Professional Documents
Culture Documents
Weil Simone - Myśli
Weil Simone - Myśli
Weil
myśli wybór
Aleksandra Olędzka-Frybesowa
.
Przymus, jak ło pan wykazał, jest niewątpliwie niezbędny w życiu
społecznym. Ale może przybierać różne formy. Niektóre jego formy nie
naruszają atmosfery, w której mogą się rozwijać wartości duchowe
(używam tego słowa z braku innych). Są to jego formy pozytywne. Inne —
zabijają te wartości. Jacy to głupcy rozpowszechnili mniemanie, że brutalna
siła nie może zabić idei? Nic prostszego. Kiedy zaś idee zostają zabite,
pozostają trupy. Inne idee, równie wartościowe, nawet identyczne, mogą
narodzić się po długiej przerwie; ale ciągłość życia duchowego jest
bezcennym dobrem, a jej utrata — naprawdę dotkliwą stratą. To, że w
jakimś kraju w niektórych okresach rodzą się takie formy życia
społecznego, w których przymus nie niszczy tego delikatnego i kruchego
dobra, jakim są warunki sprzyjające rozwojowi duchowemu — graniczy
niemal z cudem. Aby tak było, życie społeczne musi się odznaczać małym
stopniem centralizacji, prawa muszą ograniczać zachcianki ludzkiej woli, a
wszyscy powinni pragnąć takiego posłuszeństwa, które pozwala
podporządkować się, unikając zarazem poniżenia. (EH 109—110)
W ciągu wielu stuleci ludzie szlachetni uważali, że pofęga ciemiężycieli
stanowi zwyczajną uzurpację, której należy sprzeciwić się bądź dając wyraz
radykalnemu jej potępieniu, bądź używając broni w służbie
sprawiedliwości. Porażka w obu wypadkach była zawsze kompletna. I
nigdy nie ukazywała się tak wyraźnie jak wtedy, kiedy przybierała pozór
zwycięstwa, co zdarzyło się z rewolucją francuską. Wtedy rzeczywiście
zdołano usunąć jedną formę ucisku, aby następnie asystować bezsilnie
natychmiastowemu ustaleniu się ucisku nowego.
Rozmyślania o tej tak głośnej porażce, jaka nastąpiła po tylu innych,
pozwoliły wreszcie Marksowi zrozumieć, że nie da się usunąć ucisku,
dopóki trwają przyczyny czyniące go nieuniknionym, i że przyczyny kryją
się w obiektywnych, to jest materialnych warunkach organizacji społecznej.
Oświecona dobra wola ludzi działających jako jednostki jost jedyną
możliwą zasadą społecznego postępu. Gdyby konieczności społeczne, raz
dostrzeżone jasno, okazały się poza zasięgiem tej dobrej woli, podobnie jak
są poza jej zasięgiem konieczności, które rządzą ruchem gwiazd, nie
pozostałoby każdemu nic innego jak patrzeć na dziejącą się historię niby no
następstwo pór roku, starając się tylko unikać dla siebie i dla swoich
bliskich nieszczęścia, to jest roli narzędzia ucisku albo ofiary ucisku.
Jeżeli tak nic jest, należałoby przede wszystkim ustalić jako idealną granicę
obiektywne warunki, które pozwoliłyby stworzyć organizację społeczną
absolutnie wolną od ucisku; następnie szukać, jakimi środkami i w jakiej
mierze można przekształcić istniejące warunki tak, aby zbliżyć je do ideału;
znaleźć, jaka jest najmniej uciążliwa forma organizacji społecznej,
odpowiadająca ogółowi obiektywnie określonych warunków; wreszcie
ustalić w tej dziedzinie, co mogą i jak powinni postępować ludzie jako
jednostki. Tylko wtedy akcja polityczno mogłaby się stać czymś zbliżonym
do pracy zamiast być, jak to działo się do dzisiaj, albo grą, albo odmianą
magii.
Każde działanie w stosunkach między człowiekiem a mote- riq,
uwieńczone powodzeniem czy nie, stwarza równowagę; może ona być
zachwiana tylko z zewnątrz, bo materia jest bezwładna. Ruszony z miejsca
kamień godzi się na swoje nowe miejsce. Wiatr godzi się prowadzić do
portu ten sam okręt, któremu by wyznaczył inną drogę, gdyby ni8
ustawiony odpowiednio żagiel i ster.
Ludzie jednak są istotami ze swej natury czynnymi, posiadają zdolność
samo-określenia i nie mogą się jej nigdy pozbyć, nawet jeżeli tego chcą,
chyba w dniu, kiedy poprzez śmierć powracają do stanu bezwładnej
materii. Wszelkie zatem zwycięstwo nad ludźmi nosi w sobie zarodek
możliwej porażki, jeśli nie idzie się ai do eksterminacji. Ale eksterminacja
unicestwia potęgę niszcząc jej przedmiot. W samej istocie potęgi kryje się
więc zasadnicza sprzeczność, przez co potęga nigdy właściwie nie może
egzystować. Ci, których nazywa się panami, zmuszeni ciągle wzmacniać
swoją władzę pod grozą, że zostanie im wydarta, zawsze są w pogoni za
dominacją niemożliwą do zdobycia i męki piekielne w greckiej mitologii
dostarczają pięknego obrazu tej pogoni.
Byłoby inaczej, gdyby jakiś jeden człowiek mógł posiąść siłę większą niż
siła zbiorowa wielu innych. Ale to się nigdy nie zdarza. Instrumenty
władzy, broń, złoto, maszyny, sekrety magiczne czy techniczne zawsze
istnieją poza człowiekiem, który nimi rozporządza, i mogą znaleźć się w
innych rękach. Toteż wszelka władza jest niestała.
Ogólnie biorąc ponieważ stosunki dominacji i poddaństwo nigdy nie są w
pełni do przyjęcia, wytwarza się pomiędzy ludźmi nieuleczalny brak
równowogi, ciągle zaostrzający się sam z siebie. Podobnie jest w dziedzinie
życia prywatnego, gdzie na przykład miłość niszczy wszelką równowagę w
duszy, z chwilą kiedy stara się podporządkować sobie swój obiekt, albo
jemu się podporządkować.
Tani moraliści ubolewają, że człowiekiem rządzi jego osobisty interes.
Gdybyż tak było! interes Jest egoistyczną pobudką czynów, ale pobudką
ograniczoną, rozsądną, niezdolną wydać bezgranicznego zła.
Natomiast prawem wszelkiej działalności, któro dominuje nad bytem
społecznym, z wyjątkiem społeczeństw pierwotnych, jest poświęcanie:
każdy poświęca życie ludzkie, swoje i swoich bliźnich, rzeczom
stanowiącym tylko środki, żeby lepiej żyć. Poświęcanie przybiera różne
formy, ale wszystko sprowadza się do kwestii władzy. Władza, z definicji,
jest tylko środkiem. Wyrażając się inaczej, kto posiada władzę, posiada
środki akcji, które przewyższają skromne siły, jakimi rozporządza sama
jednostka. Ale żądza władzy, ponieważ w isłocio nie może ona uchwycić
swojego przedmiotu, wyklucza jakąkolwiek myśl o celu i z nieuniknioną
prawidłowością zastępuje w końcu cel. To odwrócenie stosunku pomiędzy
środkiem i ce-
tom, to podstawowe szaleństwo wyjaśnia nam wszystkie bezsensowne i
krwawe wypadki w ciągu dziejów. Historia ludzkości nie jest niczym innym
jak niewolą, która czyni z ludzi, zarówno uciskających jak uciskanych,
zwykłą igraszkę narzędzi dominacji, sfabrykowanych przez nich samych, i
sprawia, że ludzkość jest rzeszą bezwładnych rzeczy.
Tak więc nie ludzie, ale rzeczy wyznaczają granice temu zawrotnemu
pędowi do władzy i dyktują mu prawa. Ludzkie pragnienia nie potrafią nic
tu zmienić. Władcom wolno marzyć o umiarkowaniu, ale nie wolno
praktykować tej cnoty pod groźbą porażki, chyba w bardzo skromnym
stopniu. Poza więc wyjątkami, które są niemal cudem, jak Marek Aureliusz,
przestają oni nawet wiedzieć, na czym ta cnota polega. Co do uciskanych,
to ich bunt tlący się stale, choć wybucha tylko niekiedy, może równie
dobrze przyczynić się do zwiększenia jok do powściągnięcia zła. Na ogół
jest to czynnik zwiększający zło, bo zmusza władców do rządów coraz
twardszej ręki, z obawy, żeby władzy nie stracić.
Od czasu do czasu uciskanym udaje się przegnać jedną ekipę
ciemiężycieli i zastąpić ją inną a nawet, choć rzadko, zmienić formę ucisku.
Żeby jednak usunąć sam ucisk, trzeba byłoby usunąć jego źródła, obalić
wszelkie monopole, sekrety magiczne czy techniczne, które pozwalają
panować nad przyrodą, uzbrojenie, monetę, koordynację robót. Gdyby
nawet uciskani byli dość świadomi, oby się na to zdecydować, i tak by się
to im nie udało. Skazaliby się bowiem natychmiast na podbój przez grupy
społeczne, które nie dokonały u siebie takiej zmiany. A gdyby nawet cudem
uniknęli takiego niebezpieczeństwa, skazaliby się na śmierć, bo z chwilą
kiedy zapomniane zostały sposoby produkcji prymitywnej, a naturalne
środowisko, do jakiego były dostosowane, uległo przekształceniu, nie
można już odzyskać bezpośredniego kontaktu z przyrodą. Pomimo więc
wszelkich chęci, aby położyć kres szaleństwu I uciskowi, koncentracjo
władzy I jej zaostrzający się charakter tyranii nie napotykołyby żodnych
granic, gdyby te — na szczę-
ście nie były zawarte w samej naturze rzeczy. Należy starać
się określić, choć ogólnie, jakie mogą być te granice.
Trzeba najpierw spróbować ułożyć listę nieuniknionych konieczności,
które wyznaczają granice wszelkiemu gatunkowi władzy. Przede wszystkim
władza, jakakolwiek jest, wspiera się na instrumentach, a te w każdej
sytuacji mają określony zasięg. A więc nie rozkazuje się tak samo mając do
rozporządzenia żołnierzy uzbrojonych w łuki, włócznie i miecze, i mając do
rozporządzenia samoloty oraz bomby zapalne.
Każda władza, przez sam fakt, że się ją sprawuje, rozciąga aż do kresu
możliwości stosunki społeczne, na jakich wyrasta. Tak władza militarna
mnoży wojny, kapitał handlowy mnoży wymianę. (...) Można wytłumaczyć
krzepnięcie danego ustroju przez fakt, że wystarczy, aby funkcjonował, a
będzie znajdować nowe zasoby, które pozwolą mu funkcjonować na
większą skalę.
To zjawisko automatycznego rozwoju jest tak uderzające, że jakikolwiek
ustrój szczęśliwie, jeżeli wolno użyć tego wyrazu, ukonstytuowany
powinien trwać i rozwijać się bez końca. I nie inaczej sądził cały wiek XIX.
Na ogół biorąc, można uznać świat, w którym żyjemy, za poddany
prawom, tylko jeżeli się przyjmie, że wszelkie zjawisko jest ograniczone.
Dotyczy to również zjawiska władzy, co zrozumiał Plato. Jeżeli mamy
rozpatrywać władzę jako zjawisko możliwe do ogarnięcia umysłem,
musimy przyjąć, że może ona rozszerzać podstawy, na których się wspiera,
tylko do pewnego punktu, po tym natyka się jakby na nieprzekraczalny
mur. A przecie nie wolno się Jej zatrzymać. Bodziec rywalizacji każe jej iść
dalej, coraz dalej, to znaczy przekraczać granice, w obrębie których jest
naprawdę skuteczna. Rozciąga się poza krąg, który może kontrolować,
sięga rozkazami poza sferę, w jakiej zdoła narzucić posłuszeństwo, wydaje
więcej, niż pozwalają jej zasoby. Taką wewnę-
trznq sprzeccność nosi w sobie każdy ciemiężący ustrój jako zarodek
własnej śmierci. Jest to sprzeczność pomiędzy ograniczonym z
konieczności charakterem materialnych podstaw władzy i z konieczności
bezgranicznym charakterem pędu do władzy w stosunkach międzyludzkich.
Gdyż z chwilę, kiedy władza przekracza granice narzucone jej przez
porządek rzeczy, kurczy podstawy, na których się wspiera, i zwęża własne
granica. Rozszerzając się poza krąg, który może kontrolować, zalęga
pasożytnictwo, marnotrawstwo, beztad, a skoro te się pojawią, rosną
automatycznie. Usiłując rozkazywać poza sferą, w której potrafi wymusić
posłuszeństwo, wywołuje reakcje niemożliwe do przewidzenia ani do
opanowania. Wreszcie, chcąc posunąć eksploatację uciskanych dalej, niż
pozwalają na to obiektywne zasoby, wyczerpuje te zasoby. Taki jest
prawdopodobnie sens starej ludowej bajki o kurze znoszącej złote jaja.
Niezależnie od rodzaju źródeł, z jakich eksploatujący czerpią
przywłaszczane przez nich dobra, nadchodzi moment, kiedy taka czy inna
odmiana eksploatacji z początku, w miarę swego rozwoju, coraz bardziej
produkcyjna staje się na odwrót coraz bardziej kosztowna. Tak armia
rzymska, która najpierw wzbogaciła Rzym, wreszcie go zrujnowała. Tak
również średniowieczni rycerze, których broń zapewniała wtedy względne
bezpieczeństwo chłopom, chroniąc ich od rozbójnictwa, wreszcie zniszczyli
przez swoje ciągle wojny żywiącą ich wieś. A kapitalizm, jak się zdaje,
wkroczył w podobną fazę.
Powtórzmy raz jeszcze: nie da się dowieść, że tak ma być zowsze.
Musimy jednak to przyjąć, chyba że zakładamy możliwość
niewyczerpanych zasobów. Sam zatem porządek rzeczy jest owym
sprawiedliwym bóstwem, czczonym przez Greków pod imieniem
Nemesis. Karze ono za przekroczenie miary. (OL 80—116; WP)
6. Praca
Dzięki jakiejś szczególnej tajemnicy — która wiąże się z potęgą tego, co
społeczne — praca zawodowa dajo ludziom przeciętnym przez to wszystko,
co się z nią wiąże, pewne cnoty, które — gdyby objęły całość warunków
życiowych — uczyniłyby z tych ludzi bohaterów albo świętych.
Ale potęga życia społecznego sprawia, że są to cnoty naturalne. Dlatego
też potrzebują kompensacji. (PG 187; SN)
Nasza cywilizacja ma za swoją misję, za swoje powołanie budowanie
cywilizacji, opartej na spirytualizacji pracy. Myśli, w których zawarte jest
przeczucie tego powołania, rozproszone u Rousseau, George Sand, Tołstoja,
Proudhona, Marksa, w encyklikach papieskich i gdzie indziej, są jedynymi
oryginalnymi myślami naszych czasów, jedynymi, jakich nie
zapożyczyliśmy od Greków.
Dlatego właśnie, że nie byliśmy na wysokości tej wielkiej rzeczy, która w
nas się poczynała, zostaliśmy strąceni w otchłań ustrojów totalitarnych.
Nieszczęśliwa ludzkość europejskiego kontynentu potrzebuje wielkości
bardziej jeszcze niż chieba, a istnieją tylko dwa rodzaje wielkości: wielkość
autentyczna, która jest duchowego rzędu, i stare kłamstwo podboju świata.
Podbój jest namiastką wielkości.
Współczesno formą wielkości autentycznej jest cywilizacji utworzona
dzięki spirytualizacji procy. Można lansować tę myśl, nie ryzykując
spowodowania żadnych rozłamów. Słowo spi- rytualtzacja nie zakłada
żadnych partyjnych przynależności.
Ale takiej formuły nie wolno tykać inaczej jak ze drżeniem. Jak jej dotknąć,
tak żeby jej nie splamić, żeby nie obrócić jej w kłamstwo? Nasza epoka jest
tak zatruta kłamstwem, że zmienia w kłamstwo wszystko, czego dotyka. A
my jesteśmy z naszej epoki. Nie ma powodu, żebyśmy uważali się za
lepszych od niej.
Wyrządziłoby się zło nie do naprawienia dyskredytując takie słowa przez
zbyt nieostrożne ich rzucanie na widownię publiczną. Zostałaby przez to
zabita resztka nadziei, że może pojawić się rzecz, odpowiadająca tym
słowom. Nie powinny one być związane z żadną sprawą, z żadnym ruchem,
nawet z żadnym reżymem ani z narodem. Nie trzeba im wyrządzać tej
krzywdy, jaką Petain wyrządził słowom: „Praca, Rodzina, Ojczyzna", ani
tej, jaką Trzecia Republika wyrządziła słowom: „Wolność, Równość,
Braterstwo". Nie powinny być hasłem.
Jeżeli użyje się ich publicznie, powinny służyć do wyrażenia myśli
znacznie wyższej, niż ludzie i społeczności dzisiaj mogą sięgnąć, myśli,
którą obieramy z całą pokorą za przewodniczkę we wszystkim. Jeżeli taka
skromność ma mniej szans przyciągnięcia ludzi niż postawy bardziej
wulgarne, nic nie szkodzi. Lepiej jest przegrać, niż żeby udało się nam
czynić zło.
Ale ta myśl nie potrzebowałaby wiele hałasu, przeniknęłaby i tak powoli
w umysły, bo odpowiada niepokojom wszystkich ludzi w obecnej chwili.
Wszyscy powtarzają, używając trochę tylko odmiennych terminów, że
cierpimy na brak równowagi spowodowany przez czysto materialny rozwój
techniki. Brak równowagi możno naprawić tylko przez rozwój duchowy w
tej samej dziedzinie, to jest w dziedzinie pracy.
Jedyna trudność to obolała i niestety aż nadto usprawiedliwiona
nieufność mas, które uważają każdą trochę bardziej szlachetną lor
mulę za pułapkę wymyśloną po to, żeby je oszukać.
Cywilizacja, oparta na spirytualizacji pracy, oznaczałaby najpełniejsze
zakorzenienie człowieka we wszechświecie, a tym samym przeciwieństwo
stanu, w jakim żyjemy obecnie, kiedy odcięci jesteśmy od korzeni prawie
całkowicie. W ten sposób jest ona z natury tęsknotą, która odpowiada
naszym cierpieniom. (En; WP)
W rzeczywistości nie ma nic wspólnego pomiędzy rozwiązaniem
określonego problemu a wykonaniem pewnej pracy, nawet najbardziej
metodycznie pomyślanej, pomiędzy następstwem pojęć a następstwem
ruchów. Ten, kto zmaga się z trudnością o charakterze teoretycznym,
przechodzi w tym procesie od prostego do złożonego, od jasnego do
ciemnego; każdy natomiast z ruchów człowieka pracującego nie jest ani
prostszy, ani jaśniejszy od wszystkich innych; po prostu te, które są
wcześniejsze, warunkują te, które następują później. Zresztą myśl
najczęściej zbiera w jedno to, co wykonanie powinno rozdzielić, lub
rozdziela to, co wykonanie powinno połączyć. Dlatego też kiedy
jakakolwiek praca nasuwa na myśl trudności, jakich się nie daje usunąć
natychmiast, niepodobna połączyć zbadania tych trudności i wykonania
pracy; umysł powinien wpierw rozwiązać problem teoretyczny poprzez
swoje i
własne drogi myślowe, a rozwiązanie może być następnie za- !
stosowane do działania. Nie można w podobnym wypadku mówić, że
działanie jest ściśle biorąc metodyczne; jest tylko i zgodne z metodą, a to
znaczy zupełnie coś innego. Różnica ta jest podstawowa, gdyż człowiek
stosujący jakąś metodę nie potrzebuje w momencie jej stosowania mieć jej
jasnego pojęcia. Co więcej — jeśli chodzi o sprawy skomplikowane, nie
może tego robić, choćby nawet sam tę metodę wypracował.
Gdyż uwaga, ustawicznie zmuszana do tego, aby skupiać się na aktualnym
momencie wykonania, absolutnie nie może objąć w tej samej chwili kolejno
zazębiających się o siebie związków, od których zależy całość
wykonywanej pracy.
Tak więc realizuje się nie myśl, ale pewien abstrakcyjny
schemat, określający szereg kolejnych ruchów, o w momencie
wykonywania równi* mocno stawiający opór umysłowi jok przepis
wynikający ze zwykłej rutyny albo z magicznego rytuału. Zresztą
jedna i ta sama koncepcja, z pewnymi szczegółowymi modyfikacjami
albo bez nich, daje się zastosować nieskończoną ilość razy; choć
bowiem myśl za jednym razem obejmuje serię możliwych zastosowań
danej metody, człowiek musi stosować jedno z nich, oddzielnie,
ilekroć jest to potrzebno. Tak więc jednej, krótkiej jak błysk myśli
odpowiada nieskończona ilość ślepych działań.
Samo przez się Jest zrozumiałe, że cl, którzy w nieskończoność
powtarzają zastosowanie takiej czy innej metody pracy, nigdy nie
zadają sobie trudu, żeby ją zrozumieć; zdarza się zresztą często, że
każdemu człowiekowi jest zlecona tylko część wykonawstwa, wciąż ta
sama, podczas gdy resztą pracy wykonują jego towarzysze. Mamy
wówczas do czynienia z sytuacją paradoksalną: w poszczególnych
etapach pracy jest pewna metoda, natomiast nie ma jej w myśli
pracownika. Można by rzec wówczas, że metoda przeniosła swoją
siedzibę z umysłu ludzkiego w samą materię. Najbardziej uderzającym
przykładem są tu maszyny automatyczne. Z chwilą kiedy myśl, która
wypracowała pewną metodę działania, nie potrzebuje już
interweniować w samo wykonanie, możno to wykonanie ziecić
kawałkom metalu — i to z równym powodzeniem, albo i z lepszym
skutkiem, niż gdyby to były żywe członki ciała ludzkiego. W ten
sposób stajemy przed szczególnym widokiem — w maszynach tych
metoda w sposób tak doskonały skrystalizowała się niejako w metal,
że wydaje się nam, że to or.e myślą, a ludzie, przeznaczeni do ich
obsługiwania, zostali sprowadzeni do roli automatów. (OL 122—123)
Tajemnicą doli człowieczej jest brak równowagi pomiędzy
człowiekiem a otaczającymi go siłami nalury, które przewyższają
go nieskończenie swoim bezwładem; równcv/agą osiąga
się tylko przez działanie, którym człowiok ocł-tworza własne życie w
pracy.
Wielkość człowieka polega zawsze na tym, że od-twarza swoje
życie. Od-twarza na nowo to, co mu zostało dane. Wykuwa nawet to,
czego działaniu podlega. Pracą wytwarza własne naturalne istnienie.
Nauką, przy pomocy symbolów, odtwarza wszechświat. Sztuką
odtwarza związek pomiędzy swoim ciałem i duszą (por. rozprawę
Eupalinos). Trzeba stwierdzić, że każda z tych trzech rzeczy, wzięta
sama w sobie i pozbawiona związku z dwiema pozostałymi, jest czymś
ubogim, pustym i daremnym. Jedność wszystkich trzech: kultura
robotnicza (możesz zawsze czekać)...
Sam Platon jest tylko prekursorem. Grecy znali sztukę, sport, ale nie
znali pracy. Pan jest niewolnikiem niewolnika, w tym sensie, że
niewolnik produkuje pana.
Dwa zadania:
— Nadać indywidualność maszynie.
— Nadać indywidualność wiedzy (popularyzacja, uniwersytet ludowy
typu sokratycznego zajmujący się podstawowymi problemami
poszczególnych zawodów).
Monotonia: to, co najpiękniejsze, albo to, co najstraszliwsze.
Najpiękniejsze, jeżeli jest odblaskiem wieczności. Najstraszliwsze,
jeżeli jest znakiem niezmiennej wiecznotrwałości Czas
przezwyciężony albo czas jałowy.
Koło jest symbolem pięknej monotonii, ruch wahadłowy —
monotonii okrutnej.
Duchowy sens pracy. Monotonna udręka pracy daje nam odczuć
zjawisko celowości, przerzucanej we dwie strony, jak piłka; pracować
po to, żeby jeść, jeść po to, żeby pracować... Jeśli uznamy za cel tylko
jedno albo rozpatrywać będziemy
każde oddzielnie — jesteśmy zgubieni. Dopiero pełny cykl zawiera
w sobie prawdę.
Wiewiórka kręcęca się w kółko po swojej klatce i kolisty obrót
niebieskich sfer. Największa nędza i najwyższa wielkość.
Człowiek wtedy jest bliski zbawienia, kiedy nie okłamując siebie
wie, że jest kręcącą się w kółko po kolistej klatce wiewiórką. (PG 203
—207; SN)
Stosunek: nauka — zastosowanie.
Nie chodzi o to, aby pracy przymnożyć mocy, ale by jo uczynić
bardziej świadomą i metodyczną, co zresztą uczyni ję wydajniejszą.
„Starajcie się naprzód o królestwo (Boga) i o Jego sprawiedliwość, a
tn wszystko będzie wam dodane", Mt 6, 33. (Cah. I)
7. Praca fizyczna
Trwajqcy przez tyle długich godzin przymus wysiłku tylko po to, żeby się
utrzymać przy życiu — określa rozmiar udręki zawartej w pracy fizycznej.
Niewolnik to ten, kto nie widzi przed sobą innego celu swoich trudów jak
zachowanie życia.
Musi zatem albo oderwać się od życia, albo spaść do poziomu bytu
wegetatywnego.
Tych, którzy pracują fizycznie, nie oddziela od Boga żaden ziemski cel. Oni
jedni sq w tym położeniu. Wszystkie inne warunki życia niosą ze sobą
jakieś cele szczególne, tworzące przesłonę pomiędzy człowiekiem i
czystym dobrom. Dla nich taka przesłona nie istnioje. Nie mają nic w
nadmiarze, czego by musieli się wyzbywać.
