Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 11

Zapomniane Pionki i fabryka prochu

Tak jak istotą powstania Gdyni były port i morze, tak sensem istnienia Pionek
zawsze była fabryka prochu.

Aktualizacja: 19.04.2018 18:27 Publikacja: 19.04.2018 16:55

Osiedle robotnicze przy Państwowej Wytwórni Prochu w Pionkach


Foto: nac

Piotr Bożejewicz

Aby wyjaśnić powody powstania Pionek, trzeba zacząć od


kwietnia 1922 r., gdy rząd II Rzeczypospolitej powołał CZWW,
czyli Centralny Zarząd Wytwórni Wojskowych. Wbrew mylącej
nazwie nie był to kolejny urząd, ale państwowe konsorcjum
przemysłowe, którego celem była produkcja uzbrojenia.
Początkowy stan posiadania firmy dobrze odzwierciedla stan
gospodarki. Nie licząc wytwórni kuchni polowych, warsztatów
taborów konnych i rymarni, nasz koncern zbrojeniowy
dysponował tylko warszawską fabryką karabinów, produkującą
mausery według przechwyconej w Gdańsku niemieckiej
dokumentacji.

Jeżeli idzie o zaopatrzenie w proch i materiały wybuchowe, od


1921 r. ich znaczącym źródłem była podbydgoska przetwórnia w
Łęgnowie, odzyskująca ładunki ze starej amunicji. Prawie całą
resztę trzeba było importować, przeważnie z Francji, która na
zakupy pożyczała Polsce pieniądze.

Okres względnej stabilności sytuacji międzynarodowej,


zawdzięczany powojennemu chaosowi w Niemczech i odparciu
bolszewików, dał Polsce chwilę oddechu, ale nie rokował, że
potrwa wiecznie. Aby pokój spożytkować efektywnie, ciężar
zdobycia niezależności zbrojeniowej wzięło na swoje barki
państwo, tworząc CZWW. Niemile widziany przez liberałów
etatyzm wymusiły okoliczności. Z pracujących dla wojska
półtorej setki fabryczek i manufaktur żadna nie miała dość
kapitału, żeby rozwinąć produkcję na masową skalę, nie mówiąc
o zdolności do inwestowania w nowe technologie i badania.
Własne patenty były niezbędne do zdobycia prawdziwej
niezależności, ponieważ Francji, głównemu partnerowi
zbrojeniowemu, zależało na utrzymaniu Polski w roli rynku
zbytu.

Zresztą sektor prywatny sam dostarczał powodów do


nieufności. Mimo udzielania rządowych kredytów i skupowania
towarów po zawyżonej cenie Główny Urząd Zaopatrzenia Armii
stale miał trudności z dostawcami. Bolesną nauczką była
długoterminowa umowa z belgijskimi spółkami, które wziąwszy
zaliczki, zaczęły dostarczać zamówiony proch dopiero po latach
zwłoki, a i to w ilościach 15 razy mniejszych niż ustalone. Także
zgierska firma Boruta spóźniła się dwa lata z wyprodukowaniem
zakontraktowanego trotylu, a nie mniej barwne przygody miał
GUZA ze spółką Nitrat.

Z powodu podobnych przejść priorytetem CZWW było


stworzenie fabryki, której produkcja zaspokoi całe
zapotrzebowanie kraju na proch i materiały wybuchowe. W
istocie przygotowania do budowy ruszyły już w 1921 r., gdy
korzystając z rozbrajania Austrii, sprowadzono spod Wiednia
kilkaset wagonów przydatnych maszyn i instalacji. Wtedy
jednak ambicje przegrały z dojmującym brakiem pieniędzy w
budżecie. Dopiero od 1923 r. na inwestycję można było
spożytkować część francuskiego kredytu.

REKLAMA
Już półtorej dekady przed budową Centralnego Okręgu
Przemysłowego fabrykę usadowiono w wymyślonej przez
wojskowych „strefie bezpieczeństwa”, czyli środkowo-
południowej Polsce. Teoretycznie miało to uchronić inwestycję
przed trafieniem w zasięg działań frontowych. Wprawdzie z
powodu lotnictwa założenie straciło racjonalność, ale
przysłużyło się industrializacji zapóźnionych gospodarczo
regionów.

