając
każdą z nich. Wreszcie wybrał najodpowiedniejszą i był gotów do wyjścia. Matka
zatrzymała go.
— Zabierz​ brata.
Paweł uważał, że to zły pomysł. Jego młodszy brat był ociężały i niezdarny. Poza
tym kot należał do niego. On go zobaczył i zamierzał go złapać sam. To miał być jego
triumf. Matka wcisnęła mu do ręki drugą kość.
— Zabierz​ Andrieja.
···

Andriej miał prawie osiem lat i bardzo kochał starszego brata. Rzadko wychodził
z domu, spędzając większość czasu w pokoju w głębi domu, gdzie wszyscy troje
spali, i bawił się talią kart. Dostał je w prezencie pożegnalnym od ojca, który przed
wyjazdem do Kijowa zrobił karty ze sklejonych prostokątów pociętego papieru.
Andriej wciąż czekał na jego powrót. Nikt mu nie powiedział, że może być inaczej.
Ilekroć tęsknił za ojcem, czyli często, siadał z kartami na podłodze, układając je
według kolorów, figur i liczb. Był pewien, że jeśli skończy układać całą talię, ojciec
wróci. Czy nie dlatego podarował mu te karty przed wyjazdem? Oczywiście Andriej
wolał grać z bratem, ale Paweł nie miał już czasu na zabawy. Ciągle pomagał matce
i grał z nim jedynie wieczorem, tuż przed pójściem spać.
Do pokoju wszedł Paweł. Andriej uśmiechnął się, mając nadzieję, że zgodzi się
zagrać z nim partyjkę, lecz brat przykucnął obok niego i zebrał karty z podłogi.
— Zostaw to. Wychodzimy. Gdzie masz łapcie?
Biorąc pytanie za rozkaz, Andriej wczołgał się pod łóżko i wydobył łapcie: dwa
kawałki gumy wycięte z opony traktora i warstwę szmat, które przymocowane
sznurkiem do podeszew służyły za buty. Paweł pomógł mu je mocno zawiązać,
tłumacząc, że mają dziś szansę zjeść mięso, jeżeli tylko Andriej będzie go we
wszystkim słuchał.
— Tato​ wraca?
— Nie​ wraca.
— Zgubił​ się?
— Tak,​ zgubił się.
— To kto nam przyniesie mięso?
— Sami je złapiemy.
Andriej wiedział, że jego brat jest zręcznym myśliwym. Udało mu się schwytać
w pułapkę najwięcej szczurów ze wszystkich chłopaków w wiosce. Dziś po raz
pierwszy zaprosił brata, by towarzyszył mu w tak ważnym zadaniu.
Gdy wyszli na śnieg, Andriej bardzo uważał, żeby nie upaść. Często potykał się
i przewracał, bo cały świat wydawał mu się rozmazany. Widział wyraźnie tylko
przedmioty, które trzymał bardzo blisko twarzy. Wszyscy uważali go za niedołęgę,
Andriej zaś myślał, że każdy widzi świat tak samo jak on. Kiedy ktoś potrafił dostrzec
człowieka z dużej odległości — gdy on widział tylko niewyraźną plamę — Andriej
kładł to na karb inteligencji, doświadczenia czy innych przymiotów, których sam
jeszcze nie posiadł. Postanowił, że dziś się nie wywróci, nie zrobi z siebie
pośmiewiska i postara się, aby brat czuł się z niego dumny. Było to dla niego
ważniejsze od perspektywy jedzenia mięsa.
Paweł przystanął na skraju lasu i pochylił się, oglądając ślady pozostawione na
śniegu przez kota. Wprawa, z jaką je odnalazł, wydała się Andriejowi czymś
nadzwyczajnym. Kucnął, przyglądając się z podziwem, jak brat dotyka odcisku kociej
łapy. Andriej nie miał pojęcia o tropieniu i polowaniu.
— Tędy szedł ten kot?
Paweł​ skinął głową i spojrzał w głąb lasu.
— Trop jest słabo widoczny.
Naśladując brata, Andriej przesunął palcem po odcisku łapy, pytając:
— Co to znaczy?
— Kot jest lekki, a to znaczy, że będzie mniej do zjedzenia. Ale jak jest głodny,
to pewnie łatwiej chwyci przynętę.
Andriej próbował pojąć sens tej informacji, ale myślami błądził gdzie indziej.
— Bracie, gdybyś miał być kartą, to którą? Asem czy królem, pikiem czy
kierem?
Paweł westchnął, a Andriej, dotknięty tym wyrazem dezaprobaty, poczuł, jak
napływają mu do oczu łzy.
— Jak odpowiem, obiecujesz, że nie będziesz więcej gadał?
— Obiecuję.
— Jeżeli będziesz gadał, kot się przestraszy i nigdy go nie złapiemy.
— Będę​ cicho.
— Byłbym waletem, tym rycerzem z mieczem. Pamiętaj, co obiecałeś — ani
słowa.
Andriej pokiwał głową. Paweł wstał i wkroczyli do lasu.

···

Szli długo — Andriej przypuszczał, że wiele godzin, choć poczucie czasu miał
równie słabe jak wzrok. Przy blasku księżyca odbijającym się od śniegu jego starszy
brat bez trudu podążał tropem kota. Zapuścili się głęboko w las, dalej, niż Andriej
kiedykolwiek dotarł. Musiał często podbiegać, aby nie zostać w tyle. Bolały go nogi,
bolał go brzuch. Doskwierało mu zimno i głód, a choć w domu nie było nic do
jedzenia, tam przynajmniej nie dokuczał mu ból stóp. Sznurek, którym przymocował
szmaty do kawałków opony, stawał się coraz luźniejszy i Andriej czuł, jak pod
podeszwy wpada mu śnieg.
Nie śmiał prosić brata, aby stanął na chwilę i pomógł mu zawiązać łapcie.
Obiecał — ani słowa. Wiedział, że niebawem śnieg stopnieje, szmaty przesiąkną
wilgocią i stopy zaczną mu drętwieć. Próbując nie myśleć o niewygodach, zerwał
gałązkę z młodego drzewka i zaczął żuć korę, rozdrabniając ją na grubą, gęstą papkę,
która wkrótce zalepiła mu język i zęby. Słyszał od ludzi we wsi, że papka z kory
pozwala oszukać głód. Wierzył im; warto było w to wierzyć.
Nagle Paweł dał mu znak, aby się zatrzymał. Andriej stanął w pół kroku. Zęby
miał brązowe od grudek kory. Paweł przykucnął. Brat za jego przykładem też
przypadł do ziemi, spoglądając w stronę lasu, chcąc zobaczyć, co przyciągnęło uwagę
Pawła. Przymrużył oczy, usiłując dostrzec zarys drzew.
Paweł wpatrywał się w kota, który zdawał się nie odrywać od niego zielonych
oczu. O czym myślał? Dlaczego nie uciekał? Ukryty w domu Marii zapewnie jeszcze
się nie nauczył odczuwać strachu przed ludźmi. Paweł wyciągnął nóż, zaciął się
w palec i rozmazał odrobinę krwi na kości kurczaka, którą dostał od matki. To samo
zrobił z przynętą Andrieja, pękniętą czaszką szczura — użył własnej krwi, obawiając
się, że brat może krzyknąć i spłoszyć kota. Bracia bez słowa rozdzielili się, odchodząc
w przeciwnych kierunkach. W domu Paweł udzielił Andriejowi szczegółowych
instrukcji, nie musieli więc niczego sobie wyjaśniać. Kiedy znaleźli się w pewnej
odległości od siebie, zachodząc kota z dwu stron, położyli kości na śniegu. Paweł
zerknął na brata, sprawdzając, czy czegoś nie spartaczył.
Postępując ściśle według wskazówek, Andriej wyciągnął z kieszeni sznurek.
Paweł już wcześniej zawiązał na jego końcu pętlę, wystarczyło więc tylko umieścić ją
wokół szczurzej czaszki. Andriej zrobił to, po czym cofnął się tak daleko, jak na to
pozwalała długość sznurka, i położył się na brzuchu, słysząc pod sobą skrzypienie
śniegu. Czatował. Dopiero teraz się zorientował, że prawie nie widzi przynęty. Miał
przed oczyma tylko niewyraźną plamę. Nagle się przestraszył, pragnąc w duchu, żeby
kot poszedł w stronę brata. Paweł na pewno nie popełni błędu, złapie zwierzaka i będą
mogli wrócić do domu i go zjeść. Ze zdenerwowania i zimna zaczęły mu drżeć ręce.
Starał się nad nimi zapanować. Zobaczył jakiś ruch: w jego kierunku sunął czarny
kształt.
Oddech Andrieja topił śnieg tuż przed jego twarzą; pod jego ubranie zaczęły
wpływać strużki lodowatej wody. Andriej miał nadzieję, że kot ruszy w drugą stronę,
do pułapki brata, lecz w miarę jak plama się zbliżała, nie miał już wątpliwości, że
ofiara wybrała jego. Oczywiście gdyby złapał kota, Paweł pokochałby go, zacząłby
grać z nim w karty i już nigdy by się na niego nie złościł. Myśl o tym sprawiła mu
taką przyjemność, że porzucił strach i ogarnęła go niecierpliwość. Tak, to on złapie
kota. Zabije go. Udowodni, że wcale nie jest takim niedorajdą. Co mówił brat?
Ostrzegał, żeby nie ciągnąć sidła za wcześnie. Gdyby kot się spłoszył, wszystko
byłoby stracone. Właśnie z tego powodu Andriej dla pewności postanowił jeszcze
trochę zaczekać, poza tym nie był pewien, gdzie dokładnie znajduje się kot. Za chwilę
powinien wyraźnie zobaczyć czarne futro i cztery nogi. Odczeka jeszcze troszkę,
jeszcze troszkę… Nagle usłyszał syk brata:
— Już!
Andriej wpadł w panikę. Wiele razy słyszał ten ton, który zawsze oznaczał, że
zrobił coś nie tak. Zmrużył oczy i ujrzał kota stojącego w pułapce. Pociągnął sznurek.
Ale za późno: kot zdążył uskoczyć przed pętlą. Mimo to Andriej szarpnął wiotki
sznurek jeszcze raz w żałosnej nadziei, że na końcu może jednak będzie kot. Gdy
w jego rękach znalazła się pusta pętla, poczuł, jak twarz oblewa mu rumieniec
wstydu. W przystępie gniewu był gotów poderwać się z ziemi, dogonić kota i zadusić
go albo roztrzaskać mu czaszkę. Nie ruszał się jednak z miejsca: zobaczył, że Paweł
wciąż leży płasko na śniegu. Andriej, który nauczył się we wszystkim naśladować
brata, zrobił więc to samo. Kiedy zmrużył oczy i wytężył wzrok, zauważył, że ciemna
plama przesuwa się w kierunku pułapki Pawła.
Wściekłość na młodszego brata za jego nieporadność szybko ustąpiła miejsca
radosnemu podnieceniu, które wywołała nierozwaga kota. Paweł napiął mięśnie
pleców. Kot na pewno poczuł smak krwi, a głód był silniejszy od ostrożności.
Przyglądał się, jak zwierzę przystanęło w pół kroku z jedną łapą w powietrzu, patrząc
prosto na niego. Wstrzymał oddech: jego palce zacisnęły się wokół sznurka. Czekał,
w milczeniu ponaglając kota.
Proszę.​ Proszę. Proszę.

Kot skoczył naprzód, otworzył pysk i chwycił kość. Paweł wybrał właściwy
moment i szarpnął. W pętli utkwiła przednia łapa kota. Paweł zerwał się na nogi
i naprężył sznurek, zaciskając pętlę. Kot próbował się wyrwać, lecz ciężka linka
trzymała mocno i zwierzak runął na ziemię. Las wypełnił się przeraźliwym
wrzaskiem, jak gdyby o życie walczyło znacznie większe stworzenie, miotając się na
śniegu, wyginając ciało w łuk i usiłując złapać zębami sznurek. Paweł bał się, że
węzeł nie wytrzyma. Sznurek był słaby i wystrzępiony. Gdy usiłował podejść, kot
cofał się, utrzymując bezpieczną odległość. Paweł zawołał do brata:
— Zabij​ go!
Andriej wciąż się nie ruszał, nie chcąc popełnić kolejnego błędu. Teraz jednak
usłyszał wyraźne polecenie. Zerwał się z ziemi i ruszył biegiem, ale natychmiast
potknął się i upadł na twarz. Wyciągnąwszy nos ze śniegu, zobaczył przed sobą kota,
który syczał, pluł i szarpał się jak oszalały. Gdyby sznurek pękł, kot byłby wolny,
a brat znienawidziłby go na zawsze. Paweł krzyknął schrypniętym,
rozgorączkowanym głosem:
— Zabij go! Zabij go! Zabij go!
Andriej stanął na chwiejnych nogach i nie bardzo wiedząc, co właściwie robi,
skoczył naprzód i przykrył sobą szamoczące się ciało kota. Może miał nadzieję, że
zabije go siłą uderzenia. Ale leżąc na zwierzęciu, czuł, że kot żyje i wije się pod jego
brzuchem, drapiąc płótno worka na zboże, z którego on miał uszytą kurtkę.
Rozpłaszczając się na śniegu, by nie pozwolić kotu uciec, Andriej obejrzał się za
siebie, błagając wzrokiem Pawła, aby wziął sprawę w swoje ręce.
— Jeszcze​ żyje!
Paweł podbiegł do niego, opadł na kolana i sięgnął pod brzuch młodszego brata,
lecz jego dłoń napotkała zęby kota, który błyskawicznie go ugryzł. Wyszarpnął ręce.
Nie zważając na krwawiący palec, przegramolił się na drugą stronę i jeszcze raz
wsunął ręce, tym razem trafiając na ogon. Jego palce zaczęły się skradać po grzbiecie
kota. Przed atakiem z tej strony zwierzę nie mogło się bronić.
Andriej nadal leżał nieruchomo, czując rozgrywającą się pod sobą walkę. Dłonie
brata nieubłaganie zbliżały się do kociego łba. Kot, zdając sobie sprawę, że to
oznacza dla niego śmierć, zaczął gryźć wszystko — jego kurtkę, śnieg — oszalały ze
strachu, strachu, który Andriej odczuwał jako wibracje w żołądku. Naśladując brata,
Andriej krzyknął:
— Zabij go! Zabij go! Zabij go!
Paweł złamał stworzeniu kark. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał.
Leżeli, oddychając głęboko. Paweł oparł głowę o plecy Andrieja, wciąż zaciskając
palce na karku kota. Wreszcie wyciągnął ręce spod brata i wstał. Andriej pozostał na
śniegu, nie mając odwagi się ruszyć.
— Możesz​ już wstać.
Mógł już wstać. Mógł stanąć u boku brata. Z dumą. Andriej nie zawiódł.
Wywiązał się z zadania. Chwycił rękę brata i podniósł się na nogi. Paweł nie zdołałby
złapać kota bez jego pomocy. Sznurek na pewno by się zerwał. Andriej uśmiechnął
się, a po chwili wybuchnął śmiechem, klaszcząc w dłonie i tańcząc w miejscu. Czuł
się szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu. Zostali zespołem. Brat objął go, po czym
obaj spojrzeli na swoje trofeum: wciśniętego w śnieg martwego, wychudzonego kota.
Chcąc niepostrzeżenie zanieść zdobycz do wsi, musieli zachować wyjątkową
ostrożność. O taki łup ludzie byliby gotowi walczyć na śmierć i życie, a wrzaski kota
mogły kogoś zaalarmować. Paweł nie zamierzał zdawać się na los. Nie mieli ze sobą
żadnego worka. Na poczekaniu wymyślił, że ukryją kota pod stertą patyków. Gdyby
w drodze do domu ktoś ich spotkał, pomyślałby, że zbierają chrust, i nie zadawałby
żadnych pytań. Podniósł kota ze śniegu.
— Przykryję go patykami, żeby nikt go nie zobaczył. Ale gdybyśmy naprawdę
zbierali chrust, ty też musiałbyś nieść patyki.
Andriej był pod wrażeniem logicznego rozumowania brata — jemu w ogóle nie
przyszłoby to do głowy. Zabrał się do zbierania drewna. Trudno było znaleźć patyki,
ponieważ wszędzie leżał śnieg, który Andriej musiał rozgarniać gołymi rękami,
przeszukując zamarzniętą ziemię. Co chwilę rozcierał ręce i chuchał na zgrabiałe
palce. Zaczęło mu lecieć z nosa i wkrótce miał na górnej wardze lodowatą skorupę.
Nie przejmował się tym jednak, nie po dzisiejszym triumfie. Ponownie zanurzając
ręce w śniegu, zaczął nawet nucić piosenkę, którą dawniej śpiewał im ojciec.
Paweł, mając taki sam kłopot ze znalezieniem patyków, oddalił się od młodszego
brata. Musieli się rozdzielić. W pewnej odległości zobaczył powalone drzewo
z gałęziami sterczącymi we wszystkie strony. Pobiegł tam, położywszy kota na
śniegu, aby mieć wolne ręce, i zaczął odłamywać od pnia wszystkie martwe gałązki.
Drewna było mnóstwo, więcej, niż obaj mogliby unieść. Paweł rozejrzał się, szukając
Andrieja. Już chciał go zawołać, gdy nagle słowa zamarły mu na wargach. Usłyszał
jakiś odgłos. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał między drzewa. Las był gęsty
i ciemny. Zamknął oczy, skupiając się na tym dźwięku — rytmicznym skrzyp, skrzyp,
skrzyp śniegu. W coraz szybszym tempie, coraz bliżej. Poczuł przypływ adrenaliny.
Otworzył oczy. W ciemności coś się poruszało: przez las biegł jakiś mężczyzna.
Trzymał ciężką, grubą gałąź. Sadził długimi krokami, kierując się prosto w stronę
Pawła. Pewnie słyszał, jak zabili kota, i chciał ukraść im cenną zdobycz. Ale Paweł
nie miał zamiaru do tego dopuścić: nie pozwoli umrzeć z głodu matce. Nie zawiedzie
jak ojciec. Zaczął nogami przysypywać kota śniegiem, by go ukryć.
— Zbieramy…
Głos uwiązł mu w gardle, bo mężczyzna wypadł spomiędzy drzew z uniesioną
gałęzią. Dopiero teraz, widząc wymizerowaną twarz i dzikie oczy tego człowieka,
Paweł zorientował się, że nieznajomy nie chce zabrać kota. Chciał wziąć jego.
Usta Pawła rozchyliły się niemal w tym samym momencie, gdy gałąź ze świstem
przecięła powietrze i uderzyła go w ciemię. Nie poczuł niczego, zdał sobie tylko
sprawę, że już nie stoi. Klęczał na jednym kolanie. Unosząc przechyloną na bok
głowę, z jednym okiem zalanym krwią, przyglądał się, jak mężczyzna unosi gałąź,
szykując się do zadania drugiego ciosu.
Andriej przestał nucić. Paweł go zawołał? Znalazł tylko parę patyków, na pewno
nie tyle, ile wymagał ich plan, i nie chciał dostać bury, zwłaszcza że tak dzielnie się
dziś spisał. Wstał, wyciągając ręce ze śniegu. Patrzył w głąb lasu, mrużąc oczy, lecz
nawet najbliższe z drzew miały zamazane kontury.
— Paweł?
Nikt nie odpowiadał. Jeszcze raz zawołał brata. Czyżby to miała być zabawa?
Nie, Paweł już od dawna się z nim nie bawił. Andriej poszedł w stronę miejsca, gdzie
ostatni raz mignął mu brat, nic jednak nie widział. To było głupie. Przecież to nie on
miał szukać Pawła, ale Paweł miał znaleźć jego. Coś było nie tak. Znów zawołał, tym
razem głośniej. Dlaczego brat nie odpowiada? Andriej otarł nos szorstkim rękawem
kurtki, zastanawiając się, czy to jakaś próba. Co w tej sytuacji zrobiłby jego brat?
Znalazłby trop. Andriej rzucił patyki i ukląkł, szukając śladów na śniegu. Znalazł
własne i wrócił po nich do miejsca, gdzie zostawił brata. Dumny z siebie ruszył po
śladach Pawła. Gdyby się wyprostował, nie widziałby ich, więc poruszał się skulony,
z nosem blisko ziemi, jak pies, który zwęszył trop zwierzyny.
Dotarł do zwalonego drzewa, gdzie ujrzał rozsypane patyki i mnóstwo śladów
stóp — wśród nich duże i głębokie. Śnieg był czerwony. Andriej wziął garść i ścisnął,
patrząc, jak spomiędzy palców wypływa krew.
— Paweł!
Krzyczał, aż rozbolało go gardło i stracił głos. Jęcząc bezsilnie, chciał
powiedzieć bratu, że może sobie wziąć jego kawałek kota. Niech tylko wróci. Ale nic
z tego. Brat go zostawił. Andriej był sam.
···

Oksana ukryła za cegłami pieca niewielki woreczek sproszkowanych łodyg


kukurydzy, lebiody i rozgniecionych obierzyn ziemniaczanych. Podczas kontroli
zawsze palił się wątły ogień. Inspektorzy, których przysłano, by sprawdzili, czy
Oksana nie robi zapasów, nigdy nie zaglądali do schowka za płomieniami. Traktowali
ją podejrzliwie — nie mogli pojąć, dlaczego jest zdrowa, podczas gdy inni chorowali,
jak gdyby zdrowie było przestępstwem. Nie znajdując w domu Oksany żadnej
żywności, nie mogli jej jednak napiętnować jako kułaczki. Zamiast wykonać
egzekucję na miejscu, dali jej spokój, by umierała powoli. Nauczyła się już, że siłą ich
nie pokona. Przed kilku laty, gdy władze ogłosiły, że wysyłają ludzi po cerkiewny
dzwon, stanęła na czele protestu. Dzwon miał zostać przetopiony. Oksana i cztery
kobiety zamknęły się w dzwonnicy i zaczęły dzwonić, nie pozwalając, by
funkcjonariusze go zabrali. Oksana krzyczała, że dzwon jest własnością Boga. Tego
dnia mogła zginąć, ale dowódca grupy postanowił oszczędzić kobiety. Po wyłamaniu
drzwi oświadczył, że dostał tylko rozkaz zabrania dzwonu, ponieważ metal jest
niezbędny krajowi dokonującemu rewolucji przemysłowej. W odpowiedzi na to
Oksana splunęła na ziemię. Kiedy państwo zaczęło odbierać żywność mieszkańcom
wsi, dowodząc, że nie należy do nich, tylko do kraju, Oksana pamiętała tamtą
nauczkę. Zamiast demonstrować siłę, udawała posłuszeństwo, chowając sprzeciw
w sercu.
Dziś jej rodzinę czekała prawdziwa uczta. Oksana stopiła grudy śniegu,
zagotowała wodę i zagęściła sproszkowanymi łodygami kukurydzy. Następnie dodała
pozostałe kości z butelki. Po zagotowaniu zamierzała zemleć je na mączkę.
Oczywiście wyprzedzała fakty. Paweł jeszcze nie wrócił. Ale była niemal pewna, że
mu się powiedzie. Bóg, który poddawał ją tak ciężkim próbom, na szczęście zesłał jej
syna do pomocy. Mimo to obiecała sobie, że nawet gdyby nie zdołał złapać kota, nie
będzie na niego zła. Las był wielki, kot mały, a złość i tak oznaczała tylko stratę
energii. Chociaż starała się przygotować na rozczarowanie, perspektywa zupy z mięsa
i ziemniaków przyprawiała ją o zawrót głowy.
W drzwiach stanął Andriej z podrapaną twarzą, w kurtce oblepionej śniegiem,
zasmarkany i ze śladami krwi pod nosem. Jego łapcie zupełnie się rozpadły i ze szmat
prześwitywały gołe palce stóp. Oksana podbiegła do niego.
— Gdzie​ twój brat?
— Zostawił​ mnie.
Andriej się rozpłakał. Nie wiedział, gdzie jest jego brat. Nie rozumiał, co się
stało. Nie potrafił niczego wytłumaczyć. Wiedział, że matka go znienawidzi.
Wiedział, że to będzie jego wina, choć zrobił wszystko jak trzeba, choć to Paweł go
zostawił, a nie on jego.
Oksanie zabrakło tchu w piersiach. Odsunęła Andrieja na bok, wypadła z domu
i spojrzała w stronę lasu. Nigdzie nie było śladu Pawła. Może upadł i zrobił sobie coś
złego, może potrzebuje pomocy. Wbiegła z powrotem, domagając się wyjaśnień,
i zobaczyła Andrieja stojącego przy garnku zupy, z łyżką w ustach. Przyłapany na
gorącym uczynku wlepił w matkę zmieszane spojrzenie, nie próbując nawet otrzeć
strużki kartoflanki ściekającej mu po brodzie. W przystępie gniewu — z powodu
śmierci męża, a teraz zaginięcia syna — Oksana rzuciła się naprzód, przewróciła
Andrieja na podłogę i wepchnęła mu drewnianą łyżkę do gardła.
— Kiedy wyciągnę ci z buzi łyżkę, masz mi zaraz powiedzieć, co się stało, bo
inaczej cię zabiję.
Ale gdy tylko wyjęła łyżkę, Andriej się rozkaszlał. Z wściekłością wpakowała
mu łyżkę z powrotem.
— Ty głupi darmozjadzie, łamago, gdzie jest mój syn? Gdzie?
Znów wyciągnęła łyżkę, ale Andriej płakał i nie potrafił wykrztusić ani słowa.
Łkał i kaszlał, więc zaczęła go bić, tłukąc w chudą pierś.
Przestała dopiero wówczas, gdy zauważyła, że zupa za chwilę wykipi. Wstała
i zdjęła garnek z ognia.
Andriej kwilił skulony na podłodze. Oksana spojrzała na niego, czując, jak złość
z niej opada. Chłopiec był taki drobny. Pochyliła się, podniosła go i posadziła na
krześle. Otuliła go swoim kocem i nalała mu miskę zupy, wielką porcję, jakiej nigdy
dotąd nie dostał. Próbowała karmić go łyżką, lecz nie chciał otworzyć ust. Nie ufał
jej. Podała mu łyżkę. Przestał płakać i zabrał się do jedzenia. Gdy skończył, nalała mu
drugą porcję i nakazała jeść wolniej. Nie zwracając na nią uwagi, zjadł drugą miskę.
Oksana bardzo cicho zapytała, co się stało, i słuchała, jak mówił o krwi na śniegu,
o rozsypanych patykach, o zniknięciu brata i dużych, głębokich śladach. Zamknęła
oczy.
— Twój brat nie żyje. Zabrali Pawła, żeby go zjeść. Rozumiesz? Wy
polowaliście na kota, a ktoś polował na was. Rozumiesz?
Andriej milczał, patrząc na łzy matki. Prawdę mówiąc, nie rozumiał. Przyglądał
się, jak matka wstaje i wychodzi z domu. Słysząc jej głos, podbiegł do drzwi.
Oksana klęczała w śniegu z twarzą zwróconą do księżyca w pełni.
— Boże, błagam, oddaj mi syna.
Tylko Bóg mógłby sprowadzić go do domu. Przecież nie prosiła wcale o wiele.
Czyżby Bóg miał taką krótką pamięć? Ryzykowała własne życie, by ocalić Jego
dzwon. W zamian chciała tylko syna, osobę, dla której żyła.
W drzwiach kilku domów pojawili się sąsiedzi. Patrzyli na Oksanę. Słuchali jej
lamentów. Taka rozpacz jednak nie była niczym niezwykłym, więc nie przyglądali się
kobiecie zbyt długo.
Dwadzieścia lat później
Moskwa

11 lutego 1953

Śnieżka trafiła Jurę w tył głowy. Zaskoczony atakiem poczuł, jak śnieg
rozpryskuje mu się na uszach. Za plecami usłyszał śmiech swojego młodszego brata
— głośny i radosny śmiech, w którym brzmiała duma z celnego strzału, mimo że był
to czysty przypadek, fuks. Jura strzepnął lód z kołnierza kurtki, ale kawałki dostały
się pod ubranie. Zaczęły topnieć, powoli spływały mu po plecach, pozostawiając na
skórze zimne, mokre ślady. Wyszarpnął koszulę ze spodni i wsunął rękę najdalej, jak
się dało, próbując je zetrzeć.
Nie mogąc uwierzyć w beztroskę brata — który zamiast mieć przeciwnika na
oku, zajmował się własną koszulą — Arkady bez pośpiechu lepił nowy pocisk,
ubijając garści śniegu. Jeżeli kula będzie za duża, nie trafi w cel: nieporęczna, nie
nabierze właściwej prędkości i łatwo się będzie przed nią uchylić. Długo popełniał ten
sam błąd, lepiąc za duże śnieżki. Zamiast mieć większą siłę rażenia, jeszcze
w powietrzu zostawały unieszkodliwione przez brata, a najczęściej same się
rozpadały, zanim dosięgły celu. Nieraz bawili się z Jurą na śniegu. Czasem
towarzyszyły im inne dzieci, ale zazwyczaj sami toczyli walkę. Niewinna z początku
bitwa stawała się coraz zacieklejsza z każdym rzuconym pociskiem. Arkady nigdy
dotąd nie wygrał. Zawsze zasypywał go grad szybkich i precyzyjnie wymierzonych
śnieżek brata. Każda zabawa kończyła się tak samo: frustracją, kapitulacją i złością
albo, co gorsza, płaczem i sromotną ucieczką. Arkady nie cierpiał ciągle przegrywać,
nie cierpiał też swojej reakcji na porażkę. Jedynym powodem, dla którego wciąż brał
udział w śnieżnych potyczkach, była nadzieja, że dziś będzie inaczej, że dziś wygra.
Ten dzień wreszcie nadszedł. Miał szansę. Ruszył w stronę brata, ale zanadto się nie
zbliżał: chciał, żeby rzut się liczył. Atak z bliska nie był uznawany.
Jura zobaczył, co się święci: biała piguła zakreśliła łuk w powietrzu, nie za duża,
nie za mała, dokładnie taka, jakie sam lepił. Nic nie mógł zrobić. Trzymał ręce za
plecami. Musiał przyznać, że jego młodszy brat szybko się uczył.
Śnieżka trafiła go w czubek nosa, zalepiając mu oczy, nozdrza, usta, pokrywając
białą skorupą całą twarz. Cofnął się o krok. Rzut był doskonały — oznaczał koniec
zabawy. Jura został pokonany przez młodszego brata, chłopca, który nie skończył
jeszcze pięciu lat. Dopiero teraz jednak, gdy po raz pierwszy poniósł porażkę, potrafił
docenić wagę zwycięstwa. Brat znowu się roześmiał — demonstracyjnie, z przesadną
wesołością, jak gdyby nie było nic zabawniejszego na świecie niż trafienie kogoś
śnieżką w twarz. On przynajmniej nigdy nie chełpił się tak jak Arkady; nigdy nie
pękał ze śmiechu ani nie czerpał tak ogromnej satysfakcji ze swoich zwycięstw. Jego
młodszy brat nie umiał przegrywać i jeszcze bardziej nie umiał wygrywać. Trzeba mu
dać dobrą nauczkę, utrzeć nosa. Wygrał jedną walkę, to wszystko; raz dopisało mu
szczęście w nic nieznaczącej zabawie, jednej na sto: nie — jednej na tysiąc. A teraz
zachowuje się, jak gdyby wyrównali ze sobą rachunki, a może nawet zdaje mu się, że
jest od niego lepszy? Jura kucnął, sięgnął ręką głęboko w śnieg aż do ziemi i nabrał
garść zmrożonego błota, piasku i kamyków.
Widząc, że starszy brat lepi następną śnieżkę, Arkady odwrócił się i dał drapaka.
Spodziewał się zemsty: wiedział, że pocisk będzie starannie przygotowany i rzucony
z całej siły. Nie zamierzał stać się jego celem. Bezpieczeństwo zapewniała jedynie
ucieczka. Kula, choćby najlepiej ulepiona i rzucona z największą precyzją,
pokonawszy pewną odległość, musiała zacząć się rozpadać. Gdyby nawet trafiła
w cel, byłaby niegroźna, prawie niewarta wysiłku włożonego w rzut. Arkady
wiedział, że jeśli uda mu się uciec, zakończy bitwę upojony poczuciem triumfu. Nie
chciał, aby brat odwrócił los bitwy, bombardując go szybką serią. Nie: trzeba uciec
i ogłosić zwycięstwo. Skończyć już teraz. Będzie się mógł cieszyć przynajmniej do
jutra, kiedy prawdopodobnie znów przegra. Ale to dopiero jutro. Dziś mógł
świętować sukces.
Usłyszał, jak brat go zawołał. Odwrócił się z uśmiechem, nie zwalniając kroku
— pewien, że jest już poza zasięgiem pocisku.
I nagle poczuł, jak gdyby dostał pięścią w nos. Głowa odskoczyła mu na bok,
ziemia usunęła się spod nóg i na sekundę uniósł się w powietrze. Gdy wylądował,
nogi się pod nim ugięły i runął jak długi na śnieg — zbyt oszołomiony, by wyciągnąć
przed siebie ręce. Leżał przez chwilę, nie rozumiejąc, co się stało. Miał w ustach
piasek, błoto, ślinę i krew. Ostrożnie wsunął palec między wargi. Zęby były w dotyku
chropowate, jak gdyby ktoś siłą nakarmił go piaskiem. Wyczuł przerwę. Miał wybity
ząb. Wybuchając płaczem, wypluł na śnieg lepką miazgę, rozgrzebując ją
w poszukiwaniu zęba. W tej chwili tylko to było ważne, nic innego go nie obchodziło.
Musiał odnaleźć ząb. Gdzie on jest? Na bieli śniegu nie mógł go jednak nigdzie
dojrzeć. Ząb zniknął. Arkady nie płakał z bólu, lecz z wściekłości na
niesprawiedliwość, jaka go spotkała. Czy nie mógł wygrać chociaż jednej bitwy?
Przecież uczciwie zwyciężył. Czy brat nie umiał tego przyznać?
Jura podbiegł do niego. Gdy tylko cisnął w brata bryłę z błota, piasku, lodu
i kamieni, natychmiast pożałował swojej decyzji. Zawołał Arkadego, chcąc go
ostrzec, a on, zamiast się uchylić, odwrócił się, wystawiając twarz na nadlatujący
pocisk. Wyglądało na to, że zamiast mu pomóc, wyjątkowo perfidnie wykończył atak.
Zbliżając się do Arkadego, zobaczył na śniegu krew i zrobiło mu się niedobrze. Stało
się. Sprawił, że ich zabawa, którą uwielbiał najbardziej na świecie, zmieniła się w coś
okropnego. Dlaczego nie pozwolił bratu wygrać? Przecież mógł się odegrać jutro,
pojutrze i popojutrze. Poczuł wstyd.
Jura przysiadł obok młodszego brata i położył mu dłoń na ramieniu. Arkady
strząsnął ją z siebie, zwracając ku niemu zaczerwienione, pełne łez oczy
i zakrwawione usta. Wyglądał jak dzikie zwierzę. Nie odzywał się. Całą twarz miał
ściągniętą gniewem. Wstał, chwiejąc się lekko.
— Arkady?
W odpowiedzi brat otworzył usta i wydał okrzyk przypominający szczeknięcie
psa. Jura zobaczył tylko brudne zęby, Arkady odwrócił się i uciekł.
— Arkady,​ zaczekaj!
Arkady jednak nie czekał — nie zatrzymywał się, nie chciał wysłuchiwać
przeprosin Jury. Biegł co sił w nogach, szukając językiem świeżej szpary między
przednimi zębami. Gdy ją odnalazł i czubkiem języka dotknął dziąsła, miał nadzieję,
że już nigdy więcej nie zobaczy swojego brata.
14 lutego

Lew patrzył na blok numer 18 — kilkupiętrowy klocek z szarego betonu. Było


późne popołudnie, już po zmierzchu. Cały dzień pracy pochłonęło mu zadanie równie
nieprzyjemne, jak nieistotne. Według milicyjnego raportu przy linii kolejowej
znaleziono zwłoki chłopca w wieku czterech lat i dziesięciu miesięcy. Poprzedniego
wieczoru chłopiec bawił się przy torach i potrącił go pociąg pasażerski; koła przecięły
jego ciało. Maszynista osobowego z 21.00 do Chabarowska zawiadomił na pierwszej
stacji, że krótko po odjeździe z Dworca Jarosławskiego dostrzegł na torach kogoś lub
coś. Nie ustalono jeszcze, czy właśnie pod ten pociąg wpadł chłopiec. Może
maszynista nie chciał się przyznać do potrącenia dziecka. Nie było jednak potrzeby
pilnego wyjaśniania tej kwestii: zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, za który nikt nie
ponosił winy. Sprawa powinna wkrótce zostać zamknięta.
Zwykle nie było powodu, by wydarzeniami tego rodzaju interesował się Lew
Stiepanowicz Demidow — młody, obiecujący funkcjonariusz MGB, Ministerstwa
Bezpieczeństwa Państwowego. Cóż mogły go obchodzić wypadki? Strata syna była
ogromną tragedią dla rodziny i krewnych, ale mówiąc bez ogródek, w skali całego
kraju nie miała żadnego znaczenia. Organy bezpieczeństwa nie zajmowały się
bezmyślnymi dziećmi, o ile te nie zaczynały bezmyślnie mleć językiem. Jednak
w tym akurat wypadku sytuacja nieoczekiwanie się skomplikowała. Ból rodziców
przybrał szczególną formę. Wyglądało na to, iż nie potrafią się pogodzić z tym, że ich
syn (Lew zajrzał do raportu, chcąc zapamiętać imię i nazwisko — Arkady
Fiodorowicz Andriejew) sam odpowiada za własną śmierć. Powtarzali ludziom, że
został zamordowany. Przez kogo — nie mieli pojęcia. Z jakiego powodu — nie mieli
pojęcia. Jak w ogóle mogło do tego dojść — również nie mieli pojęcia. Mimo to, nie
podając żadnych wiarygodnych i logicznych argumentów, mogli przemówić do
ludzkich emocji. Istniało realne ryzyko, że uda im się przekonać łatwowierne osoby:
sąsiadów, przyjaciół i nieznajomych — każdego, kto zechciał ich wysłuchać.
Na domiar złego ojciec chłopca, Fiodor Andriejew, był niższym rangą
funkcjonariuszem MGB i traf chciał, że także jednym z podkomendnych Lwa. Nie
dość, że w ogóle nie powinien wygłaszać opinii tego rodzaju, to jeszcze
kompromitował MGB, wykorzystując swój autorytet do uwiarygodnienia zupełnie
nieprawdopodobnych teorii. Naruszył zasady. Dopuścił do tego, by uczucia
przesłoniły mu rzeczywisty obraz sytuacji. Gdyby nie okoliczności łagodzące, Lew
przyszedłby tu z rozkazem aresztowania tego człowieka. Sprawa stała się śliska. Aby
ją wyjaśnić, musiał chwilowo porzucić delikatne, naprawdę poważne zadanie.
Nie ciesząc się z perspektywy starcia z Fiodorem, Lew powoli wchodził po
schodach, rozmyślając o drodze, jaka doprowadziła go do obecnej funkcji —
nadzorcy ludzkich reakcji. Nigdy nie zamierzał pracować w Ministerstwie
Bezpieczeństwa Państwowego; karierę zawdzięczał służbie wojskowej. Podczas
Wielkiej Wojny Ojczyźnianej został przyjęty do jednostki specjalnej — OMSBON-u,
samodzielnej brygady zmotoryzowanej specjalnego przeznaczenia. Żołnierze
trzeciego i czwartego batalionu jednostki rekrutowali się spośród studentów
Centralnego Instytutu Kultury Fizycznej, w którym uczył się Lew.
Wyselekcjonowano kandydatów odznaczających się największą sprawnością fizyczną
i przewieziono do obozu szkoleniowego w Mytiszczach, na północ od Moskwy, gdzie
uczono ich walki wręcz, skoków spadochronowych z małej wysokości i używania
materiałów wybuchowych. Obóz należał do NKWD, jak nazywał się wówczas
centralny organ bezpieczeństwa wewnętrznego, przed wyodrębnieniem z niego MGB.
Bataliony nie podlegały dowództwu armii, ale bezpośrednio NKWD, co znajdowało
odzwierciedlenie w charakterze ich misji. Żołnierzy wysyłano na tyły wroga
z zadaniem niszczenia infrastruktury, zbierania informacji i dokonywania zabójstw —
byli tajnym oddziałem komandosów.
Podobała mu się samodzielność operacji prowadzonych przez jego jednostkę,
lecz wolał nie dzielić się z nikim tym odczuciem. Lubił świadomość, choć może było
to tylko wrażenie, że sam decyduje o własnym losie. Rozwinął skrzydła. Wkrótce
został odznaczony Orderem Suworowa drugiej klasy. Dzięki zimnej krwi, sukcesom
wojennym, urodzie, a przede wszystkim szczerej i niezachwianej wierze w swój kraj
stał się modelem — i to dosłownie — żołnierza Armii Czerwonej niosącej wolność
terenom okupowanym przez Niemców. Wraz z grupą kolegów z różnych dywizji
pozował do zdjęcia: z minami zwycięzców wznosili karabiny, stojąc wokół wraku
spalonego niemieckiego czołgu, nad zwłokami nieprzyjaciół. W tle widać było dym
unoszący się nad dogasającymi wioskami. Śmierć, zniszczenie i triumfalne uśmiechy
— Lwa, ze względu na jego zdrowe, białe zęby i szerokie ramiona, umieszczono na
pierwszym planie fotografii. Tydzień później zdjęcie trafiło na pierwszą stronę
„Prawdy” i Lew zaczął odbierać gratulacje od nieznajomych, wojskowych i cywilów,
którzy chcieli uścisnąć mu dłoń i wziąć w objęcia żywy symbol zwycięstwa.
Po wojnie Lew przeszedł z OMSBON-u do NKWD, co stanowiło logiczne
następstwo rzeczy. Nie zadawał żadnych pytań: taką drogę wytyczyli mu przełożeni,
więc wkroczył na nią z podniesioną głową. Kraj mógłby mu wyznaczyć inne zadanie,
a on wykonałby je równie chętnie. Gdyby mu rozkazano, zgodziłby się zostać
strażnikiem kołymskich gułagów w arktycznej tundrze. Miał tylko jedno pragnienie:
służyć swojemu państwu, które pokonało faszyzm, zapewniło obywatelom darmową
edukację i opiekę medyczną, było orędownikiem praw robotników na całym świecie,
państwu, które jego ojcu — pracującemu przy taśmie robotnikowi z fabryki amunicji
— płaciło pensję porównywalną z poborami dyplomowanego lekarza. Choć służba
w MGB miewała przykre strony, rozumiał konieczność strzeżenia rewolucji przed
wrogiem zewnętrznym i wewnętrznym, przed tymi, którzy próbowali ją osłabić
i zdecydowanie pragnęli doprowadzić do jej upadku. Temu celowi Lew był gotów
oddać życie. I poświęcić życie innych.
Dziś jego bohaterstwo i wyszkolenie wojskowe nie miało żadnego znaczenia.
Nie szedł na spotkanie z wrogiem. Chodziło o rozmowę z kolegą,
współpracownikiem, z pogrążonym w bólu ojcem. Mimo to obowiązywała go
procedura, a ojciec w żałobie był obiektem śledztwa MGB. Lew musiał postępować
ostrożnie. Nie mógł ulec uczuciom, które zaślepiły Fiodora. Ta histeria narażała na
niebezpieczeństwo porządną rodzinę. Jeżeli nie uda mu się powstrzymać gadania
o morderstwie, plotka rozpleni się jak chwast, wzbudzając w ludziach niepokój
i niepewność co do prawdy będącej jednym z filarów nowego społeczeństwa:
Przestępstwo nie istnieje.

Niewiele osób wierzyło w to bez zastrzeżeń. Społeczeństwo, jeszcze


niedoskonałe, nie pozbyło się wszystkich skaz: nadal było w okresie przejściowym.
Lew jako funkcjonariusz MGB miał obowiązek studiować dzieła Lenina; właściwie
był to obowiązek ogółu obywateli. Wiedział, że ekscesy społeczne — przestępstwa —
wygasną, w miarę jak zacznie zanikać ubóstwo i niedostatek. Nie osiągnęli jeszcze
tego poziomu. Nadal dochodziło do kradzieży, pijackie kłótnie kończyły się
rękoczynami: grasowały bandy urków — przestępców. Ale ludzie musieli wierzyć, że
czeka ich lepszy byt. Nazwanie tego zdarzenia morderstwem, dzieciobójstwem
stanowiło ogromny krok wstecz. Przełożony Lwa i jego mentor, major Janusz
Kuźmin, opowiadał mu o procesach z 1937 roku, podczas których Stalin oświadczył
oskarżonym, że „stracili wiarę”.
Stracili wiarę

Wrogami partii byli nie tylko sabotażyści, szpiedzy i niszczyciele przemysłu,


lecz także ci, którzy wątpili w linię partii, wątpili w społeczeństwo, jakie miało się
narodzić. Zgodnie z tą zasadą Fiodor, jego kolega i współpracownik, naprawdę stał
się wrogiem.
Misja Lwa polegała na tym, by położyć kres bezpodstawnym spekulacjom
i ocalić rodzinę od zguby. Wieści o morderstwie niosły ze sobą dramatyzm, który
niewątpliwie przemawiał do pewnego typu ludzi o wybujałej wyobraźni. Gdyby
zaszła taka potrzeba, był gotów postawić sprawę twardo: chłopiec popełnił błąd, za
który zapłacił życiem. Nikt inny nie musiał cierpieć z powodu jego lekkomyślności.
A może to jednak za ostro? Nie musiał posuwać się tak daleko. Sytuacja
wymagała od niego taktu. Byli zdenerwowani — to wszystko. Powinien okazać im
cierpliwość. Pamiętać, że nie rozumują logicznie. Przedstawić fakty. Nie przyszedł tu
grozić, przynajmniej nie od razu: przyszedł im pomóc. Przyszedł przywrócić wiarę.
Lew zapukał i drzwi otworzył Fiodor. Lew skłonił głowę.
— Przykro mi z powodu tego, co się stało.
— Dziękuję,​ że przyszedłeś.
Fiodor cofnął się, wpuszczając Lwa do mieszkania.
Wszystkie miejsca były zajęte. W pokoju panował tłok, jak gdyby odbywało się
tu zebranie wioski. Starsi ludzie i dzieci — było jasne, że zgromadziła się cała
rodzina. Nietrudno sobie wyobrazić, jak bardzo podgrzały się emocje w takiej
atmosferze. Niewątpliwie utwierdzali się nawzajem w przekonaniu, że za śmierć ich
ukochanego malca winę ponosi jakaś tajemnicza siła. Może dzięki temu łatwiej było
im się pogodzić ze stratą. Może mieli wyrzuty sumienia, że nie nauczyli chłopca
trzymać się z daleka od torów kolejowych. Wśród twarzy Lew rozpoznał kilku
kolegów Fiodora z pracy. Zastani w jego mieszkaniu sprawiali wrażenie zmieszanych.
Nie wiedzieli, co zrobić, unikali kontaktu wzrokowego i wyraźnie chcieli wyjść, choć
nie czuli się na siłach. Lew odwrócił się do Fiodora.
— Nie byłoby nam łatwiej porozmawiać na osobności?
— Proszę cię, to moja rodzina: chce usłyszeć, co masz nam do powiedzenia.
Lew rozejrzał się, widząc około dwudziestu par oczu utkwionych w sobie.
Wrogich oczu ludzi, którzy już wiedzieli, co zamierza powiedzieć. Śmierć chłopca
wzbudziła w nich złość i w ten sposób wyrażali ból. Lew musiał po prostu przyjąć do
wiadomości, że jest głównym obiektem ich gniewu.
— Chyba nie ma nic gorszego niż strata dziecka. Pracowaliśmy już razem, kiedy
wspólnie z żoną świętowałeś narodziny syna. Pamiętam, jak ci gratulowałem. I z
głębokim smutkiem składam teraz wyrazy współczucia.
Zabrzmiało​ to nieco sztywno, ale Lew mówił szczerze. Odpowiedziało mu
milczenie. Ciągnął, starannie dobierając słowa:
— Nigdy​ nie poznałem bólu po stracie dziecka. Nie wiem, jak bym na to
zareagował. Być może chciałbym znaleźć winnego, kogoś, kogo mógłbym
znienawidzić. Ale patrząc na wszystko trzeźwym okiem, zapewniam cię, że
przyczyna śmierci Arkadego nie podlega dyskusji. Przyniosłem raport, który mogę ci
zostawić, jeżeli chcesz. Oprócz tego jestem gotów odpowiedzieć na każde twoje
pytanie.
— Arkady​ został zamordowany. Chcemy, żebyś nam pomógł w dochodzeniu,
jeżeli nie osobiście, to MGB powinno nakłonić prokuratora, żeby założył sprawę
kryminalną.
Lew​ skinął głową, starając się zachować pojednawczy ton. Gorszego początku
rozmowy nie mógł sobie wyobrazić. Ojciec był niewzruszony: okopali się na swoich
pozycjach. Fiodor żądał, aby oficjalnie otwarto ugotownoje​ dieło, sprawę kryminalną,
bez czego milicja nie mogłaby rozpocząć śledztwa. Domagał się rzeczy niemożliwej.
Lew spojrzał na ludzi pracujących z Fiodorem. W przeciwieństwie do pozostałych
zdawali sobie sprawę, że słowo, które tu padło — morderstwo — kładzie się cieniem
na wszystkich obecnych w pokoju.
— Arkadego​ potrącił pociąg. To był wypadek, tragiczny wypadek.
— Dlaczego​ więc był nagi? A usta miał pełne błota?
Lew​ nie zrozumiał. O czym Fiodor mówi? Chłopiec był nagi? Pierwszy raz
o tym słyszał. Otworzył raport.
Ciało​ znalezionego chłopca było ubrane.

Gdy​ ponownie odczytywał tę uwagę, wydała mu się dziwna. Mimo to informacja


nie pozostawiała żadnych wątpliwości: chłopiec był ubrany. Przejrzał dalszą część
dokumentu.
Ponieważ​ zwłoki wleczono po ziemi, do ust chłopca dostało się błoto.

Zamknął​ raport. Pokój czekał.


— Chłopiec​ był całkowicie ubrany. Owszem, miał w ustach błoto. Ale dlatego,
że pociąg wlókł ciało; to naturalne, że do ust mogło się dostać trochę ziemi.
Wstała​ starsza kobieta. Miała bystre, przenikliwe oczy, choć ciężar lat przygarbił
jej plecy.
— Mówiono​ nam co innego.
— Przykro​ mi, ale źle was poinformowano.
Staruszka​ nie dawała za wygraną. Najwyraźniej miała znaczący udział
w przekonaniu rodziny do tej wersji wydarzeń.
— Człowiek,​ który znalazł ciało — Taras Kuprin — grzebał w śmieciach.
Mieszka dwie ulice stąd. Powiedział nam, że Arkady był nagi, słyszy pan? Nie miał
na sobie zupełnie nic. Kiedy pociąg kogoś potrąci, to go przecież nie rozbiera.
— Ten​ człowiek, Kuprin, rzeczywiście znalazł ciało. W raporcie jest jego
zeznanie. Twierdzi, że zwłoki leżały na torach, całkowicie ubrane. Wyraźnie to
zaznaczył. Jego słowa są tu czarno na białym.
— Dlaczego​ nam powiedział co innego?
— Może​ coś mu się pomieszało. Nie wiem. Ale mam tu podpis tego człowieka
na zeznaniu, a zeznanie jest w raporcie. Wątpię, czy gdybym go teraz spytał,
powiedziałby co innego.
— A pan​ widział ciało chłopca?
Pytanie​ zaskoczyło Lwa.
— Nie​ prowadzę dochodzenia w tej sprawie: to nie należy do moich zadań.
Gdybym nawet jednak prowadził, śledztwo jest bezcelowe. Zdarzył się tragiczny
wypadek. Przyszedłem porozmawiać z wami i wyjaśnić niepotrzebne
nieporozumienia. Jeżeli chcecie, mogę odczytać na głos cały raport.
Staruszka​ oświadczyła:
— Ten​ raport to kłamstwo.
Wszyscy​ zdrętwieli. Lew milczał, usiłując zachować spokój. Ci ludzie muszą
zrozumieć, że żaden kompromis nie wchodzi w grę. Muszą ustąpić, muszą przyjąć do
wiadomości, że chłopiec zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Lew przyszedł
tu dla ich dobra. Odwrócił się do Fiodora, spodziewając się, że sprostuje słowa tej
kobiety.
Fiodor​ wystąpił naprzód.
— Mamy​ nowe dowody, które ujawniły się dopiero dzisiaj. Pewna kobieta, która
z okna swojego mieszkania widzi tory, zobaczyła Arkadego z jakimś mężczyzną. Nic
więcej nie wiemy. Nie znamy tej kobiety. Nigdy wcześniej jej nie spotkaliśmy.
Dowiedziała się o morderstwie…
— Fiodorze…
— Dowiedziała​ się o śmierci mojego syna. I jeżeli powiedziano nam prawdę,
będzie w stanie opisać tego człowieka. Potrafi go rozpoznać.
— Gdzie​ ona jest?
— Właśnie​ na nią czekamy.
— Ma​ tu przyjść? Chętnie posłucham, co ma do powiedzenia.
Podano​ mu krzesło. Podziękował gestem. Wolał stać.
Wszyscy​ bez słowa czekali na pukanie do drzwi. Lew zaczął żałować, że nie
usiadł. Dopiero po niemal godzinie, którą spędzili w milczeniu, rozległo się delikatne
stukanie. Fiodor otworzył, przedstawił się i wprowadził kobietę do pokoju. Miała
około trzydziestu lat, miłą twarz i duże, zalęknione oczy. Na widok tylu ludzi
przestraszyła się, więc Fiodor próbował ją uspokoić.
— To​ moja rodzina i przyjaciele. Nie ma powodu do obaw.
Ale​ nie słuchała go, wpatrując się w Lwa.
— Nazywam​ się Lew Stiepanowicz Demidow. Jestem oficerem śledczym MGB.
Służbowo zajmuję się tą sprawą. Jak się nazywacie, obywatelko?
Wyciągnął​ notatnik, znajdując czystą stronę. Kobieta nie odpowiadała. Lew
uniósł wzrok. Nadal się nie odzywała. Już miał powtórzyć pytanie, gdy wreszcie
powiedziała:
— Galina​ Szaporina.
Mówiła​ szeptem.
— Co​ takiego widzieliście?
— Widziałam…
Rozejrzała​ się po pokoju, popatrzyła na podłogę, po czym znów obróciła
spojrzenie na Lwa i ponownie umilkła.
— Mężczyznę?​ — podsunął jej Fiodor głosem, w którym wyraźnie brzmiała
nuta napięcia.
— Tak,​ mężczyznę.
Fiodor,​ stojąc tuż obok niej i świdrując ją wzrokiem, odetchnął z ulgą. Kobieta
ciągnęła:
— Może​ to był jakiś robotnik — wyjrzałam przez okno i zobaczyłam go na
torach. Było bardzo ciemno.
Lew​ postukał ołówkiem w notatnik.
— Widzieliście​ z nim małego chłopca?
— Nie,​ nie było żadnego chłopca.
Fiodor​ w zdumieniu otworzył usta i wyrzucił z siebie:
— Ależ​ słyszeliśmy, że widziała pani mężczyznę prowadzącego za rękę mojego
synka.
— Nie,​ nie, nie — nie było żadnego chłopca. Ten człowiek chyba trzymał torbę
— torbę z narzędziami. Tak, na pewno. Pracował na torach, zdaje się, że je naprawiał.
Widziałam go ledwie przez chwilę, to wszystko. Właściwie nie powinnam tu
przychodzić. Przykro mi z powodu śmierci pańskiego syna.
Lew​ zamknął notatnik.
— Dziękuję.
— Będę​ jeszcze odpowiadała na jakieś pytania?
Zanim​ Lew zdążył odpowiedzieć, Fiodor chwycił kobietę za ramię.
— Widziała​ pani mężczyznę.
Galina​ wyrwała rękę. Rozejrzała się po pokoju, patrząc w skierowane na siebie
oczy wszystkich zgromadzonych. Odwróciła się do Lwa.
— Będzie​ pan chciał później złożyć mi wizytę?
— Nie,​ to wszystko.
Ze​ spuszczoną głową szybko ruszyła do drzwi wyjściowych. Zanim opuściła
pokój, starsza kobieta zawołała za nią:
— Tak​ szybko traci pani zimną krew?!
Fiodor​ podbiegł do staruszki.
— Proszę​ cię, usiądź.
Skinęła​ głową, ani z niechęcią, ani z aprobatą.
— To​ był twój syn.
— Tak.
Lew​ nie widział oczu Fiodora. Ciekawiło go, jaką wiadomość przekazuje sobie
niemo tych dwoje. Cokolwiek to było, kobieta usiadła. Tymczasem Galina wymknęła
się z mieszkania.
Lew​ był zadowolony z interwencji Fiodora. Miał nadzieję, że to znak, iż
osiągnęli punkt zwrotny. Zbieranie strzępków plotek i domysłów nie mogło nikomu
wyjść na dobre. Fiodor wrócił do Lwa.
— Wybacz​ mojej matce, jest zdenerwowana.
— Dlatego​ właśnie przyszedłem. Żebyśmy mogli przedyskutować sprawę w tych
czterech ścianach. Nie wolno dopuścić do tego, żeby po moim wyjściu dalej o tym
rozmawiano. Jeżeli ktoś spyta cię o syna, nie możesz mówić, że został zamordowany.
Nie dlatego, że ci każę, ale dlatego, że to nieprawda.
— Rozumiemy.
— Fiodorze,​ na jutro dostajesz urlop. Mam na to zgodę. Jeżeli mogę zrobić dla
ciebie coś jeszcze…
— Dziękuję.
Przy​ drzwiach Fiodor uścisnął mu rękę.
— Wszyscy​ jesteśmy zdenerwowani. Wybacz nam gwałtowne reakcje.
— To​ zostanie między nami. Ale, jak powiedziałem, nie wolno wam już więcej
o tym mówić.
Twarz​ Fiodora stężała. Skinął głową. Jak gdyby każde słowo sprawiało mu ból,
wykrztusił:
— Mój​ syn zginął w tragicznym wypadku.
Lew​ zszedł po schodach, oddychając głęboko. W pokoju panowała nieznośnie
duszna atmosfera. Cieszył się, że już to ma za sobą, że sprawa została rozwiązana.
Fiodor był dobrym człowiekiem. Gdy pogodzi się ze śmiercią syna, łatwiej będzie
mógł przyjąć do wiadomości prawdę.
Przystanął.​ Usłyszał za sobą czyjeś kroki. Odwrócił się. To był chłopiec,
najwyżej siedmio- albo ośmioletni.
— Proszę​ pana, jestem Jura. Starszy brat Arkadego. Mogę z panem
porozmawiać?
— Oczywiście.
— To​ moja wina.
— Co?
— Śmierć​ mojego brata: rzuciłem w niego śnieżką. Napchałem do niej kamieni,
błota i piasku. Trafiłem Arkadego i zrobiłem mu krzywdę. Uciekł. Może kręciło mu
się w głowie, może dlatego nie zauważył pociągu. Miał w buzi błoto przeze mnie. To
ja rzuciłem w niego ziemią.
— Twój​ brat zginął w wypadku. Nie ma powodu, żebyś czuł się winny. Ale
dobrze zrobiłeś, mówiąc mi prawdę. Wracaj do rodziców.
— Nie​ powiedziałem im o tej śnieżce z błotem i kamieniami.
— Może​ nie muszą o niej wiedzieć.
— Bardzo​ by się złościli. Bo to był ostatni raz, kiedy go widziałem. Proszę pana,
zawsze fajnie się bawiliśmy. I znowu moglibyśmy się fajnie bawić, pogodzilibyśmy
się i na pewno znowu bylibyśmy kumplami. Ale teraz nie mogę się już z nim
pogodzić. Nawet nie mogę go przeprosić.
Lew​ słuchał wyznania chłopca. Jura potrzebował przebaczenia. Rozpłakał się.
Lew zmieszany pogładził go po głowie, mówiąc cicho, jak gdyby nucił kołysankę:
— To​ nie była niczyja wina.
Wieś​ Kimow
sto​ sześćdziesiąt kilometrów
na​ północ od Moskwy

Tego​ samego dnia

Anatolij​ Brodski nie spał od trzech dni. Był tak zmęczony, że nawet najprostsze
czynności wymagały skupienia. Stał przed drzwiami obory zamkniętymi na klucz.
Wiedział, że będzie je musiał otworzyć siłą. Jednak sama myśl o tym wydawała mu
się nierealna. Po prostu nie miał już sił. Zaczął padać śnieg. Anatolij spojrzał
w ciemne niebo; zapadł w odrętwienie, a gdy w końcu przypomniał sobie, gdzie jest
i co ma zrobić, poczuł śnieg osiadający mu na twarzy. Zlizał z ust zimne płatki,
uświadamiając sobie, że umrze, jeżeli nie dostanie się do środka. Skoncentrował się
i kopnął w drzwi. Zadrżały w zawiasach, ale pozostały zamknięte na głucho. Kopnął
jeszcze raz. Zatrzeszczały deski. Zachęcony tym odgłosem wykrzesał z siebie resztkę
energii i wymierzył trzeci cios, celując w zamek. Drewno pękło i drzwi gwałtownie
się rozwarły. Stał w progu, przyzwyczajając oczy do mroku. Po jednej stronie
w zagrodzie stały dwie krowy. Po drugiej zobaczył narzędzia i słomę. Rozłożył na
zmarzniętej ziemi kilka zgrzebnych worków, zapiął płaszcz i położył się, krzyżując
ręce na piersi i zamykając oczy.

···

Z okna​ izby Michaił Zinowiew ujrzał otwarte drzwi obory. Kołysały się
poruszane wiatrem, który nawiewał do środka kłęby śniegu. Michaił się odwrócił.
Żona głęboko spała. Postanowiwszy jej nie niepokoić, cicho narzucił płaszcz,
namacał w ciemności buty i wyszedł z domu.
Wiatr​ zaczął się wzmagać, unosząc z ziemi tumany śniegu i chłoszcząc jego
twarz. Michaił uniósł rękę i osłonił oczy. Gdy podszedł do obory, spomiędzy palców
zobaczył, że zamek został wyłamany, a drzwi otwarte kopniakiem. Zajrzał do środka
i kiedy przyzwyczaił wzrok do pozbawionego światła księżyca półmroku, dostrzegł
sylwetkę człowieka leżącego na ziemi i wtulonego w słomę. Nie zastanawiając się, co
chce zrobić, wszedł do obory, chwycił widły i podkradł się do śpiącego intruza,
zbliżając zęby narzędzia do jego brzucha.
Anatolij​ otworzył oczy i kilka centymetrów od swojej twarzy ujrzał zaśnieżone
buty. Obrócił się na wznak, by spojrzeć na górującą nad nim postać. Zęby wideł lekko
drżały tuż nad jego brzuchem. Żaden z mężczyzn się nie poruszył. Mgiełka oddechów
pojawiała się i znikała sprzed ich twarzy. Anatolij nie próbował złapać wideł. Nie
próbował się odsunąć.
Przez​ chwilę trwali zastygli jak w stop-klatce, dopóki Michaiła nie ogarnęło
uczucie palącego wstydu. Jęknął, jak gdyby niewidzialna pięść ugodziła go
w żołądek, a potem upuścił widły na ziemię, osuwając się na kolana.
— Wybacz​ mi, proszę.
Anatolij​ usiadł. Przypływ adrenaliny zupełnie go rozbudził, lecz czuł ból
w całym ciele. Jak długo spał? Krótko, na pewno za krótko. Kiedy się odezwał,
z wyschniętego gardła wydobył się schrypnięty głos:
— Rozumiem.​ Nie powinienem tu przychodzić. Nie powinienem cię prosić
o pomoc. Musisz myśleć o rodzinie. Naraziłem cię na niebezpieczeństwo. To ja
powinienem cię prosić o wybaczenie.
Michaił​ przecząco pokręcił głową.
— Przestraszyłem​ się. Wpadłem w panikę. Wybacz.
Anatolij​ spojrzał przez otwarte drzwi na śnieg i ciemność. Teraz nie mógł stąd
wyjść. Nie przeżyłby tego. Oczywiście, nie mógł pozwolić sobie na sen, ale
potrzebował schronienia. Michaił czekał na odpowiedź, na słowa przebaczenia.
— Nie​ mam ci czego wybaczać. Nie jesteś niczemu winien. Ja zapewne
zrobiłbym to samo.
— Ale​ jesteś moim przyjacielem.
— Jestem​ i zawsze będę twoim przyjacielem. Posłuchaj: zapomnij o tym, co się
dzisiaj zdarzyło. Zapomnij, że w ogóle tu byłem. Zapomnij, że prosiłem cię o pomoc.
Pamiętaj nas takich jak kiedyś. Zapamiętaj nas jako najlepszych przyjaciół. Zrób to
dla mnie, a ja zrobię to samo dla ciebie. O świcie już mnie tu nie będzie. Przyrzekam
ci. Obudzisz się rano i będziesz dalej normalnie żył. Zapewniam cię, nikt nigdy się
nie dowie, że tu byłem.
Michaił​ zwiesił głowę: płakał. Do dziś wierzył, że jest gotów zrobić wszystko
dla swojego przyjaciela. To było kłamstwo. Jego lojalność, odwaga, przyjaźń okazały
się wątłe jak bańka mydlana — prysły już przy pierwszej poważnej próbie.
Zdziwienie​ Michaiła, kiedy wieczorem przyjaciel niezapowiedziany zjawił się
w jego domu, było całkiem zrozumiałe. Anatolij przyjechał do wsi bez uprzedzenia.
Mimo to powitano go serdecznie, nakarmiono, napojono i zaofiarowano mu nocleg.
Dopiero gdy gospodarze dowiedzieli się, że zmierza na północ, w kierunku fińskiej
granicy, zrozumieli powód jego nieoczekiwanej wizyty. Ani słowem nie wspomniał,
że jest poszukiwany przez służby Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Nie
musiał. Sami to zrozumieli. Uciekał. Kiedy ten fakt stał się jasny, serdeczność
gospodarzy ulotniła się bez śladu. Za udzielenie pomocy uciekinierowi groziła kara
śmierci. Anatolij wiedział o tym, lecz miał nadzieję, że przyjaciel będzie gotów
podjąć ryzyko. Wierzył nawet, że zechce mu towarzyszyć w podróży na północ. MGB
nie poszukiwało dwóch ludzi, a co więcej, Michaił miał znajomych w miastach na
trasie do samego Leningradu, między innymi w Twerze i mieście Gorki. To prawda,
że Anatolij prosił o ogromnie wiele, lecz kiedyś ocalił Michaiłowi życie i choć nie
uważał go za swego dłużnika, to tylko dlatego, że nie przypuszczał, by kiedykolwiek
był zmuszony zwrócić się do niego o spłatę długu.
Podczas​ rozmowy przekonał się jednak, że Michaił nie jest gotowy narażać się
na takie ryzyko. Właściwie nie był gotowy narażać się na żadne ryzyko. Jego żona
często im przerywała, aby zamienić z mężem dwa słowa na osobności. Ilekroć
wtrącała się do ich rozmowy, posyłała Anatolijowi nieskrywanie jadowite spojrzenie.
Sytuacja wymagała rozwagi i ostrożności. Bez wątpienia sprowadził zagrożenie na
rodzinę przyjaciela, rodzinę, którą kochał. Znacznie obniżając oczekiwania wobec
Michaiła, zapewnił go, że nie chce niczego poza noclegiem w ich oborze. Nazajutrz
rano miał zniknąć. Zamierzał iść pieszo do najbliższej stacji kolejowej, tą samą drogą,
którą przyszedł. W dodatku to był jego pomysł, aby wyłamać zamek w drzwiach
obory. Gdyby przypadkiem został schwytany, rodzina Michaiła mogłaby utrzymywać,
że o niczym nie wiedziała, a do obory zakradł się jakiś intruz. Sądził, że te środki
ostrożności uspokoją gospodarzy.
Nie​ mogąc patrzeć na płaczącego przyjaciela, Anatolij pochylił się ku niemu.
— Nie​ ma powodu, żebyś czuł się winny. Wszyscy próbujemy po prostu
przeżyć.
Michaił​ przestał płakać. Uniósł głowę, ocierając łzy. Przyjaciele nagle zdali
sobie sprawę, że być może widzą się po raz ostatni. Uściskali się serdecznie.
Michaił​ się odsunął.
— Zawsze​ byłeś lepszym człowiekiem ode mnie. Powodzenia.
Wstał​ i wyszedł z obory, zamykając za sobą drzwi i podsypując pod nie trochę
śniegu, aby je unieruchomić. Odwrócił się plecami do wiatru i ciężkim krokiem
powlókł się w kierunku domu. Gdyby zabił Anatolija i zgłosił włamanie,
zagwarantowałby bezpieczeństwo rodzinie. Teraz będzie się musiał zdać na los.
Będzie się musiał modlić. Nigdy nie uważał się za tchórza, a podczas wojny, gdy
w grę wchodziło jego życie, nigdy nie stchórzył. Niektórzy podziwiali nawet jego
odwagę. Ale odkąd miał rodzinę, poznał smak strachu. Potrafił wyobrazić sobie
znacznie gorsze rzeczy niż własna śmierć.
Kiedy​ dotarł do domu, zdjął buty i płaszcz, po czym ruszył do izby.
Otworzywszy drzwi, drgnął zaskoczony widokiem postaci przy oknie. Jego żona
obudziła się i patrzyła w stronę obory. Słysząc, jak wchodzi, odwróciła się. Z jej
drobnej sylwetki trudno było odgadnąć, że jest silną kobietą, która potrafi dźwigać,
rąbać, pracować dwanaście godzin na dobę i dbać, by rodzina trzymała się razem. Nie
obchodziło jej, że Anatolij kiedyś uratował życie jej mężowi. Nie obchodziła jej ich
przeszłość, ich przyjaźń. Lojalność i dług wdzięczności to były pojęcia abstrakcyjne.
Anatolij stanowił zagrożenie dla ich bezpieczeństwa. To było realne. Pragnęła tylko,
żeby zniknął i trzymał się jak najdalej od jej domu, a w tym momencie nienawidziła
go bardziej niż kogokolwiek na świecie — tego łagodnego i poczciwego człowieka,
którego kiedyś uwielbiała i z radością gościła u siebie.
Michaił​ pocałował żonę. Miała chłodny policzek. Ujął jej dłoń. Spojrzała na
niego, zauważając ślady łez.
— Co​ tam robiłeś?
Michaił​ rozumiał jej przejęcie. Miała nadzieję, że dokonał tego, co było
konieczne. Miała nadzieję, że przedkładając rodzinę nad wszystko, zabił tego
człowieka. Właśnie to należało zrobić.
— Zostawił​ otwarte drzwi obory. Ktoś mógłby to zauważyć. Poszedłem je
zamknąć.
Rozluźniła​ uścisk. Wyczuł jej rozczarowanie. Uznała, że jest słaby. Miała rację.
Nie potrafił znaleźć w sobie dość siły, by zamordować przyjaciela, ani dość, by mu
pomóc. Szukał słów pocieszenia.
— Nie​ musisz się martwić. Nikt nie wie, że tam jest.
Moskwa

Tego​ samego dnia

Roztrzaskali​ stół, przewrócili łóżko, rozdarli na strzępy materac, rozpruli


poduszki i zerwali deski podłogowe, lecz mimo to rewizja w mieszkaniu Anatolija
Brodskiego nie przyniosła żadnej wskazówki co do miejsca jego pobytu. Lew kucnął,
by obejrzeć kominek. Spalono w nim pokaźną stertę papierów. W miejscu, gdzie
ułożono i podpalono plik korespondencji, piętrzyły się warstwy drobnego popiołu.
Lufą pistoletu rozgarnął zwęglone resztki w nadziei, że znajdzie jakiś nietknięty
fragment. Popiół się rozpadł — wszystko spłonęło do cna. Zdrajca uciekł. Winien
temu był Lew. Uwierzył w słowo obcego człowieka. Przypuszczał, że Brodski jest
niewinny; popełnił błąd typowy dla nowicjusza.
Lepiej,​ żeby ucierpiało dziesięciu niewinnych, niż pozwolić uciec jednemu szpiegowi.

Zlekceważył​ podstawową zasadę ich służby: domniemanie winy.


Mimo​ że Lew wziął na siebie odpowiedzialność, nie mógł się pozbyć myśli, czy
gdyby nie zmarnował całego dnia na zajmowanie się tragiczną śmiercią tego chłopca,
Brodskiemu udałoby się uciec. Rozmowy z krewnymi ofiary, by powstrzymać
pochopne rozsiewanie plotek — to nie było zadanie dla wysokiego rangą oficera
śledczego MGB. Zamiast osobiście kierować obserwacją podejrzanego, pozwolił, by
odsunięto go na bok, i zajął się rozwikłaniem sprawy w gruncie rzeczy prywatnej.
W ogóle nie powinien się na to zgodzić. Zbagatelizował zagrożenie, jakie stanowił ten
Brodski. To była jego pierwsza poważna pomyłka, odkąd wstąpił do służby
bezpieczeństwa. Miał świadomość, że niewielu funkcjonariuszom los daje okazję do
popełnienia drugiego błędu.
Nie​ przywiązywał szczególnej wagi do sprawy: Brodski był wykształconym
człowiekiem, w miarę dobrze znał angielski, regularnie kontaktował się
z cudzoziemcami. To wprawdzie dawało podstawę do czujności, ale, jak zauważył
Lew, Brodski był szanowanym weterynarzem w mieście, gdzie pracowało bardzo
niewielu wykwalifikowanych weterynarzy. Zagraniczni dyplomaci musieli gdzieś
leczyć swoje psy i koty. Prócz tego podejrzany służył w Armii Czerwonej jako lekarz.
Miał wzorową przeszłość. Według dokumentów wojskowych zgłosił się na ochotnika,
a choć formalnie nie był dyplomowanym lekarzem i specjalizował się w leczeniu
zwierząt, pracował w kilku szpitalach polowych, za co został dwukrotnie odznaczony.
Ten fakt dowodził, że musiał uratować życie setkom ludzi.
Major​ Kuźmin szybko odgadł przyczynę obiekcji swojego protegowanego. Na
froncie Lew wielokrotnie trafiał ranny do szpitali polowych i najwyraźniej
powstrzymywało go poczucie solidarności wojennej. Kuźmin przypomniał mu, że
sentymenty mogą uczynić człowieka ślepym na prawdę. Tym, którzy wydają się nam
najbardziej godni zaufania, należy się przyglądać z największą podejrzliwością.
W jego radzie Lew rozpoznał parafrazę znanego aforyzmu Stalina: „Ufajcie, ale
kontrolujcie”.
Ufajcie,​ ale kontrolujcie.

Słowa​ Stalina interpretowano jako:


Kontrolujcie​ tych, którym ufamy.

Ponieważ​ tych, którym nie ufano, prześwietlano z takim samym zapałem jak
zaufanych, istniała pewnego rodzaju równość.
Praca​ śledczego polegała na tym, aby dopóty zdzierać warstwę niewinności,
dopóki nie odsłoni się winy. Jeśli śledczemu nie udało się dowieść winy
podejrzanego, to widocznie zdarł za mało. W przypadku Brodskiego pytanie nie
brzmiało, czy zagraniczni dyplomaci spotykali się z nim, ponieważ był weterynarzem,
ale czy podejrzany został weterynarzem po to, by zagraniczni dyplomaci mogli się
z nim jawnie spotykać. Dlaczego otworzył gabinet zaledwie kilka kroków od
ambasady amerykańskiej? I dlaczego — krótko po rozpoczęciu przez niego praktyki
— kilku pracowników ambasady amerykańskiej sprawiło sobie zwierzęta? I wreszcie
dlaczego dziwnym trafem zwierzęta zagranicznych dyplomatów wymagały pomocy
medycznej częściej niż zwierzęta należące do zwykłych obywateli? Kuźmin pierwszy
przyznał, że cała sytuacja ma aspekt komiczny i właśnie z tego powodu zaczęła go
niepokoić. Niewinność okoliczności sprawiała wrażenie znakomitego kamuflażu.
Wydawało się, jakby otwarcie kpiono z MGB. Niewiele było poważniejszych
przestępstw.
Przemyślawszy​ sprawę i mając na uwadze spostrzeżenia swojego mentora, Lew
podjął decyzję, że zamiast od razu aresztować podejrzanego, należy go śledzić przez
pewien czas, doszedł bowiem do wniosku, że jeśli ten obywatel działa jako szpieg,
nadarza się okazja, by odkryć, dla kogo pracuje, i aresztować wszystkich za jednym
zamachem. Choć o tym nie mówił, czułby się nieswojo, aresztując kogoś bez
pewniejszych dowodów. Naturalnie przez całe swoje zawodowe życie radził sobie
z podobnymi skrupułami. Dokonał wielu aresztowań, znając jedynie nazwisko i adres
obywatela i wiedząc, że ktoś temu obywatelowi nie ufa. Wina podejrzanego stawała
się faktem w chwili, gdy stawał się podejrzanym. Dowody zdobywało się w trakcie
przesłuchania. Lew nie był już jednak chłopcem na posyłki, wykonującym cudze
rozkazy, postanowił więc wykorzystać swoją władzę i zabrać się do dzieła trochę
inaczej. Został śledczym. Chciał poprowadzić dochodzenie. Nie wątpił, że ostatecznie
aresztuje Anatolija Brodskiego, ale pragnął dowodu; jakiegoś świadectwa winy,
czegoś oprócz domysłów. Krótko mówiąc, chciał być w porządku, gdy przystąpi do
aresztowania.
W ramach​ operacji Lew, pełniąc służbę na pierwszej zmianie, śledził
podejrzanego od ósmej rano do ósmej wieczorem. W ciągu trzech dni nie zauważył
nic niezwykłego. Podejrzany chodził do pracy, jadł obiad i wracał do domu. Słowem,
sprawiał wrażenie zwykłego, porządnego obywatela. Być może właśnie jego pozorna
nieszkodliwość stępiła zmysły Lwa. Kiedy dziś rano wzburzony Kuźmin wziął go na
stronę, informując o sytuacji Fiodora Andriejewa — o śmierci chłopca i histerycznej
reakcji rodziny — i rozkazując mu natychmiast rozwiązać ten problem, Lew nie
protestował. Zamiast się przeciwstawić i zwrócić Kuźminowi uwagę, że jest zajęty
znacznie ważniejszymi rzeczami, potulnie się zgodził. Z perspektywy dzisiejszego
wieczoru decyzja wydawała się niedorzeczna. Do frustracji doprowadzała go myśl, że
gdy gawędził sobie z rodziną i pocieszał dzieci, zdrajca uciekł, wystawiając go na
pośmiewisko. Agent wyznaczony do kontynuowania obserwacji okazał się idiotą i nie
zauważył nic dziwnego w tym, że przez cały dzień weterynarza nie odwiedził ani
jeden klient. Dopiero po zmierzchu nabrał podejrzeń i wszedł, zamierzając udawać
klienta. Zobaczył pusty gabinet. Tylne okno zostało wyważone. Nie sposób było
ustalić, o której godzinie podejrzany uciekł, ale najprawdopodobniej rano, krótko po
przyjściu do pracy.
Brodski​ zniknął.

Kiedy​ Lew usłyszał te słowa, poczuł mdłości: poprosił o pilne spotkanie


z majorem Kuźminem i pojechał do niego do domu. Zdobył dowód winy, którego
szukał, ale zgubił podejrzanego. Ku jego zaskoczeniu major wydawał się zadowolony.
Zachowanie zdrajcy potwierdziło jego opinię, że podstawą ich działania jest
nieufność. Jeżeli postawiono komuś zarzut zawierający tylko jeden procent prawdy,
zamiast go zlekceważyć, lepiej było uznać zarzut za uzasadniony. Lew otrzymał
polecenie zatrzymania zdrajcy za wszelką cenę. Nie wolno mu było spać, jeść,
odpoczywać, dopóki ten człowiek nie trafi do aresztu, gdzie — jak protekcjonalnym
tonem zauważył Kuźmin — powinien się znaleźć już przed trzema dniami.
Lew​ przetarł oczy. Czuł ucisk w żołądku. W najlepszym razie wykazał się
naiwnością, w najgorszym — nieudolnością. Nie docenił przeciwnika. W nagłym
przypływie gniewu nabrał ochoty, by kopnąć wywrócony stół. Udało mu się jednak
opanować. Nauczył się nie ujawniać emocji. Do pokoju wpadł jeden
z funkcjonariuszy, skory do pomocy, pragnąc zapewne zademonstrować swoje
oddanie. Lew odprawił go machnięciem ręki. Wolał być sam. Uspokajał się przez
chwilę, patrząc przez okno na śnieg, który zaczął zasypywać miasto. Zapalił
papierosa, dmuchnął dymem w szybę. Co poszło nie tak? Podejrzany musiał
zauważyć śledzących go agentów i ułożyć plan ucieczki. Jeśli spalił dokumenty, to
z pewnością chciał się pozbyć materiałów szpiegowskich albo informacji o miejscu,
w którym zamierzał się ukryć. Lew nie miał wątpliwości, że Brodski ma plan, jak
wydostać się z kraju. Musiał znaleźć odprysk tego planu.
Z Brodskim​ sąsiadowało małżeństwo siedemdziesięciokilkuletnich emerytów
mieszkających z synem, jego żoną i dwojgiem ich dzieci. Sześcioosobowa rodzina
w dwóch pokojach, nic nadzwyczajnego. Cała szóstka siedziała rzędem w kuchni
w towarzystwie funkcjonariusza, który stanął za plecami tych ludzi, aby ich
zastraszyć. Zrozumieli, że są zamieszani w czyjąś zbrodnię. Lew widział strach w ich
oczach. Nie zwracając uwagi na ten nieistotny szczegół — już raz uległ sentymentom
— podszedł do stołu.
— Anatolij​ Brodski jest zdrajcą. Jeżeli będziecie mu w jakikolwiek sposób
pomagać, choćby poprzez milczenie, zostaniecie uznani za wspólników. Macie
obowiązek dowieść swojej lojalności wobec państwa. My natomiast nie mamy
obowiązku dowieść waszej winy. To na razie nie ulega kwestii.
Starszy​ z mężczyzn, dziadek, niewątpliwie doświadczony w ratowaniu się
z podobnych opresji, natychmiast podał im wszystkie informacje na temat sąsiada,
jakie miał. Używając takich samych słów jak Lew, zeznał, że zdrajca wyszedł dziś do
pracy trochę wcześniej, z tą samą teczką co zwykle, w tym samym płaszczu i czapce.
Aby potwierdzić szczerą chęć współpracy z władzą, dziadek podzielił się swoimi
przypuszczeniami co do miejsca pobytu zdrajcy, ale Lew się zorientował, że to
jedynie czcze domysły. Na koniec dziadek podkreślił, że jego rodzina odnosiła się do
Brodskiego z wielką nieufnością i niechęcią, a jedyną osobą, która go lubiła, jest Zina
Morozowa mieszkająca piętro niżej.
Zina​ Morozowa miała pięćdziesiąt kilka lat i drżała jak dziecko, co
bezskutecznie starała się zamaskować, paląc papierosa. Kiedy Lew wszedł do
mieszkania, stała obok taniej reprodukcji słynnego portretu Stalina — o gładkiej cerze
i mądrych oczach — zawieszonej na honorowym miejscu nad kominkiem. Być może
sądziła, że portret ją ochroni. Nie przedstawiając się i nie pokazując legitymacji, Lew
od razu przystąpił do ataku, żeby ją zdezorientować.
— Dlaczego​ utrzymywaliście takie bliskie kontakty z Anatolijem Brodskim,
skoro wszyscy pozostali mieszkańcy domu go nie lubili i nie ufali mu?
Pytanie​ zaskoczyło Zinę; oburzenie z powodu tego kłamstwa sprawiło, że na
moment zapomniała o dyskrecji.
— Wszyscy​ w tym domu lubili Anatolija. Był dobrym człowiekiem.
— Brodski​ jest szpiegiem. Twierdzicie, że to dobry człowiek? Zdrajca ma być
wzorem cnót?
Zina​ poniewczasie zdała sobie sprawę z błędu, próbowała więc uściślić, co miała
na myśli.
— Chciałam​ tylko powiedzieć, że bardzo uważał, żeby nie hałasować. Był
uprzejmy.
Jąkała​ się, podając zupełnie nieistotne szczegóły, które Lew zignorował.
Wyciągnął notatnik i dużymi literami zapisał jej nieprzemyślane słowa.

BYŁ​ DOBRYM CZŁOWIEKIEM

Napisał​ wyraźnie, aby to zobaczyła i zrozumiała, że w ten sposób wykreśla z jej


życia najbliższe piętnaście lat. Te słowa w zupełności wystarczałyby, żeby skazać ją
za współudział. Jako więzień polityczny dostałaby długi wyrok, najprawdopodobniej
dwadzieścia pięć lat. Zważywszy na jej wiek, miała niewielkie szanse przeżyć gułag.
Nie musiał wypowiadać głośno tych gróźb. Były powszechnie znane.
Zina​ wycofała się do rogu pokoju i zgasiła papierosa, lecz zaraz tego pożałowała
i sięgnęła po następnego.
— Nie​ wiem, dokąd Anatolij pojechał, ale wiem, że nie ma rodziny. Jego żona
zginęła w czasie wojny. Syn umarł na gruźlicę. Rzadko przychodzili do niego goście.
O ile wiem, miał niewielu przyjaciół…
Urwała.​ Anatolij był jej przyjacielem. Spędzili razem niejeden wieczór, jedząc
i pijąc. Przez pewien czas miała nawet nadzieję, że się w niej zakocha, ale nie
wykazywał zainteresowania. Nigdy nie doszedł do siebie po śmierci żony. Pogrążona
we wspomnieniach, spojrzała na Lwa. Informacje o Anatoliju nie wywarły na nim
żadnego wrażenia.
— Chcę​ wiedzieć, gdzie jest. Nie obchodzi mnie śmierć jego żony ani syna.
Historia jego życia mnie nie interesuje, o ile nie ma związku z tym, gdzie jest teraz.
Ważył​ się jej los — był tylko jeden sposób, by przeżyć. Ale czy mogła zdradzić
człowieka, którego kochała? Ku swojemu zdziwieniu podjęcie decyzji kosztowało ją
mniej, niż się spodziewała.
— Anatolij​ unikał towarzystwa, ale pisał i dostawał listy. Od czasu do czasu
dawał mi je do wysłania. Regularną korespondencję utrzymywał tylko z kimś we wsi
Kimow. To chyba gdzieś na północ stąd. Wspominał, że ma tam przyjaciela. Nie
pamiętam, jak się nazywał. To prawda. Nic więcej nie wiem.
Jej​ głos dławiło poczucie winy. Lew wiedział, że żadnych przejawów emocji nie
można brać za dobrą monetę, lecz instynkt podpowiadał mu, że kobieta zdradza
sekret. Wyrwał z notatnika stronicę z obciążającymi ją słowami i podał jej. Przyjęła
kartkę jako zapłatę za zdradę. Dostrzegł w jej oczach cień pogardy. Tym się nie
przejmował.
Nazwa​ wioski na północ od Moskwy była niepewnym tropem. Jeśli Brodski był
szpiegiem, ukryli go raczej ludzie, dla których pracował. W MGB od dawna
panowało przekonanie, że obce wywiady założyły w kraju sieć swoich kryjówek.
Myśl, że opłacany przez wrogów zdrajca miałby szukać pomocy u własnego
znajomego — rolnika z kołchozu — kłóciła się z założeniem, że Brodski jest
zawodowym szpiegiem. Mimo to Lew był pewien, że powinien pójść tym tropem.
Postanowił zignorować sprzeczności: miał złapać tego człowieka. Znalazł tylko jedną
wskazówkę. Za stosowanie uników zdążył już zapłacić.
Pobiegł​ do stojącej przed budynkiem ciężarówki i zaczął ponownie czytać akta
sprawy, szukając czegoś, co miałoby związek z wsią Kimow. Przerwał mu powrót
jego zastępcy, Wasilija Iljicza Nikitina. Trzydziestopięcioletni Wasilij, pięć lat
młodszy od Lwa, należał kiedyś do najbardziej obiecujących funkcjonariuszy MGB.
Bezwzględny i ambitny, wykazywał lojalność tylko wobec ministerstwa. W głębi
duszy Lew uważał, że jego lojalność ma mało wspólnego z patriotyzmem, a więcej
z wyrachowaniem. Na początku kariery śledczego Wasilij dał wyraz swojemu
oddaniu, denuncjując jedynego brata za wygłaszanie antystalinowskich uwag.
Podobno jego brat stroił sobie żarty ze Stalina. Robił to po pijanemu, bo właśnie
świętował swoje urodziny. Wasilij napisał raport i brata skazano na dwadzieścia lat
robót. Dzięki temu aresztowaniu zyskał sobie szczególne względy, lecz trzy lata
później brat uciekł z łagru, zabijając kilku strażników i lekarza obozowego. Nigdy go
nie złapano, a Wasilij żył odtąd z piętnem wstydu. Gdyby nie uczestniczył
w poszukiwaniach zbiega z taką determinacją, jego kariera mogłaby się skończyć.
Został jednak w służbie bezpieczeństwa, choć jego pozycja znacznie osłabła. Lew
wiedział, że jego zastępca, nie mając już więcej braci do zadenuncjowania, rozgląda
się za innym sposobem odzyskania łask.
Zakończywszy​ rewizję w gabinecie weterynaryjnym, Wasilij wyglądał na bardzo
zadowolonego z siebie. Wręczył swojemu przełożonemu zmięty list, który, jak
wyjaśnił, znalazł wsunięty za biurko zdrajcy. Reszta korespondencji została spalona
— tak jak w mieszkaniu — lecz śpiesząc się, podejrzany musiał przeoczyć ten jeden.
Lew przeczytał list. Był od przyjaciela, który zapraszał Anatolija do siebie,
zapewniając go, że zawsze będzie mile widziany. Adres został częściowo zamazany,
ale nazwa miasta pozostała czytelna: Kijów. Lew złożył list i oddał zastępcy.
— To​ napisał Brodski. Nie jego przyjaciel. Chciał, żebyśmy znaleźli list. Nie
zamierzał jechać do Kijowa.
List​ napisano w pośpiechu. Litery były nierówne i rozchwiane, co dość kiepsko
usiłowano zamaskować. Treść wydawała się absurdalna — autor listu ograniczał się
do zapewnień o swojej przyjaźni i gotowości pomocy. Adres umyślnie zamazano, aby
zapobiec łatwej identyfikacji osoby, która naprawdę tam mieszkała, a to stanowiło
dowód fałszerstwa. Umieszczenie listu za biurkiem także wyglądało na celowe.
Wasilij​ zapewniał o autentyczności listu.
— Mamy​ obowiązek dokładnie sprawdzić ten kijowski trop.
Mimo​ że Lew nie miał wątpliwości co do fałszerstwa, zastanawiał się, czy nie
byłoby sprytnie na wszelki wypadek wysłać Wasilija do Kijowa, aby zabezpieczyć się
przed zarzutami o zlekceważenie dowodów. Porzucił ten pomysł: bez względu na to,
jak poprowadzi śledztwo, był pewien, że jeśli nie odnajdzie podejrzanego, jego
kariera będzie skończona.
Wrócił​ do akt sprawy. Według dokumentów Brodski przyjaźnił się z niejakim
Michaiłem Swiatosławowiczem Zinowiewem, którego zwolniono z Armii Czerwonej
z powodu przewlekłych odmrożeń. Ledwie uniknął śmierci i amputowano mu kilka
palców u stóp: gdy wrócił do zdrowia, zwolniono go ze służby wojskowej. Operację
przeprowadził Brodski. Palec Lwa przesunął się w dół strony, szukając obecnego
adresu.
Kimow.

Lew​ odwrócił się do swoich ludzi, dostrzegając kwaśną minę Wasilija.


— Jedziemy.
Trzydzieści​ kilometrów na północ od Moskwy

15​ lutego

Drogi​ za Moskwą pokrywała śliska maź błota i śniegu, więc chociaż na koła
ciężarówki założono łańcuchy, rzadko przekraczali prędkość dwudziestu pięciu
kilometrów na godzinę. Porywisty wiatr i śnieg atakowały wóz z taką wściekłością,
jak gdyby wzięły sobie za punkt honoru zatrzymać Lwa i nie pozwolić mu dotrzeć do
celu. Wycieraczki zamocowane na dachu szoferki z trudem przecierały maleńkie
fragmenty przedniej szyby. Ciężarówka parła naprzód przy widoczności nie większej
niż dziesięć metrów. Gdyby nie determinacja Lwa, nigdy nie zdecydowaliby się na
wyjazd w taką pogodę.
Lew​ siedział obok Wasilija i kierowcy, pochylony nad mapami, które rozłożył na
kolanach. Wszyscy trzej byli ubrani jak na pieszą wędrówkę — w płaszcze
i rękawiczki. Stalową kabinę, ze stalowym dachem i stalową podłogą, ogrzewało
tylko ledwie wyczuwalne ciepło klekoczącego silnika. Ale szoferka dawała im
przynajmniej ochronę przed wiatrem. Dziewięciu uzbrojonych po zęby agentów
w budzie z tyłu podróżowało w znacznie mniej komfortowych warunkach.
Brezentowy dach zisa przepuszczał zimne powietrze, a nawet śnieg. Ponieważ
temperatura często spadała do minus trzydziestu stopni, w skrzyni zisa zainstalowano
opalany drewnem piecyk, przyśrubowany do podłogi. Pękate urządzenie ogrzewało
tylko najbliżej siedzące osoby, dlatego ludzie musieli się tłoczyć i często zamieniać
miejscami. Lew wiele razy podróżował z tyłu: co dziesięć minut dwaj siedzący
najbliżej piecyka niechętnie odsuwali się od jedynego źródła ciepła i szli zająć
najzimniejsze miejsca na końcu ławek, na których trwały kolejne przetasowania.
Po​ raz pierwszy w ciągu całej swojej służby Lew odniósł wrażenie, że jego
ludzie buntują się przeciw niemu. Przyczyną nie były niewygody ani brak snu.
Oddział był przyzwyczajony do działania w trudnych warunkach. Nie, chodziło o coś
innego. Może o przekonanie, że tej wyprawy można było uniknąć. Może o brak wiary
w trop prowadzący do Kimowa. Ale dotąd, kiedy prosił swoich ludzi o zaufanie,
zawsze je uzyskiwał. Dziś wyczuwał u nich wrogość, opór. Nie był przyzwyczajony
do niechęci ze strony podkomendnych, z wyjątkiem Wasilija. W tym momencie
jednak najmniej przejmował się własną pozycją.
Jeżeli​ jego hipoteza okaże się trafna, jeśli podejrzany rzeczywiście był
w Kimowie, Lew przypuszczał, że wyruszy w drogę o brzasku, sam albo
z przyjacielem. Licząc na to, że zdążą w porę dotrzeć do wsi, ryzykował. Postanowił
nie wykorzystywać pomocy miejscowej milicji z Zagorska, najbliższego dużego
miasta, ponieważ w jego opinii tamtejsi ludzie byli kiepsko wyszkolonymi,
niezdyscyplinowanymi amatorami. W tej operacji nie mógł nawet zaufać miejscowym
wydziałom MGB. Nie należało się spodziewać, że Brodski się podda, skoro już
wiedział, że jest ścigany. Mógł walczyć na śmierć i życie. Musieli go dostać żywego.
Jego przyznanie się do winy będzie miało kapitalne znaczenie. Co więcej, ucieczka
Brodskiego postawiła w kłopotliwej sytuacji samego Lwa, który był zdecydowany
naprawić swój błąd i zrobić wszystko, by osobiście dokonać aresztowania. Nie
chodziło tylko o zranioną dumę. Ani o to, że od sukcesu zależała jego kariera. Skutki
mogły się okazać znacznie poważniejsze. Gdyby akcja przeciwko siatce
szpiegowskiej, działającej na tak wielką skalę, zakończyła się niepowodzeniem,
podniosłyby się głosy, że Lew celowo sabotował śledztwo. Gdyby niepowodzeniem
zakończyła się próba ujęcia podejrzanego, Lew znalazłby się w jeszcze większych
opałach. Zakwestionowano by jego lojalność.
Kontrolujcie​ tych, którym ufamy.

Nikogo​ nie zwalniano z tej zasady, nawet tych, którzy ją egzekwowali.


Gdyby​ Lew się mylił i Brodskiego nie byłoby w Kimowie, Wasilij zgłosiłby się
pierwszy, aby ze szczegółami opowiedzieć, jak jego przełożony zlekceważył
obiecujący trop kijowski. Wyczuwając jego słabnącą pozycję, inni członkowie
kierownictwa, niczym drapieżniki krążące wokół rannej ofiary, z pewnością
potępiliby go, uznając za marnego dowódcę, a Wasilij w naturalny sposób zostałby
namaszczony na jego następcę. W hierarchii służby bezpieczeństwa fortuna często
odmieniała się z dnia na dzień. Od miejsca pobytu zdrajcy zależał los ich obu.
Lew​ zerknął na swojego zastępcę, mężczyznę równie przystojnego jak
odpychającego — jak gdyby ohydne wnętrze zostało przesłonięte ładną fasadą,
a twarz bohatera maskowała serce służalca. Jego atrakcyjną powierzchowność
szpeciła ledwie dostrzegalna rysa — czający się w kącikach ust szyderczy uśmieszek,
który właściwie zinterpretowany zdradzał skrywane mroczne myśli. Wasilij,
prawdopodobnie wyczuwając, że jest obiektem uwagi, odwrócił się i posłał Lwu
dwuznaczny uśmiech. Z czegoś się ucieszył. Lew natychmiast domyślił się, że coś
jest nie tak.
Spojrzał​ na mapę. Kimow, liczący niecały tysiąc mieszkańców, był drobnym
pyłkiem na ogromnej połaci Związku Radzieckiego. Lew uprzedził kierowcę, że nie
powinien się spodziewać żadnych drogowskazów. Nawet przy szybkości piętnastu
kilometrów na godzinę mogli minąć wioskę, nie zdążywszy zredukować biegu. Sunąc
palcem po drogach na mapie, Lew zaczął jednak podejrzewać, że przeoczyli zjazd.
Wciąż jechali na północ, podczas gdy powinni kierować się na zachód. Ponieważ na
podstawie widoku okolicy nie mogli się zorientować, gdzie są, próbował policzyć
przejechane kilometry. Zapuścili się za daleko na północ. Kierowca musiał minąć
skręt.
— Zawracaj!
Lew​ zauważył, że ani kierowca, ani Wasilij nie są zaskoczeni jego poleceniem.
Kierowca mruknął:
— Przecież​ nie widzieliśmy jeszcze zjazdu.
— Przegapiliśmy.​ Zatrzymaj wóz.
Kierowca​ zwolnił, kilkakrotnie naciskając krótko hamulec, aby uniknąć
poślizgu. Ciężarówka zatrzymała się łagodnie. Lew wyskoczył z szoferki i w śnieżycy
zaczął dawać kierowcy znaki, pomagając mu zawrócić zisa, prawie tak szerokiego jak
droga. W połowie manewru, kiedy ciężarówka stała w poprzek drogi, kierowca
zignorował znaki Lwa, cofając samochód za daleko i za szybko. Lew podbiegł do
kabiny i zaczął walić pięścią w drzwi, ale już było za późno. Tylne koło wypadło
z drogi i daremnie obracało się w zaspie. Lew był wściekły, a jego gniew podsycały
rosnące podejrzenia wobec kierowcy, który okazał się nieprawdopodobnie nieudolny.
Ciężarówkę i kierowcę zorganizował Wasilij. Lew otworzył drzwi i przekrzykując
wiatr, wrzasnął:
— Wysiadaj!
Kierowca​ opuścił szoferkę. Funkcjonariusze jadący z tyłu także wyskoczyli, aby
ocenić sytuację. Wbili w Lwa spojrzenia pełne złości.
Byli​ niezadowoleni z powodu przerwy w podróży, samego zadania czy jego
dowodzenia? Nie rozumiał, o co chodzi. Rozkazał jednemu ze swoich ludzi siąść za
kierownicą, a pozostałym, łącznie z Wasilijem, wypchnąć ciężarówkę ze śniegu.
Uwięzione koło wirowało, pryskając na ich mundury błotnistą breją. Wreszcie
łańcuchy odzyskały kontakt z nawierzchnią drogi i zis szarpnął naprzód. Lew wysłał
skompromitowanego kierowcę do tyłu. Jego błąd dawał wystarczające podstawy do
napisania raportu i skazania na łagier. Wasilij dał zapewne kierowcy jakieś gwarancje
nietykalności, których warunkiem było niepowodzenie Lwa. Ciekawe, ilu jeszcze
członków oddziału stawiało więcej na jego porażkę niż na sukces. Czując się
osamotniony wśród własnych ludzi, Lew zajął miejsce za kierownicą. Będzie
prowadził. Odnajdzie drogę. Zawiezie ich na miejsce. Nie mógł ufać nikomu innemu.
Wasilij usiadł obok niego, rozsądnie decydując się milczeć. Lew wrzucił bieg.
Kiedy​ znaleźli się na właściwej drodze i zmierzali na zachód w kierunku
Kimowa, burza ustała. Zaczęło wschodzić blade zimowe słońce. Lew był ledwie
żywy. Jazda przez śnieg zupełnie go wyczerpała. Miał zesztywniałe ramiona, powieki
ciążyły mu jak ołów. Przejeżdżali przez serce wsi — pola i lasy. Skręcając w dolinę
o łagodnych zboczach, ujrzeli wioskę: skupisko drewnianych chatek, położonych przy
drodze i nieco głębiej, o kwadratowych podstawach i wysokich, spadzistych dachach,
widok, który nie zmieniał się od stu lat. To była dawna Rosja: osady zbudowane
wokół studni, gdzie o zdrowiu bydła decydowała łaska ducha obejścia
gospodarskiego, zwanego dworowoj, gdzie​ rodzice ostrzegali dzieci, że jeśli nie będą
grzeczne, porwą je duchy i zmienią w korę drzew. Sami słuchali tych opowieści
w dzieciństwie i nigdy z nich nie wyrośli, spędzając długie miesiące na szyciu ubrań,
by złożyć je w ofierze leśnym nimfom, rusałkom, które — według wierzeń —
czyhały wśród gałęzi drzew i dla kaprysu potrafiły załaskotać człowieka na śmierć.
Lew wychował się w mieście i te wiejskie zabobony nie miały dla niego żadnego
znaczenia, dziwił się tylko, dlaczego rewolucja ideologiczna w kraju uczyniła tak
mało, aby wyplenić prymitywny folklor.
Lew​ zatrzymał ciężarówkę przy pierwszym gospodarstwie. Z kieszeni munduru
wyjął fiolkę pełną małych, brudnobiałych kryształków o nierównym kształcie —
czystej metamfetaminy — ulubionego narkotyku faszystów. Nauczył się ją zażywać
podczas walk na froncie wschodnim, gdy jego armia odepchnęła najeźdźców, biorąc
jeńców i przejmując niektóre z ich zwyczajów. Zdarzały się operacje, podczas których
Lew nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Tak jak dziś. Metamfetaminę,
przepisywaną mu teraz przez lekarzy MGB, brał regularnie od wojny, ilekroć zadanie
wymagało całonocnej pracy. Trudno było nie docenić jej użyteczności. Ale Lew płacił
za to całkowitym kryzysem, jaki nadchodził dwadzieścia cztery godziny później:
ogarniało go skrajne wyczerpanie, które mogła usunąć tylko kolejna dawka albo
dwunastogodzinny sen. Wkrótce pojawiły się skutki uboczne. Stracił na wadze;
wyostrzyły mu się rysy twarzy. Cierpiał na zaburzenia pamięci, nie potrafił sobie
przypomnieć nazwisk ani dokładniejszych szczegółów, poprzednie sprawy
i aresztowania mieszały mu się w głowie i musiał zacząć robić notatki. Nie sposób
ocenić, czy narkotyk nasilił objawy paranoi, czy nie, ponieważ paranoiczna
podejrzliwość stanowiła kluczowy atut, który należało pielęgnować i doskonalić. Jeśli
metamfetamina ją pogłębiła, tym lepiej.
Wysypał​ na dłoń odrobinę kryształków, potem trochę więcej, usiłując
przypomnieć sobie, jaka dawka jest właściwa. Lepiej wziąć więcej niż mniej. Gdy
uznał, że wystarczy, połknął narkotyk i pociągnął łyk z manierki. Wódka zapiekła go
w gardle, lecz nie zdołała zabić ostrego chemicznego posmaku, który przyprawiał
o mdłości. Czekając, aż przykre odczucie minie, rozejrzał się po okolicy. Wszystko
przykrywał świeży śnieg. Lew był zadowolony z tego, co zobaczył. Za Kimowem
było niewiele miejsc, gdzie zbieg mógłby się ukryć. Każdy człowiek byłby widoczny
z odległości kilku kilometrów i zostawiłby na śniegu wyraźne ślady.
Nie​ miał pojęcia, które z obejść należy do Michaiła Zinowiewa. Widok
wojskowej ciężarówki stojącej na środku drogi uniemożliwiał działanie
z zaskoczenia. Lew wyskoczył z szoferki i z wyciągniętym pistoletem podszedł do
najbliższego domu. Mimo że metamfetamina nie zaczęła jeszcze działać, czuł już
ożywienie: pobudzony mózg szykował się na przyjęcie przypływu narkotycznej fali.
Zbliżył się do ganku, sprawdzając broń.
Zanim​ zdążył zapukać, drzwi tworzyła starsza kobieta o suchej i twardej skórze,
ubrana w niebieską wzorzystą sukienkę z białymi rękawami, w haftowanej chuście na
głowie. Nie podobał się jej Lew, jego pistolet, jego mundur ani jego ciężarówka. Nie
okazywała lęku i nie próbowała ukryć grymasu pogardy, jaki żłobił jej czoło.
— Szukam​ Michaiła Swiatosławowicza Zinowiewa. To jego dom? Gdzie on
jest?
Staruszka​ przechyliła głowę i nie odpowiedziała, jak gdyby Lew przemówił
w obcym języku. Po raz drugi w ciągu dwóch dni napotkał opór ze strony starszej
kobiety, która traktowała go z jawną wzgardą. Było w nich obu coś, co czyniło je
nietykalnymi; jego władza nie znaczyła dla nich nic. Na szczęście patową sytuację
przeciął syn staruszki, mocno zbudowany mężczyzna, który wybiegł z domu. Jąkał się
nerwowo.
— Proszę​ jej wybaczyć. Jest stara. Mogę pomóc?
I znów​ synowie usprawiedliwiali zachowanie matek.
— Michaił​ Swiatosławowicz. Gdzie jest? Który dom należy do niego?
Zdając​ sobie sprawę, że Lew nie zamierza ich aresztować i że tego dnia rodzina
jest jeszcze bezpieczna, syn odetchnął z ulgą. Skwapliwie pokazał obejście sąsiada.
Lew​ wrócił do samochodu. Jego ludzie już wysiedli. Podzielił oddział na trzy
grupy. Ustalili, że podejdą pod dom z różnych stron, po jednej grupie z przodu i z
tyłu, a trzecia otoczy oborę. Każdy funkcjonariusz był uzbrojony
w dziewięciomilimetrowy pistolet automatyczny Stieczkin APS, przeznaczony
specjalnie dla MGB. Poza tym w każdej z grup był jeden człowiek z AK-47. Gdyby
miało dojść do wymiany ognia, byli przygotowani do zaciętej walki.
— Bierzemy​ zdrajcę żywcem. Musi się przyznać. W razie wątpliwości,
jakichkolwiek wątpliwości, nie strzelać.
Ze​ szczególnym naciskiem Lew powtórzył rozkaz grupie dowodzonej przez
Wasilija. Zagroził karą każdemu, kto próbowałby zabić Anatolija Brodskiego. Liczyło
się przede wszystkim życie podejrzanego, a ich bezpieczeństwo miało drugorzędne
znaczenie. W odpowiedzi Wasilij przejął kałasznikowa w swojej grupie.
— Dla​ pewności.
Chcąc​ ograniczyć Wasilijowi możliwości sabotowania operacji, Lew przydzielił
im najmniej ważny obiekt.
— Twoja​ grupa przeszuka oborę.
Wasilij​ odwrócił się, by odejść. Lew złapał go za ramię.
— Bierzemy​ go żywcem.
W połowie​ drogi ludzie rozdzielili się na trzy grupy, ruszając w różnych
kierunkach. Zza okien zerkali sąsiedzi, ale szybko wycofywali się w głąb domów.
Trzydzieści kroków przed drzwiami Lew przystanął, czekając, aż dwie pozostałe
grupy zajmą pozycje. Zespół Wasilija okrążył oborę, a trzecia grupa podeszła pod
dom od tyłu. Wszyscy czekali na sygnał Lwa. W obejściu nie było żywego ducha.
Z komina unosiła się smużka dymu. Małe okna przysłaniała postrzępiona tkanina.
Panowała cisza zakłócana jedynie szczękiem odbezpieczanych karabinów AK-47.
Nagle z drewnianej wygódki koło domu wyszła mała dziewczynka. Nuciła pod
nosem; melodia niosła się nad śniegiem. Trzej funkcjonariusze stojący najbliżej Lwa
odwrócili się błyskawicznie i wymierzyli w nią broń. Dziewczynka zamarła
przerażona. Lew uniósł ręce.
— Nie​ strzelać!
Wstrzymał​ oddech, mając nadzieję, że nie usłyszy huku ognia maszynowego.
Nikt się nie poruszył. Po chwili dziewczynka z krzykiem rzuciła się w stronę domu,
biegnąc co sił w nogach i wołając matkę.
Lew​ poczuł pierwsze objawy działania metamfetaminy — zmęczenie minęło jak
ręką odjął. Skoczył naprzód, a za nim jego ludzie, otaczając dom jak pętla zaciskająca
się na szyi skazańca. Dziewczynka otworzyła drzwi i zniknęła w środku. Kilka
sekund później Lew pchnął drzwi ramieniem i unosząc broń, wtargnął do domu.
Znalazł się w niewielkiej, ciepłej kuchni pachnącej śniadaniem. Przy trzaskającym
piecyku stały dwie dziewczynki — starsza miała może dziesięć lat, a młodsza cztery.
Osłaniała je matka, przygarnąwszy obie córki rękami — spoglądała na niego hardo,
jak gdyby potrafiła połknąć pocisk i wypluć go. Z pokoju w głębi domu wyłonił się
czterdziestokilkuletni mężczyzna. Lew zwrócił się do niego.
— Michaił​ Swiatosławowicz?
— Tak?
— Nazywam​ się Lew Stiepanowicz Demidow, oficer śledczy MGB. Anatolij
Tarasowicz Brodski jest szpiegiem. Poszukujemy tego człowieka, chcemy go
przesłuchać. Powiedzcie, gdzie on jest.
— Anatolij?
— Wasz​ przyjaciel. Gdzie jest? Tylko nie kłamcie.
— Anatolij​ mieszka w Moskwie. Jest weterynarzem. Od lat go nie widziałem.
— Jeżeli​ mi powiecie, gdzie on jest, to zapomnę, że byłem w tym domu. Wasza
rodzina będzie bezpieczna.
Żona​ Michaiła skierowała wzrok na męża: propozycja wyraźnie ją kusiła. Lwa
ogarnęło poczucie ogromnej ulgi. A więc miał rację. Zdrajca był tutaj. Nie czekając
na odpowiedź, dał znak swoim ludziom, aby zaczęli przeszukiwać dom.

