Professional Documents
Culture Documents
Watts Peter Odtrutka Na Optymizm CZP - Compress
Watts Peter Odtrutka Na Optymizm CZP - Compress
Odtrutka na optymizm
The Island and Other Stories
Przełożył
Wojciech M. Próchniewicz
Spis treści
Oto macie Państwo przed sobą najbardziej wyczerpujący zbiór moich opowiadań, jaki
kiedykolwiek został wydany.
Do niedawna takie stwierdzenie nie znaczyło wiele. Do tego roku miałem na koncie
tylko jeden oficjalny zbiór, opublikowany przez nieduże kanadyjskie wydawnictwo - i
nieaktualny od kilkunastu lat, wyszedł bowiem pod koniec zeszłego stulecia. Rok 2013 to
wszystko nadrobił. Oprócz tomu, który trzymacie Państwo w rękach, nowe zbiorki wydaje
hiszpańska Fata Libelli oraz Tachyon w USA. (Przymierzała się jeszcze Australia, ale jakoś
nie wypaliło). Po kilkunastu latach zapomnienia, przerywanych tylko sporadycznymi
pirackimi wydaniami, moje opowiadania wreszcie ujrzały światło dzienne.
Które, jak zwykle, najjaśniej świeci w Polsce i nie do końca rozumiem dlaczego.
Między Polską i mną coś po prostu jest. Mam wydania w siedemnastu językach,
nagrody w czterech krajach, a nominacje pewnie z dwa razy tyłu. Z jakiegoś powodu jednak
to w Polsce jestem najbardziej obecny. To w Polsce zdobyłem pierwszą nieanglojęzyczną
nagrodę. MAG był jednym z pierwszych wydawnictw na świecie, które wydało
Ślepowidzenie. Przez lata robili ze mną wywiady goście z kilkunastu krajów, ale to w Polsce
mam comiesięczny felieton. Podróżowałem w czapeczce pisarza do Norwegii, Szwecji,
Francji, Niemiec i Australii (a także Finlandii i Rosji, zależy kiedy ukazują się te słowa), lecz
tylko w Polsce byłem dwukrotnie w jednym roku.
Doskonale więc się składa, że to polski wydawca publikuje najobszerniejsze wydanie
moich opowiadań w jakimkolwiek języku. (Amerykański zbiór to raczej składanka
przebojów, hiszpański - minizbiorek pięciu opowiadań. A o kanadyjskim lepiej w ogóle nie
mówić). Natomiast Odtrutka na optymizm zawiera wszystkie moje opowiadania, wydane do
roku 2011, poza jednym (to się zresztą nie liczy, bo Nisza to tak naprawdę początek powieści
Rozgwiazda).
Nie zamierzam twierdzić, po dwóch krótkich wizytach, że Polskę znam. Cholera, ja
nawet Kanady nie znam, a mieszkam tu całe życie. Ale przynajmniej Polskę widziałem.
Skosztowałem. Przedtem byliście dla mnie ojczyzną Stanisława Lema i Lecha Wałęsy; teraz
jesteście świętem wina i podziemną miodosytnią, księgarnią z huśtawką w foyer i
korytarzami, które kręcą się w kółko jak ciemnozielona grota. Jesteście muzeum w Zielonej
Górze, gdzie dowiedziałem się, że kiedyś skazańców pojono na siłę winem, póki nie pękli.
Klasztorem w Lublinie, gdzie spałem pod pełnym wyrzutu wzrokiem naturalnej wielkości
ukrzyżowanego Jezusa. Jesteście przedwiecznymi ruinami, budowlami z cukierniczymi
ozdobami, klockowatymi blokami z lat sześćdziesiątych, po zakończeniu sowieckiej okupacji
pomalowanymi w buntownicze pastele. Jesteście chłodnym błękitnym płomykiem na czubku
mojego kciuka, autografami wypisywanymi mazakiem na spoconej skórze o drugiej w nocy.
Jesteście gościnni, otwarci, z umysłem ostrym jak brzytwa i w ogóle niesamowici.
Nie udaję też, że Was znam, ale przynajmniej się z wami zapoznałem.
Wobec tego, to pewnie nieuniknione, że Polska zaczęła się powoli przesączać do
mojej twórczości. Gdzieś w przyszłym roku, albo coś koło tego, okaże się na przykład, że
pewien pochodzący z Zielonej Góry pracownik platformy wiertniczej zginie w straszny
sposób podczas kontaktu z genetycznie zmodyfikowaną kałamarnicą olbrzymią w
kanadyjskiej Arktyce. (Gość istnieje naprawdę. Ma na imię Witold. Piliśmy razem piwo).
Albo choćby opowiadanie, które w zeszłym roku napisałem dla MIT Press - proszę go tu nie
szukać, na razie mają na nie wyłączność - w którym potężna rządowa machina
biurokratyczna, chcąc desperacko zatuszować grzechy rozkwitającej branży biopaliw, zwala
winę za falę ludzkich samozapłonów na przemycany nielegalnie z Polski bimber. (Trzeba to
rozumieć bardziej metaforycznie niż dosłownie, ale inspiracją do tego były moje przeżycia po
spożyciu mocnego piwa z polskiego domowego browaru).
To jednak pieśń przyszłości. Dla zabicia czasu proponuję szesnaście innych
opowiadań. Są w nich historie o inteligentnych chmurach, sympatycznych pedofilach i
zmieniających kształty misjonarzach. Poznacie wojskowego bezzałogowca obdarzonego
eksperymentalnym sumieniem oraz kochającą żonę, która w akcie najwyższego i
altruistycznego oddania robi swojemu mężowi wiwisekcję. Nie ma tu nic polskiego - może
poza łączącym nas dość ponurym spojrzeniem na życie - ponieważ wszystkie zostały
napisane, zanim Was poznałem.
Ale to tylko na razie.
Nimbus
Siedzi tam od wielu godzin, słuchając tych chmur. Widzę oparty na jej kolanach
odbiornik z Radio Shacka, widzę wijące się ku górze przewody słuchawek odcinające ją od
świata.
A może ją z nim łączące. Jess jest teraz podpięta do samego nieba, na co mnie nigdy
nie będzie stać. Słyszy jego mowę. Chmury zbliżają się, groźne szare kowadła i wzburzone
masywy górskie, kipiące w paskudnym zwolnionym tempie, a słuchawki wypełniają jej głowę
pomrukami i jękami obcych.
Jezu, jaka ona jest podobna do matki. Spostrzegam jej profil i przez chwilę widzę tam
Anne, delikatnie z niej drwiącą: „Jess, no skąd, Jess, nie ma żadnych duchów. To tylko
chmury”. Teraz jednak widzę jej twarz, osiem lat mija w okamgnieniu i już wiem, że to nie
może być Anne.
Anne umiała się uśmiechać.
Powinienem tam do niej pójść. Na razie jest dość bezpiecznie, mamy jakieś pół
godziny zanim rozpęta się burza. Zresztą, ma w nas nie uderzyć, mówią, że tylko przeleci, w
drodze do jakiegoś innego celu. Ciekawe, czy burza wie, że stoimy jej na drodze. Ciekawe,
czy ją to w ogóle obchodzi.
Tak, pójdę tam do niej. Chociaż raz nie będę tchórzem. Moja córka siedzi pięć metrów
ode mnie, w moim własnym ogródku: powinienem, do cholery, siedzieć tam razem z nią.
Przynajmniej tyle mogę zrobić zanim odejdę.
Ciekawe, czy to ją w ogóle obejdzie.
***
Pobojowisko, jeszcze przed oświeceniem.
Wyglądało, jakby ktoś odwrócił to miasto do góry nogami i potrząsnął. Brodziliśmy w
płytkim morzu gruzów: zburzone ściany, osypane dachówki, sedesy, kanapy, tłuczone szkło.
Szedłem za Anne, Jess podskakiwała mi na ramionach, gulgocąc radośnie - miała wtedy nieco
ponad rok, jeszcze niezupełnie mówiła, ale już potrafiła się nieustannie zdumiewać światem.
To było widać w jej oczach. Każda podrzucona przez wiatr gazeta, każdy ptak, każdy krok
był nowym zachwycającym przeżyciem.
A także każda nabita strzelba. Każdy prędki do cyngla gwardzista. W tamtych czasach
ludziom się jeszcze wydawało, że ich rzeczy należą do nich. Widzieli własny dom
rozwleczony od skrzyżowania do skrzyżowania i bali się nie pogody, ale siebie nawzajem.
Bo huragany to katastrofa, osobliwość przyrody. Wówczas eksperci jeszcze obwiniali
o wszystko wulkany i efekt cieplarniany.
Za to szabrownicy byli prawdziwi. Namacalni. Stanowili problem, który ma oczywiste
rozwiązanie.
Przysadzisty namiot wolontariatu wyglądał z oddali jak namiot cyrkowy pośród
Armagedonu. Kobieta o zmęczonej twarzy wręczyła nam łopaty, widły i skierowała do
najbliższej nieobsłużonej kupy gruzu. Zaczęliśmy przesypywać szczątki czyjegoś życia do
ogromnego niebieskiego kontenera. Anne i ja pracowaliśmy obok siebie, od czasu do czasu
przestając, żeby przekazać sobie Jessicę.
Zastanawiałem się, co za skarby tam wykopię. Bezcenny rodzinny spadek, cudem
oszczędzony w katastrofie? Pełną dyskografię Jethro Tull na kompaktach? To była tylko taka
gra, wszystko zostało już przeczesane, mieszkańcy już tu byli i rozpaczali nad gruzami. Został
tylko gruz. Niemniej, od czasu do czasu wydawało mi się, że coś w nim błyszczy - może
kapsel, może folia po gumie do żucia, a może Rolex...
Widły przebiły się przez gipsowy gruz i wśliznęły w coś miękkiego. Opadły nagle pod
moim ciężarem, jak naoliwione. Zatrzymały się.
Usłyszałem delikatny syk ulatniających się gazów. Zaśmierdziało, bardzo nieznacznie,
zgniłym mięsem.
To nie to, co myślisz. Ekipy już to wszystko przetrzepały.
Mieli tresowane psy, czujniki podczerwieni i już znaleźli wszystkie trupy, przecież by
żadnego nie przegapili, zostało tylko drewno, gips, cement...
Ścisnąłem mocniej trzonek wideł, pociągnąłem. Zęby wynurzyły się z gruzu, lepkie,
ciemne, oślizgłe.
Anne zaczęła się śmiać. Nie wierzyłem własnym uszom. Uniosłem głowę. Nie
patrzyła ani na mnie, ani na widły, ani na krzepnącą plamę. Patrzyła na drugą stronę
gruzowiska, na forda pickupa, pełnego miejscowych z karabinami, pełznącego oczyszczonym
korytarzykiem przez ulicę.
- Niezłą ma tę nalepkę - powiedziała, nieświadoma mojego odkrycia.
Po stronie kierowcy, na zderzaku. Karykaturalna chmura burzowa, w klasycznym
przekreślonym czerwonym kółku. I hasło. Ostrzeżenie, nie wiadomo dla kogo: „E, chmury,
skopiemy wam dupę”.
***
Jess, gdy do niej przychodzę, zdejmuje słuchawki. Dotyka przycisku na odbiorniku.
Zagadkowe, choć dziwnie znajome pojękiwania dobiegają teraz z głośnika z przodu
urządzenia. Przez moment siedzimy w milczeniu, pozwalając się opływać tym dźwiękom.
Wszystko ma takie jasne. Ledwo widać jej brwi.
- Oni wiedzą, dokąd idzie? - pyta w końcu Jess.
Kręcę głową.
- Jest Hanford, ale reaktora nigdy dotąd nie napadały. Mówią, że może zbiera siły,
żeby przejść na drugą stronę gór. Może na Vancouver, a może znowu na Sea-Tac. - Poklepuję
skrzynkę na jej kolanach. - Właśnie teraz może to planuje. Tyle czasu słuchasz tego
ustrojstwa, powinnaś już wiedzieć, co one mówią.
Na horyzoncie migoce poświata dalekiej błyskawicy. W odbiorniku Jessiki odzywa się
dysonansowe crescendo kilkunastu głosów.
- Albo nawet do nich gadać - ciągnę. - Widziałem, że teraz mają takie, co działają w
obie strony. Takie jak twoje, tyle że nie tylko odbiera, ale i nadaje.
Jess dotyka gałki regulacji głośności.
- Oj tato, to tylko taki bajer. Takie coś nie ma dość mocy, żeby dało się to usłyszeć
przez te wszystkie inne szumy w powietrzu, telewizję, radio i... - Przekrzywia głowę, słysząc
płynące z głośnika dźwięki. - Zresztą, nikt i tak nie rozumie, co one gadają.
- No tak, ale może one rozumieją nas - dodaję, z nutką żartobliwego napięcia w głosie.
- Myślisz? - Jej głos jest beznamiętny, pozbawiony wyrazu.
Brnę dalej. Gadanie pozwala mi chociaż trochę stłumić własne lęki.
- Pewnie. Te duże na pewno rozumieją. Burza tej wielkości spokojnie ma
sześciocyfrowe IQ.
- No, może - mówi Jess.
Coś mi w środku delikatnie pęka.
- A ciebie to nie obchodzi?
Tylko na mnie patrzy.
- Nie chcesz wiedzieć? Siedzimy tu, pod wielkim stworem, którego nikt nie rozumie,
nie mamy pojęcia, co on zamierza i dlaczego, a ty sobie słuchasz, jak on do siebie pokrzykuje
i nie przejmujesz się tym, że przez niego z dnia na dzień wszystko się zmieniło...
Ona oczywiście tego nie pamięta. Nie pamięta czasów, kiedy myśleliśmy, że chmury
to tylko... chmury. Nigdy nie wiedziała, jak to jest być panem świata, i nie ma takich
oczekiwań.
Moja córka nie przejmuje się klęską.
Nagle czuję przejmującą chęć, by ją po prostu przytulić.
Jezu, Jess, jak mi przykro, że tak wszystko zepsuliśmy.
Z trudem się pohamowuję.
- Szkoda, że nie pamiętasz, jak było kiedyś.
- Dlaczego? - pyta. - A co się zmieniło?
Patrzę na nią zdumiony.
- Wszystko!
- Nie wydaje mi się. Podobno nigdy nie rozumieliśmy pogody. Zawsze były huragany,
zawsze były tornada, czasem niszczyły całe miasta i wtedy też nie umieliśmy ich
powstrzymać. Co za różnica, czy przychodziły z przypadku, czy dlatego, że niebo jest żywe?
Bo twoja matka zginęła, Jess, a ja po tylu latach dalej nie wiem, co ją zabiło. Ślepy
traf? Czy odruch jakiegoś powolnego, durnego zwierzęcia, które podrapało się tam, gdzie je
swędziało?
Czy niebo może popełnić morderstwo?
- Jest różnica, jest. - Tylko tyle jej mówię. Nawet jeśli nie ma żadnej.
Front jest teraz prawie dokładnie nad nami, jak pełznący po niebie otwór wielkiej,
czarnej jaskini. Na zachodzie niebo jest całkiem bezchmurne. Postrzępiona linia frontu dzieli
je na dwie połowy. W tej wschodniej świat ma ciemny, brudny, zielony odcień.
Czuję się w niej taki bezbronny. Oglądam się przez ramię.
Za nami do ziemi kuli się opancerzony dom. Tylko największe z drzew przetrwały,
żeby dotrzymać mu towarzystwa. To już osiem lat i burzom wciąż nie udało się nas stąd
wygonić. Wygrały z Mexico City, z Berlinem, z całą cholerną „złotą podkową” nad jeziorem
Ontario, ale nasz mały domek trzyma się jak wrośnięta w ziemię ropiejąca cysta.
Może to jednak dlatego, że dotąd nas nie zauważyły.
***
Chwila wytchnienia. Stwór na niebie poszedł spać, przynajmniej w naszym zakątku
świata. Źródło jego świadomości, a raczej źródła, jest ich bowiem legion, poleciały
konwekcją do atmosfery i zamarzły w miliard krystalicznych pyłków rozproszonego umysłu.
Kiedy wrócą, będą już po drugiej stronie globu, a zanim tę lukę wypełni reszta grupowej
świadomości, minie wiele dni.
Wykorzystaliśmy ten czas, aby przygotować się do obrony. Oglądałem egzoszkielet,
w który budowlańcy ubrali nam dom. Anne obchodziła front, sprawdzając sztormowe
okiennice. Dom spotworniał, przeobraził się w kostropatą fortecę ze sterczącymi stalowymi
belkami i odgromnikami. Parę lat wcześniej pozwalibyśmy do sądu kogoś, kto by nam coś
takiego zrobił. Dzisiaj zapożyczyliśmy się po uszy, żeby tę przebudowę sfinansować.
Uniosłem głowę, słysząc w górze ciche wycie. Słońce odbiło się od grupki maleńkich
krzyżykowych kształtów przecinających niebo smugami kondensacyjnymi.
Zasiewali chmury. Wtedy często się to widywało. Wydawało się nam jeszcze, że
możemy kontratakować.
- To nic nie da - powiedziała poważnym tonem Jess koło mojego łokcia.
Opuściłem głowę przestraszony.
- Oj, Jess, nie słyszałem jak podchodzisz.
- Chmury tylko będą złe - dodała z całą pewnością czterolatki. Zmrużyła oczy,
wpatrzyła się w błękitny przestwór. - Tylko będą próbować zabić, tego, no... posłańca.
Kucnąłem, spojrzałem jej w oczy.
- I kto ci to powiedział? - Przecież nie matka.
- Taka jedna pani. Co rozmawiała z mamą.
Nie tylko jedna pani, okazało się, gdy wyszedłem zza węgła na trawnik od frontu. Pani
i pan: dwadzieścia parę lat, odrobinę niechlujni, oboje z hasłami na koszulkach. Pierś kobiety
głosiła „Kochaj matkę swoją”, nad zdjęciem Ziemi z księżycowej orbity. U faceta było trochę
bardziej rozwlekle: „Rozwój bez granic, motto nowotworów”. Na obrazek nie zostało
miejsca.
Gajaniści. Wycofywali się po trawie, przodem do Anne, jakby się bali odwrócić
plecami. Ona uśmiechała się i machała, istne niewiniątko, mnie jednak zrobiło się biedaków
szkoda. Nie mieli z nią żadnych szans.
Czasami, gdy przychodzili Adwentyści Dnia Siódmego, Anne nawet zapraszała ich do
środka, żeby trochę na nich potrenować. Przeważnie sami pytali, czy mogą już iść.
- I co, mieli coś ciekawego do powiedzenia? - zapytałem ją wtedy.
- Nie bardzo. - Anne przestała do nich machać i odwróciła się do mnie. Uśmiech
przeobraził się w triumfalny i szyderczy. - Bogowie z nieba się na nas gniewają, wiesz? Nie
będziesz mieszkał w budynku jednorodzinnym. Będziesz szanował twój wpływ na
środowisko i dbał, aby był jak najmniejszy.
- Może mają rację - mruknąłem.
Chociaż nie było już z kim dyskutować - większość dawnych sąsiadów wyniosła się
do uli. Co prawda, nie z uwagi na swój wpływ na środowisko.
- No, trzeba przyznać, że nie były to aż takie pierdoły, jakie czasem wymyślają -
przyznała Anne. - Ale jak ktoś chce mi wmawiać, że cała ta zemsta demonów z chmur to
przeze mnie, niech lepiej ma w odwodzie jakiś racjonalny argument albo dwa.
- Rozumiem, że nie mieli?
Prychnęła.
- Te same z dupy wyjęte metafory. Gaja rusza do akcji, żeby zwalczyć ludzką zarazę.
Te huragany to pewnie coś w rodzaju penicyliny.
- Niektórzy eksperci mówią jeszcze bardziej odjechane rzeczy - Wiesz, ale im też
niekoniecznie wierzę.
- A może by trzeba - powiedziałem. - Rozumiesz, my na sto procent nie mamy
pojęcia, co się dzieje.
- A myślisz, że oni mają? Jeszcze parę lat temu wszystkiemu zaprzeczali, nie
pamiętasz? W kółko gadali, że życie nie może istnieć bez stabilnej, zorganizowanej struktury.
- Pomyślałem, że może czegoś się od tego czasu dowiedzieli.
- No, nie gadaj. - Oczy Anne zrobiły się okrągłe jak przy objawieniu. - A ja cały czas
myślałam, że tylko wymyślają chwytliwe hasełka.
Jess weszła między nas. Anne wzięła ją na ręce; Jess wspięła się na ramiona matki i
zaczęła lustrować świat z oszałamiającej wysokości dorosłego człowieka.
Obejrzałem się na ewangelistów w odwrocie.
- No i jak ich załatwiłaś?
- Zgodziłam się z nimi.
- Że co?
- Zgodziłam się. Jasne. Jesteśmy chorobą. Nie ma sprawy. Tylko że niektórzy z nas
zmutowali. - Dźgnęła palcem naszą twierdzę. - Teraz jesteśmy odporni na antybiotyki.
***
Jesteśmy odporni na antybiotyki. Obudowaliśmy się skorupą jak raki pustelniki.
Zredukowano nas, przycięto, zdziesiątkowano, ale nie zniszczono. My tylko przechodzimy
remisję Ale tu, poza murami, jesteśmy nadzy. Nawet z tej odległości burza mogłaby sięgnąć i
zgnieść nas w sekundę. Jak ta Jess w ogóle może tak tu siedzieć?
- Ja już nawet słonecznymi dniami nie potrafię się cieszyć - wyznaję jej.
Patrzy na mnie i wiem, że jest zakłopotana nie dlatego, że nie cieszy mnie pogodne
niebo, ale dlatego, że w ogóle uznałem ten fakt za wart komentarza. Gadam dalej, nie godząc
się z dręczącym mnie przekonaniem, że jesteśmy dla siebie nawzajem obcy.
- Nawet jak niebo jest całe niebieskie i słoneczne, ale gdzieś sobie płynie chociaż
jeden mały puchaty cumulus, mimo woli czuję się... obserwowany. Nieważne, że jest za mały,
żeby samodzielnie myśleć, albo że rozproszy się, zanim zdoła gdzieś zrzucić swoje dane.
Mnie i tak się wydaje, że to jakiś szpieg, że gdzieś o wszystkim zamelduje.
- One chyba nie widzą - rzuca nieobecnym tonem Jess. - Wyczuwają tylko duże
rzeczy, miasta, kominy, ciepłe punkty, które je... podrażniają. I tyle.
Wiatr tchnie z podstępną delikatnością w jej włosy. Ponad nami palec szarej pary
wodnej przesuwa się pomiędzy dwiema wielkimi ścianami cumulonimbusów. Co się tam
dzieje? Losowa zbitka kropelek wody? Transmisja danych między węzłami z prędkością 25
kbit/s? Nawet po tylu latach brzmi to absurdalnie.
Tyle elokwentnych teorii, tyle wyjaśnień naszego upadku. Wszyscy tylko gadają o
porządku wyłaniającym się z chaosu: geometria płynów, mieszkające w chmurach
bioelektryczne mikroby, złożone zachowania powstające z jakiegoś obłąkanego sojuszu mgły
i elektrochemii. Na papierze może wygląda to naukowo, ale powiedziane na głos zawsze
brzmi jak zaklinanie rzeczywistości...
I w niczym nie pomaga. Okolicę rozświetlają krótkie błyski światła. Burza zbliża się
ku nam na postrzępionych, fraktalnych nogach. Czuję się jak owad pod opadającym obcasem.
Może tak trzeba? Czy, gdybym się poddał, dalej bym się tak bał?
Może. Może sytuacja nie ma nic do rzeczy. Może tchórze zawsze się boją.
Odbiornik Jess nieustannie lamentuje.
- Pieśni wielorybów - mówię, z ledwo zauważalnym drżeniem w głosie. - Humbaków.
Tak to brzmi.
Jess wbija wzrok z powrotem w niebo.
- Tato, to nie brzmi jak nic. To tylko elektryczność. Tylko odbiornik sprawia że... to
brzmi jak coś, co znamy.
Czyli to kolejny nieistotny bajer. W dziesięć lat zdegradowało nas z bożych
wybrańców do zagrożonego gatunku, a ci handlarze nawet nie podnieśli wzroku znad swoich
rynkowych analiz. Mogę ich zrozumieć. Wiszą teraz nad nami ci, którzy wygonili nas na
ulicę. Front jest prawie dokładnie nad domem. Dziesięć kilometrów wyżej ścierają się wyjące
wiatry, z prędkością sześćdziesięciu metrów na sekundę.
Na razie burza jeszcze nawet głębiej nie odetchnęła.
***
Na wzgórzach szalała zawodząca banshee, wiły się tornada; Anne i ja patrzyliśmy na
rozdzierające horyzont wiry czarnych macek. Potem uciekliśmy pod ziemię. Jeszcze rok temu
zapewniano nas, że zimą tornada są niemożliwe. A tu proszę - tulimy się do siebie, świat się
trzęsie, a jak przyjdzie jeden z takich wytworów, to wzmocnienia naszego domu równie
dobrze mogą być z papieru.
W takich chwilach seks jest instynktowny. Zagrożenie redukuje nas do automatów?
nie ma miejsca na miłość, gdy górę biorą geny. Nieistotna jest nawet przyjemność. Stajemy
się po prostu parą ssaków, jedną z wielu, próbującą zmaksymalizować swoją sprawność
ewolucyjną zanim nadejdzie nieuniknione.
Przynajmniej potem wolno nam było jeszcze coś czuć. Przywieraliśmy do siebie, ślepi
i niewidoczni w ciemności, prawie miażdżąc się ciężarem swojej desperacji. Nie mogliśmy
przestać płakać. W duchu dziękowałem, że kiedy nadszedł front, Jess musiała zostać w
przedszkolu. Nie wytrzymałbym robienia dobrej miny przez całą taką noc.
Po chwili Anne przestała dygotać. Leżała w moich objęciach, cichutko pociągając
nosem. Ledwie widoczne pyłki wirtualnego światła polatywały denerwująco na skraju mojego
pola widzenia.
- Bogowie wrócili - powiedziała w końcu.
- Bogowie?
Anne zawsze była do bólu empiryczna.
- Ci dawni - dodała. - Ze Starego Testamentu. Grecki panteon. Pioruny, ogień i siarka.
A my myśleliśmy, że z nich wyrośliśmy, wiesz? Myśleliśmy...
Poczułem ciężkie, rozdygotane westchnienie.
- Ja myślałam - ciągnęła. - Myślałam, że już nie są nam potrzebni. Ale są. Zdani sami
na siebie wszystko spierdzieliliśmy. Nie było komu przywołać nas do porządku i wszystko
podeptaliśmy...
Gładzę ją po plecach.
- To dawne dzieje, Anne. Wiesz przecież, że już wszystko naprawiamy. W mało
którym mieście wolno jeszcze używać benzyny, wymieranie gatunków ustało. Nawet chyba
wczoraj słyszałem, że biomasa lasów tropikalnych wzrosła.
- Ale to nie my, nie sami z siebie. - Westchnienie omiotło mi policzek. - Nie jesteśmy
lepsi niż kiedyś. Tylko boimy się klapsa. Jak rozpuszczone bachory przyłapane na malowaniu
brzydkich obrazków na ścianach.
- Anne, jeszcze nawet nie wiadomo, czy te chmury są żywe. A jak są, to jeszcze nie
znaczy, że są inteligentne. Niektórzy mówią, że to tylko dziwaczny efekt uboczny całej tej
chemii w atmosferze.
- Jon, my błagamy o zmiłowanie. Tyle to wszystko warte.
Przez chwilę oddychaliśmy w milczeniu na tle mrocznego, odległego wycia.
- Ale chociaż coś robimy - powiedziałem w końcu. - Może nie z takich oświeconych
pobudek, jak powinniśmy, ale sprzątamy po sobie. To już coś.
- To za mało - odparła. - Obsrywaliśmy wszystko przez kilkaset lat. Myślisz, że teraz
to pójdzie sobie po paru modlitwach, paru ofiarach i da nam spokój? O ile „to” w ogóle
istnieje. A jeśli faktycznie ma więcej rozumu niż wypławek, to chyba mamy takich bogów, na
jakich sobie zasłużyliśmy.
Zastanawiałem się, co by tu powiedzieć, jakie fałszywe słowa pociechy. Ale jak
zawsze byłem zbyt wolny. Anne pozbierała się pierwsza.
- No, przynajmniej trochę nas nauczyło pokory - powiedziała. - Zresztą, kto wie?
Może zanim Jess dorośnie, bogowie odpowiedzą na nasze prośby?
***
Niestety, nie odpowiedzieli. Eksperci mówią nam teraz, że nasze supliki wiszą w
trybie nieskończonego oczekiwania. W końcu modlimy się do czegoś, co otacza całą planetę.
Musi potrwać, zanim taki ogromny organizm przyswoi sobie nową informację, a jeszcze
dłużej, zanim zareaguje. Chmury nie żyją według ludzkiego czasu. Dla nich roimy się jak
bakterie i w okamgnieniu podwajamy naszą liczebność. Jaki mają ten czas reakcji z naszej
bakteryjnej perspektywy? Ile czasu, zanim drgnie to kolano? Eksperci mamroczą do siebie
niezrozumiałym żargonem i zgadują: dziesięciolecia.
Może pięćdziesiąt lat. Ten potwór, który teraz na nas sunie, odpowiada na kwestie z
poprzedniego stulecia.
On rzuca się z rykiem na ziemię, żeby walczyć z duchami. Mnie nie widzi.
Jeśli w ogóle coś widzi, to tylko powidok jakiejś dotkliwej rany sprzed dziesiątków
lat, którą należy zdezynfekować. Pochylam się pod wiatr. Wokół, na terenie, który zwałem
kiedyś swoją ziemią, kłębi się mroczny chaos. Dom oddala się za moimi plecami. Nie mam
odwagi spojrzeć, ale wiem, że dzielą mnie od niego całe kilometry, a mnie coś paraliżuje.
Ta ślepa, bulgocąca meduza sięga ku mnie pazurami i zakrywa twarzą całe niebo;
jakże na nią nie spojrzeć?
Jessica...
Widzę ją kątem oka. Nadludzkim wysiłkiem przesuwam odrobinę głowę i skupiam na
niej wzrok. Patrzy w niebo, na jej twarzy nie maluje się jednak ani przerażenie, ani nabożny
lęk, ani nawet ciekawość.
Powoli, gładko jak naoliwiony mechanizm, opuszcza wzrok ku ziemi i wyłącza
odbiornik. To zresztą nie ma już znaczenia.
Grzmi bez przerwy, wiatr wyje jednostajnie, spadają na nas pierwsze ziarna gradu.
Jeśli zostaniemy na dworze, w dwie godziny będzie po nas. Czy ona o tym nie wie? Czy to
jakaś próba, czy mam udowodnić, że ją kocham, stając w ten sposób oko w oko z Bogiem?
A może nie. Może nie teraz. Może.
Jessica kładzie mi dłoń na kolanie.
- No chodź - odzywa się jak rodzic do dziecka. - Chodźmy do środka.
***
Wspominam ostatnią chwilę, kiedy widziałem Anne. Nie mam wyboru: ta chwila
dopada mnie, kiedy nie patrzę, i zatapia mnie w przekroju czasu, który zamarł, gdy dziesięć
metrów od niej uderzył piorun.
Świat jest płaską, oślepiająco czarno-białą mozaiką, nieruchomą w błysku światła.
Strugi szarej wody wiszą nad ziemią, w którą zaraz uderzą. Anne jest tuż poza moim
zasięgiem, głowa opuszczona, determinacja wyraźna jak na idealnie ostrej odbitce na
ultrakontrastowym papierze: trafi do domu, trafi, kurna, choćby nie wiem co stanęło jej na
drodze. Wtem błyskawica zapada się z powrotem w ciemność, świat raptownie powraca do
ruchu, z dźwiękiem jakby prosto z Hiroszimy i smrodem palonej elektryczności, ale ja mam
zamknięte oczy, wciąż utkwione w tej gasnącej chwili. Nagły ból, maleńkie ostre paluszki
wbijają mi się w skórę na dłoni, a ja wiem, że Jessica nie zamknęła oczu, że pamięta z tej
chwili więcej, niż ja jestem w stanie. Modlę się, pierwszy i jedyny raz w życiu modlę się do
nieba: „Niech to będzie nieprawda, weź kogoś innego, mnie, albo całe to, kurwa, miasto,
tylko ją oddaj, przepraszam, że nie wierzyłem...”.
Według niektórych, za czterdzieści lub pięćdziesiąt lat ono to usłyszy. Dla Anne to za
późno. Nawet dla mnie to za późno.
***
Nadal tu jest. Tylko tędy przechodzi, bębniąc palcami w ziemię, a wszystkie nasze
żelbetowe talizmany ledwie dają sobie z tym radę.
Ściany trzęsą się nawet w naszym podziemnym schronieniu.
Tylko że ja się już tego nie boję.
Kiedyś, dawno temu, już tak było, że się nie bałem. Wtedy kształty na niebie nie były
wrogie - rysowały się w nich ośnieżone góry, magiczne królestwa, kiedyś nawet dojrzałem w
nich Anne. Teraz jednak widzę tylko coś złowrogiego, paskudnego, przedwiecznego, coś, co
powoli wpada w gniew i nie daje się udobruchać. Oglądaliśmy te chmury od tysięcy lat,
wyczytywaliśmy z nich wizje i omeny i ani razu nie dostrzegliśmy w nich czegoś, co także na
nas patrzy.
Za to teraz widzimy.
Ciekawe, czyje epitafia będą odczytywać jutro. Które miasto rozwalą niemożliwe
tornada, ilu ludzi zginie pod nawałą gradu i odłamków szkła? Nie wiem. I w gruncie rzeczy
nie obchodzi mnie to. Dziwne. Jeszcze parę dni temu chyba byłoby to dla mnie istotne. Teraz
nawet świadomość, że my uszliśmy z życiem, ledwo jest w stanie wyrwać mnie z apatii.
Jezu, Jess, jak ty możesz przy tym spać? Wiatr usiłuje wyrwać nas z korzeniami,
fragmenty Bożego mózgu tłuką o nasze schronienie, a ty po prostu zwijasz się w kłębek w
kącie i się od tego wszystkiego odcinasz.
Jesteś o wiele starsza ode mnie, Jess; dawno nauczyłaś się nie przejmować. Niewiele
już z ciebie przebłyskuje na zewnątrz. Nawet migawki, które dostrzegam, wydają się jak stare
fotografie, blade cienie osoby, którą niegdyś byłaś. Czy ja naprawdę cię kocham, tak jak sobie
powtarzam?
Może kocham tylko swoją własną nostalgię.
Chociaż dałem ci dobry początek, parę ciepłych lat, zanim wszystko trafił szlag.
Potem jednak świat rozpadł się na dwoje, a część, w której ja mieszkam, nieustannie się
kurczy. Ty zaś tak łatwo prześlizgujesz się między dwoma światami - całe twoje pokolenie
jest jak ziemnowodne płazy. Moje nie. Nie mam ci już nic do zaoferowania, w ogóle mnie nie
potrzebujesz. Jeszcze trochę i pociągnę cię za sobą na dno.
Nie, nie pozwolę na to. Przecież w połowie jesteś Anne.
Malstrom tłumi odgłosy mojej ostatniej wspinaczki. Ciekawe, co pomyślałaby o mnie
teraz Anne. Raczej by nie aprobowała.
Zbyt wiele miała z wojowniczki, żeby w ogóle pomyśleć o poddaniu się. Chyba przez
całe życie nie przyszła jej do głowy nawet jedna samobójcza myśl.
I nagle, wchodząc po schodach, uświadamiam sobie, że jeśli chcę, mogę ją o to
zapytać. Anne obserwuje mnie z przeciwległego, ciemnego kąta pokoju, przez znużone młode
oczy uchylone jak szparki. Zawoła mnie z powrotem? Ochrzani za to, że się poddałem?
Powie, że mnie kocha? Waham się. Otwieram usta.
Ona jednak bez słowa zamyka oczy.
Ciało stało się słowem
Od tłumacza
W opowiadanie wplecionych jest parę motywów z wiersza Williama Butlera Yeatsa
Drugie przyjście, przytoczę go więc dla wygody:
1
Diagnostic and Statistical Manuał of Mental Disorders, klasyfikacja diagnostyczna i statystyczna
chorób psychicznych opracowana przez amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (przyp. tłum.).
sumienie. Może ona chce przedefiniować naturę swojego uczynku. Może dzięki temu daje
radę nadal z tym żyć.
No i dobrze. Bo ten bajer o zmartwychwstaniu w ogóle nie trzymał się kupy.
***
Kiedy wchodzi, ona półleży na stole, z głową opartą na splecionych ramionach.
Thomas odchrząkuje.
- Jasmine.
Żadnej reakcji. Wyciąga rękę, dotyka lekko jej ramienia. Unosi głowę, płynnym
ruchem bez śladu senności. Rozsiada się z powrotem w krześle i uśmiecha.
- Witam ponownie. To jak, jestem wariatką, czy nie?
Thomas odpowiada uśmiechem i siada naprzeciwko niej.
- Staramy się unikać terminów nacechowanych.
- Wytrzymam. Nie mam skłonności do napadów agresji.
Jemu przed oczyma wyświetla się obrazek: kochany mąż z wnętrznościami
rozwleczonymi po linoleum na kształt skrzydeł motyla.
Oczywiście, że nie. To żadne napady agresji. Na to, co ty zrobiłaś, potrzebne jest
całkiem nowe słowo. Jak to było? „Debugowanie”?
- Przejrzałem wyniki twoich testów.
- I zdałam?
- To nie taki test. Ale niektóre twoje odpowiedzi mnie zaintrygowały.
Zaciska usta.
- Dobra.
- Powiedz mi o wirusach.
Znów ten promienny uśmiech.
- No pewnie. To zmienne łańcuchy informacyjne, które nie potrafią się replikować bez
przejęcia kontroli nad zewnętrznym kodem.
- Mów dalej.
- Słyszałeś kiedyś o Core Wars?
- Nie.
- Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych zgadało się paru gości i napisali parę
samoreplikujących się programów komputerowych. Mieli taki pomysł, żeby wrzucić je do
jednego kawałka pamięci i niech się biją o miejsce. Powymyślali różne sztuczki, jak się
bronić, jak się reprodukować, no i oczywiście jak zeżreć rywali.
- A, chodzi o komputerowe wirusy.
- Tak naprawdę, to coś wcześniejszego. - Fitzgerald waha się chwilę, przekrzywia
głowę. - Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak to jest, być takim małym programikiem? Latać,
składać jajka, rzucać bomby logiczne, wchodzić w interakcje z innymi wirusami?
Thomas wzrusza ramionami.
- Pierwszy raz o nim słyszę. A co? Ty tak?
- Nie. Już nie. - Wyraz jej twarzy zmienia się. - Wiesz co, z tobą się gada trochę jak z
takim programem. Nic tylko „mów dalej”, „powiedz mi więcej o czymś tam”. Boże, Mill, w
latach sześćdziesiątych pisali programy symulujące terapeutę, które miały lepszy repertuar niż
ty! Nawet w BASIC-u! No powiedzże coś od siebie, wyraź jakieś poglądy!
- Jaz, to tylko taka technika. Nie jestem tutaj po to, żeby wdawać się z tobą w
dyskusję, choć byłoby to bardzo interesujące. Mam ocenić, czy jesteś zdolna stanąć przed
sądem. Moje poglądy nie mają tu nic do rzeczy.
Wzrusza ramionami i opuszcza je.
- Wiem. Przepraszam. Wiem, że nie przychodzisz, żeby mnie zabawiać, ale
przyzwyczaiłam się, że... rozumiesz, Stuart zawsze tak... Boże, jak ja za nim tęsknię. - Jej
oczy lśnią.
To morderczyni, powtarza sobie Thomas. Nie daj się jej wciągnąć. Zbadaj ją i koniec.
Tylko tyle masz zrobić. Nie polub jej, na miłość boską.
- To... zrozumiałe - mówi.
Ona prycha.
- Gówno tam. Nic nie rozumiesz. Wiesz, co zrobił, jak pierwszy raz poszedł na
chemioterapię? Uczyłam się do egzaminów końcowych, a on mi zabrał podręczniki.
- Ale po co?
- Bo wiedział, że w domu nie będę w stanie się uczyć. Do niczego się nie nadawałam.
No i przychodzę go odwiedzić w szpitalu, a on wyciąga spod łóżka te cholerne książki i
zaczyna mnie przepytywać z Diraca i granicy Bekensteina. On tu umiera, a myśli tylko o tym,
żeby mnie przygotować do jakiegoś durnego egzaminu. Wszystko bym dla niego zrobiła.
No cóż, myśli Thomas, nie ulega wątpliwości, że zrobiłaś więcej niż typowo się robi.
- Nie mogę się doczekać, kiedy go znowu zobaczę - dodaje, jakby po namyśle.
- Jaz? A kiedy to nastąpi?
- A jak myślisz? - Patrzy na niego. W jej oczach już nie ma śladu tego smutku i
rozpaczy, które wydawało mu się, że dostrzegał.
- Większość ludzi, gdy mówi coś takiego, nie ma na myśli życia pozagrobowego.
Rzuca mu nieznaczny, smutny uśmieszek.
- To jest życie pozagrobowe, Mill. To jest niebo, piekło i nirwana. Cokolwiek sobie
zdecydujemy. Tu i teraz.
- No tak - odpowiada po chwili Thomas. - Oczywiście.
Jej rozczarowanie nim wisi w powietrzu jak oskarżenie.
- Ty nie wierzysz w Boga, prawda? - pyta w końcu.
- A ty?
- Kiedyś nie. Ale okazuje się, że są pewne tropy. Nawet dowody.
- Na przykład?
