Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 242

Opowieści

podróżne
39

1/2023
Nie pokazuj im zdjęć,
pokaż im miejsca.
Nowe Porsche Cayenne.
Razem jeszcze dalej.

Porsche Cayenne E-Hybrid Coupé. W zależności


od wariantu i wersji zużycie paliwa wynosi
od 1,5 l/100 km do 1,8 l/100 km, energii
elektrycznej od 28,7 kWh/100 km
do 30,8 kWh/100 km, emisja CO2 od 33 g/km
do 42 g/km (na podstawie świadectw homologacji
typu, dla cyklu mieszanego albo wartość
ważona). Zużycie paliwa/energii oraz
emisja CO2 zostały określone zgodnie
z procedurą WLTP. Szczegóły dot. WLTP,
czasu ładowania i zasięgu sprawdź
na stronie www.porsche.pl/wltp lub zapytaj
Autoryzowanego Dealera Marki Porsche.
Informacje na temat odzysku
i recyklingu pojazdów znajdziesz
na stronie www.porsche.pl/porsche-impact/.
Na dalekie podróże
najbliższych
przyjaciół.
Nowe Porsche Cayenne.
Razem jeszcze dalej.

Porsche Cayenne. W zależności od wariantu i wersji zużycie


paliwa wynosi od 10,8 l/100 km do 12,1 l/100 km, emisja
CO2 od 246 g/km do 275 g/km (na podstawie świadectw
homologacji typu, dla cyklu mieszanego). Zużycie paliwa
i emisja CO2 zostały określone zgodnie z procedurą WLTP.
O szczegóły zapytaj Autoryzowanego Dealera Marki Porsche
lub sprawdź na stronie www.porsche.pl/wltp. Informacje
na temat odzysku i recyklingu pojazdów znajdziesz
na stronie www.porsche.pl/porsche-impact/.
Opowieści
podróżne
Opowieści
podróżne
39

1/2023
NR 39

facebook.com/magazynkontynenty/

www.magazynkontynenty.pl

www.instagram.com/magazyn_kontynenty
 Fotografia na okładce:
twitter.com/kontynentymag Kobieta z miasta Humahuaca w sta-
Redaktor naczelny: nie Jujuy w Argentynie. Pozwoliła
Dariusz Fedor zrobić sobie tylko jedno zdjęcie
Zastępca redaktora naczelnego: z obawy przed utratą duszy.
Tomasz Fedor Autor: Jacek Poremba
Dyrektor artystyczny:
Grzegorz Sufa-Chrostowski
Reklamy:
Agnieszka Wojciechowska
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
redakcja@magazynkontynenty.pl
Druk:
Zdjęcia
PRINT GROUP
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością
ul. Księcia Witolda 7-9
71-063 Szczecin

ISSN 9772084991307:01
Copyright © Redakcja-Kreacja 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone. Redakcja nie
odpowiada za treść zamieszczonych reklam.
Reklamy na str.: II, III i IV okł.
Nakład:
1000 egzemplarzy,
dodatkowo wersja cyfrowa
Dalej

Nurzaliśmy się w herbacianej zieleni. Droga wiła się między


wzgórzami, a delikatna, schodząca do jarów mgła kroplami
osiadała na liściach. Nieba nie było widać, ale przecież wie-
działem, że jest błękitne. Krajobraz był tak soczysty i nie-
ziemski, jakby go sam Teofil Ociepka – a nie natura – maznął
swym prymitywnym pędzlem. Za setnym zakrętem nasz
oniryczny autobus zjechał do zatoczki między dwiema obro-
śniętymi mchem skałami. W polu obok bose kobiety w kwie-
cistych sari rwały liście i wsypywały je do koszy uwiązanych
płóciennymi pasami do czoła. Stanąłem na drugiej skale, ale
i tak nie byłem w stanie ogarnąć całego widoku – plantacja,
wzgórza, jary, mgła, rozmazany w niej las na horyzoncie, ko-
biety z koszami, zupełna cisza. Co było dalej…?
Zszedłem do jednej z Tamilek, uśmiechem zapytałem, co
zbiera. Złożyła dłonie w czarkę, wyciągnęła je w moją stronę
i uśmiechem odpowiedziała, że herbatę. Listki były nierozwi-
nięte, cienkie rurki – zielonkawe, ale o srebrzystej poświacie,
zebrane z samego czubka gałązki. Wtedy jeszcze nie wiedzia-
łem, że to najszlachetniejsza i najdroższa odmiana herbaty,
silver needles, srebrne igiełki. Stanąłem obok, gęstwina za-
kryła mnie od pasa w dół. Odrywałem igiełki i wsypywałem
jej do kosza. Ktoś zapytał: „Nie boisz się węży? Podobno pełno
ich tu pełza, a one tak na bosaka…”. Co było dalej…?


8

U stóp wzgórza, w manufakturze, zapach świeżej her-


baty zawładnął zmysłami. Na wielkich sitach suszyły się,
dojrzewały, fermentowały wszelkie rodzaje napoju. Bro-
dziliśmy w tym bogactwie woni, w oszołomieniu spijaliśmy
z mini filiżanek próbki o kolorach słonecznych, cytryno-
wych, mango, marakui po brązy i niemal czernie. A potem
układaliśmy w torbach szkatułki i pudełka oznaczone ikoną
lwa dzierżącego miecz i opieczętowanego dumnym napisem
„Ceylon tea. Symbol of quality”. Co było dalej…?
Na schodach wykwintnej restauracyjki, której fasada
ginęła pod girlandami kwiatów, szczęśliwa panna młoda
rodem z baśni tysiąca i jednej nocy pozowała do zdjęć. Któ-
ryś z gości – drużba? – szerokim gestem zaprosił do środ-
ka, do ogrodu na tyłach. Zabawa jeszcze się nie zaczęła.
Na drewnianym podeście muzycy rozciągali kable od instru-
mentów do wzmacniaczy. Obok, na tarasie, pięciu odświęt-
nie umundurowanych, wyorderowanych, wąsatych oficerów
zatrzymało się wpół toastu i z marsowymi minami lustro-
wało naszą europejską hałastrę. W szampańskich kieliszkach
połyskiwał klaret, który mógł być alkoholem – jak wesele, to
wesele, nawet dla Syngalezów. Co było dalej…?
Oparci o barierkę wypatrywaliśmy góry Adama, ale
skrywała ją ta sama mgła, która snuła się po herbacianych
plantacjach. Zabawa w ogrodzie powoli się rozkręcała. Za-
chodzę do dziś w głowę, jakiego to wysoko postawionego
ojca córa miała w tej restauracyjce na uboczu najważniej-
szy dzień swego życia, co to za szarże się tam bawiły, ja-
kimi syngalezko-tamilskimi bitwami dopiero co ci groź-
ni oficerowie dowodzili, których Prabhakaranów klęski,
a których Rajapaksów triumfu byli naocznymi świadkami.

kontynenty
9

Ilu bliskich stracili w tsunami. Jak byli w stanie zapanować


nad pamięcią i zapomnieniem. Co było dalej…?

Co będzie dalej…?

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku! Od z górą jedenastu lat


prowadzę Cię po dobrze znanych szlakach – i po ścieżkach jesz-
cze nieprzedeptanych. Pokazuję Ci bogactwo i piękno świata.
Staram się – wraz z Tobą – poznawać go i zrozumieć. Oddaję Cię
w ręce czułych przewodników, których z największą staranno-
ścią wyszukuję: pisarzy, reporterów, fotografów, podróżników.
Doświadczonych i tych, którzy na drodze poznania dopiero sta-
nęli. Staram się to wszystko robić starannie i uczciwie, nie goniąc
za blichtrem czy zyskiem. Dziś chciałbym Cię powiadomić, że ta
podróż, którą rozpoczęliśmy w 2012 roku, dobiegła kresu.

Co będzie dalej…?

Johan Huizinga zamykając prace nad – jak się okazało – swą


wiekopomną teorią, streszczoną w pojęciu Homo ludens, wy-
znał, że nie jest pewien jej kompletności. W rozterce usprawie-
dliwiał się: „Rzecz przedstawiała się dla mnie tak: pisać teraz
albo nie pisać wcale. Pisać o czymś, co leży mi na sercu. A więc
napisałem”. (Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, Przedmo-
wa – wprowadzenie”, tłum. Maria Kurecka i Witold Wirpsza,
wyd. Czytelnik 1985). Zdania te, które przypomniałem sobie
po latach, dały mi odwagę, by zdecydować: dalej będę wydawał
„Kontynenty”. W nowej odsłonie, w formie na miarę czasów,
ale w treści te same: mądre, ciekawe, porywające, inspirujące.
Obiecuję, że będę tego pilnował tak, jak robię to od ponad 11 lat.

kontynenty 
Bo, parafrazując Huizingę: Rzecz przedstawia się dla mnie tak:
wydawać „Kontynenty” teraz albo nie wydawać wcale. Wydać
to, co leży mi na sercu. A więc wydaję.

W tych po długiej przerwie wydanych „Kontynentach”


– zmniejszonych do formatu idealnego na podróż, nieobciążo-
nego zdjęciami – wyobraźnię uruchamiamy słowem. I rusza-
my w podróż. Do Katalonii, Kantabrii, Asturii, Castilli y Leon.
Do Rapallo i Skopje, na półwysep Varanger i na Wyspy Owcze.
Na Sri Lankę i na Sokotrę. Do Brazylii, Panamy i Peru. Do Ira-
nu i Pakistanu. Za zmyślonym czeskim bohaterem Járą Cimr-
manem i realnym do szpiku kości bohaterem naszym – Ma-
teuszem Waligórą. A nawet z Wisławą Szymborską – palcem
po mapie. A może i dalej.
Ci, którym będzie mało, niech nakierują obiektywy swo-
ich telefonów na kody qr pod niektórymi tekstami – tym spo-
sobem odkryją dla siebie nowe bramy percepcji: książki, filmy,
zdjęcia, sprzęt na wyprawy, przewodników i inspiracje.
To będzie piękna podróż! Zapraszam!
Dariusz Fedor
redaktor naczelny

Inspiracje

kontynenty 
Spis treści

Wycieczki osobiste
14 Wisława Szymborska, Mapa
92 Hryhoriy Semenchuk, wojna trwa
96 Imiona
Droga
16 Dariusz Fedor, Zamki na wietrze
Europa
40 Katarzyna Nizinkiewicz, Lato w Hiszpanii
58 Kinga Nettmann-Multanowska, Polskie miasto Skopje.
Ścieżki osobiste, Macedonia Północna

Nieśpiesznie
70 Urszula Chylaszek, 8 rzeczy, które możesz robić,
będąc na Wyspach Owczych
100 Katarzyna Nizinkiewicz, Co zrobić na półwyspie
Varanger…?

Historie podróżne
72 Marek Pernal, Duchy Rapallo. Śladami układu, który
wstrząsnął Europą

Dobra książka
104 Itamar Vieira Junior, Krzywym pługiem
112 Tomasz Augustyniak, Sri Lanka, królestwo Buddy
Podróże ze wskazaniem
132 Michał Kaczmarek, Jizerski Jára Cimrman – człowiek,
którego należało wymyślić
Afryka
156 Iga Cichoń, Sokotra. Rajskie życie i inne kłopoty
Bliski Wschód
168 Agnieszka Wrzosek, Iran. W poszukiwaniu wolności
Azja
178 Paweł Rut, U pakistańskich potomków greckich
zdobywców

Ameryka
192 Iwona Żelazowska, Panamki, Kanał i rum „Dziadek”
210 Mateusz Marczewski, Pucallpa: punkt zero
Antarktyda
220 Mateusz Waligóra, Notes polarny
14

Mapa
Wisława Szymborska

Płaska jak stół,


na którym położona.
Nic się pod nią nie rusza
i ujścia sobie nie szuka.
Nad nią – mój ludzki oddech
nie tworzy wirów powietrza
i całą jej powierzchnię
zostawia w spokoju.

Jej niziny, doliny są zawsze zielone,


wyżyny, góry żółte i brązowe,
a morza, oceany to przyjazny błękit
przy rozdzieranych brzegach.

kontynenty
15 Wycieczki osobiste

Wszystko tu małe, dostępne i bliskie.


Mogę końcem paznokcia przyciskać wulkany,
bieguny głaskać bez grubych rękawic,
mogę jednym spojrzeniem
ogarnąć całą pustynię
razem z obecną tuż tuż rzeką.

Puszcze są oznaczone kilkoma drzewkami,


Między którymi trudno zabłądzić.

Na wschodzie i zachodzie,
nad i pod równikiem –
cisza jak makiem zasiał,
a w każdym czarnym ziarnku
żyją sobie ludzie.
Groby masowe i nagłe ruiny
to nie na tym obrazku.

Granice krajów są ledwie widoczne,


jakby wahały się – czy być czy nie być.

Lubię mapy, bo kłamią.


Bo nie dają dostępu napastliwej prawdzie.
Bo wielkodusznie, z poczciwym humorem
rozpościerają mi na stole świat
nie z tego świata.

kontynenty 
16

Zamki
na wietrze
Dariusz Fedor

Chciałem znów ruszyć w drogę. Spakować namiot i te


wszystkie klamoty. Jechać dwa i pół tysiąca kilometrów,
nie myśleć o postojach, mieć tylko cel i kierunek.
Chciałem, by deszcz zlał mnie gdzieś w Turyngii, poprawił
w Burgundii i już więcej mnie nie nękał. Chciałem upewnić
się, że ser od cystersów z Cîteaux smakuje tak samo,
że aligoté od monsieur Chopina z Nuits-Saint-Georges ma
w sobie ten sam słoneczny refleks. Chciałem mrużyć oczy
i wypatrywać orłów na niebie, kościółków na wysmukłych
wulkanicznych stożkach Owernii, katarskich zamków
wrośniętych w niebotyczne ostańce Langwedocji.
Chciałem, by mi auto ukolebały ciepłe wichry znad
prowansalskich rozlewisk. Chciałem przejechać góry
i rozbić namiot nad ciepłym morzem w Katalonii
17 Droga

Tak, udało mi się taką podróż odbyć u schyłku lata


2022 roku. Ruszyłem w nią naszym starym Land Cruise-
rem z Ewą – stargani pandemią, przetrąceni kryzysem,
przerażeni wojną, postanowiliśmy wrócić na stare
szlaki wbrew możliwościom. „A może to ostatni raz?
Kto wie, co będzie za rok?” – mówiła Ewa. „Kto wie” –
odpowiadałem. Z naszej podwarszawskiej mieściny
do mieściny nadmorskiej w Katalonii jest tylko dwa
i pół tysiąca kilometrów.
Spisuję teraz tę podróż z pamięci. Nie z notatek, bo nigdy
ich w drodze nie robię. Potem żałuję... Ale gdy jadę, to jadę;
gdy patrzę, to staram się zobaczyć; gdy słucham, to staram
się usłyszeć; gdy kosztuję, to staram się cieszyć smakami.
Opowiem Ci zatem tę podróż, Droga Czytelniczko–Drogi
Czytelniku, tak jak opowiadam przyjaciołom po powrocie.
Siadamy przy kominku, wyciągam z pieca chleb i to, co naj-
lepsze zawsze przywożę: oliwę z doliny Siurany, oliwki ar-
bequinas, ser manchego, llonganissę z Vic i wino z Prioratu,
i jeszcze z Montsantu. I z tego, co już uleżało się w pamięci,
z tych okruchów podróżnych, z najpiękniejszych obrazów,
najgłębszych emocji okraszonych kolejną porcyjką wiedzy –
bo prawdą jest, że podróże uczą – składam opowieść. Tylko
Ty sobie nie myśl, Skwapliwy Odbiorco, że odtworzysz moją
podróż na googlowej mapie, oj nie. Że ułożysz sobie na osi
czasu jej kolejne etapy. Że zweryfikujesz co do joty z wiki­
pedycznym przewodnikiem w ręku. Bo tą podróżą jest ta
opowieść. Będziemy ją tworzyć razem – ja Ci podam obrazy,
emocje, kolory, dźwięki, Ty je sobie wyobrazisz i nawlecze-
my je na nitkę drogi. Mojej drogi – Twojej drogi. Tak sobie
po prostu pojedziemy – swoją drogą.


18

Akt strzelisty podróżny I:


Prędkość jest dobra tylko wtedy,
gdy ma za przewodnika mądrość
Nim wyruszyliśmy, narzuciłem sobie ciężki warunek: będę
jechał wolno. „Wolność – Putinowi na złość” – mówiła
Ewa. „Hak mu w bak” – odpowiadałem. Takie sobie ha-
sełko wymyśliłem. Nie przekroczę 85 km/godz. Spalę tak
mało tej ruskiej ropy, jak się tylko da. A jak mało się da? Nie
wiedziałem. Nigdy nie jeździłem z taką prędkością. Po au-
tostradach niemieckich zdarzało mi się mknąć tym samo-
chodem 140, albo i 160. We Francji ograniczenie do 130,
więc się miarkowałem, ale zawsze pędziłem. Zawsze. Tym
razem jednak – wolność. Skoro wolno, to i na autostradach
zaoszczędzę. Nie w Niemczech, rzecz jasna, bo tam jeszcze
za darmo. Ale Francja droga. Hiszpania droga. Czy da się
przejechać oba kraje nie autostradą? Drogą niedrogą? GPS
podpowiada, że tak, wystarczy, bym wybrał opcje: omijaj
autostrady/omijaj drogi płatne. Ominę.

Dom–Pleissen Anger, ok. 740 km


Do Zgorzelca jadę spięty. 85 km/godz. oznacza w Polsce
samochód na karku. Czasem ciężarówę, siedzącą na zde-
rzaku przez kilkadziesiąt kilometrów (popadam w ner-
wicę zerkania we wsteczne), a potem gwałtownym ma-
newrem wyjeżdżającą na środkowy pas i wyprzedzającą
z wyraźną złością. Za nią sznur następnych… Dość szyb-
ko orientuję się, że ciężarówki mają tempomaty usta-
wione na 90 km/h. Jadąc o te swoje 5 km wolniej, jestem
dla niech zawalidrogą. Ale takie mam postanowienie.

kontynenty
19 Dariusz Fedor

Z rzadka zdarza mi się napotkać kogoś wlokącego się


jeszcze bardziej.
Na jednej z ostatnich polskich stacji, za Zagrodą Kołodzieja,
tankuję do pełna. Licznik pokazuje, że mam 950 km do przeje-
chania na napełnionym właśnie zbiorniku. Ja jestem zdziwiony,
Land jest zdziwiony – nigdy jego trzylitrowy dieslowy silnik nie
spalił tak mało. Putinowi na złość – hak mu w bak!
W Niemczech odzyskuję spokój. Ciężarówki jadą o 5 km /h
szybciej, wyprzedzają mnie dostojnie jak kontenerowce Dobę
w kajaku. Rozwiewają lekką mgłę i sieją poranną rosę
na szybach. Jadę po „ich” prawym pasie, muszą więc zjechać
na środkowy, by mnie minąć. Gdyby nie to, myślałbym, że na-
wet mnie nie widzą. Widzą. Ale nie zwracają uwagi. Osobowe
bmw i audi, do niedawna agresywne, opływają mnie miękko,
podmuchy goniącego za nimi wiatru łagodnie nami kołyszą.
Nikt nie mruga, nikt nie wygraża. Coraz częściej natykam się
na auta jadące wolniej niż ja.
Postój na pierwszej stacji upewnia mnie, że nic tu po mnie.
Szybki currywurst (nie jestem głodny, ale zachciało mi się wspo-
mnień) z bułką, która zawsze była chrupiąca. Teraz jest z gumy.
Espresso – 2,40 euro! O, nie. Mam kawiarkę, zaparzymy przy
samochodzie. Toaleta płatna (parędziesiąt centów można od-
zyskać w kuponach do zwrotu przy zakupach na stacji) nie tak
czysta jak w Polsce. „Nie masz wrażenia, że pięć lat temu było tu
lepiej?” – pyta Ewa. „I nie tak smutno” – odpowiadam.
Zmierzcha, gdy zjeżdżamy z autostrady. Kierunek – Pleis­
sen Anger pod Zwickau, tam nasz hotel, tak nam wypadło.
Droga, wiodąca najpierw przez pofałdowane pola, po jakichś
przepustach i mostkach nad kanałkami, wprowadza nas bez
ostrzeżenia w świat upiornej dystopii. GPS nie traci rezonu

kontynenty 
20

i swoją mantrę „w prawo, w lewo, na rondzie trzeci zjazd” od-


mawia z niezmienną pewnością. Objeżdżamy kolejne hale
z ciągnącymi się po horyzont rampami oświetlonymi zimnym
światłem. Trupi poblask zalewa całą okolicę. Hale są takie
same i trudno uciec od skojarzenia z labiryntem. O, Ariadno,
gdzie twoja nić?! „W lewo, w prawo, na rondzie trzeci zjazd” –
komenderuje GPS. Jedziemy tak z dziesięć minut i już nie
wiem, czy zmierzamy z punktu A do punktu B, czy krążymy
od A do A, tracę powoli orientację, zimne światło przenika
przez ubrania, czuję je na skórze. Nie ma jeszcze godz. 20, tu
ani człowieka, ani samochodu w ruchu, wszystko zastygło,
cisza jak przed falą tsunami, jak przed upadkiem meteorytu.
„W lewo, w prawo, na rondzie trzeci zjazd” – i światło przygasło,
zostało za plecami. 15 minut skrótu przez centrum logistyczne
oznaczam w GPS, żeby drugi raz do niego nie trafić.
Na polach osiada mrok, przejazd pod torami kolejowymi
oszalowany jak studnia, w oddali pojedyncze, ciepłe światła
domostw. Nie zbłądziliśmy.
Miasteczko już śpi, choć to jeszcze nie noc. Po desce nad
kałużą (remont!) wchodzę do schludnej recepcji. Zdziwiony
Niemiec w kącie sali przygląda mi się niechętnie znad kufla
piwa. „Nur deutsch” – mówi, a oczy ma zmęczone. „Frau zna
języki” – dodaje ni z tego, ni z owego tak jakby po polsku (a może
bardziej „po polskiemu”), a ja czuję się jak na planie filmu „Allo‚
Allo”. I już dzwoni po Frau, a nos ma czerwony. Przychodzi Frau,
Niemiec uśmiecha się z ulgą, a kufel ma znów pełny. Ona mówi
po polsku! Choć z mocnym niemieckim akcentem i wtrąca – sły-
szę – jakby rosyjskie końcówki. W kącie flaga Ukrainy i puszka
na zbiórkę. Wrzucam 1 euro, pytam, czy Ona ma coś wspólnego
z Ukrainą. „No co mam mieć? Ja Ukrainka ze Lwowa!”.

kontynenty
21 Droga

Co tu robi? „A, wyszła za tego tam (pokazuje Niemca, a on


kufel ma już pusty). Za ZSRR prowadziła handel przy granicy,
niedaleko Zgorzelca, trochę u was, trochę w NRD. To i nauczy-
ła się po polsku”. Nie dopytuję, skąd za komuny się na granicy
polsko-enerdowskiej wzięła, a co to – mało było wtedy ruskich
garnizonów w okolicy? Nie wszyscy w eszelonach wyjechali, jak
komuna padła, niektórym udało się zostać, wiadoma rzecz.
„A dlaczego tu się akurat zatrzymała, na rubieżach NRD – to
już nie lepiej było prysnąć trochę dalej na Zachód?”. „A, ten tam
(pokazuje głową męża, a ten kufel ma znów pełny) stąd jest”.
Pokój jak za komuny, wystrój też. Czas tu niezbyt rączy.
Otwieram okno na oścież, wokół – całe w dziobach rolni-
czych silosów – pola. Ciągnie od nich gnojowicą. Na hory-
zoncie rozbłysły światła, huk wystrzałów spóźnia się parę
sekund. Za miastem zabawa.
Dopiero rano, przy śniadaniu widzę, jak wielki to przy-
bytek. „Wesela robimy i jakoś da się żyć. Ale pandemia
nam przyłożyła, ledwośmy przetrzymali… Zróbcie sobie
jedzenie na drogę” – zachęca Frau. „Nie, nie wypada” –
wykręcam się.

Pleissen–Besançon, ok. 780 km


„No widzisz, my też w hotelu na uboczu, na zboczu, w którym
chyba są piwnice winne. Bo przed każdym domkiem na ulicy,
gdzie jest nasz hotel, stoi paleta pustych butelek na wino” –
pisze Tomek z drogi do Chorwacji. „Jesteśmy tylko 365 km od
Was” – oblicza. „Ale my w krainie piwa” – odpisuję.
Wyjeżdżamy znowu na autostradę, niech nas prowadzi
dalej, chcemy już do Francji. Na wysokich świerkach osadza

kontynenty 
22

się mgła, w nocy padał deszcz, droga lśni („Asfalt ulic jest
dziś śliski jak brzuch ryby” – nucę sobie pod nosem), słońca
nie widać, ale jest jasno, rześko, radośnie.
„FB mówi – to znów Tomek – że Kamila ma dziś urodzi-
ny”. „Zaraz do niej napiszę. Jak się jedzie?” „W porządku”.
„Nam też. 85 km/h i nikt nie fika. Pozdrowienia z Saksonii,
a właściwie to już z Bawarii. A może to i Turyngia. W każ-
dym razie A72. Chyba. A nie, A9”.
„Czy to jeszcze NRD?” – pyta Ewa. „Nie, chyba tu już było
RFN” – odpowiadam. Gdzie tam. Dopiero kilkadziesiąt ki-
lometrów dalej tablica przy drodze oznajmia, że tu były
zasieki graniczne. Na wzgórzu sterczy smętnie od dawna
pusta i ogołocona z insygniów wieża wartownicza.
Teraz już tylko droga. Ponad 10 godzin. Na miejsce. Przez
ciemne lasy, wiadukty i tunele, które nie pamiętają NRD.
Espresso – bez zmian, za 2,40 (euro!), currywurst z kajzerką,
która zapomniała, że ma chrupać – takoż. Niemcy wyciszeni,
jacyś zmęczeni. Paliwo drogie, dobrze ponad dwa euro za litr,
ale co mnie to obchodzi – ja jeszcze jadę na polskim. Toczę
się swoim tempem po autostradzie i dobrze mi z tym. Przy-
zwyczajam się do tej prędkości, na koniec dnia nie będę tak
zmordowany jazdą – cieszę się. Widzę więcej, nie tylko drogę
w szpic, jak przy 140 km/h. Land to docenia, mruczy miarowo.
Do Francji wjeżdżam na polskim jeszcze paliwie. Tankuję
do pełna za 1,70 euro i patrzę z dumą na licznik, który zwiastu-
je dobrą nowinę: przejadę na tym jednym zbiorniku 960 km!
Zjeżdżamy do szarego miasteczka po drodze, kierujemy się
pod kościół – tam MUSI być boulangeria, bo zawsze tam jest.
Bagietka, masło (jeszcze nie échiré, bo to nie ten region, ale
znajdziemy i échiré!), kawa z mlekiem, kawałek sera – i choćby

kontynenty
23 Dariusz Fedor

ławeczka w parku. I wszystko, na co czekaliśmy tak długo, już


na swoim miejscu. Miasteczko, kościółek, piekarnia, ławeczka
na skwerku obok pomnika miejscowych żołnierzy-bohaterów
poległych w I wojnie – stały element krajobrazu każdej, naj-
mniejszej miejscowości we Francji – bagietka, masło, szynka,
ser, sałata, café au lait. „Popatrz, to już pięć lat” – mówi cicho
Ewa. „Niemożliwe – pięć lat bez bagietki we Francji…?” – nie
wierzę. „A ile nam się wydarzyło… Chodźmy na spacer” – do-
daje. „W stronę rzeki?”. „Za daleko”. „O, popatrz, za kamieni-
cami jest kościół”. „Zamknięty”.
Zakrzywiona uliczka między szarymi kamienicami wy-
prowadza nas z powrotem na skwerek pod pomnikiem.
Jedźmy już.
Do Besançon zjeżdżam zmordowany – a jednak! Recepcja
czynna jeszcze 20 minut, dwaj faceci (z Maghrebu) zajęci swo-
imi sprawami, młodszy machinalnie podaje klucze do pokoju,
który jest dwa budynki dalej i wygląda, jakby właśnie skończyła
się w nim całonocna balanga. Resztką sił wlokę się do recepcji ze
zdjęciem tego bajzlu w komórce jak z aktem oskarżenia. Pomył-
ka. Przeprosiny. „Co możemy dla pana zrobić? Może coś do pi-
cia…? Kieliszek wina? Tzn. dzbanek? Białego? Czerwonego?”.
Nie dali szans mojej złości, by zakwitła. Spać.

Besançon–Aurillac, ok. 480 km. Droga obejmuje


odcinki o ograniczonym dostępie –podpowiada
usłużnie GPS
Wjeżdżamy na drogę wytyczoną po śladzie starego rzym­
skiego szlaku wiodącego z Mâcon do Digoin, ale jeszcze
tego nie wiemy. Intuicja podpowiada, żeby brnąć w te

kontynenty 
24

burgundzkie sielskie klimaty, minąć jedno okwiecone mia-


steczko, zlekceważyć drugie, wymuskane, choć tu i kośció-
łek, i placyk, i boulangeria kuszą, i czas na kawę. Ech, prze-
cież wolność, nie śpieszno nam, nigdzie nie musimy zdążyć,
zobaczmy, co będzie dalej. Odbijamy od naszej drogi? A co
tam! I widzimy: Paray-le-Monial – i już wiemy, tu stanie-
my na popas. Nazwa nam się podoba, intryguje i na razie
nic więcej. Za chwilę objawi się oszałamiającym widokiem,
a później będę odkrywał z radosną fascynacją kolejne ta-
jemnice tego miejsca. Ale teraz jeszcze nic nie wiemy.
I oto zza zakrętu wyłaniają się trzy wieże przeogromnego,
skąpanego w słońcu kompleksu klasztornego. Raj dla miłośni-
ków architektury: i cluniacki, burgundzki romanizm, i płomie-
nisty gotyk połączone kaskadowo w mistycznej symbiozie.
Pieszy trakt prowadzi do niej mostkiem nad canal du
Centre. W sennym kontredansie kroczą po nim dumnie
szaro-błękitno-białe gęsi. Ustawiamy się za nimi w proce-
sji. Ptaki puszczają nas przodem, rozsiadają się na świeżo
skoszonej trawie nadbrzeża, na której myśmy miejsca dla
siebie nie znaleźli. My idziemy na palcach dalej, a właści-
wie głębiej, w ciszę krużganków i dziedzińców, krucht i naw,
po niewidzialnych śladach, które zostawili tu hrabiowie,
książęta, królowie, odszczepieńcy, rewolucjoniści, biskupi,
opaci. Mijamy miejsca, które były świadkami cudów, obja�-
wień, a nawet świętych obcowania.
Jest pusto. Stajemy onieśmieleni w krużganku, skądś
pada światło. Ściany po deszczu wyglądają, jakby wyszło
dopiero co ociosane, żółte i mokre. Z jasności bloków ka-
miennych harmonijnie wyłaniają cienie delikatnie sple-
cionych zdobnych kolumienek, mur nie pozwala nam się

kontynenty
25 Droga

oddalić, każe się głaskać i dotykać, chce, byśmy poczuli jego


ciepło i gładką szorstkość kamienia, byśmy czuli czas.
Paray-le-Monial – nie bardzo podłe miasto! Założone w 973 r.
przez hrabiego Chalon Lamberta, w 999 zyskało znamienitego
opiekuna – Odylona, opata z Cluny – tego samego, który dopro-
wadził do ustanowienia Pokoju Bożego (Pax et Treuga Dei), za-
początkował obchodzenie Zaduszek po to, by wyparły pogań­
skie obrzędy czczące zmarłych, a za zasługi dla Kościoła został
ogłoszony świętym. Nic też dziwnego, że klasztor budowano tu
na wzór i podobieństwo klasztoru klasztorów, czyli Cluny – jest
jego młodszym i mniejszym bratem. Jakże zaśmiała się historia
z tego braterstwa! Brat młodszy stoi do dziś i daje ukojenie roz-
kołatanym zmysłom, brat starszy francuska rewolucja zburzyła,
bo akurat w tym miejscu trzeba było pociągnąć drogę…
Wyszukuję na bieżąco w internetach urywki historii i teraz
cofamy się do 1562 roku. Chcę szukać śladów rozróby, gdy pro-
testanci spalili na ogromnym stosie klasztorne meble, księgi,
archiwa i narobili takich zniszczeń, że pies z kulawą nogą się
pod murami nie pętał. Główne wejście zamknięte było przez
300 lat. Nic jednak nie znajduję – ściany zniosły cierpliwie
brewerie, zostały po nich tylko opowieści, kamień jest gładki.
Niechaj historii dalej toczy się tok: główny portal zarasta
perzyną, w środku jednak tli się klasztorne życie. Młody je�-
zuita o temperamencie misjonarza, 33-letni Klaudiusz de la
Colombière, zostaje przełożonym w Paray-le-Monial, jest rok
1674. O sześć lat od niego młodszej mniszce Małgorzacie Marii
Alacoque, zacnego rodu, objawia się Chrystus. Wyznacza jej
zadanie rozpropagowania nieobecnego wtedy w Kościele kul-
tu Najświętszego Serca Jezusa. Klaudiusz zostaje jej spowied-
nikiem i wspiera ją w jej misji, ale już dwa lata później władze

kontynenty 
26

kościelne wysyłają go na misje do Anglii. Będzie kaznodzieją


Marii z Modeny, księżnej Yorku, późniejszej królowej. Z Mał-
gorzatą korespondują. Aresztowany pod zarzutem konspiracji,
skazany na karę śmierci, za wstawiennictwem króla Francji
wraca do kraju. Leczy się w Lyonie i wreszcie znowu w Paray-
-le-Monial, gdzie umiera w 1682 roku. Małgorzata przeżyje go
o osiem lat. I tu wplotę wątek polski. Objawienia Małgorzaty
i kult Serca Jezusa nie zyskały aprobaty Watykanu. Mówiło się
nawet o herezji. Jednak w 1765 roku Episkopat Polski wystoso-
wał w tej sprawie memoriał do papieża Klemensa XIII, a ten
jeszcze w tym roku zezwolił na obchodzenie święta ku czci
Najświętszego Serca Pana Jezusa przez zakon wizytek, a nie-
bawem na celebrowanie go w polskim Kościele. Dopiero potem
kult rozlał się na cały świat.
A jakichże to argumentów użyli polscy hierarchowie,
że Watykan się ugiął? Zostawmy teologom. A jakimże to
polskim dostojnikom światowy Kościół zawdzięcza ten kult?
Zostawmy historykom. Chociaż… Ówczesny prymas Polski,
Władysław Aleksander Łubieński, który koronował królów,
a i sam był interreksem, był człowiekiem światowym, ale
nie patriotą. Spiskował z Czartoryskimi i wycierał korytarze
carskiego poselstwa, prosząc Rosjan o wojskowe wsparcie
dla szykowanego zamachu stanu. Po całej Europie rozsyłał
swoich pociotków z misjami dyplomatycznymi, z których nic
dla kraju nie wynikło, ale dla familii – owszem. Czy miał czas
na opowiastki jakiejś nawiedzonej mniszki z prowincjonalnej
Francji? Skończył marnie, prawdopodobnie otruty przez Ro-
sjan raptem dwa lata po memoriale, w 1767 roku.
„Nie za dużo tych pobożnych historii” – pyta Ewa. „Tak,
za dużo” – odpowiadam.

kontynenty
27 Dariusz Fedor

Małgorzata została ogłoszona świętą w 1920 roku, Klau-


diusz – w 1992 roku, przez Jana Pawła II. Z dwunastu obiet-
nic, które – za pośrednictwem świętej – Chrystus dał czci-
cielom kultu Serca, wybieram dla siebie trzecią (Będę ich
pocieszał w utrapieniach), i piątą (Będę im błogosławił w ich
przedsięwzięciach), i dziewiątą (Będę błogosławił domom…),
a może drugą też, i szóstą…
A co z bramą? W 1860 roku wzięto się za jej odbudowę. Po-
dobno główny problem polegał na utrzymaniu ciężaru baszt
w trakcie wzmacniania ich fundamentów. Widziałem taką
odbudowę w niemniej szacownym miejscu: w Nieświeżu
na Białorusi. Wielka poradziecka kopara odsłaniała funda-
menty ciężkiej baszty przy głównej bramie zespołu zamkowo-
-pałacowego Radziwiłłów, a w tym samym czasie poradziecki
dźwig nakładał od góry krytą miedzią kopułę. „Chryste Pa-
nie, przecież to się zaraz zawali, co za głupol pozwolił jedno-
cześnie odkopywać na dole i obciążać na górze” – myślałem,
patrząc z przerażeniem. „Aleksandr Gorski” – przedstawił się
szarmancko gość w drelichu i berecie, który był w ekipie re-
montowej. „Spokojno, zdzierżyt” – raczył poinformować. Chy-
ba kierownik. Wszyscy robotnicy dookoła byli pijani jak on.
Uciekłem. Schroniłem się w kościółku, w którego otwartych,
wilgotnych podziemiach stoi z nogami w wodzie ponad 100
stareńkich brzozowych trumien z zabalsamowanymi Radzi-
wiłłami. „O, tu leży Sierotka, tu Czarny, tu Panie Kochanku” –
objaśniała starsza uprzejma kobieta, jakby zakrystianka. Był
rok 2002. Z prasy dowiedziałem się później, że baszta wy-
trzymała. Za to zabytkowy dach zamku nie zdzierżył. Spalił
się, bo na strychu rabotały spawarki. A legary były drewniane,
kto by pomyślał…

kontynenty 
28

Baszty Paray-le-Monial też zdzierżyły i dumnie dzierżą


do dziś. Nie od parady miasto ma w herbie niebieskiego pawia
z rozłożonym ogonem, czerwonymi nogami, na żółtym tle.
Na górce za miastem urządzamy śniadanie na trawie.
Z koszyka wyjmujemy krąg sera od cystersów z Cîteaux, ba-
gietkę, najlepsze na świecie masło échiré, które udało nam
się wypatrzeć w sklepiku, pomidory, brzoskwinie i małe-
go melona ze straganu przy drodze. Kawa perkocze. „A co
z winem, przecież jesteśmy w Burgundii?” – pytam. „A nie
w Franche-Comté?” – przekomarza się Ewa. „Wieczorem”.
Gdy dojeżdżamy do Aurillac, jest jeszcze jasno. A nawet
jaśniej niż w środku dnia, bo deszcz ustał. Tylko odchodzące
chmury przesłaniają to, co nas czeka jutro: góry. Otwieram
okno w pokoju i nagle miga mi cień. „Ważka!” – mówi Ewa.
„Nie, popatrz”. Na blacie stołu przysiadła modliszka. Jeszcze
powoli chowa skrzydła. Przyglądamy się jej długo, a ona za-
styga w modlitewnej pozie i czeka na rozwój wydarzeń. Wi-
działem modliszkę w Europie drugi raz w życiu. Pierwszy
raz – w Galicii, w sierpniu 1989 roku, w drodze do Santiago
de Compostela. Kilka dni później dojechaliśmy na Wzgórze
Radości, na spotkanie młodzieży z całego świata z papieżem
Janem Pawłem II, ale mało kto się tym zajmował. Ekipy tele-
wizyjne z całego świata szukały grup z Polski, żeby uzyskać
jakąkolwiek wypowiedź w sprawie tematu nr 1: w Warszawie
pierwszym niekomunistycznym premierem od wojny został
Tadeusz Mazowiecki. Pod naszą tabliczką z napisem Klub In-
teligencji Katolickiej, Warszawa, ustawiały się kolejki dzien-
nikarzy. Mazowiecki był jednym z założycieli KIK… Nie to,
żebym szukał prostych analogii. Modliszka równa się zmiana
władzy. Ale miło było skojarzyć. A nuż…

kontynenty
29 Droga

Aurillac–Perpignan, ok. 360 km


Zaraz za Aurillac, nie trzeba było daleko jechać, strzałka poka-
zuje kierunek właściwy: sery. Zajeżdżamy do serowarni, w któ­
rej powstaje tylko pięć odmian – ale jakich! Krągły i niski jak
camembert (ale tylko kształtem!) obtaczany w popiele Saint-
-Nectaire, walcowaty Fourme d’Ambert, przerośnięty niebieską
pleśnią Bleu d’Auvergne i dwie legendy: uważany za najstarszy
francuski ser cantal – ponoć przysmak Rzymian – i jego brat
rodzony salers. Tu, w Arpajon-sur-Cère, słucham nabożnie se�-
rowara, który z cantalem w prawicy i salersem w lewicy prawił:
cantala robimy cały rok, z mleka krów rasy salers, pasących się
na naszych łąkach, albo, gdy stada już spędzone, karmionych
sianem. Salersa zaś – z mleka od tych samych zwierząt wy-
pędzanych na pastwiska latem i jedzących tylko świeżą trawę
i zioła. Salers jest zatem sezonowy. I akurat teraz jest. Wydał
mi się delikatniejszy, czuję w nim łąkę. W zagrodzie obok mło-
de krowy ufnie patrzą mi w oczy. Wyjeżdżamy ciężsi o parę
kilo cantala i salersa. Żeby było co porównywać.
Od Arpajon-sur-Cère droga wiedzie wciąż pod górę i ma-
leje, maleje aż do czterech cyferek po literce, a przestrzeń ro-
śnie i rośnie, ogarnia coraz większy obszar Owernii. Po dwóch
godzinach jazdy po serpentynach, nie widząc ani auta, ani
miasta, ani człowieka, wyjeżdżamy na szerokie, pofałdowane
połoniny. Droga uspokaja się, silnik się wycisza. Po trawersie,
parędziesiąt metrów nad nami, wije się inna drożyna, a gdy
wreszcie spotyka się z naszą, na rozwidleniu dostrzegamy
wbitą w ziemię tablicę z napisem: „Ciężarówka przejedzie”.
Po polsku. Ruszamy śmiało przed siebie.
Teraz droga spada w szalonych, wężowych splotach ku
rzece Lot, a po chwili znów unosi nas ku górze, pod korony

kontynenty 
30

drzew, w wieczny cień. Zerkam z trwogą za kamienną ba­


rierkę biegnącą wzdłuż drogi, ale w tej zieloności nie jestem
w stanie dojrzeć rzeki. Kto tu wpuścił ciężarówki?! Dziękuję
Bogu, że niebo – choć zasnute chmurami – nie spuściło desz-
czu na asfalt, bo chyba bym zjechał w zatoczkę i płakał. A tak
– jadę ostrożnie, ważąc każdy zakręt.
Wreszcie droga się wyrównuje i zajeżdżamy do Estaing.
Witają nas z lewej i prawej piwnice winne, zapraszają anon-
sami, że tu lokalne wina apelacji d’Olt, której nie znam i nie
spodziewam się niczego wielkiego, ale jakże mogę nie zaje­
chać? „Valery Giscard Estaing skoro tak się nazywał, to był
stąd?” – pytam z głupia frant sommelierkę. „A skąd, wszy-
scy o to pytają” – odpowiada lekko poirytowana. „Urodził się
w Niemczech, tu podobno miał jakąś daleką rodzinę, ale się
nie utożsamiał”. Zawstydzony kupuję trzy butelki ze szcze-
pów lokalnych. Tak, nic wielkiego.
Zaraz za Estaing droga znów strzela w górę i wreszcie
wyrywa nas ze zdradzieckich objęć rzeki Lot. Znowu wdra-
pujemy się na zielone pastwiska. Droga wiedzie skrajem
parków narodowych, które mijamy a to z lewej, a to z pra-
wej. Od wschodu mamy Regionalny Park Aubrac, który da-
rzę sentymentem, bo z samego jego serca, z miejscowości
Laguiole, pochodzą najbardziej francuskie noże o tej samej
nazwie. Szczycę się posiadaniem prawdziwego laguiola i za-
wsze jego korkociągiem otwieram pierwszą butelkę wina
na francuskiej ziemi, a jego ostrzem kroję ser. Scyzoryk,
z rękojeścią z toczonego krowiego rogu lub drewna jałowca,
z charakterystycznymi ćwiekami w kształcie krzyża.
Gdy łagodne pastwiska („Może to już Sewenny?” – pyta
Ewa. „Może” – odpowiadam) dały nam chwilę wytchnienia,

kontynenty
31 Dariusz Fedor

zaczyna się znowu ostra jazda aż na samo dno doliny, znów


ku rzece – tym razem Tarn. Błogosławiony czas przed laty
w austriackim Aldbergu, gdzie mogłem swobodnie, na pu-
stej ośnieżonej drodze górskiej, poćwiczyć zjeżdżanie z ha-
mowaniem silnikiem z automatyczną skrzynią biegów! Wie-
działem, co na tych serpentynach miałem robić, Land też. Nie
spaliłem hamulców, nie straciłem zimnej krwi. W nagrodę
znów podziwiamy najwyższy wiadukt w Europie, cud inży-
nierii nad Millau sięgający 341 m. Gdy pierwszy raz po nim
jechałem, w 2005 roku, chmury płynęły pod nami.
Wypatrujemy spektakularnych efektów wielkiej geo­
logicznej katastrofy, gdy miliony lat temu skraj urwistego,
wapiennego masywu Combalou obsunął się między dzisiej-
szymi Millau a Saint-Affrique. W wapiennym rumowisku
uformowały się pieczary, a w nich, dzięki ludzkiej pracowi-
tości, przypadkowi i naturze zrodził się cud: przeniknięty
szlachetną błękitną pleśnią ser roquefort.
A potem trzeba się było wdrapać z powrotem na po-
ziom wiaduktu.
Do Perpignan nic już się nie wydarzyło. Ach, przecież Fitou!
Czerwone wina, które niby jeszcze langwedockie, ale nie, już
bliżej im do katalońskich, solidnych, ciemnych i mocnych…
„To dobrze, że tak zdradzasz wszystkie nasze tajemnice?”
– pytała Ewa. „Nie wiem. Ale znam tylko nasze” – odpowiadałem.

Perpignan–Mont Roig del Camp, ok. 340 km


Wąska droga górska, jak przez kurort, zapchana sklepami
i straganami jak każda strefa wolnocłowa (którą już przecież
nie jest, ale tak z przyzwyczajenia…). Hiszpania, La Jonquera.

kontynenty 
32

Zawsze tę mieścinę zapchaną ciężarówkami mijaliśmy, patrzy-


liśmy na nią z góry, z autostrady, więc ten pierwszy raz nie-
śmiało wjeżdżamy i szybko chcemy wyjechać. W ogóle chcemy
już szybko, bo przecież jest tak blisko. Ale przecież postanowie-
nie! 85 km/h przez całą Europę, i teraz, niemal u kresu, mieli-
byśmy je złamać? Putinowi na złość – hak mu w smak – doje-
dziemy po naszemu. Jeszcze tylko pierwsze café solo pod Gironą
(1 euro, hurra, nic się nie zmieniło!), pierwsze chuchos (podłużny
racuch obtoczony w cukrze, ze śmietankowym kremem wy-
pływającym ze środka – hurra, 2 euro sztuka, po staremu),
pierwsze tankowanie (1,76 euro, co się porobiło! Jak we Francji,
czyli sporo taniej niż w Niemczech – nigdy tak nie było!) i już
widzimy morze, i już jesteśmy u siebie.
I oto przejechałem ponad 2500 km z prędkością 85 km/h –
przez Wogezy, Masyw Centralny, Owernię, Pireneje. Nie za-
płaciłem ani grosza za autostrady we Francji i w Hiszpanii,
w zamian snułem się po drogach od A do E-cztery cyfry, po-
ruszałem się skrajem parków naturalnych, po pięknych pu-
stych szlakach. Mijałem senne miasteczka, patrzyłem na ko-
ściółki i zamki owiewane mistralem, odczytywałem nowe dla
mnie karty historii cywilizacji i kulinariów. A teraz jeszcze
tylko muszę postawić dom.

Akt strzelisty II:


Namiot jest kształtem powietrza
To było chyba w Studio Gama, peerelowskim programie
rozrywkowym. Po porcji wygłupów na cyrkowej arenie (tam
działa się akcja), na jakimś zydelku z boku przysiadł Jonasz
Kof ta i – jak to poeta – oderwany od kabaretowej akcji

kontynenty
33 Droga

powiedział wiersz. Zapamiętałem z niego zdanie „Namiot


jest kształtem powietrza”, reszta uleciała. A wychylił mi
się z zakamarka pamięci, gdy rozciągałem płótno namiotu
na trawie, a wiatr kpił sobie z mojego trudu i nie pozwalał
zapanować nad kształtem. Przydałby mi się ten głos poety,
żeby spiąć opowieść, przydałby się Tobie, Czytelniczko/Czy-
telniku, byśmy się przed podróżą pobujali lirycznie… Szu-
kałem go, oj, naszukałem się – w internecie, wertowałem to,
co miałem pod ręką – zapomnianą kolekcję płyt z tekstami
Kofty, jakieś antologie… Gdzież są, ach, niegdysiejsze ka-
barety… Aż trafiłem na ślad: z rozmowy z autorami zbioru
Jonasz Kofta, „Co to jest miłość” dowiedziałem się, że to
jeden z wierszy zapomnianych (tylko ja go zapamiętałem?)
i nigdzie niepublikowanych (dlatego go nie znajdowałem) pt.
„Namiot cyrkowy”. Jest w tomie drugim. Cóż z tego jednak,
skoro nakład wyczerpany… I znowu idzie w zapomnienie.
Chcę być uczciwy wobec Ciebie, Droga Czytelniczko-Dro-
gi Czytelniku, dlatego, nim opowiem o namiocie, wyznam:
namioty miałem dwa. Co tu kryć – nie moje, oba dostałem
do przetestowania, z dwóch różnych firm. Oba opisane jako
campingowe, na pobyt rodzinny, stacjonarny. Tzn. że można
się w nich urządzić. No to testowałem i chętnie się wynikami
tego testowania z Tobą dzielę.

Test I: Ogląd
Pierwszy namiot: radośniezielony Husky Boston 5 New. Cam-
pingowa klasyka: sypialnia (teoretycznie na pięć osób) podpi-
nana do tropiku z obszernym przedsionkiem – 15,9 kg w torbie
o rozmiarach 70 x 25 cm. Po rozłożeniu – dom o rozmiarach

kontynenty 
34

5 m x 3,30 m x 2,10 m. Ten ostatni parametr ucieszył mnie naj-


bardziej – homo erectus sum… Bo przecież spędzę pod namiotem
dwa tygodnie. Materiał zewnętrzny: 185T Polyester, PU powło-
ka 3000 mm/cm2, klejone szwy. Wewnętrzny (sypialnia): od-
dychający Nylon 190T + siatka moskitiera. Teraz sprawdźmy,
co jest w środku. No, niewiele tego sprawdzania. Sypialnia,
w której można się swobodnie wyciągnąć (2,1 m długości) przy
3,1 m szerokości daje duży komfort dwóm osobom. Czterem
(jest taka firanka–nibyścianka) – już trochę mniejszy. Pięciu
(bo na tyle pomyślany jest namiot)… ale ale! Po co pięć osób
do sypialni?! W przedsionku w słotne dni można urządzić ja-
dalnię (2,8 m na 3,3 m), postawić stolik i cztery krzesełka… tro-
chę na wcisk… I to już cały dom.
Drugi namiot – ciemny Dometic FTX 401 – też w jednej tor-
bie. Ale jaka to torba! 85 x 52 x 50 cm o wadze prawie 42 kg! Pół
bagażnika. Land lekko siadł, gdy go wrzuciłem. Za to po rozło-
żeniu – willa! 7,5 m długości, 3,2 m szerokości, 2,1 wysokości!
Oprowadzę po pokojach: sypialnia czteroosobowa dzielona
przewiewną ścianką na dwie części. Za nią – niespodzianka:
schowek (wejście na suwak), w którym mieszczą się wszystkie
walizy, torby, sakwojaże, kartony, baniaki, kable, sznurki, spi-
nacze i całe to utrapienie, które do pakowania i w drodze się
przydaje, a na miejscu wala się tylko pod nogami – nareszcie
porządek! Przed sypialnią – przedsionek o szerokości 2,85 cm
z możliwością przedzielenia ścianką na pół! Tam podwie-
szę półki na maski, płetwy, latarki, noże, korkociągi, frisbee,
kule do petanki, książki, przewodniki, mapy… I jeszcze jedno
pomieszczenie (gospodarcze?!) o szerokości 1,8 m, dzielone,
a jakże! Tam można zapakować naszą „trumnę” nadachową
(przecież nie będę z nią tu, pustą, jeździł), kartony z cava, którą

kontynenty
35 Dariusz Fedor

kupię jak zawsze w Sant Sadurní d’Anoia i jeszcze kilka z wi-


nami, które wyszukam gdzieś pod Falset, Masroig, Gratallops.
Podłoga podczepiana z całością, progi podniesione: ani nie na-
wieje, ani nie napłynie do środka.
Kto zgadnie, który namiot wybrałem?
Nie, nie, to nie było wcale takie oczywiste. Zielony kusił lek-
kością i zwiewnością. Ciemny zniewalał komfortem, jakością
materiałów i gamą alternatywnych możliwości. Dom czy willa…?
Nie ma co, testujmy dalej.