Trudzić się w imię konieczności, a nie w imię jakiegoś dobra — być
popchniętym jakąś siłą, a nie pociągniętym — trudzić się po to, żeby
utrzymać swoje bytowanie w dotychczasowym kształcie — to niewola.
W tym sensie niewola pracowników fizycznych jest czymś nieuchronnym.
Wysiłek bez celu.
To okropne — albo piękniejsze niż wszystko fnne — jeśli w tej celowości
nie ma celu. Tylko piękno pozwala na zadowolenie z tego, co jest.
Pracownicy fizyczni potrzebują poe2ji bardziej Jeszcze niż Chleba.
Potrzebują, aby Ich życie było poezją. Potrzebują blasku światła
nieziemskiego.
Niedostatek tej poezji tłumaczy wszystkie formy demoralizacji.
Niewola to praca bez światła wiecznego, bez poezji, bez religii.
Niech wieczne światło nadaje nie tyle nawet sens życiu i pracy, ale taką
pełnię, która zwalnia od obowiązku szukania jego sensu.
Gdy tego zabraknie, jedynymi bodźcami, jakie zostają, są przymus i
zarobek. Przymus — w tym pojęciu zawiera się ucisk ludu. Zarobek — w
tym pojęciu zawiera się jego zepsucie.
Praca ręczna. Dlaczego nie było nigdy mistyka-robotnika albo chłopa,
który by pisał o pożytku, jaki może płynąć z odrazy do pracy? Ta odraza,
tak często spotykana, grozi nieustannie, a dusza ucieka przed nią i stara się
ją odruchowo zataić przed samą sobą. Przyznać się do niej przed samym
sobą — to śmiertelne niebezpieczeństwo. Tu jest ukryte źródło
okłamywania się właściwego środowiskom ludowym (każda warstwa
społeczna ma właściwy sobie sposób okłamywania się).
Ta odraza to brzemię czasu. Przyznać się do niej przed sobą samym,
a nie ulec — oto droga w górę.
Odraza we wszystkich jej formach to jeden z najcenniejszych
przejawów nędzy człowieka, danych mu jak szczeble drabiny, aby
wchodził po nich do góry. Ja doznałam tej łaski w obfitości.
Wszelką odrazę przemienić na odrazę zwróconą ku sobie...
Praca fizyczna. Czas, który wchodzi w ciało. Przez pracę fizyczną
człowiek staje się materią jak Chrystus przez przemianę Eucharystii.
Praca jest jak śmierć.
Trzeba przejść przez śmierć. Trzeba zostać zabitym, doznać na sobie
siły ciążenia świata. Cóż dziwnego, że człowiek cierpi, jeżeli na jego
barkach ciąży cały wszechświat?
Praca Jost Jak śmierć, Jeżeli brak jej bodźców. Działać, wyrzekając
się owoców działania.
Pracować mimo wyczerpania t®. być Jak materia poddana czasowi.
Myśl zmuszona jest do przestudzenia od Jednej chwifc do następnej,
nie więżęc się ani z przeszłością, ani z przyszłością. To właśnie jest
posłuszeństwo.
Radości stanowiące odpowiednik zmęczenia. Radości odczuwane
zmysłami. Jeść, wypocząć, zażyć niedzielnych przyjemności... Ale nie
pieniądze...
Żadna poezja mówiąca o ludzie nie jest autentyczna, jeżeli nie ma w
niej zmęczenia, a także głodu i pragnienia, które są wynikiem
zmęczenia. (PG 204—207; SN)
Powrót do prawdy ukazałby, między innymi, prawdę o pracy
fizycznej. Zgoda na pracę fizyczną jest, poza zgodą na śmierć,
najwyższą formą cnoty posłuszeństwa. Właściwość pracy jako kary, o
czym wspomina opowiadanie Genezy, została źle zrozumiana, gdyż
zabrakło poprawnego pojęcia kary. Niesłusznie odczytuje się w tym
tekście odcień pogardy d!a pracy. Z większym prawdopodobieństwem
można przyjąć, że tekst został przekazany przez niezmiernie starożytną
cywilizację, w której pracę fizyczną ceniono ponad wszystko.
Liczne znaki wskazują na to, że taka cywilizacja istniała, że praca
fizyczna była niegdyś działalnością najściślej religijną i przez to czymś
sakralnym. Misteria, rełigia całej starożytności przedrzymskiej, były
całkowicie oparte na symbolach zbawienia duszy, zaczerpniętych z
rolnictwa. Tę samą symbolikę odnajdujemy w Ewangeliach. Rola,
Jaką gra Hefajstos w Prometeuszu Ajschyłoso, zdaje się wskazywać na
religię kowali. Prometeusz jest dokładnie ponadczasową projekcją
Chrystusa, ukrzyżowanym Bogiem-odkupicielem, który przyszedł
rzucić ogień na ziemię. W symbolice greckiej, tak jak w Ewangeliach,
ogień Jest obrazem Ducha Świętego. AJschylos, który
nigdy nic nie mówi na wiatr, powiada, że ogień, dany przez Prometeusza
ludziom, był osobistą własnością Hefajstosa, co zdaje się oznaczać, że
Hefajstos był jego personifikację. Hefajstos jest bogiem-kowalem. Można
sobie przedstawić religią kowali, widzących w ogniu, który czyni żelazo
uległym, działanie Ducha Świętego na naturę ludzką.
Istniał być może czas, kiedy ta sama prawda utrwalała się w różnych
systemach symbolów i kiedy każdemu systemowi odpowiadał pewien
rodzaj pracy fizycznej, tak, aby każdy stanowił bezpośredni wyraz wiary.
W każdym razie wszystkie starożytne religie łącznie ze Starym
Testamentem widzą pochodzenie rękodzieła w bezpośrednich naukach
Boga. Większość z nich twierdzi, że Bóg wcielił się, aby spełnić tę
pedagogiczną misję. Egipcjanie na przykład sądzili, że wcielenie Ozyrysa
miało na celu i tę praktyczną naukę, i Odkupienie przez Mękę.
Niezależnie od tego, jaką prawdę kryją te niezwykle tajemnicze
opowieści, wiara w zawodowe szkolenie ludzi bezpośrednio przez Boga
zakłada pamięć o czasach, kiedy praca rąk była działalnością najściślej
sakralną. (En; WP)
Można sobie wyobrazić naukę, która stawiałaby sobie jako ostateczny cel
doskonalenie techniki, ale nie w sensie zwiększania jej potęgi, tylko po
prostu starania o to, aby technika stawała się coraz bardziej świadoma i
zgodna z metodą. Zresztą wydajność pracy być może rosłaby równocześnie
z jasnością widzenia: „szukajcie przede wszystkim królestwa Bożego, a
cała reszta będzie wam przydana". Taka nauka byłaby w gruncie rzeczy
metodą opanowania natury, lub też katalogiem pojęć niezbędnych do
takiego opanowania, ułożonych w system tak, aby były przejrzyste dla
ludzkiego umysłu. W ten sposób niewątpliwie pojmował naukę Kartezjusz.
Jeśli chodzi o sztukę w takiej cywilizacji, to wydawałaby dzieła
wyrażające ową szczęsną równowagę pomiędzy duchem i ciałem,
człowiekiem i wszechświatem, równowagę, która w sposób czynny wcielać
się może tylko w najszlachetniejsze formy pracy fizycznej: zresztą nawet w
przeszłości najczystsze dzieła sztuki wyrażały zawsze poczucie, czy też,
mówiąc może dokładniej, przeczucie takiej równowagi. Istotnym celem
sportu mogłoby być nadawanie ludzkiemu ciału owej giętkości i owej, jak
mówi Hegel, płynności, która pozwala przenikać w nie myśli, a myśli
umożliwia bezpośredni kontakt z rzeczami.
Stosunki społeczne odwzorowywałyby bezpośrednio organizację pracy;
ludzie tworzyliby małe wspólnoty pracownicze, gdzie najwyższym prawem
byłoby współdziałanie i w których każdy mógłby jasno pojmować, a także
kontrolować stosunek zasad podporządkowujących sobie życie do
wspólnego dobra. Każda chwila egzystencji dawałaby ponadto wszystkim
okazję zrozumienia i doświadczenia tego, jak bardzo wszyscy ludzie
stanowią w gruncie rzeczy jedność, ponieważ u wszystkich ten sam ludzki
rozum napotyka analogiczne przeszkody; wszystkie zaś stosunki
międzyludzkie, od najbardziej powierzchownych do najczulszych, miałyby
w sobie coś z owego męskiego braterstwa, które łączy towarzyszy pracy.
Jest to niewątpliwie czysta utopia. Ale opisać, choćby pobieżnie, stan
rzeczy lepszy od tego, co jest, oznacza zawsze tworzyć utopię; a przecież
takie właśnie opisy, pod warunkiem, że będą zawsze podyktowane przez
rozum, są czymś w najwyższym stopniu potrzebnym. Cała myśl
nowożytna, poczynając od renesansu, jest zresztą przepojona mniej lub
bardziej mglistymi pragnieniami takiej utopijnej cywilizacji; przez pewien
czas wydawało się nawet, że tworzy się właśnie taka cywilizacja i że
ludzkość wstępuje w epokę, w której grecka geometria zstąpi na ziemię.
Kartezjusz niewątpliwie w to wierzył, podobnie jak niektórzy jego
współcześni.
Pojęcie procy uznane za wartość ludzką Jest zresztą niewątpliwie jedyną
duchową zdobyczą, którą myśl ludzka osiągnęła od czasów greckiego cudu;
była to być może jedyna luka w ideale życia ludzkiego, wypracowanym
przez Grecję i pozostawionym przez nią jak niezniszczalne dziedzictwo. U
Bacona to pojęcie wystąpiło po raz pierwszy. Antycznemu i rozpaczliwemu
przekleństwu Genezy, które świat ukazywało jako katorgę, a pracę — jako
oznakę niewoli i poniżenia ludzkiego, w genialnym przebłysku
przeciwstawił prawdziwą kartę praw regulujących stosunki pomiędzy
człowiekiem i światem: „Człowiek rozkazuje naturze, będąc jej posłuszny".
Ta niezwykle prosta formuła mogłaby sama jedna stać się Biblią naszej
epoki. Stanowi wystarczającą definicję prawdziwej pracy, takiej, która daje
ludziom wolność, i to w tym samym stopniu, w Jakim jest świadomym
aktem poddania się konieczności.
Po Kartezjuszu uczeni stopniowo przeszli do uznawania czystej nauki
jako celu samego w sobie; ale ideał życia poświęconego wolnym formom
pracy fizycznej zaczął z kolei występować u pisarzy; ukształtował nawet
największe dzieło poety uważanego powszechnie za najbardziej
arystokratycznego, a mianowicie Goethego. Faust, symbol duszy ludzkiej w
jej niestrudzonym dążeniu do dobra, zniechęcony odrzuca abstrakcyjne
poszukiwanie prawdy, które stało się w jego oczach pustą i jałową grą;
miłość doprowadziła go jedynie do zniszczenia istoty kochanej; potęga
polityczna i wojskowa okazuje się czystą grą pozorów; spotkanie z pięknem
daje mu poczucie pełni, ale trwające tylko mgnienie oka; stanowisko
kierownika przedsiębiorstwa daje mu władzę, która wydaje mu się czymś
konkretnym, zarazem jednak wydaje go na łup tyranii namiętności. Na
koniec pragnie wyzbyć się swojej magicznej mocy, którą można uważać za
symbol wszelkiego rodzaju władzy; woła wtedy: „Gdybym stał wobec
ciebie, Naturo, jako człowiek l nic ponadto, warto by wtedy było być
ludzką istotą''. W momencie śmierci osiąga wreszcie przeczucie
najpełniejszego szczęścia — wyobraża sobie mianowicie życie płynące
swobodnie wśród ludzi wolnych, życie wypełnione bez reszty pracą
fizyczną — uciążliwą I niebezpieczną, ale wykonywaną przy braterskim
współdziałaniu.
Bez trudu dałoby się wymienić inne jeszcze słynne nazwiska, na
przykład Rousseau, Shelleya, a przede wszystkim Tołstoja, który z
nieporównaną wyrazistością rozwijał ów temat w całej swojej twórczości.
Zaś ruchy robotnicze, ilekroć potrafiły się wyzwolić od demagogii, zawsze
opierały postulaty pracowników na godności pracy.
Proudhon odważył się napisać: „Geniusz najzwyklejszego rzemieślnika
w tym samyrn stopniu góruje nad użytkowanym surowcem, w jakim umysł
Newtona góruje nad bezwładem ciał niebieskich, których odległości, masę I
ruchy wylicza". (OL 139—142)
Praca fizyczna powinna się stać najwyższą wartością nie ze względu na
związek ze swoim wytworem, ale ze względu na związek z człowiekiem,
który ją wykonuje; nie powinna pociągać za sobą zaszczytów ani
wynagrodzenia, ale dla każdej ludzkiej istoty powinna być odpowiedzią na
najistotniejszą potrzebę, na potrzebę tego, co nadaje życiu sens i wartość w
jej własnych oczach.
Nowet w naszych czasach zajęcia zwane bezinteresownymi, takie jak
sport, sztuka czy nawet praca myśli nie potrafią dać równowartości tego, co
przeżywa człowiek, który poprzez pracę nie machinalną bierze się
bezpośrednio za bary z życiem.
Rimbaud skarżył się, że „nie należymy do świata" i że „prawdziwe życie
jest gdzie indziej"; są jednak takie nieporównywalne z niczym momenty
radości I pełni, kiedy w nagłym olśnieniu czujemy, że prawdziwe życie jest
właśnie tutaj, kiedy całą swoją istotą doświadcza się istnienia świata I
naszej przynależności do tego świata.
Nawet fizyczne zmęczenie nie potrafi osłabić mocy tego
odczucia, ale — jeśli nie jest nadmierne — jeszcze go raczej potęguje.
Jeśli w naszej epoce nie jest to możliwe, czy nie można by oczekiwać
jakiejś cudownej petni życia od cywilizacji, w kiórej praca byłaby tak
przekształcona, aby rozwijała w pełni wszystkie ludzkie uzdolnienia, aby
stawała się czynem ludzkim w całym znaczeniu tego słowa.
Praca powinna wówczas stanowić samo centrum kultury.
Kultura była dotąd przez wielu ludzi uważana za cel sam w sobie, a w
naszych czasach ci, którzy widzą w niej coś więcej niż zwykłą rozrywkę,
szukają w niej, na ogół biorąc, sposobu na ucieczkę od życia rzeczywistego.
Tymczasem jest przeciwnie: prawdziwa wartość kultury polega na tym, że
przygotowuje do prawdziwego życia, czyni go zdolnym do utrzymywania
stosunków godnych ludzkiej wielkości z tym światem, na którym mu
wypadło żyć, i z braćmi — innymi ludźmi, którym taki sam los przypadł w
udziale.
Naukę traktują dziś jedni jako katalog technicznych przepisów i nic
ponadto, inni — jako zbiór czystych spekulacji umysłowych, nie
wychodzących poza własny obręb; pierwsi nie doceniają umysłu,
drudzy — świata.
Myśl jest istotnie najwyższą godnością człowieka; kiedy jednak nie
ma bezpośredniego związku i nie ogarnia przedmiotu swojej
działalności — a może nim być tylko świat — pracuje w próżni, a co
za tym idzie — pracuje tylko pozornie.
Jedno jednakże abstrakcyjnym spekulacjom uczonych nadaje
związek ze światem i jest niezastąpione w nadawaniu im wartości —•
to takt, że znajdują one, bezpośrednie lub pośrednie, zastosowanie. To
prawda, że w naszej epoce owe abstrakcyjne spekulacje i ich
zastosowania pozostają sobie wzajemnie obce; ci, którzy realizują je w
działaniu, nie uwzględniają ich wartości teoretycznej. Tak
przynajmniej bywa najczęściej.
70
W dniu, w którym nie da się zrozumieć nawet najbardziej abstrakcyjnych
pojęć naukowych, nie dostrzegając równocześnie jasno ich związku z
możliwością ich zastosowania, i w równym stopniu nie da się znajdować
zastosowań, choćby pośrednich, tych pojęć, nie rozumiejąc tych pojęć do
głębi, w dniu tym nauka stanie się konkretna, a praca świadoma. I dopiero
wtedy obie osiągną pełnię swojej wartości. Do tego momentu i nauka, i
praca będą miały w sobie zawsze coś niepełnego i nieludzkiego. (OL 137—
138)
Praca — ideał; analogiczny do tego rozwiązania problemu, jakie daje
działanie.
Przeszkody: nieokreśloność świata (a zatem wszelkiego rodzaju
elementy, które nie są dane — ale dają się pojąć przez analogię).
Punkt widzenia uwzględniający żywe ciało robotnika. Samo z natury
rzeczy tajemnicze.
Punkt widzenia uwzględniający innych ludzi, z natury rzeczy
nieznanych.
Praca u ludów prymitywnych — ich działalność jest podporządkowana
tajemniczym bóstwom, umieszczanym w sferze zjawisk natury, ale które w
rzeczywistości mają siedlisko w ciele samych tych ludzi.
Dzisiejszy robotnik — przeciwnie; tajemnice żywego ciała w tym, co
robi, odgrywają tylko minimalną rolę; nie ma także bogów.
Dowód, że praca — z chwilą, kiedy nie jest nieludzka — jest czymś nam
przeznaczonym, to radość; radość, której nie umniejsza nawet
wyczerpanie...
Robotnicy niechętnie przyznają się do tej radości — bo mają wrażenie,
że przyznając się, ryzykowaliby obniżkę swoich płac. (Cah. I)
Chociaż proca fizyczna jesf trudem, jednak sama w sobie nie jest
poniżeniem. Nie jest wprawdzie sztuką, nie jest nauką, jesf jednak czymś
innym, co posiada wartość absolutnie taką samą jak sztuka I nauka.
Dostarcza bowiem takich samych możliwości osiągnięcia bezosobowych
form uwagi.
Oślepienie za mfodu i osadzenie do żaren malarza Watteou nie byłoby
większą zbrodnią niż ustawienie w fabryce przy taśmie lub przy maszynie,
obsługiwanej w pracy akordowej, młodego chłopca, który ma powołanie do
pracy fizycznej w sens:e określonym powyżej. Tylko że takie powołanie w
odróżnieniu od powołania malarskiego nie daje się wyraźnie odróżnić.
Praca fizyczna, dokłodnie w tej samej mierze co nauka i sztuka, choć w
różny sposób, jest pewnym zetknięciem się z rzeczywistością, prawdą i
pięknem tego wszechświata i odwieczną mądrością, która stanowi o jego
układzie.
To właśnie dlatego upodlenie pracy stanowi świętokradztwo dokładnie w
tym samym znaczeniu, w jakim jest świętokradztwem podeptanie hostii.
Jeżeliby ludzie pracujący to czuli: jeżeliby czuli, że przez fakt, że są
ofiarami, są również w pewnym sensie wspólnikami świętokradztwo, opór
ich miałby zupełnie inną siłę niż ta, której może mu dostarczyć myśl o
własnej osobie i własnych pra- woch.
Nie byłoby to żądanie, byłoby to powstanie całej istoty, dzikie i
rozpaczliwe jak bunt młodej dziewczyny zamykanej przemocą w domu
publicznym; byłby to równocześnie krzyk nadziei z sarmej głębi serca.
Uczucie to mieszka w nich jednak, o!e jest tak niejasno, że sami go nie
rozróżniają. A ludzie pióra są przecież niezdolni do tego, aby im dostarczyć
właściwych środków wyrazu.
Kiedy im się mówi o ich losie, to no ogół poprzestaje się na sprawie
zarobków. A oni przytłoczeni zmęczeniem, które każdy wysiłek uwagi
zmienia w ból, przyjmują z ulgą łatwą przejrzystość liczb.
Zapominają przez to, że przedmiotem targu, który się Im
wydziera — mimo skarg — wydziera za pół ceny, odmawiając
sprawiedliwej zapłaty, nie jest nic innego tylko ich własna dusza.
Wyobraźmy sobie, że diabeł jest w trakcie kupowania duszy od jakiegoś
nieszczęśliwca i że ktoś, litując się nad tym ostatnim, wtrąca się mówiąc do
diabła: „To wstyd dawać tylko taką cenę, on jest wart co najmniej dwa razy
tyle..."
Ten duch przetargu zawarty był implicite w pojęciu prawa, które ludzie
1789 roku nieostrożnie umieścili na czele wezwania rzuconego w twarz
całemu światu. Oznaczało to przekreślenie z góry jego wartości. (EL 22—
23)
8. Ubóstwo
Pieniądze. Aby odgrywały one rolę środka umożliwiającego liczenie,
ludzie muszą starać się je zdobyć. Żeby mieli kłopoty, jeśli ich nie mają, i
przyjemności, jeśli mogą je mieć. Alo w pewnych granicach.
Czy muszą chcieć posiadać ich ciągle więcej? Z pewnością nie.
Przeciwnie. To stwarza fałszywe sytuacje.
Brak pieniędzy jest traktowany przez ludzi tak, jak ból w żywym
organizmie: jako znak jakiegoś zachwiania harmonii, które może być
umiejscowione bądź w tym punkcie, gdzie występuje sam znak, bądź w
innym. Często, gdy kogoś boli głowa, dowodzi to złej działalności wątroby.
Ludzie zrobili z pieniądza sędziego i kata. Zorientowali się, że to sędzia i
kat niesprawiedliwy i okrutny. Chcą mu zatem odebrać wszelkie znaczenie.
Jakie to logiczne!
Zachować pieniądz w roli środka umożliwiającego liczenie. Pozbawić go
roli sędziego i kata.
Tak, aby brak pieniędzy nigdy nie był przyczyną cierpienia, ani
posiadanie pieniędzy — powodem rozkoszy.
Jeśli ktoś nie ma pieniędzy, to znaczy, że „coś nie gra".
Ponieważ nie ma mowy o tym, aby znieść zupełnie różnice majątkowe, i
ponieważ małe różnice w tym względzie, jeśli myśl jest nimi bez reszty
zaprzątnięta, potrafią tak samo zatruwać ludziom życie, równość można
osiągnąć tylko wtedy, gdy pobudzi się do działania inne niż pieniądz
bodźce; i kiedy ograniczy się wydatnie miejsce pieniądza w myślach
ludzkich.
Trzeba obniżyć prestiż pieniądza. Zabiegiem służącym temu
74
celowi mogłoby być niskie wynagradzanie niektórych ludzi spośród tych,
którzy posiadają najwięcej powszechnego uznania czy nawet władzy.
Trzeba zaliczać warunki życia ludzkiego do kategorii tego, co niewymierne.
Trzeba, aby powszechnie uznawano, że być górnikiem, inżynierem czy
ministrem — to tyle samo.
Trzeba obniżyć prestiż pieniądza. Jego prestiż nie pozwala nie tylko temu,
aby dusze znajdowały sofcie pokarm, ale i temu, aby — kiedy sq
wygłodzone — rozpoznawały charakter tego głodu; zbyt łatwo bowiem
przypisuje się cierpienie brakowi pieniędzy. Pieniądz przeszkadza także
ludziom uznawać nałożone na siebie zobowiązania. To pieniądz właśnie
zatarł w ludziach wszelkie poczucie zobowiązania, zastępując go jedyną
cnotą — uczciwością w sprawach pieniężnych obowiązującą w życiu
prywatnym.
Wydaje się mało prawdopodobne, aby prawdziwe uzdrowienie stosunków
mogło tu nastąpić bez pewnej ilości czynów szalonych, w rodzaju zaślubin
św. Franciszka z Panią Biedą. Oczywiście, że w dzisiejszych czasach nie
chodziłoby o stworzenie jakiegoś zakonu. Zresztą również wtedy, w XIII
wieku, zakon odegrał w gruncie rzeczy niewielką rolę w łej cudownej
przygodzie.
Dziś jest to o wiele trudniejsze. W momencie, gdy św. Franciszek zaślubiał
Biedę, nie była ono, jak powiedział Dante, pogardzana, tak jak dziś jest
pogardzana od tysiąca lat.
W tym właśnie okresie, i to już od dłuższego czasu, katarzy, lyońscy
biedacy i inni przyjmowali ją czule i z miłością. Tyle tylko, że tych ludzi
wytępiono i zapomniano, podczas gdy św. Franciszek doczekał się
sprawiedliwszego losu I został kanonizowany. Jesteśmy dziś bardzo dalecy
od tego prądu duchowego, który ożywiał XIII wiek. Dużo łatwiej byłoby
zestawiać naszą sytuację z sytuacją cesarstwa rzymskiego w momencie
przyjścia na świat Chrystusa. Nieco wcześniej pewien człowiek, który
ośmielał podawać się za stoika, uważał za
coś naturalnego narazić na śmierć głodową pięciu prowincjonalnych
urzędników po to, aby uzyskać zwrot długu udzielonego w lichwiarski
sposób. Zaś jego przyjaciel Cyceron uznał to tylko za pewną przesadę.
Rzymscy stoicy zasługują na to, aby ich zestawić z wieloma dzisiejszymi
chrześcijanami.
A jednak nie tylko Bieda musi znajdować ludzi gotowych ją zaślubić, ale
musi zrodzić się silny prąd, pociągający ku sobie wiele serc.
Jest w ubóstwie jakaś poezja, dla której niepodobna znaleźć żadnego
odpowiednika. Jest to poezja promieniująca z ciała dotkniętego nędzą,
ujrzanego w prawdzie swojej nędzy. Widok kwitnącej wiosną wiśni nie
przemawiałby tak do serca, gdyby nie to, tak przejmujące, odczucie
kruchości tych kwiatów. Na ogół biorąc, jakość najwyższego piękna jest w
bycie niemal nieobecna, albo na skutek oddalenia, albo właśnie kruchości.