- Masa kwarka t. Szerokość bozonu Higgsa. Nie da się tego inaczej odczytać, gdy się
wie, czego się szuka. Mill, orientujesz się trochę w fizyce kwantowej?
Kręci głową.
- Nie za bardzo.
- Na poziomie subatomowym nic nie istnieje tak naprawdę. To same fale
prawdopodobieństwa. Dopóki ktoś na to nie spojrzy. Wtedy fala kolapsuje i powstaje coś, co
nazywamy rzeczywistością. Ale to się nie zaczyna, dopóki nie mamy obserwatora.
Thomas mruży oczy, próbuje wycisnąć z mózgu jakieś przemyślenie.
- Czyli, gdybyśmy nie patrzyli na ten stół, boby nas tu nie było, to on by nie istniał?
Fitzgerald kiwa głową.
- Mniej więcej. - Uśmiech przez chwilę wygląda z kącika jej ust.
Thomas próbuje go wywabić.
- Czyli Bóg jest tym obserwatorem, to ma pani na myśli? Bóg patrzy na wszystkie
atomy, żeby świat mógł istnieć?
- O. Tak o tym nigdy nie myślałam. - Uśmiech przeradza się w zmarszczkę skupienia.
- Bardziej to metaforyczne niż matematyczne, ale pomysł jest niezły.
- Wczoraj Bóg też panią obserwował?
Unosi wzrok, rozkojarzona.
- Słucham?
- Czy On... czy To się z panią porozumiewa?
Jej twarz traci wszelki wyraz.
- Czy Bóg mówi mi, co mam robić, tak? Czy Bóg mi powiedział, żebym pokroiła Stu,
jak... jak... - Syczy teraz przez zęby. - Nie, Mill. Ja nie słyszę głosów. Charlie Manson nie
przychodzi do mnie we śnie, żeby szeptać czułe słówka. Odpowiedziałam już na wszystkie
pytania w tym twoim teście, więc możesz to, kurwa, sobie darować. Okay?
Thomas unosi uspokajająco dłonie.
- Nie, Jasmine, nie o to mi chodziło. - Kłamie, kłamie. - Przepraszam, jeśli to tak
zabrzmiało, po prostu... wiesz, i Bóg, i mechanika kwantowa, to trochę dużo naraz, nie
sądzisz? Aż powala.
Patrzy na niego nieufnie.
- No tak. Może faktycznie. Czasami zapominam. - Rozluźnia się odrobinę. - Ale to
wszystko prawda. Matematyka jest niepodważalna. Da się zmienić naturę rzeczywistości
samym patrzeniem. Masz rację. To powala.
- Ale tylko na poziomie subatomowym, prawda? Nie mówisz chyba, że możemy
zniknąć ten stół, po prostu na niego nie patrząc, co?
Jej spojrzenie przeskakuje do punktu nieco na prawo za jego plecami - mniej więcej
tam, gdzie powinny być drzwi.
- No nie - przyznaje w końcu. - Do tego trzeba by długo ćwiczyć.
***
Co jest nie tak na tym obrazku?
Nie licząc oczywistych oczywistości. Nie licząc pionowego cięcia idącego od mostka
do około dwóch centymetrów poniżej pępka, przecinającego mięśnie brzucha i sięgającego do
jamy brzusznej. Nie licząc wystrzępień na brzegach, sugerujących użycie jakiegoś ostrza.
Wyraźnie niezbyt ostrego.
Nie. Po kolei. Patolog pracuje przede wszystkim metodycznie. No dobra. Mężczyzna
rasy białej, dwadzieścia kilka lat. Zewnętrzne cechy morfometryczne już opisane. Utrata
włosów i zasinienia typowe dla toksyczności chemoterapeutycznej. Brak paznokci na prawym
palcu wskazującym i serdecznym. Ta sama etiologia. Pan kotek podczas zejścia był bardzo
chory. Chory na nowotwór i podtruty jeszcze lekarstwem na niego. A kiedy się pomyślało, że
gorzej już nie będzie...
W dół i w głąb. Rana pochłania ogumowane dłonie patologa jak ogromna, rozpruta
wagina o skrzepłych i skrystalizowanych wargach. W środku lśni standardowy zestaw kiszek,
spakowany przez sanitariuszy na miejscu przestępstwa - musieli do transportu pozwijać
wszystkie luźne końce. Może zatarto w ten sposób jakieś ślady. Może zabójca ułożył
wnętrzności w coś znaczącego, może układ trawienny składał się w jakiś trop albo szatańskie
imię. Zresztą, nieważne. Wszystko obfotografowali.
Krezka ciągnie się jak cienki lateks, wiążąc ze sobą pętle jelita. Nawet jakby trochę za
ciasno. Po jelicie krętym rozsiane są jakieś... przetoki? W paru miejscach pętle wydają się
pozrastane ze sobą. Co mogło być przyczyną?
Nic nie przychodzi mu do głowy.
Zapisać to, odnotować, pobrać próbkę na dokładną histologię. I dalej. Skalpel wchodzi
we wnętrzności gładko jak w rozgotowany makaron. Ciągnąca się żółć i grudki wydalin
spadają leniwie do niecki. Na grzbietowej ścianie coś się wybrzusza. Coś błyszczy biało jak
kość w miejscu, gdzie nie powinno być żadnej kości. Przeciąć, usunąć. Już. Jakaś narośl na
prawej nerce, piętnaście na dziesięć, sięgająca aż do pęcherza. Dość heterogeniczna, składa
się jakby z bryłek. Nowotwór? To z tym walczyli lekarze Stuarta MacLennana, szprycując go
trucizną po uszy? Patolog w życiu nie widział podobnego guza.
Bo przede wszystkim - a to już naprawdę trochę dziwne - ten guz też na niego patrzy.
***
Biurko ma stuprocentowo spartańskie. Ani skrawka papieru nie na miejscu. W ogóle
ani skrawka papieru. Blat jest nieskazitelny jak kubrickowski monolit, nie licząc stojącej
dokładnie na środku stacji roboczej Suna i stojaka z kompaktami skośnie po lewej stronie.
- Właśnie wydała mi się znajoma - mówi. - Kiedy zobaczyłem ją w gazetach. Ale nie
mogłem skojarzyć, skąd.
Opiekun naukowy Jasmine Fitzgerald.
- To chyba ma pan sporo studentów - podsuwa Thomas.
- Tak. - Nachyla się, zaczyna stukać w klawisze komputera. - Nawet jeszcze
wszystkich nie poznałem. Z paroma z Europy porozumiewam się tylko przez sieć. Liczę, że
spotkam ich latem w Bernie... O, mam ją. Jest. Zupełnie niepodobna do tych zdjęć w
gazetach.
- Ale, panie doktorze, ona nie mieszka w Europie.
- Nie, tutaj. Chociaż badania robiła w CERN-ie. Odkąd superzderzacz trafił szlag,
cholernie ciężko tam uzyskać cokolwiek sensownego. Ooo.
- Co?
- Ona ma urlop dziekański. Teraz pamiętam. Zawiesiła badania jakieś półtora roku
temu. Zdaje się przez chorobę kogoś z rodziny. - Russell wbija wzrok w monitor: coś, co tam
widzi, chyba wreszcie do niego dociera. Wszystko naraz.
- Zabiła męża? Zabiła?
Thomas kiwa głową.
- Rany boskie. - Russell kręci głową. - To kompletnie do niej niepodobne. Wydawała
się taka... no właśnie... pogodna.
- Dalej taka jest, czasami.
- Rany boskie - powtarza. - I w czym mogę panu pomóc?
- Ona cierpi na bardzo wyrafinowane urojenia. Opakowuje je w masę naukowej
terminologii, której nie znam. Rozumie pan, ja nie potrafię wykluczyć, że to ma sens... nie.
Wróć. Nie może mieć sensu, ale brakuje mi wykształcenia, żeby naprawdę zrozumieć jej
zapewnienia.
- Jakie zapewnienia?
- No, na przykład cały czas mówi o przywróceniu męża do życia.
- Rozumiem.
- Nie jest pan zdziwiony.
- Mam być zdziwiony? Dopiero co pan powiedział, że ma urojenia.
Thomas bierze głęboki wdech.
- Panie doktorze, przez ostatnie kilka dni trochę sobie poczytałem. Kosmologia dla
laików, mechanika kwantowa dla początkujących i tak dalej.
Russell uśmiecha się pobłażliwie.
- Na naukę nigdy nie jest za późno.
- Mam niejakie wrażenie, że sporo tych rzeczy dziejących się na poziomie
subatomowym ma podteksty quasi-religijne. Samorzutne powstawanie materii, współistnienie
paru różnych stanów. Niemal mistyczne.
- Tak. To chyba prawda. W pewnym sensie.
- Kosmologowie są z natury religijni?
- Właściwie nie. - Russell bębni palcami w swój monolit. - Sama dziedzina jest tak
dziwna, że nie potrzeba jeszcze na czubek dokładać przeżyć religijnych. Jest parę wschodnich
religii, których twierdzenia z lekka zalatują mechaniką kwantową, ale to podobieństwo jest
bardzo powierzchowne.
- A nic bardziej, wie pan... chrześcijańskiego? Nic, co by doprowadziło kogoś do
wiary w jednego, wszechwiedzącego Boga, co wskrzesza umarłych?
- O Boże, nie. A, no może poza tym całym Tiplerem. - Russell się pochyla. - A co?
Jasmine Fitzgerald nie została chyba chrześcijanką, prawda? - Swoim tonem sugeruje, że
„morderstwo to jedna sprawa, ale coś takiego...”.
- Chyba nie - zapewnia go Thomas. - O ile chrześcijaństwo nie uelastyczniło się
ostatnio w kwestii ofiar z ludzi.
- No fakt. Raczej nie. - Russell znów się prostuje, wyraźnie usatysfakcjonowany.
- A kto to ten Tipler? - pyta Thomas.
- Hm? - Russell mruga, rozkojarzony przez moment. - A, tak! Frank Tipler.
Kosmolog, z Tulane, stwierdził, że ma weryfikowalny matematyczny dowód na istnienie
Boga. Oraz życia pozagrobowego, jeśli dobrze pamiętam. Parę lat temu narobił niezłego
zamieszania.
- Rozumiem, że panu specjalnie nie przypadł do gustu.
- Szczerze mówiąc, to za bardzo tego nie śledziłem. Teologia mnie nie interesuje. To
znaczy, jeśli na gruncie fizycznym da się udowodnić, że Bóg jest, albo że Go nie ma,
świetnie, ale chyba to nie jest celem ćwiczenia?
- Ja nie wiem. Jak dla mnie to niekiepski efekt uboczny.
Russell uśmiecha się.
- Mógłby mi pan znaleźć tytuł tego? - prosi Thomas.
- Oczywiście. Sekundę. - Russell wtyka do komputera płytę i gładzi klawiaturę. Sun
mruczy. - O, jest. Mam: Fizyka nieśmiertelności. Współczesna kosmologia, Bóg i
wskrzeszenie zmarłych, Frank J. Tipler, rok 1994. Mogę wydrukować panu cały odnośnik,
jeśli pan chce.
- Poproszę. To jaki był ten dowód?
Profesor układa usta w coś w rodzaju nieznacznego uśmieszku.
- Poniżej trzydziestu słów - dodaje Thomas. - Jak krowie na rowie.
- Hm - zaczyna Russell - tak w skrócie, to on twierdził, że za jakieś miliardy lat życie
przeobrazi się w potężną kwantową maszynę liczącą, żeby uniknąć wyginięcia, gdy
wszechświat się zapadnie.
- Myślałem, że wszechświat się nie będzie zapadał? - wtrąca Thomas. - Myślałem, że
udowodnili, że będzie się rozszerzał i...
- Dopiero w zeszłym roku - przerywa obcesowo Russell. - Mogę?
- Tak, oczywiście.
- Dziękuję. Jak mówiłem, Tipler twierdzi, że za wiele miliardów lat życie przeobrazi
się w potężną kwantową maszynę liczącą, by uniknąć wyginięcia, gdy wszechświat się
zapadnie. Integralną częścią tego procesu jest dokładna replikacja wszystkiego, co się do tego
momentu we wszechświecie zdarzyło, aż do poziomu kwantowego, oraz wszystkich
możliwych wariantów tych zdarzeń.
Stojąca za biurkiem drukarka wypluwa papierowy języczek. Russell oddziera go i
podaje.
- Czyli na koniec świata Bóg to superkomputer? A my zmartwychwstaniemy w jakimś
wszechogarniającym modelu symulacyjnym?
- No... - Russell się waha. Wydaje się, że prymitywizm tej karykatury sprawia mu
fizyczny ból. - Coś w tym stylu - kończy niechętnie. - Jak to pan powiedział, poniżej
trzydziestu słów.
- Wow. - Nagle bredzenia Fitzgerald wydają mu się banałem. - Ale jeśli on ma rację...
- Jest consensus, że nie ma - przerywa pośpiesznie Russell.
- Ale gdyby? Jeśli model jest dokładnym odzwierciedleniem, to jak można odróżnić
prawdziwe życie od życia po śmierci? Rozumie pan: po co to wszystko w ogóle?
- Celem jest podobno uniknięcie całkowitego wyginięcia. A jak odróżnić... - Kręci
głową. - Szczerze mówiąc, to nie doczytałem tej książki. Jak mówiłem, teologia zanadto mnie
nie interesuje.
- Nie wierzę.
- Mało kto wierzył - zauważa Russell. - Chociaż, o ile dobrze pamiętam, te teoretyczne
dowody Tiplera były dość obszerne.
- Nic dziwnego. I co się z nim potem działo?
Russell wzrusza ramionami.
- A co się dzieje z kimś, kto jest na tyle głupi, żeby wymyślić nowy sposób patrzenia
na świat? Rozdarli go na strzępy, jak rekiny, które poczuły krew. Nie wiem, gdzie potem
wylądował.
***
Co jest nie tak na tym obrazku?
Nic. Wszystko. Nagle obudzony Mill Thomas rozgląda się po swojej ciemnej
kawalerce i próbuje przekonać sam siebie, że nie zmieniło się nic.
Nic się jednak zmieniło. Ciche odgłosy nocnego ruchu ulicznego brzmią tak samo jak
zawsze. Na ścianę i sufit padają szare równoległoboki - niewyraźny zarys okna sypialni
oświetlonego jakąś odległą latarnią. Po lewej stronie łóżka cały czas nie ma Natalie, choć jej
wyprowadzka nastąpiła już tak dawno, że nawet nie musi sobie o niej przypominać.
Zerka na diody budzika przy łóżku - 2:35.
Coś jest inaczej.
Nic nie jest inaczej.
A, może jedna rzecz. Na stoliku nocnym leżą herezje Tiplera, plastikowa okładka
odbija kreskami czerwone światełka budzika. Fizyka nieśmiertelności. Współczesna
kosmologia, Bóg i wskrzeszenie zmarłych. Za ciemno, żeby to odczytać, ale takich tytułów się
nie zapomina. Mill wypożyczył ją z biblioteki po południu, otworzył na chybił trafił...
2
Robert Frost, Przystając pod lasem w śnieżny wieczór, tłum. Stanisław Barańczak, trochę
sparafrazowane (przyp. tłum.).
- Mam nadzieję, że nie jadł pan niedawno. Czasami do jamy brzusznej zaplącze się
trochę komórek rozrodczych. Coś uruchamia te uśpione geny - mogą to być różne rzeczy, ale
efekt jest taki, że powstają bryły tkanek, z których wyrastają zęby, włosy i kości. Bywają
nawet wielkości grejpfruta.
- Jezus. I MacLennan miał w sobie coś takiego?
- Z początku myślałem, że być może. Z początku. Okazało się, że to narośl na nerce.
Wyrosło w niej oko. Podobnie miał z większością węzłów chłonnych, naczynia limfatyczne
miał pozapychane włosami i czymś podobnym do paznokci, w każdym razie zrogowaciałym.
- To straszne.
- I to jak! Nie mówiąc już o przebitej przeponie i o tym, że zwoje jelita cienkiego były
pozrastane ze sobą.
- Ale ja myślałem, że miał białaczkę?
- Bo miał. Tylko że nie ona go zabiła.
- Czyli pan mówi, że te potworniaki mogły się jakoś przyczynić do śmierci
MacLennana?
- Nie bardzo widzę jak - mówi Desjardins.
- Ale...
- Niech pan posłucha: może nie wyraziłem się jasno. Mam pewne wątpliwości, czy
Stuart MacLennan zginął od sztuki nożowniczej swojej żony, ponieważ dowolna z
nieprawidłowości, które znalazłem, powinna zabić go na miejscu.
- Ale to chyba niemożliwe, prawda? Co na to prowadzący śledztwo?
- Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby oni czytali mój raport - burczy Desjardins.
- Zresztą, pan też chyba nie, bo dawno by pan do mnie zadzwonił.
- To nie było kluczowe dla mojej oceny, panie doktorze. Zresztą, wydawało się takie
oczywiste...
- No właśnie. Jak się widzi kogoś rozprutego od krocza do mostka, to nie potrzeba
jakichś raportów, żeby wiedzieć na co umarł. I kogo obchodzą wtedy jakieś pierdoły o
wrodzonych zniekształceniach?
- Wro... mówi pan, że on się z tym urodził?
- Tylko że to niemożliwe. Nawet do porodu by nie dotrzymał.
- Czyli pan mówi...
- Mówię, że żona Stuarta MacLennana nie mogła go zabić, bo z fizjologicznego
punktu widzenia on w ogóle nie miał prawa żyć.
Thomas gapi się na telefon. Telefon nie odwołuje tych słów.
- Ale... on miał dwadzieścia osiem lat! Jak to możliwe?
- Bóg jeden wie - mówi Desjardins. - Moje zdanie? Jakiś, kurwa, cud!
***
Co jest nie tak na tym obrazku?
Nie jest do końca pewien, bo właściwie nie wie, czego się spodziewał. Żadnego
rozkopanego grobu, odroczonego dramatycznie kamienia. To pewne. Jasmine Fitzgerald
powiedziałaby pewnie, że jej moce są zbyt wyrafinowane na tak trywialny teatr. Po co
zostawiać górę rozkopanej ziemi, otwartą trumnę, skoro można po prostu poprawić kod?
Siedzi po turecku na nienaruszonym grobie męża. Te jej moce, cokolwiek to jest, nie
chronią jej przed padającym na głowę drobnym deszczem. Nie ma nawet parasola.
- Mill - mówi, nie podnosząc wzroku. - Tak myślałam, że to pewnie będziesz ty. -
Zniknął gdzieś jej słoneczny uśmiech, to promienne, szczęśliwe wyparcie. Twarz ma tak
samo bez wyrazu jak jej mąż, dwa metry poniżej.
- Cześć, Jaz - mówi Thomas.
- Jak mnie znalazłeś? - pyta.
- Kiedy zniknęłaś, cały oddział sądowy dostał szału. Wzywają po kolei wszystkich,
którzy mieli jakąkolwiek styczność z tobą, i próbują ustalić, jak się wydostałaś. I gdzie
możesz być.
Przegarnia palcami świeżą ziemię.
- Powiedziałeś im?
- Dopiero dużo później przyszło mi to do głowy - kłamie Thomas. A potem, dla
zadośćuczynienia: - Zresztą, ja też nie wiem, jak się wydostałaś.
- Oczywiście, że wiesz, Thomas. Sam to cały czas robisz.
- Mów dalej - rzuca celowo.
Jasmine uśmiecha się, ale tylko przelotnie.
- Mill, oboje znaleźliśmy się tu w ten sam sposób. Przekopiowaliśmy się z jednego
adresu pod drugi. Jedyna różnica jest taka, że ty jeszcze musisz iść z punktu A przez B i C. Ja
idę na skróty od razu do Z.
- Nie przyjmuję tego - mówi Thomas.
- Wieczny niedowiarek z ciebie. Jak możesz rozkoszować się rajem, jeśli nawet go nie
poznasz? - W końcu podnosi wzrok. - „Trzeba by panu, doktorze, uświadomić różnicę między
empiryzmem i uporem”3. Wiesz, z czego to?
3
Star Trek: Oryginalna seria, odcinek Sumienie króla (przyp. tłum.).
Kręci głową.
- Zresztą nieważne. - Jasmine opuszcza wzrok na ziemię. Mokre macki włosów
zwisają jej w poprzek twarzy. - Nie pozwolili mi wyjść na pogrzeb.
- Wygląda na to, że nie potrzebowałaś pozwolenia.
- Teraz nie. To było parę dni temu. Wtedy jeszcze nie dałam sobie rady ze wszystkimi
błędami. - Zanurza rękę w mokrej ziemi. - Wiesz, co mu zrobiłam.
Przed nożem, o to jej chodzi.
- Ja nie... ja naprawdę nie...
- Wiesz - powtarza.
W końcu Thomas kiwa głową, choć ona nie patrzy.
Deszcz się wzmaga. Thomas trzęsie się pod wiatrówką. Fitzgerald w ogóle się nie
przejmuje.
- I co teraz? - pyta w końcu on.
- Nie jestem pewna. Wiesz, z początku to wydawało się takie proste. Kochałam
Stuarta całkowicie, bezgranicznie. Chciałam go ożywić, od razu jak tylko się nauczę. Jak
najszybciej. Tym razem zrobić to dobrze. I wiesz, ja go nadal kocham, naprawdę, ale niech to
szlag, nie wszystkie jego cechy. Straszny był z niego flejtuch, czasami. I gust muzyczny też
miał okropny. Więc tak sobie myślę, skoro już tyle osiągnęłam, czemu mam poprzestać na
ożywianiu go? Czemu go trochę, delikatnie, nie podstroić?
- I zrobisz to?
- Nie wiem. Patrzę na te wszystkie rzeczy, które chciałabym zmienić, i jak się
zastanowić, to może lepiej byłoby zacząć od zera. Mniejsza złożoność. Obliczeniowa.
- Mam szczerą nadzieję, że to naprawdę urojenia. - Niezbyt mądry tekst, ale przestało
mu zależeć. - Bo jeśli nie, to Bóg jest naprawdę bezdusznym sukinsynem.
- Jak to? - pyta, prawie bez zainteresowania.
- Wszystko jest tylko informacją. Jesteśmy tylko podprogramami wchodzącymi w
interakcję w jakimś modelu. Więc w sumie nic nie jest ważne, prawda? Któregoś dnia
zabierzesz się za debugowanie Stuarta. Nie ma pośpiechu. Może poczekać. To tylko
mikrokod, nic nieodwracalnego. Więc w sumie wszystko jest nieważne, nie? Jakże Bóg
miałby się czymkolwiek przejmować w takim świecie?
Jasmine Fitzgerald wstaje z grobu i ściera ziemię z palców.
- Uważaj, Mill. - Uśmiecha się nieznacznie. - Lepiej mnie nie wkurzaj.
Patrzy jej w oczy.
- Cieszę się, że jeszcze jestem w stanie.
- Punkt dla ciebie. - Pod przemoczonymi rzęsami i spływającymi po twarzy strugami
deszczówki coś się jeszcze skrzy.
- To co zrobisz? - pyta jeszcze raz.
Jasmine rozgląda się po mokrym cmentarzu.
- Wszystko. Wysprzątam brudy. Powypełniam wszystkie luki. Zmienię stałą Plancka,
żeby się trzymała kupy. - Uśmiecha się do niego. - Ale na razie chyba po prostu gdzieś sobie
pójdę i trochę pomyślę. - Schodzi ze wzgórka. - Dzięki, że mnie nie podkablowałeś. Nic by to
nie zmieniło, ale doceniam zamiar. Nie zapomnę ci tego. - I odchodzi w deszcz.
- Jaz! - woła za nią Thomas.
Kręci głową, nie oglądając się.
- Zapomnij, Mill. Mnie nikt nie podawał żadnych cudów na tacy. - Przystaje, odwraca
się na moment. - Poza tym, nie jesteś gotowy. Pewnie pomyślałbyś, że cię zahipnotyzowałam,
czy coś.
Powinienem ją zatrzymać, mówi sobie Thomas. Jest niebezpieczna. Sama siebie
oszukuje. Jeszcze mnie wsadzą za poplecznictwo. Powinienem ją zatrzymać.
O ile jestem w stanie.
Zostawia go w deszczu ze wspomnieniem tego promiennego, niewinnego uśmiechu.
Jest prawie pewien, że nie poczuł niczego - że nic przez niego wtedy nie przeszło. A może
poczuł? Może to było jak zmarszczka drobnej falki rozchodząca się po jakiejś zastałej
powierzchni. Subtelna zmiana splotu elektronów. Drobna modyfikacja rzeczywistości.
„Wysprzątam brudy. Powypełniam wszystkie luki”.
Mill nie do końca wie, co miała na myśli. Obawia się jednak, że już niedługo - o wiele
za szybko - na tym obrazku wszystko będzie w porządku.
W domu
Anna Marie Hamilton, lokalna gwiazdka od Praw Zwierząt, pławi się w blasku
mediów tuż przed wejściem do akwarium. Jej wyznawcy śledzą każdy jej ruch, transparenty
unoszą się i opadają jak białe grzywacze, do rytmu skandowania „ole-ole-ole-ole,
wędrownym życzymy źle...”.
Jeden waleniolub, opakowany w sandwiczowy plakat z napisem Zjeść Wędrownych,
przekrzykuje jazgot, tłumacząc pobliskiemu reporterowi:
- Nie, nie o bezdomnych chodzi, człowieku! O walenie... Reporter jednak właściwie
go nie słucha. Anna Marie właśnie otworzyła usta. Skandowanie milknie w jednej chwili.
Zawsze ciekawie usłyszeć, co ma do powiedzenia Anna Marie Hamilton. Ostatnio tak często
się to zmienia. Przed Przełomem naprawdę próbowała uwolnić walenie. Niech ją szlag, w
kółko mówiła o nich „więźniowie” i „zakładnicy”.
- Trzeba ratować orki... - zaczyna.
Reporter stęka, rozczarowany. Nie, no, znowu...
Doug Largha przeciąga kartą płatniczą przez czytnik i przechodzi przez kołowrotek do
środka. Na jego radarze protestujących prawie nie widać. W czasach studenckich zastanawiał
się, czy się do nich nie przyłączyć, ale tylko po to, żeby zaliczyć któreś z tych wrażliwych i
egzaltowanych lasek od wielorybów. Czego on zresztą wtedy nie robił, żeby pójść z jakąś do
łóżka...
Zresztą, cholera. Czego teraz nie robi...
***
Od cieśniny dobiega róg mgłowy. Po obu stronach świata widoczność jest podła; mgła
jest szara powyżej linii wody, a zielona poniżej.
Morze wokół Race Rocks jest puste. Kiedyś to był rezerwat przyrodniczy. Teraz to
strefa zdemilitaryzowana.
Dwieście metrów od wysp czujniki cierpliwie nasłuchują intruzów. Ale nie ma
żadnych. Dla turystów jest za zimno, dla szpiegów zbyt mgliście, za mokro dla większości
ssaków lądowych. Nikt nie próbuje przekraczać granicy górą. A nawet pod linią granicy ruch
jest o wiele mniejszy niż kiedyś. Sporadyczne trio czarno-białych opływowych kształtów
wielkości autobusu. Od czasu do czasu nożowata płetwa grzbietowa, wzrostu człowieka. Nic
ponadto.
Kiedyś działo się tu o wiele więcej. Na Race Rocks roiło się od fok, lwów morskich,
morświnów białopłetwych. Była to wtedy istna encyklopedia: Eschrichtius, Phocoena,
Zalophus, Eumetopias.
Całe to mięso dawno jest wysprzątane do czysta. Dzisiaj pływa tu tylko jeden gatunek:
Orcinus. Tych przybyszów nikt o dokumenty nie pyta. Oni wszystko robią po swojemu.
Pięć kilometrów na wschód trawler-przetwórnia Dipnet pełznie naprzód na połowie
mocy. Niewyraźne szare kształty tłoczą się niespokojnie przy nadburciach, śliskie, mokre,
zakapturzone dla ochrony przed gęstą atmosferą.
Nawet mgła, pozbawiająca cały świat koloru, nie jest w stanie zmniejszyć zapału na
pokładzie. Po falach dryfują urywki piosenek wyśpiewywanych przez damsko-męski chór.
„I poznają w nas swe siostry, co kochają, co kochają...”.
Dwadzieścia pięć metrów niżej ciąg klików faluje w słupie wody. Brzmi jak
niecierpliwe bębnienie palcami.
***
Doug ma wszystko przemyślane. Znalazł idealne miejsce: przy samym brzegu, gdzie
trap wystaje nad zbiornik jak wielki jęzor z włókna szklanego. Inni widzowie, mniej
przewidujący albo słabiej zmotywowani, wypełniają okalające akwarium trybuny. Osłony z
pleksiglasu oddzielają ich od kilku milionów litrów filtrowanej morskiej wody oraz
drapieżnego giganta w środku. Po drugiej stronie zbiornika jeszcze więcej włókna szklanego i
parę ton formowanego cementu udaje skaliste wybrzeże. Co parę chwil po powierzchni wody
przetacza się gładki czarny grzbiet, z płetwą grzbietową sztywną jak napalony penis.
Tutaj nie ma mowy o obwisłej płetwie, o nie, panie szanowny. To nie są już te czasy.
Pokaz ma się zaraz zacząć. Doug wykorzystuje ten czas, żeby jeszcze raz przejrzeć
plan. Dwadzieścia sekund od trapu do galerii. Kolejne trzydzieści pięć do sklepu z
pamiątkami. Razem pięćdziesiąt pięć, jeśli na nikogo po drodze nie wpadnie. Pewnie z
sześćdziesiąt, jeśli wpadnie. I tak szybciej niż ktokolwiek. Doug Largha to człowiek, który ma
misję.
W głośnikach na brzegach basenu grzmi fanfara. Energiczna blondyna wyłania się z
niespodziewanego otworu w skale, ubrana w tradycyjne szaty swojej kasty: białe szorty i
jaskrawoniebieską firmową koszulkę. Na pasku ma jakieś dziwne urządzenie elektroniczne,
wzdłuż policzka łuk mikrofonu. Tłum klaszcze.
Za blondynką w kulisach czai się jakiś wyglądający japońsko facet, z równie
japońskim dzieciakiem, na oko mniej więcej dwunastoletnim. Kobieta machnięciem zaprasza
ich na pomost i wita publiczność.
- Dzień dobry! - ćwierka ogłuszająco w głośnikach. - Witamy państwa w naszym
akwarium, na dzisiejszym pokazie waleni.
Kolejne oklaski.
- Nasz specjalny dzisiejszy gość to Tetsuo Yamamoto i jego ojciec Hershel. -
Konferansjerka unosi jedną rękę nad wodę. - Natomiast nasz drugi gość specjalny to
oczywiście SHAMU!
Doug prycha. Oni zawsze nazywają je Shamu. Akwarium w ogóle przestało się
przykładać do wymyślania orkom imion.
- Ja nazywam się Ramona i będę dziś państwa przyrodnikiem. - Czeka na oklaski. Nie
ma ich za dużo, ale ona i tak cieszy się jak z owacji na stojąco i zaczyna paplać. - Teraz, od
czasu Przełomu, oczywiście rozumiemy język orkowy, ale wciąż nie potrafimy w nim mówić,
to znaczy potrafimy, ale w zakresie wysokich częstotliwości musi nam pomagać bardzo
kosztowny sprzęt. Tak się jednak szczęśliwie składa, że nasz najnowocześniejszy na świecie
program tłumaczący, stworzony właśnie tutaj, w naszym Akwarium, pozwala naszym
gatunkom rozmawiać ze sobą. Właśnie za jego pomocą poproszę Shamu o pewne
zachowania, aby Tetsuo mógł wejść z nim w interakcję.
Wychodzi na to, że główną rolę ma odegrać ten dzieciak. Pewnie jakiś japoński rytuał
przejścia. Syn Numer Jeden wygląda jak typowy nastoletni niezguła z dwiema lewymi
rękami. Zapowiada się obiecująco.
- Jak być może dowiedzieliście się państwo z naszych cieszących się uznaniem
wystaw informacyjnych - ciągnie promiennie Ramona - nasze wybrzeże zamieszkują dwie
różne społeczności orek, Osiadłe i Wędrowne. W obu władzę sprawują najstarsze samice,
Matrony - ale poza tym nie mają ze sobą wiele wspólnego. Szczerze mówiąc, to aktywnie się
nienawidzą.
Gdzieś w tłumie zaczyna się rytmiczne tupanie.
Ramona podkręca uśmiech, głośność i prze dalej. Motto Akwarium to Nauka i
edukacja i nie ma od niego odstępstw: nie zacznie się nic ciekawego, póki naprawdę się
czegoś nie nauczymy.
- Od lat siedemdziesiątych zeszłego wieku wiadomo, że Wędrowne polują na foki,
delfiny, nawet wieloryby, podczas gdy Osiadłe żywią się wyłącznie rybami. Jednak aż do
Przełomu nie mieliśmy pojęcia, dlaczego. Okazuje się, że Osiadłe to orcza wersja obrońców
praw zwierząt! - To oczywiście ma być żart.
Nikt się nie śmiał z tego tekstu od roku - odkąd Doug zaczął swoje czatowanie - ale
śpiewka mimo to się nie zmienia.
Niezrażona Ramona ciągnie:
- Tak, według Osiadłych, jedzenie innych ssaków jest nieetyczne. Natomiast
Wędrowne uważają, że ich bogowie przyznali im prawo do zjadania wszystkiego, co się rusza
w oceanie. Obie grupy uważają się nawzajem za niemoralne i od stuleci ze sobą nie
rozmawiają. Oczywiście, my w Akwarium nie stajemy po żadnej ze stron. Większość ludzi
jest na tyle mądra, żeby nie wtrącać się w religijne sprawy innych.
Ramona przerywa. W ciszę wkrada się cichutki śpiew demonstrantów na zewnątrz:
- Hej ho, hej ho, Matrony won do zoo!
Ramona się uśmiecha.
- I wbrew temu, co sądzą niektórzy ludzie - ciągnie - nie istnieje coś takiego, jak
wegetariańska orka.
***
Przynajmniej na razie.
Dipnet miarowo pełznie na zachód. Ładunek ambasadorów wypatruje w falach śladów
tubylców: wiarę mają zbyt silną, by pokonały ją takie drobiazgi jak zerowa widoczność. Nie
każdemu dane jest bratać się z innymi istotami inteligentnymi. Wyższą inteligencją, pod
wieloma względami.
Choć oczywiście nie pod każdym względem. Wielu pasażerów Dipneta tęskni za
starymi, dobrymi czasami absolutów moralnych, czasami aktualności hasła „Mięso to
morderstwo”, kiedy ludzie byli jedynymi jego konsumentami. Wtedy wszystko było takie
proste - dla każdego, kto nie był marionetką Kompleksu Przemysłowo-Białkowego. Na każde
pytanie, jakie mogła zadać Ignorancja, miano jedną gotową odpowiedź:
Dlaczego rekinom wolno mordować małe foki? Ponieważ rekiny nie są podmiotami
moralnymi. Nie rozumieją etycznych skutków swoich działań.
Dlaczego zatem ludziom nie wolno mordować małych fok? Ponieważ ludzie są.
Teraz zaś okazało się, że i orki są podmiotami moralnymi. Rozmawiają. Myślą.
Rozumują. Nie jest to zaskoczeniem dla pasażerów Dipneta - oni znali prawdę już dawno,
kiedy jeszcze ci tępi profesorkowie upierali się, że orki to mniej więcej szympansy z
płetwami.
Czasem jednak zbyt głęboki namysł może nasunąć niesłuszne pytania, pytania
odwodzące człowieka od prawdy. Na przykład: To dlaczego orkom wolno mordować małe
foki, a ludziom nie?
Niestety, ci debilni naukowcy wtrącili się i wszystko poudowadniali. Teraz nie ma
wyboru: trzeba przekonać orki, żeby zrezygnowały z mięsa.
Największy potencjał moralny mają Osiadłe. Przynajmniej stanowczo poprzestają na
rybach. Wędrowne pozostają uparte w swoim ssakożerstwie, natomiast Osiadłe są być może
podatne na oświecenie. Na lądzie jedna z najbardziej znanych dietetyczek od Kirliana na
zachodnim wybrzeżu niestrudzenie pracuje nad alternatywnymi sposobami zaspokojenia
wymagań żywieniowych gatunku Orcinus orca. Osiągnęła już imponujące efekty w
przypadku własnych kotów. Dieta wegańska jest nie tylko o wiele efektywniejsza od
konwencjonalnej kociej karmy - koty jedzą bowiem ułamek tego, co przedtem - ale także
zapewnia im o wiele więcej energii: są tak żwawe, że większość czasu spędzają na dworze.
Teraz prawie nie widzi się ich w domu.
Oczywiście, nie wszystko idzie tak świetnie. Bywają także porażki.
Z perspektywy czasu, obrzucanie Stada A4 podczas ich wiosennej migracji tysiącami
główek sałaty rzymskiej wydaje się trochę przedwczesne. Osiadłe nie tylko nie nawróciły się
na weganizm, ale najwyraźniej rozważały chwilowe odstępstwo od swojej zasady
niekonsumowania ssaków. Na szczęście, wszystkim z łodzi udało się wrócić cało.
Jednakże to już przeszłość. Dzisiaj wystarczy manifestować solidarność z Osiadłymi
przeciwko ssakożernym, wrogim Wędrownym, zyskiwać ludzkie głosy dla pokojowego
protestu w słusznej sprawie. Na wychowanie moralne przyjdzie czas później. Na razie trzeba
się zaprzyjaźnić.
W tej kwestii mężczyźni i kobiety z Dipneta mają niezachwianą wiarę we własne
talenty. Są zwarci, gotowi i najlepsi z najlepszych.
Jakżeby mogło być inaczej? Wszyscy, co do jednego, zostali osobiście wybrani przez
Annę Marie Hamilton.
***
Shamu przepływa w powietrzu przed Dougiem, białawy brzuch dobre dwa metry
ponad lustrem wody. Patrzą sobie w oczy. Tyle tego gadania o orczej inteligencji, a Dougowi
on i tak wydaje się wielką, durną rybą. Spada na brzuch. Małe tsunami ochlapuje osłony. Parę
rozsianych tu i ówdzie osób robi „oooooo ”.
- Proszę państwa, Shamu jest Wędrownym, więc oczywiście w normalnych
warunkach w ogóle nie je ryb - obwieszcza Ramona.
To niezupełnie prawda. W czasach przed Przełomem Wędrowne w niewoli dostawały
wyłącznie ryby.
Przyzwoity jadłospis był jedną z pierwszych rzeczy, które wynegocjowały, kiedy
padła bariera językowa.
- On wie, że, aby dostać to, co naprawdę będzie mu smakowało, musi się na trochę
schować.
Ramona dotyka przycisku na pasku i mówi do mikrofonu. Z głośników wydobywa się
coś nijak niepodobnego do angielskiego. Brzmi raczej jak skrobanie paznokciami po tablicy.
Shamu wypluwa w odpowiedzi serię klików i nurkuje pod powierzchnię.
Woda faluje tam i z powrotem, rozbijając się o ściany. Doug, stojąc na palcach, ledwie
widzi czający się przy dnie czarno-biały kształt - jak radiowóz z radarem za krzakami.
Kątem oka dostrzega ruch. Na brzeg człapie jakiś wielki, czekoladowy kształt. Jest
dwukrotnie większy od człowieka, który popędza go na scenę z drobną pomocą elektrycznego
poganiacza bydła.
- Niektórzy z was pewnie rozpoznają tego wielkiego zabijakę. - Ramona przechodzi z
powrotem na angielski. - Tak, to jest lew morski Stellera. Kiedy był młody, naukowcy z
Północnopacyficznego Konsorcjum Rybołówstwa - czyli jednego z wiodących sponsorów
naszego Akwarium - uratowali go i paru jego przyjaciół. Potem uczestniczył w projekcie
badawczym mającym na celu promocję ratowania lwów morskich na Północnym Pacyfiku.
Lew morski rzuca głową na prawo i lewo, prychając jak koń. Wilgotne brązowe oczy
mrugają głupkowato.
- I stało się to w samą porę. Jak zapewne dowiedzieliście się przy naszym niezwykle
popularnym habitacie Pinniped, lwy Stellera, czyli uchatki grzywiaste, zostały pięć lat temu
uznane za wymarłe na wolności. Jesteśmy jednym z nielicznych miejsc na świecie, gdzie
nadal można podziwiać te wspaniałe stworzenia. Nasze obowiązki traktujemy niezwykle
poważnie. Dokładamy wszelkich starań, aby wszystko w ich otoczeniu było jak najbardziej
naturalne. Włączając także...
Ramona robi pauzę dla efektu.
- ...drapieżniki.
Na trybunach rozlega się nierówna owacja. Spłoszony lew morski kiwa głową jak
wielki futrzasty metronom. Zawraca i chce iść tam, skąd przyszedł, drogę jednak zastępuje
mu facet z elektrycznym poganiaczem.
- Proszę unikać głośnych okrzyków i nagłych ruchów. - Ramona uśmiecha się
poniewczasie.
Wreszcie, po paru dodatkowych szturchańcach pałką, lew morski zsuwa się do wody.
Natychmiast nurkuje, zainteresowany swoim nowym domem.
Widać, że w mniej więcej pół sekundy dowiaduje się wszystkiego co trzeba, bo
wystrzeliwuje ze środka basenu niczym rakieta Polaris. Nie osiąga jednak prędkości ucieczki i
wpada z powrotem do wody, pędząc do brzegu ile sił w płetwach.
Shamu unosi się jak Śiwa. Jedno gładkie kłapnięcie i Steller eksploduje jak wielka
mokra piniata. Na pleksiglasowe barierki tryskają fontanny krwi. Pasma jelit lecą w powietrze
jak lśniące, różowe węże strażackie.
Publiczność szaleje. Takie wielokrotnie nagradzane materiały edukacyjne to my
lubimy.