Test II: Pogląd


Pałąki zielonego, zgrabnie podzielone na standardowej dłu-
gości kawałki (jaka szkoda, że układ SI wyparł stare miary,
bo rzekłbym: długie na jeden łokieć – i byłoby to precyzyjne),
wyglądały znajomo. Wystarczy połączyć je w cztery całości,
wstawić na miejsce, podpiąć.
Gdy zacząłem je łączyć… Niby nic, a tak to się zaczęło. Dwa
dłuższe, dwa krótsze. Który nad sypialnię, który do przedsion-
ka? Instrukcja nie pomaga. Filmik – tym bardziej. Przymie-
rzam, wciskam, napinam, wznoszę, niby ok, ale jakoś koślawo
się krzyżują, ciągnę – za mocno, zaraz coś urwę!, tu się nie da.
No to demontuję, pałąki wystrzeliwują z uchwytów, trzeba
uważać, żeby nie wychłostały, a tu jeszcze dzieciak dwuletni się
pałęta, zabierzcie go, bo go pacnie! Po trzeciej próbie wszystko
jest na swoim miejscu. Nawet bardzo się nie spociłem. Szkody
prawie żadne, ot, drobne zadrapanie. Trochę się sączy. Cholera,
jednak trzeba zatamować, gdzie plaster?!
Żeby następnym razem (będzie następny raz?) nie szukać,
która końcówka do której szluf ki, oznaczyłem je kolorami

kontynenty 
36

(końcówka stelażu czerwona do czerwonej szluf ki w namio-


cie, czarna… itd.). Łatwizna. Szkoda, że producent na ten po-
mysł nie wpadł. Teraz to i w 15 minut. Sam. Doceniam zacny
patent – paski z regulacją, do naciągania tropiku. Bo tak mi
zostało z harcerstwa: ściana ma być bez zmarszczki! A linki
jak struny (sprawdzam zawsze, czy potrącone zadźwięczą).
Ok, tu są paski, napnę porządnie, ale muzyki nie będzie.
W środku rzeczy można tylko postawić. Nic się nie da pod-
wiesić, bo stelaż mocny, ale cieniutki i na zewnątrz. Wspomi-
nam z rozrzewnieniem mój pierwszy namiot – czwórkę z Le-
gionowa, 50 kg, ze stalowym stelażem w środku – wszystko
na nim utrzymał! A tu – ścianki przewiewne, ale nic nie
oprzesz. Nic nie schowasz, chyba że pod materac. Wejść–po-
łożyć się–wstać–wyjść. Czyli funkcja namiotu trekkingo-
wego. A ja w tym namiocie zamierzam przecież wieść życie
rodzinne! A jeśli lunie? Niejeden deszcz przeżyłem na cam-
pingu w Katalonii i nie raz poczułem grozę tego gwałtownego
letniego zjawiska (czy ktoś jeszcze pamięta, że burza po rosyj-
sku to jakże trafnie гроза – groza…?). Któregoś razu przyszła
groza znad Pirenejów. W samo południe zasłoniła chmurami
niebo tak szczelnie, że zapaliły się latarnie. A potem strzelił
piorun – i latarnie zgasły. Zrobiło się czarno. Zerwał się wiatr,
który najpierw pozamiatał campingowe uliczki, a potem jął
porywać namioty. Lunęło, a zaraz potem spadł grad jak jaja.
Staliśmy z Ewą pod płóciennym daszkiem naszego Legiono-
wa i patrzyliśmy bezradni, jak kule z nieba tłuką w miesiąc
temu nabyty (po raz pierwszy nie z drugiej ręki) piękny, nowy
samochód. Woda na uliczce wzbierała. Już sięga do kostek,
zaraz wleje się do sypialni, gdzie dzieci… Obróciłem się i uj-
rzałem, że dach namiotu napęczniał do środka i zwisa już jak

kontynenty
37 Droga

brzuch Hansa po oktoberfeście. Zaraz pęknie i kule gradowe,


które go przepełniają, zwalą się dzieciom na głowy! W ostat-
niej chwili zrzuciliśmy je na zewnątrz, wypychając dach od
środka – oboje, oburącz. Ledwo. Namiot, na który teraz pa-
trzyłem przez pryzmat tego wspomnienia, o ściankach z zie-
lonkawej mgiełki, zmarniał w moich oczach. O, to nie Legio-
nowo. Takiego obciążenia nie wytrzyma.
Wybór przypieczętowało okno w przedsionku. Duże,
wpuszczające solidny snop światła do i tak jasnego wnętrza
(a właściwie czy w Hiszpanii to dobrze…?). Tylko… dlaczego od-
pinana i rolowana zasłona jest od środka? Pierwszy raz coś ta-
kiego widzę. Okno jest z siateczki, jak trzeba, zasłona z tej samej
mocnej zielonej mgiełki co namiot. Ale dlaczego od środka? Taki
koncept czy pospolity błąd? Przecież gdy leje, nawet po zasłonię-
ciu okna woda będzie spływała do środka. A może ja tu czegoś
nie rozumiem? Oglądam z zewnątrz – no nie ma drugiej zasło-
ny. Nie ma uchwytów do mocowania czegokolwiek. Może jest
tu jakiś chytry patent na odprowadzanie wody? Dobra, zasła-
niam, leję z zewnątrz wężem ogrodowym –wszystko wpływa
do wnętrza… Kałuża w przedsionku. Dyskwalifikacja. Zwijamy
zielone chuchro (sprawnie poszło), rozbijamy dometica.
Czy aby na pewno „rozbijamy”? No, nie. Bo ten namiot jest
na wiatr. Tzn. się go nadmuchuje. Wiem, że takie namioty
są na świecie, oglądałem kilka na wielkich targach, wcho-
dziłem do środka, macałem muskuły napompowanych rur
nośnych (twarde jak skała!). Ale jakoś nie mogłem się prze-
konać. No bo mała nieszczelność, pylon więdnie, namiot się
wali. Mam rację?
Z wielkiej torby (torbiszcza) wyciągam ogromny płat po-
zszywanych i połączonych suwakami, klejonymi szwami,

kontynenty 
38

zapinkami, linkami, taśmami etc. różnych materiałów. Wyglą-


dają mocno i solidnie, każdy detal cieszy oko wykończeniem,
wszystko wydaje się przemyślane, dopasowane i uzasadnione
nie tylko technologicznie, ale i estetycznie. Tylko co tu jest tył,
a co przód? Gdzie wejście? Gdzie dach…? Toż to jak trzy popląta-
ne ze sobą spadochrony! O, bogowie instrukcji! Od czego mam
zacząć? Bogowie się zlitowali: od zaworu. Pogrzebałem w tych
zwojach materiałów i odnalazłem plastikowy grzybek (taki jak
w pompowanych materacach, standard) pod zmyślną zaszyw-
ką (jak poła mini fraka). Odkręciłem, dopasowałem końcówkę
pompki (ekologicznej, bo ręcznej, za to dwa razy większej niż te
ze sportowych supermarketów), kilkanaście pchnięć – a pylon
unosi się z wdziękiem i już napina się pod płótnem, już pręży
się jak łuk triumfalny na Placu de Gaulla w Paryżu, już naciąga
swoją partię materiałów i ja wreszcie wiem, co mam robić dalej.
Powtarzam dmuchanie jeszcze cztery razy i – właściwie po ro-
bocie. Namiot wielki jak hangar, solidny, mocny, stoi. Zamek
na wietrze. A właściwie na wiatr.
Najtrudniejsze i najbardziej czasochłonne jest w tej zaba-
wie rozłożenie na trawie całej poplątanej płachty. Ale właści-
wie dlaczego poplątanej…? „Pamiętaj! (brzmiało mi w uszach
memento poprzedniego użytkownika) – jest tylko jeden pa-
tent na wpakowanie całości do jednej torby. Nie składaj tej
płachty jak się składa namioty, w kostkę, bo i tak nie dasz
rady. Upychaj po kawałku, jak śpiwór do wora”. Memento
funta kłaków warte. Namiot składa się po szwach jak należy
i wtedy idealnie wchodzi w torbę – choć na początku może
się to wydać niemożliwe. Tak złożony rozkłada się logicznie.
I wtedy z rozstawieniem tego giganta we dwie osoby można
się zmieścić w kwadransie. Ja się mieszczę. Serio.

kontynenty
39 Dariusz Fedor

Camping
Liczę uważnie: od namiotu do schodków – 70 kroków (nad
głową szumią wysokie palmy, zielone papugi alexandretty
wrzeszczą pod niebiosy). Schodków czternaście. I już plaża.
37 kroków – morze. I z powrotem: 37 kroków (albo 35 jak się
fala rozpędzi) po żółtym piachu. Potem 14 schodków wio-
dących do żwirowej alejki. 70 kroków alejką i jestem przy
moim zamku na wiatr. Tak będę teraz mieszkał. Z pawilo-
niku kuchennego, który za chwilę rozbiję, będę – gotując –
patrzył na morze. Pijąc wino przy stoliku, będę patrzył, jak
słońce zapada w morze. Tak, to mój drugi dom. Od prawie
25 lat. To morze, to słońce, ci ludzie, ta kuchnia i te wina.
Mój dom. Nie byłem tu pięć lat. Znowu jestem w Katalonii.

Inspiracje Sprzęt na drogę

kontynenty 
40

Po drugiej
stronie mgły
Katarzyna Nizinkiewicz

Budzę się ponad morzem chmur. Na horyzoncie


wystają z niego Picos d’Europa. Granatowe początkowo
światło różowieje, blask dotyka najwyższych
szczytów i długo, chyba z pół godziny, spływa
po nich, aż sięga mgły. Nadal różowy, rozjaśnia falistą
powierzchnię „morza” i blednie. Idę dalej – w stronę
Potes, Bulnes, Corao, Posada de Valdeón, Cangas de
Onís… Przez Kantabrię, Asturię, Castillę y Leon…
41 Hiszpania

Luźny dębowy lasek. Pies, który się przyłączył, rano


okazuje się całkiem przyjazny. Wspólnie zagłębiamy
się w chłodne obłoki, kłęby przeciskają się pomiędzy
starymi dębami, rozświetlona biel aż razi w oczy na łą-
kach. Wieś jest senna i pusta, pies zerka na mnie ostat-
ni raz i z miną: „Rozumiesz, musiałem” skręca w stronę
jednego z podwórek. Być może zszedł na śniadanie.
Zatrzymuję się na kawę w kolejnej wsi. Taras restauracji
dotyka powierzchni chmur. Czasem podnoszą się i sięgają
stolików, ale najczęściej tylko liżą barierkę. – Czy tak tu za-
wsze? – pytam kelnera. – Codziennie! – uśmiecha się. Zo-
baczę potem w Potes reklamę tej restauracji. Wygląda jak
prospekt Nieba.
Dno doliny rozgrzane jak piec, wiatr szlifuje asfalty kłę-
bami kurzu. Wpadam do pierwszego lepszego sklepu, jest
tam klimatyzacja, zimny kefir, schłodzone owoce. Zjadam
na ławeczce pod apteką, dyskretnie wylewam do ścieków
wodę z oliwek i odchodzę, bo do kratki zbliża się sprzątacz-
ka z wiadrem. Zakupy ciążą mi na plecach przez kilka przy-
krych kilometrów przedmieść. Potes jest głośne, zatłoczone.
Turyści łażą z knajpy do knajpy. Rodziny wypychają z su-
permarketów pełne koszyki, już nie mam siły tam wchodzić.
Zaglądam tylko do sklepu z pamiątkami. Kupuję czapkę
(bo zgubiłam swoją przedwczoraj), kupuję grube wełniane
skarpety. Buty są luźne, stopa lata mi wewnątrz i kręci, a Pi-
cos to wysokie góry. Długo zastanawiam się, co wyrzucić.
Nie chcę dźwigać więcej niż wcześniej. Czapka ma bąbel, ale
go oszczędzam, jest ręcznie robiona, żal mi pracy kogoś, kto
ją wydziergał, wyrzucam już przetarte skarpety, te w któ-
rych szłam od półtora miesiąca.


42

Kiedy skręcam, wzdłuż głównej drogi przesuwa się


mała trąba powietrzna z kurzu. Wchodzę za zbocze, zni-
ka widok na skalne turnie, wiatr zamiera, upał zlewa mnie
strumieniami potu, zabiera oddech. Szlak jest oznakowany
na niebiesko, czyli pielgrzymkowy. Szurają jasne kamyczki.
Powietrze nad asfaltem drży. Na zakręcie przy samocho-
dzie na awaryjnych leży kobieta. Obok klęczy dziewczyna.
Macha gazetą, w ręku ma butelkę z wodą. – Mogę w czymś
pomóc, może wezwać pogotowie? – pytam, ale dziewczyna
mówi, że nie trzeba. Babcia tylko musi odpocząć. Samo-
chód jest czarny. Pobocze w cieniu. Zapach sosnowych igieł
aż kręci w nosie. Oglądam się za nimi z zakrętu. Staruszka
ma pod głową torebkę, długie siwe włosy spływają na asfalt.
Podchodzę do monastyru jeszcze z godzinę, przyglądam się
każdemu samochodowi. Nie nadjeżdżają.
Zaszywam się w cieniu przy toalecie. Moczę włosy, ubra-
nie, piję, chociaż woda ma nieprzyjemny smak. Wmuszam
ją w siebie powoli, z obrzydzeniem, to sam chlor. Obok stoi
samochód kempingowy, przy nim kobieta z kubkiem w ręku,
pytam, czy gdzieś tu może jest bar? Kobieta patrzy na moją
miseczkę z wodą, na swoją szklankę. – Chcesz? – pyta – to
zrobię? – Jasne! Myślałam, że ugotuje wrzątek, ale przynosi
butelkę schłodzonej mineralnej i zalewa torebkę. Pachnie
koprem, naciąga powoli. – Pięć minut – pokazuje na pal-
cach i rzeczywiście, herbatka nabiera koloru i smaku. To-
rebkę zalewam jeszcze raz wodą z kranu. To już oczywiście
nie to samo, ale koper dobrze maskuje chlor. Moczę jeszcze
raz włosy, za szybko schną, i ruszam.
Z kaplicy wybiega elegancka blondynka, truchta zabaw-
nie w wąskiej spódnicy i butach na obcasie. –Pielgrzymie,

kontynenty
43 Katarzyna Nizinkiewicz

pielgrzymie! – krzyczy. Rozglądam się, ale na placu jestem


tylko ja. Tłumaczę, że nie jestem pielgrzymem, że idę tylko
dla siebie, bo chcę, ale ona mówi, że nic nie szkodzi.
– Chodź – ciągnie mnie w stronę zakrystii. – Powin-
nam mieć jeszcze ostatni paszport, gdzieś tu jest. Prze-
trząsa szuf lady w rzeźbionym biurku ustawionym na tle
ogromnego witraża. Sala jest przestronna i chłodna. – To
paszport pielgrzyma – wręcza mi kolorowy kartonik. –
Z nim w każdej albergue możesz sobie uprać czy wziąć
prysznic za kilka euro. Hotele są upiornie drogie, przyda
ci się. Owija tekturkę w kawałek folii, wiadomo co z nią
zrobię w plecaku. Pakuję ją ostrożnie pod klapę. Patrzę
na drogowskaz: Santiago 595 km. Już tak blisko. Jak do-
brze, że tam nie idę. Chociaż nie planowałam zwiedzać
kaplicy, wchodzę, tak jak stoję, z plecakiem. Teraz wypa-
da. Ołtarz jest złoty, pięknie oświetlony, ogromny. Wycią-
gam aparat i czekam. Ochroniarz patrzy na mnie chwilę,
waha się… – Przyszedł pielgrzym – szepce do ucha dziew-
czynie w krótkiej spódniczce z nabożeństwem, jakby to
była wizyta królowej, ona odsuwa się ze zrozumieniem.
Dziękuję zmieszana. Z ławki macha do mnie kobieta
z herbatką w ręce.
Szlak pielgrzymkowy prowadzi wzdłuż południowych
stoków Picos i to mi pasuje, bo północne już kiedyś widzia-
łam. Wzdłuż potoku, dębowymi laskami po suchych łąkach,
przez ciche wsie. Po południu udaje mi się wykąpać w za-
kolu rzeki. Góry widziane pod światło wydają się nierze-
czywiste, bajkowe. Próbuję je sfotografować, ale nie jestem
zadowolona ze zdjęć. Nie oddają mojego zachwytu, gorące
letnie światło rozlewa się, giną szczegóły.

kontynenty 
44

Przed jednym z domów hałaśliwie bawią się dzieci, ktoś


buja się w siatkowym hamaku, dziewczynka wyszła na spa-
cer z kozą. Gdzieś pieje kogut, brzęczą radośnie owady. Mie-
dze zarasta bujnie dzika marchew. Szlak wychodzi na szo-
sę w chwili, kiedy mam ochotę zabiwakować. Pastwiska
pogrodzone płotami, czasem farma. Jest już ciemno, gdy
wpadam do kolejnej wsi. Nie zostaje mi nic innego, tylko
spytać… – Czy mogłabym gdzieś tu rozbić namiot? Mężczy-
zna rozmawia przy płocie z grupką osób. –Znam cię! – od-
krzykuje. – Minęliśmy się wczoraj ponad mgłą. To prawda,
pamiętam, że ktoś przebiegł w przeciwnym kierunku niż ja.
Pytam o wodę, nabieram, chociaż mam wrażenie, że pach-
nie mułem. –Tu nie ma gdzie – radzi – rozbij w kolejnej wsi.
Czuję się odtrącona, ale idę, chociaż zapada noc. Płaskie
miejsce, o którym wspomniał, to parking. Wyasfaltowany.
Mój namiot/daszek wymaga wbicia sześciu szpilek. W świe-
tle latarki znajduję plac zabaw. Za huśtawką jest sucho i pła-
sko. Gaszę światło, staram się nie rzucać w oczy, ale ktoś
widzi. Słyszę męskie głosy i śmiech. Nocą budzi mnie grupa
wracająca chyba z przyjęcia. Tropik szeleści, krople spada-
ją na suchą zrazu powierzchnię z chrobotem, ich dźwięk
na mokrej jest już inny, nieodwracalny, beznadziejny.
Pada do popołudnia. W mleku mijam cały górski grzbiet,
nie widząc nic. Ptak buja się na wiotkiej mokrej papro-
ci. Błoto spływa koleinami drogi, woda skapuje z kaptura,
na nos, spływa do ust. Jest słona. Pomimo deszczu, pomimo
wysokości jest mi ciepło. Duszno, mętnie, ponad lasem ja-
sno, trochę suszej. Na tyle, że rozwieszam na chwilę namiot,
może chociaż zrobi się lżejszy. I nagle chmura rozrywa się.
Dolina, która się przede mną otwiera, jest jak korytarz, jak

kontynenty
45 Hiszpania

odkurzacz. Wychodzę na silne słońce, pod błękit nieba


w skaliste zbocza Picos. To już Asturia.
Wyżej trafiam na tłok. Ludzie wjeżdżają kolejką z Fuente
Dé i przychodzą na piwo do schroniska. Próbuję też coś tam
zjeść, ale nic nie ma. – Nie ma! – warczy na mnie kelnerka
w blond lokach, kiedy ponownie pytam. – Może słodycze? –
Chodź, mamy czarną czekoladę – zawoła mnie potem dru-
ga dziewczyna.
Rozbijam namiot w starym obozowisku speleologów.
Dyskretnie, bo zapewne nie wolno. Stacja kolejki tonie
w morzu chmur. Po drugiej stronie doliny wynurzają się
stoki Peña Santa de Castilla oświetlone różowym światłem.
Noc jest chłodna, gwiaździsta. Rano chmury opadają kilka-
set metrów, ale doliny nadal są niewidoczne. Linia słońca
wspina się coraz wyżej po zboczu. Śledzę ją wzrokiem, wy-
soko na grani dostrzegam schron i malutkie ludzkie sylwet-
ki, więcej niż cztery. Nie wiem, czy oni też mnie widzą. To
park narodowy, zwijam namiot natychmiast, mam nadzieję,
że nikt mnie nie złapie. Nie znajduję żadnej bezpośredniej
drogi na grań, więc wracam na szlak i włączam się w tłum.
Ścieżka jest kamienista, szeroka. Na grzbiecie siedzi mnó-
stwo ludzi. Na zejściu jestem sama. Jest powolne, kruche
i strome. W całości ubezpieczone liną, starą, ponadrywaną.
To ze 300 metrów przewyższenia. Gdzieś w połowie wyglą-
dam w górę i widzę, że mnie obserwują. Z dołu zaczyna-
ją podchodzić dwie osoby, już zaczynam się martwić, jak
się miniemy, ale rezygnują. Dojdę do połowy kotła, kiedy
odważy się zejść kolejna grupa. Jeszcze godzinę później
będę ich widziała na ścianie, niemal w tym samym miejscu,
gdzie zaczęli.

kontynenty 
46

Pico Uriellu z tyłu wygląda skromnie. Schronisko jest


zatłoczone. – Gdzie tu jest toaleta? – pytam gościa w okien-
ku. – Hmm… teraz to już jest wszędzie. Była tam – macha
ręką w stronę ściany schroniska – ale kazali ją zamknąć,
bo covid. Okolica jest pełna papierów i kup, gdyby nie to,
że zamówiłam obiad, uciekłabym. Siadam na progu, patrzę
na tłum, przysypiam i podrywam się, kiedy słyszę trium-
falne „jedno bezglutenowe!”. Jestem wdzięczna, to dobre
jedzenie, ryż z mięsem, kukurydza, sałata. Ale zabrałam go
za mało. Kiedy chmura rozwiała się, spontanicznie skręci-
łam w góry, a miałam zejść. Nie mam zapasów, tylko trochę
przypadkowych rzeczy. Nie martwi mnie to jakoś specjalnie.
Picos są małe, zawsze będę mogła z nich wyjść. Tymczasem
idę dalej granią. Ścieżka jest trudna i prawie nie ma ludzi.
Z przełączki oglądam się ostatni raz na schronisko. Z doli-
ny, którą przyszłam, nadlatuje śmigłowiec. Myślę, że może
ma coś wspólnego ze schodzącą (tak strasznie powoli) gru-
pą, ale do nocy minie mnie jeszcze kilka razy. Podleci blisko,
ktoś pewnie chciał mnie obejrzeć, i opadnie poniżej urwiska.
Warkot zabrzmi złowieszczo, głucho, jakby wiercił skałę. –
Szukają dwójki, która zaginęła wczoraj – powie kobieta
w Refugio Jou de los Cabrones. – Chyba nie masz zamiaru
stąd sama schodzić? Wydaje się bardzo przejęta, ale prze-
cież zrezygnowałam z trudniejszej drogi. Planowałam zejść
bezpośrednio do Caín, na mapie jest taka ścieżka (krop-
kowana, nieznakowana), a tu wszędzie skaliście i stromo,
więc spytałam. Bardzo trudna. Nie wiem, jak wytłumaczyć,
że tu sobie na pewno poradzę. To tylko szlak. Że mam na-
miot, trochę jedzenia i wodę. Przygląda mi się jeszcze, kiedy
obchodzę skraj wielkiego kotła z ciemnym wylotem jaskini

kontynenty
47 Katarzyna Nizinkiewicz

i resztką śniegu. Z otworu wieje chłodem. Na skałach jest


mnóstwo żółtych znaków.
Żal mi ścieżki, co prowadziła do Cain, teraz będę musia-
ła zejść aż do Bulnes i wlec się godzinami kanionem Cares.
Myślę o tym na kruchych krasowych skałach, na żebrach
ostrych jak szkielet ryby. Weszłam we mgłę i nie wiem, czy
poniżej jest trawa czy urwisko. Kilka razy trafiam na linę,
mijam kępki jaskrawych żółtych kwiatów, kilka tojadów,
żmijowiec. Przechodzę na drugą stronę mgły i pojawia
się widmo brokenu. Chmura buja się, tęczowa obwódka
towarzyszy mi przez długi czas. Bawię się swoim cieniem
w aureoli – z profilu, z plecakiem, na długich nogach jak
na szczudłach. Doliny nakrywa druga warstwa chmur.
Wiem, że za moment znów mnie dotknie mgła, więc cieszę
się tą chwilą. Wszystko wydaje mi się absolutnie piękne.
Słońce, skały, oświetlone złoto wysokie trawy, gra cieni.
We mgle natychmiast robi się chłodniej. Widoczność
tylko na kilka metrów, trzymam się ścieżki, potem linii
w nawigacji. Nie widzę zachodu słońca, ale czuję, że już
znikło za granią. Świat robi się coraz bardziej niebieski,
jest szaro, kiedy trafiam na garb w grani. Kiedyś musiała
tu stać cabana. Teraz tylko mnóstwo krowich kup i resztki
pokrzyw. Rozbijam namiot na lekko nachylonym stoku, nie
liczę, że wypatrzę coś lepszego. Nie ma szans. Jeszcze nie
śpię, kiedy zza pleców zrywa się wiatr i na moment odgania
kłąb mgły. Na niskich skałach rwie się kolejna chmura. Są
jak warstwowy tort głęboki na ponad 1000 m.
Rano nic się nie zmienia poza kolorem. Błękit blednie,
czuję ślad pomarańczu i różu, chmury są cienkie. Wystar-
cza kilkanaście minut, żeby z nich wyjść. Znów wędruję

kontynenty 
48

pomiędzy kolejnymi warstwami, widzę z góry bardzo stro-


my kanion i nagle ciszę przerywa donośny krzyk. Obija się
pomiędzy skalnymi ścianami, podrywa na nogi stadko
kruków, powtarza się natrętnie i zbliża. Złości mnie. To
trzej mężczyźni. Z małymi plecaczkami, w dresach. Mam
wrażenie, że zaglądają do każdej dziury i groty, kiedy podej-
dą bliżej, widzę, jak bardzo są spoceni, zziajani. – Widziałaś
dwóch mężczyzn? – pyta jeden łamanym angielskim i leci
dalej wyraźnie rozczarowany. – Szukamy dwójki, która za-
ginęła wczoraj, gdybyś ich widziała, słyszała, dzwoń na 112 –
tłumaczy starszy, wolniejszy i jakby spokojniejszy. Jeszcze
przez pół godziny słyszę z góry ich krzyki, czuję się nieswojo
z myślą, że ich oceniłam, nie znając.
Zejście jest strome, Bulnes widziane z góry wydaje się
bardzo malutkie, jeszcze zanim tam zejdę trafiam na małą
gospodę. Zaglądam, zamawiam kawę i ziemniaki. – Tylko
nie na stole! – burzy się barmanka, kiedy rozwieszam mo-
kry namiot. – To byli biegacze – opowiada mi młoda dziew-
czyna. Przyszła z dołu, wydaje się, że tu mieszka, może to
córka. – Nie mieli namiotów, zapasów, może trochę wody.
Źle to brzmi. Noc była chłodna, a o wodę tu bardzo trudno.
Gryzie mnie, gdzie mogli zboczyć ze szlaku… Szłam po-
woli, niemożliwe, żebym ich minęła. Widziałam tyle grot
i rozpadlin i teraz schodząc pomiędzy spacerowiczami
w klapkach, wyobrażam sobie trzech zziajanych mężczyzn,
jak podchodzą do każdego otworu kolejno i krzyczą. Nad
doliną co chwila przelatuje helikopter.
W kanionie Cares jest mnóstwo ludzi. Parking wyp-
chany samochodami, czuć moczem. Schodzę do restaura-
cji. Zjadam tortillę, kupuję na zapas orzeszki, napełniam

kontynenty
49 Hiszpania

butelki świeżą wodą. Za informacją turystyczną skręcam


w dół nad rzekę. – Nie! Tylko nie tu! – zatrzymuje mnie
drobny mężczyzna. Policjant z Guardia Civil. – Jest tłok,
zrzucają w dół kamienie, zamknąłem właśnie tę niż-
szą ścieżkę. Wykorzystuję chwilę i pytam go o kilka tras.
Na mojej mapie znaczą je czarne kropki, takie było też po-
rzucone wczoraj zejście do Cain. – Szłam od schroniska –
opowiadam – tam nie ma się jak zgubić, może ta dwójka,
której szukacie, zeszła do Cain? Na mapie to bardzo dobrze
wygląda, też tak chciałam. Policjant słucha, podchodzimy
do papierowej mapy. Jest zaskakująco cierpliwy, nie poga-
nia mnie. A wokół taki straszliwy tłok. Tyle ludzi. – Życzę
wam, żebyście ich znaleźli żywych – żegnam się i boję się,
że szanse są marne. Mężczyzna kiwa głową. Zostaje mi
w pamięci jego uśmiech. Życzliwy, spokojny.
Ścieżka w kanionie jest zapchana jak ulica w mieście.
Przedzieram się, w tunelach zakładam maskę (tak każą
ogłoszenia przy wejściu). Co jakiś czas siedzi ktoś z lornet-
ką. Dolinę wypełnia huk helikoptera, maszyna lata gęstym
zygzakiem, przegląda każdy fragment zagmatwanych skał,
urwisk, piarżysk, podciętych łączek. Lata godzinami, bez
przerw. Zbocza są niedostępne i strome, patrzę na nie z po-
wątpiewaniem. Utknęli na zejściu do Cain, jestem pewna,
bo jak nie tam, to gdzie? Żleb nazywał się Canal d’Aqua, czy
możliwe, że mają tam wodę?
Zwalniam w miejscu, gdzie „ich” szlak schodzi do rze-
ki. Jest tam wiszący most. Zapamiętałam go z poprzed-
nich lat, intrygował mnie. Nadal żałuję, że odpuściłam
zejście, więc przyglądam się, szukam śladu ścieżki
na zboczu, w chaszczach. I widzę dwóch policjantów

kontynenty 
50

w kaskach. Siadam i czekam. Podchodzą mozolnie, bar-


dzo zmęczeni. Zanim dojdą kilka razy przeleci helikopter.
– Znaleźliście? – pytam. – Jak tam jest? – Stromo, poza-
rastane i podeptane przez kozy. Mnóstwo rozgałęzień. Nie
przeszedłbym tego jeszcze raz. Nie znaleźliśmy, ale nie-
wykluczone, że tam są. To skomplikowany żleb. Policjant
jest smutny, drugi młodszy pogania go. Odchodząc, słyszę,
że rozmawiają przez telefon. Helikopter nadlatuje kolejny
raz, wylatuje, wraca, myślę, że może rozwożą po górach
patrole, albo może już je zbierają? Ścieżką, jak gdyby nigdy
nic, płynie kolorowy tłum. Huk nasila się, widzę drugi he-
likopter, żółty z pogotowia. Za moment oba odlatują w dół
doliny. Kiedy piję dużą kawę w Cain, jest już cicho. Dojadam
sf laczałego banana, nadgryzam ser. Wiem, że ścieżka nie
będzie ciekawa, kanion zwęża się i szlak biegnie asfaltową
drogą. Wydaje mi się, że nie ma innego wyjścia, ale coś jed-
nak odbija w prawo na stok. Skręcam, podchodzę. Łąkami,
pod lasem dochodzę do kapliczki, gdzie kiedyś już spałam
zimą. Powtórzyłabym to, ale teraz wokół zbyt dużo ludzi.
Za granią, zamgloną, nakrytą warstwą chmur, zachodzi
słońce. Cienie kładą się na wieczornym niebie, wydają mi
się niewiarygodne, szalone. Ich liczba nie zgadza się z ilo-
ścią szczytów, kształt nie przypomina niczego, co widzia-
łam. Odchodzę z żalem, las zabiera mi wszystkie widoki.
Zbaczam ze szlaku (bo znów chce skręcić na asfalt). Pędzę,
na mapie nie ma nic płaskiego, ale jak zwykle mam nadzie-
ję, że będzie. Zmrok zastaje mnie przy początku ferraty.
Wdrapuję się odrobinkę wyżej i rozbijam namiot na wrzo-
sach i trawkach. Gdybym wstała, byłoby mnie widać z drogi.
Ale leżę i wiem, że nocą nikt tu nie przyjdzie. Przed świtem

kontynenty
51 Katarzyna Nizinkiewicz

wracam na znakowany szlak i przychodzę do Posada de


Valdeón za wcześnie. Sklep jest zamknięty. Przed mleczar-
nią stoi długa kolejka, wpuszczają pojedynczo, w maskach.
Zamawiam jajecznicę w barze, proszę o ziemniaki czy ryż,
ale nic nie ma. Wszystko się pokończyło. Przez moment za-
gadujemy się o zagubionych biegaczach. Znaleźli ich, już są
bezpiecznie w domu. Nic się nie stało. W informacji tury-
stycznej dowiem się, że byli w Canal d’Agua. Tak jak myśla-
łam – na skrócie do Cain.
Barman jest miły, żal mu, że nie ma nic bez glutenu, my-
śli i proponuje pomidory, dostaję sałatkę. Zalewam wrząt-
kiem resztkę płatków owsianych i wszystko to razem jakoś
daje się zjeść. Strasznie mi brakuje czegoś, co nie jest tłusz-
czem (jak kiełbasa czy ser), czy tłuszczem z cukrem (jak
czekolada). Czegoś zwykłego, zdrowego, lekkiego. Kiedy
wreszcie udaje mi się dostać do sklepu, nie mam odwagi
przeszukać wszystkich półek. Kolejka burzy się i mnie poga-
nia. Może gdzieś wypatrzyłabym choćby popcorn, a wycho-
dzę znów z tym samym, co zawsze: z sardynką i z czekoladą…
Przy szlaku tablica, dwa zdjęcia. Czarnobiałe z czasów,
kiedy się urodziłam, i współczesne. Stoję i nie mogę się od
nich oderwać. Są identyczne. Droga, pola, linia drzew, da-
leki dom. Nic nowego. Jest w tym coś kojącego. Jakby przy-
mus rozwoju, tak oczywisty, był pomyłką. Albo (choć tyle)
jakby nie dotyczył wszystkiego. „Jestem” – myślę – „tutaj
jestem i to mi wystarcza, to sukces, coś jednak w życiu
zdobyłam, odważyłam się sięgnąć po spokój”. Chcieć mniej,
nie chcieć nic poza tym co niezbędne do życia– jedze-
niem, ciepłem, wodą i snem. Albo może nie chcieć i tego,
bo tym się za nas zajmie ktoś inny. – Jesteś? – upewniam

kontynenty 
52

się i słyszę ciszę. Potem chrząkniecie i stłumione: mhmm.


Kiedyś tu byłam. Zbocza Picos są zamglone jak wtedy,
ale kolory jaskrawe, zieleń i niebo niewiarygodnie błękitne.
Znajomo wygląda tylko szlaban tuż przed halą. Poprzed-
nio chyliły się nad nim ośnieżone drzewa, a łąka wydawa-
ła się całkiem płaska. W rzeczywistości piętrzy się nad nią
ogromna góra. W listopadzie cudem odnalazłam chałupkę.
Teraz nie muszę jej szukać. Na tle zbocza wydaje się jeszcze
mniejsza niż wtedy. Wewnątrz nic się nie zmieniło, zim-
na betonowa prycza, ściany pomazane węglem z ogniska.
Wokół kręci się sporo ludzi i aż trudno mi uwierzyć, jak
samotnie czułam się tu, brnąc przez zaspy niepewna zimy,
co przyszła niespodziewanie nocą, i siebie. Wodopój oku-
puje stado rudych krów. Przysiadam na skraju poidła. Mu-
szę napełnić butelkę, a nie chcę odpędzać zwierzaków siłą.
Piją kolejno, nie z koryta, tylko bezpośrednio z rurki, którą
przypływa woda. Mlaszczą przy tym, kapie spieniona ślina.
Tyle razy nabierałam wodę z takich rurek i nigdy nawet nie
pomyślałam, że nie są czyste.
Na przełęczy jest jeszcze lekki przewiew, pod ścianą
i na kolejnym podejściu nic. Czuję swąd upieczonej skó-
ry, pot kapie z czoła, boję się czy, któreś kolejne źródło nie
wyschło. Po czwartej widzę pierwsze namioty. Wspinacze
ustawili je tuż pod ścianą. Właściwe obozowisko jest dalej
na Vega Huerta. Mnóstwo pootaczanych kamieniami biwa-
kowych miejsc. Nikt się nie chowa po zakamarkach, nikt nie
ukrywa. Znajduję wodę, wieszam pranie i leżę. Doliny zale-
wa morze chmur. Stadka kozic snują się po łysych szkierach.
Krowy jedzą przez całą noc.
Wychodzę wcześnie. Szlak biegnie przez kolejne

kontynenty
53 Hiszpania

bezodpływowe skalne kotły, w kilku miejscach utrzymał


się jeszcze stary śnieg. W cieniu jest chłodno. Na południu
mgła drze się na szczytach nieznanych mi gór. Na północy
usiadły chmury. Wiem, że będę musiała w nie zejść, że ten
spacer po niebie nie jest wieczny, więc tym bardziej cieszę
się każdym krokiem. Staję przy kępkach kwiatów, beztrosko
kluczę po skałach i osypiskach. Szlak jest oznakowany, ale
teren mylny, więc co i rusz muszę zawracać. Najczęściej pa-
trzę przy tym pod nogi, więc nie zauważam mężczyzny. Nie
od razu. Sika, więc staram się iść dyskretnie. Nie obejrzała-
bym się, gdyby nie zawołał. – Znam cię! Pamiętasz? – kręcę
głową. Zdejmuje okulary. Nie zapomniałabym tego uśmie-
chu... Policjant! Po cywilnemu, z kolegą (młodym lekarzem)
wybierają się na pobliski szczyt. Siadam z nimi na kwadrans.
Policjant bawi się moją nawigacją. – Gdyby inni taką mieli,
nie musielibyśmy ich tu codziennie szukać. Z tym się nie
zgubisz, nie musisz wcale schodzić z gór, zawróć i idź prosto
na zachód, wzdłuż grzbietu Gór Kantabryjskich. Wierzę mu,
ale kończy się gaz, następny sklep za 100 km. Przemyślałam
to, godzinami gapiłam się na mapę. Ja też wcale nie chcę
schodzić z gór. Muszę. Jeszcze jakiś czas po rozstaniu idę
„niebem” ponad morzem chmur, potem w chmurach w wil-
gotnej mgle. Taka jest północ, nie spodziewałam się niczego
innego, ale myśl o słońcu na południu gór wraca i gryzie.
Jeziorka Covadonga toną w gęstej mgle, nie widzę ich,
tylko kilka razy słyszę plusk fal, z obrzydzeniem mijam
parking–monstrum (na szczęście też niewidoczny) i odbi-
jam na żółty szlak do Coreo. Tak jak opowiadał policjant,
ciekawy pomimo mgły. Przechodzi przez dawne kopalnie,
biegnie szybem po drewnianych drabinach, długo wlecze

kontynenty 
54

się zupełnie płaskim bagnem (skąd pewnie byłby wspania-


ły widok, gdyby nie mgła), za szosą gubi się w podmokłych
łąkach, w chaszczach, kępkach liściastych lasków, w stro-
mym pofałdowanym terenie. Przez chwilę widzę z góry ka-
tedrę. Idę polną drogą, gdzie schował się w samochodzie
strażnik parkowy i jak mi się zdaje udaje, że tam pracuje.
Idę w dół, bez widoków, przekonana, że już nie zobaczę
wysokich gór. Glina obkleja mi buty, peleryna przecieka
na plecach, spodnie na kolanach, zabiwakowałabym już,
ale jest za stromo.
Rano strzygę się scyzorykiem. Maleńkim, waży tyl-
ko 100 g. Odkąd wyruszyłam, minęły już dwa miesiące
i grzywka zaczęła mi wpadać do oczu. Noszę kapelusz ku-
piony w Torli, włosów nie widać i wydają mi się nieważne.
Tnę, nie patrząc. Kępka na trawie wygląda tak naturalnie.
Powinnam usunąć wszystkie ślady mojej bytności z tego
świata, ale myśl o tym, że się rozłożą i włączą w obieg
przyrody, jest jednocześnie absurdalna i kusząca. Jakby
część mnie mogła tu zostać. Może wiosną przyda się ko-
muś na gniazdo?
Szlak biegnie teraz błotnistą drogą, przecina malutkie
wsie. W jednej mija mnie staruszek. Podpiera się paster-
skim kijem. W drugiej dłoni, lekko drżącej, trzyma zagięty
nożyk. Z trudem, wolniutko przesuwa się od jednej kępy
jeżyn do drugiej i ścina gałęzie, które zagradzają przej-
ście. – Dzień dobry – mówię wzruszona, jakbym niechcący
cofnęła się o kilkadziesiąt lat. – Buenas tardes – powtarzam,
ale mężczyzna nie odpowiada, ścina kolejną mackę oparty
o swój wypolerowany kij.
Corao jest sympatyczne, spokojne. Siadam pod sklepem

kontynenty
55 Katarzyna Nizinkiewicz

z kupioną przed chwilką choriso i pomidorem, a sprzedaw-


czyni sama z siebie donosi mi butelkę mineralnej. Żal mi się
potem rozstać z tą f laszką–prezentem. Do Cangas de Onís
jest mniej niż 10 km, trasę obstawiono ławeczkami, spoty-
kam tam grupę dzieciaków z księdzem wędrującą pewnie
do Covadonga. Mają gitary i idąc, głośno śpiewają. Miasto
jest duże, robię solidne zakupy. Rynek przecina GR105, zna-
ki są świeżo malowane, szukam jego przebiegu na mapie,
ale nie znajduję i szkoda mi czasu, żeby się tym martwić.
Biegnie na zachód, więc uznaję, że może być. Pod słynnym
romańskim mostem kąpią się rodziny z dziećmi, wsie opi-
sane jako casas indianos, domy indiańskie, porastają wy-
sokie palmy. José mówił, że sadzili je osadnicy wracający
z Ameryki Południowej. Te domy są rozłożyste, kolorowe,
szosa pusta, często przecina las, więc trafiają mi się też
płaty cienia. Na jednym z zakrętów widzę poidło dla koni
i licząc, że nikt nie nadjedzie, rozbieram się i cała polewam.
Nad szosą drży rozgrzane powietrze, czuję się wysuszona
na wiór. Pod wieczór dwa dotąd równoległe szlaki (GR105
i 109) rozdzielają się. Na mapie zaznaczono albergue, ale
znajduję tam tylko bar. Piję cydr – przecież to Asturia, bu-
telka jest zbyt duża, upał zbyt silny. Chce mi się spać i chyba
z tego powodu zamiast piąć się na strome zbocze jak 105, idę
GR109 w stronę rzeki. Mijam kościółek z ławeczką (uzna-
ję, że jest zbyt na widoku) i wbijam się w ciąg ogrodzonych
elektrycznym pastuchem łąk. Ani skrawka wolnego miejsca.
Wszystko prywatne, zajęte, użytkowane. Wieś senna, świa-
tło sodowych lamp leje się na wypolerowany bruk, uliczka
wije się wśród kolorowych domów z bramami wyższymi niż
ja. W jednej, uchylonej, widzę kobietę. Nie zastanawiam się

kontynenty 
56

ani chwili. – Przepraszam, czy gdzieś tu mogłabym rozbić


namiot na noc? Wygląda na zaskoczoną, chyba raczej moim
kulawym hiszpańskim niż sytuacją. – Moment – słyszę.
Z podwórza dolatują mnie pojedyncze słowa. – Nie, nie –
mówi po hiszpańsku. – Zapraszam – wynurza się męż-
czyzna w podkoszulce – właśnie skosiłem trawę, jest mnó-
stwo miejsca.
Kobieta ma na imię Eva. Zaprasza mnie do domu
na prysznic. Proponuje też łóżko, ale dziękuję. Namiot już
rozbity, jest weekend, pewnie mają ochotę pospać rano. Jesz-
cze długo w nocy dolatują mnie stłumione dźwięki kolacji.
O świcie wieś tonie w perłowej mgle, cichutka, niemal
nierzeczywista. Z biegiem dnia słoneczne światło przebi-
ja się przez warstewkę chmur i rozświetla góry niskie, ale
skaliste. We wsiach stoją zabytkowe drewniane spichrze,
w ogrodach rosną ogromne cebule, w przydrożnych chasz-
czach dzikie jabłka, niektóre już zupełnie smaczne, i jeży-
ny soczyste i słodkie. Na kolejnym rozwidleniu wybieram
GR105. Wspina się dziurawą drogą na grań, mija zabudo-
wania. Zbiega błotem poprzez kępy paproci i jeżyny. Zapada
wieczór. W opustoszałej wsi mija mnie wystraszona kobieta
w chustce. Jest szaro, źródło rozlewa się na drogę, rozmywa
przejście. Błotnista droga prowadzi w górę w las. Moja mapa
pokazuje tam szałas. Liczę na wygodny nocleg, ale tu nie ma
nic dla turystów. Pusta, podupadła pasterska wieś z szopa-
mi pozamykanymi na kłódki i kupką śmieci. Któryś z bu-
dynków powinien być kapliczką, ale nie udaje mi się ustalić,
który. Stawiam namiot po ciemku wystraszona, że mnie
ktoś zobaczy. Chmury opadają, otula mnie gęsta mgła.
Rano nic się nie zmienia, polna droga trawersuje strome

kontynenty
57 Hiszpania

zbocza. Co jakiś czas mijam dom, raz przejeżdża koło mnie


samochód. Pada, niewiele widzę spod kaptura, więc kiedy
pojawia się otwarty bar, skręcam w kałuże i mokre trawy.
Góry zalała bardzo gęsta mgła. Ledwo majaczą białe plasti-
kowe stoły i cień budynku. Wnętrze wyłożone ściemniałym
drewnem. Rozwieszam ociekający płaszcz, podłączam te-
lefon, proszę o kawę. Ekspres warczy. Za zaparowaną szybą
pasie się dorosła łania. Chcę jej się przyjrzeć, więc przenoszę
się bliżej okna i trafiłam na właściciela baru. – Jaka jest Pol-
ska? – pyta znienacka, a ja milknę, bo jak tu zamknąć Polskę
w jednym słowie…? Ale on wie. – Zielona czy sucha? – Zielo-
na! – odpowiadam bez namysłu. – To tak jak u nas – śmieje
się i wybiega z bojowym okrzykiem przegnać konie sąsiada,
co przyszły podgryźć jego trawę. Trawę po horyzont, ogro-
dzoną tylko granicą mgły. Łania przygląda się temu obojęt-
nie, widać przywykła.

Opowieść ta jest zapowiedzią najnowszej książki Katarzyny Nizinkiewicz


pt. „Lato w Hiszpanii”, która w tym roku ukaże się nakładem Oficyny Wy-
dawniczej Kontynenty

Inspiracje

kontynenty 
58

Polskie miasto Skopje.


Ścieżki osobiste
Kinga Nettmann-Multanowska

„Stop! Stójcie! Tak nie można! To przecież Stare Miasto!


Nie możecie tak postępować!” – miał wykrzyknąć
wzburzony Adolf Ciborowski, wówczas już dyrektor
Projektu planu Skopje z ramienia ONZ, gdy zobaczył
na Čaršii, skopijskiej dzielnicy bazarowej, radzieckie
buldożery. Tę historię z 1965 roku usłyszałam pół wieku
później od Mimozy Nestorovej-Tomiḱ, macedońskiej
architektki i urbanistki, której Čaršija zawdzięcza
swój dzisiejszy wygląd. „Ova e Staro Miasto!” –
mówiła po macedońsku projektantka, podniesionym
głosem, naśladując mimikę i gesty Ciborowskiego
59 Macedonia Północna

Čaršija. Trochę jak skrzynia z tandetą, trochę jak


skarbiec. To właśnie tu narodziła się moja osobliwa
kolekcjonerska pasja. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam
zbierać szklane i kryształowe korki od karafek. Zde-
kompletowane. Kupiłam najpierw trzy. Tylko korki.
Karafki z korkami zupełnie mnie nie interesowały.
Mam tych korków chyba z pięćdziesiąt. Trzymam je
w słoju, też ze skopijskiego bazaru.
Tu odkrywałam ścieżki, które prowadziły mnie coraz
głębiej w miasto – w jego dzieje, dźwięki, kolory, zapachy;
do jego mistrzów, bohaterów, zdrajców…

Ścieżka zapachów i dźwięków


W pierwszych miesiącach po przeprowadzce do Skopje
wciąż się na Čaršii gubiłam. Czegoś mi brakowało. Czegoś
podświadomie szukałam. Przemierzałam ją oszołomiona.
Zapamiętywałam ulice, zaułki, skwery po oferowanych
tam towarach i wyrabianych przedmiotach albo zapa-
chach. Główną była ulica smażonego mięsa (najlepsze ke-
babčiči są zdaniem niektórych moich skopijskich znajomych
w restauracji Destan, inni twierdzą, że żadne nie mogą
równać się tymi z Turista). Ulica baklavy – kuszącej, ale dla
mnie zbyt słodkiej. Dwie przecznice dalej ulica garbowa-
nej skóry i rzemieni. Przyspieszałam kroku, bo nie lubiłam
jej zapachu. Równoległa do niej ulica rozdętych, falbania-
stych sukien i złotych butów na niebotycznych koturnach.
Po prostu fantazja! A dalej zapach naftaliny – nawtykanej
w sprzedawane turystom wełniane ludowe skarpety, serda-
ki, fartuchy i kilimy.


