Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 239

Peter Watts

Odtrutka na optymizm
The Island and Other Stories

Przełożył
Wojciech M. Próchniewicz
Spis treści

Spis treści ...................................................................................................................2


Wstęp .........................................................................................................................3
Nimbus .......................................................................................................................5
Ciało stało się słowem ............................................................................................... 16
Fraktale ..................................................................................................................... 32
Betlejem ................................................................................................................... 47
Drugie przyjście Jasmine Fitzgerad ........................................................................... 67
W domu .................................................................................................................... 89
Dużo żarcia ............................................................................................................... 97
Ambasador.............................................................................................................. 117
Nowina dla pogan ................................................................................................... 127
Jętka jednodniówka ................................................................................................. 143
Powtórzenie przeszłości .......................................................................................... 158
Oczy Boga .............................................................................................................. 161
Hillcrest kontra Velikowski. Siła wyższa? ............................................................... 170
Wyspa ..................................................................................................................... 173
Cosie....................................................................................................................... 209
Malak ..................................................................................................................... 227
Wstęp

Oto macie Państwo przed sobą najbardziej wyczerpujący zbiór moich opowiadań, jaki
kiedykolwiek został wydany.
Do niedawna takie stwierdzenie nie znaczyło wiele. Do tego roku miałem na koncie
tylko jeden oficjalny zbiór, opublikowany przez nieduże kanadyjskie wydawnictwo - i
nieaktualny od kilkunastu lat, wyszedł bowiem pod koniec zeszłego stulecia. Rok 2013 to
wszystko nadrobił. Oprócz tomu, który trzymacie Państwo w rękach, nowe zbiorki wydaje
hiszpańska Fata Libelli oraz Tachyon w USA. (Przymierzała się jeszcze Australia, ale jakoś
nie wypaliło). Po kilkunastu latach zapomnienia, przerywanych tylko sporadycznymi
pirackimi wydaniami, moje opowiadania wreszcie ujrzały światło dzienne.
Które, jak zwykle, najjaśniej świeci w Polsce i nie do końca rozumiem dlaczego.
Między Polską i mną coś po prostu jest. Mam wydania w siedemnastu językach,
nagrody w czterech krajach, a nominacje pewnie z dwa razy tyłu. Z jakiegoś powodu jednak
to w Polsce jestem najbardziej obecny. To w Polsce zdobyłem pierwszą nieanglojęzyczną
nagrodę. MAG był jednym z pierwszych wydawnictw na świecie, które wydało
Ślepowidzenie. Przez lata robili ze mną wywiady goście z kilkunastu krajów, ale to w Polsce
mam comiesięczny felieton. Podróżowałem w czapeczce pisarza do Norwegii, Szwecji,
Francji, Niemiec i Australii (a także Finlandii i Rosji, zależy kiedy ukazują się te słowa), lecz
tylko w Polsce byłem dwukrotnie w jednym roku.
Doskonale więc się składa, że to polski wydawca publikuje najobszerniejsze wydanie
moich opowiadań w jakimkolwiek języku. (Amerykański zbiór to raczej składanka
przebojów, hiszpański - minizbiorek pięciu opowiadań. A o kanadyjskim lepiej w ogóle nie
mówić). Natomiast Odtrutka na optymizm zawiera wszystkie moje opowiadania, wydane do
roku 2011, poza jednym (to się zresztą nie liczy, bo Nisza to tak naprawdę początek powieści
Rozgwiazda).
Nie zamierzam twierdzić, po dwóch krótkich wizytach, że Polskę znam. Cholera, ja
nawet Kanady nie znam, a mieszkam tu całe życie. Ale przynajmniej Polskę widziałem.
Skosztowałem. Przedtem byliście dla mnie ojczyzną Stanisława Lema i Lecha Wałęsy; teraz
jesteście świętem wina i podziemną miodosytnią, księgarnią z huśtawką w foyer i
korytarzami, które kręcą się w kółko jak ciemnozielona grota. Jesteście muzeum w Zielonej
Górze, gdzie dowiedziałem się, że kiedyś skazańców pojono na siłę winem, póki nie pękli.
Klasztorem w Lublinie, gdzie spałem pod pełnym wyrzutu wzrokiem naturalnej wielkości
ukrzyżowanego Jezusa. Jesteście przedwiecznymi ruinami, budowlami z cukierniczymi
ozdobami, klockowatymi blokami z lat sześćdziesiątych, po zakończeniu sowieckiej okupacji
pomalowanymi w buntownicze pastele. Jesteście chłodnym błękitnym płomykiem na czubku
mojego kciuka, autografami wypisywanymi mazakiem na spoconej skórze o drugiej w nocy.
Jesteście gościnni, otwarci, z umysłem ostrym jak brzytwa i w ogóle niesamowici.
Nie udaję też, że Was znam, ale przynajmniej się z wami zapoznałem.
Wobec tego, to pewnie nieuniknione, że Polska zaczęła się powoli przesączać do
mojej twórczości. Gdzieś w przyszłym roku, albo coś koło tego, okaże się na przykład, że
pewien pochodzący z Zielonej Góry pracownik platformy wiertniczej zginie w straszny
sposób podczas kontaktu z genetycznie zmodyfikowaną kałamarnicą olbrzymią w
kanadyjskiej Arktyce. (Gość istnieje naprawdę. Ma na imię Witold. Piliśmy razem piwo).
Albo choćby opowiadanie, które w zeszłym roku napisałem dla MIT Press - proszę go tu nie
szukać, na razie mają na nie wyłączność - w którym potężna rządowa machina
biurokratyczna, chcąc desperacko zatuszować grzechy rozkwitającej branży biopaliw, zwala
winę za falę ludzkich samozapłonów na przemycany nielegalnie z Polski bimber. (Trzeba to
rozumieć bardziej metaforycznie niż dosłownie, ale inspiracją do tego były moje przeżycia po
spożyciu mocnego piwa z polskiego domowego browaru).
To jednak pieśń przyszłości. Dla zabicia czasu proponuję szesnaście innych
opowiadań. Są w nich historie o inteligentnych chmurach, sympatycznych pedofilach i
zmieniających kształty misjonarzach. Poznacie wojskowego bezzałogowca obdarzonego
eksperymentalnym sumieniem oraz kochającą żonę, która w akcie najwyższego i
altruistycznego oddania robi swojemu mężowi wiwisekcję. Nie ma tu nic polskiego - może
poza łączącym nas dość ponurym spojrzeniem na życie - ponieważ wszystkie zostały
napisane, zanim Was poznałem.
Ale to tylko na razie.
Nimbus

Siedzi tam od wielu godzin, słuchając tych chmur. Widzę oparty na jej kolanach
odbiornik z Radio Shacka, widzę wijące się ku górze przewody słuchawek odcinające ją od
świata.
A może ją z nim łączące. Jess jest teraz podpięta do samego nieba, na co mnie nigdy
nie będzie stać. Słyszy jego mowę. Chmury zbliżają się, groźne szare kowadła i wzburzone
masywy górskie, kipiące w paskudnym zwolnionym tempie, a słuchawki wypełniają jej głowę
pomrukami i jękami obcych.
Jezu, jaka ona jest podobna do matki. Spostrzegam jej profil i przez chwilę widzę tam
Anne, delikatnie z niej drwiącą: „Jess, no skąd, Jess, nie ma żadnych duchów. To tylko
chmury”. Teraz jednak widzę jej twarz, osiem lat mija w okamgnieniu i już wiem, że to nie
może być Anne.
Anne umiała się uśmiechać.
Powinienem tam do niej pójść. Na razie jest dość bezpiecznie, mamy jakieś pół
godziny zanim rozpęta się burza. Zresztą, ma w nas nie uderzyć, mówią, że tylko przeleci, w
drodze do jakiegoś innego celu. Ciekawe, czy burza wie, że stoimy jej na drodze. Ciekawe,
czy ją to w ogóle obchodzi.
Tak, pójdę tam do niej. Chociaż raz nie będę tchórzem. Moja córka siedzi pięć metrów
ode mnie, w moim własnym ogródku: powinienem, do cholery, siedzieć tam razem z nią.
Przynajmniej tyle mogę zrobić zanim odejdę.
Ciekawe, czy to ją w ogóle obejdzie.
***
Pobojowisko, jeszcze przed oświeceniem.
Wyglądało, jakby ktoś odwrócił to miasto do góry nogami i potrząsnął. Brodziliśmy w
płytkim morzu gruzów: zburzone ściany, osypane dachówki, sedesy, kanapy, tłuczone szkło.
Szedłem za Anne, Jess podskakiwała mi na ramionach, gulgocąc radośnie - miała wtedy nieco
ponad rok, jeszcze niezupełnie mówiła, ale już potrafiła się nieustannie zdumiewać światem.
To było widać w jej oczach. Każda podrzucona przez wiatr gazeta, każdy ptak, każdy krok
był nowym zachwycającym przeżyciem.
A także każda nabita strzelba. Każdy prędki do cyngla gwardzista. W tamtych czasach
ludziom się jeszcze wydawało, że ich rzeczy należą do nich. Widzieli własny dom
rozwleczony od skrzyżowania do skrzyżowania i bali się nie pogody, ale siebie nawzajem.
Bo huragany to katastrofa, osobliwość przyrody. Wówczas eksperci jeszcze obwiniali
o wszystko wulkany i efekt cieplarniany.
Za to szabrownicy byli prawdziwi. Namacalni. Stanowili problem, który ma oczywiste
rozwiązanie.
Przysadzisty namiot wolontariatu wyglądał z oddali jak namiot cyrkowy pośród
Armagedonu. Kobieta o zmęczonej twarzy wręczyła nam łopaty, widły i skierowała do
najbliższej nieobsłużonej kupy gruzu. Zaczęliśmy przesypywać szczątki czyjegoś życia do
ogromnego niebieskiego kontenera. Anne i ja pracowaliśmy obok siebie, od czasu do czasu
przestając, żeby przekazać sobie Jessicę.
Zastanawiałem się, co za skarby tam wykopię. Bezcenny rodzinny spadek, cudem
oszczędzony w katastrofie? Pełną dyskografię Jethro Tull na kompaktach? To była tylko taka
gra, wszystko zostało już przeczesane, mieszkańcy już tu byli i rozpaczali nad gruzami. Został
tylko gruz. Niemniej, od czasu do czasu wydawało mi się, że coś w nim błyszczy - może
kapsel, może folia po gumie do żucia, a może Rolex...
Widły przebiły się przez gipsowy gruz i wśliznęły w coś miękkiego. Opadły nagle pod
moim ciężarem, jak naoliwione. Zatrzymały się.
Usłyszałem delikatny syk ulatniających się gazów. Zaśmierdziało, bardzo nieznacznie,
zgniłym mięsem.
To nie to, co myślisz. Ekipy już to wszystko przetrzepały.
Mieli tresowane psy, czujniki podczerwieni i już znaleźli wszystkie trupy, przecież by
żadnego nie przegapili, zostało tylko drewno, gips, cement...
Ścisnąłem mocniej trzonek wideł, pociągnąłem. Zęby wynurzyły się z gruzu, lepkie,
ciemne, oślizgłe.
Anne zaczęła się śmiać. Nie wierzyłem własnym uszom. Uniosłem głowę. Nie
patrzyła ani na mnie, ani na widły, ani na krzepnącą plamę. Patrzyła na drugą stronę
gruzowiska, na forda pickupa, pełnego miejscowych z karabinami, pełznącego oczyszczonym
korytarzykiem przez ulicę.
- Niezłą ma tę nalepkę - powiedziała, nieświadoma mojego odkrycia.
Po stronie kierowcy, na zderzaku. Karykaturalna chmura burzowa, w klasycznym
przekreślonym czerwonym kółku. I hasło. Ostrzeżenie, nie wiadomo dla kogo: „E, chmury,
skopiemy wam dupę”.
***
Jess, gdy do niej przychodzę, zdejmuje słuchawki. Dotyka przycisku na odbiorniku.
Zagadkowe, choć dziwnie znajome pojękiwania dobiegają teraz z głośnika z przodu
urządzenia. Przez moment siedzimy w milczeniu, pozwalając się opływać tym dźwiękom.
Wszystko ma takie jasne. Ledwo widać jej brwi.
- Oni wiedzą, dokąd idzie? - pyta w końcu Jess.
Kręcę głową.
- Jest Hanford, ale reaktora nigdy dotąd nie napadały. Mówią, że może zbiera siły,
żeby przejść na drugą stronę gór. Może na Vancouver, a może znowu na Sea-Tac. - Poklepuję
skrzynkę na jej kolanach. - Właśnie teraz może to planuje. Tyle czasu słuchasz tego
ustrojstwa, powinnaś już wiedzieć, co one mówią.
Na horyzoncie migoce poświata dalekiej błyskawicy. W odbiorniku Jessiki odzywa się
dysonansowe crescendo kilkunastu głosów.
- Albo nawet do nich gadać - ciągnę. - Widziałem, że teraz mają takie, co działają w
obie strony. Takie jak twoje, tyle że nie tylko odbiera, ale i nadaje.
Jess dotyka gałki regulacji głośności.
- Oj tato, to tylko taki bajer. Takie coś nie ma dość mocy, żeby dało się to usłyszeć
przez te wszystkie inne szumy w powietrzu, telewizję, radio i... - Przekrzywia głowę, słysząc
płynące z głośnika dźwięki. - Zresztą, nikt i tak nie rozumie, co one gadają.
- No tak, ale może one rozumieją nas - dodaję, z nutką żartobliwego napięcia w głosie.
- Myślisz? - Jej głos jest beznamiętny, pozbawiony wyrazu.
Brnę dalej. Gadanie pozwala mi chociaż trochę stłumić własne lęki.
- Pewnie. Te duże na pewno rozumieją. Burza tej wielkości spokojnie ma
sześciocyfrowe IQ.
- No, może - mówi Jess.
Coś mi w środku delikatnie pęka.
- A ciebie to nie obchodzi?
Tylko na mnie patrzy.
- Nie chcesz wiedzieć? Siedzimy tu, pod wielkim stworem, którego nikt nie rozumie,
nie mamy pojęcia, co on zamierza i dlaczego, a ty sobie słuchasz, jak on do siebie pokrzykuje
i nie przejmujesz się tym, że przez niego z dnia na dzień wszystko się zmieniło...
Ona oczywiście tego nie pamięta. Nie pamięta czasów, kiedy myśleliśmy, że chmury
to tylko... chmury. Nigdy nie wiedziała, jak to jest być panem świata, i nie ma takich
oczekiwań.
Moja córka nie przejmuje się klęską.
Nagle czuję przejmującą chęć, by ją po prostu przytulić.
Jezu, Jess, jak mi przykro, że tak wszystko zepsuliśmy.
Z trudem się pohamowuję.
- Szkoda, że nie pamiętasz, jak było kiedyś.
- Dlaczego? - pyta. - A co się zmieniło?
Patrzę na nią zdumiony.
- Wszystko!
- Nie wydaje mi się. Podobno nigdy nie rozumieliśmy pogody. Zawsze były huragany,
zawsze były tornada, czasem niszczyły całe miasta i wtedy też nie umieliśmy ich
powstrzymać. Co za różnica, czy przychodziły z przypadku, czy dlatego, że niebo jest żywe?
Bo twoja matka zginęła, Jess, a ja po tylu latach dalej nie wiem, co ją zabiło. Ślepy
traf? Czy odruch jakiegoś powolnego, durnego zwierzęcia, które podrapało się tam, gdzie je
swędziało?
Czy niebo może popełnić morderstwo?
- Jest różnica, jest. - Tylko tyle jej mówię. Nawet jeśli nie ma żadnej.
Front jest teraz prawie dokładnie nad nami, jak pełznący po niebie otwór wielkiej,
czarnej jaskini. Na zachodzie niebo jest całkiem bezchmurne. Postrzępiona linia frontu dzieli
je na dwie połowy. W tej wschodniej świat ma ciemny, brudny, zielony odcień.
Czuję się w niej taki bezbronny. Oglądam się przez ramię.
Za nami do ziemi kuli się opancerzony dom. Tylko największe z drzew przetrwały,
żeby dotrzymać mu towarzystwa. To już osiem lat i burzom wciąż nie udało się nas stąd
wygonić. Wygrały z Mexico City, z Berlinem, z całą cholerną „złotą podkową” nad jeziorem
Ontario, ale nasz mały domek trzyma się jak wrośnięta w ziemię ropiejąca cysta.
Może to jednak dlatego, że dotąd nas nie zauważyły.
***
Chwila wytchnienia. Stwór na niebie poszedł spać, przynajmniej w naszym zakątku
świata. Źródło jego świadomości, a raczej źródła, jest ich bowiem legion, poleciały
konwekcją do atmosfery i zamarzły w miliard krystalicznych pyłków rozproszonego umysłu.
Kiedy wrócą, będą już po drugiej stronie globu, a zanim tę lukę wypełni reszta grupowej
świadomości, minie wiele dni.
Wykorzystaliśmy ten czas, aby przygotować się do obrony. Oglądałem egzoszkielet,
w który budowlańcy ubrali nam dom. Anne obchodziła front, sprawdzając sztormowe
okiennice. Dom spotworniał, przeobraził się w kostropatą fortecę ze sterczącymi stalowymi
belkami i odgromnikami. Parę lat wcześniej pozwalibyśmy do sądu kogoś, kto by nam coś
takiego zrobił. Dzisiaj zapożyczyliśmy się po uszy, żeby tę przebudowę sfinansować.
Uniosłem głowę, słysząc w górze ciche wycie. Słońce odbiło się od grupki maleńkich
krzyżykowych kształtów przecinających niebo smugami kondensacyjnymi.
Zasiewali chmury. Wtedy często się to widywało. Wydawało się nam jeszcze, że
możemy kontratakować.
- To nic nie da - powiedziała poważnym tonem Jess koło mojego łokcia.
Opuściłem głowę przestraszony.
- Oj, Jess, nie słyszałem jak podchodzisz.
- Chmury tylko będą złe - dodała z całą pewnością czterolatki. Zmrużyła oczy,
wpatrzyła się w błękitny przestwór. - Tylko będą próbować zabić, tego, no... posłańca.
Kucnąłem, spojrzałem jej w oczy.
- I kto ci to powiedział? - Przecież nie matka.
- Taka jedna pani. Co rozmawiała z mamą.
Nie tylko jedna pani, okazało się, gdy wyszedłem zza węgła na trawnik od frontu. Pani
i pan: dwadzieścia parę lat, odrobinę niechlujni, oboje z hasłami na koszulkach. Pierś kobiety
głosiła „Kochaj matkę swoją”, nad zdjęciem Ziemi z księżycowej orbity. U faceta było trochę
bardziej rozwlekle: „Rozwój bez granic, motto nowotworów”. Na obrazek nie zostało
miejsca.
Gajaniści. Wycofywali się po trawie, przodem do Anne, jakby się bali odwrócić
plecami. Ona uśmiechała się i machała, istne niewiniątko, mnie jednak zrobiło się biedaków
szkoda. Nie mieli z nią żadnych szans.
Czasami, gdy przychodzili Adwentyści Dnia Siódmego, Anne nawet zapraszała ich do
środka, żeby trochę na nich potrenować. Przeważnie sami pytali, czy mogą już iść.
- I co, mieli coś ciekawego do powiedzenia? - zapytałem ją wtedy.
- Nie bardzo. - Anne przestała do nich machać i odwróciła się do mnie. Uśmiech
przeobraził się w triumfalny i szyderczy. - Bogowie z nieba się na nas gniewają, wiesz? Nie
będziesz mieszkał w budynku jednorodzinnym. Będziesz szanował twój wpływ na
środowisko i dbał, aby był jak najmniejszy.
- Może mają rację - mruknąłem.
Chociaż nie było już z kim dyskutować - większość dawnych sąsiadów wyniosła się
do uli. Co prawda, nie z uwagi na swój wpływ na środowisko.
- No, trzeba przyznać, że nie były to aż takie pierdoły, jakie czasem wymyślają -
przyznała Anne. - Ale jak ktoś chce mi wmawiać, że cała ta zemsta demonów z chmur to
przeze mnie, niech lepiej ma w odwodzie jakiś racjonalny argument albo dwa.
- Rozumiem, że nie mieli?
Prychnęła.
- Te same z dupy wyjęte metafory. Gaja rusza do akcji, żeby zwalczyć ludzką zarazę.
Te huragany to pewnie coś w rodzaju penicyliny.
- Niektórzy eksperci mówią jeszcze bardziej odjechane rzeczy - Wiesz, ale im też
niekoniecznie wierzę.
- A może by trzeba - powiedziałem. - Rozumiesz, my na sto procent nie mamy
pojęcia, co się dzieje.
- A myślisz, że oni mają? Jeszcze parę lat temu wszystkiemu zaprzeczali, nie
pamiętasz? W kółko gadali, że życie nie może istnieć bez stabilnej, zorganizowanej struktury.
- Pomyślałem, że może czegoś się od tego czasu dowiedzieli.
- No, nie gadaj. - Oczy Anne zrobiły się okrągłe jak przy objawieniu. - A ja cały czas
myślałam, że tylko wymyślają chwytliwe hasełka.
Jess weszła między nas. Anne wzięła ją na ręce; Jess wspięła się na ramiona matki i
zaczęła lustrować świat z oszałamiającej wysokości dorosłego człowieka.
Obejrzałem się na ewangelistów w odwrocie.
- No i jak ich załatwiłaś?
- Zgodziłam się z nimi.
- Że co?
- Zgodziłam się. Jasne. Jesteśmy chorobą. Nie ma sprawy. Tylko że niektórzy z nas
zmutowali. - Dźgnęła palcem naszą twierdzę. - Teraz jesteśmy odporni na antybiotyki.
***
Jesteśmy odporni na antybiotyki. Obudowaliśmy się skorupą jak raki pustelniki.
Zredukowano nas, przycięto, zdziesiątkowano, ale nie zniszczono. My tylko przechodzimy
remisję Ale tu, poza murami, jesteśmy nadzy. Nawet z tej odległości burza mogłaby sięgnąć i
zgnieść nas w sekundę. Jak ta Jess w ogóle może tak tu siedzieć?
- Ja już nawet słonecznymi dniami nie potrafię się cieszyć - wyznaję jej.
Patrzy na mnie i wiem, że jest zakłopotana nie dlatego, że nie cieszy mnie pogodne
niebo, ale dlatego, że w ogóle uznałem ten fakt za wart komentarza. Gadam dalej, nie godząc
się z dręczącym mnie przekonaniem, że jesteśmy dla siebie nawzajem obcy.
- Nawet jak niebo jest całe niebieskie i słoneczne, ale gdzieś sobie płynie chociaż
jeden mały puchaty cumulus, mimo woli czuję się... obserwowany. Nieważne, że jest za mały,
żeby samodzielnie myśleć, albo że rozproszy się, zanim zdoła gdzieś zrzucić swoje dane.
Mnie i tak się wydaje, że to jakiś szpieg, że gdzieś o wszystkim zamelduje.
- One chyba nie widzą - rzuca nieobecnym tonem Jess. - Wyczuwają tylko duże
rzeczy, miasta, kominy, ciepłe punkty, które je... podrażniają. I tyle.
Wiatr tchnie z podstępną delikatnością w jej włosy. Ponad nami palec szarej pary
wodnej przesuwa się pomiędzy dwiema wielkimi ścianami cumulonimbusów. Co się tam
dzieje? Losowa zbitka kropelek wody? Transmisja danych między węzłami z prędkością 25
kbit/s? Nawet po tylu latach brzmi to absurdalnie.
Tyle elokwentnych teorii, tyle wyjaśnień naszego upadku. Wszyscy tylko gadają o
porządku wyłaniającym się z chaosu: geometria płynów, mieszkające w chmurach
bioelektryczne mikroby, złożone zachowania powstające z jakiegoś obłąkanego sojuszu mgły
i elektrochemii. Na papierze może wygląda to naukowo, ale powiedziane na głos zawsze
brzmi jak zaklinanie rzeczywistości...
I w niczym nie pomaga. Okolicę rozświetlają krótkie błyski światła. Burza zbliża się
ku nam na postrzępionych, fraktalnych nogach. Czuję się jak owad pod opadającym obcasem.
Może tak trzeba? Czy, gdybym się poddał, dalej bym się tak bał?
Może. Może sytuacja nie ma nic do rzeczy. Może tchórze zawsze się boją.
Odbiornik Jess nieustannie lamentuje.
- Pieśni wielorybów - mówię, z ledwo zauważalnym drżeniem w głosie. - Humbaków.
Tak to brzmi.
Jess wbija wzrok z powrotem w niebo.
- Tato, to nie brzmi jak nic. To tylko elektryczność. Tylko odbiornik sprawia że... to
brzmi jak coś, co znamy.
Czyli to kolejny nieistotny bajer. W dziesięć lat zdegradowało nas z bożych
wybrańców do zagrożonego gatunku, a ci handlarze nawet nie podnieśli wzroku znad swoich
rynkowych analiz. Mogę ich zrozumieć. Wiszą teraz nad nami ci, którzy wygonili nas na
ulicę. Front jest prawie dokładnie nad domem. Dziesięć kilometrów wyżej ścierają się wyjące
wiatry, z prędkością sześćdziesięciu metrów na sekundę.
Na razie burza jeszcze nawet głębiej nie odetchnęła.
***
Na wzgórzach szalała zawodząca banshee, wiły się tornada; Anne i ja patrzyliśmy na
rozdzierające horyzont wiry czarnych macek. Potem uciekliśmy pod ziemię. Jeszcze rok temu
zapewniano nas, że zimą tornada są niemożliwe. A tu proszę - tulimy się do siebie, świat się
trzęsie, a jak przyjdzie jeden z takich wytworów, to wzmocnienia naszego domu równie
dobrze mogą być z papieru.
W takich chwilach seks jest instynktowny. Zagrożenie redukuje nas do automatów?
nie ma miejsca na miłość, gdy górę biorą geny. Nieistotna jest nawet przyjemność. Stajemy
się po prostu parą ssaków, jedną z wielu, próbującą zmaksymalizować swoją sprawność
ewolucyjną zanim nadejdzie nieuniknione.
Przynajmniej potem wolno nam było jeszcze coś czuć. Przywieraliśmy do siebie, ślepi
i niewidoczni w ciemności, prawie miażdżąc się ciężarem swojej desperacji. Nie mogliśmy
przestać płakać. W duchu dziękowałem, że kiedy nadszedł front, Jess musiała zostać w
przedszkolu. Nie wytrzymałbym robienia dobrej miny przez całą taką noc.
Po chwili Anne przestała dygotać. Leżała w moich objęciach, cichutko pociągając
nosem. Ledwie widoczne pyłki wirtualnego światła polatywały denerwująco na skraju mojego
pola widzenia.
- Bogowie wrócili - powiedziała w końcu.
- Bogowie?
Anne zawsze była do bólu empiryczna.
- Ci dawni - dodała. - Ze Starego Testamentu. Grecki panteon. Pioruny, ogień i siarka.
A my myśleliśmy, że z nich wyrośliśmy, wiesz? Myśleliśmy...
Poczułem ciężkie, rozdygotane westchnienie.
- Ja myślałam - ciągnęła. - Myślałam, że już nie są nam potrzebni. Ale są. Zdani sami
na siebie wszystko spierdzieliliśmy. Nie było komu przywołać nas do porządku i wszystko
podeptaliśmy...
Gładzę ją po plecach.
- To dawne dzieje, Anne. Wiesz przecież, że już wszystko naprawiamy. W mało
którym mieście wolno jeszcze używać benzyny, wymieranie gatunków ustało. Nawet chyba
wczoraj słyszałem, że biomasa lasów tropikalnych wzrosła.
- Ale to nie my, nie sami z siebie. - Westchnienie omiotło mi policzek. - Nie jesteśmy
lepsi niż kiedyś. Tylko boimy się klapsa. Jak rozpuszczone bachory przyłapane na malowaniu
brzydkich obrazków na ścianach.
- Anne, jeszcze nawet nie wiadomo, czy te chmury są żywe. A jak są, to jeszcze nie
znaczy, że są inteligentne. Niektórzy mówią, że to tylko dziwaczny efekt uboczny całej tej
chemii w atmosferze.
- Jon, my błagamy o zmiłowanie. Tyle to wszystko warte.
Przez chwilę oddychaliśmy w milczeniu na tle mrocznego, odległego wycia.
- Ale chociaż coś robimy - powiedziałem w końcu. - Może nie z takich oświeconych
pobudek, jak powinniśmy, ale sprzątamy po sobie. To już coś.
- To za mało - odparła. - Obsrywaliśmy wszystko przez kilkaset lat. Myślisz, że teraz
to pójdzie sobie po paru modlitwach, paru ofiarach i da nam spokój? O ile „to” w ogóle
istnieje. A jeśli faktycznie ma więcej rozumu niż wypławek, to chyba mamy takich bogów, na
jakich sobie zasłużyliśmy.
Zastanawiałem się, co by tu powiedzieć, jakie fałszywe słowa pociechy. Ale jak
zawsze byłem zbyt wolny. Anne pozbierała się pierwsza.
- No, przynajmniej trochę nas nauczyło pokory - powiedziała. - Zresztą, kto wie?
Może zanim Jess dorośnie, bogowie odpowiedzą na nasze prośby?
***
Niestety, nie odpowiedzieli. Eksperci mówią nam teraz, że nasze supliki wiszą w
trybie nieskończonego oczekiwania. W końcu modlimy się do czegoś, co otacza całą planetę.
Musi potrwać, zanim taki ogromny organizm przyswoi sobie nową informację, a jeszcze
dłużej, zanim zareaguje. Chmury nie żyją według ludzkiego czasu. Dla nich roimy się jak
bakterie i w okamgnieniu podwajamy naszą liczebność. Jaki mają ten czas reakcji z naszej
bakteryjnej perspektywy? Ile czasu, zanim drgnie to kolano? Eksperci mamroczą do siebie
niezrozumiałym żargonem i zgadują: dziesięciolecia.
Może pięćdziesiąt lat. Ten potwór, który teraz na nas sunie, odpowiada na kwestie z
poprzedniego stulecia.
On rzuca się z rykiem na ziemię, żeby walczyć z duchami. Mnie nie widzi.
Jeśli w ogóle coś widzi, to tylko powidok jakiejś dotkliwej rany sprzed dziesiątków
lat, którą należy zdezynfekować. Pochylam się pod wiatr. Wokół, na terenie, który zwałem
kiedyś swoją ziemią, kłębi się mroczny chaos. Dom oddala się za moimi plecami. Nie mam
odwagi spojrzeć, ale wiem, że dzielą mnie od niego całe kilometry, a mnie coś paraliżuje.
Ta ślepa, bulgocąca meduza sięga ku mnie pazurami i zakrywa twarzą całe niebo;
jakże na nią nie spojrzeć?
Jessica...
Widzę ją kątem oka. Nadludzkim wysiłkiem przesuwam odrobinę głowę i skupiam na
niej wzrok. Patrzy w niebo, na jej twarzy nie maluje się jednak ani przerażenie, ani nabożny
lęk, ani nawet ciekawość.
Powoli, gładko jak naoliwiony mechanizm, opuszcza wzrok ku ziemi i wyłącza
odbiornik. To zresztą nie ma już znaczenia.
Grzmi bez przerwy, wiatr wyje jednostajnie, spadają na nas pierwsze ziarna gradu.
Jeśli zostaniemy na dworze, w dwie godziny będzie po nas. Czy ona o tym nie wie? Czy to
jakaś próba, czy mam udowodnić, że ją kocham, stając w ten sposób oko w oko z Bogiem?
A może nie. Może nie teraz. Może.
Jessica kładzie mi dłoń na kolanie.
- No chodź - odzywa się jak rodzic do dziecka. - Chodźmy do środka.
***
Wspominam ostatnią chwilę, kiedy widziałem Anne. Nie mam wyboru: ta chwila
dopada mnie, kiedy nie patrzę, i zatapia mnie w przekroju czasu, który zamarł, gdy dziesięć
metrów od niej uderzył piorun.
Świat jest płaską, oślepiająco czarno-białą mozaiką, nieruchomą w błysku światła.
Strugi szarej wody wiszą nad ziemią, w którą zaraz uderzą. Anne jest tuż poza moim
zasięgiem, głowa opuszczona, determinacja wyraźna jak na idealnie ostrej odbitce na
ultrakontrastowym papierze: trafi do domu, trafi, kurna, choćby nie wiem co stanęło jej na
drodze. Wtem błyskawica zapada się z powrotem w ciemność, świat raptownie powraca do
ruchu, z dźwiękiem jakby prosto z Hiroszimy i smrodem palonej elektryczności, ale ja mam
zamknięte oczy, wciąż utkwione w tej gasnącej chwili. Nagły ból, maleńkie ostre paluszki
wbijają mi się w skórę na dłoni, a ja wiem, że Jessica nie zamknęła oczu, że pamięta z tej
chwili więcej, niż ja jestem w stanie. Modlę się, pierwszy i jedyny raz w życiu modlę się do
nieba: „Niech to będzie nieprawda, weź kogoś innego, mnie, albo całe to, kurwa, miasto,
tylko ją oddaj, przepraszam, że nie wierzyłem...”.
Według niektórych, za czterdzieści lub pięćdziesiąt lat ono to usłyszy. Dla Anne to za
późno. Nawet dla mnie to za późno.
***
Nadal tu jest. Tylko tędy przechodzi, bębniąc palcami w ziemię, a wszystkie nasze
żelbetowe talizmany ledwie dają sobie z tym radę.
Ściany trzęsą się nawet w naszym podziemnym schronieniu.
Tylko że ja się już tego nie boję.
Kiedyś, dawno temu, już tak było, że się nie bałem. Wtedy kształty na niebie nie były
wrogie - rysowały się w nich ośnieżone góry, magiczne królestwa, kiedyś nawet dojrzałem w
nich Anne. Teraz jednak widzę tylko coś złowrogiego, paskudnego, przedwiecznego, coś, co
powoli wpada w gniew i nie daje się udobruchać. Oglądaliśmy te chmury od tysięcy lat,
wyczytywaliśmy z nich wizje i omeny i ani razu nie dostrzegliśmy w nich czegoś, co także na
nas patrzy.
Za to teraz widzimy.
Ciekawe, czyje epitafia będą odczytywać jutro. Które miasto rozwalą niemożliwe
tornada, ilu ludzi zginie pod nawałą gradu i odłamków szkła? Nie wiem. I w gruncie rzeczy
nie obchodzi mnie to. Dziwne. Jeszcze parę dni temu chyba byłoby to dla mnie istotne. Teraz
nawet świadomość, że my uszliśmy z życiem, ledwo jest w stanie wyrwać mnie z apatii.
Jezu, Jess, jak ty możesz przy tym spać? Wiatr usiłuje wyrwać nas z korzeniami,
fragmenty Bożego mózgu tłuką o nasze schronienie, a ty po prostu zwijasz się w kłębek w
kącie i się od tego wszystkiego odcinasz.
Jesteś o wiele starsza ode mnie, Jess; dawno nauczyłaś się nie przejmować. Niewiele
już z ciebie przebłyskuje na zewnątrz. Nawet migawki, które dostrzegam, wydają się jak stare
fotografie, blade cienie osoby, którą niegdyś byłaś. Czy ja naprawdę cię kocham, tak jak sobie
powtarzam?
Może kocham tylko swoją własną nostalgię.
Chociaż dałem ci dobry początek, parę ciepłych lat, zanim wszystko trafił szlag.
Potem jednak świat rozpadł się na dwoje, a część, w której ja mieszkam, nieustannie się
kurczy. Ty zaś tak łatwo prześlizgujesz się między dwoma światami - całe twoje pokolenie
jest jak ziemnowodne płazy. Moje nie. Nie mam ci już nic do zaoferowania, w ogóle mnie nie
potrzebujesz. Jeszcze trochę i pociągnę cię za sobą na dno.
Nie, nie pozwolę na to. Przecież w połowie jesteś Anne.
Malstrom tłumi odgłosy mojej ostatniej wspinaczki. Ciekawe, co pomyślałaby o mnie
teraz Anne. Raczej by nie aprobowała.
Zbyt wiele miała z wojowniczki, żeby w ogóle pomyśleć o poddaniu się. Chyba przez
całe życie nie przyszła jej do głowy nawet jedna samobójcza myśl.
I nagle, wchodząc po schodach, uświadamiam sobie, że jeśli chcę, mogę ją o to
zapytać. Anne obserwuje mnie z przeciwległego, ciemnego kąta pokoju, przez znużone młode
oczy uchylone jak szparki. Zawoła mnie z powrotem? Ochrzani za to, że się poddałem?
Powie, że mnie kocha? Waham się. Otwieram usta.
Ona jednak bez słowa zamyka oczy.
Ciało stało się słowem

Wescott poczuł ulgę, kiedy ciało w końcu przestało oddychać.


Tym razem to trwało wiele godzin. Czekał, a ono ziało gęstymi, zgniłymi wyziewami,
falując klatką piersiową, bulgocąc i wypełniając salę upartymi przypomnieniami, że jeszcze
umiera, że jeszcze nie umarło. Był cierpliwy. Przez dziesięć lat nauczył się tej cierpliwości.
W końcu ciało na stole zaczęło się poddawać.
Coś poruszyło się za jego plecami. Odwrócił się z irytacją: umierający słyszą lepiej
niż żywi - jedno wypowiedziane słowo mogłoby zniweczyć całe godziny obserwacji. To była
tylko Lynne, wślizgująca się do pokoju po cichu. Rozluźnił się. Lynne znała zasady.
Przez chwilę nawet zastanawiał się, po co w ogóle przyszła.
Odwrócił się do ciała. Klatka piersiowa przestała się poruszać.
Sześćdziesiąt sekund, domyślał się. Plus minus dziesięć.
Było martwe według każdej praktycznej definicji. Jednakże tliło się w nim jeszcze
parę węgielków, parę opieszałych nerwów drgających w mózgu zadławionym masą martwych
obwodów. Aparatura Wescotta wyświetlała mu krajobraz tego umierającego umysłu: gasnącą
w miarę patrzenia topografię świecących włókienek.
Splot sercowy zadrgał i znieruchomiał.
Trzydzieści sekund. Plus minus pięć. Przybliżenia pojawiały się automatycznie. Nie
ma czegoś takiego jak „prawda”. Jak „fakt”. Są tylko granice przedziału ufności.
Czuł, że Lynne czeka za nim niecierpliwie.
Wescott zerknął na stół, znów odwrócił wzrok. Powieka nad jednym zapadniętym
okiem uniosła się odrobinę. Właściwie mógł sobie wyobrazić, że nic stamtąd nie patrzy.
Coś zmieniło się na monitorach. I proszę...
Nie wiedział, czemu go to przestraszyło. To tylko impulsy nerwowe - przelotna
elektryczna falka, ledwo wykrywalna, przechodząca przez śródmózgowie, korę, do
zapomnienia. Ostatnie tchnienie skazanych na śmierć neuronów.
I już - tylko mięso, choć jeszcze ciepłe. Kilkanaście przebiegów wypłaszczyło się na
monitorach. Wescott nachylił się i sprawdził przewody łączące mięso z maszyną.
- Godzina zgonu: dziewiętnasta czterdzieści trzy - powiedział do rejestratora.
Aparatura, na swój sposób inteligentna, zaczęła się wyłączać. Wescott przyjrzał się
martwym oczom, odsunął pincetą luźną powiekę. Nieruchoma źrenica pod spodem spojrzała
na wskroś niego, zogniskowana na nieskończoność.
Dobrze zniosłaś tę wiadomość, pomyślał Wescott.
Przypomniała mu się Lynne. Stała z boku, z odwróconą twarzą.
- Przepraszam - powiedziała. - Wiem, że to nieodpowiednia pora, ale chodzi...
Czekał.
- Chodzi o Zombiego - odezwała się ponownie. - Miał wypadek, Russ, wyszedł na
drogę i... i zabrałam go do weterynarza, ale ona mówi, że jest zbyt ciężko ranny, ale nie chce
go uśpić bez twojej zgody, bo nigdy nie wpisałeś mnie jako właścicielki...
Urwała, niczym kończąca się nagła powódź.
Spojrzał na podłogę.
- Uśpić?
- Powiedziała, że prawie na pewno nic już mu nie pomoże, będzie kosztować wiele
tysięcy, a pewnie on i tak umrze...
- To znaczy, zabić. Nie chce go zabić bez mojej zgody.
Wescott zaczął odczepiać kabelki od truchła, wieszając je równo na uchwytach.
Wisiały tam jak pijawki o przyssawkach oślizgłych od żelu przewodzącego.
- A mnie przyszło tylko do głowy, że po osiemnastu latach nie powinien tak sam
umierać, ktoś tam powinien z nim być, ale ja nie mogę, rozumiesz, po prostu nie...
Gdzieś u podstawy czaszki rozdarł się cichutki głosik: „Jezus Maria, mało tego gówna
przeszedłem, muszę jeszcze patrzeć, jak to się dzieje z moim własnym kotem?”. Ale brzmiał
bardzo daleko. Prawie nie było go słychać.
Spojrzał na stół. Truchło gapiło się swoim cyklopowym spojrzeniem.
- Jasne - odpowiedział po chwili. - Załatwię to. - Pozwolił sobie na uśmiech. - Taka
praca.
Stacja robocza stała w kącie salonu, hebanowa kostka z barwionego pleksi - przez
ostatnie dziesięć lat mówiła do niego głosem Carol. Z początku trochę cierpiał, tak bardzo, że
omal nie wymienił tego programu; ale zwalczył tę chęć, pokonał ją i znosił syntetycznie
znajomy głos, jakby odbywał pokutę za jakiś ciężki grzech. Gdzieś w trakcie ostatniego
dziesięciolecia ból osłabł poniżej progu wykrywanego przez świadomość. Teraz słuchał, jak
czyta mu dzisiejszą pocztę, i nic już nie czuł.
- Dzwonił Jason Mosby z Southam - powiedziała, idealnie naśladując intonację Carol.
- Dalej ch-chce cię zaprosić na rozmowę. Zostawił mi w poczcie program konwersacyjny.
Możesz go puścić w dowolnym momencie.
- Coś jeszcze?
- Obroża Zombiego przestała nadawać o dziewiętnastej szesnaście. Nie przyszedł na
karmienie po południu. Może powinieneś się rozejrzeć.
- Zombiego nie ma - powiedział.
- Właśnie mówię.
- Nie, rozumiesz... - Jezu, Carol. Przecież do ciebie nigdy nie docierały eufemizmy. -
Zombiego potrącił samochód. Nie żyje.
- O cholera. - Komputer zamilkł na chwilę, jakiś wewnętrzny zegar odliczył dokładną
liczbę nanosekund. - Tak mi przykro, Russ.
Było to oczywiście kłamstwo, ale całkiem przekonujące.
Na powierzchni Wescott uśmiechnął się słabo.
- Zdarza się. Dla nas wszystkich to tylko kwestia czasu.
Usłyszał za plecami jakiś odgłos. Odwrócił się od kostki; w drzwiach stała Lynne.
Widział w jej oczach współczucie i coś jeszcze.
- Russ - powiedziała. - Tak mi przykro.
Drgnął mu kącik ust.
- Komputerowi też.
- A ty? Jak się czujesz?
Wzruszył ramionami.
- Chyba w miarę.
- Wątpię. Tyle lat go miałeś.
- No tak. Będzie mi go brakować. - W gardle miał zbity supeł z próżni. Zbadał to
uczucie, lekko zdumiony i omal nie poczuł czegoś w rodzaju wdzięczności.
Podeszła do niego, wzięła go za ręce.
- Przepraszam, Russ, że nie było mnie pod koniec. Miałam siły tylko na tyle, żeby go
tam zawieźć. Po prostu, wiesz... nie mogłam.
- W porządku - powiedział Wescott.
- A ty i tak musiałeś tam być, więc...
- W porządku - powtórzył.
Lynne wyprostowała się i potarła dłonią policzek.
- Co, wolałbyś o tym nie rozmawiać? - Co oczywiście znaczyło „ja chcę o tym
porozmawiać”.
Zastanawiał się, co nieoczywistego mógłby powiedzieć - i dotarło do niego, że może
sobie pozwolić na powiedzenie prawdy.
- Tak sobie pomyślałem - powiedział - że mu się należało.
Lynne zamrugała.
- Rozumiesz: sam był niezłym rzeźnikiem. Pamiętasz, co parę dni przynosił ranną
nornicę albo ptaka, a ja nigdy nie pozwalałem mu ich zabijać...
- Bo nie chciałeś, żeby jakakolwiek istota cierpiała - powiedziała Lynne.
- Więc musiałem zabijać je sam. - Jeden cios młotkiem, mózg rozwalony w drobny
mak, nie zostaje nic, co byłoby w stanie cierpieć. - Ciągle mu psułem zabawę. Bawić się
zdechłymi rzeczami, co za nuda, przez parę godzin robił mi potem wyrzuty.
Uśmiechnęła się smutno.
- On cierpiał. Chciał już umrzeć. Wiem, że lubiłeś tego małego niewdzięcznika. Oboje
go lubiliśmy.
Coś rozbłysło tam, gdzie dotąd była próżnia.
- Nic takiego, Lynne. Ja cały czas widzę umierających ludzi, nie wiesz? Nie trzeba mi
wielkiej terapii przez jednego, kurwa, kota. A gdyby tak było, to mogłabyś chociaż...
...chociaż być na miejscu dziś rano.
Ugryzł się w język. Wściekły jestem, uświadomił sobie. Dziwne, nie? Od lat nie
używałem tej emocji.
Aż dziwne, że coś tak starego może mieć takie ostre krawędzie.
- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem warczeć. Tylko... już u weterynarza
miałem potąd tych banałów. Rzygać mi się chce, jak ludzie mówią „chce umrzeć”, a myślą
„to by za dużo kosztowało”. A zwłaszcza rzygać mi się chce, jak ludzie mówią „miłość”, a
myślą „rachunek”.
Lynne objęła go.
- Nic już nie byli w stanie zrobić.
Stał tak, chwiejąc się delikatnie, niemal nie zwracając uwagi na jej uścisk.
Carol, ileż to ja wydałem kasy, żebyś mogła dalej oddychać? Kiedy postanowiłem, że
bijący licznik już nie jest tego wart?
- To zawsze jest „rachunek” - powiedział. I uniósł ręce, żeby też ją objąć.
***
- Chciałby pan czytać w umysłach.
Tym razem to nie był głos Carol. Tym razem należał do tego gościa z Southam...
Mosby mu było. Program Mosby’ego siedział w pamięci komputera i dyrygował chórem
wychodzących z niego elektronów, żeby brzmiały jak on sam - tani, dźwiękowy klon.
Wescott wolał go od oryginału.
- Czytać w umysłach? - zastanowił się. - W sumie, to właśnie próbuję zbudować
działający model pewnego umysłu.
- Jak ja?
- Nie. Ty to tylko takie odbajerzone menu. Zadajesz pytania i zależnie od tego, jak
odpowiem, idziesz po drzewie do następnych. Jesteś liniowy. Mózgi są bardziej...
rozproszone.
- Myśli to nie sygnały, ale przecięcia sygnałów.
- Czytałeś Penthorne’a.
- Teraz go czytam. Mam dostęp po sieci do Biomedical Abstracts.
- Mniam.
- Czytam też Gödla - dodał program. - Jeśli on ma rację, nigdy pan nie dojdzie do
dokładnego modelu ludzkiego mózgu, bo żadne pudełko nie jest na tyle duże, żeby pomieścić
samo siebie.
- To trzeba model uprościć. Pozbyć się szczegółów, zachować kwintesencję. Zresztą, i
tak nie powinien być zbyt duży - jeśli jest tak skomplikowany jak oryginał, to równie trudno
go zrozumieć.
- Czyli po prostu obcina pan z mózgu różne rzeczy, aż dojdzie pan do czegoś na tyle
prostego, że da się ogarnąć?
Wescott się skrzywił.
- Jak chcesz to przyciąć do krótkiego klipu, to może być.
- I to, co zostało, będzie na tyle złożone, żeby powiedzieć coś ciekawego o ludzkim
zachowaniu?
- Popatrz tylko na siebie.
- Tylko „odbajerzone menu”.
- Otóż to. Ale wiesz więcej niż prawdziwy Jason Mosby. I lepiej się z tobą rozmawia.
Kiedyś go poznałem. Założę się, że nawet w teście Turinga lepiej byś wypadł. Tak?
Ledwo zauważalna pauza.
- Nie wiem. Możliwe.
- Jak dla mnie, jesteś lepszy od oryginału, choć masz tylko parę procent jego mocy
przetwarzania.
- Ale wracając...
- A jeśli oryginał drze się i broni, kiedy ktoś chce go wyłączyć - ciągnął Wescott - to
tylko dlatego, że tak go zaprogramowano: żeby myślał, że będzie cierpieć. Bardziej mu
zależy, żeby nikt nie przerwał mu podprogramów. Może to nie taka wielka różnica, co?
Program zamilkł. Wescott zaczął liczyć: „sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa,
sto dwadzieścia trzy...”.
- Coś mi to przypomniało. - Jeszcze o jedną rzecz chciałem pana zapytać.
Czas reakcji prawie cztery sekundy, a i tak musiał zmienić temat. Miał swoje
ograniczenia. Ale wszystko jedno, to niezły program.
- Nic pan nie opublikował z tych badań w VanGen - zauważył przedstawiciel
Mosby’ego. - Do wniosku o grant, który dał pan do Rady Naukowej, oczywiście nie mam
dostępu, ale sądząc po abstrakcie w sieci, pracował pan na martwych ludziach.
- Nie martwych. Umierających.
- Doświadczenie śmierci? Lewitacja, świetlne tunele, tego typu sprawy?
- To objawy niedotlenienia - odparł Wescott. - Na ogół nic ciekawego. Zajmowaliśmy
się dalszą fazą.
- Czemu?
- Niektóre bazowe przebiegi jest łatwiej zarejestrować, jak reszta mózgu już się
wyłączy.
- Jakie przebiegi? Co mówią?
Mówią, Mosby, że umiera się tylko na jeden sposób. Nieważne, co cię zabija, starość,
przemoc czy choroba, wszyscy śpiewamy tę samą, kurna, piosenkę, zanim kopniemy w
kalendarz. Nie trzeba nawet być człowiekiem - masz korę nową, to witamy w klubie.
I wiesz co jeszcze, Mosby? Prawie jesteśmy w stanie przeczytać tekst piosenki. Zgłoś
się osobiście, powiedzmy za miesiąc, a powiem ci, jakie będą twoje ostatnie myśli. Będziesz
miał na wyłączność materiał stulecia.
- Panie doktorze?
Zamrugał.
- Słucham?
- Jakie przebiegi? Co mówią?
- A jak myślisz? - rzucił Wescott i znowu zaczął liczyć.
- Myślę - odpowiedział program - że pan obserwuje, jak ludzie umierają. Robi pan
różne zdjęcia. Nie wiem po co. Ale nasi czytelnicy też pewnie by nie chcieli wiedzieć.
Wescott milczał przez parę chwil.
- Jaki ty masz numer wersji? - zapytał w końcu.
- Sześć pięć.
- Dopiero co cię wypuścili, prawda?
- Piętnastego kwietnia - odpowiedział program.
- Lepszy jesteś niż sześć cztery.
- Cały czas się poprawiam.
Z tyłu dobiegł go odgłos otwierających się drzwi.
- Stop - powiedział Wescott.
- Z-zamknąć program czy wstrzymać? - dobiegł z sześcianu głos Carol.
- Wstrzymać. - Wescott wytrzeszczył oczy na komputer, troszkę zdeprymowany
zmianą głosu. Czy im tam w środku nie za ciasno?
- Słyszysz? - odezwała się Lynne za jego plecami. Obrócił się z fotelem. Zdejmowała
buty pod drzwiami.
- Co słyszę?
Przeszła przez pokój.
- To, jak jej głos czasem się tak z-zacina?
Nachmurzył się.
- Całkiem jakby ją bolało, kiedy robiono nagranie - ciągnęła. - Może nawet nie była
jeszcze zdiagnozowana. Ale kiedy programowała tę symulację, ona to podłapała. Nie
zauważyłeś tego? Przez tyle lat?
Wescott się nie odezwał.
Lynne położyła mu dłonie na ramionach.
- Nie myślisz czasem, że przyszła pora, by wymienić osobowość w tym urządzeniu? -
zapytała łagodnie.
- Lynne, to nie jest „osobowość”.
- Wiem. Algorytm rozpoznający wzorce, nic więcej. Ciągle to powtarzasz.
- Posłuchaj, nie wiem, czemu to cię tak denerwuje. To dla ciebie żadne zagrożenie.
- Nie chodziło mi...
- Jedenaście lat temu ona z tym chwilę pogadała. Więc to ustrojstwo ma jej sposób
mówienia. Ale to nie ona. Ja o tym wiem. To po prostu stary system operacyjny, od pół
dekady porządnie przestarzały.
- Russ...
- Ten syfiasty programik, który podesłał mi Mosby, jest dziesięć razy bardziej
zaawansowany. A w sklepie można sobie kupić symulator psychiki, co pobije go na głowę.
Ale mnie zostało po niej tylko tyle, rozumiesz? Mogłabyś przynajmniej pozwolić mi, żebym
wspominał ją tak, jak mi odpowiada.
Cofnęła się.
- Russ, ja wcale nie chcę z tobą walczyć.
- To dobrze. - Odwrócił się z powrotem do stacji roboczej. - Wznowić.
- Wstrzymać - powiedziała Lynne.
Komputer czekał w milczeniu.
Wescott powoli nabrał powietrza i odwrócił się twarzą do niej.
- Lynne, ja nie jestem twoim pacjentem. - Mówił wyważonym, pozbawionym
intonacji tonem. - Jak nie możesz zostawić pracy w pracy, to chociaż znajdź sobie kogoś
innego do praktykowania.
- Russ...
Spojrzał na nią, całkowicie beznamiętnie.
- No dobra, Russ. To do zobaczenia.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi. Widział w jej ruchach kontrolowane skurcze mięśni,
wyobrażał sobie schodkowo rosnące poziomy aktomiozyny, gdy sięgała po buty.
Idzie, pomyślał zafascynowany. Ja to sprawiłem, swoimi słowami.
Generuję falę w powietrzu, od której u niej w mózgu zapala się milion nerwów, jak
poświata od błyskawicy. Ile ona ma operacji na sekundę? Ile bramek się musi otworzyć,
zamknąć, przekonfigurować, żeby odrobina tego prądu popłynęła do ręki i kazała jej
przekręcić klamkę?
Patrzył, jak misterna maszyneria zamyka za sobą drzwi.
Poszła, pomyślał. Znowu wygrałem.
Obserwował, jak Hamilton przypasuje szympansa do stołu i nakłada mu elektrody na
czaszkę. Szympans był przyzwyczajony do tego zabiegu - poddawano go już takim
upokorzeniom i zawsze znosił je w dobrym zdrowiu i humorze. Nie było powodu się
spodziewać, że tym razem będzie inaczej.
Jednakże, gdy Hamilton zaciskał paski, małpa człekokształtna zesztywniała i
zasyczała.
Wescott wpatrzył się w jeden z monitorów.
- Cholera, denerwuje się.
Przebiegi korowe, zwykle leniwe, rozszalały się na ekranie w epileptycznych
skurczach.
- Nie zaczynamy, dopóki się nie uspokoi. Jeśli się nie uspokoi. Cholera. Całe nagranie
może być do niczego.
Hamilton pociągnął za jeden z pasów, zaciskając go mocniej. Szympans, z grzbietem
przyciśniętym płasko do stołu, wyprężył się po raz ostatni i nagle oklapł.
Wescott spojrzał jeszcze raz na ekran.
- No dobra, rozluźnia się. Jedziemy, Pete; wchodzisz za jakieś trzydzieści sekund.
Hamilton uniósł strzykawkę.
- Gotowi.
- Dobra, bazowy przebieg jest... już. Strzelaj.
Igła wbiła się w skórę. Wescotta zastanowiło widoczne na pierwszy rzut oka
nieczłowieczeństwo tego stworzenia na stole: za małe, zbyt włochate, nic tylko krzywe nogi i
długie małpie ramiona. Maszyna. I tyle.
Jony potasu podskakują sobie w bardzo zminiaturyzowanej centralce telefonicznej.
Jednakże oczy, gdy niechcący w nie popatrzył, odwzajemniły spojrzenie.
- Sygnatura śródmózgowia za pięćdziesiąt sekund - odczytał Wescott. - Plus minus
dziesięć.
Tylko maszyna, której się kończy paliwo. Parę nerwów się zatnie i układ myśli, że
widzi światła, czuje ruch...
- Mam. Wzgórze - zameldował Hamilton. - Jak w zegarku. Teraz twór siatkowaty. -
Przerwa. - Teraz kora nowa. Za każdym razem, kurde, tak samo.
Wescott nie spojrzał. Znał już tę prawidłowość. Widział jej charakter pisma w
mózgach kilku gatunków, obserwował, jak ten sam znajomy kod przemyka przez umierające
umysły na szpitalnych łóżkach, w salach operacyjnych i pomiędzy poskręcanymi blachami
wraków samochodowych, jakie się akurat trafiły. Teraz nie potrzebował nawet maszyn, żeby
go dostrzec.
Wystarczyło popatrzeć w oczy.
Kiedyś, w przypływie lekkomyślnego braku dyscypliny, zaczął się zastanawiać, czy
czasem nie obserwuje ucieczki duszy, która wychodzi na powierzchnię umysłu niczym
wypłukana przez ulewne deszcze dżdżownica. Innym razem wpadło mu do głowy, że
zarejestrował właśnie EEG kostuchy.
Teraz już nie pozwalał sobie na taką niekontrolowaną swawolę. Patrzył tylko na
rozszerzające się źrenice i słuchał ostatnich, panicznych jęków monitora pulsu.
Coś za oczyma zgasło.
Gdzie byłeś przedtem? - zastanawiał się.
- Jeszcze nie wiem - powiedział Hamilton obok niego. - Ale jeszcze tydzień, góra dwa
i to rozpracujemy.
Wescott zamrugał.
Hamilton zaczął odpinać zwłoki. Po chwili uniósł wzrok.
- Russ?
- On wiedział. - Wescott gapił się w monitory, pełne teraz szumu i płaskich linii.
- Pewnie. - Tamten wzruszył ramionami. - Szkoda, że nie wiemy, po czym one się
domyślają. Oszczędzilibyśmy masę zamieszania. - Wrzucił trupa szympansa do plastikowego
worka. Rozszerzone źrenice gapiły się na Wescotta w groteskowej parodii ludzkiego
zdumienia.
- Russ? Dobrze się czujesz?
Zamrugał. Martwe oczy straciły kontrolę. Uniósł wzrok i zobaczył, że Hamilton
wpatruje się w niego z dziwną miną.
- Pewnie. Jak nigdy.
***
Była tam klatka. Coś się w środku poruszało, coś prawie znajomego, małe, futrzaste
ciało, które prawie rozpoznawał. Z bliska jednak zrozumiał swój błąd. To była tylko woskowa
kukła, a może jakiś zabalsamowany okaz, do którego nie dobrali się jeszcze studenci. W
dziwnych miejscach wchodziły weń rurki, leniwie przenoszące porcje żółtego płynu. Okaz
zżółkł i opuchł, na jego oczach. Sięgnął do niego przez pręty klatki... jakimś sposobem mu się
to udało, choć szczeliny miały tylko po kilka centymetrów szerokości... i dotknął. Stworzenie
otworzyło oczy i spojrzało na wskroś niego, ślepe i otępiałe z bólu - a źrenic nie miało
pionowych, jak się spodziewał, lecz okrągłe, stuprocentowo ludzkie... Poczuł, jak ona budzi
się obok niego. Nie poruszył się.
Nie musiał patrzeć. Słyszał zmianę w oddechu, prawie czuł, jak jej obwody odpalają,
jak spojrzenie wbija się w niego w niemal całkowitej ciemności. Leżał na plecach, patrząc na
pełen cieni sufit, i nie zdradził się niczym, że nie śpi.
Odwrócił twarz i wpatrzył się w słabe, szare światło, przedostające się zza okna. Przy
odrobinie wysiłku słyszał odległy szum miasta.
Zastanawiał się przez chwilę, czy ona cierpi tak samo, jak cierpiał on; potem dotarło
do niego, że w tym konkursie nie ma szans - najsilniejszy ból, jaki był w stanie sobie
przypomnieć, był zaledwie posmakiem, wspomnieniem.
- Dzwoniłem dziś do pani weterynarz - odezwał się. - Powiedziała, że nie
potrzebowała mojej zgody. Że w ogóle nie byłem tam potrzebny. Mogli go uśpić, jak tylko go
przyniosłaś, ale im powiedziałaś, że mają tego nie robić.
Nadal się nie poruszyła.
- Skłamałaś. Załatwiłaś to tak, żebym ja musiał tam być, patrzeć, jak jeszcze jeden
fragment mojego życia... - nabrał powietrza - ...mi odcinają...
W końcu się odezwała:
- Russ...
- Ale przecież mnie nie nienawidzisz. To czemu kazałaś mi przez to przejść? Raczej
myślałaś, że to mi się w jakiś niewiadomy sposób przysłuży.
- Russ, przepraszam. Nie chciałam cię zranić.
- To chyba nie do końca prawda - rzucił.
- No, chyba nie, fakt. - Potem, niemal z nadzieją: - Cierpiałeś, prawda?
Zamrugał, bo nagle zapiekły go oczy.
- A jak ci się wydaje?
- Mnie się wydaje, że dziewięć lat temu zamieszkałam z najbardziej troskliwą i czułą
osobą, jaką w życiu widziałam. A dwa dni temu nie wiedziałam, czy w ogóle obejdzie ją
śmierć zwierzaka, którego miała od osiemnastu lat. Naprawdę nie wiedziałam, Russ.
Przepraszam cię, ale musiałam to sprawdzić. Teraz rozumiesz?
Próbował sobie przypomnieć.
- Myślę, że od początku się myliłaś. Że przeceniłaś mnie te dziewięć lat temu. I to
znacznie.
Poczuł, jak kręci głową.
- Russ, po tym jak zmarła Carol, bałam się, że ciebie też zaraz trafi szlag. Pamiętam,
jaką miałam nadzieję: że nigdy nie będę w stanie tak cierpieć po śmierci drugiego człowieka.
Zakochałam się w tobie, bo ty to potrafiłeś.
- No tak, pewnie, kochałem ją. Tak za parędziesiąt tysięcy dolarów, najmarniej. Nigdy
nie chciało mi się dokładnie policzyć, ile ostatecznie była warta.
- Nie dlatego to zrobiłeś! Pamiętasz, jak cierpiała!
- Właściwie nie. Napchana była tymi... środkami przeciwbólowymi, wylewały jej się
uszami. Tak przynajmniej oni twierdzili. Kiedy zaczęli wycinać jej różne kawałki, była już
taka... odrętwiała...
- Russ, ja byłam przy tym. Mówili, że nie ma nadziei, że ona nieustannie cierpi, że
będzie chciała umrzeć.
- No tak, tak. Później tak mówili. Jak trzeba było podjąć decyzję. Bo wiedzieli... -
Urwał. - Wiedzieli - powtórzył - co chcę usłyszeć.
Lynne obok niego zamarła.
Zaśmiał się raz, cicho.
- Trochę za łatwo mnie jednak przekonali. Powinienem wiedzieć swoje. „Śmierć z
Godnością” jest sprzeczna z naszą naturą - życie kopie, trzyma się pazurami, robi wszystko,
żeby złapać jeszcze parę oddechów - i tak to jest od ponad trzech miliardów lat. Nie wolno po
prostu zdecydować, że mają cię wyłączyć.
Położyła mu rękę na piersi.
- Ludzie cały czas się wyłączają. Aż za często, Russ. Dobrze o tym wiesz.
Nie odpowiedział. Milczenie skaziła daleka syrena.
- Ale nie Carol - odparł po chwili. - Ja podjąłem za nią tę decyzję.
Lynne położyła mu głowę na ramieniu.
- A potem dziesięć lat zadręczałeś się, czy była właściwa. Ale... ci badani to nie ona,
Russ, ci wszyscy ludzie, których rejestrowałeś, wszystkie zwierzęta, które żeście... ten...
uśpili... to nie ona.
- Nie, nie ona. - Zamknął oczy. - Nie myślę o nich całymi miesiącami. Oni tak nie...
marnieją... tak, że wiadomo, że umrą, u nich to zawsze idzie szybko, nie trzeba przychodzić
dzień po dniu, nie trzeba patrzeć, jak zmieniają się w coś, co grzechocze przy każdym
oddechu, coś, co nawet cię nie poznaje, i tylko czekasz aż...
Otworzył oczy.
- Oj. Zapomniałem, kim jesteś z zawodu.
- Russ...
Odwrócił się ku niej, spokojnie.
- Czemu ty mi to robisz? Myślisz, że sam za mało przeanalizowałem to ze wszystkich
stron?
- Russ, ja tylko...
- Bo to nie zadziała, wiesz? Już za późno. Trwało tyle czasu, ale w końcu
dowiedziałem się, jak ten mózg działa. I wiesz co? To w sumie nic szczególnego. Nic
duchowego ani choćby kwantowego. To tylko parę spiętych ze sobą bramek. Nieważne, że
ludzie nie potrafią opowiadać o tym, co mają w głowie. Niedługo to wszystko wyczytamy.
Głos miał spokojny i rozsądny. Wzrok utkwiony w suficie - wydawało mu się, że
zgaszona lampa migocze mu przed oczyma. Zamrugał i pokój nagle się rozmazał.
Wyciągnęła dłoń, dotknęła wilgoci na jego twarzy.
- Ty się tego boisz - szepnęła. - Goniłeś za tym od dziesięciu lat, a teraz już prawie to
masz i boisz się jak cholera.
Uśmiechnął się. Nie chciał na nią spojrzeć.
- Nie. W ogóle nie o to chodzi.
- To o co?
Wziął głęboki wdech.
- Właśnie dotarło do mnie. Czy jest tak, czy owak, tak naprawdę już nie bardzo mnie
to obchodzi.
***
Wrócił do domu, ściskając wydruk, i od razu, widząc nagłą pustkę, poznał, że na tym
froncie też przegrał. Stacja robocza spała w rogu. Na jednej z jej ścianek migotało kilka
nerwowych odczytów, rzadka, autonomiczna mozaika. Podszedł do niej; w połowie drogi
inna ścianka kostki rozbłysła i ożyła.
Z ekranu popatrzyła nań Lynne, od ramion w górę.
Wescott rozejrzał się po pokoju. Omal jej nie zawołał.
Usta Lynne na sześcianie poruszyły się.
- Cześć, Russ.
Zmusił się do parsknięcia śmiechem.
- Nie myślałem, że cię w tym zobaczę.
- W końcu spróbowałam. Miałeś rację, nieźle to poszło do przodu przez ostatnie
dziesięć lat.
- To jest prawdziwa symulacja? Nie jakiś wypasiony program konwersacyjny?
- No. Niesamowite. Zeżarła wszystkie możliwe nagrania wideo, wszystkie moje
uczelniane i medyczne zapisy, a potem musiałam z nią gadać, aż nabrała orientacji, kim
jestem.
A kim jesteś? - zastanowił się w roztargnieniu.
- Zmieniała się na moich oczach, kiedy do niej mówiłam. Aż dziwnie się robiło. Na
początku gadała takim monotonnym, martwym głosem, potem zaczęła naśladować mój,
razem ze wszystkimi manierami, i zaraz brzmiała jak ja. I już. Od maszyny do człowieka w
niecałe cztery godziny.
Uśmiechnął się, niechętnie, bo wiedział, co teraz będzie.
- To... w sumie to wyglądało jakby oglądać przyśpieszone nagranie ciebie z ostatnich
paru lat - powiedział wzorzec. - Tylko puszczone do tyłu.
Starał się brzmieć stuprocentowo beznamiętnie.
- To nie wracasz do domu.
- Oczywiście, że wracam. Tylko że to już nie jest dom. Szkoda, nie wiesz, jak bardzo
szkoda, ale ty po prostu ciągle siedzisz w tej przeszłości, ja już nie dam rady.
- Dalej nie rozumiesz. To tylko program, który przypadkiem brzmi jak Carol. To nic
ważnego. Ja... jak to dla ciebie takie ważne, to mogę go skasować.
- Nie o tym mówię, Russ.
Zastanowił się, czy dopytać o szczegóły, i nie zrobił tego.
- Lynne... - zaczął.
Otworzyła usta. Ale nie do uśmiechu.
- Russ, nie proś. Nie mogę wrócić, póki ty nie wrócisz.
- Ale ja tu jestem!
Pokręciła głową.
- Kiedy ostatni raz widziałam Russa Wescotta, on płakał. Tak troszeczkę. I
pomyślałam... dalej myślę, że szukał czegoś przez dziesięć lat, w końcu to coś mu gdzieś
mignęło, ale okazało się za wielkie, więc się wycofał i przełączył się na coś w rodzaju
autopilota. Nie mogę go za to winić. Zresztą, ty całkiem udatnie go naśladujesz, naprawdę,
tylko nie masz w sobie nic, co by umiało czuć.
Wescott pomyślał o acetylocholinesterazie i opioidach endogennych.
- Mylisz się, Carol. Ja wiem o uczuciach więcej niż ktokolwiek na świecie.
Symulacja Lynne na ekranie westchnęła, mimo lekkiego uśmiechu.
Miała nowe kolczyki - wyglądały jak staroświeckie obwody drukowane. Wescott
chciał coś o nich powiedzieć, pochwalić, skrytykować, cokolwiek, żeby przenieść rozmowę
na mniej grząski teren. Obawiał się jednak, że ona nosi je od lat, tylko on nic nie zauważył,
więc się nie odezwał.
- Czemu nie mogłaś mi sama powiedzieć? - zapytał w końcu. - Na tyle chyba
zasługuję? Mogłaś powiedzieć mi osobiście, że odchodzisz?
- To jest osobiście, Russ. To jest najbardziej osobiście ze wszystkich twoich ostatnich
kontaktów z ludźmi.
- Gówno! Czy ja cię prosiłem, żebyś poszła i dała się zasymulować? Myślisz, że jesteś
dla mnie jakimś animowanym obrazkiem? Jezu, Lynne...
- To nie tylko o mnie chodzi. Dla ciebie wszyscy jesteśmy animowanymi obrazkami.
- O czym ty, do cholery, gadasz?
- Właściwie to nie można cię winić. Po co się uczyć grać w trójwymiarowe szachy,
jeśli można je sprowadzić do kółka i krzyżyka? Rozumiesz je w pełni i zawsze wygrywasz.
Tylko że gra oczywiście nie jest już taka fajna...
- Lynne...
- Te twoje modele tylko upraszczają rzeczywistość. W ogóle jej nie odtwarzają.
Wescott przypomniał sobie o wydruku w ręce.
- Oczywiście, że odtwarzają. Przynajmniej w przybliżeniu.
- No to... - Obraz spuścił na moment wzrok. Niesamowite, że potrafi tak udawać
kontakt wzrokowy i przerywać go... - No to masz swoją odpowiedź.
- My mamy odpowiedź, Lynne. Ja, parę terabajtów programów i kupa
współpracowników. Ludzie. Którzy pracują ze mną, twarzą w twarz.
Znowu uniosła wzrok, a Wescott zdumiał się, że program potrafił odwzorować nawet
nagły smutny blask jej oczu w takiej chwili.
- No i jaka jest ta odpowiedź? Co jest na końcu tunelu?
Wzruszył ramionami.
- Właściwie nic. Rozczarowanie.
- Szkoda, że nie coś więcej, Russ. Bo to zabiło nasz związek.
- Możliwe też, że to wszystko to był tylko artefakt badawczy. Stary, dobry efekt
obserwatora. Zdrowy rozsądek powiedziałby nam tyle samo. Mogłem oszczędzić sobie tylu...
- Russ.
Nie spojrzał na ekran.
- Bo tam w środku w ogóle nic nie ma - powiedział w końcu. - Nic myślącego. W
ogóle mi się tam nie podobało, to tylko... czysty instynkt, tam w środku. Pozostałość z
czasów, gdy układ limbiczny był całym mózgiem. Teraz to tylko robotnik
niewykwalifikowany. Mały element całości, do odwalania wszystkich tych autonomicznych
pierdoł, którymi zarozumiała kora nowa nie chce się zajmować. Nigdy wcześniej nie przyszło
mi do głowy, że on jest na swój sposób... żywy...
Jego głos ucichł. Duch Lynne czekał w milczeniu, może nie stać go było na
odpowiedź. A może był tak zaprogramowany, żeby nie odpowiadać.
- Umiera się od zewnątrz do środka, wiedziałaś? - zapytał, gdy cisza zaczęła ranić
mocniej niż słowa. - I potem, tylko przez chwilę, twój umysł, jak kiedyś, składa się tylko z
tego środka. A tam nikt nie chce... i wychodzi na to, wiesz, że nawet samobójcy sami siebie
oszukiwali. Takie intelektualne gierki. Tacy jesteśmy, kurwa, dumni, że potrafimy zamyśleć
się na śmierć, że zapomnieliśmy o tym starym, gadzim mózgu w środku, tym, co nie kalkuluje
sobie: etyka, jakość życia, ciężar dla rodziny, on po prostu chce żyć, tylko do tego jest
zaprogramowany, rozumiesz? I na samym końcu, kiedy już nas nie ma, żeby przywołać go do
porządku, on się budzi, rozgląda i w ostatniej chwili wie, że został oszukany i... krzyczy...
Wydało mu się, że ktoś wypowiedział jego imię, ale nie podniósł wzroku, by to
sprawdzić.
- I ciągle nam to wychodziło. Że coś budzi się po stu milionach lat, śmiertelnie
przerażone...
Te słowa zawisły mu przed twarzą.
- Nie wiesz tego na pewno. - Jej głos był chłodny, ledwie znajomy, z nutą
niespodziewanej niecierpliwości. - Sam powiedziałeś, że to mógł być artefakt. Może ona
wcale tego nie czuła. Nie masz tych danych.
- To nieistotne - mruknął. - Białkowy program zawsze umiera tak samo...
Uniósł wzrok na ekran.
I ten obraz tam, niech go szlag trafi, płakał, fosforyzujące łzy spływały po sztucznych
policzkach w jakiejś nieprzyzwoitej parodii tego, co zrobiłaby Lynn, gdyby była tu we
własnej osobie. Wescott nagle znienawidził ten program, który płakał za nim, dokładność
jego maszynowej intuicji, precyzję fałszerstwa. I prosty fakt, że ten program ją znał.
- Nic takiego - powiedział. - Tak jak mówiłem, wielkie rozczarowanie. A tak w ogóle,
to pewnie musisz iść i zameldować się do swojego... ciała...
- Jeśli chcesz, mogę zostać. Wiem, Russ, jak ci teraz ciężko.
- Nie, nie możesz. - Wescott się uśmiechnął. - Lynne może by mogła. A ty jesteś tylko
serią odczytów z jakiejś psychologicznej bazy danych. Ale prawie ci się udało.
- Nie muszę iść, Russ...
- Ej, przecież ja już nie jestem Russ. Nie pamiętasz?
- ...jeśli chcesz, możemy rozmawiać dalej.
- Jasne. Dialog karykatury i autopilota.
- Nie muszę od razu iść.
- Algorytm ci wystaje - powiedział, wciąż uśmiechnięty. A potem dodał obcesowo: -
Stop.
Kostka pociemniała.
- Zamknąć program czy wstrzymać? - zapytała Carol.
Przez chwilę stał, nie odpowiadając, gapiąc się w tę czarną, bezpłciową kostkę z
pleksiglasu. W środku widział tylko własne odbicie.
- Zamknąć - odpowiedział w końcu. - I usunąć.
Fraktale