···

Wasilij​ wszedł do obory z uniesioną bronią i palcem na spuście. Zbliżył się do


sterty słomy, jedynego miejsca, w którym ktoś mógłby się schować, na tyle
wysokiego, by ukryć człowieka. Strzelił krótką serią. W powietrze wzleciały wiązki
słomy. Z lufy uniósł się dym. Krowy za jego plecami zaczęły parskać i cofnęły się
w głąb zagrody, ryjąc ziemię racicami. Wasilij nie zobaczył jednak ani śladu krwi.
Nikogo tu nie było, marnowali czas. Wyszedł na podwórze, zarzucił karabin na ramię
i zapalił papierosa.
Lew​ wybiegł z domu zaalarmowany hukiem strzałów. Wasilij zawołał do niego:
— Nikogo​ nie ma!
Lew​ zacisnął szczęki i ruszył w kierunku obory, kipiąc od narkotycznej energii.
Zirytowany​ jego lekceważeniem Wasilij rzucił papierosa i przyglądał się, jak od
żaru topi się śnieg.
— Nie​ ma go tam, chyba że się przebrał za krowę. Może na wszelki wypadek
powinieneś je powystrzelać.
Wasilij​ spojrzał po twarzach funkcjonariuszy, którzy zaśmiali się uprzejmie. Nie
dał się zwieść: zdawał sobie sprawę, że jego żart nikogo nie rozbawił. Ale ucieszył
się, śmiech bowiem dowodził, że zaczęła się zmieniać równowaga sił. Ich
posłuszeństwo wobec Lwa słabło. Może z powodu męczącej podróży. Może
z powodu jego decyzji, aby pozostawić Brodskiego na wolności, podczas gdy
należało go od razu aresztować. Ale Wasilij zastanawiał się, czy nie chodzi także
o Fiodora i śmierć jego młodszego synka. Lwa wysłano, aby wyjaśnił ten incydent.
Spośród funkcjonariuszy biorących udział w dzisiejszej operacji wielu przyjaźniło się
z Fiodorem. Można było zagrać na ich uczuciach, wykorzystać tę urazę.
Lew​ pochylił się, by obejrzeć ślady na śniegu. Były to świeże odciski stóp:
niektóre pozostawili jego ludzie, ale pod spodem zobaczył trop prowadzący z obory
w stronę pól. Wyprostował się i wszedł do obory. Wasilij zawołał za nim:
— Już​ tam sprawdzałem!
Nie​ zwracając na niego uwagi, Lew dotknął wyłamanego zamka: zauważywszy
rozłożone na ziemi worki na zboże, wrócił na podwórze i spojrzał w kierunku pól.
— Trzech​ ludzi pójdzie ze mną, trzech najszybszych. Wasilij, zostaniesz na
miejscu. Kontynuuj przeszukanie.
Zdjął​ ciężki zimowy płaszcz i podał swojemu zastępcy, choć nie był to
zamierzony afront. Kiedy już nic nie krępowało jego ruchów, pobiegł po śladach
w stronę pól.
Trzej​ agenci, którzy mieli mu towarzyszyć, nie zamierzali się rozbierać.
Przełożony kazał im biec przez śnieg bez płaszczy, a sam nie zadał sobie nawet trudu,
aby obejrzeć ciało syna ich kolegi. Śmierć chłopca potraktowano jak niewartą uwagi
błahostkę. Funkcjonariusze nie zamierzali dostać zapalenia płuc, wykonując ślepo
rozkazy człowieka, którego władza mogła już dobiegać końca, człowieka, który
w ogóle o nich nie dbał. Mimo to Lew nadal miał ich pod swoją komendą,
przynajmniej na razie, więc wymieniwszy spojrzenia z Wasilijem, trzej mężczyźni,
markując posłuszeństwo, ruszyli niemrawym truchtem za dowódcą, który wyprzedził
ich już o kilkaset metrów.
Lew​ przyśpieszał. Dzięki narkotykowi był absolutnie skoncentrowany: nie
istniało nic poza śladami na śniegu i rytmem jego kroków. Nie potrafił stanąć ani
zwolnić, nie dopuszczał myśli o porażce, nie czuł zimna. Chociaż przypuszczał, że
podejrzany ma nad nim co najmniej godzinę przewagi, w ogóle się tym nie
przejmował. Zdrajca nie wiedział, że jest ścigany, i prawie na pewno szedł.
Widząc​ przed sobą grzbiet łagodnego pagórka, Lew miał nadzieję, że dojrzy
stamtąd uciekiniera. Dotarł na szczyt i rozejrzał się po okolicy. W każdym kierunku
rozciągały się zaśnieżone pola. W pewnej odległości zobaczył skraj gęstego lasu, lecz
na zboczu przed nim, kilometr od pagórka, zamajaczyła sylwetka człowieka brnącego
przez śnieg. To nie był chłop z kołchozu ani robotnik. To na pewno był zdrajca.
Mężczyzna zmierzał na północ, w stronę lasu. Jeżeli tam dotrze, będzie się mógł
ukryć. Lew nie miał psów, aby go wytropić. Obejrzał się przez ramię — trzej agenci
zostali w tyle. Pękła jakaś więź łącząca go z oddziałem. Nie mógł już liczyć na
swoich ludzi. Musiał schwytać zbiega sam.
Jak​ gdyby wiedziony szóstym zmysłem Anatolij przystanął i odwrócił się. Ze
szczytu niewysokiego pagórka zbiegał jakiś mężczyzna. Bez wątpienia
funkcjonariusz służby bezpieczeństwa. Anatolij był pewien, że zniszczył wszystkie
dowody łączące go z tą zapadłą wioską. Dlatego przez chwilę stał bez ruchu,
wpatrując się jak zahipnotyzowany w biegnącą postać. Znaleźli go. Żołądek podszedł
mu do gardła, twarz oblała się gorącem, a po chwili, gdy uświadomił sobie, że
spotkanie z tym człowiekiem oznacza śmierć, odwrócił się na pięcie i rzucił do
ucieczki w stronę lasu. W panice zatoczył się i wpadł w głęboką zaspę. Szybko
zrozumiał, że przeszkadza mu płaszcz. Zdarł go, rzucił na ziemię i puścił się
szaleńczym pędem.
Anatolij​ nie popełnił już błędu i nie oglądał się za siebie. Skupił wzrok na linii
drzew. Jeżeli utrzyma tempo, zdoła tam dotrzeć, zanim ten człowiek go dopadnie. Las
dawał mu szansę, by zniknąć, znaleźć kryjówkę. Gdyby doszło do walki, byłoby mu
łatwiej niż na otwartej przestrzeni, gdzie nie miałby pod ręką żadnych gałęzi ani
kamieni.
Lew​ przyśpieszył kroku, zmuszając się do jeszcze większego wysiłku, jakby
startował w sprincie. Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał go, że to zdradliwy teren
i szybki bieg grozi upadkiem. Ale metamfetamina zagłuszyła niepewność, wierzył
więc, że wszystko jest możliwe — że zdoła jednym skokiem pokonać dzielący ich
dystans.
Nagle​ jednak stracił równowagę, poślizgnął się i runął twarzą w zaspę.
Oszołomiony, przysypany śniegiem, odwrócił się na plecy i patrząc w bladoniebieskie
niebo, zastanawiał się, czy coś mu się stało. Nie czuł bólu. Wstał, otrzepał śnieg
z twarzy i rąk, obojętnie oglądając zadrapania na dłoniach. Poszukał wzrokiem
sylwetki Brodskiego. Przypuszczał, że zobaczy, jak zbieg znika w lesie. Ale ku jego
zaskoczeniu podejrzany także się zatrzymał. Stał nieruchomo. Zdezorientowany Lew
pobiegł naprzód. Nie rozumiał — kiedy się zdawało, że zdrajca już niemal zdołał mu
umknąć, nieoczekiwanie stanął jak wryty. Wpatrywał się w ziemię. Dzieliło ich
zaledwie sto metrów. Lew wyciągnął broń, zwalniając do marszu. Wycelował, choć
doskonale wiedział, że z takiej odległości nie może zaryzykować strzału. Serce mu
łomotało, dwa uderzenia na jeden krok. Poczuł kolejny objaw działania narkotyku:
miał wyschnięte podniebienie. Z nadmiaru energii drżały mu palce, po plecach ściekał
pot. Zostało nie więcej niż pięćdziesiąt kroków. Brodski odwrócił się do niego. Nie
był uzbrojony.
Miał​ puste ręce; wyglądał, jak gdyby z niewyjaśnionych przyczyn postanowił się
poddać. Lew szedł dalej, aż wreszcie zobaczył, co zatrzymało Brodskiego. Między
nim a skrajem lasu rozciągała się pokryta lodem rzeka szerokości około dwudziestu
metrów. Ze szczytu pagórka nie było jej widać, gdyż przykrywała ją gruba czapa
śniegu. Lew zawołał:
— To​ koniec!
Anatolij​ zastanowił się nad tym, odwrócił się w stronę lasu i wszedł na lód.
Kroczył niepewnie, ślizgając się na gładkiej powierzchni. Tafla lodu skrzypnęła pod
jego ciężarem. Nie zwalniał. Stawiał krok za krokiem, krok za krokiem, aż lód zaczął
pękać — powierzchnię przecięły czarne rysy idące promieniście od jego butów, coraz
dalej i dalej. Im szybciej szedł, tym więcej szczelin rozbiegało się we wszystkich
kierunkach. Spomiędzy szpar sączyła się lodowata woda. Brodski parł naprzód: był
już pośrodku rzeki i zostało mu jeszcze dziesięć metrów. Spojrzał na płynący pod nim
ciemny, zimny nurt.
Lew​ dotarł na brzeg, schował pistolet do kabury i wyciągnął rękę.
— Lód​ nie wytrzyma. Nie dojdziesz do lasu.
Brodski​ zatrzymał się i odwrócił.
— Wcale​ nie chcę dojść do lasu.
Uniósł​ prawą nogę i raptownym ruchem uderzył obcasem w zmarzniętą
powierzchnię, przebijając ją na wylot. Woda chlusnęła z otworu, tafla lodu pękła na
dwie części i zbieg wpadł do rzeki.
Zupełnie​ zdrętwiały, w szoku, pogrążył się w czarnej toni. Patrzył w słońce.
Potem, czując, jak wypycha go ku górze, odepchnął się nogami od szczeliny w lodzie.
Nie miał najmniejszego zamiaru się wynurzyć. Pragnął zniknąć w ciemnej wodzie.
Ból zaczął rozsadzać mu płuca i Brodski czuł, jak ciało buntuje się przeciw jego
decyzji, by umrzeć. Odepchnął się jeszcze mocniej, odpływając jak najdalej od
światła, jak najdalej od szansy przeżycia. Wreszcie siła wyporu uniosła go i zderzył
się z litym lodem. Łagodny prąd pociągnął go w dół rzeki.

···

Zdrajca​ nie zamierzał wypłynąć, nie było wątpliwości, że oddala się od


pęknięcia w lodzie, próbując popełnić samobójstwo i ochronić swoich wspólników.
Lew biegł wzdłuż brzegu, starając się ocenić, w którym miejscu może być Brodski.
Odpiął gruby skórzany pas z kaburą, cisnął na ziemię i ślizgając się, wszedł na
zamarzniętą rzekę. Lód niemal natychmiast zaczął trzeszczeć. Lew szedł dalej,
starając się stąpać lekko, ale lodowa pokrywa już się kruszyła, zapadając się pod jego
ciężarem. Gdy dotarł na środek, kucnął i zaczął gorączkowo rozgarniać śnieg.
Podejrzanego nie było jednak nigdzie widać — wszędzie tylko ciemna woda. Lew
ruszył dalej w dół rzeki, lecz szczeliny ścigały każdy jego krok, otaczając go ze
wszystkich stron. Woda wezbrała, rysy w końcu się przecięły. Lew spojrzał w niebo,
głęboko nabrał powietrza do płuc i przygotował się, gdy rozległ się trzask.
Lód​ załamał się pod nim.
Mimo​ że odurzony narkotykiem nie w pełni odczuwał zimno, wiedział, że musi
się śpieszyć. W tej temperaturze liczyły się sekundy. Obrócił się. W miejscach
pęknięcia lodu zobaczył dwa snopy światła, lecz wszędzie indziej woda była ciemna,
zasłonięta okapem gęstego śniegu. Odbił się od dna i popłynął z prądem. Nie widząc
nic, posuwał się coraz dalej, szukając po omacku z lewej i prawej. Organizm domagał
się powietrza. W odpowiedzi jeszcze energiczniej zaczął pracować nogami,
zwiększając szybkość. Wiedział, że wkrótce nie będzie miał innego wyboru, tylko
zawrócić lub umrzeć.
Zdając​ sobie sprawę, że nie dostanie drugiej szansy, a powrót z pustymi rękami
może oznaczać śmierć, zanurkował głębiej.
Jego​ dłoń coś musnęła: materiał, tkaninę, nogawkę spodni. To był Brodski,
nieruchomo rozpłaszczony pod lodem. Ale jak gdyby dotyk przywrócił mu życie,
zaczął się szamotać. Lew podpłynął pod niego i chwycił go za szyję. Ból w piersiach
był nie do wytrzymania. Należało jak najprędzej wrócić na powierzchnię. Zaciskając
ramię wokół szyi podejrzanego, drugą ręką próbował przebić lód nad głową, ale pięść
odbijała się od gładkiej, twardej tafli.
Brodski​ przestał się poruszać. Skupił się i przezwyciężając wszystkie naturalne
odruchy, otworzył usta, napełniając je lodowatą wodą, spokojnie witając śmierć.
Lew​ skoncentrował się na snopach światła w górze rzeki. Zaczął młócić nogami
wodę, kierując się w stronę jasności. Schwytany przez niego zdrajca był
nieprzytomny, nie ruszał się. Zamroczony Lew nie był już w stanie wstrzymywać
oddechu. Rozgarnął wodę jeszcze raz — poczuł na twarzy promienie słońca —
i rzucił się ku górze. Obaj wynurzyli się na powierzchnię.
Lew​ dyszał, gwałtownie łapiąc powietrze. Ale Brodski nie oddychał. Lew
pociągnął go w kierunku brzegu, torując sobie drogę przez krę. Wreszcie dotknął
stopami koryta rzeki. Wygramolił się na brzeg, wyciągając z wody więźnia. Obaj
mieli siną skórę. Lew nie potrafił opanować dreszczy, natomiast podejrzany trwał
w zupełnym bezruchu. Lew otworzył mu usta, wylał z nich wodę i wtłoczył mu
powietrze do płuc. Uciskał mu pierś, wdmuchiwał do płuc powietrze, uciskał pierś,
wdmuchiwał powietrze.
— No​ już!
Brodski​ zacharczał i odzyskał przytomność. Zgiął się wpół, wymiotując wodą,
która wypełniła mu żołądek. Lew nie miał czasu poczuć ulgi. Jeszcze parę minut
i obaj umrą z powodu hipotermii. Wstał. Zobaczył swoich trzech funkcjonariuszy,
którzy zbliżali się do nich.
Kiedy​ mężczyźni zauważyli, jak Lew znika pod powierzchnią rzeki, zorientowali
się, że ich przełożony od początku się nie mylił. W ułamku sekundy powróciła
równowaga sił i Wasilij stracił autorytet na rzecz Lwa. Ich niezadowolenie z powodu
złego potraktowania Fiodora nie miało już żadnego znaczenia. Jedynym powodem,
dla którego dali upust emocjom, było oczekiwanie, że operacja się nie powiedzie
i Lew straci dowództwo. Sprawa przybrała jednak inny obrót: Lew odzyskał
i umocnił swoją pozycję. Biegli co sił w nogach; od tego zależało ich życie.
Lew​ opadł obok więźnia. Oczy Brodskiego zaczęły się zamykać — znów tracił
przytomność. Lew uderzył go w twarz. Ten człowiek musiał zachować świadomość.
Uderzył go znowu. Podejrzany otworzył oczy i niemal natychmiast znów je
przymknął. Lew uderzył go jeszcze kilka razy. Mieli coraz mniej czasu. Wstał
i zawołał do swoich ludzi:
— Szybciej!
Głos​ mu osłabł, szybko opuszczała go energia, w końcu dopadło go zimno,
a wywołane chemią poczucie, że jest niezwyciężony, zaczęło się ulatniać. Minęło
szczytowe działanie narkotyku i ciało Lwa na powrót ogarnęło śmiertelne zmęczenie.
Nadbiegli funkcjonariusze.
— Zdejmujcie​ płaszcze. Rozpalcie jakiś ogień.
Wszyscy​ trzej zrzucili płaszcze, jednym otulając Lwa, a dwoma Brodskiego. To
nie wystarczało. Potrzebowali ognia. Funkcjonariusze rozejrzeli się w poszukiwaniu
drewna. Niedaleko był płot i dwaj agenci pobiegli w tę stronę, a trzeci zaczął drzeć
w pasy rękaw grubej bawełnianej koszuli. Tymczasem Lew nie spuszczał z oczu
więźnia, bijąc go, aby nie stracił świadomości. Sam też jednak czuł senność. Chciał
odpocząć. Chciał zamknąć oczy.
— Szybciej!
Choć zamierzał krzyknąć, z gardła wydobył tylko ledwie słyszalny głos.
Wrócili dwaj funkcjonariusze, niosąc wyrwane z płotu sztachety. Odgarnęli śnieg
i położyli na zmarzniętej ziemi drewno, które owinęli pasami bawełny. Wokół
ustawili drobniejsze szczapy, tworząc konstrukcję w kształcie piramidy. Jeden
wyciągnął zapalniczkę i nasączył bawełnę benzyną. Z kamienia skoczyła iskra,
tkanina się zajęła i buchnął płomień. Drewno zatliło się, ale było zbyt wilgotne, żeby
się zapalić. Nad ogniskiem uniósł się dym. Lew w ogóle nie czuł ciepła. Drewno za
długo schło. Wyrwał kawał podszewki płaszcza i dorzucił do ognia. Wiedział, że jeśli
zgaśnie, obaj umrą.
Mieli tylko tę zapalniczkę. Jeden z funkcjonariuszy ostrożnie rozsunął elementy
konstrukcji i wylał resztkę benzyny na słabnący ogień. Płomienie strzeliły wyżej,
podsycone zgniecioną paczką po papierosach i podartymi bibułkami. Wszyscy agenci
klęczeli, dmuchając w ogień. Wreszcie sztachety zaczęły się palić.
Anatolij otworzył oczy, spoglądając na trzaskający ogień. Mimo że pragnął
umrzeć, cudownie było poczuć na skórze ciepło. Widząc coraz wyższe płomienie
i czerwony żar, z mieszanymi uczuciami uświadomił sobie, że jednak będzie żył.
Lew usiadł, utkwiwszy wzrok w ognisku. Z jego ubrania unosiła się para. Dwaj
funkcjonariusze, pragnąc odzyskać jego przychylność, poszli zebrać więcej drewna.
Trzeci został na straży. Kiedy byli już spokojni, że opału nie zabraknie, Lew rozkazał
jednemu z agentów wrócić do wsi i przygotować ludzi do powrotu do Moskwy.
— Dasz radę iść? — spytała więźnia.
— Kiedyś chodziłem z synem na ryby. Wieczorami rozpalaliśmy ognisko
i siadaliśmy przy nim. Nie lubił za bardzo łowić, ale chyba podobały mu się ogniska.
Gdyby nie umarł, miałby mniej więcej tyle lat co pan.
Lew milczał. Więzień dodał:
— Jeżeli można, chciałbym tu jeszcze chwilę zostać.
Lew dorzucił do ognia. Mogli ostatecznie chwilę zaczekać.

···

W drodze powrotnej nikt się nie odzywał. Odległość, którą przedtem Lew
przebył w ciągu niecałych trzydziestu minut, pokonywali przez prawie dwie godziny.
W miarę jak jego organizm wydalał metamfetaminę, każdy kolejny krok wydawał się
cięższy. Krzepiła go tylko myśl o powodzeniu operacji. Wróci do Moskwy jako
zwycięzca, który pomyślnie przeszedł próbę i odzyskał swój status. Stał już na
krawędzi przepaści, lecz zdołał się ocalić.
Gdy zbliżali się do wsi, Anatolij zaczął się zastanawiać, jak go znaleźli.
Uświadomił sobie, że o swojej przyjaźni z Michaiłem wspominał Zinie. Zdradziła go.
Ale nie był na nią zły. Próbowała się po prostu ratować. Nikt nie mógł jej mieć tego
za złe. W każdym razie to było teraz nieistotne. Zależało mu tylko na tym, by
przekonać agentów, że Michaił nie jest współwinny. Spojrzał na oficera, który go
zatrzymał.
— Kiedy wczoraj wieczorem tu przyjechałem, rodzina Michaiła wyrzuciła mnie
z domu. Nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Grozili, że zawiadomią władze.
Właśnie dlatego musiałem się włamać do obory. Myśleli, że uciekłem. Ta rodzina nie
zrobiła nic złego. To dobrzy, pracowici ludzie.
Lew próbował sobie wyobrazić prawdziwy przebieg wczorajszych wypadków.
Zdrajca zwrócił się do przyjaciela z prośbą o pomoc, ale jej nie otrzymał. Nie
wyglądało to na dobrze obmyślany plan ucieczki. Na pewno nie plan doświadczonego
szpiega.
— Twoi przyjaciele mnie nie interesują.
Doszli do gospodarstwa. Zobaczyli Michaiła Zinowiewa, jego żonę i córeczki,
klęczących rzędem przed wejściem do obory. Wszyscy mieli ręce związane za
plecami. Drżeli z zimna. Najwyraźniej klęczeli na śniegu od dłuższego czasu. Michaił
miał posiniaczoną twarz. Z rozbitego nosa kapała krew; szczęka zwisała pod
dziwnym kątem. Była złamana. Funkcjonariusze otaczali ich nierównym kołem,
z niepewnymi minami. Wasilij stał za plecami rodziny. Gdy Lew się zatrzymał, chcąc
się odezwać, Wasilij opuścił skrzyżowane ręce, ukazując karabin. Po chwili uniósł
lufę i strzelił Zinowiewowi w tył głowy. Huk rozległ się echem po okolicy. Ciało
mężczyzny runęło na śnieg. Żona i córki nie drgnęły, patrząc na leżące przed nimi
zwłoki.
Zareagował tylko Brodski, wydając nieludzki głos — pozbawiony słów,
nieartykułowany krzyk bólu i złości. Wasilij przesunął się o krok i wycelował karabin
w głowę żony. Lew podniósł rękę.
— Opuść broń! To rozkaz!
— Ci ludzie są zdrajcami. Trzeba ich ukarać dla przykładu.
Wasilij nacisnął spust, siła odrzutu szarpnęła jego ręką, rozległ się drugi wystrzał
i kobieta bezwładnie padła na śnieg obok martwego męża. Brodski usiłował się
wyrwać, ale eskortujący go ludzie podcięli mu nogi i osunął się na kolana. Wasilij
znów przesunął się w bok, celując w głowę starszej z córek. Dziewczynka miała
zaczerwieniony od mrozu nos. Lekko dygotała. Wpatrywała się w ciało matki. Za
chwilę miała umrzeć na śniegu obok rodziców. Lew wyciągnął pistolet i wymierzył
do swojego zastępcy.
— Opuść broń.
Zmęczenie ulotniło się w mgnieniu oka, choć nie na skutek działania narkotyku.
Poczuł wzbierającą falę oburzenia i adrenaliny. Miał pewną rękę. Przymknął oko
i starannie wycelował. Z tej odległości nie mógł chybić. Jeśli strzeli, ocali
dziewczynkę. Ocali obie dziewczynki — nie dopuści do morderstwa. Słowo mimo
woli przemknęło mu przez myśl.
Morderstwo.

Odbezpieczył broń.
Wasilij mylił się co do Kijowa. Dał się nabrać na list Brodskiego. Przekonywał
ludzi, że wyjazd do Kimowa to strata czasu. Dał im do zrozumienia, że po
niepowodzeniu dzisiejszej akcji zostanie nowym szefem. Wszystkie te
kompromitujące błędy znajdą się w raporcie Lwa. W tym momencie Wasilij czuł na
sobie wzrok pozostałych funkcjonariuszy. Jego pozycja zachwiała się po
upokarzającym ciosie.
Z jednej strony miał ochotę sprawdzić, czy Lew ma dość odwagi, żeby go zabić.
Taki czyn wywołałby poważne reperkusje. Z drugiej strony nie był jednak głupi.
W głębi duszy zdawał sobie sprawę, że jest tchórzem, a Lew z pewnością nie. Wasilij
opuścił broń. Z udawaną satysfakcją wskazał dzieci.
— Dziewczynki dostały cenną lekcję. Może wyrosną na lepszych obywateli niż
ich rodzice.
Lew podszedł do swojego zastępcy, mijając ciała zastrzelonych, zostawiając
ślady w zakrwawionym śniegu. Wziął szeroki zamach i krawędzią rękojeści pistoletu
uderzył Wasilija w głowę. Wasilij cofnął się i pochylił, chwytając się za skroń.
W miejscu rozcięcia pojawiła się krew. Zanim jednak zdążył się wyprostować, poczuł
na skroni lufę pistoletu Lwa. Wszyscy przyglądali się tej scenie z wyjątkiem
dziewczynek, które klęczały ze spuszczonymi oczyma, czekając na śmierć.
Wasilij bardzo powoli przechylił głowę i uniósł wzrok. Drżały mu usta.
Człowiek, który z taką łatwością zabijał, bał się śmierci. Lew dotknął spustu. Ale nie
potrafił zabić. Nie z zimną krwią. Nie wykona wyroku na tym człowieku. Niech
ukarze go państwo. Trzeba ufać państwu. Wsunął pistolet do kabury.
— Zostaniesz tu i zaczekasz na milicję. Opowiesz, co się stało, i pomożesz im.
Wrócisz do Moskwy sam.
Lew pomógł dziewczynkom wstać i zaprowadził je do domu.
Aż trzech agentów musiało zanieść Anatolija Brodskiego do ciężarówki. Był
zupełnie bezwładny, jakby uszło z niego życie. Oszalały z rozpaczy mamrotał coś
nieprzytomnie, nie zważając na funkcjonariuszy, którzy kazali mu się zamknąć. Nie
mieli ochoty słuchać jego lamentów.

···

W domu dziewczynki milczały, wciąż nie mogąc zrozumieć, że ciała leżące


w śniegu to ich rodzice. Spodziewały się, że lada chwila ojciec przygotuje im
śniadanie albo matka wejdzie do izby. Wszystko wydawało się nierzeczywiste.
Rodzice byli dla nich całym światem. Jak świat mógł istnieć bez nich?
Lew spytał, czy mają jakichś krewnych. Żadna z dziewczynek nie odezwała się
ani słowem. Kazał starszej spakować rzeczy — miały jechać do Moskwy. Żadna się
nie poruszyła. Poszedł do sypialni, gdzie sam zabrał się do pakowania, szukając ich
ubrań. Zaczęły mu drżeć ręce. Przerwał, usiadł na łóżku i spojrzał na swoje buty.
Stuknął obcasem o obcas, patrząc, jak na podłogę spadają bryłki zbitego,
przesiąkniętego krwią śniegu.
Wasilij przyglądał się odjeżdżającej ciężarówce z pobocza drogi, paląc
ostatniego papierosa. Mignęły mu dziewczynki siedzące w szoferce obok Lwa, na
jego miejscu. Wkrótce samochód zniknął za zakrętem. Wasilij rozejrzał się. W oknach
pobliskich domów dostrzegł twarze. Tym razem nie wycofały się spłoszone jego
widokiem. Cieszył się, że ma karabin. Wrócił do domu, spoglądając przelotnie na
leżące w śniegu ciała. Wszedł do kuchni, nastawił wodę i zaparzył sobie mocną
herbatę. Znalazł garnuszek cukru, który prawdopodobnie miał wystarczyć rodzinie na
cały miesiąc. Wsypał do szklanki prawie całą zawartość, robiąc z herbaty obrzydliwy
syrop. Popijając ją, nagle poczuł się okropnie zmęczony. Zdjął buty i płaszcz, poszedł
do sypialni, odrzucił pościel i położył się. Żałował, że nie można wybierać sobie
snów. Wybrałby sen o zemście.
Moskwa

16 lutego

Mimo że Lew pracował tu już od pięciu lat, nigdy nie czuł się dobrze na
Łubiance, w siedzibie MGB, skąd kierowano sprawami wewnętrznymi kraju. Rzadko
słyszano tu swobodne rozmowy. Każdy kontrolował swoje reakcje. Nie było w tym
nic dziwnego, zważywszy na specyficzny charakter zajęcia, lecz, zdaniem Lwa,
w samym budynku kryło się coś, co budziło w ludziach lęk, jak gdyby strach stanowił
jeden z elementów wkomponowanych w jego projekt. Przyznawał, że to absurdalna
teoria, skoro nie miał pojęcia o intencji architekta. Gmach pochodził z czasów przed
rewolucją i zanim został przejęty przez tajne służby specjalne bolszewików, mieściło
się tu towarzystwo ubezpieczeniowe. Trudno było jednak Lwu uwierzyć, że
przypadkowo wybrano budynek o tak niepokojących proporcjach: nie był ani wysoki,
ani przysadzisty, ani szeroki, ani smukły, stanowiąc niezgrabne uśrednienie
wszystkich wymiarów. Fasada stwarzała wrażenie czujności: zwarte rzędy okien,
ciągnące się wzdłuż i wszerz, biegnące aż do zegara na szczycie, który spoglądał na
miasto niczym wielkie świdrujące oko. Budynek otaczała niewidzialna granica.
Przechodnie omijali ją z daleka, jak gdyby się bali, że zostaną wciągnięci do środka.
Jeśli ktoś przekraczał tę wyimaginowaną linię, był albo funkcjonariuszem, albo
skazańcem. W tych murach nikt nie miał szans na uniewinnienie. To była fabryka
winy. Być może Łubianki nie zbudowano z myślą o strachu, niemniej strach
zapanował tu niepodzielnie, zmieniając dawne biura towarzystwa ubezpieczeniowego
w swoje królestwo.
Lew oddał legitymację: legitymacja stanowiła gwarancję, że nie tylko mógł
wejść do gmachu, ale także go opuścić. Ci, który przekraczali ten próg bez
legitymacji, często znikali bez wieści. System mógł ich umieścić w gułagu albo
w pobliskim budynku w Warsonofiewskim Zaułku, także należącym do państwowych
służb bezpieczeństwa, gdzie były pochyłe podłogi, wyłożone drewnem ściany,
zatrzymujące pociski, i węże do zmywania strug krwi. Lew nie znał dokładnej liczby
egzekucji, ale była wysoka, sięgała kilkuset dziennie. Przy takim stopniu
efektywności problemem stawały się kwestie praktyczne, na przykład w jaki sposób
szybko i sprawnie usunąć ludzkie szczątki.
Idąc głównym korytarzem, Lew zastanawiał się, jakie to uczucie być
prowadzonym do podziemi, nie mając prawa do odwołania, nie mogąc liczyć na
niczyją pomoc. Aparat sądowniczy można było bez trudu obejść. Lew słyszał
o więźniach, którzy całymi tygodniami leżeli pozostawieni własnemu losowi,
i lekarzach, którzy zajmowali się wyłącznie badaniami nad bólem. Nauczył się
wierzyć, że to wszystko istnieje nie bez przyczyny. Cel stanowiło wyższe dobro.
Terror był konieczny. Terror chronił rewolucję. Bez niego poniósłby klęskę Lenin.
Bez niego poniósłby klęskę Stalin. Po cóż by innego tajni agenci MGB rozsiewali
plotki na temat tego budynku, rzucając półsłówkami w metrze i tramwajach tak
metodycznie, jak gdyby chcieli wywołać epidemię? Pielęgnowano wirusa strachu.
Strach stanowił część jego pracy. Aby go podtrzymać, należało stale karmić nim
kolejnych ludzi.
Oczywiście Łubianka nie była jedynym budzącym grozę gmachem. Ludzie bali
się także więzienia Butyrki, o wysokich wieżach i brudnych, odrapanych skrzydłach,
gdzie w ciasnych celach więźniowie bawili się zapałkami, czekając na wywózkę do
obozów pracy.
Było Lefortowo, gdzie przesłuchiwano przestępców, przeciwko którym
prowadzono jeszcze dochodzenie, a ich krzyki słyszano na sąsiednich ulicach. Lew
rozumiał jednak, że Łubianka zajmuje szczególne miejsce w umysłach ludzkich,
ponieważ jest symbolem miejsca, w którym prowadzi się sprawy winnych agitacji
antyradzieckiej, działalności kontrrewolucyjnej i szpiegostwa. Dlaczego ta kategoria
więźniów wzbudza we wszystkich największy lęk? Każdy może się krzepić nadzieją,
że nigdy się nie dopuści kradzieży, gwałtu czy morderstwa, lecz nikt nie może być
pewien, czy nie jest winien agitacji antyradzieckiej, działalności kontrrewolucyjnej
i szpiegostwa, bo nikt, nie wyłączając Lwa, nie wie, czym właściwie są te zbrodnie.
Spośród stu czterdziestu paragrafów Kodeksu karnego Lew opierał się tylko na
jednym, na podpunkcie definiującym więźnia politycznego jako osobę prowadzącą
działalność, która ma na celu:
Obalenie, podważenie lub osłabienie władzy radzieckiej.

I to było mniej więcej wszystko: krótkie, pojemne sformułowanie, które mogło


objąć każdego, od najwyższych funkcjonariuszy partii po tancerzy baletowych,
muzyków i emerytowanych szewców. Nawet ludzie pracujący w murach Łubianki,
obsługujący maszynerię strachu, nie mogli być pewni, czy system, który żywią,
pewnego dnia ich też nie pożre.
Choć Lew był już w środku, wciąż miał na sobie wierzchnie ubranie — długi
wełniany płaszcz i skórzane rękawiczki. Dygotał. Gdy przystawał, miał wrażenie, że
podłoga kołysze się na boki. Dostawał zawrotów głowy trwających kilka sekund.
Czuł się, jakby za chwilę miał zemdleć. Od dwóch dni nie jadł, lecz myśl o jedzeniu
przyprawiała go o mdłości. Mimo to uparcie nie dopuszczał do siebie możliwości, że
jest chory: na pewno odrobinę się przeziębił, był zmęczony, ale to minie. Miał po
prostu objawy kryzysu po metamfetaminie i potrzebował snu. Nie mogło być mowy
o jednodniowym urlopie. Nie dziś, kiedy czekało go przesłuchanie Anatolija
Brodskiego.
Formalnie rzecz biorąc, prowadzenie przesłuchań nie należało do jego
obowiązków. MGB miało specjalistów, którzy zajmowali się wyłącznie
przesłuchiwaniem podejrzanych, przechodząc z celi do celi, wydobywając zeznania
z zawodową obojętnością i osobistą dumą. Mieli motywację taką jak wszyscy
pracownicy, licząc na przykład na premię za dobre wyniki, którą otrzymywali, jeśli
podejrzany podpisał zeznanie szybko i bez zastrzeżeń, nie zgłaszając żadnych
poprawek. Lew niewiele wiedział o ich metodach. Żadnego z nich nie znał osobiście.
Przesłuchujący tworzyli hermetyczną grupę, pracowali zespołowo, często wspólnie
zajmując się jednym podejrzanym, by połączywszy indywidualne talenty, zaatakować
z kilku stron i złamać opór. Brutalność, elokwencja, umiejętność zjednywania sobie
ludzi: wszystkie te zdolności miały swoje znaczenie. Po pracy przesłuchujący
spędzali razem czas, razem jadali, dzielili się uwagami, porównywali metody.
Chociaż wyglądem w zasadzie nie różnili się od innych, Lew potrafił ich rozpoznać
bez większych kłopotów. Wiele swoich najtrudniejszych operacji prowadzili
w podziemiach, gdzie mogli sterować elementami otoczenia takimi jak światło czy
temperatura. W przeciwieństwie do nich Lew jako śledczy spędzał czas przede
wszystkim na górze albo poza budynkiem. Podziemie było światem, do którego
rzadko się zapuszczał, światem, na który przymykał oczy, światem, który wolał mieć
pod stopami.
Po krótkim oczekiwaniu Lew został wezwany. Chwiejnym krokiem wszedł do
gabinetu majora Kuźmina. Żaden szczegół w tym pomieszczeniu nie był
przypadkowy: wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane i rozmieszczone. Ściany
zdobiły oprawione w ramki czarno-białe fotografie, wśród nich zdjęcie, na którym
Stalin ściska dłoń Kuźmina, zrobione podczas siedemdziesiątych urodzin przywódcy.
Dookoła zawieszono wybrane plakaty propagandowe pochodzące z różnych
dziesięcioleci. Lew przypuszczał, że szeroki przedział czasu, jaki ilustrowała ta
galeria, miał świadczyć, iż Kuźmin zajmował ten gabinet od zawsze, nawet w trakcie
czystek w latach trzydziestych, choć wtedy był w wywiadzie wojskowym. Jeden
z plakatów przedstawiał utuczonego królika w klatce. JEDZ WIĘCEJ KRÓLICZEGO
MIĘSA! Na innym trzy potężne czerwone postacie waliły czerwonymi młotami
w głowy ponurych, nieogolonych mężczyzn. ZWALCZAJ BUMELANTÓW! Na
kolejnym trzy uśmiechnięte kobiety zmierzały w stronę fabryki. POWIERZ NAM
SWOJE OSZCZĘDNOŚCI! Słowo NAM w haśle nie odnosiło się do trzech
uśmiechniętych kobiet, lecz do państwowego rachunku oszczędnościowego. Inny
plakat przedstawiał baryłkowatego człowieka w garniturze i cylindrze, taszczącego
dwie torby wypchane pieniędzmi. KAPITALISTYCZNI KLAUNI! Obok widniały
obrazy o silnych kontrastach światłocieniowych przedstawiające porty, stocznie, linie
kolejowe, uśmiechniętych robotników, gniewnych robotników i zajezdnię lokomotyw,
wszystko na cześć Lenina. BUDUJ! Plakaty regularnie wymieniano, ponieważ
Kuźmin pedantycznie dbał, by pochwalić się całą imponującą kolekcją. Z równą
starannością zestawiono kolekcję książek. Regał wypełniały wszystkie właściwe
tytuły, natomiast egzemplarz książki Historia Wszechzwiązkowej Komunistycznej
Partii (bolszewików): krótki kurs, napisanej pod okiem samego Stalina, rzadko
opuszczał blat biurka majora. Nawet w koszu spoczywały tylko pieczołowicie
wyselekcjonowane śmieci. Każdy, od najprostszego urzędniczyny po najwyższej
rangi funkcjonariusza, wiedział, że jeśli ktoś chce się czegoś naprawdę pozbyć, należy
to ukradkiem wynieść z gmachu i dyskretnie wyrzucić w drodze do domu.
Kuźmin stał przy oknie wychodzącym na plac Łubiański. Był krępy i — jak
zwykle — miał na sobie mundur o jeden numer za mały. Nosił grube okulary, które
często zsuwały mu się na koniec nosa. Krótko mówiąc, wyglądał groteskowo i nawet
najwyższa władza nad życiem i śmiercią nie przydawała mu ani odrobiny powagi.
Mimo że Kuźmin, o ile Lew się orientował, nie uczestniczył już w przesłuchaniach,
krążyły pogłoski, że za swoich najlepszych czasów wykazywał się nadzwyczajną
biegłością w ich prowadzeniu, a podczas pracy najchętniej posługiwał się swoimi
niewielkimi, pulchnymi dłońmi. Patrząc na niego dziś, trudno było w to uwierzyć.
Lew usiadł. Kuźmin nadal stał przy oknie. Wolał zadawać pytania, spoglądając
na zewnątrz. Robił tak, ponieważ, jego zdaniem, o czym często przypominał
w rozmowach z Lwem, przejawy emocji należy przyjmować nadzwyczaj sceptycznie,
chyba że ktoś nie zdaje sobie sprawy, iż jest obserwowany. Major mistrzowsko
udawał, że patrzy przez okno, w rzeczywistości przyglądając się odbiciu człowieka
w szybie. Sztuczka znacznie straciła jednak na skuteczności, gdyż prawie wszyscy,
nie wyłączając Lwa, mieli świadomość, że są obserwowani. Poza tym niewiele osób
na Łubiance traciło czujność.
— Gratuluję. Wiedziałem, że go znajdziesz. To doświadczenie było dla ciebie
cenną lekcją.
Lew skinął głową.
— Jesteś chory?
Lew się zawahał. Najwyraźniej wyglądał gorzej, niż przypuszczał.
— To nic takiego. Trochę się przeziębiłem, ale to minie.
— Domyślam się, że jesteś na mnie zły za to, że poleciłem ci zostawić
Brodskiego i zająć się Fiodorem Andriejewem. Mam rację? Sądzisz, że sprawa
Fiodora była nieistotna i powinienem pozwolić ci kontynuować operację przeciw
Brodskiemu?
Mówił z uśmiechem, jak gdyby coś go bawiło. Lew skoncentrował się,
wyczuwając niebezpieczeństwo.
— Nie, towarzyszu majorze. Nie jestem zły. Powinienem natychmiast
aresztować Brodskiego. To była moja wina.
— Tak, ale nie aresztowałeś go natychmiast. Czy zatem w takich
okolicznościach popełniłem błąd, odbierając ci sprawę szpiega i każąc porozmawiać
z pogrążonym w żałobie ojcem? O to pytam.
— Myślałem tylko o zaniedbaniu, jakiego się dopuściłem, nie aresztując
natychmiast Brodskiego.
— To wymijająca odpowiedź. Chodzi mi o jedno: problem rodziny Fiodora nie
był błahy. Mamy do czynienia z przypadkiem demoralizacji w łonie MGB. Jeden
z twoich ludzi pozwolił, żeby żal po stracie syna wypaczył Fiodorowi obraz
rzeczywistości, a on nieświadomie, razem z całą rodziną, zwrócił się przeciwko
państwu. Cieszę się, że złapałeś Brodskiego, ale twoje zadanie w sprawie Fiodora
uznałem za ważniejsze.
— Rozumiem.
— Musimy jeszcze porozmawiać o Wasiliju Nikitinie.
Było do przewidzenia, że wiadomość o jego działaniach dotrze do majora.
Wasilij nie zawahałby się wykorzystać tego przeciwko niemu. Lew nie mógł
nadużywać poparcia Kuźmina, nie potrafił też ocenić, który aspekt incydentu
najbardziej go martwi.
— Wycelowałeś w niego broń? A potem go uderzyłeś? Nikitin twierdzi, że
straciłeś panowanie nad sobą. Że brałeś narkotyki. I przestałeś kierować się
rozsądkiem. Domaga się twojego zawieszenia. Jest zdenerwowany, powinieneś to
zrozumieć.
Lew zrozumiał doskonale: nie chodziło o egzekucję.
— Jako najwyższy rangą w oddziale wydałem rozkaz. Wasilij go nie wykonał.
Jak mam dowodzić i utrzymywać dyscyplinę, jak którykolwiek z nas może utrzymać
dyscyplinę, jeżeli ignoruje się jego rozkazy? Systemowi groziłby rozpad. Może
odezwała się moja wojskowa przeszłość. W czasie operacji wojskowych
nieposłuszeństwo i niesubordynację karze się śmiercią.
Kuźmin pokiwał głową. Lew umiejętnie dobrał słowa na swoją obronę —
odwołując się do przestrzegania zasad wojskowych.
— Masz rację, naturalnie. Wasilij jest w gorącej wodzie kąpany. Przyznaje się do
tego. Nie wykonał rozkazu. To prawda. Ale był wściekły na rodzinę współdziałającą
ze zdrajcą. Oczywiście, nie akceptuję tego, co zrobił. Mamy system, który zajmuje się
takimi przestępstwami. Sprawcy powinni zostać przywiezieni tutaj. A Wasilij
otrzymał stosowną reprymendę. Jeżeli chodzi o narkotyki…
— Nie spałem od dwudziestu czterech godzin. Przepisali mi je nasi lekarze.
— Narkotyki zupełnie mnie nie interesują. Mówiłem ci, że masz robić wszystko,
co trzeba, czyli, jak sądzę, także brać wszystko, co trzeba. Chcę ci jednak dać
ostrzeżenie. Bijąc innego funkcjonariusza, zwracasz na siebie uwagę. Ludzie szybko
zapomną, że miałeś istotne powody. Kiedy tylko Wasilij opuścił broń, powinieneś był
dać mu spokój. Jeżeli chciałeś go ukarać, należało zgłosić mi jego niesubordynację.
Postanowiłeś sam wymierzyć sprawiedliwość. To niedopuszczalne. W żadnym
wypadku.
— Przepraszam.
Kuźmin odsunął się od okna. Stanął obok Lwa i położył mu dłoń na ramieniu.
Wystarczy. Uznajemy sprawę za zamkniętą. Mam dla ciebie inne trudne zadanie:
przesłuchanie Brodskiego. Przeprowadzisz je osobiście. Możesz wziąć do pomocy,
kogo zechcesz — któregoś z naszych specjalistów — ale chcę, żebyś był przy tym,
kiedy się złamie. Musisz się przekonać, kim naprawdę jest ten człowiek, zwłaszcza że
dałeś się zwieść i uwierzyłeś w jego niewinność.
Była to niezwykła prośba. Kuźmin zauważył zdziwienie Lwa.
— Przyda ci się to doświadczenie. Powinniśmy sądzić człowieka po tym, co jest
gotów zrobić sam, nie po tym, co jest gotów kazać zrobić innym. Masz coś przeciwko
temu?
— Nie.
Lew wstał, poprawiając mundur.
— Zacznę natychmiast.
— Jeszcze jedno: chcę, żebyś pracował nad tym razem z Wasilijem.

···

Cele dzieliły się na trzy rodzaje. Pierwszym były zwykłe cele, gdzie trzymano
więźniów: kwadratowe pomieszczenia z podłogą wysłaną słomą, które mogły
zmieścić trzech dorosłych mężczyzn, gdy położyli się obok siebie. W każdej z nich
zawsze przebywało pięciu i byli tak stłoczeni, że kiedy ktoś chciał się podrapać,
pozostali musieli się przesunąć, by zrobić mu miejsce w plątaninie ludzkich kończyn.
Ponieważ w celach nie było latryn, wstawiano wiadra, z których mężczyźni byli
zmuszeni korzystać w obecności wszystkich. Gdy wiadro wypełniło się po brzegi,
więźniom kazano nieść je do najbliższego odpływu ściekowego, ostrzegając ich, że
jeśli uronią choć kropelkę, zostaną zastrzeleni. Lew słyszał kiedyś strażników
rozmawiających o przekomicznych minach więźniów, którzy z napięciem wpatrywali
się w rozchybotany menisk moczu i kału, decydujący o tym, czy będą żyć, czy nie.
Owszem, było to barbarzyństwo, ale barbarzyństwo nie bez przyczyny, barbarzyństwo
w imię wyższego dobra.
Wyższe dobro. Wyższe dobro.

Koniecznie należało powtarzać te słowa, wyryć je w każdej myśli, aby stale


przesuwały się w głowie niby taśma dalekopisu.
Drugi rodzaj cel stanowiły przeróżnego typu karcery. W niektórych stała
lodowata woda po kostki, a ściany pokrywała narośl pleśni i szlamu. Wystarczyło pięć
dni w takich warunkach, by nigdy nie odzyskać zdrowia i do końca życia mieć
kłopoty z płucami. Były wąskie klitki przypominające drewniane trumny, gdzie
pleniły się pluskwy, które tak długo cięły nagie ciało przetrzymywanego tam więźnia,
dopóki się nie zgodził podpisać pogrążającego go zeznania. Były pomieszczenia
wyłożone korkiem, w których parzono więźniów gorącym powietrzem z systemu
wentylacyjnego, dopóki z porów skóry nie zaczynała się sączyć krew. Były
pomieszczenia wyposażone w haki, łańcuchy i przewody elektryczne. Były kary
wszelkiego rodzaju dla ludzi wszelkiego pokroju. Granicę pomysłowości wyznaczała
jedynie wyobraźnia, choć nietrudno było ją przekroczyć. Wszystkie te okropności
wydawały się jednak niemal niczym w zestawieniu z wielkością i wagą wyższego
dobra.
Wyższe dobro. Wyższe dobro. Wyższe dobro.

Uzasadnienie takich metod, proste i przekonujące, należało bezustannie


powtarzać: ci ludzie byli wrogami. Czy Lew nie widział równie drastycznych
środków podczas wojny? Widział, i to nawet gorsze. Czy wojna nie przyniosła im
wolności? Czy to nie to samo — wojna przeciw innemu wrogowi, wrogowi
wewnętrznemu, ale mimo wszystko wrogowi? Czy nie była konieczna? Owszem,
była. Walka o przetrwanie ustroju usprawiedliwiała wszystko. Tak samo jak obietnica
złotego wieku, gdy te okrucieństwa przestaną już istnieć, gdy wszelkiego dobra
będzie w bród, a bieda pozostanie jedynie wspomnieniem. Nie były to pożądane
metody i nie należało ich głośno pochwalać, a zapał funkcjonariuszy, którzy
znajdowali przyjemność w pracy, też wydawał się niezrozumiały. Lew nie był jednak
głupi. Pośród wyuczonych, gładko recytowanych usprawiedliwień tkwiło ziarenko
niezgody, uwierające w żołądku jak niestrawiona łupina.
Ostatnim rodzajem były cele przesłuchań. Lew dotarł do takiej właśnie celi,
gdzie trzymano zdrajcę, i stanął przed drzwiami z judaszem, obitymi stalową płytą.
Zapukał, zastanawiając się, co zobaczy. Otworzył mu chłopak, najwyżej
siedemnastoletni. Cela była mała i prostokątna, o ścianach i podłodze z gołego
betonu, lecz tak jasno oświetlona, że wchodząc, Lew zmrużył oczy. Z sufitu zwisało
pięć mocnych żarówek. Pod ścianą w głębi pomieszczenia stała kanapa, która
zupełnie nie pasowała do ponurego wnętrza. Siedział na niej Anatolij Brodski ze
skrępowanymi rękami i nogami. Młody funkcjonariusz z dumą poinformował:
— Ciągle zamyka oczy i próbuje zasnąć. Ale wtedy go biję. Słowo daję, nie miał
ani chwili odpoczynku. Najlepsze jest to, że siedzi na kanapie. Nie myśli o niczym
innym, tylko żeby się swobodnie wyciągnąć i zdrzemnąć. Kanapa jest naprawdę
wygodna i miękka. Próbowałem. Ale nie pozwolę mu zasnąć. To tak jakby
głodującemu postawić jedzenie w zasięgu ręki.
Lew skinął głową i zauważył, że młody funkcjonariusz jest nieco rozczarowany,
nie doczekawszy się bardziej entuzjastycznej pochwały dla swojego zaangażowania.
Chłopak zajął pozycję w rogu celi, uzbrojony w czarną drewnianą pałkę. Sztywny,
poważny, z rumieńcami na policzkach, przypominał ołowianego żołnierzyka.
Brodski siedział przygarbiony na brzegu kanapy, z półprzymkniętymi oczyma.
W pomieszczeniu nie było krzeseł, więc Lew usiadł obok niego. Sytuacja była
absurdalna. Kanapa rzeczywiście okazała się bardzo miękka i Lew zagłębił się w niej,
zdając sobie sprawę z wyrafinowania tej tortury. Ale nie miał czasu do stracenia,
musiał działać szybko. Lada chwila miał się tu zjawić Wasilij, a on miał nadzieję, że
jeszcze przed jego nadejściem uda mu się przekonać Brodskiego do współpracy.
Anatolij uniósł wzrok, odrobinę szerzej otwierając oczy. Minęła dłuższa chwila,
zanim jego pozbawiony snu mózg rozpoznał siedzącego obok mężczyznę. To był
człowiek, który go schwytał. Człowiek, który uratował mu życie. Sennie, jak gdyby
zamroczony środkami odurzającymi, wymamrotał:
— Co z dziećmi? Z córkami Michaiła? Gdzie są?
— Zostały umieszczone w sierocińcu. Są bezpieczne.
Sierociniec — to miał być żart? Część kary? Nie, ten człowiek nie był skory do
żartów. Wierzył w system.
— Był pan kiedyś w sierocińcu?
— Nie.
— Dziewczynki miałyby większe szanse na przeżycie, gdybyście je zostawili
same sobie.
— Teraz zaopiekowało się nimi państwo.
Ku zaskoczeniu Lwa więzień wyciągnął związane ręce i dotknął jego czoła.
Młody funkcjonariusz przyskoczył do nich i uniósł pałkę, gotów roztrzaskać
aresztowanemu kolana. Lew odprawił go machnięciem ręki. Chłopak niechętnie
wycofał się do kąta celi.
— Ma pan gorączkę. Powinien pan być w domu. Macie w ogóle domy? Miejsce,
gdzie śpicie, jecie i robicie wszystko to, co normalni ludzie?
Zdumiewał go ten człowiek. Nawet w tych okolicznościach był lekarzem. Nawet
w tych okolicznościach był zuchwały. Nie tracił pewności siebie, zachowywał się
bezceremonialnie i Lew wbrew sobie poczuł do niego sympatię.
Teraz odsunął się jednak, ocierając rękawem lepkie czoło.
— Rozmawiając ze mną, możesz sobie oszczędzić niepotrzebnych cierpień.
Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakiś człowiek, którego przesłuchiwaliśmy, nie żałował,
że nie powiedział wszystkiego od razu. Co ci da milczenie?
— Nic.
— A więc powiesz mi prawdę?
— Powiem.
— Dla kogo pracujesz?
— Dla Anny Władysławowny. Jej kot traci wzrok. Dla Dory Andriejewny. Jej
pies nie chce jeść. Dla Arkadego Masłowa. Jego pies złamał przednią łapę. Dla
Mátyása Rákosiego. Ma kolekcję rzadkich ptaków.
— Skoro jesteś niewinny, to dlaczego uciekałeś?
— Uciekałem, bo mnie pan gonił. Nie było innego powodu.
— To nie ma sensu.
— Zgadzam się, ale to prawda. Kiedy człowieka śledzą, to zostaje aresztowany.
Kiedy zostaje aresztowany, zawsze jest winny. Tu nie trafiają niewinni.
— Z jakimi urzędnikami ambasady amerykańskiej współpracujesz i jakie
przekazujesz im informacje?
Wreszcie Anatolij zrozumiał. Kilka tygodni temu pewien młodszy urzędnik
ambasady amerykańskiej przyprowadził do niego psa. Pies miał ranę, w którą wdała
się infekcja. Potrzebna była terapia antybiotykowa, ale ponieważ antybiotyki były
niedostępne, Anatolij starannie oczyścił i zdezynfekował ranę, po czym zatrzymał
zwierzę na obserwacji. Niedługo potem zauważył jakiegoś człowieka kręcącego się
w okolicy swojego mieszkania. Tej nocy nie spał, próbując się domyślić, co złego
zrobił. Nazajutrz rano śledzono go w drodze do pracy i w drodze powrotnej do domu.
Trwało to trzy dni. Po czwartej bezsennej nocy postanowił uciec. Teraz nareszcie się
dowiedział, na czym polegała jego zbrodnia. Leczył psa należącego do cudzoziemca.
— Nie mam wątpliwości, że w końcu powiem wam to, co chcecie usłyszeć, ale
teraz mówię tylko tyle: ja — Anatolij Tarasowicz Brodski — jestem weterynarzem.
Niedługo z waszych dokumentów będzie wynikać, że byłem szpiegiem. Będziecie
mieli moje zeznanie i mój podpis. Zmusicie mnie, żebym podał wam nazwiska. Będą
kolejne aresztowania, kolejne podpisy i kolejne zeznania. Ale wszystko, co wam
w końcu powiem, będzie kłamstwem, bo jestem weterynarzem.
— Nie jesteś pierwszym przestępcą, który twierdzi, że jest niewinny.
— Naprawdę pan wierzy, że jestem szpiegiem?
— Tylko na podstawie tej rozmowy mogę cię skazać za dążenie do obalenia
ustroju. Dość wyraźnie dałeś do zrozumienia, że nienawidzisz tego kraju.
— Wcale nie nienawidzę tego kraju. To wy go nienawidzicie. Nienawidzicie
ludzi mieszkających w tym kraju. Dlaczego aresztowaliście tylu z nich, jeśli nie
z tego powodu?
Lew zaczynał tracić cierpliwość.
— Wiesz, co się z tobą stanie, jeżeli nie będziesz mówił?
— Nawet dzieci wiedzą, co się tu dzieje.
— Mimo to odmawiasz przyznania się do winy?
— Nie zamierzam wam niczego ułatwiać. Jeżeli mam wam powiedzieć, że
jestem szpiegiem, będziecie mnie musieli torturować.
— Spodziewałem się, że będzie można tego uniknąć.
— Sądzi pan, że można tu zachować honor? Niech pan idzie po swoje noże. Po
swój zestaw narzędzi. Kiedy będzie pan miał na rękach moją krew, zobaczymy, czy
będzie pan taki rozsądny.
— Chcę tylko listy nazwisk.
— Nic nie jest trudniejsze do obalenia niż fakty. Właśnie dlatego tak ich nie
znosicie. Drażnią was. Właśnie dlatego denerwuję was, mówiąc tylko tyle, że ja —
Anatolij Tarasowicz Brodski — jestem weterynarzem. Moja niewinność was drażni,
bo chcecie, żebym był winny. Chcecie, żebym był winny, bo mnie aresztowaliście.
Rozległo się pukanie. Zjawił się Wasilij. Lew wstał i mruknął:
— Powinieneś przyjąć moją propozycję.
— Może pewnego dnia zrozumie pan, dlaczego nie mogłem.
Młody funkcjonariusz otworzył drzwi. Wszedł Wasilij. W miejscu, gdzie został
uderzony, miał sterylny opatrunek, choć Lew podejrzewał, że nie założył go
z rzeczywistej potrzeby, lecz raczej po to, aby sprowokować pytania i móc
opowiedzieć o incydencie jak największej liczbie ludzi. Wasilijowi towarzyszył
mężczyzna w średnim wieku, o przerzedzonych włosach, ubrany w wygnieciony
garnitur. Widząc Lwa i Anatolija razem, Wasilij przybrał zaniepokojoną minę.
— Przyznał się?
— Nie.
Wasilij z wyraźną ulgą dał znak chłopakowi z pałką, by pomógł więźniowi
wstać, a człowiek w brązowym garniturze podszedł do Lwa i z uśmiechem wyciągnął
do niego rękę.
— Doktor Roman Chwostow. Jestem psychiatrą.
— Lew Demidow.
— Miło mi was poznać.
Uścisnęli sobie dłonie. Chwostow wskazał więźnia.
— Proszę się nim nie martwić.
Chwostow zaprowadził ich do swojego gabinetu, otworzył drzwi i gestem
zaprosił wszystkich do środka, jak gdyby pokazywał dzieciom swój pokój do zabaw.
Gabinet był mały i czysty. Do wyłożonej białymi kafelkami podłogi przyśrubowano
krzesło obite czerwoną skórą. Za pomocą kilku dźwigni można je było rozłożyć,
tworząc kozetkę. W oszklonych szafkach stały rzędy buteleczek i pojemników
z płynami, proszkami i pigułkami, opatrzone białymi nalepkami, na których
starannymi czarnymi literami wypisano nazwy specyfików.
Pod jedną z szafek wisiały rzędem stalowe narzędzia chirurgiczne. Brodski nie
próbował się szamotać, gdy przywiązywano go do krzesła. Paskami z czarnej skóry
skrępowano mu nadgarstki, nogi w kostkach i szyję. Lew przypiął mu nogi, Wasilij
ręce. Kiedy skończyli, Brodski nie mógł poruszać żadną częścią ciała. Lew cofnął się
o krok. Chwostow szorował ręce nad umywalką.
— Przez jakiś czas pracowałem w łagrze niedaleko miasta Mołotow. Szpital był
pełen ludzi udających umysłowo chorych. Byli gotowi zrobić wszystko, żeby się
wymigać od pracy. Biegali jak dzikie zwierzęta, wykrzykiwali różne plugastwa,
zdzierali z siebie ubranie, onanizowali się na oczach wszystkich, wypróżniali się na
podłogę — wszystko po to, żeby mnie przekonać o swoim obłędzie. Nie można im
było ani trochę wierzyć. Moje zadanie polegało na tym, aby ustalić, kto kłamie, a kto
naprawdę jest obłąkany. Jest wiele testów naukowych, ale więźniowie szybko pojęli,
o co w nich chodzi, i przekazywali sobie informacje, tak że wkrótce wszyscy
wiedzieli, jak się zachowywać, żeby oszukać system. Na przykład więzień, któremu
się wydawało, że jest Hitlerem, koniem czy czymś równie dziwacznym, prawie na
pewno tylko udawał niepoczytalnego. Tak więc więźniowie przestali podawać się za
Hitlera i zaczęli stosować znacznie bardziej subtelne i wyrafinowane sztuczki.
W końcu pozostał tylko jeden sposób poznania prawdy.
Lekarz napełnił strzykawkę gęstym żółtym olejem i położył ją na stalowej tacce,
po czym starannie odciął rękaw koszuli więźnia, zawiązując gumową opaskę
uciskową na jego ramieniu, aby uwidocznić grubą niebieską żyłę. Chwostow zwrócił
się do więźnia:
— Podobno masz wiedzę medyczną. Za chwilę wstrzyknę ci do krwiobiegu
olejek kamforowy. Wiesz, jakie będzie miał działanie?
— Moje doświadczenie medyczne ogranicza się do pomagania ludziom.
— To także pomaga ludziom. Pomaga omamionym. Wywoła atak. Podczas ataku
nie będziesz w stanie kłamać. Właściwie niewiele będziesz w stanie zrobić. Jeżeli
zdołasz się odezwać, będziesz mógł mówić tylko prawdę.
— W takim razie śmiało, niech pan robi zastrzyk z tego olejku. Posłuchacie, co
mam do powiedzenia.
Chwostow zwrócił się do Lwa:
— Włożymy mu do ust gumowy knebel. Żeby nie odgryzł sobie języka
w najbardziej intensywnej fazie ataku. Kiedy się jednak uspokoi, wyjmiemy knebel
i będziecie mogli zadawać pytania.
Wasilij wziął skalpel, którym zaczął czyścić sobie paznokcie, wycierając brud
w połę munduru. Gdy skończył, odłożył skalpel, sięgnął do kieszeni i wyjął papierosa.
Doktor pokręcił głową.
— Nie tutaj, proszę.
Wasilij schował papierosa. Doktor sprawdził strzykawkę — na końcu igły
zalśniła żółta kropla olejku. Zadowolony z tego widoku wbił igłę w żyłę Brodskiego.
— Trzeba to robić bardzo powoli. Jeżeli za bardzo się pośpieszymy, może
powstać zator.
Nacisnął tłok i gęsty, lepki olejek zaczął płynąć ze strzykawki do ramienia
więźnia.
Na skutki nie musieli długo czekać. Nagle wzrok Anatolija Brodskiego stał się
nieprzytomny: jego oczy uciekły w głąb czaszki, a ciało zaczęło się trząść, jak gdyby
przez krzesło, do którego był przypięty, przepuszczono tysiąc woltów. Igła nadal
tkwiła w żyle, do której wstrzyknięto zaledwie odrobinę olejku.
— Teraz wstrzykniemy troszkę więcej.
Gdy do ciała Brodskiego dostało się kolejne pięć milimetrów płynu, w kącikach
jego ust pojawiły się małe, białe bańki.
— A teraz czekamy, czekamy, czekamy… i wstrzykujemy resztę.
Chwostow wstrzyknął pozostałą część olejku, wyciągnął igłę i przycisnął do
ranki tampon z gazy. Odsunął się.
Brodski nie przypominał człowieka, lecz raczej zepsutą maszynę, silnik, który
zmuszono do zbyt wysokich obrotów. Szarpał krępujące go pasy, jak gdyby działała
na niego jakaś zewnętrzna siła. Rozległ się trzask. Przy gwałtownym ruchu pękła mu
kość w nadgarstku. Chwostow obejrzał miejsce złamania, które już zaczęło puchnąć.
— To nic nadzwyczajnego.
Zerkając na zegarek, rzekł:
— Jeszcze trochę zaczekamy.
Z ust więźnia pociekły dwie strużki piany, płynąc z kącików na brodę i kapiąc na
nogi. Drgawki zaczęły powoli ustawać.
— Dobrze. Proszę pytać. Zobaczymy, co powie.
Wasilij zbliżył się i wyciągnął gumowy knebel. Brodski zwymiotował śliną
i pianą na własne kolana. Wasilij odwrócił się z wyrazem niedowierzania na twarzy.
— Do cholery, co on nam powie w takim stanie?
— Proszę spróbować.
— Dla kogo pracujesz?
W odpowiedzi więzień zwiesił głowę. Szyja była przypięta do krzesła.
Zacharczał. Z nosa wypłynęła krew. Chwostow starł ją chusteczką.
— Proszę spróbować jeszcze raz.
— Dla kogo pracujesz?
Głowa Brodskiego odchyliła się na bok jak główka lalki, kukiełki umiejącej się
poruszać i wyglądającej na żywą istotę, ale w rzeczywistości pozbawioną życia. Jego
usta otwierały się i zamykały, a język wyciągał się i chował, mechanicznie naśladując
mowę, choć nie usłyszeli żadnego dźwięku.
— Proszę spróbować jeszcze raz.
— Dla kogo pracujesz?
— Jeszcze raz.
Wasilij pokręcił głową, patrząc na Lwa.
— To głupota. Sam spróbuj.
Lew stał oparty plecami o ścianę, jakby próbował odsunąć się jak najdalej od
czerwonego krzesła. Podszedł bliżej.
— Dla kogo pracujesz?
Z ust Brodskiego wydobył się jęk. Brzmiał komicznie, jak gulgot niemowlęcia.
Chwostow skrzyżował ręce na piersi i zajrzał w oczy Brodskiego.
— Proszę spróbować jeszcze raz. Na początek proszę zadawać proste pytania.
Zapytajcie go o nazwisko.
— Jak się nazywasz?
— Jeszcze raz. Wierzcie mi, już z tego wychodzi. Jeszcze raz, proszę.
Lew zbliżył się o kolejny krok. Mógł dotknąć jego czoła.
— Jak się nazywasz?
Usta się poruszyły.
— Anatolij.
— Dla kogo pracujesz?
Już się nie trząsł. Oczy wróciły na swoje miejsce.
— Dla kogo pracujesz?
Przez chwilę milczał. A potem powiedział słabym, urywanym głosem, jak ktoś
mówiący przez sen:
— Dla Anny Władysławowny. Dory Andriejewny. Arkadego Masłowa. Mátyása
Rákosiego.
Wasilij sięgnął po notes i zaczął notować nazwiska, pytając:
— Znasz któreś z tych nazwisk?
Tak, Lew znał te nazwiska. Anna Władysławowna: jej kot traci wzrok. Dora
Andriejewna: jej pies nie chce jeść. Arkady Masłow: jego pies złamał przednią łapę.
Ziarenko wątpliwości, uwierające go w żołądku jak niestrawiona łupina, nagle pękło.
Anatolij Tarasowicz Brodski był tylko weterynarzem, nikim więcej.
17 lutego

Doktor Zarubin włożył czapkę obszytą futrem z norek, podniósł skórzaną torbę
i zaczął się przepychać przez zatłoczony tramwaj, zdawkowo przepraszając
potrącanych ludzi. Wysiadłszy na oblodzony chodnik, oparł się o bok pojazdu. Nagle
poczuł się stary; chwiał się na nogach, bojąc się poślizgnąć i upaść. Tramwaj
odjechał. Zarubin rozejrzał się, mając nadzieję, że nie pomylił przystanku — słabo
znał wschodnie peryferie miasta. Okazało się jednak, że nie będzie żadnych kłopotów
ze znalezieniem drogi — cel jego poszukiwań przysłaniał szare, zimowe niebo. Po
drugiej stronie ulicy rozciągał się kilkusetmetrowy zespół czterech bloków
mieszkalnych w kształcie litery U, górujący nad nim i nad całą okolicą. Bloki
zbudowano parami w taki sposób, że jeden stanowił lustrzane odbicie sąsiedniego.
Doktora zachwyciła nowoczesna architektura gmachów, w których mieszkały tysiące
rodzin. To nie było zwykłe osiedle. To był pomnik nowej epoki. Kładł kres czasom
jedno- lub dwupiętrowych prywatnych domów, które zmiażdżono, starto na ceglany
pył, stawiając na ich miejscu doskonale funkcjonalne mieszkania, zaprojektowane
przez państwo i należące do państwa, pomalowane na szaro, spiętrzone jedno nad
drugim i uszeregowane jedno obok drugiego. Zarubin nigdzie nie widział tylu
dokładnie takich samych kształtów, tylokrotnie powtórzonych niczym bliźniacze
odbitki. Gruba warstwa śniegu okrywająca dach każdego budynku sprawiała
wrażenie, jak gdyby Bóg nakreślił tam białą linię, mówiąc: „Dość, reszta nieba jest
moja”. Oto kolejne wyzwanie, pomyślał Zarubin: reszta nieba. Z pewnością nie
należała do Boga. W którymś z czterech bloków znajdowało się mieszkanie numer
124 — dom oficera śledczego MGB Lwa Stiepanowicza Demidowa.
Rano major Kuźmin poinformował doktora o niespodziewanym wyjściu Lwa,
który opuścił Łubiankę na początku przesłuchania kluczowego dla sprawy, twierdząc,
że ma gorączkę i nie jest w stanie pełnić obowiązków służbowych. Majora
zaniepokoił moment jego wyjścia. Czy Lew był naprawdę chory? Może jego
nieobecność miała inną przyczynę? Dlaczego zapewniał, że dobrze się czuje i może
pracować, a gdy polecono mu przesłuchać podejrzanego, zmienił zdanie? I dlaczego
próbował przesłuchiwać zdrajcę w pojedynkę? Doktor został wysłany z zadaniem
wyjaśnienia zagadki choroby Lwa.
Z medycznego punktu widzenia, nawet bez badania pacjenta, Zarubin
przypuszczał, że przyczyną niedomagania Lwa było zbyt długie przebywanie
w zimnej wodzie, które mogło doprowadzić do zapalenia płuc, a jego stan pogorszyło
zażywanie narkotyków. Jeśli sprawa tak się przedstawiała, jeżeli Lew rzeczywiście
zachorował, Zarubin miał postąpić jak lekarz i pomóc mu wrócić do zdrowia. Gdyby
jednak Lew z jakiegoś powodu symulował, Zarubin powinnien postąpić jak
funkcjonariusz MGB i zaaplikować mu silny środek uspokajający, udając, że to
lekarstwo albo preparat na wzmocnienie. Lew zostałby przykuty do łóżka na
dwadzieścia cztery godziny, co uniemożliwiłoby mu ucieczkę i dało majorowi czas na
podjęcie decyzji o dalszych krokach.
Według planu pięter, umieszczonego na stalowej tablicy przymocowanej do
betonowego filaru przy wejściu do pierwszego budynku, mieszkanie numer 124
znajdowało się na czternastym piętrze w trzecim bloku. Winda, metalowa kabina,
w której mogły się zmieścić najwyżej dwie osoby — lub cztery, jeśli miały ochotę
przyciskać się do siebie — z turkotem dojechała na trzynaste piętro, gdzie przystanęła
na chwilę, jak gdyby dla nabrania oddechu, po czym pokonała ostatni odcinek drogi.
Zarubin musiał użyć obu rąk, by odciągnąć oporną kratę. Na tej wysokości wiatr
w odkrytych łącznikach wyciskał łzy z oczu. Doktor zerknął na panoramę
zaniedbanych obrzeży przysypanej śniegiem Moskwy, po czym skręcił w lewo
i stanął przed drzwiami mieszkania 124.
Otworzyła mu młoda kobieta. Zarubin czytał akta Lwa i wiedział, że jego żoną
jest Raisa Gawriłowna Demidowa, dwudziestosiedmioletnia nauczycielka. W aktach
nie znalazła się jednak żadna wzmianka o jej urodzie. Raisa była bowiem wyjątkowo
piękna i ten fakt powinien zostać odnotowany w aktach. Takie sprawy są nie bez
znaczenia. Zarubin nie był na to przygotowany. Miał słabość do pięknych kobiet; nie
do ostentacyjnie narcystycznej urody, lecz do urody dyskretnej i powściągliwej.
Ujrzał właśnie taką kobietę. Nie oznaczało to, że nie starała się dbać o wygląd, wprost
przeciwnie, dokładała wszelkich starań, aby niczym się nie wyróżniać i jak najlepiej
maskować swoją urodę. Czesała się i ubierała w najprostszym stylu, jeśli w ogóle
można go było nazwać stylem. Najwyraźniej nie zależało jej na zainteresowaniu
mężczyzn, co w oczach doktora czyniło ją jeszcze ponętniejszą. Stanowiła wyzwanie.
W młodości Zarubin był kobieciarzem, w pewnych kręgach nawet legendarnym.
Pobudzony wspomnieniami dawnych czasów uśmiechnął się do niej.
Raisa dostrzegła przebarwione zęby, pożółkłe niewątpliwie od długich lat
nałogowego palenia. Odpowiedziała uśmiechem. Spodziewała się, że MGB kogoś
przyśle, mimo że jej o tym nie uprzedzano, czekała więc, aby przybysz się
przedstawił.
— Jestem doktor Zarubin. Przysłano mnie, żebym zajrzał do Lwa.
— Jestem Raisa, żona Lwa. Ma pan legitymację?
Doktor zdjął czapkę, znalazł dokument i pokazał.
— Proszę mi mówić Borys.
W mieszkaniu paliły się świece. Raisa wyjaśniła, że właśnie jest przerwa
w dostawie prądu — powyżej dziesiątego piętra stale powtarzały się kłopoty
z elektrycznością. Okresowe braki prądu trwały czasem minutę, czasem cały dzień.
Przeprosiła go, nie wiedziała, kiedy znów włączą światło. Siląc się na żart, Zarubin
odrzekł:
— Przeżyje to. Nie jest kwiatkiem. Wystarczy, że będzie mu ciepło.
Raisa spytała doktora, czy ma ochotę się czegoś napić: może gorącej herbaty,
skoro na dworze taki ziąb. Przyjął propozycję: gdy brała od niego płaszcz, musnął
grzbiet jej dłoni.
W kuchni Zarubin oparł się o ścianę i z rękami w kieszeniach przyglądał się, jak
Raisa przygotowuje herbatę.
— Mam nadzieję, że woda jeszcze nie wystygła.
Miała miły głos, cichy i spokojny. Zaparzyła liście w małym imbryczku, po
czym zaczęła nalewać esencję do wysokiej szklanki. Herbata była mocna, prawie
czarna, a gdy szklanka napełniła się do połowy, Raisa spojrzała na doktora.
— Pija pan mocną?
— Jak najmocniejszą.
— Taką?
— Może do tego troszkę wody.
Gdy uzupełniała herbatę wodą z samowara, wzrok Zarubina prześlizgnął się po
jej ciele, zatrzymując się na wypukłości piersi, na talii. Miała na sobie tanie rzeczy —
szarą bawełnianą spódnicę, grube pończochy, białą bluzkę i zrobiony na drutach
rozpinany sweter. Ciekawe, dlaczego Lew nie wykorzystał swojej pozycji, aby ubrać
ją w zagraniczne, modnie skrojone stroje w lepszym gatunku. Ale nawet w garderobie
produkowanej masowo z lichych materiałów wyglądała nie mniej atrakcyjnie.
— Proszę mi powiedzieć, co z mężem.
— Ma gorączkę. Mówi, że mu zimno, ale jest cały rozpalony. Dygocze. Nie chce
jeść.
— Skoro ma gorączkę, najlepiej niech na razie nic nie je. Ale brak apetytu może
być także spowodowany zażywaniem amfetaminy. Wie pani coś o tym?
— Jeżeli to ma związek z pracą, nic nie wiem.
— Zauważyła pani u niego jakieś zmiany?
— Rzadko jadamy razem, często nie ma go całą noc. Ale tego wymaga jego
praca. Zauważyłam, że po długich okresach pracy staje się trochę roztargniony.
— Zapomina o różnych rzeczach?
Podała doktorowi szklankę.
— Życzy pan sobie cukier?
— Wolałbym konfiturę, jeśli można prosić.
Sięgnęła na górną półkę. Jej bluzka lekko się przy tym uniosła, ukazując skrawek
nieskazitelnej białej skóry. Zarubin poczuł, jak wysycha mu w ustach. Raisa zdjęła
słoik z ciemnopurpurową konfiturą, odkręciła pokrywkę i podała mu łyżeczkę. Doktor
nabrał konfitury, dodał do herbaty i zamieszał. Utkwił w oczach Raisy przenikliwe,
wymowne spojrzenie. Zdając sobie sprawę z jego pożądania, zaczerwieniła się.
Zarubin patrzył, jak rumieniec oblewa jej szyję.
— Dziękuję.
— Może chciałby go pan zbadać?
Zakręciła słoik, odstawiła go na bok i skierowała kroki do sypialni. Doktor nie
ruszał się z miejsca, obserwując rozpuszczającą się konfiturę.
— Najpierw skończę herbatę. Nie ma pośpiechu.
Musiała zawrócić. Zarubin stulił wargi i dmuchnął na herbatę. Była gorąca
i słodka. Raisa wyglądała na nieco spiętą. Zmuszanie jej do czekania sprawiało mu
przyjemność.
Powietrze w pozbawionej okien dusznej sypialni było nieświeże.
Z samego zapachu Zarubin odgadł, że leżący w łóżku człowiek jest chory. Ku
własnemu zaskoczeniu ogarnęło go coś na kształt rozczarowania. Zastanawiając się,
co się kryje za tym uczuciem, przysiadł obok Lwa na skraju łóżka. Zmierzył mu
temperaturę. Była wysoka, ale nie zagrażała życiu. Osłuchał go. Nie stwierdził nic
odbiegającego od normy. Lew nie miał gruźlicy. Wszystko wskazywało na zwykłe
przeziębienie. Raisa stała obok, przyglądając się badaniu. Jej ręce pachniały mydłem.
Miło było siedzieć tak blisko niej. Doktor wyciągnął z torby brązową butelkę
i odmierzył łyżeczkę gęstego zielonego płynu.
— Proszę mu unieść głowę.
Pomogła mężowi usiąść, a Zarubin wlał mu płyn do gardła. Gdy Lew przełknął
lekarstwo, ostrożnie położyła jego głowę na poduszce.
— Co to za lek?
— Środek tonizujący — pomoże mu lepiej spać.
— W tym nie trzeba mu pomagać.
Doktor nie odpowiedział. Nie chciało mu się wymyślać żadnego kłamstwa.
Rzekomy lek był w istocie miksturą pomysłu Zarubina: stanowił połączenie
barbituranu, halucynogenu i dodatku w postaci aromatyzowanego syropu, który
nadawał substancji smak. Specyfik powodował paraliż ciała i umysłu. Podany
doustnie w ciągu pół godziny porażał mięśnie — rozluźniały się i wiotczały do tego
stopnia, że nawet najmniejszy ruch wydawał się niewyobrażalnie trudnym zadaniem.
Krótko potem zaczynał działać halucynogen.
Zarubinowi coraz bardziej podobał się pomysł, który zaczął mu się wykluwać
w głowie jeszcze w kuchni, kiedy Raisa się zarumieniła, a przybrał ostateczny kształt
w chwili, gdy doktor poczuł woń mydła na jej dłoniach. Gdyby zameldował, że Lew
wcale nie jest chory i symuluje, aby uzyskać zwolnienie ze służby, Demidow zostałby
zapewne aresztowany i przesłuchany. Jeśli dodać do tego pozostałe wątpliwości
dotyczące jego zachowania, zaciążyłyby na nim poważne podejrzenia.
Najprawdopodobniej trafiłby do więzienia. Jego żona, jego piękna żona, zostałaby
sama i bezbronna. Potrzebowałaby sojusznika. Status Zarubina w organach służby
bezpieczeństwa dorównywał pozycji Lwa, a nawet ją przewyższał, doktor był więc
pewien, że mógłby Raisie zaproponować alternatywne, całkiem atrakcyjne wyjście.
Był wprawdzie żonaty, ale mogła zostać jego kochanką. Nie wątpił, że Raisa ma
dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Wziąwszy jednak pod uwagę sytuację,
niewykluczone, że uda się zdobyć to, czego pragnął, w mniej skomplikowany sposób.
Zarubin wstał.
— Możemy porozmawiać w cztery oczy?
W kuchni Raisa skrzyżowała ręce na piersiach. Zmarszczyła brwi — jej
nieskazitelnie gładkie czoło przecięła jedna maleńka bruzda, której Zarubin pragnął
dotknąć językiem.
— Mój mąż wyzdrowieje?
— Ma gorączkę. Będę gotów to potwierdzić.
— Co będzie pan gotów potwierdzić?
— Będę gotów potwierdzić, że jest naprawdę chory.
— Bo naprawdę jest chory. Właśnie sam pan to powiedział.
— Wie pani, po co tu przyszedłem?
— Bo jest pan lekarzem, a mój mąż jest chory.
— Przysłano mnie, żebym sprawdził, czy pani mąż naprawdę jest chory, czy
jedynie próbuje się wymigać od pracy.
— Przecież to oczywiste, że jest chory. Nie trzeba być lekarzem, żeby to
zauważyć.
— Tak, ale to mnie tu przysłano. I ja podejmę decyzję. Uwierzą w to, co
powiem.
— Doktorze, właśnie pan powiedział, że jest chory. Mówił pan, że ma gorączkę.
— I będę gotów to potwierdzić oficjalnie, jeżeli jest pani gotowa przespać się ze
mną.
Zdumiewające, ale nawet nie mrugnęła okiem. Żadnej widocznej reakcji. Jej
spokój sprawił, że Zarubin zapragnął jej jeszcze bardziej. Ciągnął:
— Oczywiście tylko raz, chyba że się pani spodobam, a wówczas nie będzie
przeszkód, żebyśmy to kontynuowali. Moglibyśmy dojść do porozumienia: dostanie
pani w zamian, co pani zechce, w granicach rozsądku. Chodzi o to, że nikt nie musi
o niczym wiedzieć.
— A jeżeli się nie zgodzę?
— Powiem, że pani mąż kłamał. Że z nieznanych mi powodów za wszelką cenę
chciał uniknąć służby. Doradzę wszczęcie śledztwa w tej sprawie.
— Nie uwierzą panu.
— Jest pani pewna? Już nabierają podejrzeń. Wystarczy, że szepnę słówko.
Biorąc milczenie za zgodę na swoją propozycję, Zarubin podszedł do niej
i niepewnym ruchem położył dłoń na jej nodze. Nie poruszyła się. Mogli uprawiać
seks w kuchni. Nikt się nie dowie. Jej mąż się nie obudzi. Będzie mogła jęczeć
z rozkoszy, będzie mogła narobić tyle krzyku, ile zapragnie.
Raisa z niesmakiem odwróciła wzrok, zastanawiając się, co począć. Ręka
Zarubina sunęła po jej nodze.
— Nie bój się. Mąż mocno śpi. Nie będzie nam przeszkadzał. My też nie
będziemy mu przeszkadzali.
Jego dłoń zawędrowała pod spódnicę.
— Może ci się nawet spodoba. Wielu kobietom bardzo się podobało.
Był tak blisko, że czuła jego oddech. Pochylił się, rozchylając usta i ukazując
żółte zęby, jak gdyby była jabłkiem, w które zamierzał się wgryźć. Usiłowała się
przecisnąć obok niego, lecz chwycił ją za przegub.
— Dziesięć minut to przecież niewysoka cena za życie twojego męża. Zrób to
dla niego.
Przyciągnął ją bliżej, zaciskając mocniej palce.
Nagle puścił ją, unosząc obie ręce. Raisa przykładała mu nóż do gardła.
— Jeżeli nie jest pan pewien, co dolega mojemu mężowi, proszę powiadomić
majora Kuźmina — naszego dobrego przyjaciela — że powinien przysłać innego
lekarza. Dodatkowa opinia bardzo się przyda.
Ominęli się w progu. Raisa nie odrywała ostrza od jego szyi, dopóki Zarubin nie
wycofał się z kuchni. Została w drzwiach, trzymając nóż na wysokości pasa. Doktor
wziął płaszcz i bez pośpiechu go włożył. Podniósł skórzaną torbę i otworzył drzwi,
mrużąc oczy w ostrym blasku słońca.
— Tylko dzieci wierzą jeszcze w przyjaciół, i to głupie dzieci.
Raisa zrobiła krok w stronę Zarubina, zerwała z wieszaka czapkę i cisnęła mu
pod nogi. Kiedy się pochylił, aby ją podnieść, zatrzasnęła drzwi.
Usłyszała oddalające się kroki. W drżących dłoniach wciąż ściskała nóż. Może
rzeczywiście dała mu jakiś powód do przypuszczeń, że będzie skłonna się z nim
przespać. Odtworzyła w pamięci przebieg wypadków: otworzyła drzwi, uśmiechnęła
się w odpowiedzi na jego idiotyczny żart, wzięła od niego płaszcz, zaparzyła herbatę.
Zarubin uległ złudzeniu. Nie mogła nic na to poradzić. Może jednak powinna była
udawać, że jego propozycja brzmi kusząco i że jest gotowa ją rozważyć. Może stary
dureń chciał po prostu uwierzyć, że pochlebiają jej jego umizgi. Raisa potarła czoło.
Źle to rozegrała. Teraz groziło im niebezpieczeństwo.
Weszła do sypialni i usiadła obok Lwa. Jego usta poruszały się jakby w cichej
modlitwie. Przysunęła się bliżej, usiłując zrozumieć coś z bełkotliwych słów. Ledwie
słyszalne strzępki zdań nie układały się w nic sensownego. Lew majaczył. Chwycił jej
dłoń. Miał wilgotną skórę. Wyrwała rękę i zdmuchnęła świecę.

···

Lew stał w śniegu nad rzeką, widząc Anatolija Brodskiego, który zdołał
przedostać się na drugi brzeg i prawie już dotarł do bezpiecznego schronienia wśród
drzew. Zaledwie Lew ruszył za nim, zobaczył, że pod grubą skorupą lodu tkwią
zastygli ludzie, których aresztował. Rozejrzał się na boki — ich zamarznięte ciała
wypełniały całą rzekę. Jeżeli chciał się dostać do lasu, jeśli chciał złapać tego
człowieka, musiał po nich przejść. Nie mając wyboru — musiał spełnić swój
obowiązek — Lew przyśpieszył kroku. Zdawało się jednak, że — jakby pod
dotknięciem jego stóp — ciała powracają do życia. Lód zaczął się topić. Rzeka też
ożyła i gwałtownie zafalowała. Zapadając się w mięknącej bryi, Lew poczuł pod
podeszwami butów twarze. Choć starał się biec jak najszybciej, twarze były wszędzie,
za nim, przed nim. Jakaś ręka chwyciła go za nogę — wyszarpnął ją. Kolejna dłoń
zacisnęła się na jego kostce, potem trzecia, czwarta. Zamknął oczy, lękając się
spojrzeć, czekając, aż ręce wciągną go w głąb rzeki.
Gdy je otworzył, był w burym pokoju biurowym. U jego boku stała Raisa ubrana
w jasnoczerwoną sukienkę, tę samą, którą pożyczyła od koleżanki na ich ślub,
pośpiesznie zwężoną, aby nie było widać, że jest na nią za duża. We włosy miała
wpięty biały kwiat zerwany w parku. On sam był ubrany w niedopasowany szary
garnitur. Garnitur nie należał do niego: został pożyczony od kolegi ze służby. Stali
w zaniedbanym biurze zaniedbanego urzędu, naprzeciw stołu, przy którym siedział
pochylony nad papierami łysiejący mężczyzna. Raisa podała mu dokumenty i czekali,
aż człowiek sprawdzi ich tożsamość. Nie było żadnej przysięgi małżeńskiej, żadnej
ceremonii ani bukietów. Nie było gości, łez ani życzeń pomyślności — tylko oni
dwoje w najlepszych ubraniach, jakie udało się im zdobyć. Żadnych ceregieli:
ceregiele są dobre dla burżuazji. Jedyny świadek, właśnie ten urzędnik z łysiną,
wpisał ich dane do grubej, mocno sfatygowanej księgi. Kiedy rubryki zostały
wypełnione, otrzymali akt ślubu. Zostali mężem i żoną.
W starym mieszkaniu jego rodziców, gdzie odbyło się przyjęcie weselne, zjawili
się przyjaciele i sąsiedzi pragnący skorzystać z ich gościnności. Starsi mężczyźni
śpiewali nieznane piosenki. A jednak w tym wspomnieniu coś było nie tak. Widział
zimne, zacięte twarze. Przyszła tu rodzina Fiodora. Lew wciąż tańczył, ale wesele
zmieniło się w pogrzeb. Wszyscy na niego patrzyli. Ktoś zastukał w okno. Lew
odwrócił się i ujrzał przyciśniętego do szyby jakiegoś człowieka. Podszedł bliżej
i przetarł zaparowane okno. To był Michaił Swiatosławowicz Zinowiew, z kulą
w głowie, złamaną szczęką i posiniaczoną twarzą. Lew cofnął się i odwrócił.
W opustoszałym pokoju zobaczył dwie małe dziewczynki — córki Zinowiewa ubrane
w brudne łachmany. Sieroty miały wzdęte brzuchy i skórę pokrytą pęcherzami. Ich
ubrania, czoła i pozlepiane włosy roiły się od wszy. Lew zamknął oczy i potrząsnął
głową.
Dygocząc z zimna, otworzył oczy. Był pod wodą i szybko schodził na dno. Nad
głową miał taflę lodu. Próbował wypłynąć, lecz prąd ściągał go w dół. Na lodzie stali
ludzie i przyglądali się, jak tonie. Płuca przeszył mu okropny ból. Nie mogąc dłużej
wstrzymywać oddechu, otworzył usta.

···
Lew otworzył oczy, z wysiłkiem łapiąc powietrze. Obok niego siedziała Raisa,
próbując go uspokoić. Rozejrzał się zdezorientowany: myślami był na poły we śnie,
na poły na jawie. Zrozumiał, że to teraźniejszość: był z powrotem w swoim
mieszkaniu. Z ulgą wziął Raisę za rękę, wyrzucając z siebie szeptem potok słów.
— Pamiętasz, jak pierwszy raz się zobaczyliśmy? Gapiłem się na ciebie
i pomyślałaś, że to jakiś natręt. Wysiadłem na nie swojej stacji metra, żeby zapytać,
jak masz na imię. Nie chciałaś mi powiedzieć. Ale stałem, dopóki nie powiedziałaś.
Skłamałaś, że masz na imię Lena. Przez cały tydzień mówiłem tylko o tej ślicznej
Lenie. Powtarzałem wszystkim, że nie ma piękniejszej kobiety. A kiedy wreszcie
spotkałem cię drugi raz i namówiłem na spacer, ciągle mówiłem ci Lena. Pod koniec
spaceru pozwoliłaś się pocałować i dopiero wtedy zdradziłaś mi swoje prawdziwe
imię. Na drugi dzień powtarzałem wszystkim, jaka cudowna jest Raisa, i wszyscy się
ze mnie śmiali, że w zeszłym tygodniu była Lena, w tym jest Raisa, a w przyszłym
pewnie będzie znowu jakaś inna. Ale nie, to zawsze byłaś ty.
Raisa słuchała męża, dziwiąc się temu przypływowi sentymentalizmu. Skąd mu
się to wzięło? Może każdy w czasie choroby staje się sentymentalny. Zmusiła go, aby
się położył, i wkrótce znów zasnął. Od wyjścia doktora Zarubina minęło prawie
dwanaście godzin. Stary zarozumialec, urażony jej odmową, był niebezpiecznym
wrogiem. Chcąc zagłuszyć obawy, ugotowała zupę — gęsty, pożywny rosół
z kawałkami mięsa, nie tylko na warzywach i kurzych kościach. Bulgotał na wolnym
ogniu; chciała, żeby był gorący, kiedy Lew znowu będzie mógł jeść. Zamieszała zupę
i nalała sobie talerz. Ledwie to zrobiła, rozległo się pukanie do drzwi. Było późno.
Nie spodziewała się żadnych gości. Wzięła nóż, ten sam nóż, i chowając go za
plecami, podeszła do drzwi.
— Kto tam?
— Major Kuźmin.
Otworzyła drżącymi rękami.
Zobaczyła majora Kuźmina w obstawie dwóch młodych, groźnie wyglądających
funkcjonariuszy.
— Rozmawiałem z doktorem Zarubinem.
Raisa wyrzuciła z siebie:
— Proszę zajrzeć do Lwa i samemu się przekonać…
Kuźmin miał zaskoczoną minę.
— Nie, to nie jest konieczne. Nie chcę mu przeszkadzać. W sprawach
medycznych polegam na opinii doktora. Poza tym proszę nie uważać mnie za tchórza,
ale boję się zarazić.
Nie rozumiała, co się stało. Doktor powiedział mu prawdę. Powitała tę
wiadomość z ulgą, przygryzając wargi, by tego nie okazać. Major ciągnął:
— Rozmawiałem z pani szkołą. Wyjaśniłem, że opiekuje się pani chorym
mężem. Lew musi szybko wyzdrowieć. Jest jednym z naszych najwartościowszych
oficerów śledczych.
— Ma szczęście, że przełożeni tak się troszczą o jego zdrowie.
Kuźmin zbył tę uwagę machnięciem ręki. Dał znak jednemu z towarzyszących
mu ludzi, który trzymał papierową torbę. Funkcjonariusz podał ją Raisie.
— To prezent od doktora Zarubina, więc nie mnie powinna pani dziękować.
Aby przyjąć torbę, Raisa potrzebowała obu rąk. Wciąż trzymała za plecami nóż,
dlatego wsunęła go za pasek spódnicy, po czym wzięła torbę, która okazała się
niespodziewanie ciężka.
— Wejdzie pan?
— Dziękuję, ale zrobiło się późno i jestem już zmęczony.
Kuźmin pożegnał Raisę, życząc jej dobrej nocy.
Zamknęła drzwi, poszła do kuchni i postawiła torbę na stole, wyjmując nóż zza
paska spódnicy. Otworzyła torbę. Wypełniały ją pomarańcze i cytryny, prawdziwe
rarytasy w mieście cierpiącym na niedobór żywności. Zamknęła oczy, wyobrażając
sobie, jaką satysfakcję sprawi Zarubinowi jej wdzięczność, nie za owoce, lecz za to,
że zrobił, co do niego należało, i poinformował zwierzchników, że Lew naprawdę jest
chory. Pomarańcze i cytryny miały jej powiedzieć, że powinna się czuć jego
dłużniczką. Inny kaprys Zarubina mógł przecież doprowadzić do ich aresztowania.
Raisa wysypała zawartość torby do kubła na śmieci. Przez chwilę patrzyła na jasne,
soczyste barwy, a potem wyciągnęła wszystkie owoce. Postanowiła, że zje prezent od
Zarubina. Ale nie będzie płakać.
19 lutego

Po raz pierwszy od czterech lat Lew wziął urlop bez uprzedzenia. Istniała
specjalna kategoria więźniów gułagów skazanych za naruszenie etyki pracy: ludzi,
którzy opuścili swoje stanowiska na zbyt długi czas albo o pół godziny spóźnili się na
swoją zmianę. Bezpieczniej było iść do pracy i zasłabnąć w hali fabrycznej, niż
profilaktycznie zostać w domu. Decyzja, czy pracować, czy nie, nigdy nie należała do
pracownika. Lew wiedział jednak, że jemu raczej nic nie grozi. Według słów Raisy
był u nich lekarz, a potem złożył mu wizytę major Kuźmin, wydając zgodę na urlop.
Oznaczało to, że odczuwany przez niego niepokój musiał mieć inną przyczynę. Im
dłużej o tym myślał, tym mniej miał wątpliwości. Nie chciał wracać do pracy.
Przez ostatnie trzy dni nie wychodził z mieszkania. Odcięty od świata leżał
w łóżku, popijając gorącą wodę z cukrem i cytryną, jedząc rosół i grając w karty
z żoną, która bynajmniej nie traktowała go ulgowo z powodu choroby i wygrywała
prawie wszystkie partie. Przeważnie spał i po pierwszej nocy nie dręczyły go już
więcej koszmary, ale w ich miejsce pojawiła się apatia. Czekał, aż to uczucie ustąpi,
przekonany, że melancholia jest ubocznym skutkiem osłabienia po metamfetaminie.
Czuł się źle. Zapasy narkotyku — kilka szklanych fiolek, pełnych brudnobiałych
kryształków — wysypał do zlewu. Koniec z faszerowaniem się metamfetaminą przed
aresztowaniami. Czy rzeczywiście chodziło o narkotyki? Może o aresztowania?
W miarę jak ustępowała apatia, łatwiej mu było wytłumaczyć sobie wypadki
z ostatnich kilku dni. Popełnili błąd: ich błędem był Anatolij Tarasowicz Brodski.
Niewinny człowiek, który wpadł w tryby niezbędnej, choć nie nieomylnej machiny
państwowej, i został przez nią zmiażdżony. Doszło po prostu do niefortunnego zbiegu
okoliczności. Przypadek jednego człowieka nie podważał jednak sensu ich działań.
Jak mógłby podważać? Zasady ich pracy pozostawały niewzruszone. Ochrona narodu
była znacznie istotniejszą sprawą niż los jednego człowieka, istotniejszą niż los
tysiąca ludzi. Jakże wielką wagę miały wszystkie fabryki, maszyny i wojska Związku
Radzieckiego! W porównaniu z nimi jednostka ważyła tyle co nic. Lew musiał
pamiętać, by nie tracić z oczu właściwych proporcji. Widzenie świata we właściwych
proporcjach to jedyny sposób, by dalej pełnić służbę. Były to rozsądne i mocne
argumenty, które w ogóle nie trafiały mu do przekonania.
Przed nim, pośrodku ruchliwego placu Łubiańskiego, stał otoczony trawnikiem
pomnik Feliksa Dzierżyńskiego. Historię życia Dzierżyńskiego Lew znał na pamięć.
Każdy agent znał ją na pamięć. Jako pierwszy szef Czeka, policji politycznej,
utworzonej przez Lenina po obaleniu carskiego reżimu, Dzierżyński był duchowym
ojcem NKWD i wzorem do naśladowania. Podręczniki szkoleniowe zostały
naszpikowane cytatami, które mu przypisywano. W jednym z najbardziej znanych
i często przywoływanych przemówień Dzierżyński tłumaczył, że
funkcjonariusz musi nauczyć swoje serce okrucieństwa.

Okrucieństwo mieli wpisane w kodeks postępowania. Okrucieństwo było cnotą.


Okrucieństwo było koniecznością. Dążcie do okrucieństwa! Okrucieństwo stanowiło
klucz do bram państwa idealnego. Gdyby czekiści tworzyli grupę określonej jednej
doktryny religijnej, okrucieństwo byłoby jednym z jej głównych przykazań.
Edukacja Lwa koncentrowała się na rozwijaniu sprawności fizycznej — ten fakt
dotychczas bardziej pomagał, niż przeszkadzał jego karierze, nadając mu wygląd
człowieka, któremu można zaufać, w przeciwieństwie do naukowca, którego należało
podejrzewać.
Oznaczało to jednak, że Lew był zmuszony poświęcić co najmniej jeden wieczór
tygodniowo na żmudne, odręczne przepisywanie wszystkich cytatów, które agent
musiał znać na pamięć. Nie był typem mola książkowego, zapamiętywanie szło mu
z trudnością, a kiepski stan pamięci pogorszyło jeszcze działanie narkotyków.
Funkcjonariusz musiał jednak pamiętać kluczowe przemówienia. Każdy lapsus był
oznaką braku wiary i oddania. Dziś, po trzech dniach spędzonych w domu, zbliżając
się do Łubianki i spoglądając na pomnik Dzierżyńskiego, Lew uświadomił sobie, że
ma luki w pamięci — kołatały mu się po głowie jakieś zdania, ale niedokończone,
w kawałkach. Z całej czekistowskiej biblii dogmatów i zasad, z wielu tysięcy słów,
pamiętał tylko wagę okrucieństwa.
Lwa wprowadzono do gabinetu Kuźmina. Major siedział za biurkiem. Wskazał
mu krzesło naprzeciw siebie.
— Lepiej się czujesz?
— Tak, dziękuję. Żona mówiła, że odwiedziliście mnie, towarzyszu majorze.
— Martwiliśmy się o ciebie. Pierwszy raz zachorowałeś. Sprawdzałem w aktach.
— Przepraszam.
— To nie była twoja wina. Dzielnie się spisałeś, skacząc do rzeki. I cieszymy się,
że go ocaliłeś. Udzielił nam cennych informacji.
Kuźmin postukał palcem w cienką czarną teczkę leżącą na środku biurka.
— Podczas twojej nieobecności Brodski przyznał się do winy. Dopiero po dwóch
dniach i dwóch kuracjach kamforowych. Okazał się niezwykle uparty. Ale w końcu
się złamał. Podał nam nazwiska siedmiu osób sympatyzujących z Amerykanami.
— Gdzie teraz jest?
— Brodski? Wczoraj wieczorem został stracony.
Czego Lew mógł się spodziewać? Starał się panować nad wyrazem twarzy, jak
gdyby właśnie usłyszał, że na dworze jest dziś zimno. Kuźmin wziął czarną teczkę
i podał mu.
— Znajdziesz tu pełny zapis jego zeznania.
Lew otworzył teczkę. Jego wzrok spoczął na pierwszej linijce.
Ja — Anatolij Tarasowicz Brodski — jestem szpiegiem.
Przerzucił stronice maszynopisu. Rozpoznał schemat rozpoczynający się od
przeprosin i wyrażenia skruchy, po których następował opis charakteru zbrodni.
Widział ten szablon tysiące razy. Różnił się tylko szczegółami, jak nazwiska, adresy.
— Mam to teraz przeczytać?
Kuźmin przecząco pokręcił głową, podając mu zaklejoną kopertę.
— Wskazał sześcioro obywateli radzieckich i jednego węgierskiego. Wszyscy
współpracują z obcymi rządami. Przydzieliłem sześć nazwisk innym agentom.
Sprawdzenie siódmego należy do ciebie. Ze względu na to, że jesteś jednym z moich
najlepszych oficerów śledczych, dałem ci najtrudniejsze. W kopercie są wyniki
naszych czynności wstępnych, kilka zdjęć i wszystkie dane osobowe, jakie obecnie
posiadamy — niewiele ich, jak sam widzisz. Twoje zadanie polega na tym, żeby
zebrać więcej informacji, a jeżeli Brodski miał rację, jeżeli ta osoba jest zdrajcą,
aresztować ją i doprowadzić tutaj, według zwykłej procedury.
Lew rozerwał kopertę i wyjął kilka dużych czarno-białych fotografii. Zrobiono je
z pewnej odległości, podczas obserwacji prowadzonej z drugiej strony ulicy.
Zdjęcia przedstawiały żonę Lwa.
Tego samego dnia

Raisa z utęsknieniem wyczekiwała zbliżającego się końca dnia. Przez ostatnie


osiem godzin ze wszystkimi swoimi klasami przeprowadziła dokładnie tę samą
lekcję. Zwykle uczyła obowiązkowych nauk politycznych, lecz tego ranka dostała
instrukcje przesłane do szkoły przez Ministerstwo Oświaty z poleceniem
zrealizowania załączonego planu lekcji. Instrukcje otrzymały chyba wszystkie szkoły
w Moskwie i należało się do nich zastosować w trybie natychmiastowym, zwykłe
lekcje odkładając na jutro. Według dyspozycji ministerialnych Raisa miała poświęcić
cały dzień na rozmowę z każdą klasą o tym, jak towarzysz Stalin kocha dzieci
w swoim kraju. Sama miłość stanowiła lekcję polityczną. Nie było ważniejszego
uczucia niż miłość przywódcy, a co za tym idzie — miłość do przywódcy. W ramach
tej miłości Stalin pragnął przypomnieć wszystkim swoim dzieciom, bez względu na
wiek, o pewnych podstawowych środkach ostrożności, jakie powinny stosować na co
dzień. Nie mogły przechodzić przez ulicę, nie rozejrzawszy się dwa razy, musiały
uważać podczas jazdy metrem i wreszcie, co należało szczególnie podkreślić, nie
wolno im było bawić się na torach kolejowych. W ciągu kilku ostatnich lat na torach
wydarzyło się parę tragicznych wypadków. Bezpieczeństwo dzieci było sprawą
najwyższej wagi. Stanowiły przyszłość państwa. Lekcji towarzyszyło kilka nieco
absurdalnych pokazów. Na koniec przeprowadzano krótki test, by sprawdzić, czy
dzieci przyswoiły sobie wszystkie informacje.
Kto cię najbardziej kocha? Odpowiedź prawidłowa: Stalin. Kogo najbardziej kochasz? Odpowiedź
prawidłowa: Patrz wyżej.

(Nieprawidłowe odpowiedzi należy odnotować).

Czego nigdy nie powinieneś robić? Odpowiedź prawidłowa: Bawić się na torach kolejowych.