Zagożdżon koło Wygwizdowa


Plan ulokowania wytwórni prochu w Kozienicach spalił na
panewce przez brak porozumienia z miejscowymi władzami,
które wystraszyły się niebezpiecznej produkcji, a trochę
przelicytowały w stawianiu warunków. W końcu palec planistów
spoczął na południowym skraju Puszczy Kozienickiej, gdzieś
pomiędzy Wygwizdowem a Pionkami, czyli w Zagożdżonie.
Lokalizacja miała tę zaletę, że oprócz dyskrecji oferowała
połączenie kolejowe z Radomiem. Budowę zaczęto od
ogrodzenia całych kilometrów kwadratowych lasu drutem
kolczastym rozpiętym na żelbetowych słupach. Ten element
architektury, rozbudowany potem do karykaturalnych
rozmiarów w czasach stalinowskich, na 70 lat stał się częścią
miejscowego kolorytu i w dużej części określał ducha miejsca.

Otwarcie Wytwórni Prochu i Materiałów Kruszących w


Zagożdżonie trzy lata później okrzyknięto wielkim sukcesem II
Rzeczypospolitej, jednak Najwyższa Izba Kontroli znalazła w tej
beczce miodu sporo dziegciu. Z raportu wynika, że przy
inwestycji, której koszt w 1928 r. przekroczył 16 mln złotych,
dopuszczono się co najmniej niegospodarności, choć nawet
opozycyjna prasa w oskarżeniach wobec dyrektora budowy inż.
Karola Kiliańskiego nie posunęła się poza aluzje. Niemniej
ujawniono, że projekty wielu budynków sporządzono już po
wylaniu fundamentów i postawieniu ścian. W praktyce
wymuszało to nieracjonalną organizację linii produkcyjnych,
ponieważ rozmieszczenie maszyn trzeba było dopasować do
istniejących budowli. Brakowało też wielu kosztorysów, a na
zbrojenia jednego z budynków wydano prawie 100 tys. zł więcej
niż potrzeba. Czyniono też zarzuty z postawienia w fabryce
nadmiernej liczby kotłowni, lecz wtedy fabryki zbrojeniowe z
zasady budowano na wyrost, aby w czasie wojny mogły
zwiększyć produkcję. W końcu po kilku sążnistych artykułach
skandal rozpłynął się bez echa.

Pierwszym i jedynym przedwojennym dyrektorem wytwórni w


1927 r. został inż. Jan Prot. Choć miał tylko 36 lat, życiorysem z
czasów, gdy jeszcze nosił rodowe nazwisko Berlinerblau,
obdzieliłby kilka osób. Jako czternastolatek strajkował w
sprawie nauczania po polsku, potem pracował w fabryce Ursus,
spiskował w Organizacji Bojowej PPS i przez rok służył
ochotniczo w rosyjskiej armii, gdzie w szkole podoficerskiej
uczył się dowodzić karabinami maszynowymi. Zdążył przy tym
studiować w Austrii, Lwowie i Monachium, a podczas wojny
wykorzystał wojskowe doświadczenie w Związkach Strzeleckich
i Legionach, na chwilę zostając nawet adiutantem Piłsudskiego.
Już po wojnie ochrzcił się i uzyskał zgodę marszałka na
przyjęcie nazwiska Prot, którego używał jako pseudonimu w
Legionach. Gdy ostatecznie opuszczał wojsko w stopniu majora,
w kolekcji odznaczeń miał Krzyż Virtuti Militari i dwa Krzyże
Walecznych.

NOWY ROK, UNIKALNA OFERTA!

4 zł za tydzień
dostępu do rp.pl

Subskrybuj

Wytwórnia nowoczesności
Jednak Prot stanowiska nie zawdzięczał zasługom wojennym,
ale wiedzy chemicznej. Po zdobyciu dyplomu inżyniera na
Politechnice Lwowskiej był asystentem u prof. Ignacego
Mościckiego na studiach doktoranckich. Razem z przyszłym
prezydentem dokonali niemożliwego, w trzy tygodnie
uruchamiając Zakłady Azotowe w Chorzowie, które po
zniszczeniu instalacji przez Niemców zdawały się bezpowrotnie
stracone. Prot kierował też produkcją w fabryce materiałów
wybuchowych w Krywałdzie, kończąc przy tym pracę doktorską
z chemii.