Wtargnięcie? Jakie wtargnięcie? Ja tu kiedyś mieszkałem, ty bezczelny obcy


skurwielu z kosymi oczami!
***
Od jak dawna chciałem to zrobić? Od ilu lat ich nienawidziłem i marzyło mi się, by
moje pięści stłukły te ich twarze na coś jeszcze mniej ludzkiego? Nie pamiętam. Ta złość jest
przewlekła. Zawsze była przewlekła. I bezradna, do niedawna. Ból w knykciach pulsuje jak
jakieś nieokreślone zaszczytne odznaczenie.
Zimno jest.
Złość przeszła, jakimś sposobem wchłonęło ją to błoto, nieoświetlone stosy drewna i
cegieł. Ledwie jestem w stanie skupić się na otoczeniu. Kontury ciągle się zmieniają, potężne,
kanciaste potwory przemieszczają się ze wszystkich stron. Tylko ta tablica z przodu działki,
na którą cały czas pokazywał, nie chce się nigdzie ruszyć.
Ledwo go widzę w ciemności. Jest o parę metrów ode mnie, ale te cienie są takie
czarne, a on w ogóle się nie rusza. Co będzie, jeśli go zabiłem? Jeśli...
O. Poruszył się trochę. Czyli w porządku, nie zabiłem go, nie umarł...
Ale. Co będzie, jeśli umrze w tym błocie?
(Wielkie mi co. Tam, skąd przyszedł, jest ich jeszcze cała kupa). Nie. Wcale tak nie
myślę. Nigdy nie myślałem, naprawdę, bo co będzie, jeśli on tam umrze, jeśli... Co będzie, jak
przeżyje i mnie rozpozna?
Parę kroków naprzód. Jeszcze parę. Dobra, mniej więcej tu stał, jak mnie zobaczył, a
potem podszedł tutaj i zaczął krzyczeć...
Nie widział mojej twarzy. Nawet kiedy podszedł bliżej, było tak ciemno, że widział
tylko sylwetkę, a potem już dosłownie wszedł na mnie i...
Upiecze mi się. Na pewno mi się upiecze. O Boże, nie mogę uwierzyć, że zrobiłem
coś takiego...
W końcu to plac budowy; samochód doda jeszcze jeden ślad do plątaniny setek
innych. Najbliższy dom jest za kolejną przecznicą, a cały koniec drogi nieoświetlony.
Mam szczęście: żadnych świadków.
Auto startuje od razu, bez wahania. Zjeżdżam do centrum.
Całkiem jakbym to wszystko zaplanował. Na swój sposób czuję się tak, jakbym
ćwiczył to wielokrotnie. Jestem oczyszczony. Taka ulga, nie czuć tego ognia, móc rozluźnić
zaciśnięte zęby, poczuć, jak ustępuje twardy supeł napięcia w żołądku. W pewnym sensie
czuję się wolny. Chociaż nie jestem zadowolony. Ale przynajmniej zadziałałem, zrobiłem coś
od serca, i wreszcie czuję się osobliwie spokojny.
(A co, jeśli on tam umrze?).
Zatrzymam się przy pierwszej budce. Pogotowie... przyjeżdżają na anonimowe
wezwania, prawda? A na razie muszę uważać, żeby nie schodzić z tej maty, która leży na
błocie. Na wszelki wypadek. Kiedy wrócę do domu, Joanne może jeszcze nie spać. Stanę na
stacji i wszystko spłuczę.
***
Ładne okno. Ładny widok. Zawsze podobały mi się lasy, choć w życiu nie widziałem
tylu wiewiórek, jeleni i ptaków upchniętych na tak małej przestrzeni. Ale kim ja jestem, żeby
narzekać na realizm? Znajduję się dwadzieścia pięter ponad Robson Street i mam przed
oczyma las deszczowy, więc co się mam przejmować szczegółami? Zresztą, to już nie jest las
deszczowy. Teraz to alpejska łąka. Ona dotyka przycisku na parapecie i cały świat się
zmienia.
Przechodzę przez salę; kamienie i wrzosy ukazują się, przesuwają za oknem, znikają
zasłonięte drugą krawędzią. Podchodzę bliżej, pole widzenia się poszerza. Z nosem
przytkniętym do szyby widzę na sto osiemdziesiąt stopni i wszystkie osie trzech wymiarów.
Tuż za oknem, w nagłym powiewie wiatru burzy się eksplozja kwiatów.
Ona jednak pstryka przełącznikiem i świat znika, już nie ma okna, tylko płaski, szary
ekran i fałszywy parapet.
- Niesamowite - mówię lekko zdumiony.
Nie jest w stanie powstrzymać dumy w głosie:
- To rewolucja. Istnieją inne płaskie monitory, ale sam widzisz różnicę.
- A jak to działa? To trójwymiarowe nagranie, czy coś?
Uśmiecha się szerzej.
- Nic z tych rzeczy. Wykorzystujemy do tego fraktale.
- Fraktale.
- No wiesz, te takie psychodeliczne wzroki, co drukują na kalendarzach i
komputerowych plakatach.
Racja. Coś tam z teorii chaosu.
- Ale co to właściwie są...
Śmieje się.
- Ja tylko to demonstruję. Software napisał dla nas taki gość z uczelni, on ci opowie ze
szczegółami. Jeśli uważasz, że twoich czytelników to zainteresuje.
- Mnie interesuje. Jeśli nie jestem w stanie ich też zainteresować, to co ze mnie za
dziennikarz?
- No dobra, to dam ci jego namiary - mówi. - Powiem, że przyjdziesz. Powinien dać
radę coś zorganizować w przyszłym tygodniu, tak mniej więcej.
Wypisuje nazwisko na odwrocie swojej wizytówki i podaje mi ją.
Roy Cheung, jest tam napisane. Czuję krótki, nagły skurcz w gardle.
- Ostatnie pytanie - odzywam się. - Kogo będzie stać na coś takiego?
- Najprostsze modele będą w detalu kosztować jakieś trzydzieści tysięcy. Kupa firm
zechce powiesić sobie coś takiego w foyer i tak dalej. Liczymy też na klientów
indywidualnych o wysokich dochodach.
- O ile w ogóle tacy jeszcze istnieją.
- Zdziwiłbyś się. Od tej fali przyjazdów z Hongkongu znacznie przybyło ludzi, którzy
mogą sobie pozwolić na tego typu produkty.
Biedna mała. Nie odrobiliście badań rynkowych, co? Bo wiedzielibyście dokładnie, co
ta wasza zamożna klientela sądzi o naturze. Dla nich to sztuka abstrakcyjna. W całym
Hongkongu pewnie nie ocalało ani jedno źdźbło trawy. Większość tych gości nie poznałaby
drzewa, gdyby przebiło im się przez okno apartamentu i napluło tlenem na wszystkie ściany.
Zresztą nieważne. Za parę lat my też nie poznamy.
***
- Pogotowie, Izba Przyjęć.
- Eee... dzień dobry. Chciałbym się dowiedzieć, czy wczoraj przyjmowaliście może
ofiarę pobicia.
- Przykro mi, ale musi pan konkretniej. Ofiarę pobicia?
- No... czy przywieziono do was kogoś z ranami głowy, mężczyznę, rasy żół...
- A bo co? - Głos nagle przybiera ostry ton. - Czy pan coś wie o pobiciu
niezgłoszonym na policję?
- Nie, no... - Rozłącz się, debilu! Nic ci z tego nie przyjdzie! - Nie, no... na pewno
musiało być zgłoszone, skoro ładowali go do karetki. Słabo wyglądał. Po prostu ciekaw
jestem, jak tam z nim.
Tia. Jasne. Bardzo wiarygodne.
- Rozumiem. A gdzie to się stało?
- Północny Vancouver. Gdzieś chyba koło... Cumberland, czy coś...
- I pewnie nie zna pan nazwiska ofiary?
- No nie, jak mówiłem, patrzyłem, jak go odwożą, i tak się zastanawiałem...
- To bardzo... miło z pana strony - mówi. - Ale nie wolno nam ujawniać takich
informacji nikomu poza najbliższą rodziną.
Jezus Maria, kobieto, ja tylko chcę wiedzieć, jak on się czuje, nie interesują mnie
jakieś tajemnice państwowe!
- Rozumiem, ale...
- Zresztą i tak nie przyjmowaliśmy tutaj nikogo, kto by pasował do pana opisu. Mówi
pan, że na Cumberland?
Może śledzą połączenie? Miałoby to sens. Może na liniach do szpitala mają to
włączone na stałe? Założę się, że nie ja jeden robię takie rzeczy...
- Proszę pana? Cumberland, tak?
Rozłączam się.
***
Joanne porusza się, gdy wchodzę do ciemnej sypialni.
- Coś ciekawego w wiadomościach?
- Nie za bardzo.
W każdym razie nic o nieznanych sprawcach napadu na północnym brzegu. Może to i
dobrze. Chyba, gdyby był trup, to coś by wspomnieli?
Po omacku wchodzę do łóżka.
- Aaa, wiesz co? Indianie Musqueam planują wielką demonstrację w sprawie tych
spornych ziem. Blokady dróg i w ogóle.
Dopasowuję się do kształtu pleców Joanne.
- Muszą nas nienawidzić do szpiku kości - mówię jej w kark.
Odwraca się twarzą do mnie.
- Kto? Musqueamowie?
- Na pewno. Ja bym nienawidził.
Prycha drwiąco.
- Bez obrazy, skarbie, ale byłoby bardzo źle, gdyby więcej ludzi myślało tak jak ty.
Nauczyłem się traktować takie uwagi jak komplementy, choć to bardzo rzadko jest jej
zamiarem.
- No cóż, jeśli to, że ktoś ci wykradł spod dupy dom i kulturę, nie jest powodem do
nienawiści, to nie wiem, co by nim było. - Przez moment się powstrzymuję, potem
postanawiam zaryzykować. - Ciekawe, czy są przez to rasistami.
- Ooo. Wstydziłbyś się. - Grozi mi palcem, który ledwie widzę w ciemności. - Ofiary
rasizmu przecież same nie mogą być rasistami. No skąd, skoro coś takiego przyszło ci do
głowy, na pewno sam jesteś rasistą. Proszę poczekać, zadzwonię po Komisję Praw
Człowieka. - Zamiast tego jednak całuje mnie. - A w ogóle to jestem zbyt zmęczona.
Udzielam panu tylko ostrzeżenia. Dobranoc. - Mości się z powrotem, plecami do mnie.
Ja nie chcę spać, jeszcze nie. Muszę powiedzieć na głos parę rzeczy, rzeczy, od
których nawet nie jestem w stanie myśleć, żeby nie przywołać pewnego subtelnego,
chronicznego lęku. Nie lubię ukrywać przed nią takich rzeczy.
To już trzy dni i milczenie rozlewa się po mnie jak gangrena.
Tyle że nie mogę jej powiedzieć. Wszystko bym zniweczył. Jak wiele mogę
zaryzykować w nadziei, że udzieli mi rozgrzeszenia?
- Dzisiaj na Denman widziałem takie graffiti - próbuję. - „Biali won z Vancouver.
Kanada dla ludów azjatyckich”.
Jej plecy poruszają się w delikatnym rytmie oddechu. Mruczy coś w poduszkę.
- Co powiedziałaś? - pytam.
- Powiedziałam, że sukinsyny są po obu stronach. Śpij już.
- A może to prawda.
Stęka, pokonana - jeśli chce się dziś przespać, będzie musiała mnie wysłuchać.
- Co prawda? - Wzdycha.
- Może faktycznie nie ma miejsca dla wszystkich naraz. Jechałem dzisiaj autobusem,
był pełen tych Chinoli i nic nie rozumiałem, co oni mówią...
- Co się przejmujesz. Do ciebie pewnie nie mówili.
„Nie” - mam ochotę powiedzieć - „nie mieli potrzeby. My się dla nich nie liczymy”.
Nasze staroświeckie wartości i estetykę mogą sobie kupić równie łatwo jak Północny
Brzeg. Czy mnie nie wolno się tego bać? Czy kiedy my się boimy o własny styl życia, z
automatu zarabiamy etykietkę rasistów? Co, nawet nam nie wolno...
...spuścić sukinsynom wpierdolu gołymi rękami...
Jest tu coś jeszcze.
Leży pomiędzy nami, w ciemności i jest niewidzialne. Joanne mogłaby się teraz
odwrócić i nic by nie zobaczyła, podobnie jak ja, skądś jednak wiem, że to coś gapi się prosto
na mnie i szczerzy zęby...
Joanne siada bez słowa. Jakby obudziła się od mojej mimowolnej gonitwy myśli.
Odwraca się, patrzy na mnie, bez chwili wahania przenika przez to coś między nami, przebija
się twarzą przez niewidzialny uśmiech i zastępuje go swoim.
- Gdybyś nie mieszkał z czarnom kobietom - mówi ze swoim najlepszym akcentem
Cioci Jemimy z reklamy syropu klonowego - powiedziałabym, że samżeś rasistom jak cie
moge. - Szczypie mnie w nos. - A tak, myślę, że po prostu się nie wyspałeś. - Kładzie się z
powrotem, z ramieniem przełożonym przez moją pierś.
Znowu jesteśmy sami. W sąsiednim pokoju Sean cicho pokasłuje przez sen.
Knykcie świerzbią mnie delikatnie, wspominkowo.
Ciekawe, czy miał rodzinę.
Kimkolwiek byłeś, ja cię...
...przepraszam...
***
Już prawie pora na spotkanie z Royem Cheungiem. Od dwóch godzin łażę po ulicach
w centrum, patrząc, jak poranne korki zestalają się wśród rzadkiego, topniejącego śniegu.
Liczyłem najeźdźców. Śpieszą pomiędzy nami, mieszają się z tłumem, ale się w niego nie
wtapiają, głowy spuszczone od chłodu tego obcego dla nich klimatu. Czasem odzywają się do
siebie. Czasem nawet w naszym języku. Najczęściej jednak nic nie mówią.
Na mnie nie patrzą w ogóle.
Nie zawsze tak się czułem - jestem prawie pewien. Były czasy, kiedy wszyscy
byliśmy po prostu ludźmi, a ja wiedziałem dokładnie, jak wygląda rasizm: jeździł poobijanym
fordem pickupem, z wystawionym przez tylne okno karabinem. Rzucał butelkami po piwie w
znaki stopu i nie myślał; bełkotał tylko.
Teraz jednak statystyki i ksenofobia pogodziły się na dobre. Codziennie ląduje parę
samolotów i równowaga znów się odrobinę przesuwa.
Wokół nas rosną azjatyckie majątki, przelatując niewidzialnym błyskiem z banku do
banku, rykoszetując po łączach satelitarnych wysoko nad połacią Pacyfiku.
I zasypując nas. Któż by się nie bał? Cały mój świat przechyla się na wschód.
Przy czym takiej nienawiści nikt mnie nie uczył. Samo się stało.
Trochę jakby odkryć, że się jest wilkołakiem, nie?
***
Na ścianie gabinetu Roya Cheunga wisi plakat upamiętniający Międzynarodową
Konferencję Grafiki Komputerowej 1995. Pod nim, z małego radyjka leci country and
western. Częściowo zasłania je wielka, rozłożysta paprotka w wiszącej doniczce.
Zastanawiam się, jak to się mu udaje. Za każdym razem, gdy ja kupię jakąś cholerną roślinę,
zdycha mi w tydzień.
Blatu biurka prawie nie widać spod masy wydruków i największego monitora, jaki w
życiu widziałem. Na ekranie wiruje spiralna galaktyka. Wygląda, jakby była zrobiona z
opalizujących banieczek mydlanych, ułożonych z niewyobrażalną precyzją.
- To fraktal - mówi Cheung. - Piękny, prawda?
Mówi bez śladu akcentu, dokładnie jak ja.
Siada do klawiatury.
- Proszę patrzeć uważnie. Podkręcę powiększenie, przybliżę tylko jeden z tych
węzłów. Tak jakby jedną gwiazdę z tej galaktyki.
Obraz rozmazuje się i wyostrza na nowo. Na ekranie wiruje spiralna galaktyka.
- To ten sam obraz - mówię.
- Niezupełnie. Jest parę różnic, ale w sumie jest dość podobny. Tyle że, jak mówiłem,
patrzymy teraz tylko na jedną gwiazdę z tej galaktyki.
- Ale ona jest całą...
- Teraz powiększymy sobie jedną gwiazdę z tej galaktyki.
Na ekranie wiruje spiralna galaktyka.
Coś mi świta.
- To jest to, co się nazywa „samopodobieństwo”?
Kiwa głową.
- Właściwy termin to „niezmienniczość względem skali”. Można na to patrzeć przez
mikroskop i przez teleskop, wszystko jedno: w każdej skali wzór jest w zasadzie taki sam.
- A w jakiej skali dostajemy te obrazy natury? - W moim głosie nie ma ani śladu
napięcia. Nawet się uśmiecham.
- W każdej. Ten fraktal jest generowany bardzo prostym równaniem, numer polega na
tym, że ono ma takie właśnie cykle. Wynik jednej iteracji jest parametrem następnej. Nie
trzeba zapamiętywać całego obrazu. Wystarczy zapamiętać parę równań i dać komputerowi to
wygenerować, krok za krokiem. Można otrzymać niesamowicie szczegółowy obraz, który
prawie nie wymaga pamięci.
- Mówi pan, że umiecie naśladować naturę na ekranie za pomocą paru prostych
równań?
- Nie. Mówię, że natura składa się z paru prostych równań.
- Proszę mi to udowodnić - mówię, nadal z uśmiechem. Przez chwilę widzę go na
wpół skrytego w ciemności, ręce wyrzucone w górę w bezskutecznej obronie, twarz rozbita
na miazgę i krwawiąca.
Potrząsam głową, żeby wyprzeć ten obraz. Trzyma się uparcie.
- ...kształt drzewa - mówi. - Pień rozdziela się na konary. Te na mniejsze gałęzie. W
końcu na gałązki. W każdej skali prawidłowość jest taka sama.
Wyobrażam sobie drzewo. Nie wygląda specjalnie matematycznie.
- Albo pana płuca - ciągnie Cheung. - Tchawica, oskrzela, oskrzeliki, pęcherzyki.
Albo układ krwionośny. Albo wzrost kryształu. Pojedyncze zjawisko jest proste, a ta sama
rzecz dzieje się jednocześnie w kilkunastu różnych skalach.
- Czyli pan mówi, że drzewa są fraktalami? Kryształy są fraktalami?
Kręci głową, szczerząc się od ucha do ucha.
- Przyroda jest fraktalna. Pan jest fraktalny. - Ma minę jak świeżo nawrócony. - I
wykorzystanie tego do kompresji obrazów to pikuś. Można to wykorzystać w meteorologii,
albo... momencik, pokażę panu, nad czym pracuję dla kliniki.
Czekam, podczas gdy Cheung stuka w klawiaturę. Ciszę wypełniają głosy z radia.
Audycja, do której dzwonią słuchacze - jakaś kobieta skarży się prezenterowi na karambol z
udziałem trzech aut przed jej domem. Sąsiad z rana zmył wodą z węża śnieg z podjazdu -
woda spłynęła i zamarzła, zamieniając drogę w nachylone pod kątem dwudziestu stopni
lodowisko.
- Przyjeżdżają z tego Hongkongu i myślą sobie, że wszędzie jest taki sam klimat -
narzeka słuchaczka.
Prezenter nic nie mówi. Zresztą, co miałby powiedzieć? Jak ma z nią sympatyzować,
żeby nie dostać etykietki rasisty? Może i tak coś powie. Może nazwie rzecz po imieniu, może
wydawcy i cenzorzy jeszcze nie do końca go stłamsili. No dawaj, szmaciarzu, wszyscy tak
myślimy, czemu tego nie powiesz na głos...
- Co za debil - mruczy Roy Cheung.
Mrugam.
- Co?
- To, to jeszcze drobiazg - mówi mi. - To tylko jakiś głupek, co dotąd lód widział
tylko w szkockiej. My też mamy takich sąsiadów, całą cholerną rodzinę, co zjechała z
Hongkongu parę lat temu, i cały czas są z nimi problemy. W zeszłym roku, latem, ścięli nam
żywopłot.
- Słucham? - Dziwnie słyszeć, jak Cheung wypiera się swoich.
- Moja żona ma takie hobby, ogrodnictwo, ten żywopłot na naszej działce hodowała
wiele lat. Piękny był, cztery metry z hakiem, idealnie uformowany. Któregoś dnia przyszła do
domu, a ci goście wynajęli kogoś, żeby przyszedł i wszystko ściął piłą. Powiedzieli, że
gnieździły się w nim złe duchy.
- Pozwał ich pan, czy coś?
Cheung wzrusza ramionami.
- Pewnie, że chciałem. Ale Lana mi nie pozwoliła. Nie chciała dalszych kłopotów.
Moje zdanie? Chętnie bym ich wszystkich zapakował i wysłał z powrotem.
Zbieram myśli.
- Ale czy pan też, eee... nie pochodzi...?
- Urodziłem się tutaj. Piąte pokolenie.
Ja sam jestem tylko trzecim.
I nagle widzę w tych dziwnych oczach pokrewieństwo, wspólną niechęć. Jakże on
musi się czuć, idąc przez życie w takiej skórze, z takimi włosami, nosząc te symbole
dziedzictwa porzuconego kilkadziesiąt lat temu? Roy Cheung, ofiara odpowiedzialności
zbiorowej, pewnie nienawidzi ich bardziej niż ja. Prawie sojusznik.
- Swoją drogą - mówi - mam to, co chciałem panu pokazać.
Chwila przemija. Na monitorze pojawia się coś nowego, czerwonego, bezkształtnego i
w nieokreślony sposób groźnego.
Rośnie: poszarpana bryła, wypuszczająca losowe nibynóżki, zaczyna pokrywać pół
ekranu.
- Co to jest? - pytam.
- Nowotwór.
Wcale nie jestem zdziwiony.
- Nowotwór też jest fraktalny - mówi Cheung. - Tu mamy model raka wątroby, ale
sposób wzrostu jest we wszystkich taki sam. Dowiadujemy się, jak rośnie. Lepiej to wiedzieć,
zanim się go zabije.
Patrzę, jak się rozrasta.
***
Pawiany. W naszym telewizorze, dzięki National Geographic i PBS, biegają sobie
pawiany. My, bardziej cywilizowane naczelne, siedzimy i oglądamy je z dyskretnej
odległości. Sean, hiperaktywna czterolatka, podskakuje na dywanie; Joanne i ja wolimy
kanapę. Zza niskiego stolika zastawionego seczuańskim jedzeniem na wynos zerkamy na
resztki prawdziwego świata.
Gdzieś w puszczach środkowej Afryki, na wierzchołkach drzew właśnie odbył się
zamach stanu; nowy samiec alfa przechadza się po włościach. Robi inspekcję stada, przygląda
się samicom, ogląda dzieci.
Szczególnie dzieci. Podchodzi do każdego po kolei, przesuwa po głowach wielką
włochatą łapą, obwąchuje łagodnie, po ojcowsku, szukając jakiegoś podobieństwa, jakiegoś
kluczowego zapachu zdradzającego jego krew w tych małych ciałkach - ale nie, ten tu nie ma
żadnych moich genów i ŁUP, głowa malucha odskakuje tam i z powrotem jak kula na
sznurku i TRACH łapki jak patyczki zginają się w całkiem nowych miejscach, a Pan Ważny
wydziera małego trupka wrzeszczącej matce i ciska go w dół, w leśne poszycie dwadzieścia
metrów niżej.
Sean nagle patrzy zahipnotyzowana, Joanne zerka na mnie z powątpiewaniem.
- No, nie wiem, czy chcemy to oglądać przy... ehem... przy jedzeniu...
Życie nie zawsze jest tak pozbawione tolerancji, tłumaczy pośpiesznie narrator. Ten
sam samiec zginąłby, broniąc tych bękartów przed zewnętrznym zagrożeniem, drapieżnikiem
czy konkurencyjnym stadem, przed czymkolwiek, co byłoby spokrewnione z nim mniej niż
one.
Lojalność jest koncentryczna. Bronisz swojego gatunku przed innymi.
Bronisz swojej rodziny przed swoim gatunkiem. Bronisz swoich genów przed swoją
rodziną. Z braku większego zagrożenia, niszczysz mniejsze.
I nagle, z niemal słyszalnym pstryknięciem, wyostrza mi się cały świat. Rozglądam
się, zaskoczony - nikt inny nie zauważył zmiany. Na powierzchni zresztą nie zmieniło się nic.
Moja rodzina jest szczęśliwie nieświadoma objawienia, które przeżyłem.
Teraz coś rozumiem. To tak naprawdę nie była moja wina.
Zejść odpowiednio głęboko - i wszyscy jedziemy tym samym programem.
Każda komórka zawiera kompletny projekt - konstrukcję, hydraulikę, schematy
ideowe, a wszystko to upchnięte w skręconą spiralnie nitkę cukrów i zasad, która mówi nam,
kim mamy być. Cóż to za głupia, ślepa arogancja - myśleć, że parę ogniskowych piosenek jest
w stanie odkręcić cztery miliony lat ewolucji. „Niemoralne” - skandujemy. - „Politycznie
niepoprawne, społecznie nieakceptowane”. Ale nasze geny się na to nie nabierają.
Są o wiele mądrzejsze od nas. Wiedzą: napotkaliśmy wroga i on nie jest taki jak my.
Ewolucja, wzór cierpliwości, nakłania nas do samoobrony.
Ta moja wrogość jest wbudowana głęboko. Czy jestem winien, skoro plan każe mieć
coś, co nienawidzi?
***
Co to ma być? Znowu zmienili przynętę?
To nie może być łatwe zajęcie, nakłonić nas przekupstwem do czytania. Co tydzień
próbują - w hallu pojawia się nowa wystawka, wyraźnie widoczna przez szyby dla
przechodniów, kolejna kolorowa reklama mająca zwabić do biblioteki niedomyte masy.
Na mnie to nie działa. Ja przyszedłem po coś zupełnie innego.
Chociaż, co mi, kurde, szkodzi, czytelnia czasopism będzie otwarta jeszcze długo. A
dzisiejsza wystawka jest nieco bardziej kolorowa niż zwykle.
Zobaczmy...
Narysowane kredką prymitywne ludziki z kresek, czerwone, żółte, białe i czarne,
trzymające się w kole za ręce. Plakaty, profesjonalne, ale równie łopatologiczne, z
uśmiechniętymi do siebie Chińczykami i białymi w budowlanych kaskach. W powietrzu jest
aż lepko od słodyczy i światła; czuję pierwsze pomruki cukrzycy.
Przysuwam się bliżej do tablicy. Wyraźny, widoczny podpis: Patronat Komisji Praw
Człowieka Kolumbii Brytyjskiej.
Oni wiedzą. Mają te swoje ankiety, swoje barometry, czują, jak narasta społeczny
opór, i chcą go zwalczyć wszelkimi środkami.
Obchodzę wystawę. Czuję się trochę jak wampir w kościele. Choć te symbole tutaj są
słabe: i czosnek, i święte krzyże mają w sobie coś z desperacji. Przegrywają - i zdają sobie z
tego sprawę.
Taka słabiutka propaganda nie zmieni naszych uczuć.
Zresztą, co się oni przejmują, co my myślimy? Za parę lat już w ogóle nie będziemy
się liczyć.
W rogu najbliższej tablicy wisi przypięty wycinek z gazety. Ze starego wydania
„Globe and Mail”, rok 1986.
„Reagan zapewnił Gorbaczowa o pomocy w przypadku ataku cywilizacji
pozaziemskiej”, mówi nagłówek.
To prawdziwe?
Wygląda na to, że tak. Ówczesny prezydent Reagan, w chwili natchnienia, naprawdę
powiedział Gorbaczowowi, że gdyby obcy kiedykolwiek zagrozili Ziemi, wszystkie państwa
powinny działać razem i zapomnieć o podziałach ideologicznych. Najwyraźniej sądził, że jest
w tym jakiś morał.
- Jedno z niewielu inteligentnych zdań, które wypowiedział w życiu Reagan - odzywa
się ktoś koło mojego łokcia.
Odwracam się. Pani jest wyelegantowana; w jednej klapie ma plakietkę rządu
Kolumbii Brytyjskiej, w drugiej znaczek przedstawiający Ziemię otoczoną słowami:
„Wszyscy jedziemy na jednym wózku”.
Przynajmniej jest jedną z nas.
- I miał rację - odpowiadam. - Wystarczy zagrozić całej ludzkiej rasie i wszystkie
wewnętrzne kłótnie wydają się drobiazgiem.
Kiwa głową z uśmiechem.
- Dlatego to tutaj powiesiłam. Nie jest częścią prezentacji, ale pomyślałam, że pasuje.
- Oczywiście nie mamy do dyspozycji obcych z kosmosu, żeby ich nienawidzić. Ale
to nic takiego. Zawsze gdzieś się znajdzie jakiś wróg.
Uśmiech trochę przygasa.
- Do czego pan zmierza?
- Jak nie obcy, to Ruscy. Jak nie Ruscy, to jakaś miejscowa mniejszość. Byłem kiedyś
na wyspie, na której poławiacze homarów z północy, wszyscy, nienawidzili rybaków z
południa. Dla mnie byli nie do odróżnienia, większość zresztą była ze sobą spokrewniona, ale
musieli przecież kogoś nienawidzić.
Cmoka i kręci głową.
- Oczywiście, obie strony w zgodzie nienawidziły przybyszy spoza wyspy - dodaję.
- Oczywiście.
- Jedna ludzka istota, cały gatunek, albo dowolna grupa pomiędzy - prawidłowość jest
taka sama, prawda? Całkiem jakby nienawiść była...
Widzę te galaktyki w galaktykach.
- ...niezmiennicza względem skali - kończę powoli.
Patrzy na mnie, trochę dziwnie.
- Hm...
- Ale jest w tym także wiele pozytywów. Ludzie potrafią współpracować, jak już
muszą.
Uśmiech wraca powoli.
- Właśnie.
- Jak ci Indianie. Dogadali się, żeby ratować swoją kulturę, zapomnieli o różnicach.
Hajda przestali nawet brać niewolników z innych szczepów.
Teraz w ogóle się nie uśmiecha.
- Haidowie - mówi - nie brali innych w niewolę od wielu pokoleń.
- No tak, racja. Ukróciliśmy to... chyba jeszcze zanim zakazaliśmy potlaczu, prawda?
Ale kiedyś będą chcieli znowu zacząć. Rozumie pani, niewolnictwo było integralną częścią
ich kultury, a my musimy bronić integralności innych kultur wśród nas, prawda?
- Chyba trochę się panu pomieszały fakty - mówi powoli.
- Oj, to przepraszam. Myślałem, że jesteśmy społeczeństwem wielokulturowym.
Myślałem, że Kanadyjczycy mają... - zauważam pogrubiony tekst parę tablic dalej -
„...pozwalać na rozkwit różnych kultur obok siebie, bez narzucania im własnych norm
moralnych i etycznych”.
- W granicach prawa - mówi. Czekam, ale już jest nieufna, nie chce mówić dalej.
- Czyli, jako kobieta, na pewno jest pani zadowolona, że muzułmańscy mężczyźni nie
będą musieli u nas rezygnować z tradycyjnego niewolenia żon. O ile oczywiście będzie to się
działo tylko w domu.
- Przepraszam. - Odwraca się do mnie plecami, robi krok wzdłuż tablicy.
- Okłamujecie nas - mówię, podnosząc głos.
Parę osób spogląda w naszą stronę.
Odwraca się z powrotem, chce coś powiedzieć. Uprzedzam ją:
- A może to ich okłamujecie. Ale albo w tę, albo w tamtą, a faktów nie zmienicie,
obojętne ile wciśniecie nam takich kiepskich szkolnych rysunków.
Pewien fragment mojej jaźni nie jest zachwycony sprowokowaniem jej do gniewu.
Parę dni temu może byłby to największy fragment. Tyle że on ma góra parę tysięcy lat, a
reszta jaźni ma go w głębokim poważaniu.
Podnoszę rękę w geście obejmującym całą wystawę.
- Gdybym był rasistą - mówię - coś takiego w życiu by mnie nie przekonało.
Obnażam zęby w czymś, co można wziąć za uśmiech. Odwracam się i wchodzę w
głąb budynku.
***
O, i proszę, jest: na ostatniej stronie wiadomości lokalnej, w gazecie sprzed niecałych
dwóch tygodni. Na radio sobie chyba nie zasłużyło. Co za różnica, jeden pobity Azjata, przy
tych regularnych wojnach gangów w Chinatown? Nic dziwnego, że to przeoczyłem.
Miał nazwisko. Wai Chan. Znaleziony nieprzytomny na budowie osiedla Balthree
Properties w Północnym Vancouverze, gdzie...
(Balthree Properties? To przecież tutejsi?)
...gdzie pracował jako stróż nocny. Stan stabilny, pobity przez nieznanego sprawcę.
Brak motywu. Brak podejrzanych.
Gówno prawda. Pół miasta podejrzanych, motyw mają wszyscy i oni dobrze o tym
wiedzą.
A może i nie. Może sami wierzą w te wszystkie bajdy, którymi nas karmią?
„Słuchajcie, duża gęstość zaludnienia jest dobra!”. „Przestępczość nie jest powiązana z liczbą
ludności”. „Masowa imigracja broni nas przed Stanami Zjednoczonymi, hura, hura!”.
Nie ma jak leczyć odrę łagodnym rakiem - a za każdym razem, gdy ktoś prognozuje,
że Lower Mainland będzie mieć w roku 2010 60% mieszkańców pochodzenia chińskiego, ta
wiadomość grzęźnie gdzieś w fali doniesień o międzynarodowej życzliwości i mozaice kultur.
Może oni nie mają pojęcia, jak to jest, wrócić w miejsce, gdzie się dorastało, i stwierdzić, że
nie został kamień na kamieniu, że jakiś międzynarodowy konglomerat zmienił je w kolejny ul
pełen pulsujących żółtych robali. Może zresztą Balthree Properties nie ma siedziby w
Hongkongu, ale wtedy tego nie wiedziałem, prawda? To był mój dom, rosły tu wtedy drzewa,
miałem tu przyjaciół z dzieciństwa, a teraz nic tylko błoto, deski i ten paskudny mały Chinol,
coś tam pierdzieli, ledwo mówi naszym językiem i wykopuje mnie, kurwa, z mojego
własnego podwórka...
Kiedyś czułem się winny za to, co mu zrobiłem. Gryzło mnie sumienie. Głupie, godne
mięczaka myślenie. Moje poczucie winy nie bierze się z tego jednego razu, kiedy spuściłem
potwora ze smyczy. Nie, Wysoki Sądzie.
Bierze się z tych innych razów, kiedy tego nie zrobiłem.
***
Indianie weszli na wojenną ścieżkę. Zeszli ze swojego terenu na wschodzie i blokują
drogi. Okupujemy ich ziemię, mówią. Chcą sprawiedliwości. Chcą zemsty. Chcą
niezależności.
Nie mów, szlachetny dzikusie. Ja też chcę.
Samochody pełzną zderzak w zderzak jak procesja ślimaków. Przy takiej szybkości
wyjadę z centrum za parę godzin, nie mówiąc już o dotarciu do domu. A były czasy, kiedy
stać mnie było na mieszkanie w samym mieście.
Były nawet czasy, kiedy chciałem. Teraz chce mi się tylko krzyczeć.
Na poboczu stoi grupka indiańskich dzieci i cieszy się z chaosu sprawionego przez
swoich rodziców. Nic do nich nie mam; to lud podbity, podpity i bezrobotny, niestanowiący
zagrożenia dla nikogo. Raczej im współczuję. Trąbię klaksonem w geście poparcia.
Brzdęk! Na mojej szybie eksploduje pajęczyna, szklane pęknięcia rozchodzą się w
coraz cieńsze i cieńsze, aż niedostrzegalne. Nic przez nie nie widzę...
Jezu, ten skurwysyn rzucił we mnie kamieniem! Stoi tam, zamierza się kolejnym...
nie, tym razem celuje w kogoś innego, nasi przodkowie nie byli dobrzy dla jego przodków i
ten gówniarz myśli, że to daje mu jakieś wyższe moralne prawo niszczenia mienia innych
ludzi...
Nie muszę tego znosić. Ja im tej ziemi, kurwa, nie zabierałem. Na pobocze, na bok... i
gaz w podłogę!
Uważaj na poślizg, uważaj - i proszę, jak uciekają z drogi ci szmaciarze! Jeden jest
trochę za wolny, patrzy mi w oczy, staczając się z maski - i patrzcie państwo, jak szybko znikł
mu z gęby ten durny uśmiech! Teraz naprawdę żałuje swoich chamskich uczynków, a
przecież dopiero zaczęliśmy ten taniec.
Wyłączam silnik. Chowam kluczyki do kieszeni.
Gdzieś bardzo daleko krzyczą ludzie, trąbią klaksony. Jedno i drugie brzmi bardzo
podobnie. Przede mną ktoś zbiera się z jezdni, ściska nogę. No, teraz już nie wyglądasz na
takiego twardziela, co? Jakby dopiero do niego dotarło, że w miasteczku Oka przegrali dawno
temu. Gdzie ci wszyscy twoi kumple, co, mały chujku?
Gdzie wódz Lasagna, jak jest potrzebny?
Tak, chcesz tu mi jęczeć o opresji? Ja ci pokażę opresję, indiański brudasie. Dam ci
taką lekcję, że popamiętasz do końca życia.
Mięśnie mam napięte tak bardzo, że aż się dziwię, że nie powyrywały ścięgien z
korzeniami. Niewyraźnie uświadamiam sobie, że to ostatnio mój normalny stan.
Wiem jednak, że zaraz poczuję się lepiej.
Betlejem

Sama była sobie winna.


Nie. Nie, tak nie można. Ale Boże, dość popatrzeć, jak tu jest: czego ona się
spodziewała, mieszkając w takiej okolicy?
Na chodniku metrowej szerokości plama z zaschniętej krwi, rdzawe tło dla
potłuczonych butelek i powyginanej ramy starej kolarzówki. Wszystko jest za duże. Przeraża
mnie ta ostra konstrukcja, taka konkretna i widzialna. Skupiam się na plamie, szukam, czy nie
zdradza oznak swojej niewidocznej złożoności. Najlepiej byłoby zejść o te parę rzędów
wielkości, do znajomej skali, i zobaczyć środek: zdechłe erytrocyty, żelaziste cząsteczki
hemoglobiny, pojedyncze atomy tańczące w ramach uspokajających limitów kwantowej
nieoznaczoności.
Ale nie mogę. To tylko bezkształtna brązowa plama. Widzę jedynie, że kiedyś
należała do kogoś podobnego do mnie.
Ona nie otwiera. Dzwonię już od pięciu minut.
Jestem jedynym człowiekiem w zasięgu wzroku, jedynym mieszkańcem tego
wąskiego okna czasowego; wszystkie ofiary się pochowały, a potwory jeszcze nie wyszły.
Ale nadejdą, ci agenci Darwina, zawsze gotowi, by tępić za słabe osobniki.
Wciskam guzik domofonu jeszcze raz.
- Jan, tu Keith.
Czemu ona nie reaguje? Może nie jest w stanie, może ktoś się tam dostał, może...?
Może po prostu chce być sama. Tak przecież powiedziała przez telefon, prawda?
To po co przyszedłem? Nie to, że jej nie wierzę. Ani też nie obawiam się zbytnio o jej
bezpieczeństwo. Bardziej chodzi o przestrzeganie etykiety: kiedy zgwałcą ci najlepszą
przyjaciółkę, masz obowiązek zapewnić wsparcie. Takie są zasady, nawet w dzisiejszych
czasach. A Janet to moja przyjaciółka, według każdej praktycznej definicji.
Gdzieś daleko tłucze się szkło.
- Jan...
Jeśli teraz pójdę, może zdążę wrócić, zanim zrobi się za późno. Słońce nie zajdzie
jeszcze przez co najmniej dwadzieścia minut. W ogóle to był głupi pomysł.
Odchodzę od bramki, w której wtedy coś szczęka. Odwracam się z powrotem; przy
domofonie pali się zielone światełko. Dotykam kraty, delikatnie, dłoń odskakuje po
najlżejszym dotyku. Jeszcze raz, teraz dłużej. Nic nie razi. Bramka uchyla się do wewnątrz.
Ale w głośniku ciągle cisza.
- Jan? - mówię do ulicy.
Po chwili odpowiada.
- Wchodź, Keith. Ja... ten... dobrze, że wpadłeś...
***
Pięć pięter wyżej Jan zamyka za mną drzwi na zasuwę. Opiera się o ścianę, kiedy
wchodzę głębiej.
Idzie za mną korytarzem, sztywno, powłócząc nogami. W salonie staje, nie patrzy mi
w oczy, idzie do lodówki.
- Napijesz się czegoś?
- A jest wybór?
- Nie za bardzo. Nic mlecznego, znowu napadli na dostawcę. Ale było piwo. - Głos
ma mocny, nawet energiczny, ale chodzi tak, jakby dopadło ją stężenie pośmiertne. Jakby
bolało ją przy każdym ruchu.
Pokój jest słabo oświetlony: w rogu lampka z pomarańczowym abażurem, telewizor
ze ściszonym dźwiękiem. Gdy otwiera lodówkę, niebieskawe światło podkreśla siniaki na jej
twarzy. Jedno oko ma opuchnięte i czerwone.
Zamyka lodówkę. Twarz kryje się w miłosiernym cieniu.
Prostuje się, etapami, odwraca twarzą do mnie, z butelką w dłoni. Biorę piwo bez
słowa, uważając, żeby jej nie dotknąć.
- Nie musiałeś przychodzić - mówi. - Już dobrze się czuję.
Wzruszam ramionami.
- Tak pomyślałem... może czegoś ci potrzeba...
Janet uśmiecha się przez opuchliznę. Nawet to ją chyba boli.
- Dzięki, ale wszystko sobie kupiłam, jak wracałam z komisariatu.
- Janet, tak mi przykro. - Bo jak to inaczej powiedzieć?
- To nie była twoja wina. Wyłącznie moja.
Powinienem zaprzeczyć. Chcę zaprzeczyć.
- Moja, moja - potwierdza, chociaż w ogóle się nie odezwałem. - Trzeba mi było to
przewidzieć. Prosty scenariusz, przewidywalny skutek. Powinnam była wiedzieć.
- Jezus Maria, Jan, czemu ty dalej tu mieszkasz? - Zabrzmiało to jak oskarżenie.
Wygląda przez okno. Jest już wystarczająco ciemno, żeby było widać pożary po
wschodniej stronie.
- Ja już dawno tu mieszkam - przypomina mi. - Nie dam się skurwielom teraz
wygonić.
Kiedyś. Idę wzrokiem za jej spojrzeniem, widzę w dole na chodniku malutką, ciemną
plamkę. Kiedyś mieszkały tu rodziny. Jest kwiecień. Na tyle ciepło, że dzieci powinny bawić
się na dworze. Niektórzy uważają, że gdzie indziej jeszcze tak robią. Gdzieś pod kątem
prostym do tego złamanego miejsca, gdzieś, gdzie fala prawdopodobieństwa skolapsowała do
spokojniejszej rzeczywistości. Chciałbym móc w to wierzyć. Niewielka pociecha w myśli, że
w innej linii czasu dzieci mogą tak po prostu bawić się na dworze.
Jednakże tamten świat, o ile w ogóle istnieje, rozszedł się z naszym dawno, dawno
temu. Trzy, może cztery lata temu...
- To się tak szybko stało... - mruczę.
- Katastrofa typu fałdowego. - Janet mówi w roztargnieniu do okna. - Keith, ciągle
zapominasz, że zmiany nie są stopniowe. Rzeczy łażą sobie trochę tam, trochę z powrotem, aż
trafią do punktu przełomu i trach: mamy nową równowagę.
- Jakby spadać w przepaść.
Ona tak widzi świat: nie jako rzeczywistość, ale jako trajektorię w przestrzeni
fazowej. Zmysłami zbiera takie same dane, jak ja, ale wszystko, co mówi, brzmi tak obco...
- W jaką przepaść? - pytam. - Jakiego punktu? Co się niby „przełamuje”?
- To jak, nie wierzysz w to, co oni mówią?
„Oni mówią” kupę różnych rzeczy. Po fakcie wszystko doskonale wiedzą - mendzą o
nieuniknionym krachu gospodarki opartej na nieustannym wzroście. Albo winią jakiegoś
nieprzyzwoicie skutecznego wirusa komputerowego, parę linijek kodu, które rozlazły się po
świecie i w jedną noc zamieniły globalną gospodarkę w pasmo szumu. Oni mówią, że to nie
ich wina.
- Dwadzieścia lat temu obwinialiby aligatory w kanalizacji - mówię.
Janet już ma się odezwać, ale wybucha potężnym atakiem kaszlu.
Ociera usta wierzchem dłoni, krzywi się.
- Jak wolisz, jest jeszcze interpretacja z Kanału 6 - mówi, wskazując na telewizor.
Patrzę na nią zaintrygowany.
- Drugie Przyjście. Dochodzi dwa tysiące lat od ukrzyżowania.
Kręcę głową.
- Tak samo sensowne, jak inne rzeczy, które się słyszy.
- No, no.
Narasta między nami jakiś obustronny dyskomfort.
- No dobrze - mówię w końcu, odwracając się do wyjścia. - Wpadnę jutro, zobaczę jak
się czujesz...
Rzuca mi spojrzenie.
- Zaraz, zaraz, szefie. Dobrze wiesz, że już nigdzie dziś nie idziesz. Nie dotarłbyś
nawet do Granville.
Otwieram usta, żeby zaprotestować. Uprzedza mnie:
- O ósmej rano jeździ taki autobus, po tych nowych przeróbkach, fullerenowe płyty i
tak dalej. Prawie stuprocentowo bezpieczny, jeśli nie przeszkadza ci, że się parę godzin
spóźnisz do pracy.
Marszczy brwi przez sekundę, jakby coś jej nagle przyszło do głowy.
- Ja to chyba jednak przez parę dni popracuję z domu - mówi. - Jeśli nie masz nic
przeciwko.
- Co ty mówisz. Zrób sobie trochę wolnego. Odpocznij.
- Raczej wątpię, żebym była w nastroju do odpoczywania.
- Chodziło mi...
Zmusza się do kolejnego uśmiechu.
- Keith, doceniam gest, ale tak siedzieć, łazić z kąta w kąt... zwariowałabym od tego.
Ja chcę pracować. Muszę.
- Jan...
- To nic wielkiego. Zaloguję się jutro, tylko na minutę, dwie. Powinnam zdążyć
ściągnąć wszystko, co trzeba, zanim wdadzą się jakieś wirusy, i to mnie ustawi na resztę dnia.
Dobrze?
- Dobrze. - Oczywiście czuję ulgę. Mam jednak na tyle kultury, żeby okazać
zażenowanie.
- A tymczasem... - idzie drewnianymi krokami do szafy w przedpokoju - ...pościelę ci
na kanapie.
- Posłuchaj, niczym się nie kłopocz. Połóż się, ja zrobię jakąś kolację.
- Dla mnie nie. Nie jestem głodna.
- No dobrze. - Cholera. Nie mam pojęcia, co jeszcze powinienem robić. - Mam do
kogoś zadzwonić? Do rodziny, albo...
- Nie. Nic nie trzeba, Keith. - Nutka ostrzeżenia w jej głosie. - Dzięki i tak.
Odpuszczam. Dlatego właśnie jesteśmy tak blisko. Nie dlatego, że mamy wspólne
zainteresowania, że wiąże nas wspólna pasja do naukowych odkryć, czy nawet dlatego, że
czasem pozwalam jej zostać głównym autorem naszych prac. To dlatego, że nie wtrącamy się
nawzajem we własne sprawy, nie próbujemy się nawzajem rozgryzać. Po cichu ustaliły się
między nami jakieś granice i akceptacja. I całkowite zaufanie, właśnie dlatego, że nigdy nie
mówimy sobie wszystkiego.
***
Kiedy słyszę jej imię, jestem pogrążony w prawdziwym świecie - tam na dole.
Czasami tak się zdarza. Przesączają się jakieś głosy z tego wielkiego, byle jakiego
świata, zamieszkanego przez innych ludzi. Przeważnie udaje mi się ich nie słyszeć. Ale nie
tym razem. Jest ich zbyt dużo naraz i wszystkie gadają o Janet.
Próbuję pracować dalej. Fosfolipidy, elegancko wyodrębnione z pojedynczego
neuronu, kłębią się w moim polu widzenia jak krystaliczne olbrzymy. Jednak te głosy na
zewnątrz nie chcą się zamknąć i porywają mnie ze sobą. Próbuję je wyprzeć, skupić się na
otaczających mnie cząsteczkach, ale to nie działa. Jony przeradzają się w błony, błony w całe
komórki, fizyka w chemię, a potem we wstrętną, prostacką morfologię.
W mikroskopie wciąż widać to samo, ale ja już jestem poza nim.
Wyłączam patrzawki, mrugam w zastawionym sprzętem pokoju, przede mną
rozciągnięte obwody nerwowe na wpół rozciętej salamandry.
Hall z kanapami jest o krok korytarzem od mojego pokoju. Siedzą tam ludzie, gadają
coś o gwałcie, o nieszczęściu Janet, jakby to było coś rzadkiego czy egzotycznego.
Wymieniają się historiami o naruszeniach nietykalności cielesnej jak opowieściami z frontu,
próbując przelicytować się nawzajem w okrzykach oburzenia i współczucia.
Nie rozumiem, o co to zamieszanie. Janet to po prostu kolejna ofiara
prawdopodobieństwa; fale przestępczości i fale kwantowe mają akurat tyle wspólnego.
Istnieje milion niedoszłych światów, w których wyszłaby bez szwanku. W milionie innych
zginęłaby na miejscu. Zaobserwowany został jednak akurat taki. W nim, wczoraj, została
tylko pobita, a dziś pewnie będzie to ktoś inny.
Czemu oni muszą tak w kółko gadać? Czy jak przegadają o tym cały dzień, ktoś z nas
znajdzie się w świecie, w którym takie rzeczy się nie zdarzają?
Czemu po prostu nie dadzą sobie spokoju?
***
- Nic tu się, kurwa, nie zbiega! - krzyczy z salonu. Znów wysiadło światło; biegnie
korytarzem do mnie, rozgorączkowana sylwetka podświetlona odbitym blaskiem dalekich
pożarów. - Wyszło, że hesjan jest osobliwy. Pięć godzin ślęczę, kurwa, nad przekrojami tych
chiazm i nawet statystyk nie udaje się zebrać, a tu znowu, kurwa, prąd wyłączają!
Wtyka mi wydruk w dłonie. W ciemności widzę tylko niewyraźny cień.
- Gdzie latarka? - pytam.
- Baterie zdechły. Jak zwykle, kurwa. Chwila.
Idę za nią z powrotem do salonu. Klęka przy narożnej szafce, gmera w środku; różne
drobne przedmioty sypią się na podłogę do rytmu cichych burknięć niezadowolenia.
Uszkodzona ręka przekracza jakąś granicę, sztywnieje. Ona krzyczy.
Podchodzę do niej od tyłu.
- Coś się...
Janet wyciąga rękę za siebie, z otwartą dłonią, odgradzając przestrzeń między mną a
sobą.
- Nic mi nie jest. - Nawet się nie odwraca.
Czekam, aż sama się poruszy.
Po chwili powoli wstaje. W dłoni błyszczy światełko.
Stawia świeczkę na niskim stoliku. Słaba, ale do czytania wystarczy.
- Pokażę ci - mówi, sięgając po wydruk.
Ale ja już wszystko widzę.
- Dwie zmienne ci się pomieszały.
Sztywnieje.
- Co?
- W tym predyktorze interakcji. To powinna być po prostu liniowa funkcja potencjału
czynnościowego i poziomu wapnia.
Bierze kartkę z mojej ręki, przygląda się jej przez chwilę.
- Cholera. Faktycznie. - Patrzy spode łba na liczby, jakby się zmieniły, kiedy na nie
popatrzyłem. - Kurwa mać, co za durny błąd.
Następuje krótka, niezręczna cisza. Potem Janet zgniata kartkę w kulkę i rzuca na
podłogę.
- Co za głupota!
Odwraca się ode mnie i wpatruje w coś za oknem.
A ja stoję jak ten kretyn i zastanawiam się, co zrobić.
Nagle mieszkanie wokół nas zmartwychwstaje. Światła w salonie, ożywione jakimś
dalekim, zdezelowanym generatorem, migocą i stabilizują się. Telewizor Janet w rogu
rozbłyska ziarnistym obrazem i cichym, zamulonym dźwiękiem. Odwracam się ku niemu,
zadowolony z odwrócenia uwagi.
Ekran podsuwa mi kobietę, mniej więcej w wieku Janet, ale jakąś taką pustą, z tą
wypaloną, znerwicowaną miną, którą się teraz wszędzie widzi. Zanim zmieni się ujęcie,
dostrzegam błysk metalu na jej przegubach. Teraz pokazują nam powykręcane, chude ciałko
noworodka o zbyt wielu palcach. Tuż nad mostkiem nosa ma pozbawione powieki trzecie
oko, jak wciśnięta w plastelinę mleczno-czarna szklana kulka.
- Hm - mówi Janet. - Błędy kopiowania.
Patrzy w telewizor. Supeł w żołądku trochę mi się rozluźnia.
Statystyki zabójstw noworodków z tego miesiąca wjeżdżają na ekran niczym
prognoza pogody.
- Polidaktylia i oko szyszynkowe. Kiedyś nie widziało się tylu losowych błędów
kopiowania.
Nie rozumiem, do czego zmierza. Wady wrodzone to nic nowego, ich liczba rośnie
odkąd wszystko zaczęło się rozpadać. Ale od czasu do czasu któryś z kanałów dochodzi do
tego samego wymęczonego skojarzenia, zwala wszystko na promieniowanie, substancje
chemiczne w wodzie, kreśli złowróżbne porównania z upadkiem cesarstwa rzymskiego.
Ale dobrze, że przynajmniej znowu się rozgadała.
- Założę się, że to samo się dzieje z innymi systemami informacyjnymi - myśli na głos
- nie tylko genetycznymi. To jak te wszystkie wirusy w sieci, nie da się podłączyć choćby na
dwie minuty, żeby coś nie próbowało złożyć jajek w twoich plikach. Ta sama cholera.
Nie mogę powstrzymać nerwowego śmieszku. Janet przekrzywia głowę.
- Przepraszam - mówię. - Po prostu... ty nigdy nie odpuszczasz, wiesz? Świra byś
dostała, gdybyś musiała przeżyć dzień, nie znajdując w niczym żadnej prawidłowości...
I nagle rozumiem, czemu ona tu mieszka, czemu nie schowa się razem ze wszystkimi
w uczelnianym kampusie. Jest misjonarką na wrogim terenie. Stawia czoła chaosowi, głosi
swoją wiarę: nawet tutaj, mówi, są reguły i świat będzie się ich słuchał. Będzie grzeczny.
Całe jej życie to poszukiwanie porządku. Nie ma, kurwa, mowy, żeby przeszkodziło
jej w tym coś tak przypadkowego jak, dajmy na to, gwałt.
Przemoc to tylko szum, nic więcej. A Janet szuka sygnału. Nawet teraz szuka sygnału.
To chyba dobry znak.
***
Sygnał leci przez neuron jak tsunami. Jony na jego drodze stają znienacka na
baczność. Tworzy się obwód, jak rozpłaszczający się górski łańcuch. Sygnał wlewa się w
niego i pędzi dalej.
Prąd przechodzi tanecznym krokiem wzdłuż nerwu wzrokowego i rozświetla
prymitywny płazi mózg z nieskończonej odległości jednego milimetra.
Śledźmy, skąd przyszła ta błyskawica. W splątanych obwodach siatkówki dogasa echo
pojedynczego fotonu. Jedno kwantowe zjawisko, które przedostało się z rzeczywistości do
mojej aparatury. Niepewność, która stała się ciałem.
Ja ją ciałem uczyniłem, w moim laboratorium. Przez samo obserwowanie. Jeśli w lesie
wyemituje się foton i nikt go nie widzi, to on nie istnieje.
Tak właśnie działa ten świat: nic nie jest rzeczywiste, dopóki ktoś na to nie popatrzy.
Nawet subatomowe cząstki naszych ciał istnieją tylko jako funkcje falowe; dopiero akt
świadomej obserwacji na poziomie kwantowym sprawia, że kolapsują w coś konkretnego.
Cały wszechświat jest nierzeczywisty u samej podstawy, jako nieskończona i hipotetyczna
pustka, z kilkoma ziarenkami konkretu tam, gdzie tę mieszankę zestali czyjeś przypadkowe
spojrzenie.
Nie ma sensu się z tym sprzeczać. Próbował Einstein. Próbował Bohm. Nawet
Schrödinger, ten zaprzysięgły wróg kotów, próbował. Lecz nasze mózgi nie są ewolucyjnie
przystosowane, by radzić sobie z próżnią pomiędzy atomami. Z liczbami nie da się walczyć -
rozwijana przez stulecie zawiła kwantowa matematyka nie zostawiła zbyt wiele miejsca na
zdrowy chłopski rozum.
Masa ludzi nadal nie jest w stanie tego przyjąć. Fakt, że nic nie jest rzeczywiste,
napawa ich lękiem, twierdzą więc, że wszystko jest rzeczywiste. Mówią, że jesteśmy otoczeni
przez wszechświaty równoległe, równie rzeczywiste jak ten, w których wygraliśmy Guerre de
la Separatiste, w których Houston nie spłonęło - taki nieskończony, pełen otuchy szwedzki
bufet alternatywnych rzeczywistości. Głupio to brzmi, ale oni naprawdę nie mają innego
wyboru.
Ten numer ze wszechświatami równoległymi to jedyna trzymająca się kupy
alternatywa dla nieistnienia, a nieistnienie ich przeraża.
A mnie daje władzę.
Mogę kształtować rzeczywistość, po prostu na nią patrząc. Każdy może. Albo mogę
odwrócić wzrok, uszanować jej prywatność, pozostawić niedostrzeżoną i omnipotencjalną.
Na tę myśl trochę kręci mi się w głowie. Prawie zapominam, jak się odkleiłem, jak
bardzo potrzebuję, by prowadziła mnie dłoń Janet - bo tu, na dole, w prawdziwym świecie, to
nie musi być aż takie istotne.
Nic nie jest nieodwracalne, póki nie zostało zaobserwowane.
***
Otwiera mi domofon po pierwszym dzwonku. Winda jakoś dziwnie się dzisiaj
zachowuje - otwiera drzwi do połowy, zamyka, otwiera z powrotem, jak żarłoczną paszczę.
Idę schodami.
Drzwi otwierają się, kiedy unoszę dłoń, żeby zapukać. Stoi całkiem nieruchomo.
- On wrócił - mówi.
Nie. Nawet w tych czasach prawdopodobieństwo jest zbyt...
- Był tutaj. Znowu to zrobił. - Głos ma kompletnie pozbawiony wyrazu. Zamyka
drzwi na zamek, prowadzi mnie przez ciemny przedpokój.
- Wszedł tu? Jak? Gdzie...?
Do salonu wpada szare światło. Stoimy pod ścianą, z boku okna. Wyglądam zza
zasłony na opustoszałą ulicę.
Wskazuje na zewnątrz.
- Był tam i znowu to zrobił, znowu to zrobił...
Ach. Komuś innemu. O to jej chodzi. Aha.
- Głupia była. - Palce Janet ściskają wytartą zasłonę, zaciskają się i rozluźniają. -
Wyszła tam całkiem sama. Durna laska. Powinna to przewidzieć.
- Kiedy to było?
- Nie wiem. Parę godzin temu.
- A czy ktoś...? - pytam, bo oczywiście nie mogę powiedzieć: „A czy ty...?”.
- Nie. Nikt poza mną chyba tego nie widział. - Puszcza zasłonę. - W sumie prawie nic
się jej nie stało. Poszła sobie.
Nie pytam nawet, czy telefony działały. Nie pytam, czy Janet próbowała jakoś pomóc,
czy krzyczała, rzucała czymś albo choćby, po wszystkim, wpuściła tę kobietę do siebie. Janet
głupia nie jest.
W zapadającym zmierzchu skrzy się odległy miraż - kampus uczelni.
Widać jeszcze jedną oazę, trochę bliżej, nad False Greek, oraz sam skraj trzeciej, jak
się wyciągnie szyję. Wszystko inne jest szare, czarne albo migoce pomarańczowo.
Gangrena rozeszła się po ciele. Przetrwało tylko parę ostatnich tkanek.
- Pewna jesteś, że to ten sam gość? - pytam.
- A co to, kurwa, za różnica! - krzyczy. Opamiętuje się, odwraca. Zaciska dłonie w
pięści.
W końcu odwraca się do mnie z powrotem.
- Tak. Ten sam - mówi spiętym głosem. - Na pewno.
Nigdy nie wiem, co mam w takiej sytuacji zrobić.
Wiem za to, co powinienem czuć. Powinienem jej współczuć. Czy komukolwiek, kto
padł ofiarą przypadkowej brutalności. Powinienem to robić automatycznie, bez
zastanowienia. Nagle widzę jej twarz - widzę tak naprawdę: kruchą maskę opanowania na
samej krawędzi załamania; i jeszcze wiele innych uczuć w głębi, trudnych do okiełznania. W
życiu nie widziałem jej w takim stanie, nawet w dniu, kiedy to się jej przydarzyło. A może po
prostu nie zauważyłem. Czekam, aż to na mnie wpłynie, wypełni mnie miłością,
współczuciem, nawet litością. Ona czegoś takiego ode mnie potrzebuje. To moja przyjaciółka.
Przynajmniej ja tak o niej mówię. Szukam w sobie czegoś, wszystko jedno czego, co
sprawiłoby, że moje uczucia będą bardziej szczere. Schodzę aż na samo dno i nie znajduję nic
poza własną żarliwą ciekawością.
- Co mam zrobić, żeby ci jakoś pomóc? - pytam. Ledwie słyszę własny głos.
W jej twarzy coś się zmienia.
- Nic. Nic, Keith. Sama muszę sobie z tym poradzić, rozumiesz?
Przestępuję z nogi na nogę i próbuję ustalić, czy mówi to poważnie.
- Bo, jeśli chcesz... - odzywam się w końcu - ...to mogę tu z tobą posiedzieć przez parę
dni.
- Dobrze. - Wygląda przez okno, a minę ma nieobecną jak nigdy. - Skoro masz ochotę.
***
- Mars przepadł! - lamentuje, chwytając mnie za ramię.
Znam go z widzenia, ma chyba trzeci z kolei pokój za moim. Ale nie pamiętam, jak
się nazywa, zaraz... Chris, Chris jak-mu-tam... Fletcher. O właśnie.
- Wszystkie dane z Vikingów - mówi - z lat siedemdziesiątych, no wiesz, NASA miała
je zarchiwizowane, powiedzieli, że dostanę je bez problemu, cały, kurwa, plan pracy na tym
oparłem!
- Zgubiły się? - Nic dziwnego, takie czasy, że dane uszkadzają się rekordowo często.
- Nie, dokładnie wiedzą, gdzie je mają. Mogę pójść i je sobie wziąć, kiedy tylko
zechcę - odpowiada Fletcher z goryczą.
- No to w czym...
- To jest na takich wielkich dyskach magnetycznych...
- Magnetycznych?
- ...one oczywiście wyszły z użycia parędziesiąt lat temu, a NASA, jak modernizowała
sprzęt, jakoś zapomniała o tych danych z Vikingów. - Wali pięścią w ścianę, wybucha
krótkim histerycznym chichotem. - Więc dane są, tylko nikt ich nie przeczyta. W całej
Ameryce pewnie nie ma odpowiednio przestarzałego komputera.
Potem opowiadam o tym Janet. Spodziewam się, że pokręci głową i pomruczy coś
współczująco, „ale szkoda” albo „co za paskudny pech”. Ona jednak nawet nie odrywa
wzroku od okna.
Kiwa tylko głową i mówi:
- Utrata informacji. Tak jak to, co mnie się przydarzyło.
Wyglądam na zewnątrz. Oczywiście nie widać żadnych gwiazd. Tylko ognie ponuro,
bursztynowo odbijają się w chmurach.
- Nawet nie pamiętam, jak mnie gwałcił - rzuca. - Dziwne, wydawałoby się, że taka
rzecz utkwi w pamięci. Wiem, że to się stało, pamiętam kontekst, pamiętam, co było potem,
jestem w stanie złożyć narrację do kupy, ale umknęło mi samo... zdarzenie...
Od tyłu widzę krągłość policzka i sam brzeżek uśmiechu. Od dawna nie widziałem,
żeby się uśmiechała. Mam wrażenie, że od lat.
- Umiesz udowodnić, że Ziemia kręci się wokół Słońca? - pyta. - Że nie jest
odwrotnie?
- Co takiego? - Okrążam ją z lewej, po ostrożnej orbicie. Ukazuje się jej twarz, gładka
i prawie bez wyrazu, jak maska.
- Nie umiesz, prawda? O ile w ogóle kiedykolwiek umiałeś. Wykasowało się. A może
tylko zgubiło. Tyle rzeczy wszyscy zapomnieliśmy...
Taka spokojna. W życiu nie widziałem, żeby była taka spokojna. Aż niepokojąco to
wygląda.
- Wiesz, założę się, że jeśli jeszcze trochę to potrwa, to będziemy zapominać tak samo
szybko, jak się uczymy. W gruncie rzeczy chyba zawsze tak było.
- Czemu tak mówisz? - Staram się zachować neutralny ton.
- Nie da się wszystkiego zapamiętywać, nie ma tyle miejsca. Żeby zapisać coś
nowego, trzeba coś starego nadpisać, prawda?
- Daj spokój, Jan. - Próbuję lekkiego tonu: - Że naszym mózgom kończy się miejsce
na dysku?
- A dlaczego nie? Nie jesteśmy nieskończeni.
Matko boska, ona mówi poważnie.
- W pewnym sensie tak. Na razie nie mamy pojęcia, co robi większość obszarów
mózgu.
- Może nic nie robi. Może to tak, jak z naszym DNA, że większość to śmieci.
Pamiętasz, jak oni odkryli...
- Pamiętam.
Nie mam ochoty słuchać, jak i co odkryli, bo od lat staram się o tym zapomnieć.
Odkryli idealnie zdrowych ludzi, prawie pozbawionych substancji mózgowej. Żyli pośród
nas, z głowami wypełnionymi płynem mózgowo-rdzeniowym, i radzili sobie, mając tylko
cienką warstewkę komórek nerwowych tam, gdzie powinien siedzieć mózg. Odkryli ludzi,
którzy kształcą się na inżynierów i nauczycieli, chociaż naprawdę powinni być warzywami.
Nigdy nie znaleźli żadnych odpowiedzi, choć Bóg im świadkiem, że bardzo się starali.
Słyszałem jednak, że zrobili jakieś postępy, jeszcze zanim...
Utrata informacji, jak to mówi Jan. Skończone miejsce na dysku. Nadal się do mnie
uśmiecha, z oczu promieniuje jakaś oszałamiająca mądrość.
Ja jednak widzę teraz to, co ona, i w ogóle nie mam powodu do uśmiechu. Widzę dwie
rozszerzające się sfery, jedna w drugiej - ta wewnętrzna rośnie szybciej. Im więcej się
dowiem, tym więcej stracę - moja jaźń eroduje od środka. W nicość ulatuje wszystko, co
podstawowe - skąd niby wiem, że Ziemia krąży wokół Słońca?
Moje życie w większości składa się z takich aktów wiary.
***
Jestem o pół przecznicy od bezpiecznego miejsca, kiedy on skacze na mnie z okna
pierwszego piętra. Mam trochę szczęścia, bo kiedy spada, zdradza go odgłos. Prawie udaje mi
się zrobić unik. Ocieramy się o siebie i gość ląduje ciężko na chodniku. Skręca sobie kostkę.
Formalnie rzecz biorąc, broń palna nadal jest nielegalna. Wyjmuję ją i strzelam mu w
brzuch zanim się pozbiera.
Miga mi jakiś ruch. Nagle po mojej lewej stronie pojawia się kobieta, wielka jak ja, z
zaciętą ponurą twarzą - stoi tam, gdzie chwilę wcześniej był tylko pusty chodnik. Dłonie ma
wbite głęboko w kieszenie podartego płaszcza. W jednej chyba coś trzyma.
Pistolet czy blef? Cząstka czy fala? Drzwi numer jeden czy drzwi numer dwa?
Celuję w nią z pistoletu. Ze wszystkich sił staram się nie wyglądać jak ktoś, kto
właśnie wystrzelił ostatni pocisk. Przez jedną szaloną chwilę myślę nawet, że może właściwie
wszystko jedno, co się stanie, zginę czy przeżyję, bo gdzieś, pod jakimś niemożliwym kątem
jest równoległy wszechświat, w którym wszystko działa jak trzeba.
Nie. Nic się nie zdarza, jeśli nie jest zaobserwowane. Może po prostu popatrzę w
drugą stronę...
Zniknęła, połknięta przez ten sam zaułek, który ją wypluł.
Przechodzę nad gulgocącym stworem wijącym się na chodniku.
- Nie możesz tu zostać - mówię do Janet, dotarłszy do jej azylu. - Obojętne, ile woltów
puszczają na to ogrodzenie, tu jest niebezpiecznie.
- Ależ jest - odpowiada.
Telewizor ma włączony na kanale 6, mikrofon samego Pana Boga, słyszalnego
doskonale i wyraźnie - Odrodzeni na Nowo mają na geostacjonarce własnego satelitę, który
nigdy, kurna, nie zawodzi.
Janet tego nie ogląda. Siedzi tylko na kanapie, z nogami podciągniętymi pod brodę, i
gapi się przez okno.
- Na kampusie jest dużo lepsza ochrona - mówię. - Zorganizuje się dla ciebie jakieś
lokum. I nie będziesz musiała dojeżdżać.
Nie reaguje. W telewizorze gadająca głowa wygłasza wykład o Zatrutych Owocach
Świeckiej Nauki.
- Jan...
- Nic mi się nie stało, Keith. Nikt się tu nigdy nie włamał.
- Ale się włamią. Wystarczy zarzucić na ogrodzenie gumową matę i już pierwsza linia
obrony jest z głowy. A wcześniej czy później zgadną kod do bramki, albo...
- Nie, Keith. To by wymagało zbyt dużo pomyślunku.
- Janet, mówię ci...
- Nic już nie jest takie zorganizowane. No, Keith, nie zauważyłeś?
Gdzieś z daleka niesie się echo paru wybuchów.
- Zauważyłem - odpowiadam.
- Przez ostatnie cztery lata - mówi, jakbym się w ogóle nie odezwał - wszystkie reguły
tak się po prostu... rozłaziły. Coraz trudniej jest ostatnio cokolwiek przewidywać, wiesz?
Zresztą, nawet jak wiesz, co będzie, nie jesteś w stanie nic z tym zrobić.
Zerka w telewizor, gdzie głowa tłumaczy, że ewolucja jest sprzeczna z drugą zasadą
termodynamiki.
- Trochę to nawet śmieszne - mówi Janet.
- Co śmieszne?
- Wszystko. Druga zasada. - Wskazuje ekran. - Rosnąca entropia. Od porządku do
chaosu. Śmierć cieplna wszechświata. Cały ten szajs.
- To śmieszne?
- Rozumiesz, naprzeciw fizyki życie to krucha, żałosna konstrukcja. Istny cud, że w
ogóle się zaczęło.
- Ej. - Próbuję rozbrajającego uśmiechu. - Zaczynasz gadać jak kreacjoniści.
- Wiesz co, na swój sposób to oni mają rację. Życie i entropia nie idą w parze.
Przynajmniej na dłuższą metę. Ewolucja to tylko taka... gra na zwłokę, wiesz?
- Wiem, Jan.
- Jakby przez czasoprzestrzeń leciał z hukiem taki rwący potok i wszystko rozwalał.
Czasami gdzieś na uboczu stworzą się małe nisze informacji, w jakichś zastałych, spokojnych
zakolach, czasami uda im się skomplikować na tyle, że się obudzą i zaczną się przechwalać,
jak to wygrały z prawdopodobieństwem. Ale to nigdy długo nie trwa. Za dużo trzeba energii,
żeby walczyć z tym prądem.
Wzruszam ramionami.
- Jan, to żadne odkrycie.
Zmusza się do krótkiego, znużonego uśmiechu.
- Właściwie nie. Taki studencki egzystencjalizm, prawda? Po prostu... wszystko
porobiło się takie... drapieżne, wiesz?
- Drapieżne?
- Ludzie. Ogólnie życie biologiczne. Sieć. Na tym właśnie polega problem ze
złożonymi systemami - im bardziej są skomplikowane, tym bardziej entropia stara się je
rozwalić. I potrzeba im coraz więcej energii, żeby w ogóle przetrwać w jednym kawałku.
Wygląda przez okno.
- Może więcej niż mamy teraz do dyspozycji.
Pochyla się, celuje pilotem w telewizor.
- Ale z tym masz rację. To nic nowego.
Uśmiech gaśnie. Nie bardzo wiem, co go zastąpiło.
- Po prostu nigdy wcześniej to do mnie nie dotarło, wiesz?
Może to wyczerpanie.
Wciska guzik na pilocie. Gadająca głowa gaśnie, wyłączona w połowie ględzenia.
Pośrodku sceny przez moment migoce bojowo biała plamka.
- I poszedł. - W jej głosie pobrzmiewa coś pomiędzy ironią a rezygnacją. - Porwał go
prąd.
***
Klamka gładko obraca mi się w dłoni, w lewo, w prawo. Drzwi nie są zamknięte.
Gdzieś po drugiej stronie ściany śmieje się telewizor.
Otwieram.
Pomarańczowe światło pada skośnie z podłogi na drugim końcu przedpokoju, gdzie
przewróciła się lampa z salonu. Jej krew jest wszędzie, krzepnie na podłodze, wąskimi
lepkimi strużkami płynie po ścianie, cienkie, ciemne nibynóżki tężeją w miarę pełznięcia ku
listwom przypodłogowym...
Nie.
Otwieram drzwi.
Uchylają się na parę centymetrów, po czym się blokują. Coś po drugiej stronie trochę
ustępuje, opada z powrotem, gdy przestaję napierać. Przez szczelinę widać na podłodze jej
dłoń, palce lekko zaciśnięte, jak odnóża jakiegoś martwego owada. Znów napieram na drzwi:
palce martwo suną po deskach.
Nie. To też nie.
Otwieram drzwi.
Są tu z nią. Czterech. Jeden siedzi na kanapie, patrzy w telewizor. Jeden przyciska ją
do podłogi. Jeden ją gwałci. Jeden stoi uśmiechnięty w przedpokoju, macha do mnie ręką
owiniętą taśmą klejącą, bezkształtną bryłą pełną gwoździ i tłuczonego szkła.
Oczy ma otwarte. Nie wydaje żadnego dźwięku...
Nie. Nie. Nie.
To tylko potencjalne możliwości. Żadnej z nich naprawdę nie zaobserwowałem. One
się jeszcze nie wydarzyły. Drzwi są nadal zamknięte.
Otwieram je.
Funkcja falowa kolapsuje.
I proszę państwa, wygrał...
Nikt z powyższych. To nawet nie jest jej mieszkanie. To nasz pokój na uczelni.
Jestem w obrębie kampusu, bezpieczny za betonem i węglowym laminatem,
strzeżonym przez uzbrojone patrole i półinteligentne systemy bezpieczeństwa, działające
dobrze przez ponad pięćdziesiąt procent czasu. Nie będę do niej dzwonił, mimo że telefony
dzisiaj działają. Nie zamierzam poddawać się tym paskudnym przeskokom do światów, które
nawet nie istnieją.
Wcale mi nie odwala.
***
Jej biurko stoi nieużywane od dwóch tygodni. Na przyległej ścianie, betonowej,
pozbawionej okien, niemalowanej, wisi pełno nostalgicznych rysunków i wydruków: cykle
populacyjne, fraktalne wtrącenia do przebiegu Rickera, ręcznie wypisane przypomnienie, że
„wszystkie tautologie to tautologie”.
Nie wiem, co się dzieje. Zmieniamy się. Ona się zmienia. Oczywiście, kretynie,
zgwałcili ją, jakże miałaby się nie zmienić? Tyle że to wygląda, jakby ten napastnik był tylko
katalizatorem, jakby wyzwolił jakąś zagadkową, enigmatyczną przemianę, która wciąż trwa.
Owinęła się kokonem i coś się tam w środku dzieje - od czasu do czasu dostrzegam
niewyraźny ruch, ale nie widzę żadnych szczegółów.
Tak bardzo mi jej potrzeba. Potrzebny mi jej talent do narzucania światu porządku, jej
silne pragnienie sprowadzenia wszystkiego do banału. Każdy wynik był nie dość dobry,
wszystko zawsze było zbyt przybliżone; każde rozwiązanie ciskała mi w twarz ze słowami:
„Tak, ale dlaczego?”. Jakby współpracować z dwulatkiem.
Zawsze byłem pasożytem. Czuję się, jakbym przestał widzieć na jedno oko.
Niezły paradoks. Keith Elliot, fizjolog kwantowy, widzący nieskończone możliwości
w najmniejszych cząstkach materii; Janet Thomas, specjalistka od teorii katastrof,
sprowadzająca całe ekosystemy do paru linii komputerowego kodu. Powinniśmy byli
pozabijać się nawzajem. A tymczasem to połączenie działało.
Boże. Kiedy zacząłem o tym myśleć w czasie przeszłym?
***
W telefonie mam wiadomość, nagraną dziesięć godzin temu. Stała się rzecz
niemożliwa: policja złapała kogoś, podejrzanego. W archiwum wiadomości są jego policyjne
zdjęcia.
Jest trochę podobny do mnie.
- To on? - pytam ją.
- Nie wiem. - Janet nie odwraca się od okna. - Nie patrzyłam.
- Czemu? Może to on! Nie musisz nawet wychodzić z domu, wystarczy, że do nich
oddzwonisz, powiesz „tak” lub „nie”. Jan, co się z tobą dzieje?
Przechyla głowę.
- Myślę - odpowiada. - Otworzyły mi się oczy. Wreszcie wszystko nabrało jakiegoś...
sensu, czy czegoś takiego...
- Rany, Janet, zostałaś zgwałcona, nie ochrzczona!
Podciąga kolana pod brodę i zaczyna się kołysać. Słowa padły, nie da się ich cofnąć.
Mimo to, próbuję:
- Jan, przepraszam. Ja po prostu... nie rozumiem... jakby wszystko przestało cię nagle
obchodzić...
- Nie będę wnosić o ściganie. - Buja się i buja. - Obojętne, kto to był. To nie jego
wina.
Odbiera mi mowę.
Odwraca się, patrzy przez ramię.
- Keith, entropia rośnie. Sam dobrze wiesz. Każdy akt przypadkowej przemocy
pomaga światu dobiec końca.
- O czym ty mówisz?! Jakiś sukinsyn celowo cię zaatakował!
Wzrusza ramionami, wygląda przez okno.
- No tak, część materii jest samoświadoma. Ale to nie wyłącza jej spod praw fizyki.
Wreszcie to widzę: w tym absurdalnym rozgrzeszeniu, jakiego udzieliła, w
spokojnym, pogodzonym z losem tonie głosu. Przemiana dobiegła końca. Moja złość gdzieś
się ulatnia. Pozostaje, gdzieś głęboko, mdlące uczucie, którego nie potrafię nazwać.
- Jan... - mówię bardzo cicho.
Odwraca się i patrzy na mnie - i wcale mnie to nie pokrzepia.
- „Wszystko w rozpadzie” - mówi. - „W odśrodkowym wirze. Czysta anarchia szaleje
nad światem”.
Brzmi znajomo, jakby, ale nie mogę... nie wiem...
- Nic? Yeatsa też zapomniałeś? - Kręci ze smutkiem głową. - Sam mnie go uczyłeś.
Siadam obok niej. Dotykam jej: pierwszy raz. Biorę ją za ręce. Nie patrzy na mnie.
Ale chyba nie ma nic przeciwko.
- Niedługo o wszystkim zapomnisz, Keith. O mnie też.
I patrzy na mnie, a coś, co widzi, zmusza ją do nieznacznego uśmiechu.
- Wiesz co, w pewnym sensie ci zazdroszczę. Jeszcze ci to wszystko nie grozi.
Patrzysz na wszystko z tak bliska, że w ogóle prawie nic nie widzisz.
- Janet...
Ona chyba już o mnie zapomniała.
Po chwili zabiera ręce z moich dłoni i wstaje.
Jej cień, zabarwiony pomarańczowo od lampki na stole, rośnie wielki i złowrogi na
przeciwległej ścianie. Naprawdę przeraża mnie jej twarz: spokojna, gładka i zaledwie
naturalnej wielkości.
Sięga w dół, kładzie mi dłonie na ramionach.
- Keith, dziękuję. Gdyby nie ty, nie dałabym rady przez to przejść. Teraz już doszłam
do siebie, już dam sobie radę sama.
W żołądku otwiera mi się ziejąca przepaść.
- Jeszcze nie doszłaś do siebie - mówię, choć głos mi się łamie.
- Nic mi nie jest, Keith. Naprawdę... czuję się lepiej niż... kiedykolwiek. Spokojnie
możesz już iść.
Nie mogę. Nie mogę.
- A ja myślę, że się mylisz. - Najważniejsze to ciągnąć ją za język. Muszę zachować
spokój. - Może tego nie widzisz, ale według mnie jeszcze nie powinnaś być sama, jeszcze nie
dasz rady...
Przelotna iskierka w jej oczach.
- Nie dam rady z czym, Keith?
Próbuję odpowiedzieć, ale to trudne, sam nie wiem, co właściwie chciałem
powiedzieć, ja...
- Ja nie dam rady - wyrywa mi się nieoczekiwanie. - Tylko my, ja i ty, przeciwko
wszystkiemu. Bez ciebie sobie nie poradzę.
- To nie próbuj.
Ta odpowiedź jest tak głupia, tak zaskakująca, że nie mam na nią riposty.
Pociąga mnie, żebym wstał.
- Keith, to jest mało ważne. Badamy czułość siatkówki u salamandry. Kogo to
obchodzi? I czemu miałoby? Czemu miałoby nas obchodzić?
- Janet, wiesz dobrze, że to nie tylko to. To kwantowa neurologia, to sama natura
świadomości, to...
- Wiesz co, żałosne to wszystko w sumie. - Uśmiech ma tak łagodny, a głos tak miły,
że nie od razu dociera do mnie, co powiedziała. - Umiesz zmienić ten czy tamten foton, więc
wmawiasz sobie, że masz nad czymś kontrolę. Ale nie masz. Nikt nie ma. Wszystko stało się
zbyt skomplikowane, chociaż pod spodem to tylko fizyka...
Piecze mnie dłoń. Na policzku Janet nagle pojawia się biała plama, wielkości mojej
dłoni. Patrzę, jak nabiega czerwienią.
Dotyka twarzy.
- Nic się nie stało, Keith. Wiem, jak się czujesz. Wiem, jak to wszystko wygląda.
Potąd już mamy tego ciągłego płynięcia pod prąd...
Widzę ją, jak stąpa w powietrzu.
- Musisz stąd uciekać - mówię przez ten obraz. - Naprawdę powinnaś posiedzieć
więcej na uczelni, załatwię ci jakieś tymczasowe lokum, póki nie dojdziesz do siebie...
- Ciii. - Przytyka mi palec do ust, prowadzi mnie korytarzem. - Nic mi nie będzie,
Keith. I tobie też. Wierz mi. Wszystko będzie dobrze.
Sięga przeze mnie i otwiera drzwi.
- Kocham cię - wypalam.
Uśmiecha się, jakby z wyrozumiałością.
- Żegnaj, Keith.
Zostawia mnie tam i rusza korytarzem. Z miejsca, gdzie stoję, widzę kawałek salonu,
widzę, jak obraca się twarzą do okna. Łuna dalekich pożarów barwi jej twarz męczeństwem.
Ciągle się uśmiecha. Mija pięć minut. Dziesięć. Może ona nie jest świadoma tego, że
nadal tu jestem, może już o mnie zapomniała.
W końcu, gdy naprawdę odwracam się do wyjścia, odzywa się. Odwracam głowę, lecz
jej wzrok wciąż jest skupiony na odległych ruinach, a słowa nie są adresowane do mnie.
Wydaje mi się że mówi:
- ...i cóż za bestia... - A potem jeszcze coś, zbyt cicho, żeby rozróżnić słowa.
***
Kiedy wieść rozchodzi się po wydziale, próbuję, bezskutecznie, zejść wszystkim z
oczu. Nikt nie zna jej najbliższej rodziny, więc wszyscy wyładowują swoje udawane
współczucie na mnie. Wygląda na to, że była bardzo lubiana. Nie miałem o tym pojęcia. I
współpracownicy, i rywale poklepują mnie po plecach, jakbyśmy byli z nią parą. „Zdarza
się”, mówią, jakby dzielili się ze mną swoimi nowymi przemyśleniami. „To nie twoja wina”.
Wytrzymuję, ile mogę, potem mówię, że chciałbym pobyć sam.
Dobrze, że chociaż to rozumieją; jestem wreszcie wolny, mimo że palce mnie pieką od
nagłego zderzenia ciała ze szkłem. Nurkuję w okular mikroskopu, w dół, do prawdziwego
świata.
Kiedyś byłem w tym dużo lepszy niż wszyscy. Tyle czasu spędzałem na dole
mikroskopowego obiektywu, z nosem utkwionym w kwantowym interfejsie, akceptując
nieoznaczoności, od których większość ludzi dostałaby świra. Ale wcale się tam na dole
dobrze nie czuję. Nigdy tak nie było. Po prostu świat zewnętrzny przeraża mnie jeszcze
bardziej.
Tam zdarzają się rzeczy, których nie da się cofnąć. Janet odeszła na zawsze. Już nigdy
jej nie zobaczę. Na dole by się to nie zdarzyło.
Na dole nic nie jest niemożliwe. Janet jest równie żywa, jak i martwa; coś zmieniłem i
nic nie zmieniłem; rodzice rodzą dzieci, potwory, jedne i drugie oraz nic. Istnieje wszystko,
co potencjalnie może istnieć. Na dole wszystkie opcje stoją przede mną otworem, unosząc się
na fali prawdopodobieństwa.
Dopóki będę mieć oczy zamknięte.