Raisa przypuszczała, że przyczyną ostatniego zarządzenia była troska partii


o liczbę ludności.
Jej lekcje z reguły były męczące, chyba nawet bardziej niż zajęcia z innych
przedmiotów. O ile nie oczekiwano, by nagradzano oklaskami rozwiązanie każdego
równania matematycznego, o tyle spodziewano się, że każda jej wypowiedź na temat
generalissimusa Stalina, Związku Radzieckiego lub perspektyw ogólnoświatowej
rewolucji wywoła burzę oklasków. Uczniowie prześcigali się w gorącym aplauzie,
nikt nie chciał wydawać się mniej gorliwy od sąsiada. Co pięć minut przerywano
lekcję, dzieci wstawały i maszerowały w miejscu, głośno tupiąc albo waląc pięściami
w ławki, a Raisa miała obowiązek wstać i przyłączyć się do tej manifestacji. Chcąc
oszczędzić podrażnioną skórę rąk, klaskała w taki sposób, że jej dłonie ledwie się
dotykały, markując entuzjazm. Z początku podejrzewała, że dzieciom podoba się ten
hałas i pragną wykorzystać każdą okazję do przerwania lekcji. Wkrótce jednak się
przekonała, że jest inaczej. Dzieci po prostu się bały. W związku z tym nigdy nie
miała kłopotów z utrzymaniem dyscypliny. Rzadko musiała podnosić głos i uciekać
się do jakichkolwiek gróźb. Nawet sześcioletnie dzieciaki rozumiały, że brak
szacunku dla władzy i odzywki nie w porę oznaczają ryzykowanie własnego życia.
Młodość nie stanowiła żadnej ochrony. Wiek, od którego dziecko mogło zostać
zastrzelone za przestępstwo popełnione przez nie lub przez jego ojca, wynosił
dwanaście lat. O tym nie wolno było Raisie wspominać na lekcjach.
Mimo liczebności klas, która byłaby jeszcze większa, gdyby wojna nie dokonała
spustoszeń demograficznych, Raisa początkowo postawiła sobie za cel zapamiętanie
imion wszystkich uczniów. Zamierzała w ten sposób pokazać, że traktuje każde
dziecko indywidualnie.
Bardzo szybko jednak zauważyła, że jej dobra pamięć wzbudza w dzieciach
dziwny niepokój. Jak gdyby wywoływała w nich poczucie zagrożenia.
Jeśli pamiętam twoje imię i nazwisko, mogę na ciebie donieść.

Dzieci już pojęły, jak cenna jest anonimowość, a Raisa zorientowała się, że wolą,
gdy poświęca im jak najmniej uwagi. Po niecałych dwóch miesiącach przestała
zwracać się do nich po imieniu i wróciła do wskazywania.
Miała jednak stosunkowo mało powodów do narzekań. Szkoła, w której uczyła,
szkoła średnia numer 7 — kanciasty budynek na grubych betonowych filarach — była
prawdziwą chlubą państwowej polityki oświatowej. Często ją fotografowano i pisano
o niej w prasie, a otwierał ją sam Nikita Chruszczow, wygłaszając przemówienie
w nowej sali gimnastycznej, w której podłoga była tak nawoskowana, że jego ochrona
z trudem utrzymywała równowagę. Chruszczow oznajmił, że edukacja musi przede
wszystkim spełniać potrzeby kraju. A kraj potrzebował zdrowych, efektywnych
młodych naukowców, inżynierów i złotych medalistów igrzysk olimpijskich.
Sąsiadująca ze szkołą hala, wielkości katedry, była szersza i dłuższa od gmachu
szkoły i wyposażona w bieżnię, zestaw mat, obręcze, drabinki sznurowe i trampoliny,
które w pełni wykorzystywano podczas zajęć pozalekcyjnych, obejmujących
codzienny godzinny trening, obowiązujący każdego ucznia, bez względu na wiek
i uzdolnienia sportowe. Sugestie płynące z przemówienia Chruszczowa i profilu
szkoły nie pozostawiały Raisie żadnych wątpliwości: kraj nie potrzebował poetów,
filozofów ani duchownych. Potrzebował wydajności, którą da się wyrazić w liczbach,
sukcesu, który da się zmierzyć stoperem.
Spośród nauczycieli Raisa zaliczała do grona przyjaciół tylko jedną osobę —
Iwana Kuźmicza Żukowa, który uczył języka rosyjskiego i literatury. Nie wiedziała,
w jakim wieku jest Żukow, nigdy jej tego nie zdradził, ale musiał mieć około
czterdziestki. Ich przyjaźń zaczęła się przypadkowo. Kiedyś mimochodem utyskiwał
na szkolną bibliotekę — znajdujące się w piwnicy obok kotłowni pomieszczenie
wielkości spiżarni, pełne broszur, starych numerów „Prawdy”, tekstów
zatwierdzonych przez władze — nie było tu ani jednej książki zagranicznego autora.
Słysząc to, Raisa ostrzegła go szeptem, że powinien być ostrożniejszy. Ostrzeżenie
zapoczątkowało niezwykłą przyjaźń, która z jej punktu widzenia na dłuższą metę
mogła się okazać zgubna, zważywszy na to, że Iwan miał skłonność do szczerego
wypowiadania swoich poglądów. W oczach wielu ludzi już był człowiekiem
napiętnowanym. Inni nauczyciele byli przekonani, że pod podłogą ukrywa zakazane
teksty lub, co gorsza, sam pisze książkę i przemyca na Zachód strony z niewątpliwie
wywrotowymi treściami. To prawda, że pożyczył jej kiedyś nielegalny przekład Komu
bije dzwon, który musiała czytać latem w parkach, nie mając odwagi przynieść
książki do domu. Raisa mogła sobie pozwolić na tę zażyłość tylko dlatego, że jej
lojalności nigdy dotąd nie brano pod lupę. Była przecież żoną funkcjonariusza
organów służby bezpieczeństwa, o czym wiedzieli prawie wszyscy, nie wyłączając
części uczniów. Należałoby się spodziewać, że Iwan będzie się trzymał od niej
z daleka. Zapewne uspokajał się myślą, że gdyby Raisa chciała na niego donieść,
dawno już by to zrobiła, zwłaszcza że usłyszała z jego ust wiele nieodpowiedzialnych
słów, a mogła przecież przed zaśnięciem szepnąć nazwisko Iwana mężowi. Doszło
więc do tego, że jedyną osobą z grona pedagogicznego, jakiej ufała, był człowiek
traktowany z największą nieufnością, a jedyną osobą, jakiej ufał Iwan, była kobieta,
której powinien ufać najmniej ze wszystkich. Był żonaty i miał troje dzieci, a Raisa
podejrzewała, że się w niej podkochuje. Nie zaprzątała sobie tym jednak głowy,
mając nadzieję, że dla dobra ich obojga on także tego nie robi.

···

Przed głównym wejściem do szkoły, po drugiej stronie ulicy, w holu niskiego


bloku stał Lew. Przebrał się i zamiast munduru włożył na siebie cywilne ubranie
wypożyczone z pracy. Na Łubiance mieli szafki pełne najprzeróżniejszych rzeczy:
płaszczy, marynarek, spodni — w rozmaitych rozmiarach i różnej jakości, które
trzymano właśnie w tym celu. Lew nigdy się nie zastanawiał, skąd pochodzi ta
odzież, dopóki kiedyś nie znalazł plamy krwi na mankiecie koszuli; wtedy zdał sobie
sprawę, że to rzeczy straconych w budynku w Warsonofiewskim Zaułku. Wszystkie
oczywiście wyprano, lecz niektóre zabrudzenia trudno było usunąć. Lew, w długim do
kostek, szarym wełnianym płaszczu i ciepłej futrzanej czapce nasuniętej na czoło, był
przekonany, że żona go nie pozna, gdyby przypadkiem zerknęła w jego stronę.
Przytupywał, aby się rozgrzać, spoglądając na zegarek Polot Aviator w kopercie
z nierdzewnej stali — urodzinowy prezent od żony. Niedługo miała skończyć lekcje.
Popatrzył na światło nad swoją głową. Wziął porzuconą szczotkę na kiju i za jej
pomocą stłukł żarówkę, pogrążając korytarz w ciemnościach.
Raisa nie pierwszy raz była śledzona. Trzy lata temu Lew zlecił jej obserwację
z powodów, które nie miały nic wspólnego z zagrożeniem bezpieczeństwa państwa.
Byli wówczas małżeństwem niecały rok. Raisa stawała się coraz bardziej chłodna
wobec niego. Mieszkali razem, a jednak osobno, pracując do późna, widując się tylko
przelotnie rano i wieczorem i komunikując się jak dwie łodzie rybackie wypływające
w morze co dzień z tego samego portu. Lew nie sądził, by jako mąż się zmienił, nie
rozumiał więc, dlaczego ona zmieniła się jako żona. Ilekroć poruszał ten temat,
twierdziła, że źle się czuje, ale nie chciała iść do lekarza, zresztą jak można źle się
czuć całymi miesiącami? Przychodziło mu na myśl tylko jedno — zakochała się
w innym.
Kierowany uzasadnionymi podejrzeniami powierzył zadanie śledzenia Raisy
nowo przyjętemu do służby, dobrze zapowiadającemu się agentowi. Funkcjonariusz
obserwował ją codziennie przez tydzień. Lew usprawiedliwiał się przed sobą, że choć
to przykra decyzja, to podjął ją powodowany miłością. Musiał się jednak liczyć
z ryzykiem — nie tylko takim, że Raisa mogła się dowiedzieć. Gdyby dowiedzieli się
jego współpracownicy, pewnie zinterpretowaliby tę sprawę zupełnie inaczej. Skoro
Lew nie wierzy w wierność małżeńską swojej żony, to jak można wierzyć w jej
wierność polityczną? Bez względu na to, czy zdradzała męża lub kraj, czy nie, byłoby
lepiej dla wszystkich wysłać ją do łagru. Na wszelki wypadek. Ale Raisa nie miała
żadnego romansu i nikt się nie dowiedział o obserwacji. Lew z ulgą przyjął do
wiadomości, że po prostu musi być cierpliwy, pełen troski i starać się jej pomóc
uporać z trudnościami, z jakimi się borykała. Po kilku miesiącach zaczęło się między
nimi układać lepiej. Lew wysłał młodego agenta na stanowisko do Leningradu,
zapewniając go, że to awans.
Ta misja miała jednak całkiem inny charakter. Rozkaz przyszedł z góry. Sprawę
oficjalnie nadzorował organ państwowy; w grę wchodziło bezpieczeństwo kraju.
Stawką nie było ich małżeństwo, ale ich życie. Lew nie miał wątpliwości, że do
zeznania Anatolija Brodskiego nazwisko Raisy wstawił Wasilij. Fakt, że inny
funkcjonariusz potwierdził zeznanie, nie miał żadnego znaczenia: albo to był spisek
i bezczelne kłamstwo, albo Wasilij podsunął nazwisko Brodskiemu w trakcie
przesłuchania, co było dziecinnie łatwe. Lew winił za to siebie. Jego nieobecność
w pracy dała Wasilijowi okazję, którą wykorzystał z całą bezwzględnością. Demidow
znalazł się w pułapce. Nie mógł utrzymywać, że zeznanie jest fałszywe — stanowiło
urzędowy dokument, ważny i autentyczny jak każde inne zeznanie. Pozostawało mu
jedynie wyrazić głębokie niedowierzanie, sugerując, że zdrajca Brodski próbuje
zapewne obciążyć Raisę w akcie zemsty. Słysząc to, Kuźmin zapytał, skąd zdrajca
wiedział, że Lew jest żonaty. Zrozpaczony Lew musiał uciec się do kłamstwa,
mówiąc, że wspomniał imię żony w trakcie rozmowy. Niezbyt dobrze umiał kłamać.
Broniąc żony, obciążał też siebie. Ująć się za kimś oznaczało związać swój los z jego
losem. Na koniec Kuźmin oświadczył, że tak poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa
należy gruntownie zbadać. Albo Lew zrobi to sam, albo pozwoli zająć się tym innemu
agentowi. Słysząc takie ultimatum, Lew przyjął sprawę, tłumacząc sobie, że po prostu
próbuje przywrócić żonie dobre imię. W taki sam sposób, jak przed trzema laty
uciszył niepewność co do jej wierności, teraz musiał uciszyć niepewność co do jej
wierności wobec państwa.
Ze szkoły wysypał się tłum dzieci, które rozproszyły się na wszystkie strony.
Jedna dziewczynka przebiegła przez ulicę, zmierzając prosto w kierunku Lwa,
i wpadła do bloku, gdzie się ukrywał. Kiedy mijała go w ciemnym korytarzu, pod jej
stopami zgrzytnęły okruchy stłuczonej żarówki. Przystanęła, niepewna, czy się
odezwać. Lew odwrócił się, by na nią popatrzeć. Dziewczynka miała długie ciemne
włosy związane czerwoną wstążką. Najwyżej siedmiolatka. Jej policzki zaróżowiły
się od chłodu. Nagle puściła się biegiem, tupiąc bucikami po schodach, uciekając jak
najdalej od obcego człowieka, do domu, który dzieci w jej wieku uważały jeszcze za
bezpieczne miejsce.
Lew podszedł do oszklonych drzwi, obserwując, jak budynek opuszczają ostatni
uczniowie. Wiedział, że Raisa nie ma dziś w planie żadnych zajęć pozalekcyjnych —
wkrótce powinna wyjść. I oto ukazała się w drzwiach w towarzystwie jakiegoś
nauczyciela. Mężczyzna miał starannie przystrzyżoną siwą brodę, okrągłe okulary.
Lew zauważył, że jest całkiem atrakcyjny. Wyglądał na człowieka wykształconego,
obytego i szarmanckiego, miał pełne życia oczy i dźwigał torbę wypchaną książkami.
To musiał być Iwan, nauczyciel literatury. Raisa kiedyś o nim wspominała. Na oko
sądząc, był co najmniej dziesięć lat starszy od Lwa.
Lew próbował zmusić ich siłą woli, żeby rozdzielili się przed bramą, lecz razem
ruszyli ulicą, gawędząc po drodze. Czekał, aby się trochę oddalili. Wyglądali na
dobrych znajomych, Raisa roześmiała się z jakiegoś żartu, co wyraźnie sprawiło
Iwanowi przyjemność. Czy Lew potrafił doprowadzić ją do śmiechu? Właściwie nie,
dość rzadko. Nie przeszkadzało mu, kiedy śmiała się z niego, jeśli zrobił coś głupiego
lub niezręcznego. W tym sensie miał poczucie humoru, ale nigdy nie opowiadał
dowcipów, w przeciwieństwie do Raisy. Jego żona lubiła żartować, sprawnie
posługując się słowami i intelektem. Już od pierwszego spotkania, gdy dał się nabrać
i uwierzył, że ma na imię Lena, ani przez chwilę nie wątpił, że jest znacznie
bystrzejsza od niego. Myśląc o zagrożeniu ze strony bardziej lotnych umysłów niż
jego, nigdy nie był zazdrosny — aż do dziś, gdy zobaczył ją w towarzystwie tego
mężczyzny.
Lew czuł, że stopy zdrętwiały mu z zimna. Ciesząc się, że wreszcie może być
w ruchu, podążał za żoną w odległości około pięćdziesięciu metrów. W słabym
pomarańczowym blasku latarni z pewnością nie straci jej z oczu — na ulicy nie było
prawie nikogo. To się jednak zmieniło, gdy skręcili w Awtozawodską, główną ulicę,
noszącą taką samą nazwę jak stacja metra, do której prawie na pewno zmierzali.
Przed sklepami spożywczymi ciągnęły się długie kolejki, blokując cały chodnik.
Niełatwo było tu śledzić Raisę, zwłaszcza że ubiorem nie odróżniała się od otoczenia.
Lew nie miał wyboru i musiał przyśpieszyć kroku, by zmniejszyć dystans. Był niecałe
dwadzieścia metrów za nią. Istniało ryzyko, że żona go dostrzeże. Raisa i Iwan
skręcili na stację Awtozawodskaja, zniknęli mu z oczu. Lew zaczął biec, lawirując
wśród przechodniów. Bał się, żeby Raisa nie zniknęła w tłumie wracających z pracy.
Mieli, jak często chwaliła się „Prawda”, największy i najbardziej ruchliwy system
metra na świecie przewożący co dzień miliony pasażerów.
Dotarł do wejścia i kamiennymi schodami zszedł do hali — urządzonego
z przepychem wnętrza przypominającego salę bankietową w ambasadzie, gdzie filary
z kremowego marmuru i poręcze z lśniącego mahoniu zalewa światło kopulastych
żyrandoli z matowego szkła. Trwały godziny szczytu i nie sposób było dojrzeć nawet
centymetra posadzki. W kolejkach do bramek przepychały się tysiące ludzi otulonych
w płaszcze i szaliki. Sunąc pod prąd, Lew cofnął się o kilka kroków i wszedł na
kamienne stopnie, aby z ich wysokości rozejrzeć się w morzu głów. Raisa i Iwan
minęli już stalową bramkę i czekali na możliwość wejścia na ruchome schody. Lew
ponownie wmieszał się w tłum i wykorzystując luki w tłoku, wolno przesuwał się do
przodu. Ale chcąc się przedrzeć przez masę ciał, musiał się uciec do mniej
uprzejmych sposobów i zaczął torować sobie drogę rękami. Ludzie spoglądali na
niego zdenerwowani, ale nikt nie ważył się reagować gwałtowniej, bo nikt nie
wiedział, kim Lew może być.
Kiedy dotarł do bramki, zdążył dostrzec żonę znikającą mu z oczu. Przeszedł
przez bramkę i odczekawszy swoje w kolejce, zajął miejsce na ruchomych schodach.
Przed sobą widział ciągnący się wzdłuż mechanicznych stopni ukośny rząd setki
zimowych czapek. Nie rozpoznając żadnej, wychylił się w prawo. Raisa była może
piętnaście stopni niżej. Aby rozmawiać ze stojącym o stopień wyżej Iwanem,
odwróciła się do niego i patrzyła w górę schodów. Lew znalazł się w zasięgu jej
wzroku. Szybko schował się za plecami jakiegoś mężczyzny i nie ryzykując
kolejnego spojrzenia, czekał, aż znajdzie się na poziomie peronów. Korytarz
rozwidlał się na dwa tunele prowadzące do pociągów jadących na północ i południe.
Przez każdy z nich przelewał się tłum pasażerów, którzy chcieli dostać się na peron
i powalczyć o dogodne miejsce przed przyjazdem następnego pociągu. Lew nigdzie
nie widział żony.
Jeśli Raisa wracała do domu, musiała pojechać na północ linią zamoskworiecką
i wysiąść na czwartej stacji, Teatralnej, gdzie miała przesiadkę. Nie miał innego
wyjścia, więc przypuszczając, że tak właśnie zrobi, ruszył w głąb peronu, rozglądając
się w lewo i w prawo, obserwując twarze stłoczonych w kolejce ludzi wpatrzonych
w jedną stronę i czekających na pociąg. Doszedł do środka peronu. Raisy nie było.
Czyżby wybierała się w przeciwnym kierunku? Po co miałaby jechać na południe?
Nagle w tłumie podróżnych ktoś się poruszył i Lew dostrzegł torbę. To był Iwan.
Razem z Raisą stali przy krawędzi peronu. Lew był tak blisko, że mógł dotknąć jej
policzka. Gdyby odrobinę odwróciła głowę, stanęliby oko w oko. Był prawie pewien,
że jest w jej polu widzenia; jeśli go nie zauważyła, to tylko dlatego, że nie
spodziewała się go tu zobaczyć. Nie mógł nic zrobić, nie miał się gdzie ukryć.
Przesunął się nieco dalej, obawiając się, że lada chwila usłyszy głos wołającej go
żony. Nie wytłumaczy jej, że to zwykły zbieg okoliczności. Raisa odkryje jego
kłamstwo, domyśli się, że ją śledził. Kiedy naliczył dwadzieścia kroków, zatrzymał
się niedaleko krawędzi peronu i utkwił wzrok w znajdującej się naprzeciw mozaice.
Po jego twarzy spływały dwie strużki potu. Nie miał odwagi ich zetrzeć ani się
odwrócić, by sprawdzić, czy Raisa przypadkiem nie patrzy w jego stronę. Starał się
skupić na mozaice sławiącej siłę radzieckiego wojska — przedstawiała żołnierzy
w pałatkach, wymachujących pepeszami i stojących na pancerzu czołgu z lufą
skierowaną na wprost, który z obu stron otaczała ciężka artyleria. Bardzo powoli
odwrócił głowę. Raisa rozmawiała z Iwanem. Nie zauważyła go. Zatłoczony peron
owionął podmuch ciepłego powietrza. Do stacji zbliżał się pociąg.
Gdy wszyscy zwrócili wzrok w stronę nadjeżdżającego metra, on dostrzegł
człowieka, który patrzył w przeciwnym kierunku, wprost na niego. Ich spojrzenia
spotkały się zaledwie na ułamek sekundy. Mężczyzna miał około trzydziestu lat. Lew
nigdy przedtem go nie widział, mimo to natychmiast rozpoznał w nim kolegę
czekistę, funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. Na peronie był więc drugi agent.
Fala ludzi ruszyła do drzwi pociągu. Agent zniknął. Drzwi się otworzyły. Lew
nadal stał, zwrócony całym ciałem w stronę, gdzie przed chwilą widział chłodne oczy
zawodowca. Potrącany przez wysiadających pasażerów, otrząsnął się z zaskoczenia
i wsiadł do pociągu, tuż za wagonem Raisy. Kim był ten agent? Dlaczego wysłali
drugiego człowieka, żeby śledził jego żonę? Nie ufali mu? Oczywiście, że nie. Nie
spodziewał się jednak, że sięgną po tak wyjątkowe środki, by się zabezpieczyć.
Przepchnął się do okna, przez które mógł zajrzeć do sąsiedniego wagonu. Widział
dłoń Raisy zaciśniętą na bocznej poręczy. Nigdzie nie dostrzegł jednak drugiego
agenta. Za chwilę drzwi miały się zamknąć.
Drugi agent wsiadł do tego samego wagonu co Lew, mijając go z pozorną
obojętnością i stając kilka metrów od niego. Był dobrze wyszkolony, spokojny,
i gdyby nie tamto jedno krótkie spojrzenie, Lew mógłby go w ogóle nie zauważyć.
Ten człowiek nie śledził Raisy. Śledził jego.
Powinien się domyślić, że nie pozwolą mu samodzielnie prowadzić tej operacji.
Musieli się liczyć z możliwością, że on także jest w to uwikłany. Być może nawet
podejrzewali, że współpracuje z Raisą, jeśli rzeczywiście była szpiegiem.
Zwierzchnicy mieli obowiązek dopilnować, aby wykonał zadanie jak należy. Jego
wszystkie meldunki zostaną zweryfikowane na podstawie informacji uzyskanych od
drugiego agenta. Dlatego Raisa powinna wracać prosto do domu: gdyby wstąpiła
gdzie indziej, do niewłaściwej restauracji czy księgarni, do niewłaściwego bloku,
w którym mieszkali niewłaściwi ludzie, naraziłaby się na ogromne ryzyko. Miała
tylko jedną, i to nikłą, szansę, by uniknąć nieszczęścia — nic nie mówić, nic nie robić
i z nikim się nie spotykać. Mogła jedynie pracować, robić zakupy i spać. Każda inna
czynność zostałaby z pewnością błędnie zinterpretowana.
Jeśli Raisa zmierza do domu, minie trzy stacje, a na Teatralnej przesiądzie się na
linię arbacko-pokrowską i pojedzie na wschód.
Lew zerknął na śledzącego go funkcjonariusza. Ktoś wstał, by wysiąść
z pociągu, i agent zajął wolne miejsce. Od niechcenia spoglądał przez okno, choć Lew
był pewien, że kątem oka bacznie go obserwuje. Agent wiedział, że został
dostrzeżony. Być może nawet o to mu właśnie chodziło. To nie miało żadnego
znaczenia, o ile Raisa pojedzie prosto do domu.
Pociąg zatrzymał się na drugiej stacji — Nowokuznieckiej. Do przesiadki został
jeden przystanek. Otworzyły się drzwi. Lew zobaczył wysiadającego Iwana.
Pomyślał:
Proszę cię, zostań w pociągu.

Raisa wyszła za Iwanem na peron i skierowała się do wyjścia. Nie wracała do


domu. Lew nie miał pojęcia, dokąd się wybiera. Wiedział, że jeśli za nią pójdzie,
wystawi ją agentowi. Jeżeli zostanie w pociągu, będzie ryzykował życie. Musiał
wybierać. Odwrócił głowę. Agent wciąż siedział tam gdzie przedtem. Nie mógł
widzieć wysiadającej Raisy. Sygnał do działania stanowiło dla niego zachowanie
Lwa, które — jak zakładał — było zsynchronizowane z zachowaniem jego żony.
Drzwi za moment miały się zamknąć. Lew nie ruszał się z miejsca.
Zerknął w bok przez okno, jak gdyby Raisa nadal była w sąsiednim wagonie, jak
gdyby wciąż miał ją na oku. Co on wyprawiał? To była pochopna, lekkomyślna
decyzja. Powodzenie jego planu zależało od tego, czy agent uwierzy, że jego żona
nadal jest w pociągu; plan opierał się więc na wątłych podstawach. Lew nie wziął pod
uwagę tłoku panującego na stacji. Raisa i Iwan wciąż byli na peronie, zmierzając
w kierunku wyjścia nieznośnie powoli. Ponieważ agent patrzył przez okno, nie
ulegało wątpliwości, że ich zobaczy, gdy tylko pociąg ruszy. Raisa przesunęła się
bliżej wyjścia, cierpliwie czekając w kolejce. Nie śpieszyła się, zresztą nie miała
powodu, nie zdawała sobie przecież sprawy, że jeśli się nie ukryje, jej życie i życie
Lwa znajdzie się w niebezpieczeństwie. Pociąg zaczął się toczyć. Ich wagon był już
niemal naprzeciw wyjścia. Agent na pewno zauważy Raisę — będzie wiedział, że
Lew celowo nie wywiązał się z zadania.
Pociąg nabierał prędkości — zrównał się już z wyjściem. Raisa była widoczna
jak na dłoni. Lew poczuł, że nogi robią mu się jak z waty. Odwrócił się wolno, by
sprawdzić reakcję agenta. W przejściu stało dwoje tęgich ludzi w średnim wieku,
zasłaniając agentowi widok na peron. Pociąg z turkotem wjechał do tunelu. Agent nie
zobaczył Raisy. Nie wiedział, że nie ma jej już w pociągu. Z trudem powstrzymując
westchnienie ulgi, Lew podjął przerwaną pantomimę, wpatrując się w okno
sąsiedniego wagonu.
Na stacji Teatralnaja Lew wysiadł w ostatniej chwili, jak gdyby nadal śledził
żonę, która jechała do domu. Ruszył w kierunku wyjścia. Zerkając do tyłu, zobaczył,
że agent także opuścił wagon i próbuje skrócić dzielącą ich odległość. Lew parł
naprzód.
Korytarz łączył się z szeroką arterią, z której prowadziły przejścia na perony
innych linii i schody na ulicę. Lew musiał niepostrzeżenie zgubić swojego opiekuna,
tak jakby stało się to przypadkiem. Tunel po prawej wychodził na peron linii arbacko-
pokrowskiej, którą mógł pojechać na wschód, do domu. Skręcił w prawo. Dużo
zależało od przyjazdu następnego pociągu. Gdyby Lew zostawił agenta daleko w tyle,
być może zdążyłby wsiąść do wagonu, zanim funkcjonariusz go dogoni i zorientuje
się, że na peronie nie ma Raisy.
W tunelu prowadzącym na peron zderzył się z tłumem ludzi. Nagle usłyszał
hałas pociągu zbliżającego się do stacji. Mając przed sobą gęstą ciżbę pasażerów,
wiedział, że nie uda mu się na niego zdążyć. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął
legitymację służbową i pokazał ją idącemu przed nim mężczyźnie. Człowiek
odskoczył jak oparzony, potem odsunęła się kobieta obok i tłum się rozstąpił. Lew
miał wolną drogę i mógł ruszyć biegiem. Pociąg z otwartymi drzwiami stał na peronie
gotów do odjazdu. Lew schował legitymację i wskoczył do wagonu. Odwrócił się,
aby zobaczyć, jak blisko jest jego opiekun. Jeżeli agent go dogoni i wsiądzie, gra
będzie skończona.
Ludzie, którzy ustąpili mu z drogi, ponownie zwarli szeregi. Funkcjonariusz,
utknąwszy z tyłu, uciekł się do mniej subtelnych metod, bezceremonialnie roztrącając
tłum łokciami. Jeszcze chwila i dopadnie pociągu. Dlaczego drzwi jeszcze się nie
zamknęły? Agent był już na peronie, zostało mu zaledwie kilka metrów. Drzwi
zaczęły się zamykać. Agent rzucił się naprzód, chcąc odciągnąć skrzydło drzwi. Ale
mechanizm nie dał się zablokować i mężczyźnie — którego Lew pierwszy raz
zobaczył z bliska — nie pozostało nic innego, jak je puścić. Zachowując obojętny
wyraz twarzy, Lew starał się nie reagować, kątem oka patrząc na agenta, który został
na peronie. W ciemnościach tunelu zdjął mokrą od potu czapkę.
Tego samego dnia

Winda zatrzymała się na piątym, ostatnim piętrze, drzwi się otworzyły i Lew
wyszedł do wąskiego korytarza. Unosiły się tu kuchenne zapachy. Była siódma
wieczorem, pora, o której wiele rodzin jadło użyn, ostatni posiłek w ciągu dnia.
Mijając kolejne mieszkania, słyszał dobiegające zza cienkich drzwi ze sklejki odgłosy
towarzyszące przygotowaniom do kolacji. W miarę jak się zbliżał do mieszkania
rodziców, ogarniało go coraz większe zmęczenie. Przez kilka godzin kluczył po
mieście. Kiedy na stacji Teatralnaja zgubił śledzącego go agenta, wrócił do domu, do
mieszkania numer 124, gdzie zapalił światła, włączył radio i zasłonił okna — były to
konieczne środki ostrożności, mimo że mieszkali na czternastym piętrze. Następnie
wyszedł, okrężną drogą dotarł na stację metra i znów pojechał do centrum. Żałował,
że się nie przebrał. Ubranie stało się nieprzyjemne w dotyku: przepocona koszula
wyschła i przylgnęła do ciała. Lew był pewien, że wydaje przykry zapach, choć sam
go nie czuł. Odsunął od siebie te obawy. Rodzice na pewno nie zwrócą na to uwagi.
Będą zbyt zaskoczeni tym, że prosi ich o radę; od dawna tego nie robił.
Zmienił się charakter ich wzajemnych relacji — teraz Lew pomagał im bardziej
niż oni jemu. Był zadowolony z takiego stanu rzeczy. Cieszył się, mogąc im zapewnić
lżejszą pracę. Wystarczyło jedno uprzejme pytanie, by ojciec przestał pracować przy
taśmie w fabryce zbrojeniowej i objął stanowisko brygadzisty, a matka, która przez
całe dnie szyła spadochrony, otrzymała podobny awans. Udało mu się także poprawić
ich zaopatrzenie w żywność — rodzice nie musieli już godzinami wystawać
w kolejkach po podstawowe artykuły, takie jak chleb i kasza gryczana; dostali
przepustki uprawniające do zakupów w spectorgach, specjalnych sklepach, do
których nie mieli wstępu zwykli obywatele. W sklepach dla wybranych można było
kupić tak egzotyczne specjały, jak świeże ryby, szafran, a nawet tabliczki prawdziwej
ciemnej czekolady, a nie wyroby czekoladopodobne, w których kakao zastępowano
mieszanką żyta, jęczmienia, pszenicy i grochu. Jeśli rodzice mieli kłopoty
z kłótliwym sąsiadem, sąsiad wkrótce tracił chęć wszczynania awantur. Uspokajano
go bez użycia siły i bez niewyszukanych gróźb, napomykając tylko, że ma do
czynienia z rodziną znacznie lepiej ustosunkowaną niż jego krewni.
Mieszkanie, na które rodzice dostali przydział dzięki jego staraniom, znajdowało
się w ładnej dzielnicy w północnej części miasta — w niskim bloku, gdzie każde
mieszkanie mogło się poszczycić własną toaletą i małym balkonem wychodzącym na
wąski pas zieleni i cichą uliczkę. Rodzice z nikim go nie dzielili: w tym mieście był to
niezwykły luksus. Po pięćdziesięciu latach wreszcie mogli się cieszyć życiem dobrze
sytuowanych ludzi i potrafili to docenić. Uzależnili się od wygód. A wszystko było
zależne od kariery Lwa.
Zapukał do drzwi. Otworzyła mu matka, Anna, nie kryjąc zdziwienia na widok
syna. Ale zaskoczenie, które na moment odebrało jej głos, szybko minęło. Przytuliła
go, pytając z przejęciem:
— Dlaczego nas nie uprzedziłeś, że wpadniesz? Chorowałeś. Przyszliśmy cię
odwiedzić, ale spałeś. Raisa nas wpuściła. Zajrzeliśmy do ciebie, nawet wzięłam cię
za rękę, ale co mogliśmy zrobić? Musiałeś odpocząć. Spałeś jak dziecko.
— Raisa powiedziała mi o waszej wizycie. Dziękuję za owoce — za cytryny
i pomarańcze.
— Nie przynieśliśmy żadnych owoców. W każdym razie nie pamiętam. Starzeję
się. Może rzeczywiście przynieśliśmy!
Usłyszawszy rozmowę w drzwiach, z kuchni wyszedł ojciec Lwa, Stiepan,
łagodnym ruchem odsuwając żonę na bok. Ostatnio nieco przybrał na wadze. Oboje
nieco przybrali na wadze. Dobrze wyglądali.
Stiepan uściskał syna.
— Lepiej się czujesz?
— Tak, o wiele lepiej.
— To dobrze. Martwiliśmy się o ciebie.
— Jak plecy?
— Od jakiegoś czasu nie bolą. To jedna z dobrych stron posady w administracji.
Teraz tylko nadzoruję ciężką pracę innych, chodzę z kartką i piórem.
— Wystarczy tego poczucia winy. Dość się w życiu namęczyłeś.
— Być może, ale ludzie patrzą na ciebie inaczej, kiedy nie jesteś już jednym
z nich. Przyjaciele przestają być tacy przyjaźni jak dawniej. Kiedy ktoś się spóźni, ja
muszę to zgłosić. Na szczęście nikt się jeszcze nie spóźnił.
Lew przez chwilę rozważał te słowa.
— Co byś zrobił, gdyby ktoś się spóźnił? Zgłosiłbyś to?
— Po prostu co wieczór powtarzam wszystkim, żeby się nie spóźniali.
Cóż, innymi słowy, ojciec nie zgłosiłby spóźnienia. Prawdopodobnie przymknął
już oczy na kilka takich przypadków. Nie była to najlepsza pora na ostrzeżenia, ale
ojciec powinien się liczyć z ryzykiem, że ktoś się dowie o takiej pobłażliwości.
W kuchni w miedzianym garnku gotowała się główka kapusty. Rodzice
przyrządzali właśnie gołąbki, Lew powiedział więc, żeby sobie nie przeszkadzali i że
mogą porozmawiać w kuchni. Stanął pod ścianą, przyglądając się, jak ojciec
przegniata mielone mięso (świeże, nie suszone, zdobyte tylko dzięki stanowisku
Lwa), ze świeżą tartą marchwią (także zdobytą dzięki niemu) i gotowanym ryżem.
Matka zabrała się do obierania z liści pozbawionej koloru kapusty. Rodzice domyślali
się, że coś jest nie tak, lecz cierpliwie czekali, aż Lew sam zacznie. Dobrze, że byli
zajęci przygotowywaniem kolacji.
— Rzadko rozmawialiśmy o mojej pracy. I bardzo dobrze. Zdarzało się, że
trudno mi przychodziło wypełniać swoje obowiązki. Robiłem rzeczy, z których nie
jestem dumny, ale zawsze były koniecznością.
Lew umilkł, zastanawiając się, jak kontynuować rozmowę. Zapytał:
— Czy ktoś z waszych znajomych został aresztowany?
Zdawał sobie sprawę, że to krępujące pytanie. Stiepan i Anna spojrzeli po sobie
i wrócili do zawijania gołąbków, na pewno ciesząc się w duchu, że mają coś do
roboty. Anna wzruszyła ramionami.
— Każdy zna kogoś, kto został aresztowany. Ale my nie wątpimy, że tak trzeba.
Powtarzam sobie: to wy znacie dowody. Ja wiem o ludziach tylko tyle, ile widzę,
a łatwo sprawiać wrażenie miłego, normalnego i lojalnego człowieka. Wy macie za
zadanie dojrzeć, co się kryje pod spodem. Sami wiecie, co jest najlepsze dla kraju.
Nie nam to oceniać.
Lew skinął głową i dodał:
— Kraj ma wielu wrogów. Na całym świecie nienawidzą naszej rewolucji.
Musimy jej bronić. Niestety, nawet przed samymi sobą.
Umilkł. Nie przyszedł tu powtarzać państwowej retoryki. Rodzice przerwali
pracę i z palcami lepkimi od tłustego farszu spojrzeli na syna.
— Wczoraj poproszono mnie, żebym wydał Raisę. Moi zwierzchnicy uważają,
że zdradziła kraj. Że jest szpiegiem jakiegoś obcego wywiadu. Dostałem rozkaz
przeprowadzenia śledztwa.
Z palca Stiepana kapnęła na podłogę kropelka oleju. Popatrzywszy na tłustą
plamę, spytał:
— A zdradziła?
— Tato, ona jest nauczycielką. Pracuje. Potem wraca do domu. Pracuje. I wraca
do domu.
— No to powiedz im o tym. Są jakieś dowody? Skąd tym ludziom to w ogóle
przyszło do głowy?
— Mamy zeznanie szpiega, którego już stracono. On ją wskazał. Twierdził, że
z nią współpracował. Ale wiem, że jego zeznanie jest kłamstwem. Wiem, że ten
szpieg był tylko weterynarzem. Popełniliśmy błąd, aresztując go. Podejrzewam, że
owo zeznanie zostało sfabrykowane przez innego funkcjonariusza, który próbuje mnie
w to zamieszać. Moja żona jest niewinna. Chodzi o zemstę.
Stiepan wytarł ręce w fartuch Anny.
— Powiedz im prawdę. Przekonaj ich. Zdemaskuj tego funkcjonariusza. Masz
przecież wysokie stanowisko.
— Zeznanie, bez względu na to, czy zostało sfabrykowane, czy nie, uznano za
prawdziwe. To oficjalny dokument, w którym widnieje jej nazwisko. Jeżeli będę
bronił Raisy, podważę wiarygodność dokumentu państwowego. Jeżeli przyznają, że
wkradła się do niego pomyłka, to tym samym stwierdzą, że także w innych mogą być
pomyłki. Nie ma mowy, żeby się wycofali. To by wywołało ogromne reperkusje.
I oznaczało, że można kwestionować wszystkie zeznania.
— Nie możesz powiedzieć, że ten szpieg — weterynarz — po prostu się mylił?
— Tak. Właśnie to zamierzam zrobić. Gdyby jednak nie uwierzyli w moje
argumenty, to aresztują nie tylko Raisę, ale także mnie. Jeżeli będę utrzymywał, że
jest niewinna, a okaże się winna, ja też będę winny. To jeszcze nie wszystko. Dobrze
znam przebieg takich spraw. Bardzo możliwe, że aresztują również was. W kodeksie
jest paragraf dla członków rodziny skazanego. Według zasady domniemania winy
osób związanych z przestępcą wszyscy jesteśmy winni.
— A jeżeli ją wydasz?
— Nie wiem.
— Owszem, wiesz.
— Uratujemy się. Raisa nie.
Na piecu wciąż bulgotała woda. Wreszcie odezwał się Stiepan.
— Przyszedłeś, bo nie wiesz, co zrobić. Przyszedłeś, bo jesteś dobrym
człowiekiem i pragniesz od nas usłyszeć, że masz postąpić jak należy, przyzwoicie.
Chcesz od nas dobrej rady. Mamy ci poradzić, żebyś im powiedział, że się mylą i że
Raisa jest niewinna? I żebyś dzielnie poniósł konsekwencje?
— Tak.
Stiepan skinął głową, spoglądając na Annę. Po chwili dodał:
— Ale nie usłyszysz ode mnie takiej rady. I nie jestem pewien, czy wierzyłeś, że
ci ją dam. Jak mógłbym dać ci taką radę? Chcę, żeby moja żona żyła, taka jest
prawda. Chcę, żeby żył mój syn. Sam też chcę żyć. Zrobię wszystko, żeby nas ocalić.
Jak rozumiem, chodzi o cenę życia trzech osób albo życia jednej. Przykro mi. Lwie,
wiem, że spodziewałeś się po mnie więcej. Ale jesteśmy starzy. Nie przetrwalibyśmy
łagrów. Rozdzieliliby nas. Umarlibyśmy samotnie.
— A gdybyś był młodszy, co byś mi poradził?
Stiepan pokiwał głową.
— Masz rację. To samo. Ale nie złość się na mnie. Czego się spodziewałeś,
kiedy tu przyszedłeś? Myślałeś, że powiemy: zgoda, chętnie pójdziemy na śmierć?
I co dałaby nasza śmierć? Ocaliłaby twoją żonę? Żylibyście długo i szczęśliwie?
Gdyby tak miało być, byłbym gotów oddać za was życie. Ale tak by się nie stało.
Zginęlibyśmy wszyscy, wszyscy czworo — ale ty zginąłbyś, wiedząc, że postąpiłeś
jak należy.
Lew popatrzył na matkę. Jej twarz była blada jak cienkie i miękkie liście kapusty
w jej ręku. Całkiem spokojnie, nie sprzeciwiając się Stiepanowi, zapytała:
— Kiedy masz zdecydować?
— Mam dwa dni na zebranie dowodów. Potem muszę złożyć raport.
Rodzice wrócili do przygotowywania kolacji, owijając farsz w liście kapusty,
które układali w brytfannie jeden obok drugiego, jak szereg odciętych grubych
palców. Nikt się nie odzywał, dopóki gołąbki nie wypełniły całego naczynia. Stiepan
spytał:
— Zjesz z nami?
Idąc za matką do pokoju, Lew zauważył, że na stole są już trzy nakrycia.
— Spodziewacie się gościa?
— Spodziewamy się Raisy.
— Mojej żony?
— Ma przyjść na kolację. Kiedy zapukałeś, myśleliśmy, że to ona.
Anna postawiła na stole czwarty talerz, tłumacząc:
— Przychodzi do nas prawie co tydzień. Nie chciała, żebyś wiedział, jaka czuje
się samotna, jadając tylko w towarzystwie radia. Bardzo ją polubiliśmy.
Rzeczywiście Lew nigdy nie wracał do domu na siódmą. Kulturę długiego dnia
pracy zaszczepił cierpiący na bezsenność Stalin, który sypiał nie dłużej niż cztery
godziny na dobę. Lew słyszał, że nikomu z politbiura nie wolno wyjść z pracy, dopóki
w gabinecie Stalina nie zgaśnie światło, czyli zwykle parę minut po północy. Mimo że
na Łubiance nie stosowano tej zasady, od pracowników ministerstwa oczekiwano
podobnego zaangażowania. Niewielu funkcjonariuszy spędzało w pracy mniej niż
dziesięć godzin dziennie, nawet jeśli przez jakiś czas nie robili zupełnie nic.
Rozległo się pukanie. Stiepan otworzył, wpuszczając do przedpokoju Raisę. Była
równie zaskoczona widokiem Lwa jak jego rodzice, więc wyjaśnił:
— Pracował w pobliżu. Przynajmniej raz zje kolację cała rodzina.
Rozpięła płaszcz, a Stiepan wziął od niej okrycie. Podeszła do Lwa, mierząc go
wzrokiem od stóp do głów.
— Czyje to ubranie?
Lew zerknął na spodnie i koszulę — rzeczy pozostałe po rozstrzelanych.
— Wypożyczyłem je z pracy.
— Wobec tego lepiej nie będę pytać o nic więcej.
Raisa nachyliła się, szepcząc mu do ucha:
— Koszula brzydko pachnie.
Lew ruszył do łazienki. W drzwiach obejrzał się, patrząc, jak żona pomaga
rodzicom, krzątając się przy stole.
Lew wychował się bez bieżącej ciepłej wody. Jego rodzice dzielili dawne
mieszkanie z wujem ojca i jego rodziną. Dwupokojowe, po jednym pokoju dla każdej
rodziny. W mieszkaniu nie było toalety ani łazienki, lokatorzy budynku musieli więc
korzystać ze znajdujących się na zewnątrz wspólnych sanitariatów bez ciepłej wody.
Rano tworzyły się długie kolejki, a zimą na czekających w ogonku padał śnieg.
Własna umywalka pełna ciepłej wody stanowiła marzenie, nieosiągalny luksus. Lew
zdjął koszulę i umył się. Potem otworzył drzwi, pytając ojca, czy mógłby pożyczyć
mu koszulę. Choć ojciec z wiekiem zgarbił się od pracy przy taśmie — lata
formowania pocisków czołgowych uformowały z kolei jego ciało — był mniej więcej
takiej postury jak syn, podobnie mocno zbudowany, o szerokich, muskularnych
ramionach. Jego koszula pasowała prawie jak ulał.
Przebrawszy się, Lew zasiadł do kolacji. Czekając, aż gołąbki będą gotowe,
zjedli zakuski, na które składały się kiszone ogórki, sałatka grzybowa oraz ozór
cielęcy z majerankiem w galarecie podany z chrzanem. Była to wyjątkowo wystawna
biesiada. Lew przyglądał się daniom, mimowolnie obliczając w myślach ich koszt. Za
czyją śmierć kupiono majeranek? Czy za ozór cielęcy zapłacił życiem Anatolij
Brodski? Czując ogarniające go mdłości, zauważył:
— Już rozumiem, dlaczego co tydzień tu przychodzisz.
Raisa się uśmiechnęła.
— Tak. Rozpieszczają mnie. Mówiłam, że wystarczy kasza, ale…
Stiepan wtrącił:
— To tylko pretekst, żebyśmy mogli sami się rozpieszczać.
Starając się zachować naturalny ton głosu, Lew spytał żonę:
— Przyjechałaś tu prosto z pracy?
— Zgadza się.
Kłamała. Najpierw pojechała gdzieś z Iwanem. Ale zanim Lew zdążył się
zastanowić, jak na to zareagować, Raisa poprawiła:
— To niezupełnie prawda. Zwykle przyjeżdżam tu prosto z pracy. Ale dzisiaj
byłam umówiona, dlatego trochę się spóźniłam.
— Umówiona?
— Tak, u lekarza.
Uśmiechnęła się.
— Zamierzałam ci powiedzieć, kiedy będziemy sami, ale skoro już o tym
mowa…
— O czym zamierzałaś mi powiedzieć?
Anna wstała.
— Chcecie, żebyśmy wyszli?
Lew powstrzymał ją gestem.
— Proszę cię, rodzina nie ma przed sobą żadnych tajemnic.
— Jestem w ciąży.
20 lutego

Lew nie mógł zasnąć. Leżał na wznak, wpatrując się w sufit i słuchając równego
oddechu żony, która przytuliła się do jego boku, nie z potrzeby intymności, ale
przypadkiem. Raisa spała nerwowo, często zmieniając pozycję. Czy to wystarczający
powód, aby ją wydać? Wiedział, że tak. Można to następująco sformułować
w raporcie:
Nie potrafi spokojnie uleżeć, dręczą ją koszmary: moja żona wyraźnie ukrywa jakąś tajemnicę.

Mógłby przekazać prowadzenie śledztwa komuś innemu. Mógłby sobie


wmawiać, że wstrzymuje się od wydania oceny w tej sprawie. Byt zbyt bliski
podejrzanej osobie, zbyt zaangażowany. Ale każde śledztwo mogło doprowadzić
tylko do jednego wniosku. Postępowanie już wszczęto. Nikt nie odważyłby się
wystąpić przeciw domniemaniu winy.
Lew wstał z łóżka i podszedł do okna w drugim pokoju, przez które nie było
widać miasta, ale sąsiedni blok. W ścianie okien paliły się tylko trzy światełka, trzy
spośród około tysiąca. Zastanawiał się, jakie obawy dręczą lokatorów tych mieszkań,
nie pozwalając im zasnąć. Poczuł dziwną więź z trzema kwadracikami bladożółtego
światła. Była czwarta rano, godzina aresztowań — najlepsza pora, by zatrzymać
podejrzanego, wyrwać go ze snu. Każdy był bezbronny, zdezorientowany. Uwagi
wygłoszone nieopatrznie w chwili, gdy do domu tłumnie wpadali funkcjonariusze,
często wykorzystywano przeciwko podejrzanemu w trakcie przesłuchań. Trudno było
zachować rozsądek, gdy człowiek widział, jak wloką po podłodze jego żonę, ciągnąc
ją za włosy. Ileż to razy Lew wyłamywał drzwi, waląc w nie podeszwą buta? Ile razy
przyglądał się, jak wyciągano z łóżka małżonków, świecąc im latarką w oczy
i zaglądając pod nocną bieliznę? Ile razy słyszał śmiech funkcjonariusza na widok
czyichś genitaliów? Ilu ludzi wyciągnął z łóżka? Ile mieszkań przewrócił do góry
nogami? A wyrywające się dzieci, które powstrzymywał, kiedy zabierano im
rodziców? Nie potrafił sobie przypomnieć. Wymazał ich nazwiska, twarze. Pomogły
mu w tym kłopoty z pamięcią. Może celowo ją osłabiał? Może brał narkotyki nie po
to, żeby dłużej pracować, ale żeby zagłuszyć wspomnienia z pracy?
Wśród funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa krążył dowcip, który mogli sobie
bezkarnie opowiadać. W środku nocy natarczywe pukanie do drzwi budzi pewne
małżeństwo. Obawiając się najgorszego, oboje zrywają się z łóżka i całują na
pożegnanie.
Kocham cię, żono.
Kocham cię, mężu.

Potem otwierają drzwi i widzą rozgorączkowanego sąsiada, a za jego plecami


strzelające pod sufit płomienie i zadymiony korytarz. Oboje uśmiechają się z ulgą,
dziękując Bogu, że to tylko pożar. Lew słyszał ten dowcip w różnych wersjach.
Zamiast ognia pojawiali się w nim uzbrojeni bandyci albo lekarz z tragiczną
wiadomością. Kiedyś śmiał się z żartu, pewien, że nic takiego nigdy go nie spotka.
Jego żona była w ciąży. Czy ten fakt coś zmieniał? Mógł zmienić stosunek jego
przełożonych do Raisy. Nigdy jej nie lubili. Nie urodziła mu dziecka. W tych czasach
oczekiwano, wręcz domagano się, by ludzie mieli dzieci. Zważywszy na to, że
podczas wojny miliony straciły życie w walce, rodzenie dzieci stało się społecznym
obowiązkiem. Dlaczego Raisa nie zachodziła w ciążę? To pytanie od dawna kładło się
cieniem na ich małżeństwie. Jedyny wniosek był taki, że miała jakieś kłopoty ze
zdrowiem. Ostatnio wywierano na nich jeszcze silniejszy nacisk: dopytywano się
o dzieci coraz częściej. Raisa regularnie chodziła do lekarza, aby coś zaradzić w tej
sprawie. W ich życiu seksualnym dominował pragmatyzm wynikający z presji
otoczenia. Lew nie mógł nie dostrzec paradoksu sytuacji: oto w chwili, gdy jego
przełożeni dostali to, czego chcieli — Raisa spodziewała się dziecka — zamierzali ją
zabić. Może powinien wspomnieć o jej ciąży? Porzucił tę myśl. Zdrajca to zdrajca,
okoliczności uniewinniające nie istniały.
Lew wziął prysznic. Woda była zimna. Przebrał się i ugotował sobie na śniadanie
płatki owsiane. Nie miał ochoty jeść i przyglądał się, jak owsianka tężeje. Do kuchni
weszła Raisa i usiadła, przecierając zaspane oczy. Lew wstał. Milczeli, czekając, aż
owsianka znów się podgrzeje. Po chwili postawił przed żoną miseczkę. Nie odezwała
się. Nalał jej słabej herbaty i postawił szklankę na stole obok słoika konfitur.
— Postaram się wrócić do domu trochę wcześniej.
— Nie musisz zmieniać rozkładu dnia z mojego powodu.
— I tak się postaram.
— Lwie, naprawdę nie musisz zmieniać rozkładu dnia z mojego powodu.
Lew zamknął za sobą drzwi. Świtało. Z łącznika widział ludzi czekających na
tramwaj wiele metrów niżej. Ruszył do windy. Gdy nadjechała, wcisnął ostatni górny
przycisk. Na trzydziestym piętrze wysiadł i ruszył korytarzem w stronę znajdujących
się na jego końcu drzwi opatrzonych tabliczką WSTĘP WZBRONIONY. Już dawno
wyłamano w nich zamek. Prowadziły na schody, które z kolei wiodły na dach. Był
tam raz, wkrótce po tym, kiedy się wprowadzili. Na zachodzie rozciągała się
panorama miasta. Na wschodzie widać było skraj wiejskiego krajobrazu, tam gdzie
zabudowania Moskwy zaczynały się rozrywać, ustępując przed zaśnieżonymi polami.
Przed czterema laty, gdy podziwiał ten widok, uważał się za wybrańca losu. Był
bohaterem — na dowód służył wycinek z gazety. Miał wpływowe stanowisko, piękną
żonę. Niezachwianą wiarę w państwo. Czy brakowało mu tego uczucia — całkowitej,
bezgranicznej ufności? Owszem, brakowało.
Zjechał windą na czternaste piętro i wrócił do mieszkania. Raisa wyszła już do
pracy. W kuchni stała nieumyta miseczka po owsiance. Lew zdjął płaszcz i buty,
rozgrzał ręce i był gotów do rozpoczęcia rewizji.
Organizował i nadzorował rewizje w niejednym domu, mieszkaniu i biurze.
Pracownicy MGB traktowali przeszukania jako pewnego rodzaju rywalizację.
Opowiadali sobie nawzajem, jak niezwykłą drobiazgowością wykazywali się
funkcjonariusze, pragnąc dać wyraz swojemu zaangażowaniu. Rozbijano cenne
przedmioty, wycinano z ram portrety i dzieła sztuki, rozdzierano książki na kawałki,
burzono całe ściany. Mimo że to był jego dom i wszystkie rzeczy należały do niego,
Lew nie zamierzał przeprowadzać tej rewizji w inny sposób. Najpierw zerwał z łóżka
pościel, poszwy, poszewki i prześcieradła, odwrócił materac i uważnie obmacał każdy
centymetr kwadratowy, niczym ślepiec czytający pismo Braille’a. W materacach
często zaszywano dokumenty, ukrywając je przed niepowołanym wzrokiem. Tajną
skrytkę można było odnaleźć tylko za pomocą dotyku. Gdy niczego nie znalazł, zajął
się regałami. Obejrzał każdą książkę, sprawdzając, czy nic nie wetknięto między
stronice. Znalazł sto rubli, równowartość pensji za niecały tydzień pracy. Patrzył na
pieniądze, zastanawiając się, skąd się wzięły, dopóki sobie nie przypomniał, że to jego
książka i jego pieniądze, które sam tu ukrył. Inny agent mógłby uznać to za dowód, że
ich właściciel jest spekulantem. Lew schował pieniądze z powrotem. Otworzywszy
szuflady, spojrzał na starannie złożone rzeczy Raisy. Brał po kolei każdą część
garderoby, dotykał jej, potrząsał nią, po czym rzucał na podłogę. Kiedy już opróżnił
wszystkie szuflady, sprawdził ich boki i tył. Gdy niczego nie znalazł, odwrócił się,
rozglądając się badawczo po pokoju. Przywarł do ścian, przesuwając po nich palcami,
aby się przekonać, czy nie wyczuje krawędzi sejfu czy ukrytej wnęki. Zdjął
oprawiony wycinek z gazety, swoje zdjęcie obok spalonego czołgu. Dziwnie było
myśleć, że wówczas, gdy zewsząd otaczała go śmierć, czuł się szczęśliwszy niż teraz.
Zdemontował ramkę. Arkusz papieru gazetowego opadł na podłogę. Włożywszy
wycinek z powrotem do ramek, odwrócił łóżko, stawiając je na boku i opierając
o ścianę. Ukląkł. Deski podłogowe mocno przykręcone do podłoża. Przyniósł
z kuchni śrubokręt i zerwał wszystkie co do jednej. Pod spodem nie było nic prócz
zakurzonych rur.
Poszedł do kuchni umyć ręce. Nareszcie była ciepła woda. Nieśpiesznie mydlił
dłonie małą kostką mydła, szorując skórę, mimo że brud już zniknął. Co próbował
zmyć? Zdradę? Nie — metafory go nie interesowały. Mył ręce, bo były brudne.
Przeszukiwał swoje mieszkanie, bo należało to zrobić. Nie wolno mu za dużo myśleć.
Ktoś zapukał do drzwi. Opłukał ręce pokryte kremowymi mydlinami aż po
łokcie. Ponownie rozległo się pukanie. Ociekając wodą, wyszedł do przedpokoju
i zawołał:
— Kto tam?
— Wasilij.
Lew zamknął oczy, czując, jak serce zaczyna mu bić szybciej, i starając się
opanować przypływ gniewu. Wasilij zapukał jeszcze raz. Lew otworzył drzwi.
Wasilijowi towarzyszyli dwaj ludzie. Pierwszym był młody funkcjonariusz, którego
Lew nie znał. Miał łagodne rysy twarzy i skórę bladą jak papier. Patrzył na Lwa
oczyma bez wyrazu, przypominającymi szklane kulki wbite w bryłę ciasta. Drugim
mężczyzną był Fiodor Andriejew. Wasilij starannie dobrał sobie ludzi. Bladego
agenta, z pewnością silnego i zręcznie posługującego się pistoletem i nożem, wziął
jako obstawę. A Fiodora po to, żeby mu zrobić na złość.
— O co chodzi?
— Przyszliśmy ci pomóc. Przysyła nas major Kuźmin.
— Dziękuję, daję sobie radę ze śledztwem.
— Na pewno. Przychodzimy z pomocą.
— Dzięki, ale to niepotrzebne.
— Daj spokój, Lwie. Przejechaliśmy kawał drogi. Zmarzliśmy.
Lew odsunął się na bok, wpuszczając ich.
Żaden z nich nie zdjął butów oblepionych skorupą zlodowaciałego śniegu,
którego kawałki odpadały od podeszew, topiąc się na dywanie. Lew zamknął drzwi,
zdając sobie sprawę, że Wasilij przyszedł się z nim drażnić. Chciał wyprowadzić Lwa
z równowagi. Sprowokować go do kłótni, w której padłyby jakieś nieprzemyślane
słowa, aby mógł je wykorzystać jako kolejny argument przeciw niemu.
Lew zaproponował gościom herbatę lub wódkę, jeśli mieliby ochotę.
Zamiłowanie Wasilija do alkoholu było dobrze znane, lecz uważano je za najmniej
istotną wadę, jeżeli w ogóle wadę. Wasilij zbył propozycję przeczącym ruchem głowy
i zajrzał do sypialni.
— Co znalazłeś?
Nie czekając na odpowiedź, wszedł do pokoju, patrząc na odwrócony materac.
— Nawet go nie rozciąłeś.
Pochylił się i wyciągnął nóż, gotów rozpruć materac. Lew chwycił go za rękę.
— Można wyczuć dotykiem zaszyte w środku przedmioty. Nie trzeba od razu
ciąć.
— A więc zamierzasz tu potem posprzątać?
— Zgadza się.
— Ciągle sądzisz, że twoja żona jest niewinna?
— Nie znalazłem niczego, co by mogło temu przeczyć.
— Mogę ci dać dobrą radę? Znajdź sobie inną żonę. Raisa to piękna kobieta. Ale
na świecie jest dużo pięknych kobiet. Może lepiej byłoby ci z mniej piękną.
Wasilij sięgnął do kieszeni i podał mu plik złożonych fotografii.
Były to zdjęcia zrobione przed szkołą, przedstawiające Raisę i Iwana,
nauczyciela literatury.
— Ona się z nim pieprzy, Lwie. Zdradza i ciebie, i państwo.
— To są zdjęcia sprzed szkoły. Oboje są nauczycielami. Łatwo ich razem
sfotografować. To niczego nie dowodzi.
— Wiesz, jak on się nazywa?
— Zdaje się, że Iwan.
— Od jakiegoś czasu mamy go na oku.
— Mamy na oku wielu ludzi.
— Może ty też jesteś jego znajomym?
— Nie znam go. Nigdy z nim nie rozmawiałem.
Widząc stertę ubrań na podłodze, Wasilij pochylił się i wziął parę majtek Raisy.
Przeciągnął je między palcami, zwinął w kłębek i podsunął sobie pod nos, patrząc
przy tym prosto w oczy Lwa. Zamiast zareagować na tę prowokację wybuchem
gniewu, Lew pomyślał o swoim zastępcy zupełnie inaczej niż dotąd. Kim właściwie
był ten człowiek, który tak bardzo go nienawidził? Powodowała nim tylko zawodowa
zawiść czy chorobliwa ambicja? Obserwując go, jak obwąchuje bieliznę Raisy, Lew
doszedł do wniosku, że ta nienawiść musi mieć podłoże osobiste.
— Mogę się rozejrzeć po mieszkaniu?
W obawie, że za pytaniem kryje się jakaś pułapka, Lew odparł:
— Pójdę z tobą.
— Nie, wolałbym to zrobić sam.
Lew skinął głową. Wasilij wyszedł z sypialni.
Czując dławiący w gardle gniew, Lew oddychał z trudem. Patrzył na ustawione
pod ścianą łóżko. Nagle drgnął na dźwięk cichego głosu. To był Fiodor.
— Musiałeś zrobić to wszystko. Przeszukać rzeczy własnej żony, rozebrać
własne łóżko, zerwać podłogę we własnym domu — przewrócić do góry nogami całe
swoje życie.
— Wszyscy powinniśmy być gotowi poddać się takiej rewizji. Generalissimus
Stalin…
— Też o tym słyszałem. Nasz przywódca powiedział, że gdyby to było
konieczne, nawet u niego należy przeprowadzić rewizję.
— Nie tylko można nas wszystkich sprawdzać, ale trzeba to robić.
— A ty nie mogłeś sprawdzić, jak zginął mój syn? Sprawdzasz żonę, siebie,
swoich znajomych, sąsiadów, a na jego ciało nie raczyłeś nawet rzucić okiem? Nie
mogłeś poświęcić godziny, żeby zobaczyć, jak mu rozcięli brzuch i napchali ziemi do
ust?
Fiodor był spokojny: mówił cicho — złość już w nim ostygła. Zmieniła się
w bryłę lodu. Mówił do Lwa w ten sposób — otwarcie i szczerze — bo wiedział, że
Lew nie stanowi już żadnego zagrożenia.
— Fiodorze, ty też nie widziałeś jego ciała.
— Rozmawiałem z tym starym, który je znalazł. Powiedział mi, co zobaczył.
Widziałem po jego oczach, że jest wstrząśnięty. Rozmawiałem z naocznym
świadkiem, z tą kobietą, którą spłoszyłeś. Jakiś mężczyzna prowadził mojego syna na
tory. Widziała jego twarz. Mogła podać jego rysopis. Ale nikt nie chciał jej słuchać.
A teraz za bardzo się boi. Lwie, mój syn został zamordowany. Milicja kazała
wszystkim świadkom zmienić zeznania. Tego akurat mogłem się spodziewać.
Ale ty byłeś moim przyjacielem. A jednak przyszedłeś do mojego domu
i poleciłeś mojej rodzinie trzymać język za zębami. Groziłeś rodzinie w żałobie.
Przeczytałeś nam bajeczkę i kazałeś wierzyć w te kłamstwa. Zamiast szukać
człowieka, który mi zabił syna, rozkazałeś obserwować pogrzeb.
— Fiodorze, próbowałem wam pomóc.
— Wierzę. Podpowiadałeś nam, jak się uratować.
— Tak.
— I za to w pewnym sensie jestem wdzięczny. Inaczej człowiek, który
zamordował mojego syna, zamordowałby też mnie i moją rodzinę. Ocaliłeś nas.
Dlatego tu przyszedłem, nie żeby triumfować, ale żeby się odwdzięczyć. Wasilij ma
rację. Musisz poświęcić żonę. Daj sobie spokój z szukaniem dowodów. Wydaj ją,
a się uratujesz. Raisa jest szpiegiem, to już przesądzone. Czytałem zeznanie Anatolija
Brodskiego. Czarno na białym, jak raport w sprawie śmierci mojego syna.
Nie, Fiodor się mylił. Mówił w złości. Lew powtórzył sobie, że ma jeden cel —
sprawdzić żonę i przedstawić swoje wnioski. Raisa była niewinna.
— Jestem przekonany, że słowa zdrajcy o mojej żonie to próba zemsty, nic
więcej. Śledztwo, które prowadzę, jak dotąd tylko to potwierdza.
Do sypialni ponownie wkroczył Wasilij. Nie wiadomo, ile usłyszał z ich
rozmowy. Odparł:
— Tyle tylko, że pozostałe sześć osób, które wymienił, już aresztowano.
I wszystkie sześć przyznało się do winy. Informacje Anatolija Brodskiego okazały się
bezcenne.
— Wobec tego cieszę się, że to ja go zatrzymałem.
— Twoją żonę wskazał skazany szpieg.
— Czytałem jego zeznanie. Nazwisko Raisy jest ostatnie na liście.
— Nazwiska nie były podane według ich ważności dla sprawy.
— Uważam, że dodał je na koniec, żeby się odegrać. Chciał zaszkodzić mnie
osobiście. Mało prawdopodobne, żeby ktoś dał się nabrać na taki desperacki podstęp.
Proszę bardzo, możecie mi pomóc w rewizji — jeżeli po to przyszliście. Jak
widzicie… — Lew wskazał zerwane deski podłogowe — …robiłem to starannie.
— Wydaj ją, Lwie. Trzeba być realistą. Z jednej strony masz swoją karierę,
rodziców — z drugiej zdrajczynię i dziwkę.
Lew zerknął na Fiodora. Na jego twarzy nie dostrzegł żadnych oznak radości czy
złośliwej satysfakcji. Wasilij ciągnął:
— Dobrze wiesz, że jest dziwką. Przecież dlatego kazałeś ją kiedyś śledzić.
Gniew Lwa ustąpił miejsca osłupieniu. Wiedzieli. Wiedzieli od początku.
— Myślałeś, że to tajemnica? Wszyscy wiemy. Wydaj ją, Lwie. Skończ z tym.
Daj sobie spokój z tymi wątpliwościami; niech te pytania wreszcie przestaną cię
męczyć. Wydaj ją. Potem pójdziemy się napić. A wieczorem znajdziesz inną kobietę.
— Jutro złożę raport. Jeżeli Raisa jest szpiegiem, powiem to. Jeżeli nie jest, też
to powiem.
— W takim razie życzę szczęścia, towarzyszu. Jeśli przeżyjesz ten skandal,
pewnego dnia staniesz na czele MGB. Jestem tego pewien. I zaszczytem będzie
służyć pod twoją komendą.
Już w drzwiach Wasilij odwrócił się do niego.
— Pamiętaj, co powiedziałem. Twoje życie i życie twoich rodziców albo życie
Raisy. To nie jest trudna decyzja.
Lew zamknął drzwi.
Słuchając ich kroków, zauważył, że drżą mu ręce. Wrócił do sypialni i przyjrzał
się całemu bałaganowi. Przykręcił deski do podłogi. Zasłał łóżko, starannie
wygładzając pościel, którą po chwili lekko zmiął, by wyglądała tak, jak ją zastał.
Poskładał rzeczy Raisy i zaczął chować do szuflad, mając świadomość, że dokładnie
nie pamięta, w jakiej kolejności je wyciągał. Tylko mniej więcej, ale to musiało
wystarczyć.
Gdy podniósł bawełnianą koszulkę, wypadł z niej jakiś mały przedmiot, odbił się
od jego stopy i potoczył po podłodze. Lew pochylił się i podniósł go. Była to
jednorublowa miedziana moneta. Rzucił ją na szafkę nocną. Lądując na blacie,
moneta rozpadła się, a jej połówki stoczyły się z szafki w przeciwnych kierunkach.
Zdziwiony ukląkł i odnalazł obie części. Jedna była wydrążona. Po złożeniu w całość
rubel wyglądał jak najzwyklejsza moneta. Lew widział już kiedyś taki rekwizyt.
Służył do przemycania mikrofilmów.
21 lutego

Przy oficjalnym składaniu przez Lwa raportu byli obecni major Kuźmin, Wasilij
Nikitin i Timur Rafaiłowicz — oficer śledczy, który zastąpił Lwa podczas
przesłuchania Anatolija Brodskiego. Lew znał go tylko powierzchownie: był to
ambitny, małomówny funkcjonariusz, cieszący się dużym zaufaniem. Świadomość, że
to właśnie on jest gotów ręczyć za prawdziwość zeznania, w którym zdrajca wskazał
Raisę, była dla niego druzgocząca. Ten człowiek nie należał do przybocznych
fagasów Wasilija. Nie czuł przed nim respektu ani strachu. Lew zastanawiał się, czy
Wasilij rzeczywiście mógł wstawić do zeznania nazwisko Raisy. Nie miał żadnej
władzy nad Rafaiłowiczem, nie mógł wywierać na niego nacisku, a jako młodszy
rangą w trakcie przesłuchania podlegał jego rozkazom. W ciągu dwóch ostatnich dni
Lew opierał się w swoich działaniach na założeniu, że oskarżenie jego żony to zemsta
Wasilija. Mylił się. Nie stał za tym Wasilij. Jedyną osobą, która mogłaby polecić
sfabrykowanie takiego zeznania i uzyskać poparcie tak wysokiego rangą świadka, był
major Kuźmin.
To był podstęp zaaranżowany osobiście przez jego mentora, człowieka, który
przygarnął Lwa pod swoje skrzydła. Lew zlekceważył jego radę w sprawie Anatolija
Brodskiego i teraz dostawał nauczkę. Co mówił mu Kuźmin?
Sentymenty mogą uczynić człowieka ślepym na prawdę.

Postanowiono poddać go próbie. Zbadać przydatność Lwa jako funkcjonariusza.


Raisa nie miała z tym nic wspólnego, absolutnie nic. Po co powierzać mężowi
podejrzanej dochodzenie w sprawie żony, jeśli głównym celem takiej operacji nie jest
sprawdzenie, jak ten się zachowa podczas śledztwa? Przecież to Lew był śledzony.
Czy Wasilij nie przyszedł skontrolować przebiegu rewizji? Nie interesowało go, co
Lew znalazł: interesowało go, czy przeszukuje mieszkanie jak należy. Wszystko się
zgadzało. Wczoraj Wasilij próbował go skłonić, by oskarżył Raisę, właśnie dlatego, iż
miał nadzieję, że Lew postąpi odwrotnie i stanie w jej obronie. Nie chciał, żeby Lew
wydał Raisę. Nie chciał, by pomyślnie przeszedł próbę — pragnął, by wybrał swoje
życie osobiste, przedkładając je nad dobro partii. To był fortel. Lew miał tylko
udowodnić Kuźminowi, że jest gotów zadenuncjować własną żonę, że MGB zawsze
stoi dla niego na pierwszym miejscu, że nauczył swoje serce okrucieństwa — gdyby
to uczynił, nikomu nic by nie groziło: ani Raisie, ani jej nienarodzonemu dziecku, ani
jego rodzicom. Mógłby być spokojny o swoją przyszłość w ministerstwie i przestać
przejmować się Wasilijem.
Może to jednak fałszywe założenie? Jeżeli zdrajca, jak sam się przyznał, istotnie
był zdrajcą? Jeżeli rzeczywiście w jakiś sposób współpracował z Raisą?
Niewykluczone, że powiedział prawdę. Dlaczego Lew tak głęboko wierzył w jego
niewinność? Dlaczego tak głęboko wierzy w niewinność swojej żony? W końcu po co
miałaby się zaprzyjaźniać z tym dysydentem, nauczycielem literatury? Co w ich
mieszkaniu robiła ta moneta? Czy sześć pozostałych osób, wymienionych w zeznaniu,
nie zostało aresztowanych i skutecznie przesłuchanych? Lista okazała się prawdziwa,
a figurowała na niej Raisa. Tak, była szpiegiem i Lew miał w kieszeni niezbity
dowód, miedziaka. Mógł położyć monetę na biurku z wnioskiem, by razem z Iwanem
Żukowem doprowadzić ich na przesłuchanie. Oboje zrobili z niego głupca. Wasilij
miał rację: Raisa go zdradziła. Jest w ciąży z innym mężczyzną. Przecież zawsze
wiedział, że była mu niewierna. Nie kochała go. To pewne. Po co ryzykować tak
wiele dla kobiety, która traktowała go ozięble i w najlepszym razie tylko tolerowała?
Stanowiła zagrożenie dla wszystkiego, do czego doszedł, co udało mu się zdobyć dla
rodziców i dla siebie. Stanowiła zagrożenie dla kraju, w którego obronie walczył.
Sprawa była zupełnie jasna: jeżeli on powie, że jest winna, dla niego i rodziców
wszystko skończy się dobrze. Na pewno. Jeśli to miała być próba jego charakteru,
Raisa też będzie ocalona. I nigdy się o niczym nie dowie. Jeżeli była szpiegiem, to
siedzący przed nim ludzie mieli już dowody i chcieli się przekonać, czy Lew z nią
współpracuje. Tak, jeżeli to prawda, to powinien ją wydać, bo zasługiwała na śmierć.
Pozostawało mu tylko jedno wyjście, zadenuncjować żonę.
Major Kuźmin rozpoczął spotkanie.
— Lwie Stiepanowiczu, mamy powody przypuszczać, że wasza żona pracuje dla
obcego wywiadu. Wy osobiście nie jesteście podejrzani o żadne przestępstwo.
Dlatego poleciliśmy wam przeprowadzić dochodzenie w sprawie tych zarzutów.
Proszę przedstawić wnioski.
Lew usłyszał potwierdzenie swoich przypuszczeń. Propozycja Kuźmina była
jasna. Jeżeli wyda żonę, zachowa zaufanie przełożonych. Co wczoraj powiedział
Wasilij?
Jeśli przeżyjesz ten skandal, pewnego dnia staniesz na czele MGB. Jestem tego pewien.

Od awansu dzieliło go jedno zdanie.


W pokoju panowała cisza. Major Kuźmin pochylił się nad biurkiem.
— Lwie?
Lew wstał, wygładził mundur.
— Moja żona jest niewinna.
Trzy tygodnie później
Zachodni Ural
Miasto Wuralsk

13 marca

Przy linii montażowej samochodów Wołga zjawiła się nocna zmiana.


Skończywszy pracę, Ilina zaczęła szorować ręce kostką czarnego mydła, które, sądząc
po zapachu, zjełczało, ale dobrze, że w ogóle było.
Z kranu płynęła zimna woda, mydło nie chciało się pienić — po prostu rozpadło
się na tłuste kawałki — lecz ona nie zwracała na to uwagi, myśląc tylko o godzinach,
jakie zostały do początku jej następnej zmiany. Szczegółowo zaplanowała sobie
wieczór. Najpierw musiała usunąć spod paznokci olej i opiłki metalu. Później
zamierzała wrócić do domu, przebrać się, położyć odrobinę różu na policzki, a potem
iść do restauracji zwanej powszechnie U Basarowa, niedaleko stacji kolejowej.
Restauracja cieszyła się popularnością wśród podróżujących służbowo
urzędników, którzy zatrzymywali się tu przed dalszą drogą na wschód lub zachód
koleją transsyberyjską. U Basarowa podawano krupnik z kaszy jaglanej, kaszę
jęczmienną i solone śledzie — wszystko, zdaniem Iliny, okropne. Co ważniejsze,
serwowano tam także alkohol. Ponieważ prawo zabraniało wyszynku bez sprzedaży
jedzenia, dania miały funkcję praktyczną, stanowiąc zezwolenie uprawniające do
picia. W rzeczywistości restauracja była przede wszystkim miejscem zawierania
przygodnych znajomości. Przepis, zgodnie z którym nie wolno było sprzedawać
jednej osobie więcej niż sto gramów wódki, ignorowano. Basarow, kierownik
restauracji, którego nazwisko widniało na szyldzie, nigdy nie trzeźwiał, bywał
agresywny, a gdy Ilina chciała oferować swoje usługi w jego lokalu, domagał się
udziału w zyskach. W żaden sposób nie mogła udawać, że pije dla przyjemności, od
czasu do czasu wymykając się z klientem. Nikt nie przychodził tu pić dla
przyjemności; w tłumie przejezdnych nie było nikogo stąd. Ale tym lepiej dla niej.
Ilina nie mogła już pracować z miejscowymi. Ostatnio chorowała — jakieś
zaczerwienienie, pieczenie, wysypka. Kilku jej stałych klientów, u których wystąpiły
podobne objawy, obsmarowało ją w mieście. Była zmuszona ograniczyć się do
nieznajomych, którzy nie zatrzymywali się w mieście na długo i dopiero we
Władywostoku albo Moskwie, w zależności od kierunku podróży, zauważali, że
sikają ropą. Świadomość, że zaraża klienta jakimś świństwem, nie sprawiała jej
żadnej przyjemności, nawet wtedy, gdy miała do czynienia z kimś niezbyt miłym. Ale
w takim mieście wizyta u lekarza z powodu infekcji przenoszonej drogą płciową
mogła przynieść groźniejsze skutki niż sama infekcja. Dla niezamężnej kobiety było
to równoznaczne ze złożeniem przyznania się do winy podpisanego własnym
rozmazem. Musiała szukać pomocy medycznej na czarnym rynku. Na to
potrzebowała pieniędzy, być może mnóstwa pieniędzy, lecz teraz oszczędzała z myślą
o innym, o wiele ważniejszym celu — ucieczce z tego miasta.
Kiedy dotarła na miejsce, za zaparowanymi oknami restauracji panował już tłok.
Wnętrze zasnuwał cuchnący dym z machorki. Ilina już pięćdziesiąt kroków przed
drzwiami słyszała pijacki śmiech. Przypuszczała, że to żołnierze. Miała rację.
W górach często odbywały się różne manewry wojskowe, a też ludzi po służbie
zwykle kierowano właśnie tu. Dla tej klienteli Basarow miał specjalną ofertę.
Podawał im rozwodnioną wódkę, a kiedy ktoś się skarżył, co zdarzało się dość często,
twierdził, że spełnia szlachetny czyn, starając się ukrócić pijaństwo. Nierzadko
wybuchały kłótnie. Mimo to wiedziała, że choć Basarow stale narzeka na ciężkie
życie i okropnych klientów, w istocie zgarnia całkiem przyzwoite sumki, sprzedając
na lewo nierozcieńczoną wódkę. Był spekulantem i kanalią. Nie dalej jak dwa
miesiące temu Ilina poszła na górę, żeby zapłacić mu tygodniową działkę, i przez
szparę w drzwiach pokoju zobaczyła Basarowa liczącego gruby plik banknotów, które
włożył potem do blaszanego pudełka. Bojąc się oddychać, obserwowała, jak zamyka
pudełko, zawiązuje sznurkiem, owija w szmatę i chowa w kominie. Od tej chwili
marzyła, by ukraść mu te ruble i uciec, gdzie pieprz rośnie. Oczywiście gdyby
Basarow ją dopadł, na pewno skręciłby jej kark, ale sądziła, że gdyby odkrył, iż
ukryte w piecu blaszane pudełko jest puste, w tej samej chwili wysiadłoby mu serce.
Była niemal pewna, że pudełko i jego serce to jedno i to samo.
W jej ocenie żołnierze mieli przed sobą jeszcze kilka godzin picia. Na razie tylko
ją obmacywali, nie płacąc za ten przywilej ani grosza, jeśli nie liczyć darmowej
wódki, której Ilina nie uznawała za zapłatę. Rozejrzała się po twarzach pozostałych
klientów, przekonana, że uda jej się coś zarobić, zanim żołnierze zaczną ustawiać się
do niej w kolejce. Kontyngent wojskowy zajął stoły od frontu, spychając resztę
klientów w głąb sali. Ci klienci siedzieli samotnie — przy kieliszkach i talerzach
z nietkniętym jedzeniem. Nie było wątpliwości: szukali seksu. Nie mogli mieć
żadnego innego powodu, aby tu przesiadywać.
Ilina wygładziła sukienkę, odsunęła kieliszek i nie zwracając uwagi na
podszczypywania i komentarze, przedarła się przez tłum żołnierzy do jednego ze
stolików w głębi lokalu. Siedzący przy nim mężczyzna miał około czterdziestu lat,
może trochę mniej. Trudno było ocenić. Nie był przystojny, ale uważała, że z tego
powodu prawdopodobnie zapłaci trochę więcej. Tym ładniejszym czasem się
wydawało, że pieniądze są niepotrzebne, jak gdyby im obojgu miało być przyjemnie.
Usiadła i z uśmiechem otarła się nogą o jego udo.
— Mam na imię Tania.
W takich chwilach lepiej było myśleć o sobie jak o kimś innym.
Mężczyzna zapalił papierosa i położył dłoń na kolanie Iliny. Nie zadając sobie
trudu, by coś jej zamówić, przelał połowę swojej wódki do jednego z mnóstwa
brudnych kieliszków na stole i podsunął jej. Zaczęła się bawić kieliszkiem, czekając,
żeby coś powiedział. Dopił wódkę, nie zdradzając najmniejszej ochoty do rozmowy.
Opanowując zniecierpliwienie, próbowała dalej:
— A tobie jak na imię?
Nie odpowiedział i zaczął szperać w kieszeni. Po chwili wyciągnął rękę zwiniętą
w pięść. Domyśliła się, że zaprasza ją do jakiejś zabawy. Stuknęła w kostki zaciśniętej
dłoni. Odwrócił ją i powoli zaczął rozprostowywać palce, jeden po drugim…
Na dłoni leżała niewielka bryłka złota. Ilina się nachyliła. Zanim zdążyła się
lepiej przyjrzeć, zamknął dłoń i z powrotem wsunął do kieszeni. Nie odezwał się
jeszcze ani słowem. Przyjrzała się jego twarzy. Miał oczy przekrwione z przepicia
i zupełnie jej się nie podobał. Ale nie podobało jej się wielu ludzi i na pewno żaden
z mężczyzn, z którymi sypiała. Gdyby chciała grymasić, równie dobrze mogłaby dać
sobie z tym spokój, wyjść za jakiegoś miejscowego i na zawsze utknąć w tym
mieście. Musiała zarobić dość pieniędzy na łapówki dla urzędników, to był jedyny
sposób, aby wrócić do Leningradu, gdzie mieszkała jej rodzina i gdzie sama
mieszkała całe życie, dopóki nie kazano jej przyjechać tu, do miasta, o którym nigdy
przedtem nie słyszała. Nie mając żadnych wysoko postawionych przyjaciół, którzy
mogliby wydać zgodę na przeniesienie, potrzebowała tego złota.
Stuknął w jej kieliszek, wypowiadając pierwsze słowo:
— Pij.
— Najpierw mi zapłać. Dopiero potem możesz mówić, co mam robić. Taka jest
zasada. Jedyna zasada.
Twarz mężczyzny zmarszczyła się, jak gdyby Ilina rzuciła w nią kamieniem,
burząc gładkość jej powierzchni. Spod nalanego, nijakiego oblicza wyjrzało
przelotnie coś nieprzyjemnego, coś, czego wolałaby nie oglądać. Ale myśl o złocie
powstrzymała ją od odwrócenia wzroku i zerwania się z miejsca. Mężczyzna
wyciągnął z kieszeni bryłkę i podał jej. Gdy sięgnęła do jego spoconej dłoni, złapał ją
za rękę. Nie zabolało, ale uwięził w uścisku jej palce. Mogła albo się poddać, albo
wyrwać pustą rękę. Odgadując, czego od niej oczekuje, zaśmiała się jak bezbronna
dziewczynka i rozluźniła rękę. Zwolnił uścisk. Wzięła kawałek złota i obejrzała.
Bryłka miała kształt zęba. Ilina spojrzała na mężczyznę.
— Skąd to masz?
— W ciężkich czasach ludzie sprzedają wszystko, co się da.
Uśmiechnął się. Poczuła mdłości. Co za waluta! Stuknął w jej kieliszek. Ząb był
przepustką, która pozwoli jej się stąd wyrwać. Dopiła wódkę.

···
Ilina się zatrzymała.
— Pracujesz w tartaku?
Wiedziała, że nie, ale w okolicy nie było żadnych budynków prócz domków
robotników z tartaku. Nie raczył jej odpowiedzieć.
— Ej, dokąd idziemy?
— Jesteśmy prawie na miejscu.
Zaprowadził ją w okolice stacji kolejowej na obrzeżach miasta.
Mimo że stacja była nowa, zbudowano ją w jednej z najstarszych dzielnic, gdzie
przy cuchnących ściekami uliczkach stały rzędy rozpadających się jednoizbowych
domków o cienkich drewnianych ścianach krytych blachą. Budy należały do
robotników z tartaku, którzy mieszkali po pięciu, sześciu albo siedmiu w jednym
pokoju, nie nadawały się więc do tego, co zamierzali robić.
Było przenikliwie zimno. Ilina powoli trzeźwiała. Bolały ją nogi.
— To jest twój czas. Za złoto kupiłeś sobie godzinę. Tak się umówiliśmy. Jak
odjąć czas na mój powrót do restauracji, zostaje ci dwadzieścia minut.
— Już niedaleko, zaraz za stacją.
— Tam jest tylko las.
— Zobaczysz.
Dotarł do budynku stacji i pokazał gdzieś w ciemność. Ilina wcisnęła ręce do
kieszeni płaszcza, dogoniła go i spojrzała w stronę, którą wskazywał. Zobaczyła tory
znikające w lesie i nic więcej.
— Gdzie to jest?
— Tam.
Pokazywał małą drewnianą budę z boku torów, w pobliżu skraju lasu.
— Jestem inżynierem. Pracuję na kolei. To budka obsługi. Nikt nam nie będzie
przeszkadzał.
— W pokoju też nikt by nam nie przeszkadzał.
— Nie mogę cię zabrać tam, gdzie mieszkam.
— Znam parę miejsc, do których moglibyśmy pójść.
— Lepiej tu.
— Dla mnie nie.
— Umówiliśmy się. Ja płacę, ty jesteś posłuszna. Oddaj złoto albo rób, co
mówię.
Ani trochę jej się to nie podobało, z wyjątkiem złota. Wyciągnął rękę, czekając
na zwrot złotej bryłki. Nie wyglądał na rozzłoszczonego, rozczarowanego ani
zniecierpliwionego. Jego obojętność nieco ją uspokoiła. Ilina ruszyła w stronę budki.
— Będziesz miał dziesięć minut, zgoda?
Milczał — uznała to za odpowiedź twierdzącą.
Buda była zamknięta na kłódkę, ale on wyciągnął pęk kluczy i gdy odnalazł
właściwy, zaczął się zmagać z zamkiem.
— Zamarzło.
Nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok, wzdychając na znak dezaprobaty.
Domyślała się, że jest żonaty, ale po co te tajemnice? Skoro nie mieszkał w tym
mieście, nie rozumiała, o co właściwie chodzi. Może zatrzymał się u rodziny albo
przyjaciół; może był wysoko postawionym członkiem partii. Nic jej to nie
obchodziło. Chciała tylko mieć już te dziesięć minut za sobą.
Kucnął, stulił dłonie wokół kłódki i chuchnął. Klucz wreszcie wszedł, rozległ się
szczęk zamka. Ilina stała przed drzwiami. Jeżeli w środku nie będzie światła, nici
z ich umowy, a ona będzie mogła zachować złoto. I tak dała mu już dość czasu. Jeśli
chciał go zmarnować na wyprawę donikąd, to jego sprawa.
Mężczyzna wszedł do budki, znikając w ciemności. Ilina usłyszała trzask
pocieranej zapałki. Po chwili w mroku zajaśniała lampa sztormowa. Mężczyzna
zwiększył płomień i zawiesił lampę na ułamanym haku wystającym z sufitu. Ilina
zajrzała do środka. Buda była pełna zapasowych szyn, śrub, sworzni, drewna
i narzędzi. Zalatywała smołą. Mężczyzna zaczął sprzątać bałagan na jednym ze
stołów. Roześmiała się.
— Wbiję sobie drzazgi w tyłek.
Ku jej zaskoczeniu mężczyzna się zaczerwienił. Przygotowując naprędce stół,
rozłożył na blacie swój płaszcz. Ilina weszła.
— Prawdziwy dżentelmen…
W zwykłych okolicznościach zdjęłaby płaszcz, może usiadła na łóżku i zsunęła
pończochę, odegrała małe przedstawienie. Ale wobec braku łóżka i ogrzewania
postanowiła, że pozwoli tylko zadrzeć sobie spódnicę. Nie zamierzała niczego
zdejmować.
— Nie będzie ci przeszkadzało, jeżeli się nie rozbiorę?
Zamknęła drzwi, choć nie spodziewała się, by miało to jakikolwiek wpływ na
temperaturę, która prawie nie różniła się od panującej na zewnątrz. Odwróciła się.
Mężczyzna stał o wiele bliżej niż jeszcze przed chwilą. Kątem oka dostrzegła
jakiś metaliczny błysk, lecz nie zdążyła zobaczyć, co to było. Cios padł z boku.
Poczuła przeszywający ból, który przeniknął od policzka przez kręgosłup aż do nóg.
Mięśnie zwiotczały; nogi ugięły się pod nią, jak gdyby ktoś przeciął w nich naraz
wszystkie ścięgna. Uderzyła plecami o drzwi. Mgła zasnuła jej oczy, twarz piekła ją
żywym ogniem, usta miała pełne krwi. Czuła, że mdleje, ale zdołała zachować
przytomność, skupiając się na jego głosie.
— Rób dokładnie to, co powiem.
Czy posłuszeństwo zadowoli tego człowieka? Gdy w dziąsło wbił jej się
odłamek zęba, uznała, że nie. Nie miała ochoty zdawać się na jego łaskę. Jeśli miała
umrzeć w mieście, którego nienawidziła, w mieście, do którego przeniesiono ją na
mocy państwowego nakazu, tysiąc siedemset kilometrów od rodziny, to zginie,
wydrapując najpierw oczy temu draniowi.
Chwycił ją za ramiona, pewien, że jej opór już zupełnie skruszał. Plunęła mu
prosto w oczy krwią zmieszaną ze śliną. Zaskoczony atakiem puścił ją. Wymacała
drzwi za swoimi plecami, pchnęła je — otworzyły się gwałtownie, a ona upadła na
śnieg i zobaczyła nad sobą niebo. Mężczyzna usiłował złapać ją za nogi. Wierzgnęła
rozpaczliwie, próbując umknąć przed jego rękami. Udało mu się złapać ją za stopę.
Zaczął wciągać Ilinę z powrotem do budki. Wycelowała starannie i trafiła go obcasem
w szczękę. Cios okazał się silny: jego głowa odskoczyła na bok. Krzyknął,
rozluźniając uchwyt. Ilina wyswobodziła się, zerwała na nogi i uciekła.
Zataczając się, ruszyła na oślep przed siebie i dopiero po kilku sekundach
zorientowała się, że biegnie po torach, oddalając się od miasta i od stacji. Instynkt jej
mówił, że musi przed nim uciekać, schronić się w bezpiecznym miejscu. Zawiódł ją
jednak, każąc jej biec w przeciwnym kierunku. Obejrzała się. Mężczyzna rzucił się
w pościg. Mogła albo uciekać dalej, albo zawrócić w jego stronę. Wiedziała, że tak
czy inaczej nie zdoła mu umknąć. Próbowała krzyknąć, ale usta miała pełne krwi.
Zakrztusiła się, wydała chrypliwy, zduszony odgłos i zwolniła tempo. Doganiał ją.
Nagle ziemia zaczęła drżeć. Ilina uniosła wzrok. Zobaczyła zbliżający się pociąg
towarowy, który z łoskotem pędził prosto na nią, wyrzucając kłęby dymu. Zaczęła
gorączkowo wymachiwać ramionami. Ale nawet jeśli maszynista ją zauważył, nie
miał szans zatrzymać lokomotywy, ponieważ zostało mu niecałe pięćset metrów. Od
zderzenia dzieliło ich zaledwie parę sekund. Ilina nie zeszła jednak z torów, a nawet
przyśpieszyła kroku — zdecydowana rzucić się pod ciężkie żelazne koła. Pociąg nie
zwalniał. Nie rozległ się metaliczny pisk hamulców ani gwizd. Była tak blisko, że
czuła wibracje w całym ciele.
Jeszcze moment i skład zmiecie ją z torów. Ilina w ostatniej chwili rzuciła się
w bok, w głęboką zaspę. Lokomotywa i wagony przetoczyły się z hukiem obok niej,
strącając śnieg z koron najbliższych drzew. Zdyszana spojrzała za siebie w nadziei, że
jej prześladowca zginął przecięty lub zmiażdżony kołami albo został po drugiej
stronie torów. On jednak zachował zimną krew i uskoczywszy w tę samą stronę co
ona, leżał w śniegu. Po chwili wstał i chwiejnym krokiem znów ruszył w pogoń.
Wypluła krew i wrzasnęła: rozpaczliwie wzywała pomocy. Ale to był pociąg
towarowy i nikt nie mógł jej usłyszeć ani zobaczyć. Wstała i wbiegła do lasu, nie
zwalniając, czując smagnięcia sterczących gałęzi. Zamierzała zatoczyć koło i wyjść
na tory, kierując się w stronę miasta. Tutaj nie miała szans się ukryć: drań był za
blisko, w świetle księżyca bez trudu mógł ją znaleźć. Choć wiedziała, że lepiej jak
najszybciej biec przed siebie, uległa pokusie. Musiała spojrzeć za siebie, musiała
wiedzieć, gdzie on jest. Odwróciła się.
Zniknął. Nigdzie go nie widziała. Wagony wciąż dudniły po torach. llina
pomyślała, że musiała go zgubić, gdy wpadła do lasu. Zmieniła kierunek i ruszyła do
miasta, tam gdzie nic nie będzie jej groziło.
Mężczyzna wyszedł zza drzewa i chwycił ją w pasie. Runęli na śnieg. Przycisnął
ją ciałem, szarpiąc jej płaszcz i wrzeszcząc. Huk pociągu zagłuszał słowa. Widziała
tylko jego zęby i język. Wtedy sobie przypomniała: była przygotowana na tę chwilę.
Sięgnęła do kieszeni i odnalazła ukradzione z fabryki dłuto. Już kiedyś go użyła, ale
tylko po to, aby przestraszyć napastnika i pokazać, że w razie potrzeby będzie się
umiała obronić. Zacisnęła palce na drewnianym uchwycie. Miała tylko jedną szansę.
Gdy wepchnął jej dłoń pod spódnicę, dźgnęła go metalowym ostrzem w bok głowy.
Wyprostował się i złapał za ucho. Ciachnęła go jeszcze raz, trafiając w rękę, którą
zasłonił ucho. Powinna mu zadać jeszcze kilka ciosów, powinna go zabić, lecz
pragnienie ucieczki zwyciężyło. Wycofała się, pełznąc na czworakach jak owad
i ściskając zakrwawione dłuto.
Mężczyzna zaczął się czołgać za nią. Naderwana małżowina wisiała na płacie
skóry. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości. Rzucił się naprzód, usiłując złapać
ją za kostki. Ilinie z trudem udało się uniknąć jego rąk. Cały czas cofała się przed
nim, dopóki nie natrafiła na pień drzewa. Wtedy dogonił ją i chwycił za nogę.
Zaatakowała go dłutem, tnąc i dźgając. Złapał ją za przegub i przyciągnął do siebie.
Gdy mocowali się twarzą w twarz, pochyliła się, próbując ugryźć go w nos. Zacisnął
drugą rękę na szyi Iliny i przytrzymał ją w bezpiecznej odległości. Sapała z wysiłku,
próbowała się wyrwać, ale jego palce ściskały ją jak imadło. Zaczęła się dusić.
Przeniosła ciężar ciała na bok i oboje, wciąż spleceni ze sobą, potoczyli się po śniegu.
Nagle z niewiadomego powodu puścił jej szyję. Ilina zaniosła się kaszlem,
odzyskując oddech. Mężczyzna nadal przygważdżał ją ciałem do ziemi, lecz już na
nią nie patrzył. Jego uwagę przykuło coś innego, obok nich. Ilina zwróciła głowę
w tym kierunku.
Ujrzała pogrążone głęboko w śniegu nagie zwłoki małej dziewczynki. Miała
bladą, niemal przezroczystą skórę i jasne, prawie białe włosy. Jej szeroko otwarte usta
wypełniała ziemia, która utworzyła niewielki kopczyk wznoszący się powyżej
wąskich, sinych warg. Ręce, nogi i twarz dziewczynki nie nosiły śladów żadnych
obrażeń i przykrywała je cienka warstwa nietkniętego śniegu, którą odsłonili,
zmagając się ze sobą. Jej ciało zostało zmasakrowane. Organy wewnętrzne leżały na
wierzchu, rozerwane na strzępy. Tułów był prawie pozbawiony skóry, którą odcięto
albo zdarto, jak gdyby ciało zaatakowała wataha wilków.
Ilina spojrzała na mężczyznę. Wyglądał, jak gdyby zupełnie o niej zapomniał.
Wpatrywał się w zwłoki dziewczynki. Nagle zgiął się wpół i chwyciły go torsje. Nie
zastanawiając się, co robi, uspokajającym gestem położyła mu dłoń na plecach.
Opamiętała się jednak, przypomniała sobie, kim jest ten człowiek i co jej zrobił.
Cofnęła rękę, wstała i uciekła. Tym razem instynkt jej nie zawiódł. Wypadła z lasu
i pobiegła w stronę stacji. Nie miała pojęcia, czy mężczyzna ją goni. Nie krzyczała,
nie zwalniała kroku i nie oglądała się za siebie.
Moskwa

14 marca

Lew otworzył oczy. Oślepił go blask latarki. Nie musiał patrzeć na zegarek, by
wiedzieć, która jest godzina. Pora aresztowań, czwarta rano. Zerwał się z łóżka,
a serce podskoczyło mu do gardła. Zdezorientowany zderzył się w ciemności z jakimś
człowiekiem, który odepchnął go na bok. Potknął się, ale odzyskał równowagę.
Zapaliły się światła. Mrużąc oczy w blasku lampy, zobaczył trzech młodych
funkcjonariuszy, którzy mogli mieć niewiele ponad osiemnaście lat.
Byli uzbrojeni. Lew nie znał ich, ale znał ten typ: niscy rangą, bezmyślnie
posłuszni, gotowi wykonać każdy otrzymany rozkaz. Potrafili bez wahania użyć siły,
na najmniejszą próbę oporu reagując wyjątkową brutalnością. Czuć było od nich dym
papierosowy i wódkę.
Lew przypuszczał, że w ogóle nie kładli się spać: całą noc pili, czekając na
wyznaczoną godzinę. Pod wpływem alkoholu mogli się zachowywać impulsywnie,
nieprzewidywalnie. Aby przeżyć najbliższe kilka minut, Lew musiał być ostrożny
i posłuszny. Miał nadzieję, że żona też to rozumie.
Raisa stała w nocnej bieliźnie i dygotała, choć nie z zimna. Nie była pewna, czy
to szok, strach czy gniew. Nie mogła się opanować. Ale nie odwracała wzroku. Nie
czuła się zawstydzona; niech oni się wstydzą tego nocnego najścia, niech patrzą na jej
wymiętą koszulę nocną i potargane włosy. Jednak nie, spoglądali na nią z obojętnymi
minami: było im wszystko jedno, praca to praca. W oczach młodych funkcjonariuszy
nie dostrzegła cienia żadnych uczuć: tępo omiatały pokój jak oczy jaszczurek. Skąd
MGB brało tych chłopców o ołowianych duszach? Raisa była pewna, że formowali
ich według jednego modelu. Zerknęła na Lwa. Stał z rękami przed sobą i opuszczoną
głową, unikając kontaktu wzrokowego. Wcielenie pokory i potulności: może rozsądek
nakazywał właśnie taką postawę. Ale w tym momencie nie słuchała głosu rozsądku.
W ich sypialni było trzech zbirów. Chciała, aby hardo się im postawił, aby
potraktował ich jak bandytów. Przecież tak powinna wyglądać naturalna reakcja.
Każdy normalny człowiek nie posiadałby się z oburzenia. Lew nawet w takiej chwili
zachowywał się politycznie.
Jeden z funkcjonariuszy wyszedł, by po chwili wrócić z dwiema niewielkimi
walizkami.
— Tylko tyle możecie zabrać ze sobą. Nie wolno wam przy sobie mieć nic poza
ubraniem i rzeczami osobistymi. Za godzinę wychodzimy, wszystko jedno, czy
będziecie gotowi, czy nie.
Lew spojrzał na walizki z płótna rozpiętego na drewnianych ramkach. Skromne
wnętrze mogło pomieścić bagaż na najwyżej jednodniowy wyjazd. Odwrócił się do
żony.
— Włóż na siebie jak najwięcej rzeczy.
Obejrzał się za siebie. Jeden z funkcjonariuszy przyglądał im się, paląc
papierosa.
— Możecie zaczekać na zewnątrz?
— Nie tracić czasu na prośby. Na wszystkie jest jedna odpowiedź — nie.
Raisa przebrała się, czując, jak gadzi wzrok chłopaka błądzi po jej ciele.
Nałożyła na siebie tyle warstw odzieży, ile się dało. Lew zrobił to samo. W innych
okolicznościach ich nogi i ręce, grubo opatulone wełną i bawełną, wyglądałyby
zabawnie. Już ubrana musiała rozstrzygnąć bolesną kwestię, jaką część swojego
dobytku mają zabrać, a jaką zostawić. Obejrzała walizkę, która miała nie więcej niż
dziewięćdziesiąt centymetrów długości, około sześćdziesięciu centymetrów
szerokości i dwadzieścia głębokości. Ta przestrzeń musiała zmieścić całe ich życie.
Lew zdawał sobie sprawę, że być może polecono im się spakować, aby uniknąć
kłopotów z wyprowadzeniem ich z mieszkania, aby zapobiec wzruszeniom
i emocjom, jakie w ludziach budziła świadomość, że właśnie zostają wysłani na
śmierć. Zawsze łatwiej było dać sobie radę z kimś, kto kurczowo trzymał się nadziei,
choćby i wątłej, że ocaleje. Co jednak mógł począć? Poddać się? Walczyć? Szybko
wykonał w myślach parę obliczeń. Będzie musiał poświęcić część cennej przestrzeni
w walizce na Podręcznik agitatora i Krótki kurs historii WKP(b), ponieważ
pozostawienie którejkolwiek z tych książek mogło zostać zinterpretowane jako
nieprawomyślny gest polityczny. W ich sytuacji taka lekkomyślność równałaby się
samobójstwu. Chwycił książki i włożył do walizki jako pierwsze. Młody
funkcjonariusz pilnie ich obserwował, zwracając uwagę na to, co pakują, co
wybierają. Lew dotknął ramienia Raisy.
— Weź buty. Wybierz nasze najlepsze.
Dobre buty były rzadkością, mogły się okazać bezcenną walutą.
Lew pozbierał ubrania, cenne przedmioty, ich zbiór fotografii: zdjęcia ze ślubu,
zdjęcia jego rodziców, Stiepana i Anny, lecz ani jednego zdjęcia rodziny Raisy. Jej
rodzice zginęli w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, a wieś, gdzie mieszkała,
została zmieciona z powierzchni ziemi. Straciła wszystko z wyjątkiem tego, co miała
na sobie. Gdy Lew spakował walizkę, jego wzrok spoczął na zawieszonym na ścianie
oprawionym wycinku z gazety: na swoim zdjęciu bohatera wojennego, pogromcy
czołgów, wyzwoliciela okupowanych ziem. Jego przeszłość nie miała żadnego
znaczenia dla trzech konwojentów: podpis na nakazie aresztowania unieważniał
wszelkie akty heroizmu i poświęcenia. Lew wyciągnął wycinek z ram. Przez lata
pieczołowicie przechowywany i czczony niemal jak ikona wylądował złożony na pół
w walizce.
Upłynęła darowana im godzina. Lew zatrzasnął swoją walizkę, Raisa swoją.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczą to mieszkanie. Mało
prawdopodobne.
Wszyscy pięcioro wtłoczyli się do windy. Pod blokiem czekał samochód. Dwaj
funkcjonariusze usiedli z przodu. Trzeci, o nieprzyjemnym oddechu, wcisnął się
z tyłu między Lwa i Raisę.
— Chciałbym zobaczyć się z rodzicami. Chciałbym ich pożegnać.
— Gówno mnie obchodzą wasze prośby.