Naukowy szlif Jana Prota miał niewątpliwy wpływ na standardy


technologiczne i rozwój nowych produktów w wytwórni.
Fabryka miała własne Centralne Laboratorium Badawcze,
uważane za jedne z najlepiej wyposażonych w Polsce,
rozszerzone o przyzakładowy poligon do prowadzenia prób
balistycznych. To zapewne skłoniło ppłk. Tadeusza Felsztyna,
by właśnie Pionkom zlecić stworzenie amunicji do słynnego
karabinu przeciwpancernego wz. 35 Ur i tam też prowadzić
testy nowej broni. Samodzielne opracowanie naboju dla Ura
było jednym z największych osiągnięć w historii wytwórni.

REKLAMA

Inne znaczące innowacje bywały wymuszane okolicznościami.


Tak było z wynalezieniem zamiennika dla trotylu, który był
podstawowym materiałem saperskim. Gdy jednak
zapotrzebowanie na trotyl wzrosło kilkukrotnie, wyszło na jaw,
że do jego produkcji brakuje komponentów. Pionkowski
inżynier Stanisław Dunin-Markiewicz wymyślił więc dunit, czyli
coś pośredniego między dynamitem a trotylem. Niestety,
materiał wszedł do produkcji dopiero rok przed wojną.

Nie mniej ważna niż laboratoria była kadra, którą tworzono


wręcz z niczego, bo doświadczonych specjalistów prawie nie
było. Dlatego dyrektor Prot oparł się na rzeszy
współpracowników, których wynalazł wśród pracowników lub
absolwentów Politechniki Lwowskiej, co z lekkim przekąsem
nazwano „lwowskim desantem”. Wytwórnia wysyłała też
młodszych inżynierów na praktyki w zagranicznych
przedsiębiorstwach, gdzie zdobywali doświadczenie u
najlepszych.

Jednak w kwestiach technologii Zagożdżon nie zdał się tylko na


własne siły. Naprawdę zaawansowane prace badawcze fabryka
zlecała polskim uczelniom, sowicie za nie płacąc z własnych
funduszy, więc współpracowano z wytwórnią chętnie i dla
wspólnej korzyści. Dzięki takiemu finansowaniu na Politechnice
Warszawskiej istniała cała katedra badająca tylko materiały
wybuchowe. Także stworzony we Lwowie, a potem przeniesiony
do Warszawy Instytut Chemii Przemysłowej, którego
pierwszym dyrektorem był Ignacy Mościcki, pracował prawie
wyłącznie dla przemysłu wojskowego. Część tortu zleconych
badań trafiała też do mniejszych ośrodków, takich jak
Uniwersytet Poznański czy Szkoła Techniczna w Radomiu.
Wysiłek był kosztowny, ale gdy wytwórnia obrosła w patenty,
mogła oprzeć produkcję na własnych technologiach i
zrezygnować z licencji, zaś korzyści dla nauki trudno było
przecenić.

Megafabryka
Inwestycje nie skończyły się na otwarciu produkcji i do
wybuchu wojny na rozwój fabryki wydano jeszcze 44 mln zł. W
rezultacie powstała bodaj największa taka wytwórnia w
Europie, która w pełni zaspokajała krajowe potrzeby.
Produkowano tam niemal wszystko, co wybucha i płonie – od
alkoholu, prochów rewolwerowych i myśliwskich po ładunki
miotające dla artylerii, bawełnę strzelniczą i nitrocelulozę oraz
środki kruszące dla saperów i górnictwa, a więc nitroglicerynę,
trotyl i dynamit. Fabryka wyrabiała też termity do bomb
zapalających, a nawet celuloid. Ciszej mówi się, że w
asortymencie był też gaz musztardowy, choć oficjalnie
wyrabiany tylko do szkoleń chemicznych wojska. Z czasem
zakład uniezależniał się także od dostawców, szczególnie
zagranicznych. Pionki obrosły wianuszkiem siedmiu zakładów
filialnych, z których część same wybudowały. Wśród nich była
wytwórnia w Jaśle i fabryka celulozy w Niedomicach, a kryzys
pozwolił przejąć po bankructwie fabrykę kwasu siarkowego w
Kielcach.