60

Čaršija wcale nie pachnie kardamonem, anyżem,


goździkiem czy wanilią.
A jak brzmi?
Uliczni grajkowie i bałkańskie rytmy konkurują ze
sobą nieustannie. Mieszają się języki. Przekrzykują na-
woływania ze świątyń. Bicie dzwonów cerkwi nakłada się
na zawodzenie muezinów. Bezpańskie psy wyją przecią-
gle i niestrudzenie. Wrażliwe ucho potrafi w tej ulicznej
symfonii wychwycić dźwięki uderzenia dzwonu zegaro-
wego dobiegające z Saat Kuli (Wieży Zegarowej). Ale ja
go nigdy nie słyszałam. Czy ten zegar w ogóle działa…?
Ponoć mierzy czas nieprzerwanie od XVI wieku. Alla
franca – na sposób zachodni. „No to o której godzinie
będzie dzisiaj południe?!” – pytali miejscowych nie raz
zdezorientowani przybysze, którzy kierowali się ruchem
wskazówek miejskiego zegara, a w otomańskim Skopje
każda społeczność mierzyła czas po swojemu, zgodnie ze
swoją religią i tradycją.
Na ulicy o zapachu zbutwiałego papieru przechodzi się
między stertami wystawionych na sprzedaż pocztówek,
starych zdjęć, starodruków w podniszczonych ramach,
map nieistniejących już imperiów i portretów marszałka
Tity. Tito tu? Jego przenikliwe zielone oczy wpatrują się
w przechodniów (jeśli portrety są kolorowe). Richard Burton,
gwiazda powojennego kina, grający Titę w jednej w jugo-
słowiańskich megaprodukcji (warto wiedzieć, że Tito było
wielkim kinomanem) powiedział, że była to jego najbardziej
wymagająca rola. Trudno mu było uchwycić zmieniające
się spojrzenie Josipa Broza: „Proszę zrozumieć: wyjątkowo
ciężko jest grać innego aktora…” – wyznał po premierze.

kontynenty
61 Kinga Nettmann-Multanowska

Ścieżka giaurów i wygnańców


Titonostalgia, czyli tęsknota za Jugosławią, „rajem południo-
wych Słowian”. Macedończycy mają Ticie wiele do zawdzięcze-
nia, dlatego darzą go szczególną estymą. Tito dał im namiastkę
upragnionej niepodległości w zamian za udział Macedończy-
ków w wojnie z faszyzmem podczas II wojny światowej i w osła-
wionej komunistycznej partyzantce. To odmieniana przez przy-
padki nowoczesność była tym, czym Skopje żyło pod koniec lat
40. i w latach 50. Nadrobić utracone „pięć wieków tureckiej oku-
pacji”! Entuzjastycznie i z oddaniem, po raz pierwszy, wznosili
stolicę swojego państwa, które utworzono w 1944 roku w ramach
jugosłowiańskiej federacji. Zanim to się stało, i kamień był im
ojczyzną… Językiem, który do tej pory dzielił z nimi trudny i bo-
lesny los, opowiadali o latach niedoli.
(…)
Kto poda mi liczbę ran wciąż nie zliczonych,
zgliszcz pustych upiornie i nocy płonących,
kto troski serc zliczy rozpaczą ściśnionych,
warg klątwy piekielne, łzy oczu piekące?
O brzemię! Łańcuchem skowane w niewoli,
łańcuchem z rąk dziewic i niewiast, by mógł
popędzić je w jasyr i kpić z ich niedoli
przeklęty nasz wróg!
(…)
Blaže Koneski, Brzemię 1

1 Blaže Koneski, Winnica. Wybór poezji i prozy, Wydawnictwo Łódzkie (seria:


„Biblioteka Jugosłowiańska”), Łódź 1983, s. 167 [przekł. Bożena i Stanisław Go-
golewscy] Oryginalny tytuł wiersza to „Teškoto”. Teškoto – nazwa tańca ludo-
wego, oro, wykonywanego przez tancerzy przy głośnym akompaniamencie bęb-
na (tapan) i fujarek (kaval); ma ukazywać, jak ciężki był okres tureckiej niewoli.

kontynenty 
62

Wspomnienia Albańczyków i Turków – również obywa-


teli tego wieloetnicznego kraju – o Ticie nie są tak radosne.
Są, można by rzec, ambiwalentne. Twierdzą oni, że do po-
czątku lat 60. byli w państwie Tity obywatelami drugiej
kategorii. Potem „dobry Tito” dał im autonomię i prawa,
o których nie mogli nawet marzyć w czasach serbskich czy
w komunistycznej Jugosławii tuż po II wojnie światowej. To
właśnie wtedy przychodziło im żegnać swoje miasto, wybie-
rając emigrację. Najczęściej do Turcji. Nie było to zjawisko
nowe. Wysiedlenia i wymiana ludności na masową skalę za-
częły się na Bałkanach już dużo wcześniej. Od XIX w. słab-
nące Imperium Osmańskie traciło swoje terytoria, a wyzwo-
leni spod tureckiego jarzma giaurzy, chrześcijanie (w tym
prawosławni Słowianie), budowali nowe na ruinach starego.
Czynili to w odwecie, nie bez satysfakcji. Otomańskie pozo-
stałości miały zniknąć. Burzono hany (zajazdy), dżamije (me-
czety), hammamy (łaźnie), i medresy (szkoły). Budowniczowie
„nowych” miast (w ich pojęciu) przybliżali się do upragnio-
nej Europy. Gdy w 1912 roku do Skopje wkroczyły wojska
serbskie, tureckie szyldy w przeciągu kilku dni zastąpiono
nowymi, wypisanymi cyrylicą, a tureckie budowle mia-
ły w podobnym tempie ustąpić miejsca tym wznoszonym
na chwałę nowych władców. Tak zniknął XV-wieczny me-
czet Burmali, na rzecz gmachu kasyna oficerskiego. Dni Ka-
miennego Mostu też były policzone, lecz wtedy rozeszła się
wieść, że stoi on w miejscu bizantyjskiego poprzednika. Był
to fortel, wybieg, „białe kłamstwo”. Poprzednika nie było,
ale Serbowie dali temu wiarę. Kamienny Most nie był więc
już w ich pojęciu „turecki” czy „sułtański”. Był „cesarski” i od
swego poczęcia „wschodniorzymski”.

kontynenty
63 Macedonia Północna

Wiele rzeczy się wydarzyło


w czasie gdy ziemia wirowała
na Bożym palcu.
(…)
Nikola Madzirov, Wiele rzeczy się wydarzyło 2

Ścieżka polskich architektów


Takie właśnie Skopje dwóch światów zobaczyli warszawscy
urbaniści, którzy przybyli do miasta pod koniec listopada
1964 roku, by je odbudowywać po trzęsieniu ziemi. Mieli
się zapisać w historii ONZ (czyli świata) jako mózgi spekta-
kularnego procesu odbudowy i przebudowy Skopje. Wszak
jedno miasto już wcześniej wskrzesili – Warszawę. Tym-
czasem w listach do rodzin w słowach pełnych zachwytu
opisywali swoje pierwsze wrażenia. W sklepach najlep-
sze światowe marki perfum, sprzętów AGD, świetne buty
i ubrania, włoskie samochody, automatycznie otwierają-
ce się drzwi, barwne neony, wspaniała architektura wie-
żowców lśniących od szkła i aluminium… (a jednocześnie
na prymitywnych ulicznych straganach cebula, czosnek
i pestki dyni, karawany osłów, i… owce trzymane w pod-
ziemnych garażach).
Trzęsienie ziemi, które nawiedziło Skopje rankiem 26
lipca 1963 roku, zniszczyło ponad 65% zabudowy. Do przy-
jazdu Polaków miasto zdążono już oczyścić z ruin, a le-
wobrzeżne, stare, otomańskie dzielnice Skopje (określane

2 Nikola Madzirov, Remnants of Another Age/ Ostatok od drug vek, BOA Edi-
tions Ltd, Rochester 2011, s. 24. [przekł. autorki]

kontynenty 
64

wtedy nierzadko mianem „skopijskich slumsów”) odbu-


dowywały się powoli same, rękoma swoich mieszkańców,
Albańczyków, Turków czy Romów.
Oczarowani Čaršiją, Polacy nie do końca rozumieli
wtedy – jak sami dziś przyznają – złożone i zagmatwane
relacje międzyetniczne czy tożsamościowy i propagan-
dowy wymiar samej odbudowy i przebudowy miasta.
Čaršija była stara i była prawdziwa. I dlatego należało
ją ocalić. Ta myśl im przyświecała. I to za ich sprawą –
urbanistów rekrutujących się w dużej części z Pracowni
Urbanistycznej Warszawy – zabytkowa dzielnica baza-
rowa została włączona w strefę nowego centrum miasta.
Wiekowe obiekty miały bezwzględnie pozostać, a warsza-
wiakom nie raz przyszło stawać w obronie muzułmań-
skich pozostałości, które próbowano, wbrew zaleceniom,
„wycinać z planu”. Czas pokazał, że uprzykrzone dziedzic-
two pięćsetletniej niewoli miało w Skopje wiele szczęścia.
Za sprawą nowego planu urbanistycznego stworzonego
przez międzynarodowych ekspertów pod egidą ONZ
i pod kierownictwem szefa projektu Adolfa Ciborowskie-
go, uratowano przed wyburzeniem zabytkowe dzielnice
na lewym brzegu rzeki. Dla niektórych „muzealna” Čarši-
ja w centrum macedońskiej stolicy wciąż jednak pozosta-
je solą w oku.
Miasto po trzęsieniu ziemi odbudowywało ponad 80
państw. Wschód i Zachód. Rozsunęła się żelazna kurtyna.
Wiele wielkich nazwisk, ekspertów z dziedziny architek-
tury, hydrologii, sejsmologii, socjologii czy urbanistyki
przewinęło się przez ONZ-owski projekt. Skorzystali
na tym młodzi macedońscy specjaliści, którzy przy tej

kontynenty
65 Kinga Nettmann-Multanowska

okazji kształcili się u najlepszych, na zagranicznych sta-


żach i stypendiach. To ich brawurze Skopje zawdzięcza
swój betonowo-brutalistyczny sznyt końca lat 60. i 70.,
który dał miastu nieformalne miano „stolicy światowe-
go brutalizmu”.

Ścieżka megalomanii
Gdy mieszkałam w Skopje, w jego prawobrzeżnym cen-
trum trudno było mi czasem wytrzymać. Wszędobylskie
samochody poczynały sobie zbyt zuchwale. Upał i brak
drzew (wyciętych w ostatnich latach) dawał się we zna-
ki. Na drodze stawały płoty i rusztowania budowniczych
projektu „Skopje 2014” (to przebudowa miasta, która mia-
ła nawiązywać do czasów Aleksandra Macedońskiego;
za chwilę parę słów o tym). A w powietrzu fruwały kulki
styropianu z nakładanych pospiesznie na istniejące bu-
dynki niby-antycznych fasad, gzymsów i kapiteli, bo cen-
trum miasta po raz kolejny zmieniało skórę. Jego każdy
metr kwadratowy pęczniał, nasycony świeżo zdefiniowa-
ną przez rządzących macedońskością. „Make Macedonia
great again” – ta myśl leżała u podstaw tego przedsię-
wzięcia. Nowa tożsamość. Narodowa duma. Odcięcie się
od jugosłowiańskiej, komunistycznej przeszłości, której
symbolem było przebudowane w latach 60. i 70. moder-
nistyczne Skopje. Lek na kompleksy i odrzucenie. Ta ob-
sesja budowania była odpowiedzią na greckie weto, tzw.
grecko-macedoński spór o nazwę państwa, który zablo-
kował zbliżenie ówczesnej Republiki Macedonii do struk-
tur europejskich i natowskich. Pat trwający blisko 30 lat!

kontynenty 
66

Zakończony dopiero przed czterema podpisaniem poro-


zumienia i zmianą nazwy (od lutego 2019 roku oficjalna
nazwa państwa to Republika Macedonii Północnej).
„Skopje 2014” – megalomania w karykaturze lub ka-
rykatura megalomanii. Dziesiątki (jeśli nie setki) rzeźb,
nowe gmachy, mosty i fontanny zastąpiły drzewa. Nie
obyło się bez protestów obrońców miasta. „Kolorowa
rewolucja” upstrzyła nieskazitelnie białe wytwory pro-
jektu, bo aktywiści miejscy ciskali w budynki baloniki
napełnione farbą, przemalowywali balustrady mostów,
a lwom na fontannach pacykowali na czerwono oczodoły
i genitalia.

Ścieżka ciszy
W takich chwilach spiętrzenia emocji i wybuchów
uzasadnionego gniewu mieszkańców, Čaršija dawa-
ła wytchnienie. Miałam tam swoje schronienie, pra-
wie kryjówkę. Bezisten, czyli bazar kryty, „sukiennice”.
Opuszczony. Uśpiony. Z gigantycznym krzewem róża-
nym, którego zniewalający zapach snuł się po pustych
alejkach. A ja siadałam po turecku (!), plecami oparta
o ścianę jednego z dukanów (kramów). Najczęściej nie
niepokojona przez nikogo sączyłam kawę przyrządzoną
po macedońsku (czyli „po turecku”!) kupioną w jakimś
sąsiednim kafule (kawiarni). Powietrze wlewające się
do wnętrza przez bramy, otwarte na oścież na cztery
strony świata, dawało wytchnienie w upale. Wysokie
ściany dwupoziomowych kramów i warsztatów rzu-
cały cień. „Kupcy w hali palą dla gości wonne kadzidła

kontynenty
67 Macedonia Północna

i spryskują klientów wodą różaną. Człowiekowi po pro-


stu rozum się mąci od zapachu ambry, kamfory i hia-
cyntów”3 – pisał o tym miejscu XVII-wieczny kronikarz
i podróżnik Evlija Čelebi.
Tamten XV-wieczny bezisten spłonął doszczętnie
w wielkim pożarze wznieconym przez Austriaków, nie-
spełna trzydzieści lat po tym, jak opisał go Čelebi. Skopje
płonęło dwa dni, a przyglądający się łunom nad miastem
podpalacz, generał Piccolomini, donosił swojemu cesarzo-
wi o tym, jak wielkiej urody miasto rozkazał „puścić z dy-
mem” (dokonało się –obleganie Wiednia przez hordy Kara
Mustafy zostało należycie ukarane).
To tu, w bezistenie, przechował się Zeitgeist. Skopje,
którego nie odnalazłam już nigdzie indziej w mieście.
Cisza i bezruch panujące w tym miejscu są bardziej wy-
mowne niż harmider dokoła. „Zamilcz, jeśli nie potra-
fisz wyrazić nic piękniejszego od ciszy”, mawiają ludzie
Wschodu. Cisza więc to skarga miasta odzieranego z hi-
storii. Patroszonego przez tych, którzy nie mają dla nie-
go szacunku. Nawet współcześnie. Gdy wiosną 2020 roku
miasto wyludniło się z powodu pandemii, na Čaršii zaro-
iło się od robotników. Wjechał ciężki sprzęt. W internecie
szybko pojawiły się zdjęcia oskalpowanych ulic. Zrywano
bruk (z tureckiego kaldrma) by, zgodnie z zamierzeniem
władz dzielnicy, zastąpić go trawertynem. Modernizo-
wane ulice zaczęły wyglądać jak posadzka gigantycznej
łazienki, monstrualnego „skopijskiego prysznica” – tak

3 [„W Skopju pięknym niby raj”], w: Zdobycz Carogrodu, oblubienica Aten,


„Arkusz. Miesięcznik kulturalny” 2000, nr 1, s. 3. [wyb. i przekł. Danuta Ćirlić-
-Straszyńska]

kontynenty 
68

o nich pisano (swoją drogą trafne porównanie). Hura-


-modernizacja i chybione inwestycje (który to już raz!).
Parę lat wcześniej zniknęło kultowe dla wielu miejsce –
klubokawiarnia „Menada” (zaprojektowana wraz z ca-
łym kompleksem handlowo-usługowym przez Mimozę
Nestorową-Tomiḱ na miejscu zniszczonych trzęsieniem
ziemi warsztatów na ulicy kotlarzy). Skopijska „Menada”
miała twarz i postać figlarnej tancerki z orszaku Dio-
nizosa – brązowej figurki datowanej na VI wiek p.n.e.,
a odnalezionej w okolicach Tetova. W „Menadzie” spotka-
łam Miljenkę Jergovicia, urodzonego w Sarajewie pisarza
i eseistę pochodzenia chorwackiego. Opowiadał czytelni-
kom o małej zagrzebskiej Żydówce, Rucie Tannenbaum,
bohaterce jednej z jego książek, wtedy świeżo przetłuma-
czonej na język macedoński.
„Menada” zburzona. Kaldrma zerwana. Nie ma śladu
po dzielnicy skopijskich Żydów zagazowanych w Treblin-
ce (jest, na szczęście, od kilku już lat, miejsce upamięt-
niające ich wielowiekową obecność). Dziś brakuje wielu
śladów… A bezisten trwa, od setek lat dokładnie w tym
samym miejscu. Jest fragmentem łańcucha skopijskiego
DNA, przy którym majstruje się nieustannie i bez skru-
pułów (elementy jego splecionych nici Orientu i Europy
to usuwa się, to znów uzupełnia). Budowla oparła się ka-
taklizmom i historii – burzycielom i budowniczym. Jest
kwintesencją Skopje. Istotą istnienia tego miasta. Mil-
czy. Zdaje się, że podobnie jak skopianie, w oczekiwaniu
na lepsze czasy.
PS. Ci zmęczeni oczekiwaniem i rozczarowani wyjechali.
Wykazał to niedawny spis ludności Macedonii Północnej.

kontynenty
69 Kinga Nettmann-Multanowska

Inspiracje

Kinga Nettmann-Multanowska
Dr nauk humanistycznych, anglistka, absolwentka UAM w Poznaniu,
lektorka języka polskiego w Kirgistanie i Gruzji, menadżerka kultury,
autorka i współautorka publikacji poświęconych polskim śladom
w Gruzji i Macedonii Północnej, kuratorka i inicjatorka wystaw, wy-
darzeń i publikacji dotyczących architektury i urbanistyki, mieszkała
w Skopje w latach 2014–2018. Autorka książki pt. „Warszawa rysuje
Skopje” (wyd. Fundacja Centrum Architektury). W grudniu 2022 r.
została wyróżniona przez Stowarzyszenie Architektów Polskich
medalem Bene Merentibus za zasługi dla rozwoju architektury
polskiej, w tym promowanie polskiej kultury w Macedonii Północ-
nej oraz przywracanie pamięci o światowej klasy osiągnięciach
polskich architektów.

kontynenty 
70

8 rzeczy, które możesz robić,


będąc na Wyspach Owczych

Urszula Chylaszek
Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych oraz Polskiej
Szkoły Reportażu. Zawodowo zajmuje się projektowa-
niem graficznym. Pisze i fotografuje. Publikowała m.
in w „Dużym Formacie”, „Piśmie”, „Krainie Bugu”, „Side-
tracked Magazine”. Jej książka reporterska pt. „Kanska.
Miłość na Wyspach Owczych” (Wydawnictwo Poznań-
skie, 2022) znalazła się wśród dziesięciu tytułów nomi-
nowanych do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego
za 2022 rok.

kontynenty
71 Nieśpiesznie

Odwiedzić farmę wiatrową na południowym cyplu wyspy Eysturoy,


połazić między ścieżkami, zobaczyć w oddali wyspę Nólsoy i pilno-
wać, żeby głowy nie urwało. Kiedy nogi rozbolą – usiąść na ławce
otoczonej „organami”. Kiedyś stał tu wiatrak, ale sztorm go pokonał.
Został po nim osłonięty od wiatru cokół, dobre miejsce na piknik.

Znaleźć duże stado owiec, pogapić się na nie i zagrać


w „znajdź 10 różnic”.

Zobaczyć głaz w sweterku na wyspie Sandoy. Miejscowe panie


regularnie naprawiają zniszczone przez sztormy dziergi, dzięki
czemu każdego roku sweter wygląda trochę inaczej.

Posłuchać dziwnych psychodelicznych dźwięków natury


w podwodnym radiu (97.0 FM) dostępnym jedynie
w tunelu pomiędzy wyspami Streymoy i Eysturoy.

Wybrać się na wyspę Mykines – koniecznie promem, żeby


doświadczyć skakania z bujającej się łajby na betonowy brzeg
(nie ma lekko!). Potem wyjść na szlak w okolice latarni tylko
po to, żeby posiedzieć na trawie pośród maskonurów, posłuchać
ich chrumkania i spojrzeć im prosto w oczy. Trzeba uważać, żeby
nie usiąść na wejściu do ich norki, mają gniazda w ziemi.

Znaleźć skupisko drzew i zachłysnąć się jego zapachem. Niewiele ich


jest na całym archipelagu, więc warto szukać. Najfajniejsze w Selatrað.

Leżeć na wulkanicznej plaży w Tjørnuvík, zatopić bose stopy w czar-


nym piasku i obserwować surferów w akcji. To najlepsze miejsce
na Owczych, żeby zasmakować tego sportu. Ciepłe pianki niezbędne.

Wejść do cudzego domu bez pukania, żeby zapytać o drogę (po angiel-
sku; spokojnie, miejscowi to poligloci). Drzwi będa otwarte, nikt się nie
zdziwi na twój widok. Wystarczy krzyknąć na dzień dobry: „Hej, hej!”.

kontynenty 
72

Duchy Rapallo.
Śladami układu,
który wstrząsnął
Europą
Marek Pernal

„Powiedzmy sobie to szczerze, Rapallo to pipidówa.


Pachnie zadupiem, bez dwóch zdań”. Ujmująca swą
bezpośredniością opinia Piotra Kępińskiego, wybitnego
znawcy Włoch, dotyczyła w oryginale innego
latyńskiego miasta, ale i do Rapallo pasuje jak ulał
73 Historie podróżne

2022. Niewczesne zwierzenia malkontenta


Początek lata 2022 roku. Tu, nad Zatoką Genueńską, se-
zon turystyczny jeszcze się nie rozkręcił. Plaża, jedna
z atrakcji Rapallo, zryta ciężkimi maszynami. Żwir, rury,
plac budowy. Na pierwszy rzut oka widać, że włodarze
miasta nie ukończą „rewitalizacji” przed jesienią. Ama-
torom słonecznych kąpieli pozostaje niewielki odcinek
brzegu zastawiony leżakami i parasolami, ogrodzony
i dostępny – jak to we Włoszech w zwyczaju – za sowitą
opłatą. Albo trójkątny, wąski jak kawałek darmowej pizzy
drugi skrawek miejskiej plaży – tym razem bezpłatny! –
wciśnięty między betonowy nadmorski pasaż Vittorio
Veneto a średniowieczny castello z szarego kamienia, bu-
dowlę zamkniętą na cztery spusty, stojącą na niewiel-
kiej ostrodze wcinającej się w wody zatoki. Stara część
miasta? Owszem, sympatyczna, ale pozbawiona jakichś
oszałamiających zabytków czy zaułków, które wyróż-
niałyby się spośród tysięcy podobnych miejsc w całych
Włoszech. Kościół parafialny pod wezwaniem świętych
Gerwazego i Protazego zaskakujący neoklasycznym fron-
tonem, niewielka brama miejska o barokowym wystroju
prowadząca dawniej do przybrzeżnych solanek rodziny
Doria, Oratorium Najświętszej Trójcy zwane od koloru
habitów noszonych przez członków tutejszej konfrater-
ni dei Bianchi, z kolekcją naturalistycznych krucyfiksów
na wszystkich ścianach, małe muzeum koronek przy-
pominające tradycyjne wyroby liguryjskiego rzemiosła –
i kilka innych obiektów, kościołów i parków – nie będą
wymagać więcej niż paru godzin zwiedzania. Kuchnia?
Fantastyczna, bez dwóch zdań. Miłośnicy frutti di mare


74

nie mogą być rozczarowani. Cozze, polpo, seppie – palce


lizać. Ale znowu: twierdzić, że warto tu przyjechać ze
względu na jakieś lokalne wyjątkowe wrażenia gastro-
nomiczne byłoby przesadą. Ludzie mijani na nadmor-
skim bulwarze i w uliczkach starego Rapallo? Ktoś, kto
przebywałby tu dłużej niż ja, potrafiłby pewnie barwniej
mówić o profilu gości miasteczka. Na moje oko i ucho,
bo to przecież język przechodniów bywa decydującą
wskazówką – absolutna większość to turyści z innych
regionów Włoch, rodziny z dziećmi, starsze pary, wło-
ska klasa średnia. Amatorzy nocnego życia nie znajdą
tu zbyt wielu atrakcji. Oligarchowie i krezusi wszelkich
narodowości skierują swoje wypasione jachty do Santa
Margherita Ligure lub do jeszcze bardziej snobistyczne-
go Portofino oddalonych o kilka kilometrów na południe.
Koneserzy sztuki podążą zapewne do nieodległej Genui,
chlubiącej się wpisem części miasta na listę Światowego
Dziedzictwa UNESCO. Miłośnicy miasteczek malowni-
czo wczepionych w nadmorskie skały wylądują w Cinque
Terre, parku narodowym na najpiękniejszym fragmencie
wybrzeża Ligurii, pół godziny jazdy pociągiem w kierun-
ku La Spezia, stolicy regionu o tej samej nazwie.
„No dobrze” – spyta ktoś – „skoroś człowieku takim
malkontentem, to czemuś sam wybrał się w takie miej-
sce?”. Moja dusza historyka ma natychmiastową odpo-
wiedź. Sławny układ w Rapallo – oto pierwsze skojarzenie
z liguryjskim miasteczkiem i główny powód, by zawitać
w jego mury.
Bez krótkiego wprowadzenia historycznego się
nie obejdziemy.

kontynenty
75 Marek Pernal

1922. Europa po Wielkiej Wojnie


– zawiedzione nadzieje
Traktat Wersalski podpisany w Paryżu 28 czerwca 1919 roku
przez pokonane Niemcy oraz przez dwa mocarstwa zwy-
cięskiej Ententy, Francję i Wielką Brytanię i inne państwa
z nimi sprzymierzone i stowarzyszone, między innymi Sta-
ny Zjednoczone, Włochy, Japonię, ale i odrodzoną Polskę –
formalnie zakończył I wojnę światową. Pod dokumentem
brakło podpisu Rosji, która wprawdzie w 1914 roku przystą-
piła do wojny po stronie Ententy, ale po objęciu władzy przez
bolszewików w 1917 roku i zawarciu separatystycznego po-
koju z Niemcami w marcu 1918 roku nie została na paryską
konferencję pokojową zaproszona i nie była przez mocar-
stwa zachodnie uznawana za państwo sojusznicze i zwy-
cięskie. Traktat pozbawił Niemcy szeregu terytoriów oraz
nałożył na pokonany kraj ważne ograniczenia wojskowe
i ekonomiczne. Berlinowi zabroniono posiadania broni pan-
cernej, samolotów bojowych i znaczącej f loty oraz nakazano
zapłatę nierealistycznie wysokich reparacji wojennych.
Wersalski ład polityczny zaczął się kruszyć już wkrótce
po jego triumfalnym ogłoszeniu. Jedną z przyczyn kryzysu
było to, iż Europa nie mogła funkcjonować bez uwzględnie-
nia praktycznie wykluczonych z nowego systemu Niemiec
i Rosji Sowieckiej. W obliczu problemów gospodarczych
wywołanych Wielką Wojną premier Wielkiej Brytanii Da-
vid Lloyd George zaproponował zwołanie wiosną 1922 roku
międzynarodowej konferencji ekonomicznej poświęconej
odbudowie zniszczonego kontynentu. Alianci zgodzili się,
że tym razem powinni w niej wziąć udział, po raz pierw-
szy od zakończenia wojny, przedstawiciele Niemiec i Rosji.

kontynenty 
76

Pragmatyczni Anglicy pragnęli dokonać przełomu w posta-


wie Zachodu wobec Moskwy i otworzyć dla swych towarów
i inwestycji chłonny rosyjski rynek. Francuzi zamierzali
wykorzystać okazję do wyegzekwowania od bolszewików
wojennych długów zaciągniętych przez carat i odszko-
dowań za francuskie kapitały i dobra znacjonalizowane
w Rosji czasie rewolucji. Domagali się zarazem bezwa-
runkowego spłacania gigantycznej kontrybucji nałożonej
w Wersalu na Berlin, co z kolei z rezerwą traktowali Bry-
tyjczycy obawiający się nadmiernego osłabienia Niemiec
i wzrostu pozycji Francji w Europie. Priorytetem Rosji było
międzynarodowe uznanie ich państwa bolszewików. Niem-
cy w obliczu grożącej im katastrofy gospodarczej pragnęły
zmniejszenia obciążeń wynikających z nałożonych na nich
w Wersalu kontrybucji wojennych. Minister spraw zagra-
nicznych Walther von Rathenau niezłomnie wierzył, że uda
mu się ponownie włączyć Niemcy w krąg demokratycznych
państw Europy Zachodniej. Konferencja miała stać się miej-
scem, w którym owe różnorodne, często rozbieżne interesy
państw zwycięskich, sojuszniczych i pokonanych zostaną
kompromisowo uzgodnione, a europejska współpraca go-
spodarcza postawiona na nowe tory. Przebieg wydarzeń
dowiódł, że był to plan nazbyt optymistyczny.

1922. Dyplomacja hotelowa


Na miejsce obrad wybrano Genuę. 320-tysięczne wówczas
miasto portowe nad Morzem Liguryjskim dysponowało
bezdyskusyjnym atutem: w jego centrum i w pobliskich
miejscowościach Włoskiej Riwiery istniało kilkanaście

kontynenty
77 Historie podróżne

luksusowych hoteli, które mogły stać się zapleczem kon-


ferencji. Oferowały zarówno wielką liczbę apartamentów,
jak i salony na oficjalne i robocze sesje rozmów, wystawne
posiłki, dyskretne negocjacje i spotkania z dziennikarzami.
Chęć udziału w obradach zgłosiły delegacje 34 państw, nie-
jednokrotnie bardzo liczne, kilkudziesięcioosobowe, często
wsparte sztabami eksperckimi. Ówczesne relacje mówią
o ogólnej liczbie 1240 delegatów! Akredytację uzyskały rze-
sze korespondentów prasy z całego świata, między innymi
Ernest Hemingway i Gabriele d’Annunzio.
Zorganizowanie pracy tak wielkiej grupy polityków
i dziennikarzy było dla władz włoskich ogromnym wyzwa-
niem. Miejscem oficjalnych obrad stał się Pałac San Giorgio
w historycznym centrum Genui. Szefowie najważniejszych
delegacji – brytyjskiej (premier Lloyd George), francuskiej
(premier Raymond Poincaré demonstracyjnie nie przyje-
chał, delegując swego przedstawiciela) i włoskiej (premier
Luigi Facta) – urządzili swe rezydencje w prywatnych wil-
lach udostępnionych im przez zamożne genueńskie rodzi-
ny. Prawdziwą łamigłówką stało się takie rozlokowanie
przedstawicieli różnych państw, by nie dochodziło do poli-
tycznych napięć możliwych w przypadku zakwaterowania
pod wspólnym dachem członków skonfrontowanych ze
sobą delegacji. Przedstawicieli mocarstw europejskich i Ja-
ponii ulokowano w luksusowych hotelach w samej Genui.
W Grand Hotel Miramare et de La Ville stanęli Brytyjczy-
cy, Belgowie i Szwajcarzy. W sąsiednim Grand Hotel Savoia
Majestic – Francuzi. Delegacja niemiecka, kierowana przez
Walthera von Rathenau zatrzymała się w Eden Parc Hotel
i Hotel Bavaria. Reprezentantów państw Europy Środkowej

kontynenty 
78

i Bałkanów ulokowano w ośrodkach wschodniej Riwiery.


Polacy ze stojącym na czele polskiej delegacji ministrem
spraw zagranicznych Aleksandrem Skrzyńskim zamieszkali
w Grand Hotel Eden w Nervi, wspólnie z Węgrami, Hiszpa-
nami i Portugalczykami.
Co z Rosjanami? Kierowana przez ludowego komisarza
spraw zagranicznych Georgija Cziczerina liczna, 90-osobo-
wa, delegacja bolszewików potrzebowała naprawdę obszer-
nej rezydencji. Najlepiej położonej nieco na uboczu, by nie
dawać pretekstu do ewentualnych dyplomatycznych i to-
warzyskich zgrzytów, jakie mogły się pojawić w kontaktach
z przedstawicielami nieuznawanego przez żadne państwo
rosyjskiego rządu. A także – i to był zapewne równie donio-
sły powód – by uniknąć możliwych antyrosyjskich demon-
stracji czy, nie daj Boże, zamachów. We Włoszech, Francji
i innych krajach Europy Zachodniej nie brakowało „białych”
emigrantów, gotowych na akty terroru przeciwko reprezen-
tantom bolszewickich władz. Luksusowy Grand Imperial
Hotel położony na skraju Rapallo, dostępny jedną wąską
szosą biegnącą wzdłuż skalistego brzegu morza, oddalony
od Genui o dobre 40 minut jazdy, wydawał się idealnym roz-
wiązaniem. Na wszelki wypadek w miasteczku ulokowano
200 karabinierów i kompanię Gwardii Królewskiej.

2022. Spacer do Santa Margherita Ligure


Po porannej kawie ruszam z centrum Rapallo w stronę Ho-
telu Imperial. Dziś to wyprawa poza miasto! 10 sierpnia 1928
dekret królewski zmienił granice okolicznych gmin i od tego
czasu hotel znajduje się na terenie sąsiedniego miasteczka

kontynenty
79 Marek Pernal

Santa Margherita Ligure. Na nadmorskiej promenadzie


mijam pomnik Kolumba, jeden z niezliczonych posągów,
jakie obowiązkowo upamiętniają Genueńczyka we wszyst-
kich chyba miejscowościach Włoskiej Riwiery. Mijam ujście
rzeki Boate, w którym umościły się liczne łodzie oferują-
ce morskie przejażdżki po okolicach Rapallo. Wkraczam
na krętą Via San Michele Pagano, biegnącą wzdłuż brzegu
drogę prowadzącą do Santa Margherita. Mijam pompa-
tyczny Excelsior Palace, który w 1922 roku nosił nazwę New
Kursaal Hotel i który w czasie konferencji był miejscem za-
kwaterowania delegacji czechosłowackiej, fińskiej i litew-
skiej. Mijam urokliwe domki stojące wprost na malutkiej
plaży San Michele Pagana. Zaglądam na niewielki, ukryty
na nadbrzeżnym zboczu cmentarz miejscowych ofiar Wiel-
kiej Wojny z licznymi tabliczkami z nazwiskami poległych
żołnierzy przybitymi na pniach drzew. Na sąsiednim, na-
dal czynnym lokalnym cmentarzyku oglądam Torre Paga-
na, piętnastowieczną wieżę, część łańcucha umocnień bro-
niącego wybrzeża liguryjskiego przed piratami. Zasiadam
na chwilę w niewielkim barokowym kościele Św. Michała
Archanioła, gdzie w bocznej nawie, ku mojemu zaskoczeniu,
odnajduję obraz „Francesco Orero adorujący Ukrzyżowa-
nego”, ostatnie dzieło namalowane przez wielkiego Antona
van Dycka przed jego wyjazdem z Italii w 1627 roku! Nikt
nie zwraca na nie uwagi, w pustej świątyni panuje niczym
niezmącony spokój. Wychodzę na ulicę, mijam ukrytą za so-
lidną kratą i otoczoną ogrodem Villa Pagana, jedną z rezy-
dencji Wielkiego Mistrza Suwerennego Zakonu Maltańskie-
go. Mistrza najwyraźniej nie ma w domu, bo nad wieżą nie
powiewa f laga z białym krzyżem…

kontynenty 
80

Po krótkiej przechadzce i kilku kolejnych zakrętach


przed moimi oczami wyłania się w końcu Grand Imperial
Hotel. Czteropiętrowa budowla jaśnieje elegancką śród-
ziemnomorską fasadą w szlachetnych odcieniach beige i ecru
z rzędami balkonów i okien z bladozielonymi okiennicami.
Czy architektonicznym szarmem i atmosferą Belle Époque
nie przypomina nieco równie sławnego Hotelu Negresco
w nieodległej Nicei? Na gzymsie okazały kartusz z dumną
nazwą Imperial. Obok głównego korpusu budynku frag-
ment podwyższony spadzistym francuskim dachem. Tuż
przy nim znowu partia niższa, z wysokim pałacowym
oknem i falującą linią balkonów. Markizy, festony kwiatów,
schody spływające łukami do poziomu ogrodu. Całość obie-
cuje splendor, który cenią sobie niewątpliwie zamożni go-
ście. No, powiedzmy sobie szczerze: bardzo zamożni goście.
Ci, którzy zostali ulokowani w apartamentach od strony
morza, mają przed oczami wspaniały błękit Zatoki Genueń-
skiej. Czy widokiem takim zachwycali się także członkowie
bolszewickiej delegacji mieszkający w Grand Imperial Ho-
tel podczas konferencji? Nie wiadomo. W połowie kwietnia
1922 roku w Genui i jej okolicach utrzymywała się brzydka,
deszczowa pogoda.

1922. Narada w piżamach


Obrady konferencji rozpoczętej 10 kwietnia 1922 roku nie
potoczyły się tak, jak oczekiwali jej inicjatorzy. Francu-
zi bezskutecznie usiłowali narzucić delegacji rosyjskiej
swoją wersję odszkodowań i proponowali kolejne for-
muły trybunału arbitrażowego, nie akceptowane przez

kontynenty
81 Historie podróżne

Rosjan. Anglicy ze swej strony podsycali niepokój dele-


gacji niemieckiej sugestiami, że Francja i Anglia mogą
zawrzeć z Rosjanami układ skierowany przeciwko Ber-
linowi, oznaczający obciążenie Niemiec kolejnymi re-
paracjami, tym razem na rzecz Moskwy. Rathenau de-
speracko, ale bezskutecznie, usiłował spotkać się z Lloyd
George’em, by ustalić, ku czemu zmierza konferencja.
Anglik demonstracyjnie unikał spotkania, afiszując się
zarazem rozmowami z delegacją bolszewików, w isto-
cie bezowocnymi. W efekcie takich działań mocarstw
zachodnich zarówno Niemcy jak i Rosja uznały, że ich
polityczne interesy stają się coraz bardziej zagrożone,
a pozycja – osamotniona. W takiej sytuacji musiała po-
wrócić – nienowa przecież, choć dla wielu nieprawdopo-
dobna – myśl, iż oba kraje czujące się „pariasami Wiel-
kiej Wojny” powinny formalnie zacieśnić współpracę. Już
od dawna głównodowodzący armii niemieckiej, generał
Hans von Seeckt twierdził: „Niemcy mają perspektywę
odzyskania pozycji mocarstwa światowego tylko wtedy,
gdy będą mocno związane z Wielką Rosją. Czy się nam
nowa Rosja w jej obecnym wewnętrznym kształcie podo-
ba czy nie – nie ma teraz żadnego znaczenia. Nadszedł
czas, aby pogodzić się z Sowiecką Rosją – nie mamy wy-
boru”. Główne linie konsensu były gotowe, o możliwości
dwustronnego porozumienia rozmawiali już bowiem
w początkach 1922 roku w Berlinie szef Departamentu
Wschodniego w MSZ Adolf Georg Otto zwany „Ago” von
Maltzan, zagorzały zwolennik skierowanego przeciwko
Polsce sojuszu rosyjsko–niemieckiego i Karol Radek, za-
ufany wysłannik Lenina w Niemczech.

kontynenty 
82

Szóstego dnia konferencji, 16 kwietnia, w Niedzielę


Wielkanocną, o godzinie 1.15 po północy w apartamencie
von Maltzana w genueńskim hotelu Eden Parc odezwał
się telefon. Dzwonił z Rapallo członek delegacji rosyjskiej
Adolf Joffe. Zaproponował, by wobec nacisków i presji wy-
wieranej na Niemcy i Rosję przez pozostałych uczestni-
ków konferencji obie delegacje spotkały się w ciągu kilku
godzin i podpisały układ dwustronny, który będzie wyra-
zem wzajemnego uznania i aktem rozwiązującym wszel-
kie sporne sprawy między Moskwą i Berlinem. Niemcy
natychmiast zebrali się na naradę w apartamencie von
Rathenaua. On sam uczestniczył w tym spotkaniu ubra-
ny w piżamę, podobno koloru malwy. W nocnych stro-
jach wystąpili także pozostali obecni – kanclerz Rzeszy
Joseph Wirth, sekretarz stanu w niemieckim MSZ Ernst
von Simson i von Maltzan. Dyskusja trwała do piątej rano,
weszła do historii pod nazwą Pyjama Konferenz. Rathenau,
zwolennik porozumienia z Brytyjczykami i Ententą nie
był przekonany do idei zmiany kursu na orientację pro-
rosyjską, von Maltzan naciskał, Wirth skłaniał się do jego
opinii. Po burzliwej debacie Rathenau ustąpił. Le vin est
tiré, il faut le boire – miał stwierdzić. – „Wino zostało
otwarte, trzeba je wypić”. Zawiadomiono Rosjan o przy-
jęciu zaproszenia.
Około godziny 11 rano delegacja niemiecka – Rathenau,
Maltzan, Simson i prawnik MSZ Friedrich Gaus – ruszyła
w tajemnicy do Rapallo, informując dla niepoznaki, że uda-
je się na banalną niedzielną wycieczkę. W Grand Imperial
Hotel w owalnym salonie z balkonem wychodzącym na Za-
tokę Genueńska czekali już Cziczerin, Leonid Krasin, Joffe

kontynenty
83 Marek Pernal

i towarzyszący im członkowie delegacji bolszewickiej. Treść


porozumienia nie wzbudziła kontrowersji. Rosjanie i Niem-
cy zjedli – osobno – obiad, po czym układ został około go-
dziny 17 podpisany przez Rathenaua i Cziczerina. Doku-
ment był krótki, liczył zaledwie sześć artykułów. Zawierał
obustronne zrzeczenie się przez Rosję Sowiecką i Niemcy
wszelkich roszczeń finansowych i odszkodowań wojennych,
postanawiał natychmiastowe wznowienie stosunków dy­
plomatycznych i konsularnych oraz potwierdzał wzajemne
porozumienie w każdej kwestii gospodarczej, będące de
facto przyznaniem drugiemu z partnerów klauzuli najwięk-
szego uprzywilejowania.

2022. Salon owalny


Wchodzę do recepcji. Moje pytanie o możliwość obejrze-
nia pomieszczenia, w którym Rosjanie i Niemcy podpisali
porozumienie, nie wzbudza żadnego zdziwienia. – Pro-
szę chwilę zaczekać, zaraz zejdzie osoba, która wszystko
pokaże. Oczywiście, że bezpłatnie! Oczekując, czytam
informację o historii Grand Imperial wyłożoną dla gości.
Zalążkiem hotelu była prywatna willa wybudowana w 1889
roku przez arystokratyczną rodzinę Costa z nieodległej
Korsyki. Kolejne rozbudowy sprawiły, że w 1910 roku hotel
stał się luksusowym obiektem dysponującym 180 pokoja-
mi. Z jego usług korzystali między innymi królowa Włoch
Helena, żona króla Wiktora Emanuela III, dramaturg
Luigi Pirandello i aktorka Eleonora Duse. W 1922 należał
do najbardziej eleganckich hoteli Włoskiej Riwiery. I nadal
pozostaje w tej kategorii.

kontynenty 
84

Nadchodzi pracownica hotelu. Prowadzony przez ciąg


korytarzy trafiam za nią do historycznego salonu. Wszystko
zostało tu podobno zachowane w takim stanie jak w 1922
roku. Mały przedpokój, za nim obszerne, owalne, wysokie
z pewnością na ponad cztery metry wnętrze. Kremowe
ściany, na jednej z nich tablica z 1982 roku upamiętniającą
60. rocznicę podpisania traktatu, z nieco pompatycznym,
jak to na takich memorabiliach tekstem: „żywiąc nadzie-
ję, że wyrażone w nim wartości będą bodźcem dla pokoju
między narodami i dla współpracy między państwami”.
Poniżej facsimile układu z 16 kwietnia 1922 roku. Tekst na-
pisany na maszynie, po niemiecku, w języku którym Czi-
czerin po kilku latach spędzonych w Berlinie doskonale
władał. Obok kopia innego dokumentu – upoważnienia,
jakie przedstawili Rosjanie, zasiadając do obrad konferencji
genueńskiej. Ze zdziwieniem czytam, że przewodniczącym
delegacji bolszewików był sam Włodzimierz Iljicz Uljanow
(Lenin), Cziczerin zaś skromnie jego pełnomocnym zastępcą
„gdyby okoliczności uniemożliwiły obywatelowi Leninowi
wyjazd na konferencję”. Nic nie powinno zakłócać hierar-
chii komunistycznego kierownictwa pierwszego na świecie
państwa robotników i chłopów! Na innych ścianach parę
obrazów i litografii z epoki oraz kilka starych fotografii,
w tym także ta najbardziej znana, wykorzystywana w licz-
nych publikacjach, zrobiona po podpisaniu umowy. Po lewej
zwalisty kanclerz Rzeszy Joseph Wirth wciśnięty w żakiet,
z prawą ręką wspartą na biodrze, spoglądający z góry na ro-
syjskich rozmówców. Przed nim niższy o pół głowy Czicze-
rin ze spuszczonym wzrokiem, ale jakby lisio uśmiechnięty,
w trzyczęściowym garniturze, ściskający pod pachą wielką

kontynenty
85 Historie podróżne

teczkę. Czyżby z tekstem traktatu? Obok milczący świadko-


wie – Leonid Krasin i Alfred Joffe. Najwyraźniej zaświeciło
słońce, sylwetki mężczyzn rzucają ostre cienie.
Moja przewodniczka zostawia mnie samego. Przy-
glądam się umeblowaniu. Na środku wielki rokokowy
stół z blatem z białego żyłkowanego marmuru, zdobiony
na środku i na obramowaniu kamieniem o żółtym odcieniu.
Wokół sześć krzeseł, pod ścianami sofy i fotele, wszystkie
nawiązujące do francuskich wzorów, choć bez francuskiej
lekkości. Wieńczy pomieszczenie zgrabna kopuła z latar-
nią. Wysokie, łukowato sklepione drzwi prowadzą z salonu
na równie obszerny, zabudowany taras z elegancką mar-
murową posadzką. A stąd już tylko krok na wielki balkon
naśladujący kształtem krzywizny murów budynku. Wieje
lekki wiatr, jest ciepło. Widok na Zatokę Genueńską, hotele
i zabudowania Santa Margherita Ligure, majaczące w odda-
li Portofino, palmy, pinie i zarośla oleandrów jest naprawdę
wspaniały. Wart wizyty!

1922. Obiad, który nie odznaczał się zwykłą


w takich wypadkach wesołością
17 kwietnia 1922 roku korespondent „Robotnika” na kon-
ferencję genueńską Stanisław Posner donosił: „Dziś był
wieczór pełen sensacji. Po południu rozeszła się po mie-
ście wiadomość, że wczoraj o dziesiątej wieczorem w dzień
Zmartwychwstania, który zaczął się od gloryfikacji Niem-
ców w katedrze genueńskiej pod wezwaniem św. Waw-
rzyńca, podpisany został w Rapallo traktat pomiędzy
Rosją a Niemcami. Trudno opisać wrażenie wywołane

kontynenty 
86

tą wiadomością. Dzień był brzydki. Deszcz, padający


od dwóch dni, przysłonił świat mgłą wysłaną sennością
i far niente, tym arcywłoskim uczuciem bezczynności zie-
wającej. Nagle – una bomba, jak wołają dziennikarze bie-
gający po wielkiej sali Domu Prasy. Telefon, telegraf nagle
dzwonić zaczynają. Wywiady, Wizyty. Szepty. Gońce. (…)
O rozbiciu konferencji nie ma mowy, lecz tylko o represji
wobec Niemców, a to z tytułu pogwałcenia niektórych ar-
tykułów Traktatu Wersalskiego, przez Niemcy podpisane-
go. Rosjanie nie podpisywali tego dokumentu, a więc wo-
bec nich żadnych represji stosować nie należy! (…) My tutaj
nic nie wiedzieliśmy. Spadło to na nas jak cegła z dachu.
(…) Czemu ci partnerzy [Niemcy i Rosjanie] nie zawarli tego
traktatu dwa tygodnie przed konferencją albo dwa tygo-
dnie po jej zakończeniu! (…) Trzeba było dzisiaj słyszeć, jak
Lloyd George klął, gdy się o traktacie dowiedział”. Państwa
uczestniczące w konferencji genueńskiej zdecydowały się
wystosować wobec „wiarołomnych” Niemiec specjalną
notę protestacyjną. „Sekretarz konferencji baron d’Avezza-
no miał notę w takich warunkach zredagowaną natych-
miast doręczyć pp. Wirthowi i Rathenau. Ale gdy stanął
przed p. Rathenauem ten oświadczył, że jeżeli przyjmie
z rąk jego notę, nie będzie mógł uczestniczyć w wielkim
obiedzie dawanym dla członków konferencji przez p. Facta
[przewodniczący konferencji premier Włoch]. Baron tedy
schował notę do kieszeni i oświadczył, że doręczy ją naza-
jutrz rano. I pp. Wirth i Rathenau udali się na obiad, który
nie odznaczał się zwykłą w takich wypadkach wesołością.
Rosjanie i Niemcy siedzieli obok siebie, stanowiąc grupę
zamkniętą i trochę odosobnioną”.

kontynenty
87 Marek Pernal

2022. Duch Rapallo


Dość tej, przyznajmy plotkarskiej nieco, relacji. Współcze-
śni historycy są zgodni. Porozumienie z Rapallo było poli-
tycznym trzęsieniem ziemi. Komunistyczna Rosja, w której
w cztery lata wcześniej zamordowano całą carską rodzinę,
zawarła pakt z przyznającą się do demokracji Republiką
Weimarską, w której trzy lata wcześniej zamordowano
komunistów Karla Liebknechta i Różę Luksemburg. Dla
niemieckich zwolenników orientacji wschodniej „wspól­
nota interesów” dwóch przegranych wojny światowej, Ro­
sji i Niemiec, okazała się ważniejsza niż sojusz z zachod-
nimi zwycięzcami. Pojęcie „ducha Rapallo” na stałe weszło
do słownika dyplomacji jako symbol ukrytego partnerstwa
obu państw.
Skutki układu w Rapallo okazały się dalekosiężne.
Niemcy i Rosja Sowiecka wydostały się z politycznej izolacji.
W tajnych rozmowach politycznych, jakie nastąpiły w ko-
lejnych miesiącach podjęte zostały kwestie współpracy woj-
skowej. Niemcy zobowiązali się do dostarczania Rosjanom
broni, amunicji i wsparcia w budowie sowieckiego prze-
mysłu zbrojeniowego. Oficerowie Armii Czerwonej mogli
się kształcić w niemieckich akademiach wojskowych, brać
udział we wspólnych manewrach i przyglądać się sztuce
wojennej Niemiec. Moskwa, w zamian, udostępniła Berli-
nowi swe poligony wojskowe, na których Niemcy mogli te-
stować zakazane Traktatem Wersalskim ciężkie uzbrojenie
oraz szkolić lotników i kadrę wojsk pancernych. Widzowie
niemieckiego serialu „Babylon Berlin” pamiętają być może,
jak komisarz Gereon Rath udaje się w tajną misję, by zrobić
w Rosji zdjęcia samolotom, które ukryła tam Reichswehra…

kontynenty 
88

Filmowy scenariusz nie odbiega od rzeczywistości, tak było,


choć rosyjska historiografia nabrała na ten temat wody
w usta. W kilka lat później układ z Rapallo znalazł swe po-
twierdzenie w artykule 1. niemiecko–sowieckiego traktatu
z kwietnia 1926 roku o zachowaniu neutralności w przy-
padku agresji państwa trzeciego na któregoś z sygnatariu-
szy. A traktat z 1926 został z kolei przywołany w preambule
paktu Ribbentrop–Mołotow z sierpnia 1939 roku…
Po układzie w Rapallo konferencja w Genui znalazła
się w impasie. Obrady toczyły się jeszcze do 19 maja, ale
państwom zachodnim nie udało się już osiągnąć niemal
żadnego sukcesu w kwestii reparacji od Niemiec i Rosji
i w sprawie włączenia obu państw do programu powojen-
nej kooperacji ekonomicznej. Francuzi i Belgowie ziry-
towani wcześniej opuścili Genewę. Delegacja niemiecka
została ostatecznie z obrad wykluczona, a Rosjanie odrzu-
cili przygotowany końcowy komunikat. Największe wie-
lostronne spotkanie zorganizowane pomiędzy pokojową
konferencją w Wersalu w 1919 roku a konferencją założy-
cielską ONZ w San Francisco w 1945 zakończyło się spek-
takularnym fiaskiem. Brytyjski historyk Kenneth Owen
Morgan konkludował: „Było zbyt mało szczegółowych
przygotowań, za dużo uogólnionego optymizmu, za dużo
odmiennych, zagmatwanych ze sobą kwestii. Pod wieloma
względami Genua stała się parodią szczytu dyplomatycz-
nego w najgorszym wydaniu”.
I jeszcze dwa zdania o protagonistach „Rapallo”, von
Rathenau i Cziczerinie. Trudno uznać, że wyprowadzenie
Niemiec i Rosji z izolacji i doprowadzenie do sojuszu za-
pewniło obu ministrom dozgonną wdzięczność i uznanie.

kontynenty
89 Historie podróżne

Już w dwa miesiące po podpisaniu układu, w czerwcu 1922


roku, Rathenau został zamordowany przez niemieckich
prawicowych terrorystów oskarżających go o żydowskie
pochodzenie i sprzyjanie bolszewikom. A Cziczerin, choć
położył wielkie zasługi w tworzeniu sowieckiej służby dy-
plomatycznej, utracił w połowie lat 20. wpływy, został od-
sunięty od obowiązków i w 1930 roku umarł „z melancholii
i bezczynności”.