···

O piątej rano, mimo wczesnej pory, w hali dworca panował już duży ruch.
Wokół pociągu kolei transsyberyjskiej krążyli żołnierze, cywile i pracownicy obsługi
stacji. Bok lokomotywy, wciąż opancerzonej od czasów wojny, zdobił napis
CHWAŁA KOMUNIZMOWI. Podczas gdy pasażerowie wsiadali do pociągu, Lew
i Raisa pod eskortą czekali na końcu peronu, trzymając walizki. Nikt się do nich nie
zbliżał, jak gdyby byli nosicielami groźnego wirusa, więc stali niby oddzieleni
kloszem od rojnego dworca. Niczego im nie wyjaśniono, a Lew także o nic nie pytał.
Nie miał pojęcia, dokąd jadą ani na kogo czekają. Wciąż istniało ryzyko, że wyślą ich
do różnych łagrów i nigdy się już nie zobaczą. A jednak niewątpliwie stali przy
pociągu pasażerskim, nie przy transporcie zeków, których przewożono w czerwonych
wagonach bydlęcych. Czy to możliwe, że uda im się uratować? Na pewno dotąd los
im sprzyjał. Wciąż żyli, wciąż byli razem, w co Lew nie śmiał wierzyć.
Po złożeniu zeznania przed majorem Kuźminem zastosowano wobec Lwa areszt
domowy do czasu podjęcia dalszych decyzji. Spodziewał się, że to potrwa najwyżej
jeden dzień. W drodze do mieszkania, w łączniku na czternastym piętrze, Lew
wyrzucił wydrążoną monetę, którą dotąd miał w kieszeni. Może podrzucił ją Wasilij,
może nie, to i tak nie miało teraz znaczenia. Gdy Raisa wróciła ze szkoły, zobaczyła
przed drzwiami dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy; zrewidowano ją i rozkazano
zostać w domu. Lew wyjaśnił sytuację: opowiedział o oskarżeniach wobec niej,
o swoim śledztwie i o zeznaniu, w którym zaprzeczył zarzutom. Nie musiał
tłumaczyć, że mają niewielkie szanse ujść z tego z życiem. Raisa słuchała go, nie
przerywając, nie pytając o nic, z kamienną twarzą. Kiedy skończył, jej odpowiedź
zaskoczyła go:
— Byliśmy naiwni, przypuszczając, że nam nigdy się to nie zdarzy.
Siedzieli w mieszkaniu, spodziewając się, że lada chwila wpadną tam ludzie
z MGB. Nie zawracali sobie głowy gotowaniem; w ogóle nie byli głodni, choć
rozsądek nakazywałby najeść się na zapas, zważywszy na to, co mogło ich czekać.
Nie wstawali od stołu w kuchni, nie kładli się spać. Siedzieli w milczeniu, czekając.
Myśląc, że już nigdy więcej mogą się nie zobaczyć. Lew bardzo pragnął porozmawiać
z żoną, powiedzieć jej to, co należało powiedzieć. Nie potrafił jednak ubrać w słowa
żadnej myśli. W miarę upływu godzin uświadomił sobie, że nie pamięta, by
kiedykolwiek spędzili razem tyle czasu, po prostu siedząc naprzeciw siebie. Żadne
z nich nie wiedziało, co z tym czasem zrobić.
Tej nocy nie usłyszeli pukania do drzwi. Minęła czwarta rano, lecz nikt nie
przyszedł ich aresztować. Przed południem następnego dnia Lew zrobił śniadanie,
zastanawiając się, dlaczego to tak długo trwa. Gdy w końcu ktoś zapukał do drzwi,
razem z Raisą poderwali się na nogi, z duszą na ramieniu, przekonani, że to koniec, że
zaraz ich zabiorą, rozdzielą i zaprowadzą do osobnych cel przesłuchań. Okazało się,
że chodzi o jakieś głupstwo, zmianę warty przy drzwiach, jeden z funkcjonariuszy
chciał skorzystać z łazienki, pytał, czy kupić jedzenie. Może tamci nie mogli znaleźć
żadnych dowodów, może oboje zostali oczyszczeni z zarzutów i nie ma podstaw do
oskarżenia. Lew tylko przez krótką chwilę rozważał taką możliwość: brak dowodów
nigdy nie był przyczyną odstąpienia od oskarżeń. Mimo to po pierwszym dniu minął
drugi, potem trzeci i czwarty.
Po tygodniu aresztu domowego w ich mieszkaniu zjawił się jeden
z funkcjonariuszy, śmiertelnie blady. Na jego widok Lew zrozumiał, że w końcu
nadszedł ich czas, lecz strażnik drżącym ze wzruszenia głosem oznajmił, że zmarł ich
przywódca, Stalin. Dopiero w tym momencie Lew zaczął się zastanawiać, czy jednak
nie rysuje się przed nimi szansa ocalenia.
Zbierając strzępki informacji o śmierci przywódcy — gazety histeryzowały,
strażnicy przed drzwiami histeryzowali — Lew zdołał ustalić, że Stalin zmarł
spokojnie we własnym łóżku. W ostatnich słowach rzekomo mówił o wielkości
i potędze swojego kraju oraz wspaniałej przyszłości, która go czeka. Lew nie wierzył
w to ani przez sekundę, mając zbyt długą praktykę w świecie spisków i paranoi, by
nie dostrzec rys w tej wersji wydarzeń. Z informacji uzyskanych w ministerstwie
wiedział, że Stalin, w ramach czystki skierowanej przeciwko żydowskim członkom
elit kraju, rozkazał niedawno aresztować najwybitniejszych lekarzy, którzy przez całe
swoje życie zawodowe dbali o jego zdrowie. Nie uznał więc za zbieg okoliczności
tego, że Stalin zmarł z przyczyn naturalnych w chwili, gdy nie było przy nim żadnego
medyka specjalisty, który mógłby zidentyfikować przyczynę jego nagłej choroby.
Pomijając kwestie moralne, rozpętana przez przywódcę wielka czystka okazała się
błędem taktycznym. Uczyniła go bezbronnym. Lew nie miał pojęcia, czy Stalin został
zamordowany. Skoro lekarze trafili za kratki, potencjalni zamachowcy mieli wolną
rękę i z niezmąconym spokojem mogli się przyglądać, jak umiera, wiedząc, że ludzie,
którzy mogliby ich powstrzymać, siedzą w więzieniu. Równie prawdopodobna
wydawała się możliwość, że Stalin zachorował, lecz nikt nie odważył się postąpić
wbrew jego rozkazom i zwolnić lekarzy. Gdyby przywódca wyzdrowiał, za
nieposłuszeństwo mogliby zostać straceni.
Te polityczne machinacje nie miały dla Lwa żadnego znaczenia. Istotny był tylko
fakt śmierci wodza. Poczucie ładu i pewności rozwiało się niby dym. Kto teraz
przejmie stery? Jak będzie rządzić krajem? Jakie podejmie decyzje? Którzy
funkcjonariusze utrzymają swoją pozycję, a którzy popadną w niełaskę? To, co było
dopuszczalne za Stalina, mogło się okazać niedopuszczalne za nowej władzy.
Nieobecność przywódcy oznaczała chwilowy paraliż. Nikt nie miał ochoty
podejmować żadnej decyzji, dopóki nie uzyska pewności, że decyzja zostanie
zaaprobowana. Przez dziesięciolecia nikt też nie kierował się własnym rozumieniem
dobra i zła, lecz potrzebą sprawienia satysfakcji przywódcy. Ludzie żyli i umierali
w zależności od jego adnotacji na liście: kreska przy nazwisku oznaczała życie, jej
brak skazywał człowieka na śmierć. Na tym polegało ferowanie wyroków — kreska
albo brak kreski. Zamykając oczy, Lew wyobraził sobie niemą panikę na korytarzach
Łubianki. Funkcjonariusze służb bezpieczeństwa tak dawno przestali się posługiwać
kompasem moralnym, że zupełnie się rozregulował: północ stała się południem,
a wschód zachodem. Co jest dobre, a co złe — nie mieli pojęcia. Zapomnieli, na
jakiej podstawie o tym decydować. Kiedy nadchodził taki czas, najbezpieczniej było
robić jak najmniej.
W zaistniałych okolicznościach sprawę Lwa Demidowa i Raisy Demidowej, bez
wątpienia niejednoznaczną, sporną i drażliwą, na razie najlepiej było odłożyć na bok.
Dlatego nastąpiła zwłoka. Nikt nie chciał dotykać tego problemu: wszyscy byli zajęci
szukaniem sobie pozycji przy nowych układach na Kremlu. Na domiar złego
Ławrientij Beria, najbliższy współpracownik Stalina — jeżeli ktokolwiek go otruł,
Lew podejrzewał, że właśnie on — przejął już obowiązki przywódcy i odrzucił
sugestie o spisku, rozkazując uwolnić lekarzy. Zwolnienie podejrzanych, którzy
okazali się niewinni — kto słyszał o czymś podobnym? Lew na pewno nie pamiętał
takiego wypadku. W tych okolicznościach niepoparte dowodami oskarżenie
odznaczonego bohatera wojennego, który trafił na pierwszą stronę „Prawdy”, uznano
za ryzykowny krok. Tak więc szóstego marca, zamiast wiadomości o wyroku, Lew
i Raisa otrzymali zgodę na uczestniczenie w państwowych uroczystościach
pogrzebowych wielkiego przywódcy.
Pozostając formalnie w areszcie domowym, Lew i Raisa w towarzystwie dwóch
konwojentów posłusznie dołączyli do tłumów płynących w kierunku placu
Czerwonego. Wiele osób płakało, niektóre wręcz spazmatycznie — mężczyźni,
kobiety i dzieci — a Lew zastanawiał się, czy wśród tych setek tysięcy połączonych
we wspólnym bólu znajduje się choć jedna osoba, która nie straciła kogoś z rodziny
lub przyjaciół z winy opłakiwanego właśnie człowieka. Naładowana, nabrzmiała
poczuciem dojmującego smutku atmosfera musiała mieć związek z powszechnym
uwielbieniem zmarłego. Lew słyszał, jak wielu ludzi, nawet podczas brutalnych
przesłuchań, głośno krzyczało, że gdyby Stalin wiedział o okrucieństwach MGB, na
pewno by interweniował. Bez względu na prawdziwy powód żałoby, pogrzeb stwarzał
okazję, by dać ujście tłumionemu przez lata cierpieniu, by się rozpłakać, by uściskać
sąsiada, wyrazić żal, którego dotąd nie wolno było okazywać, ponieważ mógł
oznaczać krytykę państwa.
Główne ulice wokół budynku Dumy Państwowej były tak wypełnione ludźmi, że
z trudem dawało się oddychać, a każdy poruszał się ze swobodą nie większą niż
kamyczek porwany przez lawinę. Lew nawet na chwilę nie puścił ręki Raisy i choć
zewsząd napierało na niego mnóstwo ramion, pilnował, by ich nie rozdzielono.
Szybko stracili z oczu swoją eskortę. W miarę jak zbliżali się do placu Czerwonego,
tłum zbił się jeszcze ciaśniej. Czując wzbierającą wokół siebie histerię, Lew uznał, że
już dość. Znalazłszy się przypadkiem na obrzeżu ludzkiej fali, skręcił do jakiejś
bramy i wciągnął za sobą Raisę. Z bezpiecznego schronienia przyglądali się
mijającemu ich strumieniowi ludzi. To była słuszna decyzja. Wiele osób z przodu
zostało stratowanych na śmierć.
Mogli wykorzystać chaos i uciec. Zastanawiali się nad tym, szeptem
rozmawiając w bramie. Zgubili towarzyszących im konwojentów. Raisa chciała
uciekać. Ale wówczas MGB uzyskałoby brakujący dowód, by doprowadzić do ich
egzekucji. W grę wchodziły także względy praktyczne: nie mieli pieniędzy ani
przyjaciół, nie mieli gdzie się ukryć. Gdyby zdecydowali się na ucieczkę, śmierć
czekałaby rodziców Lwa. Dotąd mieli szczęście. Lew ryzykował ich życie w nadziei,
że uda się przetrwać tę próbę.

···

Do pociągu wsiedli ostatni pasażerowie. Zawiadowca, widząc na peronie


umundurowanych ludzi zgromadzonych obok lokomotywy, wstrzymywał odjazd.
Maszynista wychylił się z kabiny, próbując się zorientować, o co chodzi. Ciekawscy
pasażerowie ukradkiem zerkali przez okna na dwoje młodych ludzi, którzy mieli
jakieś poważne kłopoty.
Lew zobaczył zmierzającego w ich stronę umundurowanego funkcjonariusza. To
był Wasilij. Lew spodziewał się tego spotkania. Jego zastępca nie zmarnowałby takiej
okazji do triumfu. Wezbrała w nim złość, ale zdawał sobie sprawę, że musi
bezwzględnie panować nad emocjami. Być może czyhała na nich jeszcze jakaś
pułapka.
Raisa nigdy nie widziała Wasilija, lecz pamiętała, jak opisywał go Lew:
Twarz bohatera, serce służalca.

Już na pierwszy rzut oka widziała, że coś z nim jest nie tak. Owszem, był
przystojny, ale uśmiechał się w taki sposób, jak gdyby uśmiech wymyślono tylko po
to, by wyrażać niechęć. Kiedy wreszcie stanął przed nimi, zauważyła malujące się na
jego twarzy zadowolenie z powodu upokorzenia Lwa i jednocześnie zawód, że nie
spotkało ich większe poniżenie.
Wasilij uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Nalegałem, żeby czekali z odjazdem, bo chciałem się pożegnać.
I poinformować was o decyzji w waszej sprawie. Wolałem to zrobić osobiście,
rozumiecie?
Sytuacja wyraźnie sprawiała mu przyjemność. Mimo że ten człowiek budził
w nim odrazę, głupotą byłoby drażnić go w takim momencie, gdy tyle już przetrwali.
Ledwie słyszalnym głosem Lew mruknął:
— Doceniam to.
— Dostałeś nowy przydział. Nie mogliśmy cię dłużej trzymać w MGB, gdy wisi
nad tobą tyle pytań bez odpowiedzi. Zostaniesz wcielony do milicji. Nie jako syszczik,
wywiadowcą to ty nie będziesz, ale dostaniesz najniższy stopień, uczastkowego.
Będziesz sprzątał cele, pisał protokoły — będziesz robił wszystko, co ci każą. Jeżeli
chcesz przeżyć, musisz się nauczyć wypełniać rozkazy.
Lew zrozumiał rozczarowanie Wasilija. Kara — zesłanie na prowincję do
miejscowej milicji — była stosunkowo łagodna. Zważywszy na wagę zarzutów, mógł
im grozić wyrok dwudziestu pięciu lat robót w kopalniach złota na Kołymie, gdzie
temperatura spadała do minus pięćdziesięciu stopni, więźniowie mieli ręce
zdeformowane od odmrożeń, a średni czas przeżycia wynosił trzy miesiące. Ocalili
nie tylko życie, ale także wolność. Lew nie sądził, aby major Kuźmin uczynił to
z sentymentu. Po prostu stawiałby się w kłopotliwym położeniu, oskarżając własnego
protegowanego. W czasach niestabilności politycznej znacznie lepiej i sprytniej było
wysłać go gdzieś daleko pod pozorem przeniesienia służbowego. Kuźmin nie chciał,
aby brano pod lupę jego decyzję: skoro Lew był szpiegiem, to dlaczego Kuźmin tak
go faworyzował i nagradzał awansami? Prościej i bezpieczniej było zamieść sprawę
pod dywan. Rozumiejąc, że jakakolwiek oznaka ulgi zdenerwuje Wasilija, Lew starał
się wyglądać na jak najbardziej przybitego.
— Jestem gotów pełnić swoje obowiązki wszędzie tam, gdzie będę potrzebny.
Wasilij zbliżył się do Lwa, wciskając mu do rąk bilety i dokumenty. Lew wziął
papiery i ruszył w stronę pociągu.
Raisa wspięła się na stopień wagonu. Wasilij zawołał do niej:
— Pewnie było ci przykro, kiedy usłyszałaś, że mąż cię śledził?! Nie tylko raz
zresztą, na pewno ci o tym mówił. Śledził cię dwa razy. Za pierwszym nie chodziło
o sprawę służbową. Nie podejrzewał, że jesteś szpiegiem, podejrzewał, że jesteś
dziwką. Musisz mu to wybaczyć. Każdego czasem ogarniają takie wątpliwości. A ty
jesteś ładna. Chociaż, moim zdaniem, nie warto rzucać dla ciebie wszystkiego.
Podejrzewam, że kiedy twój mąż się zorientuje, na jakie zadupie go wysyłamy, to cię
znienawidzi. Na jego miejscu zatrzymałbym mieszkanie i pozwolił, żeby cię
zastrzelili za zdradę. Nie wiem, pewnie musisz się nieźle rżnąć.
Raisę zdumiała jego obsesja na punkcie jej męża. Nie odezwała się jednak:
riposta mogła ich kosztować życie. Wzięła walizkę i otworzyła drzwi wagonu.
Lew wsiadł za nią, uważając, by nie oglądać się za siebie. Obawiał się, że na
widok kpiącego uśmieszku Wasilija mógłby przestać nad sobą panować.
Raisa spojrzała przez okno. Pociąg wytoczył się ze stacji. Nie było wolnych
miejsc, więc musieli stać w zatłoczonym korytarzu. Przez długi czas nie odzywali się
do siebie, patrząc na przesuwające się za oknami miasto. Wreszcie Lew rzekł:
— Przepraszam.
— Na pewno kłamał. Powiedziałby wszystko, żeby ci dopiec.
— Mówił prawdę. Kazałem cię śledzić. I to nie miało nic wspólnego z moją
pracą. Myślałem…
— …że sypiam z kimś innym?
— Był taki czas, kiedy nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie chciałaś mnie
dotykać. Nie chciałaś ze mną żyć. Byliśmy sobie zupełnie obcy. Nie rozumiałem
dlaczego.
— Nie można wyjść za mąż za oficera śledczego MGB i nie być śledzoną.
Powiedz mi, Lwie, jak mogłabym cię zdradzić? Ryzykowałabym życie. W ogóle
byśmy o tym nie rozmawiali, tylko kazałbyś mnie aresztować.
— Tak myślisz?
— Pamiętasz moją przyjaciółkę Zoję? Chyba ją poznałeś.
— Może, nie wiem.
— Rzeczywiście — nigdy nie pamiętasz nazwisk, prawda? Ciekawe dlaczego?
Dzięki temu potrafisz zasnąć, że wymazujesz zdarzenia z pamięci, tak?
Raisa mówiła szybko, spokojnie i z przejęciem, jakiego Lew nigdy dotąd u niej
nie słyszał. Ciągnęła:
— Poznałeś Zoję. Może nie zwróciłeś uwagi, bo dla partii nie była taka ważna.
Dostała wyrok dwudziestu pięciu lat. Aresztowano ją, kiedy wychodziła z cerkwi,
i oskarżono o antystalinowskie modlitwy. Modlitwy, Lwie — skazali ją za modlitwy,
których w ogóle nie słyszeli. Aresztowali ją za to, o czym myślała.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? Mógłbym jej pomóc.
Raisa pokręciła głową. Lew spytał:
— Myślisz, że to ja ją zadenuncjowałem?
— Wiedziałbyś o tym? Nawet nie pamiętasz, kto to jest.
Lew był zaskoczony: nigdy przedtem nie rozmawiał z żoną w ten sposób,
rozmawiali tylko o obowiązkach domowych, wymieniali uprzejmości — nigdy nie
podnosili głosu, nigdy się nie kłócili.
— Nawet jeżeli jej nie zadenuncjowałeś, to jak mógłbyś pomóc?
Ci, którzy ją aresztowali, byli tacy sami jak ty — oddani i wierni słudzy państwa.
Tamtego dnia nie wróciłeś na noc. A ja uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie
właśnie aresztowałeś czyjąś najlepszą przyjaciółkę, czyichś rodziców, czyjeś dzieci.
Powiedz mi, ilu dokładnie ludzi aresztowałeś? Próbowałeś kiedyś policzyć? Podaj
jakąś liczbę — pięćdziesiąt osób, dwieście, tysiąc?
— Ciebie nie wydałem.
— Nie chodziło im o mnie. Chodziło im o ciebie. Kiedy aresztowałeś
nieznajomych, mogłeś sobie wmawiać, że są winni. Może wierzyłeś, że to, co robisz,
czemuś służy. Ale to im nie wystarczyło. Chcieli, żebyś im udowodnił, że zrobisz
wszystko, czego od ciebie zażądają, nawet gdybyś w głębi duszy wiedział, że to złe
i bezsensowne. Miałeś im udowodnić swoje ślepe posłuszeństwo. Zdaje się, że żony
świetnie się nadają do takiej próby.
— Może masz rację, ale już się uwolniliśmy od tego. Rozumiesz, ile mamy
szczęścia, że w ogóle dano nam drugą szansę? Chcę, żebyśmy zaczęli nowe życie,
jako rodzina.
Raisa umilkła, przyglądając się uważnie mężowi, jak gdyby zobaczyli się
pierwszy raz.
— Tego wieczoru, kiedy jedliśmy kolację u twoich rodziców, usłyszałam cię
przez drzwi mieszkania. Stałam na korytarzu. Słyszałam rozmowę o tym, czy
powinieneś mnie wydać jako szpiega, czy nie. Byłam wstrząśnięta — nie wiedziałam,
co robić. Nie chciałam umierać. Wyszłam z powrotem na ulicę i spacerowałam przez
chwilę, usiłując zebrać myśli. Zastanawiałam się — naprawdę to zrobi? Wyda mnie?
Twój ojciec użył przekonujących argumentów.
— Mój ojciec był przerażony.
— Życie trzech osób przeciw życiu jednej? Trudno o argumenty przeciwko
takiej kalkulacji. A gdyby to było życie trzech osób przeciw życiu dwóch?
— Nie jesteś w ciąży?
— Poręczyłbyś za mnie, gdybym nie była?
— I dopiero teraz mi o tym mówisz?
— Bałam się, że zmienisz zdanie.
Oto obnażona prawda o ich związku. Lew poczuł, że chwieje się na nogach.
Pociąg, ludzie wokół niego, walizki, okna, jego ubranie, widok miasta — wszystko
wydało mu się dziwnie nierzeczywiste. Nie mógł ufać nikomu i niczemu, nawet
własnym zmysłom wzroku i dotyku. Wszystko, w co wierzył, okazało się kłamstwem.
— Raiso, czy kiedykolwiek mnie kochałaś?
Upłynęła chwila ciszy. Obydwoje kołysali się w rytmie ruchu wagonu, a jego
pytanie zawisło między nimi jak przykry zapach. Wreszcie, zamiast odpowiedzieć,
Raisa uklękła i zawiązała sznurowadło.
Wuralsk

15 marca

Warłam Babinicz siedział po turecku na brudnej betonowej posadzce w kącie


przepełnionej sali sypialnej, odwrócony plecami do drzwi, zasłaniając własnym
ciałem przedmioty, które przed sobą rozłożył. Chciał się odgrodzić od innych
chłopców, którzy zawsze mu przeszkadzali, kiedy coś wzbudziło ich zainteresowanie.
Rozejrzał się po sali. Około trzydziestu chłopców nie zwracało na niego żadnej
uwagi; większość leżała obok siebie na ośmiu zasikanych łóżkach, które musiały
wystarczyć dla wszystkich. Patrzył, jak dwóch z nich drapie się nawzajem po plecach
pokrytych bąblami od ukąszeń pluskiew. Zadowolony, że nikt nie zamierza wtykać
nosa w jego sprawy, odwrócił się do rozłożonych przedmiotów, które zbierał od lat
i wszystkie były dla niego cenne, łącznie z najnowszym, skradzionym rano —
czteromiesięcznym dzieckiem.
Warłam niejasno zdawał sobie sprawę, że zabierając dziecko, zrobił coś złego,
i jeżeli zostanie przyłapany, będzie miał kłopoty większe niż kiedykolwiek. Wiedział
też, że dziecko nie jest zadowolone. Płakało. Hałasem nie bardzo się przejmował,
ponieważ nikt nie zwróciłby uwagi na jeszcze jeden dziecięcy wrzask. Tak się
składało, że nie mniej niż dziecko interesował go żółty kocyk, w który było owinięte.
Dumny z nowej zdobyczy umieścił ją na honorowym miejscu pośrodku swojej
kolekcji, pomiędzy żółtą puszką, starą żółtą koszulą, pomalowaną na żółto cegłą,
oderwanym kawałkiem plakatu z żółtym tłem, żółtą kredką i książką w żółtej
obwolucie. Latem dodał do kolekcji żółte kwiaty zerwane w lesie. Kwiaty miały
krótki żywot i nic nie przejmowało go takim smutkiem jak widok więdnących
płatków, które kruszały i brązowiały. Zastanawiał się kiedyś:
Dokąd idzie żółte?

Nie miał pojęcia. Nie tracił jednak nadziei, że pewnego dnia też tam pójdzie,
może po śmierci. Nic i nikt na świecie nie był dla niego ważniejszy od żółtego koloru.
Właśnie żółć stała się powodem, dla którego trafił tu, do wuralskiego intiernatu,
państwowego zakładu dla dzieci upośledzonych umysłowo.
Jako mały chłopiec uganiał się za słońcem przekonany, że w końcu uda mu się je
dopędzić, zdjąć z nieba i zanieść do domu. Biegł przed siebie, dopóki prawie pięć
godzin później go nie złapano i nie odprowadzono do rodziców, wrzeszczącego
z wściekłości na tych, którzy przerwali mu pościg. Rodzice bili syna w nadziei, że
w ten sposób oduczą go dziwactw, lecz gdy w końcu musieli się pogodzić z tym, że
ich metody okazały się nieskuteczne, przekazali go państwu, które stosowało metody
bardzo podobne. Pierwsze dwa lata pobytu w intiernatie spędził przykuty łańcuchem
do ramy łóżka jak pies podwórzowy. Był jednak silnym, mocno zbudowanym
chłopcem, upartym i wytrwałym. W ciągu kilku miesięcy zdołał złamać ramę, zdjąć
łańcuch i uciec. Goniąc żółty wagon pociągu, dotarł aż na skraj miasta. W końcu
przywieziono go z powrotem do zakładu, wyczerpanego i odwodnionego. Tym razem
został zamknięty w szafie. Ale to wszystko zdarzyło się dawno temu — teraz personel
miał już do niego zaufanie, Warłam skończył bowiem siedemnaście lat i wiedział, że
nie można dogonić słońca ani wspiąć się tak wysoko, by zdjąć je z nieba. Skupił się
więc na poszukiwaniu bardziej osiągalnych żółtych rzeczy, takich jak to dziecko,
które ukradł, sięgając przez otwarte okno do czyjegoś mieszkania. Gdyby tak bardzo
się nie śpieszył, może spróbowałby odwinąć kocyk i zostawił dziecko.
Ale wpadł w panikę, przestraszył się, że go złapią, dlatego zabrał jedno i drugie.
Patrząc na rozwrzeszczane niemowlę, zauważył, że kocyk nadaje jego skórze lekko
żółty odcień. I ucieszył się, że jednak ukradł jedno i drugie.

···

Przed budynkiem zatrzymały się dwa samochody, z których wysiadło sześciu


uzbrojonych milicjantów z Wuralska, dowodzonych przez generała Niestierowa,
mężczyznę w średnim wieku, o szerokich ramionach i sylwetce robotnika z kołchozu.
Generał dał znak swoim ludziom, by otoczyli teren, a sam ze swoim zastępcą,
porucznikiem, zbliżył się do wejścia. Mimo że milicja zwykle nie była uzbrojona,
dziś Niestierow polecił funkcjonariuszom zabrać broń. Dostali zgodę na jej użycie.
Kancelaria była otwarta: grało ściszone radio, na stole leżały rozłożone karty,
w powietrzu unosił się odór alkoholu. W pomieszczeniu nie było nikogo z personelu.
Niestierow i porucznik ruszyli dalej korytarzem. Woń alkoholu ustąpiła miejsca
zapachowi odchodów i siarki. Siarki używano do odstraszania pluskiew. Powód
drugiego zapachu był oczywisty. Podłogę i ściany oblepiały kupy. W salach, które
mijali, roiło się od małych dzieci — na jedno pomieszczenie przypadało ich około
czterdzieściorga. Każde było ubrane jedynie w poplamioną koszulę albo parę
poplamionych szortów, ale żadne nie miało na sobie i jednego, i drugiego. Dzieci
leżały pokotem na łóżkach, po troje lub czworo na cienkim i lepiącym się od brudu
materacu. Wiele z nich bez ruchu wpatrywało się w sufit. Niestierow zastanawiał się,
czy wszystkie żyją. Trudno było odgadnąć. Dzieci, które nie leżały, podbiegały do
nich, usiłując złapać broń; dotykały ich mundurów, spragnione kontaktu z dorosłymi.
Milicjantów w mgnieniu oka otoczył las wyciągniętych w górę rąk. Choć Niestierow
przygotował się na widok okropnych warunków, nie potrafił zrozumieć, jak można
było doprowadzić zakład do takiego stanu. Zamierzał poruszyć tę sprawę w rozmowie
z kierownikiem placówki. Musiał to jednak odłożyć na przyszły raz.
Przeszukawszy parter, skierował się na piętro, podczas gdy porucznik próbował
zatrzymać grupę dzieci, które za nimi szły. Dawał im znaki za pomocą srogich
spojrzeń i gestów, ale odpowiadały mu tylko wybuchy śmiechu, jak gdyby to miała
być zabawa. Gdy delikatnie odepchnął dzieci, natychmiast natarły na niego ponownie,
chcąc, by znów je odepchnął. Generał, zniecierpliwiony, polecił:
— Zostaw je, daj im spokój.
Nie było innej rady, więc ruszyli na czele pochodu.
W pokojach na górze były starsze dzieci. Niestierow domyślił się, że
rozmieszczono je w salach mniej więcej według wieku. Podejrzany miał siedemnaście
lat — była to górna granica wieku podopiecznych tej instytucji, których potem
wysyłano do najgorszej, katorżniczej pracy, jakiej nikt przy zdrowych zmysłach nie
zgodziłby się podjąć, pracy, przy której średnia długość życia wynosiła trzydzieści lat.
Zbliżali się do końca korytarza. Pozostała tylko jedna sala.
Siedząc plecami do drzwi, zaabsorbowany Warłam gładził kocyk, zastanawiając
się, dlaczego dziecko już nie płacze. Szturchnął je brudnym palcem. Nagle w sali
rozległ się głos, na którego dźwięk zesztywniał.
— Warłamie: wstań i odwróć się, bardzo powoli.
Warłam wstrzymał oddech i zamknął oczy, jakby to mogło sprawić, że głos
zniknie. Nie udało się.
— Nie będę powtarzał. Wstań i odwróć się.
Niestierow zaczął się zbliżać do miejsca, w którym siedział Warłam. Nie widział,
co chłopiec zasłania. Nie usłyszał płaczu niemowlęcia. Pozostali chłopcy usiedli na
łóżkach i wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani. Warłam nieoczekiwanie ożył,
porwał coś w ramiona, wstał i odwrócił się w kierunku generała. Trzymał dziecko,
które właśnie uderzyło w płacz. Generał odetchnął z ulgą: niemowlę żyło. Jednak nie
było jeszcze bezpieczne. Chłopak przyciskał je do piersi, obejmując rękami jego
kruchą szyję.
Niestierow obejrzał się za siebie. Porucznik został przy drzwiach otoczony
ciasnym pierścieniem zaciekawionych dzieci. Wycelował w głowę Warłama
i odbezpieczył broń, gotów zabić, czekając na rozkaz. Nikt nie stał na linii strzału. Ale
jego zastępca w najlepszym razie był przeciętnym strzelcem. Na widok broni niektóre
dzieci zaczęły krzyczeć, inne wybuchnęły śmiechem i waliły pięściami w materace.
Sytuacja wymykała się spod kontroli. Warłam lada chwila mógł wpaść w panikę.
Generał schował pistolet do kabury i uniósł ręce, starając się uspokoić chłopca.
Przekrzykując harmider, zawołał:
— Daj mi dziecko!
— Mam straszne kłopoty.
— Nie, nie masz. Widzę, że dziecku nic się nie stało. Jestem z ciebie bardzo
zadowolony. Dobrze się spisałeś. Zaopiekowałeś się nim. Przyszedłem ci
pogratulować.
— Dobrze się spisałem?
— Tak.
— Mogę je sobie zostawić?
— Muszę tylko sprawdzić, czy dziecku nic nie jest, na wszelki wypadek. Potem
porozmawiamy. Mogę obejrzeć dziecko?
Warłam wiedział, że są na niego źli, że odbiorą mu dziecko i zamkną w pokoju,
gdzie nie będzie nic żółtego. Przycisnął je więc jeszcze mocniej, wtulając usta w żółty
kocyk. Podszedł do okna, spojrzał na samochody milicyjne zaparkowane na ulicy i na
uzbrojonych ludzi otaczających budynek.
— Mam straszne kłopoty.
Niestierow ostrożnie posunął się naprzód. Warłam trzymał dziecko zbyt
kurczowo, aby udało się uwolnić je siłą — podczas szamotaniny mogliby je
zmiażdżyć. Zerknął na porucznika, który skinął głową na znak, że ma chłopaka na
muszce. Generał przecząco pokręcił głową. Dziecko było za blisko twarzy Warłama.
Nie mogli ryzykować strzału. Musiał być inny sposób.
— Warłamie, nikt nie chce cię uderzyć ani zrobić ci krzywdy. Daj mi dziecko
i spokojnie porozmawiamy. Nikt nie będzie się złościł. Masz moje słowo.
Przyrzekam.
Niestierow zrobił kolejny krok, zasłaniając porucznikowi cel. Popatrzył na
kolekcję żółtych przedmiotów na podłodze. Zetknął się już z Warłamem przy okazji
innego zdarzenia, gdy ze sznura do bielizny skradziono żółtą sukienkę. Jego uwagi
nie umknął fakt, że dziecko było owinięte w żółty kocyk.
— Jeżeli oddasz mi dziecko, poproszę jego matkę, żeby podarowała ci żółty koc.
Na pewno się zgodzi. Chcę tylko dziecko.
Słysząc tę uczciwą w jego przekonaniu propozycję, Warłam uspokoił się
i wyciągnął ręce, oddając dziecko. Niestierow skoczył naprzód i pochwycił je. Kiedy
się upewnił, że jest całe i zdrowe, podał je zastępcy.
— Zabierz dzieciaka do szpitala.
Porucznik wybiegł z sali.
Warłam, jak gdyby nic się nie stało, usiadł plecami do drzwi i zaczął przestawiać
przedmioty ze swojej kolekcji, by wypełnić puste miejsce po niemowlęciu. Reszta
dzieci w pokoju ucichła. Niestierow ukląkł obok chłopaka, a ten spytał:
— Kiedy dostanę koc?
— Najpierw musisz iść ze mną.
Chłopiec nadal porządkował kolekcję. Niestierow spojrzał na żółtą książkę. Był
to podręcznik wojskowy, poufny dokument.
— Skąd to masz?
— Znalazłem.
— Chciałbym obejrzeć. Mogę, będziesz spokojny?
— Ma pan czyste ręce?
Niestierow zauważył, że palce Warłama pokrywa brud.
— Mam czyste ręce.
Generał wziął książkę, przerzucił kilka stronic. Dostrzegł, że coś wciśnięto
pomiędzy kartki. Odwrócił książkę i potrząsnął nią. Na podłogę spadł gruby kosmyk
jasnych włosów. Niestierow podniósł go i przeciągnął między palcami. Warłam się
zaczerwienił.
— Mam straszne kłopoty.
Osiemset kilometrów na wschód od Moskwy

16 marca

Raisa nie odpowiedziała na pytanie, czy go kocha. Przyznała się tylko do


kłamstwa na temat ciąży, więc nawet gdyby powiedziała: „Tak, kocham cię, zawsze
cię kochałam”, Lew by nie uwierzył. Na pewno nie zamierzała patrzeć mu w oczy
i zmyślać żadnych tłumaczeń. Zresztą po co w ogóle pytał? Nie rozumiała. Jak gdyby
nagle doznał jakiegoś objawienia, uświadamiając sobie, że ich małżeństwo nie zostało
zbudowane na prawdziwym uczuciu. Gdyby zgodnie z prawdą odparła: „Nie, nigdy
cię nie kochałam”, niespodziewanie stałby się ofiarą, a ich małżeństwo podstępem,
jakiego się wobec niego dopuściła. Zostałaby oszustką igrającą z jego łatwowiernym
sercem. Ni stąd, ni zowąd okazał się romantykiem. Może przyczyną był szok po
stracie pracy. Ale odkąd to miłość odgrywała jakąkolwiek rolę w ich związku? Nigdy
nie zadawał jej takich pytań. Nigdy nie powiedział:
Kocham cię.

Wcale tego od niego nie oczekiwała. To prawda, poprosił ją, by za niego wyszła.
Zgodziła się. Chciał małżeństwa, chciał mieć żonę, wybrał akurat ją i dostał to, czego
chciał. Teraz było mu mało. Kiedy stracił władzę pozwalającą mu aresztować, kogo
tylko zapragnął, popadł w łzawy sentymentalizm. I dlaczego powodem, dla którego ta
iluzja szczęścia małżeńskiego runęła w gruzy, miało być jej pragmatyczne kłamstwo,
a nie jego głęboka nieufność? Czemu nie mogła od niego zażądać, by przekonał ją
o swojej miłości? Przecież bezpodstawnie posądził ją o niewierność i wysłał za nią
agentów, żeby ją śledzili, co mogło się skończyć aresztowaniem. Zdradził jej zaufanie
na długo przedtem, zanim ona została zmuszona do kłamstwa. Nią kierowało
pragnienie przeżycia. Nim żałosne samcze lęki.
Odkąd wpisali do księgi swoje nazwiska jako mąż i żona, a nawet wcześniej,
odkąd zaczęli się spotykać, Raisa miała świadomość, że jeśli go rozdrażni, Lew może
kazać ją zabić. Pogodziła się z tą okrutną rzeczywistością. Musiała dbać, aby był
zadowolony. Kiedy Zoja została aresztowana, sama obecność męża — widok jego
munduru, jego gadanie o państwie — tak ją złościła, że potrafiła wykrztusić do niego
zaledwie parę słów. Ostatecznie zadała sobie proste pytanie.
Czy chce żyć? To, że się uratowała, że z całej rodziny ocalała tylko ona,
zaważyło na jej dalszym życiu. Oburzenie z powodu aresztowania Zoi było kaprysem,
na który nie mogła sobie pozwolić. Niczego dzięki temu nie zyskała. Tak więc kładła
się w jego łóżku, spała obok niego, spała z nim. Gotowała mu — choć odgłosy, jakie
wydawał przy jedzeniu, przejmowały ją wstrętem. Prała jego rzeczy — choć
przejmował ją wstrętem ich zapach.
Kilka ostatnich tygodni spędziła bezczynnie w mieszkaniu, doskonale wiedząc,
że Lew rozważa słuszność swojej decyzji. Powinien był darować jej życie? Warto
było dla niej ryzykować? Czy rzeczywiście była aż tak ładna, tak miła, tak dobra?
Musiała tego dowieść każdym gestem i spojrzeniem, w przeciwnym razie groziło jej
śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale to już się skończyło. Miała dość własnej
bezsilności, uzależnienia od jego dobrej woli. Wydawał się jednak przekonany, że
powinna mu być wdzięczna. Przecież potwierdził oczywisty fakt: nie była szpiegiem
obcego wywiadu, tylko nauczycielką w dziesięciolatce. W zamian oczekiwał od niej
wyznania miłości. Odebrała to jako zniewagę. Nie miał już prawa niczego od niej
żądać. Nie mógł jej do niczego zmuszać, podobnie jak ona jego. Oboje znaleźli się
w tym samym tragicznym położeniu: dorobek ich życia mieścił się w dwóch
walizkach, zostali wygnani do jakiegoś odległego miasta. Stali się sobie równi jak
jeszcze nigdy dotąd. Jeżeli chciał słuchać peanów na cześć miłości, sam powinien je
zaintonować.
Lew siedział, rozpamiętując słowa Raisy. Uznała, że wolno jej osądzać jego
postępowanie, gardzić nim, udając jednocześnie, że sama ma czyste ręce. Ale
wychodząc za mąż, wiedziała, czym on się zajmuje, cieszyła się z przywilejów
związanych z jego stanowiskiem, chętnie jadła delikatesy, jakie udawało mu się
zdobyć, kupowała ubrania w dobrze zaopatrzonych spectorgach dla urzędników
państwowych. Skoro praca w służbie wzbudzała w niej taką odrazę, dlaczego nie
odrzuciła jego umizgów? Wszyscy rozumieli, że aby przeżyć, trzeba ustępować. Lew
robił okropne rzeczy — moralnie niedopuszczalne. Dla większości ludzi czyste
sumienie stanowiło nieosiągalny luksus, do którego Raisa także nie mogła rościć
sobie praw. Czy prowadziła lekcje zgodnie ze swoimi prawdziwymi przekonaniami?
Najwyraźniej nie, zważywszy na jej sprzeciw wobec aparatu służby bezpieczeństwa
— ale w szkole musiała wyrażać swoją aprobatę dla państwa, wyjaśniać uczniom
mechanizm jego działania, chwalić je, indoktrynować ich, by również gorąco to
państwo popierali, a nawet zachęcać, aby nawzajem na siebie donosili. Gdyby tego
nie robiła, z pewnością doniosłoby na nią któreś z dzieci. Jej zadanie polegało nie
tylko na bezwarunkowym podporządkowaniu się wytycznym władzy, ale także na
tłumieniu dociekliwości uczniów. Takie samo zadanie czekało na nią w nowym
mieście. Zdaniem Lwa on i jego żona byli trybami tej samej maszyny.
Pociąg zatrzymał się na godzinę w Mutawie. Raisa przerwała całodzienne
milczenie.
— Powinniśmy coś zjeść.
Krótkie zdanie oznaczało, że lepiej trzymać się spraw praktycznych: to na nich
dotąd opierał się ich związek. Stawiając czoło wszystkim wyzwaniom, jakie ich
czekały, musieli pamiętać, że łączy ich nie miłość, lecz codzienność. Wysiedli
z wagonu. Po peronie spacerowała kobieta z wiklinowym koszykiem. Kupili jajka na
twardo, torebeczkę soli i kilka kromek twardego żytniego chleba. Usiedli obok siebie
na ławce, obrali jajka, kładąc skorupki na kolanach, i podzielili się solą, nie
odzywając się do siebie ani słowem.
Pociąg zwolnił, wspinając się coraz wyżej wśród sosnowych lasów.
W oddali ponad wierzchołkami drzew było widać góry przywodzące na myśl
wystające, nierówne zęby.
Otworzyła się przed nimi polana. Wzdłuż torów rozciągał się ogromny teren
montowni: w samym sercu głuszy nagle wyrosły wysokie kominy i połączone
budynki przypominające magazyny. Wyglądało to tak, jakby Bóg usiadł na szczytach
Uralu, uderzył pięścią w środek puszczy, obalając jednym ciosem drzewa
z korzeniami, a na powstałej w ten sposób przestrzeni rozkazał ustawić kominy
i prasy do stali. Taki był pierwszy obraz ich nowego domu.
Lew znał to miejsce tylko z propagandy i dokumentów. Niewielkie miasteczko,
liczące niegdyś dwadzieścia tysięcy mieszkańców, w którym nie było prawie nic poza
tartakami i skupiskiem drewnianych robotniczych domków, przyciągnęło uwagę
Stalina. Po dokładniejszym zbadaniu zasobów naturalnych i infrastruktury uznał, że
tkwiący tu potencjał nie jest dostatecznie wykorzystywany. Miasteczko leżało
w pobliżu rzeki Ufy, sto sześćdziesiąt kilometrów na wschód, w Swierdłowsku, były
huty żelaza i stali, w górach wydobywano rudę, przebiegała tędy także kolej
transsyberyjska — przejeżdżające co dzień przez miasteczko ogromne lokomotywy
zabierały jedynie tarcice. Stalin doszedł do wniosku, że to idealne miejsce na zakłady,
gdzie będzie montowany samochód Wołga GAZ-21, który miał dorównać pojazdom
produkowanym na Zachodzie, zaprojektowany zgodnie z najwyższymi wymogami.
Wołgę, okrzykniętą szczytowym osiągnięciem radzieckiej myśli technicznej,
zbudowano z myślą o surowym klimacie — miała wysoki prześwit, doskonałe
zawieszenie, niezawodny silnik i zabezpieczenie antykorozyjne, jakiego mogli
pozazdrościć konstruktorzy samochodów w Stanach Zjednoczonych. Lew nie miał
pojęcia, czy to prawda. Wiedział natomiast, że na ten samochód było stać znikomy
procent obywateli Związku Radzieckiego, a cena pojazdu znacznie przekraczała
możliwości ludzi zatrudnionych przy jego montażu.
Budowa fabryki rozpoczęła się krótko po wojnie, a półtora roku później
w środku sosnowych lasów stanęła montownia Wołgi. Lew nie pamiętał liczby
więźniów, którzy zmarli w trakcie budowy. Zresztą oficjalnie podawane liczby i tak
nie były wiarygodne. Zaangażował się w tę sprawę dopiero po ukończeniu fabryki.
Wówczas poddano weryfikacji tysiące „wolnych” robotników, których na mocy
urzędowego nakazu przeniesiono tu z miast w całym kraju, by zapełnić nowe miejsca
pracy: po pięciu latach liczba ludności miasta wzrosła pięciokrotnie. Lew prześwietlał
wtedy niektórych z tych robotników. Jeśli pomyślnie przeszli lustrację, pakowali się
i w ciągu tygodnia wyprowadzali ze stolicy. Jeżeli znaleziono jakąś plamę w ich
życiorysie, zostawali aresztowani. Lew należał do odźwiernych u bram tego miasta.
Nie miał wątpliwości, że to był jeden z powodów, dla których Wasilij wybrał to
miejsce. Na pewno rozbawił go paradoks sytuacji.
Raisa przespała pierwszy widok nowego miejsca ich pobytu; otulona płaszczem,
z głową opartą o szybę, poruszała się lekko w rytm kołysania wagonu. Siadając obok
żony i spoglądając w kierunku, w którym zmierzał pociąg, Lew zobaczył miasto
uczepione ogromnej fabryki — wyglądało niczym kleszcz na psim karku. Przede
wszystkim był to ośrodek przemysłowy, a dopiero na drugim lub trzecim miejscu
ludzka siedziba. Na tle szarego nieba migotały pomarańczowe światełka bloków
mieszkalnych. Lew trącił Raisę w bok. Ocknęła się, spojrzała najpierw na męża,
potem przez okno.
— Jesteśmy na miejscu.
Pociąg wjechał na stację. Wzięli walizki i wyszli na peron. Było zimniej niż
w Moskwie — temperatura spadła co najmniej o kilka stopni. Stali jak dwoje dzieci
ewakuowanych do obcego kraju, rozglądając się po nieznanej okolicy. Nie dostali
żadnych instrukcji. Nikogo nie znali. Nie mieli nawet numeru telefonu. Nikt na nich
nie czekał.
Budynek stacji był pusty, jeśli nie liczyć człowieka siedzącego w kasie biletowej.
Młody, najwyżej dwudziestokilkuletni mężczyzna bacznie się im przyglądał, gdy
weszli. Raisa zbliżyła się do niego.
— Dobry wieczór. Musimy się dostać do komendy milicji.
— Jesteście z Moskwy?
— Zgadza się.
Młody człowiek wyszedł z kasy do holu. Przez oszklone drzwi pokazał im ulicę.
— Czekają na was.
Sto kroków od wejścia na stację stał wóz milicyjny.
Mijając pokrytą śniegiem płytę z wyrzeźbionym, przypominającym skamielinę
profilem Stalina, Raisa i Lew ruszyli w stronę wołgi bez wątpienia wyprodukowanej
w tym mieście. Gdy podeszli bliżej, ujrzeli dwóch ludzi siedzących z przodu. Drzwi
się otworzyły i z auta wysiadł jeden z nich, barczysty mężczyzna w średnim wieku.
— Lew Demidow?
— Tak.
— Jestem generał Niestierow, komendant milicji w Wuralsku.
Lew zastanawiał się, po co w ogóle zadawał sobie trud, żeby ich przywitać.
Chyba wiedzieli od Wasilija, że mają im tu uprzykrzyć życie? Ale to, co powiedział
Wasilij, nie miało znaczenia — pojawienie się byłego agenta MGB z Moskwy
musiało obudzić czujność milicjantów. Nie potrafili uwierzyć, że przyjechał tylko po
to, by wstąpić w ich szeregi. Zapewne wietrzyli jakiś tajny plan i zakładali, że
z jakiegoś powodu będzie składał raporty Moskwie. Im bardziej Wasilij starał się ich
przekonać, że jest inaczej, tym bardziej podejrzliwie traktowali tę sprawę. Po co agent
pokonywałby kilkaset kilometrów, żeby wstąpić do nieważnej jednostki milicji? To
nie miało sensu — w bezklasowym społeczeństwie milicja lokowała się blisko dna.
Każde dziecko uczyło się w szkole, że morderstwa, kradzieże i gwałty to objawy
zepsucia społeczeństwa kapitalistycznego, zatem milicji wyznaczono odpowiednią do
tego rolę. Obywatele nie musieli niczego kraść ani używać siły, ponieważ panowała
równość. W państwie komunistycznym organa ścigania były zbędne. Dlatego właśnie
milicja zajmowała podrzędne miejsce w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych:
funkcjonariusze — mało zarabiający i mało poważani — rekrutowali się spośród
uczniów, którzy nie skończyli szkoły średniej, robotników rolnych wyrzuconych
z kołchozów, żołnierzy zwolnionych ze służby i ludzi, których poglądy można było
kupić za pół butelki wódki. Oficjalnie wskaźnik przestępczości w ZSRR był bliski
zera. Gazety często zwracały uwagę na bajońskie sumy, jakie Stany Zjednoczone
muszą wydawać na zapobieganie przestępczości, marnując pieniądze na lśniące
radiowozy i policjantów w czystych, wyprasowanych mundurach, widocznych na
każdym rogu ulicy, bez których społeczeństwo by się rozpadło. Zachód zatrudniał do
walki z przestępcami najdzielniejszych ludzi, obywateli, którzy lepiej spożytkowaliby
swój czas, budując coś. Tu nie trwoniono siły roboczej: wystarczyła byle jak
zorganizowana grupa silnych, ale poza tym nieprzydatnych do niczego ludzi,
nadających się jedynie do opanowywania pijackich burd. Tak to brzmiało w teorii.
Lew nie miał pojęcia, jak wyglądała prawdziwa statystyka przestępczości. Nie miał
ochoty jej poznawać, ponieważ tych, którym udało się dowiedzieć, prawdopodobnie
regularnie likwidowano. Pierwszą stronę „Prawdy”, strony środkowe i ostatnie
zapełniały informacje o wynikach produkcyjnych przemysłu. Jedynymi
wiadomościami wartymi druku były dobre wiadomości — o wysokim wskaźniku
urodzin, budowie linii kolejowych na górskich szczytach i nowych kanałach.
Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, przyjazd Lwa był niespotykaną anomalią.
Stanowisko w MGB oznaczało błat, szacunek, większe wpływy, większe korzyści
materialne niż w jakimkolwiek innym miejscu pracy. Żaden funkcjonariusz nie
zrezygnowałby ze służby dobrowolnie. Jeżeli się skompromitował, dlaczego go po
prostu nie aresztowano? Nawet jeśli ministerstwo się go wyrzekło, wciąż nosił jego
piętno, które stanowiło potencjalny atut.
Niestierow zaniósł walizki do samochodu bez żadnego wysiłku, jakby były
puste. Włożył je do bagażnika i otworzył drzwi. Siedząc w środku, Lew przyglądał
się, jak jego nowy przełożony zajmuje miejsce obok kierowcy. Był bardzo wysoki,
nawet jak na przestronne wnętrze tego imponującego auta. Musiał podciągnąć kolana
niemal pod brodę. Za kierownicą siedział młody milicjant, którego Niestierow nie
raczył im przedstawić. Podobnie jak w MGB, do każdego pojazdu był przydzielony
jeden kierowca. Oficerowie nie mieli własnych wozów i sami nie prowadzili.
Kierowca wrzucił bieg i wyjechał na pustą ulicę. W zasięgu wzroku nie było ani
jednego samochodu.
Niestierow milczał przez chwilę, nie chcąc widocznie wywołać wrażenia, że
przesłuchuje nowego funkcjonariusza. Wreszcie zerknął na odbicie Lwa w lusterku
wstecznym i rzekł:
— Zawiadomiono nas o waszym przyjeździe trzy dni temu. To dość niezwykłe
przeniesienie.
— Trzeba jechać tam, gdzie jesteśmy potrzebni.
— Od jakiegoś czasu nikogo do nas nie przeniesiono. Ja w każdym razie nie
składałem prośby o nowy przydział.
— Produkcja fabryki ma wysoki priorytet. Nigdy nie będziecie mieć za dużo
ludzi, żeby zapewnić bezpieczeństwo w tym mieście.
Raisa odwróciła się do męża, domyślając się, że celowo udziela tak
enigmatycznych odpowiedzi. Mimo że został zdegradowany i wyrzucony z MGB,
wciąż wykorzystywał lęk, jaki wzbudzała ta instytucja. W tak niepewnych
okolicznościach był to rozsądny krok. Niestierow zapytał:
— Powiedzcie: macie zostać syszczikiem? Nie bardzo zrozumieliśmy rozkazy.
Mówili, że nie. Poinformowali, że macie być uczastkowym, a dla człowieka z waszym
statusem to poważna degradacja.
— Dostałem rozkaz, żeby się wam zameldować, towarzyszu generale. I wam
zostawiam decyzję o moim stopniu.
Zapadło milczenie. Raisa przypuszczała, że generałowi nie spodobały się uniki
Lwa. Czując się nieswojo w tej sytuacji, Niestierow dorzucił szorstkim tonem:
— Na razie zatrzymacie się w kwaterze dla gości. Kiedy znajdzie się jakieś
mieszkanie, zostanie wam przydzielone. Uprzedzam, że jest bardzo długa lista
oczekujących. I nic nie mogę na to poradzić. Praca w milicji nie daje żadnych
szczególnych korzyści.
Samochód zatrzymał się przed jakąś restauracją. Niestierow otworzył bagażnik,
wyjął walizki i postawił je na chodniku. Lew i Raisa stali, czekając na instrukcje.
Zwracając się do Lwa, generał powiedział:
— Kiedy zaniesiecie walizki do pokoju, proszę wrócić do samochodu. Żona
może zostać.
Raisa zirytowała się, że mówi się o niej w trzeciej osobie, ale stłumiła złość.
Patrzyła, jak Lew, przedrzeźniając Niestierowa, bierze obie walizki. Zdziwił ją ten
popis zuchwałości, lecz postanowiła nie wprawiać go w zakłopotanie. Skoro chce,
niech taszczy jej bagaż. Idąc przodem, otworzyła drzwi i weszła do restauracji.
Wewnątrz panował półmrok, rolety w oknach były spuszczone, a w powietrzu
unosił się zapach stęchłego dymu. Stół był zastawiony brudnymi kieliszkami, których
nie sprzątnięto od poprzedniego wieczoru. Lew postawił walizki na podłodze
i zapukał w jeden z zatłuszczonych blatów. W drzwiach pojawiła się sylwetka
mężczyzny.
— Jeszcze zamknięte.
— Nazywam się Lew Demidow. To moja żona, Raisa. Właśnie przyjechaliśmy
z Moskwy.
— Daniił Basarow.
— Generał Niestierow powiedział, że macie dla nas kwaterę.
— Znaczy ten pokój na górze?
— Nie wiem, chyba tak.
Basarow podrapał się po wałkach tłuszczu na brzuchu.
— Zaprowadzę was.
Pokój był mały. Pośrodku stały zsunięte razem dwa pojedyncze łóżka
z zapadniętymi materacami, pomiędzy którymi widniała szpara. Tapetę, całą
w wypryskach jak cera nastolatka, pokrywała warstwa jakiejś tłustej, lepkiej
substancji. Lew pomyślał, że to opary oleju, ponieważ pomieszczenie znajdowało się
bezpośrednio nad kuchnią, do której można było zajrzeć przez szpary między deskami
podłogi, szpary, przez które do pokoju dostawał się zapach wszystkiego, co na dole
gotowano — podrobów, chrząstek i tłuszczu zwierzęcego.
Prośba Niestierowa sprawiła Basarowowi kłopot. Z łóżek w tym pokoju
korzystał „personel” — innymi słowy, kobiety obsługujące jego klientów. Nie mógł
jednak odmówić. Nie był właścicielem budynku. A życzliwości milicji potrzebował
do prowadzenia interesu. Milicjanci wiedzieli, że czerpie spore zyski z nielegalnej
działalności, i nie mieli nic przeciwko temu, pod warunkiem że mieli w nich udział.
Pieniądze cicho i dyskretnie przechodziły z ręki do ręki — w obiegu zamkniętym.
Prawdę mówiąc, Basarow obawiał się nieco nowych gości, usłyszawszy, że są
z MGB. Dlatego zachowywał się mniej nieuprzejmie niż zwykle. Wskazał uchylone
drzwi w głębi korytarza.
— Tam jest łazienka. Mamy tu jedną.
Raisa próbowała otworzyć okno. Było zabite na głucho. Spojrzała przez szybę.
Rozpadające się budynki, brudny śnieg: to był ich dom.
Lew czuł się zmęczony. Znosił upokorzenie, dopóki pozostawało mglistą wizją,
ale gdy przybrało konkretną formę — tego pokoju — pragnął tylko zasnąć, zamknąć
oczy i nie oglądać dłużej świata. Generał polecił mu jednak wrócić, więc położył na
łóżku swoją walizkę, nie będąc w stanie spojrzeć na Raisę, nie ze złości, lecz ze
wstydu. Bez słowa wyszedł z pokoju.

···

Milicyjny wóz zawiózł Lwa do centrali telefonicznej. Chyba ze sto osób czekało
w kolejce na wyznaczone każdemu kilka minut rozmowy. Ponieważ większość z nich,
przyjeżdżając tu do pracy, była zmuszona zostawić rodziny, Lew rozumiał, jak cenne
są dla nich te minuty. Niestierow nie musiał stać w kolejce i od razu skierował się do
kabiny.
Kiedy dostał połączenie, zamienił z rozmówcą parę słów, których Lew nie
słyszał, po czym podał mu słuchawkę. Lew przyłożył ją do ucha. Czekał.
— Jak kwatera?
To był Wasilij. Ciągnął:
— Chcesz odłożyć słuchawkę, prawda? Ale nie możesz. Nawet tego nie możesz.
— Czego chcesz?
— Być z tobą w kontakcie, żebyś opowiadał mi o swoim życiu tam i żebym ja
mógł opowiadać ci o życiu tutaj. Póki pamiętam: to przyjemne mieszkanie, które
załatwiłeś swoim rodzicom, już im odebrano. Znaleźliśmy dla nich inny kąt, bardziej
odpowiadający ich pozycji. Trochę tam zimno i chyba ciasno. No i brudno. Mieszkają
z siedmioosobową rodziną, zdaje się, że z pięciorgiem dzieci. Nawiasem mówiąc, nie
wiedziałem, że twój ojciec ma takie bóle pleców. Szkoda, że zaledwie rok przed
emeryturą musi wrócić do pracy przy taśmie: kiedy człowiek nie lubi swojego zajęcia,
rok może mu się dłużyć jak dziesięć lat. Ale sam wkrótce się o tym przekonasz.
— Moi rodzice to porządni ludzie. Ciężko pracują. Nie zrobili wam nic złego.
— Mimo to zamierzam im coś zrobić.
— Czego ode mnie chcesz?
— Przeprosin.
— Wasiliju, przepraszam cię.
— Nawet nie wiesz, za co przepraszasz.
— Źle cię potraktowałem. I przepraszam.
— Za co? Konkretniej. Rodzice na ciebie liczą.
— Nie powinienem cię był uderzyć.
— Za mało się starasz. Przekonaj mnie.
Lew był zrozpaczony, głos mu drżał.
— Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz. Masz wszystko. Ja nie mam nic.
— To proste. Chcę usłyszeć, jak mnie błagasz.
— Błagam cię, Wasiliju, słyszysz mój głos? Błagam cię. Zostaw w spokoju
moich rodziców. Proszę…
Wasilij odłożył słuchawkę.
Wuralsk

17 marca

Po całonocnej włóczędze, mając stopy w pęcherzach i skarpetki przesiąknięte


krwią, Lew usiadł na ławce w parku, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.
Nie spał i nie jadł. Poprzedniego wieczoru, gdy Raisa próbowała z nim
rozmawiać, nie reagował. Kiedy przyniosła mu jedzenie z restauracji, też nie
zareagował. Nie mogąc wytrzymać dłużej w cuchnącym pokoju, zszedł na dół,
przepchnął się przez tłum i wypadł na ulicę. Błąkał się bez celu, zbyt sfrustrowany
i wściekły, by siedzieć bezczynnie, choć wiedział, że na tym właśnie polega dramat
jego sytuacji — nie potrafił nic zrobić. Znów stanął w obliczu niesprawiedliwości, ale
tym razem nie mógł już interweniować. Jego rodzice nie zginą od strzału w tył głowy
— taka śmierć byłaby zbyt szybka, zbyt miłosierna. Będą z nich powoli wyciskać
życie, kropla po kropli. Lew domyślał się, jak wyrafinowane pomysły mogły się
zrodzić w metodycznych, sadystycznych i małostkowych umysłach. Rodzice zostaną
pozbawieni stanowisk w swoich fabrykach i przypadną im najcięższe, najpodlejsze
zajęcia — jakim z trudem mogliby podołać młodzi ludzie. Będą im sączyć do ucha
opowieści o nędznym życiu Lwa na wygnaniu, o jego hańbie i upokorzeniu. Być
może nawet powiedzą im, że trafił do łagru skazany na dwadzieścia lat katorgi.
Rodzina, z którą rodzice musieli mieszkać pod jednym dachem, niewątpliwie okaże
się wyjątkowo uciążliwa. Dzieciom obieca się czekoladę, żeby robiły jak najwięcej
hałasu, dorosłym własne mieszkanie, żeby podkradali jedzenie, wszczynali kłótnie
i wykorzystywali każdą okazję, by uprzykrzyć domowe życie. Lew nie musiał sobie
wyobrażać szczegółów. Wasilij chętnie będzie go o nich informował, wiedząc, że on
nie odważy się odłożyć słuchawki w obawie, by rodzicom nie zadano dwa razy
większych cierpień. Wasilij będzie go dręczył z oddali, systematycznie uderzając
w najsłabszy punkt — atakując jego rodzinę. Lew nie miał jak się bronić. Przy
odrobinie wysiłku zdobyłby zapewne adres rodziców, ale nawet gdyby nie
przechwycono i nie spalono jego listów, mógłby ich jedynie zapewnić, że jest
bezpieczny. Zbudował im wygodne życie, a w momencie, gdy przywykli do komfortu
i nie potrafiliby sobie poradzić z odmianą losu, wszystko zostało zburzone.
Wstał, dygocząc z zimna. Nie mając pojęcia, co z tym wszystkim począć,
z niemałym trudem ruszył w drogę powrotną do swojego nowego domu.

···
Raisa siedziała na dole przy stoliku. Czekała na niego całą noc. Wiedziała, tak
jak przewidział Wasilij, że Lew już zaczął żałować swojej decyzji, by jej nie
zadenuncjować. Cena okazała się za wysoka. Co jednak miała zrobić? Udawać, że
zaryzykował wszystko dla miłości doskonałej? Nie umiała wyczarować tego na
żądanie. Gdyby nawet chciała udawać, nie wiedziała jak: nie miała pojęcia, co mówić,
jak prowadzić tę grę pozorów. Mogła potraktować go łagodniej. W gruncie rzeczy
jego degradacja musiała ją w pewnym sensie ucieszyć. Nie z powodu mściwości, ale
dlatego, że chciała, by wiedział:
Właśnie tak codziennie się czuję.

Pragnęła, żeby także poczuł strach i bezsilność. Chciała, by sam tego


doświadczył i zrozumiał.
Walcząc z sennością, spod ociężałych powiek spojrzała na Lwa wchodzącego do
restauracji. Wstała, podeszła do męża i zobaczyła, że ma przekrwione oczy. Nigdy nie
widziała, żeby płakał. Odwrócił się i nalał sobie wódki ze stojącej najbliżej butelki.
Położyła mu dłoń na ramieniu: Lew obrócił się na pięcie, złapał ją za szyję i ścisnął.
— To wszystko przez ciebie.
Nabrzmiały jej żyły, twarz poczerwieniała — straciła dech i zaczęła się dusić.
Lew uniósł ją: stanęła na czubkach palców. Szarpała go za ramię, ale trzymał ją
w żelaznym uścisku i nie potrafiła oderwać od siebie jego ręki.
Niewiele widząc przez mgłę zasnuwającą oczy, sięgnęła na oślep w stronę stołu.
Jej palce musnęły i przewróciły kieliszek, chwyciła go i z rozmachem uderzyła Lwa
w twarz. Kieliszek pękł jej w dłoni, kalecząc ją. W tym momencie czar prysł i Lew ją
puścił. Zatoczyła się do tyłu, kaszląc i trzymając się za gardło. Patrzyli na siebie
niczym dwoje obcych sobie ludzi, jak gdyby w tym ułamku sekundy zniknęła ich cała
wspólna przeszłość.
W jego policzku tkwił kawałek szkła. Lew wyciągnął ostry odłamek i obejrzał.
Raisa podeszła tyłem do schodów, a potem odwróciła się i pobiegła na górę,
zostawiając go samego.
Zamiast ruszyć za żoną, Lew wychylił wódkę i nalał sobie jeszcze jedną i jeszcze
jedną, a zanim usłyszał zatrzymujący się przed restauracją samochód Niestierowa,
zdążył już opróżnić prawie całą butelkę. Chwiał się na nogach, był brudny,
nieogolony, pijany i bezmyślnie brutalny — nie minął nawet dzień, a on już sięgnął
poziomu moralnego, jakiego spodziewano się po typowych milicjantach.
Podczas jazdy samochodem generał ani słowem nie wspomniał o skaleczeniu na
twarzy Lwa. W krótkich zdaniach opowiadał o mieście. Lew nie słuchał, nie bardzo
zdając sobie sprawę, gdzie jest, pochłonięty myślą o tym, co właśnie zrobił.
Naprawdę próbował udusić żonę czy tylko pozbawiony snu mózg płatał mu figle?
Dotknął zranionego policzka, zobaczył krew na palcu — to prawda, zrobił to i był
zdolny do czegoś jeszcze gorszego. Wystarczyło ścisnąć trochę mocniej i kilka
sekund później już by nie żyła. Impulsem, który go do tego sprowokował, była
świadomość, że poświęcił wszystko — rodziców, własną karierę — w imię iluzji,
obietnicy, że będą rodziną, że coś ich łączy. Raisa oszukała go, podstępem wymusiła
na nim tę decyzję. Dopiero gdy poczuła się bezpieczna, a ucierpieli jego rodzice,
przyznała się, że wiadomość o ciąży była kłamstwem. Posunęła się nawet dalej,
mówiąc mu wprost, jak bardzo nim zawsze gardziła. Manipulowała nim, grała jego
uczuciami, by potem plunąć mu w twarz. W zamian za swoje wyrzeczenie, za to, że
przymknął oczy na dowód jej winy, nie zyskał nic.
Ale Lew nie wierzył w to ani przez sekundę. Koniec z usprawiedliwianiem
samego siebie. Zrobił coś niewybaczalnego. I Raisa słusznie nim gardziła. Ilu braci
i ojców, ile sióstr i matek aresztował? Czym się różnił od człowieka, którego uważał
za swoje moralne przeciwieństwo, Wasilija Nikitina? Czyżby tylko tym, że Wasilij
był bezmyślnie okrutny, a on okrutny w imię ideałów? Okrucieństwo jednego było
zimne i bezduszne, a okrucieństwo drugiego pryncypialne, uzasadnione i konieczne.
Ale prawda, bolesna prawda była taka, że niewiele ich obu dzieliło. Czy Lew miał za
mało wyobraźni, by się zorientować, w co się uwikłał? A może było jeszcze gorzej —
wolał sobie w ogóle nie wyobrażać? Nie dopuszczał do siebie tych myśli, świadomie
je odrzucał.
Z gruzów jego prawd moralnych ocalał jeden fakt. Lew wyrzekł się swojego
życia dla Raisy tylko po to, by próbować ją zabić. To było szaleństwo. W ten sposób
nie będzie miał nic, nawet kobiety, z którą się ożenił. Chciał powiedzieć: kobiety,
którą kochał. Ale czy ją kochał? Ożenił się z nią, to chyba przecież to samo? Nie,
niezupełnie — ożenił się z nią, bo była piękna i inteligentna, a on — dumny, że ma ją
u swojego boku, dumny, że ją zdobył. Uczynił kolejny krok ku modelowi życia
radzieckiego człowieka — na który składała się praca, rodzina i dzieci. Raisa w dużej
mierze odgrywała rolę pionka, trybiku w maszynie jego ambicji, niezbędnego tła
rodzinnego, które miało mu dopomóc w karierze i osiągnięciu statusu wzorowego
obywatela. Może Wasilij miał rację, twierdząc, że mógłby ją zastąpić inną kobietą?
W pociągu spytał ją, czy go kocha, aby go uspokoiła, uraczyła romantyczną
opowiastką, w której byłby bohaterem. Żałosne. Lew westchnął głośno i potarł czoło.
Przegrywał na całej linii — tak właśnie traktował to Wasilij, jak grę, gdzie żetony
miały różne nominały nieszczęść. Lew wyręczył Wasilija i sam zaatakował swoją
żonę, postępując ściśle według jego planu.
Dotarli na miejsce. Samochód się zatrzymał. Niestierow już wysiadł i czekał na
niego. Lew nie miał pojęcia, jak długo siedział w środku. Otworzył drzwi i poszedł za
swoim przełożonym do komendy milicji, by rozpocząć pierwszy dzień pracy.
Przedstawiono go funkcjonariuszom, podał wszystkim rękę i skinął głową,
przytakiwał, choć nic do niego nie docierało; ani nazwiska, ani szczegóły. Zaczął
wracać do teraźniejszości dopiero wtedy, gdy znalazł się sam w szatni i zobaczył
wiszący przed sobą mundur. Zdjął buty, powoli i ostrożnie zsunął skarpety
z zakrwawionych stóp, które następnie opłukał pod kranem, przyglądając się, jak
zimna woda nabiera czerwonego koloru. Ponieważ nie miał czystych skarpetek, a nie
potrafił się zmusić, by poprosić o nową parę, krzywiąc się z bólu, naciągnął
przemoczony materiał na boleśnie obtarte stopy. Rozebrał się, składając cywilne
ubranie na dnie szafki, po czym włożył nowy mundur składający się ze zgrzebnych,
obszytych na czerwono spodni i ciężkiej wojskowej kurtki. Przejrzał się w lustrze.
Pod oczami miał sine obwódki, na lewym policzku sączącą się ranę. Zerknął na
dystynkcje. Był uczastkowym, czyli nikim.
Ściany w gabinecie Niestierowa zdobiły oprawione dyplomy. Czytając wszystkie
po kolei, Lew dowiedział się, że generał zwyciężał w amatorskich zawodach
zapaśniczych, turniejach strzeleckich, a także wielokrotnie zdobywał tytuł Oficera
Miesiąca, tutaj i w Rostowie, poprzednim miejscu zamieszkania. Była to ostentacyjna
ekspozycja, choć nie należało się temu dziwić, zważywszy na nikły szacunek, jakim
cieszyło się jego stanowisko.
Niestierow przyglądał się badawczo nowemu funkcjonariuszowi, nie potrafiąc
go rozgryźć. Dlaczego ten człowiek, były oficer śledczy MGB odznaczony za
bohaterskie czyny w czasie wojny, wyglądał jak siedem nieszczęść — miał brudne
paznokcie, krwawiące skaleczenie na twarzy, nieumyte włosy, cuchnął alkoholem
i najwyraźniej obojętnie przyjął degradację? Może istotnie był taki, jak wynikało
z opisów: rażąco nieudolny i niegodny zaufania. Wygląd z pewnością odpowiadał tej
charakterystyce. Ale generał nie był przekonany: może niechlujna powierzchowność
miała go zmylić. Niepokoiło go to przeniesienie, odkąd się o nim dowiedział. Nowo
przybyły był zdolny wyrządzić im ogromne szkody. Wystarczyłby jeden krytyczny
raport. Niestierow uznał, że najlepiej chyba poddać go próbie i bacznie obserwować.
Lew będzie musiał w końcu odkryć karty.
Niestierow wręczył mu akta. Lew patrzył na nie przez chwilę, nie bardzo
rozumiejąc, czego zwierzchnik od niego oczekuje. Po co mu to daje? Bez względu na
to, co kryła teczka, nic go to nie obchodziło. Westchnął, zmuszając się do lektury.
Akta zawierały czarno-białe zdjęcia młodej dziewczynki. Leżała na wznak, na
czarnym śniegu. Czarnym… bo przesiąkniętym krwią. Wydawało się, że dziewczynka
krzyczy. Przyjrzawszy się uważniej, Lew zauważył, że ma coś w ustach. Niestierow
wyjaśnił:
— Miała usta zapchane ziemią. Dlatego nie mogła wezwać pomocy.
Palce Lwa zacisnęły się na fotografii, a wszystkie myśli o Raisie, rodzicach i o
nim samym błyskawicznie się ulotniły. Skupił wzrok na ustach dziewczynki, szeroko
otwartych i wypełnionych ziemią. Zerknął na następne zdjęcie. Dziewczynka nago:
jej skóra w miejscach, gdzie nie została uszkodzona, była biała jak śnieg. Brzuch —
rozpruty i zmasakrowany. Lew spojrzał na kolejną fotografię, następną i następną, nie
widząc dziewczynki, ale synka Fiodora, chłopca, którego nie rozebrano, któremu nie
rozcięto brzucha i nie zapchano ust ziemią — którego nie zamordowano. Odłożył
zdjęcia na stół. Bez słowa utkwił wzrok w dyplomach zawieszonych na ścianie.
Tego samego dnia

Śmierć synka Fiodora i morderstwo dziewczynki nie miały ze sobą nic


wspólnego — to było niemożliwe. Wydarzyły się w miejscach odległych od siebie
o setki kilometrów. To tylko straszna ironia losu, nic więcej. Ale Lew popełnił błąd,
lekceważąc wysuwane przez Fiodora zarzuty. Zamordowano tu dziecko dokładnie
w taki sposób, jak Fiodor opisał. Taka rzecz była możliwa. Dziś nie mógł się
dowiedzieć, co naprawdę stało się z Arkadym, synem Fiodora. Rzeczywiście nie
zadał sobie nawet tyle trudu, by osobiście obejrzeć ciało chłopca. Być może mały
zginął w wypadku. A być może sprawę wyciszono. Jeżeli prawdą było to drugie, Lew
odegrał kluczową rolę w dobrze wyreżyserowanym przedstawieniu. Uczynił to ze
ślepą wiarą — wykpiwając, wrabiając i wreszcie zastraszając pogrążoną w rozpaczy
rodzinę.
Generał Niestierow nie ukrywał żadnych szczegółów, nazywając rzecz po
imieniu — morderstwem — i nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że popełniono
potworną i brutalną zbrodnię. Jego szczerość zaniepokoiła Lwa. Jak mógł być tak
spokojny? Roczna statystyka komendy miała odpowiadać przyjętym normom:
spadający wskaźnik przestępczości, rosnąca harmonia społeczna. Mimo że wraz
z napływem osiemdziesięciu tysięcy przesiedlonych robotników liczba ludności
w mieście znacznie wzrosła, liczba przestępstw powinna się zmniejszać, ponieważ —
teoretycznie — było więcej pracy, więcej sprawiedliwości i mniej wyzysku.
Ofiara nazywała się Larysa Pietrowa, a znaleziono ją przed czterema dniami
w lesie, niedaleko stacji kolejowej. Okoliczności odkrycia zwłok były niejasne i gdy
Lew zaczął się domagać bliższych informacji, Niestierow wyraźnie nie miał ochoty
wdawać się w szczegóły. Lew zdołał jedynie wywnioskować, że ciało znalazło dwoje
ludzi, którzy za dużo wypili i poszli do lasu odbyć stosunek. Natknęli się na
zamarznięte i doskonale zakonserwowane zwłoki dziewczynki, które leżały w śniegu
przez kilka miesięcy. Była czternastoletnią uczennicą. Milicja znała ją z nie najlepszej
reputacji. Wiedziano, że prowadzi rozwiązły tryb życia, uprawiając seks nie tylko
z chłopcami w swoim wieku, ale także ze starszymi mężczyznami; można ją było
mieć za litr wódki. W dniu zaginięcia Larysa pokłóciła się z matką. Nie zwrócono
uwagi na jej zniknięcie; groziła, że ucieknie, wyglądało więc na to, że dotrzymała
słowa. Nikt jej nie szukał. Według słów Niestierowa jej rodzice byli szanowanymi
obywatelami. Ojciec pracował jako księgowy w montowni Wołgi. Oboje wstydzili się
córki i nie chcieli mieć nic wspólnego ze śledztwem, które prowadzono dyskretnie —
nie ukrywano go, ale też nie nadawano sprawie rozgłosu. Rodzice zgodzili się nie
urządzać swojemu dziecku pogrzebu i byli gotowi udawać, że córka po prostu
zaginęła. Mieszkańcy miasta nie musieli wiedzieć. Wiadomość o morderstwie trafiła
tylko do garstki osób spoza milicji. Wszystkim wtajemniczonym, w tym także dwojgu
ludziom, którzy znaleźli ciało, dano do zrozumienia, jakie mogą ich czekać
konsekwencje, gdyby zaczęli mówić. Sprawę można było szybko zamknąć, ponieważ
milicja aresztowała już domniemanego sprawcę.
Lew wiedział, że milicja może rozpocząć dochodzenie tylko wówczas, gdy
oficjalnie otworzy się sprawę, a sprawę można było otworzyć tylko wówczas, gdy
śledczy mieli pewność, że zakończy się sukcesem. Sytuacja, w której podejrzany nie
zostałby skazany, była niedopuszczalna, a jej konsekwencje surowe. Jeśli podejrzany
stanął przed sądem, mogło to oznaczać tylko jedno: winę. W wypadku spraw
trudnych, złożonych i zagadkowych po prostu nie wszczynano śledztwa. Spokój
Niestierowa i jego podwładnych musiał oznaczać, że są przekonani, iż odnaleźli
właściwego człowieka. Wykonali swoje zadanie. Sformułowanie odpowiednich
wniosków, przedstawienie dowodów, przesłuchania i wreszcie wniesienie oskarżenia
należało do obowiązków państwowego zespołu śledczego, prokuratury i jej
sledowatieli, sędziów śledczych. Generał nie prosił Lwa o pomoc w dochodzeniu:
przeprowadzał pokaz milicyjnej sprawności, oczekując od niego podziwu.
Cela była mała, pozbawiona pomysłowych modyfikacji, takich jak na Łubiance.
Miała betonową posadzkę, betonowe ściany. Podejrzany siedział z rękami skutymi na
plecach. Wyglądał młodo, najwyżej na szesnaście czy siedemnaście lat — miał
muskularną posturę dorosłego człowieka, ale twarz dziecka. Błądził oczyma po całym
pomieszczeniu, nie zatrzymując wzroku na niczym konkretnym. Nie zdradzał oznak
strachu, choć jego spokój nie wynikał chyba z rozumnej decyzji. Lew nie dostrzegł
żadnych śladów pobicia. Oczywiście istniało wiele sposobów torturowania, które nie
pozostawiały znaków na ciele, ale instynkt mówił mu, że chłopcu nie zrobiono
krzywdy. Niestierow wskazał podejrzanego.
— To jest Warłam Babinicz.
Na dźwięk swojego nazwiska młody człowiek spojrzał na generała wzrokiem psa
spoglądającego na swojego pana. Generał ciągnął:
— Znaleźliśmy u niego kosmyk włosów Larysy. Dawniej już ją śledził — kręcił
się pod jej domem, nagabywał ją na ulicy. Matka Larysy pamięta, że wielokrotnie go
widywała. Pamięta, jak córka się na niego skarżyła. Próbował kiedyś dotykać jej
włosów.
Niestierow odwrócił się do podejrzanego i rzekł powoli:
— Warłamie, opowiedz nam, co się stało, opowiedz, skąd się u ciebie wzięły te
włosy.
— Ciachnąłem. To moja wina.
— Opowiedz temu milicjantowi, dlaczego ją zabiłeś.
— Podobały mi się jej włosy. Chciałem je mieć. Mam żółtą książkę, żółtą
koszulę, żółtą puszkę i trochę żółtych włosów. No to pociąłem. Przepraszam. Nie
powinienem. Kiedy dostanę koc?
— Później o tym porozmawiamy.
Lew wtrącił:
— Jaki koc?
— Dwa dni temu porwał niemowlę owinięte w żółty koc. Ma obsesję na punkcie
żółtego koloru. Na szczęście dziecku nic się nie stało. Ale Warłam nie odróżnia dobra
od zła. Robi to, na co ma ochotę, nie licząc się z konsekwencjami.
Niestierow podszedł bliżej podejrzanego.
— Kiedy znalazłem w twojej książce włosy Larysy, dlaczego pomyślałeś, że
będziesz miał kłopoty? Powiedz temu panu to, co powiedziałeś mnie.
— Nigdy mnie nie lubiła, odganiała mnie, ale ja chciałem mieć jej włosy. Bardzo
chciałem. I kiedy je obciąłem, w ogóle nic nie powiedziała.
Niestierow spojrzał na Lwa, proponując poprowadzenie dalszego przesłuchania:
— Macie jakieś pytania?
Czego od niego oczekiwał? Lew zastanowił się przez moment.
— Dlaczego napchałeś jej ziemi do ust?
Warłam nie odpowiedział od razu. Miał zdezorientowaną minę.
— Tak, coś miała w ustach. Teraz pamiętam. Nie bijcie mnie.
Generał uspokoił go:
— Nikt cię nie chce bić, odpowiedz na pytanie.
— Nie wiem. Wszystko zapominam. Tak, miała w ustach ziemię.
Lew ciągnął:
— Opowiedz, co się stało, kiedy ją zabiłeś.
— Pociąłem ją.
— Ją czy jej włosy?
— Przepraszam. Pociąłem ją.
— Posłuchaj uważnie. Pociąłeś ją czy odciąłeś jej włosy?
— Znalazłem ją i pociąłem. Powinienem komuś powiedzieć, ale się bałem. Nie
chciałem mieć kłopotów.
Warłam zaczął płakać.
— Mam straszne kłopoty. Przepraszam. Chciałem tylko jej włosy.
Niestierow zbliżył się do niego.
— Na razie wystarczy.
Po tych słowach otuchy Warłam przestał płakać i znów się uspokoił. Sądząc po
jego twarzy, nie sposób było wziąć go za człowieka zdolnego do morderstwa.
Lew i Niestierow wyszli z celi. Generał zamknął drzwi.
— Mamy dowody, że był na miejscu zbrodni. Ślady na śniegu dokładnie pasują
do jego butów. Wiecie, że jest z intiernatu? To przygłup.
Lew zrozumiał już, dlaczego Niestierow z taką odwagą i zdecydowaniem zajął
się sprawą morderstwa. Mieli podejrzanego, który cierpiał na zaburzenia umysłowe.
Warłam nie należał do radzieckiego społeczeństwa, był spoza systemu
komunistycznego, spoza polityki — jego czyny można było wyjaśnić. Nie stawiały
w złym świetle partii, nie zmieniały truizmów na temat przestępczości, ponieważ
podejrzany nie był prawdziwym człowiekiem radzieckim. Stanowił anomalię.
Niestierow dodał:
— Tylko nie ulegajcie złudzeniu, że nie jest zdolny do przemocy. Przyznał się do
zabójstwa. Miał motyw, wprawdzie irracjonalny, ale miał. Chciał coś, czego nie mógł
mieć — jej jasne włosy. Ma na koncie przestępstwa, które popełnił, próbując zdobyć
coś, czego pragnął: kradzież, porwanie. Teraz posunął się do morderstwa. Dla niego
nie istnieje różnica między zabójstwem Larysy a wykradzeniem dziecka. Jest
niedorozwinięty pod względem moralnym. To smutne. Powinien już dawno trafić pod
klucz. Teraz sprawą zajmie się sledowatiel.
Lew zrozumiał. Śledztwo zostało zamknięte. Młodego człowieka w celi czekała
śmierć.
Tego samego dnia

Pokój był pusty. Lew rzucił się na kolana i położył głowę na podłodze. Walizka
spod łóżka zniknęła. Zerwał się, zbiegł po schodach i wpadł do kuchni. Basarow
odkrawał paski tłuszczu z niezidentyfikowanego kawałka żółtawego mięsa.
— Gdzie moja żona?
— Zapłaćcie za flaszkę, to wam powiem.
Wskazał na pustą butelkę po taniej wódce, którą Lew dokończył wczesnym
rankiem, i dodał:
— Nie obchodzi mnie, czy wyście to wypili, czy wasza żona.
— Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie ona jest.
— Zapłaćcie za wódkę.
Lew nie miał przy sobie żadnych pieniędzy. Wciąż był w mundurze. Wszystko
zostawił w szatni w komendzie.
— Zapłacę później. Ile będziecie chcieli.
— Później, pewnie, później zapłacicie mi milion rubli.
Basarow wrócił do krojenia mięsa, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie
zamierza się ugiąć.
Lew znów poszedł na górę i przetrząsnął zawartość swojej walizki, wyrzucając
z niej wszystko. W Podręczniku agitatora miał cztery dwudziestopięciorublowe
banknoty, schowane na czarną godzinę. Wrócił z pokoju do restauracji i wcisnął
kierownikowi do ręki jeden banknot, czyli znacznie więcej, niż kosztowała butelka
wódki.
— Gdzie ona jest?
— Wyszła parę godzin temu. Z walizką.
— Dokąd poszła?
— Nie rozmawiała ze mną. Ja też z nią nie rozmawiałem.
— Kiedy, kiedy dokładnie?
— Dwie czy trzy godziny…
Trzy godziny — to znaczy, że opuściła nie tylko restaurację, ale prawdopodobnie
miasto. Lew nie miał pojęcia, dokąd się mogła wybrać ani w którą stronę pojechać.
Basarow, otrzymawszy tak sowitą zapłatę, zdobył się na wspaniałomyślność,
dorzucając od siebie dodatkową informację:
— Raczej nie zdążyła na popołudniowy pociąg. O ile pamiętam, następny
odchodzi mniej więcej teraz.
— O której?
— Wpół do ósmej…
Lew miał dziesięć minut.
Nie zważając na zmęczenie, biegł, ile sił w nogach. Ale dusił się z rozpaczy.
Brakowało mu tchu i słabo orientował się w okolicy. Pędził na oślep, starając się
przypomnieć sobie drogę, którą przyjechali ze stacji. Mundur przesiąkł pryskającą mu
spod stóp lodowatą mazią i gruby materiał robił się coraz cięższy. Pęcherze na
stopach piekły, buty znów zaczęły się wypełniać krwią. Przy każdym kroku jego nogi
przeszywał przenikliwy ból.
Skręcił za róg i znalazł się w ślepym zaułku — ujrzał przed sobą szereg
drewnianych domów. Zabłądził. Było za późno. Jego żona wyjechała; nic już nie
mógł zrobić. Pochylił się i usiłując złapać oddech, przypomniał sobie te zrujnowane
domy i odór ścieków. Był pewien, że jest niedaleko stacji. Zamiast zawrócić, podbiegł
do tylnych drzwi jednej z drewnianych chatek i wszedł do środka, wprost między
ludzi stłoczonych na podłodze przy piecu. Członkowie rodziny będącej w trakcie
posiłku spojrzeli na niego w milczeniu, a na widok munduru w ich oczach błysnął lęk.
Lew bez słowa przeskoczył dzieci i wybiegł z drugiej strony na ulicę; na główną
ulicę, którą poprzedniego dnia jechali samochodem. Zobaczył budynek stacji.
Próbował przyśpieszyć, lecz biegł coraz wolniej. Adrenalina nie mogła już
zneutralizować zmęczenia. Zużył cały zapas sił.
Pchnął ramieniem drzwi i siłą rozpędu wpadł do budynku stacji. Zegar
pokazywał za piętnaście ósmą. Lew spóźnił się o kwadrans. Do jego świadomości
zaczęła docierać porażająca myśl, że Raisa odeszła, prawdopodobnie na zawsze.
Uchwycił się promyka nadziei, że może jeszcze jest na peronie, że jeszcze nie wsiadła
do pociągu. Wyszedł i rozejrzał się w lewo i prawo. Nie widział ani swojej żony, ani
pociągu. Ogarnęła go fala słabości. Schylił się, opierając dłonie na kolanach i czując
pot ściekający po policzku. Kątem oka dostrzegł jakiegoś mężczyznę siedzącego na
ławce. Co jeszcze robił na peronie? Czyżby czekał na pociąg? Lew się wyprostował.
Raisa stała na drugim końcu peronu, niewidoczna w półmroku. Musiał się
opanować całym wysiłkiem woli, by nie podbiec do niej i nie chwycić jej za ręce.
Odetchnął, zastanawiając się, co powiedzieć żonie. Zerknął na siebie — był brudny
i spocony, wyglądał okropnie. Ale Raisa nawet na niego nie spojrzała: patrzyła ponad
jego ramieniem. Odwrócił się. Nad dachami buchały kłęby dymu. Zbliżał się
spóźniony pociąg.
Lew wyobrażał sobie, że będzie miał trochę czasu na przygotowanie przeprosin,
na znalezienie odpowiednich słów, na popisy elokwencji. Niestety, plan spalił na
panewce. Pozostało mu kilka sekund, aby ją przekonać. Wyjąkał:
— Przepraszam cię, nie zastanowiłem się, co robię. Chwyciłem cię za szyję, ale
to nie byłem ja — a raczej nie ktoś, kim chcę być.
Beznadziejnie — musiał się bardziej postarać. Spokojnie, trzeba się skupić —
nie będzie miał drugiej szansy.
— Raiso, chcesz ode mnie odejść. Masz prawo to zrobić. Ale pomyśl tylko, jak
trudno ci będzie samej. Mogą cię zatrzymać, przesłuchać, aresztować. Nie masz
odpowiednich papierów. Uznają cię za włóczęgę. Chociaż to nie powód, żeby ze mną
zostać. Wiem, że wolisz zaryzykować.
— Papiery można podrobić, Lwie. Wolę podrobione dokumenty niż małżeństwo.
A więc wszystko stało się jasne. Ich małżeństwo było fikcją. Lew zaniemówił.
Pociąg zatrzymał się obok nich. Twarz Raisy nie wyrażała żadnych emocji. Lew
zszedł jej z drogi. Ruszyła w stronę wagonu.
Miał pozwolić jej odjechać? Przekrzykując zgrzyt hamulców, zawołał:
— Nie wydałem cię nie z powodu twojej ciąży ani dlatego, że jestem dobrym
człowiekiem. Zrobiłem to, bo rodzina jest jedyną częścią mojego życia, której się nie
wstydzę.
Ku jego zaskoczeniu Raisa odwróciła się do niego.
— Skąd to nagłe olśnienie? Brzmi jak tani chwyt. Zabrali ci mundur, stanowisko,
władzę, więc teraz musisz się zadowolić mną. O to chodzi? Coś, co nigdy się dla
ciebie nie liczyło — my — staje się ważne, kiedy nie zostało ci już nic innego, tak?
— Wiem, że mnie nie kochasz. Ale przecież pobraliśmy się z jakiegoś powodu,
coś nas łączyło. Straciliśmy to. Z mojej winy. Możemy to znów odnaleźć.
Drzwi otworzyły się i z pociągu wysiadła garstka pasażerów. Czasu było coraz
mniej. Raisa spojrzała na wagon, rozważając swoją decyzję. Wiedziała, że jest
w opłakanej sytuacji. Nie miała przyjaciół, do których mogłaby uciec, nie miała
rodziny, która mogłaby ją ukryć, nie miała pieniędzy ani żadnych środków
utrzymania. Nie miała nawet biletu. Musiała mu przyznać rację. Jeżeli wyjedzie,
prawdopodobnie zostanie zatrzymana. Na samą myśl o tym ogarniało ją śmiertelne
zmęczenie. Popatrzyła na męża. Mieli tylko siebie, czy im się to podobało, czy nie.
Postawiła walizkę. Lew uśmiechnął się, najwyraźniej sądząc, że się pogodzili.
Zirytowana uniosła rękę w ostrzegawczym geście, by zetrzeć mu z twarzy ten
idiotyczny uśmiech.
— Wyszłam za ciebie, bo się bałam, że jeżeli cię odtrącę, zostanę aresztowana,
może nie od razu, ale później, pod byle jakim pretekstem. Lwie, byłam młoda, a ty
byłeś ważnym funkcjonariuszem. Dlatego właśnie zostaliśmy małżeństwem. Jak
myślisz, czemu skłamałam, że mam na imię Lena? Wydawało ci się, że to zabawne,
romantyczne? Podałam ci fałszywe imię, bo się bałam, że mnie odnajdziesz. Ty
wziąłeś to za kokieterię, a ja próbowałam się ratować. Nasz związek był zbudowany
na strachu. Może nie z twojego punktu widzenia — nie miałeś powodu się mnie bać,
jak mogłam wpłynąć na twoje życie? Czy ja w ogóle miałam na coś wpływ?
Poprosiłeś mnie, żebym za ciebie wyszła, więc się zgodziłam, bo tak się robi. Ludzie
są odporni; żeby przeżyć, potrafią dużo znieść. Nie biłeś mnie, nie krzyczałeś na
mnie, nigdy się nie upijałeś. W sumie uznałam, że miałam więcej szczęścia niż inni.
Kiedy chwyciłeś mnie za szyję, Lwie, zabiłeś ostatni powód, dla którego mogłabym
z tobą zostać.
Pociąg ruszył. Lew patrzył za nim, próbując ułożyć sobie w głowie to, co
usłyszał. Ale nie zostawiła mu ani chwili na rozmyślania, wyrzucając z siebie słowa
z taką szybkością, jak gdyby już dawno je sobie przygotowała. Gdy puściły tamy,
słowa popłynęły rwącym strumieniem.
— Kłopot w tym, że kiedy ludzie tracą wpływy, tak jak ty teraz, zaczynają
mówić prawdę. Nie jesteś do tego przyzwyczajony, żyłeś w świecie chronionym przez
strach, który sam wzbudzałeś. Ale jeżeli mamy zostać razem, skończmy z tymi
iluzjami romantyzmu. Łączy nas tylko konieczność. Mam ciebie, ty masz mnie. Poza
tym mamy niewiele więcej. I jeżeli zdecydujemy się zostać razem, od tej chwili będę
ci mówiła tylko prawdę, żadnych słodkich kłamstw — jesteśmy sobie równi jak nigdy
przedtem. Albo się zgadzasz, albo czekam na następny pociąg.
Lew nie odpowiedział. Czuł się bezradny, pokonany, zdruzgotany lawiną słów.
Dawniej wykorzystywał swoją pozycję, by zdobyć lepsze mieszkanie, lepsze
jedzenie. Nie sądził, że dzięki niej zdobył także żonę. Dodała odrobinę ciszej:
— Boję się tylu rzeczy i ludzi. Nie możesz być jednym z nich.
— Już nigdy nie będę.
— Zimno. Stoję na tym peronie od trzech godzin. Wracam do pokoju. Idziesz?
Nie, nie miał ochoty iść obok niej, czując ziejącą między nimi przepaść.
— Jeszcze chwilę zostanę. Zobaczymy się w pokoju.
Raisa z walizką w ręku zawróciła do budynku stacji. Lew usiadł na ławce
i utkwił wzrok w lesie. Przebiegał pamięcią ich wspólne życie, zupełnie inaczej
przyglądając się każdemu wspomnieniu, pisząc od nowa swoją historię.
Nie wiedział, jak długo siedział, gdy poczuł obok czyjąś obecność. Uniósł
wzrok. To był młody człowiek z kasy biletowej, którego zobaczyli zaraz po
przyjeździe.
— Dzisiaj nie będzie już żadnych pociągów, proszę pana.
— Ma pan papierosa?
— Nie palę. Mogę przynieść z domu. Mieszkanie jest tu, na górze.
— Nie, dziękuję, nie trzeba.
— Jestem Aleksander.
— Lew. Mogę tu jeszcze chwilę posiedzieć?
— Oczywiście. Przyniosę panu tego papierosa.
Zanim Lew zdążył odpowiedzieć, młody człowiek zniknął.
Lew odchylił się na ławce i czekał. Zobaczył drewnianą budkę stojącą nieco
dalej od torów. W jej pobliżu znaleziono zwłoki. Dostrzegł skraj lasu, miejsce
zdarzenia — śnieg zadeptany przez milicjantów, fotografów i śledczych oglądających
ciało dziewczynki z otwartymi ustami wypełnionymi ziemią.
Tknięty nagłą myślą zerwał się z ławki, zeskoczył z peronu i przeciął tory,
biegnąc w kierunku drzew. Za jego plecami rozległo się wołanie:
— Co pan robi?
Odwrócił się i zobaczył Aleksandra stojącego z papierosem w ręku na krawędzi
peronu. Dał mu znak, by ruszył za nim.
Lew dotarł do miejsca, gdzie śnieg wszerz i wzdłuż przecinały ślady stóp
prowadzące we wszystkich kierunkach. Wszedł do lasu i po kilku minutach trafił tam,
gdzie najprawdopodobniej leżały zwłoki. Kucnął. Dogonił go Aleksander. Lew uniósł
głowę.
— Wie pan, co tu się stało?
— To ja zobaczyłem Ilinę, kiedy biegła na stację. Była ciężko pobita, cała się
trzęsła — przez jakiś czas nie mogła mówić. Wezwałem milicję.
— Ilinę?
— Znalazła ciało, przypadkiem. Ona i ten mężczyzna, który z nią był.
Dwoje ludzi w lesie — Lew domyślał się wcześniej, że coś tu musi być nie tak.
— Dlaczego była pobita?
Aleksander był wyraźnie zdenerwowany.
— To prostytutka. Tamtego wieczoru był z nią ważny funkcjonariusz partyjny.
Proszę mnie o nic więcej nie pytać.
Lew zrozumiał. Ten człowiek nie chciał, by jego nazwisko znalazło się w aktach.
Ale czy to on mógł być podejrzanym o morderstwo dziewczynki? Lew skinął głową,
próbując go uspokoić.
— Obiecuję, że nikomu o panu nie wspomnę.
Włożył rękę w cienką warstwę śniegu.
— Dziewczynka miała usta pełne ziemi, sypkiej ziemi. Przypuśćmy, że
szamoczę się tu z panem i szukam czegoś, żeby zapchać panu usta, bo się boję, żeby
ktoś nie usłyszał pana krzyku.
Palce Lwa natrafiły na ziemię. Twardą jak skała. Sprawdził gdzie indziej, potem
jeszcze w kilku miejscach. Nigdzie nie znalazł sypkiej ziemi. Była zamarznięta na
kamień.
18 marca

Stojąc przed szpitalem numer 379, Lew jeszcze raz przeczytał główne punkty
protokołu oględzin zwłok, które przepisał z oryginału.
Liczne rany kłute.
Ostrze o nieustalonej długości.
Rozległe obrażenia tułowia i organów wewnętrznych.
Ofiara została zgwałcona przed śmiercią lub po niej.
Usta wypełnione ziemią, ale ofiara nie udusiła się, kanał nosowy czysty.
Ziemi użyto w innym celu — aby uciszyć ofiarę?

Lew zakreślił ostatnie zdanie. Skoro grunt był zamarznięty, sprawca musiał
przynieść ziemię ze sobą. Taka przezorność oznaczała, że planował morderstwo. Ale
po co w ogóle brał ziemię? Znacznie łatwiej i wygodniej było zakneblować ofiarę
szmatą, chustką czy nawet własną ręką. Nie znając odpowiedzi na żadne z tych pytań,
Lew postanowił poniewczasie skorzystać z rady Fiodora. Zamierzał osobiście
obejrzeć ciało.
Gdy spytał, gdzie przechowuje się zwłoki, skierowano go do szpitala numer 379.
Nie spodziewał się zastać tam laboratoriów medycyny sądowej, anatomopatologów
ani wydzielonych prosektoriów. Wiedział, że nie ma wyspecjalizowanych miejsc
i urządzeń do badania przypadków nienaturalnej śmierci. Po co, jeśli coś takiego jak
nienaturalna śmierć nie istniało? W szpitalu milicjanci musieli zabiegać o pomoc
lekarzy, wykorzystując ich wolne chwile, na przykład podczas przerwy na posiłek
albo dziesięć minut przed operacją. Lekarze, nie mając innej wiedzy poza swoimi
kwalifikacjami medycznymi, na podstawie oględzin ciała stawiali hipotezę na temat
domniemanej przyczyny śmierci. Protokół, który czytał Lew, sporządzono na
podstawie uwag zanotowanych podczas jednego z takich przeprowadzonych na
poczekaniu badań. Notatki po kilku dniach przepisywała na maszynie zupełnie inna
osoba. Nie ulegało wątpliwości, że po drodze gubiono większość istotnych
szczegółów.
Szpital numer 379 należał do najsłynniejszych szpitali w kraju i podobno do
najlepszych bezpłatnych szpitali na świecie. Zajmował powierzchnię kilku hektarów
na końcu ulicy Czkałowa — starannie utrzymany teren szpitala sięgał granic lasu.
Lew był pod wrażeniem. To nie żaden propagandowy projekt. W tę instytucję
zainwestowano mnóstwo pieniędzy, a on rozumiał, dlaczego dygnitarze pokonywali
wiele kilometrów, by leczyć się w tak malowniczej okolicy. Przypuszczał, że
przeznaczano na tę placówkę tak ogromne sumy przede wszystkim po to, aby dbała
o zdrowie i wydajność siły roboczej zakładów Wołgi.
W rejestracji spytał, czy może porozmawiać z jakimś lekarzem, wyjaśniając, że
potrzebuje pomocy w oględzinach ofiary morderstwa, dziewczynki, która jest
w szpitalnej kostnicy. Dyżurny był wyraźnie niezadowolony z tej prośby. Zapytał, czy
to pilne i czy Lew nie mógłby przyjść o innej porze, gdy będzie mniejszy ruch.
Sprawa była jasna: ten człowiek nie chce mieć nic wspólnego ze sprawą.
— To pilne.
Dyżurny niechętnie poszedł zobaczyć, kto jest wolny.
Lew bębnił palcami w blat, z zaniepokojeniem spoglądając przez ramię na
wejście. Nie dostał zgody na tę wizytę, zdecydował o niej sam. Co miał nadzieję
osiągnąć? Jego zadanie polegało na znalezieniu dowodów potwierdzających winę
podejrzanego, a nie na kwestionowaniu winy. Mimo że strącono go z prestiżowego
świata przestępstw politycznych w mrok tajemnic zwykłej zbrodni, stosowano tu
podobne procedury. Zbagatelizował śmierć synka Fiodora, uznając ją za wypadek, nie
dlatego że miał na to dowody, lecz dlatego że wymagała tego linia partii. Dokonywał
aresztowań na podstawie listy nazwisk, którą sporządzano za zamkniętymi drzwiami.
Na tym polegały jego metody pracy. Lew nie był tak naiwny, by sądzić, że potrafi
zmienić kierunek śledztwa. Nie miał żadnej władzy. Nawet jako wysoko postawiony
oficer nie mógłby zatrzymać rozpoczętego postępowania. Było w toku, podejrzanego
już wybrano. Babinicz z całą pewnością zostanie uznany za winowajcę i z całą
pewnością umrze. System nie uwzględniał żadnych odstępstw od normy ani nie
dopuszczał pomyłek. Ważniejsza od prawdy była pozorna skuteczność.
Zresztą co go mogła obchodzić ta sprawa? To nie było jego miasto. I nie jego
ludzie. Nie przyrzekł rodzicom dziewczynki, że znajdzie mordercę. Nie znał Larysy,
nie poruszyła go historia jej życia. Co więcej, podejrzany stanowił zagrożenie
społeczne — porwał dziecko.
Lew miał mnóstwo doskonałych powodów, żeby nie robić nic, prócz tego
pozostawało podstawowe pytanie:
Co sam mogę zmienić?