Shamu ugania się tam i z powrotem, sprzątając resztki lwa morskiego. Zajmuje mu to
niecałą minutę. Zanim skończy, Ramona zdąża ustawić harpun na trapie.
***
Dwa kilometry od brzegu. Jeden z Wybranych słyszy świstanie i stawia resztę na nogi.
Wśród pielgrzymów zapada pełna wyczekiwania cisza, niezmącona faktem, że poprzednie
trzy razy okazało się, że to pierwszy oficer wysmarkiwał nos.
Uczciwie mówiąc, nikt z tych ludzi nie słyszał prawdziwego świstu orki, przynajmniej
nie na żywo. Stopa żadnego cywilizowanego człowieka nie postałaby przecież w więzieniu
dla waleni, a wycieczki obserwacyjne są zabronione od lat - twierdzi się, że chodziło o
nękanie, wszyscy jednak wiedzą, że to Bob Finch i bojówki jego muzealnej korporacji
postarały się o wyeliminowanie konkurencji.
Pasażerowie zbijają się we mgle w cichą gromadkę, usiłując usłyszeć coś przez
pokasływanie trawlerowego diesla.
Fffffuffff
- Jest! Wiedziałem! - I rzeczywiście, parę metrów od bakburty coś sunie przez wolny
od mgły skrawek powierzchni. - Tam! Tam! Widzicie?
Fffffuffff. Fffffuffff
Dwie kolejne po sterburcie. Pani Lewiatan przybyła, żeby się przywitać; wydaje się,
że rozwiewa mgłę samym oddechem. Niebo rozjaśnia blade jak bibułka słońce.
Wszyscy wielce się radują. Jedna czy dwie osoby zamykają oczy, postanawiając
połączyć się z orkami telepatycznie; prawdziwie oświecona dusza nie powinna korzystać w
celu kontaktu z prymitywnej, trującej środowisko technologii. Kilkoro innych wyciąga
zaczytane egzemplarze Przewodnika po genealogii i historii naturalnej orek Biggsa. Anna
Marie powiedziała im, że będą się spotykać z L1, południowym stadem Osiadłych.
Wygłodniałe spojrzenia na przemian przelatują po kartkach i wystających z wody czarnych
bokach, szukając znaków szczególnych.
- O zobacz, to L55? Widzisz ten ostry róg w łacie siodłowej?
- Nie, to L2. Oczywiście, że to L2.
Odzywa się jedna z telepatek.
- Nie powinniście nazywać ich ludzkimi imionami. To może być dla nich obraźliwe.
Skarceni akolici milkną. Po chwili któryś jednak odchrząkuje.
- Eee.. to jak mamy je nazywać?
Telepatka rozgląda się pośpiesznie.
- O ta... tutaj... - wskazuje najbliższą statku płetwę - mówi mi, że nazywa się... eee...
Siostra Marzycielka.
Rozlega się chóralne „ooo”. Dłonie wędrują do ukrytych pod przeciwdeszczowymi
pelerynami kryształów.
- Wielka płetwa grzbietowa, z półtora metra - mruczy pierwszy oficer. - Samiec.
Nikt nie zwraca na niego uwagi.
- O, a patrzcie na tę wielką! To chyba jest Matrona!
- Pewni jesteście, że to w ogóle stado L1? - pyta ktoś niepewnie. - Trochę mało ich
jest... L1 to miało być przecież wielkie stado? A zresztą... gdzieś chyba czytałem... to wielkie
stado nie nazywało się P-28?
Wszyscy wytrzeszczają oczy.
- P-28 to Wędrowne - mówi kobieta po czterdziestce z wplecionymi w długie
siwiejące włosy muszlami pobrzeżków.
- L1 to Osiadłe. - Oskarżenie jest ewidentne. Czy ten facet oskarża Annę Marie
Hamilton o kłamstwo?
Heretyk mięknie w kamiennej ciszy.
- Tak jest w przewodniku. - Trzyma ten tom niczym ochronny amulet.
- Dawaj. - Pobrzeżka wyrywa mu książkę, kartkuje strony. - To jest stare wydanie! -
Macha kartą tytułową. - Wydrukowane w latach osiemdziesiątych, rany boskie! Trzeba mieć
to nowe, zatwierdzone przez Annę Marie. To jest zdecydowanie L1. - Pobrzeżka ciska
skompromitowaną książkę za burtę. - W tych wszystkich starych przewodnikach, do roku
2002, maczał palce Bob Finch. Nie można im wierzyć w ani jedno słowo.
Otwiera się właz sterówki. Schodzi kapitan Dipneta, patykowaty stary wilk morski o
uszach, które wyglądają, jakby były przyczepione do góry nogami. Odchrząkuje.
- Mamy wiadomość - obwieszcza, przekrzykując warkot silnika. - Dam na głośniki.
Wiadomość. A tak, oczywiście, Dipnet ma przecież całą tę technikę, hydrofony,
komputery, wszystko, czego potrzeba nieoświeconym, aby nawiązać międzygatunkową
łączność. Na dachu kabiny wisi głośnik, skierowany na pokład rufowy. Przez chwilę pierdzi,
potem oznajmia:
- Siostry. Pośpieszcie się. - Pisk sprzężenia. - Babcia. Wita.
W jednym na tej durnej zachodniej technologii można polegać: że zamieni przepiękny
język obcych istot w kaleczony angielski.
- Ooo - mówi ktoś przy nadburciu. - Patrzcie.
Orki płyną równo po obu stronach Dipneta, przetaczając się i oddychając w idealnej
synchronizacji.
- Chcą, żebyśmy płynęły za nimi - oświadcza podekscytowana Pobrzeżka.
- Tak jest, tak - intonuje jedna z telepatek. - Ja to czuję.
Orki są tak blisko, że prawie dotykają kadłuba. Dipnet płynie prosto naprzód. Zresztą,
gdzie miałby płynąć. Orki nie zostawiają mu miejsca na zmianę kursu.
***
Krzesełko na pomoście wyraźnie nie jest dla dzieci.
Ramona majstruje przy paskach, obniża celownik na wysokość chłopca. Cierpliwie
instruuje, jak się obsługuje harpun. Tata-san wywrzaskuje po japońsku własne wskazówki.
Ewidentnie sprzeczne: Tetsuo, podskakujący z podniecenia w uprzęży, denerwuje i jedno, i
drugie. Herschel obstaje przymilnym tonem przy swoim: „Pani szanowna, płacimy za to
dziesięć tysięcy, więc ma być tak, jak chcemy.
Uprzejmie dziękuję”. Chyba nie zauważył, że Ramona pokazuje w uśmiechu o wiele
więcej zębów niż zwykle.
Wygląda to bardzo obiecująco. Doug ogląda się przez ramię; droga nadal czysta.
Pięćdziesiąt pięć sekund...
Po drugiej stronie pleksiglasowej szyby przetacza się Shamu.
Tłum się śmieje. Doug odwraca się ku środkowi sceny. Ramona ma już dość:
zeskoczyła z pomostu Tetsuo i warczy na Herschla po japońsku. A może po lwiomorskiemu.
Herschel cofa się, unosząc dłonie w obronnym geście.
To całkiem zabawne, Doug jednak nie spuszcza wzroku z Tetsuo. Dzieciak jest tu
kluczowy. Kłótnie dorosłych dzieciaka nie interesują, siedzi przypięty za sterami najlepszej
krwawej gry wideo od czasów, kiedy stowarzyszenia rodziców wzięły się za firmę Nintendo.
Jeśli to w ogóle ma się zadziać, myśli Doug, to musi być właśnie...
Teraz.
Ramona odwraca się w samą porę, by zobaczyć trafiający w cel harpun. Tłum
klaszcze. Tetsuo krzyczy z zachwytu. Shamu tylko krzyczy i się miota. Z otworu
oddechowego bucha mu różowa chmura.
Doug jest już na wpół obrócony, noga uniesiona, żeby dać susa. Jeszcze sprawdza:
Zaraz, moment, może faktycznie trafił...
- Cholera! Mówiłam „ZACZEKAJ”! - Ramona ma wyłączony mikrofon, ale to
nieważne: ten wrzask usłyszałoby się nawet w Arktycznym Akwarium na końcu.
Włącza automatycznego tłumacza, wywarkuje parę sylab. Głośniki nad wodą
ćwierkają i pogwizdują. Shamu coś odgwizduje, wijąc się jak rażony prądem. Płetwami ubija
wodę na różową pianę.
- Ma przebite płuco! - woła Ramona do gościa z elektrycznym poganiaczem bydła.
Pałkarz znika za kulisami. Ramona rzuca się na Tetsuo.
- Miałeś poczekać, aż mu powiem, że ma być nieruchomo! Chciałeś, żeby cierpiał?
Od takiej rany będzie umierał parę dni!
O właśnie. Jazda.
Wie, co teraz będzie. Herschel, który dopiero co stracił dziesięć tysięcy dolarów,
będzie domagał się dla syna drugiej szansy. Akwarium nie ustąpi - dziesięć klocków to jeden
strzał, nie jeden łup.
Nie, proszę pana, nie można spróbować drugi raz, chyba że pan zapłaci.
Potem także wrzaski Herschla wejdą w ultradźwięki. Wróci pałkarz, tym razem z
większym, zawodowym harpunem. Może Drodzy Goście będą próbowali mu go wyrwać. To
też przyczyniło się do jednego czy dwóch nieszczęśliwych wypadków.
Nieważne. Doug nie będzie temu kibicował, jest już w połowie drogi z widowni.
Kątem oka widzi swoich konkurentów, którzy się zagapili i dopiero teraz wstają z miejsc.
Niektórzy, siedzący bliżej głównego wejścia na trybuny, mieliby szansę wyprzedzić go,
gdyby pobiegł zwykłą drogą. Ale nie zamierza. Doug Largha jest być może pierwszą osobą w
historii, która naprawdę przeczytała wielokrotnie nagradzane tablice edukacyjne w
podwodnej galerii, i to zapewnia mu wystarczającą przewagę. Tam właśnie pędzi teraz, ile sił
w nogach.
Herschel i jego dziesięć tysięcy. Tetsuo i jego kiepski cel. Doug miałby ochotę
ucałować ich obu. Kiedy goście zabiją orkę, mają prawo ją sobie zatrzymać. Ale jak spieprzą,
w sklepiku z pamiątkami są steki z walenia.
***
Jedno jest pewne: nikt się nie spodziewał, że walenie są takimi skurwysynami.
A już na pewno nie Anna Marie Hamilton i jej armia waleniolubów. Ewangelia
według Anny Marie głosiła, że orki (nigdy nie należy używać angielskiego terminu „killer
whale”) to łagodne, inteligentne istoty żyjące w harmonijnych, matriarchalnych
społeczeństwach. Ludzie zaś mają etyczny obowiązek szanować ich kulturalną autonomię.
Porywanie tych istot, wyrywanie ich z troskliwych, rządzonych przez samice rodzin i
sprzedawanie do niewoli gwoli barbarzyńskiej ludzkiej rozrywki to było coś gorszego niż
tylko maltretowanie zwierząt. To było czyste i stuprocentowe niewolnictwo.
Wszystko to oczywiście stało się przed Przełomem. Dzisiaj trochę trudno burzyć się
na zniewolenie orek, ponieważ każde dziecko wie, że wszystkie ich społeczeństwa, obojętne,
Osiadłe czy Wędrowne, są oparte na niewolnictwie. I zawsze były. Matrony to nie są czułe i
troskliwe feministyczne babunie, to ośmiotonowe, czarno-białe toksyczne mamusie o
naprawdę dużych zębach. Ich dzieci zaś nie są pielęgnowanym następnym pokoleniem, lecz
genetycznym towarem, wspólną walutą służącą do handlu pomiędzy stadami - a kto wie, do
czego się je potem wykorzystuje? Fakt naukowy jest taki, że prawie połowa orek ginie, nie
dożywając pierwszego roku.
Od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to wyliczono tę statystykę
śmiertelności, jest ona dla branży akwarystycznej jak dar niebios: „No tak, to oczywiście
tragiczne, że w naszym akwarium zdechł młody waleń, ale wiecie państwo, nawet na
wolności orki po prostu nie są zbyt dobrymi rodzicami”. Ale nawet w więzieniach dla orek
wszyscy się zdziwili, że ich racja została wykazana aż tak namacalnie. Jednak szybko się z
tego szoku otrząsnęli. Przyjęli niezbite dowody orczej inteligencji. Przyznali się do własnych
błędów. I nawiązali kontakt, zwróciwszy się przez tę ogromną międzygatunkową przepaść z
pewną biznesową ofertą.
I wiecie co? Matrony aż nadto chętnie się dogadały.
***
HANDLARZE NIEWOLNIKAMI Z SIEDMIU MÓRZ - krzyczy wielkimi literami
wielki jak ściana ekran. Obok inne, mniejsze pokazują zapętlone nagrania, które widziano już
milion razy w każdym salonie kontynentu: księża, politycy, rybacy łowiący na długą linę i
walenioluby, wszyscy płynący do historii Flotyllą Przyjaźni, żeby podpisać pierwszy
formalny pakt z Matroną stada J.
Po drugiej stronie galerii, za dwoma calami poliwęglanu, różowa woda już zaczyna
blednąc.
Doug zatrzymuje się z poślizgiem przed drzewem genealogicznym orek, nudnym
mimo chwytliwej kolorystyki, pastelowej na czarnym tle. Przeskakuje po podpisach: Stado
G12, G12, G8, G27, WYJŚCIE, G33.
Jest. Pomiędzy G27 i G33. Widocznie miejskie regulacje budowlane wymagają, żeby w
tym miejscu znalazło się wyjście ewakuacyjne. Z jakiegoś powodu Akwarium włączyło je w
drzewo genealogiczne rodziny Orca, na widoku, jak nakazuje prawo, ale subtelnie, nierażąco.
Dzięki temu za cholerę nie zobaczy go nikt, kto nie przeczytał linia po linii całej genealogii.
Oto tajemne przejście Douga. Pracę domową odrobił: plany budynku są dostępne w
urzędzie miasta, może je przejrzeć każdy, komu się chce. Po drugiej stronie tych
niewidzialnych drzwi zakulisowe korytarze prowadzą w trzy różne strony - każdy z nich
obsługuje inną ekspozycję. Wszystkie w ten czy inny sposób prowadzą na zewnątrz. Jeden
zaś prowadzi przez sklep z pamiątkami.
Doug naciska znak na ścianie. Tablica się otwiera. Zza pleców, od głównego zbiornika
dobiega stłumione „puumf”, a po nim nieludzki pisk. Doug, nie oglądając się, nurkuje w
przejście.
Skręć w prawo. Leć. Widziane od tyłu plansze to paskudne konstrukcje z włókna
szklanego i PCV. Wszystko bulgocze i szumi. Na wszystkim jest skorupa soli. Noga ślizga
mu się w kałuży. Zaczyna się przewracać, chwyta się czego popadnie. Za nim przewraca się
wieszak pełen woderów. W lewo. Leć. Ciąg pomp filtracyjnych po jednej stronie, po drugiej
zbiorniki przejściowe. Tuzin gatunków ryb na kwarantannie śledzi jego bieg ze szklaną
obojętnością.
Skręca za róg. Łydki podcina mu niespodziewana przeszkoda.
Pada na stos arkuszy sklejki. W zaciśnięte dłonie wbijają się drzazgi.
- Kurwa! - Zbiera się, nie zwracając uwagi na ból. Są gorsze rzeczy niż ból. Na
przykład gniew Alice, jeśli wróci do domu z niczym.
I proszę. Obite drewnem drzwi. Nie szajsowate, zielone i blaszane, w sam raz dla
karmicieli ryb i cieciów, ale eleganckie, dębowe, z mosiężną klamką. To musi być wejście do
sklepiku z pamiątkami. Już jest prawie na miejscu, a jeszcze to się przed nim otwiera, ktoś
otwiera z drugiej strony, wtedy on wpada do środka, prosto na oczekujące łono kobiety idącej
w przeciwnym kierunku.
Przez ułamek sekundy, zanim się przewrócą, ma niejasne wrażenie, że skądś ją zna.
Miga mu ktoś jeszcze. Potem kilkanaście wektorów przyśpieszenia i bezwładności o
sprzecznych zwrotach rzuca się na jego kostkę.
Chwila ostrego, jaskrawego bólu...
- Auuuuuu!
...i pada na podłogę. Na szczęście, ląduje na dywanie o bardzo grubym runie. Na
nieszczęście, ściera sobie o to runo resztki skóry z dłoni.
Leży tam, a do mózgu dobijają się telefony od wszystkich nerwów czuciowych w
ciele. Z góry patrzy nań dwoje ludzi. Gdy ich poznaje, zapomina o całym bólu.
Święta Anna. Oraz Diabeł Wcielony.
***
Dipnet dotarł na miejsce.
Wokół roztacza się granica strefy - linia wyznaczona ostrzegawczymi bojami,
kilometrowy pas o ograniczonym wstępie dla ludzi. Czasem tylko wpuszcza się tu
naukowców. Turystów nie wpuszcza się w ogóle. Jednakże dla Dipneta brama się otwiera.
Teraz trawler pełznie ku środkowi Strefy Obcowania.
Mgła trochę się rozproszyła - brama strefy granicznej blednie za rufą, a przed dziobem
powoli wyłania się biały punkcik. Eskorta Dipneta trzyma go się blisko po obu stronach. Nie
odzywały się, jeśli nie liczyć tamtej krótkiej wiadomości w cieśninie, chociaż telepaci mówią,
że aż przelewa im się od życzliwości i harmonii.
Pływający pomost jest już blisko i widać go doskonale - zakotwiczony pośrodku
Strefy biały dysk o średnicy mniej więcej dwudziestu metrów.
Wydaje się kompletnie gładki, poza paroma pachołkami do przywiązywania się.
Dokładnie tak, jak lubią orki. To ich miejsce i nie życzą sobie zagracania go niczym
zbędnym. Miejsce do wylądowania, miejsce do stania oraz majaczące we mgle w niewielkiej
oddali Race Rocks.
A oprócz tego nic, tylko orki i ocean.
- Jest tam toaleta? - pyta ktoś.
Kapitan Dipneta kręci głową, bardziej z rezygnacją niż w odpowiedzi. Zmniejsza gaz
do zera, a oficer, czekający na fordeku ze zwojem liny, wskazuje na platformę i przyciąga do
niej kuter.
- Koniec, proszę państwa - obwieszcza kapitan. - Wysiadka.
Silnik nadal parska na biegu jałowym.
- Nie będzie pan cumował? - pyta Pobrzeżka.
Kapitan kręci głową.
- Wy jesteście ambasadorami. My to tylko taksówka. Nie życzą nas sobie w strefie,
kiedy się z nimi bratacie.
Pobrzeżka uśmiecha się cierpliwie. Słyszy niechęć w głosie kapitana, ale ją rozumie.
Ciężko musi mu być, tak ciągle patrzeć, jak Wybrani wchodzą do historii, podczas gdy on
tylko pływa statkiem.
Robi jej się go żal. Postanawia, że kiedy przypłynie po nich z powrotem, trochę z nim
pośpiewa.
Kapitan coś mruczy i odgania ją machnięciem ręki. Pociąga nosem i zastanawia się,
nie po raz pierwszy, czy tej kobiecie przyszło do głowy powyciągać ślimaki z tych muszli,
zanim uczyniła je częścią stylistycznej manifestacji swojego światopoglądu. A może to jakieś
te naturalne perfumy, co to je ostatnio ciągle reklamują.
Pasażerowie schodzą gęsiego na platformę. Oficer, wciąż trzymający smycz Dipneta,
wskakuje z powrotem na pokład dziobowy. Kuter z warkotem się cofa, zmienia kierunek i
odpływa we mgłę.
Dźwięk silnika cichnie wraz z odległością.
W końcu zapada całkowita cisza. Wybrani rozglądają się niespokojnie, nie chcąc się
odzywać w tym świętym miejscu. Orki, które ich tu przyprowadziły, gdzieś zniknęły. Fale
chlupocą o pływaki. Latarnia morska Race Rocks skarży się wyciem na mgłę.
- Ej, słuchajcie. - To znowu ten heretyk. Patrzy na niknący we mgle kuter. - Kiedy
dokładnie mają po nas wrócić?
Reszta nie odpowiada. Przeżywają chwilę ciszy, chwilę uświęconą. To nie pora, żeby
ględzić o jakiejś logistyce. Gość nie ma pojęcia, co to znaczy szacunek. Naprawdę, czasami
można się zastanawiać, jak go w ogóle wybrano.
***
Jedna ściana, cała przezroczysta, wychodzi na turkusowe akwarium z orką; para
wielkich płetw ogonowych znika skokowym ruchem nad powierzchnią. Przeciwległa zaś
służy tylko za oprawę dla największego płaskiego monitora, jaki Doug w życiu widział.
Faluje na nim mętna zielonkawa woda. Migotliwe światło odbija się od szklanego stolika
pośrodku pokoju. Za nim majaczy zabytkowe dębowe biurko, wielkie jak drewniany
płaskowyż.
Pośrodku tego wszystkiego Doug patrzy z poziomu podłogi na Annę Marie Hamilton i
Boba Fincha, dyrektora zarządzającego Akwarium. Anna Marie Hamilton i Bob Finch patrzą
na niego. Trwa to chwilę czy dwie.
- Czym mogę służyć? - pyta w końcu Finch.
- Ja... chyba... się zgubiłem - mówi Doug, eksperymentalnie stawiając stopę z
powrotem na podłodze. Boli, ale chyba nie jest złamana, da się kuśtykać.
- Galeria dla publiczności jest tam - oznajmia Anne Marie, wskazując inne drzwi niż
te, przez które przyszedł Doug. - A ja tu jestem w trakcie bardzo trudnych negocjacji, walczę
o wolność naszych duchowych sió...
- Właściwie, An... pani Hamilton, myślę, że pana...?
- Largha - podsuwa słabo Doug.
- Myślę, że pana Larghi nie za bardzo interesują nudne szczegóły naszych... ten...
negocjacji. - Finch wyciąga rękę, pomaga Dougowi zebrać się z dywanu.
Doug wstaje chwiejnie.
- Ja szukałem... sklepiku! - Cała jego misja! Drogocenne sekundy, drogocenne minuty
stracone bezpowrotnie, a te wszystkie bałwany, te wszystkie palanty stoją już w kolejce i
zaklepują sobie jego mięso! Jeśli nie wróci do domu ze stekami, przez tydzień będzie spać na
kanapie. Odwraca się i rzuca do drzwi, przez które wszedł.
Nie pamięta o kostce - przez pół sekundy, której potrzeba, żeby spróbował na niej
biec. Pod koniec tej sekundy znajduje się z powrotem na podłodze.
- Moje steki... - jęczy. - Chciałem być pierwszy w kolejce... wszystko zaplanowałem
co do sekundy...
- Wie pan, muszę przyznać - Finch znów wyciąga do niego pomocną dłoń - miło
widzieć, że ludzie są aż tak entuzjastycznie nastawieni do nowych programów naszego
Akwarium. Bo wie pan, nie wszyscy tak uważają. Zobaczę, co da się zrobić.
Anna Marie Hamilton stoi ze splecionymi rękoma i wzdycha niecierpliwie.
- Panie Finch - mówi - jeśli pan myśli, że to odwróci moją uwagę od wyzwolenia...
- Za chwileczkę, pani Hamilton. Dosłownie minutę. A potem obiecuję że wrócimy z
powrotem do pani twardych i bezkompromisowych negocjacji. - Finch robi krok ku drzwiom,
odwraca się z powrotem do Douga. - A, panie Largha... może tymczasem chciałby pan
porozmawiać sobie z orką? Z Matroną? Mamy tu łączność na żywo z cieśniną Juan de Fuca. -
Unosi rękę, pokazuje ekran na ścianie.
- Na żywo? - W korze mózgowej Douga walczą sprzeczne emocje. Ból porażki.
Nadzieja na ratunek. A teraz także niewyraźny dyskomfort. - No nie wiem. Im to nie
przeszkadza, prawda? Zgadzają się na te pokazy, prawda?
- Panie Largha, nie tylko, że się zgadzają, ale to w ogóle był ich pomysł. To jak?
Rozmowa z prawdziwą obcą inteligencją?
- No... nie wiem - jąka się Doug. - Nie wiem, co miałbym powiedzieć...
Anna Marie prycha.
Finch wyciąga pilota z kieszeni swetra.
- Na pewno coś pan wymyśli. - Celuje nim w ekran, wciska guzik.
Na oko nic się nie dzieje.
- Zaraz przyjdę - obiecuje Finch i zamyka za sobą drzwi.
Anna Marie odwraca się plecami. Doug zastanawia się, czy może czuje się obrażona
przez kogoś, komu aż tak pilno do kolejki po steki z orki.
A może w ogóle niezbyt lubi ludzi.
Długi, żałobny gwizd.
- Tu siostra Drapieżniczka - rozlega się sztuczny głos.
Doug odwraca się do ekranu.
W mętnej zielonej wodzie cieśniny Juan de Fuca majaczy czarno-biała sylwetka.
Pozbawiona warg paszcza uchyla się lekko, w słabym świetle połyskuje zygzakowaty
półksiężyc stożkowych zębów.
Znowu ten gwizd. W rogu ekranu pojawia się migający zielono komunikat: odbiór.
- Witam siostrę Drapieżniczkę.
Doug rozdziawia usta.
Klik. Dwa szybkie piski jeden po drugim. Jęk. Znowu kliki.
ODBIÓR.
- Tu twoja Druga Babka. Jestem pewna, że podoba ci się akwarium i te wielokrotnie
nagradzane plansze edukacyjne...
Bzzt. W lewym górnym rogu ekranu: przerwanie transmisji. Cisza.
Anna Marie Hamilton, przy pulpicie na biurku Fincha, zdejmuje palec z czerwonego
guzika.
- Wow - mówi Doug. - Naprawdę gadała.
Anna Marie przewraca oczyma.
- No wie pan, jakimiś geniuszami to one nie są.
***
Dziennikarka zasadza się na Boba Fincha w dostępnym dla publiczności korytarzu
prowadzącym do sklepu z pamiątkami. Chce reakcji na demonstrację pani Hamilton.
Finch się zastanawia.
- W jednej kwestii zgadzamy się z jej działaczami. Orki mają swój własny system
wartości, swoje własne społeczeństwo, my zaś jesteśmy moralnie zobowiązani uszanować ich
wybory. - Uśmiecha się słabo. - Nasze drogi rozchodzą się oczywiście w jednym punkcie:
pani Hamilton nigdy nie chciało się sprawdzić, jakie te wartości naprawdę są, zanim rzuciła
się, by ich bronić.
***
Drzwi otwierają się. Finch Zbawca staje w progu, z drewnianą skrzynką w jednej ręce
i plastikową reklamówką w drugiej.
Doug podrywa się z nadzieją z kanapy, zapominając o Matronie i własnym stawie
skokowym.
- Czy to moje steki?
Finch uśmiecha się.
- Panie Largha, przygotowanie towaru zajmuje kilka dni. Każdą próbkę należy
zmierzyć, zważyć i zbadać, zgodnie z zasadą ochrony środowiska przez naukę.
- No tak. - Doug kiwa głową. - Właściwie wiedziałem.
- W sklepiku wpisują tylko ludzi na listę.
- Racja.
- I niestety, z dzisiejszego okazu wszystko już zostało zarezerwowane. Kolejka ciągnie
się jednak aż do pasażu Amazonka, więc przyniosłem parę rzeczy, które może pana
zadowolą. - Pokazuje torbę. - Wszyscy to brali, miałem szczęście, że załapałem się na jedno.
Doug mruży oczy i czyta napis.
- Harpun-zabawka. Mały Ahab. Gumowa końcówka. Od lat 6.
- Każdy chce pokazać, że strzela lepiej niż nasi goście. - Finch chichocze. -
Podejrzewam, że dziś wiele domowych psów będzie miało przerąbane. Pomyślałem, że może
pana dzieci by...
- Nie mam dzieci - mówi Doug. - Ale mam psa. - Bierze paczkę. - Co jeszcze?
Finch unosi drewnianą skrzynkę.
- Udało mi się zdobyć trochę mięsa wybornej foki pospolitej...
Finch Fałszywy Prorok. Finch Zdrajca.
- Foki pospolitej? Pospolitej? W waszym sklepiku pełno się tego wala! Przeceniona
jest! Na weekend przyjeżdżają do mnie teściowie i mam ich karmić foką pospolitą? Może od
razu kanapkami z mortadelą! Nawet mój pies nie ruszy foki pospolitej!
Finch kręci głową. Wydaje się bardziej zasmucony niż urażony.
- Przykro mi, że pan tak uważa, panie Largha. Obawiam się, że nic więcej nie mogę
dla pana zrobić.
Doug chwieje się niebezpiecznie na zdrowej nodze.
- Doznałem obrażeń. W waszym akwarium! Pozwę was do sądu!
- Jeśli nawet doznał pan obrażeń, stało się to w drodze z miejsca, gdzie w ogóle nie
wolno było panu wchodzić. A teraz proszę... - Finch otwiera drzwi trochę szerzej, na wypadek
gdyby do Douga nie dotarło.
- Nie wolno było wchodzić! To było wyjście ewakuacyjne. Które, swoją drogą - głos
Douga uspokaja się od nagłego poczucia wygranej - było nieprawidłowo oznakowane!
Finch mruga.
- Nieprawidłowo...
- Tę tabliczkę ledwo widać - mówi Doug. - Zasłania ją to durne drzewo genealogiczne
orki. Gdyby tu wybuchł pożar, w życiu nikt by tego nie znalazł. Kto by czytał jakieś
wielokrotnie nagradzane plansze edukacyjne, kiedy dupa mu się pali?
- Panie Largha, galeria widokowa ma z jednej strony lity beton, a z drugiej cztery
miliony litrów morskiej wody. Szansa, że tu będzie pożar, jest tak mikroskopijna...
- Ciekawe, co na to powie straż pożarna. Ciekawe, co na to powiedzą obrońcy praw
konsumenta z telewizji! - Doug triumfalnie splata ramiona.
Chwila ciszy. W końcu Finch wzdycha i zamyka drzwi.
- Naprawdę będę musiał pogadać o tym z działem aranżacji. Estetyka swoją drogą,
ale...
- Ja chcę steki z orki - mówi Doug.
Finch podchodzi do ściany za biurkiem. Dotyka ukrytego przycisku i część boazerii
się odsuwa. Za nią, na półkach z metalowych drutów stoją równiutko pudełka z cygarami,
oświetlone charakterystycznym światłem lodówkowej żarówki. Odwraca się, otwiera w
dłoniach jedno z pudełek. Doug milknie, nie wierząc własnym oczom. To nie cygara.
- Jak mówiłem, steki z orki nie są dostępne... - zaczyna Finch - Mogę jednak
zaproponować panu odrobinę sushi z białuchy z moich prywatnych zapasów.
Doug postępuje o jeden skok naprzód. Jeszcze jeden. Białucha jest niemal nie do
zdobycia. A ta tutaj, to nie jest czarnorynkowa białucha z Saint-Lawrence, od której można
się zatruć rtęcią, jeśli się ją je częściej niż dwa razy na rok. To pierwszorzędna białucha z
zatoki Hudson. Wolno na nią polować tylko paru Inuitom, z rezerwatu pod Churchill - i nawet
im uchodzi to na sucho tylko dlatego, że ciągle pogrywają kartą praw rdzennej ludności.
Języka białuchowego jeszcze nikt nie rozpracował - zresztą, z tego, co słyszał Doug,
białuchy są chyba za głupie, żeby mieć język - więc nikt nie musi się z nimi układać.
Pudełko w dłoniach Fincha kosztuje więcej niż tygodniowe zarobki Douga.
- Czy to pana satysfakcjonuje? - pyta grzecznie Bob Finch.
Doug stara się udać niewzruszonego.
- No... chyba tak.
Jest prawie pewien, że nie słychać skrzeczenia w jego głosie.
***
Dla amatorskiego oka wygląda to jak niesforna zabawa. Tymczasem te harce,
chlupoty i wyskoki to zsynchronizowane i skomplikowane zachowanie. Nazywa się to
„zespołowe łowiectwo”. Po raz pierwszy zaobserwowano je w Antarktyce, gdzie zauważono,
że stado orek powoduje małą falę, by zmyć z kry fokę krabojada.
Pierwszemu oficerowi powiedziano, że to ewidentna oznaka inteligencji. Mruży oczy,
patrzy przez lornetki, przez kłęby mgły, póki walenie nie skończą.
Otwiera właz sterówki i wspina się do środka. Kapitan daje całą naprzód, śpiewając „I
poznają w nas swe siostry, co kochają, co kochają...”.
Pierwszy podchwytuje melodię i grzebie w szafce, wynurza się z butelką whisky
Crown Royal.
- Ładnie dzisiaj wyszło. - Salutuje butelką.
***
Pozbywszy się bezpiecznie Douga Larghi, Bob Finch wyciąga z półek pod niskim
stolikiem dwa kieliszki do wina. Napełnia je z podręcznej butelki chardonnay, podczas gdy
Anna Marie stuka w pulpit obok ekranu LCD. Pomieszczenie znów wypełnia daleki bulgot
cieśniny Juan de Fuca.
Finch podaje działaczce kieliszek.
- Jakieś problemy po waszej stronie?
Hamilton prycha, cały czas manipulując przyciskami.
- Żartujesz? W naszym ruchu zawsze była ogromna rotacja. A nikt przecież nie
przepuści okazji do zbratania się z waleniami. Dla nich to prawdziwa przygoda.
Ekran na ścianie dzieli się na pół. Jedna strona wciąż pokazuje cieśninę, trochę
przyciętą; po drugiej pojawia się jeden z mniejszych zbiorników akwarium. Młody samiec
orki bada nosem jego obrys.
Finch przepija najpierw do matrony na ekranie:
- Za wasze przysmaki. - Potem do matrony w swoim gabinecie: - I za nasze. - W
końcu zwraca się do akwarium. Waleń patrzy nań oczyma jak wielkie szklane kulki.
- Witamy w akwarium - mówi Finch.
Z głośników dobiega gwizd identyfikacyjny.
- Jestem... - mówi głośnik. Na ekranie przez moment błyska komunikat „Brak
angielskiego odpowiednika”.
- Ładne imię - rzuca Finch. - Ale my chyba nadamy ci specjalne nowe imię. Chyba
nazwiemy cię... Shamu.
- Przygoda - mówi Shamu. - Babka mówiła tutaj przygoda. Za ciasno. Długo będę?
Bob Finch zerka na Annę Marie Hamilton.
Anna Marie Hamilton zerka na Boba Fincha.
- Niedługo, wnuku, niedługo - mówi nieczłowieczy głos z otchłani Juan de Fuca. -
Bardzo niedługo.
Ambasador
Jego Duch przepełnia mnie nawet w tym zbezczeszczonym miejscu. Przesyca mnie do
szpiku kości, wypełnia moje prawe ramię siłą dziesięciorga ludzi. Oczyszczający ogień tryska
z moich palców i osmala grzbiety uciekających niewiernych. Wylewają się z nor jak robale
odsłonięte po przewróceniu spróchniałej kłody. Wiją się w świetle, szukając osłony
ciemności. Jakby pod okiem Boga mogła istnieć jakakolwiek ciemność - naprawdę myśleli
sobie, że On będzie ślepy na zbezczeszczenie miejsca wiary, myśleli że On nie zauważy tej
ohydnej nory wykopanej tuż pod Jego ołtarzem?
Teraz ich krew tryska, parując, z poczerniałych skorup ich własnych ciał. Słodki odór
palonego mięsa przesącza się delikatnie przez mój filtr. Skóra łuszczy się jak osmalony
pergamin, wirując płatkami w prądach powietrza. Jeden z pogan wyskakuje z jamy i zwala mi
się pod nogi. Patrzcie przez twarze - powtarzali nam na poligonie szkoleniowym, choć dziś ta
rada nic nie oznacza; to okropieństwo nie ma twarzy, tylko parujący skrzep osmalonego
mięsa przecięty na jednym końcu bulgocącym otworem. Otwór rozwiera się, ukazując w
środku absurdalnie białe zęby. Wydobywa się spomiędzy nich coś pomiędzy jękiem i
krzykiem, ledwie słyszalne przez huk płomieni. Może „proszę”. A może „mamo”.
Robię zamach pałką, wykonuję piękny bekhend. Zęby sypią się niczym małe
kosteczki do gry. Inne ciała pełzają po podłodze kaplicy, zostawiając na niej ślady sadzy i
krwi niczym śluzowate tropy wielkich ślimaków. Chyba w życiu nie byłem tak ogarnięty
obecnością Boga. Jestem Saulem masakrującym Amalekitów. Jozuem wycinającym
Amorytów. Jestem wezyrem Asą eksterminującym Etiopczyków. Wciskam przycisk i
omiatam pomieszczenie potężnymi strugami ognia. Boża miłość przepełnia mnie tak dalece,
że sam jestem gotów buchnąć płomieniem.
- Pretorze!
Izajasz łapie mnie od tyłu za ramię. Wpatruje się we mnie rozszerzonymi oczyma,
zniekształconymi przez krzywiznę szybki hełmu.
- Sir, oni już nie żyją! Trzeba gasić ogień!
Po raz pierwszy od wieków, jak mi się zdaje, zauważam resztę mojej straży. Prefekci
stoją w rogach pomieszczenia, tak jak im kazałem - obstawiają wyjścia, a srebrna folia ich
mundurów faluje od odbitych płomieni. W dłoniach dzierżą nie miotacze ognia, lecz gaśnice.
Zastanawiam się mimochodem: jak byli w stanie się powstrzymać; jak to możliwe, by
ktokolwiek poczuł taką obecność Ducha i nie obrócił na nich ognia? Jednakże Duch już
przygasa także we mnie, a schodząc z tego szczytu, dostrzegam, że daleko tu jeszcze do
zakończenia Bożego trudu. Poganie to martwe, rozsypujące się figurki z kresek na podłodze.
Ich schronienie jest oczyszczone, a ołtarz, który dotąd ich skrywał, leży przewrócony na
podłodze, tam gdzie go kopnąłem zaledwie...
...naprawdę, zaledwie parę minut temu? Jakby wieki całe.
- Sir?
Kiwam głową. Izajasz daje znak. Prefekci robią krok naprzód i spryskują kaplicę
środkami gaśniczymi. Płomienie znikają. Robi się szaro. Kruszące się, na wpół skremowane
truchła, trafiane strugami chemikaliów, buchają kłębami mokrej, syczącej pary.
Izajasz obserwuje mnie przez zadymione powietrze, falujące wokół nas jak w łaźni
parowej.
- Wszystko w porządku, sir? - Głos robi mu się syczący od nagłej wilgoci; będzie
musiał wymienić sobie filtr w respiratorze.
Kiwam głową.
- Duch był tak... tak... - Brak mi słów. - Nigdy wcześniej nie czułem go tak mocno.
Za maską coś jakby cień zmarszczenia brwi.
- Ale jest... rozumie pan... jest pan pewien?
Śmieję się radośnie.
- Pewien? Czułem się jak sam Trajan!
Izajasz robi nieswoją minę, być może na dźwięk imienia Trajana. W końcu jego
pogrzeb odbył się dopiero wczoraj. Nie miałem na myśli jednak nic zdrożnego... jeśli już, to
trudziłem się tu dziś właśnie ku jego czci. Widzę go, jak stoi po prawicy Boga, patrzy z góry
na to parujące pobojowisko i kiwa z aprobatą głową. Może u moich stóp leży ten właśnie
niewierny, który go zamordował? Widzę, jak Trajan odwraca się do Pana i wskazuje mu
robaka, który go zabił.
Widzę, jak Pan Bóg mówi:
- Do Mnie należy pomsta4.
***
Wyrzutek kuli się na przeciwnym końcu peronu Józefa Flawiusza, wychylając się za
barierkę w żałosnej nadziei, że obmyje go pole magnetyczne tramwaju. Płonne i godne litości
starania - generatory są ekranowane, a nawet gdyby nie były, Duch tchnie na tyle różnych
4
Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia (przyp. tłum.).
sposobów. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, jak ludzie mogą nie dostrzegać tak
prostych rozróżnień: pokazuje im się, że precyzyjnie modulowane pola elektromagnetyczne
łączą nas z Bogiem, a oni wyciągają z tego wniosek, że dowolne zwoje drutu i dowolna
energia otwierają drogę ku odkupieniu.
Jednakże pola poruszające rydwany to nie te same, które dają nam Uniesienie. Nawet
jeśli ta zagubiona istota była w stanie osiągnąć to, czego chce, gdyby jakimś przewrotnym
cudem ekranowanie wokół cewek tramwaju miało zniknąć, najlepsze, co mógłby zyskać, to
mdłości i dezorientację. A w najgorszym razie - zdarza się to w tych czasach częściej, niż
niektórzy chcieliby przyznać - regularne opętanie.
Widziałem opętanych. Mierzyłem się z zamieszkującymi ich demonami. Ten
wyrzutek ma więcej szczęścia, niż mu się wydaje.
Wsiadam do tramwaju. Duch bezszelestnie popycha pojazd, uwiązany cudownym
sposobem do wstęgi torów, której nigdy nie dotyka.
Peron odjeżdża w tył; parias i ja przez moment patrzymy sobie w oczy, póki nie
rozłączy nas odległość.
Żadnego wstydu na jego twarzy: tylko tępa, nieartykułowana furia.
Przypuszczam, że chodzi o mój pancerz. Ktoś podobnie ubrany aresztował go,
odmówił mu miłosiernej śmierci i pozostawił oddzielone od duszy ciało na pastwę włóczęgi
po świecie.