Gwiazdy są nieruchomo, ale bardzo dalekie; białe kwiaty wiśni są tuż, ale
już grozi im zagłada. Podobnie człowiek może kochać Boga czystą miłością
tylko wtedy, kiedy pojmuje Go jako kogoś, kto jest poza światem, w niebie;
albo jako obecnego na ziemi ludzką obecnością, ale wtedy jest On słaby,
poniżony, a wreszcie zabity; albo wreszcie — co jest nieobecnością jeszcze
wyższego stopnia — jest On obecny jako maleńka drobina materii, której
przeznaczeniem jest stać się pokarmem.
Jest coś pięknego w ludzkiej kondycji, to jest w uległości myśli
ludzkiej, tak niepodległej, zdolnej pojmować i kochać i ten świat, i
inny, a poddanej niewoli odrobiny ciała, które samo poddane jest tylu
możliwym działaniom z zewnątrz. Obecność piękna w ludzkiej
kondycji jest czymś tajemniczym. Ale tak właśnie jest. Wszystko, co
w sztuce mówi o całej prawdzio ludzkiej nędzy, jest niewymownie
wzruszające i piękne.
Bogactwo przekreśla to piękno nie dlatego, aby było lekiem
na nędzę ciała i duszy ciału podlegającej — albowiem na tej
ziem! żaden lek nie Jest nam dany — ale dlatego, że tę nędzę
przesłania kłamstwem. Zawarte w bogactwie kłamstwo zabija poezję,
Dlatego też bogaci muszą mieć jej namiastkę — zbytek. Odkąd ubogich
pozbawiono tych wartości, jakie niesie ubóstwo, im także potrzeba zbytku.
Ale oni mieć go nie mogą
Mało bistro, gdzie za parą groszy ludzie z apetytem jedzą proste potrawy,
ma w sobie niemal nadmiar poezji. Stanowi rzeczywiście schronienie przed
głodem, chłodem i zmęczeniem; leży na jakiejś linii granicznej, jest niby
nadgraniczna strażnica. Tej poezji jest już zupełnie pozbawiona restauracja
średniej jakości, gdzie nic nie przywodzi na myśl sytuacji, kiedy człowiek
jest naprawdę głodny.
Św. Franciszek odrzucił bogactwo właśnie ze względu na jego
zakłamanie. W ubóstwie szukał nie bólu, ale prawdy i piękna. Szukał poezji
prawdziwego kontaktu, pozostającego w zgodzie z prawdą ludzkiej sytuucji
i ze światem, w którym przyszło nam żyć.
Umiłowanie poezji ubóstwa nie stanowi przeszkody we współczuciu
wobec ubogich. Przeciwnie: współczucie jest bowiem u korzeni owej
poezji. I nie uboży ona czynów zrodzonych ze współczucia, ale je
wzbogaca. Umiłowanie ubóstwa nie ma w sobie nic z ascezy; kosztuje
wszystkich radości, wszystkich rozkoszy, jakie ten stan niesie, cieszy się
nimi w ca- łoj pełni.
Pewnego dnia towarzysz św. Franciszka przyniósł mu porę bochenków
chleba, które mu ofiarowano jako jałmużnę: jedli je obaj siedząc na płaskim
kamieniu, obok źródła o przejrzystej wodzie, w promieniach słońca i św.
Franciszek był szczęśliwy, pełen najczystszego szczęścia.
Tym bardziej więc umiłowanie ubóstwa nakazuje innych wspomagać w
cierpieniu, starać się dostarczać radości. Sta-
nowi nowel warunek, aby taki nakaz był wypełniany bez zastrzeżeń.
W człowieku, któremu jest obce umiłowanie ubóstwa, chęć nakarmienia
głodnych hamuje poczucie jakiejś niewłaściwości, jak gdyby w fakcie, że
ludzie sq głodni, było coś nieprzystoj* nego. To coś — przynajmniej w
czasach normalnych — zupełnie nie na miejscu... (EL 177—182)
Tok jok cnota ubóstwa duchowego jest niezbędna bogatym, aby chronić
ich przed zmazq bogactwa, tak jest niezbędna ubogim, aby nie dopuścić do
rozkładajqcego działania nędzy. Dla jednych i drugich cnota ubóstwa
duchowego jest równie trudna.
W dziedzinie kultury masy nie sq twórcze, jeżeli prawdziwe elity nie
stanq się dla nich natchnieniem. Trzeba dziś, aby jakaś elita wniosła w
wynędzniałe masy płomień cnoty duchowego ubóstwa. W tym celu
członkowie tej elity muszą być przede wszystkim ubodzy, i to nie tylko
duchem, ale w rzeczywistości. Trzeba, aby byli to ludzie, którzy dzień w
dzień przeżywają we własnej duszy i w ciele ból i upokorzenie nędzy.
Nie trzeba dziś nowego zakonu franciszkanów. Szorstki habit i klasztor
odgradzają od świata. Ci ludzie powinni znajdować się pośród masy
ludzkiej i mieć z nią bezpośredni kontakt. I — co jest jeszcze trudniejsze od
znoszenia nędzy — nie wolno im pozwalać sobie na żadne kompensacje: w
stosunkach z otaczającą ich masą ludzką powinni przejawiać szczerą
pokorę, taką samą jak naturalizowany imigrant w stosunku do obywateli
kraju, który go przyjął.
Dla nieszczęśliwych jest tylko jedna droga do wiary — duchowe
ubóstwo. Ale jest to prawda ukryta. Gdyż ubóstwo duchowe przypomina na
pozór zgodę na niewolę. Jest z tą zgodą niemal Identyczne z Jedną
niesłychanie drobną różnicą. To wciąż ta sama nieskończenie mała
cząsteczka, która w nieskończony sposób przerasta wszystko.
Nieszczęście nie jest samo przez się szkołą ubóstwa duchowego. Jest
tylko prawie jedyną okazją, żeby się go nauczyć. A choć nieszczęście jest o
wiele mniej ulotne niż szczęście, mija i ono, i dlatego trzeba się śpieszyć.
(EL 104)
Jeden kawałek chleba dany głodnemu to dość, aby zbawić duszę — jeśli
dany jest tak, jak trzeba.
Niełatwo jest dawać z taką pokorą, jaką trzeba mieć w sobie, aby
przyjmować. Dawać tak, jakby się żebrało.
Wiele zniszczonych nieszczęściem istot ludzkich dochodzi wbrew swojej
woli do tego, że im samym wydaje się już, że są tylko rzeczami. W takim
wypadku niepodobna nic już zrobić, bo nie można zgodzić się na coś, co
już wbrew naszej woli nastąpiło.
Ludzie tacy, potraktowani z prawdziwą miłością — ale miłość może im
być przyznana tylko cudem — mogą stać się z powrotem kimś, choćby na
parę chwil, i uzyskać przez to szansę, choćby najsłabszą, zdobycia
wieczności, poprzez swą zgodę na ponowne stanie się czymś — rzeczą.
Kto daje kawałek chleba bez słowa, ale daje tak, jak trzeba, daje czasem
jednocześnie i życie wieczne. Taki gest może mieć wartość odkupiającą o
wiele większą od wielu kazań.
To właśnie uczynił dla nas Chrystus. Stając się dla nas pokarmem,
przekonywa nas, że jesteśmy kimś i pozwala przez to nam pragnąć, jak On,
stać się tylko czymś.
Dać kawałek chleba to więcej niż wygłosić kazanie, podobnie jak krzyż
Chrystusa to coś więcej niż Jego przypowieści.
Prosić o kawałek chleba to też wiele.
Miłosierdzie w stosunku do zgłodniałego nędzarza to dać mu kawałek
chleba. Miłosierdzie w stosunku do sytego bogacza to prosić go o kawałek
chleba.
Najlepiej być zgłodniałym nędzarzem, żebrać i dawać innym
czgslkę tego, co się otrzymało. (CS 42—43)
9. Kultura dla wszystkich
Gdyby nasza kultura byta bliska doskonałości, umieścić należałoby jq
ponad klasami społecznymi. Ponieważ jednak jest dość nędzna, w znacznej
mierze jest kulturę mieszczańskich Intelektualistów, a zwłaszcza, od
jakiegoś czasu, kulturę inte- lektualistów-urzędników.
Jeżeli naszę kulturę tak trudno jest przekazać ludowi, to nie dlatego, że
jest ona za wysoka, ale dlatego, że jest za niska. Bardzo to szczególny
środek obniżać jq jeszcze bardziej, zanim wydzieli się jq po kawałku.
Sq dwie przeszkody, które utrudniaję ludowi dostęp do kultury. Jedna to
brak czasu i sił. Lud ma mało wolnych chwil na wysiłek umysłowy, a
zmęczenie wyznacza granicę intensywności wysiłku.
Ta przeszkoda nic nie znaczy. Przynajmniej mogłaby nic nie znaczyć,
gdyby nie popełniano błędu, przypisujęc jej wagę. Prawda rozjaśnia duszę
proporcjonalnie do swojej czystości, a nie na mocy ilości. Nie ilość metalu
jest ważna, ale jakość stopu. W tej dziedzinie odrobina złota warta jest tyle,
co dużo złota. Odrobina czystej prawdy warta jest tyle, co dużo czystej
prawdy. Podobnie jeden doskonały posęg grecki zawiera w sobie tyleż
piękna, co dwa doskonałe greckie posęgi.
Grzechem Niobe była niewiedza o tym, że Ilość nie ma żadnego zwięzku
z dobrem, i została za to ukarana śmiercią swoich dzieci. Popełniamy co
dzień ten sam grzech i jesteśmy karani tak samo.
Jeżeli jakiś robotnik, starając się usilnie i wytrwale zdobyć wiedzę,
nauczy się w cięgu roku kilku teoremów geometrii, przeniknie mu
duszę tyle samo prawdy, ile studentowi, który w cięgu tego samego
czasu i z tym samym zapałem będzie sobie przyswajał wyższą
matematykę.
Właściwie jest to niemal nie do uwierzenia i niełatwo chyba
przyszłoby tego dowieść. W każdym razie powinno to stanowić
artykuł wiary dla chrześcijan, jeżeli pamiętają, że prawda należy do
rzędu czystych dóbr, które Ewangelia przyrównuje z chlebem, i że kto
żąda chleba, nie dostanie kamieni.
Materialne przeszkody — brak wolnego czasu, zmęczenie, za małe
zdolności, choroba, ból fizyczny — utrudniają dostęp do niższych
pierwiastków czy środków kultury, nie do najcenniejszych dóbr, jakie
zawiera.
Drugą przeszkodą w zdobywaniu kultury przez robotników jest
szczególny gatunek wrażliwości, odpowiadający każdej kondycji
ludzkiej, również kondycji robotniczej. W tym zatem, co zostało
wypracowane przez innych i dla innych, jest dla nich coś obcego.
Zaradzić temu można dokonując przekładu. Nie popularyzując, ale
przekładając, co bardzo się różni.
Nie trzeba więc brać już i tak za ubogich prawd, jakie mieszczą się
w kulturze intelektualistów, po to, żeby je jeszcze bardziej obniżać,
kaleczyć, pozbawiać smaku. Trzeba je po prostu wyrazić w całej pełni
przy pomocy języka, który, wedle słów Pascala, czyniłby je bliższymi
sercu, i tak podawać ludziom mającym wrażliwość ukształtowaną
przez kondycję robotniczą.
Sztuka transpozycji prawd jest jedną z najważniejszych i najbardziej
zaniedbanych. Dlatego tak trudno ją uprawiać, że należy umieścić się
w centrum orawdy, posiadać ją w całej jej
82
nagości, sięgając poza szczególną formę, w jakiej się przypadkiem
wyraziła.
Zresztą transpozycja stanowi kryterium prawdy. Co nie może być
transponowane, nie jest prawdą. Podobnie to, co nie zmienia wyglądu
zależnie od kąta widzenia, nie jest ciałem stałym, ale ułudą oka. Również w
myśli istnieje trójwymiarowa przestrzeń.
Poszukiwanie odmian transpozycji, przy pomocy których da się
przekazać kulturę ludowi, byłoby jeszcze bardziej zbawienne dla samej
kultury niż dla ludu. Byłoby to dla niej niesłychanie cenną podnietą.
Wydostałaby się przez to z dusznej atmos'ery, w jakiej jest zamknięta, i
przestałaby być sprawą specjalistów. Bo dzisiaj jest sprawą specjalistów, od
góry do dołu, z tym że jest coraz gorsza, w miarę jak schodzi na niższe
stopnie. Nie tylko traktuje się robotników, jakby byli głupszymi uczniami
liceum, również traktuje się uczniów liceum, jakby byli bardzo
zmęczonymi studentami, a studentów jakby byli profesorami dotkniętymi
amnezją i wymagającymi reedukacji. Kultura jest narzędziem służącym
profesorom do fabrykowania profesorów, którzy z kolei będą fabrykować
profesorów.
Pośród wszystkich obecnych form choroby odcięcia od korzeni brak
korzeni w kulturze jest formą nie najmniej niepokojącą. Pierwszym
skutkiem tej choroby jest na ogół, co widać we wszystkich dziedzinach,
zatracenie poczucia związków, przez co każda rzecz wydaje się celem sama
w sobie. Brok korzeni prowadzi do bałwochwalstwa.
Biorąc ogólnie, z niewieloma wyjątkami, dzieła drugorzędne i niższego
gatunku są bardziej stosowne dla elity. Dzieła pierwszorzędne są bardziej
stosowne dla ludu.
Na przykład jaka intensywność zrozumienia mogłaby się narodzić, gdyby
lud miał kontakt z poezją grecką, której prawie jedynym tematem jest
nieszczęście! Należałoby tylko umieć jq przetłumaczyć i pokazać. Robotnik
przoniknięty do szpiku kości strachem przed beztobociem, zrozumiałby
stan Filokteta, kiedy zabierają mu łuk, i rozpacz, z jakq ten patrzy na swojo
bezsilne ręce. Zrozumiałby również, że Elektra jest głodna, czego bourgeois
(z wyjątkiem obecnego okresu) jest absolutnie niezdolny zrozumieć... (En;
WP)
10. Patriotyzm
Należy zbadać również inny rodzaj odcięcia od korzeni, aby poznać
choćby ogólnie główną naszą chorobę. Jest to odcięcie od korzeni, które
można nazwać geograficznym, to jest dotyczącym wspólnot, jakie
odpowiadają terytoriom. Nawet samo poczucie tych wspólnot prawie
zupełnie znikło z wyjątkiem jednej z nich, narodu. Ale jest i było wiele
innych. Czasami są one mniejsze, albo całkiem małe: miasto albo zespół
wiosek, prowincja, region. Czasem obejmują kilka narodów, niektóre —
kilka części poszczególnych narodów.
To wszystko zastąpił jeden naród. Naród to jest państwo. Bo nie da się
znaleźć innej definicji słowa naród, niż ogół terytoriów, uznających władzę
jednego państwa.’
Można powiedzieć, że w naszej epoce pieniądz i państwo przyszły na
miejsce wszystkich innych przy wiązań.
Naród jest faktem od niedawna. W średniowieczu zachowywano
wierność panu albo miastu, albo obu równocześnie, a poprzez to
środowiskom terytorialnym, których zbytnio od par.o czy miasta nie
odróżniano. Uczucie, które nazywamy dzisiaj patriotyzmem, niewątpliwie
istniało, było nieraz bardzo intensywne. Przedmiot jego nie był jednak
terytorialnie określony. Uczucie to obejmowało, stosownie do okoliczności,
różne obszary.
* Taki jest sens franc. słowa rwtion. W jęz. poi. „naród" ma Inny odcień. (Przyp. tłum.)
Właściwie patriotyzm istniał zawsze, jak daleko wstecz sięgniemy w
historię. Wercyngentoryks naprawdę umarł za Galię. Hiszpańskie plemiona,
które opierały się najazdowi rzymskiemu, nieraz aż do samozagłady
włącznie, umierały za Hiszpanię, wiedziały o tym i o tym mówiły.
Polegli pod Maratonem i Salaminą umarli za Grecję. W czasach kiedy
Grecja, nie sprowadzona jeszcze do rzędu prowincji, pozostawała w tym
stosunku do Rzymu co Francja Vichy do Niemiec, dzieci w miastach
greckich ciskały kamieniami na ulicy w kolaborantów — nazywając ich
zdrajcami z tym samym oburzeniem, jakie my dzisiaj znamy.
Co natomiast nie istniało aż do czasów najnowszych, to skrystalizowany
przedmiot, ku któremu mogłyby stale się kierować uczucia patriotyczne.
Patriotyzm był rozproszony, wędrowny, rozszerzał się albo ścieśniał
zależnie od powiążań i niebezpieczeństw. Mieszały się w nim różne
lojalności, zarówno względem ludzi, panów czy królów, jak względem
wspólnot. Wszystko razem składało się na coś bardzo mglistego, ale
zarazem bardzo ludzkiego. Aby wyrazić poczucie obowiązku, jaki każdy
ma wobec kraju, mówiono najczęściej: „sprawy publiczne", „dobro
publiczne" a te słowa mogły oznaczać równie dobrze wioskę, miasto,
prowincję, Francję, chrześcijaństwo, ludzkość.
Utrata przeszłości, zbiorowej czy indywidualnej, jest wielką trogedią
ludzką, a my rzuciliśmy precz naszą przeszłość, jak dziecko rozdziera różę.
Nie w innym celu, ale by uchronić się przed tą utratą, ludy rozpaczliwie
bronią się przed podbojem. (...)
Ale rozwój państwa wyczerpuje kraj. Państwo zjada moralną substancję
kraju, żyje nią, porasta w tłuszcz, aż do chwili, kiedy wyczerpie się pokarm
i samo zacznie słabnąć z głodu.
(...) Równowaga została zakłócona I szukano kompensaty
w odwrotnym kierunku, w dziedzinie czystej myśli, wywyższając pojęcie
ojczyzny. Ponieważ państwo wśród zupełnej pustki pozostało jedyną
rzeczą, jaka mogła domagać się od człowieka wierności i ofiary, pojęcie
ojczyzny narzucało się myśli jako absolut. Ojczyzna była ponad dobrem i
złem. Wyraża to angielskie przysłowie: righł or wrong, my country. Często
jednak idzie się jeszcze dalej, nie chcąc wiedzieć, że ojczyzna może się
mylić.
Chociaż ludzie, niezależnie od środowisk, do jakich należą, są mało skłonni
do krytycyzmu, wyraźny absurd, nawet jeżeli nie uważają go za absurd,
wprowadza ich w stan rozterki osłabiającej duszę. Właściwie codzienne
życie wszystkich ludzi jest niezwykle mocno przepojone filozofią, ale
filozofią niewyro- zumowaną.
Czyniąc z ojczyzny absolut, którego zło nie może splamić, popełnia się
oczywisty absurd. Ojczyzna to inna nazwa narodu. Naród jest ogółem
terytoriów i ludów, zespolonych przez wydarzenia historyczne, przy dużym
współudziale przypadku, o ile o tym wolno sądzić ludzką inteligencją, i
przy występującej stale mieszaninie dobra i zła. Naród jest faktem, a fakt
nie bywa absolutem. Jest to fakt jeden z wielu jemu podobnych. Więcej niż
jeden naród mieszka na ziemi. Nasz jest z pewnością jedyny w swoim
rodzaju. Każdy jednak jest inny, jeżeli się go kocha i rozpatruje się go jako
coś samego w sobie, jest jedyny w tym samym stopniu.
Kryzys patriotyzmu [chodzi o lata 1939—1940 we Francji — przyp. red.]
wśród reszty ludności był niemniej ostry. Nie sięgał zaprzaństwa na rzecz
czegoś innego. Występowało tylko jakby przyćmienie. U chłopów zapewne
przyczynę stanowiło ich poczucie, że nie liczą się za nic w kraju, że służą
najwyżej za mięso armatnie w obronie interesów, które nie są ich inte
r*sami. U drobnomleszezan przyczyną zapewne była przed9 wszystkim
nudo.
Do wszystkich poszczególnych przyczyn chłodu trzeba dodać bardziej
ogólną, będącą niejako odwrotnością bałwochwalstwa.
Państwo przestało być pod nazwą narodu czy ojczyzny nieskończonym
dobrem, które się konsumuje. Absolut, wynik bałwochwalstwa, pozostał z
nim związany, ale kiedy znikło bałwochwalstwo, przybrał tą nową formą.
Państwo zdawało sią być niewyczerpanym rogiem obfitości i jeżeli sią je
odpowiednio przydusiło, sypało skarbami. Stąd ciągłe gniewy, że nie
udziela więcej. Wyglądało na to, ie jeżeli nie daje, to dlatego, że nie chce.
Kiedy czegoś żądało, budziło to zdumienie. Kiedy coś narzucało, uchodziło
to za nieznośny przymus. Postawa ludzi wobec państwa była postawą nie
tyle dzieci wobec rodziców, ile dzieci wobec dorosłych, których nie kochają
i nie boją się. Bez przerwy o coś proszą I nie chcą słuchać.
W centrum sprzeczności właściwej patriotyzmowi leży nie- współmierność,
bo ojczyzna jest rzeczą ograniczoną, a stawia bezgraniczne wymagania. W
chwili skrajnego niebezpieczeństwa żąda, żeby dać jej wszystko. Dlaczego
dawać wszystko rzeczy ograniczonej? Z drugiej strony, Jeżeli ktoś nie jest
gotów dać jej wszystko w razie potrzeby, opuszcza ją całkowicie, bo nie
można jej zachować przy życiu za mniejszą cenę. Każdemu sią więc zdaje,
że ofiarowuje albo więcej, niż jest jej winien, albo za mato, a jeżeli sądzi,
że ofiarował za wiele, tym bardziej prawem reakcji wybierze to, co będzie
za mało.
Trzeba pogodzić się z sytuacją, w której nam żyć wypadło, i która
narzuca nam absolutne powinności wobec rzeczy względnych,
ograniczonych I niedoskonałych. Aby rozróżnić, jakie to są rzeczy i jak
mogą układać sią stawiane nam prze2 nie wymagania, trzeba tylko widzieć
jasno, na czym polega związek tych rzeczy z dobrem.
Jeżeli chodzi o ojczyznę, pojęcia zakorzenienia i życiodajnego środowiska
całkowicie wystarczają. Nie potrzeba na to dowodów, bo w ciągu kilku
ostatnich lat poznaliśmy to doświadczalnie.
Podobnie jak istnieją środowiska, poza którymi nie mogą żyć pewne
gatunki mikroskopijnych zwierząt, jak istnieją tereny niezbędne dla
pewnych roślin, jest w każdym z nas cząstka duszy, są pewne sposoby
myśienia i działania wzajemnie przekazywane, które są niezdolne do życia
poza środowiskiem narodowym i które znikają, kiedy kraj ginie.
Przypatrzywszy się bliżej, znajdujemy w przeszłości wszystkich krajów, w
okresach niekiedy zbliżonych, zdumiewające upadki i dźwignięcia się.
Jeżeli jednak kraj jest ujarzmiony przez obcych, nic nie pozostaje poza
wiarą w szybkie wyzwolenie. Sama nadzieja, nawet gdyby nie pozostało
nic innego, warta jest, aby umierać, byle ją ocalić. (En; WP)
11. Postęp l przeszłość
Dlaczego zwracamy się ku przeszłości zamiast nastawiać się na
przyszłość? W naszej epoce po raz pierwszy od wielu stuleci jesteśmy
skłonni przyglądać się bacznie przeszłości. Czy może dlatego, że jesteśmy
zmęczeni i bliscy rozpaczy? To prawda; ale refleksja nad przeszłością ma i
ważniejsze przyczyny.
Od kilku wieków żyliśmy ideą pf&stępu. Przeżywane cierpienia wyparły
dziś niemal tę ideę z naszej psychiki. Żadne złudzenia zatem nie
przeszkadzają nam stwierdzić, że nie była ona oparta na przesłankach
rozumowych. Sądzono, że wiąże się ona z naukową koncepcją świata, a
przecież nauka, podobnie jak prawdziwa filozofia, jest z nią w
sprzeczności. Filozofia bowiem naucza ustami Platona, że to, co
niedoskonałe, nie może zrodzić doskonałego, ani to, co gorsze, zrodzić
lepszego.
Idea postępu jest ideą stopniowego, w miarę upływu czasu, rodzenia się
lepszego z tego, co mniej dobre. Nauka natomiast wykazuje, że przyrost
energii może płynąć tylko z zewnętrznego źródła; że przemiana energii
niższej w wyższą zachodzi wyłącznie jako przeciwwaga co najmniej
równoważnej przemiany energii wyższej w niższą. Ruch zstępujący jest
zawsze warunkiem ruchu wstępującego. Podobne prawo rządzi sferą
zjawisk duchowych. Możemy stać się lepsi tylko wtedy, gdy ulegamy
wpływowi tego, co jest od nas lepsze.
Tego, co od nas lepsze, nie możemy znaleźć w przyszłości.
Przyszłość jest pusta, a wypełnia ją tylko nasza wyobraźnia.
Doskonałość, jaką sobie wyobrażamy, jest na naszą miarę;
jest dokładnie tak samo niedoskonała jak my sami; nie przerasta nas nawet
o włos. Możemy znaleźć jq w teraźniejszości, ale zmieszaną z tym, co
przeciętne i co złe; zaś nasza umiejętność rozróżniania jest równie
niedoskonała jak my sami. Przeszłość oferuje nam rozróżnienia już w
jakiejś mierze gotowe.
Gdyż podobnie jak czasowi ostaje się tylko to, co wieczne, tak i sam bieg
czasu oddziela w pewnej mierze to, co wieczne, od nietrwałego. Zdolność
rozpoznawania tego, co wieczne, mniej jest zaciemniona przez nasze
uczucia i namiętności wtedy, gdy chodzi o przeszłość niż w odniesieniu do
teraźniejszości.
Jest to wyraźne zwłaszcza w stosunku do przeszłości czasowo martwej,
która nie dostarcza namiętnościom żadnych soków żywotnych.
Rzym zniszczył w Grecji życie duchowe, wszelki jego ślad, podobnie jak
we wszystkich krajach, które podbił i zamienił w rzymskie prowincje. We
wszystkich z wyjątkiem jednego.