Dyżurny wrócił w towarzystwie czterdziestokilkuletniego mężczyzny, doktora


Tiapkina, który zgodził się zaprowadzić Lwa do kostnicy, pod warunkiem że nie
zostanie to nigdzie odnotowane, a jego nazwisko nie pojawi się w żadnych
dokumentach.
Po drodze lekarz wyraził wątpliwość, czy ciało dziewczynki jeszcze tam jest.
— Nie trzymamy ich zbyt długo, chyba że nas o to proszą. Wydawało się nam,
że milicja uzyskała wszystkie potrzebne informacje.
— Czy to pan przeprowadzał wstępne badanie?
— Nie, ale słyszałem o tym morderstwie. Myślałem, że sprawca został już
złapany.
— Tak, możliwe.
— Mam nadzieję, że się pan nie obrazi, ale chyba wcześniej pana nie widziałem.
— Przyjechałem tu niedawno.
— Skąd pan jest?
— Z Moskwy.
— Przeniesienie?
— Tak.
— Mnie przysłano tu trzy lata temu, też z Moskwy. Pewnie jest pan
rozczarowany?
Lew milczał.
— Tak, proszę nie odpowiadać. Na początku byłem rozczarowany. Miałem
świetną reputację, znajomych, rodzinę. Przyjaźniłem się z profesorem Wowsim.
Przeniesienie tutaj uznałem za degradację. Oczywiście okazało się, że spotkało mnie
szczęście.
Lew znał to nazwisko — profesor Wowsi należał do grona znanych żydowskich
lekarzy, którzy zostali aresztowani. Skazanie profesora i jego kolegów
zapoczątkowało intensywną czystkę antysemicką prowadzoną z rozkazu Stalina.
Opracowano szczegółowe plany. Lew widział te dokumenty Po usunięciu
z wpływowych kręgów kluczowych postaci pochodzenia żydowskiego miała się
rozpocząć czystka na dużą skalę, skierowana przeciw wszystkim żydowskim
obywatelom bez względu na ich pozycję społeczną. Tym planom położyła kres śmierć
Stalina.
Nie znając toku myśli swojego towarzysza, doktor Tiapkin ciągnął beztroskim
tonem:
— Bałem się, że wysyłają mnie do jakiegoś wiejskiego ośrodka zdrowia. Ale
cała okolica zazdrości nam 379. Szpital cieszy się wręcz za dużym powodzeniem.
Wielu robotników z fabryki woli spędzić noc w naszych czystych łóżkach, z toaletą
pod dachem, niż we własnych domach. Zorientowaliśmy się, że nie każdy jest tak
chory, jak twierdzi. Niektórzy robotnicy byli gotowi nawet odciąć sobie kawałek
palca, żeby zostać u nas przez tydzień. Jedynym wyjściem było sprowadzenie
funkcjonariuszy MGB do skontrolowania oddziałów. Nie chodzi o to, że nie
rozumiemy robotników. Wszyscy widzieliśmy ich domy. Ale jeśli przez choroby
spadnie wydajność zakładów, zostaniemy oskarżeni o zaniedbania. Troska o zdrowie
ludzi stała się kwestią życia i śmierci nie tylko dla pacjentów, ale także dla lekarzy.
— Rozumiem.
— Pracował pan w moskiewskiej milicji?
Czy Lew powinien się przyznać, że służył w MGB, czy skłamać, mówiąc, że był
po prostu milicjantem? Prościej będzie skłamać. Nie chciał wytrącać doktora
z gadatliwego nastroju.
— Tak.
Kostnica znajdowała się w piwnicy wbudowanej głęboko w ziemię, która przez
całą długą zimę była zamarznięta. Dlatego w korytarzach panował naturalny chłód.
Tiapkin wprowadził Lwa do dużej sali o niskim suficie i wyłożonej płytkami
podłodze. Z boku stała prostokątna kadź przypominająca niewielki basen. Na drugim
końcu pomieszczenia były stalowe drzwi prowadzące do kostnicy.
— Jeżeli krewni nie postanowią inaczej, w ciągu dwunastu godzin spopielamy
zwłoki. Zmarłych na gruźlicę spopielamy w ciągu godziny. Nie potrzebujemy zbyt
dużo miejsca na przechowywanie. Proszę zaczekać, zaraz wracam.
Lekarz otworzył stalowe drzwi i wszedł do kostnicy. Lew zbliżył się do kadzi,
zaglądając do środka. Zbiornik był wypełniony ciemną galaretowatą cieczą. Lew nie
zobaczył nic poza własnym odbiciem. Powierzchnia była gładka i czarna, choć
z barwy plam na betonowych ściankach odgadł, że w rzeczywistości płyn ma kolor
ciemnopomarańczowy. Z boku leżał rodzaj bosaka — długi metalowy pręt
zakończony haczykowatym zębem. Lew wziął narzędzie i ostrożnie zanurzył je
w kadzi. Powierzchnia cieczy rozstąpiła się na moment jak syrop i znów się
wygładziła. Lew wsunął bosak głębiej i tym razem poczuł, jak porusza coś ciężkiego.
Pchnął mocniej. Na powierzchnię wynurzyło się nagie ciało, wolno obróciło się o sto
osiemdziesiąt stopni i zatonęło z powrotem. Z kostnicy wyłonił się Tiapkin, pchając
nosze na kółkach.
— Te ciała wsadzimy do lodu i przetransportujemy do Swierdłowska na sekcję.
Mają tam uczelnię medyczną. Znalazłem pańską dziewczynkę.
Larysa Pietrowa leżała na wznak. Jej białą skórę przecinała siateczka niebieskich
żyłek, cienkich jak pajęcze nici. Miała blond włosy. Nad czołem pozostało miejsce po
nierówno obciętym fragmencie grzywki: włosach, które zabrał Warłam. W ustach nie
było już ziemi — usunięto ją — lecz szczęki pozostały rozwarte, unieruchomione
w tej samej pozycji. Na zębach i języku widniały brązowe ślady po grudach ziemi.
— Miała w ustach ziemię.
— Naprawdę? Przykro mi, pierwszy raz widzę to ciało.
— Usta były zapchane ziemią.
— Może lekarz ją wypłukał, żeby obejrzeć gardło.
— Nie zostawiono jej?
— Sądzę, że to mało prawdopodobne.
Dziewczynka miała otwarte oczy. Były niebieskie. Może jej matka została tu
przesiedlona z jakiegoś miasta w pobliżu fińskiej granicy, z któregoś regionu
bałtyckiego. Przypomniawszy sobie przesąd, zgodnie z którym w oczach ofiary
utrwalał się obraz twarzy mordercy, Lew nachylił się bliżej, oglądając bladoniebieskie
oczy. Zawstydzony raptownie się wyprostował. Tiapkin się uśmiechnął.
— Wszyscy sprawdzamy — lekarze i śledczy. Nawet jeżeli mózg nam mówi, że
nic tam nie zobaczymy, wszyscy chcemy się upewnić. Oczywiście, gdyby to była
prawda, mielibyśmy o wiele łatwiejszą pracę.
— Gdyby to była prawda, morderca zawsze wykłuwałby ofierze oczy.
Nie mając żadnych doświadczeń w oględzinach zwłok, przynajmniej z punktu
widzenia kryminalistyki, Lew nie był pewien, jak się do tego zabrać. Jego zdaniem
ofiarę okaleczono tak brutalnie, że mogło to być tylko dzieło szaleńca. Tułów został
rozszarpany. Lew dość się już napatrzył. Warłam Babinicz pasował idealnie. Musiał
przynieść ze sobą ziemię z niezrozumiałych, tylko sobie znanych powodów.
Lew miał już ochotę wyjść, lecz Tiapkin, skoro już pokonał długą drogę do
piwnicy, wyraźnie się nie śpieszył. Nachylił się nad ciałem, oglądając fragment
rozgniecionej na miazgę tkanki. Końcem pióra delikatnie dotykał wnętrza
zmasakrowanej jamy brzusznej, badając obrażenia.
— Może mi pan powiedzieć, co napisano w protokole?
Lew zerknął w notatki i przeczytał je na głos. Tiapkin kontynuował badanie.
— Nie wspomniano, że brakuje żołądka. Został usunięty, odcięty od przełyku.
— Tak precyzyjnie, jakby…
— Pyta pan, czy mógł to zrobić lekarz?
Doktor uśmiechnął się i dodał:
— Możliwe, ale cięcie jest nierówne, nie wygląda na chirurgiczne. Niezbyt
fachowe. Chociaż byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że sprawca pierwszy raz
posłużył się nożem, przynajmniej do rozcinania ciała. Cięcie nie jest fachowe, ale
wykonane pewną ręką. Nie wygląda na przypadkowe.
— Czyli to może nie być pierwsze dziecko, które zabił?
— Zdziwiłbym się, gdyby tak było.
Lew dotknął czoła i poczuł, że spocił się mimo piwnicznego chłodu. Jakim
cudem te dwie śmierci — synka Fiodora i tej dziewczynki — mogły mieć ze sobą coś
wspólnego?
— Jakiej wielkości mógł być ten żołądek?
Tiapkin zakreślił trzymanym w ręku piórem przestrzeń, jaką mniej więcej
zajmowałby żołądek dziewczynki. Spytał:
— Znaleziono go w pobliżu?
— Nie.
Albo nie zauważono go podczas przeszukiwania miejsca zdarzenia, co wydawało
się mało prawdopodobne, albo zabrał go morderca.
Po chwili milczenia Lew zapytał:
— Została zgwałcona?
Tiapkin zbadał pochwę dziewczynki.
— Nie była dziewicą.
— Ale to nie znaczy, że została zgwałcona.
— Miała wcześniej kontakty seksualne?
— Tak słyszałem.
— Nie widzę żadnego urazu genitaliów. Żadnych zsinień ani zadrapań. Proszę
zwrócić uwagę, że obrażenia nie obejmują narządów płciowych. Nie ma nacięć na
piersiach ani twarzy. Człowieka, który to zrobił, interesował tylko wąski pas
pomiędzy klatką piersiową a pochwą, wnętrzności — narządy trawienne. To wygląda
na bestialski atak, ale sprawca musiał działać metodycznie.
Lew zbyt pochopnie doszedł do wniosku, że to dzieło szaleńca. Krew i rozmiary
okaleczeń sprawiały wrażenie chaosu, ale w rzeczywistości mord był precyzyjny
i dobrze zaplanowany.
— Oznaczacie ciała, które tu trafiają — żeby je potem zidentyfikować?
— Nic o tym nie wiem.
Na kostce dziewczynki była zawiązana luźna pętla sznurka, którego koniec
zwisał z wózka. Wyglądał jak bransoletka dla ubogich. W miejscach, gdzie sznurek
otarł skórę, widniały ślady jak po oparzeniach.
Tiapkin zobaczył go pierwszy. W drzwiach stał generał Niestierow. Nie
wiadomo, jak długo im się przyglądał. Lew odsunął się od zwłok.
— Przyszedłem zapoznać się z procedurą.
Niestierow zwrócił się do Tiapkina:
— Mógłby nas pan zostawić samych?
— Tak, oczywiście.
Tiapkin zerknął na Lwa, jak gdyby życzył mu powodzenia, po czym wyszedł.
Niestierow zbliżył się do niego. Próbując nieporadnie odwrócić uwagę przełożonego,
Lew zaczął się z nim dzielić najświeższymi spostrzeżeniami.
— W oryginalnym protokole nie ma wzmianki o tym, że usunięto jej żołądek.
Musimy postawić Warłamowi konkretne pytanie: Dlaczego właściwie wyciął jej
żołądek i co z nim potem zrobił?
— Co robicie w Wuralsku?
Generał stał naprzeciw Lwa. Rozdzielały ich zwłoki dziewczynki.
— Zostałem tu przeniesiony.
— Dlaczego?
— Nie mogę powiedzieć.
— Myślę, że ciągle pracujecie w MGB.
Lew milczał. Niestierow ciągnął:
— To nie tłumaczy, dlaczego tak się interesujecie tym morderstwem. Zgodnie
z poleceniem zwolniliśmy Petrosjana i nie postawiliśmy mu zarzutów.
Lew nie miał pojęcia, kim był Petrosjan.
— Tak, wiem.
— Nie miał nic wspólnego z morderstwem tej dziewczynki.
Petrosjan musiał być tym ważnym funkcjonariuszem partii. Był chroniony. Ale
czy mężczyzna, który pobił prostytutkę, był tą samą osobą, która zamordowała
dziewczynkę? Lew sądził, że to mało prawdopodobne. Niestierow ciągnął:
— Nie aresztowałem Warłama dlatego, że powiedział coś złego czy zapomniał
przyjść na pochód na placu Czerwonym. Aresztowałem go, bo zabił tę dziewczynkę,
bo jest groźny dla otoczenia i w mieście będzie bezpieczniej, kiedy zostanie
w areszcie.
— On tego nie zrobił.
Niestierow podrapał się w policzek.
— Wszystko jedno, po co cię tu przysłano, ale musisz pamiętać, że nie jesteś już
w Moskwie. Proponuję umowę. Moim ludziom włos nie spadnie z głowy. Żaden
z nich nigdy nie był i nie zostanie aresztowany. Jeżeli zrobisz cokolwiek, co
zaszkodzi mojej załodze, jeżeli złożysz meldunek, który podważy mój autorytet,
jeżeli nie wykonasz rozkazu, jeżeli będziesz utrudniał nam wykonywanie
obowiązków, jeżeli przedstawisz moich funkcjonariuszy jako nieudolnych, jeżeli
złożysz jakikolwiek donos na moich ludzi — jeżeli zrobisz choć jedną z tych rzeczy,
zabiję cię.
20 marca

Raisa dotknęła ramy okna. Gwoździe, którymi zabito okno w pokoju, zostały
wyciągnięte. Odwróciła się, podeszła do drzwi i otworzyła je. W korytarzu było
słychać hałasy dobiegające z restauracji, ale nigdzie nie widziała śladu Basarowa. Był
późny wieczór, pora, gdy w lokalu panował największy ruch. Zamknąwszy drzwi na
klucz, Raisa wróciła do okna, otworzyła je i spojrzała w dół. Na śniegu
pokrywającym spadzisty dach kuchni zobaczyła ślady, które pozostawił Lew. Raisa
była wściekła. O włos uniknęli śmierci, a on lekkomyślnie ryzykował życie ich
obojga.
Dziś Raisa przepracowała drugi dzień w szkole średniej numer 151. Dyrektor
Witalij Kapler, mężczyzna pod pięćdziesiątkę, bardzo się ucieszył na wieść, że Raisa
dołączy do grona pedagogicznego, ponieważ, jak twierdził, przejmując od niego dużą
część lekcji, umożliwi mu nadrobienie papierkowej roboty. Raisa nie miała pewności,
czy rzeczywiście ułatwi dyrektorowi wykonywanie innych obowiązków, czy po
prostu uwolni go od nadmiaru pracy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie
człowieka, który woli ślęczeć nad książkami, niż uczyć. Ale bardzo się ucieszyła, że
może natychmiast przystąpić do pracy. Po kilku lekcjach zorientowała się, że
miejscowe dzieci mają mniej politycznego sprytu niż uczniowie w Moskwie. Nie
witały gorącymi brawami każdej wzmianki o najważniejszych przywódcach
partyjnych, nie rywalizowały z taką zaciętością, by udowodnić swoją lojalność wobec
partii, słowem, bardziej przypominały dzieci. Pochodziły z rozmaitych środowisk,
z rodzin sprowadzonych z przeróżnych zakątków kraju — miały skrajnie odmienne
doświadczenia. To samo dotyczyło nauczycieli. Prawie wszyscy zostali przesiedleni
do Wuralska z różnych regionów. Każdy miał za sobą podobnie burzliwe przeżycia
jak ona, więc spotkała się z całkiem życzliwym przyjęciem. Oczywiście, odnoszono
się do niej z pewną rezerwą. Kim była? Dlaczego się tu zjawiła? Czy naprawdę jest
osobą, za którą się podaje? Ale to jej nie przeszkadzało, wszyscy wobec wszystkich
żywili takie wątpliwości. Po raz pierwszy od przyjazdu Raisa pomyślała, że może
jednak uda się ułożyć sobie życie w tym mieście.
Została w szkole do późnego wieczora, czytając i przygotowując się do lekcji.
Szkoła numer 151 była znacznie przyjemniejszym miejscem niż hałaśliwy pokój nad
cuchnącą restauracją. Nędzne warunki miały być dla nich karą i podczas gdy Lew
znosił je źle, Raisa była na tę broń odporna. Potrafiła się znakomicie przystosować do
każdej sytuacji. Nie przywiązywała się do budynków, miast ani rzeczy. Pozbyła się
podobnych sentymentów w dniu, w którym była świadkiem zagłady swojego
rodzinnego domu. Stało się to w pierwszych latach wojny, gdy miała siedemnaście
lat. Chodziła po lesie z grzybami w jednej i jagodami w drugiej kieszeni, gdy nagle
zaczęły spadać pociski. Nie lądowały blisko niej, lecz w pewnej odległości. Wspięła
się na najwyższe drzewo, czując, jak cały pień wibruje, przycupnęła na gałęzi niczym
ptak i patrzyła, jak jej miasteczko, oddalone o kilka kilometrów, zmienia się
w ogromny obłok ceglanego pyłu i dymu, dosłownie wylatuje w powietrze. Horyzont
zniknął za tumanem kurzu, który wzbił z ziemi artyleryjski ogień. Zniszczenie
nastąpiło za szybko, było zbyt rozległe, zbyt całkowite, by Raisa mogła mieć choć
promyk nadziei, że jej rodzina przeżyła. Kiedy skończył się ostrzał, zeszła z drzewa
i w szoku ruszyła przez las, nie zważając na cieknący z kieszeni sok z rozgniecionych
jagód. Oczy miała zalane łzami: nie z rozpaczy, bo nie płakała ani wtedy, ani później,
ale z powodu podrażnienia pyłem. Kaszląc w chmurze gryzącego dymu, która
pozostała po jej domu i rodzinie, uświadomiła sobie, że pocisków nie wystrzelono
z niemieckich pozycji — przeleciały nad nią prosto z linii wojsk radzieckich. Później,
już jako uchodźca, usłyszała potwierdzenie, że Armia Czerwona otrzymała rozkaz, by
zniszczyć każdą wieś i miasteczko, które mogły wpaść w niemieckie ręce. Tak więc
unicestwienie jej rodzinnego domu było
działaniem zapobiegawczym.

Tymi słowami można było uzasadnić każdą śmierć. Lepiej wybijać własnych
ludzi, niż pozwolić, by jakiś niemiecki żołnierz znalazł bochenek chleba. Nikt nie
miał skrupułów, nikt nie przepraszał, nikomu nie wolno było o nic pytać. Sprzeciw
wobec tego mordu uważano za zdradę. Lekcje miłości i czułości, jakie Raisa
otrzymała od rodziców, wszystko, czego uczy się dziecko, żyjąc pod opieką dwojga
kochających się ludzi, ukryła głęboko na dnie duszy. Te zachowania należały do
innych czasów. Własny dom — poczucie miejsca: takie marzenia mogły mieć tylko
dzieci.
Raisa odsunęła się od okna, usiłując zachować spokój. Lew błagał ją, żeby z nim
została, opisując niebezpieczeństwa, na jakie naraziłaby się, wyjeżdżając. Zgodziła
się tylko dlatego, że nie miała lepszego wyjścia — wprawdzie nie było zbyt dobre, ale
i tak najlepsze. A teraz kładł na szali ich drugą szansę. Jeśli mieli przeżyć w nowym
mieście, nie powinni zwracać na siebie uwagi, nie mogli nic mówić i nikogo
prowokować. Niemal na pewno byli obserwowani. Basarow to bez wątpienia
informator. Wasilij najprawdopodobniej wysłał za nim i Raisą agentów, którzy tylko
czyhali na okazję, aby dokończyć dzieła i zaostrzyć im karę, zamieniając wygnanie na
więzienie, a potem egzekucję.
Raisa zgasiła światło. W ciemnościach patrzyła przez okno. Nikogo nie
zobaczyła. Jeżeli śledzili ich agenci, z pewnością byli na dole. Może dlatego okno
zostało zamknięte na głucho. Będzie musiała dopilnować, by Lew przyniósł gwoździe
i wbił je z powrotem. Basarow mógł ich sprawdzać, gdy byli w pracy. Włożyła
płaszcz i rękawiczki, po czym wygramoliła się przez okno, niepewnie stając na
oblodzonym dachu, starając się nie hałasować. Zamknęła za sobą okno i zsunęła się
na ziemię. Kazała mu przysiąc jedno — że będą sobie równi jak nigdy dotąd.
A jednak Lew nie dotrzymał przyrzeczenia. Jeżeli sądził, że Raisa bez słowa stanie po
jego stronie jak posłuszna, oddana żona, podczas gdy on z osobistych powodów
narażał jej życie, grubo się mylił.
Tego samego dnia

W trakcie oficjalnego śledztwa przeszukano teren w promieniu około pięciuset


metrów od miejsca, gdzie znaleziono ciało Larysy. Nawet nie mając żadnego
doświadczenia w badaniu morderstw, Lew odniósł wrażenie, że to za mały obszar.
Nie znaleziono niczego oprócz ubrania dziewczynki porzuconego w głębi lasu, mniej
więcej czterdzieści kroków od zwłok. Dlaczego jej rzeczy — bluzkę, spódnicę,
czapkę, płaszcz i rękawiczki — złożono tak starannie i pozostawiono tak daleko od
ciała? Nie było na nich śladów noża, żadnych rozcięć. Larysa Pietrowa została
rozebrana albo sama się rozebrała. Może próbowała uciekać w kierunku skraju lasu,
lecz napastnik złapał ją tuż przed polaną. Jeśli tak, to uciekała naga. Morderca musiał
ją nakłonić, żeby z nim poszła, być może zaproponował jej pieniądze za seks. Gdy
znaleźli się pod osłoną drzew i gdy dziewczynka zdjęła ubranie, zaatakował ją. Mimo
to Lew miał kłopot ze znalezieniem logiki w tej zbrodni. Niezrozumiałe szczegóły —
ziemia w ustach, usunięcie żołądka, sznurek na kostce — nic mu nie mówiły, jednak
nie potrafił przestać o nich myśleć.
Nie przypuszczał, by udało mu się znaleźć coś nowego w związku ze śmiercią
Larysy, nawet uwzględniając nieudolność i przeoczenia śledczych. Dlatego Lew był
w rozterce, stając wobec konieczności znalezienia drugiego ciała. Zimą do lasów nikt
nie zaglądał, zwłoki mogły tu leżeć miesiącami, zakonserwowane tak dobrze jak ciało
Łarysy. Lew miał powody podejrzewać, że dziewczynka nie była pierwszą ofiarą.
Lekarz zasugerował mu, że morderca wiedział, co robi, działał z wprawą i pewnością,
które dowodziły dużej praktyki. Metoda świadczyła o rutynie, rutyna świadczyła
o serii. Oczywiście nie można było także zapominać o śmierci Arkadego — tę sprawę
na razie Lew postanowił uważać za nierozstrzygniętą.
Szukając przy blasku księżyca i dyskretnym światełku latarki, Lew starał się
pozostawać niezauważony, ponieważ zależało od tego jego życie. Wierzył, że generał
nie żartował, grożąc mu śmiercią. Jego plan utrzymania wyprawy w tajemnicy
pokrzyżował jednak młody człowiek pracujący na stacji, Aleksander, który zauważył
Lwa, gdy zmierzał w stronę lasu. Zawołał go, a Lew, nie potrafiąc wymyślić
brzmiącego wiarygodnie kłamstwa, powiedział mu prawdę — że zbiera dowody
związane ze sprawą morderstwa dziewczynki. Poprosił Aleksandra, by nikomu o tym
nie mówił, twierdząc, że mogłoby to zaszkodzić śledztwu. Ten zgodził się, życząc mu
powodzenia i dodając, że zawsze przypuszczał, iż morderca przyjechał tu pociągiem.
Bo gdyby było inaczej, dlaczego ciało znaleziono tak blisko stacji? Ktoś z miasta
musiałby znać bardziej ustronne miejsca w lesie. Lew zgodził się, że to znaczący fakt,
ale odnotował w pamięci, by sprawdzić tego człowieka. Wydawał się miły, ale jego
niewinny wygląd niewiele znaczył. Z kolei niewinność, pomyślał Lew, także niewiele
znaczyła.
Korzystając z mapy skradzionej z posterunku milicji, podzielił las wokół stacji
na cztery strefy. W pierwszej, gdzie odkryto zwłoki, nie znalazł nic. Większą część
tego obszaru zadeptały setki butów. Nie pozostawiono nawet odrobiny
zakrwawionego śniegu, zapewne po to, by wymazać wszystkie ślady tej zbrodni. Lew
przekonał się, że pozostałych trzech stref nie przeszukano: śnieg był tu nietknięty.
Sprawdzenie drugiego kwadratu zajęło mu około godziny, po upływie której miał
palce skostniałe z zimna. Ale dzięki temu, że wszystko pokrywał śnieg, Lew posuwał
się dość szybko, przeczesując szerokie połacie terenu w poszukiwaniu odcisków
butów, zaznaczając własnymi śladami sprawdzone części obszaru.
Gdy kończył trzecią strefę, nagle przystanął. Usłyszał kroki — skrzypienie
śniegu. Wyłączył latarkę, stanął za drzewem i przykucnął. Nie mógł się jednak ukryć
— ktoś wytropił go po śladach. Uciekać? To była jedyna szansa.
— Lew?
Wstał i zapalił latarkę. Zobaczył Raisę.
Odsunął snop światła od jej twarzy.
— Ktoś cię śledził?
— Nie.
— Po co tu przyszłaś?
— Chciałam cię spytać o to samo.
— Mówiłem ci. Zamordowano dziewczynkę, mają podejrzanego, ale wydaje mi
się…
Raisa przerwała mu zniecierpliwiona, pytając ostro:
— Wydaje ci się, że jest niewinny?
— Tak.
— Od kiedy to ma dla ciebie znaczenie?
— Raiso, próbuję tylko…
— Lew, przestań, nie zniosę gadania, że przyszedłeś tu zrobić to, co należy, bo
kierowałeś się zasadami sprawiedliwości czy honorem. Powiedzmy sobie wprost: to
się źle skończy, a jeżeli skończy się źle dla ciebie, to skończy się źle dla mnie.
— Chcesz, żebym nie robił nic?
Raisa się rozgniewała.
— Mam ustąpić i pozwolić ci na prowadzenie prywatnego śledztwa? W całym
kraju cierpią niewinni ludzie, a ja nie mogę nic na to poradzić. Staram się tylko nie
dołączyć do nich.
— Naprawdę wierzysz, że wystarczy się nie wychylać i nie robić nic złego, żeby
się ochronić? Nie robiłaś nic złego, a chcieli cię skazać na śmierć za zdradę. Nawet
jeżeli nie będziemy robić nic, nie mamy pewności, że nas nie aresztują — dostałem
nauczkę.
— Zachowujesz się jak dziecko, które się dowiedziało czegoś nowego. Wszyscy
wiedzą, że nie ma pewności. Mówię o ryzyku. To ryzyko jest dla mnie nie do
przyjęcia. Myślisz, że jeżeli złapiesz kogoś naprawdę winnego, to wszyscy niewinni
ludzie, których aresztowałeś, tak po prostu znikną? Nie chodzi wcale o dziewczynkę,
tu chodzi o ciebie.
— Nienawidzisz mnie, kiedy słucham rozkazów. Nienawidzisz mnie, kiedy chcę
zrobić to, co należy.
Lew zgasił latarkę. Nie chciał, żeby widziała jego zdenerwowanie. Oczywiście,
miała rację, wszystko, co powiedziała, było prawdą. Ich losy są ze sobą splecione; nie
miał prawa rozpoczynać tego śledztwa bez jej zgody. I nie ma prawa mówić
o moralności.
— Raiso, nie wierzę, że dadzą nam spokój. Pewnie zaczekają z aresztowaniem
mnie parę miesięcy, może nawet rok.
— Nie wiesz, czy tak będzie.
— Ale jedno wiem na pewno: nigdy nie dają nikomu spokoju. Być może muszą
zebrać dowody przeciwko mnie. Być może chcą, żebym zgnił w tej zapomnianej
dziurze, i dopiero wtedy mnie wykończą. Zostało mi niewiele czasu. I chcę go
wykorzystać, żeby znaleźć człowieka, który to zrobił. Może są i inne powody. Ale
jakie to ma znaczenie? Trzeba go złapać. Zdaję sobie sprawę, że w niczym ci to nie
pomoże. A jednak jest pewne wyjście. Tuż przed moim aresztowaniem wzmogą
obserwację. Wtedy powinnaś do nich iść. Opowiesz im jakąś bajeczkę i z wielkim
hukiem mnie wydasz.
— A wcześniej co mam robić? Siedzieć w tym pokoju i czekać? Kłamać? Kryć
cię?
— Przykro mi.
Raisa pokręciła głową, odwróciła się i ruszyła w kierunku miasta.
Lwa opuściła energia, ruchy stały się ociężałe — nie myślał już o sprawie. Czy
rzeczywiście było to egoistyczne, bezsensowne przedsięwzięcie? Zanim zdążył się
oddalić, ponownie usłyszał kroki. Raisa wróciła.
— Jesteś pewien, że ten człowiek wcześniej kogoś zabił?
— Tak. I jeżeli znajdziemy następną ofiarę, śledztwo zostanie wznowione.
Dowody obciążają Warłama tylko w związku ze śmiercią dziewczynki. Jeżeli
popełniono drugie morderstwo, nie będzie podstaw do zarzutów.
— Mówiłeś, że ten Warłam jest opóźniony. Wygląda na idealną ofiarę, którą
można oskarżyć o każde przestępstwo. Mogą go oskarżyć o obydwa morderstwa.
— Masz rację. Trzeba się liczyć z takim ryzykiem. Ale drugie ciało to jedyna
szansa na wznowienie śledztwa.
— Czyli jeżeli znajdziemy inne ciało, będzie nowa sprawa. Jeżeli nie, jeżeli nic
nie znajdziemy, obiecujesz dać temu spokój.
— Zgoda.
— No dobrze. Prowadź.
Niepewnym krokiem ruszyli razem w głąb lasu.
Po prawie półgodzinnym marszu Raisa wskazała coś przed nimi. Drogę
przecinały ślady dwóch osób, dorosłego i dziecka, idących obok siebie. Nic nie
świadczyło o tym, by doszło między nimi do szamotaniny. Dorosły nie wlókł dziecka
siłą. Ślady butów dorosłego były ogromne i głębokie. To musiał być potężny, ciężki
mężczyzna. Ślady dziecka były niewyraźne. Musiało być małe.
Raisa spojrzała na Lwa.
— Mogą prowadzić do jakiejś wioski.
— Możliwe.
Zrozumiała. Lew zamierzał iść po nich do końca.
Przez pewien czas podążali śladami, nie dostrzegając nic podejrzanego. Lew
zaczął się godzić z myślą, że Raisa jednak miała rację. Być może ślady były zupełnie
niewinne. Nagle się zatrzymał. Ujrzał wygniecenie w śniegu, prawdopodobnie
pozostawione przez leżącego człowieka. Serce zabiło mu mocniej i ruszył naprzód.
W tym miejscu ślady się splątały, jak gdyby odbyła się tu jakaś walka. Dorosły
oddalił się od tego miejsca, a odciski stóp dziecka prowadziły w przeciwnym
kierunku — nierówny odstęp i głębokość oznaczały, że dziecko biegło. Zobaczyli na
śniegu pojedynczy odcisk dłoni — znak, że dziecko upadło. Wstało jednak i biegło
dalej, po czym znów upadło. Znowu szamotało się na ziemi, choć nie sposób było
odgadnąć z kim lub z czym. W pobliżu nie widzieli niczyich śladów. Bez względu na
to, co się tu wydarzyło, dziecko zdołało się podnieść, jeszcze raz ruszając biegiem. Ze
znaków na śniegu można było wyczytać jego desperację. Nigdzie jednak nie widzieli
śladów dorosłego. Pojawiły się dopiero kilka metrów dalej. Głębokie odciski butów
wychodziły spomiędzy drzew. Dziwne, ale mężczyzna biegł zygzakiem, tam i z
powrotem, zbliżając się i oddalając od dziecka. To nie miało sensu. Dorosły odchodził
od dziecka, po czym zmieniwszy zdanie, podbiegał do niego. Sądząc z kąta, pod
jakim były skierowane odciski butów, musiał je dogonić za następnym drzewem.
Raisa przystanęła, patrząc na punkt, gdzie ślady powinny się przeciąć. Lew
dotknął jej ramienia.
— Zostań tu.
Ruszył naprzód i znalazł się za drzewem. Najpierw ujrzał krew na śniegu, potem
obnażone nogi, okaleczony tułów. To był chłopiec, najwyżej trzynasto- lub
czternastoletni. Drobny, niewysoki. Tak jak tamta dziewczynka leżał na wznak,
wpatrując się w niebo. Miał coś w ustach. Kątem oka Lew dostrzegł ruch. Odwrócił
się i zobaczył stojącą za nim Raisę, która wpatrywała się w ciało chłopca.
— Dobrze się czujesz?
Raisa wolno uniosła dłoń do ust i niemal niedostrzegalnie skinęła głową.
Lew ukląkł przy zwłokach. Chłopiec miał zawiązany na kostce sznurek, który
został odcięty, tak że na śniegu leżał tylko krótki kawałek. Skóra była zaczerwieniona
i otarta w miejscu, gdzie sznurek wrzynał się w ciało. Lew zebrał się w sobie
i spojrzał na twarz chłopca. Miał usta zapchane ziemią. Wyglądał, jak gdyby krzyczał.
W przeciwieństwie do Larysy jego ciała nie przykrywał śnieg. Chłopiec został
zamordowany później, być może w ciągu kilku ostatnich tygodni. Lew pochylił się,
sięgnął do ust chłopca i wziął szczyptę tego, co je wypełniało. Roztarł drobinę między
palcami. Była gruba i sucha, konsystencją w ogóle nie przypominała ziemi. Wyczuł
duże, nierówne grudki, które rozpadły się pod naciskiem jego palców. To nie była
ziemia. To była kora drzewa.
22 marca

Choć od znalezienia ciała chłopca upłynęło około trzydziestu sześciu godzin,


Lew nie złożył jeszcze o tym meldunku. Raisa miała rację. Zamiast wszczynać nowe
śledztwo, milicja mogłaby oskarżyć o drugie morderstwo Warłama Babinicza.
Chłopak nie miał instynktu samozachowawczego, był otwarty na sugestie —
wystarczyło szepnąć mu coś na ucho, a gotów był natychmiast przytaknąć. Jego
uległość pozwalała rozwiązać zagadkę dwóch makabrycznych morderstw w szybki
i dogodny sposób. Po co szukać drugiego podejrzanego, skoro jeden siedzi już
w areszcie? Wydawało się mało prawdopodobne, aby Babinicz miał alibi, zważywszy
na to, że personel intiernatu zapewne nie pamiętał, co Warłam robił, i nikt nie byłby
skłonny za niego poręczyć. Nie ulegało wątpliwości, że do aktu oskarżenia zostanie
dodany jeszcze jeden zarzut morderstwa.
Lew nie mógł po prostu zgłosić, że odkrył w lesie zwłoki chłopca. Najpierw
musiał dowieść, że Warłam Babinicz nic na ten temat nie wie. Tylko tak mógł go
ocalić: torpedując postępowanie przeciwko głównemu podejrzanemu milicji —
jedynemu podejrzanemu. Ale właśnie przed tym ostrzegał go Niestierow.
Oznaczałoby to otwarcie sprawy kryminalnej bez podejrzanego: wszczęcie
dochodzenia przeciw nieznanemu sprawcy. Na domiar złego Babinicz przyznał się już
do winy. Gdyby wyszło na jaw, że milicja nie daje wiary jego zeznaniu, do sprawy
włączyliby się miejscowi agenci MGB. Zeznania, w których podejrzani obciążali się
winą, stanowiły fundament aparatu sprawiedliwości, dlatego ich niepodważalności
należało bronić za wszelką cenę. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o drugim
morderstwie, zanim Lew zdąży udowodnić, że Babinicz nie ma o nim pojęcia, być
może milicja doszłaby do wniosku, że znacznie łatwiej i bezpieczniej dla wszystkich
będzie zmodyfikować zeznanie, podając podejrzanemu jak na tacy wszystkie
szczegóły zdarzenia — śmierci trzynastoletniego chłopca, zakłutego nożem przed
kilkoma tygodniami po drugiej stronie torów. Zręczne, racjonalne rozwiązanie,
nieszkodzące nikomu, nie wyłączając Babinicza, który prawdopodobnie i tak nie
rozumiałby, co się dzieje. Był tylko jeden sposób, by wiadomość o drugich zwłokach
do nikogo nie dotarła — Lew musiał milczeć. Po powrocie na stację nie wszczął
alarmu, nie zawiadomił przełożonych. Nie zgłosił morderstwa i nie zabezpieczył
miejsca zdarzenia. Nie zrobił nic. Ku zdziwieniu Raisy poprosił ją, żeby nic nikomu
nie mówiła, a ponieważ z Babiniczem mógł się skontaktować dopiero nazajutrz rano,
do tego czasu zwłoki musiały zostać w lesie. Jeżeli chłopak miał uzyskać szansę na
sprawiedliwość, nie było innego wyjścia.
Babinicz nie przebywał już pod kuratelą milicji — przekazano go prawnikom
z prokuratury. Przyznał się już przed zespołem sledowatieli do zamordowania Larysy
Pietrowej. Lew czytał protokół zeznania. Różniło się nieco od zeznania złożonego
milicjantom, lecz to nie miało prawie żadnego znaczenia: z obu wersji zasadniczo
wynikało to samo — był winny. Zresztą zeznanie złożone na milicji nie było
oficjalnym dokumentem procesowym: zadanie milicjantów polegało jedynie na
wskazaniu najbardziej podejrzanej osoby. Zanim Lew poprosił o rozmowę
z aresztowanym, śledztwo zostało już prawie zamknięte. Sprawa miała wkrótce trafić
przed sąd.
Lew musiał przekonać przełożonych, że podejrzany mógł zabić więcej
dziewczynek, dlatego przed rozpoczęciem procesu milicja i sledowatiele powinni go
przesłuchać jeszcze raz, aby ustalić, czy nie było innych ofiar. Niestierow wyraził
ostrożną zgodę: powinni to zrobić wcześniej. Nalegał, żeby wziąć udział
w przesłuchaniu, a Lew nie miał nic przeciwko temu: im więcej świadków, tym lepiej.
W obecności dwóch sledowatieli i dwóch milicjantów Babinicz zaprzeczył, jakoby
wiedział o jakichkolwiek innych ofiarach. Następnie zespół śledczych zgodził się, że
to mało prawdopodobne, by oskarżony zabił kogoś jeszcze. Nie zgłoszono zaginięcia
innych dziewczynek o blond włosach, które stanowiły motyw w tej sprawie. Gdy
ustalono, że Babinicz najprawdopodobniej nie zabił nikogo innego, Lew udał
niedowierzanie, sugerując, że na wszelki wypadek powinni przeczesać las,
zwiększając obszar poszukiwań do terenów oddalonych o trzydzieści minut drogi od
granic miasta. Wyczuwając, że kryje się za tym jakiś plan, Niestierow jeszcze bardziej
się zaniepokoił. W innych okolicznościach, gdyby Lew nie był związany z MGB,
jego prośba zostałaby odrzucona. Pomysł, by siły milicyjne szukały przestępstwa,
wydawał się absurdalny. Mimo swojej nieufności wobec Lwa generał bał się
przeciwstawić jego sugestii, bał się, że to może być niebezpieczne, jeśli rozkaz
pochodzi z Moskwy. Poszukiwania wyznaczono na dziś: trzydzieści sześć godzin po
tym, jak Lew i Raisa znaleźli ciało chłopca.
W ciągu tego czasu Lwa prześladował obraz chłopca leżącego w śniegu. W nocy
miał koszmary, w których nagie dziecko z wyprutymi wnętrznościami pytało,
dlaczego je porzucono.
Czemu mnie zostawiliście?

Tym chłopcem był Arkady — syn Fiodora.


Raisa mówiła, że w szkole nie potrafi się skupić, wiedząc o martwym dziecku
w lesie i musząc udawać, że wszystko jest w porządku. Pragnęła ostrzec dzieci,
zaalarmować całe miasto — rodzice nic nie wiedzieli o zagrożeniu. Nikt nie zgłosił
zaginięcia dziecka. W dziennikach szkolnych nie odnotowano nieusprawiedliwionych
nieobecności. Kim był chłopiec w lesie? Chciała poznać jego nazwisko, odnaleźć jego
rodzinę. Lew prosił ją o cierpliwość. Mimo niepokoju zgodziła się z jego opinią, że to
jedyny sposób, aby uwolnić niewinnego młodego człowieka i rozpocząć obławę na
prawdziwego sprawcę. Niedorzeczność tego rozumowania sprawiała, że wydawało
się całkiem przekonujące.
Do poszukiwań Niestierow zwerbował robotników z tartaku i podzielił
wszystkich ludzi na siedem grup po dziesięć osób. Lew został przydzielony do grupy
przeszukującej las wokół szpitala państwowego numer 379, po przeciwnej stronie
miasta od miejsca, gdzie znaleźli zwłoki chłopca. Złożyło się doskonale, ponieważ
uznał, że będzie lepiej, jeśli to nie on dokona odkrycia. Niewykluczone, że mogli
znaleźć więcej ciał. Lew był przekonany, że tych dwoje to nie były pierwsze ofiary.
Dziesięcioosobowy zespół Lwa rozdzielił się na dwie grupy po trzy osoby
i jedną złożoną z czterech ludzi. Lew trafił do tej z zastępcą Niestierowa,
człowiekiem, który bez wątpienia dostał polecenie, by mieć go na oku. Dołączyła do
nich kobieta z tartaku. Przez cały dzień przeszukiwali wyznaczony rejon,
przemierzając kilka kilometrów kwadratowych pokrytych wysokimi zaspami, które
musieli dźgać kijami, by się przekonać, że nic się pod nimi nie kryje. Nie znaleźli
żadnego ciała. Kiedy cały zespół zebrał się pod szpitalem, okazało się, że nikt niczego
nie znalazł. Las był pusty. Lew z niecierpliwością czekał na nowiny z drugiego końca
miasta.

···

Niestierow stał na skraju lasu, niedaleko budki przy torach, którą zamieniono
w tymczasowy sztab kierowania akcją. Lew zbliżył się do niego, starając się
zachować spokój i obojętność. Generał zapytał:
— Co znaleźliście?
— Nic.
Odczekawszy chwilę, Lew dodał:
— A u was?
— Nic, zupełnie nic.
Opuściła go pewność siebie i chłodna obojętność. Zdając sobie sprawę, że jego
reakcje są bacznie obserwowane, Lew odwrócił się, zachodząc w głowę, co się mogło
stać. Jak mogli nie zauważyć ciała?
Może zniknęło? Ślady były wyraźnie widoczne. Możliwe, że granicę obszaru
poszukiwań wyznaczono bliżej, ale musiała objąć ślady. Może grupa nie poszła po
śladach do końca? Jeśli nie mieli motywacji, mogli po prostu zawrócić na granicy
przydzielonego im rejonu. Większość zespołów wracała z lasu: lada chwila cała
operacja się zakończy, a zwłoki chłopca pozostaną w lesie.
Lew zaczął wypytywać wracających ludzi. Dwaj milicjanci, wyglądający
najwyżej na osiemnaście lat, należeli do grupy przeszukującej teren położony
najbliżej tamtego miejsca. Przyznali, że widzieli ślady, ale nie wzbudziły ich
podejrzeń, ponieważ wszystko wskazywało na to, że pozostawiły je cztery osoby:
przypuszczali, że jakaś rodzina wybrała się na wycieczkę. Lew nie uwzględnił tego,
że razem z Raisą zostawili dodatkowy trop biegnący wzdłuż śladów mordercy i jego
ofiary. Dusząc w sobie złość, zapomniał, że nie ma tu żadnej władzy, i rozkazał
funkcjonariuszom wrócić do lasu i sprawdzić, gdzie ślady się kończą. Milicjanci nie
wyglądali na przekonanych. Ślady mogły się ciągnąć kilometrami. A właściwie jakim
prawem Lew miałby wydawać im rozkazy?
Lew nie miał innego wyjścia, jak tylko zwrócić się do Niestierowa, twierdząc, że
ślady są podejrzane, bo, jak pokazał mu na mapie, w pobliżu nie ma żadnych wiosek.
Niestierow zgodził się jednak z młodymi funkcjonariuszami. Z uwagi na to, że ślady
pozostawiły cztery osoby, nie warto było ich dalej sprawdzać. Nie panując już dłużej
nad sobą, Lew oznajmił:
— W takim razie sam pójdę.
Niestierow utkwił w nim wzrok.
— Pójdziemy obaj.
Lew ruszył po własnych śladach w głąb lasu tylko w towarzystwie generała.
Poniewczasie zdał sobie sprawę, że znalazł się w niebezpieczeństwie — nieuzbrojony,
sam z człowiekiem, który chciał go zabić. Generał nie mógłby sobie wymarzyć
lepszego miejsca. Ale wydawał się spokojny. Palił papierosa.
— Powiedz mi, Lwie, co znajdziemy na końcu tych śladów?
— Nie mam pojęcia.
— Ale to twoje?
Niestierow wskazał na odciski butów przed nimi, a potem na świeże ślady Lwa.
Były identyczne.
— Znajdziemy zwłoki dziecka.
— Które sam wcześniej odkryłeś?
— Dwa dni temu.
— I nie zgłosiłeś tego?
— Chciałem mieć pewność, że Warłam Babinicz nic nie wie o tym morderstwie.
— Obawiałeś się, że oskarżymy go o to morderstwo?
— Ciągle się obawiam.
Czyżby Niestierow zamierzał wyciągnąć broń? Lew czekał. Generał skończył
papierosa i szedł dalej. Milczeli, dopóki nie dotarli do ciała. Chłopiec leżał dokładnie
w takiej pozycji, w jakiej widział go Lew, na wznak, nagi, z ustami pełnymi kory
i zmasakrowanym tułowiem. Lew cofnął się, patrząc, jak Niestierow powoli i uważnie
ogląda zwłoki. Widział, że jego zwierzchnik jest poruszony potwornością zbrodni. To
dodało mu nieco otuchy.
Wreszcie generał podszedł do Lwa.
— Wracaj i zawiadom prokuraturę. Ja zostanę przy zwłokach.
Przypominając sobie obawy podwładnego, dodał:
— To oczywiste, że Warłam Babinicz nie miał nic wspólnego z tym
morderstwem.
— Zgadzam się.
— To są dwie różne sprawy.
Lew osłupiał zaskoczony tą opinią.
— Ależ te dzieci zabił jeden człowiek!
— Dziewczynka została zgwałcona i zamordowana. Chłopiec został zgwałcony
i zamordowany. Dwa różne przestępstwa. Dwa różne czyny.
— Ale oboje mieli w ustach korę, startą na proszek korę z drzewa.
— Larysa miała w ustach ziemię.
— Nieprawda.
— Warłam Babinicz przyznał się, że zapchał jej usta ziemią.
— Właśnie dlatego nie mógł jej zabić — ziemia jest zamarznięta. Skąd wziął
sypką ziemię? Larysa, tak jak ten chłopiec, miała w ustach korę. Przygotowaną
wcześniej, choć nie wiem dlaczego.
— Babinicz przyznał się do winy.
— Kiedy się go przyciśnie, przyzna się do wszystkiego.
— Dlaczego jesteś taki pewien, że to ten sam sprawca? Jedno dziecko zostało
zamordowane blisko stacji: nieostrożnie, lekkomyślnie, prawie na oczach ludzi.
Krzyk mogli usłyszeć pasażerowie pociągu. To był czyn idioty i idiota przyznał się do
jego popełnienia. Ale to dziecko zaprowadzono głęboko do lasu, prawie godzinę
drogi od torów. Morderca zadbał, żeby nikt mu nie przeszkodził. To zupełnie inny
człowiek.
— Kto wie, co się stało z dziewczynką, może też chciał ją zaprowadzić do lasu,
ale sprzeciwiła się, więc musiał ją zabić na miejscu? Dlaczego oboje mają sznurek na
kostkach?
— To inne przestępstwo.
— Powiedzcie, aż tak zależy wam na postawieniu Babinicza przed sądem, że
gotowi jesteście mówić i wierzyć we wszystko?
— Ty mi powiedz, kto mógłby zgwałcić i zabić dziewczynkę, a potem zgwałcić
i zabić chłopca? Co to za człowiek? Pracuję w milicji od dwudziestu lat. Nigdy nie
spotkałem kogoś takiego. Nigdy nie słyszałem o kimś takim. Możesz mi podać
przykład?
— Nie.
— Tacy ludzie nie istnieją. Dziewczynka została zamordowana z powodu swoich
jasnych włosów. Zabił ją chory człowiek. Ten chłopiec został zamordowany z innego
powodu. Zabił go inny człowiek, opętany inną chorobą.
23 marca

Aleksander zamknął kasę biletową, opuścił roletę i odchylił się na krześle. Mimo
że było to maleńkie pomieszczenie, wielkości najwyżej dwóch metrów
kwadratowych, lubił je, bo należało do niego. Z nikim go nie dzielił, nikt nie
nadzorował jego pracy. Cieszył się pewną swobodą, wolny od obowiązku wykonania
normy i kontroli wydajności. Praca miała tylko jeden minus. Każdy, kto go znał,
przypuszczał, że jest rozczarowany tym, co przyniosło mu życie.
Pięć lat temu Aleksander był najlepszym sprinterem w szkole średniej nr 151.
Wróżono mu wielkie sukcesy w skali kraju, może nawet międzynarodowe, gdyby
Związek Radziecki miał startować w igrzyskach olimpijskich. Skończyło się jednak
na tym, że zamiast biegać, tkwił w kasie biletowej i obserwował ludzi wsiadających
do pociągu, sam nigdzie się nie wybierając. Przez kilka lat katował się morderczym
treningiem i wygrywał lokalne zawody. I co z tego miał? Rozkłady jazdy i bilety:
pracę, którą mógł wykonywać każdy. Dokładnie pamiętał moment, w którym jego
plany spełzły na niczym. Razem z ojcem pojechali pociągiem do Moskwy na selekcję
kandydatów do Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego CSKA należącego do
Ministerstwa Obrony. CSKA słynął z tego, że wybierał najzdolniejszych młodych
ludzi z całego kraju i szkolił ich na wybitnych sportowców. Odpadało
dziewięćdziesiąt procent kandydatów. Aleksander pędził po bieżni do utraty tchu, aż
chwyciły go torsje. Biegł tak szybko jak nigdy, bijąc swój rekord życiowy. Nie
osiągnął wymaganego minimum. W drodze powrotnej ojciec starał się znaleźć
pozytywną stronę tego, co się stało. Przekonywał go, że porażka zdopinguje go do
jeszcze intensywniejszego treningu, że w przyszłym roku na pewno osiągnie
minimum, a walcząc o spełnienie swoich marzeń, stanie się silniejszy. Aleksander
zdawał sobie jednak sprawę, że się nie udało, choć poświęcił wszystko, dlatego
przyszłego roku nie będzie. Mimo uporu ojca stracił serce do sportu, a wkrótce ojcu
także przestało na tym zależeć. Aleksander rzucił szkołę i zaczął pracować, szybko
przyzwyczajając się do codziennej rutyny.
Skończył pracę o ósmej wieczorem. Wyszedł z kasy i zamknął drzwi na klucz.
Do domu miał niedaleko, ponieważ mieszkał z rodzicami w nadbudówce nad stacją.
Formalnie rzecz biorąc, stacją kierował jego ojciec, ale ostatnio nie czuł się dobrze.
Nikt w szpitalu nie potrafił powiedzieć, co mu właściwie dolega; miał nadwagę i duże
pragnienie. Matka cieszyła się dobrym zdrowiem i pomijając chorobę ojca, była dość
pogodną osobą. Miała powody — jej rodzinie dopisało szczęście. Wprawdzie za
pracę w kolejach państwowych wynagradzano ich skromnie, lecz największą korzyść
stanowiły warunki mieszkaniowe. Zamiast dzielić dom z inną rodziną, dysponowali
osobnym mieszkaniem z ciepłą wodą, kanalizacją i izolacją cieplną — nowymi tak
jak budynek stacji. W zamian za to obowiązani byli dyżurować przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę. W mieszkaniu zainstalowano dzwonek połączony
bezpośrednio ze stacją. Kiedy przyjeżdżał nocny albo poranny pociąg, musieli być
pod ręką. Ale te drobne niedogodności, zwłaszcza gdy obowiązkami dzieliła się cała
rodzina, wynagradzały im luksusy życia. W ich mieszkaniu mogłyby się wygodnie
zmieścić dwie rodziny. Siostra Aleksandra wyszła za sprzątacza z fabryki Wołgi,
w której też pracowała, i wyprowadziła się do nowego mieszkania w porządnej
dzielnicy. Niebawem miało im się urodzić pierwsze dziecko. Tak więc
dwudziestodwuletni Aleksander nie miał się czym martwić. Pewnego dnia, gdy
przejmie stanowisko zawiadowcy, nadbudówka będzie należała do niego.
W sypialni zdjął mundur, przebrał się i zasiadł z rodzicami do kolacji: zupy
rybnej i podsmażanej kaszy. Ojciec jadł niewielką porcję wątróbki wołowej, którą
zalecili mu lekarze, choć była droga i wyjątkowo trudno dostępna. Ojciec Aleksandra
był na ścisłej diecie, zabroniono mu pić alkohol. Przy kolacji nie rozmawiali. Ojciec
sprawiał wrażenie, jak gdyby coś go trapiło. Prawie nic nie zjadł. Aleksander
pozmywał, po czym pożegnał rodziców: wybierał się do kina. Jego ojciec już się
kładł. Aleksander pocałował go na dobranoc, uspokajając, że wstanie i zajmie się
przyjazdem pierwszego pociągu.
W Wuralsku było tylko jedno kino. I to dopiero od trzech lat. Urządzono je
w kościele, zmieniając go w salę z sześćsetosobową widownią, gdzie pokazywano
sponsorowane przez państwo filmy, których mieszkańcy miasta nie mieli okazji dotąd
zobaczyć. Były wśród nich takie tytuły jak Myśliwce, Grzesznicy bez winy, Tajny
agent i Spotkanie na Elbie, obrazy cieszące się największym powodzeniem w ciągu
ostatnich dziesięciu lat, Aleksander obejrzał je już kilka razy. Od otwarcia kino stało
się jego ulubioną rozrywką. Ponieważ w młodości trenował bieganie, nigdy nie miał
pociągu do trunków i nie prowadził zbyt towarzyskiego trybu życia. Zbliżając się do
foyer, zauważył, że wyświetlają Rok 1919. Aleksander widział ten film przed kilkoma
dniami i wiele razy wcześniej. Był nim zafascynowany, nie tyle z powodu samej
fabuły, ile z powodu aktora grającego Stalina. Zastanawiał się, czy Stalin miał wpływ
na obsadę. Ciekawiło go, jak się czuł, oglądając człowieka, który go udawał, i czy
pouczał ekipę, co robi dobrze, a co źle. Aleksander minął kino. Zamiast stanąć
w kolejce, skierował się w stronę parku.
Pośrodku parku Zwycięstwa stał pomnik z brązu przedstawiający trzech
żołnierzy z karabinami na ramionach, wyciągających w górę zaciśnięte pięści.
Oficjalnie park zamykano na noc, ale nie było ogrodzenia, a więc i możliwości
zastosowania tego przepisu. Aleksander dobrze znał trasę: ruszył ścieżką odchodzącą
od ulicy, biegnącą wśród drzew i krzewów i ukrytą przed oczyma przechodniów.
Czuł, jak z niecierpliwości bije mu serce; zwykle tak było, gdy wolno okrążał park.
Wyglądało na to, że dziś jest tu sam, więc po drugim okrążeniu pomyślał, że chyba
jednak wróci do domu.
Nagle zobaczył przed sobą jakiegoś mężczyznę. Zatrzymał się. Mężczyzna
odwrócił się do niego. Chwila nerwowego milczenia powiedziała im, że przyszli tu
z tego samego powodu. Mężczyzna zaczekał, aż Aleksander do niego podejdzie.
Kiedy się zrównali, najpierw spojrzeli w tył, sprawdzając, czy są sami, a potem
popatrzyli na siebie. Mężczyzna był młodszy od Aleksandra, mógł mieć
dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Niepewna mina zdradzała, że to jego pierwszy
raz. Aleksander przerwał milczenie.
— Wiem, dokąd możemy pójść.
Młody człowiek ponownie obejrzał się za siebie, po czym bez słowa skinął
głową. Aleksander dodał:
— Idź za mną, tylko za bardzo się nie zbliżaj.
Poszli oddzielnie. Aleksander przodem, wyprzedzając tamtego o kilkaset
kroków. Obejrzał się. Mężczyzna wciąż szedł za nim.
Gdy dotarł na stację, sprawdził, czy w oknie mieszkania nie stoją rodzice.
Niepostrzeżenie wślizgnął się do budynku, jak gdyby chciał zdążyć na pociąg. Nie
zapalając świateł, otworzył kasę biletową i wszedł do środka, zostawiając uchylone
drzwi. Odsunął krzesło. Było ciasno, ale tyle miejsca powinno wystarczyć. Czekał,
zerkając na zegarek i zastanawiając się, dlaczego to tak długo trwa. Po chwili
przypomniał sobie, że bardzo szybko pokonał drogę z parku na stację. Wreszcie
usłyszał kroki. Drzwi kasy się otworzyły. Mężczyzna wszedł i dopiero teraz mogli się
sobie dokładniej przyjrzeć. Aleksander wyciągnął rękę i zamknął drzwi. Szczęk
zamka podniecił go. Oznaczał, że są bezpieczni. Stali bardzo blisko siebie, niemal się
dotykając, lecz żaden z nich nie był pewien, kto powinien wykonać pierwszy ruch.
Aleksander rozkoszował się tą chwilą, przeciągając ją jak najdłużej, aż w końcu
przysunął się, by go pocałować.
Nagłe ktoś załomotał do drzwi. Aleksander w pierwszej chwili pomyślał, że to
ojciec — zobaczył, wiedział od początku. Ale nagle zorientował się, że to nie na
zewnątrz. To ten mężczyzna walił w drzwi i krzyczał. Rozmyślił się? Kogo wołał?
Aleksander miał mętlik w głowie. Usłyszał dobiegające z zewnątrz głosy. Mężczyzna
był już spięty i cichy. Zaszła w nim diametralna zmiana. Ze złością i wstrętem plunął
Aleksandrowi w twarz. Na jego policzku zawisła gruba kropla śliny. Aleksander otarł
twarz. Bez zastanowienia, nie rozumiejąc, co się dzieje, uderzył mężczyznę pięścią,
zwalając go z nóg.
Ktoś szarpnął klamkę i zawołał:
— Aleksandrze, tu generał Niestierow. Ten człowiek to funkcjonariusz milicji.
Rozkazuję ci otworzyć drzwi. Albo posłuchasz, albo każę przyprowadzić tu twoich
rodziców, żeby zobaczyli, jak cię aresztuję. Twój ojciec jest chory, prawda?
Wiadomość o twoim przestępstwie mogłaby go zabić.
Racja — to mogłoby zabić ojca. Aleksander próbował pośpiesznie otworzyć
drzwi, ale pomieszczenie było tak małe, że leżący na podłodze mężczyzna blokował
mu drogę. Musiał odciągnąć go na bok. Gdy w końcu otworzył, chwyciły go czyjeś
ręce i błyskawicznie wyciągnęły z kasy do holu.
Lew spojrzał na Aleksandra, pierwszego człowieka, jakiego zobaczył po
przyjeździe z Moskwy, człowieka, który poczęstował go papierosem, który pomógł
mu przeszukać las. Nie mógł jednak Aleksandrowi w niczym pomóc.
Niestierow zajrzał do kasy biletowej i popatrzył na swojego funkcjonariusza,
który nadal leżał oszołomiony ciosem i zawstydzony tym, że dał się pokonać.
— Zabierzcie go stąd.
Dwaj milicjanci pomogli koledze wstać i zaprowadzili go do czekającego na
zewnątrz samochodu. Widząc, co Aleksander zrobił jednemu z jego ludzi, zastępca
Niestierowa wymierzył mu potężny cios w twarz. Zanim zdążył uderzyć jeszcze raz,
przeszkodził mu generał.
— Wystarczy.
Okrążył podejrzanego, ważąc słowa.
— Jestem rozczarowany, przyłapując cię na czymś takim. Nigdy bym cię o to nie
podejrzewał.
Aleksander splunął krwią, ale nie odpowiedział. Niestierow ciągnął:
— Powiedz: dlaczego?
— Dlaczego? Nie wiem dlaczego.
— Popełniłeś poważne przestępstwo. Sędzia skazałby cię na co najmniej pięć lat
i nie obchodziłyby go żadne słowa przeprosin.
— Nie przepraszałem.
— Odważnie z twojej strony, Aleksandrze, ale czy będziesz równie odważny,
kiedy wszyscy się dowiedzą? Będziesz skompromitowany, upokorzony. Nawet po
pięciu latach w więzieniu nie będziesz tu mógł mieszkać ani pracować. Stracisz
wszystko.
Podszedł do niego Lew.
— Proszę go po prostu spytać.
— Jest sposób, żeby uniknąć hańby. Musimy mieć listę wszystkich mężczyzn
z miasta, którzy uprawiali seks z mężczyznami, mężczyzn, którzy uprawiali seks
z młodszymi mężczyznami i chłopcami. Pomożesz nam spisać tę listę.
— Nie znam żadnych innych mężczyzn. To mój pierwszy raz…
— Jeżeli nie będziesz chciał współpracować, aresztujemy cię, postawimy przed
sądem i zaprosimy na proces twoich rodziców. Kładą się spać? Mógłbym wysłać na
górę człowieka, żeby sprawdził i przyprowadził ich…
— Nie.
— Pomóż nam, a może nie wspomnimy o niczym twoim rodzicom. Pomóż nam,
a może nie będziesz musiał stawać przed sądem. Może zachowamy wszystko
w tajemnicy i unikniesz skandalu.
— O co chodzi?
— O morderstwo małego chłopca. Przysłużysz się ludowi i odpokutujesz za
swoje przestępstwo. Przygotujesz nam tę listę?
Aleksander dotknął zakrwawionych ust.
— Co się stanie z mężczyznami z listy?
29 marca

Lew siedział na brzegu łóżka, rozmyślając o tym, jak jego próba wznowienia
śledztwa doprowadziła do pogromu, który objął całe miasto. W ciągu zeszłego
tygodnia milicja zatrzymała stu pięćdziesięciu homoseksualistów. Tylko dziś Lew
aresztował sześciu mężczyzn, a od początku akcji dwudziestu. Niektórych zgarniano
prosto z pracy, wyprowadzano w kajdankach na oczach kolegów. Innych zabierano
z domów, w obecności rodzin — żony broniły ich, nie rozumiejąc zarzutów, błagały,
przekonane, że zaszła jakaś pomyłka.
Niestierow miał powody do zadowolenia. Zupełnie przypadkowo znalazł drugi
niepożądany element: podejrzanego, którego mógł nazwać mordercą, nie naruszając
obowiązującej teorii społecznej. Morderstwo było dewiacją. Ci mężczyźni byli
dewiantami. Wszystko pasowało doskonale. Generał mógł bez przeszkód ogłosić, że
milicja w Wuralsku rozpoczyna obławę na sprawcę morderstwa, zakrojoną na
nieznaną dotąd skalę. Gdyby jego celem została inna grupa niż homoseksualiści,
decyzja mogłaby go kosztować karierę. Z braku miejsca w komendzie w części
pomieszczeń urządzono prowizoryczne cele i pokoje przesłuchań. Mimo to ze
względu na liczbę aresztowanych trzeba było zamknąć w każdej celi po kilku
mężczyzn, nakazując strażnikom, by ani na chwilę nie spuszczali ich z oka. Obawiano
się, że może dojść do spontanicznych przypadków zachowań dewiacyjnych. Żaden
z funkcjonariuszy nie wiedział, z czym właściwie mają do czynienia. Wszyscy byli
jednak pewni, że gdyby do takich praktyk seksualnych doszło na terenie posterunku
milicji, mogłoby to nadszarpnąć reputację instytucji. Stanowiłoby afront dla zasad
sprawiedliwości. Prócz zaostrzenia kontroli więźniów opracowano nowy
harmonogram, według którego każdy funkcjonariusz pełnił dwunastogodzinną służbę,
aby przesłuchania podejrzanych można było prowadzić nieprzerwanie, dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Lew musiał zadawać w kółko te same pytania, doszukując się
w odpowiedziach najdrobniejszych niezgodności. Wykonywał to zadanie
z obojętnością automatu, ponieważ jeszcze zanim dokonano pierwszego aresztowania,
był przekonany, że ci mężczyźni są niewinni.
Sprawdzono po kolei każde nazwisko z listy sporządzonej przez Aleksandra.
Tłumaczył on, że długość listy nie wynika z tego, iż prowadził rozwiązły tryb życia,
przynajmniej nie do tego stopnia, by mieć kontakty seksualne z ponad setką
mężczyzn. Wielu spośród nich nigdy nie spotkał. Ich nazwiska poznał, rozmawiając
z kilkunastoma mężczyznami, z którymi uprawiał seks. Każdy z nich opowiadał
o romansach z różnymi partnerami, tak więc zebrawszy wszystko w całość, można
było zbudować konstelację związków, gdzie wszyscy znali swoje położenie
względem siebie. Słuchając tych wyjaśnień, Lew odkrywał hermetycznie zamknięty
świat zbudowany wewnątrz społeczeństwa. Kluczowe znaczenie miała jego całkowita
izolacja. Aleksander opisywał, jak mężczyźni z listy spotykali się przypadkiem
w codziennych sytuacjach, w kolejce po chleb lub przy jednym stoliku w fabrycznej
stołówce. W tych okolicznościach swobodna rozmowa była zakazana, musiało
wystarczyć zaledwie przelotne spojrzenie, i to bardzo dyskretne. Nikt nie uzgodnił ani
nie ustanowił tych zasad, wynikały z instynktu samozachowawczego.
Kiedy tylko zaczęła się pierwsza fala aresztowań, wieść o czystce szybko obiegła
całe środowisko. Zarzucono spotkania w tajnych miejscach, które przestały już być
tajne. Rozpaczliwa obrona okazała się jednak daremna. Istniała lista. Pieczęcie
zabezpieczające zamknięty świat zostały złamane. Niestierow nie musiał przyłapywać
żadnego z nich podczas kompromitującego aktu. Widząc czarno na białym swoje
nazwiska, jedno pod drugim, i uświadamiając sobie, że znalazł się wśród nich zdrajca,
który wyłamał się z szeregu, większość mężczyzn skapitulowała. Jak łodzie
podwodne, które przez długi czas pozostawały niewidoczne, nagle zdali sobie sprawę,
że ujawniono ich pozycje. Zmuszono ich do wypłynięcia na powierzchnię
i postawiono przed wyborem, właściwie żadnym, ale jednak wyborem: albo zostaną
oskarżeni o pederastię i będą odpowiadać przed sądem, godząc się na wyrok
skazujący, więzienie i tak dalej, albo wskażą spośród siebie homoseksualistę
odpowiedzialnego za tę potworną zbrodnię, morderstwo chłopca.
Lew zdołał ustalić, że w opinii Niestierowa wszyscy ci mężczyźni cierpią na
jakąś chorobę. Podczas gdy u wielu z nich słabość do mężczyzn była łagodną
dolegliwością, którą można by porównać do uporczywego bólu głowy, u innych
choroba przybierała niebezpieczną postać, a jej symptomy wyrażały się w pociągu do
małych chłopców. To był homoseksualizm w skrajnej formie. Takim człowiekiem był
morderca.
Kiedy Lew pokazywał zdjęcia miejsca zdarzenia, zdjęcia chłopca z rozprutym
brzuchem, wszyscy podejrzani reagowali w taki sam sposób — byli zszokowani, a w
każdym razie sprawiali takie wrażenie. Kto mógłby dopuścić się takiego czynu? Na
pewno żaden z nich, nikt, kogo znali. Żaden z nich nie interesował się chłopcami.
Wielu mówiło, że ma własne dzieci, i tak dalej. Każdy z nich stanowczo odpowiadał,
że wśród nich nie ma żadnego zabójcy, a gdyby był, na pewno by go nie chronili.
Niestierow spodziewał się, że w ciągu tygodnia znajdą głównego podejrzanego.
Tydzień pracy nie przyniósł żadnych rezultatów z wyjątkiem kolejnych nazwisk na
liście. Niektóre dopisywano po prostu z mściwości. Lista stała się śmiertelnie
skuteczną bronią. Milicjanci dodawali do niej swoich wrogów, twierdząc, że ich
nazwiska padły w trakcie przesłuchania. Kiedy ktoś znalazł się na liście, nie mógł już
utrzymywać, że jest niewinny. I tak liczba aresztowanych wzrosła ze stu do prawie stu
pięćdziesięciu.
Miejscowy oddział MGB, rozczarowany brakiem postępów w śledztwie,
zaproponował, że przejmie prowadzenie przesłuchań, co w podtekście oznaczało
zastosowanie tortur. Ku konsternacji Lwa Niestierow wyraził zgodę. Mimo że podłogi
pokryły się plamami krwi, przełom nie nastąpił. Nie mając więc innego wyjścia,
generał wszczął sprawy przeciwko stu pięćdziesięciu ludziom w nadziei, że któryś
z nich zacznie mówić. Nie wystarczyły tortury i upokorzenie: musieli zrozumieć, że
mogą stracić życie. Gdyby sędzia otrzymał takie polecenie, zamiast na pięć lat za
pederastię, zostaliby skazani na dwadzieścia pięć lat za działalność wywrotową. Ich
orientację seksualną uważano za zbrodnię przeciwko zdrowej tkance społeczeństwa.
Stając wobec tej perspektywy, trzech mężczyzn załamało się i zaczęło wskazywać
„winnych”. Każdy jednak wskazywał kogoś innego. Niestierow, nie chcąc się
pogodzić z tym, że popełnił błąd, doszedł do wniosku, że ma do czynienia
z solidarnością przestępczą — z honorem dewiantów.
Zdenerwowany Lew powiedział do swojego przełożonego:
— Ci ludzie są niewinni.
Niestierow spojrzał na niego zdziwiony.
— Wszyscy są winni. Pytanie tylko, który z nich jest winny morderstwa.

···

Raisa przyglądała się, jak Lew tupie, stukając obcasem o obcas. Na podłogę
spadły bryłki brudnego śniegu. Patrzył na nie, jakby nieświadom jej obecności
w pokoju. Raisa widziała, że przygniata go uczucie ogromnego zawodu. Wierzył,
naprawdę wierzył, że jego śledztwo ma szansę powodzenia. Wiązał wszystkie
nadzieje z jakąś mrzonką o odkupieniu: z ostatecznym aktem sprawiedliwości.
Szydziła z tych rojeń tamtego wieczoru w lesie. Ale jeszcze okrutniej zaszydził
z niego los. Szukając sprawiedliwości, rozpętał prawdziwy terror. Szukając mordercy,
doprowadził do tego, że stu pięćdziesięciu ludzi mogło stracić życie, jeśli nie
dosłownie, to w każdym innym sensie — mogli stracić rodziny, domy. Widząc
przygarbione plecy i ściągniętą twarz męża, Raisa uświadomiła sobie, że ilekroć coś
robił, zawsze w to wierzył. Nie było w nim ani krzty cynizmu ani wyrachowania.
Jeśli to była prawda, musiał także wierzyć w ich małżeństwo: musiał wierzyć, że
opierało się na miłości. Wszystkie fantazje, jakie sobie zbudował — o państwie, o ich
związku — legły w gruzach. Raisa mu zazdrościła. Nawet teraz, po wszystkim, co się
stało, wciąż miał nadzieję. Wciąż pragnął w coś wierzyć. Podeszła i usiadła obok
niego na łóżku. Niepewnym ruchem wzięła go za rękę. Spojrzał na nią zaskoczony,
lecz nie odezwał się, przyjmując jej gest. I razem patrzyli, jak śnieg zaczyna topnieć.
30 marca

Sierociniec nr 80 zajmował pięciopiętrowy ceglany budynek, na którym widniało


hasło wymalowane wyblakłymi białymi literami: CIĘŻKO PRACUJ, DŁUGO ŻYJ.
Na dachu ciągnął się długi szereg kominów. W budynku mieściła się kiedyś mała
fabryka. Okratowane okna zasłaniały brudne szmaty, nie można więc było zajrzeć do
środka. Lew zapukał do drzwi. Nikt nie otwierał; nacisnął klamkę. Drzwi były
zamknięte na klucz. Podszedł do okien i zastukał w szybę. Szmaty drgnęły. Mignęła
zza nich umorusana twarz dziewczynki i zaraz zniknęła jak zjawa. Lew był
w towarzystwie Moisiejewa, milicjanta, którego uważał za zwykłego zbira
w mundurze. Po długiej chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna
z pękiem mosiężnych kluczy w ręku. Na widok mundurów zirytowanie malujące się
na jego twarzy ustąpiło miejsca wyrazowi szacunku. Lekko skłonił głowę.
— Słucham?
— My w sprawie zamordowanego chłopca.
W głównym korytarzu sierocińca była kiedyś hala fabryczna. Usunięto z niej
maszyny, urządzając tu jadalnię, o czym nie świadczyły jednak stoły i krzesła,
których nie było, lecz widok stłoczonych dzieci, siedzących po turecku na podłodze
i usiłujących jeść. Każde z nich trzymało drewnianą miskę, pełną rzadkiego
kapuśniaku. Wyglądało na to, że łyżki mają tylko najstarsze dzieci. Reszta albo
czekała na łyżkę, albo chłeptała prosto z miski. Gdy któreś dziecko skończyło,
oblizywało łyżkę aż po trzonek i podawało ją sąsiadowi.
Lew pierwszy raz znalazł się w państwowym sierocińcu. Podszedł bliżej,
rozglądając się po sali. Trudno mu było ocenić liczbę dzieci — mogło ich być
dwieście czy trzysta, w wieku od czterech do czternastu lat. Żadne z nich nie zwracało
na Lwa najmniejszej uwagi: były zbyt pochłonięte jedzeniem lub obserwowaniem
sąsiadów i czekaniem na łyżkę. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko
wyskrobywanie resztek z misek i siorbanie. Lew odwrócił się do starszego
mężczyzny.
— Pan jest dyrektorem tej placówki?
Gabinet dyrektora znajdował się na pierwszym piętrze, skąd widać było halę
pełną dzieci, jak gdyby prowadzono tu ich masową produkcję. W gabinecie rozsiadło
się kilku nastoletnich chłopców, starszych od dzieci na dole. Grali w karty na
dyrektorskim biurku. Dyrektor klasnął w dłonie.
— Proszę się z tym przenieść do swojego pokoju.
Chłopcy popatrzyli na Lwa i Moisiejewa. Zirytowało ich zapewne to, że ktoś
wydaje im polecenia. Mieli inteligentne oczy, zdradzające bogate jak na ich wiek
doświadczenie. Bez słowa zebrali karty i zapałki, o które grali, i jak stado dzikich
psów opuścili gabinet.
Po ich wyjściu dyrektor napełnił sobie szklankę i gestem zaprosił Lwa
i Moisiejewa, by zajęli miejsca. Moisiejew usiadł, a Lew stał, rozglądając się po
pomieszczeniu. Zauważył, że dolna szuflada metalowej szafki na akta ma wgniecenie
od kopniaka. Górna szuflada była częściowo wysunięta i wystawały z niej wepchnięte
byle jak zmięte dokumenty.
— W lesie znaleziono zamordowanego chłopca. Słyszał pan o tym?
— Byli u mnie milicjanci, pokazywali zdjęcia chłopca i pytali, czy wiem, kto to
był. Niestety, nie wiem.
— Ale nie jest pan pewien, czy nie zaginęły jakieś dzieci?
Dyrektor podrapał się w ucho.
— Jest nas czworo do opieki nad trzema setkami dzieci. Dzieci przychodzą
i odchodzą. Ciągle zjawiają się nowe. Proszę nam wybaczyć nieporządek
w papierach.
— Czy jakieś dzieci z sierocińca uprawiają prostytucję?
— Starsze robią, co chcą. Nie mogę mieć wszystkich na oku. Czy się upijają?
Owszem. Czy się prostytuują? Całkiem możliwe, choć na to nie pozwalam, nie biorę
w tym udziału i na pewno nie czerpię z tego żadnych zysków. Dbam tylko o to, żeby
miały co zjeść i gdzie się przespać. Biorąc pod uwagę środki, jakie mam do
dyspozycji, robię to bardzo przyzwoicie. Choć nie spodziewam się żadnych pochwał.
Dyrektor zaprowadził ich na górę do części sypialnej. Gdy mijali natryski,
powiedział:
— Sądzicie, że los dzieci jest mi obojętny? Otóż nie, troszczę się nie, jak tylko
mogę. Dbam, żeby myły się raz w tygodniu, żeby strzyżono je i odwszawiano raz
w miesiącu. Wygotowuję ich bieliznę. Nie pozwolę, żeby w moim sierocińcu pleniły
się wszy. Proszę iść do jakiegokolwiek innego sierocińca, a zobaczycie, że we
włosach i brwiach dzieci aż się roi. Obrzydlistwo. Tutaj to co innego. Choć nikt mi za
to nie dziękuje.
— Moglibyśmy sami porozmawiać z dziećmi? Pańska obecność może je
onieśmielić.
Dyrektor się uśmiechnął.
— Ja ich na pewno nie onieśmielę. Ale bardzo proszę…
Wskazał schody.
— Starsze mieszkają na ostatnim piętrze. To ich udzielne księstwo.
W sypialniach schowanych pod samym dachem nie było łóżek, tylko parę
cienkich materaców leżących wprost na podłodze. Starsze dzieci widocznie schodziły
na obiad o godzinie, która najbardziej im odpowiadała; najwyraźniej już jadły
i wybrały najlepsze kąski.
Lew wszedł do pierwszego pokoju na piętrze. Zobaczył dziewczynkę chowającą
się za drzwiami i dostrzegł błysk metalu. Była uzbrojona w nóż. Widząc mundur,
ukryła ostrze w fałdach sukienki.
— Myślałyśmy, że to chłopcy. Nie wolno im tu wchodzić.
Mniej więcej dwadzieścia dziewczynek w wieku od czternastu do szesnastu lat
utkwiło w Lwie zimne, zacięte spojrzenia. Lew przypomniał sobie, jak zapewniał
Anatolija Brodskiego, że córki Zinowiewa są bezpieczne w moskiewskim sierocińcu.
Były to puste słowa, dowód ignorancji. Lew już to zrozumiał. Brodski miał rację.
Dziewczynkom byłoby lepiej, gdyby same się sobą zajęły.
— Gdzie śpią chłopcy?
Starsi chłopcy, wśród nich także ci, którzy grali w karty w gabinecie, czekali na
nich zbici w ciasną grupkę w głębi sypialni, na podłodze. Lew wszedł do pokoju,
ukląkł i położył przed nimi album ze zdjęciami.
— Chciałbym, żebyście obejrzeli te fotografie i powiedzieli mi, czy któryś z tych
mężczyzn zaczepiał was i proponował pieniądze w zamian za seks.
Żaden z chłopców nie drgnął i niczym nie dał po sobie poznać, że
przypuszczenie Lwa jest słuszne.
— Nie zrobiliście nic złego. Potrzebujemy waszej pomocy.
Lew otworzył album i zaczął wolno odwracać strony. Dotarł do końca.
Publiczność złożona z nastolatków patrzyła na zdjęcia, lecz nie reagowała. Lew
jeszcze raz pokazał im fotografie. Wciąż nie było żadnej reakcji. Już miał zamknąć
album, gdy chłopiec z tyłu grupy wyciągnął rękę i dotknął jednego zdjęcia.
— Ten mężczyzna składał ci niestosowne propozycje?
— Pieniądze.
— Dał ci pieniądze?
— Nie, najpierw pieniądze, potem powiem.
Lew i Moisiejew złożyli się i wręczyli chłopcu trzy ruble. Chłopiec przerzucił
strony albumu i wskazał jedną z fotografii.
— Ten człowiek tak wyglądał.
— Czyli to był on?
— Nie, ale podobny.
— Wiesz, jak się nazywa?
— Nie.
— Możesz nam coś o nim powiedzieć?
— Najpierw pieniądze.
Moisiejew przecząco pokręcił głową.
— Możemy cię aresztować za proceder wyłudzania korzyści majątkowych.
Lew przerwał groźby, wyciągnął ostatnie pieniądze i podał chłopcu.
— Więcej nie mam.
— Pracuje w szpitalu.
Tego samego dnia

Lew wyciągnął broń. Byli na ostatnim piętrze bloku numer 7: mieszkanie numer
14 znajdowało się na końcu korytarza. Dostali ten adres w szpitalu. Podejrzany
przebywał na zwolnieniu chorobowym od ponad tygodnia, co oznaczało, że gdyby
wszyscy funkcjonariusze MGB nie byli zajęci przesłuchaniami, na pewno by się nim
zajęli. Okazało się, że początek jego choroby zbiegł się z pierwszą falą aresztowań
homoseksualistów w mieście.
Lew zapukał do drzwi. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Zawołał, podając
ich nazwiska i stopnie. Wciąż nikt nie reagował. Moisiejew uniósł nogę gotów
rozwalić zamek. Wtedy drzwi się otworzyły.
Widząc wycelowane w siebie lufy, doktor Tiapkin uniósł ręce i cofnął się. Lew
ledwie go poznał. To był ten sam człowiek, który pomagał mu przeprowadzić
oględziny zwłok dziewczynki, wybitny lekarz, przeniesiony z Moskwy. Miał
potargane włosy i szaleństwo w oczach. Wyraźnie stracił na wadze. Jego ubranie było
wymięte. Lew widział już ludzi udręczonych do kresu wytrzymałości; widział, jak ich
mięśnie trawione strachem więdną i słabną.
Lew pchnął stopą drzwi, zaglądając do mieszkania.
— Jest pan sam?
— Jeszcze mój najmłodszy syn. Ale śpi.
— Ile ma lat?
— Cztery miesiące.
Moisiejew wszedł i kolbą pistoletu roztrzaskał Tiapkinowi nos. Doktor osunął się
na kolana, zakrywając twarz stulonymi dłońmi, które wypełniły się krwią. Moisiejew
rozkazał Lwu:
— Zrewiduj go.
Sam zaczął przeszukiwać mieszkanie. Lew przykucnął, pomógł Tiapkinowi
wstać, zaprowadził go do kuchni i posadził na krześle.
— Gdzie pana żona?
— Poszła na zakupy… Niedługo powinna wrócić.
— W szpitalu powiedzieli nam, że jest pan chory.
— Bo to prawda, w pewnym sensie. Słyszałem o aresztowaniach. Wiedziałem,
że to tylko kwestia czasu, zanim po mnie przyjdziecie.
— Proszę powiedzieć, co się stało.
— Oszalałem, nie ma innego wyjaśnienia. Nie wiedziałem, ile ma lat. Niewiele,
wyglądał na piętnaście czy szesnaście. Nie chciałem nikogo, kto by ze mną rozmawiał
ani komukolwiek o mnie mówił. Nie chciałem go więcej spotykać. Ani widywać. Ani
z nim rozmawiać. Zależało mi na anonimowości. Uznałem, że sieroty nikt nie będzie
słuchał. Że jego słowa nie będą się liczyły. Wystarczyłoby dać mu trochę pieniędzy
i na tym by się skończyło. Chciałem kogoś niewidzialnego — rozumie pan?
Skończywszy pobieżną rewizję, Moisiejew wszedł do kuchni i schował broń.
Chwycił Tiapkina za złamany nos, wykręcając pękniętą kość, aż doktor wrzasnął
z bólu. W pokoju obok zaczęło płakać obudzone dziecko.
— Pieprzysz tych chłopców, a potem ich zabijasz?
Moisiejew puścił nos Tiapkina, który upadł na podłogę, zwijając się w kłębek.
Dopiero po chwili udało mu się wydobyć z siebie głos.
— Nie uprawialiśmy seksu. W końcu tego nie zrobiłem. Nie mogłem się na to
zdobyć. Poprosiłem go, zapłaciłem mu, ale nie potrafiłem tego zrobić. Zostawiłem go.
— Wstań. Wychodzimy.
— Musimy zaczekać na moją żonę — nie mogę zostawiać synka samego.
— Dziecku nic się nie stanie. Wstawaj.
— Pozwólcie mi przynajmniej zatamować krwawienie.
Moisiejew skinął głową.
— Zostaw otwarte drzwi do łazienki.
Tiapkin chwiejnym krokiem wyszedł z kuchni i zniknął w łazience,
pozostawiając krwawy odcisk dłoni na drzwiach, których — zgodnie z poleceniem —
nie zamknął. Moisiejew z nieukrywaną zazdrością rozglądał się po mieszkaniu.
Doktor miał ładny dom. Tiapkin odkręcił wodę nad umywalką i odwrócony plecami
do nich przycisnął do nosa ręcznik, mówiąc:
— Przykro mi, że zrobiłem coś takiego. Ale nigdy nikogo nie zabiłem. Musicie
mi uwierzyć. Nie dlatego, że chcę ratować swoją reputację. Wiem, że jestem już
skończony. Ale tego chłopca zamordował ktoś inny i trzeba go złapać.
Moisiejew zaczynał się niecierpliwić.
— Chodźmy.
— Życzę wam powodzenia.
Słysząc te słowa, Lew wpadł do łazienki i obrócił Tiapkina do siebie. W jego
ręce tkwiła wbita igła strzykawki. Nogi się pod doktorem ugięły. Zanim zdążył upaść,
Lew podchwycił go i położył na podłodze, wyciągając mu igłę z żyły. Sprawdził puls.
Tiapkin nie żył. Moisiejew popatrzył na ciało.
— To nam ułatwi sprawę.
Lew podniósł wzrok. W drzwiach mieszkania stała żona Tiapkina. Zrobiła
zakupy dla całej rodziny.
1 kwietnia

Aleksander zamknął kasę biletową. O ile wiedział, generał Niestierow dotrzymał


słowa. Tajemnica jego życia seksualnego nie wyszła na jaw. Nie zauważył żadnych
dziwnych spojrzeń, nie słyszał szeptów na swój temat. Rodzina nie zaczęła go unikać.
Matka wciąż go kochała. Ojciec wciąż dziękował mu za ciężką pracę. Oboje wciąż
byli z niego dumni. Ceną status quo były nazwiska ponad setki mężczyzn, których
aresztowano, podczas gdy Aleksander nadal sprzedawał bilety, udzielał pasażerom
informacji i zajmował się codzienną obsługą stacji. Jego życie wróciło do normy.
Każdy dzień wyglądał niemal identycznie jak dawniej. Aleksander jadł z rodzicami
kolację, zabierał ojca do szpitala. Sprzątał stację, czytał gazety. Przestał jednak
chodzić do kina. Właściwie w ogóle przestał bywać w centrum miasta. Bał się, że
może tam kogoś spotkać; na przykład milicjanta, który pośle mu znaczący uśmieszek.
Jego świat się skurczył. Ale skurczył się także wówczas, gdy porzucił marzenia
o karierze sportowej, powiedział więc sobie, że się przystosuje, tak jak przystosował
się przedtem.
W gruncie rzeczy jednak cały czas się zastanawiał, czy mężczyźni domyślili się,
że ich zdradził. Może im o tym powiedziano. Sama liczba aresztowań świadczyła, że
prawdopodobnie umieszczono ich po kilku w jednej celi. Czym innym mogliby się
zajmować, jeśli nie snuciem domysłów na temat autora listy? Po raz pierwszy w życiu
nie musieli niczego ukrywać. Myśląc o tych mężczyznach, doszedł do wniosku, że
wolałby zamienić swoją wolność na publiczne upokorzenie w jednej z cel. Ale nie
byłby tam mile widziany. Nie należał już nigdzie, ani do tego, ani do ich świata.
Zamknął drzwi kasy na klucz, zerknął na wiszący nad wejściem zegar w holu.
Schował klucze do kieszeni i wyszedł na peron. Zobaczył dwoje ludzi czekających na
pociąg. Znali go z widzenia. Pomachali do niego, a on odpowiedział im skinieniem
ręki, idąc dalej i patrząc na nadjeżdżający pociąg, który tym razem się nie spóźnił.
Aleksander zszedł z peronu i położył się w poprzek torów, spoglądając w wieczorne
niebo.
Miał nadzieję, że rodzice uwierzą w pozostawiony przez niego list. Wyjaśniał
w nim, że nigdy nie zdołał się pozbierać po rozczarowaniu, jakiego doznał, kiedy się
okazało, że nie zostanie długodystansowcem. I nigdy sobie nie wybaczył, że sprawił
zawód ojcu.
Tego samego dnia

Przez ostatnie cztery lata Niestierow obiecywał rodzinie lepszy dom i do


niedawna powtarzał tę obietnicę regularnie. Przestał już jednak wierzyć, by
kiedykolwiek przyznano im lepsze mieszkanie; choćby nie wiem jak ciężko pracował
i choćby jego żona ciężko pracowała, ich trud i tak nie przełoży się na korzyści
materialne. Mieszkali przy ulicy Kropotkina na obrzeżach miasta, niedaleko tartaków.
Miała chaotyczną zabudowę: stały tu domy najprzeróżniejszych kształtów
i rozmiarów. Większość wolnego czasu Niestierow poświęcał na remontowanie domu.
Jako zdolny stolarz wymienił ramy okienne i drzwi. Ale z biegiem lat fundamenty
zaczęły się zapadać i front budynku pochylił się pod takim kątem, że nie można było
otworzyć drzwi na oścież, ponieważ klinowały się o ziemię. Przed kilku laty
Niestierow postawił niewielką przybudówkę, w której urządził warsztat. Razem
z żoną, Inessą, robili stoły i krzesła, odnawiali i naprawiali potrzebne sprzęty
domowe, nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich rodzin na ulicy. Wystarczyło, by
sąsiad przyniósł im materiały, a w podzięce coś do jedzenia czy picia.
Koniec końców jednak majsterkowanie nie wystarczyło, by usunąć niedostatki
ich mieszkania. Nie było bieżącej wody — do najbliższej studni mieli dziesięć minut
drogi. Nie było kanalizacji — za domem stał drewniany wychodek. Kiedy się tu
wprowadzili, wygódka rozpadała się i lepiła od brudu. Dół był za płytki, a smród
przyprawiał o mdłości. Niestierow w jedną noc zbudował nową toaletę w innym
miejscu. Znacznie głębszą, o solidniejszych ścianach, z beczką trocin do zasypywania
dołu. Mimo to miał świadomość, że jego rodzina żyje odcięta od higieny, wygód
i zdobyczy cywilizacyjnych, nie mogąc liczyć na lepszą przyszłość. Miał czterdzieści
lat. Zarabiał mniej niż wielu spośród dwudziestokilkuletnich robotników fabryki
Wołgi. Jego aspiracje — by zapewnić rodzinie przyzwoity dom — spełzły na niczym.
Rozległo się pukanie do drzwi. Było późno. Generał, wciąż w mundurze,
usłyszał, jak Inessa otwiera. Po chwili zjawiła się w kuchni.
— Ktoś do ciebie. Z pracy. Nie znam go.
Niestierow wyszedł do przedpokoju. Przed domem stał Lew. Niestierow spojrzał
na żonę.
— Zajmę się tym.
— Zaprosisz go do środka?
— Nie, to nie potrwa długo.
Inessa zerknęła na Lwa i wycofała się w głąb domu. Niestierow wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
Lew biegł całą drogę. Wiadomość o śmierci Aleksandra zdjęła z niego
obowiązek zachowania dyskrecji. Dręczące go przez cały tydzień rozczarowanie
i przygnębienie ulotniły się bez śladu. Czuł się bliski obłędu, jak bohater
przerażającej, absurdalnej farsy, jak postać w niedorzecznej grotesce — naiwny
marzyciel, walczący o sprawiedliwość, który znaczy swój ślad śmiercią
i zniszczeniem. Jego pragnienie złapania mordercy doprowadziło do tragedii. Raisa
wiedziała o tym od początku, wiedziała już w lesie, wiedziała przed dwoma dniami,
próbowała go ostrzec, ale on parł naprzód, nie oglądając się na nikogo, niczym żądne
przygód dziecko.
Co może osiągnąć jeden człowiek?

Dostał odpowiedź: zrujnować życie dwustu ludziom, przyczynić się do


samobójstwa młodego człowieka i śmierci lekarza. Ciało młodego mężczyzny
przecięte na pół kołami pociągu: to był owoc jego starań. Po to ryzykował swoje
życie; po to ryzykował życie Raisy. Oto jego odkupienie.
— Aleksander nie żyje. Popełnił samobójstwo, rzucił się pod pociąg.
Niestierow pochylił głowę.
— Przykro mi to słyszeć. Daliśmy mu szansę, żeby uporządkował sobie życie.
Może nie potrafił. Może był zbyt chory.
— Jesteśmy odpowiedzialni za jego śmierć.
— Nie, to przez jego chorobę.
— Miał dwadzieścia dwa lata. Miał rodziców. I lubił chodzić do kina. A teraz nie
żyje. Za to jeżeli znajdziemy następne martwe dziecko, będziemy mogli zrzucić winę
na Aleksandra i zamknąć sprawę w rekordowym czasie.
— Wystarczy.
— Po co to robisz? Bo nie dla pieniędzy ani przywilejów!
Lew spojrzał na przechylony dom Niestierowa. Generał odparł:
— Tiapkin popełnił samobójstwo, bo był winien.
— Kiedy zaczęliśmy aresztowania tych mężczyzn, wiedział, że będziemy
przesłuchiwać dzieci, wiedział, że go wytropimy.
— Miał umiejętności chirurgiczne konieczne do wycięcia dziecku żołądka.
W sprawie morderstwa dziewczynki złożył fałszywe zeznanie, żeby nas zmylić. Był
krętaczem.
— Powiedział mi prawdę. Dziewczynce wycięto żołądek. Zapchano jej usta
korą, tak samo jak wycięto żołądek i zapchano usta korą temu chłopcu. Miała sznurek
zawiązany na kostce tak jak chłopiec. Oboje zostali zamordowani przez tego samego
człowieka. I to nie był doktor Tiapkin ani Warłam Babinicz.
— Idź do domu.
— W Moskwie zginęło dziecko. Mały, pięcioletni chłopiec, miał na imię Arkady.
Nie widziałem jego ciała, ale podobno było nagie, z rozciętym brzuchem i ustami
pełnymi ziemi. Przypuszczam, że to była kora.
— Nagle mamy zamordowane dziecko w Moskwie? Bardzo sprytnie, Lwie. Nie
wierzę.
— Ja też nie wierzyłem. Rozmawiałem z rodziną w żałobie, mówili mi, że ich
syn został zamordowany, a ja nie wierzyłem. Powiedziałem im, że to nieprawda. Ile
takich zdarzeń zatuszowano? Nie wiemy, nigdy się nie dowiemy. Nasz system jest tak
zorganizowany, że ten człowiek może zabijać tyle razy, ile zapragnie. I będzie zabijał,
my natomiast wciąż będziemy aresztować nie tych ludzi, niewinnych, ludzi, których
nie lubimy, którzy się nam nie podobają, a on ciągle będzie zabijał.
Niestierow nie ufał temu człowiekowi. Nigdy mu nie ufał i na pewno nie
pozwoli się wciągnąć w wygłaszanie krytycznych uwag na temat państwa. Odwrócił
się plecami do Lwa, zmierzając do drzwi.
Lew chwycił przełożonego za ramię, obracając go z powrotem. Zamierzał coś
powiedzieć, dorzucić jeszcze jeden celny i logiczny argument, ale zabrakło mu słów,
więc go uderzył. To był dobry, solidny cios. Głowa Niestierowa odskoczyła na bok.
Przez chwilę pozostał w tej pozycji, z głową przechyloną w jedną stronę. Potem
wolno ją wyprostował, patrząc na swojego podwładnego. Lew starał się panować nad
głosem.
— Niczego nie wyjaśniliśmy.
Cios Niestierowa zwalił go z nóg. Wylądował na plecach. Nie czuł bólu, jeszcze
nie. Niestierow patrzył na niego, dotykając szczęki.
— Idź do domu.
Lew wstał z ziemi.
— Niczego nie wyjaśniliśmy.
Znów zaatakował. Niestierow zablokował cios i skontrował. Lew zrobił unik.
Był dobrym bokserem: zręcznym i doświadczonym. Generał był jednak roślejszy
i mimo swojej masy szybszy. Lew, uderzony w brzuch, zgiął się wpół. Niestierow
wymierzył drugi cios w odsłonięty policzek, rozcinając skórę. Lew osunął się na
kolana, oczy zaszły mu mgłą i runął na twarz. Po chwili obrócił się na wznak,
z trudem łapiąc powietrze. Niestierow stanął nad nim.
— Idź do domu.
W odpowiedzi Lew kopnął go prosto w krocze. Niestierow zrobił krok w tył
i skulił się. Lew podniósł się na chwiejnych nogach.
— Niczego nie…
Zanim zdążył dokończyć, tamten rzucił się na niego i przewrócił go,
przygważdżając do ziemi. Zaczął bombardować pięściami jego brzuch, twarz, brzuch,
twarz. Lew leżał, przyjmując cios za ciosem, nie mogąc się uwolnić. Niestierow miał
zakrwawione kostki. Zdyszany przestał. Lew się nie ruszał. Miał zamknięte oczy —
w prawym zebrała się krew płynąca z rozciętej brwi. Generał wstał, kręcąc głową na
ten widok. Ruszył w stronę domu, wycierając krew o spodnie. Sięgając do klamki,
usłyszał za sobą jakiś odgłos.
Krzywiąc się z bólu, Lew gramolił się na nogi. Uniósł ręce, jak gdyby gotów
dalej walczyć, kołysał się z boku na bok, niby na łodzi unoszącej się na falach. Nie
bardzo wiedział, gdzie jest przeciwnik. Mówił szeptem.
— Niczego… nie… wyjaśniliśmy.
Niestierow patrzył, jak Lew się chwieje. Podszedł do niego z zaciśniętymi
pięściami, gotów powalić go na ziemię. Lew wziął rozpaczliwy zamach —
Niestierow uchylił się i dokładnie w chwili, gdy nogi odmówiły Lwu posłuszeństwa,
chwycił go pod ramię.

···

Lew siedział przy stole w kuchni. Inessa podgrzała wodę na piecu i nalała jej do
miski. Niestierow wrzucił do niej szmatę, aby Lew mógł sobie obmyć twarz. Miał
rozciętą wargę. Krwawiła mu brew. Ból w żołądku zelżał. Dotykając piersi i żeber, nie
wyczuł żadnych złamań. Miał zapuchnięte prawe oko i nie mógł go otworzyć.
Niemniej jednak była to stosunkowo niska cena za zwrócenie uwagi Niestierowa.
Lew zastanawiał się, czy jego racje będą brzmiały bardziej przekonująco w domu niż
na zewnątrz i czy Niestierow potraktuje go równie lekceważąco w obecności żony
i dzieci śpiących w sąsiednim pokoju.
— Czy wasze dzieci chodzą do szkoły przez las?
Inessa odparła:
— Kiedyś tamtędy chodziły.
— Już nie chodzą?
— Każemy im chodzić przez miasto. Narzekają, bo to dłuższa droga. Muszę
z nimi chodzić i pilnować, żeby nie zboczyły do lasu. Jeśli chodzi o powroty, musimy
im zaufać. Oboje pracujemy.
— Jutro pójdą przez las? Skoro morderca został złapany?
Niestierow wstał, nalał herbaty i postawił szklankę przed Lwem.
— Chcesz coś mocniejszego?
— Jeżeli można.
Gospodarz wziął opróżnioną do połowy butelkę wódki i nalał do trzech szklanek,
dla siebie, żony i Lwa.
Alkohol szczypał go w poranione usta. Lew pomyślał, że to im dobrze zrobi.
Niestierow usiadł i dolał mu wódki.
— Po co przyjechałeś do Wuralska?
Lew wrzucił zakrwawioną szmatkę do miski, wypłukał ją w letniej wodzie
i znów przyłożył sobie do oka.
— Żeby prowadzić śledztwo w sprawie morderstw tych dzieci.
— To kłamstwo.
Lew musiał zdobyć zaufanie tego człowieka. Bez jego pomocy nie będzie mógł
wiele zdziałać.
— Macie rację. Ale w Moskwie naprawdę popełniono morderstwo. Nie kazano
mi zbadać tej sprawy. Kazano mi ją zignorować. Wykonałem rozkaz. Ale nie
zgodziłem się zadenuncjować swojej żony jako szpiega. Uznali to za współudział. Za
karę przysłali mnie tu.
— Czyli naprawdę jesteś skompromitowanym funkcjonariuszem?
— Tak.
— No więc po co to robisz?
— Bo te dzieci zostały zamordowane.
— Nie wierzysz, że Warłam zabił Larysę, bo jesteś pewien, że Larysa nie była
pierwszą ofiarą tego mordercy. Mam rację?
— Larysa nie była pierwszą ofiarą. Nie mogła być. Robił to już wcześniej.
Niewykluczone, że chłopiec w Moskwie też nie był jego pierwszą ofiarą.
— Larysa to pierwsze dziecko zamordowane w tym mieście. Przysięgam, że to
prawda.
— Sprawca nie mieszka w Wuralsku. Morderstwa popełniono w pobliżu stacji.
On podróżuje pociągami.
— Podróżuje? I morduje dzieci? Co to za człowiek?
— Nie wiem. Ale widziała go jedna kobieta w Moskwie. Widziała go z ofiarą.
Naoczny świadek może nam podać rysopis tego człowieka. Moja żona zna ludzi,
którzy mogą zdobyć artykuły z zachodnich gazet na temat podobnych zbrodni,
analizy. Ale będą nam potrzebne dokumenty dotyczące morderstw w każdym
większym mieście od Swierdłowska do Leningradu.
— Nie ma żadnej centralnej dokumentacji.
— Właśnie dlatego musicie pojechać do każdego miasta i pozbierać wszystkie
akta. Przekonacie ich, a jeżeli odmówią, trzeba będzie porozmawiać z mieszkańcami.
I dowiedzieć się od nich.
Był to dziwaczny pomysł. Niestierow powinien się roześmiać. Powinien
aresztować Lwa. Ale spytał:
— Dlaczego miałbym to dla ciebie zrobić?
— Nie dla mnie. Widzieliście te dzieci. Zróbcie to dla ludzi, pośród których
mieszkamy. Dla naszych sąsiadów, dla tych, z którymi jeździmy pociągiem, dla
dzieci, których nie znamy i których nigdy nie spotkamy. Nie mam żadnych
uprawnień, żeby prosić o te akta. Nie znam nikogo w milicji. Wy tak: znacie tych
ludzi — ufają wam. Możecie zdobyć dokumenty. Będziecie szukać morderstw dzieci:
wyjaśnionych i niewyjaśnionych. Według schematu: usta zapchane korą i wycięte
żołądki. Ich ciała prawdopodobnie znaleziono w miejscach ogólnie dostępnych:
w lasach, rzekach, być może niedaleko stacji kolejowych. Będą miały sznurek
zawiązany na nodze.
— A jeżeli nic nie znajdę?
— Skoro przypadkiem natknąłem się na trzy morderstwa, z pewnością będzie
więcej.
— Narażę się na poważne ryzyko. Zgadza się. I będziecie musieli kłamać.
Nikomu nie wolno zdradzić prawdziwego powodu. Nie możecie go podać żadnemu
funkcjonariuszowi. I nikomu ufać. W zamian za taką odwagę wasza rodzina może
trafić do łagru. A wy możecie zginąć. Tak wygląda moja propozycja.
Lew wyciągnął rękę nad stołem.
— Pomożecie mi?
Niestierow podszedł do okna i stanął obok żony. Nie patrzyła na niego, kołysząc
wódkę na dnie szklanki. Czy mógł narażać rodzinę, dom, wszystko, do czego udało
mu się dojść?
— Nie.
Południowy wschód obwodu rostowskiego
Na zachód od miasta Gukowo

2 kwietnia

Pietia zbudził się przed świtem. Siedząc na zimnych kamiennych schodkach


przed domem, niecierpliwie czekał na wschód słońca, by poprosić rodziców
o pozwolenie na wyprawę do miasta. Po miesiącach oszczędzania uzbierał na
następny znaczek, który miał trafić na ostatnią stronę klasera. Na piąte urodziny
dostał od ojca pierwszą serię znaczków. Nie prosił o nie, ale polubił to hobby,
z początku podchodząc do niego nieufnie, potem poświęcając mu się z coraz
większym zapałem, aż stało się jego obsesją. W ciągu ostatnich dwóch lat zebrał
znaczki od innych rodzin pracujących w kołchozie numer 12, do którego należeli
także jego rodzice. Nawiązał nawet kilka znajomości w Gukowie, najbliższym
mieście, w nadziei zdobycia znaczków. Gdy kolekcja się powiększyła, Pietia kupił
tani papierowy klaser, w którym zaczął umieszczać swoje znaczki w równiutkich
rządkach. Trzymał go w drewnianym pudełku zrobionym dla niego przez ojca
specjalnie po to, aby chronić kolekcję przed nieszczęśliwymi wypadkami. Pudełko
było konieczne, ponieważ Pietia nie mógł spać w nocy, co chwilę sprawdzając, czy
nie przecieka dach albo czy cennych stron nie podgryzają szczury. Ze wszystkich
znaczków najbardziej uwielbiał pierwsze cztery podarowane przez ojca.
Od czasu do czasu rodzice dawali mu kopiejkę — nie niepotrzebną kopiejkę,
ponieważ był już na tyle duży, by wiedzieć, że każdy grosz jest potrzebny. W zamian
za to zawsze pamiętał, żeby trochę pomóc w obejściu. Oszczędzanie trwało tak długo,
że Pietia miał całe miesiące na rozmyślania, jakie znaczki kupić. Poprzedniego
wieczoru dostał jeszcze jedną kopiejkę, choć — zdaniem jego matki — nie była to
rozsądna pora, nie dlatego, że matka sprzeciwiała się kolekcjonerskiej pasji syna, ale
dlatego, że wiedziała, iż tej nocy na pewno nie zaśnie. Miała rację.
Gdy tylko słońce pojawiło się na niebie, Pietia wbiegł do domu. Matka nalegała,
żeby przed wyjściem zjadł miseczkę owsianki. Błyskawicznie pochłonął śniadanie,
nie zważając na jej przestrogi, że rozboli go żołądek. Ledwie skończył, wypadł
z domu i po chwili znalazł się na drodze wijącej się wśród pól, która prowadziła do
miasta. Zwolnił do szybkiego marszu. Jeszcze nie otwarto sklepów. Miał czas, żeby
się nacieszyć myślą o nowym nabytku do kolekcji.
Kiosk w Gukowie, gdzie sprzedawano znaczki i gazety, był jeszcze zamknięty.
Pietia nie miał zegarka. Nie wiedział, o której godzinie otworzą, lecz mógł zaczekać.
Cudownie było krążyć po ulicach, wiedząc, że ma się dość pieniędzy na nowy
znaczek. Po drodze wstąpił na stację elektriczki, gdzie był zegar. Pokazywał za
dziesięć ósmą. Za chwilę miał odjechać pociąg i Pietia postanowił to zobaczyć.
Wszedł na peron i usiadł. Nieraz już podróżował elektriczką. Pociąg jeździł do
Rostowa, tocząc się wolno i zatrzymując na każdej stacji. Choć Pietia nigdy nie był
z rodzicami dalej niż w Rostowie, od czasu do czasu razem z kolegami ze szkoły
wsiadali do pociągu tylko dlatego, że mogli się przejechać za darmo. Rzadko
sprawdzano bilety.
Pietia zamierzał już wrócić do kiosku i kupić znaczek, gdy usiadł obok niego
jakiś mężczyzna. Był elegancko ubrany i miał czarną teczkę, którą postawił na ziemi
między stopami, jak gdyby się bał, że ktoś mógłby ją ukraść. Pietia zerknął na jego
twarz. Mężczyzna miał grube, prostokątne okulary i starannie uczesane czarne włosy,
a na sobie garnitur. Pietia nie potrafił odgadnąć jego wieku. Nie był bardzo stary, bo
nie miał siwych włosów, ale bardzo młody też nie. Wydawało się, że w ogóle nie
zwraca uwagi na obecność Pieti. Pietia chciał już wstać i wyjść, gdy mężczyzna
nieoczekiwanie spojrzał na niego i się uśmiechnął.
— Dokąd się dzisiaj wybierasz?
— Nigdzie, proszę pana. To znaczy, nie jadę pociągiem. Tylko sobie siedzę.
Pietię nauczono uprzejmości i szacunku wobec starszych.
— Dziwne miejsce, żeby siedzieć bez powodu.
— Czekam, aż otworzą kiosk, żeby kupić znaczki. Pójdę i sprawdzę, może już
otworzyli.
Słysząc to, mężczyzna odwrócił się do chłopca całym ciałem.
— Zbierasz znaczki?
— Tak, proszę pana.
— Kiedy byłem w twoim wieku, też je kolekcjonowałem.
Pietia rozsiadł się wygodniej na ławce — nie znał nikogo innego, kto by zbierał
znaczki.
— Zbierał pan nowe czy używane znaczki? Bo ja i takie, i takie.
— Moje wszystkie były nowe. Kupowałem je w kiosku. Tak jak ty.
— Też chciałbym mieć same nowe. Ale więcej jest używanych. Wycinam je ze
starych kopert.
Pietia sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść miedzianych kopiejek i pokazał
nieznajomemu.
— Musiałem oszczędzać trzy miesiące.
Mężczyzna zerknął na skromną kupkę monet.
— To niewiele jak na tak długo.
Pietia popatrzył na swoje monety. Mężczyzna miał rację. Rzeczywiście mało.
Zdał sobie sprawę, że nigdy nie miał dużo. Jego entuzjazm przygasł. Cóż, nie będzie
miał wspaniałej kolekcji. Inni ludzie zawsze będą mieć więcej niż on: choćby bardzo
ciężko pracował, nigdy im nie dorówna. Ta myśl zupełnie zepsuła mu humor. Chciał
już iść, ale gdy miał wstać, mężczyzna spytał:
— Jesteś porządnym chłopcem?
— Tak, proszę pana.
— Dbasz o swoje znaczki?
— Bardzo ich pilnuję. Wkładam je do klasera. Tato zrobił mi drewniane
pudełko. Żeby klaserowi nic się nie stało. Czasami przecieka nam dach. I czasem
wychodzą szczury.
— To bardzo mądrze trzymać klaser w bezpiecznym miejscu. Kiedy byłem
w twoim wieku, postępowałem podobnie. Przechowywałem kolekcję w szufladzie.
Mężczyzna miał taką minę, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Wiesz, mam dzieci. Dwie córeczki, ale żadna nie interesuje się znaczkami. Są
bardzo nieporządne. A ja nie mam już czasu na znaczki — ciągle jestem zajęty pracą.
Rozumiesz, prawda? Twoi rodzice też na pewno są zajęci.
— Cały czas, proszę pana, ciężko pracują.
— I nie mają czasu na zbieranie znaczków, prawda?
— Tak, proszę pana.
— Jestem w tej samej sytuacji. Mam pomysł: chciałbym, żeby moja kolekcja
trafiła do kogoś, kto potrafi ją docenić, kto o nią zadba, do kogoś takiego jak ty.
Pietia pomyślał o całym klaserze pełnym nowych znaczków. Niektóre musiały
pochodzić z czasów, kiedy mężczyzna zaczął je zbierać. To by była kolekcja, o jakiej
zawsze marzył. Milczał, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.
— No? Byłbyś zainteresowany?
— Tak, proszę pana, mógłbym włożyć znaczki do swojego pudełka i byłyby
bezpieczne.
Mężczyzna z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Ale mój klaser jest taki gruby, że może się nie zmieścić w twoim pudełeczku.
— To ojciec zrobi mi nowe. Jest bardzo zręczny. Wiem, że się zgodzi. Lubi robić
różne rzeczy. I umie.
— Na pewno zadbasz o znaczki?
— Tak, proszę pana.
— Obiecaj mi.
— Obiecuję, proszę pana.
Mężczyzna się uśmiechnął.
— Przekonałeś mnie. Dam ci swoje znaczki. Mieszkam trzy stacje stąd. Chodź,
kupię ci bilet.
Pietia chciał powiedzieć, że nie trzeba kupować biletów, ale ugryzł się w język.
Nie chciał się przyznawać do łamania przepisów. Dopóki nie dostanie znaczków, musi
podtrzymać dobre wrażenie.
···

Siedząc na drewnianej ławce w elektriczce i patrząc przez okno na las, Pietia


machał nogami, prawie dotykając butami podłogi. Pozostawało pytanie, czy powinien
wydać swoje kopiejki na nowy znaczek. Skoro miał dostać tyle znaczków, pomyślał,
że to niepotrzebne, i postanowił oddać pieniądze rodzicom. Będzie miło podzielić się
z nimi swoim szczęściem. Mężczyzna wyrwał chłopca z zadumy, lekko stukając go
w ramię.
— Jesteśmy na miejscu.
Elektriczka zatrzymała się na przystanku w środku lasu, daleko przed stacją
w Szachtach. Pietia nie rozumiał. To był przystanek dla wycieczkowiczów, którzy
chcieli odpocząć od miasta. Wśród krzewów biegły wydeptane przez ludzi ścieżki, ale
to nie była dobra pora na spacery. Dopiero co stopniał śnieg. W lesie było ponuro
i nieprzyjemnie. Pietia odwrócił się do swojego towarzysza, spoglądając na jego
eleganckie buty i czarną teczkę.
— Tu pan mieszka?
Mężczyzna pokręcił głową.
— Mam tu daczę. Nie mogę trzymać znaczków w domu. Za bardzo się boję, że
mogą je znaleźć moje dzieci i dotykać ich brudnymi palcami. Ale widzisz, zamierzam
sprzedać daczę. I nie będę już miał gdzie trzymać swojej kolekcji.
Ruszył do wyjścia. Pietia wyszedł za nim na peron. Poza nimi z pociągu nie
wysiadł nikt inny.
Mężczyzna wszedł do lasu, a Pietia podążył tuż za nim. Rzeczywiście tu mogła
być dacza. Pietia nie znał żadnego bogacza, którego byłoby stać na domek
letniskowy, ale wiedział, że dacze często buduje się w lasach albo nad jeziorem czy
nad morzem. Mężczyzna szedł, kontynuując rozmowę:
— Oczywiście byłoby miło, gdyby moje dzieci zainteresowały się znaczkami,
ale w ogóle ich to nie obchodzi.
Pietia chciał mu powiedzieć, że może jego dzieci potrzebują trochę więcej czasu.
On dopiero z czasem stał się starannym kolekcjonerem. Miał jednak dość sprytu, by
zrozumieć, że sam skorzysta na braku zainteresowania znaczkami ze strony dzieci
tego człowieka.
Tak więc nic nie odpowiedział.
Mężczyzna zboczył ze ścieżki i dość szybko zaczął się przedzierać przez gąszcz.
Pietia z trudem za nim nadążał. Tamten szedł dużymi krokami. Pietia musiał niemal
biec.
— Jak się pan nazywa? Muszę powiedzieć rodzicom, od kogo dostałem znaczki,
jeśli nie będą mi chcieli uwierzyć.
— Nie przejmuj się rodzicami. Napiszę do nich list i wyjaśnię, skąd masz klaser.
Podam im nawet swój adres, gdyby chcieli sprawdzić.
— Bardzo dziękuję, proszę pana.
— Mów mi Andriej.
Po jakimś czasie mężczyzna zatrzymał się, pochylił i otworzył teczkę. Pietia
także przystanął, wypatrując jego daczy. Nigdzie jej nie widział. Może była kawałek
dalej. Chwytając oddech, zadarł głowę i popatrzył na bezlistne gałęzie drzew
przecinające szare niebo.

···

Z głowy chłopca broczyła krew, płynąc po jego policzku. Andriej ukląkł


i położył mu palec na szyi, badając puls. Chłopiec żył. To dobrze. Obrócił go na
wznak i zaczął rozbierać jak lalkę. Zdjął chłopcu kurtkę. Zdjął mu koszulę, potem
buty i skarpetki. Wreszcie ściągnął spodnie i bieliznę. Zwinął ubranie w tobołek,
podniósł teczkę i odszedł od dziecka. Po około dwudziestu krokach zatrzymał się przy
zwalonym drzewie. Rzucił na ziemię zawiniątko lichych, tanich rzeczy. Postawił obok
teczkę, otworzył i wyciągnął kłębek konopnego sznurka. Wrócił do chłopca i zawiązał
mu na kostce koniec sznurka. Pociągnął na próbę. Ciasny węzeł trzymał mocno. Idąc
tyłem, ostrożnie rozwijał sznurek, jak gdyby kładł lont pod ładunek dynamitu. Dotarł
do zwalonego drzewa i położył się na ziemi ukryty za pniem.
Wybrał dobry punkt. Drzewo znajdowało się w takim miejscu, że kiedy chłopiec
się ocknie, nie będzie go mógł zobaczyć. Przebiegł wzrokiem rozciągnięty na ziemi
sznurek, od własnej ręki do nogi chłopca. Wciąż miał w dłoni spory zapas sznurka,
wystarczający na co najmniej piętnaście kroków. Był tak podniecony
przygotowaniami, że zachciało mu się sikać. Obawiając się, że może przeoczyć
moment, gdy chłopiec się ocknie, przekręcił się na bok, rozpiął spodnie i nie wstając,
opróżnił pęcherz. Następnie odsunął się od wilgotnej ziemi, odrobinę zmieniając
pozycję. Chłopiec wciąż był nieprzytomny. Andriej zdjął okulary, włożył je do etui
i wsunął do kieszeni. Teraz zamiast dziecka widział tylko niewyraźny kształt. Mocno
mrużąc oczy, dostrzegał jedynie zarys sylwetki, plamę różowej skóry, odcinającą się
na tle ciemnej ziemi. Kiedy patrzył bez okularów, dziecko wyglądało tak samo jak
każde. Andriej odłamał gałązkę z najbliższego drzewa i zaczął żuć korę, aż zęby
oblepiła mu brązowa papka.