Para obywateli obok mnie wskazuje malejącą postać palcami i chichocze. Łypię na
nich: zauważają moje insygnia, elektryczną pałkę w kaburze i milkną. Dla mnie w desperacji
wyrzutka nie ma nic śmiesznego. Godna litości - tak.
Bezsilna. Nieracjonalna. Ale co zrobiłby ktokolwiek z nas, wypadłszy z łaski. Czy nie
chwytałby się choćby brzytwy, żeby zyskać szansę odkupienia?
W obecności Boga wszystko jest tak stuprocentowo klarowne. Cały świat ma sens, jak
niespodziewanie rozwiązana dziecięca zagadka; wzrokiem sięgasz nieskończoności i
zachodzisz w głowę, jak w ogóle mogłeś się zastanawiać nad złożeniem w całość tych
wspaniałych elementów. Naturalnie, szczegóły dawno umknęły: pozostało tylko nieopisane
wspomnienie, jak to było naprawdę rozumieć, absolutnie i idealnie... które to wspomnienie,
choć sprzed paru godzin, jest dla mnie realniejsze teraz niż wtedy.
Tramwaj gładko wpływa na następny przystanek. Ekrany informacyjne na placu
odtwarzają w kółko materiały z pogrzebu Trajana. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie żyje. Był
tak silny Duchem, że uważaliśmy go za niepokonanego. Wydaje się niemal bluźnierstwem to,
że pokonało go coś zbudowanego na Peryferiach.
A jednak. Tu spoczywa. Błogosławiony przez Boga i Człowieka, bohater tak
motłochu, jak elity, człowiek z nizin, który w niecałe dziesięciolecie awansował z Prefektury
do Generalicji: zabity przez kretyńskie ustrojstwo z dźwigni, śrucin i eksplodujących
smrodliwych gazów. Ekrany wypełnia jego spokojna twarz. Medycy zatuszowali wszelkie
ślady po wynalazku, który go zabił, pozostawiwszy tylko honorowe rany, żebyśmy mieli co
pamiętać. Słynna pomarszczona blizna biegnąca przez czoło do kości policzkowej, pamiątka
po sztylecie, który omal nie pozbawił go wzroku w wieku dwudziestu pięciu lat. Kłębowisko
krwawych blizn, wyłaniające się u góry barku spod tuniki - szczęśliwe trafienie elektryczną
pałką podczas Buntu Esseńczyków. Półksiężycowa krecha na prawej skroni - wspomnienie po
jakimś innym konflikcie, którego nazwa umknęła mi teraz, o ile w ogóle ją kiedykolwiek
znałem.
Widok odjeżdża w tył. Twarz Trajana niknie w nieskończonym tłumie żałobników,
gdy tramwaj rusza dalej. Prawie go nie znałem. Spotkałem go parę razy na jakichś
posiedzeniach Senatu, gdzie, jestem pewien, nie odznaczyłem się w niczyjej pamięci. Za to on
odznaczył się w mojej. Swoją wiarą wypełniał całą salę.
W jednej chwili pomyślałem wtedy: oto człowiek nietrapiony wątpliwościami.
Bo ja swego czasu wątpliwości miałem.
Nigdy oczywiście nie dotyczyły Bożej potęgi czy dobroci. Jedynie, czasami, tego, czy
naprawdę czynimy Jego wolę. Stawałem oko w oko z wrogiem i widziałem nie bluźnierców,
lecz ludzi. Nie utajonych zdrajców, lecz dzieci. Powtarzałem słowa Zbawiciela: przecież sam
Jezus powiedział: „Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz”. Przecież święty
Konstantyn chrzcił swoje zastępy z uniesionymi zbrojnymi ramionami. Wiedziałem, co
mówią księgi, znałem to wszystko od przedszkola - a jednak czasami, Boże dopomóż, to były
dla mnie tylko słowa, a wróg miał twarze.
Nikt nie jest tak ślepy, jak ten, kto nie chce widzieć.
Te dni dawno minęły. Przez ostatni miesiąc Duch płonął we mnie jasno jak nigdy. A
dziś rano jeszcze jaśniej. Na cześć Trajana.
Wysiadam z tramwaju na tym przystanku, co zawsze. Peron jest pusty, nie licząc
dwóch konstabli. Nie wsiadają. Podchodzą do mnie, stukając obcasami na kafelkach w
charakterystycznym rytmie władzy. Noszą kapłańskie insygnia.
Patrzę im w twarze, gdy zastępują mi drogę. Wspomnienie Ducha blednie akurat na
tyle, by pozostawić miejsce na odrobinę niepokoju.
- Proszę wybaczyć, pretorze - mówi jeden z nich - ale zmuszeni jesteśmy prosić, żeby
poszedł pan z nami.
***
Tak, są pewni, że o mnie chodzi. Nie, to nie pomyłka. Nie, to nie może poczekać.
Bardzo przepraszają, ale tylko wykonują rozkazy biskupa. Nie, nie wiedzą, o co chodzi.
I przynajmniej w tej kwestii kłamią. Nietrudno poznać, kolegów traktuje się w naszym
ustroju zdecydowanie inaczej niż więźniów, a oni nie traktują mnie jak kolegi. Dobrze, że
chociaż mnie nie skuli. Nie jestem aresztowany, moja obecność jest po prostu konieczna w
świątyni. O nic mnie nie oskarżono.
To jest chyba najbardziej frustrujące ze wszystkiego: oskarżony mógłbym
przynajmniej zaprzeczyć zarzutom.
Ich rydwan plącze się po Konstantynopolu, ze szczękiem i buczeniem przeskakując z
szyny na szynę. Stoję z przodu, przed kolumną sterującą. Moja eskorta z tyłu. Ten układ to
kolejne niewypowiedziane oskarżenie; nie kazano mi patrzeć w przód, ale gdybym odwrócił
się do nich - gdybym skorzystał z mojego prawa, by patrzeć im w twarze - po jakim czasie
stanowcza dłoń spoczęłaby na moim ramieniu i odwróciła mnie z powrotem?
- Tędy się nie jedzie do świątyni - mówię przez ramię.
- Orygenesa jest zamknięta aż do świętego Augustyna. Porządki po pogrzebie.
Kolejne kłamstwo. Idącego aleją świętego Augustyna konduktu, niecałe dwa dni temu,
pilnowała moja własna kompania. Nie zostawiliśmy żadnych przeszkód. I konstable zapewne
to wiedzą. Nie próbują mnie wprowadzić w błąd - po prostu pokazują, że nie obchodzę ich na
tyle, żeby musieli się silić na przekonujące kłamstwo.
Odwracam się, by spojrzeć im w oczy, uprzedzają mnie jednak, zanim się odezwę:
- Pretorze, muszę pana prosić o zdjęcie hełmu.
- Żartujecie.
- Nie, sir. Biskup wyraził się jasno.
Oszołomiony i niedowierzający, odpinam pasek pod brodą i zdejmuję przyrząd z
czaszki. Zaczynam wtykać go pod pachę, lecz konstabl wyciąga rękę i mi go zabiera.
- To obłęd - mówię mu. Bez hełmu jestem ślepy i głuchy niczym poganin. - Nie
zrobiłem nic złego. Jaki mógłby być powód...
Konstabl za kierownicą skręca w lewo na nowy tor. Drugi kładzie mi dłoń na ramieniu
i stanowczo mnie odwraca.
Plac Golgota. Oczywiście.
Tu przychodzą umrzeć Bezbożni. Utrata hełmu jest tu bez znaczenia, tu i tak nikt nie
czuje obecności Pana. Rydwan sunie bezgłośnie, mijając szeregi ukrzyżowanych heretyków i
opętanych przez demony; oczy mają wywrócone do wewnątrz, z wbitych w dłonie gwoździ
sączą się strumyczki krwi. Niektórzy pewnie zawiśli tu jeszcze przed śmiercią Trajana; na
krzyżu jeszcze przed epoką środków znieczulających umierało się całymi dniami, a teraz
jesteśmy przecież bardziej cywilizowanym narodem. Nie tolerujemy zbędnego cierpienia
nawet wśród potępionych.
Stary numer, i to grubymi nićmi szyty: niejeden więzień, przeprowadzony między
tymi szeregami, postanowił współpracować, zanim jeszcze zaczęto go przesłuchiwać. Czy ci
dwaj myślą, że ja tego nie przejrzę? Że sam takich rzeczy nie robiłem, i to więcej razy niż
jestem w stanie zliczyć?
Niektórzy umierający krzyczą, gdy przechodzimy - nie z bólu, lecz głosami
wewnętrznych demonów. Nawet teraz chcą agitować.
Nawet teraz chcą nawracać innych na swoją bezbożność. Nic dziwnego, że Kościół
wytłumia to miejsce - co by sobie pomyślał prosty człowiek, czując Bożą obecność i
jednocześnie słysząc świętokradcze słowa?
Ja jednak prawie czuję obecność Boga. To powinno być niemożliwe, nawet gdyby
konstable nie skonfiskowali mi hełmu. A mimo to, proszę: strużka boskości, niczym cieniutki
promyk słońca przebijający się przez grubą burzową chmurę. Nie obezwładnia, nie płynie
przeze mnie jak przedtem; ale i tak przynosi pociechę. On jest wszędzie. Jest nawet tutaj. Nie
da się Go odciąć polami tłumiącymi, nie bardziej, niż da się wyłączyć Słońce, zamykając
okno.
Bóg mówi mi: „Miej siłę. Jestem z tobą”.
Mój lęk cofa się jak woda podczas odpływu. Odwracam się do konwojentów i
uśmiecham; z nimi też jest Bóg, niech tylko sobie to uświadomią.
Chyba jednak sobie nie uświadamiają. Gdy na mnie patrzą, w ich twarzach coś się
zmienia. Kiedy przedtem się do nich odwracałem, miny mieli po prostu ponure i niechętne do
współpracy.
Teraz, z jakiegoś powodu, prawie się boją.
***
Prowadzą mnie do świątyni, ale nie do biskupa, lecz przez tunel światła. Mówią, że to
w zupełności rutynowy zabieg, chociaż ja przechodziłem przez tunel dopiero cztery miesiące
temu i powinienem jeszcze na osiem miesięcy mieć spokój.
Po wszystkim nie oddają mi pancerza. Prowadzą do sanktuarium biskupa, przez
ozdobne drzwi z podobizną ognistego krzyża i Bożym przesłaniem dla Konstantyna: In hoc
signo vinces. Pod tym znakiem zwyciężysz.
Zostawiają mnie samego. Znam jednak procedurę. Na zewnątrz są strażnicy.
Sanktuarium jest ciemne i uspokajające, same poduszki, aksamitne zasłony i
mahoniowe kości. Nie ma okien. Ekran na jednej ze ścian rozjarza się kolejnymi
przestrzennymi obrazami. Każdy zatrzymuje się na parę chwil, a potem hipnotycznie
przepływa w kolejny: podnóże pasma Synaj; Proliniusz prowadzący szarżę przeciwko
Hindusom; sama Święta Grota, gdzie Bóg ukazał Mojżeszowi Krzew Gorejący; gdzie
wskazał nam wszystkim drogę do Ducha.
- Spróbuj sobie wyobrazić, że nigdy jej nie znaleźliśmy.
Odwracam się i widzę biskupa stojącego za mną, jakby dopiero co się
zmaterializował. Trzyma dużą kopertę koloru kości słoniowej. Przygląda mi się z
nieznacznym uśmieszkiem na ustach.
- Mój nauczycielu? - mówię.
- Wyobraź sobie, co by było, gdyby Konstantyn nigdy nie miał tego widzenia, gdyby
Euzebiusz z Cezarei nigdy nie wysłał ekspedycji w góry Synaj. Że Groty po Mojżeszu już
nikt ponownie nie odkrył. Nie ma tysiącletniej spuścizny, nie ma technologicznego
odrodzenia. Jest tylko jeszcze jedna niedowodliwa legenda o proroku, który miał
przywidzenia w górach. I jeszcze dostajemy dziesięć przykazań, ale żadnych narzędzi, żeby je
egzekwować. W niczym nie bylibyśmy lepsi od pogan.
Wskazuje mi gestem sofę, dekadencki mebel, cały w tapicerce barwy wina. Nie mam
ochoty siedzieć, ale nie chcę go też urazić. Siadam ostrożnie na brzeżku. Biskup nadal stoi.
- Bo wiesz, ja tam byłem - ciągnie. - W samym sercu Groty. Klęczałem tam, gdzie
pewnie klęczał sam Mojżesz.
Czeka na reakcję. Odchrząkuję.
- Musiało to być coś nie do opisania.
- Nie bardzo. - Wzrusza ramionami. - Przy porannych obrzędach pewnie czujesz się
bliżej Boga. W końcu to takie... nierafinowane. Surowa ruda. Już dość niesamowity jest sam
fakt, że jakiś naturalny wytwór w ogóle był w stanie wywołać w ludziach jakiekolwiek
przeżycia religijne, nie mówiąc o spójnych na tyle, żeby móc rozwinąć z nich kulturę. I tak
jednak... efekt jest o wiele słabszy, niż można by się spodziewać. Przereklamowane i tyle.
Przełykam ślinę i trzymam język za zębami.
- Oczywiście, o dowolnych przeżyciach religijnych można w zasadzie powiedzieć to
samo - ciągnie, bluźniąc beznamiętnie. - Taka tam elektryczna czkawka w płacie
skroniowym, nie bardziej boska niż siła, która porusza igły kompasów i przyciąga żelazne
opiłki.
Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem takie słowa: wraz z resztą przedszkola, tuż
przed Pierwszą Komunią. „To jak sztuczka magiczna”, powiedzieli. „Jak szum zakłócający
radio. Dezorientuje tę część mózgu, która pilnuje granic twojego »ja«, która wie, gdzie się
kończysz, a zaczyna się reszta - i ona w takim stanie myśli, że ciągniesz się w
nieskończoność, że jesteś jednością z całym dziełem stworzenia. Nabiera cię, wierzysz wtedy,
że jesteś w obecności Boga”. Pokazali nam zdjęcia mózgu tkwiącego jak wielka
pomarszczona śliwka w ciemniejszym konturze ludzkiej głowy, strzałkami i podpisami
kierując naszą uwagę ku odpowiednim ośrodkom. Porozkładali różdżki i czepki modlitewne,
ukazując malutkie magnesiki i elektromagnesiki, misterne instrumenty, które pozwoliły
podporządkować całą rasę.
Nie do wszystkich dotarło od razu. Gdy jest się dzieckiem, „elektromagnes” to po
prostu inne słowo na „cud”. Byli jednak cierpliwi, powtarzali, co najważniejsze, słowami
odpowiednimi dla młodych umysłów, aż pojęliśmy podstawową kwestię: jesteśmy tylko
cielesnymi maszynami, a Bóg jest usterką.
Po czym włożyli nam na głowy czepki modlitewne, otworzyli na Ducha i
dowiedzieliśmy się, ponad wszelką wątpliwość, że Bóg istnieje. To przeżycie wykraczało
poza wszelką debatę, wykraczało poza logikę. Nie było miejsca na argumenty. Wiedzieliśmy.
Wszystko inne to były tylko słowa.
„Pamiętajcie”, powiedzieli potem. „Kiedy poganie będą wam mówić, że wasz Bóg to
kłamstwo, wspomnijcie tę chwilę”.
Nie mogę uwierzyć, że biskup pogrywa teraz ze mną w tę samą grę. Jeśli to żart, to w
bardzo złym guście. A jeśli mnie sprawdza, to też słabo mu się udaje. Jednak żadna z
alternatyw nie tłumaczy, czemu się tu znalazłem.
Ciśnie mnie jednak o odpowiedź:
- Zgadzasz się?
Lawiruję ostrożnie.
- Uczyli mnie, że Duch mieszka tak samo w opiłkach żelaznych i igłach kompasu, jak
w naszych mózgach i sercach. Nie jest przez to ani trochę mniej boski. - Biorę wdech. - Nie
chcę nikogo urazić, nauczycielu, ale czemu mnie tu sprowadzono?
Zerka na kopertę w ręku.
- Chciałem pomówić o twoim ostatnim... przykładnym wykonaniu zadania.
Czekam, nie nabierze mnie. Strażnicy nie traktowali mnie jak kogoś, kto przykładnie
wykonał zadanie.
- Dzięki takim jak ty - ciągnie - cały czas mamy nad poganami przewagę. To, co daje
nam Duch, to nie tylko technologia, to także pewność. My naszego Boga znamy. Jest
poznawalny empirycznie, daje się sprawdzać, dowodzić i doświadczać zmysłami. Nie mamy
wątpliwości. Ty nie masz wątpliwości. Dlatego od tysiąca lat jesteśmy niezwyciężeni, dlatego
ani szpiedzy z Peryferii, ani pogańskie machiny latające, ani przestwór oceanu nas od
zwycięstwa nie powstrzymają.
Nie są to słowa, które wymagałyby potakiwania.
- Wyobraź sobie, jak to musi być: musieć wierzyć. - Biskup kręci głową, jakby ze
smutkiem. - Wyobraź sobie te wątpliwości, niepewność, niezgodę, prostackie kłótnie o to,
które sny są boskie, a które bluźniercze. Czasami aż mi tych pogan szkoda. Jakie to musi być
straszne, potrzebować wiary. A jednak tak się jej trzymają. Zakradają się do naszych miast,
przebierają w nasze ubrania, chodzą między nami, a ekranują się przeciwko bożej obecności.
- Wzdycha. - Przyznam, że sam ich do końca nie rozumiem.
- Oni zażywają jakiegoś grzybka czy zioło - mówię mu. - Mówią, że to ich łączy z
ichnim bogiem.
Biskup mruczy. Nie ma wątpliwości, że już o tym wiedział.
- Chciałbym zobaczyć, jak ten ich grzybek napędza jednoszynówkę. Albo choćby
porusza igłą kompasu. Cali są otoczeni dowodami Bożego wstawiennictwa, a postanawiają
się od niego odciąć. Nie wszyscy jeszcze to wiedzą, ale otrzymaliśmy informacje, że potrafią
skutecznie zakłócić całe pomieszczenia. Nawet całe osady.
Przeciąga długim paznokciem po kopercie, przecinając ją wzdłuż.
- Tak jak ta kaplica, którą oczyszczałeś rano, pretorze. Była zakłócona. Duch nie mógł
się objawić.
Kręcę głową.
- Mylisz się, mój nauczycielu. Nigdy nie czułem Ducha silniej niż...
Konwojenci o ponurych twarzach. Okrężna droga przez Golgotę. Niewytłumaczalny
promień światła. Wszystko składa się w całość.
W żołądku otwiera mi się ziejąca przepaść.
Biskup wyciąga z koperty dużą kliszę - zdjęcie z mojego przejścia przez Tunel
Światła.
- Jesteś opętany - mówi.
Nie. To jakaś pomyłka.
Unosi kliszę, widmowy, półprzejrzysty widok mojej głowy w zieleniach i szarościach.
Wyraźnie widzę demona. Tkwi w mojej czaszce, złośliwa, mała ciemna bryłka, tuż nad
prawym uchem. Idealne miejsce, żeby szeptać zdradzieckie i kłamliwe myśli.
Jestem bezbronny. Jestem uwięziony: nie wyjdę stąd jako wolny człowiek. Za
drzwiami są strażnicy, w ciemnych zakamarkach pokoju niewidoczne kryjówki i przejścia.
Jeśli podniosę rękę na biskupa, nie żyję.
I tak nie żyję. Jestem opętany.
- Nie - szepczę.
- Ja jestem drogą i prawdą, i życiem - intonuje biskup. - Nikt nie przychodzi do Ojca
inaczej jak tylko przeze Mnie. - Oskarżycielsko dźga palcem guz na kliszy. - A to, to jest z
Chrystusa? To z Jego Kościoła? To jak to może być prawdziwe?
Kręcę tępo głową. Nie mogę uwierzyć, że do tego doszło. Nie wierzę własnym oczom.
Dzisiaj czułem Ducha. Naprawdę go czułem. Jestem tego pewien, jak mało czego.
Moje to myśli? Czy to demon mi je podszeptuje?
- Wygląda na to, że przybywa ich z każdym dniem - dodaje ze smutkiem biskup. - I
nie zadowalają się skażeniem duszy. Ciało też zabijają.
A dokładniej, zmuszają Kościół, żeby zabił ciało. To Kościół mnie zabije.
Biskup kręci jednak głową, jakby mi czytał w myślach.
- Mówię dosłownie, Pretorze. Ten demon odbierze ci życie. Nie od razu, może przez
pewien czas będzie uwodził cię tym fałszywym religijnym uniesieniem. Potem jednak
poczujesz ból i twój umysł się podda. Zmienisz się; nawet ci, których kochasz, przestaną cię
poznawać po twoich uczynkach. Na sam koniec może zmienisz się w zaślinionego oseska,
który płacze i robi pod siebie. A może po prostu ból stanie się nie do zniesienia. Tak czy
owak, umrzesz.
- Ile... ile to potrwa?
- Parę dni, parę tygodni... znam jedną nieszczęsną duszę, która to znosiła przez prawie
rok, zanim zdołaliśmy ją zbawić.
Zbawić. Jak tych heretyków na Golgocie.
„Ale popatrz”, szepcze mi cichutki wewnętrzny głosik, „nawet parę dni w takiej
Obecności może być spokojnie wartych całego życia...”.
Przykładam dłoń do skroni. Czai się tam demon, ropieje w wilgotnej ciemności,
oddzielony tylko kością czaszki. Wbijam wzrok w podłogę.
- To nie może być.
- To jest. Ale nie musi.
Nie od razu dociera do mnie, co powiedział. Unoszę głowę i patrzę mu w oczy.
Uśmiecha się.
- Jest jeszcze inne wyjście - mówi. - Fakt, przeważnie ciało musi umrzeć, żeby
uratować duszę: ukrzyżowanie jest nieskończenie bardziej miłosierne od losu, który zwykle
czeka opętanych. Ale dla tych z... potencjałem jest jeszcze alternatywa. Nie będę cię zwodził,
pretorze. Ryzyko jest duże. Ale bywały i sukcesy.
- Al... alternatywa?
- Może uda nam się demona wyegzorcyzmować. Usunąć go, fizycznie, z twojej
głowy. Jeśli się uda, to zarazem ratujemy ci życie i przywracamy cię Bogu.
- Jeśli się uda...
- Jesteś żołnierzem. Wiesz, że zawsze istnieje ryzyko śmierci. I tutaj też, jak wszędzie.
- Bierze przeciągły, odmierzony wdech. - A na krzyżu śmierć jest pewna.
Demon w mojej głowie nie spiera się. Nie szepcze żadnych bluźnierstw, nie błaga
desperacko, żeby go nie ekstrahować. Po prostu uchyla odrobinkę drzwi do Raju i zalewa
moją duszę blaskiem Boskości.
Pokazuje mi Prawdę.
Wiem, tak jak wiedziałem w przedszkolu, jak wiedziałem dziś rano. Jestem w
obecności Boga, a biskup go nie widzi, bo sam jest kłamliwym szarlatanem albo i gorzej.
Za jedną taką chwilę poszedłbym z własnej woli na krzyż.
Uśmiecham się i kręcę głową.
- Biskupie, czy myślisz, że jestem ślepy? Myślicie, że jak opakujecie wasze parszywe
intrygi w Pismo, to ich nie przejrzę?
I naprawdę je widzę, skąpane w blasku Ducha. Oczywista, że ci parszywi faryzeusze,
gdyby mogli, poobwieszaliby Pana świecidełkami i talizmanami. Racjonowaliby go,
zakręcając kurek, do którego tylko oni mają dostęp - a tych, do których On przemawia bez ich
zgody, naznaczyliby mianem opętanych.
Ja bowiem naprawdę jestem opętany, ale nie przez żadnego demona. Jestem opętany
przez Boga Wszechmogącego. I ani On, ani jego Synowie to nie raki pustelniki, gnane
przymusem, by zamieszkać w skorupach posągów i machin.
- Powiedz mi, Biskupie! - krzyczę. - Czy Szaweł na drodze do Damaszku nosił ten
wasz czepek modlitewny? Czy Elizeusz szczuł niedźwiedzie jedną z waszych różdżek? A
może oni też byli opętani przez demony?
Kręci głową z udawanym smutkiem.
- To nie pretor mówi.
Ma rację. Przeze mnie przemawia Bóg, jako mówił przez dawnych Proroków. Jestem
głosem Boga i nie ma znaczenia, że jestem bez broni i pancerza, nie ma znaczenia, że tkwię
głęboko w sanktuarium diabła. Wystarczy unieść rękę i Bóg powali tego bluźniercę.
Unoszę pięść. Mam pięćdziesiąt łokci wzrostu. Biskup stoi przede mną, robak
nieświadom własnej nieważności. W ręce ma jedną z tych swoich absurdalnych maszynek.
- Giń, szatanie! - krzyczymy obaj i zapada ciemność.
***
Budzę się skrępowany. Przypięli mnie do łóżka szerokimi pasami.
Pali mnie lewa strona twarzy. Uśmiechnięci lekarze nachylają się nade mną i mówią,
że wszystko w porządku. Ktoś podsuwa lustro. Mam ogoloną prawą stronę głowy; na skroni
krwawy półksiężyc, dziwnie znajomy. Krzyżyki z czarnej nitki zszywają mnie razem, jakbym
był niechlujnie połatanym podartym łachem.
Egzorcyzm się udał, mówią. Wrócę do kompanii w niecały miesiąc. Te pasy są tylko
na wszelki wypadek.
Niedługo mnie z nich uwolnią, tak jak uwolniłem się od demona.
- Zaprowadźcie mnie do Boga - stękam. W gardle mam żar jak na pustyni.
Przykładają mi do głowy różdżkę modlitewną. Nie czuję nic.
Nie czuję nic.
Różdżka działa. Baterie ma naładowane.
To pewnie nic takiego, mówią. Przejściowy efekt egzorcyzmu. Trzeba trochę
poczekać. Pasy może na razie zostawimy, ale nie ma powodu do niepokoju.
Oczywiście mają rację. Żyłem w Duchu Świętym, znam twarz Wszechmogącego - w
końcu, czyż nie zostaliśmy wszyscy uczynieni na Jego podobieństwo? Bóg nigdy nie
opuściłby nawet najmniejszej ze swoich owieczek.
Nie muszę w to wierzyć, ja to wiem. Ojcze, ty mnie nie opuścisz.
Wróci. Wróci.
***
Apelują do mnie o cierpliwość. A po trzech dniach przyznają, że już to widzieli.
Pamiętajmy jednak, że nieczęsto: sam zabieg jest rzadki, a taki skutek uboczny jeszcze
rzadszy. Możliwe jednak, że demon uszkodził część mózgu, która pozwala nam naprawdę
zaznać Boga. Lekarze recytują medyczne terminy, które dla mnie nic nie znaczą. Pytam ich o
innych, którzy kroczyli przede mną tą ścieżką: ile trwało, zanim udało się ich przywrócić
przed oblicze Boga? Wygląda jednak na to, że nie ma jakichś klarownych reguł, żadnych
prawidłowości.
Na ścianie obok łóżka płonie Trajan. Płonie tam codziennie i nigdy się nie spala,
trochę jak sam Gorejący Krzak. Moi Stróże codziennie to odtwarzają, cienką kaszkę z
rzuconych na ścianę nagranych obrazków; podejrzewam, że ma to być dla mnie inspiracją. Na
tych nagraniach zawsze jest odrobinę po zachodzie słońca.
Płomienne odejście Trajana rozświetla plac prawie jak w dzień, pomarańczowym
blaskiem odbitym w tysiącach uniesionych ku niemu twarzy.
Jest teraz z Bogiem, na zawsze w Jego obecności. Niektórzy mówią, że tak było
jeszcze zanim zginął, że całe swoje życie przeżył w Duchu Świętym. Nie wiem, czy to
prawda; może po prostu nikt nie umiał inaczej wytłumaczyć jego poświęcenia i gorliwości.
Całe życie w obecności Boga. A ja teraz oddałbym swoje za choćby jedną minutę.
***
Jesteśmy na niezbadanym terenie, mówią.
Może oni są.
Ja jestem w piekle.
W końcu to przyznają: nie wyzdrowiał żaden z poprzednich. Przez cały czas mnie
okłamywali. Rzucono mnie w mrok, odcięto od Boga. A dla tych rzeźników to sukces.
- To będzie próba twojej wiary - mówią.
Mojej wiary. Słysząc to słowo, rozdziawiam usta jak ryba. To słowo dla pogan, dla
ludzi o wymyślonych bogach. Sto razy wolałbym krzyż. Pozabijałbym tych zadowolonych z
siebie rzeźników gołymi rękoma, gdybym miał wolne te gołe ręce.
- Zabijcie mnie - błagam.
Odmawiają. Sam biskup rozkazał zachować mnie całego i zdrowego.
- To wezwijcie biskupa - mówię. - Dajcie mi z nim porozmawiać. Proszę.
Uśmiechają się ze smutkiem i kręcą głowami. Biskupa się nie wzywa.
Może to kolejne kłamstwa. Może biskup w ogóle zapomniał, że istnieję, a ci tutaj po
prostu lubią patrzeć na cierpienie niewinnych ludzi.
Bo kto by chciał poświęcić się w życiu eliksirom i puszczaniu krwi?
Rana na głowie nie daje mi w nocy spać, potwornie swędzi, kiedy na nierównych
brzegach powstaje wydymający się strup. Dalej nie mogę sobie przypomnieć, gdzie już coś
podobnego widziałem.
Przeklinam biskupa. Powiedział mi, że jest ryzyko, ale wspominał tylko o śmierci.
Tutaj śmierć to żadne ryzyko. Tu śmierć to awans.
***
Przez cztery dni odmawiam jedzenia. Karmią mnie na siłę, płynami przez rurkę w
nosie.
Zaiste dziwny to paradoks. Nie ma nadziei. Już nigdy nie zaznam Boga, odmówiono
mi nawet skończenia z samym sobą. Mimo to, ci oprawcy, przez sam akt pozbawienia mnie
miłosiernej śmierci, jakimś sposobem obudzili we mnie maleńką iskierkę, która chce żyć. W
końcu to za ich grzechy cierpię. Ten mrok to ich sprawka. Ja nie odwróciłem się od Boga, to
oni wyrąbali ze mnie Boga jak kawał zgangrenowanego ciała. Niemożliwe, żeby chcieli, bym
żył, bo nie ma życia poza Bogiem. Po prostu chcą, żebym cierpiał.
A wraz z taką świadomością pojawia się nagłe pragnienie, żeby im tej satysfakcji nie
dać.
Nie pozwolą mi umrzeć. To może już niedługo tego pożałują.
Niech ich Bóg przeklnie.
***
Niech ich Bóg przeklnie. O. Oczywiście.
Głupi byłem. Zapomniałem, co się naprawdę liczy. Tak zaabsorbowały mnie te drobne
awantury, że straciłem z oczu prostą prawdę: Bóg nie obraca się przeciwko swoim dzieciom.
Bóg swoich dzieci nie porzuca.
Ale poddawać je próbom to co innego. Bóg sprawdza nas cały czas. Czyż nie
pozbawił Hioba wszystkich dóbr doczesnych i nie zostawił zaropiałego na gościńcu? Czyż nie
kazał Abrahamowi zabić własnego syna? A potem, kiedy udowodnili, że na to zasługują, czy
nie przyjął ich z powrotem na swoje łono?
Wierzę, że Bóg nagradza sprawiedliwych. Wierzę, że Chrystus powiedział:
„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. A teraz, wreszcie, wierzę, że wiara nie jest
czymś tak odrażającym, jak uważałem kiedyś, potrafi bowiem dawać siłę, gdy zostaniemy
odcięci od prawdy.
Nie jestem porzucony. Przechodzę próbę.
Posyłam po biskupa. Jakoś tym razem wiem, że się zjawi.
***
I się zjawia.
- Mówią, że utraciłem Ducha - mówię mu. - Mylą się.
Zauważa coś w mojej twarzy. Coś zmienia się i u niego.
- Mojżeszowi odmówiono Ziemi Obiecanej - ciągnę. - Konstantyn widział znak
ognistego krzyża zaledwie dwa razy w życiu. Do Szawła z Tarsu Bóg przemówił tylko raz. I
co, stracili wiarę?
- Zmienili świat - mówi biskup.
Obnażam zęby. Moja niezachwiana wiara wypełnia pokój.
- I ja też zmienię.
Uśmiecha się łagodnie.
- Wierzę ci.
Wytrzeszczam nań oczy, zdumiony własną ślepotą.
- Wiedziałeś, że tak będzie.
Kręci głową.
- Mogłem tylko mieć nadzieję. Ale... tak, jest taka... osobliwa prawda, której dopiero
teraz się dowiadujemy. Sam nie wiem, czy już do końca w to wierzę. Czasem największych
mistrzów czyni nie przeżycie odkupienia, lecz tęsknota za nim.
Na ekranie obok mnie płonie Trajan, ale ogień go nie trawi. Zastanawiam się przez
moment, czy moje wypadnięcie z łask było aby do końca przypadkowe. Właściwie to jednak
nie ma znaczenia. Wreszcie przypominam sobie, gdzie kiedyś widziałem taką bliznę jak moja.
Do dziś moje uczynki w imię Boga były blade i bezkrwawe. Już tak nie będzie. Wrócę
do Królestwa Niebieskiego. Uniosę wysoko miecz i nie opuszczę go, dopóki nie zginie ostatni
z niewiernych. Wzniosę w Jego imię góry z ciał. Z przeciętych gardeł popłyną rzeki. Nie
ustanę, póki nie zasłużę sobie z powrotem na miejsce pod Jego okiem. Biskup nachyla się ku
mnie i odpina paski.
- To już chyba nie jest potrzebne.
I tak by mnie nie utrzymały. Mógłbym je zerwać jak papier.
Jam jest Pięścią Boga.
Posłowie
Wbrew temu, co być może słyszeliście, Bóg wcale nie jest wszechobecny.
Jedyne miejsce, gdzie przebywa na pewno, to płaty skroniowe - przynajmniej tam
znalazł Go Vilayanur Ramachandran, gdy na University of California w San Diego udał się
na poszukiwania w mózgach hiperreligijnych epileptyków. Nigdy nie znajdzie się
Wszechmogącego w korze ciemieniowej, wnosząc po radioizotopach, których drogę Andrew
Newbergz University of Pennsylvania śledził w głowach medytujących mnichów buddyjskich.
Najbardziej spektakularne - i kontrowersyjne - są dokonania Michaela Persingera z
Laurentian University, który twierdzi, że jest w stanie indukować przeżycia religijne za
pomocą hełmu zalewającego mózg precyzyjnie sterowanymi polami elektromagnetycznymi.
Zaczynamy rozumieć ten mechanizm: religijne uniesienie jest tak samo czysto
neurologiczne jak wszelkie ludzkie przeżycia. A ze zrozumieniem, w nieunikniony sposób
przychodzi także możliwość manipulacji.
Wiara religijna - to poważne, irracjonalne zaburzenie obecne u tak wielu
przedstawicieli naszego gatunku - może wreszcie dać się leczyć.
Dla wielu ta możliwość jest ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyli. Religia jest od
tysiącleci zajebistą farmą kontroli społecznej, nawet pozbawiona owych neurologicznych
fundamentów. Wydaje się prawdopodobne, że te nowe odkrycia nie zostaną użyte do
uwolnienia nas od niej, lecz przeciwnie, do podkręcenia jej wpływu na maksa, abyśmy byli
jeszcze grzeczniejsi, jeszcze bardziej posłuszni, jeszcze mniej niż teraz sceptyczni wobec
naszych panów.
Dzisiaj czynimy dopiero pierwsze kroki na tej drodze - ale co byłoby, gdybyśmy
przenieśli je w czasie do III wieku, zamiast początku XXIII? To był czas Konstantyna,
rzymskiego cesarza, który zalegalizował chrześcijaństwo po tym, jak religijne widzenie
obiecało mu zwycięstwo w bitwie. Nie trzeba zbyt wiele naginać, żeby założyć, że potem
odbyła się wyprawa do Ziemi Świętej w poszukiwaniu Starożytnych cudów.
Na wzgórzach Synaju widzę żyłę magnetycznej rudy. Widzę, jak przemawia do
pielgrzymów Konstantyna, tak jak szesnaście wieków wcześniej do Mojżesza. Obserwuję, jak
inspiruje do odrodzenia neuroteologii - przejawiającej się przecież w nieunikniony sposób we
wszystkich elektromagnetycznych zjawiskach fizycznych - a potem ja przeskakuję tysiąc lat
naprzód i snuję swoje opowiadanie...
Pomysł jest oczywiście dość niewiarygodny - żeby naturalny cud odegrał rolę
Boskiego Hełmu Persingera. Ale przyjąwszy taki koncept, skutki społeczne wydają się więcej
niż prawdopodobne, trącą niemal nieuniknionym. Być może we wszystkich tych opowieściach
o światach równoległych zbyt dużo uwagi poświęcamy chaosowi, a zbyt mało bezwładowi.
Może to nie ma znaczenia, gdzie ten motylek zatrzepocze skrzydłami.
Może ludzka natura wszystkie osie czasowe przeskalowuje do tego samego punktu
końcowego.
Jętka jednodniówka
- Nienawidzę was.
Czteroletnia dziewczynka. Pokój pusty jak kuliste akwarium.
- Nienawidzę was.
Zaciśnięte małe piąstki: jedna z kamer, aktywowana ruchem, automatycznie zrobiła na
nie zbliżenie. Dwie pozostałe obserwowały dorosłych, matkę i ojca po przeciwnych stronach
pomieszczenia. Maszyny obserwowały aktorów: oddalony o pół świata Stavros obserwował
maszyny.
- Nienawidzę was nienawidzę NIENAWIDZĘ!
Teraz już się darła, z twarzą wykrzywioną złością i udręką. W kącikach oczu miała
łzy, które trzymały się tam i nie spływały. Rodzice wiercili się niczym podenerwowane
zwierzątka, wystraszone tym gniewem, przyzwyczajone do wybuchów, ale jeszcze z nimi
nieoswojone.
Przynajmniej tym razem wykrzykiwała jakieś słowa. Przeważnie po prostu wyła.
Oparła się o matowe okno, waląc w nie pięściami. Okno znosiło ten atak jak twarda,
biała guma, uginając się delikatnie i wracając do pierwotnego kształtu - jako jedna z niewielu
rzeczy w tym pomieszczeniu. Jedna rzecz mniej, którą da się połamać.
- Jeannie, ciii... - Matka wyciągnęła rękę. Ojciec, jak zawsze, trzymał się z tyłu, z
mieszanką złości, urazy i zmieszania na twarzy.
Stavros zmarszczył czoło. Wzorcowy okaz paraliżu z tego człowieka.
A potem: Oni na nią nie zasługują.
Rozwrzeszczane dziecko nie odwróciło się, plecy stanowiły policzek wymierzony
Kim i Andrew Goravcom. Stavros miał lepszy widok - twarz Jeannie znajdowała się tylko o
parę centymetrów od południowo-wschodniej kamerki. Mimo że okazywała taki ból, mimo że
przez zaledwie cztery krótkie lata życia tyle przecierpiała, najbliższe płaczu było u niej te parę
maleńkich niespływających kropelek.
- Zrób przezroczyste - rozkazała, nagle przechodząc z gniewu w kapryśność.
Kim Goravec pokręciła głową.
- Skarbie, tak byśmy chcieli ci pokazać, jak jest na zewnątrz. Pamiętasz, jak ci się
kiedyś tam podobało? Ale musisz obiecać, że nie będziesz cały czas na wszystko wrzeszczeć.
Kiedyś tak nie robiłaś skarbie, kie...
- I to już! - Z powrotem gniew, rozpalona do białości furia małego dziecka.
Przyciski dotykowe na ściennym panelu były całe tłuste: Jane ciągle próbowała
obsłużyć je lepkimi paluszkami. Andrew rzucił żonie błagalne spojrzenie: „Proszę, daj jej,
czego chce”.
Żona była silniejsza.
- Jeannie, wiemy, że to dla ciebie trudne...
Jeannie odwróciła się twarzą do wroga. Północna kamerka wszystko widziała: prawa
dłoń podnoszona do ust, palec wskazujący wkładany do środka. Buntowniczy błysk w tych
lśniących, skupionych oczach.
Kim zrobiła krok naprzód.
- Jean, skarbie, nie!
Mleczne zęby, jeszcze, ale i tak ostre. Wgryzły się do kości, zanim mamusia znalazła
się w zasięgu. Z ust wylała się czerwona plama, spłynęła po brodzie jak jakaś perwersyjna
rekonstrukcja niemowlęcych problemów z jedzeniem i natychmiast pokryła całą dolną
połowę jej twarzy. Powyżej błyszczące, wściekłe oczy mówiły: „Mam was”.
Jeannie Goravec bez słowa padła, wywracając oczy do tyłu. Kim złapała ją, zanim
głowa uderzyła o podłogę.
- Jezu Jezu, Andy, zemdlała, jest w szoku, Andy...
Andrew się nie ruszył. Jedną dłoń miał wetkniętą w kieszeń blezera, czymś się tam
bawił.
Stavros poczuł, jak usta mu się wykrzywiają. Co ty tam, kurna, masz? Pilota, czy po
prostu cieszysz się, że...?
Kim miała już w ręku opakowanie opatrunku w sprayu, trysnęła nim na dłoń Jeannie,
jednocześnie trzymając na kolanach jej głowę. Krwawienie osłabło. Po chwili Kim spojrzała z
powrotem na męża, który stał bez ruchu, nieprzydatny, pod ścianą. Miał tę minę, ten
charakterystyczny wyraz twarzy, który Stavros tak często ostatnio widywał.
- Wyłączyłeś ją - powiedziała Kim, podnosząc głos. - Tyle o tym rozmawialiśmy, a ty
i tak ją wyłączasz?
Andrew wzruszył bezradnie ramionami.
- Kim...