W przeciwieństwie do innych kultur objawienie, jakie otrzymał Izrael,
było istotnie objawieniem danym społeczności, a przez to było zarazem
bardziej prymitywne, ale i trwalsze; tylko ono potrafiło się przeciwstawić
naciskowi rzymskiego terroru. Pod osłoną tej ochronnej skorupy odrobina
ducha greckiego przetrwała na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego.
W ten sposób po trzech wiekach pustki wytrysło doskonale czyste źródło,
namiętnie upragnione przez wiele ludów. Idea pośrednictwa urzeczywistniła
się w pełni, stanął most doskonały — boska Mądrość, zgodnie z
pragnieniem Platona, ukazała się Judzkim oczom. Posłannictwo Grecji
osiągnęło doskonałość, stając się posłannictwem chrześcijaństwa.
Ten związek, a w jego konsekwencji prawdziwa misja chrześcijaństwa,
długo nie mogły się objawić. Początkowo na przeszkodzie stawał sam
Izrael i wiara w bliski koniec świa-
ta, wiaro zresztą niezbędna do szerzenia posłania. Potem, w o wiele
silniejszym stopniu, status oficjalnej religii cesarstwa rzymskiego. Zwierzę
społeczne zostało ochrzczone, ale sam chrzest został tym pokalany.
Na szczęście barbarzyńcy przynieśli zniszczenie Bestii, a także swoją
młodą świeżą krew oraz odległe tradycje. W końcu X wieku sytuacja
ustabilizowała się i zapanowało znów bezpieczeństwo, a wpływy
Bizancjum i Wschodu mogły swobodnie się szerzy6.
Narodziła się wtedy kultura romańska. Tylko te właśnie kościoły, rzeźby,
gregoriańskie melodie z tej epoki, nieliczne freski z X i XI wieku, które się
dochowały, swoim majestatem i czystością dorównują niemal sztuce
greckiej. Był to prawdziwy renesans. Grecka duchowość odrodziła się w
kształcie chrześcijańskim, który jest jej prawdą.
V/ kilka wieków później nadszedł moment drugiego renesansu, ale
fałszywego, tego, któremu dziś nadajemy to imię. I on miał swój moment
równowagi — przeczucia jedności chrześcijaństwo i ducha Grecji. Bardzo
szybko jednak narodził się humanizm, który wyraził się w tym, że owe
mosty, które przekazała nam Grecja, zostały uznane za trwałe mieszkanie.
Ludziom zdawało się, że mogą odwrócić się od chrystianizmu, aby zwrócić
się do ducha greckiego, podczas gdy jeden i drugi leżą na tej samej drodze.
Od tej chwili element duchowy w życiu Europy przygasał coraz bardziej, a
wreszcie niemal zanikł.
Dopiero dojmujące nieszczęścia naszych czasów sprawiają, że
zniechęciliśmy się do tego kierunku przemian, którego wynikiem jest
obecna sytuacja. Złorzeczymy i chcemy odrzucić ten humanizm
wypracowany przez renesans, wiek XVIII i Wielką Rewolucję. Ale
zamiast wznieść się na wyższy poziom, odchodzimy w ten sposób od
ostatnich, mglistych i bladych wyobrażeń o nadprzyrodzonym
powołaniu człowieka. Nasz obecny niepokój wyrasta z owego
fałszywego renesansu. Co zdarzyło się pomiędzy prawdziwym a
fałszywym renesansem?
Wiele zbrodni i błędów. Zbrodnię o znaczeniu decydującym
był być może mord dokonany na krainie okcytońskiej, na której
ziemiach dziś żyjemy. Wiemy, że pod wieloma względami było to
centrum kultury romańskiej. Kiedy kraj przestał istnieć, fakt ten
stał się również końcem owej kultury.
Istniały jeszcze wtedy żywe związki z wielowiekową tradycją,
którą dziś znowu z trudem usiłujemy odkrywać: z tradycją Indii,
Persji, Egiptu, Grecji, może innych jeszcze kultur. Wiek XIII
przeciął te związki. Dotąd istniała otwartość na wszystkie
duchowe prądy płynące z zewnątrz.
Choć wyprawy krzyżowe stanowią godną pożałowania kartę
historii, były jednak okazją do rzeczywistych, wzajemnych
wpływów, przy czym wkład Arabów był w tej wymianie
ważniejszy niż wkład chrześcijaństwa. Dlatego też można mówić
o wyraźnej wyższości wypraw krzyżowych nad współczesnymi
nam wojnami kolonialnymi.
Poczynając od XIII wieku Europa zamknęła się niejako w
sobie i odtąd, jeśli wychodziła poza granice kontynentu, to
jedynie po to, aby nieść zniszczenie. Istniały wreszcie we
wcześniejszym okresie zalążki tego, co nazywamy dziś naszą
cywilizacją. Zalążki te zostały zduszone i odżyły dopiero w
czasach renesansu. Wszystko zaś — przeszłość, i czynniki
zewnętrzne, i przyszłość było skąpane w nadprzyrodzonym
blasku chrześcijaństwa. Element nadprzyrodzony nie mieszał się
z tym, co świeckie, nie przytłaczał go ani nie próbował
ograniczać.
Strefę świętą pozostawiał nietkniętą, a przez to sam zachowywał
czystość.
Gotyckie średniowiecze, które nastąpiło po zniszczeniu krainy
okcytońskiej, było próbą wprowadzenia duchowości totalitarnej.
Swieckość jako taka nie miała już prawo obywatelstwa. Podobny
układ proporcji nie niesie ani piękno, ani sprawiedliwości: życie
duchowe, stając się totalitarne, ulega zwyrodnieniu. Przestaje być
kulturą chrześcijańską.
Kulturą chrześcijańską była istotnie owa kultura romańska,
przedwcześnie zgaszono owym mordem. Myśl, że morderstwo to
zostato dokonane zbrojną ręką, kierowaną przez Kościót, jest
niesłychanie bolesna. Ale prawda bywa bolesna.
Może właśnie wówczas, na początku XIII wieku, chrześcijaństwo
stało wobec możliwości wyboru. Wybrało źle. Wybrało — zło. Zło
wydało owoce i teraz zło nas otacza. Skrucha polega na powrocie do
momentu poprzedzającego zły wybór. (EH 75—76)
Nie ma innego środka, aby zdobyć znajomość serca ludzkiego, niż
nauka historii połączona z doświadczeniem życiowym, tak aby
wzajemnie się wyjaśniały. Mamy obowiązek dawać ten pokarm
umysłom młodzieży i ludzi dorosłych. Trzeba jednak, żeby był to
pokarm prawdy. Nie tylko trzeba, żeby fakty były dokładne o tyle, o
ile możemy je skontrolować, ale również aby ukazywały się w
prawdziwej perspektywie wobec dobra i zła.
Historia jest plątawiskiem podłości i okrucieństw, w którym z
rzadka błyszczy ludzka czystość. Jeżeli tak jest, to przede
wszystkim dlatego, że czystość rzadko zdarza się u ludzi.
Następnie dlatego, że ta drobina była i pozostaje ukryta. Trzeba
szukać, jeżeli to tylko możliwe, pośrednich świadectw.
Romańskie kościoły, śpiew gregoriański mogły być dziełem tylko
epoki lepiej znającej czystość niż następne wieki.
Jest zupełnym fałszem, że opatrznościowy mechanizm
przekazuje pamięci potomnych to, co jakaś epoka ma
najlepszego. Z natury rzeczy przekazywana jest fałszywa
wielkość. Opatrznościowy mechanizm istnieje, ale działa tylko w
ten sposób, że miesza odrobinę autentycznej wielkości z
mnóstwem wielkości fałszywej. Do nas należy je rozróżnić. Bez
tego bylibyśmy zgubieni.
Przekazywanie fałszywej wielkości poprzez wieki nie jest
szczególną cechą historii. Jest to ogólne prawo. Rządzi ono na
przykład literaturą i sztuką. Rodzaj władzy, jaką talent ma nad
wiekami, odpowiada władzy, jaką ma łalent polityczny nad przestrzenią.
Jest to władza tej samej notury, jedna i druga doczesna, przynależna do
dziedziny materii i siły, na równi niska. Może też być przedmiotem kupna i
wymiany. (En; WP)
Trzeba, by życie publiczne nasycić ogromną obfitością zapożyczeń ze
średniowiecza pełnych autentycznego piękna.
Zaczerpnąć w wiekach średnich i powiązać z naszymi ideologiami i
myśli konserwatywne, i to, co jest autentycznego w idei rewolucyjnej, to
znaczy to, co nie jest wyobrażeniem na temat postępu ani pragnieniem
władzy, ale po prostu pragnieniem sprawiedliwości. (CS 126; SN)
Więź istniejąca pomiędzy postępem i niskim poziomem życia (bo tylko
w dziedzinie zjawisk zewnętrznych jedno pokolenie może podejmować
pracę od momentu, w którym zatrzymało się poprzednie) jest przykładem
pokrewieństwa pomiędzy siłą a tym, co niskie.
Wielki błąd (...) całego XIX wieku: przeświadczenie, że idąc prosto
przed siebie uniesiono się w powietrze.
Przyszłość zupełnie niemożliwa, jak ideał hiszpańskich anarchistów, o
wiele mniej wypacza człowieka, bo o wiele mniej różni się od wartości
wiecznych niż przyszłość możliwa. A nawet, jeśli w ogóle wypacza, to
przez złudzenie swej możliwości. Jeśli traktowana jest jako niemożliwa, i
ona przenosi w wieczność.
To, co możliwe, jest sferą działania wyobraźni, i przez fo grozi mu
zawsze poniżenie. Trzeba chcieć albo tego, co konkretnie istnieje, albo
tego, co zupełnie nie może istnieć, a jeszcze lepiej — jednego i drugiego.
To, co jest, i to, co być nie może, w równym stopniu wykracza poza obręb
stawania się. Kiedy przypadkowo przeszłość w nas odżywa, wówczas —
jeś'i nie pada łupem wyobraźni — odżywa w całej swej czystości i trwając
ma jednak czasem barwę wieczności. Czyste jest
w niej odczucie rzeczywistości, a w nim jest czysta radość. W nim piękno.
Proust.
Teraźniejszość jest czymś, co nas więżę. Przyszłość tworzymy sobie w
wyobraźni. Tylko przeszłość, jeśli i jej nie przetwarzamy, jest czystę
rzeczywistością.
Czas zużywa i niszczy swoim wpływem to, co doczesne. Toteż więcej
wieczności zawiera przeszłość niż teraźniejszość. Wartość dobrze
zrozumianej historii, analogiczna do wartości wspomnienia u Prousta. Tak
więc przeszłość daje nam coś, co jest zarazem rzeczywiste i lepsze od nas, i
co może pociągnąć nas do góry; przyszłość nigdy tego nie potrafi. (PG 199;
SN)
Trzeba raz jeszcze postawić zasadniczy problem, a więc zapytać, na czym
polega więź, która zdaje się łączyć ucisk społeczny z postępem człowieka
w jego stosunkach z naturą. Jeżeli rozpatrzymy ogół ludzkiego postępu do
dzisiaj, zwłaszcza jeśli przeciwstawimy ludy pierwotne, zorganizowane
niemal bez nierówności, naszej współczesnej cywilizacji, skłonni będziemy
uznać, że człowiek, pozbywając się jarzma naturalnego przymusu nakłada
na siebie jarzmo społecznego ucisku, jakby na mocy tajemniczej
równowagi. I nawet, co dziwniejsze, można powiedzieć, że jeżeli
zbiorowość ludzka w znacznej mierze pozbyła się ciężaru rozpętanych sił
natury, gnębiących słaby nasz gatunek, sama niejako zastąpiła naturę,
miażdżąc jednostkę w analogiczny sposób.
Człowiek zatem, pomimo postępu, nie wykroczył pozo służalczą
kondycję, w jakiej się znajdował, kiedy nagi I słaby był wydony na pastwę
ślepych sił, składających się na wszechświat. Jedynie potęgo, która go
ujarzmia, została niejako transferowana z bezwładnej materii na
społeczeństwo, które sam tworzy razem z podobnymi sobie. I to
posłuszeństwo jest narzucone jego adoracji we wszelkich formach, jakie
kolejno przybiera uczucie religijne.
Stąd kwestia społeczna przedstawia się dość jasno: należy
zbadać mechanizm transferu; szukać, dlaczego człowiek mu- i siał
zapłacić tę cenę za swoje panowanie nad naturę; przed-
| stawić sobie, na czym może polegać sytuacja dla niego najmniej
nieznośna, czyli taka, kiedy byłby najmniej poddany i podwójnej potędze,
natury i społeczeństwa; wreszcie odkryć, I jakie drogi mogę zbliżyć do tej
sytuacji i jakich instrumentów może dostarczyć ludziom dzisiejsza
cywilizacja, jeżeli dężę do przekształcenia życia w tym sensie.
Za łatwo akceptujemy materialny postęp jako dar niebios, jako coś,
co rozumie się samo przez się. Trzeba, nie łudzęc się, widzieć, za jakę
cenę się dokonuje. Życie w warunkach prymitywnych łatwo
zrozumieć. Człowieka gnębi głód, a w każdym razie niemniej
uporczywa myśl, że wkrótce będzie głodny, więc wyrusza na
poszukiwanie pokarmu. Drży z chłodu albo myśli, że wkrótce będzie
mu zimno, a więc szuka rzeczy zdolnych stworzyć albo zachować
ciepło. I tak dalej.
Sposób, w jaki się do tego zabiera, jest mu dany w pierwszym
rzędzie przez nałóg naśladowania poprzedników, wpojony mu w
dzieciństwie; następnie przez jego przyzwyczajenia, jakich nabrał po
wielu próbach po omacku, powtarzajęc zabiegi, które mu się udały.
Kiedy jest zaskoczony przez okoliczności, znów próbuje po omacku,
popychany przez bodziec nie pozwalajęcy mu odetchnęć. We
wszystkim tym wystarcza, że człowiek idzie za swoję naturę, nie musi
jej przezwyciężać.
Wręcz przeciwnie dzieje się, skoro przechodzimy do bardziej
zaawansowanego stadium cywilizacji. Wszystko wtedy słoje się
niezwykłe. Widzimy wtedy, że ludzie odkładaję na bok rzeczy dobre
do użytku, upragnione, że odmawiaję ich sobie Zamiast szukać tylko
pokarmu, ciepła, wygody, poświęcaję najlepszę część swoich sił
robotom z pozoru jałowym. Naprawdę te roboty w swojej większości
nie sę wcale jałowa, sq bez porównania bardziej produkcyjne niż
wysiłki prymitywnego człowieka, gdyż dzięki nim świat zewnętrzny
zostaje zagospodarowany z korzyścię dla życia ludzkiego.
Myill
Przy równościowej organizacji prymitywnych plemion żadnego z tych
problemów nie można rozwiązać: ani problemu wyrzeczenia, ani problemu
bodźców do wysiłku, ani problemu koordynacji. Podczas gdy ucisk
społeczny dostarcza natychmiast rozwiązania, tworząc, że ujmiemy to
najogólniej, dwie kategorie ludzi: tych, co rozkazują, i tych co wykonują
rozkazy.
Szef koordynuje bez trudu wysiłki podporządkowanych mu ludzi. Chcąc
pozbawić ich wszystkiego poza ścisłym minimum, nie musi pokonywać w
sobie żadnej pokusy. Co do bodźców, to ciemiężąca organizacja jest
znakomicie zdolna zmusić ludzi do galopu, nawet jeżeli przekracza to ich
siły, bo dla jednych batem jest ambicja, a inni zdobywają się na wysiłek, jak
powiada Homer, „pod naciskiem twardej konieczności".
Wyniki są często wspaniałe, zwłaszcza tam, gdzie podział społeczny jest
tak wyraźny, że kierownicy robót nie doznają, a nawet nie rozumieją
uciążliwych trudów, udręk i niebezpieczeństw, natomiast wykonawcy
znoszą wszystko nie mając innego wyboru, bo w mniej czy bardziej
zamaskowanej formie grozi się im stale śmiercią.
Tak więc człowiek uwalnia się w pewnej mierze od kaprysów ślepej
natury, tylko wydając siebie na pastwę niemniej ślepych kaprysów walki o
władzę. 1 nigdy nie jest to bardziej prawdziwe niż wtedy, kiedy człowiek
osiąga, jak my dzisiaj, stadium tak zaawansowanej techniki, że może
opanować siły natury. Gdyż następuje to tylko, jeżeli kooperacja odbywa
się w tak wielkiej skali, że kierownicy mają w ręku ogrom spraw znacznie
wykraczających poza ich zdolność kontroli.
Ludzkość pozostaje więc igraszką sił natury w ich nowej postaci,
jaką nadał im postęp techniczny, i to w równym stopniu jak w czasach
swego dzieciństwa. Doświadczyliśmy już tego, doświadczamy i
będziemy doświadczać. Próby zachowania techniki i obalenia ucisku
prowadzą do takiego lenistwa i takiego beztadu, że ludzie, którzy ich
dokonali, są najczęściej zmuszeni włożyć z powrotem głowę pod
Jarzmo niemal natychmiast. (OL 55—163; WP)
Wszelki postęp w sensie centralizacji władzy pociąga zc sobą — moim
zdaniem — niepowetowane straty w stosunku do tego, co jest naprawdę
wartościowe. O tym, że nadmierna centralizacja musi nieuchronnie
doprowadzić kiedyś (ate — jak sądzę — będzie to o wiele później, niżby
można było przypuszczać) do decentralizacji, jestem głęboko
przeświadczona (...)
Ale nieprędko powstaną warunki materialne takiego życia
rozproszonego, ani też nie odżyją te wartości duchowe, które uległy
zagładzie. Powstaną niewątpliwie inne, ale będzie to bardzo nieprędko;
wcześniej nastąpi długi okres smutnego i mrocznego chaosu. I nic nie
zastąpi tego, co zostało utracone, podobnie jak nic nie może zastąpić
bezcennej istoty ludzkiej, przedwcześnie zniszczonej. (EH 110)
Nowoczesny przesąd postępu jest ubocznym produktem kłamstwa, jakim
posłużono się, aby zrobić z chrystlanizmu oficjalną rzymską religię.
Przesąd ten jest związany ze zniszczeniem duchowych skarbów w krajach
podbitych przez Rzym, z ukryciem prawdziwej ciągłości pomiędzy tymi
skarbami a chrystianizmem, z historyczną koncepcją Odkupienia, pojętego
jako operacja doczesna, a nie wieczna.
Idea postępu została później zlaicyzowana. Dzisiaj jest trucizną naszej
epoki. Zapewniając, że nieludzkość była w XIV wieku rzeczą wielką i
dobrą ale ohydną w wieku XIX, czy można było powstrzymać chłopca XX
wieku, miłośnika historycznej lektury, od powiedzenia sobie: „Czuję
mocno, że teraz epoka, w której ludzkość była cnotą, skończyła się i
powraca epoka nieludzkości"? Kto zabroni przyjąć cykliczne nawroty
zamiast linii ciągłej? Dogmat postępu znieważa dobro, czyniąc z niego
sprawę mody. (En; WP)
12. Nauka, mądrość, prawda
Nauka jest wysiłkiem zmierzającym do dojrzenia ładu świata. Na skutek
tego jest kontaktem myśli ludzkiej z odwieczną mądrością. Jest to coś
takiego jak sakrament.
U wszystkich ludów starożytności — z wyjątkiem, oczywiście, Rzymian —
żywa była myśl, że materia nieożywiona poprzez swoje poddanie prawom
konieczności daje człowiekowi przykład posłuszeństwa wobec Boga.
Ta myśl w jednym akcie intelektu pozwala ująć naukę jako badanie piękna
świata, sztukę — jako naśladowanie piękna świata, sprawiedliwość — jako
odpowiednik piękna świata na płaszczyźnie spraw ludzkich i miłość
skierowaną do Boga Jako do stwórcy piękna świata.
W ten sposób odbudowana zostaje zagubiona od stuleci jedność.
Trzeba do tego jeszcze dodać pracę rozumianą jako kontakt niejako
fizyczny z pięknem świata poprzez cierpienie związane z wysiłkiem. (EL
159)
Pomiędzy prawdą i nieszczęściem istnieje jakiś naturalny związek,
ponieważ jedna i drugie stają przed nami jakby zanosząc niemą prośbę, na
wieki skazane, aby w naszej obecności brakło im głosu.
Tak jak włóczęga oskarżony przed sądem o to, że ukradł z pola Jedną
marchew, stoi naprzeciw sędziego; ten, siedząc wygodnie, od pytań
przechodzi do zręcznych komentarzy i żartów, podczas gdy pierwszemu nie
udaje się wyjąkać ani słowa; tak prawda stoi naprzeciw rozumu zajętego
zręcznym układaniem wywodów. (EL 32—33)
Nowoczesna koncepcja nauk ścisłych ponosi odpowiedzialność podobnie
Jak koncepcja historii czy sztuki, za obecne potworności i powinna również
być przekształcona, zanim wolno nam będzie oczekiwać narodzin lepszej
cywilizacji.
Ma to tym większą wagę, że jakkolwiek nauka jest właściwie tylko
sprawą specjalistów, szacunek, jakim cieszą się u wszystkich nauka i
naukowcy, jest olbrzymi, a w krajach niełotalilarnych nic mu nie
dorównuje. We Francji w chwili wybuchu wojny to jedno Jeszcze było
może szanowane. W atmosferze Pałacu Odkryć 1937 roku było coś
zarazem z reklamy i niemal z religii, jeżeli użyjemy tego słowa w sensie
najbardziej trywialnym. Nauka łącznie z techniką, która jest jedynie jej
zastosowaniem, stanowi jedyny tytuł do chluby dla nas, ludzi Zachodu,
ludzi rasy białej, ludzi nowoczesnych.
We wszystkich polemikach, gdzie roligia i nauka zdają się wchodzić ze
sobą w konflikt, widać po stronie Kościoła niższość umysłową, robiącą
niemal komiczne wrażenie, gdyż pochodzi ona nie z siły argumentów
przeciwnika, zwykle bardzo nędznych, ale wyłącznie z kompleksu
niższości.
Kiedy chodzi o prestiż nauki, nie ma dzisiaj niewierzących. To nakłada
na filozofów, a również na filozofów i pisarzy, jeżeli piszą o nauce,
odpowiedzialność równą tej, jaka ciążyła na księżach w XIII wieku. I
jednych, i drugich społeczeństwo żywi po to, żeby mieli wolny czas na
poszukiwanie, znajdowanie i przekazywanie innym swojej odpowiedzi na
pytanie, co to jest prawda.
Niestety, chleb na to zużyty jest zarówno w XIII jak w XX wieku
prawdopodobnie chlebem zmarnowanym, a kto wie, czy nie jeszcze gorzej.
Kościół XIII wieku miał Chrystusa. Ale miał Inkwizycję. Nauka XX
wieku nie ma Inkwizycji. Ale nie ma też Chrystusa ani nic, co by Go
zastąpiło.
Ciężar, jaki wzięli na siebie uczeni i wszyscy piszący o nauce, jest tak
duży, że również oni, podobnie jak historycy, a może
jeszcze bardziej, ponoszą winę za zbrodnie Hitlera, większą być może niż
wina samego Hitlera.
Widać to w następującym fragmencie z Mein Kampf: „Człowiek nie
powinien nigdy popełniać tego błędu, żeby się uważać za pana i władcę
natury... Przekona się wtedy, że w Święcie, gdzie planety i słońca podlegają
ruchowi obrotowemu, gdzie księżyce kręcą się dokoła planet, gdzie
wszędzie jedynie siła panuje nad słabością, każąc jej sobie pokornie służyć
albo ją łamiąc, człowiek nie może podlegać specjalnym prawom".
Te zdania wyrażają w nienaganny sposób jedyny rozsądny wniosek, jaki
można wyciągnąć z koncepcji świata, zalecanej przez naszą naukę. Całe
życie Hitlera było jedynie wprowadzeniem w czyn tego wniosku.
W katastrofie naszych czasów zarówno kaci jak ofiary składają mimo wali
świadectwo straszliwej nędzy, w jaką popadliśmy.
Aby mieć prawo karać winnych, musielibyśmy najpierw oczyścić się z ich
zbrodni, którą w różnych przebraniach ukrywamy we własnej duszy. Jeżeli
jednak uda się nam ta operacja, po jej dokonaniu nie będziemy już mieli
chęci, żeby karać, a gdybyśmy uważali, że jest to naszym obowiązkiem,
będziemy karać jak najmniej i z wielkim żalem.
Hitler dobrze zauważył absurd koncepcji XVIII wieku, cenionej jeszcze
dzisiaj, mającej zresztą swój początek już u Kar- tezjusza. Od dwóch czy
trzech stuleci uchodzi za pewne, że jedynie siła włada wszystkimi
zjawiskami, a równocześnie mówi się, że ludzie mogą i powinni opierać się
w swoich wzajemnych stosunkarh na sprawiedliwości, rozpoznanej
rozumem.
Jest to krzyczący absurd. Nie da się pojąć dlaczego, jeżeli absolutnie
wszystko we wszechświecie jest poddane panowaniu siły, człowiek miałby
być z tego wyłączony, skoro składa
się z ciała i krwi, a jogo myśl zależy w swoich wędrówkach
od zmysłowych wrażeń.
Jeden tylko wybór jest możliwy. Albo trzeba uznać we wszechświecie
obok siły inną zasadę działającą, albo zgodzić się, że jedynie i wyłącznie
siła rządzi również stosunkami między ludźmi.
W pierwszym wypadku znajdziemy się w radykalnej opozycji do
nowoczesnej nauki, tej, która ma swoje podstawy u Galileusza, Kartezjusza
i wielu innych, która rozwijana była w XVIII wieku, zwłaszcza przez
Newtona, a następnie w XIX wieku i XX.