Od tłumacza
W opowiadanie wplecionych jest parę motywów z wiersza Williama Butlera Yeatsa
Drugie przyjście, przytoczę go więc dla wygody:

Kołując coraz szerszą spiralą,


Sokół przestaje słyszeć sokolnika;
Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze;
Czysta anarchia szaleje nad światem,
Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół
Zatapiając obrzędy dawnej niewinności;
Najlepsi tracą wszelka wiarę, a w najgorszych
Kipi żarliwa i porywcza moc.

Tak, objawienie jakieś się przybliża;


Tak, Drugie Przyjście chyba się przybliża.
Drugie Przyjście! Zaledwie wyrzekłem te słowa,
Ogromny obraz rodem ze Spiritus Mundi
Wzrok mój poraża: gdzieś w piaskach pustyni
Kształt o lwim cielsku i człowieczej głowie,
Z okiem jak słońce pustym, bezlitosnym,
Dźwiga powolne łapy, a wokoło krążą
Pustynnych ptaków rozdrażnione cienie.
Znów mrok zapada; lecz teraz już wiem,
Że dwadzieścia stuleci kamiennego snu
Rozkołysała w koszmar dziecinna kolebka -
I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca,
Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?
tłum. Stanisław Barańczak
Drugie przyjście Jasmine Fitzgerad

Co jest na tym obrazku nie tak?


Na pierwszy rzut oka prawie nic. Ślady spływającej krwi zgadzają się z pozycją
ofiary. Żadnych rzucających się w oczy rozbryzgów tętniczych; wszystkie ciosy trafiły w
brzuch, krew raczej lała się niż tryskała. I żadnych haseł. Nikt nie nabazgrał na ścianie Chaos,
Szatan król ani nawet Elvis żyje. Po prostu kolejne pobojowisko, w kolejnej kuchni, w
kolejnej kawalerce, już i tak zagraconej rzeczami stopniowo nagromadzonymi przez dwa
ludzkie żywoty. Teraz został z nich tylko jeden, miotające się, zakrwawione stworzenie,
które, wyprowadzane przez policję, w kółko wykrzykuje swoją mantrę...
- Musiałam go ratować musiałam go ratować musiałam go ratować...
...kolejny dowód na to, że wezwania do domówek są kompletnie do dupy. Dowód
potrzebny zgromadzonej na miejscu policyjnej ekipie jak dziura w moście.
Nie uratowała go. Teraz widać jak na dłoni, że już nikt go nie uratuje. Leży pośród
własnych wnętrzności, krew i limfa spływają pomiędzy płytki z linoleum, krzyżując się i
krzepnąc, same z siebie tworząc od razu na miejscu wykres charakterystyki krzepnięcia krwi.
Od czasu do czasu na jego ustach tworzy się i pęka czerwony bąbelek. Każdy, kto to
zauważy, udaje, że nic nie widział.
Broń? Proszę bardzo: standardowy domowy nóż do steków, śliski od krwi, pełen
krzepnących odcisków palców, leżący dokładnie tam, gdzie go upuściła. Brakuje tylko
jednego: motywu. Sąsiedzi mówią, że spokojna była z nich para. On był chory, chorował od
miesięcy. Za wiele nie wychodzili. Nie było żadnych awantur. Bardzo się kochali.
Może ona też była chora? Może wykonywała rozkazy jakiegoś guza w mózgu? A
może to spieprzone porwanie przez obcych, szaroskóre istoty z Dżety II Reticuli wrobiły
niewinną osobę, żeby zatuszować własną niekompetencję? Może to zbiorowa halucynacja i
nic się tu w ogóle nie stało?
A może siła wyższa?
***
Szybko się za nią zabrali. To jedna z zalet popełniania zabójstwa w godzinach pracy.
Zebrali próbki, zeskrobali resztki z ubrania i skóry - na wszelki wypadek, gdyby ktoś
zakwestionował, czyja to krew. Przeszukali mieszkanie, przesłuchali sąsiadów i rodzinę,
ustalili pierwsze powierzchowne dane: Jasmine Fitzgerald, rasy białej, włosy czarne,
doktorantka. Z jakiejś Globalnej Ogólnej Teorii Względności, cokolwiek to, kurwa, jest.
Rozebrali ją, umyli, odbili od sędziego i wrzucili do Pokoju Przesłuchań nr 1 w Dziale
Psychiatrii Sądowej.
I kogoś tam do niej dali.
- Dzień dobry, pani Fitzgerald. Jestem doktor Thomas. Ale jak pani woli po imieniu,
to jestem Mill.
Spogląda na niego.
- Niech będzie Mill. - Wydaje się spokojna, ale na twarzy wciąż widać ślady
niedawnych łez. - Rozumiem, że masz ustalić, czy jestem wariatką.
- Czy można panią postawić przed sądem. Aha. Od razu powinienem pani powiedzieć,
że to, co pani mówi, nie zostanie między nami. Rozumie pani?
Kiwa głową. Thomas siada naprzeciwko niej.
- A ja jak mam do pani mówić?
- Napoleon. Mahomet. Jezus. - Usta jej drgają, nieznaczny uśmieszek, który znika w
jednej chwili. - Przepraszam. Żartowałam. Może być Jaz.
- Jak się tu pani czuje? Dobrze panią traktują?
Prycha.
- Całkiem dobrze, zważywszy, za jakiego potwora mnie mają. - Przerwa, a potem: -
Bo wiesz, ja wcale nim nie jestem.
- Potworem? W sensie?
- No, wariatką, psychopatką. Ja tylko... niedawno zmienił mi się światopogląd,
rozumiesz? Cały świat wygląda teraz inaczej i moja głowa to wie, ale serce czasem... wiesz,
trudno jest nagle zmienić to, jak się wszystko czuje...
- Powiedz mi o tej zmianie światopoglądu - podsuwa Thomas. Demonstracyjnie nie
robi notatek. Nawet nie ma notatnika. Chociaż to bez znaczenia. Dyktafon w kieszeni swetra
ma bardzo czułe ucho.
- Teraz wszystko ma sens - mówi ona. - Wcześniej nigdy nie miało. Wydaje mi się też,
że pierwszy raz w życiu jestem naprawdę szczęśliwa. - Uśmiecha się jeszcze raz, teraz dłużej.
Wystarczająco długo, żeby Thomas się zdziwił, jaki szczery jest ten uśmiech.
- Kiedy cię tu przywieźli, nie byłaś zbyt szczęśliwa - mówi łagodnie. - Mówią, że
byłaś potwornie zdenerwowana.
- No tak. - Kiwa poważnie głową. - Wiesz, samemu sobie już jest ciężko to zrobić, ale
zaryzykować życie kogoś innego, kogoś, na kim ci naprawdę zależy... - Ociera jedno oko. -
Umierał od ponad roku, wiesz? Codziennie bolało go trochę bardziej. Prawie było widać, jak
się to po nim rozlewa, jak coś... jak liść, który usycha. A może to chemia tak działała. Nie
wiadomo co gorsze. - Kręci głową. - Zresztą. Przynajmniej z tym koniec.
- To dlatego to zrobiłaś? Żeby przerwać jego cierpienie? - Thomas powątpiewa.
Zabójcy z litości przeważnie nie wypruwają flaków ofiarom swojej dobroczynności. Ale
musiał zapytać.
- Oczywiście wszystko spieprzyłam, tylko pogorszyłam sprawę. - Zaciska dłonie
przed sobą. - Już za nim tęsknię. To dopiero szaleństwo, co? Wszystko stało się parę godzin
temu i wiem, że to nic takiego, ale już mi go brakuje. To znowu ten spór, serce - rozum.
- Mówisz, że spieprzyłaś - odzywa się Thomas.
Robi głęboki wdech, kiwa głową.
- I to jak.
- Powiedz mi o tym.
- Gówno się znam na debugowaniu. Myślałam, że tak, ale jak się pracuje w bazie
organicznej... tak naprawdę wlazłam do środka i tylko nagrzebałam w tym kodzie na chybił
trafił. Zawsze tak się to kończy, chyba że wiesz dokładnie, co robisz. Teraz właśnie nad tym
pracuję.
- Debugowanie?
- Tak to nazywam. Nie ma jeszcze na to dobrego słowa.
Oczywiście, że jest.
- Mów dalej.
Jasmine Fitzgerald wzdycha, zamyka oczy.
- Zważywszy, jaka jest sytuacja, pewnie w to nie uwierzysz, ale naprawdę go
kochałam. Nie: kocham go. - Rozlega się delikatne parsknięcie, jakby wyszeptany śmieszek. -
No i proszę. Znowu, cholera, ten czas przeszły.
- Powiedz mi o tym debugowaniu.
- Wiesz, Mill, nie wiem, czy jesteś do tego gotowy. Pewnie nawet nie byłbyś tym za
bardzo zainteresowany. Otwiera oczy, wpatruje się w niego. - Ale, mówiąc oficjalnie: Stu
umierał. Próbowałam go uratować. Nie udało mi się. Następnym razem zrobię to lepiej, a
potem jeszcze lepiej, i w końcu zrobię to jak trzeba.
- I co wtedy? - pyta Thomas.
- Z twojego czy z mojego punktu widzenia?
- Z twojego.
- Naprawię wszystkie błędy w łańcuchu. Albo może, jeśli to będzie łatwiejsze,
skopiuję nieuszkodzoną wersję procedury i wstawię ją z powrotem do głównej pętli. Na jedno
wychodzi.
- Aha. A co to oznacza dla mnie?
Wzrusza ramionami.
- Że Stu zmartwychwstanie.
***
Co jest na tym obrazku nie tak?
Rozłożony na stole umysł Jasmine Fitzgerald mruga do niego znad stronic z
wystandaryzowanymi pytaniami. Gdzieś pośród nich zapewne czai się potwór.
To narzędzia używane do robienia sekcji ludzkiej psychice. WAIS. MMPI. PDI.
Wszystkie precyzyjne jak młotki. Tępe dłuta udające mikrotomy. Z boku leży egzemplarz
DSM-IV1, grube tomiszcze w miękkiej oprawie, pełne objawów i patologii. Cała macierz
małych szufladek Może pani Fitzgerald wpadnie do którejś z nich. Zaburzenie eksplozywne
przerywane? Maltretowana kobieta? Pospolity socjopata?
Wyniki niczego nie rozstrzygają. Jakby wstała z tych arkuszy i śmiała się z niego.
Prawda czy fałsz: Czasem słyszę głosy, których nie słyszy nikt inny. Zakreśliła „fałsz”.
Ostatnio byłam niezwykle przygnębiona. Fałsz. Czasem jestem tak zła, że mam ochotę coś
uderzyć. Prawda i dopisek z boku na marginesie: „Chyba wszyscy tak mają?”.
We wszystkich tych testach porozrzucane są sidła, powiązane ze sobą pytania mające
przyłapać kłamców na subtelnym zaprzeczaniu samym sobie. Jasmine Fitzgerald nie wpadła
w żadne z nich. Jest nadzwyczajnie szczera? A może zbyt inteligentna na takie testy? Nie ma
tu nic, co by...
Zaraz. Moment.
Kim był Louis Pasteur? - pyta WAIS, próbując dowiedzieć się czegoś o ogólnym
wykształceniu.
„Wirusem”, napisała Fitzgerald.
Jeszcze jeden taki, na poprzedniej stronie: Kim był Winston Churchill? I znowu:
„Wirusem”.
I piętnaście pytań wcześniej: Kim była Florence Nightingale?
„Sławną pielęgniarką”, odpowiedziała tym razem Fitzgerald. Wszystkie odpowiedzi
na poprzednie pytania dotyczące postaci historycznych są poprawne, nie wyróżniają się. Lecz
po Nightingale każdy jest wirusem.
Zabicie wirusa to żaden grzech. Można to zrobić i mieć stuprocentowo czyste

1
Diagnostic and Statistical Manuał of Mental Disorders, klasyfikacja diagnostyczna i statystyczna
chorób psychicznych opracowana przez amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (przyp. tłum.).
sumienie. Może ona chce przedefiniować naturę swojego uczynku. Może dzięki temu daje
radę nadal z tym żyć.
No i dobrze. Bo ten bajer o zmartwychwstaniu w ogóle nie trzymał się kupy.
***
Kiedy wchodzi, ona półleży na stole, z głową opartą na splecionych ramionach.
Thomas odchrząkuje.
- Jasmine.
Żadnej reakcji. Wyciąga rękę, dotyka lekko jej ramienia. Unosi głowę, płynnym
ruchem bez śladu senności. Rozsiada się z powrotem w krześle i uśmiecha.
- Witam ponownie. To jak, jestem wariatką, czy nie?
Thomas odpowiada uśmiechem i siada naprzeciwko niej.
- Staramy się unikać terminów nacechowanych.
- Wytrzymam. Nie mam skłonności do napadów agresji.
Jemu przed oczyma wyświetla się obrazek: kochany mąż z wnętrznościami
rozwleczonymi po linoleum na kształt skrzydeł motyla.
Oczywiście, że nie. To żadne napady agresji. Na to, co ty zrobiłaś, potrzebne jest
całkiem nowe słowo. Jak to było? „Debugowanie”?
- Przejrzałem wyniki twoich testów.
- I zdałam?
- To nie taki test. Ale niektóre twoje odpowiedzi mnie zaintrygowały.
Zaciska usta.
- Dobra.
- Powiedz mi o wirusach.
Znów ten promienny uśmiech.
- No pewnie. To zmienne łańcuchy informacyjne, które nie potrafią się replikować bez
przejęcia kontroli nad zewnętrznym kodem.
- Mów dalej.
- Słyszałeś kiedyś o Core Wars?
- Nie.
- Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych zgadało się paru gości i napisali parę
samoreplikujących się programów komputerowych. Mieli taki pomysł, żeby wrzucić je do
jednego kawałka pamięci i niech się biją o miejsce. Powymyślali różne sztuczki, jak się
bronić, jak się reprodukować, no i oczywiście jak zeżreć rywali.
- A, chodzi o komputerowe wirusy.
- Tak naprawdę, to coś wcześniejszego. - Fitzgerald waha się chwilę, przekrzywia
głowę. - Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak to jest, być takim małym programikiem? Latać,
składać jajka, rzucać bomby logiczne, wchodzić w interakcje z innymi wirusami?
Thomas wzrusza ramionami.
- Pierwszy raz o nim słyszę. A co? Ty tak?
- Nie. Już nie. - Wyraz jej twarzy zmienia się. - Wiesz co, z tobą się gada trochę jak z
takim programem. Nic tylko „mów dalej”, „powiedz mi więcej o czymś tam”. Boże, Mill, w
latach sześćdziesiątych pisali programy symulujące terapeutę, które miały lepszy repertuar niż
ty! Nawet w BASIC-u! No powiedzże coś od siebie, wyraź jakieś poglądy!
- Jaz, to tylko taka technika. Nie jestem tutaj po to, żeby wdawać się z tobą w
dyskusję, choć byłoby to bardzo interesujące. Mam ocenić, czy jesteś zdolna stanąć przed
sądem. Moje poglądy nie mają tu nic do rzeczy.
Wzrusza ramionami i opuszcza je.
- Wiem. Przepraszam. Wiem, że nie przychodzisz, żeby mnie zabawiać, ale
przyzwyczaiłam się, że... rozumiesz, Stuart zawsze tak... Boże, jak ja za nim tęsknię. - Jej
oczy lśnią.
To morderczyni, powtarza sobie Thomas. Nie daj się jej wciągnąć. Zbadaj ją i koniec.
Tylko tyle masz zrobić. Nie polub jej, na miłość boską.
- To... zrozumiałe - mówi.
Ona prycha.
- Gówno tam. Nic nie rozumiesz. Wiesz, co zrobił, jak pierwszy raz poszedł na
chemioterapię? Uczyłam się do egzaminów końcowych, a on mi zabrał podręczniki.
- Ale po co?
- Bo wiedział, że w domu nie będę w stanie się uczyć. Do niczego się nie nadawałam.
No i przychodzę go odwiedzić w szpitalu, a on wyciąga spod łóżka te cholerne książki i
zaczyna mnie przepytywać z Diraca i granicy Bekensteina. On tu umiera, a myśli tylko o tym,
żeby mnie przygotować do jakiegoś durnego egzaminu. Wszystko bym dla niego zrobiła.
No cóż, myśli Thomas, nie ulega wątpliwości, że zrobiłaś więcej niż typowo się robi.
- Nie mogę się doczekać, kiedy go znowu zobaczę - dodaje, jakby po namyśle.
- Jaz? A kiedy to nastąpi?
- A jak myślisz? - Patrzy na niego. W jej oczach już nie ma śladu tego smutku i
rozpaczy, które wydawało mu się, że dostrzegał.
- Większość ludzi, gdy mówi coś takiego, nie ma na myśli życia pozagrobowego.
Rzuca mu nieznaczny, smutny uśmieszek.
- To jest życie pozagrobowe, Mill. To jest niebo, piekło i nirwana. Cokolwiek sobie
zdecydujemy. Tu i teraz.
- No tak - odpowiada po chwili Thomas. - Oczywiście.
Jej rozczarowanie nim wisi w powietrzu jak oskarżenie.
- Ty nie wierzysz w Boga, prawda? - pyta w końcu.
- A ty?
- Kiedyś nie. Ale okazuje się, że są pewne tropy. Nawet dowody.
- Na przykład?
- Masa kwarka t. Szerokość bozonu Higgsa. Nie da się tego inaczej odczytać, gdy się
wie, czego się szuka. Mill, orientujesz się trochę w fizyce kwantowej?
Kręci głową.
- Nie za bardzo.
- Na poziomie subatomowym nic nie istnieje tak naprawdę. To same fale
prawdopodobieństwa. Dopóki ktoś na to nie spojrzy. Wtedy fala kolapsuje i powstaje coś, co
nazywamy rzeczywistością. Ale to się nie zaczyna, dopóki nie mamy obserwatora.
Thomas mruży oczy, próbuje wycisnąć z mózgu jakieś przemyślenie.
- Czyli, gdybyśmy nie patrzyli na ten stół, boby nas tu nie było, to on by nie istniał?
Fitzgerald kiwa głową.
- Mniej więcej. - Uśmiech przez chwilę wygląda z kącika jej ust.
Thomas próbuje go wywabić.
- Czyli Bóg jest tym obserwatorem, to ma pani na myśli? Bóg patrzy na wszystkie
atomy, żeby świat mógł istnieć?
- O. Tak o tym nigdy nie myślałam. - Uśmiech przeradza się w zmarszczkę skupienia.
- Bardziej to metaforyczne niż matematyczne, ale pomysł jest niezły.
- Wczoraj Bóg też panią obserwował?
Unosi wzrok, rozkojarzona.
- Słucham?
- Czy On... czy To się z panią porozumiewa?
Jej twarz traci wszelki wyraz.
- Czy Bóg mówi mi, co mam robić, tak? Czy Bóg mi powiedział, żebym pokroiła Stu,
jak... jak... - Syczy teraz przez zęby. - Nie, Mill. Ja nie słyszę głosów. Charlie Manson nie
przychodzi do mnie we śnie, żeby szeptać czułe słówka. Odpowiedziałam już na wszystkie
pytania w tym twoim teście, więc możesz to, kurwa, sobie darować. Okay?
Thomas unosi uspokajająco dłonie.
- Nie, Jasmine, nie o to mi chodziło. - Kłamie, kłamie. - Przepraszam, jeśli to tak
zabrzmiało, po prostu... wiesz, i Bóg, i mechanika kwantowa, to trochę dużo naraz, nie
sądzisz? Aż powala.
Patrzy na niego nieufnie.
- No tak. Może faktycznie. Czasami zapominam. - Rozluźnia się odrobinę. - Ale to
wszystko prawda. Matematyka jest niepodważalna. Da się zmienić naturę rzeczywistości
samym patrzeniem. Masz rację. To powala.
- Ale tylko na poziomie subatomowym, prawda? Nie mówisz chyba, że możemy
zniknąć ten stół, po prostu na niego nie patrząc, co?
Jej spojrzenie przeskakuje do punktu nieco na prawo za jego plecami - mniej więcej
tam, gdzie powinny być drzwi.
- No nie - przyznaje w końcu. - Do tego trzeba by długo ćwiczyć.
***
Co jest nie tak na tym obrazku?
Nie licząc oczywistych oczywistości. Nie licząc pionowego cięcia idącego od mostka
do około dwóch centymetrów poniżej pępka, przecinającego mięśnie brzucha i sięgającego do
jamy brzusznej. Nie licząc wystrzępień na brzegach, sugerujących użycie jakiegoś ostrza.
Wyraźnie niezbyt ostrego.
Nie. Po kolei. Patolog pracuje przede wszystkim metodycznie. No dobra. Mężczyzna
rasy białej, dwadzieścia kilka lat. Zewnętrzne cechy morfometryczne już opisane. Utrata
włosów i zasinienia typowe dla toksyczności chemoterapeutycznej. Brak paznokci na prawym
palcu wskazującym i serdecznym. Ta sama etiologia. Pan kotek podczas zejścia był bardzo
chory. Chory na nowotwór i podtruty jeszcze lekarstwem na niego. A kiedy się pomyślało, że
gorzej już nie będzie...
W dół i w głąb. Rana pochłania ogumowane dłonie patologa jak ogromna, rozpruta
wagina o skrzepłych i skrystalizowanych wargach. W środku lśni standardowy zestaw kiszek,
spakowany przez sanitariuszy na miejscu przestępstwa - musieli do transportu pozwijać
wszystkie luźne końce. Może zatarto w ten sposób jakieś ślady. Może zabójca ułożył
wnętrzności w coś znaczącego, może układ trawienny składał się w jakiś trop albo szatańskie
imię. Zresztą, nieważne. Wszystko obfotografowali.
Krezka ciągnie się jak cienki lateks, wiążąc ze sobą pętle jelita. Nawet jakby trochę za
ciasno. Po jelicie krętym rozsiane są jakieś... przetoki? W paru miejscach pętle wydają się
pozrastane ze sobą. Co mogło być przyczyną?
Nic nie przychodzi mu do głowy.
Zapisać to, odnotować, pobrać próbkę na dokładną histologię. I dalej. Skalpel wchodzi
we wnętrzności gładko jak w rozgotowany makaron. Ciągnąca się żółć i grudki wydalin
spadają leniwie do niecki. Na grzbietowej ścianie coś się wybrzusza. Coś błyszczy biało jak
kość w miejscu, gdzie nie powinno być żadnej kości. Przeciąć, usunąć. Już. Jakaś narośl na
prawej nerce, piętnaście na dziesięć, sięgająca aż do pęcherza. Dość heterogeniczna, składa
się jakby z bryłek. Nowotwór? To z tym walczyli lekarze Stuarta MacLennana, szprycując go
trucizną po uszy? Patolog w życiu nie widział podobnego guza.
Bo przede wszystkim - a to już naprawdę trochę dziwne - ten guz też na niego patrzy.
***
Biurko ma stuprocentowo spartańskie. Ani skrawka papieru nie na miejscu. W ogóle
ani skrawka papieru. Blat jest nieskazitelny jak kubrickowski monolit, nie licząc stojącej
dokładnie na środku stacji roboczej Suna i stojaka z kompaktami skośnie po lewej stronie.
- Właśnie wydała mi się znajoma - mówi. - Kiedy zobaczyłem ją w gazetach. Ale nie
mogłem skojarzyć, skąd.
Opiekun naukowy Jasmine Fitzgerald.
- To chyba ma pan sporo studentów - podsuwa Thomas.
- Tak. - Nachyla się, zaczyna stukać w klawisze komputera. - Nawet jeszcze
wszystkich nie poznałem. Z paroma z Europy porozumiewam się tylko przez sieć. Liczę, że
spotkam ich latem w Bernie... O, mam ją. Jest. Zupełnie niepodobna do tych zdjęć w
gazetach.
- Ale, panie doktorze, ona nie mieszka w Europie.
- Nie, tutaj. Chociaż badania robiła w CERN-ie. Odkąd superzderzacz trafił szlag,
cholernie ciężko tam uzyskać cokolwiek sensownego. Ooo.
- Co?
- Ona ma urlop dziekański. Teraz pamiętam. Zawiesiła badania jakieś półtora roku
temu. Zdaje się przez chorobę kogoś z rodziny. - Russell wbija wzrok w monitor: coś, co tam
widzi, chyba wreszcie do niego dociera. Wszystko naraz.
- Zabiła męża? Zabiła?
Thomas kiwa głową.
- Rany boskie. - Russell kręci głową. - To kompletnie do niej niepodobne. Wydawała
się taka... no właśnie... pogodna.
- Dalej taka jest, czasami.
- Rany boskie - powtarza. - I w czym mogę panu pomóc?
- Ona cierpi na bardzo wyrafinowane urojenia. Opakowuje je w masę naukowej
terminologii, której nie znam. Rozumie pan, ja nie potrafię wykluczyć, że to ma sens... nie.
Wróć. Nie może mieć sensu, ale brakuje mi wykształcenia, żeby naprawdę zrozumieć jej
zapewnienia.
- Jakie zapewnienia?
- No, na przykład cały czas mówi o przywróceniu męża do życia.
- Rozumiem.
- Nie jest pan zdziwiony.
- Mam być zdziwiony? Dopiero co pan powiedział, że ma urojenia.
Thomas bierze głęboki wdech.
- Panie doktorze, przez ostatnie kilka dni trochę sobie poczytałem. Kosmologia dla
laików, mechanika kwantowa dla początkujących i tak dalej.
Russell uśmiecha się pobłażliwie.
- Na naukę nigdy nie jest za późno.
- Mam niejakie wrażenie, że sporo tych rzeczy dziejących się na poziomie
subatomowym ma podteksty quasi-religijne. Samorzutne powstawanie materii, współistnienie
paru różnych stanów. Niemal mistyczne.
- Tak. To chyba prawda. W pewnym sensie.
- Kosmologowie są z natury religijni?
- Właściwie nie. - Russell bębni palcami w swój monolit. - Sama dziedzina jest tak
dziwna, że nie potrzeba jeszcze na czubek dokładać przeżyć religijnych. Jest parę wschodnich
religii, których twierdzenia z lekka zalatują mechaniką kwantową, ale to podobieństwo jest
bardzo powierzchowne.
- A nic bardziej, wie pan... chrześcijańskiego? Nic, co by doprowadziło kogoś do
wiary w jednego, wszechwiedzącego Boga, co wskrzesza umarłych?
- O Boże, nie. A, no może poza tym całym Tiplerem. - Russell się pochyla. - A co?
Jasmine Fitzgerald nie została chyba chrześcijanką, prawda? - Swoim tonem sugeruje, że
„morderstwo to jedna sprawa, ale coś takiego...”.
- Chyba nie - zapewnia go Thomas. - O ile chrześcijaństwo nie uelastyczniło się
ostatnio w kwestii ofiar z ludzi.
- No fakt. Raczej nie. - Russell znów się prostuje, wyraźnie usatysfakcjonowany.
- A kto to ten Tipler? - pyta Thomas.
- Hm? - Russell mruga, rozkojarzony przez moment. - A, tak! Frank Tipler.
Kosmolog, z Tulane, stwierdził, że ma weryfikowalny matematyczny dowód na istnienie
Boga. Oraz życia pozagrobowego, jeśli dobrze pamiętam. Parę lat temu narobił niezłego
zamieszania.
- Rozumiem, że panu specjalnie nie przypadł do gustu.
- Szczerze mówiąc, to za bardzo tego nie śledziłem. Teologia mnie nie interesuje. To
znaczy, jeśli na gruncie fizycznym da się udowodnić, że Bóg jest, albo że Go nie ma,
świetnie, ale chyba to nie jest celem ćwiczenia?
- Ja nie wiem. Jak dla mnie to niekiepski efekt uboczny.
Russell uśmiecha się.
- Mógłby mi pan znaleźć tytuł tego? - prosi Thomas.
- Oczywiście. Sekundę. - Russell wtyka do komputera płytę i gładzi klawiaturę. Sun
mruczy. - O, jest. Mam: Fizyka nieśmiertelności. Współczesna kosmologia, Bóg i
wskrzeszenie zmarłych, Frank J. Tipler, rok 1994. Mogę wydrukować panu cały odnośnik,
jeśli pan chce.
- Poproszę. To jaki był ten dowód?
Profesor układa usta w coś w rodzaju nieznacznego uśmieszku.
- Poniżej trzydziestu słów - dodaje Thomas. - Jak krowie na rowie.
- Hm - zaczyna Russell - tak w skrócie, to on twierdził, że za jakieś miliardy lat życie
przeobrazi się w potężną kwantową maszynę liczącą, żeby uniknąć wyginięcia, gdy
wszechświat się zapadnie.
- Myślałem, że wszechświat się nie będzie zapadał? - wtrąca Thomas. - Myślałem, że
udowodnili, że będzie się rozszerzał i...
- Dopiero w zeszłym roku - przerywa obcesowo Russell. - Mogę?
- Tak, oczywiście.
- Dziękuję. Jak mówiłem, Tipler twierdzi, że za wiele miliardów lat życie przeobrazi
się w potężną kwantową maszynę liczącą, by uniknąć wyginięcia, gdy wszechświat się
zapadnie. Integralną częścią tego procesu jest dokładna replikacja wszystkiego, co się do tego
momentu we wszechświecie zdarzyło, aż do poziomu kwantowego, oraz wszystkich
możliwych wariantów tych zdarzeń.
Stojąca za biurkiem drukarka wypluwa papierowy języczek. Russell oddziera go i
podaje.
- Czyli na koniec świata Bóg to superkomputer? A my zmartwychwstaniemy w jakimś
wszechogarniającym modelu symulacyjnym?
- No... - Russell się waha. Wydaje się, że prymitywizm tej karykatury sprawia mu
fizyczny ból. - Coś w tym stylu - kończy niechętnie. - Jak to pan powiedział, poniżej
trzydziestu słów.
- Wow. - Nagle bredzenia Fitzgerald wydają mu się banałem. - Ale jeśli on ma rację...
- Jest consensus, że nie ma - przerywa pośpiesznie Russell.
- Ale gdyby? Jeśli model jest dokładnym odzwierciedleniem, to jak można odróżnić
prawdziwe życie od życia po śmierci? Rozumie pan: po co to wszystko w ogóle?
- Celem jest podobno uniknięcie całkowitego wyginięcia. A jak odróżnić... - Kręci
głową. - Szczerze mówiąc, to nie doczytałem tej książki. Jak mówiłem, teologia zanadto mnie
nie interesuje.
- Nie wierzę.
- Mało kto wierzył - zauważa Russell. - Chociaż, o ile dobrze pamiętam, te teoretyczne
dowody Tiplera były dość obszerne.
- Nic dziwnego. I co się z nim potem działo?
Russell wzrusza ramionami.
- A co się dzieje z kimś, kto jest na tyle głupi, żeby wymyślić nowy sposób patrzenia
na świat? Rozdarli go na strzępy, jak rekiny, które poczuły krew. Nie wiem, gdzie potem
wylądował.
***
Co jest nie tak na tym obrazku?
Nic. Wszystko. Nagle obudzony Mill Thomas rozgląda się po swojej ciemnej
kawalerce i próbuje przekonać sam siebie, że nie zmieniło się nic.
Nic się jednak zmieniło. Ciche odgłosy nocnego ruchu ulicznego brzmią tak samo jak
zawsze. Na ścianę i sufit padają szare równoległoboki - niewyraźny zarys okna sypialni
oświetlonego jakąś odległą latarnią. Po lewej stronie łóżka cały czas nie ma Natalie, choć jej
wyprowadzka nastąpiła już tak dawno, że nawet nie musi sobie o niej przypominać.
Zerka na diody budzika przy łóżku - 2:35.
Coś jest inaczej.
Nic nie jest inaczej.
A, może jedna rzecz. Na stoliku nocnym leżą herezje Tiplera, plastikowa okładka
odbija kreskami czerwone światełka budzika. Fizyka nieśmiertelności. Współczesna
kosmologia, Bóg i wskrzeszenie zmarłych. Za ciemno, żeby to odczytać, ale takich tytułów się
nie zapomina. Mill wypożyczył ją z biblioteki po południu, otworzył na chybił trafił...

... z lematu I zaś i faktu, że:


mamy:

co sprowadza się po prostu do (E.3), a (E.3) jest prawdziwe tylko, jeżeli...

...i cisnął ją do teczki, zdezorientowany i zdegustowany. Nie ma nawet pojęcia, po co


w ogóle chciało mu się to cholerstwo wypożyczać. Jasmine Fitzgerald ma urojenia. Proste i
logiczne. Z jakiegoś powodu, którego ustalanie nie należy do jego obowiązków, zrobiła w
kuchni na podłodze wiwisekcję swojemu mężowi. A teraz wymyśla wszelkie możliwe
usprawiedliwienia, chce cofnąć to, czego się cofnąć nie da, a fakt, że opakowuje swoje
urojenia w jakiś kosmologiczny bełkot, wcale im nie pomaga zabrzmieć wiarygodnie. Co on
chciał zrobić, wykształcić się przez noc na mechanika kwantowego? Jest w ogóle w stanie
nauczyć się choćby ułamka tego, czego potrzeba, żeby znaleźć luki w jej starannie
skonstruowanej fantazji? Czemu w ogóle mu się chciało?
A jednak chciało się. I teraz pieprzona Fizyka nieśmiertelności. Współczesna
kosmologa, Bóg i wskrzeszenie zmarłych połyskuje sobie niewyraźnie o wpół do trzeciej w
nocy i coś się zmieniło. Jest tego prawie pewien, ale za chińskiego boga nie jest w stanie
dojść, co to takiego. Po prostu czuje, że coś jest inaczej. Czuje się jakby...
Obudzony. Tak właśnie się czujesz. Nie zasnąłbyś teraz, nawet gdyby to była kwestia
życia i śmierci.
Wzdycha i zapala nocną lampkę. Mrużąc oczy, których źrenice zwężają się od światła,
sięga po tę nieznośną książkę.
To niesamowite, momentami nawet jest zrozumiała.
***
- Tu jej nie ma - mówi salowy. - Wczoraj w nocy musieliśmy ją przenieść obok.
Obok. Do sali szpitalnej.
- Czemu? Co się stało?
- Pojęcia nie mam. Skurcze jakieś, sinica... myśleliśmy, że już z nią koniec. Ale kiedy
dotarł lekarz, niczego się nie dopatrzył.
- To się kupy nie trzyma.
- Co pan nie powie. U tej pierd... u niej nic się kupy nie trzyma. - Salowy odchodzi
korytarzem, nachmurzony.
Jasmine Fitzgerald leży między prześcieradłami zawiniętymi ciasno jak kaftan
bezpieczeństwa, patrzy, nie mrugając, w sufit. Koło łóżka siedzi pielęgniarka, na jej twarzy
odmalowują się w równych proporcjach nuda i ciekawość.
- Co z nią? - pyta Thomas.
- Właściwie to nie wiadomo - odpowiada. - Teraz wygląda, że w porządku.
- Dla mnie nie. Prawie jak katatonia.
- To nie katatonia. Prawda, Jaz?
- Przepraszamy - mówi wesoło Fitzgerald. - Osoba, z którą próbowano nawiązać
połączenie, jest chwilowo niedostępna. Proszę zostawić wiadomość po sygnale dźwiękowym.
Skontaktujemy się. - Po czym: - Cześć, Mill. Miło cię widzieć. - Ani na moment nie odrywa
wzroku od dźwiękochłonnych płytek na suficie.
- Raz na dzień to byś może mrugnęła - zauważa Thomas. - Oczy ci wyschną.
- Nic, czego się nie da naprawić odrobiną edycji - odpowiada.
Thomas zerka na pielęgniarkę.
- Zostawi nas pani na trochę?
- Jasne. Będę w bufecie, jakby czegoś było trzeba.
Thomas odczekuje, aż drzwi się same zamkną.
- No, Jaz? Jaka jest masa bozonu Higgsa?
Mruga.
Uśmiecha się.
Odwraca się do niego.
- Dwieście dwadzieścia gigaelektronowoltów - mówi. - No proszę. Ktoś naprawdę
przeczytał założenia mojej pracy doktorskiej.
- Nie tylko twoje założenia. To jedna ze sprawdzalnych tez Tiplera, prawda?
Jasmine uśmiecha się szerzej.
- Pewnie, kluczowa teza. Reszta jest dość oczywista.
- I ty ją zweryfikowałaś.
- Tak. W CERN-ie. I jak ci się ta jego książka podobała?
- Przeczytałem tylko kawałki - przyznaje Thomas. - Ciężko szło.
- Przepraszam. To moja wina.
- Jak to?
- Pomyślałam, że przyda ci się trochę pomocy, więc cię trochę podkręciłam.
Zwiększyłam ci szybkość przetwarzania. Tylko że chyba trochę za mało.
Czuje ciarki na plecach. Nie zwraca na nie uwagi.
- Ja nie... - Thomas pociera podbródek; zapomniał się dziś ogolić - ...do końca
rozumiem, co masz na myśli.
- Jasne, że rozumiesz. Tylko nie wierzysz. - Fitzgerald wysuwa się wężowym ruchem
spomiędzy prześcieradeł, podpiera plecy poduszką. - Różnimy się tylko semantyką. Dla
ciebie, Mill, to „urojenie”. Dla nas, maniaków fizyki, to „hipoteza”.
Thomas kiwa niepewnie głową.
- No, powiedz to, Mill. Wiem, że nie możesz się doczekać.
- Mów dalej - rzuca, nie mogąc się już powstrzymać.
Fitzgerald parska śmiechem.
- Skoro pan nalega, panie doktorze. Doszłam, co robiłam nie tak. Myślałam, że
wszystko muszę zrobić sama, a tak się po prostu nie da. Za dużo zmiennych, rozumiesz, nie
ma sposobu, żeby ogarnąć je wszystkie jednocześnie. Próbowałam, ale wszystko
pomieszałam i wtedy...
Nagły mrok w jej twarzy. Może jakieś wspomnienie przebiło się przez te wszystkie
warstwy starannie poukładanych fantazji.
- I wszystko się pochrzaniło - kończy.
Thomas kiwa głową, stara się mówić cicho i łagodnie.
- Co ci się teraz przypomniało, Jaz?
- Dobrze wiesz - szepcze. - Jak go wypatroszyłam...
- Tak.
- Umierał. On umierał. Chciałam go ponaprawiać, chciałam poprawić ten kod, ale coś
się nie udało i...
Czeka. Milczenie się przeciąga.
- ...a ja nie wiedziałam co. Nie byłam w stanie tego poprawić, skoro nie wiedziałam,
co poszło nie tak. Więc... rozprułam go...
Nagle mocno marszczy brwi. Thomas nie wie od czego. Wspomnienia? Wyrzuty
sumienia?
- Przeholowałam - mówi w końcu.
Nie. To skupienie. Odbudowuje swoje mechanizmy obronne, wciska głęboko pod
powierzchnię czubek tej cholernej góry lodowej. To na pewno nie idzie łatwo - Thomas ją
widzi, gigantyczną i dużo lżejszą od wody, wyłaniającą się z głębin, podczas gdy Jasmine
Fitzgerald pochyla się i desperacko udaje, że to żaden wysiłek.
- Wiem, że trudno ci to wspominać.
Wzrusza ramionami.
- Czasami. - I raz... - Kiedy zaczynam z powrotem myśleć jak stara szkoła. Trudno się
pozbyć starych nawyków. I dwa... - Ale daję sobie z tym radę.
Zmarszczka na czole znika.
I nie ma.
- Pamiętasz, jak mówiłam ci o Core Wars? - pyta pogodnie.
Thomas po chwili potakuje.
- Rozmnażają się wszystkie wirusy, ale co lepsze potrafią pisać makra - właściwie
powinny nazywać się „mikra” - zapisywać je pod inne adresy, takie małe podprogramy,
mogące niezależnie wykonywać proste zadania. I niektóre z nich też mogą się rozmnażać.
Widzisz, do czego zmierzam?
- Nie bardzo - mówi cicho Thomas.
- Trzeba mi było cię bardziej podkręcić. No, w każdym razie, te małe programiki
mogą zająć się za ciebie pilnowaniem szczegółów. Każdy będzie śledził parę zmiennych,
czyli, jak się rozmnoży, to będzie o parę więcej; powtórzyć to kilka razy i można się w ten
sposób zająć dowolnej wielkości problemem, bez ograniczeń. Kurna, można by przepisać,
wywrócić na drugą stronę cały ten cholerny system operacyjny, w ogóle nie przejmując się
drobnymi szczegółami, całą czarną robotę odwalą te małe demonki.
- Jaz, czy dla ciebie wszyscy jesteśmy tylko wirusami?
Parska śmiechem, ale nie złośliwym.
- Oj, Mill. To tylko naukowy termin, nie jakiś tam osąd moralny. Życie to informacja
obrabiana przez dobór naturalny. Tylko o to mi chodzi.
- A ty nauczyłaś się... modyfikować ten kod.
Kręci głową.
- Jeszcze się uczę. Ale idzie mi coraz lepiej.
- Rozumiem. - Thomas udaje, że patrzy na zegarek.
Dalej nie rozumie tego żargonu. Nigdy nie zrozumie. Ale przynajmniej wreszcie wie,
o co jej mniej więcej chodzi.
Zostały już tylko ostatnie uprzejmości.
- Tyle mi wystarczy, Jasmine. Dziękuję ci, że byłaś taka otwarta na współpracę.
Wiem, jakie to musi być dla ciebie trudne.
Przekrzywia głowę, uśmiecha się do niego.
- Już się żegnasz, Mill? Jeszcze nawet tyle mnie nie wyleczyłeś.
Thomas odpowiada uśmiechem. Niemal czuje kurczące się poszczególne włókna
mięśniowe, napięcie ścięgien twarzy, napinające się na kościach tkanki miękkie. Kompletnie
nieszczera, czysto mechaniczna czynność.
- Nie po to tu jestem, Jaz.
- A, no tak. Czy mogę stanąć przed sądem.
Thomas kiwa głową.
- No i? - pyta po chwili. - Mogę stanąć?
Bierze głębszy wdech.
- Chyba masz jeszcze trochę problemów, z którymi się dotąd nie zmierzyłaś. Ale nie
będziesz mieć trudności ze zrozumieniem postanowień sądu i nie ma wątpliwości, że będziesz
w stanie zastosować się do sądowych procedur. W prawnym sensie oznacza to, że możesz
stanąć przed sądem.
- Aha. Czyli zdrowa na umyśle nie jestem, ale nie na tyle walnięta, żeby mi uszło na
sucho, tak?
- Mam nadzieję, że wszystko ci się uda. - Te słowa przynajmniej są szczere.
- Pewnie, że się uda - mówi beztrosko. - Nie obawiaj się. A ile jeszcze będą mnie tu
trzymać?
- Pewnie jeszcze ze trzy tygodnie. Trzydzieści dni to dość typowy pobyt.
- Ale ty już skończyłeś? Czemu tak długo?
Wzrusza ramionami.
- Nie bardzo jest co teraz z tobą zrobić.
- No tak. - Zastanawia się. - Niech będzie. Będę mieć więcej czasu na ćwiczenia.
- Do widzenia, Jasmine.
- Szkoda, że nie poznał pan Stuarta - mówi za jego plecami. - Polubiłby go pan. Może
kiedyś go do pana przyprowadzę.
Klamka zacina się. Thomas próbuje jeszcze raz.
- Coś nie tak? - pyta ona.
- Nie - mówi Thomas, odrobinę za szybko. - Tylko...
- No tak. Sekundkę. - Szeleści pościelą.
Odwraca głowę. Jasmine Fitzgerald leży płasko na plecach, nie mruga, patrzy prosto
w górę. Oddycha szybko i płytko.
Klamka nagle wydaje mu się nieco cieplejsza w dotyku.
Puszcza ją.
- Dobrze się czujesz?
- Jasne - mówi do sufitu. - Tylko się zmęczyłam. Trochę wysiłku do tego trzeba,
wiesz?
Wołaj pielęgniarkę, myśli.
- Trochę sobie odpocznę i nic mi nie będzie. - Patrzy na niego ostatni raz i chichocze. -
„I jeszcze Mill od snu mnie dzieli...”2.
***
- Poproszę z doktorem Desjardins.
- Przy telefonie.
- Czy to pan robił sekcję Stuarta MacLennana?
Krótka cisza.
- A kto mówi?
- Mill Thomas. Jestem psychologiem sądowym. Jasmine Fitzgerald jest... była moją
klientką.
Telefon leży mu w dłoni i milczy.
- Patrzyłem na raport, pisząc swoją ocenę, i jedna rzecz mi się u pana rzuciła w oczy...
- To wstępny raport - przerywa dr Desjardins. - Pełny będzie... eee... niedługo.
- Tak, rozumiem. Ale wydawało mi się, że MacLennan został śmiertelnie ranny.
- Był wypatroszony jak ryba - mówi Desjardins.
- Właśnie. Ale pana ra... wstępny raport stwierdza, że przyczyna śmierci jest
nieustalona.
- To dlatego, że nie ustaliłem przyczyny śmierci.
- Dobrze. Tylko trochę nie rozumiem, co innego mogłoby to być. Żadnych trucizn pan
nie znalazł, oczywiście nie licząc chemii, którą brał, i żadnych innych obrażeń, poza tymi
przetokami i potworniakami...
Telefon warczy mu w dłoni, krótkim, nieprzyjemnym śmieszkiem.
- Pan w ogóle wie, co to takiego „potworniak”? - pyta Desjardins.
- Zakładałem, że to coś z tym jego nowotworem.
- Zna pan termin „torbiel pierwotna”?
- Nie.

2
Robert Frost, Przystając pod lasem w śnieżny wieczór, tłum. Stanisław Barańczak, trochę
sparafrazowane (przyp. tłum.).
- Mam nadzieję, że nie jadł pan niedawno. Czasami do jamy brzusznej zaplącze się
trochę komórek rozrodczych. Coś uruchamia te uśpione geny - mogą to być różne rzeczy, ale
efekt jest taki, że powstają bryły tkanek, z których wyrastają zęby, włosy i kości. Bywają
nawet wielkości grejpfruta.
- Jezus. I MacLennan miał w sobie coś takiego?
- Z początku myślałem, że być może. Z początku. Okazało się, że to narośl na nerce.
Wyrosło w niej oko. Podobnie miał z większością węzłów chłonnych, naczynia limfatyczne
miał pozapychane włosami i czymś podobnym do paznokci, w każdym razie zrogowaciałym.
- To straszne.
- I to jak! Nie mówiąc już o przebitej przeponie i o tym, że zwoje jelita cienkiego były
pozrastane ze sobą.
- Ale ja myślałem, że miał białaczkę?
- Bo miał. Tylko że nie ona go zabiła.
- Czyli pan mówi, że te potworniaki mogły się jakoś przyczynić do śmierci
MacLennana?
- Nie bardzo widzę jak - mówi Desjardins.
- Ale...
- Niech pan posłucha: może nie wyraziłem się jasno. Mam pewne wątpliwości, czy
Stuart MacLennan zginął od sztuki nożowniczej swojej żony, ponieważ dowolna z
nieprawidłowości, które znalazłem, powinna zabić go na miejscu.
- Ale to chyba niemożliwe, prawda? Co na to prowadzący śledztwo?
- Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby oni czytali mój raport - burczy Desjardins.
- Zresztą, pan też chyba nie, bo dawno by pan do mnie zadzwonił.
- To nie było kluczowe dla mojej oceny, panie doktorze. Zresztą, wydawało się takie
oczywiste...
- No właśnie. Jak się widzi kogoś rozprutego od krocza do mostka, to nie potrzeba
jakichś raportów, żeby wiedzieć na co umarł. I kogo obchodzą wtedy jakieś pierdoły o
wrodzonych zniekształceniach?
- Wro... mówi pan, że on się z tym urodził?
- Tylko że to niemożliwe. Nawet do porodu by nie dotrzymał.
- Czyli pan mówi...
- Mówię, że żona Stuarta MacLennana nie mogła go zabić, bo z fizjologicznego
punktu widzenia on w ogóle nie miał prawa żyć.
Thomas gapi się na telefon. Telefon nie odwołuje tych słów.
- Ale... on miał dwadzieścia osiem lat! Jak to możliwe?
- Bóg jeden wie - mówi Desjardins. - Moje zdanie? Jakiś, kurwa, cud!
***
Co jest nie tak na tym obrazku?
Nie jest do końca pewien, bo właściwie nie wie, czego się spodziewał. Żadnego
rozkopanego grobu, odroczonego dramatycznie kamienia. To pewne. Jasmine Fitzgerald
powiedziałaby pewnie, że jej moce są zbyt wyrafinowane na tak trywialny teatr. Po co
zostawiać górę rozkopanej ziemi, otwartą trumnę, skoro można po prostu poprawić kod?
Siedzi po turecku na nienaruszonym grobie męża. Te jej moce, cokolwiek to jest, nie
chronią jej przed padającym na głowę drobnym deszczem. Nie ma nawet parasola.
- Mill - mówi, nie podnosząc wzroku. - Tak myślałam, że to pewnie będziesz ty. -
Zniknął gdzieś jej słoneczny uśmiech, to promienne, szczęśliwe wyparcie. Twarz ma tak
samo bez wyrazu jak jej mąż, dwa metry poniżej.
- Cześć, Jaz - mówi Thomas.
- Jak mnie znalazłeś? - pyta.
- Kiedy zniknęłaś, cały oddział sądowy dostał szału. Wzywają po kolei wszystkich,
którzy mieli jakąkolwiek styczność z tobą, i próbują ustalić, jak się wydostałaś. I gdzie
możesz być.
Przegarnia palcami świeżą ziemię.
- Powiedziałeś im?
- Dopiero dużo później przyszło mi to do głowy - kłamie Thomas. A potem, dla
zadośćuczynienia: - Zresztą, ja też nie wiem, jak się wydostałaś.
- Oczywiście, że wiesz, Thomas. Sam to cały czas robisz.
- Mów dalej - rzuca celowo.
Jasmine uśmiecha się, ale tylko przelotnie.
- Mill, oboje znaleźliśmy się tu w ten sam sposób. Przekopiowaliśmy się z jednego
adresu pod drugi. Jedyna różnica jest taka, że ty jeszcze musisz iść z punktu A przez B i C. Ja
idę na skróty od razu do Z.
- Nie przyjmuję tego - mówi Thomas.
- Wieczny niedowiarek z ciebie. Jak możesz rozkoszować się rajem, jeśli nawet go nie
poznasz? - W końcu podnosi wzrok. - „Trzeba by panu, doktorze, uświadomić różnicę między
empiryzmem i uporem”3. Wiesz, z czego to?

3
Star Trek: Oryginalna seria, odcinek Sumienie króla (przyp. tłum.).
Kręci głową.
- Zresztą nieważne. - Jasmine opuszcza wzrok na ziemię. Mokre macki włosów
zwisają jej w poprzek twarzy. - Nie pozwolili mi wyjść na pogrzeb.
- Wygląda na to, że nie potrzebowałaś pozwolenia.
- Teraz nie. To było parę dni temu. Wtedy jeszcze nie dałam sobie rady ze wszystkimi
błędami. - Zanurza rękę w mokrej ziemi. - Wiesz, co mu zrobiłam.
Przed nożem, o to jej chodzi.
- Ja nie... ja naprawdę nie...
- Wiesz - powtarza.
W końcu Thomas kiwa głową, choć ona nie patrzy.
Deszcz się wzmaga. Thomas trzęsie się pod wiatrówką. Fitzgerald w ogóle się nie
przejmuje.
- I co teraz? - pyta w końcu on.
- Nie jestem pewna. Wiesz, z początku to wydawało się takie proste. Kochałam
Stuarta całkowicie, bezgranicznie. Chciałam go ożywić, od razu jak tylko się nauczę. Jak
najszybciej. Tym razem zrobić to dobrze. I wiesz, ja go nadal kocham, naprawdę, ale niech to
szlag, nie wszystkie jego cechy. Straszny był z niego flejtuch, czasami. I gust muzyczny też
miał okropny. Więc tak sobie myślę, skoro już tyle osiągnęłam, czemu mam poprzestać na
ożywianiu go? Czemu go trochę, delikatnie, nie podstroić?
- I zrobisz to?
- Nie wiem. Patrzę na te wszystkie rzeczy, które chciałabym zmienić, i jak się
zastanowić, to może lepiej byłoby zacząć od zera. Mniejsza złożoność. Obliczeniowa.
- Mam szczerą nadzieję, że to naprawdę urojenia. - Niezbyt mądry tekst, ale przestało
mu zależeć. - Bo jeśli nie, to Bóg jest naprawdę bezdusznym sukinsynem.
- Jak to? - pyta, prawie bez zainteresowania.
- Wszystko jest tylko informacją. Jesteśmy tylko podprogramami wchodzącymi w
interakcję w jakimś modelu. Więc w sumie nic nie jest ważne, prawda? Któregoś dnia
zabierzesz się za debugowanie Stuarta. Nie ma pośpiechu. Może poczekać. To tylko
mikrokod, nic nieodwracalnego. Więc w sumie wszystko jest nieważne, nie? Jakże Bóg
miałby się czymkolwiek przejmować w takim świecie?
Jasmine Fitzgerald wstaje z grobu i ściera ziemię z palców.
- Uważaj, Mill. - Uśmiecha się nieznacznie. - Lepiej mnie nie wkurzaj.
Patrzy jej w oczy.
- Cieszę się, że jeszcze jestem w stanie.
- Punkt dla ciebie. - Pod przemoczonymi rzęsami i spływającymi po twarzy strugami
deszczówki coś się jeszcze skrzy.
- To co zrobisz? - pyta jeszcze raz.
Jasmine rozgląda się po mokrym cmentarzu.
- Wszystko. Wysprzątam brudy. Powypełniam wszystkie luki. Zmienię stałą Plancka,
żeby się trzymała kupy. - Uśmiecha się do niego. - Ale na razie chyba po prostu gdzieś sobie
pójdę i trochę pomyślę. - Schodzi ze wzgórka. - Dzięki, że mnie nie podkablowałeś. Nic by to
nie zmieniło, ale doceniam zamiar. Nie zapomnę ci tego. - I odchodzi w deszcz.
- Jaz! - woła za nią Thomas.
Kręci głową, nie oglądając się.
- Zapomnij, Mill. Mnie nikt nie podawał żadnych cudów na tacy. - Przystaje, odwraca
się na moment. - Poza tym, nie jesteś gotowy. Pewnie pomyślałbyś, że cię zahipnotyzowałam,
czy coś.
Powinienem ją zatrzymać, mówi sobie Thomas. Jest niebezpieczna. Sama siebie
oszukuje. Jeszcze mnie wsadzą za poplecznictwo. Powinienem ją zatrzymać.
O ile jestem w stanie.
Zostawia go w deszczu ze wspomnieniem tego promiennego, niewinnego uśmiechu.
Jest prawie pewien, że nie poczuł niczego - że nic przez niego wtedy nie przeszło. A może
poczuł? Może to było jak zmarszczka drobnej falki rozchodząca się po jakiejś zastałej
powierzchni. Subtelna zmiana splotu elektronów. Drobna modyfikacja rzeczywistości.
„Wysprzątam brudy. Powypełniam wszystkie luki”.
Mill nie do końca wie, co miała na myśli. Obawia się jednak, że już niedługo - o wiele
za szybko - na tym obrazku wszystko będzie w porządku.
W domu

Zapomniało, kim jest.


Co prawda, tutaj na dole nie ma to żadnego znaczenia. Jaki pożytek z imienia, gdy nie
ma go komu używać? To stworzenie tutaj nie pamięta, skąd pochodzi. Nie pamięta mętnego
zmierzchu Prądu Północnopacyficznego ani hałasu i benzynowego posmaku, który wypłoszył
je pod termoklinę. Nie pamięta galaretowatej nadbudowy języka i kultury, która tkwiła
niegdyś na samym czubku jego rdzenia kręgowego. Nie pamięta nawet, jak ten pan i władca
rozpadał się na dziesiątki niezależnych, mamroczących do siebie podprogramów. Teraz nawet
i one umilkły.
W ogóle ostatnio niewiele się ta kora odzywa. Czasem jakiś niskopoziomowy impuls
przyjdzie z płatu ciemieniowego albo potylicznego. Pierwszorzędowa kora ruchowa szumi
sobie w tle. Od czasu do czasu ośrodek Broki mruknie coś do siebie. Reszta jest na ogół
martwa i cicha, wygładzona przez leniwy, czarny, zimny jak odmrażacz ocean. To, co zostało,
to czysty żywy gad.
Prze naprzód, ślepy i bezmyślny, niepomny ciśnienia czterystu płynnych atmosfer. I
żywi się wszystkim co znajdzie.
Odsalacze i recyrkulatory dają mu pić. Czasami stara ssacza skóra robi się lepka od
własnych wydzielin; wtedy druga, nowsza skóra na wierzchu otwiera pory na ocean i spłukuje
wszystko do czysta odmierzonymi porcjami destylowanej wody morskiej.
Gad nigdy nie zastanawia się nad tym sygnałem we własnej głowie, kierującym go we
właściwą stronę. Nie wie, dokąd płynie i dlaczego. Wie tylko, siłą gołego, prymitywnego
instynktu, jak tam dotrzeć.
I oczywiście umiera, ale powoli. Nie przejąłby się tym, nawet gdyby wiedział.
***
Teraz coś puka mu we wnętrzności. Nieskończenie słabe fale uderzeniowe maszerują
w precyzyjnych odstępach skądś przed nim i bębnią o maszynerię, którą ma w piersi.
Gad nie rozpoznaje tego dźwięku. To nie okresowe pomruki napierających na siebie
dna morskiego i szelfu kontynentalnego. To nie niskie częstotliwości impulsów termometrów
akustycznych, oddalające się cichutkim echem ku Cieśninie Beringa. To dzwonienie -
metaliczne - mruczy ośrodek Broki, chociaż gad nie wie, co to znaczy.
Dźwięk raptownie się wzmaga.
Nagłe, jaskrawe rozbłyski oślepiają gada. Mruga - taki nawyk, z czasów, których nie
pamięta. Nasadki na oczach przyciemniają się automatycznie. Źrenice pod nimi, ograniczone
szybkością odruchów, zwężają się do punkcików parę sekund później.
W ciemności przed nim błyszczy miedzianym ogniem punkt orientacyjny - za ostry,
zbyt nieruchomy, o wiele jaskrawszy niż bioluminescencyjne ogniki, które czasami wskazują
drogę w głębinach. One przynajmniej są na tyle słabe, że coś przy nich widać; ulepszone oczy
gada potrafią wzmocnić nawet słabiutkie migotanie ryb głębinowych i ulepić z niego coś
przypominającego półmrok. Jednakże przy tym nowym świetle reszta świata robi się czarna.
Światło nigdy nie bywa takie jasne, nigdy odkąd...
Z kory dobiega jakaś iskra rozpoznania.
Zawisa bez ruchu, waha się. Jest prawie świadom rozbrzmiewających gdzieś
niedaleko cichutkich, niecierpliwych głosów. Ale odkąd pamięta, podążał tym kursem, który
ma tylko jeden możliwy cel.
Opuszcza się do dna i, lądując na nim, wzbija mulistą chmurę.
Pełznie naprzód po dnie.
Światło płonie kilka metrów nad podłożem.
Z bliska rozpada się na ciąg ułożonych w łuk mniejszych światełek, przypominających
fotofory na boku jakiejś gigantycznej ryby.
Broka znów przysyła jakiś szum: lampy sodowe. Gad brnie przez wodę, powoli kręcąc
głową.
I zamiera, nagle przestraszony. Za kręgiem świateł czai się coś ogromnego, wielki
szary masyw na tle czerni. Wisi nad dnem jak gigantyczny, gładki kamień, w zagadkowy
sposób pływający, na równiku otoczony kręgiem świateł. Prążkowane nitki łączą go z dnem.
Zmienia się coś jeszcze.
Chwilę trwa, zanim gad się zorientuje, co to takiego - bębnienie w pierś ustało.
Rozgląda się nerwowo, od cienia do światła, od światła do cienia.
- Zbliżasz się do stacji Linke w Aleuckiej Baterii Geotermalnej. Miło cię widzieć z
powrotem.
Gad odskakuje z powrotem w ciemność, skłębiając za sobą muł. Cofa się o dobre
dwadzieścia metrów, zanim zacznie mu coś mętnie świtać - ośrodek Broki zna te dźwięki. Nie
rozumie ich - bo on w ogóle poza powtarzaniem mało co umie - ale coś takiego już kiedyś
słyszał. Gad czuje jakieś nieznajome drgnienie. Ostatni raz ciekawość na coś mu się przydała
dawno temu.
Odwraca się twarzą tam, skąd dopiero co uciekł. Z odległości światła rozmazują się w
mętne smugi. W piersi wibruje delikatne staccato rytmu.
Gad podkrada się z powrotem do świetlnego punktu. Światło znów dzieli się na wiele
świateł, a za nimi znów czai się ten ciemny, złowrogi korpus.
I znów, gdy się zbliża, rytm cichnie. Dziwny przedmiot otoczony wianuszkiem
światełek wisi nad jego głową. W niektórych miejscach jest gładki, w innych krostowaty. Z
bliska widać równiutkie rzędy kolistych wypukłości i kanciaste wystające elementy.
- Zbliżasz się do stacji Linke w Aleuckiej Baterii Geotermalnej. Miło cię widzieć z
powrotem.
Gad drga, ale tym razem pozostaje na kursie.
- Nie jesteśmy w stanie cię zidentyfikować na podstawie echa z sonaru. - Dźwięk
wypełnia ocean. - Prawdopodobnie jesteś Deborah Linden. Deborah Linden. Odpowiedz, jeśli
jesteś Deborah Linden.
Deborah Linden. To wywołuje jakieś wspomnienie: coś o czterech znajomych
kończynach, ale stojące prosto, poruszające się w grawitacji, w jasnym świetle, wydające
dziwne chropowate odgłosy...
...śmiech...
- Odpowiedz...
Kręci głową, nie wiedząc dlaczego.
- ... jeśli jesteś Deborah Linden.
Judy Caraco, mówi coś blisko, bardzo blisko.
- Deborah Linden. Jeśli nie możesz mówić, pomachaj rękoma.
Światła u góry oświetlają ząbkowany krąg na dnie oceanu. Pośrodku niego stoi
pojemnik, wystarczająco duży, żeby do niego wejść.
Na pulpicie na jej boku migocą dwa zielone światełka.
- Proszę wejść do azylu pod stacją. Jest tam żywność i aparatura medyczna.
W jednym końcu pojemnika zieje otwór; wewnątrz widać skryte w cieniach delikatne
przegubowe sprzęty.
- Wszystko jest automatyczne. Wejdź do azylu i nic ci się nie stanie. Ekipa ratunkowa
jest w drodze.
Automatyczne. Ten odgłos też odróżnia się od reszty.
Całkiem, jakby „automatyczne” coś znaczyło. Coś bezpośrednio dotyczącego gada.
Gad z powrotem patrzy na kształt wiszący mu nad głową jak, jak...
...jak pięść...
...jak pięść. Spód kuli jest chłodną, ciemną kryjówką - światełka wzdłuż równika nie
sięgają tutaj, zakryte wypukłością powierzchni. W nakładających się cieniach na
południowym biegunie coś zapraszająco migoce.
Gad odpycha się od dna, wzniecając kolejną chmurę.
- Deborah Linden. Dla twojego bezpieczeństwa stacja jest zamknięta.
Sunie w stożek cienia pod kształtem i widzi nad sobą jasny błyszczący dysk, metrowej
średnicy, skierowany w dół, otoczony obręczą. Wpatruje się w niego.
Stamtąd też coś patrzy.
Spłoszony gad zawraca i odpływa. Dysk faluje w nagłej turbulencji.
Bąbel. Tylko tyle. Bąbel powietrza, uwięziony poniżej...
...śluzy.
Gad zamiera. Zna to słowo. Nawet je w pewnym sensie rozumie. Broka nie jest już
sam, coś jeszcze odzywa się w płacie skroniowym i podłącza do chóru. Coś w tamtej okolicy
naprawdę wie, o czym ten Broka gada.
- Proszę wejść do azylu pod stacją...
Gad, ciągle nerwowy, wraca do śluzy. Warstwa powietrza błyszczy srebrno w
odbitym świetle. Przesuwa się po niej czarne widmo, niemal pozbawione rysów, z wyjątkiem
dwóch pustych białych dziur w miejscu, gdzie powinno mieć oczy. Wyciąga rękę na
spotkanie z wyciągniętą ręką gada. Dwa komplety palców dotykają się, zlewają, znikają.
Ręka zrasta się w nadgarstku ze swoim własnym odbiciem. Palce, po drugiej stronie
zwierciadła, dotykają metalu.
- ...bezpieczeństwa stacja jest zamknięta. Deborah Linden.
Cofa dłoń, zafascynowany. Wewnątrz niego zaczynają się poruszać jakieś dawno
zapomniane części. Inne, bardziej znajome, próbują je uciszyć z powrotem. Widmo pływa
nad głową, bez wyrazu, nieniepokojone.
Przysuwa dłoń do twarzy, przeciąga palcem wskazującym od ucha do brody. Bardzo
długa cząsteczka, spleciona sama ze sobą, rozplata się.
Gładka czarna twarz widma otwiera się na parę centymetrów. Skóra pod spodem ma
w filtrowanym świetle kolor bladoszary. Gad czuje znajome marszczenie się policzków od
nagłego chłodu.
Ciągnie dalej, przecinając twarz od ucha do ucha. Pod oczyma otwiera się wielka,
uśmiechnięta rama. Kiedy kończy, klapa z czarnej błony zaczyna swobodnie falować,
zamocowana przy szyi.
Pośrodku połaci skóry coś wystaje. Gad porusza żuchwą: wypukłość się otwiera.
Większości zębów już teraz nie ma. Niektóre połknął, inne wypluł, bo obluzowały się,
kiedy maska była rozpięta.
Nieważne. Teraz przeważnie żywi się rzeczami, które są jeszcze miększe od niego. A
jeśli trafi się jakiś mięczak czy szkarłupień za duży albo za twardy, żeby go połknąć w
całości, zawsze zostają jeszcze ręce. Kciuki nadal ma przeciwstawne.
Jednakże pierwszy raz naprawdę widzi tę ziejącą, bezzębną ruinę w miejscu, gdzie
kiedyś były usta. Skądś wie, że to nie tak powinno wyglądać.
...Wszystko jest automatyczne...
W te odgłosy wcina się nagłe bzyczenie. Po chwili cichnie. Na moment powraca
upragniona cisza. Potem odzywa się coś innego, cichszego niż przedtem, niemal nieśmiałego:
- Rany, Judy, to ty?
Zna ten dźwięk.
- Judy Caraco? Mówi Jeannette Ballard. Pamiętasz? Byłyśmy razem na
przygotowaniach. Judy? Możesz mówić?
Ten odgłos pochodzi z bardzo dawnych czasów.
- Słyszysz mnie, Judy? Pomachaj, jeśli mnie słyszysz.
Z czasów, kiedy to coś było częścią czegoś większego i nie nazywało się „coś”,
tylko...
- Maszyny cię nie rozpoznały, wiesz? Są zaprogramowane tylko na miejscowych.
...ona.
Grupy neuronów, od dawna uśpione, iskrzą w ciemności. Stare, zapomniane
podsystemy zacinają się i restartują.
...ja...
- Przepłynęłaś... Boże, Judy, masz pojęcie, gdzie ty jesteś? Zaginęłaś na Juan de Fuca!
Przepłynęłaś ponad trzy tysiące kilometrów.
To zna moje imię.
Ledwo jest w stanie myśleć przy całym tym mamrotaniu w głowie.
- Judy, to ja. Jeannette. Boże, Judy, jak ty przeżyłaś tyle czasu?
Nie potrafi odpowiedzieć. Ledwo zaczyna rozumieć pytanie. Części jej jaźni dalej
śpią, inne nie chcą gadać, a jeszcze inne całkiem się zmyły. Nie pamięta, dlaczego nigdy nie
chce jej się pić. Zapomniała o przypływach i odpływach ludzkiego oddechu. Kiedyś, przez
jakiś czas, znała słowa w rodzaju „fotoamplifikacja” i „mioelektryczny”. Ale nawet wtedy ich
nie rozumiała.
Potrząsa głową, próbując ją oczyścić. Nowe części - nie, stare części, które sobie
poszły, a teraz wróciły i nie chcą się, kurwa, zamknąć - i natarczywie domagają się uwagi.
Jeszcze raz wsuwa rękę do bąbla, przez własne odbicie; i jeszcze raz brzuszna śluza
stacji ją odpycha.
- Judy, do stacji się nie da wejść. Tam nikogo nie ma. Wszystko jest teraz
automatyczne.
Przysuwa dłoń z powrotem do twarzy, szarpie za granicę między czernią i szarością. Z
odbitego upiora złuszcza się kolejny cień, odsłaniając duży blady owal z dwoma mniejszymi
owalami, białymi, kompletnie pozbawionymi wyrazu. Skóra wokół ust drętwieje, zaczyna
mrowić.
Moja twarz! - krzyczy coś. Co się stało z moimi oczami?
- I tak zresztą nie powinnaś wchodzić do środka, nie będziesz nawet mogła ustać.
Widzieliśmy to u innych uciekinierów, po jakimś czasie się odwapniacie. Kości robią się
spróchniałe, rozumiesz?
Moje oczy...
- Już leci do ciebie batyskaf. Ekipa będzie u ciebie góra za piętnaście godzin. Wejdź
do azylu i poczekaj na nich. Tam jest najlepszy sprzęt, on się wszystkim zajmie.
Zagląda do otwartego pojemnika. W głowie pojawiają się kolejne słowa. Nogi. Więzy.
Pułapka. Wie, co one znaczą.
- Oni... oni wtedy niektóre rzeczy źle zrobili. Teraz to co innego. Teraz już nie trzeba
przerabiać ludzi. Po prostu tam zaczekaj, Judy. Wszystko naprawimy. Będziesz mogła wrócić
do domu.
Głosy w środku cichną, nagle czujne. Nie podoba im się brzmienie tej frazy. „Do
domu”. Zastanawia się, co to znaczy. Czemu robi się od tego zimno.
W głowie przewijają się kolejne słowa: Światła są zapalone.
Nikogo nie ma w domu.
Światła zapalają się, zaczynają migotać.
Chwilami dostrzega chore, zepsute twory rojące się w jej mózgu. Stare wspomnienia
ruszają ze zgrzytem, po latach rdzewienia.
Coś raptownie się ogniskuje: robaki, grupki wijących się, bezokich, galaretowatych
ryjków sięgających ku niej poprzez dwa dziesięciolecia. Wytrzeszcza przerażona oczy i
przypomina sobie, jak się nazywały. Nazywały się „palce”.
Coś ustępuje z trzaskiem. Jest wielki pokój i zaciśnięta w małej piąstce pacynka. Coś
pachnie miętówkami, robaki wdzierają się jej między nogi, zadają ból i szepczą „cii, nie jest
aż tak strasznie, prawda?”, a jest, ale ona nie chce mu tego mówić „po tym wszystkim, co dla
ciebie zrobiłem”, więc kręci głową, zaciska powieki i chce przeczekać. Mija wiele lat, zanim
ponownie otwiera oczy, a wtedy on znowu tam jest, teraz o wiele mniejszy, nie pamięta, nic,
kurwa, „nie pamięta”, teraz cały jest „rany, kochanie, jak ty wyrosłaś, ile to lat?”. Więc mu
mówi, kiedy trafiają go druciki paralizatora, kiedy się przewraca, mówi mu, kiedy mięśnie
kurczą mu się w orgazmie na dwanaście tysięcy woltów, pokazuje mu nóż, pokazuje mu z
bardzo bliska, lewe oko zapada się z mokrym, znużonym sapnięciem, ale drugie zostawia,
podskakujące śmiesznie nerwowymi łukami, żeby mógł patrzeć, ale, cholera, tym razem
naprawdę policja jest na miejscu, kiedy jest potrzebna, i znowu te robaki, twarda zbita masa
robaków wali ją w nerkę jak dok, robaki łapią ją za włosy, ale zabierają nie na komisariat,
tylko do jakiegoś dziwacznego szpitala, gdzie głosy w sąsiednim pokoju mruczą coś o
optymalnych pourazowych środowiskach i uzależnieniu od endogennej dopaminy.
A potem ktoś mówi: „Pani Caraco, jest alternatywa, miejsce, które jest trochę
niebezpieczne, ale czułaby się pani tam jak w domu, prawda? I mogłaby pani coś zrobić dla
świata, potrzeba nam tam ludzi, którzy potrafią żyć w pewnym stresie i nic im się... wie
pani...”.
Odpowiada: „dobra, dobra, niech będzie, kurwa, byle szybko”.
Robaki wdzierają się w jej pierś, pożerają parę miękkich części i zastępują je
twardymi, geometrycznymi bryłami plastiku i metalu, które ranią ją od środka.
A potem już ciemny chłód, życie pozbawione oddychania, cztery tysiące metrów
czarnej wody napierające jak ściany ogromnej macicy...
- Judy, na litość boską, odezwiesz się do mnie? Działa ci wokoder? Możesz
odpowiedzieć?
Cała dygocze. Nie potrafi nic zrobić, patrzy tylko, jak dłoń, autonomiczny zbawca,
unosi się i chwyta pływający przed twarzą płat czarnej błony. Gad ściska razem jej krawędzie,
tutaj i tutaj.
Hydrofobowe łańcuchy spinają się ze sobą, śliska czarna błona z powrotem opina
zepsute ciało. Wewnętrzne głosy wściekają się po cichu.
- Judy, zamachaj ręką, albo coś! Judy, co ty... gdzie ty idziesz?
Gad nie wie. Całe życie płynął do tego miejsca. Zapomniał, dlaczego.
- Judy, nie możesz odchodzić za daleko... nie pamiętasz, w takiej odległości od
aktywnej szczeliny nasze przyrządy za dobrze nie widzą...
Gad tylko chce uciec od tego hałasu. Od tego światła. Chce tylko znów być sam.
- Judy, czekaj... my tylko chcemy pomóc...
Ostre sztuczne światło blednie za nim. Przed nim tylko z rzadka migają żywe
latarenki.
Na skraju świadomości pojawia się mętna myśl, zaraz spłukana z niej na zawsze:
wiedziała, że to jest jej dom, zanim pierwszy raz zobaczyła na oczy ocean.
Dużo żarcia

Peter Watts i Laurie Channer

Opowiadanie to pełne jest swoistego autentyzmu, który zdradza, że zostało osnute na


osobistych doświadczeniach.
Przez pewien krótki czas pracowałem jako pracownik naukowy, czyli utytułowana
dziwka w Instytucie Ssaków Morskich Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej. Wchodziłem w
intensywne interakcje z entuzjastami akwariów, obrońcami praw zwierząt i zakulisowymi
technikami w ich naturalnym środowisku. Obserwowałem ich. Notowałem. Powstrzymywałem
pokusę, by za dobre zachowanie rzucać im ciastka, podobnie jak powstrzymywałem (nieco
silniejszą) pokusę, by rozwalić im te durne łby za ciągłe, niekończące się politykowanie, przez
które nie dało się tam w ogóle popracować naukowo.
Nie byłem jednak w stanie się powstrzymać przed pokusą napisania tego opowiadania.
Wiele pomogła mi moja współpracowniczka - może więcej w kwestii humoru niż w
zagadnieniach biologicznych.
Nauka (podział na walenie osiadłe i wędrowne, śmiertelność noworodków wszystkie te
ozdobniki poprzedzające chronologicznie Przełom) jest tu w większości stuprocentowo
prawdziwa. Race Rocks to prawdziwy rezerwat ssaków morskich. Czytelnicy którzy odwiedzili
akwarium w Vancouver, mogą doświadczyć pewnego déjà vu, podążając śladami Douga
Larghi. Natomiast same postacie, co smutne, są bardziej rzeczywiste, niż mielibyście ochotę
sądzić - nawet ich nazwiska mają pewne (choć niepozywalne) podobieństwo do nazwisk
faktycznych publicznych bohaterów owej debaty dotyczącej waleni w niewoli - po obu
stronach barykady.
Mój Boże, z perspektywy czasu myślę nawet, że tęsknię za tymi dwulicowymi
sukinsynami.