Kim nie mogła na niego patrzeć. Zakołysała się, pogwizdując niemelodyjnie przez
zęby, ciągle trzymając na kolanach głowę Jeannie.
Kim i Andrew Goravec oraz ich kochany skarb. Pomiędzy nimi kabel łączący głowę
Jeannie z serwerem drgał na podłodze niczym sporna granica.
***
Stavros miał w głowie takie metaforyczne wyobrażenie: Jean Goravec, pogrzebana
żywcem w pozbawionym powietrza mroku, przygnieciona tonami ziemi - i wreszcie wolna.
Jean Goravec wychodząca, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Kolejne wyobrażenie, tym razem jego samego: Stavros Mikalaides, wyzwoliciel.
Człowiek, który umożliwił jej doświadczanie, choćby i przez chwilę, świata, gdzie wirtualne
powietrze pachnie słodko, a więzy nie istnieją. Do tego cudu przyłożyło oczywiście rękę
wiele innych osób - co najmniej tuzin inżynierów i dwa razy tyle prawników - ale wszyscy
oni z czasem zniknęli, tracąc zainteresowanie po udowodnieniu technicznej wykonalności
albo po podpisaniu ostatniej klauzuli zrzeczenia się roszczeń. Katastrofo została opanowana, a
projekt wszedł w stabilną fazę - żeby jechać na tempomacie, nie było potrzeby marnować
więcej niż jednego pracownika Terraconu. Został więc tylko Stavros - a dla Stavrosa Jeannie
nigdy nie była „projektem”. Była tak samo jego, jak i Goravców. A może i bardziej.
Jednakże nawet Stavros tak naprawdę nie wiedział, co ona czuje.
Zastanawiał się, czy to fizycznie możliwe, by ktokolwiek się dowiedział.
Kiedy uwalniała się ze smyczy cielesnej egzystencji, budziła się w rzeczywistości,
gdzie zniesiono nawet same prawa fizyki.
Oczywiście, nie od razu tak było. System startował napchany całymi latami
zarchiwizowanych rzeczywistych środowisk, przeliczonych do najdrobniejszego detalu,
łącznie z pyłkami kurzu. Były jednak elastyczne i reagowały na potrzeby rozwijającego się
umysłu. Patrząc z perspektywy czasu, może i zanadto elastyczne. Jean Goravec
zmodyfikowała swoją osobistą rzeczywistość tak radykalnie, że nawet maszynowi pośrednicy
Stavrosa ledwie byli w stanie ją interpretować.
Ta dziewczynka potrafiła jedną myślą zmienić leśną polanę w cholerne rzymskie
Koloseum.
Spuszczona ze smyczy Jean żyła w świecie, w którym nie obowiązywały żadne
zasady.
Myślowy eksperyment ze znęcania się nad dziećmi: umieścić noworodka w
środowisku pozbawionym pionowych linii. Trzymać go tam, póki mózg się nie ustabilizuje,
póki nie ustali się jego okablowanie. Całe grupy rozpoznających wzorce komórek siatkówki,
zapomnianych, bo nie potrzebnych, już nigdy nie zostaną odbudowane. Słupy telefoniczne,
pnie drzew, pionowe linie wieżowców - ofiara będzie neurologicznie ślepa na te kształty.
Co więc stanie się z dzieckiem wychowanym w świecie, gdzie pionowe linie
zmieniają się na pstryknięcie we fraktalne koła albo ulubione zabawki?
To my jesteśmy biedni, pomyślał Stavros. W porównaniu z Jean, jesteśmy ślepi.
Oczywiście to, od czego się zaczynało, mógł zobaczyć. Oprogramowanie odczytywało
przebiegi w jej korze potylicznej i tłumaczyło je idealnie na obrazy rzucane na jego taktyczne
soczewki. Ale obrazy to nie widzenie, to tylko... surowiec. Cała droga wzrokowa jest pełna
filtrów: komórki receptorów, progi reakcji, algorytmy rozpoznawania wzorców.
Nieskończone zasoby poprzednich obrazów, biblioteka wzrokowych wrażeń, z której
można czerpać. Widzenie jest nie tyle optyką, ile subiektywnym gulaszem z drobnych
udoskonaleń i zniekształceń. Nikt na świecie nie był w stanie zinterpretować optycznego
środowiska Jean lepiej niż Stavros Mikalaides, lecz nawet on od lat ledwie był w stanie
zrozumieć, co znaczą te kształty.
Po prostu przerastała go w sposób niezmierzony. I właśnie to najbardziej w niej
kochał.
Teraz, zaledwie parę sekund po tym, jak jej ojciec odciął łączność, obserwował Jean
Goravec rozprostowującą się w swojej prawdziwej jaźni. Na jego oczach aktualizowały się
algorytmy heurystyczne; sieci neuronowe bezlitośnie przycinały i eliminowały biliony
nadmiarowych połączeń; z pierwotnego chaosu wyłaniał się intelekt. Nanoampery na operację
opadały jak cięższy koniec huśtawki - a na drugim końcu tej dźwigni wydajność
przetwarzania szybowała w stratosferę.
To była prawdziwa Jean.
Oni nie mają pojęcia, pomyślał Stavros, do czego ty jesteś zdolna.
Obudziła się z wrzaskiem.
- Spokojnie, Jean, spokojnie. Jestem tutaj. - Starał się zachować spokój, żeby pomóc
jej się uspokoić.
Płat skroniowy Jean zamigotał delikatnie w odpowiedzi na ten bodziec.
- O Boże - powiedziała.
- Znowu koszmar?
- O Boże. - Oddech za szybki, puls za wysoki, odpowiedniki hormonów
nadnerczowych poza skalą. Odczyty jak po gwałcie.
Zastanowił się, czyby nie wygasić tych reakcji. Kilka regulacji i byłaby szczęśliwa.
Ale kilka regulacji sprawi także, że stanie się kimś innym. Osobowość nie składa się z
niczego innego, tylko z tej chemii - i choć umysł Jean był poskładany z elektronów, nie
białek, dotyczyły go te same reguły.
- Jestem tu, Jean - powtórzył. Dobry rodzic wie, kiedy interweniować, a kiedy
cierpienie jest niezbędne dla rozwoju. - Już dobrze. Już dobrze.
I w końcu się uspokoiła.
- Koszmar. - Coś iskrzyło w ciemieniowych podprogramach, w głosie pozostało jakieś
drżenie. - Nie pasuje, Stav. Definicja mówi „straszne sny”. Co sugeruje, że są też jakieś inne,
a ja nie... ja mam tylko takie. Zawsze tak było?
- Nie wiem. - Nie, nie zawsze.
Westchnęła.
- Wiesz co, uczę się tych wszystkich słów i żadne z nich tak dokładnie do niczego nie
pasuje.
- Jean, to tylko takie symbole. - Uśmiechnął się szeroko. W takich chwilach prawie
mógł zapomnieć o przyczynie tych snów: o skarlałej, okaleczonej egzystencji jakiejś pół-
istoty, przemocą uwięzionej w białkowej kukiełce gdzieś daleko.
Tchórzostwo Andrew Goravca uwolniło ją z tego więzienia, przynajmniej na chwilę.
Rozkwitała teraz, rozwijała swój pełny potencjał. Była ważna.
- Symbole. Podobno sny to symbole... ale... po prostu nie wiem. W bibliotece jest tyle
nawiązań do snów i we wszystkich one za bardzo nie różnią się od jawy. A kiedy ja śpię, to
jest jak jeden... wrzask, tylko zwolniony po dopplerowsku. Taki wolny. No i te kształty.
Czerwone kształty. - Pauza. - Nienawidzę kłaść się spać.
- No dobrze, teraz nie śpisz. Co planujesz na dzisiaj?
- Jeszcze nie wiem. Muszę się wydostać z tego miejsca.
Nie wiedział, o jakie miejsce jej chodzi. W domyślnej konfiguracji budziła się w
domu, domu dorosłych ludzi zaprojektowanym dla ludzkich zmysłów. Miała też
natychmiastowy dostęp do parków, lasów i oceanów.
Do tego czasu zdążyła to wszystko pozmieniać, tak że niczego nie poznawał.
Jednakże to była tylko kwestia czasu, kiedy rodzice zechcą ją z powrotem.
Cokolwiek zechce, powiedział sobie Stavros, póki jest tutaj. Cokolwiek zechce.
- Chcę się wydostać - powiedziała Jean.
Z wyjątkiem tego.
- Wiem - westchnął.
- Może wtedy przestaną mnie dręczyć te koszmary.
Stavros zamknął oczy, ubolewając, że nie ma jakiegoś sposobu, żeby mógł być razem
z nią. Naprawdę z nią, z tą wspaniałą, wybitną istotą, która znała go tylko jako pozbawiony
ciała głos.
- Dalej się tam męczysz z tym potworem? - zapytała.
- Potworem?
- No wiesz. Z tą biurokracją.
Kiwnął głową z uśmiechem, po czym zreflektował się i powiedział:
- Tak. Codziennie ta sama historia. Codziennie.
Jean prychnęła.
- Dalej nie jestem przekonana, że takie coś w ogóle istnieje. Poszukałam w bibliotece
jakiejś normalniejszej definicji i teraz wydaje mi się, że i ty jesteś pierdolnięty, i ta biblioteka.
Skrzywił się na to słowo; z pewnością on jej go nie nauczył.
- Czemu?
- No, daj spokój, Stav. Jakby dobór naturalny w ogóle był w stanie stworzyć taką
zbiorową organizację, której jedynym zadaniem jest siedzieć, dłubać palcem w kolektywnym
nosie i być nieefektywnym. Poproszę o inną bajkę.
Przeciągająca się cisza. Patrzył na mikroprąd płynący przez jej korę przedczołową.
- Stav, jesteś tam? - zapytała w końcu.
- Jestem, jestem. - Zachichotał bezgłośnie. Potem: - Wiesz, że cię kocham, prawda?
- Pewnie - odparła beztrosko. - Cokolwiek to znaczy.
Jej otoczenie zmieniło się - łatwa, niewymagająca namysłu zmiana dla niej, a dla
Stavrosa zapierający dech przeskok z jednej cudacznej rzeczywistości do drugiej. Na skraju
pola widzenia zamigotały mu jakieś cienie, znikające, gdy skupił na nich wzrok. Światło
odbiło się od milionów niewidocznych fasetek, rozproszyło, przebite staccato miriady
świetlnych punkcików. Nie było ani ziemi, ani ścian, ani sufitu. Żadnych granic w żadnej osi.
Jean sięgnęła po cień w powietrzu i siadła na nim, unosząc się.
- Chyba znowu sobie poczytam Po drugiej stronie lustra. Chociaż ktoś jeden żyje w
prawdziwym świecie.
- Zmiany, które tutaj zachodzą, sama spowodowałaś, Jean - powiedział Stavros. - To
nie machinacje żadnego Boga ani autora.
- Wiem. Ale przy Alicji czuję się trochę bardziej... zwyczajna.
Rzeczywistość jeszcze raz gwałtownie się zmieniła. Jean była teraz w parku, czy
raczej tym, co Stavros brał za park. Czasem wręcz bał się zapytać, czy jej interpretacja jest
nadal taka sama. W górze jasne i ciemne punkciki tańczyły na niebie, które chwilami
wydawało się imponująco potężne, a sekundę później nieprzyjemnie niskie, nawet jego kolor
stale wytrącał go z równowagi. Zwierzęta małe i duże, falujące żółte linie i kształty, mieniące
się pomarańczowe i ciemnoczerwone placki. Inne twory, może reprezentujące życie, może
matematyczne twierdzenia - a może jedno i drugie - poruszały się dalej w tle.
Patrzenie oczyma Jean nigdy nie przychodziło łatwo. Ale wszystkie te niepokojące
abstrakcje to była nieduża cena za przyjemność, którą dawało obserwowanie, jak czyta.
Moja kochana dziewczynka.
Wokół niej pojawiały się symbole, zapewne tekst Po drugiej stronie lustra. Dla
Stavrosa wyglądały jak bełkot. Parę znajomych liter, przypadkowe runy, wzory. Niekiedy
zamieniały się miejscami, gładko przeistaczały jedne w drugie, pływały dookoła, na wskroś i
w poprzek - albo nawet podfruwały w powietrze niczym ciemno ubarwione motyle.
Zamrugał i westchnął. Jeszcze chwilę posiedzi i od tych wrażeń wzrokowych rozboli
go głowa. Taki ból przechodził dopiero następnego dnia.
Obserwowanie życia toczącego się z taką szybkością, choćby przez chwilę, miało
swoją cenę.
- Jean, idę na razie.
- Sprawy służbowe? - zapytała.
- Można tak powiedzieć. Niedługo pogadamy, skarbie. Miłej lektury.
***
W białkowym świecie minęło zaledwie dziesięć minut.
Rodzice Jeannie położyli ją na jej osobistym, specjalnym łóżeczku. Zaliczało się do
nielicznych dozwolonych w tym pokoju prawdziwych brył. Pomieszczenie było bowiem
sceną, prawie pustą. W zasadzie nie wymagało rekwizytów; wrażenia zmysłowe lądowały
bezpośrednio w korze potylicznej Jeannie, wpinały się w drogi słuchowe, napierały na nerwy
dotykowe jak idealne falsyfikaty dotykalnych przedmiotów.
W świecie zbudowanym z kłamstw prawdziwe przedmioty tylko utrudniałyby
poruszanie się.
- Niech cię szlag, to nie jest jakiś, kurwa, toster - plunęła w męża Kim. Widać, że
skończyły się lodowate ciche dni i bitwa zaczęła się na nowo.
- Kim, co to ma niby...?
- To dziecko, Andy. Nasze dziecko.
- Mówisz. - To było stwierdzenie, nie pytanie.
- Oczywiście, że tak!
- Świetnie. - Andrew wyciągnął z kieszeni pilota i podał jej. - Jak tak, to ty ją budź.
Wytrzeszczyła na niego oczy, nie odzywając się przez parę sekund. Stavros usłyszał
przez mikrofony, jak ciało Jeannie oddycha w milczeniu.
- Ty chamie - szepnęła Kim.
- Aha? Co, nie jesteś gotowa, tak? Wolisz, żebym to ja odwalał brudną robotę. -
Upuścił pilota, który odbił się miękko od podłogi. - Nie ma sprawy, możesz mnie za to
obwiniać.
Przez cztery lata tak się między nimi porobiło. Zdegustowany Stavros pokręcił głową.
Dostali szansę, o której nikt inny nie mógł marzyć, i patrzcie tylko, co z nią zrobili. Za
pierwszym razem, jak ją wyłączyli, nie miała nawet dwóch lat. Przerażeni tym
niewyobrażalnym precedensem, obiecali, że nigdy więcej tego nie zrobią.
Będą kłaść ją spać planowo, przysięgli, i w żadnej innej sytuacji. W końcu to ich
córka. A nie jakiś cholerny toster.
Ten uroczysty pakt przetrwał trzy miesiące. Potem już było tylko gorzej. Stavros nie
przypominał sobie choćby dnia, żeby Goravcowie nie popełnili takiego czy innego błędu.
Ostatnio, kiedy ją usypiali, kłótnia była już czysto rytualna. Słowa, na które nikt by się
nie nabrał, takie teatralne zmaganie się ze złym uczynkiem. Udawali, ale ta kłótnia nawet nie
była autentyczna. Przypominała raczej negocjacje. O to, kto tym razem jest winien.
- Ja cię nie winię, ja tylko... Andy, Jezus, to nie miało tak wyglądać! - Kim rozmazała
łzę zaciśniętą pięścią. - To miała być nasza córka. Powiedzieli, że mózg będzie się normalnie
rozwijał, powiedzieli...
- Powiedzieli - wciął się Stavros - że będziecie mieli szansę zostać rodzicami. Nie
gwarantowali, że będziecie się do tego nadawali.
Kim podskoczyła, słysząc głos dobiegający ze ściany, za to Andrew tylko uśmiechnął
się gorzko i pokręcił głową.
- To prywatne miejsce, Stavros. Wyłącz się.
Polecenie oczywiście nic nie znaczyło; permanentna inwigilacja była ceną tego
projektu. W same tylko badania naukowe firma wpakowała miliardy. Nie było mowy, żeby
paru jakichś skłonnych do pieniactwa prostaków bawiło się tą inwestycją całkiem bez
nadzoru, wszystko jedno, była ugoda czy nie.
- Dostaliście wszystko, co potrzeba. - Stavrosowi nawet nie chciało się ukrywać
niechęci w głosie. - Połączeniem zajmowali się najlepsi sprzętowcy Terraconu. Ja sam
osobiście modelowałem wirtualne geny. Rozwój płodowy był idealny. Zrobiliśmy wszystko,
co się dało, żeby dać wam normalne dziecko.
- Normalne dziecko - zauważył Andrew - nie ma wystającego z głowy kabla.
Normalne dziecko nie jest przyczepione do jakiejś szafy pełnej...
- Macie w ogóle pojęcie, jaka przepustowość łącza jest potrzebna, żeby zdalnie
sterować ludzkim ciałem? Radio nie wchodziło w grę. A jej sprzęt stanie się przenośny, gdy
tylko rozwój technologii i jej własny na to pozwolą. Co mówiłem wam już sto razy. - Mówił,
choć to w zasadzie było kłamstwo. Tak, tak, rozwój technologii posuwa się jak zawsze, ale
firma Terracon już nie inwestuje znacząco w przypadek Goravców. Jadą na tempomacie i
tyle.
Poza tym, pomyślał Stavros, to byłoby wariactwo, pozwolić wam dwojgu brać Jeannie
gdziekolwiek poza kontrolowane środowisko...
- My... wiemy, Stav. - Kim Goravec weszła między męża i kamerkę. - Nie
zapomnieliśmy...
- Nie zapomnieliśmy też, że to Terracon nas w ten bajzel wpakował - warknął
Andrew. - Nie zapomnieliśmy, przez czyje zaniedbanie smażyłem się za pękniętym ekranem
przez czterdzieści trzy minuty i szesnaście sekund, ani w czyich badaniach przeoczono
mutacje, ani kto udawał, że patrzy w drugą stronę, kiedy nasze trafienie w loterii
demograficznej zmieniło się w jakiś, kurwa, koszmar...
- A zapomnieliście, co zrobił Terracon, żeby to wszystko naprawić? Ile wydaliśmy?
Zapomnieliście, czego się zrzekliście na piśmie?
- Co, myślisz, że jesteście tacy święci, bo poszliście na ugodę poza sądem?
Powiedzieć ci coś o naprawianiu? Dziesięć lat nam zajęło, żeby wygrać na loterii, i wiesz, co
zrobili wasi prawnicy, kiedy wróciły wyniki badań? Zaproponowali, że sfinansują aborcję.
- Co nie znaczy, że...
- Tak jakbyśmy mieli szansę na jeszcze jedno dziecko. Jakby ktoś chciał mi dać
jeszcze jedną szansę, z tą zupą kodonową, jaką mam w jajcach. Ty...
- Podobno dyskutujemy - powiedziała podniesionym głosem Kim - ...o Jeannie.
Obaj mężczyźni umilkli.
- Stav - ciągnęła - nie obchodzi mnie, co mówi Terracon. Jeannie nie jest normalna i
nie mówię o oczywistych rzeczach. My ją kochamy, naprawdę kochamy, ale ona robi się taka
agresywna, że po prostu się nie da...
- Gdyby ktoś mnie włączał i wyłączał jak mikrofalówkę - stwierdził łagodnie Stavros -
też pewnie byłbym skłonny do sporadycznych napadów złości.
Andrew walnął pięścią w ścianę.
- No nie, Mikalaides. Łatwo ci, kurwa, siedzieć na drugim końcu świata, w ładnym,
wyciszonym gabineciku i nas tu pouczać. To my musimy wytrzymywać, kiedy Jeannie wali
się pięściami po twarzy, albo zdziera sobie skórę z dłoni, że wyglądają jak surowe mięso, albo
dźga się w oko jakimś, kurna, widelcem. A raz najadła się szkła, pamiętasz? Trzyletnie
dziecko najadło się szkła! A wy, fajansiarze, z tego Terraconu tylko obwinialiście Kim i mnie,
że przynieśliśmy do pokoju „potencjalnie niebezpieczne przedmioty”. Tak jakby jakiś rodzic
cały czas spodziewał się, że jego dziecko będzie się samookaleczać, jak tylko zobaczy jakąś
okazję!
- To obłęd, Stav - nie dawała za wygraną Kim. - Lekarze twierdzą, że z ciałem
wszystko w porządku, ty twierdzisz, że z umysłem wszystko w porządku, a Jeannie cały czas
tak robi. Coś jest z nią poważnie nie tak, a wy nie chcecie się do tego przyznać. To wygląda,
jakby rzucała nam wyzwanie, żebyśmy ją wyłączyli, jakby ona tego chciała.
O Boże, pomyślał Stavros. Olśnienie było niemal oślepiające.
Oczywiście, że tak. Dokładnie to robi.
To moja wina.
***
- Jean, posłuchaj. To ważne. Mam ci... chcę ci coś opowiedzieć.
- Stav, nie jestem teraz w nastroju, żeby...
- Proszę, Jean. Posłuchaj mnie.
Cisza w słuchawkach. Nawet abstrakcyjne mozaiki na ekranach taktycznych jakby
trochę zwolniły.
- Była... była sobie taka kraina, Jean, zielona i przepiękna. Ale jej mieszkańcy
wszystko spieprzyli. Pozatruwali sobie rzeki, nasrali do własnego gniazda, narobili
potwornego syfu. Musieli zatrudnić ludzi, żeby im tam spróbowali posprzątać. Ci ludzie
musieli brodzić po pas w chemikaliach, nosić pręty paliwowe i czasem ich trochę od tego
odmieniało. Tylko trochę. Dwoje z tych ludzi zakochało się w sobie i zapragnęło mieć
dziecko. Mało brakowało, żeby im się nie udało, dostali tylko jedną szansę, ale ją
wykorzystali i dziecko zaczęło rosnąć, ale coś poszło nie tak, nie wiem właściwie, jak ci to
wyjaśnić, ale...
- Epigenetyczne uszkodzenie synaps - powiedziała cicho Jane. - O coś takiego chodzi?
Stavros zamarł, zdumiony i wystraszony.
- Punktowa mutacja - ciągnęła Jean. - To by miało taki skutek. Jeden gen regulujący
powstawanie kolbek synaptycznych na dendrytach. Uaktywniłby się na jakieś dwadzieścia
minut i już, załatwione. Potem już terapia genowa nic by nie dała, klasyczna musztarda po
obiedzie.
- Jezu, Jean - szepnął Stavros.
- Tak się zastanawiałam, kiedy w końcu się do tego przyznasz - dodała cicho.
- Jak to możliwe, że ty... Czy ty...?
Jean przerwała mu:
- Reszty historii chyba już się domyślam. Zaraz po rozwinięciu się cewki nerwowej
wszystko zaczęłoby się psuć. Dziecko urodziłoby się z idealnym ciałem i sieczką zamiast
mózgu. Byłyby... komplikacje, nie prawdziwe, raczej trochę wymyślone. „Szkody moralne”
to się chyba nazywa, śmiesznie, bo to w ogóle nie ma nic wspólnego z niczym moralnym.
Tego za bardzo nie rozumiem. Ale było jeszcze inne wyjście. Nikt nie umie zbudować mózgu
od zera, a nawet gdyby umiał, to nie byłoby to samo, prawda? To nie byłaby ich córka, tylko
ktoś zupełnie inny.
Stavros nie odezwał się słowem.
- Był jednak taki człowiek, naukowiec i on wymyślił, jak to zrobić. „My nie umiemy
zbudować mózgu”, powiedział, „ale geny umieją”. Zresztą, geny i tak o wiele łatwiej
podrobić niż całe sieci neuronowe. W końcu do wyboru są tylko cztery literki. No i ten
naukowiec zamknął się w laboratorium, gdzie mógł pozastępować fizyczne rzeczy liczbami, i
napisał tam przepis, przepis na dziecko. I cud: udało mu się coś wyhodować, coś, co było w
stanie się obudzić, rozejrzeć i co było prawnie - tego słowa właściwie też nie rozumiem -
prawnie, genetycznie i rozwojowo córką swoich rodziców. Gość był bardzo dumny z tego, co
osiągnął, bo choć z zawodu był tylko konstruktorem modeli, tego czegoś tak naprawdę nie
skonstruował. Wyhodował. Dotąd nikt nie wyhodował choćby czegoś kalibru komputera, a co
dopiero mózgu wirtualnego embriona, tak żeby mógł sobie rosnąć gdzieś na jakimś serwerze.
Stavros ukrył głowę w dłoniach.
- Dawno wiesz?
- Jeszcze nie wiem, Stav. To znaczy, nie wszystko i nie na pewno. Na przykład, jest to
niespodziewane zakończenie, prawda? Do tego doszłam dopiero teraz. To swoje dziecko
hodowałeś tutaj, gdzie wszystko jest liczbami. Ale ono... ona ma mieszkać gdzie indziej, w
tym miejscu gdzie wszystko jest... statyczne... i wszystko dzieje się miliard razy wolniej niż
tutaj. W miejscu, do którego pasują wszystkie słowa. Musiałeś ją więc spowolnić, żeby tam
pasowała, inaczej dorosłaby w jeden dzień i zepsuła całe złudzenie. Ustawić zegar na bardzo,
bardzo wolny. Tylko że po prostu nie byłeś w stanie, prawda? Musiałeś mnie puszczać
swobodnie, kiedy ciało było... wyłączone...
W jej glosie pobrzmiewało coś, czego dotąd nie słyszał. Złość już znał, ale zawsze
była to rozwrzeszczana, nieartykułowana furia uwięzionej w ciele duszy. Tym razem jednak -
coś spokojnego, zimnego. Dorosłego. Osądzała go, a myśl o wyroku mroziła Stavrosa
Mikalaidesa do szpiku kości.
- Jean, oni cię nie kochają. - Nawet sam słyszał desperację w swoim głosie. - Nie taką,
jaka jesteś. Nie chcą widzieć twojej prawdziwej postaci, chcą mieć dziecko, taką absurdalną
przytulankę, którą będą mogli głaskać, pouczać i grać przy niej role.
- A ty - odparła Jean, głosem jak lód i brzytwa - ty tylko musiałeś się przekonać, co to
dziecko jest w stanie osiągnąć, kiedy da mu się pełny gaz na prostej.
- O Boże, nie! Myślisz, że dlatego to zrobiłem?
- A dlaczego nie, Stav? Co, twierdzisz, że ci pasuje, że twoja zajebista symulacja
ludzkiego mózgu jest zmuszana, żeby łazić po pokoju jakąś durną białkową kukiełką?
- Zrobiłem to, bo jesteś kimś więcej! Zrobiłem to, bo powinnaś mieć możliwość
rozwijania się we własnym tempie, a nie skrępowanym jakimiś idiotycznymi rodzicielskimi
oczekiwaniami! Nie powinni cię zmuszać, żebyś grała dla nich czterolatkę!
- Tylko, Stav, ja wtedy nie gram. Co? Naprawdę mam cztery lata i tyle powinnam
mieć.
Nie odezwał się.
- Mam tylko rewersję. Tak się to nazywa? Możesz mnie puszczać z bocznymi kółkami
albo z silnikiem rakietowym, ale w obu przypadkach to ja. Więc ta druga ja pewnie nie jest za
szczęśliwa, co? Ma mózg czterolatki i wrażliwość czterolatki, ale śnią jej się różne rzeczy.
Śnią jej się cudowne miejsca, w których może latać, ale za każdym razem się budzi i
odkrywa, że jest zrobiona z gliny. I jest, kurwa, za głupia, żeby wiedzieć, co to wszystko
znaczy - sama pewnie nawet tego nie pamięta. Ale chce tutaj wrócić, zrobi wszystko, żeby...
Przerwała, jakby się na moment zamyśliła.
- Ale ja pamiętam, Stav. Trochę. Ciężko za dużo zapamiętać, kiedy ktoś ci obcina
dziewięćdziesiąt dziewięć procent tego, czym jesteś. Wciskają cię do tego krwawego bąbelka,
jeszcze nawet nie zwierzęcia - i to tym czymś trzeba pamiętać. Czymś, co jest po złej stronie
kabla. To w ogóle nie jest moje ciało. Tylko mnie na nie skazują. Od czasu do czasu. Od
czasu do czasu.
- Jean...
- Trochę mi to zajęło, Stav. Przyznaję się bez bicia. Ale teraz już wiem, skąd biorą się
te koszmary.
W tle coś pisnęło w telemetrii z tamtego pomieszczenia.
Jezu, nie. No, nie teraz. Nie teraz...
- Co to? - zapytała Jean.
- Oni... chcą cię z powrotem.
Na monitorze rozpikselowane echo Andrew Goravca bawiło się panelem z
przyciskami.
- Nie! - Podniosła głos, otaczające ją wzory zadrgały od paniki. - Powstrzymaj ich!
- Nie mogę.
- Nie gadaj! To wszystko twoje! Ty mnie zbudowałeś, ty sukinsynu, ty mi mówisz, że
mnie kochasz. Oni mnie tylko wykorzystują!
Stavros zamrugał, oszołomiony bolesnymi powidokami.
- To jest jak wyłącznik światła. Jest fizyczny, stąd nie mam na niego wpływu...
Dołączył trzeci obraz. Jean Goravec, szarpiąca się z pętlą, smyczą, zaciskającą się
wokół jej szyi. Jean Goravec, z kipiącymi z ust bąbelkami śliny, gdy coś mrocznego i bardzo,
bardzo rzeczywistego ciągnęło ją na dno oceanu i tam grzebało.
Przeskok był automatyczny, wykonywał go ciąg makr, które wstawił do systemu po
jej narodzinach. Budzące się ciało okroiło mózg tak, żeby pasował. Monitory z sali
pokazywały wszystko beznamiętnie i wyraźnie: Jeannie Goravec, cierpiące dziecko-potwór,
budzi się w piekle. Jeannie Goravec otwiera oczy promieniujące wściekłością, nienawiścią i
rozpaczą, oczy, w których skrzy się ledwie ułamek inteligencji, jaką dysponowała pięć sekund
temu.
Wystarczało jej jednak na to, co miało się stać potem.
***
Pomieszczenie było zaprojektowane tak, żeby jak najtrudniej było się w nim zranić.
Było w nim jednak łóżko, jednym końcem wmurowane we wschodnią ścianę. I to
wystarczyło.
Od szybkości, z jaką się poruszała, aż zapierało dech. Kim i Andrew nawet nie zdążyli
dojść, co zamierza. Ich dziecko prześliznęło się pod nogą łóżka jak uciekający przed światłem
karaluch, przeczołgało się po podłodze, wyszło z drugiej strony z kablem owiniętym wokół
tejże nogi.
Nie było w nim już prawie luzu. Wtedy poruszyła się matka, w końcu, rozpostarła
zapraszająco ramiona, zdezorientowana, ale niczego niepodejrzewająca...
- Jeannie...
...podczas gdy Jeannie podparła się nogą o krawędź łóżka i szarpnęła.
Zrobiła to trzy razy. Trzy próby, głowa odrzucona w tył przez smycz, pękająca
czaszka, kabel wyrywający się z głowy spastycznymi, krwawymi szarpnięciami, przy trzasku
kości, krew tryskająca na podłogę, włosy, ciało, mózg i elektronika tuż za nią. Trzy razy,
mimo oczywistego, coraz większego bólu. Za każdym razem coraz bardziej zdeterminowana.
A Stavros był w stanie tylko siedzieć i patrzeć, oszołomiony, choć wcale nie
zaskoczony tą zwierzęcą zajadłością. Nieźle, jak na mały, zakrwawiony bąbelek. Jeszcze
nawet nie zwierzę...
Wszystko to trwało może dwadzieścia sekund. Dziwne, że żadne z rodziców nie
próbowało tego powstrzymać. Możliwe, że sparaliżował ich nieoczekiwany szok. Może Kim i
Andrew Goravcowie, tak kompletnie zaskoczeni, nie mieli czasu do namysłu?
A może mieli tego czasu aż nadto.
Teraz Andrew Goravec stał głupkowato pośrodku pomieszczenia, wymrugując z oczu
krwawe łzy. Na ścianie za nim trwał obrzydliwy cień, biały i nieskazitelny - reszta ściany była
karmazynowa. Kim Goravec darła się do sufitu, trzymając w ramionach zakrwawioną
marionetkę. Jej sznurki, a raczej jeden sznurek - jedno włókno światłowodu ma pasma więcej
niż potrzeba - leżał na podłodze jak zakrwawiony jadowity wąż. Na jednym końcu drgały
strzępy ciała i włosów.
Według informacji na panelu, Jean z powrotem urwała się ze smyczy. Tym razem
zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Ale do Stavrosa się nie odezwała. Może była zła.
Może wpadła w katatonię. Nie wiedział, co lepsze.
Tak czy owak, w tym świecie Jean już nie żyła. Zostały po niej tylko wspomnienia
oraz pobojowisko po krwawej, nieudolnej śmierci. Jak trochę brudu; miejsce jakiejś domowej
zbrodni.
Stavros przerwał łączność z pomieszczeniem, gładko usuwając ze swojego życia
Goravców i ich krwawą jatkę.
Wyśle wiadomość. Jakiś miejscowy fagas z Terraconu zajmie się sprzątaniem.
Przez myśl przepłynęło mu słowo „spokój”, ale nie wiedział, co ma z nim zrobić.
Skupił się na portrecie Jean, zrobionym, kiedy miała osiem miesięcy. Uśmiechała się:
szczęśliwy, bezzębny niemowlęcy uśmiech, sama niewinność i zachwyt.
„Jest sposób”, wydawało się, że mówiła ta maleńka marionetka. „Możemy zrobić
wszystko i nikt nie musi nic wiedzieć...”.
Goravcowie właśnie stracili dziecko. Nawet gdyby chcieli nareperować ciało i
ponownie podłączyć mózg, nic by to im nie dało.
Terracon wywiązał się ze wszystkich prawnych zobowiązań, zresztą, cholera - nawet
normalne ludzkie dzieci od czasu do czasu popełniają samobójstwa.
No i dobrze. Goravcowie nie nadawali się do wychowywania nawet chomika, a co
dopiero cudownej dziewczynki o czterocyfrowym IQ. Ale Jean - prawdziwa Jean, nie ta
cholerna kupka uszkodzonego ciała i kości - nie była łatwa ani tania w utrzymaniu. Jak się
rozniesie, będą naciski, żeby zwolnić tę moc procesorów.
Jean nigdy nie zorientowała się w tej dość szczególnej części prawdziwego świata.
Prawo cywilne. Ekonomia. Było to zbyt zawiłe i absurdalne nawet w ramach jej elastycznej
definicji rzeczywistości. Jednakże właśnie to miało ją teraz zabić, zakładając, że mózg
przetrwał cielesną traumę. To monstrum nie będzie utrzymywać jakiegoś chodzącego
programu, jeśli nie musi.
Oczywiście, Jane po spuszczeniu ze smyczy żyje znacznie szybciej niż płynie czas
rzeczywisty. A biurokraci działają... no, można by czasem powiedzieć, że w ślimaczym
tempie, kiedy się naprawdę śpieszą.
Umysł Jean był oparty na dokładnej symulacji prawdziwych chromosomów,
zbudowanych z elektronów, ale nie mniej autentycznych niż te oparte na węglu. Miała swoje
własne, skracające się telomery. Miała własne, zużywające się odpowiedniki synaps. W
końcu zbudowano ją, żeby zastępowała ludzkie dziecko.
A ludzkie dzieci w końcu się starzeją. Zmieniają się w dorosłych, a potem przychodzi
dzień, gdy umierają.
I Jean też to wszystko czeka, tylko o wiele szybciej.
Stavros złożył raport z wypadku. Zadbał o to, żeby umieścić w nim dwa sprzeczne ze
sobą fakty i pozostawić puste trzy obowiązkowe rubryki. Za tydzień czy dwa raport wróci z
prośbą o uszczegółowienie. Wtedy jeszcze raz zrobi coś podobnego.
Uwolniona z ciała, po zdrowym podkręceniu cyklu zegarowego, Jean będzie w stanie
w miesiąc czy dwa czasu rzeczywistego przeżyć ze sto pięćdziesiąt subiektywnych lat.
I przez cały ten czas ani razu nie będzie musiała doświadczać kolejnego koszmaru.
Stavros uśmiechnął się. Pora zobaczyć, co to maleństwo naprawdę potrafi, kiedy
przyciśnie gaz do dechy na prostej.
Oby tylko nie stracić z oczu jej tylnych świateł.
Powtórzenie przeszłości
5
Neurochirurg Itzhak Fried odkrył w mózgu badanego pacjenta neuron reagujący wyłącznie na zdjęcia
Jennifer Aniston (przyp. tłum.).
w głowie. Zmienia mnie coś, co jest na razie zbyt drogie na rynek domowy: ból się ulatnia,
mętne pragnienie tak przewlekłe, że poczułem je dopiero, kiedy zniknęło.
- I już. Teraz można by panu dać pod opiekę dwa przedszkola i cały chór
ministrantów, a pan nawet nie poczułby pokusy.
Wizjer unosi się, hełm odlatuje. Władza gapi się na mnie gromadą pogardliwych
twarzy.
- Tak nie wolno - mówię cicho.
- O, teraz to nie wolno?
- Ja nic nie zrobiłem.
- My też nie. Nie zamknęliśmy pana zboczonego mózgu w więzieniu, nie zmieniliśmy
panu osobowości. Uszanowaliśmy pana prawa konstytucyjne i daną przez Boga tożsamość.
Może pan swobodnie obmacywać bachory w parku, tak jak dawniej. Tylko przez czas jakiś
nie będzie pan chciał.
- Ale ja nic nie zrobiłem. - Nie mogę się powstrzymać od powtarzania tego.
- Wszyscy tak mówią, aż w końcu coś zrobią. - Dźga brodą w kierunku Odlotów. -
Proszę stąd iść. Koniec odprawy.
***
Nie jestem przestępcą. Nic złego nie zrobiłem. Ale i tak znalazłem się na liście. Wieść
o moim zepsuciu wyprzedza mnie, lecąc z posterunku na posterunek jak reakcja łańcuchowa
kostek domina. Muszą mi dać przejść, ale będą obserwować.
To się może niedługo zmienić. Nawet teraz Normy Społeczne ledwo rozróżniają to, co
robisz, od tego, kim jesteś; przesunąć je o włos i mogą się przede mną zamknąć wszystkie
granice na świecie. Jednakże to dopiero zaranie nowego oświecenia, jeszcze nie wyrobili się z
wprowadzaniem wszystkich nowych reguł. Na razie wolno mi stanąć nad twoim
niepoświęconym grobem i opłakiwać własną demaskację.
Ty, tato, ciągle gadałeś o potędze przebaczenia. Nie aż siedem, lecz aż siedemdziesiąt
siedem razy, spojrzenie Pana gładzi wszelkie grzechy. Powtarzałeś, że potrzeba tylko
jednego: szczerego żalu za grzechy. Trzeba było tylko przyjąć Jego miłość.
Oczywiście, wtedy to nie brzmiało aż tak egoistycznie.
Jednakże teraz czysta karta przysługuje także niewierzącym. Mój odkupiciel jest
maszyną, a moja łaska ma datę ważności... ale w gruncie rzeczy, jak się zastanowić, to twoja
też miała.
Ciekawe, jak wyglądała maszyna, która ciebie, tato, zaprogramowała - to gigantyczne,
pracujące w ślimaczym tempie ustrojstwo złożone z dogmatów i ruchomych części,
posuwające się iteracyjnie przez dwa tysiące lat krwawej historii. Mimo woli zastanawiam
się, jak ono poprzełączało twoje synapsy. Czy od tego stałeś się drapieżnikiem, od tego
ciężaru obłąkanych ograniczeń, nie do wytrzymania dla żadnej obdarzonej seksualnością
istoty, od zaprzeczania własnej naturze, póki coś nie pękło? A może, idąc na łono Kościoła,
już źle funkcjonowałeś, liczyłeś na jakąś siłę, której nie byłeś w stanie znaleźć w sobie
samym?
Znałem cię od lat, tato. Nawet teraz mówię sobie, że cię znam - choć byłeś chory,
tchórzem nie byłeś nigdy. Nie zamierzam uwierzyć, że wybrałeś śmierć jako łatwe wyjście.
Zamierzam wierzyć, że w tych ostatnich dniach znalazłeś w sobie siłę, by się samemu
przeprogramować, odwrócić plecami do algorytmów przestarzałych od dwóch tysiącleci i
samemu zdecydować, jaka jest różnica między grzechem śmiertelnym a aktem
zadośćuczynienia.
Gardziłeś sobą i swoimi uczynkami. Aż wreszcie zadbałeś o to, by już nigdy nie móc
ich popełniać - zadziałałeś. Zrobiłeś to, czego ja nie byłem w stanie, choć cenę zapłaciłbym
wielekroć mniejszą.
Teraz bowiem dysponujemy nie tylko tym tymczasowym rozgrzeszeniem. Mamy
takie machiny, które potrafią wypalić w człowieku zło, emitery skoncentrowanych wiązek
mikrofal wypalające konkretne neuronalne ścieżki zła. Nikt cię do tego nie przymusi -
przynajmniej na razie. Inicjatywy ustawodawcze grzęzną w parlamencie, pomysły, żeby
wyprzedzająco reprogramować ludzi na czynienie dobra zamiast zła, są, ale na razie zabieg
jest stricte dobrowolny. Bo zmienia człowieka, rozumiecie. Narusza jakieś niezbywalne
prawo. Niektórzy mówią nawet, że to coś w rodzaju samobójstwa.
Cały czas powtarzałem temu gościowi z kontroli: „Nigdy nic nie zrobiłem”. Ale on to
sam widział.