W drugim wypadku znajdziemy się w radykalnej opozycji do
humanizmu, który pojawił się z renesansem, zatriumfował w 1789 roku, a
w mocno skażonej formie służył za nić przewodnią całej Trzeciej
Republice.
W ciągu ostatnich stuleci odczuwano mgliście sprzeczność pomiędzy
nauką i humanizmem, choć brak było intelektualnej odwagi, żeby tę
sprzeczność spotkać oko w oko. Nie odważając się jej obnażyć, próbowano
ją rozwiązać. Karą za tak nieuczciwy użytek, zrobiony z inteligencji, jest
zawsze błąd.
Owocem jednej z takich prób był utylitaryzm. Zakłada on, że istnieje
śliczny, miły mechanizm, przy pomocy którego siła, dostając się w sferę
stosunków między ludźmi, automatycznie produkuje sprawiedliwość.
Istnieje kryterium o powszechnym i niezawodnym znaczeniu. Jeżeli chce
się ocenić jakąś rzecz, trzeba starać się rozpoznać, jaka proporcja dobra
kryje się nie w rzeczy, ale w bodźcach nakazujących ją osiągnąć. Bo ile
dobra w bodźcu, tyle w owej rzeczy. Słowa Chrystusa o drzewach i
owocach są tego gwarancją.
Bóg sam co prawda rozpoznaje motywy, wnikając w sekret serc. Jednak
koncepcja, która rządzi pewną działalnością, koncepcja na ogół jawna, jest
zgodna z pewnymi bodźcami, niezgodna z Innymi. Niektóro pobudki z
natury rzeczy wyklucza.
Chodzi więc o analizę, która pozwala oceniać produkt danej
ludzkiej działalności na podstawie zbadania podniet zgodnych z
koncepcję w tej działalności obranę.
Z analizy tej wynika metoda pozwalająca ulepszyć ludzi — zespoły i
jednostki, od siebie zaczynając — przez zmianę koncepcji, tok aby działały
najczystsze bodźce.
Pewność, że wszelka koncepcja, niezgodna z naprawdę czystymi
bodźcami, nosi na sobie piętno błędu, jest pierwszym artykułem wiary.
Wiara jest przede wszystkim pewnością, że dobro jest jedno. Wierzyć, że
jest wiele dóbr odrębnych i od siebie nawzajem niezależnych, jak prawda,
piękno, moralność, oto, na czym polega grzech politeizmu, a nie na
wyobrażaniu sobie Apolla czy Diany.
Stosując tę metodę przy analizie nauki ostatnich trzech czy czterech
stuleci, wypadnie zgodzić się, że piękne Imię prawdy nie przystoi tej nauce.
Uczeni, zdobywając się na wysiłek dzień po dniu przez całe życie, nie
mogą mieć w sobie pragnienia prawdy. Bo to, co zdobywają, jest po prostu
wiedzą, a wiedza nie jest sama w sobie przedmiotem pragnienia.
Dziecko uczy się zadanej lekcji geografii albo, żeby dostać dobry stopień,
albo przez posłuszeństwo, albo żeby zrobić przyjemność rodzicom, albo
dlatego, że jest wrażliwe na poezję dalekich krajów i ich nazw. Jeżeli nie
ma żadnego z tych bodźców, nie uczy się lekcji.
Jeżeli w danej chwili nie wie, jaka jest stolica Brazylii, a w chwilę potem
nauczy się, ma więcej wiedzy. Nie jest jednak wcale bliżej prawdy niż
poprzednio. Zdobycie wiedzy w niektórych wypadkach zbliża do prawdy, w
innych nie zbliża.
Jak rozróżnić te wypadki?
Jeżeli mężczyzna łapie na gorącym uczynku niewierności kobietę, którą
kocha, wchodzi w brutalny kontakt z prawdą. Jeżeli dowiaduj# się, że nie
znana mu kobieta, której Imię
słyszy pierwszy raz, w nie znanym mu miaście zdradziło męża, nie zmionla
to w niczym jego stosunku do prawdy.
Ten przykład dostarcza klucza. Zdobycie wiedzy zbliża do prawdy, kiedy
chodzi o wiedzę o tym, co kochamy, i w żadnym innym wypadku.
Miłość prawdy to niewłaściwe wyrażenie. Prawda nie jest przedmiotem
miłości. Nie jest przedmiotem. Kochamy coś, co istnieje, o czym myślimy i
co przez to może być okazję do prawdy albo błędu. Prawda jest zawsze
prawdą o czymś. Prawda jest odblaskiem rzeczywistości. Pragnąć kontaktu
z rzeczywistością to kochać.
Pożądamy prawdy po to, aby kochać w prawdzie. Pragniemy znać
prawdę o tym, co kochamy. Zamiast mówić o miłości prawdy, lepiej mówić
o duchu prawdy w miłości.
Rzeczywista i czysta miłość zawsze pragnie przede wszystkim znać całą
prawdę, niezależnie od tego, jaka ta prawda jest, bezwarunkowo. Wszelki
inny rodzaj miłości pragnie przede wszystkim satysfakcji i dlatego jest
źródłem błędu i kłamstwa. Rzeczywista i czysta miłość jest sama w sobie
duchem prawdy. To Duch święty. Grecki wyraz, który tłumaczymy jako
duch, oznacza dosłownie duch ognisty, duch zmieszany z ogniem i w
starożytności służył do określenia pojęcia, nazywanego przez dzisiejszą
naukę energią. To, co tłumaczymy jako „duch prawdy", oznacza energię
prawdy, prawdę jako siłę działającą. Czysta miłość jest tą siłą działającą,
miłość, która nie chce za żadną cenę, w żadnym wypadku ani kłamstwa, ani
błędu.
Aby ta miłość stała się bodźcem uczonego w jego wyczerpującym
badawczym wysiłku, musiałby mieć coś, co mógłby kochać. Trzeba byłoby,
aby koncepcja badań. Jaką sobie tworzy, zawierała dobro Dzieje się jednak
wręcz przeciwnie.
Od czasów renesansu — ściślej od drugiej połowy renesansu — sama
koncepcja nauki jest to koncepcja badania przedmiotu, umieszczonego poza
dobrem i złem, zwłaszcza
poza dobrem, bez żadnego związku z dobrem. Nauka łylko bada fakty jako
takie i nawet matematycy uważają stosunki matematyczne za fakty umysłu.
Fakty, siła, materia, izolowane od siebie, rozpatrywane same w sobie, bez
związku z niczym innym. Nie ma w tym nic, co ludzka myśl mogłaby
kochać.
Stąd zdobywanie nowej wiedzy nie dostarcza dostatecznej podniety
uczonym. Trzeba im innych podniet.
Mają przede wszystkim podnietę zawartą w polowaniu, w sporcie, w grze.
Matematycy często porównują swoją specjalność do gry w szachy.
Bardzo niewielu uczonych wnika w naukę dostatecznie głęboko, aby
odczuć jej piękno.
Technika tak bardzo przyczynia się do prestiżu nauki, że — zdawałoby się
— myśl o praktycznym zastosowaniu powinna być potężną podnietą dla
uczonych. Naprawdę jednak dostarcza im podniety nie myśl o
zastosowaniu, ale sam prestiż, jakie zastosowanie daje nauce. Tak jak
historyków upaja robienie historii, uczonych upaja fakt, że są czymś
wielkim. Wielkim w sensie fałszywej wielkości, wielkości niezależnej od
jakiegokolwiek względu na dobro.
Równocześnie pewni uczeni, ci, którzy zajmują się przede wszystkim
badaniem teoretycznym, nie wyrzekając się tych upojeń, mówią dumnie, że
zastosowanie ich odkryć do techniki nic ich nie obchodzi. Osiągają w ten
sposób dwie korzyści nie do pogodzenia w rzeczywistości, ale do
pogodzenia w iluzji. Co zawsze jest przyjemną sytuacją.
Należą do tych, co trzymają w ręku ludzkie losy, a więc ich obojętność
na te losy sprowadza ludzkość najwyżej do rzędu mrówek. (...) Nie zdają
sobie sprawy, że przy obecnej koncepcji nauki, jeśli przekreśli się
zastosowanie techniczne, nie pozostanie nic, co można by uważać za dobro.
Zręczność
w grze podobnej do szachów nie ma żadnej wartości. Bez techniki nikt
nie interesowałby się naukę. (...)
Dla innych — przeciwnie — myśl o zastosowaniu służy za podnietę.
Wrażliwi sq jednak tylko na swoję ważność, nie na dobro czy zło. Uczony,
który czuje, że zbliża się do odkrycia zdolnego dokonać przewrotu w życiu
ludzkim, wytęża wszystkie siły, aby go dokonać. Nie zdarza się chyba
prawie nigdy albo nigdy, żeby zatrzymał się próbując zmierzyć
prawdopodobne skutki przewrotu miarę dobra i zła i wyrzekł się swoich
poszukiwań, jeżeli zło wydaje się bardziej prawdopodobne. Taki heroizm
uchodzi nawet za coś niemożliwego. Powinien by był jednak rozumieć się
sam przez się. Jednak i tutaj dominuje fałszywa wielkość, określana przez
ilość, a nie przez dobro.
Wreszcie uczonych stale podniecają do wysiłku bodźce społeczne, do
których trudno się im niemal przyznać, tak są małostkowe. Z pozoru nie
grają one wielkiej roli, w istocie są niesłychanie silne.
Pierwszy bodziec soołeczny uczonych to po prosiu obowiązek
zawodowy. Uczeni są ludźmi opłacanymi po to, aby fabrykowali naukę.
Oczekuje się od nich, że będą ją fabrykować. Są obowiązani ją fabrykować.
Nie wystarcza to jednak jako środek podniecający. Awans, katedry
uniwersyteckie, nagrody wszelkiego rodzaju, honory i pieniądze, przyjęcia
zagranicą, szacunek albo podziw kolegów, nazwisko, słowa, tytuły,
wszystko to wiele znaczy.
Obyczaje uczonych są tego najlepszym dowodem. W XVI i XVII wieku
uczeni rzucali sobie wyzwania. Kiedy publikowali swoje odkrycia,
opuszczali naumyślnie niektóre ogniwa w łańcuchu dowodów, albo
przekręcali ich porządek, aby koledzy mogli tylko niezupełnie rozumieć.
Zabezpieczali się w ten sposób przed niebezpiecznym rywalem, który
mógłby rościć pretensje do zrobienia tego samego odkrycia przed nimi.
Sam Karteziusz przyznaje się, że tak postąpił w swojej Geometrii.
To dowod2i, że nie był filozofom w sensie, jakie ło słowo miało dla
Pitagorasa i Platona, kochankiem boskiej Mądrości. Od upadku Grecji nie
było filozofii.
Powołaniem uczonego jest zjednoczyć własny umysł z tajemniczą
mądrością wiecznie wpisaną we wszechświat. Jak więc może istnieć
sprzeczność czy nawet rozdźwięk pomiędzy duchem nauki i duchem
religii?
Badanie naukowe jest tylko jedną z form religijnej kontemplacji. (En; WP)
13. Władza słów
Kiedy mówimy o potędze słów, chodid zawsze o potęgę złudy i błędu.
Ale na skutek zrządzenia Opatrzności sq pewne słowa, które jeśli się z nich
robi dobry użytek, maję zdolność oświecania i wznoszenia ku dobru. Są to
słowa, którym odpowiada absolutna i niedościgła dla nas doskonałość.
Zdolność oświecania i pociągania w górę zawiera się w nich samych, w
słowach jako takich, a nie w jakiejkolwiek koncepcji. To, co wyrażają, jest
nie do pojęcia. Słowami tymi są: Bóg i prawda. Są nimi także:
sprawiedliwość, miłość, dobro.
Używanie takich słów jest niebezpieczne. Użycie ich jest średniowieczną
próbą ognia i wody. Po to, żeby ich można było użyć w sposób uprawniony,
nie należy zamykać ich w żadnej ludzkiej koncepcji, a równocześnie należy
z nimi wiązać pomysły i poczynania bezpośrednio i wyłącznie inspirowane
ich własnym światłem. W przeciwnym razie zostają one szybko uznane
przez wszystkich za kłamstwa.
Nie są to wygodni towarzysze. Takie słowa jak prawo (.droit),
demokracja i osoba są bardziej wygodne. Z tego też tytułu tym, którzy
nawet w dobrej wierze przyjmują funkcje publiczne, wydają się być lepsze.
Znaczenie funkcji publicznych polega wyłącznie na możliwości czynienia
ludziom dobra i ci, co je przyjmują w dobrej wierze, chcą rozciągać dobro
na swoich współczesnych: ale na ogół popełniają błąd, bo wierzą, że mogą
je najpierw sami kupić po zniżonej cenie.
Słowa ze sfery pośredniej: prawo, demokracjo, osobo, nadają się do
użycia w swojej sferze, sferze instytucji pośred
nich. Inspiracja, z której wszystkie instytucje się wywodzę i której sq
jakby rzutowaniem, wymaga innego języka. (EL 42—43)
Wkładanie w usta nieszczęśliwych słów, które należę do stery wartości
pośrednich, takich jak demokracja, prawo czy osoba, jest prezentem, który
nie może im przysporzyć żadnego dobra, a czyni im w sposób nieunikniony
wiele zła. Pojęcia te nie mieszczę się w niebie, sę zawieszone w powietrzu i
przez to sę nawet niezdolne do tego, aby wgryźć się w ziemię.
Tylko spływajęce nieustannie z nieba światło, dostarcza drzewu energii,
która zapuszcza głęboko w ziemi swe potężne korzenie. Drzewo jest w
gruncie rzeczy zakorzenione w niebie.
Tylko to, co przychodzi z nieba, może rzeczywiście wycisnąć swe
znamię na ziemi.
Jeżeli chcemy nieszczęśliwych skutecznie uzbroić, trzeba im kłaść w usta
jedynie te słowa, których właściwym miejscem jest niebo, a właściwie
miejsce ponad niebem, w innym święcie. Nie trzeba się lękać, że jest to
niemożliwe. Nieszczęście przygotowuje duszę do tego, żeby chciwie te
słowa chwytała i piła wszystko, co stamtąd przychodzi. To nie konsumenci,
a dostawcy nie staję na wysokości zadania przy tego rodzaju produktach.
Kryterium wyboru słów jest łatwe do rozpoznania i użycia.
Nieszczęśliwi, pogrążeni przez zło, pragnę dobra. Trzeba im dawać tylko te
słowa, które wyrażają wyłącznie dobro, dobro w stanie czystym.
Rozróżnienie jest łatwe.
Słowa, które mogłyby się łączyć z czymkolwiek, co oznacza zło, są
wobec czystego dobra czymś obcym. Powiedzenie: „On wysuwa
naprzód swoją osobę", wyraża naganę. Osoba jest więc wobec dobra
czymś obcym. Możno mówić o nadużyciu demokracji. Demokracja
jest więc wobec dobra czymś obcym. Posiadanie prawa (droit)
implikuje możliwość zrobienia z niego
dobrego lub złego użytku. Prawo Jest więc wobec dobra czymś
obcym. Przeciwnie, wykonanie jakiejś powinności jest dobrem zawsze I
wszędzie.
Kiedy chodzi o pragnienia nieszczęśliwych, po to, aby być pewnym, że
mówi się to, co trzeba, wystarczy ograniczyć się do słów i zdań, które
zawsze, wszędzie I w każdych okolicznościach wyrażają jedynie dobro.
Jest to jedna z dwu usług, które jedynie można Im świadczyć przy
pomocy słów. Druga polega na znalezieniu słów, które wyrażają prawdę o
ich nieszczęściu; które niezależnie od zewnętrznych okoliczności dają
odczuć krzyk, rozlegający się zawsze wśród milczenia. „Dlaczego się mnie
krzywdzi?" (EL 29—31)
Język jest zawsze tym, co formułuje poglądy, nawet u człowieka, który
na pozór milczy. Naturalna zdolność zwana inteligencją zależy od
poglądów i języka. Mowa wyraża relacje, a wyraża ich mało, ponieważ
rozwija się w czasie. Jeżeli język jest pogmatwany, niewyraźny, mało ścisły,
nieuporządkowany, jeżeli umysł, który go używa lub który go słucha, ma
słabą zdolność do utrzymania jakiejś myśli w świadomości, wówczas język
nie posiada żadnej lub prawie żadnej rzeczywistej zawartości relacji. Jeżeli
jest doskonale jasny, przejrzysty, ścisły i uporządkowany, jeżeli kieruje się
do umysłu zdolnego po pojęciu jakiejś myśli do zachowania jej w czasie
pojmowania innej myśli, do zachowania tych dwóch myśli w czasie
pojmowania trzeciej itd. — w tych przypadkach język może być względnie
bogaty w stosunki odniesienia. Ale jak każde, tak i to względne bogactwo
jest straszną nędzą. W porównaniu z dokładnością, której jedynie warto
pragnąć.
Nawet starając się jak najlepiej, umysł zamknięty w języku pozostaje w
więzieniu. Ogranicza go ilość relacji, które słowa są w stanie przekazać do
umysłu w tym samym czasie.
Myśli, zawierające większe kombinacje liczby odniesień, są
I
mu niedostępne, są one poza językiem, nie mogą zostać sformułowane,
chociażby każda z tworzących je relacji była możliwa do wyrażenia przy
pomocy najbardziej precyzyjnych słów. Umysł porusza się więc w
zamkniętej przestrzeni częściowej prawdy (która może zresztą być mniejsza
lub większa) i nie może nawet spojrzeć na to, co jest na zewnątrz.
Każdy umysł zamknięty w ramach języka jest zdolny jedynie do
posiadania poglądów. Każdy umysł, który stał się zdolny do chwytania
myśli niewyrażalnych z powodu wielości zachodzących w nich związków,
mimo to jest ściślejszy i jaśniejszy od tego, co wyraża najbardziej
precyzyjny język; każdy umysł, który do tego dojdzie, już przebywa w
prawdzie. Posiada pewność i wiarę bez cienia wątpliwości. I nie jest rzeczą
ważna, czy na początku miał dużo, czy też mało inteligencji, czy miał celę
wąską, czy szeroką. Liczy się tylko to, że doszedłszy do kresu własnej
inteligencji, jokakolwiek by ona była, wyszedł poza nią. Wiejski głupek jest
równie bliski prawdy co cudowne dziecko. Tylko mur dzieli obydwoje od
prawdy.
Nie wchodzi się w prawdę bez przejścia przez swoje własne
unicestwienie, bez długiego stanu skrajnego i całkowitego upokorzenia.
Za każdym razem, gdy ułamek niewyrażalnej prawdy przechodzi w
słowa, które nie mogą wprawdzie objąć inspirującej je prawdy, mają z nią
jednak przez swój układ związek tak doskonały, że stanowią oparcie dla
każdego spragnionego prawdy umysłu, za każdym razem, gdy tak jest,
blask piękna ogarnia te słowa. (EL 32—37)
Dla kogoś, kto potrafi patrzeć, nie ma dziś bardziej niepokojącego
zjawiska niż irracjonalność większości powstających konfliktów. Są
one jeszcze mniej rzeczywiste niż konflikt Greków i Trojan. W
centrum wojny trojańskiej była przynajmniej kobieta, i to kobieta
doskonale piękna. Dla naszych współ
czesnych rolę Heleny odgrywają ozdobtone wielką literą stewa.
Gdybyśmy wzięli w ręce i spróbowali ścisnąć jodno z tych słów tak
nabrzmiałych od krwi i łez, przekonalibyśmy się, że jest ono puste. Słowa
mające sens i treść nie są śmiercionośne. Jeśli czasami któreś z nich jest
zamieszane w rozlew krwi, to raczej przez przypadek niż z konieczności, i
chodzi wtedy przeważnie o działanie skuteczne i ograniczone. Gdy zaś
opatrzy się wielką literą słowa pozbawione znaczenia, ludzie, skoro tylko
okoliczności skłonią ich do tego, przeleją morze krwi i spiętrzą stosy
gruzów powtarzając te słowa, a nie osiągając niczego, co by im
odpowiadało; i nigdy nic rzeczywistego odpowiadać im nie będzie, gdyż
one same nic nie znaczą.
Zatem sukces daje się zdefiniować wyłącznie jako zniszczenie grup
ludzi, powołujących się na słowa wrogie — bo też leży w charakterze
owych słów, że występują w antagoni- stycznych parach.
Oczywiście nie zawsze są one z istoty pozbawione sensu Niektóre
miałyby sens, gdybyśmy zadali sobie trud właściwego ich zdefiniowania.
Lecz zdefiniowane w ten sposób słowo traci wielką literę, nie może już
służyć jako sztandar ani utrzymać swej pozycji pośród pustych dźwięków
słów z wrogiego obozu. Stanowi już tylko pewne odniesienie pozwalające
ująć konkretną rzeczywistość, konkretny cel czy metodę działania.
Wyjaśnić pojęcia, zdyskredytować słowa puste z natury, w dokładnej
analizie określić sposób użycia innych — to praca która mogłaby ocalić
wielo istnień ludzkich, chociaż może się to wydać dziwne.
Nasza epoka wydaje się niezdolna do tej pracy. Nasza cywilizacja
przesłoniła swym blaskiem rzeczywisty upadek Intelektualny. W naszych
umysłach nie zostawiamy dla zabobonu żadnego osobnego miejsca, jak
miała je mitologia grecka, i zabobon mści się, opanowując pod
płaszczykiem abstrakcyjnego słownictwa cały obszar życia umysłowego.
W naszej nauce, niby w wielkim magazynie, mieszczą się
najsubtelniejsze mechanizmy rozwiązywania najbardziej złożonych
problemów, ale jesteśmy prawie niezdolni do zastosowania elementarnych
metod rozsądnego myślenia. Wydaje się, że we wszystkich dziedzinach
zagubiliśmy pojęcia świadczące o inteligencji — pojęcia granicy, miary,
stopnia, proporcji, zależności, stosunku, związku koniecznego, powiązania
między sposobem działania a rezultatem.
Świat naszej polityki — jeśli mamy ograniczyć się tylko do spraw
ludzkich — zapełniają mity i potwory. Uznajemy w nim jedynie hipostazy,
jedynie rzeczy absolutne. Przykładem mogłoby służyć każde słowo ze
słownictwa politycznego czy socjologicznego. Naród, bezpieczeństwo,
kapitalizm, komunizm, faszyzm, porządek, władza, własność, demokracja
— można by jo brać jedno po drugim.
Nigdy nie stosujemy ich w takich sformułowaniach, jak: „Demokracja
istnieje w tej mierze, w jakiej..." albo: „Kapitalizm istnieje, o ile..."
Używanie wyrażeń tego typu, co „w tej mierze", przekracza nasze
możliwości intelektualne.
Każde z tych słów wydaje się reprezentować jakąś rzeczywistość
absolutną, niezależną od wszelkich uwarunkowań, albo jakiś absolutny cel,
nie wiążący się z żadnym sposobem działania, czy też jakieś absolutne zło.
Zarazem zaś pod każde z tych słów, kolejno lub nawet
równocześnie, podkładamy byle co. Żyjemy w rzeczywistości
zmiennej, zróżnicowanej, określonej zmienną grą zewnętrznych
konieczności, przekształcającej się w zależności od pewnych
uwarunkowań i w pewnych granicach; a jednak działamy, walczymy,
poświęcamy siebie i innych w imię sztywnych izolowanych abstrakcji
nie mających ani między sobą, ani w stosunku do rzeczy konkretnych
żadnego odniesienia.
Nasza tak zwana era techniczna umie walczyć tylko z wiatrakami.
(EH 258—259)
Gdyby poddać wszystkie słowa takiej analizie, wszystkie formuły, które
w ciągu ludzkich dziejów podniecały ducha ofiary a zarazem okrucieństwo,
okazałoby się niewątpliwie, że są one puste. A przecież wszystkie te byty,
chciwe krwi ludzkiej, muszą mieć jednak jakiś związek z życiem
rzeczywistym.
Każdej pustej abstrakcji odpowiada jakieś ugrupowanie... Abstrakcje, nie
mające tckiego oddziaływania, pozostają nieszkodliwe. I odwrotnie —
ugrupowania, które nie wydzieliły z siebie zhipostazowanych pojęć, mają
szansę na to, by nie stać się niebezpieczne.
Ten szczególny rodzaj „wydzielania" wspaniało ukazał Julos Romains
wkładając v» usta Knocka takie zdanie: „Ponad interesem chorego i
interesem lekarza stoi interes medycyny". Słowa te są zabawne tylko
dlatego, że w związku lekarzy nie powstała jeszcze tego rodzaju hipostaza.
Pochodzą one zawsze od organizmów, którym wspólna jest chęć
utrzymania lub zagarnięci a władzy.
Wszystkie niedorzeczności, które upodobniły dzieje ludzkie do
długotrwałego delirium, korzeniami sięgają niedorzeczności podstawowej
— to jest natury władzy. Konieczność istnienia władzy jest czymś
namacalnym i oczywistym, gdyż porządek jest nieodzownym warunkiem
życia. Ale przyznawanie władzy jest arbitralne, ponieważ wszyscy ludzie są
niemal tacy sami. Władza nie powinna jednak wydawać się władzą
arbitralną, bez tego zaś przestanie być władzą.
Prestiż, a więc iluzja, znajduje się w samym sercu władzy. Każda władza
opiera się na relacjach, jakie tworzy różnorodna działalność ludzi. Aby
jednak mogła być trwała, musi wydawać się absolutna i nienaruszalna tym,
którzy nią rozporządzają, jak i tym, którzy jej podlegają, jak też władzy
obcej. Warunki porządku są ze swej istoty sprzeczne i wydaje się, że ludzie
moją do wyboru między towarzyszącą słabej władzy anarchią a wszelkiego
rodzaju wojnami wynikającymi z wołki o prestiż.
To właśnie chmura zhipostazowanych pusłych pojęć uniemożliwia nie
tyiko dostrzeżenie przesłanek danego problemu, ale nawet przeczucie, że
jest tu jakiś problem do rozwiązania, a nie wyłącznie łatum, któremu
podlegamy. Hiposłazy otępiają umysły; nie tylko niosą śmierć, ale — co
jest znacznie groźniejsze — niepamięć o wartości życia.