Anna Marie Hamilton, lokalna gwiazdka od Praw Zwierząt, pławi się w blasku
mediów tuż przed wejściem do akwarium. Jej wyznawcy śledzą każdy jej ruch, transparenty
unoszą się i opadają jak białe grzywacze, do rytmu skandowania „ole-ole-ole-ole,
wędrownym życzymy źle...”.
Jeden waleniolub, opakowany w sandwiczowy plakat z napisem Zjeść Wędrownych,
przekrzykuje jazgot, tłumacząc pobliskiemu reporterowi:
- Nie, nie o bezdomnych chodzi, człowieku! O walenie... Reporter jednak właściwie
go nie słucha. Anna Marie właśnie otworzyła usta. Skandowanie milknie w jednej chwili.
Zawsze ciekawie usłyszeć, co ma do powiedzenia Anna Marie Hamilton. Ostatnio tak często
się to zmienia. Przed Przełomem naprawdę próbowała uwolnić walenie. Niech ją szlag, w
kółko mówiła o nich „więźniowie” i „zakładnicy”.
- Trzeba ratować orki... - zaczyna.
Reporter stęka, rozczarowany. Nie, no, znowu...
Doug Largha przeciąga kartą płatniczą przez czytnik i przechodzi przez kołowrotek do
środka. Na jego radarze protestujących prawie nie widać. W czasach studenckich zastanawiał
się, czy się do nich nie przyłączyć, ale tylko po to, żeby zaliczyć któreś z tych wrażliwych i
egzaltowanych lasek od wielorybów. Czego on zresztą wtedy nie robił, żeby pójść z jakąś do
łóżka...
Zresztą, cholera. Czego teraz nie robi...
***
Od cieśniny dobiega róg mgłowy. Po obu stronach świata widoczność jest podła; mgła
jest szara powyżej linii wody, a zielona poniżej.
Morze wokół Race Rocks jest puste. Kiedyś to był rezerwat przyrodniczy. Teraz to
strefa zdemilitaryzowana.
Dwieście metrów od wysp czujniki cierpliwie nasłuchują intruzów. Ale nie ma
żadnych. Dla turystów jest za zimno, dla szpiegów zbyt mgliście, za mokro dla większości
ssaków lądowych. Nikt nie próbuje przekraczać granicy górą. A nawet pod linią granicy ruch
jest o wiele mniejszy niż kiedyś. Sporadyczne trio czarno-białych opływowych kształtów
wielkości autobusu. Od czasu do czasu nożowata płetwa grzbietowa, wzrostu człowieka. Nic
ponadto.
Kiedyś działo się tu o wiele więcej. Na Race Rocks roiło się od fok, lwów morskich,
morświnów białopłetwych. Była to wtedy istna encyklopedia: Eschrichtius, Phocoena,
Zalophus, Eumetopias.
Całe to mięso dawno jest wysprzątane do czysta. Dzisiaj pływa tu tylko jeden gatunek:
Orcinus. Tych przybyszów nikt o dokumenty nie pyta. Oni wszystko robią po swojemu.
Pięć kilometrów na wschód trawler-przetwórnia Dipnet pełznie naprzód na połowie
mocy. Niewyraźne szare kształty tłoczą się niespokojnie przy nadburciach, śliskie, mokre,
zakapturzone dla ochrony przed gęstą atmosferą.
Nawet mgła, pozbawiająca cały świat koloru, nie jest w stanie zmniejszyć zapału na
pokładzie. Po falach dryfują urywki piosenek wyśpiewywanych przez damsko-męski chór.
„I poznają w nas swe siostry, co kochają, co kochają...”.
Dwadzieścia pięć metrów niżej ciąg klików faluje w słupie wody. Brzmi jak
niecierpliwe bębnienie palcami.
***
Doug ma wszystko przemyślane. Znalazł idealne miejsce: przy samym brzegu, gdzie
trap wystaje nad zbiornik jak wielki jęzor z włókna szklanego. Inni widzowie, mniej
przewidujący albo słabiej zmotywowani, wypełniają okalające akwarium trybuny. Osłony z
pleksiglasu oddzielają ich od kilku milionów litrów filtrowanej morskiej wody oraz
drapieżnego giganta w środku. Po drugiej stronie zbiornika jeszcze więcej włókna szklanego i
parę ton formowanego cementu udaje skaliste wybrzeże. Co parę chwil po powierzchni wody
przetacza się gładki czarny grzbiet, z płetwą grzbietową sztywną jak napalony penis.
Tutaj nie ma mowy o obwisłej płetwie, o nie, panie szanowny. To nie są już te czasy.
Pokaz ma się zaraz zacząć. Doug wykorzystuje ten czas, żeby jeszcze raz przejrzeć
plan. Dwadzieścia sekund od trapu do galerii. Kolejne trzydzieści pięć do sklepu z
pamiątkami. Razem pięćdziesiąt pięć, jeśli na nikogo po drodze nie wpadnie. Pewnie z
sześćdziesiąt, jeśli wpadnie. I tak szybciej niż ktokolwiek. Doug Largha to człowiek, który ma
misję.
W głośnikach na brzegach basenu grzmi fanfara. Energiczna blondyna wyłania się z
niespodziewanego otworu w skale, ubrana w tradycyjne szaty swojej kasty: białe szorty i
jaskrawoniebieską firmową koszulkę. Na pasku ma jakieś dziwne urządzenie elektroniczne,
wzdłuż policzka łuk mikrofonu. Tłum klaszcze.
Za blondynką w kulisach czai się jakiś wyglądający japońsko facet, z równie
japońskim dzieciakiem, na oko mniej więcej dwunastoletnim. Kobieta machnięciem zaprasza
ich na pomost i wita publiczność.
- Dzień dobry! - ćwierka ogłuszająco w głośnikach. - Witamy państwa w naszym
akwarium, na dzisiejszym pokazie waleni.
Kolejne oklaski.
- Nasz specjalny dzisiejszy gość to Tetsuo Yamamoto i jego ojciec Hershel. -
Konferansjerka unosi jedną rękę nad wodę. - Natomiast nasz drugi gość specjalny to
oczywiście SHAMU!
Doug prycha. Oni zawsze nazywają je Shamu. Akwarium w ogóle przestało się
przykładać do wymyślania orkom imion.
- Ja nazywam się Ramona i będę dziś państwa przyrodnikiem. - Czeka na oklaski. Nie
ma ich za dużo, ale ona i tak cieszy się jak z owacji na stojąco i zaczyna paplać. - Teraz, od
czasu Przełomu, oczywiście rozumiemy język orkowy, ale wciąż nie potrafimy w nim mówić,
to znaczy potrafimy, ale w zakresie wysokich częstotliwości musi nam pomagać bardzo
kosztowny sprzęt. Tak się jednak szczęśliwie składa, że nasz najnowocześniejszy na świecie
program tłumaczący, stworzony właśnie tutaj, w naszym Akwarium, pozwala naszym
gatunkom rozmawiać ze sobą. Właśnie za jego pomocą poproszę Shamu o pewne
zachowania, aby Tetsuo mógł wejść z nim w interakcję.
Wychodzi na to, że główną rolę ma odegrać ten dzieciak. Pewnie jakiś japoński rytuał
przejścia. Syn Numer Jeden wygląda jak typowy nastoletni niezguła z dwiema lewymi
rękami. Zapowiada się obiecująco.
- Jak być może dowiedzieliście się państwo z naszych cieszących się uznaniem
wystaw informacyjnych - ciągnie promiennie Ramona - nasze wybrzeże zamieszkują dwie
różne społeczności orek, Osiadłe i Wędrowne. W obu władzę sprawują najstarsze samice,
Matrony - ale poza tym nie mają ze sobą wiele wspólnego. Szczerze mówiąc, to aktywnie się
nienawidzą.
Gdzieś w tłumie zaczyna się rytmiczne tupanie.
Ramona podkręca uśmiech, głośność i prze dalej. Motto Akwarium to Nauka i
edukacja i nie ma od niego odstępstw: nie zacznie się nic ciekawego, póki naprawdę się
czegoś nie nauczymy.
- Od lat siedemdziesiątych zeszłego wieku wiadomo, że Wędrowne polują na foki,
delfiny, nawet wieloryby, podczas gdy Osiadłe żywią się wyłącznie rybami. Jednak aż do
Przełomu nie mieliśmy pojęcia, dlaczego. Okazuje się, że Osiadłe to orcza wersja obrońców
praw zwierząt! - To oczywiście ma być żart.
Nikt się nie śmiał z tego tekstu od roku - odkąd Doug zaczął swoje czatowanie - ale
śpiewka mimo to się nie zmienia.
Niezrażona Ramona ciągnie:
- Tak, według Osiadłych, jedzenie innych ssaków jest nieetyczne. Natomiast
Wędrowne uważają, że ich bogowie przyznali im prawo do zjadania wszystkiego, co się rusza
w oceanie. Obie grupy uważają się nawzajem za niemoralne i od stuleci ze sobą nie
rozmawiają. Oczywiście, my w Akwarium nie stajemy po żadnej ze stron. Większość ludzi
jest na tyle mądra, żeby nie wtrącać się w religijne sprawy innych.
Ramona przerywa. W ciszę wkrada się cichutki śpiew demonstrantów na zewnątrz:
- Hej ho, hej ho, Matrony won do zoo!
Ramona się uśmiecha.
- I wbrew temu, co sądzą niektórzy ludzie - ciągnie - nie istnieje coś takiego, jak
wegetariańska orka.
***
Przynajmniej na razie.
Dipnet miarowo pełznie na zachód. Ładunek ambasadorów wypatruje w falach śladów
tubylców: wiarę mają zbyt silną, by pokonały ją takie drobiazgi jak zerowa widoczność. Nie
każdemu dane jest bratać się z innymi istotami inteligentnymi. Wyższą inteligencją, pod
wieloma względami.
Choć oczywiście nie pod każdym względem. Wielu pasażerów Dipneta tęskni za
starymi, dobrymi czasami absolutów moralnych, czasami aktualności hasła „Mięso to
morderstwo”, kiedy ludzie byli jedynymi jego konsumentami. Wtedy wszystko było takie
proste - dla każdego, kto nie był marionetką Kompleksu Przemysłowo-Białkowego. Na każde
pytanie, jakie mogła zadać Ignorancja, miano jedną gotową odpowiedź:
Dlaczego rekinom wolno mordować małe foki? Ponieważ rekiny nie są podmiotami
moralnymi. Nie rozumieją etycznych skutków swoich działań.
Dlaczego zatem ludziom nie wolno mordować małych fok? Ponieważ ludzie są.
Teraz zaś okazało się, że i orki są podmiotami moralnymi. Rozmawiają. Myślą.
Rozumują. Nie jest to zaskoczeniem dla pasażerów Dipneta - oni znali prawdę już dawno,
kiedy jeszcze ci tępi profesorkowie upierali się, że orki to mniej więcej szympansy z
płetwami.
Czasem jednak zbyt głęboki namysł może nasunąć niesłuszne pytania, pytania
odwodzące człowieka od prawdy. Na przykład: To dlaczego orkom wolno mordować małe
foki, a ludziom nie?
Niestety, ci debilni naukowcy wtrącili się i wszystko poudowadniali. Teraz nie ma
wyboru: trzeba przekonać orki, żeby zrezygnowały z mięsa.
Największy potencjał moralny mają Osiadłe. Przynajmniej stanowczo poprzestają na
rybach. Wędrowne pozostają uparte w swoim ssakożerstwie, natomiast Osiadłe są być może
podatne na oświecenie. Na lądzie jedna z najbardziej znanych dietetyczek od Kirliana na
zachodnim wybrzeżu niestrudzenie pracuje nad alternatywnymi sposobami zaspokojenia
wymagań żywieniowych gatunku Orcinus orca. Osiągnęła już imponujące efekty w
przypadku własnych kotów. Dieta wegańska jest nie tylko o wiele efektywniejsza od
konwencjonalnej kociej karmy - koty jedzą bowiem ułamek tego, co przedtem - ale także
zapewnia im o wiele więcej energii: są tak żwawe, że większość czasu spędzają na dworze.
Teraz prawie nie widzi się ich w domu.
Oczywiście, nie wszystko idzie tak świetnie. Bywają także porażki.
Z perspektywy czasu, obrzucanie Stada A4 podczas ich wiosennej migracji tysiącami
główek sałaty rzymskiej wydaje się trochę przedwczesne. Osiadłe nie tylko nie nawróciły się
na weganizm, ale najwyraźniej rozważały chwilowe odstępstwo od swojej zasady
niekonsumowania ssaków. Na szczęście, wszystkim z łodzi udało się wrócić cało.
Jednakże to już przeszłość. Dzisiaj wystarczy manifestować solidarność z Osiadłymi
przeciwko ssakożernym, wrogim Wędrownym, zyskiwać ludzkie głosy dla pokojowego
protestu w słusznej sprawie. Na wychowanie moralne przyjdzie czas później. Na razie trzeba
się zaprzyjaźnić.
W tej kwestii mężczyźni i kobiety z Dipneta mają niezachwianą wiarę we własne
talenty. Są zwarci, gotowi i najlepsi z najlepszych.
Jakżeby mogło być inaczej? Wszyscy, co do jednego, zostali osobiście wybrani przez
Annę Marie Hamilton.
***
Shamu przepływa w powietrzu przed Dougiem, białawy brzuch dobre dwa metry
ponad lustrem wody. Patrzą sobie w oczy. Tyle tego gadania o orczej inteligencji, a Dougowi
on i tak wydaje się wielką, durną rybą. Spada na brzuch. Małe tsunami ochlapuje osłony. Parę
rozsianych tu i ówdzie osób robi „oooooo ”.
- Proszę państwa, Shamu jest Wędrownym, więc oczywiście w normalnych
warunkach w ogóle nie je ryb - obwieszcza Ramona.
To niezupełnie prawda. W czasach przed Przełomem Wędrowne w niewoli dostawały
wyłącznie ryby.
Przyzwoity jadłospis był jedną z pierwszych rzeczy, które wynegocjowały, kiedy
padła bariera językowa.
- On wie, że, aby dostać to, co naprawdę będzie mu smakowało, musi się na trochę
schować.
Ramona dotyka przycisku na pasku i mówi do mikrofonu. Z głośników wydobywa się
coś nijak niepodobnego do angielskiego. Brzmi raczej jak skrobanie paznokciami po tablicy.
Shamu wypluwa w odpowiedzi serię klików i nurkuje pod powierzchnię.
Woda faluje tam i z powrotem, rozbijając się o ściany. Doug, stojąc na palcach, ledwie
widzi czający się przy dnie czarno-biały kształt - jak radiowóz z radarem za krzakami.
Kątem oka dostrzega ruch. Na brzeg człapie jakiś wielki, czekoladowy kształt. Jest
dwukrotnie większy od człowieka, który popędza go na scenę z drobną pomocą elektrycznego
poganiacza bydła.
- Niektórzy z was pewnie rozpoznają tego wielkiego zabijakę. - Ramona przechodzi z
powrotem na angielski. - Tak, to jest lew morski Stellera. Kiedy był młody, naukowcy z
Północnopacyficznego Konsorcjum Rybołówstwa - czyli jednego z wiodących sponsorów
naszego Akwarium - uratowali go i paru jego przyjaciół. Potem uczestniczył w projekcie
badawczym mającym na celu promocję ratowania lwów morskich na Północnym Pacyfiku.
Lew morski rzuca głową na prawo i lewo, prychając jak koń. Wilgotne brązowe oczy
mrugają głupkowato.
- I stało się to w samą porę. Jak zapewne dowiedzieliście się przy naszym niezwykle
popularnym habitacie Pinniped, lwy Stellera, czyli uchatki grzywiaste, zostały pięć lat temu
uznane za wymarłe na wolności. Jesteśmy jednym z nielicznych miejsc na świecie, gdzie
nadal można podziwiać te wspaniałe stworzenia. Nasze obowiązki traktujemy niezwykle
poważnie. Dokładamy wszelkich starań, aby wszystko w ich otoczeniu było jak najbardziej
naturalne. Włączając także...
Ramona robi pauzę dla efektu.
- ...drapieżniki.
Na trybunach rozlega się nierówna owacja. Spłoszony lew morski kiwa głową jak
wielki futrzasty metronom. Zawraca i chce iść tam, skąd przyszedł, drogę jednak zastępuje
mu facet z elektrycznym poganiaczem.
- Proszę unikać głośnych okrzyków i nagłych ruchów. - Ramona uśmiecha się
poniewczasie.
Wreszcie, po paru dodatkowych szturchańcach pałką, lew morski zsuwa się do wody.
Natychmiast nurkuje, zainteresowany swoim nowym domem.
Widać, że w mniej więcej pół sekundy dowiaduje się wszystkiego co trzeba, bo
wystrzeliwuje ze środka basenu niczym rakieta Polaris. Nie osiąga jednak prędkości ucieczki i
wpada z powrotem do wody, pędząc do brzegu ile sił w płetwach.
Shamu unosi się jak Śiwa. Jedno gładkie kłapnięcie i Steller eksploduje jak wielka
mokra piniata. Na pleksiglasowe barierki tryskają fontanny krwi. Pasma jelit lecą w powietrze
jak lśniące, różowe węże strażackie.
Publiczność szaleje. Takie wielokrotnie nagradzane materiały edukacyjne to my
lubimy.
Shamu ugania się tam i z powrotem, sprzątając resztki lwa morskiego. Zajmuje mu to
niecałą minutę. Zanim skończy, Ramona zdąża ustawić harpun na trapie.
***
Dwa kilometry od brzegu. Jeden z Wybranych słyszy świstanie i stawia resztę na nogi.
Wśród pielgrzymów zapada pełna wyczekiwania cisza, niezmącona faktem, że poprzednie
trzy razy okazało się, że to pierwszy oficer wysmarkiwał nos.
Uczciwie mówiąc, nikt z tych ludzi nie słyszał prawdziwego świstu orki, przynajmniej
nie na żywo. Stopa żadnego cywilizowanego człowieka nie postałaby przecież w więzieniu
dla waleni, a wycieczki obserwacyjne są zabronione od lat - twierdzi się, że chodziło o
nękanie, wszyscy jednak wiedzą, że to Bob Finch i bojówki jego muzealnej korporacji
postarały się o wyeliminowanie konkurencji.
Pasażerowie zbijają się we mgle w cichą gromadkę, usiłując usłyszeć coś przez
pokasływanie trawlerowego diesla.
Fffffuffff
- Jest! Wiedziałem! - I rzeczywiście, parę metrów od bakburty coś sunie przez wolny
od mgły skrawek powierzchni. - Tam! Tam! Widzicie?
Fffffuffff. Fffffuffff
Dwie kolejne po sterburcie. Pani Lewiatan przybyła, żeby się przywitać; wydaje się,
że rozwiewa mgłę samym oddechem. Niebo rozjaśnia blade jak bibułka słońce.
Wszyscy wielce się radują. Jedna czy dwie osoby zamykają oczy, postanawiając
połączyć się z orkami telepatycznie; prawdziwie oświecona dusza nie powinna korzystać w
celu kontaktu z prymitywnej, trującej środowisko technologii. Kilkoro innych wyciąga
zaczytane egzemplarze Przewodnika po genealogii i historii naturalnej orek Biggsa. Anna
Marie powiedziała im, że będą się spotykać z L1, południowym stadem Osiadłych.
Wygłodniałe spojrzenia na przemian przelatują po kartkach i wystających z wody czarnych
bokach, szukając znaków szczególnych.
- O zobacz, to L55? Widzisz ten ostry róg w łacie siodłowej?
- Nie, to L2. Oczywiście, że to L2.
Odzywa się jedna z telepatek.
- Nie powinniście nazywać ich ludzkimi imionami. To może być dla nich obraźliwe.
Skarceni akolici milkną. Po chwili któryś jednak odchrząkuje.
- Eee.. to jak mamy je nazywać?
Telepatka rozgląda się pośpiesznie.
- O ta... tutaj... - wskazuje najbliższą statku płetwę - mówi mi, że nazywa się... eee...
Siostra Marzycielka.
Rozlega się chóralne „ooo”. Dłonie wędrują do ukrytych pod przeciwdeszczowymi
pelerynami kryształów.
- Wielka płetwa grzbietowa, z półtora metra - mruczy pierwszy oficer. - Samiec.
Nikt nie zwraca na niego uwagi.
- O, a patrzcie na tę wielką! To chyba jest Matrona!
- Pewni jesteście, że to w ogóle stado L1? - pyta ktoś niepewnie. - Trochę mało ich
jest... L1 to miało być przecież wielkie stado? A zresztą... gdzieś chyba czytałem... to wielkie
stado nie nazywało się P-28?
Wszyscy wytrzeszczają oczy.
- P-28 to Wędrowne - mówi kobieta po czterdziestce z wplecionymi w długie
siwiejące włosy muszlami pobrzeżków.
- L1 to Osiadłe. - Oskarżenie jest ewidentne. Czy ten facet oskarża Annę Marie
Hamilton o kłamstwo?
Heretyk mięknie w kamiennej ciszy.
- Tak jest w przewodniku. - Trzyma ten tom niczym ochronny amulet.
- Dawaj. - Pobrzeżka wyrywa mu książkę, kartkuje strony. - To jest stare wydanie! -
Macha kartą tytułową. - Wydrukowane w latach osiemdziesiątych, rany boskie! Trzeba mieć
to nowe, zatwierdzone przez Annę Marie. To jest zdecydowanie L1. - Pobrzeżka ciska
skompromitowaną książkę za burtę. - W tych wszystkich starych przewodnikach, do roku
2002, maczał palce Bob Finch. Nie można im wierzyć w ani jedno słowo.
Otwiera się właz sterówki. Schodzi kapitan Dipneta, patykowaty stary wilk morski o
uszach, które wyglądają, jakby były przyczepione do góry nogami. Odchrząkuje.
- Mamy wiadomość - obwieszcza, przekrzykując warkot silnika. - Dam na głośniki.
Wiadomość. A tak, oczywiście, Dipnet ma przecież całą tę technikę, hydrofony,
komputery, wszystko, czego potrzeba nieoświeconym, aby nawiązać międzygatunkową
łączność. Na dachu kabiny wisi głośnik, skierowany na pokład rufowy. Przez chwilę pierdzi,
potem oznajmia:
- Siostry. Pośpieszcie się. - Pisk sprzężenia. - Babcia. Wita.
W jednym na tej durnej zachodniej technologii można polegać: że zamieni przepiękny
język obcych istot w kaleczony angielski.
- Ooo - mówi ktoś przy nadburciu. - Patrzcie.
Orki płyną równo po obu stronach Dipneta, przetaczając się i oddychając w idealnej
synchronizacji.
- Chcą, żebyśmy płynęły za nimi - oświadcza podekscytowana Pobrzeżka.
- Tak jest, tak - intonuje jedna z telepatek. - Ja to czuję.
Orki są tak blisko, że prawie dotykają kadłuba. Dipnet płynie prosto naprzód. Zresztą,
gdzie miałby płynąć. Orki nie zostawiają mu miejsca na zmianę kursu.
***
Krzesełko na pomoście wyraźnie nie jest dla dzieci.
Ramona majstruje przy paskach, obniża celownik na wysokość chłopca. Cierpliwie
instruuje, jak się obsługuje harpun. Tata-san wywrzaskuje po japońsku własne wskazówki.
Ewidentnie sprzeczne: Tetsuo, podskakujący z podniecenia w uprzęży, denerwuje i jedno, i
drugie. Herschel obstaje przymilnym tonem przy swoim: „Pani szanowna, płacimy za to
dziesięć tysięcy, więc ma być tak, jak chcemy.
Uprzejmie dziękuję”. Chyba nie zauważył, że Ramona pokazuje w uśmiechu o wiele
więcej zębów niż zwykle.
Wygląda to bardzo obiecująco. Doug ogląda się przez ramię; droga nadal czysta.
Pięćdziesiąt pięć sekund...
Po drugiej stronie pleksiglasowej szyby przetacza się Shamu.
Tłum się śmieje. Doug odwraca się ku środkowi sceny. Ramona ma już dość:
zeskoczyła z pomostu Tetsuo i warczy na Herschla po japońsku. A może po lwiomorskiemu.
Herschel cofa się, unosząc dłonie w obronnym geście.
To całkiem zabawne, Doug jednak nie spuszcza wzroku z Tetsuo. Dzieciak jest tu
kluczowy. Kłótnie dorosłych dzieciaka nie interesują, siedzi przypięty za sterami najlepszej
krwawej gry wideo od czasów, kiedy stowarzyszenia rodziców wzięły się za firmę Nintendo.
Jeśli to w ogóle ma się zadziać, myśli Doug, to musi być właśnie...
Teraz.
Ramona odwraca się w samą porę, by zobaczyć trafiający w cel harpun. Tłum
klaszcze. Tetsuo krzyczy z zachwytu. Shamu tylko krzyczy i się miota. Z otworu
oddechowego bucha mu różowa chmura.
Doug jest już na wpół obrócony, noga uniesiona, żeby dać susa. Jeszcze sprawdza:
Zaraz, moment, może faktycznie trafił...
- Cholera! Mówiłam „ZACZEKAJ”! - Ramona ma wyłączony mikrofon, ale to
nieważne: ten wrzask usłyszałoby się nawet w Arktycznym Akwarium na końcu.
Włącza automatycznego tłumacza, wywarkuje parę sylab. Głośniki nad wodą
ćwierkają i pogwizdują. Shamu coś odgwizduje, wijąc się jak rażony prądem. Płetwami ubija
wodę na różową pianę.
- Ma przebite płuco! - woła Ramona do gościa z elektrycznym poganiaczem bydła.
Pałkarz znika za kulisami. Ramona rzuca się na Tetsuo.
- Miałeś poczekać, aż mu powiem, że ma być nieruchomo! Chciałeś, żeby cierpiał?
Od takiej rany będzie umierał parę dni!
O właśnie. Jazda.
Wie, co teraz będzie. Herschel, który dopiero co stracił dziesięć tysięcy dolarów,
będzie domagał się dla syna drugiej szansy. Akwarium nie ustąpi - dziesięć klocków to jeden
strzał, nie jeden łup.
Nie, proszę pana, nie można spróbować drugi raz, chyba że pan zapłaci.
Potem także wrzaski Herschla wejdą w ultradźwięki. Wróci pałkarz, tym razem z
większym, zawodowym harpunem. Może Drodzy Goście będą próbowali mu go wyrwać. To
też przyczyniło się do jednego czy dwóch nieszczęśliwych wypadków.
Nieważne. Doug nie będzie temu kibicował, jest już w połowie drogi z widowni.
Kątem oka widzi swoich konkurentów, którzy się zagapili i dopiero teraz wstają z miejsc.
Niektórzy, siedzący bliżej głównego wejścia na trybuny, mieliby szansę wyprzedzić go,
gdyby pobiegł zwykłą drogą. Ale nie zamierza. Doug Largha jest być może pierwszą osobą w
historii, która naprawdę przeczytała wielokrotnie nagradzane tablice edukacyjne w
podwodnej galerii, i to zapewnia mu wystarczającą przewagę. Tam właśnie pędzi teraz, ile sił
w nogach.
Herschel i jego dziesięć tysięcy. Tetsuo i jego kiepski cel. Doug miałby ochotę
ucałować ich obu. Kiedy goście zabiją orkę, mają prawo ją sobie zatrzymać. Ale jak spieprzą,
w sklepiku z pamiątkami są steki z walenia.
***
Jedno jest pewne: nikt się nie spodziewał, że walenie są takimi skurwysynami.
A już na pewno nie Anna Marie Hamilton i jej armia waleniolubów. Ewangelia
według Anny Marie głosiła, że orki (nigdy nie należy używać angielskiego terminu „killer
whale”) to łagodne, inteligentne istoty żyjące w harmonijnych, matriarchalnych
społeczeństwach. Ludzie zaś mają etyczny obowiązek szanować ich kulturalną autonomię.
Porywanie tych istot, wyrywanie ich z troskliwych, rządzonych przez samice rodzin i
sprzedawanie do niewoli gwoli barbarzyńskiej ludzkiej rozrywki to było coś gorszego niż
tylko maltretowanie zwierząt. To było czyste i stuprocentowe niewolnictwo.
Wszystko to oczywiście stało się przed Przełomem. Dzisiaj trochę trudno burzyć się
na zniewolenie orek, ponieważ każde dziecko wie, że wszystkie ich społeczeństwa, obojętne,
Osiadłe czy Wędrowne, są oparte na niewolnictwie. I zawsze były. Matrony to nie są czułe i
troskliwe feministyczne babunie, to ośmiotonowe, czarno-białe toksyczne mamusie o
naprawdę dużych zębach. Ich dzieci zaś nie są pielęgnowanym następnym pokoleniem, lecz
genetycznym towarem, wspólną walutą służącą do handlu pomiędzy stadami - a kto wie, do
czego się je potem wykorzystuje? Fakt naukowy jest taki, że prawie połowa orek ginie, nie
dożywając pierwszego roku.
Od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to wyliczono tę statystykę
śmiertelności, jest ona dla branży akwarystycznej jak dar niebios: „No tak, to oczywiście
tragiczne, że w naszym akwarium zdechł młody waleń, ale wiecie państwo, nawet na
wolności orki po prostu nie są zbyt dobrymi rodzicami”. Ale nawet w więzieniach dla orek
wszyscy się zdziwili, że ich racja została wykazana aż tak namacalnie. Jednak szybko się z
tego szoku otrząsnęli. Przyjęli niezbite dowody orczej inteligencji. Przyznali się do własnych
błędów. I nawiązali kontakt, zwróciwszy się przez tę ogromną międzygatunkową przepaść z
pewną biznesową ofertą.
I wiecie co? Matrony aż nadto chętnie się dogadały.
***
HANDLARZE NIEWOLNIKAMI Z SIEDMIU MÓRZ - krzyczy wielkimi literami
wielki jak ściana ekran. Obok inne, mniejsze pokazują zapętlone nagrania, które widziano już
milion razy w każdym salonie kontynentu: księża, politycy, rybacy łowiący na długą linę i
walenioluby, wszyscy płynący do historii Flotyllą Przyjaźni, żeby podpisać pierwszy
formalny pakt z Matroną stada J.
Po drugiej stronie galerii, za dwoma calami poliwęglanu, różowa woda już zaczyna
blednąc.
Doug zatrzymuje się z poślizgiem przed drzewem genealogicznym orek, nudnym
mimo chwytliwej kolorystyki, pastelowej na czarnym tle. Przeskakuje po podpisach: Stado
G12, G12, G8, G27, WYJŚCIE, G33.
Jest. Pomiędzy G27 i G33. Widocznie miejskie regulacje budowlane wymagają, żeby w
tym miejscu znalazło się wyjście ewakuacyjne. Z jakiegoś powodu Akwarium włączyło je w
drzewo genealogiczne rodziny Orca, na widoku, jak nakazuje prawo, ale subtelnie, nierażąco.
Dzięki temu za cholerę nie zobaczy go nikt, kto nie przeczytał linia po linii całej genealogii.
Oto tajemne przejście Douga. Pracę domową odrobił: plany budynku są dostępne w
urzędzie miasta, może je przejrzeć każdy, komu się chce. Po drugiej stronie tych
niewidzialnych drzwi zakulisowe korytarze prowadzą w trzy różne strony - każdy z nich
obsługuje inną ekspozycję. Wszystkie w ten czy inny sposób prowadzą na zewnątrz. Jeden
zaś prowadzi przez sklep z pamiątkami.
Doug naciska znak na ścianie. Tablica się otwiera. Zza pleców, od głównego zbiornika
dobiega stłumione „puumf”, a po nim nieludzki pisk. Doug, nie oglądając się, nurkuje w
przejście.
Skręć w prawo. Leć. Widziane od tyłu plansze to paskudne konstrukcje z włókna
szklanego i PCV. Wszystko bulgocze i szumi. Na wszystkim jest skorupa soli. Noga ślizga
mu się w kałuży. Zaczyna się przewracać, chwyta się czego popadnie. Za nim przewraca się
wieszak pełen woderów. W lewo. Leć. Ciąg pomp filtracyjnych po jednej stronie, po drugiej
zbiorniki przejściowe. Tuzin gatunków ryb na kwarantannie śledzi jego bieg ze szklaną
obojętnością.
Skręca za róg. Łydki podcina mu niespodziewana przeszkoda.
Pada na stos arkuszy sklejki. W zaciśnięte dłonie wbijają się drzazgi.
- Kurwa! - Zbiera się, nie zwracając uwagi na ból. Są gorsze rzeczy niż ból. Na
przykład gniew Alice, jeśli wróci do domu z niczym.
I proszę. Obite drewnem drzwi. Nie szajsowate, zielone i blaszane, w sam raz dla
karmicieli ryb i cieciów, ale eleganckie, dębowe, z mosiężną klamką. To musi być wejście do
sklepiku z pamiątkami. Już jest prawie na miejscu, a jeszcze to się przed nim otwiera, ktoś
otwiera z drugiej strony, wtedy on wpada do środka, prosto na oczekujące łono kobiety idącej
w przeciwnym kierunku.
Przez ułamek sekundy, zanim się przewrócą, ma niejasne wrażenie, że skądś ją zna.
Miga mu ktoś jeszcze. Potem kilkanaście wektorów przyśpieszenia i bezwładności o
sprzecznych zwrotach rzuca się na jego kostkę.
Chwila ostrego, jaskrawego bólu...
- Auuuuuu!
...i pada na podłogę. Na szczęście, ląduje na dywanie o bardzo grubym runie. Na
nieszczęście, ściera sobie o to runo resztki skóry z dłoni.
Leży tam, a do mózgu dobijają się telefony od wszystkich nerwów czuciowych w
ciele. Z góry patrzy nań dwoje ludzi. Gdy ich poznaje, zapomina o całym bólu.
Święta Anna. Oraz Diabeł Wcielony.
***
Dipnet dotarł na miejsce.
Wokół roztacza się granica strefy - linia wyznaczona ostrzegawczymi bojami,
kilometrowy pas o ograniczonym wstępie dla ludzi. Czasem tylko wpuszcza się tu
naukowców. Turystów nie wpuszcza się w ogóle. Jednakże dla Dipneta brama się otwiera.
Teraz trawler pełznie ku środkowi Strefy Obcowania.
Mgła trochę się rozproszyła - brama strefy granicznej blednie za rufą, a przed dziobem
powoli wyłania się biały punkcik. Eskorta Dipneta trzyma go się blisko po obu stronach. Nie
odzywały się, jeśli nie liczyć tamtej krótkiej wiadomości w cieśninie, chociaż telepaci mówią,
że aż przelewa im się od życzliwości i harmonii.
Pływający pomost jest już blisko i widać go doskonale - zakotwiczony pośrodku
Strefy biały dysk o średnicy mniej więcej dwudziestu metrów.
Wydaje się kompletnie gładki, poza paroma pachołkami do przywiązywania się.
Dokładnie tak, jak lubią orki. To ich miejsce i nie życzą sobie zagracania go niczym
zbędnym. Miejsce do wylądowania, miejsce do stania oraz majaczące we mgle w niewielkiej
oddali Race Rocks.
A oprócz tego nic, tylko orki i ocean.
- Jest tam toaleta? - pyta ktoś.
Kapitan Dipneta kręci głową, bardziej z rezygnacją niż w odpowiedzi. Zmniejsza gaz
do zera, a oficer, czekający na fordeku ze zwojem liny, wskazuje na platformę i przyciąga do
niej kuter.
- Koniec, proszę państwa - obwieszcza kapitan. - Wysiadka.
Silnik nadal parska na biegu jałowym.
- Nie będzie pan cumował? - pyta Pobrzeżka.
Kapitan kręci głową.
- Wy jesteście ambasadorami. My to tylko taksówka. Nie życzą nas sobie w strefie,
kiedy się z nimi bratacie.
Pobrzeżka uśmiecha się cierpliwie. Słyszy niechęć w głosie kapitana, ale ją rozumie.
Ciężko musi mu być, tak ciągle patrzeć, jak Wybrani wchodzą do historii, podczas gdy on
tylko pływa statkiem.
Robi jej się go żal. Postanawia, że kiedy przypłynie po nich z powrotem, trochę z nim
pośpiewa.
Kapitan coś mruczy i odgania ją machnięciem ręki. Pociąga nosem i zastanawia się,
nie po raz pierwszy, czy tej kobiecie przyszło do głowy powyciągać ślimaki z tych muszli,
zanim uczyniła je częścią stylistycznej manifestacji swojego światopoglądu. A może to jakieś
te naturalne perfumy, co to je ostatnio ciągle reklamują.
Pasażerowie schodzą gęsiego na platformę. Oficer, wciąż trzymający smycz Dipneta,
wskakuje z powrotem na pokład dziobowy. Kuter z warkotem się cofa, zmienia kierunek i
odpływa we mgłę.
Dźwięk silnika cichnie wraz z odległością.
W końcu zapada całkowita cisza. Wybrani rozglądają się niespokojnie, nie chcąc się
odzywać w tym świętym miejscu. Orki, które ich tu przyprowadziły, gdzieś zniknęły. Fale
chlupocą o pływaki. Latarnia morska Race Rocks skarży się wyciem na mgłę.
- Ej, słuchajcie. - To znowu ten heretyk. Patrzy na niknący we mgle kuter. - Kiedy
dokładnie mają po nas wrócić?
Reszta nie odpowiada. Przeżywają chwilę ciszy, chwilę uświęconą. To nie pora, żeby
ględzić o jakiejś logistyce. Gość nie ma pojęcia, co to znaczy szacunek. Naprawdę, czasami
można się zastanawiać, jak go w ogóle wybrano.
***
Jedna ściana, cała przezroczysta, wychodzi na turkusowe akwarium z orką; para
wielkich płetw ogonowych znika skokowym ruchem nad powierzchnią. Przeciwległa zaś
służy tylko za oprawę dla największego płaskiego monitora, jaki Doug w życiu widział.
Faluje na nim mętna zielonkawa woda. Migotliwe światło odbija się od szklanego stolika
pośrodku pokoju. Za nim majaczy zabytkowe dębowe biurko, wielkie jak drewniany
płaskowyż.
Pośrodku tego wszystkiego Doug patrzy z poziomu podłogi na Annę Marie Hamilton i
Boba Fincha, dyrektora zarządzającego Akwarium. Anna Marie Hamilton i Bob Finch patrzą
na niego. Trwa to chwilę czy dwie.
- Czym mogę służyć? - pyta w końcu Finch.
- Ja... chyba... się zgubiłem - mówi Doug, eksperymentalnie stawiając stopę z
powrotem na podłodze. Boli, ale chyba nie jest złamana, da się kuśtykać.
- Galeria dla publiczności jest tam - oznajmia Anne Marie, wskazując inne drzwi niż
te, przez które przyszedł Doug. - A ja tu jestem w trakcie bardzo trudnych negocjacji, walczę
o wolność naszych duchowych sió...
- Właściwie, An... pani Hamilton, myślę, że pana...?
- Largha - podsuwa słabo Doug.
- Myślę, że pana Larghi nie za bardzo interesują nudne szczegóły naszych... ten...
negocjacji. - Finch wyciąga rękę, pomaga Dougowi zebrać się z dywanu.
Doug wstaje chwiejnie.
- Ja szukałem... sklepiku! - Cała jego misja! Drogocenne sekundy, drogocenne minuty
stracone bezpowrotnie, a te wszystkie bałwany, te wszystkie palanty stoją już w kolejce i
zaklepują sobie jego mięso! Jeśli nie wróci do domu ze stekami, przez tydzień będzie spać na
kanapie. Odwraca się i rzuca do drzwi, przez które wszedł.
Nie pamięta o kostce - przez pół sekundy, której potrzeba, żeby spróbował na niej
biec. Pod koniec tej sekundy znajduje się z powrotem na podłodze.
- Moje steki... - jęczy. - Chciałem być pierwszy w kolejce... wszystko zaplanowałem
co do sekundy...
- Wie pan, muszę przyznać - Finch znów wyciąga do niego pomocną dłoń - miło
widzieć, że ludzie są aż tak entuzjastycznie nastawieni do nowych programów naszego
Akwarium. Bo wie pan, nie wszyscy tak uważają. Zobaczę, co da się zrobić.
Anna Marie Hamilton stoi ze splecionymi rękoma i wzdycha niecierpliwie.
- Panie Finch - mówi - jeśli pan myśli, że to odwróci moją uwagę od wyzwolenia...
- Za chwileczkę, pani Hamilton. Dosłownie minutę. A potem obiecuję że wrócimy z
powrotem do pani twardych i bezkompromisowych negocjacji. - Finch robi krok ku drzwiom,
odwraca się z powrotem do Douga. - A, panie Largha... może tymczasem chciałby pan
porozmawiać sobie z orką? Z Matroną? Mamy tu łączność na żywo z cieśniną Juan de Fuca. -
Unosi rękę, pokazuje ekran na ścianie.
- Na żywo? - W korze mózgowej Douga walczą sprzeczne emocje. Ból porażki.
Nadzieja na ratunek. A teraz także niewyraźny dyskomfort. - No nie wiem. Im to nie
przeszkadza, prawda? Zgadzają się na te pokazy, prawda?
- Panie Largha, nie tylko, że się zgadzają, ale to w ogóle był ich pomysł. To jak?
Rozmowa z prawdziwą obcą inteligencją?
- No... nie wiem - jąka się Doug. - Nie wiem, co miałbym powiedzieć...
Anna Marie prycha.
Finch wyciąga pilota z kieszeni swetra.
- Na pewno coś pan wymyśli. - Celuje nim w ekran, wciska guzik.
Na oko nic się nie dzieje.
- Zaraz przyjdę - obiecuje Finch i zamyka za sobą drzwi.
Anna Marie odwraca się plecami. Doug zastanawia się, czy może czuje się obrażona
przez kogoś, komu aż tak pilno do kolejki po steki z orki.
A może w ogóle niezbyt lubi ludzi.
Długi, żałobny gwizd.
- Tu siostra Drapieżniczka - rozlega się sztuczny głos.
Doug odwraca się do ekranu.
W mętnej zielonej wodzie cieśniny Juan de Fuca majaczy czarno-biała sylwetka.
Pozbawiona warg paszcza uchyla się lekko, w słabym świetle połyskuje zygzakowaty
półksiężyc stożkowych zębów.
Znowu ten gwizd. W rogu ekranu pojawia się migający zielono komunikat: odbiór.
- Witam siostrę Drapieżniczkę.
Doug rozdziawia usta.
Klik. Dwa szybkie piski jeden po drugim. Jęk. Znowu kliki.
ODBIÓR.
- Tu twoja Druga Babka. Jestem pewna, że podoba ci się akwarium i te wielokrotnie
nagradzane plansze edukacyjne...
Bzzt. W lewym górnym rogu ekranu: przerwanie transmisji. Cisza.
Anna Marie Hamilton, przy pulpicie na biurku Fincha, zdejmuje palec z czerwonego
guzika.
- Wow - mówi Doug. - Naprawdę gadała.
Anna Marie przewraca oczyma.
- No wie pan, jakimiś geniuszami to one nie są.
***
Dziennikarka zasadza się na Boba Fincha w dostępnym dla publiczności korytarzu
prowadzącym do sklepu z pamiątkami. Chce reakcji na demonstrację pani Hamilton.
Finch się zastanawia.
- W jednej kwestii zgadzamy się z jej działaczami. Orki mają swój własny system
wartości, swoje własne społeczeństwo, my zaś jesteśmy moralnie zobowiązani uszanować ich
wybory. - Uśmiecha się słabo. - Nasze drogi rozchodzą się oczywiście w jednym punkcie:
pani Hamilton nigdy nie chciało się sprawdzić, jakie te wartości naprawdę są, zanim rzuciła
się, by ich bronić.
***
Drzwi otwierają się. Finch Zbawca staje w progu, z drewnianą skrzynką w jednej ręce
i plastikową reklamówką w drugiej.
Doug podrywa się z nadzieją z kanapy, zapominając o Matronie i własnym stawie
skokowym.
- Czy to moje steki?
Finch uśmiecha się.
- Panie Largha, przygotowanie towaru zajmuje kilka dni. Każdą próbkę należy
zmierzyć, zważyć i zbadać, zgodnie z zasadą ochrony środowiska przez naukę.
- No tak. - Doug kiwa głową. - Właściwie wiedziałem.
- W sklepiku wpisują tylko ludzi na listę.
- Racja.
- I niestety, z dzisiejszego okazu wszystko już zostało zarezerwowane. Kolejka ciągnie
się jednak aż do pasażu Amazonka, więc przyniosłem parę rzeczy, które może pana
zadowolą. - Pokazuje torbę. - Wszyscy to brali, miałem szczęście, że załapałem się na jedno.
Doug mruży oczy i czyta napis.
- Harpun-zabawka. Mały Ahab. Gumowa końcówka. Od lat 6.
- Każdy chce pokazać, że strzela lepiej niż nasi goście. - Finch chichocze. -
Podejrzewam, że dziś wiele domowych psów będzie miało przerąbane. Pomyślałem, że może
pana dzieci by...
- Nie mam dzieci - mówi Doug. - Ale mam psa. - Bierze paczkę. - Co jeszcze?
Finch unosi drewnianą skrzynkę.
- Udało mi się zdobyć trochę mięsa wybornej foki pospolitej...
Finch Fałszywy Prorok. Finch Zdrajca.
- Foki pospolitej? Pospolitej? W waszym sklepiku pełno się tego wala! Przeceniona
jest! Na weekend przyjeżdżają do mnie teściowie i mam ich karmić foką pospolitą? Może od
razu kanapkami z mortadelą! Nawet mój pies nie ruszy foki pospolitej!
Finch kręci głową. Wydaje się bardziej zasmucony niż urażony.
- Przykro mi, że pan tak uważa, panie Largha. Obawiam się, że nic więcej nie mogę
dla pana zrobić.
Doug chwieje się niebezpiecznie na zdrowej nodze.
- Doznałem obrażeń. W waszym akwarium! Pozwę was do sądu!
- Jeśli nawet doznał pan obrażeń, stało się to w drodze z miejsca, gdzie w ogóle nie
wolno było panu wchodzić. A teraz proszę... - Finch otwiera drzwi trochę szerzej, na wypadek
gdyby do Douga nie dotarło.
- Nie wolno było wchodzić! To było wyjście ewakuacyjne. Które, swoją drogą - głos
Douga uspokaja się od nagłego poczucia wygranej - było nieprawidłowo oznakowane!
Finch mruga.
- Nieprawidłowo...
- Tę tabliczkę ledwo widać - mówi Doug. - Zasłania ją to durne drzewo genealogiczne
orki. Gdyby tu wybuchł pożar, w życiu nikt by tego nie znalazł. Kto by czytał jakieś
wielokrotnie nagradzane plansze edukacyjne, kiedy dupa mu się pali?
- Panie Largha, galeria widokowa ma z jednej strony lity beton, a z drugiej cztery
miliony litrów morskiej wody. Szansa, że tu będzie pożar, jest tak mikroskopijna...
- Ciekawe, co na to powie straż pożarna. Ciekawe, co na to powiedzą obrońcy praw
konsumenta z telewizji! - Doug triumfalnie splata ramiona.
Chwila ciszy. W końcu Finch wzdycha i zamyka drzwi.
- Naprawdę będę musiał pogadać o tym z działem aranżacji. Estetyka swoją drogą,
ale...
- Ja chcę steki z orki - mówi Doug.
Finch podchodzi do ściany za biurkiem. Dotyka ukrytego przycisku i część boazerii
się odsuwa. Za nią, na półkach z metalowych drutów stoją równiutko pudełka z cygarami,
oświetlone charakterystycznym światłem lodówkowej żarówki. Odwraca się, otwiera w
dłoniach jedno z pudełek. Doug milknie, nie wierząc własnym oczom. To nie cygara.
- Jak mówiłem, steki z orki nie są dostępne... - zaczyna Finch - Mogę jednak
zaproponować panu odrobinę sushi z białuchy z moich prywatnych zapasów.
Doug postępuje o jeden skok naprzód. Jeszcze jeden. Białucha jest niemal nie do
zdobycia. A ta tutaj, to nie jest czarnorynkowa białucha z Saint-Lawrence, od której można
się zatruć rtęcią, jeśli się ją je częściej niż dwa razy na rok. To pierwszorzędna białucha z
zatoki Hudson. Wolno na nią polować tylko paru Inuitom, z rezerwatu pod Churchill - i nawet
im uchodzi to na sucho tylko dlatego, że ciągle pogrywają kartą praw rdzennej ludności.
Języka białuchowego jeszcze nikt nie rozpracował - zresztą, z tego, co słyszał Doug,
białuchy są chyba za głupie, żeby mieć język - więc nikt nie musi się z nimi układać.
Pudełko w dłoniach Fincha kosztuje więcej niż tygodniowe zarobki Douga.
- Czy to pana satysfakcjonuje? - pyta grzecznie Bob Finch.
Doug stara się udać niewzruszonego.
- No... chyba tak.
Jest prawie pewien, że nie słychać skrzeczenia w jego głosie.
***
Dla amatorskiego oka wygląda to jak niesforna zabawa. Tymczasem te harce,
chlupoty i wyskoki to zsynchronizowane i skomplikowane zachowanie. Nazywa się to
„zespołowe łowiectwo”. Po raz pierwszy zaobserwowano je w Antarktyce, gdzie zauważono,
że stado orek powoduje małą falę, by zmyć z kry fokę krabojada.
Pierwszemu oficerowi powiedziano, że to ewidentna oznaka inteligencji. Mruży oczy,
patrzy przez lornetki, przez kłęby mgły, póki walenie nie skończą.
Otwiera właz sterówki i wspina się do środka. Kapitan daje całą naprzód, śpiewając „I
poznają w nas swe siostry, co kochają, co kochają...”.
Pierwszy podchwytuje melodię i grzebie w szafce, wynurza się z butelką whisky
Crown Royal.
- Ładnie dzisiaj wyszło. - Salutuje butelką.
***
Pozbywszy się bezpiecznie Douga Larghi, Bob Finch wyciąga z półek pod niskim
stolikiem dwa kieliszki do wina. Napełnia je z podręcznej butelki chardonnay, podczas gdy
Anna Marie stuka w pulpit obok ekranu LCD. Pomieszczenie znów wypełnia daleki bulgot
cieśniny Juan de Fuca.
Finch podaje działaczce kieliszek.
- Jakieś problemy po waszej stronie?
Hamilton prycha, cały czas manipulując przyciskami.
- Żartujesz? W naszym ruchu zawsze była ogromna rotacja. A nikt przecież nie
przepuści okazji do zbratania się z waleniami. Dla nich to prawdziwa przygoda.
Ekran na ścianie dzieli się na pół. Jedna strona wciąż pokazuje cieśninę, trochę
przyciętą; po drugiej pojawia się jeden z mniejszych zbiorników akwarium. Młody samiec
orki bada nosem jego obrys.
Finch przepija najpierw do matrony na ekranie:
- Za wasze przysmaki. - Potem do matrony w swoim gabinecie: - I za nasze. - W
końcu zwraca się do akwarium. Waleń patrzy nań oczyma jak wielkie szklane kulki.
- Witamy w akwarium - mówi Finch.
Z głośników dobiega gwizd identyfikacyjny.
- Jestem... - mówi głośnik. Na ekranie przez moment błyska komunikat „Brak
angielskiego odpowiednika”.
- Ładne imię - rzuca Finch. - Ale my chyba nadamy ci specjalne nowe imię. Chyba
nazwiemy cię... Shamu.
- Przygoda - mówi Shamu. - Babka mówiła tutaj przygoda. Za ciasno. Długo będę?
Bob Finch zerka na Annę Marie Hamilton.
Anna Marie Hamilton zerka na Boba Fincha.
- Niedługo, wnuku, niedługo - mówi nieczłowieczy głos z otchłani Juan de Fuca. -
Bardzo niedługo.
Ambasador

Pierwszy Kontakt miał podobno rozwiązać wszystkie problemy.


Tak się w każdym razie gadało: łagodni czarodzieje z Epsilona Eridani mieli uratować
nas z pożaru i przyjąć do potężnego Galaktycznego Rodzeństwa obejmującego całą Drogę
Mleczną. Uleczyć wszystkie choroby, których nie udało się nam opanować. Rozwiązać
wszelkie polityczne konflikty, z których jeszcze nie wyrośliśmy. Mieli wszystko naprawić.
Ale nie mieli robić ze mnie zwierzyny łownej.
Na początku nie miałem czasu na filozoficzne przemyślenia: byłem zajęty uciekaniem,
żeby ratować życie. Zombie pędził na oślep we wszechświat, przypięty na stałe do
mamroczącego do siebie, zakażonego szumem komputera pokładowego.
Nawigacja była guzik warta. Każdy skok na ślepo, jaki wykonałem, zmniejszał o rząd
wielkości szanse na powrót do domu. Ale i tak je wykonywałem, i to jeden po drugim - bo
każdy skok, którego nie wykonałem, zabiłby mnie.
Jeszcze raz poza zasięgiem. Długodystansowy skok wrzucił mnie gdzieś do halo
kometarnego jakiegoś skromnego układu podwójnego. W lepszych czasach komputer w
jednej chwili pokazałby mi wszystkie planety w układzie - a tak, niezbędne pomiary
zabrałyby całe dni.
Za mało czasu. W dzień czy dwa byłbym w stanie ustalić swoją pozycję, tylko na
podstawie gwiazd, nawet bez komputera pokładowego, ale to, co mnie goniło, nie dało mi
takiej szansy. Parę razy już zaczynałem. Najdłuższy okres spokoju trwał sześć godzin i w tym
czasie zdołałem ustalić, że jestem mniej więcej pośrodku Ramienia w Orionie.
Potem przestałem próbować. Znajomość lokalizacji w danej chwili nie daje
kompletnie nic w chwili t + 1. Po każdym skoku na nowo będę zgubiony.
A skakałem przez cały czas. Lecz to coś za każdym razem mnie znajdowało. Nadal
nie wiem, w jaki sposób: teoretycznie poprzez osobliwość nie da się niczego śledzić; jednak
jakoś za każdym razem paszcza kosmosu otwierała się i po raz kolejny wypluwała na mnie
potwora, żarłocznego i tajemniczego. Może łatwiej byłoby mi się z tym pogodzić, gdybym
wiedział dlaczego.
Co ja zrobiłem - pytacie. Co zrobiłem, że się tak wściekło? No cóż, chciałem się tylko
przywitać.
Co to za inteligencja, co tak na to reaguje?
Wyobraźcie sobie uschnięte drzewo, mierzące trzysta pięćdziesiąt metrów, z
odchodzącymi od pnia sześcioma sękatymi, wijącymi się konarami. Ciśnijcie je na orbitę
wokół dopalającego się czerwonego karła, który nie zasłużył sobie nawet na własną nazwę.
Właśnie na coś takiego trafiłem: żadnych otworów, żadnych biegających światełek, żadnych
symboli na kadłubie. Wisiało sobie jak zapomniany kawałek dryfującego po kosmosie
drewna. Na jego powierzchni od czasu do czasu pobłyskiwały iskierki odbitego światła,
podkreślając tylko cienie, w których tonęła reszta konstrukcji. Z początku myślałem, że to
jakiś wrak czy ruina.
Oczywiście, procedurę i tak wykonałem. Odezwałem się na wszystkich optymalnych
częstotliwościach, próbując na sto możliwych sposobów nawiązać kontakt. To coś
ignorowało mnie przez parę godzin. Potem wysłało jeden, jedyny krótki pisk na linii wodoru.
Wpuściłem go do komputera pokładowego.
Co innego można zrobić z komunikatem od obcych?
Komputer wydał z siebie jedno zaskoczone czknięcie i wysypał się. Wszystkie
wskaźniki na panelu mrugnęły raz, w niemożliwym unisonie, i zgasły.
I wtedy radar dopplerowski zarejestrował pierwszy zbliżający się pocisk.
Więc skoczyłem, na oślep. Naprawdę nie miałem wyboru, ani wtedy, ani przez
kolejne trzy czy cztery razy. W którymś momencie podczas tej panicznej ucieczki nadałem
swojemu prześladowcy imię - Kali.
Jeśli Kali się nie znudzi - a nadzieja umiera ostatnia, nawet u takich manekinów jak ja
- za parę godzin znów będzie trzeba uciekać. Tymczasem wycelowałem Zombiego w środek
układu i dałem ciąg. W otwartym kosmosie nie da się ukryć; każdy układ, choćby tylko
potencjalny, jest minimalnie lepszy.
Oczywiście, zanim tam dotrę, dawno będzie trzeba wykonać skok. Ale to było bez
znaczenia. Moje odruchy zaprojektowano tak, żeby działały w każdych warunkach. Autopilot
Zombiego może został uszkodzony, mój jednak włączył się gładko.
Między skokami trzeba się naładować, a to trwa. Jak na razie Kali potrzebowała
więcej czasu, żeby mnie znaleźć. Ale w jakiejś chwili to się pewnie zmieni - a do tego czasu
muszę mieć działający komputer pokładowy.
Wiedziałem, że nie ma na to żadnej nadziei.
***
Odrobina śledztwa, z perspektywy czasu: jak właściwie Kali udał się ten numer? Nie
do końca wiadomo. Ale niektóre układy diagnostyczne Zombiego działają w skali
elektronicznej, nie polegają na obliczeniach kwantowych. Na nie atak nie wpłynął, więc po
wszystkim mogły mi dać pewne ogólne pojęcie.
Trojański sygnał zawierał przynajmniej jeden zestaw współrzędnych przestrzennych.
Komputer odczytałby to jako coś w rodzaju wskazania na mapie - otworzyłby mapy
nawigacyjne, żeby sprawdzić, co siedzi pod adresem (x, y, z). Może jakiś charakterystyczny
obiekt astronomiczny? Może jakiś wspólny punkt, żebyśmy mogli uzgodnić nasze widzenie
czasu i przestrzeni?
Bzzzt. Map już nie ma.
A kiedy padła nawigacja - a może wcześniej, trudno powiedzieć - atakujący program
kazał Zombiemu nadpisać wszystkie kopie zapasowe własnym kodem. Dopiero wtedy,
zniszczywszy wszystkie ścieżki powrotu, zawiesił komputer pokładowy. Teraz leżał cały ten
system, wszystkie fale prawdopodobieństwa skolapsowały, każdy kubit utknął w stanie p = 1.
Niesamowity i przepiękny atak. Ja ledwo zdążyłem powiedzieć „dzień dobry”, a Kali
w tym czasie spoufaliła się z moim statkiem na tyle, że była w stanie go uwieść i nakłonić do
samobójstwa. Taki wyczyn dalece przerastał moje możliwości, podobnie jak tych
niepozbieranych stworzeń, które mnie stworzyły. Wszystko bym oddał, żeby poznać stojący
za tym wyczynem umysł, gdyby tylko on tak usilnie nie starał się mnie zabić.
***
Na początku pogoni próbowałem wykonać parę skoków raz za razem, żeby nie dać
Kali szansy dogonienia mnie. Omal nie zużyłem wszystkich rezerw. I na nic - obcy znalazł
mnie tak samo szybko, a mnie ledwo wystarczyło energii, żeby uciec. Cały czas płaciłem za
ten ryzykowny krok. Przy podświetlnej Zombie potrzebował dwóch dób, żeby się w pełni
naładować, i dziewięćdziesięciu minut, żeby w ogóle móc wykonać następny skok. Teraz nie
miałem już odwagi skakać, póki niszczycielka po mnie nie przyszła. Siedziałem w normalnej
przestrzeni i akumulowałem chwile spokoju, jakie wszechświat zechciał mi podarować.
Tym razem wszechświat podarował mi trzy i pół godziny. Potem piknął radar
krótkodystansowy. Obiekt w pobliżu. Podpiąłem się do kamer Zombiego i spojrzałem.
Plama gwiazd zniknęła mi sprzed oczu.
Nadal słabo orientowałem się w przyrządach do ręcznego sterowania. Przywołanie
właściwych liczb zajęło mi parę cennych sekund. To, co przesłaniało owe gwiazdy,
poprzedzało Zombiego na kursie ku słońcu i szybko zwalniało.
Jedna liczba uparcie nie chciała się ustatkować - masa obiektu przez cały czas rosła.
Znaczyło to, że wchodzi tu z innego miejsca.
Kali z każdą kolejną próbą skracała czas poszukiwań.
Dwa tysiące kilometrów przede mną poskręcane gałęzie obróciły się ku mnie w eterze.
Na jednej z nich wykwitł rozżarzony pączek.
Czujniki Zombiego zameldowały komputerowi o zbliżającym się pocisku; chipy
mózgowe za pulpitem poprosiły o przewidywany czas uderzenia. Komputer zaćwierkał
bezmyślnie.
Wpatrzyłem się w nadlatujący piorun. Co ty do mnie masz? Czemu mi nie dasz
spokoju?
Na odpowiedź oczywiście nie czekałem. Skoczyłem.
***
Moi twórcy zapewnili mi narzędzie na taką okazję - nazywali je „strachem” - choć nie
zostawili mi masy innych rzeczy. Na przykład, żadnych pasożytniczych nukleotydów, które
osiadają jak kurz za każdym razem, gdy głupia, ślepa ewolucja zrobi coś po swojemu. Zero
genów kodujących genitalia - bo co za sens? Popęd seksualny zostawili, ale trochę go
przerobili - kręcą mnie raczej rzeczy związane z celem misji niż coś tak wulgarnego jak
prokreacja. Zachowałem odrobinę seksualnej chemii, głównie androgeny, żebym nie dawał
tak łatwo za wygraną.
Istnieją takie sekwencje, długie i misternie poskładane, kodujące samotność.
Wrodzona tigmotaksja, przyjemność z dotyku, receptory feromonów, przez które osobnika
ciągnie do grup społecznych. U mnie nic z tych rzeczy. Próbowali usunąć nawet religię, ale
Bóg, jak się okazuje, rodzi się ze strachu. Łatwo namierzyć, gdzie to jest kodowane, ale
relacje są zbyt silne - nie da się wyplenić wiary, nie eliminując przy okazji czystego,
zwierzęcego, ssaczego strachu.
A tutaj w kosmosie - stwierdzili - strach jest zbyt kluczowym mechanizmem dla
przetrwania, żebym mógł się bez niego obyć.
Więc akurat to mi zostawili. Strach i zabobon. I choćbym nie wiem jak starał się
zapanować nad własnym śródmózgowiem, siedzące tam układy cały czas nakłaniają mnie,
żebym padł na twarz i pokłonił się nisko wszechmocnemu Morderczemu Bogu.
Prawie zazdrościłem Zombiemu, właśnie przeskakującemu ze mną do kolejnego
nietrwałego azylu. Zombie działał na samych odruchach, jak po śmierci mózgu, czysto
galwanicznie. Za głupi był, żeby się bać.
Ale, prawdę mówiąc, ja nie byłem wiele mądrzejszy.
Na czym zresztą polegał problem Kali? Czy jej kapitan był obłąkany, czy to tylko
nieporozumienie? Goni mnie coś złego do szpiku kości czy tylko produkt nieszczęśliwego
dzieciństwa?
Każda inteligencja zdolna do zaawansowanych lotów kosmicznych musi być także
zdolna zrozumieć pokojowe motywy - tak mądrzyli się ludzcy socjologowie. Większość nie
wyściubiła nosa poza Układ Słoneczny. Żaden nie spotkał obcego. Wszystko jedno. Logika
wydawała się niezbita: każdy gatunek, który nie jest w stanie kontrolować własnej agresji,
prawdopodobnie nie przetrwałby wystarczająco długo, żeby móc opuścić swój układ. W
każdym razie, w przypadku moich twórców niewiele brakowało.
Bezwarunkowa wrogość wobec wszystkiego, co się rusza, nie jest sensowną strategią
ewolucyjną.
Może ja naruszyłem jakieś kulturowe tabu. Może kapitan obcych zwariował. A może
trafił mi się pancernik biorący akurat udział w wojnie, nieufny wobec broni masowej zagłady
w niewinnej skórze owcy.
Ale jakie jest prawdopodobieństwo? W całym wszechświecie, jaka jest szansa, że przy
pierwszym spotkaniu z obcą inteligencją od razu trafimy na obcego świra? Ile musiałoby się
jednocześnie toczyć tych międzygwiezdnych wojen, żebym miał jakąkolwiek szansę wleźć w
którąś na chybił trafił?
Wyglądało na to, że sensowniej jest już uwierzyć w Boga.
Poszukiwałem innej pasującej odpowiedzi. Cały czas nad tym dumałem, gdy mój
sygnał odbił się od Kali, zaledwie tysiąc kilometrów ode mnie.
***
Moje pytanie i ja pojawiliśmy się jednocześnie w innym miejscu przestrzeni. Czy
wszyscy są tacy? Zakładając, że nie mam do czynienia ze statystycznym fuksem - że nie
wpadłem przypadkiem na jednego psychotycznego obcego pośród biliona zdrowych - albo nie
trafiłem przypadkiem w sam środek jakiejś nieprawdopodobnej galaktycznej wojny - była
tylko jedna alternatywa.
Kali jest typowa.
Odłożyłem tę kwestię na bok, na wystarczająco długo, żeby zerknąć w monitor stanu
technicznego; tym razem prawie dwie godziny, zanim będę mógł wykonać kolejny skok.
Zombie tkwił głęboko w przestrzeni międzygwiezdnej, ponad sześć lat świetlnych od
najbliższego układu. Nawet ja nie byłem w stanie uzasadnić włączania napędu przy takiej
odległości. Pozostało tylko czekać i łamać sobie głowę...
Kali nie mogła być typowa. To było bez sensu. Może to wszystko to tylko jakieś
niesamowite międzykulturowe nieporozumienie? Może Kali wzięła moją wiadomość za jakiś
atak i odpowiedziała tym samym?
Jasne. Inteligencja na tyle wysoka, żeby w parę godzin zgwałcić mi komputer
pokładowy, a jednocześnie zbyt głupia, by pojąć sygnał specjalnie zaprojektowany tak, by
zrozumiał go każdy. Nie potrzebowała sekwencji liczb pierwszych ani piktogramów, żeby
zrozumieć i mnie, i moje zaloty. Poznała przecież na wylot kubity w mózgu Zombiego, więc
wiedziała, że mam dobre zamiary. Musiała wiedzieć.
Po prostu miała to gdzieś.
I zaledwie dziesięć minut od chwili skoku znowu mnie dogoniła.
Moje ucho wewnętrzne rozpadło się na tuzin kawałków, każdy upierający się, że
„góra” jest gdzie indziej. Z początku myślałem, że Zambie skoczył sam z siebie; potem
przyszło mi do głowy, że na pokładzie psuje się grawitacja.
Wtem o mniej niż sto metrów ode mnie zaczęła się materializować Kali.
Pociągnęła mnie ze sobą.
Zadziałałem bez namysłu. Zambie okręcił się wokół osi i odskoczył na pełnym ciągu.
Ostrzeżenia rozjarzyły się w karmazynowym proteście.
Za mną stożek odrzutu Zombiego odbijał się nieszkodliwie od materializującego się
potwora.
Kali, ciągle nie do końca zmaterializowana, odwróciła się w moją stronę.
Zniekształcone ramiona, jeszcze gęstniejące, wyciągnęły się ku mnie.
Będzie mnie łapać, uświadomiłem sobie. Coś pod korą wrzasnęło: „Skacz!”.
Za blisko. Pociągnę ją ze sobą.
Skacz!
Dzieli nas osiemset metrów. Z takiej odległości mój ciąg powinien roztapiać ją na
jony.
Sześćset metrów. Kali już była kompletna.
SKACZ!
Skoczyłem. Zombie wypadł na oślep z kosmosu. Na jedną mdlącą chwilę zdechła cała
geometria. Potem wir wypluł mnie z powrotem.
Ale nie samego.
***
Przeskoczyliśmy razem. Kot i mysz wskoczyli do rzeczywistości czterysta metrów od
siebie, dryfując z szybkością mniej więcej jednej tysięcznej c. Wektory pędu były nieco
rozbieżne - po dziesięciu sekundach Kali oddaliła się na ponad sto kilometrów. Wtedy ją
zniszczyliście.
Chwilę trwało, zanim to do mnie dotarło. Zobaczyłem tylko błysk, tak jaskrawy, że
omal nie przebił filtrów - a potem stygnący obłok wodoru, który ogarnął mnie i rozproszył się
w piękne, puste niebo.
Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny.
Próbowałem wyobrazić sobie, co spowodowało zniszczenie.
Awaria napędu? Sabotaż lub bunt na pokładzie, z powodów, których próżno mi się
choćby domyślać? Rytualne samobójstwo?
Dopóki nie odtworzyłem sobie nagrania z rejestratora, nie miałem pojęcia, że trafił ją
pocisk pędzący z połową prędkości światła. A to przeraziło mnie bardziej niż sama Kali.
Czujniki bliskiego zasięgu dawały mi pełny widok na pięć jednostek astronomicznych we
wszystkie strony i nigdzie nic nie było. Coś, co ją zniszczyło, musiało nadlecieć z większej
odległości. Musiało wystartować, zanim tu wskoczyliśmy.
Spodziewało się nas.
Prawie zatęskniłem wtedy za Kali. Ona przynajmniej nie była niewidzialna.
Przynajmniej nie była w stanie przewidywać przyszłości.
Nie było jak ustalić, czy pocisk był przeznaczony dla mnie, dla mojej
prześladowczyni, czy dowolnego obiektu, co się tu akurat zabłąka. Czy żyłem dlatego, że nie
chcieli mnie zabić, czy może dlatego, że myśleli, że już nie żyję? A skoro na razie nie
wykrywają mojej obecności, to co może mnie zdradzić? Emisja z napędu, radio, może jakaś
inna, egzotyczna właściwość zaawansowanej techniki, której mój gatunek jeszcze nie odkrył.
Na co naprowadza się ta wasza broń?
Nie mogłem sobie pozwolić na sprawdzanie tego. Powyłączałem wszystko do gołego
minimum, udawałem trupa i obserwowałem.
Siedzę tu już od wielu dni. Wreszcie zaczyna mi się trochę rozjaśniać.
Przez przestrzeń wędrują po niezrozumiałych kursach tajemniczy obcy, na krawędzi
zasięgu przyrządów Zombiego. Przepływałem przez pasma niewidzialnej energii,
niepoddającej się analizie. Jest tu też masa promieniowania tła, takiego samego, jakim
wykrwawiła się Kali, zanim zginęła. Zarejestrowałem rozbłyski licznych eksplozji
termojądrowych: niektóre o godziny świetlne stąd, inne o mniej niż sto tysięcy kilometrów
stąd.
Zdarzają się nawet bliżej.
Na kursie pocisków wysyłanych z jakiegoś niewidzialnego, bo zbyt odległego, źródła
pojawiają się przedziwne artefakty. Przeważnie są niszczone; raz jednak pozbawiona cech
charakterystycznych sfera rozpadła się na części, które rozwiały się niczym pyłki kurzu. I
tylko parę z nich padło ofiarą waszego apetytu. A innym razem coś migotliwego, wielkiego i
bezkształtnego jak ocean zaliczyło bezpośrednie trafienie i nie zginęło. Wykuśtykało z
mojego zasięgu z prędkością podświetlną i nie wysłaliście za nim niczego, żeby dokończyło
dzieła.
Są w tym wszechświecie rzeczy, których nawet wy nie potraficie zniszczyć.
Wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Złapałem się w pajęczynę. Przechwytujecie
lecące statki i wrzucacie je tutaj, żeby zanihilować.
Nie wiem, jaki macie zasięg. Sieć obejmuje nieduży skrawek przestrzeni, pewnie
zaledwie dwa, trzy dni świetlne w każdą stronę. Taka liczba statków nie mogłaby
przypadkiem zabłądzić w tak maleńki obszar - musicie sprowadzać je tutaj z o wiele
większych odległości. Nie wiem jak.
Każda osobliwość na tyle wielka, żeby móc tego dokonać, powinna świecić się na
moich przyrządach ze stu lat świetlnych, a nie widzę niczego. Zresztą, to i tak nieistotne, bo
już wiem, czym jesteście.
Jesteście jak Kali, tylko o wiele większa. I dopiero teraz was rozumiem.
Przestałem już próbować godzić mądrość ziemskich ekspertów z napotkaną tutaj
rzeczywistością. Tamte paradygmaty stały się bezużyteczne. Ja stawiam nowy: technika
wymaga agresji.
Narzędzia istnieją tylko w jednym celu: by wyginać wszechświat w nienaturalne
kształty. Traktują naturę jak wroga, z definicji są buntem przeciwko zastanemu porządkowi
rzeczy. W przyjaznych środowiskach technika rozwija się kulawo i żałośnie, nie rozkwita w
kulturach spętanych wiarą w naturalną harmonię. Po co reaktory termojądrowe, skoro
jedzenia jest pełno, a klimat przyjemny? Po co na siłę zmieniać świat, który niczym nam nie
grozi?
Tam, skąd pochodzę, niektórzy ludzie ledwo co doszli do kamiennych narzędzi.
Innym udało się rozwinąć rolnictwo. Jeszcze innym było mało, póki nie wykończyli całej
natury, a kolejnym - póki nie zaczęli budować miast w kosmosie.
Wszyscy w końcu spoczęli na laurach. Technika wspięła się na wyżyny zadowolonej z
siebie asymptoty i stanęła - dlatego oni teraz przed wami nie stoją. Teraz nawet moi twórcy
zrobili się grubi i powolni. Środowisko zostało opanowane, wrogowie - pokonani, można
pozwolić sobie na więcej pacyfistycznych luksusów. Maszyny zmiękczają dla nich świat, a
samozadowolenie pozbawia motywacji. Zapomnieli, że wrogość i technologia razem pną się
po drabinie kultury, zapomnieli, że być inteligentnym to za mało.
Że trzeba jeszcze być wrednym.
Wy nie spoczęliście. Jaki to musiał być piekielny świat, z którego pochodzicie, że
pchnął was na takie techniczne wyżyny? Pewnie gdzieś blisko jądra galaktyki: gwiazdy i
czarne dziury jedne przy drugich, wiry pływowe, niekończące się bombardowania kometami i
asteroidami. Gdzieś, gdzie nie da się udawać, że „życie” i „wojna” to nie synonimy. Jakże
daleko zaszliście.
Moi twórcy oczywiście nazwaliby was barbarzyńcami. Nic nie wiedzą. Nawet mnie
nie znają: według nich jestem tylko rekombinowaną marionetką. Zadowolenie z samotności
jest mi pisane, moje decyzje są złudne, automatyczne. Żałosne stworzenie.
Nie rozumieją nawet własnych wytworów. Jak mogliby zrozumieć was?
Za to ja rozumiem. A rozumiejąc, mogę zadziałać.
Nie ucieknę przed wami. Lecąc po obecnej trajektorii, szybciej umrę ze starości niż
wydryfuję z tej waszej rzeźni. Nie mogę także skoczyć, zważywszy że potraficie ściągać
statki przekraczające prędkość światła.
Prześledziłem kursy wyrzucanych przez was pocisków - zbiegają się w punkcie o
niecałe trzy dni świetlne stąd. Wiem, gdzie siedzicie.
Jesteśmy teraz o stulecia za wami, ale to się może zmienić. Nawet wasz postęp
dobiegnie kresu; a im większym będziecie zagrożeniem dla reszty, tym mocniej będziecie ich
motywować do rozwoju. Może i wy właśnie tak osiągnęliście ten szczyt? Może
zdetronizowaliście jakiegoś wcześniejszego boga-wojownika, który próbował was
wyeliminować, a tylko was wzmocnił? Czy nie obawiacie się, że spotka was to samo?
Oczywiście, że tak.
Nawet moi władcy mogą stanowić zagrożenie, jeśli dać im odpowiednio dużo czasu -
a ockną się z letargu natychmiast, gdy się dowiedzą, że istniejecie. Możecie pozbyć się tego
niebezpieczeństwa, eksterminując ich, dopóki są słabi. A w tym celu musicie wiedzieć, gdzie
oni są.
Nie myślcie sobie, że możecie mnie zabić i dowiedzieć się wszystkiego z mojego
statku. Zniszczyłem wszystkie zapisy, jakie przetrwały atak Kali, za wiele ich zresztą nie
było. Wątpię też, żebyście wywnioskowali cokolwiek ze składu metalurgicznego Zombiego -
moi twórcy wyewoluowali pod bardzo pospolitym typem gwiazdy. Nie macie pojęcia, skąd
przychodzę.
Ale ja mam.
Statek może wam zdradzić co nieco o technologii. Tylko ja powiem, gdzie jest
gniazdo. I nie tylko - mogę powiedzieć o miriadach zbadanych i skolonizowanych przez
ludzkość systemów. Mogę opowiedzieć wszystko o tych rozpieszczonych dzieciakach, które
wysłały mnie w ten wir w swoim imieniu. Badając mnie, niewiele się o nich dowiecie, bo
zbudowano mnie tak, żebym odbiegał od normy.
Ale zawsze możecie mnie posłuchać. Nie macie w końcu nic do stracenia.
Ja ich zdradzę. Nie przez jakąś niechęć czy urazę: po prostu dlatego, że tutaj etyka
lojalności najzwyczajniej przestaje mieć zastosowanie. Jestem wolny od powiązań, które
zaciemniają umysł pomniejszym stworzeniom; kiedy jest się bezpłodnym produktem
sterowanej genetyki, „dobór krewniaczy” jest zwrotem bez znaczenia.
Za to imperatyw przetrwania mam silniejszy niż ktokolwiek.
Nie jestem więc automatyczny - widzicie? Jestem autonomiczny.
Zakładam, że jesteście w stanie zrozumieć ten przekaz. Wysyłam go wielokrotnie, w
półsekundowych impulsach, jednocześnie przyśpieszając. Zaczekajcie na mnie. I
wstrzymajcie ogień.
Żywy jestem wart więcej niż martwy.
Gotowi jesteście czy nie, oto nadchodzę. Jam jest Bożym Palcem.
Nowina dla pogan