2022. Nieudany jubileusz


Po wyjściu z hotelu siadam w opustoszałej kawiarni na ta-
rasie przed wejściem. Poza mną jest tu jeszcze tylko para
50-latków. Włosi. Uśmiechamy się do siebie i jakoś szybko
nawiązujemy rozmowę. Przyjechali do Rapallo na urlop ze
Sieny, co jest dla mnie pretekstem, by wspomnieć im o Her-
bercie i o kondotierze Guidoriccio da Fogliano, na którego
dumną postać codziennie spoglądam, bo reprodukcja sie-
neńskiego fresku Simone Martiniego wisi nad moim biur-
kiem. Dyplomatycznie nie nawiązuję do zacytowanej na po-
czątku tego tekstu smakowitej opinii Piotra Kępińskiego,
która przecież właśnie Sieny dotyczyła.
Moi rozmówcy obejrzeli wnętrze Grand Imperial Hotel
godzinę przede mną. Pytam ich, co sądzą o tym miejscu. –
Wiesz – mówi Gianmarco – my we dwoje interesujemy
się trochę historią, ale absolutnej większości Włochów
traktat w Rapallo nic nie mówi. A jeśli już, to kojarzą tę
nazwę raczej z wcześniejszym układem włosko–jugosło-
wiańskim, który także został podpisany w Rapallo, tyle
że jesienią 1920 roku. Stało się to w willi rodziny Spinola

kontynenty 
90

stojącej nieco bliżej morza niż Grand Imperial. Dla wielu


Włochów ten pierwszy traktat z Rapallo miał znaczenie
emocjonalne. Interesował wówczas wszystkich, bo roz-
wiązywał po I wojnie kwestie terytorialne w regionie We-
necji, przyznawał nam Triest, Gorycję i całą Istrię. – Którą
po II wojnie straciliśmy na rzecz Jugosławii – dorzuca Gio-
vanna. – Tak jest – potwierdza Gianmarco. – Tymczasem
układ niemiecko–sowiecki z 1922 był może ważny w skali
europejskiej, ale w sytuacji Włoch niczego nie zmieniał.
Nie byliśmy stronami ani uczestnikami tego spotkania.
Nie był dla nas ani zagrożeniem, ani nadzieją. Nie utkwił
w naszej świadomości. – Może dlatego – zastanawia się
głośno Giovanna – nie znajdziesz w całym Rapallo ani
jednej wzmianki o roli Grand Imperial w naszej historii?
Kiwam głową. Poza informacją umieszczoną na tablicy
z nazwą miejscowości „Rapallo, sede internazionale di
trattati di pace” (międzynarodowa siedziba traktatów po-
kojowych) nie spotkałem nigdzie żadnej wskazówki, która
odnosiłaby się do układu, który ongiś zbulwersował całą
Europę. Ani słowa w tutejszych przewodnikach, folderach
dla turystów, planszach informacyjnych czy ulotkach re-
klamujących uroki okolicy. Nic. Trochę dziwne.
Żegnam się z sympatyczną parą. Zanim się rozejdziemy
w swoje strony, powiedzą mi jeszcze, że okazją dla
przypomnienia okoliczności traktatu i roli, jaką w rozmowach
Niemców z Rosjanami odegrał Grand Imperial Hotel miała
być setna rocznica podpisania układu. Zaplanowano podobno
jakieś imprezy promocyjne i informacyjne. Szykowała się
efektowna festa. Wszystko odwołano, gdy 24 lutego 2022 roku
Rosja zaatakowała Ukrainę.

kontynenty
91 Marek Pernal

Schodzę ze wzniesienia, na którym wznosi się hotel,


w kierunku centrum Santa Margherita Ligure. W porcie
bieleje gigantyczny luksusowy jacht. Trzy pokłady, chro-
mowane relingi, kilka kul radarów, las anten, egzotyczna
bandera. Inny, równie wielki, choć ten z kolei pomalowa-
ny na zaskakujący złoty kolor kołysze się na wodach zatoki.
Rosjanie? Może już nie. Ale nie da się wykluczyć. Atmosfera
Rapallo zawsze im przecież odpowiadała.

Opowieści podróżne

Marek Pernal
Historyk, dyplomata, podróżnik. Autor m.in. literackich przewod-
ników Barcelona. Spacerownik historyczny. Miasto, ludzie,
książka, film (2011) i Praga. Miasto magiczne. Spacerownik
historyczny (2013). Zbiór jego opowieści podróżnych pt. „Zapiski
uratowanego z wrzątku” wyjdzie w tym roku nakładem Oficyny
Wydawniczej Kontynenty

kontynenty 
92

Hryhoryj Semenczuk
Przekład Mariya Hud

війна триває
війна завжди приходить несподівано
навіть коли знаєш що вона триває
сирена вперше будить рідні міста
трусить повітря своїми звуками

„вставай. почалася війна”


ми вимикаємо все
беремо свої
тривожні рюкзаки
замикаємо квартиру
виходимо на вулицю

війна це вранішня тривога


черга до банкомату
і військомату
93 Wycieczki osobiste

у твоєму дворі
сусід у військовій формі
вигулює пса
„а хто має ключ від бомбосховища?”
„не знаю”

ми повертаємося додому
варимо каву
так минає перший шок
у голові рій думок

навіть якщо на тебе


не впала бомба
в перші секунди
на тебе падатиме небо
під звуки сирени
яка реве та стогне

війна триває століттями


але ти все одно не готовий до неї
війна це про звикання

звикання аби не померти


звикання щоб вижити


94

wojna trwa
wojna zawsze przychodzi znienacka
nawet jeśli wiesz, że już trwa
syrena po raz pierwszy budzi Twoje miasta
powietrze faluje od jej odgłosów

„wstawaj, wojna!”
wyłączamy wszystko
chwytamy swoje
trwożne plecaki
zamykamy mieszkanie
wychodzimy na zewnątrz

wojna – to poranny alarm


kolejka do bankomatu
i komendy wojskowejna Twoim podwórku

sąsiad w mundurze
wyprowadza na spacer psa
„kto ma klucz do schronu?”
„nie wiem”

kontynenty
95 Hryhoryj Semenczuk

wracamy do domu
parzymy kawę
przemija pierwszy szok
w głowie myśli tłok

nawet jeśli na Ciebie


nie spadła bomba
w pierwszych sekundach
spadnie na Ciebie niebo
wraz z dźwiękiem syreny
która ryczy i jęczy

wojna trwa stulecia


ale nadal nie jesteś na nią przygotowany
wojna to przyzwyczajenie
przyzwyczajenie aby nie umrzeć
przyzwyczajenie aby przetrwać

kontynenty 
96

імена
згадувати і промовляти їх імена
боляче з сумом у вічність
це ніби молитися
тому хто не слухає молитви

у мене немає нічого крім болю


все інше залишилося в минулому
до якого не повернешся
та й чи взагалі воно існувало?

воно як світлини де немає деталей


як непрочитане останнє повідомлення
про те як
пережити перемогу
перевмерти поразку
переродитися

наше сьогодні це набір


біблійних притч
чи проживемо ми їх до кінця?
хто з нас зможе
хто ні
кому навічно стати каменем
попелом землею?

kontynenty
97 Wycieczki osobiste

затримайте хтось
цей день цю годину
я буду сьогодні усіх згадувати
кого знаю
і тих кого не знав
з ким більше
ніколи не познайомлюся

час знову повільний


густий як туман війни
відслідковуємо його
не за годинником
а на мапі
мапа завжди нагадає
про їх імена

kontynenty 
98

imiona
przypominać sobie i wymawiać ich imiona
boleśnie ze smutkiem w wieczność
to jak modlić się
do tego kto nie słucha modlitwy

nie mam nic, tylko ból


reszta pozostała w przeszłości
do której nie wrócisz
i czy w ogóle istniała?

ta przeszłość jak zdjęcia bez szczegółów


jak nieprzeczytana ostatnia wiadomość
o tym jak
przeżyć zwycięstwo
prze-umrzeć klęskę
przerodzić się

nasze dzisiaj to zestaw


biblijnych przypowieści
czy przeżyjemy je do końca?
kto z nas potrafi
kto nie
kto na zawsze zostanie kamieniem
popiołem ziemią?

kontynenty
99 Hryhoryj Semenczuk

niech ktoś zatrzyma


ten dzień tę godzinę
będę dzisiaj wszystkich wspominał
kogo znam
kogo nie znałem
kogo już nigdy
nie poznam

czas znów płynie wolno


gęsty jak mgła wojny
śledzimy go
nie według zegarka
a na mapie
mapa zawsze przypomni nam
ich imiona

kontynenty 
100

Co zrobić
na Półwyspie
Varanger…?
Katarzyna Nizinkiewicz
101 Nieśpiesznie

O świcie stanąć przy ujściu Tany, wśród gromad


morskich ptaków i mgieł. Patrzeć, jak odsłania się długi
ostry grzbiet tuż nad fiordem i opuścić bezradnie ramiona,
kiedy z chmury wynurzy się odkrywkowa kopalnia.
Złoże rudy sprzedane Chińczykom. Stracić (lub zyskać)
pięć dni i przejść pieszo przez Varangerhalvøya – okruch
Arktyki dostępny nawet dla niebogatych. Pustkę,
bezludzie chronione prawem, wysunięte na wschód
dalej niż Kijów czy Stambuł. Co wieczór siadać kolejno
w każdej z chatek udostępnionych wędrowcom przez
Czerwony Krzyż z broszurką wyniesioną ze Steilneset
w Vardø: 91 wyroków śmierci za czary. Słuchać wiatru
(rozpędzonego do szaleństwa) i studiować historię
za historią


102

W Vardø krzywe lustra zaprojektowane przez Louise


Bourgeois odbijały płonący stos i mnie. Splątane w kłąb.
Jakbym przez to mogła się postawić w cudzym miejscu.
Na ich miejscu – oskarżonych, przyjaciół, oprawców,
króla, który przejął majątki skazańców: ziemiankę, pół
stojaka na dorsze, dwie kozy... Jakbym musiała się posta-
wić na ich miejscu. Jakby każdy musiał, bo tego wymaga
przyszłość świata.
Elselbe Knutsdatter, mężatka przyprowadzona przed
sąd w zamku w Vardø 27 stycznia 1621 roku. Skazana za to,
że w przedsionku torfowej chatki trzymała na łańcuchu
czarnego psa i czarne koty.
Marrite Edisdatter, przyprowadzona przed sąd w Hjelm-
soy w 1617 roku. Poddana próbie wody, bo mówiono, że zna się
na czarach. Po torturach przyznała, że zasłużyła na śmierć,
bo w młodości miała kazirodczy stosunek z bratem.
Anders Poulsen, Sam (może szaman?) sądzony w Vardø
9 lutego 1692 roku za użycie bębna w bezbożnym celu. Przy-
znał, że potrafi przewidzieć przyszłość podróżnych i może
pomóc tym, którzy wpadną w kłopoty. Zamordowany sie-
kierą, kiedy jego sprawę odroczono, czekając na decyzję
z Kopenhagi.
Eli Sigvartsdatter, wybroniona przez męża w lutym 1652
i ponownie osądzona w styczniu 1653 roku…
Bo przyszedł sztorm, bo zdechła świnia, bo się wylało
mleko. Ktoś komuś odmówił garnka czy ziarna. Po tortu-
rach wymieniali współwinnych, wyroki sypały się seriami,
wystarczyło krzywe spojrzenie, jeden donos. Bo zginęli
wszyscy inni – nie on czy ona. Bo udało się, powiodło lepiej.
Lub nawet nie.

kontynenty
103 Katarzyna Nizinkiewicz

W księżycowym, do niczego niepodobnym krajobrazie te


historie wydają się żyć wiecznie, krążyć z wiatrem, osiadać
na gołoborzach, parować z bagien. Boję się ich. Boję się pary
martwych ptaków, która utknęła w kominku jednej z cha-
tek. Jak znak. Boję się nienawiści. Wybuchu zła, którego nic
nie powstrzyma.
I już po wszystkim, nocą rozpalam ogień w dizajnerskiej
wiatce nad Morzem Barentsa. I przez zachlapaną szybę
(chcąc nie chcąc) obserwuję rosyjski statek, który łowi gdzieś
na linii horyzontu, tuż pod zorzą, a rano wpłynie do portu
w Båtsfjord zmienić załogę, jak gdyby nigdy nic, jakby wcale
nie trwała wojna.

Ścieżki osobiste Kwark

Katarzyna Nizinkiewicz – fotografka, pisarka, autorka „Kontynen-


tów” od 2015 roku i laureatka Progu 2020 – Nagrody Specjalnej
„Kontynentów”. W Oficynie Wydawniczej Kontynenty wydała
dwie książki: „Dzikość” (2020) oraz „Południe i Północ. Dziennik
wędrówki w czasach zarazy” (2021). Prowadzi blog Kocham Góry
(blog.kwark.pl). Z wykształcenia fizyk, z zawodu projektantka
ubrań sportowych. Współwłaścicielka outdoorowej firmy Kwark

kontynenty 
104

Krzywym
pługiem
Itamar Vieira Junior
Przekład z języka portugalskiego: Eliasz Chmiel

Dorastałam, słuchając opowieści o czynach


mojego ojca, José Alcino, Zeki Kapelusznika
105 Dobra książka

(…) „Nie przeszliście ani połowy tego, co wasz ojciec” –


wypominała matka, wyłuskując ze strąków fasolę, by
sprzedać ją na targu. „Było to jeszcze na długo, dłu-
go przed jego przeprowadzką do tej hacjendy”. Mimo
że niecałe trzydzieści lat wcześniej czarnych nie-
wolników ogłoszono wolnymi, mój tato przyszedł
na świat w niewoli potomków panów jego dziadków.
Babcia Donana urodziła syna, Joségo Alcino, między trzci-
nami, na plantacji Hacjendy Caxangá. Pośród szlamu mo-
czarów, bo tego dnia nie pozwolili jego matce nie pracować.
Ojciec przyszedł na świat w otoczeniu kobiet, które tak jak
babcia ścinały w pośpiechu trzcinę cukrową pod okiem
nadzorców hacjendy. Donana mówiła, że urodził się
z wytrzeszczonymi oczyma i że w pierwszych minutach nie
płakał. Prawie bez sił uniosła go do piersi, by go nakarmić.
Dopiero jak się nasycił, wyrzucił z siebie w siną dal ryk
obwieszczający wszem i wobec jego nadejście.
José – albo po prostu Zeka – był pierwszym z jedenastki
dzieci, które babcia miała ze swoimi różnymi mężami.
Mówili na nią Donana Kapelusznica, bo nigdy nie rozsta­
wała się ze słomianym kapeluszem swego pierwszego kom-
pana. Zmarł on na krótko przed narodzinami mojego taty
i babcia przez długi czas nie mogła pogodzić się ze swoim lo-
sem. Z powodu kapelusza, który postanowiła nosić do końca
swych dni, pomimo jej niskiego wzrostu na plantacji widać
ją było z daleka, jak ścina trzcinę. Chronił jej oczy przed sil-
nym słońcem, a zarazem przyczynił się do tego, że otaczała
ją aura guślarki. O Donanie wiedzieliśmy tylko tyle, że tak
na nią wołali – nie znaliśmy nawet imienia, jakie dostała
od matki czy ojca. Mama mówiła jedynie, że „pewnie Ana”.


106

Kiedy umarła, nie miała nawet żadnego dokumentu, a po-


nieważ pochowano ją na cmentarzu Viração, nikt się o niego
nie upomniał.
Od samej Donany nie dowiedziałam się praktycznie ni-
czego. Usłyszałam jedynie ciągle żywe wspomnienie Car-
melity i niezbyt jasno wyrażone obawy przed jaguarem. To
Salu zdobyła się na to, by opowiedzieć mi o Caxangá, o la-
tach, które ona sama tam spędziła, a i tak dopiero po śmierci
teściowej. Zaznajomiona była jedynie z historiami opowie-
dzianymi przez babcię za młodu, kiedy to moja mama opu-
ściła razem z rodzicami ziemie Bom Jesus da Lapa, by udać
się do hacjendy, gdzie poznała Donanę Kapelusznicę i jej
syna – już wtedy stanowiących część tamtejszych wierzeń.
Salustiana powiedziała mi, że za dziecka Donana miesz-
kała w hacjendzie razem z rodziną nadzorcy, który przygar-
nął ją do swojego domu, gdzie służyła jako pomoc domowa.
To tam zaczęły zadręczać ją jej dolegliwości, na krótko przed
pierwszą miesiączką. Miała gorączkę, odczuwała przemoż-
ną senność w ciągu dnia, w nocy nie mogła zasnąć. Wymio-
towała prawie wszystko, co trafiało do jej żołądka. Słysza-
ła, jak gospodyni mówiła, że przyczepił się do niej jakiś zły
duch, że „długo nie pociągnie”. Na kilka dni przed tym, jak
po jej nogach spłynęła krew, Donana zaczęła widzieć chy-
boczące się gwałtownie przedmioty, płonącą pod jej no-
gami suchą trawę – nawet suszące się na sznurku ubrania
obracały się przy niej w popiół niczym sucha słoma. Rodzi-
na nadzorcy ze strachu zabrała ją do znanego w Caxangá
uzdrowiciela i zostawiła ją pod jego dachem. U niego Dona-
na widziała, jak drzwi i okna zamykają się i otwierają z trza-
skiem, choć nie było tam żadnego przeciągu, widziała, jak

kontynenty
107 Itamar Vieira Junior

słomiana mata przeznaczona na jej miejsce do spania staje


w płomieniach. Po jakimś czasie uzdrowiciel zrezygnował
z jej leczenia.
Rodzina przemierzyła z nią wiele mil, od drzwi do drzwi
znanych uzdrowicieli z okolicy, „zawitali pod szesnaście
różnych drzwi, do szesnastu różnych domów jarê” – mówi-
ła Salu, pozbywając się suchych liści z małego warzywnika
w ogrodzie. „To byli najbardziej znani uzdrowiciele z Chapa-
dy Velhi”. Ostatecznie w młodą Donanę zaczęli wstępować
nieziemscy, najczęściej Stary Nagô. Powiedziano rodzinie
nadzorcy, że problem z tamtego świata został rozwiązany.
Nieziemscy mieli zaczekać, aż osiągnie pełnoletność, by
ona sama mogła zostać uzdrowicielką i przewodzić du-
szom na rzecz potrzebujących jej mocy. To w tym ostatnim
domu, u boku uzdrowiciela zwanego João do Lajedo, bab-
cia nauczyła się posługiwać ziołami i korzeniami – robiła
z nich syropy i lekarstwa na przeróżne przypadłości dręczą-
ce wszelkiej maści ludzi: od możnych coroneli po robotników,
od bogatych młódek z miasta po kobiety pracujące na polu
obok mężów.
(…)

Szedł cały dzień i całą noc, i zanim wzeszło słońce, dotarł


do osady z domami stojącymi na piaszczystym wzniesieniu.
Ziemi było jak okiem sięgnąć, mijało go stado wołów i pa-
sterze doglądający zwierząt ze swych koni. Z tamtego dnia
pamięta wiatr i nieustępujące tumany pyłu. Kiedy próbo-
wał się przez nie przedostać, jeden z pasterzy, osamotniony,
odłączony od tych, co szli z przodu, obrzucił go uważnym
spojrzeniem. Idąc powoli dalej, chwycił za wiszący na jego

kontynenty 
108

szyi krzyż. Ponieważ słońce wskazywało, że było około szó-


stej rano, przywitał budzący się dzień śpiewaną modlitwą.
Bolały go stopy, przez całą noc nie zmrużył oka. Bał się
wchodzić do nieznanych mu lasów. Mimo że podczas wę-
drówki towarzyszyli mu jego nieziemscy, wokół czaiły się
różne niebezpieczeństwa. Kto wie, może to właśnie jego
Guias, jego przewodnicy, dali mu ten podszyty światłem
nocy strach, by wzmóc jego czujność wobec zagrożeń?
Kto wie, czy to nie ten strach doprowadził go bezpiecznie
do celu? To oni szli przodem, przecierając jego szlak. Czuł,
że przepędzali z jego drogi wszelkie niebezpieczeństwa.
Niebezpieczeństwa w postaci węży, pekariowców, jaguarów;
w postaci coroneli i ich band; w postaci żądzy ziemi i dia-
mentów. Bóg był jego największym przewodnikiem, miał go
pod swoją pieczą i przewodził nieziemskim.
Stary Nagô, który szedł na tyłach, zaczął się do niego zbli-
żać, kiedy podróż miała się już ku końcowi. O lasce, przygar-
biony, z białym kapeluszem i fajką w dłoni. Bliskość Nagô czuł
już od Caxangá, od kiedy został wyleczony z tego, co wycierpiał
przez zaburzenia w umyśle. Poczuł jego dotyk, poczuł, jak jego
mądrość otula go niczym szata. Nie byli jednak sami. Na przo-
dzie szedł górnik Mineiro. Elegant, cały na biało. Mineiro przy-
był z ludźmi z Minas Gerais i już tu został, gdyż na poszukiwa-
czach diamentów to on się znał. Nie odmawiał białego wina.
Nie odmawiał papierosów z białej gilzy. To od niego pochodziły
ostrzeżenia o tym, że ktoś padnie ofiarą obłędu.
Oxóssi, czyli łowca, przeprowadzał go przez ścieżki le-
śne. Chronił go przed niebezpieczeństwem, przed jadowity-
mi wężami, a także zaklinał zwierzynę mającą go pożywić
w jego nowym domu. Porcja suszonego na słońcu mięsa,

kontynenty
109 Dobra książka

którą dostał od matki, miała wystarczyć mu na całą drogę.


Nie było to jednak powodem, by Oxóssi puścił go samego.
Udał się jego śladem, przez niebo i po ziemi, pośród zgiełku
ptaków, pośród liści i korzeni zbieranych przez niego do sło-
mianej torby na lekarstwa.
Mãe D’Água, Matka Wód, przeprowadzała go przez wody
słodkie, gasiła jego pragnienie. Po raz pierwszy ukazała się
ona, gdy zszedł on ze wzniesienia między plantacją a wydep-
taną przez bydło drogą, by wejść na ścieżkę prowadzącą, jak
mu powiedziano, do hacjendy. Później wyłaniała się co rusz
spośród zielonych liści i pni drzew, spośród kolców i powy-
krzywianych gałęzi. Pojawiała się i znikała naprędce, jej stopy
rozpływały się w czarną, czystą rzekę będącą dla niego zara-
zem szlakiem i obietnicą nowego życia tam, dokąd zmierzał.
Rzeka ta niosła ze swym nurtem jakby błogosławieństwo dla
jego nadejścia. Ventania nie znikał z horyzontu, podrywał
swe wichry, sypiąc ziemią w oczy, jak gdyby pędził tą samą
drogą co Mãe D’Água, by powiedzieć mu, że nie zabraknie
mu – i tym, co przyjdą tu po nim – ziemi i wody, by sadzić
i zbierać plony. Kiedy doszedł do osady, Ventania, który był
na przedzie, przed wszystkimi, wzniósł się ponad horyzont
i oślepił pasterzy i bydło. Przez niego musiał zakryć swe oczy –
Ventania poderwał z podłogi suche liście i uniósł je na wietrze,
smagając nimi jego ciało niczym biczem, aby zachował czuj-
ność podczas swej przeprawy.
Tego dnia nawiedziło go wszystko to, co mu opowiadano,
a czego nie pamiętał: spanie tygodniami obok jaguara nie-
zdającego sobie sprawy z jego poczynań w puszczy; jedze-
nie owoców, które spadły z drzewa oraz drobnych ptaków
i ryb, które żywcem rozszarpywał zębami aż krew ciekła mu

kontynenty 
110

po wargach. Nawiedziło go wspomnienie hacjendy, pracy


dla jej panów; historia jego matki – wdowy rodzącej w środ-
ku plantacji trzciny cukrowej; jej opór przed przyjęciem obo-
wiązków uzdrowicielki. Nawiedziło go wspomnienie jego
siostry, wchodzącej w wiek młodzieńczy Carmelity cerującej
koszule i wyplatającej dłońmi różności ze słomy buriti; jego
braci, jeszcze malutkich, pomagających im dwóm nawod-
nić ogród.
Rozważając to wszystko, pomyślał też, że gdyby dostał
w Água Negrze kawałek ziemi, że jeśli pozwoliliby mu po�-
stawić dom, założyć zagrodę, jeśli miałby w niej bujny ogród
i wodę do nawadniania upraw, że jeśli będzie miał w pobliżu
rzekę, a w niej ryby, co by je mógł wyłowić na swój stół, to
wróci po matkę, wróci po rodzeństwo, wynajdzie jakiegoś
porządnego, pracowitego mężczyznę i pożeni go z Carmeli-
tą. A jeśli znajdzie się tam jakaś przyzwoita młoda panna, to
i on ściągnie ją do siebie do domu. Będzie mieć dzieci. Jeżeli
zagoszczą tam nieziemscy, będzie robić dla nich wieczor-
nice. Będzie się modlić za potrzebujących i będzie dla nich
robić z korzeni lekarstwa.
Tak też zszedł mu dzień i noc pieszej przeprawy w to-
warzystwie nieziemskich encantados, z bagażem wspomnień
i historii, suszonego na słońcu mięsa i dzikiego miodu. I tak
też, brudnego od ziemi, która przylgnęła do jego potu, zmę-
czenie zaprowadziło go do jednego z pasterzy hacjendy.
„To tu jest Água Negra?”.
„Otóż to. Kto cię przysłał?”.
„Nikt mnie nie przysłał. Przyszedłem, bo szukam pracy.
Bo jestem młody i sił mi do pracy nie brak. Mam rękę do ro-
ślin. Znam lekarstwa i modlitwy na plagę świerzbigrzbietów”.

kontynenty
111 Itamar Vieira Junior

„No to możesz zostać, potrzebujemy ludzi, a jakże. Przy-


chodzą do nas, ale są tacy, co wracają tam, skąd przyszli.
Masz tu ten świstek i zanieś go do czarnego senhora o imie-
niu Damian. Mieszka tam, jak się pójdzie tą drogą. A two-
ja godność?”.
„José Alcino da Silva, ale możesz mi mówić
Zeka Kapelusznik”.
Mężczyzna chwycił za ołówek i szarą, pomiętą kartkę
i zapisał na niej coś, czego Zeka nie był w stanie przeczytać.
Słowa te jednak jakby wołały do niego: „Zgłoś się do Damia-
na. On powie co dalej”. Żeby jej nie zgubić, złożył kartkę
na pół i schował ją, jak gdyby był to jakiś dokument, po czym
skierował się na ścieżkę prowadzącą do domu Damiana.

Książka Itamara Vieiry Juniora pt. „Krzywym pługiem”, z której pochodzi


ten fragment, ukaże się w tym roku nakładem wydawnictwa Glowbook

Książka

kontynenty 
112

Sri Lanka,
królestwo
Buddy
Tomasz Augustyniak

Mango zaczyna się psuć od zewnątrz.


Najpierw na skórce pojawiają się ciemne
kropki i plamy, potem zgnilizna wchodzi
do środka. Miąższ staje się prześwitujący
albo ciemny i owoc nie nadaje się już
do jedzenia. Ale nieuczciwy handlarz
i tak będzie wciskał go klientom. „Bierz!”
– powie – „Jest dobry! I słodki”. Powojenna
Sri Lanka zaczęła się psuć szybko. A może
była zepsuta od początku
113 Dobra książka

Dokładną godzinę spotkania zawsze ustalamy tego


samego dnia, a miejsce wybieramy w ostatniej chwili.
Przyjeżdżam pierwszy, dopiero później zjawia się on.
Czasem tylko podjeżdża w umówione miejsce tuk-tu-
kiem albo swoim autem i razem jedziemy gdzieś indziej.
– Wszędzie są tu szpicle, nigdy nie ma pewności, czy
ktoś nie podsłuchuje – wyjaśnia, gdy spotykamy się po raz
pierwszy w cichej restauracji serwującej dosy 1 i ryż z curry
na liściach bananowca. Do stołu podchodzi, kulejąc. – Może
to ten człowiek, który podaje nam jedzenie, a może kierow-
ca tuk-tuka, który mnie tu przywiózł.
Rzeczywiście, są wszędzie w odbudowującym się
po wojnie mieście. Patrzą, zapamiętują twarze i godziny,
co bardziej podejrzanych obcych od niechcenia wypytu-
ją, niby z niewinnej ciekawości. Jeśli zobaczą coś nieco-
dziennego, muszą zadzwonić albo pójść i zameldować.
Ale żadni z nich szpiedzy po elitarnych akademiach. To
raczej prości kelnerzy, pracownicy sklepów, portierzy
w kilku lepszych hotelach i przesiadujący w bramach do-
zorcy. Ciekawe, czy donoszą wojsku, czy policji i ile do-
stają za taki donos. Sto rupii? Dwieście? Tyle, co na obiad
w garkuchni?
Z czasem obcych zaczęło przyjeżdżać do Dżafny wię-
cej, bo odbudowano prowadzące na północ tory i w 2014
roku, po blisko trzydziestu latach, z Kolombo znowu za-
czął trzy razy dziennie kursować pociąg Yaarl Devi. Wąt-
pliwe, żeby ułatwiało to zadanie szpiclom, ale bardzo

1 Dosa – cienki naleśnik z południowej części subkontynentu indyjskiego,


z mąki z soczewicy, fasoli i mąki ryżowej. Dosy podaje się z różnymi dodatkami,
zupami i gęstymi sosami.


114

pomagało w dojeździe do koszar wygolonym osiłkom


w mundurach, o prostokątnych twarzach, z kośćmi po-
liczkowymi niemal przebijającymi skórę.

Paran ma na sobie dżinsy i szarobłękitną koszulkę polo.


Wtyka za nią parę okularów przeciwsłonecznych. Wy-
raźnie utyka – należałoby napisać, że chodzi z trudem.
Z satysfakcją dziwi się, gdy na początku nie zauważam,
że nie może poruszać lewą dłonią. Ręce trzyma tak, żeby
nie było widać. Takie spotkania będziemy odbywać wie-
le razy – tak, by mógł ze szczegółami opowiedzieć, jak
spędził wojnę, dlaczego musiał uciekać z kraju i po co
właściwie wrócił.

Cała historia zaczęła się latem 1983 roku, po wielkich po-


gromach na południu – wydarzeniach, które przeszły
do historii jako Czarny Lipiec i w których zginęło kilka
tysięcy osób. Ale prawdę mówiąc już wcześniej dużo się
nasłuchał o nienawiści, którą ludzie z południa żywią
do mieszkańców północy. Ba! Do wszystkich Tamilów!
Jego ojciec był aktywnym członkiem miejscowej partii fe-
deralnej, a później Tamilskiego Zjednoczonego Frontu Wy-
zwolenia i kiedy Paran był mały, zdarzało się, że zabierał
go na burzliwe zebrania. Chłopiec dowiedział się z nich,
że jego narodowi odbiera się ziemię, usłyszał o niespra-
wiedliwościach, które spotykają jego krewniaków we wła-
snym kraju i o tym, że bandy zbirów, a czasem i żołnierze,
zabijają ludzi wyłącznie dlatego, że są Tamilami. Rząd
w Kolombo – wielkim, odległym mieście, w którym mło-
dy Paran nigdy nie był – nie reagował na masowe mordy
115 Tomasz Augustyniak

i rabunki, a mieszkańcy zamieszkanego głównie przez


Tamilów Półwyspu Dżafna, jedynego miejsca, które znał,
często powtarzali, że każdy Syngalez to wróg.
W tamtym czasie, podobnie jak za całego jego krótkiego
życia, półwysep na północnym skraju Sri Lanki był niespo-
kojnym i niebezpiecznym miejscem. Nie było miesiąca bez
niesprawiedliwości dotykających mieszkańców z rąk woj-
ska i policji i bez ich bezmyślnego okrucieństwa. Mężczyźni
w mundurach mówili w niezrozumiałym języku, byli butni
i zachowywali się, jakby wszystko było im wolno. Nic nie
dawały uliczne protesty i wiece, nawoływania, by Tamilów
dopuścić na uniwersytety na tych samych warunkach, co
rządzących krajem Syngalezów, by pozwolić im na używa-
nie własnego języka i administrowanie dwiema prowin-
cjami, w których stanowili większość. Niezależnie od tego,
jaką protesty przybierały formę, zawsze kończyły się źle.
Niedawno – spaleniem tutejszej biblioteki, a z nią bezcen-
nych zbiorów.
Odkąd Paran pamiętał, wszędzie – w domach, w biu-
rach, w sklepach i na podwórkach – mówiło się o mścicie-
lach, którzy walczą z policjantami i urządzają zasadzki
na żołnierzy. Odpłacają Syngalezom pięknym za nadobne
i robią to ze śmiertelną skutecznością: zabijają bez litości,
by później rozpłynąć się w powietrzu. Było o nich wiado-
mo tylko tyle, że wyglądali zwyczajnie: nosili dżinsy albo
sarongi i jak wszyscy poruszali się na rowerach. Należeli
do kilku zbrojnych organizacji w pamf letach obiecujących
obronę zwykłych mieszkańców przed niesprawiedliwością.
Wśród miejscowych nie kryli się przesadnie ze swoją obec-
nością i z tym, co robili. Wszyscy ich tu zresztą znali. Były

kontynenty 
116

rodziny, które karmiły młodych mścicieli w swoich domach,


a nawet pozwalały zostawać u siebie na noc. Niektórzy mó-
wili o młodych-gniewnych „nasi chłopcy”.
Czy chciał być taki jak oni? Pewnie! Wszyscy ich podzi-
wiali za to, że zamiast tylko gadać i siedzieć z założonymi
rękami, próbowali zrobić coś dla narodu, który już tyle wy-
cierpiał od ludzi z południa. Uliczni wojownicy potrzebowali
świeżej krwi, bo planowali poszerzenie walki i – tak się mó-
wiło – chętnie przyjmowali w swoje szeregi młody narybek.
Postanowił spróbować. To nic, że miał tylko dwanaście lat.
W domach na całym półwyspie działały tajne ośrod-
ki rekrutacji. Ich adresy nie były nigdzie podane, ale wy-
starczyło popytać sąsiadów. Każdy chętny mógł tam pójść,
pokazać legitymację, odpowiedzieć na kilka pytań i zaraz
po krótkim szkoleniu zostać lokalnym bohaterem. Pew-
nego popołudnia Paran zebrał się na odwagę i nikomu nic
nie mówiąc, poszedł do jednego z takich punktów. To był
zupełnie zwyczajny, parterowy dom. Mieścił się w cichej
uliczce jego rodzinnego miasteczka. Zrządzenie losu chcia-
ło, że w komisji poborowej siedział wychowanek jego mamy,
nauczycielki matematyki w liceum. Poznał Parana od razu.
Bez słowa chwycił go za ramię, wsadził do samochodu i od-
wiózł pod rodzinny dom. Powiedział, że na razie ma się
uczyć, a do partyzantki będzie mógł dołączyć, gdy dorośnie.

***

Gdyby zapytać przeciętnego Syngaleza, co jest najwięk-


szym przekleństwem jego kraju, odpowiedziałby, że ter-
roryzm. Pewnie wymieniłby jeszcze biedę, butę i korupcję

kontynenty
117 Dobra książka

polityków. Terroryzm jednak byłby pierwszy. Bo terroryzm


to najmniej chlubny z darów Sri Lanki dla świata – jego
metody doprowadzono tu do perfekcji wiele lat wcześniej,
nim do swoich potrzeb wykorzystali je propagatorzy świa-
towego dżihadu. Zrodził go konf likt między w większości
hinduistycznymi Tamilami a wyznającymi przeważnie bud-
dyzm Syngalezami.
Chociaż konf likt rozwinął się w czasach kolonialnych,
jego korzenie sięgają czasów mitycznych, opiewanych
w eposach i prastarych kronikach, gdy wyspę dzieliły kon-
kurujące ze sobą królestwa, raz rządzone przez buddyjskich,
a kiedy indziej przez hinduistycznych władców.
Czas ich względnej niezależności skończył się razem
z nastaniem ery europejskiego kolonializmu. W 1505 roku
przypłynęli tu Portugalczycy, zajmując strategicznie po-
łożone ziemie na zachodzie, a później podporządkowując
sobie większość przybrzeżnych terytoriów. Po nich przybyli
Holendrzy, którzy kontrolowali wybrzeża, a później Bry-
tyjczycy, którzy ostatecznie w 1815 roku zdobyli panowanie
nad całą wyspą. Przybysze z różnym stopniem gorliwości
zakazywali kultywowania miejscowych zwyczajów, wpro-
wadzali własne prawa, bywało, że niszczyli relikwie i pali-
li świątynie.
Kilkaset lat kolonialnych rządów odbiło się na Lankijczy-
kach nieprzezwyciężoną do dzisiaj traumą. Na przełomie
wieków XIX i XX popularność wśród Syngalezów zyskali
myśliciele, którzy przekonywali, że tutejsi buddyści są od
wieków zniewoleni, chociaż to im właśnie, przedstawicie-
lom syngaleskiego narodu i rasy, należy się władza w zjed-
noczonym przez kolonizatorów kraju. Spopularyzowali mit,

kontynenty 
118

zgodnie z którym ich dziejową misją jest obrona buddyzmu


tradycji therawada 2 w jego najczystszej formie.
Za trwających blisko sto pięćdziesiąt lat brytyjskich
rządów trzonem tutejszych elit byli lepiej wykształceni
Tamilowie. To głównie oni zostawali urzędnikami ko-
lonialnymi niższego szczebla, choć i wśród Syngalezów
trafiali się tacy, którzy dorobili się majątków i szacunku
współobywateli dzięki godnościom nadanym im przez Im-
perium Brytyjskie. Starzy ludzie wspominają, że jeszcze
w połowie XX wieku, niedługo po tym, jak Cejlon stał się
niepodległym krajem, niemal wszyscy nauczyciele, koleja-
rze i pracownicy cejlońskiej poczty byli Tamilami. Nawet
do lekarza chodziło się z tłumaczem, bo mało który mó-
wił po syngalesku. Syngalezi, którzy stanowili dwie trze-
cie ludności, uważali, że Tamilowie cieszą się dużo lepszą
pozycją od nich, bo zgodnie z metodą „dziel i rządź” byli
faworyzowani przez potężnych obcych.
Kolonialne czasy nie mogły trwać wiecznie. Po II woj-
nie światowej panujące dotąd nad ćwiercią globu Imperium
Brytyjskie było bankrutem i nie miało środków, by nadal
trzymać w ryzach wszystkie swoje zamorskie posiadłości.
Żeby ratować co się dało, Brytyjczycy postawili na szybką
dekolonizację. W 1947 roku wycofali się z Półwyspu In-
dyjskiego, podzielonego teraz między Birmę, Indie i Pa-
kistan, a rok później niepodległość uzyskał Cejlon, w któ-
rym władza przypadła w udziale syngaleskiej większości.
Kontrolę nad wyspą przejęły – w ramach odziedziczonego

2 Therawada – dosł. Doktryna Starszych, najstarsza ze szkół buddyjskich,


której przekazicielami są według tradycji mistrzowie wywodzący swoje nauki
bezpośrednio od Gautamy Buddy.

kontynenty
119 Tomasz Augustyniak

po Brytyjczykach demokratycznego systemu – rodziny ary-


stokratów z południa, wspierane przez klasztorne elity.
Nowi buddyjscy władcy zaczęli systematycznie roz-
prawiać się z tym, co widzieli jako tamilskie przywileje.
Przez trzydzieści lat Tamilowie byli stopniowo pozbawia-
ni publicznych stanowisk, miejsc na uczelniach, a nawet
możliwości posługiwania się własnym językiem. Kiedy za-
czynali protestować, kończyło się pogromami: największe
wybuchały w 1956, 1958, 1977 i w 1983 roku. Jeszcze w latach
pięćdziesiątych jedynym językiem urzędowym uczyniono
syngaleski. Musieli się go obowiązkowo nauczyć wszyscy
wojskowi, policjanci i urzędnicy, którzy dotąd prowadzili
dokumentację po angielsku. Premier Solomon Bandara-
naike próbował wprawdzie doprowadzić do uznania ta-
milskiego za język urzędowy w prowincjach zasiedlonych
głównie przez Tamilów, ale pochłonęła go nacjonalistyczna
fala: zginął, zastrzelony przez buddyjskiego mnicha. W 1972
roku religii buddyjskiej nadano uprzywilejowany status, zo-
bowiązując państwo do jej wspierania i ochrony. Wtedy też
kraj przemianowano z Cejlonu na Sri Lankę.
Tamilska młodzież na północy i wschodzie wyspy sta-
wała się tymczasem coraz bardziej sfrustrowana. Nie cho-
dziło nawet o władzę w państwie. Najgorsze było dla nich
pozbawienie możliwości kultywacji swojego języka i tego
jednego nie potrafili ścierpieć. Tamilski jest najstarszym
z języków drawidyjskich, którymi mówi się w południo-
wej części subkontynentu indyjskiego, o tradycjach niemal
równie bogatych co sanskryt. To kanciaste i prędkie stac-
cato, głoski strzelające z ust, zupełnie różne od płynnie
śpiewnych dźwięków wywodzącego się z północnych Indii

kontynenty 
120

indoaryjskiego języka Syngalezów. To alfabet liczący 31 liter,


w 241 wersjach znaków, złożona gramatyka i żelazna logika.
Ale to także coś innego: pieśni, poezja, starożytna sztuka
dramatyczna koothu i długi katalog spisanych na wysuszo-
nych liściach palmiry manuskryptów: traktaty filozoficz-
ne, medyczne, społeczne i religijne. Język to najważniejsza
część tożsamości Tamilów.
W połowie XX wieku zaczęło dominować wśród nich
przekonanie, że żeby przetrwać, muszą rządzić się sami.
Najpierw zaczęli się domagać szerokiej autonomii, póź-
niej – własnego państwa o nazwie Ilam 3, jak już od wieków
drawidyjskie ludy nazywały wyspę. W latach siedemdzie-
siątych na północy robiło się coraz niebezpieczniej: w Dżaf-
nie i okolicznych miasteczkach zawiązywały się radykalne
bojówki. Młodzi Tamilowie zaczęli organizować zasadzki
na przysłanych ze stolicy polityków i policjantów.
Mieszkańcy Dżafny, gdzie wszystko się zaczęło, po-
pierali „chłopców” – bo tak mówiło się wtedy o członkach
pierwszych zbrojnych grup. Ludzie wierzyli, że pokażą rzą-
dzącym, że Tamilowie się nie boją, a ich aspiracje trzeba
traktować poważnie.
Czterdzieści lat wcześniej w Dżafnie wybudowano pu-
bliczną bibliotekę, do której Tamilowie zwozili zabytki
swojej literatury, tylko na Sri Lance liczące sobie wtedy co
najmniej siedemset lat.
W 1981 roku, gdy między syngaleską administracją
i miejscowymi było już bardzo gorąco, w mieście odbył się
wiec zorganizowany przez lokalnych polityków. W trakcie

3 Etymologia słowa „Ilam” pozostaje niepewna.

kontynenty
121 Dobra książka

wydarzenia tamilscy bojówkarze zastrzelili dwóch synga-


leskich policjantów. Tej samej nocy policjanci i członkowie
powiązanych z rządem organizacji paramilitarnych, jedni
w mundurach, inni w cywilnych ubraniach, zaatakowali sie-
dzibę regionalnej partii, należące do Tamilów domy, sklepy
i świątynie. Wyważyli też drzwi biblioteki, a w środku pod-
łożyli ogień, który strawił książki i starożytne manuskrypty.
Wnętrze budynku spłonęło niemal doszczętnie, a większość
książek nie przetrwała.
Na mieszkańców Dżafny padł blady strach, a w Kolombo
rozpoczął się polityczny spektakl: politycy rządzącej partii
od przeprosin szybko przeszli do żądań, żeby Tamilowie –
skoro czują się na Sri Lance prześladowani – spakowali
się i wyjechali do Indii, gdzie ich język i kultura na pewno
będą szanowane. Ale to Sri Lanka była ich domem. Biblio-
tekę częściowo odbudowali i wyposażyli, nie przeczuwając,
że to wszystko na nic, bo wkrótce na budynek zaczną spadać
bomby i pociski artyleryjskie. Dżafna miała być pozbawiona
biblioteki przez kolejnych dwadzieścia lat.
Wyposażeni w przeszmuglowaną z Indii broń bojówkarze
wkrótce zaczęli walczyć między sobą. W krwawych potycz-
kach ginęły setki członków różnych grup zbrojnych. Zwycię-
sko z tego boju wyszli najbardziej bezkompromisowi i na-
jokrutniejsi: Tygrysy Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu (LTTE).
To ich bojownicy doprowadzili wkrótce do poważnych walk
ze stacjonującym na północy kraju wojskiem, a gdy urośli
w siłę, zdołali całkiem pozbyć się armii z tamilskiej ziemi
i utworzyć tam nieuznawane przez nikogo, osobne państwo.
Liderzy Tamilskich Tygrysów, z fanatycznym Vellupil-
laiem Prabhakaranem na czele, nie byli zdolni do żadnych

kontynenty 
122

kompromisów – żądali niepodległości. Najpierw zlecali


zabójstwa swoich politycznych przeciwników i atakowali
wojskowe konwoje. Później ich macki sięgały coraz dalej.
W 1989 roku z rąk zamachowców zginął były indyjski pre-
mier Rajiv Gandhi (za wtrącanie się w sprawy tamilskiego
powstania), później lankijski prezydent Ranasinghe Pre-
madasa. Z organizowaną przez rząd syngaleską kolonizacją
ziem, które uważali za swoje, bojownicy Tygrysów radzili
sobie, mordując mieszkańców buddyjskich wiosek.
W walce z fatalnie wyszkolonym i źle wyposażonym
rządowym wojskiem osiągnęli perfekcję: najskuteczniejsze
okazały się ataki na bazy wyładowanymi trotylem ciężarów-
kami. Partyzanccy komendanci szybko zauważyli, że naj-
bardziej niszczycielskie są wtedy, gdy kierowca do ostat-
niej chwili zostaje w szoferce i do końca prowadzi pojazd
aż do celu. Stąd było już tylko pół kroku do organizowania
zamachów samobójczych. Wkrótce utworzono do tego celu
specjalną, złożoną z ochotników formację, znaną jako Czar-
ne Tygrysy. Chętnych do poświęcenia życia dla sprawy zna-
lazło się wielu i krajem zaczęły wstrząsać kolejne wybuchy.
Zamachy zaczęły się w jednostkach wojskowych i miastach
na południu i trwały przez całą wojnę. Celami udanych ty-
grysich ataków były: lankijski Bank Centralny, Świątynia
Zęba Buddy w podgórskim mieście Kandy, hotele, rządowe
budynki w Kolombo i międzynarodowe lotnisko. W powie-
trze wylatywały też pociągi i autobusy. Życie zwykłych ludzi
stopniowo i nieodwołalnie wypełniało się strachem.
To się nigdy nie kończyło, wspominali później miesz-
kańcy Kolombo, mieliśmy wrażenie, że Tygrysy mogą za-
atakować wszędzie i w każdej chwili. Do centrum miasta

kontynenty
123 Tomasz Augustyniak

jeździliśmy tylko w nagłej potrzebie, przestaliśmy chodzić


na plaże. Dzieci? Nigdy nie było wiadomo, czy po lekcjach
wrócą żywe do domu. Przed zajęciami uczniowie ustawiali
się przed gmachami szkół, a rodzice na zmianę przeszu-
kiwali tornistry. W 2008 roku blisko domu Poorni, praw-
niczki mieszkającej na przedmieściach Kolombo, wybuchł
autobus, a w zamachu na pobliskiej stacji kolejowej zginę-
ło ośmioro pasażerów. – Trzeba było unikać zatłoczonych
miejsc i uważać na podejrzane pakunki. Kiedyś widziałam,
jak starszy mężczyzna wyrzucił z jadącego autobusu czy-
jąś torbę, bo był przekonany, że to bomba – opowiadała.
Niedługo później młoda kobieta, która wysiadła z pociągu
na głównym stołecznym dworcu odpaliła schowany pod fał-
dami sari ładunek, Zabiła jedenaście osób, w tym ośmioro
dzieci. Wcześniej wyleciał w powietrze autobus z buddyj-
skimi pielgrzymami, a rzucony w stołecznym zoo granat
ranił odwiedzających.
Tygrysy nie zrezygnowały z samobójczych zamachów
nawet gdy ich zbrodnie zaczęły przyćmiewać wizerunek ru-
chu wyzwoleńczego i kiedy stopniowo zaczęły tracić popar-
cie świata. Po zamachach Al Kaidy na amerykańskie World
Trade Center w 2001 roku trafiły na międzynarodowe listy
organizacji terrorystycznych.
Nishan, zamożny biznesmen, z dzieciństwa zapamię-
tał godziny policyjne, żołnierzy na ulicach i posterunki
na skrzyżowaniach. Jego rodzice dostawali czasami pocztą
zalecenia, żeby nie wysyłać go do szkoły w konkretne dni,
a najlepiej, żeby w ogóle nie wychodzić z domu. – Później,
kiedy mieszkaliśmy już w Australii, przyjeżdżaliśmy na Sri
Lankę w czasie wakacji. Pamiętam z tego okresu odległe

kontynenty 
124

eksplozje, którymi zupełnie nikt się nie przejmował, ludzie


stali się kompletnie znieczuleni – mówił. Do dzisiaj wielu
mieszkańców okolic Kolombo jest bardzo ostrożnych. Wol-
ne dni spędzają w domach, unikają miejsc publicznych, a za-
raz po zmroku dokładnie ryglują drzwi i bramy.
Zniszczona wydatkami na wojnę i nieustannymi atakami
gospodarka kraju dostawała zadyszki: w 2001 roku, po ataku
na lotnisko, w którym bojownicy zniszczyli wiele cywilnych
i wojskowych samolotów i doprowadzili do strat w wysokości
setek milionów dolarów, wpadła w recesję. Władze z Kolom-
bo i LTTE niby usiadły do rozmów pokojowych, w mediacje
zaangażował się rząd Norwegii, ale poza politycznym za-
mieszaniem niewiele to dało – Tygrysy grały tylko na zwłokę.
W 2006 roku rozmowy przerwano i walki rozgorzały na nowo.
Nie kończył się też rozpętany przy okazji terror, którego ofia-
rą mógł paść niemal każdy. Wojskowe służby, LTTE i tamilscy
secesjoniści ze wschodu, którzy w międzyczasie poróżnili się
z macierzystą organizacją, organizowali zabójstwa tych, któ-
rych uważali za niebezpiecznych albo za zdrajców. Od bomb
i kul snajperów ginęli ministrowie, członkowie parlamentu
i wysocy urzędnicy. Nie unikali ich oficerowie, partyzanccy
komendanci, dziennikarze, duchowni ani wykładowcy. Po-
wtarzały się masakry wieśniaków dokonywane zarówno
przez wojsko, jak i bojowników.
W 2008 roku ruszyła wielka ofensywa rządowej armii.
Uzbrojony w artylerię kupioną w Chinach, Czechach i Paki-
stanie 4, izraelskie myśliwce i milczące poparcie większości

4 Pakistan odegrał ważną rolę: sprzedawał rządowi pociski artyleryjskie


i czołgi Al Khalid.

kontynenty
125 Dobra książka

świata rząd, na czele którego od dwóch lat stał prezydent


Mahinda Rajapaksa, był zdeterminowany, by zadać słabną-
cym Tygrysom ciosy, z których już się nie podniosą. Sepa-
ratyści, choć w dżunglach na północy prowadzili coraz bar-
dziej beznadziejną walkę z wojskiem, nie przestawali siać
zamętu i zniszczenia w miastach na południu. Buddyjska
armia, wspierana przez ciężką artylerię i bombowce, kro-
czyła tymczasem naprzód, zajmując strategiczne miastecz-
ka. Ciężkie walki toczyły się na linii bunkrów wokół miasta
Killinochchi, stolicy Tygrysów. Jego zdobycie zajęło synga-
leskim żołnierzom ponad dwa miesiące.
Wiosną 2009 roku wojsko zepchnęło bojowników nad la-
gunę w okolicy miasteczka Mullaitivu. Wojskowi nie oszczę-
dzali ani rozpaczliwie broniących się bojowników, ani cią-
gnących za nimi cywilnych uciekinierów – bombardowali
wszystkich, nie troszcząc się o to, do kogo strzelają. We-
dług różnych szacunków masakra w ostatnich tygodniach
walk mogła pochłonąć od 20 do 40 tysięcy cywilnych ofiar.
Większość zginęła od ognia artyleryjskiego nad laguną
Mullivaikkal, w wyznaczonych przez wojsko „bezpiecznych
strefach”. Dowódcy nie słuchali masowych protestów z za-
granicy i wołań o zawieszenie broni. Zdecydowali, że zetrą
Tamilskie Tygrysy z powierzchni ziemi. Nie przeżył ani li-
der separatystów Prabhakaran, ani nikt z jego krewnych,
włącznie z 12-letnim synem przywódcy, który został poj-
many i z zimną krwią zastrzelony. Tamilski Ilam przestał
istnieć, wielu ocalałych bojowników uciekło z kraju. Zostali
ci, którzy nie mogli sobie pozwolić na ucieczkę.
Na wieść o śmierci Prabhakarana południową i środko-
wą część kraju ogarnęła euforia. Ludzie tańczyli na ulicach

kontynenty 
126

i palili kukły znienawidzonego przywódcy Tamilskich Ty-


grysów. Było tak, jakby tego samego dnia odbywały się Ve-
sak 5, święto niepodległości, i Nowy Rok. Organizowano
patriotyczne defilady, kierowcy przystrojonych f lagami tuk-
-tuków trąbili z radości, a wieśniacy rozdawali przy drogach
darmowe posiłki na liściach bananowca. Nic ich nie obcho-
dziło, ilu niewinnych zginęło w kotle nad laguną Mullivaik-
kal. Czy przez dziesięciolecia w zamachach bombowych nie
ginęli niewinni cywile z południa? Czy bojownicy Tygrysów
nie wyrzynali w pień mieszkańców przygranicznych wio-
sek? Śmierć terrorystom, przeklętym najeźdźcom z Indii,
chwała naszym dzielnym żołnierzom i ukochanemu pre-
zydentowi, który zakończył ten koszmar, cześć buddyjskiej
Sri Lance! Tak będą o tym pisać w kronikach! – można było
usłyszeć od świętujących.
Prezydenta Rajapaksę okrzyknięto wcieleniem kilku
naraz starożytnych władców. „Jesteś Słońcem i Księżycem,
który rozpędził strach i będzie rządził chwalebnym jutrem” –
głosiło hasło na plakatach rozwieszanych w listopadzie 2010
roku, przed uroczystościami z okazji zaprzysiężenia pre-
zydenta na drugą kadencję. Z tej okazji pięciuset kucharzy
przygotowało największe na świecie mleczne ciasto ryżo-
we kiribath, a przywódcy towarzyszyły paradujące oddzia-
ły i tancerze ze świętego miasta Kandy. Dzień wcześniej,
w swoje sześćdziesiąte piąte urodziny, szef państwa oglądał
okręty wpływające do powstającego portu w Hambantocie.
W przemówieniach Rajapaksę nazywano tego dnia wielkim

5 Vesak – najważniejsze święto buddyjskie obchodzone na pamiątkę naro-


dzin, oświecenia i śmierci (ostatecznego przejścia w stan nirwany, tj. Oświece-
nia) Gautamy Buddy.

kontynenty
127 Tomasz Augustyniak

drzewem, w którego cieniu naród znajdzie schronienie


i za którego sprawą Sri Lanka stanie się cudem Azji.
W jednej z patriotycznych pieśni, które w tym czasie
podbiły media, młoda kobieta, Saheli Gamage, śpiewała:
„Nasz kraj został obdarzony wielkim władcą i zjednoczony
za sprawą jego cudów. (...) Król pokonał zagrożenia we-
wnątrz i na zewnątrz, zaniósł wiosnę na północ i na wschód.
To bóg, który zdobył ziemię, władca zdumiewający oczy lu-
dzi w kraju i cudzoziemców!” 6. Chociaż w tekście nie poja-
wia się imię wychwalanego przywódcy, to żaden Lankijczyk
nie miał wątpliwości, o kim mowa.
Wszyscy na południu byli pewni, że wreszcie odetchną.
Że zacznie się życie, którego tak długo pragnęli. Na razie
miasteczka, w których mieszkali, były poznaczone wojenny-
mi cmentarzami, we wsiach, na przystankach autobusowych
można było natknąć się na ufundowane przez krewnych ta-
blice ku czci poległych w walce synów, mężów i braci. Wielu
wyemigrowało, będąc pewnymi, że już nigdy nie da się tu
żyć, że nie ma tu przyszłości. A teraz? Teraz wszyscy wygrali
na tym, że bohaterscy żołnierze posłali terrorystów do piekła,
zabezpieczyli przyszłość syngaleskich rodzin i wyzwolili ich
uciśnionych tamilskich sąsiadów – tak myśleli.