Wyroby wytwórni były dobre i stosunkowo tanie, stąd szybko


znalazły odbiorców za granicą, głównie w Rumunii i Jugosławii,
choć kupowano je także na zachodzie Europy. Zapewne przez to
w 1932 r. firmę przemianowano na Państwową Wytwórnię
Prochu Pionki, aby nie torturować cudzoziemców piekielnym
Zagożdżonem. Eksportowe szaleństwo nie dotknęło jednak
Pionek w takim stopniu jak inne firmy zbrojeniowe po ich
komercjalizacji i likwidacji CZWW. Wobec malejących
zamówień z wojska przedsiębiorstwa zmuszone do zarabiania
bez rządowych subwencji zaczęły nawet 70 proc. produkcji
przeznaczać na zagraniczne rynki, podczas gdy w Pionkach
eksport nigdy nie przekraczał 25 proc. wartości sprzedaży.
Niemniej wytwórnia zdobyła w Europie wystarczającą renomę,
by wygrać międzynarodowy przetarg na budowę podobnej
fabryki w Jugosławii.
Firmie nie udało się jednak uniknąć także spektakularnych
wpadek. Największą katastrofą była budowa fabryki celulozy,
którą chciano zastąpić bawełnę. Gdy zakład w Niedomicach,
kosztujący państwo – bagatela – 11 mln zł, był gotowy do
produkcji, okazało się, że Pionki kupiły już ogromne ilości
amerykańskiej bawełny, więc z produkcją celulozy nie było co
począć. Poza tym proch do będącej w fazie testów armaty 155
mm wyszedł tak miernie, że trzeba go było sprowadzić z Francji,
a ładunków do czeskich moździerzy 220 mm i jeszcze większych
haubic zamówionych w Szwecji nie udało się opracować aż do
wybuchu wojny. Nie popisał się też pilnujący bezpieczeństwa
firmy kontrwywiad wojskowej „Dwójki”, bo Abwehra
infiltrowała fabrykę w Pionkach przynajmniej od 1937 r., mając
dostęp do najtajniejszych dokumentów.

REKLAMA

Wytwórnia już w trakcie budowy potrzebowała tysięcy


pracowników, więc równolegle z fabryką rosło osiedle.
Ponieważ nie było tu wiele więcej niż tory kolejowe, Zagożdżon
dał planistom szansę stworzenia osady od podstaw, co przyszło
tym łatwiej, że inwestorem także była fabryka. Dlatego przyszłe
Pionki miały od razu miejski charakter, w czym mieści się
więcej niż tylko układ urbanistyczny. Infrastruktura wytwórni
wyposażyła wszak Zagożdżon w prąd z zakładowej elektrowni,
bieżącą wodę w kranach i kanalizację z oczyszczalnią ścieków,
które to wynalazki nie były jeszcze powszechne, zwłaszcza w
domach robotników na głębokiej prowincji.

Aby industrialność osiedla nie była nachalna, las pod budowę


wycięto oszczędnie, tylko w miejscach przeznaczonych na
budynki. Nadto władze wytwórni obsesyjnie obsadzały ulice
ogromną ilością drzew ozdobnych, hodowanych we własnej
szkółce lub sprowadzanych z zagranicy. Nic dziwnego, że
przedwojenne Pionki opisywano jako miasto park lub ogród,
zatopione w zieleni, z całymi kwartałami drzew rosnących
między zabudową.

Duży wpływ na charakter miejsca wywarł główny architekt


osady inż. Eugeniusz Czyż. Jego brak serca do modernizmu
sprawił, że nawet wielorodzinne bloki miały klasycystyczny
sznyt, a budynki publiczne Pionek były trochę barokowe,
swojskie i dworkowe. Raz tylko złamał schemat, budując
nowoczesne w formie Kasyno Urzędnicze.

Między główną bramą zakładów a dzielnicą apartamentów


kadry technicznej i pałacyków dyrekcji rozrastały się osiedla
robotników. Wszakże ich jednoizbowe, wolno stojące domki
okazały się atrakcyjne także dla urzędników, kuszonych
letniskowym klimatem stylowych ganków i przydomowych
ogródków, w których wolno było hodować drób i króliki. W
takim otoczeniu łatwo było zapomnieć, że sercem Zagożdżonu
jest ukryta w lesie wielka fabryka.