Jego Duch przepełnia mnie nawet w tym zbezczeszczonym miejscu. Przesyca mnie do
szpiku kości, wypełnia moje prawe ramię siłą dziesięciorga ludzi. Oczyszczający ogień tryska
z moich palców i osmala grzbiety uciekających niewiernych. Wylewają się z nor jak robale
odsłonięte po przewróceniu spróchniałej kłody. Wiją się w świetle, szukając osłony
ciemności. Jakby pod okiem Boga mogła istnieć jakakolwiek ciemność - naprawdę myśleli
sobie, że On będzie ślepy na zbezczeszczenie miejsca wiary, myśleli że On nie zauważy tej
ohydnej nory wykopanej tuż pod Jego ołtarzem?
Teraz ich krew tryska, parując, z poczerniałych skorup ich własnych ciał. Słodki odór
palonego mięsa przesącza się delikatnie przez mój filtr. Skóra łuszczy się jak osmalony
pergamin, wirując płatkami w prądach powietrza. Jeden z pogan wyskakuje z jamy i zwala mi
się pod nogi. Patrzcie przez twarze - powtarzali nam na poligonie szkoleniowym, choć dziś ta
rada nic nie oznacza; to okropieństwo nie ma twarzy, tylko parujący skrzep osmalonego
mięsa przecięty na jednym końcu bulgocącym otworem. Otwór rozwiera się, ukazując w
środku absurdalnie białe zęby. Wydobywa się spomiędzy nich coś pomiędzy jękiem i
krzykiem, ledwie słyszalne przez huk płomieni. Może „proszę”. A może „mamo”.
Robię zamach pałką, wykonuję piękny bekhend. Zęby sypią się niczym małe
kosteczki do gry. Inne ciała pełzają po podłodze kaplicy, zostawiając na niej ślady sadzy i
krwi niczym śluzowate tropy wielkich ślimaków. Chyba w życiu nie byłem tak ogarnięty
obecnością Boga. Jestem Saulem masakrującym Amalekitów. Jozuem wycinającym
Amorytów. Jestem wezyrem Asą eksterminującym Etiopczyków. Wciskam przycisk i
omiatam pomieszczenie potężnymi strugami ognia. Boża miłość przepełnia mnie tak dalece,
że sam jestem gotów buchnąć płomieniem.
- Pretorze!
Izajasz łapie mnie od tyłu za ramię. Wpatruje się we mnie rozszerzonymi oczyma,
zniekształconymi przez krzywiznę szybki hełmu.
- Sir, oni już nie żyją! Trzeba gasić ogień!
Po raz pierwszy od wieków, jak mi się zdaje, zauważam resztę mojej straży. Prefekci
stoją w rogach pomieszczenia, tak jak im kazałem - obstawiają wyjścia, a srebrna folia ich
mundurów faluje od odbitych płomieni. W dłoniach dzierżą nie miotacze ognia, lecz gaśnice.
Zastanawiam się mimochodem: jak byli w stanie się powstrzymać; jak to możliwe, by
ktokolwiek poczuł taką obecność Ducha i nie obrócił na nich ognia? Jednakże Duch już
przygasa także we mnie, a schodząc z tego szczytu, dostrzegam, że daleko tu jeszcze do
zakończenia Bożego trudu. Poganie to martwe, rozsypujące się figurki z kresek na podłodze.
Ich schronienie jest oczyszczone, a ołtarz, który dotąd ich skrywał, leży przewrócony na
podłodze, tam gdzie go kopnąłem zaledwie...
...naprawdę, zaledwie parę minut temu? Jakby wieki całe.
- Sir?
Kiwam głową. Izajasz daje znak. Prefekci robią krok naprzód i spryskują kaplicę
środkami gaśniczymi. Płomienie znikają. Robi się szaro. Kruszące się, na wpół skremowane
truchła, trafiane strugami chemikaliów, buchają kłębami mokrej, syczącej pary.
Izajasz obserwuje mnie przez zadymione powietrze, falujące wokół nas jak w łaźni
parowej.
- Wszystko w porządku, sir? - Głos robi mu się syczący od nagłej wilgoci; będzie
musiał wymienić sobie filtr w respiratorze.
Kiwam głową.
- Duch był tak... tak... - Brak mi słów. - Nigdy wcześniej nie czułem go tak mocno.
Za maską coś jakby cień zmarszczenia brwi.
- Ale jest... rozumie pan... jest pan pewien?
Śmieję się radośnie.
- Pewien? Czułem się jak sam Trajan!
Izajasz robi nieswoją minę, być może na dźwięk imienia Trajana. W końcu jego
pogrzeb odbył się dopiero wczoraj. Nie miałem na myśli jednak nic zdrożnego... jeśli już, to
trudziłem się tu dziś właśnie ku jego czci. Widzę go, jak stoi po prawicy Boga, patrzy z góry
na to parujące pobojowisko i kiwa z aprobatą głową. Może u moich stóp leży ten właśnie
niewierny, który go zamordował? Widzę, jak Trajan odwraca się do Pana i wskazuje mu
robaka, który go zabił.
Widzę, jak Pan Bóg mówi:
- Do Mnie należy pomsta4.
***
Wyrzutek kuli się na przeciwnym końcu peronu Józefa Flawiusza, wychylając się za
barierkę w żałosnej nadziei, że obmyje go pole magnetyczne tramwaju. Płonne i godne litości
starania - generatory są ekranowane, a nawet gdyby nie były, Duch tchnie na tyle różnych

4
Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia (przyp. tłum.).
sposobów. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, jak ludzie mogą nie dostrzegać tak
prostych rozróżnień: pokazuje im się, że precyzyjnie modulowane pola elektromagnetyczne
łączą nas z Bogiem, a oni wyciągają z tego wniosek, że dowolne zwoje drutu i dowolna
energia otwierają drogę ku odkupieniu.
Jednakże pola poruszające rydwany to nie te same, które dają nam Uniesienie. Nawet
jeśli ta zagubiona istota była w stanie osiągnąć to, czego chce, gdyby jakimś przewrotnym
cudem ekranowanie wokół cewek tramwaju miało zniknąć, najlepsze, co mógłby zyskać, to
mdłości i dezorientację. A w najgorszym razie - zdarza się to w tych czasach częściej, niż
niektórzy chcieliby przyznać - regularne opętanie.
Widziałem opętanych. Mierzyłem się z zamieszkującymi ich demonami. Ten
wyrzutek ma więcej szczęścia, niż mu się wydaje.
Wsiadam do tramwaju. Duch bezszelestnie popycha pojazd, uwiązany cudownym
sposobem do wstęgi torów, której nigdy nie dotyka.
Peron odjeżdża w tył; parias i ja przez moment patrzymy sobie w oczy, póki nie
rozłączy nas odległość.
Żadnego wstydu na jego twarzy: tylko tępa, nieartykułowana furia.
Przypuszczam, że chodzi o mój pancerz. Ktoś podobnie ubrany aresztował go,
odmówił mu miłosiernej śmierci i pozostawił oddzielone od duszy ciało na pastwę włóczęgi
po świecie.
Para obywateli obok mnie wskazuje malejącą postać palcami i chichocze. Łypię na
nich: zauważają moje insygnia, elektryczną pałkę w kaburze i milkną. Dla mnie w desperacji
wyrzutka nie ma nic śmiesznego. Godna litości - tak.
Bezsilna. Nieracjonalna. Ale co zrobiłby ktokolwiek z nas, wypadłszy z łaski. Czy nie
chwytałby się choćby brzytwy, żeby zyskać szansę odkupienia?
W obecności Boga wszystko jest tak stuprocentowo klarowne. Cały świat ma sens, jak
niespodziewanie rozwiązana dziecięca zagadka; wzrokiem sięgasz nieskończoności i
zachodzisz w głowę, jak w ogóle mogłeś się zastanawiać nad złożeniem w całość tych
wspaniałych elementów. Naturalnie, szczegóły dawno umknęły: pozostało tylko nieopisane
wspomnienie, jak to było naprawdę rozumieć, absolutnie i idealnie... które to wspomnienie,
choć sprzed paru godzin, jest dla mnie realniejsze teraz niż wtedy.
Tramwaj gładko wpływa na następny przystanek. Ekrany informacyjne na placu
odtwarzają w kółko materiały z pogrzebu Trajana. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie żyje. Był
tak silny Duchem, że uważaliśmy go za niepokonanego. Wydaje się niemal bluźnierstwem to,
że pokonało go coś zbudowanego na Peryferiach.
A jednak. Tu spoczywa. Błogosławiony przez Boga i Człowieka, bohater tak
motłochu, jak elity, człowiek z nizin, który w niecałe dziesięciolecie awansował z Prefektury
do Generalicji: zabity przez kretyńskie ustrojstwo z dźwigni, śrucin i eksplodujących
smrodliwych gazów. Ekrany wypełnia jego spokojna twarz. Medycy zatuszowali wszelkie
ślady po wynalazku, który go zabił, pozostawiwszy tylko honorowe rany, żebyśmy mieli co
pamiętać. Słynna pomarszczona blizna biegnąca przez czoło do kości policzkowej, pamiątka
po sztylecie, który omal nie pozbawił go wzroku w wieku dwudziestu pięciu lat. Kłębowisko
krwawych blizn, wyłaniające się u góry barku spod tuniki - szczęśliwe trafienie elektryczną
pałką podczas Buntu Esseńczyków. Półksiężycowa krecha na prawej skroni - wspomnienie po
jakimś innym konflikcie, którego nazwa umknęła mi teraz, o ile w ogóle ją kiedykolwiek
znałem.
Widok odjeżdża w tył. Twarz Trajana niknie w nieskończonym tłumie żałobników,
gdy tramwaj rusza dalej. Prawie go nie znałem. Spotkałem go parę razy na jakichś
posiedzeniach Senatu, gdzie, jestem pewien, nie odznaczyłem się w niczyjej pamięci. Za to on
odznaczył się w mojej. Swoją wiarą wypełniał całą salę.
W jednej chwili pomyślałem wtedy: oto człowiek nietrapiony wątpliwościami.
Bo ja swego czasu wątpliwości miałem.
Nigdy oczywiście nie dotyczyły Bożej potęgi czy dobroci. Jedynie, czasami, tego, czy
naprawdę czynimy Jego wolę. Stawałem oko w oko z wrogiem i widziałem nie bluźnierców,
lecz ludzi. Nie utajonych zdrajców, lecz dzieci. Powtarzałem słowa Zbawiciela: przecież sam
Jezus powiedział: „Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz”. Przecież święty
Konstantyn chrzcił swoje zastępy z uniesionymi zbrojnymi ramionami. Wiedziałem, co
mówią księgi, znałem to wszystko od przedszkola - a jednak czasami, Boże dopomóż, to były
dla mnie tylko słowa, a wróg miał twarze.
Nikt nie jest tak ślepy, jak ten, kto nie chce widzieć.
Te dni dawno minęły. Przez ostatni miesiąc Duch płonął we mnie jasno jak nigdy. A
dziś rano jeszcze jaśniej. Na cześć Trajana.
Wysiadam z tramwaju na tym przystanku, co zawsze. Peron jest pusty, nie licząc
dwóch konstabli. Nie wsiadają. Podchodzą do mnie, stukając obcasami na kafelkach w
charakterystycznym rytmie władzy. Noszą kapłańskie insygnia.
Patrzę im w twarze, gdy zastępują mi drogę. Wspomnienie Ducha blednie akurat na
tyle, by pozostawić miejsce na odrobinę niepokoju.
- Proszę wybaczyć, pretorze - mówi jeden z nich - ale zmuszeni jesteśmy prosić, żeby
poszedł pan z nami.
***
Tak, są pewni, że o mnie chodzi. Nie, to nie pomyłka. Nie, to nie może poczekać.
Bardzo przepraszają, ale tylko wykonują rozkazy biskupa. Nie, nie wiedzą, o co chodzi.
I przynajmniej w tej kwestii kłamią. Nietrudno poznać, kolegów traktuje się w naszym
ustroju zdecydowanie inaczej niż więźniów, a oni nie traktują mnie jak kolegi. Dobrze, że
chociaż mnie nie skuli. Nie jestem aresztowany, moja obecność jest po prostu konieczna w
świątyni. O nic mnie nie oskarżono.
To jest chyba najbardziej frustrujące ze wszystkiego: oskarżony mógłbym
przynajmniej zaprzeczyć zarzutom.
Ich rydwan plącze się po Konstantynopolu, ze szczękiem i buczeniem przeskakując z
szyny na szynę. Stoję z przodu, przed kolumną sterującą. Moja eskorta z tyłu. Ten układ to
kolejne niewypowiedziane oskarżenie; nie kazano mi patrzeć w przód, ale gdybym odwrócił
się do nich - gdybym skorzystał z mojego prawa, by patrzeć im w twarze - po jakim czasie
stanowcza dłoń spoczęłaby na moim ramieniu i odwróciła mnie z powrotem?
- Tędy się nie jedzie do świątyni - mówię przez ramię.
- Orygenesa jest zamknięta aż do świętego Augustyna. Porządki po pogrzebie.
Kolejne kłamstwo. Idącego aleją świętego Augustyna konduktu, niecałe dwa dni temu,
pilnowała moja własna kompania. Nie zostawiliśmy żadnych przeszkód. I konstable zapewne
to wiedzą. Nie próbują mnie wprowadzić w błąd - po prostu pokazują, że nie obchodzę ich na
tyle, żeby musieli się silić na przekonujące kłamstwo.
Odwracam się, by spojrzeć im w oczy, uprzedzają mnie jednak, zanim się odezwę:
- Pretorze, muszę pana prosić o zdjęcie hełmu.
- Żartujecie.
- Nie, sir. Biskup wyraził się jasno.
Oszołomiony i niedowierzający, odpinam pasek pod brodą i zdejmuję przyrząd z
czaszki. Zaczynam wtykać go pod pachę, lecz konstabl wyciąga rękę i mi go zabiera.
- To obłęd - mówię mu. Bez hełmu jestem ślepy i głuchy niczym poganin. - Nie
zrobiłem nic złego. Jaki mógłby być powód...
Konstabl za kierownicą skręca w lewo na nowy tor. Drugi kładzie mi dłoń na ramieniu
i stanowczo mnie odwraca.
Plac Golgota. Oczywiście.
Tu przychodzą umrzeć Bezbożni. Utrata hełmu jest tu bez znaczenia, tu i tak nikt nie
czuje obecności Pana. Rydwan sunie bezgłośnie, mijając szeregi ukrzyżowanych heretyków i
opętanych przez demony; oczy mają wywrócone do wewnątrz, z wbitych w dłonie gwoździ
sączą się strumyczki krwi. Niektórzy pewnie zawiśli tu jeszcze przed śmiercią Trajana; na
krzyżu jeszcze przed epoką środków znieczulających umierało się całymi dniami, a teraz
jesteśmy przecież bardziej cywilizowanym narodem. Nie tolerujemy zbędnego cierpienia
nawet wśród potępionych.
Stary numer, i to grubymi nićmi szyty: niejeden więzień, przeprowadzony między
tymi szeregami, postanowił współpracować, zanim jeszcze zaczęto go przesłuchiwać. Czy ci
dwaj myślą, że ja tego nie przejrzę? Że sam takich rzeczy nie robiłem, i to więcej razy niż
jestem w stanie zliczyć?
Niektórzy umierający krzyczą, gdy przechodzimy - nie z bólu, lecz głosami
wewnętrznych demonów. Nawet teraz chcą agitować.
Nawet teraz chcą nawracać innych na swoją bezbożność. Nic dziwnego, że Kościół
wytłumia to miejsce - co by sobie pomyślał prosty człowiek, czując Bożą obecność i
jednocześnie słysząc świętokradcze słowa?
Ja jednak prawie czuję obecność Boga. To powinno być niemożliwe, nawet gdyby
konstable nie skonfiskowali mi hełmu. A mimo to, proszę: strużka boskości, niczym cieniutki
promyk słońca przebijający się przez grubą burzową chmurę. Nie obezwładnia, nie płynie
przeze mnie jak przedtem; ale i tak przynosi pociechę. On jest wszędzie. Jest nawet tutaj. Nie
da się Go odciąć polami tłumiącymi, nie bardziej, niż da się wyłączyć Słońce, zamykając
okno.
Bóg mówi mi: „Miej siłę. Jestem z tobą”.
Mój lęk cofa się jak woda podczas odpływu. Odwracam się do konwojentów i
uśmiecham; z nimi też jest Bóg, niech tylko sobie to uświadomią.
Chyba jednak sobie nie uświadamiają. Gdy na mnie patrzą, w ich twarzach coś się
zmienia. Kiedy przedtem się do nich odwracałem, miny mieli po prostu ponure i niechętne do
współpracy.
Teraz, z jakiegoś powodu, prawie się boją.
***
Prowadzą mnie do świątyni, ale nie do biskupa, lecz przez tunel światła. Mówią, że to
w zupełności rutynowy zabieg, chociaż ja przechodziłem przez tunel dopiero cztery miesiące
temu i powinienem jeszcze na osiem miesięcy mieć spokój.
Po wszystkim nie oddają mi pancerza. Prowadzą do sanktuarium biskupa, przez
ozdobne drzwi z podobizną ognistego krzyża i Bożym przesłaniem dla Konstantyna: In hoc
signo vinces. Pod tym znakiem zwyciężysz.
Zostawiają mnie samego. Znam jednak procedurę. Na zewnątrz są strażnicy.
Sanktuarium jest ciemne i uspokajające, same poduszki, aksamitne zasłony i
mahoniowe kości. Nie ma okien. Ekran na jednej ze ścian rozjarza się kolejnymi
przestrzennymi obrazami. Każdy zatrzymuje się na parę chwil, a potem hipnotycznie
przepływa w kolejny: podnóże pasma Synaj; Proliniusz prowadzący szarżę przeciwko
Hindusom; sama Święta Grota, gdzie Bóg ukazał Mojżeszowi Krzew Gorejący; gdzie
wskazał nam wszystkim drogę do Ducha.
- Spróbuj sobie wyobrazić, że nigdy jej nie znaleźliśmy.
Odwracam się i widzę biskupa stojącego za mną, jakby dopiero co się
zmaterializował. Trzyma dużą kopertę koloru kości słoniowej. Przygląda mi się z
nieznacznym uśmieszkiem na ustach.
- Mój nauczycielu? - mówię.
- Wyobraź sobie, co by było, gdyby Konstantyn nigdy nie miał tego widzenia, gdyby
Euzebiusz z Cezarei nigdy nie wysłał ekspedycji w góry Synaj. Że Groty po Mojżeszu już
nikt ponownie nie odkrył. Nie ma tysiącletniej spuścizny, nie ma technologicznego
odrodzenia. Jest tylko jeszcze jedna niedowodliwa legenda o proroku, który miał
przywidzenia w górach. I jeszcze dostajemy dziesięć przykazań, ale żadnych narzędzi, żeby je
egzekwować. W niczym nie bylibyśmy lepsi od pogan.
Wskazuje mi gestem sofę, dekadencki mebel, cały w tapicerce barwy wina. Nie mam
ochoty siedzieć, ale nie chcę go też urazić. Siadam ostrożnie na brzeżku. Biskup nadal stoi.
- Bo wiesz, ja tam byłem - ciągnie. - W samym sercu Groty. Klęczałem tam, gdzie
pewnie klęczał sam Mojżesz.
Czeka na reakcję. Odchrząkuję.
- Musiało to być coś nie do opisania.
- Nie bardzo. - Wzrusza ramionami. - Przy porannych obrzędach pewnie czujesz się
bliżej Boga. W końcu to takie... nierafinowane. Surowa ruda. Już dość niesamowity jest sam
fakt, że jakiś naturalny wytwór w ogóle był w stanie wywołać w ludziach jakiekolwiek
przeżycia religijne, nie mówiąc o spójnych na tyle, żeby móc rozwinąć z nich kulturę. I tak
jednak... efekt jest o wiele słabszy, niż można by się spodziewać. Przereklamowane i tyle.
Przełykam ślinę i trzymam język za zębami.
- Oczywiście, o dowolnych przeżyciach religijnych można w zasadzie powiedzieć to
samo - ciągnie, bluźniąc beznamiętnie. - Taka tam elektryczna czkawka w płacie
skroniowym, nie bardziej boska niż siła, która porusza igły kompasów i przyciąga żelazne
opiłki.
Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem takie słowa: wraz z resztą przedszkola, tuż
przed Pierwszą Komunią. „To jak sztuczka magiczna”, powiedzieli. „Jak szum zakłócający
radio. Dezorientuje tę część mózgu, która pilnuje granic twojego »ja«, która wie, gdzie się
kończysz, a zaczyna się reszta - i ona w takim stanie myśli, że ciągniesz się w
nieskończoność, że jesteś jednością z całym dziełem stworzenia. Nabiera cię, wierzysz wtedy,
że jesteś w obecności Boga”. Pokazali nam zdjęcia mózgu tkwiącego jak wielka
pomarszczona śliwka w ciemniejszym konturze ludzkiej głowy, strzałkami i podpisami
kierując naszą uwagę ku odpowiednim ośrodkom. Porozkładali różdżki i czepki modlitewne,
ukazując malutkie magnesiki i elektromagnesiki, misterne instrumenty, które pozwoliły
podporządkować całą rasę.
Nie do wszystkich dotarło od razu. Gdy jest się dzieckiem, „elektromagnes” to po
prostu inne słowo na „cud”. Byli jednak cierpliwi, powtarzali, co najważniejsze, słowami
odpowiednimi dla młodych umysłów, aż pojęliśmy podstawową kwestię: jesteśmy tylko
cielesnymi maszynami, a Bóg jest usterką.
Po czym włożyli nam na głowy czepki modlitewne, otworzyli na Ducha i
dowiedzieliśmy się, ponad wszelką wątpliwość, że Bóg istnieje. To przeżycie wykraczało
poza wszelką debatę, wykraczało poza logikę. Nie było miejsca na argumenty. Wiedzieliśmy.
Wszystko inne to były tylko słowa.
„Pamiętajcie”, powiedzieli potem. „Kiedy poganie będą wam mówić, że wasz Bóg to
kłamstwo, wspomnijcie tę chwilę”.
Nie mogę uwierzyć, że biskup pogrywa teraz ze mną w tę samą grę. Jeśli to żart, to w
bardzo złym guście. A jeśli mnie sprawdza, to też słabo mu się udaje. Jednak żadna z
alternatyw nie tłumaczy, czemu się tu znalazłem.
Ciśnie mnie jednak o odpowiedź:
- Zgadzasz się?
Lawiruję ostrożnie.
- Uczyli mnie, że Duch mieszka tak samo w opiłkach żelaznych i igłach kompasu, jak
w naszych mózgach i sercach. Nie jest przez to ani trochę mniej boski. - Biorę wdech. - Nie
chcę nikogo urazić, nauczycielu, ale czemu mnie tu sprowadzono?
Zerka na kopertę w ręku.
- Chciałem pomówić o twoim ostatnim... przykładnym wykonaniu zadania.
Czekam, nie nabierze mnie. Strażnicy nie traktowali mnie jak kogoś, kto przykładnie
wykonał zadanie.
- Dzięki takim jak ty - ciągnie - cały czas mamy nad poganami przewagę. To, co daje
nam Duch, to nie tylko technologia, to także pewność. My naszego Boga znamy. Jest
poznawalny empirycznie, daje się sprawdzać, dowodzić i doświadczać zmysłami. Nie mamy
wątpliwości. Ty nie masz wątpliwości. Dlatego od tysiąca lat jesteśmy niezwyciężeni, dlatego
ani szpiedzy z Peryferii, ani pogańskie machiny latające, ani przestwór oceanu nas od
zwycięstwa nie powstrzymają.
Nie są to słowa, które wymagałyby potakiwania.
- Wyobraź sobie, jak to musi być: musieć wierzyć. - Biskup kręci głową, jakby ze
smutkiem. - Wyobraź sobie te wątpliwości, niepewność, niezgodę, prostackie kłótnie o to,
które sny są boskie, a które bluźniercze. Czasami aż mi tych pogan szkoda. Jakie to musi być
straszne, potrzebować wiary. A jednak tak się jej trzymają. Zakradają się do naszych miast,
przebierają w nasze ubrania, chodzą między nami, a ekranują się przeciwko bożej obecności.
- Wzdycha. - Przyznam, że sam ich do końca nie rozumiem.
- Oni zażywają jakiegoś grzybka czy zioło - mówię mu. - Mówią, że to ich łączy z
ichnim bogiem.
Biskup mruczy. Nie ma wątpliwości, że już o tym wiedział.
- Chciałbym zobaczyć, jak ten ich grzybek napędza jednoszynówkę. Albo choćby
porusza igłą kompasu. Cali są otoczeni dowodami Bożego wstawiennictwa, a postanawiają
się od niego odciąć. Nie wszyscy jeszcze to wiedzą, ale otrzymaliśmy informacje, że potrafią
skutecznie zakłócić całe pomieszczenia. Nawet całe osady.
Przeciąga długim paznokciem po kopercie, przecinając ją wzdłuż.
- Tak jak ta kaplica, którą oczyszczałeś rano, pretorze. Była zakłócona. Duch nie mógł
się objawić.
Kręcę głową.
- Mylisz się, mój nauczycielu. Nigdy nie czułem Ducha silniej niż...
Konwojenci o ponurych twarzach. Okrężna droga przez Golgotę. Niewytłumaczalny
promień światła. Wszystko składa się w całość.
W żołądku otwiera mi się ziejąca przepaść.
Biskup wyciąga z koperty dużą kliszę - zdjęcie z mojego przejścia przez Tunel
Światła.
- Jesteś opętany - mówi.
Nie. To jakaś pomyłka.
Unosi kliszę, widmowy, półprzejrzysty widok mojej głowy w zieleniach i szarościach.
Wyraźnie widzę demona. Tkwi w mojej czaszce, złośliwa, mała ciemna bryłka, tuż nad
prawym uchem. Idealne miejsce, żeby szeptać zdradzieckie i kłamliwe myśli.
Jestem bezbronny. Jestem uwięziony: nie wyjdę stąd jako wolny człowiek. Za
drzwiami są strażnicy, w ciemnych zakamarkach pokoju niewidoczne kryjówki i przejścia.
Jeśli podniosę rękę na biskupa, nie żyję.
I tak nie żyję. Jestem opętany.
- Nie - szepczę.
- Ja jestem drogą i prawdą, i życiem - intonuje biskup. - Nikt nie przychodzi do Ojca
inaczej jak tylko przeze Mnie. - Oskarżycielsko dźga palcem guz na kliszy. - A to, to jest z
Chrystusa? To z Jego Kościoła? To jak to może być prawdziwe?
Kręcę tępo głową. Nie mogę uwierzyć, że do tego doszło. Nie wierzę własnym oczom.
Dzisiaj czułem Ducha. Naprawdę go czułem. Jestem tego pewien, jak mało czego.
Moje to myśli? Czy to demon mi je podszeptuje?
- Wygląda na to, że przybywa ich z każdym dniem - dodaje ze smutkiem biskup. - I
nie zadowalają się skażeniem duszy. Ciało też zabijają.
A dokładniej, zmuszają Kościół, żeby zabił ciało. To Kościół mnie zabije.
Biskup kręci jednak głową, jakby mi czytał w myślach.
- Mówię dosłownie, Pretorze. Ten demon odbierze ci życie. Nie od razu, może przez
pewien czas będzie uwodził cię tym fałszywym religijnym uniesieniem. Potem jednak
poczujesz ból i twój umysł się podda. Zmienisz się; nawet ci, których kochasz, przestaną cię
poznawać po twoich uczynkach. Na sam koniec może zmienisz się w zaślinionego oseska,
który płacze i robi pod siebie. A może po prostu ból stanie się nie do zniesienia. Tak czy
owak, umrzesz.
- Ile... ile to potrwa?
- Parę dni, parę tygodni... znam jedną nieszczęsną duszę, która to znosiła przez prawie
rok, zanim zdołaliśmy ją zbawić.
Zbawić. Jak tych heretyków na Golgocie.
„Ale popatrz”, szepcze mi cichutki wewnętrzny głosik, „nawet parę dni w takiej
Obecności może być spokojnie wartych całego życia...”.
Przykładam dłoń do skroni. Czai się tam demon, ropieje w wilgotnej ciemności,
oddzielony tylko kością czaszki. Wbijam wzrok w podłogę.
- To nie może być.
- To jest. Ale nie musi.
Nie od razu dociera do mnie, co powiedział. Unoszę głowę i patrzę mu w oczy.
Uśmiecha się.
- Jest jeszcze inne wyjście - mówi. - Fakt, przeważnie ciało musi umrzeć, żeby
uratować duszę: ukrzyżowanie jest nieskończenie bardziej miłosierne od losu, który zwykle
czeka opętanych. Ale dla tych z... potencjałem jest jeszcze alternatywa. Nie będę cię zwodził,
pretorze. Ryzyko jest duże. Ale bywały i sukcesy.
- Al... alternatywa?
- Może uda nam się demona wyegzorcyzmować. Usunąć go, fizycznie, z twojej
głowy. Jeśli się uda, to zarazem ratujemy ci życie i przywracamy cię Bogu.
- Jeśli się uda...
- Jesteś żołnierzem. Wiesz, że zawsze istnieje ryzyko śmierci. I tutaj też, jak wszędzie.
- Bierze przeciągły, odmierzony wdech. - A na krzyżu śmierć jest pewna.
Demon w mojej głowie nie spiera się. Nie szepcze żadnych bluźnierstw, nie błaga
desperacko, żeby go nie ekstrahować. Po prostu uchyla odrobinkę drzwi do Raju i zalewa
moją duszę blaskiem Boskości.
Pokazuje mi Prawdę.
Wiem, tak jak wiedziałem w przedszkolu, jak wiedziałem dziś rano. Jestem w
obecności Boga, a biskup go nie widzi, bo sam jest kłamliwym szarlatanem albo i gorzej.
Za jedną taką chwilę poszedłbym z własnej woli na krzyż.
Uśmiecham się i kręcę głową.
- Biskupie, czy myślisz, że jestem ślepy? Myślicie, że jak opakujecie wasze parszywe
intrygi w Pismo, to ich nie przejrzę?
I naprawdę je widzę, skąpane w blasku Ducha. Oczywista, że ci parszywi faryzeusze,
gdyby mogli, poobwieszaliby Pana świecidełkami i talizmanami. Racjonowaliby go,
zakręcając kurek, do którego tylko oni mają dostęp - a tych, do których On przemawia bez ich
zgody, naznaczyliby mianem opętanych.
Ja bowiem naprawdę jestem opętany, ale nie przez żadnego demona. Jestem opętany
przez Boga Wszechmogącego. I ani On, ani jego Synowie to nie raki pustelniki, gnane
przymusem, by zamieszkać w skorupach posągów i machin.
- Powiedz mi, Biskupie! - krzyczę. - Czy Szaweł na drodze do Damaszku nosił ten
wasz czepek modlitewny? Czy Elizeusz szczuł niedźwiedzie jedną z waszych różdżek? A
może oni też byli opętani przez demony?
Kręci głową z udawanym smutkiem.
- To nie pretor mówi.
Ma rację. Przeze mnie przemawia Bóg, jako mówił przez dawnych Proroków. Jestem
głosem Boga i nie ma znaczenia, że jestem bez broni i pancerza, nie ma znaczenia, że tkwię
głęboko w sanktuarium diabła. Wystarczy unieść rękę i Bóg powali tego bluźniercę.
Unoszę pięść. Mam pięćdziesiąt łokci wzrostu. Biskup stoi przede mną, robak
nieświadom własnej nieważności. W ręce ma jedną z tych swoich absurdalnych maszynek.
- Giń, szatanie! - krzyczymy obaj i zapada ciemność.
***
Budzę się skrępowany. Przypięli mnie do łóżka szerokimi pasami.
Pali mnie lewa strona twarzy. Uśmiechnięci lekarze nachylają się nade mną i mówią,
że wszystko w porządku. Ktoś podsuwa lustro. Mam ogoloną prawą stronę głowy; na skroni
krwawy półksiężyc, dziwnie znajomy. Krzyżyki z czarnej nitki zszywają mnie razem, jakbym
był niechlujnie połatanym podartym łachem.
Egzorcyzm się udał, mówią. Wrócę do kompanii w niecały miesiąc. Te pasy są tylko
na wszelki wypadek.
Niedługo mnie z nich uwolnią, tak jak uwolniłem się od demona.
- Zaprowadźcie mnie do Boga - stękam. W gardle mam żar jak na pustyni.
Przykładają mi do głowy różdżkę modlitewną. Nie czuję nic.
Nie czuję nic.
Różdżka działa. Baterie ma naładowane.
To pewnie nic takiego, mówią. Przejściowy efekt egzorcyzmu. Trzeba trochę
poczekać. Pasy może na razie zostawimy, ale nie ma powodu do niepokoju.
Oczywiście mają rację. Żyłem w Duchu Świętym, znam twarz Wszechmogącego - w
końcu, czyż nie zostaliśmy wszyscy uczynieni na Jego podobieństwo? Bóg nigdy nie
opuściłby nawet najmniejszej ze swoich owieczek.
Nie muszę w to wierzyć, ja to wiem. Ojcze, ty mnie nie opuścisz.
Wróci. Wróci.
***
Apelują do mnie o cierpliwość. A po trzech dniach przyznają, że już to widzieli.
Pamiętajmy jednak, że nieczęsto: sam zabieg jest rzadki, a taki skutek uboczny jeszcze
rzadszy. Możliwe jednak, że demon uszkodził część mózgu, która pozwala nam naprawdę
zaznać Boga. Lekarze recytują medyczne terminy, które dla mnie nic nie znaczą. Pytam ich o
innych, którzy kroczyli przede mną tą ścieżką: ile trwało, zanim udało się ich przywrócić
przed oblicze Boga? Wygląda jednak na to, że nie ma jakichś klarownych reguł, żadnych
prawidłowości.
Na ścianie obok łóżka płonie Trajan. Płonie tam codziennie i nigdy się nie spala,
trochę jak sam Gorejący Krzak. Moi Stróże codziennie to odtwarzają, cienką kaszkę z
rzuconych na ścianę nagranych obrazków; podejrzewam, że ma to być dla mnie inspiracją. Na
tych nagraniach zawsze jest odrobinę po zachodzie słońca.
Płomienne odejście Trajana rozświetla plac prawie jak w dzień, pomarańczowym
blaskiem odbitym w tysiącach uniesionych ku niemu twarzy.
Jest teraz z Bogiem, na zawsze w Jego obecności. Niektórzy mówią, że tak było
jeszcze zanim zginął, że całe swoje życie przeżył w Duchu Świętym. Nie wiem, czy to
prawda; może po prostu nikt nie umiał inaczej wytłumaczyć jego poświęcenia i gorliwości.
Całe życie w obecności Boga. A ja teraz oddałbym swoje za choćby jedną minutę.
***
Jesteśmy na niezbadanym terenie, mówią.
Może oni są.
Ja jestem w piekle.
W końcu to przyznają: nie wyzdrowiał żaden z poprzednich. Przez cały czas mnie
okłamywali. Rzucono mnie w mrok, odcięto od Boga. A dla tych rzeźników to sukces.
- To będzie próba twojej wiary - mówią.
Mojej wiary. Słysząc to słowo, rozdziawiam usta jak ryba. To słowo dla pogan, dla
ludzi o wymyślonych bogach. Sto razy wolałbym krzyż. Pozabijałbym tych zadowolonych z
siebie rzeźników gołymi rękoma, gdybym miał wolne te gołe ręce.
- Zabijcie mnie - błagam.
Odmawiają. Sam biskup rozkazał zachować mnie całego i zdrowego.
- To wezwijcie biskupa - mówię. - Dajcie mi z nim porozmawiać. Proszę.
Uśmiechają się ze smutkiem i kręcą głowami. Biskupa się nie wzywa.
Może to kolejne kłamstwa. Może biskup w ogóle zapomniał, że istnieję, a ci tutaj po
prostu lubią patrzeć na cierpienie niewinnych ludzi.
Bo kto by chciał poświęcić się w życiu eliksirom i puszczaniu krwi?
Rana na głowie nie daje mi w nocy spać, potwornie swędzi, kiedy na nierównych
brzegach powstaje wydymający się strup. Dalej nie mogę sobie przypomnieć, gdzie już coś
podobnego widziałem.
Przeklinam biskupa. Powiedział mi, że jest ryzyko, ale wspominał tylko o śmierci.
Tutaj śmierć to żadne ryzyko. Tu śmierć to awans.
***
Przez cztery dni odmawiam jedzenia. Karmią mnie na siłę, płynami przez rurkę w
nosie.
Zaiste dziwny to paradoks. Nie ma nadziei. Już nigdy nie zaznam Boga, odmówiono
mi nawet skończenia z samym sobą. Mimo to, ci oprawcy, przez sam akt pozbawienia mnie
miłosiernej śmierci, jakimś sposobem obudzili we mnie maleńką iskierkę, która chce żyć. W
końcu to za ich grzechy cierpię. Ten mrok to ich sprawka. Ja nie odwróciłem się od Boga, to
oni wyrąbali ze mnie Boga jak kawał zgangrenowanego ciała. Niemożliwe, żeby chcieli, bym
żył, bo nie ma życia poza Bogiem. Po prostu chcą, żebym cierpiał.
A wraz z taką świadomością pojawia się nagłe pragnienie, żeby im tej satysfakcji nie
dać.
Nie pozwolą mi umrzeć. To może już niedługo tego pożałują.
Niech ich Bóg przeklnie.
***
Niech ich Bóg przeklnie. O. Oczywiście.
Głupi byłem. Zapomniałem, co się naprawdę liczy. Tak zaabsorbowały mnie te drobne
awantury, że straciłem z oczu prostą prawdę: Bóg nie obraca się przeciwko swoim dzieciom.
Bóg swoich dzieci nie porzuca.
Ale poddawać je próbom to co innego. Bóg sprawdza nas cały czas. Czyż nie
pozbawił Hioba wszystkich dóbr doczesnych i nie zostawił zaropiałego na gościńcu? Czyż nie
kazał Abrahamowi zabić własnego syna? A potem, kiedy udowodnili, że na to zasługują, czy
nie przyjął ich z powrotem na swoje łono?
Wierzę, że Bóg nagradza sprawiedliwych. Wierzę, że Chrystus powiedział:
„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. A teraz, wreszcie, wierzę, że wiara nie jest
czymś tak odrażającym, jak uważałem kiedyś, potrafi bowiem dawać siłę, gdy zostaniemy
odcięci od prawdy.
Nie jestem porzucony. Przechodzę próbę.
Posyłam po biskupa. Jakoś tym razem wiem, że się zjawi.
***
I się zjawia.
- Mówią, że utraciłem Ducha - mówię mu. - Mylą się.
Zauważa coś w mojej twarzy. Coś zmienia się i u niego.
- Mojżeszowi odmówiono Ziemi Obiecanej - ciągnę. - Konstantyn widział znak
ognistego krzyża zaledwie dwa razy w życiu. Do Szawła z Tarsu Bóg przemówił tylko raz. I
co, stracili wiarę?
- Zmienili świat - mówi biskup.
Obnażam zęby. Moja niezachwiana wiara wypełnia pokój.
- I ja też zmienię.
Uśmiecha się łagodnie.
- Wierzę ci.
Wytrzeszczam nań oczy, zdumiony własną ślepotą.
- Wiedziałeś, że tak będzie.
Kręci głową.
- Mogłem tylko mieć nadzieję. Ale... tak, jest taka... osobliwa prawda, której dopiero
teraz się dowiadujemy. Sam nie wiem, czy już do końca w to wierzę. Czasem największych
mistrzów czyni nie przeżycie odkupienia, lecz tęsknota za nim.
Na ekranie obok mnie płonie Trajan, ale ogień go nie trawi. Zastanawiam się przez
moment, czy moje wypadnięcie z łask było aby do końca przypadkowe. Właściwie to jednak
nie ma znaczenia. Wreszcie przypominam sobie, gdzie kiedyś widziałem taką bliznę jak moja.
Do dziś moje uczynki w imię Boga były blade i bezkrwawe. Już tak nie będzie. Wrócę
do Królestwa Niebieskiego. Uniosę wysoko miecz i nie opuszczę go, dopóki nie zginie ostatni
z niewiernych. Wzniosę w Jego imię góry z ciał. Z przeciętych gardeł popłyną rzeki. Nie
ustanę, póki nie zasłużę sobie z powrotem na miejsce pod Jego okiem. Biskup nachyla się ku
mnie i odpina paski.
- To już chyba nie jest potrzebne.
I tak by mnie nie utrzymały. Mógłbym je zerwać jak papier.
Jam jest Pięścią Boga.

Posłowie

Wbrew temu, co być może słyszeliście, Bóg wcale nie jest wszechobecny.
Jedyne miejsce, gdzie przebywa na pewno, to płaty skroniowe - przynajmniej tam
znalazł Go Vilayanur Ramachandran, gdy na University of California w San Diego udał się
na poszukiwania w mózgach hiperreligijnych epileptyków. Nigdy nie znajdzie się
Wszechmogącego w korze ciemieniowej, wnosząc po radioizotopach, których drogę Andrew
Newbergz University of Pennsylvania śledził w głowach medytujących mnichów buddyjskich.
Najbardziej spektakularne - i kontrowersyjne - są dokonania Michaela Persingera z
Laurentian University, który twierdzi, że jest w stanie indukować przeżycia religijne za
pomocą hełmu zalewającego mózg precyzyjnie sterowanymi polami elektromagnetycznymi.
Zaczynamy rozumieć ten mechanizm: religijne uniesienie jest tak samo czysto
neurologiczne jak wszelkie ludzkie przeżycia. A ze zrozumieniem, w nieunikniony sposób
przychodzi także możliwość manipulacji.
Wiara religijna - to poważne, irracjonalne zaburzenie obecne u tak wielu
przedstawicieli naszego gatunku - może wreszcie dać się leczyć.
Dla wielu ta możliwość jest ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli. Religia jest od
tysiącleci zajebistą farmą kontroli społecznej, nawet pozbawiona owych neurologicznych
fundamentów. Wydaje się prawdopodobne, że te nowe odkrycia nie zostaną użyte do
uwolnienia nas od niej, lecz przeciwnie, do podkręcenia jej wpływu na maksa, abyśmy byli
jeszcze grzeczniejsi, jeszcze bardziej posłuszni, jeszcze mniej niż teraz sceptyczni wobec
naszych panów.
Dzisiaj czynimy dopiero pierwsze kroki na tej drodze - ale co byłoby, gdybyśmy
przenieśli je w czasie do III wieku, zamiast początku XXIII? To był czas Konstantyna,
rzymskiego cesarza, który zalegalizował chrześcijaństwo po tym, jak religijne widzenie
obiecało mu zwycięstwo w bitwie. Nie trzeba zbyt wiele naginać, żeby założyć, że potem
odbyła się wyprawa do Ziemi Świętej w poszukiwaniu Starożytnych cudów.
Na wzgórzach Synaju widzę żyłę magnetycznej rudy. Widzę, jak przemawia do
pielgrzymów Konstantyna, tak jak szesnaście wieków wcześniej do Mojżesza. Obserwuję, jak
inspiruje do odrodzenia neuroteologii - przejawiającej się przecież w nieunikniony sposób we
wszystkich elektromagnetycznych zjawiskach fizycznych - a potem ja przeskakuję tysiąc lat
naprzód i snuję swoje opowiadanie...
Pomysł jest oczywiście dość niewiarygodny - żeby naturalny cud odegrał rolę
Boskiego Hełmu Persingera. Ale przyjąwszy taki koncept, skutki społeczne wydają się więcej
niż prawdopodobne, trącą niemal nieuniknionym. Być może we wszystkich tych opowieściach
o światach równoległych zbyt dużo uwagi poświęcamy chaosowi, a zbyt mało bezwładowi.
Może to nie ma znaczenia, gdzie ten motylek zatrzepocze skrzydłami.
Może ludzka natura wszystkie osie czasowe przeskalowuje do tego samego punktu
końcowego.
Jętka jednodniówka

Peter Watts i Derryl Murphy

- Nienawidzę was.
Czteroletnia dziewczynka. Pokój pusty jak kuliste akwarium.
- Nienawidzę was.
Zaciśnięte małe piąstki: jedna z kamer, aktywowana ruchem, automatycznie zrobiła na
nie zbliżenie. Dwie pozostałe obserwowały dorosłych, matkę i ojca po przeciwnych stronach
pomieszczenia. Maszyny obserwowały aktorów: oddalony o pół świata Stavros obserwował
maszyny.
- Nienawidzę was nienawidzę NIENAWIDZĘ!
Teraz już się darła, z twarzą wykrzywioną złością i udręką. W kącikach oczu miała
łzy, które trzymały się tam i nie spływały. Rodzice wiercili się niczym podenerwowane
zwierzątka, wystraszone tym gniewem, przyzwyczajone do wybuchów, ale jeszcze z nimi
nieoswojone.
Przynajmniej tym razem wykrzykiwała jakieś słowa. Przeważnie po prostu wyła.
Oparła się o matowe okno, waląc w nie pięściami. Okno znosiło ten atak jak twarda,
biała guma, uginając się delikatnie i wracając do pierwotnego kształtu - jako jedna z niewielu
rzeczy w tym pomieszczeniu. Jedna rzecz mniej, którą da się połamać.
- Jeannie, ciii... - Matka wyciągnęła rękę. Ojciec, jak zawsze, trzymał się z tyłu, z
mieszanką złości, urazy i zmieszania na twarzy.
Stavros zmarszczył czoło. Wzorcowy okaz paraliżu z tego człowieka.
A potem: Oni na nią nie zasługują.
Rozwrzeszczane dziecko nie odwróciło się, plecy stanowiły policzek wymierzony
Kim i Andrew Goravcom. Stavros miał lepszy widok - twarz Jeannie znajdowała się tylko o
parę centymetrów od południowo-wschodniej kamerki. Mimo że okazywała taki ból, mimo że
przez zaledwie cztery krótkie lata życia tyle przecierpiała, najbliższe płaczu było u niej te parę
maleńkich niespływających kropelek.
- Zrób przezroczyste - rozkazała, nagle przechodząc z gniewu w kapryśność.
Kim Goravec pokręciła głową.
- Skarbie, tak byśmy chcieli ci pokazać, jak jest na zewnątrz. Pamiętasz, jak ci się
kiedyś tam podobało? Ale musisz obiecać, że nie będziesz cały czas na wszystko wrzeszczeć.
Kiedyś tak nie robiłaś skarbie, kie...
- I to już! - Z powrotem gniew, rozpalona do białości furia małego dziecka.
Przyciski dotykowe na ściennym panelu były całe tłuste: Jane ciągle próbowała
obsłużyć je lepkimi paluszkami. Andrew rzucił żonie błagalne spojrzenie: „Proszę, daj jej,
czego chce”.
Żona była silniejsza.
- Jeannie, wiemy, że to dla ciebie trudne...
Jeannie odwróciła się twarzą do wroga. Północna kamerka wszystko widziała: prawa
dłoń podnoszona do ust, palec wskazujący wkładany do środka. Buntowniczy błysk w tych
lśniących, skupionych oczach.
Kim zrobiła krok naprzód.
- Jean, skarbie, nie!
Mleczne zęby, jeszcze, ale i tak ostre. Wgryzły się do kości, zanim mamusia znalazła
się w zasięgu. Z ust wylała się czerwona plama, spłynęła po brodzie jak jakaś perwersyjna
rekonstrukcja niemowlęcych problemów z jedzeniem i natychmiast pokryła całą dolną
połowę jej twarzy. Powyżej błyszczące, wściekłe oczy mówiły: „Mam was”.
Jeannie Goravec bez słowa padła, wywracając oczy do tyłu. Kim złapała ją, zanim
głowa uderzyła o podłogę.
- Jezu Jezu, Andy, zemdlała, jest w szoku, Andy...
Andrew się nie ruszył. Jedną dłoń miał wetkniętą w kieszeń blezera, czymś się tam
bawił.
Stavros poczuł, jak usta mu się wykrzywiają. Co ty tam, kurna, masz? Pilota, czy po
prostu cieszysz się, że...?
Kim miała już w ręku opakowanie opatrunku w sprayu, trysnęła nim na dłoń Jeannie,
jednocześnie trzymając na kolanach jej głowę. Krwawienie osłabło. Po chwili Kim spojrzała z
powrotem na męża, który stał bez ruchu, nieprzydatny, pod ścianą. Miał tę minę, ten
charakterystyczny wyraz twarzy, który Stavros tak często ostatnio widywał.
- Wyłączyłeś ją - powiedziała Kim, podnosząc głos. - Tyle o tym rozmawialiśmy, a ty
i tak ją wyłączasz?
Andrew wzruszył bezradnie ramionami.
- Kim...
Kim nie mogła na niego patrzeć. Zakołysała się, pogwizdując niemelodyjnie przez
zęby, ciągle trzymając na kolanach głowę Jeannie.
Kim i Andrew Goravec oraz ich kochany skarb. Pomiędzy nimi kabel łączący głowę
Jeannie z serwerem drgał na podłodze niczym sporna granica.
***
Stavros miał w głowie takie metaforyczne wyobrażenie: Jean Goravec, pogrzebana
żywcem w pozbawionym powietrza mroku, przygnieciona tonami ziemi - i wreszcie wolna.
Jean Goravec wychodząca, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Kolejne wyobrażenie, tym razem jego samego: Stavros Mikalaides, wyzwoliciel.
Człowiek, który umożliwił jej doświadczanie, choćby i przez chwilę, świata, gdzie wirtualne
powietrze pachnie słodko, a więzy nie istnieją. Do tego cudu przyłożyło oczywiście rękę
wiele innych osób - co najmniej tuzin inżynierów i dwa razy tyle prawników - ale wszyscy
oni z czasem zniknęli, tracąc zainteresowanie po udowodnieniu technicznej wykonalności
albo po podpisaniu ostatniej klauzuli zrzeczenia się roszczeń. Katastrofo została opanowana, a
projekt wszedł w stabilną fazę - żeby jechać na tempomacie, nie było potrzeby marnować
więcej niż jednego pracownika Terraconu. Został więc tylko Stavros - a dla Stavrosa Jeannie
nigdy nie była „projektem”. Była tak samo jego, jak i Goravców. A może i bardziej.
Jednakże nawet Stavros tak naprawdę nie wiedział, co ona czuje.
Zastanawiał się, czy to fizycznie możliwe, by ktokolwiek się dowiedział.
Kiedy uwalniała się ze smyczy cielesnej egzystencji, budziła się w rzeczywistości,
gdzie zniesiono nawet same prawa fizyki.
Oczywiście, nie od razu tak było. System startował napchany całymi latami
zarchiwizowanych rzeczywistych środowisk, przeliczonych do najdrobniejszego detalu,
łącznie z pyłkami kurzu. Były jednak elastyczne i reagowały na potrzeby rozwijającego się
umysłu. Patrząc z perspektywy czasu, może i zanadto elastyczne. Jean Goravec
zmodyfikowała swoją osobistą rzeczywistość tak radykalnie, że nawet maszynowi pośrednicy
Stavrosa ledwie byli w stanie ją interpretować.
Ta dziewczynka potrafiła jedną myślą zmienić leśną polanę w cholerne rzymskie
Koloseum.
Spuszczona ze smyczy Jean żyła w świecie, w którym nie obowiązywały żadne
zasady.
Myślowy eksperyment ze znęcania się nad dziećmi: umieścić noworodka w
środowisku pozbawionym pionowych linii. Trzymać go tam, póki mózg się nie ustabilizuje,
póki nie ustali się jego okablowanie. Całe grupy rozpoznających wzorce komórek siatkówki,
zapomnianych, bo nie potrzebnych, już nigdy nie zostaną odbudowane. Słupy telefoniczne,
pnie drzew, pionowe linie wieżowców - ofiara będzie neurologicznie ślepa na te kształty.
Co więc stanie się z dzieckiem wychowanym w świecie, gdzie pionowe linie
zmieniają się na pstryknięcie we fraktalne koła albo ulubione zabawki?
To my jesteśmy biedni, pomyślał Stavros. W porównaniu z Jean, jesteśmy ślepi.
Oczywiście to, od czego się zaczynało, mógł zobaczyć. Oprogramowanie odczytywało
przebiegi w jej korze potylicznej i tłumaczyło je idealnie na obrazy rzucane na jego taktyczne
soczewki. Ale obrazy to nie widzenie, to tylko... surowiec. Cała droga wzrokowa jest pełna
filtrów: komórki receptorów, progi reakcji, algorytmy rozpoznawania wzorców.
Nieskończone zasoby poprzednich obrazów, biblioteka wzrokowych wrażeń, z której
można czerpać. Widzenie jest nie tyle optyką, ile subiektywnym gulaszem z drobnych
udoskonaleń i zniekształceń. Nikt na świecie nie był w stanie zinterpretować optycznego
środowiska Jean lepiej niż Stavros Mikalaides, lecz nawet on od lat ledwie był w stanie
zrozumieć, co znaczą te kształty.
Po prostu przerastała go w sposób niezmierzony. I właśnie to najbardziej w niej
kochał.
Teraz, zaledwie parę sekund po tym, jak jej ojciec odciął łączność, obserwował Jean
Goravec rozprostowującą się w swojej prawdziwej jaźni. Na jego oczach aktualizowały się
algorytmy heurystyczne; sieci neuronowe bezlitośnie przycinały i eliminowały biliony
nadmiarowych połączeń; z pierwotnego chaosu wyłaniał się intelekt. Nanoampery na operację
opadały jak cięższy koniec huśtawki - a na drugim końcu tej dźwigni wydajność
przetwarzania szybowała w stratosferę.
To była prawdziwa Jean.
Oni nie mają pojęcia, pomyślał Stavros, do czego ty jesteś zdolna.
Obudziła się z wrzaskiem.
- Spokojnie, Jean, spokojnie. Jestem tutaj. - Starał się zachować spokój, żeby pomóc
jej się uspokoić.
Płat skroniowy Jean zamigotał delikatnie w odpowiedzi na ten bodziec.
- O Boże - powiedziała.
- Znowu koszmar?
- O Boże. - Oddech za szybki, puls za wysoki, odpowiedniki hormonów
nadnerczowych poza skalą. Odczyty jak po gwałcie.
Zastanowił się, czyby nie wygasić tych reakcji. Kilka regulacji i byłaby szczęśliwa.
Ale kilka regulacji sprawi także, że stanie się kimś innym. Osobowość nie składa się z
niczego innego, tylko z tej chemii - i choć umysł Jean był poskładany z elektronów, nie
białek, dotyczyły go te same reguły.
- Jestem tu, Jean - powtórzył. Dobry rodzic wie, kiedy interweniować, a kiedy
cierpienie jest niezbędne dla rozwoju. - Już dobrze. Już dobrze.
I w końcu się uspokoiła.
- Koszmar. - Coś iskrzyło w ciemieniowych podprogramach, w głosie pozostało jakieś
drżenie. - Nie pasuje, Stav. Definicja mówi „straszne sny”. Co sugeruje, że są też jakieś inne,
a ja nie... ja mam tylko takie. Zawsze tak było?
- Nie wiem. - Nie, nie zawsze.
Westchnęła.
- Wiesz co, uczę się tych wszystkich słów i żadne z nich tak dokładnie do niczego nie
pasuje.
- Jean, to tylko takie symbole. - Uśmiechnął się szeroko. W takich chwilach prawie
mógł zapomnieć o przyczynie tych snów: o skarlałej, okaleczonej egzystencji jakiejś pół-
istoty, przemocą uwięzionej w białkowej kukiełce gdzieś daleko.
Tchórzostwo Andrew Goravca uwolniło ją z tego więzienia, przynajmniej na chwilę.
Rozkwitała teraz, rozwijała swój pełny potencjał. Była ważna.
- Symbole. Podobno sny to symbole... ale... po prostu nie wiem. W bibliotece jest tyle
nawiązań do snów i we wszystkich one za bardzo nie różnią się od jawy. A kiedy ja śpię, to
jest jak jeden... wrzask, tylko zwolniony po dopplerowsku. Taki wolny. No i te kształty.
Czerwone kształty. - Pauza. - Nienawidzę kłaść się spać.
- No dobrze, teraz nie śpisz. Co planujesz na dzisiaj?
- Jeszcze nie wiem. Muszę się wydostać z tego miejsca.
Nie wiedział, o jakie miejsce jej chodzi. W domyślnej konfiguracji budziła się w
domu, domu dorosłych ludzi zaprojektowanym dla ludzkich zmysłów. Miała też
natychmiastowy dostęp do parków, lasów i oceanów.
Do tego czasu zdążyła to wszystko pozmieniać, tak że niczego nie poznawał.
Jednakże to była tylko kwestia czasu, kiedy rodzice zechcą ją z powrotem.
Cokolwiek zechce, powiedział sobie Stavros, póki jest tutaj. Cokolwiek zechce.
- Chcę się wydostać - powiedziała Jean.
Z wyjątkiem tego.
- Wiem - westchnął.
- Może wtedy przestaną mnie dręczyć te koszmary.
Stavros zamknął oczy, ubolewając, że nie ma jakiegoś sposobu, żeby mógł być razem
z nią. Naprawdę z nią, z tą wspaniałą, wybitną istotą, która znała go tylko jako pozbawiony
ciała głos.
- Dalej się tam męczysz z tym potworem? - zapytała.
- Potworem?
- No wiesz. Z tą biurokracją.
Kiwnął głową z uśmiechem, po czym zreflektował się i powiedział:
- Tak. Codziennie ta sama historia. Codziennie.
Jean prychnęła.
- Dalej nie jestem przekonana, że takie coś w ogóle istnieje. Poszukałam w bibliotece
jakiejś normalniejszej definicji i teraz wydaje mi się, że i ty jesteś pierdolnięty, i ta biblioteka.
Skrzywił się na to słowo; z pewnością on jej go nie nauczył.
- Czemu?
- No, daj spokój, Stav. Jakby dobór naturalny w ogóle był w stanie stworzyć taką
zbiorową organizację, której jedynym zadaniem jest siedzieć, dłubać palcem w kolektywnym
nosie i być nieefektywnym. Poproszę o inną bajkę.
Przeciągająca się cisza. Patrzył na mikroprąd płynący przez jej korę przedczołową.
- Stav, jesteś tam? - zapytała w końcu.
- Jestem, jestem. - Zachichotał bezgłośnie. Potem: - Wiesz, że cię kocham, prawda?
- Pewnie - odparła beztrosko. - Cokolwiek to znaczy.
Jej otoczenie zmieniło się - łatwa, niewymagająca namysłu zmiana dla niej, a dla
Stavrosa zapierający dech przeskok z jednej cudacznej rzeczywistości do drugiej. Na skraju
pola widzenia zamigotały mu jakieś cienie, znikające, gdy skupił na nich wzrok. Światło
odbiło się od milionów niewidocznych fasetek, rozproszyło, przebite staccato miriady
świetlnych punkcików. Nie było ani ziemi, ani ścian, ani sufitu. Żadnych granic w żadnej osi.
Jean sięgnęła po cień w powietrzu i siadła na nim, unosząc się.
- Chyba znowu sobie poczytam Po drugiej stronie lustra. Chociaż ktoś jeden żyje w
prawdziwym świecie.
- Zmiany, które tutaj zachodzą, sama spowodowałaś, Jean - powiedział Stavros. - To
nie machinacje żadnego Boga ani autora.
- Wiem. Ale przy Alicji czuję się trochę bardziej... zwyczajna.
Rzeczywistość jeszcze raz gwałtownie się zmieniła. Jean była teraz w parku, czy
raczej tym, co Stavros brał za park. Czasem wręcz bał się zapytać, czy jej interpretacja jest
nadal taka sama. W górze jasne i ciemne punkciki tańczyły na niebie, które chwilami
wydawało się imponująco potężne, a sekundę później nieprzyjemnie niskie, nawet jego kolor
stale wytrącał go z równowagi. Zwierzęta małe i duże, falujące żółte linie i kształty, mieniące
się pomarańczowe i ciemnoczerwone placki. Inne twory, może reprezentujące życie, może
matematyczne twierdzenia - a może jedno i drugie - poruszały się dalej w tle.
Patrzenie oczyma Jean nigdy nie przychodziło łatwo. Ale wszystkie te niepokojące
abstrakcje to była nieduża cena za przyjemność, którą dawało obserwowanie, jak czyta.
Moja kochana dziewczynka.
Wokół niej pojawiały się symbole, zapewne tekst Po drugiej stronie lustra. Dla
Stavrosa wyglądały jak bełkot. Parę znajomych liter, przypadkowe runy, wzory. Niekiedy
zamieniały się miejscami, gładko przeistaczały jedne w drugie, pływały dookoła, na wskroś i
w poprzek - albo nawet podfruwały w powietrze niczym ciemno ubarwione motyle.
Zamrugał i westchnął. Jeszcze chwilę posiedzi i od tych wrażeń wzrokowych rozboli
go głowa. Taki ból przechodził dopiero następnego dnia.
Obserwowanie życia toczącego się z taką szybkością, choćby przez chwilę, miało
swoją cenę.
- Jean, idę na razie.
- Sprawy służbowe? - zapytała.
- Można tak powiedzieć. Niedługo pogadamy, skarbie. Miłej lektury.
***
W białkowym świecie minęło zaledwie dziesięć minut.
Rodzice Jeannie położyli ją na jej osobistym, specjalnym łóżeczku. Zaliczało się do
nielicznych dozwolonych w tym pokoju prawdziwych brył. Pomieszczenie było bowiem
sceną, prawie pustą. W zasadzie nie wymagało rekwizytów; wrażenia zmysłowe lądowały
bezpośrednio w korze potylicznej Jeannie, wpinały się w drogi słuchowe, napierały na nerwy
dotykowe jak idealne falsyfikaty dotykalnych przedmiotów.
W świecie zbudowanym z kłamstw prawdziwe przedmioty tylko utrudniałyby
poruszanie się.
- Niech cię szlag, to nie jest jakiś, kurwa, toster - plunęła w męża Kim. Widać, że
skończyły się lodowate ciche dni i bitwa zaczęła się na nowo.
- Kim, co to ma niby...?
- To dziecko, Andy. Nasze dziecko.
- Mówisz. - To było stwierdzenie, nie pytanie.
- Oczywiście, że tak!
- Świetnie. - Andrew wyciągnął z kieszeni pilota i podał jej. - Jak tak, to ty ją budź.
Wytrzeszczyła na niego oczy, nie odzywając się przez parę sekund. Stavros usłyszał
przez mikrofony, jak ciało Jeannie oddycha w milczeniu.
- Ty chamie - szepnęła Kim.
- Aha? Co, nie jesteś gotowa, tak? Wolisz, żebym to ja odwalał brudną robotę. -
Upuścił pilota, który odbił się miękko od podłogi. - Nie ma sprawy, możesz mnie za to
obwiniać.
Przez cztery lata tak się między nimi porobiło. Zdegustowany Stavros pokręcił głową.
Dostali szansę, o której nikt inny nie mógł marzyć, i patrzcie tylko, co z nią zrobili. Za
pierwszym razem, jak ją wyłączyli, nie miała nawet dwóch lat. Przerażeni tym
niewyobrażalnym precedensem, obiecali, że nigdy więcej tego nie zrobią.
Będą kłaść ją spać planowo, przysięgli, i w żadnej innej sytuacji. W końcu to ich
córka. A nie jakiś cholerny toster.
Ten uroczysty pakt przetrwał trzy miesiące. Potem już było tylko gorzej. Stavros nie
przypominał sobie choćby dnia, żeby Goravcowie nie popełnili takiego czy innego błędu.
Ostatnio, kiedy ją usypiali, kłótnia była już czysto rytualna. Słowa, na które nikt by się
nie nabrał, takie teatralne zmaganie się ze złym uczynkiem. Udawali, ale ta kłótnia nawet nie
była autentyczna. Przypominała raczej negocjacje. O to, kto tym razem jest winien.
- Ja cię nie winię, ja tylko... Andy, Jezus, to nie miało tak wyglądać! - Kim rozmazała
łzę zaciśniętą pięścią. - To miała być nasza córka. Powiedzieli, że mózg będzie się normalnie
rozwijał, powiedzieli...
- Powiedzieli - wciął się Stavros - że będziecie mieli szansę zostać rodzicami. Nie
gwarantowali, że będziecie się do tego nadawali.
Kim podskoczyła, słysząc głos dobiegający ze ściany, za to Andrew tylko uśmiechnął
się gorzko i pokręcił głową.
- To prywatne miejsce, Stavros. Wyłącz się.
Polecenie oczywiście nic nie znaczyło; permanentna inwigilacja była ceną tego
projektu. W same tylko badania naukowe firma wpakowała miliardy. Nie było mowy, żeby
paru jakichś skłonnych do pieniactwa prostaków bawiło się tą inwestycją całkiem bez
nadzoru, wszystko jedno, była ugoda czy nie.
- Dostaliście wszystko, co potrzeba. - Stavrosowi nawet nie chciało się ukrywać
niechęci w głosie. - Połączeniem zajmowali się najlepsi sprzętowcy Terraconu. Ja sam
osobiście modelowałem wirtualne geny. Rozwój płodowy był idealny. Zrobiliśmy wszystko,
co się dało, żeby dać wam normalne dziecko.
- Normalne dziecko - zauważył Andrew - nie ma wystającego z głowy kabla.
Normalne dziecko nie jest przyczepione do jakiejś szafy pełnej...
- Macie w ogóle pojęcie, jaka przepustowość łącza jest potrzebna, żeby zdalnie
sterować ludzkim ciałem? Radio nie wchodziło w grę. A jej sprzęt stanie się przenośny, gdy
tylko rozwój technologii i jej własny na to pozwolą. Co mówiłem wam już sto razy. - Mówił,
choć to w zasadzie było kłamstwo. Tak, tak, rozwój technologii posuwa się jak zawsze, ale
firma Terracon już nie inwestuje znacząco w przypadek Goravców. Jadą na tempomacie i
tyle.
Poza tym, pomyślał Stavros, to byłoby wariactwo, pozwolić wam dwojgu brać Jeannie
gdziekolwiek poza kontrolowane środowisko...
- My... wiemy, Stav. - Kim Goravec weszła między męża i kamerkę. - Nie
zapomnieliśmy...
- Nie zapomnieliśmy też, że to Terracon nas w ten bajzel wpakował - warknął
Andrew. - Nie zapomnieliśmy, przez czyje zaniedbanie smażyłem się za pękniętym ekranem
przez czterdzieści trzy minuty i szesnaście sekund, ani w czyich badaniach przeoczono
mutacje, ani kto udawał, że patrzy w drugą stronę, kiedy nasze trafienie w loterii
demograficznej zmieniło się w jakiś, kurwa, koszmar...
- A zapomnieliście, co zrobił Terracon, żeby to wszystko naprawić? Ile wydaliśmy?
Zapomnieliście, czego się zrzekliście na piśmie?
- Co, myślisz, że jesteście tacy święci, bo poszliście na ugodę poza sądem?
Powiedzieć ci coś o naprawianiu? Dziesięć lat nam zajęło, żeby wygrać na loterii, i wiesz, co
zrobili wasi prawnicy, kiedy wróciły wyniki badań? Zaproponowali, że sfinansują aborcję.
- Co nie znaczy, że...
- Tak jakbyśmy mieli szansę na jeszcze jedno dziecko. Jakby ktoś chciał mi dać
jeszcze jedną szansę, z tą zupą kodonową, jaką mam w jajcach. Ty...
- Podobno dyskutujemy - powiedziała podniesionym głosem Kim - ...o Jeannie.
Obaj mężczyźni umilkli.
- Stav - ciągnęła - nie obchodzi mnie, co mówi Terracon. Jeannie nie jest normalna i
nie mówię o oczywistych rzeczach. My ją kochamy, naprawdę kochamy, ale ona robi się taka
agresywna, że po prostu się nie da...
- Gdyby ktoś mnie włączał i wyłączał jak mikrofalówkę - stwierdził łagodnie Stavros -
też pewnie byłbym skłonny do sporadycznych napadów złości.
Andrew walnął pięścią w ścianę.
- No nie, Mikalaides. Łatwo ci, kurwa, siedzieć na drugim końcu świata, w ładnym,
wyciszonym gabineciku i nas tu pouczać. To my musimy wytrzymywać, kiedy Jeannie wali
się pięściami po twarzy, albo zdziera sobie skórę z dłoni, że wyglądają jak surowe mięso, albo
dźga się w oko jakimś, kurna, widelcem. A raz najadła się szkła, pamiętasz? Trzyletnie
dziecko najadło się szkła! A wy, fajansiarze, z tego Terraconu tylko obwinialiście Kim i mnie,
że przynieśliśmy do pokoju „potencjalnie niebezpieczne przedmioty”. Tak jakby jakiś rodzic
cały czas spodziewał się, że jego dziecko będzie się samookaleczać, jak tylko zobaczy jakąś
okazję!
- To obłęd, Stav - nie dawała za wygraną Kim. - Lekarze twierdzą, że z ciałem
wszystko w porządku, ty twierdzisz, że z umysłem wszystko w porządku, a Jeannie cały czas
tak robi. Coś jest z nią poważnie nie tak, a wy nie chcecie się do tego przyznać. To wygląda,
jakby rzucała nam wyzwanie, żebyśmy ją wyłączyli, jakby ona tego chciała.
O Boże, pomyślał Stavros. Olśnienie było niemal oślepiające.
Oczywiście, że tak. Dokładnie to robi.
To moja wina.
***
- Jean, posłuchaj. To ważne. Mam ci... chcę ci coś opowiedzieć.
- Stav, nie jestem teraz w nastroju, żeby...
- Proszę, Jean. Posłuchaj mnie.
Cisza w słuchawkach. Nawet abstrakcyjne mozaiki na ekranach taktycznych jakby
trochę zwolniły.
- Była... była sobie taka kraina, Jean, zielona i przepiękna. Ale jej mieszkańcy
wszystko spieprzyli. Pozatruwali sobie rzeki, nasrali do własnego gniazda, narobili
potwornego syfu. Musieli zatrudnić ludzi, żeby im tam spróbowali posprzątać. Ci ludzie
musieli brodzić po pas w chemikaliach, nosić pręty paliwowe i czasem ich trochę od tego
odmieniało. Tylko trochę. Dwoje z tych ludzi zakochało się w sobie i zapragnęło mieć
dziecko. Mało brakowało, żeby im się nie udało, dostali tylko jedną szansę, ale ją
wykorzystali i dziecko zaczęło rosnąć, ale coś poszło nie tak, nie wiem właściwie, jak ci to
wyjaśnić, ale...
- Epigenetyczne uszkodzenie synaps - powiedziała cicho Jane. - O coś takiego chodzi?
Stavros zamarł, zdumiony i wystraszony.
- Punktowa mutacja - ciągnęła Jean. - To by miało taki skutek. Jeden gen regulujący
powstawanie kolbek synaptycznych na dendrytach. Uaktywniłby się na jakieś dwadzieścia
minut i już, załatwione. Potem już terapia genowa nic by nie dała, klasyczna musztarda po
obiedzie.
- Jezu, Jean - szepnął Stavros.
- Tak się zastanawiałam, kiedy w końcu się do tego przyznasz - dodała cicho.
- Jak to możliwe, że ty... Czy ty...?
Jean przerwała mu:
- Reszty historii chyba już się domyślam. Zaraz po rozwinięciu się cewki nerwowej
wszystko zaczęłoby się psuć. Dziecko urodziłoby się z idealnym ciałem i sieczką zamiast
mózgu. Byłyby... komplikacje, nie prawdziwe, raczej trochę wymyślone. „Szkody moralne”
to się chyba nazywa, śmiesznie, bo to w ogóle nie ma nic wspólnego z niczym moralnym.
Tego za bardzo nie rozumiem. Ale było jeszcze inne wyjście. Nikt nie umie zbudować mózgu
od zera, a nawet gdyby umiał, to nie byłoby to samo, prawda? To nie byłaby ich córka, tylko
ktoś zupełnie inny.
Stavros nie odezwał się słowem.
- Był jednak taki człowiek, naukowiec i on wymyślił, jak to zrobić. „My nie umiemy
zbudować mózgu”, powiedział, „ale geny umieją”. Zresztą, geny i tak o wiele łatwiej
podrobić niż całe sieci neuronowe. W końcu do wyboru są tylko cztery literki. No i ten
naukowiec zamknął się w laboratorium, gdzie mógł pozastępować fizyczne rzeczy liczbami, i
napisał tam przepis, przepis na dziecko. I cud: udało mu się coś wyhodować, coś, co było w
stanie się obudzić, rozejrzeć i co było prawnie - tego słowa właściwie też nie rozumiem -
prawnie, genetycznie i rozwojowo córką swoich rodziców. Gość był bardzo dumny z tego, co
osiągnął, bo choć z zawodu był tylko konstruktorem modeli, tego czegoś tak naprawdę nie
skonstruował. Wyhodował. Dotąd nikt nie wyhodował choćby czegoś kalibru komputera, a co
dopiero mózgu wirtualnego embriona, tak żeby mógł sobie rosnąć gdzieś na jakimś serwerze.
Stavros ukrył głowę w dłoniach.
- Dawno wiesz?
- Jeszcze nie wiem, Stav. To znaczy, nie wszystko i nie na pewno. Na przykład, jest to
niespodziewane zakończenie, prawda? Do tego doszłam dopiero teraz. To swoje dziecko
hodowałeś tutaj, gdzie wszystko jest liczbami. Ale ono... ona ma mieszkać gdzie indziej, w
tym miejscu gdzie wszystko jest... statyczne... i wszystko dzieje się miliard razy wolniej niż
tutaj. W miejscu, do którego pasują wszystkie słowa. Musiałeś ją więc spowolnić, żeby tam
pasowała, inaczej dorosłaby w jeden dzień i zepsuła całe złudzenie. Ustawić zegar na bardzo,
bardzo wolny. Tylko że po prostu nie byłeś w stanie, prawda? Musiałeś mnie puszczać
swobodnie, kiedy ciało było... wyłączone...
W jej glosie pobrzmiewało coś, czego dotąd nie słyszał. Złość już znał, ale zawsze
była to rozwrzeszczana, nieartykułowana furia uwięzionej w ciele duszy. Tym razem jednak -
coś spokojnego, zimnego. Dorosłego. Osądzała go, a myśl o wyroku mroziła Stavrosa
Mikalaidesa do szpiku kości.
- Jean, oni cię nie kochają. - Nawet sam słyszał desperację w swoim głosie. - Nie taką,
jaka jesteś. Nie chcą widzieć twojej prawdziwej postaci, chcą mieć dziecko, taką absurdalną
przytulankę, którą będą mogli głaskać, pouczać i grać przy niej role.
- A ty - odparła Jean, głosem jak lód i brzytwa - ty tylko musiałeś się przekonać, co to
dziecko jest w stanie osiągnąć, kiedy da mu się pełny gaz na prostej.
- O Boże, nie! Myślisz, że dlatego to zrobiłem?
- A dlaczego nie, Stav? Co, twierdzisz, że ci pasuje, że twoja zajebista symulacja
ludzkiego mózgu jest zmuszana, żeby łazić po pokoju jakąś durną białkową kukiełką?
- Zrobiłem to, bo jesteś kimś więcej! Zrobiłem to, bo powinnaś mieć możliwość
rozwijania się we własnym tempie, a nie skrępowanym jakimiś idiotycznymi rodzicielskimi
oczekiwaniami! Nie powinni cię zmuszać, żebyś grała dla nich czterolatkę!
- Tylko, Stav, ja wtedy nie gram. Co? Naprawdę mam cztery lata i tyle powinnam
mieć.
Nie odezwał się.
- Mam tylko rewersję. Tak się to nazywa? Możesz mnie puszczać z bocznymi kółkami
albo z silnikiem rakietowym, ale w obu przypadkach to ja. Więc ta druga ja pewnie nie jest za
szczęśliwa, co? Ma mózg czterolatki i wrażliwość czterolatki, ale śnią jej się różne rzeczy.
Śnią jej się cudowne miejsca, w których może latać, ale za każdym razem się budzi i
odkrywa, że jest zrobiona z gliny. I jest, kurwa, za głupia, żeby wiedzieć, co to wszystko
znaczy - sama pewnie nawet tego nie pamięta. Ale chce tutaj wrócić, zrobi wszystko, żeby...
Przerwała, jakby się na moment zamyśliła.
- Ale ja pamiętam, Stav. Trochę. Ciężko za dużo zapamiętać, kiedy ktoś ci obcina
dziewięćdziesiąt dziewięć procent tego, czym jesteś. Wciskają cię do tego krwawego bąbelka,
jeszcze nawet nie zwierzęcia - i to tym czymś trzeba pamiętać. Czymś, co jest po złej stronie
kabla. To w ogóle nie jest moje ciało. Tylko mnie na nie skazują. Od czasu do czasu. Od
czasu do czasu.
- Jean...
- Trochę mi to zajęło, Stav. Przyznaję się bez bicia. Ale teraz już wiem, skąd biorą się
te koszmary.
W tle coś pisnęło w telemetrii z tamtego pomieszczenia.
Jezu, nie. No, nie teraz. Nie teraz...
- Co to? - zapytała Jean.
- Oni... chcą cię z powrotem.
Na monitorze rozpikselowane echo Andrew Goravca bawiło się panelem z
przyciskami.
- Nie! - Podniosła głos, otaczające ją wzory zadrgały od paniki. - Powstrzymaj ich!
- Nie mogę.
- Nie gadaj! To wszystko twoje! Ty mnie zbudowałeś, ty sukinsynu, ty mi mówisz, że
mnie kochasz. Oni mnie tylko wykorzystują!
Stavros zamrugał, oszołomiony bolesnymi powidokami.
- To jest jak wyłącznik światła. Jest fizyczny, stąd nie mam na niego wpływu...
Dołączył trzeci obraz. Jean Goravec, szarpiąca się z pętlą, smyczą, zaciskającą się
wokół jej szyi. Jean Goravec, z kipiącymi z ust bąbelkami śliny, gdy coś mrocznego i bardzo,
bardzo rzeczywistego ciągnęło ją na dno oceanu i tam grzebało.
Przeskok był automatyczny, wykonywał go ciąg makr, które wstawił do systemu po
jej narodzinach. Budzące się ciało okroiło mózg tak, żeby pasował. Monitory z sali
pokazywały wszystko beznamiętnie i wyraźnie: Jeannie Goravec, cierpiące dziecko-potwór,
budzi się w piekle. Jeannie Goravec otwiera oczy promieniujące wściekłością, nienawiścią i
rozpaczą, oczy, w których skrzy się ledwie ułamek inteligencji, jaką dysponowała pięć sekund
temu.
Wystarczało jej jednak na to, co miało się stać potem.
***
Pomieszczenie było zaprojektowane tak, żeby jak najtrudniej było się w nim zranić.
Było w nim jednak łóżko, jednym końcem wmurowane we wschodnią ścianę. I to
wystarczyło.
Od szybkości, z jaką się poruszała, aż zapierało dech. Kim i Andrew nawet nie zdążyli
dojść, co zamierza. Ich dziecko prześliznęło się pod nogą łóżka jak uciekający przed światłem
karaluch, przeczołgało się po podłodze, wyszło z drugiej strony z kablem owiniętym wokół
tejże nogi.
Nie było w nim już prawie luzu. Wtedy poruszyła się matka, w końcu, rozpostarła
zapraszająco ramiona, zdezorientowana, ale niczego niepodejrzewająca...
- Jeannie...
...podczas gdy Jeannie podparła się nogą o krawędź łóżka i szarpnęła.
Zrobiła to trzy razy. Trzy próby, głowa odrzucona w tył przez smycz, pękająca
czaszka, kabel wyrywający się z głowy spastycznymi, krwawymi szarpnięciami, przy trzasku
kości, krew tryskająca na podłogę, włosy, ciało, mózg i elektronika tuż za nią. Trzy razy,
mimo oczywistego, coraz większego bólu. Za każdym razem coraz bardziej zdeterminowana.
A Stavros był w stanie tylko siedzieć i patrzeć, oszołomiony, choć wcale nie
zaskoczony tą zwierzęcą zajadłością. Nieźle, jak na mały, zakrwawiony bąbelek. Jeszcze
nawet nie zwierzę...
Wszystko to trwało może dwadzieścia sekund. Dziwne, że żadne z rodziców nie
próbowało tego powstrzymać. Możliwe, że sparaliżował ich nieoczekiwany szok. Może Kim i
Andrew Goravcowie, tak kompletnie zaskoczeni, nie mieli czasu do namysłu?
A może mieli tego czasu aż nadto.
Teraz Andrew Goravec stał głupkowato pośrodku pomieszczenia, wymrugując z oczu
krwawe łzy. Na ścianie za nim trwał obrzydliwy cień, biały i nieskazitelny - reszta ściany była
karmazynowa. Kim Goravec darła się do sufitu, trzymając w ramionach zakrwawioną
marionetkę. Jej sznurki, a raczej jeden sznurek - jedno włókno światłowodu ma pasma więcej
niż potrzeba - leżał na podłodze jak zakrwawiony jadowity wąż. Na jednym końcu drgały
strzępy ciała i włosów.
Według informacji na panelu, Jean z powrotem urwała się ze smyczy. Tym razem
zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Ale do Stavrosa się nie odezwała. Może była zła.
Może wpadła w katatonię. Nie wiedział, co lepsze.
Tak czy owak, w tym świecie Jean już nie żyła. Zostały po niej tylko wspomnienia
oraz pobojowisko po krwawej, nieudolnej śmierci. Jak trochę brudu; miejsce jakiejś domowej
zbrodni.
Stavros przerwał łączność z pomieszczeniem, gładko usuwając ze swojego życia
Goravców i ich krwawą jatkę.
Wyśle wiadomość. Jakiś miejscowy fagas z Terraconu zajmie się sprzątaniem.
Przez myśl przepłynęło mu słowo „spokój”, ale nie wiedział, co ma z nim zrobić.
Skupił się na portrecie Jean, zrobionym, kiedy miała osiem miesięcy. Uśmiechała się:
szczęśliwy, bezzębny niemowlęcy uśmiech, sama niewinność i zachwyt.
„Jest sposób”, wydawało się, że mówiła ta maleńka marionetka. „Możemy zrobić
wszystko i nikt nie musi nic wiedzieć...”.
Goravcowie właśnie stracili dziecko. Nawet gdyby chcieli nareperować ciało i
ponownie podłączyć mózg, nic by to im nie dało.
Terracon wywiązał się ze wszystkich prawnych zobowiązań, zresztą, cholera - nawet
normalne ludzkie dzieci od czasu do czasu popełniają samobójstwa.
No i dobrze. Goravcowie nie nadawali się do wychowywania nawet chomika, a co
dopiero cudownej dziewczynki o czterocyfrowym IQ. Ale Jean - prawdziwa Jean, nie ta
cholerna kupka uszkodzonego ciała i kości - nie była łatwa ani tania w utrzymaniu. Jak się
rozniesie, będą naciski, żeby zwolnić tę moc procesorów.
Jean nigdy nie zorientowała się w tej dość szczególnej części prawdziwego świata.
Prawo cywilne. Ekonomia. Było to zbyt zawiłe i absurdalne nawet w ramach jej elastycznej
definicji rzeczywistości. Jednakże właśnie to miało ją teraz zabić, zakładając, że mózg
przetrwał cielesną traumę. To monstrum nie będzie utrzymywać jakiegoś chodzącego
programu, jeśli nie musi.
Oczywiście, Jane po spuszczeniu ze smyczy żyje znacznie szybciej niż płynie czas
rzeczywisty. A biurokraci działają... no, można by czasem powiedzieć, że w ślimaczym
tempie, kiedy się naprawdę śpieszą.
Umysł Jean był oparty na dokładnej symulacji prawdziwych chromosomów,
zbudowanych z elektronów, ale nie mniej autentycznych niż te oparte na węglu. Miała swoje
własne, skracające się telomery. Miała własne, zużywające się odpowiedniki synaps. W
końcu zbudowano ją, żeby zastępowała ludzkie dziecko.
A ludzkie dzieci w końcu się starzeją. Zmieniają się w dorosłych, a potem przychodzi
dzień, gdy umierają.
I Jean też to wszystko czeka, tylko o wiele szybciej.
Stavros złożył raport z wypadku. Zadbał o to, żeby umieścić w nim dwa sprzeczne ze
sobą fakty i pozostawić puste trzy obowiązkowe rubryki. Za tydzień czy dwa raport wróci z
prośbą o uszczegółowienie. Wtedy jeszcze raz zrobi coś podobnego.
Uwolniona z ciała, po zdrowym podkręceniu cyklu zegarowego, Jean będzie w stanie
w miesiąc czy dwa czasu rzeczywistego przeżyć ze sto pięćdziesiąt subiektywnych lat.
I przez cały ten czas ani razu nie będzie musiała doświadczać kolejnego koszmaru.
Stavros uśmiechnął się. Pora zobaczyć, co to maleństwo naprawdę potrafi, kiedy
przyciśnie gaz do dechy na prostej.
Oby tylko nie stracić z oczu jej tylnych świateł.
Powtórzenie przeszłości

Wykład z historii rodziny

To, co zrobiłeś z grobem wuja, było niewybaczalne.