Aby utrzymać zdrowie społeczne, pilnym zadaniem wydaje się
przeprowadzenie w każdej dziedzinie życia politycznego i społecznego
obławy na hipostazy. Nie jest to zadanie łatwe: cało intelektualna atmosfera
naszej epoki sprzyja rozkwitowi i rozmnażaniu się hipostaz.
Powinniśmy się zastanowić, czy nie oddalibyśmy najlepszej praktycznej
przysługi naszym współczesnym, reformując metody nauczania i
popularyzacji wiedzy, tak, aby usunąć prymitywny zabobon, jaki się tam
zakorzenił za sprawą sztucznego słownictwa, przywracając poprawny
sposób użycia wyrażeń typu: w tej mierze, o ile, pod warunkiem, w
porównaniu, dyskredytując każde błędne rozumowanie prowadzące do
stwierdzeń w rodzaju tego, że w opium tkwi virtus usypiativa.
Ogólne podniesienie poziomu intelektualnego w szczególny sposób
sprzyjałoby wysiłkowi wyjaśnienia i rozładowania urojonych przyczyn
konfliktów. (EH 269—272)
Prawowitość jest jednym z tych pięknych słów, których umysł
ludzki nie jest zdolny połączyć z żadnym określonym pojęciem, ale
które — właśnie jako słowa — mają w sobie nieskończenie większą
moc od wszelkich pojęć ludzkich.
Kiedy próbuje się zdefiniować któreś z tych słów przy pomocy
jakiegokolwiek pojęcia, traci ono całą swoją moc i zaczyna rodzić zło.
Prawda i sprawiedliwość także należą do takich słów. Pierwszym z
nich jest Bóg. Są to słowa żywe. „Słowo Boże jest
żywe i ma moc działania, i przecina na wskroś wszystko jak miecz
obosieczny i rozdziela myśli i odczucia serca."
Nie będqc w stanie odpowiedzieć na pytanie Piłata Ponckie- go:
„Co to jest prawda"?, musimy mieć zarazem absolutną pewność, że
wyżej stawiamy prawdę, jakakolwiek by była, od fałszu, jakikolwiek
mógłby być. Kiedy dokonało się tego wyboru w odniesieniu do
wszystkich rzeczy, bez żadnego wyjątku, bezwarunkowo i
definitywnie, nieodwracalnie i na wieczność, poprzez każdy wysiłek
uwagi myśl ludzka zbliża się coraz bardziej do prawdy. Jest to
absolutnie pewne.
Jeśli — przeciwnie — utożsamimy prawdę z pewnym ściśle
ustalonym systemem przekonań, jak to jest w wypadku katolickiego
pojęcia ortodoksji, którego bezpośrednią konsekwencją stała się
Inkwizycja, grozi nam pogrążenie się w ciemnościach. I tak jest
niezależnie od tego, jaki system przekonań został obrany.
Dokładnie łak samo jest w wypadku prawowitości. To piękne słowo
odznacza się cudownymi właściwościami dzięki temu, że posiada moc
nadawania kierunku zamiarom, pragnieniom, woli. Rodzi natomiast
zło, kiedy chce się je zdefiniować przy pomocy ludzkich pojęć, przy
pomocy form sprawowania władzy.
Władza królewska może być prawowita. Rząd parlamentarny także
może być prawowity. Władza królewska może być również
nieprawowita; i rząd parlamentarny może być również nieprawowity,
choćby jak najskrupulatniej zostały zachowane wszelkie formy
sprawowania jego władzy.
Głowa państwa wtedy rządzi swoim krajem prawowicie, kiedy
ponad wszystkie inne względy pragnie być władcą prawowitym, i
kiedy ludność niemal bez wyjątku traktuje go jako władcę
prawowitego i ma przeświadczenie, że on pragnie władcą prawowitym
pozostać.
Kształt instytucji politycznych ma przede wszystkim na celu to, aby
zarówno władcy, jak ludowi dać możność wyrażenia
k
Bóg stworzył mnie Jako niebyt, obdarzony pozorami istnienia, po to,
abym, wyrzekłszy się miłości tego pozornego Istnienia, została
unicestwiona pełnią bytu. (PG 41—45; SN)
Akt Stworzenia to nie akt siły. Jest to abdykacja. Jego mocą powstało
królestwo inne niż królestwo Boże. Na rzeczywistość tego świata składa się
mechanizm materii i autonomia stworzeń rozumnych. To królestwo, skąd
Bóg się wycofaf. Zrzekłszy się tronu, może przychodzić tylko jako żebrak.
Przyczynę tej abdykacji Platon tok ujmuje: „Był on dóbr/'.
Nauka chrześcijańska przynosi pojęcie drugiej abdykacji. „Mając naturę
Bożą, nie poczytywał swej równości z Bogiem za przywłaszczenie, ale
wyniszczył samego siebie, przyjąwszy naturę sługi (...) uniżył samego
siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci." „A chociaż był Synem,
nauczył się posłuszeństwa z tego, co wycierpiał." (EL 48)
6. Konieczność
Nieustępliwa konieczność, nędza, nieszczęście, przytłaczające
brzemię niedostatku i wyczerpującej pracy, okrucieństwo, tortury,
nagła śmierć, przymus, groza, choroby — wszystko to jest boską
miłością. To Bóg z miłości do nas odchodzi od nas, abyśmy Go mogli
ko.chać. Bo gdybyśmy, nie osłonieni przestrzenią, czasem i materią,
byli wysławieni na bezpośrednie promieniowanie Jego miłości,
zniknęlibyśmy jak para powstała z nagrzanej słońcem wody: nie
byłoby w nas dość naszego „ja", aby je z miłości odrzucić.
Konieczność jest przesłoną umieszczoną pomiędzy Bogiem i nami,
abyśmy mogli istnieć. Naszą rzeczą jest przebić owę przesłonę, aby
przestać istnieć. (PG 36; SN)
Zgoda na konieczność jest czystą miłością, a nawet w jakimś
stopniu nadmiarem miłości. Przedmiotem owej miłości nie jest sama
konieczność ani ów świat widzialny, którego materię konieczność
kształtuje. Nie jest w ludzkiej mocy kochać materię samą w sobie.
Jeśli człowiek kocha jakiś przedmiot, to albo dlatego, że myślą
zamyka w nim jakiś odcinek swojego przeszłego życia, a czasem także
upragnionej przyszłości, lub też dlatego, że ten przedmiot wiąże się z
jakąś inną ludzką istotą. Kocha się przedmiot, który jest pamiątką po
ukochanej istocie, dzieło sztuki, które wyszło z rąk genialnego
człowieka.
Wszechświat jest dla nas pamiątką po kimś kochanym; po kim?
Wszechświat jest dziełem sztuki; jaki artysta jest jego autorem?
Na te pytania nie mamy odpowiedzi. Ale kiedy jest
w nas miłość, 2 której rodzi się zgoda na konieczność, mamy dowód
doświadczalny, że taka odpowiedź istnieje.
Bo nie z miłości do innych ludzi godzimy się na tę konieczność. Miłość
do ludzi jest w pewnym sensie przeszkodę do tej zgody, bo konieczność tak
samo jak nas, miażdży i innych.
Jeśli zgadzamy się, to z miłości do czegoś, co nie jest osobę ludzką, a
przecież czymś niejako osobowym. Bo coś, co nie jest niejako osobowe, nie
może być przedmiotem miłości. Jakiekolwiek byłyby wierzenia wyznawane
w stosunku do spraw religijnych, włącznie z ateizmem, tam, gdzie jest
pełna, szczera i bezwarunkowa zgoda na konieczność, jest też pełnia
miłości Boga; i tylko tam. Ta zgoda stanowi udział w krzyżu Chrystusa.
Św. Jan nazywając tę boską i ludzką istotę, którą kochał ponad wszystko
i przez którą był umiłowany, słowem Logos, zawarł w nim, poza kilkoma
innymi niezmiernie cennymi myślami, całą stoicką doktrynę amor fałi. To
słowo logos, zapożyczone od greckich stoików, którzy otrzymali je od
Heraklito, ma kilka znaczeń, ale pierwszorzędne jest tu to ilościowe prawo
zmienności, które tworzy konieczność. Fatum i logos są zresztą
semantycznie spokrewnione. Fatum to konieczność, konieczność to logos, a
logos jest właśnie imieniem przedmiotu naszej najgorętszej miłości. Miłość,
którą św. Jan żywił do Tego, który był jego przyjacielem i panem, kiedy w
czasie Ostatniej Wieczerzy oparł głowę na Jego piersi, tę właśnie miłość
mamy żywić w stosunku do matematycznego ciągu przyczyn i skutków,
który od czasu do czasu kruszy nas na miazgę. Jest to oczywiste
szaleństwo.
Na absurd ten wskazuje jedno z najgłębszych i najbardziej niejasnych
zdań Chrystusa.
Najbardziej gorzki wyrzut, jaki tej konieczności czynią ludzie, to jej
absolutna obojętność na wartości moralne. Sprawiedliwi i zbrodniarze na
równi cieszą się dobrodziejstwem słońca i deszczu; sprawiedliwi i
zbrodniarze na równi cierpią od porażenia
słonecznego i toną w powodziach, i Chrystus wzywa nas, abyśmy
patrzyli na tę włośnie obojętność jako na najistotniejszy wyraz
doskonałości naszego Ojca niebieskiego i naśladowali jq. Naśladować
tę obojętność, to po prostu zgadzać się na niq, aprobować istnienie
wszystkiego, co istnieje, włącznie ze złem, z wyjątkiem tej tylko
cząstki zła, do której możemy i winniśmy nie dopuścić.
Tym prostym zdaniem Chrystus zagarnął całą myśl stoików, a
jednocześnie Heraklita i Platona.
Dowieść tego, że możliwa jest rzecz tak absurdalna, Jak zgoda na
konieczność, byłoby absolutnie niemożliwe. Można lo jedynie
stwierdzić. Faktycznie Istnieją takie dusze, które się na nią zgadzają.
Konieczność Jest ściśle biorąc pośredniczką pomiędzy naszą naturą
a naszą nieskończenie małą możliwością swobodnego przyzwolenia;
bo natura nasza jest jej poddana, a nasze przyzwolenie oznacza
pogodzenie się z tym stanem rzeczy.
Podobnie nasze wyobrażenie wszechświata jest również
wyobrażeniem konieczności jako pośredniczki pomiędzy materią a
Bogiem. Jak my godzimy się no tę konieczność, tak godzi się na nią —
pierwszy — Bóg odwiecznym aktem zgody.
Ale odpowiednik tego, co w nas nazywamy zgodą, w Bogu
nazywamy wolą. Bóg samym aktem swej myśli sprawia, że
konieczność trwa w czasie i w przestrzeni. Myśl Boga jest Bogiem 1 w
tym sensie Syn jest obrazem Ojca; myśl Boga |est także ładem świata,
i w tym sensie Słowo Jest tym, co nadaje ład światu. Ład świata w
Bogu jest tym, co nadaje światu ład, bo w Bogu wszystko jest
podmiotem, wszystko jest osobą.
Tak samo jak Chrystus Jest z jednej strony pośrednikiem pomiędzy
Bogiem i człowiekiem, z drugiej strony pomiędzy człowiekiem a jego
bliźnim, tak samo konieczność matematyczna jest z jednej strony
pośredniczką pomiędzy Bogiem a rzeczami, z drugiej — pomiędzy
każdymi dwiema rzeczami.
Tworzy ona ten ład, dzięki któremu każda rzecz zajmując swoje
własne miejsce pozwala istnieć innym rzeczom. Trwanie w
zakreślonych granicach tworzy dia rzeczy materialnych odpowiednik
tego, czym dla umysłu ludzkiego jest zgoda na istnienie drugiego
człowieka, to znaczy miłość bliźniego. Dla człowieka jako bytu
naturalnego trwanie w zakreślonych granicach jest to sprawiedliwość.
(IP 144—159)
Jasne rozeznanie tego, co możliwe, i tego, co niemożliwe, tego, co
łatwe, a co trudne, trudy dzielące projekt od wykonania — tylko to koi
nienasycone pragnienia i próżne lęki; z tego a nie innego źródła rodzą
się umiarkowanie i odwaga, cnoty, bez których życie jest tylko
haniebnym szaleństwem. Wszelka cnota zresztą rodzi się ze spotkania,
w którym myśl ludzka zderza się z materią — nieubłaganą i zarazem
wyzbytą przewrotności.
Czy cokolwiek może dorównać rangą wielkości losowi człowieka,
który go stawia oko w oko z nagą koniecznością, tak że niczego i od
nikogo poza sobą nie może oczekiwać, a jego życie staje się
nieustannym stwarzaniem siebie przez siebie samego.
Człowiek jest Istotą ograniczoną, któremu nie jest dane być, tak jak
Bogu teologów, bezpośrednim twórcą swojej egzystencji: człowiek
natomiast mógłby posiadać ludzki odpowiednik tej boskiej mocy,
gdyby pozwalające mu egzystować materialne warunki były wyłącznie
efektem jego myśli kierującej wysiłkiem jego mięśni. Byłaby to
prawdziwa wolność. (OL 117)
Ponieważ konieczność jest pośredniczką pomiędzy materią a
Bogiem, wola Boga ma w naszym pojęciu odmienny stosunek do
konieczności i do materii. Wyobraźnia ludzka wyraziła ową
odmienność w sposób nieuchronnie błędny poprzez mit o pie
rwotnym chaosie, w którym Bóg zaprowadził ład, mit, który
niesłusznie wyrzucano mądrości antycznej, a o którym znajdujemy
również wzmiankę w Księdze Genesis. Inny sposób wskazania na tę
różnicę, to szczególne powiązanie konieczności z drugą osobą Trójcy
Świętej, traktowanej bądź jako pierwiastek porządkujący, bądź jako
dusza świata.
Dusza świata to nic innego jak ład świata pojęty osobowo. Na tę
samą różnicę wskazuje orficki wiersz, który brzmi: „Zeus zbudował
świat, a Bachus dzieła dokonał". Bachus to Słowo. Choć materia
istnieje tylko przez to, że Bóg chciał jej istnienia, konieczność jako
pośredniczka między nią a Bogiem bliższa jest woli Boga.
Konieczność to posłuszeństwo materii wobec Boga. W ten sposób para
przeciwieństw, którą tworzy konieczność w materii i wolność w nas,
znajduje swą jedność w posłuszeństwie, bo być wolnym to dla nas nic
innego jak pragnąć być posłusznym Bogu. Wszelka inna wolność jest
kłamstwem.
Jak długo myślimy w pierwszej osobie, widzimy konieczność jak
gdyby od dołu, od środka; zamyka nas ze wszystkich stron jak
powierzchnia ziemi i sklepienie nieba. Ale z chwilą gdy godząc się na
konieczność, przestajemy myśleć w pierwszej osobie, zaczynamy
konieczność widzieć z zewnątrz i z góry, bo przeszliśmy na stronę
Boga. To jej oblicze, jakie ukazywała nam przedtem i jakie okazuje i
teraz prawie całej naszej istocie, to oblicze brutalnej przemocy.
Oblicze, które ukazuje po tej przemianie cząstce naszej myśli, która
przeszła na drugą stronę, jest czystym posłuszeństwem. Staliśmy się
dziećmi tego domu i pokochaliśmy uległość konleczności-niewolnicy,
którą początkowo uważaliśmy za panią.
Możliwość takiej zmiany jest jednak nie do pomyślenia, jeśli się jej
samemu nie doświadczyło. W chwili kiedy postanawiamy godzić się
na konieczność, nie możemy jeszcze przewidzieć, jakie będą tego
skutki. Na pierwszy rzut oka zgoda taka jest naprawdę czystym
absurdem. Toteż jest ona naprawdę czymś nadprzyrodzonym. Jest bez
reszty dziełem łaski. Bóg dokonuje go w nas bez nas, wystarczy tylko,
abyśmy Mu pozwolili dzia-
łać. Kiedy uświadomimy to sobie, dzieło jesł już dokonane; okazuje
się, że bez formalnego przyjęcia zostaliśmy przyjęci do służby;
odwrócić się od Boga możemy teraz już tylko przez akt
zdrady.
Podobnie jak rzut poziomy jest połączeniem widoku z góry i z dołu,
tak konieczność jest dla materii przecięciem się posłuszeństwa wobec
Boga i tej bezwzględnej siły, która poddaje sobie istoty stworzone. Na
tejże płaszczyźnie przecięcia konieczność ma w sobie z jednej strony
coś z przymusu, z drugiej — z rozumu, sprawiedliwości, piękna,
wiary. Udział przymusu w konieczności jest oczywisty. W związku
pomiędzy różnymi właściwościami trójkąta i koła jest na przykład coś
twardego, metalicznego, nieprzejrzystego i niedostępnego umysłowi.
Ale tak samo jak ład świata jest w Bogu boską Osobą, którą można
nazwać słowem porządkującym lub Duszą świata, tak samo w nas,
młodszych braciach, konieczność jest stosunkiem, to znaczy myślą w
stanie działania.
„Oczy duszy — mówi Spinoza — to właśnie procesy dowodzenia."
Nie w naszej mocy jest zmienić sumę kwadratów boków trójkąta
prostokątnego, ale sumy tej nie będzie, jeżeli umysł sumy tej nie
otrzyma przeprowadzając dowód.
Już w dziedzinie liczb całkowitych jeden i jeden mogą trwać obok
siebie przez nieskończoność wieków, i nigdy nie zostaną dwoma, jeśli
jakaś inteligencja nie dokona czynności dodawania. Tylko uważna
inteligencja posiada zdolność operowania związkami, a z chwilą gdy
uwaga rozprasza się, i związki się rozpadają.
Istnieją w nas niewątpliwie bardzo liczne związki połączone z
pamięcią, wrażliwością, wyobraźnią, przyzwyczajeniem czy
przekonaniami, ale nie ma w nich konieczności. Związki konieczne,
które tworzą samą rzeczywistość świata, same są rzeczywiste tylko
jako przedmiot działającej uwagi umysłu.
Ta współzależność między koniecznością a wolnym aktem uwagi jest
czymś cudownym. Im większy wysiłek uwagi, tym owa cudowność
widoczniejsza. (IP 150; SN)
Gdy siły są równe, poszukuje się warunków zgody wzajemnej. Gdy
jedna ze stron nie ma możliwości, by odmówić, nie szuka się sposobów, by
zyskać jej zgodę. Rozpatruje się wówczas tylko warunki odpowiadające
obiektywnym konieczno- ściom; szuka się zgody tylko w sferze materii
Inaczej mówiąc, działanie ludzkie nie ma innej zasady czy granicy jak tylko
napotykane przeszkody. Poza nimi nie nawiązuje kontaktu z żadnym innym
elementem rzeczywistości. Przeszkody ze strony materii są wyznaczone jej
własnym mechanizmem. Człowiek natomiast potrafi stawiać przeszkody
przez możność odmowy, choć nie zawsze tę możność posiada. Jeśli nie ma
takiej możliwości odmowy, nie stanowi przeszkody, a więc i granicy. W
stosunku do działania i do człowieka działającego jest czymś pozbawionym
egzystencji.
Ilekroć dochodzi do działania, myśl biegnie do jego celu. Gdyby nie
napotykane przeszkody, cel zostałby osiągnięty w tejże chwili, gdy został
pomyślany. Czasem dzieje się tak istotnie. Kiedy dziecko widzi z daleka
matkę, zanim sobie uświadomi, że ją zobaczyło, już znajduje się w jej
ramionach. Kiedy jednak nie jest możliwe natychmiastowe spełnienie,
myśl, która była zrazu skoncentrowana na samym celu, zaczynają z kolei
zaprzątać przeszkody.
I tylko przeszkody zaprzątają myśl i podniecają. Gdzie nie ma
przeszkód, myśl nie znajduje oparcia. To, co w tworzywie działania
nie stawia oporu — na przykład ludzie pozbawieni zdolności do
odmowy — jest dla myśli równie przejrzyste jak czyste szkło dla
ludzkiego spojrzenia. Nie od myśli zależy, że nie zatrzyma się, nie
znajdując oparcia, podobnie jak nie od wzroku zależy, że nie dostrzeże
szkła.
Ten, kto nie widzi szyby, nie wie nawet, że jej nie widzi.
Ten, Mo patrząc pod innym kątem, widzi szybą, nie wie, że tamten
pierwszy jej nie widzi.
Kiedy nasza wola wypowiada się na zewnątrz czynami spełnianymi
przez innych, nie trwonimy czasu i wysiłku uwagi, by zastanawiać się,
czy oni się na to zgadzają. Pochłonięci bez reszty sprawą powodzenia
przedsięwzięcia, nie zwracamy uwagi na wykonawców, dopóki ci są
ulegli.
Tak być musi. Gdyby było inaczej, nic by się nie dało zdziałać, a
gdyby nic się nie dawało zdziałać, zginęlibyśmy. (EL 46—47)
Materia jest dla nas po prostu tym, co jest poddane konieczności.
Nie wiemy o niej nic więcej. Konieczność wyraża się poprzez
ilościowe prawa zmienności w świecie zjawisk. Tam, gdzie nie ma
praw ilościowych w ścisłym znaczeniu tego słowa, są zależności
analogiczne. Ilościowe prawo zmienności formułuje się poprzez
funkcje matematyczne. Funkcja jest tym, co Grecy nazywali
związkiem ilościowym albo odpowiednio- ścią, arithmos albo logos; i
to ona także stanowi matematyczne pojęcie granicy. Najjaśniejszy
obraz funkcji daje rosnący ciąg trójkątów o tych samych kątach. To
właśnie jest proporcja. W ten sposób geometria uzmysławia nam
pojęcie funkcji.
Jak długo człowiek myśli w pierwszej osobie, konieczność jest dla
niego wrogiem. Prawdę mówiąc, człowieka łączą z nic, tak samo jak z
innymi ludźmi, trojakie stosunki. Kiedy marzy albo kiedy realizuje
posiadaną siłę społeczną, wydaje się być jej niewolnikiem. W
przeciwieństwach losu, w niedostatku, trosce, cierpieniu, ale przede
wszystkim w nieszczęściu konieczność wydaje się absolutnym i
bezwzględnym władcą. W metodycznym działaniu jest natomiast
pewien punkt równowagi, w którym konieczność, dzięki swemu
warunkowemu charakterowi, dostarcza człowiekowi jednocześnie
przeszkód i środków do osiągania cząstkowych celów; punkt, w
którym pomiędzy
wolą człowieka a powszechną koniecznością następuje pewne
wyrównanie.
ów punkt równowagi jest dla stosunków pomiędzy człowiekiem a
światem tym, czym naturalna sprawiedliwość dla stosunków
międzyludzkich; trzeba starać się osiągać go jak najczęściej w
organizacji pracy, technice i we wszelkiej działalności ludzkiej. Bo
właściwym zadaniem prawodawcy jest wywoływać w życiu
społecznym, o tyle, o ile to tylko możliwe, no- turalne odpowiedniki
cnót nadprzyrodzonych.
Konieczność we wszechświecie jest w odczuwaniu człowieka
przeszkodą dla jego woli i warunkiem jej realizowania; odczucie to nie
jest zatem nigdy zupełnie wolne od złudzeń, które nieodmiennie
towarzyszą przeprowadzaniu swojej woli. Aby mieć w umyśle czysty
obraz konieczności, trzeba ją rozpatrywać w oderwaniu od materii, na
której się wspiera, i wyłącznie jako splot powiązanych ze sobą
uwarunkowań.
W tak rozumianej warunkowej konieczności człowiek nie jest
w żadnej mierze obecny; poza samą operacją myślową, dzięki
której rozumie ją, nie ma w niej żadnego udziału. Ta władza,
która przeprowadziła ową operację myślową, jest oczywiście w
swej istocie podległa konieczności, podległa ograniczeniom i
zależnościom ilościowym. Czysto warunkowe związki
konieczności to łańcuchy ogniw dowodowych.
Jeśli patrzeć na nie w ten sposób, konieczność przestaje być dla
człowieka i wrogiem, i władcą. Jest jednak czymś obcym,
narzucającym się. Poznawanie zjawisk dostrzeganych zmysłowo
jest wyłącznie rozpoznawaniem w nich czegoś analogicznego do
owej czysto warunkowej konieczności. Tak samo jest nawet ze
zjawiskami psychologicznymi i społecznymi. Poznaje się je o
tyle, o ile rozpoznaje się w nich przy każdej okazji w sposób
konkretny i ścisły obecność jakiejś konieczności, analogicznej do
konieczności matematycznej. Dlatego właśnie
pltagorejczycy twierdzili, że poznać można tylko liczby. Konieczność
matematyczny nazywali liczby albo odpowiedniościy (logos albo
logismos).
Konieczność matematyczna pośredniczy pomiędzy cały naturalny strony
człowieka, który jest materia fizyczna I psychiczna, i owy niezmiernie
drobny jego czysteczky, która nie należy do tego świata. Człowiek jest tu,
na ziemi, niewolnikiem przerastających go nieskończenie sił notury, mimo
żo usiłuje — często bezskutecznie — podtrzymywać w sobie złudzenie, że
jest odwrotnie.
Ta władza, która w człowieku patrzy na najbardziej bezwzględny siłę, tak
jak się patrzy na obraz, i która nazywa jy koniecznością, nie jest tym, co w
człowieku przynależy do innego świata. Jest ona czymś na przecięciu
dwóch światów.
Władzą człowieka, która nie należy do tego świata, jest władza zgadzania
się. Człowiek jest wolny: może się zgadzać albo nie zgadzać z
koniecznością. Ta wolność istnieje w nim dopiero wtedy, kiedy zacznie ową
siłę pojmować jako konieczność, to znaczy kiedy zacznie nod nią
rozmyślać. Nie może zgodzić się na siłę jako taką. Kiedy niewolnik widzi
wznoszący się nad sobą bat, ani się godzi, ani odmawia swej zgody, tylko
drży. Jednakże zgadzając się, człowiek zgadza się na tę właśnie
bezwzględną siłę, na ten bat, choć nadaje jej miano konieczności.