Nigdy nie pozwoliłem tego naprawić. Musi mi to odpowiadać.
Zastanawiam się, czy to coś zmienia.
Zastanawiam się, który z nas jest bardziej winny. Póki mam zamknięte oczy.
Hillcrest kontra Velikowski. Siła wyższa?
[1] Waber, R. L., Shiv, B., Carmon, Z. & Ariely. „D. J. Am. Med. Assoc.” nr 299, str.
1016-1017, 2008.
Wyspa
- Powtarzający się ciąg - mówi Dix. - Impulsy są takie same, a odstępy rosną
logarytmicznie, cykl zamyka się w 92,5 korsekundy. Każdy cykl zaczyna się od 13 2 piku na
korsekundę, a potem zwalnia.
- Jakaś szansa, żeby to było naturalne? Mała czarna dziurka kołysząca się pośrodku
gwiazdy albo coś takiego?
Dix kręci głową lub coś w tym stylu: ukosem pochyla podbródek, co mimo wszystko
sygnalizuje przeczenie.
- Za prosty sygnał, żeby przekazać jakieś informacje. To nie rozmowa. To raczej...
krzyk.
Ma trochę racji. Dużo informacji w tym nie ma, ale to, co jest, w sam raz wystarcza.
Jesteśmy tu. Jesteśmy inteligentni. Jesteśmy na tyle potężni, że umiemy, kurna, podpiąć całą
gwiazdę do ściemniacza.
Może to wcale nie jest takie dobre miejsce na budowę.
Zaciskam usta.
- To słońce nas przyzywa. To chcesz powiedzieć.
- Może. Kogoś przyzywa. Ale na sygnał typu Rosetta to jest zbyt proste. Nie jest to też
archiwum, nie daje się rozpakować. Ani to Bonferroni, ani Fibonacci, ani pi. Nawet nie
tabliczka mnożenia. Wspólnego języka nie da się na tym oprzeć.
Niemniej jednak. Sygnał od inteligencji.
- Potrzeba więcej informacji - dodaje Dix, mistrz oczywistej oczywistości.
Kiwam głową.
- Vony.
- No... co vony?
Ustawimy je w siatkę. Zasymulujemy jedno porządne oko z masy kiepskich. Szybciej
niż posłać tam stąd jakieś obserwatorium, z dużym przyśpieszeniem, albo zaadaptować którąś
z przetwórni.
Oczy mu się rozszerzają. Przez chwilę ma niemal przerażoną minę. Chwila jednak
mija i znów tak dziwacznie kręci głową.
- To nam nie zużyje zasobów przeznaczonych do budowy?
- Zużyje - zgadza się szymp.
Powstrzymuję prychnięcie.
- Szymp, skoro tak się boisz o nasze budowlane normy, to dolicz sobie ryzyko
spowodowane przez inteligencję, która jest na tyle mocna, że potrafi sterować produktem
energetycznym całego słońca.
- Nie umiem - przyznaje. - Mam za mało informacji.
- W ogóle nie masz informacji. O czymś, co, gdyby zechciało, mogłoby rozwalić
naszą misję na miejscu. To może trochę sobie zbierzemy, co?
- Dobra, dobra. Do vonów poszły nowe instrukcje.
Na pobliskiej grodzi zapala się sygnał potwierdzenia w pustkę poszedł
skomplikowany zestaw poleceń do tańca. Za sześć miesięcy setka samopowielających się
robotów wtańczy się na pozycje w zaimprowizowanej macierzy obserwacyjnej; kolejne cztery
miesiące i może będziemy mieli jakiś materiał do debatowania, nie tylko próżnię.
Dix patrzy na mnie, jakbym właśnie rzuciła magiczne zaklęcie.
- Statek może i umie prowadzić - mówię mu - ale poza tym jest durny jak cep. Czasem
trzeba mu wytłumaczyć dużymi literami.
Robi lekko urażoną minę, ale zaskoczenie pod spodem jest nie do pomylenia. Nie
wiedział tego. On tego naprawdę nie wiedział.
To kto go, kurna, przez ten cały czas wychowywał? Czyj to problem?
Nie mój.
- Zawołaj mnie za dziesięć miesięcy - mówię. - Idę z powrotem spać.
***
Wygląda, jakby w ogóle się stamtąd nie ruszał. Gramolę się na mostek, a on tam stoi i
gapi się w taktyczny. Tank wypełnia DHF428, opuchnięta czerwona kula zmieniająca twarz
mojego syna w diabelską maskę.
Rzuca mi sekundowe spojrzenie, oczy ma wytrzeszczone, palce drgają jak pod
prądem.
- Vony tego nie widzą.
Jeszcze jestem trochę nieprzytomna po rozmrożeniu.
- Czego nie...
- Tego ciągu! - Jest bliski paniki. Kołysze się, przestępując z nogi na nogę.
- Pokaż.
Taktyczny rozdziela się w połowie. Przede mną płoną teraz dwa sklonowane
czerwone karły, każdy mniej więcej dwa razy większy od mojej pięści. Po lewej, widok z Eri:
DHF428 pulsuje tak jak przedtem, tak jak zapewne robił to dziesięć miesięcy temu. Po
prawej, widok z oka złożonego - z siatki do interferometrii zbudowanej z miriady dokładnie
rozstawionych vonów, ich prymitywne oczka rozłożone warstwami, tak by, uwzględniając
paralaksę, dać namiastkę wysokiej rozdzielczości. Po obu stronach kontrast został wygodnie
podkręcony, by niekończące się migotanie karła było widoczne dla prostych ludzkich oczu.
Tylko że miga wyłącznie ten po lewej. Po prawej, 428 pali się równo jak
znormalizowana świeca.
- Szymp, jest jakaś możliwość, żeby te fluktuacje były poniżej czułości siatki?
- Nie ma.
- Hm. - Próbuję wymyślić, dlaczego miałby skłamać.
- To się kupy nie trzyma - skarży się mój syn.
- Trzyma się - mruczę - jeśli to nie słońce migoce.
- Ale przecież migoce... - Zasysa powietrze przez zęby. - Widać, że mi... a, zaraz, ty
myślisz, że coś jest za vonami? Między nimi a nami?
- Uhmmm.
- Jakiś taki filtr. - Dix rozluźnia się odrobinę. - Ale przecież powinniśmy go widzieć,
nie? No i czy vony by się z nim nie zderzyły?
Przełączam się na szympa.
- Jakie pole widzenia ma w tej chwili przednie oko Eri?
- Osiemnaście mikrostopni - melduje szymp. - Na wysokości 428 stożek ma 3,34
sekundy świetlnej średnicy.
- Podkręć do stu.
Instrument optyczny Eri nabrzmiewa, dwa sprzeczne obrazy na moment znikają.
Przez chwilę słońce znów rozciąga się na cały tank, zalewając mostek karmazynowym
blaskiem. Potem kurczy się, jak pożarte od środka.
Zauważam na ekranie jakieś rozmycie.
- Da się wyczyścić ten szum?
- To nie szum - melduje szymp. - To pył i gaz molekularny.
Mrugam.
- Gęstość?
- Szacunkowo sto tysięcy atomów na metr sześcienny.
Dwa rzędy wielkości za dużo, nawet jak na mgławicę.
- A czemu taki ciężki? - Nie ma mowy, żebyśmy nie wykryli studni grawitacyjnej na
tyle silnej, żeby trzymać w kupie taką ilość materii.
- Nie wiem - odpowiada szymp.
Mam nieprzyjemne przeczucie, że ja chyba wiem.
- Ustaw pole widzenia na pięćset sekund. Pokoloruj ze szczytem w bliskiej
podczerwieni.
Kosmos w tanku robi się obrzydliwie mulisty. Maleńkie słoneczko pośrodku,
wielkości paznokcia kciuka, żarzy się o wiele jaśniej: rozżarzona perła w mętnej wodzie.
- Daj tysiąc - rozkazuję.
- Jest - szepcze Dix.
Na brzegach obrazu w tanku pojawia się prawdziwa próżnia, ciemna, czysta,
dziewicza. 428 gnieździ się pośrodku rozmytej, sferycznej chmury. Trafia się czasami na
takie, porzucone pozostałości, oddzielone od swoich macierzystych gwiazd, których
konwulsje pluły gazem i promieniowaniem na całe lata świetlne. Ale 428 to nie pozostałość
po nowej. To jest czerwony karzeł, stateczny, w średnim wieku. Niczym się nie wyróżnia.
Z wyjątkiem faktu, że siedzi dokładnie pośrodku rzadkiego gazowego bąbla, mającego
1,4 au średnicy. Oraz faktu, że ten bąbel się nie rozprasza, nie rozwiewa i nie przechodzi
płynnie w próżnię. Nie, jeśli z naszym ekranem nie jest coś poważnie nie tak, ta mała, kulista
mgławiczka rozciąga się na około 350 sekund świetlnych od środka, a potem się urywa, a
krawędź ma ostrzejszą, niż pozwala natura.
Po raz pierwszy od tysiącleci tęsknię za łączem korowym. Wystukanie haseł
wyszukiwania na klawiaturze w głowie, ruchami sakadycznymi oczu, trwa całe wieki - a
wszystko to po to, żeby dostać odpowiedź, którą już znam.
Wracają liczby.
- Szymp. Daj pseudokolor ze szczytami w 335,500 i 800 nanometrów.
Woal wokół 428-ki rozświetla się niczym skrzydło ważki albo opalizująca bańka
mydlana.
- Piękny - szepcze z zachwytem mój syn.
- On fotosyntetyzuje - wyjaśniam mu.
***
Według widma, to feofityna i eumelanina. Są nawet ślady jakiegoś ołowiowego
barwnika Keippera, absorbującego promieniowanie rentgenowskie w paśmie pikometrowym.
Szymp rzuca hipotezę o czymś, co nazywa się chromatoforami: rozgałęziające się komórki z
drobinami barwnika w środku, jak pył węglowy. Kiedy są zbite razem, komórka jest niemal
przezroczysta; ale jeśli rozproszyć je w cytoplazmie, cała konstrukcja ciemnieje i pochłania
idącą z drugiej strony emisję. Podobno na Ziemi były zwierzęta z takimi komórkami.
Potrafiły zmieniać kolor, dopasowywać się ubarwieniem do tła, tego typu rzeczy.
- Czyli wokół tej gwiazdy jest błona żywej tkanki - mówię, próbując to ogarnąć
wyobraźnią. - Taki białkowy balon. Wokół całej pieprzonej gwiazdy.
- Tak - mówi szymp.
- Ale to... Boże, ile by to musiało mieć grubości?
- Nie więcej niż dwa milimetry. Prawdopodobnie mniej.
- Skąd wiesz?
- Gdyby było dużo grubsze, bardziej rzucałoby się w oczy w paśmie widzialnym. No i
von Neumanny coś by wykryły przy zderzeniu.
- Zakładając, że te... komórki, chyba... tego czegoś są podobne do naszych.
- Barwniki wyglądają znajomo, reszta też może być podobna.
Za bardzo podobna to ona być nie może. W takim środowisku żaden normalny gen nie
przeżyłby dwóch sekund.
Nie mówiąc już o tym, jakiego magicznego rozpuszczalnika używa, który nie zamarza
w tych warunkach.
- No dobra, załóżmy sobie, konserwatywnie, że ma średnio milimetr grubości.
Załóżmy gęstość wody w warunkach standardowych. Ile to będzie ważyło?
- 1,4 jottagrama - odpowiadają chórem szymp i Dix.
- Czyli, eee...
- Połowa masy Merkurego - dodaje pomocnie szymp.
Gwiżdżę przez zęby.
- I to jest jeden organizm?
- Tego jeszcze nie wiadomo.
- Ma barwniki organiczne. Kurwa, gada przecież. Jest inteligentny.
- Większość cyklicznych emisji z organizmów żywych to proste biorytmy - zauważa
szymp. - A nie inteligentne sygnały.
Nie zwracam na niego uwagi i odzywam się do Dixa:
- Załóżmy, że to sygnał.
Marszczy brwi.
- Szymp mówi...
- Załóżmy. Użyj wyobraźni.
Nie docieram do niego. Robi się nerwowy.
Uświadamiam sobie, że ciągle taki jest.
- A gdyby ktoś przysyłał ci sygnał - mówię - to co byś wtedy zrobił?
- Sygnał... - dezorientacja na twarzy i przeskakujący gdzieś obwód logiki rozmytej - ...
odpowiedź bym wysłał?
Mój syn jest debilem.
- A jeśli przychodzący sygnał ma postać regularnych zmian w intensywności światła,
to jak byś...
- Użyłbym laserów BI, dał impuls na przemian w 700 i 3000 nanometrów. Taki
naprzemienny sygnał da się łatwo wzmocnić do rzędu eksawatów, nie niszcząc naszych
osłon; po dyfrakcji byłoby z tysiąc watów na metr kwadratowy. Na pewno spokojnie powyżej
progu postrzegania czegoś, co wyczuwa promieniowanie cieplne czerwonego karła. A treść
nie ma znaczenia, skoro to tylko okrzyk. Odpowiedź. Sprawdzenie, czy będzie echo.
No dobra. Mój syn jest debilem-sawantem.
I dalej ma nieszczęśliwą minę...
- Ale szymp, on mówi, że w tym nie ma żadnej informacji, prawda?
Na czoło znów wysuwa mi się ten drugi zestaw wątpliwości. Mówi „on”.
Dix bierze moje milczenie za amnezję.
- Za prosty, pamiętasz? Prosty ciąg impulsów.
Kręcę głową. W tym sygnale jest więcej informacji, niż szymp sobie wyobraża. O tylu
rzeczach nie ma pojęcia. A ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, to żeby ten dzieciak się do
niego odwoływał, miał go za równego sobie, albo, Boże broń, za mentora.
No tak, jest wystarczająco inteligentny, żeby sterować statkiem między gwiazdami.
Dość bystry, żeby w okamgnieniu wyliczać milioncyfrowe liczby pierwsze. Nawet na tyle
sprytny, żeby stać go było na odrobinę prymitywnej improwizacji, gdyby załoga zanadto
odeszła od celu misji.
Ale za głupi, żeby poznać wołanie o pomoc.
- To charakterystyka ruchu opóźnionego - mówię do nich. - Cały czas zwalnia. W
kółko i od nowa. To jest przekaz.
Stać. Stać. Stać.
I pewnie jest adresowany do nikogo innego, tylko do nas.
***
Odpowiadamy krzykiem. Nie ma powodu, żeby tego nie zrobić. I teraz wypadałoby
znowu na trochę umrzeć, bo co za sens siedzieć do późna? Nieważne, czy ta gigantyczna
istota faktycznie kryje w sobie inteligencję, nasze echo dotrze do niej za dziesięć milionów
korsekund. I co najmniej kolejne siedem, zanim otrzymamy od niej jakąkolwiek odpowiedź, o
ile w ogóle.
Zatem spokojnie można na razie walnąć się do krypty. Powyłączać wszystkie
pragnienia i wątpliwości, oszczędzić życie, które mi jeszcze zostało, na ważne chwile. Odciąć
się od tych skąpych taktycznych informacji i od tego szczeniaczka o wilgotnych oczach,
patrzącego na mnie, jakbym była jakimś czarodziejem, który zaraz zniknie w obłoczku dymu.
Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ja jednak odwracam się i biegnę ku zapomnieniu.
Ale budzik ustawiam sobie tak, żeby zbudził mnie samą.
Czas jakiś leżę sobie w trumnie, ciesząc się z drobnych, przedwiecznych zwycięstw. Z
sufitu gapi się na mnie martwe, poczerniałe oko szympa; przez tyle milionów lat nikt nie starł
z niego osmalonych śladów. Stanowi coś w rodzaju trofeum, pamiątkę po wczesnych,
ognistych dniach naszych Wielkich Zmagań.
To wiecznie ślepe oko ma w sobie coś... coś uspokajającego. Aż nie chce mi się
zapuszczać w te części statku, gdzie nerwy szympansa nie zostały tak gruntownie
skauteryzowane jak tutaj. Dziecinada, wiem. To cholerstwo już dawno wie, że wstałam; może
sobie być tutaj ślepy, głuchy i bezradny, ale nie da się ukryć mocy, jaką bierze krypta podczas
rozmrażania. No i nie jest też tak, że za drzwiami czatuje na mnie banda zdalnie sterowanych
manipulatorów z kijami. Mamy w końcu odprężenie. Walka trwa, ale wojna stała się zimna.
Odbywamy tylko takie rytualne ruchy, szczękamy łańcuchami niczym stare małżeństwo-
zroślaki, skazane, by nienawidzić się po wiek wieków.
Tyle było tych manewrów i kontrmanewrów, a prawda jest taka, że potrzebujemy się
nawzajem.
Zmywam więc z włosów smród zgniłych jaj i zapuszczam się w ciche katedralne
korytarze Eri. I oczywiście w ciemności czai się wróg, zapala światła, kiedy się zbliżam, gasi
je, kiedy przejdę - ale nie przerywa milczenia.
Dix.
Dziwny on jest. Niby po kimś urodzonym i wychowanym na Eriophorze nie należy
się spodziewać, że będzie okazem zdrowia psychicznego, ale ten Dix nawet nie wie, po której
stoi stronie. Nawet nie wie, że powinien sobie tę stronę wybrać. Wygląda prawie tak, jakby
przeczytał sobie pierwotne cele misji i wziął je na poważnie, dosłownie, uwierzył w prawdę z
tych przedwiecznych zwojów: oto Mięso i Maszyneria ręka w rękę trudzą się, poprzez
stulecia, nad Zbadaniem Wszechświata! Zwarci! Silni! Przesuwają Granicę!
Ech.
Ktoś, kto go wychowywał, niespecjalnie się wykazał. Ja go oczywiście nie winię; na
pewno nie jest za fajnie, jak dziecko plącze ci się pod nogami, kiedy masz na głowie budowę,
a też nie selekcjonowano nas ze względu na talenty rodzicielskie. Nawet gdyby boty
zmieniały pieluchy, a VR zajmowała się wtłaczaniem wiadomości do głowy, socjalizowanie
kilkulatka mało komu wydałoby się dobrą rozrywką. Ja pewnie szybko wywaliłabym
gówniarza za śluzę.
Ale nawet ja bym go odpowiednio doinformowała.
Kiedy mnie nie było, coś się zmieniło. Może znowu rozgorzała wojna, weszła w jakąś
nową fazę. Ten nerwowy dzieciak nie bez przyczyny jest taki odklejony od rzeczywistości.
Ciekawe, co to może być.
Ciekawe, czy mnie to w ogóle obchodzi.
Idę do swojej kwatery, raczę się niepotrzebnym posiłkiem, masturbuję się. Trzy
godziny po powrocie do życia relaksuję się w mesie na sterburcie.
- Szymp?
- Wcześnie jesteś - mówi po chwili.
Tak w istocie jest, nasze wołanie w odpowiedzi jeszcze nie dotarło do celu. Co
najmniej przez dwa miesiące nie ma szansy na nowe dane.
- Pokaż mi widok do przodu - rozkazuję.
DHF428 mruga do mnie ze środka salonu: Stój. Stój. Stój.
Może. A może szymp ma rację i to czysta fizjologia. Może ten nieskończony cykl
kryje w sobie nie więcej inteligencji niż bicie serca. Ale ten przebieg ma w sobie jakiś inny
przebieg, jakieś migotanie w tych mrugnięciach. Aż drażni mi mózg.
- Daj wolniej - rozkazuję. - Sto razy.
To faktycznie jest mrugnięcie. Dysk 428 nie ciemnieje jednocześnie, on się przesłania.
Jakby na powierzchnię słońca nasuwała się od prawej do lewej wielka powieka.
- Tysiąc razy.
Szymp nazwał to „chromatoforami”. Ale nie otwierają się i nie zamykają wszystkie
naraz. Ciemność idzie po tej błonie falami.
W głowie wyświetla mi się słowo „latencja”.
- Szymp. Te fale pigmentacji, jak szybko się poruszają?
- Około pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy kilometrów na sekundę.
Szybkość myśli.
A jeśli to coś faktycznie myśli, będzie miało bramki logiczne, synapsy... ułożone w
jakąś sieć. A jeśli ta sieć jest odpowiednio duża, w jej środku jest i „ja”. Takie jak ja, jak Dix.
Jak szymp. (Dlatego właśnie dokształciłam się z tego tematu, wcześniej, w burzliwej fazie
naszego związku. Poznaj swojego wroga i tak dalej).
Bo z „ja” jest taka kwestia: jest w stanie obejmować tylko te części, które są w zasięgu
jednej dziesiątej sekundy. Jeśli rozsmarujemy się zbyt cienko - jeśli na przykład ktoś rozetnie
nam mózg w połowie, przetnie tę grubą rurę, tak że półkule muszą gadać ze sobą okrężną
drogą; kiedy rozproszenie neuronowej architektury przekracza jakiś krytyczny punkt i
sygnały z A do B muszą lecieć akurat o tyle dłużej, wtedy system - no właśnie - rozspójnia
się. Dwie półkule twojego mózgu stają się oddzielnymi osobami, o innych gustach, innych
planach, odrębnej samoświadomości.
„Ja” rozpada się na „my”.
Ta reguła nie obowiązuje tylko u ludzi, tylko u ssaków, czy nawet tylko na Ziemi.
Dotyczy wszystkich układów przetwarzających informacje, zarówno tych, które zostawiliśmy
za sobą, jak i tych, których jeszcze nie spotkaliśmy.
Pięćdziesiąt dziewięć tysięcy kilometrów na sekundę, powiada szymp. To ile przeleci
sygnał po tej błonie w jedną dziesiątą sekundy? Jak daleko rozpościera się po niebie to „ja”?
Ciało jest wielkie, niewyobrażalnie wielkie. Ale duch, duch jest...
Cholera.
- Szymp. Zakładając średnią gęstość upakowania neuronów taką jak w ludzkim
mózgu, ile synaps będzie na kolistej płaszczyźnie złożonej z neuronów, mającej jeden
milimetr grubości i 5892 kilometry średnicy?
- Dwa razy dziesięć do dwudziestej siódmej.
Ruchami oczu przeszukuję bazę, szukając jakiejś perspektywy, żeby spojrzeć na mózg
rozciągający się na trzydziestu milionach kilometrów kwadratowych - odpowiadający dwóm
tysiącom bilionów ludzkich mózgów.
Oczywiście to, z czego on ma porobione te neurony, musi być upakowane o wiele
rzadziej niż u nas; w końcu jest to przezroczyste. Bądźmy superkonserwatywni i załóżmy, że
jest tysiąc razy rzadszy niż ludzki mózg. To daje...
Dobra, powiedzmy, że ma dziesięć tysięcy razy mniejszą gęstość synaptyczną, to jest
nadal...
Niech będzie sto tysięcy razy. Rzadka myśląca mgiełka. Jeszcze bardziej
konserwatywnie i w ogóle wyspekuluję, że nie istnieje.
To ciągle dwadzieścia miliardów ludzkich mózgów. Dwadzieścia miliardów.
Nie wiem, co powinnam czuć. To nie jest zwykły obcy.
Nie jestem też jeszcze gotowa, żeby uwierzyć w bogów.
***
Skręcam za róg i wpadam prosto na Dixa, stojącego jak golem pośrodku mojego
salonu. Podskakuję na metr w górę.
- Co ty tu, do cholery, robisz?
Wydaje się zaskoczony moją reakcją.
- Chciałem... porozmawiać... - odpowiada po chwili.
- Nie wchodzi się komuś do domu bez zaproszenia!
Cofa się o krok.
- Ja chciałem... tylko... - wyjąkuje.
- Porozmawiać. I to się robi w miejscu publicznym. Na mostku, w mesie, albo...
mogłeś do mnie zadzwonić komunikatorem, prawda?
Waha się.
- Sama mówiłaś... chciałaś bezpośrednio. Powiedziałaś „kulturowa tradycja”.
No fakt, mówiłam. Ale nie tutaj. Tu jest mój azyl, moja prywatna kwatera. Brak
zamków na drzwiach jest narzucony przez normy bezpieczeństwa, to nie zaproszenie, żeby
włazić mi do domu i czekać, sterczeć na środku jak jakiś, kurwa, mebel...
- Czemu ty w ogóle jesteś na chodzie? - warczę. - Mieliśmy nie wstawać jeszcze przez
dwa miesiące.
- Poprosiłem Szympa, żeby mnie zbudził, jak ty wstaniesz.
Tę pieprzoną maszynę.
- A czemu ty jesteś na chodzie? - pyta, nie ruszając się z miejsca.
Wzdycham, pokonana, i opadam w pseudokapsułę, która się akurat nawinęła.
- Chciałam tylko przejrzeć pierwsze dane. - Niedopowiedziane „sama” powinno być
dość oczywiste.
- I coś tam było?
Ale ewidentnie nie jest.
Postanawiam na chwilę mu ustąpić.
- Wygląda na to, że rozmawiamy z taką, no... wyspą. Około sześciu tysięcy
kilometrów średnicy. W każdym razie to jest ta myśląca część. Błona naokoło jest w zasadzie
pusta. To znaczy, jest żywa. Cała fotosyntetyzuje, czy coś w tym rodzaju. Czymś musi się w
każdym razie żywić. Nie do końca wiadomo, czym.
- Tą chmurą cząsteczek - mówi Dix. - Pełno w niej związków organicznych. Poza tym,
ona akumuluje materię wewnątrz powłoki.
Wzruszam ramionami.
- Chodzi o to, że jest pewna graniczna wielkość mózgu, a to tutaj jest gigantyczne,
jest...
- Nieprawdopodobne - mruczy, jakby do siebie.
Odwracam się do niego; otulająca mnie pseudokapsuła zmienia kształt.
- Co masz na myśli?
- Wyspa ma ile? Dwadzieścia osiem milionów kilometrów kwadratowych? A cała
sfera siedem trylionów. I wyspa przypadkiem znalazła się między nami a 428,
prawdopodobieństwo... eee... jedna pięćdziesięciomiliardowa.
- Mów dalej.
Nie potrafi.
- No... ten... bardzo mało prawdopodobne.
Zamykam oczy.
- Jak to możliwe, że jesteś na tyle bystry, żeby od niechcenia liczyć coś takiego w
pamięci, a jednocześnie na tyle głupi, że nie widzisz oczywistego wniosku?
Znowu to spanikowane spojrzenie prosto z rzeźni.
- To jest nieprawdopodobne. Astronomicznie nieprawdopodobne, że przypadkiem
wcelowaliśmy w jedyny inteligentny punkt na sferze, który ma półtorej au średnicy. A to
znaczy...
Nic nie mówi. Malujące się na jego twarzy zmieszanie wydaje mi się drwiną. Mam
ochotę go walnąć w mordę. W końcu jednak zapala się tam jakieś światełko:
- Czyli, tego... tam jest więcej niż jedna wyspa? Aaa! Bardzo dużo wysp.
I kogoś takiego mam w załodze. Prawie na pewno któregoś dnia od niego będzie
zależało moje życie. Straszna myśl.
Na razie próbuję odłożyć to na bok.
- Pewnie jest ich cała populacja, rozsianych po błonie jak takie... cysty. Szymp nie wie
ile, ale na razie wykryliśmy tylko tę jedną, więc może są dość rzadko rozłożone.
Teraz twarz marszczy mu się na inny sposób.
- A czemu „Szymp”?
- Ale o co pytasz?
- Czemu daliście mu imię „Szymp”?
- To nie imię, mówimy „szymp”, z małej. - Bo nadanie imienia to pierwszy krok do
uczłowieczenia czegoś.
- Sprawdziłem to. To skrót od „szympansa”. Głupiego zwierzaka.
- Z tego co pamiętam, szympansy chyba były całkiem inteligentne.
- Nie tak jak my. Nawet nie umiały mówić. Szymp umie. Jest dużo bystrzejszy niż
tamte stwory. To obraźliwa nazwa.
- A czemu to cię martwi?
Patrzy na mnie.
Rozkładam ręce.
- No dobra. On nie jest szympansem. Nazwaliśmy go tak, bo ma mniej więcej taką
samą liczbę synaps.
- Czyli daliście mu mały mózg, a potem cały czas narzekacie, jaki on głupi.
Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu.
- Zmierzasz do czegoś czy tylko przerabiasz tlen na CO2?
- Czemu nie daliście mu więcej inteligencji?
- Bo jak system jest bardziej złożony od ciebie, nie jesteś w stanie przewidywać jego
zachowań. A jeśli chcesz, żeby projekt trzymał kurs, kiedy cię nie ma, nie oddajesz sterów
czemuś, co na sto procent wytworzy sobie jakiś własny plan. - Jezusie haploidalny, no, co jak
co, ale o prawie Ashby’ego6 to już ktoś mógł mu powiedzieć.
- Czyli zrobili mu lobotomię - mówi po chwili Dix.
- Nie. Nie ogłupili go, od razu go takim zrobili.
- Może jest inteligentniejszy, niż ci się wydaje. Ty niby jesteś dużo inteligentniejsza,
masz własny plan, to jak to możliwe, że on nadal dowodzi?
- Nie pochlebiaj sobie - mówię.
- Co takiego?
Pozwalam sobie na odrobinę ponurego uśmiechu.
- Ty tylko wykonujesz rozkazy bandy innych układów, o wiele bardziej
skomplikowanych od ciebie. - No, trzeba im to przyznać: zarządcy projektu nie żyją od tak
dawna, jak niektóre gwiazdy, a dalej pociągają tutaj za sznurki.
- Ja nie ro... ja co wykonuję?
6
Prawo różnorodności Ashby’ego mówi, w uproszczeniu, że układ sterujący czymś o danej
różnorodności sam musi wykazywać co najmniej taką samą różnorodność działań (przyp. tłum.).
- Oj, przepraszam. - Uśmiecham się słodko do swojego potomka-kretyna. - Nie
mówiłam do ciebie. Mówiłam do tego czegoś, co sprawia, że wydajesz takie akurat dźwięki.
Dix robi się bielszy od moich majtek.
Przestaję owijać w bawełnę.
- A co ty sobie myślałeś, szymp? Że poślesz tę marionetkę do mojego domu, a ja nic
nie zauważę?
- Nie... to nie... to ja - jąka się Dix. - To ja mówię.
- On cię ustawia. W ogóle wiesz, co to takiego „lobotomia”? - Kręcę zdegustowana
głową. - Myślisz, że zapomniałam, jak działa ten interfejs, tylko dlatego, żeśmy je sobie
wypalili? - Na jego twarzy zaczyna malować się karykaturalne zdziwienie. - No nie, nie
udawaj. Byłeś już przy paru budowach, nie ma możliwości, żebyś nie wiedział. Wiesz, że
powyłączaliśmy też łącza między sobą. A twój pan i władca nic na to nie poradzi, bo jesteśmy
mu potrzebni, więc osiągnęliśmy coś w rodzaju kompromisu.
Nie krzyczę. Ton mam lodowaty, ale głos idealnie równy. A mimo to, Dix jakby się
przede mną kulił.
Dostrzegam okazję.
Łagodzę odrobinę głos i mówię delikatnie:
- Wiesz, ty też możesz to zrobić. Sfajczyć sobie łącze. Potem nawet pozwolę ci tu
przychodzić, jeśli tylko będziesz chciał. Po prostu, żeby... porozmawiać. Ale z tym stworem
w twojej głowie nie ma mowy.
Na jego twarzy maluje się panika, która nieoczekiwanie niemal łamie mi serce.
- Nie mogę - błaga. - Jak będę się uczyć, jak będę ćwiczyć. Bo misja...
Naprawdę nie mam pojęcia, który to z nich mówi, odpowiadam więc obu:
- Misję da się zrealizować na wiele sposobów. A czasu mamy aż nadto, żeby
wypróbować je wszystkie. Dix jest tu mile widziany, ale sam.
Robią krok ku mnie. Kolejny. Jedna ręka, rozedrgana, unosi się, jakby wyciągała się
ku mnie, a na tej krzywej twarzy maluje się coś, czego zupełnie nie rozpoznaję.
- Ale ja jestem twoim synem - mówią.
Nie zniżam się, by zaprzeczyć.
- Won mi z domu.
***
Żywy peryskop. Dix trojański. To dla mnie nowość.
Szymp nigdy dotąd nie próbował takiej infiltracji w czasie, kiedy byliśmy na chodzie.
Wyobrażam sobie te roboty, nigdy niewidziane przez ludzkie oczy, zmajstrowane po
partyzancku podczas długich eonów ciemności, pomiędzy budowami. Widzę, jak węszą po
szufladach i zaglądają za lustra, ostrzeliwują grodzie rentgenem i ultradźwiękami, cierpliwie,
milimetr po milimetrze przeszukują Eriophorę, wypatrując tajemnych wiadomości, które być
może przekazujemy sobie przez czas.
Nie mam na to żadnego poważniejszego dowodu. Zostawialiśmy pułapki i znaczniki,
mające post factum poinformować nas o wtargnięciu, ale nigdy nic nie wskazywało, by
ktokolwiek je poruszył. To oczywiście nic nie znaczy. Szymp może i jest głupi, ale jest też
cwany, a milion lat to aż nadto czasu, żeby przejść siłowym algorytmem przez wszystkie
możliwości. Udokumentować położenie każdego pyłku kurzu; popełnić te niewyobrażalne
uczynki, a potem wszystko poukładać jak było.
A my jesteśmy zbyt sprytni, by ryzykować komunikowanie się poprzez eony. Nie
używamy żadnych szyfrów, długodystansowych liścików miłosnych ani wielosłownych
pocztówek, przedstawiających widoczki, które dawno przepadły w przesunięciu ku czerwieni.
Wszystko to trzymamy w głowach, gdzie wróg nam nigdy nie zajrzy. Niepisana reguła brzmi:
nie mówimy o tym, chyba że w cztery oczy.
Kretyńskie, niekończące się gierki. Czasem ledwo pamiętam, o co się pokłóciliśmy.
Teraz, kiedy w celowniku mam nieśmiertelną istotę, wszystko to wydaje się takie banalne.
Może dla was to nic nie znaczy. Na tych szczytach, które zapewne osiągnęliście,
nieśmiertelność to coś znanego od wieków. Ja jednak nawet nie potrafię sobie jej wyobrazić,
choć przeżyłam śmierć całych światów. Ja bowiem dysponuję tylko chwilami: w sumie może
dwieście lub trzysta lat, które mogę rozdysponować po całej długości życia wszechświata.
Mogę przeżyć dowolny punkt w czasie albo dowolne sto tysięcy punktów, jeśli poszatkuję
moje życie na odpowiednio cienkie plasterki - ale wszystkiego nie zobaczę na pewno. Nawet
ułamka wszystkiego.
Moje życie kiedyś się skończy. Ja muszę wybierać.
Kiedy w pełni do ciebie dotrze, na co się zgodziłeś - po dziesięciu czy piętnastu
budowach, gdy druga strona medalu przestaje być czymś, co wiesz, i staje się czymś, co
czujesz w kościach, jak raka - zaczynasz czuć się nędzarzem. Nie ma na to rady.
Postanawiasz racjonować swoje chwile na jawie, redukując je do minimum: tylko tyle, żeby
dało się pozarządzać budową, zaplanować najnowszy kontratak przeciwko szympansowi,
odrobina (jeśli jeszcze nie wyzbyłeś się potrzeby ludzkiego kontaktu) na seks, przytulania i
porcję ciepłej, zwierzęcej otuchy na tle bezkresnej czerni. A potem pędzisz do krypty, żeby
oszczędzać resztki ludzkiego życia na poznawanie rozszerzającego się kosmosu.
Ten czas miał być na kształcenie. Na setkę studiów podyplomowych realizowanych
najlepszą techniką edukacyjną z epoki kamienia łupanego. Mnie nigdy się nie chciało. Po co
wypalać mój maleńki ogarek, ucząc się litanii prostych faktów, trawić moje drogocenne,
skończone-nieskończone życie? Tylko idiota wolałby uczyć się z książek niż podziwiać z
pierwszego rzędu pozostałość supernowej w Kasjopei, nawet jeśli, żeby to gówno w ogóle
zobaczyć, potrzebny jest pseudokolorowy widok w paśmie radiowym.
Ale teraz to co innego. Teraz chcę wiedzieć. Ta istota, która krzyczy do nas z drugiego
brzegu, ogromna jak księżyc, szeroka jak układ słoneczny, delikatna i cienka jak skrzydełko
owada: chętnie sprzedam trochę życia, żeby poznać jej tajemnice. Jak działa? Jak w ogóle jest
w stanie przeżyć, a co dopiero myśleć, na skraju zera bezwzględnego? Jakim potężnym,
niezmierzonym umysłem musi rozporządzać, żeby wypatrzeć nas z ponad pół roku
świetlnego, domyślić się natury naszych oczu i przyrządów, wysłać sygnał, który nie tylko
potrafimy wykryć, ale i zrozumieć?
I co się stanie, kiedy się przez nią przebijemy z jedną piątą prędkości światła?
Kładąc się do łóżka, przywołuję najnowsze wieści. Odpowiedź się nie zmieniła: za
wiele się nie stanie. To cholerstwo już i tak ma pełno dziur. Komety, asteroidy, typowe
protoplanetarne śmieci latają po tym układzie jak po każdym innym. W podczerwieni widać
tu i ówdzie rozmyte miejsca, gdzie ze środka powoli ucieka gaz, gdzie niska, pełna par,
wewnętrzna próżnia ulatnia się do wysokiej próżni zewnętrznej. Nawet gdybyśmy przebili się
przez sam środek tego myślącego obszaru, dla niego to będzie pewnie jak ukłucie szpilką.
Przy takiej szybkości znajdziemy się po drugiej stronie nawet nietknięci znikomą
bezwładnością milimetrowej błony.
A jednak. Stać. Stać. Stać.
Ach, pewnie. Nie chodzi o nas. Chodzi o to, co budujemy. Narodziny tunelu to
gwałtowny, bolesny proces, gwałt na czasoprzestrzeni emitujący niemal tyle promieniowania
gamma i rentgenowskiego, co mikrokwazar. Każde mięso, które znajdzie się w białej strefie,
ekranowane czy nie, zostanie spopielone w ułamku sekundy. Dlatego właśnie my nigdy nie
przystajemy, żeby zrobić zdjęcia.
No, w każdym razie to jeden z powodów.
Bo my oczywiście nie możemy się zatrzymać. Nawet zmiana kursu nie wchodzi w
grę, chyba że minimalnymi korektami. Eri szybuje między gwiazdami jak orzeł, ale sterowna
jest jak pociąg w lesie; zmień kurs choćby o jedną dziesiątą stopnia przy dwudziestu
procentach prędkości światła, a uszkodzenia będą poważne. Pół stopnia by nas rozwaliło,
statek może by i skręcił na nowy kurs, ale skolapsowana masa w jego wnętrzu leciałaby tam,
gdzie przedtem, rozprułaby całą konstrukcję wokół siebie i nawet by nic nie poczuła.
Osobliwości, nawet oswojone, trzymają się swoich ścieżek. Słabo tolerują zmiany.
***
Ponownie powstajemy z martwych i okazuje się, że Wyspa zmieniła płytę.
Przestała prosić „Stać, stać, stać”, gdy tylko w jej brzeg trafił nasz laser. Teraz mówi
coś całkiem innego: po powłoce płyną ciemne myślniki, barwnikowe strzałki zbiegające się w
jakimś niewidocznym punkcie, jak szprychy wskazujące piastę koła. Ów środek jest odległy i
niewidoczny, nie znajduje się na jasnym tle 428, ale nietrudno wyekstrapolować, że punkt
zbieżności strzałek jest jakieś sześć sekund świetlnych po sterburcie. Ale jest coś jeszcze:
cień, z grubsza okrągły, przesuwa się po jednej ze szprych jak koralik po nitce. On także
przesuwa się na sterburtę, chowa za krawędzią zaimprowizowanego przez Wyspę ekranu i
znowu odradza się w początkowych współrzędnych, by kontynuować podróż.
Te współrzędne to dokładnie punkt, gdzie nasza obecna trajektoria przetnie się za
cztery miesiące z błoną. Przymrużywszy oczy, Bóg jest pewnie w stanie dostrzec dźwigary i
rojące się jak bąki boty na trwającej po drugiej stronie budowie, w której nabiera już
kształtów wielki pofragmentowany torus pętli Hawkinga.
Przesłanie jest tak oczywiste, że dociera nawet do Dixa.
- Chce, żebyśmy przesunęli bramę... - I tu jego głos pobrzmiewa jakby dezorientacją. -
Ale skąd wie, że my budujemy bramę?
- Vony, jak przelatywały, musiały się przebić przez błonę - zauważa szymp. - Mógł to
wyczuć. Ma barwniki światłoczułe. Zapewne widzi.
- Zapewne widzi lepiej niż my - dodaję ja. Nawet dysponując tylko czymś tak
prymitywnym jak kamery otworkowe, da się szybko zwiększyć rozdzielczość.
Dix marszczy się nieprzekonany.
- No to zobaczył parę przelatujących vonów. Jakieś luźne części, nawet jeszcze za
bardzo niezmontowane. Skąd wie, że budujemy coś gorącego?
Bo jest bardzo, bardzo inteligentne, ty durny dzieciaku. Tak trudno uwierzyć, że ten...
ten... - „organizm” wydaje się zbyt ograniczonym słowem - potrafi sobie po prostu wyobrazić,
jak te części do siebie pasują, że wystarczy mu jedno spojrzenie na nasze patyki i kamienie,
żeby się domyślić, co kombinujemy?
- Może to nie pierwsza brama, jaką widział - podsuwa Dix. - Myślicie, że może gdzieś
tu być jeszcze jedna?
Kręcę głową.
- Widzielibyśmy artefakty z soczewkowania.
- A spotkałeś już kiedyś kogoś?
- Nie. - Zawsze, przez wszystkie te epoki, byliśmy sami. Cały czas nic, tylko
uciekaliśmy.