Mieszkańcy wspominają przedwojenne Pionki jako wyjątkową


enklawę wśród powszechnej biedy i gospodarczego zapóźnienia.
Zachwycały parki i rabaty kwiatowe, staw zamieniony w
kąpielisko z przystanią wodną, korty tenisowe i kryty basen
kąpielowy, a nawet kino, w którym odbywały się dwa seanse
dziennie. Wszystko to łącznie z domkami robotników
utrzymywane było przez wytwórnię. Poza tym działały tu szkoła
powszechna i przyzakładowa szkoła zawodowa, a nawet
koedukacyjne gimnazjum, rzadkie w małych miejscowościach.

REKLAMA

Spirytus, kościół i piłka


Do dziś nie przestaje zadziwiać przedwojenna aktywność
publiczna w takich społecznościach jak Pionki, gdzie przeważali
robotnicy. A jednak dobrowolnie zrzeszali się w co najmniej 36
różnych organizacjach społecznych, choć trudno ad hoc
wymyślić aż tyle celów statutowych. Niektóre wspólnoty, jak
spółdzielnia spożywców, miały cele ekonomiczne, choć nie brak
innych zbiorowych przedsięwzięć. Najkosztowniejszym była
budowa kościoła św. Barbary – kaplica w dawnym budynku
przemysłowym nie mieściła już wiernych, a do świątyni trzeba
było iść polnym duktem aż 7 km. Na przewodniczącego
społecznego komitetu wybrano Jana Prota, a wkrótce dzięki
samoopodatkowaniu pracownicy zebrali imponującą kwotę 216
tys. zł. Na koniec budowy dyrektorzy ufundowali dla kościoła
dzwony, z których każdy dostał imię donatora.

Jakiś czas lokalne sukcesy odnosił też klub piłkarski Proch


Pionki, który stał się czarnym koniem rozgrywek. Po
rozgromieniu 4:1 RKS Radom o mało nie został mistrzem
swojej klasy, lecz ostatecznie przegrał z żydowską drużyną Bar-
Kochba i wypadł z rozgrywek. Niemniej Zagożdżon zyskał
boisko piłkarskie z prawdziwego zdarzenia, które istnieje do
dziś w tym samym miejscu, tuż obok kościoła.

Gdy Zagożdżon stał się Pionkami, miejscowość wydzielono jako


samodzielną gminę, dysponującą municypalnym budżetem,
choć jeszcze bez praw miejskich. Z czasem ściągnęło tu prawie 9
tys. osób, z czego połowę zatrudniała wytwórnia. Fabryka była
największym pracodawcą w okolicy, a dobre zarobki i jakość
życia przyciągały nawet cudzoziemców. Jednak pracownikiem
fabryki nie zostawało się z dnia na dzień. Zanim chętnych
dopuszczono do produkcji, musieli przejść trwający dwa lata
staż, sprawdzający charakter i predyspozycje kandydatów.
Chodziło głównie o bezpieczeństwo, a w nim ważną rolę
odgrywał pewien odczynnik chemiczny. Otóż przez rurociągi
wytwórni przepływało milion litrów stężonego alkoholu
etylowego i łatwo zgadnąć, jakie to rodziło pokusy i czym groziło
w fabryce prochu. Jednak z piciem i wynoszeniem spirytusu nie
poradził sobie nawet nadzór Gestapo i UB. Przed wojną
pijących upokarzano i karano finansowo, a w wypadku
recydywy zwalniano. W czasie okupacji Niemcy dali robotnikom
dodatkowe przydziały wódki, a po wojnie kolektyw partyjny
urządzał antyalkoholowe odczyty – zawsze z tym samym
skutkiem. Mimo to Pionki musiały być spokojnym miejscem,
skoro posterunek policji powstał dopiero w 1933 r.