Dla takiej zgody nie ma żadnej wystarczającej pobudki ani powodu. Jest
ona sza'eń5twem, szaleństwem właściwym człowiekowi, podobnie ink
Stwarzanie, Wcielenie i Męka tworzą razem szaleństwo właściwe Bogu. (IP
144; SN)
Kon^-rnośA ma w sobie także coś 2e sprawiedliwości. W pewny u.
sensie jednak jest przeciwieństwem sprawiedliwości.
Sprawiedliwość przedstawia się człowiekowi przede wszystkim
jako wybór, wybór dobra a odrzucenie zła. Konieczność jest brakiem
wyboru, obojętnością. Ale jest ona zasadą współistnienia. I w gruncie
rzeczy jest dla nas najwyższą sprawiedliwością i akceptacją
współistnienia z nami wszystkich bytów oraz wszystkich rzeczy, które
rzeczywiście istnieją.
Wolno jest mieć wrogów, ale nie wolno pragnąć, aby przestali
istnieć. Jeśli istotnie nie mamy w sobie takiego pragnienia, nie
zrobimy nic w tym celu, aby położyć kres ich istnieniu, chyba że
będzie to naszym bezwzględnym obowiązkiem; i nie wyrządzimy im
żadnego zła.
Nic więcej nie jest wymagane, jeśli uwzględnić, że powstrzymać się
od uczynienia dobra jakiejś ludzkiej istocie wtedy, gdy mamy po temu
okazję i prawo, jest to tyle, co wyrządzić jej zło. Jeśli przyjmiemy
współistnienie z nami istot I rzeczy, nie będziemy także chciwi władzy
I bogactw, bo jedynym wynikiem używania władzy i bogactwa jest
rzucać zasłonę na to współistnienie, zmniejszać wagę wszystkiego, co
nie jest nami. Wszystkie zbrodnie, wszystkie ciężkie grzechy są
szczególnymi formami odmowy tego współistnienia; zwięzła analiza
wykazałaby to w każdym poszczególnym wypadku.
„Słońce nie przekroczy swoich granic — mówił Heraklit — w
przeciwnym razie Erynie, służebnice sprawiedliwości,
schwytałyby je na gorącym uczynku."
Jest w rzeczach jakaś nienaruszalna wierność własnemu
miejscu w ładzie świata; na analogiczną wierność człowiek może
się zdobyć tylko wtedy, gdy osiągnie już doskonałość, gdy
utożsami się już ze swoim powołaniem. Kontemplacja wierności
rzeczy czy to w samym widzialnym świecie, czy w stosunkach
matematycznych, czy analogicznych do nich, jest skutecznym
sposobem osiągnięcia tego stanu. Pierwszym krokiem w nauce tej
kontemplacji jest przestać wybierać, godzić się w równym
stopniu na istnienie wszystkiego, co istnieje Ta
wszechogarniająca zgoda jest tym samym, co oderwanie się
od wszystkiego, a najsłabsze albo najbardziej na pozór uprawnione
przywiązanie jest tu przeszkodą.
Dlatego nie trzeba nigdy zapominać, że światło świeci tak samo na
wszystkie istoty, wszystkie rzeczy. Jest ono w ten sposób obrazem twórczej
woli Boga, który na równi utrzymuje przy życiu wszystko, co istnieje. Do
tej właśnie twórczej woli powinna dołączyć się nasza zgoda. (IP 158—159)
7. Cierpienie, nieszczęście, krzyż
Za każdym razem, kiedy z głębi ludzkiego serca wydobywa się
dziecięca skarga, której sam Chrysłus nie mógł powstrzymać:
„Dlaczego mnie krzywdzę?", wtedy na pewno stajemy wobec
niesprawiedliwości. Jeżeli zaś, jak to się często zdarza, jest ona tylko
wynikiem pomyłki, wówczas niedostateczne wyjaśnianie jest właśnie
niesprawiedliwością.
Ci, co zadają ciosy i wywołują ten krzyk, ulegają różnym pobudkom
zależnie od swego charakteru i wymogów chwili. Niektórym krzyk ten
przynosi czasem rozkosz. Wielu nawet o nim nie wie, bo bywa niemy i
rozbrzmiewa tylko w tajnikach serca.
Te dwa stany duchowe są sobie bliższe niżby się wydawało. Drugi
jest tylko słabszą odmianą pierwszego. Niewiedza bywa zręcznie
podtrzymywana, bo pochlebia i również zawiera w sobie rozkosz. Nie
ma innych granic dla naszej woli jak tylko konieczność materii i
istnienie innych istot ludzkich wokół nas. Każde urojone rozszerzanie
tych granic jest czymś rozkosznym i dlatego znajdujemy rozkosz we
wszystkim, co pozwala nom zapominać o realności powyższych
przeszkód. To dlatego takie wstrząsy jak wojna czy wojna domowa,
które pozbawiają ludzkie istnienia ich realności, które zdają się robić z
nich marionetki, tak bardzo upajają. Dlatego także niewolnictwo daje
tyle przyjemności panom.
U tych, którzy — jak niewolnicy — otrzymali zbyt dużo ciosów,
część serca, która pod wpływem wyrządzonego zła krzyczała ze
zdumienia, wydaje się być martwa. Zupełnie martwa
nie jest jednak nigdy. Nie może już tylko krzyczeć. Jest doprowadzona
do stanu głuchego nieprzerwanego jęku.
Ale nawet u tych, którzy zachowali nienaruszoną zdolność krzyku,
jest on prawie nie do wyrażenia w słowach, ani na zewnątrz, ani
wewnątrz. Słowa, które próbują go przetłumaczyć, brzmią najczęściej
zupełnie fałszywie.
Jest to tym trudniejsze do uniknięcia, że ludziom, którym
najczęściej zło jest wyrządzane, najtrudniej jest o tym mówić. Nie ma
na przykład nic gorszego, jak patrzeć na nieszczęśnika w
poprawczaku, który jąka się przed zwierzchnikiem, żartującym sobie z
niego w wyszukany sposób.
Nieszczęście jest samo przez się niewyrażalne. Nieszczęśliwi
błagają milcząco o dostarczenie im słów, żeby mogli je wyrazić.
Bywają takie epoki, kiedy nie są wysłuchiwani. Bywają inne, kiedy
dostarcza się im słów źle dobranych, ponieważ ci, co je dobierają, nie
mają pojęcia o nieszczęściu, o którym mają mówić.
Oddala ich od niego najczęściej samo miejsce, w którym się dzięki
okolicznościom znaleźli. Ale jeżeli są nawet blisko nieszczęścia, jeśli
w nim tkwili — nawet niedawno — przez jakiś okres swojego życia,
jest ono dla nich czymś obcym, ponieważ postarali się o to
natychmiast, jak tylko mogli sobie na to pozwolić.
Myśl czuje wstręt do myślenia o nieszczęściu, tak jak żywe ciało
czuje wstręt do śmierci. Dobrowolna ofiara jelenia, który zbliża się
krok za krokiem do sfory psów, aby stać się ich łupem, jest możliwa
mniej więcej w tym samym stopniu, co akt uwagi skierowany ku
bliźniemu i realnemu nieszczęściu ze strony umysłu, który może się od
tego uchylić.
To, co jest niezbędne dla dobra, jest niemożliwe w porządku
przyrodzonym (par naturę), natomiast jest zawsze możliwe w sposób
nadprzyrodzony.
Tak jak prawda jest czymś innym niż poglądy, tak I nieszczęście jest
czym innym niż cierpienie. Nieszczęście jest
mechanizmem miażdżącym duszę; człowiek dotknięty nieszczęściem
Jest Jak robotnik, który się dostał w tryby maszyny. Jest wówczas
tylko czymś rozdartym i ociekającym krwią.
Stopień I natura cierpienia, z którego w gruncie rzeczy nieszczęście
się składa, różnią się bardzo w zależności od ludzkich istot. Zależy to
zwłaszcza od ilości energii życiowej posiadanej na początku i postawy
przyjętej wobec cierpienia.
Myśl ludzka nie może uznać rzeczywistości nieszczęścia. Jeżeli
ktokolwiek uzna rzeczywistość nieszczęścia, powinien sobie
powiedzieć: zbieg okoliczności, na który nie mam wpływu, może mnie
pozbawić czegokolwiek w każdej chwili, wliczając w to wszystko, co
jest aż tak bardzo moje, że traktowane jest przeze mnie jako część
mnie samego. Nie ma we mnie nic takiego, czego bym nie mógł
stracić. Przypadek może w każdej chwili obalić to, czym jestem, i
wstawić na to miejsce coś nikczemnego i godnego pogardy.
Myślenie o tym całą duszą jest doznaniem nicości. Jest to stan
skrajnego i całkowitego upokorzenia, które stanowi także warunek
przejścia do prawdy. Jest to śmierć duszy. Dlatego też właśnie obraz
nagiego nieszczęścia powoduje w duszy taki sam odruch, jaki
wywołuje w ciele bliskość śmierci.
Myślimy o zmarłych z pietyzmem, kiedy wywołujemy Ich naszą
myślą, gdy idziemy na ich groby, albo gdy patrzymy, jak leżą
przyzwoicie ułożeni na łóżkach. Ale widok niektórych trupów, które
wyglądają czasem, jak gdyby porzucone na polu bitwy, i robią
wrażenie zarówno ponure jak groteskowe, budzi zgrozę. Śmierć
ukazuje się wówczas naga, nie odziana i ciało przejmuje dreszcz.
Gdy na skutek materialnego lub moralnego dystansu widzimy
nieszczęście tylko w sposób nieokreślony i niewyraźny i nie
odróżniamy go od zwykłego cierpienia, wówczas wywołuje ono w
duszach szlachetnych tkliwą litość. Kiedy jednak gdziekolwiek,
jakimkolwiek zbiegiem okoliczności nagle ukazuje się
nam nago, jako coś, co niszczy, jako okaleczenie lub trąd duszy, drżymy i
cofamy się. A sami nieszczęśliwi doznają identycznego uczucia zgrozy
wobec siebie.
Słuchać kogoś — fo w czasie, gdy on mówi, zająć Jego miejsce. Zająć
miejsce istoty, której dusza jest okaleczona przez nieszczęście lub nim
zagrożona, oznacza unicestwienie własnej duszy. Jest to trudniejsze niż
samobójstwo dla szczęśliwego dziecka. To dlatego właśnie nieszczęśliwi
nie są słuchani. Czują się tak, jak ktoś, komu ucięto język, a kto czasem o
tym zapomina. Poruszają wargami, a żaden dźwięk nie dochodzi do
naszych uszu. Sami są nagle porażeni niemożnością używania własnego
języka, ponieważ są pewni, że nie będą usłyszani.
Tylko nadprzyrodzone działanie łaski sprawia, że dusza przez
unicestwianie samej siebie dochodzi do miejsca, gdzie zdobywa się jedyny
rodzaj uwagi, który pozwala na to, aby stanąć z nią czujnie wobec prawdy i
nieszczęścia.
W obu wypadkach jest to ta sama uwaga: intensywna, czysta,
nieruchoma, bezinteresowna i szlachetna. Ta uwaga — to miłość. (EL 13—
36)
Wiara to wierzyć, że Bóg jest miłością i niczym więcej. Albo jeszcze lepiej.
Wiara to wierzyć, że rzeczywistość jest miłością i niczym więcej.
Jak dziecko dia zabawy chowa się przed matką za fotel, tak Bóg bawi się w
to, aby aktem stworzenia oddzielić się od Boga.
My jesteśmy tym żartem Boga.
Wierzyć w to, że rzeczywistość jest miłością, widząc ją jasno taką, jaka jest.
Kochać to, czego nie sposób znieść. Objąć uściskiem żelazo, przywrzeć
ciałem do chłodnego twardego metalu.
To nie jest forma masochizmu. Masochiści podniecają się pozorem
okrucieństwa; bo nie wiedzą, czym jest okrucieństwo. Ale nie okrucieństwo
trzeba objąć uściskiem, ale ślepą, brutalną obojętność. Tylko w ten sposób
miłość staje się bezosobowo.
Jeśli miłość nie znajduje dla siebie żadnego przedmiotu, kochająca istota
musi pokochać samą swoją miłość, pojętą jako coś zewnętrznego w
stosunku do niej. Wtedy znajduje się Boga.
Amare amabam. Znalazłby, gdyby się na tym zatrzymał. (CS 222—223)
Wszystkie bez wyjątku wydarzenia życia, cokolwiek by nam niosły, są
umownymi znakami Bożej miłości, tak samo jak Chleb eucharystyczny jest
ciałem Chrystusa.
Ale umowa z Bogiem jost bardziej rzeczywista niż wszelka
rzeczywistość.
Bóg przyjmuje w stosunku do swoich przyjaciół pewien umowny język.
Każde wydarzenie życia jest słowem tego języka. Te słowa sq synonimami,
ale — jak to się zdarza nieraz w pięknej mowie — każde z nich ma swój
zupełnie specyficzny odcień, każde jest nieprzetłumaczalne. Wspólnym
sensem wszystkich tych słów jest: kocham cię.
Ktoś pije szklankę wody. Woda to „kocham cię" Boga. Przez dwa dni
przebywa na pustyni i nie ma co pić. Ta suchość w gardle to „kocham cię"
Boga. Bóg jest jak natrętna kobieta, która nie może oderwać się od
kochanka i całymi godzinami, bez przerwy, szepcze mu cicho do ucha:
„Kocham rię — kocham cię — kocham cię — kocham cię..."
Początkującym w nauce tego języka wydaje się, że tylko niektóre z tych
słów mają oznaczać „kocham cię".
Ci, którzy ten język znają, wiedzą, że wszystkie moją to jedno znaczenie.
Bóg nie ma słowa, którym by mógł powiedzieć istocie prze2 siebie
stworzonej: nienawidzę cię.
Ale istota stworzona dysponuje słowami, by móc powiedzieć
Bogu: nienawidzę Cię.
W pewnym sensie istota stworzona jest potężniejsza od Boga. Może
Boga nienawidzić, a Bóg ze swej strony nie może jej nienawidzić.
Ta niemożność czyni z niego Osobę nieosobową. Kocha nie tak, jak ja
kocham, ale tak jak szmaragd jest zielony. Jest właśnie tym „kocham". I ja
także, gdybym posiadła doskonałość, kochałabym tak, jak szmaragd jest
zielony. Byłabym osobą nieosobową. (CS 76—77; SN)
2T 5
Nie rr.omy racji mówiąc, że Bóg daje wszystko bezinteresownie i że
ludziom nic nie jest winien. Stworzywszy nas, winien jest nam wszystko. I
istotnie daje nam wszystko. A!e nie zmusza nas, żebyśmy przyjmowali.
Prosi o naszą zgodą, aby mógł nam zwrócić swój dług; a my odmawiamy
albo też zgadzamy się połowicznie. Ponieważ akt stwórczy jest aktem
miłości, jest także stworzeniem władzy zgadzania się albo nie- zgadzania.
(CS 131; SN)
Niech cały wszechświat stanie się dla mnie przez związek z moim ciałem
tym, czym laska ślepca dla jego ręki. On naprawdę nie ręką wyczuwa
drogę, ale końcem laski. Tego się trzeba wyuczyć.
Ograniczyć swoją miłość do czystego przedmiotu i rozszerzyć go na cały
wszechświat — to jedno i to samo.
Zmienić stosunek pomiędzy sobą i światem, podobnie jak przez naukę
zawodu robotnik zmienia stosunek pomiędzy sobą a narzędziem pracy.
Zmieniliśmy się przy pracy: to zawód, który wchodzi w krew. Niech każde
cierpienie sprawia, żeby wszechświat wchodzi! nam w ciało i w krew.
Nawyk, zręczność: przeniesienie świadomości w Inny przedmiot, poza
granice naszego ciała.
Niech tym przedmiotem będzie wszechświat, pory roku, słońce, gwiazdy.
Stosunek między ciałem a narzędziem pracy zmienia się w trakcie nauki
zawodu. Trzeba zmienić stosunek pomiędzy naszym ciałem a światem.
To nie przez zrywanie związków zmienia sio, tylko dlatego, że zmienia
się przedmiot naszego przywiązania. Związać sto ze wszystkim.
Odczuwać wszechświat poprzez kożde odczucie. Nieważne wtedy, czy to
będz e rozkosz, czy ból. Jeśli ktoś ukochany
2’6
ściska nam rękę po długim niewidzeniu, nieważne, że ściska za mocno i
zadoie ból.
Pewne nasilenie bólu, przy którym tracimy świat. Ale potem przychodzi
uspokojenie. Jeśli wiemy o tym, już samo narastanie bólu staje się
czekaniem na uspokojenie i dzięki temu nie zrywa naszych związków ze
światem. (PG 160—161; SN)
Kiedy namiętność miłosna sięga granic energii wegetatywnej, otrzymujemy
takie przypadki, jak Fedry, Arnolfa itp. „I czuję w sobie, że umrzeć
muszę..."
Fedrze w sensie najzupełniej dosłownym bardziej do życia jest potrzebny
Hipolit niż pokarm.
Po to, aby miłość Boga przeniknęła aż tak nisko, natura musi przeżyć jakiś
akt ostatecznej przemocy. Hiob, krzyż...
Miłość Fedry, Arnolfa jest nieczysta. Miłość, która by sięgnęła aż tak nisko,
a byłaby czysta...
Stać się niczym aż po płaszczyznę wegetatywną; dopiero wtedy Bóg staje
się chlebem.
Jeśli patrzymy na siebie w jakimś określonym momencie — w chwili
obecnej, odciętej od przeszłości i od przyszłości — jesteśmy niewinni. W
tym momencie nie możemy być niczym innym jak tym, czym jesteśmy:
wszelki rozwój zakłada trwanie w czasie. Ład świata wymaga, abyśmy
właśnie w tej chwili byli tacy, jakimi jesteśmy. (PG 41; SN)
Zasadniczą myślą Timaiosa jest, że podstawą i istotą świata, w którym
żyjemy, jest miłość. Stworzyła go miłość i jego piękno jost odbiciem i
niezbitym dowodem tej boskiej miłości, tak jak piękno doskonałego w
swym artyzmie posągu czy pieśni jest odbiciem nadprzyrodzonej miłości,
która napełnia duszę prawdziwie natchnionego artysty.
Co więcej — Bóg realizuje to, co jest marzeniem każdego artysty —
marzenie wykonania takiego posągu, który składałby się z duszy i ciała. On
swojemu posągowi nadał duszę, a dusza ta jest tożsama z nim samym.
Na widok istoty ludzkiej prawdziwie pięknej, co zdarza się bardzo rzadko,
albo słuchając naprawdę pięknego głosu, nie można się oprzeć przekonaniu,
że poza tym pięknem dostrzegalnym kryje się dusza utworzona z
najczystszej miłości. Bardzo często jest to przekonanie fałszywe, a tego
rodzaju błędy stają się nieraz przyczyną poważnego nieszczęścia. Ale w
stosunku cło wszechświata jest to przekonanie słuszne. Piękno świata mówi
nam o Miłości, która jest jego duszą, podobnie jak mogłyby mówić rysy
ludzkiej twarzy, która byłaby doskonale piękna i nie kłamałaby swoim
pięknem.
Na nieszczęście częste są chwile, a nawet długie okresy czasu, kiedy
jesteśmy niewrażliwi na piękno świata, ponieważ jesteśmy oddzieleni od
niego jakby zasłoną, którą stanowią albo ludzie i ich wytwory, albo szpetota
naszej własnej duszy. Ale zawsze możemy mieć świadomość, że ono
istnieje. Świadomość, że wszystko, co widzimy, słyszymy i czego
dotykamy, jest ciałem I głosem samej najwyższej Miłości.
Jeszcze roz trzeba podkreślić, że nie ma w tej koncepcji żadnego
panteizmu; bo nie jest to obecność duszy w ciele: to dusza zawiera je w
sobie, przenika i spowija zewsząd, pozostając sama poza czasem i
przestrzenią; jest czymś zupełme odrębnym od niego i sprawującym nad
nim władzę. Tyle, że daje się nom dojrzeć poprzez to piękno dostrzegalne,
podobnie jak dziecko w uśmiechu matki, w tonie jej głosu odkrywa miłość
ku sobie skierowaną.
Bylibyśmy w błędzie sądząc, że wrażliwość na piękno jest przyw:’clnm
wąskich kręgów ludzi wykształconych. Przećiwn e, piękno jest jedyną
wartością uznawaną powszechnie. Lud używa stale terminu „piękny" albo
jego synonimów nie tylko jako wyrazu podziwu dla jakiegoś miasta, kraju,
okolicy, ale i w stosunku do przedmiotów najbardziej nieoczekiwanych, na
przykład — maszyn. Powszechność złego gustu sprawia, że ludzie, czy to
wykształceni, czy nie, często używają tych terminów niewłaściwie, ale to
już inna sprawa. Istotne jest tu, że słowo „piękno" przemawia do
wszystkich serc.
Drugą myślą Timaiosa jest, że świat będąc zwierciadłem tej Miłości,
która jest samym Bogiem, jest równocześnie wzorem, który powinniśmy
naśladować. Bo i my także byliśmy pierwotnie wizerunkiem Boga i
powinniśmy stać się nim z powrotem. Możemy to zrobić tylko poprzez
naśladowanie tego doskonałego Wizerunku, który jest jedynym Synem
Boga i którego myśl jest ładem świata.
Tylko pojęcie ładu świata jako przedmiotu kontemplacji I naśladowania
pozwala zrozumieć nadprzyrodzone przeznaczenie nauki. Ze względu na
istniejący dziś prestiż nauki I miejsce, jakie zajmuje ona nawet w opinii
ludzi niemal niepiśmiennych, jest to sprawa najważniejsza. Przedmiotem
nauki, wszystkich jej gałęzi, od matematyki do socjologii, jest ład świata.
Nauka pojmuje go wyłącznie w aspekcie konieczności, wykluczając z całą
bezwzględnością wszelkie elementy zgodności i celowości, z wyjątkiem
samego pojęcia powszechnego ładu. Im więcej w nauce dokładności,
ścisłości, oparcia o doświadczenia i naukowej precyzji, tym bardziej
oczywisty staje się ów istotnie głęboko zbliżony do Opatrzności charakter
ładu rządzącego światem.
To, co nazywamy losem lub losami, planem czy planami Opatrzności, to
tylko wyprodukowane przez nas wyobrażenia. Czymś prawdziwie zgodnym
z Opatrznością, czymś, co jest samą Opatrznością, jest właśnie ten ład
świała będący splotem, wątkiem, w który sie wplatają wszystkie
wydarzenia; ma on nie jedno oblicze, a jednym z nich jest bezlitosny i śłepy
machanizm konieczności. Bo nod koniecznością włośnie nieodwołalne
zwycięstwo odniósł mądry, przekonywujący głos Miłości. Ów mądry,
przekonywujący głos to Opatrzność.
Dobrowolne poddanie się, jakie konieczność okazuje w stosunku do
miłującej mądrości — to piękno. Piękno wyklucza szczegółowe cele. Jeśli
można wyjaśnić, że w jakimś wierszu poeta umieścił dane słowo w tym
właśnie miejscu, aby uzyskać taki to a taki efekt, na przykład pełny rym lub
aliterację, pewien obraz i tak dalej i dalej, wiersz ów jest wierszom
drugorzędnym. W wypadku wiersza doskonałego nie da się powiedzieć nic
poza tym, że słowo stoi tam, gdzie stoi, i że tak być musi bezapelacyjnie. I
to samo można zastosować do wszystkich istot, włącznie z sobą samym, do
wszystkich rzeczy, do wszystkich wydarzeń, wplatających się w bieg czasu.
Kiedy po długiej nieobecności widzimy znów ukochaną gorąco
ludzką istotę i rozmawiamy z nią, każde jej słowo ma dla nas
nieskończoną wartość, nie ze względu na jego znaczenie, ale dlatego
że w każdej sylabie odczuwamy obecność ukochanego człowieka. Jeśli
nam nawet przypadkiem dokucza w tej chwili tak mocny ból głowy, że
każdy dźwięk ból ten powiększa, głos, w którym zawiera się owa
obecność, zadając ból nie przestaje nam być niewypowiedzianie drogi
i cenny. Tak samo ten, kto kocha Boga, nie musi wyobrażać sobie
takich czy innych błogosławionych skutków, które mogą wyniknąć z
jakiegoś dokonywującego się wydarzenia. Każde wydarzenie jest
sylabą wypowiadaną głosem samej Miłośti.
Dlatego właśnie rządząca światem Opatrzność jest dla nas także źródłem
natchnienia, podobnie jak natchnienie rządzi materią dzieła sztuki. Obecna
w umyśie stolarza myśl o stole wytwarza tylko stół i nic poza tym. Ale
dzieło sztuki, będące produktem natchnienia artysty, jest źródłem
natchnienia i d>o tych, którzy je kontemplują. Przy jego pomocy obecna w
artyście miłość rodzi w innych duszach miłość podobną. I tak poprzez świat
widzialny działa Miłość nojwyższo. (IP 37—41; SN
Jedną tylko z rzeczy ziemskich można uznać zo cel, bo posiada ona
rodzaj transcendencji w stosunku do osoby ludzkiej: jest to zbiorowość. To,
co zbiorowe, jest przedmiotem wszystkich form bałwochwalstwa, to ono
nas przykuwa do ziemi. Skąpstwo: pieniądz jest zjawiskiem społecznym.
Nauka, sztuka — to samo. A miłość? Miłość w mniejszym czy większym
stopniu stanowi wyjątek i dlatego można dojść do Boga przez miłość, a nie
można przez skąpstwo czy ambicję.