***

Państwowa telewizja codziennie pokazywała filmy histo-


ryczne i probuddyjskie programy, a prezenterzy zaczęli uży-
wać specjalnego języka. To nie to, że był zbyt formalny, on

6 Tłumaczenie własne.

kontynenty 
128

stał się archaiczny. To był język świątyń i klasztorów. Staro-


dawna poetyka z dnia na dzień stała się powszechnie obo-
wiązującą – tak samo, jak nieustanne hołdy dla wojskowych,
dla prezydenta i jego brata Gotabayi, potężnego sekretarza
obrony, o którym mówiono, że podejmował kluczowe decy-
zje w czasie działań na froncie i często osobiście decydował
o życiu i śmierci branych do niewoli jeńców. Członkowie ro-
snącej we wpływy rodziny wręczali nagrody uczestnikom
pokazywanego w szczycie oglądalności talent show „Rana-
viru Real Star”. W programie brali udział specjalnie wybra-
ni, śpiewający żołnierze. W jednym z odcinków prowadzący,
Jackson Anthony, oznajmił widzom, że lankijski prezydent
to bezpośredni potomek półlegendarnego króla Dutuge-
munu, spokrewniony zresztą z samym Buddą. Rodzina Ra-
japaksów – mówił – wywodzi się z krainy Giruwapatuwa
leżącej w tym samym regionie, z którego pochodził wielki
władca. Gdyby starożytny król chciał wysłać wiadomość
do ludzi w dzisiejszych czasach, na adresata z pewnością
wybrałby głowę państwa i wielkiego wojskowego przywódcę.
Specjalni goście programu, Mahinda i Gotabaya Rajapakso-
wie, odebrali dokument z przeszłości od aktorów przebra-
nych za starożytnych wojowników.
Ludzie zaczęli się zmieniać. – Moi umiarkowani znajomi
nie przepuszczali żadnej okazji, żeby podkreślić swoje przy-
wiązanie do buddyzmu – opowiadał Nishan, który jest chrze-
ścijaninem. – „To mój kraj, moja religia i muszę ich bronić” –
mówili. A działo się to w chwili, kiedy pierwszy raz od blisko
26 lat zapanował pokój. Politycy dobrze wiedzieli, jak wyko-
rzystać religię i historię do swoich celów. Lankijczycy są przy-
zwyczajeni do posłuszeństwa, więc styl nowych przywódców

kontynenty
129 Dobra książka

przypadł im do serc. Kiedy żyjesz w opresyjnym państwie,


szybko uświadamiasz sobie, że nie masz prawa głosu i zaczy-
nasz się do tego przyzwyczajać. To tak jak z bombami: jeśli
wybuchają codziennie, to każda kolejna robi mniejsze wra-
żenie. W pewnej chwili łapiesz się na tym, że mówisz sobie –
dobrze, sprawy mają się właśnie tak, mamy przywódcę, któ-
ry pokonał wrogów i zakończył wojnę, więc musimy go za to
szanować. Trzeba robić swoje i jakoś przywyknąć. Ale później
to wszystko zaczęło się robić frustrujące. Wiesz, pod nowymi
rządami wszystko miało się uspokoić, ale nic z tego. Z ulic
zaczęli znikać kolejni uprowadzeni ludzie, na wszystkich sta-
nowiskach, we wszystkich urzędach pojawili się pociotkowie
Rajapaksów, którzy napychali sobie kieszenie państwowymi
pieniędzmi, rosły ceny, mniejszości czuły się zahukane. Jak-
by tego było mało, na ulice wychodzili mnisi, którzy prote-
stowali przeciwko nie-buddystom, twierdząc, że ci nadal są
zbyt wpływowi.

***

Twarz prezydenta trudno było przeoczyć. Już w terminalu lot-


niska przyjezdnych witał słusznych rozmiarów portret przy-
wódcy, który oprócz buddyjskich chorągiewek i posągów był
pierwszym rzucającym się w oczy widokiem odróżniającym
port lotniczy Bandaranaike od innych lotnisk. Była to twarz
mężczyzny wyglądającego na pięćdziesiąt lat, o gęstych czar-
nych wąsach i szorstkim, topornym typie urody.
Ci, którzy wyruszali stąd w podróż po kraju, szybko orien-
towali się, że wąsata twarz będzie już stałym elementem
krajobrazu. Cała wyspa – od stołecznych skrzyżowań przez

kontynenty 
130

pobocza wiejskich dróg, górskie miasteczka i przystanki au-


tobusowe na południu aż po bazy wojskowe, stacje kolejowe
i miasta na północy – była oblepiona plakatami i bilbordami
z tym samym wizerunkiem. Na fotografiach prezydent za-
wsze był uśmiechnięty od ucha do ucha, ubrany w białą tunikę
i szal w patriotycznym kolorze kurakkanu, jednej z tutejszych
odmian prosa. Bez względu na miejsce i porę dnia w promien-
nym uśmiechu spoglądał na przechodniów niemal z każdego
słupa. Na niektórych przydrożnych tablicach jak Godzilla kro-
czył wśród mających dopiero powstać wieżowców, na innych
szczerzył się na tle sprzętu wojskowego, pozował z lokalnymi
działaczami swojej partii albo z namaszczonym na następcę
synem – od niedawna członkiem parlamentu. Gdzie indziej
pokazywano go z imponującymi portami, lotniskami i sta-
dionami, które powstawały właśnie, budowane przez przed-
siębiorców z Chin i finansowane zagranicznymi kredytami.
W sąsiedztwie parków i placów zabaw, w których budowie pre-
zydent miał widocznie swój udział, stały opatrzone okoliczno-
ściowymi hasłami blaszane tablice z jego twarzą, a przy nowo
otwieranych wiaduktach umieszczano solidne, marmurowe
stelle z wielojęzycznymi inskrypcjami na jego cześć – jakby ci,
którzy je postawili, chcieli dorównać poddanym starożytnych
władców, z których Lankijczycy są dumni.
O prezydencie układano pieśni, przedstawiano go
na portretach, banknotach i łukach triumfalnych. Od chwi-
li uzyskania niepodległości Lankijczycy nikogo nie otoczyli
tak potężnym kultem i chociaż złośliwcy w Kolombo szybko
zaczęli odmierzać dystanse liczbą bilbordów z Mahindą, to
dla większości wyspiarzy taki sposób okazywania przywód-
cy swojej wdzięczności był czymś naturalnym.

kontynenty
131 Tomasz Augustyniak

Mahinda Rajapaksa, człowiek, którego twarz była wszę-


dzie, był niemal powszechnie czczony. To on stał za zakoń-
czeniem wojny domowej i zgnieceniem separatystycznego
państewka, które przez wiele lat de facto istniało na północy.
Unieszkodliwiając Tygrysy, Rajapaksa i jego klan zapewnili
sobie bezwarunkową wdzięczność większości mieszkańców
i niemal królewską władzę.

Prosto z Azji

Tomasz Augustyniak od 2013 roku jest korespondentem polskich


i międzynarodowych mediów w Azji. Jego książka o Sri Lance pt.
Królestwo Buddy, z której pochodzą powyższe fragmenty, ukaże
się niebawem nakładem Wydawnictwa Literackiego.

kontynenty 
132

Jizerski Jára
Cimrman –
człowiek,
którego należało
wymyślić
Michał Kaczmarek
133 Podróże ze wskazaniem

Znacie czeskiego arcygeniusza? Bez którego


Edison nie wymyśliłby żarówki (a zwłaszcza
gwintu do niej), Skłodowska-Curie nie odkryłaby
polonu i radu (bo nie miałaby w czym), a Eiffel nie
postawiłby wieży w Paryżu (bo nie wiedziałby
jak)? Kompozytora, architekta, ginekologa-
‑samouka, podróżnika i artystę w jednej
osobie? Projektanta Kanału Panamskiego?
Obywatela Monarchii Austro-Węgierskiej, który
wysyłał listy protestacyjne do zaborcy, cesarza
Franciszka Józefa, na które ten nie odpowiadał,
„prawdopodobnie dlatego, że mały Jára prosił go
o to, żeby umarł lub abdykował w jakimś łatwym
do zapamiętania roku”? Znacie bohatera naszych
południowych sąsiadów – Járę Cimrmana?
Pojechałem w Jizerskie hory szukać jego śladów


134

Zima na przełomie 2013 i 2014 roku była dziwna. Dla


tych, którzy mieszkali na Opolszczyźnie albo Dol-
nym Śląsku, to jakby jej wcale nie było. Tylko kilka
styczniowych dni odczuwalnego mrozu i namiastka
dwudniowego śniegu o warstwie nie grubszej niż cu-
kier puder na szarlotce. W Sudetach zimy było niewiele
więcej. Ale i tak tam pojechaliśmy, aby zobaczyć, co z niej
w lutym zostało. A także dlatego, że nauczeni doświadcze-
niem spóźnionego poszukiwania czeskich kwater, noclegi
w Bedřichovie zarezerwowaliśmy w listopadzie. Nikt z nas
się wtedy nie spodziewał, że tak to będzie wyglądać i że to
w ogóle jest możliwe.
Mogło wydawać się to absurdalne. Jechać na biegówki
i rakiety śnieżne w Izery na tygodniowy pobyt, wiedząc
o tym, że śniegu jest tam jak na lekarstwo. Trzeba było wy-
brać Lubelszczyznę, gdzie owej zimy zaspy osiągały podob-
no wysokość czterech metrów i jej mieszkańcy bynajmniej
nie byli z tego powodu szczęśliwi. Mimo tego przed wyjaz-
dem regularnie sprawdzałem pokrywę śnieżną w internecie
co najmniej przez miesiąc. Ale nic to nie dało. Czesi na swo-
ich portalach niezmiennie wyświetlali od pięciu do dziesię-
ciu centymetrów w rejonie Bedřichova, poza narciarskimi
trasami zjazdowymi. A Norwegowie w swoich bezlitosnych
prognozach pogody przesuwali wyczekiwane opady śniegu
w coraz odleglejszą przyszłość, która wykraczała poza cza-
sowy horyzont mojego urlopu.
I wtedy sobie pomyślałem, że taką eskapadę można
zacząć tylko od czegoś nie mniej absurdalnego. Jej pa-
tronem stał się Jára Cimrman – czeski „geniusz znad
Izery” (jak nazwał go jeden z cimrmanologów), którego

kontynenty
135 Michał Kaczmarek

czechofilom, a tym bardziej Czechom, nie trzeba przed-


stawiać. Po raz pierwszy przeczytałem o nim w książce
Mariusza Szczygła Láska nebeská. I to z niej dowiedziałem
się, że w miasteczku Tanvald, leżącym pośród Jizerskich
hor, ów wielki człowiek od kilku lat miał swój pomnik.
Gdy zacząłem szukać głębiej, okazało się, że to dopiero
wstęp do tego, co Czesi stworzyli kilka lat później w nie-
dalekich od Tanvaldu Příchovicach.
Ale zanim o tym, najpierw wypada przytoczyć parę
słów o samym bohaterze, za Szczygłem i innymi, którzy
już poznali się na jego dziele. Ów największy czeski ge-
niusz i wszechstronny wynalazca, przyrównywany do Le-
onarda da Vinci, żył w czasach Monarchii Austro-Węgier-
skiej. Urodził się w Wiedniu, gdzieś w latach 1840-1893
(niektórzy podają nieco inny zakres dat). Jego ojciec – Le-
opold Cimrman – był czeskim krawcem, a matka – Marlen
Jelinek-Cimrman – austriacką aktorką. Tym samym już
w chwili narodzin nasz bohater znalazł się w jakiejś po-
lityczno-rodzinnej unii i odznaczał się dwunarodowością.
Potem uczęszczał równocześnie do czeskiej i niemieckiej
szkoły, aby ostatecznie utożsamić się z czeskim duchem
narodowym. Jak czytamy u Szczygła, Jára był genialnie
piszącym dzieckiem i wysyłał listy protestacyjne do za-
borcy, cesarza Franciszka Józefa, na które ten nie odpo-
wiadał, „prawdopodobnie dlatego, że mały Jára prosił go
o to, żeby umarł lub abdykował w jakimś łatwym do zapa-
miętania roku”.
Czasową nieścisłość i wspomniany wcześniej roz-
rzut lat urodzenia geniusza różni cimrmanologowie
tłumaczyli rozmaicie. Jedni twierdzili, że Cimrman

kontynenty 
136

nieustannie niszczył i fałszował wszelkie informacje


na swój temat, od fotografii po dokumenty, aby unie-
możliwić tworzenie swojej legendy. Podobno dlatego nie
zachował się prawie żaden wizerunek geniusza, oprócz
nieczytelnego i pozbawionego rysów kamiennego au-
topopiersia oraz domniemanego dziecięcego zdjęcia,
na którym jednoroczny Jára widnieje ze swoją siostrą
bliźniaczką. Problem w tym, że nie wiadomo, które z nich
miałoby być przyszłym geniuszem. Nieścisłość daty jego
urodzenia tłumaczono także faktem nietrzeźwości pro-
boszcza jednej z wiedeńskich parafii, który będąc zazwy-
czaj w stanie upojenia alkoholowego, dokonywał nieczy-
telnych wpisów urodzeń w księgach parafialnych. Tak jak
nie wiadomo, w którym roku Cimrman się urodził, tak
też nie wiadomo, kiedy dokładnie umarł. Według jednej
z wersji zginął tragicznie 9 kwietnia 1923 roku w Alpach
austriackich, gdy jako komiwojażer przekraczał przełęcz
Burgkammerklamm, niosąc na plecach maszynę do szy-
cia marki Singer. Oprócz rozbitej maszyny i resztek sur-
duta nie odnaleziono jednak jego ciała. Według innej
wersji po prostu zniknął ze swojej chaty w Liptákovie
położonej w Jizerskich horach.
Biografia Cimrmana roi się od wieloznaczności.
I może dlatego był tym, kim był. Lista jest długa. I z każ-
dym rokiem staje się coraz dłuższa. Maciej Zalewski
w artykule Gigant w jizerskiej mgle pisał o nim, że był „wy-
nalazcą, muzykiem, architektem, ginekologiem-samo-
ukiem, podróżnikiem i artystą”. W felietonie Szczygła
czytamy o tym samym geniuszu: „wynalazca, dramato-
pisarz, eksperymentator teatru, kompozytor, dentysta,

kontynenty
137 Podróże ze wskazaniem

filozof, narciarz, globtroter (zdobył biegun północny),


przyjaciel i nauczyciel Alberta Einsteina”. Ewa Ciszew-
ska, w szkicu Superman czeskiej kultury – Jára Cimrman,
skupiła się na jego pionierskich zasługach w dziedzinie
kinematografii, wszak Cimrman pracował także jako re-
żyser w Hollywood, a jego „drobiowy horror” Kury (Slepi-
ce) miał zainspirować Alfreda Hitchcocka do nakręcenia
słynnych Ptaków. Do tego wszechstronnego wizerunku
można by jeszcze dorzucić inne profesje przypisywane
Cimrmanowi przez badaczy jego spuścizny, m.in. obie-
żyświata, pisarza, pedagoga, malarza, rzeźbiarza, aktora,
konstruktora, naukowca.
Warto także zajrzeć na stronę www.cimrman.at, gdzie
znajdziemy „Cimrmanův zpravodaj”, czyli „Biuletyn Cimr-
mana”. Tam można się dowiedzieć o wielu innych dokona-
niach tego wszechstronnego człowieka. To on miał przedło-
żyć rządowi amerykańskiemu projekt Kanału Panamskiego.
W Paragwaju założył teatr lalkowy, a w Wiedniu szkołę kry-
minalistyczną, muzyczną i baletową. Był wynalazcą wtyczki
do kontaktu zakończonej metalową rączką, czyli niezawod-
nego narzędzia dla samobójców. Jako przyjaciel hrabiego
Ferdynanda Zeppelina był współkonstruktorem pierwszego
sterowca, którym wspólnie mieli dolecieć do Brukseli, ale
wiatry zepchnęły ich jakimś cudem do Polski. Na ścierni-
sku pod Warszawą, gdzie szczęśliwie wylądowali, Cimrman
napisał jedno ze swoich dzieł operowych zatytułowane Proso,
o czym dowiadujemy się z felietonu Szczygła.
Prócz tego w artykule Agaty Firlej zatytułowanym
I na cóż ten naród Europie? można przeczytać między inny-
mi, że Jára był również konstruktorem prototypu pralki

kontynenty 
138

elektrycznej, wynalazł okulary do patrzenia wstecz i bary


dla psów, a jako pracownik fabryki szwajcarskich zegar-
ków udzielał „wskazówek” alpejskim akuszerkom, odno-
sił też sukcesy pedagogiczne oraz zreformował szkolnic-
two w Galicji.
Wielkość tego czeskiego geniuszu spotykała się i z inny-
mi wielkimi umysłami. Niektóre może nawet przerastała.
To nie kto inny, ale właśnie Cimrman miał pomóc Ediso-
nowi w wynalezieniu żarówki, a w szczególności gwintu
do niej, i to dlatego w Czechosłowacji żarówki nazywano
„jarówkami”. Jára wspierał badania Marii Skłodowskiej-
-Curie, gdy przywiózł dla niej 45 beczek rudy uranowej
z Jachýmova. Miał też swój doradczy udział w zaprojekto-
waniu ostatecznego kształtu wieży Eiff la w Paryżu. Zasu-
gerował korzystną poprawkę w komponowanym przez Jo-
hanna Straussa (syna) walcu Nad pięknym modrym Dunajem,
a ponadto natchnął tegoż kompozytora do napisania operet-
ki Zemsta nietoperza. Antoni Czechow rzekomo zatytułował
swój słynny dramat Trzy siostry z inspiracji przypadkowego
spotkania z czeskim twórcą. Ernest Hemingway miał o nim
powiedzieć: „Jego imieniem nazwałem nieznaną rybę”,
a sam Zygmunt Freud wyraził się podobno o Cimrmanie:
„Był jedynym moim pacjentem, któremu udało się wywołać
u mnie kompleks”.
A więc wobec takiego ogromu geniuszu należałoby
raczej zapytać, kim Cimrman nie był? Tak jakby w jego
postaci skumulowały się i znalazły wyraz wszystkie ludz-
kie aspiracje, marzenia, tęsknoty za wielkością, za by-
ciem „kimś”, a może przede wszystkim czeskie tęsknoty
za bohaterem narodowym, którego nie ma. Bo też, jak

kontynenty
139 Michał Kaczmarek

napisała Agata Firlej: „Jára Cimrman ucieleśnia marzenie


małego narodu o byciu wielkim, a jednocześnie oczyszcza
poprzez śmiech”.
No właśnie, taki wszechstronny i utalentowany ludzki
ideał. Dla wielu wyglądałby dobrze i pięknie, gdyby nie
fakt, że Jára Cimrman był postacią fikcyjną. Jakoś osobi-
ście mi to nie przeszkadzało, gdy dreptałem po izerskich
śladach nieistniejącego człowieka. Już wtedy wiedziałem,
że jego głównymi twórcami są Ladislav Smoljak, Zdeněk
Svěrák i Jiří Šebánek, którzy w latach sześćdziesiątych
XX wieku założyli jak najbardziej istniejący praski Te-
atr Járy Cimrmana. I to od tego wszystko się zaczęło,
a właściwie od pewnej audycji radiowej pt. Bezalkoholo-
wa Winiarnia pod Pająkiem, w trakcie której, w 1966 roku,
podano wiadomość o odnalezieniu rękopisu nieznanego
czeskiego geniusza Járy Cimrmana. I dalej potoczyło się
samo. Cimrman okazał się autorem przypadkowo od-
nalezionych po latach licznych sztuk teatralnych. Mia-
ły mnóstwo wydań książkowych i są wciąż wystawiane
właśnie w Teatrze Járy Cimrmana, gdzie każdy spektakl
jest poprzedzony specjalnym, cimrmanologicznym semi-
narium, poświęconym jego dokonaniom. Powstało tak-
że kilka filmów o czeskim arcygeniuszu, chociażby ten
najsłynniejszy Jára Cimrman śpi (Jára Cimrman ležící, spi-
ci, reż. Ladislav Smoljak, 1983). Żałowałem jedynie, że to
pełne, już dwukrotnie wznawiane wydanie dzieł (Hry
a semináře. Úplné vydání, 2009, 2010, 2021), które znala-
złem w katalogu czeskiej Biblioteki Narodowej, nie zosta-
ło jeszcze przetłumaczone na polski. Ale przypuszczam,
że to wcześniej czy później nastąpi. Na szczęście w kilka

kontynenty 
140

lat po tym, gdy dotarłem do Příchovic, natknąłem się


na polskie tłumaczenie wybranych pism poświęconych tej
wielkiej postaci, który to wybór zatytułowano Zapoznany
geniusz czeski i opublikowano w „Literaturze na Świecie”
już w 1973 roku. Jego autorami byli wspomniani wyżej
Ladislav Smoljak, Zdeněk Svěrák, Jiří Šebá­nek oraz Karel
Velebný. Po lekturze oryginalnych tekstów cimrmano-
logów moja wiedza, a także niniejsza opowieść o życiu
i dziełach Cimrmana stała się tym bardziej bogata w fak-
ty i cytaty, a niezwykła postać mistrza nabrzmiała tym
większym geniuszem.
Cimrman był zaraźliwy. W swoich niezliczonych do-
konaniach rozrastał się i przenikał przez granice państw
i rozsądku. Jego ślady wciąż się pojawiają, jakby znie-
nacka, lokalnie, pączkują i nadal są odnajdywane w róż-
nych miejscach Europy, a nawet świata. Dlatego z każ-
dym rokiem Cimrman staje się coraz bardziej globalny
i uniwersalny.
Z taką mniej więcej świadomością Cimrmana wjecha-
łem w Jizerskie hory, aby oprócz jego wymiaru globalne-
go zobaczyć go w jego wymiarze lokalnym. A zaczęliśmy
od Příchovic, bo było nam po drodze, jadąc od Jakuszyc
przez Harrachov i Kořenov w stronę Bedřichova. Niby był
luty, ale gdy podchodziliśmy na Hvězdę, śnieg nie sięgał
nam nawet do kostek. Na szlaku w lesie był ubity i zmro-
żony, a na łąkach wystawały zeszłoroczne trawy schnące
na słońcu. Już wiedzieliśmy, że śniegiem się nie nacieszy-
my podczas tygodniowego pobytu. Ale za to już pod wie-
żą Štěpánką na Hvězdzie uśmiechnąłem się pod nosem
po raz pierwszy.

kontynenty
141 Podróże ze wskazaniem

Tuż obok wieży widokowej zastałem kamień z tablicą


pamiątkową poświęconą nie komu innemu, ale właśnie
Cimrmanowi. Wystawili ją cimrmanologowie na pamiątkę
Ekspedycji Ałtaj-Cimrman 2007, której patronowali twór-
cy Teatru Járy Cimrmana. Bowiem najwyraźniej i w górach
Ałtaj w swoim czasie przebywał czeski arcygeniusz, gdzie
podobno próbował pozyskać eliksir młodości z rogów re-
niferów, o czym pisała Krystyna Kardyni-Pelikánová. Nie
wiem, czy uczestnicy współczesnej ekspedycji wyruszyli
w Ałtaj w poszukiwaniu śladów swojego bohatera, wiem
tylko, że mieli zdobyć jeden z bezimiennych szczytów i na-
zwać go Górą Járy Cimrmana. Jak głosił napis na pamiąt-
kowej tablicy, ekspedycja została zainicjowana na Štěpánce
(958 m n.p.m., dnia 9.6.2007), prowadziła przez tatrzański
Łomnicki Szczyt (2634 m n.p.m., dnia 17.7.2007) i osiągnę-
ła swoje apogeum w Ałtaju na Górze Járy Cimrmana (3610
m n.p.m., dnia 10.8.2007). To musiało być poświęcenie.
I wszystko w imię idei, która zataczała coraz szersze i ogól-
noświatowe kręgi.
Gdy zeszliśmy z Hvězdy do Příchovic, ciągle było mi
mało cimrmanowskiej esencji. Namówiłem znajomych,
abyśmy podeszli do chaty „U Čápa”, czyli „U Bociana”.
Jakby wbrew porze roku na jej kominie stała atrapa wiel-
kiego bociana, a w pobliżu mieściło się, powstałe w 2013
roku, „Muzeum Cimrmanovy doby” albo „Muzeum Cimr-
manowskich Czasów”. Wyrastało z niego coś na kształt
wieży widokowej o nazwie „Maják Járy Cimrmana”. To
nie była zwyczajna wieża, bowiem czeski maják okazał
się polskim odpowiednikiem „latarni morskiej”. A więc
drewniana „Latarnia Járy Cimrmana” pośród Jizerskich

kontynenty 
142

hor, w kraju pozbawionym dostępu do morza, przywią-


zana do ziemi linami, aby jej wiatry nie powaliły, a także
dlatego, żeby nie uleciała w niebo wraz z oparami cimr-
manowskiego absurdu. To mogli wymyślić tylko Czesi.
W ulotce muzealnej napisano, że według relacji naocz-
nych świadków sam Cimrman podczas swoich wędró-
wek po liptákovskiej ziemi myślał o postawieniu „wieży,
nie niepodobnej do tej paryskiej” („věže, ne nepodobné
té pařížské”) i stąd zrodził się pomysł jej wzniesienia
w Příchovicach, na cześć mistrza. W istocie, „latarnia
morska” postawiona w górach realizowała cimrmanow-
skie idee w stopniu absolutnym. Być może tutaj poziom
poczucia absurdu w świadomości moich znajomych
został przekroczony, bo tylko Agnieszka zdecydowała
się wejść ze mną do centrum cimrmanowskiego świata,
do muzeum fikcji, nonsensu i mistyfikacji.
W punkcie sprzedaży biletów mieścił się sklepik.
Na ścianach, półkach i gablotach, z każdej strony, poja-
wiał się Cimrman. A właściwie jego imię i nazwisko, cy-
taty z jego dzieł oraz cała cimrmanologiczna symbolika
w sepii. Na pocztówkach, kartkach, magnesach, plakiet-
kach, płytach, książkach, kalendarzach i na całych zastę-
pach innych gadżetów. A więc Cimrman to także biznes.
Przypuszczam, że całkiem dochodowy. Gdyby były polskie
przekłady jego dzieł, to pewnie bym kupił, ale nie było.
Mnie jednak ciągnęło do samego muzeum i na wieżę, która
przypominała latarnię.
Za drewnianymi drzwiami muzeum eksponatów było
sporo. Nie wszystkie dotyczyły Cimrmana, ale mimo to
sprawiały wrażenie, że w jakiś sposób są z nim związane,

kontynenty
143 Michał Kaczmarek

a jeśli nie z nim, to z jego ideami i epoką. Słabe oświetlenie


tworzyło we wnętrzu atmosferę półmroku. Stare sprzęty
przywodziły na myśl wiek XIX lub przełom XIX i XX.
Na honorowym miejscu stało oczywiście popiersie Járy
z nieczytelnymi rysami twarzy. Nie wiem, czy było ono tym
oryginalnym, o którym pisał Szczygieł, że uległo zatarciu,
bo przez lata służyło jako manekin w zakładzie kapeluszni-
czym, gdzie nakładano na nie filcowe kapelusze, które były
formowane gorącą parą. Dlatego twarz Cimrmana każdy
musiał wyobrazić sobie sam.
Jedna z gablot była zatytułowana „Obieżyświat Jára
Cimrman”, w której obok lampy karbidowej, gigantycznej
strzykawki do usypiania słoni i jakiejś busoli przypomi-
nającej kompas, znalazło się coś w rodzaju elektrycznego
wibratora do masażu, który Cimrman podarował nieja-
kiej Erice T. A znowu inna gablota o tytule „Fotoateliér
Járy Cimrmana” zawierała stare sprzęty fotograficzne
i wielką żarówkę opatrzoną podpisem „járovka”. Tuż po-
niżej gabloty wystawiono rycinę przedstawiającą olbrzy-
mi, cimrmanowski aparat fotograficzny z wiśniowego
drzewa, którym można było robić megafotografie o wy-
miarach dwa i pół na trzy metry.
Kawałek dalej, w gablocie na ścianie, znalazły się re-
kwizyty dotyczące letnich i zimowych sportów. Wśród
nich wypatrzyłem stare wiązanie narciarskie, które za-
chowało się z wyprawy czeskiego podróżnika na biegun
północny. Niektórzy twierdzą, że Cimrman bieguna
północnego nie zdobył, bo podobno ominął go o siedem
metrów, gdy uciekał przed wygłodniałym plemieniem
Mlasków. W związku z jego wyprawą polarną na nartach

kontynenty 
144

pomyślałem, że skoro przez szereg lat przebywał w tutej-


szych okolicach, to zapewne mógł szusować na nartach
także po Jizerskich horach.
A potem, tuż obok wiązania, zauważyłem wiekową ły-
żwę, na której Cimrman miał pokonywać w błyskawicznym
tempie zamarznięte powierzchnie jeziora. Nie podpisali tyl-
ko, którego. Może akurat śmigał po którymś z tych licznych,
sztucznych, izerskich zalewów, które powstawały jeszcze
przed pierwszą wojną światową, tam, gdzie budowano za-
pory, czyli „přehrady”: Bedřichovską, Jablonecką albo Souš-
ską. Ale to tylko domniemania i spekulacje w cimrmanow-
skim stylu.
Oprócz wymienionych eksponatów, salę muzealną za-
pełniały także inne rekwizyty z dawnej epoki. Jakieś me-
ble kuchenne i pokojowe, ławka szkolna z tablicą, stroje,
walizki podróżne, rower, dziecięce zabawki, instrumenty
muzyczne. A ponadto urządzenia i sprzęty wymyślone
przez Cimrmana lub przez niego używane, reprodukcje
jego wynalazków, grafiki pomysłów i projektów, mniej
lub bardziej absurdalne, z których jedne wydawały się
całkiem przydatne i praktyczne, a inne znów absolut-
nie bezużyteczne.
Największe wrażenie w muzeum zrobiła jednak
na mnie „Přenosná turistická značka Dr. Wasserfalla”,
co można by rozumieć jako „Przenośny znak turystycz-
ny dr Wasserfalla”. Był to równo przycięty pieniek drze-
wa z wmontowaną weń skórzaną rączką od walizki oraz
z wymalowanym na korze symbolem czerwonego szlaku
turystycznego. Niby nic wielkiego, dwa przedmioty i dwa
symbole bliskie sobie, turystyczny i podróżny, złączone

kontynenty
145 Podróże ze wskazaniem

w jeden, ale za to jaki! I wtedy pomyślałem sobie, że pro-


stota zestawień potrafi zaskakiwać i rzeczy zwyczajne czy-
ni niezwyczajnymi. Może na tym polega geniusz?
Choć podpis wskazywał na autorstwo kogoś innego,
to idea owego znaku wydawała się iście cimrmanowska.
Taki przenośny symbol szlaku turystycznego dawał nie-
ograniczone możliwości, niezliczone kombinacje i wa-
rianty poprowadzenia kogoś ku czemuś. Bo co można zro-
bić z czymś takim, jak przenośna „značka”? Przestawić,
przenieść, zmylić, wyprowadzić kogoś w pole, sprowadzić
na manowce, wpuścić w maliny, ale też równie dobrze do-
prowadzić do celu.
Pomyślałem, że ów znak wykraczał poza geograficz-
ne ramy przestrzeni, do których każdy szlak przypisany
jest na stałe. Bo gdyby chciało się oznaczyć taki przenośny
szlak na mapie, powstałby nierozwiązalny problem karto-
graficzny. Okiełznać zmienność na stałej mapie. Bo szlak
sam w sobie jest czymś stabilnym, podczas gdy istotą prze-
nośnego znaku była zmienność. A więc absolutne zaprze-
czenie szlaku turystycznego. Taki wynalazek mógłby się
sprawdzić wśród przewodników. Mogliby nosić ów pieniek
ze sobą w przypadku prowadzenia niezbyt rozgarniętych
grup. Żeby się nikt nie zgubił. Może tak mogłaby wyglądać
esencja turystyki grupowej wyniesionej na wyżyny absurdu.
I potem zastanawiałem się tylko, jak na ten wynalazek zare-
agował prezes Klubu Czeskich Turystów?
Ale to jeszcze nie był koniec. Z zamkniętych podziemi
muzealnych, wchodząc na „Maják Járy Cimrmana”, wznie-
śliśmy się ku otwartym przestrzeniom. Latarnia wyda-
wała się skomplikowana w swej drewnianej konstrukcji,

kontynenty 
146

w gęstwinie krzyżujących się licznych desek, belek i spi-


ralnych schodów, choć u dołu była przeszklona. Im wyżej
wchodziliśmy, tym bardziej wiało.
Ta latarnia poszerzała wyobraźnię geograficzną ob-
serwujących. Bo na tamtejszych miniaturowych i do-
okolnych panoramach pomysłodawcy wygrawerowali nie
tylko nazwy okolicznych lub widocznych miejsc, ale także
tych odległych i pozornie nieosiągalnych, które wyzna-
czały kierunki świata i tworzyły w wyobraźni niewidocz-
ne i potencjalne horyzonty. Być może niektórzy bardziej
wnikliwi lub wrażliwi obserwatorzy, stojąc na tej wie-
ży, mogli doświadczać bliższych i dalszych majaków.
Na lewo od Świeradowa Zdroju widniały norweskie Lo-
foty, a po jego prawej stronie Spitsbergen i zaraz obok
Jizerka. Gdzieś między Ještedem a Libercem rysowały
się w wyobraźni Kanada i Alaska, a między Náchodem
a Ostravą wyrastały Elbrus i Mount Everest. Na innych
fragmentach panoramy, w bliskich i dalekich perspekty-
wach, przeplatały się ze sobą Mariánská hora i Edynburg,
Černá hora, Desná, Hamburg i Sněžné věžičky. A gdy
spojrzało się w jeszcze innych kierunkach, to oczyma
wyobraźni można było dolecieć do Paryża, Nowego Jor-
ku albo Sydney. Wszystko zdawało się być w zasięgu ręki
albo wzroku, bo „maják” Cimrmana-podróżnika, stoją-
cy na izerskiej ziemi, stawał się geograficznym centrum
świata. Stamtąd można było wyruszyć w dowolnym kie-
runku. Wystarczyło tylko wybrać którąś z tych nazw.
Niektóre z nich było mi dane zobaczyć już wcześniej, ale
inne wciąż czekały. A Cimrman podsycał apetyt na po-
dróże i drażnił wyobraźnię.

kontynenty
147 Michał Kaczmarek

Może właśnie dlatego szczególnie bliską i wartościową


wydała mi się postawa Cimrmana jako doświadczonego
obieżyświata, człowieka ogarniętego wielkim pragnieniem
poznawania i odkrywania, międzykontynentalnego glob-
trotera, ale też podróżnika lokalnego, ceniącego własną –
izerską – małą ojczyznę. I za to go podziwiałem, nawet jeśli
był tylko uczestnikiem podróży domniemanych i zmistyfi-
kowanych, a więc czysto literackich.
Właściwie to Cimrman był trochę jak Odyseusz, ale
w wymiarze globalnym, który przemierzył obie półkule
świata, a na starość powrócił do Liptákova – swojej czeskiej
„małej Itaki”, jak zapisałby to Stanisław Vincenz. Trudno by-
łoby ostatecznie odpowiedzieć na pytanie: gdzie Cimrman
nie był? Choć, jak czytamy w reportażu Agaty Grabowskiej
Stopy we mgle, istnieją i takie miejsca jak kamienica przy
ulicy Anenská 26 w Brnie, na której umieszczono tablicz-
kę informującą, „że w tym domu – co udowodniono ponad
wszelką wątpliwość – nigdy nie mieszkał i nie pracował Jára
Cimrman”. Niewykluczone, że kiedyś jakiś cimrmanolog
odkryje jednak dowód świadczący o tym, że Jára wpadł tam
na chwilę w sobie wiadomym celu.
A więc, gdyby zajrzeć do źródeł i prac cimrmanologów,
to wyszłaby z tego kompletna lista kontynentów od Europy,
przez Afrykę, obie Ameryki, Azję aż po Australię i Antark-
tydę, które Cimrman odwiedził. Dużo trudniejsze byłoby
wskazanie tych wszystkich podróży do miejsc, w których
czegoś dokonał i gdzie w jakiś sposób się zapisał, bowiem
ich liczba wciąż rosła w kolejnych odkryciach. Stąd tutaj
można by się pokusić tylko o parę wybranych i wyjątkowych
przykładów, między innymi tych wspomnianych w wyborze

kontynenty 
148

Zapoznany geniusz czeski Ladislava Smoljaka i pozosta-


łych współautorów, ale też wskazanie tych pochodzących
z innych opracowań cimrmanologów (które wymieniłem
na końcu opowieści).
Jára Cimrman jako woźny w polskim cyrku „Krakowiak”
odbył wielkie tournée po Bliskim Wschodzie i północnej
Afryce. W Casablance założył ogród zoologiczny. W Toron-
to opatentował swój pierwszy wynalazek, czyli „maszynę
do pisania z okrągłym wałkiem przesuwającym się z prawa
na lewo”. Pracował jako operator, montażysta i reżyser fil-
mowy w wytwórni filmowej 20th Century Fox w Hollywo-
od. Brał udział w ekspedycji meteorologów na Antarktydę,
gdzie prowadził „owocne badania nad poziomem inteli-
gencji pingwinów”. W Arktyce odkrył śnieżnego człowieka
i podobno zdobył biegun północny. W Sztokholmie studio-
wał filozofię praktyczną i zajmował posadę kapelmistrza
gwardii królewskiej. Był asystentem na wydziale psychiatrii
ekonomicznej w Wiedniu, gdzie spotykał się i współpraco-
wał z Zygmuntem Freudem. Będąc komiwojażerem, z ma-
szyną do szycia na plecach, wędrował przez przełęcze Alp
austriackich. Zakładał kurze fermy pod Brukselą. Pracował
„nad aleją rzeźby naiwnej w Małych Karpatach”, a także w fa-
bryce szwajcarskich zegarków. W Zurychu miał spotkać się
z Albertem Einsteinem, z którym korespondował. W górach
Galicji eksperymentował z fotografią i wielkoformatowym
malarstwem, a miejscowym góralom zaproponował swój
projekt kolejki linowej. Przebywał na stypendium w Pata-
gonii, a w Paragwaju stał się pionierem tamtejszego teatru
lalek oraz wynalazł „ożywione drewno”. Podczas pobytu
w Australii zamierzał wybudować pod Melbourne fabryczkę

kontynenty
149 Podróże ze wskazaniem

wody sodowej, po czym w tamtejszym klasztorze popów


prawosławnych nauczał tańca i śpiewu w gigantycznym
chórze liczącym ośmiuset pięćdziesięciu członków. Przeby-
wał także w Sydney, gdzie dawał pokazy nurkowania z wy-
puszczanymi ze skafandra bąbelkami powietrza. Ponadto
na terenie Australii nauczał w „tubylczej szkole szczepu
Wampejów”, gdzie wprowadził własny system pedagogicz-
ny, natomiast jednemu z tamtejszych urzędów pocztowych
przedłożył projekt reorganizacji usług pocztowych pole-
gający na wysyłaniu listów ekspresowych za pomocą wy-
strzałów artyleryjskich, co jednak się nie sprawdziło, gdyż
skutkowało ubywaniem liczby adresatów. W górach Ałtaj
próbował wytworzyć eliksir młodości z rogów reniferów.
W szkole dla dziewcząt w tybetańskiej Lhasie „wykładał
historię muzyki marszowej oraz historię ślepej amunicji”,
a za sprawą własnych reform dźwignął „tybetańskie szkol-
nictwo wojskowe na niesłychany poziom”.
Mimo wiatru stałem na wieży i poddawałem się pory-
wom wyobraźni sięgającej daleko za horyzont. Patrzyłem
z góry także na liptakovską ziemię, która była równocześnie
izerską. To właśnie do Liptákova miał powrócić Cimrman
u schyłku życia, dzięki czemu spełnił swoje marzenie o uj-
rzeniu czeskiej ojczyzny, za którą tęsknił podczas podróży.
Podobno przebywał tu i tworzył od 1902 roku do początków
pierwszej wojny światowej. To właśnie w Liptákovie odna-
leziono rękopisy czeskiego geniusza. Co prawda, Liptákov
poza fikcją nie istniał, ale jak najbardziej istniało coś ta-
kiego, jak mikroregion Pojizeří, do którego Liptákov miał
się zaliczać. W ten sposób geografia fikcyjna mieszała się
z rzeczywistą.

kontynenty 
150

Mimo rozbudzonych apetytów podróżniczych rozcho-


dzących się wokół „Latarni Járy Cimrmana”, w kolejnych
dniach poprzestaliśmy tylko na wędrówkach po Jizerskich
horach. Mistrz wciąż za mną chodził, a może to ja cho-
dziłem za nim. Próbowałem odczytać treść i sens wiersza
Tady pobudu, niby jego autorstwa, który widziałem wypi-
sany na drewnianej deseczce „U Čápa” oraz w muzealnej
ulotce. Opiewał on uroki sielskiej i pięknej krainy leżącej
nad Kamenicą i Jizerą, zamieszkałej przez dobrych lu-
dzi. Być może kraina ta miała moc uzdrawiającą i twór-
czą, bo w zranionej duszy ludzkiej, zachwyconej okolicą,
wyzwoliła potrzebę postawienia tutejszej wieży. Przynaj-
mniej tak to sobie tłumaczyłem.
A potem przyszedł dzień, gdy Jizerskie hory zasnuły się
chmurami. I to był ten właściwy moment, kiedy należa-
ło się udać w jeszcze jedno miejsce. O mglistym poranku,
razem z Agnieszką, stanąłem w Tanvaldzie przed kinem
„Jas Járy Cimrmana”. Na jego balkonie stał pomnik o wy-
mownym tytule: „Jára Cimrman we mgle”. W szklanej bry-
le zmatowiałego szkła można było dostrzec zarys postaci
z walizką w jednej ręce. Tak, nie mogło być inaczej, tylko
we mgle, w izerskiej mgle. Więc Cimrman wciąż pozosta-
wał nierozpoznany.
Gdy tego dnia byliśmy w Tanvaldzie, mogliśmy jeszcze
wyruszyć tamtejszą „Ścieżką Rowerową Járy Cimrmana
albo Na rowerze dookoła Liptákova” („Cyklostezka Járy
Cimrmana aneb na kole okolo Liptákova”), która wiodła
z Návarova, przez Tanvald-Šumburk, aż do wielokrotnie
przez nas przekraczanego i doskonale nam znanego, tu-
rystycznego przejścia granicznego Jizerka-Orle, na rzece

kontynenty
151 Michał Kaczmarek

Izerze. Lokalna ulotka, którą – jeśli dobrze pamiętam –


znalazłem w punkcie informacji turystycznej w Tanvaldzie,
głosiła, że ta ścieżka rowerowa miała dziewięć przystanków
opatrzonych tablicami poświęconymi doświadczeniom i do-
konaniom Cimrmana.
Był na nich zatem: budowniczym mostu w Navarovie;
wizjonerem radzącym miejscowym szukać złota w potoku
w okolicach wsi Zlatá Olešnice; świadkiem bijatyki w go-
spodzie „U Labuté” w Tanvaldzie; pedagogiem i sportow-
cem propagującym zimowe wyścigi z plecakiem lub waliz-
ką w Českim Šumburku; odkrywcą w części Desnej zwanej
Sladká Dirá, gdzie miał po raz pierwszy spotkać swoją mi-
łość Mariankę; doradcą w technice podchodzenia po scho-
dach na Mariánską horę („Do kopce je lépe po schodech,
aneb Jdeš po rovině a jdeš vlastně do kopce”, którą to zawiłą
myśl tak objaśniła mi znajoma tłumaczka języka czeskiego,
Helena: „Pod górę lepiej po schodach, czyli idziesz po pła-
skim i idziesz właściwie pod górę”); prorokiem, który prze-
widział katastrofę budowlaną i pęknięcie zapory na rzece
Bilá Desná; obieżyświatem, który gdzieś na izerskim grzbie-
cie o nazwie Vlašský hřbet dumał nad swoimi kolejnymi
podróżami. Ostatnia tablica stała przy granicznym moście,
na przejściu Jizerka-Orle, z której wynikało, że tutaj Cimr-
man przekroczył Jizerę i udał się na poszukiwanie torów
kolejowych, aby wsiąść do najbliższego pociągu i być może
wyruszyć gdzieś dalej w nieznane.
To na tej rowerowej trasie, co roku w lecie odbywała
się „Spanilá jízda” cyklistów na zabytkowych rowerach
i w dawnych strojach. My mimo wszystko się nie zdecydo-
waliśmy, ze względu na brak rowerów i niesprzyjającą porę

kontynenty 
152

roku. Zamiast tego weszliśmy na Černostudniční hřbet, aby


ostatecznie dojść do wioski Nová Ves nad Nisou. Ciekawe,
że im wyżej wchodziliśmy i im bardziej oddalaliśmy się od
mglistego Cimrmana, tym bardziej podnosiły się chmury.
I w tym miejscu tych niby-zimowych wędrówek urwał
nam się cimrmanowski wątek. Choć gdyby wyruszyć po jego
wszystkich możliwych i niemożliwych śladach rozsianych
po całej Czeskiej Republice, to o Cimrmanie można by snuć
opowieści w nieskończoność. A i w okolicach izerskich
na pewno by się jeszcze coś znalazło. Chociażby taka osada
Saň, leżąca przy granicy z Polską na Frýdlantskiej pahor-
katinie (czyli czeskim Pogórzu Izerskim), gdzie trafiliśmy
w 2022 roku za sprawą znajomego przewodnika sudeckie-
go – Marka, i natknęliśmy się na ślad muzycznych zasług
Cimrmana, który – jak się okazało – miał swój udział rów-
nież w historii rocka. Napis, na tabliczce zawieszonej na pło-
cie uroczej knajpki w osadzie Saň, w swobodnym tłumacze-
niu na język polski głosił mniej więcej tak:
„W tym miejscu nad stawem stał młyn z piekarnią,
a od 11 do 30 września 1947 roku mieszkał w tych oko-
licach jeden z najwybitniejszych Czechów, słynny peda-
gog, lekarz kobiecego wnętrza, antropolog, entomolog,
budowniczy, wynalazca, geniusz, który rozszyfrował
ENIGMĘ, muzyk-jazzman i alpinista Jára Cimrman.
W pięknym otoczeniu dawnego dworu Waldsteinów wiel-
bił miejscowe dziewczęta o pięknych kształtach, a z tę-
gimi facetami pił mocne piwo i tworzył. Stąd po jednej
z nieprzespanych nocy spędzonej z jeszcze niewypędzo-
nymi przyjaciółmi, Mistrz tak bardzo emocjonalnie od-
dał się tutejszemu folklorowi, że aż spadł z miejscowej

kontynenty
153 Podróże ze wskazaniem

skały. A gdy tak się toczył i toczył, uderzył się w głowę!