···

Otworzywszy oczy, Pietia ujrzał szare niebo i gałęzie bezlistnych drzew. Miał
głowę lepką od krwi. Dotknął jej, spojrzał na palce i wybuchnął płaczem. Było mu
zimno. Był nagi. Co się stało? Czuł zamęt w głowie. Nie miał odwagi usiąść, bojąc
się, że zobaczy obok siebie tego mężczyznę. Na pewno był blisko. Teraz Pietia
widział tylko niebo. Ale nie mógł tu zostać, leżąc na ziemi bez ubrania. Chciał być
w domu z rodzicami. Bardzo kochał rodziców i wiedział, że oni też go kochają.
Drżały mu wargi, drżał na całym ciele. Usiadł i rozejrzał się w lewo i w prawo,
wstrzymując oddech. Nigdzie nie zauważył mężczyzny. Obejrzał się za siebie.
Mężczyzna zniknął. Pietia podniósł się, przysiadając na piętach, i spojrzał w głąb
lasu. Został sam. Odetchnął z głęboką ulgą. Nic nie rozumiał. Ale nie chciał niczego
rozumieć.
Poszukał wzrokiem ubrania. Zniknęło. Ale to nie miało znaczenia. Poderwał się
z ziemi i puścił się biegiem, jak mógł najszybciej. Jego bose stopy z trzaskiem
kruszyły zeschłe gałązki i plaskały o rozmiękłą ziemię, mokrą od deszczu
i stopniałego śniegu. Nie był pewien, czy biegnie we właściwym kierunku. Wiedział
tylko, że musi stąd uciec.
Nagle coś szarpnęło jego prawą nogę, jak gdyby czyjaś dłoń chwyciła go za
kostkę. Pietia stracił równowagę i runął na ziemię. Nie czekając, aż złapie oddech,
obrócił się na plecy i spojrzał za siebie. Nikogo nie widział. Pomyślał, że pewnie się
potknął, ale gdy miał wstać, dostrzegł zawiązany na swojej nodze sznurek. Podążył za
nim wzrokiem — sznurek, napięty jak żyłka wędki, biegł po ziemi i ginął w lesie, za
pniem zwalonego drzewa czterdzieści kroków dalej.
Złapał pętlę, usiłując zdjąć ją z nogi, ale była zaciśnięta tak mocno, że sznurek
wbijał się w skórę. Poczuł drugie szarpnięcie, tym razem silniejsze. Zaczął sunąć
plecami po ziemi, czując, jak błoto lepi mu się do ciała. Wreszcie się zatrzymał.
Uniósł głowę. To był on, ten mężczyzna. Stał za drzewem i ciągnął go jak złowioną
rybę. Pietia chwytał się gałęzi, wyrywał garściami ziemię. Wszystko na nic:
mężczyzna przyciągał go coraz bliżej. Pietia skupił się na węźle. Nie mógł go
rozwiązać. Nie mógł zerwać sznurka. Targał nim tylko bezradnie, rozdrapując sobie
skórę wokół kostki. Po kolejnym szarpnięciu sznurek werżnął się w ciało. Pietia
zacisnął zęby, powstrzymując krzyk. Wziął garść gęstego błota i zwilżył nim sznurek.
Dokładnie w tym momencie mężczyzna znów pociągnął. Pietia zdołał się uwolnić
z pętli. Skoczył na równe nogi i zaczął biec.
Sznurek w jego rękach zwiotczał. Na końcu nie było nic. Andriej pociągnął
jeszcze raz, czując rumieniec występujący mu na twarz. Zmrużył oczy, lecz był za
daleko, nic nie widział, zawsze polegał na sznurku. Może lepiej włożyć okulary? Nie,
nie mógł tego zrobić.
Zostawia cię.

Andriej przesadził pień zwalonego drzewa. Z twarzą nisko nad ziemią ruszył
tropem sznurka.
Pietia jeszcze nigdy nie biegł tak prędko. Dotrze na stację — na pewno będzie
tam czekał pociąg. Wsiądzie do niego. I odjedzie, zanim ten człowiek go dogoni.
Uratuje się.
Dam radę.

Odwrócił się. Mężczyzna biegł za nim, ale z głową przy ziemi, jak gdyby coś
upuścił i chciał to znaleźć. Poza tym kierował się w zupełnie inną stronę. Dzieliła ich
coraz większa odległość. Pietia wierzył, że się uda, że mu ucieknie.
Andriej z mocno bijącym sercem dotarł do pętli na końcu sznurka. Przystanął
i rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy, czując, jak wzbierają w nich łzy. Nigdzie go nie
widział. Chłopiec zniknął. Andriej został sam, opuszczony w lesie. Nagle z prawej
dostrzegł ruch — mignął mu jasny kształt koloru skóry. To on.
Pietia zerknął za siebie, mając nadzieję, że jeszcze bardziej się oddalił. Tym
razem zobaczył, że mężczyzna biegnie prosto w jego kierunku. Sadził długimi
susami, łopocząc połami marynarki. Uśmiechał się jak szaleniec. Pietia zauważył, że
mężczyzna z jakiegoś powodu ma zupełnie brązowe zęby. Ogarnęła go słabość, nagle
cała krew odpłynęła mu z nóg. Zasłonił głowę rękami, jak gdyby mógł się w ten
sposób ochronić, i zamknął oczy, wyobrażając sobie, że jest w ramionach rodziców.
Andriej zderzył się z nim z takim impetem, że obaj upadli. Mężczyzna przycisnął
ciałem chłopca, który wił się pod nim, drapał i gryzł jego marynarkę. Przygważdżając
go mocniej do ziemi, by nie uciekł, Andriej mruknął:
— Jeszcze żyje!
Zdjął z pasa długi nóż myśliwski. Zamknąwszy oczy, dźgnął, z początku
ostrożnie, płytko, samym czubkiem ostrza, słuchając wrzasku. Czekał, rozkoszując się
tą chwilą, czując w brzuchu wibracje szamoczącego się pod nim stworzenia. Co za
uczucie! W podnieceniu zaczął wbijać nóż głębiej i szybciej, głębiej i szybciej, aż
w końcu ostrze pogrążyło się aż po rękojeść. W tym momencie dziecko już się nie
ruszało.
Trzy miesiące później
Południowy wschód obwodu rostowskiego
Morze Azowskie

4 lipca

Niestierow siedział ze stopami zagrzebanymi w piasku. Plaża była popularnym


miejscem odpoczynku dla mieszkańców pobliskiego Rostowa nad Donem,
położonego około czterdziestu kilometrów na północny wschód. Dziś nie było
inaczej. Na plaży panował tłok. Ludzie z miasta wyglądali, jak gdyby właśnie
zbudzili się z długiego snu zimowego i wraz ze śniegiem z ich ciał spłynęła cała krew.
Zastanawiał się, czy uda mu się odgadnąć zawód człowieka z jego postury. Grubsi
musieli należeć do ważniejszych. Może byli dyrektorami fabryk, dygnitarzami partii
albo wysoko postawionymi funkcjonariuszami służb bezpieczeństwa, nie tymi, którzy
wyważają drzwi, lecz tymi, którzy podpisują dokumenty. Niestierow starannie unikał
ich spojrzeń. Skupił się na swojej rodzinie. Jego dwaj synowie bawili się w płytkiej
wodzie przy brzegu, a żona spała obok niego — leżała na boku, z głową złożoną na
rękach. Na pierwszy rzut oka wydawali się zadowoloną z życia, modelową radziecką
rodziną. Mieli pełne prawo spokojnie wypoczywać — byli na wakacjach, pozwolono
im skorzystać ze służbowego samochodu milicji i talonu na benzynę w nagrodę za
pomyślnie zakończone śledztwo w sprawie dwóch morderstw, przeprowadzone
dyskretnie i sprawnie. Polecono mu się niczym nie przejmować. Tak brzmiał rozkaz.
Powtarzał sobie w myślach te słowa, smakując ukrytą w nich ironię.
Proces Warłama Babinicza trwał dwa dni, a jego obrońca złożył wniosek
o uznanie go za niepoczytalnego. Zgodnie z procedurą obrona musiała się opierać na
zeznaniach tych samych biegłych, z których opinii korzystało oskarżenie. Nie mogła
powołać własnych świadków. Niestierow nie był prawnikiem, ale wcale nie musiał
nim być, by zrozumieć ogromną przewagę, jaką ta pułapka dawała oskarżycielowi.
W wypadku Babinicza obrona musiała udowodnić jego niepoczytalność na podstawie
zeznań świadków przeszkolonych wcześniej przez oskarżenie. Ponieważ w szpitalu
numer 379 nie było psychiatry, prokurator wybrał lekarza bez odpowiedniej
specjalizacji i zażądał od niego opinii. Lekarz oświadczył, że jego zdaniem Warłam
Babinicz potrafi odróżnić dobro od zła i wie, że morderstwo jest złem; nawet
ograniczona inteligencja nie mogła mu uniemożliwić zrozumienia takiego pojęcia jak
przestępczość, o czym świadczyły zeznania złożone przez niego po aresztowaniu.
Mam straszne kłopoty.
Obrona była zmuszona powołać tego samego lekarza i próbować dowieść
przeciwnego punktu widzenia. Warłama Babinicza uznano za winnego. Niestierow
otrzymał napisany na maszynie list potwierdzający, że na siedemnastolatku wykonano
wyrok, strzelając w tył głowy.
Rozprawa w sprawie doktora Tiapkina trwała krócej, zaledwie jeden dzień. Jego
żona zeznała, że traktował ją brutalnie, opisywała jego chore fantazje i twierdziła, że
nie zgłosiła tego wcześniej na milicji, bo bała się o życie, swoje i dziecka.
Poinformowała także sędziego, że wyrzekła się religii — judaizmu. Postanowiła
wychować dzieci na lojalnych komunistów. W zamian za to zeznanie została
przesiedlona do Szacht, miasta na Ukrainie, gdzie mogła żyć bez stygmatu zbrodni
popełnionej przez męża. Ponieważ nikt spoza Wuralska nie słyszał o przestępstwie,
nie musiała nawet zmieniać nazwiska.
Po rozstrzygnięciu tych dwóch spraw sąd przystąpił do rozpatrzenia blisko
dwustu spraw przeciw mężczyznom oskarżonym o antyradzieckie zachowania.
Wszyscy homoseksualiści zostali skazani na ciężkie roboty, dostając wyroki od pięciu
do dwudziestu pięciu lat. Aby szybko się uporać z takim mnóstwem spraw, sędzia
opracował sposób wydawania wyroków: uzależniał je od przebiegu dotychczasowego
zatrudnienia, liczby posiadanych dzieci i wreszcie domniemanej liczby perwersyjnych
kontaktów seksualnych. Przynależność do partii stanowiła dodatkową okoliczność
obciążającą, ponieważ oskarżony swoim zachowaniem przynosił organizacji ujmę.
Karą za hańbiący czyn było usunięcie z jej szeregów. Mimo monotonii posiedzeń
sądu Niestierow uczestniczył we wszystkich, w prawie dwustu. Kiedy skazano
ostatniego mężczyznę, opuścił sąd i otrzymał gratulacje od miejscowych dygnitarzy
partyjnych. Dobrze się spisał. Mógł liczyć, że dostanie nowe mieszkanie w ciągu
najbliższych miesięcy, a jeśli nie, to na pewno przed końcem roku.
Kilka dni po zakończeniu procesów, gdy nie mógł w nocy zasnąć, żona
powiedziała mu, że jego zgoda na pomoc w przedsięwzięciu Lwa jest tylko kwestią
czasu. Chciała, żeby się na to zdecydował. Czy czekał na jej pozwolenie? Być może.
Igrał nie tylko ze swoim życiem, lecz narażał także życie rodziny. W zasadzie nie
robił nic złego, zadając pytania i zbierając informacje, ale działał na własną rękę.
Samodzielne działanie zawsze było ryzykiem, ponieważ świadczyło o tym, że
zawodzą oficjalne struktury państwowe: że jeden człowiek próbuje osiągnąć to, co nie
udało się państwu. Mimo to był przekonany, że uda się rozpocząć ciche, dyskretne
śledztwo, które będzie wyglądało na niewinną pogawędkę między kolegami. Gdyby
odkrył, że nie ma podobnych spraw i nigdzie indziej nie zamordowano dzieci,
wówczas mógłby mieć pewność, że surowe kary, w których wymierzeniu odegrał
kluczową rolę, były stosowne, słuszne i sprawiedliwe. Chociaż nie żywił zaufania do
Lwa i miał mu za złe, że wzbudził w nim tyle wątpliwości, musiał przyznać, że ten
człowiek postawił mu bardzo zasadnicze pytanie. Czy jego praca ma sens, czy jest
jedynie sposobem na przetrwanie? Chęć przetrwania nie była powodem do wstydu —
większość próbowała to robić. Ale czy potrafił się zadowolić życiem w nędzy, nie
mogąc liczyć nawet na poczucie dumy, na zwykłą świadomość, że to, co robi, służy
jakiemuś celowi?
Przez minione dziesięć tygodni Niestierow działał na własną rękę, nie
konsultując się i nie współpracując z Lwem. Ponieważ Lew najprawdopodobniej był
pod obserwacją, im rzadziej kontaktowali się ze sobą, tym lepiej. Skreślił tylko do
niego krótką wiadomość — „Pomogę” — dodając do niej instrukcję, by natychmiast
zniszczył list.
Nie było łatwo dotrzeć do akt spraw kryminalnych w terenie. Niestierow dzwonił
i pisał listy. Mimochodem poruszał interesujący go temat, chwaląc się osiągnięciami
swojej komendy, która szybko rozwiązała sprawy dwóch morderstw, i starając się
w ten sposób sprowokować rozmówców do podobnych przechwałek. Gdy zaczęły
nadchodzić odpowiedzi, musiał odbyć kilka nieoficjalnych podróży koleją, spotykać
się z kolegami z innych miast, pić z nimi, rozmawiać o istotnych sprawach nie dłużej
niż minutę i tracić większość czasu na głupstwa. Był to wyjątkowo nieskuteczny
sposób zbierania informacji. Trzy godziny picia mogły przynieść dwie minuty ważnej
rozmowy. Zajęło to Niestierowowi osiem tygodni. Potem wezwał do siebie Lwa.
Lew wszedł do gabinetu i usiadł. Niestierow najpierw uważnie rozejrzał się po
korytarzu, po czym wrócił do pokoju, przekręcił klucz w zamku i zasiadł za biurkiem.
Wyjął mapę Związku Radzieckiego, którą rozłożył na blacie, obciążając książkami jej
rogi. Następnie wziął garść szpilek. Wbił dwie w punkt oznaczający na mapie
Wuralsk, dwiema zaznaczył miasto Mołotow, dwiema Kirów, dwiema Gorki i dwiema
Kazań. Szpilki znalazły się w miastach leżących przy linii kolejowej biegnącej na
zachód w kierunku Moskwy. Niestierow nie dotarł do stolicy, celowo unikając
rozmów z tamtejszymi milicjantami, ponieważ obawiał się, że jego ciekawość
mogłaby wzbudzić podejrzenia. Poszukiwania na zachód od stolicy okazały się mniej
owocne, lecz udało mu się dowiedzieć o prawdopodobnym zdarzeniu w Kalininie. Na
południu wbił trzy szpilki w Tułę, dwie w miasto Orzeł i dwie w Biełgorod.
Przesuwając się na Ukrainę, wziął pudełko szpilek i wysypał na dłoń co najmniej
dwadzieścia. Zaznaczał dalej: trzy w Charkowie i Gorłowce, cztery w Zaporożu, trzy
w Kramatorsku i jedna w Kijowie. Na terytorium Ukrainy wbił jeszcze pięć szpilek
w Taganrogu i na koniec sześć w Rostowie i wokół miasta.
Niestierow rozumiał reakcję Lwa, który milczał zszokowany. Gdy zbierał te
informacje, towarzyszył mu podobny nastrój. Z początku próbował lekceważyć
podobieństwa: dzieci miały w ustach sypki materiał, zdaniem milicji, ziemię lub
piasek, ich tułowia zostały zmasakrowane. Ale w końcu musiał je uznać za zbyt
uderzające. Wszystkie ofiary miały zawiązany na kostce sznurek. Ciała były nagie,
ubrania spoczywały złożone w kupkę w pewnej odległości. Zbrodnie popełniano
w lasach albo parkach, często w pobliżu stacji kolejowych, nigdy w domu, nigdy pod
dachem. Wiadomości o nich nigdy też nie przedostawały się z miasta do miasta, choć
niektóre przestępstwa zdarzyły się w miejscach oddalonych od siebie o niecałe
pięćdziesiąt kilometrów. Nikt nie połączył tych szpilek. O zbrodnie oskarżano
pijaków, złodziei lub skazanych za gwałt — element niepożądany, któremu można
było przypisać dowolny zarzut.
Według jego obliczeń łącznie takich spraw było czterdzieści trzy. Niestierow
sięgnął po jeszcze jedną szpilkę i wbił ją pośrodku Moskwy, zaznaczając czterdzieste
czwarte dziecko — Arkadego.

···

Niestierow zbudził się z twarzą wtuloną w piasek i otwartymi ustami. Usiadł,


otrzepał się i rozejrzał dookoła. Słońce skryło się za warstwą chmur. Poszukał
wzrokiem dzieci, obrzucając bacznym spojrzeniem ludzi bawiących się na plaży. Jego
starszy syn, siedmioletni Jefim, siedział nad wodą. Ale Niestierow nigdzie nie mógł
dostrzec młodszego, który miał zaledwie pięć lat. Odwrócił się do żony. Inessa kroiła
na obiad plastry suszonego mięsa.
— Gdzie Wadim?
Uniosła wzrok, natychmiast odnajdując starszego syna. Ale młodszego nie było.
Z nożem w ręce wstała i obejrzała się za siebie. Nigdzie nie widząc synka, upuściła
nóż. Oboje podbiegli do Jefima i uklękli obok niego.
— Gdzie twój brat?
— Mówił, że idzie do was.
— Kiedy?
— Nie wiem.
— Pomyśl.
— Niedawno. Nie jestem pewien.
— Mówiliśmy wam, żebyście się trzymali razem.
— Mówił, że idzie do was!
— Nie poszedł do wody?
— Poszedł tędy, w waszą stronę.
Niestierow znów wstał, spoglądając na morze. Wadim nie wbiegł do wody, nie
chciał się kąpać. Był na plaży, gdzieś wśród tych setek ludzi. Stanęły mu przed
oczyma zdjęcia z milicyjnych akt. Jedna dziewczynka została zamordowana
niedaleko uczęszczanego szlaku turystycznego, nad rzeką. Inna — w parku za
pomnikiem, sto metrów od swojego domu. Kucnął obok syna.
— Wracaj na koc. I zostań tam, obojętne, co ci będą mówić. Nawet gdyby to był
ktoś starszy i kazał ci słuchać, nie ruszaj się stamtąd.
Przypomniawszy sobie, ile dzieci nakłoniono do pójścia do lasu, zmienił zdanie
i złapał syna za rękę.
— Chodź ze mną. Razem poszukamy twojego brata.
Jego żona poszła plażą w przeciwnym kierunku, a Niestierow ruszył w tłum,
lawirując między ludźmi. Szedł za szybko, by Jefim mógł za nim nadążyć, wziął więc
syna na ręce. Plaża zwężała się, zarastała ją wysoka trawa i trzciny. Wadima nigdzie
nie było.
Jefim niewiele wiedział o pracy ojca. Wiedział o dwojgu zamordowanych
dzieciach w mieście, bo rodzice rozmawiali z nim o tym, choć kazali mu przysiąc, że
nikomu nie wspomni o morderstwach. Nikt nie powinien się nimi przejmować. Miały
zostać wyjaśnione. Chłopiec wiedział, że jego młodszy brat jest
w niebezpieczeństwie. Był rozmownym, miłym chłopcem. Nie potrafił być wobec
nikogo niegrzeczny. Jefim powinien był go lepiej pilnować. Zdając sobie sprawę, że
to jego wina, wybuchnął płaczem.
Inessa nawoływała syna na drugim końcu plaży. Czytała dokumenty związane ze
śledztwem prowadzonym przez męża. Doskonale wiedziała, co się stało zaginionym
dzieciom. Wpadła w panikę, biorąc całą winę na siebie. To ona powiedziała mężowi,
że powinien pomóc Lwu. Zachęcała go i radziła mu, jak utrzymać dochodzenie
w tajemnicy. Niestierow był szczery z natury, a to zadanie wymagało ostrożności.
Czytała jego listy, zanim je wysłał, podsuwając mu pewne zwroty, na wypadek gdyby
korespondencja została przechwycona. Gdy pokazał jej mapę najeżoną szpilkami,
dotykała każdej po kolei. Ich liczba była niewiarygodna. Tej nocy Inessa spała
z synami w jednym łóżku. To ona wpadła na pomysł, by połączyć wakacje ze
śledztwem. Ponieważ najwięcej morderstw popełniono na południu kraju, jedynym
sposobem, by nie zauważono jego wyprawy, było upozorowanie jej na wakacyjny
wyjazd z rodziną. Dopiero teraz w pełni pojęła, na jakie niebezpieczeństwo naraziła
swoje dzieci. Zabrała je do samego serca tajemniczego zła. Nie doceniła jego potęgi.
Każde dziecko było zagrożone. Zło według własnego uznania wybierało ofiary, które
ginęły niekiedy zaledwie kilkadziesiąt metrów od swojego domu. Teraz zabrało jej
młodszego syna.
Zdyszana, ze łzami w oczach, wołała syna, wykrzykując jego imię w twarze
plażowiczów. Ludzie otoczyli ją, mierząc tępym, obojętnym wzrokiem. Błagała ich
o pomoc.
— Ma tylko pięć lat. Został porwany. Musimy go znaleźć.
Jakaś kobieta o surowej twarzy próbowała ją powstrzymać.
— Na pewno gdzieś tu jest.
— Nic pani nie rozumie: grozi mu straszne niebezpieczeństwo.
— Jakie?
Odepchnęła kobietę i dalej wołała syna, rozglądając się po plaży.
Nagle poczuła na ramionach silny uścisk męskich dłoni.
— Mój synek został porwany. Proszę mi pomóc go znaleźć.
— Powinna się pani uspokoić.
— Nie, zostanie zabity. Zostanie zamordowany. Musi mi pan pomóc go znaleźć.
Mężczyzna się roześmiał.
— Nikt nikogo nie zabije. Pani synek jest zupełnie bezpieczny.
Zaczęła się szamotać, lecz mężczyzna jej nie puszczał. Usiłowała się wyrwać
z kręgu pogardliwych oczu.
— Puśćcie mnie! Muszę znaleźć syna.
Niestierow przecisnął się przez tłum do żony. Znalazł młodszego synka
bawiącego się w trzcinie i teraz niósł obu chłopców. Mężczyzna puścił rękę Inessy,
która chwyciła Wadima w objęcia, tuląc do siebie jego głowę, jak gdyby była bardzo
krucha. Rodzina stała razem, otoczona przez wrogie twarze. Dlaczego ci ludzie tak się
zachowywali? Co im się stało? Jefim szepnął:
— Chodźmy stąd.
Przedarli się przez tłum, pośpiesznie zebrali swoje rzeczy i skierowali się do
samochodu. Przy gruntowej drodze stało tylko pięć aut. Reszta plażowiczów
przyjechała tramwajem. Niestierow uruchomił silnik i odjechali.

···

Szczupła kobieta o szpakowatych włosach patrzyła z plaży na odjeżdżający


samochód. Zapisała numer rejestracyjny, dochodząc do wniosku, że tę rodzinę należy
sprawdzić.
Moskwa

5 lipca

Do wczoraj, gdyby Lew został aresztowany, Raisy nic nie łączyło z nielegalnym
śledztwem. Mogła złożyć na niego donos, dzięki czemu miałaby szansę się uratować.
Teraz to już było nierealne. Siedząc w pociągu, który zbliżał się do Moskwy,
podróżując z fałszywymi dokumentami, dzielili się równo winą.
Dlaczego Raisa wsiadła z Lwem do pociągu? Postąpiła wbrew swojej
podstawowej zasadzie — zasadzie przetrwania. Brała na siebie ogromne ryzyko, choć
otwierała się przed nią druga możliwość. Mogła zostać w Wuralsku i nie robić nic
albo, dla większego bezpieczeństwa, zdradzić Lwa w nadziei, że zdrada zapewni jej
lepszą przyszłość. Byłby to przykry krok, podły i naznaczony hipokryzją, lecz Raisa,
aby przetrwać, robiła już wiele podłych rzeczy, na przykład wyszła za Lwa,
mężczyznę, do którego czuła odrazę. Co takiego się zmieniło? Nie chodziło o miłość.
Lew stał się jej partnerem, choć nie w sensie małżeńskim. Byli partnerami
w śledztwie. Lew jej ufał, słuchał jej — nie z uprzejmości, ale jak kogoś równego
sobie. Stanowili zespół połączony wspólnym celem, ważniejszym niż życie. Raisa,
podniecona i pełna energii, nie miała ochoty wracać do dawnej, ograniczonej do
minimum egzystencji. Zastanawiała się tylko, jaką część duszy będzie musiała
sprzedać, by przeżyć.
Pociąg zatrzymał się na Dworcu Jarosławskim. Lew aż nazbyt dobrze zdawał
sobie sprawę ze znaczenia ich powrotu, mając świadomość, że jadą po tych samych
torach, przy których znaleziono zwłoki Arkadego. Wracali do Moskwy pierwszy raz
od wygnania przed czterema miesiącami. Oficjalnie nie mieli tu do załatwienia żadnej
sprawy. Od zachowania w tajemnicy pobytu w stolicy zależało ich życie i powodzenie
śledztwa. Podjęli tę wyprawę z powodu Galiny Szaporiny, kobiety, która widziała
mordercę, była naocznym świadkiem, mogła więc opisać tego człowieka, określić
jego wiek, nadać mu cechy fizyczne — urzeczywistnić go. Obecnie ani Lew, ani
Raisa nie mieli pojęcia, kogo szukają. Nie wiedzieli, czy jest stary czy młody,
szczupły czy tęgi, obdarty czy dobrze ubrany. Słowem, mógł nim być każdy.
Raisa zaproponowała, by — oprócz spotkania z Galiną — porozmawiali także
z Iwanem, nauczycielem z jej szkoły. Iwan czytał mnóstwo cenzurowanych
materiałów z Zachodu, miał dostęp do zastrzeżonych publikacji, artykułów z gazet
i czasopism oraz nielegalnych przekładów. Być może zetknął się z opracowaniami na
temat podobnych zbrodni popełnionych za granicą: seryjnych, rytualnych morderstw,
których ofiarami padały przypadkowe osoby. Raisa słyszała co nieco o takich
przestępstwach. O Amerykaninie Albercie Fishu, który mordował i zjadał dzieci.
O Francuzie, doktorze Petiot, który podczas wojny zwabiał Żydów do swojej piwnicy,
proponując im, że ich ukryje, a następnie zabijał tych ludzi i palił ich ciała. Raisa nie
miała pojęcia, czy te historie nie były tylko radziecką propagandą, głoszącą upadek
zachodniej cywilizacji, przedstawiającą morderców jako produkty zepsutego
społeczeństwa i zdegenerowanej polityki. Z punktu widzenia ich śledztwa teoria
deterministyczna była bezużyteczna. Oznaczała, że jedynym podejrzanym mógł być
cudzoziemiec, którego charakter został ukształtowany przez życie w społeczeństwie
kapitalistycznym. Ale wszystko wskazywało na to, że morderca z łatwością porusza
się po całym kraju, mówi po rosyjsku i potrafi zjednywać sobie dzieci. To morderca
stąd, działający w obrębie kraju. Wszystko, czego dowiedzieli się o tym rodzaju
zbrodni, było albo nieprawdziwe, albo nieistotne. Musieli zapomnieć o wszelkich
przypuszczeniach i zacząć wszystko od nowa. Raisa wierzyła, że dostęp Iwana do
poufnych informacji będzie miał kluczowe znaczenie dla ich reedukacji.
Lew rozumiał, że takie materiały mogą się im przydać, lecz zależało mu także na
tym, by ograniczyć kontakty w Moskwie do jak najmniejszej liczby osób.
Zasadniczym celem była rozmowa z Galiną Szaporiną. Spotkanie z Iwanem miało
drugorzędne znaczenie, ponieważ Lew nie był przekonany, czy jest warte ryzyka.
Zdawał sobie jednak sprawę, że na jego ocenę rzutują względy osobiste. Czy był
zazdrosny o relacje Iwana z Raisą? Owszem. Czy chciał go wtajemniczać w ich
śledztwo? Ani przez chwilę.
Lew wyjrzał za okno, czekając, aż wszyscy wysiądą. Stacje kolejowe patrolowali
agenci w mundurach i w cywilu. Wszystkie duże węzły komunikacyjne uznano za
punkty szczególnie narażone na infiltrację. Na drogach stały uzbrojone posterunki
kontrolne. Porty i przystanie znajdowały się pod stałą obserwacją. Nigdzie jednak nie
było ścisłej kontroli ochrony jak w Moskwie. Próbowali przeniknąć do najbardziej
strzeżonego miasta w kraju. Ich jedyna przewaga polegała na tym, że Wasilij nie miał
powodu przypuszczać, iż będą na tyle lekkomyślni, by wyruszyć w taką podróż. Tuż
przed wyjściem z pociągu Lew odwrócił się do Raisy.
— Gdyby przypadkiem ktoś zwrócił na ciebie uwagę, strażnik czy nawet jakiś
cywil, nie odwracaj wzroku od razu. Nie uśmiechaj się, nie wykonuj żadnych gestów.
Po prostu wytrzymaj jego spojrzenie, a potem popatrz w inną stronę.
Wyszli na peron. Mieli skromny bagaż. Duże torby mogłyby bardziej
przyciągnąć wzrok. Maszerowali szybkim krokiem, powstrzymując się, by nie biec.
Lew cieszył się z tłoku na dworcu. Mimo to czuł, jak kołnierzyk koszuli wilgotnieje
mu od potu. Pocieszał się myślą, że to mało prawdopodobne, by szukał ich tu jakiś
agent. Już w Wuralsku starali się zmylić trop, na wypadek gdyby ktoś ich śledził.
Przekonali wszystkich, że wybierają się na górską wędrówkę. Musieli złożyć podania
o urlop. Jako pracownikom z krótkim stażem przysługiwało im tylko kilka dni.
Świadomi ogromnej presji czasu wyruszyli do lasu i zatoczyli koło, sprawdzając, czy
nikt nie idzie ich śladem. Kiedy się upewnili, że są sami, wrócili w pobliże stacji
kolejowej, gdzie się przebrali i zakopali brudne ubrania oraz sprzęt turystyczny.
Zaczekali na pociąg do Moskwy i wsiedli do niego w ostatniej chwili. Plan zakładał,
że po wysłuchaniu relacji naocznego świadka wrócą do Wuralska, przemkną do lasu,
przebiorą się w brudne rzeczy i wydobędą zakopany sprzęt. Zamierzali pojawić się
w mieście od strony jednego z leśnych szlaków na północy.
Byli już prawie przy wyjściu z dworca, gdy ktoś zawołał zza ich pleców:
— Dokumenty!
Lew odwrócił się bez wahania. Nie uśmiechał się, nie próbował też sprawiać
wrażenia zbyt opanowanego. Stał przed nimi funkcjonariusz służby bezpieczeństwa.
Na szczęście Lew go nie znał. Podał mu swoje papiery. Raisa podała swoje.
Lew uważnie przyjrzał się twarzy mężczyzny. Był wysoki i mocno zbudowany.
Miał tępe spojrzenie i ociężałe ruchy. To było rutynowe zatrzymanie do kontroli.
Jednak dokumenty, które sprawdzał funkcjonariusz, były podrobione, i to niezbyt
starannie. Gdyby to Lew je kontrolował, z pewnością rozpoznałby fałszerstwo. Mieli
je dzięki Niestierowowi, który spreparował je z pomocą Lwa. Napracowali się przy
nich, lecz im bardziej się starali, tym więcej zauważali słabych punktów: ślady
wydrapania na papierze, odbarwienia, podwójne linie w miejscu, gdzie dwa razy
przyłożono pieczątkę. Lew zastanawiał się, jak w ogóle mógł pokładać wiarę w tych
dokumentach. Doszedł do wniosku, że po prostu miał nadzieję, iż nikt nie będzie ich
sprawdzał.
Przyglądając się, jak agent studiuje papiery, Raisa zauważyła, że ledwie umie
czytać. Próbował to ukryć, udając niezwykłą skrupulatność. Widziała jednak w życiu
zbyt wiele dzieci borykających się z tym samym problemem, by nie dostrzec jego
oznak. Poruszał ustami, wodząc wzrokiem po tekście. Gdyby dała po sobie poznać, że
odkryła jego słabą stronę, funkcjonariusz z pewnością by ich zaatakował, przybrała
więc przestraszoną minę. Świadomość, że się go boją, na pewno uśpi jego czujność.
Agent rzeczywiście popatrywał na ich twarze, choć nie dlatego, że dokumenty
wyglądały mu podejrzanie, ale z powodu niepokoju, że nie wzbudza w nich takiej
grozy, jak by sobie życzył. Zadowolony, że nadal się go boją, trzepnął papierami
o dłoń, dając im do zrozumienia, że wciąż ma nad nimi władzę i nie podjął jeszcze
decyzji.
— Pokażcie torby.
Lew i Raisa otworzyli swoje małe torby. Nie mieli w nich nic poza ubraniem na
zmianę i paroma niezbędnymi drobiazgami. Agent wyglądał na znudzonego.
Wzruszył ramionami. W odpowiedzi uniżenie pochylili głowy i ruszyli do wyjścia,
starając się zbytnio nie śpieszyć.
Tego samego dnia

Chociaż to Lew położył kres śledztwu Fiodora w sprawie morderstwa jego syna,
prośbą i groźbą zmuszając go do milczenia, teraz zamierzał go prosić o pomoc w tej
samej kwestii. Chciał, by Fiodor zaprowadził go do mieszkania Galiny Szaporiny,
ponieważ nie mógł znaleźć jej adresu. Możliwe nawet, że źle zapamiętał nazwisko.
Wówczas nie zwrócił na nie szczególnej uwagi, a od tego czasu tyle się przecież
wydarzyło. Bez Fiodora miał nikłe nadzieje na odnalezienie cennego świadka.
Lew był przygotowany na upokorzenie, na utratę twarzy; mógł znieść pogardę
i szyderstwo, pod warunkiem że uda mu się uzyskać relację naocznego świadka.
Mimo że Fiodor był agentem MGB, Lew liczył na to, że na pierwszym miejscu
postawi pamięć o synu. Bez względu na to, jak bardzo Fiodor nienawidził Lwa,
pragnienie sprawiedliwości powinno zwyciężyć i zmusić go do zawarcia z nim
przymierza. Przed czterema miesiącami Lew nie pomylił się jednak w ocenie sytuacji.
Nielegalne śledztwo w sprawie śmierci syna mogłoby narazić całą rodzinę. Fiodor
być może pogodził się z tą opinią. Uznał, że lepiej chronić żywych, lepiej oddać Lwa
w ręce państwowej machiny, zapewniając sobie w ten sposób bezpieczeństwo
i jednocześnie dokonując zemsty. Co teraz postanowi? Lew nie miał innego wyjścia,
jak tylko zapukać do jego drzwi i się przekonać.
Na czwartym piętrze w bloku numer 18 otworzyła im starsza kobieta — ta sama,
która stawiła mu opór, nazywając morderstwo morderstwem.
— Mam na imię Lew, a to moja żona Raisa.
Kobieta poznała go i zmierzyła nienawistnym spojrzeniem. Zerknęła przelotnie
na Raisę.
— Czego chcecie?
Odpowiedziała jej Raisa, mówiąc przyciszonym głosem:
— Przyszliśmy w sprawie morderstwa Arkadego.
Staruszka przez długą chwilę przyglądała im się w milczeniu, po czym odparła:
— Trafiliście pod zły adres. Tu nie zamordowano żadnego chłopca.
Kiedy zamierzała zamknąć drzwi, Lew zablokował je stopą.
— Mieliście rację.
Spodziewał się gniewu, ale staruszka wybuchnęła płaczem.
Fiodor, jego żona i matka stali niczym cywilna trójka — trybunał obywatelski —
przyglądając się, jak Lew zdejmuje płaszcz i rzuca go na krzesło. Ściągnął sweter
i zaczął rozpinać koszulę. Pod spodem miał przymocowane do ciała materiały
związane z morderstwami: zdjęcia, opisy, zeznania, mapy z zaznaczonym zasięgiem
geograficznym zbrodni — najważniejsze z zebranych dowodów.
— Musiałem zachować ostrożność, żeby to bezpiecznie przenieść. Tu są
szczegóły ponad czterdziestu morderstw dzieci, chłopców i dziewczynek, które
zginęły w zachodniej części kraju. Wszystkie zostały zabite niemal dokładnie w taki
sam sposób jak wasz syn. Bo wierzę, że został zabity.
Lew odkleił papiery: te, które miał najbliżej skóry, były wilgotne od potu. Fiodor
wziął je i zaczął przeglądać. Żona i matka podeszły do niego. Po chwili wszyscy troje
czytali dokumenty, podając je sobie po kolei. Pierwsza odezwała się żona Fiodora.
— Co zamierzasz zrobić, kiedy go złapiesz?
Dziwne, ale pierwszy raz ktoś mu zadał to pytanie. Dotąd zastanawiali się, czy to
w ogóle możliwe, że uda się go złapać.
— Zabiję go.
Kiedy Lew zrelacjonował przebieg swojego prywatnego śledztwa, Fiodor nie
tracił czasu na urazy i oskarżenia. Najwyraźniej nie przeszło mu przez myśl, że
mógłby odmówić tym dwojgu pomocy, wątpić w ich szczerość czy przejmować się
reperkusjami. Nic takiego nie przyszło też do głowy jego żonie i matce, w każdym
razie się z tym nie zdradzały. Fiodor oznajmił, że natychmiast zabierze ich do
mieszkania Galiny.
Najkrótsza droga prowadziła przez tory kolejowe, przy których znaleziono
Arkadego. Przez szeroki pas ziemi, porośnięty zaniedbanymi krzewami i drzewami,
biegło równolegle kilka torów. Widząc tę ziemię niczyją w dogasającym świetle dnia,
Lew zrozumiał, dlaczego to ustronne miejsce spodobało się sprawcy. Mimo że
znajdowało się w sercu miasta, było upiornie puste. Czy chłopiec biegł po tych
podkładach, uciekając przed mordercą? Czy próbując umknąć przed pościgiem,
w panice potknął się i upadł? A pociąg obojętnie śmignął obok i zostawił go
w ciemności? Lew z ulgą zszedł z torów.
Gdy zbliżali się do mieszkania Galiny, Fiodor przekonywał Lwa, by został na
zewnątrz. Za pierwszym razem przeraził Galinę; nie mogli ryzykować, że strach znów
zamknie jej usta. Lew się zgodził. Z Fiodorem miała iść tylko Raisa.
Weszła za nim po schodach i zapukała do drzwi mieszkania. Usłyszała
rozbawione głosy dzieci. Ucieszyła się. Oczywiście, nie sądziła, że wagę tej sprawy
mogłaby pojąć tylko matka, lecz świadomość Galiny, że jej dzieciom także grozi
niebezpieczeństwo, powinna im ułatwić pozyskanie jej pomocy.
Drzwi otworzyła wymizerowana trzydziestokilkuletnia kobieta, ciepło ubrana,
jak gdyby to był środek zimy. Wyglądała na chorą. Jej zalęknione oczy wnikliwie
przypatrywały się twarzom Raisy i Fiodora.
— Galino, pamiętasz mnie? Jestem Fiodor, ojciec Arkadego, tego
zamordowanego chłopca. To moja znajoma, Raisa. Mieszka w Wuralsku, niedaleko
Uralu. Galino, przyszliśmy do ciebie, bo człowiek, który zamordował mojego syna,
zabija inne dzieci w innych miastach. Właśnie po to Raisa przyjechała do Moskwy,
żeby z tobą porozmawiać. Potrzebujemy twojej pomocy.
Galina odrzekła cicho, prawie szeptem:
— Jak mogę pomóc? Nic nie wiem.
Spodziewając się takiej odpowiedzi, Raisa wyjaśniła:
— Fiodor nie przyszedł tutaj jako funkcjonariusz MGB. Jesteśmy grupą
rodziców, zwykłych obywateli, poruszonych tymi zbrodniami. Twoje nazwisko nie
znajdzie się w żadnych dokumentach, bo nie ma żadnych dokumentów. Nigdy więcej
nie będziemy cię niepokoić. Musimy tylko wiedzieć, jak on wygląda. Ile ma lat? Czy
jest wysoki? Jakiego koloru ma włosy? Był ubrany w drogie czy tanie rzeczy?
— Przecież człowiek, którego widziałam, nie był z żadnym dzieckiem. Już wam
mówiłam.
Fiodor rzekł:
— Proszę cię, Galino, wpuść nas na chwileczkę. Nie rozmawiajmy na korytarzu.
Pokręciła głową.
— Nie mogę wam pomóc: nic nie wiem.
Fiodor zaczynał się denerwować. Raisa dotknęła jego ramienia, chcąc go
uspokoić. Musieli zachować spokój, nie mogli jej spłoszyć. Najważniejsza była
cierpliwość.
— Dobrze, już dobrze. Nie widziałaś mężczyzny z dzieckiem. Fiodor mówił, że
widziałaś mężczyznę, który niósł torbę z narzędziami, zgadza się?
Skinęła głową.
— Potrafisz go opisać?
— Ale nie było z nim żadnego dziecka.
— Rozumiemy. Nie było z nim żadnego dziecka. To już wiemy. Miał tylko torbę
z narzędziami. Ale jak wyglądał?
Galina się zamyśliła. Raisa wstrzymała oddech, wyczuwając zbliżający się
przełom. Nie musieli zapisywać tej informacji. Nie potrzebowali podpisanego
zeznania. Potrzebowali jedynie rysopisu, nieoficjalnego, rzuconego mimochodem.
Wystarczyłoby na to nie więcej niż trzydzieści sekund.
Nagle ciszę przerwał Fiodor, mówiąc:
— Co w tym złego, jeżeli powiesz nam, jak wyglądał człowiek z torbą
z narzędziami? Nic ci przecież nie grozi za podanie rysopisu robotnika kolejowego.
Raisa spojrzała na niego. Popełnił błąd. Podanie rysopisu robotnika kolejowego
mogło wpędzić w kłopoty. Ludzie mieli kłopoty z bardziej błahych powodów.
Najrozsądniej było nie robić nic. Galina pokręciła głową, cofając się w głąb
mieszkania.
— Przykro mi, było ciemno. Nie widziałam go. Miał torbę, pamiętam tylko tyle.
Fiodor przytrzymał drzwi.
— Nie, Galino, proszę…
Galina znów potrząsnęła głową.
— Zostawcie mnie.
— Proszę, proszę…
Krzyknęła przenikliwym głosem jak spłoszone zwierzę:
— Zostawcie mnie!
Zapadła cisza. Głosy dzieci zamilkły. W drzwiach pojawił się mąż Galiny.
— Co tu się dzieje?
W korytarzu zaczęły się otwierać drzwi, zza których wyglądali ludzie,
obserwując ich, pokazując palcami. Galina przestraszyła się jeszcze bardziej. Czując,
że sytuacja wymyka się im spod kontroli, że za moment stracą naocznego świadka,
Raisa objęła Galinę, jak gdyby chciała się z nią pożegnać.
— Jak on wyglądał? Powiedz, szepnij mi do ucha.
Mąż Galiny usiłował je rozdzielić.
— Dość tego!
Galina się szamotała, lecz Raisa nie puszczała. Uczepiona ramienia nieznajomej,
powtórzyła błagalnym tonem:
— Jak on wyglądał?
Zamknęła oczy i czekała, przytulona do niej. Czuła na policzku jej oddech.
Galina jednak nie odpowiedziała.
Rostów nad Donem

Tego samego dnia

Na parapecie siedział kot, wymachując ogonem i wodząc zielonymi oczami za


Nadią, jak gdyby zamierzał się na nią rzucić; pewnie wydawała mu się po prostu
dużym szczurem. Kot był starszy od niej. Nadia miała sześć lat; kot osiem czy
dziewięć. Ten fakt mógł w pewnym stopniu wyjaśniać, dlaczego traktował ją tak
wyniośle. Jej ojciec twierdził, że okolicę, w której mieszkali, trapi plaga szczurów,
dlatego koty są niezbędne. Miał rację, choć nie do końca. Rzeczywiście Nadia
widziała sporo szczurów, nawet dużych i bezczelnych. Ale nigdy nie widziała, żeby
kot coś im zrobił. To był leniuch, pupilek ojca, rozpuszczony jak dziadowski bicz.
I ten kot mógł się uważać za ważniejszego od niej? Nigdy nie pozwalał się dotykać.
Raz, gdy przechodził obok, pogłaskała go po grzbiecie, a kot wyprężył się, syknął
i uciekł do kąta, strosząc sierść i patrząc na Nadię, jak gdyby popełniła jakieś ciężkie
przestępstwo. Odtąd nie próbowała już się więcej z nim zaprzyjaźniać. Jeżeli kot
chciał ją nienawidzić, postanowiła go nienawidzić dwa razy mocniej.
Nie mogąc dłużej siedzieć w domu razem z gapiącym się na nią kotem, Nadia
wybrała się na spacer, mimo że było już późno i reszta rodziny przygotowywała
w kuchni kolację. Nie pytała o pozwolenie, wiedząc, że go nie dostanie, szybko więc
wsunęła nogi w buty i wymknęła się z domu.
Nadia mieszkała nad brzegiem Donu, z rodzicami i młodszą siostrą, w dzielnicy
na peryferiach miasta, gdzie ulice były pełne dziur i wybojów i stały ceglane domki.
Kawałek dalej, w górze rzeki, do Donu wpływały miejskie i fabryczne ścieki i Nadia
czasem przyglądała się deseniom, jakie na powierzchni wody tworzyły oleje, brud
i chemikalia. Wzdłuż brzegu biegła wydeptana ścieżka. Nadia skręciła w dół rzeki,
w stronę wsi. Zaczęło się ściemniać, ale świetnie znała tę trasę. Miała doskonały
zmysł orientacji i nie pamiętała, by kiedykolwiek zabłądziła. Zastanawiała się, jaki
zawód może wykonywać dziewczyna z dobrym zmysłem orientacji. Może jak
dorośnie, zostanie pilotem myśliwca. Nie było sensu pracować jako maszynista, bo
maszyniści nigdy nie muszą myśleć, dokąd jechać: pociąg nie może się zgubić. Ojciec
opowiadał jej o kobietach pilotujących bombowce w czasie wojny. To się
dziewczynce spodobało, zapragnęła być jedną z nich, żeby na pierwszych stronach
gazet ukazało się jej zdjęcie, jak wręczają jej Order Lenina. Ojciec musiałby się tym
zainteresować; byłby z niej dumny. Przestałby się zajmować tym głupim kotem.
Szła przed siebie, nucąc pod nosem, ciesząc się, że jest poza domem, daleko od
kota, gdy naraz przystanęła. W oddali ujrzała zarys sylwetki jakiegoś mężczyzny,
który zmierzał w jej stronę. Był wysoki, ale w półmroku nie widziała nic więcej.
Niósł jakąś teczkę. Widok nieznajomego zwykle nie wzbudzał w niej żadnego
niepokoju. No bo dlaczego miałaby się bać? Ale ostatnio jej matka zrobiła coś
dziwnego: kazała usiąść jej i siostrze i ostrzegła je, żeby nie rozmawiały z żadnymi
nieznajomymi. Powiedziała im nawet, że lepiej być niegrzeczną, niż spełnić
jakiekolwiek żądanie nieznajomego. Nadia spojrzała w stronę domu. Za bardzo się
nie oddaliła; gdyby pobiegła, mogłaby wrócić w ciągu niecałych dziesięciu minut.
Zależało jej jednak na tym, by dotrzeć do swojego ulubionego drzewa. Lubiła się na
nie wspinać, siadać na gałęzi i marzyć. Jeśli nie doszła do drzewa, spacer się nie
liczył. Wyobrażała sobie, że to jej zadanie bojowe: miała dotrzeć do drzewa i nie
zawieść. Nagle postanowiła, że nie będzie rozmawiać z tym mężczyzną: po prostu go
wyminie, a gdyby się do niej odezwał, powie mu „dobry wieczór”, ale się nie
zatrzyma.
Ruszyła dalej ścieżką, którą zbliżał się do niej mężczyzna. Czyżby przyśpieszył?
Chyba tak. Było za ciemno, by mogła zobaczyć jego twarz. Zdawało jej się, że
nadchodzący ma na głowie kapelusz. Odsunęła się na skraj ścieżki, zostawiając mu
dużo miejsca. Dzieliło ich już zaledwie kilka metrów. Nadia poczuła dziwny lęk
i niewytłumaczalną chęć, by jak najszybciej go minąć. Nie rozumiała dlaczego.
Pomyślała, że to przez matkę. Piloci bombowców nigdy się nie boją. Zaczęła biec.
Obawiając się, że ten pan może się obrazić, zawołała:
— Dobry wieczór!
Andriej wolną ręką chwycił ją wpół i podniósł drobne ciało, przysuwając twarz
do twarzy dziewczynki i zaglądając jej w oczy. Wstrzymała oddech, sztywniejąc
z przerażenia.
I nagle Nadia wybuchnęła śmiechem. Ochłonąwszy z zaskoczenia, otoczyła
ramionami szyję ojca i przytuliła się do niego.
— Ale mnie przestraszyłeś.
— Dlaczego tak późno wyszłaś na dwór?
— Chciałam się przejść.
— Matka wie, że wyszłaś?
— Tak.
— Kłamiesz.
— Wcale nie. Dlaczego idziesz z tej strony? Nigdy nie przychodzisz z tej strony.
Gdzie byłeś?
— W pracy. Miałem sprawę do załatwienia w wiosce zaraz za miastem. Nie było
jak wrócić, więc przyszedłem. To tylko dwie godziny drogi.
— Pewnie jesteś zmęczony.
— To prawda.
— Mogę ponieść twoją teczkę?
— Ale ja niosę ciebie, więc nawet gdybym ci dał teczkę, ciągle będę ją niósł.
— Mogłabym iść sama i ponieść ci teczkę.
— Chyba dam sobie radę.
— Cieszę się, że wróciłeś, tato.
Wciąż niosąc córkę, pchnął teczką drzwi domu. Wszedł do kuchni. Podbiegła do
niego młodsza córka i czule go przywitała. Przyglądał się radości rodziny z jego
powrotu. Żona i córki nigdy nie wątpiły, że gdy wychodzi z domu, zawsze wróci.
Nadia miała na oku kota, który najwyraźniej zazdrosny o uwagę, jaką poświęca
jej ojciec, zeskoczył z okna i dołączył do rodzinnego spotkania, ocierając się o nogę
mężczyzny. Kiedy Andriej postawił córkę na podłodze, niby przypadkiem nastąpiła
kotu na łapę. Zwierzę z wrzaskiem rzuciło się do ucieczki. Zanim zdążyła się nasycić
uczuciem satysfakcji, ojciec chwycił ją za przegub, kucnął i spojrzał na nią zza
grubych prostokątnych okularów, dygocząc ze złości.
— Nigdy go nie dotykaj.
Nadia miała ochotę się rozpłakać, ale tylko zagryzła wargi. Nauczyła się już, że
płacz nie robi na ojcu żadnego wrażenia.
Andriej puścił rękę córeczki i wyprostował się. Wzburzenie paliło mu twarz.
Spojrzał na żonę. Nie podeszła, lecz uśmiechnęła się do niego.
— Jadłeś coś?
— Muszę zanieść rzeczy do siebie. Nie jestem głodny.
Żona nie próbowała go obejmować ani całować, przynajmniej nie przy
dzieciach. Andriej był bardzo zasadniczy w tych sprawach. Rozumiała to.
— W pracy dobrze poszło?
— Chcą, żebym za parę dni znowu wyjechał. Nie jestem pewien, na jak długo.
Nie czekał na odpowiedź, doznając już uczucia klaustrofobii. Skierował się do
drzwi prowadzących do sutereny, a kot z uniesionym wysoko ogonem ruszył za nim
wyraźnie podniecony.
Andriej zamknął za sobą drzwi i zszedł po schodach, od razu czując się lepiej,
gdy tylko został sam. Na dole mieszkało kiedyś starsze małżeństwo, ale kobieta
zmarła, a jej mąż wyprowadził się do syna. Kwaterunek nie przysłał na ich miejsce
nowych lokatorów. Pomieszczenie było ładne: suterena wcinała się w brzeg rzeki.
Cegły zawsze pokrywała wilgoć. Zimą panował tu przenikliwy chłód.
W pomieszczeniu stała tak zwana burżujka, opalany drewnem piecyk, z którego
starsze małżeństwo musiało korzystać przez osiem miesięcy w roku. Mimo wielu wad
suterena miała jedną zaletę. Należała do niego. Było tutaj krzesło stojące w rogu
i wąskie łóżko po poprzednich lokatorach. Gdy były znośne warunki, od czasu do
czasu tu sypiał. Zapalił lampę gazową i niebawem przez otwór w ścianie, gdzie rury
burżujki wychodziły na zewnątrz, przecisnął się drugi kot.
Andriej otworzył teczkę. Między papierami i resztkami drugiego śniadania tkwił
szklany zakręcany słój. Otworzył go. Wewnątrz, opakowany w przesiąknięty krwią
stary numer „Prawdy”, spoczywał żołądek dziewczynki, którą zamordował przed
kilkoma godzinami. Ostrożnie rozwinął gazetę, uważając, by nie został ani
kawałeczek papieru. Następnie położył żołądek na blaszanym talerzu i pokroił go
w kostkę. Gdy skończył, rozpalił w piecyku. Zanim piec się rozgrzał, otaczało go już
sześć kotów. Andriej usmażył mięso na brązowo, a potem przełożył je z powrotem na
blaszany talerz. Trzymał jedzenie w górze, przyglądając się kotom tańczącym u jego
stóp i słuchając ich rozpaczliwego jazgotu. Szalały z głodu, czując woń gorącego
mięsa.
Gdy znudził się ich drażnieniem, postawił jedzenie na podłodze. Koty zbiły się
w gromadkę wokół talerza i zaczęły jeść, mrucząc z rozkoszy.

···

Nadia patrzyła na drzwi sutereny, zastanawiając się, co to za ojciec, który woli


koty od dzieci. Miał spędzić w domu tylko dwa dni. Nie, nie powinna się złościć na
ojca. To nie on był winien, ale koty. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Zabić kota to
chyba nie takie trudne. Znacznie trudniej byłoby uniknąć za to kary.
Moskwa

Tego samego dnia

Lew i Raisa stanęli na końcu kolejki przed sklepem spożywczym na ulicy


Worowskiego. Jej długość zapowiadała kilka godzin czekania. Kiedy ktoś znalazł się
już w sklepie, zamawiał żądany towar, po czym musiał stanąć w drugiej kolejce, by
zapłacić. Na koniec była jeszcze trzecia kolejka po odbiór zakupów. Lew i Raisa bez
trudu mogli się wmieszać w tłum klientów i spędzić w nim do czterech godzin, by
zaczekać na Iwana, nie rzucając się nikomu w oczy.
Ponieważ nie zdołali nakłonić Galiny Szaporiny do mówienia, groziło im, że
wyjadą z Moskwy z niczym. Raisa została wypchnięta z mieszkania i zamknięto jej
drzwi przed nosem. Stali z Fiodorem w korytarzu, pod bacznym spojrzeniem
sąsiadów, których część mogła być tajnymi informatorami, nie mogli więc podjąć
nowej próby. Możliwe, że Galina i jej mąż zawiadomili już odpowiednie służby. Lew
uważał, że to mało prawdopodobne. Galina najwyraźniej sądziła, że najbezpieczniej
jest robić jak najmniej, i obawiała się, że gdyby próbowała złożyć zawiadomienie,
być może sama znalazłaby się w kręgu podejrzeń. Była to niewielka pociecha. Jak
dotąd osiągnęli tylko tyle, że do pomocy w śledztwie udało się zwerbować Fiodora
i jego rodzinę. Lew poinstruował go, by wysyłał wszelkie informacje do Niestierowa,
ponieważ korespondencja adresowana do Lwa była przechwytywana. Mimo to nie
posunęli się ani o krok w sprawie identyfikacji poszukiwanego przestępcy.
W tych okolicznościach Raisa naciskała, by porozmawiać z Iwanem. Nie mieli
innego wyjścia, jeśli nie chcieli opuszczać stolicy z pustymi rękami. Lew niechętnie
się zgodził. Raisa nie mogła uprzedzić Iwana. Nie było sposobu, by przesłać list czy
zatelefonować. Liczyła się z ryzykiem, że mogą go nie zastać. Wiedziała jednak, że
rzadko opuszczał Moskwę, a w każdym razie nigdy nie na dłużej. Nie wyjeżdżał na
wakacje, nie interesowały go wyprawy za miasto. Jedyną przyczyną jego
nieobecności w domu mogło być aresztowanie. Miała nadzieję, że do tego nie doszło
i że jest bezpieczny. Choć cieszyła się na to spotkanie, nie miała złudzeń, że to będzie
niezręczna sytuacja. Był z nią Lew, którego Iwan nienawidził jak wszystkich
funkcjonariuszy MGB, nie czyniąc żadnych wyjątków od tej reguły. Nie było wśród
nich „dobrych”. Ale to nie jego niechęć do Lwa niepokoiła ją najbardziej, tylko jej
sympatia do Iwana. Choć nigdy nie zdradziła Lwa w sensie fizycznym, zdradzała go
z Iwanem pod niemal każdym innym względem, intelektualnym, emocjonalnym,
krytykując go za jego plecami. Zaprzyjaźniła się z człowiekiem, który występował
przeciwko wszystkiemu, za czym opowiadał się Lew. Doprowadzając do ich
spotkania, czuła się okropnie. Chciała jak najszybciej zapewnić Iwana, że Lew nie
jest już tym samym człowiekiem, że się zmienił, że jego ślepa wiara w państwo legła
w gruzach. Pragnęła wytłumaczyć, że myliła się co do męża. Zależało jej, by obaj się
przekonali, że różni ich znacznie mniej, niż przypuszczają. Na to jednak nie było
cienia nadziei.
Lew nie cieszył się na spotkanie z Iwanem — pokrewną duszą Raisy. Będzie
musiał się przyglądać, jak iskrzy między nimi, będzie musiał patrzeć na człowieka, za
którego Raisa wyszłaby za mąż, gdyby miała swobodny wybór. Nadal sprawiało mu
to ból, większy niż utrata pozycji, większy niż utrata wiary w system. Ślepo wierzył
w miłość. Być może trwał w tym przeświadczeniu, chcąc zneutralizować charakter
swojej pracy. Być może potrzebował podświadomej wiary w miłość, aby się
uczłowieczyć. To mogło wyjaśniać, dlaczego z takim uporem szukał argumentów na
usprawiedliwienie chłodu, jaki okazywała mu Raisa. Nie dopuszczał do siebie myśli,
że może go nienawidzić. Zamykał oczy i gratulował sobie w duchu, że ma wszystko,
czego pragnął. Kiedyś powiedział rodzicom, że o takiej żonie zawsze marzył. Miał
rację — była tylko jego marzeniem, fantazją, i przebiegle zgodziła się odgrywać tę
rolę, cały czas lękając się o własne bezpieczeństwo, zwierzając się Iwanowi ze swoich
prawdziwych uczuć.
Marzenie rozwiało się kilka miesięcy temu. Tylko dlaczego rany nie chciały się
zabliźnić? Dlaczego nie umiał wziąć się w garść, tak jak wziął się w garść, gdy
odwrócił się od MGB? Potrafił zastąpić swoje oddanie MGB oddaniem innej sprawie,
bez reszty angażując się w śledztwo. Ale nie miał nikogo innego, kogo mógłby
kochać; nigdy nie było nikogo innego. Po prostu nie umiał porzucić wątłej nadziei,
urojenia, że być może Raisa jednak go kocha. Choć pamiętając, jak bardzo się dotąd
mylił, nie chciał ufać swoim emocjom, to czuł, że on i Raisa są sobie bliżsi niż
kiedykolwiek przedtem. Czy tylko dlatego, że razem pracowali? To prawda, że
przestali się całować i sypiać ze sobą. Odkąd Raisa wyjawiła mu prawdę o ich
związku, wydawało mu się to niewłaściwe. Musiał się pogodzić z tym, że ich
poprzednie doświadczenia seksualne nie znaczyły dla niej nic — lub, co gorsza,
sprawiały jej przykrość. Jednak zamiast wierzyć, że zbliżył ich do siebie tylko splot
okoliczności — „ja mam ciebie, a ty mnie” — Lew wolał myśleć, że właśnie splot
okoliczności dotąd ich rozdzielał. Lew symbolizował aparat państwowy, do którego
Raisa czuła odrazę. Teraz jednak reprezentował tylko samego siebie, pozbawiony
władzy i wyrwany ze znienawidzonego przez nią systemu.
Byli już prawie w drzwiach sklepu, gdy po drugiej stronie ulicy ujrzeli
zbliżającego się Iwana. Nie zawołali go, nie zwrócili na siebie jego uwagi i nie
opuścili kolejki, obserwując, jak wchodzi do budynku, gdzie mieszkał —
zaadaptowanych stajni. Raisa chciała ruszyć za nim, ale Lew dotknął jej ramienia,
powstrzymując ją. Mieli do czynienia z dysydentem: możliwe, że był obserwowany.
Lwu przyszło do głowy, że być może wydrążona moneta należała do Iwana; może to
on był szpiegiem. Jak miedziak znalazł się w rzeczach Raisy? Czyżby rozebrała się
w mieszkaniu Iwana i zabrała monetę przez przypadek? Lew odsunął od siebie tę
myśl, wiedząc, że to zazdrość podsuwa mu takie obrazy.
Rozejrzał się po ulicy. Nie zauważył żadnych agentów wokół budynku.
W pobliżu było kilka miejsc, gdzie mogliby się ukryć: foyer kina, kolejka przed
sklepem spożywczym, ciemne tunele bram. Nawet najlepiej wyszkolony agent miał
kłopoty z obserwacją budynku, ponieważ wymagało to nienaturalnego zachowania:
trzeba było tkwić samotnie w miejscu i nic nie robić. Po kilku minutach Lew był
pewien, że nikt nie śledzi Iwana. Nie podając żadnej przyczyny, nie udając, że
zapomnieli portfela, opuścili kolejkę dokładnie w momencie, gdy w końcu mieli
wejść do sklepu. Wyglądało to podejrzanie, ale Lew liczył na to, że większość ludzi
będzie przezornie pilnować własnego nosa.
Weszli po schodach na piętro budynku. Raisa zapukała do drzwi. Rozległy się
kroki. Nerwowy głos spytał:
— Tak?
— Iwan, tu Raisa.
Szczęknęła zasuwa. Iwan ostrożnie uchylił drzwi. Gdy ujrzał Raisę, z jego
twarzy zniknął wyraz podejrzliwości, mężczyzna rozpromienił się w uśmiechu. Raisa
odpowiedziała uśmiechem.
Trzymając się dwa kroki z tyłu, Lew obserwował ich spotkanie w półmroku
korytarza. Raisa ucieszyła się na jego widok, nie musieli przed sobą niczego udawać.
Iwan otworzył drzwi i uściskał ją, uradowany, że widzi przyjaciółkę żywą.
Dopiero teraz zobaczył Lwa. Jego uśmiech uleciał jak ptak. Iwan gwałtownie
wypuścił Raisę z objęć, patrząc jej w twarz, jak gdyby szukał oznak zdrady.
Wyczuwając jego niepokój, zauważyła:
— Musimy sobie wiele wyjaśnić.
— Dlaczego tu jesteście?
— Lepiej porozmawiajmy w środku.
Iwan nie wyglądał na przekonanego. Raisa dotknęła jego ramienia.
— Zaufaj mi, proszę.
Mieszkanie było małe, dobrze umeblowane, z podłogami z błyszczącego drewna.
Wszędzie były książki: na pierwszy rzut oka same legalne teksty, Gorki, traktaty
polityczne, Marks. Drzwi do sypialni były zamknięte, a w dużym pokoju nie było
łóżka. Lew zapytał:
— Jesteśmy sami?
— Dzieci są u moich rodziców. Żona jest w szpitalu. Ma gruźlicę.
Raisa znów położyła dłoń na jego ramieniu.
— Iwan, tak mi przykro.
— Myśleliśmy, że cię aresztowano. Obawiałem się najgorszego.
— Mieliśmy szczęście. Przeniesiono nas do miasta na zachód od Uralu. Lew nie
chciał mnie zadenuncjować.
Iwan nie potrafił ukryć zdumienia, jak gdyby usłyszał coś niezwykłego.
Dotknięty tym Lew trzymał język na wodzy, gdy Iwan taksował go wzrokiem.
— Dlaczego jej nie wydałeś?
— Raisa nie jest szpiegiem.
— Od kiedy to prawda ma znaczenie?
Raisa wtrąciła:
— Zostawmy to teraz.
— Ale to ważne. Dalej służysz w MGB?
— Nie, zdegradowano mnie i przeniesiono do milicji.
— Zdegradowano? Uszło ci płazem.
W pytaniu słychać było oskarżycielski ton.
— To tylko tymczasowe odroczenie wyroku, degradacja, wygnanie —
przedłużona kara, skazanie na zapomnienie.
Starając się go uspokoić, Raisa dodała:
— Nikt nas nie śledził. Jesteśmy pewni.
— Przyjechaliście do Moskwy spod Uralu? Po co?
— Potrzebujemy pomocy.
Zdziwił się.
— W czym miałbym wam pomóc?
Lew zdjął kurtkę, sweter, koszulę — sięgając po przymocowane do ciała
dokumenty. Streścił Iwanowi sprawę i podał mu papiery. Iwan wziął je, lecz nie
zaglądając do nich, usiadł na krześle i położył dokumenty na stole obok. Po chwili
wstał, wziął fajkę i starannie ją nabił.
— Rozumiem, że milicja nie prowadzi śledztwa w sprawie tych morderstw?
— Żadne nie zostało właściwie wyjaśnione. Część zatuszowano albo oskarżano
o nie umysłowo chorych, wrogów politycznych, pijaków, włóczęgów. Nikt tych
przestępstw ze sobą nie powiązał.
— I rozumiem, że pracujecie razem…
Raisa się zarumieniła.
— Tak, pracujemy razem.
— Ufasz mu?
— Tak, ufam.
Lew musiał milczeć, podczas gdy Iwan przesłuchiwał Raisę, badając w jego
obecności trwałość ich związku.
— I zamierzacie razem wyjaśnić tę zbrodnię?
Lew odparł:
— Jeżeli nie zrobi tego państwo, muszą to zrobić ludzie.
— Mówisz jak prawdziwy rewolucjonista. Tylko że przez całe życie mordowałeś
na rozkaz tego państwa — w czasie wojny i pokoju, Niemców, Rosjan i każdego,
kogo państwo nienawidziło i kazało ci zabić. Mam uwierzyć, że nagle zacząłeś
walczyć z oficjalną linią i myśleć samodzielnie? Nie wierzę. Wydaje mi się, że to
pułapka. Przykro mi, Raiso, myślę, że Lew stara się wrócić do łask MGB. Oszukał cię
i teraz chce im wydać mnie.
— Nie, Iwanie. Spójrz na dowody. Są prawdziwe, nikt ich nie podrobił.
— Od dawna nie ufam żadnym papierom i ty też nie powinnaś.
— Widziałam jedno z tych ciał, małego chłopca z rozciętym brzuchem, z ustami
pełnymi kory. Widziałam to, Iwanie, na własne oczy. Ktoś to zrobił temu dziecku,
komuś sprawiło to przyjemność, i nie przestanie tego robić. Milicja go nie złapie.
Wiem, masz prawo nas podejrzewać. Ale nie potrafię ci udowodnić, że niesłusznie.
Jeżeli nam nie ufasz, przepraszam, że cię niepokoiliśmy.
Lew podszedł, chcąc zabrać akta. Iwan położył na nich dłoń.
— Przejrzę to. Zasłońcie okna. I usiądźcie, bo mnie denerwujecie.
Gdy pokój został odcięty od świata, Lew i Raisa usiedli obok Iwana
i opowiedzieli o szczegółach sprawy, udzielając mu tylu informacji, ile uznali za
konieczne. Lew zakończył własnymi wnioskami.
— Nakłania dzieci, żeby z nim poszły. Ślady na śniegu biegły obok siebie, czyli
chłopiec zgodził się wejść do lasu. Mimo że to wygląda na zbrodnię szaleńca,
szaleniec musiałby mówić od rzeczy i przestraszyć dzieci.
Iwan skinął głową.
— Tak, masz rację.
— Trudno jest poruszać się po tym kraju bez określonej przyczyny, więc musi
mieć pracę, i to wymagającą podróżowania. Musi mieć jakieś papiery, dokumenty.
Musi być zwykłym, szanowanym członkiem społeczeństwa. Nie potrafimy tylko
odpowiedzieć na pytanie…
— …dlaczego to robi?
— Jak go mogę złapać, skoro tego nie rozumiem? Nie umiem go sobie
wyobrazić. Co to może być za człowiek? Młody czy stary? Bogaty czy biedny? Po
prostu nie mamy pojęcia, jakiej osoby szukamy — poza podstawowymi danymi, że
musi pracować i na pierwszy rzut oka wydaje się normalny. Ale to można powiedzieć
prawie o każdym.
Iwan palił fajkę, uważnie słuchając każdego słowa.
— Obawiam się, że nie mogę wam pomóc.
Raisa pochyliła się ku niemu.
— Masz przecież zachodnie artykuły na temat takich zbrodni, morderstw
o nietypowych motywach?
— Czego się z nich dowiecie? Może uda mi się wyszukać parę artykułów, ale nie
znajdziecie w nich sylwetki tego człowieka. Na podstawie dwóch czy trzech
sensacyjnych materiałów zachodnich dziennikarzy nie stworzycie jego portretu.
Lew odchylił się na krześle: na próżno odbyli tę podróż. Bardziej niepokoiło go
jednak pytanie: Czyżby podjęli się niewykonalnego zadania? Byli o wiele za słabo
przygotowani pod względem materialnym i intelektualnym, by zmierzyć się ze
sprawą tych zbrodni.
Iwan pyknął z fajki, obserwując ich reakcje.
— Ale znam człowieka, który być może będzie umiał wam pomóc. To profesor
Załzajew, emerytowany psychiatra, były specjalista od przesłuchań w MGB. Stracił
wzrok. Wtedy doznał przemiany, objawienia, tak jak ty, Lwie. Teraz dość aktywnie
działa w kręgach podziemia. Powtórzycie mu to, co powiedzieliście mnie. Sądzę, że
potrafi jakoś pomóc.
— Możemy mu zaufać?
— Tak jak każdemu.
— Czego właściwie należy się po nim spodziewać?
— Przeczytacie Załzajewowi dokumenty, opiszecie zdjęcia: niewykluczone, że
uda mu się rzucić trochę światła na sprawcę, określić w przybliżeniu jego wiek,
pochodzenie i tak dalej.
— Gdzie on mieszka?
— Nie wpuści was do mieszkania. Jest bardzo ostrożny. Przyjdzie tutaj, jeżeli
w ogóle będzie chciał to zrobić. Postaram się go przekonać, ale niczego nie
gwarantuję.
Raisa uśmiechnęła się do niego.
— Dziękuję.
Lew się ucieszył: ekspert na pewno był lepszy niż wycinki z gazet. Iwan wstał,
odłożył fajkę i podszedł do szafki z boku, na której stał telefon.
Telefon.

Ten człowiek miał telefon w mieszkaniu, w swoim schludnym, dobrze


umeblowanym mieszkaniu. Lew rozejrzał się po pokoju. Coś tu było nie tak.
Mieszkanie nie wyglądało jak dom dla całej rodziny. Dlaczego mieszkał w takim
luksusie? I jak udało mu się uniknąć aresztowania? Po ich wygnaniu powinni go
zatrzymać. Przecież MGB miało jego teczkę: Wasilij pokazywał mu zdjęcia. Jak
zdołał umknąć uwagi władz?
Iwan zadzwonił i powiedział do słuchawki:
— Profesorze Załzajew, tu Iwan Żukow. Mam ciekawą sprawę, przy której
potrzebuję pańskiej pomocy. Nie mogę o tym rozmawiać przez telefon. Znajdzie pan
dla mnie chwilę? Może pan przyjść do mojego mieszkania? Tak, jak najszybciej, jeśli
łaska.
Lew zesztywniał. Dlaczego Iwan tytułuje go profesorem, skoro dobrze się znają?
Po co miałby się tak do niego zwracać, jeśli nie przez wzgląd na nich? Coś tu było nie
w porządku. Nic nie było w porządku.
Lew skoczył na równe nogi, przewracając krzesło. Zanim Iwan zdążył
zareagować, znalazł się przy nim, chwycił słuchawkę telefonu i okręcił kablem szyję
Iwana. Stał za nim, wciśnięty plecami w kąt pokoju, i dusił go, zaciskając kabel coraz
mocniej. Nogi Iwana zaczęły się ślizgać po gładkiej podłodze. Łapał powietrze, nie
mogąc wydobyć z siebie głosu. Raisa zszokowana poderwała się z miejsca.
— Lwie!
Lew uniósł palec, nakazując jej milczenie. Nie uwalniając szyi Iwana od
przewodu, przyłożył do ucha słuchawkę.
— Profesor Załzajew?
Odpowiedziała mu cisza. Rozmówca się rozłączył. Był już w drodze.
— Lwie, puść go!
Ale Lew zacisnął sznur telefonu. Twarz Iwana poczerwieniała.
— To ich tajny agent. Popatrz tylko, jak mieszka. Spójrz na jego mieszkanie. Nie
ma żadnego profesora Załzajewa. To był jego kontakt w służbie bezpieczeństwa; ktoś
jedzie nas aresztować.
— Lwie, popełniasz błąd. Znam tego człowieka.
— To fałszywy dysydent, umieszczony w podziemiu po to, żeby stamtąd
wypłoszyć wrogów władzy, żeby zbierać dowody przeciwko nim.
— Lwie, mylisz się.
— Nie ma żadnego profesora. Już tu jadą. Raiso, mamy mało czasu!
Palce Iwana rozpaczliwie szarpały kabel. Raisa pokręciła głową i odciągnęła
przewód, zmniejszając nacisk na jego szyję.
— Lwie, puść go, niech udowodni, że to nieprawda.
— Zastanów się, wszyscy twoi przyjaciele zostali aresztowani, wszyscy
z wyjątkiem Iwana Żukowa. Jak myślisz, skąd MGB wzięło nazwisko tej kobiety,
Zoi? Nie aresztowali jej przecież na podstawie modlitw. To był tylko pretekst.
Nie mogąc się uwolnić, Iwan zaczął osuwać się na podłogę. Lew musiał
podtrzymać ciężar jego ciała, lecz czuł, że sił nie wystarczy mu na długo.
— Raiso, nigdy nie rozmawiałaś ze mną o swoich przyjaciołach. Nigdy mi nie
ufałaś. Komu się zwierzałaś? Pomyśl!
Raisa spojrzała na Lwa, potem na Iwana. To prawda: wszyscy jej przyjaciele nie
żyli albo zostali aresztowani, wszyscy oprócz niego. Potrząsnęła głową, nie chcąc
w to uwierzyć — w paranoję dzisiejszych czasów, w stworzoną przez system
paranoję, w której wystarczał byle zarzut, nawet najbardziej niesłuszny, by zabić
człowieka. Dostrzegła, jak ręka Iwana sięga do szuflady. Puściła kabel telefonu.
— Lwie, zaczekaj!
— Nie mamy czasu!
— Zaczekaj!
Otworzyła szufladę i zaczęła ją przetrząsać. Znalazła nóż do papieru — ostry
nóż, którym Iwan chciał się bronić. Nie mogła mieć mu tego za złe. W głębi leżała
książka, egzemplarz Komu bije dzwon. Dlaczego nie była ukryta? Wyjęła książkę.
Tkwiła w niej kartka. Sporządzono na niej listę nazwisk ludzi, którym pożyczał tę
książkę. Niektóre z nich były przekreślone. Jej nazwisko także. Po drugiej stronie
widniała lista osób, którym zamierzał ją dopiero pożyczyć.
Raisa odwróciła się do Iwana, drżącą ręką podsuwając mu kartkę przed oczy.
Miał jakieś wiarygodne wyjaśnienie? Nie, już wiedziała, że nie. Żaden dysydent nie
byłby na tyle głupi, aby spisywać listę nazwisk. Pożyczał tę książkę ludziom, aby ich
obciążać.
Lew nadal przytrzymywał szamoczącego się Iwana.
— Raiso, odwróć się.
Spełniła polecenie, przechodząc z książką w ręce na drugą stronę pokoju;
słyszała, jak nogi Iwana kopią meble.
Tego samego dnia

Ponieważ Iwan był tajnym współpracownikiem służby bezpieczeństwa, liczyli


się z tym, że jego śmierć zostanie natychmiast uznana za morderstwo, za czyn
popełniony przez przeciwnika ustroju, przez element antyradziecki. Sprawca
pochodził z zewnątrz, spoza kręgu wyznawców, co uzasadniało decyzję o wszczęciu
śledztwa zakrojonego na szeroką skalę. Nie trzeba było niczego tuszować. Na
szczęście dla Lwa i Raisy Iwan musiał mieć wielu wrogów. Wydawał służbom
obywateli skuszonych obietnicą lektury niedozwolonych materiałów, jak drapieżnik
wabi ofiary przynętą. Zakazane materiały dostawał od państwa.
Przed wyjściem z mieszkania Raisa wzięła listę nazwisk i wcisnęła ją do
kieszeni. Lew pośpiesznie zebrał dokumenty sprawy. Nie mieli pojęcia, jak szybko
służby bezpieczeństwa zareagują na sygnał Iwana. Otworzyli drzwi i zbiegli po
schodach, odzyskując częściowo spokój dopiero na ulicy. Zbliżając się do rogu,
obejrzeli się za siebie. Do budynku wchodzili agenci.
Nikt w Moskwie nie miał powodu przypuszczać, że Lew i Raisa wrócili. Nie
musieli się obawiać, że będą pierwszymi podejrzanymi. Funkcjonariusze prowadzący
śledztwo, gdyby w ogóle dostrzegli ich związek ze sprawą, zwróciliby się do MGB
w Wuralsku i uzyskaliby informację, że oboje są na wędrownych wakacjach. To
uzasadnienie mogło wystarczyć, dopóki jakiś świadek nie zidentyfikowałby
mężczyzny i kobiety, którzy weszli do budynku. Wówczas ich alibi wzięto by pod
lupę. Ale Lew wiedział, że to wszystko miało znikome znaczenie. Nawet gdyby nie
było żadnych dowodów, nawet gdyby naprawdę byli na wakacjach w górach,
morderstwo zostałoby wykorzystane jako pretekst do ich aresztowania. Waga
dowodów była zupełnie nieistotna.
W ich obecnym położeniu próba spotkania z rodzicami Lwa zakrawała na
bezczelność. Najbliższy pociąg do Wuralska mieli jednak dopiero o piątej rano, a co
ważniejsze, Lew zdawał sobie sprawę, że to ostatnia szansa, by z nimi porozmawiać.
Mimo że od wyjazdu z Moskwy odmawiano mu kontaktu z rodzicami i nie podano
mu żadnych szczegółów dotyczących ich miejsca pobytu, to przed kilkoma
tygodniami zdobył ich adres. Wiedząc, że państwowe instytucje zwykle działają
niezależnie od siebie, miał nadzieję, że pytanie o Stiepana i Annę, skierowane do
wydziału kwaterunkowego, nie wywoła natychmiastowego alarmu i nie zostanie
przekazane do MGB. Aby się zabezpieczyć, podał fałszywe nazwisko i sformułował
prośbę, jak gdyby chodziło o jakąś urzędową sprawę, pytając o kilka innych osób,
w tym również Galinę Szaporinę. Choć w wypadku pozostałych nazwisk nie miał
szczęścia, udało mu się odnaleźć rodziców. Być może Wasilij spodziewał się takiej
próby; mógł nawet wydać polecenie, by ujawniono mu adres. Wiedział, że słabym
punktem Lwa będzie lęk o rodziców. Jeśli chciał go przyłapać na złamaniu rozkazów,
mógł ich wykorzystać do zastawienia na niego pułapki. Lew nie sądził jednak, aby
rodzice pozostawali pod stałą obserwacją przez cztery miesiące. Bardziej
prawdopodobne, że ludzie, z którymi musieli dzielić mieszkanie, byli także
informatorami. Musiał się skontaktować z rodzicami bez wiedzy ich współlokatorów.
Od zachowania sprawy w tajemnicy zależało bezpieczeństwo rodziców, a także
bezpieczeństwo Lwa i Raisy. Gdyby ich złapano, zostaliby oskarżeni o zamordowanie
Iwana i przypuszczalnie nikt z całej rodziny Lwa nie dożyłby następnego dnia. Lew
był gotów podjąć ryzyko. Musiał się pożegnać.
Dotarli na ulicę Woroncową. Dom okazał się starym, przedrewolucyjnym
budynkiem, który podzielono na setkę maleńkich klitek, niekiedy przegrodzonych
jedynie brudnymi prześcieradłami zawieszonymi na sznurach. Na pewno nie było tu
żadnych wygód, bieżącej wody ani toalety wewnątrz budynku. Lew zobaczył
wystające z okien rury piecyków opalanych drewnem, które były najtańszym
z dostępnych sposobów ogrzewania i najbardziej zanieczyszczającym otoczenie.
Czekali, przyglądając się budynkowi z bezpiecznej odległości. Bez przerwy musieli
tłuc komary obsiadające im szyje, a wkrótce również ręce poplamione krwią. Lew
wiedział, że bez względu na to, jak długo będzie stał pod oknami, i tak się nie
przekona, czy to pułapka. Musiał wejść do środka. Spojrzał na Raisę. Zanim się
odezwał, powiedziała:
— Zaczekam.
Czuła wstyd. Ufała Iwanowi; swoje zdanie o nim zbudowała wyłącznie na
podstawie jego książek, gazet, uwag o zachodniej kulturze, planów wsparcia
najważniejszych pisarzy dysydenckich, którym rzekomo zamierzał pomóc przemycić
za granicę ich dzieła. Same kłamstwa — ilu pisarzy i opozycjonistów zwabił
w zasadzkę? Ile spalił rękopisów, których świat nigdy nie miał już poznać? Ilu
artystów i wolnomyślicieli wydał w ręce czekistów? Straciła dla niego głowę, bo
diametralnie różnił się od Lwa. Różnice okazały się kamuflażem. Dysydent był
milicjantem, a milicjant stał się kontrrewolucjonistą. Dysydent ją zdradził, a milicjant
ocalił. Nie potrafiła pożegnać się z rodzicami Lwa, stojąc u boku męża jak lojalna,
kochająca żona. Lew ujął jej rękę.
— Chcę, żebyś poszła ze mną.
Drzwi do budynku były otwarte. Wewnątrz panował upał i zaduch. Oboje
natychmiast zaczęli się pocić: ubrania przykleiły im się do pleców. Drzwi mieszkania
numer 27 na górze były zamknięte. Lew nieraz włamywał się do domów. Starsze
zamki zwykle trudniej było otworzyć niż nowoczesne. Czubkiem sprężynowego noża
odkręcił osłonę, wsunął ostrze w mechanizm zamka, ale nie udało mu się go
odblokować. Otarł pot z twarzy i przez chwilę głęboko oddychał z zamkniętymi
oczami. Następnie wytarł dłonie o spodnie, nie zważając na komary — niech się opiją
do syta. Otworzył oczy. Skup się, pomyślał. Zamek szczęknął i puścił.
Światło padało tylko z okna od ulicy. W pokoju unosił się zapach ciał śpiących
ludzi, a powietrze przypominało zupę. Lew i Raisa stali w drzwiach, przyzwyczajając
wzrok do ciemności. Ujrzeli zarys trzech łóżek: w dwóch leżało po dwoje dorosłych,
w trzecim, mniejszym, troje dzieci. W części kuchennej pod stołem na podłodze,
skulona na pledach spała dwójka malców. Lew podszedł do śpiących dorosłych. Ani
w jednym, ani w drugim łóżku nie było jego rodziców. Czyżby podano zły adres?
Taki brak kompetencji nie należał do rzadkości. A może celowo przekazano mu
niewłaściwe dane?
Dostrzegł zarys następnych drzwi i ruszył w ich stronę. Deski podłogi uginały
się pod jego ciężarem. Raisa szła tuż za nim, stąpając znacznie lżejszym krokiem.
Para ludzi w stojącym bliżej łóżku zaczęła się poruszać przez sen. Lew przystanął,
czekając, aż się uspokoją. Stwierdziwszy, że się nie obudzili, podszedł do drzwi i ujął
klamkę.
W pokoju nie było okien i żadnego źródła światła. Żeby cokolwiek zobaczyć,
Lew musiał zostawić otwarte drzwi. Ujrzał dwa łóżka stojące bardzo blisko siebie.
Nie rozdzielał ich nawet parawan z brudnego prześcieradła. W jednym łóżku leżało
dwoje dzieci, w drugim spało dwoje dorosłych. Lew podszedł bliżej. To byli jego
rodzice, wtuleni w siebie na wąskim pojedynczym łóżku. Lew wyprostował się,
cofnął do Raisy i szepnął:
— Zamknij drzwi.
Poruszając się w nieprzeniknionym mroku, po omacku wrócił do łóżka i kucnął
obok rodziców. Słuchał ich oddechów, ciesząc się z ciemności. Płakał. Pokój,
w którym ich umieszczono, był mniejszy od łazienki w ich dawnym mieszkaniu. Nie
mieli tu w ogóle miejsca dla siebie ani sposobu, by odizolować się od
współlokatorów. Przysłano ich tu, by zginęli podobną śmiercią, jaką zaplanowano dla
ich syna: w upokorzeniu.
Lew jednym ruchem zasłonił im usta rękami. Poczuł, jak się budzą i sztywnieją
z przerażenia. Powstrzymując ich od krzyku, szepnął:
— To ja, Lew. Nie róbcie hałasu.
Napięte ciała się rozluźniły. Lew odsunął dłonie od ust rodziców. Usłyszał, jak
siadają. Na twarzy poczuł ręce matki. Dotykała go na oślep. Natrafiwszy na wilgoć
łez, jej palce znieruchomiały. Dobiegł go ledwie słyszalny szept:
— Lwie…
Ojciec także go dotknął. Lew przycisnął do twarzy ręce rodziców. Przysięgał, że
będzie się nimi opiekował, i nie dotrzymał słowa. Mógł tylko wymamrotać:
— Przepraszam.
Ojciec odszepnął:
— Nie masz za co przepraszać. Gdyby nie ty, przez całe życie mieszkalibyśmy
w takich warunkach.
Matka przerwała mu, próbując wyjaśnić wszystkie wątpliwości, które cisnęły jej
się na usta:
— Myśleliśmy, że nie żyjesz. Powiedzieli nam, że oboje zostaliście aresztowani.
— Okłamali was. Wysłali nas do Wuralska. Nie zamknęli mnie, tylko
zdegradowali. Pracuję teraz w milicji. Pisałem do was wiele razy i prosiłem, żeby
przekazano wam listy, ale musieli je przechwycić i zniszczyć.
Łóżko obok skrzypnęło, gdy dzieci poruszyły się przez sen. Wszyscy zamilkli.
Lew czekał, dopóki nie usłyszał spokojnych, równych oddechów.
— Jest ze mną Raisa.
Pomógł im odnaleźć w ciemności jej dłonie. Wszyscy czworo chwycili się za
ręce. Matka spytała:
— A dziecko?
— Nie.
Nie chcąc komplikować sytuacji, Lew dodał:
— Poronienie.
Raisa powiedziała urywanym głosem:
— Przepraszam.
— To nie twoja wina.
Anna spytała:
— Na jak długo przyjechaliście do Moskwy? Możemy się jutro spotkać?
— Nie, w ogóle nie powinno nas tu być. Jeżeli wpadniemy, zamkną nas
wszystkich. Wyjeżdżamy z samego rana.
— Może wyjdziemy porozmawiać na zewnątrz?
Lew zastanawiał się nad tym. Opuszczając mieszkanie, z pewnością zbudziliby
któregoś z lokatorów.
— Nie możemy ryzykować, że ktoś się obudzi. Musimy rozmawiać tutaj.
Przez chwilę nikt się nie odzywał i cztery pary rąk ściskały się w ciemnościach.
W końcu Lew rzekł:
— Muszę wam znaleźć lepsze mieszkanie.
— Nie, Lwie, posłuchaj. Często zachowywałeś się tak, jak gdyby nasza miłość
zależała od tego, co dla nas robisz. Nawet w dzieciństwie. To nieprawda. Musicie
zająć się własnym życiem. Jesteśmy starzy. To już nieważne, gdzie mieszkamy.
Żyjemy tylko nadzieją, że dostaniemy od was jakąś wiadomość. Musimy się pogodzić
z tym, że to nasze ostatnie spotkanie. Nie ma sensu snuć żadnych planów. Musimy się
pożegnać, póki mamy okazję. Lwie, kocham cię i jestem z ciebie dumna. Żałuję tylko,
że nie mogłeś służyć lepszemu rządowi.
Głos Anny brzmiał już spokojnie.
— Macie siebie, kochacie się. Wierzę, że czeka was odmiana losu. Wam
i waszym dzieciom będzie się żyło inaczej. Rosja będzie inna. Jestem naprawdę
dobrej myśli.
To była mrzonka, ale matka szczerze w nią wierzyła, więc Lew się nie
sprzeciwiał.
Stiepan ujął dłoń Lwa, wkładając do niej kopertę.
— To list, który napisałem do ciebie wiele miesięcy temu. Nie miałem okazji ci
go dać, bo was wywieźli. Nie chciałem go wysyłać pocztą. Przeczytaj list dopiero
wtedy, kiedy bezpiecznie odjedziecie. Obiecaj, że nie wcześniej. Obiecaj.
— Co w nim jest?
— Twoja matka i ja dokładnie przemyśleliśmy wszystko, co tam znajdziesz.
Napisaliśmy to, co chcieliśmy ci powiedzieć, ale z różnych powodów nie mogliśmy.
To, o czym już dawno powinniśmy ci powiedzieć.
— Ojcze…
— Weź list, Lwie. Zrób to dla nas.
Lew przyjął list i wszyscy czworo uściskali się w ciemności po raz ostatni.
6 lipca

Lew i Raisa zbliżali się do pociągu. Zdawało się im, że na peronie jest więcej
funkcjonariuszy niż zwykle. Czyżby już ich szukano? Raisa szła za szybko: przelotnie
chwycił ją za rękę i zwolniła kroku. List od rodziców spoczywał razem z aktami na
jego piersi. Byli już prawie przy swoim wagonie.
Wsiedli do zatłoczonego pociągu. Lew szepnął do Raisy:
— Zostań tu.
Skinęła głową. Lew wszedł do ciasnej toalety, zamknął drzwi i opuścił klapę,
żeby mniej cuchnęło. Zdjął kurtkę, rozpiął koszulę i zdjął płócienną torbę, którą uszył
na akta. Była przesiąknięta potem, a tusz z drukowanych dokumentów odbił się na
jego skórze, zostawiając na niej rzędy liter.
Znalazł list, który przez chwilę obracał w dłoniach. Na wymiętej i brudnej
kopercie nie było nazwiska. Ciekawe, jak rodzicom udało się go ukryć przed
współlokatorami, którzy zapewne myszkowali w ich rzeczach. Jedno z nich musiało
trzymać list cały czas przy sobie, dzień i noc.
Pociąg ruszył, opuszczając Moskwę. Lew dotrzymał obietnicy. Wolno mu już
było przeczytać list. Zaczekał, aż wyjadą z dworca, po czym otworzył kopertę
i rozłożył list. Rozpoznał pismo ojca.
Lwie, ani Twoja matka, ani ja niczego nie żałujemy. Kochamy Cię. Zawsze spodziewaliśmy się, że nadejdzie
dzień, w którym porozmawiamy z Tobą o tej sprawie. Ku naszemu zdziwieniu ów dzień nigdy nie nadszedł.
Myśleliśmy, że sam poruszysz ten temat, kiedy będziesz gotowy. Ale milczałeś, zawsze zachowywałeś się, jak
gdyby to się nigdy nie stało. Może łatwiej Ci było zapomnieć? Dlatego nic nie mówiliśmy. Sądziliśmy, że
w ten sposób radzisz sobie z przeszłością. Baliśmy się, że wymazałeś to z pamięci i rozmowa o tym tylko
sprawi Ci ból. Krótko mówiąc, byliśmy szczęśliwi i nie chcieliśmy tego zniszczyć. To było tchórzostwo
z naszej strony.

Powtarzam, oboje z matką bardzo Cię kochamy i żadne z nas niczego nie żałuje.

Lwie…

Lew przerwał czytanie i odwrócił głowę. Tak, dobrze pamiętał, co się stało.
Wiedział, o czym będzie mowa w liście. Rzeczywiście przez całe życie próbował
o tym zapomnieć. Złożył list i starannie podarł go na kawałeczki. Wstał, otworzył
małe okno i wyrzucił strzępki. Nierówne kwadraciki papieru uniosły się w powietrzu,
zawirowały i zniknęły mu z oczu.
Południowy wschód obwodu rostowskiego
Szesnaście kilometrów na północ
od Rostowa nad Donem

Tego samego dnia

Po dniu spędzonym w Gukowie Niestierow wracał elektriczką do Rostowa. Choć


w gazetach nie pojawiła się żadna wzmianka o tych zbrodniach, informacje
o morderstwach dzieci przedostały się do ludzi i zaczęły krążyć w formie szeptanych
plotek. Jak dotąd milicja w każdej miejscowości uważała popełnione na swoim
terenie morderstwo za jednostkowe, izolowane zdarzenie. Ale ludzie spoza milicji,
których nie krępowały żadne teorie na temat przestępczości, zaczęli wiązać ze sobą
tajemnicze śmierci. Z ust do ust przekazywano sobie nieoficjalne wersje wydarzeń.
Niestierow słyszał między innymi, że w lasach wokół Szacht grasuje dzika bestia
mordująca dzieci. W różnych miejscach bestia przybierała różne postaci, a w całym
obwodzie powtarzano historie o nadprzyrodzonych istotach. Słyszał przerażoną
matkę, która twierdziła, że potwór jest pół człowiekiem, pół zwierzęciem,
wychowanym przez niedźwiedzie, i nienawidzi normalnych dzieci, którymi się żywi.
Mieszkańcy pewnej wioski byli przekonani, że to zemsta leśnego ducha, i odprawiali
skomplikowane obrzędy, starając się udobruchać rozzłoszczonego demona.
Ludzie z obwodu rostowskiego nie mieli pojęcia, że setki kilometrów od nich
popełniono podobne zbrodnie. Wierzyli, że to wyłącznie ich nieszczęście, że tylko na
nich spadła klątwa. Niestierow w pewnym sensie przyznawał im rację. Nie miał
wątpliwości, że znalazł się w samym sercu zbrodni. Koncentracja morderstw była tu
wyższa niż gdziekolwiek indziej. Nie wierzył w nadprzyrodzone moce, do jego
wyobraźni przemawiała raczej jedna z bardziej przekonujących teorii: według niej
Hitler w odwecie za klęskę pozostawił w ich kraju faszystowskich żołnierzy, którym
w ostatnim rozkazie polecono mordować rosyjskie dzieci. Żołnierze wmieszali się
w społeczeństwo, przyjmując miejscowe zwyczaje, a równocześnie, zgodnie
z ustalonym rytuałem, systematycznie mordowali dzieci. To mogłoby wyjaśniać skalę
zbrodni, ich zasięg geograficzny i okrucieństwo, a także brak motywów seksualnych.
Nie było jednego mordercy, lecz wielu, może dziesięciu czy dwunastu, działających
samodzielnie, podróżujących z miasta do miasta i zabijających kogo popadnie. Teoria
zyskała taką moc sugestii, że milicjanci w niektórych miejscowościach, choć
uporczywie twierdzili, że wyjaśnili wszystkie zbrodnie, zaczęli przesłuchiwać
każdego, kto znał niemiecki.
Niestierow wstał, by rozprostować nogi. Jechał kolejką od trzech godzin. Podróż
dłużyła się i była niewygodna, a generał nie był przyzwyczajony do tak długiego
siedzenia. Przeszedł przez cały wagon, otworzył okno i patrzył na zbliżające się
światła miasta. Dowiedziawszy się o morderstwie chłopca o imieniu Pietia z kołchozu
niedaleko Gukowa, zjawił się tu dziś rano. Bez większych trudności odnalazł
rodziców dziecka. Mimo że przedstawił się im fałszywym nazwiskiem, zgodnie
z prawdą wyjaśnił, że prowadzi śledztwo w sprawie podobnych morderstw wielu
dzieci. Rodzice należeli do gorących zwolenników teorii o niemieckich żołnierzach,
dodając, że z faszystami mogli współpracować Ukraińcy, zdrajcy, którzy wcześniej
pomogli się tamtym wtopić w społeczeństwo. Ojciec pokazał Niestierowowi należący
do Pieti klaser znaczków, który przechowywali w drewnianym pudełku pod łóżkiem
jak w relikwiarzu. Patrząc na znaczki, nie mogli powstrzymać łez. Rodzicom
odmówiono wydania ciała syna. Słyszeli jednak, co się z nim stało. Został
rozszarpany niczym przez dzikie zwierzę, a usta zapchano mu ziemią, jak gdyby
morderca chciał z nich zaszydzić. Ojciec, który walczył w Wielkiej Wojny
Ojczyźnianej, wiedział, że niemieckim żołnierzom podawano narkotyki, aby byli
brutalni, pozbawieni norm moralnych i bezlitośni. Nie miał wątpliwości, że mordercy
są produktem działania jakiegoś narkotyku stworzonego przez faszystów. Być może
zostali uzależnieni od krwi dzieci, bez której nie mogli żyć. Jak inaczej można
tłumaczyć popełnianie takich zbrodni? Niestierow nie znalazł dla tych ludzi słów
pociechy, przyrzekając tylko, że sprawca zostanie schwytany.
Elektriczka zatrzymała się w Rostowie. Niestierow wysiadł, pewien jedynie tego,
że znalazł centrum zbrodni. Zanim przed czterema laty przeniesiono go do Wuralska,
pracował w rostowskiej milicji, więc bez większego trudu udało mu się zebrać
informacje. Według najnowszych danych liczba zabitych dzieci wzrosła do
pięćdziesięciu siedmiu, a wszystkie zginęły w podobnych okolicznościach. Dużą
liczbę morderstw popełniono w tym obwodzie. Zastanawiał się, czy to możliwe, by
niemieccy dywersanci opanowali całą zachodnią połowę kraju. Wehrmacht okupował
ogromną część ziem radzieckich. Niestierow walczył na Ukrainie i na własne oczy
widział gwałty oraz mordy dokonywane przez wycofujące się wojska. Postanowił
odłożyć to na bok, nie zajmując ostatecznego stanowiska wobec żadnej z teorii.
Wątpliwości powinna rozstrzygnąć moskiewska misja Lwa, który miał uzyskać opinie
profesjonalistów na temat tożsamości mordercy. Zadanie Niestierowa polegało na
zgromadzeniu informacji o miejscach popełnienia zbrodni.
Podczas wakacji jego rodzina mieszkała u matki Niestierowa w nowym osiedlu
zbudowanym w ramach jednego z powojennych programów mieszkaniowych
i mającym wszystkie cechy typowe dla podobnych przedsięwzięć: postawiono je
bardziej po to, by wykonać normę, niż z dbałości o potrzeby ludzi. Budynki już się
rozpadały: rozpadały się zresztą, zanim jeszcze zostały wykończone. Były
pozbawione bieżącej wody i kanalizacji i niewiele różniły się od ich domu
w Wuralsku. Niestierow i Inessa okłamali jego matkę, zapewniając ją, że dostali nowe
mieszkanie. Matka ucieszyła się, jak gdyby sama otrzymała na nie przydział.
Zbliżając się do domu, Niestierow zerknął na zegarek. Wyjechał o szóstej rano,
a teraz dochodziła dziewiąta wieczorem. Stracił piętnaście godzin, nie uzyskując
właściwie żadnych istotnych informacji. Nie miał już więcej czasu. Jutro wracali do
domu.
Wszedł na podwórko. Było obwieszone praniem. Wśród rzeczy dostrzegł swoje
ubrania. Dotknął ich. Były suche. Minął rozwieszone pranie i skierował się do drzwi
mieszkania matki. Wszedł do kuchni.
Inessa siedziała na taborecie ze związanymi rękami i zakrwawioną twarzą. Za jej
plecami stał mężczyzna, którego Niestierow nie znał. Nie zastanawiając się, co tu się
stało ani kim jest ten człowiek, rzucił się naprzód, kipiąc z gniewu, gotów zabić. Nie
obchodziło go, że nieznajomy ma na sobie mundur: pragnął go zabić, kimkolwiek był.
Uniósł pięść. Zanim jednak zdążył zadać cios, jego rękę przeszył ból. Niestierow
zobaczył stojącą z boku kobietę, może czterdziestoletnią. Trzymała czarną pałkę.
Gdzieś już widział jej twarz. Przypomniał sobie — na plaży przed dwoma dniami.
W drugiej ręce kobieta niedbale trzymała pistolet, wyraźnie zadowolona, że w pełni
panuje nad sytuacją. Dała znak funkcjonariuszowi, który podszedł bliżej i wysypał na
podłogę mnóstwo papierów. Wokół ich stóp wylądowały wszystkie dokumenty
zgromadzone w ciągu minionych dwóch miesięcy, zdjęcia, opisy, mapy — akta spraw
morderstw dzieci.
— Generale Niestierow, jesteście aresztowani.
Wuralsk

7 lipca

Lew i Raisa wysiedli z pociągu i zostali na peronie, udając, że robią porządek


z bagażem, i czekając, aż pozostali pasażerowie znikną w budynku stacji. Było późno,
ale zmierzch jeszcze nie zapadł. Mając wrażenie, że są widoczni jak na dłoni, zeszli
z peronu i pobiegli do lasu.
Kiedy dotarli do miejsca, gdzie ukryli swoje rzeczy, Lew przystanął, łapiąc
oddech. Patrzył na drzewa, zastanawiając się, czy dobrze zrobił, niszcząc list. Może
wyrządził rodzicom krzywdę? Rozumiał, dlaczego chcieli spisać wszystko, co czuli
i o czym myśleli: pragnęli się pogodzić. Ale Raisa miała rację, mówiąc mu:
Dzięki temu potrafisz zasnąć, że wymazujesz zdarzenia z pamięci, tak?

Nie wiedziała nawet, że trafiła w samo sedno.


Raisa dotknęła jego ręki.
— Wszystko w porządku?
Pytała go, co było w liście. Najpierw chciał skłamać i powiedzieć, że to były
informacje o rodzinie — szczegóły, o których zapomniał.
Ale domyśliłaby się, że kłamie. Powiedział więc prawdę, że zniszczył list, podarł
na kawałki i wyrzucił przez okno. Nie chciał go czytać. Rodzice i tak odzyskają
spokój, wierząc, że zrzucili ciężar z serca. Ku jego uldze Raisa nie kwestionowała tej
decyzji i odtąd ani słowem nie wspominali o liście.
Rozgarnęli rękami liście i ziemię, odkopując swoje rzeczy. Zdjęli miejskie stroje,
zamierzając się przebrać w turystyczne ubrania, w których opuścili miasto. Sami
w lesie i nadzy znieruchomieli, patrząc na siebie. Może to było poczucie zagrożenia,
może nadarzająca się okazja, ale Lew poczuł, że pragnie Raisy. Niepewny jej uczuć
wobec siebie czekał, obawiając się zrobić pierwszy ruch, jak gdyby nigdy się
wcześniej nie kochali, jak gdyby to był ich pierwszy raz i żadne z nich nie wiedziało,
gdzie leży granica tego, co dozwolone, a co nie. Wyciągnęła rękę i dotknęła go. To
wystarczyło: przyciągnął ją do siebie i pocałował. Razem popełnili morderstwo,
razem oszukiwali, spiskowali, planowali i kłamali. Byli parą przestępców, sami
przeciw całemu światu. Nadszedł czas, by skonsumować ten nowy związek. Gdyby
tylko mogli tu zostać, ukryci w lesie, zatrzymać tę chwilę na zawsze, ciesząc się tym,
co teraz czuli.
Weszli na leśny szlak i skierowali się do miasta. Gdy dotarli do restauracji
Basarowa i wkroczyli do głównej sali, Lew wstrzymał oddech, spodziewając się
poczuć na ramionach brutalne ręce. Ale nie było tu nikogo, żadnych agentów ani
funkcjonariuszy. A więc są bezpieczni, przynajmniej jeszcze przez jeden dzień.
Basarow był w kuchni i słysząc, jak wchodzą, nawet się nie odwrócił.
Otworzyli swój pokój na górze. Na podłodze leżał list wsunięty przez szparę pod
drzwiami. Lew postawił torby na łóżku i podniósł kartkę. Była to wiadomość od
Niestierowa opatrzona dzisiejszą datą.
Lwie, jeżeli wróciłeś zgodnie z planem, spotkajmy się dzisiaj w moim gabinecie o dziewiątej. Przyjdź sam.
Przynieś wszystkie dokumenty związane ze sprawą, o której rozmawialiśmy. Lwie, bardzo mi zależy, żebyś
przyszedł punktualnie.

Lew zerknął na zegarek. Zostało mu pół godziny.