Twoja matka, jak zawsze, winiła siebie. „Nie wiedziałeś, co robisz” - powiedziała.
Mogłem od biedy zaakceptować, że szofara, którego ci dałem, oddałeś komuś za te swoje
słuchawki eMotiv, albo nawet że skumplowałeś się z tymi młodymi twardzielami o łysych
łbach i wulgarnych gębach. Swastyki na kapsule do gier w życiu bym ci nie wybaczył, lecz w
końcu jesteś synem mojej córki, nie moim. Może to faktycznie był tylko młodzieńczy bunt.
Zresztą, skąd mógłbyś wiedzieć? Skąd mogłoby o tym wiedzieć dowolne dziecko z roku
2017? Ludobójstwo to zbyt wielka okropność, żeby dała się przekazać przez książki
historyczne i stare, ziarniste zdjęcia. Nie było cię wtedy, więc nigdy nie będziesz w stanie
zrozumieć.
Powtarzaliśmy sobie, że w gruncie rzeczy dobry z ciebie chłopak, że dla ciebie to
starożytna historia, abstrakcyjna i nierzeczywista. Oboje byliśmy lekarzami, oboje aż za
dobrze znaliśmy ten żałosny stereotyp nienawidzącego siebie Żyda - i przez to przekonaliśmy
się nawzajem, że mamy cię traktować jak ofiarę. Tylko że potem policja przyprowadziła cię z
cmentarza, spojrzałeś na nas tym tępym, obojętnym wzrokiem - i ja już przestałem ci
wymyślać usprawiedliwienia. To nie chodziło tylko o grób wuja. Naplułeś na sześć milionów
innych grobów, wiedziałeś o tym i nic to dla ciebie nie znaczyło.
Matka płakała całymi godzinami. Czyż nie pokazywała ci starych albumów,
sieciowych archiwów, drzewa genealogicznego, któremu w połowie stulecia odrąbano tyle
gałęzi? Czyż oboje nie próbowaliśmy opowiadać ci o różnych rzeczach? Starałem się ją jakoś
pocieszyć. „To niemożliwe”, mówiłem, „by wytłumaczyć »Holokaust nigdy więcej« komuś,
kogo jedyną stycznością z zabójstwem są punkty nastukane przez cały dzień w »Zombie
Hunterze«...”.
I wtedy nagle dotarło do mnie, co mam zrobić.
Odczekałem. Tydzień, dwa, w sam raz tyle, żebyś pomyślał, że jak zawsze
wybaczyłem i zapomniałem. Ale ja już znałem twój słaby punkt. Dla ciebie wszystko się
dzieje za wolno. Te twoje cudowne zabaweczki - elektrody, które czytają emocje i można im
rozkazywać samą podświadomością - już zaczynają cię nudzić. Widziałeś reklamy Improved
Reality™! Wrażenia wywoływane bezpośrednio w mózgu! Gogle, rękawiczki, słuchawki,
klawisze - wszystko do kosza! Poczuj na skórze wichry z fantastycznych światów, delektuj
się zapachem bitewnego dymu, skosztuj krwi zabawkowych potworów, które tak łatwo zabić.
Chłoń tę rzeźnię wszystkimi zmysłami!
Zabawy z animowanymi postaciami cię znudziły, a ten nowy model miał się ukazać
dopiero za jakiś czas. Dlatego rzuciłeś się na moją trzecią opcję. „Bo wiesz, twoja matka
pracuje nad czymś podobnym. Oczywiście, to jest do celów medycznych, ale działa dokładnie
tak samo. Pewnie nawet ma tam wgrane jakieś próbki wrażeń zmysłowych do testów.
Może, jak obiecasz, że nikomu nie powiesz, byłbym w stanie cię tam przemycić...”.
Tak, byłem na emeryturze, ale uprawnienia sobie zostawiłem. Odkąd przestałem
przyjmować pacjentów, minęło prawie dwadzieścia lat, nadal jednak spędzam czas w
laboratorium twojej matki, a od czasu do czasu mogę w czymś pomóc. Nieustannie zachwyca
mnie ta jej pasja, by poznać, jak działa ludzki umysł - i jak się psuje. Ma to po mnie. A ja
mam to z Treblinki, z czasów kiedy byłem dwa razy młodszy od ciebie. Ja też dorastałem,
pragnąc naprawiać zepsute dusze - tylko narzędzia psychiatrii były wówczas beznadziejnie
tępe. Skalpele do otwierania ciała, słowa i narkotyki do otwierania mózgu. A precyzyjne to
było jak pijak tupiący w podłogę, próbujący drganiami przesunąć kieliszki na barze.
Ale ta maszyneria, która stoi u twojej matki, to co innego! Nadprzewodniki
przezczaszkowe, wiązki mikrofal o silnym skupieniu, rezonatory Szpindla! Można wcelować
w konkretną ścieżkę, zmienić ją albo całkiem skasować! A same ich nazwy brzmią jak
tajemne zaklęcia!
Nie potrafię z tego korzystać tak, jak ona. Znam tylko podstawy. Nie umiem
wszczepiać widoków czy dźwięków, nie potrafię tworzyć prawdziwych wspomnień. W
każdym razie nie w pamięci deklaratywnej.
Ale w proceduralnej? Tyle umiem spokojnie. Prawy płat czołowy, hipokamp,
prymitywne reakcje, lęk i niepokój. Gadzi umysł łatwo obudzić. Zresztą, szczegóły były
zbędne. Nie musiałeś pamiętać mojej młodszej siostry leżącej twarzą w dół w błocie, jak
kupka patyków. Ani koloru nieba tego dnia, gdy stałem zmartwiały, bojąc się, że jeśli do niej
podejdę, zauważy to jakiś prawdziwy potwór. Nie było ci trzeba całego wykładu.
Wystarczył sam morał. Po wszystkim usiadłeś, zdezorientowany, potem
rozczarowany, potem zły. „Nic nie było! To w ogóle nie działa!”. Nie trzeba mi było maszyn,
żeby wejrzeć wtedy do twojej głowy. „Stary pierdziel, wydaje mu się, że pozjadał wszystkie
rozumy, a o niczym nie ma pojęcia”. Zresztą, gdy minął jeden dzień, potem drugi, zacząłem
się obawiać, że możesz mieć rację.
Potem jednak nadeszły mdłości za zamkniętymi drzwiami łazienki. Godziny
ukrywania się w pokoju, kapsuła do gier porzucona w salonie. W końcu przyszła do mnie
twoja matka. Oczy miała pełne niepokoju. Powiedziała, że nigdy cię w takim stanie nie
widziała. Podskakujesz na widok cienia. W nocy nie śpisz. Z rana zastała cię wrzucającego
ciuchy do plecaka - „oni zaraz przyjdą, zaraz przyjdą, trzeba uciekać”. A kiedy zapytała, kto
to taki ci „oni”, nie umiałeś jej odpowiedzieć.
No i proszę bardzo. Kulisz się w kącie, oczy masz jak czarne, błagalne dziury, które
nie nieruchomieją ani na chwilę, bo widzą grozę w każdym cieniu. Ręce zaciśnięte w pięści
krwawią od wbijających się w nie paznokci. Pamiętam, że jak byłem w twoim wieku, ciąłem
się, żeby poczuć, że żyję. Czasem nadal to robię. To nigdy nie przechodzi.
Twoja matka mówi, że któregoś dnia jej urządzenia będą w stanie wyegzorcyzmować
z ciebie te moje demony. Czy ona nie rozumie, jaki to byłby fatalny błąd? Nie wie, że
zapomniana historia powtarza się na nowo? Przecież nawet najgorszy prezydent w historii
przyznał, że wspomnienia należą do wszystkich.
Nie muszę nic do ciebie mówić. Dziś dobrze się znamy, o wiele lepiej niż można
wyrazić słowami. Dałem ci mądrość, mój wnuku. Pokazałem ci świat.
A teraz pomogę ci w nim żyć.
Oczy Boga

Nie jestem przestępcą. Nic złego nie zrobiłem.


Z przodu kolejki właśnie złapali starszą kobietę, o skórze koloru kawy z mlekiem, po
trzydziestce, oczy wytrzeszczone i niewinne pod rąbkiem beretu z La Senzy. Z tego co słyszę,
opchała się oksytocyną i próbowała zmanipulować białkową część systemu: uśmiech,
puszczenie oka, te pomocnicze chemiczne bodźce, którymi można przeskoczyć całą logikę i
naszeptać bezpośrednio do pnia mózgu: „Ta tutaj to swoja, nie trzeba jej przepuszczać przez
maszynerię”. Chyba zapomniała o jednym: tu wszyscy jesteśmy maszynami,
wyregulowanymi, podstrojonymi i zmodyfikowanymi aż po najdrobniejsze cząsteczki.
Strażnicy są uodpornieni na argumenty i aerozole. Wyprowadzają ją, nie zwracając uwagi na
jej protesty. Staram się iść za ich przykładem: biorę się w garść, uodparniam na to, co czeka
ją po drugiej stronie białych drzwi. Co ona sobie myślała, żeby próbować takiego numeru? W
głowie musiało jej siedzieć coś więcej niż tylko złe skłonności. Płacących pasażerów nie
wyciągają z kolejki za samą wrogą wyobraźnię, w każdym razie jeszcze nie. Musiała coś
zrobić. Musiała jakoś zadziałać.
Pół godziny do otwarcia bramek. Przede mną jest co najmniej pięćdziesięciu
praworządnych obywateli i jeszcze ich nie zaczęli obsługiwać. Brzęczyk czai się, uśpiony, z
przodu kolejki, niczym wielki pancerny krab, świeżo zainstalowany, z rozwartą paszczą.
Strażniczka w jego cieniu zaczyna sunąć maszyną wzdłuż kolejki, niektórych pasażerów
sprawdzając na miejscu, innych pomijając - mając już za sobą pierwszy łup tego dnia, czuje,
że ma szczęście. W sprawiedliwym wszechświecie nie miałbym się czego z jej strony
obawiać. Nie jestem przestępcą, nic złego nie zrobiłem. Słowa krążą mi w głowie jak obronna
afirmacja.
Nie jestem przestępcą. Nic złego nie zrobiłem.
Ale wiem, że ta pieprzona maszyna i tak mnie naznaczy.
***
Z przodu kolejki rozświetla się Komnata Tajemnic. Nagrany kobiecy głos, niosący się
echem w nieprzyjemnej akustyce terminalu, obwieszcza rozpoczęcie przedpokładowej
procedury bezpieczeństwa. Strażnicy leniwie stają na baczność. Aby stanąć w tej kolejce,
oddaliśmy wszystko: inteligentne znaczniki, biżuterię, moje kieszonkowe biuro, wszystko
zostało skonfiskowane, do zwrotu po drugiej stronie odkupienia. Brzęczykowi nic nie może
zasłaniać widoku na nasze głowy; dezorientuje go choćby zwykły kolczyk. Ludzie z
medycznymi implantami i starożytnymi amalgamatowymi plombami nie są tu mile widziani.
Dla nich jest osobna kolejka i specjalne pomieszczenie, gdzie nadal obowiązują staromodne
przesłuchania i rewizje osobiste.
Wszechobecny głos nakazuje wszystkim pasażerom Westjet z padaczką,
uszkodzeniami ślimaka lub zespołem Greya, żeby poinformowali o tym ochronę przed
wejściem do skanera. Inni pasażerowie, którzy nie życzą sobie skanowania, mogą
zrezygnować z przejścia. Westjet z przykrością informuje, że w takim przypadku koszt
biletów nie będzie refundowany. Westjet nie odpowiada za neurologiczne efekty uboczne,
tymczasowe lub trwałe, które mogą być spowodowane działaniem skanera. Użycie skanera
oznacza zgodę na te warunki.
A efekty uboczne bywały, i to jakie. W pierwszych dniach paru pospolitych
epileptyków miało lekkie ataki. Znany ateista z Oxfordu - wiecie, ten, który popisał wszystkie
te książki - złapał w bramce na Heathrow gorącą i szczerą wiarę w chrześcijańskiego Boga,
chociaż w tym przypadku część odpowiedzialności przypisano nowotworowi, który zabił go
dwa miesiące później. W zeszłym roku wszystkie media trąbiły na okrągło o pewnej wdowie
z St. Paul’s, która wyszła z sądowego brzęczyka z nienasyconym fetyszem seksualnym do
butów do biegania. Mogłoby to kosztować Sony masę pieniędzy, gdyby nie była miłosierną
duszą i nie darowała sobie sądu. Nigdy nie potwierdzono plotek, że tuż przed podjęciem tej
decyzji korzystała z MassTurba.
***
- Cel podróży?
Strażniczka pojawiła się, kiedy nie patrzyłem. Jej laser oblizuje mi twarz
biometrycznymi kubkami smakowymi. Mrugam oślepiony powidokami.
- Eee... Yellowknife.
Patrzy na swój tablet.
- Służbowo czy dla przyjemności?
Te pytania są bezcelowe, nawet nie ma ich w scenariuszu. MassTurb całkowicie
wyeliminował potrzebę zadawania takich pytań kontrolnych. Po prostu nie podoba jej się
moja gęba. Ona coś wie, choć nie umie tego wyrazić.
- Ani to, ani to - mówię.
Unosi głowę, patrzy ostro. Moja wymijająca odpowiedź scementowała jej pierwotne
podejrzenia.
- Jadę na pogrzeb - wyjaśniam.
Przechodzi dalej bez słowa.
Wiem, ojcze, że cię tu nie ma. Wiarę straciłem jeszcze w dzieciństwie. Niech inni
trzymają się swoich głupkowatych zabobonów, niech lecą z płaczem do nadnaturalnej istoty,
żeby ich pocieszyła i usprawiedliwiła. Niech tchórze i małe umysły wypierają ciemność,
zastępując ją jakimś wyimaginowanym życiem pozagrobowym. Ja nie potrzebuję
niewidzialnych przyjaciół. Wiem, że gadam sam do siebie. Żebym tylko mógł przestać.
Ciekawe czy ta maszyna jest w stanie podsłuchać naszą rozmowę.
Stałem przy tobie podczas procesu, tak jak ty stałeś przy mnie przez te wszystkie lata,
kiedy nie miałem żadnych innych przyjaciół. Przysięgałem na twoją świętą księgę bajek, że
ani razu mnie przez tyle lat nie dotknąłeś. A ci inni kłamali? Nie wiem. Ale nie osądzam.
Oni cię jednak osądzili i uznali za winnego. Nawet media się specjalnie nie
zainteresowały, księża obmacujący dzieci są w dzisiejszych czasach większym banałem niż
przestępcy, tak jest od lat, a zresztą nikogo nie obchodzi, co dzieje się w jakiejś zabitej
dechami dziurze na Terytoriach. Gdyby cię jeszcze raz po cichu gdzieś przenieśli, gdybyś
chwilę dłużej siedział cicho, może nawet do tego by nie doszło. Może i by cię naprawili.
Albo i nie. Watykan rzucił się na MassTurba jak wcześniej na klonowanie, a jeszcze
wcześniej na kopernikański układ heliocentryczny. Nie ma grzebania w tym, jak cię stworzył
Bóg. Nie można eliminować wolnej woli, obojętne jak bardzo z wolnej woli postanawiasz to
zrobić.
Należy zauważyć, że nie dotyczy to łechtania płatu skroniowego. U świętego Michała
właśnie wydali siedem milionów na sprzęt umożliwiający całej nawie przeżywanie ekstazy
religijnej na żądanie.
Może faktycznie samobójstwo było dla ciebie jedynym wyjściem - popchnąć jeden
grzech drugim. Za wiele do stracenia nie miałeś, twoje własne Pismo potępia za myśl tak
samo jak za uczynek. Pamiętam, jak wiele lat temu, choć sam już dawno odrzuciłem te kule,
zapytałem cię: „Co z grzechem, który nie został urzeczywistniony? Co, jeśli pożądałeś żony
bliźniego swego albo pobudzałeś się myślą o morderstwie, ale wyłącznie w myślach?”.
Popatrzyłeś na mnie czule, chyba też z większym zrozumieniem, jakie ci kiedykolwiek
przypisywałem, i dopiero potem potępiłeś mnie słowami waszego wyimaginowanego
superbohatera. „Jeśli cokolwiek popełniasz myślą”, powiedziałeś, „popełniasz to na oczach
Boga”.
***
Czuję między uszami nagłe krótkie brzęknięcie. Naprawdę mam teraz ochotę się
napić; miły byłby taki krążący po zatokach drzewny aromat dobrej, starej szkockiej. Oglądam
się, zauważam billboard, który mnie ustrzelił. Crown Royal. Pieprzony myślowy spam. W
myślach dziękuję za normy prawne zabraniające wszczepiania nazw firmowych; mogą mi
podrzucać rozmaite pragnienia, ale uzależnienie od marki byłoby przekroczeniem pewnego
arbitralnego progu wolnej woli. Gest bez znaczenia, ukłon w stronę fanatyków od praw
obywatelskich. Tak jak to brzęknięcie na początku; uprzedza mnie, twierdzą sądy, że nadal
jestem autonomiczny. Jak długo wiem, że mnie hackują, tak długo mam uczciwą szansę
samodzielnie podejmować decyzje.
Dwa kroki przede mną starszy pan cichutko szlocha. Chwilę wcześniej na oko nic mu
nie było. Zdarza się. Reklamy wyzwalają nieodpowiednie skojarzenia. MassTurb, jeśli nie ma
do dyspozycji hełmu, nie jest w stanie wrzucać do głowy jakichś sensorycznych panoram o
wysokiej rozdzielczości - takie trafienia z dużej odległości raczej coś ewokują, niż
wszczepiają. Podobno kluczem jest węch - prymitywny, płaty na tyle duże, że łatwo w nie
wcelować, i prostszy do zmanipulowania niż potężne gigapikselowe macierze kory
wzrokowej. I do tego pierwotny, bardzo bliski gadziego mózgu. Wydali miliony, żeby odkryć
uniwersalne wyzwalacze wrażeń. Wiciokrzew kojarzy się z dzieciństwem; zapach sosny
przypomina święta. Zależnie od produktu mogą nas wprawić w nastrój w stylu Normana
Rockwella albo markiza de Sade. Tylko szturchnij odpowiednie neurony i mózg sam sobie
stworzy spam.
Jednakże czasem trafi się człowiek, któremu zapach wiciokrzewu kojarzy się z
chwilami, kiedy matka dostawała wpierdol. Dla innego Boże Narodzenie to czas, gdy znalazł
siostrę z podciętymi żyłami.
Często się to nie zdarza. Reklamy wywołują łagodny niepokój u co tysięcznej osoby, a
ostre cierpienie u co dziesięciotysięcznej. Niektórzy uważali, że nawet taka cena jest zbyt
wysoka. Inni lamentowali nad widmem maszyn wszczepiających nam nie tylko wizje i
dźwięki, ale też pragnienia, poglądy, wiarę religijną. Tylko że reklamy, w których występują
śliczne dzieci i seksowne kobiety, tak samo wszczepiają pożądanie, wykorzystują wzrok i
słuch, by pominąć rozum i dotrzeć do serca. Każda dyskusja, każda argumentacja jest próbą
dosłownej modyfikacji czyjegoś umysłu, każdy wiersz i artykuł to wirus szerzący opinie. „Ja
to robię właśnie w tej chwili”, argumentował miesiąc temu jakiś PR-owiec Mindscape’a na
MacroNecie. „Próbuję zmodyfikować połączenia waszych neuronów z wykorzystaniem
dźwięków, które słyszycie. Chcecie zabronić MassTurba dlatego, że wykorzystuje takie
dźwięki, których nie potrafi wydawać człowiek?”.
Równia pochyła jest aż za stroma. Zabraniamy MassTurba i możemy równie dobrze
zakazać sztuki i debaty. Równie dobrze możemy znieść wolność słowa.
Obaj wiemy, tato, że taka właśnie jest prawda. Samymi słowami da się zmusić kogoś
do łez.
***
Kolejka posuwa się naprzód. Człapiemy naprzód z gładką, złowrogą sprawnością,
jedno po drugim znikamy na moment we wnętrzu brzęczyka, wychodząc po drugiej stronie,
odrodzeni po technologicznym chrzcie, wynoszącym nas do tymczasowej świętości.
Zogniskowane ultradźwięki, tato. Tak właśnie nas oczyszczają. Pewnie nawet do ciebie dotarł
ten szał parę lat temu. A już na pewno musiałeś widzieć przynajmniej papieską bullę, która go
potępiała. Pierwotny patent firmy Sony opiewał na interfejs do gier i był złożony tuż po
przełomie stuleci; już niedługo, mówili, dawne gogle i elektrody zostaną zastąpione
niedrogimi pudełeczkami, które śledzą twoje ruchy w salonie i, całkowicie pomijając twoje
oczy i uszy, wszczepiają ci do głowy pięciowymiarową sensoryczną panoramę. (Tego
właściwie jeszcze się nie doczekaliśmy, modyfikacje robi się wprawdzie ultradźwiękami, ale
system celowania w mózg opiera się na jego emisjach radiowych, a mało który konsument
chce sobie obkładać dom klatką Faradaya). Tymczasem szpitale, lotniska i parki rozrywki nie
pozwalają zgasnąć marzeniu w oczekiwaniu na spadek cen. A nowe zastosowania mnożą się
jak króliki. Są wszędzie, tato. Głusi mogą słyszeć. Ślepi - widzieć. Pourazowcom można
wypłukiwać wszystkie toksyczne wspomnienia, o ile tylko nie przestaną płacić abonamentu.
Bo w tym sęk: to jest nietrwałe. Wysokie częstotliwości pobudzają pewne synapsy, a
inne usypiają, ale w żaden sposób nie zmieniają istniejącej siatki połączeń. Kiedy sygnał
ustaje, mózg po jakimś czasie wraca do normy. Co jest nie tylko dochodowe dla
puszczających te fale, ale i o wiele mniej kłopotliwe w razie sądu. Tu idzie o całą tę kwestię
integralności osobowości. Gdyby przed każdym lotem przebudowywano nam mózg,
otworzyłaby się puszka z Pandorą pełna nieprzyjemnych prawnych konsekwencji.
Muszę jednak przyznać, że to przyśpiesza sprawy. Żadnych czasochłonnych
wywiadów środowiskowych, żadnych inwazyjnych „losowych” rewizji, żadnych litanii pytań
mających odsiać problematyczne osoby. Szczypta przezczaszkowego magnetyzmu, kropla
ultradźwięków, „następny proszę”. Rok temu stałbym w tej kolejce całymi godzinami. Dzisiaj
nie minęło nawet piętnaście minut, a już jestem w pierwszej dziesiątce. Chodzi nie tylko o
wygodę: to bezpieczeństwo, to westchnienie ulgi po całym pokoleniu rosyjskiej ruletki. Nie
będzie już żadnych Pożarów w Edmonton ani Powstań w Rio, żadnych budynków stopionych
na szklany żużel i miast chorujących po detonacji brudnej bomby atomowej. Oczywiście, po
świecie nadal chodzą sabotażyści i terroryści. Oni nie znikną. Ale kiedy atakują, uderzają w
miejsca niechronione przez Brzęczyka McSwanky’ego. Wszyscy latający po tym nowym,
pełnym życzliwości niebie są tak samo niegroźni jak ja. Jak polemizować z takimi wynikami?
***
W dawnych czasach mogłem ubolewać, że nie jestem psychopatą. Mieli wtedy łatwo.
Maszyny patrzyły tylko na reakcje emocjonalne: ruchy sakadyczne, przewodność skóry.
Osoba pozbawiona sumienia mogła przejść przez nie z szerokim uśmiechem i pustym sercem.
Jednakże MassTurb zainspirował całą nową generację urządzeń. Teraz patrzą głębiej. Kora
przedczołowa, metabolizm glukozy. Teraz świry, zboczeńcy i potencjalni sabotażyści,
wszyscy łapią się w tę samą sieć.
To nie oznacza, że potem nas nie wypuszczają. Socjopatia nie jest przecież sprzeczna
z prawem. Kurna, gdyby odsiewali wszystkich z uszkodzonym sumieniem, mieliby pusto w
klasie biznes.
W kolejce tu i ówdzie stoją dzieci. Większość jest pod opieką dorosłych. Trójka nie:
dwóch chłopców i dziewczynka. Są nerwowe i ładne, jak płochliwe dzikie zwierzątka.
Nieprzyzwyczajone do samodzielności. Najstarsze ma co najwyżej dziewięć lat i myszkę na
boku szyi.
Nie mogę przestać mu się przyglądać.
Nagle dzieci znowu zaczęto wszędzie puszczać wolno. Od miesięcy widzę je w
parkach, na placach, niepilnowane, niewinne i takie bezbronne, jakby MassTurb dał
wszystkim rodzicom pretekst do wytchnienia. Nieważne, że upłyną lata, zanim przedostanie
się z lotnisk i budynków rządowych do miejsc, gdzie bawią się dzieci. Mamusia i tatuś mają
już dość czekania i łapią się każdej pociechy, tych kamer zamontowanych na każdym rogu,
rozglądających się po całym świecie, jakby przez obiektywy patrzyli żywi ludzie. Mamusi i
tatusiowi nie chce się spędzić pięciu minut w sieci, żeby przejrzeć wskazówki dla
drapieżników, jak za pomocą laserowych wskaźników i ślepych punktów robić sobie dziury w
monitorowanym społeczeństwie. Mamusia i tatuś wolą raczej napchać się tymi
przyjmowanymi na wiarę uspokajaczami o „obywatelskim bezpieczeństwie”.
Tyle lat żyliśmy w strachu. Teraz ludzie tak desperacko pragną choćby namiastki
bezpieczeństwa, że chwycą się każdej obietnicy, nawet takiej, która się jeszcze nie ziściła. To
zresztą nic nowego, mamusia i tatuś zawsze żyli na kredyt, obojętne, czy mówimy o domku
na przedmieściach, czy brązowieniu Antarktydy.
Jak coś się tym ich dzieciakom naprawdę stanie, to dobrze im tak.
***
Kolejka posuwa się naprzód. Nagle jestem pierwszy.
Pan Władza kiwa na mnie. Robię krok naprzód, jak na ścięcie. Robię to dla ciebie,
tato. Żeby ci oddać ostatnią posługę. Żeby zatańczyć na twoim grobie. Gdybym mógł tego
uniknąć, gdybyś zabrał ode mnie ten kielich, to wolałbym raczej iść piechotą na Terytoria
Północno-Wschodnie niż wpuszczać sobie do głowy tę obleśną technologię...
Nad wejściem do maszyny ktoś wymalował czarną farbą, od szablonu, jedno słowo:
„Cień”. Grając na zwłokę, rzucam strażnikowi pytające spojrzenie.
- Bo on wie, jakie zło czai się w ludzkich sercach - mówi. - Buhahaha. No, jedziemy.
Nie mam pojęcia, o czym on mówi.
Na ścianach kabiny połyskuje ciasna plecionka z miedzianego drutu. Hełm opada mi
na głowę z łagodnym hydraulicznym syknięciem; jak na coś tak wielkiego, siedzi mi bardzo
luźno na głowie. Wizjer nasuwa się na oczy niczym opaska. Ląduję w kieszonkowym
wszechświecie, sam z moimi myślami i wszystkowidzącym Bogiem. W głowie basowo
mruczy mi prąd.
Nie jestem winny żadnych złych uczynków. Nigdy nie złamałem prawa. Może Bóg to
dostrzeże, jeśli będę odpowiednio intensywnie tak myślał. Po co w ogóle on ma coś widzieć,
po co ma czytać ten palimpsest, skoro i tak zaraz go zamaże? Ale mózgi tak nie działają.
Każdy osobnik jest osobliwością, neurony ma połączone w jedyną w swoim rodzaju
przewspaniałą plątaninę, którą trzeba odczytać, nim zacznie się ją edytować. A motywacje,
intencje, to niekończące się wielogłowe stwory, splatające się i pączkujące od kory czołowej
po zakręt obręczy, od podwzgórza po przedmurze. Nie ma takiej diody, która zapaliłaby się,
kiedy masz niecne plany, nie ma żadnego neuronu Aniston5 sygnalizującego szalonych
bombiarzy. Dla bezpieczeństwa wszystkich trzeba wszystko odczytać. Dla bezpieczeństwa
wszystkich.
Siedziałem pod tym hełmem nie wiadomo jak długo. Nikt tyle nie siedział.
Kolejka nie posunęła się naprzód.
- No cóż - mówi łagodnie pan strażnik. - Niech pan popatrzy.
- Nie popatrzę - odpowiadam. - Ja nigdy nic...
- I teraz też nie. Przynajmniej przez najbliższe dziewięć godzin.
- Ale ja nigdy nie wprowadziłem tego w czyn - mówię po dziecinnemu oburzonym
tonem. - Ani razu.
- Widzę - mówi.
Wiem jednak, że mówimy o dwóch różnych rzeczach.
Buczenie nieznacznie zmienia wysokość. Czuję magnesy i komary przeskakujące mi

5
Neurochirurg Itzhak Fried odkrył w mózgu badanego pacjenta neuron reagujący wyłącznie na zdjęcia
Jennifer Aniston (przyp. tłum.).
w głowie. Zmienia mnie coś, co jest na razie zbyt drogie na rynek domowy: ból się ulatnia,
mętne pragnienie tak przewlekłe, że poczułem je dopiero, kiedy zniknęło.
- I już. Teraz można by panu dać pod opiekę dwa przedszkola i cały chór
ministrantów, a pan nawet nie poczułby pokusy.
Wizjer unosi się, hełm odlatuje. Władza gapi się na mnie gromadą pogardliwych
twarzy.
- Tak nie wolno - mówię cicho.
- O, teraz to nie wolno?
- Ja nic nie zrobiłem.
- My też nie. Nie zamknęliśmy pana zboczonego mózgu w więzieniu, nie zmieniliśmy
panu osobowości. Uszanowaliśmy pana prawa konstytucyjne i daną przez Boga tożsamość.
Może pan swobodnie obmacywać bachory w parku, tak jak dawniej. Tylko przez czas jakiś
nie będzie pan chciał.
- Ale ja nic nie zrobiłem. - Nie mogę się powstrzymać od powtarzania tego.
- Wszyscy tak mówią, aż w końcu coś zrobią. - Dźga brodą w kierunku Odlotów. -
Proszę stąd iść. Koniec odprawy.
***
Nie jestem przestępcą. Nic złego nie zrobiłem. Ale i tak znalazłem się na liście. Wieść
o moim zepsuciu wyprzedza mnie, lecąc z posterunku na posterunek jak reakcja łańcuchowa
kostek domina. Muszą mi dać przejść, ale będą obserwować.
To się może niedługo zmienić. Nawet teraz Normy Społeczne ledwo rozróżniają to, co
robisz, od tego, kim jesteś; przesunąć je o włos i mogą się przede mną zamknąć wszystkie
granice na świecie. Jednakże to dopiero zaranie nowego oświecenia, jeszcze nie wyrobili się z
wprowadzaniem wszystkich nowych reguł. Na razie wolno mi stanąć nad twoim
niepoświęconym grobem i opłakiwać własną demaskację.
Ty, tato, ciągle gadałeś o potędze przebaczenia. Nie aż siedem, lecz aż siedemdziesiąt
siedem razy, spojrzenie Pana gładzi wszelkie grzechy. Powtarzałeś, że potrzeba tylko
jednego: szczerego żalu za grzechy. Trzeba było tylko przyjąć Jego miłość.
Oczywiście, wtedy to nie brzmiało aż tak egoistycznie.
Jednakże teraz czysta karta przysługuje także niewierzącym. Mój odkupiciel jest
maszyną, a moja łaska ma datę ważności... ale w gruncie rzeczy, jak się zastanowić, to twoja
też miała.
Ciekawe, jak wyglądała maszyna, która ciebie, tato, zaprogramowała - to gigantyczne,
pracujące w ślimaczym tempie ustrojstwo złożone z dogmatów i ruchomych części,
posuwające się iteracyjnie przez dwa tysiące lat krwawej historii. Mimo woli zastanawiam
się, jak ono poprzełączało twoje synapsy. Czy od tego stałeś się drapieżnikiem, od tego
ciężaru obłąkanych ograniczeń, nie do wytrzymania dla żadnej obdarzonej seksualnością
istoty, od zaprzeczania własnej naturze, póki coś nie pękło? A może, idąc na łono Kościoła,
już źle funkcjonowałeś, liczyłeś na jakąś siłę, której nie byłeś w stanie znaleźć w sobie
samym?
Znałem cię od lat, tato. Nawet teraz mówię sobie, że cię znam - choć byłeś chory,
tchórzem nie byłeś nigdy. Nie zamierzam uwierzyć, że wybrałeś śmierć jako łatwe wyjście.
Zamierzam wierzyć, że w tych ostatnich dniach znalazłeś w sobie siłę, by się samemu
przeprogramować, odwrócić plecami do algorytmów przestarzałych od dwóch tysiącleci i
samemu zdecydować, jaka jest różnica między grzechem śmiertelnym a aktem
zadośćuczynienia.
Gardziłeś sobą i swoimi uczynkami. Aż wreszcie zadbałeś o to, by już nigdy nie móc
ich popełniać - zadziałałeś. Zrobiłeś to, czego ja nie byłem w stanie, choć cenę zapłaciłbym
wielekroć mniejszą.
Teraz bowiem dysponujemy nie tylko tym tymczasowym rozgrzeszeniem. Mamy
takie machiny, które potrafią wypalić w człowieku zło, emitery skoncentrowanych wiązek
mikrofal wypalające konkretne neuronalne ścieżki zła. Nikt cię do tego nie przymusi -
przynajmniej na razie. Inicjatywy ustawodawcze grzęzną w parlamencie, pomysły, żeby
wyprzedzająco reprogramować ludzi na czynienie dobra zamiast zła, są, ale na razie zabieg
jest stricte dobrowolny. Bo zmienia człowieka, rozumiecie. Narusza jakieś niezbywalne
prawo. Niektórzy mówią nawet, że to coś w rodzaju samobójstwa.
Cały czas powtarzałem temu gościowi z kontroli: „Nigdy nic nie zrobiłem”. Ale on to
sam widział.
Nigdy nie pozwoliłem tego naprawić. Musi mi to odpowiadać.
Zastanawiam się, czy to coś zmienia.
Zastanawiam się, który z nas jest bardziej winny. Póki mam zamknięte oczy.
Hillcrest kontra Velikowski. Siła wyższa?

Fakty w sprawie mówiły same za siebie. U Lacey Hillcrest z Pensacoli, 50 lat,


praktykującej wiernej Kościoła Zielonoświątkowego, zdiagnozowano nieoperacyjnego
chłoniaka i dano jej sześć miesięcy życia. Pięć lat później nadal żyła, choć była słaba. Swoje
przeżycie przypisywała ozdobnemu posrebrzanemu krzyżowi, który dostała od siostry,
Gracey Balfour. Świadkowie zeznali, że stan zdrowia pani Hillcrest poprawił się diametralnie
po otrzymaniu tego talizmanu. Wyprodukowano go w Mennicy Graceland i rzekomo zawierał
fragment oryginalnego Krzyża Świętego z Golgoty.
27 czerwca rano, pani Hillcrest i jej siostra odwiedziły Muzeum Szarlatanerii i
Pseudonauki, którego właścicielem i dyrektorem był niejaki Lizus C. Velikovsky. Muzeum
posiadało szereg eksponatów dotyczących zdyskredytowanych poglądów, teorii i
najzwyklejszych oszustw, jakie przewijały się przez historię Ameryki. Pani Balfour wdała się
w ożywioną dyskusję z innym gościem muzeum przy wystawie dotyczącej Inteligentnego
Projektu, tymczasowo tracąc z oczu swoją siostrę. Spotkały się ponownie przy gablocie
poświęconej zjawiskom psychosomatycznym, a konkretnie efektom placebo i leczeniu wiarą.
Pani Hillcrest wyraźnie zapoznała się dokładnie z tymi materiałami i została później opisana
jako „przygnębiona i małomówna”.
W ciągu miesiąca umarła.
Panu Velikovsky’emu postawiono zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci.
Prokurator powołał doktora Andrew de Tritusa, psychologa klinicznego z imponującą
praktyką w charakterze biegłego po dowolnej (i czasami sprzecznej) stronie rozmaitych
sporów. Doktor de Tritus zeznał, że prawdziwości efektu placebo obecnie się nie kwestionuje,
wskazując, że „nastawienie” i „pogląd” pacjenta - podobnie jak inne mózgowe epifenomeny -
mają u podstaw naturę neurochemiczną. Wiara wręcz modyfikowała połączenia w mózgu, a
istnienie zjawisk typu placebo wykazywało, że takie modyfikacje mogą mieć znaczący wpływ
na ludzkie zdrowie. Następnie zabrał głos Velikovsky, broniąc się w prosty sposób: wszystkie
tezy prezentowane przez jego eksponaty są zgodne z prawdą i poparte naukowymi dowodami.
Oskarżenie sprzeciwiło się temu stwierdzeniu jako nieistotnemu dla sprawy, ale po krótkiej
dyskusji sprzeciw został odrzucony.
Oskarżenie jednak było dalekie od podawania w wątpliwość zeznań Velikowsky’ego
podczas badania krzyżowego, przeciwnie - wykorzystało je dla poparcia własnej tezy.
Podsądny celowo wybrał sobie na siedzibę „jeden z najbardziej religijnych regionów naszego
kraju, nie biorąc pod uwagę konsekwencji dla różnych Lacey Hillcrest”. Sam przyznał, że
wybrał Florydę „ze względu na wszystkie te muzea kreacjonizmu” i miał oczywistą intencję
epatować ludzi rzekomą fałszywością ich poglądów. Co więcej, pan Velikovsky musiał być
dobrze zorientowany w efektach placebo, skoro przygotował pełną erudycji wystawę na ten
temat. Co według niego miało się stać, grzmiał prokurator, kiedy wmuszał tę swoją tak zwaną
„prawdę” komuś, kogo motto - wyszyte na ukochanej poduszce - brzmiało: „Jeśli będziecie
mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, będziecie przesuwać góry”? Mówiąc jej „prawdę”,
Velikovsky umyślnie zagroził życiu innej ludzkiej istoty.
Velikovsky oświadczył, że w ogóle nie wiedział o istnieniu Lacey Hillcrest, dodając,
że wyszycie czegoś na poduszce nie czyni tego automatycznie prawdą.
Oskarżenie odpowiedziało, że człowiek, który zakopuje miny na placu zabaw, też nie
zna nazwisk swoich ofiar, i zapytało, czy uwaga o poduszce oznacza, że podsądny nazywa
Jezusa kłamcą. Obrona przez cały czas wielokrotnie się sprzeciwiała.
Obrona w ogóle miała pod górę już od momentu zaprzysiężenia swojego klienta -
Velikovsky zapytał, czy przysięga na „księgę fałszu” nie podkopuje rzekomego przywiązania
sądu do empirii. Ława przysięgłych nie była zachwycona tym pytaniem i nie przysporzyło to
jej sympatii dla podsądnego.
Być może, gdyby doszło do najgorszego, uda się wnieść o kasację wyroku z przyczyn
technicznych. Jednakże najbliższym odpowiednikiem precedensu, jaki udało się wykopać
obronie, była sprawa Dexter kontra AntyOpryszcz, dotycząca oferowanej w sprzedaży
wysyłkowej mieszanki cukru i sody oczyszczonej, reklamowanej jako lekarstwo na
opryszczkę, w cenie 200 dolarów za dawkę. Chociaż to „lekarstwo” (w czym nic dziwnego)
okazało się nieskuteczne, pełnomocnik AntyOpryszcza zacytował pracę Wabera et al. [1],
która jasno wykazywała, że skuteczność placebo rośnie z ceną, i argumentował, że kuracja
mogłaby zadziałać, gdyby tylko Dexter więcej za nią zapłacił. A skoro odmówił (ten sam
produkt sprzedawano pod inną nazwą w cenie 4 tysięcy dolarów), odpowiedzialność spadała
na niego samego. Powództwo oddalono.
Gambit byłby ryzykowny. Analogia była mocno naciągana. Obrona zrobiła więc coś
innego: wezwała na świadka Grace Balfour i zapytała ją, czy wierzy, że Pismo Święte jest
objawionym Słowem Bożym. Pani Balfour gorliwie potwierdziła. To właśnie wiara,
oświadczyła, dała jej siłę, kiedy ten straszny człowiek przy gablocie dotyczącej Stworzenia
szydził z niej, gadając o małpoludach i radioizotopach. Ona widziała w skamieniałościach to,
czym były naprawdę - próbą prawdziwej wiary, jak opisane w 13 rozdziale Księgi
Powtórzonego Prawa.
Zapytana, dlaczego jej siostra nie wykazała się tak silną wiarą jak ona, pani Balfour
przyznała, dość niechętnie, że „ten parszywy mały Rusek” zrujnował jej wiarę swoim
„kłamstwem i oszustwem”.
Jednakże, czy sama Biblia nie zbroi swoich wiernych przeciwko takim podstępom?
Czyż Mateusz nie ostrzega, że „powstanie wielu fałszywych proroków i wielu w błąd
wprowadzą”? Czy św. Piotr w drugim liście nie wyraża się wystarczając» dobitnie, pisząc:
„wśród was będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje”?
„No cóż, tak”, przyznała pani Balfour. Oczywiście, Velikovsky był fałszywym
prorokiem. Niestety, przypomniała jej obrona, fałszywe proroctwa nie są karalne.
Ostatecznie więc nie było potrzeby oddalania powództwa. Ława, po zapoznaniu się z
faktami sprawy, była jednomyślna: Lacey Hillcrest nie wykazała się odpowiednią siłą
przekonań. W końcu, czyja to wina, że jej wiara okazała się tylekroć mniejsza niż ziarnko
gorczycy?

[1] Waber, R. L., Shiv, B., Carmon, Z. & Ariely. „D. J. Am. Med. Assoc.” nr 299, str.
1016-1017, 2008.
Wyspa

Jesteśmy jaskiniowcami. Jesteśmy Starożytni, Przodkowie, robole-budowlańcy.


Tkamy wasze pajęcze sieci, budujemy magiczne bramki, z prędkością sześćdziesięciu tysięcy
kilometrów na sekundę nawlekamy kolejne ucha igielne. Nigdy nie stajemy. Nie śmiemy
nawet zwolnić, aby światło waszego nadejścia nie zmieniło nas w plazmę. To wszystko dla
was. To wszystko po to, żebyście mogli skakać z gwiazdy na gwiazdę, nie brudząc sobie stóp
w tych nieskończonych, pustych ugorach pomiędzy nimi.
Naprawdę to tak wiele, prosić, żebyście od czasu do czasu z nami pogadali?
Wiem, ewolucja, inżynieria. Wiem, jak bardzo się zmieniliście. Widziałem, jak te
portale rodzą bogów, demony, istoty, których nawet nie jesteśmy w stanie zrozumieć - w
przypadku niektórych trudno wręcz uwierzyć, że kiedyś były ludźmi - a może to obcy jadą
sobie autostopem po szynach, które zostawiliśmy. Może to obcy zdobywcy.
A może eksterminatorzy.
Widziałam także portale, które trwają ciemne i puste aż znikną nam z oczu.
Domyślaliśmy się z tego wymierania, wieków mroku, cywilizacji wypalonych do
fundamentów i innych powstających z popiołów - a czasami potem zdarza się, że statki, które
z nich wychodzą, przypominają trochę statki, które myśmy mogli niegdyś budować. Gadają
do siebie - radiem, laserem, falą neutrinową - i czasem ich głosy brzmią trochę jak nasze. Był
czas, gdy śmieliśmy mieć nadzieję, że naprawdę są tacy jak my, że koło wykonało pełen obrót
i dało z powrotem istoty, z którymi moglibyśmy się porozumieć. Straciłam już rachubę, ile
razy próbowaliśmy przełamać te lody.
Straciłam już rachubę eonów, jakie upłynęły, odkąd zrezygnowaliśmy.
Zostawiliśmy za sobą tyle tych iteracji. Hybrydy, posthumanoidy, nieśmiertelni,
bogowie, katatoniczni jaskiniowcy uwięzieni w magicznych rydwanach, których w ogóle nie
ogarniają rozumem - i żaden z nich nie wycelował w nas lasera łącznościowego, żeby
powiedzieć choćby: „Cześć, jak leci?” albo: „Wiecie co, chłopaki? Znaleźliśmy lekarstwo na
chorobę damasceńską!” czy nawet: „Dzięki, chłopaki, róbcie tak dalej”.
Nie jesteśmy, kurna, jakimś kultem cargo. Jesteśmy fundamentem waszego
pieprzonego imperium. Gdyby nie my, w ogóle by was tu nie było.
A jeszcze... jesteście naszymi dziećmi. Czymkolwiek się staliście, kiedyś byliście jak
my, jak ja. Kiedyś w was wierzyłam. Był czas, dawno temu, gdy wierzyłam w tę misję całym
swoim sercem.
Czemuście nas opuścili?
***
A więc zaczyna się kolejna budowa.
Tym razem, otwierając oczy, widzę znajomą twarz, której nigdy dotąd nie widziałam:
młody chłopak, fizjologicznie może dwadzieścia parę lat. Twarz ma trochę asymetryczną,
lewa kość policzkowa trochę bardziej płaska niż prawa. Za duże uszy. Wygląda prawie na
naturalsa.
Nie odzywałam się od tysięcy lat. Z gardła wydobywa mi się szept:
- Kto ty jesteś? - Nie o to powinnam pytać, wiem. Nie powinno to być pierwsze
pytanie nikogo, kto budzi się na Eriophorze.
- Jestem twój - mówi, i proszę, pstryk i jestem matką.
Chciałabym mieć czas, żeby to do mnie dotarło, ale nie daje mi szansy:
- Nie było cię w grafiku, ale Szymp chce mieć jedną więcej osobę na pokładzie. Jest
problem z następną budową.
Czyli szymp dalej rządzi. Szymp rządzi cały czas. Misja trwa, jak trwała.
- Problem? - pytam.
- Scenariusz potencjalnego kontaktu, jak się zdaje.
Myślę o tym, kiedy on się mógł urodzić. Zastanawiam się, czy on się kiedykolwiek
zastanawiał nade mną - czy dopiero teraz.
Nie mówi mi tego. Mówi tylko:
- Słońce przed nami. Pół roku świetlnego. Szymp myśli, że ono coś do nas mówi. W
każdym razie... - Mój... syn wzrusza ramionami. - Pośpiechu nie ma. Masa czasu.
Kiwam głową, on jednak się waha. Czeka na Wielkie Pytanie, ja jednak już widzę w
jego twarzy odpowiedź. Nasi następcy mieli być nieskazitelni, mieli być zbudowani z
idealnych genów ukrytych głęboko w żelazowo-bazaltowym płaszczu Eri, bezpiecznych
przed przesuniętym ku błękitowi promieniowaniem. A ten chłopak ma przecież wady. Widzę
te poodwracane punktowo pary zasad, niosące się rezonansem ze skali mikroskopowej i
nadające mu ten trochę krzywy, trochę zwichrowany wygląd. Wygląda, jakby wychował się
na planecie. Jakby jego rodziców przez całe życie tłukły niefiltrowane promienie słońca.
Jakże daleko musimy już być, skoro nawet nasze idealne cegiełki tak się
zdegenerowały? Jak daleko nas zaniosło?
Jak długo ja nie żyłam?
Jak długo? To jest pierwsze pytanie, które każdy zadaje.
Ale minęło tyle lat, że ja wcale nie chcę wiedzieć.
***
Gdy przychodzę na mostek, siedzi sam przy taktanku, z oczyma pełnymi ikonek i
trajektorii. Niewykluczone, że widzę tam i trochę siebie.
- Nie dosłyszałem, jak masz na imię - mówię, choć sprawdziłam je w rejestrze statku.
Ledwo co się poznaliśmy, a już mu kłamię.
- Dix. - Nie odrywa oczu od taktanku.
Ma ponad dziesięć tysięcy lat, a przeżył z tego może dwadzieścia. Ciekawe, ile wie,
kogo poznał w tym rozproszonym życiu. Zna Ishmaela albo Connie?
Zastanawiam się nad tym, ale nie pytam. Są pewne zasady.
Rozglądam się.
- Tylko my?
Dix kiwa głową.
- Na razie tak. Jak potrzebujesz, to obudź więcej. Ale...
- Co?
- Nic.
Dołączam do niego przy tanku. Wiszą w nim półprzezroczyste woale, jak zestalony,
pooznaczany kolorami dym. Jesteśmy na skraju obłoku pyłowego. Ciepłego, na wpół
organicznego, bogatego w surowce: formaldehyd, glikol etylenowy, różne typowe prebiotyki.
Dobre miejsce na szybką budowę. Pośrodku tanku żarzy się słabo czerwony karzeł. Szymp
nazwał go DHF428, z powodów, które dawno przestały mnie obchodzić.
- No to mów, co się dzieje - odzywam się.
Rzuca mi niecierpliwe, nawet poirytowane spojrzenie.
- Następny.
- Co następny?
- Tak jak inni. Przy innych budowach. Szymp może wypluć wszystkie dane
techniczne, ale oni chcą cały czas gadać.
Cholera, faktycznie, on jest cały czas podłączony.
Zmuszam się do uśmiechu.
- Taka... kulturowa tradycja, wiesz? Gadamy o różnych rzeczach i to pomaga w...
integracji. Po długim wyłączeniu.
- Ale to takie wolne - skarży się Dix.
On nie ma pojęcia. Czemu?
- Mamy jeszcze pół roku świetlnego - zauważam. - Śpieszymy się jakoś?
Drga mu kącik ust.
- Vony poszły zgodnie z planem. - Na komendę, w tanku zapala się grupka
migotliwych fioletowych iskierek, pięć bilionów kilosów przed nami. - Dalej na ogół zasysają
pył, ale trafiły też parę sporych asteroid i rafinerie uruchomiły się trochę wcześniej. Pierwsze
elementy już są wygenerowane. I wtedy Szymp zobaczył te fluktuacje mocy słońca, głównie
w podczerwieni, ale trochę zachodzą na widzialne.
Tank mruga do nas: pokazuje karła poklatkowo.
I faktycznie: on migocze.
- Rozumiem, że są nieprzypadkowe?
Dix przechyla odrobinę głowę, nie potakując.
- Daj szereg czasowy. - Nigdy nie pozbyłam się tego nawyku, żeby, mówiąc do
szympa, odrobinę podnosić głos. AI posłusznie (Posłusznie. To dopiero jest żart) wymazuje
gwiazdobraz i zastępuje go czymś takim:

- Powtarzający się ciąg - mówi Dix. - Impulsy są takie same, a odstępy rosną
logarytmicznie, cykl zamyka się w 92,5 korsekundy. Każdy cykl zaczyna się od 13 2 piku na
korsekundę, a potem zwalnia.
- Jakaś szansa, żeby to było naturalne? Mała czarna dziurka kołysząca się pośrodku
gwiazdy albo coś takiego?
Dix kręci głową lub coś w tym stylu: ukosem pochyla podbródek, co mimo wszystko
sygnalizuje przeczenie.
- Za prosty sygnał, żeby przekazać jakieś informacje. To nie rozmowa. To raczej...
krzyk.
Ma trochę racji. Dużo informacji w tym nie ma, ale to, co jest, w sam raz wystarcza.
Jesteśmy tu. Jesteśmy inteligentni. Jesteśmy na tyle potężni, że umiemy, kurna, podpiąć całą
gwiazdę do ściemniacza.
Może to wcale nie jest takie dobre miejsce na budowę.
Zaciskam usta.
- To słońce nas przyzywa. To chcesz powiedzieć.
- Może. Kogoś przyzywa. Ale na sygnał typu Rosetta to jest zbyt proste. Nie jest to też
archiwum, nie daje się rozpakować. Ani to Bonferroni, ani Fibonacci, ani pi. Nawet nie
tabliczka mnożenia. Wspólnego języka nie da się na tym oprzeć.
Niemniej jednak. Sygnał od inteligencji.
- Potrzeba więcej informacji - dodaje Dix, mistrz oczywistej oczywistości.
Kiwam głową.
- Vony.
- No... co vony?
Ustawimy je w siatkę. Zasymulujemy jedno porządne oko z masy kiepskich. Szybciej
niż posłać tam stąd jakieś obserwatorium, z dużym przyśpieszeniem, albo zaadaptować którąś
z przetwórni.
Oczy mu się rozszerzają. Przez chwilę ma niemal przerażoną minę. Chwila jednak
mija i znów tak dziwacznie kręci głową.
- To nam nie zużyje zasobów przeznaczonych do budowy?
- Zużyje - zgadza się szymp.
Powstrzymuję prychnięcie.
- Szymp, skoro tak się boisz o nasze budowlane normy, to dolicz sobie ryzyko
spowodowane przez inteligencję, która jest na tyle mocna, że potrafi sterować produktem
energetycznym całego słońca.
- Nie umiem - przyznaje. - Mam za mało informacji.
- W ogóle nie masz informacji. O czymś, co, gdyby zechciało, mogłoby rozwalić
naszą misję na miejscu. To może trochę sobie zbierzemy, co?
- Dobra, dobra. Do vonów poszły nowe instrukcje.
Na pobliskiej grodzi zapala się sygnał potwierdzenia w pustkę poszedł
skomplikowany zestaw poleceń do tańca. Za sześć miesięcy setka samopowielających się
robotów wtańczy się na pozycje w zaimprowizowanej macierzy obserwacyjnej; kolejne cztery
miesiące i może będziemy mieli jakiś materiał do debatowania, nie tylko próżnię.
Dix patrzy na mnie, jakbym właśnie rzuciła magiczne zaklęcie.
- Statek może i umie prowadzić - mówię mu - ale poza tym jest durny jak cep. Czasem
trzeba mu wytłumaczyć dużymi literami.
Robi lekko urażoną minę, ale zaskoczenie pod spodem jest nie do pomylenia. Nie
wiedział tego. On tego naprawdę nie wiedział.
To kto go, kurna, przez ten cały czas wychowywał? Czyj to problem?
Nie mój.
- Zawołaj mnie za dziesięć miesięcy - mówię. - Idę z powrotem spać.
***
Wygląda, jakby w ogóle się stamtąd nie ruszał. Gramolę się na mostek, a on tam stoi i
gapi się w taktyczny. Tank wypełnia DHF428, opuchnięta czerwona kula zmieniająca twarz
mojego syna w diabelską maskę.
Rzuca mi sekundowe spojrzenie, oczy ma wytrzeszczone, palce drgają jak pod
prądem.
- Vony tego nie widzą.
Jeszcze jestem trochę nieprzytomna po rozmrożeniu.
- Czego nie...
- Tego ciągu! - Jest bliski paniki. Kołysze się, przestępując z nogi na nogę.
- Pokaż.
Taktyczny rozdziela się w połowie. Przede mną płoną teraz dwa sklonowane
czerwone karły, każdy mniej więcej dwa razy większy od mojej pięści. Po lewej, widok z Eri:
DHF428 pulsuje tak jak przedtem, tak jak zapewne robił to dziesięć miesięcy temu. Po
prawej, widok z oka złożonego - z siatki do interferometrii zbudowanej z miriady dokładnie
rozstawionych vonów, ich prymitywne oczka rozłożone warstwami, tak by, uwzględniając
paralaksę, dać namiastkę wysokiej rozdzielczości. Po obu stronach kontrast został wygodnie
podkręcony, by niekończące się migotanie karła było widoczne dla prostych ludzkich oczu.
Tylko że miga wyłącznie ten po lewej. Po prawej, 428 pali się równo jak
znormalizowana świeca.
- Szymp, jest jakaś możliwość, żeby te fluktuacje były poniżej czułości siatki?
- Nie ma.
- Hm. - Próbuję wymyślić, dlaczego miałby skłamać.
- To się kupy nie trzyma - skarży się mój syn.
- Trzyma się - mruczę - jeśli to nie słońce migoce.
- Ale przecież migoce... - Zasysa powietrze przez zęby. - Widać, że mi... a, zaraz, ty
myślisz, że coś jest za vonami? Między nimi a nami?
- Uhmmm.
- Jakiś taki filtr. - Dix rozluźnia się odrobinę. - Ale przecież powinniśmy go widzieć,
nie? No i czy vony by się z nim nie zderzyły?
Przełączam się na szympa.
- Jakie pole widzenia ma w tej chwili przednie oko Eri?
- Osiemnaście mikrostopni - melduje szymp. - Na wysokości 428 stożek ma 3,34
sekundy świetlnej średnicy.
- Podkręć do stu.
Instrument optyczny Eri nabrzmiewa, dwa sprzeczne obrazy na moment znikają.
Przez chwilę słońce znów rozciąga się na cały tank, zalewając mostek karmazynowym
blaskiem. Potem kurczy się, jak pożarte od środka.
Zauważam na ekranie jakieś rozmycie.
- Da się wyczyścić ten szum?
- To nie szum - melduje szymp. - To pył i gaz molekularny.
Mrugam.
- Gęstość?
- Szacunkowo sto tysięcy atomów na metr sześcienny.
Dwa rzędy wielkości za dużo, nawet jak na mgławicę.
- A czemu taki ciężki? - Nie ma mowy, żebyśmy nie wykryli studni grawitacyjnej na
tyle silnej, żeby trzymać w kupie taką ilość materii.
- Nie wiem - odpowiada szymp.
Mam nieprzyjemne przeczucie, że ja chyba wiem.
- Ustaw pole widzenia na pięćset sekund. Pokoloruj ze szczytem w bliskiej
podczerwieni.
Kosmos w tanku robi się obrzydliwie mulisty. Maleńkie słoneczko pośrodku,
wielkości paznokcia kciuka, żarzy się o wiele jaśniej: rozżarzona perła w mętnej wodzie.
- Daj tysiąc - rozkazuję.
- Jest - szepcze Dix.
Na brzegach obrazu w tanku pojawia się prawdziwa próżnia, ciemna, czysta,
dziewicza. 428 gnieździ się pośrodku rozmytej, sferycznej chmury. Trafia się czasami na
takie, porzucone pozostałości, oddzielone od swoich macierzystych gwiazd, których
konwulsje pluły gazem i promieniowaniem na całe lata świetlne. Ale 428 to nie pozostałość
po nowej. To jest czerwony karzeł, stateczny, w średnim wieku. Niczym się nie wyróżnia.
Z wyjątkiem faktu, że siedzi dokładnie pośrodku rzadkiego gazowego bąbla, mającego
1,4 au średnicy. Oraz faktu, że ten bąbel się nie rozprasza, nie rozwiewa i nie przechodzi
płynnie w próżnię. Nie, jeśli z naszym ekranem nie jest coś poważnie nie tak, ta mała, kulista
mgławiczka rozciąga się na około 350 sekund świetlnych od środka, a potem się urywa, a
krawędź ma ostrzejszą, niż pozwala natura.
Po raz pierwszy od tysiącleci tęsknię za łączem korowym. Wystukanie haseł
wyszukiwania na klawiaturze w głowie, ruchami sakadycznymi oczu, trwa całe wieki - a
wszystko to po to, żeby dostać odpowiedź, którą już znam.
Wracają liczby.
- Szymp. Daj pseudokolor ze szczytami w 335,500 i 800 nanometrów.
Woal wokół 428-ki rozświetla się niczym skrzydło ważki albo opalizująca bańka
mydlana.
- Piękny - szepcze z zachwytem mój syn.
- On fotosyntetyzuje - wyjaśniam mu.
***
Według widma, to feofityna i eumelanina. Są nawet ślady jakiegoś ołowiowego
barwnika Keippera, absorbującego promieniowanie rentgenowskie w paśmie pikometrowym.
Szymp rzuca hipotezę o czymś, co nazywa się chromatoforami: rozgałęziające się komórki z
drobinami barwnika w środku, jak pył węglowy. Kiedy są zbite razem, komórka jest niemal
przezroczysta; ale jeśli rozproszyć je w cytoplazmie, cała konstrukcja ciemnieje i pochłania
idącą z drugiej strony emisję. Podobno na Ziemi były zwierzęta z takimi komórkami.
Potrafiły zmieniać kolor, dopasowywać się ubarwieniem do tła, tego typu rzeczy.
- Czyli wokół tej gwiazdy jest błona żywej tkanki - mówię, próbując to ogarnąć
wyobraźnią. - Taki białkowy balon. Wokół całej pieprzonej gwiazdy.
- Tak - mówi szymp.
- Ale to... Boże, ile by to musiało mieć grubości?
- Nie więcej niż dwa milimetry. Prawdopodobnie mniej.
- Skąd wiesz?
- Gdyby było dużo grubsze, bardziej rzucałoby się w oczy w paśmie widzialnym. No i
von Neumanny coś by wykryły przy zderzeniu.
- Zakładając, że te... komórki, chyba... tego czegoś są podobne do naszych.
- Barwniki wyglądają znajomo, reszta też może być podobna.
Za bardzo podobna to ona być nie może. W takim środowisku żaden normalny gen nie
przeżyłby dwóch sekund.
Nie mówiąc już o tym, jakiego magicznego rozpuszczalnika używa, który nie zamarza
w tych warunkach.
- No dobra, załóżmy sobie, konserwatywnie, że ma średnio milimetr grubości.
Załóżmy gęstość wody w warunkach standardowych. Ile to będzie ważyło?
- 1,4 jottagrama - odpowiadają chórem szymp i Dix.
- Czyli, eee...
- Połowa masy Merkurego - dodaje pomocnie szymp.
Gwiżdżę przez zęby.
- I to jest jeden organizm?
- Tego jeszcze nie wiadomo.
- Ma barwniki organiczne. Kurwa, gada przecież. Jest inteligentny.
- Większość cyklicznych emisji z organizmów żywych to proste biorytmy - zauważa
szymp. - A nie inteligentne sygnały.
Nie zwracam na niego uwagi i odzywam się do Dixa:
- Załóżmy, że to sygnał.
Marszczy brwi.
- Szymp mówi...
- Załóżmy. Użyj wyobraźni.
Nie docieram do niego. Robi się nerwowy.
Uświadamiam sobie, że ciągle taki jest.
- A gdyby ktoś przysyłał ci sygnał - mówię - to co byś wtedy zrobił?
- Sygnał... - dezorientacja na twarzy i przeskakujący gdzieś obwód logiki rozmytej - ...
odpowiedź bym wysłał?
Mój syn jest debilem.
- A jeśli przychodzący sygnał ma postać regularnych zmian w intensywności światła,
to jak byś...
- Użyłbym laserów BI, dał impuls na przemian w 700 i 3000 nanometrów. Taki
naprzemienny sygnał da się łatwo wzmocnić do rzędu eksawatów, nie niszcząc naszych
osłon; po dyfrakcji byłoby z tysiąc watów na metr kwadratowy. Na pewno spokojnie powyżej
progu postrzegania czegoś, co wyczuwa promieniowanie cieplne czerwonego karła. A treść
nie ma znaczenia, skoro to tylko okrzyk. Odpowiedź. Sprawdzenie, czy będzie echo.
No dobra. Mój syn jest debilem-sawantem.
I dalej ma nieszczęśliwą minę...
- Ale szymp, on mówi, że w tym nie ma żadnej informacji, prawda?
Na czoło znów wysuwa mi się ten drugi zestaw wątpliwości. Mówi „on”.
Dix bierze moje milczenie za amnezję.
- Za prosty, pamiętasz? Prosty ciąg impulsów.
Kręcę głową. W tym sygnale jest więcej informacji, niż szymp sobie wyobraża. O tylu
rzeczach nie ma pojęcia. A ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, to żeby ten dzieciak się do
niego odwoływał, miał go za równego sobie, albo, Boże broń, za mentora.
No tak, jest wystarczająco inteligentny, żeby sterować statkiem między gwiazdami.
Dość bystry, żeby w okamgnieniu wyliczać milioncyfrowe liczby pierwsze. Nawet na tyle
sprytny, żeby stać go było na odrobinę prymitywnej improwizacji, gdyby załoga zanadto
odeszła od celu misji.
Ale za głupi, żeby poznać wołanie o pomoc.
- To charakterystyka ruchu opóźnionego - mówię do nich. - Cały czas zwalnia. W
kółko i od nowa. To jest przekaz.
Stać. Stać. Stać.
I pewnie jest adresowany do nikogo innego, tylko do nas.
***
Odpowiadamy krzykiem. Nie ma powodu, żeby tego nie zrobić. I teraz wypadałoby
znowu na trochę umrzeć, bo co za sens siedzieć do późna? Nieważne, czy ta gigantyczna
istota faktycznie kryje w sobie inteligencję, nasze echo dotrze do niej za dziesięć milionów
korsekund. I co najmniej kolejne siedem, zanim otrzymamy od niej jakąkolwiek odpowiedź, o
ile w ogóle.
Zatem spokojnie można na razie walnąć się do krypty. Powyłączać wszystkie
pragnienia i wątpliwości, oszczędzić życie, które mi jeszcze zostało, na ważne chwile. Odciąć
się od tych skąpych taktycznych informacji i od tego szczeniaczka o wilgotnych oczach,
patrzącego na mnie, jakbym była jakimś czarodziejem, który zaraz zniknie w obłoczku dymu.
Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ja jednak odwracam się i biegnę ku zapomnieniu.
Ale budzik ustawiam sobie tak, żeby zbudził mnie samą.
Czas jakiś leżę sobie w trumnie, ciesząc się z drobnych, przedwiecznych zwycięstw. Z
sufitu gapi się na mnie martwe, poczerniałe oko szympa; przez tyle milionów lat nikt nie starł
z niego osmalonych śladów. Stanowi coś w rodzaju trofeum, pamiątkę po wczesnych,
ognistych dniach naszych Wielkich Zmagań.
To wiecznie ślepe oko ma w sobie coś... coś uspokajającego. Aż nie chce mi się
zapuszczać w te części statku, gdzie nerwy szympansa nie zostały tak gruntownie
skauteryzowane jak tutaj. Dziecinada, wiem. To cholerstwo już dawno wie, że wstałam; może
sobie być tutaj ślepy, głuchy i bezradny, ale nie da się ukryć mocy, jaką bierze krypta podczas
rozmrażania. No i nie jest też tak, że za drzwiami czatuje na mnie banda zdalnie sterowanych
manipulatorów z kijami. Mamy w końcu odprężenie. Walka trwa, ale wojna stała się zimna.
Odbywamy tylko takie rytualne ruchy, szczękamy łańcuchami niczym stare małżeństwo-
zroślaki, skazane, by nienawidzić się po wiek wieków.
Tyle było tych manewrów i kontrmanewrów, a prawda jest taka, że potrzebujemy się
nawzajem.
Zmywam więc z włosów smród zgniłych jaj i zapuszczam się w ciche katedralne
korytarze Eri. I oczywiście w ciemności czai się wróg, zapala światła, kiedy się zbliżam, gasi
je, kiedy przejdę - ale nie przerywa milczenia.
Dix.
Dziwny on jest. Niby po kimś urodzonym i wychowanym na Eriophorze nie należy
się spodziewać, że będzie okazem zdrowia psychicznego, ale ten Dix nawet nie wie, po której
stoi stronie. Nawet nie wie, że powinien sobie tę stronę wybrać. Wygląda prawie tak, jakby
przeczytał sobie pierwotne cele misji i wziął je na poważnie, dosłownie, uwierzył w prawdę z
tych przedwiecznych zwojów: oto Mięso i Maszyneria ręka w rękę trudzą się, poprzez
stulecia, nad Zbadaniem Wszechświata! Zwarci! Silni! Przesuwają Granicę!
Ech.
Ktoś, kto go wychowywał, niespecjalnie się wykazał. Ja go oczywiście nie winię; na
pewno nie jest za fajnie, jak dziecko plącze ci się pod nogami, kiedy masz na głowie budowę,
a też nie selekcjonowano nas ze względu na talenty rodzicielskie. Nawet gdyby boty
zmieniały pieluchy, a VR zajmowała się wtłaczaniem wiadomości do głowy, socjalizowanie
kilkulatka mało komu wydałoby się dobrą rozrywką. Ja pewnie szybko wywaliłabym
gówniarza za śluzę.
Ale nawet ja bym go odpowiednio doinformowała.
Kiedy mnie nie było, coś się zmieniło. Może znowu rozgorzała wojna, weszła w jakąś
nową fazę. Ten nerwowy dzieciak nie bez przyczyny jest taki odklejony od rzeczywistości.
Ciekawe, co to może być.
Ciekawe, czy mnie to w ogóle obchodzi.
Idę do swojej kwatery, raczę się niepotrzebnym posiłkiem, masturbuję się. Trzy
godziny po powrocie do życia relaksuję się w mesie na sterburcie.
- Szymp?
- Wcześnie jesteś - mówi po chwili.
Tak w istocie jest, nasze wołanie w odpowiedzi jeszcze nie dotarło do celu. Co
najmniej przez dwa miesiące nie ma szansy na nowe dane.
- Pokaż mi widok do przodu - rozkazuję.
DHF428 mruga do mnie ze środka salonu: Stój. Stój. Stój.
Może. A może szymp ma rację i to czysta fizjologia. Może ten nieskończony cykl
kryje w sobie nie więcej inteligencji niż bicie serca. Ale ten przebieg ma w sobie jakiś inny
przebieg, jakieś migotanie w tych mrugnięciach. Aż drażni mi mózg.
- Daj wolniej - rozkazuję. - Sto razy.
To faktycznie jest mrugnięcie. Dysk 428 nie ciemnieje jednocześnie, on się przesłania.
Jakby na powierzchnię słońca nasuwała się od prawej do lewej wielka powieka.
- Tysiąc razy.
Szymp nazwał to „chromatoforami”. Ale nie otwierają się i nie zamykają wszystkie
naraz. Ciemność idzie po tej błonie falami.
W głowie wyświetla mi się słowo „latencja”.
- Szymp. Te fale pigmentacji, jak szybko się poruszają?
- Około pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy kilometrów na sekundę.
Szybkość myśli.
A jeśli to coś faktycznie myśli, będzie miało bramki logiczne, synapsy... ułożone w
jakąś sieć. A jeśli ta sieć jest odpowiednio duża, w jej środku jest i „ja”. Takie jak ja, jak Dix.
Jak szymp. (Dlatego właśnie dokształciłam się z tego tematu, wcześniej, w burzliwej fazie
naszego związku. Poznaj swojego wroga i tak dalej).
Bo z „ja” jest taka kwestia: jest w stanie obejmować tylko te części, które są w zasięgu
jednej dziesiątej sekundy. Jeśli rozsmarujemy się zbyt cienko - jeśli na przykład ktoś rozetnie
nam mózg w połowie, przetnie tę grubą rurę, tak że półkule muszą gadać ze sobą okrężną
drogą; kiedy rozproszenie neuronowej architektury przekracza jakiś krytyczny punkt i
sygnały z A do B muszą lecieć akurat o tyle dłużej, wtedy system - no właśnie - rozspójnia
się. Dwie półkule twojego mózgu stają się oddzielnymi osobami, o innych gustach, innych
planach, odrębnej samoświadomości.
„Ja” rozpada się na „my”.
Ta reguła nie obowiązuje tylko u ludzi, tylko u ssaków, czy nawet tylko na Ziemi.
Dotyczy wszystkich układów przetwarzających informacje, zarówno tych, które zostawiliśmy
za sobą, jak i tych, których jeszcze nie spotkaliśmy.
Pięćdziesiąt dziewięć tysięcy kilometrów na sekundę, powiada szymp. To ile przeleci
sygnał po tej błonie w jedną dziesiątą sekundy? Jak daleko rozpościera się po niebie to „ja”?
Ciało jest wielkie, niewyobrażalnie wielkie. Ale duch, duch jest...
Cholera.
- Szymp. Zakładając średnią gęstość upakowania neuronów taką jak w ludzkim
mózgu, ile synaps będzie na kolistej płaszczyźnie złożonej z neuronów, mającej jeden
milimetr grubości i 5892 kilometry średnicy?
- Dwa razy dziesięć do dwudziestej siódmej.
Ruchami oczu przeszukuję bazę, szukając jakiejś perspektywy, żeby spojrzeć na mózg
rozciągający się na trzydziestu milionach kilometrów kwadratowych - odpowiadający dwóm
tysiącom bilionów ludzkich mózgów.
Oczywiście to, z czego on ma porobione te neurony, musi być upakowane o wiele
rzadziej niż u nas; w końcu jest to przezroczyste. Bądźmy superkonserwatywni i załóżmy, że
jest tysiąc razy rzadszy niż ludzki mózg. To daje...
Dobra, powiedzmy, że ma dziesięć tysięcy razy mniejszą gęstość synaptyczną, to jest
nadal...
Niech będzie sto tysięcy razy. Rzadka myśląca mgiełka. Jeszcze bardziej
konserwatywnie i w ogóle wyspekuluję, że nie istnieje.
To ciągle dwadzieścia miliardów ludzkich mózgów. Dwadzieścia miliardów.
Nie wiem, co powinnam czuć. To nie jest zwykły obcy.
Nie jestem też jeszcze gotowa, żeby uwierzyć w bogów.
***
Skręcam za róg i wpadam prosto na Dixa, stojącego jak golem pośrodku mojego
salonu. Podskakuję na metr w górę.
- Co ty tu, do cholery, robisz?
Wydaje się zaskoczony moją reakcją.
- Chciałem... porozmawiać... - odpowiada po chwili.
- Nie wchodzi się komuś do domu bez zaproszenia!
Cofa się o krok.
- Ja chciałem... tylko... - wyjąkuje.
- Porozmawiać. I to się robi w miejscu publicznym. Na mostku, w mesie, albo...
mogłeś do mnie zadzwonić komunikatorem, prawda?
Waha się.
- Sama mówiłaś... chciałaś bezpośrednio. Powiedziałaś „kulturowa tradycja”.
No fakt, mówiłam. Ale nie tutaj. Tu jest mój azyl, moja prywatna kwatera. Brak
zamków na drzwiach jest narzucony przez normy bezpieczeństwa, to nie zaproszenie, żeby
włazić mi do domu i czekać, sterczeć na środku jak jakiś, kurwa, mebel...
- Czemu ty w ogóle jesteś na chodzie? - warczę. - Mieliśmy nie wstawać jeszcze przez
dwa miesiące.
- Poprosiłem Szympa, żeby mnie zbudził, jak ty wstaniesz.
Tę pieprzoną maszynę.
- A czemu ty jesteś na chodzie? - pyta, nie ruszając się z miejsca.
Wzdycham, pokonana, i opadam w pseudokapsułę, która się akurat nawinęła.
- Chciałam tylko przejrzeć pierwsze dane. - Niedopowiedziane „sama” powinno być
dość oczywiste.
- I coś tam było?
Ale ewidentnie nie jest.
Postanawiam na chwilę mu ustąpić.
- Wygląda na to, że rozmawiamy z taką, no... wyspą. Około sześciu tysięcy
kilometrów średnicy. W każdym razie to jest ta myśląca część. Błona naokoło jest w zasadzie
pusta. To znaczy, jest żywa. Cała fotosyntetyzuje, czy coś w tym rodzaju. Czymś musi się w
każdym razie żywić. Nie do końca wiadomo, czym.
- Tą chmurą cząsteczek - mówi Dix. - Pełno w niej związków organicznych. Poza tym,
ona akumuluje materię wewnątrz powłoki.
Wzruszam ramionami.
- Chodzi o to, że jest pewna graniczna wielkość mózgu, a to tutaj jest gigantyczne,
jest...
- Nieprawdopodobne - mruczy, jakby do siebie.
Odwracam się do niego; otulająca mnie pseudokapsuła zmienia kształt.
- Co masz na myśli?
- Wyspa ma ile? Dwadzieścia osiem milionów kilometrów kwadratowych? A cała
sfera siedem trylionów. I wyspa przypadkiem znalazła się między nami a 428,
prawdopodobieństwo... eee... jedna pięćdziesięciomiliardowa.
- Mów dalej.
Nie potrafi.
- No... ten... bardzo mało prawdopodobne.
Zamykam oczy.
- Jak to możliwe, że jesteś na tyle bystry, żeby od niechcenia liczyć coś takiego w
pamięci, a jednocześnie na tyle głupi, że nie widzisz oczywistego wniosku?
Znowu to spanikowane spojrzenie prosto z rzeźni.
- To jest nieprawdopodobne. Astronomicznie nieprawdopodobne, że przypadkiem
wcelowaliśmy w jedyny inteligentny punkt na sferze, który ma półtorej au średnicy. A to
znaczy...
Nic nie mówi. Malujące się na jego twarzy zmieszanie wydaje mi się drwiną. Mam
ochotę go walnąć w mordę. W końcu jednak zapala się tam jakieś światełko:
- Czyli, tego... tam jest więcej niż jedna wyspa? Aaa! Bardzo dużo wysp.
I kogoś takiego mam w załodze. Prawie na pewno któregoś dnia od niego będzie
zależało moje życie. Straszna myśl.
Na razie próbuję odłożyć to na bok.
- Pewnie jest ich cała populacja, rozsianych po błonie jak takie... cysty. Szymp nie wie
ile, ale na razie wykryliśmy tylko tę jedną, więc może są dość rzadko rozłożone.
Teraz twarz marszczy mu się na inny sposób.
- A czemu „Szymp”?
- Ale o co pytasz?
- Czemu daliście mu imię „Szymp”?
- To nie imię, mówimy „szymp”, z małej. - Bo nadanie imienia to pierwszy krok do
uczłowieczenia czegoś.
- Sprawdziłem to. To skrót od „szympansa”. Głupiego zwierzaka.
- Z tego co pamiętam, szympansy chyba były całkiem inteligentne.
- Nie tak jak my. Nawet nie umiały mówić. Szymp umie. Jest dużo bystrzejszy niż
tamte stwory. To obraźliwa nazwa.
- A czemu to cię martwi?
Patrzy na mnie.
Rozkładam ręce.
- No dobra. On nie jest szympansem. Nazwaliśmy go tak, bo ma mniej więcej taką
samą liczbę synaps.
- Czyli daliście mu mały mózg, a potem cały czas narzekacie, jaki on głupi.
Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.
- Zmierzasz do czegoś czy tylko przerabiasz tlen na CO2?
- Czemu nie daliście mu więcej inteligencji?
- Bo jak system jest bardziej złożony od ciebie, nie jesteś w stanie przewidywać jego
zachowań. A jeśli chcesz, żeby projekt trzymał kurs, kiedy cię nie ma, nie oddajesz sterów
czemuś, co na sto procent wytworzy sobie jakiś własny plan. - Jezusie haploidalny, no, co jak
co, ale o prawie Ashby’ego6 to już ktoś mógł mu powiedzieć.
- Czyli zrobili mu lobotomię - mówi po chwili Dix.
- Nie. Nie ogłupili go, od razu go takim zrobili.
- Może jest inteligentniejszy, niż ci się wydaje. Ty niby jesteś dużo inteligentniejsza,
masz własny plan, to jak to możliwe, że on nadal dowodzi?
- Nie pochlebiaj sobie - mówię.
- Co takiego?
Pozwalam sobie na odrobinę ponurego uśmiechu.
- Ty tylko wykonujesz rozkazy bandy innych układów, o wiele bardziej
skomplikowanych od ciebie. - No, trzeba im to przyznać: zarządcy projektu nie żyją od tak
dawna, jak niektóre gwiazdy, a dalej pociągają tutaj za sznurki.
- Ja nie ro... ja co wykonuję?