»I wtedy mistrza olśniło«! Rock – rolka – talent muzycz­
ny. Tak narodził się rock and roll. Zadzwonił do kilku
swoich przyjaciół z czasów wojny, takich jak Bo Diddley,
Buddy Holly, Jerry Lee Lewis, Chuck Berry, i zaczął grać.
Świat oszalał! Ta grupa zaczęła znacząco wpływać na no-
wych autorów Paula Ankę, Pata Boone’a, Roya Orbisona
i wreszcie na Elvisa Presleya. Bardzo Ci za to dziękujemy
Jarku. Śpiewacy i pijacy z Saň – Can (Zahne)”.
Imieniem arcygeniusza nazwano już niejedną ulicę, na-
brzeże, a nawet planetoidę, nie mówiąc już o jego tablicach,
pomnikach i innych miejscach, które upamiętniają i sławią
jego dzieła. Z pewnością będzie tego więcej, bo cimrma-
nowska obsesja wielkości wzrasta. Na szczęście pewien
człowiek – Radek Laudin – już podjął próby ogarnięcia tej
mnogości i napisał dwie przewodnikowe książeczki: Křížem
krážem po stopách Járy Cimrmana (2012) oraz Památná místa
Járy Cimrmana (2016). Obiecałem sobie, że może kiedyś je
kupię. Ponadto całe to bogactwo i różnorodność dotychcza-
sowych cimrmanowskich miejsc przybliżył oraz próbował
uporządkować i sklasyfikować także Krzysztof Kołodziej-
czyk w ciekawym artykule Fenomen Járy Cimrmana w perspek-
tywie turystycznej.
Z jednej strony mógłbym tak zamknąć tę opowieść
i napisać: jizerski Jára Cimrman, czyli człowiek, które-
go nie było. Jára Cimrman, czyli wielka mistyfikacja, tak
jak ówczesna zima, w której się znaleźliśmy. Tylko na-
sza jizerskoczeska eskapada z Cimrmanem w tle okazała
się realna. Z drugiej strony, po tym wszystkim, co o nim
napisano, co wystawiono i sfilmowano, może należało

kontynenty 
154

przyznać rację Czechom. I po prostu przywołać wypo-


wiedź starszej pani z muzeum w Liptákovie (pojawiającej
się w filmie Jára Cimrman śpi), która z kamienną twarzą
zaświadczała: „Największym światowym pisarzem, wy-
nalazcą, malarzem, fizykiem, narciarzem i filozofem
w ciągu ostatnich stu lat był wielki Czech Jára Cimrman.
Możemy o tym dyskutować, możemy się z tym nie zga-
dzać, ale to jest jedyne, co możemy zrobić”. A więc Jára
Cimrman istniał, ale inaczej, na swój sposób: „Stał się
geniuszem, którego należało wymyślić, ponieważ go nie
było – jak powiadają Czesi”.

Wybrana literatura:
„Cimrmanův zpravodaj” [„Biuletyn Cimrmana”], https://www.
cimrman.at/ . Data dostępu: 17.02.2022.
Ciszewska Ewa, Superman czeskiej kultury – Jára Cimrman, [w:]
Sztuka ma znaczenie, pod red. Dagmary Rode, Marcina Skła-
danka, Macieja Ożoga, Łódź, Wydawnictwo Uniwersytetu
Łódzkiego, 2020, s. 185-200.
Firlej Agata, I na cóż ten naród Europie? Czeska autoironia, „Tygo-
dnik Powszechny” 2008, nr 8, s. 37.
Gierowski Piotr, Jára Cimrman, geniusz urojony? Kilka uwag
o najwybitniejszym Czechu i czeskiej tożsamości narodowej,
„Bohemistyka” 2018, nr 4, s. 361-377, https://doi.org/10.14746/
bo.2018.4.3 . Data dostępu: 22.02.2022.
Grabowska Agata, Stopy we mgle. Jára Cimrman: geniusz wszech
czasów, „Duży Format” 2018, nr 18, s. 14-16.
Kardyni-Pelikánová Krystyna, Divadlo Járy Cimrmana – prze-
śmiewna iluzja czeskiego arcygeniusza. O czeskich mistyfikacjach
literackich (3), „Twórczość” 2008, nr 8, s. 130-135.

kontynenty
155 Michał Kaczmarek

Kołodziejczyk Krzysztof, Fenomen Járy Cimrmana w perspek-


tywie turystycznej, „Turystyka Kulturowa” 2018, nr 6, s. 7-24,
http://turystykakulturowa.org/ojs/index.php/tk/article/
view/1011 . Data dostępu: 05.02.2022.
Smoljak Ladislav, Svěrák Zdeněk, Šebánek Jiří, Velebný Karel,
Zapoznany geniusz czeski, przeł. Irena Bołtuć, Emilia Witwicka,
„Literatura na Świecie” 1973, nr 6, s. 260-325.
Stanisławska Justyna, Jára Cimrman – geniusz wszechczasów!,
„Scena” 2003, nr 3, s. 16.
Szczygieł Mariusz, Fałszywa polędwica, w tenże: Láska nebeská,
Warszawa, Agora SA, 2012, s. 145-166.
Zalewski Maciej, Gigant w jizerskiej mgle, „Sudety” 2010, nr 11,
s. 12.
Zimna Elżbieta, Nieznane rozdziały z życia Járy Cimrmana, czyli
nowe ślady największego czeskiego geniusza… który nie zyskał sławy,
[w:] Gangliony pękają mi od niewyrażalnych myśli. Prace ofiaro-
wane profesorowi Lechowi Sokołowi, pod red. Magdaleny Hasiuk
i Antoniego Wincha, Warszawa, Instytut Sztuki Polskiej Aka-
demii Nauk, 2019, s. 455-458.

Michał Kaczmarek
Wędrowiec, filolog polski i bibliotekarz; poszukiwacz i zapi-
sywacz / kolekcjoner miejsc wspólnych, w których spotykają
się literatura z górami lub odwrotnie; kontemplator literatury
górskiej i podróżniczej.

kontynenty 
156

Sokotra.
Rajskie życie
i inne kłopoty
Iga Cichoń

Na Oceanie Indyjskim, około 250 km na wschód od


Gees Gwardafuy – koniuszka Półwyspu Somalijskiego –
i 350 km na południe od Półwyspu Arabskiego
leży prastara, pamiętająca początki Ziemi, wyspa
Sokotra. Miejsce dzikie, dziewicze, nie tknięte
jeszcze cywilizacją. Oferujące turystom biwakowanie
bez prądu, hoteli, łóżek, ale w zamian dające złote
plaże z krystalicznie czystą wodą, fantastyczne
skalne baseny i onieśmielające swym pięknem
krajobrazy, w których zastygła pradawność
157 Afryka

Wyspa jest stara. Stara jak świat. Jest zaklętym


w skałę wspomnieniem wszystkich czasów. Niczym
skamielina prehistorycznego zwierzęcia, niemy ko-
los tkwiący spokojnie pośród wód oceanu była świad-
kiem zmian, które nieubłaganie kształtowały świat
przez 20 milionów lat. Wyspa jest zmęczona. Okrutnym
upałem. Potężnymi nawałnicami, które przychodzą z nisz-
czycielską siłą wraz z sezonowym monsunem. Poraniona
zwietrzeliną powłoka skał, pełna kanionów i rozpadlin,
które jak starożytne blizny przecinają jej powierzchnię, nosi
w sobie pamięć mileniów. Niczym w kapsule czasu na wy-
spie zatrzymany został fragment przeszłości. To ostatnia
pozostałość pradawnej Gondwany, superkontynentu, od
którego zaczęła się nasza historia. Mały fragment prastare-
go lądu, który wiernie trwał w przeznaczonym sobie miej-
scu, podczas gdy świat się rozpadał. Oddzielone od siebie
lądy podryfowały ku swojemu przeznaczeniu, tworząc
światy, które następnie stworzyły swoją własną historię.
Sokotra zaś trwała, przechowując pamięć o tym, co zginęło.

Skarby starożytności
To właśnie tu przetrwały relikty dawnego świata – potężne
drzewa smokowce, których zasięg podobno kończył się przed
milionami lat na terenach dzisiejszej Syberii. Ich czerwona
posoka znana była już w starożytności z właściwości anty-
septycznych, barwiących oraz balsamujących. To właśnie
ich czerwonego barwnika używali rzymscy gladiatorzy, to
właśnie jedna z substancji znalezionych w egipskich mu-
miach. Kobiety z wyspy do dziś używają soku do tamowania


158

krwotoków w czasie połogu, a oczyszczony i butelkowany


składnik trafia na rynki kosmetyczne świata Zachodu. We-
dług mieszkańców Sokotry drzewa wyrosły z ziemi splamio-
nej krwią potężnego smoka, istoty magicznej, która przegrała
pojedynek ze słoniem. Skąd u mieszkańców tej małej wysep-
ki wspomnienie kosmicznego pojedynku dwóch mitycznych
stworzeń? Nie wiadomo – rodzima fauna wyspy ogranicza
się do małych gatunków: ptaków, gadów, bezkręgowców
i zwierząt morskich. Jedynymi reprezentantami ssaków
na wyspie są drobne gryzonie, drapieżne cywety oraz przy-
wiezione przez człowieka zwierzęta hodowlane: kozy, owce,
nieliczne wielbłądy. Delikatny ekosystem wyspy nie był w sta-
nie „utrzymać” populacji większych organizmów przy życiu.
W starożytności „złotem Sokotry” obok soku drzew smoko-
wych stało się kadzidło pozyskiwane z czterech podgatunków
rosnących na wyspie kadzidłowców. To właśnie zapach mirry
z malutkiej wysepki na końcu świata unosił się w starożyt-
nych egipskich, a potem greckich i rzymskich świątyniach. To
także pozostałe, niespotykane nigdzie indziej ekstrakty z en-
demicznych roślin poszerzały starożytną wiedzę medyczną
o swoje unikalne właściwości.

Poszukiwacze przygód, odkrywcy i piraci


Wyspa od wieków przyciągała śmiałków i poszukiwaczy
przygód. Egipcjanie, starożytni Grecy, przybysze z Pół­
wyspu Indyjskiego przybywali na wyspę już w starożyt­
ności i zakładali na niej pierwsze osady. Wyspa dla nich
była nie tylko źródłem pozyskiwania naturalnych bogactw,
ale także prawdziwym krańcem świata. Położona setki

kontynenty
159 Iga Cichoń

kilometrów od najbliższego lądu, tak bardzo odróżniają-


ca się od znanych krajobrazów, musiała robić piorunujące
wrażenie na pierwszych odkrywcach. XVI-wieczna próba
zawłaszczenia jej przez Portugalczyków była tylko krótkim
epizodem w historii wyspy – zakończonym krwawą rzezią
europejskiego garnizonu przez lokalnych mieszkańców.
To dopiero późniejsza kolonizacja z Półwyspu Arabskiego
na stałe odmieniła charakter wyspy, nadając mu muzuł-
mański charakter i wypierając mozaikę lokalnych wierzeń.
Kolorytu wyspy dopełnili przybysze z Czarnej Afryki, wśród
których w ostatnim stuleciu dużą rolę odegrali brutalni so-
malijscy piraci. Dla nich izolowana od świata wyspa była
idealną bazą dla nielegalnej działalności i długoletnim
schronieniem. Przedstawiciele rozmaitych ludów od wie-
ków przybywali tutaj, tworząc z miejscowej kultury i języka
istną mozaikę zatrzymanych w czasie zwyczajów, rytuałów,
wierzeń, obrzędów. Bogactwo genów widoczne jest do dziś
w twarzach mieszkańców. Gdzieniegdzie w śniadej twarzy
błyskają jasne, niebieskie oczy „greckich żeglarzy”. Legen-
da głosi, że już w 54 roku naszej ery wyspę odwiedził św.
Tomasz Apostoł, czego skutkiem było zakorzenienie się tu
chrześcijaństwa. W średniowieczu Marco Polo opisywał So-
kotrę jako „Wyspę Nestorian”, choć wierzenia zawsze były tu
synkretyczne i tworzyły niepowtarzalną, niespotykaną ni­
gdzie indziej mieszankę. Chrześcijaństwo, choć wypierane
od XVI wieku przez islam, w górskich osadach przetrwało
do początków XIX wieku. Obecnie wyspa jest muzułmań-
ska, ale w tradycjach kultywowanych przez mieszkańców
wciąż widać ślady wszystkich obecnych tu przez wieki
kultur. Symbolem tego unikalnego połączenia wierzeń

kontynenty 
160

i tradycji jest na wyspie miejsce nazywane „świątynią”, które


stało się sanktuarium wszystkich przywiezionych na wyspę
bogów i kultów. To monumentalna jaskinia umiejscowiona
w zboczu skał na północnym wybrzeżu – wyrzeźbiona mi-
sternie przez naturę, niczym średniowieczna katedra, stała
się podziemnym schronieniem i miejscem kultu wszystkich
przybyszy. To tu znajdowano malowidła i napisy naskalne
gości z Palmiry, Baktrii, Etiopii i Arabii, a także zwoje per-
gaminów – w języku aramejskim, w grece. Znaleziono tak-
że teksty wedyjskie. Dziś w jaskini panuje nieprzenikniona
ciemność i tylko wąski strumień światła latarki rozprasza
wąski wycinek tajemnic, które skrywa grota. Dziedzictwo
wieków naniesione na skalną powierzchnię za pomocą wę-
gla i gliny jest tak kruche, że pozostawać musi w wiecznej
ciemności, poza zasięgiem zwiedzających.
Tak więc Sokotra od wieków pobudzała wyobraźnię żegla-
rzy, awanturników, piratów, handlarzy i odkrywców. Cenna
nie tylko ze względu na swoje bogactwa naturalne, ale także
i na strategiczną lokalizację, bywała areną starć całych cy-
wilizacji. Obecnie stała się wisienką na podróżniczym torcie,
który świat oferuje turystom zaliczającym coraz to bardziej
egzotyczne, coraz dalsze, dziwniejsze i trudno dostępne
miejsca. A zjawisko to otwiera nowy rozdział historii wyspy.

Turystyka
Wyspa przyciąga unikalnym kolorytem – to powiew nie-
znanego, miejsce zgoła inne niż te znane z katalogów biur
podróży. Wciąż dzikie, dziewicze, nie tknięte cywilizacją.
Brak tu infrastruktury – przybysze przez tydzień bawią

kontynenty
161 Afryka

się w biwakowanie na łonie natury bez prądu, hoteli, łó-


żek, korzystając z tego, co zapewnia przyroda: złotych pla­
ży, krystalicznie czystej wody. Fantastycznych skalnych
basenów – zbiorników słodkiej wody ukrytych w górach
i z niezwykłych widoków, jakie zapewniają tutejsze
formacje roślinne. Rozłożyste smokowce, zabawne „pękate”
róże pustyni pokrywające się na wiosnę barwną okrywą
kwiatową, zabawne drzewa ogórkowe i cała masa innych
niespotykanych nigdzie więcej rośli. O wyspie nie bez po-
wodu mówi się: „z innej planety”. Odmienne jest tutaj do-
słownie wszystko. Atrakcją jest także fauna morska – pły-
wanie łodzią wśród skaczącej gromadki delfinów, spotkania
z rekinem wielorybim czy z wielkimi żółwiami morskimi tu
są niemal standardem wyjazdu. Lokalne agencje turystycz-
ne oferują program dostosowany do cotygodniowych lotów
z Abu Dhabi – organizują transport, namioty, jedzenie –
przygoda na dzikiej wyspie zaczyna przypominać staran-
nie zaaranżowaną i zaplanowaną w każdym calu atrakcję.
Jeszcze przed wybuchem wojny w Jemenie wyspę odwie-
dzało jedynie kilka tysięcy osób rocznie – od czasu wpisania
Sokotry na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2008
roku starano się racjonalnie podejść do rodzącego się po-
tencjału turystycznego, wprowadzając pewne ograniczenia.
Sytuację zmieniła trwająca wojna w Jemenie, która na po-
wrót odcięła Sokotrę od „cywilizacji”, utrudniając regular-
ne dostawy i uniemożliwiając dotarcie do wyspy jedynym
ludziom zdolnym przywieźć na nią cenne dolary: turystom.
Świeżo otwarte lotnisko w Hadibou świeciło pustkami,
a jedyny fragment asfaltowej drogi popadał w ruinę – in-
frastruktura znów stała się niepotrzebna, a wyspa zaczęła

kontynenty 
162

przypominać rzeczywistość lat 80. i 90.: skrajną biedę i bazę


dla piractwa z pobliskiej Somalii. Kiedy więc najpierw Egipt,
a w „covidowych” czasach Zjednoczone Emiraty Arabskie,
utworzyły pierwsze połączenie lotnicze, zapomniano o tro-
sce o równowagę wyspy. Turyści przyjeżdżają tysiącami, co-
raz gęściej obozując na złotych plażach, przy turkusowych
zatokach i coraz bardziej wykorzystując skąpe zasoby. Wy-
cieczki trudno zaplanować tak, aby nie „zderzyć się” z inny-
mi podróżnikami, których ilość ogranicza już tylko liczba
lotów – jeden raz w tygodniu.

Problemy raju
Wyspa ma zaś swoje problemy, na które także trudno za-
mykać oczy, nawet w iście baśniowej scenerii. Skąpe za-
soby – i tak eksploatowane nad miarę – przestają wystar-
czać. Największy problem jest z wodą pitną, która jest tylko
w górach – to stamtąd sprowadzana jest do wiosek i ma-
gazynowana w kamiennych zbiornikach. Potrzeba dopro-
wadzenia wody do rosnących obozowisk turystycznych,
w których pojawiły się prowizoryczne prysznice i toalety,
jednocześnie zubaża okoliczne osady. Często są one sezo-
nowe – w okresie monsunowym ich mieszkańcy bytują
w górach, kiedy zaś panuje susza, przenoszą się do siedlisk
położonych niżej. Migracje te regulowane są właśnie głów­
nie dostępnością wody. Nie tylko rozwój turystyki wpływa
na lokalny obieg wody w przyrodzie. Ostatnie lata drastycz-
nie uwidoczniają globalne zmiany klimatu – deszczów jest
coraz mniej, a uzależniona od nich wyspiarska społeczność
ze strachem patrzy w przyszłość. Ten strach nie jest zresztą

kontynenty
163 Iga Cichoń

na wyspie niczym nowym, uzależnienie od wody widać na-


wet w języku: na przestrzeni wieków wykształciło się w nim
aż kilkanaście precyzyjnych określeń na deszcz, obejmują-
cuch swoim zakresem stan od zaledwie wilgoci zbierającej
się w zagłębieniach skał aż po ciężkie opady monsunowe,
podczas których z potężną siłą niszczone są wioski oraz
formacje skalne wnętrza wyspy. Narastająca gwałtowność
sezonowych nawałnic oraz przedłużająca się susza pozo-
stałych miesięcy wpływają na bezcenny ekosystem. Nawet
perfekcyjnie przystosowane do wyłapywania najmniejszych
cząsteczek wilgoci smokowce coraz trudniej radzą sobie
z pustynnieniem klimatu.
Kolejny problem stanowią zwierzęta – jedyne źródło
utrzymania lokalnej ludności. Wszechobecne kozy wyskubu-
ją najmniejsze kiełkujące z ziemi roślinki – nowe smokowce,
poza prowizorycznie stworzoną rękami czeskiej fundacji
„szkółką”, już od lat nie rodzą się na wyspie. Starsze, kilkuse-
tletnie rośliny nie rzadko z braku alternatywy pozyskiwane
na opał, umierające powoli z braku wody – choć trwały na wy-
spie miliony lat, mogą zginąć na oczach naszego pokolenia.
Kolejnym problemem raju są wszechobecne śmieci – smutny
dorobek ostatnich kilkunastu lat „otwarcia się na świat”. Nie-
stety – za każdą grupą turystów jeżdżą samochody wypeł-
nione napojami w puszkach i butelkowaną wodą…

Ludzie
Jaka jest w tym wszystkim rola lokalnej ludności? Ludzie po-
zostają na marginesie zjawisk dotykających wyspę. Nie in-
teresują naukowców przybywających w celach badawczych,

kontynenty 
164

poświęcających czas na niezwykłe okazy fauny i f lory. Dla


agencji turystycznych bywają kłopotliwi. Nigdy nie wiadomo,
co się wydarzy, kiedy pojawią się turyści. Zwykle budzą oni
ciekawość i życzliwe zainteresowanie, ale nigdy nie wiado-
mo, czy nie zdarzy się sytuacja, w której przybyszy spotkają
groźby i polecą kamienie. Nikt tu nie jest winny – tradycyj-
na społeczność wyspy, wierna swoim tradycjom i sposobo-
wi życia, a także prawu narzuconemu przez islam, budzi
naturalną ciekawość przybyszów. Szukających, jak to mają
w zwyczaju na całym świecie, „egzotycznie” wyglądających
fotografii – lokalnych twarzy, kolorowych dzieci, kobiecych
strojów. Sokotra pomimo swojej unikalności staje się jeszcze
jednym – kolejnym – „odległym zakątkiem”, z którego zdjęcia
pojawią się w domowych kolekcjach, a jeszcze częściej trafią
do mediów społecznościowych. Brakuje wyobraźni, aby zo�-
baczyć, jak tradycyjny jest odwiedzany mikrowszechświat
wyspiarzy, jak bardzo wciąż pozostaje izolowany, odcięty od
rzeczywistości, z której przybywamy. Mało kto zatrzymuje się,
aby porozmawiać – gdyby nawet chciał, nie ma jakiego języka
użyć, aby być zrozumianym. Kontrasty życia, wszechobecna
bieda, choć barwne w obiektywach aparatów, nie są tym, co
lokalni mieszkańcy chcieliby pokazać światu. Niekiedy wścib-
stwo przybyszów budzi złość. Dzieci pełne dziecięcej cieka-
wości i naiwności, które pozwoliły sfotografować się na plaży
dwóm turystkom w odsłaniających ciało strojach i z nieza-
krytą głową, dostały w domu burę. Na następnych spacerują-
cych wybrzeżem turystów zamiast uśmiechów dzieci czekać
więc będą pustka i rzucane z ukrycia kamienie. Kobieta, któ-
ra wyszła na próg domu i uśmiechnęła się do przechodzącej
grupy, skupiła na sobie uwagę obiektywów. Nawet jej się to

kontynenty
165 Afryka

podobało – pozostała przed domem chwilę za długo. Zaraz


jednak w jej głowie pojawił się niepokój: „Czy aby nie widział
mnie nikt z sąsiadów? Jak zareagują domownicy?”. Na Sokotrze
istnieje zakaz fotografowania obcych kobiet – nie tylko wypły-
wający z zasad religijnych, ale także regulowany przez prawo.
Turyści są zatem w pewien sposób izolowani od lokalnej
społeczności. Poruszają się w wyznaczonych „rajskich” en-
klawach wyznaczanych w miejscach atrakcji przyrodniczych.
W górach, choć obozowiska umieszczone są w pobliżu wio-
sek, zakładane są jednak w „bezpiecznej” odległości od za-
mieszkałych domostw. Kiedy przejeżdża się obok kamien-
nych zabudowań wiosek, ich mieszkańcy, zwłaszcza kobiety,
chowają się do wnętrza. Przewodnik wyjaśnia, że jesteśmy
tu obcymi. Za przybyszami podążają tylko ciekawskie dzie-
ci – zaspokajając poniekąd ciekawość dorosłych. Im jeszcze
wypada podejść bliżej dziwnie ubranych, niestosujących
się w żaden sposób do lokalnych zasad życia społecznego
nieznajomych. Mężczyzn przebywających w jednej grupie
z niespokrewnionymi kobietami o odkrytych włosach,
odsłoniętych nogach, a nie rzadko jedynie w kostiumach ką­
pielowych, które stanowią skrajną odmienność od wartości
podzielanych przez lokalne społeczności

Cicha wojna
Sokotra pozostaje dziś na peryferiach znanego nam świata
i targających nim politycznych rozgrywek. Paradoksalnie po-
zostaje nawet na uboczu wojny, która od lat wyniszcza sam
Jemen. Wyspa toczy jednak własne zmagania w rozgrywce,
z której, jak się wydaje, nie ma szansy wyjść niezmienioną.

kontynenty 
166

Zawsze pozostawała cennym kąskiem, po który sięgały roz-


maite światowe potęgi. Ostatecznie jeszcze niedawno, w latach
80. XX wiku, stała się także areną pokazu siły, jakich wiele za-
manifestowało się podczas zimnej wojny. Zardzewiałe radziec-
kie czołgi stoją do dziś na wyspie, broniąc nieistniejących już
okopów ideologii dawnego ZSRR. Obecnie po skarby Sokotry –
rozumiane już nie jako cenne olejki, a głównie jako potencjał
turystyczny – sięgać zaczęły Emiraty Arabskie. Uzależniając
mieszkańców wyspy od lotów na kontynent, dając im moż-
liwość zdobywania wykształcenia, pracowania w dobrze
płatnych zawodach, są siłą zdolną zapewnić skrajnie ubogim
miesz­kańcom to, co powinien dawać im ich kraj – możliwość
rozwoju, sięgania w życiu po więcej. Na wyspie pogrążonej
w marazmie i ekonomicznym zastoju, gdzie jedynym tradycyj-
nie opłacalnym zajęciem może być rybołówstwo. Gdzie nic się
nie produkuje i nic nie wytwarza, a wszelkie dobra muszą zo-
stać dostarczone ze stałego lądu, obietnica znalezieniu się w za-
sięgu cywilizacji i możliwości, którą oferuje ona we współcze-
snym świece, dla wielu jest nie tylko kwestią wyboru i własnych
ambicji, ale niekiedy ekonomiczną koniecznością. Lokalny pa-
triotyzm miesza się z konformizmem. Fundowane na wyspie
szpitale, szkoły, uniwersytet, na którym można zdobyć wy­
kształcenie w zawodach na wyspie nieistniejących, to wszyst-
ko dary Emiratów. Dary, które dziś ratują zubożałą wyspę,
za które jednak w przyszłości trzeba będzie zapłacić – ziemią.
Na głowy mieszkańców została już zarzucona niewidzialna
pętla zależności. Czy bez tej pomocy wyspa jednak w ogóle
poradziłaby sobie z zapaścią cywilizacyjną, jaka stała się jej
udziałem w latach 90., a następnie powróciła w latach przedłu-
żającej się wojny i problemów z pandemią? Czy obecnie istnieje

kontynenty
167 Iga Cichoń

dla wyspy inna szansa? Być może jest już skazana na rozbu-
dowaną sieć hoteli i plastikowe leżaki na plażach z widokiem
na wpływające do portu statki wycieczkowe. Wśród agencji
turystycznych lokalne walczą o przetrwanie z mnożącymi się
jak grzyby po deszczu w ostatnich latach agencjami z Emira-
tów. Zagraniczni inwestorzy z półwyspu arabskiego wykupują
już ziemię na wybrzeżu. Choć oznacza to zagładę resztek dzie­
wiczej natury na wyspie, bez napływu kapitału Sokotra także
może nie przetrwać wyzwań współczesności.
Oglądając ten cud natury warto pamiętać, jak krucha
jest równowaga, która utrzymuje go wciąż w niemal nie-
zmienionej postaci. Prądy zmian, zarówno klimatycznych,
jak i społecznych, zdają się być niebłagane. Bliski jest czas,
kiedy jedne wartości – harmonia z naturą i respekt dla
dawnych tradycji – zostaną utracone na zawsze kosztem
innych – prawa do rozwoju i walki o lepsze jutro.

Czuli przewodnicy

Iga Cichoń
Antropolog kultury. Od wielu lat poszukuje autentycznych przeżyć
i emocji związanych głównie z duchowością rdzennych mieszkań-
ców gór oraz nomadów stepów i pustyń. Współautorka projektu
Ethno Adventure: ethnoadventure.pl

kontynenty 
168

Iran.
W poszukiwaniu
wolności
Agnieszka Wrzosek,
Calluna Trip

To kolejna podróż naszym „Ogórkiem” – legendarnym


samochodem hipisowskim, Volkswagenem
Transporterem T2. Wyzwanie przede wszystkim dla auta,
które nie jest stworzone do jazdy w bardzo wysokich
temperaturach. Czekają nas strome podjazdy, wysokie
góry i gorące pustynie. Trochę się boimy, ale ekscytacja
pcha nas do przodu. Jedziemy przez Iran w czasie, gdy
największymi miastami wstrząsają niespotykanej
skali protesty przeciwko religijnej dyktaturze
169 Bliski Wschód

Jest połowa września, upał od samego rana. Z każdym


kilometrem słońce rozkręca się coraz bardziej, nie
daje nam chwili wytchnienia. Nawet lekkie powie-
wy wiatru nie przynoszą oczekiwanego orzeźwienia.
Jakby zmówiły się ze słońcem i chciały wspólnie spalić
nasze twarze.
Za chwilę przekroczymy granicę. Jestem ubrana od stóp
do głów, czuję, że spodnie do kostek, koszulka i tunika
z długim rękawem w tych warunkach niezbyt długo pozo-
staną suche. Walczę z wiatrem w nadziei, że go jakoś poko-
nam, a on uparcie zsuwa hidżab z głowy.
Przeklinam pogodę, panujące tu zasady i chyba po tych
kilku chwilach mam już dość Iranu. Przejście graniczne to
koszmar, dokumenty, papiery, hałas i ścisk. W końcu zosta-
jemy wpuszczeni i docieramy do Tebrizu. Spędzimy tu trzy
dni, które wszystko zmienią.
Pierwszy nocleg planujemy w lokalnym miejskim par-
ku, który nocą staje się oazą dla podróżujących Irańczyków.
Wśród ich kolorowych namiotów, aromatów sziszy i herbaty,
zieleni się gdzieś nasz „Ogórek”. I to tego wieczoru już po-
znajemy słynną życzliwość Irańczyków.
Co chwilę ktoś do nas podchodzi: jedni proszą o zdję-
cie i z uśmiechem mówią „Welcome to Iran”; inni przy-
noszą herbatę, orzechy i owoce. Ci, którzy władają lepiej
angielskim, zostają z nami na dłużej i wypytują o nas
i o Polskę. Pierwszego wieczoru dowiaduję się, że jestem
przesadnie zakryta i że mogę pozwolić sobie na lek-
kie odkrycie włosów i szyi. Napawa mnie to radością,
bo wieczór nie należy do chłodnych. Rankiem w pobli-
skiej piekarni stojąca w kolejce młoda studentka kupuje


170

nam chleb – sangjak – podłużny cienki placek wypiekany


na gorących kamieniach. Ktoś inny pomaga opanować
walutę i problemy językowe w pobliskim warzywniaku.
Na każdym kroku spotykamy się z uprzejmością i otwar-
tością – już nie chcę stąd wyjeżdżać.
Minoo poznajemy jeszcze w Tebrizie. Jest nauczy-
cielką języka angielskiego i kobietą o dużych ambicjach.
Do wszystkiego w życiu doszła dzięki swojemu uporowi,
mimo wielu przeszkód, jakie stawiał jej panujący reżim.
Ma dwójkę dzieci i cudownego męża. Po chwili rozmo-
wy zapraszają nas do swojego domu na noc i mimo kil-
ku prób odmówienia, ostatecznie śpimy w pokoju ich
kilkuletniej córki. Rozmawiamy do późna, z początku
o ciekawych miejscach w Iranie i historii kraju, z czasem
gospodarze wypytują nas o Polskę i nasze wyobrażenia
ich ojczyzny. „Czy nie baliście się tu przyjechać? Mamy
takie wrażenie, jakby cała Europa uważała nas za ter-
rorystów” – dopytuje Minoo. „Chyba mało ludzi też ma
świadomość, że nie jesteśmy Arabami, tylko Persami.
Z opowieści znajomych wiem, że w innych krajach oba-
wiają się nas, a my jesteśmy po prostu zwykłymi ludźmi
zamkniętymi w chorym systemie polityczno–religij-
nym i na razie nic z tym nie możemy zrobić”. To u niej
w domu po raz pierwszy spotykamy się z krytyką sys-
temu, w którym żyją. Protesty, których siła dopiera za-
czyna narastać, są głosem wszystkich ludzi, nie tylko
kobiet, nie tylko zmarłej Mahsy Amini czy naszej gospo-
dyni Minoo, ale jej męża, rodziny i znajomych. Trwają-
ce demonstracje nie dotyczą tylko kwestii noszenia hi-
dżabu, ale wolności przede wszystkim. O tej wolności

kontynenty
171 Agnieszka Wrzosek & Calluna Trip

rozmawiamy cały wieczór, a rankiem otrzymujemy so-


lidne i słodkie irańskie śniadanie, paczkę ziół i chleba
na dalszą drogę.
Takich ludzi jak Minoo poznajemy wielu. Dzielą się
z nami jedzeniem i swoimi historiami. Z każdą pozna-
ną Iranką czy Irańczykiem odkrywamy słowo gościn-
ność bardziej.
To właśnie gościnność zauważalna tu jest na każdym
kroku, w spojrzeniu przechodnia czy ulicznego sprze-
dawcy. Wylewa się z serc Persów silnym strumieniem
i zaskakuje na każdym kroku. Z jednej strony przyczynia
się do tego taarof – swego rodzaju kodeks manier, który
wpływa na wszelkie kontakty między ludźmi. Polega on
na niemal permanentnej wymianie uprzejmości, życzli-
wości, darowaniu upominków i wszelkiej pomocy. Kiedy
mała Leila po raz kolejny przynosi nam talerz z owoca-
mi, jej rodzice śmieją się: „To jest właśnie taarof. Musicie
jeść, aż rozbolą was brzuchy”. Otwartość Persów wynika
również z ich politycznej sytuacji. W kraju, w którym
niemal wszystko jest zakazane, obcokrajowiec staje się
legalną rozrywką, bramą do innego świata, który znają
z mediów społecznościowych. Dlatego tak bardzo łakną
kontaktu z turystami, by choć na chwilę poczuć inny, od-
legły im świat.

***

Iran od północy do miasta Sziraz jest brązowo-szary.


Drogi ciągną się wzdłuż pustyń i piaszczystych płasz-
czyzn. Gdzieniegdzie w oddali wyrastają górskie szczyty,

kontynenty 
172

karłowate dęby i wyschnięte rzeki. Czasem z tych suro-


wych krajobrazów wyłaniają się kolorowe miasta. Zatrzy-
mujemy się w nich skuszeni kolorem perskiego błękitu.
Króluje on głównie w meczetach, do których minarety
z daleka wskazują drogę.
Jednym z piękniejszych miast w Iranie jest Isfahan,
dawna stolica Iranu. W samym centrum trudno nie za-
uważyć placu Naksz-e Dżahan, który przywołuje czasy
świetności perskiej dynastii Safawidów. To jeden z naj-
większych placów na świecie, a jego powierzchnia zajmuje
aż 9 hektarów.
Naszym znakomitym przewodnikiem po mieście
i po historii Safawidów jest Omid – student tutejszej
akademii sztuk. Spacerujemy w pełnym słońcu od czasu
do czasu kryjąc się w cieniu budynków, z których cztery
to ważne symbole dla mieszkańców miasta. Zachodnią
ścianę placu zdobi pałac Aali Qapu – siedziba Szacha
Abbasa i symbol władzy. Oprócz bogato zdobionych
pomieszczeń, w tym sali muzycznej, uwagę przykuwa
ogromny taras z widokiem na plac. To z niego Szach Ab-
bas obserwował grę w chogan, znane później jako polo.
Do dziś na placu można dostrzec kamienne słupy – po-
zostałości dawnego boiska. Z tarasu rozpościera się rów-
nież widok na bazar i dwa meczety: Królewski i Szejka
Lotfollaha. Przy tym drugim zatrzymujemy się na dłużej.
Budowla nie wyróżnia się wielkością, jak drugi meczet
znajdujący się na placu, jest jednak perełką architek-
toniczną. Nie ma ogrodu ani minaretów, a jego kopuła
jest jedną z najpiękniejszych w Iranie. Zdobienia i kolo-
ry, które możemy podziwiać wewnątrz, wprawiają nas

kontynenty
173 Bliski Wschód

w zachwyt, zwłaszcza gdy doświadczamy gry kolorów ze


światłem wpadającym do meczetu przez ażurowe okna.
Omid z ogromną pasją opowiada o kaf lach, mo-
zaikach i kolorach. Zagłębiamy się w świat perskiego
zdobnictwa. Wytwarzanie płytek było znane już od ery
Kadżarów, ale rozkwit tej sztuki nastąpił za dynastii
Safawidów. Pierwotnie używano kilku kolorów: białego,
czarnego, żółtego, zielonego i niebieskiego zwanego per-
skim błękitem. Z większym dostępem do składników mi-
neralnych w sztuce zaczęły pojawiać się też inne. W me-
czecie Szejka Lotfollaha dostrzeżemy przede wszystkim
złoto i perski błękit. To ten kolor często wykorzystywany
jest w sztuce sakralnej. W kulturze Iranu reprezentuje
czystość wody i powietrza jako symbolu nieba. Niezwy-
kłość kopuły meczetu tkwi w grze świateł na kolorowych
kaf lach, które w zależności od oświetlenia, wydają się
zmieniać kolory z błękitów i żółci w róże i fiolety.
Wieczorem Omid zabiera nas do swojej ulubionej
części miasta. Julfa to chrześcijańska dzielnica, zasie-
dlona przez Ormian w XVII wieku. Do dziś jest jedną
z większych ormiańskich dzielnic na świecie. Nadal
funkcjonuje tu 13 kościołów chrześcijańskich, z czego
dwa otwarte są dla turystów. Najbardziej znanym jest
Vank zbudowany za ery Safawidów. W niedalekiej oko-
licy jest chrześcijański cmentarz, na którym odnajdu-
jemy polskie ślady. To właśnie w Isfahanie osiedliła się
część objętych amnestią byłych więźniów i zesłańców
z terenów Związku Radzieckiego – Polaków wypro-
wadzonych z sowieckiego piekła przez armię Andersa.
W Iranie przyjęto ich z ogromną życzliwością. Ta dawna

kontynenty 
174

perska stolica zasłynęła szczególnie z opieki nad polskimi


dziećmi, głównie sierotami, które zgromadzono w trzech
chrześcijańskich ośrodkach.
Przechadzając się po wąskich uliczkach ormiańskiej
dzielnicy, natrafiamy na małe sklepy i warsztaty rze-
mieślnicze. Przyciąga nas zapach kawy świeżo parzonej
na piętrze starej kamienicy. Wchodzimy do kawiarni
i spędzamy tam resztę wieczoru. W końcu nasz znajo-
my otwiera się bardziej. „To nie jest kraj wolnych ludzi” –
mówi. „Religia jest narzędziem władzy i totalnej kontro-
li”. Jego rodzice pamiętają Iran jeszcze z czasów sprzed
rewolucji. Mówi, że żyło się wtedy inaczej. Były kluby ja-
zzowe, wspólne prywatki przy dobrej muzyce i wolność,
która z każdym rokiem po rewolucji była im zabierana
bardziej. Omid ma już za sobą pierwsze problemy z sys-
temem. Został skazany na karę batów za próbowanie
alkoholu, jest inwigilowany przez tajne służby i nie chce
dłużej zostać w Iranie. Późnym wieczorem spotykamy się
z jego rodziną. Dowiadujemy się, że Omid planuje opusz-
czenie kraju, co wcale nie jest łatwe. Jego matka przez
łzy wspiera go w działaniach i zaznacza, że nie potrafi
zrozumieć państwa, który zmusza dzieci do opuszczania
domów rodziców.

***

Jednym z powodów, dla których wybraliśmy Iran na cel


naszej kolejnej podróży były pustynie. Jest w nich coś
magnetycznego. Przyciągają nas surowością krajobra-
zu, pustką i ogromem przestrzeni. Naszym marzeniem

kontynenty
175 Agnieszka Wrzosek & Calluna Trip

było dotarcie do Daszt-e Lut. Dojeżdżamy do miejscowo-


ści Kerman, a przed nami wyrasta długie pasmo górskie,
które niczym mur strzeże dostępu do najgorętszego miej-
sca na Ziemi. Pokonujemy łańcuch górski Pavlar przez
przełęcz, która w najwyższym punkcie osiąga 2690 m
n.p.m. Mijamy czterotysięczniki, a serce bije nam coraz
mocniej, bo powoli czujemy zapach pustyni. Jest wietrz-
nie i wyjątkowo chłodno. Mijamy wielki billboard witają-
cy nas na pustyni Lut. Czujemy, że za chwilę zjedziemy
do piekła. W 2005 roku odnotowano tu rekordową tem-
peraturę 71 st. C. Cała pustynia zajmuje obszar 80 tys. km
kw., a jej nazwa w języku farsi oznacza pustkę.
Pierwsze kilometry drogi przypominają te krajobrazy,
które mijaliśmy już w północnej części Iranu. Na drodze
wyrasta kilka wiosek, po nich ogromna szara płaszczy-
zna usiana kamieniami. Mijamy miasto Szahdad i poja-
wiają się krzewy wyrastające na małych piaszczystych
wydmach. To las Nebka – krzewy i drzewa tekowe, które
zapuszczając głęboko korzenie w głąb gorącej ziemi, cały
czas walczą z pustynią o przetrwanie. Zostawiamy auto
i decydujemy się na mały spacer pośród nich. Dopiero te-
raz czujemy żar i bezwonność tej pustyni.
Jest prawie samo południe, trudno złapać oddech,
zatrzymujemy się w klimatyzowanym pokoju, czekając
na popołudniową wyprawę do wnętrza piekieł. Z dro-
gi asfaltowej zjeżdżamy w nieoznakowaną szutrową
ścieżkę. Z czasem zamienia się ona w twardy żwir – to
znak, że jesteśmy na pustyni. Witają nas niskie poje-
dyncze skały i grzyby skalne wyrastające z gorącej zie-
mi. W końcu docieramy do większych formacji skalnych

kontynenty 
176

zwanych kalutami. Z czasem pojedyncze ostańce two-


rzą zapierające dech w piersiach formy skalne (jardangi)
przypominające piaskowe zamki z wieżami strażniczy-
mi. Zachodzące słońce maluje różowo–pomarańczowe
wzory na skałach. Szarość pustyni zmienia się teraz
w odcienie rudości i zachwyca jeszcze bardziej. Wdra-
pujemy się na jedno z wzniesień i brakuje nam słów.
Przed nami wielka przestrzeń piasku i skał. Ciągnie
się po horyzont, zapiera dech w piersiach. Czujemy się
bezbronnie mali w obliczu tego skrawka świata, po któ-
rym stąpamy.
Na skraju pustyni dostrzegamy ogromny kara-
wanseraj – jeden z dziewięciuset dziewięćdziesięciu
dziewięciu wybudowanych w Iranie. Mieściły się one
na Jedwabnym Szlaku i stanowiły schronienie i miejsce
odpoczynku dla karawan. Ten, znajdujący się na po-
łudnie od Teheranu, jest jednym z większych w Iranie.
Znajdziemy w nim ogromną królewską komnatę z salą
modlitw, wiele dodatkowych pokoi i pomieszczeń dla
zwierząt. Ale nie to zachwyca nas w nim najbardziej.
Renowacją zabytku zajmuje się grupa wolontariuszy
z Faridem na czele. Zaprasza nas na herbatę i dzieli się
opowieściami. Wśród współlokatorów Farida są muzy­
cy, malarze i rzeźbiarze. Korytarze tego karawanseraju
wypełnione są po brzegi sztuką, gdzieś w oddali słychać
muzykę – nie do końca aprobowaną przez irańskie
władze. „To miejsce to nasza enklawa” – mówi Farid.
„Rzadko kto tu zagląda, a to daje nam możliwość stwo-
rzenia sobie pozornej wolności. To tu możemy być
sobą i próbujemy żyć według własnych zasad”. Każdy

kontynenty
177 Bliski Wschód

z przebywających tu artystów ma swój profil w mediach


społecznościowych i to właśnie w tej przestrzeni może
publicznie dzielić się swoimi osiągnięciami.

***

W Iranie spędziliśmy miesiąc, przemierzając pustynie,


wdrapując się na góry, odwiedzając kolorowe miasta i ba-
zary. Na każdym kroku odkrywaliśmy piękno tego kra-
ju, które drzemie nie tylko w kolorach, starych miastach,
pięknych krajobrazach, ale przede wszystkim w ludziach.
Ludziach, którzy pragnienie wolności znają jak nikt inny.

Imiona bohaterów zostały zmienione

Filmy z tej podróży

Agnieszka i Bartosz Wrzoskowie to miłośnicy klasycznych volkswa-


genów i długoterminowych podróży. Przemierzają drogi świata, by
doświadczać go intensywnie, a esencją podróżowania są dla nich
zapachy, emocje, chwile, a przede wszystkim ludzie. Autorzy bloga
i vloga Calluna Trip oraz książki „PodróŻyj. Ogórkiem przez Amery-
kę”. W podróży do Iranu byli w sumie trzy miesiące, zatrzymując
się na dłużej w Turcji i Gruzji.

kontynenty 
178

U pakistańskich
potomków
greckich
zdobywców
Paweł Rut

Stary, wyeksploatowany jeep mozolnie pokonywał


kolejne zakręty wąskiej drogi wcinającej się w góry
Hindukuszu. Widoki mogły tylko zachwycać. Z jednej
strony wijąca się w dole rzeka o krystalicznie lśniącej
wodzie. Z drugiej skalna ściana, którą można było
dotknąć przez otwarty dach wranglera. Świadomość,
że gdzieś w tych górach leżą osady, których mieszkańcy
są wierni sięgającej przedislamskich czasów tradycji,
budziła jeszcze większą fascynację. To, że udaje im się
przetrwać ze swoją kulturową odmiennością, zwyczajami
i archaiczną religią – w obliczu wszechobecnego na tych
terenach islamu – jest autentycznym ewenementem
179 Azja

Tajemniczy lud
Kalasze to najmniejsza grupa etniczna w Pakistanie.
Zamieszkują trzy doliny u stóp Hindukuszu: Rumbur,
Bumburet i Dirir w północno-zachodniej prowincji gra-
nicznej Chajber Pasztunchwa. Praktykują religię polite­
istyczną, żyją w bliskości natury i utrzymują się dzięki
jej darom, budują skromne kamienno-drewniane domy
w górskich dolinach, nie mają bieżącej wody, ale za to
produkują wino – co jest praktyką zakazaną u żyjących
poza dolinami wyznawców Allacha. Kalasze mają bogatą
kulturę, na którą składa się wielowiekowa tradycja, in-
doaryjski dialekt kalasza-mun, niezwykle barwne stroje,
obrzędy, taniec, śpiew i zwyczaje, które są nieakcepto-
wane w społecznościach muzułmańskich. Mają też mity
i legendy, z których najbardziej znana jest o ich greckim
pochodzeniu. Jej potwierdzeniem ma być jaśniejsza kar-
nacja, niebieski kolor oczu – zdarzający się u niektó-
rych – oraz rysy twarzy, które faktycznie mogą kojarzyć
się z mieszkańcami Grecji. Kalasze chętnie wspominają
legendę sięgająca czasów Aleksandra Macedońskiego.
Jego armia dotarła na te tereny w IV w p.n.e. Gdy przy-
szedł czas odwrotu, niektórzy żołnierze zdecydowali się
pozostać na tych ziemiach. Zakładali rodziny z miej-
scowymi kobietami, dając początek tej grupie etnicznej.
Fakty z tamtych czasów przewijają się w plemiennych
opowieściach. Niejaki Kazi Chusznawaz (Khaśnawaz)
wspominał o generale aleksandryjskich wojsk Szalakaszu
(Seleukosie) jako o następcy l Aleksandra Wielkiego w Pa-
kistanie, który zasiedlił ze swoimi żołnierzami te doli-
ny. „My, Kalasze, Czarni Kafirzy Hindukuszu, jesteśmy


180

potomkami ich dzieci. Niektóre nasze słowa są takie


same jak ich, nasza muzyka i nasze tańce; czcimy tych
samych bogów. Dlatego wierzymy, że Grecy są naszymi
pierwszymi przodkami”.
Pewności co do pochodzenia mieszkańców hindu-
kuskich dolin nie ma, natomiast rzeczony Seleukos fak-
tycznie władał imperium Seleucydów, rozciągającym się
od Azji Mniejszej aż po Indie i obejmującym także tere-
ny zamieszkałe przez Kalaszy. Ich wiara w grecki rodo-
wód jest jednak tak silna, że od lat skłania antropologów
do badań mających wyjaśnić ich ewentualne hellenistycz-
ne powiązania.