Tego samego dnia

Nawet w komendzie milicji Lew nie zamierzał ryzykować. Ukrył papiery


w urzędowych dokumentach. Rolety w oknach gabinetu Niestierowa były
opuszczone, nie mógł więc zajrzeć do środka. Spojrzał na zegarek: spóźnił się o dwie
minuty. Nie wiedząc, jakie to właściwie będzie miało znaczenie, zapukał do drzwi.
Niestierow otworzył niemal natychmiast, jak gdyby za nimi czekał. Z niezrozumiałym
pośpiechem wciągnął Lwa do środka i zatrzasnął drzwi.
Zachowywał się z nietypową dla siebie niecierpliwością. Na biurku leżały
dokumenty z akt sprawy. Złapał Lwa za ramiona i zaczął mówić przyciszonym,
rozgorączkowanym głosem.
— Posłuchaj mnie uważnie i nie przerywaj. W Rostowie zostałem aresztowany.
Zmusili mnie, żebym się przyznał. Nie mogłem zrobić inaczej. Mieli moją rodzinę.
Powiedziałem im wszystko. Sądziłem, że uda mi się ich przekonać, żeby nam
pomogli, że powinni nadać naszej sprawie urzędowy bieg. Zawiadomili Moskwę.
Oskarżono nas o agitację antyradziecką. Myślą, że to twoja osobista wendeta wobec
państwa, akt zemsty. Odrzucili nasze wnioski jako wyrafinowaną akcję zachodniej
propagandy: są pewni, że ty i twoja żona jesteście szpiegami. Dali mi wybór. Dadzą
spokój mojej rodzinie, jeżeli wydam ciebie i przekażę im wszystkie informacje, jakie
udało nam się zebrać.
Lew poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Choć zdawał sobie sprawę
z niebezpieczeństwa, nie spodziewał się, że tak szybko stanie na jego drodze.
— Kiedy?
— Teraz. Budynek jest otoczony. Za piętnaście minut agenci wejdą do tego
pokoju, aresztują cię i zabiorą wszystkie dowody co do jednego. W ciągu tych minut
mam z ciebie wydobyć wszelkie informacje, jakie uzyskałeś w Moskwie.
Lew cofnął się i spojrzał na zegarek. Było pięć po dziewiątej.
— Lwie, musisz mnie posłuchać. Możesz uciec. Ale żeby to się udało, nie
przerywaj mi, nie zadawaj żadnych pytań. Mam plan. Uderzysz mnie moim
pistoletem, tak żebym stracił przytomność. Potem wyjdziesz z gabinetu, zejdziesz po
schodach i schowasz się w pokojach po prawej stronie. Słuchasz mnie? Musisz się
skupić. Drzwi są otwarte. Wejdź tam, nie zapalaj światła i zamknij drzwi na klucz.
Ale Lew nie słuchał; serce mu waliło — myślał teraz tylko o jednym:
— Co z Raisą?
— W tej chwili ją aresztują. Przykro mi, ale nie można jej pomóc. Lwie, skup się
albo wszystko skończone.
— Już jest skończone. Od chwili, kiedy im powiedziałeś.
— O wszystkim wiedzieli. Mieli moje materiały, moje akta. Jesteś na mnie zły,
ale co miałem zrobić? Pozwolić, żeby zabili moją rodzinę? Mogli cię już aresztować.
Lwie, możesz się na mnie złościć albo możesz uciec.
Lew wyrwał się z uścisku Niestierowa i zaczął krążyć po pokoju, starając się
zebrać myśli. Raisa została aresztowana. Oboje wiedzieli, że ta chwila nastąpi, ale
były to tylko abstrakcyjne rozważania. Nie rozumieli, co to będzie oznaczało. Na
myśl, że mógłby jej już nigdy więcej nie zobaczyć, trudno mu było oddychać. Ich
związek, odrodzony i przypieczętowany zaledwie przez dwiema godzinami w lesie,
miał się zakończyć.
— Lwie!
Czego chciałaby od niego Raisa? Na pewno by nie chciała, żeby się roztkliwiał.
Chciałaby, żeby mu się udało, żeby uciekł, żeby słuchał.
— Lwie!
— Dobrze, jaki jest plan?
Niestierow ciągnął, streszczając pierwszą część.
— Uderzysz mnie moją bronią, żebym stracił przytomność. Zejdziesz po
schodach i schowasz się w pokojach po prawej. Ukryj się tam; zaczekaj, aż agenci
wejdą do budynku. Od razu przyjdą tu, na to piętro. Kiedy cię miną, zejdź na parter
i wyskocz przez okno z tyłu. Stoi tam samochód. Tu masz kluczyki, które niby mi
ukradniesz. Musisz wyjechać z miasta, nie szukaj nikogo, nie zatrzymuj się, po prostu
jedź. Będziesz miał nad nimi niewielką przewagę. Pomyślą, że uciekasz pieszo
i jesteś gdzieś w mieście. Zanim się zorientują, że wziąłeś samochód, powinieneś być
wolny.
— Wolny? Po co?
— Żeby wyjaśnić te zbrodnie.
— Mój wyjazd do Moskwy skończył się klapą. Naoczny świadek nie chciał nic
powiedzieć. Nadal nie wiem, kto to może być.
Jego słowa zaskoczyły Niestierowa.
— Lwie, wiem, że sobie poradzisz. Wierzę w ciebie. Musisz jechać do Rostowa
nad Donem. Tam koncentruje się większość zbrodni. Jestem przekonany, że
powinieneś się skupić właśnie na tym terenie. Ludzie mają teorie na temat morderstw
dzieci. Jedna mówi, że grupa byłych faszystowskich…
Lew przerwał:
— Nie, to robota jednego człowieka działającego w pojedynkę. Ma zwykłą
pracę. Wygląda normalnie. Jeżeli rzeczywiście morderstwa koncentrują się wokół
Rostowa, to prawdopodobnie tam mieszka i pracuje. Wszystkie miejsca łączy jego
praca. A to oznacza, że podróżuje: w podróży zabija. Wystarczy się dowiedzieć, co to
za praca, i będziemy go mieli.
Lew zerknął na zegarek. Zostało mu zaledwie parę minut. Niestierow położył na
mapie dwa palce na punktach oznaczających miasta.
— Co łączy Rostów i Wuralsk? Na wschód stąd nie było żadnego morderstwa.
W każdym razie nic o tym nie wiemy. To znaczy, że tu wypada koniec trasy, dalej nie
jeździ.
Lew przytaknął.
— W Wuralsku jest fabryka Wołgi. Poza tartakami nie ma tu żadnych ważnych
zakładów. Ale w Rostowie jest mnóstwo fabryk.
Niestierow znał obydwa miasta lepiej niż Lew.
— Wołga i Rostelmasz blisko ze sobą współpracują.
— Co to jest Rostelmasz?
— Fabryka traktorów, ogromna, największa w Związku Radzieckim, podobnej
skali co Wołga.
— Używają tych samych części?
— Możliwe.
Czyżby na tym polegał związek? Morderstwa popełniano wzdłuż linii kolejowej
biegnącej z południa i na zachód, od stacji do stacji. Przyjmując tę hipotezę, Lew
zauważył:
— Jeżeli Wołga wysyła dostawy do Rostelmaszu, to fabryka musi zatrudniać
tołkacza, który przyjeżdża, żeby pilnować, czy Wołga wywiązuje się ze zobowiązań.
— U nas zamordowano tylko dwoje dzieci, i to niedawno. Fabryki współpracują
od długiego czasu.
— Ostatnie morderstwa popełniono na północy. To znaczy, że właśnie dostał tę
pracę. Albo że dopiero co oddelegowano go na tę trasę. Trzeba dotrzeć do teczek
personalnych pracowników Rostelmaszu. Jeżeli mamy rację, to porównując
ewidencję z miejscami morderstw, znajdziemy go.
Byli blisko rozwiązania. Gdyby nie ścigali ich agenci, gdyby mogli swobodnie
działać, mogliby poznać nazwisko mordercy jeszcze w tym tygodniu. Ale nie mieli
tygodnia ani wsparcia ze strony służb państwowych. Mieli jedynie cztery minuty.
Było jedenaście po dziewiątej. Lew musiał uciekać. Wziął tylko jeden dokument —
listę morderstw z datami i miejscami. Niczego więcej nie potrzebował. Złożył kartkę,
wsunął ją do kieszeni i ruszył do drzwi. Niestierow zatrzymał go. Podał mu pistolet.
Lew wziął broń i zawahał się przez moment. Widząc niepewność w jego oczach,
generał rzekł:
— Inaczej zginie moja rodzina.
Lew uderzył go w bok głowy, rozcinając mu skórę. Niestierow osunął się na
kolana, ale wciąż był przytomny.
— Powodzenia, drugi raz przyłóż mi porządnie.
Lew uniósł pistolet. Generał zamknął oczy.
Wybiegłszy na korytarz, Lew dopiero przy schodach zorientował się, że
zapomniał kluczyków. Zostały na stole. Wrócił biegiem do gabinetu, przeskoczył
leżącego Niestierowa i chwycił kluczyki. Był już spóźniony — piętnaście po
dziewiątej, agenci właśnie wchodzili do budynku. Lew wciąż był w gabinecie,
dokładnie tam, gdzie chcieli go zastać. Wypadł na korytarz, zbiegł po schodach.
Usłyszał zbliżające się kroki. Kiedy znalazł się na trzecim piętrze, rzucił się w prawo
i chwycił klamkę najbliższych drzwi. Były otwarte, tak jak obiecał Niestierow.
Ledwie wszedł i zamknął je za sobą, agenci już biegli na górę.
Lew czekał w ciemności. Rolety były spuszczone, by nikt z zewnątrz nie mógł
zajrzeć do środka. Słyszał łomot kroków. Na schodach było co najmniej czterech
funkcjonariuszy. Kusiło go, by zostać w zamkniętym pokoju, chwilowo bezpiecznym
miejscu. Okna wychodziły na główny plac. Ostrożnie wyjrzał. Przed wejściem stał
krąg ludzi. Odsunął się od okna. Musiał się przedostać na parter, a potem na tył
budynku. Otworzył drzwi i rozejrzał się. Korytarz był pusty. Zamknął drzwi i ruszył
w stronę schodów. Z dołu dobiegł go głos jednego z agentów. Zbiegł na półpiętro. Nie
widział i nie słyszał nikogo. Gdy tylko puścił się biegiem, na ostatnim piętrze rozległy
się krzyki: znaleźli Niestierowa.
Do budynku wpadła druga grupa agentów zaalarmowana przez kolegów. Zejście
na sam dół byłoby zbyt ryzykowne, więc porzucając plan Niestierowa, Lew został na
pierwszym piętrze. Musiał wykorzystać krótkie zamieszanie, zanim funkcjonariusze
rozdzielą się na grupy poszukiwawcze. Nie mogąc zejść na parter, pobiegł korytarzem
do toalety, której okno wychodziło na tył budynku. Otworzył je. Było wysokie,
wąskie, widział, że z trudem będzie się przez nie mógł przecisnąć. Musiał wygramolić
się głową naprzód. Wyglądając na zewnątrz, nie zauważył żadnych agentów. Do
ziemi było około pięciu metrów. Wysunął się przez okno, zawieszony nad ziemią,
zaczepiony nogami o ramę. Nie miał się czego chwycić. Musiał spaść, osłaniając
głowę rękami.
Gdy wylądował na dłoniach, chrupnęło mu w nadgarstkach. Usłyszał krzyk
i uniósł wzrok. Z okna na ostatnim piętrze patrzył na niego jeden z agentów.
Namierzyli go. Nie zważając na ból, Lew zerwał się na nogi i wbiegł w boczną
uliczkę, gdzie miał czekać samochód. Huknęły strzały. Tuż przy jego głowie wzbiły
się w powietrze chmury ceglanego pyłu. Lew skulił się, lecz biegł nadal. Rozległy się
kolejne strzały, pociski z brzękiem siekły ulicę. Skręcił za róg, umykając z linii ognia.
Zobaczył zaparkowany samochód. Wdrapał się do niego, włożył kluczyk do
stacyjki. Silnik prychnął i zgasł. Lew spróbował jeszcze raz. Auto nie chciało zapalić.
Znów spróbował — proszę — i tym razem się udało. Wrzucił bieg i ruszył,
przyśpieszając ostrożnie, aby uniknąć pisku opon. Najważniejsze, żeby agenci nie
zobaczyli samochodu. Wówczas będzie po prostu jednym z niewielu aut na ulicy.
Ponieważ jechał wozem milicyjnym, miał nadzieję, że gdy funkcjonariusze go
zobaczą, pomyślą, że to któryś ze swoich, i będą kontynuować pościg pieszo.
Ulica była pusta. Lew jechał zbyt szybko i gwałtownie, chcąc jak najprędzej
opuścić miasto. Niestierow nie miał racji: nie będzie mógł dotrzeć do Rostowa.
Czekało go kilkaset kilometrów drogi, miał zdecydowanie za mało benzyny i żadnej
szansy, by uzupełnić bak. Co ważniejsze, kiedy się tylko zorientują, że wziął
samochód, postawią blokady na wszystkich drogach. Musiał dojechać jak najdalej,
a potem porzucić samochód, ukryć go i gdzieś się przyczaić w oczekiwaniu na
pociąg. Dopóki nie znajdą auta, będzie miał znacznie większe szanse.
Wyjechał na jedyną drogę przelotową, kierując się na zachód. Zerknął w lusterko
wsteczne. Jeśli zamierzali gruntownie przeszukać najbliższe budynki, przekonani, że
ucieka pieszo, mógł mieć co najmniej godzinę przewagi nad pościgiem. Przyśpieszył
do maksymalnej prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Przed sobą ujrzał ludzi stojących na drodze, obok milicyjnego wozu. To była
blokada. Nie ryzykowali. Jeśli droga na zachód została zablokowana, to samo stało
się z drogą na wschód. Zamknęli całe miasto. Pozostała mu jedynie nadzieja, że zdoła
się przebić przez blokadę. Postanowił uderzyć przy pełnej prędkości w samochód
ustawiony w poprzek drogi i odtrącić go na bok. Będzie musiał kontrolować siłę
uderzenia. Kiedy ich wóz zostanie zniszczony, nie będą mogli od razu rozpocząć
pościgu. To był szaleńczy plan, który skracał jego przewagę do zaledwie paru minut.
Agenci zaczęli strzelać. Pociski trafiały w przód samochodu, z brzękiem
odbijając się od metalu. Jedna kula przebiła szybę. Lew pochylił się za kierownicą,
nie widząc już drogi. Samochód jechał we właściwym kierunku: wystarczyło nie
zboczyć z kursu. Kule roztrzaskiwały szybę, do wnętrza sypały się odłamki szkła.
Lew wciąż jechał wprost na milicyjny wóz, przygotowując się do kolizji.
Nagle samochodem zarzuciło w bok. Wpierając się plecami w fotel, Lew starał
się panować nad kierownicą, lecz auto gwałtownie skręciło w lewo. Opony zostały
przestrzelone. Był bezradny. Samochód przewrócił się na bok, szyba rozprysła się
w kawałki. Lew wylądował na drzwiach, kilka milimetrów od ziemi, po której sunął
wóz, sypiąc iskrami. Przód zahaczył o samochód milicji, auto Lwa obróciło się o sto
osiemdziesiąt stopni, przewróciło się na dach i wypadło z drogi na pobocze. Lew
upadł na dach i leżał tam skulony, a samochód wreszcie się zatrzymał.

···

Lew otworzył oczy. Nie był pewien, czy może się ruszać, ale nie potrafił znaleźć
w sobie sił, by to sprawdzić. Patrzył w ciemne niebo. Myśli wolno snuły mu się po
głowie. Nie był już w samochodzie. Ktoś go musiał wyciągnąć. Pojawiła się nad nim
czyjaś twarz, zasłaniając gwiazdy. Lew skoncentrował się, skupiając wzrok na twarzy
mężczyzny.
To był Wasilij.
Rostów nad Donem

Tego samego dnia

Aron uważał kiedyś, że praca w milicji może być ekscytująca, a przynajmniej


bardziej ekscytująca niż praca w kołchozie. Wiedział, że nie płacili za dużo, lecz
dobra strona polegała na tym, że konkurencja nie była zbyt zacięta. Kiedy przyszło
mu szukać posady, nigdy nie był mocnym kandydatem. Wszystko z nim było
w porządku, w szkole radził sobie całkiem nieźle. Urodził się jednak ze
zdeformowaną górną wargą. Tak mu powiedział lekarz — warga była zdeformowana
i nic nie mógł na to poradzić. Wyglądała, jak gdyby ktoś wyciął z niej kawałek i zszył
pozostałą część, w wyniku czego warga unosiła się pośrodku, odsłaniając spory
fragment przednich zębów. Przez to Aron sprawiał wrażenie, jakby wciąż szyderczo
się uśmiechał. Choć nie miało to żadnego wpływu na jego zdolność do pracy,
z pewnością miało wpływ na zdolność jej znalezienia. Służba w milicji wydawała się
doskonałym wyjściem, ponieważ tam zawsze szukano ludzi. Liczył się z tym, że będą
go dręczyć i rzucać niewybredne uwagi za jego plecami, ale do tego zdążył się już
przyzwyczaić. Był gotów znosić to wszystko, pod warunkiem że będzie mógł używać
mózgu.
A dziś w środku nocy siedział w krzakach, gdzie gryzło go robactwo,
i obserwował wiatę przystanku autobusowego, szukając oznak
podejrzanych zachowań.

Nie powiedziano mu, po co tu siedzi ani co to za „podejrzane zachowania”.


Ponieważ był jednym z najmłodszych funkcjonariuszy komendy, zaledwie
dwudziestoletnim, zastanawiał się, czy to ma być jakiś rytuał inicjacji — próba
lojalności, by sprawdzić, czy potrafi wykonywać rozkazy. Posłuszeństwo ceniono
najwyżej.
Jak dotąd jedyną osobą, którą zauważył, była dziewczyna na przystanku. Może
czternasto- czy piętnastoletnia, choć starała się wyglądać na starszą. Chyba była
pijana. Miała rozpiętą bluzkę. Aron obserwował, jak wygładza spódnicę i bawi się
włosami. Co robiła na tym przystanku? Pierwsze autobusy odjeżdżały dopiero rano.
Nadszedł jakiś mężczyzna. Wysoki, w kapeluszu i długim płaszczu. Miał grube
okulary i niósł elegancką teczkę. Stanął przed rozkładem i zaczął go studiować,
przesuwając po nim palcem. Dziewczyna, jak gdyby była skąpo ubranym pająkiem,
czyhającym w kącie swojej sieci, wstała i podeszła do niego. Mężczyzna nie
przerywał czytania, podczas gdy dziewczyna okrążała go, dotykając jego teczki,
dłoni, marynarki. Przez chwilę nie zwracał uwagi na te zabiegi, aż wreszcie oderwał
wzrok od rozkładu jazdy i przyjrzał się dziewczynie. Zaczęli rozmawiać. Aron nic nie
słyszał. Dziewczyna nie zgadzała się na coś, przecząco kręcąc głową. Potem
wzruszyła ramionami. Doszli do zgody. Mężczyzna odwrócił się i Aronowi zdawało
się, że patrzy wprost na niego, na gęste krzewy obok wiaty. Czyżby go zauważył?
Mało prawdopodobne — stali w świetle, a on krył się w cieniu. Oboje, mężczyzna
i dziewczyna, ruszyli w jego stronę, prosto w kierunku jego kryjówki.
Zdezorientowany Aron sprawdził swoje stanowisko — był zupełnie
niewidoczny. Nie mogli go zobaczyć. A gdyby nawet zobaczyli, dlaczego kierowali
się prosto na niego? Nie dzieliło ich od Arona więcej niż parę metrów. Słyszał ich
głosy. Czekał skulony w krzakach, dopóki nie przeszli tuż obok niego, skręcając
w stronę lasu.
Aron wynurzył się z ukrycia.
— Stać!
Mężczyzna zamarł, garbiąc się lekko. Odwrócił się. Aron starał się mówić
autorytatywnym tonem:
— Co tu oboje robicie?
Dziewczyna, nie zdradzając żadnych oznak lęku czy niepokoju, odparła:
— Idziemy na spacer. Co się panu stało w wargę? Bardzo brzydko wygląda.
Aron zarumienił się zmieszany. Dziewczyna patrzyła na niego z wyraźną odrazą.
Zamilkł na chwilę, próbując się opanować.
— Zamierzaliście uprawiać seks. W miejscu publicznym. Jesteś prostytutką.
— Nie, szliśmy na spacer.
Mężczyzna dodał żałośnie, ledwie słyszalnym głosem:
— Nikt nie zrobił nic złego. Tylko rozmawialiśmy.
— Pokażcie papiery.
Mężczyzna zaczął szperać w kieszeniach marynarki. Dziewczyna z nonszalancką
miną stała z boku: widać było, że nieraz ją zatrzymywano. W ogóle nie wyglądała na
zmieszaną. Aron sprawdził dokumenty mężczyzny. Miał na imię Andriej i pracował
w fabryce Rostelmasz. Papiery były w porządku.
— Otwórzcie teczkę.
Andriej zawahał się, obficie się pocąc. Złapali go. Nie sądził, by kiedykolwiek
do tego doszło; nie przypuszczał, że jego plan się nie powiedzie. Odpiął zamek teczki.
Młody milicjant zajrzał do wnętrza, ostrożnie przeszukując je ręką. Andriej czekał ze
wzrokiem wbitym w buty. Gdy uniósł głowę, milicjant trzymał nóż, długi nóż
z ząbkowanym ostrzem. Andriej był bliski płaczu.
— Po co to nosicie?
— Dużo podróżuję. Często jadam w pociągach. Używam noża do krojenia
suchej kiełbasy. Taniej, twardej, ale moja żona nie chce kupować innej.
Andriej naprawdę używał noża podczas posiłków. Milicjant znalazł pół kawałka
twardej i wysuszonej kiełbasy. Brzeg wędliny był nierówny. Krojono ją tym samym
nożem.
Aron wyciągnął szczelnie zamknięty szklany słój, czysty i pusty.
— Po co wam to?
— Niektóre części, które zbieram, na przykład próbki, są delikatne, inne brudne.
Słoik przydaje mi się w pracy. Proszę posłuchać, wiem, że nie powinienem iść z tą
dziewczyną. Nie wiem, co mnie napadło. Przyszedłem tylko sprawdzić jutrzejsze
godziny odjazdu autobusów, a ona sama mnie zagadnęła. Rozumiecie, jak to jest
z pokusami. Uległem. Ale proszę zajrzeć do kieszeni w teczce, znajdziecie tam moją
legitymację partyjną.
Aron znalazł dokument. A także fotografię jego żony i dwóch córek.
— Moje córki. Nie będzie chyba potrzeby zgłaszać tej sprawy wyżej? To
dziewczyna jest winna; gdyby nie ona, wracałbym już do domu.
Porządny obywatel, który dał się namówić do grzechu pijanej rozpustnicy.
Mężczyzna był uprzejmy: nie gapił się na wargę Arona, nie rzucał żadnych
pogardliwych uwag. Traktował go jak równego sobie, mimo że był starszy, miał
lepszą pracę i należał do partii. To on był ofiarą. A dziewczyna przestępcą.
Jeszcze przed chwilą Andriej czuł, jak zaciska się wokół niego pętla, a teraz zdał
sobie sprawę, że za chwilę będzie wolny. Zdjęcie rodziny już nieraz okazało się
bezcenne. Czasem używał go, by przekonać oporne dzieci, że można mu zaufać.
Przecież sam jest ojcem.
W kieszeni czuł dotyk konopnego sznurka. Nie dziś; w przyszłości będzie musiał
poćwiczyć cierpliwość. Nie mógł już zabijać w swoim mieście.
Aron zamierzał puścić mężczyznę, któremu oddał legitymację i zdjęcie rodziny,
gdy dostrzegł w teczce coś jeszcze: złożony na pół kawałek gazety. Wyciągnął go
i otworzył.
Andriej zadygotał, widząc, jak ten idiota z odrażającą wargą brudnymi
paluchami dotyka kartki. Ledwie mógł się powstrzymać, by nie wyrwać mu jej z rąk.
— Mogę dostać to z powrotem?
W głosie mężczyzny po raz pierwszy zabrzmiała nuta zdenerwowania. Dlaczego
ta gazeta jest dla niego taka ważna? Aron przyjrzał się stronicy. To był wycinek
sprzed kilku lat, druk zdążył już wyblaknąć. Nie było na nim żadnego tekstu — został
wycięty i nie sposób było odgadnąć, z jakiej gazety pochodzi skrawek. Została tylko
fotografia wykonana w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Ukazywała spalony
wrak czołgu i radzieckich żołnierzy, triumfalnie unoszących broń, u których stóp
leżały zwłoki Niemców. To było propagandowe zdjęcie zwycięstwa. Aron ze swoją
zdeformowaną wargą doskonale wiedział, dlaczego fotografię zamieszczono
w gazecie. Radziecki żołnierz w centrum zdjęcia był przystojnym mężczyzną ze
zwycięskim uśmiechem.
Moskwa

10 lipca

Lew miał obrzmiałą i obolałą twarz. Prawe oko pozostawało zamknięte, ukryte
w fałdach opuchlizny. W piersi czuł ostry ból, jak gdyby złamał kilka żeber. Na
miejscu wypadku udzielono mu podstawowej pomocy medycznej, ale kiedy tylko
upewniono się, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, wrzucono go pod strażą
do ciężarówki.
W powrotnej drodze do Moskwy każdą nierówność drogi odczuwał jak cios
w brzuch. Bez środków przeciwbólowych kilka razy stracił przytomność. Strażnicy
cucili go, dźgając lufami karabinów, w obawie, by nie umarł w czasie ich służby. Lew
spędził podróż, czując na przemian parzące gorąco i lodowate zimno. Pogodził się
z tym, że te obrażenia to dopiero początek.
Nie mógł nie zwrócić uwagi na ironię losu, trafiwszy do celi przesłuchań
w piwnicach Łubianki, gdzie siedział przywiązany do krzesła. Stróż systemu stał się
jego więźniem — taka odmiana fortuny nie należała do rzadkości. Wiedział już, jak
się czuje wróg kraju.
Otworzyły się drzwi. Lew uniósł głowę. Kim był ten mężczyzna o ziemistej
cerze i pożółkłych zębach? Jego byłym kolegą, tyle pamiętał. Nie potrafił sobie
jednak przypomnieć nazwiska.
— Pamiętasz mnie?
— Nie.
— Doktor Zarubin. Spotkaliśmy się kilka razy. Odwiedziłem cię przed paroma
miesiącami, kiedy leżałeś chory. Przykro mi, że widzę cię w takiej sytuacji. Nie
zamierzam krytykować kroków, jakie podjęto przeciwko tobie; są słuszne
i sprawiedliwe. Po prostu żałuję, że to zrobiłeś.
— Co zrobiłem?
— Zdradziłeś swój kraj.
Doktor zbadał jego żebra. Przy każdym dotknięciu Lew zaciskał zęby.
— Tak jak mi powiedziano, nie masz złamanych żeber. Są tylko stłuczone. Na
pewno bolą. Ale żadne obrażenia nie wymagają operacji. Polecono mi jedynie
oczyścić rany i zmienić opatrunki.
— Leczenie przed torturami, dziwaczny zwyczaj tego miejsca. Raz uratowałem
człowiekowi życie, a potem przywiozłem go tutaj. Powinienem pozwolić Brodskiemu
utopić się w tej rzece.
— Nie znam człowieka, o którym mówisz.
Lew umilkł. Kiedy sytuacja się odwróci, każdy może żałować swoich czynów.
Zrozumiał, wyraźniej niż kiedykolwiek, że wymknęła mu się z rąk ostatnia szansa na
odkupienie winy. Morderca nadal będzie zabijał, bezpieczny nie dzięki swemu
geniuszowi, ale dzięki uporowi państwa, które nie chcąc nawet przyznać, że ktoś taki
w ogóle istnieje, zapewniało mu absolutną nietykalność.
Doktor skończył opatrywać rany Lwa. Pomoc medyczna miała na celu
zapewnienie pełnej wrażliwości na czekające go tortury. Należało poprawić stan
zdrowia więźnia, aby w większym stopniu odczuł ból. Doktor pochylił się i szepnął
mu do ucha:
— Teraz idę się zająć twoją żoną. Twoja śliczna żona jest związana w celi obok.
Całkiem bezbronna, i to przez ciebie. Wszystko, co z nią zrobię, to też twoja wina.
Znienawidzi dzień, w którym cię pokochała. Każę jej to głośno powiedzieć.
Lew przez długą chwilę nie potrafił zrozumieć jego słów, jak gdyby zostały
wypowiedziane w obcym języku. Nie żywił do tego człowieka żadnej urazy. Ledwie
go znał. Dlaczego groził Raisie? Lew próbował wstać, rzucić się na doktora. Ale
krzesło było przymocowane do podłogi, a on do krzesła.
Doktor Zarubin odsunął się gwałtownie, jak gdyby za bardzo się zbliżył do klatki
tygrysa. Patrzył, jak Lew szarpie więzy, jak nabrzmiewają mu żyły na szyi, patrzył na
poczerwieniałą twarz i żałośnie zapuchnięte oko. To był intrygujący widok — jak
oglądanie muchy uwięzionej w szklance. Ten człowiek nie zdawał sobie sprawy ze
swojego położenia.
Bezradność.

Doktor wziął teczkę i zaczekał, aż strażnik otworzy drzwi. Spodziewał się, że


Lew zawoła do niego, może nawet zagrozi, że go zabije. Ale pod tym względem
spotkał doktora zawód.
Przeszedł kawałek podziemnym korytarzem, zaledwie parę metrów, do
sąsiedniej celi. Drzwi były otwarte. Zarubin wszedł. Raisa siedziała przywiązana
w taki sam sposób jak jej mąż. Podniecała go myśl, że go rozpozna i zrozumie, że
powinna była przyjąć jego propozycję. Najwyraźniej źle ją ocenił, zaliczając do osób
gotowych zrobić wszystko, by się ratować. Nie wykorzystała swojego wielkiego
atutu, wyjątkowej urody, wybierając wierność. Może wierzyła w życie pozagrobowe,
w jakieś niebo, gdzie jej lojalność zostanie wynagrodzona. Bo tu lojalność nie miała
żadnej wartości.
Pewien, że jej żal go pobudzi, spodziewał się, że będzie błagała:
Pomóż mi.

Teraz powinna być gotowa przyjąć każdy warunek: będzie mógł zażądać
wszystkiego. Będzie mógł ją potraktować jak szmatę, a ona przyjmie to z ochotą
i poprosi o jeszcze. Podporządkuje mu się bez reszty. Doktor zdjął kratę ze ściany.
Choć wyglądała jak element systemu wentylacyjnego, w rzeczywistości przykrywała
kanał przenoszący dźwięk z celi do celi. Zarubin chciał, by Lew słuchał każdego
słowa.
Raisa przyglądała się Zarubinowi, który przybrał teatralnie smutną minę,
próbując wyrazić w ten sposób żal, jak gdyby chciał jej powiedzieć:
Gdybyś tylko przyjęła moją propozycję.

Postawił teczkę i zaczął badać Raisę, mimo że nie odniosła żadnych obrażeń.
— Muszę obejrzeć każdą część twojego ciała. Rozumiesz, do raportu.
Raisę aresztowano bez zbędnego zamieszania. Restauracja została otoczona:
agenci po prostu weszli i ją zatrzymali. Gdy ją wyprowadzano, nie zdziwiła się, gdy
Basarow wykrzyknął zjadliwym tonem, że zasługuje na każdą karę, na jaką ją skażą.
Raisę związano i wsadzono do ciężarówki, nie udzielając jej żadnych informacji. Nie
miała pojęcia, co się stało z Lwem, dopóki nie podsłuchała, jak jeden
z funkcjonariuszy powiedział, że go mają. Z satysfakcji w jego głosie odgadła, że
Lew przynajmniej próbował uciekać.
Gdy ręce doktora zaczęły sunąć po jej ciele, starała się patrzeć prosto przed
siebie, jak gdyby w ogóle jej tu nie było. Nie mogła się jednak powstrzymać, by nie
rzucać na niego ukradkowych spojrzeń. Miał owłosione palce o czystych, starannie
przyciętych paznokciach. Strażnik za jej plecami wybuchnął głośnym, dziecinnym
śmiechem. Skupiła się na myśli, że jej ciało jest poza jego zasięgiem, i bez względu
na to, co robił, nie mógł jej tknąć nawet palcem. Nie potrafiła sobie jednak tego
wyobrażać zbyt długo. Jego dłonie nieznośnie wolno i z rozmysłem wędrowały po
wewnętrznej stronie jej nogi. Łzy napłynęły Raisie do oczu. Powstrzymała je. Zarubin
przysunął się bliżej: jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. Pocałował ją
w policzek, wciągając do ust skórę, jak gdyby chciał ją ugryźć.
Otworzyły się drzwi i do celi wkroczył Wasilij. Doktor odsunął się od Raisy
i wyprostował. Wasilij spojrzał na niego ze złością.
— Nie jest ranna. Nie musisz jej badać.
— Chciałem się tylko upewnić.
— Możesz wyjść.
Zarubin wziął teczkę i opuścił celę. Wasilij założył kratkę z powrotem. Kucnął
obok Raisy, zauważając ślady łez.
— Jesteś silna. Może ci się wydaje, że wytrzymasz. Rozumiem, dlaczego chcesz
do końca być lojalna wobec męża.
— Naprawdę?
— Masz rację, nie rozumiem. Chodzi mi o to, że lepiej dla ciebie, jeżeli od razu
wszystko mi powiesz. Uważasz mnie za potwora. Ale wiesz, od kogo nauczyłem się
tych słów? Od twojego męża, tak właśnie mówił ludziom, zanim zaczynaliśmy ich
torturować — niektórych właśnie w tej celi. Mówił szczerze, jeżeli cię to interesuje.
Raisa patrzyła na przystojną twarz tego człowieka i zastanawiała się, tak jak
przed czterema miesiącami na dworcu, dlaczego wydaje się brzydki. Miał matowe
oczy, nie martwe ani głupie, ale zimne.
— Powiem ci wszystko.
— Ale czy to wystarczy?

···

Lew powinien oszczędzać siły i czekać na okazję do działania. Ta chwila jeszcze


nie nadeszła. Widział wielu więźniów, którzy niepotrzebnie tracili energię, waląc
pięściami w drzwi, krzycząc, bezustannie spacerując po maleńkiej celi. Zastanawiał
się wówczas, dlaczego nie rozumieją bezsensu swojego zachowania. Teraz, gdy
znalazł się w tej samej sytuacji, przekonał się, co to za uczucie. Odnosił wrażenie, jak
gdyby jego ciało reagowało alergicznie na zamknięcie. Logika nie miała z tym nic
wspólnego. Po prostu nie potrafił siedzieć, czekać i nie robić nic. Szarpał więzami, aż
zaczęły mu krwawić nadgarstki. W głębi duszy chyba naprawdę wierzył, że uda mu
się uwolnić z łańcuchów, choć widział, jak krępowano nimi setki ludzi i nigdy nikt ich
nie zerwał. Owładnięty myślą o ucieczce zignorował fakt, że taka nadzieja jest równie
niebezpieczna jak najwymyślniejsze tortury.
Wszedł Wasilij i dał znak strażnikowi, by postawił krzesło naprzeciwko więźnia.
Strażnik wykonał polecenie, ustawiając je tuż poza zasięgiem Lwa. Wasilij wziął
krzesło i przysunął bliżej. Gdy usiadł, niemal dotykali się kolanami. Popatrzył na
Lwa, na jego ciało napinające więzy.
— Uspokój się, twoja żona jest cała i zdrowa. Siedzi w celi obok.
Wasilij pokazał strażnikowi kratkę. Funkcjonariusz zdjął ją ze ściany. Wasilij
zawołał:
— Raiso, powiedz coś do męża. Martwi się o ciebie.
Głos Raisy zabrzmiał jak odległe echo:
— Lwie?
Lew opadł na krzesło, rozluźniając mięśnie. Zanim zdążył odpowiedzieć,
strażnik zamknął kratkę. Lew spojrzał na Wasilija.
— Nie musicie nas torturować. Wiesz, ile razy to widziałem. Zdaję sobie sprawę,
że nie ma sensu niczego ukrywać. Pytaj, o co chcesz, odpowiem.
— Ale ja już wszystko wiem. Czytałem dokumenty, które zebrałeś.
Rozmawiałem z generałem Niestierowem. Stanowczo uważa, że jego córki nie
powinny się wychowywać w sierocińcu. Raisa potwierdziła jego wszystkie
informacje. Do ciebie mam tylko jedno pytanie. Dlaczego?
Lew nie zrozumiał. Ale walka była skończona. Zaraz powie wszystko, co ten
człowiek chce usłyszeć. Rzekł tonem dziecka zwracającego się do nauczyciela.
— Przepraszam, z całym szacunkiem, ale nie rozumiem. Pytasz, dlaczego… co?
— Dlaczego ryzykowałeś dla tych urojeń wszystko, co pozwoliliśmy ci
zachować?
— Masz na myśli morderstwa?
— Wszystkie morderstwa zostały wyjaśnione.
Lew nie odpowiedział.
— Nie wierzysz w to, zgadza się? Jesteś przekonany, że jakiś człowiek albo
jakaś grupa ludzi jeździ po całym kraju i morduje rosyjskie dzieci bez żadnego
powodu?
— Myliłem się. Miałem swoją hipotezę. Błędną. Wycofuję ją w całości.
Podpiszę odwołanie, zeznanie, przyznanie się do winy.
— Zdajesz sobie sprawę, że jesteś winien poważnej agitacji antyradzieckiej?
Przypomina zachodnią propagandę. To mógłbym zrozumieć. Jeżeli pracujesz dla
Zachodu, to jesteś zdrajcą. Może obiecali ci pieniądze, władzę, wszystko, co straciłeś.
Powtarzam, to przynajmniej mógłbym zrozumieć. O to chodzi?
— Nie.
— To mnie właśnie martwi. Bo naprawdę wierzysz, że coś łączy te morderstwa,
że nie popełnili ich zboczeńcy, włóczędzy, pijacy i inny niepożądany element.
Mówiąc otwarcie, to szaleństwo. Pracowałem z tobą. Widziałem, jaki jesteś
metodyczny. Jeśli mam być szczery, nawet cię podziwiałem. To znaczy, zanim
straciłeś głowę dla żony. Kiedy więc usłyszałem o twoich nowych przygodach,
wydały mi się bez sensu.
— Miałem hipotezę. Myliłem się. Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć.
— Po co ktoś miałby zabijać te dzieci?
Lew patrzył na siedzącego naprzeciw człowieka, który chciał wykonać wyrok na
dwóch dziewczynkach za to, że ich rodziców coś łączyło z weterynarzem. Był gotów
zabić je strzałem w tył głowy jak gdyby nigdy nic. Jednak Wasilij pytał serio.
Po co ktoś miałby zabijać te dzieci?

Wasilij mordował na równie wielką, jeśli nie większą, skalę jak człowiek,
którego poszukiwał Lew. Mimo to łamał sobie głowę nad logiką tych zbrodni. Może
nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś, kto pragnie zabijać, nie wstąpi po prostu do
MGB albo nie zostanie strażnikiem w łagrze? Jeśli o to mu chodziło, Lew był
w stanie go zrozumieć. Skoro istniało tyle legalnych sposobów, by dać ujście
brutalności i morderczym instynktom, po co wybierać niedozwolony? Ale nie o to
chodziło.
Te dzieci.

Wasilij nie potrafił pojąć sensu zbrodni, które najprawdopodobniej były


pozbawione motywu. Samo mordowanie dzieci nie stanowiło dla niego zagadki, ale
jaka była z tego korzyść? Jaki był cel? Nie istniały urzędowe powody, by zabijać te
dzieci, nie chodziło o służenie wyższemu dobru, nie wchodził w grę materialny zysk.
To właśnie budziło jego zdumienie.
Lew powtórzył:
— Miałem hipotezę. Myliłem się.
— Może wydalenie cię z Moskwy i instytucji, której wiernie służyłeś przez tyle
lat, wywołało u ciebie poważniejszy szok, niż się spodziewaliśmy. Jesteś przecież
dumnym człowiekiem. To się wyraźnie odbiło na twoim zdrowiu psychicznym.
Dlatego właśnie zamierzam ci pomóc.
Wasilij wstał, rozmyślając nad sytuacją. Po śmierci Stalina służby
bezpieczeństwa otrzymały rozkaz, by zaprzestać używania przemocy wobec
aresztowanych. Wasilij, mistrz sztuki przetrwania, natychmiast się przystosował. Ale
teraz miał w ręku Lwa. Czy miał dać mu spokój i pozwolić czekać na wyrok? To mu
wystarczy? Da mu satysfakcję? Odwrócił się w stronę drzwi, uświadamiając sobie, że
jego pragnienia stanowią zagrożenie nie tylko dla Lwa, lecz także dla niego samego.
Czuł, jak opuszcza go zwykła ostrożność, ustępując czemuś bardziej osobistemu, co
trochę przypominało pożądanie. Nie potrafił się temu oprzeć. Przywołał gestem
strażnika.
— Sprowadzić doktora Chwostowa.
Mimo późnej pory Chwostow nie poczuł się urażony nagłym wezwaniem do
pracy. Był ciekaw, cóż to za pilna sprawa. Podał rękę Wasilijowi i wysłuchał jego
relacji, zwracając uwagę, że mówi o Lwie jak o pacjencie, a nie więźniu. Zrozumiał,
że należy się zabezpieczyć na wypadek oskarżeń o zadanie fizycznego bólu.
Usłyszawszy o urojeniach Lwa na temat dzieciobójcy, doktor polecił strażnikowi
odprowadzić go do swojego gabinetu zabiegowego. Był ciekaw, co może się kryć za
tą dziwaczną teorią, i koniecznie chciał się tego dowiedzieć.
Gabinet wyglądał dokładnie tak, jak Lew zapamiętał: mały i czysty, z fotelem
obitym czerwoną skórą, przyśrubowanym do wyłożonej białymi kafelkami podłogi,
w oszklonych szafkach stały rzędy buteleczek i pojemników zawierających płyny,
proszki i pigułki, i opatrzonych białymi nalepkami, na których czarnym atramentem
wypisano starannie nazwy specyfików; obok wisiały rzędem stalowe narzędzia
chirurgiczne, w powietrzu unosił się zapach środka dezynfekującego. Lew został
przypięty do tego samego fotela co Anatolij Brodski; jego nadgarstki, kostki i szyję
unieruchomiono tymi samymi skórzanymi pasami. Doktor Chwostow napełnił
strzykawkę olejkiem kamforowym. Rozciął Lwu koszulę i odnalazł żyłę. Niczego nie
trzeba było tłumaczyć. Lew już to widział. Otworzył usta, czekając na gumowy
knebel.
Wasilij wstał, obserwując przygotowania i dygocząc z niecierpliwości.
Chwostow wstrzyknął olejek. Mijały sekundy. Nagle oczy Lwa uciekły w głąb
czaszki. Jego ciało zaczęło się trząść. O tej chwili Wasilij marzył, planował ją tysiące
razy. Lew wyglądał niedorzecznie, żałośnie i bezbronnie.
Czekali, aż ustąpi gwałtowna reakcja fizyczna. Chwostow z aprobatą pokiwał
głową.
— Zobaczmy, co nam powie.
Wasilij podszedł i wyciągnął gumowy knebel. Lew zwymiotował na kolana gęstą
śliną. Głowa bezwładnie opadła mu na piersi.
— Tak jak przedtem, proszę zacząć od prostych pytań.
— Jak masz na imię?
Lew poruszył głową na boki, z ust pociekła mu kolejna strużka śliny.
— Jak masz na imię?
Nie odpowiedział.
— Jak masz na imię?
Usta Lwa drgnęły. Coś wymamrotał, lecz Wasilij nic nie słyszał. Przysunął się
bliżej.
— Jak masz na imię?
Jego oczy spojrzały przytomniej — patrząc prosto przed siebie, powiedział:
— Paweł.
Tego samego dnia

Jak masz na imię?


Paweł.

Otworzywszy oczy, zobaczył, że stoi po kostki w śniegu, pośrodku lasu, a w


górze świeci jasny księżyc. Miał kurtkę zrobioną ze zgrzebnych worków, zszytych tak
starannie, jak gdyby to była najwytworniejsza skóra. Wyciągnął ze śniegu stopę. Nie
była obuta, lecz owinięta szmatami, do których przywiązano sznurkiem kawałek
gumy. Spojrzał na swoje ręce. To były ręce dziecka.
Poczuł, jak ktoś szarpie go za kurtkę, i odwrócił się. Obok niego stał mały
chłopiec ubrany w taką samą kurtkę z worków. Na nogach miał identyczne łapcie ze
szmat i kawałków gumy okręconych sznurkiem. Chłopiec mrużył oczy. Ciekło mu
z nosa. Jak miał na imię? Niezdarny, wierny i nierozgarnięty — miał na imię Andriej.
Za jego plecami zaczął wrzeszczeć wychudzony czarno-biały kot, szamocząc się
na śniegu, jak gdyby znęcała się nad nim jakaś niewidzialna siła. Ktoś wciągał go
w głąb lasu. Na jego łapie zaciskał się sznurek. Ktoś szarpał kota, wlokąc go po
śniegu. Paweł pobiegł za zwierzęciem. Ale kot, wciąż próbując się uwolnić, sunął po
ziemi coraz prędzej. Paweł przyspieszył kroku. Oglądając się za siebie, zobaczył, że
Andriej nie nadąża i zostaje w tyle.
Nagle zatrzymał się jak wryty. Przed nim, trzymając koniec sznurka, stał
Stiepan, jego ojciec, ale nie jako młody człowiek, lecz staruszek, z którym pożegnał
się w Moskwie. Stiepan wziął kota, skręcił mu kark i wrzucił zwierzę do dużego
płóciennego worka. Paweł podszedł do niego.
— Ojcze?
— Nie jestem twoim ojcem.
Stiepan wysoko uniósł grubą gałąź.
Otworzywszy oczy, Paweł zobaczył, że znalazł się w worku. Jego głowę
oblepiała skorupa zaschniętej krwi, wargi miał suche jak pieprz. Ktoś niósł go na
plecach i przy każdym kroku Paweł podskakiwał, odbijając się od pleców dorosłego
mężczyzny. Ból głowy przyprawiał go o mdłości. Coś go uwierało. Sięgnął w dół
i dotknął martwego kota. Wyczerpany zamknął oczy.
Ocknął się, czując ciepło ognia. Nie był już w worku; wyrzucono go na klepisko
wiejskiej chaty. Stiepan — młody Stiepan, człowiek z lasu, wychudły, o zaciętej
twarzy — siedział przy piecu, trzymając ciało małego chłopca. Obok niego siedziała
Anna: też była młoda. Chłopiec w ramionach Stiepana wyglądał jak po części
człowiek, po części duch i po części szkielet — miał obwisłą skórę, wystające kości,
ogromne oczy. Stiepan i Anna płakali. Anna gładziła włosy martwego chłopca, a po
chwili Stiepan wyszeptał jego imię.
— Lew.
Martwym chłopcem był Lew Stiepanowicz.
Wreszcie Anna obróciła na niego zaczerwienione oczy i spytała:
— Jak ci na imię?
Nie odpowiedział. Nie znał swojego imienia.
— Gdzie mieszkasz?
Znów nie znał odpowiedzi.
— Jak się nazywa twój ojciec?
Miał pustkę w głowie.
— Umiesz trafić do domu?
Nie wiedział, gdzie jest jego dom. Anna ciągnęła:
— Wiesz, dlaczego tu jesteś?
Pokręcił głową.
— Miałeś umrzeć, żeby on mógł żyć. Rozumiesz?
Nie rozumiał.
— Ale naszego syna nie można już uratować. Umarł, kiedy mój mąż wyszedł
polować. Skoro nie żyje, jesteś wolny, możesz iść.
Iść? Dokąd? Nie miał pojęcia, gdzie jest. Nie wiedział, skąd przyszedł. Nie
wiedział o sobie absolutnie nic. Niczego nie pamiętał.
Anna wstała, podeszła do niego i podała mu rękę. Z trudem dźwignął się na nogi.
Był słaby, kręciło mu się w głowie. Jak długo siedział w tym worku? Jak daleko go
zanieśli? Wydawało mu się, że minęło wiele dni. Czuł, że umrze, jeśli nie dostanie
czegoś do jedzenia. Anna podała mu kubek ciepłej wody. Po pierwszym łyku zrobiło
mu się niedobrze, z drugim poszło lepiej. Anna zabrała go na zewnątrz, posadziła
i otuliła kilkoma kocami. Wyczerpany zasnął, wsparty o jej ramię. Kiedy się zbudził,
zobaczył Stiepana.
— Gotowe.
Gdy weszli do chaty, ciała chłopca już tam nie było. Na ogniu stał duży garnek,
w którym bulgotała zupa. Anna zaprowadziła go blisko pieca, gdzie usiadł i wziął
miskę, którą Stiepan napełnił po wręby. Spojrzał na parujący rosół: na powierzchni
pływały żołędzie, białe kostki i kawałki mięsa. Stiepan i Anna uważnie mu się
przyglądali. Stiepan rzekł:
— Miałeś umrzeć, żeby nasz syn mógł żyć. Skoro umarł, możesz żyć.
Ofiarowywali mu krew z własnej krwi, kość z własnej kości. Ofiarowywali mu
własnego syna. Powąchał rosół. Nie jadł od tak dawna, że zaczynał się ślinić. Instynkt
zwyciężył.
Stiepan powiedział:
— Jutro wyjeżdżamy do Moskwy. Tu nie przeżyjemy. Mam w stolicy wuja,
może nam pomóc. To miał być nasz ostatni posiłek przed podróżą. Miał nam
wystarczyć na całą drogę. Możesz z nami jechać. Albo zostać i próbować znaleźć
drogę do domu.
Zostać, nie mając pojęcia, kim jest i gdzie jest? A jeśli nigdy sobie nie
przypomni? Kto się nim zaopiekuje? Co pocznie? Mógł wyjechać z tymi ludźmi, byli
dla niego dobrzy. Mieli jedzenie. Mieli plan, jak przeżyć.
— Chcę jechać z wami.
— Na pewno?
— Tak.
— Mam na imię Stiepan. Moja żona ma na imię Anna. Jak masz na imię?
Nie pamiętał żadnych imion. Z wyjątkiem jednego, które usłyszał wcześniej.
Może je powiedzieć? Nie będą na niego źli?
— Mam na imię Lew.
11 lipca

Raisę wypchnięto naprzód, w stronę rzędu dziesięciu stołów. Przy każdym


dyżurowało dwóch funkcjonariuszy, jeden siedział, przeglądając plik dokumentów,
a drugi przeszukiwał więźnia. Rewidowano wszystkich razem, bez względu na płeć,
z taką samą brutalnością. Nie wiadomo było, na który stolik trafiła dokumentacja
poszczególnych osób. Raisę postawiono przed jednym stolikiem, potem skierowano
ją do innego. Jej sprawa została załatwiona tak szybko, że nie zdążono przygotować
papierów. Towarzyszący jej strażnik — była jedynym więźniem z własną eskortą —
z niejaką irytacją odsunął kobietę na bok i w ten sposób ominęła ją wstępna faza
procesu. W brakujących papierach znajdowała się informacja o rodzaju popełnionego
przez nią przestępstwa oraz wysokości wyroku. Więźniowie bez emocji wysłuchiwali,
że są winni ASA, KRTD, PSz, SWPSz, KRM, SOE czy SWE, a każdy z tych
niezrozumiałych kodów decydował o reszcie ich życia. Wyroki wydawano
z zawodową obojętnością.
Pięć lat! Dziesięć lat! Dwadzieścia pięć lat!

Musiała jednak wybaczyć strażnikom ich bezduszność — byli przepracowani,


musieli się uporać z tyloma ludźmi, załatwić sprawy tylu więźniów. Przy ogłoszeniu
kolejnych wyroków niemal u wszystkich skazanych zauważyła tę samą reakcję:
niedowierzanie. Czy to się dzieje naprawdę? Wszystko wydawało się nierealne, jak
gdyby wyrwano ich z prawdziwego świata i wtrącono do zupełnie nowego, gdzie nikt
nie znał panujących w nim reguł. Jakie zasady tu rządziły?
Co tu jedli ludzie? Wolno im się było myć? W co się ubierali? Przysługiwały im
jakieś prawa? Byli jak nowo narodzeni, niemający nikogo, kto by ich obronił
i nauczył zasad.
Raisa została wyprowadzona z sali rozpraw na peron, ale nie wsiadła do pociągu.
Czekała pilnowana przez strażnika trzymającego ją za ramię, podczas gdy
pozostałych więźniów pakowano do bydlęcych wagonów, którymi transportowano
skazańców do gułagów. Peron, choć był częścią Dworca Kazańskiego, zbudowano
w taki sposób, aby był niewidoczny dla zwykłych pasażerów. Z Łubianki
przewieziono Raisę na dworzec czarną ciężarówką z wymalowanym na skrzyni
napisem WARZYWA I OWOCE. Rozumiała, że nie jest to okrutny żart ze strony
państwa, lecz próba ukrycia przed ludźmi skali aresztowań. Czy istniał choć jeden
człowiek, który nie znał nikogo, kto został aresztowany? Choć z uporem
utrzymywano pozory tajemnicy, skomplikowana maskarada nie mogła nikogo zwieść.
Na peronie było kilka tysięcy więźniów. Wtłaczano ich do wagonów w taki
sposób, jakby strażnicy próbowali pobić jakiś rekord, upychając setki ludzi
w przestrzeni, w której na pierwszy rzut oka mogło się zmieścić najwyżej trzydzieści
czy czterdzieści osób. Ale Raisa zapomniała, że zasady rządzące starym światem
przestały już obowiązywać. To był nowy świat z nowymi regułami, według których
wagon dla trzydziestu osób mógł być wagonem dla trzystu. Ludzie nie potrzebowali
powietrza. W nowym świecie przestrzeń była cenna i nie należało jej marnować.
Logistyka transportu ludzi nie różniła się od logistyki transportu zboża: trzeba
załadować towar i liczyć się ze stratą w granicach pięciu procent.
W tłumie ludzi — ludzi w każdym wieku, ubranych elegancko i w podarte
łachmany — nigdzie nie widziała swojego męża. Gułag rutynowo rozdzielał rodziny,
wysyłając ich członków do obozów w przeciwległych częściach kraju. Ustrój był
dumny z tego, że zrywa więzi między ludźmi. Jedynym istotnym związkiem była
więź z państwem. Raisa uczyła tego dzieci w szkole. Przypuszczając, że Lew zostanie
wysłany do innego łagru, zdziwiła się, gdy strażnik zatrzymał ją na peronie i kazał
czekać. Polecono jej czekać na peronie już wcześniej, gdy zsyłano ich do Wuralska.
Widziała w tym znamienną cechę Wasilija, któremu największą przyjemność
sprawiało oglądanie ich upokorzenia. Nie wystarczała mu świadomość, że cierpią.
Chciał mieć miejsce w pierwszym rzędzie.
Zobaczyła go idącego w jej stronę. Prowadził jakiegoś starszego, przygarbionego
mężczyznę. Z odległości pięciu metrów rozpoznała w staruszku swojego męża.
Patrzyła na Lwa wstrząśnięta tą przemianą. Był słaby, jak gdyby postarzał się
o dziesięć lat. Co oni mu zrobili? Kiedy Wasilij go puścił, Lew wyglądał, jak gdyby
za moment miał upaść. Raisa podtrzymała go, patrząc mu w oczy. Poznał ją. Położyła
dłoń na jego twarzy, dotknęła czoła.
— Lew?
Odpowiedział z wysiłkiem, drżącymi wargami usiłując wymówić:
— Raisa.
Odwróciła się do Wasilija obserwującego całą scenę. Była zła, że ma łzy
w oczach. Wasilij pragnął je widzieć. Otarła je. Ale wciąż płynęły.
Wasilij nie potrafił opanować uczucia rozczarowania. Przecież właśnie tego
zawsze pragnął. I dostał to, czego chciał. Spodziewał się jednak, że triumf, zwłaszcza
w tym szczytowym momencie, będzie miał słodszy smak. Zwracając się do Raisy,
rzekł:
— Zwykle rozdzielamy małżeństwa. Ale pomyślałem, że będziecie chcieli
spędzić tę podróż razem, więc potraktujcie to jako akt wielkoduszności z mojej
strony.
Oczywiście chciał, by te słowa zabrzmiały ironicznie, zjadliwie, ale więzły mu
w gardle, nie sprawiając żadnej satysfakcji. Miał dziwną świadomość, że zachowuje
się żałośnie. Przyczyną był brak jakiegokolwiek oporu. Człowiek, z którym tak długo
walczył, stał przed nim pokonany, złamany i słaby. Zamiast triumfu i poczucia siły
Wasilij doświadczał wrażenia, jakby coś w nim uległo uszkodzeniu. Skróciwszy
przygotowaną wcześniej mowę, spojrzał na Lwa. Co to za uczucie? Sympatia do tego
człowieka? Nonsens: przecież go nienawidził.
Raisa widziała już u Wasilija ten wyraz twarzy. To nie była zawodowa
nienawiść; to była obsesja, mania, jak gdyby niespełniona miłość wynaturzyła się
i przerodziła w coś potwornego. Choć nie miała dla niego ani odrobiny współczucia,
przypuszczała, że dawno temu musiał mieć w sobie coś ludzkiego. Wasilij dał znak
strażnikowi, który popchnął ich w stronę pociągu.
Raisa pomogła mężowi wsiąść do wagonu. Byli ostatni. Drzwi zasunęły się za
nimi. W mroku poczuła na sobie spojrzenia setek oczu.
Wasilij stał na peronie z rękami założonymi do tyłu.
— Wszystko ustalone?
Strażnik skinął głową.
— Żadne z nich nie dojedzie żywe na miejsce.
Sto kilometrów na wschód od Moskwy

12 lipca

Raisa i Lew siedzieli skuleni w głębi wagonu, skąd nie ruszali się od
poprzedniego dnia. Ponieważ wsiedli ostatni, musieli się zadowolić jedynym
miejscem, jakie pozostało. Najbardziej upragnione miejsca, ławki z surowego drewna
biegnące wzdłuż ścian na trzech wysokościach, zostały zajęte. Na ławkach szerokości
około trzydziestu centymetrów leżały po trzy osoby, przytulone do siebie, jak gdyby
się kochały. W tej okropnej bliskości nie było jednak nic intymnego. Lew i Raisa
znaleźli wolny kąt obok otworu wielkości pięści, wyciętego w deskach podłogi —
toalety dla całego wagonu. Nie była niczym oddzielona ani osłonięta, każdy musiał
załatwiać swoje potrzeby na oczach wszystkich. Lew i Raisa siedzieli niecałe
trzydzieści centymetrów od tego otworu.
Na początku Raisa nie mogła opanować wściekłości. Tkwiąc w ciemności
i smrodzie, myślała, że poniżenie, jakie musieli znosić, jest nie tylko niesprawiedliwe
i potworne, ale dowodzi też umyślnej nikczemności. Skoro jechali do obozów pracy,
to dlaczego transportowano ich jak skazanych na śmierć? Wkrótce porzuciła te
rozważania: złość nie pomoże im przeżyć. Musiała się przystosować. Wciąż sobie
powtarzała:
nowy świat, nowe zasady.

Nie mogła porównywać obecnej sytuacji z przeszłością. Więźniowie nie mieli


żadnych praw i nie powinni żywić żadnych nadziei.
Nawet bez zegarka i widoku na zewnątrz Raisa wiedziała, że na pewno minęło
południe. Stalowy dach prażyło słońce, jak gdyby pogoda współpracowała ze
strażnikami, wymierzając nieprzerwaną karę, bezlitośnie oblewając żarem setki ciał.
Pociąg toczył się tak ospale, że przez szczeliny w drewnianych ścianach nie
przedostawał się najlżejszy wietrzyk. Każdą odrobinę powietrza wchłaniali
szczęśliwcy, którym udało się zająć ławki.
Kiedy Raisa pohamowała gniew, nieznośna temperatura i smród stały się
znośniejsze. Sztuka przeżycia polegała na zdolności przystosowania. Jeden
z więźniów nie pogodził się z nowymi zasadami. Raisa nie miała pojęcia, kiedy
dokładnie umarł: to był mężczyzna w średnim wieku. Nie robił żadnego zamieszania
— nikt go nie zauważył, a jeśli tak, to nic nie powiedział. Wczoraj wieczorem, gdy
pociąg się zatrzymał i wszyscy wysiedli na kubek wody, ktoś zawołał, że umarł
człowiek. Mijając jego ciało, Raisa pomyślała, że uznał, iż nowy świat nie jest dla
niego. Poddał się, wyłączył jak maszyna — przyczyna śmierci: brak nadziei i chęci
przeżycia, jeżeli tak miało wyglądać życie. Wyrzucone z pociągu ciało stoczyło się po
nasypie i zniknęło jej z oczu.
Raisa spojrzała na Lwa. Przez większą część podróży spał oparty o nią jak
dziecko. Kiedy się budził, był spokojny, ani niezadowolony, ani przygnębiony,
myślami błądząc gdzie indziej; marszczył brwi, jak gdyby próbował coś pojąć.
Szukając śladów tortur, znalazła na jego ramieniu rozległy siniec. Na kostkach
i przegubach miał czerwone pręgi. Związano go. Nie miała pojęcia, co przeszedł, ale
prawdopodobnie zamiast żelazem i ogniem dręczono go psychologicznie
i chemicznie. Gładziła jego głowę, trzymała go za rękę, całowała go. To było jedyne
lekarstwo, jakie mogła mu dać. Przyniosła mu przydziałowy kawałek czarnego chleba
i paseczek suszonej, słonej ryby, ich jedyny jak dotąd posiłek. Ryba o drobnych,
kruchych ościach miała tyle grudek soli, że niektórzy więźniowie, mimo że konali
z głodu, trzymali ją w rękach, cierpiąc na myśl, że będą ją musieli jeść, nie popijając
wodą. Pragnienie było znacznie gorsze od głodu. Raisa oczyściła rybę z soli, na ile to
było możliwe, po czym nakarmiła Lwa, podając mu małe kawałeczki.
Lew wyprostował się i odezwał po raz pierwszy, odkąd wsiedli do pociągu.
Raisa pochyliła się bliżej, by zrozumieć ledwie słyszalne słowa.
— Oksana była dobrą matką. Kochała mnie. Zostawiłem ich. Nie chciałem
wracać. Mój młodszy brat zawsze chciał grać w karty. Mówiłem mu, że nie mam
czasu.
— Kto, Lwie? Kto to jest Oksana? Kim jest twój brat? O kim ty mówisz?
— Moja matka nie chciała oddać dzwonu z cerkwi.
— Anna? Mówisz o Annie?
— Anna nie jest moją matką.
Raisa tuliła do siebie jego głowę, obawiając się, że oszalał. Rozglądając się po
wagonie, uświadomiła sobie, że bezbronność Lwa czyni z nich łatwy cel.
Większość więźniów nie stanowiła zagrożenia, ponieważ sami byli zbyt
przerażeni — z wyjątkiem pięciu mężczyzn siedzących na najwyższej ławce
w drugim kącie wagonu. W przeciwieństwie do pozostałych pasażerów nie
wykazywali oznak strachu, czując się swobodnie w tym świecie. Raisa przypuszczała,
że to zawodowi przestępcy z wyrokami za kradzież lub napaść, przestępstwa, za które
groziły znacznie krótsze wyroki niż za zbrodnie polityczne popełnione przez
nauczycieli, pielęgniarki, lekarzy, pisarzy i artystów. W więzieniu byli u siebie,
w swoim żywiole. Rozumieli zasady tego świata lepiej niż zasady panujące na
zewnątrz. Ich poczucie wyższości nie wynikało tylko z siły fizycznej; Raisa
zauważyła, że ich władza pochodzi z nadania strażników, którzy rozmawiali z nimi
jak z równymi sobie, a przynajmniej jak zwykły człowiek ze zwykłym człowiekiem.
Pozostali więźniowie bali się ich. Schodzili im z drogi. Ci ludzie mogli opuścić
ławkę, skorzystać z toalety, przynieść sobie wodę bez obawy, że ktoś ośmieli się zająć
ich cenne miejsca. Wcześniej zażądali od jednego mężczyzny, którego najwyraźniej
nie znali, aby oddał im buty. Gdy człowiek zapytał dlaczego, rzeczowym tonem
wyjaśnili, że przegrał zakład. Raisa cieszyła się w duchu, że mężczyzna nie podawał
w wątpliwość logiki
nowych zasad, nowego świata.

Podał im swoje buty, otrzymując w zamian parę sfatygowanych chodaków.


Pociąg się zatrzymał. Z każdego wagonu rozlegały się błagalne wołania o wodę.
Strażnicy nie zwracali na nie uwagi albo przedrzeźniali spragnionych, rzucając im
szyderczo w twarz:
Wody, wody!

Jak gdyby ich prośby wzbudzały w nich wstręt. Kiedy otwarto drzwi, wydawało
się, że wokół wagonu zebrała się cała eskorta transportu. Strażnicy zabronili
więźniom zbliżać się do wyjścia i zawołali tamtych pięciu mężczyzn. Ci zeskoczyli
z ławki zwinnie jak dzikie zwierzęta, roztrącili więźniów i wysiedli.
Coś było nie tak — Raisa pochyliła głowę, oddychając coraz szybciej.
Niebawem usłyszała, że mężczyźni wracają. Czekała. Potem wolno uniosła głowę
i zobaczyła, jak wsiadają do wagonu. Cała piątka patrzyła na nią.
Tego samego dnia

Raisa ujęła w dłonie twarz Lwa.


— Lwie.
Słyszała, jak się zbliżają. Idąc przez zatłoczony wagon, musieli torować sobie
drogę wśród więźniów siedzących na podłodze.
— Lwie, posłuchaj, mamy kłopoty.
Nie poruszał się, nie rozumiał, nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia.
— Lwie, proszę cię, błagam.
Wszystko na nic. Raisa wstała, odwracając się do pięciu mężczyzn. Co miała
począć? Lew siedział skulony na podłodze. Pozostawał jedyny plan: opierać się, jak
długo się da.
Herszt, najwyższy z całej piątki, podszedł bliżej i chwycił ją za ramię.
Spodziewając się tego, Raisa uderzyła go drugą ręką, celując w oko. Jej długie
i brudne paznokcie wbiły się w skórę. Przeszło jej przez myśl, że powinna mu była
wydłubać oko, ale udało się tylko go skaleczyć. Mężczyzna rzucił ją na podłogę.
Więźniowie rozpierzchli się na boki. Bójka ich nie dotyczyła i nie zamierzali się
wtrącać. Raisa była zdana tylko na siebie. Próbując się cofnąć przed napastnikami,
poczuła, że nie może się ruszyć. Ktoś trzymał ją za nogę. Złapało ją więcej rąk,
unosząc i ciskając na wznak. Jeden z pięciu mężczyzn ukląkł, przytrzymując jej ręce,
przygważdżając ją do podłogi, podczas gdy herszt kopniakiem roztrącił jej nogi.
Trzymał w ręku kawał grubej, ostrej stali przypominającej gigantyczny ząb.
— Najpierw cię zerżnę, a potem przerżnę tym.
Pokazał jej kawał stali, a Raisa wyraźnie zrozumiała, że właśnie dostał go od
strażników. Nie mogąc się poruszać, spojrzała na Lwa. Zniknął.
Lew przestał myśleć o lesie, kocie, wiosce, swoim bracie. Jego żonie groziło
niebezpieczeństwo. Usiłując ocenić sytuację, zastanawiał się, dlaczego go ignorują.
Może im powiedziano, że jest mało przytomny i nie stanowi zagrożenia. Bez względu
na przyczynę ich obojętności udało mu się niepostrzeżenie dla tamtych wstać. Herszt
bandy rozpinał spodnie. Zanim go zauważył, Lew znalazł się w zasięgu jego ręki.
Herszt zaśmiał się kpiąco i z szerokim zamachem uderzył go pięścią w twarz.
Lew nie zrobił uniku, nie zablokował ciosu i runął na podłogę. Leżąc z rozciętą wargą
na drewnianych deskach, słuchał rechotu całej bandy. Niech się śmieją. Ból go
otrzeźwił, pomógł zebrać myśli. Byli zbyt pewni siebie, mało doświadczeni — silni,
ale niewprawni. Udając, że ledwie trzyma się na nogach, podniósł się wolno
i chwiejnie, odwrócony do mężczyzn plecami, stanowiąc kuszący cel ataku. Usłyszał
kroki jednego z nich, który dał się nabrać. Zerkając przez ramię, zobaczył, jak herszt
bandy rzuca się na niego z kawałem stali, zamierzając z nim skończyć.
Lew uchylił się z szybkością, która zupełnie zaskoczyła napastnika. Zanim
zdążył się zorientować, Lew zadał mu potężny cios w gardło, pozbawiając go tchu.
Chwycił bandytę za rękę i wykręcił ją, wyrywając mu stal, którą błyskawicznym
ruchem wbił mężczyźnie w bok muskularnej szyi. Cofnął dłoń i uderzył jeszcze raz,
pogrążając w ciele cały stalowy ząb, rozcinając nim każde ścięgno, żyłę i tętnicę.
Gdy wyrwał broń z szyi mężczyzny, ten osunął się na podłogę, przyciskając dłoń
do olbrzymiej rany.
Stojący najbliżej członek bandy skoczył naprzód, wyciągając ręce do Lwa. Lew
pozwolił chwycić się za szyję, w odpowiedzi wbijając tamtemu stal w brzuch, przez
koszulę, tnąc na ukos. Mężczyzna zaczął charczeć, ale Lew ciął dalej, rozpruwając
skórę i mięśnie. Ranny mężczyzna rozluźnił uchwyt na jego szyi i spojrzał na swój
brzuch, jak gdyby zdziwiony widokiem krwi, po czym osunął się na kolana.
Lew odwrócił się do pozostałych. Wszyscy trzej stracili zapał do walki.
Cokolwiek im obiecano, zapłata nie była warta ryzyka. Może zaoferowano im tylko
większe racje żywnościowe albo lżejszą pracę w łagrze. Jeden z nich, widząc
zapewne okazję do przejęcia przywództwa w bandzie, rzekł:
— Nic do ciebie nie mamy.
Lew nie odpowiedział, stojąc naprzeciw nich z kawałem stali w zakrwawionych
rękach. Mężczyźni wycofali się, pozostawiając poległych i rannych. Klęska została
szybko osierocona.
Lew pomógł Raisie wstać i przytulił ją.
— Przykro mi.
Przerwały im krzyki rannego mężczyzny. Pierwszy, ten z przeciętą szyją, już nie
żył. Ale mężczyzna z rozprutym brzuchem był przytomny i kurczowo zaciskał dłonie
na ranie. Lew spojrzał na niego, oceniając rozmiar obrażeń. Czekała go powolna
i bolesna śmierć. Nie zasługiwał na litość. Z drugiej strony dla pozostałych więźniów
byłoby lepiej, gdyby umarł szybko. Nikt nie chciał słuchać jego wrzasków. Lew
kucnął przy nim, zacisnął mu ręce na szyi i udusił go.
Potem odsunął się od trupa i wrócił do żony, która szepnęła:
— To strażnicy kazali tym ludziom nas zabić.
Zastanawiając się nad tym, Lew odparł:
— Nasza jedyna szansa to ucieczka.
Pociąg zwalniał. Kiedy się zatrzyma, strażnicy otworzą drzwi, spodziewając się
ujrzeć Lwa i Raisę martwych. Gdy odkryją ciała niedoszłych zabójców, zażądają
wyjaśnień. Któryś z więźniów na pewno zacznie mówić, ze strachu przed torturami
albo w nadziei na nagrodę. To w zupełności wystarczyłoby strażnikom za pretekst do
zabicia Lwa i Raisy.
Lew zwrócił się do więźniów. Były wśród nich kobiety w ciąży, staruszkowie,
którzy nie mieli szans na przeżycie gułagu, ojcowie, bracia, siostry — zwykli,
przeciętni ludzie, jakich wielu aresztował i przywiózł na Łubiankę. Teraz musiał
prosić ich o pomoc.
— Nieważne, jak się nazywam. Zanim mnie aresztowano, prowadziłem śledztwo
w sprawie ponad czterdziestu morderstw dzieci, które popełniono od Uralu aż do
Morza Czarnego. Ginęli chłopcy i dziewczynki. Wiem, że trudno uwierzyć w taką
zbrodnię, niektórzy z was pewnie nigdy nie uwierzą. Ale na własne oczy widziałem
ciała tych dzieci i jestem pewien, że to dzieło jednego człowieka. Nie zabija ich dla
pieniędzy ani dla seksu, robi to z powodów, których nie umiem wyjaśnić. Może
zamordować każde dziecko w każdym mieście. Nic go nie powstrzyma. Aresztowano
mnie za to, że chciałem go odnaleźć. Teraz, kiedy zostałem skazany, może spokojnie
zabijać dalej. Nikt inny go nie szuka. Moja żona i ja musimy uciec, żeby go
powstrzymać. Nie uda nam się bez waszej pomocy. Jeżeli wezwiecie strażników,
zginiemy.
Zapadła cisza. Pociąg już się zatrzymywał. Strażnicy lada chwila otworzą drzwi,
wejdą do wagonu z bronią gotową do strzału. Kto nie wyzna prawdy, gdy zobaczy
wycelowaną w siebie lufę karabinu? Z ławek zawołała jakaś kobieta:
— Jestem z Rostowa. Słyszałam o tych morderstwach. Dzieci miały wycięte
żołądki. Podobno oskarżali o to grupę szpiegów z Zachodu.
Lew odparł:
— Uważam, że morderca mieszka i pracuje w pani mieście. Ale wątpię, czy to
szpieg.
Inna kobieta krzyknęła:
— Kiedy go znajdziecie, zabijecie go?
— Tak.
Pociąg się zatrzymał. Usłyszeli kroki nadchodzących strażników.
Lew dodał:
— Nie mam żadnego prawa oczekiwać od was pomocy. Mimo to proszę,
pomóżcie nam.
Lew i Raisa przycupnęli wśród więźniów. Raisa otoczyła męża ramionami,
zasłaniając jego zakrwawione ręce. Odsunięto drzwi i wnętrze wagonu zalał blask
słońca.
Strażnicy znaleźli ciała i zażądali wyjaśnień.
— Kto ich zabił?
Odpowiedziało im milczenie. Lew ponad ramieniem żony spojrzał na
strażników. Byli młodzi, obojętni. Wykonywali rozkazy, lecz nie potrafili myśleć
samodzielnie. To, że sami nie zabili Lwa i Raisy, oznaczało, że nie dostali takiego
polecenia. Zamierzano dokonać zabójstwa ukradkiem, cudzymi rękami. Bez wyraźnej
zgody z góry strażnicy nie wykażą żadnej inicjatywy. Wystarczyłby jednak choć cień
powodu, by wykorzystali okazję. Wszystko zależało od nieznajomych w wagonie.
Strażnicy krzyczeli, wymachując bronią przed twarzami stojących najbliżej osób. Ale
więźniowie nic nie mówili. Strażnicy wybrali dwoje staruszków. Byli słabi, na pewno
będą mówić.
— Kto zabił tych ludzi? Co tu się stało? Gadać!
Jeden ze strażników uniósł podkuty but nad głową staruszki, która się rozpłakała.
Jej mąż błagał o litość. Ale żadne z nich nie odpowiedziało na pytanie. Drugi strażnik
podszedł do Lwa. Gdyby kazał mu wstać, zobaczyłby plamy krwi na jego koszuli.
Jeden z członków bandy, ten, który zapewnił Lwa, że nic do niego nie mają,
zeskoczył z ławki i zbliżył się do strażników. Z pewnością zamierzał zażądać
obiecanej nagrody. Zawołał:
— Dajcie im spokój. Wiem, co się stało. Powiem wam.
Strażnicy odsunęli się od staruszków i od Lwa.
— Mów.
— Pokłócili się przy kartach i się pozabijali.
Lew uświadomił sobie, że nie chcąc go wydać, banda kieruje się własną pokrętną
logiką. Byli gotowi gwałcić i mordować dla niewielkiego zysku. Ale nie byli gotowi
donosić, nie zamierzali być kapusiami strażników. W grę wchodził ich status. Gdyby
urkowie, członkowie ich przestępczego bractwa, dowiedzieli się, że sprzedają
więźniów za jakieś przywileje, nigdy by im tego nie wybaczyli. Prawdopodobnie
wydaliby na nich wyrok.
Strażnicy spojrzeli po sobie. Nie wiedząc, co począć, postanowili nie robić nic.
Nie było pośpiechu. Podróż do obozu Wtoraja Rieczka nad Pacyfikiem trwa wiele
tygodni. Będzie jeszcze mnóstwo okazji.
Zaczekają na nowe rozkazy. Ułożą inny plan. Jeden ze strażników zwrócił się do
całego wagonu:
— Za karę nie wyładujemy ciał. W tym upale niedługo zaczną gnić i śmierdzieć
i wszyscy zachorujecie. Może wtedy będziecie chcieli mówić.
Dumny z siebie wyskoczył z wagonu. Jego towarzysz dołączył do niego. Drzwi
się zamknęły.
Po chwili pociąg ruszył. Młody człowiek w stłuczonych okularach spojrzał na
Lwa przez pęknięte szkła i spytał szeptem:
— Jak chcecie uciec?
Miał prawo wiedzieć. Ich ucieczka była teraz sprawą wszystkich w wagonie.
Wszyscy byli w to zamieszani. W odpowiedzi Lew uniósł zakrwawiony kawał stali.
Strażnicy zapomnieli go zabrać.
Dwieście dwadzieścia kilometrów
na wschód od Moskwy

13 lipca

Lew leżał na podłodze na brzuchu, z ręką wciśniętą w otwór używany przez


więźniów jako toaleta. Stalowym zębem skrobał gwoździe, którymi od spodu
zamocowano deskę do wagonu. Od wewnątrz nie było żadnych gwoździ: wszystkie
deski przybito od spodu. Można się było do nich dostać jedynie przez ten otwór,
w obwodzie niewiele większym niż jego nadgarstek. Lew wziął koszulę martwego
mężczyzny i najdokładniej, jak mógł, oczyścił deskę, choć w najlepszym razie był to
symboliczny wysiłek. Aby dosięgnąć trzech żelaznych gwoździ, musiał wcisnąć
twarz w cuchnące, przesiąknięte moczem i kałem drewno, i powstrzymując wymioty,
pracować po omacku, kierując się tylko dotykiem. Drzazgi wbijały mu się w skórę.
Raisa zaproponowała, że go zastąpi; jej ręce były szczuplejsze. Lew miał jednak
dłuższe ramiona, a i tak ledwie mógł dosięgnąć każdego z trzech gwoździ.
Przewiązawszy usta i nos kawałkiem koszuli, by przynajmniej trochę uchronić
się przed smrodem, zmagał się z trzecim i ostatnim gwoździem, drapiąc i żłobiąc
drewno, żeby móc wsunąć ostrze stali pod łebek gwoździa i go podważyć. Usunięcie
dwóch gwoździ zajęło mu wiele godzin, gdyż musiał przerywać pracę, ilekroć któryś
z więźniów chciał skorzystać z toalety.
Z ostatnim gwoździem szło najtrudniej. Częściowo z powodu zmęczenia — było
późno, może pierwsza czy druga w nocy — lecz poza tym coś jeszcze wydawało się
nie tak. Lew mógł wsunąć palec pod łebek gwoździa, lecz nie potrafił go obruszyć.
Gwóźdź był zakrzywiony, jak gdyby został wbity pod nierównym kątem i zgięty
kolejnymi uderzeniami młotka. Ani drgnął. Lew musiał dalej ryć w drewnie, być
może do samego końca gwoździa. Na myśl, że to może potrwać jeszcze godzinę,
ogarnęła go fala znużenia. Miał obtarte i zakrwawione palce, obolałą rękę, jego
nozdrza wypełniał potworny smród odchodów. Nagle pociągiem zarzuciło na bok,
Lew zdekoncentrował się i kawałek stali wysunął mu się z palców, lądując z brzękiem
na torach.
Wyciągnął rękę z otworu. Raisa natychmiast znalazła się obok niego.
— Skończyłeś?
— Upuściłem. Upuściłem stal.
Był wściekły na siebie, bo przez własną głupotę wyrzucił pozostałe gwoździe,
nie miał więc już żadnych narzędzi.
Widząc zakrwawione palce męża, Raisa chwyciła deskę i spróbowała ją
poruszyć. Ta uniosła się z jednej strony, odrobinę, za mało, by chwycić ją od dołu
i zdjąć. Lew otarł ręce, rozglądając się za czymś, czego mógłby użyć.
— Muszę zdrapać drewno i dostać się do czubka ostatniego gwoździa.
Raisa widziała, że przed wejściem do pociągu każdego więźnia drobiazgowo
rewidowano. Wątpiła, by ktokolwiek miał przy sobie jakieś metalowe narzędzie.
Kiedy zastanawiała się, co począć, jej wzrok zatrzymał się na jednym z zabitych
bandytów. Mężczyzna leżał na wznak z otwartymi ustami. Raisa odwróciła się do
męża.
— Jak długie i ostre to ma być?
— Niewiele mi już zostało. Potrzebuję tylko czegoś twardszego niż moje palce.
Raisa wstała i podeszła do zwłok człowieka, który próbował ją zgwałcić
i zamordować. Bez poczucia satysfakcji i sprawiedliwości, raczej ze wstrętem,
ułożyła głowę mężczyzny w taki sposób, by szczęka była skierowana ku górze.
Uniosła but nad szczęką, ale zawahała się, rozglądając się po wagonie. Wszyscy się
przyglądali. Zamknęła oczy i z całej siły uderzyła obcasem w przednie zęby.
Lew podczołgał się do niej, wsunął palce do ust trupa i wyciągnął ząb
z krwawym strzępkiem dziąsła, siekacz, nie idealne narzędzie, lecz na tyle twarde
i ostre, by dokończyć zdrapywanie drewna. Wrócił do otworu i położył się na
brzuchu. Trzymając ząb, wsunął dłoń pod deskę, wymacał gwóźdź i zaczął dalej
skrobać drewno, wyciągając kolejne drzazgi.
Gwóźdź został już całkiem odsłonięty. Przytrzymując ząb w dłoni, na wypadek
gdyby musiał drapać dalej, Lew chwycił główkę gwoździa, ale obtartymi końcami
palców nie potrafił wyczuć jego położenia. Wyciągnął rękę z otworu, otarł pot i krew
z dłoni, po czym owinął ją kawałkiem koszuli i spróbował jeszcze raz. Uzbroiwszy
się w cierpliwość, szarpał gwóźdź, wyciągając go z deski milimetr po milimetrze. Po
chwili skończył: udało się. Ostatni gwóźdź został usunięty. Lew sprawdził ręką, czy
nie ma innych, ale nie znalazł żadnego więcej. Wyciągnął rękę z otworu i usiadł.
Raisa wsunęła do dziury obie dłonie i chwyciła deskę. Lew położył ręce obok.
To była próba. Oboje pociągnęli. Górna część deski uniosła się, natomiast dolna
tkwiła w miejscu. Lew złapał koniec i podniósł, jak najwyżej się dało. Gdy spojrzał
w dół, zobaczył szyny. Plan się powiódł, mieli szczelinę szerokości około trzydziestu
centymetrów, przez którą z trudem mogła się przecisnąć jedna osoba, ale to
wystarczało.
Z pomocą innych mogliby wyłamać deskę. Obawiając się jednak, by odgłos nie
zaalarmował strażników, porzucili ten pomysł. Lew odwrócił się do ludzi w wagonie.
— Potrzebuję paru osób, żeby przytrzymały deskę, kiedy będziemy zeskakiwać
na tory.
Natychmiast poderwało się kilkoro ochotników, którzy podeszli i chwycili deskę.
Lew ocenił wysokość. Kiedy przecisną się przez szczelinę, spadną tuż pod pociąg.
Odległość między wagonem a torami wynosiła nieco ponad metr, może półtora metra.
Pociąg toczył się dość powoli, lecz na tyle szybko, by upadek mógł być groźny. Nie
mogli jednak czekać. Musieli uciekać teraz, nocą. Podczas postoju pociągu za dnia
zauważyliby ich strażnicy.
Raisa wzięła go za ręce.
— Skoczę pierwsza.
Lew pokręcił głową. Widział projekty pociągów transportujących więźniów.
Czekała ich jeszcze jedna przeszkoda: ostatnia pułapka dla ludzi, którzy odważyliby
się podjąć taką próbę ucieczki.
— Na końcu składu wiszą rzędy haków. Gdybyśmy spadli na tory i czekali, aż
pociąg przejedzie, nadzialibyśmy się na haki, które by nas powlokły za ostatnim
wagonem.
— Nie można ich jakoś uniknąć? Usunąć się na bok?
— To są setki haków zawieszonych na drutach. Nie da się przed nimi uchylić.
Zaplątalibyśmy się w nich.
— Co mamy zrobić? Nie możemy czekać, aż pociąg stanie.
Lew spojrzał na dwa trupy. Raisa stanęła obok, wyraźnie nie rozumiejąc jego
zamiarów. Wyjaśnił:
— Kiedy zeskoczysz na tory, wyrzucę jedno z tych ciał. Miejmy nadzieję, że
spadnie blisko ciebie. Będziesz się musiała do niego podczołgać. Potem położysz się
pod nim. Zasłonisz się nim cała. Gdy nadjedzie ostatni wagon, haki zaczepią
i pociągną trupa. Ale ty będziesz wolna.
Przysunął zwłoki do obluzowanej deski i dodał:
— Chcesz, żebym skoczył pierwszy? Jeżeli się nie uda, powinnaś zostać
w wagonie. Chyba nie ma gorszej śmierci niż zginąć na hakach pod pociągiem.
Raisa pokręciła głową.
— To dobry plan. Uda się. Skoczę pierwsza.
Gdy była gotowa, Lew powtórzył instrukcje:
— Pociąg jedzie wolno. Lądowanie będzie bolesne, ale niezbyt groźne, pamiętaj,
żeby złagodzić upadek przewrotem. Zrzucę za tobą ciało. Będzie mało czasu…
— Rozumiem.
— Musisz się dostać do trupa i schować się pod nim. Uważaj, żeby nie
wystawiać żadnej części ciała. Jeżeli choć jeden hak cię zaczepi, to powlecze cię za
pociągiem.
— Rozumiem, Lwie.
Raisa pocałowała go. Dygotała.
Przecisnęła się przez szczelinę między deskami. Jej stopy zawisły nad torami.
Deska spadła, a ona zniknęła mu z oczu. Lew chwycił pierwszego trupa i wypchnął
przez otwór. Ciało opadło na tory i zostało z tyłu.
···

Raisa wylądowała niezdarnie, uderzając się w bok i koziołkując.


Zdezorientowana leżała chwilę bez ruchu. Za długo, traciła czas. Ich wagon był już
bardzo daleko. Zobaczyła zwłoki, które wyrzucił Lew, i zaczęła się czołgać w ich
stronę, w kierunku jazdy pociągu. Obejrzała się za siebie. Do końca zostały trzy
wagony. Nie zauważyła jednak żadnych haków. Może Lew się mylił. Jeszcze tylko
dwa wagony. Raisa wciąż nie dotarła do ciała bandyty. Zaczepiła o coś. Od końca
pociągu dzielił ją już tylko jeden wagon. Gdy zostało zaledwie kilka metrów,
zobaczyła haki — setki haków przymocowanych do cieniutkich drucików
zawieszonych na różnych wysokościach. Biegły przez całą szerokość wagonu, nie
sposób ich było uniknąć.
Raisa czołgała się dalej, najszybciej jak mogła. Wreszcie dotarła do ciała, które
leżało twarzą do podkładów, zwrócone głową w jej stronę. Nie miała czasu go
obrócić, więc sama się obróciła, wpełzając pod nie i kładąc głowę pod jego głową.
Leżąc twarzą w twarz z bandytą, patrząc w jego martwe oczy, skuliła się, by stać się
jak najmniejsza.
Nagle zwłoki oderwały się od niej. Wokół siebie ujrzała druty przypominające
żyłki wędek najeżone mnóstwem ostrych haków. Ciało uniosło się, jak gdyby nagle
ożyło, i odsunęło się niczym marionetka, nie dotykając już torów. Raisa leżała bez
ruchu, rozpłaszczona na torze. Zobaczyła nad sobą gwiazdy. Powoli wstała. Żaden
hak jej nie zaczepił. Patrzyła na oddalający się pociąg. Udało się. Nigdzie jednak nie
widziała Lwa.

···

Lew uznał, że będzie potrzebował zwłok roślejszego z bandytów, aby mieć


większą zasłonę przed hakami niż drobna Raisa. Okazało się jednak, że trup nie
mieści się w szczelinie między deskami. Rozebrali ciało, próbując je zmniejszyć, lecz
wciąż było za szerokie. Nie dało się wcisnąć go w otwór. Raisy nie było w wagonie
już od kilku minut.
Zdesperowany Lew wsunął głowę w szczelinę. Zobaczył ciało schwytane przez
haki na końcu pociągu. To tamten trup czy Raisa? Z tej odległości nie widział. Musiał
mieć nadzieję, że to trup. Zmienił plan: przypuszczał, że gdy ułoży się w odpowiedni
sposób, uda mu się osłonić ciałem zaplątanym w druty pod ostatnim wagonem.
Wszystkie haki w tej części musiały wbić się w trupa. Jeżeli położy się pod spodem,
będzie wolny. Pożegnał się z więźniami, podziękował im i skoczył na tory.
Wylądował blisko ogromnych stalowych kół, odsunął się na bok i zwrócił twarzą
w stronę tyłu pociągu. Nadziany na haki trup szybko zbliżał się do niego. Wisiał po
lewej stronie. Lew przesunął się więc trochę w lewo. Mógł tylko czekać, rozciągając
się płasko na torach. Za chwilę miał go minąć koniec pociągu. Lew na moment uniósł
głowę i zobaczył, że to nie Raisa. Uratowała się. Musiał zrobić to samo. Przywarł do
toru i zamknął oczy.
Martwe ciało otarło się o niego.
Nagle poczuł ból — jeden zabłąkany hak zaczepił się o jego ramię. Lew
otworzył oczy. Hak przeciął mu koszulę i wbił się w ciało. W ułamku sekundy, zanim
drut zdążył się naprężyć i porwać go ze sobą, chwycił hak i szarpnął, wyrywając sobie
z ręki kawał skóry i ciała. Złapał się za ramię, z którego popłynęła krew: zakręciło mu
się w głowie. Podniósł się chwiejnie i zobaczył Raisę, która biegła do niego. Nie
zważając na ból, otoczył ją ramionami. Byli wolni.
Moskwa

Tego samego dnia

Wasilij nie czuł się dobrze. Zrobił dziś coś, czego nigdy dotąd nie robił — wziął
dzień wolny. Takie zachowanie było nie tylko potencjalnie niebezpieczne, ale także
zupełnie nie w jego stylu. Wolałby chorować w pracy niż u siebie. Udało mu się
załatwić sprawy mieszkaniowe w taki sposób, że większość czasu spędzał w domu
sam. Był oczywiście żonaty; to nie do pomyślenia, by mężczyzna pozostał samotny.
Posiadanie dzieci należało do jego obowiązków społecznych. Tak więc, stosując się
do reguł, ożenił się z kobietą, która nie miała zdania na żaden temat, a przynajmniej
nigdy żadnego nie wygłaszała, z kobietą, która sumiennie urodziła mu dwoje dzieci
— niezbędne minimum, jeśli nie chciał, by o cokolwiek go pytano. Razem z dziećmi
mieszkała na peryferiach, podczas gdy Wasilij zajmował służbowe mieszkanie
w śródmieściu. Załatwił to rzekomo po to, by mieć gdzie przyjmować kochanki.
W rzeczywistości jednak bardzo rzadko miewał romanse.
Po wygnaniu Lwa na Ural Wasilij złożył prośbę o przydział mieszkania
należącego dotąd do Lwa i Raisy: mieszkania numer 124. Spełniono jego życzenie.
Pierwsze kilka dni były przyjemne. Wysłał żonę do spectorgów, sklepów dla
pracowników aparatu, by kupiła najlepsze jedzenie i picie. W nowym mieszkaniu
wydał przyjęcie dla kolegów z pracy, bez żon, na którym jego zastępcy ucztowali,
gratulując mu sukcesu. Niektórzy z dawnych podwładnych Lwa przeszli pod jego
komendę. Jednak mimo tej cudownej odmiany losu źle się bawił na przyjęciu. Czuł
się pusty. Nie miał już kogo nienawidzić. Nie miał przeciwko komu spiskować. Nie
irytował się teraz z powodu awansu Lwa, jego sprawności, jego popularności.
Owszem, byli inni, z którymi rywalizował, ale to jednak nie było to samo.
Wasilij podniósł się z łóżka, postanowiwszy, że lepiej się napić. Nalał sobie
sporą miarkę wódki i spojrzał w szklankę, kołysząc przezroczystym płynem, nie
mogąc się zmusić, by unieść ją do ust. Zapach wywoływał w nim mdłości. Odstawił
szklankę. Lew nie żył. Niedługo Wasilij powinien dostać oficjalne zawiadomienie, że
dwoje więźniów nie dotarło na miejsce. Zmarli w transporcie, jak wielu innych, gdy
wybuchła jakaś awantura o buty, ubranie, jedzenie czy cokolwiek innego. Odniósł
ostateczne zwycięstwo nad człowiekiem, który go upokarzał. Samo istnienie Lwa
było dla Wasilija wieczną karą. Więc dlaczego mu go brakowało?
Rozległo się pukanie. Wasilij spodziewał się, że MGB wyśle ludzi, by
poświadczyli, iż naprawdę jest chory. Podszedł do drzwi, otworzył i zobaczył dwóch
młodych funkcjonariuszy.
— Melduję ucieczkę dwojga więźniów.
— Lew?
Gdy wymawiał to imię, tępy ból w środku ustąpił.
Funkcjonariusze przytaknęli. Wasilij od razu poczuł się lepiej.
Dwieście kilometrów na południowy wschód
od Moskwy

Tego samego dnia

To biegnąc, to idąc, w zależności od tego, czy górę brał strach czy zmęczenie,
uciekali, nieustannie oglądając się za siebie. Pogoda im sprzyjała: spoza cienkich
chmur przeświecało słońce, nie było zbyt gorąco, przynajmniej w porównaniu
z upałem panującym w wagonie. Z wysokości słońca Lew i Raisa odgadli, że jest już
późne popołudnie, lecz nie wiedzieli, która dokładnie może być godzina. Lew nie
pamiętał, gdzie i jak stracił zegarek. Według jego oceny mieli najwyżej cztery
godziny przewagi nad strażnikami transportu. Z przybliżonych wyliczeń wynikało, że
jeśli poruszali się z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę, podczas gdy pociąg na
ogół jechał niewiele szybciej niż szesnaście, oddalili się od transportu na odległość
około osiemdziesięciu kilometrów. Taki był najlepszy z możliwych scenariuszy.
Niewykluczone, że strażników powiadomiono o ucieczce dużo wcześniej.
Wyszli z lasu na otwartą przestrzeń. Teraz można ich było zobaczyć z odległości
kilku kilometrów. Nie mając wyboru, musieli posuwać się naprzód, pozbawieni
osłony drzew, a więc widoczni jak na dłoni. Widząc małą rzeczkę u stóp wzniesienia,
skręcili w jej stronę i przyśpieszyli kroku. To była pierwsza woda, jaką napotkali po
drodze. Uklękli nad brzegiem i pili chciwie ze stulonych dłoni. Gdy było im mało,
zanurzyli twarze. Lew zażartował:
— Przynajmniej zginiemy czyści.
Żart był chybiony. Nie wystarczy, że zrobią, co mogą, żeby powstrzymać
mordercę. Nikt nie doceni ich wysiłków. Muszą dopiąć celu.
Raisa zajęła się raną Lwa, która nie chciała się zasklepić i nie przestawała
krwawić; hak wyrwał za dużo skóry i ciała. Pas oderwany z koszuli, którym ją
przewiązali, był już przesiąknięty krwią. Lew odkleił mokrą tkaninę.
— Nic mi nie będzie.
— Zostawiamy wyraźny trop dla psów.
Raisa wyszła z rzeki i zbliżyła się do drzewa. Między gałęziami wisiały
pajęczyny. Ostrożnie zebrała je palcami i położyła na okaleczonym ramieniu Lwa.
Pod dotykiem srebrnych niteczek krew niemal natychmiast zaczęła krzepnąć. Raisa
przez kilka minut zbierała pajęczyny i układała warstwami na ranie, dopóki nie
pokryła jej gruba siatka delikatnych żyłek. Kiedy skończyła, krwawienie ustało.
Lew przyglądał się, jak opatruje mu ranę.
— Powinniśmy jak najdłużej trzymać się tej rzeki. Drzewa to jedyna osłona,
a woda ukryje nasz zapach.
Rzeczka była płytka, w najgłębszym miejscu sięgając kolan. Powolny nurt nie
pozwalał im płynąć z prądem. Musieli brnąć pieszo.
Lew, głodny i wyczerpany, wiedział, że długo tego nie wytrzymają.
Strażnikom było zupełnie obojętne, czy więźniowie żyją, czy umierają, ucieczka
jednak była czymś niewybaczalnym. Wystawiała na pośmiewisko nie tylko
strażników, ale cały system. Bez względu na to, kim był więzień, jak mało ważną
osobą — ucieczka czyniła z niego kogoś niezwykle ważnego. Ponieważ Lew i Raisa
zostali zaklasyfikowani jako wpływowi i niebezpieczni kontrrewolucjoniści, ich
ucieczka stanie się sprawą o znaczeniu ogólnokrajowym.
Kiedy pociąg się zatrzyma i strażnicy zauważą trupa zawieszonego na hakach
pod ostatnim wagonem, przeliczą wszystkich więźniów. Zidentyfikują wagon
uciekinierów; zaczną wypytywać, kiedy doszło do ucieczki. Jeżeli nie doczekają się
odpowiedzi, mogą zastrzelić więźniów. Lew miał nadzieję, że znajdzie się ktoś na tyle
rozsądny, by natychmiast powiedzieć prawdę. Ci ludzie i tak zrobili dla nich więcej,
niż można by oczekiwać. Gdyby się nawet przyznali, nie było żadnej gwarancji, że
strażnicy nie rozstrzelają dla przykładu całego wagonu.
Obława zacznie się przy torach. Użyją psów. Każdy transport wiózł ze sobą sforę
szkolonych psów, które trzymano w znacznie lepszych warunkach niż ładunek ludzki.
Jeśli punkt ich ucieczki i punkt rozpoczęcia poszukiwań dzieli dostateczna odległość,
psom trudno będzie zwęszyć trop. Zważywszy na to, że uciekali już trzy czwarte dnia
i nie widzieli jeszcze pościgu, Lew przypuszczał, że tak się właśnie stało. Wiadomość
o nich dotrze do Moskwy. Rozpocznie się akcja na znacznie szerszą skalę. W teren
wyśle się samochody i ciężarówki — obszar poszukiwań zostanie podzielony na
sektory. Będą go również patrolować samoloty. Zostaną poinformowane miejscowe
jednostki wojska i służb bezpieczeństwa, których działania będą koordynowane
z centralą. Zaczną ich tropić z zapałem wykraczającym daleko poza obowiązki
zawodowe. Obieca im się premie i nagrody. Nic nie będzie mogło ograniczyć liczby
ludzi i ilości sprzętu, jakie zostaną zmobilizowane przeciwko nim. Lew zdawał sobie
z tego sprawę. Sam uczestniczył w takich operacjach. I to był ich jedyny atut. Lew
wiedział, jak organizuje się taki pościg. Został przeszkolony przez NKWD, w jaki
sposób prowadzić działania dywersyjne za liniami wroga, a dziś liniami wroga były
granice, w których obronie walczył. Rozmach takich poszukiwań spowalniał akcję
i sprawiał, że trudno było nią kierować. Prowadzona centralnie i obejmująca wielki
obszar była jednak mało skuteczna. Co ważniejsze, Lew miał nadzieję, że będą ich
szukać zupełnie gdzie indziej. Zgodnie z logiką należałoby się spodziewać, że ruszą
w stronę najbliższej granicy, w kierunku Finlandii i wybrzeża Bałtyku. Z kraju
najłatwiej byłoby się wydostać drogą morską. Ale Lew i Raisa kierowali się na
południe — przez samo serce Rosji — w stronę Rostowa nad Donem. Tam na pewno
nie czekała ich wolność ani szansa na znalezienie bezpiecznej kryjówki.
Brnąc przez wodę w znacznie wolniejszym tempie niż przedtem, często potykali
się i padali; za każdym razem było coraz trudniej wstać. Nawet adrenalina nie
dodawała im już sił. Lew trzymał uniesioną rękę, uważając, by woda nie zmyła
opatrunku z pajęczyn. Dotąd nie rozmawiali o swoim położeniu, jak gdyby uratowali
życie na zbyt krótko, aby snuć jakiekolwiek plany. Lew oceniał, że znajdują się około
dwustu kilometrów na wschód od Moskwy. Jechali pociągiem prawie czterdzieści
osiem godzin. Oznaczało to, że najprawdopodobniej byli w okolicach Włodzimierza
nad Klaźmą. Jeśli się nie mylił, to posuwali się w kierunku Riazania. Stąd normalna
podróż samochodem czy pociągiem do Rostowa trwałaby co najmniej dwadzieścia
cztery godziny. Nie mieli jednak pieniędzy ani jedzenia; byli ranni, ubrani w brudne
rzeczy. Poszukiwały ich wszystkie centralne i lokalne jednostki aparatu
bezpieczeństwa.
Zatrzymali się. Rzeka wpływała do niewielkiej wioski, kołchozu. Wyszli z wody
pięćset kroków od pierwszych zabudowań. Było późno, zaczynał zapadać zmierzch.
Lew powiedział:
— Niektórzy mieszkańcy wioski na pewno jeszcze pracują; są w polu. Możemy
wejść po cichu do jakiegoś domu i poszukać czegoś do jedzenia.
— Chcesz kraść?
— Nie możemy niczego kupić. Wydadzą nas, gdy tylko nas zobaczą. Za
zbiegłych więźniów zawsze wyznacza się nagrodę, o wiele wyższą od tego, co ci
ludzie mogą zarobić przez rok.
— Lwie, za długo pracowałeś na Łubiance. Oni nie kochają państwa.
— Ale jak wszyscy potrzebują pieniędzy. Jak wszyscy próbują przeżyć.
— Mamy przed sobą setki kilometrów. Sami nie damy sobie rady. Po prostu nie
damy rady. Musisz to zrozumieć. Nie mamy przyjaciół, pieniędzy, nie mamy nic.
Musimy prosić o pomoc obcych — trzeba ich przekonać do naszej sprawy. To jedyny
sposób. To nasza jedyna szansa.
— Jesteśmy parą wyrzutków, za ukrywanie nas grozi śmierć, nie tylko
człowiekowi, który odważyłby się nam pomóc, ale całej wsi. Władze bez
zastanowienia skażą wszystkich na dwadzieścia pięć lat i wszystkich, łącznie
z dziećmi, deportują do obozów na północy.
— Właśnie dlatego nam pomogą. Straciłeś wiarę w ludzi w tym kraju, bo
otaczali cię przedstawiciele władzy. Państwo nie reprezentuje tych wsi, nie rozumie
ich i w ogóle się nimi nie interesuje.
— Raiso, to gadanie dysydenta z miasta. Nie ma nic wspólnego z prawdziwym
światem. Byliby szaleni, gdyby zgodzili się nam pomóc.
— Masz krótką pamięć, Lwie. Jak uciekliśmy? Powiedzieliśmy ludziom
w wagonie prawdę. Pomogli nam, wszyscy, kilkaset osób, pewnie tyle samo mieszka
w tej wiosce. Więźniów z naszego wagonu na pewno czeka jakaś zbiorowa kara za to,
że nie zawiadomili straży. Po co to zrobili? Co im obiecałeś?
Lew milczał. Raisa naciskała dalej:
— Jeżeli ukradniesz coś tym ludziom, zostaniesz ich wrogiem, a przecież
jesteśmy ich przyjaciółmi.
— Chcesz stanąć w środku wsi i przywitać się, jakbyśmy byli ich krewnymi?
— Właśnie tak zrobimy.
Spokojnym krokiem weszli w środek wsi, jak gdyby wracali z pracy, jak gdyby
mieli prawo tu być. Tam natychmiast zgromadzili się wokół nich mężczyźni, kobiety
i dzieci. Ich domy były zbudowane z drewna i gliny. Sprzęt rolniczy pochodził sprzed
czterdziestu lat. Wystarczyło, żeby wydali ich władzom, a zostaną suto wynagrodzeni.
Jak mogliby się oprzeć takiej pokusie? Ci ludzie nie mieli nic.
Otoczona nieprzyjaznymi twarzami Raisa powiedziała głośno:
— Jesteśmy więźniami. Uciekliśmy z transportu na Kołymę, gdzie mieliśmy
umrzeć. Ścigają nas. Potrzebujemy waszej pomocy. Prosimy o nią nie dla siebie.
W końcu i tak nas złapią i zabiją. Pogodziliśmy się z tym. Ale przed śmiercią musimy
wykonać pewne zadanie. Pozwólcie nam wyjaśnić, dlaczego potrzebujemy waszej
pomocy. Jeżeli nie spodoba się wam to, co usłyszycie, nie będziecie mieć z nami nic
do czynienia.
Wystąpił naprzód czterdziestokilkuletni mężczyzna z zarozumiałą miną.
— Jako przewodniczący kołchozu mam obowiązek przypomnieć, że wydanie
tych ludzi leży w naszym interesie.
Raisa spojrzała na pozostałych mieszkańców wioski. Czyżby się pomyliła? Czy
państwo naprawdę infiltrowało wsie, umieszczając wśród kierownictwa
kolektywnych gospodarstw własnych szpiegów i informatorów? Ktoś zawołał:
— A co zrobisz z nagrodą, też oddasz ją państwu?
Rozległ się śmiech. Przewodniczący poczerwieniał ze wstydu. Raisa z ulgą zdała
sobie sprawę, że ten człowiek nie jest tu traktowany poważnie. Nie cieszył się
prawdziwym autorytetem i uważano go zapewne za marionetkę władzy. Jakaś starsza
kobieta powiedziała:
— Nakarmimy ich.
Jej głos uciął dalszą dyskusję, jak gdyby odezwała się wyrocznia.
Zaprowadzono ich do największego domu, posadzono w głównej izbie, gdzie
przygotowywano jedzenie, i dano im wody. Rozpalono ogień. Cały czas schodzili się
ludzie i wkrótce cały dom był ich pełen. U nóg dorosłych tłoczyły się dzieci, patrząc
na Lwa i Raisę jak na egzotyczne zwierzęta w zoo. Z innego domu ktoś przyniósł
świeży chleb, jeszcze ciepły. Jedli, susząc przy piecu mokre ubrania. Gdy jakiś
człowiek zaczął ich przepraszać, tłumacząc się, że nie mogą dać im nowych rzeczy,
Lew tylko skinął głową oszołomiony ludzką hojnością. W zamian mógł jedynie
opowiedzieć historię obojga, nic więcej. Zjadłszy chleb i wypiwszy wodę, wstał.
Raisa przyglądała się mężczyznom, kobietom i dzieciom słuchającym Lwa.
Zaczął od morderstwa Arkadego, małego chłopca z Moskwy, morderstwa, które
polecono mu zatuszować. Przyznał ze wstydem, jak przekonywał rodzinę chłopca, że
to był wypadek. Potem opowiedział, jak wyrzucono go z MGB i zesłano do Wuralska.
Mówił o swoim zaskoczeniu, gdy znalazł ciało innego dziecka zamordowanego
niemal dokładnie w taki sam sposób. Słysząc, że podobne morderstwa popełniano
w całym kraju, zgromadzeni wstrzymali oddech, jak gdyby oglądali magiczną
sztuczkę. Niektórzy rodzice kazali dzieciom wyjść, kiedy Lew uprzedził ich, co
zamierza opisać.
Zanim jeszcze skończył, ludzie zaczęli snuć przypuszczenia, kto może być
odpowiedzialny za te zbrodnie. Nikt nie sądził, aby morderstw dokonał zwykły
człowiek mający pracę i rodzinę. Mężczyznom trudno było uwierzyć, że mordercy nie
zidentyfikowano natychmiast. Nikt nie miał wątpliwości, że patrząc mu w oczy, od
razu można by się domyślić, że to potwór. Rozglądając się po izbie, Lew uświadomił
sobie, że mówiąc o mordercy i drastycznych szczegółach jego zbrodni, wstrząsnął
tymi ludźmi i zmienił ich spojrzenie na świat. Przeprosił ich za to. Starając się jakoś
uspokoić zebranych, podkreślił, że zabójca działa tylko przy trasach kolejowych
przebiegających przez duże miasta. Zabijał podczas swoich codziennych zajęć;
w ramach tych zajęć nie zaglądał do wiosek takich jak ta.
Mimo tych zapewnień Raisa miała wątpliwości, czy ci ludzie nadal będą tak ufni
i serdeczni. Czy następnym razem nakarmią obcego? Albo czy odtąd będą się
obawiać, że w nieznajomych ukrywa się zło, którego oni nie dostrzegają? Ceną tej
opowieści była niewinność mieszkańców wsi. Owszem, nieraz widzieli śmierć
i okrucieństwo, lecz nigdy nie wyobrażali sobie, by morderstwo dziecka mogło
komuś sprawiać przyjemność.
Było już ciemno i Lew mówił ponad godzinę. Gdy zbliżał się do końca
opowieści, do domu wbiegł jakiś chłopiec.
— Widziałem światła na wzgórzach od północnej strony. To ciężarówki. Jadą tu.
Wszyscy zerwali się na nogi. Z ich twarzy Lew odgadł, że to mogą być tylko
samochody wojska albo służby bezpieczeństwa. Zapytał:
— Ile mamy czasu?
Zadając to pytanie, uznał się za jednego z nich, założył, że istnieje między nimi
więź, której w istocie nie było. Mieszkańcy wioski mogli ich przecież oddać w ręce
agentów i zażądać nagrody. Wyglądało jednak na to, że jest w tej izbie jedyną osobą,
której coś takiego przyszło do głowy. Nawet przewodniczący poddał się zbiorowej
decyzji, by ich wspomóc.
Kilku dorosłych wybiegło z domu, by przekonać się na własne oczy. Pozostali
zaczęli wypytywać chłopca.
— Na którym wzgórzu?
— Ile ciężarówek?
— Jak dawno?
Były trzy ciężarówki, trzy pary świateł. Chłopiec zobaczył je z obejścia ojca.
Nadjeżdżały z północy, były kilka kilometrów od wsi. Zostało im parę minut.
W domach nie było się gdzie ukryć. Mieszkańcy wioski nie mieli żadnego
dobytku, prawie żadnych sprzętów. Lew wiedział, że rewizja zostanie
przeprowadzona dokładnie i bezwzględnie. Jeżeli gdzieś nawet jest jakaś kryjówka,
zostanie znaleziona. W grę wchodził honor strażników. Raisa chwyciła go za ręce.
— Możemy uciec. Najpierw będą musieli przeszukać wieś. Jeżeli ludzie będą
udawać, że nigdy nas tu nie było, schowamy się gdzieś daleko. Jest ciemno.
Lew przecząco pokręcił głową. Czując ucisk w żołądku, pomyślał nagle
o Anatoliju Brodskim. Tak zapewne musiał się czuć, gdy odwróciwszy się, zobaczył
Lwa na szczycie wzgórza i zdał sobie sprawę, że pętla zacisnęła mu się na szyi. Lew
przypomniał sobie, jak Brodski przez chwilę stał i patrzył, myśląc tylko o tym, że
właśnie został złapany. Tamtego dnia mógłby uciec. Ale tym ludziom nie można było
się wymknąć. Byli wypoczęci, uzbrojeni w długą broń, celowniki optyczne, race do
oświetlania nieba i psy podejmujące podejrzane tropy.
Lew odwrócił się do chłopca, który zauważył ciężarówki.
— Potrzebuję twojej pomocy.
Tego samego dnia

Trzęsąc się ze zdenerwowania w niemal całkowitych ciemnościach, chłopiec


przykucnął pośrodku drogi nad zbożem wysypanym z niewielkiego worka. Słyszał
zbliżające się ciężarówki wzbijające kołami chmury kurzu: były zaledwie dwieście
metrów od niego i nadjeżdżały bardzo szybko. Zamknął oczy, mając nadzieję, że go
zobaczą. A jeżeli jadą za szybko i nie zdążą się zatrzymać? Rozległ się pisk
hamulców. Chłopiec otworzył oczy i spojrzał w silne światła reflektorów. Uniósł ręce.
Ciężarówki stanęły gwałtownie. Zderzak pierwszej niemal dotykał twarzy chłopca.
Otworzyły się drzwi szoferki i żołnierz zawołał:
— Co ty wyprawiasz, gówniarzu?
— Worek mi pękł.
— Złaź z drogi!
— Ojciec mnie zabije, jak tego nie pozbieram.
— A ja cię zabiję, jak mnie nie posłuchasz.
Chłopiec nie był pewien, co ma zrobić. Wciąż zbierał ziarna. Usłyszał
metaliczny trzask: to był odgłos broni? Nigdy nie widział karabinu: nie miał pojęcia,
jakie wydaje odgłosy. W panice dalej zbierał zboże i wkładał do worka. Przecież go
nie zastrzelą: był tylko chłopcem zbierającym zboże ojca. Potem jednak przypomniał
sobie opowieść nieznajomego: o dzieciach, które cały czas ginęły. Może ci ludzie byli
tacy sami. Zebrał tyle ziarna, ile się dało, chwycił worek i pobiegł w kierunku wioski.
Ciężarówki ruszyły za nim, trąbiąc i popędzając go. Chłopiec słyszał śmiech
żołnierzy. Nigdy w życiu nie biegł tak szybko.
Lew i Raisa ukryli się w jedynym miejscu, którego, jak sądzili, żołnierze nie
będą przeszukiwać — pod ich ciężarówkami. Podczas gdy chłopiec odwrócił ich
uwagę, Lew wślizgnął się pod drugi wóz, a Raisa pod trzeci. Nie wiedząc, jak długo
będą musieli tam pozostać, być może nawet godzinę, Lew owinął ręce ich obojga
strzępami koszuli, by złagodzić ból.
Gdy ciężarówki się zatrzymały, Lew zahaczył stopy o półoś, trzymając twarz
blisko drewnianej podłogi. Deski uginały się pod ciężarem żołnierzy, którzy
wyskakiwali z wozu. Spoglądając ponad swoimi stopami, zobaczył, jak jeden z nich
kuca, żeby zawiązać sznurowadło. Wystarczyło, żeby się odwrócił, a ujrzałby go.
Żołnierz wyprostował się i pobiegł w kierunku jednego z domów. Nie zauważył Lwa,
który zmienił pozycję, aby spojrzeć na trzecią ciężarówkę.
Raisa bała się, ale przede wszystkim czuła gniew. To prawda, plan był sprytny
i sama nie wpadłaby na nic lepszego, powodzenie zależało wyłącznie od tego, czy
potrafi utrzymać się uczepiona podwozia. Nie przeszła szkolenia wojskowego: nie
czołgała się w rowach, nie wspinała się na mury. Nie miała dość sił, by sprostać temu
zadaniu. Już bolały ją ramiona, drętwiały z bólu. Nie wyobrażała sobie, żeby mogła
wytrzymać jeszcze minutę, a co dopiero całą godzinę. Ale nie chciała, aby to przez
nią zostali złapani, tylko dlatego, że zabrakło jej sił. Nie chciała pogodzić się z myślą,
że się nie udało, bo okazała się słaba.
Walcząc z bólem i bezgłośnie płacząc, czuła, że już nie daje rady. Potrzebowała
położyć się na ziemi i dać rękom odpocząć. Ale wiedziała, że nawet mimo
odpoczynku długo nie wytrzyma. Musiała znaleźć jakiś sposób. Rozwiązanie, które
nie wymagało tyle siły. Pasy z podartej koszuli — jeśli nie potrafi się trzymać,
przywiąże się, przywiąże nadgarstki do osi. Doskonałe wyjście, dopóki ciężarówka
stoi. Mimo to Raisa i tak na chwilę musiałaby opuścić się na ziemię, żeby się
przywiązać. Na ziemi, nawet ukryta pod samochodem, będzie narażona na znacznie
większe ryzyko, że zostanie zauważona. Spojrzała w lewo i w prawo, starając się
zorientować, gdzie są żołnierze. Ktoś, może kierowca, został obok ciężarówki. Raisa
widziała jego buty i czuła zapach dymu z papierosa. Właściwie obecność mężczyzny
ją uspokoiła. To był znak, że raczej nie podejrzewali, by ktoś wgramolił się pod
samochód. Raisa wolno i ostrożnie opuściła nogi, starając się to zrobić bezszelestnie.
Nawet najdrobniejszy błąd mógł zdradzić jej obecność. Odwinęła pasy koszuli z dłoni
i przywiązała do półosi lewy nadgarstek, a potem częściowo prawy. Musiała zacisnął
węzeł już unieruchomioną ręką. Gdy skończyła, zadowolona z siebie już miała
zaczepić stopy o podwozie, gdy nagle usłyszała niski pomruk. Spojrzawszy w bok,
zobaczyła psa.
Lew widział psy, które zostały za trzecią ciężarówką. Pilnujący ich człowiek nie
zauważył Raisy, jeszcze nie. Ale spostrzegły ją psy. Lew słyszał warczenie: Raisa
znajdowała się dokładnie na poziomie ich oczu. Nie mogąc nic zrobić, odwrócił
głowę i zobaczył chłopca, który pomógł im na drodze. Mały, zafascynowany
rozwojem wypadków, obserwował wszystko z wnętrza domu. Lew opuścił się na
ziemię, aby mieć lepszy widok. Żołnierz z psami miał właśnie odejść, ale jeden
z psów, który niemal na pewno zobaczył Raisę, zajadle szarpał smycz. Lew odwrócił
się do chłopca. Znów potrzebował jego pomocy. Pokazał mu psy. Chłopiec wybiegł
z domu. Lew przyglądał się — podziwiając jego opanowanie — jak zbliża się do
psów. Niemal natychmiast wszystkie zwróciły się w jego stronę i zaczęły ujadać.
Żołnierz zawołał:
— Nie wychodź z domu!
Chłopiec wyciągnął rękę, jak gdyby chciał pogłaskać psa. Żołnierz wybuchnął
śmiechem.
— Odgryzie ci rękę.
Malec cofnął się gwałtownie. Żołnierz odprowadził zwierzęta, nakazując
przedtem chłopcu powtórnie, by wracał do domu. Lew podciągnął się z powrotem,
przywierając do podwozia. Zawdzięczali chłopcu życie.
Raisa nie miała pojęcia, ile czasu wisiała przywiązana pod ciężarówką.
Wydawało się, że nieznośnie długo. Słuchała odgłosów rewizji: łoskotu
przewracanych sprzętów, trzasku rzucanych garnków i rozbijanych przedmiotów.
Dobiegło ją szczekanie psów, a potem ujrzała błysk odpalanych rac. Żołnierze wracali
do samochodów. Wykrzykiwano rozkazy. Psy załadowano na pakę jej ciężarówki. Za
chwilę mieli odjechać.
Uświadomiła sobie, że plan się powiódł. Nagle zawarczał silnik i oś zadygotała.
Za kilka sekund zacznie się obracać. Raisa wciąż była do niej przywiązana. Musiała
się uwolnić. Ale miała spętane nadgarstki i zdrętwiałymi palcami nie potrafiła
rozsupłać węzłów. Zaczęła się szamotać. Do ciężarówki wsiedli ostatni żołnierze.
Mieszkańcy wioski stłoczyli się wokół samochodów. Raisa wciąż nie zdołała się
uwolnić. Ciężarówki już ruszały. Uniosła głowę i zębami szarpnęła węzeł. Puścił
i upadła plecami na ziemię z głuchym łomotem zagłuszonym przez ryk silników.
Samochód odjechał. Raisa została na środku drogi. Wiedziała, że siedzący z tyłu
żołnierze zobaczą ją w blasku świateł wsi. Nie mogła nic zrobić.
Ludzie ruszyli całą gromadą naprzód. Gdy ciężarówka odjechała, otoczyli Raisę.
Żołnierze nie zobaczyli nic podejrzanego. Raisę zasłaniały nogi tłumu wieśniaków.
Leżała skulona na drodze i czekała. Wreszcie jeden z mężczyzn podał jej rękę.
Była bezpieczna. Wstała. Nie zobaczyła Lwa. Nie chciał ryzykować, dopóki
samochody nie wjadą w ciemność. Przypuszczała, że się bał, aby nie zobaczył go
kierowca trzeciej ciężarówki. Pewnie zaczekał do zakrętu. Ale nie czuła strachu. Lew
wiedział, co trzeba zrobić. Wszyscy czekali w milczeniu. Raisa wzięła za rękę
chłopca, który im pomógł. I niebawem usłyszeli kroki biegnącego ku nim człowieka.
Moskwa

Tego samego dnia

Chociaż zbiegów szukało kilkuset agentów i żołnierzy, Wasilij był przekonany,


że nie uda im się ich znaleźć. Mimo że aparat państwowy miał nad nimi
przygniatającą przewagę, to ścigał człowieka, którego przeszkolono, jak się ukrywać
i przeżyć na terytorium wroga. W pewnych kręgach uważano, że ktoś musiał im
pomóc — albo strażnicy zdrajcy, albo ludzie czekający w umówionych miejscach
wzdłuż linii kolejowej, którzy zaplanowali ucieczkę. Przeczyły temu zeznania
więźniów transportowanych w tym samym wagonie. Oświadczyli — pod przymusem
— że Lew i Raisa uciekli sami. To nie były słowa, które chcieli usłyszeć strażnicy —
stawiały ich w kłopotliwej sytuacji. Dotąd poszukiwania koncentrowały się na
szlakach prowadzących w stronę granicy fińskiej, północnego wybrzeża i Bałtyku.
Zakładano, że Lew będzie próbował przedostać się za granicę, prawdopodobnie na
łodzi rybackiej, a na Zachodzie skontaktuje się z urzędnikami państwowymi
wysokiego szczebla, którzy chętnie mu pomogą i udzielą schronienia w zamian za
informacje. Z tego powodu uważano jego schwytanie za sprawę najwyższej wagi.
Lew mógł wyrządzić Związkowi Radzieckiemu niepowetowane szkody.
Wasilij odrzucił myśl, że ktoś pomógł tym dwojgu w ucieczce, dlatego że
absolutnie nikt nie mógł wiedzieć, którym pociągiem będą transportowani. Decyzja
o wywiezieniu Lwa i Raisy do łagru zapadła w ostatniej chwili i pośpiesznie
zaimprowizowano całą akcję. Wasilij przeprowadził ją bez odpowiednich papierów,
pomijając procedury. Jedyną osobą, która mogłaby im pomóc, był on sam. Musiał się
więc liczyć z ryzykiem, choć brzmiało to niedorzecznie, że zostanie mu postawiony
taki zarzut. Lew mógł zatem ostatecznie go zniszczyć.
Dotąd żadna z grup poszukiwawczych nie natrafiła na najmniejszy ślad zbiegów.
Ani Lew, ani Raisa nie mieli w tej części kraju rodziny ani przyjaciół — musieliby
uciekać samotnie, bez grosza przy duszy, w łachmanach. Kiedy Wasilij rozmawiał
z nim ostatni raz, Lew nie wiedział nawet, jak się nazywa. Teraz najwyraźniej
odzyskał zmysły. Należało więc ustalić, dokąd zbieg zmierzał: łatwiej byłoby go
schwytać w ten sposób, niż przeszukując teren na chybił trafił. Skoro nie udało się
Wasilijowi złapać brata, którego sam zadenuncjował, musiało mu się udać schwytanie
Lwa. Nie przeżyłby kolejnej porażki.
Wasilij nie sądził, by Lew myślał o ucieczce na Zachód. Wolałby umrzeć, niż żyć
z piętnem zdrajcy. Może chciał wrócić do Moskwy? Mieszkali tu jego rodzice. Ale
rodzice nie mogli mu pomóc, a gdyby do nich przyszedł, straciliby życie.
Obserwowali ich teraz uzbrojeni ludzie. Może Lew chciał zemsty, może pojawi się tu,
żeby go zabić? Dumał przez chwilę nad tą możliwością, która bardzo mu pochlebiała,
lecz zaraz ją odrzucił. W niechęci Lwa nigdy nie czuł nic osobistego. Niemożliwe,
aby tamten dla zemsty był gotów ryzykować życie żony. Lew miał jakiś plan, którego
zagadka kryła się na kartkach przechwyconych akt.
Wasilij studiował plik dokumentów zebranych w ciągu ostatnich miesięcy przez
Lwa i miejscowego oficera milicji, którego Lew przekonał do współpracy. Były to
zdjęcia zamordowanych dzieci, zeznania świadków, dokumenty sądowe dotyczące
skazańców. Podczas przesłuchania Lew samokrytycznie potępił własne próby
podjęcia działań w sprawie morderstw. Wasilij wiedział jednak, że to kłamstwo. Lew
zawsze wierzył w to, co robił, więc musiał uwierzyć w tę przedziwną hipotezę. Ale na
czym właściwie ona polegała? Że za te wszystkie pozbawione motywu morderstwa,
popełnione w ponad trzydziestu miejscach, oddalonych od siebie o setki kilometrów
— odpowiada jeden człowiek? Poza swoją niedorzecznością teoria oznaczała, że Lew
i Raisa mogli zmierzać dokądkolwiek. Wasilij nie mógł wybrać jednego z tych miejsc
i czekać. Zirytowany jeszcze raz przyjrzał się mapie, na której zaznaczono
morderstwa ponumerowane zgodnie z ich chronologią.
44.