A jednak i w tym, co społeczne, nio brak miłości (namiętne uczucia,
jakie budzi czasem książę, sławny człowiek, wszyscy, którzy cieszą się
prestiżem)... (PG 182; SN)
Miłosierdzie we wszystkich krajach może i powinno obejmować
wszystko, co warunkuje duchowy rozwój jednostek, a więc, z jednej strony
ład społeczny, który nawet jeśli jest zły, jest mniejszym złem niż chaos; z
drugiej zaś język, obrzędy, zwyczaje, wszystko, co składa się na piękno,
całą poezję spowijającą życie danego kraju.
Ale naród jako taki nie może być przedmiotem miłości nadprzyrodzonej.
Naród nie ma duszy. To wielkie zwierzę.
A przecież kraj rodzinny....
Ale to nie to samo, co społeczność: to środowisko ludzkie, którego nie
więcej jesteśmy świadomi, jak powietrza, którym sie oddycha. Kontakt z
naturą, z przeszłością, z tradycją.
Zakorzenienie to co innego, niż uleganie temu, co społeczne. (PG 188;
SN)
Miłość fizyczna i praca.
Praca — czuć w całym sobie istnienie świata.
Miłość — czuć w całym sobie istnienie drugiej istoty?
Ale pod warunkiem, że nie ma w tym żqdzy, ani nawet, ściślej mówiąc,
pożądania. Oczywiście, to dla niego niemożli- we, jak mi się zdaje. Nawet
u Jules Romains. (Aie Va!ery... porównanie z pływakiem.) Radość, nie
rozkosz.
Odbierać obecność ukochanej istoty całą zdolną do odczuwania
powierzchnię, tak jak pływak odbiera obecność morza. Żyć wewnątrz
świata, który jest nią. Przecież niemal przez przypadek (przypadek
opatrznościowy) to głębokie pragnienie, które tkwi korzeniami w
dzieciństwie (okres przebywania w łonie matki), zbiega się z instynktem
zwanym seksualnym, który — jeśli wykluczyć jakieś dziecinne
wyobrażenia — jest obcy miłości.
Dlatego właśnie czystość jest w miłości niezbędna. A niewierność jq
kala.
Z chwilą, gdy pojawia się potrzeba, pożądanie, choćby wzajemno,
następuje zbeszczeszczenie. (Cah. I)
Kiedy szaleństwo miłości ogarnie istotę ludzką przekształca ono
całkowicie porządek jej czynów i myśli. Pokrewne jest szaleństwu
Boga. Szaleństwo Boga wyraża się w nieprzymuszonej potrzebie
zgody i przyzwolenia ze strony człowieka. Ludzie zaś, szaleni z
miłości do bliźnich, cierpią na myśl, że wszędzie na świecie istoty
ludzkie służą za narzędzia cudzej woli bez własnej zgody. Nie mogą
znieść myśli, że odnosi się to czasami do ich własnej zgody, albo też
woli grupy społecznej, do której należą.
W każdym czynie i każdej myśli takich ludzi, dotyczących istot ludzkich,
przejawia się przekonanie, że każdy bez wyjątku człowiek jest
ukształtowany przez zdolność wolnego wyboru
dobra z miłości; a jesł ło zdolność niejako uwięziona w duszy i ciele. To nie
żadne doktryny, pojęcia, skłonności, ani intencje mogą tak przekształcić
mechanizm ludzkiej myśli. Tego może dokonać tylko szaleństwo.
Ludzie ogarnięci szaleństwem miłości czują potrzebę tego, aby zdolność
wolnego wyboru rozszerzyła się na cały świat, na wszystkie formy życia
ludzkiego, aby zaistniała we wszystkich żywych istotach.
Rzesza Istot nie mających możliwości udzielania zgody lub odmowy, nie
ma na ogół biorąc najmniejszej szansy, aby uzyskać tę możność bez
pewnego współdziałania ze strony rządzących. Ale oni do tego
współdziałania nie są skłonni; chyba że są szaleni. A im więcej szaleństwa
na dole, tym większa szansa, że — jak zaraźliwa choroba — pojawi się ono
i na górze.
Możliwości przemian zmierzających w kierunku sprawiedliwości istnieją w
takiej mierze, w jakiej wśród ludzi istnieje takie szaleństwo miłości. (EL 48
—51) „L'amor cho mueve II sole e /'a/fre Stelle." Sięgając jeszcze głębiej
niż do Arystotelesa, jest to myśl, którą zrodził antyk, niewątpliwie w
jakichś niepamiętnych czasach, a wyrażona w hymnie Kleanta: „Oto cnota
służebnika".
Myśl dzisiaj zapomniana (od czasów renesansu?, czy może od ery
industrializacji?), mówiąca o tym, że nowot materią nieożywioną Bóg
włada wyłączcie poprzez Miłość.
Jakżeby mógł władać inaczej niż poprzez Miłość, skoro jesł samym
Dobrem?
Gdyby władał w inny sposób, jakżeby wszechświat mógł
być piękny?
Jeżeli człowiek powinien naśladować Boga, to władza, jokę dziś człowiek
sprawuje nad małoriq, nie ma chyba tego charakteru, który by odpowiadał
powołaniu człowieka do naśladowania Boga.
„Każdy i we wszystkim chętnie okazuje posłuszeństwo Miłości." (EL 166)
Aby zaistniała zgoda na posłuszeństwo, potrzebny jest przede wszystkim
jakiś obiekt miłości, aby dla niego ludzie zgadzali się na posłuszeństwo.
A zatem obiekt miłości nie ze względu na nienawiść do jego
przeciwieństwa, ale sam w sobie, świadomie wybrane posłuszeństwo rodzi
się bowiem z miłości, nie z nienawiści.
Nienawiść może rzeczywiście leżeć u źródeł czegoś, co może być
doskonałą imitacją posłuszeństwa, ale przecież jest to posłuszeństwo
mierne, nietrwałe i szybko wygasające.
Obiekt miłości wybrany nie ze względu na prestiż, chwalę i świetność,
wpływy, podboje, jakieś przewidywane możliwości, ale som w sobie, w
swojej nagiej rzeczywistości; podobnie jak matka, której syn uzyskał
najlepszą lokatę w niezwykle trudnych egzaminach, kocha go przecież za
co innego.
W przeciwnym razie uczucie nie okaże się dość głębokie, aby stanowić
nieustanne źródło posłuszeństwa.
Trzeba, aby społeczność ludzka mogła kochać coś z calę naturalnością, z
potrzeby serca, z głębi własnej historii, tradycji, zrodzonych przed wiekami
pragnień, a nie ze względu na namowy, propagandę czy obce sugestie.
Trzeba miłości rodzącej się w sposób najbardziej naturalny, wyssanej z
mlekiem matki, która młodym każe w głębi serca raz no zawsze zawrzeć
jakiś pakt wierności, tak aby posłuszeństwo realizowane całym życiem było
tego paktu przedłużeniem.
Trzeba torm życia społecznego tak ptzemyślonych, aby nie
ustannie przypominały ludziom święty charakter te| wierności i zgodę na
niq podjętą świadomie, a także niełatwe obowiązki, które z niej wynikają;
powinny zaś przypominać o tym językiem symboli, najbardziej
zrozumiałym dla ludzi, najściślej zgodnym z ich obyczajami, tradycją I
przywiązaniami.
Dla każdego rodzaju działania, z walką włącznie, szaleństwo miłości daje
pewien impuls potężniejszy od dążenia do wielkości, chwały czy nawet
honoru: jest to współczucie.
Miłość każe dla współczucia porzucić wszystko i —- jak mówi św.
Paweł o Chrystusie — wyniszczyć się.
Nawet pośród najbordziej niesprawiedliwie zadawanych cierpień miłość
nakazuje dobrowolnie poddać się powszechnemu prawu, które każdą istotę
no tym świecie wydaje niesprawiedliwości. Taka zgoda powstrzymuje
duszę od zła; w duszy, którą zamieszka, posiada cudowną własność
przekształcania zła w dobro, niesprawiedliwości — w sprawiedliwość.
Cierpienie przyjęte z uszanowaniem, bez poczucia poniżenia i bez buntu,
staje się dzięki owej zgodzie czymś boskim.
Szaleństwo miłości skłania nas także, abyśmy we wszystkich bez
wyjątku środowiskach ludzkich, w każdym punkcie kuli ziemskiej, tak
samo dostrzegali każdą krucho, ziemską postać piękna i tak samo otaczali
ją uczuciem. Abyśmy z tą samą religijna czcią wszystkie je starali się
zachować; tam zaś, gdzie ich brak, najtroskliwiej próbowali ożywić
najsłabsze pozostałe ślady i pielęgnowali najsłabsze kiełki, zaledwie się
pojawiające.
Szaleństwo miłości potrafi głębiej przeniknąć serce niż oburzenie czy
odwaga, docierając do tych najgłębszych pokładów, skąd oburzenie i
odwaga czerpią swoją siłę, tam — gdzie mieszka serdeczne współczucie
dlo wroga.
Szaleństwo miłości nie szuka dla siebie wyrazu. Ało we wszystkich
myślach, we wszysłkich słowach i czynach, prze-
225
zicra niby światło jego ton, jakiś jego szczególny akcent. Uniemożliwia
zarazem takie myśli, słowa i czyny, których nie potrafi prześwietlić.
Jest to naprawdę szaleństwo. Naraża na takie niebezpieczeństwa, które nie
grożę nawet człowiekowi zaangażowanemu tez reszty w cokolwiek na tym
świecie, choćby to była jakaś wielka sprawa: sprawa Kościoła czy
Ojczyzny.
To, do czego szaleństwo miłości doprowadziło Chrystusa, nie jest istotnie
czymś zachęcającym.
Ale choć ład wszechświata jest ładem mądrości, muszą też istnieć
momenty, kiedy nawet z punktu widzenia ziemskiego rozumu rozumne jest
tylko szaleństwo miłości.
Te momenty zaś to właśnie takie czasy jak dzisiejsze — kiedy ludzkość z
braku miłości popadła w szaleństwo.
Czy istotnie szaleństwo miłości nie potrafiłoby dać dziś nieszczęsnym
rzeszom ludzkim o zgłodniałych ciałach i duszach pożywniejszego
pokarmu niż te natchnienia, które płyną ze źródeł mniej wzniosłych? (EL
54)
Tak Jak człowiek uczy się pisać, jak uczy się jakiegoś zawodu, tak samo
można dojść do tego, że wyczuwa się we wszystkim w pierwszym rzędzie
wyłącznie posłuszeństwo wszechświata wobec Boga. To jest prawdziwe
terminowanie, o jako takie wymaga wysiłku i pracy.
Dla tego, kto je przeszedł, nie ma większej różnicy między rzeczami i
zdarzeniami niż ta, którą umiejący czytać widzi w tym samym zdaniu
napisanym czerwonym lub niebieskim atramentem, wydrukowanym takimi
czy innymi czcionkami.
Ten, kto nie umie czytać, widzi tylko różnice. Dla tego, kto umie czytać,
wszystko jest równoznaczne, gdyż zdanie jest to samo. Dla tego, kto zdobył
tę wiedzę, rzeczy i zdarzenia za-
-
wsze i wszędzie sq wibracją tego samego boskiego Słowa o
nieskończonej słodyczy.
To nie znaczy jednak, że nie odczuwa on cierpienia. Cierpienie jest
barwą niektórych zdarzeń. W zdaniu napisanym czerwonym
atramentem, niezależnie od tego, czy ktoś umie czytać, czy nie widzi
się zawsze kolor czerwony. Tylko że ten kolor ma w jednym i drugim
przypadku inne znaczenie. (AD; Zak)
Posłowie
Kiedy przypominamy przemyślenia nieżyjącego pisarza, wybierając z
jego dorobku (o, co wydaje się być i dziś pożywnym pokarmem, ło
zazwyczaj dlatego, że widzimy w nich nie tylko świadectwo mówiące o
jego epoce oraz ich przydatność dla epoki naszej, ale dostrzegamy
nieprzemijającą aktualność owych refleksji, zatem jakąś ich ahistoryczność.
W wypadku myśli Simone Weil jest to taka właśnie aktualność
podwójna. Z jednej strony należy w nich dostrzec aktualność szczególnie
nam bliską, uznając ją za świadka naszego, XX wieku, jak to zrobił autor
obszernej i wyczerpującej przedmowy do pierwszej jej książk* po polsku
(Zakorzenienie, 1961, wybór i przedmowa A. Wielowieyski, przekład A.
Wielowieyski i in.), z drugiej — jest w jej pismach ta aktualność trwała,
niezależna od podglebia warunków historycznych, a sprawiająca, że
rozmyślania Marka Aureliusza czy Pascala odpowiadają na nasze własne,
najbardziej osobiste potrzeby.
Twórczość Simone Weil zamyka się mniej więcej w latach 1932—1943,
urwana w momencie jej śmierci w wieku 34 lat. Określenie „mniej więcej"
ma mówić o charakterze tego pisarstwa, które — za wyjątkiem artykułów
reagujących na bieżące problemy i zamieszczanych w czasopismach — nie
było przeznaczone do druku, a redagowane i wydawane dzięki staraniom
przyjaciół (m.in. Camusa) w znacznej mierze już po śmierci autorki. Było
więc wolne od troski o walory formalno (poza tą troską najpierwszą, aby
słowo oddawało myśl), a czasem — wręcz niewykończone, urywające w
pół zdania, otwierające ciąg myślowy, który już nie znalazł zapisu.
„Radami dia podróżnych" nazwał to pisarstwo pierwszy z tych przyjaciół-
inspiratorów, katolicki pisarz Gustave Thibon.
Czy jednak nie sobie somej przede wszystkim doje redy i wybiera etapy
drogi autorko Swiodomości nadprzyrodzonej!
Jej życie byio drogq królkq, ate dość niezwykłą. Urodzone w Paryżu w
1909 roku, w zamożnej lekarskiej rodzinie, żydowskiej ale zasymilowanej i
wrośniętej w kulturalne życie Fren cji, podejmuje po maturze filozoficzne
studia na Sorbonie. On tqd rozpoczyna się jej żywe i pogłębiające się z
lalami obce> wanie z tradycją filozofii światowej. Czerpie inspiracje do
własnych przemyśleń (ale później również tłumaczy je i komentuje) z dzieł
filozofów greckich i chrześcijańskich, Platona, stoików i Pitagorejczyków,
mistyków — zwłaszcza św. Jena od Krzyża — oraz Starego Testamentu.
Żywiołowa, czasem wręcz niesprawiedliwa w swoich reakcjach i ocenach,
przejawiało ostry krytyczny stosunek do niemal całej filozofii i kultury
Rzymu, fascynowała ją zaś starożytna myśl hinduska.
Podjętą po studiach pracę nauczycielską w liceum łączy z działalnością
społeczno-polityczną. Współpracuje ze związkami zawodowymi, prowadzi
rokowania i manifestacje robotnicze, bierze udział w wielkich strajkach
1936 roku, pisze artykuły, wygłasza odczyty.
Możliwie bliskie poznanie prawdy wydaje się jej nie tylko pierwszym
wymaganiem filozofii, ale i podstawowym warun. kiem działania. Wiedzieć
więcej o ludziach uciskanych I Ich potrzebach można tylko będąc naprawdę
razem z nimi, prze. żywając samemu ten ucisk, klóremu są poddawani. Tak
rodzi się decyzja o przerwaniu pracy pedagogicznej.
Dwudziestopięcioletnia dziewczyna zostaje robotnicą w przemyśle
metalurgicznym, poznaje zawód frezera w zakładach Renault, staronia o
pracę, życia z zasiłków dla bezrobotnych.
Ten sam imperatyw bycia razem z ciemiężonymi każe jej wziąć udział z
bronią w ręku w Międzynarodowych Brygodach walczących w Hiszpanii.
Ze względu na zdrowia, słabo i już nadszarpnięte doświadczeniami
fabrycznymi, zostaje skierowana do kuchci, a po krótkim, lecz polnym
przejmujących wrażeń okresie, ciężko popa zona, musi wrócić do Francji.
Wraca
zarozem do studiów filozoficznych. Z przemyśleń i doświadczeń powstają
szkice, zapiski, rozprawy i artykuły.
Nie przerywa tych prac i dalszych studiów również po wybuchu wojny,
w ciągu dwuletniego pobytu na południu Francji, gdzie pracuje fizycznie w
fermach rolnych. Paryż opuściła pod naciskiem przyjaciół, lękających się o
jej bezpieczeństwo wobec wyraźnie semickich rysów twarzy Simone. Z
tych samych powodów, bardzo niechętnie, bo rwała się do walki czynnej,
wyjechała następnie do Ameryki, a stamtąd do Anglii. W Londynie, gdzie
współpracuje z kierownictwem Ruchu Oporu, zdaje się być bliższa
walczącym. Sercem i myślą jest po drugiej stronie Kanału. Mimo
pogarszającego się zdrowia pracą pisarską, zaangażowanym wysiłkiem
intelektualnym współdziała z walczącymi. Umiera w Londynie, nie
doczekawszy się końca wojny.
Życie Simone Weil spalało się intensywnym płomieniem, w
dramatycznym rozdarciu, w napięciu uczuć i myśli, w bogactwie
nieuproszczonego widzenia. Dwa nurty, ale jedna płaszczyzna:
doświadczenia działaczki nadawały szczególną barwę i realny wymiar
refleksjom myślicielki, rygory myślenia i nieustępliwe szukanie prawdy
odbierało wszelką pragma- tyczność poczynaniom aktywistki. I to, co
pisała, także nie jest ani przewodnikiem życia duchowego, ani poradnikiem
działacza, ale zapisem doli człowieczej, przeżywanej świadomie w jej
trudnej pełni.
Problemy filozoficzne i te, któro są związane z konkretnym działaniem,
w równym stopniu wymagają uwagi. I właśnie uwaga — to kluczowe dla
Simone Weil pojęcie — zakładająca wytrwałość wysiłku, stanowiąca
aktywną formę pokory, usunięcia swojego „ja", subiektywnych skłonności i
ambicji, urasta do roli decydującej w stosunkach człowieka ze światem.
Co sprawia, że napięcie pomiędzy biegunami i ostre widzenie
przeciwieństw nie powoduje negacji I zniechęcenia, a przeciwnie —
aktywizuje? Symbolicznej wymowy nabiera tytuł nadany pośmiertnie, ale
zgodnie z postawami autorki zbiorowi szkiców i myśli: Siła ciężenia i
laska. Przeciwieństwa w jej myśli nie wykluczają się bowiem, ale
uzupełniają.
Życiorys mówił o splataniu się aktywności społecznej z pracę
intelektualną i medytacją religijną. Także w całej jej twórczości uznaniu
ogromnej roli pracy myślowej w życiu jednostek i społeczności towarzyszy
dziecięco ufne zawierzenie rzeczywistości, której każdy element jest
„słowem Boga".
I tak jest we wszystkich dziedzinach.
Z jednej strony dociekliwe zainteresowanie życiem społecznym z jego
najbardziej konkretnymi realiami: problemami organizacji pracy,
centralizacji władzy, mechanizmami partii politycznych, strukturami
ucisku. 2 drugiej — spotkanie indywidualnej duszy z egzystencjalnymi
problemami: samotnością, cierpieniem i śmiercią. A także spotkanie duszy
z Bogiem
Nie szukająca efektów literackich myślicielka, mówiąc o rzeczach
niepojętych i niepodatnych słowom, ucieka się do śmiałej, czasem
paradoksalnej metafory. Pojawia się więc obraz Boga czekającego na duszę
ludzką z wytrwałością i pokorą żebraka. Kiedy Indziej człowiek jest
przeszkodą w spotkaniu Boga ze światem — jest jak intruz, obecny a
niedyskretny świadek spotkania zakochanej pary.
Jakby zgodnie z inną, powracającą w pismach Simone Weil metaforą,
każde pojęcie, na którym skupia się jej uwaga, ukazuje podwójne oblicze,
tak jak w świecie widzialnym każdemu przedmiotowi towarzyszy jego cień.
I tak społeczność jest zarazem platońskim Wielkim Zwierzęciem, bestią
niezdolną do myślenia, kierującą się zasadą siły, zagrażającą człowiekowi.
Zarazem jednak może i powinna być terenem spełniania się jednostki,
elementem tego naturalnego środowiska, w którym szuka ona
zakorzenienia.
Praca jest historycznie potwierdzoną okazją do przemocy i ucisku.
Zarazem — przemieniająca człowieka i świat — jest źródłem wyzwolenia,
gwarancją jego godności. Medytacje nad pracą, w tym nad walorem pracy
fizycznej, przekraczają diagnozę ukazującą „pracę chorą" jako jedną z
przyczyn kryzysu
kutłury europejskiej; zmierzają też ku propozycjom terapii Dziś szczególnie
zasługują r.a przemyślenie.
Z kolei osoba ludzka jest dla Simone Weil wartością niepodważalną. A
przecież, wprowadzając w szkicu Osoba ludzka i to, co święte pojęcie tego,
co bezosobowe, każe wyjść poza nie do końca przemyślany personalizm.
Znamienny jest też jej stosunek do historii. Zwalczając zdecydowanie
mit postępu, postuluje zwracanie się nie ku przyszłości, a ku przeszłości po
ło, aby świadomie wybierać z jej skarbca to, co cenne. Jednocześnie
buntuje się przeciwko historii, przemocy jej rzekomo niezachwianych praw,
a ludzka wolność widzi właśnie w zmaganiu się z nimi.
Także sam tok myślenia odbija jej trudne widzenie spraw: refleksja rodzi
pewne przekonanie, poczem niejednokrotnie pojawia się znamienne jakby
zawieszenie głosu: „A przecież..." To, co było zdobytym etapem, dojściem,
okazuje się po chwili punktem wyjścia, początkiem nowej drogi. Mnożą się
pytania, Pytania, choćby nieobecne dosłownie, tworzą także jakby szkielet
konstrukcyjny społecznych rozważań Simone Weil i łączą je z
zagadnieniami przekraczającymi tę sferę. Jakie są potrzeby jednostki
ludzkiej: potrzeby duszy i potrzeby ciała? O ile odpowiedziałyby na te
potrzeby dotychczasowe losy zbiorowości ludzkich? Co przyniosły tu
zmiany określane jako postęp w dziejach ludzkości? I skoro na to ostatnie
pytanie pada odpowiedź niezadowalająca, myśl Simone Weil zwraca się
znów, z właściwą jej wolą walki, od diagnozy do terapii.
Postuluje zmiany w organizacji pracy, dekoncentrację produkcji,
decentralizację władzy, przebudowę podstaw wychowania i nauczania.
Te zmiany umożliwią jednostce przebudowę wewnętrzną, duchowe
rośnięcie. Droga wygląda tak włośnie: od określenia również
duchowych potrzeb człowieka, przez konkret struktur społecznych do
pełni możliwości duchowego rozwoju.
Wiele z podstawowych tez i szczegółowych propozycji filo- zotki
można nazwać utopią. Owszem, jest to utopia, można by
odpowiedzieć. Ale co jest utopią, a co leży w granicach nie-
I przewidywalnych możliwości człowieka? Czy nie utopio jest każde
wytyczanie kierunku, ukazywanie drogi i podążanie nio w nieświadomości
punktu dojścia?
Towarzysząc w niełatwej drodze tej myśli, szarpanej prze-
I
" ciwieństwami, niewolnej od przejaskrawień i niesprawiedliwie
stronniczych ocen historycznych, możemy zadawać sobie pytanie: czy
zgadzać się z nią we wszystkim, czy przyjmować wszystkie jej osądy? Nie
to jest istotne. Ważniejsze jest — na tle myśli Simone Weil rozpoczynać
własną pracę myślową. Ważne jest, jak pisał T. S. Eliot, „spotkanie z wielką
duszą".
Ta myśl, naznaczona dramatycznym rozdarciem człowieka między si/ą
ciążenia i łaską, rozwijająca się pod znakiem cierpienia i krzyża, w nigdy
nie zakończonym wędrowaniu do uczestnictwa w Kościele, dochodzi do
pełni afirmacji — przekonania, że „rzeczywistość jest miłością".
Wyboru Myśli Simone Weil dokonano wykorzystując w znacznej mierze
teksty już tłumaczone, Wybór pism, 1965, w przekładzie Cz. Miłosza,
Świadomość nadprzyrodzona, 1965, w przekładzie Al. Olędzkiej-
Frybesowej oraz teksty drukowane w miesięcznikach „Znak", „W drodze",
„Więź". Tam, gdzie to było możliwe, podano oznaczenia stron oryginałów.
Poza medytacjami, których najwięcej zawierają Cahiers, t. I, 1951, t. II,
1953, t. III, 1956 (Dzienniki), oraz tomy noszące tytuły La Pesanteur et la
Grace, 1943 (Siło ciężenia i laska), La Connaissance surnaturelle, 1950
(Świadomość nadprzyrodzona),
I
Attente de Dieu, 1950 (Czekanie Boga), oraz Intuilions pre- chretiennes,
1951 (Przeczucia chrześcijaństwa), włączono refleksje ogólniejsze,
pochodzące niekiedy z artykułów o wymowie konkretnej aktualności bądź
rozpraw, a także wyznania osobiste i rozważania dotyczące problematyki
społecznej.
Zostały one wybrane głównie z nie tłumaczonych u nas dotąd zbiorów:
Oppression et liberie (Ucisk i wolność), 1955, Ecrits de Londres (Pisma
londyńskie), 1957, Ecrits historięues et po- litiques (Pisma historyczne i
polityczne), 1960.
Ta właśnie problematyka składa się na I część wyboru Myśli a obejmuje
takie rozdziały jak: Świat wartości a życie społeczne, Myśl w życiu
społecznym, Wolność, Ucisk i przemoc, Pieca i Praca iizyczna, Postęp i
przeszłość, Władza słów, Przygotowywać przyszłość i in.
Część II zawiera filozoficzno-religijne rozważania zgrupowane m.in. w
rozdziały: Sprawiedliwość, Potrzeby duszy ludzkiej Uwaga i pokora,
Konieczność, Cierpienie, nieszczęście, krzyż, Czekanie Boga, Rzeczywistość
jest miłościg.
Aleksandra Olędzka-Frybesowo