Kłopotliwe sąsiedztwo
Odmienność kulturowa od zawsze drażniła muzuł-
manów. Pakistańczycy, nazywając Kalaszy z pogardą
czarnymi kafirami – czyli niewiernymi – podejmowali
liczne próby nawrócenia ich na islam. Nie przynosiły
one jednak zakładanych efektów. Kalasze są zbyt silnie
związani ze swoją wielowiekową tradycją nawet za cenę
ostracyzmu, np. braku możliwości pracy w społeczno-
ściach muzułmańskich. Są zepchnięci do górskich do-
lin i choć ich osady stanowią żywy skansen, Kalasze są
dumni z tego, kim są i jak żyją. Ich społeczność kurczy
się jednak w sposób zauważalny. Pojawiają się różne
informacje na temat ich liczebności. Według jednych
źródeł jest ich około 6 tysięcy i wartość ta maleje. Inne
źródła podają dane o 5 tysiącach dekadę temu. Jeszcze
inne mówią o zaledwie 3 tysiącach.

kontynenty
181 Paweł Rut

Pomimo niesprzyjających warunków życia, pakistań-


scy Kalasze mieli i tak więcej szczęścia od ich afgańskich
pobratymców. Ci mieszkańcy północnych dolin Hindu-
kuszu – nazywanych dawniej Kafiristanem, a obecnie
Nuristanem – byli prześladowani w XIX wieku, podczas
despotycznych rządów Abdura Rahmana Chana, nazy-
wanego żelaznym emirem. Zginęło wówczas około 60%
mieszkańców Kafiristanu, burzono ich domy, palono świą-
tynie i drewniane idole. Ci, którzy uszli z życiem, zostali
zmuszeni do przejścia na islam.
Kalasze przez wieki utrzymywali się z hodowli zwierząt,
zwłaszcza kóz. Muzułmanie zawsze im zazdrościli urodzaj-
nych gleb i umiejętność ich nawadniania. Sprawny system
irygacyjny do dziś pozwala na uprawy kukurydzy, trzciny
cukrowej, pszenicy, prosa i soczewicy. Występują tu także
morwy, morele, jabłka i śliwki. Z winogron, ale także jabłek
i moreli, wyrabia się wino. Natomiast orzechy są głównym
dostarczycielem białek. Mięso kóz jest rzadko spożywane –
najczęściej podczas świąt.
W kulturze Kalaszy niezwykle istotną rolę odgrywa
religia. Ich politeistyczna wiara obejmuje panteon bóstw.
Dwunastu bogów głównych utożsamia siły natury. Ma-
handeo jest z nich najważniejszy – to protektor doliny,
bóg wojny i plonów, a także pośrednik między ludźmi
i Dezau – bogiem stwórcą. Bogini Dźestak jest opiekun­
ką rodziny, małżeństwa i narodzin. Odpowiednikiem
greckiego Heraklesa jest Balomain – który jest też po-
średnikiem łączności Kalaszy z innymi bogami. Podo-
bieństwa wierzeń odnoszą się jednak nie tylko do mito-
logii greckiej. Niektórzy dostrzegają w nich też elementy

kontynenty 
182

hinduizmu. Koncepcje religii, duchów, dobra i zła prze-


platają się z codziennością życia w dolinach. Mieszkańcy
oddają cześć swym bogom w przydomowych kapliczkach
czy na ołtarzach rozmieszczonych w różnych miejscach
wiosek i okolicznych wzgórz.

Oazy odosobnienia
Choć doliny Kalaszy usytuowane są w trudno dostępnym
terenie, można do nich dotrzeć zarówno pieszo przez góry,
jak i wyboistą drogą, miejscami wykutą w skale. W szcze-
gólnie niebezpiecznych miejscach są kamienne wzmocnie-
nia, by droga nie osunęła się w przepaść razem z autami.
Na wędrówkę pieszą trzeba mieć zarezerwowanych kilka
dni, a jeśli chce się pobyć wśród Kalaszy, poznać bliżej ich
zwyczaje i poczuć miejscowy rytm życia, to można na to
przeznaczyć nawet kilka tygodni. Tym bardziej, że oko-
lica jest malownicza i warto wspiąć się na wzgórza, do-
trzeć do pasterzy i ich stad i spojrzeć w dół – krajobraz
osad nad rzekami w otoczeniu majestatycznych gór jest
idylliczny. Przełęcze osiągają 4500 m wysokości, łącząc
się z afgańskimi pasmami Hindukuszu prowincji Nuri­
stan. W pakistańskim dystrykcie Czitral Hindukusz
osiąga swoje najwyższe wypiętrzenie Tiricz Mir (7706
m n.p.m.). Właśnie z miasta Czitral można rozpocząć
wyprawę do trzech zamieszkałych przez Kalaszy dolin.
To dystans mniej niż trzydziestu kilometrów. Mijając
muzułmańską wioskę Ayun, później most na rzece Kunar,
dociera się do punktu kontrolnego. Wciąż wymagana
jest rejestracja podróżujących, której można dokonać

kontynenty
183 Azja

też wcześniej, a tu tylko potwierdzić. Policyjna kontrola


nie wprowadza w stan niepokoju, a po uiszczeniu opłaty
i ostudzeniu przegrzewającego się silnika, można ruszać
w kalaskie doliny.
Ze względu na podłej jakości drogi (ale trudno ocze-
kiwać lepszych w skalistym terenie), najlepiej wybrać
auto z napędem 4x4. Na jakość dróg zresztą nie powinno
się narzekać, bo choć przejazd nad niezabezpieczony-
mi urwiskami może niektórym podnosić ciśnienie, to
jest to niezapomniane przeżycie. Widoki momentami
są oszałamiające, a dodatkowych emocji dostarczają
wyjeżdżające coraz to zza zakrętu inne auta i motocy-
kle. Powszechny jest zwyczaj ostrzegawczego używania
klaksonów, zbliżając się do zakrętów. Tych jednak jest tu
co niemiara, więc i odgłos klaksonów z czasem powsze-
dnieje. Droga jest tak wąska, że można się obawiać, czy
szerokości na pewno nie zabraknie dla auta terenowego.
Co jakiś czas musi jej wystarczyć także na minięcie się
aut jadących w przeciwnych kierunkach. Bywa, że jest
to po prostu niemożliwe i wówczas z miejsca, do którego
dotarło się – niemalże wisząc na skraju przepaści –
trzeba się cofnąć do szerszego fragmentu drogi, gdzie
będzie można się wreszcie wyminąć. Adrenalina znów
skacze, a w kulminacyjnym momencie uwaga koncentruje
się na kilkucentymetrowym odstępie między autami oraz
na kilkunastometrowej przepaści tuż obok. O dziwo,
w dole nie zalegają wraki aut.
Jazda z miejscowymi przebiega w przyjaznej atmosfe-
rze. Jeśli dobrze się trafi, to z charczącego głośnika dobywa
się także lokalna muzyka. Czasem ckliwa niczym z filmów

kontynenty 
184

Bollywood, a czasem etniczna, wyraziście akcentowana


przez tradycyjne bębny. Bywa też i tak, że oglądając się
do tyłu można się przekonać, że w międzyczasie dołączył
się ktoś obcy i podróżuje, stojąc na zderzaku i trzymając się
konstrukcji składanego dachu. Jazda w takim anturażu jest
przygodą samą w sobie.
Po około 2,5 godzinach można dotrzeć do doliny
Rumbur. W zasadzie nie ma wioski o tej nazwie, choć
zabudowania są w pewnym momencie wyraźnie zwarte.
Nazwą tą obejmuje się całą dolinę, w której porozrzuca-
ne są też inne domostwa. Jeep wjeżdża na ciasny placyk,
gęsto zabudowany, przy którym znajduje się mały, nie-
mal niezauważalny sklepik i kilka budynków z kamienia,
drewna i gliny. Cechą charakterystyczną jest tu układ
schodkowy. Płaskie dachy domów, usytuowanych niżej,
stanowią jednocześnie tarasy domów znajdujących się
powyżej. Taki typ zabudowy dobrze sprawdza się w gó-
rzystym terenie.
Na placu pojawia się gromadka dzieci, są koloro-
wo ubrane, rozchełstane i rozczochrane, ale wyglądają
na szczęśliwe, że nie muszą nic robić ze swoim umoru-
saniem. Z ciekawością przyglądają się obcym, którzy
wyglądają tylko nieco inaczej. Co zaskakujące, nie oba-
wiają się obiektywu, nie oczekując też w zamian żadnej
gratyfikacji. Można nawet odnieść wrażenie, że niektó-
re pozują chętnie, jakby było to dla nich nowe doświad-
czenie. Jedynie kobiety czasem zasłaniają się przed
zdjęciem, nie wynika to jednak z obostrzeń religijnych,
lecz raczej z potrzeby zachowania odrobiny prywatności
w miejscu zamieszkania. Mężczyźni są w tym względzie

kontynenty
185 Paweł Rut

albo obojętni, albo wręcz sami zabiegają o to, by mieć


pamiątkowe zdjęcie z przyjezdnymi.
Życie w skansenie pośród gór
Kalasze są otwartymi ludźmi, przyjaźnie nastawiony-
mi do odwiedzających ich Europejczyków. Z zaciekawie-
niem dopytują też o powód przyjazdu z tak daleka. Uwa-
gę zwraca niezwykła kolorystyka ich strojów, zwłaszcza
tzw. cheos noszonych przez kobiety. Choć Kalaszy na-
zywano czarnymi kafirami, ich folklor mieni się tęczą
barw. Czarne jest wprawdzie sukno kobiecego stroju, ale
nie wywołuje efektu przygnębienia – wręcz przeciwnie –
stanowi kontrastującą podstawę do wyeksponowania
bogatego zdobnictwa wyszywanych wzorów. Ozdobne
motywy – zazwyczaj roślinne i geometryczne – znajdu-
ją się wokół kołnierzyków, na mankietach i u dołu sukni.
Szczególną uwagę zwracają wzorzyste nakrycia głowy,
w rodzaju opaski z długimi splotami opadającymi z tyłu –
od czubka głowy aż do połowy pleców. Wykonane są
z drobnych koralików, haftów i muszli kauri, tworzących
razem jakby swojego rodzaju gobeliny. Muszle pochodzą
z indyjskiego wybrzeża i uosabiają modlitwy o płodność.
Co istotne i dla niektórych zaskakujące, stroje te nie są
noszone tylko od święta czy na potrzeby pokazu dla tu-
rystów. Kalaszki używają ich na co dzień i patrząc na nie,
ma się wrażenie, jakby przeniosło się w inną epokę i inny
czas. Znamienne dla tej kultury jest także to, że kobiety
nie muszą zakrywać twarzy, jak w wielu krajach islam-
skich. Mężczyźni stali się bardziej praktyczni i rzadko
używają tradycyjnych strojów w postaci wzorzystych tu-
nik, tkanych z koziego włosia. Upodobnili się do przyjętej

kontynenty 
186

w całym Pakistanie, a także sąsiednim Afganistanie,


mody na wygodny śalwar-kamiz przypominający piżamę.
Kobiety mówią otwarcie o swoich wartościach i zna-
czeniu miłości w życiu. Nie kierują się względami ma-
terialnymi w poszukiwaniach męża, lecz idą za głosem
serca. Nie oznacza to, że zawarcie małżeństwa pozbawio-
ne jest aspektu materialnego. Mężczyzna płaci rodzinie
swej przyszłej żony określone wiano. Funkcjonuje też
osobliwy zwyczaj „uciekania żony”. Sytuacja taka może
mieć miejsce w przypadkach porywów uczuć do innego
niż mąż mężczyzny. Rozwód, który wówczas następuje,
odbywa się zazwyczaj polubownie w ramach społeczno-
ści. W takim przypadku nowy mąż musi jednak wypłacić
poprzedniemu dwukrotność wiana.
Inną osobliwością są domy menstruacyjne. Baśali są
przeznaczone wyłącznie dla kobiet, które spędzają w nich
dni okresu. Pobyt ten oznacza przerwę w obowiązkach
zawodowych i jest też częścią fundamentalnych wierzeń
Kalaszy wskazującą, że wszystko od lokalizacji, zachowania,
płci i przedmiotów jest podzielone na sfery czystości
Ondźesta i nieczystości Pragata. W baśali przyjmowane są
także porody.
Jest to jeden z nielicznych przykładów segregacji płci
w kulturze Kalaszy. W innych przypadkach można mó-
wić raczej o domenach – męskiej, gdy chodzi o wypas kóz
na wysokogórskich pastwiskach i domenie kobiecej, którą
są prace domowe.
W kulturze Kalaszy celebruje się święta i rytuały. Mają
one podłoże religijne, ale nakładają się na nie tradycyjne
zwyczaje. Osoby nieczyste nie są do nich dopuszczane

kontynenty
187 Azja

bez wcześniejszego oczyszczenia. Rytuał polega na oka-


dzaniu głowy z wykorzystaniem ognia i jałowca. Naj-
ważniejszym świętem jest Ćilam Dźosi w połowie maja.
Po ostrej zimie mieszkańcy dolin witają radośnie nad­
chodzącą wiosnę, licząc na obfitość urodzaju. Obchody
trwają cztery dni, podczas których odprawiane są modły
o ochronę pól i bezpieczeństwo zwierząt. W sezonie
wiosennym i letnim chroni je bóg Gośidaj. Ważną funkcję
tego święta nadaje się mleku, które zlewa się 10 dni
wcześniej. Obdarowuje się nim bliskich, urządzane są
mleczne uczty, rytualnie oczyszcza się nim noworodki,
święci domy i przedmioty.
Mieszkańcy dolin uwielbiają muzykę i taniec. Zarówno
kobiety jak i mężczyźni tańczą w okręgach do rytmu bęb-
nów. Podczas święta płynie pokojowe przesłanie do całego
świata. Na zakończenie na głowy uczestników rzucane są
liście na znak nadejścia wiosny.
Ućau jest świętem obchodzonym jesienią, po zakończe­
niu żniw. Celebruje się coroczne zbiory jęczmienia i psze-
nicy. Chłopcy i dziewczęta śpiewając i tańcząc, składają
hołd naturze za obfitość zboża i owoców. Mieszkańcy wio-
sek przygotowują chleb kukurydziany, maślankę i ser, aby
uczcić trwające trzy dni święto. Tańce trwają nawet w nocy
przy rozpalonym ogniu.
Pasterski bóg Sorizan chroni stada jesienią i zimą. To
jemu poświęcone jest święto Ćaumos podczas grudniowego
przesilenia. W trakcie dwutygodniowego święta składane są
w ofierze zwierzęta, aby zapewnić źródło pożywienia na zimę.
Wierzy się także w obecność boga Balimaina, który ma od-
wiedzać Kalaszy przybywając z mitycznej krainy Tsijam.

kontynenty 
188

Niepozorne z zewnątrz świątynie Dźestak Han mają


ściany i filary zdobione rzeźbieniami w drewnie. Są wśród
nich symbole solarne i jedności społecznej, rzeźby zwie-
rząt, a także rysunki postaci na ścianach. W ich wnętrzach
oraz na tarasowych dachach odbywają się rytuały, płonie
ogień, składane są ofiary, mają też miejsce ceremonie
pogrzebowe. Taniec ma odpędzić złe a przywołać dobre
duchy. Sam pochówek tradycyjnie odbywał się w sposób,
który może szokować. Ciała w strojach i wraz z kosz­
townościami były składane w zdobionych drewnianych
skrzyniach, których jednak nie zakopywano w ziemi,
a pozostawiano na cmentarzach. Jedno z takich miejsc
można zobaczyć w dolinie Bumburat, gdzie stoją dziesiąt­
ki porozbijanych i splądrowanych skrzyń. Niekiedy można
natknąć się także na ludzkie kości.
Kalasze na co dzień unikają cmentarzy ze względu
na wiarę w duchy, natomiast miejsca te przyciągają tury-
stów, chociażby pakistańskich, dla których widok ten jest
podobnie osobliwy jak dla Europejczyków.

Erozja kulturowa
Zwyczaje i przekonania religijne były zawsze powodem
niechęci większościowych sąsiadów w stosunku do Kalaszy.
Dopiero niedawno, gdy poprawiła się komunikacja i wzro-
sło zainteresowanie turystów, władze Pakistanu zaczęły
przychylniej patrzeć na tę odmienną kulturę. W kwiet-
niu 2017 r. sąd w Peszawarze oficjalnie uznał społeczność
Kalaszy jako odrębną grupę etniczną i religijną. Doszło
nawet do sytuacji, w której działacz polityczny z doliny,

kontynenty
189 Paweł Rut

34-letni Wazirzada Khan, został powołany do sejmiku


prowincji na mocy ustawy o mandatach dla mniejszości.
Tym samym Kalasze uzyskali swój pierwszy głos w rządzie.
Jego nominatorem był Imran Khan, przywódca polityczny
w prowincji i późniejszy premier Pakistanu. Jak wypowie-
dział się Wazirzada Khan, Kalasze są rdzennymi właści-
cielami ziemi, lasów i gór. Potrzebujemy praw, aby chronić
naszą społeczność.
W ostatnim dekadach tereny Kalaszy przyciągają ba-
daczy, ludność uzyskuje wsparcie finansowe i korzyści
społeczne. Powstała szkoła, w której uczy się ich dialek-
tu. Grecki rząd pomógł sfinansować Centrum Kultury,
tzw. Kalasha Dur, w dolinie Bumburet. Jest tam muzeum,
w którym zgromadzono artefakty, stroje, instrumenty,
biżuterię i rzeźby. Funkcjonuje też szkoła rzemiosła. Ini-
cjatorem projektu był grecki nauczyciel i wolontariusz
Thanasis Lerounis, o którego uprowadzeniu przez afgań-
skich talibów usłyszał świat w 2009 r. Porywacze żądali
dwóch milionów dolarów okupu. W uwolnienie Lerounisa
zaanagażowali się też Kalasze, którzy byli tak zdetermi-
nowani, iż zaoferowali oddanie swoich dóbr na pokrycie
okupu, chcąc w ten sposób wywrzeć wpływ na pakistań-
ski rząd, by działał bardziej stanowczo. Po siedmiu mie-
siącach i trudnych negocjacjach udało się uwolnić greckie-
go nauczyciela.
Aktualnie sytuacja geopolityczna w Pakistanie wy-
daje się stabilna. Na drogach są liczne punkty kontrolne,
w rejonach szczególnie niebezpiecznych turyści otrzy-
mują asystę policji. Na ulicach nie odczuwa się żadnego
zagrożenia, a wręcz przyjazne nastawienie mieszkańców

kontynenty 
190

i chęć nawiązania kontaktu. Pakistańczycy bardzo czę-


sto zaznaczają, że są pokojowo nastawieni, potępiając
terroryzm. W gospodarce od pewnego czasu znaczenie
zaczęła odgrywać turystyka. W dolinach Kalaszy są miej-
sca noclegowe i usługi dla turystów. W Rumbur nie ma to
jednak charakteru stricte komercyjnego. Noclegi to raczej
pokoje gościnne, skromnie wyposażone. Ale w Bumburat
znaleźć już można obiekty o wyższym standardzie i od-
czuwa się, że tradycyjne wartości etniczne zaczynają być
przysłaniane przez rozwijające się usługi okołoturystycz-
ne. Nie można na razie mówić o skali turystyki w kategorii
masowej, ale Rumbur – oaza ciszy i spokoju – wyraźnie
różni się od nieco już zatłoczonego i krzykliwego Bumbu-
ret. Najwięcej odwiedzających kalaskie doliny to jednak
mieszkańcy Pakistanu. Niektórzy muzułmanie dostrze-
gają potencjał regionu i osiedlają się tu zakładając firmy.
Budowane są także meczety. Również niektórzy Kalasze
przechodzą na islam. I znów, zjawisko to jest bardziej za-
uważalne w Bumburet, podczas gdy w Rumbur 70% popu-
lacji to wierni swej religii Kalasze. Ta unikatowa kultura
została objęta patronatem UNESCO jako wymagająca
pilnej ochrony. Zwrócono uwagę m.in. na tradycyjny sys-
tem wiedzy i praktyki meteorologicznej i astronomicz-
nej – Suri dźagek, stosowany w Hindukuszu. Umiejętność
obserwacji słońca, księżyca, gwiazd i cieni w odniesieniu
do lokalnej topografii, pozwalała wyznaczać czas siewu
nasion i przewidywanie klęsk żywiołowych. Stała się też
podstawą kalendarza Kalaszy.
W odniesieniu do pochodzenia ludu od żołnierzy Alek-
sandra Wielkiego, nie ma jednoznacznego potwierdzenia

kontynenty
191 Azja

tej legendy. Antropolodzy stawiają różne hipotezy. Z ba-


dań wynika, że populacja Kalaszy ma wyraźne cechy od-
rębności, przy niewielkim udziale ludzi z zewnątrz. Padają
sformułowania dotyczące „obecności zachodniej Eurazji”,
ale trafić też można na wątek dryf tu genetycznego „sy-
beryjskiego łowcy-zbieracza”. Bez względu jednak na to,
co uda się jeszcze ustalić naukowcom, kultura Kalaszy
jest ewenementem, wymagającym utrwalenia i ochrony.
Oczywistym zagrożeniem są tendencje islamizacji, eks-
pansja cywilizacyjna, kurczenie się rdzennej populacji
i zacieranie tradycyjnych zwyczajów. Aspekt dostępności
Dolin Kalaszy nie powinien mieć jednak charakteru czysto
komercyjnego, gdyż zniszczy to pierwotny, najcenniejszy
obraz tej unikatowej kultury.

Czuli przewodnicy

Paweł Rut
Doświadczony, certyfikowany pilot wycieczek, podróżnik, fotograf,
filmowiec. Jego pasją są podróże na tereny Bliskiego Wschodu,
Afryki Północnej i Środkowej, Azji Centralnej i Europy. Koncentruje
się na organizowaniu wypraw w małych grupach. Współautor pro-
jektu Ethno Adventure: ethnoadventure.pl

kontynenty 
192

Panamki,
Kanał i rum
„Dziadek”
Iwona Żelazowska

Samolot przygotowuje się do lądowania. Z okna


widzę bezkres Oceanu Spokojnego. W oddali majaczy
ląd. Oceaniczne wody prawie w bezruchu wlewają
się do małej zatoczki i spokojnie, niczym wody
kałuży, zalegają na czarnym, brzegowym piasku.
Słońce rozpływa się na niebie czerwienią. Resztki
jego promieni odbite w wodzie skrzą się migocząc
świetlistymi refleksami. Zmierzcha. Na horyzoncie
wyrastają drapacze chmur. Ich strzeliste cielska, niczym
szkielety olbrzymów brutalnie wbijają się w niebo.
Lądujemy w stolicy Panamy – Ciudad de Panamá
193 Ameryka

Ze względu na dość późną porę, z lotniska prosto jedzie-


my do hotelu. Nowoczesna dzielnica, przez którą prze-
jeżdżamy, wydaje się tak samo mało przyjazna, jak wcze-
śniej widziana z lotu ptaka. Puste, ciemne ulice, okna
bez świateł. Szklane domy, w których nikt nie mieszka...
Zaraz po śniadaniu nasza kilkuosobowa grupa wyjeżdża
na rekonesans miasta. Ponownie przejeżdżamy przez dziel-
nicę drapaczy chmur, która rano nieco ożyła. Na jej ulicach
pojawili się ludzie i być może dlatego wydaje się trochę bar-
dziej sympatyczna. Architektonicznie spójna, przestronna,
zadbana. Może nawet elegancka. Szklana, aluminiowa, be-
tonowa. Wręcz sterylna. Zimna.
– Nuevo Panamá, bo tak nazywa się nowoczesna dzielnica
stolicy – tłumaczy nasza przewodniczka o imieniu Ewa – to
dzielnica biznesowa. – W tych wieżowcach mieszczą się ban-
ki, biura nieruchomości i apartamenty dla obcokrajowców.
Dziś jest święto, dzień wolny od pracy, więc tylko nieliczni
przechodnie spacerują szerokimi chodnikami. Na co dzień
dzielnica wygląda inaczej – tętni życiem i pulsem biznesu.
Dziś głównym źródłem dochodów państwowych i gwaran-
tem pracy dla 60% Panamczyków jest Kanał Panamski. Ale
czy tak będzie zawsze…? Wysychają wody jeziora Gatún, poza
tym rozpoczęły się prace przygotowawcze przy budowie kon-
kurencyjnego kanału w Nikaragui. O swoim kanale mówi też
Kostaryka. W związku z tym Panamá, myśląc perspektywicz-
nie, już dziś inwestuje w rozwój rynku nieruchomości, w ek-
skluzywną turystykę i w bankowość. Funkcjonuje tu ponad
100 banków. Jednak tutejsze systemy pożyczkowe nastawione
są głównie na zewnętrzne grupy kapitałowe, a przedsiębior-
cy indywidualni nie mają właściwie szansy na otrzymanie


194

pożyczki. Zasada ta dotyczy zarówno Panamczyków jak i ob-


cokrajowców. Dlatego zrzeszają się, tworzą konsorcja, a zjed-
noczony w ten sposób kapitał staje się gwarantem ich wypła-
calności i podstawą do uzyskania kredytu. Panamá stworzyła
także bardzo prężnie działający rynek nieruchomości, który
oferuje atrakcyjne warunki zakupu mieszkań przede wszyst-
kim dla zagranicznych inwestorów. Profitów jest dużo. Jeden
z nich gwarantuje zwolnienie z podatku od nieruchomości
przez okres 10 lat. Ponadto osoba inwestująca w zakup nie-
ruchomości automatycznie otrzymuje obywatelstwo Panamy.
Dla obcokrajowców nabycie tutaj apartamentu jest bardzo
opłacalne ze względu na korzystne ceny (130 000–150 000
USD) i bardzo niskie koszty utrzymania. Mieszkają w nich
czasowo, często traktują je wyłącznie jako lokatę kapitału
albo... pralnię brudnych pieniędzy. Mile widziani i chętnie
przyjmowani są także zagraniczni emeryci, oczywiście bo-
gaci – podkreśla Ewa – Amerykanie, Kanadyjczycy, Anglicy,
Niemcy, Australijczycy, Hiszpanie… Ich wysoka emerytura
gwarantuje nie tylko terminową spłatę kredytu, ale także
stały dopływ gotówki do państwowego budżetu.

My tymczasem przemieszczamy się z części północnej


miasta na jego stronę południową. Bez żalu opuszczam
dzielnicę nowoczesnej Panamy. Mijamy centra handlowe,
blokowiska. Po kilku minutach zabudowa staje się niższa,
a drogi coraz węższe. Wjeżdżamy w inny świat…

– Miasto Panama – mówi Ewa – to jedyna stolica na świe-


cie położona w sercu dżungli. Tu las deszczowy wchodzi
do miasta, a raczej odwrotnie – to miasto weszło do lasu!

kontynenty
195 Iwona Żelazowska

Roślinność otaczająca bloki i osiedla pamięta pradawne cza-


sy. Była tu zawsze. To roślinność starego lasu deszczowego,
którą trzeba było wykarczować maczetą.
– Panamá – objaśnia Ewa – to zarówno nazwa państwa jak
i jego stolicy. W czasach prekolumbijskich istniała tutaj jedynie
mała wioska o nazwie Anamá, co oznaczało miejsce obfitują-
ce w ryby. Dookoła niej rozpościerała się dżungla. Teren był
zamieszkiwany głównie przez Indian Czibcza i znajdował się
w zasięgu wymiany handlowej prowadzonej przez Azteków
i Majów. Już w 1501 roku terytorium dzisiejszej Panamy zostało
podbite przez Hiszpanów. Później, ze względu na bardzo atrak-
cyjne położenie geograficzne, a także fakt, że przez Przesmyk
Panamski Hiszpanie przewozili do Europy złoto zdobyte
w Peru i innych krajach Ameryki Południowej, stała się łako-
mym kąskiem dla wielu mocarstw nie tylko europejskich. Naj-
pierw była kolonią hiszpańską: od 1535 roku wchodziła w skład
wicekrólestwa Nowej Hiszpanii, a od 1717 roku stanowiła część
wicekrólestwa Nowej Grenady. Nieco później, bo od roku
1830, stała się prowincją Wielkiej Kolumbii. 3 listopada 1903
roku, z inspiracji USA, co prawda oderwała się od Kolumbii
i uzyskała niepodległość, jednak na mocy podpisanego z tym
mocarstwem traktatu stała się od niego uzależniona. Traktat
nie tylko przyznawał USA wieczystą dzierżawę Strefy Kana-
łu, ale także prawo stacjonowania na terenie państwa wojsk
amerykańskich. Dziś Republika Panamy jest krajem wolnym
i autonomicznym, ale uzyskanie suwerenności, poprzedzone
było wieloma próbami wyjścia spod amerykańskich wpły-
wów. Ważną rolę w uzyskaniu niepodległości odegrali ludzie
młodzi. W latach 60. XX wieku na Uniwersytecie Panamskim
powstał ruch studencki, który sprzeciwiał się dominacji USA

kontynenty 
196

i żądał, aby na terenie strefy kanału wisiały flagi Panamy. Od


tego momentu środowisko uniwersyteckie stało się ogniskiem
buntu i symbolem sprzeciwu wobec amerykańskiej dominacji.
Przełomowym okazało się wydarzenie z 9 stycznia 1967 roku.
Tego dnia studenci w proteście wyszli na ulicę. Amerykańskie
wojsko użyło siły. Doszło do masakry, w wyniku której zginęło
wielu studentów. Ówczesny prezydent Panamy, Omar Torrijos
Herrera, oburzony brutalną reakcją Amerykanów domagał się,
aby Stany Zjednoczone na arenie międzynarodowej zajęły
oficjalne stanowisko wobec tego zdarzenia. Rozmowy trwały
ponad 10 lat. W ich wyniku doszło do renegocjacji traktatu,
na mocy których Amerykanie w ramach rekompensaty zostali
zmuszeni do oddania Kanału, a także wycofania się z obszaru
Strefy Kanału. W wyniku tej decyzji Amerykanie zostali także
zobligowani do przygotowania Panamczyków do jego samo-
dzielnej obsługi i zobowiązani do kompleksowego wyszkolenia
pracowników, począwszy od wysoko wykwalifikowanej kadry
inżynierskiej po robotników najniższego szczebla. Uroczyste,
oficjalne przekazanie Kanału odbyło się 1 stycznia 1999 roku.
Dzisiejsza Republika Panamy ma 77 000 km2 i 3,5 mln ludno-
ści. Stolicę – Ciudad de Panamá zamieszkują aż 2 mln osób, co
stanowi więcej niż połowę mieszkańców całego państwa.

Autokar zjeżdża na pobocze. Wysiadamy i kierujemy się


w stronę starej wieży wystającej ponad wysokie zarośla.

– Oto – mówi Ewa – Panamá Viejo, czyli Stara Panamá,


która została zbudowana przez Hiszpanów w 1517 roku.
Była stolicą silną, leżącą na złotym szlaku kupiec-
kim. Przez nią codziennie wędrowały tysiące osłów,

kontynenty
197 Ameryka

dźwigających na grzbietach cenny kruszec. Kusiła bo-


gactwem nie tylko piratów, ale także angielskie wojska,
które często atakowały i okradały miasto. Sprzyjało
temu położenie Starej Panamy, która usytuowana była
na południowych brzegach Oceanu Spokojnego. Głę-
bokie wody przybrzeżne umożliwiały bezproblemowe
dopłynięcie do stolicy, zrabowanie jej i spokojne od-
płynięcie w siną dal. Dziś najnowsza dzielnica miasta
wybudowana jest od strony północnej. Taka lokalizacja
jest znacznie bezpieczniejsza. Tam wody przybrzeżne są
bardzo płytkie, a dopłynięcie do brzegu uzależnione od
oceanicznych przypływów i odpływów. To taka swoista
pułapka dla intruzów, która z pewnością utrudnia po-
tencjalnym rabusiom łatwe osiągnięcie celu. W 1671 roku
Panamá la Vieja została napadnięta, zdobyta, splądro-
wana i spalona przez Henry’ego Morgana, walijskiego
bukaniera. Mieszkańcy na wieść o brutalnym najeździe
różnymi sposobami próbowali ocalić swoją stolicę i nie
oddać jej bogactwa wrogowi. Niejednokrotnie w akcie
desperacji sami dokonywali zniszczeń i podpalali swo-
je mienie. Dziś po dawnej stolicy pozostało tylko wspo-
mnienie; teren, który na nowo pochłonęła dżungla,
zrekonstruowany fragment starej wieży oraz słynny
złoty ołtarz, który ocalał dzięki pewnemu sprytnemu
dominikaninowi. Otóż wpadł on na genialny pomysł,
by całą powierzchnię ołtarza posmarować substancją
przypominającą smołę. Zabieg ten spowodował, iż oł-
tarz nie przyciągał uwagi rabusiów nastawionych wy-
łącznie na kradzież złota i innych błyszczących precjo-
zów. Po trzech latach, w pobliżu popiołów i ruin dawnej

kontynenty 
198

stolicy, Hiszpanie zbudowali nową. Tam też, do kościoła


San José, przeniesiono złoty ołtarz słynny Altar de Oro,
który można teraz oglądać w całej krasie.

Wracamy do autokaru. Panuje w nim przyjemny chłód.


Mimo wczesnej pory, na zewnątrz jest już ciepło i duszno.

– Casco Viejo, Starówka, jest tuż-tuż, zaraz wysiadamy – ko-


munikuje Ewa. – Mimo iż dość mocno zniszczona i zanie-
dbana, zachowała swoisty urok i czar. Odnaleźć go można
w wąskich, brukowanych uliczkach i niskiej drewnianej
zabudowie, czy też w pamiętających czasy swojej świet-
ności wytwornych kamienicach, w których kiedyś miesz-
kali najbogatsi. W krajobraz ciasnych uliczek wplatają się
stare, odrapane domki z charakterystycznymi balkonami,
na których suszy się bielizna. Dużo tu także barokowych
kościołów i kaplic. Większość tych pięknych obiektów to
tylko szkielety zrujnowane lub wypalone od środka. Zdob-
ne fasady, których wnętrza są puste. To efekt częstych po-
żarów – większość domów skonstruowanych było w całości
z drewna. W ostatnich latach państwo zaczęło inwestować
w renowację i odbudowę wielu cennych obiektów. Dzięki
temu Casco Viejo staje się coraz piękniejsze...

Jest duszno i gorąco. To jednak nie tylko zasługa słońca,


które dziś jest za chmurami. To wynik dużej wilgotności.
Trochę zmęczeni niekorzystną aurą spacerujemy ulicami
Starówki, późnej niepostrzeżenie dochodzimy do francu-
skiej części miasta. Zatrzymujemy się na Plaza de la Inde-
pendencia (Plac Niepodległości)

kontynenty
199 Iwona Żelazowska

– Ten okazały, nowo wyremontowany budynek stojący po le-


wej stronie placu – objaśnia Ewa – to dawny Grand Hotel.
Kiedyś mieszkali tu inżynierowie pracujący przy budowie
kanału. Dziś mieści się w nim muzeum. Z drugiej strony
placu usytuowana jest Katedra, zaś na jego środku stoi cha-
rakterystyczne el kiosco 1. Katedra jest w trakcie gruntowne-
go remontu. Niestety, ta zewnętrzna skorupa w środku jest
prawie całkowicie zniszczona, wypalona…

Opuszczamy okazały Plaza de la Independencia i wolnym


krokiem dochodzimy do małego placu, przy którym stoi
budynek obwieszony f lagami.

– To w całej swej okazałości Plaza de Francia, czyli Plac


Francuski, a przy nim gmach Ambasady Francuskiej –
mówi Ewa. – Dawniej willę tę zamieszkiwał Carlos Fin-
lay y Barrés, kubański naukowiec i lekarz. Tutaj również
mieściło się jego laboratorium, w którym odkrył przyczynę
rozwijającej się żółtej febry, dziesiątkującej ludzi pracu-
jących przy budowie kanału. Pierwotnie przypuszczano,
że chorobę przenoszą mrówki, zarażając poprzez ukąsze-
nie. Sale szpitalne wyposażono więc w specjalne rowki wy-
pełnione wodą, służące do tzw. spłukiwania mrówek. Ta-
kie rozwiązanie miało uniemożliwić przemieszczania się
owadów i tym samym zminimalizować zachorowalność
pacjentów. Skutek jednak był zupełnie odwrotny. Śmier-
telność zamiast zmaleć, drastycznie wzrosła. Przywożono

1 El kiosco – charakterystyczna „budka” stojąca na środku placu głównego


w latynoamerykańskich miastach i miasteczkach. To swoiste centrum kultural-
ne, miejsce wokół którego spotykają się ludzie.

kontynenty 
200

do szpitala pacjenta ze złamaną nogą, a on umierał zaka-


żony żółtą febrą. Carlos Finlay, analizując sytuację, po-
łączył ze sobą wzrost liczby zachorowań z momentem
pojawienia się w szpitalach kanalików wodnych. Wyniki
badań były szokujące. Roznosicielami żółtej febry okazały
się komary, zaś woda zalegająca w kanalikach i związany
z tym wysoki poziom wilgotności stwarzały idealne wa-
runki ich rozmnażania…

Wychodzimy z dzielnicy francuskiej i zataczając koło,


kierujemy się w stronę Starówki. Idziemy długą, spa-
cerową promenadą Malecón. Biegnie ona malowniczo
wzdłuż brzegu Pacyfiku i łączy francuską część mia-
sta z pełną kolonialnego uroku Casco Viejo. Powietrze
zgęstniało, a nad miastem zawisły ciemne, deszczowe
chmury. W oddali, na horyzoncie widać Nową Panamę.
Szklane wieżowce przysłonięte oceaniczną mgłą, wy-
glądają jak wyjęte z innej rzeczywistości. Ich blade, roz-
mazane kontury niepokoją. Wracamy na gwarne ulice
Starówki. Ktoś gra na trąbce, obok zagłusza go muzyk
wybijający rytmy na bębnie. Rozpoczyna się fiesta...

– Dla Panamczyków – komentuje Ewa – dzisiejszy dzień,


4 listopada, to wielkie, narodowe święto. Właściwie cały
listopad jest jedną wielką fiestą, nieprzerwanym celebro-
waniem niepodległości, miesiącem uroczystości, ulicz-
nych defilad, zabaw i radości… bo Panamczycy cieszą się
swoją wolnością w sposób wyjątkowy. 3 listopada czczo-
na jest rocznica oderwania się od Wielkiej Kolumbii, 4 –
dzień symboli narodowych, 5 – rocznica odłączenia się

kontynenty
201 Ameryka

od Hiszpanii, 10 – rocznica wybuchu rewolucji w prowin-


cji Colon i pierwsze Grito de la Independencia, 25 – rocznica
zakończenia rewolucji 1821 roku.

Raptem z ciężkich chmur spływa fala tropikalnej ulewy.


Deszcz jest ciepły. Patrzę na młodych ludzi, którym ulewa nie
przeszkadza w zabawie. Ulicami rwą potoki, dziewczyny uno-
szą do góry obfite falbany kolorowych sukien, trębacz wylewa
wodę z trąbki, ale niekończąca się defilada wciąż trwa...
Ulewa nagle się kończy, słońce już ogrzewa przemoczo-
nych do suchej nitki mieszkańców Panamy: ich mokre buty,
białe koszule i eleganckie mundury młodzieńców, fanta-
zyjnie upięte pukle włosów dziewcząt i przesiąknięte wodą
falbany ich sukien. Po kilku minutach jezdnie i chodniki są
suche. W pobliskim barze zamawiamy 40-procentowy rum
o wdzięcznej nazwie „Abuelo”, czyli „Dziadek”, który jest
tutaj najpopularniejszym, regionalnym trunkiem. Właści-
cielem wytwórni Abuelo jest Juan Carlos Varela, przedsię-
biorca i polityk – prezydent kraju w latach 2014-2019...

– Rdzennych mieszkańców pozostało w Panamie niewielu,


około 10% ogółu ludności – tłumaczy Ewa. – Ich prekolum-
bijscy przodkowie nie stworzyli silnej kultury, nie pozostał
po nich żaden trwały materialny ślad. Łatwo ich było skolo-
nizować, zdominować i w końcu zniszczyć... Najpierw wy-
niszczyli ich Hiszpanie, oraz choroby przywiezione z Euro-
py, później ciężka praca przy budowie Kanału Panamskiego.
Masowo umierali z wycieńczenia lub ginęli w wypadkach.
Dziś ich nieliczni potomkowie żyją na terenach autonomicz-
nych, często z dala od cywilizacji i na własnych warunkach.

kontynenty 
202

Są to grupy Kuna (zamieszkują region Kuna Yala), Emberá


i Wounaan (zajmują tereny Emberá–Wounnan w prowincji
Darién). Nazwa Kuna Yala w ich rodzimym języku znaczy
„ziemia Indian Kuna” i dotyczy głównie Archipelagu wysp
San Blas. To około 370 wysp, położonych wzdłuż wybrzeża
Morza Karaibskiego, z czego jedynie 40 jest zamieszkanych
przez rdzennych mieszkańców. Jeszcze w latach 80. XX
wieku było ich około 20 000 osób, ale obecnie jest ich dużo
mniej – sami o sobie mówią, że zostało ich zaledwie 365,
czyli tylu, ile jest dni w roku. Wyspy San Blas to raj na zie-
mi. Ze względu na swoją niezwykłość i niepowtarzalną ma-
lowniczość są jednym z najbardziej popularnych miejsc
turystycznych w Panamie. Polityczna historia tego regionu
zaczęła się w 1925 roku. Wtedy to wybuchł bunt ludu Kuna,
na którego czele stanął wódz i szaman Nele Kantue. Autono-
mia Kuna Yala została uznana przez Panamę dopiero w 1930
roku. Dziś Rdzenni zamieszkujący te tereny posiadają zie-
mie, prawa i zasady, które są respektowane przez władze
Panamy, a wszelkie zmiany ich życia zachodzą jedynie z ich
inicjatywy i za ich zgodą. Głównie zajmują się turystyką,
rolnictwem, rybołówstwem i produkcją pamiątek, a najpo-
pularniejszym lokalnym produktem są tkaniny mola 2. Po-
siadają także swoją f lagę i stolicę – El Porvenir.

2 W języku Kuna mola oznacza „koszula” lub „ubranie”. Jej wygląd wywodzi się
ze zwyczaju malowania ciała w geometryczne wzory przy użyciu naturalnych
barwników. Z biegiem czasu zaczęto te wzory tkać z bawełny, później tworzyć
metodą wycinania i naszywania aplikacji z kolorowych kawałków materiału.
Najczęściej spotykane wzory to geometryczne abstrakcje nawiązujące do wzo-
rów w jakie kiedyś malowano ciało, a także realistyczne i abstrakcyjne wzory
kwiatów, zwierząt morskich i ptaków. Najstarsze mola wykonane techniką na-
szywania, mają 150–170 lat.

kontynenty
203 Iwona Żelazowska

Z kolei Emberá–Wounaan w prowincji Darién to pas


dżungli leżący na granicy Panamy i Kolumbii. Teren nie-
przyjazny dla turystów, jedno z najbardziej tajemniczych,
dziewiczych i niebezpiecznych miejsc na świecie. To nie
tylko nieprzebyta dżungla zamieszkiwana przez dzikie
zwierzęta, ale także miejsce, przez które wiedzie narkoty-
kowy szlak. Właśnie tędy grupki kolumbijskich rebeliantów,
działających po obu stronach granicy, przemycają narkotyki.
Dżungla jest dla nich doskonałą kryjówką. Na tym niego-
ścinnym dla turystów i wszelkich „obcych” terenie, miesz-
kają ludzie Emberá i Wounaan. Z własnego wyboru, z dala
od cywilizacji, żyją zgodnie z naturą i dawną tradycją. Żyją
tak, jak kiedyś żyli ich prekolumbijscy przodkowie. Ich sto-
licą jest Unión Chocó.

Wjeżdżamy w tzw. Strefę Kanału, jedną z największych


atrakcji Panamy.

– Strefa Kanału – mówi Ewa – to dzielnica miasta, która


była kiedyś pod zarządem USA. Mieszkali tu Amerykanie:
inżynierowie i wszyscy inni pracownicy zatrudnieni przy
utrzymaniu Kanału. Dzieci, które tutaj się urodziły, nazy-
wane były „strefowcami”. Określenie to, choć dziś straciło
na znaczeniu, nadal funkcjonuje. Oznacza człowieka, któ-
rego dziadek lub rodzice kiedyś pracowali przy budowie
lub obsłudze kanału. „Strefowcy” to ludzie bardziej uprzy-
wilejowani i lepiej uposażeni. Utożsamiani zawsze z wyż-
szą klasą społeczną i lepszym startem życiowym, zawsze
mieli większe perspektywy i możliwości rozwoju. Chodzili
do amerykańskich szkół i posiadali amerykańskie paszporty.

kontynenty 
204

Spacerujemy, robimy pamiątkowe zdjęcia, później autokar


zabiera nas w dalszą podróż. Mijamy kolejne odcinki Strefy
Kanału, a Ewa z pasją komentuje krajobraz rozciągający się
z okien naszego autokaru.

– Na horyzoncie przed nami wyrasta mierzący 1,5 km


długości słynny most Puente de las Americas – komen-
tuje Ewa – Most Ameryk, pod którym stoją jachty i stat-
ki oczekujące na wjazd do Kanału. Kanał łączy Ocean
Spokojny z Oceanem Atlantyckim, łączy więc umownie
Amerykę z Europą i Azją, natomiast most przerzucony
ponad kanałem łączy dwie Ameryki. Na zachód prowadzi
do Kostaryki, a na wschód teoretycznie do Kolumbii. Teo-
retycznie, bo praktycznie do dzikiej dżungli. Połączenia
drogowe pomiędzy Panamą a Kolumbią po prostu nie ist-
nieją. Słynna Autostrada Panamerykańska przechodzą-
cą przez Puente de las Americas, biegnąca wzdłuż całej
Ameryki Środkowej, nagle urywa się w prowincji Darién 3.
Oficjalnie tłumaczy się to względami ekologicznymi: tro-
ską o środowisko naturalne i rdzenne plemiona zamiesz-
kujące niedostępną dżunglę.
Wzdłuż kanału biegnie linia kolejowa, połączona za-
równo z portem jak i z kanałem. I tak np. kontenery prze-
ładowywane są ze statku na wagony, pociąg przewozi je
na drugi koniec kanału i tam trafiają na inny statek nie
obciążony opłatą za przepłynięcie drogi wodnej.

3 Panamerykanka to droga, a właściwie system dróg i autostrad połączo-


nych ze sobą mająca na celu połączenie obu Ameryk. Biegnie od kręgu po-
larnego na Alasce aż do miasta Ushuaia w Argentynie i ma w sumie około
25 250 km długości.

kontynenty
205 Ameryka

San Miguel była pierwszą robotniczą kolonią zasiedlo-


ną przez robotników pracujących przy budowie kanału.
Dziś jest dzielnicą slumsów, ubóstwa i nędzy. Podobna
do niej jest dzielnica Arrabales. Kiedyś leżała poza mura-
mi miasta, dziś rozciąga się pomiędzy dawną strefą Kanału
a Casco Viejo.

Punkt widokowy przy Miraf lores. Dołącza tu do nas miej-


scowy przewodnik o imieniu Alberto, około 45–letni, ni-
ski, korpulentny, łysawy. Z tarasu na czwartym poziomie,
przylepieni do barierek, z zapartym tchem obserwujemy,
jak jeden z olbrzymich statków przeprawia się przez Kanał.

– Kanał Panamski to sztuczny twór, który łączy płytkie


wody przybrzeżne Zatoki Panamskiej i Zatoki Colón, Je-
zioro Miraf lores, sztuczne Jezioro Gatún, 13-km przekop
skalny – Culebra Cut oraz trzy zespoły śluz dwukierun-
kowych: Miraf lores, Gatún i Pedro Miguel, dzięki którym
udało się wyrównać różnice poziomów wody pomiędzy
dwoma Oceanami a leżącym pośrodku jeziorem Gatún
– peroruje Alberto. Pierwszym jego pomysłodawcą był już
w XVI wieku król Karol V Habsburg. Ze względów tech-
nologicznych zrealizowanie jego pomysłu było niemożliwe.
Przełom nastąpił w 1879 roku, kiedy to Francuz, Ferdinand
Marie de Lesseps, budowniczy Kanału Sueskiego, zachę-
cony sukcesem osiągniętym w Afryce, zdecydował się
podjąć kolejne wyzwanie i wybudować Kanał Panamski.
Do realizacji tego przedsięwzięcia postanowił wykorzy-
stać wcześniej zastosowany i sprawdzony projekt budo-
wy Kanału Sueskiego. Prace ruszyły pełną parą. Niestety,

kontynenty 
206

afrykański projekt nie sprawdził się w tutejszej rzeczywi-


stości, ponieważ nie przewidywał różnicy poziomów wód
pomiędzy dwoma Oceanami a Jeziorem Gatún. Ocenia się,
że przy budowie kanału zmarły wtedy – w wyniku zaraże-
nia malarią lub żółtą febrą – aż 22 tysiące osób. 4 Lesseps
poniósł totalną klęskę. Prace trwające od 1881 do 1889 roku
zostały przerwane, a inwestor ogłosił bankructwo. Przez
kolejne lata miejsce budowy leżało odłogiem. Wróciło
we władanie natury i jej żywiołów. Dopiero po 14 latach
powrócił tu człowiek, bowiem budową kanału zaintere-
sowali się Amerykanie. Wydzierżawili od Panamczyków
Strefę Kanału na okres 99 lat i zaryzykowali jego budowę
według własnego projektu. Prace rozpoczęli w 1904 roku,
by po dziesięciu latach zmagań z żywiołem, ogłosić światu
sukces. 15 sierpnia 1914 roku odbyło się uroczyste otwarcie
Kanału Panamskiego.
Prace nad kanałem nadzorował sam Theodore Roosse-
velt. Przyjechał osobiście do Panamy w 1906 roku. Wizyto-
wał budowę kanału w słynnym kapeluszu panamskim.
– Kapelusze panamskie tak naprawdę pochodzą
z Ekwadoru – wtrąca Ewa. – Tam w mieście Cuenca,
w 1836 roku powstała pierwsza fabryka kultowych ka-
peluszy. I chociaż do dziś tam właśnie produkuje się ich
najwięcej, to jednak te najlepsze i najdroższe powsta-
ją w miejscowości Montecristi. Wykonuje się je z włó-
kien palmy toquilla. Rośnie ona w okolicach równika

4 Wśród budowniczych Kanału Panamskiego był również Paul Gauiguin,


francuski malarz, który przybył do Panamy z przyjacielem – malarzem Char-
lesem Lavaalem. Gauiguin wytrzymał tam tylko 2 tygodnie, zarabiając jednak
wystarczająco dużo, by otworzyć studio nieopodal Isla Taboga.

kontynenty
207 Iwona Żelazowska

w Amazonii, a także na wybrzeżu, ponieważ tam ma


odpowiednie warunki. W XIX wieku takie ekwadorskie
kapelusze eksportowano do Europy i Stanów Zjednoczo-
nych drogą okrężną, bo z Panamy – stąd ich popularna
nazwa. Na przełomie XIX i XX wieku spopularyzowali
je inżynierowie amerykańscy nosząc je podczas budowy
Kanału Panamskiego. Były lekkie, przewiewne, doskona-
le chroniły przed podzwrotnikowym słońcem. Poza tym
były eleganckie i nadawały szyku.

Podchodzimy z powrotem do barierek. Położenie statku


w Kanale w zasadzie nie zmieniło się. Olbrzym stoi w ślu-
zie Miraf lores, a spieniona woda wlewa się do niej kaskadą.