Wasilij zatrzymał palec na tej liczbie. Potem podniósł słuchawkę telefonu.


— Sprowadźcie mi Fiodora Andriejewa.
Razem z awansem Wasilij dostał własny gabinet — niewielki pokoik, z którego
był taki dumny, jak gdyby wywalczył każdy metr kwadratowy w zaciętej bitwie.
Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Fiodor Andriejew, dziś jeden z jego
podwładnych: młody człowiek, lojalny, pracowity i niezbyt bystry — mający
wszystkie cechy właśnie doskonałego podwładnego. Wyglądał na zdenerwowanego.
Wasilij z uśmiechem wskazał mu krzesło.
— Dziękuję, że przyszedłeś. Potrzebuję twojej pomocy.
— Tak jest.
— Wiesz, że Lew Demidow uciekł?
— Tak jest, słyszałem o tym.
— Znasz powody jego aresztowania?
— Nie.
— Sądziliśmy, że pracuje dla zachodnich rządów i zbiera informacje — że jest
szpiegiem. Okazuje się jednak, że to nieprawda. Pomyliliśmy się. Lew nie chciał nic
powiedzieć podczas przesłuchania. Dopiero teraz dowiedziałem się, że pracował nad
tym.
Fiodor wstał i spojrzał w akta rozłożone na stole. Widział już te dokumenty. Lew
nosił je ukryte pod ubraniem. Fiodor zaczął się pocić. Pochylił się, jak gdyby oglądał
te papiery po raz pierwszy. Drżał, próbując to zamaskować. Kątem oka zobaczył, że
Wasilij podszedł i stanął koło niego, także patrząc w dokumenty, jak gdyby razem nad
nimi pracowali. Palec Wasilija przesunął się po mapie i zatrzymał na Moskwie.
44.

Fiodora ogarnęła fala mdłości. Odwrócił się do Wasilija, widząc jego twarz tuż
obok swojej.
— Fiodorze, wiemy, że Lew był niedawno w Moskwie. Wydaje mi się teraz, że
zamiast szpiegować, przyjechał tutaj w związku ze swoim śledztwem. Widzisz, jest
przekonany, że popełniono tu morderstwo. Twój syn został zamordowany, zgadza się?
— Nie. Zginął w wypadku. Wpadł pod pociąg.
— Lew zajmował się tą sprawą?
— Tak jest, ale…
— Sądziłeś wtedy, że chłopiec został zamordowany, prawda?
— Byłem zdenerwowany, trudno mi było…
— A więc kiedy Lew przyjechał do Moskwy, interesowała go sprawa twojego
syna?
— Nie.
— Skąd wiesz?
— Słucham?
— Skąd wiesz, co go mogło interesować?
Wasilij usiadł, oglądając swoje paznokcie z urażoną miną.
— Fiodorze, chyba masz o mnie bardzo złe zdanie.
— To nieprawda.
— Musisz zrozumieć, że jeżeli Lew ma rację, jeżeli naprawdę w kraju grasuje
morderca dzieci, to trzeba go złapać. Chcę mu pomóc, Fiodorze, sam mam dzieci.
Jako funkcjonariusz bezpieczeństwa i ojciec czuję się w obowiązku powstrzymać te
okrutne zbrodnie. Ta sprawa odsuwa na bok osobiste animozje między mną a Lwem.
Gdybym chciał jego śmierci, po prostu nie zrobiłbym nic. W tej chwili wszyscy
uważają Lwa i jego żonę za szpiegów. Kiedy ich znajdą, natychmiast oboje zastrzelą
i obawiam się, że to będzie koniec śledztwa. Dalej będą ginąć dzieci. Gdybym jednak
znał wszystkie fakty, mógłbym przekonać dowództwo, żeby odwołało obławę. Jeżeli
tego nie zrobię, jakie Lew i Raisa mają szanse?
— Żadnych.
Wasilij pokiwał głową zadowolony z jego odpowiedzi. A więc to prawda: Lew
był przekonany, że sprawcą wszystkich morderstw jest jeden człowiek. Wasilij
ciągnął:
— Otóż to: nie mają pieniędzy, muszą pokonać kilkaset kilometrów, żeby
dotrzeć do celu.
— Dokąd uciekli?
Fiodor popełnił drugi błąd, zdradzając mu, że także uważa, iż Lew postanowił za
wszelką cenę złapać mordercę. Teraz Wasilij musiał się tylko dowiedzieć, dokąd Lew
zamierzał się dostać. Wskazał linie kolejowe na wschód od Moskwy, obserwując, jak
wzrok Fiodora podąża w dół mapy. Lew zmierzał na południe. Brakowało tylko
nazwy miasta. Ciągnąc Fiodora za język, zauważył:
— Większość morderstw popełniono na południu.
— Sądząc z mapy…
Fiodor umilkł. Miał okazję powiedzieć o wszystkim Wasilijowi, unikając
odpowiedzialności. Mogli wspólnie zwrócić się do przełożonych z prośbą, by
przestali uważać Lwa i Raisę za szpiegów. Fiodor zastanawiał się już wcześniej, jak
może im pomóc. Teraz wiedział: ze złoczyńców uczyni bohaterów. Podczas spotkania
w Moskwie Lew wspominał, że oficer milicji, który pojechał do Rostowa, ustalił, że
w tym mieście najprawdopodobniej mieszka morderca. Fiodor udawał, że studiuje
papiery.
— Sądząc po koncentracji morderstw, wydaje mi się, że to Rostów nad Donem.
Pierwsze morderstwa popełniono na południu. Sprawca musi mieszkać w Rostowie
albo blisko miasta.
— W Rostowie?
— Jak uda się nam przekonać dowództwo?
— Muszę wiedzieć wszystko. Podejmujemy wielkie ryzyko, nadstawiamy karku.
Musimy mieć pewność. Pokaż jeszcze raz, dlaczego uważasz, że morderca mieszka
na południu?
Gdy Fiodor pogrążył się w lekturze dokumentów, od czasu do czasu wtrącając
coś na temat szczegółów sprawy, Wasilij wstał, wyszedł zza biurka, wyjął broń
i wycelował ją w serce Fiodora.
Południowy wschód obwodu rostowskiego

14 lipca

Lew i Raisa siedzieli w skrzyni wysokości jednego i szerokości dwóch metrów:


byli ludzkim ładunkiem — kontrabandą przemycaną na południe. Gdy wojsko
zakończyło rewizję kołchozu, mieszkańcy wioski zawieźli uciekinierów ciężarówką
do najbliższego miasta, Riazania, gdzie przedstawili ich krewnym i znajomym.
W dusznym mieszkanku, wypełnionym mgłą dymu z tanich papierosów, w którym
stłoczyło się prawie trzydzieści osób, Lew opowiedział o ich śledztwie. Nikogo nie
trzeba było przekonywać, że mają do czynienia ze sprawą niecierpiącą zwłoki, i nikt
nie wątpił, że milicja wykazała się zupełną nieudolnością w ściganiu mordercy.
Ludzie sami nigdy nie zwracali się o pomoc do milicji i nie rozstrzygali swoich
sporów za pośrednictwem władz, zawsze polegając tylko na sobie. Ta sytuacja nie
różniła się od innych, z tym wyjątkiem, że stawką było życie nieznanej liczby dzieci.
Wspólnie opracowali plan, by przetransportować Lwa i Raisę na południe.
Wśród obecnych w mieszkaniu słuchaczy był kierowca ciężarówki kursującej między
Moskwą a Kujbyszewem i Charkowem. Charków leżał około trzystu kilometrów na
północ od Rostowa, czyli pół dnia drogi. Uznano, że podróż do samego Rostowa
będzie zbyt ryzykowna, ponieważ kierowca nie miał tam żadnych spraw do
załatwienia, lecz był gotów zabrać ich do pobliskiego miasta, Szacht.
W razie jakichkolwiek pytań o przyczynę zmiany trasy mógł zgodnie z prawdą
oświadczyć, że odwiedza rodzinę. A rodzina, jak zapewnił Lwa i Raisę,
wysłuchawszy ich relacji, na pewno pomoże im dotrzeć do miasta.
Mieli spędzić co najmniej półtora dnia uwięzieni w ciemnej skrzyni. Ciężarówka
przewoziła banany, luksusowy towar przeznaczony do sprzedaży w spectorgach,
sklepach dla wysoko postawionych funkcjonariuszy partyjnych, w których kiedyś
zaopatrywali się Lew i Raisa. Skrzynia, w której siedzieli, znajdowała się w głębi
ciężarówki, zastawiona dwiema innymi, pełnymi cennych owoców. Było duszno,
gorąco i niewygodnie. Co trzy lub cztery godziny kierowca zatrzymywał się, odsuwał
skrzynie z owocami i pozwalał swoim pasażerom rozprostować nogi i załatwić przy
drodze swoje potrzeby.
Gdy siedzieli w zupełnych ciemnościach w przeciwległych kątach skrzyni,
opierając o siebie nawzajem skrzyżowane nogi, Raisa spytała:
— Wierzysz mu?
— Komu?
— Kierowcy.
— A ty nie?
— Nie wiem.
— Masz powód, żeby o to pytać?
— Ze wszystkich ludzi, którzy nas słuchali, tylko on nie zadawał żadnych pytań.
Jak gdyby w ogóle się tym nie przejął. Nie był wstrząśnięty jak inni. Wydawał mi się
obojętny, zbyt praktyczny.
— Sam zaofiarował pomoc. Poza tym nie będzie nas mógł zdradzić, a potem
wrócić do rodziny i znajomych.
— Może coś wymyślić. Na przykład że na drodze była blokada. Złapali nas.
Próbował nam pomóc, ale nic nie mógł zrobić.
— Co proponujesz?
— Na następnym postoju mógłbyś go obezwładnić i związać, a potem sam
usiąść za kierownicą.
— Mówisz poważnie?
— Żeby mieć absolutną pewność, trzeba zabrać mu ciężarówkę, to jedyny
sposób. Będziemy mieć jego papiery. Znowu weźmiemy sprawy we własne ręce.
A tak jesteśmy zupełnie bezradni. Nawet nie wiemy, dokąd nas wiezie.
— Przecież sama mnie uczyłaś, żeby wierzyć w dobroć obcych ludzi.
— Ten człowiek jest inny. Ambitny. Przez cały dzień wozi luksusowe towary.
Pewnie myśli: też chcę to mieć, chcę mieć eleganckie ubrania, wykwintne jedzenie.
Rozumie, że trafiła mu się okazja. Wie, za ile może nas sprzedać. I wie, jaką cenę
zapłaci, kiedy złapią go razem z nami.
— Raiso, nie mnie o tym sądzić, ale mówisz o niewinnym człowieku, który
ryzykuje własne życie, żeby nam pomóc.
— Mówię o tym, jak zdobyć gwarancję, że dojedziemy do Rostowa.
— Tak to się zaczyna? Wierzysz w jakąś sprawę, jesteś gotowa dla niej umrzeć.
Wkrótce jesteś gotowa dla niej zabić. Za chwilę jesteś dla niej gotowa zabijać
niewinnych ludzi.
— Wcale nie musielibyśmy go zabijać.
— Owszem, musielibyśmy, bo nie moglibyśmy go zostawić związanego przy
drodze. To byłoby znacznie większe ryzyko. Albo go zabijemy, albo mu zaufamy.
Raiso, właśnie tak wszystko zaczyna się rozpadać. Ci ludzie nas nakarmili, ukryli
i wywieźli. Jeżeli zwrócimy się przeciwko nim i zabijemy jednego z ich przyjaciół
tylko tak na wszelki wypadek, zostanę tym samym człowiekiem, którym tak gardziłaś
w Moskwie.
Choć jej nie widział, odgadł, że się uśmiecha.
— Chciałaś mnie sprawdzić?
— Chciałam tylko porozmawiać.
— Jak wypadłem?
— To zależy, czy dojedziemy do Szacht, czy nie.
Po dłuższej chwili ciszy Raisa spytała:
— Co się stanie po tym wszystkim?
— Nie wiem.
— Możesz się bardzo przydać na Zachodzie, Lwie. Tam cię ochronią.
— Nigdy nie wyjechałbym z tego kraju.
— Mimo że tutaj chcą cię zabić?
— Jeżeli masz zamiar uciec, zrobię wszystko, żebyś wsiadła na statek.
— I co potem? Ukryjesz się w górach?
— Kiedy ten człowiek nie będzie już żył, a ty bezpiecznie przedostaniesz się za
granicę, oddam się w ręce władz. Nie chcę znaleźć się na wygnaniu, wśród ludzi,
którym będzie zależało tylko na moich informacjach, a mnie samego będą
nienawidzić. Nie chcę być cudzoziemcem. Nie mogę. To by oznaczało, że wszystko,
co mówili o mnie ci ludzie w Moskwie, było prawdą.
— I to jest najważniejsze?
W głosie Raisy zabrzmiał ton urazy. Lew dotknął jej ramienia.
— Nie rozumiem.
— To takie skomplikowane? Chcę, żebyśmy zostali razem.
Lew milczał przez chwilę. Wreszcie odrzekł:
— Nie mogę żyć jako zdrajca. Nie potrafię.
— No dobrze. To znaczy, że zostały nam tylko dwadzieścia cztery godziny?
— Przykro mi.
— Powinniśmy wykorzystać ten czas jak najlepiej.
— Co masz na myśli?
— Powiemy sobie prawdę.
— Prawdę?
— Na pewno mamy swoje tajemnice. Ja mam. Ty nie? Rzeczy, o których mi
nigdy nie mówiłeś.
— Mam.
— Ja zacznę. Plułam ci do herbaty. Kiedy dowiedziałam się o aresztowaniu Zoi,
byłam przekonana, że to ty na nią doniosłeś i przez tydzień plułam ci do herbaty.
— Plułaś mi do herbaty?
— Mniej więcej tydzień.
— Czemu przestałaś?
— Bo w ogóle cię to nie obchodziło.
— Nie zauważyłem.
— Otóż to. Dobrze, twoja kolej.
— Prawdę mówiąc…
— O to właśnie chodzi w tej zabawie.
— Nie sądzę, żebyś wyszła za mnie ze strachu. Myślę, że mnie sobie
wyszukałaś. Udawałaś, że się boisz. Podałaś mi fałszywe imię i zacząłem się za tobą
uganiać. Ale wydaje mi się, że to ty wzięłaś mnie na cel.
— Jestem agentem obcego wywiadu?
— Mogłaś znać ludzi pracujących dla zachodnich ośrodków. Może im
pomagałaś. Może w głębi duszy o tym myślałaś, kiedy zgodziłaś się za mnie wyjść.
— To nie jest tajemnica, tylko przypuszczenie. Musisz odkryć tajemnice —
twarde fakty.
— W twoich rzeczach znalazłem rubla, wydrążoną monetę — używa się takich
do przemycania mikrofilmów. Korzystają z nich agenci. Nikt inny nie mógłby mieć
czegoś takiego.
— Dlaczego mnie nie wydałeś?
— Nie mogłem. Po prostu nie mogłem tego zrobić.
— Lwie, nie wyszłam za ciebie, żeby mieć dojście do MGB. Powiedziałam ci
prawdę, bałam się.
— A moneta?
— Była moja…
Głos jej się załamał, jak gdyby zastanawiała się, czy mówić dalej.
— Nie używałam jej do mikrofilmów. Kiedy byłam uchodźcą, miałam w niej
cyjanek.
Raisa nigdy nie mówiła o tym, co się działo po zburzeniu jej domu, o miesiącach
spędzonych w drodze — o mrocznym okresie swojego życia. Lew czekał zdjęty
nagłym niepokojem.
— Na pewno potrafisz sobie wyobrazić, co się przytrafiało kobietom
uchodźcom. Żołnierze mieli swoje potrzeby, narażali życie — należała się im zapłata.
My byłyśmy ich nagrodą. Za którymś razem — a było kilka — bolało tak bardzo, że
przysięgłam sobie, że jeżeli to się stanie jeszcze raz, jeżeli będzie miało się stać,
wysmaruję mu dziąsła tym cyjankiem. Mogli mnie za to zabić, powiesić, ale może
następnym razem zastanowiliby się, zanim zrobiliby to innej kobiecie. W każdym
razie moneta stała się moim talizmanem, bo odkąd zaczęłam ją nosić, nigdy więcej
nie miałam już kłopotów. Może mężczyźni wyczuwali, że kobieta ma truciznę
w kieszeni. Oczywiście to nie pomogło wyleczyć moich ran. Na to nie było lekarstwa.
Właśnie dlatego nie mogę zajść w ciążę.
Lew wpatrywał się w ciemność, gdzie siedziała jego żona. W czasie wojny
kobiety gwałcili okupanci, a potem gwałcili je wyzwoliciele. Jako żołnierz wiedział,
że władze na to przyzwalały, uznając takie zachowania za nieodłączny element wojny
i właściwą nagrodę za dzielność żołnierza. Niektórzy zażywali cyjanek, by odebrać
sobie życie w obliczu niemożliwych do zniesienia okropności. Lew przypuszczał, że
większość mężczyzn mogła sprawdzać, czy kobieta nie ma przy sobie noża lub
pistoletu, ale moneta z pewnością umknęłaby ich uwagi. Pogładził Raisę po ręce. Co
mógł zrobić? Przepraszać? Powiedzieć, że rozumie? Przecież oprawił i powiesił na
ścianie tamten wycinek z gazety, dumny, nieświadomy, co dla niej oznacza wojna.
— Lwie, mam jeszcze jedną tajemnicę. Zakochałam się w tobie.
— Ja cię zawsze kochałem.
— To nie jest żadna tajemnica. Przegrywasz trzema tajemnicami.
Lew pocałował ją.
— Mam brata.
Rostów nad Donem

15 lipca

Nadia była sama w domu. Jej matka i siostra poszły w odwiedziny do babci
i choć Nadia początkowo im towarzyszyła, gdy zbliżały się do bloku, w którym
mieszkała babcia, zaczęła udawać, że rozbolał ją brzuch, i spytała, czy może wrócić
do domu. Gdy otrzymała pozwolenie, popędziła z powrotem. Miała plan. Zamierzała
otworzyć drzwi do sutereny i przekonać się, dlaczego ojciec spędza tyle czasu
w ciemnym i zimnym pomieszczeniu na dole. Nigdy tam jeszcze nie była, ani razu.
Obeszła cały dom, dotykając wilgotnych cegieł i wyobrażając sobie, jak tam musi
być. Suterena nie miała okien, tylko otwór wentylacyjny, przez który wychodziła rura
pieca. Wstęp był surowo wzbroniony i wszyscy domownicy przestrzegali tego
zakazu.
Ojciec wyjechał w delegację. Miał jednak niebawem wrócić, może nawet jutro,
a Nadia słyszała, jak mówił o remoncie domu, wspominając o nowych drzwiach do
sutereny. Nie o drzwiach frontowych, z których wszyscy korzystali i które
zatrzymywały w domu ciepło. Najbardziej zależało mu na drzwiach do sutereny.
Rzeczywiście były kiepskie, ale mimo wszystko… Dlaczego to takie ważne? Za parę
dni miał wstawić nowe drzwi, których Nadia nie będzie umiała otworzyć. Jeżeli
chciała się włamać i poznać odpowiedź na dręczące ją pytanie, musiała to zrobić
teraz. Zamykały się na zwykły zatrzask. Nadia obejrzała go dokładnie i sprawdziła,
czy da się go otworzyć nożem, wciskając ostrze między drzwi a futrynę. Dało się.
Otworzywszy zatrzask, Nadia pchnęła drzwi. Z przejęciem i lękiem zeszła na
pierwszy stopień. Puściła drzwi, które zatrzasnęły się za nią. Przez szpary wpadało
słabe światło. Poza tym źródłem światła był tylko otwór wentylacyjny na dole.
Przyzwyczajając oczy do ciemności, zeszła po schodach i rozejrzała się po sekretnym
pomieszczeniu ojca.
Łóżko, piec, mały stół i kufer — nie było tu nic tajemniczego. Rozczarowana
zaczęła myszkować. Na ścianie wisiała stara lampa, obok której przypięto rząd
wycinków z gazety. Podeszła do nich. Na wszystkich było to samo: zdjęcie
radzieckiego żołnierza stojącego obok spalonego czołgu. Niektóre fotografie zostały
tak przycięte, że widać było tylko postać żołnierza. Był przystojny. Nadia go nie
znała. Zaintrygowana tym kolażem podniosła z podłogi blaszany talerz, pewnie dla
kotów. Skierowała wzrok na kufer, położyła ręce na wieku i uniosła je, tylko
troszeczkę, żeby sprawdzić, czy nie jest zamknięty. Drewniane wieko było ciężkie,
ale dało się uchylić. Co było w środku? Uniosła je trochę wyżej; nagle usłyszała hałas
— przy frontowych drzwiach.
Rozległy się ciężkie kroki, za ciężkie jak na matkę. Ojciec musiał wcześniej
wrócić. Błysnęło światło, gdy otworzyły się drzwi do sutereny. Dlaczego tak wcześnie
przyjechał? Nadia w panice opuściła wieko kufra, starając się zrobić to jak najciszej,
i słuchała kroków ojca schodzącego po schodach. Uklękła i wgramoliła się pod łóżko,
wciskając się w ciasną przestrzeń i obserwując ostatni stopień. Zobaczyła jego duże,
czarne buty. Zbliżały się do niej.
Nadia zamknęła oczy, spodziewając się, że gdy je otworzy, zobaczy wściekłą
twarz ojca. Tymczasem usłyszała skrzypnięcie i łóżko nad jej głową lekko się
zapadło. Ojciec usiadł na nim. Nadia musiała się odsunąć. Przez jeszcze mniejszą
przestrzeń między łóżkiem a podłogą patrzyła, jak ojciec zaczyna rozwiązywać
sznurowadła. Nie wiedział, że Nadia tu jest. Zamek musiał się za nią zatrzasnąć.
Jeszcze jej nie przyłapał. Co miała zrobić? Ojciec spędzał na dole całe godziny. Kiedy
wróci matka, zaniepokoi się jej nieobecnością. Może pomyślą, że zaginęła i pójdą jej
szukać. Gdyby tak się stało, Nadia mogłaby przemknąć się na górę i wymyślić jakieś
kłamstwo. Na to właśnie liczyła. Na razie musiała zostać pod łóżkiem i być bardzo
cicho.
Ojciec zdjął skarpetki i rozprostował palce u nóg. Potem wstał z łóżka i zapalił
lampę, która rozjaśniła suterenę słabym blaskiem. Podszedł do kufra. Nadia usłyszała,
jak unosi wieko, ale nie widziała, co wyciągnął. Musiał zostawić kufer otwarty, bo nie
słyszała stukotu opuszczanego wieka. Co ojciec robił? Teraz usiadł na krześle
i zawiązywał sobie coś na nodze. To był kawał gumy. Ze sznurka i szmat tworzył coś
w rodzaju buta domowej roboty.
Czując jakiś ruch za swoimi plecami, Nadia odwróciła głowę i ujrzała kota. On
też ją zobaczył, wygiął grzbiet i zjeżył sierść. Nadia była tam, gdzie nie powinna. Tyle
wiedział kot. Odwróciła się przestraszona, sprawdzając, czy ojciec coś zauważył.
Ukląkł i w szparze pod łóżkiem ukazała się jego twarz. Nadia nie wiedziała, co
powiedzieć, nie miała odwagi się ruszyć. Ojciec bez słowa wstał i uniósł całe łóżko,
odsłaniając córkę zwiniętą w kłębek na podłodze.
— Wstań.
Nie mogła ruszyć rękami ani nogami — ciało przestało jej słuchać.
— Nadiu.
Słysząc swoje imię, wstała.
— Odsuń się od ściany.
Spełniła polecenie: podeszła do ojca ze spuszczoną głową, patrząc na jego bosą
stopę i drugą owiniętą szmatami. Ojciec opuścił łóżko na miejsce.
— Po co tu przyszłaś?
— Chciałam zobaczyć, co tutaj robisz.
— Dlaczego?
— Chcę z tobą spędzać więcej czasu.
Andriej poczuł, jak znów budzi się w nim to pragnienie — byli sami w domu.
Nie powinna tu przychodzić: zakazał jej tego dla jej własnego dobra. Był kimś innym.
Nie był jej ojcem. Odsunął się od córki, jak mógł najdalej, dopóki nie dotknął plecami
ściany.
— Tato?
Andriej położył palec na ustach.
Panuj nad sobą.

Ale nie potrafił. Zdjął okulary, złożył je i wsunął do kieszeni. Kiedy znów na nią
spojrzał, była tylko niewyraźną plamą. Nie była już jego córką — tylko po prostu
dzieckiem. Zamazany kształt mógł być każdym dzieckiem, jakie miałby ochotę sobie
wyobrazić.
— Tato?
Nadia podeszła do ojca i wzięła go za rękę.
— Nie lubisz być ze mną?
Była za blisko, mimo że nie miał okularów. Zobaczył jej twarz, jej włosy. Otarł
czoło i znów włożył okulary.
— Nadiu, przecież masz młodszą siostrę — dlaczego nie lubisz się z nią bawić?
Kiedy byłem w twoim wieku, cały czas spędzałem ze swoim bratem.
— Masz brata?
— Tak.
— Gdzie jest?
Andriej wskazał na zdjęcia radzieckiego żołnierza na ścianie.
— Jak ma na imię?
— Paweł.
— Dlaczego nas nie odwiedza?
— Odwiedzi.
Obwód rostowski
Osiem kilometrów na północ od Rostowa
nad Donem

16 lipca

Siedzieli w elektriczce, zmierzając w stronę przedmieść, coraz bardziej zbliżając


się do celu — centrum Rostowa nad Donem. Kierowca ciężarówki ich nie zdradził.
Przewiózł ich przez kilka punktów kontrolnych i wysadził w Szachtach, gdzie
przenocowali u jego teściowej, Sary Karłowny, i jej rodziny. Pięćdziesięciokilkuletnia
Sara mieszkała z kilkorgiem swoich dzieci, wśród których była zamężna córka
z trójką własnego przychówku. Mieszkali z nimi także rodzice Sary — w sumie
jedenaście osób w trzech pokojach; każdy pokój zajmowało jedno pokolenie. Lew po
raz trzeci musiał zdać relację z przebiegu śledztwa. W przeciwieństwie do miast na
północy w Rostowie słyszano o zbrodniach — o morderstwach dzieci. Zdaniem Sary
w obwodzie było niewiele osób, do których nie dotarły żadne plotki. Mimo to nikt nie
znał faktów. Kiedy padła przybliżona liczba ofiar, w pokoju zaległa cisza.
Nikt się nie zastanawiał, czy im pomóc czy nie: wielopokoleniowa rodzina
natychmiast przystąpiła do układania planu. Lew i Raisa postanowili zaczekać do
zmierzchu z podróżą do miasta, licząc na to, że na nocnej zmianie w fabryce będzie
mniej ludzi. Było też większe prawdopodobieństwo, że zastaną mordercę w domu.
Uznano również, że nie powinni podróżować sami. Dlatego właśnie w pociągu
towarzyszyło im troje małych dzieci i dwoje zażywnych dziadków. Lew i Raisa grali
role ojca i matki, podczas gdy prawdziwi rodzice dzieci pozostali w Szachtach.
Udawanie rodziny było środkiem ostrożności. Gdyby pościg dotarł do Rostowa
i władze się zorientowały, że nie zamierzają uciekać z kraju, wówczas będą szukać
podróżującej pary. Ani Lwu, ani Raisie nie udało się w znaczący sposób zmienić
wyglądu. Oboje obcięli krótko włosy i dostali nowe ubrania. Mimo to jednak, gdyby
nie towarzysząca im rodzina, łatwo byłoby ich zauważyć. Raisa wyrażała obawy
z powodu udziału dzieci w tym przedsięwzięciu, niepokojąc się, że naraża je na
niebezpieczeństwo. Postanowiono, że gdyby coś poszło źle i zostali złapani,
dziadkowie mieli utrzymywać, że Lew im zagroził, więc pomogli im ze strachu
o własne życie.
Pociąg się zatrzymał. Lew wyjrzał przez okno. Na stacji panował duży ruch:
zobaczył kilku umundurowanych funkcjonariuszy patrolujących peron. Wszyscy
siedmioro wysiedli z pociągu. Raisa niosła najmłodsze dziecko, chłopczyka.
Wszystkim dzieciom nakazano zachowywać się niesfornie. Starsi chłopcy rozumieli,
na czym polega podstęp, i dobrze odgrywali swoje role; najmłodszy, z ustami
wygiętymi w podkówkę, po prostu patrzył na Raisę, nie wiedząc, co się dzieje,
wyczuwając niebezpieczeństwo i niewątpliwie pragnąc jak najszybciej wrócić do
domu. Tylko najbardziej spostrzegawczy agent mógłby się domyślić, że to fałszywa
rodzina.
Wokół peronu i w hali dworca roiło się od funkcjonariuszy, których było
zdecydowanie za dużo jak na zwykły dzień na zwykłym dworcu. Wyraźnie kogoś
szukali. Choć Lew próbował się pocieszać, że władze ścigają wielu ludzi, przeczucie
mówiło mu, że to właśnie oni są celem poszukiwań. Do wyjścia zostało pięćdziesiąt
kroków. Trzeba się skupić na tym. Już niedaleko.
Drogę zastąpiło im dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy.
— Skąd przyjechaliście i dokąd się wybieracie?
Raisie na chwilę odjęło mowę. Wszystkie słowa uleciały jej z głowy. Aby nie
stać jak słup soli, przełożyła dziecko z jednej ręki na drugą i zaśmiała się.
— Robią się coraz cięższe!
Wtedy wkroczył Lew.
— Właśnie odwiedziliśmy siostrę żony. Mieszka w Szachtach. Wychodzi za
mąż.
Babcia dodała:
— Za pijaka, co wcale mi się nie podoba. Mówiłam jej, żeby tego nie robiła.
Lew z uśmiechem zwrócił się do babki:
— Chcesz, żeby wyszła za kogoś, kto pije tylko wodę?
— To by już było lepsze.
Dziadek pokiwał głową, po czym rzekł:
— Pić może, ale czy musi być taki brzydki?
Dziadkowie się roześmiali. Funkcjonariusze nie. Jeden z nich spojrzał na
najmłodszego chłopca.
— Jak ma na imię?
Pytanie zostało skierowane do Raisy. Znów poczuła, że ma pustkę w głowie.
Zapomniała. Nic nie przychodziło jej na myśl. Wyszperała z pamięci jedno imię.
— Aleksander.
Chłopiec pokręcił głową.
— Jestem Iwan.
Raisa się zaśmiała.
— Lubię się z nim przekomarzać. Zawsze mieszam imiona braci i bardzo się
złoszczą. Ten młody człowiek ma na imię Iwan. A to jest Michaił.
Tak miał na imię średni chłopiec. Raisa przypomniała już sobie, że najstarszy to
Aleksiej, lecz żeby kłamstwo nie wyszło na jaw, chłopiec musiał udać, że ma na imię
Aleksander.
— A mój najstarszy to Aleksander.
Chłopiec otworzył usta, żeby zaprzeczyć, ale szybko wkroczył dziadek
i pieszczotliwie zmierzwił mu włosy. Chłopiec z irytacją potrząsnął głową.
— Nie rób tak. Nie jestem już dzieckiem.
Raisa z trudem powstrzymała westchnienie ulgi. Funkcjonariusze przepuścili ich
i wyprowadziła z dworca swoją fałszywą rodzinę.
Kiedy znaleźli się poza budynkiem, pożegnali się i rozdzielili. Lew i Raisa
wsiedli do taksówki. Przekazali rodzinie Sary wszystkie informacje związane ze
śledztwem. Gdyby z jakiegoś powodu im się nie udało i morderstwa nadal by się
powtarzały, śledztwo przejęliby inni. Zorganizowali to w taki sposób, aby po
niepowodzeniu jednej grupy misję była gotowa przejąć następna. Nie wolno było
dopuścić, żeby ten człowiek uszedł z życiem. Lew miał świadomość, że to lincz, bez
sądu, bez dowodów, bez procesu — egzekucja na podstawie podejrzeń i poszlak.
Zdawał sobie sprawę, że próbując samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość,
dokładnie naśladowali system, przeciw któremu wystąpili.
Siedząc w wołdze wyprodukowanej zapewne w Wuralsku, Lew i Raisa nie
odzywali się do siebie. Nie musieli. Plan był przygotowany. Lew miał wejść do
Rostelmaszu i włamać się do biura z aktami personalnymi. Nie wiedział dokładnie,
jak to zrobi, musiał improwizować. Raisa miała tymczasem zostać w taksówce
i przekonywać kierowcę — gdyby ten zaczął coś podejrzewać — że wszystko jest
w porządku. Zapłacili mu słono i z góry, aby był spokojny i posłuszny. Gdy Lew
pozna nazwisko i adres mordercy, taksówkarz ich do niego zawiezie. Gdyby
mordercy nie było w domu, zamierzali się dowiedzieć, kiedy wróci. Potem mieli
pojechać do Szacht i zaczekać u rodziny Sary.
Taksówka się zatrzymała. Raisa dotknęła ręki Lwa. Był zdenerwowany, mówił
szeptem:
— Jeżeli nie wrócę za godzinę…
— Wiem.
Lew wysiadł i zatrzasnął drzwiczki.
Głównych bram pilnowała straż, ale nie wydawała się szczególnie czujna.
Sądząc po środkach bezpieczeństwa, Lew był prawie pewien, że nikt w MGB nie
domyślił się jego zamiarów. Istniało ryzyko, że celowo zmniejszono liczbę
strażników, aby go zwabić w zasadzkę, ale wątpił, by tak było. Mogli się domyślić, że
przyjedzie do Rostowa, lecz nie ustalili, gdzie dokładnie. Przeszedł na tył zakładów
i znalazł odpowiednie miejsce; siatkę ogrodzenia osłaniał tu bok ceglanego budynku.
Wspiął się, przerzucił nogi nad drutem kolczastym i zeskoczył. Był w środku.
Fabryka pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Poza pracownikami
trzeciej zmiany nie było tu zbyt wielu ludzi. Zakłady zajmowały ogromny teren.
Musiały zatrudniać kilka tysięcy ludzi, Lew oceniał, że około dziesięciu tysięcy — do
prowadzenia księgowości, do sprzątania, do transportu i wreszcie do samej produkcji.
Ponieważ załoga dzieliła się na pracowników dziennej i nocnej zmiany, miał nadzieję,
że nikt nie rozpozna w nim obcego. Szedł spokojnym, pewnym krokiem, jak gdyby
był u siebie, zmierzając w stronę największego budynku. Wyszli z niego dwaj
mężczyźni i paląc, skierowali się do głównej bramy fabryki. Może właśnie skończyli
pracę. Na jego widok przystanęli. Nie mogąc ich zignorować, Lew pomachał ręką
i podszedł do nich.
— Jestem tołkaczem z fabryki Wołgi w Wuralsku. Miałem przyjechać wcześniej,
ale pociąg mi się spóźnił. Gdzie jest budynek administracji?
— Nie ma osobnego budynku. Biuro jest w środku, na piętrze. Zaprowadzę was.
— Na pewno sam znajdę.
— Nie śpieszę się do domu. Zaprowadzę was.
Lew się uśmiechnął. Nie mógł odmówić. Mężczyźni pożegnali się i Lew ruszył
za niechcianą eskortą do głównej montowni.
Wchodząc do środka, na moment się zapomniał — sam ogrom hali, przestrzeń,
wysokość, huk maszyn wywoływały uczucia zachwytu i czci, zupełnie jak
w świątyniach religijnych. Ale to właśnie był nowy kościół, katedra ludu, w której
nabożny lęk miał niemal tak samo wielkie znaczenie jak maszyny, które tu
produkowano. Lew szedł obok nieznajomego mężczyzny, rozmawiając z nim
o niczym. Cieszył się, że ma eskortę: dzięki niej nie wzbudzał w nikim podejrzeń.
Zastanawiał się jednak, jak się pozbyć tego człowieka.
Schodami weszli na piętro administracyjne. Mężczyzna powiedział:
— Nie wiem, ile osób tam będzie. Biura zwykle nie pracują na nocną zmianę.
Lew nadal nie był pewien, jaki ruch ma teraz wykonać. Użyć podstępu?
Zważywszy na fakt, że potrzebował poufnych informacji, nie sądził, aby to było
skuteczne; nikt nie byłby skłonny mu ich udzielić, bez względu na pretekst, jaki by
wymyślił. Gdyby nadal miał legitymację MGB, wszystko byłoby proste.
Skręcili za róg. Korytarz prowadzący do biura wychodził na halę fabryczną. Lew
zorientował się, że będą go widzieć robotnicy na dole. Mężczyzna zapukał do drzwi.
Teraz wszystko zależało od tego, ile osób jest w środku. Otworzył starszy mężczyzna
w garniturze, może księgowy, o ziemistej cerze i zgorzkniałym wyrazie twarzy.
— Czego chcecie?
Ponad jego ramieniem Lew zajrzał do biura. Było puste.
Obrócił się gwałtownie i zadał cios w brzuch eskortującemu go mężczyźnie,
a ten zgiął się wpół. Zanim księgowy zdążył zareagować, Lew zacisnął mu rękę na
szyi.
— Rób, co mówię, a będziesz żył, zrozumiano?
Skinął głową. Lew powoli rozluźnił uścisk.
— Opuść rolety. I zdejmij krawat.
Lew wciągnął do pomieszczenia drugiego mężczyznę, który nadal rzęził.
Zamknął drzwi i przekręcił klucz. Księgowy zdjął krawat i rzucił go w stronę Lwa, po
czym podszedł do okien od strony hali i je zasłonił. Lew za pomocą krawata związał
młodemu człowiekowi ręce za plecami, ani na chwilę nie spuszczając z oka
księgowego. Nie przypuszczał, aby była tu broń lub alarm. W biurze nie trzymano
niczego, co warto byłoby ukraść. Opuściwszy rolety, starszy mężczyzna odwrócił się
do Lwa.
— Czego chcesz?
— Pokaż mi akta personalne.
Mimo zaskoczenia księgowy posłusznie otworzył szafę na dokumenty. Lew
stanął obok niego.
— Zostań tu, nie ruszaj się i trzymaj ręce na drzwiach szafy.
Teczek były tysiące. Obszerna dokumentacja obejmowała nie tylko obecnych
pracowników fabryki, ale także osoby, które ją opuściły. Tołkacze oficjalnie nie
istnieli, ponieważ konieczność ich zatrudnienia mogłaby sugerować niedociągnięcia
w dystrybucji i produkcji. Nie należało się spodziewać, by figurowali w papierach
pod taką nazwą.
— Gdzie są akta waszych tołkaczy?
Starszy mężczyzna otworzył szafkę i wyciągnął gruby segregator. Był opatrzony
napisem PERSONEL DZIAŁU BADAWCZO-ROZWOJOWEGO. Lew zobaczył, że
zakład zatrudnia obecnie pięciu tołkaczy. Zdenerwowany — od tych dokumentów
zależało powodzenie całego śledztwa — sprawdził przebieg zatrudnienia tych ludzi.
Dokąd i kiedy ich wysyłano? Gdyby daty wyjazdów pokrywały się z datami zbrodni,
będzie miał mordercę, przynajmniej teoretycznie. Jeżeli znajdzie dostatecznie dużo
punktów wspólnych, wreszcie stanie twarzą w twarz z tym człowiekiem — był
pewien, że wobec dowodów zbrodni morderca się załamie. Otworzył pierwszą teczkę.
Przesunął palcem po spisie, porównując dane z zapamiętanymi datami i nazwami
miast. Nie, nie zgadza się. Lew przerwał na chwilę, zastanawiając się, czy pamięć nie
płata mu figli. Ale nie potrafiłby zapomnieć trzech dat: dwóch morderstw w Wuralsku
i jednego w Moskwie. Ten tołkacz nigdy tam nie był, nie był także w żadnym mieście
na trasie kolei transsyberyjskiej. Lew otworzył drugą teczkę, nie zwracając uwagi na
dane osobowe i od razu przechodząc do przebiegu zatrudnienia. Ta osoba zaczęła
pracę zaledwie przed miesiącem. Lew odłożył teczkę na bok i otworzył trzecią. Nic
się nie zgadzało. Zostały już tylko dwie. Zaczął kartkować czwartą.
Wuralsk, Mołotow, Kirów, Gorki — szereg miast leżących przy linii kolejowej
prowadzącej na zachód, do Moskwy. Wśród miast na południe od Moskwy na liście
figurowały Tuła i Orzeł. Na Ukrainie tołkacz odwiedził Charków, Gorłowkę,
Zaporoże i Kramatorsk. We wszystkich tych miastach popełniono morderstwa. Lew
zamknął teczkę. Zanim spojrzał na dane personalne, sprawdził jeszcze piątą. Nie
mogąc się skupić, przejechał palcem listę. Powtarzało się zaledwie parę nazw. Lew
wrócił do czwartej teczki. Otworzył ją na pierwszej stronie i spojrzał na
legitymacyjne zdjęcie mężczyzny.
Tego samego dnia

Wasilij siedział na hotelowym łóżku, paląc papierosa, strzepując popiół na


dywan i popijając prosto z butelki. Nie miał już złudzeń: jeżeli nie przywiezie swoim
przełożonym Lwa i Raisy, dowództwo z pewnością nieprzychylnym okiem spojrzy na
śmierć Fiodora Andriejewa. Zawarł z przełożonymi taki układ, zanim wyjechał
z Moskwy. Że będą skłonni uwierzyć we współpracę Fiodora z Lwem, będą skłonni
dać wiarę, iż poznawszy prawdę, Fiodor próbował zaatakować Wasilija, jedynie pod
warunkiem, że dostaną Lwa. MGB było zakłopotane własną nieudolnością
w prowadzeniu pościgu za dwojgiem nieuzbrojonych ludzi bez grosza przy duszy,
którzy jakby rozpłynęli się w powietrzu. Gdyby Wasilij ich złapał, jego przełożeni
byli gotowi wybaczyć mu każdy grzech. Władze zaczęły się godzić z myślą, że Lew
jest już za granicą w łapach zachodnich dyplomatów. Przekazano wytyczne tajnym
agentom. Zdjęcia Lwa i jego żony rozesłano do ambasad na całym świecie.
Opracowywano plany zgładzenia zbiegów. Gdyby Wasilij potrafił oszczędzić
władzom kłopotów związanych z rozpoczęciem międzynarodowej obławy,
kosztownej i grożącej komplikacjami dyplomatycznymi, jego kartoteka zostałaby
wyczyszczona.
Rzucił niedopałek na dywan, przez chwilę patrzył, jak się tli, po czym rozdeptał
go obcasem. Wcześniej skontaktował się z placówką służby bezpieczeństwa
w Rostowie, rozpuszczoną i niezorganizowaną bandą. Dał im zdjęcia. Przestrzegł
funkcjonariuszy, że Lew mógł zapuścić brodę albo ściąć włosy. Być może tych dwoje
nie podróżowało już razem. Mogli się rozdzielić. Jedno z nich mogło nie żyć. Istniało
także prawdopodobieństwo, że podróżują w większej grupie. Funkcjonariusze nie
powinni się sugerować dokumentami, Lew potrafił je świetnie podrabiać. Mieli
zatrzymywać każdego, kogo uznają za podejrzanego pod jakimkolwiek względem.
Ostateczna decyzja, czy zatrzymani zostaną zwolnieni czy nie, należała do Wasilija.
Mając do dyspozycji trzydziestu ludzi, ustawił kilka punktów kontrolnych
i przeszukał parę wybranych miejsc. Wydał rozporządzenie, aby każdy funkcjonariusz
odnotowywał wszystkie zdarzenia, nawet zupełnie błahe, aby on potem mógł
ewentualnie je sprawdzić sam. Rozkazał przynosić raporty o każdej porze dnia i nocy.
Jak dotąd nie znaleźli nic. Czyżby kolejny raz Lew miał go upokorzyć? Być
może ten idiota Fiodor coś pomylił. Może Lew pojechał zupełnie gdzie indziej. Jeśli
tak, było już po Wasiliju.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Wejść.
Wyprężył się przed nim młody, rumiany funkcjonariusz z kartką w ręku. Wasilij
gestem kazał ją sobie podać.
Fabryka Rostelmasz. Dział administracji.
Napad na dwóch mężczyzn, kradzież akt personalnych.

Wasilij zerwał się na równe nogi.


— Jest.
Tego samego dnia

Stali obok siebie, w odległości pięćdziesięciu kroków od drzwi domu. Lew


spojrzał na żonę. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, jaki szał go opętał. Był
oszołomiony niczym po zażyciu jakiegoś narkotyku. Spodziewał się, że może to
minie, że odzyska w końcu poczucie rzeczywistości, że istnieje jakieś inne
wytłumaczenie i że ten dom wcale nie należy do jego młodszego brata,
Andrieja Trofimowicza Sidorowa.

Ale tak właśnie nazywał się jego brat.


Paweł Trofimowicz Sidorow.

A tak nazywał się Lew, dopóki nie zrzucił swojej tożsamości z dzieciństwa,
podobnie jak gad zrzuca skórę. Zdjęcie w aktach personalnych potwierdziło jednak,
że to Andriej. Ten sam wyraz twarzy — wyraz zagubienia. Nowy element stanowiły
okulary. Dlatego właśnie był taką niezdarą — cierpiał na krótkowzroczność. Jego
nieporadny, nieśmiały młodszy brat — morderca co najmniej czterdziestu czworga
dzieci. To nie miało żadnego sensu, a zarazem miało głęboki sens: sznurek, starta na
proch kora, polowanie. Przywołując wspomnienia, które wymazał z pamięci, Lew
przypomniał sobie, jak uczył młodszego brata robić sidła ze sznurka, żuć korę, aby
oszukać głód. Czyżby te lekcje stały się podłożem jakiejś strasznej psychozy?
Dlaczego Lew wcześniej niczego nie skojarzył? Nie, taka myśl byłaby niedorzeczna.
Mnóstwo dzieci uczyło się tych samych sztuczek, poznając tajniki polowania. Gdy
Lew oglądał ofiary, ani jeden szczegół nie poruszył w nim żadnej głębszej struny.
A może poruszył? Czy to on wybrał tę drogę, czy też ona wybrała jego? Może to
właśnie była przyczyna, dla której z taką pasją zajął się śledztwem, choć miał
wszelkie powody, by przymknąć na wszystko oczy? Podświadomie pozwolił się
wciągnąć, poddał się działaniu sił, które przywiodły go do tego miejsca, jak piana
z kąpieli nieuchronnie zmierza do odpływu wanny. Od samego początku przedmiotem
śledztwa obok morderstw była jego przeszłość, a każdy krok zbliżał go do
konfrontacji z bratem, o którym próbował zapomnieć.
Gdy Lew czarno na białym zobaczył nazwisko swojego brata, musiał usiąść.
Wpatrywał się w teczkę, sprawdzał daty, wracał do początku i sprawdzał jeszcze raz.
Był w szoku, nie zważał na grożące mu niebezpieczeństwo. Otrząsnął się dopiero
w chwili, gdy dostrzegł, jak księgowy ukradkiem podchodzi do telefonu. Przywiązał
go do krzesła, wyłączył telefon, zakneblował obu mężczyzn i zamknął ich w biurze.
Musiał się wydostać z fabryki. Musiał wziąć się w garść. Ale wracając korytarzem,
nie potrafił iść prosto, zataczał się. Kręciło mu się w głowie. Gdy znalazł się na
zewnątrz, wciąż nie mogąc odzyskać równowagi i opanować gonitwy myśli,
instynktownie ruszył w kierunku głównej bramy, za późno zdając sobie sprawę, że
znacznie bezpieczniej byłoby przejść przez ogrodzenie jak poprzednio. Nie mógł już
jednak skręcić; strażnicy go zobaczyli. Musiał przejść tuż obok nich. Zaczął się pocić.
Nie zatrzymali go. Kiedy Lew znalazł się w taksówce, podał kierowcy adres,
nakazując, by się pośpieszył. Dygotały mu nogi i ręce — nie potrafił tego opanować.
Patrzył, jak Raisa studiuje akta. Znała już historię jego brata; znała jego imię, lecz nie
znała ich nazwiska. Obserwował jej reakcję, gdy czytała. Niczego nie skojarzyła, nie
domyśliła się. Nic dziwnego — nie mógł jej powiedzieć:
Ten człowiek jest moim bratem.

Nie wiedział, ile osób znajdowało się w domu brata. Problem mogli stanowić
pozostali mieszkańcy. Na pewno nie mieli pojęcia o drugiej naturze tego człowieka
i jego zbrodniach — to musiał być jeden z powodów, dla których mordował z dala od
domu. Jego młodszy brat miał podwójną tożsamość, prowadząc jednocześnie życie
rodzinne i życie mordercy, tak jak Lew rozszczepił na dwoje własną tożsamość,
oddzielając życie chłopca, którym był kiedyś, od życia chłopca, którym stał się
potem. Lew potrząsnął głową: musiał się skupić. Przybył tu zabić tego człowieka.
Zastanawiał się tylko, jak to zrobić, nie alarmując pozostałych mieszkańców domu.
Ani on, ani Raisa nie mieli broni. Wyczuwając jego wahanie, Raisa zapytała:
— Co cię niepokoi?
— Inni ludzie w tym domu.
— Przecież widziałeś jego twarz. Widzieliśmy zdjęcie. Możesz wejść i zabić go
we śnie.
— Nie mogę.
— Lwie, on nie zasłużył sobie na nic innego.
— Muszę mieć pewność. Muszę z nim porozmawiać.
— Wszystkiemu zaprzeczy. Im dłużej z nim będziesz rozmawiał, tym trudniej
będzie ci to zrobić.
— Być może. Ale nie zabiję go we śnie.
Od Sary dostali nóż z piłką. Lew podał go Raisie.
— Nie będę go potrzebował.
Raisa nie chciała wziąć noża.
— Lwie, ten człowiek zabił ponad czterdzieścioro dzieci.
— I za to go zabiję.
— A jeżeli będzie się bronił? Musi mieć nóż. Może nawet pistolet. Na pewno
jest bardzo silny.
— Nie jest typem, który walczy do końca. Jest niezdarny i nieśmiały.
— Lwie, skąd możesz to wiedzieć? Weź nóż. Chcesz go zabić gołymi rękami?
Lew wsunął jej nóż do ręki.
— Zapominasz, że właśnie tego mnie uczono. Zaufaj mi.
Po raz pierwszy ją o to prosił.
— Ufam ci.
Nie mieli przed sobą żadnej przyszłości, żadnej nadziei ucieczki, żadnej nadziei,
że nazajutrz będą jeszcze razem. Raisa uświadomiła sobie, że w głębi duszy pragnie,
by nie zastali tego człowieka w domu, by wyjechał dokądś w delegację. Mieliby
wówczas powód, żeby zostać razem i jeszcze przez kilka dni wymykać się pościgowi.
Odsunęła od siebie tę myśl, wstydząc się jej. Ile osób zaryzykowało własne życie,
żeby mogli dotrzeć do tego domu? Pocałowała Lwa, w duchu życząc mu powodzenia,
a temu człowiekowi — śmierci.
Lew ruszył w kierunku domu, pozostawiając Raisę w ukryciu. Mieli gotowy
plan. Ustalili, że ona będzie czekała w pewnej odległości i obserwowała dom. Gdyby
morderca próbował uciekać, miała go zatrzymać. Jeśliby coś poszło nie tak i Lew
z jakiegoś powodu nie podołałby zadaniu, powinna sama spróbować odebrać temu
człowiekowi życie.
Dotarł do drzwi. W środku paliło się mdłe światło. Czy to znak, że ktoś nie śpi?
Ostrożnie pchnął i uchylił drzwi. Zobaczył kuchnię, stół, piec. Światło pochodziło
z lampy naftowej: w okopconym szklanym kloszu migotał płomyk. Lew minął
kuchnię i znalazł się w przylegającym do niej pokoju. Ku swojemu zdziwieniu ujrzał
tylko dwa łóżka. W jednym spały razem dwie małe dziewczynki. Drugie zajmowała
ich matka. Andrieja nie było. Czy to rodzina jego brata? Jeśli tak, to czy także jego
rodzina? Jego bratowa? Jego bratanice? Nie, na dole mogła mieszkać jeszcze jedna
rodzina. Odwrócił się i zobaczył wpatrzone w siebie zielone oczy kota. Zwierzę miało
czarno-białą sierść. Choć było lepiej odżywione niż tamten kot w lesie, którego
upolowali i zabili, miało takie samo ubarwienie. Fragmenty przeszłości sprawiły, że
Lew poczuł się, jakby śnił. Kot przecisnął się przez drugie drzwi i ruszył na dół. Lew
podążył za nim.
Wąskie schody prowadziły do sutereny, gdzie paliło się przyćmione światło. Kot
zszedł po schodach i zniknął mu z oczu. Z najwyższego stopnia większa część
pomieszczenia była niewidoczna. Lew zobaczył tylko skraj pustego łóżka. Czyżby
Andrieja nie było w domu? Lew zaczął schodzić, starając się stąpać jak najciszej.
Na dole zajrzał za róg ściany. Przy stole siedział mężczyzna w grubych
prostokątnych okularach i białej koszuli. Grał sam ze sobą w karty. Uniósł wzrok. Nie
wydawał się zaskoczony. Wstał. Lew ze swojego miejsca widział tylko kolaż za jego
plecami, jak gdyby wyrastający z jego głowy, złożony z wycinków gazet
przyklejonych na ścianie — identycznych zdjęć, na których stał on, Lew,
z triumfującą miną przy dymiącym wraku niemieckiego czołgu, bohater Związku
Radzieckiego, żywy symbol zwycięstwa.
— Pawle, dlaczego to tak długo trwało?
Młodszy brat wskazał mu krzesło naprzeciw siebie.
Lew usłuchał go bezwolnie, uświadamiając sobie, że traci kontrolę nad sytuacją.
Zamiast zdradzać oznaki niepokoju i zaskoczenia, zamiast się jąkać czy nawet uciec
na jego widok, Andriej wydawał się dobrze przygotowany na to spotkanie. Natomiast
Lew czuł się zbity z tropu i zdezorientowany: trudno było mu nie spełniać poleceń
brata.
Usiadł więc. Andriej także. Brat naprzeciwko brata: znów razem po ponad
dwudziestu latach. Andriej zapytał:
— Od początku wiedziałeś, że to ja?
— Od początku?
— Od pierwszego ciała, które znalazłeś?
— Nie.
— Które ciało znalazłeś pierwsze?
— Larysy Pietrowej w Wuralsku.
— Młoda dziewczyna. Pamiętam ją.
— A Arkadego w Moskwie?
— W Moskwie było kilka.
Kilka — powiedział to tak zwyczajnie. Skoro było kilka ofiar, to wszystkie
pozostałe morderstwa zostały zatuszowane.
— Arkady został zabity w lutym tego roku, na torach kolejowych.
— Mały chłopiec?
— Miał cztery lata.
— Też go pamiętam. To było niedawno. Wtedy udoskonaliłem już metodę.
Ciągle nie wiedziałeś, że to ja? Wcześniejsze morderstwa mogły być mniej oczywiste.
Bałem się, by zbyt łatwo się nie zdemaskować. Potrzebowałem czegoś, co tylko ty
będziesz mógł rozpoznać. Nie mogłem się po prostu podpisać. Porozumiewałem się
z tobą, tylko z tobą.
— O czym ty mówisz?
— Bracie, nigdy nie uwierzyłem, że nie żyjesz. I zawsze miałem tylko jedno
pragnienie, jeden cel… żeby cię odzyskać.
Nie był pewien, czy w głosie Andrieja zabrzmiała nuta gniewu czy miłości, czy
obu tych emocji równocześnie. Czy pragnął go odzyskać, czy mu odpłacić? Andriej
się uśmiechnął. To był serdeczny uśmiech — szczery i szeroki — jak gdyby właśnie
wygrał z Lwem w karty.
— Twój głupi, niezdarny brat nie mylił się co do jednego. Co do ciebie.
Próbowałem powiedzieć matce, że żyjesz, ale w ogóle nie zwracała na to uwagi. Była
pewna, że ktoś cię złapał i zabił. Przekonywałem ją, że to nieprawda, że uciekłeś
razem z naszą zdobyczą. Przyrzekłem jej, że cię odnajdę i gdy to zrobię, nie będę zły,
wybaczę ci.
Nie słuchała. Postradała zmysły. Zapominała, kim jestem, i udawała, że ja to ty.
Mówiła do mnie „Paweł”, prosiła, żebym jej pomagał, tak jak ty jej pomagałeś.
Udawałem ciebie, bo tak było łatwiej, bo wtedy się cieszyła, ale kiedy tylko
popełniłem jakiś błąd, zdawała sobie sprawę, że to nie ty. Wpadała we wściekłość
i biła mnie, dopóki nie ochłonęła z gniewu. A potem znowu cię opłakiwała. Nigdy nie
przestała po tobie płakać. Każdy ma jakiś powód, żeby żyć. Ty byłeś jej powodem.
Ale moim też. Jedyna różnica między nami polegała na tym, że ja nie wierzyłem
w twoją śmierć.
Lew siedział jak dziecko słuchające w nabożnym skupieniu dorosłego,
tłumaczącego zagadki świata. Nie mógł unieść rąk, wstać — nie mógł zrobić nic
w obawie, by Andriejowi nie przerwać. A on ciągnął:
— Kiedy nasza matka zupełnie się załamała, musiałem radzić sobie sam. Na
szczęście zima się kończyła i wszystko z wolna zaczęło się poprawiać. Z naszej
wioski przeżyło tylko dziesięć osób, z tobą jedenaście. Inne wsie wymarły. Kiedy
przyszła wiosna i stopniały śniegi, całe wioski zaczęły cuchnąć i gnić. Ze strachu
przed zarazą nie można się było do nich zbliżyć. Ale zimą wszędzie panował spokój
i cisza. Przez cały ten czas chodziłem cię szukać do lasu, sam, co noc. Szedłem po
śladach, nawoływałem cię po imieniu, krzyczałem do drzew. Ale ciągle nie wracałeś.
Jak gdyby jego umysł zaczął wolno pojmować i analizować znaczenie tych słów,
Lew spytał niepewnym głosem:
— Zabijałeś te dzieci, bo myślałeś, że cię zostawiłem?
— Zabijałem je, żebyś mnie odnalazł. Zabijałem, żebyś wrócił do domu. W ten
sposób do ciebie mówiłem. Kto inny zrozumiałby znaki naszego dzieciństwa?
Wiedziałem, że trafisz do mnie ich tropem, tak jak rozpoznawałeś ślady na śniegu.
Jesteś myśliwym, Paweł, najlepszym myśliwym na świecie. Nie wiedziałem, że
pracujesz w milicji. Kiedy zobaczyłem twoje zdjęcie, rozmawiałem z redakcją
„Prawdy”. Pytałem, jak się nazywasz. Wytłumaczyłem im, że zostaliśmy rozdzieleni
i że — według mnie — masz na imię Paweł. Powiedzieli, że nazywasz się inaczej, ale
to są poufne informacje i nie mogą mi ich udzielić. Błagałem, żeby mi powiedzieli,
w której dywizji służyłeś. Nawet tego nie chcieli mi zdradzić. Też byłem żołnierzem.
Nie takim bohaterem jak ty, nie należałem do elity. Ale wiedziałem dość, żeby się
domyślić, że byłeś w jakiejś jednostce specjalnej. Skoro twoje nazwisko trzymano
w takiej tajemnicy, to najprawdopodobniej zostałeś w wojsku albo trafiłeś do służb
bezpieczeństwa czy ochrony rządu. Wiedziałem, że jesteś kimś ważnym, nie mogło
być inaczej. I że będziesz miał dostęp do informacji o tych morderstwach. Oczywiście
to nie miało największego znaczenia. Byłem pewien, że jeżeli zabiję wystarczająco
dużo dzieci w różnych miejscach, to bez względu na to, gdzie pracujesz, prędzej czy
później zetkniesz się z tą sprawą. I domyślisz się, że to moje dzieło.
Lew pochylił się nad stołem. Jego brat wydawał się tak łagodny, rozumował tak
logicznie. Lew spytał:
— Bracie, co się z tobą stało?
— Kiedy opuściłem wioskę? To samo co ze wszystkimi: powołali mnie do
wojska. W bitwie straciłem okulary i wpadłem w ręce Niemców. Poddałem się. Gdy
wróciłem do Rosji jako były jeniec, zostałem aresztowany, przesłuchiwali mnie i bili.
Grozili, że wsadzą mnie do więzienia. Mówiłem im: Jak mogę być zdrajcą, jeżeli
prawie nic nie widzę? Nie miałem okularów przez pół roku. Cały świat był jedną
zamazaną plamą. I w każdym dziecku widziałem ciebie. Powinni mnie byli zabić. Ale
strażnicy śmiali się, kiedy wpadałem na różne rzeczy. Ciągle się przewracałem, tak
samo jak w dzieciństwie. Przeżyłem. Okazałem się zbyt głupi i niezdarny, żeby być
niemieckim szpiegiem. Wyzywali mnie, bili, a potem wypuścili. Wróciłem tutaj.
Nawet tu nienawidzili mnie i nazywali zdrajcą. Ale nie przejmowałem się tym.
Miałem ciebie. Skupiłem wszystkie siły na jednym celu — żeby sprowadzić cię
z powrotem.
— Dlatego zacząłeś zabijać?
— Najpierw zrobiłem to tu, w okolicy. Ale po pół roku doszedłem do wniosku,
że możesz mieszkać gdziekolwiek. Dlatego znalazłem pracę jako tołkacz, żebym
mógł podróżować. Musiałem zostawiać dla ciebie znaki w całym kraju.
— Znaki? To były dzieci. Miały swoich ojców i matki.
— Na początku zabijałem zwierzęta. Łapałem je tak, jak złapaliśmy tamtego
kota. Ale nie działało tak, jak chciałem. Nikt nie zwracał na to uwagi. Nikogo to nie
obchodziło. Nikt tego nie zauważał. Pewnego dnia w lesie natknąłem się na chłopca.
Zapytał, co robię. Wyjaśniłem, że zakładam przynętę. Miał tyle lat co ty, kiedy mnie
zostawiłeś.
I wtedy uświadomiłem sobie, że dziecko będzie znacznie lepszą przynętą. Ludzie
musieliby zauważyć martwe dziecko. Jak myślisz, dlaczego zabiłem tyle dzieci zimą?
Żebyś znalazł mój trop na śniegu. Nie szedłeś po moich śladach w głąb lasu, tak jak
wtedy poszedłeś za kotem?
Lew słuchał cichego głosu brata jak gdyby to był obcy język, z którego nie
rozumiał prawie nic.
— Andrieju, przecież masz rodzinę. Widziałem na górze twoje dzieci, takie same
jak te, które zabijałeś. Masz dwie śliczne córeczki. Nie rozumiesz, że robiłeś coś
złego?
— To było konieczne.
— Nie.
Andriej z wściekłością walnął pięściami w stół.
— Nie mów do mnie takim tonem! Nie masz prawa się złościć! Nigdy nie
chciało ci się mnie szukać! Nigdy nie wróciłeś! Wiedziałeś, że żyję, ale nic cię nie
obchodziłem! Co tam głupi niezdara Andriej! Nic dla ciebie nie znaczy! Zostawiłeś
mnie ze stukniętą matką na wsi pełnej gnijących trupów! Nie masz prawa mnie
osądzać!
Lew patrzył w twarz brata, wykrzywioną gniewem, nagle odmienioną. Czy tę
twarz widziały dzieci? Co jego brat musiał przeżyć? Jakich okropności doświadczyć?
Ale czas litości i zrozumienia dawno już minął.
Andriej otarł pot z czoła.
— To był jedyny sposób, żebyś mnie znalazł, jedyny sposób, żebym mógł
zwrócić twoją uwagę. Mogłeś mnie szukać. Ale nie szukałeś. Wyrzuciłeś mnie ze
swojego życia. Wymazałeś z pamięci. Kiedy we dwóch złapaliśmy kota, to była
najszczęśliwsza chwila w moim życiu. Gdy byliśmy razem, nigdy nie pomyślałem, że
świat jest niesprawiedliwy, nawet kiedy nie mieliśmy jedzenia, nawet kiedy było
strasznie zimno. Ale potem odszedłeś.
— Andrieju, wcale cię nie zostawiłem. Porwano mnie. Człowiek w lesie uderzył
mnie w głowę, wsadził do worka i zaniósł do domu. Nigdy bym cię nie zostawił.
Andriej kręcił głową.
— To samo mówiła matka. Ale to kłamstwo. Zdradziłeś mnie.
— O mało nie umarłem. Ten człowiek chciał mnie zabić. Zamierzali nakarmić
mną swojego syna. Ale kiedy dotarliśmy do domu, jego syn już nie żył. Miałem
wstrząs mózgu. Nie pamiętałem nawet, jak się nazywam. Dochodziłem do siebie
przez wiele tygodni. Wtedy byłem już w Moskwie. Wyjechaliśmy ze wsi. Ci ludzie
musieli znaleźć jedzenie. Przypomniałem sobie ciebie. I naszą matkę. Oczywiście, że
sobie przypomniałem. Ale co miałem zrobić? Nie miałem wyboru. Musiałem żyć
dalej, przykro mi.
Lew go przepraszał.
Andriej wziął ze stołu karty i potasował.
— Mogłeś mnie poszukać, gdy byłeś starszy. Mogłeś się postarać. Nie
zmieniłem nazwiska. Łatwo mógłbyś mnie znaleźć, zwłaszcza że miałeś władzę.
To prawda, Lew mógł odszukać brata. Próbował jednak pogrzebać przeszłość.
A teraz brat odnalazł do niego drogę, którą zasłał ciałami zamordowanych dzieci.
— Andrieju, przez całe życie próbowałem zapomnieć o przeszłości. Bałem się
przeciwstawić swoim nowym rodzicom. Bałem się przypomnieć im o przeszłości, bo
bałem się przypomnieć im o czasach, kiedy chcieli mnie zabić. Budziłem się w nocy
mokry i przerażony, z myślą, że zmienili zdanie i jednak mnie zabiją. Robiłem
wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby mnie pokochali. Chodziło o moje życie.
— Pawle, zawsze chciałeś robić wszystko beze mnie. Zawsze chciałeś mnie
zostawić.
— Wiesz, po co tu przyszedłem?
— Przyszedłeś mnie zabić. Po co przychodzi myśliwy? Kiedy mnie zabijesz,
wszyscy mnie znienawidzą, a ciebie pokochają. Zawsze tak było.
— Bracie, uważają mnie za zdrajcę dlatego, że próbuję cię zatrzymać.
Andriej był autentycznie zdziwiony.
— Dlaczego?
— Oskarżyli o twoje zbrodnie innych ludzi — z powodu tych morderstw zginęło
wielu niewinnych ludzi. Rozumiesz? Twoja wina to dla władz powód do wstydu.
Twarz Andrieja pozostawała obojętna. Wreszcie powiedział:
— Napiszę zeznanie. Przyznam się do winy.
Kolejne zeznanie: co się w nim znajdzie?
Ja — Andriej Sidorow — jestem mordercą.

Jego brat nic nie rozumiał. Nikt nie chciał jego zeznań, nikt nie chciał, aby to on
był winny.
— Andrieju, nie przyszedłem słuchać twoich zeznań. Przyszedłem tu, żeby
zyskać pewność, że nie zabijesz już ani jednego dziecka.
— No cóż. Osiągnąłem wszystko, co chciałem osiągnąć. Udowodniłem, że
miałem rację. Żałujesz, że nie odszukałeś mnie wcześniej. Gdybyś to zrobił, pomyśl,
ile osób można było ocalić.
— Jesteś obłąkany.
— Zanim mnie zabijesz, chciałbym zagrać z tobą w karty. Proszę, bracie, tyle
możesz dla mnie zrobić.
Andriej rozdał karty. Lew popatrzył na nie.
— Proszę cię, bracie, tylko jedną partię. Jeżeli zagrasz, pozwolę ci mnie zabić.
Lew wziął karty, nie z powodu obietnicy brata, ale dlatego, że potrzebował
czasu, by zebrać myśli. Musiał sobie wyobrazić, że Andriej jest obcym człowiekiem.
Zaczęli grać. Na twarzy skoncentrowanego Andrieja malowało się błogie
zadowolenie. Nagle z boku dobiegł jakiś odgłos. Zaniepokojony Lew odwrócił się.
U stóp schodów stała ładna dziewczynka z potarganymi włosami. Podglądała ich
z ostatniego stopnia, prawie całkowicie zasłonięta przed ich wzrokiem. Andriej wstał
od stołu.
— Nadiu, to mój brat Paweł.
— Ten brat, o którym mi mówiłeś? Ten, który miał nas odwiedzić?
— Tak.
Nadia spojrzała na Lwa.
— Jesteś głodny. Przyjechałeś z daleka?
Lew nie wiedział, co powiedzieć. Odpowiedział za niego Andriej.
— Lepiej wracaj do łóżka.
— Przecież nie śpię. Nie będę mogła zasnąć. Będę leżała i słuchała, jak
rozmawiacie. Mogę z wami posiedzieć? Też chciałabym poznać twojego brata. Nie
znam nikogo z twojej rodziny. Bardzo bym chciała. Proszę, tato.
— Paweł przyjechał z bardzo daleka, żeby mnie znaleźć. Mamy sobie dużo do
powiedzenia.
Lew musiał się pozbyć dziewczynki. Groziło mu, że ugrzęźnie na rodzinnym
przyjęciu, że przy wódce i półmisku wędlin będzie musiał odpowiadać na pytania
o swoją przeszłość. Przyszedł tu zabić.
— Może moglibyśmy się napić herbaty?
— Tak, umiem zaparzyć herbatę. Mam obudzić mamę?
Andriej odrzekł:
— Nie, niech śpi.
— No to sama zrobię.
— Tak, zrób sama.
Uśmiechnęła się i pomknęła na górę.
Była bardzo przejęta. Brat ojca, taki przystojny, na pewno ma do opowiedzenia
wiele ciekawych historii. Był żołnierzem, bohaterem.
Mógł jej powiedzieć, jak zostać pilotem myśliwca. Może jego żona była pilotem.
Nadia otworzyła drzwi do pokoju i zatrzymała się jak wryta. W kuchni zobaczyła
jakąś piękną kobietę. Kobieta stała zupełnie nieruchomo, trzymając rękę za plecami,
jak gdyby czyjaś gigantyczna dłoń wsunęła ją tu przez okno — lalka w domku dla
lalek.
Raisa chowała za plecami nóż, przyciskając ostrze do sukienki. Czekała przed
domem nieznośnie długo. Coś się musiało stać. Musiała sama dokończyć dzieła. Gdy
tylko przekroczyła próg, z ulgą przekonała się, że w domu jest niewiele osób.
Zobaczyła dwa łóżka, matki i córek. Kim była ta dziewczynka stojąca przed nią?
Skąd się tu wzięła? Miała uszczęśliwioną, pełną przejęcia minę. Na jej twarzy nie
było żadnych oznak paniki ani lęku. Nikt nie zginął.
— Mam na imię Raisa. Czy jest tu mój mąż?
— To znaczy Paweł?
Paweł — dlaczego tak się przedstawił? Dlaczego używa dawnego imienia?
— Tak…
— Jestem Nadia. Miło mi cię poznać. Nigdy nie poznałam nikogo z rodziny taty.
Raisa wciąż trzymała nóż za plecami. Rodziny? O czym mówi ta dziewczynka?
— Gdzie jest mój mąż?
— Na dole.
— Chcę mu tylko powiedzieć, że tu jestem.
Raisa podeszła do schodów, zasłaniając nóż przed oczami Nadii. Otworzyła
drzwi.
Poruszając się powoli, słysząc strzępki spokojnej rozmowy, schodziła po
schodach. Trzymała nóż przed sobą w wyciągniętej, drżącej ręce. Powtórzyła sobie,
że im dłużej będzie zwlekała, tym trudniej będzie jej zabić tego człowieka. Kiedy
dotarła do sutereny, zobaczyła męża grającego z nim w karty.

···

Wasilij rozkazał swoim ludziom otoczyć dom — nikt nie mógł się stąd
wymknąć. Towarzyszyło mu piętnastu funkcjonariuszy. Wielu z nich pracowało
w miejscowych jednostkach i nie miał z nimi wcześniej do czynienia. Obawiając się,
że mogą przeprowadzić akcję ściśle według procedur i aresztować Lwa i jego żonę,
musiał wziąć sprawy we własne ręce. Skończyć wszystko tu, na miejscu, i zniszczyć
wszelkie dowody, które mogłyby zmniejszyć ciężar ich winy. Ruszył naprzód
z wyciągniętą bronią. Dołączyło do niego dwóch ludzi. Gestem nakazał im, żeby
zostali.
— Dajcie mi pięć minut. Nie wchodźcie bez mojego wezwania. Jasne? Jeżeli nie
wyjdę po pięciu minutach, szturmujecie dom i zabijacie wszystkich.

···

Raisa ściskała przed sobą nóż w dygoczącej ręce. Nie mogła tego zrobić. Nie
mogła zabić tego mężczyzny. Grał w karty z jej mężem. Lew podszedł do niej.
— Ja to zrobię.
— Dlaczego grasz z nim w karty?
— Bo to mój brat.
Na górze rozległy się wrzaski. Krzyczała dziewczynka. Po chwili ryknął jakiś
męski głos. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, w suterenie zjawił się Wasilij,
trzymając uniesioną broń. Przyjrzał się scenie. Zdumiał się, widząc na stole karty.
— Przejechałeś taki szmat drogi, żeby zagrać w karty. Myślałem, że szukasz tak
zwanego zabójcy dzieci. A może tak wyglądają twoje udoskonalone techniki
przesłuchań?
Lew za długo zwlekał. Nie mógł już zabić Andrieja. Jeżeli wykona gwałtowny
ruch, Wasilij go zastrzeli i Andriej pozostanie na wolności. Mimo że brat nie miał już
motywu zbrodni — bo doszło wreszcie do ich spotkania — Lew nie wierzył, by
Andriej potrafił przestać mordować. A on nie podołał zadaniu. Zamiast działać,
rozmawiał. Zapomniał, że znacznie więcej ludzi pragnie jego śmierci niż śmierci jego
brata.
— Wasiliju, musisz mnie wysłuchać.
— Na kolana.
— Proszę…
Wasilij odbezpieczył pistolet. Lew osunął się na kolana. Nie pozostawało mu nic
innego, jak tylko być posłusznym, błagać i prosić, tylko że stał przed nim człowiek,
który nie będzie go słuchał, któremu zależało wyłącznie na osobistej wendecie.
— Wasiliju, to naprawdę ważne…
Wasilij przytknął mu lufę do głowy.
— Raiso, klękaj obok męża!
Spełniła rozkaz i klęczeli obok siebie, dokładnie tak samo jak tamci dwoje
zastrzeleni przed oborą. Pistolet przysunął się do jej głowy. Raisa chwyciła dłoń męża
i zamknęła oczy. Lew krzyknął:
— Nie!
Wasilij w odpowiedzi lekko postukał ją lufą w głowę, drażniąc się z nim.
— Lwie…
I nagle głos zamarł mu w gardle. Raisa zacisnęła dłoń na ręce Lwa. Mijały
sekundy ciszy. Nic się nie stało. Lew bardzo wolno odwrócił głowę.
Ząbkowane ostrze wbiło się w plecy Wasilija i wyszło przez brzuch. Nóż trzymał
Andriej. Uratował bratu życie. Spokojnie wziął nóż — nie potknął się ani nie upadł —
po czym cicho i precyzyjnie pchnął nim Wasilija. Andriej był szczęśliwy, tak jak
wtedy, gdy razem zabili kota, szczęśliwy jak nigdy w życiu.
Lew wstał i wyjął pistolet z ręki Wasilija. Z kącika jego ust popłynęła strużka
krwi. Jeszcze żył, ale z oczu już zniknął błysk wyrachowania i perfidii. Uniósł rękę
i położył ją na ramieniu Lwa, jak gdyby żegnał przyjaciela, po czym runął na
podłogę. Nie żył człowiek, którego jedyną ambicją było zawsze prześladowanie Lwa.
Ale Lew nie czuł ani ulgi, ani satysfakcji. Myślał tylko o ostatnim czekającym go
zadaniu.
Raisa wstała z kolan i przysunęła się do męża. Andriej pozostał tam, gdzie był.
Przez chwilę trwali w bezruchu. Lew wolno uniósł broń, celując w grzbiet nosa brata,
tuż nad okularami. W małym pomieszczeniu lufę pistoletu i głowę Andrieja dzieliła
odległość kilkudziesięciu centymetrów.
Ktoś krzyknął:
— Co ty robisz?!
Lew odwrócił się. U stóp schodów stała Nadia. Raisa szepnęła:
— Lwie, mamy mało czasu.
Lew nie potrafił jednak strzelić. Andriej rzekł:
— Bracie, chcę, żebyś to zrobił.
Raisa położyła dłoń na ręce męża. Razem nacisnęli spust. Pistolet wystrzelił
i odskoczył pod wpływem siły odrzutu. Głowa Andrieja szarpnęła się w tył, a jego
ciało osunęło się na podłogę.
Na odgłos wystrzału do domu wpadli uzbrojeni funkcjonariusze i zbiegli do
sutereny. Raisa i Lew rzucili broń. Dowódca patrzył na zwłoki Wasilija. Lew odezwał
się pierwszy, wskazując drżącą ręką Andrieja — swojego młodszego brata.
— Ten człowiek był mordercą. Wasz przełożony próbował go aresztować.
Wziął czarną teczkę i otworzył ją, nie mając pojęcia, czy jego przypuszczenia
okażą się słuszne. Wewnątrz był szklany słoik wyłożony papierem gazetowym. Lew
odkręcił go i wyrzucił zawartość na karty rozłożone na stole. To był żołądek ostatniej
ofiary jego brata, owinięty w numer „Prawdy”. Lew dodał niemal niesłyszalnym
głosem:
— Wasilij zginął bohaterską śmiercią.
Gdy funkcjonariusze otoczyli stół, oglądając makabryczne znalezisko, Lew
cofnął się i zobaczył Nadię, która wpatrywała się w niego z takim samym wyrazem
wściekłości w oczach jak jej ojciec.
Moskwa

18 lipca

Lew stał przed majorem Graczowem w tym samym gabinecie, w którym nie
zgodził się zadenuncjować żony. Nie znał majora. Nigdy o nim nie słyszał. Nie
zdziwił się jednak, że nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy. Nikt nie zagrzewał
zbyt długo miejsca na najwyższych szczeblach w organach bezpieczeństwa, a odkąd
Lew był tu ostatnim razem, minęły cztery miesiące. Tym razem wygnanie na Ural lub
zesłanie do łagru były wykluczone. Ich egzekucja miała się odbyć na miejscu, jeszcze
dziś.
Major Graczow powiedział:
— Waszym poprzednim przełożonym był major Kuźmin nominowany przez
Berię. Obaj zostali aresztowani. Teraz ja zajmuję się waszą sprawą.
Leżały przed nim mocno zniszczone akta morderstw skonfiskowane
w Wuralsku. Graczow przeglądał dokumenty, fotografie, zeznania, stenogramy
procesów.
— W suterenie znaleźliśmy resztki trzech żołądków, dwa z nich zostały
ugotowane. Wycięto je z ciał dzieci, których tożsamość nadal próbujemy ustalić.
Mieliście rację. Andriej Sidorow był mordercą. Sprawdziłem jego przeszłość.
Okazuje się, że kolaborował z faszystowskimi Niemcami i po wojnie, zamiast poddać
go właściwej procedurze karnej, przez pomyłkę pozwolono mu wrócić na łono
społeczeństwa.
Był to niewybaczalny błąd z naszej strony. Sidorow był hitlerowskim agentem.
Przysłano go tu z poleceniem pomszczenia klęski faszystów. Zemsta przybrała formę
okrutnych ataków na nasze dzieci; wróg wziął na cel przyszłość komunizmu. Co
więcej, była to kampania propagandowa. Chcieli wmówić naszemu narodowi, że
socjalistyczne społeczeństwo może wyprodukować takiego potwora, podczas gdy
w rzeczywistości został zdeprawowany i przeszkolony na Zachodzie. Wrócił stamtąd
odmieniony, z zatrutym, obcym sercem. Widzę, że żadnego z tych morderstw nie
popełniono przed Wielką Wojną Ojczyźnianą.
Umilkł, spoglądając na Lwa.
— Doszliście może do innych wniosków?
— Doszedłem do takich samych wniosków, towarzyszu majorze.
Graczow wyciągnął do niego rękę.
— Oddaliście swojemu krajowi ogromne zasługi. Polecono mi zaproponować
wam awans na wyższe stanowisko w organach bezpieczeństwa, a stąd już prosta
droga do kariery politycznej, gdybyście chcieli. Idą nowe czasy, Lwie Stiepanowiczu.
Nasz przywódca, towarzysz Chruszczow, uznał, że przyczyną kłopotów, jakie
napotkaliście podczas śledztwa, są niewybaczalne nadużycia stalinowskiej władzy.
Wasza żona została już zwolniona. Ponieważ pomogła wam w znalezieniu tego
obcego agenta, kwestionowanie jej lojalności stało się bezpodstawne. Przypisywane
wam winy uznajemy za niebyłe. Wasi rodzice otrzymają z powrotem swoje dawne
mieszkanie. Jeśli nie będzie dostępne, otrzymają lepsze.
Lew milczał.
— Nie macie nic do powiedzenia?
— To bardzo hojna propozycja. Jestem nią zaszczycony. Rozumiecie,
towarzyszu majorze, że nie kierowałem się chęcią awansu ani zdobycia większych
wpływów. Wiedziałem tylko, że tego człowieka należy powstrzymać.
— Rozumiem.
— Proszę mi jednak pozwolić, bym zamiast przyjąć waszą propozycję, mógł
złożyć własną prośbę.
— Mówcie.
— Chciałbym stanąć na czele moskiewskiego wydziału zabójstw. Jeśli taka
jednostka nie istnieje, chciałbym ją stworzyć.
— Czy taki wydział jest potrzebny?
— Jak już wspomnieliście, morderstwo stanie się bronią przeciwko naszemu
społeczeństwu. Jeżeli wrogowie nie będą mogli szerzyć propagandy
w konwencjonalny sposób, zastosują nietypowe środki. Uważam, że zbrodnia stanie
się nowym frontem naszej walki z Zachodem. Tamci będą ją wykorzystywać do
osłabiania harmonijnych stosunków panujących w naszym społeczeństwie. Chcę
powstrzymać te działania.
— Mówcie dalej.
— Prosiłbym o przeniesienie do Moskwy generała Niestierowa. Chciałbym
z nim współpracować w ramach tej nowej jednostki.
Graczow rozważał prośbę, z powagą kiwając głową.
— Bardzo chętnie przedstawię waszą propozycję.

···

Raisa czekała na zewnątrz, patrząc na pomnik Dzierżyńskiego. Lew wyszedł


z budynku i wziął ją za rękę, bezwstydnie okazując jej czułość na oczach
obserwujących ich pilnie pracowników Łubianki. Nie przejmował się tym. Byli
bezpieczni, przynajmniej na razie. Tyle wystarczało; na tyle tylko każdy mógł mieć
nadzieję. Zerknął na pomnik Dzierżyńskiego i uświadomił sobie, że nie pamięta ani
jednego słowa, które padło z ust tego człowieka.
Tydzień później
Moskwa

25 lipca

Lew i Raisa siedzieli w gabinecie dyrektora sierocińca numer 12 znajdującego


się niedaleko zoo. Lew spojrzał na żonę i spytał:
— Dlaczego to tak długo trwa?
— Nie wiem.
— Coś się chyba stało.
Raisa pokręciła głową.
— Nie sądzę.
— Chyba nie bardzo spodobaliśmy się dyrektorowi.
— Mnie wydał się życzliwy.
— Ale co o nas pomyślał?
— Nie wiem.
— Myślisz, że mu się spodobaliśmy?
— Naprawdę nieważne, co myśli. Ważne, co one o nas pomyślą.
Lew wstał, dodając niespokojnie:
— Musi to podpisać.
— Podpisze papiery, nie o to chodzi.
Lew znów usiadł i skinął głową.
— Masz rację. Za bardzo się denerwuję.
— Ja też.
— Jak wyglądam?
— Wyglądasz dobrze.
— Nie za oficjalnie?
— Lwie, uspokój się.
Otworzyły się drzwi. Do gabinetu wszedł dyrektor, czterdziestokilkuletni
mężczyzna.
— Znalazłem je.
Lew nie wiedział, czy to tylko takie wyrażenie, czy naprawdę musiał przeszukać
budynek. Dyrektor usunął się na bok. Za jego plecami stały dwie dziewczynki, Zoja
i Jelena, córki Michaiła Zinowiewa. Od dnia, w którym widziały egzekucję rodziców
na śniegu przed domem, minęło kilka miesięcy. W tym czasie nastąpiły w nich
drastyczne zmiany. Schudły, zbladły. Młodsza z dziewczynek, czteroletnia Jelena,
miała ogoloną głowę. Dziesięcioletnia Zoja — krótko obcięte włosy. Jak było do
przewidzenia, złapały wszy.
Lew i Raisa wstali. Lew zwrócił się do dyrektora:
— Moglibyśmy przez chwilę porozmawiać z nimi sami?
Dyrektorowi nie spodobała się jego prośba, ale uprzejmie wycofał się z gabinetu,
zamykając drzwi. Dziewczynki przywarły do nich plecami, trzymając się jak najdalej
od Lwa i Raisy.
— Zoju, Jeleno, mam na imię Lew. Pamiętacie mnie?
Żadnej reakcji, żadnej zmiany wyrazu twarzy. W ich oczach czaił się lęk. Zoja
wzięła młodszą siostrę za rękę.
— To moja żona Raisa. Jest nauczycielką.
— Dzień dobry, Zoju i Jeleno. Może usiądziecie? Tak będzie znacznie
wygodniej.
Lew wziął dwa krzesła i postawił obok dziewczynek. Niechętnie odsunęły się od
drzwi i usiadły, wciąż trzymając się za ręce i nadal milcząc.
Lew i Raisa kucnęli, tak że ich twarze znalazły się poniżej poziomu oczu dzieci,
nadal w bezpiecznej odległości. Dziewczynki miały brudne paznokcie — zupełnie
czarne — lecz poza tym ich dłonie były całkiem czyste. Najwidoczniej przed
spotkaniem pośpiesznie doprowadzono je do porządku. Lew zaczął:
— Moja żona i ja chcemy wam zaofiarować dom, nasz dom.
— Lew wyjaśnił mi, dlaczego tu jesteście. Przykro mi, jeżeli rozmowa o tym
będzie dla was bolesna, ale musimy to powiedzieć teraz.
— Próbowałem powstrzymać morderstwo waszych rodziców, ale mi się nie
udało. Pewnie dla was nie ma różnicy między mną a człowiekiem, który popełnił tę
okropną zbrodnię. Ale przyrzekam wam, że jestem inny.
Lew się zająknął. Po chwili odzyskał panowanie nad sobą.
— Może uważacie, że gdybyście z nami zamieszkały, byłybyście nielojalne
wobec rodziców. Wierzę jednak, że rodzice chcieliby dla was jak najlepiej. Życie
w sierocińcu nic wam dobrego nie przyniesie. Po czterech miesiącach same już
dobrze o tym wiecie.
Raisa dodała:
— Prosimy was o podjęcie trudnej decyzji. Jesteście jeszcze bardzo małe.
Niestety, żyjemy w czasach, kiedy dzieci muszą podejmować takie decyzje jak
dorośli. Jeżeli tu zostaniecie, będziecie miały ciężkie życie, które raczej nigdy nie
stanie się łatwiejsze.
— Moja żona i ja pragniemy wam oddać dzieciństwo, chcemy wam dać szansę,
żebyście mogły się nim cieszyć. Nie zastąpimy wam rodziców. Nikt ich nie zastąpi.
Będziemy waszymi opiekunami. Zajmiemy się wami, będziemy was karmić i damy
wam dom.
Raisa z uśmiechem zapewniała:
— Nie oczekujemy za to niczego w zamian. Nie musicie nas kochać; nie musicie
nas nawet lubić, chociaż mamy nadzieję, że z czasem polubicie. Możemy was stąd
zabrać.
Spodziewając się odmownej odpowiedzi, Lew rzekł:
— Jeżeli się nie zgodzicie, spróbujemy znaleźć wam inną rodzinę, która was do
siebie zabierze, rodzinę, która nie ma żadnego związku z waszą przeszłością. Jeżeli
tak będzie wam łatwiej, powiedzcie nam. Prawda jest taka, że nie potrafię naprawić
tego, co się stało. Możemy wam jednak zapewnić lepszą przyszłość. Nie oczekujemy
niczego w zamian. Będziecie miały siebie. Będziecie miały własny pokój. Ale zawsze
będę dla was człowiekiem, który przyjechał do was aresztować waszego ojca. Może
z czasem to wspomnienie zacznie się zacierać, nigdy jednak o tym nie zapomnicie.
Będzie nam przez to trudniej. Ale z własnego doświadczenia wiem, że to się może
udać.
Dziewczynki siedziały w milczeniu, patrząc to na Lwa, to na Raisę. Nie
reagowały na ich słowa, wciąż trzymając się za ręce. Raisa powiedziała:
— Możecie się zgodzić albo nie. Możecie nas poprosić, żebyśmy znaleźli inną
rodzinę. Wszystko zależy tylko od was.
Lew wstał.
— Pójdziemy się teraz z żoną przejść. Porozmawiajcie o tym same. Macie ten
pokój dla siebie. Podejmijcie decyzję, jaką chcecie. Nie musicie się niczego bać.
Lew wyminął dziewczynki i otworzył drzwi. Raisa wstała i wyszła na korytarz,
a Lew za nią. Zamknął za sobą drzwi. Ruszyli korytarzem zdenerwowani jak jeszcze
nigdy w życiu.

···

W gabinecie Zoja mocno przytuliła młodszą siostrę.


Podziękowania

Cieszę się, że mam oparcie we wspaniałym agencie, St Johnie Donaldzie z PFD,


który dal mi impuls do napisania tej książki. Za ten impuls — i wiele innych rzeczy
— jestem mu niezwykle wdzięczny. Dziękuję także Georginie Lewis i Alice Dunne za
pomoc w trakcie pracy. W kolejnych etapach powstawania książki zawsze mogłem
liczyć na opinię Sarah Ballard, która doskonale wyważała słowa krytyki i zachęty.
Wreszcie — to jasne, że wiele zawdzięczam PFD — chciałbym podziękować
Jamesowi Gillowi za to, że przeczytawszy skończoną powieść, oznajmił, że wcale nie
jest skończona, i polecił mi napisać ją na nowo. Jego entuzjazm w tej fazie
powstawania książki był bardzo potrzebny i cenny.
Moi redaktorzy, Suzanne Baboneau z Simon & Schuster UK i Mitch Hoffman
z Grand Central Publishing, byli naprawdę niezwykli. Uwielbiałem pracę z obojgiem.
Dziękuję też Jessice Craig, Jimowi Rutmanowi i Natalinie Saninie. Natalina była tak
uprzejma, że wytknęła mi niektóre błędy dotyczące rosyjskich nazw i realiów życia
w Rosji.
Szczególne wyrazy uznania należą się Bobowi Bookmanowi z CAA za cenne
rady i umożliwienie mi kontaktu z Robertem Towne’em. Robert, mój bohater wśród
ludzi pióra, podzielił się ze mną swoimi uwagami dotyczącymi ostatecznej wersji
książki. Nie muszę dodawać, że były bardzo inspirujące.
Mam także kilkoro wspaniałych czytelników spoza kręgów zawodowych.
Ogromnie pomogła mi Zoe Trodd. Alexandra Arlango i jej matka Elizabeth czytały
liczne warianty powieści i na każdym etapie przekazywały mi szczegółowe
i nieocenione uwagi. Nie wiem, jak mam im dziękować. Tak się składa, że Alexandra,
przez Qwerty Films — pracując z Michaelem Kuhnem, Emmeline Yang i Colleen
Woodcock — dała mi pierwszą szansę pisarską. A w trakcie zbierania materiałów do
scenariusza, jaki wówczas dla tej wytwórni pisałem, natknąłem się na historię
Andrieja Czikatiły i wydarzeń związanych z jego zbrodniczą działalnością.
Przy pracy nad tą książką pomagało mi wiele osób, lecz chyba najwięcej Ben
Stephenson. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak podczas kilku ostatnich lat.
Nie mógłbym napisać tej opowieści, nie czytając wcześniej wspomnień,
pamiętników i kronik licznych autorów. Studiowanie źródeł dawało mi równie wielką
satysfakcję jak pisanie, a materiały na tematy poruszone w tej powieści są naprawdę
najwyższej próby. Poniżej przedstawiam niewielki wybór tych prac. Pragnę tu
zaznaczyć, że wszelkie przypadki swobodnego traktowania prawdy historycznej w tej
powieści są wyłącznie moją winą.
Pamiętnik Janusza Bardacha (napisany wspólnie z Kathleen Gleeson) Człowiek
człowiekowi wilkiem. Przeżyłem gułag to przejmujący obraz prób przeżycia w łagrach
stalinowskiej Rosji. Podstawową lekturą na ten temat są Gułag Anne Applebaum oraz
Archipelag Gułag Aleksandra Sołżenicyna.
Niezwykle przydatnym źródłem informacji na temat tła historycznego były dla
mnie The Harvest of Sorrow Roberta Conquesta, Stalin Simona Sebaga Montefiore
oraz Everyday Stalinism Sheili Fitzpatrick.
Książka Russian Pulp Anthony’ego Olcotta szczegółowo opisuje nie tylko
rosyjski wymiar sprawiedliwości, ale również przykłady literackiego obrazu tego
systemu prawnego. Terror i rewolucja Borysa Lewickiego okazała się nieocenioną
pomocą w zrozumieniu lub przynajmniej próbie zrozumienia machinacji MGB.
Wreszcie The Killer Department Roberta Cullena przedstawia dokładną relację
z przebiegu śledztwa w sprawie zbrodni Andrieja Czikatiły.

Gorąco polecam wszystkie wymienione tu książki.

You might also like