6
Prawo różnorodności Ashby’ego mówi, w uproszczeniu, że układ sterujący czymś o danej
różnorodności sam musi wykazywać co najmniej taką samą różnorodność działań (przyp. tłum.).
- Oj, przepraszam. - Uśmiecham się słodko do swojego potomka-kretyna. - Nie
mówiłam do ciebie. Mówiłam do tego czegoś, co sprawia, że wydajesz takie akurat dźwięki.
Dix robi się bielszy od moich majtek.
Przestaję owijać w bawełnę.
- A co ty sobie myślałeś, szymp? Że poślesz tę marionetkę do mojego domu, a ja nic
nie zauważę?
- Nie... to nie... to ja - jąka się Dix. - To ja mówię.
- On cię ustawia. W ogóle wiesz, co to takiego „lobotomia”? - Kręcę zdegustowana
głową. - Myślisz, że zapomniałam, jak działa ten interfejs, tylko dlatego, żeśmy je sobie
wypalili? - Na jego twarzy zaczyna malować się karykaturalne zdziwienie. - No nie, nie
udawaj. Byłeś już przy paru budowach, nie ma możliwości, żebyś nie wiedział. Wiesz, że
powyłączaliśmy też łącza między sobą. A twój pan i władca nic na to nie poradzi, bo jesteśmy
mu potrzebni, więc osiągnęliśmy coś w rodzaju kompromisu.
Nie krzyczę. Ton mam lodowaty, ale głos idealnie równy. A mimo to, Dix jakby się
przede mną kulił.
Dostrzegam okazję.
Łagodzę odrobinę głos i mówię delikatnie:
- Wiesz, ty też możesz to zrobić. Sfajczyć sobie łącze. Potem nawet pozwolę ci tu
przychodzić, jeśli tylko będziesz chciał. Po prostu, żeby... porozmawiać. Ale z tym stworem
w twojej głowie nie ma mowy.
Na jego twarzy maluje się panika, która nieoczekiwanie niemal łamie mi serce.
- Nie mogę - błaga. - Jak będę się uczyć, jak będę ćwiczyć. Bo misja...
Naprawdę nie mam pojęcia, który to z nich mówi, odpowiadam więc obu:
- Misję da się zrealizować na wiele sposobów. A czasu mamy aż nadto, żeby
wypróbować je wszystkie. Dix jest tu mile widziany, ale sam.
Robią krok ku mnie. Kolejny. Jedna ręka, rozedrgana, unosi się, jakby wyciągała się
ku mnie, a na tej krzywej twarzy maluje się coś, czego zupełnie nie rozpoznaję.
- Ale ja jestem twoim synem - mówią.
Nie zniżam się, by zaprzeczyć.
- Won mi z domu.
***
Żywy peryskop. Dix trojański. To dla mnie nowość.
Szymp nigdy dotąd nie próbował takiej infiltracji w czasie, kiedy byliśmy na chodzie.
Wyobrażam sobie te roboty, nigdy niewidziane przez ludzkie oczy, zmajstrowane po
partyzancku podczas długich eonów ciemności, pomiędzy budowami. Widzę, jak węszą po
szufladach i zaglądają za lustra, ostrzeliwują grodzie rentgenem i ultradźwiękami, cierpliwie,
milimetr po milimetrze przeszukują Eriophorę, wypatrując tajemnych wiadomości, które być
może przekazujemy sobie przez czas.
Nie mam na to żadnego poważniejszego dowodu. Zostawialiśmy pułapki i znaczniki,
mające post factum poinformować nas o wtargnięciu, ale nigdy nic nie wskazywało, by
ktokolwiek je poruszył. To oczywiście nic nie znaczy. Szymp może i jest głupi, ale jest też
cwany, a milion lat to aż nadto czasu, żeby przejść siłowym algorytmem przez wszystkie
możliwości. Udokumentować położenie każdego pyłku kurzu; popełnić te niewyobrażalne
uczynki, a potem wszystko poukładać jak było.
A my jesteśmy zbyt sprytni, by ryzykować komunikowanie się poprzez eony. Nie
używamy żadnych szyfrów, długodystansowych liścików miłosnych ani wielosłownych
pocztówek, przedstawiających widoczki, które dawno przepadły w przesunięciu ku czerwieni.
Wszystko to trzymamy w głowach, gdzie wróg nam nigdy nie zajrzy. Niepisana reguła brzmi:
nie mówimy o tym, chyba że w cztery oczy.
Kretyńskie, niekończące się gierki. Czasem ledwo pamiętam, o co się pokłóciliśmy.
Teraz, kiedy w celowniku mam nieśmiertelną istotę, wszystko to wydaje się takie banalne.
Może dla was to nic nie znaczy. Na tych szczytach, które zapewne osiągnęliście,
nieśmiertelność to coś znanego od wieków. Ja jednak nawet nie potrafię sobie jej wyobrazić,
choć przeżyłam śmierć całych światów. Ja bowiem dysponuję tylko chwilami: w sumie może
dwieście lub trzysta lat, które mogę rozdysponować po całej długości życia wszechświata.
Mogę przeżyć dowolny punkt w czasie albo dowolne sto tysięcy punktów, jeśli poszatkuję
moje życie na odpowiednio cienkie plasterki - ale wszystkiego nie zobaczę na pewno. Nawet
ułamka wszystkiego.
Moje życie kiedyś się skończy. Ja muszę wybierać.
Kiedy w pełni do ciebie dotrze, na co się zgodziłeś - po dziesięciu czy piętnastu
budowach, gdy druga strona medalu przestaje być czymś, co wiesz, i staje się czymś, co
czujesz w kościach, jak raka - zaczynasz czuć się nędzarzem. Nie ma na to rady.
Postanawiasz racjonować swoje chwile na jawie, redukując je do minimum: tylko tyle, żeby
dało się pozarządzać budową, zaplanować najnowszy kontratak przeciwko szympansowi,
odrobina (jeśli jeszcze nie wyzbyłeś się potrzeby ludzkiego kontaktu) na seks, przytulania i
porcję ciepłej, zwierzęcej otuchy na tle bezkresnej czerni. A potem pędzisz do krypty, żeby
oszczędzać resztki ludzkiego życia na poznawanie rozszerzającego się kosmosu.
Ten czas miał być na kształcenie. Na setkę studiów podyplomowych realizowanych
najlepszą techniką edukacyjną z epoki kamienia łupanego. Mnie nigdy się nie chciało. Po co
wypalać mój maleńki ogarek, ucząc się litanii prostych faktów, trawić moje drogocenne,
skończone-nieskończone życie? Tylko idiota wolałby uczyć się z książek niż podziwiać z
pierwszego rzędu pozostałość supernowej w Kasjopei, nawet jeśli, żeby to gówno w ogóle
zobaczyć, potrzebny jest pseudokolorowy widok w paśmie radiowym.
Ale teraz to co innego. Teraz chcę wiedzieć. Ta istota, która krzyczy do nas z drugiego
brzegu, ogromna jak księżyc, szeroka jak układ słoneczny, delikatna i cienka jak skrzydełko
owada: chętnie sprzedam trochę życia, żeby poznać jej tajemnice. Jak działa? Jak w ogóle jest
w stanie przeżyć, a co dopiero myśleć, na skraju zera bezwzględnego? Jakim potężnym,
niezmierzonym umysłem musi rozporządzać, żeby wypatrzeć nas z ponad pół roku
świetlnego, domyślić się natury naszych oczu i przyrządów, wysłać sygnał, który nie tylko
potrafimy wykryć, ale i zrozumieć?
I co się stanie, kiedy się przez nią przebijemy z jedną piątą prędkości światła?
Kładąc się do łóżka, przywołuję najnowsze wieści. Odpowiedź się nie zmieniła: za
wiele się nie stanie. To cholerstwo już i tak ma pełno dziur. Komety, asteroidy, typowe
protoplanetarne śmieci latają po tym układzie jak po każdym innym. W podczerwieni widać
tu i ówdzie rozmyte miejsca, gdzie ze środka powoli ucieka gaz, gdzie niska, pełna par,
wewnętrzna próżnia ulatnia się do wysokiej próżni zewnętrznej. Nawet gdybyśmy przebili się
przez sam środek tego myślącego obszaru, dla niego to będzie pewnie jak ukłucie szpilką.
Przy takiej szybkości znajdziemy się po drugiej stronie nawet nietknięci znikomą
bezwładnością milimetrowej błony.
A jednak. Stać. Stać. Stać.
Ach, pewnie. Nie chodzi o nas. Chodzi o to, co budujemy. Narodziny tunelu to
gwałtowny, bolesny proces, gwałt na czasoprzestrzeni emitujący niemal tyle promieniowania
gamma i rentgenowskiego, co mikrokwazar. Każde mięso, które znajdzie się w białej strefie,
ekranowane czy nie, zostanie spopielone w ułamku sekundy. Dlatego właśnie my nigdy nie
przystajemy, żeby zrobić zdjęcia.
No, w każdym razie to jeden z powodów.
Bo my oczywiście nie możemy się zatrzymać. Nawet zmiana kursu nie wchodzi w
grę, chyba że minimalnymi korektami. Eri szybuje między gwiazdami jak orzeł, ale sterowna
jest jak pociąg w lesie; zmień kurs choćby o jedną dziesiątą stopnia przy dwudziestu
procentach prędkości światła, a uszkodzenia będą poważne. Pół stopnia by nas rozwaliło,
statek może by i skręcił na nowy kurs, ale skolapsowana masa w jego wnętrzu leciałaby tam,
gdzie przedtem, rozprułaby całą konstrukcję wokół siebie i nawet by nic nie poczuła.
Osobliwości, nawet oswojone, trzymają się swoich ścieżek. Słabo tolerują zmiany.
***
Ponownie powstajemy z martwych i okazuje się, że Wyspa zmieniła płytę.
Przestała prosić „Stać, stać, stać”, gdy tylko w jej brzeg trafił nasz laser. Teraz mówi
coś całkiem innego: po powłoce płyną ciemne myślniki, barwnikowe strzałki zbiegające się w
jakimś niewidocznym punkcie, jak szprychy wskazujące piastę koła. Ów środek jest odległy i
niewidoczny, nie znajduje się na jasnym tle 428, ale nietrudno wyekstrapolować, że punkt
zbieżności strzałek jest jakieś sześć sekund świetlnych po sterburcie. Ale jest coś jeszcze:
cień, z grubsza okrągły, przesuwa się po jednej ze szprych jak koralik po nitce. On także
przesuwa się na sterburtę, chowa za krawędzią zaimprowizowanego przez Wyspę ekranu i
znowu odradza się w początkowych współrzędnych, by kontynuować podróż.
Te współrzędne to dokładnie punkt, gdzie nasza obecna trajektoria przetnie się za
cztery miesiące z błoną. Przymrużywszy oczy, Bóg jest pewnie w stanie dostrzec dźwigary i
rojące się jak bąki boty na trwającej po drugiej stronie budowie, w której nabiera już
kształtów wielki pofragmentowany torus pętli Hawkinga.
Przesłanie jest tak oczywiste, że dociera nawet do Dixa.
- Chce, żebyśmy przesunęli bramę... - I tu jego głos pobrzmiewa jakby dezorientacją. -
Ale skąd wie, że my budujemy bramę?
- Vony, jak przelatywały, musiały się przebić przez błonę - zauważa szymp. - Mógł to
wyczuć. Ma barwniki światłoczułe. Zapewne widzi.
- Zapewne widzi lepiej niż my - dodaję ja. Nawet dysponując tylko czymś tak
prymitywnym jak kamery otworkowe, da się szybko zwiększyć rozdzielczość.
Dix marszczy się nieprzekonany.
- No to zobaczył parę przelatujących vonów. Jakieś luźne części, nawet jeszcze za
bardzo niezmontowane. Skąd wie, że budujemy coś gorącego?
Bo jest bardzo, bardzo inteligentne, ty durny dzieciaku. Tak trudno uwierzyć, że ten...
ten... - „organizm” wydaje się zbyt ograniczonym słowem - potrafi sobie po prostu wyobrazić,
jak te części do siebie pasują, że wystarczy mu jedno spojrzenie na nasze patyki i kamienie,
żeby się domyślić, co kombinujemy?
- Może to nie pierwsza brama, jaką widział - podsuwa Dix. - Myślicie, że może gdzieś
tu być jeszcze jedna?
Kręcę głową.
- Widzielibyśmy artefakty z soczewkowania.
- A spotkałeś już kiedyś kogoś?
- Nie. - Zawsze, przez wszystkie te epoki, byliśmy sami. Cały czas nic, tylko
uciekaliśmy.
I to zawsze przed własnymi dziećmi.
Przeliczam parę rzeczy.
- Sto osiemdziesiąt dwa dni do zapłodnienia. Jeśli skręcimy teraz, do trafienia w cel
wystarczy drobna korekta kursu, o parę mikrostopni. Spokojnie w granicach wszystkich
tolerancji. Oczywiście, im dłużej czekamy, tym bardziej nieprzyjemne robią się te kąty.
- Nie da rady - mówi szymp. - Miniemy się z bramą o dwa miliony kilometrów.
- To przesuń bramę. Całą, kurna, budowę przesuń. Rafinerie, fabryki, te pieprzone
kamienie. Paręset metrów na sekundę wystarczy aż nadto, jak wyślemy rozkaz w tej chwili.
Nawet nie trzeba zatrzymywać budowy, może to robić w drodze.
- Każdy taki wektor poszerza zagnieżdżone przedziały ufności tej budowy. Ryzyko
błędu zwiększyłoby się powyżej dopuszczalnego przedziału, nie dając żadnej korzyści w
zamian.
- Żadnej? A co z faktem, że po drodze przecinamy inteligentną istotę?
- Korekta na potencjalną obecność inteligentnego obcego życia jest już wliczona.
- No dobra. Po pierwsze, żadną tam „potencjalną”. To życie jest tu, kurwa, jak wół. I
przy obecnej pozycji budowy rozwalamy je na miazgę.
- Nie tykamy żadnych planet na orbitach mieszczących się w ekosferze. Nie widać
żadnych oznak istnienia technologii o kosmicznej skali. Obecna pozycja budowy spełnia
wszystkie kryteria narzucane przez ochronę środowiska.
- To dlatego, że ludzie, który wymyślali te kryteria, nie przewidzieli czegoś takiego,
jak żywa sfera Dysona! - Marnuję tylko powietrze i dobrze o tym wiem. Szymp może sobie
milion razy rozwiązywać te równania, ale co ma zrobić, jeżeli nie ma gdzie wetknąć
zmiennej?
Kiedyś, zanim sytuacja się spaskudziła, mieliśmy prawo przeprogramowywać te
parametry. Zanim odkryliśmy, że administratorzy wśród różnych sytuacji przewidzieli także
bunt.
Próbuję z innej strony.
- To może rozważ potencjalne zagrożenie.
- Nic nie wskazuje na to, żeby istniało.
- A popatrz tylko na szacunki liczby synaps. To coś ma o parę rzędów więcej mocy
umysłowej niż cała cywilizacja, która nas tu posłała. Myślisz, że można być tak inteligentnym
i pożyć tak długo, nie nauczywszy się, jak się bronić? Zakładamy, że to nas prosi, żebyśmy
przesunęli bramę. A co, jeśli to nie jest prośba? Co, jeśli to po prostu daje nam szansę
wycofania się z twarzą, zanim weźmie sprawę w swoje ręce?
- Nie ma rąk - odzywa się Dix z drugiej strony tanku i nie wygląda na to, że żartuje.
Jest po prostu tak głupi, że mam ochotę przywalić mu w mordę.
Usiłuję zachować spokój.
- Może nie potrzebuje.
- I co nam zrobi, zamruga nas na śmierć? Nie ma żadnej broni. Nawet całej tej błony
nie kontroluje. Za długi czas propagacji.
- Nie wiem. O to właśnie chodzi. Nawet nie spróbowaliśmy się dowiedzieć. My
jesteśmy ekipą budowlaną i jedyne, co mieliśmy do dyspozycji, to trochę budowlanych
vonów przerobionych po partyzancku na badawcze. Podstawowe parametry fizyczne jakoś
tam ustaliliśmy, ale nie wiemy, jak ten stwór myśli, jakie naturalne mechanizmy obrony może
posiadać...
- A czego musimy się dowiedzieć? - pyta szymp, sam spokój i rozsądek.
„Niczego nie możemy się już dowiedzieć!” - mam ochotę wywrzeszczeć. „Jesteśmy
skazani na to, co już mamy. Zanim te vony tam na miejscu coś wytworzą, miniemy punkt bez
odwrotu! Ty durna machino, mamy zabić stworzenie inteligentniejsze od wszystkich razem
ludzi w historii, a tobie się, kurwa, nie chce przesunąć autostrady na pustą działkę obok?”.
Ale oczywiście, jeśli to powiem, szanse przetrwania Wyspy, i tak już niskie, zmaleją
do rera. Łapię się więc ostatniej deski ratunku: może posiadane dane wystarczą. Skoro
pozyskiwanie informacji nie wchodzi w grę, może wystarczy analiza.
- Potrzebuję czasu - odpowiadam.
- Nie ma sprawy - mówi szymp. - Ile tylko chcesz.
***
Szympowi nie wystarcza zabicie tej istoty. Musi na nią jeszcze napluć.
Pod pozorem pomagania mi w analizie próbuje Wyspę zdekonstruować, rozebrać ją na
czynniki pierwsze i na siłę przypasować do ziemskich precedensów. Mówi mi o ziemskich
bakteriach, które kwitną obok półtora miliona radów i śmieją się z wysokiej próżni. Pokazuje
obrazki małych bezkręgowców Tardigrada, nie do zabicia - potrafią zwinąć się w kłębek i
spać na skraju zera bezwzględnego, a czują się tak samo dobrze w głębokich oceanicznych
rowach i w kosmosie. Dać im czas i okazję, kopnąć butem w kosmos, kto wie, co by się
ulęgło z tych ślicznych małych bezkręgowców? Może zbite w gromadkę przetrwałyby nawet
śmierć swojego macierzystego świata, a potem jakoś rozrosły się w kolonię?
Co za pierdoły.
Dowiaduję się, czego się da. Zapoznaję się z alchemią fotosyntezy, transmutującej
światło, gaz i elektrony w żywą tkankę. Uczę się fizyki wiatru słonecznego, który napina tę
bańkę, wyliczam dolną granicę metabolizmu formy życia filtrującej związki organiczne z
eteru. Podziwiam szybkość rozchodzenia się myśli tej istoty - prawie tak szybko, jak porusza
się Eri, parę rzędów wielkości szybciej niż impulsy nerwowe u jakiegokolwiek ssaka. Może
to jakieś organiczne nadprzewodnictwo, coś, w czym schłodzone elektrony biegają prawie
bez oporu - w tej mroźnej pustce to możliwe.
Zapoznaję się z plastycznością fenotypową i luźnym doborem naturalnym, tym
szczęśliwym rozogniskowaniem celu ewolucji, które umożliwia gatunkom przeżywanie w
obcych środowiskach i przejawianie nowych cech, które w domu wcale nie były im
potrzebne. Może tą drogą forma pozbawiona naturalnych wrogów jest w stanie wykształcić
kły, pazury i zdolność do ich użycia. Przetrwanie Wyspy zależy od tego, czy jest w stanie nas
zabić - muszę znaleźć coś, co będzie dla nas zagrożeniem.
Dochodzę tylko do coraz silniejszego przeświadczenia, że jestem skazana na
niepowodzenie - że przemoc - zaczynam dostrzegać - jest zjawiskiem stricte planetarnym.
Planety to ci toksyczni rodzice ewolucji. Samym istnieniem powierzchni skłaniają do
prowadzenia wojen, do skupiania zasobów w gęstych, łatwych do obrony punktach, o które
można walczyć. Ciążenie zmusza do marnotrawienia energii na układy krążenia, mocne
szkielety, nieustającą walkę przeciwko sadystycznej kampanii mającej na celu rozwałkowanie
cię. Jeden zły krok, jedna przepaść i cała ta kosztowna architektura roztrzaskuje się w
okamgnieniu. A nawet jeśli pokonasz te przeciwności, sklecisz sobie jakiś ociężały pancerz,
który wytrzyma powolny marsz na ląd, to ile czasu potrzeba, żeby twój świat ściągnął na
siebie jakąś asteroidę czy kometę, która zwali się z nieba i na nowo zresetuje czas? Nie jest
dziwne, że dorastaliśmy tam w przekonaniu, że życie to ciągła walka, że Bóg gra tylko w grę
o sumie zerowej, a przyszłość należy do tych, co zmiażdżą konkurencję.
Tutaj reguły są całkowicie inne. Większość przestrzeni jest spokojna: żadnych cykli
dobowych ani pór roku, żadnych zlodowaceń ani globalnych ociepleń, ani dzikich wahań od
gorąca po zimno, od ciszy po burzę. Zarodków życia wokół pełno: na kometach, na
asteroidach, w rozciągających się na setki lat świetlnych mgławicach. Obłoki cząstek aż się
świecą od związków organicznych i życiodajnego promieniowania. Ich gigantyczne, pyłowe
ramiona żarzą się podczerwienią, odfiltrowują twardsze promienie, zapoczątkowują gwiezdne
żłobki, które mogą się wydawać śmiercionośnymi tylko jakimś pokręconym uciekinierom z
dna studni grawitacyjnej.
Darwin to tutaj abstrakcja, nieistotna ciekawostka. Wyspa zadaje kłam wszystkiemu,
co nam mówiono o mechanizmie życia. Energię czerpie ze słońca, jest doskonałe
przystosowana, nieśmiertelna i nie wygrała żadnej walki o przetrwanie - bo gdzie są
drapieżniki, konkurenci, pasożyty? Całe życie wokół 428 to jedno ogromne kontinuum, jeden
gigantyczny akt symbiozy. Tu natura nie ma krwawych kłów i szponów, przeciwnie -
wyciąga pomocną dłoń.
Wyspa przetrwała całe światy niezdolna do przemocy. Nieobciążona technologią,
wygrała na myślenie z całymi cywilizacjami. Jest inteligentna ponad ludzką miarę i...
I łagodna. Musi być łagodna. Upewniam się co do tego z każdą godziną. Bo czy coś
takiego jak wróg jest w ogóle dla niej do pomyślenia?
Myślę, jakimi słowami ją określałam, niewiele wiedząc: „białkowy balon”, „cysta”. Z
perspektywy czasu brzmią jak bluźnierstwa. Nigdy ich już nie użyję.
Poza tym, jeśli szymp postawi na swoim, będzie inne, lepiej pasujące określenie:
padlina na szosie. I im dłużej patrzę, tym bardziej się obawiam, że ta nienawistna machina ma
rację. Może i ta Wyspa ma jakieś możliwości obrony, ale ja za cholerę nie widzę, jakie.
***
- Bo wiesz, nawet taka Eriophora jest niemożliwa. Narusza prawa fizyki.
Siedzimy w jednym z pomieszczeń wypoczynkowych odchodzących od struny
grzbietowej statku, robimy sobie przerwę od biblioteki. Zamierzam zacząć od nowa, od
fundamentów. Dix patrzy na mnie ze zrozumiałą dezorientacją i nieufnością; moja teza
wydaje mu się aż za głupia, żeby jej zaprzeczać.
- To prawda - zapewniam go. - Żeby przyśpieszyć statek o masie Eri, potrzeba o wiele
za dużo energii, szczególnie przy relatywistycznych prędkościach. Tyle, co emisja całego
słońca. Ludzie wymyślili kiedyś, że jeśli w ogóle mamy się dostać do gwiazd, trzeba to zrobić
statkami wielkości kciuka. A załogę powinny stanowić wirtualne transfery osobowości, na
chipach.
To jest tak bzdurne, że nawet Dix nie wytrzymuje.
- Nieprawda. Nie ma masy, to nie może spadać w żadną stronę. Taka mała Eri w ogóle
by nie działała!
- Ale załóżmy, że tej masy nic nie wypiera. Nie ma tuneli czasoprzestrzennych, ani
obwodów Higgsa, niczego, co by mogło popchnąć twoje pole grawitacyjne w kierunku celu.
Twój środek ciężkości po prostu tkwi pośrodku masy i tyle.
Znów to spastyczne kręcenie głową.
- Ale przecież są te rzeczy!
- Pewnie. Tylko że bardzo długo nie mieliśmy o tym pojęcia.
Stopą wystukuje na pokładzie nerwowy capstrzyk.
- Cała historia gatunku tak biegnie - tłumaczę. - Myślimy, że już wszystko
wyjaśniliśmy, rozwiązaliśmy wszystkie tajemnice, aż tu nagle ktoś znajduje w danych jakiś
jeden denerwujący punkcik niepasujący do koncepcji. I za każdym razem, gdy próbujemy go
łatać, robi się coraz większy, aż w końcu rozpruwa się cały światopogląd. To już się działo
masę razy. Jednego dnia masa jest ograniczeniem, drugiego jest niezbędna i przydatna. Nasza
wiedza się zmienia, Dix. A my musimy się zmieniać razem z nią.
- Ale...
- Ale szymp nie potrafi się zmienić. Kieruje się regułami, które mają dziesięć
miliardów lat, nie ma ni chuja wyobraźni, i to nawet nie jest niczyja wina, po prostu tak go
zrobili ludzie, którzy nie mieli pomysłu, jak inaczej zapewnić misji stabilność przez długi
okres czasu. Chcieli, żebyśmy nie schodzili z kursu, więc dali nam coś, co w ogóle nie potrafi
z niego zejść - ale z drugiej strony wiedzieli, że świat się zmienia, dlatego jesteśmy tu także
my, Dix. Żeby poradzić sobie z tym, z czym szymp nie jest w stanie.
- Jak z obcym - mówi Dix.
- Z obcym.
- Szymp radzi sobie z nim całkiem dobrze.
- Jak? Zabijając go?
- To nie nasza wina, że stanął nam na drodze. Nie stanowi zagrożenia...
- Nie obchodzi mnie, stanowi zagrożenie czy nie! Wyspa jest żywa, inteligentna i żeby
ją zabijać tylko po to, by rozszerzyć imperium jakichś obcych...
- Ludzkie imperium. Nasze imperium. - Dłonie przestają mu drgać. Nagle jest
nieruchomy jak kamień.
Prycham.
- A co ty wiesz o ludziach?
- Ja? Jestem człowiekiem.
- Jesteś jakimś, kurwa, trylobitem. W ogóle widziałeś, co wyłazi z tych naszych
bramek, jak już zaczną działać?
- Przeważnie nic. - Waha się, zastanawia. - Może... parę statków albo coś.
- No, a ja widziałam tego dużo więcej, i wierz mi, jeśli oni w ogóle kiedykolwiek byli
ludźmi, to tylko przejściowo.
- Ale...
- Dix... - Biorę głęboki wdech, próbuję wrócić do tematu. - Posłuchaj, to nie twoja
wina. Wszystkie informacje w życiu otrzymałeś od kretyna, który jedzie po szynach. Ale my
nie robimy tego dla Ludzkości, nie robimy tego dla Ziemi. Ziemi dawno nie ma, nie
rozumiesz? Słońce spaliło ją na popiół miliard lat po naszym wylocie. Ta rasa, dla której
pracujemy... ona... nawet nie chce z nami rozmawiać.
- Naprawdę? To po co my to robimy? Czemu w ogóle nie zrezygnujemy?
On naprawdę nie ma pojęcia.
- Próbowaliśmy - mówię.
- I co?
- I wtedy ten twój szymp wyłącza nam systemy podtrzymywania życia.
Choć raz nie wie, co powiedzieć.
- Dix, to maszyna. Czemu to do ciebie nie dociera? Tak jest zaprogramowana. Nie
może się zmienić.
- My też jesteśmy maszynami, tylko z czego innego jesteśmy zbudowani. I my się
zmieniamy.
- O, tak? A kiedy ostatni raz patrzyłam, to byłeś tak przyssany do cycka tej machiny,
że nawet nie byłeś w stanie wyłączyć sobie złącza korowego.
- Bo ja się tak uczę. Nie ma powodu, żeby to zmieniać.
- Ale może czasem, dla odmiany, zachowałbyś się, kurna, jak człowiek? Wytworzył
jakąś więź z ludźmi, którzy mogą ci uratować twoją żałosną dupę, kiedy następnym razem
wyjdziesz poza statek? To dla ciebie wystarczający powód? Bo ja ci chętnie powiem: nie
mam do ciebie za grosz zaufania. Nawet teraz nie wiem na pewno, z kim rozmawiam.
- To nie moja wina. - Po raz pierwszy widzę w jego twarzy coś spoza standardowego
repertuaru, strachu, zmieszania i prostej kalkulacji. - Wasza wina, was wszystkich. Wszyscy
tak pokrętnie gadacie. Pokrętnie myślicie. Aż mnie boli od tego. - Rysy twarzy mu
twardnieją. - Ja w ogóle cię tu nie potrzebowałem. Nie chciałem. Sam bym sobie dał radę z
całą budową, mówiłem Szympowi, że dam radę...
- Ale szymp pomyślał, że jednak trzeba mnie obudzić, a ty szympowi zawsze
ustępujesz, prawda? Bo szymp zawsze wie lepiej, szymp to twój szef, szymp to twój, kurwa,
bóg.
I jednak musiałam wstać, żeby niańczyć jakiegoś uczonego idiotę, który nawet nie
odpowie na przywitanie, jeśli się go nie szturchnie. - Coś mi piska gdzieś z tyłu głowy, ale już
się za bardzo nakręciłam. - Chcesz mieć prawdziwy wzór do naśladowania? Kogoś, od kogo
się nauczysz? To daruj sobie szympa. Zapomnij o misji. Popatrz przez przedni teleskop. Co ci
szkodzi? Zobacz sobie, co twój kochany szymp chce rozjechać, bo przypadkiem stanęło mu
na drodze. To coś jest lepsze niż my wszyscy razem wzięci. Inteligentniejsze, pokojowo
nastawione i nie życzy nam źle ani...
- Skąd ty to wiesz? Tego nie da się poznać!
- Nie, ty tego nie jesteś w stanie poznać, bo jesteś, kurwa, niedorozwojem. Każdy
normalny jaskiniowiec zobaczyłby to w sekundę, a ty...
- To wariactwo - syczy Dix. - Jesteś świrem! Jesteś zła!
- Jestem zła! - Jakaś odległa część mojej jaźni słyszy ten niepoważny skrzek w moim
głosie, na pograniczu histerii.
- Zła dla misji. - Dix odwraca się i odchodzi.
Bolą mnie dłonie. Patrzę na nie, zaskoczona: pięści mam zaciśnięte tak mocno, że
paznokcie powbijały się w ciało. Muszę się naprawdę wysilić, żeby je z powrotem rozewrzeć.
Powoli przypominam sobie to uczucie. Kiedyś cały czas się tak czułam. Dawno temu,
kiedy to wszystko było dla mnie ważne; zanim pasja zredukowała się do rytuału, a furia do
pogardy. Zanim Sudany Azhmundin, bojowniczka wieczności, nie poprzestała na obrzucaniu
obelgami niedorozwiniętych dzieciaków.
Kiedyś płonęliśmy jasnym ogniem. Niektóre fragmenty statku jeszcze są osmalone i
nie nadają się do użytku, nawet teraz. Pamiętam, jak się wtedy czułam.
Tak się człowiek czuje, kiedy nie śpi.
***
Nie śpię, jestem sama i mam potąd debili, którzy mają przewagę liczebną. Są zasady,
są ryzyka, nie budzi się umarłych dla kaprysu, ale chuj z tym. Wezwę sobie wsparcie.
Dix musi mieć jeszcze innych rodziców, przynajmniej ojca, tego chromosomu Y nie
dostał w końcu ode mnie. Przełykam niepokój i sprawdzam w manifeście statku; wyciągam
sekwencje genów, sprawdzam krzyżowo.
Hm. Tylko jeden możliwy rodzic: Kai. Zastanawiam się, czy to tylko zbieg
okoliczności, czy może szymp wyciągnął o jeden wniosek za dużo z naszego gorącego
jebanka podczas przelotu przez Wielką Szczelinę. Wszystko jedno. Jest tak samo mój, jak i
twój, Kai, pora stanąć na wysokości zadania, pora, żeby...
O cholera. No nie. Proszę. Nie.
(Są zasady. I są ryzyka).
Trzy budowy temu, czytam. Kai i Connie. Oboje. Jedna śluza zablokowana, druga na
drugim końcu kadłuba Eri, a pomiędzy nimi długa, awaryjna wspinaczka po kadłubie. Wrócili
do środka, ale zanim zdążyli, przesunięte ku błękitowi tło ugotowało ich we własnych
skafandrach. Oddychali jeszcze przez wiele godzin, chodzili, gadali, płakali, całkiem jakby
żyli, a w środku rozpadali się i wykrwawiali.
Na tamtej wachcie były jeszcze dwie osoby, one musiały posprzątać cały ten bajzel.
Ishmael i...
- Eee... tego... mówiłaś...
- Ty skurwielu! - Zrywam się na równe nogi i walę syna z całej siły w twarz,
dziesięciosekundowa udręka, ale w tle dziesięć milionów lat wyparcia. Czuję, jak pod
wargami ustępują zęby. Przewraca się w tył z oczyma wytrzeszczonymi jak teleskopy, na
ustach już ma krew.
- Mówiłaś, że mogę wrócić...! - Pojękuje, odczołgując się po pokładzie.
- To był, kurwa, twój, ojciec! Ty wiedziałeś, przecież tam byłeś! Zginął na twoich
oczach, a ty nic mi nie powiedziałeś!
- Ja... ja...
- Czemu mi nie powiedziałeś, ty sukinsynu? Szymp kazał ci kłamać, tak? A czy...
- Myślałem, że wiesz! - krzyczy. - Czemu nie wiedziałaś?
Moja furia ulatnia się, jak powietrze przez wyrwę w pancerzu. Opadam z powrotem w
kapsułę, kryję twarz w dłoniach.
- Jest w dzienniku - skomli. - Jak wół. Nikt tego nie ukrywał. Jak mogłaś nie
wiedzieć?
- Mogłam - przyznaję tępo. - Albo... raczej... znaczy...
Znaczy, że nie wiedziałam, ale to żadna niespodzianka, gdzieś głęboko wcale nie
jestem zdziwiona. Po prostu... po jakimś czasie przestaje się tam patrzeć.
Są pewne reguły.
- Mnie też nigdy nie pytałaś - mówi łagodnie mój syn. - Co tam u nich.
Unoszę wzrok. Dix patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczyma z drugiego końca
pokoju, pod ścianą, zbyt przestraszony, żeby zaryzykować ucieczkę do drzwi - musiałby mnie
wtedy minąć.
- Co ty tu robisz? - pytam znużonym tonem.
Głos mu się łamie. Musi spróbować drugi raz:
- Mówiłaś... że mogę wrócić. Jak wypalę sobie łącze.
- Wypaliłeś sobie łącze.
Przełyka głośno ślinę i kiwa głową. Ociera krew wierzchem dłoni.
- A co na to szymp?
- Powiedział... ta maszyna powiedziała, że nie ma sprawy - odpowiada Dix, tak
ewidentnie przypochlebnym tonem, że od razu mu wierzę, że naprawdę jest teraz zdany na
siebie.
- Czyli poprosiłeś go o zgodę.
Kiwa głową, choć odpowiedź ma dawno wypisaną na twarzy.
- Dix, przestań mi ściemniać.
- On... właściwie to mi to poradził.
- Rozumiem.
- Żebyśmy mogli rozmawiać - dodaje.
- A o czym chcesz rozmawiać?
Wbija wzrok w podłogę i wzrusza ramionami.
Wstaję i podchodzę do niego. Spina się, ja jednak kręcę głową, rozkładam dłonie.
- Dobrze. Już dobrze.
Opieram się o ścianę i zsuwam, aż ląduję obok niego na pokładzie.
Przez chwilę tak siedzimy.
- To było tak dawno - mówię w końcu.
Patrzy na mnie, nie rozumiejąc. Co to w ogóle znaczy „dawno”, zwłaszcza tutaj?
Próbuję jeszcze raz.
- Podobno nie ma czegoś takiego jak altruizm, wiesz?
Oczy szklą mu się na moment, potem panikują - wiem, że właśnie spróbował ściągnąć
sobie łączem definicję i nic nie dostał. Więc naprawdę jesteśmy sam na sam.
- Altruizm - wyjaśniam. - Bezinteresowność. Robienie czegoś, co ciebie kosztuje, ale
pomaga komuś innemu.
Wygląda na to, że rozumie.
- Mówią, że każdy bezinteresowny czyn sprowadza się w zasadzie do manipulacji,
doboru krewniaczego, wzajemności czy czegoś takiego, ale się mylą. Byłabym w stanie... -
Zamykam oczy. To trudniejsze niż myślałam. - Byłabym w stanie się cieszyć po prostu ze
świadomości, że z Kaiem jest wszystko okej, że Connie jest szczęśliwa. Nawet gdyby mnie to
ani trochę nie pomagało, nawet gdyby mnie coś kosztowało, nawet gdyby nie było szansy, że
ich kiedykolwiek zobaczę. Zapłaciłbym niemal każdą cenę, żeby po prostu wiedzieć, że
wszystko z nimi w porządku. Żeby po prostu wierzyć, że...
Jej nie widziałam od pięciu budów. On nie trafił na tę samą wachtę od czasów
Wodnika. Po prostu śpią. Może następnym razem.
- I dlatego nie sprawdzałaś - mówi powoli Dix. Na dolnej wardze pojawia mu się
pęcherzyk krwi. Chyba tego nie zauważa.
- My nie sprawdzamy.
Tylko że ja sprawdziłam, i trach - ich nie ma. Obojga. Nie licząc odrobiny
skanibalizowanych nukleotydów, z których szymp ulepił tego mojego niepełnosprawnego i
nieprzystosowanego syna. Jesteśmy jedynymi ciepłokrwistymi istotami w promieniu tysięcy
lat świetlnych i czuję się przez to taka samotna.
- Przepraszam - szepczę, nachylam się i zlizuję krew z jego obitych, sinych warg.
***
Na Ziemi - kiedy jeszcze istniała Ziemia - były takie małe zwierzaki zwane kotami.
Miałam jednego przez jakiś czas. Czasem całymi godzinami patrzyłam, jak śpi: łapki, wąsy i
oczy poruszały się gwałtownie, kiedy gonił wyimaginowaną ofiarę przez wyczarowane przez
śpiący mózg krajobrazy.
Mój syn tak wygląda, kiedy szymp wpełza w jego sny.
Tylko że tu to jest aż za dosłowne na tę metaforę: kabel wchodzi mu do głowy, jak
pasożyt, żywi się nim poprzez staroświecki światłowód, odkąd łączność bezprzewodowa
poszła z dymem. Albo przeciwnie, karmi go, i to na siłę - trucizna płynie do głowy Dixa, a nie
z niej wypływa.
Nie powinno mnie tutaj być. Dopiero co miałam napad złości, kiedy naruszył moją
prywatność, prawda? (Dopiero co: dwanaście dni świetlnych temu. Wszystko jest względne).
Nie widzę jednak żadnej prywatności, którą mogłabym naruszyć - żadnych dekoracji na
ścianach, żadnej sztuki, żadnych hobby, żadnej konsoli do symulacji. Zabawki erotyczne,
których pełno w każdej kwaterze, leżą nieużywane na półkach; gdyby nie ostatnie przeżycie,
założyłabym, że jest napchany środkami obniżającymi libido.
Co ja tu robię? Czy to jakiś skrzywiony instynkt macierzyński, jakiś szczątkowy
wynik plejstocenowej macierzyńskiej procedury? Czy ja aż tak jestem robotem? To mój pień
mózgu wysłał mnie tu, żeby pilnować swojego dziecka?
Pilnować partnera?
Kochanek czy larwa, w gruncie rzeczy to nie ma znaczenia, jego kwatera jest jak pusta
skorupa, nie ma tu nic z Dixa. Tylko jego porzucone ciało drga w pseudokapsule, poruszają
się palce, oczy przeskakują pod zamkniętymi powiekami w reakcji na bodźce stamtąd, gdzie
teraz jest jego mózg.
Nie wiedzą, że tutaj jestem. Szymp nie wie, bo miliard lat temu wypaliliśmy mu te
wścibskie oczy, a mój syn nie wie - bo dla niego w tej chwili nie ma czegoś takiego, jak
„tutaj”.
I co ja mam, Dix, z tobą zrobić? Nic się tu nie trzyma kupy. Nawet twoja mowa ciała
wygląda, jakbyś dorastał w zbiorniku - ale nie jestem przecież pierwszym człowiekiem,
którego widziałeś na oczy. Dorastałeś w dobrym towarzystwie, wśród ludzi, których znam i
którym ufam. Ufałam. Jak to się stało, że wylądowałeś po drugiej stronie? Jak to się stało, że
pozwolili ci się wymknąć?
I czemu mnie o tobie nie powiedzieli?
No tak, są reguły. Zagrożenie wrogą obserwacją podczas długich, martwych nocy,
groźba... innych strat. Ale coś takiego jest bezprecedensowe. Przecież ktoś mógł coś mi
zostawić, jakąś aluzję opakowaną w metaforę zbyt subtelną, by rozszyfrowali ją
prostaczkowie...
Dużo bym dała, żeby móc się podpiąć do tego kabla i zobaczyć to, co teraz widzisz.
Oczywiście nie mogę tego zaryzykować, zdradziłabym się natychmiast, gdybym tylko
spróbowała próbkować cokolwiek poza podstawowymi parametrami transmisji...
...zaraz, sekundę...
Prędkość tej transmisji jest o wiele za mała. Nie wystarczy na grafikę w wysokiej
rozdzielczości, a co dopiero dotyk i węch. W najlepszym razie siedzisz w świecie
wyrysowanym z drucianych szkieletów.
Ale patrzcie tylko. Palce, oczy - jak u kota, śniącego o myszach i szarlotkach. Całkiem
jak ja, kiedy odgrywałam sobie dawno nieistniejące oceany i góry Ziemi, zanim nauczyłam
się, że życie przeszłością to odpowiednik śmierci w teraźniejszości. Prędkość transmisji
mówi, że nie wystarcza nawet na obraz kontrolny; twoje ciało mówi, że jesteś zanurzony w
innym świecie. Jak ta maszyna zdołała cię tak ogłupić, że taki cienki kleik masz za prawdziwą
ucztę?
I po co jej to było? W danych łatwiej się zorientować, kiedy można ich dotknąć,
usłyszeć je, posmakować; nasze mózgi są stworzone do subtelniejszych niuansów niż krzywe
sklejane i wykresy punktowe. Najbardziej suche specyfikacje techniczne są bardziej obrazowe
niż to. Czemu poprzestawać na ludzikach z kresek, skoro można malować farbą olejną i
hologramami?
Po co w ogóle upraszczać? A. Żeby zmniejszyć zestaw zmiennych. Żeby zarządzać
czymś, co jest niezarządzalne.
Kai i Connie. O właśnie. To były dwa splątane, niezarządzalne zbiory danych. Do
wypadku. Po nim scenariusz znacznie się uprościł.
Ktoś powinien był mnie przed tobą ostrzec, Dix.
A może zresztą ktoś próbował.
***
I oto przychodzi chwila, gdy mój syn opuszcza gniazdo, obleka się w przypominający
żuka pancerz i wychodzi. Nie jest sam; na kadłubie Eri towarzyszy mu jeden ze zdalników
szympa, na wypadek gdyby potknął się i spadł w rozgwieżdżoną przeszłość wokół.
Możliwe, że to nigdy nie wyjdzie poza ćwiczenia, może ten scenariusz - katastrofalna
awaria układów sterowania, szymp i jego kopie zapasowe wyłączone, cała obsługa spada na
barki z krwi i kości - to próba do kryzysu, który nigdy nie nastąpi. Jednakże w czasie długim
jak życie wszechświata nawet najmniejsze prawdopodobieństwo dąży do pewności, więc
odprawiamy te rytuały. Ćwiczymy. Wstrzymujemy oddech i nurkujemy na zewnątrz. Terminy
są tam krótkie - nawet w pancerzu, przy tej prędkości przesunięte do błękitu promieniowanie
usmaży nas w parę godzin.
Narodziły się i rozpadły całe światy, odkąd ostatni raz użyłam mikrofonu w mojej
kwaterze.
- Szymp.
- Zawsze do usług, Sunday. - Gładki, wygadany, przyjacielski. Łatwy rytm dla
wyćwiczonego psychopaty.
- Wiem, co robisz.
- Nie rozumiem.
- Myślisz, że nie wiem, co się dzieje? Budujesz sobie następną wersję. Stara gwardia
jest dla ciebie zbyt upierdliwa, więc zacząłeś od zera, z ludźmi, którzy nie pamiętają dawnych
czasów. Ludźmi, których sobie poupraszczałeś.
Szymp się nie odzywa. Kamera robota pokazuje Dixa gramolącego się po nierównej
powierzchni z bazaltu i kompozytów z osnową metalową.
- Ale nie jesteś w stanie wychować ludzkiego dziecka, nie samodzielnie. - Wiem, że
próbował; w manifeście nie ma żadnych zapisów o obecności Dixa, dopóki nie osiągnął
kilkunastu lat; a wtedy po prostu któregoś dnia się pojawił i nikt nie zadawał żadnych pytań,
bo nikomu nie przyszło do głowy...
- Popatrz tylko, co z nim zrobiłeś. Jest świetny w instrukcjach warunkowych, jeśli-to.
Nie do pobicia w mieleniu cyferek i pętlach. Ale nie potrafi myśleć. Najprostsza intuicja jest
poza jego zasięgiem. Kojarzysz mi się z tymi... - przypominam sobie ziemski mit, z czasów,
gdy czytanie nie wydawało mi się tak nieprzyzwoitym marnotrawstwem czasu - ...z tymi
wilkami, które próbowały wychować ludzkie dziecko. Możesz go nauczyć, jak poruszać się
na czworakach, nauczyć go dynamiki stada, ale nie nauczysz go, jak chodzić na tylnych
łapach, mówić i być człowiekiem, bo jesteś na to, kurwa, za głupi. I w końcu sam sobie to
uświadomiłeś. Dlatego mi go wcisnąłeś. Bo myślisz, że ja go dla ciebie naprawię. - Robię
głęboki wdech i zagrywam. - Ale on dla mnie nic nie znaczy. Rozumiesz? Gorzej niż nic, jest
dla mnie obciążeniem. Jest szpiegiem, pokurczem marnującym O2. Rzuć mi jeden powód, dla
którego nie miałabym go tam potrzymać, aż się usmaży.
- Przecież jesteś jego matką - mówi szymp, bo naczytał się wszystkiego o doborze
krewniaczym, a na subtelności jest za durny.
- A ty jesteś kretynem.
- Kochasz go.
- Nie. - W piersi formuje mi się lodowata bryła. Usta wypowiadają słowa, miarowo,
bez wyrazu. - Nie potrafię nikogo kochać, ty durna maszyno. Dlatego właśnie tu jestem.
Myślisz, że oni by powierzyli swoją ważną, nieskończoną misję takim małym, szklanym
laleczkom czującym potrzebę więzi?
- Ty go kochasz.
- Mogę go zabić w każdej chwili. I dokładnie to zrobię, jeśli nie przesuniesz bramy.
- Powstrzymam cię - mówi łagodnie szymp.
- Sprawa jest prosta. Przesuwasz bramę i oboje wygrywamy. Albo możesz się zaprzeć
i spróbować pogodzić tę matczyną potrzebę, jaką mam według ciebie, z moją determinacją,
żeby bachorowi przetrącić kark. Przed nami długa droga, wiesz? I możesz jeszcze stwierdzić,
że mnie nie tak łatwo zredukować z równania jak Kaia i Connie.
- Misji nie jesteś w stanie przerwać - mówi, prawie delikatnie. - Już kiedyś
próbowałaś.
- Nie chodzi mi o przerwanie misji. Tylko o to, żeby trochę ją spowolnić. Twój
optymalny scenariusz nie wchodzi już w grę. Ta brama zostanie skończona tylko jeśli
uratujemy Wyspę albo zabijemy twój prototyp. Możesz wybierać.
Analiza korzyści jest trywialna. Szymp umie rozwiązać ją w okamgnieniu. Mimo to,
nic nie mówi. Milczenie się przeciąga. On szuka jakiejś innej opcji, mogę się założyć.
Jakiegoś obejścia. Próbuje podważyć same założenia tego scenariusza, dojść, czy mówię
poważnie, czy wszystkie książkowe mądrości o macierzyńskiej miłości naprawdę mogą być
aż tak nietrafione. Może właśnie miele historyczne statystyki dotyczące zabójstw rodzinnych,
szukając jakiejś luki. Pewnie i jakaś by się znalazła. Ale szymp to nie ja - to prostszy system,
który chce przechytrzyć bardziej złożony, i to mi daje przewagę.
- Będziesz mi winna przysługę - mówi w końcu.
Omal nie wybucham śmiechem.
- Co takiego?
- Albo powiem Dixonowi, że groziłaś mu śmiercią.
- To powiedz. No już.
- Nie chcesz, żeby wiedział.
- Jest mi wszystko jedno, wie czy nie. Co myślisz, że będzie próbował się zemścić,
zabić mnie? Myślisz, że stracę jego miłość? - przeciągam ostatnie słowo, podkreślam je, żeby
pokazać jego absurdalność.
- Stracisz jego zaufanie. A wy musicie sobie ufać.
- A, no tak. Zaufanie. Sam, kurwa, fundament tej misji.
Szymp milczy.
- A tak dla podtrzymania dyskusji - mówię po chwili - powiedzmy, że się na to
zgodzę. To co dokładnie będę ci winna?
- Przysługę - odpowiada szymp. - Zrewanżujesz mi się w przyszłości.
Mój syn polatuje niewinnie na tle gwiazd, gdy waży się jego życie.
***
Teraz śpimy. Szymp niechętnie wykonuje korekty tysięcy drobnych trajektorii. Co
parę tygodni dzwoni mi budzik - wypalam odrobinę swojej świeczki, żeby sprawdzić, czy
wróg nie postanowił wykręcić jakiegoś szybkiego numeru, na razie wygląda jednak na to, że
jest grzeczny. DHF428 skacze ku nam poklatkowym ruchem za każdym przebudzeniem,
kadrami nawleczonymi jak koraliki na nieskończoną żyłkę. Po sterburcie w polu widzenia
pojawia się hala fabryczna: rafinerie, zbiorniki, nanofabrykatory, roje robocików von
Neumanna mnożących się, kanibalizowanych i powtórnie wykorzystywanych, jako obwody,
jako ekranowanie, jako holowniki i części zamienne. Najlepsza technologia z Cro-Magnon
mutuje i rozprzestrzenia się przerzutami po wszechświecie niczym opancerzony rak.
A pomiędzy nią a nami migoce opalizująca forma życia, krucha, nieśmiertelna i
niewyobrażalnie obca, samym faktem swojego istnienia sprowadzająca wszystko, czego
dokonał mój gatunek, do błota i śmiecia. Nigdy nie wierzyłam w żadnych bogów, w absolutne
dobro czy zło. Wierzyłam tylko, że są rzeczy, które działają, i takie, które nie działają. Reszta
to jedna wielka ściema, sztuczki magiczne obliczone na zmanipulowanie takich roboli jak ja.
Wierzę jednak w Wyspę, właśnie dlatego, że nie muszę. Ona nie musi być brana na
wiarę: wisi przed nami, jej istnienie jest namacalnym faktem. Nigdy nie poznam jej umysłu
ani szczegółów jej genezy i ewolucji. Za to ją widzę: potężną, oszałamiającą i tak
nieskończenie nieludzką, że chyba nie ma wyjścia - musi być od nas lepsza, lepsza niż
wszystkie istoty, które mogą z nas wyewoluować.
Wierzę w Wyspę. Żeby ją uratować, zagrałam życiem własnego syna. Zabiłabym go,
żeby pomścić jej śmierć.
Może jeszcze będę musiała to zrobić.
Po tylu milionach zmarnowanych lat w końcu zrobiłam coś wartościowego.
***
Ostatnie podejście.
Przede mną zbiegają się pozagnieżdżane jedna w drugiej siatki celownicze, tworząc
hipnotyzujący, nieskończony ciąg zogniskowanych na celu punktów. Nawet teraz, parę minut
od zapłonu, z tej odległości nienarodzonej bramy nie widać. I w żadnym momencie nie
dostrzeżemy jej nieuzbrojonym okiem. Zbyt szybko przelecimy przez ucho igielne - zanim się
zorientujemy, będzie już za nami.
Albo, jeśli twoje korekty kursu rozejdą się z nim choć o włos - jeśli obejmująca tysiąc
bilionów kilometrów krzywa minie się z celem choćby o tysiąc metrów - zginiemy. I też się
nie zorientujemy.
Przyrządy meldują, że jesteśmy dokładnie w celu. Szymp mówi, że jesteśmy
dokładnie w celu. Eriophora spada naprzód, ciągnięta własną, magicznie wypieraną masą.
Patrzę przez oko sondy daleko przed nami. To okno w przeszłość - nawet w tej chwili
ma parę minut opóźnienia - ale przeszłość z każdą korsekundą zbiega się z teraźniejszością.
Świeżo postawiona brama majaczy ciemno, złowrogo na tle gwiazd, wielka rozdziawiona
paszcza gotowa do połknięcia rzeczywistości. Vony, rafinerie, linie montażowe parkują z
boku w pionowych słupkach. Odwaliły swoją robotę, ich okres użyteczności minął, zaraz
zostaną mimochodem zanihilowane. Z jakiegoś powodu trochę mi ich szkoda. Zawsze tak
mam. Żałuję, że nie mogę ich pozbierać i zabrać ze sobą, wykorzystać przy następnej
budowie - lecz proste ekonomiczne reguły sięgają wszędzie, a mówią, że taniej użyć tych
narzędzi raz i wyrzucić.
Reguła, którą szymp wziął sobie do serca bardziej niż się spodziewano.
Dobrze, że chociaż oszczędziliśmy Wyspę. Szkoda, że nie możemy na chwilę zostać.
Pierwszy kontakt z prawdziwie obcą inteligencją i czym się wymieniamy? Sygnalizacją
drogową. Nad czym rozmyśla Wyspa, kiedy nie błaga o darowanie życia?
Przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Żeby obudzić się, gdy opóźnienie zmniejszy się z
uniemożliwiającego do tylko utrudniającego kontakt, żeby wypracować jakiś kulawy język,
który mógłby przenieść prawdy i filozofię umysłu większego niż cała ludzkość. Co za
dziecinna fantazja. Wyspa istnieje daleko poza groteskowymi darwinowskimi procesami,
które ukształtowały moją biologię. Wspólnota, kontakt umysłów, to w ogóle nie wchodzi w
grę. Anioły z mrówkami nie gadają.
Niecałe trzy minuty do zapłonu. Widzę światełko na końcu tunelu. Mimowolny
wehikuł czasu już prawie nie patrzy w przeszłość - właściwie mogłabym już wstrzymać
oddech na te parę sekund, których potrzebuje przeszłość na wyprzedzenie teraźniejszości.
Według wszystkich źródeł utrzymujemy się w celu.
Piska ekran taktyczny.
- Sygnał - melduje Dix.
Faktycznie, w tanku słońce znowu migocze. Serce mi podskakuje. Czyżby anioł
jednak się do nas odezwał? Może chce nam podziękować? Dać lekarstwo na śmierć cieplną?
Ale...
- Ona jest przed nami - mruczy Dix, a mnie więźnie w gardle nagły domysł.
Dwie minuty.
- Jakoś źle policzyliśmy - szepcze Dix. - Nie przesunęliśmy bramy wystarczająco
daleko.
- Przesunęliśmy - mówię. - Dokładnie tam, gdzie powiedziała nam Wyspa.
- Ale ona jest nadal przed nami! Popatrz na słońce!
- Popatrz na sygnał - odpowiadam.
On bowiem nie przypomina tych misternych sygnałów nawigacyjnych, za którymi
szliśmy przez ostatnie trzy tysiące miliardów kilometrów. Jest jakby... losowy. Spontaniczny,
paniczny. To nagły, przerażony krzyk istoty wziętej z zaskoczenia, mającej ledwie parę
sekund, żeby zareagować. I choć takiego akurat wzoru z kropek i spiral nigdy nie widziałam,
wiem dokładnie, co on znaczy.
Stać. Stać. Stać. Stać.
Nie stajemy. Nie ma we wszechświecie takiej siły, która mogłaby nas chociaż
przyhamować. Przeszłość zrównuje się z teraźniejszością: Eriophora w nanosekundę nurkuje
w samym środku bramy. Niewyobrażalna masa jej zimnego, czarnego serca łapie się jakiegoś
odległego wymiaru i przyciąga go z wrzaskiem tu i teraz. Za nami eksploduje odpalona
brama, rozkwitając w wielką, oślepiającą koronę, siejąc na wszystkich długościach fal
promieniowaniem zabójczym dla wszystkich żywych istot. Nasze filtry od strony rufy
zatrzaskują się na głucho.
Ciekawe, czy zauważycie tego trupa, którego po sobie zostawiliśmy.
***
- Może czegoś nie zauważyliśmy - mówi Dix.
- My prawie niczego nie zauważamy - odpowiadam.
DHF428 za naszymi plecami przesuwa się ku czerwieni.
Mrugają artefakty soczewkujące: brama się ustabilizowała, tunel czasoprzestrzenny
jest włączony, jego potężna metalowa paszcza zionie światłem, przestrzenią i czasem,
tworząc tęczujący bąbel. Będziemy patrzeć na niego przez ramię, aż miniemy granicę
Rayleigha, aż stracimy go z oczu - i długo potem.
Jak na razie nic z niego nie wylazło.
- Może źle policzyliśmy - mówi. - Pomyliliśmy się gdzieś.
Dobrze policzyliśmy. Po niecałej godzinie wszystko sprawdzam jeszcze raz.
Wychodzi po prostu, że Wyspa miała... wrogów. No, w każdym razie ofiary.
W jednej kwestii miałam rację. Inteligentna była ta cholera. Musiała: żeby nas
wypatrzeć, wymyślić, jak do nas zagadać, wykorzystać nas jako broń; obrócić zagrożenie
własnego życia w... w...
Packę na muchy - chyba najbardziej pasuje.
- Może mieli tam wojnę - mamroczę. - Może potrzebowała przestrzeni do życia. A
może to był po prostu jakiś... rodzinny konflikt.
- Może nie wiedziała - podsuwa Dix. - Może myślała, że pod tymi współrzędnymi nic
nie ma.
Czemu ty tak myślisz, zastanawiam się. Ciebie to w ogóle obchodzi? I wtedy do mnie
dociera: pewnie, że nie obchodzi. Wyspa nie obchodzi go bardziej niż wcześniej. Bardziej niż
kiedykolwiek. On nie wymyśla tych optymistycznych alternatyw dla siebie.
Mój syn stara się mnie pocieszyć.
Ale ja nie potrzebuję przytulania. Głupia byłam: sama z siebie uwierzyłam w życie
pozbawione konfliktu, w samoświadomość bez grzechu. Przez moment żyłam w świecie z
marzeń, gdzie życie nie było egoistyczne i manipulatorskie, gdzie żadna żywa istota nie
walczyła o przetrwanie kosztem innych istnień. Ubóstwiłam to, czego nie rozumiałam, to, co
potem okazało się aż za łatwe do zrozumienia.
Ale już się z tego wyleczyłam.
Skończone: kolejna budowa, kolejna poprzeczka do pokonania, kolejny kawałek życia
przepadł bezpowrotnie, nie zbliżywszy misji ani trochę do celu. To nieistotne, jak dobrze nam
idzie. Nie ma znaczenia, jak dobrze wykonujemy zadanie. Słowa „misja wykonana” są na
Eriophorze czymś bez znaczenia, w najlepszym razie paradoksalnym oksymoronem. Klęska
może się któregoś dnia zdarzyć, ale linii mety nie ma. Lecimy bez końca, pełzniemy przez
wszechświat jak mrówki, wlokąc za sobą tę waszą cholerną superautostradę.
Wiele się jeszcze muszę nauczyć.
Dobrze, że chociaż mam syna. On mnie nauczy.
Cosie

Jestem Blairem - uciekam tyłem, gdy świat napiera od przodu.