Co do warunków pracy, to przedwojenny PPS grzmiał na


dyrekcję, że tracących zdrowie robotników przesuwa do gorzej
płatnych zajęć, choć wtedy normą było wyrzucanie chorych za
bramę. Z drugiej strony dzisiejsza lewica nie może nachwalić się
Pionek za organizację „lotnych” żłobków, który to pomysł
przyjął się potem w całej Polsce. Brak dokładnych danych o
wypadkach, ale musiały być częste, bo tego argumentu używano
najmocniej w prośbach o ustanowienie w Pionkach posługi
duszpasterskiej. Wiadomo tylko o kilku eksplozjach na
początku funkcjonowania fabryki i kilkunastu poszkodowanych
osobach. Największa tragedia wydarzyła się w 1937 r., gdy od
wybuchu pyłu zginęło jednocześnie 18 robotnic.

Długi zmierzch giganta


Czas świetności Pionek zakończyły niemieckie bomby zrzucone
na fabrykę 2 września 1939 r., a podczas nalotu ucierpiał także
kościół. Załogę ewakuowano na wschód, lecz Jan Prot wrócił do
okupowanej Warszawy. Był jednak zbyt cenny, by trafić w ręce
Gestapo, które już go intensywnie szukało. Stąd wywiad
przemycił go do Francji, gdzie krótko pracował w Laboratorium
Chemii Jądrowej Frederica Juliot-Curie, potem w Anglii
nadzorował produkcję amunicji, aby po wojnie obronić doktorat
z filozofii i wykładać nauki ścisłe w Kolegium św. Michała.

REKLAMA

Pionki pod zarządem Dowództwa Wojsk Lądowych i SS


wznowiły produkcję, lecz Polaków pracowało tam już najwyżej
półtora tysiąca. Większość załogi stanowili Żydzi z
przyfabrycznego obozu pracy, z których co najmniej jedna
trzecia zginęła. Niemniej w 1944 r. wielu uniknęło ewakuacji do
Auschwitz, chroniąc się w puszczy, gdzie szczęśliwie dotrwali
końca wojny. Mniej szczęścia mieli żołnierze AK, którzy w lutym
dokonali nieudanego ataku na wartownię przy bramie głównej
Pulverfabrik Pionki. W walce zginął jeden żołnierz, a dziesięciu
dalszych po śledztwie i torturach zostało rozstrzelanych.
Wycofujący się Niemcy wywieźli też część maszyn, które po
wojnie zdołano odzyskać.

Wkroczenie Sowietów sprawiło, że w dawnym hotelu dla


kawalerów „Lampart” UB zamieniło się miejscami z Gestapo, a
Pionki zostały zdegradowanie do nazwy „Zakłady Chemiczne nr
8”. Tym razem już mało kto chciał tu pracować ze względu na
niebezpieczne warunki, wszechobecny ubecki terror i
szpiegomanię. Były kierownik laboratorium w Pionkach, który
ledwo objął stanowisko dyrektora fabryki w Bydgoszczy, został
oskarżony o sabotaż i zamordowany w mokotowskim więzieniu.

Jeszcze podczas wojny koreańskiej produkcję wojskową rozdęto


do niebywałych rozmiarów, lecz koniec stalinizmu drastycznie
zmniejszył zapotrzebowanie na broń. Zresztą wyrobów z Pionek
nie chciano już kupować za granicą z powodu zaniżonych
rygorów produkcji i przestarzałych technologii, pamiętających
jeszcze początki fabryki. O kondycji ówczesnych pracowników
świadczy przypadek z 1972 r., gdy dwaj robotnicy zdetonowali
ponad tonę materiału, paląc papierosy przy mieszaniu prochu.
Oczywiście obaj zginęli na miejscu.

Gdy wytwórnię przerobiono na Zakłady Chemiczne Pronit im.


Bohaterów Studzianek, materiały wybuchowe stanowiły już
tylko jedną trzecią produkcji, a zakład zaczął wytwarzać mydło i
powidło. W USA zakupiono na przykład przestarzałą
technologię produkcji sztucznej skóry, na którą było coraz
mniejsze zapotrzebowanie, a początek produkcji winylu
połączono z tłoczeniem płyt gramofonowych. Przy tej okazji
Pronit został także wydawnictwem płytowym i sprzedawał
muzykę pod własną marką, promując kilka nadal czynnych
gwiazd estrady. W tym czasie Pionki zyskały też wątpliwą sławę
stolicy polskiej narkomanii, do czego dołożyła się postępująca
degradacja społeczna miasta.

You might also like