– Ten statek przypłynął od strony Miasta Panama – mówi


Alberto – czyli od Pacyfiku. Wpłynął w dwukomorową
śluzę Miraf lores, a więc w miejsce, w którym właśnie go
widzicie. Podziemne przepusty otwierają się i spieniona,
słodka woda jeziora Miraf lores wypełnia śluzę. Statek
podnosi się o 16,5 m. Przez ten odcinek Kanału płynie wol-
no, z własnego napędu korzysta minimalnie. Przeciągają
go cztery holowniki, które przy pomocy czterech stalowych
lin korygują jego położenie względem bocznych ścian śluzy.
Na jego pokładzie znajduje się jeden ze stu tzw. kapitanów
kanałowych, który przejmuje dowództwo na czas przepły-
wania statku przez Kanał. Po wypłynięciu ze śluzy Mira-
f lores statek wpłynie na małe jeziorko o tej samej nazwie,
by dotrzeć do śluzy Pedro Miguel. Tam odbędzie się drugi
etap podnoszenia statku o kolejne 9,5 metra, dzięki czemu
osiągnie on poziom jeziora Gatún. W sumie poziom wód,

kontynenty 
208

po których płynie, podnosi się o 26 m w stosunku do pozio-


mu Pacyfiku. Po wyjściu z Pedro Miguel nasz statek wpły-
nie do najwęższego odcinka Kanału, 13–kilometrowego
wykopu skalnego Culebra Cut. To najbardziej malowniczy
odcinek tej przeprawy. Wzgórza pokrywa zielona dżungla,
na brzegach leżą krokodyle i kajmany. Później z Culebra
Cut statek dotrze do sztucznego jeziora Gatún, by następ-
nie dopłynąć do zespołu śluz Gatún, 5 czyli śluz od strony
Atlantyku. W rzeczywistości jest to jedna śluza o trzech
przylegających do siebie podwójnych komorach. Tutaj sta-
tek w trzech etapach będzie opuszczony o 26 m. Osiągnie
poziom Morza Karaibskiego, minie port Colón i spokojnie
wpłynie na wody Oceanu Atlantyckiego. Przeprawa przez
Kanał w odwrotną stronę przebiega podobnie. Statki wy-
pływają z redy w porcie Colón i po około 20 godzinach po-
dróży: przeprawach przez jeziora i śluzy docierają do Ciu-
dad de Panamá, by później wpłynąć na wody Pacyfiku.
Kanałem przepływa około 40 statków dzienne: od godz.
6.00 do 12.00 płyną z Pacyfiku na Atlantyk, a od 12.00
do 18.00 z Atlantyku na Pacyfik. W nocy pływa się tam
i z powrotem w zależności od potrzeb i przepustowości je-
ziora Gatún.

Jadąc w kierunku restauracji, zatrzymujemy się na placu


przypominającym złomowisko, na którym można kupić
towar bardzo egzotyczny – tablice rejestracyjne. Legalnie.
Możliwość ta wynika z obowiązku corocznej rejestracji

5 Śluzy: Miraflores, Pedro Miquel oraz Gatún napełniane są słodką wodą je-
ziora Mireflores i jeziora Gatún. Słodka woda chroni śluzy przed korozją.

kontynenty
209 Ameryka

samochodu i wymiany starych tablic na nowe. Nieaktu-


alne tablice można wyrzucać na śmietnik, ale można też
sprzedać turystom za 5–15 USD, a ich cena zależy od roku,
w którym była używana.

Samolot startuje, wznosi się coraz wyżej. Z jego okna widzę


Panamę. Strzeliste cielska drapaczy chmur wbijają się w nie-
bo i brutalnie zderzają z moim wyobrażeniem latynoame-
rykańskiej poetyki. Pod nami majaczy ląd. Po chwili jego
linia brzegowa znika i pojawia się bezkres Oceanu Spokoj-
nego. Słońce rozpływa się na niebie czerwienią. Resztki jego
promieni odbite w wodzie skrzą się, migocząc świetlistymi
ref leksami. Zmierzcha.

Książki

Iwona Żelazowska (wcześniej: Iwona Szafrańska)


Absolwentka Akademii Muzycznej we Wrocławiu, krytyk muzycz-
ny, dziennikarka, pasjonatka podróży. Miłośniczka i propagatorka
kultur latynoamerykańskich. W 2022 roku nakładem Wydawnictwa
Universitas wyszła jej książka pt. „Kraina wielu bogów. Meksyk,
Gwatemala, Kostaryka”

kontynenty 
210

Pucallpa:
punkt zero
Mateusz Marczewski

Z portem w Pucallpie można się związać na zawsze.


Połączyć z szarymi od używania skrzyniami
na lód, cumami oblepionymi błotem, krzykami
tragarzy wędrujących z ładunkiem na plecach
211 Peru

Wystarczy wejść na miękką ziemię i stać na zbo-


czu między dziesiątkami wrzecion łodzi, i spojrzeć
na zwaliste, groźne cielsko wojskowej korwety
z białym numerem na burcie, patrzeć w drugą stronę,
w górę rzeki, tam, gdzie port przechodził w system
resztek po porcie, w kombinację porozrzucane
kartonów i skrzynek, butelek i podartych worków
jutowych, w których kiedyś noszono zboże. Od tego
patrzenia można stać się portem. Nosić kołyszącym
się krokiem skrzynie, cały dzień, dzielić kursami dzień
na partie, na odcinki czasowe, w których pokonuje się
wciąż ten sam etap, żeby po południu siedzieć w grupie,
w sercu opustoszałego targowiska, przy dudniących
głośnikach z kotami rozwalonymi na białych kaf lach
nieczynnego targowiska. Będąc portem, nawet czarne
ptaszyska z indyczymi szyjami można zrozumieć. Dom
to dym płożący się siną nitką z rzuconego pniaka. Resz-
ty dopełniają towarzysze. Popijają piwo i wciąż się szu-
kają. Wpół pijani wstają z krzeseł i ruszają przed siebie.
Od łażenia z towarem ich umysły zmalały, zredukowały
skomplikowane listy możliwości, aż uwolnieni pogubili
się w rachowaniu dat i dni tygodnia. Upływające godzi-
ny wyznacza ruch słońca, reszta się nie liczy. Łażą tacy
pogubieni, sprowadzeni do parteru, odnajdują swoich to-
warzyszy i ciągną ich do dalszego picia i znów się gubią.
Jest trochę jak w taborze. Można być wszędzie, nie ru-
szając się z miejsca. Piją i widelcem obracają kawałki ryb
na ruszcie. Rytuał zachodu słońca domaga się posiłku,
więc jedzą i przechodzą w spektrum, w wibrujące życiem
wiązki, żeby przy zachodzie słońca i dudniących basach


212

ostatecznie dokonać przemienienia i stać się żywą teorią


strun. Potem wszystko wraca do początku. Z poszarza-
łymi twarzami świtem złażą z sienników, oczy z trudem
przyjmują pierwsze błyski światła. Na nadbrzeżu ziemia
z rozpadlinami szerokimi na metr zmusza do uważności,
bo można złamać nogę. Z uniesionymi ramionami, roz-
czapierzając dłonie nawigują ciężarówkami zsuwającymi
się po błocie. To są wielkie ciężarówki, tak wielkie, że nie
musza mieć nawet przeglądów. Rdzawe cielska wyrzucają
kłęby czarnego dymu. Ręka burłaka w prawo, ręka w lewo
i tak w kółko. Oczy tępieją i wygaszają szczegóły, wiązki
stali na naczepach rdzawe, szerokie lusterka mętne, wy-
blakły logotyp na masce z napisem Mack jeszcze w zasię-
gu spojrzenia, ale reszta mdła, jakby nieobecna. Kiedyś
chciałem być tirowcem. Mieć Macka i po prostu jeździć.
Przemieszczać się. Mieć własny stalowy pancerz. Sześć,
osiem, dwanaście kół, żeby bezpiecznie wnikać w świat
i być w świecie, ale jednocześnie na swój sposób być w so-
bie, w tym małym pomieszczeniu z proporcami, plaka-
tami gołych bab, w głosie radia i miękkim łóżku na tyle
kabiny. Potem silnik gaśnie i zaczyna się techniczne
przenoszenie, dzielenie towaru na mniejsze partie i tar-
ganie, pochylanie głowy pod rdzawymi cumami. Słońce
kładzie się na zachodzie i rzeka płonie ciepłym światłem.
Na mętnych falach, które wcale nie przypominają filmów
przyrodniczych o Amazonii, daleko, niemal na przeciw-
ległym brzegu wybucha w końcu czerwień, zaraz potem
wąska jak rana linia gaśnie. Wtedy znów wybucha muzy-
ka, a oni, otępiali od prawdy, siadają przy ognisku. Mefis-
tofelesowi podobałoby się w Pucallpie. Mówił, że zdrowie

kontynenty
213 Mateusz Marczewski

przychodzi, kiedy wyjdzie się w pole z motyką. Żyj jak


bydlę, mówił diabeł, „siebie samego i umysł utrzymuj
w kółku określonym stricte” 1.
Umówiłem się z przewodnikiem, ale z tłumu wynurzył
się człowiek obcy, z twarzą szeroką i dobrotliwą, w której
zmarszczki idealnie mieszały się z pogodą ducha. Popra-
wiając pasek małego plecaka i przekładając siatkę z owoca-
mi z dłoni do dłoni, mówił szybko mową pełną kropel śliny,
którą ocierał z ust. Spory pieprzyk nad jasną, błękitnawą
źrenicą pozwalał skupić się na rozmowie. Syn nie mógł
dotrzeć, szedł w Limie poboczem, z kilkuletnią córką
na rękach, z jej bezwładnie dyndającymi nogami, do szpitala.
Stary pokazywał wyświetlacz telefonu. Na zdjęciu wciąż
pulchny na twarzy, z włosami obciętymi od garnka,
w zamyśleniu oglądał wenf lon wbity w przedramię dziecka.
Kiedyś w Royi ludzie grali na f letach, wierząc w rzew-
ne brzmienie instrumentów zdolne dotrzeć nie tylko
do serca, ale nawet poruszyć siły natury, która zerwała
umowę z ludźmi, ścieżki lasów do niedawna proste wy-
dawały się splątane, a na ich końcu jak nigdy wcześniej
nie pojawiało się rozwiązanie. Zwierzęta porzucając cy-
kle roczne, wędrowały w tylko sobie znanym kierunku,
ustępując miejsca myśliwym z innych grup, których cia-
ła objawiały się na moment w zaroślach, lśniły torsami,
fragmentem twarzy, świdrującym okiem niechętnym
do walki, okiem badającym możliwości, żeby zaraz potem
znikać jak duchy, zostawiając na ścieżce ziarna niepokoju.

1 Johann Wolfgang Goethe, Faust, przeł. F. Konopka, Siedmioróg, Wrocław


2022, s. 93

kontynenty 
214

Mieszkańcy Royi postanowili odejść i znaleźć nowe miej-


sce do życia. Było to trudne. Związani z tym fragmen-
tem ziemi, na którym stały ich domy, myśleli o niej jak
o części siebie. Wierzyli w moc muzyki, więc grali na f le-
tach. Długo i z namysłem kierowali swoją prośbę wprost
pod nogi, aż ziemia wokół wsi spękała, jakby pod Royą
oddychało wielkie zwierzę. Domy zakołysały się, z czap
dachów poleciał na klepisko suchy pył. Wieś uniosła się
w trzeszczeniu i pękaniu korzeni, w rwaniu głębokim,
w przejmującym dźwięku rozdzielania, w buchnięciu
gęstego zapachu mokrej gleby. Zwróceni do siebie odde-
chami, rozciąganiem się i kurczeniem płuc, pompowali
Royę ponad drzewa. Od wiatru, który przyszedł z odsło-
niętych połaci nieba, f lety przygasły. Wystarczyło jednak
wytrawne ucho, żeby przez wiatr, nawet stojąc między
drzewami, usłyszeć ich brzmienie.
Łódź odbiła od brzegu, silniki zawyły. Zwolnieni
z obowiązku działania pasażerowie zrzucali buty i mościli
się w hamakach. Potem zastygli. Pod stopami kury
powiązane jutowymi sznurkami układały się do drzemki,
wszystko gasło. Beczka z ropą, worek mąki, butelki
z sokami kupowanymi na bazarze drżały od wibracji
silnika, hamaki przyjemnie tłumiły niepokój. Na dachu
było lepiej. Ryk silnika nakładał się warstwą na obraz
przesuwającego brzegu, jakby to brzeg drżał, jakby drżał
cały las. Port został w tyle i zamienił się w malejącą szarą
plamę, którą ostatecznie przysłoniły rzędy ciężkich burt
statków. Pucallpa znikała. Na brzegach błyskały jeszcze
pojedyncze chaty, małe, z kolektorem na wodę i łodzią
wciągniętą na piach, ale po chwili zostały tylko krążące

kontynenty
215 Peru

wysoko ponad drzewami ptaki. W ciszy nurtem sunęły


nawodne domy postawione na platformach wykonanych
z dziesiątek pni drzew. To były małe, pływające osady.
Namiot albo dwa, kilka dzieciaków skaczących do wody,
wracających natychmiast w stronę pni, koszule na sznur-
kach, w końcu łódź ciągnięta na długim sznurze. Wokół
trójnoga z zawieszonym kociołkiem półnagie ciała doro-
słych wyglądały, jakby się modliły. I dym w pewnej chwi-
li. Jeden, pionowy dym ponad drzewami. W bezkresnej
przestrzeni przypominał dym błagalny, który wznosi się,
gdy człowiek zaczyna pertraktować z czymś większym,
czymś niewypowiedzianym, jakby słowo przestrzeń
i pustka nabrały konkretnego sensu, którego oko nie jest
w stanie pojąć z racji ograniczenia pracy samego oka,
jego mechanizmu zaplanowanego na sprawy mniejsze
i bardziej dostępne. Oczy zatracały zdolność widzenia
i w końcu wędrowało się własnymi myślami. Rzęsy pró-
bowały ograniczać dopływ światła, ale wzmacniały mi-
gotanie. Jedna z kur nie czekając na dopłynięcie, umarła.
Położyła dziób na ziemi i zamknęła błonkowate powieki.
Chłopak z obsługi chwycił zesztywniałe ciało i zapakował
do worka, a worek rzucił między tłuste od ropy kanistry.
Myśli krystalizowały się w zimną i precyzyjną formę,
coraz ostrzejsze i wyraźne szły łańcuchami, po których
można było wędrować jak po salach muzeum. Potężne
cielska drzew zepchnięte ze skarpy na wpół zanurzone
na brzegu rzeki czekały na ćwiartowanie. Cięto je piła-
mi na kilkumetrowe fragmenty i ładowano łyżką koparki
na pokłady barek. To były duże barki. Bulgoczące silni-
kami diesla, sunące powoli, wyrzucały w niebo tumany

kontynenty 
216

czarnego dymu. Ze środka nurtu wyglądały na nierucho-


me punkty pośród przesuwającego się krajobrazu. Od
ich burt szły fale, tratwy z pni kołysały się na tych falach,
a ludzie przezornie zdejmowali kociołek z ognia. Brzeg
wydawał się nieruchomy, jakby wciąż prezentował ten
sam kadr. Las zwieszał się nad nurtem, drzewa chyliły
do poziomu wody. I tylko czasem przerwa, wysoki ton.
Staccato kolosa z białą korowiną i szerokim parasolem
nagich gałęzi. Szum silnika wchodził w ciało i przynosił
spokój. Dwie kobiety przepychały się niezdarnie na tył,
żeby sikać przez burtę.
Została do napisania jeszcze książka. Zwarta forma,
spełniona w sobie, coś jak kula, forma doskonała, w którą
nie da się wcisnąć nawet jednego zbędnego słowa, a każ-
da zmiana, każdy przecinek, każdy czasownik zamieniony
na inny, obali jej konstrukcję. Byłaby to kula– dopełnienie,
tak skuteczna i głęboko spełniona, że jej główny, nigdy
nie ujawniony sens, wybrzmiałby gdzieś pomiędzy, jakby
przychodził nie z książki, ale ze świata. Byłaby to książka
pisana tak długo, aż autor zatraci rozróżnienie między
sobą, a tym, co pisze i w jakiś dziwny sposób przejdzie
do własnego języka, którego nie będzie mógł nazwać już
swoim. Byłaby to książka – zakrzywienie, efekt nieuda-
nych tropów, dziesiątek lat tropienia, setek lat wspólnego
poszukiwania centrum, skutek naiwnej wędrówki do cen-
trum pozbawionego środka, centrum niemożliwego. Tro-
pienie w celu ostatecznego zjednoczenia wszystkich gło-
sów. Na oślep, ale w pragnieniu. Od tej książki rozpadnie
się sens ciała, a zaraz potem, jakby siła dobrej, słusznej
inercji rozciągnęła swoje rejestry, rozpadnie się sens

kontynenty
217 Mateusz Marczewski

słowa świat. Zostanie tylko widmo. Możliwe do przyję-


cia, bo własne, wspólne, a więc pozbawione sprzeczności.
Gęste od sensu, pochłaniające każde przeciwieństwo. Ho-
logram zgody.
Nocą wszystko zrobiło się stalowe, a potem przyszła
ciemność. Został tylko wiatr i silnik. To była głęboka
noc. Ludzie sikali przez burtę, jakieś dziecko wyło wyso-
kim tonem, dopełniając wycia silników. Świt przyszedł
groźny jak świt przed bitwą. Cichy, z nitkami mgły i tym
okrutnym widmem lasu, który od zmierzchu nawet nie
drgnął. Koło ósmej silniki zwolniły i zgasły. Buchnęła
dudniąca cisza. Chlupot wody wydał się namacalny. Od
ciszy, w uszach unosił się wysoki pisk. Pasażerowie wy-
łazili z hamaków. Małpa na sznurku próbowała raz uciec,
ale znów zatrzymywała się tam, gdzie kończył się sznu-
rek. Podłoga łodzi zasłana była pustymi butelkami i ku-
rzym gównem.
Nie był to port, ale wejście do ujścia innej rzeki, płyt-
kiej i płaskiej jak szuf la. Wąskim przesmykiem sunęła
wypełniona owocami barka. W porannym słońcu, jeszcze
nie ciepłym, ale już ostrym, w rzednącej bieli, pokazały się
piersi i ramiona burłaków brnących przed barką z przerzu-
conymi przez ramiona grubymi linami. Koszule złożone
w kostkę chroniły delikatną skórę ramion przed otarcia-
mi. Trzech. Może czterech. Zaciśnięte na sznurach dłonie
i pochylone sylwetki. Taf la wody tuż pod brodą. Napięte
plecy. Ich łódź wracał do Pucallpy, ale zamiast pasaże-
rów, wypełniona była bananami. Kiście zajmowały całą
podłogę, wznosiły się pod dach, na dachu było ich mniej,
ale i tak formowały długi wał biegnący przez środek łodzi.

kontynenty 
218

Spomiędzy zielonych kiści wystawały pojedyncze głowy.


Wyglądały jak kuliste owoce w roztargnieniu poupycha-
ne pod dachem, między dachem a burtą. Burłak uśmie-
chał się, nie wypuszczając papierosa z ust. Jego oczy lśniły
ciemnym światłem.
Łódź weszła w odnogę i po godzinie ostrożnego sunięcia
z głuchym szorowaniem dna, otworzyła się szeroka
laguna ze stojącą wodą. Kiedyś była tu żywa rzeka, ale
jakimś kosmicznym prawem jej drugi koniec przyduszony
niesionymi piachami zadławił się i nurt znieruchomiał.
Wygaszanie musiało trwać dziesiątki lat. Procesy gnilne
zamieniły wodę w gęstą breję. Sinice opanowały dno. Roya,
wieś Shipibo, nie miała dostępu do pitnej wody.
Chaty rozrzucone w zieleni łączyły tylko nitki palenisk.
W małym sklepiku otyła nastolatka sprzedawała słody-
cze i butelki z wodą mineralną. Kiedyś, kiedy w Royi była
jeszcze mowa o dobrej przyszłości, wytyczono dwie proste
aleje, wzdłuż których teraz ciągnęły się rzędy domów. Było
prosto i siermiężnie, co kazało podejrzewać dawną obec-
ność misjonarzy. Na końcu wsi, niemal pod lasem, stała
szkoła. Ławka i krzesło na trawniku wyglądały jak zawie-
szone w czasie. Zrobiłem zdjęcie i poszedłem dalej uspoko-
jony, że jednak tragedię da się zamknąć obrazie. W domu
przewodnika kurz pokrywał sienniki otulone zwisającymi
moskitierami. Jego pierwsza żona uśmiechając się poka-
zywała złote zęby i zaraz potem znikała spodziewając się
problemów. W Royi nie lubią gringo. Kiedyś na lagunie wy-
lądował samolot. Wysiadł z niego Amerykanin, który cho-
dził po wsi, rozdając cukierki, przesiadywał na werandach.
Kilka dni później, kiedy ludzie o nim zapomnieli i wrócili

kontynenty
219 Peru

do swoich obowiązków, zniknął. Od strony laguny dobiegł


dźwięk rozpędzających się wirników, a potem biały kształt
samolotu oderwany od wody schował się za lasem. Pięciu
albo sześciu dzieci nie odnaleziono. Teraz na nadbrzeżu
siedział tylko starzec w okularach oklejonych kawałkiem
plastra. W suchych dłoniach trzymał sportowy magazyn
i odczytywał linijka po linijce słowa. Kiedy kończył, wracał
do początku. Najbardziej interesował go futbol. Oglądał
w telewizji mecze, ale to statystyka otwierała coś więcej,
czego o futbolu nie może powiedzieć piłkarz w pojedynkę,
nawet najlepszy.

Kursy pisania

Mateusz Marczewski
Prozaik, reporter. Autor książek Niewidzialni (2008) i Koliste
jeziora Białorusi (2017).

kontynenty 
220

Zapiski
z Antarktydy
Mateusz Waligóra

Niech mnie ktoś uszczypnie! Czy ja naprawdę


idę na nartach do bieguna południowego?
221 Droga

17.11.22
Przeszedłem 14,5 km i jestem bardzo zadowolony z siebie!
Nad ranem mocno wiało i ten wiatr przywiał chmury. Po-
południe spowiła biała ciemność – whiteout. Mgła i biała
nawierzchnia. Zaczął padać śnieg. […] Dziś zorientowa-
łem się, że piłem w swoim życiu herbatę na wodzie ze
śniegu topionego w Himalajach, Andach, na Grenlandii,
a teraz – Antarktydzie.

18.11
Whiteout to podstępny kłamca, podły iluzjonista. Idziesz
po powierzchni, która – jak sądzisz – jest płaska jak kart-
ka papieru. W rzeczywistości jest pofalowanym morzem.
Upadasz. Klniesz. Idziesz przez chwilę. Upadasz. Klniesz.
Potem nie masz już nawet sił na bluzgi. Whiteout to zło-
dziej, bo okrada ze zmysłów. Mijałem przepiękne wzgórza
nazywane Three Sails. Mignęły mi przez chwilę na hory-
zoncie, ale po chwili mnie z nich okradziono. Whiteout jest
niebezpieczny, bo gdy próbujesz znaleźć miejsce pod na-
miot, to każde z nich wydaje ci się takie samo. Tylko narty
wiedzą, że jest inaczej. Czy szczeliny wiedzą, że poruszasz
się w whiteoucie?
Whitoucie. Odejdź. I wracaj tylko wtedy, kiedy napraw-
dę musisz.

19.11
Jest coś podłego w tej polarnej egzystencji, gdy zasypiasz
przytulony do butelki z wrzątkiem i do mokrych śmier-
dzących skarpet, które suszysz na ciele. Do smrodu można
się przyzwyczaić, ale do ledwie letniej butelki nad ranem,


222

gdy śniło ci się ciepło domu i bliskich, już nie. Przeszedłem


dziś 15 km. Nadal nie wyrabiam dziennej normy. Ale może
w końcu zacznę?

20.11
[…] Dziś wiało tak, jakby chciało mi urwać głowę. I zimno.
We wtorek temperatura odczuwalna ma spaść poniżej –
50 stopni Celsjusza! Dziś zrobiłem jedną z najgłupszych
rzeczy w moim życiu: zdjąłem łapawicę, aby zrobić zdję-
cie. Na kilka sekund. Nie mam pewności, czy gdyby nie to,
że włożyłem palce do kubka wypełnionego gorąca herbatą,
to udałoby mi się je uratować. Postanowiłem zatem: mogę
nie przywieźć z Antarktydy ani jednego zdjęcia, ale muszę
przywieźć wszystkie palce. […]

22.11
[…] Idę wpatrzony w kompas i twarz Fridtjofa Nansena, który
zdobi moje narty. Pytam go: Fridtjof! Uśmiechniesz się wreszcie?
W tym momencie lewa narta uderza w niewidoczną zastrugę.
Pachchch! W kolejnej milisekundzie już wiem, jak to się skoń-
czy. Druga narta dojeżdża do zastrugi odruchowo dostawioną
nogą. Leżę. Ręce całe, nogi całe. Zęby też. Nansen się uśmiał.
I taki cykl powtarza się kilkanaście razy dziennie. […]

24.11
Pewnie chcielibyście, abym wam jakoś opisał tę Antarkty-
dę. Też bym chciał! No ale jak, jeśli prawie jej nie widzę? Od
czego jednak wyobraźnia?! Potrzebne będą białe poszewki
na poduszki i klocki lego duplo. Otwieracie zamrażarkę
i okna na oścież [w Suwałkach wystarczą okna]. Wkładacie

kontynenty
223 Mateusz Waligóra

sobie na głowę poszewkę na poduszkę. Prześwituje? No to


dwie albo trzy – ma być totalnie biało. Rozsypujecie lego
na podłodze (nie, nie najpierw. Rozsypujecie lego z po-
szewkami na głowie, aby nie wiedzieć, gdzie są klocki). No
i gotowe – chodźcie po pokoju tak, aby nie wypierniczyć się
na klockach.
Właśnie tak wygląda moja codzienność.

26.11
[…] Chcecie wiedzieć, jak wygląda mój dzień?
Zaczynam go od gorącego prysznica, który rozluźnia
moje mięśnie i pozwala się zrelaksować. Potem wkładam
mięciutki jak kaczuszka szlafrok i filcowe kapcie z napisem
„I Love Zakopane”. Zamiast „Love” jest serduszko, jak się
sprytnie domyśliliście. Później przygotowuję sobie pożyw-
ną i zdrową owsiankę, dodaję świeżych truskawek (bo aku-
rat jest sezon) i z kubkiem latte siadam do porannej prasy.
Czasem, gdy idę na łatwiznę, zamieniam prasę na memy,
a jak chcę się dowiedzieć, co stanowczo potępił i w związku
z czym wyraził zaniepokojenie Zachód, odpalam sobie TV.
Potem się budzę.
Topię śnieg, zaparzam herbatę i izotonik, jem liofilizowa-
ne śniadanie i zwijam namiot. Trzy godziny mi na to scho-
dzi! Chciałbym krócej, może jeszcze zacznę się wyrabiać.
Idę w interwałach po 2h+2h+1,5h+1,5h+1,5h. Robię po 15-20
minut przerwy na jedzenie i pogawędki z Fridtjofem. Cza-
sem, gdy nie mam siły, aby dociągnąć do dwójki, idę półto-
rówkę. Za wolno idę! Może jeszcze zacznę się wyrabiać.
No a potem biwak. Topię śnieg, zaparzam herbatę lub
izotonik, jem liofilizowaną kolację i śpię.

kontynenty 
224

Najczęściej śni mi się gorący prysznic i truskawki.


[…] – Fridtjof, a ty mówisz po czesku?
– Nie. Ale zawsze chciałem się nauczyć.
– No to jedziemy. Słuchaj tego: „Skladujte v suchu a chraňte
před teplem”.
– Hie, hie, to nam się akurat może udać! – wyrzucił z sie-
bie Fridtjof […].

27.11
Zrobiłem to! Zrobiłem! ZROBIŁEM! Przeszedłem ponad
20 km! To nic, że zygzakiem, bo z poszewką od poduszki
na głowie i w śnieżycy. Nawet jeśli nie uda mi się dotrzeć
do zaplanowanego celu, to zawsze będę pamiętał ten dzień.
I będę z siebie dumny! […]

29.11
Whiteout, więc przez cały dzień idę zgarbiony, patrząc
na narty, aby błędnik nie zwariował.
– No cho!
– Nie, Fritdjof!
– No weź, ostatni raz!
– Nie Fridtjof, nie ma mowy, to jest beznadziejna zabawa!
– No cho! Ostatni raz, obiecuję! Kto pierwszy mrugnie: raz, dwa,
trzy, start!
– Fridtjof, obiecuję ci, że jak nie odpuścisz, to przestanę odpinać
narty do sikania!
– Okej, pas!
Wymęczyłem 18 km. Wszystko mnie boli.
Pada śnieg. Antarktyda to najbardziej suchy kontynent
na Ziemi? Phi!

kontynenty
225 Droga

30.11
Dziś nawet pomidorówka nie pomogła. Wymęczyłem 20,1
km plus zwyczajowe 11 kroków. Moja wędrówka przez An-
tarktydę trwa już dwa tygodnie. Miałem jeden (1!) dzień do-
brej pogody.
Słucham sobie, jak idę […]. Przesłuchałem wszystkie
książki Ilony Wiśniewskiej: „Białe”, „Hen”, „Lud” i „Migot”.
Niektóre po raz drugi. W „Migocie” jest Grenlandczyk Put-
tak (zapis fonetyczny), którego niedźwiedź polarny ugryzł
kiedyś w dupę. I tak idę i myślę, że ja to w życiu jednak nic
nie przeżyłem. […]

02.12
Stałem w śnieżnej brei po kolana, a łzy ciekły mi z oczu,
wypełniając gogle. Rozpłakałem się na dobre. Wokół nie
widziałem nic, bo tkwiłem w białej ciemności. Musiałem
to z siebie wyrzucić, więc zacząłem krzyczeć na całe gar-
dło wstrząsany spazmami płaczu: „Mam dość tego pier…
śniegu. Mam dość tego pier… whiteoutu. Nie mam siły, nie
mam już siłyyyyyy!”.
Obok mnie ubabrane białą mazią leżały sanie. Nie byłem
w stanie ich wyciągnąć. Siłą całych mięśni starałem się je
wyrwać z tego kopnego marazmu. Bez skutku. […]

03.12
Dziś zwrot o 180 stopni! Słońce i spokojny wiatr […]. Wi-
działem niedźwiedzia polarnego! Szedł spokojnie, do-
suwając łapę za łapą, płynnie przemieszczając się na tle
niezmąconej bieli. To samica, bo za nią turlały się dwa pu-
chate bombelki. […]

kontynenty 
226

05.12
[…] Dziś kombinowałem z nartami: zmieniłem Nansena
na Amundsena, ale jutro chyba wróci Nansen – gość od
czarnej roboty.
Wydusiłem 21,4 km […].

07.12
Skończyło się słońce. Zostałem odcięty od audiobo-
oków, ale jako stary boomer mam na swoim telefonie
jeden audiobook zapisany w plikach muzycznych. Czła-
piemy sobie zatem z Fridtjofem, słuchając tego jedyne-
go audiobooka:
Fridtjof: – Młodyyy, ale to jest dobrrre! Co to takiego?
– „Szlak Wisły”!
Kurtyna.
Mój „Szlak Wisły” to dobra książka jest. Sam Nansen
tak mówi!

08.12
24,5 km + 11 kroków!
Od tygodnia walczę z infekcją układu oddechowego.
Wczoraj po konsultacji z lekarzem rozpocząłem antybioty-
koterapię. Czeka mnie zatem trudny czas. Na szczęście nie
jestem sam.
Fridtjof: – Coś taki smutny?
– No przecież wiesz.
– A powiedzieć ci coś miłego po norwesku?
–?
– Smør!
– Kochany jesteś!

kontynenty
227 Mateusz Waligóra

09.12
Dziś przeszedłem 27,5 km + 11 kroków!
Za mną 1/3 wyprawy, może zatem czas na małe statystyki?
23 dni w drodze.
413 km za mną.
1162 m n.p.m. to moja aktualna wysokość.
S83 9 610 W80 21 435 to moja pozycja. Za przekroczenie
kolejnego stopnia przysługuje kilka pringelsów!
22,7 żelka przysługuje za przejście połowy stopnia.
1000 razy chciałem się poddać.
0 – tyle razy się poddałem.
23 dni mam na sobie tę samą bluzę The North Face. Zdją-
łem ja tylko na 10 minut, aby zacerować dziurę.
2 rolki papieru toaletowego – tyle mi zostało do końca.
4,6 kg czekolady już zjadłem.
2 starych, ale jarych Norwegów idzie ze mną. Jeden na-
zywa się Fridtjof, a drugi Roald.
50 baniek. Ponoć tyle złotych polskich mają dostać piłkarze
za wyjście z grupy. Trzeba było jednak kopać piłkę, zamiast
chodzić na nartach. Mam nadzieję, że chłopaki wezmą to
siano, jeśli władza daje a następnie przeznaczą je na rozwój
psychologii i psychiatrii dzieci i młodzieży w Polsce. To inwe-
stycja, która na pewni zwróci się nam wszystkim. A wtedy bez
wahania będziemy mogli powiedzieć, że „łączy nas piłka”. [….]

10.12
21,9 km klepania dechami o lodowcowy syf w zerowej wi-
doczności i opadach śniegu.
Dziś nie było we mnie ani grama radości z tego, że tu
jestem. To chyba uczciwe napisać, że tak jest. […]

kontynenty 
228

12.12
[…] No i napadało. Przy każdym szarpnięciu sań sapałem,
jęczałem i wydawałem z siebie żałosne dźwięki.
Fridtjof: – Co ty, Mateusz, zaparcie masz? Jakeśmy z Hjal-
marem zdążali na Ziemię Franciszka Józefa, to śnieg był po jaja,
a nikt z nas nie wydawał takich dźwięków!
– Jak nie przestaniesz być taki wredny to przy następnym
rozdaniu cukierków dostaniesz same anyżówki!
– No weeeź, po co zaraz tak ostro, na żartach się
nie znasz?

13.12
Dziś 23 km. Jeszcze w zielone gramy! […]

14.12
24,9 km. Ciężko wypracowane, ale godne! Dziś zamieniłem
Nansena na Amundsena.
Roald: – Dzień dobry! Jestem Roald. Znam się trochę na An-
tarktydzie. No dobra, Młody, do roboty, samo się nie dojdzie. Ile
mamy psów?
– Nie mamy psów.
– Co? Jak to nie mamy? Zeżarłeś już wszystkie? […]

15.12
Dziś 24 km w pięknym słońcu!
Myślę, że jednym z najtrudniejszych wyzwań wypraw
pustynnych i polarnych jest niematerialność celu. Gdy
wspinasz się na wysoką górę, niemal każdego dnia widzisz
swój cel, punkt, do którego dążysz. Idąc na nartach przez
Antarktydę, gdy że względu na whiteout nie widzisz nic

kontynenty
229 Droga

wokół, musisz mieć ogromną determinację. Nie zobaczysz


celu przez dwa miesiące codziennej wędrówki. Ale on jest.
Wiesz o tym. Niesiesz go w sobie.
Nigdy nie podpisywałem się pod zdaniem „nieważny jest
cel, tylko droga, która do niego prowadzi”. Uważam, że za-
równo cel jak i droga są sobie równe. Cel potrafi zmotywo-
wać w chwili słabości, usprawiedliwia trudy drogi. O ile
jesteś w stanie go dostrzec w sobie.
„Ten, kto jedynie dąży do celu, poczuje pustkę dotarłszy
do kresu, lecz ten, kto znalazł własną drogę, już zawsze bę-
dzie nosił cel w sobie”.
Nejc Zaplotnik.

19.12
[…] Regularnie na wyprawach wracam do płyty „Trudno
nie wierzyć w nic” Raz Dwa Trzy. Ta płyta, jak i tytułowy
utwór, definiują mnie. To jedna z najważniejszych płyt,
jakich wysłuchałem w życiu. Dostałem ją wiele lat temu
od siostry, kupiła ją za pieniądze z pierwszej prawdzi-
wej wypłaty i mi sprezentowała. Nigdy jej tego prezentu
nie zapomnę.
Sama płyta dostała zaś drugie życie, gdy po jednym
z plenerowych koncertów Raz Dwa Trzy zaszedłem za sce-
nę i w półmroku przez ogrodzenie dojrzałem jakiegoś gościa
w gaciach – przebierał się.
– Hej, ty tam! Nie ma tam gdzieś zespołu Raz Dwa Trzy?
Podpisy chciałbym dostać.
Na co gość dopina spodnie i pyta:
– Od Nowaka czy od wszystkich?
– Ee, od wszystkich, ma się rozumieć.

kontynenty 
230

No więc typ znika, nie zdążył nawet zasznurować butów,


by po chwili wrócić z podpisanym CD i tekstem: – A ja pod-
pisałem się tutaj!
To był Jacek Olejarz, perkusista zespołu, którego
nie rozpoznałem.
Życie jest piękne! […]

22.12
Dziś czas na pochwały!
1. Po 30 dniach (czyli 6 dni temu) nareszcie zmieni-
łem bluzę.
2. Skarpety zmieniam regularnie, żeby nie było! Cienkie
(linery) co 10 dni, a grube (wełniane) co 20!
3. Kuchenkę benzynową zapalam już jednym przesunię-
ciem krzesiwa.
No i tyle tych pochwał.
Dziś 28 km!

24.12
Czego nauczy mnie ten marsz?
Że mniej znaczy więcej.
Że z trudem wydłubany ze śniegu okruszek czekolady
smakuje bardziej, niż 9 pełnych kostek zjedzonych kilka mi-
nut wcześniej.
Że jeden kubek gorzkiej herbaty potrafi smakować le-
piej, niż wszystkie 80 litrów wypitych w trakcie wyprawy
razem wziętych.
W tym wyjątkowym dniu Wigilii Bożego Narodzenia
życzę wam, abyście nie musieli wydłubywać okruszków
czekolady z lodowca, by dojść do tych samych wniosków. […]

kontynenty
231 Mateusz Waligóra

25.12
Po kilku dniach słońce zakryły chmury.
Jest zimno. Jest buro. Jest smutno.

26.12
Dziś wszystko spotkało się w jednym punkcie: 40 dni na nar-
tach z planowanych 60. 399 km do bieguna południowego
z planowanych 1200, choć mam już w nogach 826,7 km.
A zatem wszystko wskazuje, że jestem w 2/3 drogi, czyli
dokładnie w tym miejscu i czasie, w którym powinienem
być! Chodzą po Antarktydzie słuchy, że to najtrudniejszy se-
zon od dekady. Może jednak nie jestem ostatnim leszczem
i jeszcze będą ze mnie polarnicy? TAKI dzień trzeba święto-
wać z pompą! Na przykład szklaneczką whisky. Albo zmianą
skarpet: ostatnie grube i przedostatnie cienkie. […]

28.12
Nie sądziłem, że kiedykolwiek tak jeszcze o sobie napiszę,
ale... jestem chudy. Od 42 dni jem to samo i nadal mi sma-
kuje. Jadłbym więcej, gdyby tylko było to możliwe. Podsta-
wę moich posiłków stanowią dania liofilizowane Lyofood.
Do każdego posiłku dodaję 70 g masła. Do tego na prze-
rwach mieszanki orzechów, ulubiona czekolada, batony
energetyczne i marcepan. Ten ostatni tuż przed wyprawą
poleciła mi Gosia Wojtaczka, pierwsza Polka na biegu-
nie południowym. Niestety, skończyły się krówki. Ostro
żongluję przegryzkami, aby oszukać organizm w kwestii
kalorii. Na początku na każdej przerwie jadłem najpierw
czekoladę, a później garść orzechów. Kilka dni temu zmie-
niłem kolejność, ale mój organizm nie jest głupi i już dawno

kontynenty 
232

się pokapował, że próbuję zrobić go w konia, a kalorii jest


tyle samo.
Chodzą za mną toruńskie pierniki, kawa, ciasta droż-
dżowe i rum (to przez szanty).
Moja babcia była bardzo mądrą kobietą. Mówiła: głód
jest najlepszą przyprawą. „Gadanie” – myślałem jako dziec-
ko. Ale chleb z cukrem nigdy nie smakował tak jak wtedy.
To już chyba ten etap wyprawy, gdy niezależnie od
tego o czym zaczynam myśleć zawsze kończę na myślach
o jedzeniu.
Jeszcze będę syty. Jeszcze trochę! […]

31.12
Ostatni dzień w roku zastał mnie na 87 33S. Do bieguna
pozostało zatem 2,5 stopnia i jakieś 280 kilometrów. Ale
ja nie idę do bieguna. W moim GPS punkt 90S oznaczony
jest jako „AFE” – to akronim imion mojej żony i dzieci. To
do niego dążę.
[…] Biwakuję nieopodal miejsca oznaczonego na mapie
jako miejsce występowania szczelin w liczbie krytycznej –
najgorszej na całej drodze. […]

01.01.23
Nowy Rok przywitał mnie ponurymi chmurami, które spra-
wiły, że poczułem się potwornie osamotniony. Gdy na wy-
prawie jesteśmy z partnerem wszystko wygląda inaczej.
W drugim tygodniu marszu przez Grenlandię w śnieżnej
zadymce wybąkałem z siebie do Łukasza [Supergana]:
– Łukasz, nie ma szans, nie damy rady, nie wystarczy nam je�-
dzenia i paliwa z takim tempem marszu.

kontynenty
233 Droga

Łukasz popatrzył na mnie z politowanie, po czym powie-


dział z pełną powagą.
– Oj przestań już pier…. Ja się urodziłem w niedzielę, to się nie
może nie udać!
Nie było to może zbyt eleganckie, ale byliśmy na lądo-
lodzie grenlandzkim a nie w operze i zdobiły nas pokryte
szronem anoraki, a nie smokingi. Później za każdym razem,
gdy miałem kryzys, patrzyłem na Łukasza idącego przo-
dem i w myślach mówiłem sobie: „To się nie może nie udać,
bo ten typ przecież urodził się w niedzielę!”.
Udało się.
Po powrocie do domu sprawdziłem w kalendarzu i rze-
czywiście – nie blefował!
Teraz nie mam nikogo obok, kto, gdy siada mi motywa-
cja, zapytałby, czy w swojej łaskawości mógłbym przestać
snuć mroczne wizje.
Roald nie gada. Fridtjof nie gada. Wszyscy skupieni je-
steśmy na marszu. […]

04.01
Dziś zrobiłem sobie niedzielę w środę i nie poszedłem
do roboty. Powodów było kilka: Idę nieprzerwanie od 23
dni. Przeszedłem na nartach 602 kilometry. Pogoda zro-
biła się kapryśna i jest ciut zimno. Temperatura odczu-
walna wynosi – 37 stopni Celsjusza, a ja muszę zadbać
o siebie, bo odmroziłem się delikatnie tu i ówdzie. Ale
najważniejsze jest chyba to, że nie mam z tego przyjem-
ności. Mój organizm jest tak zmęczony, że każdego dnia
przepełniały mnie negatywne myśli. A ja nadal chcę mieć
przyjemność z marszu w stronę bieguna. Nie że zaraz

kontynenty 
234

tam jakiś niepohamowany wybuch szczęścia, ale te krót-


kie przebłyski, gdy czuję, że to jest to i nic więcej nie po-
trzebuję. […]
Gdy warunki na początku wyprawy okazały się w tym
roku tak okrutne, musiałem jakoś zareagować, coś zmie-
nić. Nie było zbyt wielu możliwości, w zasadzie była tylko
jedna: wydłużyć godziny marszu. Moje dni na nartach są
potwornie długie, bo oscylują od początku w granicach
11-12 godz. od wyruszenia do rozkładania biwaku. To
bardzo, bardzo dużo. Ale zadziałało. Niestety, był to też
wybór pomiędzy tym, czy iść bez ustanku, starając się
osiągnąć cel wyprawy, czy odpuścić i robić zdjęcia. […]

05.01
Duje fest, więc zimno jak pierun. Dziś po raz drugi zmar-
złem w palce u stóp. Wszystkie osoby, które wędrują
w stronę bieguna południowego, wykorzystują podwójne
buty, z zewnętrznym botkiem. Ja mam niestety pojedyn-
cze, bo to jedyny model na rynku w rozmiarze 50. Aby
utrzymać je w suchości, codziennie wieczorem pilnie je
szczotkuję, a w trakcie marszu używam plastikowych
worków pełniących funkcję bariery dla wilgoci pocho-
dzącej z potu. […]
Czytelnicy mojej książki „Piąta Strona Świata” wiedzą,
że na wyprawy zabieram tylko jedną książkę. Niewielkie
wydanie Ewangelii Świętego Łukasza. Wziąłem ją z głu-
pia frant po raz pierwszy na Canning Stock Route. Prócz
Australii była ze mną jeszcze na pustyni Gobi i na Gren-
landii. Teraz jest na Antarktydzie i czytam ją już po raz
drugi. Myślę, że jeśli zabierać na wyprawę papierowa

kontynenty
235 Mateusz Waligóra

książkę, to taką, której nigdy nie zrozumiemy, ale też ni-


gdy nie przestanie nas ciekawić. No i lekką.
Gdy w pierwszych tygodniach marszu warunki at-
mosferyczne były okropne, a sanie ciężkie jak sumienie,
przywarły do mnie dwa słowa klucze, które powtarzałem
sobie za każdym razem, gdy chciałem się poddać. Te sło-
wa to IDŹ i UFAJ. Cały czas je sobie powtarzam. Cały czas
idę i ufam.
Trzecie (i czwarte) słowo, które powtarzam na tej wypra-
wie najczęściej to „j****e zastrugi”, ale psuje całą historię,
więc umówmy się, że o tym nie wiecie.

07.01
[…] Skończyły się! Skończyły się kochane zastrugi! Czy
jest łatwiej? Niespecjalnie. Wszyscy, z którymi rozma-
wiałem o Antarktydzie, powtarzali mi: nie pozwól so-
bie na myślenie, że po zakończeniu etapu z zastrugami
będzie już łatwo. 88 i 89 stopień szerokości geograficz-
nej południowej to płaskowyż antarktyczny. Najniższe
temperatury, śnieg o konsystencji piasku bez poślizgu
i przede wszystkim dużo mniejsza ilość tlenu w po-
wietrzu. Pomimo tego, że jestem na wysokości 2700 m
n.p.m., to odczuwalne warunki przypominają te panu-
jące na 4500 m n.p.m. i jest to niesamowicie frustrujące,
bo pomimo wypłaszczonego podłoża poruszam się z naj-
większym trudem.
Jeśli czegokolwiek mogę być pewien, to na pewno tego,
że nic tu nie jest pewne.
Jeśli czegokolwiek nauczy mnie ta wyprawa, to na pewno
pokory. Oj tak, sodóweczka nie uderzy mi do głowy.

kontynenty 
236

08.01
Od kilku dni czułem, że coś lub ktoś za mną chodzi. Dziś
już wiem! Chodzą za mną kokosowe markizy nyskie, takie
jakie babcia zawsze miała dla mnie w barku. Ciekawe, czy są
jeszcze produkowane.
Skończyła się witamina C, skończył się ser i salami.
Wszystko się kiedyś skończy. Masło trzyma się na włosku,
ale jest bliskie kapitulacji. Fridtjof pilnuje czekolady.
Fridtjof: – Mateusz, a powiedz mi jakimi książkami ty się fa-
scynujesz? Bo ja na ten przykład w twoim wieku będąc, zaczyty-
wałem się Szekspirem.
– Ja lubię książeczki dla dzieci.
– O! To doprawdy ciekawe. A masz ulubioną?
– No. „Masło śpi”. Serio jest taka książka! […]

10.01
Piątek. Trzynastego.
Dotarłem do AFE! Biegun południowy. South Pole. Polo Sur.
Choć droga wiodła mnie na południe, to jednak kom-
pas zdawał się nieustannie wskazywać moją ulubioną Piątą
Stronę Świata.
Ta wyprawa wcale nie zaczęła się ileś tam dni i kilome-
trów wcześniej w zatoce Hercules Inlet na pograniczu kon-
tynentalnej Antarktydy i Lodowca Szelfowego Ronna. Ona
zaczęła się wiele lat temu na zamarzniętej taf li jeziora Ny-
skiego w Siestrzechowicach.
Nie robiłem żadnych wyjątkowych rzeczy jako dziecko
(choć jako czterolatek skasowałem ojcu syrenkę, o czym
przeczytacie w książce „Piąta Strona Świata”). Ale marzy-
łem o takich. I nigdy nie przestałem!

kontynenty
237 Droga

Postscriptum
„I myśli sobie Ikar,
co nieraz już w dół runął:
jakby powiało zdrowo,
to bym jeszcze raz pofrunął.
Jeszcze w zielone gramy!”
Bywałem samotny, ale nigdy nie byłem sam.
Dziękuję!

Nieprzetarte szlaki

Mateusz Waligóra
Podróżnik specjalizujący się w samotnych wyprawach w ekstre-
malnych warunkach. W 2018 roku jako pierwszy człowiek prze-
szedł samotnie Pustynię Gobi. W styczniu 2023 roku po 58 dniach
marszu zdobył biegun południowy. Powyższe, publikowane po raz
pierwszy zapiski, to fragmenty dziennika, który Waligóra prowadził
podczas tej wyprawy. Skróty pochodzą od redakcji. Całość ukaże się
nakładem wydawnictwa Otwarte w pierwszej połowie 2024 roku.

kontynenty 
Sakwojaż
Wentylowane rękawice Mechanix Vent Coyote
Lekkie i przewiewne rękawice ochronne przeznaczone do użytku w dodatnich temperatu-
rach. Perforowana część chwytna oraz oddychająca siateczka mesh na wierzchniej stronie
odprowadzają nadmiar ciepła i wilgoci. Model Vent umożliwia obsługę ekranów dotykowych.
Sprawdzą się zarówno podczas jazdy na rowerze, żeglowania, czy też poruszania się w trud-
nym terenie górskim, gdzie dłonie mają kontakt ze skałami, łańcuchami lub są narażone
na nagłe spadki temperatur.  
Dostępne również w kolorze czarnym.
Cena: 129,99 zł

Multitool Leatherman Signal Crimson


Kieszonkowa skrzynka z 19 narzędziami. Oprócz składanych kombinerek, ostrza nożowego
otwieranego jedną ręką oraz piły, posiada m.in. krzesiwo, młotek, otwieracz, gniazdo
na wymienne bity. Sprawdzi się nie tylko w podróży, ale także w domu czy samochodzie.
Dostępny w kilku wersjach kolorystycznych. Wszystkie multitoole Leatherman objęte są dwu-
dziestopięcioletnią gwarancją oraz produkowane są w Stanach Zjednoczonych.  
Cena: 649 zł

Latarka Olight Perun 2 Mini


2 w 1 – latarka czołowa i kątowa w jednym. Waży zaledwie 54 g (z akumulatorem) oraz ma 6,4 cm
długości. Emituje strumień światła 1100 lumenów, co przekłada się na zasięg skuteczny do 150
metrów. Jest odporna na zanurzenie do głębokości dwóch metrów do 30 minut. Można jej używać
jako czołówki (pasek w zestawie) lub przyczepić do szelki plecaka (klips w komplecie). Olight Perun
2 Mini oferuje aż siedem trybów świecenia, w tym również światło czerwone, przydatne do czytania
mapy w terenie. Objęta jest pięcioletnią gwarancją. W ofercie także inne kolory.  
Cena: 299 zł

Lornetka Bushnell Prime 8x42


Kompaktowa lornetka o ośmiokrotnym powiększeniu i średnicy obiektywu 42 mm. Waży
zaledwie 660 g, co sprawia, że nie stanowi znaczącego obciążenia podczas wypraw w góry,
do lasu, czy na imprezy masowe.  Wysokiej jakości szkła optyczne Bak-4 gwarantują jasny
i wyraźny obraz w trudnych warunkach oświetleniowych. Dzięki powłoce EXO Barier krople
deszczu nie osadzają się na soczewkach. Gwarancja: 15 lat.  
Cena: 749 zł

Kup tu: militaria.pl

You might also like