I to zawsze przed własnymi dziećmi.
Przeliczam parę rzeczy.
- Sto osiemdziesiąt dwa dni do zapłodnienia. Jeśli skręcimy teraz, do trafienia w cel
wystarczy drobna korekta kursu, o parę mikrostopni. Spokojnie w granicach wszystkich
tolerancji. Oczywiście, im dłużej czekamy, tym bardziej nieprzyjemne robią się te kąty.
- Nie da rady - mówi szymp. - Miniemy się z bramą o dwa miliony kilometrów.
- To przesuń bramę. Całą, kurna, budowę przesuń. Rafinerie, fabryki, te pieprzone
kamienie. Paręset metrów na sekundę wystarczy aż nadto, jak wyślemy rozkaz w tej chwili.
Nawet nie trzeba zatrzymywać budowy, może to robić w drodze.
- Każdy taki wektor poszerza zagnieżdżone przedziały ufności tej budowy. Ryzyko
błędu zwiększyłoby się powyżej dopuszczalnego przedziału, nie dając żadnej korzyści w
zamian.
- Żadnej? A co z faktem, że po drodze przecinamy inteligentną istotę?
- Korekta na potencjalną obecność inteligentnego obcego życia jest już wliczona.
- No dobra. Po pierwsze, żadną tam „potencjalną”. To życie jest tu, kurwa, jak wół. I
przy obecnej pozycji budowy rozwalamy je na miazgę.
- Nie tykamy żadnych planet na orbitach mieszczących się w ekosferze. Nie widać
żadnych oznak istnienia technologii o kosmicznej skali. Obecna pozycja budowy spełnia
wszystkie kryteria narzucane przez ochronę środowiska.
- To dlatego, że ludzie, który wymyślali te kryteria, nie przewidzieli czegoś takiego,
jak żywa sfera Dysona! - Marnuję tylko powietrze i dobrze o tym wiem. Szymp może sobie
milion razy rozwiązywać te równania, ale co ma zrobić, jeżeli nie ma gdzie wetknąć
zmiennej?
Kiedyś, zanim sytuacja się spaskudziła, mieliśmy prawo przeprogramowywać te
parametry. Zanim odkryliśmy, że administratorzy wśród różnych sytuacji przewidzieli także
bunt.
Próbuję z innej strony.
- To może rozważ potencjalne zagrożenie.
- Nic nie wskazuje na to, żeby istniało.
- A popatrz tylko na szacunki liczby synaps. To coś ma o parę rzędów więcej mocy
umysłowej niż cała cywilizacja, która nas tu posłała. Myślisz, że można być tak inteligentnym
i pożyć tak długo, nie nauczywszy się, jak się bronić? Zakładamy, że to nas prosi, żebyśmy
przesunęli bramę. A co, jeśli to nie jest prośba? Co, jeśli to po prostu daje nam szansę
wycofania się z twarzą, zanim weźmie sprawę w swoje ręce?
- Nie ma rąk - odzywa się Dix z drugiej strony tanku i nie wygląda na to, że żartuje.
Jest po prostu tak głupi, że mam ochotę przywalić mu w mordę.
Usiłuję zachować spokój.
- Może nie potrzebuje.
- I co nam zrobi, zamruga nas na śmierć? Nie ma żadnej broni. Nawet całej tej błony
nie kontroluje. Za długi czas propagacji.
- Nie wiem. O to właśnie chodzi. Nawet nie spróbowaliśmy się dowiedzieć. My
jesteśmy ekipą budowlaną i jedyne, co mieliśmy do dyspozycji, to trochę budowlanych
vonów przerobionych po partyzancku na badawcze. Podstawowe parametry fizyczne jakoś
tam ustaliliśmy, ale nie wiemy, jak ten stwór myśli, jakie naturalne mechanizmy obrony może
posiadać...
- A czego musimy się dowiedzieć? - pyta szymp, sam spokój i rozsądek.
„Niczego nie możemy się już dowiedzieć!” - mam ochotę wywrzeszczeć. „Jesteśmy
skazani na to, co już mamy. Zanim te vony tam na miejscu coś wytworzą, miniemy punkt bez
odwrotu! Ty durna machino, mamy zabić stworzenie inteligentniejsze od wszystkich razem
ludzi w historii, a tobie się, kurwa, nie chce przesunąć autostrady na pustą działkę obok?”.
Ale oczywiście, jeśli to powiem, szanse przetrwania Wyspy, i tak już niskie, zmaleją
do rera. Łapię się więc ostatniej deski ratunku: może posiadane dane wystarczą. Skoro
pozyskiwanie informacji nie wchodzi w grę, może wystarczy analiza.
- Potrzebuję czasu - odpowiadam.
- Nie ma sprawy - mówi szymp. - Ile tylko chcesz.
***
Szympowi nie wystarcza zabicie tej istoty. Musi na nią jeszcze napluć.
Pod pozorem pomagania mi w analizie próbuje Wyspę zdekonstruować, rozebrać ją na
czynniki pierwsze i na siłę przypasować do ziemskich precedensów. Mówi mi o ziemskich
bakteriach, które kwitną obok półtora miliona radów i śmieją się z wysokiej próżni. Pokazuje
obrazki małych bezkręgowców Tardigrada, nie do zabicia - potrafią zwinąć się w kłębek i
spać na skraju zera bezwzględnego, a czują się tak samo dobrze w głębokich oceanicznych
rowach i w kosmosie. Dać im czas i okazję, kopnąć butem w kosmos, kto wie, co by się
ulęgło z tych ślicznych małych bezkręgowców? Może zbite w gromadkę przetrwałyby nawet
śmierć swojego macierzystego świata, a potem jakoś rozrosły się w kolonię?
Co za pierdoły.
Dowiaduję się, czego się da. Zapoznaję się z alchemią fotosyntezy, transmutującej
światło, gaz i elektrony w żywą tkankę. Uczę się fizyki wiatru słonecznego, który napina tę
bańkę, wyliczam dolną granicę metabolizmu formy życia filtrującej związki organiczne z
eteru. Podziwiam szybkość rozchodzenia się myśli tej istoty - prawie tak szybko, jak porusza
się Eri, parę rzędów wielkości szybciej niż impulsy nerwowe u jakiegokolwiek ssaka. Może
to jakieś organiczne nadprzewodnictwo, coś, w czym schłodzone elektrony biegają prawie
bez oporu - w tej mroźnej pustce to możliwe.
Zapoznaję się z plastycznością fenotypową i luźnym doborem naturalnym, tym
szczęśliwym rozogniskowaniem celu ewolucji, które umożliwia gatunkom przeżywanie w
obcych środowiskach i przejawianie nowych cech, które w domu wcale nie były im
potrzebne. Może tą drogą forma pozbawiona naturalnych wrogów jest w stanie wykształcić
kły, pazury i zdolność do ich użycia. Przetrwanie Wyspy zależy od tego, czy jest w stanie nas
zabić - muszę znaleźć coś, co będzie dla nas zagrożeniem.
Dochodzę tylko do coraz silniejszego przeświadczenia, że jestem skazana na
niepowodzenie - że przemoc - zaczynam dostrzegać - jest zjawiskiem stricte planetarnym.
Planety to ci toksyczni rodzice ewolucji. Samym istnieniem powierzchni skłaniają do
prowadzenia wojen, do skupiania zasobów w gęstych, łatwych do obrony punktach, o które
można walczyć. Ciążenie zmusza do marnotrawienia energii na układy krążenia, mocne
szkielety, nieustającą walkę przeciwko sadystycznej kampanii mającej na celu rozwałkowanie
cię. Jeden zły krok, jedna przepaść i cała ta kosztowna architektura roztrzaskuje się w
okamgnieniu. A nawet jeśli pokonasz te przeciwności, sklecisz sobie jakiś ociężały pancerz,
który wytrzyma powolny marsz na ląd, to ile czasu potrzeba, żeby twój świat ściągnął na
siebie jakąś asteroidę czy kometę, która zwali się z nieba i na nowo zresetuje czas? Nie jest
dziwne, że dorastaliśmy tam w przekonaniu, że życie to ciągła walka, że Bóg gra tylko w grę
o sumie zerowej, a przyszłość należy do tych, co zmiażdżą konkurencję.
Tutaj reguły są całkowicie inne. Większość przestrzeni jest spokojna: żadnych cykli
dobowych ani pór roku, żadnych zlodowaceń ani globalnych ociepleń, ani dzikich wahań od
gorąca po zimno, od ciszy po burzę. Zarodków życia wokół pełno: na kometach, na
asteroidach, w rozciągających się na setki lat świetlnych mgławicach. Obłoki cząstek aż się
świecą od związków organicznych i życiodajnego promieniowania. Ich gigantyczne, pyłowe
ramiona żarzą się podczerwienią, odfiltrowują twardsze promienie, zapoczątkowują gwiezdne
żłobki, które mogą się wydawać śmiercionośnymi tylko jakimś pokręconym uciekinierom z
dna studni grawitacyjnej.
Darwin to tutaj abstrakcja, nieistotna ciekawostka. Wyspa zadaje kłam wszystkiemu,
co nam mówiono o mechanizmie życia. Energię czerpie ze słońca, jest doskonałe
przystosowana, nieśmiertelna i nie wygrała żadnej walki o przetrwanie - bo gdzie są
drapieżniki, konkurenci, pasożyty? Całe życie wokół 428 to jedno ogromne kontinuum, jeden
gigantyczny akt symbiozy. Tu natura nie ma krwawych kłów i szponów, przeciwnie -
wyciąga pomocną dłoń.
Wyspa przetrwała całe światy niezdolna do przemocy. Nieobciążona technologią,
wygrała na myślenie z całymi cywilizacjami. Jest inteligentna ponad ludzką miarę i...
I łagodna. Musi być łagodna. Upewniam się co do tego z każdą godziną. Bo czy coś
takiego jak wróg jest w ogóle dla niej do pomyślenia?
Myślę, jakimi słowami ją określałam, niewiele wiedząc: „białkowy balon”, „cysta”. Z
perspektywy czasu brzmią jak bluźnierstwa. Nigdy ich już nie użyję.
Poza tym, jeśli szymp postawi na swoim, będzie inne, lepiej pasujące określenie:
padlina na szosie. I im dłużej patrzę, tym bardziej się obawiam, że ta nienawistna machina ma
rację. Może i ta Wyspa ma jakieś możliwości obrony, ale ja za cholerę nie widzę, jakie.
***
- Bo wiesz, nawet taka Eriophora jest niemożliwa. Narusza prawa fizyki.
Siedzimy w jednym z pomieszczeń wypoczynkowych odchodzących od struny
grzbietowej statku, robimy sobie przerwę od biblioteki. Zamierzam zacząć od nowa, od
fundamentów. Dix patrzy na mnie ze zrozumiałą dezorientacją i nieufnością; moja teza
wydaje mu się aż za głupia, żeby jej zaprzeczać.
- To prawda - zapewniam go. - Żeby przyśpieszyć statek o masie Eri, potrzeba o wiele
za dużo energii, szczególnie przy relatywistycznych prędkościach. Tyle, co emisja całego
słońca. Ludzie wymyślili kiedyś, że jeśli w ogóle mamy się dostać do gwiazd, trzeba to zrobić
statkami wielkości kciuka. A załogę powinny stanowić wirtualne transfery osobowości, na
chipach.
To jest tak bzdurne, że nawet Dix nie wytrzymuje.
- Nieprawda. Nie ma masy, to nie może spadać w żadną stronę. Taka mała Eri w ogóle
by nie działała!
- Ale załóżmy, że tej masy nic nie wypiera. Nie ma tuneli czasoprzestrzennych, ani
obwodów Higgsa, niczego, co by mogło popchnąć twoje pole grawitacyjne w kierunku celu.
Twój środek ciężkości po prostu tkwi pośrodku masy i tyle.
Znów to spastyczne kręcenie głową.
- Ale przecież są te rzeczy!
- Pewnie. Tylko że bardzo długo nie mieliśmy o tym pojęcia.
Stopą wystukuje na pokładzie nerwowy capstrzyk.
- Cała historia gatunku tak biegnie - tłumaczę. - Myślimy, że już wszystko
wyjaśniliśmy, rozwiązaliśmy wszystkie tajemnice, aż tu nagle ktoś znajduje w danych jakiś
jeden denerwujący punkcik niepasujący do koncepcji. I za każdym razem, gdy próbujemy go
łatać, robi się coraz większy, aż w końcu rozpruwa się cały światopogląd. To już się działo
masę razy. Jednego dnia masa jest ograniczeniem, drugiego jest niezbędna i przydatna. Nasza
wiedza się zmienia, Dix. A my musimy się zmieniać razem z nią.
- Ale...
- Ale szymp nie potrafi się zmienić. Kieruje się regułami, które mają dziesięć
miliardów lat, nie ma ni chuja wyobraźni, i to nawet nie jest niczyja wina, po prostu tak go
zrobili ludzie, którzy nie mieli pomysłu, jak inaczej zapewnić misji stabilność przez długi
okres czasu. Chcieli, żebyśmy nie schodzili z kursu, więc dali nam coś, co w ogóle nie potrafi
z niego zejść - ale z drugiej strony wiedzieli, że świat się zmienia, dlatego jesteśmy tu także
my, Dix. Żeby poradzić sobie z tym, z czym szymp nie jest w stanie.
- Jak z obcym - mówi Dix.
- Z obcym.
- Szymp radzi sobie z nim całkiem dobrze.
- Jak? Zabijając go?
- To nie nasza wina, że stanął nam na drodze. Nie stanowi zagrożenia...
- Nie obchodzi mnie, stanowi zagrożenie czy nie! Wyspa jest żywa, inteligentna i żeby
ją zabijać tylko po to, by rozszerzyć imperium jakichś obcych...
- Ludzkie imperium. Nasze imperium. - Dłonie przestają mu drgać. Nagle jest
nieruchomy jak kamień.
Prycham.
- A co ty wiesz o ludziach?
- Ja? Jestem człowiekiem.
- Jesteś jakimś, kurwa, trylobitem. W ogóle widziałeś, co wyłazi z tych naszych
bramek, jak już zaczną działać?
- Przeważnie nic. - Waha się, zastanawia. - Może... parę statków albo coś.
- No, a ja widziałam tego dużo więcej, i wierz mi, jeśli oni w ogóle kiedykolwiek byli
ludźmi, to tylko przejściowo.
- Ale...
- Dix... - Biorę głęboki wdech, próbuję wrócić do tematu. - Posłuchaj, to nie twoja
wina. Wszystkie informacje w życiu otrzymałeś od kretyna, który jedzie po szynach. Ale my
nie robimy tego dla Ludzkości, nie robimy tego dla Ziemi. Ziemi dawno nie ma, nie
rozumiesz? Słońce spaliło ją na popiół miliard lat po naszym wylocie. Ta rasa, dla której
pracujemy... ona... nawet nie chce z nami rozmawiać.
- Naprawdę? To po co my to robimy? Czemu w ogóle nie zrezygnujemy?
On naprawdę nie ma pojęcia.
- Próbowaliśmy - mówię.
- I co?
- I wtedy ten twój szymp wyłącza nam systemy podtrzymywania życia.
Choć raz nie wie, co powiedzieć.
- Dix, to maszyna. Czemu to do ciebie nie dociera? Tak jest zaprogramowana. Nie
może się zmienić.
- My też jesteśmy maszynami, tylko z czego innego jesteśmy zbudowani. I my się
zmieniamy.
- O, tak? A kiedy ostatni raz patrzyłam, to byłeś tak przyssany do cycka tej machiny,
że nawet nie byłeś w stanie wyłączyć sobie złącza korowego.
- Bo ja się tak uczę. Nie ma powodu, żeby to zmieniać.
- Ale może czasem, dla odmiany, zachowałbyś się, kurna, jak człowiek? Wytworzył
jakąś więź z ludźmi, którzy mogą ci uratować twoją żałosną dupę, kiedy następnym razem
wyjdziesz poza statek? To dla ciebie wystarczający powód? Bo ja ci chętnie powiem: nie
mam do ciebie za grosz zaufania. Nawet teraz nie wiem na pewno, z kim rozmawiam.
- To nie moja wina. - Po raz pierwszy widzę w jego twarzy coś spoza standardowego
repertuaru, strachu, zmieszania i prostej kalkulacji. - Wasza wina, was wszystkich. Wszyscy
tak pokrętnie gadacie. Pokrętnie myślicie. Aż mnie boli od tego. - Rysy twarzy mu
twardnieją. - Ja w ogóle cię tu nie potrzebowałem. Nie chciałem. Sam bym sobie dał radę z
całą budową, mówiłem Szympowi, że dam radę...
- Ale szymp pomyślał, że jednak trzeba mnie obudzić, a ty szympowi zawsze
ustępujesz, prawda? Bo szymp zawsze wie lepiej, szymp to twój szef, szymp to twój, kurwa,
bóg.
I jednak musiałam wstać, żeby niańczyć jakiegoś uczonego idiotę, który nawet nie
odpowie na przywitanie, jeśli się go nie szturchnie. - Coś mi piska gdzieś z tyłu głowy, ale już
się za bardzo nakręciłam. - Chcesz mieć prawdziwy wzór do naśladowania? Kogoś, od kogo
się nauczysz? To daruj sobie szympa. Zapomnij o misji. Popatrz przez przedni teleskop. Co ci
szkodzi? Zobacz sobie, co twój kochany szymp chce rozjechać, bo przypadkiem stanęło mu
na drodze. To coś jest lepsze niż my wszyscy razem wzięci. Inteligentniejsze, pokojowo
nastawione i nie życzy nam źle ani...
- Skąd ty to wiesz? Tego nie da się poznać!
- Nie, ty tego nie jesteś w stanie poznać, bo jesteś, kurwa, niedorozwojem. Każdy
normalny jaskiniowiec zobaczyłby to w sekundę, a ty...
- To wariactwo - syczy Dix. - Jesteś świrem! Jesteś zła!
- Jestem zła! - Jakaś odległa część mojej jaźni słyszy ten niepoważny skrzek w moim
głosie, na pograniczu histerii.
- Zła dla misji. - Dix odwraca się i odchodzi.
Bolą mnie dłonie. Patrzę na nie, zaskoczona: pięści mam zaciśnięte tak mocno, że
paznokcie powbijały się w ciało. Muszę się naprawdę wysilić, żeby je z powrotem rozewrzeć.
Powoli przypominam sobie to uczucie. Kiedyś cały czas się tak czułam. Dawno temu,
kiedy to wszystko było dla mnie ważne; zanim pasja zredukowała się do rytuału, a furia do
pogardy. Zanim Sudany Azhmundin, bojowniczka wieczności, nie poprzestała na obrzucaniu
obelgami niedorozwiniętych dzieciaków.
Kiedyś płonęliśmy jasnym ogniem. Niektóre fragmenty statku jeszcze są osmalone i
nie nadają się do użytku, nawet teraz. Pamiętam, jak się wtedy czułam.
Tak się człowiek czuje, kiedy nie śpi.
***
Nie śpię, jestem sama i mam potąd debili, którzy mają przewagę liczebną. Są zasady,
są ryzyka, nie budzi się umarłych dla kaprysu, ale chuj z tym. Wezwę sobie wsparcie.
Dix musi mieć jeszcze innych rodziców, przynajmniej ojca, tego chromosomu Y nie
dostał w końcu ode mnie. Przełykam niepokój i sprawdzam w manifeście statku; wyciągam
sekwencje genów, sprawdzam krzyżowo.
Hm. Tylko jeden możliwy rodzic: Kai. Zastanawiam się, czy to tylko zbieg
okoliczności, czy może szymp wyciągnął o jeden wniosek za dużo z naszego gorącego
jebanka podczas przelotu przez Wielką Szczelinę. Wszystko jedno. Jest tak samo mój, jak i
twój, Kai, pora stanąć na wysokości zadania, pora, żeby...
O cholera. No nie. Proszę. Nie.
(Są zasady. I są ryzyka).
Trzy budowy temu, czytam. Kai i Connie. Oboje. Jedna śluza zablokowana, druga na
drugim końcu kadłuba Eri, a pomiędzy nimi długa, awaryjna wspinaczka po kadłubie. Wrócili
do środka, ale zanim zdążyli, przesunięte ku błękitowi tło ugotowało ich we własnych
skafandrach. Oddychali jeszcze przez wiele godzin, chodzili, gadali, płakali, całkiem jakby
żyli, a w środku rozpadali się i wykrwawiali.
Na tamtej wachcie były jeszcze dwie osoby, one musiały posprzątać cały ten bajzel.
Ishmael i...
- Eee... tego... mówiłaś...
- Ty skurwielu! - Zrywam się na równe nogi i walę syna z całej siły w twarz,
dziesięciosekundowa udręka, ale w tle dziesięć milionów lat wyparcia. Czuję, jak pod
wargami ustępują zęby. Przewraca się w tył z oczyma wytrzeszczonymi jak teleskopy, na
ustach już ma krew.
- Mówiłaś, że mogę wrócić...! - Pojękuje, odczołgując się po pokładzie.
- To był, kurwa, twój, ojciec! Ty wiedziałeś, przecież tam byłeś! Zginął na twoich
oczach, a ty nic mi nie powiedziałeś!
- Ja... ja...
- Czemu mi nie powiedziałeś, ty sukinsynu? Szymp kazał ci kłamać, tak? A czy...
- Myślałem, że wiesz! - krzyczy. - Czemu nie wiedziałaś?
Moja furia ulatnia się, jak powietrze przez wyrwę w pancerzu. Opadam z powrotem w
kapsułę, kryję twarz w dłoniach.
- Jest w dzienniku - skomli. - Jak wół. Nikt tego nie ukrywał. Jak mogłaś nie
wiedzieć?
- Mogłam - przyznaję tępo. - Albo... raczej... znaczy...
Znaczy, że nie wiedziałam, ale to żadna niespodzianka, gdzieś głęboko wcale nie
jestem zdziwiona. Po prostu... po jakimś czasie przestaje się tam patrzeć.
Są pewne reguły.
- Mnie też nigdy nie pytałaś - mówi łagodnie mój syn. - Co tam u nich.
Unoszę wzrok. Dix patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczyma z drugiego końca
pokoju, pod ścianą, zbyt przestraszony, żeby zaryzykować ucieczkę do drzwi - musiałby mnie
wtedy minąć.
- Co ty tu robisz? - pytam znużonym tonem.
Głos mu się łamie. Musi spróbować drugi raz:
- Mówiłaś... że mogę wrócić. Jak wypalę sobie łącze.
- Wypaliłeś sobie łącze.
Przełyka głośno ślinę i kiwa głową. Ociera krew wierzchem dłoni.
- A co na to szymp?
- Powiedział... ta maszyna powiedziała, że nie ma sprawy - odpowiada Dix, tak
ewidentnie przypochlebnym tonem, że od razu mu wierzę, że naprawdę jest teraz zdany na
siebie.
- Czyli poprosiłeś go o zgodę.
Kiwa głową, choć odpowiedź ma dawno wypisaną na twarzy.
- Dix, przestań mi ściemniać.
- On... właściwie to mi to poradził.
- Rozumiem.
- Żebyśmy mogli rozmawiać - dodaje.
- A o czym chcesz rozmawiać?
Wbija wzrok w podłogę i wzrusza ramionami.
Wstaję i podchodzę do niego. Spina się, ja jednak kręcę głową, rozkładam dłonie.
- Dobrze. Już dobrze.
Opieram się o ścianę i zsuwam, aż ląduję obok niego na pokładzie.
Przez chwilę tak siedzimy.
- To było tak dawno - mówię w końcu.
Patrzy na mnie, nie rozumiejąc. Co to w ogóle znaczy „dawno”, zwłaszcza tutaj?
Próbuję jeszcze raz.
- Podobno nie ma czegoś takiego jak altruizm, wiesz?
Oczy szklą mu się na moment, potem panikują - wiem, że właśnie spróbował ściągnąć
sobie łączem definicję i nic nie dostał. Więc naprawdę jesteśmy sam na sam.
- Altruizm - wyjaśniam. - Bezinteresowność. Robienie czegoś, co ciebie kosztuje, ale
pomaga komuś innemu.
Wygląda na to, że rozumie.
- Mówią, że każdy bezinteresowny czyn sprowadza się w zasadzie do manipulacji,
doboru krewniaczego, wzajemności czy czegoś takiego, ale się mylą. Byłabym w stanie... -
Zamykam oczy. To trudniejsze niż myślałam. - Byłabym w stanie się cieszyć po prostu ze
świadomości, że z Kaiem jest wszystko okej, że Connie jest szczęśliwa. Nawet gdyby mnie to
ani trochę nie pomagało, nawet gdyby mnie coś kosztowało, nawet gdyby nie było szansy, że
ich kiedykolwiek zobaczę. Zapłaciłbym niemal każdą cenę, żeby po prostu wiedzieć, że
wszystko z nimi w porządku. Żeby po prostu wierzyć, że...
Jej nie widziałam od pięciu budów. On nie trafił na tę samą wachtę od czasów
Wodnika. Po prostu śpią. Może następnym razem.
- I dlatego nie sprawdzałaś - mówi powoli Dix. Na dolnej wardze pojawia mu się
pęcherzyk krwi. Chyba tego nie zauważa.
- My nie sprawdzamy.
Tylko że ja sprawdziłam, i trach - ich nie ma. Obojga. Nie licząc odrobiny
skanibalizowanych nukleotydów, z których szymp ulepił tego mojego niepełnosprawnego i
nieprzystosowanego syna. Jesteśmy jedynymi ciepłokrwistymi istotami w promieniu tysięcy
lat świetlnych i czuję się przez to taka samotna.
- Przepraszam - szepczę, nachylam się i zlizuję krew z jego obitych, sinych warg.
***
Na Ziemi - kiedy jeszcze istniała Ziemia - były takie małe zwierzaki zwane kotami.
Miałam jednego przez jakiś czas. Czasem całymi godzinami patrzyłam, jak śpi: łapki, wąsy i
oczy poruszały się gwałtownie, kiedy gonił wyimaginowaną ofiarę przez wyczarowane przez
śpiący mózg krajobrazy.
Mój syn tak wygląda, kiedy szymp wpełza w jego sny.
Tylko że tu to jest aż za dosłowne na tę metaforę: kabel wchodzi mu do głowy, jak
pasożyt, żywi się nim poprzez staroświecki światłowód, odkąd łączność bezprzewodowa
poszła z dymem. Albo przeciwnie, karmi go, i to na siłę - trucizna płynie do głowy Dixa, a nie
z niej wypływa.
Nie powinno mnie tutaj być. Dopiero co miałam napad złości, kiedy naruszył moją
prywatność, prawda? (Dopiero co: dwanaście dni świetlnych temu. Wszystko jest względne).
Nie widzę jednak żadnej prywatności, którą mogłabym naruszyć - żadnych dekoracji na
ścianach, żadnej sztuki, żadnych hobby, żadnej konsoli do symulacji. Zabawki erotyczne,
których pełno w każdej kwaterze, leżą nieużywane na półkach; gdyby nie ostatnie przeżycie,
założyłabym, że jest napchany środkami obniżającymi libido.
Co ja tu robię? Czy to jakiś skrzywiony instynkt macierzyński, jakiś szczątkowy
wynik plejstocenowej macierzyńskiej procedury? Czy ja aż tak jestem robotem? To mój pień
mózgu wysłał mnie tu, żeby pilnować swojego dziecka?
Pilnować partnera?
Kochanek czy larwa, w gruncie rzeczy to nie ma znaczenia, jego kwatera jest jak pusta
skorupa, nie ma tu nic z Dixa. Tylko jego porzucone ciało drga w pseudokapsule, poruszają
się palce, oczy przeskakują pod zamkniętymi powiekami w reakcji na bodźce stamtąd, gdzie
teraz jest jego mózg.
Nie wiedzą, że tutaj jestem. Szymp nie wie, bo miliard lat temu wypaliliśmy mu te
wścibskie oczy, a mój syn nie wie - bo dla niego w tej chwili nie ma czegoś takiego, jak
„tutaj”.
I co ja mam, Dix, z tobą zrobić? Nic się tu nie trzyma kupy. Nawet twoja mowa ciała
wygląda, jakbyś dorastał w zbiorniku - ale nie jestem przecież pierwszym człowiekiem,
którego widziałeś na oczy. Dorastałeś w dobrym towarzystwie, wśród ludzi, których znam i
którym ufam. Ufałam. Jak to się stało, że wylądowałeś po drugiej stronie? Jak to się stało, że
pozwolili ci się wymknąć?
I czemu mnie o tobie nie powiedzieli?
No tak, są reguły. Zagrożenie wrogą obserwacją podczas długich, martwych nocy,
groźba... innych strat. Ale coś takiego jest bezprecedensowe. Przecież ktoś mógł coś mi
zostawić, jakąś aluzję opakowaną w metaforę zbyt subtelną, by rozszyfrowali ją
prostaczkowie...
Dużo bym dała, żeby móc się podpiąć do tego kabla i zobaczyć to, co teraz widzisz.
Oczywiście nie mogę tego zaryzykować, zdradziłabym się natychmiast, gdybym tylko
spróbowała próbkować cokolwiek poza podstawowymi parametrami transmisji...
...zaraz, sekundę...
Prędkość tej transmisji jest o wiele za mała. Nie wystarczy na grafikę w wysokiej
rozdzielczości, a co dopiero dotyk i węch. W najlepszym razie siedzisz w świecie
wyrysowanym z drucianych szkieletów.
Ale patrzcie tylko. Palce, oczy - jak u kota, śniącego o myszach i szarlotkach. Całkiem
jak ja, kiedy odgrywałam sobie dawno nieistniejące oceany i góry Ziemi, zanim nauczyłam
się, że życie przeszłością to odpowiednik śmierci w teraźniejszości. Prędkość transmisji
mówi, że nie wystarcza nawet na obraz kontrolny; twoje ciało mówi, że jesteś zanurzony w
innym świecie. Jak ta maszyna zdołała cię tak ogłupić, że taki cienki kleik masz za prawdziwą
ucztę?
I po co jej to było? W danych łatwiej się zorientować, kiedy można ich dotknąć,
usłyszeć je, posmakować; nasze mózgi są stworzone do subtelniejszych niuansów niż krzywe
sklejane i wykresy punktowe. Najbardziej suche specyfikacje techniczne są bardziej obrazowe
niż to. Czemu poprzestawać na ludzikach z kresek, skoro można malować farbą olejną i
hologramami?
Po co w ogóle upraszczać? A. Żeby zmniejszyć zestaw zmiennych. Żeby zarządzać
czymś, co jest niezarządzalne.
Kai i Connie. O właśnie. To były dwa splątane, niezarządzalne zbiory danych. Do
wypadku. Po nim scenariusz znacznie się uprościł.
Ktoś powinien był mnie przed tobą ostrzec, Dix.
A może zresztą ktoś próbował.
***
I oto przychodzi chwila, gdy mój syn opuszcza gniazdo, obleka się w przypominający
żuka pancerz i wychodzi. Nie jest sam; na kadłubie Eri towarzyszy mu jeden ze zdalników
szympa, na wypadek gdyby potknął się i spadł w rozgwieżdżoną przeszłość wokół.
Możliwe, że to nigdy nie wyjdzie poza ćwiczenia, może ten scenariusz - katastrofalna
awaria układów sterowania, szymp i jego kopie zapasowe wyłączone, cała obsługa spada na
barki z krwi i kości - to próba do kryzysu, który nigdy nie nastąpi. Jednakże w czasie długim
jak życie wszechświata nawet najmniejsze prawdopodobieństwo dąży do pewności, więc
odprawiamy te rytuały. Ćwiczymy. Wstrzymujemy oddech i nurkujemy na zewnątrz. Terminy
są tam krótkie - nawet w pancerzu, przy tej prędkości przesunięte do błękitu promieniowanie
usmaży nas w parę godzin.
Narodziły się i rozpadły całe światy, odkąd ostatni raz użyłam mikrofonu w mojej
kwaterze.
- Szymp.
- Zawsze do usług, Sunday. - Gładki, wygadany, przyjacielski. Łatwy rytm dla
wyćwiczonego psychopaty.
- Wiem, co robisz.
- Nie rozumiem.
- Myślisz, że nie wiem, co się dzieje? Budujesz sobie następną wersję. Stara gwardia
jest dla ciebie zbyt upierdliwa, więc zacząłeś od zera, z ludźmi, którzy nie pamiętają dawnych
czasów. Ludźmi, których sobie poupraszczałeś.
Szymp się nie odzywa. Kamera robota pokazuje Dixa gramolącego się po nierównej
powierzchni z bazaltu i kompozytów z osnową metalową.
- Ale nie jesteś w stanie wychować ludzkiego dziecka, nie samodzielnie. - Wiem, że
próbował; w manifeście nie ma żadnych zapisów o obecności Dixa, dopóki nie osiągnął
kilkunastu lat; a wtedy po prostu któregoś dnia się pojawił i nikt nie zadawał żadnych pytań,
bo nikomu nie przyszło do głowy...
- Popatrz tylko, co z nim zrobiłeś. Jest świetny w instrukcjach warunkowych, jeśli-to.
Nie do pobicia w mieleniu cyferek i pętlach. Ale nie potrafi myśleć. Najprostsza intuicja jest
poza jego zasięgiem. Kojarzysz mi się z tymi... - przypominam sobie ziemski mit, z czasów,
gdy czytanie nie wydawało mi się tak nieprzyzwoitym marnotrawstwem czasu - ...z tymi
wilkami, które próbowały wychować ludzkie dziecko. Możesz go nauczyć, jak poruszać się
na czworakach, nauczyć go dynamiki stada, ale nie nauczysz go, jak chodzić na tylnych
łapach, mówić i być człowiekiem, bo jesteś na to, kurwa, za głupi. I w końcu sam sobie to
uświadomiłeś. Dlatego mi go wcisnąłeś. Bo myślisz, że ja go dla ciebie naprawię. - Robię
głęboki wdech i zagrywam. - Ale on dla mnie nic nie znaczy. Rozumiesz? Gorzej niż nic, jest
dla mnie obciążeniem. Jest szpiegiem, pokurczem marnującym O2. Rzuć mi jeden powód, dla
którego nie miałabym go tam potrzymać, aż się usmaży.
- Przecież jesteś jego matką - mówi szymp, bo naczytał się wszystkiego o doborze
krewniaczym, a na subtelności jest za durny.
- A ty jesteś kretynem.
- Kochasz go.
- Nie. - W piersi formuje mi się lodowata bryła. Usta wypowiadają słowa, miarowo,
bez wyrazu. - Nie potrafię nikogo kochać, ty durna maszyno. Dlatego właśnie tu jestem.
Myślisz, że oni by powierzyli swoją ważną, nieskończoną misję takim małym, szklanym
laleczkom czującym potrzebę więzi?
- Ty go kochasz.
- Mogę go zabić w każdej chwili. I dokładnie to zrobię, jeśli nie przesuniesz bramy.
- Powstrzymam cię - mówi łagodnie szymp.
- Sprawa jest prosta. Przesuwasz bramę i oboje wygrywamy. Albo możesz się zaprzeć
i spróbować pogodzić tę matczyną potrzebę, jaką mam według ciebie, z moją determinacją,
żeby bachorowi przetrącić kark. Przed nami długa droga, wiesz? I możesz jeszcze stwierdzić,
że mnie nie tak łatwo zredukować z równania jak Kaia i Connie.
- Misji nie jesteś w stanie przerwać - mówi, prawie delikatnie. - Już kiedyś
próbowałaś.
- Nie chodzi mi o przerwanie misji. Tylko o to, żeby trochę ją spowolnić. Twój
optymalny scenariusz nie wchodzi już w grę. Ta brama zostanie skończona tylko jeśli
uratujemy Wyspę albo zabijemy twój prototyp. Możesz wybierać.
Analiza korzyści jest trywialna. Szymp umie rozwiązać ją w okamgnieniu. Mimo to,
nic nie mówi. Milczenie się przeciąga. On szuka jakiejś innej opcji, mogę się założyć.
Jakiegoś obejścia. Próbuje podważyć same założenia tego scenariusza, dojść, czy mówię
poważnie, czy wszystkie książkowe mądrości o macierzyńskiej miłości naprawdę mogą być
aż tak nietrafione. Może właśnie miele historyczne statystyki dotyczące zabójstw rodzinnych,
szukając jakiejś luki. Pewnie i jakaś by się znalazła. Ale szymp to nie ja - to prostszy system,
który chce przechytrzyć bardziej złożony, i to mi daje przewagę.
- Będziesz mi winna przysługę - mówi w końcu.
Omal nie wybucham śmiechem.
- Co takiego?
- Albo powiem Dixonowi, że groziłaś mu śmiercią.
- To powiedz. No już.
- Nie chcesz, żeby wiedział.
- Jest mi wszystko jedno, wie czy nie. Co myślisz, że będzie próbował się zemścić,
zabić mnie? Myślisz, że stracę jego miłość? - przeciągam ostatnie słowo, podkreślam je, żeby
pokazać jego absurdalność.
- Stracisz jego zaufanie. A wy musicie sobie ufać.
- A, no tak. Zaufanie. Sam, kurwa, fundament tej misji.
Szymp milczy.
- A tak dla podtrzymania dyskusji - mówię po chwili - powiedzmy, że się na to
zgodzę. To co dokładnie będę ci winna?
- Przysługę - odpowiada szymp. - Zrewanżujesz mi się w przyszłości.
Mój syn polatuje niewinnie na tle gwiazd, gdy waży się jego życie.
***
Teraz śpimy. Szymp niechętnie wykonuje korekty tysięcy drobnych trajektorii. Co
parę tygodni dzwoni mi budzik - wypalam odrobinę swojej świeczki, żeby sprawdzić, czy
wróg nie postanowił wykręcić jakiegoś szybkiego numeru, na razie wygląda jednak na to, że
jest grzeczny. DHF428 skacze ku nam poklatkowym ruchem za każdym przebudzeniem,
kadrami nawleczonymi jak koraliki na nieskończoną żyłkę. Po sterburcie w polu widzenia
pojawia się hala fabryczna: rafinerie, zbiorniki, nanofabrykatory, roje robocików von
Neumanna mnożących się, kanibalizowanych i powtórnie wykorzystywanych, jako obwody,
jako ekranowanie, jako holowniki i części zamienne. Najlepsza technologia z Cro-Magnon
mutuje i rozprzestrzenia się przerzutami po wszechświecie niczym opancerzony rak.
A pomiędzy nią a nami migoce opalizująca forma życia, krucha, nieśmiertelna i
niewyobrażalnie obca, samym faktem swojego istnienia sprowadzająca wszystko, czego
dokonał mój gatunek, do błota i śmiecia. Nigdy nie wierzyłam w żadnych bogów, w absolutne
dobro czy zło. Wierzyłam tylko, że są rzeczy, które działają, i takie, które nie działają. Reszta
to jedna wielka ściema, sztuczki magiczne obliczone na zmanipulowanie takich roboli jak ja.
Wierzę jednak w Wyspę, właśnie dlatego, że nie muszę. Ona nie musi być brana na
wiarę: wisi przed nami, jej istnienie jest namacalnym faktem. Nigdy nie poznam jej umysłu
ani szczegółów jej genezy i ewolucji. Za to ją widzę: potężną, oszałamiającą i tak
nieskończenie nieludzką, że chyba nie ma wyjścia - musi być od nas lepsza, lepsza niż
wszystkie istoty, które mogą z nas wyewoluować.
Wierzę w Wyspę. Żeby ją uratować, zagrałam życiem własnego syna. Zabiłabym go,
żeby pomścić jej śmierć.
Może jeszcze będę musiała to zrobić.
Po tylu milionach zmarnowanych lat w końcu zrobiłam coś wartościowego.
***
Ostatnie podejście.
Przede mną zbiegają się pozagnieżdżane jedna w drugiej siatki celownicze, tworząc
hipnotyzujący, nieskończony ciąg zogniskowanych na celu punktów. Nawet teraz, parę minut
od zapłonu, z tej odległości nienarodzonej bramy nie widać. I w żadnym momencie nie
dostrzeżemy jej nieuzbrojonym okiem. Zbyt szybko przelecimy przez ucho igielne - zanim się
zorientujemy, będzie już za nami.
Albo, jeśli twoje korekty kursu rozejdą się z nim choć o włos - jeśli obejmująca tysiąc
bilionów kilometrów krzywa minie się z celem choćby o tysiąc metrów - zginiemy. I też się
nie zorientujemy.
Przyrządy meldują, że jesteśmy dokładnie w celu. Szymp mówi, że jesteśmy
dokładnie w celu. Eriophora spada naprzód, ciągnięta własną, magicznie wypieraną masą.
Patrzę przez oko sondy daleko przed nami. To okno w przeszłość - nawet w tej chwili
ma parę minut opóźnienia - ale przeszłość z każdą korsekundą zbiega się z teraźniejszością.
Świeżo postawiona brama majaczy ciemno, złowrogo na tle gwiazd, wielka rozdziawiona
paszcza gotowa do połknięcia rzeczywistości. Vony, rafinerie, linie montażowe parkują z
boku w pionowych słupkach. Odwaliły swoją robotę, ich okres użyteczności minął, zaraz
zostaną mimochodem zanihilowane. Z jakiegoś powodu trochę mi ich szkoda. Zawsze tak
mam. Żałuję, że nie mogę ich pozbierać i zabrać ze sobą, wykorzystać przy następnej
budowie - lecz proste ekonomiczne reguły sięgają wszędzie, a mówią, że taniej użyć tych
narzędzi raz i wyrzucić.
Reguła, którą szymp wziął sobie do serca bardziej niż się spodziewano.
Dobrze, że chociaż oszczędziliśmy Wyspę. Szkoda, że nie możemy na chwilę zostać.