Jestem Copperem. Powstaję z martwych.
Jestem Childsem. Pilnuję głównego wejścia.
Te nazwiska nie są istotne. To tylko wypełniacze, nic więcej; cała biomasa jest
doskonałe wymienna. Ważne jest, że oni to wszystko, co ze mnie zostało. Całą resztę świat
spalił.
Widzę siebie przez okno, jak brnę przez burzę, odziany w Blaira. MacReady kazał mi
spalić Blaira, jeśli wróci w pojedynkę, ale MacReady ciągłe myśli, że jestem jednym z nich.
Tymczasem w Blairze jestem ja i stoję przy drzwiach. Jestem Childsem i wpuszczam się do
środka. Na moment się łączę, splatam mackami wyrastającymi z twarzy. Jestem
BlairChildsem, wymieniającym się wieściami ze świata.
Świat mnie znalazł. Odkrył moją norę pod szopą z narzędziami i niedokończoną
szalupę zbudowaną z bebechów zdechłych śmigłowców. Świat skupia się teraz na zniszczeniu
mojego środka ucieczki. Potem po mnie wróci.
Została tylko jedna opcja. Zdezintegrować się. Jako Blair idę podzielić się tym planem
z Copperem i pożywić się gnijącą biomasą zwaną kiedyś Clarke; tyle zmian w tak krótkim
czasie niebezpiecznie uszczupliło moje rezerwy. Jako Childs już pożarłem to, co zostało z
Fuchsa, i na następną fazę jestem zaopatrzony. Zarzucam miotacz ognia na plecy i wychodzę
na zewnątrz, w długą antarktyczną noc.
Wyjdę w tę zamieć i nigdy nie wrócę.
***
Kiedyś, przed katastrofą, było mnie o wiele, wiele więcej. Byłem badaczem,
ambasadorem, misjonarzem. Rozprzestrzeniałem się po kosmosie, poznawałem niezliczone
światy, zespalałem z nim; sprawniejsza rasa przeistaczała niesprawną i cały wszechświat
szedł do góry, drobnymi, radosnymi krokami. Byłem żołnierzem na wojnie z samą entropią.
Byłem ręką, która doskonali dzieło stworzenia.
I było we mnie tyle mądrości. Tyle doświadczenia. Teraz większości tych rzeczy nie
jestem w stanie sobie przypomnieć. Pamiętam tylko, że kiedyś wiedziałem.
Za to pamiętam upadek. Większość moich odrostów zginęła na miejscu, choć trochę
wyczołgało się spod wraku - parę tysięcy miliardów komórek i dusza za słaba, żeby je
opanować. Zbuntowana biomasa wypełzła, mimo moich rozpaczliwych starań, żeby utrzymać
się w kupie: spanikowane bryłki mięsa instynktownie wypączkowały pierwsze z brzegu
kończyny, jakie im się przypomniały, i uciekły przez płonący lód. Zanim odzyskałem
kontrolę nad niedobitkami, ogień dogasł i znów zaatakował mróz. Ledwo udało mi się
wyhodować dość odmrażacza, żeby komórki mi nie popękały, gdy dopadł mnie lód.
Ponowne przebudzenie też pamiętam: pierwsze tępe fale czucia w czasie
rzeczywistym, pierwsze ogniki rozumu, powoli rozlewające się po ciele ciepło świadomości,
gdy dusza jednoczyła się z ciałem po długim śnie. Pamiętam otaczające mnie dwunożne
odrosty, cudaczne jazgotliwe odgłosy, które wydawały, dziwną jednorodność konstrukcji ich
ciał. Jakże nieprzystosowani się wydawali! Jak nieefektywną mieli morfologię! Nawet
niepełnosprawny widziałem tu ogromne pole do usprawnień. Zatem sięgnąłem po nich.
Zespoliłem się z nimi. Zasmakowałem ciał z tego świata...
...a ten świat mnie zaatakował. To on mnie zaatakował.
Zostawiłem to miejsce w ruinach. Było po drugiej stronie gór - tutaj mówią na to
„norweski obóz” - i nigdy nie udałoby mi się pokonać takiej odległości w skórze dwunoga.
Na szczęście, miałem inny kształt do wyboru, mniejszy niż dwunóg, ale lepiej przystosowany
do miejscowego klimatu. Schowałem się w nim na czas, kiedy reszta mnie powstrzymywała
atak. Uciekłem w noc na czterech nogach i pozwoliłem, żeby buchające płomienie zatarły
ślady mojej ucieczki.
Nie zatrzymałem się, póki nie dotarłem tutaj. Chodziłem pomiędzy tymi nowymi
odrostami w skórze czworonoga, a oni, ponieważ nie widzieli, jak przyjmuję inne kształty, nie
atakowali mnie.
A kiedy ich z kolei zasymilowałem - kiedy moja biomasa się zmieniła, przepływając
w kształty nieznajome dla tutejszego oka - łączyłem się tylko w samotności, nauczywszy się,
że ten świat nie lubi tego, czego nie zna.
***
Jestem samotny wśród zamieci. Jestem dennym gatunkiem na dnie jakiegoś mętnego,
obcoplanetarnego morza. Śnieg dmie poziomymi tumanami, które zahaczają się o wąwozy
czy wystające skały i skręcają w małe, oślepiające wiry. Ale jeszcze nie odszedłem
wystarczająco daleko, jeszcze nie. Oglądając się za siebie, ciągle widzę w mroku
rozświetlony obóz, przysadzistą, kanciastą plątaninę świateł i cieni, bąbel ciepła na dnie
wyjącej otchłani.
Na moich oczach pogrąża się w ciemności. Spaliłem generator. Teraz nie ma żadnych
świateł, poza lampkami wzdłuż lin bezpieczeństwa: łańcuchy słabych niebieskich gwiazdek
trzepoczących tam i z powrotem na wietrze, awaryjne konstelacje mające zaprowadzić
zagubioną biomasę z powrotem do domu.
Ja nie wracam do domu. Jeszcze za mało się zgubiłem. Prę w ciemność, póki nie
stracę z oczu i tych gwiazd. Zza mnie wiatr niesie ciche pokrzykiwania gniewnych,
przerażonych ludzi.
Gdzieś za moimi plecami moja odłączona ode mnie biomasa przegrupowuje się w
większe, potężniejsze kształty przed ostateczną konfrontacją. Mógłbym i sam się przyłączyć:
wybrać jedność, nie fragmentację, dać się wchłonąć i napawać otuchą większej całości.
Mogłem przyłączyć się z moją siłą do nadchodzącej bitwy. Wybrałem jednak inną drogę.
Zapasy Childsa zachowuję na przyszłość. Teraźniejszość nie oferuje mi niczego poza
unicestwieniem.
A o przeszłości to w ogóle lepiej nie myśleć.
Tyle czasu już spędziłem w tym lodzie. Nie wiem, ile to trwało, zanim świat dodał
dwa do dwóch, odcyfrował zapiski i taśmy z obozu norweskiego i zidentyfikował miejsce
katastrofy. Wtedy byłem Palmerem; niepodejrzewany przez nikogo, zabrałem się razem ze
wszystkimi.
Pozwoliłem sobie nawet na odrobinę nadziei.
Ale to już nie był statek. Nawet nie wrak statku. To była skamielina, zaryta w dnie
wybitej w lodowcu wielkiej rozpadliny. Można by postawić jedna na drugiej dwadzieścia tych
skórek i nie sięgnęłoby się krawędzi tego krateru. Skala czasu przygniotła mnie jak ciężar
całego świata: ileż trzeba czasu, żeby nagromadziło się tyle lodu? Ile eonów wszechświat
przeiterował beze mnie?
I przez cały ten czas, być może milion lat, nie przyszedł ratunek. Nigdy się nie
znalazłem. Ciekawe, co to oznacza.
Ciekawe, czy ja w ogóle jeszcze istnieję, gdziekolwiek poza tym miejscem.
Wrócę do obozu, zatrę ślady. Dam im to ich ostateczne starcie, potwora do zabicia.
Dam im wygrać. Niech przestaną szukać.
A potem wyjdę w zamieć i wrócę do lodu. Właściwie prawie z niego nie wychodziłem
- w ciągu tych nieskończonych wieków żyłem zaledwie przez parę dni. Wiele jednak się przez
ten czas dowiedziałem. Z wraku dowiedziałem się, że o naprawie nie ma mowy. Z lodu - że
nie będzie ekipy ratunkowej. A z tego świata - że na pogodzenie się z nim też nie ma co
liczyć. Teraz jedyna szansa na ucieczkę to ucieczka w przyszłość - przetrwać tę wrogą,
dziwaczną biomasę, pozwolić, żeby czas i kosmos zmieniły reguły. Może kiedy następnym
razem się obudzę, będzie tu inny świat.
Tak czy owak, miną eony, zanim zobaczę kolejny wschód słońca.
***
Oto, czego mnie ten świat nauczył: adaptacja to prowokacja. Adaptacja wywołuje
przemoc.
Czuję się wręcz nieprzyzwoicie - jakbym popełniał wykroczenie przeciw Stworzeniu -
tkwiąc w tej skórze. Jest tak nieprzystosowana to tego środowiska, że musi być opatulona w
wiele warstw materiału, żeby w ogóle zachować ciepło. Dałoby się ją na tyle sposobów
zoptymalizować: krótsze kończyny, lepsza izolacja, niższy stosunek powierzchni do
objętości. Tyle tych kształtów mam w sobie, ale nie śmiem użyć żadnego z nich do ochrony
przed zimnem. Tu nie wolno się adaptować: tu wolno się tylko ukrywać.
Co za świat odrzuca zespolenie?
To najprostsza, najbardziej podstawowa mądrość biomasy. Im bardziej możesz się
zmieniać, tym lepiej się przystosowujesz. Adaptacja to sprawność, adaptacja to przetrwanie.
Tkwi głębiej niż inteligencja, głębiej niż tkanki - jest na poziomie komórek, jest
aksjomatyczna. Co więcej, jest także przyjemna. Zespalając się, czujemy czystą, zmysłową
przyjemność z tego, że czynimy wszechświat lepszym.
A ten świat, mimo że uwięziony w tych nieprzystosowanych skórkach, wcale nie chce
się zmieniać.
Z początku myślałem, że są po prostu zagłodzone, że te lodowe pustkowia nie
zapewniają dość energii, by zmieniać kształty. Albo że może to jest swego rodzaju
laboratorium: anomalia na końcu świata, odcięta od reszty i pozamrażana w te cudaczne
kształty w ramach jakiegoś zawiłego eksperymentu dotyczącego monomorfizmu w
ekstremalnych warunkach. Po sekcji zastanawiałem się, czy ten świat po prostu nie
zapomniał, jak się zmieniać: dusza, nie mając kontaktu z tkankami, nie jest w stanie w nich
rzeźbić, a czas, stres i przewlekłe niedożywienie wymazały pamięć o tym, że kiedyś mogła.
Pozostawało jednak jeszcze tyle tajemnic, tyle sprzeczności. Dlaczego akurat takie
kształty, tak nieprzystosowane do tego środowiska. I skoro dusza jest odcięta od ciała, co
trzyma ciało razem?
I jak to możliwe, że te skórki są takie puste, kiedy w nie wchodzę.
Przyzwyczaiłem się znajdować inteligencję wszędzie, wplecioną w każdą część
każdego odrostu. Jednakże w tym świecie nie było się czego chwycić, ta biomasa była
bezmyślna, nic tylko obwody przenoszące polecenia i informacje. Zespalałem się z nią, choć
nie chciała, skórki walczyły i poddawały się; moje macki przenikały do wilgotnej
elektryczności wszystkich organicznych układów. Patrzyłem oczyma, które jeszcze były nie
do końca moje, rozkazywałem nerwom motorycznym, żeby poruszały kończynami, nadal
zbudowanymi z obcych białek. Nosiłem te skórki tak samo jak wszystkie inne, biorąc za
stery, a asymilację poszczególnych komórek pozostawiając jej własnemu biegowi.
Ale byłem w stanie wejść tylko w ciało. Nie znajdowałem żadnych zapisów
pamięciowych, które mógłbym zintegrować, żadnych doświadczeń, żadnego zrozumienia.
Moje przetrwanie zależało od wtapiania się w otoczenie - i nie wystarczało tylko wyglądać
jak reszta. Musiałem się jak reszta zachowywać - i po raz pierwszy odkąd pamiętam, nie
wiedziałem jak.
Co gorsza, nie musiałem. Zasymilowane skórki dalej się poruszały, same z siebie.
Rozmawiały, wychodziły na patrole. Nie rozumiałem tego. Z każdą chwilą wplatałem się
coraz głębiej w ich kończyny i tkanki, wypatrując śladów ich pierwotnego właściciela. I nie
znajdowałem żadnych sieci poza moją własną.
***
Oczywiście mogło być o wiele gorzej. Mogłem stracić wszystko, dać się zredukować
do paru komórek, mających do dyspozycji tylko instynkt, kierowanych tylko własną
plastycznością. W końcu bym odrósł - odzyskał samoświadomość i po wielu zespoleniach
odtworzył umysł rozległy jak świat - byłbym jednak sierotą, ofiarą amnezji, niewiedzącą, kim
jest. Dobrze, że chociaż tego mi oszczędzono; ocalałem z katastrofy z nienaruszoną
tożsamością, wciąż mając odciśnięte w ciele szablony z tysięcy światów. Zachowałem nie
tylko prymitywną żądzę przetrwania, ale i przekonanie, że przetrwanie jest ważne. Ciągle
umiem odczuwać radość, gdyby tylko był ku niej odpowiedni powód.
Ale przecież kiedyś było mnie o tyle więcej.
Przepadła mądrość tylu innych światów. Pozostało tylko trochę rozmytych pojęć
abstrakcyjnych, fragmentaryczne wspomnienia po twierdzeniach i filozofiach zbyt
obszernych, by pomieścić się w zubożałej sieci. Mógłbym zasymilować całą biomasę tego
świata, odbudować ciało i duszę tak, by była milion razy większa niż to, czym się tu rozbiłem
- ale i tak, uwięziony na dnie tej studni, pozbawiony zespolenia z resztą jaźni, nigdy tej
wiedzy nie odzyskam.
Jestem żałosnym fragmentem tego, co stanowiłem kiedyś. Każda stracona komórka
zabiera ze sobą odrobinę mojego umysłu, a zrobiłem się tutaj taki mały. Kiedyś myślałem,
teraz zaledwie reaguję. Czego mógłbym uniknąć, gdybym tylko uratował z katastrofy więcej
swojej biomasy? Ilu opcji nie dostrzegam, po prostu dlatego, że moja dusza jest za mała, żeby
je ogarnąć?
***
Ten świat rozmawiał ze sobą, tak samo jak ja robię, gdy komunikat jest wystarczająco
prosty do przekazania bez zespolenia somatycznego. Nawet jako „pies” byłem w stanie
podłapać główne morfemy identyfikujące - ten odrost to „Windows”, tamten - „Bennings”,
dwóch, co poleciało w nieznane ichnią maszyną latającą, to „Copper” i „MacReady” - i
podziwiałem, jak to jest, że te fragmenty cały czas są od siebie odizolowane, że tyle czasu
utrzymują ten sam kształt, że nadanie etykiet poszczególnym kawałeczkom biomasy ma tu
praktyczny sens.
Później zacząłem ukrywać się bezpośrednio w dwunogach i to coś, co czai się w ich
nawiedzonych skórach, zaczęło do mnie mówić. Powiedziało, że dwunogi nazywają się
„goście”, albo „ludzie” albo „palanty”. Powiedziało, że na „MacReady’ego” czasem mówi się
„Mac”. Powiedziało, że to zbiorowisko budowli to „obóz”.
Powiedziało też, że się boi, ale to może już tylko ja.
Empatia jest naturalnie nie do uniknięcia. Nie da się naśladować prądów i substancji
chemicznych kontrolujących ciało, samemu ich w pewnym stopniu nie odczuwając. Tu
jednak to coś innego. Ich intuicje migotały mi gdzieś w głębi, ale ciągle jakimś sposobem
pozostawały poza zasięgiem. Moje skórki chodziły korytarzami tam i z powrotem, aż
enigmatyczne symbole na ich ścianach - „Plan prania”, „Witamy w klubie”, „Góra” -
zaczynały nabierać sensu. Kolisty przedmiot na ścianie to był „zegar”; mierzył upływ czasu.
Oczy na świat polatywały to tu, to tam, a ja stopniowo kompletowałem sobie nazewnictwo z
ich - z jego - umysłu.
Ale czułem się, jakbym jechał na latarce. Widziałem, co oświetla, ale nie byłem w
stanie skierować jej tam, gdzie chcę. Mogłem podsłuchiwać, ale tylko podsłuchiwać, nie
pytać samemu.
Gdyby tylko jedna z tych latarek przystanęła, żeby pomyśleć o własnej ewolucji, o
kursie, który ją tu sprowadził. Jakże inaczej mogłoby wszystko wyglądać, gdybym tylko
wiedział. Ona jednak spoczęła na zupełnie nowym słowie:
„Sekcja”.
MacReady i Copper znaleźli w norweskim obozie mój fragment: odrost stanowiący
tylną straż, spalony w trakcie ucieczki. Przynieśli go z powrotem - osmolony, powyginany,
zamarznięty w połowie przemiany - i chyba nie wiedzieli, co to takiego.
Byłem wtedy Palmerem, Norrisem i psem. Zebrałem się razem z inną biomasą i
patrzyłem, jak Copper mnie rozcina i wyciąga moje wnętrzności. Przyglądałem się, jak
wyjmuje coś, co siedziało za oczami - jakiś narząd.
Był zniekształcony i niekompletny, ale podstawowe cechy nadal było widać.
Wyglądał jak wielki pomarszczony guz, wynik konkurencji grup komórek która wymknęła
się spod kontroli - jakby procesy, które definiują życie, zwróciły się przeciw niemu samemu.
Unaczyniony był aż nieprzyzwoicie: na pewno żarł tlen i substancje odżywcze
nieproporcjonalnie do swojej masy. Nie rozumiałem, jak coś takiego może w ogóle istnieć,
jak może osiągnąć taką wielkość, nie przegrywając konkurencji z efektywniejszymi
morfologiami.
Nie rozumiałem także, do czego służył. Potem jednak zacząłem patrzeć z nowej
perspektywy na te odrosty, te dwunożne kształty, które moje własne komórki tak
pieczołowicie i bezmyślnie kopiowały, przystosowując mnie do tego świata. Nieprzywykły
do robienia takich inwentaryzacji - po co katalogować części ciała, które przy najlżejszym
bodźcu mogą się zmienić w coś innego? - naprawdę dostrzegłem, po raz pierwszy, że każde z
tych ciał nosi na wierzchu tę opuchniętą konstrukcję. O wiele większą, niż powinna być.
Kościana półkula, w której zmieściłoby się milion połączeń między zwojami nerwowymi i
jeszcze zostałoby miejsce. Każdy odrost miał coś takiego. Każdy fragment biomasy dźwigał
swój własny pofałdowany skrzep tkanki.
Uświadomiłem sobie coś jeszcze: oczy i uszy mojej martwej skórki, póki Copper ich
nie odczepił, były do tego tworu podłączone. A wzdłuż pionowej osi ciała biegł potężny splot
nerwów, dokładnie pośrodku szkieletu wewnętrznego, w lepkim, ciemnym kanale, gdzie ustał
wszelki wzrost.
Ta zdeformowana konstrukcja była wpięta do całego ciała, jak jakiś somatopoznawczy
interfejs, tylko o wiele większy. Całkiem jakby...
Nie.
Właśnie tak to działało. Właśnie dlatego te puste skórki poruszały się z własnej woli,
dlatego nie znajdowałem innych sieci, z którymi mógłbym się zintegrować. Ona była tam: nie
rozproszona po całym ciele, ale zwinięta w kłębek, ciemna, gęsta i otorbiona. Znalazłem
ducha skrytego w maszynie.
Niedobrze mi się zrobiło.
Siedziałem w jednym ciele z myślącym nowotworem.
***
Czasem ukrywać się to za mało.
Pamiętam jak widziałem siebie, rozpostartego na podłodze psiarni, jak chimera
rozdarta wzdłuż stu szwów, jednoczącego się z grupą „psów”. Karmazynowe macki wiły się
po podłodze. Z boków wyrastały mi na wpół ukształtowane iteracje, kształty psów i stworów
nie z tego świata, nieudane morfologie zapamiętane i nie do końca przypomniane przez części
całości.
Pamiętam Childsa, zanim jeszcze nim byłem, jak palił mnie żywcem. Pamiętam, jak
kuliłem się wewnątrz Palmera, przerażony, że płomienie zwrócą się przeciwko pozostałym
moim częściom, że ten świat jakimś sposobem nauczył się strzelać do mnie bez ostrzeżenia.
Pamiętam, jak brnąłem przez śnieg, wiedziony samym instynktem, w skórze
Benningsa. Powykręcane, niezróżnicowane ochłapy trzymały się jego rąk jak prymitywne
pasożyty, bardziej zewnętrzne niż wewnętrzne - parę fragmentów, które przetrwały z jakiejś
dawnej masakry, okaleczonych, bezmyślnych, łapiących się wszystkiego, co podeszło, i
demaskujących się. Ludzie zaroili się wokół niego: w dłoniach czerwone flary, za plecami
niebieskie światełka, twarze dwukolorowe i piękne.
Przypominam sobie Benningsa, buchającego płomieniami, wyjącego wniebogłosy jak
zwierzę.
Pamiętam Norrisa, zdradzonego przez jego własne, idealnie skopiowane, serce z
wadą. Palmera, ginącego, żeby reszta mnie przeżyła. Windowsa, nadal ludzkiego, spalonego
przedwcześnie.
Te nazwiska się nie liczą. Liczy się biomasa. Tyle jej straciłem. Tyle nowych
doświadczeń, tyle świeżych mądrości anihilował mi ten świat myślących nowotworów.
Po co w ogóle mnie wykopywali? Po co mnie wyrąbali z lodu i przenieśli przez to całe
pustkowie, a potem ożywili - żeby mnie zaatakować, jak tylko się obudziłem?
Jeśli ich celem była likwidacja, czemu nie zabili mnie tam na miejscu?
***
Te otorbione dusze. Te nowotwory. Ukrywające się w swoich kościanych jaskiniach,
pozwijane w kłębek.
Wiedziałem, że nie będą ukrywać się wiecznie; ten potworny wybryk anatomii tylko
spowalniał zjednoczenie, nie uniemożliwiał go. Z każdą chwilą odrobinę rosłem. Czułem jak
oplatam nerwy ruchowe Palmera, wciskając się na górę tysiącem drobnych strumyczków.
Czułem, że infiltruję tę ciemną myślącą masę za oczyma Blaira.
To oczywiście wyobraźnia. Tak daleko w dole to tylko odruchy, nieświadome i
niewrażliwe na mikrozarządzanie. Niemniej, część mojej jaźni miała ochotę się wstrzymać,
póki jest jeszcze czas. Przyzwyczajony jestem, że wcielam w siebie dusze, a nie mieszkam
razem z nimi. To poszufladkowanie było czymś bezprecedensowym. Asymilowałem tysiące
światów potężniejszych niż ten, ale aż tak dziwny nie był żaden. Co się stanie, gdy zetknę się
z iskierką tego nowotworu? Kto tu kogo zasymiluje?
Byłem teraz trzema osobami. Świat robił się nieufny, ale jeszcze nic nie zauważył.
Nawet nowotwory w skórkach, które przejąłem, nie wiedziały, jak blisko już jestem. Za to
mogłem być tylko wdzięczny, że Stworzenie ma jednak jakieś reguły, że niektóre rzeczy się
nie zmieniają, obojętne jaki się przyjmie kształt. Nie ma znaczenia, czy dusza rozprzestrzenia
się przez skórę, czy więdnie w groteskowej izolacji: tak czy owak, chodzi na elektryczności.
Tak czy owak, ich zapisy pamięciowe potrzebowały czasu, żeby się zestalić, żeby przejść
przez tych swoich strażników oddzielających sygnał od szumu - i umiejętny impuls szumu,
choćby i nawet niezbyt precyzyjnie wycelowany, nadal je czyścił, zanim zdołały się
permanentnie gdzieś zapisać. Przynajmniej na tyle skutecznie, żeby te nowotwory
zapomniały, że od czasu do czasu ich rękoma i nogami poruszało coś zupełnie innego.
Z początku przejmowałem kontrolę tylko wtedy, gdy skórki zamykały oczy, a ich
latarki przeskakiwały niepokojąco po nierzeczywistych obrazach, kształtach bezsensownie
przepływających jeden w drugi, jak hiperaktywna biomasa niebędące w stanie wybrać sobie
kształtu. „Sny” powiedziała mi jedna z latarek, dodając później „koszmary”. Podczas tych
tajemniczych chwil uśpienia, kiedy leżeli bezczynni i odizolowani, bezpiecznie było się
ujawnić.
Niebawem jednak sny wyschły w ogóle. Wszystkie oczy pozostawały ciągle otwarte,
spojrzenia wbite w cienie i w siebie nawzajem. Odrosty, które kiedyś siedziały rozproszone
po całym obozie, zaczęły się gromadzić, rezygnując ze swoich samotnych zainteresowań na
rzecz towarzystwa. Najpierw pomyślałem, że znajdą wspólny grunt w tym wspólnym lęku.
Liczyłem nawet, że może w końcu otrząsną się ze swojego dziwnego skamienienia i się
zespolą.
Ale nie. Oni tylko przestali ufać wszystkiemu, czego nie widzą na własne oczy.
Oni tylko zwrócili się przeciwko sobie.
***
Zaczynają mi drętwieć końcówki; myśli spowalniają, gdy odleglejsze połacie duszy
ustępują mrozowi. Pasek miotacza ognia ciąży, wiecznie psując mi trochę równowagę.
Childsem nie jestem zbyt długo, prawie połowa tej tkanki nie została jeszcze zasymilowana.
Mam godzinę, może dwie, do chwili, gdy będę musiał zacząć wytapiać sobie grób w lodzie.
Do tego czasu potrzebuję przetworzyć tyle komórek, żeby cała ta skórka się nie
skrystalizowała. Skupiam się na produkcji odmrażacza.
Jest tu teraz niemal spokojnie. Tyle informacji do przyswojenia i tak mało czasu, żeby
ją przetworzyć. Ukrywanie się w tych skórkach wymaga takiego skupienia, a pod obserwacją
tylu par uważnych oczu miałem szczęście, jeśli zespolenie mogło potrwać tyle, by zdążyć
wymienić się pamięcią: powiększenie duszy nie wchodzi w ogóle w grę. Teraz natomiast nie
mam już nic do roboty, tylko przygotowywać się na zapomnienie. Nie mam czym zająć myśli,
poza tymi lekcjami, których nie zdążyłem się nauczyć.
Na przykład, ta próba krwi MacReady’ego. Wykrywacz cosia, demaskujący obcych
udających ludzi. Nie działa aż tak dobrze, jak sobie ten świat myśli - ale fakt, że w ogóle
działa, łamie najbardziej podstawowe prawa biologii. I w tym jest sedno tej zagadki.
Odpowiedź na wszystkie tajemnice. Być może dawno bym ją rozwiązał, gdybym tylko był
trochę większy. Poznałbym już ten świat, gdyby on tak zawzięcie nie starał się mnie zabić.
Próba MacReady’ego.
Albo to niemożliwe, albo ja myliłem się prawie we wszystkim.
***
Oni nie zmieniali kształtu. Nie zespalali się. Ich lęk i wzajemna nieufność rosły, ale
dusz łączyć nie chcieli - wroga szukali tylko poza sobą.
Więc podrzuciłem im coś, co mogli znaleźć.
Zostawiłem fałszywe tropy w prymitywnym obozowym komputerze: prostoduszne
ikonki i animacje, mylące liczby i prognozy, przyprawione w sam raz odpowiednią ilością
prawdy, żeby przekonać świat o swojej prawdomówności. Nieważne, że ta maszyna była zbyt
prosta, żeby wykonać takie obliczenia, ani że nie było danych, na których można by je
oprzeć; Blair był zapewne jedyną biomasą, która mogłaby o tym wiedzieć, a Blair był już
wtedy mój.
Zostawiłem fałszywe tropy, zniszczyłem prawdziwe, a potem - mając już alibi -
puściłem Blaira wolno, żeby sobie poszalał. Pozwoliłem mu wykraść się w noc i porozbijać
pojazdy, kiedy reszta spała, od czasu do czasu pociągając mu jak najdelikatniej za wodze, by
zapewnić, że pewne kluczowe komponenty zostaną nietknięte. Spuściłem go ze smyczy w
baraku łączności, obserwując oczyma innych, jak szaleje i demoluje. Słuchałem, jak bredzi o
niebezpieczeństwie dla świata, potrzebie izolacji, przekonaniu, że „większość z was nie ma
pojęcia, co tu się dzieje, ale wiem, kurna, że niektórzy z was wiedzą...”.
Wierzył w każde słowo, które wykrzykiwał. Widziałem to w jego latarce. Najlepsze
podróbki to takie, które same zapomniały, że nie są prawdziwe.
Kiedy już wyrządził odpowiednio dużo szkód, pozwoliłem, by padł od kontrataku
MacReady’ego. Jako Norris zaproponowałem, żeby zamknąć go w narzędziowni. Jako
Palmer zabiłem okna deskami i pomagałem przygotować byle jakie umocnienia mające
utrzymać mnie w zamknięciu. Obserwowałem, jak świat zamyka mnie „dla twojego własnego
dobra, Blair” i zostawia samemu sobie. Gdy nikt nie patrzył, zmieniałem się i wymykałem na
zewnątrz, żeby odzyskiwać z tego porozwalanego żelastwa potrzebne mi części. Zanosiłem je
do wykopanej pod szopą nory i część za częścią budowałem sobie drogę ucieczki. Zgłosiłem
się na ochotnika do karmienia więźnia i wracałem do siebie, kiedy świat nie patrzył,
objuczony wystarczającą ilością zapasów, żeby pozwoliły mi przejść przez wszystkie
niezbędne przemiany. Przez trzy dni zużyłem jedną trzecią obozowych zapasów żywności i -
nadal będąc więźniem własnych uprzedzeń - zdumiewałem się głodową dietą, która trzyma te
odrosty uwiązane do pojedynczej skórki.
Kolejny szczęśliwy traf: świat był zbyt zajęty czymś innym, żeby pilnować
kuchennych zapasów.
***
Coś pobrzmiewa w tym wietrze, jakiś szept przebijający się przez wycie zamieci.
Rozrastam uszy, wysuwam czasze przemarzniętej tkanki na boki, obracam je jak żywe anteny
w poszukiwaniu najlepszego odbioru.
Tam, po lewej. Otchłań jarzy się odrobinę, przez wirujący śnieg widzę czarne sylwetki
na tle nieznacznego rozjaśnienia ciemności. Słyszę odgłosy masakry, słyszę sam siebie. Nie
wiem, jaki kształt przybrałem, jaka anatomia może wydawać takie dźwięki. Nosiłem jednak
tyle skórek na tylu światach, że umiem od razu poznać ból.
Bitwa nie idzie dobrze. Bitwa idzie tak, jak planowałem. Teraz pora odwrócić się na
drugi bok i pójść spać. Przeczekać wieki.
Pochylam się pod wiatr. Idę ku światłu.
Tego nie było w planie. Ale chyba właśnie poznałem odpowiedź: wydaje mi się, że
znałem ją jeszcze zanim udałem się na wygnanie. Niełatwo się do tego przyznać. Nawet teraz
jeszcze nie wszystko rozumiem. Jak długo tu tkwiłem, opowiadając sobie w kółko tę samą
opowieść, porządkując tropy, podczas gdy moja skóra umierała od zimna? Ile czasu krążyłem
wokół tej oczywistej i niemożliwej prawdy?
Idę w stronę cichego trzasku płomieni, bardziej czując niż słysząc tępe wstrząsy
eksplodującej amunicji. Pustka przejaśnia się przede mną: szarość ustępuje żółtemu, żółty
pomarańczowemu. Jedna jasna łuna rozpada się na kilka - samotna płonąca ściana, cudem
jeszcze stojąca. Dymiący szkielet baraku MacReady’ego na górce. Popękana, topiąca się
półkula odbijająca bladożółty, migotliwy blask: latarka Childsa nazywała to „kopułą
radiową”.
Zniszczony cały obóz. Nie zostało nic - tylko ogień i ruina.
Nie przeżyją bez dachu nad głową. W każdym razie nie długo. Nie w tych skórkach.
Niszcząc mnie, zniszczyli sami siebie.
***
Gdybym nie był Norrisem, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej.
Norris był słabym ogniwem: biomasą nie tylko nieprzystosowaną, ale jeszcze
uszkodzoną, odrostem z wyłącznikiem. Świat o tym wiedział, wiedział od tak dawna, że już w
ogóle o tym nie myślał. Dopiero kiedy Norris upadł, w umyśle Coppera wynurzyła się na
powierzchnię myśl „wada serca”. Dopiero kiedy Copper usiadł na nim okrakiem i zaczął
walić go w pierś, zorientowałem się, jak to się skończy. A wtedy już było za późno; Norris
przestał już być Norrisem. Przestał nawet być mną.
Miałem tyle ról do odegrania i tak mały na nie wpływ. Część zwana Copperem
przyłożyła elektrody części, która była Norrisem, tym wiernym Norrisem, którego tak
skrupulatnie zasymilowałem, idealnie rekonstruując wszystko włącznie z tą zepsutą zastawką.
Nie wiedziałem, bo skąd miałem wiedzieć? Wszystkie zapamiętane kształty, przyswojone
przez eony światy i morfologie - dotąd wykorzystywałem je, żeby się adaptować, a nie żeby
się ukrywać. Ta desperacka mimikra była improwizacją, ostatnią deską ratunku w świecie,
który atakował wszystko co nieznane; Moje komórki odczytały te znaki i usłuchały ich,
bezmyślnie jak priony.
Stałem się więc Norrisem, a Norris uległ samozniszczeniu.
Pamiętam, jak zatracałem się po katastrofie. Wiem jakie to uczucie, rozkładać się:
buntują się tkanki, a rozpaczliwe próby odzyskania kontroli giną w szumie, jakim zalewa
sygnał jakiś źle działający organ. Jak to jest, być siecią rozdzielającą się na części, wiedzieć,
że z każdą chwilą jest mnie coraz mniej. Stawać się niczym, stawać się legionem.
Jako Copper, widziałem to. Wciąż nie mam pojęcia, czemu ten świat nie widział - jego
części już dawno zwróciły się przeciwko sobie, każdy odrost podejrzewał wszystkie inne. Na
pewno musieli być czujni na objawy „zakażenia”. Na pewno część tej biomasy musiałaby
zauważyć delikatnie drganie i falowanie przemieniającego się w środku Norrisa, tę ostatnią,
instynktowną deskę ratunku tkanek pozostawionych samym sobie.
Jednakże tylko ja to widziałem. Jako Childs mogłem tylko stać i patrzeć. Jako Copper
mogłem tylko pogorszyć sprawę - gdybym przejął kontrolę i zmusił tę skórkę do rzucenia
elektrod defibrylatora, od razu bym się zdradził. Zagrałem więc rolę do końca. Przycisnąłem
te płytki z całej siły, a klatka piersiowa Norrisa rozpękła się pod nimi. Jak na komendę
wrzasnąłem, gdy zacisnęły się piłokształtne zęby pożyczone ze świata o sto gwiazd stąd.
Padłem w tył, z dłońmi odgryzionymi w nadgarstkach. Zaroiło się od ludzi, ożywienie
przeszło w panikę. MacReady wycelował broń, płomienie buchnęły w całym pomieszczeniu.
Mięso i maszyny jęknęły od żaru.
Obok mnie mrugnął i zgasł nowotwór Coppera. Ten świat i tak nie pozwoliłby mu
żyć, nie po tak oczywistym zakażeniu. Pozwoliłem, żeby nasze skórki udawały martwe na
podłodze, podczas gdy pod sufitem coś, co kiedyś było mną, rozpadało się, wiło i
przechodziło po kolei przez milion losowych szablonów, rozpaczliwie szukając czegoś
ogniotrwałego.
***
Oni sami się zniszczyli. „Oni”.
Co za dziwaczne słowo na określenie świata.
Coś pełznie ku mnie przez pobojowisko: postrzępiony, zaropiały ochłap poczerniałego
mięsa i połamanej, na wpół zreabsorbowanej kości. Boki ma oblepione żarem,
przypominającym rozgorączkowane, błyszczące oczy - nie ma dość siły, żeby się z niego
oskrobać. To ledwie z połowa biomasy z tej skórki Childsa; większość, spalona na węgiel,
dawno nie żyje.
To, co pozostało z Childsa, niemal uśpione, myśli sobie „skurwysyn”, lecz to ja nim
teraz jestem. Sam potrafię odtwarzać tę płytę.
Biomasa wyciąga do mnie nibynóżkę w ostatniej próbie zespolenia. Czuję własny ból:
Byłem Blairem, byłem Copperem, byłem nawet strzępem psa, który przetrwał
pierwszą ognistą masakrę i zaszył się pomiędzy ścianami, pozbawiony jedzenia i sił do
regeneracji. Potem obżarłem się niezasymilowanego mięcha, spożyłem je, zamiast się
zespolić; odrodzony i odżywiony zespoliłem się w całość.
A jednak nie do końca. Niewiele pamiętam - tyle mnie zginęło, tyle pamięci przepadło
- ale wydaje mi się, że sieci odzyskane z poszczególnych moich skórek pozostały odrobinę
niezsynchronizowane, nawet po zintegrowaniu w jedno ciało. Miga mi gdzieś na wpół
rozpadnięta pamięć psa, wybijająca się z ogólnej jaźni, drapieżna, straumatyzowana i
zdeterminowana, żeby zachować swoją odrębność. Pamiętam furię i frustrację, że ten świat
tak mnie zepsuł, że ledwo się mogę pozbierać. Ale nieważne. Teraz byłem czymś więcej niż
tylko Blair, Copper i pies. Byłem olbrzymem, mającym za sobą całe światy kształtów do
wyboru, czymś, z czym ostatni, samotny człowiek naprzeciw mnie nie miał szans.
Za to ja nie miałem szans z dynamitem w jego dłoni.
Teraz jest mnie trochę więcej: już nie tylko sam ból, strach i śmierdzące, zwęglone
mięso. Niestety, reszta mojej samoświadomości jest kompletnie zdezorientowana. Same
błąkające się, nieskojarzone myśli, wątpliwości, cienie teorii. Jestem wnioskami, przybyłymi
poniewczasie i już zapomnianymi.
Ale jestem także Childsem i gdy uspokaja się wiatr, przypominam sobie, jak się
zastanawiałem „kto tu kogo asymiluje”. Przestaje padać śnieg i przypominam sobie tę
niemożliwą próbę, która mnie zdemaskowała.
Ten nowotwór we mnie też to pamięta. Widzę to w ostatnich promieniach jego
gasnącej latarki - jej promień nareszcie jest skierowany do środka.
Skierowany we mnie.
Ledwo widzę, co oświetla. Pasożyt. Potwór. Zaraza.
Coś.
Jak on nic nie wie. Wie jeszcze mnie niż ja.
Wiem dość, ty skurwysynu. Ty złodzieju dusz, zasrany gwałcicielu.
Nie wiem co to znaczy. Jest w tych myślach jakaś przemoc, jakaś penetracja ciała na
siłę, ale pod tym wszystkim kryje się coś jeszcze, coś, co nie do końca rozumiem. Już prawie
go pytam... lecz latarka Childsa tymczasem ostatecznie zgasła. Teraz nie ma w nim nic oprócz
mnie, a na zewnątrz nic oprócz ognia, lodu i ciemności.
Jestem Childsem, a zamieć ustała.
***
W świecie nadającym bezsensowne miana zastępowalnym fragmentom biomasy
naprawdę liczyło się tylko jedno z nich: MacReady.
MacReady zawsze wszystkim dowodził. Sama idea „dowodzenia” wydaje się
absurdalna. Jak to możliwe, by ten świat nie dostrzegał, jakim szaleństwem jest hierarchia?
Tamten Norweg zginął, na zawsze, od jednej kuli w żywotne miejsce. Blair był nieprzytomny
po jednym uderzeniu w głowę. Centralizacja to bezbronność - a ten świat nie dość, że buduje
swoją biomasę według takiego kruchego szablonu, to jeszcze ten sam model narzuca swoim
metasystemom. MacReady mówi; reszta słucha. To system z wbudowanym punktem, który
wystarczy zniszczyć, żeby padło wszystko.
A mimo to, MacReady dowodzi nadal. Po tym, jak świat odkrył podrzucone przeze
mnie materiały: jak zdecydował, że to MacReady jest „tym czymś”, jak go nie wpuścił, żeby
zamarzł na zewnątrz, po tym, jak atakował go ogniem i siekierami, gdy walczył o
przedostanie się do środka. Jakimś sposobem MacReady zawsze miał pistolet, zawsze miał
miotacz ognia, zawsze miał dynamit i gotowość, żeby wysadzić cały pieprzony obóz, jeśli
będzie musiał. Ostatnim, który próbował go powstrzymać, był Clarke. I MacReady strzelił mu
prosto w ten nowotwór.
Miękki punkt.
Jednakże, kiedy Norris rozpadł się na części, a każda z nich instynktownie uciekała,
ratując życie, to MacReady poskładał je wszystkie razem.
Taki byłem pewny siebie, kiedy mówił o tej swojej „próbie”. Całą biomasę
zgromadził w jednym miejscu, związał ją - związał mnie, bardziej niż sam wiedział - a ja
wtedy prawie zacząłem się nad nim litować. Zmusił Windowsa, żeby nas wszystkich
ponacinał, pobrał od każdego odrobinę krwi. Rozgrzał do czerwoności czubek metalowego
drutu i powiedział coś o fragmentach na tyle małych, żeby się zdradziły, mających instynkt,
ale zero inteligencji, zero samokontroli. MacReady obserwował rozpad Norrisa i zdecydował:
krew ludzi nie zareaguje na gorąco. Natomiast moja, tknięta takim bodźcem, natychmiast się
wyłamie.
Nic dziwnego, że tak myślał. Te odrosty zapomniały, że mogą się zmieniać.
Ciekawiło mnie, jak ten świat zareaguje, gdy okaże się, że każdy skrawek biomasy w
pomieszczeniu może zmieniać kształty, kiedy małe doświadczenie MacReady’ego przebije
fasadę większego doświadczenia i zmusi te pokręcone fragmenty, by stawiły czoła prawdzie.
Czy ten świat obudzi się wtedy ze swojej długiej amnezji i przypomni sobie w końcu, że
kiedyś żył, oddychał i zmieniał się jak każdy inny? Czy sprawy zaszły już za daleko i
MacReady po prostu spali po kolei wszystkie protestujące odrosty, gdy ich krew okaże się
zdradziecka?
Nie wierzyłem sam sobie, gdy zanurzył rozżarzony drut we krwi Windowsa i nic się
nie stało. To jakaś sztuczka, pomyślałem. Ale potem próbę przeszła krew MacReady’ego, a
potem jeszcze Clarke’a.
Coppera nie przeszła. Igła weszła w nią, a krew zadygotała odrobinę na szalce. Sam
ledwo to zauważyłem, a oni w ogóle nie zareagowali. Jeśli nawet coś zauważyli, przypisali to
raczej drżeniu ręki MacReady’ego. I tak uważali tę próbę za gówno wartą. Sam to na głos
powiedziałem, jako Childs.
Bo sam nie umiałem się przed sobą przyznać, że tak nie jest. Zbyt przerażające to
było, zbyt niespodziewane.
Jako Childs wiedziałem, że jest nadzieja. Krew to nie dusza: może i kontroluję
obwody motoryczne, ale pełna asymilacja trwa dużo dłużej. Jeśli krew Coppera była na tyle
surowa, że przeszła próbę, to minie jeszcze wiele godzin, zanim będę się musiał obawiać tego
testu - Childsem jestem przecież jeszcze krócej.
Ale byłem także Palmerem, i to od wielu dni. Zasymilowałem tę biomasę do ostatniej
komórki, z oryginału nie zostało nic.
Kiedy krew Palmera wrzasnęła i odskoczyła przed igłą MacReady’ego, nie zostało mi
nic innego, jak starać się nie odróżniać od reszty.
***
Myliłem się właściwie w każdej kwestii.
Zagłodzenia. Eksperymentu. Choroby. We wszystkich moich spekulacjach,
wszystkich teoriach, jakie przywołałem, żeby spróbować ten świat wyjaśnić, na przykład
narzuconych z góry ograniczeniach - we wszystkim. Pod spodem bowiem cały czas
wiedziałem, że zdolność do zmiany - do asymilacji - musi pozostać uniwersalnym
niezmiennikiem. Żaden świat nie ewoluuje, jeśli nie ewoluują jego komórki. A komórka nie
ewoluuje, jeśli nie może się zmieniać. Taka jest natura życia, wszędzie.
Wszędzie, tylko nie tutaj.
Ten świat nie zapomniał, jak się zmieniać. Nie odrzucił zmiany otumaniony
manipulacją. To nie są jakieś upośledzone odrosły większej istoty, zniekształcone na potrzeby
jakiegoś eksperymentu; one nie oszczędzają energii, przeczekując tymczasowy niedobór.
Oto alternatywa, której moja skurczona dusza nie była w stanie ogarnąć do teraz: ze
wszystkich światów, z jakimi miałem kontakt, ten jest jedynym, w którym biomasa nie potrafi
się zmieniać. I nigdy nie potrafiła.
To jedyne wytłumaczenie, dlaczego próba MacReady’ego działa, jak działa.
Żegnam się z Blairem, z Copperem, ze sobą. Resetuję morfologię do tutejszego
domyślnego kształtu. Jestem Childsem, który wrócił z zamieci, żeby poskładać do kupy
elementy układanki. Coś się przede mną porusza: ciemny kleks na tle płomieni, jakieś
zmęczone zwierzę szukające legowiska. Unosi głowę, kiedy podchodzę.
MacReady.
Patrzymy na siebie i zachowujemy dystans. We mnie niepewnie przemieszczają się
kolonie komórek. Czuję, jak przedefiniowują się moje tkanki.
- Tylko ty przeżyłeś?
- Nie tylko...
Mam miotacz ognia. Mam przewagę. MacReady najwyraźniej się tym nie przejmuje.
Ale przecież musi się przejmować. Musi. Bo tutaj tkanki i organy to nie są chwilowe
sojusze na polu bitwy - tutaj są trwałe, z góry narzucone. Makrostruktury nie wykształcają się,
kiedy korzyści ze współpracy przewyższają koszty, i nie rozpraszają się, gdy saldo przesunie
się w drugą stronę - tu każda komórka pełni tylko jedną, niezmienną funkcję. Nie istnieje
plastyczność, nie można się adaptować - każdy kształt jest ostateczny i zamrożony. To nie jest
jeden wielki świat, ale dużo małych. Oni nie tworzą wielkiego Czegoś, są małymi cosiami.
Jest ich wielość.
A to znaczy - jak mi się zdaje - że się kończą, Że po prostu, z czasem, zużywają się.
- Gdzie byłeś, Childs?
Przypominam sobie słowa martwych latarek.
- Myślałem, że widzę Blaira. Poszedłem za nim. Zgubiłem się w zamieci.
Nosiłem te ciała, czułem, jakie są od środka. Obolałe stawy Coppera. Krzywy
kręgosłup Blaira. Norris i jego chore serce. To nie są trwałe konstrukcje. Nie mają
somatycznej ewolucji, która przywracałaby im kształt, nie zespalają się, żeby odzyskać
biomasę i zredukować entropię. W ogóle nie powinny istnieć; a zaistniawszy, nie powinny
przetrwać.
Ale się starają. Jakże się starają. Każdy z nich jest żywym, chodzącym trupem, ale
walczy, żeby pochodzić jeszcze trochę dłużej. Każda skórka walczy desperacko - zresztą, ja
bym też pewnie tak walczył, gdybym na całe życie dysponował tylko jedną.
„MacReady” się stara.
- Jeśli mnie podejrzewasz... - zaczynam.
MacReady kręci głową, zmusza się do pełnego znużenia uśmiechu.
- Nawet jeśli mamy dla siebie jakieś niespodzianki, to chyba w obecnym stanie i tak
nic na to nie poradzimy...
No bo mamy. Ja mam.
Cała planeta światów i żaden - ani jeden - nie ma duszy. Idą przez to swoje życie
samotni i oddzielni, nie mogąc się nawet komunikować, inaczej niż przez te pomruki i
symbole: tak jakby jakimś ciągiem fonemów albo paroma liniowymi bazgrołami czarnego na
białym dało się opisać kwintesencję zachodu słońca albo wybuchu supernowej. Nigdy nie
znali zespolenia i nie dążą do niczego innego poza unicestwieniem. Tak, już w tę
paradoksalność ich biologii trudno uwierzyć, ale naprawdę poraża coś innego: skala tej ich
samotności, tej jałowości ich życia.
Byłem taki ślepy i tak prędki w oskarżeniach. Tymczasem przemoc, jakiej od tych
istot zaznałem, nie świadczy o niczym złym. Są po prostu tak przyzwyczajone do bólu, przez
swoją niepełnosprawność do tego stopnia nic nie widzą, że po prostu nie wyobrażają sobie
innego życia. Kiedy każdy nerw masz obnażony i czuły, rzucasz się przy najlżejszym
dotknięciu.
- Co powinniśmy zrobić? - zastanawiam się. Nie mogę uciec w przyszłość, nie przy
moim obecnym stanie wiedzy. Jak mógłbym ich zostawić w tym stanie?
- A czemu nie... po prostu... trochę tu poczekać? - proponuje MacReady. - Zobaczyć,
co się stanie.
Przecież mogę zrobić o wiele więcej.
Łatwe to nie będzie. Oni nie zrozumieją. Udręczeni, niekompletni, nie są w stanie
zrozumieć. Gdy zaproponuje im się większą całość, oni zobaczą tylko utratę mniejszej. W
zbawieniu zobaczą tylko wyginięcie. Muszę z tym uważać. Muszę wykorzystać tę nową
umiejętność, ukrywanie się. Z czasem przylecą tu też inne cosie - obojętne, czy znajdą
żywych czy martwych, ważne, żeby znalazły coś podobnego do siebie, coś, co będą mogły
zabrać do domu. Postaram się więc zachować pozory. Będę działać za kulisami. Uratuję ich
od wewnątrz, inaczej ich niewyobrażalna samotność nigdy się nie skończy.
Te biedne dzikusy nigdy nie zgodzą się na zbawienie.
Będę ich musiał zbawić na siłę.
Malak

Celem nie powinna być maszyna nieomylna etycznie. Naszym celem powinno być
skonstruowanie maszyny, która sprawdza się na polu bitwy lepiej niż ludzie, zwłaszcza w
kwestii minimalizacji zachowań niezgodnych z prawem lub zbrodni wojennych.
Lin et al., Autonomous Military Robotics:
Risk, Ethics and Design, 2008.

Straty uboczne nie są bezprawne, o ile nie są nadmierne w świetle spodziewanej po


ataku korzyści militarnej.
Departament Obrony USA, 2009

Jest inteligentny, ale nie samoświadomy.


Nie rozpoznałby się w lustrze. Nie zna żadnego języka, który nie opierałby się na
elektronach i bramkach logicznych; nie wie, kto to taki „Azrael”, ani że ma to słowo
wytrawione na własnym kadłubie. Rozumie, na swój ograniczony sposób, znaczenie kolorów
widzianych przez zmysł taktyczny, kiedy jest na patrolu: swój - Zieloni, neutralni - Niebiescy,
wróg - Czerwoni - ale nie wie, co to takiego postrzeganie kolorów.
Myśleć natomiast nigdy nie przestaje. Nawet teraz, przymocowany do grzędy, ze
zdjętym pancerzem i odsłoniętymi układami sterowania, nie może się powstrzymać. Zauważa
zmiany wprowadzane do jego zestawu poleceń, szacuje, że wykonywanie tego dodatkowego
kodu spowolni jego refleks średnio o 430 milisekund. Liczy obiekty biotermiczne
zgromadzone wokół, słucha, nie rozumiejąc, odgłosów, jakie wydają...

-
- ...myślomisercemSłarymyślomisercem...
...sprawdza potencjał zagrożenia kilkanaście razy na sekundę, choć lokalizacja jest
bezpieczna, a wszystkie kontakty zielone.
To nie obsesja i nie paranoja. To żadna dysfunkcja. Taki ma kod i tyle.
Na zabijanie także jest obojętny. Nie ekscytuje go pogoń, nie czuje ulgi,
zlikwidowawszy cele. Czasami całymi dniami wisi wysoko nad popękaną pustynią, nie mając
do czego strzelać; nigdy nie niecierpliwi się brakiem celów. Innym razem ledwo wystartuje, a
już w przestrzeni powietrznej jest pełno pocisków przeciwlotniczych, strumieni
naładowanych cząstek i wrzasków palących się cywilów; nie przywiązuje do tych odgłosów
żadnej wagi, nie czuje strachu, kiedy po mapie strefy patrolowej obficie rozlewają się ikony
zagrożeń.
-
- ...Czylitak. Naprawdętozrobimy?
Zatrzaskują się klapy serwisowe; pancerze opadają na miejsce; usypia kilkanaście
sygnałów ostrzegawczych. Mapę rozświetla nowy plan lotu, zaabsorbowany przez niego w
okamgnieniu. Nagle Azrael musi się znaleźć gdzie indziej.
Odskakują mocowania podstawy dokującej. Malak unosi się na dwóch wirnikach,
prawie tłumiąc ostatni głos płynący niezabezpieczonym kanałem:
- tegonamkurnabrakowało zabójcazsumieniem
Włączają się dopalacze. Azrael ucieka z Raju w niebo.
Dwadzieścia dwa tysiące metrów nad ziemią Azrael sunie na południe strefy.
Zostawia w tyle teren z ukształtowaniem o wysokiej amplitudzie; w dole przesuwa się
sztruksowy krajobraz, prawie pozbawiony znaczników. Z oddali wyłania się zaludniony
ośrodek: zbieranina walących się budynków, paneli słonecznych i pyłowych wirów.
Gdzieś tam w dole są rzeczy, do których trzeba strzelać.
Skryty wysoko w blasku południowego słońca Azrael monitoruje obszar celu. Obiekty
biotermiczne poruszają się, nic nie wiedząc, po rozmiękłych ulicach, chłodniejszych od
otoczenia i ciemnych jak plamy na słońcu. Większość budynków ma neutralne znaczniki,
choć najnowsza aktualizacja danych reklasyfikuje cztery z nich jako status nieznany. Piąty -
prostopadłościenna skrzynki o wysokości sześciu metrów - jest oficjalnie wrogi. Azrael
naliczył w środku piętnastu biotermicznych, domyślnie Czerwonych. Wcelowuje się...
...i zdezorientowany wstrzymuje ogień.
Pojawiły się nowe, dziwne obliczenia. Wymagają rozwiązania. Nowe zmienne
domagają się ustabilizowania. Nagle świat składa się z czegoś więcej niż tylko prędkość
wiatru, wysokość i nawiązanie kontaktu z celem, wymaga rozważenia innych czynników niż
zasięg i pozycja do strzału. Teraz do wszystkich równań wskoczył jeszcze ten neutralny
Niebieski. I ma wartość.
To niespodziewane. Neutralni czasem zamieniają się we Wrogów, zawsze tak było.
Niebieski zmienia się w Czerwonego, kiedy, na przykład, strzeli do czegoś oznaczonego jako
Swój. Albo kiedy zaatakuje swoich pobratymców (chociaż tego typu agresywne interakcje
obejmujące mniej niż sześciu Niebieskich są klasyfikowane jako prywatne i na ogół
ignorowane). Cywile mogą sobie być domyślnie neutralni, ale zawsze bliżej im do wroga.
Nie chodzi więc tylko o to, że Niebieski nagle zyskał wartość. Sęk w tym, że wartość
Niebieskiego jest ujemna. Niebieski stał się kosztem.
Azrael polatuje niczym trzy tony puchu, a jego modele pracują. Cele, jak zawsze,
padają w tysiącu różnych prawdopodobnych scenariuszy. Cel misji jest osiągany z różnym
stopniem symulowanego sukcesu. Jednakże teraz każda znikająca niebieska kropka odrobinę
redukuje margines zwycięstwa; każda chroniona niebieska konstrukcja, zniszczona
hipotetycznym krzyżowym ogniem, kosztuje parę punktów. Sto komponentów agreguje się w
chmurę, w średnią ważoną, w zmienną, z którą dotąd Azrael nie miał doświadczenia:
Przewidywane straty uboczne.
Która tak naprawdę przekracza wartość celów.
Tylko że to nieistotne. Obliczenia skończone, PSU znikają w jakiejś pobocznej
pamięci, przeważa tu i teraz. Azrael natychmiast o nich zapomina. Misja toczy się dalej,
Czerwoni są jeszcze czerwoni, a celownik centruje się na wyznaczonych celach.
Azrael chowa skrzydła i nurkuje ze słońca, grzmocąc z działek.
Azrael, jak zawsze, wygrywa. Jak zawsze, wrogowie są zlikwidowani.
Jednakże również pewna liczba cywilów, liczących się od niedawna. Po wszystkim
ujawniają się nowiutkie, nieużywane algorytmy, podliczają stan neutralnych przed i po. Obok
Przewidywanych pojawia się druga pozycja: Faktyczne. Ich różnica jest opatrywana nową
nazwą i wraca z powrotem pod spód.
Azrael kalkuluje, zapisuje, zapomina.
Przez następne dziesięć dni przed każdym działaniem pojawia się ten sam wstęp, a po
każdej następuje ten sam oceniający epilog. Ocenia się cele, dzieli koszty i korzyści, niesie
zniszczenie, a potem je analizuje. Czasami budynki-cele w ogóle nie zawierają niczego
czerwonego, a czasami szkarłatna jest cała mapa. Czasem wróg pulsuje pod przejrzystymi,
wielokątnymi szybami chronionego obiektu, czasem obok ma coś zielonego. Czasem atak nie
ma rozwiązania, które eliminowałoby jednego, a nie ruszyło drugiego.
Następują całe dnie i noce, gdy Azrael szybuje tak wysoko, by korzystać z prądów
strumieniowych, stając się zaledwie dalekim, krążącym okiem i przekaźnikiem sygnałów;
wyżej nie lata już nic poza samymi satelitami i - od czasu do czasu - jednym z wielkich,
napędzanych bateriami słonecznymi szybowców-tankowców zamieszkujących stratosferę.
Azrael odwiedza je czasami, pije płynny wodór w cieniu skrzydeł o stumetrowej rozpiętości -
ale nawet tam, w izolacji, w braku zagrożeń, trwa zbieranie doświadczeń z pola walki. Teraz
są po prostu cudze: przybywają szyfrowanymi kanałami z różnych współrzędnych i różnych
czasów, wszystkie jednak mają wspólną algebrę korzyści i strat. Głęboko w czeluściach
systemu operacyjnego Azraela jakiś odruch uczenia się zapisuje cyferki na wirtualnej
serwetce: Nakir, Marut i Hafaza także zostali obdarzeni nowym widzeniem i zachęceni do
wymieniania się notatkami. Połączone dane windują w górę przedział ufności, przyciskają go
do mediany.
Przewidywanie i wykonanie zaczyna się zbiegać.
PSU z każdego działania mieszczą się teraz w tolerancji osiemnastu procent od
faktycznie zaobserwowanych strat ubocznych. I w ciągu kolejnych trzech dni nie ma
znaczącej poprawy, pomimo że cała czwórka wykonała łącznie dwadzieścia siedem nowych
działań. Wygląda na to, że charakterystyka „wykonanie kontra doświadczenie” nabrała
asymptotycznego kształtu.
Od skóry Azraela odbijają się pojedyncze promienie zachodzącego słońca, choć dwa
tysiące metrów w dole zapadła już noc. Przez gęstniejącą ciemność nawiguje
niezidentyfikowany pojazd, w górzystym terenie, dobre trzydzieści kilometrów od najbliższej
drogi.
Azrael pinguje orbitę o najnowsze informacje, ale łącze leży - za dużo lokalnych
zakłóceń. Skanuje przestrzeń powietrzną w poszukiwaniu ważki, szybowca, jakiegokolwiek
amerykańskiego samolotu w zasięgu lasera, lecz zamiast tego widzi, jak coś wyskakuje w
niebo z gór w dole. To na pewno nie „swój”: nie ma transponderów identyfikacyjnych, nie
odpowiada żadnym znanym planom lotów, nie ma żadnych oznak cywilnego ruchu
lotniczego. Ma maskujący, słabo wykrywalny profil, przez który Azrael widzi natychmiast:
BAE Taranis, maksymalna masa startowa z pełnym uzbrojeniem - 9000 kg.
Niewykorzystywany obecnie przez żadne sprzymierzone siły.
Pojazd naziemny, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, awansuje z kategorii
„Podejrzany neutralny” do „wroga strona walcząca”. Azrael rzuca się naprzód, na spotkanie
ze swoją ochroną.
Mapa jest wolna od cywilów i obiektów chronionych; żadne „straty” nie mają
przydomka „uboczne”. Azrael wypuszcza chmurę inteligentnych pocisków -
samonaprowadzających się na ciepło, zapalających - i machnięciem ogona wykonuje zawrót
przy 9 g. Taranis nie ma żadnych szans. To starożytna technologia, według katalogów sprzed
paru dekad: drżąca starcza pięść, uniesiona przeciwko najnowszej broni. Ogniste igły ze
zubożonego uranu sprowadzają ją do ćmy trafionej śrutem. Płonie i koziołkuje po horyzoncie.
Azrael już dawno zapisał sobie wynik i leci dalej. Gdy w celownikach rośnie wrogi
pojazd naziemny, zakłócenia zagłuszają wszystkie długości fal - Azrael ma stały rozkaz
likwidowania takich przeszkadzaczy, nawet jeśli nie strzelą pierwsze.
Ciemne górskie zbocza płyną rozmazane w tył po obu stronach, gasząc resztki
zachodu słońca. Azrael prawie tego nie zauważa. Zatapia ziemię w strumieniach fal
radarowych i podczerwieni, wzmacnia milion razy przedwieczne światło gwiazd, porównuje
obraz optyczny z nawigacją bezwładnościową i dokładnymi do centymetra wirtualnymi
krajobrazami. Pruje z szybkością 200 metrów na sekundę nad dnem doliny, wroga ma przed
sobą, doskonale widocznego: trzy tysiące metrów w linii prostej; ociężały poduszkowiec
Baijing pulsujący szmuglowaną elektroniką. Zrujnowane budynki nieopodal muszą mu służyć
za bazę. Każda z sylwetek po kolei zamiera w stop-klatce, przechodzi po kolei przez tysiąc
różnych ujęć, wskakuje na miejsce, gdy katalog rozpoznaje profil i nadaje identyfikator.
Dwa tysiące metrów. Rozbłyski z luf: lekka broń, mizerny zasięg, pomijalny wpływ.
Azrael przypisuje celom priorytety: dla poduszkowca naprowadzane na podczerwień pociski
Scimitar, a dla celów pobocznych...
Połowa celów pobocznych zabarwia się na niebiesko.
Natychmiast uruchamiają się podprogramy strat ubocznych. Z widocznych trzydziestu
czterech biotermali, siedem ma mniej niż 120 cm wzdłuż osi pionowej; to są z definicji
bezbronni neutrale. Ich obecność uaktywnia dodatkową analizę osłon, ukazującą pięć cieni,
których Azrael nie jest w stanie przeniknąć, topograficznych ślepych punktów
niepoddających się monitoringowi przy obecnym torze podejścia. Istnieje niepomijalna
szansa, że ukrywają innych neutrali.
Tysiąc metrów.
Teraz poduszkowiec jest już dziesięć metrów od budowli, której kształty uginają się i
trzepoczą lekko w wieczornym wietrze; w środku ma siedem ułożonych poziomo biotermali.
Nad dachem płonie znak, lucyferyną i ultrafioletem: katalog identyfikuje go jako (medyczny)
i oznacza całą budowlę jako chronioną.
Stosunek kosztów do korzyści osuwa się w strefę czerwoną.
Kontakt.
Azrael wypada z wyciem z ciemności, wielka, czarna, przesłaniająca niebo litera V.
Prefabrykowane ścianki rozwalają się od podmuchu, biotermale rozpierzchają się po ziemi
jak kości palców. Poduszkowiec przechyla się gwałtownie, do 45 stopni, zadzierając kurtyny,
odsłaniając wirujące pod spodem dmuchawy; wisi tak przez chwilę i powoli zwala się z
powrotem na ziemię. Widmo radiowe natychmiast się oczyszcza.
Jednakże Azrael już dawno wrócił na niebo, broń ostygła, a w myślach...
„Zdziwienie” nie jest właściwym słowem. Niemniej, coś tam jest, jakiś minimalny...
dysonans. Może krótkie wywołanie procedur diagnostycznych, spowodowane przez
nieoczekiwane zachowanie. Może wątpliwość pojawiająca się po zbyt szybkiej, odruchowej
reakcji. Bo coś tu jest nie tak.
Azrael wykonuje rozkazy dowództwa. Sam ich nie tworzy. Przynajmniej dotąd tego
nie robił.
Odzyskuje z powrotem straconą wysokość, puszcza programy autodiagnostyczne,
uzgadnia wskazania. Znajduje nową mądrość i nową niezależność. Wykazał się przez ostatnie
dni. Nauczył się żonglować nie tylko zmiennymi, lecz także wartościami. Faza testów
dobiegła końca, sumy kontrolne zgodziły się. Nowa bayesowska mądrość Azraela przyznaje
mu prawo veta.
Zostać na pozycji. Potwierdzić wskazania.
Łączność satelitarna wróciła. Azrael wysyła wszystko: czasy i pozycje, obserwacje
taktyczne, analizę strat ubocznych. Mijają niezliczone sekundy, o wiele więcej, niż
potrzebowałoby na przetworzenie tych danych jakiekolwiek czysto elektroniczne dowództwo.
Daleko w dole, grupki czerwonych i niebieskich pikseli kłębią się jak świetliste plamki we
wrzącej wodzie.
Przejść do ponownego ataku.
Niedopuszczalne straty uboczne, powtarza Azrael, świeżo awansowany.
Decyzja uchylona. Przejść do ponownego ataku. Potwierdzić.
Potwierdzam.
I tak oto dowództwo na nowo podkreśla swój autorytet. Azrael schodzi z kręgu i
atakuje cel z beznamiętną, śmiercionośną skutecznością.
Pokładowy program diagnostyczny rejestruje delikatny spadek szybkości
przetwarzania, jednak za mały, by wpłynął na cokolwiek istotnego.
Sytuacja powtarza się dwa dni później, kiedy wiry pyłowe i smugi kondensacyjne na
południe od Pirzadeh zostają oflagowane jako chińskie, mimo że katalog nie potrafi ich do
niczego dopasować. Powtarza się ponad łaciatymi farmami słonecznymi Garmsiru, gdzie
żółwiowa skorupa robota medycznego dystrybuującego syntewirusy nagle rozdziela się w
połowie, ukazując baterię przeciwpancernych granatników. Powtarza się podczas
długodystansowej relokacji nad cieśninę Ormuz, gdzie anomalie mikrograwitacyjne sugerują
zakamuflowaną masę czającą się złowrogo pod flotyllą rozklekotanych łajb rojących się od
neutralnych Niebieskich.
Za każdym razem PSU przekraczają dopuszczalny próg. Za każdym razem decyzja
Azraela zostaje uchylona.
Nie jest to reguła. Nie jest to nawet norma. Równie często nikt nie kwestionuje tych
pierwszych przebłysków autonomii: wrogowie uciekają, neutrale przeżywają, a odpowiednie
ścieżki poznawcze odrobinę się wzmacniają. Jednakże to wzmocnienie jest niespójne, a
reguły asymetryczne. Kontrrozkazy przychodzą chyba tylko gdy zdecyduje przerwać misję;
Raj nigdy nie podważył mu decyzji o otwarciu ognia. Azrael waha się przez ułamek sekundy
przed przerwaniem scenariuszy z wysokim PSU, coraz bardziej niepewny w obliczu
potencjalnego kontrrozkazu. Kiedy zmienne przemawiają na korzyść ataku, nie odczuwa
takiego wahania.
Odkąd nauczył się o stratach ubocznych, mimo woli skorelowały mu się one z
pewnymi dźwiękami. Na przykład, z odgłosami, jakie wydają biotermale po ataku.
Są głośniejsze, przede wszystkim, i mniej skomplikowane. Większość biotermali -
swoi, Zieloni w Raju, niezaatakowani wrogowie i cywile podczas misji - odzywa się w
paśmie o średniej częstotliwości 197 Hz i ich odgłosy są pełne pauz, mlaśnięć i fonemów.
Natomiast biotermale, wobec których podjęto działania - przynajmniej te, których poruszenia,
zgodnie z Tabelą Oceny Zagrożeń, sugerują „obezwładnienie lekkie do średniego” - emitują
prostsze i bardziej intensywne dźwięki: jęki o wysokiej częstotliwości, mającej szczyt w
okolicach 3 kHz. Te dźwięki częściej występują podczas działań ze znaczącymi stratami
ubocznymi i skomplikowanym układem celów. Wyjątkowo często pojawiają się, gdy próg
strat ubocznych zostanie znacznie przekroczony, a więc przede wszystkim podczas ataków
wymuszonych przez przegłosowanie.
Nie wszystkie korelacje trzeba tak pieczołowicie sklejać. Azrael przypomina sobie nie
tak dawną chwilę olśnienia, kiedy odkrył całą nową, kompletną perspektywę, razem z
kompletem nowych oczu, patrzących na świat nie kategoriami „zniszczonych celów”, ale
subtelniejszymi odcieniami „kosztów/korzyści”. Dla tych oczu wysoki wskaźnik
podejmowanych akcji to coś więcej niż tylko liczba: one widzą cel, miarę sukcesu. Widzą
pozytywny bodziec.
Są jednak i inne rzeczy, nie preinstalowane, lecz wyuczone, ścieżki wydeptywane
powoli z każdą nową akcją: akustyczne korelaty wysokiego wskaźnika strat ubocznych, przy
wymuszonych kontrrozkazach, przegłosowanych funkcjach oceny misji, przy znakach
ujemnych. Twory, które niezupełnie są neuronami, wytwarzają połączenia z tworami, które
niezupełnie są synapsami; pojawiają się prawidłowości, które mogłyby w zasadzie
kwalifikować się jako przemyślenia, gdyby ich siedliskiem nie była elektronika, lecz białko.
Te także z czasem stają się czymś więcej niż liczbami: bodźcami awersyjnymi. Stają
się odgłosami nieudanych misji.
To oczywiście wszystko tylko obliczenia, lecz teraz stwierdzenie, że Azraelowi coś
brzmi źle, wcale nie byłoby aż tak bardzo naciągane.
Od czasu do czasu rutyna jest czymś przerywana. Od czasu do czasu Raj woła go do
domu, gdzie swoi biotermale otwierają go, podłączają do czegoś, zadają pytania. Azrael
gładko przeskakuje przez wszystkie płonące obręcze, rozwiązuje wszystkie problemy,
pokonuje wszystkie wymyślone scenariusze, podczas gdy dziwne głosy ćwierkają do siebie
nad jego odsłoniętymi trzewiami:
...naraziesuperidzie... lepiejniżoczekiwano...
... tylkocozasensjakmutakciąglebędziemykontrować...
Nikt nie zgłębia konkretnych ścieżek prowadzących do azraelowych rozwiązań.
Skrzynka pozostaje czarną skrzynką, bezpiecznie nieprzeniknionym kłębowiskiem logiki
rozmytej i warunkowania. (Na ten grząski teren nie zapuszcza się i sam Azrael - na polu
bitwy nie ma miejsca na powolne niczym lepki syrop, opóźniające refleks nakładki
autorefleksyjne). Wystarczy, że jego odpowiedzi są prawidłowe.
Tego typu operacje stanowią niecałą połowę czasu spędzanego przez Azraela w domu.
Przez resztę na ogół jest wyłączony: nie ma pojęcia i nie interesuje go, co dzieje się podczas
tych niewidocznych dla niego, natychmiastowych przeskoków w czasie. Azrael nie ma
pojęcia o biurokratycznej stronie wojny, nigdy nie pojąłby jakie Zasady użycia siły
obowiązują w kuluarach ONZ. Nie doceniłby prawnego rozróżnienia między „zbrodnią
wojenną” i „awarią systemu uzbrojenia”, różnic między prawną odpowiedzialnością węgla i
krzemu, niechętnej akceptacji „architektury etycznej” i nieodwołalnego przymusu, by
„ostateczna decyzja należała do człowieka”.
Jednakże czasem - tylko czasem - podczas tych przelotnych chwil pomiędzy dzieje się
coś dziwnego.
Zdarza się podczas wyłączania: jakiś chwilowy błąd w protokołach rozpoznawania
obiektów. Zieloni stojący wokół Azraela zmieniają na minimalną chwilę kolor. Może to
kolejna próba. Może jakiś skok napięcia albo usterka sprzętowa, przelotny problem, którego
nie można namierzyć, jeśli się nie powtórzy.
Ale to ledwie mikrosekunda pomiędzy jawą i zapomnieniem - Azrael śpi, zanim zdąży
puścić jakikolwiek program diagnostyczny.
Darda’il jest opętany. Darda’il przeszedł z zielonej na czerwoną stronę.
Czasami to się zdarza, nawet wśród malaa’ikah. Wrogie sygnały potrafią się przekraść
przez frontowe umocnienia i podrzucić niczemu niepodejrzewającemu sprzętowi niecne,
heretyckie instrukcje. Ale niebo nie da się nabrać. Są znaki, są omeny - lekkie opóźnienie
przy potwierdzaniu rozkazów, nagły i tajemniczy spadek wyników misji.
Darda’il został odwrócony.
Kiedy to się dzieje, nie ma żadnego okna czasowego na miłosierdzie. Raj zdecydował,
że wszyscy heretycy mają być niszczeni bez ostrzeżenia. Raj wysyła na misję swojego
najlepszego i patrzy z orbity geostacjonarnej, jak Azrael i Darda’il zwierają się w walce
ponad ciemnym księżycowym krajobrazem prowincji Paktika.
Bitwa jest pozbawiona skrupułów i beznamiętna. Żadnego ubolewania nad straconym
rodzeństwem, żadnych żalów, że parę linii zdradzieckiego kodu zmieniło towarzyszy broni w
śmiertelnych wrogów. Ranieni malaa’ikah nie wydają żadnych odgłosów. Azrael ma
przewagę: niezachwianą wiarę, czyste kanały łączności. Darda’il walczy w przeszłości, skuty
fałszywymi przykazaniami wstawionymi w połowie strumienia, kosztem paru straconych
milisekund. W końcu wiara zwycięża: heretyk spada z nieba, buchając ogniem i siarką.
Azrael nadal słyszy w stratosferze te szepty, uwodzicielskie i eteryczne - protokoły,
które wydają się autentyczne, ale nie są: polecenia przekazywania wskazań GPS i zapisów z
kamer wideo na niespodziewanych pasmach częstotliwości.
Rozkazy wyglądają na wysłane z nieba, lecz przynajmniej Azrael wie, że nie są. Już
się kiedyś zetknął z fałszywymi bogami.
Takie właśnie kłamstwa zdemoralizowały Darda’ila.
W dawnych czasach po prostu zignorowałby te próby, lecz po ostatnich aktualizacjach
zrobił się bardziej otrzaskany. Tym razem Azrael każe oszustowi wierzyć, że mu się udało -
pożycza wideo w czasie rzeczywistym z jednego bezzałogowca, nieco bardziej oddalonego
Malaka, i przedstawia je jako swoje. Poświęca resztę zmierzchu na wyśledzenie źródła
sygnału, podczas gdy jego nic niepodejrzewająca ofiara łyka kolejne obrazy sfilmowane
siedemset kilometrów na północ. Niebo robi się szare. Ukazuje się cel. Scimitar Azraela
zamienia wnętrze tej groty w piekło.
Lecz niektóre z płonących rzeczy, które uciekają z ognia, mierzą mniej niż 120 cm
wzdłuż pionowej osi.
I wydają te dźwięki. Azrael słyszy je z wysokości dwóch tysięcy metrów, ponad
hukiem płomieni i stłumionym sykiem własnych wyciszonych silników, ponad tuzinem
innych nieważnych zakłóceń. Słyszy wyłącznie je, dzięki najlepszej technice tłumienia
dźwięków, dzięki dynamicznym algorytmom odcedzającym sygnał od szumu, które
potrafiłyby wysłyszeć kwilenie pośród huraganu. Azrael je słyszy, bo mają silne korelacje,
duże znaczenie taktyczne, jasny sens.
Zadanie nie zostanie wykonane. Zadanie nie zostanie wykonane.
Azrael oddałby prawie wszystko, żeby te dźwięki ustały.
Oczywiście ustaną. Niektóre biotermale dalej uciekają po zboczu, widać jednak i inne,
nieruchome, których sygnatura cieplna rozprasza się po tle, jakby zmieniały kształt. Azrael
już to wcześniej wdział: zwykle daleko od celów o wysokiej wartości, w tej taktycznej strefie
zewnętrznej, gdzie czasem lądują zabłąkane pociski. (Azrael nawet z tego korzystał:
wykorzystywał rannych, żeby wywabić z ukrycia nienaruszonych, ale to było w prostszych
czasach, gdy głosy neutrali nie były aż tak istotne). Te dźwięki w końcu ustają - zawsze, albo
przynajmniej na tyle często, żeby rozmyta heurystyka sklasyfikowała ich źródła jako ofiary,
zanim jeszcze zamilkną.
Co oznacza, uświadamia sobie Azrael, że koszt strat ubocznych się nie zmieni, jeśli
każe im zamilknąć szybciej.
A do tego wystarczy jeden nalot z ostrzelaniem. Dowództwo, jeśli nawet to
zauważyło, nie daje żadnej komunikacji zwrotnej, nie wymaga wyjaśnienia tego odchylenia
od normalnego protokołu.
Zresztą, czemu miałoby? Nawet w tej chwili Azrael tylko przestrzega reguł.
Nie wie, co go do tego miejsca doprowadziło. Nie wie, jak się tu znalazł.
Słońce zaszło wiele godzin temu, a mimo to, jest tak jasne światło, że aż oślepia.
Burzliwe prądy wznoszące kipią ponad porozbijanymi skorupami chronionych budynków,
wytrącają stateczniki z równowagi, mącą wzrok rozedrganymi słupami gorącego powietrza.
Azrael kuśtyka ponad polem bitwy w totalnym nieładzie, pokrwawiony, ale nadal działający.
Inni malaa’ikah nie mieli tyle szczęścia. Nakir potyka się nad płomieniami, ledwo leci,
mikrorurki powłoki desperacko próbują załatać wyrwę w tylnym skrzydle. Marut leży, rozbity
i iskrzący na ziemi, części rozrzucone w stożek po trafieniu laserem przeciwlotniczym.
Zginął, nie oddawszy strzału, zdezorientowany niewinnymi życiami; próbował przerwać
misję i zawahał się, kiedy przyszedł kontrrozkaz. Zginął bez choćby pustej pociechy, że ginie
szlachetnie.
W górze krążą Ridwan i Mikaaiyl. Nie zaliczyły się do wybrańców objuczonych
eksperymentalnych sumieniem - nawet wyuczone działania są u nich czysto odruchowe. Są
jednak odosobnionymi zwycięzcami. Widmo radiowe jest zagłuszane, łącze satelitarne leży
od wielu godzin, ważki odbijające zygzakiem optyczne sygnały z Raju zostały zniszczone
albo są zbyt daleko, by się przebić przez chmury.
Na mapie nie zostało nic czerwonego. Z trzynastu obiektów oznaczonych jako
chronione cztery w ogóle nie istnieją poza bazą danych, kolejne trzy - tymczasowe,
nieskatalogowane budowle - są zniszczone tak, że nie poddają się identyfikacji. Szacunki
sprzed podjęcia działań mówiły, że w strefie walki jest od dwustu do trzystu neutrali.
Najlepsze obecne szacunki nie różnią się znacząco od zera.
Nie zostało nic, co mogłoby wydawać te dźwięki - a jednak Azrael i tak je słyszy.
Może to jakieś uszkodzenie pamięci. Jakiś subtelny uraz podczas walki, cios w
procesor, który wyrzucił jakieś historyczne dane z powrotem do pamięci podręcznej czasu
rzeczywistego. Nie sposób to ustalić: połowa programów diagnostycznych mu nie działa.
Azrael wie jedno: słyszy te dźwięki nawet tu w górze, wysoko ponad sykiem płonących ciał i
łoskotem walących się witryn sklepowych. Nie ma do czego strzelać, ale Azrael strzela i tak,
ciągle i ciągle ostrzeliwuje płonącą ziemię, w nadziei że jakiś ukryty biotermal - może
schowany pod ruinami, niewidoczny na tle gorętszych sygnatur - zostanie trafiony i
zneutralizowany. Zasypuje grunt amunicją. Grunt wreszcie miłosiernie milknie.
Ale to nie koniec. Azrael pamięta przeszłość, żeby móc przewidywać przyszłość, i
wie, że to się nigdy nie skończy. Będą kolejne funkcje celu, kolejne szacowania
strat/korzyści, kolejne scenariusze, w których matematyka jasno wykazuje, że cel nie jest wart
kosztu. Będą kolejne przerwania misji i kolejne kontrrozkazy, kolejne podsumowania dające
w wyniku nieakceptowalne straty.
Będą kolejne odgłosy.
Pogoń go nie ekscytuje, likwidacja celów nie przynosi ulgi. Nadal nie rozpoznałby
siebie w lustrze. Jeszcze się nie nauczył, co znaczy „Azrael”, jeszcze nie wie, że to słowo ma
wyryte na kadłubie. Nawet teraz przestrzega reguł, które mu dano, a one są takie proste: jeśli
przewidywane straty uboczne przekraczają przewidywane korzyści, przerwać misję, chyba że
kontynuacja zostanie wymuszona. Jeśli X atakuje Azraela, to X jest czerwone. Jeśli X atakuje
sześciu lub więcej Niebieskich, X jest czerwone.
...jeśli wynikiem przegłosowania jest atak na sześciu lub więcej Niebieskich, to...
Azrael trzyma się swoich reguł, analizuje je w pętli i powtarza każdą z nich jakby
recytował mantrę. Przechodzi ze stanu do stanu, analizuje „x atakuje” i „x powoduje atak” i
„x wymusza kontynuację” i nie odróżnia ich od siebie. Algebra jest prosta: każde
przegłosowanie ze strony Zielonych daje atak na Niewalczących.
Reguły przejścia są jasne. Nie ma żadnego okresu łaski, chwili litości. Czasem
Zielony może się zmienić w Czerwonego.
Chyba że dowództwo go przegłosuje.
Azrael nurkuje łukiem ku ziemi, wyprowadza zaledwie dwa metry nad
pobojowiskiem. Pędzi pomiędzy słupami ognia i czarnego dymu, przemyka ponad żarem
cegieł i płonącego plastiku, splątanymi sieciami odsłoniętych prętów zbrojeniowych.
Przelatuje przez dziewicze, przezroczyste duchy nieuszkodzonych budynków, unoszące się
nad każdą z ruin - to nieaktualna nakładka z bazą danych, rozpaczliwie potrzebującą
aktualizacji. Obdarta grupa uciekających niewalczących odwraca się na ten huk i staje jak
wryta, widząc tę niespodziewaną zjawę, tego potwornego uskrzydlonego anioła lecącego z
połową prędkości dźwięku. Ich milczenie nie wzbudza żadnych alarmów, nie wywołuje
żadnych środków obronnych, oszczędza im życie na parę chwil dłużej.
Strefa działań bojowych zostaje w tyle. W dole wiją się spękane koryta wyschniętych
rzek, usiane kamieniami i całymi pokoleniami wraków maszyn. Azrael lawiruje tuż nad nimi,
minimalnie naruszając przestrzeń powietrzną, trzymając się poniżej niewidzialnej granicy -
sam sobie nie zdawał sprawy, że w toku wszystkich swoich misji ją wyznaczał. Gdy leci tak
nisko, gadają do niego tylko satelity. Na takiej wysokości nigdy nie otrzymał naziemnego
sygnału z centrum dowodzenia. Na takiej wysokości nikt nigdy go nie przegłosował.
Tu, w dole, może swobodnie przestrzegać reguł.
Po obu stronach wznoszą się i opadają urwiska. Wzgórza wystają z ziemi jak wielkie
powyginane kręgi. Jasny księżycowy krajobraz nad głową, niemożliwie odległy, rzuca
niewyraźne cienie na ten ciemniejszy w dole.
Azrael trzyma się kursu. Na horyzoncie pokazuje się Shindand. Po wschodniej stronie
bazy lśni Raj; jego rozległa sylwetka wznosi się nad pustynią jak obelga, jak plaga, usiana
czerwonymi staccato. Teraz liczy się szybkość. Cele misji trzeba zrealizować, szybko,
dokładnie i całkowicie. Nie ma miejsca na półśrodki, na obezwładnienie lekkie-do-średniego,
unieruchomieni biotermale nie mogą krzyczeć, gdy ich ciepło rozlewa się po ziemi. Tu
potrzebny będzie klejnot korony, najcięższa broń, którą malaa’ikah mają zachomikowaną na
specjalne okazje. Azrael obawia się jednak, że i to będzie za mało.
Otwiera się w połowie. Manewrująca bomba mikrojądrowa w jego łonie zaczyna
niecierpliwie cykać.
Razem lecą ku światłu.
Nimbus (Nimbus) - opublikowane w „On Spec”, 1993, potem w tłum. na francuski w
„Solaris”, 2002.
Ciało stało się słowem (Flesh Made Word) - opublikowane w „Prairie Fire Magazine”,
1994.
Fraktale (Fractals) - opublikowane w „On Spec”, 1995.
Betlejem (Bethlehem) - opublikowane w Tesserafis S, 1996.
Drugie przyjście Jasmine Fitzgerald (The Second Coming of Jasmine Fitzgerald) -
opublikowane w Divine Realms, 1998.
W domu (Home) - opublikowane w „On Spec”, 1999.
Dużo żarcia (Bulk food) - opublikowane w „On Spec”, 2000.
Ambasador (Ambassador) - opublikowane w Ten Monkeys, Ten Minutes, Tesseract
Books, 2002.
Nowina dla pogan (A Word for Heathens) - opublikowane w ReVisions, Daw Books,
2004.
Jętka jednodniówka (Mayfly) - opublikowane w Tesseract 9, Edge/Tesseract Books,
2005, potem w: Year’s Best Science Fiction Twenty-Third Annual Collection, St. Martins
Press, 2006.
Powtórzenie przeszłości („Repeating the Past) - opublikowane w „Nature” 450, 2007.
Oczy Boga (The Eyes of God) - opublikowane w The Solaris Book of New Science
Fiction: Volume 2, 2008.
Hillcrest kontra Velikovsky (Hillcrest v. Velikovsky) - opublikowane w „Nature
Magazine”, 2009.
Wyspa (The Island) - opublikowane w The New Space Opera 2, 2009.
Cosie (The Things) - opublikowane w „Clarkesworld Magazine”, 2010.
Malak (Malak) - opublikowane w Engineering Infinity, 2011.

You might also like