Pierwszy kontakt z prawdziwie obcą inteligencją i czym się wymieniamy? Sygnalizacją
drogową. Nad czym rozmyśla Wyspa, kiedy nie błaga o darowanie życia?
Przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Żeby obudzić się, gdy opóźnienie zmniejszy się z
uniemożliwiającego do tylko utrudniającego kontakt, żeby wypracować jakiś kulawy język,
który mógłby przenieść prawdy i filozofię umysłu większego niż cała ludzkość. Co za
dziecinna fantazja. Wyspa istnieje daleko poza groteskowymi darwinowskimi procesami,
które ukształtowały moją biologię. Wspólnota, kontakt umysłów, to w ogóle nie wchodzi w
grę. Anioły z mrówkami nie gadają.
Niecałe trzy minuty do zapłonu. Widzę światełko na końcu tunelu. Mimowolny
wehikuł czasu już prawie nie patrzy w przeszłość - właściwie mogłabym już wstrzymać
oddech na te parę sekund, których potrzebuje przeszłość na wyprzedzenie teraźniejszości.
Według wszystkich źródeł utrzymujemy się w celu.
Piska ekran taktyczny.
- Sygnał - melduje Dix.
Faktycznie, w tanku słońce znowu migocze. Serce mi podskakuje. Czyżby anioł
jednak się do nas odezwał? Może chce nam podziękować? Dać lekarstwo na śmierć cieplną?
Ale...
- Ona jest przed nami - mruczy Dix, a mnie więźnie w gardle nagły domysł.
Dwie minuty.
- Jakoś źle policzyliśmy - szepcze Dix. - Nie przesunęliśmy bramy wystarczająco
daleko.
- Przesunęliśmy - mówię. - Dokładnie tam, gdzie powiedziała nam Wyspa.
- Ale ona jest nadal przed nami! Popatrz na słońce!
- Popatrz na sygnał - odpowiadam.
On bowiem nie przypomina tych misternych sygnałów nawigacyjnych, za którymi
szliśmy przez ostatnie trzy tysiące miliardów kilometrów. Jest jakby... losowy. Spontaniczny,
paniczny. To nagły, przerażony krzyk istoty wziętej z zaskoczenia, mającej ledwie parę
sekund, żeby zareagować. I choć takiego akurat wzoru z kropek i spiral nigdy nie widziałam,
wiem dokładnie, co on znaczy.
Stać. Stać. Stać. Stać.
Nie stajemy. Nie ma we wszechświecie takiej siły, która mogłaby nas chociaż
przyhamować. Przeszłość zrównuje się z teraźniejszością: Eriophora w nanosekundę nurkuje
w samym środku bramy. Niewyobrażalna masa jej zimnego, czarnego serca łapie się jakiegoś
odległego wymiaru i przyciąga go z wrzaskiem tu i teraz. Za nami eksploduje odpalona
brama, rozkwitając w wielką, oślepiającą koronę, siejąc na wszystkich długościach fal
promieniowaniem zabójczym dla wszystkich żywych istot. Nasze filtry od strony rufy
zatrzaskują się na głucho.
Ciekawe, czy zauważycie tego trupa, którego po sobie zostawiliśmy.
***
- Może czegoś nie zauważyliśmy - mówi Dix.
- My prawie niczego nie zauważamy - odpowiadam.
DHF428 za naszymi plecami przesuwa się ku czerwieni.
Mrugają artefakty soczewkujące: brama się ustabilizowała, tunel czasoprzestrzenny
jest włączony, jego potężna metalowa paszcza zionie światłem, przestrzenią i czasem,
tworząc tęczujący bąbel. Będziemy patrzeć na niego przez ramię, aż miniemy granicę
Rayleigha, aż stracimy go z oczu - i długo potem.
Jak na razie nic z niego nie wylazło.
- Może źle policzyliśmy - mówi. - Pomyliliśmy się gdzieś.
Dobrze policzyliśmy. Po niecałej godzinie wszystko sprawdzam jeszcze raz.
Wychodzi po prostu, że Wyspa miała... wrogów. No, w każdym razie ofiary.
W jednej kwestii miałam rację. Inteligentna była ta cholera. Musiała: żeby nas
wypatrzeć, wymyślić, jak do nas zagadać, wykorzystać nas jako broń; obrócić zagrożenie
własnego życia w... w...
Packę na muchy - chyba najbardziej pasuje.
- Może mieli tam wojnę - mamroczę. - Może potrzebowała przestrzeni do życia. A
może to był po prostu jakiś... rodzinny konflikt.
- Może nie wiedziała - podsuwa Dix. - Może myślała, że pod tymi współrzędnymi nic
nie ma.
Czemu ty tak myślisz, zastanawiam się. Ciebie to w ogóle obchodzi? I wtedy do mnie
dociera: pewnie, że nie obchodzi. Wyspa nie obchodzi go bardziej niż wcześniej. Bardziej niż
kiedykolwiek. On nie wymyśla tych optymistycznych alternatyw dla siebie.
Mój syn stara się mnie pocieszyć.
Ale ja nie potrzebuję przytulania. Głupia byłam: sama z siebie uwierzyłam w życie
pozbawione konfliktu, w samoświadomość bez grzechu. Przez moment żyłam w świecie z
marzeń, gdzie życie nie było egoistyczne i manipulatorskie, gdzie żadna żywa istota nie
walczyła o przetrwanie kosztem innych istnień. Ubóstwiłam to, czego nie rozumiałam, to, co
potem okazało się aż za łatwe do zrozumienia.
Ale już się z tego wyleczyłam.
Skończone: kolejna budowa, kolejna poprzeczka do pokonania, kolejny kawałek życia
przepadł bezpowrotnie, nie zbliżywszy misji ani trochę do celu. To nieistotne, jak dobrze nam
idzie. Nie ma znaczenia, jak dobrze wykonujemy zadanie. Słowa „misja wykonana” są na
Eriophorze czymś bez znaczenia, w najlepszym razie paradoksalnym oksymoronem. Klęska
może się któregoś dnia zdarzyć, ale linii mety nie ma. Lecimy bez końca, pełzniemy przez
wszechświat jak mrówki, wlokąc za sobą tę waszą cholerną superautostradę.
Wiele się jeszcze muszę nauczyć.
Dobrze, że chociaż mam syna. On mnie nauczy.
Cosie
Celem nie powinna być maszyna nieomylna etycznie. Naszym celem powinno być
skonstruowanie maszyny, która sprawdza się na polu bitwy lepiej niż ludzie, zwłaszcza w
kwestii minimalizacji zachowań niezgodnych z prawem lub zbrodni wojennych.
Lin et al., Autonomous Military Robotics:
Risk, Ethics and Design, 2008.
-
- ...myślomisercemSłarymyślomisercem...
...sprawdza potencjał zagrożenia kilkanaście razy na sekundę, choć lokalizacja jest
bezpieczna, a wszystkie kontakty zielone.
To nie obsesja i nie paranoja. To żadna dysfunkcja. Taki ma kod i tyle.
Na zabijanie także jest obojętny. Nie ekscytuje go pogoń, nie czuje ulgi,
zlikwidowawszy cele. Czasami całymi dniami wisi wysoko nad popękaną pustynią, nie mając
do czego strzelać; nigdy nie niecierpliwi się brakiem celów. Innym razem ledwo wystartuje, a
już w przestrzeni powietrznej jest pełno pocisków przeciwlotniczych, strumieni
naładowanych cząstek i wrzasków palących się cywilów; nie przywiązuje do tych odgłosów
żadnej wagi, nie czuje strachu, kiedy po mapie strefy patrolowej obficie rozlewają się ikony
zagrożeń.
-
- ...Czylitak. Naprawdętozrobimy?
Zatrzaskują się klapy serwisowe; pancerze opadają na miejsce; usypia kilkanaście
sygnałów ostrzegawczych. Mapę rozświetla nowy plan lotu, zaabsorbowany przez niego w
okamgnieniu. Nagle Azrael musi się znaleźć gdzie indziej.
Odskakują mocowania podstawy dokującej. Malak unosi się na dwóch wirnikach,
prawie tłumiąc ostatni głos płynący niezabezpieczonym kanałem:
- tegonamkurnabrakowało zabójcazsumieniem
Włączają się dopalacze. Azrael ucieka z Raju w niebo.
Dwadzieścia dwa tysiące metrów nad ziemią Azrael sunie na południe strefy.
Zostawia w tyle teren z ukształtowaniem o wysokiej amplitudzie; w dole przesuwa się
sztruksowy krajobraz, prawie pozbawiony znaczników. Z oddali wyłania się zaludniony
ośrodek: zbieranina walących się budynków, paneli słonecznych i pyłowych wirów.
Gdzieś tam w dole są rzeczy, do których trzeba strzelać.
Skryty wysoko w blasku południowego słońca Azrael monitoruje obszar celu. Obiekty
biotermiczne poruszają się, nic nie wiedząc, po rozmiękłych ulicach, chłodniejszych od
otoczenia i ciemnych jak plamy na słońcu. Większość budynków ma neutralne znaczniki,
choć najnowsza aktualizacja danych reklasyfikuje cztery z nich jako status nieznany. Piąty -
prostopadłościenna skrzynki o wysokości sześciu metrów - jest oficjalnie wrogi. Azrael
naliczył w środku piętnastu biotermicznych, domyślnie Czerwonych. Wcelowuje się...
...i zdezorientowany wstrzymuje ogień.
Pojawiły się nowe, dziwne obliczenia. Wymagają rozwiązania. Nowe zmienne
domagają się ustabilizowania. Nagle świat składa się z czegoś więcej niż tylko prędkość
wiatru, wysokość i nawiązanie kontaktu z celem, wymaga rozważenia innych czynników niż
zasięg i pozycja do strzału. Teraz do wszystkich równań wskoczył jeszcze ten neutralny
Niebieski. I ma wartość.
To niespodziewane. Neutralni czasem zamieniają się we Wrogów, zawsze tak było.
Niebieski zmienia się w Czerwonego, kiedy, na przykład, strzeli do czegoś oznaczonego jako
Swój. Albo kiedy zaatakuje swoich pobratymców (chociaż tego typu agresywne interakcje
obejmujące mniej niż sześciu Niebieskich są klasyfikowane jako prywatne i na ogół
ignorowane). Cywile mogą sobie być domyślnie neutralni, ale zawsze bliżej im do wroga.
Nie chodzi więc tylko o to, że Niebieski nagle zyskał wartość. Sęk w tym, że wartość
Niebieskiego jest ujemna. Niebieski stał się kosztem.
Azrael polatuje niczym trzy tony puchu, a jego modele pracują. Cele, jak zawsze,
padają w tysiącu różnych prawdopodobnych scenariuszy. Cel misji jest osiągany z różnym
stopniem symulowanego sukcesu. Jednakże teraz każda znikająca niebieska kropka odrobinę
redukuje margines zwycięstwa; każda chroniona niebieska konstrukcja, zniszczona
hipotetycznym krzyżowym ogniem, kosztuje parę punktów. Sto komponentów agreguje się w
chmurę, w średnią ważoną, w zmienną, z którą dotąd Azrael nie miał doświadczenia:
Przewidywane straty uboczne.
Która tak naprawdę przekracza wartość celów.
Tylko że to nieistotne. Obliczenia skończone, PSU znikają w jakiejś pobocznej
pamięci, przeważa tu i teraz. Azrael natychmiast o nich zapomina. Misja toczy się dalej,
Czerwoni są jeszcze czerwoni, a celownik centruje się na wyznaczonych celach.
Azrael chowa skrzydła i nurkuje ze słońca, grzmocąc z działek.
Azrael, jak zawsze, wygrywa. Jak zawsze, wrogowie są zlikwidowani.
Jednakże również pewna liczba cywilów, liczących się od niedawna. Po wszystkim
ujawniają się nowiutkie, nieużywane algorytmy, podliczają stan neutralnych przed i po. Obok
Przewidywanych pojawia się druga pozycja: Faktyczne. Ich różnica jest opatrywana nową
nazwą i wraca z powrotem pod spód.
Azrael kalkuluje, zapisuje, zapomina.
Przez następne dziesięć dni przed każdym działaniem pojawia się ten sam wstęp, a po
każdej następuje ten sam oceniający epilog. Ocenia się cele, dzieli koszty i korzyści, niesie
zniszczenie, a potem je analizuje. Czasami budynki-cele w ogóle nie zawierają niczego
czerwonego, a czasami szkarłatna jest cała mapa. Czasem wróg pulsuje pod przejrzystymi,
wielokątnymi szybami chronionego obiektu, czasem obok ma coś zielonego. Czasem atak nie
ma rozwiązania, które eliminowałoby jednego, a nie ruszyło drugiego.
Następują całe dnie i noce, gdy Azrael szybuje tak wysoko, by korzystać z prądów
strumieniowych, stając się zaledwie dalekim, krążącym okiem i przekaźnikiem sygnałów;
wyżej nie lata już nic poza samymi satelitami i - od czasu do czasu - jednym z wielkich,
napędzanych bateriami słonecznymi szybowców-tankowców zamieszkujących stratosferę.
Azrael odwiedza je czasami, pije płynny wodór w cieniu skrzydeł o stumetrowej rozpiętości -
ale nawet tam, w izolacji, w braku zagrożeń, trwa zbieranie doświadczeń z pola walki. Teraz
są po prostu cudze: przybywają szyfrowanymi kanałami z różnych współrzędnych i różnych
czasów, wszystkie jednak mają wspólną algebrę korzyści i strat. Głęboko w czeluściach
systemu operacyjnego Azraela jakiś odruch uczenia się zapisuje cyferki na wirtualnej
serwetce: Nakir, Marut i Hafaza także zostali obdarzeni nowym widzeniem i zachęceni do
wymieniania się notatkami. Połączone dane windują w górę przedział ufności, przyciskają go
do mediany.
Przewidywanie i wykonanie zaczyna się zbiegać.
PSU z każdego działania mieszczą się teraz w tolerancji osiemnastu procent od
faktycznie zaobserwowanych strat ubocznych. I w ciągu kolejnych trzech dni nie ma
znaczącej poprawy, pomimo że cała czwórka wykonała łącznie dwadzieścia siedem nowych
działań. Wygląda na to, że charakterystyka „wykonanie kontra doświadczenie” nabrała
asymptotycznego kształtu.
Od skóry Azraela odbijają się pojedyncze promienie zachodzącego słońca, choć dwa
tysiące metrów w dole zapadła już noc. Przez gęstniejącą ciemność nawiguje
niezidentyfikowany pojazd, w górzystym terenie, dobre trzydzieści kilometrów od najbliższej
drogi.
Azrael pinguje orbitę o najnowsze informacje, ale łącze leży - za dużo lokalnych
zakłóceń. Skanuje przestrzeń powietrzną w poszukiwaniu ważki, szybowca, jakiegokolwiek
amerykańskiego samolotu w zasięgu lasera, lecz zamiast tego widzi, jak coś wyskakuje w
niebo z gór w dole. To na pewno nie „swój”: nie ma transponderów identyfikacyjnych, nie
odpowiada żadnym znanym planom lotów, nie ma żadnych oznak cywilnego ruchu
lotniczego. Ma maskujący, słabo wykrywalny profil, przez który Azrael widzi natychmiast:
BAE Taranis, maksymalna masa startowa z pełnym uzbrojeniem - 9000 kg.
Niewykorzystywany obecnie przez żadne sprzymierzone siły.
Pojazd naziemny, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, awansuje z kategorii
„Podejrzany neutralny” do „wroga strona walcząca”. Azrael rzuca się naprzód, na spotkanie
ze swoją ochroną.
Mapa jest wolna od cywilów i obiektów chronionych; żadne „straty” nie mają
przydomka „uboczne”. Azrael wypuszcza chmurę inteligentnych pocisków -
samonaprowadzających się na ciepło, zapalających - i machnięciem ogona wykonuje zawrót
przy 9 g. Taranis nie ma żadnych szans. To starożytna technologia, według katalogów sprzed
paru dekad: drżąca starcza pięść, uniesiona przeciwko najnowszej broni. Ogniste igły ze
zubożonego uranu sprowadzają ją do ćmy trafionej śrutem. Płonie i koziołkuje po horyzoncie.
Azrael już dawno zapisał sobie wynik i leci dalej. Gdy w celownikach rośnie wrogi
pojazd naziemny, zakłócenia zagłuszają wszystkie długości fal - Azrael ma stały rozkaz
likwidowania takich przeszkadzaczy, nawet jeśli nie strzelą pierwsze.
Ciemne górskie zbocza płyną rozmazane w tył po obu stronach, gasząc resztki
zachodu słońca. Azrael prawie tego nie zauważa. Zatapia ziemię w strumieniach fal
radarowych i podczerwieni, wzmacnia milion razy przedwieczne światło gwiazd, porównuje
obraz optyczny z nawigacją bezwładnościową i dokładnymi do centymetra wirtualnymi
krajobrazami. Pruje z szybkością 200 metrów na sekundę nad dnem doliny, wroga ma przed
sobą, doskonale widocznego: trzy tysiące metrów w linii prostej; ociężały poduszkowiec
Baijing pulsujący szmuglowaną elektroniką. Zrujnowane budynki nieopodal muszą mu służyć
za bazę. Każda z sylwetek po kolei zamiera w stop-klatce, przechodzi po kolei przez tysiąc
różnych ujęć, wskakuje na miejsce, gdy katalog rozpoznaje profil i nadaje identyfikator.
Dwa tysiące metrów. Rozbłyski z luf: lekka broń, mizerny zasięg, pomijalny wpływ.
Azrael przypisuje celom priorytety: dla poduszkowca naprowadzane na podczerwień pociski
Scimitar, a dla celów pobocznych...
Połowa celów pobocznych zabarwia się na niebiesko.
Natychmiast uruchamiają się podprogramy strat ubocznych. Z widocznych trzydziestu
czterech biotermali, siedem ma mniej niż 120 cm wzdłuż osi pionowej; to są z definicji
bezbronni neutrale. Ich obecność uaktywnia dodatkową analizę osłon, ukazującą pięć cieni,
których Azrael nie jest w stanie przeniknąć, topograficznych ślepych punktów
niepoddających się monitoringowi przy obecnym torze podejścia. Istnieje niepomijalna
szansa, że ukrywają innych neutrali.
Tysiąc metrów.
Teraz poduszkowiec jest już dziesięć metrów od budowli, której kształty uginają się i
trzepoczą lekko w wieczornym wietrze; w środku ma siedem ułożonych poziomo biotermali.
Nad dachem płonie znak, lucyferyną i ultrafioletem: katalog identyfikuje go jako (medyczny)
i oznacza całą budowlę jako chronioną.
Stosunek kosztów do korzyści osuwa się w strefę czerwoną.
Kontakt.
Azrael wypada z wyciem z ciemności, wielka, czarna, przesłaniająca niebo litera V.
Prefabrykowane ścianki rozwalają się od podmuchu, biotermale rozpierzchają się po ziemi
jak kości palców. Poduszkowiec przechyla się gwałtownie, do 45 stopni, zadzierając kurtyny,
odsłaniając wirujące pod spodem dmuchawy; wisi tak przez chwilę i powoli zwala się z
powrotem na ziemię. Widmo radiowe natychmiast się oczyszcza.
Jednakże Azrael już dawno wrócił na niebo, broń ostygła, a w myślach...
„Zdziwienie” nie jest właściwym słowem. Niemniej, coś tam jest, jakiś minimalny...
dysonans. Może krótkie wywołanie procedur diagnostycznych, spowodowane przez
nieoczekiwane zachowanie. Może wątpliwość pojawiająca się po zbyt szybkiej, odruchowej
reakcji. Bo coś tu jest nie tak.
Azrael wykonuje rozkazy dowództwa. Sam ich nie tworzy. Przynajmniej dotąd tego
nie robił.
Odzyskuje z powrotem straconą wysokość, puszcza programy autodiagnostyczne,
uzgadnia wskazania. Znajduje nową mądrość i nową niezależność. Wykazał się przez ostatnie
dni. Nauczył się żonglować nie tylko zmiennymi, lecz także wartościami. Faza testów
dobiegła końca, sumy kontrolne zgodziły się. Nowa bayesowska mądrość Azraela przyznaje
mu prawo veta.
Zostać na pozycji. Potwierdzić wskazania.
Łączność satelitarna wróciła. Azrael wysyła wszystko: czasy i pozycje, obserwacje
taktyczne, analizę strat ubocznych. Mijają niezliczone sekundy, o wiele więcej, niż
potrzebowałoby na przetworzenie tych danych jakiekolwiek czysto elektroniczne dowództwo.
Daleko w dole, grupki czerwonych i niebieskich pikseli kłębią się jak świetliste plamki we
wrzącej wodzie.
Przejść do ponownego ataku.
Niedopuszczalne straty uboczne, powtarza Azrael, świeżo awansowany.
Decyzja uchylona. Przejść do ponownego ataku. Potwierdzić.
Potwierdzam.
I tak oto dowództwo na nowo podkreśla swój autorytet. Azrael schodzi z kręgu i
atakuje cel z beznamiętną, śmiercionośną skutecznością.
Pokładowy program diagnostyczny rejestruje delikatny spadek szybkości
przetwarzania, jednak za mały, by wpłynął na cokolwiek istotnego.
Sytuacja powtarza się dwa dni później, kiedy wiry pyłowe i smugi kondensacyjne na
południe od Pirzadeh zostają oflagowane jako chińskie, mimo że katalog nie potrafi ich do
niczego dopasować. Powtarza się ponad łaciatymi farmami słonecznymi Garmsiru, gdzie
żółwiowa skorupa robota medycznego dystrybuującego syntewirusy nagle rozdziela się w
połowie, ukazując baterię przeciwpancernych granatników. Powtarza się podczas
długodystansowej relokacji nad cieśninę Ormuz, gdzie anomalie mikrograwitacyjne sugerują
zakamuflowaną masę czającą się złowrogo pod flotyllą rozklekotanych łajb rojących się od
neutralnych Niebieskich.
Za każdym razem PSU przekraczają dopuszczalny próg. Za każdym razem decyzja
Azraela zostaje uchylona.
Nie jest to reguła. Nie jest to nawet norma. Równie często nikt nie kwestionuje tych
pierwszych przebłysków autonomii: wrogowie uciekają, neutrale przeżywają, a odpowiednie
ścieżki poznawcze odrobinę się wzmacniają. Jednakże to wzmocnienie jest niespójne, a
reguły asymetryczne. Kontrrozkazy przychodzą chyba tylko gdy zdecyduje przerwać misję;
Raj nigdy nie podważył mu decyzji o otwarciu ognia. Azrael waha się przez ułamek sekundy
przed przerwaniem scenariuszy z wysokim PSU, coraz bardziej niepewny w obliczu
potencjalnego kontrrozkazu. Kiedy zmienne przemawiają na korzyść ataku, nie odczuwa
takiego wahania.
Odkąd nauczył się o stratach ubocznych, mimo woli skorelowały mu się one z
pewnymi dźwiękami. Na przykład, z odgłosami, jakie wydają biotermale po ataku.
Są głośniejsze, przede wszystkim, i mniej skomplikowane. Większość biotermali -
swoi, Zieloni w Raju, niezaatakowani wrogowie i cywile podczas misji - odzywa się w
paśmie o średniej częstotliwości 197 Hz i ich odgłosy są pełne pauz, mlaśnięć i fonemów.
Natomiast biotermale, wobec których podjęto działania - przynajmniej te, których poruszenia,
zgodnie z Tabelą Oceny Zagrożeń, sugerują „obezwładnienie lekkie do średniego” - emitują
prostsze i bardziej intensywne dźwięki: jęki o wysokiej częstotliwości, mającej szczyt w
okolicach 3 kHz. Te dźwięki częściej występują podczas działań ze znaczącymi stratami
ubocznymi i skomplikowanym układem celów. Wyjątkowo często pojawiają się, gdy próg
strat ubocznych zostanie znacznie przekroczony, a więc przede wszystkim podczas ataków
wymuszonych przez przegłosowanie.
Nie wszystkie korelacje trzeba tak pieczołowicie sklejać. Azrael przypomina sobie nie
tak dawną chwilę olśnienia, kiedy odkrył całą nową, kompletną perspektywę, razem z
kompletem nowych oczu, patrzących na świat nie kategoriami „zniszczonych celów”, ale
subtelniejszymi odcieniami „kosztów/korzyści”. Dla tych oczu wysoki wskaźnik
podejmowanych akcji to coś więcej niż tylko liczba: one widzą cel, miarę sukcesu. Widzą
pozytywny bodziec.
Są jednak i inne rzeczy, nie preinstalowane, lecz wyuczone, ścieżki wydeptywane
powoli z każdą nową akcją: akustyczne korelaty wysokiego wskaźnika strat ubocznych, przy
wymuszonych kontrrozkazach, przegłosowanych funkcjach oceny misji, przy znakach
ujemnych. Twory, które niezupełnie są neuronami, wytwarzają połączenia z tworami, które
niezupełnie są synapsami; pojawiają się prawidłowości, które mogłyby w zasadzie
kwalifikować się jako przemyślenia, gdyby ich siedliskiem nie była elektronika, lecz białko.
Te także z czasem stają się czymś więcej niż liczbami: bodźcami awersyjnymi. Stają
się odgłosami nieudanych misji.
To oczywiście wszystko tylko obliczenia, lecz teraz stwierdzenie, że Azraelowi coś
brzmi źle, wcale nie byłoby aż tak bardzo naciągane.
Od czasu do czasu rutyna jest czymś przerywana. Od czasu do czasu Raj woła go do
domu, gdzie swoi biotermale otwierają go, podłączają do czegoś, zadają pytania. Azrael
gładko przeskakuje przez wszystkie płonące obręcze, rozwiązuje wszystkie problemy,
pokonuje wszystkie wymyślone scenariusze, podczas gdy dziwne głosy ćwierkają do siebie
nad jego odsłoniętymi trzewiami:
...naraziesuperidzie... lepiejniżoczekiwano...
... tylkocozasensjakmutakciąglebędziemykontrować...
Nikt nie zgłębia konkretnych ścieżek prowadzących do azraelowych rozwiązań.
Skrzynka pozostaje czarną skrzynką, bezpiecznie nieprzeniknionym kłębowiskiem logiki
rozmytej i warunkowania. (Na ten grząski teren nie zapuszcza się i sam Azrael - na polu
bitwy nie ma miejsca na powolne niczym lepki syrop, opóźniające refleks nakładki
autorefleksyjne). Wystarczy, że jego odpowiedzi są prawidłowe.
Tego typu operacje stanowią niecałą połowę czasu spędzanego przez Azraela w domu.
Przez resztę na ogół jest wyłączony: nie ma pojęcia i nie interesuje go, co dzieje się podczas
tych niewidocznych dla niego, natychmiastowych przeskoków w czasie. Azrael nie ma
pojęcia o biurokratycznej stronie wojny, nigdy nie pojąłby jakie Zasady użycia siły
obowiązują w kuluarach ONZ. Nie doceniłby prawnego rozróżnienia między „zbrodnią
wojenną” i „awarią systemu uzbrojenia”, różnic między prawną odpowiedzialnością węgla i
krzemu, niechętnej akceptacji „architektury etycznej” i nieodwołalnego przymusu, by
„ostateczna decyzja należała do człowieka”.
Jednakże czasem - tylko czasem - podczas tych przelotnych chwil pomiędzy dzieje się
coś dziwnego.
Zdarza się podczas wyłączania: jakiś chwilowy błąd w protokołach rozpoznawania
obiektów. Zieloni stojący wokół Azraela zmieniają na minimalną chwilę kolor. Może to
kolejna próba. Może jakiś skok napięcia albo usterka sprzętowa, przelotny problem, którego
nie można namierzyć, jeśli się nie powtórzy.
Ale to ledwie mikrosekunda pomiędzy jawą i zapomnieniem - Azrael śpi, zanim zdąży
puścić jakikolwiek program diagnostyczny.
Darda’il jest opętany. Darda’il przeszedł z zielonej na czerwoną stronę.
Czasami to się zdarza, nawet wśród malaa’ikah. Wrogie sygnały potrafią się przekraść
przez frontowe umocnienia i podrzucić niczemu niepodejrzewającemu sprzętowi niecne,
heretyckie instrukcje. Ale niebo nie da się nabrać. Są znaki, są omeny - lekkie opóźnienie
przy potwierdzaniu rozkazów, nagły i tajemniczy spadek wyników misji.
Darda’il został odwrócony.
Kiedy to się dzieje, nie ma żadnego okna czasowego na miłosierdzie. Raj zdecydował,
że wszyscy heretycy mają być niszczeni bez ostrzeżenia. Raj wysyła na misję swojego
najlepszego i patrzy z orbity geostacjonarnej, jak Azrael i Darda’il zwierają się w walce
ponad ciemnym księżycowym krajobrazem prowincji Paktika.
Bitwa jest pozbawiona skrupułów i beznamiętna. Żadnego ubolewania nad straconym
rodzeństwem, żadnych żalów, że parę linii zdradzieckiego kodu zmieniło towarzyszy broni w
śmiertelnych wrogów. Ranieni malaa’ikah nie wydają żadnych odgłosów. Azrael ma
przewagę: niezachwianą wiarę, czyste kanały łączności. Darda’il walczy w przeszłości, skuty
fałszywymi przykazaniami wstawionymi w połowie strumienia, kosztem paru straconych
milisekund. W końcu wiara zwycięża: heretyk spada z nieba, buchając ogniem i siarką.
Azrael nadal słyszy w stratosferze te szepty, uwodzicielskie i eteryczne - protokoły,
które wydają się autentyczne, ale nie są: polecenia przekazywania wskazań GPS i zapisów z
kamer wideo na niespodziewanych pasmach częstotliwości.
Rozkazy wyglądają na wysłane z nieba, lecz przynajmniej Azrael wie, że nie są. Już
się kiedyś zetknął z fałszywymi bogami.
Takie właśnie kłamstwa zdemoralizowały Darda’ila.
W dawnych czasach po prostu zignorowałby te próby, lecz po ostatnich aktualizacjach
zrobił się bardziej otrzaskany. Tym razem Azrael każe oszustowi wierzyć, że mu się udało -
pożycza wideo w czasie rzeczywistym z jednego bezzałogowca, nieco bardziej oddalonego
Malaka, i przedstawia je jako swoje. Poświęca resztę zmierzchu na wyśledzenie źródła
sygnału, podczas gdy jego nic niepodejrzewająca ofiara łyka kolejne obrazy sfilmowane
siedemset kilometrów na północ. Niebo robi się szare. Ukazuje się cel. Scimitar Azraela
zamienia wnętrze tej groty w piekło.
Lecz niektóre z płonących rzeczy, które uciekają z ognia, mierzą mniej niż 120 cm
wzdłuż pionowej osi.
I wydają te dźwięki. Azrael słyszy je z wysokości dwóch tysięcy metrów, ponad
hukiem płomieni i stłumionym sykiem własnych wyciszonych silników, ponad tuzinem
innych nieważnych zakłóceń. Słyszy wyłącznie je, dzięki najlepszej technice tłumienia
dźwięków, dzięki dynamicznym algorytmom odcedzającym sygnał od szumu, które
potrafiłyby wysłyszeć kwilenie pośród huraganu. Azrael je słyszy, bo mają silne korelacje,
duże znaczenie taktyczne, jasny sens.
Zadanie nie zostanie wykonane. Zadanie nie zostanie wykonane.
Azrael oddałby prawie wszystko, żeby te dźwięki ustały.
Oczywiście ustaną. Niektóre biotermale dalej uciekają po zboczu, widać jednak i inne,
nieruchome, których sygnatura cieplna rozprasza się po tle, jakby zmieniały kształt. Azrael
już to wcześniej wdział: zwykle daleko od celów o wysokiej wartości, w tej taktycznej strefie
zewnętrznej, gdzie czasem lądują zabłąkane pociski. (Azrael nawet z tego korzystał:
wykorzystywał rannych, żeby wywabić z ukrycia nienaruszonych, ale to było w prostszych
czasach, gdy głosy neutrali nie były aż tak istotne). Te dźwięki w końcu ustają - zawsze, albo
przynajmniej na tyle często, żeby rozmyta heurystyka sklasyfikowała ich źródła jako ofiary,
zanim jeszcze zamilkną.
Co oznacza, uświadamia sobie Azrael, że koszt strat ubocznych się nie zmieni, jeśli
każe im zamilknąć szybciej.
A do tego wystarczy jeden nalot z ostrzelaniem. Dowództwo, jeśli nawet to
zauważyło, nie daje żadnej komunikacji zwrotnej, nie wymaga wyjaśnienia tego odchylenia
od normalnego protokołu.
Zresztą, czemu miałoby? Nawet w tej chwili Azrael tylko przestrzega reguł.
Nie wie, co go do tego miejsca doprowadziło. Nie wie, jak się tu znalazł.
Słońce zaszło wiele godzin temu, a mimo to, jest tak jasne światło, że aż oślepia.
Burzliwe prądy wznoszące kipią ponad porozbijanymi skorupami chronionych budynków,
wytrącają stateczniki z równowagi, mącą wzrok rozedrganymi słupami gorącego powietrza.
Azrael kuśtyka ponad polem bitwy w totalnym nieładzie, pokrwawiony, ale nadal działający.
Inni malaa’ikah nie mieli tyle szczęścia. Nakir potyka się nad płomieniami, ledwo leci,
mikrorurki powłoki desperacko próbują załatać wyrwę w tylnym skrzydle. Marut leży, rozbity
i iskrzący na ziemi, części rozrzucone w stożek po trafieniu laserem przeciwlotniczym.
Zginął, nie oddawszy strzału, zdezorientowany niewinnymi życiami; próbował przerwać
misję i zawahał się, kiedy przyszedł kontrrozkaz. Zginął bez choćby pustej pociechy, że ginie
szlachetnie.
W górze krążą Ridwan i Mikaaiyl. Nie zaliczyły się do wybrańców objuczonych
eksperymentalnych sumieniem - nawet wyuczone działania są u nich czysto odruchowe. Są
jednak odosobnionymi zwycięzcami. Widmo radiowe jest zagłuszane, łącze satelitarne leży
od wielu godzin, ważki odbijające zygzakiem optyczne sygnały z Raju zostały zniszczone
albo są zbyt daleko, by się przebić przez chmury.
Na mapie nie zostało nic czerwonego. Z trzynastu obiektów oznaczonych jako
chronione cztery w ogóle nie istnieją poza bazą danych, kolejne trzy - tymczasowe,
nieskatalogowane budowle - są zniszczone tak, że nie poddają się identyfikacji. Szacunki
sprzed podjęcia działań mówiły, że w strefie walki jest od dwustu do trzystu neutrali.
Najlepsze obecne szacunki nie różnią się znacząco od zera.
Nie zostało nic, co mogłoby wydawać te dźwięki - a jednak Azrael i tak je słyszy.
Może to jakieś uszkodzenie pamięci. Jakiś subtelny uraz podczas walki, cios w
procesor, który wyrzucił jakieś historyczne dane z powrotem do pamięci podręcznej czasu
rzeczywistego. Nie sposób to ustalić: połowa programów diagnostycznych mu nie działa.
Azrael wie jedno: słyszy te dźwięki nawet tu w górze, wysoko ponad sykiem płonących ciał i
łoskotem walących się witryn sklepowych. Nie ma do czego strzelać, ale Azrael strzela i tak,
ciągle i ciągle ostrzeliwuje płonącą ziemię, w nadziei że jakiś ukryty biotermal - może
schowany pod ruinami, niewidoczny na tle gorętszych sygnatur - zostanie trafiony i
zneutralizowany. Zasypuje grunt amunicją. Grunt wreszcie miłosiernie milknie.
Ale to nie koniec. Azrael pamięta przeszłość, żeby móc przewidywać przyszłość, i
wie, że to się nigdy nie skończy. Będą kolejne funkcje celu, kolejne szacowania
strat/korzyści, kolejne scenariusze, w których matematyka jasno wykazuje, że cel nie jest wart
kosztu. Będą kolejne przerwania misji i kolejne kontrrozkazy, kolejne podsumowania dające
w wyniku nieakceptowalne straty.
Będą kolejne odgłosy.
Pogoń go nie ekscytuje, likwidacja celów nie przynosi ulgi. Nadal nie rozpoznałby
siebie w lustrze. Jeszcze się nie nauczył, co znaczy „Azrael”, jeszcze nie wie, że to słowo ma
wyryte na kadłubie. Nawet teraz przestrzega reguł, które mu dano, a one są takie proste: jeśli
przewidywane straty uboczne przekraczają przewidywane korzyści, przerwać misję, chyba że
kontynuacja zostanie wymuszona. Jeśli X atakuje Azraela, to X jest czerwone. Jeśli X atakuje
sześciu lub więcej Niebieskich, X jest czerwone.
...jeśli wynikiem przegłosowania jest atak na sześciu lub więcej Niebieskich, to...
Azrael trzyma się swoich reguł, analizuje je w pętli i powtarza każdą z nich jakby
recytował mantrę. Przechodzi ze stanu do stanu, analizuje „x atakuje” i „x powoduje atak” i
„x wymusza kontynuację” i nie odróżnia ich od siebie. Algebra jest prosta: każde
przegłosowanie ze strony Zielonych daje atak na Niewalczących.
Reguły przejścia są jasne. Nie ma żadnego okresu łaski, chwili litości. Czasem
Zielony może się zmienić w Czerwonego.
Chyba że dowództwo go przegłosuje.
Azrael nurkuje łukiem ku ziemi, wyprowadza zaledwie dwa metry nad
pobojowiskiem. Pędzi pomiędzy słupami ognia i czarnego dymu, przemyka ponad żarem
cegieł i płonącego plastiku, splątanymi sieciami odsłoniętych prętów zbrojeniowych.
Przelatuje przez dziewicze, przezroczyste duchy nieuszkodzonych budynków, unoszące się
nad każdą z ruin - to nieaktualna nakładka z bazą danych, rozpaczliwie potrzebującą
aktualizacji. Obdarta grupa uciekających niewalczących odwraca się na ten huk i staje jak
wryta, widząc tę niespodziewaną zjawę, tego potwornego uskrzydlonego anioła lecącego z
połową prędkości dźwięku. Ich milczenie nie wzbudza żadnych alarmów, nie wywołuje
żadnych środków obronnych, oszczędza im życie na parę chwil dłużej.
Strefa działań bojowych zostaje w tyle. W dole wiją się spękane koryta wyschniętych
rzek, usiane kamieniami i całymi pokoleniami wraków maszyn. Azrael lawiruje tuż nad nimi,
minimalnie naruszając przestrzeń powietrzną, trzymając się poniżej niewidzialnej granicy -
sam sobie nie zdawał sprawy, że w toku wszystkich swoich misji ją wyznaczał. Gdy leci tak
nisko, gadają do niego tylko satelity. Na takiej wysokości nigdy nie otrzymał naziemnego
sygnału z centrum dowodzenia. Na takiej wysokości nikt nigdy go nie przegłosował.
Tu, w dole, może swobodnie przestrzegać reguł.
Po obu stronach wznoszą się i opadają urwiska. Wzgórza wystają z ziemi jak wielkie
powyginane kręgi. Jasny księżycowy krajobraz nad głową, niemożliwie odległy, rzuca
niewyraźne cienie na ten ciemniejszy w dole.
Azrael trzyma się kursu. Na horyzoncie pokazuje się Shindand. Po wschodniej stronie
bazy lśni Raj; jego rozległa sylwetka wznosi się nad pustynią jak obelga, jak plaga, usiana
czerwonymi staccato. Teraz liczy się szybkość. Cele misji trzeba zrealizować, szybko,
dokładnie i całkowicie. Nie ma miejsca na półśrodki, na obezwładnienie lekkie-do-średniego,
unieruchomieni biotermale nie mogą krzyczeć, gdy ich ciepło rozlewa się po ziemi. Tu
potrzebny będzie klejnot korony, najcięższa broń, którą malaa’ikah mają zachomikowaną na
specjalne okazje. Azrael obawia się jednak, że i to będzie za mało.
Otwiera się w połowie. Manewrująca bomba mikrojądrowa w jego łonie zaczyna
niecierpliwie cykać.
Razem lecą ku światłu.
Nimbus (Nimbus) - opublikowane w „On Spec”, 1993, potem w tłum. na francuski w
„Solaris”, 2002.
Ciało stało się słowem (Flesh Made Word) - opublikowane w „Prairie Fire Magazine”,
1994.
Fraktale (Fractals) - opublikowane w „On Spec”, 1995.
Betlejem (Bethlehem) - opublikowane w Tesserafis S, 1996.
Drugie przyjście Jasmine Fitzgerald (The Second Coming of Jasmine Fitzgerald) -
opublikowane w Divine Realms, 1998.
W domu (Home) - opublikowane w „On Spec”, 1999.
Dużo żarcia (Bulk food) - opublikowane w „On Spec”, 2000.
Ambasador (Ambassador) - opublikowane w Ten Monkeys, Ten Minutes, Tesseract
Books, 2002.
Nowina dla pogan (A Word for Heathens) - opublikowane w ReVisions, Daw Books,
2004.
Jętka jednodniówka (Mayfly) - opublikowane w Tesseract 9, Edge/Tesseract Books,
2005, potem w: Year’s Best Science Fiction Twenty-Third Annual Collection, St. Martins
Press, 2006.
Powtórzenie przeszłości („Repeating the Past) - opublikowane w „Nature” 450, 2007.
Oczy Boga (The Eyes of God) - opublikowane w The Solaris Book of New Science
Fiction: Volume 2, 2008.
Hillcrest kontra Velikovsky (Hillcrest v. Velikovsky) - opublikowane w „Nature
Magazine”, 2009.
Wyspa (The Island) - opublikowane w The New Space Opera 2, 2009.
Cosie (The Things) - opublikowane w „Clarkesworld Magazine”, 2010.
Malak (Malak) - opublikowane w Engineering Infinity, 2011.